Gustaw Morcinek W wiergułowej dziedzinie Ilustrował Józef Marek Ta książka przeznaczona jest dla Ciebie, młody Czytelniku. Mamy nadzieję, że sięgniesz do kolejnych tomów tej serii — rozpoznasz ją łatwo po jednolitej szacie graficznej. Wybierać będziemy do tej serii książki szczególnie wartościowe i popularne, zabawne i poważne, takie, które się czyta „jednym tchem" i takie, które czytamy powoli, smakując ich urodę. Słowem, będą to książki bardzo różne, lecz łączy je jedno: zostały napisane w Ludowej Polsce. Wydawnictwo „Śląsk" Okładka: Zbigniew Rychlieki y Układ typograficzny: Józef Worytkiewicz Fotografia autora: Leonard Idziak Wydawnictwo „Śląsk". Katowice 1975. Wydanie I. Nakład 50 261 egz. Ark. wyd. 19.0; ark. druk. 26,75, Papier druk. mat. kl. V 70 g/m2 82X104 cm. Oddano do składania 19. 8. 1974 r. Podpisano do druku 19. 12. 1975 r. Druk ukończono w styczniu 1976 r.~- / Symbol 31883/L. Cena zł 25,—. Łódzka Drukarnia Dziełowa, Łódź, Ul. Rewolucji 1905 r. nr 45. *~ Zam. 1656/A/75. T-15, Wstęp i W dziesięć lat po śmierci popularnego i powszechnie lubianego pisarza oddajemy w ręce młodych czytelników wybór jego powojennych utworów dla dzieci i młodzieży. Gustaw Morcinek pisał dla dzieci i młodzieży wiele i chętnie; jego książki od z górą ^czterdziestu lat towarzyszą kolejnym czytelniczym pokoleniom, ucząc^ prostych prawd o potrzebie dobroci ludzkiego serca, o potrzebie współczucia ludzkiej biedzie i konieczności przezwyciężania społecznego upokorzenia i pomagając w zrozumieniu życia i pracy górniczego Śląska, bo przecież jego nade wszystko piewcą pozostał autor Serca za tamą w pamięci rzesz czytelniczych, licznych i wiernych. Pisarz wyrozumiały, życzliwy i współczujący człowiekowi; przyciągający męską, twardą, trochę rubaszną dobrocią, wypełniony wiarą w człowieka i ocalający to zaufanie do ludzi w najsroższych opresjach losu — w takim kształcie utrwaliła się najpierw powszechna opinia krytyczno--literacka o beskidzkim pisarzu i w takim przekazie pamięci pragnie go zachować powstająca na naszych oczach legenda. Jak wszystkie legendy, tak i ta jest formą zbyt ciasną i kusą, by pomieścić całe bogactwo zjawisk i procesów li- rackich, które znalazły mniej lub bardziej wyraziste od-cie w twórczości Gustawa Morcinka, decydując o treści go zainteresowań pisarskich. Legendy upraszczają życie czyny ludzkie; upraszczają przez to przede wszystkim, ¦5UL dla stworzenia portretu, który potem przekazuje pa-ięć pokolenia następującym generacjom, wydobywa się 1 wierzch i wysuwa na plan najbardziej widoczny tylko cechy, które można zdecydowanie nazwać: dobre lub 2, białe lub czarne. Bowiem legenda nie zna półtonów kształtowaniu rysów portretowanej postaci, nie intere-je się półcieniami, półmrokiem panującym na wąskiej anicy pomiędzy dobrem i prawdą a złem i kłamstwem, znaczy tam, gdzie natura człowieka objawia się w całej amatycznej pełni wewnętrznej. Jakimż więc był naprawdę pisarzem Gustaw Morcinek jaka jest naprawdę wartość jego twórczości, bez roczni-iwych czy legendarnych osłon, po odrzuceniu całego apa-tu kunsztownie pochlebnych i fałszywych na ogół sądów, kimi jeszcze za życia wikłano pisarza w sidła fatalnej gendy. Nie był dzieckiem szczęścia, i nic nie przyszło mu ła-'O, choć wiele pisano o jego powodzeniu i łatwości pisa-a. Wszystko, co osiągnął bardziej sobie zawdzięczał, niż częściu czy nawet życzliwości łudzi. Urodził się w 1891 ku w Zagłębiu Ostrawsko-Karwińskim w rodzinie ro-rtniczej. Rodzinna Karwina, dzisiaj miasteczko w Cze-losłowacji, była wówczas małą osadą górniczą zamiesz-tną przez Polaków, Czechów i Niemców. Wielonarodowa ołeczność osady wstrząsana była licznymi, ruchami spo-^znymi: polscy i czescy górnicy raz po raz powstawali przeciw obcym kapitalistom, przeciw czesko-niemieckiej administracji kopalń, walczyli o lżejsze i bezpieczniejsze warunki pracy oraz o wyższe zarobki. Strajki i manifestacje organizowano także dla wyrażenia niezgody na germa-nizacyjne i czechizacyjne poczynania miejscowych baronów węglowych i nacjonalistycznej burżuazji, władców i administratorów tej bogatej, urodzajnej w węgiel ziemi. Nie dość bowiem, że odebrano górnikom prawo do ludzkiego życia mimo pracy nad siły, nie dość, że ich wyzyskiwano, wypłacając za długie godziny roboty pod ziemią głodowe pensje, chciano im również odebrać mowę polską oraz polskie poczucie narodowe. Młody Morcinek nie jeden raz oglądał robotnicze pochody lub słuchał o nich rodzinnych opowieści. Z tamtych lat dobrze pamiętał nędzę, szary karwiński pejzaż, zadymiony, zasnuty mgłą pyłu i dymu. Dzieciństwo pisarza obrysowane było murem górniczych, .familo-ków, wypełnione sieroctwem i" dotkliwie odczuwanym ubóstwem. Po śmierci w wypadku ojca, dom i kilkoro «i-dzeństwa przyszłego pisarza utrzymywała matka. W losie Zeflika Motyczki z przedwojennego opowiadania Zgaszony płomyk i w losie Gustlika z Czarnej Julki niejeden raz odżyją te sprawy, dawne a przecież nigdy nie zapomniane. Od najmłodszych lat pracował; już w szesnastym roku życia był Gustaw Morcinek ładowaczem na kopalni „Głęboka" w Karwinie. Życzliwości ludzi, swej intensywnej pracy samokształceniowej i zainteresowaniom czytelniczym, zawdzięczał możliwość podjęcia nauki w Seminarium Nauczycielskim w Białej. Ukończył je i został nauczycielem ludowym. Dla dziecka rodziny robotniczej był to awans niewątpliwy, dla kandydata do spełniania trudnych powołań pisarskich było to raczej niewiele. Wyższej kultury literackiej w bielskim seminarium nie zdobył, uczył się przede wszyst- S-- .i'. kim tego, co było najpotrzebniejsze w jego przyszłej pracy: języka polskiego, historii, matematyki, biologii i religii, której nie lubił i z którą miał podczas egzaminu maturalnego znaczne kłopoty. Ze skarbca literatury polskiej poznał właściwie to tylko, co przyniósł romantyzm: inne utwory: Kasprowicza i Żeromskiego, Reymonta i Orkana odkrywał dla siebie podczas pośpiesznych, młodzieńczych lektur. Wrażenia z nich spamiętane, opowieści i legendy zasłyszane od matki w dzieciństwie, kształtowały wyobraźnię przyszłego pisarza, czyniły ją podatną na działanie sentymentu i wrażliwą na urodę ludowej opowieści. Zetknięcie z Kasprowiczem, piewcą ludzi ubogich oraz z Orkanem, pisarzem pokazującym krzywdę najbiedniejszych, natchnęło Gustawa Morcinka śmiałością do wprowadzenia w pierwsze utwory losów swych najbliższych, upośledzonych i wyzyskiwanych górników z rodzinnej Karwiny. Popularny w latach trzydziestych i po wojnie debiutował późno; od roku 1920 przez dziesięć mozolnych lat przebijał się ku literaturze, wykazując wielki upór i hart. Zrazu nie zwracał na siebie uwagi oficjalnych znawców i sędziów produkcji literackiej, bo nie mógł zainteresować terminator w literaturze, torujący sobie nowelkami i publicystyką drogę do cieszyńskich i katowickich pism nauczycielskich i codziennych. Jego pierwsze utwory wykazywały zresztą wiele podobieństwa do prymitywnej i schematycznej ludowej literatury i właściwie jeszcze nic nie zapowiadało w latach dwudziestych, iż młody skoczowski nauczyciel posiada talent, który zyska mu powodzenie i sławę. Pracował jednak nad sobą usilnie, poszukiwał dróg najwłaściwszych, tematów sobie najbliższych. Źródło natchnień — okaże się niewyczerpanych — odkrył w dziejach swej ziemi i swego ludu, w historii Śląska. O wszystkim, co było mu najbliższe i najdroższe pisał w utworach: Serce za tamę, Wyrąbany chodnik, Chleb na kamieniu, Gwiazdy w studni, Po kamienistej drodze i Wyorane kamienie, by wymienić tylko książki najbardziej znane i najbardziej wartościowe. Gustaw Morcinek był zawsze pisarzem pracowitym i płodnym. Pisał powieści i opowiadania dla dorosłych ale też bardzo dużo pisał dla dzieci i młodzieży. Kochał młodych czytelników i rozumiał dobrze ich potrzeby i pragnienia; zaczynał pisać w łatach, które w dziejach psychologii i pedagogiki noszą nazwę wieku dziecka i zaznaczyły swą odrębność w porównaniu z epokami poprzednimi docenieniem bogatej i wrażliwej duszy dziecięcej. Morcinek obserwował los dzieci najuboższych, najbardziej upośledzonych" społecznieT pozostawionych tylko sobie w tamtych okrutnych Herodowych czasach. Chciał los dzieci robotniczych ukazać w pełnym świeue,^by zwrócić uwagę społeczeństwa na liczne dramaty najmłodszych i chciał równocześnie rozjaśnić smutne dzieciństwo swych młodych bohaterów zapewnieniem o dobroci ludzkiego serca, o niewygasłych uczuciach miłości do bliźniego i solidarności z potrzebującym pomocy. Pragnął również ukazać Polsce swą ziemię rodzinną, pracowitą, biedną i nieszczęśliwą. Był jednym z pierwszych, którzy wzięli na siebie trud popularyzacji wiedzy o Śląsku; zadanie to wypełniał przez całe życie. Gustaw Morcinek był pierwszym wybitnym pisarzem, który pochodził z „nieznanego kraju" i „nieznany kraj" opisywał. Nieznany kraj — Śląsk był w czasach jego debiutu już od ośmiu lat częścią państwa polskiego, ale znajomość tej ziemi i jej mieszkańców była nikła i powierzchowna. Apele Stefana Żeromskiego o literackie za- a interesowanie się Śląskiem, o wykorzystanie bogatych możliwości tematycznych, których górniczy rejon mógł dostarczyć, pozostawały właściwie bez odpowiedzi. Nowele i powieści Morcinka, zwłaszcza epicka powieść, pt. Wyrąbany chodnik, były próbą odrobienia za jednym zamachem wszystkich dawnych zaległości i wprowadzeniem podstawowych spraw górniczego życia do literatury. To czego nie zdołali dokonać ani Jan Kasprowicz, ani Artur Gruszecki a próbowała dokonać Zofia Kossak, tego zdołał dopiąć Gustaw Morcinek. A sens dokonania i jego wielkość zmierzyć można jedynie znaczeniem, jakie dla polskiej świadomości narodowej i literackiej miało wprowadzenie do piśmiennictwa artystycznego tematyki górniczego Śląska w najróżniejszych wariantach: społecznym, narodowym i produkcyjnym. Był Gustaw Morcinek tym pisarzem, o którym pewien publicysta i działacz międzywojenny powiedział trafnie, iż dokonał cudu nad Odrą, cudu poznania i zrozumienia Śląska przez Polskę. Takie zaś poznanie i zrozumienie specyficznej przeszłości Śląska, ziemi przez wieki oderwanej od Macierzy, objęcie wyobraźnią jego wielkiej patriotycznej ofiary w czasach powstańczej walki o prawo powrotu do ojczyzny, miało wielkie znaczenie dla cementowania jedności narodu, który wiek z górą żył w zaborczych podziałach, oddalając się od siebie kulturalnie i gospodarczo. Odkrycie przez Gustawa Morcinka Śląska i Ślązaków dla literatury polskiej, pokazanie tradycji narodowych społeczeństwa śląskiego, artystyczny opis codziennej górniczej egzystencji i pracy — to było nie tylko odkrycie nowych możliwości pisarskich rozpoznań i penetracji, zresztą rychło rozszerzonej przez pisarstwo Poli Gojawi-czyńskiej i Haliny Krahelskiej, oraz wypełnieniem długiej przerwy w literackich, niebogatych dziejach śląska, ale przede wszystkim ważny dla kultury narodowej czyn pisar- 10 ski. Bez zwartego bloku powieści i opowiadań Gustawa Morcinka polska literatura międzywojenna nie wydawałaby się pełna: brakłoby informacji o dzielnicy co dopiero inkorporowanej do ojczyzny, a tak aktywnej w jej życiu społecznym, gospodarczym i duchowym. Przeżywszy w obozie wojnę i wyeksploatowawszy w powojennej twórczości temat obozowych doświadczeń i przeżyć, wkroczył Gustaw Morcinek ponownie na zaniechaną zrazu ścieżkę górniczego tematu. Powstał u schyłku lat czterdziestych znakomity Pokład Joanny, dzieło po dzisiejszy dzień czytane i ważne, wielka panorama pracy i walki Śląska, powstało wiele interesujących powieści i opowiadań przedstawiających trud i radość budowy nowego życia. Gustaw Morcinek wita Polskę Ludową jako spełnienie swych najbardziej gorących pragnień i marzeń: ~p3ństwo_ robotników i chłopów odwdzięcza się mu szacunkiem i zapewnieniem możliwości udziału w życiu społecznym. Po wojnie Gustaw Morcinek to nie tylko sentymentalny i liryczny pisarz robotniczego Śląska, ale także działacz, jako jego rzecznik w sejmie, publicysta walczący o demokratyzację kultury, o radykalizację nastrojów społecznych. Powoli wygasają w jego twórczości charakterystyczne dla sentymentalnej powieści międzywojennej naiwne i ckliwe wątki. Powstaje powieść Ondraszek, apoteoza buntu społecznego, realizacja artystyczna w dojrzałej postaci starego i niezwykle często opracowywanego w literaturze podania o Ondraszku. Powstają nowe zbiory opowiadań, dla dzieci i młodzieży wydaje pisarz najwięcej, bo także kilka tomów baśni, legend i podań. Pisze Czarną Julkę, 11 i«s M 'udasza. z Monte Sicuro, Siedem zegarków kopidoła Rybki wreszcie Górniczy zakon, utwory zamierzone ambitnie, )oważnie. Zresztą górniczy pisarz nie jest już samotny, łziała w aktywnym środowisku pisarskim, które już na iwój sposób, ale przecież z jego inspiracji, zajmuje się )roblematyką życia i pracy górniczego śląska. I to było ;hyba w życiu pisarza, który przez lata był synonimem Śląska i jego ludzi najpiękniejsze, iż odchodził od nas n grudniu 1963 roku przekonany, iż ziarno uznania i mi-ości dla ludzi węgla i dla Śląska, które siać począł bez nała pół wieku temu, obrodziło licznymi książkami i powszechnym zainteresowaniem. Powojenna twórczość Gustawa Morcinka jest znamien-lym powrotem do pisarstwa dla dzieci i młodzieży. Pisarz starał się przyswoić młodym czytelnikom nie tylko pro-alematykę życia współczesnego, której zawsze był bliski i znał ją dobrze, ale sięgał także w daleką przeszłość, ukazując w noweli W Nysie na rynku starcia żywiołów polskiego i niemieckiego na średniowiecznym Śląsku, powrócił też do zasłyszanych w dzieciństwie i skrzętnie później zbieranych legend, podań i baśni śląskich. Jest to twórczość — mimo wszystkie różnice tematyczne — bardzo jednorodna w sposobie organizowania języka, w snuciu narracji. Morcinek obrazki z życia współczesnego opowiada jak zasłyszane od znajomych zdarzenia, także powiarki śląskie nie mają charakteru roboty literackiej, są prostą i bezpretensjonalną opowieścią, przesyconą humorem, osadzoną w śląskich realiach. Rzecz bowiem w tym, iż Morcinek do końca życia zachował właściwość widzenia świata zgodną ze środowiskiem, o którym^pisze. Nie ma tam żadnych udziwnień, wszystko jest proste, wszystko zmierza do takiego końca, który wydać się nam może pouczający, liryczny, czy humorystyczny. Pisarz chce bowiem czytelnika swego uczyć i bawić, odkryć mu urodę i zalety ziemi, o której zawsze w swych książkach wyrażał się z entuzjazmem. Bo jeśli pytaliśmy na samym początku, jaki był Gustaw Morcinek, odpowiedzmy teraz. Był pisarzem głęboko i prawdziwie kochającym swą ziemię — Śląsk i dla tej wielkiej miłości wybaczyć mu musimy pewne skłonności do nadmiernego przesycenia jej opisu uczuciem, emocjami. Był pisarzem wiernym ludziom prostym i ciężko pracującym; był prawdziwie demokratycznym od samego początku autorem, a po wojnie zbliżał się coraz bardziej do socjalizmu, aprobując szczerze i bez ograniczeń jego rozwiązania społeczne i ekonomiczne. Był pisarzem kochającym w człowieku przede wszystkim to, co dobre, to, co piękne. Potrafił o dobroci ludzkiego serc3~pisać"-wzrusza-jąco, zła nie rozumiał i dlatego przedstawiał je^zawsze trochę uproszczone. Poszukiwał w życiu rozwiązań krzepią-... cych, ponieważ pozostawał zawsze — nawet w chwilach najcięższych — optymistą. W czasch licznych książek ukazujących upadek człowieka, chciał pisać takie opowiadania i powieści, które by czytelnikowi pozwalały westchnąć z zadumą nad komplikacjami świata, uronić łzę nad dolą człowieka, ale przede wszystkim wierzyć w dobroć i łagodność ludzkiego serca. Był jednym z ostatnich, którzy pisać chcieli ku pokrzepieniu serc, dla utrwalenia w ludziach nadziei i ufności, iż jutro będzie lepsze od dnia wczorajszego. Witold Nawrocki .; ,„¦* W Nysie na rynku Zatrzasnęły się ciężkie drzwi kowane, zazgrzytał klucz w zardzewiałym zamku i nastała cisza. Ciszę odmierzały milknące kroki. Kroki oddalały się i powoli rozpływały w mroku. Mrok zaś spadł na oczy Mikołaja II Opolskiego. -«*"¦ ¦: ¦ Cisza była obmierzła. Oto przed chwilą jakby runęło strome, gotyckie sklepienie nieba z przejmującym zgiełkiem. Teraz jest cisza podobna do umarłego człowieka. To już kres wszystkiego. W uszach Mikołaja II krzyezą*"jeszcze_ludzie, wyje nyski motłoch, nawołują się jego wierni dworzanie, konają po kolei z charkotem na stopniach ołtarza u świętego Jakuba. W oczach Mikołaja II pozostał rażący błysk klingi w zachodzącym słońcu. Słońce sączyło się przez barwne witraże pod stropem. Było podobne do stężałej tęczy. Z tęczy wynurzał się kolor rubinowy jak krew. Tamta klinga przecięła rubinową strugę światła, unurzała się w niej jakby we krwi i spadła na przechyloną głowę Mikołaja II. Misiurka uchroniła ją przed rozłupaniem na dwoje. A szkoda, że uchroniła!... Książę Mikołaj II nie patrzyłby na swoją hańbę, że jego, księcia opolskiego, osacza miejska hałastra i pokonanego wlecze do ratuszowej ciemnicy. Ha, nie stało już wiernych dworzan! Najwierniejszy z nich i najdzielniejszy, Witek z Witulasza, był. ostatni. Potem już nie było innego koło księcia. Wnętrze — W wiergułowej dziedzinie 17 kościoła huczało zbełtanym wrzaskiem miejskich łyków. Ramię księcia mdlało, miecz ubroczony krwią ciężył coraz bardziej i coraz słabiej odpierał ciosy. Ktoś z boku wytrącił mu go z dłoni kłonicą. Miecz poleciał z brzękiem na ołtarzową mensę. I wtedy skończyło się wszystko. Jak przez gruby mur posłyszał jeszcze triumfujący wrzask miejskiej hałastry. Szarpią go, zdzierają książęce szaty. Ubrał się bowiem w najprzedniejsze, by godnie pokazać się tamtym wszystkim Piastowiczom, cesarskiemu namiestnikowi Szląska, Kazimierzowi z Cieszyna i swemu .zajadłemu adwersarzowi, biskupowi Janowi Rothowi z Wrocławia. Przez wąskie okno pod sufitem mży teraz reszta dziennego światła i z wysiłkiem rozcieńcza zmierzch następujący w ciemnicy. Ze światłem przecieka poprzez kraty ściszony bełkot rzeki Nysy, a za bełkotem wwala się z ulicy grubiański rechot pijanych mieszczan. Mikołaj II usiadł na ławie. Wymacał ją w mroku dłońmi. Kości bolą, w głowie huczy. Dudni w niej chyba tysiąc młynów i mąci myślenie. W lewy kącik ust spływa słony smak krwi. — Żebyście diabła zjedli, łebo wypili! — zaklął z pasją. W drugim krańcu ciemnicy prychnął czyjś śmiech. Książę spojrzał zdumiony, lecz nic nie dostrzegł, bo tam już była gęsta noc. — Kto tam? — zapytał. Jakby lekka ulga wstąpiła w serce. — A ty? Ktoś ty taki? — posłyszał pytanie. Słowa zaszeleściły w mroku jak zeschłe liście. Obruszył się książę. Kiż diabli? Kto śmie w ten sposób odzywać się do księcia? — Nie gadaj po daremnicy! — warknął rozgniewany. Z pewnością rzezimieszek to jakiś, socjusz pokaran za 18 kramarzenie ze służebną swego majstra, może jakiś klerycki wypędek, powsinoga obmierzły. — Jednakowi jesteśmy, przeto pycha już zbędna, książę panie! — zaszeleścił w mroku suchy głos. — Przecz więc pytasz, jeżeli wiesz, iżem książę? Ktoś ty taki? Żebrak? — I tyś do żebraka podobny, książę panie. — Milcz! Odpowiedział nieprzyjemny chichot. Książę zastanowił się, co tu uczynić. Jakby mało było tego wszystkiego! Gorycz przelewa się przez brzegi, a tamten dolewa jeszcze kroplami. Oto wstanie, podejdzie, trzaśnie pięścią w chichoczący łeb weredny. Zanim jednak postanowił, znowu tamten się odezwał. — Wiem ci ja, żeś książę Mikołaj II z Opola. Jam zaś Gregorius bez nazwiska, wypędek klasztorny, klecha miłujący życie, a wraz z_życjem wolność waganta i wino... — Cóż tti porabiasz? -v — Siedzę i czekam. -^_^ — Na co czekasz? ~ — Na wyrok sławetnego sądu miejskiego, tego samego, który ciebie, książę panie, sądzić będzie. — Nieprawda! — A właśnie, że prawda! Nie znasz, książę panie, zajadłości nyskich łyków. Nie tej biedoty podmiejskiej, bo to nasi, Szlązacy, lecz tych przybusiów, których twoi bracia Piastowicze do naszych miast sprowadzili. Oni to bowiem, ci przybusie, jako adherenci biskupa Rotha, zawzięci są na ciebie. Bo jak oni wyparli naszych polskich mieszczan na przedmieścia, pozbawiając ich chleba i mienia, a co jest waszą winą, książę panie... — Jak to naszą? — Rzekłem już, że wam, Piastowiczom i Piastom chy-ha diabeł poświecił, by ich sprowadzać z Flandryjej i znad 19 Renu na naszą i twoją zgubę, książę panie. To oni dzisiaj w nocy sądzić będą cię zaocznie, by się za sprawą biskupa Rotha pozbyć ostatniego księcia Piasta, który jeszcze czuje i myśli po naszemu... — Po jakiemu? ¦ — Po polsku! Długo dybali na ciebie, aż przydybali. Biskup Roth, potem namiestnik Szląska, Kazimierz cieszyński, potem jeszcze insi Piastowie, Podiebradowie, Władysław Jagiellończyk... — Ktoś ty? — zapytał zdumiony książę. Nie widzi mówiącego w mroku. Z mroku wybiegają szeleszczące słowa z piołunem w gościńcu. Żeby diabła zjadł! — Ktoś ty? — zapytał powtórnie, bo tamten jakby się namyślał. — Rzekłem już, książę panie, żem niedoszły braciszek zakonny, Gregorius bez nazwiska, kłaniający się Najświętszej Panience i słońcu na niebie, poganin szpetny... — Milcz! Albo raczej gadaj po ludzku, a nie po fran-towsku. Co tu porabiasz? Skąd jesteś? Skąd wiesz, żem książę opolski? — A wiem! Ja dużo rzeczy wiem. Mój ojciec jest twoim pańszczyźnianym chłopem, który nie płakał za twego żywota, książę panie, a teraz będzie płakać... — Nie rozumiem! — Zrozumiesz, książę panie, gdy powiem. Mój ojciec nie płakał z innymi chłopami, twoimi poddanymi, bo był twoim poddanym. A płakać będzie, gdy twe włości zagarnie biskup Roth lub jego adherenci. Wtedy mój ojciec stanie się ich poddanym, z którego tamte pany skórę łupić będą, w najemnego otroka przemienia. Ha, płakać będzie mój ojciec, jak płakać będą wszyscy twoi chłopi, książę panie! - — Ale ktoś ty? — zapytał po trzeci raz. Dziwnie bowiem mówi ów człowiek;- kryjący się w mroku. 20 ~~ ...a jam wolny, bo mnie chroni habit mnisi. Tylko że mi obmierzł, przeto siedzę w loszku. Mnie chyba każą jutro zamiatać rynek, jako infamisowi... A zamiatać będzie co... — urwał. — Dlaczego? — Wszak jutro ci, książę panie, mistrz oprawczy głowę zdejmie. — Milcz, przebrzydły kruku! — ...a potem mnie wyświecą z miasta i na gardle pokarać przyrzekną, jeżelibym wrócił. Nie wrócę, nie!... Niedo-czekanie ich! Gdybyś był wolny, książę panie, a mocny, wróciłbym chętnie z twoimi ceklarzami, czy najemnikami, czy z zacnym żołnierstwem. Poszedłbym z tobą Nysę zdobywać. Rżnąłbym tych nyskich skurczybyków, tępym kozikiem rozpruwałbym ich kałduny, toczyłbym ich plugawą krew, by ją mogły psy żłopać i by wieprze mogły roznosić mieszczańskie ścierwo pa.bruku. Skrzyknąłbym chłopstwo niewolne, skrzyknąłbym podmiejską gołotę, uczyniłbym za twoim rozkazaniem, książę panie, poruszenie szląskiej biedoty przeciw tamtym przybusiom!... Nastała cisza, a w ciszy szeleścił wartki oddech wzburzonego człowieka. Jakby się mocował z mnogim przeciwnikiem. Książę zaś był zdumiony, gdyż po raz pierwszy słyszał takie słowa pełne waru i jakby spod jego serca wyjmowane. Dziwny to, przedziwny człowiek! — Pytasz się, książę panie, co przewiniłem? — podjął znowu tamten w ciemnościach ułagodzonymi słowami. — Ha, pokumałem się z wagantami i scholarami, włóczyłem się z nimi po świecie, patrzyłem na chłopską ciężobę, płakałem w skrytości, bo byłem bezsilny, a równocześnie szukałem guza i grosika na wino. Udałem się przeto do przeklętej Nysy, gdzie z próżną kaletą jąłem udawać nabożnego pielgrzyma idącego z Rzymu, a zbierającego pieniądze na odnowienie grobu świętego Piotra. Liczyłem, że na zjeździe szląskich książąt będzie liczne zbiegowisko i łacno grosz wycyganić. — Od tej biedoty chłopskiej i podmiejskiej? — zadrwił książę. — Nie od niej, lecz od łyków miejskich, którzy z dalekiej Flandryjej i znad Renu kupą się zbiegli do Nysy. Ale nie liczyłem się z tym, że z rudym i do garbatego diabła podobnym biskupem Rothem zjedzie tu regiment klechów. Połapali się na bogobojnym oszustwie, schwytać kazali i do loszka wtrącili. — I dobrze uczynili! — Nie mówię, że źle uczynili. Niedobrze jednak uczynią, że jutro, książę panie, zdejmą ci głowę na rynku. Zajadli są bowiem wszyscy na ciebie. Od biskupa Rotha począwszy, a skończywszy na ostatnim łyku. Polskie masz bowiem serce, a nie niemieckie. Zawadą im jesteś w drodze. I zuchwałe myśli snuły ci się w głowie. Oto Szląsko chciałeś do Polski doprowadzić. Zamierzałeś działać na przekór samemu Władysławowi Jagiellończykowi. Myślisz, że temu polskiemu królewiczowi chodziło o Szląsko? Diabła zjadł! Jemu chodzi, by zostało przy czeskiej koronie, a nie przy polskiej. Biskup Roth z piekła rodem to jego poplecznik. Namiestnik szląski, Kazimierz z Cieszyna, tu jego poplecznik. A ci wszyscy pociotkowie piastowscy już dawno swą duszę diabłu zaprzedali, a swoje księstwa Habsburgom, czy Janowi z Podiebradu, czy uherskiemu Maciejowi Korwinowi, czy jego bękartowi, Janowi Kominowi. A ty porwałeś się na wszystkich. Nie zradziłeś, jak ja nie zradzę, by ciemiężone chłopstwo i szląską gołotę podmiejską skrzyknąć i powieść ich na tamtych cudzoziemskich pasibrzuchów. Uczynią to inni... — Kiedy? — Nie wiem. Ale kiedyś to się stanie. Książę Mikołaj II słuchał zdumiony. Dziwne bowiem 22 słowa tamtego klechy. Nie sposób niecić gniew w sercu za jego zuchwałość, gdyż istotnie mówi prawdę, aczkolwiek ona gorzka. Nastała przejmująca cisza. Pod ścianą zaszeleściła słoma, a przez kratę w okienku spływał daleki szum rzeki Nysy. — Skąd u ciebie takie myśli? — zapytał w końcu książę. — Chodząc po świecie miałem otwarte oczy. — Hm! — mruknął. A potem podjął ociągająco: — Powiadasz klecho, że miejski sąd skaże mnie na śmierć? Mylisz się! Jam książę i nie podlegam jurysdykcji miejskich łyków. — Być może, książę panie! Jam nie biegły w takich sprawach. Ale biskup Roth, syn Lucyfera, inaczej myśli. On to każe uczynić. — Kraczesz! — żachnął się książę. Znowu go ogarnął gniew. Oto podejdzie i pięścią wtłoczy tamte klesze słowa do kleszego gardła. PopęTfltwy był bowiem wielce i skory do gniewu. Poniekąd zdawał sobie sprawę, iż ta popędliwość winna wszystkiemu. Ona była^jpowodem, że rzucił się bez opamiętania na Kazimierza z Cieszyna i na biskupa Rotha. Przybiegł bowiem Witek z Witulasza i rzekł szeptem: — Miłościwy panie! Zamierzają cię otruć. Z kuchni bieżę do ciebie. Ochmistrz, obaniały Grotius, trunek dla ciebie szykuje. Z flakonika kapał zielonkawą truciznę do twego puchara. Śmiał się i powiadał do służebnej Edyty, iż to wino dla polskiego szczura. Nie pij, miłościwy panie, toastu, gdy podadzą wino. Wylej!... Książę nie dosłuchał ostatnich słów. Porwany nagłym gniewem dobył miecza i skoczył do panów po drugiej stronie sali. Otaczali zasuszonego biskupa Rotha. Biskup Roth o czarnych, bazyliszkowych oczach, szuszkał coś do ucha łysemu wymoczkowi cieszyńskiemu, Kazimierzowi. Obaj patrzyli spode łba na Mikołaja. — Ha, niedoczekanie! — wrzasnął Mikołaj i skoczył. Roztrącił panów szłąskich, rakuskich i czeskich, i pchnął mieczem biskupa Rotha. Biskup kwiknął jak zarzynane prosię i rymnął na wznak na posadzkę. Łeb sobie trochę rozbił. Potem Mikołaj pchnął Kazimierza z Cieszyna. Przebił mu ramię, bo Kazimierz uchylił się przed ciosem. Wtedy panowie runęli na Mikołaja... Teraz przypomina sobie, jak to było. Trudno mu zebrać myśli i obrazy, bo w głowie huczy tysiąc młynów. Władysław Jagiellończyk, biskup Roth, Kazimierz z Cieszyna! Przeklęci! Po tysiąckroć przeklęci! — Po tysiąckroć przeklęci! — wołał, biegając po ciemnicy. Potykał się, zrywał, znowu biegał w kółko jak zwierz w klatce. Ściskał skronie pięściami. — Uspokój się, książę panie! — ocucił go spokojny głos z mroków. Jakiż dziwny głos! Jakby matka położyła dłoń na jego czole. Pamięta, pacholęciem był, gdy tak uczyniła. Ciskał się wtedy, tarzał po kobiercu ze złości, nożem przebić obiecywał koniuszego Donocika, bo mu konia, tego ulubionego Brauna, ochwacił. Przyszła matka i położyła dłoń na głowie. Jakby ręką odjął. Znikł gniew. A potem płakał, matka zaś tuliła go do siebie i znowu głaskała po głowie. To było bardzo dawno. To było tak bardzo dawno, jakby tego wcale nie było. A działo się na opolskim zamku. W okrągłej wieży były kręte schody, które wiodły na wykusz uczepiony wieżowej kalenicy. Z kalenicy leciały oczy na skraj świata. Matka trzymała synka Mikołaja za rękę i wskazywała na dalekie pola polskie-opolskie, jak je zwykła nazywać. — To ani czeskie, ani takuśkie, ani uherskie, tylko polskie-opolskie — prawiła matka. Malutki Mikołajek patrzył i zapamiętał, że to ziemie polskie-ppolskie, a niczyje inne. Ojciec Mikołajas Mikołaj I Opolski, użerał się o nie 24 z Jerzym Podiebradem. Synek tymczasem rósł i mężniał. Potem pani matka umarła. Przed śmiercią kazała przywołać Mikołaja i jego brata Jana. — Tyś starszy — rzekła do Mikołaja. — Ty będziesz księciem na Opolu. Pomnij, co ci rzeknę! — i skinęła na patra Joachima, który stał podle łożnicy z grubym zwojem pergaminów. — Czytaj, patrzę, bo to twoje myśli! I moje rozłączenie z wami wszystkimi! — rzekła cicho. Pater Joachim roztoczył pergaminy, zawierające kronikę Długosza, i czytał po łacinie. Tłumaczył każde słowo, składnie i wyraźnie, aż wyszło matki przykazanie: «Szczęśliwym mienię siebie i współczesnych, że oczy nasze oglądają ziemię ojczystą w jedno połączoną...» — To mowa o wschodnim Pomorzu, które Polska odzyskała — wyjaśnił pater Joachim. A potem znów zaczął czytać, tłumacząc na polskie, jako że ani Mikołaj, ani Jan nie umieli jeszcze łaciny. — ...«ale jeszcze szczęśliwym mieniłbym się i słodszy miałbym odpoczynek w grobie,' gdybym zagłaska Boga doczekał się odzyskania i zjednoczenia SzląsTcSr z -Polską*. Skończył, zwinął pergaminy i stanął podle łoża pani matki. — Słyszałeś, Mikołaju? I rozumiałeś? — zapytała słabym głosem księżna pani. — Słyszałem i zrozumiałem, pani matko! — rzekł Mikołaj. — To jest moje przykazanie dla ciebie, Mikołaju. Je-żeliś mi rad i pragniesz, bym miała słodszy wypoczynek w grobie, szląską ziemię polską-opolską do Polski przyprowadzisz. Pani matka umarła, a Mikołaj czytał Długosza, preceptora synów królewskich. Nauczył się już bowiem łaciny i teraz często rozmyślał nad jego słowami. Chwilami zasta- 25 nawiał się, czy poradzi wykonać wolę pani matki. Wszak naokoło rozdrobnione ksiąstewka piastowskie, Piastowie i Piastowicze kłócą się, nastają wzajemnie na swoje życie, poparcia u sąsiednich wielmożów szukają, u Jerzego z Podie-bradu, u Kazimierza Jagiellończyka, u Macieja Korwina, u jego bękarta, zowitczynego syna, Jana Korwina, u królewicza Władysława Jagiełlończyka, u papieża, ba, zgoła u Hohenzollernów! Gotowi szukać poparcia u samego diabła, by sąsiadowi-Piastowiczowi wydrzeć jakieś podłe miasteczko, by napełnić puste kalety zdobycznymi talarami. Kalety książęce były bowiem podobne do żebraczych kobieli. Czarny mór przeciąga polami-opolami, najemne żołdactwo oblega miasta, wyrzyna chłopów i mieszczan, obcina uszy i nosy, gwałci niewiasty, rozwleka dziwną chorobę, podczas której ludzkie ciało wrzodzieje i gnije jak u króla Heroda. Król Herod godził na życie Dzieciątka Bożego, więc słuszna kara. Skąd jednak ta kara spadła na chłopów i mieszczan? Mieszczanie, to łyki, lecz chłop i tak już skrzywdzony. Może dlatego, że nie chce pogodzić się ze swoim losem, że zmawia się po nocach, sposobi, czerwonego kura obiecuje, brusi topory i noże, krzemieniem nabija maczugi i rżnąć panów zapowiada? Czyżby dlatego? A mieszczanie? Ci chyba karani herodową niemocą za to, że szwabią i nieuczciwie kupczą, że z nich lichwiarze, liczykrupy i płaczypieniądze, że gotowi wesz gnać do Rzymu za półtoraka... — Winien Władysław Jagiellończyk, król czeski! — podrzucił mu głos w ciemnicy. Książę ocknął się z zadumy, spojrzał w mroki. — Myśli czytasz? — zapytał z zabobonnym lękiem. — Wiem, co w tej chwili myślisz, książę panie! — odrzekł tamten dwornie. — Szukasz przyczyny zła, a nie wiesz, że zło tkwi we Władysławie Jagielłończyku. On winien wszystkiemu. 26 — Skąd wiesz, że o tym myślę? Z diabłem zawarłeś pakt? — Z diabłem ty, książę panie, zawarłbyś pakt o duszę, żeby móc na swoim postawić. — O czym mówisz? — Żeby Szląsko mogło wrócić do Polski. — Skąd wiesz? Odpowiedział mu nieprzystojny chichot. Posypał się z mroku na kształt ciśniętej garści owsa. Pamięta, w dzień świętego Szczepana kapelan zamkowy cisnął mu w twarz garść owsa. Ukłuło, zabolało. — Żebyś pamiętał, iż szpetni poganowie świętego męczennika, orędownika wiernych, do nieba wziętego Szczepana, niecnie ukamienowali! — rzekł wtedy kapelan. — Do nieba wziętego? — pomyślał teraz książę. — A może tamten w mrokach, to sam diabeł? , , Niepokoił go bowiem"- ów dziwny\ Sztewiek. Ukryty w mrokach gada, a księciu się wydaje, że tó^ mrok gada. Może to więc diabeł? Wiadomo, diabły mogą^pK^brać różną posturę. Uczenie o tym prawił pater Joachim, stukając zakrzywionym paluchem po «Cezarze z Heisterba-chu», który szeroko rozwodził się o demonach i grzesznych ich sprawkach. — A może to sam diabeł ponuknął mnie do tamtego niedoszłego zabójstwa? — zastanowił się. Ugodził mieczem biskupa Rotha, lecz go nie zabił. Ostrze miecza ześliznęło się po drucianej koszulce i chociaż biskup Roth przewrócił się, uczynił to raczej z przerażenia. A szkoda! Któż by przypuszczał, że pod ornatem nosi drucianą koszulkę? Pchnąłby mocniej. Godniej postąpił Kazimierz z Cieszyna. Uchylił się i chociaż ranny, sięgnął po swój miecz. Panowie uczynili to samo. Powstał rumor i wrzask, przyskoczyli dworzanie Mikołaja i gdy jedni zasłaniali swego księcia, inni zasię wiedli go krużgankami i pilili, że- 27 by uciekał. Wybiegli na ulicę, a za nimi wybiegł zgiełk panów. Mikołaj schronił się z kilku dworzanami w kościele świętego Jakuba. Dobrze to wykoncypował wierny Witek z Witulasza. Wiedział bowiem, że azylum znajdzie w kościele każdy. Wszak synod w Toledo w roku 1681 orzekł, że nie tylko sam kościół, lecz trzydzieści kroków naokoło kościoła stanowi azylum dla ściganego człowieka. Witek z Witulasza powiódł księcia do ołtarza. Na ołtarzu sprawuje się misterium męki Pańskiej, a więc najzajadlej-szy nawet wróg musi się żachnąć i odstąpić. Inaczej stałby się świętokradcą i znieważy ciel em majestatu boskiego. Witek z Witulasza i Mikołaj II nie znali jednak nienawiści nyskich Niemców. Te łyki znieważyły azylum, znieważyły majestat boski, znieważyły uchwałę synodu tole-dańskiego, wpadły do kościoła z kłonicami, toporami, z rzeźnickimi nożami i niepomni, że świętość chroni ściganych, jęły nacierać. Bronili go dworzanie, najdzielniej bronił Witek z Witulasza. Książę spostrzegł w tumulcie bitwy, jak do kościoła wpadł biskup Roth z panami, jak pobiegł do ołtarza i zachęcał łyków, podjudzając ich słowem bożym. Jak bardzo w onejże chwili podobny był do czarta. Stał bowiem w rubinowym świetle, przecedzonym przez witraż, i wyglądał jak maszkara unurzana we krwi. W podniesionej dłoni trzymał krzyż wysadzany rubinami i brylantami ze złotym Chrystusem, błogosławił nacierającym łykom i udzielał im rozgrzeszenia z tamtego grzechu, iż znieważają ołtarz... Mikołaj patrzy teraz w mroki i przeżywa ponownie oną scenę. To nie byli ludzie, to były rozjuszone diabły ryczące. Wynurzały się spod kolorowych łuków gotyckich, spod kolumnady, tłoczyły się, napierały... Dworzanie księcia kładli się i konali. Ostatni legł Witek z Witulasza przebity rzeźnickim szpikulcem jak lancą. A potem tamten błysk klingi... A opodal stał biskup Roth, podobny do szatana i blo gosławił łykom. — A możeś ty diabłem? — zwrócił się w mroki. — Nie diabłem ci ja, książę panie, lecz nabożnym mnichem. I gotówem cię na bogobojną śmierć przyprawować, by twoja rogata dusza do nieba powędrować mogła. Zanim jednak umrzesz, pamiętaj, książę panie, o testamencie, a w testamencie o krzywdzie swoich chłopów. A co do twojej śmierci... Pokumanym, książę panie, z nyskim mistrzem oprawczym, Augustem Kollefflem, gdyż lubi jak ja zaglądać do dzbana i chociaż ludziom łby ścina, wesoła dusza mieszka w jego włochatym kałdunie. A przede wszystkim z jego nadobną córką, bogatą we wdzięki Małgorzatą, łasą na męskie pieszczoty. Nie o tym jednakże chcę prawić, książę panie. Mistrz Kolleffel posiada miecz szeroki i długi. Pod rękojeścią wyryty napis nabożny. Pamiętam, bo długo mu się przypatrywałem". KóIłefM rechotał jak wieprz i łaskotał mnie onym mieczem po karku. Małgorzata piszczała, pełna niecierpliwości, gdyż ją wart--ka krew ponosiła. Odtrąciła ojca i powiodła mnie do komory. A mistrz Kolleffel rechotał i trzymał się za brzuch. Ale nie o tym chciałem mówić. Chodzi o ten napis nabożny. Pamiętam dobrze, bo mu się długo przypatrywałem. / — Nic mnie to nie obchodzi, przebrzydły klecho! — warknął książę. — Obchodzi, książę panie, obchodzi! Napis ów składnie ułożony w niemieckim języku prawił, że «Hier stehe ich hoffe nebst Gott zu wichten Recht, Jezu Christi du bist mein Richter und ich der Knecht...» A po drugiej stronie głosił takie słowa: «O Hen, nimm diesen armen Siinder auf in dein Reich damit er kann selig werden vor einem gliicklichen Streich...» A pod onym napisem widniała półnaga, piersista dziewica, podobna do Małgorzaty, 29 V z przewiązanymi oczami, a pod jej stopami był napis «Iustitia». — Dlaczego mi o tym prawisz? — Myślę, książę panie, że to zajmujące. Przywykłeś na dworze, że bawi cię błazen. Przywyknij, że i w tym loszku bawi cię błazen. Tamten gadał ci o miłości, ja ci gadam 0 śmierci. Nie myśl jednak o tamtej nabożnej sentencji katowskiej. Wymyślił ją sam Kolleffel, by uciszyć swoje robaczywe sumienie. Nastała cisza. Nyskie dzwony rozdzwoniły się nadaremnie, lecz rychło zamilkły. Przez okienko pod sklepieniem zaglądały gwiazdy. Między gwiazdami tkwił księżyc. W ciszy zaskrzeczała trąba halabardnika, który czuwał na miejskiej baszcie i ślepił, czy czerwony kur nie pieje na czyjejś kalenicy. Psy poszczekiwały jak przez sen. Ludzie już spali. Książę słuchał tej osobliwej ciszy i powoli dopuszczał do siebie myśl o śmierci. Odpierał ją coraz słabiej, ona zaś była natarczywa jak tamta hołota w kościele świętego Jakuba. Z pewnością w tej chwili biskup Roth i książę Kazimierz z Cieszyna, i wszyscy panowie z książęcego zjazdu, i rajcowie z burmistrzem na czele wadzą się o jego życie. Nie! Nikt się nie wadzi! Wszyscy są jednakowej myśli. Wszak wszyscy pragną zniszczyć polskiego przeciwnika, zakałę piastowskiego rodu, przeklętego Mikołaja II!.., Jedynie nieliczne mieszczaństwo polskie, co jeszcze ostało się na nyskim przedmieściu, z pewnością zastanawia się, jak uratować swego księcia. Niczego nie uradzą. Uradzą tamci na zamku! Mikołaj wyobraża sobie, jak onemu nocnemu zebraniu przewodzi biskup Roth. Za długim stołem siedzą panowie 1 łyki miejskie, i radzą w zgodzie. Jak panowie bracia. Przepadła różnica między mieszczaninem a jaśnie wielmożnym księciem, bo ich pojednała nienawiść do Mikoła- ja II... Radzą i radują się, że nareszcie pozbędą się ką-kolu spośród pszenicy. Tak to zwykł określać biskup Roth. Oto wszyscy książęta podążają ochoczo w ramiona Hohenzollernów czy pod cienie czeskiej korony Władysława Jagiellończyka, «krala dobfe» — jak go nazywali czescy panowie, czy pod berło Jana Korwina, kumają się z Podiebradczykami, w istocie zaś wiedzie wszystkich chytry biskup Roth na flukta polityki Hohenzollernów. Radzą w tej chwili, jak się pozbyć kąkolu z pszenicy. Leb ściąć i zbyte! Powód jest ważki, gdyż porwał się niecnie na samego biskupa, zastępcę papieża! Porwał się na samego namiestnika, zastępcę króla czeskiego! Panowie umywają ręce. Podobnie jak Piłat umył ręce, wydając Chrystusa Pana na śmierć. Niech rajcowie sądzą, bo w ich Nysie stała się ta niesłychana zbrodnia. W biskupa godzić, to jakby w Boga godzić. W namiestnika uderzać, to jakby w samego króla uderzyć. Hańba spadnie na Nysę, król się pogniewa, papież-mterdykt rzuci. O je-rum, jerum!... Niech więc łykowie nyscy swe"Yęce książęcą krwią skalają. Ktoś tam może sprzeciwia się, p*dwiad_a, iż lo niezgodne z prawem, że tylko królewski sąd może wydać wyrok na księcia. Nieprawda! Łeb ściąć i zbytek! Tak jest. Łeb ściąć!... Biskup Roth podjudza zebranych krucyfiksem. Podnosi go i ślepi nim w oczy panów i rajców. Krzyż jest złoty, a na nim rozpięty Chrystus Pan. Chrystus Pan uśmiecha się i przytakuje słowom biskupa Rotha. Tak twierdzi zaperzony biskup. Oczy jego płoną, usta szeplenią słowa pełne jadu. Panowie patrzą i widzą, że złoty Chrystus, rozpięty na złotym krucyfiksie, przytakuje złotą głową. A więc śmierć Mikołajowi!... Cisza w ciemnicy tak wielka, że aż w uszach dzwoni. Mnich widać usnął, bo spokojnie oddycha. Mikołaj nie może usnąć. Jemu pisane patrzeć w jądro swej klęski. 31 Ludzie w mieście także śpią. Chyba nie wszyscy? Ktoś go tam może lutuje w polskich słowach, jakiś scholar czy wagant układa rzewną balladę o książęcej krzywdzie, a dziewczyny wyszeptują pacierze po polsku, prosząc o boskie zmiłowanie dla ich księcia opolsko-pol-skiego. Rzeka Nysa bełkoce w księżycu i przelewa srebrną wodę. Mikołaj nie widzi jej srebrnej wody w księżycu, lecz przypomina ją sobie, gdy z opolskiej wieży zamkowej patrzył na srebrne wody Odry. Szmer Nysy dochodzi poprzez kraty i pragnie uciszyć wzburzone myśli. Nie zdoła uciszyć! Ha, pobit Mikołaj II na Opolu! Sromotnie pobit! Nie spełni się przykazanie pani matki, nie spełni się przykazanie jego rogatego serca. Jeżeli mu na isto przyjdzie położyć głowę na pniu katowskim, może brat jego Jan dokona dzieła? Nie, brat Jan, książę opolsko-raciborski, tego nie dokona. To niezguła! Jak płaszczył się i płakał, gdy Maciej Korwin pojmał ich w niewolę i trzymał w wieży. Tyle a tyle talarów, hołd na rynku opolskim — a puszczę was! Tak prawił Maciej Korwin. I gdyby nie brat Jan, hardy Mikołaj nie byłby złożył hołdu. Książę Jan płakał jak baba. Powiadał, że chce żyć, że on młody, że przez upór brata skazany na gnicie w wieży. Dobrze więc. Przyszedł Maciej Korwin, wysłuchał, skinął głową i za kilka dni dokonała się piastowska hańba na rynku opolskim. Mikołaj II, książę na Opolu, i brat jego Jan, książę opolsko-raciborski, złożyli hołd uherskiemu dra-pichrustowi i wypłacili mu sporo grzywien. Żeby diabła zjadł!... Ileż to radosnych złudzeń mamiło Mikołaja, gdy Władysław Jagiellończyk objął tron czeski po Jerzym Podie-bradzie. Okazało się jednak, że to monarcha ulepiony z piernika, przezwany «kralem dobrze», jako że na wszyst- 32 ko się zgadza i powiada: — Dobrze! Ustępliwy i popierany przez uherskich i czeskich panów za swoją powolność. Gdzież mu tam w głowie przyłączenie Szląska do Polski! Odgania oną myśl i truchleje, że uszczupliłby swoje królestwo czesko-uherskie, gdyby tak miało się stać. Inaczej poczynał sobie podarzony brat jego, Jan Olbraeht. Diabli jednak pokrzyżowali jego plany. Klęska jego w bukowińskich lasach zaprzepaściła sprawę Szląska. Mikołaj zamyślił się, dłońmi ścisnął skronie. W skroniach kotłują się myśli i rozsadzają czaszkę. Czy tylko chwilowo przypieczętowany jest los Szląska klęską buko-wińską Olbrachta? A tak się wszystko pięknie zapowiadało! Królewski rotmistrz, Jan z Karnkowa, pełnomocnik Jana Olbrachta na księstwie głogowskim, również dzielnie sobie poczynał. Trzymał w ryzach butne mieszczaństwo niemieckie w szląskich miastach, a brał w obronę polskie mieszczaństwo i srodze tępił. przeróżne bandy książęcych rzezimieszków, zbijających na kupieckicfi"~d«2gach. Mikołaj II widział w nim znakomitego poplecznika. Wszak nie jedną noc przepędzili w narożnej baszcie zamkowej przy dzbanie wina. Snuli pospólnie plany dookoła sprawy obu leżącej na sercach. Na stole był rozwarty Długosz prawiący dostojną łaciną, iż z radością zeszedłby do grobu i słodziej by mu się w nim odpoczywało, gdyby Szląsko wróciło do Polski. Rotmistrz Karnkowski, wąsaty, o srogim obliczu setnego zabijaki, o rozumie uczonego mędrca, powiadał zawsze, że nie czas czekać na słodkie odpoczywanie w grobie, lecz czas, by jeszcze za swego żywobycia patrzeć, jak się spełnia życzenie Długosza. Trudna to bowiem sprawa. Wichrzy biskup wrocławski Johannes III Roth, mając za sobą napływowe mieszczaństwo niemieckie, wichrzy królewicz polski a król. czesko-uherski, Włady- 'owej dziedzinie 33 sław Jagiellończyk, wichrzy bękart Macieja Korwina, wichrzą czescy Podiebradowie, wichrzą książęta szląscy, gotowi sobie do gardeł skoczyć i gryźć, lecz ujednani społecznie, gdy wypadnie im zwalczać Jana Olbrachta i jego adherenta Mikołaja II na Opolu. I wiadomo, gdyby Jan Olbracht, jego pan i miłościwy król polski, wszczął ze swym bratem Władysławem ponowne spory o ziemię, jak to się już raz zdarzyło na Uhrach... Gdyby więc Jan Olbracht wszczął ponowne spory o Szląsko, czescy i uher-scy panowie pobieżą Władysławowi na pomoc. Radzi bowiem takiemu królowi, który na wszystkie sprawy ma jedną odpowiedź: — Dobrze... — Kral dobrze! — cisnął książę ze wzgardą i splunął. — Jeszcze nie śpisz, książę panie? — zaszemrał głos klechy. — A bo co? — Słyszę twoje wzdychanie i miarkuję, że ciężko ci na sercu. O życie ci chodzi? Książę wyczuł w słowach mnicha ledwie uchwytną nutę współczucia. Opanował się, warknął: — Głupiś! — Życia szkoda! Dzisiaj mamy dzień dwudziesty i szósty czerwca. A może już po północy? Zaszeleściła słoma, poczłapały kroki w ciemności, ciemna postać otarła się o księcia, stanęła pod okienkiem. Mikołaj teraz dopiero spostrzegł mnicha. Wydłużony cień czarniejszy od rozrzedzonego mroku pod okienkiem. Z gwiazd sypie się nikłe światło na chudą twarz. Trudno jednak dostrzec, czy to twarz młoda lub stara. — Już północna godzina minęła. A więc już mamy dwudziesty i siódmy dzień czerwca. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Nic! Połóż się, książę panie! — szepnął, a szept rozpłynął się w ciszy. Tylko kroki- oddalały się z szelestem. 34 , -•.'»-..„"* ."•L Potem widać legł, bo westchnął i posypał się miarowy oddech. Mikołaj II usiadł na ławie. Wydawało mu się, że powoli, bardzo powoli zaciąga się szara zasłona na oczy. Zasypiał, gwiazdy zaś powlekały się idącym świtem. Zasłona rozdarła się gwałtownie, gdy zazgrzytał klucz w dźwierzach. Książę zerwał się, otrząsnął ze snu. Widzi, przez okno sączy się różowe światło, mroki rozstąpiły się w ciemnicy, w dźwierzach stoją dwaj ceklarze z halabardami, a między nimi ksiądz. To chyba kanonik wrocławski, Henryk Fullenstein. Ksiądz podchodzi do księcia, a jeden z ceklarzy świeci mu latarnią. — Już? — zapytał spokojnie książę. — Jeszcze nie. Z Bogiem się pojednaj. — Pojednam. — ...i testament napisz! — zawołał z kąta leżący w słomie mnich. — Napiszę! Wyszli. Mikołaj II wyszedł z księdzem i ceklarzami, Zatrzasnęły się dźwierze. Mnich wstał z barłogu, stanął pod oknem i załamał ramiona. Słuchał oddalających się kroków. Potem drgnął boleśnie. Z różowej jutrzenki, przeciekającej przez zakratowane okienko, wysupłał się miarowy stukot. Stukot przypominał zbijanie trumny. To nie zbijanie trumny. To zbijanie rusztowania dla księcia. Mnich opadł na kolana, zakrył głowę opończą i gorzko zapłakał. W Nysie na rynku zaś pachołcy stawiali rusztowanie. Zbudowali je, nakryli czerwonym suknem, boć to księcia, a nie byle chłystka będzie dzisiaj ścinanie. Nawet pieniek na rusztowaniu nakryli czerwonym suknem. Schodziły się tłumy. Zwiedziały się i chciały patrzeć, na śmierć księcia. Jeżeli uczepić się krat u okna, można je dojrzeć. Tłumy bełkocą, zacierają dłonie, bo chociaż 36 to druga połowa czerwca, ranek jednak jest chłodny, gdyż przewiewa mroźny wiatr północny. Kawki krzyczą i kołują nad ratuszową wieżą, poza nimi kołują gawrony i kruki — i kraczą obrzydliwie. Rynek wypełnia się pogłowiem ludzkim, wypełniają się przyległe ulice, zaludniają się okna i dachy. Wszyscy czekają, a ponieważ wiatr smaga, ocierają ciupki z zaczerwienionych nosów, chuchają w dłonie i rozcierają je mocno. Mnich trzymał się kraty i patrzył. Doczekał się nareszcie. Bo ujrzał, że idą... Poruszyły się tłumy. Ceklarze wiodą księcia z rozwianą, czarną czupryną, z rozwianą czarną brodą, z krwawą smugą na policzku. Obok kroczy kanonik Fullenstein i klepie pacierze. Otworzyły się dźwierze ciemnicy, w progu stanął cek-larz.^ — Chcesz, braciszku, wMziee- śmierć naszego księcia? — Chcę! Poszedł więc za ceklarzem na knrżganek, gdzie był szerszy widok spoza blanków na rynek. — Rzekłeś, że będę patrzył na śmierć naszego księcia — zauważył mnich. — Rzekłem. A bo co? — Dobrześ rzekł. To nasz książę. Oparli się o blanki i patrzyli. Ceklarz jął opowiadać wszystko co widział i słyszał. Chlipał nieznacznie i nos wycierał skórzanym rękawem kaftana. Paluchami gniótł drzewce halabardy. Jakby się dławił słowami. Prawił z wysiłkiem, że książę pan wyspowiadał się przed tamtym kanonikiem Fullensteinem. Taki z niego pasibrzuch jak z biskupa Rotha. Pieskie nasienie! Nie wiadomo, czy taka spowiedź będzie płatna w niebie. Potem książę pan napisał testament. Na pergaminie, Fullenstein świecił latarnią. Testament był napisany, a książę pan odczytał go 37 przed kanonikiem i ceklarzami. Książę zarządził w testamencie, by z jego majętności wynagrodzono wszystkie krzywdy, jakiekolwiek komu wyrządził, czy to był prosty chłop niewołny, czy szlachetnie urodzony człowiek. Potem przyszli panowie z rajcami. Burmistrz odczytał wyrok. Wyrok był napisany po niemiecku. Książę pan zażądał po polsku. Wyśmiano się z niego. Potem podszedł biskup Roth, podobny do diabła ubranego w ornat. Podsunął księciu panu krzyż do ust. Mikołaj odchylił głowę i spojrzał w tamte oczy biskupa. Splunął w nie z pogardą. Tak! Splunął! — Dobrze zrobił! — pochwalił mnich. — Łeb ściąć! Łeb ściąć! — zaskrzeczał po niemiecku biskup, a potem długo wycierał swoje kaprawe oczy z plwocin. — Ale popatrz! — trącił ceklarz mnicha i wskazał na rynek. Mnich patrzy, a serce mu truchleje. Oto na rusztowanie wchodzi barczysty mistrz oprawczy Kolleffel ż szerokim mieczem. Ubrany w czerwone pludry i w czerwony obcisły kaftan, z czerwoną kapuzą na łbie. Dwaj pachołcy wiodą księcia Mikołaja. Książę ma ręce związane na plecach. Stanął na rusztowaniu i patrzy. Słońce wschodzi... — Nyso! Nyso! Czyż na to przodkowie moi darowali cię Kościołowi, abyś mi wydzierała życie? — woła książę. Na rynku cisza. Tłum wstrzymał oddech. Mikołaj klęka i kładzie głowę na pniu. Mistrz oprawczy odgarnia mu włosy z karku, podnosi miecz i... O, Jezu Chryste!... Błysnął miecz we wschodzącym słońcu, toczy się głowa po czerwonym suknie, na rusztowaniu w Nysie na rynku... 1952 naszych Opierzony kanarek Owa nazwa „opierzony kanarek" pojawiła się znienacka i nieoczekiwanie. Kto ją wymyślił — także nikt nie wiedział. Tak bowiem bywa wśród górników. Ktoś coś powie, jakby od niechcenia, ktoś podchwyci, ktoś podrzuci i tamto, ciężkie nieraz słowo już leci — jakby uskrzydlone — po wszystkich chodnikach, pochylniach, upadnicach, przodkach, ścianach i filarach, dociera pod szyb, wylatuje przed 3vindą na powierzchnię i znowu gania po całym nadszybiu. Po prostu przyjęło się i teraz mnoży się w nieprawdopodobny sposób. "*"~-^ Tak samo było z tym „opierzonym kanarkiem". Wyle-leciało skądsiś, poleciało po całej kopalni, wyfrunęło na powierzchnię i zadomowiło się wśród górniczej braci. Kto jednak wymyślił owo określenie — nikt nie wiedział. A wymyślił je stary Balarus. Stary Balarus pilnował porządku na trzeciej pochylni, żuł tytoń, strzykał przez zęby i uważał pilnie, by wagoniki z węglem odbyły uczciwie swą ostatnią drogę z przodka pod szyb. Chodziło o to, by się nie wykoleiły w stromej upadnicy, gdy je zezowaty Kominek opuszcza na kołowrocie, by nie tworzyły zatoru, by się należycie śpieszyły, słowem, by dotarły jak się należy pod szyb. Stary Balarus wszystkich lubił, nie znosił tylko Zefli-ka Kostrzewy z młodzieżowej brygady. Twierdził przy kołowrocie i pod szybem, i w nadszybiu, i w cechowni, 41 ł i wszędzie, gdzie się tylko nadarzyła sposobność, że Zef-lik Kostrzewa to największy obwieś, jakiego nosi ta święta ziemia, że to „gizd przegrzeszony", „ślimok kudłaty", „łeboń zatracony" i „garbata warzecha". Jego niechęć do Zeflika miała ukryte źródło w pęcherzu z tytoniem. Jako się rzekło, stary Balarus lubił żuć tytoń. Sięgał do zwiniętego pęcherza w kształcie małego woreczka, zatkniętego za okorek pod stropem, nabierał tytoniu w palce, toczył z niego kulkę, wkładał do ust i zaczynał miesić. To się nazywało, że „założył se na śliwkę". Żuł więc tę śliwkę, jak długo się dało, pilnował porządku i strzykał przez szczerbę w zębach. A gdy śliwka była już do niczego, znowu sięgał za okorek pod stropem, starą śliwkę wyrzucał, zakładał se na nową śliwkę i znowu żuł. Powtarzało się to ze trzy, cztery razy w ciągu szychty. I gdy pewnego razu starą śliwkę wyrzucił i sięgnął po pęcherz z tytoniem, gdy go roztoczył i zanurzył palce w jego głębi, wrzasnął okropnie i cisnął pęcherzem na spąg. Palce bowiem wymacały w tytoniu zdechłą mysz! Co się wtedy działo, Chryste Boże!... Urwanie głowy! — Toś ty zrobił! — wrzasnął na zezowatego Kominka za kołowrotem. Zezowaty Kominek nie wiedział, o co chodzi Balaru-sowi. — Co zrobiłem? — zapytał zdumiony. — Mysz mi włożyłeś do tytoniu! — wrzeszczał rozgniewany Balarus. — Niech się zarozki na tym miejscu zapadnę, Balaru-sie, jak jo to zrobił! — jął przysięgać Kominek podnosząc dwa palce prawej ręki pod strop. Ha, jeżeli się Kominek tak uroczyście zapiera, to on tego nie uczynił. Bo chociaż z niego zezowaty mamlas, 42 ale zawsze uczciwy kamrat, którego nie trzymają się takie głupoty. Kto to więc mógł uczynić, aże kto?... Długo się obaj zastanawiali nad zdechłą myszą, spoczywającą w tytoniu, aż w końcu doszli do przekonania, że to zmajstrował ten obwieś skończony, ta przechera sto-diabelna, łeboń zatracony, ślimok kudłaty, ten drapi-chrust — Zeflik Kostrzewa z młodzieżowej brygady. On bowiem kręcił się po trzeciej pochylni, on bowiem wlazł za kołowrót, gdy stary Balarus gdzieś wyszedł, on tam coś myszkował po kątach, a gębę miał chytrą, a lisie oczy i wszystko. On to więc zrobił! O, niedoczekanie jego!... Istotnie, on to uczynił, o czym rychło przekonał się stary Balarus. Gdy bowiem po skończonej szychcie udał się z innymi górnikami pod szyb, tamten drapichrust już czekał, otoczony kamratami i starszymi górnikami. I ledwie się Balarus pokazał; wszyscy jęli wrzeszczeć i dopytywać się hałaśliwie: — Jak tam Balarusie? Pono myszy Wam^się okociły w pęcherzu z tytoniem?... Balarus był mądry. Nie gniewał się pozornie, nie unosił, lecz również wszystko w żart obrócił. Tyle tylko, że gdy Zeflik przechodził koło niego, znowu chytrze uśmiechnięty, Balarus porwał go znienacka za ucho i pociągnął. — A, ty łeboniu zatracony! — rzekł twardo. — Jeszcze się policzymy! Nie policzyli się, bo łeboń zatracony, kudłaty Zeflik Kostrzewa, uciekł za kilka dni ze szkoły i przepadł. Zeflik bowiem był uczniem szkoły przysposobienia przemysłu węglowego, podobnie jak jego dwudziestu trzech kolegów, jeszcze miał uczyć się w niej niecałe trzy tygodnie i przejść z nimi, jako z samodzielnymi górnikami, do „Domu Górnika" na kopalni. A tu rozniosła się wieść, że Zeflik Kostrzewa uciekł ze szkoły. 43 li.i nil mówiłem, że nic z niego porządnego nie triumfował stary Balarus, chociaż nigdy li mówił, - Kto zdechłe myszy pcha staremu gór-i do i Mmii u, to na szubienicy skończy!... — zawyrokował jeszcze i postanowił czekać cierpliwie, kiedy Zeflik , gkoriczy na szubienicy". Nic doczekał się, gdyż Zeflik po dwóch dniach wrócił. Był Wtedy pełen pokory i skruchy. Na konferencji nauczycielskiej w szkole przysposobienia przemysłowego długo nad nim radzono i zastanawiano się, jak z nim postąpić. W końcu Zeflik otrzymał naganę, ale pozwolono mu wrócić do brygady młodzieżowej. Ucieczka jego ze szkoły narobiła niesłychanego szumu wśród górników i wszyscy wtedy zaśmiewali się do łez z niefortunnego Zeflika, stary Balarus zaś triumfował. — A co? Nie mówiłem? — tłumaczył każdemu. — Na szubienicy skończy! Rechotał jednak, ubawiony, razem z kolegami, gdyż i jego śmieszyła zabawna przygoda Zeflika. Oto Zeflik chciał się przychlebić Danutce Oczadlance, córce sztygara Oczadłego. Danutka była uczennicą szkoły muzycznej w Katowicach, ślicznie grała na skrzypcach, a poza tym miała diabliki w czarnych oczach i psie figle w głowie. Ponieważ nadchodziły święta wielkanocne, a ze świętami „śmigust", Zeflik umyślić polać Danutkę pachnącą wodą. Kupił toaletowe mydło, rozpuścił je w letniej wodzie, a gdy nadszedł wczesny ranek, „śmigustowy", wybrał się z kolegami pod domek, w którym mieszkał sztygar Oczad-ły z Danutką. W dłoniach trzymał sporą blaszaną sikawkę, napełnioną ową „pachnącą wodą". Myślał, że gdy obleje tak uczciwie Danutkę, i do tego pachnącą wodą, zyska niemało w jej oczach! Poszedł więc wcześnie rano z kolegami do domku szty- 44 gara Oczadłego, umówiwszy się już poprzednio ze starą Brachaczkulą, krewną Danutki, by go wpuściła, gdy zastuka w umówiony sposób do okna kuchni. Brachaczkulą wpuściła, przytknęła palec do ust na znak, by zachowywał się cichutko, i wskazała na drzwi, gdzie rzekomo śpi Danutka. Zeflik odchylił je i wstąpił na palcach. Istotnie śpi pod pierzyną, tylko że chrapie jak stary koń!... Trochę się zdumiał, lecz nie tracąc czasu podbiegł, uniósł nieco pierzynę i strzyknął z sikawki ową pachnącą wodą... Boże, co się potem działo!... Spod pierzyny wyleciał okropny wrzask, a za wrzaskiem stary Oczadły w długiej koszuli, mokry i przerażony. W mig się jednak połapał, porwał za miotłę stojącą w kącie i jął nią okładać nie mniej przerażonego Zeflika. A gdy się w końcu biedaczysko Zeflik spostrzegł, że zaszła tu ponura omyłka, rzucił się do ucieczki, a za nim sztygar Oczadły, w długiej koszuli i z miotłą, wciąż okropnie pokrzykujący. •- I ta niefortunna przygoda była powodem ucieczki Zeflika ze szkoły. Wszyscy bowiem śmiali się z^tńegor a najbardziej Danutka. Poszedł więc w świat i dotarł na drugi dzień do Wisły. A że to był wieczór i nie wiedział, gdzie by przenocować, polazł na stację, gdzie stał wagon z sianem. Wlazł więc pod plandekę na siano, zagrzebał się w nim i usnął. W nocy przyjechała lokomotywa, zabrała wagon z sianem, przyłączyła do innych wagonów i pojechała. Zefli-kowi już było obojętne, dokąd pojedzie. Byle jak najdalej od Osady! Spał więc nadal, pełen goryczy w sercu. Gdy się nad ranem zbudził, wagon stał na bocznym torze. Wychylił głowę i zdumiony spostrzegł, że znowu znajduje się w Osadzie na stacji. Wrócił więc do szkoły, bo cóż robić, jeżeli go wciąż nieszczęście prześladowało. Pomyślał wtedy, że to na pew- 45 no kara za tamtą zdechłą mysz, włożoną Balarusowi do pęcherza z tytoniem. Potem wrócił do kopalni i stary Balarus znowu się nie mógł doczekać, kiedy Zeflik skończy na szubienicy. — Co ma wisieć, nie utonie! — pocieszał się i czekał. I byłby czekał nie wiedzieć jak długo, gdyby nie wypsnęło mu się z ust owo pochlebne określenie: „opierzony kanarek" które w mig rozleciało się po całej kopalni. Zeflik bowiem posiadał tę jeszcze umiejętność, że potrafił gwizdać jak kanarek. Trelował w tak kunsztowny sposób, że nieraz górnicy przerywali pracę na ścianie lub w przodku, słuchali zdumieni i dopytywali się wzajemnie: — Na, gdzież tu się kanarek nabrał na dole? — Któż go tu przyniósł w klatce? — Zdechnie biedaczysko! — żałowali go inni na zapas. Nie zdechł, bo to Zeflik Kostrzewa przysiadł gdzieś za stemplem, zgasił światło w lampie i gwizdał jak prawdziwy kanarek. Wkrótce cała załoga kopalni wiedziała, że tym kanarkiem jest kudłaty Zeflik Kostrzewa, i radzi byli, gdy im czasem podczas pracy lub pod szybem zatrelował nadob-nie. Stary Balarus także nieraz słuchał jego gwizdania, lecz nie był z niego zadowolony. Nazwał przeto Zeflika „oskubanym kanarkiem" i twierdził, że jego kanarkowe trele podobne są do żabiego rechotu, a nie do kanarkowego śpiewu. I to pogardliwe określenie było — zdaje się — powodem, że Zeflik włożył mu zdechłą mysz do tytoniu. Teraz przyszła osobliwa chwila, że zachwycony Balarus nie tylko się udobruchał, jlie tylko nad Zeflikiem głową pokiwał z uznaniem, lecz nawet go nazwał „opierzonym kanarkiem". To już było bardzo dużo! 46 Zanim go jednak tak nazwał, stała się dziwna rzecz na jego pochylni. Było to jakoś w tydzień po powrocie Zeflika z ucieczki. Zezowaty Kominek opuszczał po cztery wagoniki z urobkiem na raz do upadu, a jednocześnie na drugiej linie wywlekał cztery próżne wagoniki. Właściwie to nie on je opuszczał i wywlekał, tylko czynił to kołowrót, on zaś hamował jego bieg, a stary Balarus pilnował, czy wszystko dzieje się w przepisanym porządku. A więc, czy były sygnały, czy liny toczą się tak, jak powinny się toczyć, cży hamulce przy kołowrocie nie zacierają się, czy się wagoniki nie wykolejają, czy nikt nie łazi w pochylni, a przede wszystkim, czy lina natacza się na kołowrót prawidłowo. Jeżeli zauważył, że schodzi na brzeg kołowrotu, tworząc rosnący garb, ujmował ją w żelazne ramienisko z hakiem i naprowadzał na właściwą drogę. To nie była trudna praca^-tylko.wymagała zręczności. Brygada młodzieżowa jeszcze nie pracowała w węglu, aczkolwiek zaprawiała się powoli w górniczym rzemiośle. Sztygar Oczadły przydzielił ją do prac pomocniczych na głównych chodnikach i na pochylniach. Zeflikowi przypadło pomagać na trzeciej pochylni i wraz z Balarusem i Kominkiem opuszczać wagoniki z urobkiem na główny chodnik przewozowy. No i dobrze. Praca toczyła się normalnie. Balarus pilnował lin i żuł tytoń, strzygł nieufnie oczami, czy Zeflik nie kręci się koło pęcherza z tytoniem, wagoniki staczały się do upadu i wyjeżdżały próżne z upadu, on zaś manewrował hakiem i naprowadzał nataczającą się linę na właściwe miej' sce. Spoglądał wciąż lekceważąco na Zeflika i mruczał coś o „oskubanym kanarku". Tak długo, aż w końcu zmienił zdanie. I to w nieoczekiwanej chwili. Podobnie jak w nie- 47 oczekiwanej chwili, w trakcie toczenia się kołowrotu, z grzmotu lecących po pochylni wagoników, wyrwał się jego krzyk: — Zeflik, pierona! Wagoniki wjeżdżają na nas! Co się stało? Oto na chodniku u szczytu pochylni nagromadziły się wagoniki z urobkiem. Było już ich dwanaście. Drogę na płyty rozjazdowe pod kołowrót zagradzała im mała bariera. Przez niedopatrzenie Balarus zapomniał ją opuścić. Przyjechała lokomotywka z urobkiem z drugiej strony i w rozpędzie pchnęła w tamten rząd dwunastu wagoników. Pchnięte wagoniki ruszyły powoli. Za chwilę wtoczą się pod kołowrót! Zbiją się, stłoczą, przewrócą, porwą naciągnięte liny, narobią piekła, zamieszania, urwania głowy!... Balarus zauważył, co się święci. Krzyknął więc na Zeflika, że wagoniki wyjeżdżają na nich. Sam nie mógł nic uczynić, bo trzymał hak naprowadzający linę. Zeflik obejrzał się i już postanowił. Nawet nie wiedział, jak się to stało. Skoczył, podbiegł nisko nachylony pod sunące liny i pognał... Chodzi o szybkość. Kto kogo uprzedzi?... On albo toczące się wagoniki!... Sadził ogromnymi susami. Wagoniki toczą się coraz szybciej! Jeżeli one będą wcześniej... Jeszcze kilka skoków, jeszcze trzy, jeszcze dwa, ostatni!... Wagoniki grzmią i walą się na niego. Jeżeli nie zdąży, zmiażdżą go! Dopadł w ostatniej chwili bariery, przerzucił ją i bariera w drobnym ułamku sekundy przecięła drogę wagonikom. Zastękała, wygięła się, lecz nie puściła. W porządku! Wagoniki stanęły!... Z Zeflika opadło wszystko, co wprawia serce w bolesne rozdygotanie. Odwrócił się i wracał spokojny do kołowrotu. Bezwiednie zatrelował jak kanarek. A zdumiony i uradowany Balarus rzekł wtedy: — Ale z ciebie, Zefliku, naprawdę jest opierzony kanarek! 48 4 — W wiergufowej dziedzinis — Sie wie, że opierzony! — odparł Zeflik trochę dumny, że mu się udało ubiec wagoniki. — Toż ręka na zgodę! — dodał Balarus i podał mu zamorusaną dłoń. Zeflik go zrozumiał. Wiedział, że od tej chwili ma w nim najwierniejszego przyjaciela. Uścisnął jego dłoń i w odpowiedzi zaintonował najpiękniejszą melodię kanarkową. Balarus zaś pokiwał nad nim mądrze głową, poklepał go po ramieniu i dodał: — Z ciebie prawdziwy harceński opierzony kanarek! — Sie wie, że kanarek, a nie rechocząca żaba! — odparł z przechwałką Zeflik. I znowu, jak gdyby nic się nie stało, jął się pracy. Po całej kopalni, na dole, na powierzchni i wszędzie poleciało jednak tamto określenie, przyjęło się i rozmnożyło, i nikt już teraz inaczej nie nazywał Zeflika, jak „opierzony kanarek". 1952 Jak górnik Pumperla chciał oszukać świętą Barbórkę Melchior Pumperla radował się przez cały rok na święto Barbórki. Barbórka była dla niego przede wszystkim świętą postacią, którą jeszcze pamiętał z obrazu w cechowni. W sali cechowni był ołtarz bardzo mizerny, a w ołtarzu obraz patronki górników, świętej Barbórki, jeszcze mi-zerniejszy. Święta Barborka-była podobna do Gustli, której Pumperla, gdy jeszcze był młodym Melchiorem, kupił na odpuście serce z piernika. "d krzaki, żeby mu go 52 ktoś nie ukradł i niedługo trwało, zmorzył go sen i Melchior zaczął chrapać. Opodal pasły się krowy. Między krowami była także Kontesa. Zaciekawiona chrapaniem, podeszła do śpiącego Melchiora i jęła go obwąchiwać. I nie wiedzieć, co jej strzeliło do głowy, gdy bowiem obwąchiwała głowę Melchiora, zaczęła go lizać po twarzy. Na wpół przebudzony Melchior zacząć mruczeć: — Gustla! Daj spokój, bo się ludzie patrzą... A Kontesa nic, tylko wciąż go liże po twarzy. — Gustla, padom ci po dobroci, daj spokój, bo cie mogą ździebko maznąć! Ponieważ jednak Kontesa nie rozumiała, o co chodzi Melchiorowi, i nadal go lizała, śpiący Melchior „maznął ją ździebko" po pysku. Urażona Kontesa odeszła i teraz dopiero zauważyła coś białego pod krzakiem. Podeszła,-ujęła zębami papier, wyciągnęła. Z papieru wysunęło się piernikowe serce. I Kontesa je zjadła. "^--^^ Dojadała resztkę, gdy Melchior zbudził się, usiadł, przetarł oczy i przerażony spostrzegł, że diabli wzięli serce z piernika. Wracał więc teraz bardzo smutny do domu. Na drodze czekała Gustla. Gdy go ujrzała lekko się zataczającego, podeszła i tak rzekła: — A ty faroński ożeroku! — Dziubeczku roztomiły, nic nie mów!... — jął się tłumaczyć Melchior. — A serce mi przyniosłeś? — Nie, dziubeczku, bo mi je krowa zjadła!... — A, ty ślimoku przegrzeszony! — rozgniewała się Gustla i poszła. Powiedziała mu jeszcze sporo innych ciężkich słów, lecz Melchior był tak bardzo zmartwiony, Że nie mógł ich sobie zapamiętać. 53 No i skończyło się z Gustlą. Melchior też miał swój honor i pomyślał, że jeżeli Gustla taka, to nie ma się o co dobijać. A że w sąsiedztwie mieszkała szczerbata Zuzka, przeto postanowił uczynić na złość Gustli. Namówił sobie Zuzkę i zaczął się z nią gala-nić. Zuzka zaś umiała się tak chytrze zakręcić koło Melchiora, że nie trwało to galanienie ani pół roku, a już go poprowadziła do ołtarza. I teraz Melchior nie mógł odżałować, że ożenił się z Zuzką. Zuzka bowiem, jaka była, to była, ale to już nie taka żona, jaką byłaby Gustla. Trzymała krótko Melchiora, bardzo krótko. Melchior raz nawet spalił jej trzcinową trzepaczkę, lecz to nie zdało się na nic. Zuzka kupiła nową trzepaczkę i zamykała ją w szafie, by jej znowu ten „pierzyński ślimok" — jak nazywała Melchiora — nie spalił. Jednego razu to Melchior przez trzy dni i trzy noce ukrywał się u swego kamrata, Teofila Drzystonia, gdyż lękał się wracać do domu. A to było tak: Melchior poszedł na szychtę wcześnie rano, a Zuzka tak mu przed tym powiedziała: — Pamiętaj, ty ślimoku, aż mi wracasz ze szychty prosto do domu! — A skuli czego, dziubeczku? — zapytał Melchior. — Bo ja byda bielić izba i kuchnia, a ty mi kuchenny piec wymieciesz z sadzy, bo źle pali! — Dobrze, dziubeczku, dobrze... — i poszedł zmartwiony na szychtę, bo nie wiedział, jak wymiata się sadze z pieca. — Głupiś! — poradzili mu kamraci pod szybem. — Nazbieraj jak najwięcej papieru, polej naftą, albo jeszcze lepiej benzyną, wsadź do pieca i podpal!... Zobaczysz, piec będzie raz dwa czysty! Melchior wrócił ze szychty do domu. Kuchnia była już bielusieńka, podłoga wymyta, okn®- oczyszczone. 54 — No, zabieraj się do pieca! — burknęła Zuzka. Melchior tak uczynił, jak mu poradzili kamraci. Na- pchał papieru do pieca, oblał benzyną i podpalił... Chryste Boże, co się stało! Jak naraz nie gruchnie, jak nie strzeli płomieniem, sodoma, gomora! Świat się zawalił! Wcale się nie zawalił, tylko piec rozerwało, Melchiorem prasło o podłogę, a gdy się zerwał czarny jak kominiarz, ujrzał przerażony, że nie ma pieca, tylko ogromna czarna dziura, a jak kuchnia przedtem była bielusieńka, to teraz jest również czarna, jakby była kominem. >Na szczęście Zuzka była u sąsiadki na klachach. Melchior westchnął i pognał do kamrata Drzystonia. Wszystko mu powiedział, jakie spotkało go nieszczęście. Drzy-stoń miał dobre serce, więc tak rzekł: — Siedź u mnie, bo jesteś moim kamratem. A kamrata zawsze trzeba retowac"w~ nieszczęściu. I Melchior przez trzy dni i trzy noce siedział u kamrata Drzystonia. Od niego szedł na szycłrtę, do_ niego wracał ze szychty, a sypiał — że to było w lecie -— w chle-wiku na sianie. Na czwarty dzień jednak przybiegła stara Chromiczka i tak powiedziała: — Pumperlo! Nie róbcie głupoty, a wracajcie do swej Zuzki, bo już się na was nie gniewa. Już wam przebaczyła!... Bo mi tak powiedziała: idźcie, Chromiczko, do tego pierzyńskiego ślimoka Drzystonia, za reszpektem, panie Drzystoń, a powiedzcie mojemu Melchiorowi, że już się na niego nie gniewam... Toż tak temu jest! Melchior Pumperla poszedł więc do domu i uradowany przekonał się, że Zuzka już się istotnie nie gniewa oraz że kuchnia jest znowu wybielona, a piec w kuchni postawiony. Uradowany Pumperla kupił nazajutrz świeczkę i za- 55 paloną włożył w szyjkę butelki po piwie, i postawił pod obrazem świętej Barbórki w cechowni. — Czemu ofiarowaliście świeczkę świętej Barbórce? — zapytał szygar Michnik, który to widział. — Bo święto Barbórka to jest porządno stwora. Wyratowała mnie z nieszczęścia! — i opowiedział całą tę historię z rozerwanym piecem. I o tym powiedział, jak przez tamte trzy dni wzdychał do świętej Barbórki i przyrzekł jej świeczkę, jeżeli wszystko będzie znowu dobrze. I święto Barbórka wysłuchała jego wzdychania, on zaś ślubu dotrzymał i kropka. Odtąd miał świętą patronkę górników w jeszcze większym szacunku i jeszcze bardziej żałował, że nie ożenił się z Gustlą, która była przecież podobna do świętej Barbórki z ołtarzowego obrazu w cechowni. Ale było — nie było!... Wprawdzie nazajutrz żałował, że kupił ową świeczkę świętej Barbórce. Pomyślał, że jednak z niego jest głupi człowiek. Przecież mógł jej tylko obiecać i na tym skończyć. Hm, następnym razem będzie mądrzejszy. Niedługo było trzeba czekać, bo nadeszło święto Barbórki, największe święto każdego porządego górnika. A że Melchior Pumperla był również porządnym górnikiem, przeto wszystkie święta kościelne i kalendarzowe, jakie by tylko były, to plewa wobec tak zacnego górniczego święta barbórkowego. Wystroił się przeto, guziki przy mundurze wyczyścił kredą, plamy na bluzie wywabił benzyną, ubrał się, przejrzał w lustrze i z zadowoleniem stwierdził, że wygląda jak sam pan minister górnictwa. Nawet jego Zuzka aż dłonie złożyła i tak rzekła: — Jeckusie, chłopeczku! Dyć ty wyglądasz jak sam górniczy cesarz! „ 56 — A co se rachujesz, dziubeczku? — napuszył się Pumperla. — Myślisz, że górnik to jest byle co?... — Już tam wiele nie fanzol, chłopeczku, a pamiętaj, żebyś przed północą był w domu! Bo jeżeli cię nie będzie przed północą, to wiesz, co cię czeka! — i spojrzała na szafę, gdzie była zamknięta trzepaczka. — No, no! — mruknął Melchior i poszedł do cechowni, gdzie cała załoga miała obchodzić święto Barbórki. Zanim jednak wyszedł, Zuzka owinęła mu kark chustą i tak rzekła: — A uważaj na siebie, byś się nie przeziębił, ślimo- czku! Śnieg bowiem walił od rana, co wszystkich ogromnie dziwiło. Rzadko bowiem pada śnieg w święto Barbórki. I to nie był śnieg łagodny, sypiący sennie dużymi płatkami, lecz tak zwana fujawica, pełna wichru, zalepiająca ludziom oczy, tworząca zaspy i zasypująca rowy. — To te sputniki są temu winnyT — mruczał Melchior Pumperla idący na barbórkowe święto"~-4o^ cechowni. Wicher dął jak wszyscy diasi, Pumperla opierał mu się, trzymał oburącz czako na głowie, a czarny koguci pióropusz szumiał, a śnieg zalepiał oczy, a Pumperla zaś nic, tylko szedł odważnie. Mimo śnieżnej zawieruchy górnicy, niesłychanie wystrojeni, zbierali się powoli w sali. Sala zaś była pięknie ozdobiona choinkowymi wieńcami, papierowymi łańcuchami i herbami przedstawiającymi skrzyżowany perlik z młotkiem. Plutkowa kapela już stroiła instrumenty w rogu sali, a górnicy siadali za stołami, gawędzili, między nimi pstrzyły się bardzo kolorowe stroje kobiet i dziewczyn i wszyscy czekali na rozpoczęcie uroczystości. Uroczystość rozpoczęła się górniczym marszem, potem pan dyrektor wygłosił bardzo piękną przemowę, odczytując ją z kartki, a potem to już zaczęła się zabawa. 57 A więc tańce takie i owakie, śląskie i nieśląskie, kapela grała bardzo pięknie, muzykanci dmuchali w trąby, piskali na fletach, a stary Gągór walił palicą w bęben do taktu, młodzi górnicy zaś tańczyli. Melchior Pumperla nie tańczył, tylko siedział między kamratami, rozsypywał rozumy i pociągał ździebko z kieliszeczka. Ile było tych kieliszeczków — nie liczył, boć to przecież raz w roku można sobie jako tako dogodzić. Mimo to pamiętał, co mu przykazała Zuzka. Gdy się już północ zbliżała, wyszedł na dwór, by się przekonać, czy jeszcze śnieg pada. Hale! Fujawica jeszcze większa, śnieg prał i miotał, cały świat się przemienił w jakieś śnieżne wirujące pudło. Pumperla pomyślał, że na taką pogodę nie godzi się nawet psa wypędzić. Wrócił przeto do sali i znowu usiadł między kamratami. Lecz sumienie nie dawało mu spokoju. Więc raz po raz wychylał głowę z drzwi i patrzył, co się dzieje na świecie. Śnieżyca nie ustawała. Więc znowu wracał do sali. Gdy jednak na ściennym zegarze była druga godzina, Pumperla, już ździebko pod gazem, nie mógł usiedzieć. Nic nikomu nie mówiąc, nasadził czako na głowę, szyję obwiązał chustą i ruszył ku domowi. Boże, ale to była droga! Wiatr z radości oszalał i rzucał się na biednego Pumperlę, wył, ciskał śniegiem w oczy, szamotał, doskakiwał, a Pumperla nic. Maszerował wprawdzie bardzo chwiejnie, ale maszerował. I znowu wymyślał sputnikom, że to one ponoszą winę za taką śnieżną zawieruchę. I nic by nie było, lecz znienacka wicher nadął się i jak prasnął w Pumperlę, jak uderzył w niego, jak zachichotał! Pumperla zachwiał się i jak długi runął w rów zasypany po brzegi śniegiem. Utknął w nim po szyję i ani rusz! Nie można wyjeźć. 58 — Farona! — polękał się Pumperla. — Bo mi tu chyba przyjdzie zamarznąć!... Przypomniał sobie świętą patronkę górników i rzekł wznosząc dłonie ku niebu: — Święta Barbórko! Pomóż mi wyleźć, bo mnie Zuzka spiere trzepaczką! A święta Barbórka nic. — .Święto Barbórko, słyszysz mnie? Przecież ja jestem Melchior Pumperla, bardzo porządny górnik. Pomóż mi, a kupię ci świeczkę!... Święta Barbórko znowu nic. — Kupię ci dwie świeczki! A nawet trzy! Ja znów nie jestem taki, bym ci żałował! Trzy świeczki ci kupię! Bez żartów! Na pewno ci kupię, tylko pomóż mi wyleźć z tej dziury! To rzekłszy, znowu jął się gramolić i mocować ze śniegiem. Irstał się cuttrBtT Pumperli wydało się, że ktoś mu podaje rękę i wyciąga z rowu. Zaraz wiedział, że to święta Barbórka złakomiła się na tarrfe-tezy świeczki i pomogła mu wyleźć na drogę. Gdy już stał na drodze, ogromnie uradowany, że nie tkwi w zaspie po szyję, że mu nic nie grozi, roześmiał się i rzekł: — Psińco ci kupię, święto Barbórko, a nie trzy świeczki! Nie ma głupich! — i-znowu zarechotał ubawiony, że tak chytrze wykiwał swoją patronkę. Ledwie jednak wyrzekł te słowa, przyskoczył wicher i pras w miłego Melchiora Pumperlę! A Pumperla buch z powrotem do zaspy w rowie! I już znowu siedział po szyję w śniegu. — No, no! Głupia święto Barbórko! To ani już żartów nie rozumiesz? Przecież ja tylko żartowałem! Ale kupię ci te trzy świeczki! Kupię! Tylko mi pomóż wy drapać się na drogę! 59 Lecz święta Barbórka pogniewała się na Melchiora Pumperlę i ani świętym paluszkiem nie kiwnęła. Siedź, ty przechero, w śniegu, kiedyś taki cygan!... I byłby biedny Melchior Pumperla siedział w rowie do białego rana, gdyby nie kamraci wracający z Barbórki do domu. Zauważyli gramolącego się w śniegu, ździebko zawianego Pumperlę, który świętej Barbórce przyrzekał już dwunastą świeczkę. Pomogli mu przeto wyleźć z rowu i poprowadzili go do domu. A w domu?... Eh, lepiej nie wspominać! A wszystko poszło o to, że święta Barbórka nie rozumiała się na żartach Melchiora Pumperli. 1953 W wiergułowej dziedzinie Był las, na skraju lasu urwisty brzeg, pod brzegiem ciekła Olza. Las był czarny i szumiał, zwłaszcza po nocach. Za dnia wspinał się z mozołem na Złoty Gron, podobnie jak z mozołem wspina się człowiek, odmierzając krokami żmudny upłaz pagóra. W nocy zaś tworzył spiętrzoną, szumiącą czarną ścianę, sięgającą gwiazd. Urwisty-brzeg był żółty r przetykany kamieniami. Kamienie zaś były sine 1 twarde, glina oślizła i żółta. Świerki zatrzymały się na skraju urwiska T~5tały ^akby zdumione swoją zuchwałością. Przecież niewiele brakuje, a na nic zda się zapieranie korzeniami w kamienisty ugór. Runą do Olzy, jeżeli tylko trochę przechylą się nad głębią. Lnianowłosy Francik Wantuloszek słuchał szumu lasu po nocach i za dnia — jak tam wypadło — i dziwił się zuchwałości świerków. Do spadzistego brzegu wyczuwał niechęć, do świerków i rzeki miłość. Świerki, a z nimi cały las obdarzał tą mniejszą miłością; drugą, tą większą, obdarzał Olzę. Zastanawiał się, dlaczego las szumi tajemniczo, a dlaczego Olza bełkoce mile. W lesie siedzą jaroszki, w Olzie utopce. I jaroszki, i utopce kryją się i nie sposób ich zobaczyć. Olza przypomniała mu piosenkę, śpiewaną podczas szkubaczek w góralskich chałupach: 61 ...Płyniesz, Olzo, po dolinie, płyniesz jak przed laty... Podczas szkubaczek śpiewano przeróżne pieśni. Takie i owakie. Wesołe i smętne. Gdy jednak ktoś z chaśników zaintonował pieśń o rzece Olzie, wszyscy poważnieli i słuchali. Było to trochę śmieszne, zwłaszcza że dziewczyny podnosiły głowy, przymykały lekko oczy i zawodziły przeciągle smętnym dyszkantem. Lnianowłosy Francik Wantulo-szek nie wiedział, dlaczego tamta pieśń była podobna trochę do pogrzebowej pieśni, a trochę do lamentu dziewczyny, której chłopiec powędrował gdzieś w daleki świat za pracą i pewnego dnia przestał do niej wysyłać listy. ...Siadam do stołu mego i piszę do serca twego, i po-zdawuję cię przez koszyczek wiśni, niech się tobie moja miłość przyśni... To było bardzo piękne. Każdy list zaczynał się takim ślicznym zwrotem i Francik Wantuloszek wiedział, że w każdym liście znajduje się tamto przedziwne zdanie 0 stole, o sercu, o koszyczku wiśni i o miłości, która ma się komuś przyśnić w ogromnie dalekim świecie. List wpadał przez szparę do odrapanej i trochę zardzewiałej skrzynki na listy, którą zawiesił na lipie brzuchaty Smolok, przezwany poczciorzem. Ubierał się po góralsku, tylko zamiast kłobuka nosił piękną czapkę na wpół wojskową, z białym orzełkiem i z trąbką pocztyliona. Trąbka była złota 1 owijała się koło rozcapierzonych szponów blaszanego orła. Wantuloszek rychło jednak o listach tych zapominał, gdy kończyły swój biały żywot w odrapanej skrzynce na Hpie. Wraz z listem kończyły się białe gołąbki, które na pierwszej stronicy zapisanego arkusika całowały się wdzięcznie i gruchały w okolu ślicznych niezapominajek. Dziew- 62 czyny nazywały niezapominajki żabimi oczkami, pan nauczyciel zaś — uczący w starej szkole na Zaolziu, tuż pod Baranią Górą — poprawiał Wantuloszka i tłumaczył uczenie, że tó są niezapominajki. W odrapanej skrzynce więc kończyły swój żywot białe listy z białymi gołąbkami, szklany zaś bełkot Olzy i tajemniczy szum lasu trwały wiecznie. Wantuloszek nie mógł sobie nawet przypomnieć, od kiedy ów bełkot i szum trwały przed starzykową chałupką. Chałupa była pokrzywiona, podparta z boku drągiem, gdyż waliła się niezdarnie, stała zaś na płaskim brzegu po drugiej stronie Olzy. W chałupie były również wykrzywione okienka, a w okienkach zakwitały co roku pelargonie i fuksje. Poprzez pelargonie i fuksje przeciekał bełkot Olzy, a za nim szum lasu; wchodziły do okopconej izby jakby na palcach i przedrzeźniały stary zegar na ścianie, który tykał rytmicznie i czasem wydzwaniał godziny._______ Wantuloszek słuchał codziennie, a często i w nocy tamtych głosów i wciąż się dziwił, dlaczego^ tykanie zegara jest drewniane, szum lasu tajemniczy i nieogarniony rozumem, a bełkot Olzy radosny i jasny. Nawet w najciemniejszą noc był jasny i radosny. Jeżeli księżyc chodził w nocy między gwiazdami^ wtedy bełkot ów był nawet przetykany srebrem. Olza zaś była chudziutka i drobniutka, chociaż gdzieś tam do morza wpadała. Już dawno wypełzła spod sepleniących okapów baraniogórskich, gdzie rosły olbrzymie paprocie, potoczyła się gibko po kamieniach w dzwoniących kaskadkach, a teraz płynęła powoli pod nawisłym brzegiem. Starzyk Wantuloszka pasał owce i jadał owsiany placek. Lnianowłosy Wantuloszek także pasał owce i także jadał owsiany placek. Poza tym starzyk opowiadał, a Wantuloszek słuchał. Wantuloszek słuchał mądrych nauk chudego nauczyciela w szkole na Zaolziu, w domu zaś słuchał jeszcze mądrzejszych nauk starzyka. Nauczyciel mówił 63 o przeróżnych rzeczach, które nie czepiały się głowy, starzyk opowiadał o wiergułach, o zakopanych skarbach, o ziemskich duchach i o wielu innych tajemniczych rzeczach. Starzyk poza tym wygadywał szpetnie na księdza proboszcza. Ksiądz proboszcz bowiem jest mało mądry. Gdyby był trochę mądry, miałby sporo pieniędzy. I na kościół, z którego przedwiosenne wichry zdzierają gonty, i na podatki, i dla siebie. On jednak nie chce. Hm, niemądrze sobie poczyna ten uparty ksiądz proboszcz, że nie daje wiary staremu wiergule beskidzkiemu, Ondrzejowi Wantulokowi spod Złotego Gronia. Bardzo niemądrze sobie poczyna. Oto wystarczy powiedzieć: — Dobrze, Wantuloku! Pozbierajcie sobie wszystkie okapki z ołtarzowych lichtarzy! Starzyk pozbierałby okapki, ulepiłby z nich sporą świecę i poszedłby na Ochodzitą szukać skarbów. Na skarbach siedzą jaroszki, takie małe diabełki kudłate, z prosięcymi ogonkami, i warują pilnie, by nikomu nie udało się ani mizernego dukata uszczknąć. Gdyby jednak stary Wantu-lok, wierguła nad wiergułami, poszedł ze świecą ulepioną z okapków, na nic by się zdały sprzeciwy jaroszków, ich parskanie, szczerzenie zębów, jeżenie się i wygrażanie rogami. Uciekłyby za pierwszym słowem zaklęcia... — A jakie to są zaklęcia? — dziwił się mały Wantulo-szek. — Agli, tetragramaton, abrakadabra... ¦— A kto was nauczył tych zaklęć? — Mój starzyk, Boże mu tam daj radość wiekuistą, amen! Porządny to był człowiek... — A kto jego nauczył? — Jego starzyk, pierwszy wierguła w całych Beskidach. — A kto jego nauczył? — Pasterze wołoscy, z którymi przyszedł z dalekiego kraju od wschodu słońca... *-¦ 64 — A tych pasterzy? — Czarownica. -— Ojej! A czarownicę? Zastanowił się stary Wantulok, zamyślił głęboko, kto by mógł nauczyć czarownicę owych przedziwnych zaklęć. Potem powiedział: — Wiesz, Franciku, ja dużo wiem, lecz tego już nie wiem. Owo przyznanie się do niewiedzy poderwało zaufanie Francika do starzykowej mądrości, Słuchał teraz, słuchał — owszem, to było ciekawe — lecz nie dowierzał starzykowi, że świecowe okapki z istebniańskiego kościoła mogą odegnać jaroszków, zbytkujących o północy na szczycie Ochodzitej. Innym razem starzyk opowiadał Francikowi o wiergułach i,o tym, jak szukali skarbów po całej ziemi, a znajdowali rudy-przeróżner-Gząsern zaś znajdowali wodę. Ucinali leszczynowe pręty, pręty "Zaś były rozwidlone. W mądrych księgach takie pręty nazywają^się virguła furcata. Wierguła ujmował rozwidlenie prętu w dłonie i szedł powoli. I baczył pilnie, kiedy virguła furcata przekręci się w jego dłoniach. Gdy się przekręciła, powiadał gwarkom, żeby w tym miejscu grzebali, że tam na isto będzie jakaś ruda... — I była? — I bywała!... Ruda taka i owaka... Gwarkowie kopali, kopali, aż się dokopali. Potem rudę topili i było z niej żelazo albo cynk, albo ołów, a czasem, lecz to już bardzo rzadko, srebro. — Prawdziwe srebro? — Prawdziwe srebro. — A dukaty? — Jakie dukaty? — Czy szukali dukatów ci wiergułowie? 5 — W wiergulowej dziedzinie 65 — Ha, pewnie, że szukali. I znaleźli... Ho, ho!... Sporo dukatów! — Co z nimi zrobili? — Przepili i zeszli na dziady... — To wy też chcecie zejść na dziady? Starzyk popatrzył bystro na małego Francika i pokiwał głową. Potem jednak rzekł: — Już jestem dziadem! Owsiany placek tylko jadam, ziemniaki bez omasty... Przyszła matka z pracy, gdyż była wyrobnicą i po całych dniach pracowała u gazdów góralskich, gdzie przędła, międliła len, darła pierze, pełła liche zagonki i okopywała ziemniaki. Wieczorem wracała do domu i gotowała wieczerzę. — Czy to prawda, mamulko, co powiada starzyk? — pytał Wantuloszek. — A co ma być prawda? — O tych zakopanych skarbach i o wiergułach... Matka machnęła ręką i dalej krzątała się koło pieca. Matka była zagoniona, zaharowana, spracowana i cierpiała na dychę. Często opierała się o ścianę i z trudem łapała dech. Potem śpieszyła do roboty. O ojcu nie wspominała nigdy. Ojciec pojechał z chaśnikami w świat, bo w górach nie było chleba. Gdzieś za morze. Przychodziły od niego listy, czasem z listami jakieś skąpe pieniądze, a potem listy przestały przychodzić Matka pisała listy do niego i każdy list zaczynała od tamtych dziwnych słów: „Piszę do serca twego i pozdrawuję cię przez koszyczek wiśni, niech ci się moja miłość przyśni... lecz bezskutecznie. Listy przepadały w odrapanej skrzynce ną lipie, podobnie jak ojciec Wantuloszka przepadł gdzieś w dalekim świecie. Może w morzu utonął, może go węże ukąsiły i pomarł, może go gdzieś w bójce nożem zażgano, może... Eh, nie warto o tym myśleć! Tak to już dawno, że nie warto 66 wspominać. Ojciec Wantuloszka umarł gdzieś w dalekim świecie i zbyte!... Pozostała bieda, owsiany placek, płonę ziemniaki, najmilszy syneczek Francik i starzyk, opowiadający brednie o zakopanych skarbach i gniewający się na księdza proboszcza, że mu nie chce dać okapków ze świec na ołtarzu. W opowiadaniach matki była troska, co jutro będą jedli, w opowiadaniach starzyka były skarby, wiergułowie, świecowe okapki, jaroszki, nocznice i utopce. Czasem przyplątał się wąż Złotogłowiec ze złotą koroną na głowie, król wszystkich węży w Beskidach... — A gdzie ten Złotogłowiec przebywa? — dziwił się Francik. — W Godu]i... W górze Goduli jest taka jama, cała ze złota, a w tej jamie przebywa Złotogłowiec. Ponieważ góra Godula była bardzo daleko i jej szczyt można było- wprawdzie dojrzeć ze Złotego Gronia, lecz jakby zamazany i utopiony w niebieskiej mgiełce, przeto Wantuloszek machnął na niego ręką llJk-samo, jak to czyniła matka, gdy jej opowiadał starzykowe bajdy o skarbach i święconych okapkach. — Trzy po trzy, a po żadnej nic! — dodawała jeszcze matka do tamtego machnięcia ręką. „Trzy po trzy, a po żadnej nic!" — pomyślał Wantuloszek, kiedy ze Złotego Gronia patrzył na Godulę, gdzie rzekomo królował Złotogłowiec. Upływały dni jednostajne, przegradzane deszczami, burzami, słońcem, piorunami, a raz do roku wielkim śniegiem, który zamykał Wantuloszka w okopconej izbie. Nie mógł wychodzić na dwór, bo zapadał od razu w śnieg po pas, długa lniana koszula nie chroniła go przed szczypiącym zimnem, a Olza bełkotała bardzo cichutko pod narosłym lodem. Czasem z doliny przyłazili panowie z nartami, wstępo- 5* 67 r'*—i -. .-¦^Yt'^' wali do chałupy starego Wantuloka i prosili, by im sprze-dat mleka. Nic ma mleka' mawiał slar/yk. — Szkodal A gdzie można by kupie' — U gazdy Ols/aia. lam na wykopie! Panowie i paniczki — jak ich nazywał starzyk — szli do Olszara na wykop, a starzyk mruczał niezadowolony. Szkoda, że nie ma mleka. Zostałby jakiś grosz na sól, na tytoń... Ha, jeżeli nie ma krowy, to nie ma mleka. A jeżeli nie ma mleka, to jest bieda. A jeżeli jest bieda, to chyba zęby wbić w kamień i gryźć!... Upływały więc dni jednostajne, a w życiu Wantuloszka nic się nie zmieniało. Tyle tylko, że rósł, że lniana koszula stawała się coraz krótsza, że w końcu matka przyniosła mu jakieś porcięta, wyproszone u któregoś gazdy. Poza tym jego lniane włosy zaczęły ciemnieć. Olza tylko wciąż bełkotała sennie, a las wciąż szumiał ponuro. Francik już nie nazywał się Wantuloszek, jak go był kiedyś nazwał stary kierownik szkoły na Zaolziu, lecz Wantulok, jak go stale nazywał młody nauczyciel, który przebywał u nich podczas wakacji. Młody nauczyciel z gruźlicą opowiadał mu o niesłychanych zdarzeniach, jakie działy się w świecie kiedyś i dzisiaj, a między innymi powiedział mu, że nazwisko Wantulok wywodzi się od kamienistego ugoru, który nazywa się w gwarze wantulą. Potem jeszcze dodał: — Bo wasze życie niewiele się różni od kamienistego ugoru... Dla Francika Wantuloka było to za mądre określenie. W końcu je zrozumiał i jakby po raz pierwszy pojął, że życie jego istotnie niewiele się różni od kamienistego ugoru. Placek owsiany, ziemniaki bez omasty, kasza, ziemniaki, owsiany placek... v- 68 — Ile masz lat? — wszczął nauczyciel rozmowę z Fran-cikiem, gdy siedzieli nad bełkocącą Olzą. — Dziewięć... Jeszcze niecałe, ale na świętego Michała będzie dziewięć. — Czym chciałbyś zostać? — Wiergułą. Szukałbym skarbów, by się móc raz nareszcie najeść porządnie, — Nie znajdziesz... — uśmiechnął się blado nauczyciel. — Ja wiem — zawstydził się Francik. — Ja tylko tak mówię. To starzyk opowiada o skarbach... — Więc powiedz tak szczerze, czym chciałbyś zostać? — Górnikiem. — Dlaczego? Francik nie umiał powiedzieć, dlaczego chciałby zostać górnikiem. Wiedział, że pragnienie to powstawało w nim w miarę słuchania opowiadań starzyka o wiergułach i gwarkach, żer. widział sieMe takim gwarkiem, który czeka, dopóki mu wiergułą swoim prętem leszczynowym nie wskaże, gdzie ma kopać. Wyobrażał sobie»-jak potem ima sią pracy, jak zagłębia się w ziemi, jak grzebie w niej krecim sposobem, jak wydłubuje jakąś rudę... Nie umiał tego nazwać, podobnie jak nie umiał powiedzieć dlaczego nęci go praca pod ziemią. Wyobrażał sobie niejasno, że jest w niej coś z tego tajemniczego świata, objawionego w czarnym lesie złotogrońskim, i że jest w niej coś z tego szklanego bełkotu Olzy, cieknącej pod na-wisłym brzegiem opodal starzykowej chałupy, i że jest w niej coś z tej zuchwałości, z jaką zatrzymały się świerki na skraju stromego brzegu. Świerki kołyszą się w wichrze nad przepaścią, szumią wyzywająco, zapierają się korzeniami w kamienisty upłaz i jakby kpiły z głębiny, co pod nimi się czai. :— No, a czego byś pragnął się nauczyć? — Listy pisać! — rzekł Francik bez namysłu. 69 ł',--.ł:'. '— Listy pisać? Nie rozumiem. Do kogo? — Do matki. — Dlaczego? Francik już nie powiedział. Wiedział, lecz nie chciał powiedzieć. Czyż nauczyciel, mizerny człowiek, który niezadługo umrze, czyż taki człowiek zrozumie, czym są dla matki Francika listy? Matka Francika długo pisywała tamte listy z owym ślicznym wstępem: Siadam do stołu mego, piszę do serca twego... Listy nie trafiały do serca Fran-cikowego ojca, bo to serce z pewnością już dawno umarło. Listy wpadały do pordzewiałej skrzynki na lipie, wybierał je poczciorz, zanosił na pocztę, walił po nich stemplem, a potem ciskał do worka z innymi listami i wiózł dycha-wicznym koniem do Wisły przez góry, doliny, przez przełęcz na Kubalonce. Po drodze wstępował do gospody Ga-zurka na jednego. Ten jeden mnożył się, a poczciorz, gdy w końcu usiadł na koźle i śmignął konia batem, zaczynał śpiewać rzewną piosenkę o rechtorze, który musiał krowy paść, gdy rechtorka poszła do Cieszyna na jarmark. Śpiewał całą drogę, aż dojechał do Wisły. Tam oddawał worek z listami, między którymi był list matki Francika clo ojca w dalekim świecie. List jechał w daleki świat z tym pozdrowieniem przez koszyczek wiśni, lecz widocznie nie dojechał. Nie było bowiem odpowiedzi ani na jeden, ani na drugi, ani na dziesiąty... Na wspomnienie o tym matka nieraz rozpłakała się i machnęła dłonią. Ona zawsze machała dłonią, gdy coś nie było po jej myśli lub gdy uważała, że daremny trud... Nieraz jednak, gdy już kilka lat minęło, siadała za stołem, pisała list i zaczynała znowu od tamtych pięknych słów: Siadam do stołu mego, piszę do serca twego, drogi Janiczku... Potem urywała i patrzyła przez okno w świat. Pióro wypadało z jej palców, palce zaś były grube, gruzłowate*- Nie dokończony list składała 70 i ciskała w ogień pod blachą. Potem chodziła przez resztę dnia jak struta. Mijał czas, a matka znowu zaczynała nowy list. Siadam do stołu mego, piszę do serca twego, mój Janiczku... Janiczek był ojcem Francika. Matka urywała pisanie na tym Janiczku i znowu wpatrywała się poprzez pelargonie i fuksje w daleki świat pozaokienny. Potem wzdychała, składała papier i ciskała go w ogień. Skąd tu więc o tym wszystkim mówić nauczycielowi, zacnemu człowiekowi, lecz skazanemu na rychłą śmierć!... On tego nie zrozumie, bo myśli jego są dalekie od myśli matki Francika. Jego myśli są obełgane nadzieją, że wyzdrowieje, że pozbędzie się gruźlicy i wróci do swojej szkoły. A jeżeli myśli są-obełgane,-skąd- im do takich spraw, jak listy matki? Ten zacny człowiek r\ie zrozumie i nie warto mu 0 tym mówić. Cóż mu z tego przyjdzie^jeżeli powie, że on, Francik, pragnie pisać listy do matki, które będą się zaczynały tamtym wzruszającym zwrotem: Siadam do stołu, mego, piszę do serca Twego, droga Matko, i pozdrawiam Cię przez koszyczek wiśni, niech Ci się moja miłość ku Tobie przyśni... Nie powiedział więc. I nauczyciel umarł na gruźlicę, nie dowiedziawszy się, dlaczego Francik Wantulok pragnie nauczyć się pisać listy. Umarł nie zaraz, lecz za jakiś rok 1 nic w Wantulokowej chałupie nad Olzą pod Złotym Gro-niem, gdzie śmierć jego byłaby żebracza, lecz gdzieś w dalekim świecie. śmierć nauczyciela nie poraziła Francika swoim brutalnym realizmem. Może dlatego nie poraziła, że starzyk orzekł, iż jeżeli nauczyciel umarł — to umarł. Jeden 71 wcześniej, drugi później. Wielkie rzeczy. Każdy musi umrzeć!... Starzykowe przemądrzałe uwagi o śmierci przekonały Francika, że taka śmierć to zwykła kolej losu. Starzyk umrze wcześniej od Francika, bo jest już stary i zgrzybiały, bezzębny, i serce jego podobne jest do skrzypiącego kółka u taczki. Takie kółko każdej chwili może się rozsypać. Wystarczy wjechać na kamień i trach!... Już po wszystkim. Za to Francik ma jeszcze czas umierać. Gorzej byłoby jednak, gdyby matka umarła... O wiele gorzej! Francik bowiem nie miał nikogo na całym świecie pod Złotym Groniem prócz matki, starzyka, Olzy, szumiącego lasu i pięciu owiec z cuchnącym baranem. Nawet kolegów nie miał, bo koledzy mieszkali we wsi, a na Wantuloko-wym odludziu nikt nie mieszkał. Przemykały tylko czasem sarny, czasem wynurzył się z lasu rogacz i stanął wspaniały nad urwiskiem. Patrzył wtedy wyniośle na Francika, jak król w koronie patrzy ze swego tronu na poddanych. Tak to był określił tamten nauczyciel, który przed rokiem u nich mieszkał. A czasem lis bardzo płochliwy przemknął rudą smugą i przepadał w lesie. Ciągnęła się za nim kita jak opuszczony pióropusz. Nie było więc nikogo więcej w otoczeniu Francika. Wyrastał na owym odludziu jak dziczka, karmiony owsianym plackiem, suchymi ziemniakami, polewką z kiszonej kapusty i bajdami starzyka o wiergułowych skarbach i o duchach, w lasach i w Olzie mieszkających. Do szkoły zaś zaglądał tylko wiosną i latem, utwierdzając się w swych postanowieniach, że gdy tylko dorośnie, zostanie gwarkiem i że będzie pisywał listy do matki. Czasem starzyk ucinał leszczynowy pręt rozwidlony, wołał Francika i z nim szukał skarbów pod Kubalonką. Starzy ludzie bowiem powiadali, że*-tam je kiedyś zakopał 72 zbójnik Ondraszek, gdy uciekał przed portaszami. Starzyk kroczył poważnie i baczył pilnie, kiedy pręt przekręci się w jego dłoniach. Nigdy się nie przekręcał. Powiadał wtedy, że już stary, że stracił siłę, której wymaga virgula furcata. — Masz, ty szukaj! — mawiał za każdym razem i podawał pręt Francikowi. Francik ujmował pręt według wskazówek starzyka i także kroczył poważnie i statecznie. Pręt się nie przekręcał. Wtedy starzyk orzekł, że Francik jeszcze za młody do takich spraw. Nieudane wyprawy z virgula furcata podrywały do reszty zaufanie Francika do mądrości starzyka. Starzyk zaś twierdził uporczywie, że gdy Francik dorośnie, virgula furcata w jego dłoniach będzie się kręciła jak fryga, że potrafi odkryć wszystko. I wodę, której potrzebują w sanatorium na Kubalonce, frudy przeróżne, a przede wszystkim złote dukaty, przez Ondraszka zakopane gdzieś pod Kubalonką czy zgoła na Ochodzitej. Jezeii-jednąk nie będzie umiał na pamięć zaklęć i nie będzie posiadał z sobą świecy ulepionej z ołtarzowych okapków, nie znajdzie ani jednego dukata... — Trzy po trzy, a po żadnej nic! — mawiała matka i jeszcze bardziej nadwerężała wiarę Francika w mądrość starzykową. W końcu starzyk umarł, a z jego śmiercią umarła wiara Francika w zakopane skarby. Starzyka pogrzebano na starym cmentarzu istebniańskim, matka zaś była poniekąd zadowolona że umarł, bo nie było już z niego wiele pociechy. Za to wiele pociechy obiecywała sobie z Francika, gdy tylko skończy szkołę, mizerną jednoklasówkę na Zaol-ziu pod Baranią Górą. Francik wtedy pójdzie służyć u gazdy albo też pójdzie na drwala do lasów. 73 — Mamulko! Pójdę do kopalni! — upierał się Fran-cik. — Będę gwarkiem, a nie drwalem! — Jakim gwarkiem? — Górnikiem! — poprawiał się Francik. — Trzy po trzy, a po żadnej nic! — mawiała matka. — Zabije cię w kopalni, duch ziemski udusi, gazy strują... Mój święty Boże! I zaczynała popłakiwać w przeczuciu nadchodzącej trwogi, jaka nastałaby w jej sercu, gdyby Francik istotnie został górnikiem. Francik usiłował jej wytłumaczyć, że próżne jej obawy, lecz nigdy nie umiał dobrać odpowiednich słów. I wcale ich nie dobrał, bo wybuchła wojna i słowa, z trudem zbierane, zawieruszyły się w tumulcie straszliwych zdarzeń. W dalekim świecie, poza górami, działy się owe straszliwe zdarzenia, a echo ich docierało do Francika i jego matki widokiem ponurych żołnierzy w hełmach znaczonych łamanym krzyżem, którzy brodzili czasami po skraju lasów, i widokiem dziwnych ludzi, dziwnie poubieranych w mundurach na wpół wojskowych, z czerwonymi opaskami na rękawie, uzbrojonych w karabiny i granaty. Ludzie ci wpadali po nocach do chałupy, zasypiali kamieniem, gdzie mogli, na podłodze, na stryszku, w stodółce, poniektórzy czuwali na dworze, a nad ranem wymykali się w lasy. — Kto wy jesteście? — zapytał ich, gdy pojawili się po raz pierwszy. — Partyzanci. Odtąd zapomniał o kopalni, o listach, o wszystkim, a rozmyślał o partyzantach. W końcu, jednej nocy, a było to w lecie, poszedł z nimi i przepadł w lasach. Na świecie działy się tymczasem wciąż straszliwe rzeczy, a głuche wieści o nich dowlekały się do matki Francika i nieciły grozę. Czasami było słychać metaliczny bełkot 74 pod niebem i wtedy matka kryła się w lesie, bo wiedziała, że ten bełkot zwiastuje śmierć. Czasem było słychać daleki, uwiędły już grzmot armat. Ów grzmot był także zwiastunem śmierci. Czasem wlekli się gromadami przez wieś żołnierze w kopulastych hełmach, zaglądali do chałup i bełkotali coś o bandytach i partyzantach. Oni to zabrali po kolei wszystkie owce i cuchnącego barana. Potem zaszyli się w lasy. Wtedy z lasów dolatywały świdrujące echa strzałów. Matka truchlała, bo wiedziała, że to strzały wymierzone w jej Francika. A razu jednego, podczas bezgwiezdnej nocy, słyszała kołujący warkot samolotu nad doliną Olzy. Potem warkot odpłynął na wschód, a do chałupy przyszli trzej dziwni żołnierze. Chcieli się dowiedzieć, gdzie się znajdują, lecz trudno było matce domówić się z nimi, bo choć mówili niby zrozumiałym językiem, język ten jednak był inny. — Kto wy; jesteście?_=^ zapytała, oglądając ich, zdumiona. -v — Spadochroniarze — rzekł jedetuz^nich po polsku. — Nie rozumiem. -. Spadochroniarz wskazał na sufit i jął trzepocącą dłoń opuszczać do ziemi. — Z nieba spadliście? — domyślała się matka. — Z nieba... —r Wy ruscy? — Ruscy... Matka przenocowała ich do świtu, a następnie wyprowadziła ścieżynkami przez lasy w kierunku Baraniej Góry. Rzekła im, że tam są partyzanci, a między nimi jej synek, Francik. Wkrótce potem ze wszystkich stron zaczęli iść żołnierze. Byli zmęczeni i zniechęceni. Zanurzali się w lasach i kopali jakieś rowy. Nazajutrz jednak odchodzili w kierunku Istebnej i Stożka. Później przyszli partyzanci. Wypytali się, dokąd poszli żołnierze, i pośpieszyli 75 za nimi. Rozszczekały się przeraźliwie strzały pod Kiczorą i Stożkiem. A w końcu, gdy strzały ucichły, przyszli inni żołnierze. Byli podobni do uzbrojonych drwali, którzy ścigają wilka. Przeszli doliną Olzy i zanurzyli się również w lasach. Wreszcie przyszedł Francik. — Boże, Francik! — krzyknęła matka i patrzała na swojego synka, jak człowiek patrzy przez szybkę mocno zakopconą. Widziała, że jej synek wyrósł, zmężniał, że trzyma jakiś cudaczny karabin w dłoniach, że patrzy na matkę i zmaga się ze wzruszeniem, a za nim stoją starsi wąsaci i kudłaci partyzanci podobni chyba do Ondraszkowych zbójników. — Synka wam, matko, przyprowadziliśmy — rzekł jeden z nich, widać najstarszy, komendant chyba. — Dzielnie się spisywał. Teraz już po wojnie... Oddajemy wam synka! To wszystko działo się bardzo dawno. Francik zasłuchał się w szum ciszy. Cisza wprawdzie nie powinna szumieć, lecz w kopalni szumiała, a zwłaszcza w pokładzie „Jana". Nie był to właściwie szum, tylko jakby wysoki, jękliwy, komarowy ton. Usypiał powoli każdego górnika, jeżeli zmęczony usiadł pod ociosem i zamyślił się chociażby przez drobną chwilę. Francik nie usnął, aczkolwiek oczy mu się kleiły. „Go-rol mi szłapie po oczach!" — mawiała matka, gdy się jej oczy zaczynały kleić — przypomniało się Francikowi. Pomyślał, że gdy wyjdzie na powierzchnię, napisze list do matki. Matka pozostała pod Złotym Groniem i czeka na jego list, jak przez długie lata czekała na list od ojca. Nie doczekała się nigdy, lecz od Francika doczeka się. Gdy tylko wyjdzie na powierzchnię- 76 m. Obaj górnicy, Popieluch i Kmżołek, poszli po drzewo. Odchodząc powiedzieli: :— Siedź tu synku! Idziemy po drzewo. — Pójdę z wami. — Ni! Tu będziesz siedział, bo ma przyjść sztygar. Powiedz mu, gdzie jesteśmy. A gdyby miał co pilnego, niech na nas zaczeka. Wantuloszek siadł przeto pod ścianą i czekał. I ledwie usiadł, przyszły w ciszy wszystkie tamte wspominki. Ujrzał w nich swój Złoty Gron, starzyka, zuchwały świerk nad urwiskiem, mieniącą się srebrem Olzę, hitlerowskich żołnierzy w kopulastych hełmach i obdartych partyzantów. W partyzantce było życie piękne. Najczęściej siedział w bunkrze i gotował jedzenie. Partyzanci zaś chodzili na wyprawy. Wyobrażał sobie, że podobny był do tego Jasia z bajki, który siedział w jaskini zbójników, gotował im jedzenie, a zbójcy wyprawiali się na zbójnikowanie. Partyzanci wyprawiali się na hitlerowców. Czasem wracali wszyscy, czasem jednego lub dwóch brakowało. „Zginęli" — mówili towarzysze, gdy Francik pytał się, czemu nie wrócił Kurzydło, albo innym razem Kulesza, albo jeszcze innym razem Michnik, Sołtyk i Rewenda. Czasem zabierali go z sobą, lecz strzegli go jak oka w głowie. Gdy jednego razu natrafili na kilku hitlerowskich żołnierzy, Francika wsadzili do ogromnej dziupli w drzewie i kazali siedzieć spokojnie. Francik słyszał tylko strzelaninę. Gdy mu potem kazali wyjść z dziupli, usmarowanemu od próchna, widział tylko stratowane krzaki i jednego żołnierza leżącego tak, jakby spał skulony, z głową na podłożonym ramieniu. Potem wrócili w dolinę Olzy i oddali Francika matce. — Synka wam przyprowadziliśmy — rzekli, — Dzielnie się spisywał. v. 78 Francik wiedział, że wcale się nie spisywał. Tyle tylko, że gotował obiady i wieczerzę w bunkrze, czyścił karabiny i słuchał bajek piegowatego Halamy. — Dwie dziurki w nosie i skończyło się! — kończył Halama każdą bajkę. Istotnie, tamta bajka skończyła się, a rozpoczęła się nowa bajka. Ta nowa chyba się nie skończy. Jest w niej szumiąca cisza i spełnienie wiergułowych zaklęć starzyka. Tylko że zamiast złota — kopie węgiel. Francik pomyślał, że wprawdzie nie kopie węgla, lecz pomaga górnikom. Górnicy zaś poklepują go po ramieniu i powiadają: — Tylko, synku, trzymaj się górniczego rzemiosła, a wyjdziesz na ludzi! Francik już od roku wychodzi na ludzi. Zdołał zmężnieć, głos mu jakby zgrubiał, chociaż niewiele, próbował już żuć tytofi, lecz dał~śpókój;- bo mu nie smakował i naraził się tylko na śmiech, gdy^pobiegł do zawaliska, by górnicy jego klęski nie widzieli. Raz-jiiż nawet próbował prowadzić wrębiarkę, ale przepędził go od niej sztygar Ku-biczek. Nazwał go zasmolonym gizdem, a zezowatemu Małyszowi przygadał mocno twierdząc, że Francika naraża na wypadek. — Jeszcze ma czas na wrębiarkę — sarkał. — Niech tylko robi teraz swoje, a gdy się przyuczy... Ale co tu gadać! Gdy tylko wyjedzie na powierzchnię, napisze więc list do matki. Powie jej w nim o tym, jak się tu wszystkiego lękał, a najbardziej ciemności i ciszy, gdy mu wypadło wędrować samotnie przez dalekie chodniki, jak górnicy opowiadali niestworzone rzeczy o jakimś duchu Skarbniku, jak w końcu przyzwyczaił się do wszystkiego i że mu teraz dobrze. Napisze także, że pomaga młodszym górnikom, którzy podstawiają wózki pod taśmy lub przenośniki, że czasem 79 pomaga strzałowemu nosić torbę z nabojami, a czasem pląta się za mierniczym i biega z długą taśmą w chodniku. Innymi słowy, jest jeszcze takim posturkaczem, jak to określili górnicy, lecz tylko czekać, kiedy sztygar przydzieli go do lokomotywki. W lokomotywce jest taka jakby szoferka, w której siedzi ślepy na jedno oko Baścik i gania po całym przekopie i głównym chodniku. Lokomotyw-ka wlecze za sobą kilkadziesiąt wózków z urobkiem pod szyb, a z podszybia ciągnie próżne wózki, które okropnie dudnią. Ich grzmot jest taki sam, jaki można słyszeć nad Baranią podczas największej burzy z piorunami. Powiedział sztygar, że gdy podrośnie i gdy się do reszty zżyje z kopalnią, przejdzie do górniczej szkoły. Sztygar powiedział, że będzie musiał zjeść sporo bochenków chleba, zanim stanie się prawdziwym górnikiem. Lecz i tego się doczeka, jeżeli go coś nie zje. Cóż by go miało zjeść? Duch Skarbnik? Głupstwo. Starzyk natychmiast by zaczął pleść trzy po trzy o duchach, o koniach bez głowy i o ja-roszkach, twierdząc, że je widział na własne oczy. Piegowaty partyzant zaraz by stworzył bajkę o zmrokach i wil-kołakach i plótłby ją przez trzy wieczory. Wszystko to napisze w liście do matki. Usiądzie za stołem, rozłoży biały arkusik papieru... Szkoda, że nie będzie na nim całujących się gołąbków lub niezapominajek, jakie bywały na takich arkusikach, gdy matka pisała listy do ojca za morze. Nie będzie już teraz i tamtego starego poczciorza z Istebnej, który siedział na bryczce, cmokał na dychawicznego konia i wiózł taki list przez góry, doliny, do Wisły, przyśpiewując po drodze o tej rechtorce, która szła do Cieszyna. Jego list powiezie czerwone autobusisko z Wisły do Istebnej. W Istebnej na poczcie obejrzą list i powiedzą: — Aha! Oto jest pismo od Francika Wantuloszka. Trzeba je zanieść do jego matki. 80 Z listem Francika pojedzie młody poczciorz hamując pedałami rower, gdy potoczy się od Małyszna w dolinę Olzy. Potem już łatwo mu jechać wzdłuż Olzy do starej chałupki, w której jego matka przędzie na kołowrotku. — Wantułko! — zawoła poczciorz. — Przywiozłem wam list od Francika!... Matka odłoży kołowrotek, weźmie list i długo będzie go oglądała. Potem nałoży okulary, rozerwie ostrożnie kopertę, stanie pod oknem i zacznie czytać: Roztomiła Mamulko! Siadam do stołu mego, piszę do serca Waszego i pozdrawiam Was przez koszyczek wiśni, niech się Wam moja miłość przyśni... Ocknął się Wantuloszek, spojrzał bystro w głąb chodnika. Trzasnęły gdzieś drzwi, bo światło karbidówki chyb-neło niespokojnie. — Ktoś idzie — mruknął i teraz czekał, kiedy w mroku pojawi: się idące SWiąteike. Pojawiło się, jakby wyłuskane z czarnej łupinki. Kołysało się i kroczyło miarowo. *"^-~.. __ — Sztygar — uradował się głośno. — Co tu robisz, Wantuloszku? — Czekam na was. — A gdzie kamraci? — Poszli po drzewo. — Aha! — sztygar usiadł obok Wantuloszka. — Poczekam na nich. Wyciągnął zamorusany notes i coś w nim pisał. Wantuloszek patrzył na jego rude wąsy, śmiesznie postrzępione. — Wantuloszku — odezwał się sztygar — masz ty matkę? — Mam. — A ojca? -i — Nie mam. Gdzieś przepadł za morzem. 6 ¦— W wiergułowej dziedzinie 81 . 1 - <¦>¦ — Aha! To nic. Umiesz pisać? — Pewnie, że umiem. — To napisz dzisiaj list do matki, że od jutra będziesz pomocnikiem maszynisty na przekopie. .— Dobrze! Napiszę! A dziękuję bardzo pięknie. — A jak to napiszesz? — Że siadom dp stołu mego i piszę do serca waszego... — ...I że ją pozdrawiasz przez koszyczek wiśni? Prawda? — Skąd wiecie? — zdziwił się Francik. — Bo wiem. I znów nastała szumiąca cisza. W ciszy siedzieli sztygar i Francik. Płomyk karbidówki sztygara syczał lekko, jak syczy zaskroniec na Złotym Groniu, gdy go przestraszyć. Pod Złotym Groniem zaś, w mizernej chałupce, czeka matka na list od Francika. Wzdłuż Olzy jedzie na rowerze młody poczciorz i myśli sobie, że matka uraduje się listem. Matka odbierze list, nałoży okulary, stanie pod oknem i zacznie czytać: Roz.tomiła Mamulko! Pozdrawiam Was przez koszyczek wiśni!... 1953 Kropelka światła Konderla przewrócił się na bok i próbował usnąć. Nie może. Sen nie przychodzi. Konderla zastanawia się, dlaczego nie przychodzi. Mądrala Łomozik powiedziałby, że to sen złodziejski i że ten sen posiada więcej sumienia czy honoru, czy innego diabła, aniżeli go posiada Konderla. W ogóle Łomozik uwziął się na Konderlę i wciąż mu coś wytyka. A to stempel niedbale podbity, a to kamień nie sprzątnięty, 3, to wózków-.brakuje, a to zaś to, a potem tamto... Wszystkiemu winien Konderia. —• Ruszajże się, pieronie, bo na słmą^wodę nie zarobimy z powodu ciebie — wrzeszczy i kamratów buntuje przeciwko niemu. Ale to wszystko głupstwo. Okorek ugniata jak wszyscy diabli, chociaż wybrany z całej kupy okorków na chodniku. Cholerne sęki uwierają w pośladki, wciskają się między żebra. Zasmolone sęki. Konderla przygasił światło w benzynówce tak bardzo, że tli się zaledwie drobnym niebieskim płomyczkiem. To nie jest płomyczek, to niebieska kropelka, która urwała się z nieba i zawisła w mrokach. Takie określenie czytał kiedyś w wierszu jednego poety, który nigdy nie był w kopalni, lecz umiał składnie o niej fanzolić. Konderla zapatrzył się w ową niebieską kropelkę światła i pomyślał, że tamten poeta dobrze to określił. Nie można zaprzeczyć. Kropelka światła tkwi w ciemnościach i ani 83 drgnie. Powinna drgać, bo do Konderli dochodzi daleki pogłos pracy. To drzwi gdzieś, trzasną, to perlik rozdudni się w piętrze, to powietrzem targnie daleki wystrzał, a pisk zgrzebeł w rynnie aż tu słychać. To może ten cienki, przenikliwy pisk nie pozwala Konderli usnąć? Przewrócił się znowu na drugi bok. Niewygodnie. Niech to pieron trzaśnie. Nie ma to, jak w domu legnąć w łóżku pod pierzyną. A tu co? Sęki ugniatają i wszystko. W głowie zaś kręcą się głupiutkie myśli i nie dają spokoju. Dziwne są te myśli. Kocą się w mrokach chodniczka i dokuczają jak pchły. Raz ta ugryzie, potem inna ukłuje, trzecia dziobnie, potem całą kupą zbiegną się i gryzą. „A ty faroński bumelancie — wrzeszczą mu do ucha. — A ty leniu zasmolony. A ty giździe zagiżdżony". Myśli kłębią się w skołatanej głowie Konderli i nie przestają dokuczać. A naokoło czarna, najczarniejsza noc, przedziurawiona jedną jedyną kropelką niebieskiego światła. W jądrze nocy zaś, koło światełka, leciutko szumi zmęczony wiatr i kapie gdzieś woda. Gdzie to może kapać? „Cyk... cyk... cyk..." — woda leniwie odmierza czas kroplami. Konderli przypomniała się zabawna piosenka o również zabawnej melodii. Słów piosenki nie pamięta. Wie tylko, że na końcu każdej zwrotki śpiewa się: „Bum, cyk, cyk... Bum, cyk, cyk, tra-ta-dra-ta". Melodię pamięta. Spróbował ją zagwizdać, lecz ledwie wydmuchał przez stulone usta pierwsze jej tony, zamilkł. — Pierona, Skarbnik może się zjawić — mruknął zabobonnie. Zaczął przeto liczyć cykanie wody, lecz i to rychło mu obmierzło. Niech tam woda cyka sobie do sądnego dnia. Milej słuchać szumu wiatru. Chociaż to nie jest wiatr, tylko wiew, któremu wcale sięvnie śpieszy. Niesie z sobą 84 zapachy kopalni. Zapachy są słodkie i mdłe. Wiatr, zamieniony po drodze w osłabiony wiew, przewędrował cały pokład, otarł się o wszystkie ściany i przodki, nasycił się wyziewami zawalisk, zapachem zbutwiałego drzewa, słod-kawym swędem odstrzałów, kwaśnym odorem ludzkiego potu i teraz wlecze się niemrawie koło Konderli jak zmęczony górnik wracający pod szyb. Konderla nie jest taki głupi, by wracać zmęczony pod szyb. Zatrzymał się jednak przy myśli o ludzkim pocie. Ukłuła go tak mocno, że się wzdrygnął. Dostrzegł bowiem w wyobraźni swoich kamratów, którzy w tej chwili rwą węgiel jak wszyscy diabli, a on wyleguje się na okorku w chodniczku. Ha, niech rwą. Konderla nie jest taki głupi, żeby... Żeby co? Nie wie, jak zakończyć myśl o ludzkim pocie. Urwała mu się i przepadła w mrokach. W przypomnieniu wciąż widzi swoich kamratów wfrlarzer- Stary Łomozik, mądrala nad mądralami, młody Kubienka 1 zajączkami w głowie, zezowaty Kobiela i ten najmłodszy w^śrótL nich, Grochol z Francji. Herzyk również. Uwijają się tam jak wszyscy diabli, bo chodzi im o zwiększony fedrunek. Ha, nie ma głupich. Konderla odwalił zręcznie od kamratów i pognał w wyrobisko na chodniczek wentylacyjny. Trzeba mieć trochę sprytu. Powiedział kamratom, że idzie po drzewo. Głupia wymówka. Mógł przecież inną znaleźć. Na przykład, że zamierza obejrzeć chodnik wentylacyjny, by się przekonać, czy nie ma w nim obwału, gdyż za słaby przewiew w przodku. Mógł też powiedzieć, że boli go brzuch i musi udać się z potrzebą do zawaliska. Nie. To nie byłoby mądrze powiedziane, bo po pierwsze, do zawaliska nie wolno włazić, a po drugie, kamraci pomyśleliby, iż go tam diabli wzięli. Przypuszczaliby, że wszedł do gazów lub go zawaliło. I gotowi by narobić piekła na całą kopalnię. Już tak jest dobrze, jak im powiedział. Po drze- 85 wo poszedł i skończone. A że tak długo nie wraca, (o nic, musiał czekać pod szybem. Nie było wózków albo coś podobnego. Zawsze zdoła się jakoś wykręcić. — Drzyjcie, kamraci — powiedział. — Idę po drzewo. — Przecież mamy dosyć drzewa — obruszył się stary Łomozik. — Znowu coś, faronie, kręcisz. Teraz kamraci klną jak wszyscy diabli. Z pewnością jeden drugiego wypytuje, gdzie się podział Konderla. Ha, niech klną. Wróci pod koniec szychty, gdy już będzie po największej robocie, i byle co scygani. A że go spotkał sztygar na przecince i wysłał pod szyb po lampy. Albo że go zabrał do zagazowanego pola, bo sam nie chciał iść. Powie, że musiał wejścia od chodnika zagradzać krzyżami na znak, że tam gazy. A niech go w zadek całują. U nich nic, tylko robić i robić. Splunął z odrazą. Ślina poleciała w mroki i pacnęła w stempel... Jakby to było dobrze, żeby zjechać pomaleńku na dół, posiedzieć sobie, jak to kiedyś bywało, na rozjazdowych płytach przed kołowrotem, porozmawiać, pomądrować, po-fanzolić coś do śmiechu, założyć sobie na śliwkę, a potem ruszyć powoli do przodka. A w przodku... miły Boże, jakby to było pięknie, żeby kopnąć w ścianę, a węgiel sypałby się jak wszyscy diasi. Byłby fedrunek, jak się patrzy, a on siedziałby na kupie urobku i popędzał chłopców i wozaczy. — A wio, syncy! A wio, łebonie! A śpieszcie się, giz-dy! — wołałby na nich i poganiał styliskiem piki. A potem wyjechałby pięknie r» wierzch, umyłby się w łaźni i po drodze wstąpiłby na jednego „tatę z mamą". Wypiłby z uciechą, bo wiedziałby, że zarobił kupę pieniędzy. A baba nie pyskowałaby z powodu jednego głupiego kieliszka, jak to teraz robi. Ha, dawniej to były czasy! A dziś — szkoda mówić, 86 Inżynierowie sprowadzili na dół maszyny, wrębiarki, kacze dzioby, kombajny... Najgorsze są te kombajny. Wlecze się taka bestia na spągu, wyje jak* tysiąc diabłów ze skóry obdzieranych, ryczy jak tysiąc pieronów, a tu ciasno wszędzie, a pyłu i co tylko, a maszyna goni człowieka, że nie ma czasu nawet nosa obetrzeć, gdy wisi u niego kapka. Albo te stemple. Dawniej człowiek przyniósł stempel do przodka, wygrzebał w spągu gniazdko, wsadził weń stempel i podbijał powolutku, powolutku... A teraz żelazne stojaki ciężkie jak wszyscy diabli, a gdy którego stojaka nie usunie na czas i zostawi go w zawalisku, wtedy dyrektor, inżynierowie i sztygar ciskają się, pieklą, że to sabotaż, że to i tamto! Zasmolony dzisiaj żywot porządnego górnika. Inżynierowie chcą z niego zrobić maszynistę. Ale Konderla gwiżdże na maszyny. Chciał istotnie gwizdnąć, lecz znów polękał się Skarbnika. ~ ----- r -. Przypomniał sobie tekst tamtep piosenki wystukiwanej przez kapiącą wodę w głębi chodniczka. Woda kapie jednostajnie: cyk!... cyk!... cyk!... Konderla pod wtór spadających kropli jął buczeć cichutko tamtą piosenkę: Gorzołeczko, ciotko moja, Nie piłech cie jako wczora. Jo ci pija, baba bija, Życie mi przemieniasz W kiermasz,. Bum, cyk, cyk!... Bum, cyk, cyk, tra-ta-dra-ta! Zahuczał i umilkł. Przestraszył się swego śpiewu. Wydawało mu się, że nie wypada śpiewać, gdyż w takiej czarnej szumiącej ciszy wszystko wychodzi opacznie. Słowa piosenki jakby napuchły i przybrały pokraczny kształt. „Bo jeszcze może przyjść Skarbnik" — pomyślał. 87 „Głupstwo! Konina! — pocieszył się szybko. — Nie ma Skarbnika! To wszystko fanzolenie!" A jednak myśl o Skarbniku nie dawała mu spokoju. Szumiąca cisza w najczarniejszej nocy, kropelka niebieskiego światła, zapach kopalni, opowiadania starych górników, poczucie osamotnienia, świadomość, że jest się nędznym jakoby robakiem grzebiącym pod ziemią, oraz wyczekiwanie czegoś co może przynieść śmierć w gazach, pożarze, pod załamanym stropem czy w kurzawce — wszystko to sprzyjało wierzeniu w istnienie Skarbnika. Konderla przypomina sobie, jak mu kiedyś, kiedyś, gdy zjechał po raz pierwszy na dół, stary Kazik opowiadał o duchu Skarbniku: — Mówią ci, synku, nic nie mów. Bo przyjdzie duch Skarbnik, taki srogi chłop z biołą brodą po pępek, z czerwonym światłem w lampie, i bydzie po paradzie! — Po jakiej paradzie? — No, jeśli bydziesz gwizdoł na dole, to on przyjdzie, ten Skarbnik, i zapyto, czemu gwiżdżesz, szpikolu? A na ciebie piźnie przeogromny strach i ani be, ani me. Gęba ci strach zamuruje! A on nic, tylko gichnie cię w gryzok, aż ci zęby zadkiem wylecą. I to bydzie po paradzie! — A co potem, Kaziku? — Potem ty bydziesz zbieroł zęby na spągu, on zaś straci się w ociosie i koniec. — Jezusku święty, a czy to prowda, Kaziku? — Jeśli mi nie wierzysz, łeboniu, to zapytej się starego Cmoka. On go widzioł w starych robotach. — Nie cyganicie? — A co se myślisz — obruszył się Kazik, — Nie robią z gęby cholewy! — Dyć jo nic nie padom! — To jest blank prowda — plótł dalej Kazik. — Gdy se gwizdniesz, przyjdzie ten Skarbnik, poświeci w oczy i zapyto, czego chcesz? Boś na mnie gwizdoł! Jeśli jesteś chytrus, to mu powiesz czego chcesz. Spadnie ci wózek ze szyn, to poproś, by ci go postawił na szyny. Podniesie, bo to jest porządny duch. Chcesz, żeby ci się sypało węgle na ścianie lub w filorze, to mu powiedz. Skarbnik stuknie kilofem i węgiel zacznie się sypać, aż uciecha. Albo jeśli... — A gdyby go tak poprosić o kupa pieniędzy? — zapytał kudłaty Konderloszek o wystraszonych oczach. — To mu powiesz: panie Skarbniczku, dejcie mi kupa pieniędzy! — Da? — A pewnie, że da. — Aco potem? — Potem krowiniec pod płotem. — Wiecie, Kaziku, jo się pytom, czy mi do w pysk? — To sie wie, że ci do,—jeśli- mu pięknie podziękujesz. A gdy ci sie postawi na oczy, to mu^powiesz: szczęść Boże, panie Skarbniczku! A gdy odejdzie, to-»u.j)owiesz: pięknie dziękują, panie Skarbniczku! I już jest po paradzie. — A nie cyganicie, Kaziku? — Głupiś! Jeżeli nie wierzysz, wleź w zawalisko i gwizdnij na palcach, ale festelnie, bo Skarbnik jest trochę głuchawy. To potem zobaczysz. Tyle lat minęło od tamtej rozmowy z Kazikiem, a Konderla nigdy nie próbował gwizdać na dole. Nie wierzył w pleciugi starego Kazika, na wszelki jednak wypadek nie gwizdał. Teraz przypomniał sobie jego bajdy. Przypomniały mu się i inne opowiadania, jakie słyszał w ciągu swej pracy w kopalni. Starzy górnicy, znane gaduły, przytaczali tyle szczegółów spotkań ze Skarbnikiem, iż podczas słuchania skóra cierpła. Młodsi kamraci pokpiwali z bajdurzeń, gdy jednak znaleźli się samotni w odległych polach kopalni, w starych wyrobiskach, gdzie daleko, szeroko nie uświadczy człowiek kamrata, wtedy każdego ogarniał lęk i każdy z ulgą wracał do swoich. To samo działo się z Konderlą. Polazł teraz w stary chodniczek wentylacyjny i słucha cykania wody, i patrzy w kropelkę niebieskiego światła, wiszącą w zestokrotnionym mroku. Zastanowił się, dlaczego tamta kropelka światła przywodzi mu wciąż przed oczy jego Zuzankę: Dziwna to dziewczyna. Nie chce teraz o niej myśleć, bo... no, bo nie chce! Woda wciąż kapie i kapie, cyka i cyka jak stary budzik. Co za głupie cyganie! — Bum, cyk, cyk!... — zahuczał, by odegnać niepokój. Ha, gdyby to była prawda z tym Skarbnikiem, wiedziałby, czego od niego zażądać. Żeby węgiel sypał się jak popiół. Eh, do diabła z takim życzeniem! By Skarbnik dał mu tyle pieniędzy, iżby starczyło na całe życie. Nie musiałby się mozolić w kopalni, wylegiwałby się po całych dniach, jadałby rogaliki z masłem i skwarkami. Popijałby gorzałką... Gorz.ołecz.ko, ciotko moja, Nie piłech dc... Zaskrzeczał jak podrzynany baran, lecz urwał w połowie, bo mu się wydało, że ktoś idzie. Wytężył słuch: nikt nie idzie. Wiew tylko szumi, woda cyka, cisza dzwoni w uszach, a w mroku jarzy się kropelka niebieskiego światła. Kamraci będą się pieklić, gdy wróci pod koniec szychty... — Gdzieś siedzioł, ty pieroński bumelancie?! — zaczną pokrzykiwać. Niech pokrzykują. W pięcie ma ich wymyślanie. Najważniejsze, że odpoczywa w^ chodniczku. Bo to i łeb boli 90 go trochę po wczorajszej popijawie. Spotkali go kamraci i rzekli: — Konderla, chodź na jednego! Poszedł. Jak nie pójść, jeżeli kamraci zapraszają? Jeszcze by się pogniewali, powiedzieliby, że nimi gardzi. Wypił więc jednego i drugiego... Nie liczył. Potem przyszła żona z okrutnym krzykiem i wymyślaniem i pognała go do domu. Po drodze lamentowała, że pójdą po zebranym chJebie z powodu jego pijaństwa. Dzisiaj zjechał do kopalni, bo go żona pilnowała. Jutro jednak nie pójdzie. Niby to wybierze się na szychtę, a gdy straci się z oczu żonie, smyrgnie bokiem poza hałdę i wio! na ryby z wędką. Wędka czeka ukryta w spróchniałej wierzbie. Może nad rzeką spotka kamratów i wtedy czas upłynie jeszcze milej! Tak jest. Już postanowione. Jutro strzeli szychtę jak pieron! Uśmiechnął się do lej myśri. Nareszcie porządna myśl, wcale niepodobna do uprzykrzonej pchły. Usiądzie nad rzeką w cieniu, zarzuci wędkę i bęctete czekał. Nie tyle chodzi o ryby, ile o to leżenie w cieniu nad rzeką. Przyjdą kamraci, przyniosą flaszeczkę z wódką. I będą z niej pociągać po kolei, bul, bul, bul... Wtedy myśli poróżowie-ją, w głowie powstanie słodki mętlik, zapomni się o wszystkim. Nawet o żonie i dzieciach. Dziobnęła go myśl o dzieciach. Wie, Karliczek i Zeflik biegają boso, obdarci. Ludzie powiadają, że on temu winien. A Zuzanka? Myśl o Zuzance nie chce odejść. Chyba wstanie i zgasi w benzynówce tamtą niebieską kropelkę światła! Nie chce mu się wstać... Za to myśl o Zuzance nie chce odejść. Robi to wrażenie, że podchodzi, zagląda mu w oczy, gdy siedzi zasępiony w izbie na ławie. Nic nie mówi, tylko patrzy w jego oczy. Konderla nie może znieść jej wzroku. Wstaje i wy- 91 chodzi. Niechby raczej płakała lub robiła wymówki! A ona nic. Milczy i patrzy w jego oczy. Wtedy Konderla doznaje wrażenia, jakby go ktoś bił po twarzy. Nieraz zamierzał skrzyczeć ją za to dziwne patrzenie z milczącym wyrzutem. Nie mógł tego uczynić, ponieważ byłoby mu żal Zu-zanki. Jest mu najmilszym dzieckiem. Przed nikim się nie wstydzi, a wstydzi się przed nią. Pani nauczycielka powiedziała, że Zuzanka jest bardzo rozgarnięta. Lęka się jednak o jej zdrowie. Zuzanka może umrzeć. Nie! Zuzanka nie może umrzeć! Niech on wszystko straci, niech nawet rękę straci, nogę straci, lecz Zuzanki stracić nie może! A dlaczego mogłaby umrzeć?... Pani nauczycielka powiedziała, że Zuzanka jest słabowita, i lęka się, by nie przywinęła się gruźlica. Poza tym jest cicha i jakby zamyślona. Gdy ją jednak o coś zapytać na lekcji, odpowiada bystro i zawsze na celująco. Zuzanna jest najlepszą uczennicą w szkole. Przypomina sobie. Wracał pijany do domu i przewrócił się na drodze. Leżał, gramolił się, nie mógł wstać, a ktoś przechodzący rzucił z obrzydzeniem: — Ożarł się, pieron, jak świnia! To obelżywe słowo dokucza mu w tej chwili i gryzie. Lecz jeszcze bardziej dokucza mu i gryzie milczące spojrzenie Zuzanki. Gdy dowlókł się wtedy do domu, popatrzyła mu przeciągle w oczy i nic. Było w tym coś takiego, że przez dłuższy czas on nie mógł popatrzeć w jej oczy... Spojrzał znowu na niebieską kropelkę światła i zakrył twarz dłonią. Ubodła go myśl, której najbardziej się lękał. Przyszedł na drugi dzień stary Wieją, chrzestny ojciec Zuzanki, i tak powiedział: __ Gdybym był na twoim miejscu, Franciszku, skryłbym się pod ziemię ze wstydu! — O co wam chodzi? — burknął Konderla. 92 — O twoje sumienie, Franciszku. Czy ono cię nie gryzie? — Pchła mnie gryzie, a nie sumienie. — Sumienie jest jak pchła... — No i co z tego? Co mi chcecie powiedzieć? — Leżałeś wczoraj ożarty w rynsztoku. — To moja sprawa, a nie wasza. — Moja, nie moja... Tu chodzi o co innego. — Więc gadajcie, do pierona, a nie bąkejcie. — Dzieci wstydzą się za ciebie. Chłopcy jeszcze są mali, nie zdają sobie sprawy, ale Zuzanka... — Co Zuzanka? — Przyszły sąsiadki i rzekły wtedy, że... Powiedziały tak: „Twój ojciec leży ożarty w rynsztoku." A ona na to: ,,To nie jest mój ojciec." Widzisz, twoje rodzone dziecko wyparło się ciebie ze wstydu. — Nieprawda. ----- r --- — Prawda. — To Zuzanka tak rzekła? ""^"-^^ __ — Tak rzekła. Powiadam ci, Franciszku, zmień się. Szychty strzelasz, kamraci skarżą się na ciebie... — Gwiżdżę na kamratów — bronił się Konderla głupawo. — Jak uważasz. Masz swój rozum, wiesz, co robisz. Ale co ci powiem, to ci powiem. Gdyby moje dziecko rzekło, że „to nie jest mój ojciec", schowałbym się pod ziemię ze wstydu. No idę... I poszedł. Tak, Zuzanka, Zuzanka. Co o niej pomyśli, co spojrzy na niebieską kroplę światła, doznaje wrażenia, że go ktoś policzkuje. Gorzej. Że go coś bije po duszy. Tak. Bije po duszy. Jasny pieron, bo wstanie i zgasi tamtą kroplę światła. Zakrył głowę marynarką, uciszył się. Myśli płowiały, 93 m^^ obrazy płowiały, rozmowy przemieniały się w szum ociężałego wiewu, nadchodził sen. Zanurzył się w nim jak w studni. Przyśnił mu się Skarbnik. Stanął przed nim taki sam, jak go opisywał kiedyś stary Kazik. Brodaty, srogi, z czerwonym światłem. Konderla poprosił go o pieniądze. Skarbnik zażądał tytoniu. Konderla podał mu pęcherz z tytoniem, Skarbnik nabrał go sporo w paluchy, włożył do ust, a potem Konderla znalazł się na powierzchni, jakim cudem — nie wie. Leżał w łóżku, a na stole był pęcherz ze złotymi listkami tytoniu. Tytoń jarzył się. Konderla leżał, obżerał się i znowu leżał, a w domu było wszystkiego pod dostatkiem. Tylko nie wolno mu było pracować. W końcu obmierzło mu leżenie pod pierzyną, więc gdy żona poszła po nowe zakupy, wylazł spod pierzyny i stanął w oknie. Ujrzał sąsiada rąbiącego drzewo. Wyszedł i zaczął mu pomagać. Wróciła żona, porwała kubeł z wodą i chlust! —* na Konderlę. Zerwał się przerażony ze spągu, spojrzał i ujrzał nie żonę, lecz trzy lampy i swoich kamratów. Łomozik krzyczy, a ktoś znowu chlust na niego wodą z kubła! — A ty pieroński leniu cuchnący! — drze się nad nim Łomozik. — To ty śpisz w chodniku i chrapiesz jak kobyła, a my tam ciągniemy za ciebie! Sakramencki bume-lancie! Ty leniu pieroński! Ty... — i znowu ktoś po raz trzeci chlust! na niego wodą. Porwał lampę z niebieską kropelką światła, podkręcił ją, że stała się zwykłym światłem, i pognał do upadu. Mokry jak szczur. Za nim leciały wymyślania i pierony kamratów. Jakby ktoś ciskał kamieniami. A każdy kamień trafiał. Co za stodiabelny sen! Co za głupi sen! Jasny pieron! Uciekł pod- szyb i ukrył się za drzwiami. Wyjechał pierwszą windą na wierzch. Nie poszedł do łaźni, tylko pognał chyłkiem do domuv Wstydził się i lękał, że kamraci 94 zauważą, iż jest przemoczony, i domyśla się wszystkiego. Wstyd! Wstyd! Oblany wodą jak szczur! W domu zastał Zuzankę. Żony nie było, jeszcze nie wróciła z pracy. Chłopcy ganiali koło hałdy. — Masz co do zjedzenia? — burknął na dziewczynę. Zuzanka spojrzała na niego bez słowa. Niebieskie oczy jak tamta kropelka światła w chodniku! Poszła do kuchni, przyniosła w misie wodziankę z kartoflami. — To mam żreć? — warknął. Zuzanka milczała. Zaczął chlipać wodziankę i wyławiać kartofle łyżką. — Czemu jesteście tacy mokrzy? — zapytała wreszcie. — Czemu się nie przebierzecie? — Czemu jestem mokry? Bo na dole kapie woda, a ja nie pracuję pod parasolem. Cóż się pytasz? — Bo mi was żal, tato! — ŻalL. żal!... — mruczał Konderla i dławił się jedzeniem. Rosło mu w ustach-, Niepokoiły go spokojne oczy^Zjuzanki. One wszystko wiedzą. One wiedzą, że został oblany ~wodą, gdy spał w chodniku. Ich spojrzenie wyczuwał jak dotknięcie palców. Odsunął misę, poszedł do komory, obmył się, przebrał i wyszedł. Przewałęsał się koło hałdy do zmierzchu. Byłby zajrzał do karczmy, lecz nie miał przy sobie pieniędzy. Wrócił do domu. Chłopców jeszcze nie było, żony także jeszcze nie było. W drugim pokoju zastał Zuzankę. Dziewczynka pisała coś w zeszycie. Pomyślał z goryczą, że ta jego umiłowana Zuzanka wyrzekła się go, gdy jej baby mówiły, że leży pijany w rynsztoku. Ta jego Zuzanka! — Co robisz, Zuzanko? Dziewczyna patrzyła na niego w milczeniu, z wyrzu- &^W^^ J tem. Blada, chudziutka, o bujnych jasnych włosach i niebieskich oczach. Uśmiechnęła się nieznacznie, gorzko. — Piszę zadanie — rzekła. — A chłopcy? — Gdzieś biegają. — A matka? — Jeszcze nie wróciła z pracy. — Czemu tak mi się przypatrujesz? Zuzanka milczała. Odwróciła głowę, schyliła się nad zeszytem. — Masz co dla mnie do zjedzenia? — zapytał. — Została kartoflanka z obiadu. — Wiecznie ta kartoflanka! — obruszył się. — Nie mamy pieniędzy na co innego — rzekła Zuzanka spokojnie i znowu wpatrzyła się w jego oczy. Konderlę aż poderwało z gniewu. Już chciał cisnąć jakimś ostrym słowem, lecz poskromiły go jej oczy. Opanował się przeto i rzekł łagodnie: — Dobrze, już, dobrze, Zuzanko! Dziewczyna zdumiała się. Wyczuła bowiem w głosie ojca coś niezwykłego, niecodziennego. Wiedziała, że ją lubi najbardziej z rodzeństwa, lecz ta miłość jest szorstka i kanciasta. A teraz w jego słowach wyczuła coś nowego. W głosie ojca było pogłaskanie dłonią po głowie. Nic jednak nie rzekła, bo mu nie dowierzała. Ojciec zawsze tylko krzyczy, ciska pieronami, zwłaszcza gdy jest pijany. Przyniosła z kuchni miskę z kartoflanką, podała chleb. Konderla jadł w milczeniu. Chleb stawał mu kością w gardle. Nie patrzył na Zuzankę, znowu coś piszącą w zeszycie. — Byłaś dziś w szkole? — zapytał, by przerwać przykre milczenie. Spostrzegł, że pytanie było śmieszne. Przecież dobrze wie, że była w szkole. — Byłam. v. 96 — A co w szkole? Zuzanka zawahała się. Konderla to zauważył. — No, powiedz, Zuzanko! Masz dużo do nauki? — podjął łagodnie. Dziewczynka była zaskoczona ciepłym tonem w głosie ojca. — Mamy dużo. Muszę jeszcze napisać zadanie z polskiego. — O czym masz pisać? Może ci pomóc? — Ty mi nie możesz pomóc. — Dlaczego? — Bo to jest zadanie z polskiego o bumelantach. — O czym? — zapytał gwałtownie. O bumelantach? — Tak, tato. — Hm! — mruknął i zamyślił się ponuro. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Przyrzekł jej pomóc w pisaniu, słowa trzeba "dotrzymać,- a tymczasem Zuzanka pisze o bumelantach. To ci dopiero!... Ale ciekawe, czego to dzisiaj uczą w szkole? To znaczy^że^Zuząnka ma napisać zadanie o swoim ojcu. I napisze, że jej ojciec jest bumelantem! Odsunął miskę, wstał i rzekł: —¦ Zaczekaj, Zuzanko, z tym zadaniem. Ja zaraz wrócę! Wyszedł zamykając gwałtownie drzwi. To nawet Zu-/anka wytyka mu, że jest bumelantem! Dziewczyna wstydzi się za niego. Wstyd dostrzegł w jej oczach, gdy mu powiedziała, że ma pisać o bumelantach. Udał się do mieszkania Łomozika. Na przechodniów nie patrzył. Zauważył, że oglądają się za nim i coś mówią. Wiedział, co mówią. W domu Łomozika, w sieni, zastał Łomoziczkę. — Dobry wieczór. Jest wasz w domu? — Jest. Są u niego kamraci. Coś tam radzą. Jest He-i zyk i Kobiela. Grochoł też ma przyjść. 7 W wiergutowej dziedzinie — To dobrze! Zapukał, wszedł do izby. — Dobry wieczór, kamraci — rzekł w progu. Za stołem siedział Łomozik, po drugiej stronie Kobiela, Herzyk pod ścianą. Spojrzeli na niego zdumieni. — Dobry wieczór, Konderlo — rzekł Łomozik. — Cóż was przywiodło? Siadajcie! — Ja tylko na chwilę do was. — Nic nie szkodzi. Siadajcie. Konderla usiadł i postanowił wyjaśnić, co go tu przywiodło. Spostrzegł z przykrością, że w progu zapomniał wszystko, co chciał powiedzieć. Po drodze ułożył sobie całą przemowę, a teraz nie może znaleźć tego pierwszego słowa, które by ją rozpoczęło. Tamci zaś patrzą wyczekująco. W oczach ich czai się nieufność. — No, mówcie Konderlo, co was tu przywiodło! — zachęcił go Herzyk. — Bo myśmy tu u Łomozika poniekąd w waszej sprawie... Konderla wstał i rzekł: — Łomoziku, ja mam sprawę. Bardzo ważną sprawę! Do was wszystkich! — Więc mówcie, mówcie, cóż to za sprawa? — zachęcił go Łomozik. — Słuchajcie, kamraci. Od jutra koniec z moim bu-melanctwem! — wykrztusił Konderla. Zdumiał się, że mu to tak łatwo poszło. — No, to pięknie — mruknął Łomozik chłodno, niedowierzająco. — Zaś się pieron ożarł w karczmie! — mruknął do siebie Herzyk. — Cicho, Herzyku! — zgromił go Łomozik. — Więc powiadacie, Konderlo, że od jutra kończycie z bumelan-ctwem? — Powiedziałem! — To jest wasze święte słowo? — Święte!... — Hm, hm! To dziwne. — Nic dziwnego! — rzucił hardo Konderla. — Nie o to chodzi, a jednak o to. Bo widzicie, Konderlo, myśmy się tu zebrali, by wspólnie uradzić, co robić. Chcieliśmy pójść do was i powiedzieć wam coś na rozum i do serca albo też pójść do zawiadowcy i zażądać, by przydzielił kogoś innego na wasze miejsce do naszego filara. Żeby dał nam innego kamrata! — Jak to innego kamrata? Czy ja nie wasz kamrat? — Nie gniewajcie się, Konderlo, lecz chyba sami przyznacie, że z takim kamratem, jak wy jesteście, to do bani! Strzelacie szychty, robić wam się nie chce, bumelujecie... Ubodło go to pierońskie słowo. Jakby go ktoś widłami dziobnął w serce. Zuzanka pisze o swoim ojcu jako o bu-melancie! Jasny pieronl — Już nie trzeba nigdzie chodzić. Ani do mnie, ani do zawiadowcy! — rzekł twardo. ^"~ — — Tak mi się wydaje, że nie trzeba — podjął statecznie Łomozik. — Dajcie rękę, Konderlo, że tak będzie, jako rzekliście! — Ręka! — Konderla wyciągnął dłoń do kamratów. Ujęli ją wszyscy, potrząsnęli mocno i już był pakt zawarty. Ogromna ulga wstąpiła w serce Konderli. Jakby mu się z niego stoczył spory kamień. — A teraz wam jeszcze jedno powiem, Konderlo. Nie miejcie za złe, żeśmy was oblali wodą w chodniczku... Nie o tym chcę jednak mówić. Byłem dzisiaj po szychcie w radzie zakładowej. Po prostu, żeby się poradzić, co a jak. J. poradzili mi to, co chcieliśmy zrobić z wami. Ale nie o tym chce mówić. Powiedzieli mi w radzie, że z was 7* 99 może być bardzo porządny kumpel, tylko trzeba coś takiego, co by waszym sumieniem ruszyło... — Ruszyło — przerwał Łomozikowi Konderla. — Co takiego? — Niech już to będzie moją tajemnicą. No, to idę kamraci, a dziękuję wam za to, co zrobiliście! Podali sobie dłonie, a gdy się żegnali, Konderla po-myślał, że wszystkim rozkleiły się twarde serca. Wracał do domu jakby na złotym koniu. Obaj synkowie już spali. Zuzanka siedziała nad książką. Uczyła się wierszyka o tym, jak poszedł król na wojnę, a grały jemu surmy. — Dobry wieczór, Zuzanko! Jest mama? — Jeszcze nie wróciła — rzekła dziewczynka uśmiechnięta. Pomyślała: co stało się z ojcem? Czemu taki inny? — Czekałaś z zadaniem na mnie? — Czekałam. — No, to zaczynamy. Pokaż, co już napisałaś? Zuzanka znowu się zdziwiła, bo jeszcze nie zdarzyło się nigdy, by ojciec pomógł jej w pracy szkolnej. Przyniosła zeszyt, otworzyła, zaczęła czytać: Po wojnie światowej była bardzo wielka bieda. Wszystko było zniszczone i spalone, a dużo ludzi zginęło. Z naszej osady zginęło w niemieckich obozach koncentracyjnych i powieszonych przez hitlerowców sześćdziesięciu trzech ludzi. To byli powstańcy, górnicy, siedem kobiet i troje dzieci. Teraz u nas w Polsce wszystko się odbudowuje. Już nie ma panuw... — Czy słowo „panuw" jest dobrze napisane? — zapytał Konderla. — Nie wiem, tatusiu. — Bo ja tam nie jestem sztudyrowany, ale tak mi się wydaje, że pisze się przez „o z kreską* a nie przez „u". 100 — O, tak! — uradowała się Zuzanka. Poprawiła „panuw" na „panów". I już było dobrze. — No, czytajmy dalej, Zuzanko! —¦ ...Jut nie ma panów, ale teraz jest wszystko nasze wspólne — czytała. Są jednak tacy ludzie, którzy tego nie rozumieją... „Aha, to o mnie pisze!" — pomyślał Konderla i uśmiechnął się ukradkiem. — Więcej już nie napisałam, bo czekałam na was, tatusiu. — Dobrze, dziouszko. Tę resztę napiszemy razem. Powiesz pani nauczycielce, że to razem pisaliśmy. Dobrze? Nie pogniewa się na nas. No, zaczynamy. Pisz! I zaczął jej powoli dyktować dobierając z trudem odpowiednie słowa. Zuzanka pisała i nie mogła pojąć, co stało się z jej ojcem. Długo trwało -kteeenie. wypracowania. Słowa stawały okoniem, nie chciały tłkładać się w zdania, były nieporadne i ciężkie, a czasem przekształcały się w ortograficznego dziwoląga. Wtedy oboje zastanawiali się, jak je trzeba poprawić. To znów Konderla używał słowa gwarowego, Zuzanka zaś tłumaczyła mu, że w poprawnej polszczyźnie jest inny wyraz na to samo pojęcie. Dobrze, niech pisze w poprawnej polszczyźnie. W końcu dotarli do ostatniego zdania, potem do ostatniego słowa i tu nastąpił mały spór. Konderla koniecznie chciał zakończyć wypracowanie słowem „amen". Zuzanka zaś twierdziła, że to słowo nie pasuje w zadaniu. Spierali się i spierali, lecz w końcu Konderla ustąpił. — Dobrze, niech będzie po twojemu — zgodził się. — A teraz przeczytajmy, cośmy napisali. Bo spociłem się przy tym pieroństwie... — Tu uderzył się dłonią po ustach, a Zuzanka wybuchnęła śmiechem. Wtedy stała się dziwna rzecz. Oto zanim Konderla sie 101 u spostrzegł, dziewczyna zarzuciła mu ramiona na szyję i mocno ucałowała w usta. — Mój tatusiu! — szepnęła. — No, dobrze już, dobrze, bo mnie udusisz, ty kozo! A teraz czytaj, cośmy w tym zeszycie wspólnie nafedrowa-li. No już! — I coś go ulapiło za gardło, lecz udało mu się zdusić wzruszenie. Zuzanka zaczęła czytać z namaszczeniem. Przeczytała pierwsze słowa, lecz przerwała, bo przyszła matka. Była zdumiona, widząc córkę i ojca schylonych nad zeszytem. — Mamo napisaliśmy razem polskie wypracowanie! O bumelantach! — O czym? — zdziwiła się matka. — O bumelantach! — Niemożliwe — rzekła i spojrzała na Konderlę. On zaś rzekł: — Siadaj koło nas, Zuzanka przeczyta! Usiadła z niedowierzaniem. Tu coś nie jest w porządku. Razem pisać wypracowanie o bumelantach, kiedy on sam jest bumelantem. Coś podobnego! Zuzanka zaczęła czytać na nowo: — Po wojnie światowej była bardzo wielka bieda. Wszystko było zniszczone i spalone, a dużo ludzi zginęło. Z naszej osady zginęło w niemieckich obozach koncentracyjnych i powieszonych przez hitlerowców sześćdziesięciu trzech ludzi. To byli powstańcy, górnicy, siedem kobiet i troje dzieci. Teraz u nas w Polsce wszystko się odbudowuje. Już nie ma panów, ale teraz jest wszystko nasze wspólne. Są jednak tacy ludzie, którzy tego nie rozumieją. Oni niechętnie idą na szychtę i szychty strzelają. To są bumelanci. Oni są niemądrzy i gdzie tylko mogą, wy-kryncają się od roboty. Bo gdy inni fedrują, to oni wylegują się w chodniku wentylacyjnym na dole. A to jest to samo co złodziejstwo. Ja nigdy nie będę bumelantką. Konderla słuchał z zadowoleniem i uśmiechał się, gdy z tekstu wyławiał własne słowa. Niepokoił się tylko, czy nie narobili w zadaniu „byków". — Nie ma w tym zadaniu byków? — zapytał żonę. Żona uśmiechnęła się i rzekła, że gdyby nie wierzyła w cuda, teraz by w nie uwierzyła. Tylko żeby się na nich nie zawiodła. — Nie robię z gęby cholewy! — powiedział na to Konderla. — Dobrze, dobrze — szepnęła i odeszła do kuchni. — Mama nie wierzy, Zuzanko! — Ale ja wierzę, a mama uwierzy później. — Dobrześ to rzekła. Aleśmy odwalili pierońską szychtę! No nie? — zawołał i uderzył się dłonią po ustach. — Idź już spać, Zuzanko! Dziewczyna roześmiała się, gdyż to było ogromnie zabawne, jak ojciec uderza śifdłontą po ustach, gdy wypowie tamto słowo „pieroński". Ucałowała go na dobranoc i poszła spać, Konderla zaś udał się źa^żenąjo kuchni. Długo z nią rozmawiał półgłosem. Potem zakradł się cichaczem do pokoju, by nie zbudzić Zuzanki, zabrał zeszyt, pióro i atrament, przyniósł do kuchni. — A teraz mi uwierzysz, że mówię prawdę — rzekł do żony. — Popatrz, co dopisuję w wypracowaniu Zuzanki! Żona nachyliła się i patrzyła, jak Konderla gryzmoli pod zadaniem Zuzanki: „A mój tatuś był takie bumelantem, ale od jutra już nim nie będzie. Amen!" 1952 Odkryte skarby Młody, bardzo młody dyrektor kopalni „Leokadia" zamyślił się nad rozłożonymi mapami. Mapy były stare i trochę już przez mole nadgryzione, wydzielające osobliwą woń, podobną do zapachu skóry, zleżałego, wilgotnego ubrania, zbutwiałego drzewa w wyrobisku i do stęch-łego dymu tytoniowego w nie przewietrzonej sali karczemnej. Poza tym każda mapa, a zwłaszcza ta jedna, najstarsza, była owiana czarem minionych dni. Pokreślona cudacznymi znakami, porysowana zagmatwanymi linijkami, upstrzona zabawnymi literkami gotyckimi, z misternymi zakrętasami na końcu niedługiego zdania — leżała roz-iożona na ogromnym biurku dyrektorskim, a słońce padało na nią przez okno obficie i nadawało jej ten sam urok, jaki posiadały dla dyrektora Ligęzy opowiadania jego starej matki. Piękne to były chwile i szkoda, że już nie wrócą. Stare, poczciwe matczysko nie doczekało chwili, kiedy jej synek Zeflik dorobi się swego chleba, ożeni, przebije przez życie i zajmie stanowisko aż dyrektora. Matka marzyła tylko o stanowisku sztygara. A tu syn, Zeflik, przegonił jej marzenia i stał się dyrektorem! Szkoda, że nie doczekała... Umarła ze zmartwienia wtedy, gdy ścigany przez gestapo schronił się w lasy beskidzkie i jako dowódca drużyny partyzanckiej urządzał zjichwałe wypady z Bes- 104 kidów w dolinę wiślaną, by wysadzać pociągi, mosty, maszty z przewodami wysokiego napięcia, by tarasować tory kolejowe. Gestapo nałożyło na jego głowę nagrodę. Afisze, rozlepione po całym Śląsku, głosiły, że kto im dostawi żywego lub zabitego Josepha Ligensę, otrzyma tysiąc marek. Jakoś nikt się nie kwapił o owe juda-szowskie pieniądze, a Joseph Ligensa był wciąż nieuchwytny i wciąż czynił wyprawy w doliny, i wciąż wykolejał pociągi, wysadzał mosty, zabierał żywność z niemieckich sklepów, wymierzał kary zdrajcom i prowokatorom. Matka wtedy martwiła się tak długo i tak długo żyła w ogromnym niepokoju, aż w końcu umarła. — Ze zmartwienia umarła! — rzekły sąsiadki i odprowadziły ją na cmentarz. Zeflik dowiedział się o jej śmierci. Nie przybył jednak na pogrzeb, bo wiedział, że wpadłby w sidła gestapo. Wszak oni na to czekali! A potem?., Dyrektor Ligęza" ocknął się z zamyślenia, zapatrzył się w mapę pokładu „Idy". Jął powoli czytać^gotyckie litery w napisie: Situationsplan von Idalfloz in der Leokadia-grube vom J. 1842. I znowu przypomniała mu się matka. Pamięta, jak w jesienne wieczory siadała na zydelku przy piecu i opowiadała małemu Zefliczkowi przedziwne bajdy, powiarki i inne historie, jak je była zwykła nazywać. W tych powiar-kach i historiach działy się osobiiwe rzeczy. A więc Melu-zyna, z rybim ogonem zamiast nóg, płakała w kominie za swymi dziećmi. Czyniła to wtedy, gdy za oknami gziły się czarne wichry i waliły tępymi łbami o przyciesie starej chałupki górnika Hanysa Ligęzy. Chałupka trzęsła się, wichry wyły za oknami, myślałeś, że to nie wichry, lecz tabun pijanych diabłów dudni kopytami po kalenicy, zapiera się barami w ściany, przewrócić usiłuje, w kominie zaś coś zawodziło boleśnie, cieniutko, piskliwie... To była Meluzyna, płacząca za swymi dziećmi. Potem były jakieś straszydła, wisielce, diabły, czarownice, piernikowe chałupki, zbójnicy z długimi nożami, królowie ze złotymi koronami wsadzonymi na bakier na łyse łby, nieszczęśliwe dziewice, złotowłose królewny, smoki okrutne z siedmioma głowami, konie ogniste biegające po dawnych pańskich miedzach... Były to właściwie dusze złych panów, którzy worywali się w chłopskie pola i za karę zostali przemienieni w ogniste konie bezgłowe... Matka widziała takiego konia, gdy była jeszcze małą dziewczynką. A potem jeszcze byli śpiący rycerze w górze Czantorii w Beskidach, ogromnie wielki wąż Złotogłowiec w górze Goduli nad Olzą, był biały jeleń z gorejącym krzyżem między rogami na głowie i były zaklęte skarby. Tych skarbów była niezliczona,moc. Strzegła ich ropucha tak wielka jak cielna krowa i nie pozwalała śmiałkowi zbliżyć się do beczek wypełnionych drogimi kamieniami, złotem, srebrem, dukatami, złotymi kielichami, monstrancjami i wielu innymi cennymi rzeczami. Był jednak raz taki śmiałek i skarby te zdobył... — Mamulko, powiedzcie, jak to było z tym Urbanem, co te zaklęte skarby zdobył? — napierał się nieraz mały Zeflik. Matka zaczynała przeto opowiadać, aczkolwiek ową historię już tyle razy powtarzała, że chyba Zefliczek musiał ją umieć na pamięć. Umiał, lecz ponieważ matka zawsze coś w niej przeinaczała, dodawała, upiększała, przeto warto było słuchać po raz nie wiedzieć który. A gdy słuchał, wyobrażał sobie, że to on jest owym długo-nosym Urbanem, który kroczy śmiele w podziemia i starej, nadętej ropusze, tak dużej jak cielna krowa, o ogromnych wyłupiastych oczach, zabiera beczki z dukatami... — Ciś, mamlasie stomilioński! — pokrzykiwał nieraz, gdy był sam w domu i przeżywał znowu dzieje Urbana. — 106 Ciś, mamlasie stomilioński, bo cie mazna przez gryzok! — wykrzykiwał groźnie na wyimaginowaną ropuchę. Przerażona ropucha kryła się-do mysiej dziury, a on, zakasawszy rękawy, popluł w dłonie i poczynał wytaczać beczki z dukatami. Jedną beczkę postanowił oddać matce, drugą ojcu, a resztę... Ha, tu już była niesłychana historia! Oto zwoływał sąsiadów, sąsiadki, górników z całego osiedla i zaczynał im rozdawać dukaty pełnymi garściami. Co się wtedy działo!... Powstawał taki radosny krzyk, że aż stary brzuchaty policmajster, Herr Kapistran, przybiegał z szablą dyndającą u boku i rozpędzał zbiegowisko. Nie rozpędził, bo kiedy i jemu dostał się nadgryziony dukat, oszalał z radości i zawieziono go do domu wariatów w Rybniku. Dyrektor Ligęza uśmiechnął się do tych naiwnych wspomnień i znowu się zamyślił. W nieoczekiwanej chwili ujrzał się w roli długonosego Urbana, który skarby odkrył w pieczarze. r "- W pokładzie „Idy" powinien być jeszcze węgiel. Już od miesiąca krąży ponura wieść wśród zategi kopalni „Leokadia", że może jeszcze miesiąc, może dwa, najwyżej trzy, a koniec z kopalnią. — A po jakiemu, do pierona, koniec? — dziwią się górnicy. — Bo kopalnia wyczerpana — objaśnia cierpliwie inżynier Kucharczyk. — Niemożliwe! — zżymają się górnicy. — A ja wam powiadam, że możliwe — klaruje inżynier Kucharczyk, który udaje, że wszystkie rozumy górnicze pozjadał i że ma w pięcie takiego dyrektora, co z górnika został dyrektorem. Dyrektor skończył tylko technikum, on zaś, inżynier Kucharczyk, skończył akademię górniczą. To, co dyrektor z awansu, Józef Ligęza ma w głowie, to on inżynier 107 Albin Kucharczyk, posiada w małym palcu. I tu pokazywał górnikom mały palec z brudnym paznokciem i lekko nim poruszał na znak, że swego szefa, dyrektora z awansu, ma w pięcie. — Panie dyrektorze! — zapytywali Ligęzę górnicy w przodku. — Czy to prawda, że nasza „Leokadia!' już jest wykończona? — Nic wam jeszcze nie mogę powiedzieć — mówił dyrektor spokojnie. Tylko jego czarne oczy błyskały płomykami. — Jak sami widzicie, wybieramy ostatni pokład, dochodzimy do uskoku i gdy resztki węgla wybierzemy, wydawałoby się, że koniec. Ale jeszcze zobaczymy... — A kiedy zobaczymy? — Powiem, gdy nadejdzie czas. A teraz wy mi powiedzcie, czy znacie jakiego starego emerytowanego górnika, który pracował w pokładzie „Idy"? — W tym wybranym pokładzie na trzecim poziomie? — W tym. — Hm, trudno takiego znaleźć — wtrącił wtedy sztygar Mołdrzyk, najstarszy ze sztygarów. — Ale jest! Na Spluchowie mieszka stary Mitręga. Coś mu koło dziewięć-dziesiątki. On, wydaje mi się, pracował na trzecim poziomie... Przyszedł stary, zniedołężniały już Mitręga do biura dyrektora i stanął pokornie u progu. — Siadajcie obok mnie! — zawołał dyrektor Ligęza. Zdumiony Mitręga usiadł. Kiż diabli? Dawniej dyrektor był jak sam Bóg, a ten każe mu siadać w takim wygodnym, paradnym, miękkim fotelu... Usiadł i z lubością wyprostował nogi. — A przebaczcie, panie dyrektor! A fajka se tu mogą zapolić? — zapytał. — Możecie! — i ku wielkiemu zdumieniu Mitręgi dyrektor zapalił mu fajkę swoją zapałką. 108 I rozpoczęła się osobliwa pogawędka. Stary, trochę głuchawy Mitręga siedział w dyrektorskim fotelu, pykał fajkę, smrodził nią jak wszyscy diabli, przytykał dłoń do ucha, gdy dyrektor do niego mówił, i opowiadał. Jego siwe, jakby wypłowiałe oczy rozgorzały, jego pomarszczona twarz pojaśniała, gdyż rad był wielce, że może opowiadać o swojej kopalni „Leokadii". —- Ha, to były czasy, a nie takie, jak dzisiaj! Farało się... — Co to znaczy „farało"? — zapytał dyrektor, chociaż wiedział. — Co to znaczy „farało się"? Po drabinach się schodziło na dół. A dziśka windą fiut! Już się jest na dole! Bez utropy, bez dożery... Spojrzał bezwiednie na palce i westchnął. Dlaczego wzdycha? Ha, bo gdy się tak farało, ileż to razy nad nim schodzący przystąpił mu butami palcejja szczeblu... Mam-las pieroński! Ale co było" robić? Szybko, szybko, bo robota czeka, i jeżeli każdy by się okoconiał, to -nawet na słoną wodę nikt by nie zarobił. A potem daleko do przód-" ka. Nisko, ciasno, parzok * pieroński!... — Gazy były? — przerwał mu dyrektor. — Ha, jeszcze ile! Gazów było do jasnego pierona! Ale niech pan dyrektor przebaczy! I w tym ziemskim smrodzie trzeba było robić najmniej dwanaście godzin. A robiło się i więcej. Czternaście i nawet piętnaście. Chodziło o ten mizerny zarobek. — A jak sobie dawaliście radę z gazami? — Ha, jak my sobie dawali radę z gazami? To było tak... Gdy ktoś coś przeskrobał, gdy na panów pyskował, gdy krzyczał, że ludzie za mało zarabiają, że przyjdzie zdy- * parzok — przodek w kopalni, w którym wskutek słabego przewiewu jest bardzo gorąco, -----" 109 chać za takie zarobki, to panowie na takiego rebelianta mieli sposób. Przyszedł żandarm, a wtedy byli żandarmi pruscy, i miłego rebelianta przyprowadzili do dyrektora. Dyrektor mu powiedział, że albo pójdzie do aresztu, albo też będzie przez miesiąc pokutnikiem... — Co to byli ci pokutnicy? Dyrektor Ligęza wiedział przecież jak to było z owymi pokutnikami, lecz umyślnie zadał to pytanie, bo po raz pierwszy słuchał naocznego świadka ich niedoli. Stary Mitręga pyknął z fajki i podjął przerwane opowiadanie. A więc taki pokutnik zarobił o kilka czeskich więcej, ale musiał przez cały miesiąc schodzić na dwie godziny przed szychtą na dół i wszystkie przodki obchodzić z tyką. Na tyce były nawinięte kłaczki unurzane w oliwie. Dochodząc do przodka, zapalał od lampy tamte kłaczki, wysuwał tykę i szedł dalej. Jeżeli były gazy, strzeliło jak wszyscy diabli, gazy zaczęły się palić niebieskim płomieniem, biedny pokutnik leżał ciśnięty pod ociosem, a czasem już był nieboszczykiem, a czasem tylko płomienie osmaliły mu włosy, brwi, ubranie, poparzyły twarz i ręce. Różnie bywało... Ale gazy były wypalone i gdy przyszła załoga, mogła pracować. — Byliście Mitręgo, takim pokutnikiem? — przerwał mu Ligęza. Był. Dwukrotnie. To znaczy przez dwa miesiące. Ale nie miesiąc za miesiącem, tylko między jednym a drugim miesiącem był rok czasu. Ale wtedy był jeszcze bardzo młody. Pisało się wówczas rok 1871. Mitręga brał udział w strajku, pokrzykiwał zbyt mocno, odgrażał się panom i panowie zapytali, co woli: albo do kryminału na dwa lata, albo przez miesiąc zostać pokutnikiem? Został więc pokutnikiem. Raz tylko ogień osmalił go po ręce... Odchylił prawy rękaw i wskazał na przegub dłpni. 110 Skóra była różowa i pomarszczona. Dyrektor Ligęza obejrzał bliznę. — Dlaczego na przegubie?... — zapytał. Mitręga był mądry i chytry. Gdy szedł jako pokutnik do przodka z płonącym końcem tyki, to zawsze na głowę zarzucał wilgotny wór, a na dłonie wciągał stare rękawice uszyte ze skóry. Wówczas jednak, gdy ogień osmalił mu przegub, rękawica lekko zsunęła się i między 'wylotem rękawa a rękawicą była odsłonięta ręka. No i osmaliło ją. Inni byli mniej sprytni. A inni jeszcze ginęli, ciśnięci wybuchem o stemple lub ocios. Chodziło o to, by nie stać podczas podpalania gazu, lecz położyć się na plecach... Kto tego nie przestrzegał, szedł do lali. — Do kogo? — To tak się mówi, panie dyrektor, że poszedł do lali, to znaczy na drugi świat... — Powiedzcie mi, Mitręgo, jak wówczas fedrowaliście? Wybieraliście pokłady węgla dcTosfadea czy zostawialiście na zawał? Mitręga uśmiechnął się zadowolony, że móże-dyrektoro-wi udzielać takich wiadomości, które ma w tej najmniejszej kieszonce od kamizelki. Owszem, fedrowało się fes-telnie, ale to było tak: węgla było do chwały bożej, panowie byli sknefami i na wszystkim oszczędzali... — Powiedzcie mi najpierw, jak pracowaliście? — Ha, jak my pracowali? Były szramówki, przezwane także pikami, i tymi pikami podcinało* się węgiel od zoli. — Od spągu! — poprawił go Ligęza. — Niech będzie od spągu. Górnik położył się na okor-ku na spągu, na prawym albo na lewym boku, jak już tam wypadło, i zaczął kuć piką. Wykuł spory szram... Dzisiaj to nazywa się wrąb. Wykuł spory wrąb na jakie pół, trzy ćwierci metra, czasem głębiej, długi na jakie trzy, cztery metry i wtedy klinami zbijało się węgiel... Pra- 111 [i m ło się perlikiem jak wszyscy diabli. A syncy czekali. A gdy węgiel się zwalił, to hajerzy... dzisiaj prawi się „kopacze" albo „rębacze"... to rębacze rozbili perlikiem ów węgiel na drobne kąski, a syncy mieli takie niecki, nabierali urobek w niecki i wsypywali do wózka. Wózki były drewniane, a szyny też drewniane... — A wybraliście węgiel w pokładzie „Idy" do ostatka? — Diabła tam wybrali! Brało się, gdzie najbliżej i naj-poręczniej. Resztę zostawiało się na zawał!... Tam musi być jeszcze węgla do jasnego pierona! — Powiadacie, Mitręgo, że do jasnego pierona? — podchwycił Ligęza. — Jako prawię! Panom nie opłacało się fedrować z dalszych miejsc. Byle jak najbliżej chodnika. Wybrało się i szlus! Ligęza popatrzył na starą mapę pokładu „Idy". Pokład jest pokratkowany polami, a każde pole zakreskowane jako wyrobisko i zawał. — Popatrzcie się na mapę — powiedział wskazując Mitrędze zakreskowane pola. Mitręga pyknął godnie z fajki, nałożył okulary i zapatrzył się w poplątane kreski. — Nic temu nie rozumiem — rzekł w końcu. — Ten pieron markszajder... —• Mierniczy! — podrzucił mu Ligęza. — My wtedy mówili „markszajder". To był pieroński obijok. O, popatrzcie się, panie dyrektor. Wszystkie pola zakreskowane, a przecież tam węgla zostało do jasnego pierona. Ten markszajder nazywoł się Kurz. Został w kopalni podczas eksplozji gazów... Potem straszył!... Ligęza jął szukać cyfr na mapie. Wybrał jedno pole, zatrzymał się nad nim i zapytał: — Pracowaliście kiedy, Mitręgo, na zachód od trzeciej 112 dodał w jego żar- pochylni? Od trzeciego bremsbergu? gonie. — A robiłem! Tam się węgle sypało jak popiół. Syncy nie stykli ładować... — To było w tym miejscu — wskazał Ligęza prostokąt na mapie. — Przypominacie sobie, czy całe pole było wtedy wybrane? — Diabła tam, za reszpektem, panie dyrektor. Podłubało się z krają, tak z brzegu, tak jak dłubią dzieci w posyp-ce na kołoczu, i poszliśmy dalej. A tamto pole przeznaczono już na zawał. ^ — A w innych polach? — Co w innych polach? — Czy w innych polach też dłubali wasi kamraci jak dzieci w posypce na kołaczu? — Też! Cóż mieli robić? Chodziło o zarobek, a im dalej od chodnika, tym gorzej J2_fedrunkiem. No i węgiel został! -v Rozmowa ze starym Mitręgą upewniła de-j^szty dyrektora Ligęzę, że na trzecim poziomie, nie tylko w pokładzie „Idy", lecz i w pokładzie „Elzy", „Irmy", „Joachima, „Heinricha" i „Kurta" pracowano również w sposób rabunkowy. Czyli że i tam pozostało pod dostatkiem nie wybranego węgla. W tej chwili zastanawiał się tylko nad pokładem „Idy". Potem przyjdzie kolej na następne. Pokład „Idy" był na siedem metrów gruby i zdaje się, węgiel w nim koksujący... Jeżeli opowiadanie Mitręgi okaże się zgodne z rzeczywistością i jeżeli obliczenia to samo wykażą... Wyłowił bowiem liczby, jedne jedyne na całej mapie. Skuliły się w rogu zakreskowanego prostokąta na zachód od trzeciej pochylni. Dzisiaj są już wyblakłe i mało czytelne, jeżeli jednak spojrzeć na nie przez lupę, można od biedy odczytać ilość ton urobku z danego pola. Dyrektor Ligęza uczepił się tamtych liczb i z maniac- S — W wierguJowej dziedzinie 113 kim uporem budował na nich swoje plany. Przez kilka tygodni spierał się z inżynierem Kucharczykiem, który z nich ma słuszność. Inżynier Kucharczyk, człek zażywny, o pełnej, okrągłej twarzy, twierdził, że nie ma węgla na trzecim poziomie i koniec Skąd by się wziął! Przecież trzeci poziom został opuszczony przed pięćdziesięciu laty jako zupełnie wyczerpany, mapy wskazują, ze zostały tylko zawały, dyrekcja kopalni „Leokadia" zaś nie byłaby tak naiwna i lekkomyślna, by zostawić tam nie wybrany węgiel Chociażby już ze względu na możliwość pożaru. _ Bo musi pan dyrektor wiedzieć... - zaczął z irytującą przechwałką w głosie na znak, że rozumie się lepiej na górnictwie. — Wiem wiem! Tyle jeszcze wiem, że mogłoby nastąpić samozapalenie się węgla. Teraz jednak pan inżynier musi wiedzieć - podjął Ligęza jego tonem - ze nie każdy węgiel jest skory do samozapalenia się i zęby ow proces nastąpił, musi być dostęp powietrza. Przeciąg!...-do* dał. _ A w starych wyrobiskach, gdzie chodniki wentylacyjne są zawalone, nie ma chyba przewiewu... _ Wielkie rzeczy, jeżeli się „Leokadię" zamknie! -zaczął znowu Kucharczyk. - Przejdziemy wszyscy na inny szyb i po paradzie. — Ale tu przecież chodzi o każdy kęs węgla! - Komu chodzi? - zapytał inżynier, lecz rychło ugryzł się w język i zamrugał śmiesznie powiekami. — Zle się wyraziłem, panie dyrektorze. Wiem, tu chodzi o każdy kęs węgla, bo Polska Ludowa potrzebuje go et cetera! Frazesy, slogany pierwszomajowe!... Pewnie, że potrzebuje! Nie potrzebuje jednak ryzyka. A szukanie węgla na trzecim poziomie, tak na oślep, na podstawie starych, niedokładnych map... _ Właśnie dlatego, że niedokładnych. Stąd to moje przypuszczenie, że węgiel tam został. 114 — Ale przecież pan dyrektor widzi, że wszystkie pola są skrupulatnie zakreskowane. A więc węgla nie ma! — upierał się Kucharczyk. — Zakreskowanie mogło być także niedokładne, jak zresztą cała mapa. — Można by obliczyć, gdybyśmy mieli cyfry mówiące o ilości wydobytego węgla z pokładu „Idy" — podjął Kucharczyk. — Bo panu dyrektorowi chodzi o pokład „Idy"? Żeby jednak obliczyć zasoby węgla, trzeba znać wzór na obliczenie. Sinusy, cosinusy, tangensy... Pan dyrektor uczył się ich w technikum?... Duże S z małym o pomnożone przez m, podzielone przez cosinus alfa... — Zbytecznie trudzi się pan inżynier! — przerwał mu cierpko Ligęza. — Znam formułki... — No, to wobec tego nie mam tu nic do roboty. Wstał ociężale i spojrzawszy jeszcze raz kpiąco na Lj- gęzę, wyszedł powoli. Ligęza-^iie zauważył jego spojrzenia. Nachylił się "bowiem nad mapą\ by ukryć irytację. Pieron jasny! świadomie usiłuje wykazaTs^-dy^rektorowi jego rzekome nieuctwo. Trzeba znać wzory na obliczenie zasobów węgla!... Przecież to kpiny! Ligęza wie, że inżynier Kucharczyk pójdzie do swoich przyjaciół, by się pochwalić, jak dyrektora zaszachował wzorem na obliczenie zasobów węgla sinusami, cosinusa-mi... I znów zacznie opowiadać, jak udało mu się dotąd dwóch takich dyrektorów z awansu społecznego spławić i że uczyni to również z Ligęza. Tamci zaś powiedzą, by nie przeszkadzał Ligęzie w jego cudacznych zamiarach. Niech się potknie na pokładzie „Idy"! — Jasny pieron! — warknął i zacisnął pięści na dyrektorskim biurku. To wszystko było wczoraj. Wezwany Mitręga przekonał go, że węgiel pozostał na trzecim poziomie. Odkryta liczba w kącie prostokąta., oznaczającego pole za trzecią po- 115 chylnią, powinna wyjaśnić w przybliżeniu ilość ton zasobów węgla. Chodzi tylko o to, czy tamte cyfry dotyczą urobku. Stary Mitręga poszedł, teraz przyjdzie znowu Kucharczyk. Ligęza rozwinął całą mapę Zakryła blat biurka, jej dolna i górna część zwisały na podłogę. I jeszcze raz jął śledzić pole za polem, powoli, z namysłem. W pewnej chwili podniósł głowę i dostrzegł odbicie swej twarzy w szlifowanej tafli szafy bibliotecznej. Uśmiechnął się, bo dostrzegł swój kościsty nos, lekko sępi. „Urban długonosy ze mnie! — pomyślał i prychnął krótkim śmiechem. — Urban długonosy wyprawia się po zaklęte skarby!" Zatrzymał się na polu za trzecią pochylnią. Przepisał cyfry i przystąpił do obliczania. Popatrzył na skalę mapy, zmierzył długość boku prostokąta, zmierzył szerokość pokładu. Wynik pomnożył przez ciężar gatunkowy węgla. Zastanowił się, jaki wziąć mnożnik. Czy 1 koma, 2, czy 1 koma 5?... Zdecydował się: 1 koma 3. Pomnożył i otrzymał ilość ton węgla teoretycznie mieszczącą się w polu. Porównał z cyfrą przepisaną z mapy. I zdumiał się... Przecież w polu za trzecią pochylnią pozostały dwie trzecie zasobów węgla. Niemożliwe! Dwie trzecie zasobów węgla?... Pod wieczór przyszedł wezwany inżynier Kucharczyk. — I co, panie dyrektorze? — zapytał jowialnie. — Jeszcze pan dyrektor gnębi tę nieszczęsną „Idę"? Ligęza już postanowił. — Panie inżynierze! — zaczął spokojnie. Jego czarne oczy błyszczały twardo. Zachodzące słońce, przeciekające niemrawie przez zakurzone szyby okienne, powlekało jego czarne, gładko zaczesane włosy złocistym szkliwem. — Słucham pana dyrektora! — rzucił Kucharczyk, gdyż Ligęza nie dokończył zdania. — Na podstawie liczby odkrytej na mapie doszedłem 116 do przekonania, że w polu za trzecią pochylnią pozostało jeszcze około dwóch trzecich zasobu węgla. — Być może — mruknął Kucharczyk ociągające — I co pan dyrektor zamierza teraz uczynić? — Chcę się poradzić pana inżyniera jako lepszego ode mnie teoretyka. — Jestem zawsze do usług pana dyrektora. — Opierając się na cyfrach i na relacji starego Mitręgi... — Starego Mitręgi? — zdumiał się Kucharczyk. — ...Dochodzę do przekonania, że się nie mylę. — Ha, jeżeli stary Mitręga zdołał pana dyrektora przekonać... — zaczął Kucharczyk, lecz urwał, bo Ligęza wsparł się szeroko pięściami na mapie i rzekł: — Jutro rano pan inżynier zjedzie na poziom trzeci ze sztygarem, mierniczym i z kilkoma ludźmi. I proszę mi ten chodnik... Proszę zbliżyć się do mapy. Widzi pan inżynier? Tu jest przekop, tu jest główny chodnik do pokładu „Idy". Przekop jesf nie naruszony, wejście do pokładu „Idy" zagrodzone rumowiskiem. Pan inżynier dopilnuje, by jutro na rannej szychcie ludzi odkopali wejście" do pokładu „Idy". — Owszem, wszystko stanie się według rozkazu pana dyrektora — wycedził Kucharczyk. — Proszę mi jednak wytłumaczyć, w jakim celu pan dyrektor poleca odkopać wejście do „Idy"? — Zamierzam przejść stare wyrobiska. — Przejść? Wyrobiska? — zdumiał się Kucharczyk, W głosie jego zadrgał lęk. — Tak! Przejść wyrobiska, by się przekonać, czy mam słuszność. — Ale, panie dyrektorze! Przecież tam zawaliska! Tam są gazy!... Powinny być gazy. — Wezmę aparat tlenowy. — Pan dyrektor chce sam pójść? 117 —¦ Nie sam! W towarzystwie jednego z doświadczonych górników. — To samobójstwo, panie dyrektorze. Powiedziałbym, że to brak rozwagi, pomijając gazy, tlenek i dwutlenek węgla oraz metan... Na to są aparaty tlenowe. Ale przecież tam zawaliska! Obudowę już dawno diabli wzięli. Przecież temu pięćdziesiąt lat... -— Wiem! Dębowa obudowa może wytrwać trzydzieści lat, sosnowa — dwadzieścia pięć lat w dobrych warunkach — ubiegł Ligęza Kucharczyka. — A tam warunki nie były dobre. Wiem 0 tym. — Ależ, panie dyrektorze! Ja wszystko rozumiem. Ale włazić w stare zawaliska.- — Może pan inżynier jeszcze będzie chciał mnie nastraszyć duchem Skarbnikiem, który tam gdzieś siedzi? Inżynier Kucharczyk wstał. Był teraz podobny do zatroskanej kwoczki, której kurczęta uciekły. I w tym zatroskaniu wypiękniał. Ligcza dojrzał, że w jego rywalu odezwało się serce górnika. Pragnie przeszkodzić narażaniu się towarzysza na niebezpieczeństwo... No, dobrze już, dobrze! Wszystko w porządku. Wstał i podał dłoń Ruch arczykowi. — Dziękuję, kolego! — rzekł ciepło. — Jutro proszę moją prośbę wykonać. Nazajutrz inżynier Kucharczyk zjechał na trzeci poziom z mierniczym, sztygarem i sześcioma górnikami. Wśród załogi zaś rozleciała się wieść, że wyprawa inżyniera Kucharczyka na trzeci poziom ma na celu ratowanie kopalni, świadornsi twierdzili, że to nie robota inżyniera Kucharczyka, lecz młodego dyrektora Ligęzy, który od roku kieruje kopalnią. Owszem, porządny chłop! Innym takim dyrektorom uderza woda sodowa do głowy, o niektórych z nich można powiedzieć, że „zapomniał wół, jak cielęciem był"... Ligfza jest z innej beczki. Porządny karlus, ludzki, wyrozumiały, nie zadziera nosa, a przede wszystkim posiada olej w głowie. To, co powie dyrektor Ligęza, to święte. Niech taki inżynier Kucharczyk fan-zoli co chce i wymądrza się w taki sposób, że go nawet diabeł nie zrozumie, wszystko psu na buty. Dyrektor Ligęza jest inny. Oto przychodzi do przodka i powiada: — Ty, Francik, pierzynie jeden, a nie boisz się? — A czego się mom boć, panie dyrektorze? — Bo jak tak będziesz dbał o strop, to cię diabli wezmą. Popatrz się! Na łeb ci spadnie, Francku, kamyczek i zrobi ci dziurkę... No, jak myślisz? Stary górnik, przezwany Franckiem, patrzy na strop i przyznaje słuszność dyrektorowi. Gdyby na jego miejscu był inżynier Kucharczyk, to ciskałby się jak wróbel na nici, pokrzykiwałby jak nagi w pokrzywach, groziłby karą, fanzolił coś o zachwianej równowadze ziemi, o stanie naprężeń w górotworze nar-aszonym eksploatacją, pieron by zrozumiał, o co mu chodzi! Fuczałby, nawymyślałby od nierobów, zagroziłby karą i poszedłby-utgdowany ogromnie, że górnicy słuchają jego wywodów jak kazania w kościele. Nie dostrzegłby, że oni mają w pięcie jego uczone wywody i pokrzykiwania. Gdy jednak przyjdzie dyrektor Ligęza, od razu poznać, że to chłop z wiary. Przemówi jak do kamrata, lekko zakpi, każdego nazywa Franckiem, nieraz sam pomoże postawić stempel, podnieść wykolejony wózek, posiedzi z górnikami, zapyta się, jak z robotą, co trzeba uczynić, żeby szła lepiej, słucha z uwagą zdania starszych, nie da się nabrać na plewy, słowem, fajnisty z niego kamrat aże fajnisty. I gdy teraz rozbiegła się wieść po całym dole i w nadszybiu, że dyrektor Ligęza kazał usunąć zawał z wejścia do głównego chodnika w pokładzie „Idy", wszyscy pomyśleli: „Aha, coś tam stary medytuje mądrego!..." Niektórzy górnicy zdołali porozmawiać z drużyną inżyniera Kucharczyka. — Na kiego diabła będziecie odgrzebywać wejście do „Idy"? — pytali. — Pieron wie! Stary coś kombinuje. — Chyba tam nie polezie? — zaczęli się niektórzy trwożyć. — Przecież tam zawaliska! Gazy! — dodawali inni. — Nie bójcie się, kamraci! Nasz stary dobrze wie, co robi. Górnik z niego z ojca, dziada i kto wie, czy nie pradziada. On to wszystko ma we krwi i w sercu, co taki inżynier Kucharczyk ma w głowie. W głowie też trzeba mieć — dodawali jeszcze — ale jak ma się tylko w głowie, a nie we krwi i w sercu, to umarł w butach! No nie? — Słusznie! — przytaknęli wszyscy staremu Badurze, jako że to był górnik również z dziada, pradziada. Leciała przeto wieść po całym dole, od przodka do przodka, że stary coś medytuje i że „Leokadia" jednak będzie uratowana. Wprawdzie z zamknięciem „Leokadii" nie grozi nikomu bezrobocie, jak by groziło dawniej. Zawsze jednak żal opuszczać kopalnię z którą się zżyło od dziecka. Byłoby to to samo, co śmierć kogoś bardzo bliskiego. Czekali więc wszyscy niecierpliwie, co z tego wyniknie. Na przekopie w trzecim poziomie inżynier Kucharczyk i mierniczy ślepili tymczasem w starą mapę i gadali ogromnie uczenie, sztygar Machej zaś, srogie chłopisko z rudym wąsem i z wytrzeszczonymi oczami, nie zważał na ich fanzolenie, tylko kazał swej drużynie grzebać. Ludzie więc grzebali, odrzucali kęsy piaskowca, czynili przejście do zasypanego głównego chodnika „Idy". Pod koniec szychty przegrzebali się poza usypisko, obudowali zawał prowizorycznie i orzekli, że już chodnik otwarty. Kto chce niech włazi! Jeżeli jednak ktoś tam wejdzie, będzie to człowiek 120 o pierońskiej odwadze, karlus nad karlusami. Wystarczy podnieść karbidówkę i spojrzeć w głąb na wpół zawalonego chodnika. Powietrze ciężkie i duszne, stemple zbutwiałe, puszysta pleśń na kształt ogromnych białych czap utkanych z drobnych igiełek, grzyb stopieroński i świadomość, że tam nie ma nic, dosłownie nic, tylko pustka, ciemność i cisza, a w tej ciszy może śmierć... W trzynastym pokładzie, w szóstym poziomie pracował młody Liberda. Był podobny do dyrektora Ligęzy. Takie same czarne oczy, kościsty, trochę za duży nos, twarde usta, czarne włosy i upór rysujący się w zaciśniętych szczękach, gdy mu przyszło pokonywać trudności. Co więcej, wierny z niego kamrat dyrektora Ligęzy, gdyż razem chadzali do szkoły powszechnej i razem pasali kozy na hałdzie. Potem było bezrobocie i Eryk Liberda powędrował z ojcem do Francji. Wrócił jako tak zwany „Francuz" po skończonej wojnie. ~ -- Właściwie nakłonił go do powrotiT sam Ligęza, gdy mu się jeszcze nie śniło o godności dyrektorcO-Potem Ligęza stał się dyrektorem, a jego kamrat z lat chłopięcych, Eryk Liberda, pierwszym kombajnistą na szybie „Leokadia" i nieodłącznym towarzyszem Ligęzy. Razem radzili, jak podnieść wydajność „Leokadii" i razem zastanawiali się po nocach nad jej losem. Węgiel w niej, że szkoda mrugać! Wspaniały węgiel! Jedyny kombajn, wprowadzony na poziom szósty, rwie węgiel, że trudno nastarczyć wózków. Lokomotywa na przekopie uwija się jak zwariowana, przekop dudni grzechotem kół pociągów, windy gonią w szybie w takim tempie, że maszynista Gociek nie ma czasu zjeść chleba ze skwarkami, za którymi przepada, a krzywa fedrunku idzie z dniem każdym w górę. Lecz jednocześnie krzywa życia kopalni schodzi z każdym dniem w dół. Wielkie życie kopalni goni resztkami. Te 121 resztki wydusza kombajn, przyspiesza jej zgon. A co potem?... Ha, co potem? Pozostanie umierająca kopalnia, opuszczona, wyludniona, Odejdą ludzie, zabiorą maszyny, „wyrąbują", co się da, i nastanie cmentarz. Leniwe wiatry będą wlokły się samotnymi chodnikami, powoli umierające, aż całkiem skonają. Wtedy pojawią się gazy. Wypełnią stare wyrobiska i chodniki, zamienią kopalnię w truchło. A potem przyjdzie kolej na obudowanie. Stemple i stropnice zaczną się łamać, strop będzie się obniżać, w końcu powstaną zawały i to już będzie ostateczna śmierć „Leokadii". Na wieży szybowej wrony i wrzaskliwe wróble uwiją gniazda. Na zwisających linach rzędem usiądą piszczące jaskółki. Dziedzińce porosną trawą i chwastami. W hali maszynowej, bez ram okiennych, po nocach będą straszyły sowy i puszczyki. Na najwyższym zaś kominie powstanie z czasem rysa, taka krzywa, kapryśna lina opuści się do jego fundamentów i jeżeli ludzie nie uprzedzą wiosennej lub jesiennej wichury, wichura zwali komin. Przechodzący zaś górnicy będą mawiali do swych mło-dych kamratów: — Popatrzcie się, bajtłe! To była nasza kopalnia „Leokadia"!... Młode bajtłe zagwiżdżą piosenkę o Karolince, co poszła do Gogolina, a za nią syneczek z flaszeczką wina, piosenka zaś będzie niefrasobliwa jak ich młodość. Cóż ich tam obchodzi stare truchło, które kiedyś było kopalnią „Leokadia"?... I nie spostrzegą, że starzy górnicy będą żuli zamiast tytoniu gorzkie słowa i że w ich chropowatych sercach pełno piołunu. Eh, diabli nadali!... - Działo się to na trzeci dzień, przed zjazdem rannej załogi na dół. Górnicy gwarzyli o rychłym zgonie „Leokadii" 122 kwękali jak szczerbate płaczki na czyimś pogrzebie, martwili się i spluwali ciężko. A tu naraz widzą, jak z biura wychodzi dyrektor Ligęza, obok niego Liberda, obaj z aparatami tlenowymi na plecach, bez masek jeszcze, z kilofami, każdy z dwiema lampami. Jedna z nich elektryczna, druga benzynowa. A więc jednak!... — Dokąd idziecie, panie dyrektorze? — pytają ci najstarsi. — Do pokładu „Idy". — Sami? — Widzicie, że z Liberdą. — I to tam chcecie wleźć? Do zawalisk? — Trudno. Nie mogę wjechać samochodem, więc muszę wleźć. — Zasypie was! — To mnie odgrzebiecie. — No, to szczęść Boże,~panie dyrektorze! Szczęść Boże, Liberdo! ¦ — Szczęść Boże! — I winda poleciała""2r-nimi na trzeci poziom. Ludzie patrzyli na dygocącą linę i doznawali bolesnego ucisku serca. A jeżeli nie wróci? Wrócił po trzech godzinach. Wyjechał na powierzchnię trochę zły, z błyskami w oczach, lecz spokojny. Liberda z nim. Przeżuwał tytoń i spluwał jak stary górnik. Dyrektor Ligęza wydał rozkazy. Jutro zjedzie po raz drugi, a z nim trzech doświadczonych ludzi. Ci trzej pozostaną na przekopie w trzecim poziomie i będą pilnowali. Przed nimi, na spągu, będzie telefon polowy. Pierwszy wejdzie do pokładu Ligęza, za nim Liberda. Liberda dodatkowo będzie miał na plecach mały kołowrotek z natoczonym przewodem telefonicznym. Nazajutrz zjechał z Liberdą, Hanusem, Wantulokiem i Grimem. Górnicy z całej załogi patrzyli na nich zdumieni. Oto 123 idą ludzie podobni do srogich zapaśników. Przeciwnik drzemie przyczajony w starych wyrobiskach i czeka. Gdy tamci dojdą, skoczy i życie wydusi! Nie wydusi! — Nie róbcie, kamraci, do galot! — pocieszył wszystkich Firmuga. — Nasz stary wie, co robi! To nie jest mały syneczek. Młody Żuczek opowiadał kamratom, że gdy był na wojnie i losy zagnały go gdzieś na Atlantyk, widział, jak nurek w skafandrze opuszczał się na dno morskie do zatopionej łodzi podwodnej. W łodzi byli ludzie, nurek zaś szedł ich ratować. — Wyratował ich? — przerwał mu ktoś niecierpliwszy. — Wyratował. Ale nie o to chodzi. Gdy widziałem tamtego nurka opuszczającego się na dno morza, truchlałem, bo mi się wydawało, że schodzi po swoją śmierć. Wyobraźcie sobie! Śmierć na dnie morza!... A gdy teraz widzę starego zjeżdżającego windą na trzeci poziom, to samo myślę... — Nie fanzol, pieronie, aże ni! — zganił go znowu Firmuga. Potem załoga jęła zjeżdżać na szósty poziom. Każda winda, przelatująca koło podszybia w trzecim poziomie przez drobniutki ułamek sekundy zanurzała się w lichym świetle i znowu przepadała w mrokach. Jakby ktoś miał oczy zamknięte, mrugnął raz tylko i znowu je zamknął. Ludzie w windzie widzieli owo światło. Tkwiło w podszybiu pod obłym poczerniałym sklepieniem betonowym. I każdy pomyślał serdecznie o dyrektorze Ligęzie, który poszedł odkrywać węgiel. Jeżeli odkryje, „Leokadia" będzie żyć. Jeżeli nie odkryje, wszystko diabli wezmą! — A jeżeli nie będzie ani węgla, ani starego z Liberdą? — Nie faflejcie, pieroni głupi, po daremnicy! — gromił ich po raz trzeci stary Firmuga. *" 124 Dyrektor Ligęza widział z głębi przekopu przelatujące windy. Windę poprzedzał rosnący grzmot w szybie, grzmot pęczniał, dochodził do najwyższego natężenia. Wtedy wy-błyskiwały światła górników stojących w windzie i w tym samym mgnieniu oka przepadały, a grzmot uciekał i więdnął. Ligęza pomyślał, że musi wymienić prowadniki w szybie. Grzmot świadczył, że już są wytarte, że lecące windy odbijają się o dębowe belki, a nie powinny się obijać. W razie zerwania się liny zębce windy nie chwycą się prowadników, nie wbiją się w drzewo i windę diabli wezmą. „Jeżeli nie będzie węgla na trzecim poziomie..." — pomyślał, lecz odegnał tę myśl. Wtedy bowiem nie byłoby trzeba zmieniać prowadników w szybie. Odegnał więc tamtą myśl jako nie swoją, lecz Kucharczykową. Inżynier Kucharczyk do ostatniej chwili odradzał ma wyprawę do--„Idy". — Pan dyrektor przekona się, żgsłuszność jest po mojej stronie! — wyrzekł ostatnie słowa. *~* - — Jak panu inżynierowi na imię? Tomasz? — Nie. Albin. Dlaczego Tomasz? — Bo pan inżynier nadawałby się na biblijnego Tomasza niewiernego. Ligęza ruszył do pokładu „Idy". Liberda już założył telefon. Koło telefonu usiedli w kucki trzej górnicy. Byli podobni do starych wyliniałych kotów, które usiadły i czekają na słońce, by się wygrzewać. Coś mruczeli i żuli tytoń. Liberda stał u odgrzebanego wejścia do pokładu. Wszystko przygotował do ruszenia w chodnik. Kołowrotek z natoczonym przewodem zawieszony na plecach poniżej aparatu. Obie lampy w lewej dłoni, w prawej kilof. Maska, którą w każdej chwili można włożyć na twarz. Aparat telefoniczny wypróbowany. Ciśnienie na manometrze dwieście dwadzieścia atmosfer. Wystarczy na długo... Przyszedł Ligęza. Jeszcze raz sprawdził lampy. Elektryczna wybłysła jaskrawym światłem, gdy przekręcał kontakt. Zgasił, obejrzał benzynową. Dmuchał koło szkła, patrzył uważnie, czy płomyk nie drgnie, czy siatka ochronna nie uszkodzona. — Idziemy! — rzekł twardo. — A wy, kamraci, u-ważajcie! Może będziemy telefonować. A wiecie co? — przypomniał sobie znienacka i aż spłonął rumieńcem wstydu. Co za gapa z niego! __Na wszelki wypadek — zaczął spokojnie — na wszelki wypadek idźcie, Hanusie, pod szyb, zatelefonujcie, by tu przysłali jeszcze dwóch ludzi z drużyny ratowniczej, z czterema aparatami. Dwa z nich będą zapasowe. Niech czekają na przekopie. „Jasny pieron! — gryzł się przez drobną chwilę wyrzutami sumienia. — Że wcześniej na to nie wpadłem! Idiota ze mnie, mamlas pieroński!" Nie mógł sobie darować tego pozornie drobnego przeoczenia. Pomyślał z goryczą, że z niego jeszcze zasmolony dyrektor jeżeli takiej prostej, elementarnej rzeczy nie przewidział. Zapuszczać się w zawaliska bez odwodu! Bez zapasowych aparatów tlenowych! — Idziemy! — powtórzył i ruszył przodem. Za nim Liberda. I zaczęła się przedziwna wędrówka po wymarłym pokładzie „Idy". Szli powoli, w milczeniu. Przodem Ligęza, za nim Liberda. Ich kroki szeleściły w czarnym pyle, a kołowrotek, odwijający się powoli, skrzeczał na plecach Liberdy. Obaj wiedzieli, że wchodzą w tajemniczy świat. Wczoraj dotarli zaledwie do pierwszego bocznego chodnika, po czym wrócili. Ligęza zrozumiał, że telefon może się przydać. Dzisiaj przekonał się przed wejściem do „Idy", że musi sobie zabezpieczać powrót odwodem i za- 126 pasowymi aparatami tlenowymi. Że mu to wcześniej nie przyszło na myśl! „Pierońska trąba ze mnie!" — zżymał się wciąż. Stemple stały powyginane, z załamanymi tu i ówdzie stropnicami, z okorkami wysterkująeymi spod stropu i z bocznych opięć. Ligęza uderzył kilofem w gruby stempel. Dziobiec kilofa utonął w zbutwiałym miąższu, a potem wyrwany, odłupał spory kawał. Uderzył drugi raz tylcem kilofa. Stempel przełamał się wpół i obsunął z suchym szelestem. Ze stropu posypały się drobne kamienie. Szli wciąż powoli, ostrożnie, czujni na każdy szelest. Byli podobni do żołnierzy, którzy szperają za nieprzyjacielem. Powietrze było już tutaj ciężkie, ciepłe i słodkie, przesycone zapachem zbutwiałego drzewa. Miejscami zwisały ze stempli, stropnic i okorków wielkie czapy pleśni. Pleśń była biała i puszysta. Zgarnięta dłonią, rozsypywała się z suchym szelestem. Mfejscami rozcapierzyły się na stemplach i stropnicach wielkie obrzydliwe grzyby o przenikliwym zapachu. Poza tym była ciszafCisza tak wielka, że Ligęzie wydawało się, iż staje się ona czymś namacalnym, światło benzynówki roztrącało mrok na kilkanaście kroków. Ligęza oglądał wszystko i był czujny na wszystko. Miał wrażenie, że wdarł się jak złodziej w ów podziemny świat. Oglądał strop, oglądał ocios w caliźnie węglowej. Podłubał kilofkiem, wykruszył na dłoń garść węgla. Węgiel tłusty, piękny, lekki, miejscami połyskujący nalotem pirytu. Wiedział, że ów węgiel jeszcze mu nic nie mówi. To są ściany oporowe albo też „nogi" chroniące chodnik przed ob-wałem. Za „nogami" mogą być zawaliska. Miejscami oberwany strop zagradzał im drogę. Wychodzili wtedy na czworakach na usypiska, zaglądali w czeluście w piętrze, badali, czy mogą się odważyć przejść na 127 drugą stronę. Mogą... Przesuwali się przeto po usypisku i schodzili z ulgą na drugą stronę. Chodnik był prosty. W spągu pozostały ślady wyrabo-wanego toru kolejowego, w stemplach tkwiły duże zardzewiałe gwoździe, na których kiedyś wisiał wodociąg. Poza tym nie było nic innego, co by wskazywało, że tędy przewalało się życie pokładu „Idy". Lampy świeciły jasno. Ligęza nabrał w garść pyłu i podrzucił pod strop. Potem patrzył pilnie. Pył opadał lekkim zakosem w kierunku przodku. A więc jest przewiew, świadczy zresztą o tym czysty płomyk w benzynówce. Z chwilą gdy zacznie rudzieć, znak to będzie, że przewiew już się skończył, że wchodzą w teren zagazowany dwutlenkiem węgla. Metanu jeszcze nie wyśledził. Coraz bowiem zatrzymywał się, polecał Liberdzie schować lampę pod marynarkę, ukręcał światło w swojej benzynówce, że pozostawała z niego drobna niebieska kropelka, i podnosił ostrożnie pod strop. Kropelka nie wydłużała się. Znak to, że nie ma jeszcze metanu. Szli wciąż w milczeniu. Obaj ulegali złudzeniu, że trzeba zachować ciszę jak przy umarłym człowieku. Jedynie ich oddechy szeleściły, buty stukały i chrobotał kołowrotek na plecach Liberdy. Za nimi ciągnął się przewód telefoniczny. Przeszli jeszcze przez dwa nieduże obwały, dotarli na skrzyżowanie. Przed nimi rozwarły się pochylnia i upadowa. Pochylnia biegła w górę, upadowa w dół. Główny chodnik nie urywał się w tym miejscu, lecz prowadził wciąż na zachód. — Ile jeszcze masz drutu? — zapytał Ligęza. Liberda zdjął kołowrotek, obejrzał. — Niewiele. — Załóż telefon! — rzucił i_ popatrzył na zegarek. 128 Do diabła! To już idą całą godzinę, a jemu się wydaje, że przed chwilą opuścił kamratów na przekopie. — Jest! — zameldował Liberda. Ligęza nacisnął brzęczek. Podniósł słuchawkę. Przez chwilę czekał w napięciu. Czy tamci się odezwą? Odezwali się. — Halo! Halo! Tu przekop! Przy telefonie Grim. No, jak tam, panie dyrektor? — W porządku! Czy zjechali ludzie z odwodu? — Są. Młody Hajek i Kulawik. Mają z sobą-cztery aparaty tlenowe. Są tam gazy, panie dyrektor? — Nie ma jeszcze. — Węgiel jest? — Są tylko ściany oporowe czy „nogi". Diabli wiedzą. Halo, Grim!... Oddajcie słuchawkę Hajkowi. Hajek? Słuchajcie, Hajek. Weźcie aparaty i przyjdźcie na pierwsze skrzyżowanie. .Mnie tu już-fiie- będzie, bo idziemy upadni-cą. Zatrzymajcie się i czekajcie na nas. Z Kulawikiem. Uważajcie, Hajek! Idziemy upadnicą>»L_dół. Gdybyśmy nie wrócili za... za cztery godziny, idźcie za nami, ale z aparatami swoimi i zapasowymi. — Dobrze. Ale jak was tam, dyrektorze, znajdziemy? — Zostawimy znaki na każdym skrzyżowaniu. — Z czego? — Z okorków lub ze stempli. Czy wszystko zrozumieliście? — Wszystko, panie dyrektorze. — No, to jazda!... My idziemy, wy czekacie na nas cztery godziny. Gdyby nas nie było, idziecie za nami. Lampy macie podwójne? — Podwójne. — Koniec rozmowy. Odłożył słuchawkę i rozejrzał się. Liberda stoi spokojny i żuje tytoń. Jakby koza przeżuwała gorzką trawę, po któ- 9 — W wiergułowej dziedzinie 129 rej musi spluwać. Dotychczas wciąż milczał. Ligęza podziwiał jego opanowanie. Pozazdrościł mu jego spokoju. Sam bowiem jest podniecony i jakby pełen niepokoju. Nie jest to lęk przed nieznanym w głębi „Idy", lecz obawa, że może zawiedzie się w swych rachubach. — Idziemy! — rzekł sucho do Liberdy. Zapuścili się w upadnicę. Nic się nie zmieniło w wyglądzie pokładu. Te same zbutwiałe stemple, załamane stropnice, grzyb, puszysta pleśń, ciężki zapach kopalni, lekka słodycz na podniebieniu i ta przeklęta cisza. Cisza denerwująca... Nabrał znowu pełną garść pyłu, podrzucił i śledził. Pył leciutko unosił się w górę upadnicy. — W porządku! — mruknął. Zeszli na dół, stanęli w poziomym chodniku. Ligęza podniósł dwa zbutwiałe okorki. Rozsypywały mu się w palcach. Ułożył je na środku chodnika w taki sposób, że wskazywały kierunek na zachód. Ruszyli chodnikiem na zachód. Uszli zaledwie kilkanaście metrów, gdy Ligęza zauważył, że światło w benzynówce rudzieje. — Dwutlenek węgla! — mruknął i nałożył maskę na twarz. — Pierońsko oksyda! — dodał Liberda. Ligęza prychnął śmiechem, uchylił maskę i rzekł: — Nie oksyda, mamlasie, tylko dwutlenek węgla. — Wszystko jeden diabeł! — odparł przez maskę Liberda. Obaj stali się teraz podobni do poczwar. Maski na twarzach wydłużyły się jakby w ryje, zakończone karbowanymi wężami. Przeobraziły ich w ponure straszydła. Przekręcili kurki od tlenu i ruszyli szparko. Chodziło im o to, by przejść jak najszybciej zagazowany teren. Gdzieś 130 tam dotrą znowu do względnie czystego powietrza, wtedy zdejmą maski z twarzy. Poszli. Gdy im benzynówki zgasły, zapalili elektryczne lampy. Przedzierali się teraz przez gęstsze obwały, podłazili na czworakach pod nawisłym stropem, zapuszczali się w boczne chodniki, znaczyli drogę okorkami i stemplami, zawracali, kołowali, czasem stawali przed tak wielkim obwałem, że nie sposób było przejść na drugą stronę. Cofali się przeto i szukali innego przejścia. Liberda wciąż znaczył drogę. Ligęza zaś oglądał wyrobiska. Jasny pie-ron... Przecież tu węgla, aże węgla!... Widać ludzie wszędzie podłubali z brzegu, poogryzali szramówkami i poszli. Wznosili się po stromych pochylniach, schodzili upad-nicami, docierali do przodków, znajdowali zardzewiałe kilofy ze zbutwiałymi styliskami, kliny, łopaty, minęli dwa wywrócone wózki opuszczone jakby w popłochu, a im dalej zapuszczali się w tamto kretowisko, odkrywali tym dziwniejszy świat. Napotykali zaktzyjżowane wejścia, niskie przecinki, znaleźli starą zardzewiałą^ lampę w kształcie kaganka. Hak od lampy był wbity w stempel. Ligęza miał w pamięci plan „Idy". Wszak tyle razy wpatrywał się w poplątane kreski na mapie, tyle razy odtwarzał w wyobraźni kształt tamtego świata, że oto wałęsał się w nim bez obawy, iż zabłądzi. Wiedział, że teraz natrafią na pochylnię, teraz idą do wybranych filarów, a teraz wypadnie im opuszczać się upadnicą... Powoli docierali do najstarszych części pokładu. Zdumieni oglądali znowu wózki, lecz o drewnianych kołach i drewniany tor kolejowy. Kiż diabli? Słyszał, że kiedyś, przed stu laty wózki były z drewnianymi kołami, a tory kolejowe z wyżłobionych belek, lecz nigdy nie mógł sobie wyobrazić, jak to wyglądało. Teraz widzą to obaj i obaj patrzą ubawieni. Doszli na chodnik. Był to obszerny ganek, widać głów- 9* 131 ny chodnik przewozowy, prowadzący do uskoku. Ligęza podrzucił znowu garść pyłu." Pył opadał skośnie. Zapalił benzynówkę. Pali się lekko przyćmionym płomykiem. A więc maski można zdjąć. Zdjęli i odetchnęli głęboko. Skontrolowali manometry. Tlenu wystarczy jeszcze na przeszło godzinę. W porządku. — A więc co, Zeflik? — zapytał Liberda. — Jest węgiel? — Jest! Jest!... •~- Przecież to wszystko „nogi!" — zauważył niedowierzająco Liberda. — „Nogi". A nie zauważyłeś, że obeszliśmy ogromne pole? — Nie zauważyłem. Tyle wiem, że idziemy i idziemy... — Obeszliśmy ogromne pole. I już teraz wiem. Węgiel jest! Z wierzchu podłubany, resztę zostawiono. Bracie! „Leokadia" będzie żyła jeszcze długo... Stali w dzwoniącej ciszy i bezwiednie jej słuchali. Cisza wsączała się w ich serca i syciła niepokojem. Wiedzieli, że na pierwszym skrzyżowaniu czuwają towarzysze z aparatami, ale zawsze jakoś głupio... Najważniejsze jednak, że węgiel jest. Ligęzę ogarniała powoli radość. Dziwna rzecz, jak ta radość ociężale nań schodziła. Przypuszczał, że gdy się przekona o słuszności swoich dowodzeń, będzie nią pijany. A tu nic!... Jest węgiel i to wszystko. Jakby popatrzył na kalendarz i powiedział: „Dzisiaj jest czwartek, 27 maja"... I nic. Radość jednak ogarniała go stopniowo, syciła triumfem. Mniejsza już o inżyniera Kucharczyka. Ten się nie liczy. Ale tamci wszyscy u góry nie wierzyli i wzruszali ramionami, gdy im przekładał, że na trzecim poziomie musi być nie wybrany węgiel, że projekt zlikwidowania kopalni „Leokadia" jest bezpodstawny. Słuchali go grzecznie, przytakiwali, lecz w tonie ich głosu wyczuwał 132 niewiarę i jakby pobłażliwość. Dobrze, dobrze. Ty swoje, a my swoje!... A teraz on, Ligęza, jest zwycięzcą! W wyobraźni ujrzał nowe chodniki w „Idzie", pędzone przez wyrobiska, przecinające zawały, nowe pochylnie i upadnice, a wszystko zmierzające do ogromnych zasobów. Posypie się węgiel piękny, czysty, koksujący. Kopalnia będzie żyła jeszcze przez kilkanaście lat... Gdy kołowali po starych wyrobiskach, Liberda nie zwracał wielkiej uwagi na węgiel. Uważał na obudowanie, łypał nieufnie oczami, czy nie grozi im oberwanie stropu lub ociosu. Wiadomo, wszystko wisi, gdyż zbutwiałe obudowanie nie posiada już żadnej wartości. Stoi, bo stoi, lecz wystarczy kopnąć w stempel by się przewrócił z suchym chrzęstem i rozsypał w próchno. Dziw, że próchno nie świeci jak w lesie podczas ciemnej nocy. ślepił więc nieufnie na strop i na ściany, psykał zgorszony, gdy Ligęza stąpał rtwardo Iu5"~gdyr zwalał jakiś kamień. Lękał się, że ów hałas wystarczy, by strop poleciał na nich, zuchwalców. Jednocześnie ulegał bezwieitnemu-urokowi ogromnej tajemnicy, którą mu wypadło odkrywać. Tajemnica jest czarna i nieprzenikniona jak noc. Przecież, do diabła, łażą po chodnikach i wyrobiskach, w których chyba od stu lat nie było nikogo. A jeżeli ktoś ze śmiałków zapuścił się w te okolice, wracał szybko do ludzi, gdyż lęk jeżył mu włosy. Czasem, gdy przystanęli, z głębi ciszy dochodził go rytmiczny stukot spadających kropli wody. Krople były małe, a ich spadanie na kamień czyniło wrażenie, że ktoś żywy siedzi w starym zawalisku i uderza cienkim, lekkim młotkiem. Cyk, cyk, cyk... Jakby zegar kołatał niemrawie i odmierzał leniwie czas. Czas wlecze się jak smoła, smoła zaś jest czarna, lepką i obmierzła. — Pierona — zamamrotał — tu by można zwariować, gdyby człowiek błąkał się w pojedynkę po tym cmentarzu. 133 ~— Co mruczysz? — ocucił go dźwięczny głos Ligęzy. — Eh, nic!... Gdy więc kołowali po starych wyrobiskach, nie zwracał zbytniej uwagi na węgiel. Wiedział, że jest, widział go, ale nie przypuszczał, że go tak wiele. Przecież to zwykłe „nogi" filary i ściany oporowe. Dopiero teraz, gdy patrzy na triumfującego Ligęzę... Jak bardzo się ten człowiek zmienił. Jego czarne oczy płoną, twarz stała się drapieżna, Czarna czupryna pomierzwiona. Podobny do czubatego koguta. Parsknął śmiechem. — Cóż się śmiejesz? — zapytał Ligęza. — Z ciebie! Uradowanyś, jakby ci kto w kieszeń na-pluł. Teraz Ligęza się roześmiał. — Węgiel jest! — wykrzyknął znienacka, podniósł ramiona, rozcapierzył palce. — Węgiel jest! Słyszysz, typie-ronie morski? Węgiel jest! A mówili, że nie ma. Jest! Słyszysz, kamrat?... — Toć słyszę, tylko tak nie wrzeszcz, bo nam co na łeb spadnie! — uciszył go Liberda. Podniósł lampę i patrzył na strop. — Wracamy — rzucił dyrektor. — Stwierdziłem dostatecznie, że słuszność po mojej stronie. Wracamy!... Od jutra zaczynamy robotę! — Kombajn wprowadzisz? — Nie. Filarami, a nie ścianą można prowadzić wybierkę. Czy nie widzisz? — Widzę. — No, to idziemy! Ligęzę kusiło pragnienie, by się jeszcze zapuścić w boczne chodniki. Wabiła go tajemniczość starych wyrobisk. Byłby podobny do odkrywców nowych lądów, do... — Do długonosego Urbana, który skarby odkrywał — mruknął uradowany. fc 134 — Co to fanzolisz? — Nic, nic! Puść mnie, pójdę pierwszy. Za trzecim chodnikiem musimy nałożyć maski. — Pieronie, skąd ty to wszystko wiesz? — zdumiał się Liberda. — Trzeba mieć na wszystko otwarte oczy — mruknął dyrektor. Pochlebił mu ten okrzyk kamrata. Za trzecim chodnikiem istotnie benzynowe lampy zaczęły gasnąć. A więc weszli w rejon zagazowany. Nałożyli znowu maski i ruszyli miarowym krokiem. Aparaty tlenowe działały dobrze. Nie śpieszyli, by nie utrudniać oddechu i nie wyczerpywać tlenu ponad miarę. Ligęza. spojrzał na zegarek. Jeżeli nie zdążą dojść za pół godziny, odwód będzie się niepokoił. Zdążą czy nie zdążą? W wyobraźni przedstawił sobie przebytą drogę. Trzy upadnice przed nimi, cztery chodniki!... Nie zdążą! To nic. Tamci wyjdą i spotkają się prrdrodze. Wstąpili w pierwszą upadnSę. Zwolnili kroku, bo szybko się męczyli w maskach. DosziTUa-chodnik, odetchnęli. Ligęza spróbował zapalić benzynową lampę. Zajął się knot, lecz płomyk był rudy. Gdy opuszczał lampę, płomyk gasnął. A więc trzeba iść dalej w aparatach. Weszli w drugą upadnice. Powtórnie zapalona lampa już nie gasła. Widocznie lekki przeciąg powietrza dociera tutaj z którejś przecinki. Zdjęli maski i nachyleni do przodu szli jeden za drugim. Napotykane obwały utrudniały im powrót. Musieli czołgać się, przeciskać ostrożnie pod nawisłymi głazami. Chodziło o to, by żadnego nie trącić. Wtedy bowiem, bestia, spadnie i może przydusić. Przeszli ostatni obwał, dotarli na chodnik. Benzynowa lampa Ligęzy gaśnie. A więc znowu maski nakładać! Droga dłużyła im się, wydawała się trudniejsza aniżeli przed trzema godzinami. Ligęza przypominał sobie, czy na 135 tym chodniku był obwał. Zdaje się, że był... Powinni niezadługo dojść do niego. O, już widać! Zjeżone kęsy piaskowca zagradzają drogę. Doszli. Trudno będzie przedzierać się w aparatach. Przypomniał sobie, że w piętrze jest zbyt nisko. Trzeba zdjąć aparaty z pleców, przenieść ponad głową tak, by nie obluźnić maski na twarzy, i czołgać się posuwając aparat przed sobą. Pierońska droga! Czołgali się ostrożnie. Bardzo ostrożnie. Czuli, że grozi im śmierć. Tylko lekko trącić grzbietem jakiś kamień, a poleci wszystko!... Pot zalewał im oczy i osiadał rosą na okularach masek. Serca waliły jak zwariowane. Brakowało tchu. Kiedy się, do jasnego pierona, skończy ta golgotowa droga?... Przeczołgali się wreszcie. Stoczyli się raczej, aniżeli zeszli po usypisku na drugiej stronie. Teraz już niedaleko do towarzyszy. Jeszcze jedna upadnica, potem chodnik i ostatnia upadnica. Po drodze mają jeszcze trzy zawały. Ten był najgorszy... Odpoczęli. Ligęza próbował zapalić lampę benzynową, lecz kapsle w lampie gasły, zanim knot zdołał się zająć. Liberda zrozumiał, że znajdują się jeszcze w zagazowanym odcinku. Ale przecież, do diabła... Wydaje mu się, że właśnie tutaj szli bez masek!... To samo musiał chyba zauważyć Ligęza. Wstał i skinął na kamrata. Ruszyli, bo zaczął ich ogarniać drobny lęk, Czy wystarczy tlenu. Każdy posiada jeszcze w butlach ponad pięćdziesiąt atmoster... Doszli do następnej upadnicy i zatrzymali się. Czyżby zabłądzili? Przecież tu powinien być znak uczyniony z okorków. — Nie ma znaku! — zawołał Liberda przez maskę. Głos jego był stłumiony. — Może... — chciał powiedzieć Ligęza, lecz nie dokończył. — Idziemy dalej! Poszli. Minęli znowu "jedną upadnicę, lecz znaku nie 136 było. Poszli dalej. Dotarli do trzeciej, potem do czwartej, dotarli do przodku, znaku nie ma. — Zabłądziliśmy — rzekł spokojnie Ligęza. — Wracamy!... Wracali przeto. Ligęzę ogarniał gniew. Jak to? On, górnik zabłądził w kopalni? Jasny pieron! Coś tu nie w porządku. Przypomina sobie, że tu nie było gazów. A są!... Czyli weszli na inny chodnik. Trzeba cofnąć się przez tamten przeklęty zawał, wrócić do upadnicy i pójść wyżej. Tak, słusznie... Ależ, jasne jak słońce! Teraz sobie przypomina. Z upadnicy weszli w przecinkę zamiast iść w górę do szczytu upadnicy. Tylko to przeklęte przejście! Stanęli przed obwałem i odpoczęli. Tlenu już niewiele. Niecałe czterdzieści atmosfer w manometrach. Powinno wystarczyć, jeżeli będą oszczędnie oddychać. Zauważył, że Liberda się niepokoi. Jego ruchy stają się nerwowe. Dotknął go-.kilofem i zawołał przez maskę: — Boisz się, kamrat? Stara baba z ciebie? Liberda się opanował. PoszedŁjąierwszy w zawał, gdyż Ligęza popchnął go energicznie. Liberda zrozumiał. Ligę-zie chodzi o to, by w razie czego kamrat był uratowany. Gdy Liberda bowiem tknie zwisających głazów w zawale, może im umknąć, lecz głazy zamkną drogę dyrektorowi. Zawahał się. Nie chciał takiej ofiary. — Idź pierwszy, pieronie jasny! — krzyknął Ligęza spoza maski. Liberda uległ rozkazowi i poszedł. I znowu rozpoczęła się piekielna droga powrotna. Czołgali się bardzo powoli, stękali z wysiłku, przedzierali się ostrożnie, posuwali przed sobą aparaty tlenowe i lampy, zaciekli w uporze... Dotarli wreszcie na drugą stronę. A teraz do upadnicy, gdzie można zdjąć maski. Doszli, zdjęli maski i odetchnęli. Postanowili odpocząć, dopóki serce się nie uciszy. Bije bowiem, jakby pragnęło 137 klatkę piersiową rozsadzić. A jednocześnie zastanowią się, co dalej robić. Ligęza długo się namyślał. Zakrył oczy dłonią i usiłował odtworzyć pod powiekami całą drogę. Tak!... Wydaje mu się, że weszli w przecinkę nie tę, którą wyszli na upadnicę. Tylko ten znak!... Jasny pieron! — To jest twój znak? — zapytał Liberdę wskazując na kawałek okorka tak ułożonego, że wskazywał drogę w niewłaściwym kierunku. Liberda. obejrzał się i orzekł, że nie. Widocznie tu leżał, a oni wzięli go teraz za drogowskaz. — No, to idziemy w górę upadnicy. Zaledwie wstali i wstąpili do upadnicy, posłyszeli dalekie, ostrożne kroki. Dudniły głucho. Potem wyłoniły się dwa światła. Ligęza spojrzał na zegarek. W porządku. Minęły cztery godziny i dwadzieścia minut. To zaniepokojeni kamraci idą! Tamci dostrzegli światła dyrektora i jego towarzysza. Schodzili szybko, widać uradowani, że ich spotykają. Zeszli się w połowie drogi. — Żyjecie? — zawołał Hajek z drużyny ratowniczej. — Widzisz, Francku, że żyjemy!... — Węgiel jest? — zapytał jego kamrat. — Jest. „Leokadia" będzie fedrować jak wszyscy diabli! — A więc jest węgiel? — upewnił się Hajek. Głos jego był nabrzmiały radością. — Padom ci, pieronie, że jest. Na kilkanaście lat!... — rzekł spokojnie dyrektor. I wtedy Hajek i jego kamrat złożyli zapasowe aparaty na spągu, podeszli do Ligęzy i po kolei uścisnęli mu dłoń. Liberda stał z boku, żuł spokojnie tytoń i spluwał. Czuł tylko, jakby mu serce podłaziło pod grdykę i że go coś zabawnie dławi, tak bardzo zabawnie, że mu aż oczy wilgotnieją. 1953 138 „Wiktoria" Inżynier Kilarczyk nałożył sporo drogi i zamiast wyjechać na powierzchnię z piątego poziomu, postanowił obejrzeć roboty na «przeklętym» przekopie. Diabli bowiem poświęcili dyrektorowi przebijać się pod stare, nieznane zawaliska. — Tam jest woda! — klarował mu Kilarczyk. — Wiem. Lecz tam jest również doskonały węgiel! — upierał sięjdyrektor.-----r _._ — Załoga pracuje o dwa poziomy niżej! Jeżeli woda się wywali, ludzie będą zagrożeni!-^^ — Wiem! Dlatego czynię was odpowiedzialnym za wodę i ludzi! — Hrom jasny! —- wymełł w zębach Kilarczyk i wyszedł z postanowieniem, że będzie odpowiedzialny za wodę na piątym poziomie i za ludzi pracujących o sto metrów niżej, na siódmym poziomie. Gdy przed kilku tygodniami spierali się, czy warto lub nie warto przebijać się w kierunku starej, zatopionej kopalni, której nie było na mapie, przywołali ostatnich dwóch najstarszych górników, Niemców, by «zasięgnąć języka» — jak to określił dyrektor. Obaj plątali się na powierzchni «Wiktorii», gdyż nie chcieli przejść w «stan spoczynku», aczkolwiek korzystali z Karty Górnika. Tłumaczyli, że zżyli się z kopalnią und es soli der Kuckuck holen!, gdyby mieli pleśnieć w domu. Ci dwaj górniczy weterani wy- 139 klarowali wtedy dyrektorowi i inżynierowi Kilarczykowi z polska po niemiecku, że owszem, była tam kiedyś kopalnia, lecz, soli es der Kuckuck holen, zatopiła ją woda przed pierwszą wojną światową i wszystko diabli wzięli. Załoga z trudem uciekła przed wodą. A jak się nazywała? Es soli der Kuckuck holen z taką nazwą! «Gottesse-gen» nazywała się, lecz to była nazwa strasznie głupia, bo powinna się była nazywać «Teufelsrache»L. — Oder «Teufelsrachen»! — podrzucił jego kamrat po namyśle. — Co to znaczy: «Gottessegen», «Teufelsrache» i «Teu-felsrachen»? — zapytał dyrektor Kilarczyka. Kilarczyk pochodził z zagłębia karwińskiego, więc umiał po niemiecku i ciskał czeskimi «hromami» zamiast śląskimi «pie-runami». — Oficjalna nazwa brzmiała «Błogosławieństwo Boże*... — Coś podobnego do naszego szybu «Boże dary»? — Coś podobnego. Te drugie nazwy, to przekpiwna, lekka gra słów. Albo «Diabelska zemsta», albo też «Dia-belska paszcza» — wyjaśnił i popatrzył na obu niemieckich kumpli. Stali oparci niedbale o framugę okna, kurzyli fajki i słuchali w milczeniu, co tamci dwaj «Polacy» mówią. Rozumieli tylko tyle, że chodzi im o tego diabła. Jeden z nich, Richard Barnitzke, miał kpiarsko przymrużone oczy i minę Sowizdrzała, drugi zaś, Hans Grossmann, był podobny do zmokłej kury, skurczony, pokorniutki, o twarzy poczciwca, nie umiejącego pozornie do trzech zliczyć. Czasami robił wrażenie, że jego zasuszona twarz z nastroszonymi, rzadkimi, ryżymi wąsiskami pod kulfo-niastym nosem jest złośliwym wizerunkiem płaczącej foki. Jedynie w jego oczach, szarych i chytrych, szeroko rozstawionych, pełgały tajone iskierki. Kilarczyk chętnie wdawał się z nimi w pogwarkę. 140 — Opowiedzcie mi coś o waszym Erdgajście! — prosił ich nieraz na rampie, gdzie wyładowywali stemple z wagonów. Barnitzke i Grossmann opowiadali mu przeto o wałbrzyskim duchu Skarbniku, przezwanym Erdgajstem. Pletli niestworzone rzeczy, wyliczali na palcach, ile razy ktoś z nich spotkał go na «Gottessegen», gdzie to było, co z tego wynikło... Zawsze coś niedobrego!... Opisywali go, jak wyglądał, że z białą brodą, z czerwonym światłem i jak z nimi rozmawiał... — Czy po niemiecku? — upewniał się Kilarczyk. — To się wie, że po niemiecku! Inaczej nie umiał i nie potrzebował, bo to był niemiecki duch, a tu byli tylko Niemcy! — wyjaśnił skwapliwie Grossmann, nadając swej relacji nalot wymówki rozżalonego człowieka, którego spotkała wielka krzywda. — To on zatopił «GoLLgSsegen»! — podrzucił w te pędy Barnitzke ilrącił nieznacznie towarzysza. Bioder Hund, za dużo gada!... -^_^ — Kto? — Ten Erdgajst!... — Aha! A nie utopił się? Piękna, męska twarz Kilarczyka o regularnych rysach i o drapieżnym uśmiechu była poważna i skupiona. Nikomu by ani przez myśl nie przeszło, patrząc na niego, że bawi go zabobonne «fanzolenie» starych weteranów górniczych. — Nie utopił się! Siedzi w zawaliskach na «Gottesse-gen»! — mruknął Grossmann. — Co tam robi? — Rozmyśla, jak «Wiktorię» zatopić! — To niech raczej przez ten czas w nosie dłubie, bo nic nie wymyśli! — zakpił Kilarczyk. — Ho, ho! — zaperzył się Grossmann. — Niemcom 141 zatopił, a Polakom by nie zatopił! Ho, ho!... — i splunął daleko. Kilarczyka obeszła niemile jego przechwałka. Zapytał go przeto bardzo spokojnie, jakby się pytał, ile wagonów wyładowali na rampie: — Nie lubicie Polaków? — a jego zęby zabłysły drapieżnie w bardzo drobnym uśmiechu. Grossmann dostrzegł ów uśmiech. Wycedził więc wymijająco: — Wszyscy moi wyjechali do Reichu. Ja sam zostałem... — Czemuście wy nie wyjechali? — Zżyłem się z «Gottessegen», a potem z «Wiktorią»... — Na, schon recht! Gliick auf! — pożegnał ich chłodno. — Gliick auf, Hen inżynier! — odrzekli tamci skwapliwie. Inżyniera Kilarczyka nie zraziło do nich to niemiłe odkrycie. Przeciwnie, wyczuł coś w rodzaju współczucia. Wstawił się w położenie starego Grossmanna, którego wszyscy opuścili, przenosząc się do Niemiec, i doszedł do wniosku, że to nieszczęśliwy człowiek i że bardziej umiłował swoją kopalnię aniżeli rodzinę. Dzisiaj stanął na rozdrożu i widać w skrytości marzy o powrocie «swoich» do Wałbrzycha. Gdyby on, Kilarczyk, znalazł się na jego miejscu, myślałby to samo i również marzyłby o powrocie «swoich». Zapomniał o tym, wychodząc z windy na piątym poziomie w ślepym szybie i mijając komorę. Komora była wykuta w caliźnie, obetonowana, sklepiona, z niskim wejściem. Grała w niej elektryczna pompa wysokim, wibrującym, przyjemnym tonem. Kilarczyk zanurzył się w przekopie wiodącym do pomocniczego szybu «Leszek». Był to najdłuższy przekop w całym zagłębiu wałbrzyskim, bo ciągnący się przeszło trzy kilometry. W głębokim ścieku 142 bulgotała i szumiała płynąca woda. Przypomniała Kilar-czykowi groźbę Grossmanna. Skarbnik zatopił Niemcom kopalnię «Gottessegen», teraz gotów zatopić Polakom «Wiktorię». Nie zatopi!... Po długiej naradzie z dyrektorem i prezesem Wyższego Urzędu Górniczego obmyślił plan zabezpieczający go przed tą możliwością. Wiedział z relacji Barnitzke i Grossmanna, że wyrobiska «Gottesse-gen» znajdują się gdzieś ponad sto metrów powyżej przekopu w piątym poziomie «Wiktorii». I to nie nad nim, lecz gdzieś w głębi, daleko. Diabli wiedzą, jak daleko!... Ha, gdyby można wiedzieć, zbyteczna byłaby cała praca wykonywana w pędzonym przekopie jak na oślep. Wiedział także, że piętro, złożone z pokładów iłu i łupku, jest przepuszczalne i że woda, nagromadzona w wyrobiskach «Gottessegen» mogła się już przeżreć i teraz czatuje gdzieś na wysokości piątego poziomu, tajemnicza, cz2lXxv& i cicha, by znienacka runęe-z rykiem w chodniki «Wik-torii». . ^ Przekop był pusty. Załoga pracowaBł-^stp metrów poniżej, w siódmym poziomie. Zjeżdżała głównym szybem do piątego poziomu, a stamtąd opuszczała się ślepym szybem na siódmy poziom. Tamtędy też wydobywano urobek. Kilarczyk minął komorę pompową, minął główny chodnik, wiodący do ślepego szybu i zanurzył się w opleśniałą ciszę przekopu. Patrzył uważnie na obudowanie ze stalowych szyn wygiętych w podkowę. Mierził go ich widok, bo miejscami ulegały naciskowi stropu i bocznych ścian i powyginały się do środka, jakby były zrobione z miękkiego drutu. Miejscami zaś jedna i druga szyna pękła i teraz sterczała z równo obciętymi brzegami, jakby nożem przekrajana. Miejscami zaś niektóre poskręcały się na kształt szmaty. — Ciśnie jak hrom! — mruczał i notował w pamięci, 143 ile ludzi będzie musiało wymieniać zniszczone obudowanie. Zatrzymał się, nachylił nad ściekiem, poświecił. Woda była czysta, rozpryskująca blask elektrycznej lampy. Robiła przyjemne wrażenie istoty o tajemniczym życiu, która się gdzieś ogromnie śpieszy. Kilarczyk pomyślał z ulgą, że jedna pompa da sobie z nią radę. Obok niej czekają jeszcze trzy inne, na wszelki wypadek. Wiedział także, że wszystkie cztery potrafią «zgwałcić» dwadzieścia cztery metry kubiczne wody na minutę. A więc gdyby się nawet woda przeżarła, pompy załatwią się z nią bez wysiłku. Chodzi tylko o to, by w ostatniej chwili nie nawaliły. Postukał palcem w stempel, by «odczynić urok», jak to robił jego starzyk w Kar-winie, górnik z szybu «Jana». Roześmiał się głośno. Ubawiło go spostrzeżenie, że czasami staje się zabobonny. Jeszcze gotów spotkać wałbrzyskiego Skarbnika, w którego tak mocno wierzą tamci starzy niemieccy górnicy. W głębi przekopu dostrzegł znienacka mizerną kropelkę światła. Wybłysła nieoczekiwanie w czerni i zawisła nieruchomo. Zupełnie jak u górnika, który usiadł pod ociosem, by się zdrzemnąć, lampę zgasił, a teraz ją zapalił, bo dostrzegł światło inżyniera, odbijane mocno w błyszczącym reflektorze. Tamto mizerne światło pokolebało się leniwie i leniwie zaczęło róść. — Któż to może być? — zastanowił się Kilarczyk i pogrzebał w myślach za nazwiskami górników pracujących w tej okolicy. Nikogo nie znalazł. Teraz zbliżało się już szparko, rosło, nieciło mętny blask skaczący po obudowaniu. — Szczęść Boże, panie inżynierze! — posłyszał chrapliwy, przepity, aczkolwiek młody głos znad światła. 144 — Szczęść Boże! Co tu robisz? — zdumiał się Kilarczyk. Oto przed nim stanął największy obwieś z «Wiktorii», chłopiec z werbunku, trzykrotnie już karany za nożownic-two, dwukrotnie za kradzież, herszt chuliganów wałbrzyskich, zbójem patrzący Olek Kłósko spod Lublina. — Nic, panie inżynierze! ^— mruknął Kłósko. Wsunął ręce w kieszenie, gdyż lampę miał przewieszoną na pasku przerzuconym przez kark, z czapką zadartą zawadiacko na bakier, z rozmierzwioną czupryną, patrzący wyzywająco w inżyniera. — Czemu nie pracujesz? Przecież jesteś przydzielony do siódmej brygady? — Nie ma głupich, panie inżynierze! — Jak to, nie ma głupich. Nic nie zarobisz! — Nie zależy mi!... Już mam dosyć waszej zasranej kopalni! Kilarczyk spojrzał uważnieJT Kłósko wciąż trzyma ręce w kieszeniach od spodni. W prawej coś ściska. Chyba nóż!... **^—^ _ — Słuchaj, głupi snoploku! Wyjmij ręce z kieszeni, gdy rozmawiasz ze starszym, a ten nóż zostaw sobie na obieranie kartofli... No, już!... Chłopiec wyciągnął powoli ręce z kieszeni. — No i co, panie inżynierze? — zaczął. — Myślicie, że mam z was pietra? Gówno mi zrobicie! —¦ Nie fanzol, hronaie, po daremnicy! — przeszedł Kilarczyk w rubaszny żargon. — Nakrył mnie pan inżynier, cholera psiakrew, na bu-melce! Ale nic z tego! — nasrożył się. — Nie pleć, tylko siadaj koło mnie pod ścianą! Pogadamy!... — i nie czekając, usiadł na kamieniu pod ociosem. Nie patrzył na chłopca. Oleś zaś zastanawiał się przez chwilę nieufnie. Co zrobić? Podejrzewał, że to jakiś podstęp. Nikomu nie ufał, tylko swojemu sprytowi, 10 ¦— W wiergułowej dziedzinie 145 sile i odwadze. Wiedział, kogo olśnić owym sprytem, siłą i odwagą. Inżyniera nie olśni, podobnie jak nie olśni starszych górników i niektórych kolegów z Domu Młodego Górnika. Ho, ho! Ci już zdołali się nauczyć «jeść z ręki» jak oswojone szczeniaki usmarkane! Już ich «wzięto» na jakieś zespoły, chóry, szachy, piłki nożne, wyścigi pracy, współzawodnictwa, na jakieś książeczki oszczędności, ba, nawet na idiotyczną akrobatykę. Powoli przerobiono ich na niemrawych maminsynków. On nie jest taki głupi... Zarobić, owszem, lubi zarobić, by potem pójść z kolegami do gospody, upić się, poawanturować, wytłuc okna, rozbijać łby kuflami, połamać krzesła i żgnąć nożem jakiego stawiającego się gościa na ulicy. A co do dziewczyn? Ho, ho!... Przebierał w nich, a która nie chciała po dobrej woli, brał przemocą. A milicja, przeklęta glina? Wymykał się jej zręcznie. Czasem się nie wymknął. Wtedy wędrował do aresztu na kilka dni. Raz nawet przesiedział w ciemnicy dwa miesiące. Cholerna glina!... Usiadł po drugiej stronie. — Obok mnie siadaj! — rozkazał inżynier. Rozkaz był zniewalający. Oleś przytoczył kamień i usiadł obok inżyniera. Odruchowo dotknął noża w kieszeni od spodni. Jak co, to żgnie!... Nie, nie żgnie! Czuł bowiem do Kilarczyka od dawna dziwną słabość. Coś mu się u niego podobało, ale nie wiedział, co to było. Inni krzyczą i wymyślają, trącają, ba, nawet biją i ciskają kamienistymi słowami, aczkol* wiek ma je gdzieś, jednak to niemiłe. A inżynier Kilar-czyk nie! O, na przykład teraz! Kazał mu usiąść obok siebie, zamiast mu nawymyślać od pieruńskich czy zgoła hromskich bumelantów, łajdaków i opryszków, czy nawet kilofkiem uderzyć! Poza tym urzekała go uroda Kilarczyka, jego drapieżny uśmiech, białe zęby... Zęby Olesia są spróchniałe, szczerbaty już, kilka ma wybitych, gęba po- 146 kiereszowana i ospowata, dziewczyny natrząsają się z niego, te na kopalni, wołając, że podobny do maszkary. Cholery jasne!... Spojrzał z boku na niego i pomyślał, że z takim to warto chodzić konie kraść. Byczy chłop i z wiary!... — Masz rodziców? — zapytał inżynier. Dotychczas nikt się nie pytał takim tonem, czy Oleś ma rodziców. Owszem, pytali inni, lecz jakoś inaczej. Jakby się pytali, ile ma guzików u marynarki lub ile węgla nafedrował. A więc rodziców ma, lecz dobrze ich nie pamięta. Co się z nimi dzieje? A diabli wiedzą, co się z nimi dzieje? Ojciec był pijakiem a matka... Eh, raczej milczeć! Kto zwerbował Olesia do kopalni? Hm, inni namówili. Powiadali, że zarobi sporo pieniędzy, więcej niż na «zapuszczaniu żurawia»... Co takiego? Żurawia? To się tak mówi... Aha, złodziej kieszonkowy. Tak, niech będzie!... Pojechał więc do_~Wałbrzycha. Lecz kopalni ma już dosyć, po nosowe dziurki! Ciężka tu praca i głupia jak wszyscy diabli. Trzeba jak kret-grzebać pod ziemią... Pan inżynier pyta się, czego najbardziej pragnie? Też pytanie! Wódki, dziewczyn, awantur, rozbijania łbów, pieniędzy, dużo pieniędzy, motocykla i szubienicy dla gliny... Ale kiedy już tak wszystko wyśpiewuje jak dewotka u spowiedzi, a pan inżynier chce także wszystko wiedzieć, to powie! Gwiżdżę na kopalnię, na Wałbrzych, na «Wik-torię», na zasrany fach górniczy i jutro, pojutrze pojedzie w świat! Wygodniej «zapuszczać żurawia»! — A może boisz się kopalni? — przerwał mu inżynier. Oleś Kłósko obruszył się mocno. Aż go poderwało. Oleś Kłósko niczego się nie boi!... — Nieprawda! Boisz się uczciwego życia! Oleś Kłósko parsknął śmiechem, zachichotał. «Uczci-wego życia się boi»L. Inżynier gada jak ksiądz na ambo- ło* 147 nie. Z Olesia za stary wróbel, by się dał nabrać na takie plewy! Jeszcze brakuje ołtarza ojczyzny, niezłomnej woli, wysoko wzniesionych sztandarów i planu sześcioletniego!... Wtedy będzie gotowa świetlica ze sloganami z krzywych liter! Dziwna to była rozmowa. Po drugiej stronie bulgotała płynąca woda, przeciąg lekko szumiał w uszach, biała pleśń skrzyła się jak szron w świetle obu lamp, a słowa błąkały się w ciszy, podobne do czarnych cieni. — Aleś głupi, mój synku! — podjął znowu inżynier. Oleś spodziewał się, że wybuchnie gniewem, a on nic. Jakby słuchał wróblego wymyślania na skradającego się kota. Uśmiechnął się tylko. Oleś wzdrygnął się, chciał się cofnąć, lecz już nie zdołał. Inżynier bowiem objął go ramieniem i przygarnął do siebie. Jakoś szorstko i ogromnie prosto. A równocześnie zsunął mu czapkę z czupryny, gdyż głasnął go drugą dłonią po głowie. To wszystko. Potem wstał i otrzepał spodnie z pyłu. — No, już w porządku! A wiesz, gdy już postanowisz uciec, wstąp jeszcze do mnie. Wiesz, zanim zaczniesz te «żurawie zapuszczać*. Przyjdziesz? — Nie wiem... — bąknął oszołomiony chłopiec. Inżynier już nie nalegał, tylko schylił się po lampę i poszedł w głąb przpkopu, w kierunku «Leszka». Oleś wstał powoli i patrzył za nim. — Ale to frajer! — mruknął bez przekonania i jakby z nawyku. Inżynier spojrzał na zegarek. Trzeba się śpieszyć. Zbyt wiele czasu zmitrężył z Olesiem. Wyobrażał sobie, jakie zdumienie ogarnie jego żonę, jasnowłosą «Syberyjkę», Ilonę, gdy przyjdzie do nich taki drapichrust. Urodzona i wychowana na Syberii, jako wnuczka, czy zgoła prawnuczka polskiego powstańca, zżyta ze stepami i tajgami, 148 w otoczeniu ludzi prostych, nie mogła się oswoić z zadymionym Wałbrzychem i z tym jego «ludzkim konglomeratem*, jak to określała z niechęcią. A może Oleś przypadnie jej do serca mimo swojej zbójeckiej gęby oprysz-ka? I wtedy może go ona obłaskawi do reszty. Inżynier uśmiechnął się do tej osobliwej myśli. Lubił wszystko naprawiać i z pasją grzebał na przykład w dy-chawicznym motorze wysłużonej «Skody», którego nikt nie potrafił pobudzić do życia, a on umiał. Potrafił uparcie szukać przyczyny defektu w elektrycznej pompie, aż znalazł. Umiał znaleźć rozluźnioną śrubkę w zegarze i przykręcić ją, a zegar zaczynał tykać. «Może mi się uda przykręcić rozluźnioną śrubkę w mózgownicy Olesia Kłóski spod Lublina...» — pomyślał z tą samą pasją, z jaką zabierał się do okaleczałej maszyny, by ją zmusić do pracy. Dotarł do podszybia «Łeszka».-_Z zadowoleniem stwierdził, że wszystko w porządku. Skarbnik Grossmanna zawiedzie się, gdy spróbuje zatopić «Wiktorię»1 Ciekawe, czyby się Grossmann uradował z jego zwycięstwa. Może jako Niemiec starej daty... Eh, głupstwo! Ale jako górnik, na pewno ciężko zmartwiony, kląłby po swojemu: — Es soli der Kuckuck holen! A więc w podszybiu wszystko w porządku: zwały zwilżonej gliny, stos desek przyciętych do szerokości przekopu, i wiązki słomy. Słoma pachnie dojrzałym zbożem i słońcem. Niech sobie pachnie! Tu chodzi o co innego. Kilarczyk liczył się bowiem z tym, że w razie wybuchu wody wypadnie mu postawić tamę w «przeklętym» przekopie; skręcał on na południowy wschód, wychodząc z głównego przekopu, łączącego «Wiktorię» i «Leszka», według kompasu równo z północy na południe. Od ich rozgałęzienia do szybu «Leszka» było kilkanaście metrów. 149 Wszedł do nowego przekopu. Był węższy i prowizorycznie obudowany. Według relacji mierniczego załoga pracuje już na trzechsetnym metrze. Uśmiechnął się, bo to nie jest załoga, lecz zaledwie trzech górników. Jest reemigrant z Francji, Pierre Oścień, klnący po francusku Ton-nerre de Dieu, co w jego wymowie wychodzi jak tonnerr-dedi, jest Niemiec Ochmann, ciskający od czasu do czasu swoje Kreuzhimmeldonnerwetter, i chudy Cygan, pomagający im swoim cudacznym przekleństwem Jebenti sraczka!... Zastał ich przy pracy. Uwijali się szparko. Dwumetrowy świder wkręcał się z metalicznym zgiełkiem już prawie po rękojeść w caliznę. Zaczekał, aż skończą. — I co? Jest woda? — zapytał, gdy maszyna stanęła i gwałtowna cisza spadła na wszystkich jak czarna płachta na oczy. Pytał się niepotrzebnie. Widział przecież, że woda kapie ze stropu, jak kapała wczoraj i przed tygodniem, i przed miesiącem, z dwumetrowego otworu w caliźnie zaś cieknie bardzo mizerna strużka pomieszana z pyłem. Nic więc groźnego. Tyle wody, co by kot napłakał!... W porządku więc! Obejrzał caliznę, oświecił, opukał i powtórzył nie wiedzieć po raz który, że najpierw musi być dwumetrowy otwór kontrolny, a jeżeli nie ma wody, wtedy dopiero trzy, cztery otwory metrowe i odstrzał. A należy uważać. — Dejcie se hromski pozór! — ostrzegł ich w karwiń-skim żargonie. Gdyby zaś pojawiła się woda, uciekać pod szyb «Leszka». Spod szybu jednak zatelefonować na powierzchnię do dyrekcji i pod szyb «Wiktorii» do maszynisty przy pompach. A potem na powierzchnię!... Wyjechał szybem «Leszka». Poszedł do łazienki, umył się, z ulgą zanurzył się w wannie z ciepłą wodą. Następnie, przebrany, udał się do biura. Zaczął pisać raport. I wtedy stało się!... Telefon rozdzwonił się gwałtownie, natrętnie, rozpaczliwie. Kilarczyk porwał słuchawkę. Posłyszał w niej ogromnie daleki szum, podobny do szumu wichru w lesie. To woda wali przekopem i ryczy!... — Halo! Tu inżynier Kilarczyk! Co się stało? — Mes je inżynier! Tonerrdedl, woda!... Tu Oścień! Woda zalewa!... — Skąd mówicie? — Spod szybu «Leszka»! -— A ludzie? — Ochmann jest obok mnie, a Cygan już dawno zwiał. Ucieka drabinami «Leszkiem»! — Zadzwońcie pod szyb «Wiktorii» do maszynisty przy pompach. Niech uważa! — Już dzwoniłem! "',." "- — To wyjeżdżajcie! — Kreuzhimmeldonnerwetter! — aołeeiał -go w słuchawce przytłumiony wrzask Ochmanna. Rozkrzyczały się telefony na wszystkie strony. Poleciały wołania Kilarczyka na piąty poziom do maszynisty przy ślepym szybie. Niech natychmiast uwiadomi dozór załogi na siódmym poziomie. Nie mówić ludziom o wodzie, lecz wszystkich ściągać pod szyb i wyjeżdżać bezzwłocznie. Nie szerzyć paniki! Najważniejsze, nie szerzyć paniki!... Zbiegli się zaalarmowani inżynierowie, i ci starzy, i ci nowo upieczeni o wystraszonych minach, sposobiący się z góry do «wysypywania» swych górniczych mądrości. Przybiegł również przerażony dyrektor, zasapany z płaczliwą miną. I wszyscy jeden przez drugiego zaczęli pytać, co robić, co robić?... Idioty! Co robić? Do spodni robić!... 151 Spokojnie, do jasnego hróma!... O, znowu telefon! Krzyczy jak opętany! — Co jest? Czy z piątego poziomu? Maszynista? Cóż tam się dzieje? — Melduję, że puszczam drugą pompę. Wody przybywa. Niech tu ktoś zjedzie do mnie... — brzęczał w słuchawce wystraszony głos maszynisty. Wszyscy starsi inżynierowie i sztygarzy wiedzieli, że górnicy boją się wody w kopalni. Do ognia pójdą, do wody nie!... Woda w kopalni przeraża ich! Chodzi wciąż o to, by wśród załogi na siódmym poziomie nie powstała panika. Pompy są w rezerwie, dwie już pracują, przeto załodze nic nie grozi. Żeby ich tylko nie opętał strach, bo inaczej połamią sobie nogi, ręce, tłocząc się do windy. Między nimi są jednak doświadczeni, stateczni sztygarzy i dozorcy. Woda nie płynie przekopem, lecz równoległym chodnikiem odwadniającym, omija komorę z pompami i wlewa się do rząpia głównego szybu. Stamtąd ssie ją jedna i drąga pompa. Znowu telefon z podszybia, a w słuchawce rozdygotany głos maszynisty: — Panie inżynierze... bo do cholery ciężkiej, wody przybywa... puszczam trzecią pompę! Niech tu ktoś, do pioruna, zjedzie do mnie, bo ucieknę... Aha! Strach już rośnie, jeży włosy maszynisty, łamie wolę! — Siedźcie przy pompach! Już zjeżdżam! Gdyby wody przybywało, puścić czwartą pompę! Kilarczyk wybiegł z natłoczonego biura pełnego gęgania i mądrych rad inżynierów i sztygarów. Jakby potracili głowy. Dopadł przy szybie dozorcę Havranka. — Słuchajcie, Havranek! Zjeżdżam ną dół do pomp. Wy mi wyszukajcie czterech ślusarzy... Nie! Dwóch elektrotechników i dwóch ślusarzy! Z narzędziami i zapaso- 152 wymi częściami do pomp. Niech czekają, aż zadzwonię... Bo może coś zajść... — Pane z,avodni! — chciał coś zawołać Havranek, lecz Kilarczyk już skoczył do windy i dał znak robotnikowi. Zakrzyczał sygnał i winda poleciała z szumem na piąty poziom. Uspokoił się w windzie, opanował. Gdy wystąpił z niej w podszybiu, zdziwił się, że tamten popłoch opadł z niego, że przecież nic się nie dzieje. Tylko to potrójne granie pomp w komorze. Ludzie już się schodzą pod szybem. Wyjeżdżają z siódmego poziomu ślepym szybem, przechodzą kilkadziesiąt metrów głównym chodnikiem, wychodzą na przekop i idą powoli tych kilkanaście metrów pod szyb wyjazdowy. Rozmawiają, przekpiwają się wzajemnie, śmieją rubasznie. A więc nie wiedzą, że woda się przerwała. To dobrze. Kilarczyk dopilnował-wyjazdu całej załogi. Nie popędzał ludzi, bo nie chciał wzbudzić podejrzenia, że dzieje się w kopalni coś niedobrego. Gdy-gąjstoś zapytał, czemu opuszczają kopalnię przed wyznaczoną godziną, tłumaczył, że jakaś zasmolona komisja przyjechała i domaga się wyjazdu załogi. — A może woda? — zapytał nieufnie jeden z umorusanych górników — Gdzież tam woda! Przecież jej nie ma! — mruknął Kilarczyk siląc się na obojętny, spokojny głos. Istotnie nie ma wody. Wprawdzie w rząpiu pod windami huczy jak w diabelskim młynie, ale ona zawsze tak huczy. Zwłaszcza gdy przez dłuższy czas deszcz pada. — Czy jeszcze leje na wierzchu? — zapytał inny górnik. — Jak wszyscy diabli! Macie parasol? — zażartował Kilarczyk. Od czasu do czasu wchodził do komory i patrzył na 153 pompy i wodomierz. Trzy pompy pracowały składnie, wodomierz jednak podnosił się nieznacznie. — Czy już puścić czwartą pompę? — zapytał maszynista o rybich oczach. Już był uspokojony. — Jeszcze czas... Zobaczymy! Idę pod szyb. Gdyby co, przyjdźcie po mnie... W ciągu pół godziny cała załoga wyjechała na powierzchnię. Tam dopiero dowiadywała się, że woda się przeżarła, że uchodzili przed grożącym zalewem. Ostatnią windą wyjechało dwóch sztygarów. Zanim do niej wstąpili, podszedł do nich Kilarczyk. — Winszuję wam! Dobrze sprawiliście się! — pochwalił ich. — A trzeba było pieruńsko łgać, żeby ludzi nie nastraszyć. Ale udało się, nie?... — Udało. Więc wszyscy wyjechali? — Kontrolowałem pod szybem w siódmym poziomie. Wszyscy! — No, to szczęść Boże! — Szczęść Boże, panie inżynierze! — rzekli tamci i pojechali na wierzch. Znienacka Kilarczykowi przypomniał się Oleś Kłósko. Wszak opuścił go na przekopie. Pierun, czy tam gdzieś jeszcze się nie pląta? Zadzwonił do markowni, zażądał skontrolowania, czy marka i lampa Aleksandra Kłóski oddane. Odpowiedział mu piskliwy głos dziewczęcy, że oddane, że wyjechał z kopalni pierwszą windą. Wszystko więc w porządku. W całej kopalni jest teraz tylko ich dwóch: maszynista i on, Kilarczyk. Wszedł do komory, popatrzył na wodomierz. Woda wciąż się podnosi. — Czwartą pompę puszczamy! — rozkazał. Maszynista załączył kontakt, czwarta pompa ruszyła. Za-buczała niskim jękiem, potem jęk zaczął się wznosić, cie- 154 nieć, przechodził stopniowo w wysoki, dzwoniący ton. Poczwórny głos pomp stworzył jakiś zabawny kwartet skrzypcowych dźwięków, jednostajnych, łagodnych, usypiających. Gdyby nie świadomość, że teraz zaczyna się walka, można by usiąść na ławie i zdrzemnąć się spokojnie. Mijały powoli godziny. Maszynista i Kilarczyk stali nad pompami i słuchali ich tonów. Od czasu do czasu spoglądali na wodomierz. Łajdak wcale się nie obniża. Przeciwnie, nieznacznie wskazuje, że wody wciąż przybywa. — Czy na pełne obroty? — zapytał Kilarczyk. — Nie... —¦ Na pełne obroty! — Wszystkie cztery? — Wszystkie cztery! — Panie inżynierze:.: Uważam, że...... — Róbcie, co wam każę! ^ Maszynista wstrząsnął ramionamL i przesunął cztery kontakty. Poczwórne tony pomp wygięły się, wyniosły jakby parabolą, zadrżały cieniutkimi, komarowymi jękami i na tej wysokości już grały z wysiłkiem. Kilarczyk nie spuszczał oczu ze wskazówki wodomierza. Wskazówka utknęła na jakiejś tam cyfrze i znieruchomiała. Pod niskim, oczernionym sklepieniem komory kłębił się smętny płacz pomp. Kilarczyk położył dłoń na lśniącym, wylakie-rowanym kadłubie motoru. Wyczuł, że drży, że pracuje z wysiłkiem. Woda szumiała w grubych rurach czepiających się niezdarnie ściany i sklepienia. Wyłaziły z komory na przekop, wlokły się pod szyb i tam już wspinały się po oślizgłej betonowej ścianie na powierzchnię. Telefon raz po raz wrzeszczał i ktoś tam z powierzchni domagał się raportu. Co się dzieje na dole? Czy pompy pracują? Czy wody przybywa? Czy wody ubywa? Kilar- 155 czyk odpowiadał z początku, nie pytając, kto z nim rozmawia. W końcu go to znudziło. — Słuchajcie! Dajcie mi święty spokój. Gdy będzie trzeba waszej pomocy, to sam zatelefonuję!... Koniec!... Nastała cisza w telefonie, komora tylko rozjęczała się wibrującymi tonami. Wibrowanie było ogromnie drobniutkie, lecz przenikające. Kilarczykowi wydawało się, że je wyczuwa końcami palców jak subtelne, łaskoczące ukłucia. Usiadł na ławie. Zaczął obliczać w myślach szansę walki. Wskazówka wodomierza nieznacznie się obsuwa. A więc pompy «gwałcą» wodę. Obsuwanie jednak jest nieznaczne. Pytanie, długo woda popłynie z wyrwy w «przeklę-tym» przekopie? Przypuszczał, że to woda ze starych wyrobisk kopalni «Gottessegen«. Innej wody nie ma. Ani rzeki, ani potoków nie ma w Wałbrzychu i okolicy. Innymi słowy, podziemny zbiornik wody musi się z czasem wyczerpać. Chodzi tylko o jedno: ile tam jest owej wody? Jak długo może płynąć do «Wiktorii»? Jeżeli pompy zawiodą, siódmemu poziomowi grozi zalew. A może i piątemu. A może całej kopalni? Woda może wypełnić wszystkie wyrobiska, ganki, chodniki i wtedy «Wiktoria» będzie skazana na długie bezrobocie i na kosztowne odwadnianie. Zrozumiał, że na nim jednym jedynym spoczywa możliwość ratowania kopalni. Być też może — wychynęła nieśmiała hipoteza inżynierska — że wyrobiska w «Got-tessegen», po wypłynięciu z nich wody, zawalą się. Że się zawalą, nie ulega wątpliwości. Gdyby jednak zawaliły się w takim miejscu, że zatamowałyby przypływ wody, wtedy będzie po kłopocie. Ale diabli wiedzą, co się tam teraz dzieje? Wyszedł na przekop. Postanowił przekonać się, co się w nim dzieje. Nie wyszedł, bo znienacka do komory wdarł się stłumiony, rosnący szum, przechodzący powoli w grzmot. Kilarczyk wybiegł na próg komory i struchlał. 156 Oto widzi, jak woda pędzi koło jego nóg przekopem, jak wznosi się, czarna, zbałwaniona, jak się rzuca, pluje, jak wlecze z sobą stemple, deski, jak nimi ciska w ściany, przewraca, pochłania, przetacza i znowu wynosi i wlecze, jak już teraz przejmująco ryczy... Zrozumiał. Chodnik odwadniający albo za ciasny, albo zatarasowany kamieniami, drzewem i gruzem! Teraz woda pędzi przekopem. Wstąpił w nią, lecz poderwała mu nogi, usiłowała zwalić i porwać. W ostatniej chwili chwycił się stempla, lecz lampa, wytrącona z dłoni, popłynęła z wodą. Wszedł z wysiłkiem do komory. Podłoga jej była ponad poziomem przekopu. Stanął w progu i słuchał. Zrozumiał w tej dziwnej chwili paniczny lęk górników przed wodą. Oto jej spiętrzony ryk, ciemność, sklepienie, rozjuszony żywioł bijący na oślep, straszny w swej grozie, opętany żądzą niszczenia, szum, grzmot, wycie, chaos — wszystko-zwaliło się—na niego i zaczęło kruszyć wolę. Ogarnął go strach, taki głupi, bezdennie głupi strach. Trzymał się kurczowo framugrr^uczuł^ że drży, że mu się włosy jeżą pod hełmem, że serce zamiera, że oczy wyłażą z orbit. Jeszcze chwila, a skoczy w wodę, by się dostać do windy. I ucieknie!... — Głupi! — krzyknął na siebie i oprzytomniał. Wielooki i wyłupiastooki strach przykucnął, skurczył się. Kilarczyk otarł czoło. Pot był zimny. Serce dygotało. — Co to? — zapytał jąkająco maszynista. Jego rybie oczy były śmiesznie wybałuszone, zatłuszczona czapka przekrzywiona na głowie, z zadartym daszkiem. Był to tak bardzo komiczny widok, że Kilarczyk parsknął śmiechem. — Nic! Nic!... — dławił się śmiechem. — Wodą pędzi przekopem... — Zaleje nas... — Hromie głupi, że tak możecie fanzolić! — krzyknął 157 1 A ' nań Kilarczyk. Zrozumiał bowiem, że teraz strach ogarnia maszynistę. Jeżeli go nie uspokoi, ucieknie mu pod szyb. Maszynista uciszał się. Uciszał go raczej wciąż zrywający się śmiech Kilarczyka. — Czemu się śmiejecie, panie inżynierze? — zapytał z wymówką. — Z was! Poprawcie sobie czapkę... Ta drobna uwaga wystarczyła. Maszynista już się opanował, chociaż grzmot wody toczył się w drzwiach komory i głuszył granie pomp. Uczuł się jak rozbitek na wyspie otoczonej wzburzonym morzem. Nic mu nie grozi, bo przyjdą ludzie i wyratują. Jak to dobrze, że inżynier potrafi się śmiać w takiej zwariowanej godzinie. Jak to dobrze... Zakrzyczał telefon. Dyrektor domaga się raportu. Co się dzieje na dole? Nic się nie dzieje. Pompy pracują na sto dwa, panie dyrektorze, wody ubywa, chociaż bardzo powoli, pędzi teraz przekopem i zalewa dwadzieścia metrów głęboki rząp w szybie. Gdy go wypełni, przestanie ryczeć... A pompy? Pompy pracują świetnie, panie dyrektorze. Czy potrzeba ludzi do pomocy? Chyba nie. Najwyżej można by zluzować maszynistę, lecz teraz nie da się, bo woda płynie przekopem i poderwie nogi. Nie pozwoli wyjść z komory. Trzeba czekać, aż wypełni rząp po brzegi. Która teraz godzina, panie dyrektorze, bo zegarek nawalił... Co, już piąta? To on tu już trzy godziny przy pompach? Nie trzy, ale cztery, panie inżynierze!... Kilarczyk odłożył słuchawkę i starał sobie wyobrazić popłoch na powierzchni. Z pewnością wszystkie telefony poszły w ruch, alarmy, Warszawa, Ministerstwo Górnictwa, padają zbawienne rady, wymówki, narzekania, wymyślania i groźby. A on tu sobie siedzi w komorze, słucha wycia pomp i ryku wody za progiem. Spojrzał na wskazówkę wodomierza. Znowu nieco opa- 158 dła. W porządku... Grzmot na przekopie powoli więdnie. Jeżeli tak, można usiąść i czekać. Usiadł i wrócił do natrętnej myśli o wyrobiskach w «Gottessegen». Usiłował je sobie przedstawić. Oto wydaje mu się, że za dziwną sprawą wędruje starymi gankami, zagląda w poszarpane czeluście, patrzy na zawalone chodniki, a ze wszystkich stron wycieka woda i wycieka, czarna, szumiąca. Na ogromnym głazie usiadł wałbrzyski Erdgajst i śmieje się... Kilarczyk także się śmieje. Erdgajst zmarszczył brwi, przestał się śmiać. Podnosi kilofek. Za^ mierzą się. Kilarczyk chce wołać, by nie uderzał kilofkiem w caliznę, bo jeżeli to uczyni... «Erdgajst» wykrzywił usta w złym grymasie i uderzył!... Wytrysła woda!... Kilarczyk zerwał się gwałtownie, oblany ostrym strumieniem wody, głuchym, płaskim hukiem i krzykiem maszynisty. Ujrzał, że woda tryska ze spojenia rury tuż nad ślimacznicą pompy! — -Dichtung wyrwany^ — krzyczy maszynista i biega koło pomp jak wariat. -^^ — Uszczelka wyrwana! — uświadomił sobie Kilarczyk. Skoczył do rozdzielczej tablicy, przesunął kontakt, uszkodzona pompa stanęła. Równocześnie stanęła druga pompa. Wyrosło z niej oślepiające, niebieskie światło, strzeliło i stanęła sama... — Zwarcie! — mruknął Kilarczyk. Strumień wody z uszkodzonej rury trysnął w motor sąsiedniej pompy i nastąpiło krótkie spięcie. Jasny pierun! dwie pompy na raz... Skoczył do telefonu, zadzwonił. Krzyczał, żeby mu przywołać Havranka. — Havranku! Natychmiast mi tu posłać dwóch ślusarzy i dwóch elektrotechników!... — Ja jsem im mluvil, a oni nechcou! —Co znaczy, że nie chcą?... — Rzikali, że nepojdou... Boji se vody!... 159 — Cholery jasne!... Dawać mi dyrektora! Przybiegł dyrektor do telefonu, wysłuchał przerażony raportu inżyniera Kilarczyka. Dyrektor musi mu wysłać czterech ludzi. Dwóch ślusarzy z kluczami i uszczelkami i dwóch elektrotechników. Inaczej «Wiktorię» wezmą diabli. Ale to prędko. Tylko dwie pompy pracują. Woda się podnosi. Chodzi o czas!... Kilarczyk był przekonany, że dyrektor wszystko zrobi, by nakłonić czterech robotników do zjazdu na dół. Niech obieca im złote góry, niech im zagrozi kryminałem, lecz niech przełamie ich strach przed wodą. On to uczyni. Bo jeżeli ustąpi przed ich strachem, jemu samemu grozi kryminał. Chodzi o to, czyj strach będzie większy: dyrektora czy ślusarzy i elektrotechników. Wyszedł z komory. Pęd wody złagodniał. Podmywał jeszcze stopy, lecz już można było się utrzymać, skacząc od stempla do stempla. Wyszedł naprzeciw ludzi. Stanął pod szybem i czekał. Pusta winda drgnęła i poleciała w górę. Znak to, że tamci zjeżdżają. Zjechali. Winda wynurzyła się w zasięgu lampy, stanęła. Wyszli z niej ludzie. Czterech. Z narzędziami, młodzi i hardzi. Patrzyli z niepokojem na szumiącą wodę. Kilarczyk na nich krzyknął. Wstąpili w wodę i zaczęli brodzić w niej z wysiłkiem. Przodem szedł Kilarczyk. Dotarli do komory. — A teraz pierunem naprawiać!... — rozkazał. Podjęli się w milczeniu pracy. Odkręcili śruby ze spojeń rury, z której woda wyrwała uszczelkę, usunęli i teraz zaczęli zakładać nową. Spieszyli się. Rozumieli bowiem, że tu chodzi o coś więcej aniżeli o głupią uszczelkę. Tu chodzi o życie «Wiktorii». Kilarczyk zaś wiedział, że tu chodzi 0 coś więcej aniżeli o kopalnię. Tamci tego nie wiedzą, 1 to jego szczęście. Tu chodzi o życie jego i tamtych pięciu. Gdyby wiedzieli o tym, uciekliby w tej chwili. I tak raz po raz oglądają się na wyjście z komory, łypią wystraszonymi oczami i tylko czekać, a rzucą narzędzia i pognają z krzykiem do windy. Ich wolę poraża również tamten przeklęty ryk wody. Ryk jest czarny i wieszczący szczurzą śmierć. Kilarczyk zrozumiał, że teraz zaczyna się gra va banąue, jak mawiała jego Ilona. Ktoś musi zwyciężyć. Wodowskaz krzyczy o zbliżającej się klęsce. Wskazówka podnosi się powoli, czyli wody przybywa. — Kiedy ukończycie? — zapytał, siląc się na spokój. — Już przykręcamy śruby! Przykręcili, obejrzeli ostatni raz. Kilarczyk zważył przekładnię kontaktu, pompa ruszyła. Jej rosnący dźwięk włączył się harmonijnie w dwugłos pracujących pomp i w uciszający się ryk wody na przekopie. — Trzynaście minut! — zawołał zwycięsko młody ślusarz o pięknej, bujaej czuprynie. Znaczyło to, że pracę ukończyli w ciągu trzynastu Tninut. — Teraz drugą!... Coś się ""ty-^iej spaliło. W motorze!... — tłumaczył Kilarczyk, hamując z wysiłkiem drżenie w głosie. Widział bowiem, że fatalna wskazówka wodomierza podnosi się zbyt szybko. Jeżeli ukończą w ciągu kwadransa, zwycięstwo po stronie ludzi. Jeżeli potrwa praca dłużej, trzeba żądać pomocy. Ale kto pójdzie budować tamę na «przeklętym» przekopie? Robotnicy zdjęli maskę z motoru, zaczęli szukać uszkodzenia. Gdzieś musi być przepalony jakiś niepozorny drucik. Ale gdzie? Jak go tu znaleźć w tej przeklętej plątaninie? Drucików do tysiąca diabłów! Trzeba każdy odchylać i badać. To robota cholerna! — Skończycie za pół godziny? — zapytał. Wyliczył już bowiem, że tyle czasu może poświęcić na uruchomienie pompy. — Trudno powiedzieć! — odparł młody elektrotech- 160 11 — W wiergulowej dziedzinie 161 nik. — Praca może trwać kilka minut albo kilka godzin. Kilarczyk wobec tego postanowił działać. Już był wyliczył na początku zalewu, że jeżeli wody przybywa co minutę około dwadzieścia cztery metry kubiczne, gdyż tyle wydobywały jej cztery pompy, przekop jest długi około trzysta metrów, szeroki cztery metry, i jeżeli spiętrzy się w nim wodę do wysokości około dwóch metrów, uzyska się około stu minut czasu na uruchomienie czwartej pompy. Czyli przeszło półtorej godziny. — Daję wam półtorej godziny czasu! —rzekł spokojnie. — Spróbujemy wcześniej ukończyć... Zaczął teraz działać. Zadzwonił na powierzchnię. Przywołał do telefonu dyrektora i przedstawił mu plan walki. Potrzebuje kilku ludzi, którzy by zjechali szybem «Lesz-ka» i podjęli się budowania tamy na tamtym «przeklę-tym» przekopie, tuż u wejścia. Materiał jest przygotowany pod szybem, chodzi tylko o ludzi i to bezzwłocznie. Każda minuta droga... Nie słuchał tłumaczeń dyrektora, tylko powtarzał, że każda minuta droga. Niech dyrektor podwoi stawkę, po-troi, niech przyrzeknie całomiesięczny zarobek, niech przyrzeknie nawet dwumiesięczny i urlop, i diabeł wie co jeszcze, lecz przynajmniej czterech odważnych ludzi musi w tej chwili nakłonić do zjazdu «Leszkiem» na «przeklę-ty» przekop. Głos Kilarczyka był ostry, decydujący, nie znoszący sprzeciwu. Ludzie patrzyli na niego, gdy ciskał słowa do słuchawki, a zęby jego błyskały jak u drapieżcy. — Za dziesięć minut najwyżej chcę mieć telefon z podszybia «Leszka», że ludzie zjechali i że akcja w toku! — rzucił ostro i zawiesił słuchawkę. Wyobrażał sobie, co się teraz dzieje na powierzchni. Ludzie są, lecz nie chcą zjeżdżać. Ten idiotyczny strach przed 162 wodą paraliżuje wszystkich. Wyobrażał sobie, jak dyrektor, inżynierowie i sztygarzy namawiają górników, jak górnicy milczą, jak dyrektor podnosi stawkę wynagrodzenia, jak w końcu, do diabła, ktoś się decyduje!... Pomagał teraz robotnikom i liczył minuty. Minuty rosły w wieczność. Wskazówka wodomierza podnosiła się. Woda przybierała. Trzy pompy nie mogły jej podołać. A czwarta, bestia, leży rozłożona, z wywalonymi wnętrznościami motoru, ze zwojami drucików, w których grzebią niecierpliwe palce i szukają uszkodzenia. Minęła pierwsza minuta, druga, trzecia... Potem czwarta, piąta i szósta... — Jeszcze cztery minuty! — zakrzyczał Kilarczyk do telefonu. Odpowiedział mu Havranek: — Nezlobte se, pane zavodni, jiż to wszechno v porządku!... Idou sztirzi chlapi... Jeden Nemec, jeden Cihan, jeden chlapik a jeden Slezak... Pojęli autem na «Lesz-ka»... Cihan rzikal, że ted se ożeni ze svou Mirzou, bo dostane moc peniz... — Dziękuję! — przerwał gadule. Minęła minuta siódma. Gdy nadeszła ósma, zakrzyczał drugi telefon, łączący komorę z podszybiem «Leszka». Kilarczyk nie mógł ukryć wzruszenia. Porwał słuchawkę. — Es soli der Kuckuck holen! — posłyszał skrzeczący głos Grossmanna w słuchawce. — Przystępujemy do roboty!... — wołał po niemiecku. — Kto jest z wami? — Cygan, Kuchejda i ten chuligan Klusko... — Kto? Kłósko? — Soli ihn der Kuckuck holen!... Klusko, der Chuligan!... — Kto przewodzi? — Starszy górnik Kuchejda! — Podajcie mi go do telefonu! 164 W słuchawce odezwał się Kuchejda. Głos jego był twardy i dźwięczny. — Wiecie, jak budować tamę? — zawołał Kilarczyk. — Pierunie, myślicie, za przeproszeniem, panie inżynierze, żem taki mamlas? Toć umia stawiać tama! — Nie boicie się wody? — rzucił niezręczne pytanie. W słuchawce usłyszał kpiące prychnięcie. — To jest blank prawda, że sie boja, ale przeca ze mnie stary bergmon, kiery nie robi zarozki do galot. Przeca tu chodzi o kamratów i o kopalnia, ni?... — Dziękuję wam, Kuchejdo! — rzekł dziwnym głosem, bo, urzeczony jego rubasznym tonem, wyczuł, że znienacka ułapiło go coś za grdykę i ścisnęło. Trwało to przez drobną chwilę. Opanował się i rozkazał: — Podajcie mi do telefonu tamtego Kłóskę. A wy zaczynajcie robotę! Jak ją podzielicie? — Zarozki tu tego~snoplóka zawołom. Ty, gizd, chodź sam, bydziesz godoł do telefonu z panem inżynierem. A nie napluj mi, pierzynie, do telefonu^. Już tu jest, panie inżynierze. A jak to byda robić? Ganc ajnfach! Jo byda ukłodoł deski i przydzierżowoł, Cygon i ten miglanc by-dom nosili glina i ciepali między deski, a stary Grossmann bydzie pod szybem napełnioł gliną kosze. Nie puszcza go do wody, bo to farońskie chuchro, woda by go zabrała... — Mocno drze woda? — Jak jasny pierun! Bydziemy mieli sto bied udzierżeć się w niej. Jo sie przy wiążą powrozem do stempla, by mnie nie zmiotła. Już nie miejcie strachu o nas, panie inżynierze!... No, terozki oddowóm słuchawka temu mi-glancowi. Mosz, godej, co mosz godać... Kilarczyk tłumił śmiech, słuchając relacji Kuchejdy. — Halo, tu Kłósko! — posłyszał ochrypły głos Olesia. — Jesteś? Podobasz mi się, synku! A nie boisz się? — Czego? Zdechłej żaby? Czy ze mnie taki frajer, jak 165 tamci wszyscy mądrale na wierzchu? — zakpił, mając widocznie na myśli inżynierów i sztygarów. — Nie boję się, panie inżynierze — rzekł łagodniej. — Ja wiem, że tu cholerna robota w tej wodzie. Ryczy, jakby regiment diabłów ze skóry obdzierano! Ale ja wychowałem się nad Wisłą. Zresztą, ja to dla... — wykrztusił jakby z wysiłkiem, nie dokończył i zawiesił słuchawkę. «Aha! — pomyślał Kilarczyk z lekkim triumfem — śrubka dobrze przykręcona*... — i spojrzał z ulgą na swych pięciu towarzyszy stłoczonych koło rozłożonego motoru. Kucali nad nim i patrzyli wyczekująco. Znowu musiał się roześmiać, bo maszynista z rybimi oczami, w czapce zadartej na czubek głowy, był podobny do zdumionej sowy. — Wygraliśmy, chłopi! — zawołał swobodnie. — Pod «Leszkiem» dozorca Kuchejda z trzema kumplami już stawiają tamę. Tama wstrzyma napływ wody. Zaraz obliczę, na jak długo. Tamto moje poprzednie obliczenie było mylne. Nie uwzględniłem trzech pomp. Zaraz!... — usiadł na ławie, wydobył notes, jął pisać cyfry. Wyliczył. — W najgorszym wypadku mamy dwie godziny czasu!... Wystarczy? — Musi wystarczyć! — rzekł za wszystkich młody elektromonter o bujnej, ondulowanej czuprynie. I gdy tamci grzebali teraz w drucikach, przebierali, przepuszczali przez nie prąd i ślepili na rozchybotaną wskazówkę amperometra i gdy raz po raz zerkali jeszcze bojaź-liwie na wyjście z komory, wciąż trawieni lękiem przed wodą, Kilarczyk przeżywał radość. Oto już teraz jest pewny swego zwycięstwa! «Wiktoria» będzie uratowana! Wyczuł wdzięczność do tamtych czterech śmiałków, którzy poszli powstrzymać wodę. Przecież im przede wszystkim grozi śmierć! Jeżeli ich mizerna tama nie wytrzyma naporu wody, wszyscy zginą!... Kuchejda, stary gór- 166 nik, zdawał sobie sprawę ze swego zuchwalstwa, lecz jemu chodzi o kopalnię i kamratów. Wynagrodzenie i urlop dla niego na dalszym miejscu. Cygan połakomił się tylko na wynagrodzenie, bo chce się żenić z cygańską dziewczyną, jak powiedział Havranek. Grossmann... Ha, Grossmann jest zagadką. Przypuszczenia Kilarczyka diabli wzięli! Grossmann poszedł ratować «Wiktorię», bo... Bo co? Widocznie wierzy w swego Erdgajsta i pragnie go pognębić, albo też tak bardzo jest przywiązany do swojej kopalni. Albo też jedno i drugie! A Oleś? Oleś jest jeszcze większą zagadką! Cóż do diabła poświęciło temu chuliganowi i wypędkowi, by się narażać na śmierć w topieli. Bo chyba sobie zdaje sprawę z niebezpieczeństwa. Pobudki są tutaj złożone: ambicja, każąca przekonać inżyniera, że się «niczego nie boi», i tamto urwane powiedzenie w telefonie... Diabli wiedzą!... Wstał, -wyszedł na-przekop. Woda ciekła słabym strumieniem. Malała w oczach. Widać, tama już się podnosi i woda spiętrza się powoli w zapieKianowanym przekopie. Będzie się piętrzyła długo, aż do chwili, gdy jego ludzie uporają się z motorem czwartej pompy. Potem zacznie się przelewać przez tamę, lecz wtedy już soli den Erdgeist der Kuckuck holen! — jakby powiedział Grossmann z gębą zapłakanej foki. W wyobraźni ujrzał, jak tamci mocują się z wodą, jak się z nią szamocą, jak doskakują od stempla do stempla, jak krzyczą głośno na siebie, by przekrzyczeć jej szum, jak im woda zalewa oczy; przeczuwał, jak ciskają «pieru-nami», «cholerami», «jebentami» i «Himmeldonnerwet-ter»; wyobraził sobie suchego, do gąsiora podobnego Ku-chejdę, jak dotarł do upatrzonego miejsca, jak przywiązany powrozem do stempla układa deski za stemple na poprzek przekopu, jak wstrzymuje impet wody, jak krzyczy na Cygana i Olesia, by rzucali wiązki słomy przed wzno- 167 szącą się tamę i by ciskali między deski glinę, jak ją ubijają, udeptują nogami; a woda rośnie, piętrzy się, szumi, pragnie się przegryźć, wyłamać zaporę i runąć na zuchwalców i wydusić z nich życie... Woda na przekopie już przestaje płynąć. Doskonale! Tamte trzy pompy grają zwycięską pobudkę. Jak srebrne fanfary i jak «surmy złote, na zwycięstwo, na ochotę» — pomyślał za wierszem Konopnickiej. Dosyć tego roztkliwiania się! Wrócił do komory, nachylił się nad rzędem głów ułożonych w wieniec nad rozebranym motorem. Elektrotechnicy i ślusarze niecierpliwili się i zaczynali już kląć. Do jasnej cholery, gdzie może tkwić przyczyna? Rozplatali zwoje miedzianego drutu, przepuszczali prąd, sprawdzali, czy pod izolacją nie ma stopu lub przerwy. Kilarczyka irytowało już to przeciąganie się pracy. Odsunął ich w pewnej chwili i zaczął sam szukać, powoli, spokojnie i ostrożnie. Wodził wzrokiem po przewodach, dotykał palcem, podnosił i świecił. Obmacał po kolei każdą część, uchylał blaszki, dotarł w końcu do głowicy. Odkręcił śrubki i odchylił sztabkę. — Mam! — rzekł spokojnie takim tonem, jakby z góry przewidział, że w tym miejscu znajdzie uszkodzenie. — Jest? — zawołali wszyscy uradowani i jakby z niedowierzaniem. — Patrzcie! Drut stopiony. Wymienić go i pompa naprawiona! — A że nam nie wpadło na myśl tam zajrzeć! — mruknął jeden z robotników. — Prosty wniosek! — zbagatelizował Kilarczyk swoje odkrycie, by tamci nie czuli się pognębieni. — Woda mogła tylko tędy dostać się do motoru. O, tymi szczelinami... Nastąpiło krótkie spięcie! „ 168 — A myśmy grzebali w motorze jak kupa wariatów! — uniewinniał się zakłopotany ślusarz. — Głupstwo. I wy trafilibyście na to miejsce. Dla mnie to było jak ziarnko dla ślepej kury. Przypadek, nic więcej... — pocieszył ich swobodnie. — Teraz wymieńcie drucik i pośpieszcie się z montowaniem... Czas ucieka! Spojrzał na zegarek. Jeszcze mają około 40 minut do dyspozycji. Woda w przekopie już nie płynie. Wodowskaz wykazuje szybkie obniżanie się jej poziomu w rząpiu. Tamci przy tamie bronią ich czasu. Przedłużają go z wysiłkiem. Zadzwonił pod szyb «Leszka». Zgłosił się Gross-mann. — Jak tam u was? — zapytał inżynier. — Der Kuckuck soli den blóden Hund holen! — zaskrzeczał. — O kim mówicie?-—- r --. — O Erdgajście. Już nam rifc nie zrobi. Tama wysoka na metr pięćdziesiąt. Przecieka bófemi^alejnało! — meldował po niemiecku. — Wytrzyma? — Musi. — Przywołajcie mi Kuchejdę. Nastała cisza w słuchawce. Zachrobotała po chwili, wypłynął z niej głos Kuchejdy. — Robi się, panie inżynier. Tama trzyma jak pienin. Nie puści ani za garbatego diabła! I już jesteśmy na metr pięćdziesiąt. Ten obwieś, wiecie, ten łeboń z Lublina, wylazł na nią i udeptuje glina jak kapusta w beczce. A Cygan z Grossmannem przynoszą, a ja podają łeboniowi. — A woda? Jak wysoko sięga? — Metr tamy mómy zatopionej... Kilarczyk zaniepokoił się lekko. Jeżeli Oleś wylazł na tamę i «udeptuje glina jak kapusta w beczce», grozi . 169 ^^^^^^^^^^^^^^^^s wmm mu największe niebezpieczeństwo. Innym także, lecz jemu największe. — Słuchajcie, Kuchejdo. Wiecie, trzeba uważać na ludzi... — Już tam nie miejcie strachu, panie inżynier. Jo tu ni ma od parady!... Tama wytrzymo, jo wóm to gwarantują!... — Stawiajcie ją nadal. Aż zadzwonię. My już prawie kończymy z naprawą motoru. — Dobra jest!... — mruknął Kuchejda i zawiesił słuchawkę. Kilarczyk zadzwonił na powierzchnię do dyrektora. Zdał mu raport. Zapewnił, że za pół godziny najwyżej uruchomią czwartą pompę. Ludzie przy tamie czuwają. Dyrektor zajęczał, chciał coś narzekać, lecz Kilarczyk zawiesił słuchawkę. Ludzie w komorze uwijali się koło motoru. Już byli dobrej myśli. Strach od nich odleciał, przeto uśmiechali się i pogwizdywali melodie tanga. Nie zazdrościli inżynierowi sprytu, jak określali w myślach jego inteligencję. W pierwszej chwili jego odkrycie uszkodzenia obeszło ich przykro. Tak długo szukali i nic. A on znalazł na poczekaniu!... Kilarczyk wiedział, co przeżywają, przeto postarał się ich rozbroić swobodnym, prostym obejściem. Tamci zaś podziwiali go, gdyż poczyna sobie wspaniale. Przecież wszystkie ich mądrości zdaje się mieć w małym palcu, a nie wynosi się, nie chełpi! Inny, to by piał zachwyty nad sobą jak kura, gdy zniesie jajko. A on nie... — Fajny karlus! — mruknął jeden ze ślusarzy. Montowanie rozłożonych części motoru szło składnie. Pomagał im Kilarczyk ze znajomością rzeczy. Czasem kogoś z nich nieznacznie poprawił i wskazał na błąd, czasem pozwolił siebie poprawić. Nie wiedzieli, że to był jego sposób zdobywania sobie ludzi. Raz po raz spoglądał na zegarek. Motor stawał się zno- 170 wu podobny do motoru, pompa do pompy. Ludzie przykręcili ostatnie śruby i śrubki, Kilarczyk sprawdził i rzekł: — W porządku! Uwaga! Puszczam motor!... Skupili się, wytrzeszczyli oczy, wpatrzyli w pompę. Kilarczyk zważył powoli kontakt, pompa drgnęła, zabuczała. Zniżył kontakt, motor nabierał obrotów. Jeszcze niżej przesunął. Motor już wyciągał swój metaliczny, srebrny ton, ton zaś cieniał, wydłużał się, przemieniał jakby w spiralę lecącą pod niebo. Dźwięk dotarł do zawrotnej wysokości i teraz już trwał na niej, wibrujący, melodyjny, zgrany z trójgłosem sąsiednich pomp. — Dziękuję wam! — rzekł spokojnie i każdemu ze swych ludzi uścisnął oburącz dłonie. Ludzie promienieli z zadowolenia i zachwytu. Zadzwonił na powierzchnię i zameldował dyrektorowi, że wszystkie cztery pompy pracują, że «Wiktoria» uratowana. Nie słuchał radosnego, bełkotu dyrektora w słuchawce. Zadzwonił teraz pod szyb «Leszka». Czynił to wszystko spokojnie, pozornie bez wzruszenia. Sdy_by nie było obok niego ludzi, Bóg wie, co by wyprawiał z radości. — Was ist los? — odezwał się z drugiej strony Gross-mann. — Pompy naprawione... — Ja zaraz mówić, Herr inżynier, der Kuckuck wird den Teufel holen!... Also Victoria? — Victoria! Przywołajcie mi Kuchejdę! Odezwał się Kuchejda. Słyszał tamto Victoria Gross-manna i już wiedział, że to ich wspólne zwycięstwo. — No i co? Nie mówiłech, panie inżynier? — Skończyć z tamą! Wyjeżdżajcie szybem «Leszka». Jak wysoka tama? — Meter i dziewięćdziesiąt! — A woda? — Bydzie koło metra i pięćdziesiąt... Ale już najwyższy 171 czas, bo pierońsko tama trocha trzeszczy... Ale jeszcze wydzierży... Nie miejcie strachu! — Co robią wasi ludzie? — A ten łeboń z Lublina skoczę jak oparzony. Jakby mu ktoś do zadku pieprzu nasypoł. Tak sie cieszy. A ten Cygon faroński beczy jak staro krowa i coś tam fanzoli 0 jakiejś Cygonce. A ten stary Niemiec, pierun, co on to robi? Poezekojcie, panie inżynier, bo od telefonu dobrze nie widza... Nastała przez chwilę cisza w słuchawce. — Już wiem, panie inżynier. Ten kochany pierun pisze krejdą na ścianie słowo Yictoria. Kiedyś też tak Hitler pisoł wszędzie, ale go diabli wzięli. Ale nas, panie dyrektor, nas diabli nie wzięli!... Niech żyje Victoria! — wrzasnął. Kilarczyk wyczuwa, że znowu go coś łapie za grdykę 1 dławi. Już przeszło. — Przywołajcie mi tamtego łebonia z Lublina! — zawołał teraz. -—Te, bajtel, chodź sam do telefonu!... , Znowu krótka cisza. — Oleś, jesteś? — Jestem, panie inżynierze! — Wiesz, że uratowałeś «Wiktorię»? — Fiu, wielkie mecyje!... To nie ja! To my wszyscy! — Co robią ludzie? Kuchejda, Cygan i Grossmann? — Zbierają narzędzia i wchodzą do windy. — A ty? — Co ja? — Kiedy ty wyjedziesz, a raczej uciekniesz z «Wikto-rii», żeby «żurawia zapuszczać»? Nastała cisza. Nie trwała długo. Wynurzył się z niej zmieniony głos Olesia: — Pozostaję!... — a po chwili dodał: — Zostanę przy panu, panie inżynierze!... 172 — A dlaczego poszedłeś ratować «Wiktorię»? — Ja... ja to... ja to tylko dla pana inżyniera!... I koniec. Widać zakłopotany wyznaniem zawiesił słuchawkę i pognał za towarzyszami do windy. Kilarczyk spojrzał na swych zwycięskich ludzi. Siedzieli na ławie, podobni do uradowanych kudłatych chłopców, którym udało się spłatać komuś niesłychanie zabawnego figla i teraz radują się pospólnie. Raz po raz bowiem wybuchali śmiechem, bili się wzajemnie dłońmi po kolanach lub po ramieniu i przekomarzali się. Jeden tylko siedział napuszony, patrzył na naprawioną pompę i powtarzał z zabawną pasją: — Ale widzisz, pierunie, że my ci dali radę! Widzisz, ty skurczybyku! Maszynista zaś krążył w komorze między pompami, nachylał się nad każdą, mruczał coś ogromnie groźnego, ruszał wąsami jak-królik i głaskat motory usmarowaną dłonią. W ów zabawny ruch wkładał jakby ojcowskie gderanie i prośbę, by się nie odważyły jeszcze-*az_jKnawalić», bo w przeciwnym razie marny ich żywot!... — Na szmelc pójdziecie, gizdy! — groził im dobrotliwie, — No, kamraci, nasze zwycięstwo! — przerwał im zabawę Kilarczyk. — Teraz wyjeżdżajcie na wierzch. Która godzina? Co, już siódma?... Ja tu zostanę. Zgłoście się do dyrektora... Zresztą ja mu także zadzwonię, by przysłał nowych czterech ludzi i maszynistę. Woda tu będzie lada chwila. No, idźcie już!... Ludzie zabierali się hałaśliwie do wyjścia, zgarniali narzędzia do torby i żegnali go życzliwie: — Szczęść Boże, panie inżynierze!... Ostatni wyszedł maszynista. W progu zatrzymał się jeszcze, podrapał po głowie i zapytał: — Nie nawalą te gizdy? — wskazał na pompy. 173 ¦' — Idźcie! Nie nawalą! Ludzie wyjechali, Kilarczyk został sam. Otoczyła go puszysta cisza przetykana poczwórnym graniem pomp._ Upijał się nią jak najprzedniejszym, dostałym winem. Z daleka, z głębi przekopu zbliżał się szum pędzącej wody. Widać, już się przelewa przez Kuchejdową tamę. Szum zbliża się, przemienia w dudniący grzmot, grzmot zaś urasta powoli w płaski, mlaszczący ryk. Teraz już przewala się koło komory i wpada do szybowego rząpia. W rząpiu rozkrzyczał się diabelski młyn. Kilarczyk zadzwonił jeszcze do dyrektora, prosząc o nowych ludzi. Potem zasłuchał się w łoskot wody i w melodyjne granie pomp. Rozpierała go radość,- Wyczuł pragnienie, by podnieść ramiona i krzyczeć pijany zwycięstwem. Znienacka przypomniał mu się znowu wiersz Ko-nopnickiej, tak często skandowany przez jego Ilonę. Zaczął go powtarzać pod rytm grających pomp: A jak poszedł król na wojnę, Grały jemu surmy zbrojne, Grały jemu surmy złote Na zwycięstwo, na ochotę... — Oleś, Grossmann, woda «Wiktoria», Victoria... —• mruczał tamte słowa jak radosne zaklęcia. Pompy zaś grały... 1954 O pechowym rzezimieszku W pierwszym wagonie jechał pechowy rzezimieszek. Robił wrażenie, że nie umie do trzech naliczyć, że to jakaś trnsia, zaniedbany maminsynek, kudłaty, nie domyty, lecz wyelegantowany, jakby jechał na zaloty. Kołnierz u niebieskiej koszuli był wprawdzie zmięty, lecz czarna muszka pod brodą nadawała mu szyku i wielkomiejskiego szlifu. W przedziale siedziało jeszcze dwóch panów, lecz ci nie mieli czarnej muszki pod brodą. Po prawej stronie, przy oknie, drzemał gruby pan, widać cierpiący na astmę, bo sapał-4^ztrudem łapał dech. I chociaż był ubrany odświętnie, zamiast muszki czerwienił mu się pod brodą jedwabny krawat. Siedział i drzemał. Kiwał zabawnie głową, głowę zaś miał łysą i lśniącą, jakby smalcem wysmarowaną. Gdy wagon mocniej zakoły-sał, ocykał się z drzemki i patrzył bezmyślnie w okno. Jakiś dyrektor spółdzielni! — ocenił go rzezimieszek. Miał już na niego oko, od chwili gdy wszedł do przedziału na tamtej stacji, gdzie pociąg zabierał dwa pulmany z dziećmi oraz ambulans pocztowy i gdzie wysiadł kominiarz w cylindrze. Wtedy złapał się za guzik i pomyślał: Dobry znak! Glina mnie nie nakryje. Na resztę pasażerów nie zwracał większej uwagi. O tyle tylko, by się połapać, czy warto ryzykować, czyli „zapuścić żurawia". Nie warto! Wprawdzie ta dziobata pani po jego prawej stronie, z przemoczonym, wypchanym pta- 175 .:¦"»¦ szkiem na kapeluszu, posiada z pewnością grubszą forsę. Trudno jednak sięgać jej za bluzkę na piersiach. Zauważył bowiem, gdy weszła do przedziału i z ulgą siadła obok niego, że z torebki wydobyła dosyć gruby portfel i wsunęła go za bluzkę. — Bo tu pełno teraz na świecie złodziei! — rzekła usprawiedliwiająco do dwóch kobiet naprzeciwko. — Mogliby jeszcze skraść. No nie? — Tak, tak, na świecie! — przytaknęła starsza o zwiędłej twarzy i pociągnęła nosem. — Święta prawda, moja pani! — poparła ją sąsiadka trochę młodsza, o mdlejących oczach ujętych w bardzo poczernione rzęsy. Oczy zaś miała szare i tępe. Rzezimieszek pomyślał, że i on miewał takie oczy z poczernionymi rzęsami, kiedy jeszcze był głupi i fedrował węgiel na wałbrzyskiej kopalni „Victorii". Gdy wyjechał z dołu, a potem umyty wyszedł z łaźni zakładowej i spojrzał w poszczerbione lustro, miał takie same oczy. Szare, obwiedzione bardzo poczernionymi rzęsami. Lecz nie były usmarowane jakimś cudacznym czernidłem, jak u tamtej pani z przeciwka, lecz tkwił w nich pył węglowy, który trudno wymyć. Zresztą nie bardzo usiłował go wymyć do czysta, bo takie oczy z poczernionymi rzęsami podobały się dziewczynom. Zwłaszcza tej Niemce Trudce z konopia-stymi włosami. „Jakie ty masz śliczne oczy!" — rzekła jednego razu z cielęcym zachwytem, gdy ocknęli się z miłosnego duru w kopie siana. „Głupiaś!" — mruknął. „A tyś mądry!" — szepnęła dziewczyna i przygarnęła się do niego. Odsunął ją, wstał i poszedł. Miał jej dosyć. Głupia, pulchna jak pączek. Cuchnęła potem. Z ust także jej cuchnęło. Wyobrażał sobie, jakie z niej będzie grube bab- 176 - *¦-" sko, gdy wyjdzie za mąż. I jaka będzie brzydka! O jej! Szafowała rozrzutnie swą cnotą, a najchętniej leciała na młokosów. Poza tym pracowała jako sprzątaczka w biurach dyrekcji kopalni. Nazywał ją Trudką, chociaż domagała się, by ją nazywał Edeltraudą. Bo to jakoś piękniej, bardziej po pańsku. Powiadała, że nawet czytała taki niemiecki „Roman", w którym bladolica Edeltraudą otruła się, bo rodzice nie pozwolili jej wyjść za mąż za jakiegoś biednego szlachcica, czyli Edelmanna. Jej rodzice byli bowiem bardzo bogaci, mieli zamek na wysokiej skale i pełną skrzynię klejnotów. To ona otruła się, a ten Edelmann, czyli szlachcic, powędrował w świat, bodaj czy nie do Ziemi świętej, gdzie stał się bardzo pobożnym pustelnikiem i ptaszki jadły mu z ręki, lew także i inne zwierzęta także. Dlatego piękniejsze jest imię Edeltraude aniżeli Gertruda. Rzezimieszek uśmiechnął się do tamtych wspomnień. Ale to była granda, -że. mucha nie siada! Teraz dyrektor „Victofii", porządny chłop, nie można nic złego powiedzieć, z pewnością martwi się^Ł^odziennie pyta, czy wrócił Franek Pronobis. A Franek PronobS. dał dęba. Dyrektor z pewnością zrobił sakramenckie piekło w hotelu robotniczym, zrobił drugie piekło na dole w Pronobisowej brygadzie młodzieżowej, z pewnością sypał pieronami, a tymczasem jego „podopieczny", chuligan nad chuliganami z trzema wyrokami sądowymi za sobą, dał drapaka i teraz buja po świecie. Z tym statkiem to też była granda nie z tej ziemi. A już wszystko zapowiadało się pomyślnie, już siedział w ciasnej komorze, w której biegały dwa szczury i kryły się między workami z kaszą, gdy diabli przyprowadzili jakiegoś gbura spod ciemnej gwiazdy. Statek nazywał się „Hakoon", a marynarze trajkotali cudacznym językiem, że diabeł by ich zrozumiał. I jak ten gbur rozewrze pasz-częki na Pronobisa, jak go nie wyrżnie w gębę, o rany 12 — W wierguJowej dziedzinie 177 lulek! Gdyby nie te worki z kaszą, z pewnością rozbiłby lobk łeb, zwalony jednym uderzeniem tamtego przeklęte-go dziada. Ale krzepę w łapach miał, nie ma co gadać. Uniósł w jednej ręce biednego Pronobisa, wyniósł go po stromych stopniach na pokład, doprowadził do trapu i kopnięciem w pośladki wyrzucił ze statku. Pronobis po-turlał się po trapie ku uradowaniu wrzeszczących robotników i marynarzy. I skąd się weź, to się weź, a już glina na miejscu! Cholerna glina. I chociaż Pronobisowi kręciło się pierońsko we łbie, i kości go srodze bolały, dał nura między bale, deski, skrzynie i beczki, umknął pogoni i zatrzymał się w bocznej ulicy. Ulitowała się nad nim jakaś „Czarna Mańka spod latarni". Przebył u niej dwa dni, na trzeci dzień, wsiadł do pociągu i teraz jedzie, jedzie i jedzie. A deszcz siąpi, siąpi i siąpi! Pamięta, wtedy również deszcz siąpił i siąpił, gdy woda jęła zalewać przekop na trzecim poziomie „Victorii". A raczej nie siąpił, lecz lał jak wszyscy diabli. Głupio wtedy było na świecie. Ani gdzieś wyjść, każdy chodził skwaszony, na wódkę nie było już pieniędzy, werbusy siedzieli w swych pokojach rozwaleni na barłogach i albo darli się, co miało uchodzić za śpiew, albo opowiadali sobie pieprzne kawały. Poniektórzy grali w karty o nic. Byleby tylko szarą nudę oszukać. Nuda zaś była cholernie nudna! Godziny wlokły się w niej jak karaluch w powidłach. Jedyną godziwą rozrywką byłaby bójka. Jaką wspaniałą rzeczą bywa bójka! Zwłaszcza gdy ma się przewagę nad przeciwnikami. Z jaką rozkoszą łamie się wtedy nogi od krzeseł, rozbija kufle, ciska cegłami i kamieniami w napastników, wali pięściami, dławi przeciwnika zaciskając mu gardło, że tamtemu aż oczy wyłażą na wierzch, i jaka to przyjemność dziobnąć tak kogoś 178 nożem pod żebra, podbić oko, rozwalić łeb, kopnąć w pod-brzusze, że tamten wali się z rykiem na wznak, a potem gnać za pobitymi lub też czasem uciekać przed nimi. Ha, to jest zabawa! Pronobis nie prowadził bójek z nożem w łapie. Broń Boże! Już raz jednego kamrata żgnął tak niefortunnie, że biedaczysko przeleżał dwa miesiące w szpitalu, a Pronobis przesiedział dwa miesiące w więzieniu. A dobry to był kamrat, nie można nic złego powiedzieć, tylko dlaczego tak głupio nastawał na Pronobisa? A ty taki synu, a twoja matka była taka a taka! Używał, głupi pieron, takich określeń, których, owszem, godzi się używać, gdzie potrzeba, ale w tym wypadku od matki wara! Jaka była, to była, tobie, gówniarzu, nic do tego! A że ten nie ustawał, więc zarobił sobie na dwa miesiące szpitala, a on, Pronobis, na dwa miesiące więzienia. Owszem, nie możfla-nąrze.kać. Tęsknił za wolnością, liczył i liczył, a cholerne dni wlokły się jak kulawe ślimaki, lecz dużo skorzystał. Była tam "bowiem, w celi, osobliwa ferajna. Same rzezimieszki, złodziejaszki, kieszonkowce, był nawet jeden kasiarz, który — jak się przechwalał — rozpruł już trzy kasy pancerne. „A było co w nich?" — pytali koledzy. „Było trochę śmiecia, że zaledwie z trudem opłaciło się to moje dygotanie ze strachu!" Podczas czwartej wyprawy nakrył go glina. No i teraz siedzi. Jeszcze miał do odpokutowania czternaście miesięcy. „Nie ma sprawiedliwości na świecie" — dowodził zaperzony. Miał gębę buldoga, złamany nos, szeroką bliznę na policzku, a język niewyparzony. Co słowo, to jakby ktoś gnojówką chlusnął. Pronobis też nie gadał świątobliwymi słowami, lecz słownictwo kasiarza było „ekstraordynaryjne", jak to okre- 1?* 179 ślał „kleryk", wypędek z seminarium duchownego, gdyż łaził za dziewkami i nabawił się brzydkiej choroby. A potem przemienił się w „indyka", który chciał strugać „szemranego", lecz rychło zawędrował za kratki. Przed kamratami w celi więziennej tłumaczył się, że w tej osobliwej robocie przeszkadzało mu słowo boże, którego się nasłuchał do syta w seminarium. „A dlaczego nie ma sprawiedliwości na świecie?" — zapytywał Pronobis, który był także jeszcze „indykiem". „Bo dyrektorzy kradną ciężkie miliony, krwawicę świata robotniczego, czynią to bez wysiłku, w białych rękawiczkach, a gdy wpadną, dostaną coś tam, rok-dwa, może więcej i to im się opłaca". „Opłacało się! — zauważył kleryk. — Bo teraz ich majątek prywatny przepada na rzecz skarbu Rzeczypospolitej Polski Ludowej". „No, to w porządku! — uradował się kasiarz. — Tylko nie jest w porządku, że mnie wsadzono na dwa lata więzienia. I za co? Za głupie kilkanaście blatów! Lecz chłopcy, weselmy się, dopóki możemy użyć żywota! Siadajcie, barany, koło mnie, zaczynamy lekcję. A więc przede wszystkim gumowe rękawiczki..." I zaczął się niesłychanie interesujący wykład o kunszcie rozpruwania kas na gorąco i na zimno. Jak kto woli. I że najlepiej samemu w takich okolicznościach pracować. Chyba że kasa jest supernowoczesna — to było także określenie kleryka — wtedy może być dwóch, trzech. Najlepiej trzech. Dwóch dobiera sie do kasy, trzeci pilnuje... Jednego razu powiedział: „Wiecie, kamraci, co wam powiem, ale wam powiem! Nie radzę uczyć się mojego fachu. Schodzi na psy. A wiecie dlaczego?" „Glina" — mruknął ktoś spod ściany. „Ech! Daj się wypchać „.twoją gliną! Powiem: Takie 180 cholerne jakieś światełka czy promienie. Człowiek ich nie widzi, przechodzi, a tu naraz dzwonki alarmowe, rejwach, piekło, bracie, wtedy nogi za pas i robić fugę. Ale piero-nem! Powiadam wam, kochani braciszkowie, lepiej do klasztoru wstąpić i pacierze klepać aniżeli babrać się ka-siarstwem!" Wszystko to było miłe we wspomnieniach, lecz Pronobis skrzywił się, gdy przypomniał sobie zapach celi i więzienia. Jakiś kwaskowaty zapach i słodkawy smród z kubła buchał na celę, ludzie cuchnęli, prycze cuchnęły workami wypchanymi słomą, żarcie cuchnęło. Ów więzienny smród prześladował Pronobisa. Kopalnia, na dole, też cuchnęła, ale to był przyjemny zapach. Zapach węgla i butwiejącego drzewa z obudowy. Jakby grzyby pachniały. Pronobis, gdy był jeszcze małym syneczkiem, chodził na grzyby do pszczyńsłaegor lasu. Nie każdy ma szczęście do grzybów. Mały Pronobisek Tniał je i dlatego nigdy nie wracał do domu bez pełnego kcfezyczka.JHa, to były czasy, aże były! Ugryzła go pchła akurat w pośladek. Podrapał się nieznacznie, by nikt tego nie zauważył, i pomyślał, że to pchła od „Czarnej Mańki spod latarni". I przypomniała mu się tamta jedna, druga, dziesiąta bójka, gdy cholerna nuda żarła człowieka, wódka dodawała animuszu, cały świat zdawał się diabła wart, ludzie byli obrzydliwi i miało się pragnienie wszystko łamać, niszczyć, tratować. To także sprawiało przyjemność. A że ukąsiła go pchła, więc uśmiechnął się, bo przypomniał sobie szydło. Takie proste, zwyczajne szewskie szydło. Ha, to była broń! Niech gęś kopnie. Noża już nie trzymał w łapie, bo nie chciał znowu siedzieć dwa miesiące w więzieniu. A zresztą diabeł może popchnąć i nóż wej- 181 dzie w przeciwnika tam, gdzie nie powinien. Nawet szubienica może być za to pisana. A tak. Pronobis przeto nóż zamienił na szewskie szydło. Takie zgrabne szydło z niedługim końcem. Zaczęła się, dajmy na to, jakaś porządna bójka, to on nic. Stał w odwodzie i patrzył, co z tego wszystkiego wyniknie. Jeżeli zwycięstwo przechylało się na stronę przeciwników, przystępował do akcji. Podbiegał z szydłem w dłoni i pich przeciwnika w pośladki. Podbiegał do drugiego i pich w pośladki. A tak „pichał" po kolei trzeciego, czwartego, jeżeli było ich więcej, to i dziesiątego, a przeciwnicy trzymali się za pośladki, wrzeszczeli, jakby ich ze skóry obdzierano i uciekali. Ale uciekali. Pomyślał, że może nie byłby nigdy człowiekiem, którego ludzie nazywają chuliganem, gdyby nie te grzyby z pszczyńskiego lasu. A to było tak. Liczył sobie, już dobrze nie pamięta, albo sześć, albo szło mu ku końcu na siódmy, gdy ludzie, ojciec także, przebąkiwali, że będzie jakaś wojna z Hitlerem. Nawet śpiewali, że „płynie mucha kraulem w zupie, my Hitlera mamy w d....!" Owszem, ładna piosenka i dowcipna, lecz za tę piosenkę ojciec skonał w obozie w Dachau. I za wiele innych rzeczy też. Między innymi i za to, że był powstańcem śląskim. I dobrze. Liczył więc już ponad sześć lat, jeżeli się nie myli, gdy ludzie zaczęli biegać wczesnym rankiem i krzyczeć, że jest wojna. Mały Pronobis lubił wojnę i zawsze marzył o tym, by być żołnierzem, mieć karabin i strzelać do innych łudzi. To byłaby bardzo przyjemna zabawa. Ustrugał sobie więc taki zabawny karabin z gnota i w towarzystwie rówieśników bawił się w wojnę. „Puh, puh" — krzyczał, mierząc z karabina do wyimaginowanego nieprzyjaciela. Gdy teraz usłyszał, że jest wojna, uradował się, bo jesz- 182 cze nigdy nie widział prawdziwej wojny, a teraz ją zobaczy. Najpierw były więc samoloty szybujące wczesnym rankiem, podobne do jakichś ogromnych brzęczących ptaszysk. Gdy leciało ich dużo naraz, robiło to wrażenie, że niebo bulgoce, jakby się woda w garncu gotowała. To było bardzo zajmujące. Samoloty miały na skrzydłach wymalowane czarne krzyże i te krzyże nie były zajmujące. Przypominały cmentarz, a na cmentarzu dużo płaczących ludzi i trumnę nakrytą takim czarnym suknem, na czarnym suknie zaś podobne, prawie że podobne krzyże. Potem ludzie biegali po wsi, baby płakały, matka płakała, a ojciec ubrał się w mundur powstańczy i gdzieś poszedł. A na trzeci dzień było słychać strzelanie. Mały Pronobis wymknął się przeto z domu, ukradkiem, przez okno w spiżarce, by matka nie widziała, nie słyszała. Mówiła bowiem, że m«st-siedzieć w domu, bo go mogą źli ludzie zastrzelić. A on wcale nie lękał się tamtych złych ludzi. "^-^^ Pobiegł do pszczyńskiego lasu, gdzie było bardzo wielkie strzelanie. Wylazł na drzewo i wszystko dobrze widział. Przez lasy wycofywali się polscy -żołnierze i strzelali, a za nimi biegli niemieccy żołnierze i także strzelali. Pod jego drzewem stanął jakiś młody polski oficer i coś krzyczał na swoich ludzi. Między jego ludźmi byli powstańcy śląscy. Mieli bowiem takie same mundury jak jego ojciec. Wtem ów oficer przewrócił się na wznak i złapał się za brzuch. Przebiegli koło niego niemieccy żołnierze. A potem nadjechały czołgi znaczone takim samym czarnym krzyżem jak tamte samoloty. Przedzierały się przez gąszcze. Jeden z nich toczył się z chrzęstem w kierunku drzewa, na którym siedział zadowolony Pronobisek. Był ogromnie rad, że widzi prawdziwą wojnę. Było mu 183 tylko żal tamtego oficera, który leżał pod jego drzewem i jęczał. A tamten czołg toczył się, toczył. Ujrzał leżącego rannego polskiego oficera. Musiał go ujrzeć, bo przecież zatoczył ogromny łuk i poczołgał się wprost do niego. — Jezus, Mario! — krzyknął teraz Pronobis i zakrył oczy. \ — Cóż wrzeszczysz? — ofuknęła go sąsiadka z ptaszkiem na kapeluszu. — Nic, nic. — Coś ci się śniło? — zapytał gruby sąsiad. — Nie! Nic mi się nie śniło! Wszyscy patrzyli na Pronobisa i zastanawiali się dlaczego nagle krzyknął tamte święte słowa. — śniło mu się! — zadecydował gruby sąsiad. — Tak, tak, na świecie! — mruknęła jedna z kobiet. — Wcale mi się nie śniło, tylko przypomniałem sobie, jak w lasach pszczyńskich niemiecki czołg umyślnie najechał na rannego polskiego oficera i miażdżył mu najpierw nogi, potem brzuch, potem piersi, a następnie głowę. Kości trzeszczały, krew rozlewała się i lepiła na gąsienicy, a z otwartej wieżyczki patrzył niemiecki oficer i śmiał się. Słyszycie? śmiał się jak szatan... — Jezusku święty! — krzyknęła sąsiadka. — Co ty powiadasz? I rozpoczęła się teraz rozmowa o wojnie, o przekleństwie wojny, o szatanie, o zbrodni, o spalonych wsiach, szubienicach, obozach koncentracyjnych, o więzieniu w Mysłowicach i gilotynie na jej podwórzu, o beskidzkich partyzantach i sabotażach w górnośląskich kopalniach i hutach. Robiło to wrażenie, że usiedli koło wygasłego ogniska, a teraz grzebią pospólnie w popielniku i gdy znajdą tlący się jeszcze węgielek, rozdmuchują go, rozdmuchują go i radują się, że zamienia się w płomień. 184 Pronobis pomyślał, że ludzie są dziwni. Zresztą on też jest dziwny. Tamci w przedziale wciąż gadają, jakby zamierzali licytować się, kto z nich bardziej ucierpiał w czasie wojny. Zabawna jest starsza babina z naprzeciwka, która wciąż wzdycha, wyciera łzy brudną chusteczką i pragnie wszystkich przekonać, że Bóg jest nierychliwy, lecz pamiętliwy, że przyszła kryska na Matyska, i że teraz diabli smażą Hitlera w piekle w smole, dziobią widłami, drą z niego pasy i sypią solą... Sąsiadka z wypchanym ptaszkiem na kapeluszu zaczęła dowodzić, że spełniło się proroctwo Nostradamusa i świętego Jana Ewangelisty, który w swej Apokalipsie przepowiedział nadejście Antychrysta i Lucyfera. Druga babina z naprzeciwka jęła opowiadać o cudach wieszczących sromotny koniec Hitlera. Oto w parafialnym kościele w Cieszynie jest^obraz Matkr Boskiej i ta Matka Boska płakała na początku wojny. Schodzili się ludzie i wszyscy widzieli, jak po świętej gębulce MatEi^Boskiei toczą się dwie łzy. Potem stary Hanzlik, malarz pokojowy, pomazał jakąś farbą oblicze Matki Boskiej i łzy nie były widoczne. Lecz gdy potem Hitlera diabli brali, to Matka Boska w cieszyńskim kościele parafialnym uśmiechała się, uśmiechała... Potem znowu przeszli na obozy koncentracyjne. — Mój ojciec także zginął w niemieckim obozie koncentracyjnym! — rzucił z leciutką przechwałką Pronobis. — Zginął? A gdzie? W którym? — zapytał tamten pan przy drzwiach. — Został rozstrzelany. W Dachau. — Toś ty sierota? — zapytała sąsiadka. — Diabła tam sierota! Jeżeli ma się dwadzieścia sześć lat, trudno mówić o sieroctwie! 185 — Nie wyglądasz, kawalerze, na te lata! — Być może. — Żonatyś? — Ci!... — fuknął wzgardliwie. Też pytanie! — Masz słuszność! — poparł go pan przy drzwiach siedzący. — Jak długo nie jesteś żonaty... — Niech pan nie gada pierdołów! — przerwała energicznie sąsiadka Pronobisa. — Właśnie że powinien się ożenić! Masz, kawalerze... przepraszam. Ma pan już jaką wybraną dziewczynę? Bo ja. mogłabym poradzić. Znam taką jedną. Ładna, gospodarna. Wprawdzie ma nieślubne dziecko, ale to nic. — Dziękuję szanownej pani za dobre serce! — rzekł przekpiwnie rzezimieszek. — Obejdzie się bez paninej pomocy. Wystarczy mi przeciągnąć przez wieś spodnie na sznurku, a zleci się cały kierdel dziewczyn. — No, no, kawalerze! — oburzyła się starsza kobieta z naprzeciwka. — Tylko sobie tak nie poczynaj zuchwale. Bo ani się spodziejesz, jak wpadniesz. — Jak śliwka w g... — dorzucił rzezimieszek. — Nie ma głupich! — Tak, tak, na świecie! — dorzuciła jej sąsiadka. — Ja zawsze powiadam, że śmierć i żona od Boga naznaczona! Tóż tak temu jest! — Eh, dajcie mi święty spokój! — odburknął Pronobis. Niech tamte głupie baby gadają, co im ślina na język przyniesie. Plotą mu o żeniaczce! Też coś! Przypomniała mu się rozmowa z dyrektorem kopalni na przekopie na trzecim poziomie, na kilka godzin przed wybuchem wody z wyrobiska. Wiedział, że nie wolno wałęsać się w owym przekopie, lecz on wałęsał się na przekór. Czy on głupi, żeby się zabijać taką zapieronowa-ną robotą na czwartym poziomie? Nisko, ciasno, słaby 186 strop skręca stemple, tylko czekać, kiedy runie i zagrzebie człowieka. Gwizdnął więc na kamratów, wylazł ślepym szybikiem czwartego poziomu na trzeci i poszedł waga-rować na przekop wiodący od szybu „Victorii" pod szyb „Leszka". W przekopie za tamą ciepło. W jednych i drugich drzwiach tamy wicher piskał jak Cygan na okarynie, gwizdał przeciągle, a to było nieprzyjemnie. Ojciec Pronobisa, górnik, mawiał, że w kopalni nie wolno gwizdać. „Czemu nie wolno gwizdać, tatulku?" — pytał malutki Pronobisek. „Bo przyjdzie duch Skarbnik i da ci w pysk, aż ci zęby zadkiem wylecą!" „A czemu da mi w pysk?" „Bo Skarbnik nie cierpi gwizdania." Gdy Pronobis mijał jedne i drugie drzwi w tamie, gwizdanie yichru w "Ich szczelinach przywiodło mu na myśl złośliwego Skarbnika. Nie wierzył w jego istnienie, lecz zawsze nieprzyjemnie w takie]"°czarnejjpustce słuchać wycia wichru. Skarbnik nie przyjdzie, lecz może przyplątać się sztygar, inżynier, dyrektor! A wtedy co? Z pyskiem wsiądą na Pronobisa, gotowi kilofkiem zdzielić przez grzbiet! Ha, niech ktoś z nich spróbuje! Albo strugnie lampą przez łeb, albo pchnie szydłem w pośladki! Przyszedł nie Skarbnik, lecz sam dyrektor. Diabli go przyprowadzili na przekop w trzecim poziomie. Pronobis zaraz zmiarkował, że to dyrektor, gdy dostrzegł światło jego lampy. Tylko jego lampa błyszczała z daleka jak kocie oczy, gdyż bywała wyczyszczona „sidolem" na blank. Pomyślał, że jeżeli zacznie mu wymyślać od nierobów, pierońskich leniów, chuliganów, kryminalistów — jak mu tu wszyscy wymyślają — gotów go naprawdę trzasnąć lampą w łeb i pójść sobie w diabły. Już mu się bowiem przejadła „Yictoria"! 187 Głupi był, gdy pozwolił się namówić kamratom. „Chodź! — wiercili mu dziurę w brzuchu. — Zarobisz piękny grosz, glina przestanie ci deptać po piętach!" Zgodził się. Uciekł bowiem z domu poprawczego, gdyż było tam pieskie życie. Na „Victorii" nie pytano się, skąd jesteś, co robiłeś, jaki z ciebie ptaszek, tylko dali pojeść, zaprowadzili do hotelu robotniczego, dali ubranie dołowe i kazali pracować. Gdyby się byli zapytali, powiedziałby. Powiedziałby, że to wszystko z powodu matki i grzybów w pszczyńskich lasach. Matka bowiem rychło zapomniała, że powstaniec śląski, Teodor Pronobis, ojciec małego Pronobisa, został rozstrzelany w obozie koncentracyjnym. Przyplątał się jakiś typek i zajął jego miejsce. Niechby go wszyscy diabli wzięli! — zżymnął się na wspomnienie tamtego łajdaka. Spojrzał w okno. Cholerny deszcz siąpi i siąpi, a on jedzie w nieznane. Na Górny Śląsk. Do matki nie pójdzie, bo nie wie, gdzie teraz jest i czy mieszka jeszcze z tamtym łajdakiem. Opuścił palący się dom bez żalu. Ojczym, czy jak nazwać tamtego koby-lego syna, bił go, kopał, przezywał naj duchem. Matkę także bił. „Idź do lasu na grzyby!" — rzekł jednego razu. Pronobisek poszedł do lasu na grzyby, lecz w lesie spotkał kamratów i zamiast zbierać grzyby, łazili po drzewach, bawili się w podchody, biegali za wiewiórkami. Potem Pronobis zaprowadził ich tam, gdzie niemieckie tankietki miażdżyły rannych polskich żołnierzy. Opowiadał szeroko, ze swadą, a kamraci słuchali z otwartymi ustami, z wytrzeszczonymi oczami. „Tu leżał oficer polski, rozmiażdżony gąsienicą tankietki. Była krew, a on był podobny do rozjechanej żaby — objaśniał. — A tu żołnierz zmiażdżony, a tu drugi, a tu trzeci, a tu..." — W Jąmtym trzecim dniu wojny 188 znalazł ich siedmiu. Wszyscy podobni do przejechanych żab. Wieczorem wrócił do domu bez grzybów. Ojczym zbił go, bo miał prawo. Nie miał jednak prawa bić matki. Gdy matka bowiem stanęła w obronie Pronobiska, ojczym kopnął ją w brzuch. A matka chodziła nie sama. Miała mieć dziecko. Zwaliła się wtedy na podłogę, a Pronobisek ujął stołową lampę naftową — lampa paliła się — i cisnął we wredną mordę ojczyma. Potem uciekł. Gdy odsądził się już kawał drogi, obejrzał się i widział, że ich domek pali się. Pięknie się pali! Jak pochodnia w wieczór świętojański. Na trzeci dzień złapał go milicjant. A potem był „po-prawczok". Dowiedział się, że matka poroniła, a ojczym lizał się z oparzelin w szpitalu. Co się potem z nimi działo, nie wie. Zresztą wcale go to ani nie ziębi, ani nie grzeje. _. —-'?--. I jeszcze jedno. Gdy w tamten wieczór obejrzał się za siebie i dostrzegł, że ich domek^paU_się jak pochodnia w noc świętojańską, uległ złudzeniu, że w tamtych płomieniach spala się jego młodość... Po dwóch latach uciekł z „poprawczoka" z trzema kamratami. Stali się werbusami. Jakiś wąsaty sztygar powiedział, że dobrze, iż przyszli, bo trzeba fedrować o majland, a ludzi brakuje. No i zadomowił się na kopalni „Victoria" i w hotelu robotniczym. Ale już miał dosyć tego wszystkiego. Czekał więc przyczajony na tamtego człowieka z błyszczącym światłem. Światło szło, szło, kolebało się, przybliżało, aż wreszcie z mroków wyłonił się przed nim dyrektor. Pronobis skupił się, ujął krzepko hak lampy, w drugiej dłoni, wsuniętej w kieszeń od spodni, trzymał szydło. A on nic. Stanął, podniósł lampę, oświecił Pronobisa i rzekł spokojnie. 189 „A toś ty, Pronobisie?" „Ja! A bo co?" „No, nic, nic. Wiem, włóczysz się po przekopie, ale chyba wiesz, że tu nie wolno chodzić?!" „Wiem, a bo co?" „Nie jeż się jak wesz w strupie, Pronobisku, tylko odpowiadaj po ludzku, jeżeli ja z tobą po ludzku! — obruszył się dyrektor. — Wyjmij rękę z kieszeni, a tamten nóż czy szydło pozostaw. No, już!" Cholera, dyrektor zmiarkował! „... a siadaj koło mnie!" — i usiadł na kamieniu pod ociosem. „Ani mi się śni!" „Głupiś! Siadaj, powiedziałem!" Usiadł, bo zniewolił go swoją „pańskością". Pronobisowi zawsze imponowała „pańskość". A więc podniesiony głos, pewność siebie, zmarszczone brwi, zaciśnięte usta, rozkazujący ton, nie znoszący sprzeciwu. I zawsze marzył by posiadać tę osobliwą sztukę. Był bity i poniewierany, i to bicie i poniewieranie uniemożliwiało mu zdobycie upragnionej „pańskości". Uzyskiwał ją więc pięścią, „majchrem", a po dojściu do rozsądku — szewskim szydłem, chytrością, podstępem i sprytem. Pomagał sobie kanciastym słowem, a więc „jasnym pieronem zapie-ronowanym, cholerą, wszystkimi diabłami" i jeszcze wielu innymi przekleństwami. Wszystkie były bardzo piękne i bardzo mocne. Zwłaszcza te, w których warczały chociaż ze dwie twarde spółgłoski „r". No i tak gadu, gadu z panem dyrektorem. A co, a gdzie, a dlaczego? Jak u spowiedzi. Pronobis zbywał go mruknięciami. Dopiero wtedy rozwiązał mu się język, gdy dyrektor wydobył z kieszeni chleb ze słoniną. Był to ugotowany boczek, takie cienkie pjatki włożone grubo między 190 dwie spore pajdy chleba. Wydobył, podał jedną pajdę z boczkiem Pronobisowi, drugą sobie zostawił i rzekł: „Jedz, boś chyba głodny!" — „Jak jasny pieron, panie dyrektorze!" Jedli więc chleb z boczkiem i milczeli. A gdy Pronobis jadł, bił się z myślami, cóż, do jasnego pierona, to wszystko znaczy? Podstęp jakiś czy kiego diabła? Zamiast wymyślać, grozić, łajać, to on udaje trusię i częstuje chlebem. I gada jak równy z równym. A wiadomo przecież, że lubił krzyczeć i wymyślać. Co to wszystko znaczy? Gdy zjedli, to on znowu zaczął: „Powiedz mi wszystko o sobie". To Pronobis powiedział. Czemu by nie miał powiedzieć? Za dobre słowo i za chleb z boczkiem nie wypada stawać już okoniem. Więc powiedział. Wszystko. Jak u spowiedzi. A dyrektor słuchał i kilofkiem rysował w pyle na spągu jakieś znaki, figury ge^metryc-zne. Pronobisowi przypomniało to widziany w którymś kościele bardzo piękny obraz, na któTym^był Chrystus, przed nim klęczała „Czarna Mańka spod latarni" — ta, na obrazie, była ruda, ale ładna, cholera! — a naokoło Chrystusa i „Czarnej Mańki" tłum ludzi wielce naburmuszonych, z kamieniami i kłonicami w łapach. A więc zasuszone dewotki z różańcami owiniętymi koło dłoni i widać ciskające jakieś srogie słowa potępienia na „Czarną Mańkę", bo jej groziły różańcem, a pianę miały na zwiędłych ustach. Był jakiś gruby, opasły rzeźnik z orczykiem w dłoni. Był jakiś chudy, zasuszony człowieczek w meloniku, z podrutowanymi okularami na nosie, który trzymał kamień w dłoni. Były jeszcze jakieś obskurne, brzuchate baby z obwisłymi piersiami, brudne i z pewnością cuchnące, byli mężczyźni o fanatycznych oczach, a wszyscy trzymali w łapach albo kamienie, albo kłonice. Chrystus zaś nic. Jakby ich nie widział, tylko schylony kreślił dziwne słowa 191 w pyle na drodze. Pod obrazem zaś był napis: „Kto z was bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamieniem!" Nikt nie rzucał. Uśmiechnął się do tego wspomnienia, patrząc na geometryczne znaki, jakie dyrektor kreślił kilofkiem w pyle na spągu. „A co byś ty chciał mieć od ludzi?! — zapytał znienacka. „Nic nie chcę od ludzi! Ludzie są świnie!" „Słusznie! To powiedz mi, co byś chciał mieć od życia?" „Powiem, panie dyrektorze. Akordeon, skuter i jaką fajną babkę!" „Eh, ty głuptasku, głuptasku!" — rzekł dyrektor, pogłaskał Pronobisa po głowie, wstał i odszedł nic już nie mówiąc. A Pronobis siedział i patrzył zdumiony za oddalającym się światłem dyrektora, i nic nie mógł zrozumieć. Jakby go ktoś w łeb cegłą ugodził. Cholera, co to było? Postąpił jak Chrystus na tamtym kościelnym obrazie. „Kto z was bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamieniem!..." Tylko że nie było ludzi koło nich, ani dewotek, ani faryzeuszów, ani grubych rzeźników z orczykiem, ani nic. Jasny pieron! Wstał i poszedł pod szyb, gdzie w ogromnej niszy, wykutej w caliźnie, siedział pompiarz i czuwał nad pompą. Pompa grała wysokim, cieniutkim tonem. Trzy inne stały bezczynnie. Tamta grająca żłopała wodę z rząpia. Pociąg jechał i jechał. Zatrzymywał się na niektórych stacjach, ludzie wysiadali i wsiadali, deszcz mżył i mżył, potem pociąg wybiegał w pola i gnał na przełaj. Koło okna wagonu migały słupy telegraficzne. Rząd drutów to wznosił się w obrębie ramy okiennej, to opadał. Czasem bury dym zasłonił okno. 192 Ludzie w przedziale umilkli. Stopniowo ogarniała ich senność. Koła stukotały rytmicznie, a pod ich rytm Pronobis mruczał ulubioną piosenkę wyniesioną ze szkoły: Juie szemrze nurt wody, a wicher już dmie, a nasza łódź płynie i kołysze się... Przypomina sobie, woda cieknąca do rząpia także szemrała sennie, jednostajnie, miarowo. Pompa grała wysokim, cieniutkim tonem i żłopała wodę z rząpia. I grająca pompa, i ta szemrząca woda wcale nie pasowały do kopalni lecz powinny być gdzieś w jakimś zagajniku. Oto na przykład w pszczyńskim lesie... Rozkrzyczały się dzwonki telefoniczne, rozkrzyczeli się ludzie, czarny popłoch o wytrzeszczonych oczach zamienił się w wyjące bestie. Z początku, bo niektórzy byli opanowani. Zwłaszcza sztygar Kuczejka^Jak nie krzyknie na ludzi tłoczących się koło wejścia do windy, jak nie ryknie, jak nie wyrżnie w łeb jednego i drugieg^^fjopłoch przestał być popłochem. Ludzie wyjeżdżali szybikiem z czwartego poziomu, biegli krótkim odcinkiem przekopu na trzecim poziomie pod szyb, ustawiali się grzecznie w dwa dwuszeregi i wyjeżdżali składnie na powierzchnię. W rząpiu zaś woda ryczała, a w pompowni grały już dwie pompy, potem do ich cieniutkiego dwugłosu dołączył się jeszcze srebrny ton trzeciej i teraz dopiero było już wszystko w porządku. Pronobis wyjechał z pierwszą partią górników, lecz nie poszedł do hotelu, tylko pozostał w nadszybiu. Pomagał, gdzie było potrzeba pomocy. Przyszedł dyrektor, lecz nie zauważył Pronobisa. Widać wyjechał szybem „Leszek" na wierzch. Teraz dzwoni na dół. Słucha bełkotu w telefonie, a potem ciska: „Puszczać czwartą pompę! Zaraz zjeżdżam!" 13 — W wiergulowej dziedzinie 193 I zjechał. A deszcz lał i lał jak wszyscy diabli. Górnicy nie odchodzili od szybu. Czekali, co będzie dalej. Potem już wypadki potoczyły się szybko. Dwie pompy nawaliły! Woda w rząpie podnosi się. Trzeba ludzi, monterów, ślusarzy do naprawy pomp! Rozkazy padały z dołu przez telefon jak cięcia batem. Zjechała na dół ekipa mechaników z narzędziami. Teraz chodziło o to, czy naprawią na czas. Bo gdy woda wypełni rząpie, gdy zaleje przekop, gdy wtargnie do pompowni i zatopi kolektory, diabli wezmą „Victorię". Ludzie czekali więc, co będzie. Koło szybu ganiali inżynierowie o przerażonych gębach, gęgali jak stado spłoszonych gąsiorów, denerwowali się, dzwonili na wszystkie strony, wadzili się z sobą, a dyrektor na trzecim poziomie nic. Mało, że nic! Jeszcze wygaduje szpetnymi słowy. Oto jeden z młodych, świeżo upieczonych inżynierów wrzeszczał do telefonu, co się tam dzieje na dole. Odpowiedź była krótka. Wzburzony zawiesił słuchawkę i pobiegł do kolegów. „Wiecie, koledzy, co mi powiedział?" — dławił się gniewem. „Co powiedział?" „Żebym go całował w d...!" „Słusznie! Po cóż kolega pcha się w nie swoje rzeczy! Przecież od tego jest dyrektorem... Jeżeli jej nie uratuje, koniec jego karierze!" Pronobis chichotał zadowolony. Potem znowu telefon z dołu. Podbiegł sztygar Kurzej-ka i słuchał. Powiesił słuchawkę i wybiegł przed szyb. A deszcz lał jak jasny pieron. „Kamraci! =-* wołał do zgromadzonych górników. — Z dołu telefonuje stary, że źle. Nie mogą naprawić czwar- 194 tej pompy. Woda się podnosi. Trzeba budować prowizoryczną tamę. Kto na ochotnika?" Nikt się nie kwapił. Owszem, do ognia, do pożaru pójdą wszyscy. Tyle Pronobis już wiedział. Lecz do wody — nikt! Górnik boi się panicznie wody w kopalni. Wtedy Pronobis powiedział: „Ja idę!" Uśmiechnął się teraz do przywołanego wspomnienia. Widzi wciąż te zdumione gęby górników. Po raz pierwszy wyczuł, że dotarł w tamtej chwili do granicy, za którą zaczyna się ową „pańskość". Góruje nad wszystkimi! Tamtych wolę obezwładnił strach przed wodą. A on, Pronobis, ma gdzieś wszystko, a więc strach, śmierć... Nie! Chociaż lękał się śmierci. E, jasny pieron by wziął! Kto by nie lękał się śmierci. Chodzi tylko o to, by stłamsić lęk. On to potrafił uczynić. „Ty idziesz?" — Tdumiaf-się sztygar Kurzejka. „Nie robię z gęby cholewy!** „Karlus z ciebie!' ~*w"^— __ „Gwiżdżę na pochwałę!" „Pieroński z ciebie grubelok, ale pies ci mordę lizał! — warknął rozzłoszczony sztygar. — Najważniejsze, że już mam jednego odważnego. Kto jeszcze? No, do jasnego pierona, kamraci! Nie jest wam wstyd? Jeżeli pierwszy zgłasza się chuligan, to co z wami?" Zgłosił się jeszcze starszy górnik, Niemiec, oraz Cygan. Oraz przybłąkany na teren kopalni emerytowany inspektor górniczy, przebywający od pewnego czasu na kuracji w Szczawnie Zdroju. Wsiedli do furgonetki i pognali na szyb „Leszka". Zjechali i zaczęła się sakramencka mordęga. Woda ryczała jak regiment diabłów ze skóry obdzieranych. Była czarna ze skaczącymi białymi grzywkami, gdy rozbijała się o stemple. Gnała opętana i ryczała. Ten ryk przerażał. 13* 195 Dobrze, że sztygar Kurzejka był mądry i niemniej mądry był emerytowany inspektor górniczy. Mądre wydawali rozkazy i sami się nie lenili. Najmniej lenił się Pronobis. Zwinny jak żmija, jak wiewiórka, jął się przedzierać naprzeciw prądu od stempla do stempla ze zwojem powrozów. Dotarł do szóstego stempla, przywiązał się doń, cztery inne powrozy przywiązał do tego samego stempla, puścił z wodą. Tamci złapali, obwiązali się nimi i zaczęło się budowanie tamy. A więc deski, glina, słoma, deski, glina, słoma... Najtrudniej było założyć pierwszą deskę na poprzek chodnika. Woda wyrywała ją z rąk Pronobisa i sztygara. Założyli wreszcie, deska oparła się o stemple. Potem drugą o następną parę stempli. A teraz glina i słoma. Pęd wody zmalał. Potem ustał. Woda bowiem piętrzyła się powoli przed wznoszoną tamą. Teraz już łatwo było Cyganowi i Niemcowi dowozić w taczce glinę i przy-wlekać sprasowane bale słomy. Ha, mądry i przewidujący był ten dziwny dyrektor! Materiał był przygotowany pod szybem „Leszka". Potem robota już była zabawą. Tama wznosiła się powoli, a Pronobis udeptywał glinę jak kapustę w beczce. Tama trzeszczała, wyginała się, woda bowiem piętrzyła się coraz wyżej, lecz nie przelewała się poprzez wznoszoną zaporę. Sztygar raz po raz podbiegał do telefonu i gadał ze „starym" w podszybiu „Victorii". Zapora, bo trudno to diabelstwo nazwać tamą, wznosiła się już na wysokość ramion. Pronobis udeptywał glinę i pomagał Cyganowi, Niemcowi i sztygarowi, zapora trzeszczała coraz bardziej i tylko czekać, skoro napór wody, piętrzącej się w kilkudziesięciometrowym chodniku, wywali ją, i co wtedy? Wszystko diabli by wzięli. A więc famę i ludzi przy tamie. Pronobis patrzył na wznoszącą się czarną wodę. światło 196 jego lampy, wiszącej na okorku pod stropem, ciskało na nią ponure błyski. Błyski były podobne do rudych błyskawic w ciemnej nocy, do spojrzeń złego człowieka zakradającego się z nożem, by zabić, do kłapnięć paszczęki legendarnego smoka. Czarna woda była cicha i straszna. Pronobis dostrzegł w niej czającą się śmierć. Oblatywało go mrowie, lecz nie schodził z tamy. Już bowiem przekraczał na niej granicę dzielącą go od „pańskości". Nikt teraz, jasny pieron, nie powie mu, że jest dziadem, chuliganem, kryminalistą, złodziejem, łajdakiem, nicponiem, wyrzutkiem społeczeństwa i cholera wie czym tam jeszcze! Żeby ich wszyscy diabli wzięli! Ale pokazał, co potrafi! „Pronobis! Złaź z tamy! — zawołał sztygar wracający od telefonu spod „Leszka". — Stary dzwoni, że już czwarta pompa naprawiona!" Zlazł z lamy jak triumfator. „Morowy z ciebie karlus!" — rzekł sztygar i poklepał go po ramieniu. ~^— — „Sie wie, że karlus!" — mruknął Pronobis. Wydawało mu się, że jedzie na złotym koniu. A pomyślał: „Mam was wszystkich gdzieś!" Potem jeszcze dyrektor rozmawiał telefonicznie ze sztygarem, Niemcem, inspektorem górniczym i Cyganem. Gadali, pletli trzy po trzy, klęli, radowali się, pokrzykiwali, a najbardziej darł się inspektor. Cieszyli się, jakby im ktoś do kieszeni napluł. Potem sztygar przywołał Pronobisa, wcisnął mu do ręki słuchawkę i powiedział: „Stary chce z tobą, szpikolu, rozmawiać! Tylko mi nie napluj do słuchawki!" Śmieszna była rozmowa z dyrektorem. Czy się Pronobis bał, czy wiedział, że mu grozi śmierć, czy też i tamto. A potem zapytał, czemu to Pronobis uczynił. Czemu zgłosił się pierwszy na ochotnika? 197 „Ja to zrobiłem tylko dla pana dyrektora!" — rzucił dumnie Pronobis. Wyjechali „Leszkiem" na powierzchnię. „Victoria" była uratowana. Deszcz wciąż lał jak z dziurawej beczki. Spojrzał teraz w okno, deszcz siąpi, niebo jest niskie i szare, w przedziale wszyscy drzemią, a ta pani z wypchanym ptaszkiem na kapeluszu i z portfelem za bluzką kiwa głową, a na głowie kiwa się ptaszek. Sąsiad z portfelem w tylnej kieszeni od spodni także się kiwa i pochrapuje. Starsza babina z naprzeciwka śpi. Druga coś mamrocze. Pan w podrutowanych okularach, siedzący przy drzwiach, dłubie w nosie, wyciąga z niego kozy, ogląda z zaciekawieniem i potem palec wyciera w podszewkę marynarki. A gdyby tak teraz sięgnąć za bluzkę sąsiadki, czyli zapuścić żurawia, jak mawiali współwięźniowie w celi, i zwiać groch do któregokolwiek wagonu? A potem wysiąść na najbliższej stacji? A jeżeli będzie miał podobnego pecha jak z tamtym złotym zegarkiem? Tak, po świńsku postąpił z dyrektorem. Dyrektor, zaufał mu po tamtym zdarzeniu z zalewem „Victorii", mianował go przodownikiem brygady młodzieżowej i raz po raz zachodził do niego do przodku, i pogadywał jak równy z równym. Aż jednego razu powiedział: „Pronobis! Co robisz w niedzielę?" „Hm, cóż miałby robić, panie dyrektor... Nic!" „To przyjdź do mnie. Zapraszam cię na obiad. Wiesz, gdzie mieszkam. Moja żona pragnie cię poznać!" Pronobisowi zakręciło się we łbie. Kiż diabeł? Dyrektor zaprasza go na obiad? Koniec świata! I poszedł. Wyczyścił buty na blank, czarną muszkę zawiązał pod wykrochmalonyn> kołnierzem białej koszuli, 198 skropił się wodą kolońską, włosy wysmarował brylanty-ną i poszedł. Głupio mu było, ale poszedł. Olśnił go i onieśmielił komfort mieszkania. Dywany, kryształy, obrazy, fortepian, fotele — wszystko mu obce i jakby wrogie. Wydawało mu się, że pośmiewają się z niego swą politurą, wykwintem, czystością, zapachem. Oto werbus przyszedł, werbus nieokrzesany! Pani dyrektorowa, jasna blondynka, fajna babka! Z miejsca do niej nabrał zaufania. Rozmawiała z nim bardzo prostym językiem, interesowała się jego „wyczynem" podczas grożącego zalewu na „Victorii", nie pytała, co robił dotychczas, gdzie~ bywał, i nawet poprawiła mu muszkę. „O tak!" — rzekła i odstąpiła kilka kroków, by sprawdzić, czy muszka dobrze leży. Potem przyszedł dyfektpf Tżona poprosiła do stołu. Pronobis wiedział, że w tak zwanym towarzystwie nie wypada siorbać zupy z łyżki, nie wypadir-mlaskać, rozpierać się łokciami na stole, dłubać palcem w ustach, wycierać nos zbyt głośno chusteczką, a już broń Boże palcami... Uczył ich tego kierownik hotelu robotniczego. Obiad był dobry, nie można nic złego powiedzieć. Potem jeszcze była kawa i papierosy. Onieśmielenie powoli malało. Pani dyrektorowa była bardzo dziwna. Takiej kobiety w życiu jeszcze nie spotkał. Wszystko, co robiła lub o czym mówiła, było miłe. Dyrektor mało rozmawiał podczas obiadu. Był zamyślony. „Ilonka, baw naszego gościa, bo ja muszę na kopalnię! — rzekł, podał rękę Pronobisowi i dodał jeszcze. — Jesteś u nas po raz pierwszy, ale chyba nie po raz ostatni. Jak myślisz, Ilonka?" 199 „Ależ naturalnie! Na drugą niedzielę znowu pan do nas przyjdzie. Czy dobrze?" „Dobrze, proszę pani. — I wtedy wpadła mu świetna myśl. — To ja także już pójdę, panie dyrektorze!" — Nie wiedział bowiem, czy wypada mu jeszcze pozostać, czy odejść. I wyszedł z dyrektorem. „Do widzenia, Pronobisie! Na przyszłą niedzielę proszę znów przyjść!" — pożegnał go dyrektor przy furtce i rozeszli się. Przyszedł w drugą niedzielę, przyszedł w trzecią. I stało się. Nie było jeszcze dyrektora, tylko pani Ilona. Przeprosiła Pronobisa, tłumacząc się, że dziewczyna ma dzisiaj wolne i musi za nią gotować obiad. Wyszła z pokoju, Pronobis został sam. Rozglądał się ciekawie dookoła. Ujrzał na małym stoliczku pod oknem, między kryształowym wazonem z różami a otwartą książką, złoty zegarek damski. I cholera, diabeł go skusił! Rozejrzał się, podbiegł do stolika, porwał zegarek, wsunął do kieszeni od spodni i usiadł na dawnym miejscu. Wszystko odbywało się zwyczajnie. Rozmowa, obiad, kawa, papierosy, nawet kieliszek likieru. Potem wyszedł, rad, że skończył się obiad. Zegarek — wydawało mu się — parzył go w kieszeni. I nic. Na trzeci dzień dyrektor spotkał Pronobisa pod szybem. „Co słychać, Pronobisie?" „Nic, panie dyrektorze!" „Jak z fedrunkiem?" „Obleci, panie dyrektorze". „Hm!" — mruknął dyrektor, podniósł lampę, poświecił mu w twarz. To wystarczyło. B» gdy Pronobis spojrzał 200 w jego spokojne, zimne i jakby skupione oczy, doznał wrażenia, że ich spojrzenie czyta jego ukryte myśli. Okrutne oczy! Milej by mu było usłyszeć okrzyk: Ty złodzieju! aniżeli czuć na sobie ich spojrzenie. Pronobis sięgnął w milczeniu do kieszeni i podał dyrektorowi skradziony zegarek zawinięty w szmatkę. Dyrektor wziął, spojrzał jeszcze raz w jego oczy. Był bardzo spokojny. Dlaczego, do diabła, nie krzyczy, nie wymyśla? Ten spokój przeraża! Nie dziwił się, nie uśmiechnął, tylko rzekł powoli: „Tego nie spodziewałem się, Pronobisie! No, możesz odejść!" I to wszystko. Powiedział: Nie spodziewałem się tego. Czego się nie spodziewał? Że Pronobis skradnie zegarek czy że go zwróci? Że postąpił jak świnia, jak ostatni drań, czy że pragnie tamto świństwo naprawia oddając z dobrej woli zegarek? N ^ Raczej to pierwsze. ~""^~^ Wyjechał na powierzchnię z takim samym uczuciem, jakie chyba przeżywa kopnięty pies. Jeszcze tego samego dnia uciekł z hotelu robotniczego. Nic nikomu nie mówił. Miał wprawdzie zaległości w zapłacie za pięć przepracowanych dniówek, lecz zrezygnował. Miał wszystkiego dosyć! Nie chce już spotkać się z oczami dyrektora. W Gdyni natknął się na trampa. Był to młody, ospowaty gruźlik, zalany w pestkę. On io namówił Pronobisa, by zakradł się na statek i ukrył gdziekolwiek. On już to zrobił trzy razy, ale zawsze go wylewano na zbity pysk. Raz tylko udało mu się przepłynąć na japońskim statku z Gdyni do Szczecina, lecz w Szczecinie zwiał. Miał dosyć Japończyków. „Dlaczego?" 201 „Karmili mnie ryżem i ryżem. Japończyki dziobali patyczkami w miseczkach z ryżem. Byli podobni do żółtych kur dziobiących na śmietniku. Wyławiali pojedyncze ziarenka i ciskali tamtymi patyczkami do ust. Strasznie śmieszni ludzie. Człowiek by zdechł, gdyby miał z nimi płynąć. Bo powiedzieli mi na migi i na mapie, że wracają do Japonii i że mogę z nimi popłynąć. Kazali mi szorować pokład szczotką na kiju i zlewać wodą. Pomyślałem sobie, że nie ma głupich. Zwiałem więc w Szczecinie i wróciłem do Gdyni, a tobie radzę na „Hakoona". Jeżeli dobrze się zadekujesz, pozwól się odkryć na pełnym morzu. Za burtę cię nie wyrzucą. A tam dasz sobie radę, tylko trzeba mieć głowę na karku". Z „Hakoona" wyrzucono Pronobisa! Ale co tam, zawsze gdzieś dojedzie tym zasmolonym pociągiem. O, teraz znowu stoi i stoi... Co to? Koło okien przewalił się spiętrzony łoskot, grzmot, dudnienie pociągu towarowego. Migają rude wagony z węglem nakrapianym wapnem, a w wagonie drżą szybki okienne, brzęczą, wydaje się, wylecą z ram pod naporem wichru. Przejechał... Jeszcze nie było konduktora, lecz może przyjść. Prono-bis kupił bilet kolejowy, bo byłby kłopot przejechać z Gdyni do Katowic na gapę. Odżałował więc tych kilkadziesiąt złociszów, lecz teraz musi się odkuć. Tej babie z wypchanym ptaszkiem na kapeluszu nie da rady. Wprawdzie drzemie, kiwa głową, pochrapuje, lecz trudno sięgać za jej bluzkę po pękaty portfel. Tym bardziej, że tamten pan dłubiący w nosie raz po raz zerka podejrzliwie na Pronobisa. Gruby dyrektor, czy kim on tam jest, ma również gruby portfel w tylnej kieszeni od spodni. Raczej na niego mieć oko! Pociąg rozpędzał się, gdy Pronobis zauważył, że z półki, tuż nad grubym panem, coś kapie z kosza na jego 202 marynarkę. Czyżby dziura w dachu? Nie! To z kosza kapie! Kap, kap, kap! — Panie, bo coś kapie panu na marynarkę! — szturchnął sąsiada. — Co? Co kapie? — Na pana! Z kosza na półce! Sąsiad zerwał się z ławy, spojrzał. Istotnie! Kapie! z półki. Kosz spadł, otworzył się i wybiegły ze trzy króliki. I powstało piekło w przedziale. Okazało się, że króliki należą do pani z wypchanym ptaszkiem na kapeluszu. Rozbiegły się w przedziale, schroniły za kaloryfery, gruby pan wrzeszczał i ciskał się, gruba baba narzekała i łapała króliki. Schyliła się, by je złapać, i wtedy portfel wysunął się spoza bluzki. Pronobis, pomagający jej, przystąpił go nogą. Gruby sąsiad także się nachylił i gdy tamten pan przy drzwiach chichotał ubawiony, obie kobieciny z naprzeciwka pokrzykiwały i-popiskiwały przestraszone, Pronobis sięgnął do jego tylnej kieszeni i ujął za portfel. Już go wyciągał, gdy znienacka wagonem ""Szarpnęło gwałtownie, z półek jęły spadać toboły i walizki, gruby pan wyrżnął łbem o kant ławy, podniósł się i dostrzegł umykającą dłoń Pronobisa z jego portfelem. — Złodziej! — ryknął i trzasnął Pronobisa pięścią w oczy. Pronobis zatoczył się, skoczył do drzwi, za nim chudy pan i gruby i obaj wrzeszczeli: — Złodziej! Łapać złodzieja! A równocześnie dwa króliki wybiegły na korytarz, za nimi pani w przekrzywionym kapeluszu na głowie krzycząc: — Króliki! Moje króliki! Łapcie króliki! Ktoś tam zastąpił drogę Pronobisowi. A już był niedaleko drzwi. Tylko je otworzyć i wyskoczyć, pociąg bowiem stanął. Wyskoczył, lecz bez portfela, gdyż tamten 203 pan, usiłujący go zatrzymać, wyrwał mu go z ręki. Pro-nobis nie spodziewał się tak wysokiego nasypu. Potoczył się więc w dół, poturlał jak beczka. Za nim wyskoczyły króliki i pognały w dolinę. A za uciekającym Pronobisem i za uciekającymi dwoma królikami wrzeszczeli pasażerowie w oknach wagonów: — Chwytajcie złodzieja! — Łapcie króliki! Posiniaczony Pronobis pognał w pobliski las, a króliki schwytali dobrzy ludzie wyskakujący z wagonów, ujęli je za uszy i ponieśli w triumfie do rozpaczającej baby z przekrzywionym kapeluszem na głowie. A inni pytali się, dlaczego pociąg stanął. I nikt nie wiedział, dlaczego. 1963 MBHI Podanie o Skarbniku Kiedyś dawno w kopalniach rudy srebra i cynku przebywał duch Szarlej. Był to niedobry duch czyhający na życie gwarków — bo tak wtedy nazywali się górnicy — robił im na paskudę, czyli zasypywał im chodniki, obrywał ze stropu głazy i strącał na nich, zalewał ganki i przodki wodą, truł „ziemskimi smrodami" czyli gazami, słowem dałoby się dużo przykrego o nim napisać. W końcu zalał kopalnie srebra -i-rudy --cynku i wyniósł się nie wiedzieć dokąd. . ^ I długo nie było żadnego ducha wTtopalni, _aż dopiero wtedy, gdy gwarkowie przezwani teraz górnikami, zaczęli grzebać w ziemi za węglem, pojawił się Skarbnik. Skarbnik był bardzo porządnym duchem. Jak tamten Szarlej przypominał diabła-kuternogę, bo lewą stopę miał zamienioną w końskie kopyto, uszy odsta-wały mu od głowy na kształt dwóch liści łopianu, z nozdrzy i gęby buchał siarkowym smrodem lub zgoła płomieniem, a gwarkowie mu złorzeczyli, to Skarbnik pojawiał się górnikom w postaci starego sztygara z długą siwą brodą i z lampą o czerwonym świetle, a górnicy mu do-brorzeczyli. Siła rzeczy umieli o nim opowiadać. A więc, że wychodził z calizny, przeszedł milcząco koło górników i zniknął znowu w caliźnie. Że jeżeli górnikowi wykoleił się wózek z węglem a on, biedaczysko mozolił się z jego cię- 207 żarem, to ni stąd ni zowąd zjawiał się Skarbnik i poma* gał mu podnieść wózek i nałożyć na szyny. Albo też górnik kuł kilofem w twardą caliznę węglową i kuł, a węgiel był twardy jak wszyscy diabli, to Skarbnik zapukał trzykrotnie w głębi calizny na znak, że chce mu pomóc. Wtedy górnik usuwał się, a w tej samej chwili zwalała się ogromna ławica węgla, że górnikowi starczyło urobku do końca szychty, czyli dniówki. Skarbnik nic za to nie chciał, jak tylko szacunku. A więc nie wolno było gwizdać na dole, bo on tego nie lubił. Jeżeli był taki głupi firlifrancek, że mimo ostrzeżeń gwizdał na przekór, zjawiał się i nic nie mówiąc uderzał w twarz tak mocno tamtego operiasza, że gęba spuchła mu w tym oka mgnieniu jak bania. I mógł mianować się szczęśliwcem, jeżeli mu zęby nie wyleciały tyłkiem. Poza tym nie lubił, by górnicy zbytnio pieronowali. Tak trochę, to im pozwalał, lecz gdy tego pieronowania było za dużo, zjawiał się i takiego wrzaszczka o niewyparzonej gębie zdzielił kilofkiem po grzbiecie. Chodził bowiem z kilofkiem jak sztygar i podpierał się nim, gdyż był już stary. A jeżeli pojawił się gdziekolwiek górnikowi, a więc w przodku, gdzie kopie się węgiel, na chodniku lub zawalisku, to należało zdjąć czapczysko z głowy i powiedzieć grzecznie: — Szczęść Boże, panie SkarbniczkuL. — Dej Panie Boże! — odpowiadał i znikał w caliźnie. I był raz stary górnik, nazywał się Szymon Trąbala, który znał kopalnię jak swoją dziurawą kieszeń i wiedział, gdzie Skarbnik przesiaduje. — Siedzi w- zawalisku i coś kreśli kilofkiem w miale węglowym! — mawiał. Ten Szymon Trąbala.. do tego stopnia zaprzyjaźnił się 208 z nim, że często właził do zawaliska, gwizdnął cichutko trzykrotnie i w tej samej chwili zjawiał się Skarbnik. — Szczęść Boże, panie Skarbniczku! Pięknie witam! — mawiał i pokłonił mu się z czapczyskiem w ręce. — Panie Skarbniczku, a może zagramy sobie w karty? — Czemu nie? — mawiał Skarbnik. Usiadł na kamieniu, a tymczasem Trąbala potasował karty i potem zaczęli grać. Najczęściej w „byka" albo w „oczko". Stanęło zaś na tym przed rozpoczęciem gry, że jeżeli Skarbnik przegra, to nazajutrz będzie pomagał Trąbali fedrować. A jeżeli Trąbala przegra, to musi Skarbnikowi przynieść sporą pajdę chleba posmarowaną masłem. I tak grali sobie w karty i grali, raz Trąbala orznął Skarbnika, innym razem Skarbnik orznął Trąbalę i było wszystko w porządku. Gdy wygrał Trąbala, ogromnie się radował, gdyż Skarbnik pomagał mu rwać węgiel. Wtedy Trąbala siedział -tjdia pod ścianą i popędzał chłopców wywożących urobek z przadku do wózka, ów urobek wywozili w takich wielkich taczkach^ — Wio syncy! — pokrzykiwał. — Wio!... Syncy przeto ganiali z taczkami spoceni, zziajani, a Trąbala siedział pod ścianą, żuł tytoń i strzykał przez zęby. A gdy przyszła wypłata, Trąbala zgarniał ze stołu spory zarobek. Ale jak to bywa z ludźmi, ma ktoś dużo, chce mieć jeszcze więcej. Raz i drugi, i dziesiąty Trąbala przynosił sporą pajdę chleba posmarowaną masłem, gdy przegrał. Kładł chleb na kamieniu i szedł rąbać węgiel, a Skarbnik przychodził, zabierał chleb i zjadał go w zawalisku. I byłoby nadal dobrze, tylko że Trąbala miał żonę ogromnie skąpą i chciwą. I jednego razu tak mu rzekła: — Chłopeczku, tyś głupi, aże głupi... — A po jakiemu, mój dzióbeczku, aże po jakiemu? — Bo nosisz temu Skarbnikowi chleb z masłem, a nie 14 — Wiergułowej dziedzinie 209 * ¦#łfi 1. , trzeba... Widzisz, chleb jak chleb, ale masło drogie, a ty smarujesz tę pajdę grubo na palec... Szkoda masła, ni?... — A masz słuszność, babeczko! Tyś jednak mądro!... — Sie wie, żech mądro!... Mądrzejszo od ciebie, ślimo-ku! Wiesz, co ci powiem? Oto weź pajdę chleba i zamiast posmarować ją masłem, posmaruj ziemniakami... — Po jakiemu ziemniakami? — No, jakiś ty głupi, aże głupi! Ugotuję ziemniaki, rozpuczę je warzechą, zrobię z nich bryję i posmarujesz nią chleb dla Skarbnika. On się na tym nie pozna, bo na dole jest ciemno, to on będzie myślał, że to jest masło... A gdyby coś kręcił nosem, to mu powiesz, że to te faroń-skie handlarki sprzedawają takie masło za drogie pieniądze, że rad byś ze szczerego serca posmarować chleb dobrym masłem, ale nie ma i zbyte! I że wszystkiemu winny zasmolone handlarki!... — Ty masz słuszność, babeczko! Na, że mi też to wcześniej do głowy nie kapło! Smaruj, dzióbeczku, chleb ziemniakami, bo ten stary grzyb Skarbnik na pewno ni# pozna się na tym... I tak zrobił. Pajdę chleba posmarowaną grabo rozpu-czonymi ziemniakami zawinął w papier, zjechał do kopalni, poszedł do przodku i położył na kamieniu. W duchu zaś śmiał się ze Skarbnika. — Ale go wykiwam! — radował, się niemrawie. Wcale nie wykiwał. Bo nie minęło pół pacierza, a tu znienacka zjawia się Skarbnik z jego pajdą chleba na dłoni. — A, szczęść Boże, panie Skarbniczku! Pięknie witam! -»- zawołał Trąbala. — Ty giździe zagiżdżony! Ty przegrzeszony ślimoku — wrzasnął Skarbnik. — Nale Jeckusie, dyć tak nie wrzeszczcie, panie Skarbniczku... Dyć ja wiem, o co chodzi. O to masło na chle- 210 bie! To nie moja wina! To te farońskie handlarki takie masło sprzedawają... Niech się zarozki zapadnę w ziemię, jeśli cyganię!... Skarbnik nic, tylko słuchał, co tamten fanzoli. A gdy Trąbala skończył, wtedy jak go wyrżnął w gębę, że Trąbali zaroiły się gwiazdy w oczach, gęba mu spuchła jak bania i wyleciały mu wszystkie zęby. I już było po paradzie. Skarbnik wszedł do calizny, chleb zostawił na kamieniu, a biedaczysko Trąbala wyjechał na powierzchnię podobny do maszkarona, gdyż był szczerbaty, a gębę miał krzywą jak stary but dziurawy. I odtąd skończyły się dobre czasy dla Trąbali. Gdzie się podjął rąbania węgla, to w oka mgnieniu zamieniał się jakby w skałę i Trąbala chociaż kuł kilofem i kuł, za całą szychtę udłubał tyle węgla, że można go było wynieść z przodku-w dziurawej-czap.ce. I odtąd zarabiał zaledwie na słoną wodę. -* Żałował teraz swojego niecneg©--c§y_nu, ale darmo, lar-mo!... Skarbnik nie dał się już przebłagać.- A wydrzydu-chowi Trąbali już teraz nie darzyło się w pracy, zarabiał tak mało, że z rozpaczy porzucił górnictwo i zaczął chodzić z katarynką po świecie. Tak duch Skarbnik pokarał Trąbalę za jego nieuczciwość. 1964 14* Legenda o tarnogórskim dzwonie Była raz jedna księżna na cieszyńskim zamku. Ludzie nazywali ją Czarną Księżną, aczkolwiek nie była wcale czarną, lecz białą księżną. Że jednak ubierała się w czarne szaty, przezwano ją przeto Czarną Księżną. Czarne szaty zaś dlatego nosiła, bo miała męża, księcia z Pogwizdowa, który na wszystko gwizdał, a potem utopił się w Olzie. Czarna Księżna nie była wcale szczęśliwa ze swym mężem, księciem Kalasantym z Pogwizdowa, bo to był prze-naremny opój, połowę cieszyńskiego księstwa przepił u cieszyńskich winiarzy, latał za dworkami i służebnymi dziewkami zamkowymi, czyhał na ich cnoty po nocach, awanturował się na zamku, tłukł prześliczne wazy po pijanemu i kamracił się ze zwykłymi pijakami. I gdy raz wracał pijany do zamku, zatoczył się, spadł z zamkowej skarpy do rzeki Olzy, gwizdnął i utopił się w ogromnym plosie, w którym siedziały utopce. Utopce bardzo się uradowały, że mają między sobą książęcego topielca i już odtąd nie dybały na kąpiących się w Olzie mieszczan cieszyńskich. Mieszczanie cieszyńscy bardzo się uradowali, że odtąd nie będą już ich nagabywały utopce, gdy w słoneczny dzień letni będą moczyć nogi w Olzie. Czarna Księżna także bardzo się uradowała i takv powiedziała: 212 / 'l — Panie Boże mnie nie skaraj, ale chwała Bogu, że ten obmierzły pijanica utopił się w Olzie! A żeby mieszczanie nie pyskowali, odtąd nosiła czarne szaty na znak wielkiej rzekomo żałoby i smutku. Wszyscy byli więc uradowani, że pijany książę Kalasan-ty z Pogwizdowa, który na wszystko gwizdał, znalazł się na dnie Olzy między utopcami, a martwili się tylko karcz marze cieszyńscy, poprawiali opadające spodnie z wiel kich swych brzuchów, drapali się po łbach i narzekali: — O, jerum pajtasz! Szkoda naszego księcia! — A po jakiemu szkoda, aże po jakiemu? — dziwili się mieszczanie. — Bo teraz pójdziemy na dziady! — A po jakiemu na dziady, aże po jakiemu? — Bo mamy pełne piwnice beczek z najprzedniejszym winem uherskim, które tylko imć pan książę Kalasanty z Pogwizdowa wypijał z przygodnymi pijakami, płacił za nie dukatami, a teraz kto nam to wino wypije, aże kto? O, jerum, pajtasz, jerum, przejerum!... — No, wielkie rzeczy! Wypijecie je sobie sami! — pocieszali ich mieszczanie. — A, żebyście diabła zjedli! — gniewali się karczmarze i znowu się martwili. I tak bardzo się martwili, że im resztki kudeł na łbach posiwiały, nosy ich spuściły się na kwintę, tęgie brzuchy opadły, a wino w ich piwnicach kwaśniało i zamieniało się w ocet. I tak wszyscy radowali się poza karczmarzami, a najbardziej radowali się krejczowie, bo mieli teraz sporo roboty. Musieli bowiem przeszywać zbyt obszerne kabaty karczmarzy na ciaśniejsze kabaty, a spodnie w pasie ukrócać, by nie spadały z ich chudnących brzuchów. I wtedy sam cechmistrz krawiecki, Hanys Fernol ze Żabińca, powiedział bardzo mądre słowa, które zapisano gotyckimi literami w księdze cechowej: 214 — Nie ma złego, co by na dobre nie wyszło!... I wszyscy krejczowie byli ogromnie dumni, że ich cechmistrz, pan Hanys Fernol, powiedział takie mądre słowa. Sława tych mądrych słów rozeszła się rychło po całym Cieszynie i w końcu dotarła na zamek do Czarnej Księżny. Kazała je sobie powtórzyć raz i drugi, a gdy w końcu chudy cechmistrz Fernol, kłaniający się do ziemi, powtórzył je po raz trzeci, Czarna Księżna stuknęła się palcem w czoło i rzekła: — Już wiem!... Ale nikomu nie powiedziała, co już wie. W całym Cieszynie zastanawiali się teraz wszyscy mieszczanie i mieszczki i kto tylko, co też Czarna Księżna już wie, a nikt nie mógł wyspekulować, co już wie. Czarna Księżna zaś zwołała wielką naradę, książęcą, zaprosiła nawet starego Szpernola, który był kopidołem, umiał trochę po łacinie i przewędrował kęs świata chodząc po rozlicznych pąciach do cudownych obrazów—Matki Boskiej, jak do Frydku, do Kalwarii, ba nawet.do Piekar i jeszcze dalej. A gdy się wszyscy zgromadzili w zamkowej ¦feorrinacie, a więc chudy burgrabia z zamkowymi kluczami za pasem, cienki ochmistrz dłubiący słomką w zębach, piegowaty koniuszy cuchnący kobylińcami, szczerbaty mincarz, który wybijał fałszywe monety w zamkowej mennicy, gruby kapelan zamkowy, cechmistrz krawiecki Fernol i kopidoł Szper-nol — gdy się wszyscy zgromadzili, weszła Czarna Księżna i rzekła: — Już wiem! — A co wie wasza książęca mość? — zapytał kopidoł Szpernol. — Już wiem, że nie ma nic złego, co by na dobre nie wyszło! — rzekła księżna. Wtedy wszystkich zebranych aż zatkało ze zdumienia nad tak mądrymi słowami i przez długą chwilę kiwali tylko głowami, drapali się małym palcem po niej, strzelali 215 " ^CW • ¦>; ,».„ r ¦ »f '"-f.k- palcami i cmokali raz po raz. A gdy w końcu przestali sję już dziwić, Czarna Księżna rzekła: — Chcę mieć syna, a wy radźcie, jak to uczynić! — i poszła. Przez trzy dni i trzy noce tamta rada książęca radziła, jak to uczynić, by Czarna Księżna mogła mieć syna. W końcu uradzili i co uradzili, poszli z tym do Czarnej Księżny. Gadał kopidoł Szpernol, jako że kęs świata zwędrował, reszta rady książęcej tylko kiwała głowami. Szpernol zaś klarował Czarnej Księżnej, że nic łatwiejszego, jak mieć syna. Ojciec tego syna musi być jednak nie.byle jaki. Ho, ho! Każdy by chciał być ojcem syna Czarnej Księżnej, lecz figa z makiem! To musi być człowiek, hyrny, szumny, urodziwy, silny, zręczny, potrafiący trafić z flinty w dukata rzuconego w górę, umiejący czarować, nie lękający się ani regimenta diabłów, zdolny złapać kulę w powietrzu, gdy ktoś do niego strzeli i tą kulą cisnąć w przeciwnika i trafić go w czoło, musi to być... — Dobrze, dobrze! — przerwała mu Czarna Księżna. — A jest taki człowiek na świecie? — Jest! I to jeszcze jaki? Ho, ho! Gdy idzie groniami, lasy kłaniają mu się w pas, gdy idzie doliną, ziemia dudni pod jego nogami, gdy ciśnie obuszkiem, obuszek odcina wierzchołek najwyższej jedli, a dziewczyny na jego sam widok stają się zapłodnione i rodzą mocarzy... Słuchała Czarna Księżna i słuchała. A potem jęła pytać: — Powiadasz, że trafi ze strzelby w dukata rzuconego w powietrze? — Trafi! — rzekli wszyscy. .— I umie czarować? — Umie! — rzekli znowu i skłonili się nisko do ziemi. — I łapie kule, gdy ktoś do niego strzeli? — Łapie! — zahuczało w zamkowej świetlicy. — I ciśniętym obuszkiem ścina wierzchołki jedli? — Ścina! — odpowiedzieli jej wielkim chórem. — I nie lęka się całego regimentu diabłów? — Nie lęka! — wrzaśli wszyscy i jęli się bić w piersi na znak, iż to szczera prawda. — I dziewczyny na jego widok stają się zapłodnione i rodzą mocarzy? — Jak Bóg nad nami! — potwierdzili tamci i podnieśli dwa palce prawej dłoni w górę na znak, iż mówią prawdę. — A gdzie przebywa ten piękny człowiek? — Na beskidzkich groniach! — wyjaśnił za wszystkich kopidoł Szpernol, jako że on najwięcej wiedział. — A jak się nazywa? — Ondraszek! Najsławniejszy hejtman zbójnicki! — Z Ondraszkiem chcę mieć syna! — rzekła teraz Czarna K.siężna i poszła "do komory, by się przebrać w białe szaty i by się odtąd nazywać Białą Księżną. I nazajutrz pojechały książęce^pOsły na_ beskidzkie gro-nia, by nakłonić najsławniejszego hejtmana zbójnickiego, Ondraszka, żeby się ożenił z Białą Księżną i miał z nią syna. Ondraszek przyjął posłów, wysłuchał ich i powiedział, że dobrze. Wprawdzie będzie mu żal zbójnickiej swobody na beskidzkich groniach, lecz spróbuje, jak mu też będzie smakował książęcy chleb. — A czemu wasza księżna domaga się syna? — zapytał jeszcze. Posłowie rzekli mu na to: — Bo nasza Biała Księżna pragnie mieć dziedzica, który by po jej śmierci godnie włodarzył w jej księstwie. — A duże to księstwo? — Ho, ho! — rzekli posłowie. 217 Ondraszek pomyślał, że jeżeli „ho, ho!", to chyba bardzo duże. — A dukaty są w jej szkatule? — Ho, ho, ho! — rzekli posłowie. Ondraszek rzekł więc do swych kamratów, że jedzie do Cieszyna, gdzie spróbuje książęcego chleba, żeby się nie rozchodzili, bo wszystko mu się wydaje, że ten chleb będzie ościsty i czy będzie ościsty, czy nieościsty, wróci na beskidzkie gronia. To rzekłszy wsiadł na czarnego konia i pojechał na cieszyński zamek. Wesele trwało cały tydzień, wypito sto beczek najprzedniejszego wina uherskiego, zjedzono sto najtłustszych wołów, muzyka grała od rana do wieczora, od wieczora do rana, a Ondraszek tańczył z Białą Księżną. Ondraszek zdarł w tańcu sto par butów, a Biała Księżna sto par trzewiczków. I całe miasto tańczyło wraz z Ondraszkiem i Białą Księżną i wszyscy ogromnie się weselili. Przez cały tydzień nikt nie umarł w mieście, nadworni śpiewacy zaś ochrypli i pod siódmy dzień już tylko piszczeli miłosne pieśniczki, które wyśpiewywali pod zamkowymi oknami. Jedyny policjant miejski, pan Pietrula, przez cały tydzień był pijany i trąbił wino w komorze od rana do wie- CZOfil; Potem, po wielu miesiącach urodził się Białej Księżnie i Ondraszkowi syn wielce urodziwy. I znów przez cały tydzień było wielkie wesele na zamku i w mieście, wypito dziewięćdziesiąt dziewięć beczek wina, zjedzono dziewięćdziesiąt dziewięć najtłustszych wołów, muzykantom wyprostowały się trąby, gdyż tak mocno w nie dmuchali przez cały tydzień, śpiewacy ochrypli tak bardzo, że pod siódmy dzień skrzypieli jak stare drzwi na zardzewiałych zawiasach, a mały syneczek doił wino z dzbanka i wierzgał nóżkami w kołysce. 218 Podczas tych siedmiu dni ochrzczono go i dano mu na imię Zeflik. I był Zeflik. Wykapany Ondraszek! Ondraszek pobył jeszcze na zamku przez kilka dni i potem tak powiedział: — Dość mam twego książęcego chleba, mości księżno! Jadę do swoich chaśników! — i wsiadł na czarnego konia, i pojechał na beskidzkie gronia. No i dobrze. Zeflik rósł i rósł, lata mijały. Biała Księżna siwiała pomaleńku, a gdy Zeflik miał już osiemnaście lat, zaczęła pisać testament. W tym testamencie książęcy skryba pisał wszystko rzetelnie, co mu dyktowała Biała Księżna. A więc że jej syn Zeflik odziedziczy po jej śmierci całe księstwo, pełny wór dukatów, sto pięćdziesiąt osiem beczek wina uherskiego i czarodziejską różdżkę zamkniętą w złotej szkatule, złota-szkatuła zaś z czarodziejską różdżką schowana jest w tajemnej skrytce, o której Biała Księżna powie Zeflikowi do ucha, gdy^bfdzie umierała. I kazała skrybie dopisać jeszcze, że jej życzeniem jest, by Zeflik ożenił się z najpiękniejszą księżniczką, a tę najpiękniejszą księżniczkę ona sama mu wyszuka. I kropka. Gdy testament był już napisany, wezwała Zeflika i przeczytała mu go od góry do dołu. I rzekła jeszcze, że jutro wysyła postów do dalekiego świata, by szukali dla niego najpiękniejszej księżniczki, z którą się ożeni. Zeflik wysłuchał grzecznie, a potem rzekł: — Darmo, larmo, pani matko! Ale nie chcę żadnej księżniczki! — A po jakiemu nie chcesz, aże po jakiemu? — zdumiała się Biała Księżna. — Bo ja kocham Stazyjkę! — Jaką Stazyjkę? — Służebną dziewczynę... 219 — Cóż ty pleciesz? Jaką służebną dziewczynę? Skąd ona? -----Z Tarnowskich Gór... — Z książęcego rodu? — Nie. Z gwarkowego rodu... -— Przyprowadź ją! Niech ją zobaczę! — rzekła i była pełna gniewu. Zeflik przyprowadził Stazyjkę i wtedy zdawało się wszystkim dworzanom, iż poranna jutrzenka rozgorzała w posępnej komnacie, że zakwitła w niej najpiękniejsza róża, a gdy Stazyjka podniosła oczy, wszystkim się wydawało, że patrzą w niebieski błękit, a gdy zaczęła mówić, wszystkim się zdawało, że słuchają najsłodszego kląskania słowika. — To ci jest moja wybrana, pani matko! — rzekł Zeflik i nisko się ukłonił, trzymając Stazyjkę za dłoń. A wszystkim się wydawało, że Zeflik nie dłoń Stazyjki, lecz najcudowniejszą lilię trzyma w swej ręce. Co się potem stało, kroniki miasta Cieszyna ze smutkiem wspominają. Biała Księżna bowiem kazała wysiec rózgami Stazyjkę i wyświecić ją z zamku i miasta na cztery mile daleko. A ponieważ Zeflik chciał ją bronić i porwał się z obuszkiem na zamkowych dworaków i na oprawczego mistrza, i szpetnie ich porąbał, a potem stawiał się hardo wobec matki, przeto matka wpadła w okrutny gniew. Pobiegła do komory w narożnej baszcie, weszła do komina, wydobyła spory kamień ze ściany, wymacała w dziurze złotą szkatułę z czarodziejską różdżką i wróciła do komnaty, gdzie czekali dworzanie wielce przerażeni i hardy Zeflik, wsparty dłonią na obuszku. Gdy dworzanie zobaczyli wracającą Białą Księżnę ze złotą szkatułką w dłoniach, jeszcze bardziej się przerazili, gdyż ich Biała Księżna była teraz czarną księżną. "Tak bardzo była powalana sadzą z tamtego,, komina. 220 — Ostatni raz pytam cię! — zasyczała gniewnie na Zeflika. — Ożenisz się z tą księżniczką, którą ci wyszukam? — Ożenię się ze Stazyjka! Wygnałaś ją, kazałaś wysiec rózgami, ale ja pójdę za nią aż do Tarnowskich Gór, odnajdę i ona będzie moją miłą, a żadna inna. — To bądź przeklęty, ty wyrodny synu zbójnika! — wrzasła Czarna Księżna — gdyż znowu była już nie białą, lecz czarną księżną — i uderzyła go czarodziejską różdżką wyjętą ze złotej szkatułki. I ledwie to rzekła i ledwie go uderzyła czarodziejską różdżką, patrzą się wszyscy i o święty Boże!... Prześliczny książę Zeflik przemienia się w węża, ze złotą koroną na głowie. I wszyscy już teraz wiedzieli, że nie ma księcia Zeflika, a jest wąż Złotogłowiec i że będzie nim do końca świata, jeżeli nikt się niejmajdzie, który by zdjął z niego matczyne przekleństwo. -^ Wąż Złotogłowiec wyfrunąkgrzez okno komnaty i poleciał na beskidzkie gronia i ukryPsię W ogromnej pieczarze na górze Goduli. A gdy opuszczał komnatę, zahuczały ogromne grzmoty na niebie, zgasło słońce, spadła wielka ciemność, pioruny biły, wicher wył, że wszyscy padli na posadzkę, zakryli głowy ramionami i krzyczeli ze strachu. A gdy po długiej chwili grzmoty ucichły, pioruny przestały bić i ustąpiła ciemność, a słońce znowu się pojawiło na niebie, dworzanie podnieśli głowy i uciekli z komnaty. Ujrzeli bowiem, że na książęcym tronie siedzi martwa Czarna Księżna, gdyż piorun w nią wyrżnął. I już nie było Czarnej Księżny. A gdy ją na trzeci dzień chciano pogrzebać okazało się, że ziemia nie chce jej przyjąć. Kopidoł Szpernol trzy razy opuszczał w grób trumnę z Czarną Księżną, ziemia trzy razy wyrzucała trumnę na wierzch. Wtedy wszyscy widzieli w tym karę Bo- 221 ską za tę krzywdę, jaką Czarna Księżna wyrządziła Zefli-kowi, zamieniając go w węża Złotogłowca, i za krzywdę, jaką wyrządziła Stazyjce z Tarnowskich Gór. Uradzili przeto, że trumnę z Czarną Księżną włożą na zwykły wóz zaprzężony w cztery czarne woły i niechaj owe woły jadą z nią, dokąd ich oczy poniosą. I tak zrobiono. Włożono trumnę z Czarną Księżną na zwykły chłopski wóz zaprzężony w cztery czarne woły i kazano im pójść dokąd oczy poniosą. Woły ciągnęły powoli, statecznie, a ludzie szli za wozem i patrzyli, co teraz będzie. Ledwie jednak woły dotarły za miasto, wszyscy uciekli, bo ujrzeli, jak za wozem czołga się wąż Złotogłowiec ze złotą koroną na głowie, a koło niego cały regiment węży, żab i jaszczurek. I tyle jeszcze widzieli, że woły dotarły z trumną Czarnej Księżny na cierlicki kopiec i tam zapadły się w ziemię wraz z wozem i trumną. A wąż Złotogłowiec pofrunął na wielkich nietoperzowych skrzydłach na górę Godulę do pieczary, cały zaś regiment węży, żab i jaszczurek rozbiegł się po świecie. Rozeszła się wieść po dalekim kraju, że Czarną Księżnę piorun wyrżnął za karę, iż skrzywdziła swego syna Zeflika i jasnowłosą Stazyjkę. I rozeszła się wieść, że Zeflik został przemieniony w węża Złotogłowca i że przebywa w pieczarze na górze Goduli. I byli śmiałkowie ze zbójnickiej familii Ondraszkowej, którzy pragnęli przychylić nieba swemu staremu i siwemu hejtmanowi On-draszkowi i gotowi byli pójść w tamtą pieczarę na górze Goduli, by spotkać się z Wężem Złotogłowcem i zanieść mu pozdrowienie zasmuconego ojca Ondraszka. Poszli ci najodważniejsi, lecz rychło wrócili i rzekli staremu On-draszkowi: — Byliśmy w pieczarze na górze Goduli, szukaliśmy twego syna Zeflika, przemienionego w węża Złotogłowca, lecz nie znaleźliśmy go wsale. 222 — I poszliśmy z kagankami w głąb pieczary — mówili inni zbójnicy — lecz pieczara zamieniła się w chodnik wykuty w skale i szliśmy i szliśmy, aż doszliśmy po kilku dniach do dziwnych ludzi, którzy grzebali w ziemi za srebrem. Gdy nas ujrzeli, uciekli przestraszeni, bo myśleli, że złymi duchami jesteśmy... — I nie odszukaliście mego synka? — zapytał zasmucony stary Ondraszek. — Nigdzie go nie widzieliśmy, chociaż pilnie za nim patrzyliśmy... — Ja poszedłem najdalej — zaczął teraz najstarszy zbój o wyżganym oku i o pokiereszowanej gębie — lecz drogę zastąpił mi jakiś srogi chłop, duch to był, czy nie--duch, diabli go tam wiedzą, szpetny na gębie, z końskim kopytem zamiast lewej stopy, z gęby buchał mu ogień i miał wilcze zęby. Nie lękam się samego diabła, lecz gdy tego cudaka ujrzałem, zimny pot wystąpił mi na czoło. Że jednak -miałem priy~ sobie" ziele przytulię, strzegące człeka przed złymi duchami, przeto wdałem się z nim w pogwar-kę. I dowiedziałem się od niego~,~Tżc to-jest zły duch tarnowskich gór, że nazywa się Szarlej, że dybie na życie gwarków, że już zatopił góry bytomskie i olkuskie, że teraz zamierza zatopić tarnowskie góry, a wąż Złotogłowiec jest, owszem... Lecz nie dokończył, bo znienacka zerwał się, pierdnął ze strachu i wlazł do skały... — Czemu uciekł do ściany? — zaszeplenił łysy Ondraszek, jako że już zęby zjadł na zbójnikowaniu i mocno się przy tym zestarzał. — Bo czachą... — Czym? — zaciekawił się Ondraszek. — Takim chodnikiem wykutym w skale przez tarno-górskich gwarków przyczołgał się wąż Złotogłowiec. Prze-naremna światłość biła od niego, gdyż na głowie miał złotą koronę. I wtedy uciekłem... 223 — Czemuś uciekł? — nasrożył się Ondraszek. — Hejtmanie! Już widziałem kierdel diabłów z krowimi i prosięcymi ogonami — sumitował się stary zbójnik — widziałem regiment utopców suszących pierzyny na brzegu Olzy po południowym Anioł Pańskim, widziałem kupę jaroszków strzegących twoich zbójnickich dukatów na górze Ochodzitej, przepędzałem mory cyckające krew ze śpiącego człowieka, widziałem nocznice zwodzące pijaków na barzyny i trzęsawiska, widziałem szpetne połednice, koślawe strzygonie i wiele inszych duchów, lecz węża Zło-togłowca jak żyw jeszcze nie widziałem. I chociaż, nie chwalący się, gotowym pójść do samego piekła, by Lucyferowi wydrzeć twój cyrograf, hejtmanie, którym zaprzedałeś duszę diabłom, gdy ujrzałem Złotogłowca — nie wytrzymałem. Uciekłem!... — Źle zrobiłeś! — rzekł na to Ondraszek. — Źle zrobiłeś! — rzekli wszyscy zbójnicy, a było ich jeszcze jedenastu. — Źle zrobiłem! — przyznał się ze skruchą stary zbójnik Kręcichwost. — Teraz pójdziesz w dolinę i dowiesz się, jak zdjąć przekleństwo z mego syna Zeflika zamienionego na węża Złotogłowca! — rozkazał Ondraszek. I stary zbójnik, Teofil Kręcichwost, o wyżganym oku i o pokiereszowanej gębie, poszedł w dolinę, by się dowiedzieć, w jaki sposób zdjąć przekleństwo z syna On-draszka, zamienionego w węża Złotogłowca. Przebrał się więc za kalwaryjskiego dziada, by nikt nie poznał — iż należy do zbójnickiej familii, obwiesił się różańcami i szkaplerzami i ruszył w dolinę. Szedł i szedł, aż przyszedł do ogromnego lasu. W tym lesie napotkał bardzo starego pustelnika z długą białą brodą. Pustelnik doił kozę i mruczał pacierze. I Kręcichwost dowiedział się 224 od niego, że węża Złotogłowca może wybawić jedynie ktoś taki, kto by z miłości doń gotów życie oddać. — A jest ktoś taki? — zapytał zafrasowany zbójnik Kręcichwost. — Jest! • — A kto taki? — Dziewczyna o złocistych włosach, głosie jak kląskanie słowika, o takich oczach, jakby w nich było niebo, o sercu w którym przelewa się najsłodszy miód, o dłoniach podobnych do lilii, o krasie najpiękniejszej róży, 0 uśmiechu podobnym do uśmiechu dziecka, o miłości tak wielkiej jak sama śmierć... Dużo tego naopowiadał, a zbójnik Kręcichwost słuchał i kręcił głową. — O jej, za sto lat nie znajdę takiej dziewczyny! — za-biadolił. — Znajdziesz! — rzekł na to pustelnik. — Tylko idź prosto za nosem, nie sk-ffcąjąe ani na prawo, ani na lewo. Pójdziesz tak długo, aż na łące spotkasz dziewczynę pasącą owce. Poznasz ją, bo już cfhezekłem, jak wygląda. Przywiedź ją wtedy do mnie... — A pasące się owce? — zafrasował się znowu Kręcichwost. — ...zostawisz na łasce bożej. Przywiedziesz więc ową dziewczynę do mnie, nazywa się Stazyjka... — Ładnie się nazywa!... — Nie przerywaj mi, zbójniku! Przywiedziesz więc oną Stazyjkę do mnie, a ja jej powiem, co ma czynić, by zdjąć przekleństwo z umiłowanego. — To wąż Złotogłowiec jest jej umiłowanym? — Rzekłeś prawdę i widzę, żeś bystrego rozumu! Idź przeto, jak ci rzekłem! I czyń, jako ci rzekłem! Kręcichwost poszedł więc prosto za nosem i szedł, szedł 1 szedł, aż przyszedł na wielką łąkę. Dziwna to była łąka, bo jakby rozorana, na ręby przewrócona, pełna jakichś 15 — W wiergulowej dziedzinie dziur, usypisk, a trawa na niej była skąpa i chuda. Pasły się tam owce, a na największym usypisku siedziała dziewczyna taka, jak ją opisał pustelnik. Była ogromnie smutna i śpiewała żałosną piosenkę tak bardzo żałosną, że staremu Krecichwostowi zaczęło się serce krajać na drobniutkie ćwierci. Dziewczyna bowiem śpiewała: Świecie, świecie, świecie marny, Przepadł dlo mnie Zejlik szwarny. Przepadł dlo mnie, odszedł preczka Wziął kluczyki od serdeczka. Jakie nie móm sie smucić, Kiedy on już sie nie wróci, Świecie, świecie, świecie marny, Przepadł dla mnie Zejlik szwarny... — Nie przepadł! — zawołał na nią Kręcichwost. I wytarł dwie łzy, co mu oczy zamgliły. — Nie przepadł twój Zeflik szwarny, dziouszko! Nie lamentuj, nie narzekaj!... Była to bowiem Stazyjka, miłośnica księcia Zeflika. — Nie przepadł! Jak mnie tu widzisz! — powtórzył znowu zbójnik. — A nie cyganicie wy, pobożny pątniku? — i jej lica pokraśniały, a jej smutne oczy przemieniły się w drobiny rozsłonecznionego nieba. — Nie robię z gęby cholewy, Stazyjko! — rzekł na to Kręcichwost. I powiedział jej, by owce zostawiła na łasce bożej, a poszła z nim do starego pustelnika w ogromnym lesie, pustelnik zaś powie jej wszystko, co a jak. Co ma uczynić i jak zdjąć przekleństwo Czarnej Księżny z księcia Zeflika... Stazyjka uwierzyła. Zostawiła więc owce na łasce bożej i poszła ze starym Kręcichwostem w daleki świat do ogromnego lasu. v 226 I szli, szli i szli, aż przyszli do pustelni w ogromnym lesie. Pustelnik doił kozę i mruczał pacierze. Lecz gdy spostrzegł idących, przestał doić kozę i przestał mruczeć pacierze, plasnął w dłonie i zawołał: — Zbójniku, tobie pisana korona niebieska po śmierci, a Stazyjko, tobie pisana miłość tak wielka jak śmierć!... Potem rzekł jeszcze, by Stazyjka wróciła do siebie, by przebrała się za chłopca, by poszła do najgłębszej dukli gdzie się kiedyś srebro znajdowało, lecz już go tam nie ma, gdyż zabrał je zły duch Szarlej i by szukała tego srebra. — Jakże mam szukać srebra, jeżeli je zły duch Szarlej zabrał? — zasmuciła się Stazyjka. — Szukaj tak długo, aż znajdziesz... I powiadam ci, że je znajdziesz. Nazbieraj tego srebra, dużo. A gdy go już będziesz miała dosyć, przemienisz się w kuźnika i roztopisz je i odlejesz srebrmL_dzwon ze srebrnym sercem. Lecz to ci powiadam, że w tym srabrnym dzwonie musi być twoje serce... -^.^ — Nie rozumiem, panie pustelniku! — zafrasowała się Stazyjka. — Wszystko zrozumiesz, jeżeli twoja miłość ku księciu Zeflikowi, zamienionemu w węża Złotogłowca, będzie tak wielka jak sama śmierć! A teraz zastanów się, Stazyjko! Jeżeli wrzucisz swoje serce w roztopione srebro, to ulany z niego dzwon będzie miał twoje serce, a gdy po raz pierwszy nim zadzwonisz, przekleństwo Czarnej Księżny będzie zdjęte z Zeflika, lecz ty będziesz już bez serca... Wybieraj ! — Już wybrałam! — rzekła Stazyjka i poszła. Szła, szła, aż przyszła na łąkę, gdzie pasły się jej owieczki. Pozostawiła je na łasce bożej, przebrała się w domu za chłopca, wzięła kaganek, wzięła kilof i zstąpiła do najgłębszej dukli, gdzie kiedyś było srebro. 227 Widzieli to gwarkowie i wołali na nią: — Nie schodź tam, synku — myśleli bowiem, iż to chłopiec — bo tam nie ma srebra, a jest tam zły duch Szarlej. Głowę ci urwie, wodą zaleje, strop nad tobą za-rwie... A inni wołali: — Nie schodź tam, synku, bo tam siedzi Erdgajst z brodatymi karzełkami, którzy tu przywędrowali za frankońskimi gwarkami. Erdgajst głowę ci urwie, wodą zaleje, strop nad tobą zarwie! A najstarszy bachmistrz tarnogórski tak jej powiedział: — Jeżeli już, synku, koniecznie chcesz tam szukać srebra, to gdy będziesz w ciężkiej obieży, zawezwij pomocy naszej patronki, świętej Barbórki, a w lżejszej obieży przywołaj naszego ducha Skarbnika! Oni ci pomogą... — Dziękuję wam, panie bachmistrzu — rzekła Stazyjka przebrana za chłopca — nie lękam się ani złego ducha Szarleja, ani złego ducha Erdgajsta, ani jego brzydkich, brodatych karzełków, mam-ci ja bowiem przy sobie cudowne ziele, przytulię, co mnie ochroni przed złością Szarleja i Erdgajsta... I zstąpiła po spróchniałych drabinach w najgłębszą duklę. Szła jedną czachą, woda kapała jej na głowę, mroki przed nią rozstępowały się, piszczały nietoperze i w Sta-zyjczyne złote włosy chciały się wplątać, a tu przed nią umykają śmieszne karzełki z długimi brodami i w śmiesznych spiczastych kołpakach na dużych głowach i coś gęgają w cudzoziemskiej mowie, po turecku, czy egipcjańsku lub zgoła po niemiecku, a tu uciekają przed nią jakieś cudaki o wytrzeszczonych oczach i wrzeszczą jakby je ze skóry obdzierano. Stazyjka wiedziała, że te cudaki — to szpetne duszki. przezwane wietrunkami usiłujące czynić na paskudę gwarkowi. I Stazyjka nic. Idzie śmiało drugą czachą, idzie śmiało trzecią czachą, aż tu naraz stanął przed nią obrzydliwy chłop z wielką paszczęką, z paszczęki bucha mu płomień, a zamiast lewej stopy ma końskie kopyto. Stazyjka poznała, iż to Szarlej. — Ha, mam cię! — zaryczał Szarlej i zasmrodził z paszczęki siarkowym dymem. — Poczekaj, łeb ci urwę! 1 już sięgał pazurami po głowę Stazyjki, lecz Stazyjka rzuciła mu w ślepia przytulię. Szarlej ryknął jeszcze mocniej, pierdnął szpetnie i znikł w ścianie. I już nie było Szarleja. I znowu Stazyjka szła i szła przez dziesiątą czachę, przez setną czachę, aż doszła do przodku, gdzie kiedyś kopano za srebrem. Wbiła hak kaganka do zbutwiałego stempla i zaczęła kopać kilofem. Kopała i kopała a srebra ani śladu. Kuła kilofem w skałę i kuła przez cały dzień i przez całą noc, a srebra jak nie ma, tak nie ma. I wtedy z wielkiej -żałości rozpłakała-, się rzewnie, a łzy tak duże jak groch spadały z jej lic na skałę. I co która łza upadła, w tym oka mgnieniu zamieniła "5rę~4^ kroplę srebra tak dużą jak groch. I tych Stazyjczynych łez było tak wiele, że gdy w końcu przestała już płakać, zdumiona ujrzała koło siebie tyle kropel srebra, że aż na dziwy. Zbierała je więc i zbierała, a gdy uzbierała spory wór, wiedziała, że wystarczy go na ulanie srebrnego dzwona ze srebrnym sercem. Ale jak tu unieść taki ciężki wór srebra?... I pomyślała że gdyby tu był duch Skarbnik, to by jej z pewnością pomógł. I zaledwie tak pomyślała, aż skąd się weź, to się weź, stoi przed nią srogi chłop o niebieskich oczach, z białą brodą, w ubraniu bachmistrza, z kagankiem o czerwonym świetle i tak powiada: — Jestem tarnogórski Skarbnik i strzegę gwarków przed złym duchem Szarlejem i frankońskim Erdgajstem i jego karzełkowatą hołotą. Mam do pomocy bożęta, a jestem sługą patronki gwarków, świętej Barbórki. Posłała mnie tu święta Barbórka, żeby ci pomóc zanieść wór srebra pod duklę i ustrzec przed Szarlejem i Erdgajstem! Idziemy! Zarzucił wór ze srebrem na ramię i aż stęknął, gdyż był tak bardzo ciężki. Lecz to nic. Idą więc jedną czachą, idą drugą czachą, wchodzą do trzeciej, aż tu naraz patrzą się, a czarna woda grzmi sztolnią, wali spieniona, leci, ryczy i zatopić usiłuje. Stazyjka pomyślała, że to już jej śmierć w topieli pisana i przeżegnała się na wszelki wypadek i duszę poleciła Bogu. Inaczej jednak pomyślał Skarbnik. Zaklął bardzo szpetnie od jasnych pieronów i wrzasnął: — święto Barbórko, patronko gwarków, ratuj! — Ratuj! — zawołała Stazyjka. I skąd się weź, to się weź, naraz stała się w sztolni wielka jasność, a w tej jasności stanęła święta Barbórka i szatą zasłoniła Skarbnika i Stazyjkę przed napierającą wodą. Woda zasyczała, spieniła się i zaczęła uciekać. I nie minęło pół pacierza, wody już nie było, święta Barbórka zaś znikła, zgasła jasność, zostały tylko tlejące kaganki Stazyj-ki i Skarbnika. — To była robota Szarleja! — rzekł Skarbnik i szedł dalej, a za nim bieżała Stazyjka. Idą, idą, aż tu naraz patrzą się, a tu wyłazi z głębi czachy cały regiment koboldów, wietrunków i inszej hołoty, a na jej czele kroczy srogi chłop z czarną brodą, o zbójeckich oczach, o wyszczerzonych kłańcach i wrzeszczy po niemiecku na swoją bandę, by stemple łamała... Wietrunki i karzełki rzuciły się na stemple i zaczęły je łamać i strop jął pękać i już miejscami sypał się kamień, a Erdgajst — on to był bowiem — tylko komenderuje po niemiecku i wrzeszczy, by szybciej łamali stemple. Wtedy Skarbnik zrzucił * ramienia wór ze srebrem, wbił 230 hak swojego kaganka do stempla, popluł w dłonie, roztarł, uchwycił krzepko kilof i zawołał: — A ty, pieroński giździe zagiżdżony! I jak nie skoczy na Erdgajsta, jak nie skoczy na tamtą jego piszczącą hołotę, jak nie zacznie młócić kilofkiem, walić po łbach, kląć, ciskać pieronami, wydziwiać, że Chryste Boże!... Powstała taka straszna batalia, że aż strach! I nie trwało ani ćwierć pacierza, a już wszystka tamta hałastra pouciekała, wrzeszcząc wniebogłosy, a za nią kusztykał srodze poturbowany Erdgajst. I pozostało po nich tylko trochę smrodu i kilka połamanych stempli, trochę kudeł z brody Erdgajsta, trochę wybitych zębów już nie wiedzieć czyich, czy Erdgajsta czy tamtych drapichru-stów i już było wszystko dobrze. Skarbnik zarzucił znowu wór ze srebrem na ramię i oglądnął się- za Stazyjkęr Stazyjka zaś siedziała pod ociosem i szeptała pacierze.. "*¦ — Chodź, Stazyjko, a nie srrloksiej —- rzekł do niej. Stazyjka przestała się już lękać i pobieżała za Skarbnikiem. Skarbnik pomógł jeszcze wynieść wór ze srebrem przez duklę na powierzchnię i wrócił pod ziemię, a Stazyjka była ogromnie rada, że teraz wytopi srebro, uleje z niego dzwon i zadzwoni, a wtedy jej umiłowany książę Ze-flik będzie wybawiony. I tak też stało się, jak myślała. Z gwarka przemieniła się w kuźnika i jęła przetapiać srebro w kuźniczym piecu, a małe bożątka zbiegły się z całej okolicy i dymały jej kuźnicze miechy. Wielki ogień buzował w piecu, a z pieca ciekło srebro srebrną strużką, a bożątka dymały miechy i wszystko było dobrze. Mało! Zbiegli się wszyscy tarnogórscy kuźnicy, gwarkowie, bach-mistrzowie, dymarze, smelcarze, węgiel nicy, kowale, koszy-tarze i miły Bóg wie kto jeszcze i pomagali Stazyjce wyto- 231 pić srebro, a roztopione srebro skierować piaskową rynienką do formy, w której miał dzwon powstać. Zwie-dzieli się bowiem iż ten przedziwny chłopiec nie jest chłopcem, lecz miłośnicą zaklętego księcia Zeflika i że tym srebrnym dzwonem pragnie wyzwolić go z przekleństwa. I ciekło srebro do dzwonowej formy, aż znienacka zjawił się w tamtym tłumie stary pustelnik i zawołał: — Stazyjko! Miłujesz ty Zeflika ponad śmierć? — Miłuję, boć on mój jedyny! — A gotowaś swoje serce ofiarować onemu powstającemu dzwonowi? — Gotowani życie oddać za wybawienie Zeflika! A cały ogromny tłum gwarków, kuźników, smelcarzy, węgielników, kowali, koszytarzy i bachmistrzów stał z rozdziawionymi gębami i słuchał tej dziwnej mowy. I ogromnie się cudował. — Pytam się po raz drugi! Gotowaś oddać swe serce temu dzwonowi, dziewczyno? — Gotowam, jeżeli głos jego zdejmie przekleństwo z mojego Zeflika. — Nie będziesz żyła, jeżeli swe serce oddasz temu dzwonowi — zaczął znowu pustelnik — lecz wtedy głos jego zdejmie przekleństwo z księcia Zeflika, a dzwon zawieszony na wieży chronić będzie gwarków przed złym duchem Szarlejem i szpetnym Erdgajstem, przed kobol-dami i wietrunkami. Lecz ty nie będziesz żyła... — Niechaj nie żyję, byleby tylko mój Zeflik umiłowany żył... I by moje serce w srebrnym dzwonie strzegło gwarków przed Szarlejem i inszymi złymi duchami! — Dobrze więc! — rzekł pustelnik, a wszystek tłum gwarków, kuźników, kowali, koszytarzy, węgielników, smelcarzy i bachmistrzów jeszcze bardziej rozdziawiał gę- 232 by i jeszcze bardziej się cudował, i czekał, co teraz będzie. A roztopione srebro ciekło srebrną strużką z kuźniczego pieca i powoli wypełniało dzwonową formę. •— Widzę teraz, iż miłujesz swego Zeflika ponad życie! — rzekł pustelnik. — Nie trzeba aż tak wielkiej ofiary, jak twojego młodego życia, by wybawić Zeflika. Wystarczy, iż to srebro powstało z twoich łez wypłakanych w dukli. Jedynie tylko nakłuję twój serdeczny palec u prawej ręki, by mogło się spełnić twoje wielkie pragnienie, niech twoja serdeczna krew pomiesza się ze srebrem uczynionym z twoich łez... — to mówiąc nakłuł nożem serdeczny palec u prawej ręki Stazyjki i kilka kropel spłynęło zeń do dzwonowej formy i pomieszało się ze srebrem. I dobrze. Gdy potem dzwon zawieszono na wieży na tarnogór-skim rynku i gdy Stazyjka pociągnęła za konopny powróz, dzwon rozkołysał-sie i wtedy popłynął z niego przedziwny ton śpiewny, srebrny ^srebrzysty. I stał się wtedy dziw na flziwami!.^ Oto zatrzęsła się ziemia i wszyscy się patrzą, a tu widzą, że z najgłębszej dukli wywleka się ogromny wąż Zło-togłowiec ze złotą koroną na głowie, czołga się przez łąki i pola, przez usypiska i wądolce, podchodzi do struchlałej ciżby, a dzwon dzwoni i dzwoni. A gdy przyczołgał się do Stazyjki, z węża Złotogłowca stał się znienacka prześliczny młodzian o czarnych kędziorach, o czarnych oczach, w złotej zbroi, przypadł do bosych stóp Stazyjki i zaczął je całować i głaskać białymi dłońmi. Co potem działo się, tego skrybowie miejscy i gwarkowi nie zdołaliby spisać ani na wołowej skórze. Było wielkie wesele, było wielkie święto, był radosny jarmark, bo książę Zeflik żenił się z gwarkówną Stazyjka. Gwarkowie, kuźnicy, koszytarze, węgielnicy, smelcarze, kowale, bachmistrze i kto tylko zjedli na tym weselu sto 233 wołów, wypili sto beczek wina, podarli każdy po siedem par butów w tańcu, a wesele trwało przez siedem dni i przez siedem dni dzwonił srebrny dzwon o srebrnym ser- cu. Potem zajechała wspaniała karoca o czterech białych koniach, Zeflik ze Stazyjką wsiedli i pojechali w daleki świat, a słońce im ogromnie złociło drogę, a ptaki śpiewały miłosne pieśniczki, a pijani gwarkowie, kuźnicy, kowale, koszytarze, węgielnicy, smelcarze i bachmistrze śpiewali ochrypłymi głosami, by młoda para żyła sto lat, a srebrny dzwon ze srebrnym sercem dzwonił długo, radośnie, srebrzyście. A potem jeszcze tarnogórski dzwon dzwonił rano, w południe i wieczorem, dzwonił na Anioł Pański, dzwonił na Szarleja, by uciekał, dzwonił na Erdgajsta, by także uciekał ze swą cudzoziemską hołotą koboldową i wietrun-kową, ochraniał gwarków przed ich złością, a tarnogórscy gwarkowie byli ogromnie radzi, że mają taki cudowny dzwon, który dzwoni do dzisiejszego dnia. A to wszystko działo się w roku 1563. I ja byłem na weselu Stazyjki i Zeflika, miód i wino piłem, a co widziałem i słyszałem, jako tako opisałem. 1958 Legenda o księciu Przemysławie Przed bardzo wielu laty, gdy kalendarze wskazywały rok 1400, panował w księstwie cieszyńskim książę Przemysław z rodu Piastów. Był to bardzo mądry książę, przystojny, zacny i szlachetny, lecz jego doradca, zezowaty Gringolus był chytry, przebiegły, brzydki i zły. Umiał się jednak wkraść w łaski księcia Przemysława, gdyż był mincerzem i w książęcej mennicy wybijał srebrne talary, oraz urniał liczyćtto stu "dwudziestu. Książę Przemysław mieszkał na cieszyńskim zamku, a w dolinie, pod zamkiem szumiała rzeka Olza, w której mieszkały utopce. Były to małe duszki, sięgające człowiekowi do kolan, ogromnie śmieszne, w czerwonych kaba-tkach i porciętach. Nie czyniły nikomu krzywdy, tylko straszyły pijaków wracających z karczmy do domu podczas księżycowej nocy lub czepiały się kół, gdy ktoś z poddanych księcia przejeżdżał w bród rzekę Olzę. Konie wtedy nie mogły ruszyć z miejsca. Lecz wystarczyło rzec takie zaklęcie: „Fiksum, pyrtum i szkopyrtum!", a utopce w tym oka mgnieniu znikały i kryły się w największych głębinach. I byłoby wszystko dobrze, lecz książę Przemysław czuł się bardzo osamotniony. Nie miał już bowiem rodziców, gdyż go odumarli, nie miał ani ciotki, ani siostry, ani nic i dlatego dokuczał mu smutek. Był tylko zezowaty min- 235 cerz Gringolus, który raź po raz skrzeczał do książęcego ucha: — Mości książę, ożeń się, a wtedy nie będziesz taki samotny! Książę Przemysław odpowiadał jemu, że owszem, pojąłby za żonę jakąkolwiek księżniczkę, lecz nie ma między nimi takiej, która by mu do oka wpadła lub jego serce zawojowała. Jednego razu, gdy książę znowu czuł się bardzo osamotniony i błąkał się po zamkowych komnatach smutny i wzdychający, mincerz Gringolus zaskrzeczał mu do ucha: — Mości książę, mam! — Co masz? — Księżniczkę dla ciebie! Ale to jest księżniczka z bardzo dalekiego kraju. Ona wpadnie ci do oka i zawojuje twoje serce. — To dobrze! — poweselał książę. — Jedź, mój wierny Gringolusie po nią! — i polecił mu, by zabrał na drogę mieszek talarów, trzy bochenki chleba, dwa śledzie i by jeszcze dzisiaj ruszył w drogę. Gringolus tak uczynił i pojechał niby to w daleki, zamorski świat po księżniczkę, która by wpadła do oka księciu i zawojowała jego serce. A on tymczasem siadł na chudą szkapę i pojechał do Pogwizdowa, gdzie w tamtejszym zamku siedziała stara wiedźma, księżna Sidonia, parająca się czarami a zła jak wszyscy diasi. Miała ona córkę imieniem Kordula również złą i to tak bardzo, że ludzie nazywali ją osą. Miała długi nos, lekkiego zeza, dużo piegów i brakowało jej dwóch przednich zębów. Matka Sidonia pragnęła wydać ją za mąż, lecz nikt jej nie-chciał, chociaż matka obiecywała złote góry przyszłemu zięciowi. Wiedział o tym Gringolus i już od dawna uknuł z nią 236 ] plan, że Kordulę wydadzą za mąż za księcia Przemysława. Tylko pod jednym warunkiem. — A jaki to warunek? — zapytała Sidonia. — Taki warunek — rzekł Gringolus — że otrzymam beczkę talarów, beczkę kiszonej kapusty, bo ja bardzo lubię jeść kapustę... — I co jeszcze? — ...i kanarka w złotej klatce. — Dostaniesz, Gringolusie — zgodziła się Sidonia — jeżeli, za twoją sprawą moja córuchna Kordula wyjdzie za księcia Przemysława! Pojechał więc teraz Gringolus do Pogwizdowa, by do reszty ubić targu. Kordula, która nic nie umiała, tylko gwizdać, ogromnie się radowała, że tylko czekać, a rychło stanie się księżną na cieszyńskim zamku. I dobrze. A tymczasem książę Przemysław wsiadł na konia i pojechał z dworzanami na polSwanie. Zapuścił się w beskidzkie lasy i jego psy wytropiły Sarenjce. Sarenka uciekała, psy nie mogły jej dopędzić, lecz dopędzał ją książę na rączym koniu. I już był blisko umykającej sarenki, gdy znienacka ujrzał zdumiony, że sarenka wpada na polanę, na polanie biegnie do ślicznej dziewczyny, dziewczyna przygarnia sarenkę do siebie, pragnie ją zasłonić sobą, lecz strzała wypuszczona z łuku księcia Przemysława trafiła nie sarenkę, lecz tamtą dziewczynę. Strzała utkwiła w ramieniu dziewczyny, dziewczyna krzyknęła i upadła na trawę, a sarenka jęła ją lizać po twarzy i płakać. I stał się dziw nad dziwami. Książę Przemysław wracał teraz do cieszyńskiego zamku, siedział na koniu, trzymał w ramionach dziewczynę, a sarenka biegła obok konia i pobekiwała radośnie, za księciem zaś jechali dworzanie i ogromnie się dziwili, bo 237 jak żyw nigdy jeszcze nie widzieli tak pięknej dziewczyny. Rana na jej ramieniu już nie krwawiła, bo książę Przemysław przewiązał ją jedwabną chustką. — Jak się nazywasz, piękna dziewczyno? — zapytał. — Dorotka, mości książę. — Skąd wiesz, że jestem księciem? — Wiem... — Wpadła mi w oko twoja uroda, Dorotko, zawojowałaś moje serce, Dorotko! Potrafiłabyś mnie miłować do grobowej deski? — Amen! — szepnęła Dorotka. — Amen! — wrzaśli dworzanie wielce uradowani, że ich książę nareszcie znalazł dziewczynę, która mu wpadła w oko, zawojowała jego serce i która będzie go miłować aż do grobowej deski, amen. I za tydzień na cieszyńskim zamku było ogromne wesele. Oto książę Przemysław wziął sobie za żonę Dorotkę, którą zranił strzałą podczas polowania, gdy ona pasła na polanie świnki z zakręconymi ogonkami i cztery wieprze. I wszyscy cieszyńscy mieszczanie i zamkowi dworzanie dziwili się ogromnie, że ich książę pojął za żonę pasterkę, a nie księżniczkę. Wesele na cieszyńskim zamku trwało cały tydzień. Goście zjedli pięć upieczonych wołów, siedem wieprzaków, dwadzieścia osiem królików, jedną kozę i wypili dwanaście beczek wina i pół beczki cieszyńskiego piwa. A cygańska kapela grała od rana do wieczora i od wieczora do rana a wszyscy tańczyli, śpiewali, jedli i pili. A gdy już dojadali resztki z wesela uczty, gdy dopijali resztki wina, a cieszyńskiego piwa wytrąbili już pół beczki i gdy książę Przemysław zdarł siedem par butów, a księżna Dorotka zmieniała trzy pary trzewiczków, nadjechał do zamku Gringolus wiodący za sobą dziwny orszak. 238 Oto Gringolus jedzie na chudej szkapie a za nim telepie się kolasa, a w kolasie siedzi Kordu!a wielce wymalowana barwiczkami na gębie, a obok niej księżna Sidonia podobna trochę do ropuchy, a za nimi ciągną woły drabiniasty wóz, a na wozie leży beczka pełna talarów, kołysze się druga beczka z kiszoną kapustą, a na niej zaś drze się w pozłacanej klatce wróbel pomalowany na żółto. Co się tam działo, trudno opisać. Gdy bowiem książę Przemysław wyszedł na spotkanie księżny Sidonii i jej szczerbatej córki Korduli, wiodąc pod rękę swą co tylko poślubioną żonę z góralskiego rodu, pasterkę Dorotkę, księżna Sidonia szpetnie zaklęła, Kordula zemdlała, a Gringolus zbaraniał. I wydawało się księciu Przemysławowi i Dorotce, że teraz będzie wszystko dobrze, bo nie wiedzieli, ile złości mieści się w sercu Sidonii oraz ile nienawiści do księżnej Dorotki mieści się_w sercu Korduli. Najbardzej ubolewał na4 takim obrotem sprawy Gringolus, bo księżna Sidonia zabrała beczkę talarów, beczkę kiszonej kapusty i wróbla w pozłacanej"klatce, który udawał kanarka i rzekła, że oszusta Gringolusa nie chce widzieć na oczy. Minął rok i pewnego razu książę Przemysław i Dorotka znaleźli w łóżku maleńką dziewczynkę, którą nazwali, wielce uradowani, Danutą. I Danutka rosła podobna do jutrzenki, do różanego kwiecia, a jej głos był podobny do słowiczego gędziole-nia, książę Przemysław zaś i Dorotka byli szczęśliwi. Nie był szczęśliwy Gringolus, który za poduszczeniem księżny Sidonii i szczerbatej Korduli medytował, jak miłość do Dorotki wygnać z serca księcia. Sidonia dała mu grubą księgę i tak rzekła: — Tu masz czarodziejską księgę. Są w niej spisane czary, zaklęcia i diabelskie przysięgi. Ponieważ ja nie 239 umiem czytać, przeto ty szukaj w nich coś skutecznego by serce Przemysława odwrócić od Dorotki. A jeżeli to uczynisz, wynagrodzę cię sowicie!... Gringolus odtąd siedział po nocach w basztowej komorze i czytał tam księgę by się dowiedzieć, w jaki sposób miłość do Dorotki wygnać z serca księcia za beczkę talarów, beczkę kiszonej kapusty i za kanarka w złotej klatce. — Mam! — wrzasnął jednej nocy, gdy nad zamkiem szalała burza z piorunami, a wicher wył i łamał drzewa, a puchacze hukały w baszcie. Wyczytał bowiem, jeżeli ktoś wybije talar ze srebra, w którym będzie psie ziele zerwane w trzecią pełnię księżyca na grobie wisielca, to ów talar będzie posiadał moc wygnania z serca miłości żywionej do najdroższej nawet istoty. Trzeba było zaszyć go w ubranie upatrzonej osoby. I tak uczynił. Poszedł w trzecią pełnię księżyca na cmentarz, wyrwał z grobu wisielca psie ziele, zmieszał je z roztopionym srebrem i z tego srebra ulał spory talar. Potem zakradł się do przedpokoju, gdzie wisiała książęca kurtka i ów talar zaszył pod podszewkę. I stało się! Gdy nazajutrz książę ubrał kurtkę, a do komnaty wstąpiła Dorotka z małą Danutką na ręce, książę zerwał się nagle i wrzasnął: — Wynoś mi się z oczu, ty świniarko! W kuchni jest twoje miejsce, a nie w zamkowych komnatach. A tego brzydala — wskazał na Danutkę — ciśnij do Olzy albo utop w studni!... Dorotka ogromnie się zdumiała, słysząc te słowa, lecz ponieważ miłowała księcia ponad wszelką miarę, przeto nic nie rzekła, tylko gorzko zapłakała, poszła do kuchni, a Danutkę oddała starej klucznicy. I wszystko jej powiedziała. I gdy Dorotka obierała ziemniaki w kuchni i zmy- 240 wała statki, klucznica udała się do swej siostry na Brandy sie i tak rzekła: — Siostrzyczko moja! Zatrzymaj to dziecię u siebie. To jest Danutka, młodziutka księżniczka cieszyńska. A miej koło niej matczyne staranie. Bo księcia pana opętał zły duch... — i wszystko jej opowiedziała co słyszała od nieszczęśliwej Dorotki. Danutka pozostała więc u siostry klucznicy zamkowej, starej Brachaczkuli, żony cieszyńskiego grabarza, a Gringolus pocwałował na szkapie do księżny Sidonii i tak rzekł: — Dobrze jest! — i powiedział jej wszystko, co swymi czarami zdołał uczynić. — Dobrze jest! — uradowała się wiedźma Sidonia. — Teraz moja Kordula stanie się żoną księcia Przemysława! — Dobrze_JLStL— zasepleniła szczerbata Kordula i o-grómnie się uradowała, że książę Przemysław rychło się z nią ożeni. -*, — A teraz wracaj, zacny~~Gringolusie, a kuj żelazo, póki gorące! — rzekła Sidonia. — Jakie żelazo, mości księżno? — No, trąbo jerychońska! Żeby nakłonić księcia Przemysława, by się ożenił z Kordula! A nagroda cię nie minie! — Już się robi, mości księżno! — rzekł Gringolus i pognał w dyrdy na szkapie do Cieszyna. I odtąd tak długo skrzeczał do ucha Przemysławowi, by się ożenił z Kordula, tak go przekonywał, a złorzeczył Dorotce, że w końcu książę Przemysław powiedział: — Było nie było! Jedź, wierny sługo, do księżny Sidonii i powiedz, by przybyła na cieszyński zamek ze swą zacną córką Kordula, bo chcę się z nią ożenić. I dobrze. 16 — W wiergułowej dziedzinie 241 Gringolus pocwałował do Pogwizdowa z tą radosną wieścią, a książę Przemysław polecił ochmistrzowi Gągoro-wi, by czynił przygotowania do wesela. Kulawy Gągor, nadworny ochmistrz podjął się pracy. A więc kazał zarżnąć trzynaście wieprzów, osiem wołów, szesnaście królików, wiele ptactwa domowego i dzikiego, jak kury, gęsi, kaczki, bażanty, gołębie, gawrony i trzy wróble, kazał wytoczyć z piwnicy osiem beczek najprzedniejszego wina i dwieście beczek cieszyńskiego piwa, piekarze piekli kołacze, cukiernicy robili torty, piernikarze piekli piernikowe serca z dwoma całującymi się gołąbkami z lukru, a cieszyńscy krawcy szyli dla księcia paradne szaty. I gdy na zamku wszyscy biegali, podrzynali woły i wieprze, robili kiszki, smażyli i warzyli mięsiwa, piernikarze uwijali się z sercami, a cukiernicy z tortami, a krawcy szyli wspaniały strój dla swego księcia pana, Dorotka obierała w kuchni ziemniaki i była bardzo smutna. A potem wzięła nici, igłę i kilka guzików, by je przyszyć do książęcej kurtki porzuconej w przedpokoju. Brakowało bowiem przy niej trzech guzików. Przyszywała je przeto i przyszywała, gdyż wciąż miłowała księcia bez miary, a łzy kapały na kurtkę. A gdy przyszyła trzeci guzik, wyczuła pod palcami jakiś pieniądz za podszewką. Zdumiona rozcięła podszewkę i wtedy wytoczył się spoza niej dziwny talar. A że te guziki przyszywała na dziedzińcu przy studni, talar upadł na bruk i potoczył się wprost do studni. Zanim zdołała go uchwycić, to on plums! do studni. I wtedy stała się rzecz dziwna, przedziwna. Woda w studni wzburzyła się, zasyczała, spieniła i zamieniła w gnojówkę cuchnącą obrzydliwie siarką. W tejże samej chwili wyszedł z zamku książę Przemysław w prześlicznym stroju, złotem i srebrem haftowanym, 242 pachołcy już podbiegali doń z czarnym koniem bogato przystrojonym. Książę już zamierzał siąść na niego, gdy nagle coś się z nim stało... Patrzą się dworzanie, patrzą się dworki i nie mogą pojąć, co się dzieje z ich księciem panem. Bo widzą, że książę przeciera oczy, że długo przeciera oczy, potem patrzy. I oto ujrzał Djotkę w szarej sukience z kurtką księcia w dłoni. Rozkrzyżował ramiona i przypadł do niej, upadł na kolana, objął za nogi i jął wołać: — Boże, Dorotko! Ty moja najdroższa Dorotko!... Jak bardzo cię skrzywdziłem! Przebacz mi, Dorotko, przebacz... Zły duch mnie omamił! Przebacz mi, najdroższa Dorotko!... — i jął całować jej stopy. Dorotka podniosła go z klęczek i przytuliła się do jego piersi, a wszyscy dworzanie jęli wiwatować i radować się, i klaskać w dtonlę,~i tańczyć rozanieleni, że książę pan przejrzał nareszcie, jak birdzo skrzywdził Dorotkę. A gdy tak wszyscy radują "sic-4Jcrzyczą, ktoś zawołał: — Jadą! Jadą!... — Kto jedzie? — zapytał książę. — Księżna Sidonia ze szczerbatą Kordulą z Pogwizdowa. Kordula gwiżdże, a na drugim wozie nasz mincerz Gringolus, ria wozie zaś dwie beczki i kanarek w klatce... — O, przejeżdżają w bród Olzę! — krzyczą inni. — O jerum pajtasz! Patrzcie ludeczkowie, co tam się dzieje? Pobiegli wszyscy na mury i widzą, że ogromna zgraja utopców czepia się powozu, w którym siedzi Sidonia i Kordula, czepia się wozu, w którym siedzi Gringolus, przewracają powóz z tamtymi babami, przewracają wóz z Gringolusem, wloką do głębiny i topią... I tak utopce pomściły krzywdę Dorotki, gdyż nieraz skarżyła się przed nimi na swą nieszczęsną dolę. 16* 243 A potem jeszcze stara klucznica pobiegła do swojej siostry na Brandysie i przyniosła śliczną Danutkę i oddała w ręce Przemysława. I nastało teraz wielkie wesele, podczas którego dworzanie i cieszyńscy mieszczanie zjedli i wypili wszystko, co ochmistrz przygotował, a orkiestra grała i było dobrze. Studnię zaś, w której utonął zaczarowany talar, a w której woda zamieniła się w gnojówkę cuchnącą siarką, zarzucono kamieniami. Już wiele lat od tego czasu minęło a spod kamieni, którymi zarzucono studnię, wciąż jeszcze sączy się woda cuchnąca siarką. Zamku już nie ma, książę Przemysław, Dorotka i Danutka dawno umarli a tamta woda wyciekająca spod kamieni na dawnym dziedzińcu wciąż cuchnie siarką. Piszą zaś o tym wszystkim kroniki cieszyńskie, gdzie to wszystko wyczytałem i wiernie spisałem. 1963 O Imku zwanym Wisełką W Cieszynie, nad rzeką Olzą, na wysokiej górze, w wielkim zamczysku mieszkał książę cieszyński, człowiek bardzo srogi, o którym kronikarze pisali, że miał kamienne serce. Jak się nazywał, tego już nie podali. A miał on córkę imieniem Gryzeldka. Gryzeldka była tak piękna, że trudno byłoby znaleźć drugą księżniczkę o podobnej urodzie. Dlatego też daleko, szeroko szła wTeść7 o* jej krasie, wędrowni śpiewacy opiewali w nadobnych rymach, pobrzękując na luteńce, jej oczy, usta, liczka i rączki. Dczy jej porównywali do zdumionych niezapominajek, bo kto w nie raz tylko spojrzał, już ich nigdy nie zapomniał i nawet śniły mu się w nocy. Były zaś tak bardzo błękitne, że błękit nieba wydawał się przy nich wypłowiały i mizerny. Usta jej porównywali do rozkwitającego pączka purpurowej róży, liczka do różowiejącej jutrzenki w majowy poranek, rączki do dwóch białych lilii, a głos do słodkiego gędziolenia słowika. Słuchali tych wdzięcznych kancon przeróżni książęta i królewicze, słuchali muzyki wybrząkiwanej na luteńce i gdy tamci wędrowni rybałtowie i trubadurzy skończyli, dopytywali się pilnie, gdzie przebywa tak śliczna księżniczka i jak się nazywa. — Nazywa się, wielmożny panie królewiczu, Gry- 245 zelda — mawiali trubadurzy i wzdychali rzewnie, wymawiając to imię. — Mieszka daleko, w śląskiej krainie nad rzeką Olzą, na wysokiej górze, w srogim zamczysku, książę panie — mawiali rybałtowie. I królewicze, i książęta wsiadali na konie i jechali w ową śląską krainę, by spojrzeć w oczy tak bardzo nadobnej księżniczce i wypowiedzieć na klęczkach przed nią takie słowa: — Uwielbiam cię ponad życie, o ty najpiękniejsza le-lujo przekrasna! Zostań moją żoną! — Złożę u twych nóżek całe swoje królestwo, o naj-śliczniejsza księżniczko, tylko zostań moją żoną — bełkotali inni. A dlatego bełkotali, że ich języki kołowaciały ze wzruszenia na widok Gryzeldki. — Będę ci wierny do grobowej deski, będę cię nosił na rękach, będę cię karmił marcypanami, ptasim mlekiem, niebieskimi migdałkami, gwiazdkę z nieba dam ci na imieniny, księżycowym światłem wysrebrzę twoją ko-mnatkę na moim zamku, tylko zostań moją żoną, mościa panno Gryzeldko! — pletli trzy po trzy inni książęta i królewiczowie. Przewracali oczami, wzdychali jak kowalskie miechy, a że kudły mieli wysmarowane pach-nidłami, swe szaty zaś przesycili zapachem paczuli, przeto księżniczka Gryzeldka wydymała wzgardliwie usteczka podobne do rozkwitającego pączka purpurowej róży i polecała służebnym dziewczynom otwierać szeroko okna. Książę cieszyński, ojciec Gryzeldki, rad był tak licznym gościom ubiegającym się o względy swej jedynaczki. Wzywał potem takiego rozmiłowanego do niepamięci księcia lub królewicza i pytał: — Dobrze, dobrze, mości książę! Wiem, że twoje serce jest przepełnione umiłowaniem mojej Gryzeldki, ale ty mi powiedz, co masz, ile masz ziemi, ile miast, ile skrzyń 246 talarów, ile krów, ile pierzyn, ile koszul i co tam jeszcze, bo ja swojej Gryzeldki za byle chmyza nie wydam! No, gadaj, mości książę! — A jeżeli to był królewicz, ojciec tak kończył: — No gadaj, panie królewiczu!... A nic mi tu nie kręć ani nie zalewaj, tylko gadaj jak u spowiedzi. Bo ja nie wróbel, na plewy nie dam się nabrać. Książęta przeto i królewiczowie, rozmiłowani do niepamięci w Gryzeldce, wyliczali, co posiadają. Że tyle ziemi i miast, a tyle krów i królików, a tyle koszul i pierzyn, a tyle skrzyń pełnych talarów, a że jak rodzice zemrzą, to coś tam jeszcze kapnie z ich bogactwa. Książę słuchał i nic. A gdy tamten zakochany bieda-czysko wygadał się i już mu nie starczyło łgarstwa, wtedy książę, jako że był to bardzo mądry człowiek, gdyż przeczytał dwie grube księgi, a trzeciej połowę, podchodził do niego i kładłjnu palec na czoło. Potem zamykał oczy i tym palcem wiódł od-\jego czoła aż do nosa. Jeżeli palec zsunął się z nosa na lesKo^czy na prawo — wszystko było wierutnym łgarstwem, co tamten książę lub królewicz naplótł o swym bogactwie. Jeżeli zaś książęcy palec nie zsunął się, lecz dotarł do koniuszka nosa — znak to był niechybny, że tamten gadał szczerze. Łgarzy przeto wypędzał z zamku i kazał im wracać tam, skąd przybyli. Zalecał im dobrotliwie, by już nie pokazywali mu się na oczy, gdyż nie wyjdzie im to na zdrowie. Tych zaś, którzy nie łgali, lecz mówili prawdę jak u spowiedzi, poprosił do paradnej komnaty, a gdy się już wszyscy zeszli, tak powiedział: — Moi roztomili goście! Strasznie jestem rad, że ubiegacie się o rękę mojej córki, księżniczki Gryzeldy... — przy tych słowach wszyscy kawalerowie tak mocno westchnęli, że powiał wicher przez komnatę, a kto był czulsze- 247 go serca, to nawet pociągnął nosem ze wzruszenia — i jako powiadam — ciągnął książę dalej — z tej mąki może być jiie tylko chleb... — Z jakiej mąki? — zapytał najbardziej szczwany królewicz Rodrigo z kastylskiej krainy. — Cicho, szkucino! — obruszył się książę. — Nie przeszkadzaj, kiedy mówi twój teść... — Otóż o czym to mówiłem? — Że z mąki będzie chleb! — podsunął mu Rodrigo z kastylskiej krainy. — A, prawda! O chlebie mówiłem! Otóż z tej mąki może być nawet marcypan, czyli że jednemu z was oddam swą córkę za żonę, a ja będę jego teściem!... Tym mar-cypanem będzie moja córka Gryzeldka... Ale zanim taki hołysz, których tu kupa siedzi, uzyska moje książęce zezwolenie, a od księżniczki Gryzeldy przytaknięcie główką, musi wykonać trzy zadania. Kto spełni wszystkie, ten ci będzie wybranym! A teraz idźcie spać, a nie wyłaźcie z zamku do miasta na pijaństwo, bo kogo bym z was zastał jutro rano zalanego w pestkę, marny jego widok! Jutro zaś wam powiem, jakie to będą zadania. No, jazda do łóżka. Wyszli, a książę klasnął kilka razy w dłonie i do komnaty wbiegł hajduk Imko zwany Wisełką. Książę upodobał go sobie podczas polowania w pod-cieszyńskich lasach. Ugodził wówczas oszczepem dzika, dzik zaś, lekko zraniony, rzucił się na niego. Rozdarł kłami brzuch konia i książę zwalił się na ziemię. Nie mógł się skutecznie bronić przed dzikiem, ponieważ koń przygniótł mu nogę. I kto wie, czy nie byłaby to śmierć pisana księciu, gdyby nie jeden z tak zwanych naganiaczy, który podskoczył z oszczepem i przebódł dzika. Oszczep się złamał, a dzi^ legł martwy. 248 — Ktoś ty? — zapytał książę, gdy naganiacz pomógł mu wydostać się spod konia. — Jam książę panie, Imko zwany Wisełką, syn chłopa z Cisownicy! Książę spojrzał w oczy Imka. Śmiałe oczy! Harde oczy! Czarne jak u Cygana i lekko zuchwałe. Czarne włOSy były jakby trefione we wdzięczne kędziory. Nadjechała księżniczka Gryzelda na gniadoszu, ujrzała dogorywającego konia swego ojca, ujrzała zabitego dzika ze złamanym oszczepem w piersiach i ujrzała ojca utytłanego błotem, a obok niego Imka. I pomyślała: „fio. że, jaki on piękny!" — a serce jej ogarnęła słodka omdlałość. Imko spojrzał na Gryzeldę — jeszcze nigdy nie patrzył na nią z tak bliska — a serce jego ogarnęła słodka nie_ moc i pomyślał: „Boże, jaka ona śliczna!" I w tej dziwnej chwili oboje przypadli sobie wzajemnie do serca. -<. — Będziesz u mnie na zmujo^ hajdukiem! — rzekł książę do Imka. , — Wasza książęca wola, mości książę! I od tego dnia Imko zwany Wisełką służył na zaniku jako hajduk księcia pana i jako hajduk księżniczki Gryzei_ dy. Przebrany w zamkowe szaty wydawał się być nie synem chłopa, lecz synem jakiegoś południowego księcia lub zgoła przebranym królewiczem. Nie zbywało mu na dobrych manierach i na bystrości rozumu, a poniekąd i na przebiegłości i sprycie. Niedługo trwało, a księżniczka Gryzelda rozmiłowała się w nim do niepamięci, on zaś rozmiłował się w księżniczce także do niepamięci. Spotykali się ukradkiem, gv .'-'.".¦V" ¦-'*• bym leżał pod szwedzką ziemią... O tyle cię proszę... Haneczko umiłowana... i żegnaj... Wyszeptał te słowa i skonał. Na trzeci dzień, gdy zwłoki zagrzebano na cmentarzu, Hanka wysypała z woreczka, zdjętego z piersi swego umiłowanego, szwedzką ziemię na grób Olafa. Potem przyszła wiosna. I gdy na łąkach rozkwitły pierwsze kwiaty, smutni rodzice grzebali Hankę w grobie obok mogiły Olafa. Hanka bowiem z wielkiego żalu zaniemogła i przez całą zimę gasła powoli i gasła, aż jej życie zgasło. Na grobie Olafa zaś zakwitły dziwne kwiatki. Jakieś blade, jakby wypłowiałe, nieśmiałe, bez nazwy. Rozpleniły się potem na całym cmentarzu, a w końcu zakwitły na wszystkich łąkach koło Cieszyna. Przyszli uczeni mężowie i zastanawiali się głęboko, skąd się wziął ten dziwny kwiat na podeieszyńskich łąkach? Przecież nigdy go tu nie było. I jak się nazywa?... A ponieważ przeczytali wiele grubych ksiąg, przeto byli bardzo mądrzy i napisali w swych szpargałach, że ten kwiat powstał z nasion, które znajdowały się w ziemi szwedzkiej, wysypanej na grób Olafa. Ale jak ochrzcić ów blady kwiat, który nie ma nazwy? I znów długo medytowali i zastanawiali się jak nazwać ów kwiat przyniesiony ze Szwecji. Uradzili przeto, że niechaj nazywa się „cieszynianką", ponieważ rośnie tylko koło Cieszyna. Do dziś dnia koło Cieszyna zakwita z wiosną blady kwiatuszek przyniesiony ze Szwecji. I chociażby ktoś przeszedł całą Polskę wzdłuż i wszerz, nigdzie go nie znajdzie poza Cieszynem. O morowej dziewicy w Cieszynie W roku 1713 nawiedził Cieszyn czarny mór. W starych kronikach miejskich i zamkowych można wyczytać, że czarny mór pojawił się wczesną wiosną i przyniósł go z sobą jakiś pątnik wracający z pielgrzymki z bardzo dalekiego świata. Był on obwieszony różańcami i szkaplerzami, przepasany powrozem, z kłobuku 0 szerokich jakby skrzydłach, ozdobionym muszelkami, z długim kosturem w dłoni, na którego końcu dyndała pusta tykwar^w -sandałach, brodaty i ponuro patrzący na ludzi. A Przyszedł do gospody^Ped Modrą Gwiozdą" na Frysz-(ackim Przedmieściu i poprosił gospodarza o łyżkę strawy. Potem siadł na ławie przy piecu i jął patrzeć na zebranych mieszczan. Mieszczanie siedzieli za stołami, grali w kości lub karty i pociągali ze szklanic cienkie piwo zamkowe. Nie zwracali zbytniej uwagi na pielgrzyma, gdyż podówczas wielu ich pątnikowało do miejsc odpustowych 1 nie było chyba dnia, by przez Cieszyn nie przechodził taki cudaczny człowiek. Każdy z nich twierdził, że zwiedził kęs świata, że był u Grobu Chrysta Pana, że bił się z niewiernymi Turkami i że pogromił ich albo skutecznym słowem bożym, albo czarnoksięskim zaklęciem. A gdy tego było mało, miesz- 277 czanie poili go piwem w gospodzie, zapraszali do towarzystwa i nalegali, by jeszcze opowiadał. Wtedy taki pielgrzym jął szeroko rozwodzić się o tym, że widział ludzi z psimi głowami, że był przy narodzinach ptaka feniksa, który spala się w swym gnieździe, gdy dożyje siedmiuset lat, a z jego popiołów rodzi się nowy feniks, że widział smoki ziejące siarką i dymem z siedmiu paszczęk, że widział wieloryba, który połknął świętego Jonasza, że miał nawet w dłoni jajko czarnego koguta, z którego to jajka rodzi się obrzydliwy bazyliszek, i gdy to jajko rozgniótł sandałem, potoczyła się smoła... Słowem, siła rzeczy widział i gdyby wszystko wymieniać, nie skończyłby do rana. Zasłuchani mieszczanie kiwali wtedy głowami, cmokali i wzajemnie się zapewniali, że wszędzie dobrze, ale najlepiej w domu, i że niech ręka boska chroni przed spotkaniem z takim smokiem lub bazyliszkiem, albo z człowiekiem z psią głową, nie mówiąc już o feniksie... — Hej, panie pątniku! A chodźcie przysiąść się do nas! — zawołał wtedy na pielgrzyma w gospodzie „Pod Modrą Gwiozdą" stary kopidoł miejski. — Poczęstujemy was piwem... — dorzucił organista Wałeczek. Pielgrzym jednak, zamiast podejść skwapliwie do mieszczańskiej gromady, mruknął coś i sięgnął po miskę z polewką. Postawiła mu ją bowiem na stole żona gospodarza, Katarzyna ściskałowa. — Jedzcie, nabożny pątniku, aże jedzcie! — zachęciła go dobrotliwie. Spojrzała mu w oczy i żachnęła się przestraszona. Takich bowiem oczu jak żyw nigdy jeszcze nie widziała! Czarne, głębokie, przypominające spojrzenie trupiej czaszki. Krzyknęła przeto świętymi słowy i uciekła za szynkwas zasłaniając się dłonią. 278 Zerwali się zdumieni mieszczanie, porwał się spoza szynkwasu stary ściskała, podeszli do tajemniczego pielgrzyma. A gdy się nachylili i spojrzeli w jego oczy. również ogarnęło ich najpierw zdziwienie, a potem strach i przerażenie. — To śmierć! — szepnął struchlały kopidoł miejski. — To śmierć! — powtórzyli za nim tłoczący się miesz' czanie. — Wygnać go! — rzucił ktoś popędliwszy. — Wygnać! Wygnać! — podjęli wszyscy i niewiele się zastanawiając wytrącili z rąk pielgrzyma miskę z polewką, a jego ujęli za szatę i wyrzucili z karczmy na ulicę. Dyszeli ciężko, oczy im latały spłoszone, a serca dygotały... Przystąpili do okna i patrzyli, co teraz uczyni tamten dziwny człowiek w pielgrzymim stroju. I widzieli, że wstaje z trudem z bruku, że podnosi się powoli, odwraca się do nich jjgodnoszac chude ramiona ciska przekleństwo.... •'"' \ Potem wracali późną n&cą do domu, lekko pijani, lecz z trwogą w sercu, bo straszyło ich wspomnienie widoku pielgrzyma ciskającego jakieś przekleństwo. I stała się rzecz dziwna, przedziwna. Bo oto miasto jeszcze spało, świt rozlewał mleko z Mlecznej Drogi po niebie, słońce budziło się pomaleńku, a za słońcem wróble i kawki, gdy znienacka powstał krzyk w tych domach, w których mieszkali tamci mieszczanie, co wypędzili pielgrzyma z gospody. — Czarny mór w mieście! —• leciał przeraźliwy krzyk niewieści z jednej strony miasta. — Morowa dziewica w mieście! — leciał inny krzyk z drugiej strony miasta. Zrywali się ludzie spod pierzyn, podbiegali do okna i wychylali głowy w szlafmycach, i wzajemnie się pytali, co to za krzyki, co to za hałasy. 279 Ale że wołania i krzyki o morowej dziewicy i o czarnym morze w mieście wzmagały się, przeto ubierali się i wybiegali na ulicę. Patrzą, a tu już zamieszanie, przerażenie w oczach, załamywanie ramion nad głową, a tu już dzwony z kościołów biją na alarm, a tu już wiją się na bruku pierwsze ofiary czarnego moru, stękają i konają, a konając drapią bruk palcami, charczą i w końcu sztywnieją pokurczone z bólu. Mnożą się wołania i krzyki w mieście, dzwony kościelne biją coraz mocniej i coraz bardziej rozpaczliwie, a ludzie biegają przerażeni, zatrzaskują okiennice, zapierają drzwi swych kamienic, zapalają gromnice, skrapiają mieszkania octem i okadzają palonym rogiem z końskich kopyt i krowich racic. A tu słońce, zaledwie wyniosło się na dwa palce na niebie, zakryło się ciężkimi, burymi obłokami, z obłoków zaś jęła spływać gęsta mgła, powietrze stało się duszne, a we mgle przerażeni mieszczanie dostrzegli jakieś ponure mamidła, szubienice, czarne postacie w rozwianych szatach cwałujące na rozhukanych koniach, straszne smoki kłapiące paszczękami... Ba, byli nawet tacy, którzy dostrzegli kupy rogatych diabłów z widłami, lecących na ogromnych nietoperzowych skrzydłach. A dzwony wciąż biły ze wszystkich kościołów. Ludzie z obłąkaniem w oczach biegali po ulicach, jedni tam, drudzy sam, potykali się, padali i coraz ktoś z nich zaczął się tarzać, krzyczeć, skomleć, a potem już coraz ciszej jęczeć, a paluchami drapać ziemię coraz wolniej i wolniej, aż w końcu ustał, gdyż już był pomarł. Żywi zaś potykali się na nieboszczykach, wstawali i znowu uciekali... A tu już pojawili się pachoły miejscy w czarnych ubraniach, z twarzami zakrytymi chustą nasyconą octem, gryzący czosnek. 2Lbierali leżących pomarłych, wkładali na 280 wozy i truchtem wywozili za miejskie mury, gdzie już inni pachołkowie kopali rowy i zwłoki zrzucali z wozów do rowów i zasypywali ziemią. Około południa wyszły procesje ze wszystkich kościołów, z krzyżami i chorągwiami. Procesje szły ulicami, ludzie śpiewali ponure psalmy żałobne, śpiewali supli-kacje, modlili się, krzyczeli, wznosili ramiona do zaciemnionego nieba, a dzwony biły i biły. Gdy komuś z dzwonników omdlały ręce i zziajany wypuszczał powróz z dłoni i zwalał się na bruk, przyskaki-wali inni i szarpali za powróz jeszcze mocniej, gdyż przypuszczali, że głos domowników odpędzi morowe powietrze. I stała się rzecz jeszcze dziwniejsza. Bo oto poniektórzy mieszczanie, patrzący z przerażeniem przez szpary w okiennicy, ujrzeli, jak ulicą kroczy tamten dziwny pielgrzym, a za nim stąpa w pląsach diabeł .w przebraniu-myśliwca, a obok niego polatuje smutny anioł z opuszczonymi sk-Kzydłami. Pielgrzym kroczy ponury i kroczy, a diabeł w przebraniu myśliwca podchodzi do zapartych drzwi i kładzie na nich rękę. Wtedy na drzwiach pozostaje jakby ogniem wypalony ślad diabelskiej dłoni z krogulczymi pazurami. Anioł zaś polatuje obok tamtych dwóch, obok pielgrzyma i diabła, i nic. Tylko płacze cichutko. Przy niektórych tylko drzwiach podfrunął ciężko na obwisłych skrzydłach i wstrzymywał dłoń diabła. Wtedy diabeł nie chciał pofolgować, lecz jął się szarpać z aniołem. Anioł wówczas uderzał go leciutko lilią po łapie i diabeł ustępował. Nie zostawiał śladu na wybranych przez anioła drzwiach. I tak wędrowali od kamienicy do kamienicy, od drzwi do drzwi i albo anioł popłakiwał cichutko, chlipał i pociągał zadartym noskiem, diabeł zaś znakował drzwi łapą, albo też — co się jednak rzadziej zdarzało — anioł podfrunął, ujmował łapę diabła, a gdy ten się opierał 281 i usiłował dokonać swego czartowskiego dzieła, uderzał go leciutko białą lilią. Lilią tak bardzo białą, że musiano oczy powiekami zasłaniać, bo jej blask raził źrenice, i tak bardzo woniejącą, jak dym ze stu złotych kadzielnic. Nic dziwnego, przecież pochodziła z rajskiego ogrodu. A byli jeszcze tacy — tych było najwięcej —- którzy widzieli, jak ponury pielgrzym prowadził pod rękę morową dziewicę, a za nimi pląsał diabeł i fruwał zapłakany anioł. Morowa dziewica była chuda, wysoka, odziana w czarną, postrzępioną płachtę, w dłoniach trzymała klepsydrę wypełnioną piaskiem i potrząsała nią bez przerwy. Inni widzieli ją nie z klepsydrą, lecz z małym bębenkiem uczynionym z ludzkiej czaszki, na której wygrywała jakiś strasznie ponury werbel ludzkim piszczelem. Mieszczanie jęli przeto uciekać z miasta z żonami, dziećmi, tobołkami i dobytkiem. Lecz że miejska brama była ciasna, przeto tłoczyli się w niej, krzyczeli, przepychali, tratowali słabszych, a gdy weszli na most ogromną ciżbą, most nad rzeką Olzą załamał się i oni wpadali do wezbranej wody i topili się... A dzwony wciąż dzwoniły i dzwoniły ze wszystkich kościołów, bo omdlałych dzwonników zastępowali inni. A procesje wciąż wędrowały od kościoła do kościoła z krzyżami, żałobne zaś psalmy pokutne i suplikacje unosiły się pod ciężkie niebo i błagały o ratunek. A ludzie umierali i umierali, bo nie pomagały ani dymy ze spalonych kopyt i racic, ani kropienie octem, ani żucie czosnku, ani gorejące gromnice, ani oblekanie się w zgrzebny wór i posypywanie głowy popiołem, ani modlitwy, ani nic. Minął jeden dzień, drugi dzień miał się ku schyłkowi, gdy ktoś z roztropniejszych mieszczan przypomniał sobie, że na przedmieściu Cieszyna, przezwanym „Na Brandy- 282 sie", mieszka osobliwy człowiek, szewc Kalasanty San-tarius. Mieszkał on w mizernej chałupinie i twierdził, że jest potomkiem Szwedów, którzy buszowali kiedyś, za czasów Czarnej Księżny, po cieszyńskiej ziemi. Jeden z nich, nazwiskiem Olaf Santarius, rozmiłował się wtedy w służebnej dziewczynie miejskiej imieniem Zuzanka. Potem zginął w Pastwiskach. Było to wówczas, gdy Szwedowie, oblegani na cieszyńskim zamku przez rakuskie wojska, poddali się i wyszli bez broni. A gdy dotarli do Pastwisk, zostali zabici przez rozjuszonych wojaków rakuskich. Spotkała ich za to kara boska, bo tym wszystkim wojakom, którzy mordowali bezbronnych Szwedów, albo prawe ręce uschły, albo trafiła ich nieprzyjacielska kula w czoło. Taka ich dotknęła kara za zdradę i wiarołom-stwo. Dabrzy ludzie-usypali wysoką mogiłę na miejscu, gdzie pogrzebano nieszczęsnych Szwedów, postawiono im Bożą Mękę, a każdy chłop, idący--tąmtędy nocą, obchodził ją wielkim kołem, gdyż straszyły szwedzkie duszyczki. Coś tam płakało, coś narzekało, coś jęczało, czasem można było słyszeć jakieś wołania w cudzoziemskim języku, czasem ostre rozkazy także w cudzoziemskiej mowie, a czasem chrzęst zbroi. — Szwedzkie duszyczki straszą! — mówili ludzie i żegnali się lub odmawiali pacierze. — O ludzkie poratowanie proszą! — mówili inni. A nikt nie wiedział, z jaką przyjść im pomocą. Wiedział tylko szewc Kalasanty Santarius, który był bardzo dziwnym szewcem. Łatał mieszczanom buty, szył im nowe buty, a po nocach ślęczał przy łojówce nad jakimiś księgami, drapał się palcem po głowie i coś medytował. Ludzie powiadali, że kramarzy po nocach z diabłami, lecz to były niemądre pleciugi. 283 I ponieważ na szwedzkiej mogile w Pastwiskach, przy Bożej Męce, nie ustawały narzekania, płacze, szlochania i jęki oraz nie ustawały wołania w cudzoziemskiej mowie, przeto wybrał się tam w letnią noc podczas pełni księżyca, by przynieść spokój duszyczkom, a między nimi i duszyczce swojego starzyka, Olafa Santariusa. Usiadł pod Bożą Męką i czekał. A gdy na wieżach cieszyńskich kościołów wybiła północ, ujrzał, jak powoli otaczają go jakieś postacie, jakby z mgły utkane, i te postacie są odziane w rajtarskie mundury, i słaniają się, wyciągają do niego dłonie i o coś proszą... — Czego chcecie, duszyczki? — zapytał w owym cudzoziemskim języku. A był to język szwedzki. I przyłożył dłoń do ucha, żeby nic nie uronić z ich bełkotu. Co mu one mówiły, nikt nie wie. Wypytywano się go, nalegano, żeby powiedział, nawet zamkowy skryba obiecał, że zapisze to w kronice, lecz szewc milczał. Potem znikł i przez dłuższy czas nie było go w Cieszynie. Wrócił za pół roku jako pielgrzym. Na plecach niósł spory woreczek. Mieszczanie myśleli, że niesie miły Bóg wie jakie skarby, a to była ziemia. Zwykła ziemia przyniesiona ze Szwecji. Podczas najbliższej pełni księżyca udał się z owym woreczkiem na plecach na szwedzką mogiłę i nie czekając północy, ziemię wysypał z woreczka. I stał się cud. Bo gdy północ wybiła, spod mogiły zaczął się sączyć jakiś przedziwny śpiew. Był to szwedzki hymn narodowy... I odtąd już nastał spokój na szwedzkiej mogile w Pastwiskach. Tego bowiem pragnęły duszyczki nieboszczyków, żeby odpoczywać na wieki pod szwedzką, a nie śląską ziemią._ Pastwiczanie byli mu za to bardzo wdzięczni, bo teraz już nie musieli Jękać się pokutujących duszyczek i nie 284 musieli obchodzić wielkim kołem szwedzkiej mogiły. Z tej wdzięczności dawali sobie szyć buty tylko u niego. I jeszcze jedna rzecz dziwiła cieszyńskich mieszczan. Oto bowiem nie tylko miał osobliwe imię i nazwisko, nie tylko wieczny spokój zapewnił pokutującym duszyczkom szwedzkim w Pastwiskach pod Bożą Męką, lecz umiał nawet grać na organach. Gdzie Santarius nauczył się tego niezwykłego kunsztu, nie chciał powiedzieć. Raz w roku, w rocznicę śmierci swego starzyka, Olafa Santariusa, przychodził do wielebnego pana, czyli do cieszyńskiego księdza proboszcza Kudziełki, kładł mu na ławie śliczne buty i tak prosił: — Wielebny panie! Mogę zagrać na organach? — Ale graj, duszyczko złota, graj! Lecz mogę słuchać? — Możecie! Wielebny pan chętnie się zgadzał, by szewc Santarius grał na parafialnych-- organach, gdyż buty były bardzo piękne, o długich cholewach z miękkiej koźlej skóry, a muzyka na organach byte-tajj. słodka i tak czarująca, że zawsze mu się wydawało, iż słucha się nie szewcowego grania, lecz że znalazł się w raju, siedzi u Pana Boga za piecem i słucha, jak król Dawid brzdąka nadobnie na harfie, a rój aniołków fruwa koło niego i gra na organkach, cymbałkach, fletach i okarynach. Wtedy jego stare serce przemieniało się jakby w kryształowe naczynie pełnego dostałego wina uherskiego lub zgoła najprzedniejszej małmazji, z oczu ciekły mu łzy rozrzewnienia, a gniew na mieszczan za ich skąpstwo opuszczał go na długo. Darował nawet wtedy dłużnikom zaciągnięte pożyczki i najbardziej zatwardziałym rzezimieszkom, oszustom, wydrwigroszom i heretykom przebaczał wszystkie grzechy na zapas. Gdy zaś wyszedł z kościoła, zwoływał miejską biedotę i rozdawał jej połcie słoniny ze spiżarni. Nawet Cyganów zwoływał i obdzielał ich swoją bielizną lub ubra- niami, żeby nie marzli w podmiejskich wiklinach. Sypał szczodrze cwancygiery w podstawione kłobuki żebraków, a z piwnicy kazał wytoczyć beczki z uherskim winem i poił nim swoich największych przeciwników. Takie dziwy czyniła szewcowa muzyka w sercu patra Kudziełki. Mało! Ponieważ muzyka niosła się przez otwarte okna kościo-ła na całe miasto, przeto i w mieście działy się dziwy-prze-dziwy. Oto jakiś żurzliwy człowiek podnosił nóż, by dziobnąć nim pod żebro swego przeciwnika, a wtedy nieoczekiwanie nóż wypadał drapichrustowi z dłoni i obaj wrogowie padali sobie w ramiona, całowali się i zapewniali wzajemnie o dozgonnej wierności i przyjaźni. Któryś z mieszczan kłócił się z żoną i już miał cisnąć jakieś obelżywe przezwisko, a wtedy jego język mięknął i zamiast warknąć: — Ty stara małpo! — szeptał rozanie-lony: —- Ty mój najdroższy klejnocie! Ty moja perełko uryjańska! Ty słodki gołąbku! Inny zaś mieszczanin ważył na fałszywej wadze mąkę czy groch i już radował się, że oszuka jakiegoś biedaka o kilka cwancygierów, a gdy posłyszał szewcowe granie, dosypywał szczodrze mąki lub grochu na wagę i tak mawiał: — Bierz, bracie, bo u ciebie bieda, a ja nie zbankrutuję o tę kapkę. Największe plotkarki cieszyńskie jęły wtedy dobrorze-czyć bliźnim i wychwalać ich pod niebiosy. Przekupki nie dolewały wody do mleka i nie dawały utartych gotowanych ziemniaków do masła. Nawet złodziejaszek sięgający w tłoku kozikiem, by oderżnąć jakiejś mieszczce dyndający woreczek z pieniędzmi, ciskał kozik na bruk i odchodził skruszony, wymyślając sam sobie: — A, ty łajdaku! Czy ci nie wstyd? 286 Nawet i ten chłopaczek, pasterz wielebnego pana, kudłaty Ferda bez ojca i matki, dymający Santariusowi miechy organowe, płakał rzewnie, a następnie przez kilka tygodni nie wylizywał palcem śmietanki w spiżarce wielebnego pana, nie wybierał piskląt z gniazda, nie ciskał ko-bylińcami za przejeżdżającym jakimś mieszczaninem w powozie, nie pokazywał ludziom języka, gdyż przemieniał się w kudłatego anioła. Brakowało mu tylko skrzydeł i złocistego krążka nad czupryną, by ulecieć do nieba. A raz przyszli beskidzcy zbójnicy w przebraniu do Cieszyna, by obrabować największego bogacza, Jędrysa Ka-pistrana. Lecz gdy posłyszeli szewcowe granie, wrócili, skąd byli przyszli, a po drodze śpiewali psalmy i nabożne pieśniczki. Takie cuda czyniła szewcowa muzyka. I gdy teraz straszna trwoga padła na miasto, gdy ludzie umieralLjJokptęm, gdy widzieli, jak w gęstej mgle ukazują się przedziwne, mamidła w kształcie czarnych postaci o rozwianych szatacjt^cwałujące na czarnych koniach, jakieś smoki i bazyli?zki~kłapiące paszczękami, ;i ulicami wałęsa się ponury pielgrzym w towarzystwie morowej dziewicy, diabła w postaci myśliwca i anioła rzewnie płaczącego, z obwisłymi skrzydłami, lecz z bielutką lilią w dłoni, wtedy znienacka ujrzeli jedyny ratunek u szewca Santariusa. Pobiegli więc do jego chałupinki i zastali go, jak wbijał kołki do połatanych butów i śpiewał przedziwną piosenkę w cudzoziemskim języku. — Panie majsterku! Ratujcie miasto! — zawołali. — Już się robi! — rzekł na to szewc Santarius. — Ale powiedzcie mi, ludecżkowie, jak to się stało, że nasze miasto nawiedziła morowa dziewica? Wtedy ci, co wiedzieli, rzekli, że wszystkiemu winni pijacy w gospodzie „Pod Modrą Gwiozdą", gdyż wyrzucili 287 z niej pielgrzyma a pielgrzym rzucił na miasto przekleństwo i sprowadził morową dziewicę i że teraz łazi z nią po mieście w towarzystwie diabła i anioła, i gdzie diabeł dotknie dłonią drzwi, tam ludzie umierają. Albo gdzie, do których drzwi zapuka morowa dziewica, to chociażby mieszkańcy zaparli je drągami, ona wejdzie przez dziurkę od klucza i zabiera im życie. Szewc Santarius słuchał, drapał się palcem po głowie i medytował. A kiedy tamci skończyli i znowu zaczęli jęczeć, płakać, narzekać i prosić, by ulitował się nad miastem Cieszynem, tak ciężko doświadczonym, podniósł rękę i rzekł: — Cicho już bądźcie, złoci ludeczkowie, bo teraz ja chcę mówić! Uciszyli się przeto wszyscy, a szewc zaczął tymi słowy: — Owszem, uwolnię miasto od morowej dziewicy, ale za cenę mojego życia... — Nie rozumiemy! — rzekli niektórzy mieszczanie. — Bo nakłonię morową dziewicę, by opuściła Cieszyn, ale za cenę mojego życia. — To znaczy, że umrzecie, majsterku? — Jako rzekłem. Umrę, lecz morowa dziewica opuści Cieszyn. Wszak już powiedziałem. — To umieraj, majsterku — rzekł teraz pan burmistrz, gryząc czosnek. — Umieraj, a ratuj swoim życiem Cieszyn. Ja zaś, burmistrz Bonifacy Warzecha, ślubuję wobec zebranych tu mieszczan, że zrobimy ci bardzo piękny pogrzeb. Będą dzwoniły dzwony ze wszystkich kościołów, na przedzie pójdzie kapela i będzie grała smutne kawałki. Organista będzie śpiewał po łacinie za darmo. Ani złamanego szeląga nie weźmie za tę ostatnią dla ciebie przysługę. Ja zaś przyrzekam wygłosić nad twoim grobem tak piękną brację, że nie tylko ludzie będą płakali, lecz ja sam będę łzy połykał... A potem ufundujemy ci piękny 288 nagrobek, co solennie przyobiecuję, na tymże zaś nagrobku złotymi literami napiszemy, że w mogile spoczywa snem wiecznym przezacny majster szewski Kalasanty San-(arius, który własnym życiem uratował Cieszyn z ciężkiej obieży, wygonił morową dziewicę i niechaj odpoczywa w pokoju aż na wieki wieków, amen!... Skończył zasapany, bo jeszcze nigdy nie przemawiał tak długo i tak wzniosie. Szewc Santarius podczas tej przemowy drapał się po głowie i uśmiechał nieznacznie. A kiedy przestał się drapać, rzekł: — Mało mnie to obchodzi, jaki pogrzeb mi urządzicie. I nie dla szumnego pogrzebu zamierzam ratować miasto, lecz czynię to, by odwrócić gniew boży za krzywdę wyrządzoną pielgrzymowi i by skłonić morową dziewicę do opuszczenia nieszczęśliwego miasta. A teraz słuchajcie, co powiem. — Słuchamy!-_Słuchamy, złoty majsterku! — szepnęli mieszczanie. ^ — Niechaj dzisiejszej noć^-nie^ będzie nikogo na ulicy, la zaś udam się do kościoła i przy zapalonej gromnicy liędę grał na organach. A miechy organowe niechaj mi dyma ten chłopaczek, który pasie krowy wielebnego pana... — Ferduś! — podrzucił burmistrz. — Tak! Ferduś! Okadźcie go dymem ze spalonych kopyt końskich. Lecz muszą to być kopyta z koni całkiem białych i które jeszcze nigdy nie wiozły trumny z nieboszczykiem na cmentarz. I pokropcie go octem z najprzedniejszego wina, które skwaśniało w piwnicy największego skąpca w Cieszynie... — Jest taki, panie majsterku! Jest! — przerwał mu pan burmistrz. — U starego Donocika, największego li- ¦ /ykrupy, kwaśnieje wino uherskie... 19 — W wiergułowej dziedzinie 289 — I niechaj żuje czosnek, który sadziła dziewica cieszyńska! Rajcowie miejscy z panem burmistrzem udali się więc najpierw na poszukiwanie dziewicy, która w tym roku zasadziła czosnek. Nie zważali, że ludzie wciąż biegają po ulicach, że umierają, że krzyczą, że tłoczą się w procesjach i śpiewają ochrypniętymi już głosami pokutne psalmy i suplikacje i że dzwony wciąż dzwonią. Nie zważali przeto na nic, tylko szukali tamtego czosnku. W końcu znaleźli. Był to czosnek rosnący w małym ogródeczku, a który zasadziła zezowata i garbata Zuzka, niewinna dziewica, córka najbardziej pyskatej przekupki cieszyńskiej, Eulalii Kwasigroszki ze Starego Targu. Czosnek już więc mieli. Teraz pobiegli do starego Donocika. Donocika nie było, bo pachołcy miejscy już wywieźli go, jako nieboszczyka, za miasto. Burmistrz i rajcowie przeto weszli do jego piwnicy i zaczęli próbować wino z licznych beczek. Chodziło o to, które z nich zamieniło się już w ocet. Próbowali i próbowali, i gdy w końcu znaleźli, pięciu rajców leżało już na podłodze, gdyż się upili i chrapali jak stare kobyły, a jedynie pan burmistrz i dwóch rajców, którzy mieli najtęższe głowy, znaleźli wreszcie beczkę z octem. Natoczyli pełny dzban i poszli szukać kopyt z białego konia, który jeszcze nigdy nie ciągnął wozu z nieboszczykiem na cmentarz. Miejski drzyk, czyli hycel, miał kilkanaście kopyt. Znaleźli jedno, które najprawdopodobniej było kopytem białego konia, gdyż kępka sierści przy nim była biała. Następnie pobiegli szukać pasterza Ferdusia. Szukali,' wołali, aż go w końcu przy pomocy przelęknionej gospody ni wielebnego pana odkryli w plebańskiej spiżarni. Sie-J dział na podłodze i ryczał, gdyż zakradł się do spiżarkif dorwał się do sporego glinianego garnka z powidłami, a 290 był łakomczuchem stale głodzonym, przeto jął powidła wybierać paluchami i zajadać. A gdy wszystkie zjadł, zaczął wylizywać garnek. I tak się stało, że łeb wsadził do garnka. Siedział przeto na podłodze i ryczał przerażony. Garnek jednak tłumił jego płacz i dlatego nikt go nie słyszał. Burmistrz z dwoma rajcami usiłowali uwolnić go z tej obieży i ciągnęli za garnek. Ferduś darł się okropnie, garnek nie chciał zejść z głowy, głowa nie chciała wyjść z garnka. Wtedy przytomna gospodyni pobiegła po wałek do ciasta, walnęła w garnek, garnek się roztłukł i Ferduś był uwolniony. Pan burmistrz i dwóch rajców powiedzieli, po co przyszli. Czy Ferduś chciałby dzisiaj w nocy dymać miechy organowe panu majstrowi Santariusowi? — Czemu nie, ale jeżeli mi dacie garnek, ale jeszcze większy, powidfiłl___ Pan burmistrz przeto uprosił od gospodyni jeszcze większy garnek powideł, petem zabrał Ferdusia do komory, tam go okadzono dymem z palonego kopyta białego konia, pokropiono octem, a później zaprowadzono do San-lariusa. Dzień pełen grozy, lamentu, płaczu i modłów już miał się ku końcowi. Pożegnali przeto majstra Santariusa i poszli na ratusz, by ogłosić, że tej nocy skończy się czarny mór w Cieszynie pod tym warunkiem, że nikt nie wyjdzie na ulicę. Szewc Santarius zaś ubrał się w śmiertelną koszulę, taką długą, sięgającą do pięt, zabrał z sobą gromnicę i udał się z Ferdusiem do kościoła. Wyszli na chór, Santarius zasiadł do organów, Ferduś z garncem powideł usiadł obok miechów. Czekali, kiedy zapadnie ciemność na ulicach. A gdy już było tak bardzo ciemno, że choć oko wykol, Santarius rzekł: 291 — No, zaczynamy... Zapalił gromnicę, usiadł za organową klawiaturą i już zamierzał nacisnąć klawisze, by zagrzmieć głośnym preludium, lecz przypomniał sobie, że Ferduś, głupi chłopiec, gotów mu uciec, gdy zobaczy morową dziewicę, diabła, anioła i pielgrzyma. Przywołał go więc do siebie i zawiązał mu oczy, by nic nie widział. — A teraz dymaj, a mocno! — rzekł. — Bo to będzie najpiękniejsza muzyka... Ferduś zaczął więc dymać, a szewc zaczął grać. Boże, to była muzyka! Żadne ucho ludzkie nie słyszało tak cudownej muzyki! Szewc uderzał w klawisze, naciskał pedały i grał, i grał... A słodka i czarodziejska muzyka płynęła w ciemnościach jak ogromna tęczowa wstęga falista, przewijała się w perlistych raladach, wirowała, płakała, kłębiła się, wibrowała, cichła, uderzała w lament, przemieniała w ptaszęcy szczebiot, to znów w błagalne wołanie człowieka o miłosierdzie, w płacz matki nad trumienką umarłego dziecka, to w łagodny szum wiatru w łozinie, w cichy szept dwojga młodych ludzi miłujących się ponad życie, to w ponury werbel bębnów podczas pogrzebu walecznego żołnierza, to w ogromny krzyk ludzi obłąkanych z przerażenia, bo morowa dziewica krąży między nimi i gasi ich życie... A gdy muzyka przemieniła się w końcu w zbiorowy, ogromny krzyk ludzi porażonych lękiem przed okrutną śmiercią, gdy zdawało się, że jej skłębione tony przebiją sklepienie kościoła, a ono runie załamane, kiedy już nawet pucołowate i brzuchate aniołki, podtrzymujące ambonę i chrzcielnicę, jęły się budzić z kamiennego snu, wychylać główki i tylko czekać, a pofruną zdumione, gdy wydawało się, że kamienie powinny mięknąć, a potwory płakać — drzwi kościoła skrzypnęły przeciągle. Bo oto morowa dziewica, zwabiona muzyką, zatrzyma- 292 ła się, zatrzymał się zdumiony i skruszony pielgrzym, zatrzymał się diabeł i anioł z lilią — i przez chwilę słuchali. A potem morowa dziewica wstąpiła do ciemnego wnętrza kościoła i jęła stąpać po schodach wiodących na chór. Przed nią polatywał anioł z lilią. Pielgrzym zaś usiadł pod ścianą i zaczął się w myślach kajać, a diabeł zatkał sobie paluchami uszy, by nie słyszeć tamtej muzyki. Santarius grał już ostatkiem sił. Pot ciekł mu po czole, ręce mdlały, palce drętwiały. I jakby przez mgłę ujrzał fruwającego nad organami i powiewającego lilią. Z lilii zaś sączyła się tak słodka woń, jakby to był pachnący dym ze złotych kadzielnic. A potem jeszcze dostrzegł, jakby przez mgłę, morową dziewicę. Szła doń powoli, bardzo powoli, czarna, postrzępiona płachta wlokła się za nią. Przystąpiła do Santariu-sa, nachyliła się, objęła kościstymi ramionami za szyję i ucałowałaś ^ I w tej samej chwili^Santariusowi pękło serce. I nastała ogromna ciszaT^"~ — Gdy nad ranem przybiegli ludzie do kościoła, uradowani, że tej nocy nikt nie umarł, i by podziękować szewcowi za wybawienie, ujrzeli zdumieni, że jest bez ducha. Siedzi, jakby zamierzał nadal grać, a tylko zdrzemnął się na drobną chwilkę, głowę położył na klawiszach, lewą rękę ma opuszczoną, a w prawej trzyma przecudną białą lilię. I teraz już wszyscy wiedzieli, że szewc Santarius własną śmiercią odsunął przekleństwo mściwego pielgrzyma, rzucone na nieszczęsne miasto. Pod organami zaś cichutko chrapał Ferduś z zawiązanymi oczami, usmarowany po gębie powidłami, a obok niego leżał próżny garnek. Potem słońce wstało ogromnie złote, mgły ustąpiły, niebo wybłękitniało, a ludzie patrzyli na siebie jakby zbudzeni z ciężkiego snu, pełnego ponurych majaków. 293 A byli między nimi tacy, którzy widzieli, jak tamten anioł, teraz już uśmiechnięty, unosił do nieba duszę szewca Santariusa. A byli jeszcze inni, którzy widzieli, jak ów tajemniczy pielgrzym szedł drogą wiodącą na skraj świata i płakał. Morowej dziewicy zaś nikt nie widział. Czarny mór opuścił Cieszyn. Przedziwna historia o zbójniku Ondraszku Był raz jeden zbójnik, a nazywał się Ondraszek. Był to bardzo porządny zbójnik, gdyż brał bogatym, a rozdawał ubogim. Wędrował po beskidzkim świecie, górami i dolinami, schodził do wsi, częstokroć w przebraniu pątnika, i pytał ludzi: — Dzieje wam się krzywda? Ludziom działa się krzywda, gdyż wtedy istniała pańszczyzna, chfepi byli niewolni, musieli pracować za darmo na swego dziedzicznego pana, pan dziedziczny zaś mógł ich sprzedawać, jak sprzedaje się krowy lub konie, oni zaś nie mieli się komu poskarżyć. Skarżyli się przeto Ondraszkowi na swego złego pana, na włodarza z bykowcem, na różnych pańskich pieseczków — słowem, skarżyli się na swoją krzywdę. Ondraszek, hajtman zbójnicki, słuchał chłopskich lamentów i bardzo się mroczył, jego zbójnickie serce zaś wzbierało gniewem. Jego kamraci o gębach nie ogolonych, kudłaci, kostropaci, z guzami na łbach, z tęgimi pałkami w dłoniach i z pistoletami za pasem lub zgoła z flintami przewieszonymi przez ramię, słuchali również chłopskich lamentów i również się mroczyli, a ich zbójnickie serca także wzbierały gniewem. Wtedy klęli bardzo szpetnie, po węgiersku, jako że w węgierskiej mowie brzmiało to bardzo groźnie. I gdy taki jeden i drugi zbójnik zaklął: — 295 Basama teremtete! — strach padał na złego pana. A gdy inny zbójnik zaklął jeszcze groźniej, na przykład: — Basama teremtete za kucki!... — to taki zły pan żegnał się ze strachu i na klęczkach przysięgał na wszystkie świętości, że już nie będzie krzywdził chłopów, i to od dzisiaj począwszy, a gdyby cyganił, niechaj zapadnie się zaraz w ziemię! Chłopi dobrorzeczyli za to Ondraszkowi i jego kamratom i jak Beskidy długie, szerokie, wszędzie szedł wielki hyr o jego szczodrobliwym sercu zbójnickim, orędowniku krzywdzonego człowieka. I przepowiadali mu po śmierci koronę niebieską, amen. Nie przepowiadali mu jej tylko panowie i diabeł Rokit-ka, siedzący w spróchniałej wierzbie na rozstaju dróg, wiodących z północy na południe i ze wschodu na zachód. Panowie byli albo brzuchaci, albo chudzi jak patyki, a diabeł Rokitka był garbaty, kulawy, a oczy miał czerwone i wyłupiaste jak kluski. Poza tym był jeszcze szczerbaty i bardzo się jąkał. Ondraszek gwizdał na złowieszcze przepowiednie panów, gdyż miał je za nic, jako że psie głosy nie idą pod niebiosy. Turbował się jedynie tym, że dał się omamić diabłu Rokitce i zapisał swoją duszę na cyrografie w zamian za darowany mu zaczarowany obuszek. Tak długo się martwił, że spotkał Dorotkę pasącą kozy przy drodze. Dorotka była tak śliczna, że trudno opisać. Miała czarne oczy, usta wykrojone w kształt spłaszczonego serduszka, włosy czarne i lśniące jak krucze pióra. Gdy uśmiechnęła się do Ondraszka, pomyślał, że otworzyło się przed nim niebo. Gdy zaś roześmiała się głośno, wszyscy jego kamraci, a było ich dwunastu, otworzyli szeroko gęby ze zdumienia i jęli się wzajemnie dopytywać, gdzie tu sypią się perełki na srebrny talerz. — Chcesz z nami zbijać, Dorotko? — zapytał Ondraszek zapatrzony w nią jak w obraz. 296 Ondraszek. bo mi życie — Czemu nie? — rzekła Dorotka. — Mamulka albo tatulek pozwolą ci? — Nie mam ani mamulki, ani tatulka! — rzekła na to Dorotka i lekko posmutniała. A wtedy Ondraszkowi i jego kamratom wydawało się, że słońce skryło się za szarymi obłokami. — Toś ty sierota? — zapytał znowu — Sierotam! I chętnie pójdę z wami, obmierzło na służbie u dziedzicznego pana. — A koza? — To jest moja koza, Ondraszku. — No to chodź, Dorotko! — Ale tylko z tobą, Ondraszku! — Tylko ze mną! I Dorotka poszła z Ondraszkiem na beskidzkie gronie, by razem z nim i z jego kamratami zbijać, czyli równać świat. A ko^zTpószte za Dorotką. Zbójnicy, a przede wszystkim Ondraszek, mieli z Dorotki sto pociech. Bo nie^tylko prała im koszule, przyszywała guziki, łatała dziury w kabatach, ale piekła im kaczki na ogniu, ba, nawet barana umiała upiec. Poza tym rychło się zadomowiła w zbójnickiej familii. Potrafiła tak zręcznie cisnąć obuszkiem, że ścinał on wierzchołek najwyższego świerka. I tak umiejętnie potrafiła strzelić z pistolca, że kulka przebijała cwancygier wyrzucony w powietrze, a największego osiłka w familii zbójnickiej umiała zręcznie położyć na obie łopatki. Nie siłą, lecz jakimś misternym chwytem, wykręceniem ręki, podbiciem nogi, uderzeniem w żołądek. Dorotkę dziwiło tylko jedno. Oto że Ondraszek raz po raz zamyślał się i chmurzył, jakby jego myśli były czarne i podobne do sępów. — Czemuś taki zamyślony, Ondraszku? — zapytała jednego razu. 297 • 4V Ondraszek nie chciał powiedzieć. Gdy jednak zaczęła nalegać, wyznał jej wszystko. — Duszę zaprzedałem diabłu Rokitce! — Ojej, wielkie rzeczy! — zachichotała Dorotka. — Pewnie, że wielkie! — Podpisałeś cyrograf krwią ze swego serdecznego palca?, — Podpisałem! -— A co za to otrzymałeś? — Oto ten obuszek! — Pokaż! Ondraszek podał jej obuszek zbyrczący złotymi ogniwkami. I powiedział, że to jest zaczarowany obuszek. Jak długo bowiem trzyma go w ręce, jest bezpieczny. Żaden zły człowiek nie ma wtedy do niego dostępu. Gdyby ktoś strzelił do Ondraszka z pistolca czy z flinty, ba, nawet z armaty, on złapie wystrzeloną kulę w powietrzu i ciśnie w przeciwnika. Gdyby zaś ktoś chciał ciąć Ondraszka w głowę swoim obuszkiem, szablą, cepem lub kłonicą, obuszek, szabla, cep lub kłonica łupnęłyby w kudłaty łeb przeciwnika. Tylko jedno! Tak długo ów obuszek chroni go przed złym człowiekiem i przed śmiercią, jak długo trzyma go w ręce. W cyrografie jest jeszcze taki paragraf, iż Ondraszka może ktoś zabić jego własnym obuszkiem, jeżeli wręczy go z dobrej woli przeciwnikowi. Dorotka słuchała, a gdy Ondraszek skończył, zapytała: — To wszystko? — Nie, jeszcze nie wszystko. Diabeł Rokitka dał mi taką moc, że jeżeliby mnie otoczyli wrogowie, wystarczy mi przewrócić kubek do góry dnem i postawić na stole, wtedy wszyscy zasypiają. I śpią tak długo, dopóki ktoś nie odwróci kubka. — Hm, a co jeszcze? — zapytała znowu, gdy Ondraszek skończył. ... 298 — To wszystko! — Strasznie mało za duszę! Oszukał cię ten diabeł! Gdzie on przebywa? — W spróchniałej wierzbie na rozstaju dróg wiodących z południa na północ, a ze wschodu na zachód. — Aha! Słuchaj, mój złoty Ondraszku! Wiesz dobrze, że pragnęłabym ci nieba przychylić. A już wiem, co uczynię. Opuszczę ciebie i familię zbójnicką na trzy dni. Na trzeci dzień pod wieczór wrócę z cyrografem... Kozę Strzygę zabieram z sobą. O koguta postaram się we wsi! No, bądź dobrej myśli, mój sokole! Trzeciego dnia jestem z powrotem. Strzyga! Strzyga!... Koza pobiegła za Dorotką. Dorotka zaś w ubraniu pa-cholika, z pistolcem nabijanym srebrem, w pasie nabija nym złotymi ćwiekami, ruszyła szparko w dolinę, gdzie zbiegały się drogi wiodące z południa na północ, ze wschodu na zachód i gdzie w spróchniałej wierzbie diabeł Rokitka ezyhał na wracających z karczmy pijaków, na różnych rzezimieszków i na złych panów jadących w kolasach. Strzyga zaś bie"gła_^w dyrdy za Dorotką i pobekiwała radośnie, i potrzepywała kusym ogonkiem. Ondraszek i jego dwunastu kamratów nie mogli się doczekać owego trzeciego dnia. Aż nareszcie się doczekali! Zanim się jednak doczekali, w dolinie na rozstajnej drodze działy się dziwy-przedziwy. Diabeł Rokitka spał wielce znużony w spróchniałej wierzbie i chrapał jak stary koń. W nocy bowiem miał bardzo dużo roboty. To pijaków musiał zwodzić na manowce i bagniska, włóczyć ich poprzez głogi i osty i tytłać w błocie. To spokojnych przechodniów straszyć swoim hukaniem i końskim rżeniem. To przejeżdżających panów napadać i wywracać im kolasy lub łamać koła. To odpoczywającym przed chałupami ludziom robić na paskudę, rzucić im garść piasku w oczy, cisnąć w nich kobylińcem lub nasypać mrówek 299 i pcheł do łóżka pani dziedziczki. To wydmuchnąć dym z komina na izbę. Słowem, był to strasznie głupi diabeł i jedynym jego czynem, za który spodziewał się pochwały samego Lucyfera, był cyrograf z podpisem Ondraszka. Cyrograf, pięknie zwinięty w rulon, ukrył na dnie spróchniałej wierzby. Dorotka, zanim wybrała się na pognębienie Rokitki i po cyrograf, zasięgnęła języka u ludzi. A gdy dowiedziała się, czego pragnęła, kupiła u starej Morgonkuli koguta, który miał już siedem lat. Była bowiem nie w ciemię bita i wiedziała, że diabły lękają się siedmioletniego koguta i jego piania jak święconej wody. Może nawet jeszcze bardziej. Wzięła więc koguta pod pachę i udała się prościutko na rozstajne drogi ku spróchniałej wierzbie. W wierzbie zaś chrapał Rokitka. Dorotka wsadziła koguta do wierzby i skubnęła go za grzebień. Wtedy kogut zatrzepotał skrzydłami i zapiał zardzewiałym głosem: — Kukuryku!... Kukuryku!... Co się potem działo, nie sposób opisać. Rokitka zerwał się przerażony, jakby go ktoś oblał wiadrem święconej wody, wrzasnął szkaradnie, zasmrodził dymem siarkowym i chciał dać nura z wierzby. Lecz w drodze stał napuszony kogut, potrząsający groźnie bardzo czerwonym grzebieniem, walił skrzydłami i wydzierał się swoimi kogucimi przekleństwami i wymyślaniem. Dosyć na tym, że gdy skamlący Rokitka zatkał uszy i jęczącym głosem jął prosić Dorotkę, by zabrała tego przeklętego koczkodana, Dorotka rzekła twardo: — Oddaj, ty łachudro, cyrograf Ondraszka! Rokitka wzbraniał się, wymawiał, że zgubił cyrograf, że go mrówki zjadły, że mu go wiatr porwał, że to i tamto, cyganił, łgał, wykręcał się, skamlał, chlipał, zalewał się smolistymi łzami, lecz Dorotka nic. Pociągała koguta za 300 fgSfc grzebień, a kogut darł się jakby z piór skubany. W końcu przygnębiony Rokitka pogrzebał w próchnie, wydobył cyrograf i podał go Dorotce. — Masz szczęście, ty pokrako, że mi go oddałeś! Ina-- czej marny byłby twój los! — to rzekłszy, wzięła koguta pod pachę i poszła. Strzydze zaś przykazała, by pilnowała diabła w wierzbie tak długo, aż ją przywoła. Gdy odeszła od wierzby siedemdziesiąt i siedem kroków, czyli tyle, ile potrzeba, by moc diabelska nie skutkowała, obejrzała się i wybuchnęła śmiechem. Nawet kogut pod jej pachą zaczął śmiać się po koguciemu. Bo oto Strzyga waliła rogami w rogaty łeb Rokitki. Co wysunął go z wierzby, Strzyga wspinała się na tylne nogi i bęc rogami w jego ślepia! A gdy w końcu diabłu udało się wyskoczyć z wierzby, Strzyga zagrodziła mu drogę i teraz oboje zaczęli się trykać rogami, doskakiwać, mocować. Diabeł smrodził haniebnie siarkowym dymem, kwiczał, piszczał, nachylał rogaty łeb, by uderzyć w Strzygę, zwalić ją i pobiec za Dorotką, a koza Strzyga wspinała się na tylne nogi, nabierała rozpędu i bęc w diabła! Waliła swymi rogami to w jego łeb, to w brzuch, to w ślepia, a gdy w końcu diabeł dał za wygraną i zaczął uciekać, Strzyga gnała za nim i trykała go tak mocno w pośladki, że bie-daczysko, raz po raz upadał i swym krzywym nochalem orał ziemię. — Strzyga! Strzyga! — zawołała rozchichotana Dorotka. Wtedy Strzyga jeszcze raz trykła Rokitkę w obwisły brzuch i pognała za Dorotką. Tyle tylko, że po drodze gęsto spluwała i kichała, odurzona smrodzeniem Rokitki. A Rokitka siedział na miedzy, beczał i wycierał ogonem smoliste łzy z oczu. Pod wieczór Dorotka z kozą Strzygą i kogutem oraz z cyrografem dotarła na polanę, gdzie czekał na nią On- 302 draszek z kamratami. I gdy pokazała im zdobyty cyrograf, nastała taka ogromna radość, że znowu trudno to opisać. Zbójnicy tańczyli, hipkali, śpiewali, pili wino, sławili wniebogłosy zbójniczka Dorotkę, a Ondraszek był tak bardzo wzruszony, że nic nie mówił, tylko trzymał jej dłonie i szeptał: — O, ty moja Dorotko! O, ty moja, ogromnie moja Dorotko! To było wszystko, co potrafił powiedzieć. Dorotka zaś przeżywała tak wielką radość, jakby siedziała na złotym koniu, radość, że swemu umiłowanemu Ondraszkowi przyniosła cyrograf i zapewniła mu po śmierci koronę niebieską, amen... I gdy nazajutrz wieczorem Ondraszek z Dorotką i ze swymi kamratami schodził z gronia w dolinę, orle piórko furkotało na jego czerwonym kołpaku i orle piórko furkotało na kołgaczku Dorotki, a zbójnicy śpiewali: — Hej, idę w las, pfójrko mi się migoce!... A gdy prześpiewali całąjMosenkę i gdy brakło w niej dalszych zwrotek, jęli śpiewać^ że- „tańcowali zbójnicy w murowanej piwnicy". A gdy i w tej piosence brakło już zwrotek, zaczęli się wydzierać: — W góry, chłopcy, w góry, już nam czas przychodzi, bo jasna jutrzenka na niebo wychodzi... I gdy tak nadobnie śpiewali, to ptaki budziły się zdumione i słuchały z rozdziawionymi dziobkami. Nawet słowiki przestały kląskać, słuchały urzeczone i potem szeptały jeden drugiemu, że to chyba królowie słowików, a nie ludzie. Sowy zaś wybałuszały oczy i ślepiły w mroku, a nietoperze zbaraniały i jęły latać jak pijane koło kudłatych głów zbójnickich. Po lesie zaś niosło się stokrotne, rozśpiewane echo i docierało w doliny. Wtedy ludzie wychodzili z chałup, przystawiali do ucha dłoń zwiniętą w trąbkę i także słuchali. A potem powiadali uradowani: 303 — Oho! Ondraszek z kamratami schodzi w dolinę! I długo mu dobrorzeczyli, tak długo, aż echo lecące z groni ucichło i zamieniło się w szelest padającej rosy. Ondraszek zaś wstępował do upatrzonego dworu, budził służbę, budził dziedzicznego pana i tak prawił: — Dziedziczny panie! Dawaj mieszek dukatów i jednego barana! Gdy dziedziczny pan wymawiał się, że nie ma mieszka dukatów, że mieszek z dukatami skradli Cyganie, że baran zdechł, wtedy Ondraszek zazbyrczał kółeczkami u obuszka, a zbójnicy zaczynali kląć po węgiersku: — Basama teremtete! A dziedziczny pan wciąż jeszcze kręcił i łgał, że nie ma mieszka z dukatami. Wtedy zbójnicy zaczynali kląć groźniej: — Basama teremtete za kucki! To skutkowało i dziedziczny pan wynosił z komory mieszek z dukatami, a z obory wypędzał najtłuściejszego barana i nazywał Ondraszka jaśnie wielmożnym panem hajtmanem zbójnickim, a jego kamratów wielmożnymi panami zbójnikami i przysięgał, dwa palce do nieba, dwa palce do piekła, że już nie będzie gnębił swoich chłopów i obdzierał ich ze skóry. Ondraszek rozdawał potem dukaty chłopskiej biedocie, a barana kamraci wiedli na powrozie na gronie po to, żeby nazajutrz mieli co włożyć do głodnej gęby. I wszystko byłoby dobrze, lecz panowie nie zasypiali gruszek w popiele. Wysyłali posłów do najjaśniejszego pana cesarza we Wiedniu, pisali srogie supliki i prosili go na wszystkie świętości, by uczynił porządek z Ondrasz-kiem, bo inaczej zbankrutują, zejdą na dziady i będą musieli się przemienić w kalwaryjskich żebraków. Ondraszek zaś nie lękał się nikogo, ani diabła Rokitki, 304 ani panów, ani nawet najjaśniejszego pana cesarza we Wiedniu. Za to pan cesarz bał się Ondraszka i nie wytykał nosa ze swego zamku. Był to strasznie śmieszny i głupi cesarz. To był raczej okpiświat z pijackim nochalem, a nie cesarz. Żarłok z niego był przenaremny, bo na obiał zjadał małego upieczonego prosiaka, i pijak z niego był jeszcze większy, bo do obiadu wypijał beczułkę kwaśnego wina. Poza tym dłubał brudnym paluchem w nosie, kąpał się raz do roku w szaf liku, liczył krupy na obiad dla swojej służby, drzemał na tronie obłożony pierzynami, a jeżeli nie drzemał, to piskał zabawnie na okarynie lub grał na grzebieniu. Słowem, mizerny to był cesarz i Ondraszek za nic go sobie ważył. A gdy mu się zbytnio nudziło, złaził z tronu, kazał sobie przynieść pół worka suszonych śliwek, stawał w oknie, gryzł śliwki, a_pesjki wypluwał na głowy przechodniów przechodzących pod oknami zamku. Wtedy taki mieszczanin ogromnie się radował^pestkę chował do portmonetki i przechwalał się przed sąsiadami, że najjaśniejszy pan cesarz wypluł pestkę na jego głowę i że tę pestkę przekaże w testamencie swoim wnukom. Albo też cesarz brał procę i strzelał z niej owymi pestkami do wróbli. Ponieważ jednak był zezowaty, przeto nigdy nie trafił w żadnego wróbla. I tak panował szczęśliwie i w błogim spokoju, i byłby panował nie wiedzieć jak długo jeszcze, gdyby nie zaczęły nadchodzić supliki panów i delegacje ze skargami na przemierzłego łotrzyka Ondraszka — jak go mianowali. Gdy tych skarg namnożyło się tyle, że nadworny skryba nie spisałby ich na wołowej skórze, i gdy jęły zakłócać szczęśliwe i błogie panowanie pana cesarza, wtedy zwołał on naradę koronną. Przyszli przeto panowie generałowie z orderami, gwiazdami i krzyżami na kabatach, przyszli 20 — W wiergulowej dziedzinie 305 porządną chałupę, kupił trzy krowy i pełną skrzynią ju. odziewku, a w chlewiku kwiczały cztery spaśne wiepi/ Wszyscy w Ustroniu ogromnie się temu dziwili i nic mogli pojąć, skąd u Karlika taki dostatek i zamożność. A Karlik nic, chociaż dopytywano się go i nalegano, by powiedział, skąd to ma. Jewka, córka majstra Drzysłonia, ganiała zaś po Ustroniu jak z terpentyną i dowiadywała się, skąd Karlik ma tyle pieniędzy. Spać nie mogła po nocach z ciekawości, chudła z tego powodu i była nieszczęśliwa. W końcu nie wytrzymała, poszła do kuźni Karlika, stanęła w progu z koszyczkiem i zaskrzeczała: Karliczku, Kadiczku, zgadnij, co mam w koszyczku! Kadiczku, Kadiczku, co w koszyczku mam! Mam gołębie po parze, hej, po parzeT Jeśli zechcesz, pokażę, hej, hej, pokażę!... Karlik na to nic. Walił młotem po kowadle, kuł żelazo, aż iskry leciały, i myślał: „Ty sobie śpiewaj, a ja ci i tak nie powiem!" Jewka widzi, że swoim śpiewaniem nic nie wskóra, przystąpiła więc do niego i zaczęła się przymilać. Słowa jego smarowała miodem i gadała, i wdzięczyła się, i ocierała o niego jak kotka, i uśmiechała, i gdakała, i prosiła: — Karliczku! Mój złoty Karliczku! Powiedz, skąd masz tyle pieniędzy? Przecież mnie, kochającej cię do grobowej deski, Jewce, możesz powiedzieć! — Daj mi święty spokój, bo nie powiem! ,329 — Ależ, mój Karliczku złoty! Swojej Jewce nie powiesz? — Po pierwsze, nie jesteś moją Jewką, a po drugie, chociażbyś na klęczkach prosiła, nie powiem i basta! — Nie powiesz? — We młynie dwa razy powtarzają, a po trzeci raz dadzą kromkę chleba! — To ja się otruję! Och, truję się, truję!... — zaskrzeczała Jewka. Wydobyła z koszyczka jakąś buteleczkę, na której była nalepka z wyrysowaną trupią czaszką, przystawiła ją do ust i jeszcze raz wrzasła: — Powiesz czy nie powiesz, bo już połykam truciznę! KarliJc przestraszył się, że istotnie gotowa się otruć, wytrącił jej buteleczkę z dłoni i rzekł: — Głupia! Miałabyś się truć, to ci powiem! — i powiedział wszystko. A gdy skończył, Jewka rzekła: — Karliczku, pokaż mi tego dukata! Karlik sięgnął do kieszeni i wymacał w niej zeschły liść. Dukata już nie było! I teraz dopiero spostrzegł, jak bardzo był głupi, że uległ prośbom i groźbom piegowatej Jewki. Jewka zaś pobiegła na wieś i wszystkim rozpowiadała o dukacie Karlika. Karłik bardzo się jednak nie martwił, że tak łatwo pozbył się dukata. Miał swoją kuźnię, miał chałupę, miał wszystko, a na głupią Jewkę już ani nie spojrzał. No i dobrze mu było. Tak opowiadają starzy górale beskidzcy o śpiących rycerzach w górze Czantorii i o Karliku kowalczyku. O wojaku Zefliku ze srebrnym guzikiem Był raz jeden niesłychanie dzielny wojak, który miał na imię Zeflik. Zeflik był na wojnie, potem wojna się skończyła i wypadało wracać do domu. Nawojował się bowiem srodze, uratował królestwo króla Fyrtały II, narobił wielkiej zawieruchy, natłukł wrogów co niemiara i teraz wracał borem, lasem, przymierając z głodu czasem. Szedł więc i szed?7 a "że"- droga mu się bardzo dłużyła, przeto śpiewał prześliczną piosenkę o tej dziewczynie, która pasła kaczki za wodą. ^~^_ _ Była to bardzo piękna piosenka. Zeflik śpiewał ją jeszcze piękniej i dlatego słowiki oniemiały z podziwu, wróble przestały wrzeszczeć, pasikoniki ustały rzępolić na swych cieniutkich skrzypeczkach, a stara, rozczochrana wrona zaklaskała skrzydłami i tak rzekła: — Słyszycie, ptaszeczkowie złoci? Słyszycie, jaki piękny głos posiada ten wojak? Prawie dorównuje mojemu. Ha, widać, że tamten kudłaty wojak uczył się śpiewu u mojego dziadka, pana gawrona z Gawronowic! Ptaszkowie przeto jeszcze bardziej się dziwili, a Zeflik szedł i śpiewał. I byłby śpiewał nie wiedzieć jak długo, lecz w piosence zabrakło już zwrotek. Szedł przeto powoli, gdyż bolały go nogi, a w gardle mu wyschło. I dobrze. Szedł więc i szedł borem, lasem, a na plecach niósł tor- 331. _ nister, a na ramieniu wielką flintę ze szpikulcem na lufie. Zeflik jednak nie narzekał ani na tornister, ani na ogromnie długą flintę podobną do chudej armaty. W tornistrze bowiem mógłby zmieścić sporo zdobycznych talarów, nie zdobył wprawdzie ani jednego, ale to nic nie szkodziło. Flinta mocno uwierała go w ramię, lecz był jej rad. Bo gdyby nie ta sroga flinta podobna do chudej armaty, król nieprzyjacielski, Kręcigroch III, byłby wygrał wojnę. Gdy Zeflik naładował flintę, a potem oparł jej lufę na rosochatej wierzbie i przyłożył do kolby prawe oko, lewe zaś zakrył dłonią, wtedy zawołał: — Na bok, łebonie, bo teraz strzelę z flinty! A uważajcie, żeby komu głowy nie urwało! Wtedy król Kręcigroch III i jego wojacy zaczęli chichotać i śmiać się do rozpuku. Zeflik nic! Pomyślał: „Poczekaj, królu Kręcigrochu, i wy, jego wojacy! Dam ja wam bobu, ale dam!"... I jak gruchnął z flinty, zdawało się każdemu, że to koniec świata nastał. Zakurzyło się bowiem okrutnie, że nastała jakby noc, wszyscy kamraci Zeflika przemienili się w tym oka mgnieniu w kominiarzy, gdyż tak bardzo poczernieli od sadzy z tego dymu, zatrzęsła się ziemia i o malutki włos, a słońce byłoby spadło z nieba. Na szczęście słońce nie spadło z nieba, tylko nieprzyjacielski król Kręcigroch III, spadł ze swej szkapy, a wszyscy jego wojacy przewrócili się ze strachu. Wtedy Kręcigroch zawołał: — O, jerum pajtasz! Uciekajmy, braciszkowie, bo ju-żeśmy wojnę przegrali! Zeflik patrzy i widzi, jak król Kręcigroch III ucieka na kulawej szkapie, a za nim jego generałowie, kaprale, 332 wojacy i kucharze i wszyscy okropnie wrzeszczą, a za nimi tak bardzo się kurzy, że aż strach. Król Fyrtała zaś, jego generałowie, kaprale, wojacy i kucharzę zaczęli wołać: — Wiwat! Niech żyje nasz Zeflik, wojak nad wojaka- • mi! Niech żyje! Jużeśmy wojnę wygrali! Niech żyje nasz waleczny Zeflik! Potem przyjechał do Zeflika sam Król Fyrtała na koniu. Koń był mały i tłusty, a król Fyrtała długi i chudy. Podrapał się berłem po głowie, poprawił na niej koronę i zapytał: — Toś ty, Zefliku, był taki waleczny? — To się wie, że ja, królu jegomościu! — Hm... To ja za to mianuję cię generałem — rzekł i znowu podrapał się berłem po głowie. A Zeflik na to: — Gwiżdżę, królu jegomościu, na tego generała! Wypłać, co mi się należy za^służbę w twoim wojsku, bo już mi czas wracać do domu, do-jjiatki! Król Fyrtała jął jednak namawiać—Zeflika, by nie odchodził, bo co on sobie teraz pocznie bez takiego dzielnego wojaka, że mizerna będzie królewska dola, że i to i tamto. Lecz Zeflik nic! Powiedział, żeby mu król nie zawracał głowy, że musi wracać do matki i skończone. Król jednak nie chciał ustąpić. Obiecał Zeflikowi, że będzie dowodził regimentem największych zabijaków, że ci zabijacy będą mu czyścić buty, po tytoń do fajki biegać do sklepikarza, że będą myć podłogę w jego komnacie, guziki przyszywać do jego generalskiego munduru i muchy odpędzać od jego nosa, gdy wielmożny pan generał Zeflik utnie sobie poobiednią drzemkę. No i wszystko. A Zeflik na to królowi, by nie fanzolił po daremnicy, że już powiedział, iż musi wracać do matki, i nie ma co gadać! 333 Wtedy król powiada, że Zeflik będzie mieszkał w zamku ze szczerego złota, że będzie wylegiwał się w puchowych pierzynach, że będzie jadał tylko rogaliki z masłem, marcypany i krupnioki, czyli smażone kiszki, że to i tamto! A Zeflik na to królowi, żeby mu nie kręcił gitary próżnym gadaniem. Uparty jednak król jął mu obiecywać prześliczny mundur generalski kapiący od złota i srebra, i że da tyle medali, i orderów, iż trudno będzie je zliczyć, i na dodatek podaruje mu pełny worek dukatów. A jeżeli będzie uważał, że to za mało, ożeni go z najpiękniejszą księżniczką w swym państwie!... Tu już Zeflik nie wytrzymał i rzekł bardzo niegrzecznie: — Królu, daj się wypchać tym wszystkim, co mi obiecujesz! Powiedziałem już, że wracam do matki, bo tam z pewnością biedaczka oczy za mną wypłakuje. A co do twojej księżniczki, gwiżdżę na nią, bo w domu czeka na mnie Stazyjka! — O, jej, jej! — zabiadolił król i bardzo posmutniał. — A to ci powiadam, królu! — rzekł jeszcze Zeflik. — Wypłać, co mi się należy za służbę w twoim wojsku, i koniec! A już mi nic więcej nie gadaj, bo jak mnie złość ogarnie, to basama teremtete!... Wtedy król widział, że darmo larmo, i zapytał: — A ile ci się należy? — Półtora talara! Król jeszcze bardziej posmutniał, gdyż zobaczył, że mizerny będzie jego los. Kazał jednak przywołać ministra, który zarządzał królewską szkatułą. Przyszedł minister, również tak strasznie chudy, jak król Fyrtała II, i zapytał, co się stało. — Panie ministrze skarbu! Wypłać temu operiaszowi półtora talara jako zapłatę za jego służbę w moim walecznym wojsku! — rzekł król. 334 Pan minister pociągnął nosem i tak powiedział: — Miłościwy królu! W skarbcu nie ma półtora talara! — A co jest? — Guzik, miłościwy królu! — powiedział i rozpłakał się rzewnie. — To dać mu ten guzik! — polecił król wspaniałomyślnie. Pan minister kazał dziesięciu najsilniejszym wojakom przynieść królewską szkatułę. Otworzył ją siedmioma kluczami, pogrzebał na dnie i wydobył z niej niciany guzik. Wtedy Zeflik zrozumiał, że figa z jego półtora talara, gdyż u króla Fyrtały II bieda aż piszczy! Zabrał więc guzik, bo pomyślał, że dobre i tyle, przyszył go sobie do kabata, bo jeden guzik był zgubił podczas wojny, kichnął na króla, kichnął na pana ministra, zabrał się i poszedł z tornistrem, flintą i nicianym guzikiem u kabata. Szedł więc teraz borem, lasem, przymierając z głodu czasem. Już prześpiewał\wszystkie piosenki, jakie tylko znał. Lecz że w tych piosenkach zabrakło w końcu zwrotek, więc już potem nie śpiewał. — Pod wieczór dotarł do ogromnego boru. W tym borze mieszkał bardzo porządny pustelnik z długą, białą brodą. Poza tym na głowie miał śliczną łysinę podobną do miesiąca w pełni. Pustelnik siedział w habicie przepasanym powrozem, jak przystoi pustelnikowi, i jadł z rondelka przysmażoną szarańczę z grzybkami na kwaśno. — Dobry wieczór, panie pustelniku — rzekł grzecznie Zeflik, gdy stanął w otwartych drzwiach pustelni. —- A, dobry wieczór, panie wojaku! — uradował się pustelnik. — Kocur mi zdechnie! Zeflik nie pytał, dlaczego ma zdechnąć kocur pustelnika, gdyż dobrze wiedział, że w ten sposób wyraża się uradowanie na widok niespodziewanego, a miłego gościa. — Panie pustelniku... — zaczął Zeflik. 335 r — Wiem, wiem już wszystko! — przerwał mvi pustelnik. — Ptaki mi doniosły, że idziesz z wojny... No, ale proszę się rozgościć, proszę! Czym chata bogata, tym rada! — i zaprosił Zeflika do środka. Chciał go uraczyć przysmażoną szarańczą z grzybkami na kwaśno^ lecz Zeflik odmówił. Powiedział, że to nie służy jego zdrowiu. Że gdyby tak był kawał kiełbasy lub z pięć krupnioków pięknie usmażonych, toby chętnie zjadł. — A koziego mleka napiłbyś sig, wojaku? — Proszę! Pustelnik dał więc Zeflikowi spory garniec koziego mleka, sporą pajdę chleba i dobrze było. Potem zrobił łóżko z mchu i kazał mu się położyć. — A wy, panie pustelniku? — zapytał Zeflik. — Ha, ja muszę czuwać, bo tu w nocy przychodzą przeróżne diabły i straszydła, by mi przeszkodzić w nabożnych rozmyślaniach. I gdy zaczną hałasować, muszę je odpędzać święconą wodą!... — A pomaga to, panie pustelniku? — Nie bardzo... — No, to ja znajdę na nie sposób. Otóż niech pan pustelnik położy się i śpi, a ja będę czuwać! Tylko czy macie tu, panie pustelniku, trochę soli? — A po cóż ci sól, wojaku? — Już w tym moja głowa! Zobaczycie, że uczynię koniec z tymi diabłami! A dużo ich jest? — A, foremna gromada! Czasem ich naliczyłem do dwudziestu małych i dużych, z krowimi lub prosięcymi ogonkami, kudłatych, z rogami lub bez rogów na łbie. Różnie bywało. — A te straszydła? — To są nocznice, zmory, strzygonie... To takie duchy wielce paskudne i dokuczliwe jak pchły. Trudno mi się przed nimi opędzić! Wrzeszczą, skrzeczą, kuglują, piszczą, 336 beczą, łażą po dachu pustelni, dmuchają do komina, że sadze lecą na mnie i wyglądam nad ranem jak kominiarz. Strasznie to paskudny naród! — Iz nimi zrobię porządek! No, proszę mi dać sporo soli i proszę się położyć, a ja będę czuwać! I tak się stało. Uradowany pustelnik dał Zeflikowi miarkę soli, potem położył się i rychło usnął. Trochę chrapał, lecz Zeflikowi to nie przeszkadzało. „Niech chrapie" — pomyślał. Usiadł na progu i opatrzył sobie flintę. Nasypał do lufy strzelniczego prochu, ubił patykiem, nasypał soli, ubił, zatkał pakułami i czekał. Była bardzo piękna noc. W głębi boru hukały sowy i puszczyki, bór zaś szumiał sennie. Czasem zamigotały w nim bodaj czy nie wilcze ślepia niebieskim płomyczkiem, czasem coś zaszeleściło, czasem westchnęło i znowu -nic. A na—fiiebie-. mrugały gwiazdy na Zeflika, a wielki księżyc wędrował między nimi i przyglądał się wojakowi ciekawie. "^-^^ Była już może północ, gdy znienacka bór ożył. Zaszumiało w nim groźnie, załopotało jakby dużymi skrzydłami, zaskwierczało przeraźliwie, zakrakało szpetnie, zahukało donośnie, a księżyc przystanął na niebie i świecił na polanę przed pustelnią, bo był bardzo ciekawy, co to będzie. Nawet gwiazdy przestały mrugać, bo także były ciekawe, co to się stanie. A Zeflik nic. Ujął flintę i czekał. I naraz— o jeram pajtasz! — na polanę wyłażą z boru jakieś poczwary, garbate diabły, kulawce, kuternogi, pokraki, maszkary, ogniste konie bez głowy, rokitki, strzygonie, nawet jeden uto-piec plątał się między tamtą hołotą. I cała ta banda zmierzała ku pustelni. Pohukiwała, chichotała, wywracała koziołki, beczała, trąbiła na nosie, słowem, naokoło pustelni rósł hałas, harmider i piekło. 22 — W wiergulpwej dziedzinie 337 Wtedy Zeflik przyłożył flintę do ramienia, wymierzył w tamtą czeredę i jak nie pociągnie za cyngiel, jak nie gruchnie, o jerum pajtasz! Jakby tysiąc piorunów spadło z nieba na ziemię, jakby cały świat się walił! A na polanie wrzask przeraźliwy, pisk, wycie!... Zakotłowało w tamtej bandzie jak w garnku! A Zeflik nic, tylko się patrzy i śmieje! Bo wszystkie przechery trzymają się za brzuchy, za pośladki, za głowy, za nogi, piszczą, skaczą, jęczą i uciekają przerażone, bo piecze je sól... I nie trwało ani ćwierć pacierza, a już nikogo nie było na polanie. Tylko daleko w borze niósł się oddalający skowyt i taki łomot, jakby tysiąc oszalałych koni uciekało na przełaj przez las... Potem wszystko ucichło, nastała wielka cisza, szum w konarach drzew przemienił się w senny szept, a gwiazdy zaczęły znowu mrugać, a księżyc jął znowu wędrować między nimi. — Co tak bardzo gruchnęło? — posłyszał Zeflik zaspany głos pustelnika. Stał nad nim w długiej koszuli i drapał się po łysinie. Widać teraz dopiero się zbudził. Zeflik powiedział, co tak gruchnęło. Potem poszedł z pustelnikiem na polanę, a że księżyc świecił im wielce zadowolony, przeto w jego świetle znaleźli trzy odstrzelone diable ogony podobne do krowich, pięć diablikowych ogonków podobnych do prosięcych, cztery diable rogi, siedem spróchniałych zębów i kupki smoły. — No, teraz, panie pustelniku, możesz rozmyślać nabożnie, bo te przegrzeszone ślimoki i łebonie już tak rychło się nie pokażą!... • Pustelnik zaczął przeto nabożnie rozmyślać, a Zeflik położył się na posłaniu z mchu i spał aż do rana. Gdy już było rano, Zeflik wypił znowu garniec koziego mleka, zjadł pajdę chleba i chciał podziękować pustelni- 338 kowi za gościnność, lecz ten go jeszcze zatrzymał i lak rzekł: — Zacny i waleczny panie wojaku! Podaruj mi tę swoją flintę, bo ty odejdziesz, diabły dowiedzą się o tym i znowu zaczną mnie napastować i kusić do grzechu. A gdy będę miał flintę, zaleję im sadła za skórę. I będzie po paradzie! — Czemu nie! Bardzo chętnie, panie pustelniku! — zgodził się Zeflik i podarował flintę pustelnikowi. — Lecz, żebyś nie powiedział; zacny wojaku, że ze mnie jakiś tam wydrwigrosz, to znajdę coś dla ciebie. Oto trzymaj! — i pustelnik wręczył mu talara, bochenek chleba i manierkę z winem. Zeflik podziękował i ruszył w drogę. Talara wsunął do kieszeni, a chleb z manierką do tornistra. Był ogromnie rad, że pozbył się flinty podobnej do chudej armaty. I z tej radości ""zaczął znowu śpiewać niesłychanie piękną piosenkę o czterecB koniach we dworze, co żaden nimi nie orze. ~^"—-~. __ To było tak bardzo piękne śpiewanie, że rozczochrana wrona prędko zwołała wszystkie ptaki, a więc słowiki, sikorki, dzięcioły, szpaki, trznadle i które tam jeszcze spotkała, i wrzeszczała olśniona: — Fiks laudon, to jest piosenka!... Słyszycie, ptaszecz-kowie złoci? Czy potrafi ktoś z was tak pięknie śpiewać? Nie potrafi! Tylko ja jedna śpiewam piękniej aniżeli ten wojak, no i mój dziadek gawron z kościelnej wieży. On « zawsze pomaga śpiewać organiście Pietrali, gdy ten jest pijany. A mój pradziadek śpiewał tę piosenkę na swoim weselu. Ptaszkowie! Klaskajcie! —- zakrakała i jęła klaskać skrzydłami. Za jej przykładem klaskały wszystkie ptaki. Zeflik jednak nie zważał na ich klaskanie, tylko szedł i śpiewał. A gdy w piosence o czterech koniach zabrakło 22* 339 już zwrotek, przestał śpiewać. Koło południa znalazł się na sporej polanie. Pomyślał, że już pora odpocząć, zjeść kęs chleba, zapić łykiem wina, pokrzepić się na ciele i na duchu. Daleką miał bowiem jeszcze drogę do matuli i Sta-zyjki, wypłakujących za nim oczy z tęsknoty. Wszak jeszcze musi przejść siedem gór i siedem rzek, by nareszcie dotrzeć do swojej wsi. Usiadł więc pod dębem. Zaledwie wyjął z tornistra chleb, skąd się weź, to się weź, stanęła przed nim siwa babuleńka. Wspierała się na kijaszku, na plecach zaś miała wiązkę chrustu. — Mój złociutki wojaku! — zaczęła. — Taka jestem głodna... Zeflik miał dobre serce, więc tak jej rzekł: — Babciu, mam chleb, podzielimy się! I podzielił się chlebem z babuleńką. A gdy zjadła, znowu rzekła: — Mój złociutki wojaku! Strasznie chce mi się pić! Zeflik miał dobre serce, więc pomyślał: „Było nie było!" — i podał babci manierkę z winem. Babcia wino wypiła i rzekła: — Ha, dobre było wino! Już teraz dalej widzę!... Ale, mój złociutki wojaku, u mnie straszna bieda!... Ani grosika nie mam! ¦ Zeflik miał dobre serce, pomyślał: „Było nie było!" — i podał babci talara. Babcia chuchnęła nań i schowała za pazuchę. A potem znowu rzekła: — Widzę, że dobry z ciebie człowiek, mój złociutki wojaku! Chciałabym cię jakoś wynagrodzić za to ludzkie serce. Oto na twoim kabacie widzę niciany guzik. Nie przystoi to walecznemu wojakowi, by na jego kabacie dyndał guzik! Chodź ze mną, przyszyję ci inny. A po drodze zaniesiesz mi tę wiązkę chrustu do chałupki, bom stara i słaba! 340 „Było nie było! — pomyślał Zeflik.- — Trzeba babci pomóc!" Zarzucił więc chrust na plecy i poszedł za nią. Szli i szli, aż przyszli do małej chałupki z jednym okienkiem. Babcia kazała Zeflikowi zdjąć kabat z nicianym guzikiem i poczekać na dworze. Kabat zabrała do chałupki i, nie trwało długo, wyniosła go z powrotem. Na miejscu nicianego srebrzył się śliczny guzek ze szczerego srebra. I babcia tak rzekła: — Pamiętaj, złociutki wojaku! Gdy będziesz w bardzo wielkiej potrzebie lub niebezpieczeństwie, pokręć lekko tym srebrnym guzikiem i powiedz takie zaklęcie: Fiku, miku, mój guziku, Pamięłajże o Zefliku!... — To wystarczy* -*- zdziwił się Zeflik. — Najzupełniej! """¦ Zeflik podziękował bardzó^-pigknie i poszedł. Szedł i szedł, aż przeszedł pierwszą górę i przeszedł w bród pierwszą rzekę. Za rzeką było duże miasto. Zeflik wszedł do miasta i ogromnie się wszystkiemu dziwił. A głodny był już bardzo. Patrzy, a na ulicach pełno ludzi pięknie ubranych, z dużymi brzuchami, najedzonych i sapiących, a w oknach wystawowych śliczne bochenki chleba, wieńce kiełbasy, smażone kiszki, czyli krupnioki, sardynki, turecki miód, jabłka, kołacze, pomidory, piklingi i wszystko. Zeflik patrzył i ślinka płynęła mu do ust. Pomyślał, że popatrzy do tornistra, czy nie została tam jaka okruszyna z tego bochenka, który zjadł z babcią. Nie miał jednak gdzie usiąść więc poszedł dalej. Przechodził —• a było to już na przedmieściu — koło karczmy. Przed karczmą stał' karczmarz w usmolonym fartuchu. Ujrzał Zeflika i zawołał: 341 k A — Hej, wojaku! Z wojny wracacie? — Z wojny! — burknął Zeflik trochę zły, gdyż był głodny. — Jesteście głodny? — Pewnie, że głodny! — A nie macie gdzie nocować? — Nie mam! — To chodźcie do mojej karczmy! Prześpicie się w gościnnym pokoju pod pierzyną, w kuchni moja baba piecze na rożnie prosiaka, wino mam niezgorsze w piwnicy, pojecie sobie, popijecie i wyśpicie się jak sam pan generał! No chodźcie! — Wszystko byłoby dobrze, karczmarzu, lecz nie mam ani grosika! — Nie plećcie, panie wojaku, nie! Któż to widział, żeby wojak, wracający z wojny, nie miał zdobycznych talarów? Macie ich z pewnością pełne kieszenie! — Nie wierzycie? To popatrzcie się! — rzekł Zeflik, i na dowód, że mówi prawdę, jął wywracać kieszenie. I gdy ostatnią kieszeń wywrócił, wypadł z niej na bruk nowiuteńki talar. — Ojej! — wrzasnął zdumiony Zeflik. Cóż to za czary? Przecież dał go babci! Karczmarz nie pozwolił mu jednak przyjść do słowa, tylko zaczął terkotać: — Ha, nie mówiłem? Macie talary! Chodźcie więc, wielmożny panie wojaku, a nie ociągajcie się! Dacie mi tego talara, zjecie upieczone prosię, wypijecie beczułeczkę wina, prześpicie się jak sam król, pod pierzyną, i chociaż poniosę stratę, nic nie szkodzi! Zaszczyt to bowiem niezwykły dla mnie, że mogę gościć tak walecznego wojaka! Bo ja dla każdego wojaka mam serce otwarte jak wrota stodoły! No, chodźcie!... Zeflik wciąż zdumiosy dał talara karczmarzowi i wstą- 342 pił za nim do karczmy. Zjadł kawałeczek upieczonego prosiaka, zapił go winem i poszedł spać. Nie mógł jednak usnąć, bo prosiak był łykowaty, a wino kwaśne i teraz prosiak i wino burczały mu w brzuchu. Łóżko zaś było niewygodne, twarde a pierzyna chuda i brudna. — Ale mnie nabrał oszust! — mruczał Zeflik i znowu się dziwił temu talarowi. Przecież przypomina sobie dobrze, że go dał babci. I coś go tknęło w myślach, żeby jeszcze raz przeszukać kieszenie kabata. Włożył rękę do kieszeni — znowu jest talar! Kiż diasi? Przecież dał go karczmarzowi. Talar jest ten sam, który otrzymał od pustelnika i który dał babci, a potem karczmarzowi. Dziwy przedziwy!... I tknęła go jeszcze jedna myśl, żeby popatrzeć także do tornistra. Karczmarzowa wieczerza była chuda i kwaśna. Zeflikowi burczy w brzuchu, może w tornistrze znajdzie okruszyny, W-jnanięrce kilka kropel wina. Otworzył tornister i jeszcze bardziej się zdumiał. Bo oto w tornistrze pachnący boche*L.r>szennego chleba, a w manierce bulgoce wino! Zjadł więc chleb, wypił wino i lżej uczyniło mu się na sercu i na żołądku. I już nawet bardzo się nie dziwił, gdyż pojął, że to sprawka zacnego pustelnika. I ledwie się położył, zgasiwszy poprzednio świecę, na kościelnym zegarze wybiła północ, a za drzwiami dał się słyszeć jakiś szelest. „Aha, — pomyślał Zeflik. — Straszydła tu łażą". Nie były to wcale straszydła, tylko karczmarz ze swoją babą zakradli się do komórki Zeflika. Przystanęli przy drzwiach i słuchali, czy wojak śpi. Postanowili bowiem zabrać mu wszystkie talary, których z pewnością ma pełny tornister, a na dodatek oderżnąć od kabata ten srebrny guzik. Baba więc trzymała w garści nóż, a karczmarz mieszek na talary. 343 Otworzył ostrożnie drzwi i wtedy Zeflik spostrzegł, że to istotnie nie straszydła, lecz karczmarz w długiej koszuli i w szlafmycy z kutasikiem na czubku głowy, że w jednej ręce trzyma mieszek, w drugiej świecę, a za nim stąpa jego baba podobna do czarownicy, z dużym nożem w dłoni. Udał przeto, że śpi, a przez niedomknięte powieki patrzył, co to będzie. — Widzisz, stara! —> szepnął karczmarz do swej baby. — Ten wojak śpi jak zarżnięty! Dobra nasza! Ja ci poświecę, a ty odrzynaj srebrny guzik! Baba ujęła guzik i pokręciła nim, by się przekonać, czy mocno przyszyty. Wtedy Zeflik wyszeptał zaklęcie: Fiku, miku, mój guziku, Pamiętajże o Zefliku!... Ledwie to wyrzekł, a w tej samej chwili stanęła w komórce tamta babcia z lasu ze srogą miotłą w dłoni i wrzasła: — A, wy huncwoty! A, wy rzezimieszki! To wy tacy? Niedoczekanie wasze!... I jak zaczęła prać karczmarza i jego babę miotłą, zrobiło się w komórce takie straszne piekło, że rzekłby ktoś, iż sądny dzień nastał. Babcia waliła miotłą, a karczmarz uciekając zaplątał się w swej długiej koszuli, rymnął i po-turlał się z piętra po schodach, za nim turlała się jego baba, a oboje ryczeli i piszczeli, jakby ich ze skóry obdzierano. A babcia za nimi i tłukła ich, aż uciecha. Potem jakoś wszystko się uciszyło i Zeflik spał smacznie aż do rana. A gdy zeszedł do karczemnej izby, karczmarz i jego baba, podrapani szpetnie na gębach, z guzami na łbach i z podsiniaczonymi ślepiami, jęli mu się nisko kłaniać, skakali koło niego, nazywali go jaśnie wielmożnym panem wojakiem, przynieśli mu pół upie- 344 czonego prosiaka i pełny dzban dobrego wina. Zeflik jadł i pił. A gdy się już niezgorzej pokrzepił na ciele i na duchu, chciał zapłacić. — Broń Boże, jaśnie wielmożny panie wojaku! — wzbraniał się karczmarz. — Jakżebym śmiał żądać zapłaty? Dla mnie biednego, lecz uczciwego karczmarza, ogromny to zaszczyt, że mogliśmy gościć i przenocować tak szanowną personę! Ani grosika nie wezmę od was, wielmożny panie generale! Ani grosika!... Zeflik podziękował przeto i poszedł. Miał przed sobą jeszcze sześć gór i sześć rzek, lecz był dobrego ducha, gdyż wiedział, że trzyma się go talar i że w tornistrze zawsze będzie miał świeży bochen chleba i pełną manierkę wina. Zadowolony zaśpiewał piosenkę o Karolince, która szła do Gogolina, a Karliczek za nią z flaszeczką wina. I znowu wszystkie ptaki bardzo się dziwiły, a rozczochrana wrona przechwalała- -się, -że ten śpiewający wojak uczył się pieśni u jej dziadka gawrona i że ona też umie tak pięknie śpiewać. "^-^^^ Zeflik zaś wędrował i wędrował. Już przeszedł drugą rzekę i drugą górę, gdy nagle z lasu wypadli zbójnicy z pałkami w dłoniach i zaczęli wrzeszczeć: — Pieniądze albo życie!... Ilu ich było, Zeflik nie zdołał policzyć. Pokręcił tylko srebrnym guzikiem, wyrzekł zaklęcie i, skąd się weź, zjawiła się babcia z miotłą. Co się potem działo, trudno opisać. Babcia sprała zbójników, podrapała miotłą ich brzydkie gęby, przepędziła w głąb lasu i już było dobrze. Zeflik podziękował babci i powędrował ku trzeciej górze i trzeciej rzece. Przenocował pod kopką siana, a wczesnym rankiem ruszył w drogę. Przeszedł trzecią górę, przeszedł w bród trzecią rzekę i zawędrował między srogie skały. A gdy tak idzie, naraz ziemia zadygotała, skały 345 i jęły się kruszyć, coś w ich głębi zagrzmiało, zaryczało i za chwilę z jamy wysuwa łeb ogromny smok ziejący z paszczęki i nozdrzy dymem siarkowym. — A, tuś mi, bratku! — ryknął smok i w dyrdy wlecze się do Zeflika z rozwartą szeroko paszczęką. A Zeflik nic. Pokręcił srebrnym guzikiem, wyrzekł zaklęcie i, skąd się weź, to się weź, babcia się zjawiła z miotłą! I,znów trudno opisać, co się potem działo. Babcia sprała smoka, a smok podwinął łusuczasty ogon, za-smrodził haniebnie siarką i wczołgał się z powrotem do jaskini. I znowu wszystko było dobrze. Za czwartą górą i czwartą rzeką napadli Zeflika jacyś rabusie w rycerskich zbrojach, rudzi jak lisy, wrzeszczący coś z cudzoziemska o pieniądzach i o życiu. I już godzili w niego srogimi kopiami, lecz Zeflik nie stracił ducha, pokręcił guzikiem, zjawiła się babcia z miotłą i jęła robić pogrom wśród rabuśników. Nie minęło pół pacierza, a ra-buśników już nie było, tylko na drodze walały się pogięte pancerze i hełmy, połamane kopie, kilka wytłuczonych zębów i jeden dziurawy but. Zeflik podziękował babci i powędrował dalej. Nazajutrz przeszedł już piątą górę i stanął nad piątą rzeką. Rzeka była szeroka i głęboka. Ujrzał go jednak przewoźnik z przeciwnego brzegu i popłynął łódką do Zeflika. — Panie przewoźniku! Przewieźcie mnie na drugą stronę — poprosił Zeflik. — Czemu nie! — rzekł przewoźnik o ponurym obliczu, podobny do człowieka, który siedem wsi wypalił. — Ale talara za przewóz!... Zeflik podał mu talara, przewoźnik obejrzał go, skinął na Zeflika, by wszedł do łodzi, i odbił od brzegu. A gdy już byli na środku rzeki, rzekł: — Słuchaj, ty chmyzięj. Dawaj wszystkie talary, jakie 346 masz przy sobie, albo mizerny twój koniec! — i podniósł wiosło do uderzenia. — Ale ja nie mam talarów! — Nie fanzol, pieronie, tylko dawaj je po dobroci, jeżeli ci życie miłe! Ponieważ Zeflikowi było życie miłe, przeto pokręcił guzikiem i wyrzekł zaklęcie. I w tejże samej chwili za przewoźnikiem pojawiła się babcia i jak trzasnęła łajdaka miotłą po łbie, jak nie poprawiła po raz drugi i po raz trzeci! Przerażony przewoźnik złożył dłonie i zaczął jęczeć. — Łaski! Litości! Ja tylko żartowałem! I jął wiosłować tak mocno, że łódka popłynęła jak wicher do drugiego brzegu. Gdy potem przewoźnik zanurzał w rzece swój posiniaczony łeb z guzami, Zeflik powędrował dalej i dalej, aż nazajutrz przyszedł do szóstej góry i szóstej rzeki. ~~' ~ ¦-- Górę już przeszedł, przed nim była szeroka rzeka, a na rzece most. Zdziwiło go jednak bardzo, że przed mostem stoją jacyś rycerze czy nierycerze, halabardnicy czy członkowie straży pożarnej, trudno było poznać. Byli w pięknych mundurach złotem i srebrem haftowanych, na głowach mieli pozłociste hełmy, a w dłoniach trąby duże i małe, trąbki, flety, basetle, piszczałki. Każdy z nich trzymał • jeden instrument, a wszyscy stali pod pięknie ustrojoną bramą triumfalną. Na bramie furkotały chorągwie, było ich dużo, w przeróżnych kolorach i z wyhaftowanymi przedziwnymi herbami. Pod chorągwiami zaś pstrzyła się bardzo szeroka wstęga, a na niej złocił się dziwny napis: WITAJ, OBLUBIEŃCZE NASZEJ KRÓLEWNY! HIP, HIP, HURA, HURA, HURA! 347 To wszystko było bardzo piękne, lecz Zeflik nic nie rozumiał. Nie rozumiał nawet wtedy, gdy na jego widok tamci halabardnicy czy strażacy przyłożyli do ust trąby, trąbki, piszczałki, flety a inni ujęli basy i basetle, inni jeszcze gliniane okaryny i bębny wielkie i małe i zaczęli grać! Dyrygował tą dziwną orkiestrą jakiś kapelmistrz ż kogucim ogonem na hełmie. Grali przeto i grali, a od miasta już toczyły się jakieś pozłociste kolasy, a tłumy ludzi biegły drogą i jacyś znamienici panowie gnali na koniach, a w mieście rozdzwoniły się dzwony, a z murów zamczyska strzelały armaty i moździerze na wiwat i wielki, radosny wrzask wzbił się pod niebo. Zdumiony Zeflik stanął przeto i czekał, co to będzie. I niedługo czekał, bo pozłociste kolasy stanęły przed nim, tamci znamienici panowie zatrzymali rumaki, a z najpozło-cistszej kolasy wysiadła, jakaś kudłata dziewica bogato i strojnie ubrana, lecz o pomarszczonym obliczu, zezowata i szczerbata. Przypadła do Zeflika, objęła go za szyję i zapiszczała: — Nareszcie doczekałam się ciebie, mój oblubieńcze — i jęła go całować i ściskać. Zeflik do cna zbaraniał. Pomyślał: „Kiż diasi? Co to wszystko znaczy?" Bronił się, jak mógł, przed natarczywym przymilaniem brzydkiej baby z królewską koroną na głowie, odpychał ją, lecz tamta nie ustępowała. Zeflik przeto rozgniewał się i zaklął rozsierdzony: — A, żeby cię gęś kopła zadnią nogą, basama terem-tete! Poskutkowało, bo przerażona baba usiadła na ziemi, a z tłumu dostojników wyszedł nadworny astrolog, skinął na dworzan, by podnieśli królewnę, a gdy to uczynili i odprowadzili do pozłocistej kolasy, huknął na roz-gęgane zbiegowisko: 348 — Cicho, bo teraz ja mówię! Uciszyło się przeto, bo każdy był ogromnie ciekawy, co powie nadworny astrolog w spiczastej czapie tekturowej, oblepionej znakami zodiakowymi, jakie można widzieć w starych kalendarzach. On zaś tak zaczął, rozwijając pergaminowy arkusz: — Ja, nadworny astrolog, Filigranus Pietralus, oznaj-muję, co następuje — tu nałożył podrutowane okulary na nos i zaczął czytać z pergaminu: Nasza najmiłościwiej nam panująca królewna Pulche-ria III już dawno pragnęła poślubić jakiegokolwiek zacnego młodziana szlachetnie urodzonego, lecz nic z tego nie wychodziło. Bo co ją który szlachetnie urodzony młodzian ujrzał, to mimo łakomienia się na królestwo i złotą koronę — uciekł. Rada królewska uradziła; przeto, że~wybuduje most przez naszą rzekę. A ten most wczoraj ukończono. I uradziła jeszcze, że kto z młodych ludzi przejdzie—pierwszy przez nasz nowy most, ten musi poślubić naszą królewnę Pulcherię III. A ponieważ ten oto młodzian — tu wskazał na Zeflika — będzie pierwszy z młodzianków, który nasz most przekroczy, przeto on pojmie za żonę naszą Pulcherię III, czy chce, czy nie chce, i basta! Skończyłem!... Zwinął rulon, skinął na drabantów z halabardami, skinął na panów w kolasach, skinął na kapelę, a Zeflik mruczał zdumiony: — Farona, to głupia historia! A drabanci z halabardami już podchodzą uroczyście, by ująć go za ręce i zaprowadzić do szczerbatej Pul-cherii III, mdlejącej ze szczęścia w pozłocistej karecie. Nie czekał przeto, lecz pokręcił srebrnym guzikiem i wypowiedział zaklęcie: 349 Fiku, miku, mój guziku, Pamiętajie o Zef liku!... Ledwie to wyrzekł, a tu już babcia z miotłą tłucze dra-bantów, panów, muzykantów i astrologa. Tłukła ich tak mocno, że teraz wszyscy uciekali do miasta, a w mieście zaparli bramy drągami i pokryli się w mysie dziury. Przed Zeflikiem zaś była otwarta droga przez most. Podziękował przeto babci za ratunek i powędrował w kierunku siódmej rzeki i siódmej góry. A gdy je w końcu przebył, ujrzał przed sobą wielką dolinę, a na skraju doliny, na nieboskłonie rodzinną wioskę, a w rodzinnej wiosce, w gęstwie rozkwitających malw i dziewann, chałupkę matuli i chałupkę Stazyjki. Zwinął wtedy dłoń w trąbkę i przystawił do ucha w nadziei, że posłyszy piosenkę Stazyjki o wiśniach w ogrodzie, którą często śpiewała. W ogródeczku wiśnie, Nie będę ich rwała, O kogo mi idzie, Tego będę miała! Mam-ci ja Zefliczka, Pojechał na wojnę. A gdy z wojny wróci, Wtedy on mnie pojmie... Nie doszedł go śpiew Stazyjki o wiśniach w ogrodzie, tylko z dalekim wiatrem przyszło doń żałosne bicie dzwonów. Wtedy Zeflikowi serce napełniło się goryczą, bo przeczuł, iż czeka nań smutna nowina. Śpieszył więc do rodzinnej wioski i zastał w niej istotnie wielki smutek i żałobę. Dzwony wciąż dzwoniły, kumoszki pociągały nosami, a Stazyjka wybiegła na drogę, przypadła do Zeflika i tak powiedziała: 350 — Mój złoty sokole! Moje ty słoneczko! Matula dzisiaj rano umarła z tęsknoty po tobie!... Zeflikowi na te słowa cały świat pociemniał w oczach, słońce zgasło na niebie, a ptaki oniemiały ze smutku. Poszedł Zeflik ze Stazyjką do chaty i gdy ujrzał matulę leżącą w trumnie, gorzko zapłakał. A z nim płakała Stazyjka, płakały kumoszki i wszyscy. Zwiedziały się ptaki o śmierci matuli i zleciały się wielką gromadą i zaczęły narzekać i lamentować po swojemu. A więc stara wrona krakała, jaskółki piszczały, dzięcioły posypały swoje pstre główki popiołem, pasikoniki wyciągały smętne melodie na swych skrzypeczkach, słowiki łkały, a jedynie wróble skakały i wrzeszczały: — Cierp! cierp! cierp!... I byłyby radowały się nie wiedzieć jak długo, lecz wrona przegoniła je za wieś, a gdy wróciła, znowu zaczęła krakać i narzekać. Zeflik zaś przypomniał sobie babcię z lasu. Pokręcił \yięc srebrnym guzikiem,-powiedział zaklęcie i w tej samej chwili stanęła przed nim i tafe-rzekła: — Nie płacz, Zef liku, bo twoja Tnatula może znowu ożyć! — Może? — uradował się Zeflik. — Powiedz, babciu, moja złota babuleńko, jak to uczynić, by ożyła? — Musisz pozbierać wszystkie łzy, które wypłakała z tęsknoty po tobie i które zjadły jej serce! — Gdzie je znajdę? Powiedz, babciu, gdzie, a już idę szukać! Chociażby na skraj świata — a pójdę! Chociażby na dno morza — a pójdę! Chociażby nawet do samego piekła — a pójdę! Powiedz, powiedz, babciu, gdzie ich szukać!... — Matczyne łzy przemieniły się w kropelki srebra. Lecz przyszedł bardzo zły duch i zabrał je z sobą, gdyż twierdził, że srebro do niego należy. — Jak nazywa się ten niedobry duch? 351 — Nazywa się Szarlej i panuje w tarnogórskich duklach, gdzie gwarkowie grzebią za srebrem. Idź więc i szukaj w tamtejszych duklach- łez swojej matki. A gdy ich uzbierasz pełny dzbanek, powiem ci potem, co masz z nimi uczynić! — i to rzekłszy, znikła. Zeflik wybrał się przeto w daleką drogę do tarnogórskich dukli, w których gwarkowie grzebią za srebrem i gdzie panuje zły duch podziemny imieniem Szarlej. Szedł i szedł, lecz już nie śpiewał, bo go serce bardzo bolało. Na drugi dzień doszedł do miasteczka. Przed bramą miejską stała tablica, a na tablicy był napis „To miasteczko nazywa się Tarnowskie Góry". Zeflik udał się do pana burmistrza i opowiedział mu, co go tu sprowadza. Pan burmistrz był mądry i kazał przywołać najstarszego gwarka. Przyszedł najstarszy gwarek, przezwany bachmistrzem, w skórzanym kubraku, z kilofem i kagankiem. — Panie bachmistrzu — rzekł pan burmistrz — oto Zeflik pragnie grzebać w waszych duklach i znaleźć srebrne łzy swojej matki! — Czemu nie? Już się robi! — rzekł bachmistrz. Było to srogie chłopisko z czarnymi wąsami. — Chodź ze mną, szpikolu! A nie boisz się ty Szarleja? Ho, ho! Bo to jest strasznie zły duch i raz dwa może ci głowę urwać, zasypać kamieniami, zalać wodą... Z nim nie ma żartów! — Panie bachmistrzu! — rzekł na to Zeflik. — Tu chodzi o moją matkę, przeto nie boję się nawet diabła! — No, to mi się podobasz! Zeszli po drabinach do głębokiego szybu, a potem bachmistrz prowadził Zeflika przeróżnymi chodnikami, raz pod górę, raz w dół, raz na lewo, potem na prawo, aż w końcu doszli do miejsca, gdzie w caliźnie srebrzyły się kropelki srebra. — Tu masz kilof, tu masz kaganek — rzekł bachmistrz 352 -— a teraz kuj kilofem i wyłupuj z calizny drobinki srebra! Bo to są łzy twojej matki, które Szarlej porwał i tu rozsypał... — Dziękuję! — rzekł Zeflik. — A słyszałeś już coś o tym przegrzeszonym Szarleju? — Słyszałem, to zły duch. — Powiadam ci, synku, strasznie zły duch. Łajdak, gdzie może, to gwarkom wyrządza paskudę i dybie na ich życie. Na moje też. I nie ma sposobu, by go wygonić z naszych dukli. — Nie ma? — zafrasował się Zeflik. — Gdyby tak pokropić go święconą wodą? — Hale, kropiliśmy, cały kociołek święconej wody wy-kropiliśmy na tę przecherę, a on nic. Otrząsał się i rechotał ubawiony. — A gdyby tak gwarkowie nosili z sobą przytulię? Przecież złe duchy boją się tej rośliny. —- Nosiliśmy, ale nić^z tego nie wyszło. Szarlej kpi sobie z przytulił .^ — Hm, a dawno już tak dokucza gwarkom? — Synku, już dawno. Od tej chwili, gdy byli na Śląsku Szwedowie i ukradli srebrne serce z naszego dzwonu gwar-kowego. Jak długo mieliśmy to srebrne serce w naszym dzwonie i jak długo tym dzwonem dzwoniliśmy, tak długo Szarlej nie miał do naszej dukli dostępu. A gdy zabrakło srebrnego serca, pojawił się i teraz siedzi i żadna siła nie może go wygonić. —- To ulejcie nowe serce... — Hale, hale! Nie tacy mądrale nam to samo radzili i nic nie poradzili. To musi być nie byle jakie serce. Ho, ho! W tym srebrnym sercu musi być ludzkie serce... Ale co tu po próżnicy gadać! Imaj się roboty, a pilnie bacz, żeby Szarlej nie uczynił ci jakiej krzywdy! — to rzekłszy poszedł. 23 — W wiergulowej dziedzinie 353 Zeflik został sam. Patrzy, a tu ciemno naokoło, ponuro, strasznie. Woda gdzieś kapie. Stemple, czyli stojaki, leciutko trzeszczą i strzelają. A z głębi chodnika, czarnego jak najczarniejsza noc, wyłazi lęk i skrada się do Zefli-kowego serca. Gdy jednak Zeflik wspomniał na swoją matkę leżącą w trumnie^ lęk odleciał, on zaś zabrał się do pracy. Kuł kilofem, aż się iskrzyło. A co raz uderzy, wyłupuje z calizny kropeleczkę srebra. I już miał tych kropeleczek może z pół czapki, gdy nagle zatrzęsło się podziemie, ze stropu posypały się kamienie, stemple zaczęły trzeszczeć i łamać się, a z głębi chodnika nadleciała hucząca woda i jęła Zeflika zalewać. A wśród tego huku i szumu posłyszał chrapliwy głos: — A, ty nicponiu! Srebro mi kradniesz? Zginiesz, nędzny robaku! I Zeflik ujrzał przed sobą bardzo szpetną postać. Był to Szarlej brodaty parskający z nozdrzy płomieniem i dymem. Zeflik nie stracił jednak ducha. Wyrzekł szybko zaklęcie, pokręcił guzikiem, i skąd się weź, to się weź, zjawiła się babcia. — A, ty najduchu /przegrzeszony! — wrzasła i zaczęła okładać miotłą ducha Szarleja. Młóciła go po głowie, po zasłaniających się pazurach, po grzbiecie, waliła zamaszyście, a Szarlej wrzeszczał i klął obrzydliwie. Babuleń-ka-wróżka zaś na nic nie patrzyła, tylko tłukła go siarczyście. A gdy poczuł, że ma dosyć, gdy nos miał już posiniaczony, gębę podrapaną, na łbie kilka guzów tak dużych, jak gęsie jaja, łajdak skończony zaczął skamleć o zmiłowanie. Wtedy babcia rzekła: — Pamiętaj, ty giździe zagiżdżony, by ta woda natychmiast spłynęła tam, skąd wypłynęła, by chodnik był w tej chwili obudowany, by stemple były całe, by Zefli-kowi włos z głowy nie spadł. Bo jeżeli nie, to cię maznę po gryzoku, że ruski miesiąc popamiętasz! 354 Szarlej uczynił wszystko, co kazała babcia. ('oliwi «¦¦ dę, uprzątnął zawalony chodnik, podparł strop su-mpi mi i pociągając nosem, i popłakując rzewnie, powłoki si; kulawy i obolały tam, skąd przyszedł. Babcia zaś rzekła do Zeflika: ' — Gdy nagrzebiesz pełną czapkę srebra, pójdziesz tam, gdzie kuźnicy wytapiają srebro z rudy. Przystaniesz do nich i przetopisz w kuźniczym piecu swoje srebro i ulejesz z niego serce. Ale pamiętaj! W tym ulanym sercu musi być także twoje serce! A potem wrócisz ze srebrnym sercem do matki i położysz na jej piersi. A co się stanie — zobaczysz! No, imaj się roboty! — to rzekłszy, zniknęła. Zeflik nagrzebał srebra pełną czapkę, poszedł chodnikami pod szyb, wylazł drabiną na powierzchnię i ujrzał' że nastała noc. W głębi nocy migotały ogniki. Udał się w tamtym kierunku i napotkał kuźników, kręcących się koło kuźniczych pieców i wytapiających srebro z rudy. Byli podobni do kominiarzy, czarni od sadzy, w skórzanych fartuchach i kołpakach/spoceni i zziajani. A tu naokoło dym, żar, szum, pryskają iskry, z kuźniczych pieców cieknie struga srebra. Dymarze dymają miechy i wdmuchują nimi powietrze do pieców, kowale walą młotami, koszytarze dowożą węgiel i sypią na paleniska, węgiel-nicy wypalają węgiel drzewny w mielerzach, a naokoło fruwają duchy-latawce, przezwane urwiszami, i usiłują skraść kuźnikom chociażby drobinkę srebra. Odpędzają ich drobne duszki, szare jak myszy, przezwane bożątkami. Odpędzają więc latawców, pomagają kuźnikom, dmuchają na paleniska, by ogień buzował, wygarniają żużle, kręcą się jak frygi, wszędzie ich pełno. A co się który zmęczy, biegnie pod ławę, gdzie kuźnicy postawili miseczki z mlekiem. I takie bożątko nachłepce się mleka i znowu biegnie pomagać kuźnikom. 23* 355 To wszystko było ogromnie ciekawe i Zeflik w pierw szej chwili nie mógł się napatrzeć temu dziwnemu światu. Rychło jednak przypomniał sobie, że teraz nie czas patrzeć i dziwić się kuźniczej robocie. Przystąpił do najstarszego kuźnika i pięknie go poprosił, by mu pozwolił stopić srebro i ulać z niego serce. — Czemu nie? — rzekł najstarszy kuźnik. — Już się robi! Ale kto ty jesteś? Zeflik powiedział jak się nazywa i co go tu przyprowadziło. Stary kuźnik słuchał, patrzył na niego spod czarnych, gęstych, krzaczastych brwi i słuchał. A gdy Zeflik skończył, najstarszy kuźnik przywołał innych kuźni-ków i polecił im, by Zeflikowi pomogli wytopić serce ze srebra. Kuźnicy chętnie się zgodzili, pomogli Zeflikowi wsypać srebro do pieca, dymarze dmuchali miechami na palenisko, tamte kropelki srebra topiły się powoli i za niedużą chwilę jęły cieknąć otworem z pieca. Kuźnicy poprowadzili strużkę cieknącego srebra rowkiem do formy wygrzebanej w piasku w kształcie serca. I piaskowa forma w kształcie serca zaczęła się powoli napełniać, a nad nią pochylał się wzruszony Zeflik. Dławiła go wielka radość, że niezadługo przywróci owym sercem życie matuli, i gęste łzy padały do piaskowej formy w kształcie serca, i mieszały się z roztopionym srebrem. I zbiegli się wszyscy kuźnicy, koszytarze, dymarze, wę-gielnicy, kowale i kto tylko. Zbiegli się rajcowie miejscy z burmistrzem na czele. Zbiegły się bożątka i latawce I wszyscy patrzyli zdumieni, jak z płynnego srebra formuje się srebrne serce, jak Zeflikowe łzy mieszają się ze srebrem, jak srebro powoli stygnie i jak powoli staje się srebrnym sercem. I gdy srebrne serce już wystygło w piaskowej formie, Zeflik wziął je, pięknie podziękował wszystkim kuźnikom, 356 bachmistrzowi, rajcom miejskim i panu burmistrzowi i ru szył ku domowi. A w domu leżała w trumnie umarła matka, pr/y iru mnie zaś czuwała Stazyjka, Gdy zobaczyła Zeflika itlit cego drogą, wybiegła naprzeciwko. — Czekam na ciebie, Zefliczku! — wołała. — l'i/> nosisz życie matuli! — Przynoszę! — rzekł Zeflik, wstąpił do izdebki i po łożył srebrne serce na piersiach matki. Za nim przybiegli sąsiedzi, kumoszki, pan wójt z radnymi i dzieci z całej wsi i wszyscy patrzyli zdumieni. Bo oto srebrne serce srebrzy się na piersiach ; matki, a matka zaczyna oddychać, powoli na jej twarz występują rumieńce, powoli odchylają się powieki i oto powoli siada i patrzy zdumiona na Zeflika, Stazyjkę, kumoszki, sąsiadów, wójta z radnymi i dziećmi. —' Moja matulu! — zawołał uradowany Zeflik i przypadł do jej dłoni. A Stazyjka z drugiej strony. I oto matka wstała z trumny i była żywa! Rozdzwoniły się dzwony naHcośeielnej wieży i wszyscy ogromnie się dziwili, radowali i dobrorzeczyli Zeflikowi i Stazyjce. Zwiedziały się ptaki o tym radosnym zdarzeniu. Zleciały się przeto wielką gromadą. Słowiki jęły kląskać najpiękniejsze melodie słowicze, że wszystkim zebranym ludziom miód kapał do serc i płakali ze wzruszenia. A szpaki kręciły łebkami, dzięcioły kiwały główkami, jaskółki piszczały i tańczyły nad ludźmi, wróble wrzeszczały jak pijacy wracający z odpustu, pasikoniki rzępoliły piskliwe melodie na swych skrzypeczkach, a stara rozczochrana wrona krakała z radości i klaskała skrzydłami. I teraz już było wszystkim dobrze, bo matka była szczęśliwa, że doczekała się swego syna Zeflika, a Zefłik szczęśliwy, że przyniósł życie matce. A Stazyjka była szczęśliwa, że doczekała się powrotu Zeflika i że matka ożyła. Potem wyprawiono jeszcze huczne weselisko, bo Zeflik i Stazyjka pobrali się, gdyż tak bardzo się miłowali. Ludzi naschodziło się bardzo dużo, byli drużbowie i druhny, starosta weselny i organista, przyleciały także ptaki. A więc jaskółki, szpaki, dzięcioły, wróble i jeszcze inne, a rej między nimi wiodła stara, rozczochrana wrona. Dyrygowała ona ptasią kapelą, ptaki zaś ćwierkały, gędzio-liły, kląskały, piszczały, gwizdały, ciurlikały, a pasikoniki rzępoliły na swych chudych skrzypeczkach. I była kapela, jakiej jeszcze świat nie widział. Przyszła także babcia, wsparta na kijaszku. Przyszedł łysy pustelnik z flintą, z długą, białą brodą. I wszyscy bardzo się radowali, jedli kołacze, pili wino z Zeflikowej flaszeczki i tańczyli podług ptasiej kapeli. I gdy tak wszyscy tańczyli, a więc Zeflik ze Stazyjka, pustelnik z babcią, organista z pasterką, drużbowie z druhnami, chłopcy z dziewczynami, wójt z najgrubszą kumoszką, Zeflik sięgnął do kieszeni po chusteczkę, by obetrzeć spocone czoło. I nie zauważył, że z chusteczką wyciągnął talara, który wypadł na podłogę i pokulał się do szpary. — Zefliczku! Talar wypadł ci z kieszeni — rzekła Stazyjka. v I Zeflik sięgnął do kieszeni — nie ma w niej nowego talara! — Nic nie szkodzi — powiedział. — Obejdę się bez talara, gdy matula żyje! I znowu tańczył ze Stazyjka, a matula siedziała za stołem na honorowym miejscu i patrzyła z rozrzewnieniem na Zeflika i Stazyjkę. Podczas tańca wypadła Zeflikowi z kieszeni manierka z winem i wino rozlało się na podłodze. 358 — Ojej! — zawołała Stazyjka. — Wino ¦ z manierki! — Nic nie szkodzi! — rzekł Zeflik. — Tys mi, N ko, stokroć cenniejsza aniżeli manierka z wiiutu! — czył nadal. Uważał tylko pilnie, by ktoś nie potracił i by ze stołu nie potoczył się chleb na podłogę. Wn ¦ bowiem, że obejdzie się bez talara, obejdzie się bez v. u. < lecz bez chleba się nie obejdzie. A gdy już utańczyli się wszyscy do woli i zmęczeni usii dli na ławach i gdy już wszystkie ptaszki ochrypły od śpiewania, i gdy już starej rozczochranej wronie zmęczone skrzydła opadły od dyrygowania, i gdy pasikonikom roz-stroiły się skrzypeczki, babcia podniosła kijaszek na znak by się uciszyło, gdyż powie teraz coś bardzo ważnego. Uciszyło się więc, a babcia zaczęła: — Oto, co wam powiem, ludeczkowie złoci! Wszyst-kom widziała! I jak Zeflikowi wypadł talar z kieszeni i potoczył~slę do-szpary, a on powiedział, że milsza mu matula aniżeli talar. To słyszałam. Potem widziałam, jak Zeflikowi wypadła z kieszeni jnanierka z winem, wino się wylało, a Zeflik powiedział, że stokroć milsza mu Stazyjka aniżeli manierka z winem. To także słyszałam. A ponieważ słyszę i myśli ludzkie, przeto słyszałam, jak Zeflik pomyślał, by też nikt nie strącił chleba ze stołu, bo byłaby wielka bieda. I dobrze pomyślał, ludeczkowie złoci! Prawda, panie pustelniku? — Święta prawda! — przyświadczył pustelnik i pogłaskał się po długiej brodzie. A babcia mówiła dalej: — Zeflikowi pozostawię srebrny guzik, który przyszyłam do jego kabata. Gdy będzie w potrzebie, niechaj nim pokręci i powie zaklęcie, a przyjdę z pomocą. Lecz pozostała jeszcze ważna rzecz: Wszyscy weselnicy byli teraz ogromnie ciekawi, jaka to 359 będzie rzecz, i czekali, co babcia powie. Lecz że babcia nie śpieszyła się z wyjaśnieniem, przeto jęli pytać: — Jaka rzecz, babciu! Jaka?... — Zaraz się dowiecie, bo oto drogą jedzie do nas srebrzysta kolasa, a w kolasie posłowie do Zeflika. Wszyscy wybiegli na dwór, patrzą, istotnie drogą jedzie srebrzysta kolasa zaprzężona w cztery białe konie, a w kolasie siedzą jacyś wielcy panowie. Przyjechali wreszcie, stanęli przed chałupą matki Zeflika i okazało się, że to nie byli wielcy panowie, lecz pan burmistrz miasteczka o nazwie Tarnowskie Góry, obok niego chudy skryba miejski z ogromną księgą, a za nimi bachmistrz i najstarszy kuźnik. Pan burmistrz był pięknie ubrany, ze złocistym łańcuchem na piersiach, skryba miejski trzymał księgę tak wielką, jak wrota stodoły, bachmistrz miał na sobie śliczny strój gwarkowy, na głowie kołpak, na którym złocił się młot i kilof na krzyż złożone i szumiał wielki, biały pióropusz z kogucich piór. Kuźnik zaś był ubrany jak kuźnik podczas pracy. A więc w skórzany fartuch i skórzany kołpak na głowie. Kolasa zajechała z paradą przed zdumionych weselników, pan burmistrz wysiadł z niej i nisko się ukłonił Zeflikowi. Za nim wysiadł chudy skryba miejski z księgą tak dużą, jak wrota stodoły, a potem jeszcze wysiedli bachmistrz i mistrz kuźniczy. Jeszcze raz wszyscy pięknie się ukłonili, a pan burmistrz poprawił złoty łańcuch na piersi i tak zaczął: — Przezacny, waleczny wojaku a przemiły panie Ze-fliku, i wy, pani matko, i ty, nadobna Stazyjko, i wy, wszyscy złoci ludeczkowie! Oto doszła do naszych burmistrzowskich uszu niesłychana wieść, iż to srebrne serce, które przezacny i przemiły pan Zeflik ulał w naszej tar-nogórskiej "kuźnicy, iż to srebrne serce przywróciło życie pani matce Zeflika. Przeto niechaj teraz skryba miejski 360 przeczyta z tej tu oto kroniki miejskiej — tu wsknrttl i księgę tak dużą, jak wrota stodoły, którą ir/ymuł / v. siłkiem skryba — niech przeczyta, jako rzekłem, co pWt dzieje o naszym dzwonie gwarkowym. Czytaj, skrył* a powoli! Niech ci się język nie plącze, by wszyscy ilu brze zrozumieli, a przede wszystkim, by twoje czytanie trafiło do serca wielmożnego pana Zeflika!... Skryba włożył na nos okulary, bachmistrz i mistrz kuźniczy pomogli mu otworzyć księgę i teraz wszyscy wstrzymali dech, bo byli ciekawi, co im ta księga powie. A skryba zaczął czytać. I wszyscy dowiadywali się powoli z jego czytania, że kiedyś przed wiekami był w Tarnowskich Górach dzwon gwarkowy, o srebrnym sercu i że ten dzwon miał tę moc, iż głos jego srebrny i donośny przepędzał złego ducha Szarleja i nie pozwolił mu czynić krzywdy gwarkom. Trwało to tak długo, aż Szwedzi najechali na Tarnowskie Góry, spalili je i skradli z gwarkowego dzwonu srebrne serce, po czym przepili je w przydrożnej karczmie. I od tego czasu znowurjął sig zły duch podziemny, Szarlej, panoszyć pod ziemią tarnogórską, czynić gwarkom krzywdę, zatapiał im podziemne chodniki, zasypywał kamieniami, dybał na ich życie i nie pozwalał im szukać srebra pod ziemią. Tu skryba odetchnął, a bachmistrz z mistrzem kuźniczym przewrócili w księdze kartę. Teraz skryba czytał dalej powoli i wszyscy się powoli dowiedzieli, iż jednego razu zjawił się w miasteczku bardzo mądry człowiek, bodaj czy nie pielgrzym, który wiele książek przeczytał. I ten mądry człowiek powiedział, że łajdak Szarlej będzie tak długo panował pod tarnogórską ziemią i czynił na przeciwność gwarkom i wszystkim porządnym ludziom, dopóki nie zjawi się ktoś taki, który dla przywrócenia życia matce zejdzie w podziemne państwo Szarleja, nakopie sporo srebra, z tego srebra uleje serce, w którym będzie 361 jego setce. I jeżeli zawiśnie ono w dzwonie tarnogorskim, a dzwon zacznie dzwonić — koniec panowania złego ducha Szarleja! I kropka. Teraz pan burmistrz zwrócił się do Zeflika i pięknie prosił, by to serce zawiesił w tarnogorskim oniemiałym dzwonie i w ten sposób wygonił złego ducha Szarleja. Zeflik chętnie się zgodził. Wszyscy weselnicy z ptasią kapelą na czele i z Zefli-kiem, burmistrzem, skrybą, bachmistrkem i najstarszym kuźnikiem udali się, do Tarnowskich Gór, gdzie wisiał dzwon bez serca. Zeflik wylazł na dzwonnicę i zawiesił w dzwonie srebrne serce. A potem jął dzwonić. Głos dzwonu był tak piękny i tak srebrzysty, i tak donośny, i tak uroczysty, że wszyscy mieszczanie i weselnicy pootwierali gęby z podziwu i słuchali urzeczeni, jak wskrzeszony dzwon dzwoni. On zaś tak dzwonił: Z tarnogórskiej starej wieży W świat daleki głos mój bieży. Srebrnym sercem woła, dzwoni, Przed Szarlejem gwarków chroni! Bim, bam! Bim, bam!... I nastało teraz drugie wielkie weselisko. Wszyscy bardzo się radowali, a najbardziej gwarkowie, że są już teraz zabezpieczeni przed złością Szarleja, gdyż wiedzieli, że głos dzwonu ze srebrnym sercem wygoni go z tarnogórskich podziemi srebrnonośnych. Pan burmistrz kazał zarżnąć trzydzieści wołów, wytoczyć z ratuszowej piwnicy trzydzieści beczek najlepszego wina, upiec trzysta trzydzieści kołaczy z makiem i powidłami i nastała wielka uczta na tarnogorskim rynku. A ptasia kapela grała prześlicznie, stara wrona dyrygowała i wszyscy się cieszyli, i ja też się cieszyłem, i co widziałem, słyszałem, wiernie opisałem. 362 Jak górnik Bukindra diabła oszukał Był sobie raz jeden górnik, zuch nad zuchami, czyli karlus nad karlusami. Nazywał się Hanys Bulandra. Jak świat daleki i szeroki, wszędzie mówiono o jego odwadze. Nawet sam król Gwóźdź słyszał o nim i zapragnął, by służył w jego wojsku. Bulandra jednak odpowiedział królewskim posłom, że ich króla Gwoździa ma w pięcie i że ani mu się śni, by swój stan górniczy zamienić na żołnierskie rzemiosło. -r- Będziesz-chodził naszemu królowi po tytoń do fajki! — namawiali go usilnie posłowie. — Niech mu chofl&-4sg° baba! Gwiżdżę na waszego króla! — Nasz król zrobi cię generałem! — Gwiżdżę na waszego generała! — Nasz król ożeni cię ze swoją córką, królewną Gwo-ździówną! — Nie ma głupich! Gwiżdżę na jego zezowatą córkę! — Gdy nasz król umrze, obwołamy ciebie królem! — kusili go. — Włożysz scfbie koronę na głowę, w jednej dłoni będziesz trzymał berło, w drugiej królewskie jabłko i będziesz nam panował... — A wynoście się do wszystkich diasków — wrzasnął rozgniewany Bulandra — bo jak mnie rozgniewacie, to basama za kucki! Przerażeni posłowie wynieśli się do wszystkich diasków, 363 gdyż wiedzieli, że gdy Bulandra zacznie kląć: „Basama za kucki!" — to z nim nie ma co gadać. Gotów komuś kosteczki kilofem przetrącić a co potem?... Wrócili więc do króla Gwoździa i rzekli, że Hanys Bulandra, przezwany karlusem nad karlusami, gwiżdże na niego, gwiżdże na królewnę i na tytuł generała, a królewską koronę ma w pięcie! Powiedzieli jeszcze, co powiedział Bulandra, że gdyby chciał, to może sprawić sobie piękniejszą koronę, stokroć piękniejszą od tej, jaką nosi król Gwóźdź na głowie. Korona króla Gwoździa jest bowiem z tektury, oblepiona pozłacanym papierem, a on, Bulandra, powie tylko staremu kowalowi na kopalni jedno słówko, a kowal ukuje mu koronę ze złota... — Czy Bulandra ma tyle złota? — zapytał zdumiony król Gwóźdź i podrapał się berłem po głowie. — Nie ma, ale może mieć! — Od kogo? — Od samego diabła Rokitki! — Ojej! — jęknął król Gwóźdź i podrapał się berłem dwa razy po głowie ze zdumienia. Potem nasadził sobie koronę na głowę, przywiązał ją szpagatem, żeby nie zjechała na prawe lub lewe ucho i poszedł się martwić do altanki i wylizywać garnek z powideł. Lubił bowiem powidła. Bulandra zaś żuł tytoń, strzykał misternie przez zęby i klął: — Basama za kucki! Ostatecznie dałby się skusić tamtą obiecanką, że król Gwóźdź może mu dać za żonę swoją córkę. Nie miał mu bowiem kto koszuli wyprać, obiadu ugotować i kozy Strzygi napaść, a królewna w sam raz nadawałaby się do tej pracy. Że jednak była zezowata i szczerbata, i utykała na prawą nogę, przeto pomyślał, że gwiżdże na nią, i skończone. 364 I gdy król Gwóźdź rozmyślał n^/ko i nuirtwit »ic / |>«» wodu odmowy Bulandry, Bulandia tyinc/iincm k«nxil *v giel i nikogo się nie bał. Nie bał się nawet sztygara, chociaż s/wimilro»tl po »^ miecku. Przepędzał utopce taplające się o północy w ce Bryriicy. Gniewał się na jaroszków, które piły »tc i • pokazał, uciekały z piskiem pod ziemię. Bały się. i..... nabije guza kilofem. Ludzie myśleli, że Bulandra boi się przynajmniq ilu błów. Lecz gdzież tam! Diabłów uważał za strachy nu wróble! Gdy miał wolną chwilę w kopalni, szedł do zawaliska, gwizdał trzykrotnie i w tej samej chwili wyłaził ze ściany duch Skarbnik brodaty, stary i naburmuszony. — Szczęść Boże, panie Skarbniku! Zagrajmy sobie w karty. Skarbnik zgadzał się i grał z nim w karty. Siadał na kamieniu, Bulandra ńa drugim kamieniu i obaj walili kartami spoza głowy. Skarbnik świecił sobie lampką z czerwonym światłem, a BuTandra żuł tytoń i strzykał przez zęby koło nosa Skarbnika na znak, że nic sobie z niego nie robi. I gdy skończyli grę, Bulandra zawsze wy grał. Skarbnik musiał wtedy za Bulandrę pracować, a Bulandra siedział na kamieniu i popędzał go: — No, wio, stary! Przegrałeś w karty, więc pracuj za mnie, a mocno!... W końcu już to dosmoliło Skarbnika, powiedział sobie, że ma dosyć Bulandry i jego kart, i wyniósł się na sąsiednią kopalnię. Tam polazł w zawaliska i nikomu się nie pokazywał. Od tej chwili Bulandrze już tak nie darzyło się w pracy i mniej zarabiał. 365 I dlatego też Bulandra nie mógł przeboleć oszustwa ja-roszków. Jaroszki, takie małe diabełki z prosięcymi ogonkami, zwiniętymi w obwarzanek, strzegły zbójnikowych talarów zakopanych w ziemi na Wydmuchowie. Rósł tam stary dąb, liczący już chyba z tysiąc lat. Na owym dębie wieszano kiedyś łotrzyków i zbójników. A pod owym dębem kryły się talary. W noc świętojańską przyłaziły jaroszki i suszyły owe talary. Mieszały je warząchwiami w kotliczku, a nad ko-tliczkiem unosił się niebieski płomyczek. Wracał raz Bulandra w noc świętojańską ze szychty z kopalni i ujrzał pod dębem jaroszki nad talarami. I niewiele myśląc, polazł do nich, by coś z tych talarów uszczknąć dla siebie. Jaroszki skrzeczały, pluły na niego, parskały i zamierzały go pobóść swymi różkami. Gdy jednak Bulandra krzyknął na nie: — Basama za kucki! — przerażone uciekły z piskiem. Bulandra poszedł za nimi. Wszedł do jakiejś ogromnej jamy. W tej jamie stały beczki z talarami. Na największej siedziała ropucha tak duża jak krowa. Rozdziawiła na niego pysk, wytrzeszczyła duże, okrągłe oczy i zaczęła szpetnie skrzeczeć. — Basama za kucki! — wrzasnął na nią Bulandra i zamierzył się kilofem. To wystarczyło. Ropucha pękła ze strachu i już nie było ropuchy. Bulandra nabrał talarów, ile zmieściło się w kieszeniach i w Czapce. Potem wyszedł z jamy i udał się do domu. Ogromnie się radował, że teraz ma więcej talarów, aniżeli król Gwóźdź, i że obejdzie się bez pomocy Skarbnika. W domu jednak spostrzegł, że zamiast talarów ma w kieszeniach i w czapce zeschłe liście dębowe! Odtąd nazywał jaroszki oszustami i zawsze w noc świętojańską nakładał drogi na Wydmuchów i przepędzał je kilofem. 366 ;łnVki. Z utopcami w Bryniey miał także swoje poradni Wracał raz ze szychty i zmęczony usiadł nad brzegiem Bryniey, by sobie trochę odpocząć. Bolały go bowiem kości, gdyż napracował się w kopalni, że aż strach. A księżyc pięknie świecił, a słowiki śpiewały bardzo pięknie, a woda w Bryniey szemrała i łuszczyła się srebrem. Naraz Bulandra, patrzy, a tu z rzeki wyłażą utopce, utopcule i utopczęta. Takie małe stworzonka, podobne trochę do jaroszków, z małpimi mordkami, w czerwonych kabat-kach, z palcami nóg i rąk spiętymi błoną jak kacze łapki. Skakały, prychały, baraszkowały, kwiczały, spychały się do wody, tańczyły, piszczały, fikały koziołki i robiły różne głupstwa. A Bulandra nic. Tylko się patrzy i czeka, co będzie dalej. Naraz jeden z utopców dostrzegł Bulandrę. Gwizdnął na utopce, utopcule i utopczęta i stałaby się rzecz straszna, gdyby to nie- był -Bulandra. Podskoczyły bowiem wszystkie i chciały go ściągnąć do głębiny, żeby go utopić. — A basama za kucktk— wrzasnął rozzłoszczony Bulandra i jak nie zerwie się, i jak nie zacznie prać kilofem po ich małpich mordach i po grzbiecie, i gdzie tylko trafiło! Zrobiło się straszne piekło, przerażone utopce hyc! jeden zą drugim do wody i już ich nie było. Tyle tylko, co ten najstarszy ukradł Bulandrze fajkę, którą był położył obok siebie na trawie. Odtąd uciekały na zbity łebek,''gdy tylko zobaczyły Bulandrę nad brzegiem Bryniey. Bulandra zaś groził im kilofem i obiecywał połamanie ich kosteczek. Na granicy między Szpluchowem a Rajskim Podlesiem straszył ognisty koń bez głowy. Była to pokutująca dusza jednego barona, który worywał się w chłopskie pola. Po śmierci musiał w kształcie ognistego konia bez głowy biegać po tamtych miedzach i straszyć ludzi, i skamleć o boskie zmiłowanie. 367 Przyszli chłopi z Rajskiego Podlesia i ze Szpluchowa do Bulandry i zaczęli prosić: — Złoty Bulandro! Uwolnijcie nas od tamtego ognistego konia bez głowy! — A kto to jest? — To jest dusza pokutująca tego barona, co kiedyś tu żył i worywał się w nasze pola! — Robi się! — rzekł Bulandra i wracając z nocnej szychty, nałożył znowu drogi i poszedł na granicę Szpluchowa i Rajskiego Podlesia. Idzie, idzie, a w prawej dłoni trzyma kotłiczek ze święconą wodą i kropidło. Pożyczył mu je kościelny Brachaczek za kęs węgla. Doszedł już na granicę Szpluchowa i Rajskiego Podlesia, patrzy się i widzi! Miedzą leci ognisty koń bez głowy! Pędzi prosto na Bulandrę. Inny na ów widok uciekłby co prędzej, Bulandra jednak zanurzył kropidło w święconej wodzie i czeka! Ognisty koń dobiegł i już skacze kopytami na Bulandrę. Bulandra wtedy pokropił go święconą wodą raz i drugi, i trzeci, i zawołał: — Basama teremtete za kucki! I stał się wielki dziw! Bo oto ognisty koń stracił się w tym okamgnieniu, a nad głową Bulandry uniósł się szary gołąb, zafurkotał skrzydłami i poleciał do nieba. A to była wybawiona dusza barona, który już swoje grzechy odpokutował. W piekle słyszano o odwadze Bułandrowej i nikt z diabłów nie ośmieliby się stanąć mu w drodze. Był tylko jeden diabeł, strasznie chytry i przebiegły. Nazywał się Rokitka. Gdzie nikt z diabłów nie mógł niczego dokonać, tam wysyłano Rokitkę. I co wrócił z ziemi do piekła, wiózł w taczkach pełno ludzkich dusz, by je smażyć w smole. Innymi słowy, był to diabeł nad diabłami. Chudy, cien- ki, z dużym, krogulczym nosem, z rogami zakręconymi jak u barana, z krowim ogonem i z jednym końskim kopytem zamiast prawej stopy. Gdy mu wypadło łowić ludzkie dusze, przybierał postać człowieka. Poznać można było jednak — kto o tym wiedział —¦ iż to diabeł, bo miał zrośnięte dziurki od nosa. Pewnego razu rzekł do swych kamratów w piekle: — Przygotujcie spory kotlik smoły, rozniećcie pod kotli-kiem porządny ogień, bo jeszcze dzisiaj przywlokę w worku duszę Hanysa Bulandry! Wszyscy diabli ogromnie się ucieszyli, nalali pełny kociołek smoły i rozniecili pod nim ogień, a Rokitka tymczasem powędrował na ziemię. Bulandra zaś wiercił świdrem dziury w caliźnie węglowej. Wiercił i wiercił, a gdy już wywiercił, usiadł pod ociosem, żeby sobie trochę spocząć i zjeść kawałek suchego chleba. —— - ¦-. Gdy tak je i odpoczywa, skąd się weź, to się weź, stanął przed nim Rokitka>pj:zebrany za sztygara. — Gliick auf, Bulandro! — pozdrowił uprzejmie po niemiecku. — Szczęść Boże! — odpowiada Bulandra i widzi, że sztygar skrzywił się, jakby się napił octu. Patrzy lepiej i widzi, że ten sztygar ma zrośnięte dziurki od nosa, że prawy but ma ogromnie śmieszny i że z lewej nogawki wystercza postrzępiony koniuszek krowiego ogona. — „Aha, Rokitka!" — pomyślał i już powziął plan. — Jak wam się fedruje, Bulandro? — zapytał Rokitka. — Marnie, panie sztygar, bo węgiel twardy, że aż strach. Zaledwie na słoną wodę zarobię! — Hm, żal mi was, Bulandro! A chcielibyście zarobić dużo pieniędzy? — Czemu nie? •— Ja wam mogę pomóc w rwaniu węgla! 24 — W wiergulowej dziedzinie 369 — A za co? — Gdy mi zapiszecie waszą duszę, to wam będę pomagać w fedrunku! — Wy, panie sztygar? — Jako mówię! Z gęby nie robię cholewy!\ — I to wy, panie sztygar, potraficie urwać więcej węgla naraz, aniżeli ja? — To się wie, że więcej! — Wiecie co, panie sztygar. Zróbmy taki zakład! Ja wam zapiszę swoją, duszę, ale wtedy, jeżeli narwiecie więcej węgla ode mnie. Jeżeli zaś narwiecie mniej, duszy mojej nie otrzymacie, a pomagać musicie! — Zgoda! — wrzasnął uradowany Rokitka. — No, to ręka na zgodę! — Ręka! — rzekł diabeł i wyciągnął kosmatą łapę do Bulandry. Bulandra trzasnął w nią dłonią spoza głowy i układ już był zawarty. — To już przegraliście, panie sztygar! — rzekł teraz Bulandra. — Po jakiemu? — Bo za chwilę będę miał tyle węgla, że aż uciecha! — Nie wierzę! — zarechotał Rokitka, przekonany, że Bulandra przegra zakład. — Jak nie wierzycie, panie sztajger, to stańcie sobie przy ścianie, żeby dobrze widzieć, jak będę rwał węgiel. — Dobrze! — pdwiedział Rokitka i stanął sobie przy caliźnie węglowej. Bulandra zaś wepchnął w wywiercone dziury dynamit, połączył go z lontem, lont zapalił i szybko schronił się do pobliskiej niszy. I^ont pali się, pali, płomyczek sunie i sunie, Rokitka zaś stoi przy caliźnie i patrzy, ile też tego węgla zdoła Bulandra urwać. I już dłonie zaciera z ukontentowania, że za chwilę jego duszę powlecze w worku do piekła. 370 ,1 Bulandra zaś wychylił głowę z niszy i patrzy. Widzi, płomyki na loncie dochodzą już do wywierconych dziur, za chwilę dojdą do dynamitu, za drugą chwilę... — Rokitko! — zawołał kpiąco. — A uważaj dobrze, jak posypie się węgiel! I zaledwie wyrzekł te słowa, jak nie strzeli, jak nie gruchnie, jak nie zatrzęsie się wszystko naokoło! O jerum pajtasz! Lampa Bulandry zgasła, lampa Rokitki zgasła, a tu dym gęsty, a rumor ogromny, bo węgiel się wali i sypie... I nic! — Rokitka! żyjesz? — woła Bulandra. Rokitka nie odpowiada. Gdy dym już się rozszedł, Bulandra zapalił lampę i poszedł do przodka, by zobaczyć, co się stało z Rokitka. Patrzy, a tu węgla do chwały Bożej, a Rokitka stoi przylepiony do stempla, spłaszczony jak rozdeptana żaba, jedno oko ma na brodzie, drugie na kamizelce, a wszystkie zęby wyleciały mu tyłkiem. Aż litość wzięła Buiandrę, gdy patrzył na biedaka Ro-kitkę. . "W'~^-- — A że miał dobre serce, więc odlepił go od stempla, pomógł mu pozbierać zęby, wcisnął mu do garści i zapytał: — No i co, Rokitko? — Przegrałem! — wybełkotał Rokitka i powlókł się pod szyb. Wracał jak kupa nieszczęścia. — A pamiętaj, że od jutra masz mi pomagać rwać węgiel! — zawołał jeszcze za nim Bulandra. — Bo jak nie, to basama teremtete za kucki! Do samego piekła pójdę i wywlokę cię za ogon. — Przyjdę! — jęknął Rokitka i pokuśtykał z płaczem do piekła. Odtąd Bulandra dużo zarabiał, bo Rokitka musiał mu pomagać rwać węgiel. Bulandra siedział na kamieniu, pokrzykiwał tylko: 24* 371 F — Basama za kucki. Wio, stary diable! Fedruj, jak się patrzy! A bez kamienia! Bo jak nie, to ci przyłożę styli-skiem! Rokitka pocił się, rwał węgiel, a Bulandra żuł tytoń, strzykał śliną koło nosa, popędzał go i raz po raz zdzielił mocno styłiskiem, jeżeli ociągał się w pracy. Odtąd Bulandra miał się dobrze, dużo zarabiał i jeżeli nie umarł to jeszcze żyje. O tym, jak górnik Maślok kramarzył ze Skarbnikiem Był sobie raz jeden górnik, którego wszyscy kamraci nazywali śmierdzirobotką. Po prawdzie nazywał się on Maślok, Ferda Maślok ze Żabkowa. Nazwę śmierdzirobotką dlatego zaś mu przydano, gdyż był znany jako leniuch nad leniuchami. Jego największym zmartwieniem było to, że musi pracować. A on pracować nie lubi. Mawiał zawsze: — Smolę na pracę, bo z pracy konie zdychają!... Mieli z nim wielkie utrapienie nie tylko sztygar, lecz przede wszystkim kamraci, gdyż przez niego mniej zarabiali na dniówkę. Zamiast bowiem pracować po gromadzie w przodku i fedrować po gromadzie węgiel, starał się zaszyć gdzieś w odległym chodniczku, nawet w zawalisku, gdzie było ciepło i gdzie go nikt nie mógł znaleźć. Tam kładł się na deskę, pod głowę wsuwał zwiniętą marynarkę i zasypiał. A gdy się wyspał, wyłaził z tamtej dziury i przychodził do przodka, gdzie pracowali jego kamraci. Kamraci wsiadali na niego z krzykiem, wymyślali mu szpetnie od leniuchów, twierdzili, że z niego „śmierdzirobotką", jakiego jeszcze świat nie widział, że za życia zgnije ' z tego lenistwa, że jeżeli się nie poprawi, to uczynią z nim : porządek. 373 I — Jaki porządek? — pytał Maślok głupkowato. — Wyrzucimy cię z kopalni! — A dlaczego macie mnie wyrzucać? — Jeszcze się ten łeboń zatracony pyta! — krzyczeli kamraci. — Za to, ślimoku pierzyński, że ci robota śmierdzi i że my musimy za ciebie robić! — Ja wam coś powiem, kamraci! — skrzeczał niepo-darzony Maślok. — Moja babka zawsze powiadała, że z roboty konie zdychają!... — I gadaj tu z takim! — oburzali się górnicy. Maślok-śmierdzirobotka imał się wtedy pracy, lecz tak niemrawie i z takim stękaniem, i narzekaniem, że kamraci jeszcze bardziej się gniewali, i przepowiadali mu mizerny koniec. — Wiecie — mawiał czasem Maślok — największym szczęściem dla mnie byłoby, gdybym miał kupę pieniędzy i gdybym nie musiał nic robić, i gdybym mógł wylegiwać się od rana pod pierzyną i jadać rogaliki z masłem, zagryzać je słoniną, zapijać piwem lub gorzałką i znowu nic nie robić... Słyszał to jego wzdychanie stary Sembol, najstarszy górnik na kopalni „Barbara". Był to człowiek doświadczony, który wiedział, gdzie przebywa duch Skarbnik. — Wiecie, Maśloku — rzekł jednego razu — gdybyście tak kiedy spotkali ducha Skarbnika, to mielibyście szczęście! — A po jakiemu, Sembolu, aże po jakiemu? —¦ Bo moglibyście go poprosić o kupę pieniędzy... — A on by mi dał? — Czemu nie? Gdybyście go ładnie poprosili! — Ojej! A jako to zrobić, żebym go spotkał? — Trzeba tylko trzy razy gwizdnąć w zawalisku! — A co potem? — Wtedy przyjdzie taki srogi chłop, z długą białą bro- 374 dą, z lampą o czerwonym świetle... To będzie ten Skarbnik. — A nie urwie mi głowy? — Myślę, że nie! Tylko trzeba go pięknie pozdrowić! — A jak? — Szczęść Boże, panie Skarbniku! — A co potem? — Potem trzeba mu powiedzieć, o co wam chodzi!... — I da mi trochę tych pieniędzy? — Myślę, że da... — A jeżeli mi urwie głowę? — To jej nie będziecie mieli. Lecz myślę, że nie urwie!.. Uradowany Maślok polazł nazajutrz do zwaliska. Daleko, szeroko nie było nikogo z górników. Była tylko ogromna cisza, a w tej ciszy strzelały z lekka stemple i tposypywaF~się skruszon^ kamień ze stropu. Jak długo Maśloł? wędrował opuszczonymi chodnikami, był dobrego i wesołego ducha. Gdy jednak stanął w zawalisku, ogarnął go strach. A może Skarbnik pogniewa się i urwie mu głowę? A jeżeli nie urwie głowy, to go maźnie w gryzok, aż mu zęby wylecą? Z takim duchem Skarbnikiem to nie ma nic do igrania! Trafi się bowiem, że Skarbnik może mieć muchy w nosie, i wtedy będzie nieszczęście. Nie da pieniędzy, a jeszcze nabije kilofem, wytłucze zęby, spieronuje, nakopie do tyłka, wywali na zbity łeb!... Ojej!... Chciwość jednak przemogła. Na wszelki wypadek przeżegnał się kilka razy, a potem dopiero trzy razy zagwizdał! I aż się przeraził tego zagwizdania, bo pomyślał, że to już dla niego pisany koniec życia! I zanim pomyślał do końca, naraz rozstąpiła się ściana i przed Maślokiem stanął duch Skarbnik. Taki sam, jak 375 go opisał stary Sembol. Srogi, tęgi chłop w mundurze sztygara, z długą, siwą brodą, z krzaczastymi brwiami nad ponurymi oczyma, kilofkiem w dłoni, z lampą o czerwonym świetle. Przerażony Maślok rymnął na kolana i wybełkotał: — Szczęść Boże, panie Skarbniku! Pięknie witam... — Tyś gwizdał na mnie? — zapytał grubym głosem Skarbnik. Na Maśloka spadł ogromny strach. Pomyślał, że będzie lepiej, jeżeli wyprze się tego gwizdania. — To nie ja gwizdałem, panie Skarbniczku! To gwizdał stary Sembol! Ale on już uciekł! Ja za nim pobiegnę i przyprowadzę go tu!... — Nie fanzol, giździe zagiżdżony, tylko gadaj po dobroci! Tyś gwizdał? Bo jak nie powiesz prawdy, to cię maznę tym kilofem, że zobaczysz wszystkie gwiazdy na niebie!... — Ja... panie Skarbniczku! Ale tylko raz! — Ty, bo cię naprawdę maznę! Trzy razy gwizdałeś! — Dwa razy tylko, a po trzeci raz tak słabo!... Ale ja już nie będę, nie gniewajcie się na mnie i nie urywajcie mi głowy, złoty panie Skarbniczku! — Powiadam ci, nie fanzol po daremnicy! Mów, czemu gwizdałeś? — Powiem, a nie urwiecie mi głowy? 0 — Wysmolę się na twoją pustą głowę! Gadaj, o co się pytam! Czemu mnie wołałeś? — Bo ja, złoty panie Skarbniczku, chciałem was strasznie pięknie prosić... — stękał przerażony Maślok. — O co chciałeś mnie prosić? — O kupę pieniędzy! — rzekł odważnie Maślok, lecz aż oczy przymknął w przekonaniu, że w tej samej chwili Skarbnik zdzieli go kilofem. Nie zdzielił. — O kupę pieniędzy prosisz? Hę, a dlaczego? 376 — Bo nie musiałbym nic robić... — ...tylko wylegiwać się pod pierzyną, prawda? — Zgadliście, panie Skarbniczku! Chciałbym wylegiwać się pod pierzyną od rana do wieczora, a od wieczora do rana i nic nie robić... — ...i zajadać rogaliki z masłem, i zagryzać je słoniną, i zapijać piwem lub gorzałą? — Spod serca mi to wyciągacie, panie Skarbniczku! Złota prawda! O to mi chodzi! Bo z roboty konie zdychają, panie Skarbniczku! — Nie fanzol po daremnicy! — zgromił go Skarbnik. — Słuchaj! —=- Słucham, pięknie proszę, panie Skarbniczku, słucham! — Nie przerywaj mi, bo cię_ maznę tym kilofem po grzbiecie! Więc słuchaj! Pieniądze będziesz miał, lecz to ci powiadam! Nie wolno ci będzie tknąć się żadnej roboty! Jeśli podejmiesz się jakiejkolwiek pracy, chociażby najmniejszej, pieniądze przepadną! — Ojej, panie SkarbmćzfcuJ Przecież nie bójcie się! Ja zaś nie jestem taki skory do roboty. — Cicho, ślimoku, nie przerywaj! Więc jak powiadam! Nie wolno ci będzie ani palcem tknąć się roboty! — A w nosie będę mógł sobie podłubać? — W nosie możesz dłubać, lecz poza tym nic więcej! Nawet muchy nie wolno ci będzie łapać! Złapiesz chociażby jedną muchę, koniec z pieniędzmi! — Smolę na muchy, smolę na wszelką robotę, smolę na wszystko! Będę miał pieniądze i nie będę musiał pracować. Bo moja nieboszczka babka zawsze powiadała... — Zamknij tę jadaczkę! — huknął nań Skarbnik i zamierzył się kilofem. — A teraz daj mi tytoniu! Masz tytoń? — Mam, panie Skarbniczku, mam! — wrzasnął urado- 377 wany Maślok i wydobył spoza paska od spodni pęcherz z tytoniem. — Weźcie se, ale sporo! Ja nie jestem taki skąpy, nie! Oto, prbszę! — i podał Skarbnikowi rozwinięty pęcherz z tytoniem. Skarbnik nabrał go w dwa paluchy, stoczył w kulkę i „założył se na śliwkę". — No, a teraz marsz do domu! — mruknął. — I to ci powiadam! Tkniesz palcem roboty, przepadną pieniądze! — i stracił się. Jakby w ziemię się zapadł. I już nie było Skarbnika. Maślok stał jak otumaniony. Nie wierzył własnym oczom i uszom, że rozmawiał ze Skarbnikiem. Hm, nic złego nie uczynił mu Skarbnik! Porządny duch. Ale gdzie pieniądze? Nabrał tytoniu z Maślokowego pęcherza, założył sobie na tak sporą śliwkę, że Maślokowi starczyłoby do żucia na cały tydzień, obiecał pieniądze, nic nie dał i stracił się! A to cygan wierutny! Łgarz przemierzły! Niech go kaczka kopnie! Zły jak ciernie wyjechał ńa powierzchnię i poszedł do domu. Nie mógł odżałować tamtego tytoniu i nie mógł pogodzić się z tym, że dał się tak szpetnie oszukać Skarbnikowi. Sięgnął po pęcherz z tytoniem, rozwinął, chciał nabrać szczyptę, patrzy, o jerum pajtasz!... Zamiast tytoniu w pęcherzu są same złote listeczki. Złoto! Prawdziwe złoto! A więc jednak Skarbnik nie cyganił! O chwałaż ci też, Skarbniczku!... Przywołał swoją babę, Stazyjkę, i wrzasnął: — Stara! Patrz! Złoto! — O Jeckusie! — zapiszczała baba i aż się za głowę złapała ze zdumienia. Nabrała złotych listków na dłoń, podeszła do okna, ogląda i cmoka z zachwytu. Teraz dopiero Maślok opowiedział Stazyjce, jak pięknie kramarzył w zawalisku ze Skarbnikiem i jak wykra-marzył od niego złoto, którego nie będzie ubywało, i że 378 teraz nie wolno mu pracować, bo z pracy konie zdychają, lecz będzie wylegiwał się pod pierzyną od wieczora do rana, od rana do wieczora, będzie pojadał rogaliki, mo-skaliki, skwarki, serdelki, powidła, czekoladę, pomarańcze, kołacze, marcypany, orzechy, figi, a wszystko będzie zapijał piwem albo winem, albo też gorzałą! Hej! To będzie żywot!... I aż podskoczył z ukontentowania. — Jeckusie! Nie skakaj, chłopeczku, bo Skarbnik może to uważać za pracę i złoto przepadnie! A rozbierz się i połóż się do łóżka! Nakryję cię pierzyną, a potem skoknę do sklepu, żeby kupić coś dobrego. A co byś chciał, chłopeczku, aże co? Może rogaliki... — Rogaliki! — krzyknął uradowany Maślok, włażący do łóżka i nakrywający się pierzyną. — Ale żeby były świeże, na maśle upieczone i takie chrupiące w zębach! — A co ci jeszcze przynieść, chłopeczku? Czekolady chcesz? — Tak jest! Chcę czekolady! Lecz mlecznej lub z orzechami! — A co jeszcze? — Poczekaj, zaraz ci powiem, tylko muszę pomyśleć! Przynieś mi kęs słoniny, wiesz, takiego boczku przerasta-nego, tylko żeby był dobrze uwędzony! Potem kupę pomarańczy, wieniec fig, śledzia wędzonego... Nie! Niech to będzie węgorz! Ale tłusty, żeby mi aż po brodzie kapało! I litr gorzały, i butelkę wina tego najlepszego, jakie piją tylko wielcy panowie! No, już leć! Stazyjka nabrała złotych listków po garści i pognała porobić zakupy. A Maślok przeciągał się w łóżku, uśmiechał się do siebie, wygrzewał pod pierzyną i strasznie się radował, że teraz już nie będzie musiał pracować i będzie miał się jak pączek w maśle!... I miał się jak^pączek w maśle. Nazajutrz jeszcze chwalił żywot. Wciąż przeciągał się pod pierzyną, pojadał to orzechy, to skwarki, to twarożki, to boczek z rogalikiem, to nabrał na palec powideł i oblizał ze smakiem, to zjadł piklinga, to rodzynek pełną garść, to zagryzał figą, to popił najprzedniejszym winem, to przepłukał gardło sporym kieliszkiem wódki, to ugryzł kawałek kiełbasy, to zjadł słodką posypkę z kołacza, to wydłubał palcem mak z babki i dobrze mu było. Na trzeci dzień wydawało mu się, że ma brzuch odęty, że go w nim lekko mdli, że figi są gorzkie, pomarańcze cierpkie, skwarki za słone, że wino za kwaśne, że wódka ¦ za słaba, że kiełbasa za twarda i tykowata, że pikling ma za dużo ości, że powidła są stęchłe i że węgorz jest za chudy... Zaczął przeto leciutko stękać i wzdychać, i przewracać się w łóżku. ~ Stazyjka "zaś biegała po sklepach i kupowała, co tylko mogła. Mydło, cukier, kapelusz ze strusim piórem, na sukienki, pantofelki na^^wysokich obcasach, a dla swego Ferdy wyszukiwała w sklepie najsmaczniejsze kąski i wszystko znosiła do domu. A złotych listków w pęcherzu nie ubywało! Pilnie też strzegła, by jej mąż, Ferda, nie wyłaził z łóżka i by przede wszystkim nic nie robił. W nosie może jeszcze dłubać, lecz muchy już mu nie wolno łapać. A broń Boże, żeby tak drzewa na podpałkę uciapać albo izbę pozamiatać, albo garnki umyć! Niech go ręka boska chroni! Bo wtedy złote listki przepadłyby i byłoby po paradzie! Czwartego dnia Maślok był już podobny do kupy nieszczęścia. Stękał i narzekał w łóżku tak żałośnie, że Sta-zyjce serce się krajało. — Co ci jest, chłopeczku, aże co? — jęła dopytywać troskliwie. i — Nic mi nie jest! 380 381 — Czemu tak stękasz? — Bo mnie brzuch boli!... — To ci uwarzę suszonych śliwek? Chciałbyś? — Nie chcę! — A może zjesz kawałek marcypanu z miodem? — Też nie chcę! — To może kawałeczek wędzonki? — Nie chcę! — Mój Boże, cóż by ci też dać? A może byś miał smak na pączki z powidłami? — Wynoś się do diaska z twoimi pączkami! Nie chcę! — To może uskwarzę słoninki, posypię papryką, dodam musztardy, obłożę ją grzybkami zagotowanymi w occie! — Daj mi święty spokój! Wysmolę się na twoje grzybki. Nic nie chcę! — To se weź z wiechciem! — cisnęła już rozgniewana Stazyjka. — Wciąż: „Nie chcę i nie chcę"! Więc co chcesz? Ptasiego mleka? Komarowego sadła? A może pęcaku z marmeladą? — Robić mi się chce! — jęknął nareszcie Maślok. — Do pracy pójdę! — Jeckusie! — wrzasnęła baba. — Aż mi się nie odważysz ani myśleć o robocie! Chcesz, by złote listki w pęcherzu zamieniły się w tytoń? Siedź w domu, leż w łóżku. I to ci powiadam! Niech cię ręka boska broni przed robotą. Podłubaj sobie w noisie, to ci wystarczy... Zamknęła drzwi i poszła do miasta, by znów kupić coś dobrego dla siebie i dla stękającego Ferdy. Ferda przewracał się tymczasem w łóżku i narzekał. W końcu wygramolił się spod pierzyny i stanął w izbie w koszuli, rozczochrany, podobny do stracha na wróble. Usiadł za stołem i zamyślił się. Widział zdumiony, że już mu wszystko obmierzło: i to wylegiwanie się przez trzy dni i trzy- noce w łóżku, i to objadanie się smakoły- 382 kami, że jakiś do niczego, osowiały, senny, zniechęcony do całego świata. Ujrzał łażące muchy na stole. I już chciał jedną z nich złapać, lecz przypomniał sobie, że Skarbnik zakazał mu nawet muchy łapać. — Ojej, jej, jej! — wzdychał i drapał się po głowie i ziewał głośno. Stanął w oknie i widział, jak jego kamraci idą do pracy weseli, podśpiewujący sobie... — A może by tak jednak jąć się jakiej roboty? — mruknął i zaczął się rozglądać po izbie. Ujrzał miotłę w kącie i chociaż żal mu było postanowił gwizdać na złote listki, a jąć się byle jakiej roboty. Chociażby tę podłogę pozamiatać! Powlókł się więc do kąta i ujął miotłę. Lecz w tej samej chwili nadeszła Stazyjka. Ujrzała przerażona, co się święci, i jak nie wrzaśnie: — Jeckusie, Jeckusie!... — jak nie wyrwie miotły z ręki Maśloka i jak nie zacznie go nią okładać, i krzyczeć: — A ty najtfrrćhu! "A ty ślimoku! A włazisz ty do łóżka! Włazisz pod pierzynę!... Sprała go, co się zmieściło, zapędziła do łóżka, nakryła pierzyną po czubek głowy i zapowiedziała, że niech tylko jeszcze raz spróbuje wygrzebać się z łóżka, to popamięta ruski miesiąc! Widzicie go, jaki naraz zażarty do pracy! Ma leżeć pod pierzyną i basta! Wystraszony Maślok przeleżał do wieczora, potem do rana i gdy tak leżał, już postanowił. Czekał tylko, kiedy Stazyjka wyjdzie do miasta. Wyszła nareszcie, zabrała klucz z sobą. A gdy wychodziła, jeszcze raz mu przykazała, by nie wyłaził spod pierzyny, i pogroziła mu parasolem. Maślok leżał skulony pod pierzyną i nic. Potem wysunął spod niej koniuszek nosa i spojrzał. Nie ma baby! To dobrze! Wygramolił się, ubrał i otworzył okno. Doleciało go z podwórza piłowanie drzewa. Ponieważ drzwi były 383 zamknięte, wylazł przeto przez okno i poszedł się popatrzeć, kto też piłuje drzewo na podwórzu. Patrzy, a to sąsiad Ostrużka. — Szczęść Boże, Ostrużko! — zawołał. — Ha, śmierdzirobotka! Szczęść Boże! Jak się macic?... — Mizernie, Ostrużko! — Chodźcie mi pomóc przepiłować ten sękaty pienieki Chodźcie! Maślok nie namyślał się wiele. Pobiegł, ujął za drugi koniec piły i zaczął z Ostrużka piłować, że się aż kurzyło! A gdy skończyli, wielka ochota wstąpiła w Maśloka. Nie proszony porwał siekierę i zaczai tak zawzięcie rąbać pieńki, że się jeszcze bardziej kurzyło. Rąbał, zamierza! się spoza głowy, przecinał, łupał, a drewienka furkotały mu koło głowy, a kupa porąbanego drewna rosła i rosła, w Maśloku zaś rosła ochota i radość! Ostrużka stał nad nim, kiwał głową i nie mógł się nadziwić jego zapalczy-wości w pracy. Już sporą kupę drewna miał obok siebie, gdy znienacka posłyszał okropny wrzask z drogi. To Stazyjka wracała z miasta i teraz krzyczała: — Jeckusie, chłopeczku, co ty robisz? — i popędziła nań z podniesionym parasolem. — Ciś, dziubeczku! — zaperzył się Maślok. — Bo cie maznę! — Złote listki! — zabiadoliła Stazyjka i pofrunęła do izby. Porwała pęcherz, spojrzała do środka i — o jerum pajtasz! — nie ma złotych listków, tylko zwykły tytoń. A Maślok rąbał drewna i śpiewał z uciechy: — Jutro idę do roboty! Jutro idę do roboty! Hej, do roboty, bo mnie leń popuścił. Przedziwna historia o dziewczynie o uśmiechniętych oczach Była raz śliczna dziewczyna o uśmiechniętych oczach i o dobrym sercu. Oczy jej były koloru dojrzałego kasztana, a serce jej miało kształt piernikowego serca. I był królewicz o bardzo złym sercu, za co stał się ślepcem i ludzie ^nazywali go smutnym królewiczem. I był także pastuch\Karlik o szlachetnym i wielce mężnym sercu. -w^^ Owa przedziwna historia o dziewczynie o uśmiechniętych oczach, o ślepym królewiczu i o szlachetnym, i mężnym Karliku poszłaby w zapomnienie, gdyby nie jaskółka, która mi ją opowiadziała. Wraca ona co roku wczesną wiosną z dalekiego świata ogromnie zmęczona i zdyszana, siada na okiennej ramie, puka do szybki i tak zaczyna świergolić: — Winszuję ci dobrego dnia! Tęskniłeś za mną? A ja uśmiecham się do niej, gładzę jej rozczochrane piórka i tak powiadam: ->- A, moja jaskółeczka wróciła! Pięknie witam, bardzo pięknie! Tęskniłem za tobą przez całą zimę i trwożyłem się, czy nie spotkała cig jaka krzywda w tamtym dalekim świecie. Co mi powiesz nowego? — Dużo nowości przyniosłam dla ciebie zza morza! Wiosnę ci przyniosłam!.., 25 — W wiergułowej dziedzinie 385 Istotnie wiosna już schodzi wtedy z moich Beskidów, a ciepłe wiatry lecą od słowackiej strony i pierwsze kwiaty zakwitają na łąkach i w przydrożnych trawnikach, i nad brzegiem młynówki płynącej pod moim domem, i chociaż ta wiosna bywa jeszcze bardzo zziębnięta, podobna do dziewczynki o zaczerwienionym nosku, chuchającej w dłonie i lekko zakatarzonej, jest to jednak prawdziwa wiosna podobna do tamtej dziewczyny o uśmiechniętych kasztanowych oczach. I właśnie ta jaskółka opowiedziała mi ową przedziwną historię o ślepym królewiczu, o dziewczynie o uśmiechniętych oczach i o szlachetnym, mężnym Karliku, i co słyszałem, wiernie opisałem. A więc to było tak: był raz jeden królewicz o bardzo złym sercu. Ojciec owego królewicza był potężnym królem, gdyż jego państwo sięgało od morza do morza, a słońce nigdy w nim nie zachodziło. Był on bardzo srogim królem, nie wiedział, co to jest litość lub serce, uciskał poddanych, a szubienic kazał nastawiać tyle w swym państwie, ile drzew w lesie. Królewicz chciał być podobny do swego ojca. Również więc nie chciał wiedzieć, co to jest litość lub serce, bił poddanych złotym batogiem, kopał ich, zamęczał swego czarnego konia, bódł do krwi ostrogami jego boki, dręczył zwierzęta, a najchętniej wyłaził na wysokie drzewa, gdzie były ptasie gniazda, wyrzucał z nich pisklęta i ukręcał im główki. Niedaleko królewskiego zamku mieszkała białoksiężniczka. Nie czarnoksiężniczka, lecz białoksiężniczka. Czyniła ona ludziom dobrze, dobrorzeczyła im, pomagała, karmiła głodne sikorki w zimie, a najbardziej kochała jaskół- 386 M. Pod dachem jej kolorowej chałupki, pod j<.'i iluclnin lepiły sobie jaskółki gniazdka co wiosnę, a w •¦ni.i/ilk.u h siedziały jaskółcze pisklęta. Przejeżdżał raz królewicz na swym czarnym konni i namyślał, komu tu zrobić jakąś krzywdę. Ujrzał kolorowi) chałupkę jasnowłosej babci-białoksiężniczki, dostrzegł w oknie rozkwitające ułanki, w ogródku róże, lilie, malwy i dziewanny i już postanowił. Ukłuł konia ostrogami, koń przeskoczył przez niski płot, a królewicz zmusza go teraz, by tratował kwiaty. Bił go, bódł ostrogami i śmiał się szyderczo. A gdy już wszystkie lilie, malwy, dziewanny i róże były stratowane, podjechał pod okno i zrzucił z niego doniczki z rozkwitającymi ułankami i także stratował. Białoksiężniczka błagała królewicza, by nie czynił kwiatom takiej krzywdy, lecz on śmiał się szyderczo i myślał, czym by jeszcze jej dokuczyć. Ujrzał wreszcie gniazdka jaskółek pod dachem. Podniósł się więc w strzemionach^^ złotym batogiem zaczął je strącać. A gdy wszystkie postfącał, zsiadł z konia, zbierał małe pisklęta i złotym sztylecikiem wydłubywał im oczy. Stare jaskółki latały, prosiły, narzekały, błagały, by nie męczył i nie zabijał ich dzieci, lecz królewicz nic. Tylko śmiał się szyderczo. Wszystko to widziała białoksiężniczka i aż zmartwiała na ów widok. A potem jęła prosić królewicza, by zlitował się i nie czynił takiej krzywdy jaskółkom. — Odejdź, ty stara czarownico! — wrzasnął i uderzył ją batogiem, gdy chciała powstrzymać jego rękę. Wtedy białoksiężniczka wyrzekła przekleństwo: — Bodajbyś oślepł, królewiczu, za tę zbrodnię! I stało się, jako rzekła. Oczy królewicza zaczęła zasłaniać jakby jakaś czarna mgła, coraz gęstsza i coraz czarniejsza, aż w końcu nic 25* 387 nie widział. Stał się ślepcem. Krzyczał, płakał, zawodził, rozpaczał, lecz to nic nie pomogło. Czarny koń wrócił na zamek ze ślepym królewiczem. Mijały miesiące, a królewicz był wciąż ślepy i smutny. Wychodził po omacku na taras zamkowy i płakał. Nikt się nad nim nie litował, gdyż wszyscy dworzanie i poddani uważali, że to wielka, lecz słuszna kara za jego zbrodnie. Królewicz zaś siedział smutny i słuchał szumu wiatru, ptasiego gędziolenia, dalekiego śpiewu pasterzy i wtedy jeszcze większa rozpacz ogarniała jego serce. Żałował go jedynie ojciec, srogi król. Jeszcze tego samego dnia rozkazał dworskim siepaczom, by przyprowadzili doń białoksiężniczkę. Postanowił powiesić ją na najwyższej szubienicy królewskiej, jeżeli nie zwróci oczu królewiczowi. Siepacze wrócili jednak bez biało-księżniczki. Oświadczyli, że nie zastali ani jej, ani piernikowej chałupki, a znaleźli tylko list. Podali go rozłoszczo-nemu królowi, on zaś przeczytał, co w nim było napisane: Odchodzę z twego państwa, o królu, bo jesteś złym królem! Mijały miesiące, a król siwiał ze zmartwienia, bo nie wiedział co czynić, by zdjąć z królewicza przekleństwo. Zwoływał uczonych i mądrych mężów i prosił ich, i groził, by znaleźli ratunek dla królewicza. Wszyscy byli bezradni. W końcu poprosił sąsiedniego króla, by mu przysłał swego astrologa, umiejącego czytać w gwiazdach. Niech on powie, jak ratować królewicza. Przyszedł astrolog z sąsiedniego państwa i długo kiwał głową nad ślepym królewiczem, i długo patrzył w gwiazdy, i długo myślał, i myślał. A gdy minęły trzy dni, rzekł królowi: — Miłościwy królu! Wyczytałem w gwiazdach, że należy odszukać w dalekim świecie białoksiężniczkę, a ona powie, jak rwzywrócić oczy królewiczowi. 388 — Ale gdzie jej szukać? /upytał kro! — Tego już gwiazdy nie wiwl/łj! — i/> jechał. — Idźcie i szukajcie białoksiężnic/ki' u rold królewski rozkaz. — Kto ją znajd/io i pr/;. m. <• dorność, w jaki sposób przywrócić królewiczowi in./\. król obsypie złotem!... Rozjechali się po świecie rycerze, by szukać bialok.u,. niczki. Szukali, dopytywali się, lecz wracali bez niczego. — Nie wiemy, gdzie może być białoksiężniczka! — mówili, gdy stanęli przed posiwiałym ze zmartwienia królem. — Ja słyszałem, że w trzecim królestwie jest bardzo mądry astrolog, jeszcze mądrzejszy od tego astrologa z sąsiedniego królestwa. Może by go sprowadzić, o królu! — rzekł jeden z rycerzy. — Sprowadźcie go! — rozkazał król. Przywieziono, z trzeciego królestwa w złotej kolasie astrologa z długą, siwą brodą, z dużymi okularami na nosie, w bardzo wy&okiej czapie obszytej dziwnymi znakami, gwiazdami, księżycami.~Pod pachą trzymał długą lunetę, a mały Murzynek niósł za nim wielką, grubą księgę. — Powiedz, uczony mężu, gdzie szukać białoksiężnicz-ki? — prosił król. — Powiem, tylko najpierw muszę przez trzy noce patrzeć na gwiazdy i przez trzy dni czytać w grubej księdze! — powiedział astrolog. Przez trzy noce patrzył więc na gwiazdy, przez trzy dni czytał w grubej księdze, na czwarty dzień zaś rzekł do króla: — Nie wiem, gdzie przebywa białoksiężniczka, lecz wiem, kto ją odnajdzie. Tyle mi powiedziały gwiazdy i tyle wyczytałem w księdze. — Więc mów, kto ją znajdzie? Obsypię go złotem i diamentami. 389 — Znajdzie ją młodzian o mężnym i szlachetnym sercu, który nie dba o twoje złoto i diamenty, królu. Ów młodzian wykołysał się w kołysce z lipowego drzewa. To lipowe drzewo rosło w środku twego królestwa na rozstajnych drogach, a kazałeś na nim, o królu, powiesić niewinnego człowieka. Kołyska zaś na dowód jego niewinności wypuszczała zielone pędy i zakwitała lipowym kwieciem... Teraz każ szukać tego młodziana! To rzekłszy pojechał z Murzynkiem w złotej karecie do swego króla w trzecim królestwie. Król rozesłał heroldów po swym królestwie, heroldowie zaś dmuchali w złocone trąby i wołali, by w te pędy zgłosił się u króla ten młodzian, który wykołysał się w kołysce zrobionej z lipy, na której król kazał powiesić niewinnego człowieka, kołyska zaś wypuszczała zielone pędy i zakwitała lipowym kwieciem. Heroldowie zjechali królestwo wzdłuż i wszerz, trąbili tak bardzo, że ich złocone, zakrzywione trąby wyprostowały się, ochrypli od ciągłego wołania, lecz nie mogli znaleźć tego, który by się wykołysał w tak dziwnej kołysce. A nikt nie przypuszczał, że ów młodzian był na zamku królewskim i że pasał królewskie świnie na podzamko-wych łęgach. I że nazywał się Karlik. Karlik pasł, jak zwykle, królewskie świnie i piskał im na fujarce, gdy zobaczył jadącego drogą herolda w purpurowym płaszczu, ze złoconą trąbą. Herold dmuchał w nią ostatkiem sił, trąba od tego dmuchania była już całkiem wyprostowana, a herold co zadmuchał, to wołał: — Kto wykołysał się w lipowej kołysce z zielonymi pędami i zakwitającej lipowym kwieciem, niechaj w te pędy zgłosi się u króla! —: Ja wykołysałem się w takiej kołysce! — powiedział Karlik. 390 — Ty, świniopasie? — roześmiał się herold szyderczo. — ... a ta lipa, z której była zrobiona kołyska, stała na rozstajnych drogach w środku królestwa. Mój starzyk zaś powiadał, że król kazał na niej powiesić niewinnego człowieka! — ciągnął dalej Karlik. — Nie cyganisz ty? — Jak Bóg nade mną, że nie cyganię! — To chodź ze mną" do króla! — rozkazał herold. Poszli przeto do króla. Po drodze Karlik przypomniał sobie, że królewskie świnie rozbiegną się, jeżeli pasterz nie będzie nad nimi czuwał. Kazał więc heroldowi, by pasł za niego świnie i potrębował im na złoconej trąbie. Herold wrócił więc, by paść świnie, a Karlik poszedł do króla. Król ogromnie się uradował, że znalazł się nareszcie ktoś, kto odnajdzie białoksiężniczkę. — Jeżełi ją -znajdziesz i dowiesz się, w jaki sposób zdjąć z mego syna przekleństwo, obsypię cię złotem! — rzekł król. "^-^^ — Nie stoję, królu, o twoje złoto! — odparł Karlik. — Więc powiedz, pastuchu, czym cię wynagrodzić? Może chciałbyś połowę mego królestwa? — I o połowę królestwa nie stoję, o królu! — Więc gadaj wreszcie, jakiej chcesz nagrody? — Powiem, o królu! Jeżeli dowiem się od białoksięż-niczki, w jaki sposób przywrócić wzrok królewiczowi, to ty zamiast złota i połowy królestwa, które chciałbyś mi dać w nagrodę, każesz ściąć wszystkie szubienice w całym kraju! — A ty, zuchwalcze! — wrzasnął rozgniewany król i ze złości walnął tak mocno berłem w onyksowy stół, że z berła posypały się diamenty duże jak groch. — Na królewskiej szubienicy każę cię powiesić, ty wstrętny, zuchwały pastuchu! Jak ty sobie to wyobrażasz? że mógłbym 391 F! panować w królestwie, w którym nie byłoby szubienic? Jaki by to był ze mnie król? — Jak chcesz, królu! Jeżeli mnie każesz powiesić na królewskiej szubienicy, nie odnajdę białoksiężniczki i królewicz pozostanie ślepcem do śmierci. Słyszysz, jak dochodzi nas jego płacz i narzekanie?... Jeżeli więc chcesz, by królewicz odzyskał wzrok, każesz ściąć wszystkie szubienice w całym twoim królestwie! No, jak będzie? Król sapał z gniewu, tłukł berłem o onyksowy stół, że reszta diamentów wykruszyła się z niego i potoczyła po złotej posadzce, targał wąsy, targał brodę, drapał się po głowie, aż w końcu ustąpił. — Dobrze! — rzekł. — Zgadzam się na twój warunek! Każę ściąć wszystkie szubienice w swoim królestwie, jeżeli mój syn odzyska wzrok. Z tym jednak wyjątkiem, że królewską szubienicę zachowam! — Chyba dla samego siebie, o królu! — rzekł Karlik. Król zerwał się z tronu i już się zamierzył berłem, by nim trzasnąć w zuchwałego chłopca, lecz Karlik odskoczył i rzekł spokojnie: — Słyszysz, królu, jak królewicz płacze i narzeka? — i wskazał na otwarte okno komnaty. Istotnie przez okno dochodziły płacz i narzekania królewicza. — Ach, jaki ja nieszczęśliwy — jęczał. — Gdzie mi się podziały moje sokole oczy? Jaki ja biedny, nieszczęśliwy!... — Idź więc! — rzekł król. Zapomniał już o zuchwalstwie pastucha, serce jego bowiem zaczęło się krajać na ćwierci, gdy słyszał płacz swego syna. Karlik poszedł. Szedł i szedł, aż przyszedł do wielkiego lasu. Dotarł na polanę i zdumiony ujrzał, jak lew, orzeł i mrówka zawzięcie się o coś kłócą i spierają. Lew wali ze złości ogonem 392 po ziemi, orzeł podskakuje i kracze, a mrówka tupie swymi sześcioma nóżkami i strasznie wydziwia orłu i lwu. — O co się tak kłócicie? -— zapytał Karlik. — Dobrze, żeś nadszedł! — rzekł lew. — Kłócimy siv o umarłego zająca. Orzeł twierdzi, że to jego zając, mrówka — że jej, a zając jest przecież mój! Jeżeliś mądry, rozstrzygnij spór między nami! Ale sprawiedliwie, bo w przeciwnym razie ciebie zjem na kolację! Karlik usiadł na kamieniu i powiedział: — Ponieważ lew jest największy, otrzyma całego zająca, lecz bez głowy. Orzeł otrzyma głowę, bo może wy-dziobać z niej wszystko, co jemu zdatne do jedzenia. A mrówka otrzyma jedno zajęcze oko, gdyż jej to wystarczy! Zgodzili się wszyscy na jego wyrok i byli zadowoleni. Potem zapytali go, dokąd idzie. Lew nie~wiedział, gdzie może znajdować się białoksięż-niczka. Mrówka także nie wiedziała. Ale orzeł wyjaśnił, że Karlik musi iść wsiąż^w kierunku zachodu słońca i że białoksiężniczka mieszka bardzo daleko za morzem... Potem lew dał Karlikowi jeden włos ze swej grzywy i tak powiedział: — Gdy będziesz w potrzebie, przyłóż ten włos do serca, a stanę przy tobie z pomocą! Orzeł wyrwał małe piórko ze swego skrzydła, wręczył je Karlikowi i tak powiedział: — Gdy będziesz w potrzebie, przyłóż to piórko do serca, a przylecę! Mrówka zaś rzekła: — Ja nie mam ani grzywy, ani skrzydeł, lecz mam sześć nóżek. Dam ci jedną. Gdy będziesz w potrzebie, przyłóż ją do serca, a zamienisz się w mrówkę na tak długo, jak długo zechcesz. Karlik pięknie podziękował za dary i powędrował dalej. 393 Szedł już przez kilka dni wciąż na zachód, aż znienacka z krzaków wyskoczyli srodzy zbóje z pałkami i nożami i rzucili się na Karlika. Zbójców było dwunastu, a wszyscy mieli gęby kostro-pate i pokiereszowane, nochale pijackie, a na głowie kudły podobne do słomianej strzechy, którą wiatr rozmierz-wił. Biegli do Karlika i wrzeszczeli, jakby ich ktoś ze skóry obdzierał. — Pieniądze! Dawaj pieniądze albo życie! Potem go otoczyli kołem i zaczęli wywijać pałkami, zgrzytać zębami i przewracać groźnie oczyma. — Nie mam ani złamanego grosika przy sobie! — rzekł Karlik i chciało mu się bardzo śmiać na widok zbójeckich straszydeł. — Na gałąź z nim! — wrzasnął herszt zbójników. Miał on tylko jedno oko, drugie zatkane było małym wiechciem słomianym. Karlik wydobył wtedy zza pazuchy włos z lwiej grzywy i przyłożył go do piersi na sercu. W tej samej chwili usłyszeli wszyscy okropny ryk biegnącego lwa. Przerażeni zbójcy odrzucili pałki i migiem drapali się na drzewa. Najwyżej wylazł ich herszt. Potem wszyscy trzymali się gałęzi, drżeli i lamentowali, że nadeszła ich ostatnia godzina. Lew zaś podbiegł do Karlika, grzebnął układnie prawą przednią nogą na przywitanie, zafajtał ogonem i mrugnął szelmowsko prawym okiem. Następnie nadął się i ryknął tak mocno, że połowa zbójców pospadała z drzew. Każdy z nich zerwał się szybko z ziemi i pognał przed siebie na złamanie karku. I każdy okropnie wrzeszczał, a lew sadził za nimi, tarmosił ich zębami i rwał na strzępy ich połatane spodnie. Przegnał ich o staję i wrócił, mocno spluwając. Ujrzał, że na drzewach siedzi jeszcze część zbójców. Nadął się więc jeszcze bardziej i jeszcze mocniej ryknął. I teraz reszta zbójców zaczęła spadać z drzew jak zeschłe ułęgałki. Każdy z nich zrywał się z ziemi i rwał przed siebie z kopyta, i wrzeszczał, a lew pędził za nimi, tarmosił ich i rwał zębami ich połatane hajdawery. Gdy ich przegnał o dwie staje, wrócił, jeszcze bardziej spluwając z obrzydzenia. Spostrzegł, że na samym czubku najwyższego drzewa siedzi herszt zbójców, że trzęsie się jak osika i ze strachu klepie żarliwie pacierze. Lew teraz nadął się tak bardzo, że stał się podobny do słonia i ryknął tak mocno, że herszt spadł z drzewa, szpetnie się potłukł i przygryzł sobie język. Zerwał się jednak szybko z ziemi i uciekał, i wołał na kamratów, by nań zaczekali. Ponieważ miał przygryziony język, więc zamiast: — Poczekaj! Poczekaj! — darł się: — Poklekaj! Poklekaj! Kamraci zaś rozumieli, że woła: — Uciekaj! Uciekaj! —więc jeszcze bardziej zmykali. Lew_dałjnu już spokój. Usiadł na ogonie, trzymał się przednimi łapami za brzuch i śmiał się ubawiony całą przygodą. —^ — No, już im się odechce zbójnikowania! — rzekł do nie mniej ubawionego Karlika. — Czemuś ich nie zjadł? — zapytał chłopiec, gdy się już przestali śmiać. — Głupiś! Żeby się otruć! Przecież cuchną wódką jak wszyscy diabli! No, teraz idź spokojnie, a gdyby zaszła potrzeba, służę ci znowu swą pomocą! Karlik podziękował pięknie lwu za przysługę i powędrował lasem w kierunku zachodzącego słońca. Szedł, szedł, aż w końcu słońce zaszło, w lesie nastała ciemność, zrywała się wichura i zanosiło się na burzę. Karlik nie widział, gdzie by tu się przed nią schronić i przenocować. Idzie już prawie po omacku i coraz nabija sobie guza na jakimś drzewie jednym i drugim. A ciemność już taka, że choć oko wykol! Wreszcie ujrzał daleko w gąszczach 395 przeciekające światełko. A że wicher już się był zerwał i deszcz zaczął padać, on zaś nie miał parasola, przeto poszedł w kierunku tamtego światełka. Dotarł do sporej jaskini. Paliło się w niej ognisko, przy ognisku zaś grzał się jakiś ponury olbrzym o wystających wilczych kłach. Drapał się po głowie i coś mruczał. — Dobry wieczór, gospodarzu! — rzekł grzecznie Kar-lik. — Moglibyście mnie przenocować? Olbrzym wstał i rzekł przemilnym głosem. — Ależ proszę bardzo, proszę! Oto, proszę do mego ogniska! Przenocuję, czemu nie... Karlik usiadł na kłodzie drzewa, a wtedy olbrzym pobiegł i wejście do jaskini zagrodził wielkim kamieniem. Kamień był tak duży jak kościół. — Ha! — ryknął teraz. — W porę mi wpadłeś w łapy, bratku! Głodny jestem, że aż strach! Zaraz nabiję cię na szpikulec i upiekę na ognisku! Będę miał świetną wieczerzę! — pogłaskał się po brzuchu i oblizał. Potem zaczął się rozglądać za rożnem, na który zamierzał nadziać Karlika. Karlik zrozumiał, że to nie przelewki. Wydobył zza pazuchy nóżkę mrówki, przyłożył do piersi na serce i w tej samej chwili stał się mrówką. I jako mrówka pobiegł do otworu zawalonego kamieniem. Szparką wylazł na dwór i poszedł. A olbrzym ciskał się w jaskini, klął bardzo szpetnie, krzyczał, gdyż na próżno szukał Karlika. Nie mógł zrozumieć, gdzie mu się znienacka podział. Przecież jeszcze przed chwilą siedział na kłodzie! Głupi olbrzym pieklił się w jaskini ze złości, że wymknął mu się tak smaczny kąsek, a Karlik biegł między paprociami. Nad ranem przemienił się w prawdziwego Karlika i szedł, szedł, aż doszedł nad morze. Morze było ogromne, szumiące i głębokie. Karlik wiedział, że za tym morzem znajduje się białoksiężniczka. 396 Postanowił przeto skorzystać z pomocy orła. Wydobył zza pazuchy piórko z orlego skrzydła, przyłożył je na pierś do serca i w tej samej chwili zaszumiały nad nim ogromne skrzydła i przed Karlikiem sfrunął orzeł. — Wiem, co chcesz. Pragniesz przelecieć przez morze! — rzekł. — Gdybyś był tak dobry... — zaczął Karlik. — Czemu nie? Już się robi! — odparł, dziobnął go leciutko w czoło i z Karlika stał się orzeł. Karlik podziękował i poleciał. Leciał nad ogromnym morzem i leciał, już leciał jedną noc i jeden dzień, potem drugą noc i drugi dzień, a w końcu trzecią noc i kawałeczek dnia. A brzegu wciąż nie było widać, I gdy tak leciał, zerwała się ogromna burza z piorunami i wichrem. Wicher chciał Karlika strącić do wzburzonego, ryczącego morza, a pioruny chciały go oślepić. Lecz Karlik—zawziął się i pomyślał, że chociażby tysiąc piorunów waliło kbło niego i chciało go oślepić, i chociażby tysiąc wichrów^Szalało i_usiłowało strącić go w ryczące morze, on musi dolecieć do brzegu, gdyż w przeciwnym razie królewicz będzie ślepcem do śmierci, a król nie każe ściąć szubienic w swym państwie. I leciał dalej, chociaż już był bardzo znużony. W pewnej chwili ujrzał jaskółkę. Leciała także ogromnie zmęczona, a Karlik widział, jak szamotała się z wichurą, szamotała i jak w końcu wicher porwał ją za skrzydełka, zawirował nią i cisnął w odmęty morskie. Karlik sfrunął do niej i w ostatniej chwili zdołał ją porwać w szpony, unieść z ryczącego morza i polecieć. Pod wieczór ujrzał nareszcie jakiś daleki ląd, a nad nim pięknie zachodzące słońce. Doleciał ostatkiem sił i wyczerpany sfrunął z jaskółką w szponach na brzeg. Tam ją dopiero wypuścił. Ona także była zmęczona. Siedzieli więc 397 razem na piasku, orzeł i jaskółka, i mocno dyszeli. A potem zaczęli rozmawiać. — Dziękuję ci, Karliczku, żeś mi uratował życie! — rzekła jaskółka. — Nie masz za co dziękować! Drobnostka... — odparł skromnie Karlik. — Ale skąd ty wiesz, jaskółeczko, że jestem Karlikiem? — Wiem, bo mi białoksiężniczka powiedziała. — To ty wiesz, gdzie ona mieszka? — Wiem, bo pod dachem jej chałupki mam ulepione gniazdko, a w gniazdku pięcioro piskląt. — Co ty mówisz? A to się świetnie składa! — uradował się Karlik. — A możesz mnie, jaskółeczko, zaprowadzić do niej? — Ależ naturalnie! Dla ciebie, Karliczku, wszystko bym uczyniła! — To usiądź sobie wygodnie na moim grzbiecie, między skrzydłami, chwyć się moich piór pazurkami i dziobkiem, a ja polecę z tobą. Ty zaś będziesz mi- mówiła, którędy lecieć... — Dobrze! — rzekła jaskółka i tak uczyniła, jak jej Karłik polecił. Orzeł wzbił się wysoko i poleciał z jaskółką na grzbiecie. Jaskółka zaś świergoliła mu nad uchem: — Prosto, teraz lekko na prawo... O, za tamtą siódmą górą i za siódmą rzeką... Przefrunął już siedem gór i sześć rzelc, gdy za siódmą rzeką ujrzał śliczną kolorową chałupkę podobną do piernikowej chałupki z bajki. Słońce zaś przystanęło na swej niebieskiej drodze, by świecić Karlikowi złotą latarnią. — O, tam mieszka Białoksiężniczka! — zaświergoliła jaskółka, sfrunęła z grzbietu Karlika i poleciała naprzód. Zanim doleciał do bardzo kolorowej chałupki, jaskółka już siedziała siwowłosej babci na ramieniu i coś jej żywo świergoliła do ucha. Babcia zaś kiwała głową i uśmiechała się łagodnie. Sfrunął przed nią Karlik w postaci orła, przemienił się w chłopca, pięknie ukłonił i powiedział: — Dobry wieczór, babciu! Czy ty jesteś białoksiężniczka? — Dobry wieczór, Karliczku! Tak, ja jestem białoksiężniczka. Co cię sprowadza do mnie? '— Droga babciu białoksiężniczko! — zaczął Karlik i wszystko jej po kolei opowiedział. O tym, jak królewicz płacze i narzeka, gdyż jest ślepy, jak król kazał szukać tego, który wykołysał się w kołysce z lipowego drzewa, ale z takiego, na którym kazał powiesić niewinnego człowieka, i jak on, Karlik, wymógł na królu, że jeżeli dowie się, jak zdjąć przekleństwo z królewicza i przywrócić mu oczy, król każe ściąć wszystkie szubienice w swym królestwie..^! że .tylko jedną zostawi, tę królewską, lecz to już widać dla siebie... Białoksiężniczka uśmiechnęła się, gdy słyszała ostatnią uwagę Karlika, i rzekła: ~ — Niestety, Karliczku, nie zdolnam zdjąć przekleństwa, które rzuciłam na złego królewicza o twardym sercu. Lecz może to uczynić kto inny... — Kto? Powiedz, babciu, proszę cię, kto? — Powiem. To może uczynić dziewczyna o uśmiechniętych oczach! — Dziewczyna o uśmiechniętych oczach! — zdumiał się Karlik. — Powiedziałam! Dziewczyna o uśmiechniętych oczach koloru dojrzałego kasztana i o gorącym, dobrym sercu kształtu piernikowego serca. — A gdzie jest ta dziwna dziewczyna? — Widzisz, Karliczku, ja dużo wiem, lecz tego już nie wiem! Musisz jej szukać! Wiem tylko tyle, że przebywa 399 w królestwie twojego złego, okrutnego króla... Lecz ty ją znajdziesz! A za to, że wyratowałeś moją jaskółkę z morza, pomogą ci wszystkie jaskółki... — A gdy ją znajdę... To w jaki sposób owa dziewczyna o uśmiechniętych oczach przywróci wzrok królewiczowi? — Dowiesz się w porę od jaskółki! Ona ci powie... A teraz wejdź do mojej chałupki i odpocznij, bo jutro musisz wracać do króla. — I jeszcze jedno — zatrzymał ją roztropny Karlik. — Powiedz mi, jakie ma imię tamta dziewczyna o uśmiechniętych kasztanowych oczach? — Nazywa się Danuta! — Ładnie się nazywa! — rzekł Karlik i poszedł za babcią białoksiężniczką. Babcia dała mu spory placek z niebieskich migdałów i duży garnek ptasiego mleka. Karlik pojadł sobie niezgorzej i poszedł spać. A wczesnym rankiem wyszedł na dwór i aż dłonie złożył z zachwytu. Słońce już wędrowało po niebieskiej drodze ze złotą latarnią i trochę się spieszyło, by nadrobić ten czas, jaki wczoraj wieczorem straciło, świecąc na skraju nieba Karlikowi i jaskółce. Naokoło piernikowej chałupki rosły malwy, róże, lilie i dziewanny, rosa była podobna do pereł, które rozsuła święta Urszula, a naokoło śmigały jaskółki, popiskiwały, szczebiotały, świergoliły i modliły się do swego jaskółczego boga. Wyszła babcia białoksiężniczką i dała Karlikowi jeszcze kęs placka z niebieskich migdałów oraz spory garneczek ptasiego mleka. Potem Karlik wydobył orle piórko i przyłożył je do piersi na serce. W tej samej chwili sfrunął do niego orzeł, dziobnął go leciutko w czoło i Karlik przemienił się w orła. Podziękował babci za wszystko i poleciał w tym kierunku, gdzie słońce wschodzi. A kęs drogi, 400 bo aż za szóstą górę i za szóstą rzekę, towarzyszyły mu wszystkie jaskółki i śpiewały mu jakąś śliczną ptasią piosenkę, a skowronki dzwoniły do taktu na srebrnych dzwoneczkach, a sikorki pomagały jaskółkom i skowronkom cieniutkimi dyszkantami. To było bardzo piękne i bardzo wzruszające. Za siódmą górą i siódmą rzeką było już morze i teraz Karlik leciał sam przez trzy dni i przez trzy noce. A gdy już był po drugiej stronie morza, odpoczął, zjadł resztę placka z niebieskich migdałów, wypił resztę ptasiego mleka i poleciał dalej. Słońce już zachodziło, gdy dotarł do królewskiego zamku. Ujrzał ślepego królewicza, jak siedział smutny na tarasie i płakał, a jak daleko okiem sięgnąć, wznosiły się szubienice, na których okrutny król wieszał niewinnych ludzi. Na szubienicach siedziały kruki, ostrzyły sobie dzioby fckrakały oErżydliwie. Karlik sfrunął przez okno do królewskiej komnaty, przemienił się w chłopcaT^stanął przed zdumionym królem. — No i co pastuchu! — zapytał król. — W porządku, królu! Przekleństwo zdejmie z królewicza dziewczyna o uśmiechniętych oczach i o dobrym, gorącym sercu. Nazywa się Danuta, a oczy jej są nie tylko uśmiechnięte, lecz są koloru dojrzałego kasztana. — A gdzie ona? — Nie wiem, królu! — Dlaczego nie wiesz? Powiesić cię każę, jeżeli nie powiesz! — Białoksiężniczką powiedziała, że dziewczyna o u-śmiechniętych oczach mieszka w twoim królestwie, że jej oczy są koloru dojrzałego kasztana i że jej na imię Danuta... 26 — W wiergułowej dziedzinie 401 I — Jak? — Danuta! — Jakie to brzydkie imię! Barbarzyńskie! No, ale co dalej? — Powiedziałem! Trzeba jej szukać... — Aha! — zamyślił się król, a myśli jego stały się podobne do tamtych kraczących kruków, które obsiadły szubienice. Pomyślał, że jeżeli już wie, jak się nazywa tamta dziewczyna o uśmiechniętych oczach, to mu Karlik niepotrzebny. Każe szukać swym dworzanom, rycerzom i heroldom, a Karlika wsadzi do więzienia na samo dno wieży, by w razie znalezienia dziewczyny i przywrócenia wzroku królewiczowi nie potrzebował znosić szubienic w swym państwie. Ha, głupi pastuch! Klasnął w dłonie, przybiegli dworzanie i król kazał wtrącić Karlika do więzienia na samo dno wieży. I tak się stało. s - Karlik siedział w więzieniu na samym dnie wieży, przykuty do kamiennego słupa, a po całym królestwie rozbiegli się dworzanie, rycerze i heroldowie i wszyscy szukali dziewczyny o uśmiechniętych oczach koloru dojrzałego kasztana i o imieniu Danuta. Szukali, dopytywali się, heroldowie trąbili i czytali rozporządzenie, by dziewczyna o uśmiechniętych oczach imieniem Danuta zgłosiła się do króla, który obsypie ją złotem. Takiej dziewczyny jednak nie było. Były różne takie i owakie o oczach mądrych, głupich, fiołkowych, czarnych, chytrych, piwnych, sarnich, cielęcych, bezmyślnych, sennych, zezowatych, wytrzeszczonych, małych, dużych, zielonych, lecz takiej o śmiejących się oczach nie było. W końcu znaleziono dziewczynę o uśmiechniętych oczach, lecz to był uśmiech dziwnie szyderczy, a dziewczyna nazywała się Edeltrauda i była córką królewskiego kata. Ktoś tam inny wyszukał trochę podobną dziewczynę, lecz ta nazy» 402 wała się Rosamunda, inna znów Petronela, j<-'s/i '*' •" Balbina, lecz Danuty nie było. Wrócili więc wszyscy smutni do królewskiego /aittl i głosili królowi, że nie znaleźli dziewczyny o umiiIp. niętych oczach imieniem Danuta. Edeltratfda min tu o puM> si zmarzniętą jaskółkę. I teraz już nie tylko dwor/anie. rycerze, mędrcy i król czekali w napięciu, co to będzie, lecz i Karlik z Danutą byli ogromnie ciekawi. Nawet lew wysunął się do przodu, stanął przed królewiczem i patrzył pilnie, czy jaskółka ożyje. I o dziwo! Jaskółka leciutko drgnęła, poruszyła się, podniosła główkę. Oczy ma jeszcze zamglone, główka jej cięży, lecz -już nabiera-sił, -wstaje na nóżki, rozgląda się dookoła, rozprostowuje skrzydełka... Teraz zatrzepotała nimi raz i drugi... ~w-—^ ___ — Ożyła jaskółka! — przeleciał po komnacie ogromny szmer zdumionych głosów. Jaskółka znowu zatrzepotała skrzydełkami, pogładziła dziobkiem pomierzwione piórka, jeszcze raz, jakby sama zdumiona, spojrzała dookoła, zaświergoliła — Kuwit! ku-wit! — zerwała się i pofrunęła przez otwarte okno. A wtedy w szumie dziwiącego się tłumu królewskiego Danuta nachyliła się nad królewiczem i ucałowała jego oczy. Najpierw prawe, potem lewe... I stał się drugi cud! Bo oto królewicz wstaje, przeciera oczy nieśmiało, rozgląda się i ogromna radość przemienia jego smutek w zachwyt. — Widzę! — krzyknął znienacka. — Ludzie! Ja widzę!... Ja widzę! 415 Co się potem działo, trudno opisać. Dworzanie, rycerze, mędrcy płakali z radości, klaskali, wołali, a król wstał zdumiony i kiwał głową. — Królu, oto twój cyrograf! — rzekł Karlik i podsunął mu pod oczy pergamin z jego podpisem. — Królewicz przejrzał, odzyskał oczy, a ty, królu, wydaj teraz rozkaz w myśl naszej umowy, że wszystkie szubienice w twoim państwie muszą być do jutra ścięte! — Nigdy! — wrzasnął król. — A gdzie twoje królewskie słowo? — zapytał Karlik. Danuta podeszła do króla i spojrzała mu głęboko w oczy. Król zakrył je dłonią, zerwał się, i roztrącając dworzan, rycerzy i mędrców, pognał przed siebie, jakby ścigany przez szatana. Nikt nie zwracał na niego uwagi, gdyż wszyscy byli radośnie przejęci tym niesłychanym zdarzeniem, podobnym do cudu. Patrzcie, patrzcie! Oto martwa jaskółka ożyła na sercu królewicza! Oto królewicz przejrzał i już nie jest ślepcem! Oto kamienne serce królewicza przemieniło się w serce ludzkie, tkliwe, gorące! Przepychali się przeto wszyscy do niego, patrzyli w jego oczy, by się jeszcze raz przekonać, że są istotnie widzące, jasne, sokole, królewicz zaś dziękował Danucie i Karliko-wi i prawie że płakał ze szczęścia. A lew usiadł na króle-wiczowym fotelu, mruczał coś o swoim marcypanowym sercu, chlipał ze wzruszenia i ogonem wycierał łzy z oczu. I gdy tak wszyscy się radowali, i gdy już po mieście zaczęła się rozbiegać przedziwna wieść, że na sercu królewicza ożyła martwa jaskółka, że dziewczyna o uśmiechniętych oczach zwróciła mu oczy i że jego serce stało się ludzkim sercem, i gdy mieszczanie zbiegli się pod zamek, radośnie pokrzykując, i gdy zaczęły bić dzwony bardzo głośno na wieżach, do królewicza przypadł zdyszany paź i krzyknął: 416 — Rany boskie, królewiczu! Stary król powiesił się na królewskiej szubienicy! O, popatrz się! — i wskazał przez otwarte okno. Podeszli wszyscy do okna i ujrzeli, że istotnie na królewskiej szubienicy wisi król na złotym sznurze, w przekrzywionej koronie na głowie. I zanim królewicz miał czas uronić łzę jedną i drugą, ktoś z tłumu krzyknął: — Stary król powiesił się! Niech żyje młody król! — Le roi est mort! Vive le roi * — zaskrzeczał za nim nadworny ochmistrz, który lubił francuskie wino i chętnie popisywał się francuszczyzną. — Niech żyje młody król! Niech żyje! — wrzaśli wszyscy dworzanie, rycerze i mędrcy. A wrzask ten potoczył się z zamkowego okna na ulice, a z miasta na cały kraj, a wieść tę roznosiły teraz jaskółki, skowronki, szpaki, sikorki, orły, wiatr, echo, a najbardziej darły się wróble. - I jak królestwo "długie i szerokie, od jednego krańca po jego drugi kraniec, od jednego morza po drugie morze, wszędzie poddani radowati-się -ogromnie, że już nie żyje król o kamiennym sercu i że teraz zapanuje królewicz 0 złotym, gorącym sercu, i że skończyły się dni trwogi 1 lęku, a nastanie radość i swoboda. A gdy się pojawili jeszcze tacy, którzy twierdzili, iż widzieli jak regiment rogatych diabłów leciał ze starym królem w czarnej chmurze do piekła, radość była jeszcze większa. W tym samym dniu rozbiegli się po całym królestwie heroldowie w białych płaszczach na najszybszych białych koniach i dmuchali w złote trąby, i głosEi wielkim głosem, że z rozkazu królewicza wszyscy poddani mają w tej chwili ścinać szubienice w całym królestwie. * Le roi est mort! Vive le roi! (franc.) — Król umarł! Niech żyje król! 27 — W wiergułowej dziedzinie 417 I rozległ się w całym królestwie stokrotny łomot. To ludzie ścinali toporami szubienice walące się z trzaskiem, kruki zaś uciekały z nich i rozpaczliwie krakały, myśląc, że to nastał koniec świata. A jaskółki, skowronki, sikorki i szczygły, i bardzo wiele innych ptaków rozśpiewało się na niezwykłą miarę. Słowiki nie czekały nadejścia nocy, lecz już za dnia zaczęły nucić swoje srebrzyste i brylantowe kuranty. Nawet gęsi, kaczki i kury jęły gęgać z wielkiej radości, kwakać i gdakać po swojemu, a konie rżały, a owce beczały także z radości, a ryby wystawiały pyszczki z wody i szeroko je otwierały w uśmiechu, a pod wodą wypuszczały z nich srebrne banieczki, ba-nieczki zaś udawały swoim bul! bul! bul! najpiękniejszą muzykę na harfie. A dzwony dzwoniły ze wszystkich kościołów. A lew fikał koziołki po wszystkich komnatach. A stara, wyliniała papuga ochmistrzyni wyrwała się z klatki, latała jak zwariowana po ogrodzie i skrzeczała: — Vive le roi! Nazajutrz był wielki dzień. Słońce zarzuciło na siebie najzłocistszy płaszcz słoneczny, ujęło w dłoń najzłocistszą latarnię i ruszyło na niebo. Szło i szło po niebieskiej łące i patrzyło zdumione na ziemię. Na ziemi bowiem działy się niesłychane dziwy. Oto znowu pędzą heroldowie w białych płaszczach, z szafirowymi wstęgami na złoconych hełmach, sadzą jak białe wichry na białych koniach z grzywami zaplecionymi w warkocze, a szafirowe wstęgi wplecione w warkocze fruwają, a każdy herold dmucha w złotą trąbę i głosi całemu narodowi, że na miejscu szubienic z rokazu króla będą rosły lipy. Niech więc każdy spieszy i sadzi młode lipki tam, gdzie straszyła szubienica. A oto za nimi pędzą drudzy heroldowie, w niebieskich płaszczach, na białych koniach, dmuchają w złote trąby i głoszą, że wszyscy garncarze, lepigliny i ceglarze mają 418 I W* przystąpić do najpiękniejszej w ich życiu pracy. Oto ceglarze niech szukają najlepszej gliny, a garncarze i lepigliny niechaj z niej lepią jaskółcze gniazdka i utwierdzają je pod dachami i okapami domów i chałup w całym królestwie. Stolarscy majsterkowie niechaj znów zbijają z deszczułek domki dla ptaków i niechaj je zawieszają na tych lipkach, które będą rosły na miejscu ściętych szubienic. Słońce patrzyło słonecznie zdumione na ziemię i aż złote oczy przecierało ze zdziwienia. Bo oto widzi, jak z królewskiego zamku wyjeżdża wspaniały orszak królewski, jak środkiem toczy się złota kareta zaprzężona w osiem białych koni i jak w karecie siedzi królewicz w złocistym płaszczu, obok niego najpiękniejsza dziewczyna w całym królestwie, Danuta o uśmiechniętych oczach, ubrana w sukienkę ze srebrnej lamy, a po jej prawej stronie uśmiecha się da niej.Karlik, były pastuch królewski, a dzisiaj narzeczony Danuty i przyjaciel królewicza. Karlik jest tak bardzo urodziwy^-ż? wszystkie dziewczyny na jego widok wzdychają i przewracają oczami, a tak dostojnie wygląda w swym złotym płaszczu, że mieszczanie, stłoczeni po obu stronach drogi, krzyczą i wiwatują na jego widok. Niektórzy zaś zastanawiają się, kto właściwie jest królewiczem: królewicz czy pastuch. — Obydwaj są królewiczami i obydwaj będą królami! — wyjaśnił ktoś z tłumu. — Po jakiemu, aże po jakiemu? — zdziwili się jacyś obcy ludzie. __Dyć wiecie, że dzisiaj będzie koronacja naszego królewicza i koronacja Karlika! — Jeckusie, co wy mówicie? — To wy mało wiecie! Dzisiaj nasz królewicz podzieli przed koronacją swoje odziedziczone królestwo na dwie 27* 419 połowy. W jednej połowie będzie on królem, a w drugiej Karlik! — A ta śliczna dziewczyna o uśmiechniętych oczach? — To wy nie wiecie? Przecież wróble o tym na dachu śpiewają! — A co śpiewają? Wiecie, bo my się nie znamy na wróblim śpiewaniu. " — Danutka będzie dzisiaj poślubiona Karlikowi i będzie z nim razem królowała. — ...aż na wieki wieków, amen! — rzekła jakaś babinka. Wszyscy naokoło dziwili się, że przecież całe królestwo wie, co się w dniu dzisiejszym stanie, a tamtych kilku nie wie. Czyżby z księżyca spadli? — A skąd wy jesteście? — zapytali. — A myśmy dzisiaj przylecieli z naszą babcią biało-księżniczką, to my jeszcze nic nie wiemy, co się tu dzieje. — A na czym przylecieliście? — Na czym kto mógł. Babcia białoksiężniczka na orle, a my, jak powiedziałem, na czym kto mógł. Jedni na drzwiach stodolnych, inni na wrotach, inni jeszcze na ożogu, a tamta babinka na miotle lipowej. Nie na brzozowej, bo na nich latają tylko czarownice, lecz na lipowej. — Aha... No dobrze! To już teraz wiecie wszystko? — Wiemy wszystko i dziękujemy, że nam powiedzieliście. — A gdzie jest babcia białoksiężniczka? — Na, dyć oto przed nami jedzie w złotej karecie! Istotnie, za powozem królewicza jechała w złotej karecie siwa białoksiężniczka, a nad nią unosiła się migotliwa chmara jaskółek. Białoksiężniczka uśmiechała się do krzyczących i wiwatujących mieszczan, którzy ją poznali. 420 Przecież to babcia białoksiężniczka, która kiedyś mieszkała w piernikowej chałupce za miastem! Słońce było ogromnie złote i uroczyste, dzwony dzwoniły ze wszystkich kościołów, nagrzany wiatr szumiał i rozwiewał chorągwie zwisające z kalenic, na kalenicach zaś i na wieżach siedzieli skrybowie dworscy i spisywali na wołowych skórach to wszystko, co widzieli. A widzieli tak dużo, że wydawało się, iż braknie im wołowych skór! Potem królewski orszak wszedł do marmurowej katedry, gdzie przed ołtarzem czekał stary, siwy biskup podobny do świętego Mikołaja, w tak dużej i wysokiej infule na głowie, że musieli mu ją dwaj klerycy podtrzymywać złoconymi drążkami. Teraz skrybowie, siedzący na chórze, zaczęli wszystko zapisywać. Aż im oczy wyłaziły z patrzenia, a języki wysunęli z ust, tak szybko pisali. „Przed ołtarzem zaś działy się dziwy nad dziwami. Oto królewicz oświadcza przed biskupem i rycerzami, że zrzeka się połowy krakstwa na rzecz Karlika i Danuty. Potem Karlik i DanuTa uklęknęli przed ołtarzem, a biskup pytał się ich, czy Karlik bierze sobie z nie przymuszonej woli Danutę za małżonkę i czy Danuta bierze sobie z nie przymuszonej woli Karlika na małżonka. Potem jeszcze związał im ręce stułą, włożył na ich palce obrączki ślubne, a królewicz był im starostą weselnym, a białoksiężniczka starościną. Organy grały bardzo pięknie, chór śpiewał bardzo pięknie, paliły się kadzidła, biskup mruczał pacierze po łacinie i błogosławił, a Danutka z Karlikiem byli bardzo szczęśliwi. A potem była jeszcze koronacja królewicza, Karlika i Danutki. To już było tak piękne i tak wzruszające, i tak wiele tego było, że skrybom na chórze zabrakło skór wołowych, by to wszystko na nich spisać. 421 A gdy skończyła się koronacja, organy zagrały ogromny hymn, poparty trąbami, kotłami, basami, skrzypcami, harfami i czynelami. Hymn zaczynał się od słów: — Sto lat, sto lat, niech żyją nam! Wszyscy ludzie, mieszczanie, rycerze, dworzanie i nawet zasuszeni skrybowie, śpiewali wniebowzięci, a Danutka przytuliła się do Karlika i płakała ze wzruszenia. A tłumy śpiewały i śpiewały. A gdy już dochodzili do końca pieśni i było trzeba wyciągnąć bardzo wysoko nutę, lew, towarzyszący Danutce w karecie i siedzący skromnie pod ołtarzem, wystawił grzywiasty łeb i zaryczał tak pięknie i tak donośnie, że to wystarczyło w zupełności za tamte nie dociągnięte wysokie nuty w ostatnich słowach: „Niech żyją na-a-am!" To było również ogromnie wzruszające. A potem było wesele. Nie, tego już nikt nie potrafiłby opisać, chociażby miał przed sobą dziesięć skór wołowych. Skrybowie więc przestali pisać, a przyłączyli się do biesiadników i trąbili wino z konwi. Weselili się ludzie w całym królestwie, dzwony wciąż biły ze wszystkich kościołów, a na zamku białoksiężniczka raczyła Karlika, Danutkę i królewicza świetnym plackiem z niebieskich migdałów i poiła ich ptasim mlekiem. Potem jeszcze były tańce. W pierwszej trójce trojaka szedł królewicz, Danutka i Karlik. W drugiej trójce szła babcia białoksiężniczka, stary ochmistrz pokrzykujący coś po francusku i tamta babulka, która przyleciała na miotle za białoksiężniczka i potem życzyła na ulicy, by Karlik i Danuta królowali aż na wieki wieków, amen. A potem już kroczyli tanecznym krokiem damy dworu, rycerze, biskup w infule, szewcy, garncarze, mieszczki, mieszczanie i wszyscy. Trojo-kowy pochód był tak długi, że końca nie było widać, a na 422 I samym końcu szedł pijany kat i płakał, że nazajutrz będzie musiał iść w świat o zebranym chlebie. Uczta weselna trwała przez cały miesiąc, a gdy się skończyła, pożegnali się wszyscy i poszli najedzeni i napici do domów. Karlik i Danuta także pożegnali się ze swym przyjacielem królem Bonifacym II, bo tak teraz nazywał się dawny królewicz, i pojechali na swój zamek. I potem długo panowali mądrze i roztropnie i rządzili się sercem, i dwie dziurki w nosie, skończyło się... Tyle mi opowiedziała jaskółka, która przyleciała z wiosną i usiadła na moim oknie. Słuchałem jej opowiadania i słuchałem przez kilka dni, i nie mogłem się nasłuchać. A gdy wreszcie skończyła, zapytałem: — To już koniec opowiadania, jaskółeczko? — Koniec L= zaświergoliła. — A co się stało z^ Danutczynym lwem o marcypano-wym sercu? ~%-^ — Lew towarzyszy wszędzie królewnie Danucie i jest bardzo grzeczny. — A czy urosły te lipy posadzone na miejsce ściętych szubienic? — Boże, jakie te lipy są duże i piękne! Zakwitają w czerwcu i wtedy zamieniają się w złote organy, bo pszczoły w nich grają. A ptactwa tam tyle mieszka w domkach zawieszonych na gałęziach, że aż radość... — A te gniazdka ulepione przez ceglarzy, lepiglinów i garncarzy? — Są! I dlatego też na zimę wszystkie jaskółki nie odlatują już za morze, lecz do królestwa, w którym panuje Karlik z Danutą i Bonifacy II. I właśnie wracam z królestwa Karlika i Danuty i przynoszę ci od nich pozdrowienia. Chcieli, żebym ciebie poprosiła o coś... 423 — Powiedz, jaskółeczko! — Proszą cię oboje, Karlik i Danutka, żebyś to wszystko spisał... Wiesz — szczebiotała słodko — bo królewskim skrybom brakłoby wołowych skór... A byłaby szkoda, gdyby ta przedziwna historia o dziewczynie o uśmiechniętych oczach miała pójść w zapomnienie. — Już się robi jaskółeczko! — rzekłem. Jaskółeczka pięknie mi podziękowała i odleciała, a ja wszystko to, co od niej słyszałem, wiernie spisałem. Nota Niniejszy wybór twórczości nowelistycznej Gustawa Morcinka dla dzieci i młodzieży posiada wyraźne ramy czasowe: zawiera utwory napisane wyłącznie w okresie powojennym. Jest więc pierwszym tego typu wyborem nowelistyki Gustawa Morcinka, bo ani wybór Zdzisława Hierowskiego dokonany w roku 1956 (Nowele wybrane. Wyboru dokonał i posłowiem opatrzył... Kraków 1956. Wydawnictwo Literackie), ani zbiór opatrzony tytułem Roztomili lugkowie (Warszawa 1956. Nasza Księgarnia), dokonany z tomów Gołębie na dachu (Warszawa 1936), W najmłodszym lesie (Cieszyn 1937) i Miasteczko nad rzeką (Warszawa 1938), więc z "książek przedwojennych, ani też wybory Witolda Nawrockiego (Miód w sercu i inne nowele. Wyboru dokonał... Katowice 1966. Wydawnictwo „Śląsk"; Łysek z pokładu Idy i inne opowiadania. Wyboru dokonał i wstępem opatrzył... Katowice 1970. Wydawnictwo „Śląsk") nie spełniają warunków, jakie postawiono sobie w niniejszym wyborze. Część natomiast opowiadań zamieszczonych w niniejszym wyborze (Kropelka światła, W Wiergułowej dziedzinie, Opierzony kanarek, Jak górnik Pumperla chciał oszukać świętą Barbórkę, Odkryte skarby) ukazała się w wyborze nowelistyki dla dzieci i młodzieży opublikowanym przez Wydawnictwo Czytelnik (Warszawa 1963) i stamtąd trafiła do wyboru zatytułowanego Miód w sercu i inne opowiadania, skąd z kolei trafiła do tej książki. Opowiadanie: W Nysie 425 na rynku przejęte zostało z Nowel wybranych w układzie Zdzisława Hierowskiego. Natomiast opowiadanie O pechowym rzezimieszku pochodzi ze zbioru Ludzie z pociągu (Wydawnictwo Iskry. Warszawa 1963). Z wyboru Witolda Nawrockiego (Miód w sercu i inne opowiadania) pochodzą również następujące utwory: Legenda o tarnogórskim dzwonie, Legenda o księciu Przemysławie, Podanie o Skarbniku. Pozostałe utwory zostały wyjęte z następujących zbiorów: Przedziwne śląskie po-wiarki: O Karliku kowalczyku i śpiących rycerzach, O wojaku Zejliku ze srebrnym guzikiem (por. Przedziwne śląskie powiarki. Warszawa 1967. Nasza Księgarnia), Przedziwna historia o zbójniku Ondraszku: Przedziwna historia o zbójniku Ondraszku, O Imku zwanym Wi-sełką, Legenda o bladej cieszyniance, O morowej dziewicy w Cieszynie (por. O zbójniku Ondraszku. Warszawa 1963. Nasza Księgarnia), Jak górnik Bulandra diabła oszukał: Jak górnik Bulandra diabła oszukał, O tym jak górnik Maślok kramarzył ze Skarbnikiem (por. Jak górnik Bulandra diabła oszukał. Nasza Księgarnia. Warszawa 1958). Nowy wybór twórczości nowelistycznej uwzględnia zatem wszystkie reprezentatywne nurty w twórczości dla dzieci i młodzieży w okresie międzywojennym, prezentując utwory najdojrzalsze, najbardziej interesujące poznawczo. Wybór dowodzi, iż nawrót do starych i eksploatowanych złóż tematycznych, do spraw górniczych i śląskiego folkloru okazał się szczęśliwy i płodny. Zwłaszcza w twórczości baśniowej i historycznej; twórczość o tematyce współczesnej — może z wyjątkiem Wiktorii i Odkrytych skarbów oraz utworu tytułowego — nie dorównuje mistrzostwem nowelistyce z okresu międzywojennego. Harmonijny układ wyboru, konieczność prezentacji wszystkich nurtów zainteresowań, nakazywała jednak pamiętanie 426 W 0 twórczości współczesnej Morcinka. Jest ona bowiem 1 świadectwem czasu i dokumentem żywych starań pisarza, by młodemu czytelnikowi dostarczać nieustannie propozycje do przemyśleń, do aprobaty, do potraktowania jako wzór tych bohaterów, którzy współcześni si; n.nn swym zaangażowaniem w pracv ¦-•. ofiarnością i bezgranicznym odclmiu-m /iiwodowun łaniom. I Spis treści Wstęp — Witold Nawrocki . ... . . *'.,„ 5 Z lat dawnych.......? . % 15 W Nysie na rynku......$. ' ^M? Z naszych dni.......".%*,. ^39 Opierzony kanarek .......*;~""41 Jak górnik Pumperla chciał oszukać św. Barbórkę . 51 W Wiergułowej dziedzinie...... 61 Kropelka światła......... 83 Odkryte skarby....... 104 „Wiktoria".......... 139 O pechowym rzezimieszku...... 175 Z legend i baśni......... 205 Podanie o Skarbniku ........ 207 Legenda o tarnogórskim dzwonie...... 212 Legenda o księciu Przemysławie . . . . . 235 O Imku zwanym Wisełką . . . . . . . 245 Legenda o bladej cieszyniance ..... 262 O morowej dziewicy w Cieszynie..... 277 Przedziwna historia o zbójniku Ondraszku . . 295 O Karliku kowalczyku i śpiących rycerzach . . 320 O wojaku Zefliku ze srebrnym guzikiem . . . 331 Jak górnik Bulandra diabła oszukał . . . . 363 O tym, jak górnik Maśiok kramarzył ze Skarbnikiem 373 Przedziwna historia o dziewczynie o uśmiechniętych oczach ............ Nota — Witold N_awrocki..... 428