Nicola Kraus, Emma McLaughlin Niania w Nowym Jorku Przełożył: Rafał Śmietana 2003 WYJAŚNIENIE DLA CZYTELNIKÓW Autorki tej książki pracowały jako opiekunki do dzieci u ponad trzydziestu nowojorskich rodzin, a historię tę zainspirowały ich przeżycia i to, czego się nauczyły. Jednak Niania w Nowym Jorku jest fikcją literacką i nie przedstawia żadnej prawdziwej rodziny. Imiona, nazwiska i postaci są wytworem wyobraźni autorek. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń lub osób, żywych lub zmarłych, jest przypadkowe. W książce są co prawda wymienione z nazwy rzeczywiste instytucie — szkoły, sklepy, galerie itd. — jednak wyłącznie w celu uprawdopodobnienia fikcyjnego świata. — Chciałabym by pan usłyszał, co mama potrafi powiedzieć na temat guwernantek: Mary i ja miałyśmy swojego czasu coś ze dwanaście guwernantek: połowa ich były to nieznośne kreatury, reszta śmieszne, a wszystkie czupiradła, nieprawdaż mamo? — Moja najdroższa, nie mów mi o guwernantkach, samo to słowo działa mi na nerwy. Wycierpiałam męki z powodu ich nieumiejętności i grymasów. Bogu dziękuję, że skończyłam z nimi raz na zawsze! Dziwne losy Jane Eyre. PROLOG Rozmowa wstępna Co roku moja kariera opiekunki do dzieci rozpoczynała się rundą rozmów tak surrealistycznie podobnych do siebie, że zastanawiam się, czy przypadkiem Liga Rodziców nie podsuwa potajemnie matkom jakiegoś przewodnika. Pierwsze spotkania stały się powtarzalne jak religijny obrządek, co budziło we mnie pokusę, żeby po otwarciu drzwi albo uklęknąć i pokłonić się, albo powiedzieć: Przejdźmy od razu do rzeczy! Żaden inny epizod nie charakteryzuje mojego zajęcia tak doskonale. Co ciekawe, zawsze zaczyna się i kończy w windzie, o wiele elegantszej niż większość mieszkań nowojorczyków. Wyłożona drewnem orzechowym winda z wolna wyciąga mnie w górę, jak wiadro ze studni, w stronę potencjalnej wypłacalności. Gdy zbliżam się do wybranego piętra, biorę głęboki oddech; drzwi rozsuwają się i widzę mały korytarz z drzwiami wiodącymi do najwyżej dwóch mieszkań. Naciskam dzwonek. Spostrzeżenie: pani zawsze czeka, żebym zadzwoniła, chociaż portier uprzedził ją o moim nadejściu, więc pewnie stoi już za drzwiami. Kto wie, może nawet stoi tam od czasu naszej rozmowy telefonicznej, która odbyła się trzy dni temu, w ciemnym korytarzu, wyklejonym tapetą z ponurym motywem kwiatowym charakterystycznym dla Colefaxa i Fowlera, zawsze na pierwszy plan wysuwają się: mosiężny stojak na parasole, rycina przedstawiająca konia i lustro, w którym po raz ostatni szybko sprawdzam, jak wyglądam. Dziwnym zrządzeniem losu, kiedy wracałam metrem z zajęć, na mojej spódnicy ni stąd, ni zowąd pojawiły się plamy, ale poza tym wszystko jest bez zarzutu — bliźniak, spódnica w kwiaty i sandały-podróbki Gucciego kupione na jakiejś wyprzedaży w Greenwich Village. Pani domu zawsze jest szczuplutka. Włosy ma proste i cienkie, zawsze nabiera powietrza, lecz nigdy go nie wydycha. Zawsze jest ubrana w drogie spodnie koloru khaki, czółenka od Chanel, francuską koszulkę w paski i biały kardigan. Czasami dochodzi do tego dyskretny sznur pereł. Wciągu siedmiu lat i po nie wiem ilu rozmowach wrażenie swobody powodowane przez spodnie i onieśmielenie powodowane przez pantofle za czterysta dolarów nigdy się nie zmieniło. Zupełnie nie potrafię sobie wyobrazić, w jaki sposób zrobiła coś tak niegodnego jak to, co konieczne było do zajścia w ciążę. Pierwsze spojrzenie kieruje wprost na moją spódnicę. Rumienię się. Nie otworzyłam jeszcze ust, a już straciłam punkty. Prowadzi mnie do pierwszego holu, otwartej przestrzeni z błyszczącą marmurową podłogą i modnie burymi ścianami. Środek holu zajmuje okrągły stolik z wazonem pełnym kwiatów, które wyglądają, jakby raczej miały umrzeć, niż ośmielić się zwiędnąć. To moje pierwsze wrażenie z Apartamentu. Uderza mnie jego podobieństwo do apartamentu hotelowego — ta sama sterylność i anonimowość. Nawet samotny dziecinny rysunek, który znajdę później przyklejony taśmą do drzwi lodówki (do lodówek marki Sub-Zero z kolorową obudową na zamówienie nie przyczepiają się magnesy), wygląda, jakby został wybrany z katalogu domu sprzedaży wysyłkowej. Proponuje, że weźmie ode mnie sweter, z pogardą popatruje na sierść, którą zostawił na nim kot na szczęście, i proponuje mi coś do picia. Wiem, że powinnam odpowiedzieć „proszę wodę”, ale często kusi mnie, żeby poprosić o szkocką, po to tylko, żeby zobaczyć, jak zareaguje. Później zaprasza mnie do salonu, którego wystrój mieści się na skali gdzieś między wspaniałością rezydencji magnackiej i wielofunkcyjnością w stylu Ethana Allena, w zależności od tego, czy mam do czynienia z nowymi czy ze starymi pieniędzmi. Gestem zaprasza mnie na kanapę, w której poduchy natychmiast zapadam się prawie na metr — przez co czuję się jak pięcioletni brzdąc. Góruje nade mną, wyprostowana jak struna na krześle z wyglądu bardzo niewygodnym, z nogą założoną na nogę i wymuszonym uśmiechem na wąskich wargach. Teraz dopiero zaczyna się właściwa Rozmowa. Niezręcznie stawiam spoconą szklankę z wodą na podkładkę, która wygląda, jakby sama potrzebowała podkładki. Widać, że kobieta nie posiada się z radości, widząc moje europejskie rysy. — A więc — zaczyna bez zbędnych wstępów — jak trafiłaś do Ligi Rodziców? To jedyna część rozmowy, która przypomina profesjonalną wymianę zdań. Będziemy unikać pewnych słów, takich jak „niania” i „opieka nad dziećmi”, bo są w złym guście, i ani razu nie przyznamy, że rozmawiamy o tym, że mam dla niej pracować. Święte Przymierze związku Matki i Opiekunki: przebywanie z dzieckiem to przyjemność, nie praca. Po prostu „poznajemy się nawzajem” w sposób, w jaki mężczyzna i dziewczyna na telefon dobijają targu, usiłując w miarę możliwości nie zepsuć tym nastroju. O fakt, że może jednak robię to dla pieniędzy, zahaczamy tylko, mówiąc o moim doświadczeniu jako opiekunki, co opisuję jako pasjonujące hobby, przypominające tresowanie psów przewodników dla niewidomych. W miarę upływu czasu staję się specjalistką od psychologii rozwojowej dziecka — przekonując nas obie, że niczego bardziej nie pragnę niż spełnienia siebie poprzez wychowanie dziecka i uczestnictwo we wszystkich etapach jego rozwoju; zwykła wycieczka do parku lub do muzeum jest podejmowana z potrzeby serca. Cytuję zabawne anegdotki z poprzednich miejsc pracy, mówiąc o dzieciach po imieniu: „To cudowne i niewiarygodne, ale zdolności poznawcze Constance rozwijały się z każdą godziną spędzoną w piaskownicy”. Czuję, że oczy błyszczą mi od entuzjazmu, i mam wrażenie, jakbym wywijała parasolką jak Mary Poppins. Obie siedzimy przez chwilę w milczeniu, wyobrażając sobie moją garsonierę zawaloną podarowanymi przez dzieci malunkami i obwieszoną doktoratami ze Stanfordu. Spogląda na mnie wyczekująco, gotowa na przyjęcie ostatniego argumentu. „Ja kocham d z i e c i! Kochani małe rączki, buciki i kanapki z masłem orzechowym, i masło orzechowe we włosach, i Elmo — uwielbiam Elmo! Podobnie jak piasek z piaskownicy w torebce i zabawy ruchowe — nigdy nie mam dosyć! Sojowe mleko i kocyki, i niekończące się lawiny pytań, na które nikt nie zna odpowiedzi, na przykład, dlaczego niebo jest niebieskie. A Disney? Disneya znam jak własną kieszeń!” Obie mamy wrażenie, że w tle rozbrzmiewa coraz głośniej piosenka Nowy wspaniały świat. Z zapałem daję jej do zrozumienia, że opieka nad jej dzieckiem będzie dla mnie czymś więcej niż zaszczytem — będzie prawdziwą przygodą. Jest podekscytowana, ale jeszcze nie odkrywa wszystkich kart. Teraz chce wiedzieć, dlaczego, skoro jestem taka wspaniała, chcę opiekować się jej dzieckiem. Ona je urodziła i sama nie chce się nim zajmować, więc dlaczego j a miałabym chcieć? Czy mam zamiar sobie zafundować aborcję? A może finansuję lewaków? Jak to możliwe, że ma takie szczęście? Chce wiedzieć, co studiuję, co mam zamiar robić w przyszłości, co sądzę o szkołach prywatnych na Manhattanie, czym zajmują się moi rodzice. Odpowiadam z taką mieszanką kurtuazji i beztroski, na jaką mnie stać, starając się trochę przekrzywić głowę na bok, jak Śnieżka słuchająca zwierzątek. Z kolei ona stara się przybrać pozę Diane Sawyer, telewizyjnej wampirzycy z sieci ABC, szukając odpowiedzi, które potwierdzą, że nie przyszłam tu po to, żeby ukraść jej męża, biżuterię, przyjaciół czy dziecko. Zawsze w tej kolejności. Spostrzeżenie z życia niani: w czasie żadnej z rozmów nie sprawdza się referencji. Jestem biała. Znam francuski. Moi rodzice skończyli uniwersytet. Nie mam kolczyka w nosie ani w wardze i w ciągu ostatnich dwóch miesięcy byłam w Lincoln Center. Zostaje przyjęta. Wstaje. Widać, że wstępuje w nią nadzieja. „Pokażę ci mieszkanie...” Co prawda trochę już się poznałyśmy, lecz teraz pierwszoplanową rolę odgrywać będzie Apartament. Gdy mijamy kolejne pokoje, wydaje mi się, że każdy z nich stroszy się i puszy, potęgując jeszcze przepych i tak już wystarczająco zapierających dech wykończeń. Apartament powstał właśnie po to, żeby można go było zwiedzać. Każdy przeogromny pokój prowadzi do kolejnego poprzez kilka miniprzedpokoi — wystarczająco dużych, żeby powiesić w nich oryginalnego Iksa lub Igreka. Niezależnie od tego, czy jej latorośl to niemowlę czy nastolatek — podczas wycieczki krajoznawczej nie widać ani śladu dziecka. Prawdę mówiąc, nie ma śladu nikogo — ani jednego zdjęcia rodzinnego. Okaże się później, że wszystkie oprawione są w ramki ze szczerego srebra i estetycznie poustawiane w kącie gabinetu pana domu. Brak rzuconej gdzieś pary butów lub otwartej koperty sprawia, że trudno uwierzyć, iż scena, przez którą jestem prowadzona, rzeczywiście ma trzy wymiary: nasuwa mi się skojarzenie z wioską, a raczej mieszkaniem potiomkinowskim. W związku z tym czuje się nieporadnie, niepewna, w jaki sposób właściwie wyrazić zachwyt, którego się ode mnie spodziewa, nie używając słów: „No, no, no, pełny wypas!”, lub nie dygając. Na szczęście, ona jest w ciągłym ruchu i nie mam sposobności wyrażenia swoich uczuć. Płynie w milczeniu przede mną, a mnie uderza filigranowość jej ciała na tle ciężkich sprzętów. Patrzę na jej plecy, gdy przechodzi z pokoju do pokoju, zatrzymując się w każdym tylko na chwilkę, chociaż wystarczającą, by zrobić w powietrzu kółko dłonią i podać nazwę pokoju, na co ja potakuję: tak, oczywiście, jest jadalnia. Celem wycieczki jest przekazanie mi dwóch ważnych informacji: (1) nie jestem tutaj u siebie i (2) mam za zadanie podjąć wszelkie środki zapobiegawcze, żeby jej dziecko, które też nie jest tutaj u siebie, nie porysowało, nie podarło, nie poplamiło, nie popsuło ani nie poniszczyło choćby jednego elementu wyposażenia. Jednak treść ta przekazywana jest szyfrem: odwraca się do mnie i „napomyka”, że tak naprawdę w zakres moich obowiązków nie wchodzą prace domowe i że Hutchinson „naprawdę woli” bawić się w — swoim pokoju. Gdyby na świecie było choć trochę sprawiedliwości, w tej chwili wszystkim nianiom powinno się wydawać ciężki sprzęt do blokad dróg i karabiny z pociskami ogłuszającymi. Te pokoje okażą się nieznośnym ciężarem mojego bytu. Od tej chwili dziewięćdziesiąt pięć procent tego mieszkania stanie się rozmytym tłem ścigania, wabienia lub po prostu błagania malucha, żeby natychmiast „odłożył na miejsce tę porcelanową figurkę mleczarki z Delft!!!”. Jest mi także pisane zapoznać się z większą ilością płynów do czyszczenia, niż wiedziałam, że istnieje rodzajów brudu. W schowku — w którym poziom zapasów sięga dobrze powyżej pralko-suszarki — odkrywam, że są ludzie, którzy importują z Europy płyny do czyszczenia toalet. Przybywamy do kuchni. Jest ogromna. Gdyby dodać kilka ścianek działowych, z łatwością mogłaby pomieścić czteroosobową rodzinę. Pani domu staje, opierając wymanikiurowaną dłoń na blacie, przyjmując znajomą pozę, jak kapitan u steru, który ma zamiar przemówić do załogi. Jednak wiem, że gdybym zapytała ją, gdzie trzyma mąkę, przynajmniej przez pół godziny przetrząsałaby nieużywany sprzęt do pieczenia, a pozytywny wynik poszukiwań wcale nie byłby pewny. Spostrzeżenie zżycia niani: możliwe, że przelewa w tej kuchni hektolitry perriera, lecz nigdy w niej nie jada. Przez cały okres pracy dla niej nigdy nie widzę, żeby cokolwiek jadła. Z drugiej strony, chociaż nie może mi powiedzieć, gdzie jest mąka, przypuszczalnie nawet po ciemku znalazłaby środki przeczyszczające w szafce na lekarstwa. Lodówka zawsze pęka w szwach od ton pokrojonych w równiutką kostkę świeżych owoców, porcjowanych w plastikowych miseczkach, i przynajmniej dwóch opakowań świeżych tortellini, które jej dziecko woli jeść bez sosu (co oznacza, że dla mnie też nigdy nie będzie sosu). Jest także ekologiczne mleko, samotna butelka Lillet, dżem od Sarabetha i dużo naparu z miłorzębu japońskiego (żeby poprawić Tatusiowi pamięć). W zamrażarce znajduje się brzydki sekret Mamusi: kawałki kurczaka w panierce i lody sorbetowe. Zaglądając do lodówki, widzę, że jedzenie jest dla dziecka, a przekąski dla dorosłych. Wyobrażam sobie rodzinny posiłek, podczas którego rodzice cichutko wybierają wykałaczkami suszone pomidory z miseczki, podczas gdy dziecko spożywa ucztę złożoną ze świeżych owoców i mrożonych obiadków. „Brandford odżywia się bardzo prosto” — oznajmia, wskazując na mrożonki i zamykając drzwi do zamrażarki. Przekład: z czystym sumieniem mogą wpychać w niego to świństwo w weekendy, wiedząc, że w tygodniu będę mu przygotowywała czterodaniowe posiłki makrobiotyczne. Wiem też, że nadejdzie dzień, w którym z poczuciem żalu będę gapić się na kolorowe opakowania w zamrażarce, rozgotowując dziki ryż z Kostaryki, żeby układ pokarmowy czterolatka mógł go jak najłatwiej przyswoić. Z rozmachem otwiera drzwi spiżarki (o rozmiarach domku letniskowego dla czteroosobowej rodziny, która wcześniej zamieszkała w kuchni), ukazując zapasy wystarczające na Armageddon, zupełnie jakby miasto żyło w ciągłym strachu przed splądrowaniem przez wędrowne bandy pięciolatków mających fioła na punkcie zdrowego odżywiania. Aż troi się u oczach od soków owocowych, mleka sojowego, mleka ryżowego, ekologicznych precli, pełnoziarnistych batoników muesli, rodzynek, i wszystkiego, co kiedykolwiek wymyślili dietetycy. Jedynym rodzajem żywności z dodatkiem konserwantów są krakersy Goldfish, także te o niskiej zawartości soli i niezbyt popularne cebulowe. W całej kuchni nie znajdzie się nawet garść prawdziwego jedzenia. Mimo pozwolenia na „częstowanie się” przez kilka wieczorów będę przymierać głodem, zanim nie znajdę GÓRNEJ PÓŁKI, która wygląda na zaminowaną i pokrytą kurzem, lecz kryje bardzo pożądane smakowite kąski, pozostawione na pastwę losu przez kobiety, które traktują czekoladki jak granat w puszce Pandory. Rodzynki w czekoladzie od Barneysa, trufle od Saksa, krówki z Martha’s Vineyard, wszystko to pożeram jak kokainę w łazience, żeby przypadkiem nie zarejestrowała mnie kamera monitorująca bezpieczeństwo obiektu. Wyobrażam sobie nagrany materiał odtwarzany w magazynie Hard Copy: „Niańka złapana na gorącym uczynku — wyobrażając sobie, że wszystko jej wolno, rozpakowuje pudełko belgijskich czekoladek z 1992 roku”. Wreszcie przechodzimy do Zasad. To bardzo przyjemna część rozmowy dla każdej matki, bo stanowi okazję do wykazania, jak wiele wysiłku i pomysłowości kosztowało ją doprowadzenie dziecka do tego punktu rozwoju. Przemawia z rzadkim połączeniem ożywienia, pewności siebie i bardzo silnego przekonania, Z kolei ja przybieram najbardziej współczujący wyraz twarzy, jakbym chciała powiedzieć: „Tak, jestem zafascynowana, proszę mi wszystko opowiedzieć” oraz „To musi być dla pani straszne, mieć dziecko uczulone na powietrze”. Tak zaczyna się Lista: Uczulony na produkty mleczne. Uczulony na orzeszki ziemne. Uczulony na truskawki. Uczulony na lakier na bazie propanu. Na jakieś zboża. Nie je jagód. Je jagody — ale tylko w plasterkach. Kanapki muszą być przekrojone na pół i mieć skórkę. Kanapki muszą być pokrojone w trójkąty i NIE MOGĄ mieć skórki. Kanapki należy przyrządzać, zwracając się na wschód. Ona uwielbi a mleko ryżowe. Nie je niczego, co zaczyna się na literę M. Wszystkie porcje należy wcześniej odważyć — nie podawać ŻADNYCH dodatkowych przekąsek. Soki należy rozcieńczać wodą i poić dziecko ze specjalnego kubka z dzióbkiem nad zlewem lub w wannie (najlepiej dopóki dziecko nie skończy osiemnastu lat). Jedzenie należy podawać na plastikowej podkładce z papierowym ręcznikiem pod talerzem; śliniak musi być założony przez cały czas. Prawdę mówiąc, byłoby świetnie, gdyby udało się pani rozebrać Lucien przed jedzeniem, a po jedzeniu spłukać ją szlauchem. ŻADNEGO jedzenia ani picia na dwie godziny przed snem. ŻADNYCH dodatków. ŻADNYCH konserwantów. ŻADNYCH pestek dyni. ŻADNYCH skórek owoców. ŻADNYCH surowych warzyw. ŻADNYCH gotowanych posiłków. ŻADNYCH potraw amerykańskich. i... (tutaj głos opada do szeptu, słyszalnego tylko przez wieloryby) WOLNO JEŚĆ TYLKO W KUCHNI! Z powagą kiwam głową na znak zgody. Tak, to ma sens. „O Boże, oczywiście”, — słyszę swoje własne słowa. To Etap I: wprowadzenie mnie do zagrody, stworzenie atmosfery kolaboracji. „Razem jedziemy na tym wózku! Mała Elspeth to nasze wspólne przedsięwzięcie! A do jedzenia będziemy jej dawać tylko fasolkę mung!” Czuję się, jakbym była w dziewiątym miesiącu ciąży i właśnie dowiedziała się, że mój mąż chce wychować dziecko zgodnie z doktryną jakiegoś dziwacznego kultu. Ale na swój sposób czuję się doceniona, że właśnie mnie wybrano do uczestnictwa w projekcie. Etap II: poddaję się pokusie dążenia do doskonałości. Wycieczka zbliża się do najdalej położonego pokoju. Odległość między pokojem rodziców a pokojem dziecka zamyka się w przedziale od dość daleko do naprawdę daleko. Wyobraźcie sobie biednego trzylatka, który budzi się z sennego koszmaru i żeby poszukać pokoju rodziców, musi wdziać korkowy hełm, chwycić latarkę i uzbroić się w kompas i dziką determinację. Innym nieomylnym znakiem, że zbliżamy się do Strefy Dziecka, jest zmiana barw wnętrza z lekko azjatyckich do zestawu podstawowych kolorów Mondriana, pasteli Bonpointa lub Kennedy’ego. Tak czy inaczej, Martha była tu — osobiście. Ale efekt jest dziwnie niepokojący: to w oczywisty sposób koncepcja pokoju dziecinnego osoby dorosłej, co obrazuje fakt, że wszystkie sygnowane oryginalne rysunki Babara wiszą przynajmniej o metr nad głową dziecka. Po zapoznaniu się z Zasadami jestem gotowa na spotkanie z dzieckiem trzymanym w namiocie tlenowym. Spodziewam się zobaczyć kompletny zestaw do intensywnej opieki medycznej, razem z przyłączami od Louisa Vuittona IV. Wyobraźcie sobie mój wstrząs na widok kuli energii, która nadciąga w moją stronę. Jeżeli to chłopiec, jego ruchy przypominają diabła tasmańskiego, dziewczynka zaś zwykle powtarza pełną sekwencję baletową z Myszkieterów, włącznie z dwoma piruetami i wielkim pas. Wyżej opisane ruchy dziecko wykonuje w ramach odruchu warunkowego w reakcji na perfumy zbliżającej się matki. Spotkanie przebiega w następujący sposób: 1. dziecko (wymuskane od stóp do głów) pędzi prosto pod nogi matki. 2. dokładnie w tej samej chwili gdy ramiona dziecka otaczają uda matki, ta chwyta je za nadgarstki, 3. równocześnie wymyka się z objęcia, co sprawia, że dłonie dziecka stykają się na wysokości jego twarzy. 4. pochyla się, żeby powiedzieć cześć, odwracając spojrzenie dziecka ku mnie. Tak odbywa się pierwsze z wielu przedstawień tego, co nazywam:. „odruchem odbicia”. Jest wykonane z tak wspaniałą synchronizacją ruchów i z, takim wdziękiem, że czuję, iż powinnam bić brawo, ale zamiast tego reaguję jak pies Pawiowa na widok wyczekujących twarzy. Opadam na kolana. — Poznajcie się trochę... To znak, że czas na część rozmowy noszącej tytuł Zabawa z Dzieckiem. Mimo że wiemy, iż zdanie dziecka się nie liczy, ja jednak wprawiam się w nastrój szaleńczego podniecenia. Rzucam się w wir zabawy, jakbym była wodzirejem świątecznego kinderbalu, a dziecko po chwili do mnie dołącza, upojone kontaktem z inną osobą i dodatkowym bodźcem w postaci rzadko spotykanej widowni — matki. Wychowano je w montesoriańskim podejściu do zabawy — naraz wolno wyciągnąć z orzechowej skrzyni tylko jedną zabawkę. Wynagradzam mu brak normalnego chaosu dzieciństwa, udając chór różnych głosów, demonstrując kroki taneczne i wykazując dogłębne zrozumienie Pokemonów. Po chwili dziecko zaprasza mnie do zoo, chce, żebym została na noc, a najlepiej wprowadziła się na stałe. Na ten znak matka włącza się do rozmowy ze skraju łóżka, na którym przysiadła, wertując w pamięci listę z kartkami ocen w konkurencji olimpijskiej: opieka nad dziećmi. Oznajmia: — Czas powiedzieć niani pa pa. Prawda, że miło będzie się z nią jeszcze kiedyś pobawić? Gosposia, która przez cały ten czas siedziała skulona w kącie w bujanym foteliku dla dziecka, proponuje smętną książczynę dla dzieci, podejmując nieśmiałą próbę dorównania mojemu pokazowi fajerwerków i odsunięcia w czasie nieuniknioną katastrofę. W przeciągu kilku sekund powtarza się bardziej wymyślna wersja odruchu odbicia, tym razem uwzględniająca wymanewrowanie jej i mnie z pokoju, zwieńczona trzaśnięciem drzwiami, a wszystko wykonane jednym płynnym ruchem. Przygładza włosy dłonią, prowadząc mnie znów w ciszy Apartamentu z długim westchnieniem: „No cóż...”. Podaje mi torebkę, a potem stoję z nią w foyer przynajmniej przez pół godziny, czekając, aż da mi znak, że mogę odejść. — A więc... masz chłopaka? To sygnał do rozpoczęcia części rozmowy zwanej Zabawą z Mamą. Siedzi w domu sama. Ani słowem nie wspomina o bliskim przybyciu męża ani o planach wspólnej kolacji. Wysłuchuję historii jej ciąży, ostatniego spotkania rodziców w przedszkolu, tej potwornej gosposi (pozostawionej na pastwę losu w Strefie Dziecka), wrednym dekoratorze wnętrz, całym szeregu okropnych niań przede mną i istnym koszmarze, jakim jest przedszkole. Koniec Etapu III: jestem podekscytowana, ho nie tylko będę się mogła bawić ze wspaniałym dzieckiem, będę również miała nową najlepszą przyjaciółkę! Żeby nie dać się całkiem zagłuszyć, staram zaprezentować się jako osoba bywała w świecie, rzucam nazwiskami, markami, miejscami. Potem trochę naśmiewam się z siebie, z humorem, żeby jej nie onieśmielić. Łapię się, że mówię o wiele, wiele za dużo. Plotę, dlaczego przeniosłam się z jednego uniwersytetu na drugi, dlaczego nie wypalił mój ostatni związek — nie, wcale nie uciekam! Gdy tylko się na coś zdecyduję, trzymam się tego! tak jest! Opowiadałam pani o mojej pracy magisterskiej? Ujawniam informacje, które przez całe miesiące będą wywlekane na światło dzienne podczas niezdarnych prób podejmowania rozmowy. Wkrótce zresztą powtarzam już tylko „Yhm, yhm”, szukając po omacku klamki. Wreszcie dziękuje mi za przyjście, otwiera drzwi i pozwala umknąć w stronę windy. Zamykające się drzwi windy przerywają mi w pół zdania, więc blokuje je torbą, żeby dokończyć sensowną myśl na temat małżeństwa moich rodziców. Uśmiechamy się i kiwamy do siebie głowami jak roboty, dopóki drzwi litościwie się nie zamkną. Opieram się o nie ciężko i biorę głęboki wdech, pierwszy raz od godziny. Kilka minut później metro pędzi do Lexington, wioząc mnie z powrotem do szkoły i do trudów mojego życia. Opadam na plastikowe siedzenie, a w myślach przelatują mi obrazy nieskazitelnego Apartamentu. Szereg obrazów wkrótce przerwany zostaje przez mężczyznę lub kobietę, którzy powłócząc nogami, idą, przez wagon, żebrząc o drobne, całość swojego ziemskiego dobytku mieszcząc w podartej torbie na zakupy. Kładę sobie torebkę na kolanach, poziom adrenaliny wraca do normy po tym, jak dałam z siebie wszystko, a w umyśle zaczynają rodzić się pytania. W jaki sposób inteligentna dorosła kobieta przeobraziła się w osobę, której sterylnie czyste królestwo sprowadza się do podpisanych szuflad z bielizną i importowanych francuskich substytutów mleka? Jakie miejsce zajmuje dziecko w tym domu? Gdzie jest w tej kobiecie miejsce na matkę? I jak właściwie ja mani się tam odnaleźć? W każdej mojej pracy nadchodzi taka chwila, kiedy zaczyna mi się wydawać, że dziecko i ja jesteśmy jedynymi trójwymiarowymi osobami biegającymi po biało-czarnych marmurowych szachownicach Apartamentu. Patrząc wstecz, widzę, że to była pułapka. One chcą mnie zatrudnić, a ja potrzebuję pracy. Jednak wykonywać tę pracę dobrze oznacza stracić ją. Ale co mi tam! Decyduję się. CZĘŚĆ PIERWSZA Jesień Potem z długim i głośnym pociągnięciem nosa, które zdawało się świadczyć, że powzięła już decyzję, powiedziała: — Przyjmuję tę posadę. — Dalibóg — mówiła potem do męża pani Banks. — Zupełnie jakby robiła nam jakiś wielki zaszczyt! Mary Poppins ROZDZIAŁ PIERWSZY Niania do wynajęcia — Cześć, mówi Alexis z Ligi Rodziców. Dzwonię w sprawie wytycznych co do ubioru, które przesialiśmy... — Blondynka — ochotniczka siedząca za biurkiem recepcji podnosi upierścieniony palec, dając mi znak, żebym poczekała, aż skończy. – Tak, no więc chcielibyśmy, żeby w tym roku wszystkie dziewczynki nosiły dłuższe spódnice, przynajmniej po dwadzieścia cali. Wciąż jeszcze dostajemy skargi od matek z pobliskiej męskiej szkoły. Doskonale. Bardzo się cieszę. Do usłyszenia. Zamaszystym gestem wykreśla nazwisko „Spence” z listy zawierającej trzy pozycje. Teraz przenosi uwagę na mnie. — Przepraszam, że musiała pani czekać. Początek roku szkolnego i zaczyna się zwykłe szaleństwo. — Zakreśla wielkim kółkiem drugą pozycję na liście: „papierowe ręczniki”. — Czym mogę służyć? — Przyszłam, żeby powiesić swoją ofertę, ale tablica ogłoszeń została chyba przeniesiona — zaczynam, nieco zdezorientowana, bo ogłaszam się tutaj, odkąd skończyłam trzynaście lat. — Musieliśmy ją na jakiś czas zdjąć na malowanie korytarza i jakoś nie udało nam się zawiesić jej na miejscu. Tutaj, zaraz pani pokażę. Prowadzi mnie do głównego pomieszczenia, gdzie matki siadają przy stanowiskach informacji i zadają pytania o prywatne szkoły. Przede mną zasiada cały przekrój dzielnicy Upper East Side — połowa kobiet ma na sobie komplety od Chanel i buty od Manolo Blahnika, druga polowa ubrana jest w sportowe kurtki po sześćset dolarów za sztukę i wygląda, jakby lada chwila miały rozbić namiot angielskiej firmy Aqua Scutum. Alexis wskazuje gestem na tablicę ogłoszeń, zajmującą miejsce obrazu Mary Cassat, który stanął pod ścianą. — Na razie mamy tu jeszcze nieporządek – mówi, a jakaś kobieta podnosi głowę znad bukietu, który właśnie układa. — Ale niech się pani nie martwi. Sporo dziewcząt przychodzi tutaj i szuka pracy, więc nie powinna pani mieć kłopotów ze znalezieniem kogoś. Poprawia dłonią perły. — Czy pani syn nie chodzi czasem do Buckley? Chyba skądś panią znam. Jestem Alexis... — Miło mi — odpowiadam. — Jestem Nan. Opiekowałam się dziewczynkami Gleasonów. Mieszkali chyba drzwi w drzwi z panią. Marszczy brwi i mierzy mnie wzrokiem. — Aha... aha. Nanny, tak, tak — mruczy do siebie, po czym wraca za biurko. Staram się nie słyszeć nadgorliwego, słodkiego szczebiotu kobiet za moimi plecami, żeby w spokoju przeczytać ogłoszenia wywieszone przez inne nianie poszukujące pracy. Niania potrzebuje dzieci lubi bardzo dzieci odkurza Opiekam twoje dzieci Wiele lat pracuje Zadzwoń do mnie Tablica ugina się od ogłoszeń, więc z wyrzutami sumienia przypinam swoją notkę na czyimś różowym papierze ozdobionym narysowanymi kredką kwiatami, ale przez kilka minut upewniam się, że zakryła tylko stokrotki, a nie istotne informacje. Szkoda, że nie mogę powiedzieć tym wszystkim kobietom, iż sekret ogłoszeń o opiece nad dziećmi nie polega na ozdobnikach — przede wszystkim chodzi o wykrzykniki. Moje ogłoszenie jest niewielkie, trzy na pięć cali, nie ma na nim nawet rysunku uśmiechniętej buźki, za to tekst usiany jest wykrzyknikami opatrującymi każdą z moich pożądanych cech obietnicą promiennego uśmiechu i zniewalającej życzliwości. Niania gotowa do pracy! Absolwentka Chapin School szuka pracy w niepełnym wymiarze godzin! Doskonale referencje! Kończy Psychologię Rozwojową Dziecka na Uniwersytecie Nowojorskim! Do przeobrażenia się w Mary Poppins, brakuje mi tylko parasolki. Ostatni szybki rzut oka na całość, sprawdzenie pisowni, zapinam plecak, macham Alexis na pożegnanie i po marmurowych schodach zbiegam prosto w straszliwy upał. Idę Park Avenue skąpaną w sierpniowym słońcu, które jest jeszcze na tyle nisko, że parada wózków dziecinnych trwa na całego. Mijam wielu spoconych małych ludzików, pogodzonych z gorącem, w niewygodnych, klejących się do ciałek fotelikach. Jest im za gorąco nawet na 10, żeby przytulić zwykłych towarzyszy podróży — kocyki i misie, które, schowane są do kieszeni z tyłu wózków. Chichoczę do siebie na widok dziecka, które odmawia soczku zdecydowanym ruchem dłoni i głowy, mówiącym: „Proszę mi teraz nie zawracać głowy jakimś soczkiem”. Czekając na czerwonym świetle, patrzę na wielkie tafle szyb — oczy Park Avenue. Pod względem gęstości zaludnienia jest to na Manhattanie odpowiednik środkowego zachodu Stanów. Wysoko nad moją głową znajdują się pokoje, pokoje i jeszcze raz pokoje. Puste pokoje. Buduary, damskie toaletki, garderoby, salony z fortepianami, a gdzieś nade mną, ale nie powiem gdzie, królik imieniem Arthur ma ponad 25 metrów kwadratowych wyłącznie do własnej dyspozycji. Przecinam Siedemdziesiątą Drugą Ulicę, przechodzę w cieniu niebieskich markiz pałacu Ralpha Laurena i skręcam do Central Parku. Zatrzymuję się przy placu zabaw, gdzie kilkoro wytrwałych dzieci próbuje jakoś się bawić mimo upału, sięgam do plecaka po butelkę wody — i właśnie w tej chwili coś trafia mnie w nogi. Patrzę w dół i chwytam winowajcę — staroświeckie drewniane kółko do zabawy. — Hej, to moje! Mały chłopczyk w wieku około czterech lat pędzi na złamanie karku z górki, gdzie, jak widzę, pozował do zdjęć z rodzicami. W biegu gubi marynarską czapeczkę, która spada na wysuszoną trawę. — To moje kółko — oznajmia. — Jesteś pewien? — pytam. Wygląda na zaskoczonego. — To może być koło od wozu. — Albo aureola? — Trzymam obręcz poziomo nad jego głową o blond włosach. — Albo naprawdę wielka pizza? — z tymi słowy podaję mu zabawkę, wskazując gestem, że może ją sobie zabrać. Uśmiecha się do mnie szeroko, chwytając obręcz w ręce. — Jesteś głupia! — Chłopiec ciągnie obręcz za sobą pod górę, mijając matkę, która schodzi po upuszczoną czapkę. — Przepraszam — mówi, podchodząc do mnie i otrzepując pasiaste rondo z ziemi. Dłonią osłania bladoniebieskie oczy od słońca. — Mam nadzieję, że się pani nie gniewa. — Nie, wcale nie. — Ale spódnica... — patrzy w dół. — To drobiazg — śmieję się, strzepując ślad, jaki obręcz zostawia na materiale. — Pracuję z dziećmi, więc coś takiego to dla mnie nie nowina. — Z dziećmi: — podchwytuje. Odwraca się plecami do męża i blondynki, która stoi obok fotografa, trzymając kartonik z sokiem dla chłopca. Domyślam się, że to jego niania. — Tutaj? — Rodzina wyjechała na lato do Londynu, wiec... — Czekamy na ciebie! — woła ojciec niecierpliwie. — Już idę! — woła wesoło. Odwraca się w moją stronę, nie patrząc na dziecko, i zniża głos. — Tak się składa, że szukamy kogoś do pomocy na parę godzin w tygodniu. — Naprawdę? Parę godzin bardzo mi odpowiada, bo w tym semestrze mam mnóstwo nauki... — Jak można się z tobą skontaktować? Grzebię w plecaku w poszukiwaniu długopisu i kawałka papieru, na którym zapisuję numer telefonu. — Proszę. — Podaję jej kartkę, którą dyskretnie wsuwa to kieszeni luźnej letniej sukienki, po czym poprawia opaskę na długich, ciemnych włosach. — Wspaniale. — Uśmiecha się uprzejmie. — Miło mi było cię poznać. Będę w kontakcie. — Robi kilka kroków pod górę i nagle odwraca się. — Ależ ze mnie gapa. Jestem pani X. Odwzajemniam uśmiech, a ona wraca na swoje miejsce na upozowanym żywym obrazie. Słońce przedziera się przez liście, rzucając cieniste plamy na trzy sylwetki. Jej mąż w białym lnianym garniturze stoi w samym środku, trzyma dłoń na głowie chłopca, podczas gdy ona zgrabnie wślizguje się między nich. Blondynka podchodzi do chłopczyka z grzebieniem w dłoni. W tej samej chwili mały macha do mnie, co powoduje, że dziewczyna ogląda się w moją stronę. Osłania oczy, żeby mi się lepiej przyjrzeć, a ja odwracam się i ruszam w dalszą drogę przez park. * Babcia wita mnie w korytarzu. Ma na sobie płócienny garniturek wzorowany na ubraniach Mao Tse-tunga i naszyjnik z pereł. — Wejdź, kochana! Właśnie kończyłam tai-chi. — Całuje mnie w oba policzki i przytula. — Jesteś spocona. Chcesz wziąć prysznic? Nie ma nic lepszego, jak wybrać coś z wachlarza odświeżających propozycji babci. — Może wystarczy zimny ręcznik? — Wiem, czego ci potrzeba. Bierze mnie za rękę, splatając palce z moimi, i prowadzi do łazienki przy salonie. Zawsze bardzo podobało mi się, jak gra świateł starego kryształowego kandelabru eksponuje brzoskwiniowy odcień perkalowych obić. Ale najbardziej lubię francuskie lalki z papier mâché. Kiedy byłam mała, urządzałam pod zlewem salon, a babcia parzyła prawdziwą herbatę i dostarczała tematów do rozmów, jakie prowadziłam z moimi cudownymi gośćmi z Francji. Podsuwa mi nadgarstki pod kran i odkręca kurek z zimną wodą. — Punkty odpowiedzialne za rozprowadzanie ognia — mówi, siadając na muszli klozetowej i zakładając nogę na nogę. Ma rację, od razu jest mi chłodniej. — Jadłaś coś? — pyta. — Śniadanie. — A lunch? — Babciu, dopięto jedenasta. — Naprawdę. Jestem na nogach od czwartej. Dzięki Bogu za Europę, bo do ósmej nie miałabym z kim rozmawiać. Uśmiecham się. — Jak się masz? — Od dwóch miesięcy mam siedemdziesiąt cztery lata, oto jak się mam. — Obciąga stopę jak baletnica i lekko podciąga nogawkę spodni. — Dałam je sobie dziś rano pomalować u Elizabeth Arden, jak ci się podobają? Nie za krzykliwe? — Mówiąc to, przebiera palcami u nóg, demonstrując koralowe paznokcie. — Wspaniale. Bardzo seksowne. Posłuchaj, bardzo chciałabym tu przesiedzieć cały dzień, ale muszę się powlec do miasta, żeby złożyć ofiarę Bóstwom Czesnego. Zakręcam kurek i dramatycznym gestem strzepuję dłonie nad umywalką. Babcia podaje mi ręcznik. — Wiesz co, w Vassar chyba nie miałam takich przejść, przynajmniej nic takiego nie pamiętam. — Chodzi jej o moje niekończące się boje z pracownikami administracyjnymi Uniwersytetu Nowojorskiego. Idę za nią do kuchni. — Dzisiaj jestem przygotowana. Mam kartę ubezpieczenia społecznego, prawo jazdy, paszport, ksero aktu urodzenia, wszystkie listy, jakie kiedykolwiek dostałam z Uniwersytetu, i zawiadomienie o przyjęciu na studia. Tym razem nie powiedzą mi, że nie jestem w ogóle ich studentką, że nie zaliczyłam poprzedniego semestru, że nie zapłaciłam czesnego za zeszły rok, że nie zapłaciłam za bibliotekę, że mam zły numer ubezpieczenia, że nie mieszkam tam, gdzie mieszkam, że pomyliłam formularze albo że w ogóle nie istnieję. — No, no, no. Napijesz się burbona? — pyta, otwierając lodówkę. — Wolałabym sok pomarańczowy. — Ach, te dzieci. — Przewraca oczami i wskazuje na swój stary klimatyzator, stojący na podłodze. — Kochanie, pozwól, że wezwę umyślnego, żeby pomógł ci go zanieść do domu. — Nie, babciu, poradzę sobie — mówię, dzielnie starając się podnieść maszynerię, po czym z hukiem upuszczam ją na wyłożoną płytkami podłogę. — No dobrze, w porządku, będę musiała przyjść po to później z Joshem. — Z Joshuą? — pyta, unosząc brwi. — Tym twoim koleżką z niebieskimi włosami? Sam waży pięć kilo, i to przed odwirowaniem. — Jeżeli nie chcemy, żeby tacie znów wypadł dysk, mniej więcej na tym kończy się mój wybór w kategorii mężczyzn. — Codziennie rano modlę się za ciebie, kochanie — mówi sięgając po szklankę. — Chodź, zrobię ci jajka sadzone. Rzucam okiem na stary zegar ścienny. — Jaka szkoda, że nie mam czasu. Musze lecieć do miasta, póki kolejka do administracji nie zawija się jeszcze na drugą ulice. Babcia całuje mnie w oba policzki. — Dobrze, przyjdźcie z Joshuą o siódmej, zrobię wam kolację jak się patrzy — marniejesz mi w oczach! * Josh jęczy i z wolna przewraca się na plecy w miejscu, gdzie omal nie stracił przytomności po dotaszczeniu klimatyzatora przed moje drzwi wejściowe. — Okłamałaś mnie — dyszy. — Mówiłaś, że to drugie piętro. — Naprawdę? — odpowiadam z udawanym niedowierzaniem, prostując ręce i przysiadając na najwyższym stopniu. Unosi głowę o cal nad podłogę. — Nan, było sześć serii schodów. Po serii na piętro, więc łatwo obliczyć, że to piąte piętro. — Pomogłeś mi wyprowadzić się z akademika... — A dlaczego? Aha, może dlatego, że ma windę. — Ale jest też dobra wiadomość. Nie planuję się stąd wyprowadzać, przenigdy. Zostaję tu na zawsze. Możesz mnie tutaj odwiedzać, kiedy oboje będziemy starzy i siwi. Ocieram pot z czoła. — Zapomnij o tym. Będę czekał na dole przy wejściu z resztką niebieskich włosów na głowie. — Z tymi słowami opuszcza głowę na podłogę. — Idziemy. — Chwytam się balustrady i staję na nogi. — Czeka na nas zimne piwo. Odmykam wszystkie trzy zamki i otwieram drzwi. W mieszkaniu jest tak gorąco jak w samochodzie, który stał przez cały dzień w słońcu, i musimy uciec na korytarz, żeby wypuścić przeniknięte żarem powietrze. — Widocznie Charlene zamknęła okna przed wyjściem — wyjaśniam. — I nie wyłączyła piekarnika — dodaje Josh, wchodząc za mną do korytarza, który służy też za kuchnie. — Witaj w mojej dziupli z wszelkimi wygodami. Zrobić ci zapiekankę? Rzucam klucze koło dwupalnikowej kuchenki. — Ile za to płacisz? — pyta. — Wolę nie mówić — odpowiadam. Razem krok po kroku przepychamy klimatyzator na druga stronę pokoju. — Więc gdzie jest ta twoja seksowna współlokatorka? — pyta. — Josh, nie wszystkie stewardessy są seksowne. Niektóre to typ macierzyński. — A ona? Josh staje. — Nie zatrzymuj się. — Znów pchamy. — Nie, to znaczy tak, owszem, jest sexy, ale nie podoba mi się, że z góry zakładasz, że będzie. Dzisiaj rano poleciała do Francji czy do Hiszpanii, albo jeszcze gdzieś indziej. Sapię jak lokomotywa, gdy zbliżamy się do mojego kąta kawalerki w kształcie litery L. — George! — woła Josh na widok mojego kota, który w przystępie rozpaczy rozwalił się na drewnianej podłodze. Podnosi popielatą, włochatą głowę o pół cala do góry i miauczy płaczliwie. Josh prostuje się i wyciera czoło dołem kolorowego podkoszulka z nadrukiem. — Gdzie chcesz umieścić to draństwo? Wskazuję na górę okna. — Co? Chyba oszalałaś. — Podpatrzyłam to na Piątej Alei. Chodzi o to, żeby nie zasłaniał widoku. Ci, którzy nie mają centralnej klimatyzacji, zadają sobie wiele trudu, żeby ukryć to wielkie pudło — wyjaśniam, zrzucając sandały. — Jakiego widoku? — Jak przyciśniesz twarz do okna i spojrzysz w lewo, dojrzysz rzekę. — No, faktycznie. — Odsuwa się od okna. — Posłuchaj, Nan, nie dam rady zamontować całej tej ciężkiej maszynerii na oknie. Idę po piwo. Chodź, George. Idzie do „kuchni”, a George przeciąga się, wstaje i idzie za nim. Moment samotności wykorzystuje — na wyłowienie z otwartego pudła czystego topu i ściągnięcie przepoconego. Gdy kucam między pudłami, żeby się przebrać, dostrzegani szaleńczo błyskające światełko na sekretarce. W oczy rzucają mi się słowa: „pamięć pełna”. — Znów robisz za telefonistkę: — Josh zza pudła podaje mi butelkę Corony. — Praktycznie tak. Dałam dziś nowe ogłoszenie i mamy wydzwaniają jak szalone. — Pociągam tyk piwa i zsuwam się pomiędzy’ pudła, żeby zacząć odsłuchiwanie. Pokój wypełnia kobiecy głos: „Dzień dobry, mówi Mimi Van Owen. Widziałam twoje ogłoszenie w Lidze. Szukam kogoś do pomocy do syna. Na parę godzin, wiesz. Może dwa, trzy albo cztery dni w tygodniu, pół dnia albo dłużej, parę nocy albo weekendy, albo jedno i drugie! Kiedy będziesz miała czas. Chciałam tylko, żebyś wiedziała, że jestem bardzo zainteresowana”. — To się rozumie samo przez się, Mimi — komentuje Josh, siadając na podłodze obok mnie. ,.DzieńdobrymówiAnnSmithszukamkogośdoopiekinadmoimpięciolatkiemżaden kłopotbardzoprzyjaznaatmosfera...” — Ajajaj! — Josh zasłania się ramieniem, a ja przewijam na kolejną wiadomość. „Dzień dobry; mówi Betty Potter. Wdziałam twoje ogłoszenie w biurze Ligi Rodziców. Mam dziewczynkę, Stanton, pięć lat, trzyletniego chłopca Tinforda i dziesięciomiesięczną Jace. Szukam kogoś do pomocy, bo znów jestem w ciąży. W ogłoszeniu nie podajesz stawki, ale ostatnio płaciłam sześć za godzinę”. — Sześć dolarów amerykańskich? — pytam maszynę z niedowierzaniem. — Hej, Betty, znam ćpunkę na placu Waszyngtona, co bierze ćwiartkę za numerek. — Josh pociąga łyk piwa. „Dzień dobry, mówi pani X. Spotkałyśmy się dzisiaj rano w parku. Zadzwoń do mnie, kiedy będziesz miała czas. Chciałabym porozmawiać więcej o pracy, jakiej poszukujesz. Mamy już dziewczynę do dziecka, Caitlin, ale chce pracować w mniejszym wymiarze. Bardzo przypadłaś do gustu naszemu synowi, Grayerowi. Czekam na telefon. Do zobaczenia”. — Wygląda na normalną. Zadzwoń do niej. — Myślisz? — pytam, ale w tej chwili odzywa się telefon i oboje podskakujemy. Podnoszę słuchawkę. — Halo — mówię w trybie pracy „niania”, starając się przekazać dwiema sylabami całą głębię skrajnego szacunku. — Halo — mama naśladuje mój modulowany, głęboki tembr głosu. — Jak powiodła się wyprawa po klimatyzator? — Cześć — Odprężam się. — W porządku. — Moment, poczekaj chwilę. — Ze słuchawki dochodzą odgłosy przepychanki. — Bez przerwy przepycham się z Sophie, bo uparła się siedzieć przy samym klimatyzatorze. Uśmiecham się na wyobrażenie naszej czternastoletniej spanielki, której pęd powietrza rozwiewa uszy do tyłu, jak Czerwonemu Baronowi z kreskówki dla dzieci. — Posuń się, Soph. Ha, teraz usiadła na moim rozliczeniu grantu. Popijam łyk piwa. — A jak wyszło? — To zbyt przygnębiający temat, lepiej ty opowiedz mi coś wesołego. Od czasu dojścia do władzy republikanów, kierowana przez moją mamę Koalicja na rzecz Schronisk dla Kobiet dostaje jeszcze mniej pieniędzy niż przedtem. — Dostałam parę zabawnych wiadomości od mam w potrzebie — informuję. — Chyba już o tym rozmawiałyśmy — mama mówi teraz głosem prawnika. — Nan, najmujesz się do pracy u tych kobiet i za kilka dni znów będziesz się budzić o trzeciej nad ranem i zamartwiając, czy mała księżniczka nie ma czasem lekcji stepowania albo sesji nagraniowej z dalajlamą... — Mamo! Mamo, nawet jeszcze nie byłam na rozmowie. Poza tym wezmę tylko parę godzin, bo mam do napisania pracę. — Właśnie! Właśnie o to chodzi. Masz pracę do napisania, tak samo jak w zeszłym roku miałaś staż, a dwa lata wcześniej — praktykę studencką. Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz pracować na uczelni. Powinnaś zapytać promotora, czy nie możesz mu jakoś pomóc. Mogłabyś też pracować w bibliotece jako asystentka! — Mamo, rozmawiałyśmy już o tym z milion razy. — Przewracam oczyma do Josha. — Na te stanowiska jest straszna konkurencja! Clarkson zatrudnił na asystenta doktoranta na pełnym etacie. Poza tym płacą tylko sześć dolarów za godzinę — i to bez potrącenia podatku. Mamo, dopóki nie skończę studiów, w ubraniu nigdzie nie zarobię tyle pieniędzy. Josh kołysze się jak w tańcu i udaje, że zdejmuje biustonosz. Mama miała szczęście od razu złapać pracę jako asystentka profesora na całe cztery lata studiów. Ale wtedy mieszkanie w pobliżu Columbii kosztowało tyle, ile ja teraz płacę za same media. — Czy znów muszę ci powtarzać, co mówią w biurach nieruchomości? — Więc, na miłość boską, przyjmij się do działu kosmetyków u Bloomingdale’a. Tylko siedzisz przez godzinę, ładnie wyglądasz i jeszcze dostajesz za to pieniądze. Mama nie może przyjąć do wiadomości, że mogłabym zbudzić się o trzeciej nad ranem zlana zimnym potem, zastanawiając się, czy zamiast toniku dostawca nie przywiezie przeciwzmarszczkowego kremu na noc. — Przecież ja lubię pracować z dziećmi. A zresztą teraz jest za gorąco na kłótnie. — Obiecaj mi chociaż, że tym razem przemyślisz sobie wszystko, zanim zaczniesz pracę. Nie chcę, żebyś kończyła studia na valium tylko dlatego, że jakaś baba, która śpi na pieniądzach, zostawiła ci dziecko, a sama pojechała sobie do Cannes. Myślę o tym ostrzeżeniu, przesłuchując z Joshem wszystkie wiadomości jeszcze raz, żeby odgadnąć, która matka najprawdopodobniej nie wytnie mi takiego numeru. * * * W następny poniedziałek, w drodze na spotkanie z panią X, zatrzymuję się w moim ulubionym sklepie papierniczym, żeby uzupełnić zapas karteczek samoprzylepnych. Na dzisiaj zostały mi tylko dwie — jedna, malutka różowa, z błaganiem o kupno karteczek samoprzylepnych, i druga, zielona, przypominająca mi, że mam „kawę z panią X o 11.15”. Wyrzucam do kosza różową, kierując się na południe w stronę La Pâtisserie Go?t du Mois, miejsca, w którym się umówiłyśmy. Zbliżając się do parku, zauważam coraz więcej szykownie ubranych kobiet w jesiennych kostiumach. Wszystkie trzymają w upierścienionych palcach wachlarze papeterii z monogramami. Każdej z nich towarzyszy niższa ciemnoskóra kobieta, przytakująca jej z uwagą. — Balet! Ba-let! Ro-zu-miesz?! — kobieta obok mnie opryskliwie zwraca uwagę potakującej towarzyszce. Czekamy na zmianę świateł. — W poniedziałki Josephina ma balet! Uśmiecham się ze współczuciem do ubranej w mundurek kobiety, żeby okazać jej moją solidarność. Nie ma co, nieźle wylądowała. W zależności od tego, na kogo się trafi, można mieć lepiej lub gorzej. Zasadniczo istnieją trzy rodzaje usług świadczonych przez opiekunki do dzieci. Typ A — przez kilka wieczorów w tygodniu umożliwiam „spędzenie czasu z partnerem” ludziom, którzy codziennie pracują, lecz przez większość wieczorów są normalnymi rodzicami. Typ B — przez kilka popołudni wyręczam przy dzieciach kobietę, która przez większą część dni i nocy jest matką, dając jej „czas na normalność”. Typ C — jako jedna z licznego personelu, zbiorowo sprawuję opiekę nad dzieckiem przez 24 godziny na dobę 7 dni w tygodniu, żeby kobieta, która nie pracuje ani nie jest normalną matką, miała „czas dla siebie”. Co wtedy robi, pozostaje dla nas wszystkich tajemnicą. — Agencja mówiła, że potrafisz gotować. Potrafisz? Gotować? — ubrana w komplet od Gucciego matka przepytuje inną kilka metrów dalej. Ponieważ sama pracuje zawodowo, matka typu A wczuwa się w moją role profesjonalistki i traktuje mnie z szacunkiem. Wie, że przychodzę, żeby zrobić co do mnie należy, i po dokładnych wyjaśnieniach podaje mi listę numerów, pod które należy dzwonić w nagłych wypadkach, po czym znika mi z oczu. To najlepsze z możliwych rozwiązań. Dziecko płacze maksymalnie przez kwadrans i zanim zdążymy się zorientować, zaprzyjaźniamy się nad kulką plasteliny. Matka typu B niekoniecznie musi pracować w biurze, ale spędza wystarczająco dużo czasu ze swoimi dziećmi, by wiedzieć, o co chodzi, więc po jednym popołudniu, kiedy obie jesteśmy z dziećmi w mieszkaniu, na drugie spotkanie mam już dzieci dla siebie. — Numer do pralni jest tutaj, a do kwiaciarni i do dostawcy tutaj. — A lekarz do dzieci? — pyta cicho stojąca obok mnie Meksykanka. Trzeba nadmienić, że współczynnik dziwactwa bardzo się nasila w miarę przechodzenia od typu A do typu C. Jedyną przewidywalną cechą matki typu C jest jej całkowity brak pewności siebie, przez co nawiązanie z nią porozumienia zajmuje zawsze niesłychanie dużo czasu. Otwieram ciężkie szklane drzwi cukierni i od razu dostrzegam panią X. Siedzi i odhacza coś na swojej liście. Wstaje, ukazując lawendową spódnicę do kolan, która doskonale pasuje do zarzuconego na ramiona rozpinanego sweterka. Nie ma już na sobie białej sukienki i wygląda na starszą niż w parku. Mimo dziewczęcego końskiego ogona, domyślam się, że jest trochę po czterdziestce. — Dzień dobry, Nan. Dziękuję, że znalazłaś dla mnie czas tak szybko. Napijesz się kawy? — Bardzo chętnie, dziękuję — mówię. Siadam plecami do wyłożonej boazerią ściany i kładę sobie różową serwetkę na kolanach. — Kelner, jeszcze jedną café au lait. Czy możemy prosić o koszyk z pieczywem? — Ależ naprawdę nie trzeba — protestuję. — No wiesz? W ten sposób można wybrać to, co się lubi najbardziej. Kelner przynosi nam koszyk od Pierre’a Deuxa, z którego wystają kromki chleba, bułeczki i małe słoiczki z dżemem. Wybieram brioszkę. — Mają tu najlepsze pieczywo — mówi pani X, biorąc rogalik. – Á propos, wolałabym, żeby Grayer nie jadł białego pieczywa. — Oczywiście — memlam z pełnymi ustami. — Udał ci się weekend? Szybko przełykam. — Sarah, moja najlepsza przyjaciółka z Chapina, zorganizowała małe przyjątko, zanim wszyscy rozjedziemy się do szkół. Teraz tylko ja i ludzie z Kalifornii mamy wolne do października. Grayer powinien iść do Stanfordu! — śmieję się. Pani X uśmiecha się. — Dlaczego przeniosłaś się z Browna? — pyta, odłamując kawałek rogalika. — Na Nowojorskim mają ciekawszy program psychologii rozwojowej dziecka — odpowiadam, starając się stąpać bardzo ostrożnie, w razie gdybym miała do czynienia z zaprzysięgłą zwolenniczką Browna, decydując się nie wspominać o ludzkich szumowinach mieszkających o ścianę ode mnie, ani żadnej spośród miliarda innych, równie czarujących anegdotek. — Zawsze chciałam dostać się do Browna — mówi. — Tak? — Ale dostałam stypendium na Uniwersytecie Stanowym w Connecticut. Odkłada rogalik i bawi się wisiorkiem-brylantem w kształcie serca. — Wspaniale — mówię, próbując wyobrazić sobie czasy, kiedy stypendium było jej do czegokolwiek potrzebne. — Pochodzę z Connecticut, więc... — Ach! To piękny stan — wtrącam. Spogląda w dół na talerzyk. — Ściślej, z Nowego Londynu, więc... po studiach przeniosłam się tutaj, żeby prowadzić galerie sztuki Gagosiana. — Znów się uśmiecha. — Ojej! To musiało być wspaniałe. — Tak, lubiłam tę pracę — mówi, przytakując — ale nie bardzo da się to pogodzić z dzieckiem; to życie na pełnych obrotach, przyjęcia, wycieczki, pogaduszki, późne powroty do domu... Przechodząca koło naszego stolika kobieta w ciemnych okularach á la Jackie Kennedy-Onassis przypadkiem go trąca, co sprawia, że porcelanowe spodki niebezpiecznie dygoczą na marmurowym blacie. — Binky? — pyta pani X, wyciąga do niej dłoń, a ja ubezpieczam filiżanki. — O Boże. Cześć, nawet cię nie zauważyłam — odpowiada kobieta, zsuwając ciemne okulary. Oczy ma zapuchnięte od płaczu. — Przepraszam, że nie przyszłam na przyjęcie urodzinowe Grayera, ale nie mogłam. Consuela mówi, że było wspaniale. — Miałam zadzwonić. Czy mogłabym coś dla ciebie zrobić? — pyta pani X. — Nie, chyba że znasz płatnego mordercę — Binky wyciąga chusteczkę z torebki Toda i wyciera nos. — Ten prawnik od Giny Zuckerman nie dał rady. Okazuje się, że cały nasz majątek był zapisany na firmę Marka. Zostaje mu mieszkanie, jacht i dom w East Hampton. A ja dostanę wszystkiego czterysta tysięcy. — Pani X przełyka kęs rogalika, a Binky dalej skarży się płaczliwie: — I muszę zbierać rachunki na to, co wydałam na dziecko z alimentów. Naprawdę. Co, może mam sobie robić makijaż u Baby Gap? — To okropne! — Sędzia miał czelność powiedzieć mi, żebym wracała do pracy! Zupełnie nie ma pojęcia, co to znaczy być matką. — Żaden z nich nie ma pojęcia — mówi pani X, emfatycznie stukając w swoją listę, podczas gdy ja wpatruję się w brioszkę. — Gdybym wiedziała, jak to się skończy, przymknęłabym oczy na wszystko — mówi Binky łamiącym się głosem i wydyma błyszczące usta, by odkaszlnąć. — Muszę lecieć, Consuela ma umówioną konsultację przed operacją stawu biodrowego. – W jej glosie pojawia się jad. — Przysięgam ci, to już trzecia w tym miesiącu. Nie mam już do niej cierpliwości. Cieszę się, że cię spotkałam. Z powrotem wkłada ciemne okulary, posyła pani X całusa i znika w tłumie oczekujących na stoliki. — No tak... — Pani X patrzy za nią z dziwnym grymasem na twarzy, po czym koncentruje uwagę na mnie. — Może omówimy sobie rozkład zajęć w tygodniu? Wypisałam ci tu wszystko, żebyś sobie mogła później przejrzeć. Teraz pójdziemy do przedszkola, żeby Grayer zobaczył nas razem i zrozumiał, że powierzam ci opiekę nad nim. To go powinno uspokoić. O wpół do drugiej jest umówiony na zabawę, więc będziesz miała dość czasu na lunch w parku, a jednocześnie nie będziesz mu się za bardzo narzucać. Potem razem z Caitlin spędzicie z nim popołudnie, żebyś mogła zapoznać się z jego rozkładem zajęć. Chłopiec zobaczy, że razem za niego odpowiadacie. Byłabym wdzięczna, gdybyś nie wspominała Caitlin o zamianie. — Oczywiście — zgadzam się, starając się wchłonąć wszystko: brioszki, instrukcje i Binky. — Dziękuje za śniadanie. — Ależ to drobiazg. — Pani X wstaje, wyciąga z torebki od Hermesa niebieską teczkę z napisem „Niania” i przesuwa ku mnie po blacie stolika. — Tak się cieszę, że wtorki i czwartki pasują do twojego planu zajęć. Myślę, że Grayer potrzebuje do zabawy kogoś młodego i pełnego pomysłów. Jestem pewna, że męczy się w towarzystwie starej, nudnej matki! — Grayer jest niezwykłym dzieckiem — odpowiadam, przypominając sobie jego śmiech w parku. — Ma sporo zalet, jak każde dziecko. Zabieram torebkę, spoglądam w dół i po raz pierwszy dostrzegam, że ma na nogach szpilki z jedwabiu w kolorze lawendowym. — Ale piękne! To Prada? — pytam, poznając srebrne zapięcie. — Dziękuję. — Obraca stopę. — Tak, Prada. Naprawdę ci się podobają? Przytakuję. — Nie sądzisz, że są trochę zbyt... krzykliwe? — Ależ skąd! — zaprzeczam, wychodząc za nią z kawiarni. — Moja najlepsza przyjaciółka właśnie urodziła dziecko i stopa urosła jej o cały numer. Namówiła mnie, żebym wybrała sobie, co chcę, ale... Nie wiem. — Spogląda speszona na buty, gdy czekamy na zmianę świateł. — Chyba po prostu przyzwyczaiłam się do płaskich obcasów. — Nie, naprawdę są wspaniałe. Powinna je pani zatrzymać. Uśmiecha się zadowolona, nasuwając na oczy ciemne okulary. Pani Butters, przedszkolanka Grayera, uśmiecha się i podaje mi rękę. — Miło mi. Na pewno polubisz Grayera. Jest bardzo miłym chłopcem. — Patrzy na Grayera, potem poklepuje się po luźnej sztruksowej princesce, nałożonej na bluzkę z bufiastymi rękawami. Pucułowata, z dołeczkami w policzkach i pulchnymi dłońmi sama przypomina z wyglądu czteroletnie dziecko. — Cześć, Grayer! — mówię, uśmiechając się do jego blond głowy. Chłopiec ma na sobie zapinaną koszulkę polo, z jednej strony wystającą ze spodni, noszącą ślady pracowicie spędzonego przedpołudnia — malowania palcami, śladów czegoś w rodzaju kleju i samotnej nitki makaronu. — Jak było w przedszkolu? — Grayer, pamiętasz Nanny? Zjecie razem lunch na placu zabaw! — podpowiada matka. Chłopiec opiera się o jej nogę i patrzy na mnie spode łba. — Idź sobie. — Kochanie, moglibyśmy coś razem przekąsić, ale mama jest już umówiona. We dwójkę będziecie się świetnie bawić! Teraz wskakuj do wózka, a niania da ci coś do jedzenia. W miarę zbliżania się do placu zabaw Grayer i ja wysłuchujemy z uwagą długiej listy tego, co lubi i czego nie lubi: — Uwielbia zjeżdżalnię, ale drabinki do wspinania szybko go nudzą. Nie można mu pozwalać podnosić niczego z ziemi — bardzo to lubi. I proszę trzymać go z dala od fontanny przy zegarze. — Aha, a co mam zrobić, gdyby chciał skorzystać z toalety? Dokąd mamy iść? — pytam, gdy przechodzimy pod zakurzonymi drewnianymi markizami placu zabaw przy Sześćdziesiątej Szóstej Ulicy. — Dokądkolwiek. Właśnie mam zamiar poprosić o bliższe wyjaśnienie, gdy odzywa się jej komórka. — Pa, kochanie, mama musi już iść — mówi, zatrzaskując klapkę telefonu. Odchodzi, jakby miała zadane ćwiczenia biegowe — za każdym razem, kiedy się oddala, Grayer płacze, a ona szybko wraca i poucza go: „Grayer, zachowuj się jak duży chłopiec”. Dopiero gdy Grayer wpada w zupełną histerię, patrzy na zegarek i ze słowami: „Teraz mamusia na pewno się spóźni”, znika na dobre. Siadamy w cieniu na pustej ławce. Chłopiec, pociągając nosem, je kanapki z czymś, co przypomina utarte warzywa i chyba sos boloński. Kiedy podnosi rękę, żeby sobie wytrzeć nos, po raz pierwszy dostrzegam coś, co wystaje mu spod wyciągniętej poły koszulki. Wygląda to jak wizytówka przypięta do paska. Sięgam dłonią w jego stronę. — Grayer, co to... — Hej! — Daje mi klapsa w dłoń. — To moja wizytówka! Jest pobrudzona, pomięta, najwidoczniej w użyciu od dość długiego czasu, ale wydaje mi się, że dostrzegam na niej spłowiałe litery układające się w imię i nazwisko pana X. — Czyja to wizytówka, Grayer? — Przecież już wiesz. — Stuka się w głowę, zniecierpliwiony moim brakiem inteligencji. — Moja. Pohuśtaj mnie! Ledwo skończyliśmy jeść i parę razy pohuśtałam go, nadchodzi pora na umówioną zabawę u kolegi. Macham mu na pożegnanie, a on pędem wbiega do mieszkania. — Cześć! Na razie, Grayer! Do jutra! Zatrzymuje się gwałtownie, odwraca do mnie, pokazuje mi język i ucieka. — W porządku, baw się dobrze! — Uśmiecham się do drugiej niani, jakbym chciała jej powiedzieć: „Co, pokazał mi język. To tylko tak, dla zabawy!”. Kiedy już jestem w metrze, w drodze do szkoły, wyciągani niebieską teczkę, wewnątrz której przypięta jest koperta z wypłatą. PANI X 721 PARK AVENUE, APT. 9B NEW YORK, N.Y., 10021 Droga Nanny. Witaj! Załączam kopię rozkładu zajęć pozaszkolnych Grayera. Caitlin pokaże ci plan dnia, ale jestem pewna, że większość z tych miejsc już znasz! Proszę zwracaj się do mnie, jeżeli będziesz miała jakieś pytania. Dziękuję, pani X. PS. Dołączam też listę zabaw dla dziecka. PPS. Bardzo mi zależy, żeby Grayer nie drzemał po południu. Rzucam okiem na rozkład zajęć i rzeczywiście ma rację — jestem weteranką każdego z zajęć wymienionych na liście. Poniedziałek 14.00-14.45: Lekcja muzyki, DillerQuaile, Dziewięćdziesiąta Piąta Ulica między Park Avenue i Madison Square (Rodzice płacą astronomiczne sumy za prestiżową szkołę muzyczną, gdzie czterolatki zwykle siedzą pogrążone, w grobowej ciszy, podczas gdy ich opiekunki i opiekunowie śpiewają w kółku piosenki dla dzieci). 17.00-17.45: Mama i ja, róg Dziewięćdziesiątej Drugiej Ulicy i Lexington (Jak sugeruje nazwa, w zajęciach powinny uczestniczyć matki. Jednak połowa grupy to nianie). Wtorek 16.00-17.00: Lekcja pływania w Asphalt Green, róg Dziewięćdziesiątej Ulicy i East End Avenue (Jedna wychudzona kobieta w kostiumie kąpielowym od Chanel i pięć nianiek w hawajskich sukienkach błagających dzieci, żeby raczyły wejść do wody). Środa 14.00-15.00: Wychowanie fizyczne w CATS, róg Park Avenue i Sześćdziesiątej Czwartej Ulicy (Głęboko w trzewiach zimnego, wilgotnego kościoła, przesiąkniętego odorem stóp odbywają się precyzyjnie wyreżyserowane zawody dla małych sportowców). 17.00-17.45: Karate, róg Dziewięćdziesiątej Drugiej Ulicy i Lexington (Trzęsące się ze strachu dzieci robią na rozgrzewkę po pięćdziesiąt pompek na knykciach. Jedyne zajęcia, na które przychodzą też tatusiowie). Czwartek 14.00-14.45: Lekcja gry na fortepianie z panią Schrade, w domu (Muzyczne tortury). 17.00-18.00: Lekcja języka francuskiego, Alliance Francaise, Sześćdziesiąta Ulica między Madison Square i Central Parkiem (Zwykłe, zajęcia pozaszkolne prowadzone w obcym języku). Piątek 13.00-13.40: Jazda na łyżwach, Ice Studio, Lexington, między Siedemdziesiątą Trzecią a Siedemdziesiątą Czwartą Ulicą (Zimno jak w psiarni, a do tego wilgoć. „Horror w przebieralni”, długotrwała walka z dziećmi o zmianę, butów na łyżwy, ostrza łyżew latają wszędzie, po to tylko, żeby dzieci mogły pojeździć sobie przez czterdzieści minut, po czym znów się przebrać). Dam ci znać, kiedy nadejdzie termin wizyty u: okulisty ortodonty technika dentystycznego fizykoterapeuty praktyka ajurwedy W przypadku odwołania którychkolwiek zajęć dopuszczalne są następujące „nieplanowane” wyjścia: Muzeum Fricka Metropolitan Museum Galeria Guggenheimów w Soho Biblioteka Morgana Francuski Instytut Kulinarny Konsulat Szwedzki Sala Orchidei Ogrodu Botanicznego Sala Handlowa Giełdy Nowojorskiej The Angelika (najlepiej któryś z filmów niemieckich ekspresjonistów, ale właściwie może być cokolwiek z napisami) Wzruszam ramionami i otwieram kopertę, z radością odkrywając, że mimo iż przepracowałam zaledwie dwie godziny zapłaciła mi za cały dzień. Koperta to świetna rzecz dla niańki. Tradycyjnie wydatki na opiekę nad dzieckiem nie są księgowane, wypłaty zawsze następują w gotówce, dlatego zawsze mam nadzieje, że znajdę w kopercie dodatkową dwudziestkę. Dziewczyna, którą znałam, mieszkała kiedyś z rodziną, w której mąż wsuwał jej pod drzwi kilka setek, ilekroć jego żona zbyt dużo wypiła i „zrobiła scenę”. To trochę tak jak z kelnerowaniem — nigdy nie wiadomo, kiedy klient zechce wyrazić wdzięczność napiwkiem. — Caitlin? Cześć, jestem Nanny — przedstawiam się. Pani X powiedziała mi, że moja koleżanka jest blondynką i pochodzi z Australii, co znacznie ułatwia rozpoznanie jej wśród morza twarzy mam, za które kros pracuje, i niań, które mają pełne ręce roboty. Rozpoznaję dziewczynę z sesji fotograficznej X-ów w parku. Siedzi na schodach przedszkola, wygodnie ubrana w koszulkę od Izod i dżinsy. W pasie ma przewiązaną bluzę. W prawej dłoni trzyma kartonik z sokiem dla Grayera, w który przewidująco wetknęła już słomkę. Jestem pod wrażeniem. W chwili gdy Caitlin wstaje, żeby przywitać się ze mną, nasz podopieczny i jego koledzy wychodzą z zajęć i w — mgnieniu oka przedszkolne podwórko zamienia się w ul. Grayer przepycha się szybko przez tłum w stronę Caitlin, ale na mój widok natychmiast się zatrzymuje, a radość uchodzi z niego w ziemię przez sportowe buty firmy Keds. — Grayer, Nanny pójdzie dziś po południu z nami do parku, czy to nie wspaniale? — Po jej intonacji domyślam się, że nie zanosi się na beczkę śmiechu. — Zawsze jest trochę nie w sosie, kiedy kończą zajęcia, ale humor poprawia mu się po kanapce. — Rozumiem. Chaos wokół nas pogłębia się, gdy dzieci są karmione i powstają plany wspólnych zabaw po południu. Jestem pod wrażeniem finezji, z jaką Caitlin obchodzi się z Grayerem, od pierwszej kanapki, przez umieszczenie w wózku, do pożegnania z kolegami. Grayer prowadzi głośną rozmowę z trzema kolegami w trakcie, gdy wkłada mu się sweter, otwiera się jego teczkę, odpina z ubranka szkolnego kartkę z zadaniem domowym i zapina się go pasami w wózku. Caitlin jest jak lalkarz, dzięki któremu sztuka płynnie się toczy. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie powinnam robić notatek: „prawa ręka na uchwycie wózka, lewa obciąga sweter, dwa kroki w lewo i przykucniecie”. Kierujemy się w stronę parku. Caitlin przez cały czas rozmawia z Grayerem. Popycha go naprzód z łatwością, chociaż na pewno nie jest jej lekko. Ma na pokładzie cały zestaw zabawek do piasku, przybory przedszkolne i dodatkowe kanapki. — Grayer, kto jest twoim najlepszym kolegą w przedszkolu? — pytam. — Zamknij się, głupia — mówi, starając się kopnąć mnie w kostkę. Resztę drogi odbywam poza zasięgiem jego wzroku. Po lunchu Caitlin zapoznaje mnie z innymi opiekunkami na placu zabaw, z których większość pochodzi z Irlandii, Jamajki lub Filipin. Każda z nich taksuje mnie chłodnym spojrzeniem i wyczuwam, że gdzie jak gdzie, ale tutaj nie będę miała zbyt wielu przyjaciółek. — Co robisz tak w ogóle: — pyta podejrzliwie. — Kończę uniwerek — odpowiadam. — Nie miałam pojęcia, jak udało jej się znaleźć kogoś, kto chce pracować tylko w weekendy. Weekendy? Jakie weekendy? — pytam sama siebie. Caitlin poprawia koński ogon, nie przerywając rozmowy. — W weekendy za bardzo nie mogę, bo pracuję w knajpie, a poza tym, szczerze mówiąc, pod koniec tygodnia każdemu należy się jakiś oddech. Myślałam, że znaleźli drugą dziewczynę specjalnie na wyjazdy za miasto, ale chyba się nie sprawdziła. Będziesz z nimi jeździć do Connecticut w piątki wieczorem samochodem czy sama w soboty pociągiem: — Wpatruje się we mnie, a ja, skołowana, patrzę na nią. Nagle obie domyślamy się, dlaczego nie kazano nam rozmawiać o „zamianie”. Nie zostałam przyjęta do pomocy, tylko na jej miejsce. Cień smutku przebiega jej po twarzy. Staram się zmienić temat. — O co chodzi z tą wizytówka? — Ach, z tym. — Przełyka ślinę. — Wszędzie z nią chodzi. Chce, żeby mu ją przyczepiać do wszystkiego, do spodni, do piżamy. Pani dostaje kota, ale mały nie ubierze nawet majtek bez wizytówki. — Nagle mruga i odwraca wzrok. Robimy pełne okrążenie parku, zanim dojdziemy do piaskownicy, w której bawi się jakaś rodzina; wnosząc po identycznych ortalionowych dresach i nieprawdopodobnej witalności, jest tu przejazdem. — Ma pani ślicznego synka. To jedynak? — pyta kobieta akcentem ze środkowego zachodu. Mam dwadzieścia jeden lat. Grayer cztery. — Nie, jestem jego... — Mówiłem ci, żebyś sobie poszła! Głupia! — Grayer wrzeszczy na całe gardło i popycha w moją stronę wózek. Krew uderza mi do głowy i odwzajemniam mu się z udawaną pewnością siebie: — Sam jesteś głupi! Klan turystów taktownie koncentruje się na budowaniu zamku z piasku. Zastanawiam się, czy nie powinnam przypadkiem przeprowadzić badania opinii publicznej na placu zabaw co do tego, czy rzeczywiście powinnam „sobie pójść”, i w przypadku, gdybym nie poszła, czy rzeczywiście jestem „głupia”. Caitlin podnosi wózek z ziemi, jakby rzucanie nim stanowiło element cudownej zabawy, jaką właśnie odkryliśmy. — Widzę, że ktoś ma trochę za dużo siły i chce, żebym go goniła! Goni Grayera po całym placu zabaw, śmiejąc się w głos. Chłopiec zjeżdża na zjeżdżalni i Caitlin łapie go. Chowa się za drabinkami i znów Caitlin go łapie. W sumie dość dużo tego łapania. Zaczynam go gonić tak samo jak ona, ale poddaję się, kiedy chłopiec patrzy mi błagalnie w oczy i jęczy: — Przestań! Podchodzę do ławki. Przyglądając się ich zabawie, muszę przyznać, że Caitlin jest dobra. Opanowała do perfekcji sztukę, jaką jest opieka nad dzieckiem, stwarzając złudzenie, że robi to bez wysiłku. Mogłaby być jego matką. Wreszcie Caitlin wlecze go ku mnie, trzymając w ręce frisbee. — Grayer, a może nauczymy Nanny grać we frisbee? Ustawiamy się w trójkąt. Caitlin rzuca do mnie plastikowy talerz. Łapie go i odrzucam Grayerowi, który z wdziękiem wystawia język i odwraca się plecami do nas obu. Podnoszę talerz z miejsca, gdzie wylądował, to jest u jego stóp, i rzucam do Caitlin. Ona odrzuca go do Grayera, który tym razem zaczyna grać. Lecz ani razu nie rzuca do mnie ani nie łapie, kiedy ja rzucam do niego. Po prostu nie dopuszcza do siebie myśli, że w ogóle istnieję, i reaguje wystawieniem języka na każdą próbę wykazania, że jednak tu jestem. Gramy dalej, bo Caitlin chce, żeby chłopiec przynajmniej raz rzucił do mnie. Myślę, że wszyscy postawiliśmy sobie zbyt ambitne zadania. * * * Trzy dni później, gdy pochylam się, żeby podnieść zabłoconego adidaska, którego Grayer rzucił do wyłożonego marmurem holu na piętrze X-ów, drzwi wejściowe zatrzaskują mi się za plecami z głośnym hukiem. Prostuję się nagle, z butem w ręce. — Cholera! — Słyszałem! Powiedziałaś „cholera”! Powiedziałaś! Zza ciężkich drzwi dobiega przytłumione wołanie uradowanego Grayera. Opanowuję się i sięgam po niższy, bardziej stanowczy tembr głosu. — Grayer, otwórz drzwi. — Nie! Mogę brzydko wystawić palce, a ty i tak nic nie zobaczysz. Kasuje ci tes jęsyk. Aha, teraz pokazuje mi język. W porządku, przeglądnijmy dostępne opcje. Opcja numer jeden: pukam do drzwi kłótliwej starszej pani naprzeciw. Fajnie, i co dalej? Mam zatelefonować do Grayera? Zaprosić go na herbatkę? Spod drzwi wystają koniuszki palców chłopca. — Nanny, spróbuj mnie złapać! Spróbuj, no spróbuj! No chodź, złap mnie! Z całych sił powstrzymuję się, żeby ich nie przydeptać. Opcja numer dwa: pójść na dół do dozorcy i poprosić o zapasowe klucze. Super. Kiedy pani X o tym rozpowie, nie przyjmie mnie nawet hetera pokroju Joan Crawford. — Nie bawisz się?! To idę się kąpać. I nie przychodź tutaj więcej. Nigdy. Mama mówi, że wcale nie musisz tu już przychodzić — w miarę jak oddala się od drzwi, jego głos staje się coraz cichszy. — Wskoczę sobie do wanny. — GRAYER! — krzyczę bez tchu. — Nie odchodź od drzwi. Mam tu dla ciebie niespodziankę. Opcja numer trzy: poczekać tutaj na panią X i powiedzieć jej, że jej syn to socjopata. W chwili gdy decyduję się na tę możliwość, drzwi windy rozsuwają się i wychodzą pani X, jej sąsiadka i dozorca. — Nanny? Naaanny, nie chcę niespodzianki. Idź sobie. Naprawdę, idź sobie. No to przynajmniej teraz wszyscy wszystko wiemy. Po kilku znaczących chrząknięciach sąsiadka wchodzi do swojego mieszkania, portier podaje jej paczkę, którą niósł za nią, i znika w windzie. Podnoszę rękę z butem Grayera. Tymczasem pani X, jakby przed kamerami w studio, wyciąga klucze i rozwiązuje sytuację. — A więc na początek otwórzmy drzwi! Śmieje się, otwierając zamek. Ale odmyka drzwi trochę za szybko i przytrzaskuje palec Grayera. — Aaaaauuu! Nanny złamała mi rękę! Aaaauu! Mam złamaną rękę. Wynoś się stąd! Idź juuuż! — Rzuca się z płaczem na podłogę, pogrążony w rozpaczy. Pani X pochyla się, jakby miała zamiar go podnieść, potem prostuje się. — Wygląda na to, że naprawdę wymęczyłaś go w parku! Możesz już iść, na pewno masz mnóstwo pracy. Do zobaczenia w poniedziałek, dobrze? Ostrożnie wkładam rękę za drzwi i zamieniam jego bucik na swój plecak. Odchrząknę. — Wyrzucił but za drzwi i chciałam... Na dźwięk mojego głosu Grayer znów włącza syrenę. — Idź juuuż! Aaaauu! Pani X spogląda na dziecko wijące się na podłodze i gestem daje mi znak, żebym poszła do windy. — Aha, Nanny, Caitlin już nie wraca, ale jestem pewna, że teraz już doskonale się orientujesz. Zamykam drzwi i znów jestem sama, w znajomym już korytarzu. Czekam na windę i słucham krzyków Grayera. Czuję się tak, jakby w tej chwili cały świat pokazywał mi język. * — Nie wtykaj w to swojego nosa, Nanny Drew. — Ojciec wypija z miski resztkę chińskiej zupy z pędami bambusa. — Nigdy nic nie wiadomo. Może ta Caitlin miała nagraną jakąś inną prace. — Nie odniosłam takiego wrażenia... — Dzieciak fajny? — Poza tym, że nie zwraca na mnie uwagi — nawet dosyć. — Pamiętaj, że nie bierzesz ślubu z tymi ludźmi. Masz tam pracować. Na ile się z nimi umówiłaś? Jakieś piętnaście godzin w tygodniu? Kelner kładzie na stoliku ciasteczka z wróżbami i rachunek. — Dwanaście. — Sięgam po ciasteczko. — W porządku. Więc nie dramatyzuj. — Ale co z Grayerem? — Dzieci zawsze bardzo powoli przyzwyczajają się do obcej osoby — mówi z perspektywy nauczyciela języka angielskiego z osiemnastoletnim doświadczeniem. Bierze swoje ciastko, potem chwyta mnie za rękę. — Przejdźmy się i pogadajmy. Sophie już dłużej nie wytrzyma. Wychodzimy z restauracji i idziemy w stronę West End Avenue. Biorę go pod ramię, a on wkłada ręce do kieszeni marynarki. — Wypróbuj na nim dobrą wróżkę — mówi, z namysłem przeżuwając ciasteczko. — Może trochę jaśniej Rzuca mi spojrzenie. — Dojadałem ciastko. Słuchasz mnie w ogóle? — Tak. — Bo to dobre zagranie. Staję, oczekując porady ze skrzyżowanymi rękami. — W największym skrócie: jesteś dobrą wróżką. Chodząca serdeczność, światło, zabawa. On — to przedmiot, toster, któremu, tak się składa, z ust wystaje język. Jeżeli znów posunie się za daleko, jak z tymi drzwiami, uderzy cię albo zrobi cokolwiek niebezpiecznego — huuum! Zmieniasz się w złą wiedźmę! Dwie i cztery dziesiąte sekundy — syczysz mu prosto do ucha, że nie wolno mu tego więcej zrobić — nigdy. To nie w porządku. A potem, zanim zdąży mrugnąć okiem, znów jesteś dobrą wróżką. Dajesz mu do zrozumienia, że może mieć uczucia, ale że istnieją granice. I że w ten sposób dasz mu znać, kiedy posunął się za daleko. Uwierz mi, jemu też ulży. A teraz poczekaj, wezmę Soficę. Znika w naszym bloku, a ja spoglądam na pomarańczowe niebo widoczne między dachami. Kilka minut później Sophie jak pocisk wypada z frontowych drzwi, napinając smycz, merdając ogonem i uśmiechając się do mnie, jak zawsze. Przykucam, obejmuję ją za szyję i zanurzam nos w jej biało-brązowym futrze. — Ja z nią pójdę na spacer. — Biorę od ojca smycz. — Miło będzie chociaż chwilę poobcować z kimś, kto nie dorasta do metra i kto nie zna aroganckich odżywek. — I kto wystawia język tylko z biologicznej konieczności! — woła za mną. * * * W następny poniedziałek stoję na chodniku przy przedszkolu Grayera. Przyszłam dziesięć minut wcześniej, zgodnie ze ścisłymi instrukcjami pani X, więc przeglądam kalendarz i zaznaczam sobie terminy oddania kolejnych dwóch prac semestralnych. Na rogu z piskiem opon zatrzymuje się taksówka. Podnoszę głowę na odgłos klaksonów aut, które w mgnieniu oka zmuszone były zatrzymać się za nią. Po drugiej stronie, w cieniu markizy, stoi jakaś blondynka. Samochody znów ruszają, a ona znika. Wyciągam głowę l staram się ją dojrzeć, żeby upewnić się, czy to przypadkiem nie Caitlin. Lecz przeciwna strona Park Avenue jest już pusta, nie licząc robotnika polerującego mosiężny hydrant. — O nie, nie tyyyy! — Grayer wlecze się przez podwórze, jakby szedł na pewną śmierć. — Cześć, Grayer! Jak było dzisiaj? — Okropnie. — Okropnie? A co było takiego okropnego? Zapiąć wózek, wyjąć gruszki. — Nie chcę z tobą rozmawiać. Klękam przed wózkiem i spoglądam mu prosto w oczy. — Posłuchaj, Grayer, wiem, że mnie specjalnie nie lubisz. — NIENAWIDZĘ CIĘ! Jestem jasnością, światłem i mam na sobie bufiastą różową suknie. — Okej, nie znasz mnie zbyt długo. Ale ja bardzo cię lubię. Próbuje mnie kopnąć. — Wiem, że tęsknisz za Caitlin. Zastyga na samo wspomnienie jej imienia, a ja łapię go mocno za nogę. — To nic złego, że tęsknisz za Caitlin. To znaczy, że ją lubisz. Ale kiedy jesteś dla mnie niedobry, ranisz moje uczucia, a wiem, że Caitlin nie chciałaby, żebyś kogokolwiek uraził. Więc kiedy jesteśmy rażeni, bądźmy dla siebie mili. Oczy Grayera zamieniają się w spodki. Gdy tylko wychodzimy za bramę przedszkola, deszcz, na który zanosiło się przez cały ranek, wreszcie zaczyna padać, a ja muszę odwieźć Grayera pod numer 721 na Park Avenue, jakbym występowała w kolejnej dyscyplinie olimpijskiej: sprint wózkiem dziecinnym. — Juhuuu! — krzyczy, a ja naśladuję odgłosy samochodu wyścigowego i przez cały czas ostro zakręcam, starając się omijać kałuże. Gdy wreszcie wpadamy do budynku, oboje jesteśmy przemoczeni do suchej nitki. Modlę się, żeby pani X nie było w domu i żeby nie objechała mnie za to, że naraziłam dziecko na zapalenie pluć. — Jestem cała mokra. A ty, Grayer? — Ja też. Też jestem cały mokry — uśmiecha się, ale zaczyna dzwonić zębami. — Zaraz popędzimy na górę i zrobię ci gorącą kąpiel. Jadłeś kiedyś lunch w wannie? — z tymi słowami wjeżdżam wózkiem do windy. — Chwileczkę, poczekajcie! — słyszę za plecami głos mężczyzny. Uderzam się wózkiem w kostkę, starając się usunąć go sprzed drzwi. — O... cholewka! — Dziękuję — mówi głos. Podnoszę głowę. Deszcz posklejał mu długie brązowe włosy, przylepił postrzępiony niebieski podkoszulek do ciała, które ma dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Ale Ciacho! Gdy drzwi windy zamykają się, chłopak przykuca, żeby porozmawiać bezpośrednio z wózkiem. — Cześć Grayer! Jak leci? — Jest cała mokra. — Grayer wskazuje za siebie. — Cześć, mokra panienko. Czy jesteś dziewczyną Grayera? — Uśmiecha się do mnie, zakładając za uszy mokre kosmyki włosów. — Jeszcze nie wie, czy jest gotów tak poważnie się zaangażować — odpowiadam. — Cóż, Grayer, nie pozwól jej odejść. Gdyby on spróbował mnie złapać, biegłabym bardzo powoli. Na dziewiąte piętro przyjeżdżamy stanowczo za wcześnie. — Bawcie się dobrze — mówi nam na pożegnanie. — Ty też! — krzyczę do zamkniętych drzwi. Kim jesteś? — Grayer, kto to jest? Odpiąć paski wózka, ściągnąć mokrą koszulkę. — Mieszka na górze i chodzi do szkoły dla dużych chłopaków. Zdejmujemy buty, spodnie, chwytamy torbę z lunchem. — Tak? Do której? Pędzę za golą pupą do łazienki, puszczam wodę. Chłopiec namyśla się przez chwilę. — Tam gdzie pływają, ale nie łodziami. I mogą mieć wiosła. Aha, dwie sylaby, brzmi jak... — Tratwa? — dopytuje się. — Tak, chodzi na Tratwart. Harvard, a w zasadzie Boston bardzo by mi odpowiadał, zwłaszcza że teraz ma z Nowym Jorkiem szybkie połączenia. Moglibyśmy się widywać w weekendy na zmianę... Boże! ZIEMIA DO NANNY, PODCHODZIMY DO LĄDOWANIA! — Dobra, Grayer, chodź do kąpieli. — Podnoszę go i wkładam do wanny, zapominając na chwilę o moim Ciachu z Harvardu. — Grayer, masz jakieś przezwisko? — Co to jest przezwisko? — Takie imię, którego używają inni, kiedy nie nazywają cię Grayer. — Nazywam się Grayer X. To moje imię i nazwisko. — Wymyślmy coś. — Sadowię go w kąpieli i podaję kanapkę z organicznym masłem orzechowym i dżemem pigwowyni. Grayer przebiera palcami w wodzie i zadowolony gryzie kęs za kęsem. Widzę, że moje postępowanie wydaje mu się cudownie niekonwencjonalne. Rozglądam się po łazience i trafiam wzrokiem na jego niebieską szczoteczkę do zębów z uchwytem w kształcie postaci z Ulicy Sezamkowej. — Co byś powiedział na Grovera? Przechyla na bok głowę i zastanawia się z miną Poważnie Myślącego Człowieka, potem kiwa głową. — Możemy spróbować. Boże mój, co za przeklęty ból głowy! Łupie mnie jakby się miała rozlecieć na sto kawałków. A krzyż, — och, mój krzyż! Niech ci dziewczyno, Pan Bóg nie pamięta, Żeś mnie wysłała na taką wyprawę: Odpocznę pewnie dopiero w mogile! Niania, Romeo i Julia ROZDZIAŁ DRUGI Wielozadaniowość Nanny Dzisiaj z Grayerem będzie się bawić Alex. Proszę cię zapytaj, kto organizował u nich ostatnio przyjęcie – powiedz matce, że uważam połączenie kuchni azjatyckiej z kanadyjską za genialne posunięcie. Do twojej wiadomości, rodzice dziecka: R-O-Z-W-O-D-Z-Ą S-I-Ę. Jakie to przykre. Postaraj się, żeby Grayer nie powiedział coś niestosownego. Wpadnę po niego o wpół do piątej, żeby go zabrać do ortodonty. Do zobaczenia. — Nanny? Nanny?! — Bezcielesny głos pani X woła mnie, gdy biegnę w stronę przedszkolnego podwórza. — Tak? — odpowiadam, odwracając się na pięcie. — Tutaj. — Otwierają się drzwi lincolna i przywołuje mnie wymanikiurowana dłoń mojej chlebodawczyni. — Cieszę się, że pani tu jest — odpowiadam, nachylając się tam, gdzie siedzi wśród toreb z zakupami na fotelu o ciemnym obiciu. — Muszę panią zapytać... — Nanny, chciałabym powtórzyć, żebyś zawsze przychodziła dziesięć minut przed czasem. — Oczywiście. — Jest za pięć dwunasta. — Bardzo mi przykro, starałam się znaleźć listę grupy Grayera. Nie jestem pewna, o jakiego Alexa... Lecz ona zaczyna czegoś szukać w torebce. Z torebki wyciąga oprawny w skórę notes. — Chciałam z tobą porozmawiać o przyjęciu, które wydaję pod koniec miesiąca dla chicagowskiej filii firmy pana X. — Na przemian krzyżuje i rozkrzyżowuje nogi, a lawendowe buty Prądy kreślą jasne łuki w mrocznym wnętrzu limuzyny. — Przyjadą wszyscy dyrektorzy, to bardzo ważny wieczór i ze względu na męża chcę, żeby wypadł doskonale. — Wspaniale — odpowiadam, niepewna, dlaczego mówi mi o tym. Zsuwa ciemne okulary, żeby upewnić się, czy zrozumiałam każde jej słowo. Czy to znaczy, że mam zanieść swoje najlepsze ubranie do pralni: — To znaczy, że może zajść potrzeba, żebyś dla mnie pozałatwiała parę rzeczy. Jestem taka załatana, a na Connie w ogóle nie mogę liczyć. Więc jakbym czegoś potrzebowała, to zostawię ci karteczkę — nie powinno być tego dużo. Obie słyszymy za plecami ciężki odgłos otwierających się podwójnych drzwi, w ślad za którym narasta gwar i śmiech dzieci. — Lepiej już pojadę, jak mnie zobaczy, będzie smutny. Jedziemy, Ricardo! — woła do kierowcy. Samochód rusza. Dopiero po chwili domyka drzwi. — Proszę poczekać, pani X, chciałam panią o coś zapytać... — krzyczę za znikającymi światłami. W grupie Grayera jest czterech Aleksandrów i trzy Aleksandry. Sama sprawdziłam. A teraz, kiedy pani X sobie pojechała, nadal nie mam pojęcia, u kogo przyjdzie nam spędzić dzisiejsze popołudnie. Lecz Grayer wydaje się dokładnie wiedzieć, z kim umówił się na zabawę. — To ona, umówiłem się z nią — mówi, pokazując na drugą stronę podwórza na małą dziewczynkę, która z przejęciem nachyla się i z zainteresowaniem przygląda czemuś na ziemi. Biorę Grayera za rękę i podchodzę do niej. — Cześć, Alex. Dzisiaj po południu bawicie się razem z Grayerem! — oznajmiam jej z entuzjazmem. — Mam na imię Cristabelle. Alex ma dzisiaj sukienkę — mówi, pokazując na trzydzieścioro dzieci w sukienkach. Grayer patrzy na mnie rzeczowo. — Grayer, mama mówiła, że masz bawić się z Alex — tłumaczę. Wzrusza ramionami. — A Cristabelle? Cristabelle, chcesz się ze mną pobawić? — Wygląda na to, że każdy partner do zabawy jest równie dobry. — Grover, kochany, nie umawialiśmy się z Cristabelle. Ale możemy się z nią pobawić kiedy indziej. Chciałbyś? Dziewczynka odchodzi nadąsana. Już w wieku czterech lat wie, że jeżeli przekłada się randkę na później, to pewnie nie dojdzie do niej w ogóle. — Pomyśl, Grayer. Czy mama nic ci nie powiedziała dziś rano? — Powiedziała mi, żebym brał więcej pasty do zębów. — Alex Brandi. Czy coś ci to mówi? — pytam, próbując wymienić po kolei nazwiska, jakie zapamiętałam z listy. — Dłubie w nosie. — Alex Kushman? — Pluje colą. — Grayer wybucha śmiechem. Wzdycham i przyglądam się zatłoczonemu podwórzu. Gdzieś w tym chaosie znajduje się para osób, która ma taki sam plan dnia, jak my. Przed oczyma przesuwa mi się obrazek typowy dla lotniska — Grayer siedzi mi na barana i trzyma duży karton z napisem ALEX. — Cześć, jestem Murnel. — Przed nami staje starsza kobieta w uniformie. — To jest Alex. Przepraszam, mieliśmy kłopot z oderwaniem się od tego niebieskiego paskudztwa. Widzę, że trochę paskudztwa przykleiło się do jej nylonowego żakietu. — Alex, przywitaj się z Grayerem — mówi z silnym latynoskim akcentem. Po przywitaniu jedziemy z naszymi podopiecznymi na Piątą Aleję. Jak mali starcy na wózkach inwalidzkich, chłopcy rozsiadają się wygodnie i od czasu do czasu wymieniają uwagi. — Mój Power Ranger ma atomowy karabin i może twojemu odciąć głowę. Murnel i ja przeważnie milczymy. Mimo że oficjalnie piastujemy te same stanowiska, w jej oczach mam chyba więcej wspólnego z Grayerem niż z nią, bo dzieli nas przynajmniej piętnaście lat i długa droga metrem z Bronxu. — Jak długo się nim opiekujesz? — kiwa głową w stronę wózka Grayera. — Miesiąc. A ty? — Niedługo będą prawie trzy lata. Moja córka też opiekuje się dzieckiem. Na Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy. Ma na imię Benson — mówi. — Chyba nie znam. Czy chłopak chodzi do przedszkola razem z Grayerem? — Benson to dziewczynka, kuzynka Alexa. — Obie wybuchamy śmiechem. — Chodzi do przedszkola po drugiej stronie parku. Ile masz lat? — W sierpniu skończyłam dwadzieścia jeden — mówię z uśmiechem. — Ach, jesteś w wieku mojego syna. Powinnam was poznać ze sobą. Jest naprawdę zaradny, właśnie otworzył bar przy LaGuardii. Masz chłopaka? — Nie, nie spotkałam jeszcze takiego, który nie sprawiałby więcej kłopotu, niż to wszystko warte — odpowiadam, a ona przytakuje w milczeniu. — To nie jest chyba łatwe, to znaczy prowadzenie restauracji. — Jest bardzo pracowity. Ma to po matce — mówi z dumą, schylając się po pusty kartonik po soku, który Alex rzucił na ulicę, — Wnuczek też się, stara, a ma dopiero siedem lat. Dobrze mu idzie w szkole. — To wspaniale. — Sąsiadka zawsze mówi, że pilnie odrabia zadania. Siedzi z nim po południu, dopóki córka nie wróci od Benson, zwykle koło dziewiątej. — Nanny! Chce jeszcze soku! — Proszę — mówię z naciskiem, sięgając do torby przy wózku. — Proszę — mamrocze Grayer, gdy podaję mu drugi kartonik. — Dziękuję — poprawiam go i wymieniamy z Murnel uśmiechy. Wchodzę do mieszkania jako ostatnia z naszej grupki. W budynku nie zastałam nic takiego, czego bym wcześniej nie widziała, ale jestem zupełnie nieprzygotowana na długi pas popielatej taśmy izolacyjnej biegnącej przez sam środek korytarza. Zgodnie z prawem stanu Nowy Jork, jeżeli jedno ze współmałżonków wyprowadzi się, drugie może wystąpić o zniesienie współwłasności nieruchomości na podstawie opuszczenia miejsca zamieszkania. Sądy najczęściej przychylają się do takich wniosków. A niektóre z tych mieszkań warte są jakieś piętnaście, dwadzieścia milionów, co często prowadzi do trwającego latami wspólnego zamieszkiwania po rozwodzie. Małżonkowie próbują się wzajemnie wykończyć, na przykład zapraszając do wspólnego mieszkania półnagiego instruktora/instruktorkę od gimnastyki. — Dobrze, chłopcy, możecie się bawić wszędzie po tej stronie taśmy — mówi Murnel, wskazując na lewą stronę mieszkania. — Nanny, dlaczego tu jest taśma? — pyta Grayer, a ja rzucam mu szybkie spojrzenie śmierci. Odpinam pasy i czekam, kiedy Alex znajdzie się za moimi plecami, wtedy kładę palec na ustach, wskazując na taśmę. — Mama i tata Alexa grają sobie w taką grę — szepczę. — Opowiem ci o tym w domu. — Mój tata nie chce mieszkać razem z manią — oznajmia Alex. — Kto chce zapiekankę z serem? Alex, idź pokazać Grayerowi swój nowy karabin fotonowy — proponuje Murnel. Chłopcy wybiegają. Odwraca się w stronę kuchni. — Rozgość się — zaprasza, patrząc na taśmę z wymowną miną. Wchodzę do salonu, w którym styl Ludwika XVI miesza się z wczesną Joan Collins, z gustownym szerokim paskiem taśmy izolacyjnej pośrodku, nadającym mu pewne je ne sals quoi. Siadam na szwajcarskiej, jak się domyślani, sofie i natychmiast poznaję rękę Antonia. To asystent jednego z najbardziej popularnych dekoratorów wnętrz i za niewielką opłatą wpada, żeby „przewietrzyć” poduszki. Właściwie jest zawodowym „przewietrzaczem poduszek”. Staram się podnieść dziesięciokilowy album Damy Tostami, najmodniejszą obecnie salonową książkę, i położyć ją sobie na kolanach bez odniesienia obrażeń. Po kilku minutach oglądania zdjęć willi uświadamiam sobie obecność małego noska na oparciu sofy — Cześć — cicho witam się z noskiem. — Hej — odpowiada Grayer, okrąża sofę i rzuca się na nią głową naprzód z rozłożonymi ramionami. — O co chodzi? — pytam, spoglądając na malutkie plecki na tle szerokich czarnych aksamitnych pasów. — Miałem przynieść swoje zabawki. — Aha. Włazi mi na kolana i pomaga mi przewracać strony Domów Toskanii. Podbródkiem dotykam jego miękkich włosów i lekko ściskam go za kostkę. Nie bardzo chce mi się zapędzać go z powrotem do zabawy. — Jedzenie gotowe! — słyszymy wołanie za plecami. – A co wy tu robicie? Alex! — Murnel woła w stronę pokoju Alexa. Wstajemy. — Zapomniałem przynieść ze sobą zabawki — tłumaczy Grayer. Murnel kładzie ręce na biodrach. — Co za chłopak. Chodź, Grayer, zaraz wszystkiemu zaradzimy. Grayer i ja mijamy kuchnię, w której coś głośno brzęczy. — Zaczekajcie chwile — wzdycha. Idzie prosto do interkomu, małego pudełka nad tacą na kółkach wyładowaną zapiekanymi kanapkami z serem i pokrojonymi w plastry owocami. Naciska przycisk. — Tak, proszę pani? — Czy cen skurwysyn dzwonił? — ze ściany skrzeczy głos kobiety. — Nie, proszę pani. — A niech go szlag trafi! Zamroził mi konto i muszę płacić czekami. Co mu to przeszkadzało? Jak ja mam teraz nakarmić Alexa? Skurwiel. Odebrałaś dla mnie kosmetyki z La Mer? — Tak, proszę pani. Murnel bierze tacę i w milczeniu idziemy za nią do pokoju Alexa. Ja wchodzę ostatnia. Jedna połowa pokoju jest zupełnie pusta. Ustawiony na środku szereg samochodzików służy za zaimprowizowaną linię demarkacyjną, Alex zaś, bez koszulki i bez butów, chodzi tam i z powrotem wokół stosu swoich ziemskich dóbr. Zatrzymuje się i patrzy na nas. — Mówiłem skurwysynowi, że ma przynieść swoje zabawki. * * * Nanny. Zadzwoń do firmy cateringowej i sprawdź jeszcze raz, jakie sztućce i obrusy przywiozą na przyjęcie. Proszę dopilnuj, żeby wcześniej przywieźli wszystkie obrusy. Connie musi mieć czas je przeprać. Grayer ma dziś rozmowę w sprawie przyjęcia do St. David’s, po którym będę musiała pędzić na spotkanie z florystyką. Tak więc pan X podwiezie ci Grayera dokładnie o godzinie 1.43 na północno-zachodni róg Dziewięćdziesiątej piątej ulicy i Park Avenue. Pamiętaj, żebyś stała przy samym krawężniku, widoczna dla kierowcy. Proszę, żebyś była na miejscu o 1.30 na wypadek gdyby przyjechali wcześniej. Jestem pewna że nie muszę tego dodawać, ale pan X nie powinien wysiadać z samochodu. Chciałabym cię prosić, żebyś zaczęła kompletować następujące rzeczy do torebek z prezentami. Z wyjątkiem szampana, większość tych rzeczy powinnaś znaleźć w Gracious Home. Mydełka Annick Goutal Małe butelki szampana Piper Heidsieck Ramki na zdjęcia z marokańskiej skóry, czarnej lub zielonej Pióra Mont Blanc- małe WODA LAWENDOWA Do zobaczenia o szóstej! Czytam liścik drugi raz, zastanawiając się, czy mam wyciągnąć czarodziejski deszyfrator, żeby odgadnąć, po ile mam kupić każdej z tych rzeczy. Pani X nie odbiera komórki, więc decyduję, że najlepiej będzie zadzwonić do biura pana X. Numer biorę z listy telefonów przyczepionej do drzwi spiżarki. — Co? — odbiera po pierwszym sygnale. — Hm, proszę pana, mówi Nanny... — Kto? Skąd masz ten numer? — Nanny. Jestem nianią Grayera... — Kogo? Niepewna, w jaki sposób wyjaśnić sytuację, nie wychodząc na impertynentkę, brnę dalej. — Pana żona prosiła, żebym kupiła trochę rzeczy do koszyków z prezentami na przyjęcie... — Jakie przyjęcie? Co ty, do diabla, pleciesz?! Kto mówi? — Dwudziestego ósmego. Dla personelu z Chicago. — Żona kazała ci do mnie zadzwonić? – w jego glosie pobrzmiewa nieskrywana złość. — Nie. Chciałam się tylko dowiedzieć, ilu będzie, gości i nie mogłam... — Na miłość boską! W uchu rozlega mi się sygnał przerwanego połączenia. W porządku. * Idę na Trzecią Aleję, starając się rozwiązać zadaną mi łamigłówkę. Po ile mam kupić każdej rzeczy z listy? Przyjęcie ma być uroczyste, więc nie może być całego tłumu ludzi, ale z drugiej strony skoro wynajmują firmę cateringową i wypożyczają stoły, gości będzie pewnie więcej niż ośmioro. Chyba wypożyczą trzy stoły, przy każdym sześcioro lub ośmioro gości, co da razem osiemnaście do dwudziestu czterech osób... Więc albo dzisiaj wieczorem przyjdę z pustymi rękami, albo wymyślę jakąś liczbę. Dwanaścioro. Zatrzymuję się przed wejściem do sklepu z alkoholami. Dwanaścioro. Nie za dużo, nie za mało. Targam dwanaście butelek szampana Piper Heidsieck do Gracious Home, sieci sklepów z artykułami gospodarstwa domowego, której dwa pierwsze, co ciekawe, powstały po przeciwnych stronach Trzeciej Alei. Mają wszystko, począwszy od luksusowych towarów po luksusowych cenach do towarów codziennego użytku, również po luksusowych cenach. Każda kobieta może sobie wejść do sklepu, kupić za dziesięć dolarów butelkę płynu do czyszczenia czegokolwiek i wyjść ze śliczną torebką na zakupy i wrażeniem, że miło spędziła czas. Ładuję do koszyka ramki, czyszczę półki z mydła, ale nie mam pojęcia ani gdzie jest woda lawendowa, ani co to w ogóle jest. Jeszcze raz patrzę na listę. WODA LAWENDOWĄ. Podobnie jak inne kobiety u których pracowałam, pewnie użyła drukowanych liter bez żadnego powodu, a po namyśle dorzuciła jeszcze podkreślenie, ale dla mnie to brzmi jak krzyk rozpaczy. Zupełnie jakby jej życie zależało od WODY LAWENDOWEJ, MLEKA albo KIEŁKÓW SOI. Kusi mnie, żeby zatkać sobie uszy obiema rękami, gdy głowy kobiet podnoszą się z kartki, jak postacie z Terminatora 2, krzycząc CLOROX!!!!!! Przeczesuje półki jeszcze raz w poszukiwaniu wody lawendowej i odkrywam, że Caswell-Masscy produkuje tylko wodę o zapachu frezji, ale pani X zdecydowanie pragnęła lawendowej. Crabtree i Evelyn mają papier do wykładania szuflad o zapachu lawendy, ale na pewno nie o to chodzi. Roger i Gallet produkują mydło lawendowe, Rigaud zaś, jak mnie poinformowano, „nie zajmuje się lawendą”. Wreszcie na najniższej półce regału przy innej ścianie, gdy dokładnie za pięć minut Grayer wytoczy się z limuzyny, dostrzegam Thymes Limited Lavender Home Fragrance Mist, Parfum d’Ambiance. To musi być to. Przecież jest to jedyna wodno-lawendowa rzecz, jaką mają tutaj na sprzedaż. Biorę. Całe dwanaście sztuk. Nanny. Nie wiem czym dałam ci do zrozumienia że wypada ci przeszkadzać mojemu mężowi w pracy. Rozmawiałam z nim i dostaniesz od nas telefon komórkowy, więc następnym razem, gdy będziesz miała jakieś pytania, byłabym ci wdzięczna, gdybyś po prostu do mnie zatelefonowała. Justine z biura pana X poda ci dokładną liczbę gości, lecz ich liczba z pewnością będzie bliższa trzydziestu niż dwunastu. Proszę cię także, żebyś dzisiaj znalazła chwilkę i wymieniła to co kupiłaś wczoraj na l a w e n d o w ą w o d ę z a p a c h o w ą d o p o ś c i e l i/o b r u s ó w firmy L’Oceitanu (Potrzebujemy tylko jednej butelki bo używana jest do prasowania, a nie jest prezentem z okazji przyjęcia) — Cześć mamo! — Tak? — Dzwonię do ciebie z telefonu komórkowego. Wiesz, dlaczego? — Bo stałaś się jedną z nich? — Nie. Do tego stopnia nie jestem jedną z nich, że nie można mi powierzyć nawet najprostszego zadania, jak wybranie wody lawendowej. — Czego lawendowego? — Wlewasz to do żelazka i wszystkie wypożyczone obrusy pachną jak południe Francji na wiosnę. — Artykuł pierwszej potrzeby. — I sprawiają, że czuję się niekompetentna z tym ca... — Kwiatuszku? — No? — Śliczne dziewczynki z telefonami komórkowymi nie mają powodów, żeby się skarżyć. — Dooobrze. — Pa, kochanie. Śliczna dziewczynka z własnym telefonem komórkowym dzwoni do najlepszej przyjaciółki, Sarah, studiującej w Wesleyan. „Cześć, tu Sarah, pokaż, co potrafisz. Piiip...” — Cześć, to ja. Właśnie w tej chwili idę sobie ulicą i rozmawiam z tobą. Mogłabym też dzwonić z pociągu, z łódki albo nawet z pietra kosmetyków u Barneysa, bo... mam telefon komórkowy. Dała mi telefon komórkowy! Asystenci profesorów nie dostają czegoś takiego. Cześć! Potem dzwonię do babci. „Przepraszam, że nie ma mnie w domu, ale mimo to powiedz mi coś wspaniałego. Piiip...” — Cześć, babciu, c’estmoi. Jestem na ulicy i mówię do ciebie z mojego nowego telefonu komórkowego. Teraz potrzebuję tylko bikini od Donny Karan i możemy zdobywać Hamptons Juhuu! Odezwę się później! Pa! Dzwonię do domu, żeby odebrać wiadomości z sekretarki. Odzywa się głos mojej współlokatorki: — Halo? — Charlene? — pytam. — Tak? — Dzwonię tylko, żeby sprawdzić wiadomości. — Nie masz żadnych. — Ach, to świetnie, dzięki. Wiesz co? Mam nowy — telefon komórkowy! Dała mi telefon komórkowy! — A powiedziała ci, jaką wybrała taryfę? — pyta Charlene rzeczowo. — Nie, a dlaczego pytasz? — buszuję w torebce w poszukiwaniu notatki od pani X. — Bo rozmowy bez taryfy kosztują po 75 centów za minutę, a wszystkie komórki mają automatyczny billing rozmów przychodzących i wychodzących, więc będzie dokładnie wiedziała, do kogo telefonowałaś i ile ją to kosztowało... — Muszę kończyć, pa. Tak oto nastąpił gwałtowny koniec mojego krótkiego romansu z telefonem komórkowym. Pani X dzwoni bez przerwy z nowymi poleceniami związanymi z przyjęciem. Kupuję kolejno niewłaściwe torebki na prezenty, niewłaściwe wstążki do zawiązywania torebek i nie ten co trzeba odcień liliowej bibuły do ich wypychania. Potem, w końcowym mocnym akordzie, kupuję niewłaściwych rozmiarów wizytówki na stół. Kiedy telefonuje, zwykle nie chce rozmawiać z Grayerem, minio rozpaczliwych próśb kierowanych z wózka, ho „to go tylko rozprasza”. Chłopak płacze. Czasami telefonuje tylko po to, żeby porozmawiać z Grayerem, Wtedy ja po prostu pcham wózek, a on słucha skupiony z uchem przyklejonym do telefonu, jakby dostawał sprawozdanie z notowań na giełdzie. Środa po południu. Drrrń... „wpływ na móżdżek dziecka...” Drrrń... „Można zaznaczyć w ten sposób...” Drrrń... — Halo? — szepczę skulona, z głową schowaną pod ławkę. — Nanny? — Tak. — Mówi pani X. — Aha, hm, mam teraz zajęcia. — Ojej! Aha! Chodzi o to, Nanny, że kolor papierowych ręczników do toalety dla gości niezupełnie pasuje do odcienia papieru toale... Nanny, przyjadę samochodem o trzeciej i zabiorę Grawera na sesje zdjęciową. Proszę go wykąpać i ubrać w garnitur, który zostawiłam na łóżku, ale uważaj, żeby go nie wymiął. Musisz mieć dość czasu, żeby go przygotować ale nie na tyle żeby zdążył się pobrudzić. Może powinnaś zacząć o 13.30? Podrzucam ci przy okazji kilka broszur z wczorajszego spotkania Ligi Rodziców: „Mamusiu czy mnie kochasz? Przedszkole i potrzeby kontaktu.” Zaznaczyłam odpowiednie fragmenty, porozmawiamy później o tym! Po fotografie pójdziemy do Tiffaniego żeby wybrać prezent dla ojca Grawera. Można by przypuszczać, że w poczekalni działu obsługi klienta u Tiffany’ego znajdzie się dość foteli, żeby pomieścić nas wszystkich, całą zachwyconą publiczność. Jednak nastrojowe światło i świeże kwiaty wcale nie przesłaniają faktu, że jest tutaj tłoczniej niż na lotnisku Kennedy’ego w wigilię Bożego Narodzenia. — Grover, brudzisz ścianę butami. Przestań — mówię. Czekamy na naszą kolej. Kiedy wywołają panią X, każe wygrawerować dedykację na złotym zegarku, który wręczy mężowi w prezencie podczas przyjęcia. Czekamy już dobre pół godziny i Grayer naprawdę nie może sobie znaleźć miejsca. Kiedy tu weszliśmy, zajęła miejsce dla siebie, ale zaproponowała, żebym „miała Grayera na oku”, a chłopiec powinien zostać tam, gdzie „będzie mu wygodniej” — w fotelu klubowym, czyli w swoim wózku, Przez chwile stałam oparta o ścianę, ale kiedy zauważyłam, że blondynka z torbą na zakupy od Fendiego siadła na podłodze, żeby poczytać magazyn „Town and Country”, poszłam za jej przykładem. Pani X przyssała się do swojego telefonu komórkowego, więc mam Grayera na wyżej wymienionym oku i pod ręką. Tego samego Grayera, który zaczął teraz odpychać się nogami od wyłożonej kremową tapetą w tureckie wzory ściany, żeby sprawdzić, jak daleko zajedzie, zanim w kogoś nie trafi. — Nanny, puść mnieee! — Graver, prosiłam cię już trzy razy, żebyś przestał. Wiesz co, pobawimy się w „widzę coś”. Widzę coś zielonego. Akurat widzę implanty policzkowe. Grayer szamocze się w wózku, żeby dosięgnąć prawego kółka, na którym zacisnęłam dłoń w charakterze hamulca. Czerwienieje na twarzy i widzę, że za chwilę wybuchnie. Zabrała go do fotografa na sesję zdjęć portretowych zaraz po przedszkolu i odtąd przez cały czas zajmowaliśmy się sprawunkami związanymi z przyjęciem. Rano był w przedszkolu, przez całe popołudnie musiał się uśmiechać, a potem przez cały czas był zapięty pasami, więc nie można go winić, że jest u kresu wytrzymałości. — No, spróbuj. To wcale nie takie łatwe. Widzę coś zielonego. Założę się, że nie zgadniesz. Trzymam kółko wózka coraz silniej, podczas gdy on rzuca się do przodu na uchwyt. Pasy utrudniają mu ruchy, ale on nie daje za wygraną. Ludzie stojący w pobliżu nas odsuwają się tak daleko, jak tylko się da w takim tłumie. Do twarzy mam przyklejony uśmiech, mimo że palce zaciśnięte na kółku zostały już niemal wprasowane w wykładzinę dywanową. Czuję się trochę jak James Bond trzymający w dłoniach tykającą bombę zegarową. Oceniam możliwe drogi ucieczki do mniej eksponowanego miejsca na zbliżający się napad złości. Pięć... cztery... trzy... dwa... — CHCĘ STĄD WYJŚĆ! — Grayer rzuca się do przodu, akcentując każde słowo. — X? Pani X? Proszę podejść do stanowiska numer osiem. Dziewczyna w moim wieku (z którą bez zastanowienia zamieniłabym się miejscami) daje znak dłonią pani X, żeby poszła za nią do długiego rzędu mahoniowych biurek za zakrętem korytarza. — PUŚĆ MNIE! Chcę wyjść! Nie chce — się bawić! Nie chcę wózka! Pani X zatrzymuje się przed zakrętem, zasłaniając dłonią mikrofon telefonu. Odwraca się do mnie, rozpromieniona, i szepcze, wskazując na Grayera: — On komunikuje. Komunikuje swoje granice! — Oczywiście — odpowiadam, sięgając ku paskom, żeby je poluzować, zanim chłopiec zrobi sobie krzywdę. Gdy pani X znika w ciemnoniebieskim korytarzu, wyprowadzam naszego Grayera — Komunikatora na klatkę schodową, gdzie będzie mógł zakomunikować swoje granice, gdy tymczasem nowy zegarek taty zostanie potraktowany z należytą uwagą. Nanny Pracownicy firmy cateringowej przyjdą dziś po południu ustawić stoły, więc dopilnuj, żeby Grawer nie kręcił się im pod nogami. O miejscach gości przy stołach zadecyduje osobiście szef oddziału z Chicago. Pomyślałam sobie czy nie mogłabyś czegoś upichcić dla Grawera na kolację, bo wrócę do domu dopiero koło ósmej. Uwielbia Coquilles ST. Jacques. Mamy chyba w lodówce trochę buraczków. Nie powinnaś z tym mieć kłopotów. Do zobaczenia ósmej. Nie zapomnij też zrobić dla Grayera plansz do nauki. Wielkie dzięki! Coquilles że co? A co by się stało, gdybym mu podała hamburgera z serem i brokułami? Rozpaczliwie poszukując książki kucharskiej, otwieram tekowe drzwiczki szafek kuchennych, starając się nie zostawić odcisków palców na laminowanych ściankach, lecz nie ma tam ani jednej, ani śladu „Radości kucharzenia” czy „Srebrnego podniebienia”. Ponieważ pracowałam kiedyś w okresie bożonarodzeniowym w domu towarowym „Williams-Sonoma”, szacuję, że posiada sprzęt kuchenny o wartości co najmniej 40 tysięcy dolarów, który wygląda, jakby dopiero co został rozpakowany. Począwszy od robionej na zamówienie kuchenki La Comue Chateau z piekarnikami elektrycznym i gazowym, z których najtańsza kosztuje 15 tysięcy, do pełnego zestawu miedzianych garnków firmy Bourgeat za 1912 dolarów, wszystko jest najwyższej jakości. Lecz jedynym sprzętem, jaki wygląda na używany, jest ekspres do kawy Capresso C3000, po 2400 za sztukę. Niestety, nawet za te pieniądze nie dostaje się na wyposażeniu mężczyzny Wiem, bo pytałam. Otwieram wszystkie szafki, wszystkie szuflady, starając się zapoznać z całym sprzętem, zupełnie jakby wzięcie do ręki każdego noża firmy Wüsrhof miało mi zdradzić sekret przyrządzenia St Czegoś, co mam podać dziecku na kolację. Moje poszukiwania przepisów prowadzą mnie do gabinetu pani X, w którym nie znajduję nic oprócz katalogu domu wysyłkowego Neiman Marcus z zakładkami oraz Connie, gospodyni X-ów, która na kolanach szczoteczka do zębów czyści gałkę do drzwi. — Przepraszam, nie wiesz, gdzie pani X trzyma książki kucharskie? — pytam. — Pani X nie je i nie gotuje. — Z tymi słowy Connie zanurza szczoteczkę w puszce z pastą. — Kazała ci gotować na przyjęcie? — Nie, tylko kolacje dla Grayera... — Nie wiem, skąd ten cały ambaras z przyjęciem. X nie znosi, żeby przychodzili tu ludzie. Odkąd tu mieszka, były może ze trzy proszone kolacje. — Kiwa głową, zmyślnie czyszcząc okolice dziurki od klucza. — W drugim pokoju gościnnym są jakieś książki — sprawdź tam. — Dzięki. Kontynuuję przemierzanie przepastnych pomieszczeń, jednego po drugim, aż wreszcie docieram do pokojów gościnnych. Przeglądam tytuły na sięgającym sufitu regale: Dlaczego powinnaś mieć dziecko? Stresy a mit płodności Piersi należą też do ciebie: Nowy poradnik dla karmiących Prędzej czy później wszyscy śpimy sami: Jak pomóc dziecku przetrwać noc Ząbkowanie bez bólu Zen chodzenia — Każda podróż rozpoczyna się od pierwszego kroku Nocnik dla opornych Korzyści metody Suzukiego dla rozwoju lewej półkuli mózgowej twojego dziecka Ekologiczna dieta dla twojego malucha Jak zmaksymalizować zdolności czterolatka Jak skutecznie zaprezentować dziecko — rozmowa przed przyjęciem do szkoły Jak przebrnąć przez labirynt przyjęć do szkoły — uda się czy się nie uda? ... I wszystko, co tylko można sobie wyobrazić, w ten sam deseń, wypełnia regał aż do: Dzieci z miasta potrzebują zieleni: Korzyści z nauki w szkole z internatem Egzaminy SAT: wiano twojego dziecka na resztę życia Stoję w milczeniu z otwartymi ustami, zapominając na całą chwilę o Coquilles i o buraczkach. Ojej. * — Poważnie obawiam się, że wylecisz ze studiów i do końca życia będziesz ludziom przyrządzała kolacje! To ostatnie ostrzeżenie, Nan. Jeżeli mnie pamięć nie myli, najęłaś się u tej kobiecy jako opiekunka do dziecka. I to wszystko, prawda? Czy płaci ci coś więcej za dodatkowe obowiązki? — Nie, mamo. To nie jest dobry moment na tego rodzaju... — Powinnaś przyjść chociaż na jeden dzień do jadłodajni w schronisku. Żebyś zobaczyła wszystko z właściwej perspektywy. — Dobrze, ale to nie jest dobry moment... — Przynajmniej pomogłabyś ludziom, którym to naprawdę jest potrzebne. Może powinnaś zatrzymać się na chwile, zajrzeć do swojego wnę... — MAMO! — Przyciskam brodą słuchawkę do ramienia, a oswobodzoną ręką odsuwam z palnika garnek z gotującymi się burakami, — Na razie nie mogę zajrzeć do swego wnętrza, bo dzwonie tylko po to, żeby się dowiedzieć, jak przygotować coquilles cośtam, na miłość boską! — Pomagam ci — mówi Grayer, a jego mała dłoń wędruje po kuchennym blacie w stronę noża do obierania jarzyn, który przed chwilą odłożyłam. — Pa, muszę kończyć. Rzucam się w stronę noża, posyłając na podłogę dwadzieścia małży. — Super! Jest jak na plaży, Nanny! Nie zbieraj ich, zostaw je tak. Lecę po wiaderko. Wybiega z kuchni, a ja wrzucam nóż do zlewu i przykucam, żeby zebrać muszle. Biorę jedną, potem drugą, ale gdy staram się chwycić trzecią, pierwsza wyskakuje mi z ręki i ląduje wprost pod szarymi szpilkami z wężowej skóry. Szybko podnoszę głowę i widzę w drzwiach rudowłosą kobietę w popielatym kostiumie. Grayer przybiega w podskokach z wiaderkiem do piasku w dłoni, lecz zamiera za plecami kobiety, gdy dostrzega mój wyraz twarzy. — Przepraszam, czy mogę pani w czymś pomóc: — Wstaję i gestem daje znak Grayerowi, żeby podszedł do mnie. — Tak — odpowiada. — Jestem tutaj, żeby porozsadzać gości. Wolnym krokiem wchodzi do kuchni, zdejmując apaszkę od Hermesa i zawiązując ją na uchwycie popielatej dyplomatki z monogramem Gucciego. Klęka, żeby podnieść muszle, i odwraca się, żeby podać ją Grayerowi. — Zgubiłeś to: — pyta. Grayer patrzy na mnie. — Wszystko w porządku, Grover — uspokajam go i odbieram małża. — Jestem Nanny. — Lisa Chenowith, prowadzę oddział w Chicago. A ty pewnie jesteś Grayer — mówi, kładąc na podłodze dyplomatkę. — Pomagam — mówi, zbierając do wiaderka resztę owoców morza. — Mnie też przydałby się pomocnik. — Uśmiecha się do niego. — Rozglądasz się za nową pracą? — Pewnie — mamrocze Grayer do wiaderka. Wrzucam muszle na cedzak i wyłączam kuchenkę. — Za minutkę zaprowadzę panią do jadalni. — Gotujesz na przyjęcie? — pyta, wskazując gestem na zlew załadowany patelniami. — Nie, przygotowuję mu kolację — odpowiadam, odskrobując przypalone buraki ł dna rondla. — To nikt nie pamięta już o maśle orzechowym z dżemem? — śmieje się i kładzie dyplomatkę na stole. — Nanny, chce masło orzechowe z dżemem. — Przepraszam, nie chciałam wywołać rewolucji — tłumaczy. — Grayer, jestem pewna, że cokolwiek ugotuje ci Nanny, będzie bardzo smaczne. — Racja, masło orzechowe z dżemem. Świetny pomysł — mówię, wyciągając masło z lodówki. Posadziwszy Grayera w jego wysokim krześle przy stole, prowadzę ją do jadalni, w której długi stół z drewna orzechowego zastąpiły trzy okrągłe. — No, no — mamrocze, idąc za mną. — Kazała wszystko przygotować cały dzień wcześniej. Musiało ją to kosztować grube tysiące. Obie przyglądamy się pachnącym lawendą obrusom, ozdobionym lśniącymi srebrnymi sztućcami, połyskującym kryształem i talerzami ze złotymi obwódkami. — Jaka szkoda, że mnie tu nie będzie. — Nie.: — Pan X chce, żebym wróciła do Chicago. — Uśmiecha się do mnie, potem skupia uwagę na reszcie pokoju, podziwiając obraz Picassa nad kominkiem i płótno Rothka nad kredensem. Idę za nią do salonu, potem do biblioteki. Dokładnie ogląda każdy z pokojów, jakby wyceniała je przed zbliżającą się aukcją. — Piękne — mówi, gładząc paltami draperie z surowego jedwabiu — ale trochę zbyt krzykliwe, nie uważasz? Jako że nie jestem przyzwyczajona, by ktoś pytał mnie o zdanie w tym domu, długo szukam właściwych słów. — Mhm... Pani X ma bardzo zdecydowany gust. Ale skoro jest pani tutaj, czy mogłaby mi pani powiedzieć, czy to dobrze wygląda? — pytam, schylając się za biurko pana X, żeby wyjąć torebkę z prezentami. — Co to jest? — pyta, odgarniając włosy z twarzy, by zajrzeć do środka. — Torebka z prezentami dla gości. Zapakowałam je dziś rano, ale nie jestem pewna, czy dobrze wszystko zrobiłam, bo nie mogłam znaleźć dobrej bibuły, a wstążki, którą chciała pani X, nie mieli już w sklepie... — Nan: — przerywa mi. — Czy coś się pali? — Proszę? — pytam zaskoczona. — To są tylko torebki z prezentami. Dla paru starych pierdołów. — Śmieje się. — Jestem pewna, że są bez zarzutu. Wyluzuj się. — Dziękuję, ale wydawało mi się, że to dość ważne. Spogląda za mnie na półkę pełna rodzinnych zdjęć. — Skonsultuję się jeszcze z biurem i wypiszę wizytówki na miejsca przy stole. Czy pani X niedługo wraca? — Dopiero o ósmej. Podnosi słuchawkę i pochyła się nad mahoniowym biurkiem, żeby przyjrzeć się oprawionemu w ramkę zdjęciu pana X z Grayerem siedzącym mu na plecach na tle narciarskiego stoku. — NAN-NY, JUŻ SKOŃ-CZYYY-ŁEM! — Dobrze, proszę mi powiedzieć, gdyby pani czegoś jeszcze potrzebowała — mówię od drzwi, a ona zdejmuje klips z czarną perłą i wybiera numer. — Dziękuję! — mówi bezgłośnie i unosi kciuk. Nanny, Z zasady nie lubię, żeby Grayer jadł zbyt wiele węglowodanów przed pójściem spać. Dzisiaj zostawiłam w kuchni odmierzone dla niego porcję jedzenia na cały dzień. Proszę, pogotuj na parze buraki, jarmuż i kalarepę przez dwanaście minut, na pewno wszystko będzie w porządku. Staraj się także nie wchodzić w drogę firmie cateringowej. Chciałabym, żebyś nakarmiła Grayera Grawera jego pokoju. Nie jest też wykluczone, że będę musiała pokazać pokój gościom więc chyba najlepiej będzie, jeżeli weźmiecie talerze i zjecie w jego łazience, żeby nie nabrudził. PS. Liczę, że zostaniesz z Grayerem dopóki nie zaśnie i dopilnujesz, żeby nie przeszkadzał podczas kolacji. PPS Chciałabym, żebyś jutro odebrała kostium halloweenowy dla Grayera. — Martini, bez dodatków i bez oliwki. Rozgotowując na parze warzywa dla Grayera na jednolitą papkę, oparzyłam sobie ręce i niemal poparzyłam Grayera, potem musiałam jeść kolację na jego desce klozetowej, więc rzeczywiście mam po czym się odprężyć. Poprawiam się na stołku barowym, zastanawiając się, czy przypadkiem nie mogłabym pracować dla tej rudej z Chicago — przeprowadzić się do Illinois, spróbować sil w bankowości inwestycyjnej i spędzać dni, przygotowując jej kanapki z masłem orzechowym i dżemem. Sięgam do torebki po kopertę z wypłatą i wyjmuję dwudziestkę dla barmana. W tym tygodniu koperta jest grubsza. Liczę — ponad trzysta w gotówce. Zdaję sobie sprawę, że jestem wypompowana i jak tak dalej pójdzie, to chyba zacznę czegoś nadużywać, ale plusem trzy razy dłuższej pracy, niż się umówiłyśmy, jest trzy razy więcej pieniędzy. Dopiero drugi tydzień miesiąca, a już zarobiłam na czynsz. I jeszcze te spodnie z czarnej skóry, na które już od dawna mam chrapkę... Po prostu potrzebuję pół godziny spokoju przed powrotem do domu, do Charlene i jej kosmatego chłopaka-pilota. Nie chcę z nikim rozmawiać, nie chcę nikogo słuchać i zdecydowanie nic mam zamiaru gotować. To znaczy, nie podoba mi się to, że kudłaty zostaje na noc w garsonierze, którą wynajmuję z koleżanką. To nie w porządku. Bardzo nie w porządku. Liczę dni do chwili, kiedy rozpiszą go na loty do Azji. — Zajebista zabawka, nie? — jasnowłosy blondas ubrany od stóp do głów w ekskluzywne ciuchy od Brooks Brothers pokazuje kolegom nowego palmtopa przy stoliku w kącie. Typowe. Bar Dorriana i jego młodocianą klientelę omijani zwykle szerokim tukiem, jak pierdnięcie skunksa. Ale jest przynajmniej po drodze do domu, barman robi znakomite martini i naprawdę musiałam się trochę wyluzować. Poza sezonem jest tu bezpiecznie, bo wszyscy wracają do szkoły. Naliczyłam pięć białych bejsbolówek pochylonych nad nową zabawką kolegi. Mimo że są dopiero w koledżu, wszyscy mają telefony komórkowe takiego czy innego rodzaj u, zwisające z pasków w stylu yuppie. Lata lecą, sztruksowe kurtki z lat siedemdziesiątych ustąpiły miejsca postawionym kołnierzykom z lat osiemdziesiątych, kraciastym koszulom z lat dziewięćdziesiątych i gore teksowi nowego tysiąclecia, lecz ich mentalność pozostaje niezmieniona, jak tutejsze obrusy w czerwoną kratę. Jestem tak zaciekawiona, że automatycznie podążam za wzrokiem chłopców, gdy jak na komendę odwracają się stronę drzwi. W taki dzień, któż inny mógłby wejść, jak nie moje Ciacho z Harvardu, sans chapeau blanc. A do tego widać, że ich zna. O rany! Biorę spory łyk martini, a jego wyobrażenie, jakim do tej pory się delektowałam — lekarza, niosącego pomoc dzieciom z Tybetu — przemienia się w wizję ubranego w garnitur bywalca nowojorskiej giełdy. — Dobre? Smakuje ci? — O Boże, jeden z nich staje obok mnie. Ruszajcie się chłopaki, zmykajcie stąd. — Co? — pytani, zauważając napis na jego czapce: KOGUT w ten sposób drużyna bejsbolowa Południowej Karoliny dumnie obwieszcza swoja nazwę światu trzycalowymi czerwonymi literami. — Maaartiiiniii. Trochę za mocne, nie uważasz? — mówi, przysuwając się za blisko, po czym krzyczy mi nad głową: — Hej, chłopaki! Co jest? Ruszcie dupy i pomóżcie z drinkami! — Cześć, dziewczyno Grayera. — Ciacho z Harvardu uśmiecha się do mnie szeroko. Pamięta! Nieźle, Nanny. Giełda, tak, giełda! Ale trudno nie zauważyć względnego braku gadżetów przy jego lewisach. — Miło mi donieść, że został znokautowany i wyliczony po jednorazowym przeczytaniu Księżycowej dobranocki. — Uśmiecham się do niego mimo woli. — Mam nadzieję, że Jones nie pieprzy za dużo. — Jones zgina się wpół, tak śmieszy go niezaplanowana dwuznaczność tych słów. — Czasem jest nie do zniesienia — mówi harwardczyk, rzucając Jonesowi złowrogie spojrzenie. — Hej, dosiądź się do nas. — Jestem dosyć zmęczona. — Proszę cię, tylko na jednego, szybkiego. Mierzę sceptycznym wzrokiem grupę, ale decyduję się jednak, kiedy grzywka opada mu na oczy przy podnoszeniu kufli. Idę za nim do stolika. Chłopcy przesiadają się, robiąc dla mnie miejsce. Następuje runda hałaśliwych powitań, podczas których jestem zmuszona uścisnąć każdą z lepkich, spoconych dłoni wyciągających się ku mnie zza stolika. — Dawno go znasz? — pyta jedna bejsbolówka. — Bo my wszyscy znamy się ho-ho... — Od stu lat. Kiwają głowami, zupełnie jak dziobiące kurczaki, powtarzając „od stu lat” chyba z tysiąc razy. — Wydaje im się, że mamy po sto lat — chłopak z Harvardu mówi cicho, odwracając się do mnie. — Jak leci w pracy? — W pracy! — jedna z bejsbolówek nadstawia uszu. — Gdzie pracujesz? — Jesteś analityczką? — Nie... — Modelką? — Nie, jestem niańką. — Widać, że poruszyła ich ta wiadomość. — Stary — mówi jeden z chłopaków, poklepując po plecach mojego C.H. — Nigdy nam nie mówiłeś, że znasz niaaanię. Z ich obleśnych uśmiechów wnoszę, że właśnie obsadzili mnie w każdym znanym sobie filmie pornograficznym z niańką w roli głównej, jakie obejrzeli w piwnicy bractwa studenckiego. — No więc — zaczyna ten najbardziej pijany — stary bardzo napalony: — Zagiął na ciebie haka? — Nno nie, nie widziałam go jeszcze. — A matka? Bardzo napalona? — pyta inny. — Nie, nie sądzę... — A dzieciak? Jest napalony? Dobierał się już do ciebie? — mówią teraz jeden przez drugiego. — Ma cztery lata, więc... — W tonie ich głosu wyczuwam twardość, która rozprasza wszelkie pozory dobrodusznej zabawy7. Odwracam się w stronę dżentelmena, który mnie tutaj przywiódł, lecz on zastygł w bezruchu, zaczerwieniony, z brązowymi oczyma spuszczonymi w dół. — A ojcowie w ogóle bywają napaleni? — Fajnie było, ale muszę już iść. Przepraszani bardzo... — Wstaję. — No wiesz? — Jones przygważdża mnie wzrokiem. — Chcesz nam wmówić, że nie bzykałaś żadnego ze starych? Puszczają mi nerwy. — Co za oryginalność. Chcecie wiedzieć, kim są ojcowie? To wy, tylko że za parę lat. I nie bzykają nianiek. Nie bzykają nawet swoich własnych żon. Bo są grubi, łysi, nie mają ochoty i chleją, bo muszą, nie dlatego, że chcą. Więc bawcie się dobrze, chłopaki. Bo te dobre czasy zaraz będą tylko wspomnieniem. Nie, dziękuję, nie musicie wstawać. Serce wali mi jak miotem, kiedy biorę sweter, torebkę i wschodzę. — Hej, poczekaj! — C. H. dopada mnie, gdy przebiegam na drugą stronę ulicy. Odwracam się i mam nadzieje, że powie mi, iż wszyscy są w ostatnim stadium raka i że ich ostatnim życzeniem było postraszyć mnie trochę. — Posłuchaj, to było tylko takie bezmyślne gadanie. — Więc jednak nie powie. — Aha — kiwam głową. — To do każdej dziewczyny tak się odzywają? Czy tylko do tych, które pracują w ich domach? Krzyżuje ramiona i kuli się z zimna. — To tylko koledzy z liceum. Prawie w ogóle się nie spory... Wychodzi ze mnie Zła Czarownica. — Wstydziłbyś się. — Są po prostu pijani... — mamrocze. — Nie. To po prostu dupki. Spoglądamy na siebie, a ja czekam, żeby coś powiedział, ale wydaje się sparaliżowany. — No cóż — mówię wreszcie. — Miałam ciężki dzień. Nagle czuję się zupełnie wyczerpana i zaczyna mi dolegać oparzona dłoń. Odchodzę i zmuszam się do tego, żeby nie obejrzeć się za siebie. Nanny. Przyjęcie wypadło wspaniale. Bardzo i dziękuję za pomoc. Te szpilki chyba jednak, nie bardzo na mnie pasują, a panu X nie podoba się kolor. Jeżeli na ciebie byłyby dobre, weź je sobie, a jak nie, to zanieś do sklepu z używanymi rzeczami Encore na rogu Madison i Osiemdziesiątej Czwartej Ulicy. Mam u nich otwarte konto. Przy okazji, czy widziałaś gdzieś kryształową ramkę Lalique, która stała na biurku pana X? Było w nim zdjęcie Grayera z ojcem w Aspen. Chyba gdzieś się zawieruszyło. Mogłabyś zadzwonić do firmy cateringowej i sprawdzić, czy przypadkiem nie zabrał jej ktoś od nich. Będę odpoczywać w salonie Blise, więc wyłączam telefon na całe popołudnie PRADA! PRADĄ. Tak jak Madonna. Tak jak w „Vogue”. Patrzcie wszyscy, wy ubrani w khaki golfiści z pagerami, z „Wall Street Journal” pod pachą, wy słuchający gangsta hip-hopu, uwielbiający Howards Sterna, w kaszkietach tyłem do przodu, wy aroganckie dupki! Nana niepokoiła go także jeszcze w inny sposób. Miał czasami niejasne uczucie, że nie ma ona dla mego dostatecznego podziwu. Przygody Piotrusia Pana ROZDZIAŁ TRZECI Noc forsiastych trupów Po drodze z przedszkola Grayer i ja kupujemy kilka małych dyń do dekoracji domu na Halloween, jednak wracamy na czas, żeby zdążyć podpisać rachunek za dostawę na kwotę ponad czterech tysięcy dolarów. X nie posiadając się ze zdumienia, patrzymy, jak posłaniec wnosi przez kuchenne drzwi dwie prawie dwumetrowe paki i zostawia w głównym holu. Po lunchu bawimy się w zgadywankę „Co jest w tej paczce”. Grayer uważa, że pies, goryl, ogromna ciężarowa i mały braciszek. Ja stawiam na antyki, nowe wyposażenie łazienki i małą klatkę dla Grayera (chociaż to ostatnie spostrzeżenie zachowuję dla siebie). O czwartej piętnaście powierzam Grayera zręcznym dłoniom nauczycielki fortepianu i wracam, jak mi polecono, o piątej. Na imprezę halloweenową, która ma się odbyć w biurze pana X, ubrałam się jak normalna dorosła osoba, w nowe skórzane spodnie i używane bury od Prądy. Wchodzę do mieszkania i staje twarzą w twarz z pudłem i rozgorączkowaną panią X, która bezskutecznie stara się otworzyć je nożem rzeźnickim i przetykaczem do toalet. — Mam wezwać portiera? — pytam, ostrożnie ją omijając. — Powinien mieć łom. — O Boże, zawołaj go zaraz — dyszy z miejsca, w którym przykucnęła na podłodze. Idę do kuchni i wzywam portiera przez interkom. Portier obiecuje przystać mechanika. — Już idzie. A co, mhm, jest w tych paczkach? Pani X dyszy i sapie, mocując się z paką. — Zamówiłam... uch!... kopie kostiumów Mufasy i Sarabi... a niech to szlag trafi! Z broadwayowskiej produkcji musicalu Król Lew... Ojej! — Czerwienieje na twarzy. — Na tę kretyńską imprezę. — Super! To naprawdę fantastyczne! Gdzie Grayer? — pytam ostrożnie. — Czeka, żebyście oboje mogli się przebrać! Musimy się pospieszyć, musimy wszyscy być gotowi na szóstą! Wszyscy? Dzwoni dzwonek do drzwi, więc odwracam się i z wolna idę w stronę pokoju Grayera, w którym, na szczęście, udało mu się ukryć przed uzbrojoną po zęby matką. Z niepokojeni otwieram drzwi do pokoju chłopca i widzę niejeden, lecz dwa kostiumy Teletubisiów unoszące się nad łóżkiem Grayera jak częściowo sflaczałe balony po paradzie na Święto Dziękczynienia — O Boże! Ona chyba żartuje. — Nanny, będziemy do siebie pasować! Gdybym rzeczywiście chciała przebierać się w takie dziwaczne kostiumy, zarabiałabym znacznie większe pieniądze niż tutaj. Z długim westchnieniem zaczynani wciskać Grayera w żółty kostium, starając się go przekonać, że to tak, jakby miał na siebie założyć piżamę, tylko bardziej pękatą. Słyszę, jak pani X biega po mieszkaniu. — Czy mamy jakieś obcęgi? Nanny, widziałaś obcęgi? Kostiumy są przykręcone do paki drutami! — Przykro mi, ale nie! — krzyczę w kierunku, z którego dochodzi głos stale zmieniający miejsce, jak karetka na sygnale. Łup. Chwilę później pani X wpada do pokoju przerażona, w kostiumie przypominającym lepiankę. — Czym mam do tego zrobić makijaż? Czym mam do tego zrobić makijaż? — Może coś neutralnego? Może tę ładną szminkę, którą umalowała się pani kiedyś na lunch? — Chodzi mi o coś innego, o coś bardziej... prymitywnego. Zupełnie zbity z tropu Grayer patrzy na matkę szeroko otwartymi oczyma. — Mamusiu, to twój kostium? — Mamusia jeszcze nie skończyła się przebierać, kochanie. Niech Nanny zrobi ci makijaż, a potem pomoże mnie. — Z tymi słowy wybiega. Pani X kupiła nam farbę do twarzy Cray-Pas, żebyśmy mogli przeobrazić się w Inky Biinky i Tiggy Wiggy, czy jak one się tam nazywają. Ale kiedy zaczynam malować Grayerowi twarz, strasznie go to łaskocze. — Laa-Laa, Nanny. Jestem Laa-Laa. — Podnosi ubrane w mitenki dłonie do nosa. — Ty jesteś Tinky-Winky... — Grover, proszę cię, nie dotykaj już twarzy. Staram się umalować cię tak, żebyś przypominał Teletubisia. Lepianka znów pojawia się w drzwiach. — Ojej, jak on wygląda?! Co ty robisz? — Bez przerwy ściera sobie makijaż. Patrzy na niego z góry, spod drżących źdźbeł trawy. — GRAWERZE ADDISONIE X NIE DOTYKAJ TWARZY! — i znów znika. Usta wykrzywiają mu się w podkówkę — już nigdy, przenigdy nie będzie mógł dotknąć swojej twarzy. — Świetnie wyglądasz. Grover — mówię miękko. — Szybciutko skończymy cię malować, dobrze? Kiwa głową i nastawia mi policzek, żebym mogła dokończyć. — Jak to idzie — naguma matoto? — krzyczy pani X z holu. — Hukana matata! — odkrzykujemy oboje. — Właśnie! Dziękuję! — odpowiada. – Hukana matata, hukana matata. Odzywa się natarczywy dzwonek telefonu. Słyszę, jak rozmawia z aparatu w holu, starając się zachować spokój. — Halo? Tak, kochanie. Jesteśmy już prawie gotowi... Ale ja... Dobrze, ale mam te kostiumy, które chciałeś... Nie, rozumiem... Dobrze, zaraz schodzimy. Słychać wolne kroki na marmurowej podłodze zmierzające w stronę skrzydła zamieszkanego przez Grayera, potem dziwaczne nakrycie głowy znów pojawia się w szparze w drzwiach. — Tatuś się spóźni, wpadnie po nas za dziesięć minut i odbierze nas na dole, dobrze: Za dziewięć minut zbiórka w głównym holu. Dziewięć minut (wślizgiwania się w okropny ciężki kostium liliowego cudaka i smarowania skon’ białą tłustą mazią), po czym zbieramy się wokół drewnianych szkieletów pudeł w holu — mała żółta Laa-Laa, ogromny liliowy dupek (ja) i pełna godności pani X w spodniumie od Jil Sander. — Będzie mi za ciepło w tych norkach — mówi, poprawiając mi kaptur, żeby fioletowy trójkąt rozmiaru pudełka do butów sterczał „prosto”. Dwóch portierów potrzeba do tego, żeby wepchnąć mnie do limuzyny X-ów, prosto pod nogi pasażerów. Gramolę się na siedzenie, a kierowca zapuszcza silnik. — Gdzie moja wizytówka? — pyta Grayer, gdy odjeżdżamy od krawężnika. Nie wiem, czy to z powodu warstwy neoprenu na uszach, czy z powodu tego, że jestem w szoku, głos Grayera wydaje się dochodzić do mnie z bardzo daleka. — Wizytówka! Gdzie jest moja wizytówka?! Gdzieee! Zaczyna kołysać się w przód i w tył, jak wańka wstańka, na siedzeniu limuzyny, które zajmujemy razem naprzeciwko jego rodziców. — Nanny! — ton pani X włącza mnie z powrotem. — Grayer, powiedz Nanny, co czujesz. Wykręcam ciało na skórzanym siedzeniu w stronę Grayera, ponieważ fioletowy balon wokół głowy uniemożliwia mi widzenie kątem oka. Tak, słucham? Chłopiec ma czerwoną twarz pod makijażem i brakuje mu tchu. Zaciska oczy i wyje: — NANNY! NIE MAM MOJEJ WIZYTÓWKI! O Boże. — Nanny, Grayer zawsze musi mieć tę wizytówkę przypiętą do ubrania... — Bardzo mi przykro. — Przesuwam się w jego stronę. — Grayer, przepraszam. — Moja wizytówka! — buczy. — Hej, dosyć tego — nakazuje głęboki, bezcielesny głos. Panie X, nareszcie się spotykamy. Cała limuzyna wstrzymuje oddech. Ten tajemniczy człowiek, który do tej pory wymykał się mnie i, śmiem twierdzić, także reszcie moich towarzyszy podróży przez ostatnie dwa miesiące, zasługuje na pełną stop-klatkę. Siedzi naprzeciw mnie w ciemnym garniturze i bardzo drogich butach. W rzeczywistości siedzi naprzeciw gazety, „Wall Srreet Journal”, która zasłania całą resztę ciała, aż do lśniącego wysokiego czoła podświetlonego lampką u sufitu. Pod uchem zaklinowany ma telefon komórkowy, którego chyba tylko słucha. „Hej, dosyć tego” to jego pierwsza wypowiedź od czasu, kiedy wsiedliśmy. Lub, jak w moim przypadku, zostaliśmy wepchnięci do środka. Usadowiony za gazetą, jest bez wątpienia prezesem zarządu całej rodziny. — Jaka wizytówka? — pyta gazety. Pani X patrzy sugestywnie na mnie, z czego domyślam się, że uspokojenie Grayera wchodzi w zakres moich obowiązków, które oscylują gdzieś pomiędzy średnim szczeblem zarządzania i sprzątaniem. Skręcamy więc w prawo w Madison i wracamy pod numer 721. Portierzy są wniebowzięci, mogąc pociągnąć mnie za ręce i nogi, żebym wydostała się z limuzyny. — Poczekajcie tu — mówię, gdy staję pewnie na nogach. — Wracam za minutę. Wydostaje, się na górę, spędzam dziesięć zziajanych minut, przetrząsając pokój Grayera, co zmusza mnie do ponownego pomalowania twarzy, znajduję wizytówkę w koszu z brudną bielizna i jestem gotowa do tańca (może bardziej do zataczania się). Drzwi windy otwierają się i kto za nimi stoi? Oczywiście, C.H. Ma totalny opad szczęki. No nie, tylko nie to. Żeby się tak zapaść pod ziemię. — Co? Nigdy nie widziałeś kostiumu na Halloween? — .stroszę się groźnie, poruszając się niezgrabnie z wysoko uniesioną głową. — Nie! To znaczy... jest dopiero dwudziesty trzeci października, ale w sumie... — I co z tego? — Hmm — stęka. — Tak, widziałem. — Co się stało?! Przecież zwykle nie zapominasz jeżyka w gębie. — Manewruję tak, żeby stanąć twarzą do ściany. Oczywiście w skrzynce o wymiarach pięć na siedem stóp udaje mi się obrócić tylko o jakieś dwa stopnie. Przez chwilę milczy. — Posłuchaj, naprawdę bardzo cię przepraszam za tamten wieczór. Kiedy sobie popiją, zachowują się jak dupki. Wiem, że to nie jest żadne wytłumaczenie, ale to starzy koledzy z liceum... — No i? — zwracam się do ściany. — I... — wydaje się zaskoczony. — Nie powinnaś mnie oceniać po jednej pijanej nocy u Dorriana. Odwracam się teraz, żeby stanąć przodem do niego. — Ładna mi noc, kiedy twoi koleżkowie, z którymi się znasz „od stu lat”, właściwie nazwali mnie dziwką. Posłuchaj, czasami zdarza mi się bywać w towarzystwie kolegów, których zachowanie nie całkiem mi odpowiada, ale tylko do pewnego czasu. Jeżeli mieliby w planach zbiorowy gwałt, z pewnością bym wyraziła swoje zdanie! — No. — No co? — No, jak na kogoś, kto nie lubi słuchać pochopnych sądów o sobie, twoje podejście trąci trochę hipokryzją, skoro osądzasz mnie tak szybko tylko na podstawie ich zachowania. — W porządku, masz rację. — Biorę głęboki oddech i próbuję wyprostować się na pełną wysokość. — Pozwól mi wyjaśnić. Osądzam cię po fakcie, że nie odezwałeś się wtedy ani słowem, że nie kazałeś im się zamknąć. Patrzy na mnie. — Okej, powinienem był coś powiedzieć. Przykro mi, że wszystko wymknęło się spod kontroli. — Zakłada kosmyk włosów za ucho. — Umów się ze mną na dziś wieczór i pozwól, żebym ci to wynagrodził. Będę z kolegami ze studiów, to całkiem inna paczka, daję słowo. Drzwi windy rozsuwają się. Kobieta w kaszmirowym szalu i jej wypielęgnowany pudel spoglądają na mnie ze złością, bo swoim kostiumem zajęłam całe wolne miejsce w środku. Drzwi zasuwają się. Orientuję się, że zostały mi tylko dwa piętra na wyrażenie zgody — Sam widzisz, że właśnie wybieram się na bardzo dekadencką imprezę. — (Jestem trójpalczastej dłoni wskazuję na swój fioletowy tors. — Ale mogę spróbować wpaść przed dziesiątą. — Super! Nie wiem, dokąd się wybierzemy. Myśleliśmy o „Chaosie” albo „The Next Thing”, ale do jedenastej będziemy na pewno w „Nightingale’u”. — Postaram się wyrobić — mówię, mimo że nie jestem pewna, w jakie miejsce z podanej mi listy powinnam zdążyć. Dojeżdżamy na parter. Staram się nadać kaczym krokom choć trochę powabu, pamiętając o podaniu bioder naprzód. Czekam, aż C.H. bezpiecznie znajdzie się za rogiem, ostatni raz pozwałam portierom wepchać mnie za tyłek do limuzyny i ruszamy w drogę. Pewną przyjemność sprawia mi to, że to pani X sama musi pochylić się i przypiąć Grayerowi wizytówkę, bo ma do dyspozycji wszystkie dziesięć palców. — Kochanie, dowiedziałam się, przez kogo Brightmanowie rezerwowali safari... — zaczyna, lecz pan X gestem wskazuje na telefon i potrząsa głową. Żeby nie okazać się gorszą, wyciąga swojego startaca z przypominającej dynię wieczorowej torebki od Judith Leiber i wybiera numer. Miękka, utrzymana w podstawowych kolorach część pasażerów limuzyny siedzi w przedłużającym się milczeniu. — ... wydaje mi się, że ich dekorator po prostu odwalił robotę... — ... przypatrz się liczbom uważnie jeszcze raz... — ... a do tego lilaróż? — ... z odroczoną płatnością? Czy on do reszty zwariował? — ... bambus do kuchni! — ... odkupić dziesięć miliardów przez kolejne trzy lata... Spoglądam na Grayera i dźgam go fioletowym palcem w żółty brzuszek. Podnosi głowę i odwzajemnia gest. Ściskani mu wypchaną filcem nogę, a on w odpowiedzi ściska moją. — Dobrze. — Pan X zamyka klapkę telefonu z głośnym kliknięciem i patrzy na mnie. — Czy w Australii też obchodzicie Halloween? — Mhm, hm, chyba mają coś, to się nazywa Dzień Zaduszny, ale, z tego, co wiem, ludzie chyba nie przebierają się. Dzieci też nie chodzą po cukierki — odpowiadam. — Kochanie — wtrąca pani X. — To jest Nanny. Zastąpiła Caitlin. — Ach tak, oczywiście. Studiujesz prawo? — Chce siedzieć z mamusią! — Krzyczy nagle Grayer. — Grover, zostań ze mną, bo będzie mi smutno — mówię, patrząc pod nogi. — Nie! Teraz chcę siedzieć z mamusią. Pani X patrzy na pana X, który znów schował się za gazetą. — Nie chcemy, żebyś pobrudził mamie ubranie swoim makijażem. Zostań z Nanny, skarbie. Po kilku próbach zmęczony Grayer wreszcie daje za wygraną. Wszyscy czworo siedzimy w milczeniu, a samochód płynie w stronę samego centrum miasta, gdzie zapchane ludźmi i samochodami wąskie uliczki dolnego Manhattanu ustępują miejsca imponującym wieżowcom dzielnicy finansowej. Okolica wydaje się opuszczona, z wyjątkiem pogrzebowej kolejki limuzyn tworzącej się przed wejściem do firmy pana X. Pan i pani X wysiadają. Maszerują prosto do budynku, pozostawiając mnie i Grayera na pastwę losu. Sami próbujemy więc wydostać nasze kuliste ciała z samochodu i na chodnik. — Nanny, powiedz „trzy”, to będę pchał! Powiedz trzy, Nanny, powiedz! Na piecach mam jego małe stopki, a twarzą niemal dotykam chodnika, nic dziwnego więc, że nie słyszy mnie, kiedy krzyczę: — Trzy! Odwracam twarz w lewo i widzę, jak Grayer przykłada usta do szpary w oknie. — Powiedziałaś, Nanny? Mówiłaś? Czuje gorączkową krzątaninę za moimi ogromnymi biodrami. Dolatują mnie strzępki mamrotania wielkiego stratega: — Okej, teraz ja będę Królikiem... a ty Puchatkiem... i... na pewno liczysz? I... jak zjadł ten miód... nie mógł wyjść z norki... Na trzy. Nanny na TRZY! Kto wie, może chłopiec konstruuje procę z serwetek... ŁUP! — Udało mi się! Nanny, udało mi się! Poprawiam kostium, trójpalczastą dłonią szukam jego ręki i z durną, kołyszącym się krokiem, podążamy w stronę wejścia. Pan i pani X uprzejmie zaczekali na nas z windą i wyjeżdżamy na czterdzieste czwarte piętro z jeszcze jedną parą, której dzieci nie mogły przyjść na imprezę, bo „musiały odrobić zadanie domowe”. Wychodzimy z windy. Nagle otacza nas przepastny hol recepcji, którą udekorowano jak w filmie Tima Burtona — marmurowe ściany pokryte są wyciętymi z papieru nietoperzami i imitacją pajęczyny, a sufit tonie w serpentynach, pająkach i szkieletach. W całej recepcji w regularnych odstępach poustawiano stoliki, a na środku każdego pyszni się podświetlona od środka, ręcznie wycinana dynia. Wygląda na to, że dla zapewnienia rozrywki pracownikom firmy zaangażowano wszystkich bezrobotnych aktorów z dwóch sąsiednich stanów. Przy biurku recepcjonistki Frankenstein udaje, że odbiera telefony, Betty Boop z kreskówki dla dzieci roznosi na tacy napoje, a sobowtór Marilyn Monroe wyśpiewuje w kącie życzenia urodzinowe grupce kolegów pana X. Grayer rozgląda się dookoła z lekkim drżeniem, lecz za chwile podchodzi do nas Garfield z tacą kanapek z masłem orzechowym i dżemem. — Weź sobie jedną. Grayer. Nie bój się — zachęcam go. Ma pewne kłopoty, bo jest w rękawiczkach, ale udaje mu się złapać kanapkę. Powoli żuje, przytulony ciasno do moich nóg. Z okna po przeciwnej stronie pomieszczenia roztacza się zapierający dech w piersiach widok na Statuę Wolności. Wydaje mi się, że jestem jedyną osobą, która to docenia, ale jestem jedną z nielicznych nianiek, którym twarzy nie zakrywa kostium. Pomysł pani X na wieczór nie był więc oryginalny, bo wszystkie niańki przebrane są w ogromne wypożyczone kostiumy o średnicy przynajmniej metra. Jeżeli dziecko jest małą Śnieżką, niańka będzie ogromnym krasnoludem, jeżeli dziecko jest małym farmerem, niańka będzie ogromną krową, jeżeli dziecko przebrano za Szczurołapa z Hameln, niańka będzie ogromnym szczurem, jednak w cuglach zwyciężają Teletubisie. Wymieniam blade uśmiechy z dwiema Tinky-Winky z Jamajki. Podchodzi do nas małżeństwo, za którym posłusznie drepczą mały ptaszek Woodstock i duży Snoopy. — Kochanie, wyglądasz wspaniale! — mówi żona do pani X albo do Grayera. — Wesołego Halloween, Jacqueline — odpowiada pani X, posyłając jej pocałunek. Jacqueline, ubrana w maleńki różowy cylinderek do czarnego kostiumu Armaniego, pędzi w stronę pana X. — Mój drogi, nie jesteś przebrany! Co z ciebie za niegrzeczny chłopak! Jej własny ślubny ma na głowie czapkę kapitańską do garnituru w jodełkę. — Jestem przebrany za prawnika — wyjaśnia pan X. — Ale tak naprawdę jestem bankierem inwestycyjnym! — Przestań! — upomina go Jacqueline, chichocząc. — Jesteś taki zabawny! Przygląda się Laa-Laa i Woodstockowi. — Kochane dzieci, powinniście zobaczyć gry — są naprawdę świetne! Patrzę na Snoopy’ego, który garbi się pod ciężarem gigantycznej głowy. — W tym roku wynajęliśmy lepszą firmę. Czwartego lipca organizowała u Blackstone’ów skoki na bungee i koktajl. — Słyszałam, że było cudownie. Mitzi Newmann uzależniła się od skakania. Kazała sobie zainstalować specjalny pomost w Connecticut. Ruszaj, Grayer — zachęca syna pani X. Chłopiec patrzy na makabryczną rzeź niewiniątek i nie wygląda na całkowicie przekonanego, że chce pójść sam bez rodziców. — Ruszaj, stary, a jak będziesz grzeczny, to pokażę ci dyrektorską jadalnie. — Pan X popycha Grayera w moją stronę. — To miejsce, gdzie tata je lunch — wyjaśniam. Biorę go za rękę i razem za parą Fistaszków idziemy do miejsca dla dzieci, które odgrodzone jest małym płotkiem. Bramkę otwiera nam Barbie. — Dobry pomysł — mówię. — Dorośli plątaliby się tylko pod nogami. Całe pięćdziesiąt metrów kwadratowych powierzchni wypełnione jest stolikami do gier i zabaw, które przeważnie polegają na rzucaniu różnymi przedmiotami do celu (ktoś musiał tu trochę przesadzić, myślę, widząc, jak pada na ziemię mały Wielki Ptak z Ulicy Sezamkowej). Szybko zauważam, że w tę okolicę nie zapuszczają się tace z napojami dla dorosłych, i wychylam się za płotek, żeby łyknąć coś dla odprężenia. Co jakiś czas przemyka rodzic, jak kelner, żeby zapytać dziecko, czy dobrze się bawi, i rzucić uwagę w stylu: — Ratunku, prawdziwy duch! Ojej! Boję się! A potem odwraca się do innych i dodaje: — Nie macie pojęcia, ile kosztuje nas ten remont — to niesamowite. Ale Bili koniecznie chciał mieć salę z kinem domowym. Wzruszają ramionami, przewracają oczyma i potrząsają głowami. Pani X przyszła z Sally Kirkpatrick, kobietą, którą poznaję z lekcji pływania Grayera, żeby popatrzeć na Barmana o wzroście trzech stóp, który stara się zetrzeć na proch swoich przeciwników na ringu. Zachodzę je od tyłu, kiedy zbliża się zwykła pora snu Grayera. — Twoja nowa dziewczyna ma świetne podejście do Grayera. Zupełnie nie boi się wejść do wody — mówi pani Kirkpatrick. — Dzięki. Żałuje, że sama nie mogę z nim chodzić, ale we wtorki mani dyżur w Lidze Rodziców, w piątki, są łyżwy, w czwartki francuski, a w środy masaże, chyba należy mi się jeden dzień dla siebie? — Wiem coś o tym, sama też jestem zajęta — w tym roku działam w czterech różnych komitetach. Aha, mogłabym cię namówić na stoisko na Balu Piersi? — Oczywiście. — No więc, co się stało z Caitlin? Twoja nowa dziewczyna nic nie wiedziała. — Sally, to był koszmar. Miałam szczęście, że znalazłam Nanny! Catlin, tak przy okazji, nigdy szczególnie nie przykładała się do obowiązków, ale człowiek toleruje takie rzeczy, no bo wiesz, jakie wkoło urwanie głowy. Ale wreszcie zrobiła się na tyle bezczelna, że prosiła o tydzień wolnego w sierpniu, choć miała wolne pierwsze dwa tygodnie stycznia, kiedy pojechaliśmy do Aspen. — Żartujesz! — Czułam, że chce mnie do cna wykorzystać... — Ryan, to nie fair, to pierścionek Jolanthy — Sally krzyczy na swojego Batmana. — Tak naprawdę nie wiedziałam, co mam robić — kontynuuje pani X, sącząc perriera. — Zwolniłaś ją? — dopytuje się podekscytowana Sally. — Najpierw porozumiałam się z profesjonalnym konsultantem... — Och, z którym? — Z Brianem Swiftem. — Słyszałam, że jest świetny. — Był fantastyczny — pomógł mi spojrzeć na to wszystko z właściwej perspektywy. Wyjaśnił mi, że mój autorytet jako osoby prowadzącej dom został zakwestionowany i że muszę ją kimś zastąpić, żeby jej to uświadomić. — Doskonale. Musisz mi kiedyś dać jego numer. Mam takie kłopoty z Rosaritą. Kiedyś poprosiłam ją, żeby wyskoczyła do miasta po sprawunki w czasie, kiedy Ryan gra w hokeja, a ona na to, że nie da rady, bo uważa, że ma za mało czasu, żeby obrócić. Co ona sobie myśli, że ja nie wiem, ile czasu zabierają zakupy? — Wiem. To okropne. Przecież kiedy dzieci mają zajęcia, one po prostu sobie siedzą i nic nie robią. Za twoje pieniądze. Sama widzisz. — Jesteś już po rozmowach: — pyta Sally. — Jeszcze nie. We wrotek idziemy do Collegiate, ale nie jestem pewna, czy powinien chodzić do szkoły na West Side — mówi pani X. potrząsając głową. -Ale to dobra szkoła. Cieszylibyśmy się, gdyby nasz Ryan się tam dostał. Mamy nadzieję, że zdobędzie dodatkowe punkty za skrzypce. — Grayer gra na fortepianie... Nie miałam pojęcia, że to takie ważne — mówi pani X. — Cóż, zależy od tego, jak gra. Ryan bierze już udział w konkursach okręgowych... — Ach tak. To wspaniale. Obawiając się tego, co mogłabym powiedzieć pani X po dwóch wódkach z tonikiem, na paluszkach wracam do Grayera, który, zupełnie jak zawodowiec, rzuca woreczkami z fasolką, dzięki czemu mam sposobność złapać jeszcze jednego drinka i przyglądać się dorosłej stronie ogromnego salonu. Wszyscy noszą się na czarno. Mężczyźni są wysocy, kobiety szczupłe, wszyscy stoją z lewą ręką założoną na brzuchu, podtrzymując prawą rękę w łokciu, żeby ta mogła swobodnie poruszać drinkiem podczas rozmowy. W miarę jak dopalają się świeczki w dyniowych ozdobach, cienie bankierów i ich żon stają się coraz dłuższe. Wszyscy zaczynają mi przypominać postaci z rodziny Addamsów. Czuję, że kręci mi się w głowie od ciepła i alkoholu, lecz fioletowy tyłek nie mieści się w żaden z plastikowych fotelików. Siadam na podłodze parę metrów od stolika, przy którym usadowił się Grayer, dając wreszcie odpocząć swojej ręce. Załoga salonu zabaw dla dzieci Busby Berkeley robi wokół nas taki ruch, że musze świadomie skupiać wzrok na Grayerze, który właśnie dekoruje swój czwarty torcik. Opieram głowę o ścianę i patrzę z dumą, z jaką pewnością siebie łapie strzykawki i srebrne kulki, podczas gdy inne dzieci czekają na przykucnięte obok niańki, żeby podały im tuby lukru, zupełnie jakby ich podopieczni i podopieczne miały wykonać niebezpieczny zabieg chirurgiczny. Wreszcie zapał lukrowania opada z Grayera. Stoi, gapiąc się błyszczącymi oczyma na czarnopomarańczowy tort z tektury. Lepkimi rączkami opiera się na stoliku, a na twarzy pojawiają mu się małe kropelki potu — musi się gotować w tym kostiumie. Podczołguje się ku niemu i szepczę do ucha: — Hej, stan; przerwij na chwilę zabawę i posiedź ze mną trochę, dobrze? Opada czołem na stół, o włos mijając swe tortowe arcydzieło. — No chodź, Grover — mówię. Biorę go pod ręce i na kolanach wlokę z powrotem pod ścianę. Odpinam mu kaptur, a serwetką ocieram z twarzy spływający makijaż i czyszczę ręce z lukru. — Jeszcze mam zagrać o jabłko — mamrocze, gdy układam go z głową opartą na białym prostokącie, który mam na brzuchu. — Dobrze, ale najpierw na chwilę zamknij oczka. Pociągam spory łyk kolejnego drinka, pozwalając konturom pokoju rozmyć się jeszcze trochę. Wachluję nas oboje prospektem znalezionym pod najbliższa szafką. W miarę jak Grayer odpływa w sen, staje się coraz cięższy. Zamykam oczy i staram się wyobrazić sobie moją skromną osobę w tym pomieszczeniu na jakimś poważnym spotkaniu w interesach, ale nie przychodzi mi do głowy nic innego, jak prowadzenie spotkania rady nadzorczej w stroju Tinky-Winky. Chyba zasypiam, bo zaczyna mi się śnić pani X w kostiumie Laa-Laa z norek. Stara się mnie przekonać, że powinnam jej pozwolić porozmawiać z paczką C.I I. o zajściu w barze, bo „komunikowanie granic” to dla niej nie pierwszyzna. Potem pan X tańczy do wtóru Parady potworów, halloweenowego rockandrolla, lecz kiedy zdejmuje z głowy maskę, okazuje się, że w rzeczywistości to mój C.H., który żąda, żebym zaprowadziła go do toalety. Budzę się raptownie. — Nanny, muszę siusiu. W sali rzeczywiście grzmi Parada potworów. Pod zwałami pajęczyn udaje mi się zlokalizować zegar. O kurczę! Wpół do dziesiątej! Ile właściwie mam czasu? Dwadzieścia minut do mieszkania X-ów, dziesięć, żeby się wydostać z tego okropieństwa, i jeszcze dwadzieścia, żeby zdążyć do „Nightingale’a”? Będzie tam jeszcze, prawda? — Chodźmy już. Znajdziemy łazienkę i w drogę! — Nanny, nie tak szybko. Podnoszę wlokącego się za mną Grayera i zarzucam go sobie na fioletowy garb na brzuchu, przemieszczając się pomiędzy padłymi i rannymi w trakcie lub po słodkiej uczcie. — Przepraszam, mogę przejść? Widziałaś tu gdzieś łazienkę? — pytam niską Hinduskę w kostiumie Barneya z Jaskiniowców, starającą się uspokoić rozwrzeszczanego mniejszego Barneya, któremu nie udało się ugryźć pączka zawieszonego na nitce i za bardzo wziął sobie to do serca. Kobieta pokazuje za siebie na kolejkę niknącą gdzieś daleko za załomem ściany. Rozglądam się za jakimiś roślinami doniczkowymi na podłodze, przygotowując krótką mowę o tym, że będzie tak samo jak na placu zabaw. Grayer prze w przeciwną stronę. — Ubikacja jest tam, w gabinecie taty. Stawiam go na ziemi, każąc prowadzić, „jakby ktoś nas gonił”. Pędzi przez opustoszały korytarz, trzymając rączki między nogami. Jest tu ciemniej i ciszej niż w pomieszczeniu, z którego właśnie uciekliśmy. Stawiam wielkie kroki, starając się nie stracić chłopca z oczu. W połowie holu nagle otwiera jakieś drzwi, a ja rzucam się ku niemu, prawie wpadając na niego, gdy nagle zatrzymuje się w ciemnym przejściu. — Kogo tu mamy! Grayer, cześć, stary! — zaskakuje nas kobiecy głos. Pan X włącza lampkę, gdy ona wychodzi zza biurka w czarnych kabaretkach, trykocie i meloniku. Natychmiast ją rozpoznaję. — Cześć, Nanny — mówi, wsuwając rozpuszczone rude włosy pod melonik. Grayer i ja stoimy jak oniemiali. Pan X wychodzi zza biurka, poprawia krawat i dyskretnie ociera z ust szminkę. — Grayer, przywitaj się. Powiedz „cześć”. — Podoba mi się twój kostium — mówi kobieta wesoło, zanim Grayer zdąży się odezwać. — Ja jestem przebrana za Chicago, bo to nasz największy rynek! — Ona nie ma majtek — szepcze Grayer, wskazując jej dziurawe pończochy i patrząc na mnie. Pan X szybko podnosi Grayera i nie patrząc na żadne z nas, włącznie z Grayerem, i ze słowami: „Czas już na nas, stary, Chodź, poszukamy mamy”, wraca do bawiących się gości. — Chcieliśmy znaleźć jakąś ubikację. Poza tym Grayer jest już zmęczony i musi iść do domu — wołam za nimi, ale pan X nie odwraca się. Odwracam się do „panny Chicago”, ale ona już mnie minęła, stukając szpilkami, poszła korytarzem w przeciwną stronę. Cholera. Siadam na skórzanej sofie i chowam twarz w dłoniach. Nie chcę nic o tym wiedzieć, nie chcę nic o tym wiedzieć, nie chcę nic o tym wiedzieć — Z tacy z wódką z lodem na stoliku tąpie karafkę, nalewam sobie szklaneczkę i łykam jednym haustem. Na szczęście, za kilka minut razem z państwem X pędzimy aleją Franklina Delano Roosevelta. Grayer na dobre zasnął z głową na moich kolanach. Podejrzewam, że gdy wysiądziemy, na siedzeniu będzie plama, ale przecież zostaliśmy bardziej niż wystarczająco ostrzeżeni. Pan X kładzie głowę na skórzanej tapicerce i zamyka oczy. Uchylam okno, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza znad East River. Jestem trochę pijana. No, może nawet ciut bardziej niż trochę. Daleko w tle słyszę nieśmiałe szczebiotanie pani X. — Rozmawiałam z matką Ryana. Mówi, że Collegiate to jedna z najlepszych szkół w kraju. Zadzwonić do nich jutro i umówię nas z Grayerem na rozmowę. Aha, i powiedziała mi, że razem z Benem wyjeżdżają na lato do Nantucket. Okazuje się, że Wallington i Susan jeżdżą tam na urlop od czterech lat, a Sally twierdzi, że cudownie jest odpocząć od Hampton Court. Powiedziała, że bardzo przyjemnie wyrwać się z Maidstone raz na jakiś czas, żeby dzieci miały odmianę. Caroline Homer ma tam dom. Sally mówiła, że brat Bena wybiera się latem do Paryża, więc mógłbyś skorzystać z jego karty w klubie tenisowym. Nanny też mogłaby pojechać! Nie chciałabyś się z nami wybrać w lecie nad ocean, Nanny? Wszyscy sobie wypoczniemy. Na dźwięk własnego imienia nastawiam uszu i łapie się na tym, że odpowiadam z niczym nieskrępowanym entuzjazmem. — Fantastycznie. Super. Piszę się! — odpowiadam, starając się pokazać jej, co myślę, fioletowym kciukiem do góry. Wyobrażam sobie siebie, ocean i C.H. — Naaantucket, pływaaanie, piaaach i surfing. Jak mogłabym nie chcieć: Wpiszcie... mnie... na listę. Zza na wpół przymkniętych powiek widzę, że patrzy na mnie zdziwiona, po czym odwraca się do chrapiącego pana X. — Więc dobrze. — Otula się szczelniej futrem z norek i mówi do miasta pędzącego za oknem. — Postanowione. Jutro zatelefonuję do agencji. Pól godziny później moja taksówka pędzi z powrotem aleją FDR w przeciwna stronę, w kierunku Houston Street, a ja przeglądam się w podręcznym lusterku w poszukiwaniu śladów tłustej farby. Pochylam się do przodu, żeby zobaczyć, która jest godzina na zegarze taksówkarza. Połyskujące zielone cyfry wskazują 10.24. Szybciej, szybciej, szybciej. Serce zaczyna mi walić coraz mocniej, adrenalina wyostrza zmysły, czuję każdy wybój, a nawet zapach papierosa ostatniego pasażera. Kombinacja surrelizmu minionego wieczoru, seria wypitych drinków, skórzane spodnie, w które się wcisnęłam, i perspektywa randki z Ciachem z Harvardu składają się na dość spory stres. Jakiekolwiek mogłam mieć zastrzeżenia, polityczne, moralne lub inne, stopniały za sprawą koronkowej bielizny i moich butów od Prady. Taksówka zatrzymuje się przy Ulicy Trzynastej, wyjątkowo zapuszczonym odcinku Drugiej Alei. Rzucam kierowcy dwanaście dolarów i pędzę do „Nightingale’a”. To jedno z miejsc, w których obiecywałam sobie nigdy nie postawić nogi po ukończeniu liceum. Piwo serwują w plastikowych kubkach, pijani mężczyźni uzbrojeni w strzałki sprawiają, że bezpieczne dotarcie do toalety to prawdziwy wyczyn. A jak już ci się uda, to nie domykają się drzwi. Typowa mordownia. Wystarczają mi dwie sekundy, by zorientować się, że nie znajdę tam ani śladu C.H. Myśl, myśl. Mieli przecież zacząć w „Chaosie”. — Taxi! Wyskakuję na rogu West Broadway i zajmuję miejsce w kolejce za grupą ludzi, którzy dla odmiany przyszli tu z wiasnej woli. Bramkarze każą mi stanąć za sznurami z grupką roznegliżowanych panienek, podczas gdy kilku sfrustrowanych chłopaków zabiera się za jednego z bramkarzy. — Pokaż jakieś papiery. Otwieram torebkę i podaję dwumetrowemu basiorowi kartonik z sokiem, metalowy samochodzik i chusteczki higieniczne, zanim udaje mi się znaleźć portmonetkę. — Dwadzieścia dolarów. Trudno. Trudno! Rzucam mu dwie godziny spędzone w kostiumie Teletubisia i idę w górę po ciemnych schodach, mijając wystawę niemoralnych zdjęć czarnoskórych nagich kobiet z liliami. Dudnienie basu dochodzące z parkietu odciska się gwałtem na uszach i w miarę jak wchodzę w głąb sali, przypomina mi się jeden ze starych filmów rysunkowych, na którym głośna muzyka puszczana przez Toma wyrzuca Jerry’ego z łóżeczka zrobionego z pudełka zapałek. Zaczynani się mieszać z tłumem ludzi, szukając — no właśnie, czego? Brązowych włosów, harwardzkiego podkoszulka? Tłum składa się z mieszaniny turystów, pochodzących ze stanu Utah studentów Uniwersytetu Nowojorskiego i gejów — łysiejących, żonatych z Wyspy — widać, że wszyscy robią zakupy na Ósmej Ulicy. Nie jest to atrakcyjne towarzystwo. Stroboskopowe światła sprawiają, że wydaje się, iż obnażają się przede mną, jakbym miała swój prywatny pokaz slajdów — jeden, drugi, trzeci brzydal. Staram się przedostać na parkiet, za co przychodzi mi słono zapłacić. Nie dość, że tłum nie jest atrakcyjny, jest też skrajnie nieskoordynowany. Ale pełen entuzjazmu. Nieskoordynowanie i pełny entuzjazm to śmiercionośna kombinacja. Ostrożnie przedzieram się przez las rzucających się kończyn w stronę baru, który znajduje się po drugiej stronie sali, usiłując pozostawać w ruchu — na „nieproszone zaczepki” jest się podatnym, jeżeli staje się w miejscu lub, co gorsza, tańczy, wtedy masz zagwarantowane, że w ciągu kilku sekund do twojego tyłka przylgnie jakaś nieznana miednica. — Martini bez dodatków, bez oliwki — potrzeba mi drinka dla kurażu, żeby wróciła mi chęć do życia. — Martini? Dość mocny, nie sądzisz? Ojej, to ten KOGUT! Myślałam, że C.H. spędza czas ze swoimi kolegami ze studiów. — Smakuje ci? Lubisz taki? — CO? NIC NIE SŁYSZĘ! — poruszani ustami, skanując tłum za jego białą czapką w poszukiwaniu C.H. — MARTINI! KOPIE W BERET! Oczywiście. — PRZEPRASZAM, ALE NIC NIE SŁYSZĘ! ANI SŁOWAI Nigdzie go nie widzę, co znaczy, że będę musiała przypomnieć temu tutaj o wieczorze u Dorriana. — MOCNE! Pewnie, wielkoludzie. Nie będę się kłócić. — POSŁUCHAJ, POZNALIŚMY SIĘ U DORRIANA — SZUKAM TWOJEGO KOLEGI! — A TAK, TY JESTEŚ NIAAANJAA! No, to ja. — JEST TUTAJ? — drę się. — NIAAANIAAA. — TAK. SZUKAM TWOJEGO KOLEGI! CZY JEST... TUTAJ?! — BYŁ TU Z CHŁOPAKAMI Z UNIWERKU. CO ZA PEDAŁY POSZLI DO JAKIEJŚ PIEPRZONEJ GALERII... — „THE NEXT THING”?! — wrzeszczę mu wprost do ucha, mając nadzieję trwale go ogłuszyć. — NO, TAM. BANDA LALUŚIÓW W CZARNYCH GOLFACH, MIŁOŚNICY KAWY Z IMPORTU... — DZIĘKI! — I już mnie nie ma. Wydostaje się na zewnątrz na chłodne powietrze i z ulgą patrzę na bramkarza, jak odpina linę. Wyciągam portmonetkę i podliczam się. Dobrze, mogę przejść w dziesięć minut J oszczędzić na taksówce, ale te buty są... — Cześć! — Odwracam się i widzę... siebie we flanelowej piżamie na kanapie Charlene, jak razem z George’em oglądam telewizję edukacyjną. — Tak, do ciebie mówię. Może byśmy porozmawiały przez chwile: Wstałaś dzisiaj o wpół do szóstej rano. Zjadałaś chociaż jeden pełny posiłek: Kiedy ostatni raz piłaś wodę? A nóg już nie czujesz. — I co z tego? — pytam sama siebie, biegnąc przez Spring Srreet i ciężko dysząc. — To z tego, że jesteś zmęczona, pijana i, wybacz, wcale nie wyglądasz tak wspaniale. Idź do domu. Nawet jeżeli go znajdziesz... — Ty flanelowa kanapiaro, jesteś przegrana, bo siedzisz w domu sama. Wiem, co to znaczy, okej? Nie czuje nóg, piłam wódkę i przez te skórzane spodnie nie mogę nabrać powietrza, a na tyłku mam odciśnięty ślad koronki — ale zasłużyłam sobie na tę randkę! I choć za uszami dalej mam tłustą farbę po makijażu, będę ją miała. Zapracowałam na nią! A jeżeli go już nigdy więcej nie znajdę? A jak on już nigdy mnie nie znajdzie? Pewnie, że wolałabym być w domu, wolałabym siedzieć na kanapie, ale najpierw muszę się z nim spotkać! Na oglądanie telewizji będę miała całe życie. — No tak, ale wcale nie wyglądasz na... — Pewnie, że nie! A kto by o tej porze wyglądał? Nie o to chodzi! Muszę wygrać. Musi mnie zobaczyć w skórzanych spodniach — nie może dzisiaj zasnąć z ostatnim wspomnieniem mnie w ogromnym kostiumie Teletubisia! Wykluczone. Dobranoc. Umacniam się w postanowieniu i skręcam w Mercer Avenue. Trafiam na bramkarza. Galeria sztuki z bramkarzem? Widzieliście coś podobnego? — Przykro mi, proszę pani, ale mamy dzisiaj prywatną imprezę zamkniętą. — Ale... ale... ale... — nie posiadam się ze zdumienia. — Przykro mi. I to wszystko. — Taxi. Sępię papierosa od kierowcy i wydmuchuję dym, a za oknami migają znane widoki. Poważnie myślę, że kiedy będę stara, takie podróże taksówką będą dominującym wspomnieniem z czasów, kiedy miałam dwadzieścia kilka lat. Skoro naprawdę chciałeś się ze mną zobaczyć, trzeba było siedzieć w jednym miejscu! Strzepuję popiół przez okno. To przykład choroby atakującej chłopaków z Nowego Jorku: Manhattan muszą zjeść cały na jeden raz. Po co zostawać w jednym miejscu, skoro za rogiem może być jeszcze fajniej? Po co decydować się na jedną modelkę, skoro lepsza/wyższa/szczuplejsza może lada chwila pojawić się w drzwiach: Więc, aby uniknąć konieczności dokonania wyboru, podjęcia decyzji, ci chłopcy czynią sobie bóstwo z chaosu. Ich życiem czadzi dziwna potrzeba przypadku. „Zobaczymy co będzie”. A na Manhattanie może to oznaczać imprezę, choćby z Kate Moss o czwartej nad ranem. Wiec gdybym trafiała na niego przez trzy kolejne weekendy, może udałoby mi się zostać jego dziewczyną. Problem polega na tym, że osoby, które szczęśliwym trafem z nimi się zwiążą, muszą planować, bo w przeciwnym razie nic by się nie działo. Stajemy się ich matkami, reżyserami wycieczek, niańkami. Zaczyna się od tego, że C.H. nie potrafi zdecydować się na jeden klub na jeden wieczór, a kończy na tym, że pan X zawsze jest spóźniony, jest przed czasem albo nie zjawia się wcale. Zaciągam się pożyczonym parliamentem i myślę o kostiumach z Króla Lwa, o kabaretkach, skórzanych spodniach, o wielu godzinach planowania zainwestowanych w tę noc. Taksówka zajeżdża na Dziewięćdziesiątą Trzecią Ulicę, a ja sięgam po ostatnią z moich pomiętych dwudziestek. Gdy auto odjeżdża, miasto wydaje mi się nagle bardzo ciche. Stoję przez chwilę na chodniku, powietrze jest przejmująco zimne, ale dobrze mi robi. Siadam na stopniach przed wejściem do mojego budynku i patrzę na przyciemnione światła dzielnicy Queens, mrugające do mnie z drugiej strony East River. Szkoda, że nie mam jeszcze jednego papierosa. Idę na górę, rozpinam spodnie, zrzucam buty, wskakuję pod prysznic i w piżamę. A na dziewiątym piętrze elektrycznego jeża, jakim jest Nowy Jork, pani X nadal siedzi bezsenna na tapicerowanym fotelu naprzeciwko beżowego łóżka, patrząc, jak pościel podnosi się i opada z każdym chrapnięciem pana X, podczas gdy gdzieś tam panna Chicago ściąga kabaretki i samotnie kładzie się spać. CZĘŚĆ DRUGA Zima Ooooooo, po prostu kocham Nianię, nie ma dwóch zdań... Jest moją najlepszą towarzyszką. Eloise ROZDZIAŁ CZWARTY Zimowe rozrywki po 10 dolarów za godzinę Przekręcam klucz w zamku i napieram na ciężkie drzwi wejściowe do mieszkania X-ów, do czego zresztą już się przyzwyczaiłam, lecz tym razem uchylają się w małą szparkę, bo coś blokuje je od środka. — Uch — mówię. — Uch — powtarza za mną echem Grayer. — Coś zastawia drzwi — wyjaśniam, po czym wkładam rękę do środka i próbuję zidentyfikować przeszkadzający nam obiekt. — Maaamooo! Drzwi się nie chcą otworzyć! — Grayer, nie tracąc ani chwili, stosuje własny sposób rozwiązania sprawy Słyszę odgłos bosych stóp pani X. — Już, Grayer, mama już idzie. Po prostu nie mogłam za jednym razem zabrać wszystkiego. Drzwi otwierają się i moim oczom ukazuje się pani X brodząca po kolana w stosach toreb z zakupami leżących na podłodze w holu: Gucci, Ferragamo, Chanem. Hermes i niezliczone srebrzyste pudełeczka obwiązane fioletowymi wstążkami, firmowy znak paczek świątecznych od Bergdorfa. Pod pachą trzyma sprawcę zamieszania, wielką niebieską paczkę z nadrukiem Tiffany’ego, i wita się z nami. — Wyobrażasz sobie, że ludzie zaręczają się o tej porze roku: Jakbym nie miała wystarczająco dużo zajęć, musiałam jeszcze pobiec aż do Tiffany’ego po srebrną tace. Powinni mieć na tyle przyzwoitości, żeby poczekać do stycznia, przecież to tylko jeden miesiąc. Tak mi przykro, Grayer, że nie mogłam przyjść na twoje przyjęcie. Na pewno z Nanny było fajnie! Chowam plecak w szafce na płaszcze i wyskakuję z butów, potem przykucam i pomagam Grayerowi zdjąć kurtkę. Troskliwie osłania ozdobę na choinkę, którą przez ostatnie trzy godziny robił razem z kolegami z grupy (i niańkami) na rodzinnym przyjęciu świątecznym. Siada na podłodze, żebym mogła ściągnąć mu mokre bury. — Grayer zbudował matę arcydzieło — mówię. — Potrafi wyczarować cuda ze styropianu i brokatu! Podnoszę na nią oczy, kładąc buty chłopca na macie. — To bałwanek. Nazwa się AL. Jest przeziębiony i musi jeść dużo witaminy C — Grayer opisuje Ala tak, jak David Letterman przedstawia gości podczas swojego talk-show. — Aha — odpowiada pani X. przesuwając paczkę od Tiffany’ego na udo. — Poszukaj jakiegoś fajnego miejsca dla Ala, dobrze? — Pomagam Grayerowi wstać, a on ostrożnie oddala się do salonu ze swoim dziełem sztuki w wyciągniętych rękach, chroniąc je, jakby to było jajko Faberge. Wstaje, otrzepuję się, obciągam sukienkę i staję przed panią X, gotowa do sprawozdania. — Szkoda, że nie widziała go pani dziś rano. Był w swoim żywiole! Świetnie sobie radził z tym ludzikiem. Bardzo się starał. Zna pani Giselle Rutherford? — Córkę Jacqueline Rutherford: Oczywiście... jej matka ma skłonność do przesady we wszystkim. Kiedy przyszła na nią kolej na zorganizowanie przekąsek w Lidze, sprowadziła zawodowego kucharza i w kąciku muzycznym zorganizowała barek z omletami. Wyobrażasz sobie coś podobnego? Zasady są takie, że przychodzi się z gotowymi przekąskami. Ale mów dalej. — No więc Giselle nalegała, żeby Grayer zrobił swojego bałwanka w kolorach, które ona sobie wybrała — na pomarańczowo, bo będzie spędzać Święta w South Beach. — Co za bezguście. — Pani X szeroko otwiera oczy ze zdumienia. — Wyciągnęła Ala z ręki Grayerowi i wrzuciła do swojego pomarańczowego brokatu. Myślałam, że Grayer się rozzłości, ale on tylko spojrzał na mnie i powiedział, że pomarańczowe plamki na Alu to kawałki witaminy C, którą musiał łykać na przeziębienie! — Chyba ma dobre wyczucie koloru. — Pani X zaczyna układać torby z zakupami. — Jak ci idzie z egzaminami? — Ostatnia prosta. Nie mogę się doczekać końca. Wstaje i lekko wygina grzbiet, przy czym rozlega się niemiłe chrupniecie. — Wiem, ja też jestem okropnie zmęczona! Wydaje mi się, że lista zakupów co roku jest dłuższa. Pan X ma ogromną rodzinę i wielu kolegów. A już jest szósty grudnia. Nie mogę się doczekać wyjazdu do Lyford Cay. Nie mogę, po prostu lecę z nóg. — Zbiera torby. — Do kiedy masz wolne? — Do dwudziestego szóstego stycznia — odpowiadam. Jeszcze dwa tygodnie i będę miała cały miesiąc wolnego od szkoły i od was. — Powinnaś w styczniu pojechać do Europy. Zrób to, póki jeszcze jesteś studentką, zanim dopadnie cię życie. Aha, więc może jako premię świąteczną dostanę bilet lotniczy do Europy? Sześć godzin w kostiumie Teletubisia dowodzi, że jestem tego warta. — Powinnaś zobaczyć Paryż, kiedy pada śnieg. Nie ma nic równie czarującego — ciągnie dalej. — Oczywiście z wyjątkiem Grayera! — Razem wybuchamy śmiechem na moją próbę zareklamowania jej własnego syna. Przerywa nam dzwonek telefonu. Pani X bierze po kilka toreb do rąk i zmierza do swojego gabinetu. — Aha, Nanny, jest już choinka. Może byście poszli z Grayerem do piwnicy po bombki? — Pewnie! — wołam do niej po drodze do salonu. Choinka okazuje się wspaniałą daglezją, która wygląda, jakby wyrastała wprost z podłogi. Zamykam oczy i wdycham przez chwilę żywiczny zapach, potem zwracam się do Grayera, który odbywa właśnie ożywioną dyskusję z Alem, samotną ozdobą wiszącą na samym czubku jednej z nisko położonych gałązek. — Grover, Al wygląda jakby szykował się do skoku. Sięgam po zgięty spinacz do papieru służący za linę ubezpieczającą Ala. — NIE! Nie chce, żebyś ty go dotykała. Tylko ja — poucza. Następne piętnaście minut spędzamy pracowicie, zmieniając położenie Ala, pilnując, żeby tylko dłonie Grayera wykonywały całą pracę. Spoglądam w górę na całe stopy nagiej zieleni górującej nad nami i zastanawiam się, czy ktoś zauważyłby, gdyby pozostałe ozdoby X-ów nie zdążyły znaleźć się na drzewie w tym roku. Grayer będzie miał ze dwadzieścia lat, zanim skończymy ubierać drzewko, jeżeli będziemy to robić w tym tempie. Widzę, jak szepcze do Ala. — Posłuchaj, stary — zaczynam — chodźmy do piwnicy i przyniesiemy resztę ozdób do towarzystwa dla Ala. Będą na miejscu, żeby go powstrzymać, jeżeli znów będzie chciał skoczyć. — Do piwnicy? — No. Zbieraj się. — Muszę wziąć rzeczy. Muszę zabrać hełm i pas. Nanny, idź do drzwi, tam się spotkamy... muszę zabrać latarkę. — Pędzi do swojego pokoju, a ja naciskam przycisk przywołujący windę. Grayer wpada na korytarz w chwili, gdy rozsuwają się drzwi. — Ojej, Grover! To wszystko do piwnicy? Stopą w samej skarpetce zatrzymuje deskorolkę przed drzwiami windy. Kask rowerowy ma włożony trochę krzywo, a za pas wetknął sobie ogromną latarkę razem z jo-jo i czymś, co przypomina ręcznik z monogramem z jego łazienki. — W porządku, chodźmy — mówi władczo. — Wydaje mi się, że na tę przygodę powinniśmy chociaż włożyć buty. — Nie, nie potrzeba. — Wjeżdża na deskorolce do windy, a drzwi zasuwają się za nami, zanim udaje mi się je przytrzymać. — Na dole jest po prostu super, Nanny. Mówię ci, chłopie. Mówię ci. Ostatnio Grayer zaczął ubarwiać swoje komentarze słowami „mówię ci, chłopie”, naśladując Christiansona, czterolatka o niesłychanej charyzmie, który o dobrą głowę przerasta resztę grupy. Kiedy Al po raz pierwszy zetknął się z pomarańczowym brokatem, pierwsza reakcja Grayera i Giselle była identyczna: „No, co jest, chłopie?” Winda zatrzymuje się na parterze. Grayer jedzie przede mną, odpychając się jedną stopą. Rękami przytrzymuje pasek, żeby obciążone spodnie nie uległy sile grawitacji. Zanim dotarłam do niego, kazał już Ramonowi prowadzić się do klatki windy dla obsługi. — Ach, pan Grayer. Ma pan tam pewnie coś ważnego do załatwienia, co? Grayer jest zajęty przygotowywaniem narzędzi i zdobywa się tylko na krótkie: — No. Ramon uśmiecha się w jego kierunku, a potem konspiracyjnie mruga do mnie. — Bardzo jest poważny ten nasz pan Grayer. Panie Grayer, ma pan już dziewczynę? Winda z szarpnięciem zatrzymuje się w piwnicy. Ramon odsuwa drzwi i znajdujemy się w jasnym zimnym korytarzu przesyconym zapachem pościeli z suszarek. — Boks 132, prosto i po prawej. Uważajcie, żeby się nie zgubić, bo będę musiał tu przyjść i was odnaleźć... Znów mruga porozumiewawczo, zasuwa drzwi, zostawiając mnie pod dyndającą żarówką. — Grayer?! — wrzeszczę w głąb korytarza. — Nanny! Czekam. Chodź już! Idę za dźwiękiem jego głosu w labiryncie boksów od ziemi do sufitu. Jedne są bardziej zapakowane od innych, ale w każdym są obowiązkowo walizy, sprzęt narciarski i przeróżne meble zapakowane w folię z bąbelkami. Biorę zakręt i widzę Grovera leżącego na brzuchu na deskorolce pod numerem 132. Chłopiec odpycha się rękami od pokrytej przewodami ściany. — Mówię ci, chłopie, będzie tak fajnie, kiedy tata przyjdzie do domu i ubierze drzewko. Caitlin zawsze zaczyna, tata wiesza bombki u góry, a potem pijemy gorącą czekoladę w s a l o n i e! — Doskonale. Zobacz, mam klucz — mówię, wyciągając go w jego stronę. Podskakuje niecierpliwie, gdy odmykam boks, a potem zręcznie manewruje pomiędzy pudlami. Pozwalam mu prowadzić, ponieważ widzę, że odbywał tę wyprawę wcześniej, a ja nie potrafię nawet odróżnić szafki od piekarnika. Siadam na zimnej betonowej podłodze i opieram się o drzwi boksu naprzeciwko. Moi rodzice śnili na jawie o piwnicy takiej jak ta, siedząc przy skrzyni pękającej od naszych letnich ubrań, która służyła nam za stolik do kawy. Czasami pozwalaliśmy sobie na rozmowę, co zrobilibyśmy, gdyby było miejsce na jeszcze jedną szafę — tak jak rodzina w Wyoming marzy o wygranej na loterii. — Wiesz, czego szukamy, Grover? — wołam ku stosom pudeł, bo od kilku minut nie słyszałam żadnego odgłosu. Głośne pobrzękiwania przerywają ciszę. — Grayer! Co się tam dzieje? Podnoszę się, a wtedy z ciemności wynurza się światło latarki i zatrzymuje się u moich stóp. — Wyciągam tylko swoje rzeczy, Nanny! Poświeć mi, wezmę jeszcze to niebieskie pudło! Włączam jasne światło i według instrukcji kieruję go w stronę punktu w głębi boksu, oświetlając parę ubrudzonych skarpetek i szczupłą, ubraną w khaki pupę dającą nura w sam środek stosu pudeł. — Jesteś pewien, że to bezpieczne, Grayer? Może ci pomogę... Co? Mam czołgać się za nim? — Mam już. Chłopie, tu jest wszystko, Moje narty! To moje narty, Nanny, wtedy, kiedy jedziemy do Aspiryn. — Do Aspen? — Do Aspen. Znalazłem! Wyciągnę je. Uważaj. Nanny, uważaj! Uwaga, lecą! Jest zewsząd otoczony pudłami. Słyszę jakieś szuranie, a potem prosto na mnie wylatuje z ciemności szklana kula. Rzucam latarkę i udaje mi się złapać kulę. Jest ręcznie dmuchana, ma znak firmowy Steubena i czerwony haczyk. Zanim zdążę się zorientować, leci w moją stronę kolejna. — GRAYER! PRZESTAŃ! Tocząca się po podłodze latarka rzuca niesamowitą poświatę na pudła Grayera, a ja zdaję sobie sprawę, że pozwoliłam Myszce Miki dyrygować przedstawieniem. — Chodź tutaj. Wracaj natychmiast. Teraz twoja kolej potrzymać latarkę. — Nieee. — Grayer! — odzywa się głos Złej Czarownicy. — No, dobra! Wycofuje się z tunelu. — A teraz spróbujemy jeszcze raz, tylko że zamienimy się rolami, ty będziesz mną, a ja tobą. Kiedy wracamy na górę, Grayer maszeruje przodem, żeby opracować plan natarcia, a ja ostrożnie kładę pudło z ozdobami na podłodze w holu. — Nanny? — słyszę wołający mnie cichy głosik. — Tak, Grover? — Ruszam do salonu, gdzie na drabinie stoi ekstrawagancki sobowtór Johnny’ego Casha i ubiera choinkę Grayera. — Podajcie mi to pudełko z gołąbkami — mówi, nawet nie odwracając się do nas. Grayer i ja stoimy bezpiecznie przy wejściu i patrzymy na podłogę zaśmieconą gołąbkami, złotymi listkami, wiktoriańskimi aniołkami i sznurami pereł. — Złaź. Mój tata zawsze wiesza bombki u góry. — Poczekaj chwilkę, Grayer — mówię, podając ptaszki facetowi w czerni. — Zaraz wrócę. — Lepiej zleź, bo tata będzie na ciebie zły — słyszę pogróżkę Grayera. Pukam do drzwi pani X. — Proszę wejść. — Proszę pani, przepraszam, że przeszkadzam. — Pokój, zwykle nieskazitelny, jest teraz zawalony zakupami i całymi stosami kartek świątecznych. — Nic nie szkodzi, wejdź. Co się stało? Otwieram usta, żeby zacząć. — Widziałaś Julia? Czy to nie geniusz? Mam szczęście, że udało mi się go zaangażować, jest ekspertem od drzewek. Powinnaś zobaczyć, jak ubrał drzewko u Egglestonów. Po prostu zapiera dech w piersiach. — Chciałam... — Skoro już weszłaś, mogę cię o coś zapytać? Czy sukienka z tafty w kratę nie jest za mało oryginalna na szkockie przyjęcie świąteczne? Nie mogę się zdecydować... — Ja... — Ach! Powinnaś zobaczyć, kupiłam dzisiaj śliczne bliźniaki dla bratanic pana X. Mam nadzieję, że kolor będzie dobry. Nosiłabyś w zimie kaszmirowe pastele? — Wyciąga torbę z zakupami z koszmarnie drogiego TSE przy Madison Avenue. — W razie czego, zawsze mogłabym wymienić... — Chciałam tylko powiedzieć — przerywam jej — że Grayer naprawdę cieszył się, że będzie mógł ubrać choinkę. Mówił, że robił to w zeszłym roku z Caitlin, i zastanawiałam się, czy nie mógłby dostać drzewka do swojego pokoju, żeby mógł je sobie ubrać, tak dla zabawy... — Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Cały pokój i przyległa część mieszkania utoną w szpilkach. — Szuka rozwiązania. — Jak chce się pobawić choinką, może zabierzesz go do Rockefeller Center? — No, wie pani... No dobrze, tak, wezmę go, świetny pomysł — mówię, otwierając drzwi. — Dziękuję, jestem dziś taka zajęta! Kiedy wracam do salonu, Grayer trzyma w ręce srebrną dziecinną łyżeczkę na sznurku i stuka w drabinę Julia. — A gdzie to mam powiesić? — pyta. Julio z obrzydzeniem spogląda w dół na łyżkę. — Niezupełnie pasuje do mojej wizji. — Oczy Grayera zaczynają napełniać się łzami. — Jeżeli już musisz... Z tyłu. Na samym dole. — Grover, mam plan. Bierz Ala i ubieramy się. * — Babciu, to Grayer. Grayer, to moja babcia. Babcia przykuca w czarnych satynowych spodniach. Podaje dłoń chłopcu do wtóru cichego grzechotu bransoletki z pereł. — Miło mi cię poznać, Grayer. A ty, kochany, pewnie jesteś Al. — Grayer mocno się czerwieni. — No to co, robimy święta czy nie? Każdy, kto chce, może się dołączyć. — Dzięki, babciu. Rozpaczliwie szukamy jakiegoś drzewka do ubrania. W chwili, gdy pomagam Grayerowi zdjąć kurtkę, za naszymi plecami odzywa się dzwonek do drzwi. — Jakiegoś drzewka! Też coś! Nie bądź śmieszna. Sięga nad głową Grayera w stronę drzwi i otwiera je. Naszym oczom ukazuje się ogromna choinka z dwoma rękami owiniętymi dookoła. — Tędy proszę! — mówi. Potem zwraca się szeptem do Grayera: — Zasłoń oczy Alowi. Zrobimy mu niespodziankę. Zrzucamy buty i idziemy krok w krok za nimi w głąb mieszkania. Muszę przyznać, że o wszystkim pomyślała. Każe tragarzowi postawić choinkę dokładnie na środku salonu. Odprowadza go do drzwi i wraca do nas. — Babciu, naprawdę nie musiałaś... — Jeżeli do czegoś się zabieram, robię to porządnie. A teraz, Grayer, włączę efekty specjalne i zaczynamy wieczorek. Grayer starannie zakrywa oczy Alowi, a babcia włącza Franka Sinatrę. — Nie mogę znaleźć Crosby’ego — mruczy pod nosem i wyłącza światło. W całym pokoju zapaliła świeczki, które ślicznie podświetlają nasze rodzinne fotografie. Pierwsze takty The Lady Is a Tramp zapierają nam dech w piersiach. Babcia nachyla się do Grayera. — Mój panie, kiedy będzie pan gotowy, Al powinien zobaczyć swoją choinkę. Obie naśladujemy tusz orkiestry, Grayer odsłania oczy Alowi i pyta go, w którym miejscu chciałby najpierw zawisnąć. Godzinę później oboje leżymy na poduchach pod zielonymi gałęziami, popijając gorącą czekoladę, a Grayer przewiesza Ala z miejsca na miejsce — tam gdzie mu w danej chwili najbardziej odpowiada. — No więc, co słychać u twojego znajomego z Harvardu? — Nie rozpracowałam go jeszcze. Chciałabym, żeby był inny od swoich kolegów, ale nie mam ku temu żadnych racjonalnych podstaw. Oczywiście, jeżeli go już więcej nie zobaczę, nie będzie to miało żadnego znaczenia. — Używaj windy, moja droga. Prędzej czy później się pojawi. A jak egzaminy? — pyta. — Jeszcze jeden i po wszystkim. To czyste szaleństwo, X-owie co wieczór chodzą na przyjęcia świąteczne. Uczę się dopiero, jak Grayer zaśnie, co w sumie chyba jest lepsze niż przysłuchiwanie się odgłosom Charlene i tego jej kosmatego przyjaciela. — Babcia patrzy na mnie dziwnie. — Nawet nie pytaj. — Tylko żebyś się nie zaharowała na śmierć. Nie warto. — Wiem. Ale w tym roku premia ma być wyjątkowa. Wspominała coś o Paryżu. — Oh, la la, tres bien. — Nanny, Al chce wiedzieć, dlaczego tatuś nie wiesza bombek na górnych gałązkach — pyta cichutko Grayer zza choinki. Patrzę na babcię, niepewna, jak mam mu odpowiedzieć. — Grayer — uśmiecha się do mnie babcia, dodając mi otuchy. — Czy Nan powiedziała ci o kolędowaniu? Wychodzi zza choinki. — Co powiedziałaś? — Podchodzi do niej i kładzie jej rączkę na kolanie. — Kolędowanie, kochany. Tak naprawdę, to dzięki kolędom mamy Święta! Ty, mały Grayer, jesteś najlepszym prezentem, jaki możesz komuś dać. Pukasz do drzwi, do drzwi kogoś, z kim chcesz się podzielić radością Świąt, a kiedy otworzą, śpiewasz im z całego serca. Musisz spróbować! Grayer kładzie się koło mnie i razem patrzymy w górę poprzez gałęzie choinki z głowami na poduszce. — Babciu, to zaśpiewaj jakąś kolędę — prosi. Odwracam głowę i uśmiecham się do niej. Z miejsca, w którym leżymy, wydaje nam się, że promieniuje ciepłem, gdy opiera się na kozetce otoczonej świecami. Zaczyna śpiewać razem ze swoim Frankiem The Way You Look Tonight. Grayer zamyka oczy, a ja kocham babcię jeszcze trochę bardziej. * * * Tydzień później, gorączkowo poszukując pana X, pani X i Grayer żwawo maszerują przede mną tym samym korytarzem, którym goniłam Grayera podczas przyjęcia na Halloween. Miejsce sztucznych pajęczyn zajęły zielone gałązki i błyskające kolorowe światełka. Pan X otwiera ciężkie drzwi gabinetu. — Wejdź, kochanie. — Stoi, podświetlony od tyłu zachodzącym słońcem, które wlewa się przez wysokie na cały pokój okna za biurkiem. Od razu uderza mnie jego umiejętność emanowania spokojem i siłą we własnym gabinecie, bez względu na to, czy światło jest włączone, czy nie. Patrzy przeze mnie, jakbym była przezroczysta, w kierunku Grayera. — Cześć, stary. Grayer próbuje wręczyć mu torbę ze świątecznymi prezentami, które kupiliśmy dla organizacji charytatywnej wspieranej przez firmę pana X, ale pan X odebrał już telefon. Biorę od chłopca prezenty i pochylam się, żeby rozpiąć mu kurtkę. — Justine mówiła coś o słodyczach w sali konferencyjnej. Może zabierzecie tam Grayera? Muszę odbyć tę rozmowę, a potem do was dołączę — instruuje pan X, zakrywając dłonią słuchawkę. Pani X rzuca swoje norki na sofę i wychodzimy, jedno za drugim, w stronę podwójnych drzwi na końcu korytarza, skąd dochodzi dźwięk kolęd. W zielonym kostiumie od Moschina z czerwonym motywem jagód ostrokrzewu oraz bordiurą i guzikami w kształcie jemioły pani X wygląda jak cukiereczek. Obrazu dopełniają obcasy jej butów, zrobione na kształt miniaturowych kul z padającym śniegiem: w jednym jest renifer, a w drugim Święty Mikołaj. Nie posiadam się z radości, że nie musiałam się przebrać za bałwana i z prawdziwą dumą noszę broszkę w kształcie choinki. Pani X z wielkodusznym uśmiechem otwiera drzwi do sali konferencyjnej, po przeciwnej stronie której siedzi grupka kobiet. Otwierają puszkę z ciastkami i puszczają kasetę, na której wiewióry z kreskówki — Alvin, Simon i Theodore — wyśpiewują cienkimi głosikami kolędy. Domyślam się, że to sekretarki. — Przepraszam, szukam świątecznego przyjęcia — mówi pani X, zatrzymując się przy stole. — Poczęstuje się pani ciasteczkiem? Sama upiekłam — mówi wesoło krzepko wyglądająca kobieta z kolczykami w kształcie światełek na choinkę. — Och — pani X wydaje się zmieszana. Drzwi znów się otwierają, o włos mijając Grayera i mnie. Biorę głęboki wdech, gdy do grupy kobiet dołącza panna Chicago. Manewruje wokół nas, żeby zbliżyć się do pani X. Jej obcisły flanelowy kostium pozostawia niewiele więcej dla wyobraźni niż strój, który miała na sobie w Halloween. — Słyszałam, że będą ciasteczka — mówi. Do sali wchodzi krępa brunetka i popycha wszystkich w stronę stołu. — Pani X! — mówi wreszcie, lekko zdyszana. — Justine, wesołych Świąt – wita ją pani X. — Wesołych Świąt! Chodźmy do kuchni i zrobimy kawę, dobrze? — Nie wygłupiaj się, Justine. — Panna Chicago uśmiecha się. — Przecież kawa jest na miejscu. — Podchodzi do chromowanego czajnika i wyciąga styropianowy kubek. — Idź zobacz, czemu tak długo siedzą nad rachunkami. — Jest pani pewna, że nie chce pani pójść ze mną, pani X? — Justine. — Panna Chicago unosi brwi i Justine powoli znika za podwójnymi drzwiami. — Czy przyszliśmy za wcześnie? — pyta pani X. — Za wcześnie na co? — pyta panna Chicago, nalewając dwa kubki kawy. — Na świąteczną imprezę rodzinną. — Impreza jest w przyszłym tygodniu. Dziwię się, że mąż pani nie powiedział. Wstyd! — Śmieje się, podając jej kawę. Grayer przeciska się w pobliżu odsłoniętych kolan panny Chicago i kroczy dumnie ku drugiemu końcowi stołu, żeby wyłudzić ciastko od sekretarek. — Musiał pomylić daty — wydusza wreszcie z siebie pani X. — Ach, ci mężczyźni — kręci głową panna Chicago. Pani X przekłada styropianowy kubek do lewej dłoni. — Przepraszam, ale czy my się znamy? — Lisa. Lisa Chenowith. — Uśmiecha się panna Chicago. — Jestem dyrektorem oddziału firmy pana X w Chicago. — Och, miło mi panią poznać — odpowiada pani X. — Bardzo mi przykro, że nie mogłam przyjść do państwa na przyjęcie. Słyszałam, że było wspaniałe. Niestety, pani mąż ostatnio bardzo nas pogania, jak niewolników. Kazał mi się zwijać z powrotem do Illinois. — Przekrzywia głowę i uśmiecha się promiennie, zupełnie jak kot, który najadł się kanarków. — Torebki były bardzo gustowne, a prezenty szalenie się wszystkim podobały. — To dobrze. — Pani X podnosi rękę, do szyi. — Pracuje pani z moim mężem? Przy tych słowach postanawiam jak najpoważniej w świecie namówić Grayera, żeby wybrał sobie najdoskonalsze ciasteczko w kształcie renifera. — Kieruję grupą pracującą nad fuzją z Midwest Mutual. Czy to nie okropne? Jestem pewna, że pani wie. — Rzeczywiście — odpowiada pani X, lecz intonacja jej głosu zdradza niepewność. — Wynegocjowanie tego, że zeszli do ośmiu procent, to spore osiągnięcie. Musiała pani zaliczyć kilka nieprzespanych nocy z tego powodu — mówi, wstrząsając tycjanowskimi włosami ze współczuciem. — Ale powiedziałam mu, że jeżeli przyspieszymy datę transakcji i zaoszczędzimy im kosztów likwidacji, może się złamią. I złamali się. Zupełnie. Pani X stoi nienaturalnie wyprostowana, z dłonią mocno zaciśniętą na styropianowym kubku. — Tak, rzeczywiście ostatnio bardzo ciężko pracuje. Panna Chenowith majestatycznie zbliża się do naszej części stołu. Gruby dywan tłumi odgłos kroków szpilek z jasnej skóry. — A ty jesteś Grayer. Nie pamiętasz mnie? — Nachyla się do niego. Grayer przypomina sobie. — Ty nie nosisz majtek. Ojej... Właśnie w tej chwili otwierają się drzwi i wkracza pan X, szerokimi barkami wypełniając całą framugę. — Ed Strauss wisi na linii. Chce omówić umowę — woła przez cały stół do panny Chicago. — Dobrze — odpowiada z uśmiechem, mijając po drodze panią X. — Wesołych świąt wszystkim. — Dochodząc do pana X, dodaje: — Cudownie było wreszcie poznać pana rodzinę. Z zaciśniętymi ustami pan X szybko zamyka drzwi. — Tatusiu, poczekaj! — Grayer próbuje wybiec w ślad za ojcem z sali, ale plastikowy kubek z sokiem winogronowym wymyka mu się z rąk, plamiąc koszulkę i beżowy dywan głęboką czerwienią. Na szczęście wszystkie koncentrujemy uwagę na wypadku, zbierając papierowe ręczniki i sól. Grayer stoi i jęczy, podczas gdy wiele wymanikiurowanych dłoni muska serwetkami jego koszulkę. — Nanny, na przyszłość proszę na niego bardziej uważać. Wytrzyj go, a ja zaczekam w samochodzie — poucza mnie pani X, stawiając nietknięty kubek kawy na stole, jak Śnieżka odkładająca zatrute jabłko. Gdy znów — podnosi głowę, ma przyklejony na twarzy uśmiech dla sekretarek: — Do zobaczenia w przyszłym tygodniu! * * * Następnego dnia po lunchu Grayer oznajmia nasze plany na popołudnie, gramoląc się z dziecinnego krzesełka. — Idziemy po kolędzie. — Co? — Chcę chodzić po kolędzie. Sam sobie zrobię Święta. Będę pukał do drzwi, ty będziesz otwierać, a ja będę śpiewał z całego serca. Jestem zdumiona, że zapamiętał to wszystko z odwiedzin u mojej babci ponad tydzień temu. Ona rzeczywiście ma swoje sposoby na zapisywanie się ludziom w pamięci. — Dobrze, za którymi drzwiami mam stanąć? — pytam. — Do mojej łazienki — rzuca, nie odwracając głowy, i zdecydowanym krokiem idzie w stronę swojego pokoju. Idę za nim i ustawiam się w łazience, zgodnie z poleceniem. Kilka chwil później słyszę cichutkie pukanie. — Tak? — odpowiadam. — Kto tam? — NANNY, masz tylko otworzyć drzwi! Nic nie mów, tylko otwieraj! — Dobrze. Jestem gotowa. — Siadam na toalecie i zaczynam sprawdzać, czy włosy mi się nie rozdwajają, czując, że zabawa może wystartować z opóźnieniem. Po chwili znów odzywa się ciche pukanie. Pochylam się do przodu i popycham drzwi, prawie go przewracając. — NANNY, to nieładnie! Prawie mnie przewróciłaś! Nie podoba mi się to. Zaczynamy jeszcze raz. Jedenaście zapukań później wreszcie udaje mi się zrobić coś dobrze i zostaję wynagrodzona hałaśliwą interpretacją Happy Birthday, która sprawia, że drżą szyby w oknach. — Grover, może byś spróbował potańczyć w takt melodii? — pytam go, kiedy kończy. — Będzie bardzo fajnie. — Mam nadzieję, że trochę się uspokoi, jeżeli część energii spożytkuje na ruch. — Kolędowanie to nie jest taniec, tylko śpiewanie z całego serca. — Opiera ręce na biodrach. — Zamknij drzwi, to zapukam — mówi, jakby proponował zabawę po raz pierwszy. Bawimy się w kolędowanie przez jakieś pół godziny, wreszcie przypominam sobie, że Connie, gospodyni, też jest tutaj, i wysyłam Grayera do niej. Słyszę go z drugiej strony mieszkania, krzyczącego Happy birthday to you ponad rykiem odkurzacza i po pięciu rundach idę po niego. — Chcesz się pobawić autkami? — Nie. Chcę kolędować. Wracajmy do łazienki. — Pod warunkiem że będziesz też tańczył. — Chłopie, przecież ci mówię: ja kolęduję BEZ tańczenia! — Chodźcie, paniczu, zatelefonujemy do babci — proponuję. Jedną krótką rozmowę telefoniczną później Grayer tańczy i śpiewa „Idziemy z kolędą”, co jest nieskończenie mniej bolesnym doznaniem dla moich uszu, a na dodatek przychodzi mi do głowy doskonały plan. Kiedy nadaję strojowi Grayera (golf w zielono-czerwone paski, filcowe rogi renifera, szelki w prążki) ostatni szlif w kierunku ultrakolędnictwa, wchodzi pani X, a za nią Ramon obładowany pudlami. Pani X ma zaróżowione policzki, oczy jej błyszczą. — Istne zoo, zoo jak się patrzy. Omal nie wdałam się w bójkę u „Hammachera Schlemmera” — połóż je tam, Ramon — o ostatni z limitowanej serii korkociągów, ale odpuściłam jej, pomyślałam sobie, że nie ma sensu zniżać się do jej poziomu. Myślę, że była ze prowincji. Och, a u Gucciego znalazłam najśliczniejsze portmonetki. Czy w Cleveland są w stanie docenić wielkość Gucciego? Ciekawa jestem — dziękuję, Ramon — czy im się spodobają. Grayer, co dziś napsociłeś? — Nic — odpowiada, ćwicząc taneczne kroki przy stojaku na parasole. — Przed lunchem zrobiliśmy ciasteczka, ozdabialiśmy je, potem ćwiczyliśmy kolędy, a ja czytałam mu Wigilię Bożego Narodzenia po francusku — odpowiadam, starając się odświeżyć mu pamięć. — Ach, cudownie, jaka szkoda, że mi już nikt nie czyta. — Zdejmuje swoje norki i niemal podaje Ramonowi. — Aha, to już wszystko, Ramon, dziękuję. — Klaszcze w ręce. — A co teraz będziecie robić? — Miałam zamiar poćwiczyć z Grayerem kolędy... — Idziemy KOLĘDOWAĆ! — ... ze starszymi osobami w tym budynku, z którymi moglibyśmy podzielić się radością! Pani X promienieje. — Cudownie! Jesteś nieoceniona, a przede wszystkim chłopiec będzie miał zajęcie. Mam tyle do roboty! Bawcie się dobrze! Pozwalam Grayerowi nacisnąć przycisk windy. — Na które piętro, Nanny? — Zacznijmy od naszego kolegi na jedenastym. Dzwonimy trzy razy, zanim daje się słyszeć: „Idę!”, z wnętrza mieszkania. Gdy tylko otwierają się drzwi, widać, że półtorej godziny „ćwiczeń” było tego warte. Chłopak z Harvardu opiera się o drzwi w wypłowiałych bokserkach w choinki i znoszonej podkoszulce z Andover, ocierając z oczu resztki snu. — Przyszliśmy tu po kolędzie!!! — Grayer czerwienieje na twarzy, kołysze się na boki z rozłożonymi rękami i wymachuje rogami renifera. Niepokoi mnie przelotna myśl, że śpiewanie z całego serca mógł zrozumieć zbyt dosłownie. — Zdrowia, szczęścia wam życzymy! — głos chłopca odbija się echem od ścian korytarza, od każdej jego płaszczyzny, więc brzmi to, jakby śpiewał cały chór przygłuchych kolędników. Istne kolędnicze zamieszki. Kiedy wydaje się, że skończył, C.H. pochyla się nad nim i otwiera usta. Gest ten wprowadza go w strefę bezpośredniego zagrożenia śliną, kroplami potu oraz jeszcze głośniejszym finałem. — I niech wam Bóg błogosławi!!! — Dzień dobry! I tobie też, Grayer! Grayer pada na podłogę holu, ciężko dysząc. Uśmiecham się zniewalająco. Nie ma co owijać w bawełnę, przyszłam tu z bardzo ważną misją. Mam zamiar umówić się na randkę. Prawdziwą randkę z zaproszeniem, ze scenariuszem i ze wszystkim. Pełny zestaw. — Kolędujemy... — zaczynam. — Chodzimy po kolędzie — cichutki, wyczerpany głosik poprawia mnie z podłogi. — Chodzimy po kolędzie po całym budynku. — A teraz mogę dostać ciastko? — Grayer siada, gotów na przyjęcie nagrody za swój wysiłek. C.H. odwraca się i znika w mieszkaniu. — Pewnie. Wejdźcie. I nie gniewajcie się, że jestem w piżamie. Skoro nalegasz. Wchodzimy w ślad za jego odzianym w bokserki ciałem do mieszkania o takim samym rozkładzie jak apartament X-ów, tylko położonego dwa piętra wyżej. Nikt by nie odgadł, że jesteśmy w tym samym budynku. Ściany w przedpokoju pomalowane są na ciemnoceglasty kolor, ozdobione gobelinami, pomiędzy którymi wiszą biało-czarne zdjęcia, jakby żywcem wyjęte z „National Geographic”. Podłoga zawalona jest butami sportowymi, widać też ślady psiej sierści na dywanie. Docieramy do kuchni, gdzie niemal przewracamy się o ogromnego, siwiejącego żółtego labradora, który leży na podłodze. — Grayer, znasz Maxa, prawda? Grayer przykuca i z nietypową dla siebie delikatnością drapie Maxa za uszami. Pies w odpowiedzi żywo wali ogonem w płytki, którymi wyłożona jest podłoga. Rozglądam się. Zamiast wielkiej wyspy, jaką pani X ma na środku kuchni, tutaj znajduje się stary stół rodem z refektarza, na którego jednym końcu leży wysoki stos „Timesów”. — Ciastka. Czy ktoś ma ochotę na ciastka? — pyta C.H., wymachując świątecznym pudełkiem Davidsa, które wyciągnął ze sterty świątecznych ciast na kredensie. Grayer podbiega, żeby się poczęstować, a ja zmuszam się do skupienia. — Tylko jedno, Grover. — Ale jesteś! — Chcesz mleka? — C.H. idzie do lodówki i wraca z pełną szklanką. — Bardzo dziękuję — mówię. — Hej, Grayer, może chciałbyś coś powiedzieć naszemu gospodarzowi? — Dzięki! — mamrocze z pełnymi ustami. — Nie, stary, to ja ci dziękuję! Przynajmniej tyle mogę zrobić po tak świetnym przedstawieniu. — Uśmiecha się do mnie. — Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktoś mi coś zaśpiewał, oczywiście oprócz urodzin. — To też umiem! Umiem Happy Birthday! Kładzie szklankę na podłodze i rozkłada ręce, gotowy do występu. — Prrr! Na dzisiaj już dosyć kolędowania... — wyciągam dłoń, żeby osłonić nas przed kolejną rundą występów. — Grayer, dzisiaj nie mam urodzin, ale obiecuję, że dam ci znać. Współpraca z partnerem. To lubię. — Dobrze. Chodźmy już, Nanny. Muszę chodzić po kolędzie. — Grayer podaje C.H. pustą szklankę, wyciera usta dłonią w rękawiczce i kieruje się ku drzwiom. Wstaję od stołu, nie mając ochoty wychodzić. — Szkoda, że nie udało mi się was złapać tego wieczoru, przyjęcie przeciągnęło się do późna. — Nie ma sprawy, nic nie straciłaś. W „Next Thing” była zamknięta impreza, więc poszliśmy na pizzę do „Ruby’ego”. „Ruby”. Niecałe siedem metrów od wejścia do domu, w którym mieszkam. Co za ironia losu. — Jak długo będziesz w domu? — pytam, nie mrugnąwszy okiem. — NAN-NY! Winda przyjechała! — Tylko tydzień, a potem jedziemy do Afryki. Drzwi do windy czekają, a mnie serce wali jak młotem. — Wiesz, jestem w domu, jakbyś chciał gdzieś wyjść w weekend — mówię, wychodząc za próg i stając obok Grayera. — To super — mówi zza otwartych drzwi. — Super — kiwam głową. Drzwi windy zamykają się. — SUPER! — wyśpiewuje Grayer, rozgrzewając się przed następnym występem. * * * Powstrzymawszy się przed napisaniem swojego numeru telefonu na kawałku kartki i wsunięciem jej pod drzwi C.H., w piątek wieczorem opuszczam Park Avenue 721, wiedząc, że w ten sposób zaprzepaszczam szansę na spotkanie się z nim przed jego wyjazdem do Afryki. Wieczorem zmuszam Sarah, która przyjechała do domu na świąteczną przerwę, żeby poszła ze mną na imprezę zorganizowaną przez kilka osób z mojej grupy. Całe mieszkanie jest świątecznie ustrojone lśniącymi światełkami w kształcie chili, a na obrazku Świętego Mikołaja ktoś przykleił wyciętego z papieru ogromnego penisa. Niecałe pięć minut zabiera nam zdecydowanie, że nie mamy ochoty na Budweisera light z wanny, garść chipsów kukurydzianych z brudnej miski, oraz że nie skorzystamy z wielkodusznych propozycji szybkiego seksu składanych przez chłopców z bractwa. Spotykamy Josha na schodach i zawracamy go. — Dno? — No wiesz — wyjaśnia Sarah. — Lubię grać w rozbieranego, ale... — Sarah! — krzyczy Josh, obejmując ją. — Prowadź więc! Kilka godzin później przedstawiam przepojoną oparami martini interpretację historii kolędowania z Grayerem przy narożnym stoliku w „Next Thing”, gdy tymczasem Josh zagaduje przy barze modnie ubraną dziewczynę. — A potem... poczęstował mnie ciastkiem! To pewnie coś znaczy, nie? Razem interpretujemy każdy subtelny niuans pięciominutowej wymiany zdań, dopóki nie wyciśniemy z niej resztek znaczenia, jakie mogła posiadać. — A potem on powiedział „super”, a ja odpowiedziałam „super”. * * * W sobotę rano budzę się w butach, z gigantycznym kacem i świadomością, że został mi tylko jeden dzień na kupienie prezentów dla całej rodziny, dla X-ów i wielu młodych ludzi, którymi opiekowałam się przez te lata. Dziewczynki Gleasonów przysłały mi dwa długopisy żelowe w jaskrawych kolorach i kamień z wymalowanym moim imieniem — muszę więc zabrać się do roboty. Pożeram tosta z sosem pomidorowym, wypijam litr wody, po drodze na rogu kupuję podwójne espresso i juhuu! Ożywia mnie duch Świąt Bożego Narodzenia. Godzinę później wychodzę z Barnesa i Noble’a Juniora lżejsza o dobre 150 dolarów, co zachęca mnie do zrobienia małych rachunków podczas przechadzki po parku. Mogę zapomnieć o Paryżu, premii będę potrzebowała tylko po to, żeby nie zbankrutować przez Święta. Idę wzdłuż Madison do Bergdorfa, żeby kupić świeczkę Rigauda dla pani X. Może jest malutka, ale przynajmniej będzie widać, że to nie byle co. Stoję w kolejce po najważniejszą rzecz, srebrne opakowanie świąteczne, i staram się wymyślić prezent dla czterolatka, który ma wszystko. Z czego ucieszyłby się najbardziej, oprócz pomocy taty przy ubieraniu drzewka? Może... z lampki nocnej, bo boi się ciemności. I może jeszcze z plastikowego etui, żeby zabezpieczyć wizytówkę przed zupełnym zniszczeniem. Skoro znalazłam się już na rogu Pięćdziesiątej Piątej Ulicy i Piątej Alei, logiczną rzeczą byłoby przejść na drugą stronę do ogromnego działu Ulicy Sezamkowej u „Schwarza”, żeby znaleźć lampkę w kształcie Grovera, ale nie mogę, nie mogę, nie mogę. Zastanawiam się, co będzie szybciej: pojechać metrem do sklepu „Toys R Us” w Queens, czy błądzić po kilkuset metrach kwadratowych chaosu oddalonego o jedną ulicę. Wbrew rozsądkowi, wlokę się przez Piątą, żeby stać w kolejce wraz z całą populacją Nebraski na zimnie przez ponad pół godziny, zanim wysoki żołnierzyk-zabawka nie wpuści mnie do środka przez obrotowe drzwi. — Witamy w naszym świecie. Witamy w naszym świecie. Witamy w naszym świecie zabawek — powtarza niestrudzenie głos ze sprytnie poukrywanych głośników, co sprawia niesamowite wrażenie, że jego dziecinne kwilenie dochodzi z wnętrza mojej własnej głowy. Nie udaje mu się jednak zagłuszyć krzyku torturowanych: „Ale ja chce tooo! Podoba mi sięęę!”, jakie też wypełniają sklep. A jestem dopiero na piętrze z pluszakami. Na górze panuje zupełny chaos. Dzieci strzelają z karabinów laserowych, rzucają żelowym błotem, sprzętem sportowym, a także rodzeństwem. Widzę rodziców, którzy podzielają mój nastrój: „żeby to się wreszcie skończyło”, i pracowników, którzy starają się dotrzeć na lunch bez odniesienia poważnych obrażeń. Wślizguje się do Ulicy Sezamkowej, gdzie malutka dziewczynka, może trzylatka, rozłożyła się na podłodze, skarżąc się wszem i wobec na rażącą niesprawiedliwość. — Może Mikołaj ci go przyniesie, Sally. — NieeeEEEeeeEEEeeeEEEeeeEEEeeeEEEeeeEEE! — wyje dziecko. — Czym mogę służyć? — pyta sprzedawczyni w czerwonej bluzce, z tępym uśmiechem przyklejonym do ust. — Szukam lampki w kształcie Grovera. — Przykro mi, ale chyba wysprzedaliśmy Grovera. Pół godziny stania w kolejce podpowiada mi, że nie wysprzedali. — Popatrzmy. — Dobrze, popatrzmy. Podchodzimy do działu z lampkami i stajemy przed całą ścianą Groverów. — Ach tak, przepraszam, ale tamte zeszły bardzo szybko — mówi, potrząsając głową, i zaczyna się oddalać. — To ten — pokazuję jej. — A, ten niebieski? Tak, to ten niebieski (Nawet nie zaczynaj! Tak samo nikt u „Barnesa i Noble” nawet nie słyszał o Pinokiu. Pracujecie przecież w księgarni dla dzieci, a ja nie pytam o „Hustlera”!). Staję w kolejce do pakowania prezentów i korzystam ze sposobności, żeby poćwiczyć medytację transcendentalną pośród jeszcze większego tłumu dzieci wstrząsanych szlochem. * * * W poniedziałek rano pani X wsuwa głowę do kuchni w chwili, gdy zaczynam kroić owoce. — Nanny, muszę cię wysłać po sprawunki. Poszłam do Saksa po prezenty dla naszego personelu i jak ta ostatnia zapomniałam włożyć do środka czeków z premiami. Specjalnie nie kazałam zamykać toreb, bo chciałabym, żebyś powkładała do nich czeki. Wszystko ci tu napisałam, a imię każdej z osób wypisane jest na kopercie. Justine dostaje torebkę od Gucciego, pani Butters torbę na zakupy od Coacha, gosposia LeSportsac, a Herve Chapelier są dla nauczycielek fortepianu i francuskiego. Dopilnuj, żeby wszystko zapakowali, i wróć taksówką. — Nie ma problemu — odpowiadam, w podnieceniu próbując odgadnąć, gdzie jest moje miejsce między Guccim i LeSportsac. * * * We wtorek po południu Grayer zaprosił do wspólnej zabawy Allison, przemiłą Chineczkę z grupy, która z dumą mówi każdemu, kto tylko zechce zapytać: — Mam dwóch tatusiów! — Cześć, Nanny — mówi zawsze i dyga. — Co słychać w szkole? Masz bardzo ładne buty. Niesamowita jest. Dzwoni telefon, gdy płuczę ich kubki po ekologicznej czekoladzie. — Halo? — mówię, równo rozwieszając ścierkę na drzwiczkach od piekarnika. — Nanny? — słyszę niepewny, konspiracyjny szept. — Tak? — odszeptuję, bo tak się robi. — Mówi Justine z biura pana X. Cieszę się, że trafiłam na ciebie. Mogłabyś mi zrobić przysługę? — Pewnie — szepczę. — Pan X kazał mi kupić coś dla pani X, ale ja nie wiem, jaki ona nosi rozmiar, jakiego projektanta lubi, nie znam jej ulubionych kolorów... — W jej głosie słyszę prawdziwą panikę. — Nie wiem — mówię, zaskoczona, że nie pamiętam jej wymiarów. — Poczekaj. Podnoszę słuchawkę w głównej sypialni. — Justine? — Tak? — szepcze. Gdzie mogła się schować? Pod biurkiem? W toalecie? — Wchodzę do jej garderoby. Jej „garderoba” to w rzeczywistości ogromna przebieralnia w kolorze czekolady z długą ławką pokrytą aksamitem. Paranoja pani X osiągnęła takie rozmiary, że na pewno jest przekonana, iż nie tylko buszuję tu codziennie, ale w rzeczy samej właśnie teraz mam na sobie jej bieliznę. Z drugiej strony jestem oblana zimnym potem i zastanawiam się, czy nie przełączyć Justine na linię oczekującą, żebym mogła zadzwonić do pani X na komórkę i upewnić, czy rzeczywiście znajduje się daleko, bardzo daleko stąd. Mimo to zaczynam ostrożnie przeglądać rzeczy i odpowiadam na pytania Justine: — Rozmiar dwójka... Herrera, Yves Saint Laurent... Rozmiar stopy siedem i pół, Ferragamo, Chanel... Wszystkie torebki chyba od Hermesa, żadnych kieszeni na zewnątrz, nie znosi zamków błyskawicznych... Nie wiem, może perły? Chyba lubi perły. I tak dalej, i tak dalej. — Uratowałaś mi życie — wzdycha z ulgą. — Jeszcze jedno. Czy Grayer ma już chemię? — Chemię? — Tak, pan X kazał mi kupić dla niego zestaw małego chemika i pantofle u Gucciego. — Bomba! — Obie wybuchamy śmiechem. — Król Lew — podpowiadam jej. — Uwielbia wszystko, co jest związane z Królem Lwem, Aladynem i Kubusiem Puchatkiem. Ma dopiero cztery lata. — Jeszcze raz serdeczne dzięki, Nanny. Wesołych Świąt! Po rozłączeniu ostatni raz ogarniam spojrzeniem wieżę kaszmirowych sweterków, każdy zapakowany w specjalną bibułę i schowany do osobnej szuflady, ścianę butów, każdy z aksamitnym prawidłem, całe wieszaki kostiumów na jesień, zimę i wiosnę, od najjaśniejszych do najciemniejszych, od lewej do prawej. Ostrożnie otwieram szufladę. Każda para majtek, biustonoszy i pończoch jest osobno zapakowana do foliowego woreczka i podpisana: „biustonosz, Hanro, biały”, „pończochy, Fogal, czarne”. Dzwoni dzwonek, a ja podskakuję pod sufit, oddychając z ulgą, gdy Grayer wpuszcza do środka Henry’ego, ojca Allison. Zamykam z powrotem szuflady i spokojnie wychodzę do korytarza, gdzie rozbawiony Henry patrzy, jak Allison i Grayer starają się wzajemnie zarzucić sobie szaliki na szyje. — Allison, wiesz, że muszę zacząć gotować obiad. Pomożesz mi, dobrze? Wreszcie łapie ją i przytrzymuje między kolanami, żeby zawiązać szalik. Podaję mu malutki lodenowy płaszczyk, a Henry zakłada dziewczynce czapkę, bierze małą na ręce i wychodzi z mieszkania. — Pożegnaj się z Allison, Grayer — podpowiadam mu, a on zaczyna gwałtownie machać obiema rękami. — Do widzenia Grayer. Dziękuję za cudowne popołudnie! Au revoir, Nanny! — woła dziewczynka. — Dzięki, Nan — mówi Henry, odwracając się i przypadkowo trafiając kozakiem Allison kolejnego członka rodziny X. — Au! — pani X usuwa się z pola rażenia. — Bardzo przepraszam — mówi Henry, a Allison przytula się do niego. — Nic się nie stało. Dobrze się bawiliście? — Tak! — wykrzykują Grayer i Allison. — Lepiej już pójdę — mówi Henry. — Richard zaraz wróci do domu, muszę też rozebrać choinkę. — Niania ma wychodne? — pyta pani X z domyślnym uśmiechem. — Nie mamy niani... — Masz aż dwóch tatusiów do wieszania bombek? — przerywa Grayer. — I jak sobie radzicie? — pyta pani X. — Dzieci są dziećmi tak krótko... — No tak. — Wygląda na trochę dotkniętą. — Grayer, powiedz do widzenia! — Już powiedziałem. Spóźniłaś się. Drzwi windy zamykają się. * * * Znacznie później tego samego wieczoru zjeżdżam windą, na pół senna, marząc o romantycznym spacerze nad Sekwaną, nucąc La vie en rose. Jest dwadzieścia minut po północy, dwudziestego drugiego grudnia. Jeszcze tylko dwadzieścia cztery godziny i będę miała miesiąc wolnego i masę pieniędzy w kieszeni. — Dobranoc, James — mówię portierowi, gdy ten otwiera drzwi C.H. z zaróżowionymi policzkami i z torbą z jedzeniem w ręce. — Cześć. Po pracy? — pyta z uśmiechem. — No. Boże, błagam, spraw, żebym tylko nie miała resztek buraków między zębami. — Wspaniale śpiewał kolędy. Ty go nauczyłaś? — Podobało ci się? — pytam, ostrożnie przyciskając wargi do zębów. Dość tych plotek; na kiedy się umawiamy? — Posłuchaj — zaczyna, rozwiązując szalik. — Jeśli nie jesteś teraz zajęta, to poczekaj, bo ja muszę skoczyć na górę. Mama jest w samym środku świątecznego szaleństwa. Piecze, a właśnie skończyła nam się wanilia. Teraz? Dobrze, może być. — Super. Gdy cyfry na wyświetlaczu zmieniają się od jednego do jedenastu i z powrotem, pędzę do fazowanego lustra w foyer, żeby w szaleńczym tempie poprawić fryzurę i makijaż. Mam nadzieję, że go nie zanudzę. Mam nadzieję, że on mnie nie zanudzi. Staram się przypomnieć sobie, czy rano goliłam nogi. Wścieknę się, jeżeli okaże się nudny. Spróbujmy się z nim nie przespać. Przynajmniej dzisiaj wieczorem. Ukradkiem muskam jeszcze usta błyszczykiem, gdy winda zjeżdża na parter. — Jadłaś coś? — pyta G.H., gdy James otwiera przed nami drzwi. — Dobranoc, James — wołam przez ramię. — Zależy, co rozumiesz przez jedzenie. Jeżeli garść chrupek i kilka tortellini bez sosu, to jestem napchana. — Co proponujesz? — Właśnie. — Zastanawiam się przez chwilę. — O tej porze możemy liczyć tylko na kawiarnie i pizzerie. Wybieraj. — Pizza brzmi nieźle. Może być? — Wszystko będzie super, byle nie w tym budynku. * — Proszę, usiądź na mojej kurtce — mówi C.H., zamykając puste pudełko po pizzy. Schody Metropolitan Museum są zimne i zaczynam to czuć przez dżinsy. — Dzięki. — Wsuwam jego granatowy polar pod siebie i przyglądam się Piątej Alei, błyskającym dekoracjom świątecznym na hotelu Stanhope. C.H. wyciąga z brązowej papierowej torebki pudełko Ben and Jerry’s Phish Food. — No, to jak się pracuje na dziewiątym piętrze? — Wyczerpująco i dziwnie. — Odwzajemniam mu spojrzenie. — Świąteczna atmosfera w domu przypomina klimat chłodni, a Grayer musiał powiesić samotnego bałwanka ze styropianu w szafce, bo mamusia nie pozwoliła mu go powiesić nigdzie indziej. — Wiesz, zawsze miałem wrażenie, że jest bardzo spięta. — Nie masz pojęcia, jak bardzo, a teraz w Święta jest tak, jakbym pracowała u sierżanta musztry z zespołem nadpobudliwości psychoruchowej... — Nie przesadzaj, nie może być aż tak źle. — Trąca mnie kolanem. — Przepraszam, że co? — Opiekowałem się kiedyś trochę dziećmi w tym budynku. Coś tam sobie zjecie, pobawicie się trochę... — O Boże. Mówisz o czymś zupełnie innym! Spędzam z tym dzieckiem więcej czasu niż ktokolwiek inny. — Odsuwam się od niego. — A weekendy? — Och, mają kogoś w Connecticut. Razem z dzieckiem są tylko w podróży, tam i z powrotem, a jeżdżą wieczorami, więc wtedy śpi! Niczego nie robią razem. Myślałam, że może czekają na wakacje, ale nic podobnego. Pani X spędza święta sama u Barneysa, więc wysyła nas codziennie z domu na mróz z całą resztą Ameryki — uważaj tu — po to tylko, żeby pozbyć się go z domu. — Ale o tej porze roku można z dzieckiem robić mnóstwo fajnych rzeczy. — On ma dopiero cztery lata. Spał na Dziadku do orzechów, Rockettes* go przeraziły, a kiedy przez trzy godziny czekaliśmy na Mikołaja w „Macy’s”, dostał jakiejś dziwnej wysypki. Ale przede wszystkim stoimy w kolejce do toalety. Dosłownie wszędzie. Nie ma taksówki, nie ma... — Wygląda na to, że zasłużyłaś sobie na lody. — Podaje mi łyżeczkę. Muszę się roześmiać. — Przepraszam, jesteś jedyną dorosłą osobą bez toreb na zakupy, z którą udało mi się porozmawiać przez ostatnie czterdzieści osiem godzin. Po prostu teraz mam tych świąt trochę powyżej uszu. — Nie mów tak. O tej porze roku najlepiej mieszkać w mieście. Tyle świateł, tyle ludzi. — Wskazuje na błyszczące dekoracje świąteczne na Piątej Alei. — Właśnie dzięki temu możemy docenić, jakie mamy szczęście, że możemy tutaj mieszkać przez cały rok. Zanurzam łyżeczkę w lodach i wybieram część karmelową. — Masz rację. Dwa tygodnie temu powiedziałabym, że to moja ulubiona pora roku. Podajemy sobie na zmianę karton z lodami i przyglądamy się wieńcom w oknach hotelu Stanhope i malutkim żaróweczkom płonącym przy markizach. — Wyglądasz na świąteczną dziewczynę. Czerwienię się. — Ale tak naprawdę dopiero na święto lasu pokazuję, na co mnie stać. Śmieje się. Naprawdę jest super. Nachyla się do mnie. — Czy nadal masz mnie za dupka? — Nigdy tego nie powiedziałam. — Odwzajemniam uśmiech. — Dupek przez skojarzenie. — No wiesz... AAA! CAŁUJE MNIE! — Cześć — mówi miękko, z twarzą nadal tuż przy mojej. — Cześć. — Moglibyśmy więc zapomnieć, bardzo dokładnie zapomnieć o Dorrianie i zacząć wszystko od początku? Uśmiecham się. — Cześć, jestem Nan... * * * — Nanny? Nanny! — Tak. Co znowu? — Twoja kolej. Teraz twoja kolej. Biedny Grayer, po raz trzeci musiał przywołać mnie ze schodów Metropolitan Museum, gdzie zamieszkał na stałe mój umysł. Przesuwam mojego piernikowego ludzika z pomarańczowego na żółty kwadrat. — Dobrze, Grover, ale to ostatnia gra, a potem musimy zmierzyć to ubranie. — No wiesz co, chłopie? — Chodź, będzie fajnie. Zrobisz dla mnie pokaz mody. Na łóżku znajduje się cały stos ubrań Grayera z zeszłego roku. Musimy sprawdzić, czy w ogóle coś jeszcze na niego pasuje. Wiem, że kompletowanie garderoby na wyjazd to ostatnia rzecz, jaką ma ochotę ze mną robić w ostatnie popołudnie przed feriami, ale rozkaz to rozkaz. Po odłożeniu gry klękam na podłodze i pomagam mu wkładać i zdejmować szorty, koszulki, kąpielówki i najmniejszą na świecie granatową marynarkę. — Ojej! Za ciasna! Boli! — Pulchne ramię Grayera ściska maleńki biały podkoszulek z monogramem Lacoste’a, jak gumka recepturka hot doga. — Już dobrze, dobrze, poczekaj chwilę. — Wyciągam go z podkoszulka i pokazuję sztywną koszulę z napisem Blues Brothers. — Nie podoba mi się — mówi, kręcąc głową, a potem dodaje powoli: — Chyba... jest... za mała — mówi z naciskiem. Przyglądam się guzikom na rękawie i wykrochmalonemu kołnierzykowi. — Tak, myślę, że masz rację — za ciasna. Chyba nie powinieneś jej więcej nosić — mówię konspiracyjnie, składając podejrzaną koszulę i odkładając ją na stos rzeczy odrzuconych. — Nanny, nudzi mi się. — Kładzie mi dłonie na policzkach. — Już nie chcę koszul. Pobawmy się w „Krainę słodyczy”! — Posłuchaj, Grayer, została już tylko jedna rzecz. — Pomagam mu wcisnąć się w marynarkę. — A teraz chciałabym, żebyś poszedł na koniec pokoju i z powrotem — muszę zobaczyć, jaki jesteś przystojny. Patrzy na mnie, jakbym zwariowała, ale zaczyna iść, oglądając się za siebie co kilka kroków, żeby się upewnić, że czegoś nie szykuję. — Ruszaj się! — krzyczę, kiedy dochodzi do ściany. Odwraca się i przygląda mi się podejrzliwie. Udaję, że wyciągam aparat fotograficzny i pstrykam zdjęcia. — Chodź, kochany! Jesteś wspaniały. Pokaż się! Rozkłada ręce w teatralnym geście. — Uuhuuu! — piszczę, jakby model Marcus Shenkenberg właśnie zgubił ręcznik. Chichocze, rzucając się w wir nowej zabawy, i oboje stroimy do siebie miny. — Jesteś wspaniały, mój drogi — mówię, pochylając się, żeby zdjąć marynarkę, i całując powietrze obok jego policzków. — Ale wrócisz niedługo, Nanny, prawda? — Uwalnia jedną rękę. — Jutro? — Chodź, popatrzymy jeszcze raz na kalendarz. Na Bahamach czas szybko ci zleci. — W Litferr Cay — poprawia. — Właśnie. — Pochylamy się, żeby spojrzeć na zrobiony przeze mnie kalendarz. — Potem Aspen, gdzie będzie prawdziwy śnieg, będziesz jeździł na sankach, robił aniołki ze śniegu i bałwanki. Ale będzie zabawa! — Jesteście tam? — słyszę wołanie pani X. Grayer pędzi do holu, a ja przez chwilę jeszcze składam ostatnią maleńką koszulkę, a potem idę za nim. — Jak minęło popołudnie? — pyta wesoło. — Grayer był bardzo grzeczny. Przymierzyliśmy wszystko — odpowiadam, opierając się o framugę. — Rzeczy, które położyłam na łóżku, są na niego dobre. — Wspaniale! Bardzo ci dziękuję. Grayer skacze dookoła matki, ciągnąc za futro z norek. — Chodź, zobacz moje przedstawienie! Chodź do mnie! — Grayer, jak się umówiliśmy? Umyłeś ręce? — pyta, uchylając się od jego objęć. — Nie — odpowiada. — No więc, czy powinieneś dotykać futra mamusi? Usiądź na ławce, to pokażę ci niespodziankę od tatusia. Szpera w torbie z zakupami, a Grayer osuwa się na poduchę z tureckim wzorem. Wyciąga jasnoniebieski dres. — Pamiętasz, że w przyszłym roku idziesz do szkoły dla dużych chłopców? Tatusiowi bardzo podoba się Collegiate. Macha górą od dresu, żeby zademonstrować pomarańczowe litery. Wkraczam do akcji, pomagając Grayerowi przełożyć go przez głowę. Pani X staje z tyłu, a ja podwijam rękawy w małe precelki na nadgarstkach. — Och, tatuś bardzo się ucieszy. — Grayer z rozkoszą rozkłada ręce i pozuje, jak to przed chwilą robił w pokoju. — Dziecko, nie wymachuj tak rękami! To niegrzeczne. — Patrzy na niego zbita z tropu. I dziwacznie wygląda. Grayer szuka we mnie wsparcia. Pani X podąża za jego spojrzeniem. — Grayer, czas pożegnać się z Nanny. — Nie chcę. Staje naprzeciw drzwi i krzyżuje ręce na piersiach. Przyklękam przed nim. — Tylko na dwa tygodnie, Grover. — Nieee! Nie idź. Obiecałaś, że pogramy w „Krainę słodyczy”. Nanny, obiecałaś. — Po policzkach ciekną mu łzy. — Hej, chcecie dostać prezenty? — pytam. Idę do garderoby, biorę głęboki wdech, uśmiecham się szeroko i wyciągam torbę z zakupami. — To dla pani, wesołych świąt! — mówię, podając pani X pudełko od Bergdorfa. — Nie musiałaś — mówi, kładąc pudełko na stoliku. — Aha, my też mamy coś dla ciebie. Przybieram zaskoczony wyraz twarzy. — Niemożliwe. — Grayer, idź przynieść prezent dla Nanny. Chłopiec odbiega, a ja wyciągam z torby drugie pudełko. — A to jest dla Grayera. — Nanny, tu jest prezent dla ciebie. Wesołych świąt, Nanny! — Chłopiec podbiega i wpycha mi do rąk pudełko od Saksa. — Ach, dziękuję! — A gdzie jest mój prezent? Gdzie? — Podskakuje niecierpliwie. — U mamy. Możesz go otworzyć, jak wyjdę. — Szybko wkładam płaszcz, a pani X już trzyma dla mnie windę. — Wesołych świąt — mówi, gdy wchodzę do środka. — Cześć, Nanny! — woła Grayer, machając rękami jak marionetka. — Cześć, Grayer, wesołych świąt! Nie mogę się doczekać. Wyobrażam sobie Paryż i torby z zakupami, i wycieczki do Bostonu. Najpierw otwieram kopertę z życzeniami. Droga Nanny, Nie wiem jak poradzilibyśmy sobie bez ciebie! Wesołych Świąt, X-owie Rozrywam papier pakunkowy, otwieram pudełko i chwytam w dłonie zwoje bibuły. Nie ma koperty. O Boże, nie ma koperty! Odwracam pudełko do góry nogami. Tony bibuły wypadają na podłogę, aż wreszcie na dno windy wypada coś czarnego i kosmatego. Padam na kolana, rzucam się jak pies na kość. Rozgarniam bałagan, jakiego narobiłam, starając się dotrzeć do skarbu i... i... i... To nauszniki. Tylko nauszniki. Po prostu nauszniki. Nauszniki! NAUSZNIKI!!!!!! Mammy była przekonana, że panuje niepodzielnie nad O‘Harami, że rządzi ich ciałami i duszami, że ich tajemnice są jej własnością, węszyła jak pies gończy za najmniejszym nawet śladem sekretu. Przeminęło z wiatrem ROZDZIAŁ PIĄTY Czas przygnębienia — Babcia wszędzie cię szuka, żebyśmy mogli wreszcie pokroić świąteczne ciasto — mówię, wchodząc do garderoby babci, gdzie ojciec znalazł sobie azyl od połączonych obchodów sylwestra i pięćdziesiątych urodzin, jakie koniecznie chciała urządzić babcia dla — jak mówiła — „jedynego syna, jakim pobłogosławił mnie Pan Bóg”. — Szybko, zamknij drzwi! Jeszcze nie jestem gotów. Za dużo tu ludzi. Mimo że wielu spośród przybyłych to artyści i pisarze, całkiem sporo z nich nosi smokingi, jeden jedyny rodzaj ubrania, jakiego mój ojciec nigdy nie włoży. Dla nikogo. Nigdy. „Czy my jesteśmy jacyś cholerni Kennedy, czy co?” — zawsze mawiał refleksyjnie, ilekroć babcia starała się zaangażować go w spotkanie towarzyskie wymagające czarnego krawata. Ja — wręcz przeciwnie, nigdy nie daję się prosić dwa razy, żeby wskoczyć w nową sukienkę, i niecierpliwie wypatruję tych rzadkich okazji, podczas których mogę zawiesić na kołku spodnie od dresu i ubrać się jak dama. — Nie potrafię przekonywać, ale przychodzę z darami — mówię, podając mu kieliszek szampana. Uśmiecha się, pociąga długi łyk i odstawia kieliszek na toaletkę babci, tuż obok opartych tam własnych stóp. Zamyka „Timesa” z krzyżówką, którą rozwiązywał, gestem dłoni każąc mi usiąść. Opadam na miękki kremowy dywan spowita fałdami czarnego szyfonu i pociągam łyk z kieliszka. Z pokoju przedostaje się stłumiony śmiech i muzyka. — Tato, mówię ci, że powinieneś wyjść do ludzi. Naprawdę nie jest tak źle. Przyszedł pisarz, ten z Chin. Nie ma nawet krawata — mógłbyś sobie z nim pogadać. Zdejmuje okulary. — Wolę spędzić czas z moją córeczką. Jak leci, skrzacie? Lepiej ci? Nachodzi mnie nowa fala wściekłości, przerywając podniosły nastrój, jakim cieszyłam się przez większość wieczoru. — Uch, co to za babsko! — Pochylam się do przodu. — Pracowałam po osiemdziesiąt godzin tygodniowo przez cały miesiąc — i co dostałam za to wszystko? Powiem ci. Nauszniki! — wzdycham zrozpaczona, patrząc przez grzywkę wzdłuż ściany, gdzie rząd czarnych czółenek przechodzi w kolorową kolekcję chińskich pantofli. — A, tak. Nie mówiłaś o tym przez całe piętnaście minut. — O czym? — pyta moja matka, wślizgując się do środka z tacą zakąsek w jednej ręce i otwartą butelką szampana w drugiej. — Dam ci wskazówkę — mówi ojciec złośliwie, podając kieliszek do napełnienia. — Nosi się je w zimie zamiast czapki. — Boże! Znów do tego wracamy? Nan, daj sobie spokój, przecież jest sylwester! Nie możesz choć na jeden wieczór wziąć sobie wolnego? Opada na sofę, podkula stopy i podaje tacę ojcu. Ja też siadam i sięgam po butelkę. — Mamo, nie mogę! Nie mogę tego tak zostawić! Równie dobrze mogłaby mnie opluć i zawiązać mi kokardę na nosie. Wszyscy wiedzą, że na święta personel dostaje premię, taki jest zwyczaj. Po co miałabym spędzać tam tyle godzin dodatkowo? Premia przysługuje za dodatkowy wysiłek, jest wyrazem uznania! Każdy głupi, kto dla niej pracuje, dostał pieniądze i torebkę z prezentem! A ja dostałam... — Nauszniki — dopowiadają chórem, a ja nalewam sobie kolejny kieliszek. — Wiesz, na czym polega mój problem? Wychodzę z siebie, żeby wyglądało to naturalnie, że wychowuję jej syna, kiedy ona siedzi u manikiurzystki. Przez te wszystkie miłe słówka i te wszystkie „pewnie, chętnie przyjdę” wydaje jej się, że tam mieszkam. Zapomina, że ja tam pracuję — najwyraźniej doszła do wniosku, że robi mi łaskę, że pozwala mi przychodzić się bawić! — Biorę trochę kawioru z tacki ojca. — Co o tym myślisz, mamo? — Myślę, że musisz rozmówić się z tą kobietą i uzgodnić pewne zasady postępowania, albo od razu sobie odpuść. Szczerze ci radzę. Szkoda, że sama siebie nie słyszysz, od kilku dni o niczym innym nie mówisz. Jesteś bez humoru na wspaniałej imprezie i ktoś z twojej rodziny, oprócz babci, powinien skorzystać z muzyki i zacząć wreszcie tańczyć. — Spogląda znacząco na ojca, który wkłada sobie do ust ostatnią kanapkę z mięsem kraba. — Przecież chcę! Chciałabym ustalić zasady, ale nie wiem, od czego mam zacząć. — Nie zaczynaj. Powiedz jej po prostu, że to ci się nie podoba i jeżeli chce, żebyś dalej była nianią Grayera, kilka rzeczy musi się zmienić. — Jasne — parskam z niedowierzaniem. — Kiedy mnie zapyta, jak było na feriach, mam jej od razu wygarnąć? Przecież da mi w twarz. — I wtedy wygrasz — wtrąca się tata. — Bo możesz jej wytoczyć proces o naruszenie nietykalności cielesnej i żadne z nas do końca życia nie będzie musiało pracować. Mama, teraz bez reszty zaangażowana w rozmowę, ciągnie dalej. — Wtedy uśmiechniesz się ciepło, obejmiesz ją wpół i powiesz: „Niełatwo dla pani pracować”. Daj jej w przyjazny sposób do zrozumienia, że takie zachowanie nie jest w porządku. — Maaamooo! Nie masz pojęcia, u kogo ja pracuję. Nie ma mowy o obejmowaniu tej kobiety. To Królowa Śniegu. — W porządku, wystarczy. Podaj jej norki — rozkazuje mama. — Robimy próbę! Takie próby są kamieniem węgielnym mojego wychowania i pomagały mi we wszystkim, od rozmów kwalifikacyjnych w koledżach do rozstania z chłopakiem w szóstej klasie. Tata rzuca mi etolę, która wisiała koło niego, i nalewa nam następną kolejkę. — Dobrze, ty jesteś pani X, a ja jestem tobą. Zaczynaj. Odkasłuję. — Witamy cię po przerwie, Nanny. Czy nie wyprałabyś mojej brudnej bielizny, kiedy będziesz się kąpać z Grayerem w basenie? Dziękuję ci bardzo, chlor czyni prawdziwe cuda. — Zakładam etolę na ramiona i przyklejam do ust fałszywy uśmiech. Głos matki jest spokojny i racjonalny — Chcę pani pomagać. Chcę pomagać Grayerowi. Ale potrzebuję też trochę pomocy z pani strony, żebym mogła wykonywać pracę zgodnie z moimi zdolnościami. A to oznacza, że musimy razem postarać się, żebym rzeczywiście pracowała w godzinach, jakie wcześniej uzgodniłyśmy. — Ach, ty tutaj pracujesz? Myślałam, że cię adoptowaliśmy! — W geście udawanego przerażenia podnoszę do ust mały palec. — Niewątpliwie pokrewieństwo z panią byłoby dla mnie zaszczytem, ale jestem tutaj, żeby wykonać pewną pracę, i jeżeli mam ją nadal wykonywać, wiem, że będzie pani odtąd bardziej pamiętać o moich prawach. Tata głośno klaszcze, a ja siadam z powrotem na podłodze. — Nie ma mowy, to nie przejdzie! — jęczę. — Nan, ta kobieta nie jest bogiem! To zwykły człowiek. Potrzebujesz mantry. Musisz tam wejść, jak Lao-tse... Powiedz nie, żeby powiedzieć tak. Powtórz za mną! — Mówię nie, żeby powiedzieć tak. Mówię nie, żeby powiedzieć tak — mamroczę razem z nią, gapiąc się na tapetę z motywem kwiatowym na suficie. Właśnie gdy osiągamy fazę najwyższego rozgorączkowania, drzwi od pokoju otwierają się na oścież i uderza w nas fala muzyki. Odwracam głowę i we framudze drzwi widzę babcię z zaróżowionymi policzkami, które bardzo ładnie komponują się z warstwami czerwonej satyny. — Kochani! Impreza-cudo, a mój syn w pięćdziesiąte urodziny chowa się w szafie, zupełnie tak samo jak w piąte. Chodź, zatańcz ze mną. — Spowita chmurą perfum, podchodzi do mojego ojca i całuje go w policzek. — Możesz tu zostawić krawat i pas, ale przynajmniej zatańcz mambo z matką, zanim zegar wybije dwunastą! Ojciec patrzy na nas błagalnie, ale szampan osłabił jego opór. Zdejmuje krawat i wstaje. — Ty też, moja panno. — Spogląda na mnie leżącą na podłodze. — Odłóż norki, to zatańczymy boogie. — Przepraszam, że tak nagle zniknęłam, babciu. Nie mogę przeboleć tych nauszników. — Dobry Boże! Twój ojciec i smoking, ty i te twoje nauszniki! Nie mam zamiaru wspominać ani słowem o strojach aż do następnych świąt! Wstawajcie i ruszajcie w tany, parkiet czeka. Mama pomaga mi wstać i kiedy wracamy do imprezowania, szepcze mi do ucha: — Widzisz, mówi się nie, żeby powiedzieć tak. Twój tata właśnie to sobie podśpiewuje. * Wiele tańców i butelek szampana później płynę z powrotem do mojego mieszkania w bąbelkowej mgle. George łasi mi się do nóg, gdy tylko otwieram drzwi, i zanoszę go do mojej części pokoju. — Szczęśliwego Nowego Roku, George — mruczę, a on odmrukuje swoje życzenia w mój podbródek. Charlene wyleciała tego ranka do Azji i perspektywa trzech tygodni swobody przyprawia mnie o zawrót głowy. Zrzucam szpilki i dostrzegani nieostry zarys migającego światełka na automatycznej sekretarce. Pani X. — Co o tym myślisz, George, zaryzykujemy? — Schylam się, żeby zeskoczył na podłogę, i dopiero wtedy naciskam przycisk „odtwórz wiadomość”. — Nan? To wiadomość dla Nan. Chyba to właściwy numer... — bełkotliwy głos C.H. wypełnia pokój. — O Boże! — krzyczę, odwracając się do lustra, żeby sprawdzić, jak wyglądam. — No właśnie. Więc tak... Dzwonię, żeby ci życzyć szczęśliwego Nowego Roku. Eeee... jestem w Afryce. I... poczekaj, która u ciebie godzina? Siedem godzin, więc... dziesiąta, jedenasta, dwunasta. Dobrze. Jestem razem z rodziną i właśnie wybieramy się do buszu. Wypiliśmy parę piw z przewodnikami. A to ostatnia osada z telefonem... Chciałem ci tylko powiedzieć, że na pewno miałaś ciężki tydzień. Widzisz! Wiem, że ciężko pracowałaś, i chciałem, żebyś wiedziała... że wiem... że pracujesz... że ciężko pracujesz. Eeee... wszystkiego dobrego w nowym roku. No więc... mam nadzieję, że to rzeczywiście twoja automatyczna sekretarka. Właśnie. To wszystko, co chciałem ci powiedzieć... Eeee... Na razie. Ogarnięta euforią potykam się po drodze do łóżka. — O Boże! — mamroczę w kółko w ciemności, po czym z uśmiechem przyklejonym do ust odpływam. * Drrń. Drrń. Drrń. „Cześć, dodzwoniłeś się do Charlene i Nan. Proszę, zostaw wiadomość. Piiip”. — Cześć, Nanny, mam nadzieję, że jesteś domu. Jestem prawie pewna, że jesteś w domu. No więc, szczęśliwego Nowego Roku. — Otwieram jedno oko. — Mówi pani X. Mam nadzieję, że ferie ci się udały. Dzwonię, bo... — Boże, przecież jest dopiero ósma rano! — Musieliśmy zmienić plany. Pan X musi wracać do Illinois do pracy. I ja, i Grayer jesteśmy bardzo zawiedzeni. Nie pojedziemy do Aspen i chciałam sprawdzić, co robisz do końca miesiąca. — W Nowy Rok! Wystawiam rękę spod kołdry i rozpaczliwie wymachując rękami, staram się dosięgnąć telefonu. Wyłączam słuchawkę i rzucam na ziemię. A masz. Znowu zasypiam. Drrń. Drrń. Drrń. Drrń. „Cześć, dodzwoniłeś się do Charlene i Nan. Proszę, zostaw wiadomość. Piiip”. — Cześć, Nanny, mówi pani X. Zostawiłam ci wcześniej wiadomość. — Otwieram jedno oko. — Nie wiem, czy o tym wspomniałam, ale gdybyś mi mogła dać znać dzisiaj... — Przecież jest dopiero wpół do dziesiątej rano! Nowy Rok! Wystawiam rękę spod kołdry i rozpaczliwie wymachując rękami, staram się dosięgnąć telefonu. Tym razem wyciągam właściwą wtyczkę. Ach, wreszcie spokój. „Cześć, dodzwoniłeś się do Charlene i Nan. Proszę zostaw wiadomość. Piiip”. — Nanny, mówi pani X. — Boże! Przecież dopiero dziesiąta rano! Ludzie, co z wami? Tym razem słyszę w tle płacz Grayera. To nie mój problem. Pamiętam o nausznikach. Wystawiam rękę spod kołdry i rozpaczliwie wymachując rękami, staram się dosięgnąć telefonu. Znajduję regulator głośności. — Bo nie mówiłaś, czy masz jakieś plany, i wydawało mi się... Nareszcie cisza. Drrń. Drrń. Drrń. Drrń. CO ZA CHOLERA?! Ojej, to przecież moja komórka. To moja pieprzona komórka. Drrń. Drrń. Drrń. Drrń. Aaaaa! Wstaję z łóżka, ale nie mogę znaleźć źródła piekielnego dzwonienia. Głowa mi pęka. Drrń. Drrń. Drrń. Drrń. Jest pod łóżkiem. Pod łóżkiem! Staram się wczołgać pod łóżko, nadal w wieczorowej kreacji, do miejsca, gdzie George strzelił gola komórką. Wyciągam dłoń, chwytam telefon i wrzucam go do kosza na brudną bieliznę, po czym nakrywam go wszystkim, co znajdę na podłodze. Aha. Wreszcie się wyśpię. Drrń. Drrń. Drrń. Drrń. Wstaję z łóżka, podchodzę do kosza, wyciągam telefon, idę do kuchni, otwieram zamrażarkę, wrzucam tam telefon i kładę się z powrotem spać. Budzę się pięć godzin później i widzę, że George bardzo cierpliwie czeka przy łóżku na śniadanie. Przechyla głowę na bok i miauczy, jakby pyta: „Co, byłaś na balandze?” Tuptam do kuchni w bardzo pomiętym czarnym szyfonie, żeby nakarmić George’a i zaparzyć sobie kawy. Otwieram zamrażarkę i widzę zieloną poświatę ekranika komórki za pojemnikami z lodem. „12 połączeń nieodebranych”, czytam na ekranie. O Boże. Robię kawę i siadam na łóżku, żeby odsłuchać wiadomości z sekretarki. — To jeszcze raz ja. Mam nadzieję, że się nie powtarzam. Więc pan X stwierdził, że nie da rady wyjechać do Aspen, a ja nie chcę być tam sama. Trener i gospodarz mieszkają dość daleko i czułabym się bardzo samotna. Wolę zostać w mieście. Bardzo bym się ucieszyła, gdybyś mogła przychodzić kilka dni w tygodniu. Powiedz mi, jak u ciebie z poniedziałkiem. Daj mi znać. Jeszcze raz podam ci mój numer... Nie zastanawiam się ani przez chwilę. Podłączam z powrotem telefon i wystukuję numer gospody w Lyford Cay. — Halo? — Pani X? Dzień dobry, mówi Nanny. Co słychać? — Boże, pogoda tutaj jest wprost koszmarna. Panu X ledwo udało mu się trochę pograć w golfa, a teraz nie ma warunków do jazdy na nartach. Grayer przez cały czas siedzi w domu, obiecali nam opiekunkę do dziecka na cały dzień, tak jak w zeszłym roku, ale brakuje im ludzi czy coś w tym rodzaju. Nie wiem, co mam robić. — W tle słyszę ścieżkę dźwiękową filmu Pocahontas. — Odebrałaś moją wiadomość? — Tak. — Przyciskam do tętniących skroni kciuk i mały palec. — Chyba coś jest nie tak z twoim telefonem. Powinnaś go dać do naprawy. Przez całe rano usiłowałam się do ciebie dodzwonić. Pan X wyjeżdża dzisiaj, ale ja zostaję na weekend i wrócę dopiero w poniedziałek. Nasz samolot przylatuje o jedenastej, mogłabyś więc być w mieszkaniu w południe? No więc tak... te nauszniki... — Mam już pewne plany, bo miałam zacząć dopiero w ostatni poniedziałek miesiąca. — Och. Nie mogłabyś zacząć tydzień albo dwa wcześniej? — Chodzi o to, że... — Przepraszam cię na chwilę. — Wygląda na to, że zakryła mikrofon dłonią. — Nie mamy żadnej innej kasety. — Pan X mówi coś, czego nie jestem w stanie zrozumieć. — To puść mu jeszcze raz — syczy pani X. — Proszę pani? — Tak? Wiem, że tę rozmowę będziemy toczyć przez następne trzydzieści sześć godzin, o ile nie sięgnę po niewinne kłamstewko. — Postanowiłam posłuchać pani rady co do Paryża. Dlatego nie mogę zacząć wcześniej niż za dwa tygodnie, licząc od przyszłego poniedziałku. Osiemnastego. — Mówię nie, żeby powiedzieć tak. — Poza tym przed pani wyjazdem nie miałyśmy czasu porozmawiać o podwyżce na nowy rok. — Proszę? — Z reguły w styczniu dostaję o dwa dolary za godzinę więcej. Mam nadzieję, że to nie stanowi dla pani problemu. — Cóż... Nie, oczywiście, że nie. Porozmawiam o tym z panem X. Bardzo bym cię prosiła, żebyś zaglądnęła jutro do naszego mieszkania, wiesz, jak będziesz w mieście... i dolała wody do nawilżaczy. — Jutro wybieram się na West Side, więc... — Wspaniale! Do zobaczenia za dwa tygodnie. Ale daj mi znać, jeżeli będziesz mogła zacząć wcześniej. * * * James otwiera przede mną drzwi. — Szczęśliwego Nowego Roku, Nanny. Co, już wróciłaś? — Wydaje się zaskoczony moją obecnością. — Pani X prosiła, żebym nalała wody do nawilżaczy — odpowiadam. — Aha. — Uśmiecha się po szelmowsku. Pierwszą rzeczą, jaką zauważam u X-ów, jest włączone ogrzewanie. Powoli zanurzam się w ciszę, czując się trochę jak złodziej. Gdy zdejmuję płaszcz, po całym mieszkaniu rozlega się głośno Miss Otis Regrets Elli Fitzgerald. Zamieram. — Jest tu kto? — wołam. Przyciskam do piersi plecak i nie odrywając się od ściany, skradam się do kuchni, mając nadzieję, że znajdę jakiś nóż. Słyszało się to i owo o portierach buszujących po mieszkaniach właścicieli podczas ich nieobecności. Popycham wahadłowe drzwi do kuchni. Na blacie stoi otwarta butelka szampana Dom Perignon, na kuchni bulgocą garnki. Co za wariat włamuje się do mieszkania, żeby coś ugotować? — Jeszcze niegotowe. Ce n’est pas fini — mówi mężczyzna z silnym francuskim akcentem, wychodząc z łazienki dla służby, wycierając ręce w kraciaste spodnie i poprawiając biały fartuch kucharza. — Kim pan jest? — pytam, przekrzykując muzykę i cofając się krok w stronę drzwi. Podnosi głowę. — Qui etez-vous? — pyta, opierając ręce na biodrach. — Hm, ja tu pracuję. A pan kim jest? — Je m’appelle Pierre. Twoja pani wynajęła mnie, żebym faire le diner. — Wraca do siekania kopru włoskiego. Kuchnię przepełnia atmosfera fantastycznej pracowitości i smakowitych aromatów. Nigdy jeszcze nie wyglądała tak szczęśliwie. — Dlaczego stoisz jak ryba? Idź. — Macha w moją stronę nożem. Wychodzę z kuchni, żeby poszukać pani X. Nie mogę uwierzyć, że wróciła. Oczywiście, po co się kłopotać telefonowaniem do Nanny? O, nie, mam lepsze rzeczy do roboty, niż dbać o właściwą wilgotność kolekcji obrazów olejnych. Nie, nie, nie mam najmniejszego zamiaru pracować dzisiaj po południu, jeżeli to jest jej zamiarem. To chyba jakaś sztuczka, mająca na celu zmusić mnie do wcześniejszego powrotu. Pewnie zawiesiła Grayera w sieci nad nawilżaczem i zrzuci mi go na głowę w chwili, gdy zacznę dolewać wody. She ran to the man who had led her so far astray — wyją głośniki. Dźwięk idzie krok w krok za mną, z pokoju do pokoju. Dobrze, powiem jej, że wpadłam, tak jak obiecałam, i zaraz uciekam. — Proszę pani? — Niemal wyskakuję ze skóry. Widzę ją, wychodzącą dumnie z sypialni. Jedwabne kimono niedbale zawiązane w pasie, szmaragdowe kolczyki błyszczą w świetle korytarza. Serce podchodzi mi do gardła. To panna Chicago. — Cześć — mówi przyjaźnie, tak samo jak w sali konferencyjnej trzy tygodnie temu. Mija mnie i idzie w stronę jadalni. — Cześć — odpowiadam, truchtając za nią i zdejmując szalik. Biorę zakręt w chwili, gdy otwiera oszklone drzwi prowadzące do jadalni, odsłaniając stół zastawiony do romantycznej kolacji we dwoje. Ogromny bukiet peonii, czarno-purpurowych jak atrament kałamarnicy, pyszni się pośrodku kręgu uroczystych świec. Panna Chicago sięga przez lśniący mahoniowy blat, żeby poprawić sztućce. — Przyszłam tu tylko, żeby dolać wody do nawilżaczy — drę się, przekrzykując ryk stereo. — Poczekaj — mówi, podchodząc do panelu sterowania ukrytego w szafce, i wprawnie dostraja głośność, soprany i basy. — Już. — Odwraca się do mnie, uśmiechając się spokojnie. — Co mówiłaś? — Nawilżacze. Mhm... Jest sucho. Kończy się... woda. I może to zaszkodzić obrazom. Kiedy jest zbyt sucho. Miałam tylko uzupełnić w nich wodę. Tylko raz. Właśnie dzisiaj, bo wystarczy aż do... Nieważne. Już zabieram się do dzieła. — Dziękuję ci, Nanny. Jestem pewna, że pani X będzie ci za to wdzięczna. Ja zresztą też. — Podnosi z kredensu postawiony tam wcześniej kieliszek szampana. Klękam i wyłączam nawilżacz z gniazdka. — No więc dobrze — mruczę, biorę maszynę w ręce i wychodzę do kuchni. Nalewam wody do wszystkich dziesięciu pojemników, nosząc je tam i z powrotem, do wtóru niezmordowanej Elli Fitzgerald. Od It Was Just One of Those Things przez Why Can’t You Behave? do I’m Always True to You, Darlin’ in My Fashion. W głowie mi się kręci. Co tu robi panna Chenowith? Przecież to nie jej dom. Nie jej rodzina. I zdecydowanie nie wychodziła z własnej sypialni. — Skończyłaś? — pyta, gdy włączam do kontaktu ostatni nawilżacz. — To może skoczyłabyś do sklepu. — Idzie za mną do drzwi, a ja zdejmuję w przelocie płaszcz z wieszaka. — Pierre zapomniał kupić gęstej śmietany. Dzięki. — Gdy otwieram drzwi, podaje mi dwudziestkę,. Patrzę na pieniądze i na malutką parasolkę-żabkę Grayera na stojaku, taką z dwoma wielkimi żabimi oczami, które otwierają się po jej rozłożeniu. — Nie mogę, mam wizytę... umówiłam się do lekarza. — Widzę swoje odbicie w złotym lustrze. — Po prostu... nie mogę. Jej uśmiech staje się wymuszony. — Więc zatrzymaj dla siebie — mówi rzeczowo. Drzwi windy otwierają się, a ona, oparta o framugę drzwi, próbuje sprawiać wrażenie, że nic się nie stało. Odkładam banknot na stolik w holu. Błyska ze złością oczyma. — Posłuchaj — jesteś Nanny, prawda? Poleć do domu i powiedz swojej szefowej, że mnie tu znalazłaś, a tylko oszczędzisz mi masę kłopotów. Nie będę musiała zostawiać tu swoich majtek. — Wraca do mieszkania, pozwalając drzwiom zatrzasnąć się z hukiem. * * * — Myślisz, że naprawdę zostawi majtki? — Sarah pyta mnie następnego dnia, próbując kolejnego odcienia różowej szminki przy ladzie Stila. — Nie wiem! Mam ich szukać czy co? Czuję, że powinnam. — Ile ci płacą? To znaczy, czy są jakieś granice? Jakieś granice, które można by przekroczyć? — Sarah wściekle wydyma usta. — Za różowa? — Tyłek pawiana — komentuję. — Proszę spróbować coś w tonacji bardziej śliwkowej — proponuje wizażystka za ladą. Sarah sięga po chusteczkę higieniczną i zaczyna od początku. — Pani X wraca jutro. Czuję, że muszę coś zrobić — mówię zrozpaczona, opierając się o ladę. — Zwolnić się? — Coś ty, przecież muszę płacić czynsz za mieszkanie. — TOOOOOOTS! — Razem z Sarah zastygamy i patrzymy na drugą stronę atrium, skąd dwie góry toreb z zakupami wołają Sarah szkolnym przezwiskiem. Torby zbliżają się do nas, mijają galerię i rozsuwają się, odsłaniając Alexandre i Langly, nasze koleżanki z Chapin School. Sarah i ja wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia. W liceum mieszkały w Birkenstocks i jeździły za kapelą „Dead”. A teraz stoją przed nami, Alexandra wysoka na prawie metr osiemdziesiąt i Langly mierząca ledwie metr sześćdziesiąt, w kożuszkach i kaszmirowych golfach, objuczone furą zakupów od Cartiera. — TOOTS! — krzyczą znów, a Alexandra serdecznie obejmuje Sarah, niemal waląc ją w głowę jedną z toreb. — Toots, co słychać? — pyta Alexandra. — Masz faceta? Sarah otwiera szerzej oczy. — Nie. To znaczy był ktoś, ale... — Na czole pojawiają się jej kropelki potu, rozmazując podkład nad brwiami. — Ja mam suuuper gościa, jest Grekiem. Jest fantastyczny. Za tydzień jedziemy na Riwierę — szczebiocze Alexandra. — A co u ciebie? — zwraca się do mnie. — Po staremu, po staremu. Dalej pracuję z dziećmi. — Aha. A w przyszłym roku? — pyta Langly. — Chcę się dostać na studia podyplomowe. — Oczy ich zwężają się, jakbym nagle zaczęła mówić w obcym języku. — Rola zajęć rozwijających twórczo. Jako narzędzia do wyrażania siebie. I budowania wspólnoty. — Dziewczyny patrzą na mnie pustym wzrokiem. — Ostatnio angażuje się w to sporo sławnych ludzi — podejmuję ostatnią próbę. Ale właściwie czego? — Fajnie. A ty? — Langly niemal szepcze do Sarah. — Będę pracować w „Allure”. — O Boże! — piszczą. — Na początek nic takiego, będę tylko odbierała telefony — mówi dalej Sarah. — Ale... — Nie, to niesamowite. Uwielbiam „Allure” — mówi Alexandra. — A co robicie w nowym roku, dziewczyny? — pytam. — Ja będę jeździć za swoim facetem — mówi Alexandra. — A ja palić trawkę — mówi cicho Langly. — Musimy lecieć, umówiłyśmy się o pierwszej z moją mamą w „Côte Basque”. Och, Toots! — Alexandra po raz kolejny molestuje Sarah, po czym z Langly odchodzą, żeby pogrzebać widelcami w sałatkach z owoców morza. — Przegięłaś — mówię do Sarah. — „Allure”? — Pieprz je. Chodźmy, zjemy coś naprawdę ekstra. Postanawiamy uraczyć się wytwornym lunchem z czerwonym winem i pizzą z serem robiola u „Freda”. — Przyszłoby ci do głowy zostawić u kogoś w domu bieliznę? — Nan — mówi Sarah kategorycznym tonem. — Zupełnie nie rozumiem, co cię to obchodzi. Pani X ujeżdża cię jak osła. Zamiast premii dostałaś od niej uszy padłego zwierzęcia! Masz powód, żeby być wobec niej lojalna? — Sarah, bez względu na to, jaka z niej zołza, jest matką Grayera. A tamta kobieta sypia w jej łóżku z jej własnym mężem. W domu Grayera. Aż mnie serce boli. Nikt nie zasługuje na coś takiego. I ten chory pomysł! Chce, żeby ją przyłapać?! O co jej chodzi? — Wiesz, gdyby mój żonaty chłopak ociągał się z odejściem od żony, byłoby mi na rękę, gdyby ktoś go ze mną przyłapał. — Więc kiedy jej powiem, panna Chenowith wygra, a pani X będzie zdruzgotana. Jak nie powiem, będzie to upokarzające dla pani X... — Nan, to jest o milion mil oddalone od zakresu twoich obowiązków. Wcale nie musisz jej mówić. Wierz mi, nie za to ci płacą. — Ale jak nie pisnę słówka, a ona rzeczywiście zostawi gdzieś majtki i pani X dowie się w ten sposób... Fu! Jakie to wstrętne! A gdyby znalazł je Grayer? Założę się, że podłoży je tam, gdzie tylko on może je znaleźć! Jest gotowa na wszystko. — Nanny, weź się w garść! Skąd on będzie wiedział, że to nie jego matki? — Bo prawdopodobnie będą czarne, koronkowe, skąpe i może nie zrozumie tego teraz, ale kiedyś, kiedy będzie chodził do psychologa. To go zabije! Bierz płaszcz. * Sarah wita Josha w głównym holu z kieliszkiem wina w dłoni. — Witamy w grze „Poszukiwacze majtek”, w której wspaniałymi nagrodami są nauszniki i wycieczka do schowka na miotły. Kto chce zagrać pierwszy? — Oooch ja, ja! — krzyczy Josh, zdejmując marynarkę. Na czworakach buszuję po szafce w głównym holu, przeglądając każdą kieszeń płaszcza i wszystkie buty. Nic. — Nan, to miejsce jest niesamowite! Zupełnie jak pieprzone Metropolitan Museum! — No i mniej więcej tak samo przytulne — wtrąca Sarah, a ja z obłędem w oku biegnę do salonu. — Nie mamy czasu na pogaduchy! — krzyczę za siebie. — Podzielcie się pokojami! — Więc dostajemy punkty za każdą sztukę bielizny czy tylko za te, które mają szkarłatną literę na przedzie? — pyta Josh. — Premia za bezkroczowe i jadalne — Sarah wyjaśnia reguły gry, która dla mnie wcale nie jest zabawna. — W porządku! — mówię. — Słuchajcie! Będziemy działać według planu. Zaczniemy od pokojów używanych najczęściej, gdzie majtki mogą zostać odkryte najprędzej. Joshua, idź do sypialni gospodarzy, przepatrz garderobę pani X i jej gabinet. Sarah Anne! — Melduję się na rozkaz, panie sierżancie! — Kuchnia, biblioteka, pokoje służby. Ja wezmę na siebie salon, gabinet pana X i pralnię. W porządku? — A pokój Grayera? — dopytuje się Josh. — Racja. Zacznę od niego. Zapalam każde światło, nawet rzadko używane oświetlenie górne, rozwidniając najciemniejsze kąty mieszkania X-ów. * — Nan, nie możesz powiedzieć, że nie próbowaliśmy — mówi Josh, podając mi papierosa. Siedzimy w ciemnej klatce schodowej koło pojemników na segregowane odpadki. — Pewnie blefowała, mając nadzieję, że wszystko wypaplesz pani X, a ta zacznie remont mieszkania. Sarah zapala kolejnego papierosa. — Jeżeli komukolwiek uda się je znaleźć w tym mieszkaniu, powinien dostać Nobla, tak dobrze je schowała. Jesteś pewna, że ta kobieta pracuje u X-a, a nie w CIA? Oddaje mi zapalniczkę. Josh nadal trzyma w ręce porcelanowego pekińczyka znalezionego podczas poszukiwań. — Powiedz mi jeszcze raz — ile? — Nie wiem, dwa, może trzy tysiące dolarów — odpowiada Sarah. — Nie do wiary! Dlaczego? Dlaczego? Czego ja tutaj nie rozumiem? — Patrzy na psa z pełnym niedowierzaniem na twarzy. — Poczekaj, wezmę coś innego. — Lepiej odłóż go dokładnie tam, gdzie go znalazłeś — mówię, zbyt zmęczona, żeby sprawdzać, czy mnie posłucha. — Przepraszam, że straciliście przeze mnie tyle czasu na szukanie czyichś majtek — mówię, gasząc papierosa na metalowej balustradzie. — Hej — mówi Sarah, obejmując mnie. — Nic się nie stało. X-owie sami nie wiedzą, ile mają tych drogich zabawek. Nic im nie będzie. — A Grayer? — On ma ciebie. A ty C.H. — Okej, a ja nie mam nic. Mam taśmę z automatycznej sekretarki w kasetce na biżuterię i plastikową łyżeczkę, którą noszę w torebce i tyle. — Dobra, dobra. Czy mogę wspomnieć o tej łyżeczce na twoim weselu? — Kochana. Jeżeli zajdę aż tak daleko, będziesz mogła obie nawet nieść tę łyżeczkę do ołtarza. Chodź, pościeramy odciski palców przed wyjściem. W domu już od wejścia mruga do mnie automatyczna sekretarka. — Cześć. Nanny, mówi pani X. Nie wiem, czy wyjechałaś już do Paryża, ale twój telefon komórkowy znów nie odpowiadał. Będziemy musieli ci sprawić nowy z większym zasięgiem. Dzwonię, bo pan X podarował mi na święta tydzień w „Golden Door”. Czy to nie wspaniałe? W Lyford Cay jest potwornie, a ja nie doszłam jeszcze do siebie po feriach. Jestem po prostu wyczerpana, więc pojadę w przyszłym tygodniu. Pan X będzie w domu, ale zastanawiałam się, czy jak wrócisz, nie mogłabyś mu dać znać, że jesteś, gdyby cię potrzebował. Żebyśmy wiedzieli, że jesteś. Dzisiaj wieczorem nie wychodzę. Zadzwoń. W pierwszym odruchu chcę zaraz do niej zadzwonić i powiedzieć, żeby nigdy więcej nie wyjeżdżała z domu. — Pani X? Dzień dobry, tu Nanny. — Tak? Biorę głęboki oddech. — Czy możemy się tak umówić? — pyta. — Oczywiście — mówię z ulgą, że nie zapytała o wizytę w domu. — Świetnie. Więc do zobaczenia w poniedziałek rano — za tydzień od jutra. Wylatuję o dziewiątej, więc gdybyś mogła być o siódmej, byłoby wspaniale. Chociaż nie, umówmy się za piętnaście siódma, na wszelki wypadek. * * * Przewracam się na bok po raz ósmy w ciągu kwadransa. Jestem tak zmęczona, że czuję ciężar całego ciała, ale za każdym razem, kiedy już prawie zasypiam, suchy kaszel Grayera rozlega się echem po mieszkaniu. Sięgam po zegar — czerwone cyferki pokazują 2.36 nad ranem. O Boże! Uderzam materac ręką i przewracam się na plecy. Gapię się na sufit pokoju dla gości, starając się zsumować tych kilka godzin snu, jakie udało mi się złapać w ciągu trzech ostatnich nocy, i wynik obciąża mi powieki jeszcze bardziej. Jestem śmiertelnie zmęczona ostatnim tygodniem, kiedy przez dwadzieścia cztery godziny na dobę musiałam bawić Grayera, któremu zepsuł się humor, a gorączka wzrosła. Kiedy przyjechałam, tak jak się umówiłyśmy, pani X przywitała mnie przy windzie z listą w dłoni. Torby miała już zapakowane do limuzyny czekającej na dole. Chciała tylko „wspomnieć”, że Grayer skarży się na „lekki ból ucha” i że lekarstwo stoi na umywalce razem z numerem do jego pediatry „w razie czego”. I na ostatek: „Wolelibyśmy, żeby Grayer nie wysiadywał przed telewizorem. Bawcie się dobrze!”. Wiedziałam, że nie będzie żadnej zabawy, gdy tylko znalazłam Grayera leżącego na podłodze obok kolejki i apatycznie jeżdżącego sobie po ręce wagonikiem pocztowym. — Nie wiesz, kiedy pan X będzie w domu? — pytam Connie odkurzającą w pobliżu. — Mam nadzieje, że przyniosłaś sobie piżamę — odpowiada, kiwając głową z dezaprobatą. Przez ostatnich kilka dni nie mogłam doczekać się przyjścia Connie. To duża ulga, kiedy jeszcze ktoś dorosły jest w mieszkaniu, mimo że tylko odkurza. Ponieważ temperatura spadła poniżej zera, odkąd przyszłam, siedzimy w areszcie domowym. Byłoby to znośne, wręcz idealne, gdyby C.H. nie musiał wrócić do szkoły na wykłady. Powiedział, że mogę przyprowadzać Grayera na górę, żeby bawił się z Maxem, ale nie sądzę, żeby któryś z nich miał na to siłę. „Lekki ból ucha” Grayera może i minął, ale kaszel znacznie się pogorszył. Poza tym, jak można było przewidzieć, jego ojciec zaginął w akcji — pierwszej nocy w ogóle nie wrócił do domu. Liczne telefony do Justine pozwoliły tylko wykryć skrzynkę głosową apartamentu w hotelu „Four Seasons” w Chicago. Recepcja w uzdrowisku zaś nie łączy żadnych telefonów, zupełnie jakby pani X była Sharon Stone. Po południu zabrałam Grayera do lekarza, ale powiedział tylko, żeby skończył brać różową amoksycylinę i że powinno wszystko minąć. Kolejny atak ostrego kaszlu. Mam wrażenie, że jest teraz bardziej zaflegmiony niż przy obiedzie. Jest tak późno i tak ciemno, a mieszkanie jest tak ogromne, że zaczynam się bać. Nikt nie przyjdzie tu po nas i nas nie uratuje. Wstaję, owijam się kaszmirowym szalem jak peleryną i podchodzę do okna. Odsuwam na bok warstwy ciężkiego rypsu, pozwalając światłu z Piątej Alei wpaść do pokoju, i opieram czoło o chłodną szybę. Pod budynek po przeciwnej stronie ulicy podjeżdża taksówka. Wysiadają z niej niepewnym krokiem chłopak i dziewczyna. Ona ma wysokie buty i kusą kurteczkę. Opiera się o niego, gdy mijają portiera, i wchodzą do budynku. Musi jej być bardzo zimno. Czoło szybko marznie mi od szkła i dotykając go dłonią, odsuwam się. Zasłona zasuwa się, zabierając ze sobą światło. — Naaanny! — wzywa mnie cichy, zachrypnięty głosik Grayera. — Idę, Grover, już idę. — Mój głos odbija się echem po wielkim pokoju. Niemal po omacku przechodzę przez ciemność mieszkania, przecinaną co jakiś czas ruchomą poświatą reflektorów aut przejeżdżających ulicą. Ciepłe światło z nocnej lampki Grovera wita mnie wraz z pomrukiem filtra powietrza „supersonic 2000”. Z chwilą gdy przestępuję próg, coś ściska mnie w żołądku. Nie jest dobrze. Chłopiec ciężko oddycha i ma szklane oczy. Siadam na skraju łóżeczka. — Jestem tu, kochany. Kładę mu dłoń na czole. Jest gorące. Gdy tylko dotykam go, zaczyna jęczeć. — Już dobrze, Grover, jesteś po prostu bardzo chory i wiem, że źle się czujesz. — Ale sama już nie wiem. Jego rzężenie bardzo mnie niepokoi. — Teraz cię podniosę, Grover. Schylam się, żeby wziąć go na ręce. Kaszmirowy szal spada na ziemię. Mały wybucha płaczem, niepokoi go każdy ruch, gdy tulę go do siebie. Automatycznie robię w myślach przegląd miejsc, dokąd mogę się zgłosić po poradę. Pediatra. Pogotowie. Mama. Niosę go do telefonu w holu i opieram o ścianę. Mama podnosi po drugim dzwonku. — Gdzie jesteś? Co się stało? — Mamo, nie mogę ci teraz wszystkiego tłumaczyć. Jestem z Grayerem. Jest chory, miał infekcję ucha i kaszle, bierze antybiotyki, ale kaszel jest coraz gorszy. Nie mogłam się dodzwonić do pani X, bo recepcjonistka mówiła, że przez cały dzień siedzi w komorze deprywacji sensorycznej, a on prawie nie oddycha i nie wiem, czy mam go zabrać do szpitala, bo gorączka wcale mu nie spada, nie spałam przez dwie noce i... — Chcę posłuchać, jak kaszle. — Co? — Przyłóż mu usta do słuchawki, żeby zakaszlał. — Głos mamy jest spokojny i rzeczowy. Trzymam telefon przy ustach Grayera i za sekundę kaszle głęboko. Czuję, jak drży z wysiłku. — Boże, mamo, nie wiem, co robić... — Nanny, to błonica. Ma błonicę. Musisz wziąć głęboki oddech. Nie wolno ci się teraz poddawać. Oddychaj ze mną... — Skupiam się na jej głosie, biorąc głęboki wdech za Grayera i za siebie. — I wydech. A teraz posłuchaj. Nic mu nie będzie. Ma tylko dużo płynu w płucach. Gdzie teraz jesteś? — Park Avenue 721. — Nie, w którym miejscu w mieszkaniu? — W holu. — Masz przenośny telefon? — Nie, X nie lubi ich wyglądu. — Czuję, że wzbiera we mnie panika, bo Grayer znowu jęczy. — W porządku. Wejdź do jego łazienki, puść prysznic, żeby zrobiło się ciepło — nie za gorąco, po prostu miłe ciepło, a potem weź go na kolana i usiądź na brzegu wanny. Zamknij drzwi, żeby para nie uciekała. Siedźcie tak, dopóki nie przestanie rzęzić. Para mu pomoże, zobaczysz. Przechodzi kryzys, ale gorączka spadnie do rana. Wszystko będzie w porządku. Zadzwoń za godzinę, dobrze? Będę czekała. Uspokoiłam się trochę, wiedząc, że mogę coś dla niego zrobić. — Dobrze, mamo. Kocham cię. Odkładam słuchawkę i niosę Grayera z powrotem w ciemności do łazienki. — Zapalę światło, Grayer. Zamknij oczy. Wtula spoconą twarzyczkę w moją szyję. Światło mnie oślepia i po spędzeniu tylu godzin po ciemku muszę sporo się namrugać, zanim udaje mi się skupić na lśniącym srebrze kurka. Chwytam go mocniej, nachylając się i odkręcając kurek, a potem siadam, balansując na krawędzi wanny z chłopcem na kolanach. Gdy woda dociera nam do nóg, zaczyna naprawdę płakać. — Wiem, kochanie, wiem. Będziemy tu siedzieć, dopóki ta wspaniała para nie poprawi ci oddechu. Chcesz, żebym ci coś zaśpiewała? Tylko tuli się do mnie, kaszle i płacze, a kłęby pary wypełniają całe pomieszczenie. — Chcę do mamy. — Drży, zmęczony kaszlem, nieświadom chyba mojej obecności. Spodnie od piżamy mokną mi w ciepłej wodzie. Opieram głowę o niego, powoli go kołysząc. Łzy wyczerpania spływają mi po policzkach i kapią na jego włosy. — Grover, wiem, ja też chciałabym do mamy. * * * Słońce wpada do środka przez żaluzje, gdy jemy cynamonowe tosty w towarzystwie pluszowych zwierzątek Grayera. — Powtórz to jeszcze raz, Nanny. Powiedz: tosty cynatomowe. Śmieję się i łaskoczę go palcem w brzuszek. Oczy ma jasne i czyste, a od temperatury w granicach 36,6 oboje jesteśmy w szampańskim humorze. — Nie, Grover, cynamonowe, powtórz za mną. — Cynatomowe. To ty powtórz za mną... — Poklepuje mnie po głowie z roztargnieniem, rozsiewając dookoła okruszyny. — Atomowe? Tosty? Ty wariacie, co jeszcze wymyślisz? Laserowe jajka? Zaśmiewa się z mojego żartu. — Tak, laserowe jajka! Nanny, umieram z głodu! Mogę dostać jajek? Laserowych? Przechodzę nad nim na czworakach, zabieram talerz i wstaję. — Cześć! Cześć! Mama wróciła do domu! Zamieram. Grayer patrzy na mnie i jak podekscytowany szczeniak gramoli się z łóżka. Przebiega koło mnie i pędzi do matki stającej w drzwiach. — Cześć! Co robią te okruchy na buzi? Odbija go i odwraca do mnie. Widzę teraz pokój jej oczyma. Poduszki, koce i mokre ręczniki porozrzucane po całej podłodze, w miejscu, gdzie padłam, kiedy Grayer wreszcie zasnął o szóstej nad ranem. — Grayer był bardzo chory. Nie spał do późna i... — Teraz wygląda świetnie, oprócz tych okruszyn. Grayer, idź do łazienki i umyj twarz, żebym mogła ci pokazać prezent. Odwraca się do mnie z szeroko otwartymi oczyma i w podskokach biegnie do łazienki. Jestem zdumiona, że po tej nocy może tam jeszcze postawić nogę. — Nie brał lekarstwa? — Brał, ma jeszcze brać przez dwa dni. Ale kaszel bardzo mu się pogorszył. Próbowałam się do pani dodzwonić. Jeży się z niezadowolenia. — Nanny, mówiłam ci tyle razy, gdzie Grayer powinien jeść. Chyba nie muszę tego powtarzać. Możesz teraz iść, ja już się wszystkim zajmę. Zmuszam się do uśmiechu. — Zaraz się przebiorę. Mijam ją z talerzem w ręce, ledwie poznając wypełnione słońcem mieszkanie. Wpycham wszystko do plecaka, wkładam dżinsy i sweter i zostawiam niezaścielone łóżko — jedyny akt nieposłuszeństwa, na jaki się zdobywam. — Pa! — wołam, otwierając drzwi. Słyszę echo bosych stopek Grayera na marmurowej podłodze, gdy biegnie w piżamie i w kowbojskim kapeluszu, który jest na niego o wiele za duży. — Pa, Nanny! — Rozkłada ręce, czekając na wielki pożegnalny uścisk, a ja, tuląc go, jestem zdumiona, jak łatwo oddycha po tych kilku godzinach. — Pani X, jeszcze przez dwa dni powinien brać antybiotyk, więc... Pojawia się po drugiej stronie korytarza. — Mamy sporo planów na dzisiaj. Musimy pójść do fryzjera i do „Barneysa” po prezent dla tatusia. Chodź, Grayer, ubierz się. Do widzenia, Nanny. Moja zmiana skończona, zrozumiałam. Chłopiec idzie za nią do pokoju, a ja zostaję sama na chwilę w holu, podnoszę plecak i zwalczam pokusę zostawienia antybiotyków przy jej telefonie komórkowym. — Cześć, kolego. Cicho zamykam za sobą drzwi. Z głośnym śmiechem staruszka szła na górne pokoje, by pani powiedzieć, że drogi małżonek jest w domu. Kolana poruszały się żwawo, nogi skakały. Odyseja ROZDZIAŁ SZÓSTY Miłość w stylu Park Avenue Naciskam backspace na klawiaturze i widzę, jak litera za literą znika piąta próba napisania zdania wprowadzającego. Jean Piaget... Co tu napisać, co tu napisać? Odchylam się na oparciu fotela i gapię na szare chmury dryfujące nad dachami budynków z cegły po przeciwnej stronie ulicy. Moją opuszczoną dłoń trąca łapką George, zapraszając do wspólnej zabawy. — Piaget — mówię głośno, czekając na natchnienie i oddając po omacku dla zabawy kuksańca kotu. Odzywa się telefon. Pozwalam, żeby odebrał automat. Pani X sprawdza, czy zostało mi jeszcze trochę krwi do wyssania, albo mama chce się zorientować w powadze sytuacji. „Cześć, tu mieszkanie Charlene i Nan. Zostaw wiadomość”. — Cześć, kobieto pracująca. Chciałbym tylko... — Pokój wypełnia mój ulubiony głos. Sięgam na drugi koniec biurka po telefon. — Cześć, ty tam. — Cześć! Co robisz w domu o pierwszej czterdzieści trzy we wtorek? — A co ty robisz, telefonując do mnie aż z Haaarvaaardu o pierwszej czterdzieści trzy we wtorek? — Odsuwam fotel i stopą odzianą w skarpetkę kreślę na podłodze kółka. — Ja zapytałem pierwszy. — No wiesz, okazało się, że Jean Georges zgubił rezerwację X-ów na walentynki, więc natychmiast posłała mnie do domu z wypisaną na maszynie listą czterogwiazdkowych restauracji, żebym im pozawracała głowę. — Patrzę na plecak, gdzie spoczywa tenże dokument. — Dlaczego sama sobie do nich nie zadzwoni? — Dawno przestałam już pytać, dlaczego. — Więc gdzie zrobiłaś jej tę rezerwację? — Nigdzie! Walentynki są jutro. Myślę, że cierpi na atak niemożności pogodzenia się z rzeczywistością. Przecież w tych restauracjach miejsca rezerwuje się na trzydzieści dni naprzód, zresztą kazała mi już wydzwaniać do nich czternastego stycznia, nawiasem mówiąc, w niedzielę. Dziękuję bardzo. Nawet wtedy udało mi się załatwić tylko dziesiątą wieczór i musiałam przysiąc recepcjoniście na głowę mojego pierworodnego, że wyjdą przed jedenastą. Nic z tego. Będą mieli szczęście, jak trafią na wolny stolik w „Burger Kingu”. — Wyobrażam sobie pana X, jak z roztargnieniem macza frytki w keczupie, czytając dział biznes informacje. — Znalazłaś te majtki? — Nie. Będzie ci smutno, kiedy już nie będziemy musieli mówić o majtkach, nie? — Śmieje się. — Ale wczoraj mieliśmy jeden fałszywy alarm. Niżej podpisana w przystępie paniki rzuciła się całym ciałem na czarodziejski koc Snoopy’ego. — Wiesz, one wcale nie muszą być czarne. Pomyśl trochę mniej szablonowo: mogą być pastelowe, cętkowane albo przeźroczyste... — Widzisz?! Za bardzo ci odpowiada temat naszej rozmowy — zwracam mu uwagę. — Więc co robisz, kiedy niczego nie rezerwujesz ani nie poszukujesz majtek? — Staram się napisać pracę na temat Jeana Piageta. — Dużo mi to mówi. — Co, nie słyszałeś o Piagecie? A ten stos zmurszałych cegieł nazywają jednym z najlepszych uniwersytetów! — Nie „jednym z najlepszych”, tylko najlepszym — mówi, naśladując szczękościsk rektora swojej szkoły — W porządku. Jest dziadkiem psychologii dziecięcej, że się tak wyrażę. Piszę na temat jego teorii egocentryzmu — jak dzieci postrzegają świat wyłącznie z własnej ograniczonej perspektywy. — To brzmi jak głos twojej szefowej. — Tak, a co ciekawe, nie potrafi sobie nawet sama umyć włosów. Mam wrażenie, że ten przypadek nadaje się do analizy dla psychologa. Och! Nie mam natchnienia do pracy. Całe popołudnie mam wolne, dlatego wydaje mi się, że mogę tracić czas. Ale dosyć o mnie, czemu zawdzięczam tak niezwykłą przyjemność? Telefon piszczy głośno, przerywając mu. — ... o praktykach. Był dzisiaj u nas na wykładzie taki gość i było to zupełnie fantastyczne. Powiedział... Piiip. — ... zbrodniach wojennych w Chorwacji. Jest taki trybunał w Hadze, który sądzi zbrodnie wojenne... Piiip. Nie mam maszyny, która mogłaby mnie obronić. — Przepraszam! Poczekasz chwilę? — Przełączam na drugą linię i wstrzymuję oddech. — Nanny, tak się cieszę, że cię złapałam. — Głos pani X wyrywa mnie z południowego rozmarzenia i przerywa telefoniczną randkę. — Zastanawiam się nad „Petrossianem”, bo serwuje przeważnie zakąski, a z takiej okazji ludzie nastawiają się raczej na pełny posiłek. Ale nam kawior wystarczy! Dzwoniłaś już do nich? Może teraz powinnaś do nich zadzwonić. Możesz? Zadzwonić do nich zaraz? — Pewnie. Ale na drugiej linii mam „Le Cirque”, więc... — Świetnie, doskonale! Sprawdź, czy nie zostały im miejsca przy kuchni, weźmiemy nawet takie. — Świetnie. Dam pani znać. — Poczekaj, Nanny! Nie mów od razu, że weźmiemy miejsce przy kuchni, zobacz najpierw, czy nie mają czegoś lepszego, wiesz, a potem zapytaj o kuchnię. — Dobrze, oczywiście, postaram się. Dam pani znać, jak tylko coś znajdę. — W porządku. Wiesz, że możesz mnie też złapać na komórce. — Czuję, że po raz setny zamierza mi podać swój numer telefonu. — W porządku. Mam pani numer pod ręką. Do usłyszenia! — Przełączam linie. — A więc gdzie to przerwaliśmy? Mówiłeś coś o zbrodniarzach? — Przenoszę się na łóżko i kładę sobie George’a na brzuchu. — No, więc zamierzam starać się o letnią praktykę w Hadze. Po zajęciach o wojnie w Chorwacji chciałbym to zobaczyć z bliska. To będzie niesamowite, nie sądzisz? Może będę mógł coś zrobić. Jest spora konkurencja, ale postanowiłem spróbować. Zupełny odlot. — Mam zupełny odlot. — To dobrze. — Zapada chwila ciepłego milczenia. — Ale jak tylko zajęcia się skończyły, wyszedłem, bo musiałem ci o tym powiedzieć. — To mi się podoba. — Szkoda, że musisz pracować w walentynki. Naprawdę chciałbym się z tobą spotkać. — No wiesz? To nie ja wybieram się do Cancun na przerwę wiosenną. — Skąd miałem wiedzieć, że cię poznam? — Brak predyspozycji do jasnowidzenia nie stanowi tu okoliczności łagodzącej. Mimo wielu telefonów od czasu spotkania przy muzeum tylko rozmawialiśmy i ani kroku dalej. Najpierw on miał sesję, potem ja chorobę Grayera — zero zmysłowości. Dwa weekendy temu wpadł do mnie wieczorem, ale lot Charlene został odwołany i skończyło się na tym, że musiałam przygotować romantyczną kolację dla czworga. Zastanawiałam się, czy nie pójść do niego, ale ma trzech współlokatorów, a ja nie chcę (a) żeby moją pierwszą noc z nim przerywało wycie Marylin Mansona przez ścianę o trzeciej nad ranem i (b) oglądać potem jego kolegów, jak parzą kawę, wykorzystując bieliznę jako filtr. To by mnie dobiło. Piiip. — O kurczę. Przepraszam! Poczekaj jeszcze chwilę. — Przełączam się. — Halo? — mówię, resztką sił powstrzymując się od ataku wściekłości. — I co? Jest miejsce przy kuchni? — pani X pyta niemal bez tchu. — Co? Nie, jeszcze z nimi rozmawiam. — Z „Petrossianem”? — Nie, z „Le Cirque”. Zadzwonię, jak tylko skończę. — Dobrze, ale pamiętaj, nie zaczynaj od kuchni. Myślałam też, że mogłabyś spróbować w „21”, chociaż jest mało romantyczna. Ale może coś im jeszcze zostało. „21” jest następna w kolejce, dobrze? Nie, „Petrossian” będzie następny, potem „21”. Tak, „21” to trzecia możliwość. — Doskonale! Muszę wracać do „Le Cirque”. — Tak. Zadzwoń zaraz, jak tylko będziesz coś wiedziała. — Oczywiście! — Głęboki wdech. Przełączam. — Tak, fajnie by było się spotkać. — Dobrze wiedzieć. Hej, muszę lecieć na zajęcia. Posłuchaj, w kwietniu na pewno wpadnę do domu na kilka dni, to coś razem ustalimy. Powodzenia z Jeanem. — Hej! — Łapię go, jeszcze zanim zdąży odłożyć słuchawkę. — Haga to rzeczywiście świetny pomysł. — Moim zdaniem to ty jesteś świetna. Zadzwonię później. Cześć! — Cześć! — Odkładam słuchawkę, a George przeciąga się, przy mojej głowie, gdzie umościł sobie legowisko, i zeskakuje z łóżka na podłogę. Telefon dzwoni znowu. Patrzę na sekretarkę. „... Charlene i Nan. Zostaw wiadomość”. — Mówi mama. Możesz mnie nie poznać, bo nie jest godzina druga w nocy i nie trzymasz na kolanach duszącego się dziecka, ale zapewniam cię, że to ja, jedna i ta sama. Posłuchaj, kochana, dzisiaj, jutro, czy za tydzień na pewno odbędziemy tę rozmowę. Tymczasem zostawiam ci parę mądrych słów na temat twojej pracy: Nie jest dobrze. Kocham cię. Bez odbioru. Ach, racja, moja praca. Co mam zrobić w sprawie tej rezerwacji? — Babciu? — Kochanie! — Muszę zdobyć stolik dla dwojga na kolację walentynkową gdziekolwiek, gdzie nie mają papierowych obrusów. Jak możesz mi pomóc? — Gramy dziś o najwyższą stawkę, co? Nie moglibyśmy zacząć od czegoś mniejszego, na przykład popołudniowego balu w klejnotach koronnych? — Wiem, babciu, ale to dla mamy Grayera. To długa historia, ale będzie mnie prześladować, dopóki nie znajdę jej stolika. — Ta kobieta od nauszników? Nie zasłużyła nawet na okruchy z twojego stołu. — Wiem, ale czy nie mogłabyś dla mnie machnąć swoją czarodziejską różdżką? — Hmm, zadzwoń do Maurice’a w „Lutece” i powiedz mu, że w przyszłym tygodniu dostanie mój przepis na domowy sernik. — Babciu, na tobie zawsze można polegać! — Nie bierz tego zbyt dosłownie. Pa, kochana. — Ty też jesteś kochana. Jeszcze jeden telefon i mogę wracać do les petits egocentrics. * * * W drodze do „Elizabeth Arden” na spotkanie z babcią widzę, że całe miasto ogarnęła walentynkowa gorączka. Od zdjęcia ostatnich dekoracji świątecznych z wystaw wszystkie sklepy przerabiają temat walentynek, nawet sklep z wyposażeniem mieszkań ma na wystawie czerwony dywanik na deskę klozetową i pod nogi. Dawniej, gdy nadchodził luty, z wielką niecierpliwością stałam w kolejce za mężczyznami i kobietami kupującymi ostrygi/szampana/prezerwatywy, chcąc tylko zapłacić za grejpfruta/piwo/chusteczki i żyć dalej. W tym roku została mi tylko cierpliwość. To moje pierwsze w życiu walentynki, w które nie jestem samotna. Jednak w poszanowaniu wcześniejszej tradycji wysłałyśmy sobie nawzajem z Sarah plakaty z magazynów dla nastolatek i idę z babcią na nasz doroczny seans rozpieszczania. — Moja droga, zasada numer jeden w dniu św. Walentego — wykłada, gdy popijamy wodę z cytryną i podziwiamy nasze polakierowane paznokcie u nóg. — Ważniejsze jest okazać samemu sobie trochę miłości, niż mieć mężczyznę, który podaruje ci coś w złym kolorze i rozmiarze. — Dzięki za pedikiur, babciu. — Zawsze do usług, moja droga. Idę zaraz na górę na okłady z alg. Miejmy nadzieję, że nie zapomną o mnie, jak ostatnio. Powinni ludziom dawać budziki. Wyobraź sobie, że znajduje cię jakiś biedny nocny portier pokrytą algami i owiniętą folią. Zasada numer dwa: nigdy nie umawiaj się na ostatnią możliwą godzinę. Dziękuję jej wylewnie, ubieram się, macham na pożegnanie i idę po swojego chłopaka do przedszkola. Wybiega w samo południe, trzymając w rękach wielkie, krzywe papierowe serce, z którego osypuje się srebrny brokat. — Co tam masz, kolego? — Walentynkę. Sam ją zrobiłem. Możesz potrzymać. — Biorę od niego serce i podaję kartonik z sokiem, który grzałam w kieszeni. Grayer siada w wózku. Patrzę na serce, zgadując, że jest dla pani X. — Pani Butters napisała mi słowa. Powiedziałem jej, co chcę napisać, i napisała za mnie. Przeczytaj, Nanny, przeczytaj. Prawie odbiera mi mowę. — KOCHAM NANNY OD GRAYERA ADDISONA X. — No. Tak powiedziałem. — To bardzo piękne, Grayer. Dziękuję — mówię, a oczy ze wzruszenia zachodzą mi łzami. — Możesz je sobie potrzymać — proponuje, biorąc kartonik z sokiem. — Wesz co? Schowam je do kieszeni w wózku, żeby się nie zniszczyło. Czeka nas bardzo ciekawe popołudnie. Mimo że jest to jeden z najchłodniejszych dni w roku, dostałam ścisłe polecenie, żeby przyprowadzić go do domu dopiero po lekcji francuskiego. Więc podjęłam samodzielną decyzję — postanowiłam zlekceważyć wszystkie zwykłe zalecenia i zabrać go na lunch do „California Pizza Kitchen”, a potem na nowy film z Muppetami na Trzeciej Alei. Obawiałam się, czy nie będzie się bał ciemności, ale śpiewał i klaskał przez cały seans. — To było strasznie śmieszne, Nanny. Takie śmieszne — mówi, gdy zapinam go znów do wózka, i przez całą drogę na lekcję francuskiego podśpiewujemy leitmotiv z filmu. Zostawiam go z Mme Maxime, żeby robił les Valentines, i lecę do „Barneysa”, żeby kupić jakiś drobiazg dla C.H. — Czym mogę służyć? — na poły pyta, na poły zieje ogniem zgryźliwa blondyna za ladą Kichla. Nigdy nie wybaczyłyśmy jej tego, że kiedyś oskarżyła Sarah o kradzież toniku, który ta chciała zwrócić. — Na razie dziękuję, rozglądam się. Upatruję sobie następnego sprzedawcę — wysokiego Euroazjatę w czarnej koszuli, sprawiającej wrażenie dość drogiej. — Dzień dobry, szukam prezentu walentynkowego dla mojego chłopaka. — Uwielbiam mówić „mój chłopak”. Tak, mam najfajniejszego chłopaka na świecie. Mój chłopak nie lubi wełnianych skarpet. O, mój chłopak też pracuje w Hadze! — Czy lubi jakieś konkretne kosmetyki? — Wracam na ziemię. — Nie wiem. Mhm, ładnie pachnie. Goli się. Może coś do golenia? Pokazuje mi wszelkie możliwe produkty na wszelkie okazje, jakie mógłby sobie wyobrazić początkujący model dorabiający po godzinach u „Barneysa”. — Proszę? Konturówka do ust? — pytam. — Grywa w Lacrosse...* Kręci głową na mój brak wyobraźni i wyciąga jeszcze więcej zagadkowych pomad i płynów. — Nie chciałabym mu sugerować, że uważam, iż coś z nim nie tak. Nie chcę mu dawać środka na poprawę czegoś. Nie trzeba go poprawiać. Wreszcie decyduję się na nierdzewną brzytwę i z radością patrzę, jak zawija ją w czerwoną bibułę i wiąże czerwoną wstążkę na czarnym pudełku. Parfait. Witam Grayera, trzymając w wyciągniętej ręce jego kurtkę. — Bonsoir, Monsieur X. Comment ça va? — Ça va tr?s bien, Nanny. Merci beaucoup. Et vous? — pyta, machając do mnie czarodziejskimi paluszkami. — Oui, oui, tr?s bien. Mme Maxime wychyla głowę z klasy na korytarz, gdzie opatulam Grayera. — Grayer świetnie sobie radzi z czasownikami. — Uśmiecha się do niego z wyżyn swoich pantofelków od Charlesa Jourdana. — Ale gdyby mogła pani poćwiczyć z nim w ciągu tygodnia listę rzeczowników, byłoby fantastigue. Jeżeli pani albo mąż... — Ach, nie jestem jego matką. — Ah, mon Dieu! Je m‘excuse. — Nan, non, pas de problme — mówię. — Alors, do zobaczenia w przyszłym tygodniu, Grayer. Próbuję szybko pokonać drogę dzielącą nas od domu, bo od strony parku wieje mroźny wiatr. — Jak tylko wyjdziemy na górę, posmaruję ci policzki wazeliną — mówię. — Skóra zaczyna ci pierzchnąć. — Dobrze. Co będziemy robić dziś wieczorem, Nanny? Polatamy! Tak, polatamy, jak tylko wjedziemy na górę. — Ostatnio bawimy się w jego pokoju w „latanie” — kładę się na podłodze, biorę go za ręce i huśtam na podkurczonych stopach. — Po kąpieli, Grover, wtedy jest czas na latanie, — Wprowadzam wózek do holu. — Co byś chciał na kolacje? Właśnie wieszam nasze okrycia, gdy do głównego holu wychodzi pani X w czerwonej wieczorowej sukni do ziemi i papilotach na rzepy, w gorączce przygotowań przed walentynkową randką z panem X. — Cześć. Jak minął dzień? — Wszystkiego dobrego na walentynki, mamusiu! — krzyczy Grayer. — Tobie też wszystkiego dobrego. Oj! Uważaj na sukienkę mamusi. Odbijany. — Pięknie pani wygląda — komentuję, zdejmując buty. — Tak sądzisz? — Rzuca niespokojne spojrzenie na swoją talię. — Mam jeszcze trochę czasu, bo samolot pana X z Chicago ląduje dopiero za pół godziny. Czy mogłabyś mi przez chwilę pomóc? — Pewnie. Ale miałam zacząć robić kolację dla Grayera. Chyba jest dość głodny. — Och. Może zamówisz dostawę do domu? Pieniądze są w szufladzie. No nie. Coś podobnego! — Świetnie! Grayer, chodź tu, pomożesz mi zamówić. W pralni trzymam plik różnych menu na wszelki wypadek. — Pizza! Chcę pizzę, Nanny! Proooszę! Podnoszę brwi, bo urwis dobrze wie, że nie mogę powiedzieć przy matce, że jadł już dzisiaj pizzę na lunch. — Świetnie. Nanny, zamów pizzę, włącz mu wideo, a potem przyjdź mi pomóc. — Hahaha, pizza, dostaniemy pizzę, Nanny, pizzę! — Grayer śmieje się i klaszcze w dłonie, nie dowierzając ogromowi swego szczęścia. — Proszę pani? — Lekko popycham drzwi. — Tutaj jestem! — woła z garderoby. Mierzy jeszcze inną czerwoną suknię do ziemi. Trzecia wisi za jej plecami. — O Boże! Jaka piękna! Ta ma szersze ramiączka i aplikacje w kształcie liści z czerwonego aksamitu wokół kibici. Odcień materiału daje wprost niesamowite połączenie z jej gęstymi, czarnymi włosami. Patrzy w lustro i kręci głową. — Nie, coś mi tu nie pasuje. Uważniej przyglądam się sukni. Uświadamiam sobie, że nigdy nie widziałam jej ramion ani obojczyków. Wygląda jak baletnica, jest taka drobniutka i chuda. Ale ma za mały biust i suknia źle leży. — Chodzi chyba o linię biustu — mówię dyplomatycznie. Kiwa głową. — Przez karmienie piersią — wyjaśnia z obrzydzeniem. — Włożę trzecią. Napijesz się wina? Widzę otwartą butelkę sancerre’a na toaletce. — Nie, dziękuję. Nie powinnam. — No wiesz? Weź sobie kieliszek z barku. Idę do pokoju z fortepianem, w którym słychać okrzyki „Jestem Madeleine! Jestem Madeleine!” dobiegające z biblioteki. Wróciwszy, widzę, że przebrała się w przepiękną sukienkę w stylu z epoki napoleońskiej z surowego jedwabiu, w której wygląda jak cesarzowa Józefina. — Znacznie lepiej — mówię. — Empirowa talia jest świetna dla pani. — Tak, ale nie jest zbyt seksowna, prawda? — No... nie, jest piękna, ale zależy, jakie wrażenie chce pani zrobić. — Chcę wyglądać tak, żeby zapierało dech w piersiach. — Obie uśmiechamy się, a ona chowa się za chiński parawan. — Mam jeszcze jedną. — Czy ma pani zamiar zatrzymać wszystkie? — Oczy wyłażą mi z orbit na widok zer na dyndających metkach. — Oczywiście, że nie. Zwrócę te, których nie włożę. Och, przypomniałaś mi. — Wystawia głowę zza parawanu. — Oddasz pozostałe jutro do „Bergdorfa”? — Nie ma problemu. Mogę tam pójść, kiedy Grayer pójdzie na umówioną zabawę. — Świetnie. Możesz mnie zapiąć? — wota. Odstawiam wino i zapinam ją w wyjątkowo seksowną obcisłą czerwoną suknię stylizowaną na lata trzydzieste. — To jest to! — mówimy obie, gdy tylko staje przed lustrem. — Jest piękna — mówię. Szczerze. To pierwsza sukienka, która korzystnie eksponuje jej proporcje: wygląda jak nimfa, a nie jak zagłodzona narkomanka. Patrząc na jej odbicie, zdaję sobie sprawę, że trzymam za nią kciuki. Trzymam kciuki za nich oboje. — Co sądzisz? Z kolczykami czy bez? Naszyjnik muszę założyć, bo dostałam go od męża. — Podnosi brylantową kolię. — Czy nie jest piękna? Ale nie chcę przesadzić z ozdobami. — Ma pani jakieś małe kolczyki? Zaczyna przeglądać zawartość szkatułki z biżuterią, a ja ostrożnie stawiam kieliszek z winem na obitej aksamitem ławeczce. — Te? — Wyciąga parę brylantowych kolczyków. — A może te? — Diamenty z rubinami. — Nie, zdecydowanie lepsze są same brylanty. Lepiej nie przesadzić z czerwienią. — Byłam dzisiaj u „Chanel” i kupiłam doskonałą szminkę. A teraz popatrz tu! Wysuwa stopę do przodu. Paznokcie ma pomalowane w czerwieni Chanel. — Doskonale — mówię, pociągając łyk wina. Zakłada kolczyki i szybko maluje usta szminką. — Jak ci się podoba? — Odwraca się do mnie. — Och, poczekaj jeszcze! — Z torby ozdobionej logo Manolo Blahnika wyciąga pudło z przepięknymi sandałami z czarnego jedwabiu. — Nie przesadziłam? — Nie, nie. Są wspaniałe — mówię. Pani X wkłada je i znów się do mnie odwraca. — I co? Czegoś jeszcze brakuje? — Nno nie, ale zdjęłabym papiloty. — Śmieje się. — Nie, wszystko jest super. — Jeszcze raz się jej przyglądam. — Tylko że... — Co? — Ma pani stringi? Szybko sprawdza w lustrze, jak wygląda z tyłu. — Ojej, masz rację. — Zaczyna przeglądać plastikowe torebki w szufladzie z bielizną. — Pan X podarował mi chyba parę na nasz miesiąc miodowy. Genialnie, Nan! Genialnie! Podpowiedziałaś jej, żeby przeszukała szufladę z majtkami. — Zawsze może pani iść w samych rajstopach — proponuję z naciskiem z aksamitnej ławki, gdzie szybko przełykam resztę wina. — Mam! — woła i podnosi piękne, delikatne stringi La Perlą, ozdobione dyskretnym jedwabnym haftem w kolorze kremowym. Modlę się, żeby były jej własnością. Odzywa się dzwonek. — Nannyyy! Przynieśli pizzę! — Dzięki, Grayer! — wołam. — Mogą być. Jestem gotowa. Bardzo ci dziękuję. Razem z Grayerem wcinamy po ćwiartce średniej pizzy, a potem wyciągam z plecaka kartonowe pudełko. — A teraz specjalny deser walentynkowy — mówię, stawiając na stole dwie czekoladowe babeczki z czerwonymi serduszkami. Grayer otwiera szeroko oczy ze zdumienia. Gdzie codzienne krojone owoce i sojowe ciasteczka? Nalewam nam po szklance mleka i zaczynamy jeść. — A co my tutaj mamy? — Oboje zastygamy z ciastkami w połowie drogi do ust. — Nanny kupiła pecjane ciasko na waentynki — wyjaśnia Grayer z ustami pełnymi czekolady. Pani X upięła swoje długie włosy w luźny kok i dokończyła makijaż. Wygląda naprawdę ślicznie. — To bardzo miłe. Podziękowałeś Nanny? — Dziękuje — pluje czekoladą. — Samochód powinien tu być lada chwila. Przysiada na brzegu ławy, w napięciu oczekując dzwonka interkomu. Przypomina mi mnie samą w liceum, wystrojoną, czekającą tylko na telefon z informacją o wolnej chacie, gdzie się spotykamy i gdzie jest o n. Bez zapału kończymy nasze babeczki, podczas gdy ona siedzi niecierpliwie przy nas. — No tak... — Wstaje, gdy wycieram Grayera przed wysadzeniem go z krzesełka. — Poczekam w swoim gabinecie. Powiesz mi, kiedy zadzwonią? — Wychodzi, rzucając szybkie spojrzenie na interkom. — Oczywiście — mówię, zastanawiając się, jak bardzo tym razem ośmieli się spóźnić pan X. — Okej, polatajmy teraz, Nanny, dobrze? Możemy? — Rozkłada ręce i krąży wokół mnie, gdy zbieram talerze. — Grover, dopiero skończyłeś jeść. Przynieś kolorowanki i posiedzimy tutaj, żebyśmy usłyszeli dzwonek. Przez godzinę siedzę z Grayerem w milczeniu, podając mu kredki i co jakiś czas spoglądając na milczący interkom. O ósmej pani X wzywa mnie do swojego gabinetu. Siedzi na brzegu fotela, na kolanach trzyma otwarty numer, Vogue’a. W drugim fotelu czeka futro z norek. — Nanny, czy mogłabyś zatelefonować do Justine i sprawdzić, czy coś wie? Numer jest na liście awaryjnej obok lodówki. — Oczywiście, nie ma problemu. W biurze nikt nie odpowiada, więc próbuję na komórkowy. — Halo? — W tle słyszę brzęk sztućców. Jestem pewna, że przerywam jej walentynkową kolację. — Cześć, Justine, tu Nanny. Bardzo przepraszam, że ci przeszkadzam, ale pan X się spóźnia i pomyślałam, że może wiesz, którym lotem miał przylecieć. — Wszystkie dane są w biurze... — Pani X trochę się niepokoi — mówię, starając się uświadomić jej powagę sytuacji. — Nanny! Nie mogę znaleźć czerwonej kredki! — woła Grayer z ławy. — Posłuchaj, jestem pewna, że zadzwoni. — Następuje pauza, podczas której słyszę odgłosy szampańskiej zabawy w restauracji. — Przykro mi, Nanny, nie mogę ci pomóc. — Nagle wszystko rozumiem i zaczyna mnie ściskać w dołku. — Naanny, nie mogę rysować. Potrzebuję czerwonej kredki! — Trudno, dzięki. — I co? — pyta pani X za moimi plecami. — Justine była poza biurem, więc nie miała terminarza pana X. — Odchodzę, żeby poszukać kredki w wiaderku na stole. Grayer pochyla się nad kolorowanką. Może to już koniec? Może powinnam teraz coś powiedzieć? Ale co? Co tak naprawdę wiem o całej sytuacji? Wiem tylko, że panna Chenowith była tutaj ponad miesiąc temu i od tego czasu wiele mogło się zmienić. Skąd mam wiedzieć, czy rzeczywiście nie jest spóźniony? — Może sprawdzi pani w telewizji kanał z pogodą? — proponuję, schylając się po czerwoną kredkę, która potoczyła się pod ławę. — Może na O’Hare mieli jakieś kłopoty? — Podsuwam kredkę pod otwartą rączkę Grayera. Wstaje. — Zadzwonię na lotnisko. Jakimi liniami zwykle lata? — Justine wie takie rzeczy. Aha, i zadzwoń do „Lutece” i dopilnuj, żeby nie odwołali naszej rezerwacji. — Szybkim krokiem zmierza ku bibliotece. Grayer zsuwa się z krzesła i biegnie za nią. Trzy razy zgłasza się poczta głosowa Justine, ale skoro zostawiła mnie samej sobie, nie przestaję dzwonić. — Halo? – W jej głosie słyszę zdenerwowanie. — Justine, bardzo przepraszam. Jakimi liniami on lata? — American. Ale, Nanny, ja bym na twoim miejscu nie próbowała... — głos urywa się. — Czego? — Jestem pewna, że zadzwoni. Nie zadawałabym sobie trudu... Nie warto... — Dzięki. Pa. Dzwonię do informacji po numer, bo nie wiem, co innego mam robić. — Halo, dziękujemy za wybranie numeru American Airlines. Mówi Wendy. Czym mogę służyć? — Halo! Dzwonię, żeby sprawdzić, czy nie było opóźnień wieczornych lotów z Chicago do Nowego Jorku lub czy pasażer nazwiskiem X nie zmienił rezerwacji. — Przepraszam, ale nie możemy podawać informacji na temat konkretnych osób. — Dobrze, a może mi pani powiedzieć, czy są jakieś opóźnienia? — Proszę zaczekać, zaraz sprawdzę. Odzywa się druga linia. — Halo, mieszkanie państwa X. Kto mówi? — pytam. — Kto mówi? — pyta męski głos. — Dobry wieczór, mówi Nanny... — Kto? — Nanny... — Wszystko jedno. Posłuchaj, powiedz pani X, że lotnisko w Chicago zasypało śniegiem. Zadzwonię do niej jutro. — Na pewno chciałaby sama porozmawiać z... — Teraz nie mogę. — Głos wyłącza się. Przełączam na linię lotniczą. — Tak? Dziękuję, że pani czekała. Nie ma żadnych opóźnień. Wszystkie loty przebiegają planowo. — Dziękuję — odpowiadam i odkładam słuchawkę. Cholera. A niech to szlag. Powoli idę przez salon i staję przed drzwiami do biblioteki, gdzie pani X i Grayer siedzą na granatowej skórzanej kanapie, oglądając pogodę na Środkowym Zachodzie. — Więc zostańcie z nami, bo po przerwie będziemy rozmawiać z Cindy w Little Springs o tym, co dzieje się w jej przydomowym ogrodzie — mówi dziarski głos z telewizora. Czuję, że robi mi się niedobrze. — Nanny? — Dopada mnie, niemal powalając na ziemię. — Właśnie przyszło mi do głowy, żebyś zadzwoniła do Justine i wzięła numer jego hotelu. Pogoda jest dobra, może przedłużyło mu się spotkanie? — Właśnie... pan X telefonował na drugiej linii, kiedy rozmawiałam z linią lotniczą, i właśnie tak powiedział. Mówił, że przedłużyło mu się spotkanie. Zadzwoni jutro wieczorem i... hm... Podnosi dłoń, przerywając mi. — Dlaczego mnie nie zawołałaś? — Pan X powiedział, że mhm... musi natychmiast kończyć... — Aha. — Zaciska usta. — Co jeszcze powiedział? Czuję, jak po plecach spływają mi kropelki potu. — Powiedział, że zostanie tam na noc. — Spuszczam oczy, żeby uniknąć jej spojrzenia. Podchodzi bliżej do mnie. — Nanny, masz mi powiedzieć dokładnie to, co on ci powiedział. Nie zmuszaj mnie do tego. Proszę. — Słucham? — Czeka na odpowiedź. — Powiedział, że lotnisko jest zawalone śniegiem i że zadzwoni do pani jutro — mówię cicho. Wzdryga się. Podnoszę głowę. Wygląda, jakbym ją spoliczkowała, więc z powrotem wbijam wzrok w podłogę. Wraca do biblioteki, bierze pilota i wyłącza telewizor, wyciszając i zaciemniając pokój. Pozostaje w bezruchu, jej sylwetka odcina się na tle świateł Park Avenue, czerwona jedwabna suknia błyszczy w posępnym granatowym pokoju. Nie odkłada pilota. Szeroko otwarte oczy Grayera wpatrują się we mnie z ciemności, gdzie siedzi z dłońmi grzecznie ułożonymi na kolanach. — Chodź, Grayer. Pójdziemy spać. Wyciągam do niego rękę, a on zsuwa się z kanapy i idzie za mną bez protestów. Prawie się nie odzywa, kiedy myjemy zęby i wkładamy piżamę, co dotąd prawie mu się nie zdarzało. Czytam mu Maisy idzie spać, historię małej myszki, która ma do wypełnienia szereg prostych zdań. — Maisy umyła ząbki. Czy Grayer umył ząbki? — Tak. — Maisy umyła buzię i rączki. Czy Grayer umył buzię i rączki? — Tak. I tak dalej, dopóki nie zacznie ziewać i nie zamkną mu się oczy. Nachylam się, żeby pocałować go w czoło, i orientuję się, że mocno chwycił się mojego swetra. Delikatnie otwieram zaciśnięte paluszki. — Dobranoc, Grover. Ostrożnie wychodzę w zimne popielate światło marmurowego foyer. — Proszę pani? — wołam. — Wychodzę. Dobrze? Nie ma odpowiedzi. Długim, ciemnym korytarzem idę do jej sypialni, mijając liczne jaśniejsze plamy punktówek oświetlających obrazy. Drzwi jej gabinetu są otwarte. — Proszę pani? — Wchodzę do środka i słyszę przytłumione odgłosy płaczu zza zamkniętych drzwi garderoby. — Proszę pani? Grayer już zasnął. Czy potrzebuje pani czegoś? Cisza. — Już pójdę, dobrze? Stoję tuż za drzwiami i słyszę, jak cicho szlocha po drugiej stronie. Kiedy sobie wyobrażam, jak leży zwinięta na podłodze w pięknej sukni, przyciskam dłonie do piersi. — Nanny? — słyszę głos udający wesołość. — Czy to ty? — Tak. Zabieram puste lampki po winie ze stolika przy łóżku, ostrożnie, żeby nie zabrzęczały. — Możesz iść. Do widzenia jutro. — Zostało jeszcze trochę pizzy. Mam ją pani odgrzać? — Nie, dziękuję. Dobranoc. — Jest pani pewna? To żaden kłopot. — Nie, wszystko w porządku. Do zobaczenia jutro. — Dobranoc. Wracam długim beżowym korytarzem do kuchni, wkładam kieliszki do zlewu i na wszelki wypadek wyjmuję talerz z owocami. Postanawiam dopiero na dole odwołać nieaktualną już rezerwację. Wracam do holu, biorę swój płaszcz i buty i wyciągam moje papierowe serce z kieszeni wózka Grayera. Na biało-czarnych płytkach ląduje lekki pyłek brokatu. Klękam i zbieram go dłonią, potem ostrożnie strzepuję do plecaka. Ciche łkanie ustępuje teraz głębokiemu, jakby zwierzęcemu skowytowi, gdy cichutko zamykam za sobą drzwi. Wszyscy członkowie rodziny i domownicy wyczuwali, że ich współżycie nie ma sensu i że ludzie, którzy przypadkowo spotkali się w jakimś zajeździe, mają ze sobą więcej wspólnego niż oni, członkowie rodziny i domownicy Obłońskich. Pani nie wychodziła ze swoich pokoi; pana od trzech dni nie było w domu; dzieci błąkały się z kąta w kąt (...). Anna Karenina ROZDZIAŁ SIÓDMY Z przykrością informujemy państwa W poniedziałkowe południe czekam na podwórzu przedszkola. Patrzę, jak pani Butters głaszcze każdego ze szczelnie otulonych przedszkolaków po głowie i odsyła do czekających nianiek. Grayera jak nie było, tak nie ma. — Pani Butters — zaczynam. — Tak? — Czy Grayer był dzisiaj w przedszkolu? — Nie. — Uśmiecha się do mnie. — Dziękuje. — Nie ma za co. — Hm. — Do widzenia... — Kiwa głową, dając sygnał, że nasza jakże treściwa wymiana zdań jest zakończona, i wraca do budynku. Wiatr rozwiewa jej aksamitny szal z patchworku. Stoję przez chwilę, niepewna, co mam zrobić. Sięgam po telefon komórkowy, gdy nagle otrzymuję potężne kopnięcie w nogę od tylu. — Iii-jaaa! Odwracam się i widzę niewysoką kobietę karcącą bardzo dużego chłopca, który przykucnął w groźnej postawie karate. — Darwin — mówi. — Nie wolno atakować ludzi. — Gdzie jest Grayer? Chcę się pobawić jego zabawkami. — Przepraszam, o co chodzi? — pytam, rozcierając bolącą nogę. Kobieta delikatnie usuwa ze swojej twarzy dłoń chłopca i cierpliwie odpowiada: — Jestem Sima. A to Darwin. Mieliśmy się dzisiaj bawić z Grayerem. — Chcę widzieć jego zabawki. W tej chwili! — krzyczy do mnie jej podopieczny z dłońmi nadal w pozycji zaczepnej. — Miło mi. Jestem Nanny. Grayer musiał chyba zostać dzisiaj w domu, ale nie wiedziałam, że jest umówiony na zabawę. Zaraz zadzwonię do jego matki. — Wystukuję numer, ale zgłasza się poczta głosowa pani X, więc rozłączam się. — W takim razie chodźmy do domu — mówię, starając się o wesoły ton, lecz niepewna, co zastaniemy na miejscu. Pomagam Simie nieść torbę Darwina i przez bryję roztopionego śniegu brniemy pod numer 721. Od razu wiem, że nie polubię Darwina, bo znam go dopiero od trzech minut i nieustannie muszę się mieć na baczności. Tymczasem Sima prawie bez wysiłku, niemalże z wdziękiem uchyla się przed jego ciosami. Wsuwam klucz do zamka i otwieram powoli drzwi, wołając: — Jest tu ktoś? Przyszłam z Darwinem i Simą! — Ojej — szepcze Sima obok mnie, gdy nasze spojrzenia spotykają się. Odór róż przenika wszystko. Pan X wciąż nie wrócił jeszcze z rekordowo długiej delegacji, lecz podczas swej nieobecności każdego ranka, począwszy od walentynek, przysyła pod numer 721 dwa tuziny sztamowych róż. Pani X nie stawia ich we własnym skrzydle ani w skrzydle Grayera, ale nie może się zdobyć na wyrzucenie ich od razu do kosza. W salonie, w jadalni i w kuchni stoi ponad trzydzieści flakonów. Z tego powodu przez cały czas włączona jest klimatyzacja, lecz mam wrażenie, że przedmuchuje tylko słodkawy zapach z jednej strony mieszkania na drugą. Na podstawie strzępków informacji zebranych z bilecików dołączonych do bukietów, wiem, że w zeszły weekend pan X obiecał zabrać żonę i dziecko do Connecticut, żeby rodzina miała czas dla siebie, dzięki czemu mam pierwszy od walentynek wolny od pracy weekend. — GRAYER! GRAYERRR! — ryczy Darwin z całych sił, po czym wyswobadza się z kurtki i pędzi w stronę pokoju Grayera. — Proszę zdjąć płaszcz i usiąść, a ja dam znać matce Grayera, że jesteśmy w domu. Kładę torbę Darwina przy ławce i ściągam buty. — Dziękuję. Ale nie będę się rozbierać. — Jej uśmiech mówi mi, że nie muszę wyjaśniać panującego w mieszkaniu chłodu ani róż jakby rodem z domu pogrzebowego. Przemykam się między flakonami do gabinetu pani X, ale nikogo w nim nie ma. Podążam w ślad za dzikim wyciem chłopców do pokoju dziecinnego, gdzie łóżko służy za barykadę w wojnie między ubranym w piżamę Grayerem i Darwinem. — Cześć, Grover. Jest zajęty bombardowaniem Darwina pluszakami i tylko na chwilę podnosi głowę, żeby dać mi znak, że wie o mojej obecności. — Nanny, jestem głodny. Daj mi zaraz śniadanie! — Chyba lunch. Gdzie jest mama? Robi unik przed lecącym pluszowym psem. — Nie wiem. Nie lunch, tylko śniadanie! No ładnie. Odnajduję Connie w gabinecie pana X. Panuje tam taki nieład, jakiego jeszcze nie widziałam, odkąd tu pracuję. Małe talerzyki, resztki pizzy leżą na podłodze pomiędzy powyciąganymi z futerałów kasetami wideo z filmami Disneya. — Cześć, Connie. Jak minął weekend? — pytam. — Właśnie widzisz. — Gestem wskazuje na bałagan. — Byłam tu przez cały weekend. Pan X się nie zjawił, a ona nie chciała być sama z Grayerem. Wezwała mnie aż z Bronxu w piątek o jedenastej w nocy. Musiałam zaprowadzić dzieci do siostry. Nawet nie chciała zapłacić za taksówkę. Ani słowem nie odezwała się do dziecka przez cały weekend. — Podnosi talerz. — Wreszcie wczoraj powiedziałam jej, że muszę wracać do domu, i nie spodobało jej się to. — Bardzo mi przykro, Connie. Naprawdę. To straszne. Powinna była zadzwonić do mnie, zostałabym przynajmniej na noce. — Co? I przyznać ci się, że nie potrafi sprowadzić własnego męża na noc do domu? — Gdzie ona teraz jest? Wskazuje gestem na sypialnię. — Jej wysokość wróciła godzinę temu i poszła prosto do pokoju. Pukam do drzwi. — Proszę pani? — pytam ostrożnie. Otwieram drzwi i przez chwilę oczy przyzwyczajają mi się do ciemności. Siedzi na beżowym dywanie, otoczona torbami z zakupami. Spod futra wystaje jej rąbek flanelowej koszuli nocnej. Ciężkie rypsowe zasłony są zaciągnięte. — Zamknij drzwi, dobrze? Opiera się o sekretarzyk, oddychając głęboko w lawendową bibułę, wyciągniętą z jednej z toreb. Wyciera nos i odchyla głowę do tyłu. Boję się, że cokolwiek powiem, będzie uznane za pytanie nie na miejscu, więc czekam, żeby zaczęła rozmowę. Patrzy w ciemność, a wreszcie pyta płaskim głosem: — Jak spędziłaś weekend, Nanny? — Nie najgorzej... — Nasz weekend był super. Było... świetnie. W Connecticut jest pięknie. Jeździliśmy na sankach. Szkoda, że nie widziałaś Grayera z ojcem. Było co podziwiać. Fantastyczny weekend. Akurat. — Nanny, czy mogłabyś przyjść jutro rano i... — Wydaje się wyczerpana. — Może pomogłabyś mi wyprawić Grayera do przedszkola? Jest taki... Chciał włożyć różowe spodenki, a ja nie miałam siły... — ZABIŁEM CIĘ! NIE ŻYJESZ! — NIE! TO TY JESTEŚ ZABITY! GIŃ! Głosy chłopców stają się coraz donośniejsze, jak również odgłosy pluszaków rzucanych po korytarzu. — Nanny, zabierz ich gdzieś na spacer. Gdzieś... do muzeum, czy co? Nie mogę... Musze... — PADAJ! NO JUŻ! POWIEDZIAŁEM! — Oczywiście. Możemy ich zabrać. Czy coś pani... — Nie. Po prostu idźcie — głos jej się łamie i sięga do torby po chusteczki. Gdy ostrożnie zamykam drzwi za sobą, Grayer wyskakuje zza ściany po drugiej stronie korytarza. Patrzy na drzwi, potem na mnie. Trochę za mocno rzuca we mnie Kubusiem Puchatkiem. Biorę oddech. — Chodź, twardzielu, ubieramy się. — Biorę go za rękę i razem z Kubusiem odprowadzam do jego pokoju. — Jesteś w piżamie, głupku — rzuca na poparcie Darwin, gdy prowadzę Grayera do garderoby. Ubiera się w swój ulubiony strój — dres z drukiem Collegiate, który nosi niemal codziennie od świąt Bożego Narodzenia — potem zdejmuje z haczyka jeden z krawatów ojca i zakłada go sobie na szyję. — Nie, Grover, tego nie bierz — mówię. Darwin próbuje wyrwać mu krawat z ręki. — Nie wolno, Darwin, to jest krawat Grayera. — Widzisz? Widzisz? — mówi zwycięsko Grayer. — Sama powiedziałaś. Jest mój. Mama też tak powiedziała. Dała mi go. Nie chcąc wracać do jej pokoju, żeby usłyszeć prawdziwą wersję tej historii, szybko wiążę krawat, pozwalając mu zawisnąć obok biletu wizytowego. — Dobra, chłopaki, ruszamy. Mamy tyle do zrobienia! Zaplanowałam wspaniałe popołudnie, a kto się pierwszy ubierze, pierwszy się dowie, co będziemy robić! Chłopcy mijają mnie pędem i ścigają się po torze z kwiatowymi przeszkodami. Podnoszę z podłogi naręcze pluszaków i rzucam po drodze na łóżko. W korytarzu Sima próbuje powstrzymać Darwina przed uduszeniem Grayera, którego wojowniczy mały gość przyparł do drzwi. — Darwin, on nie może oddychać. — Myślałam sobie, że może pójdziemy do „Play Space” — oznajmiam, spostrzegając, że nie zdążyłam nawet zdjąć płaszcza. Darwin puszcza Grayera. — TAAAK! — Chłopcy podskakują, przepychając się wzajemnie. — Dobrze — Sima zgadza się. — „Play Space” brzmi obiecująco. Podaję jej kurtkę Darwina i wkładam kozaki. W Nowym Jorku są dwie hale „Play Space”, jedna przy Osiemdziesiątej Ósmej Ulicy druga na Broadwayu koło numeru 90, ale my wybieramy tę pierwszą, bo piasek jest tam trochę czystszy. Te zadaszone place zabaw są na Manhattanie odpowiednikiem w pełni wyposażonego pokoju rekreacyjnego. I, jak wszystko w wielkim mieście, są do wynajęcia. Tak samo jak w motelach na godziny, za dwudziestkę można razem z podopiecznym wymęczyć się przez dwie godziny na ich sprzęcie. Sima stoi na chodniku, pilnując chłopców, a ja wyciągam wózki z bagażnika taksówki. — WŁAŚNIE, ŻE NIE! — WŁAŚNIE, ŻE TAK! — Może ci pomóc? — pyta, uchylając się przed kopnięciem Darwina. — Nie — mruczę. — Dam sobie radę. Cieszę się, że jestem poza zasięgiem kończyn chłopaka. Stawiam wózki na chodniku i każda z nas chwyta po jednej małej rączce. Prawdopodobnie, aby zniechęcić zboczeńców do gapienia się do środka przez okna, „Space” znajduje się na drugim poziomie i można doń dotrzeć, tylko wspinając się po gigantycznych dziecinnych schodach pokrytych niebieską wykładziną, które wydają się sięgać aż tam, dokąd idą nianie po śmierci. Grayer, niezniechęcony, chwyta dziecinną poręcz i zaczyna wspinaczkę. — Darwin, do góry. Do góry, nie na dół — poucza Sima. Darwin, zupełnie nie zwracając na nią uwagi, podskakuje według jakiegoś dziwnego rytmu, co grozi, że systematyczny i konsekwentny Grayer przewróci się do tyłu i skręci sobie kark. Idę tuż za nimi, wlokąc oba złożone wózki. Stopnie są tak małe, że nie mogę na nich swobodnie stawiać całych stóp. Kiedy wreszcie docieramy na szczyt, parkuję wózki w Strefie dla Wózków i przygotowuję się do wejścia. Ze względu na brzydką pogodę wewnątrz panuje nieopisany tłok. Stajemy w długiej kolejce zbyt ciepło ubranych dzieci, półżywych nianiek i niekiedy matek, które wykroiły sobie godzinkę na spędzenie czasu ze swoim dzieckiem. — Elizabeth, pójdziemy zrobić siusiu, jak zapłacimy. Proszę cię, wytrzymaj jeszcze! — Cześć! Witamy wszystkich w „Play Space”! Kto wchodzi? — pyta zza jaskrawoczerwonej lady sztucznie ożywiony gość po trzydziestce. — On — mówię, wskazując na Grayera. Mężczyzna wygląda na zbitego z tropu. — My oboje — poprawiam się, podając mu kartę członkowską pani X. Znajduje ją w kartotece i po zapłaceniu dwudziestu dolarów dostajemy tabliczki z imionami dla nas obojga, a także dla wózka, na wypadek gdyby on też chciał się z kimś zaprzyjaźnić. „Cześć, mam na imię Grayer i jestem z Nanny”, głosi napis na jego wizytówce. „Cześć, mam na imię Nanny i jestem z Grayerem”, głosi moja. Dostajemy polecenie, żeby umieścić je w widocznych miejscach, więc ja przyklejam swoją tuż nad lewą komorą serca, a Grayer swoją do skraju bluzy, tuż nad wizytówką i dyndającym krawatem. Gdy Sima i Darwin zostają połączeni w podobny sposób, cała nasza czwórka chowa ubrania w specjalnie oznaczonych szafkach, razem z butami. W części barowej wydaję następną dwudziestkę na lunch — dwie mikroskopijne kanapeczki z masłem orzechowym i dżemem oraz dwa kartoniki soku. — PIF-PAF!NIE ŻJESZ! — ZABIJ GO W GŁOWĘ! — Dosyć już tego! — Złą Czarownicę boli głowa. — Jeżeli nie potraficie jeść jak dwóch miłych, kochających spokój młodych mężczyzn, Darwin i Sima usiądą przy innym stoliku. Przez resztę posiłku kłócą się mniej agresywnie, a ja wymieniam z Simą blade uśmiechy. Bez apetytu skubie kanapkę z sosem bolońskim. Podejmuję kilka prób nawiązania rozmowy, ale Darwin wykorzystuje to jako znakomitą sposobność, żeby rzucać jej w twarz chrupkami. Zanim puścimy dzieci na plac zabaw, idziemy umyć ręce. Utrzymane w barwach podstawowych łazienki wyposażone są w małe umywalki, nisko zamontowane muszle i wysoko przymocowane do drzwi zasuwki. Grayer siusia grzecznie, a potem pozwala mi podwinąć sobie rękawy, żeby mógł umyć ręce. — NIE! NIE CHCĘ! TY SAMA SIKAJ! — słyszymy głos Darwina z drugiej kabiny. Pochylam się i całuję Grayera w głowę. — A teraz, Grayer, idziemy na stok — mówię, podając mu papierowy ręcznik, żeby wytarł sobie ręce i te części ubrania, które zachlapał wodą. — Tata mówi tak w Aspirynie. — Tak? Chodźmy. Wyrzucam ręcznik i podaję mu rękę, ale on nie rusza się z miejsca. — Kiedy tata zabierze mnie do Aspiryn? — pyta. — Och, Grover... — Kucam naprzeciwko niego. — Nie wiem, nie jestem pewna, czy pojedziecie w tym roku na narty. — Nadal patrzy na mnie pytająco. — Pytałeś mamę? Odsuwa się ode mnie i krzyżuje ręce na krawacie. — Mama mówi, żeby o nim nie mówić. Nie mów o nim. — Grayer, chodź wreszcie! — krzyczy Darwin, kopiąc w drzwi. — Hej, inni też chcieliby się wysiusiać! — Zaczyna dobijać się jakaś kobieta. — Grover, jeżeli chcesz o coś zapytać, to zawsze możesz... — Wstaję i odmykam drzwi. — Nie odzywaj się do mnie — mówi, mijając mnie pędem i lecąc do bramki, gdzie czeka Darwin. — Co za bezczelność! — Kobieta, która czekała, popycha dziecko do toalety. — To niesłychane, żeby tak długo kazać czekać takiej małej dziewczynce! — Spogląda zza zwężonych, mocno umalowanych powiek. — U kogo pracujesz? — Patrzę na jej polakierowane włosy, długie paznokcie, bluzkę od Versacego. — No, u kogo pracujesz? — U Pana Boga — odmrukuję i przepycham się obok niej, żeby wpuścić Grayera na plac zabaw. Razem z Simą pomagamy chłopcom wspiąć się na jasnoniebieską zjeżdżalnię. Przyglądam się jej, żeby wyczuć, czy przypadkiem nie jest jedną z tych opiekunek, które czują się zmuszone chodzić krok w krok za podopiecznymi. — Myślę, że... — urywa, najwyraźniej też starając się odczytać moje zamiary. Kiwam głową, czekając na sygnał. — ... sobie sami poradzą. Co ty na to? — Zgadzam się — odpowiadam z ulgą ze względu na nastrój Grayera i agresywność Darwina. — Mogę ci postawić deser? Gdy już usiadłyśmy przy stoliku z widokiem na zjeżdżalnię, podaję Simie babeczkę na serwetce. — Cieszę się, że nie masz nic przeciwko temu, żeby chłopcy bawili się sami. Zwykle staram się puszczać Grayera samego, a potem idę tutaj, gdzie mogę mieć go na oku i przygotowywać się na zajęcia. Ale zawsze znajdzie się jakaś wścibska opiekunka, która powie mi, że Grayer bawi się w piaskownicy. A ja mam lecieć przez całą salę i wołać „tylko nie do piaskownicy!”. — Śmieję się, zasłaniając sobie usta, żeby nie pluć okruchami. Sima chichocze. — Wczoraj podczas zabawy z innym dzieckiem matka kolegi chciała, żebym kolorowała razem z Darwinem, ale ja wiem, że kiedy tylko przyłożę kredkę do jego rysunku, on krzyczy. Ale musiałam przesiedzieć tam całe popołudnie z kredką w ręce. — Odpakowuje babeczkę. — Od dawna opiekujesz się Grayerem? — Od września — siedem miesięcy. A ty? — odwzajemniam pytanie. — Od dwóch lat pracuję u państwa Zuckermanów. — Kiwa głową, a ciemne włosy opadają jej na czoło. Zgaduję, że jest trochę po czterdziestce. — Wcześniej Grayer miał inną nianię. Jak miała na imię? — Uśmiecha się i upija łyk z miniaturowego kartonika z mlekiem. — Caitlin. Chyba wróciła do Australii. — Jej siostra była ciężko chora. Leżała w szpitalu. Ostatnim razem, kiedyśmy się widziały, Caitlin odkładała pieniądze na bilet. — To straszne! Nic o tym nie wiedziałam. Była świetna, Grayer wciąż jeszcze za nią tęskni... — Kątem oka dostrzegam, że Darwin stoi na żółtym stopniu drabinki i zaciska krawat pana X na szyi Grayera. Przez krótką chwilę Grayer dusi się — twarz mu czerwienieje, łapie się dłońmi za gardło. W tej chwili węzeł rozwiązuje się sam. Darwin porywa krawat i biegnie ze śmiechem na drugą stronę sali, na drabinki do wspinaczek. Sima i ja zrywamy się na równe nogi i rozbiegamy się w przeciwnych kierunkach. — Grover, nic się nie stało — wołam. Grayer eksploduje gniewem, który ucisza całą halę. — ODDAJ TO!!! TO MOJEGO TATY!!! ODDAJ!!! — Zaczyna łkać i trząść się. — MÓJ TATA JEST NA CIEBIE ZŁY!!! BARDZO ZŁY!!! Pada na podłogę, wstrząsany płaczem. — Tata jest zły, taki zły. Biorę go na kolana i zaczynam go kołysać, szepcząc mu do ucha: — Jesteś grzeczny. Nikt nie jest na ciebie zły. Tata nie jest na ciebie zły. Mama nie jest na ciebie zła. Wszyscy bardzo cię kochamy, Grover. Niosę go do baru, gdzie Sima czeka już z krawatem. — Chcę... chcę... — dyszy, jakby nie mógł złapać tchu. — Chcę do mamy. Delikatnie zawiązuję mu krawat, sadzam koło siebie na jednej z zielonych ławek i robię mu poduszkę ze swetra. — Sima? Czy ty jesteś Sima? — pyta kobieta spotkana przy toalecie. — O co chodzi? — Twój Darwin jest sam na zjeżdżalni — oznajmia. — Dziękuję. — Uśmiecha się wdzięcznie Sima. — Sam, bez o p i e k i — powtarza, jakby Sima była głucha. — Dobrze, dziękuję. — Sima robi do mnie minę, ale idzie sprawdzić, czy Darwin w jakiś niewytłumaczalny sposób nie robi sobie krzywdy na metrowej wysokości plastikowej zjeżdżalni, a ja głaszczę Grayera po plecach, dopóki nie zaśnie. Przyglądam się, jak Sima podaje Darwinowi rękę, żeby mu pomóc przełożyć nogi przez podest w przygotowaniu do zjazdu. Odrzuca jej propozycję, waląc ją na odlew w głowę, a potem wybucha śmiechem i zjeżdża. Sima przez chwilę trzyma się za głowę, a potem powoli wraca do naszego stolika. — Darwin jest chyba trochę nadpobudliwy — mówię. Tak naprawdę, moim zdaniem, chłopak ma poważne zadatki na maniakalnego mordercę. Z drugiej strony Sima musi mieć jakiś powód, bo przecież dziesięć dolarów za godzinę to za mało, żeby ryzykować poważne uszkodzenie ciała. — Ach, nie. Gniewa się, bo ma w domu małego braciszka. — Rozmasowuje bolące miejsce. — Rozmawiałaś z nimi kiedyś o tym, że cię bije? — pytam ostrożnie. — Nie. Wiesz, mają tyle roboty z maluchem. A Darwin potrafi być grzeczny. — Z trudem łapie powietrze. Nie pierwszy raz widzę taki obrazek. Na każdym placu zabaw jest przynajmniej jedna niania, którą maltretuje wściekłe dziecko. Sama jednak ewidentnie nie chce o tym rozmawiać, więc zmieniam temat. — Masz piękny akcent. — Składam w kwadracik papierek po mojej babeczce. — Dwa lata temu przeprowadziłam się tutaj z San Salvador. — Wyciera ręce serwetką. — Masz tam rodzinę? — Tak, męża i synów. — Mruga kilkakrotnie i spuszcza głowę. — Aha. — Tak. Przyjechaliśmy wszyscy razem, za pracą. W San Salvador byłam inżynierem, ale nie było co robić i mieliśmy nadzieję, że tutaj się jakoś ułoży. Ale mąż nie dostał zielonej karty i musiał wrócić razem z dziećmi, bo nie mogłam jednocześnie pracować i opiekować się nimi. — Jak często się widujecie? — pytam. Grayer porusza się gwałtownie we śnie. — Staram się jeździć na dwa tygodnie do domu na Boże Narodzenie, ale w tym roku państwo Zuckerman chcieli, żebym pojechała z nimi do Francji. Na przemian składa i rozkłada sweter Darwina. — Masz zdjęcia dzieci? Założę się, że są śliczne. Nie jestem pewna pozytywnego rezultatu tej rozmowy ani nie wiem, na jakie tory ją skierować. Wiem tylko, że gdyby na moim miejscu znalazła się moja mama, natychmiast by ją stąd zabrała i przeszmuglowała do pierwszego bezpiecznego domu, jaki udałoby jej się znaleźć. — Nie, nie noszę przy sobie zdjęć. Byłoby mi trudniej... — Uśmiecha się. — Kiedyś, kiedy Grayer przyjdzie się pobawić do Darwina, pokażę ci je. A ty? Masz dzieci? — Nie. Ja? Nie, dzięki Bogu. — Obie wybuchamy śmiechem. — A chłopaka? — Pracuję nad tym. — Opowiadam jej o C.H. Dzielimy się przygodami, fragmentami naszego życia, do których Zuckermanowie ani X-owie nie mają wstępu, wśród migających świateł i kolorów, otoczone kakofonią dziecięcych krzyków. Za ogromnymi oknami zaczyna prószyć śnieg. Podkurczam pod siebie nogi, a ona opiera podbródek na wyciągniętej na stole ręce. W ten sposób spędzam popołudnie z kobietą, która posiada wyższy stopień naukowy od tego, jaki mnie kiedykolwiek uda się zdobyć, i to z przedmiotu, którego nigdy nie potrafiłam zaliczyć na ocenę pozytywną, z kobietą, która spędziła w domu mniej niż miesiąc w przeciągu ostatnich dwóch lat. * * * W zeszłym tygodniu przychodziłam o siódmej, żeby wyprawić Grayera do przedszkola, po czym zostawiałam go pod skrzydłami pani Butters i jak szalona pędziłam na zajęcia. Pani X rano nigdy nie wychodzi ze swojego pokoju, a całe popołudnia spędza poza domem, więc jestem zaskoczona, kiedy Connie mówi mi, że czeka na mnie w swoim gabinecie. — Proszę pani? — Pukam do drzwi. — Wejdź. Otwieram drzwi z lekkim drżeniem serca, ale zastaję ją siedzącą za biurkiem, ubraną w kaszmirowy kardigan i spodnie. Mimo różu na policzkach wygląda mizernie. — Co robicie w domu tak wcześnie? — pyta. — Grayer miał bliskie spotkania z zieloną farbą, więc przyprowadziłam go do domu, żeby się przebrał przed lodowiskiem... — Przerywa nam telefon, ale ona gestem daje mi znać, żebym została. — Halo?... Cześć, Joyce... Nie, listy jeszcze nie doszły... Nie wiem, zły kod, czy coś... — Głos jej dalej brzmi martwo. — Do wszystkich szkół? Wszędzie, gdzie złożyliście papiery? Naprawdę? To wspaniale... A którą wybierzecie?... Nie wiem zbyt dużo o szkołach dla dziewcząt... Jestem pewna, że dobrze wybierzecie... Wspaniale. Pa. Odwraca się do mnie. — Jej córka dostała się do wszystkich szkół, do których złożyli papiery. Nie rozumiem dlaczego, nawet nie jest ładna... Co mówiłaś? — Ta farba — proszę się nie martwić, nie miał na sobie dresu z nadrukiem Collegiate. Namalował śliczne drzewo... — Nie ma w przedszkolu ubrania na zmianę? — Miał, przepraszam, ale zużyliśmy je w zeszłym tygodniu, kiedy Giselle oblała go klejem i zapomniałam przynieść nowe. — A gdyby nie miał czasu się przebrać? — Przepraszam. Jutro wezmę nowe zapasowe ubranko. — Zbieram się do wyjścia. — Nanny? — Z powrotem wsuwam głowę do pokoju. — Skoro tu jesteś, chciałabym z tobą omówić podania Grayera. Gdzie on teraz jest? — Przygląda się Connie, jak sprząta. Jak poleruje mosiężne ornamenty na waszych krzesłach. Szczoteczką do zębów. — To dobrze, usiądź. — Gestem wskazuje mi jeden z tapicerowanych foteli klubowych po drugiej stronie biurka. — Nanny, muszę ci powiedzieć coś strasznego. — Spuszcza oczy i załamuje ręce. Nie mogę oddychać. Znalazła majtki. — Dzisiaj rano otrzymaliśmy bardzo złe wieści — mówi powoli, z trudem wypowiadając każde słowo. — W Collegiate odrzucili podanie Grayera. — Niemożliwe. — Szybko przepędzam z twarzy wyraz ulgi. — Nie wierzę. — Wiem. To straszne. A na domiar złego, w St. David’s i St. Bernard’s jest na listach rezerwowych. Na listach rezerwowych. — Kręci głową. — Więc teraz trzymamy kciuki za Trinity, ale jeżeli z jakiegoś powodu tutaj też nam się nie uda, zostaną nam tylko szkoły publiczne, a mnie wcale nie podobają się koledze, do których idzie się z tych szkół. — Ale chłopak jest wspaniały. Jest bystry i wygadany. Ma poczucie humoru. Ma świetny kontakt z rówieśnikami. Nic z tego nie rozumiem. — To znaczy, oprócz krawata, co może się w nim komuś nie podobać? — Od rana analizuję całą sprawę i usiłuję coś z tego pojąć. — Wygląda przez okno. — Przedszkolny pedagog powiedział nam, że do Collegiate dostanie się na pewno. — Ojciec mi mówił, że w tym roku była największa konkurencja. Byli wprost zalani zgłoszeniami od bardzo zdolnych dzieci i chyba mieli bardzo trudny wybór. — Pamiętajmy o tym, że kandydaci mają po cztery lata i nie bardzo można ich zapytać, czy mają wyrobioną opinię na temat federalnego deficytu budżetowego ani jak rozwinie się ich kariera za pięć lat. — Wydawało mi się, że twój ojciec polubił Grayera? — pyta znacząco, nawiązując do pewnego deszczowego popołudnia, kiedy zabrałam go do domu, żeby pobawił się z Sophie. — Polubił. Nawet bardzo. Śpiewali razem Rainbow Connection. — Hmmm. To ciekawe. — Proszę? — Nic, po prostu ciekawe i tyle. — Mój tata w zasadzie nie ma nic wspólnego z naborem uczniów. — Dobrze. Chciałam z tobą porozmawiać, bo martwię się, że ubieranie Grayera w dres z Collegiate mogło w pewien sposób ukierunkować jego oczekiwania, a chciałabym dopilnować, żeby... — Przerywa jej telefon. — Zaczekaj. — Odbiera. — Halo? Cześć, Sally... Nie, do nas jeszcze nic nie przyszło... Ach, Collegiate. Gratulacje, to cudownie... No cóż, Ryan to bardzo zdolny chłopak... Tak, rzeczywiście byłoby wspaniale. Grayer na pewno chciałby chodzić z nim do klasy... Na kolację? Wspaniale... Cała nasza czwórka? Muszę sprawdzić rozkład zajęć męża. Zadzwonię po weekendzie, dobrze?... Wspaniale. Pa! — Bierze głęboki oddech i zaciska usta. — Na czym stanęłam? — Na oczekiwaniach Grayera. — Ach tak. Jestem zaniepokojona, że wzbudzanie u niego oczekiwań co do Collegiate może spowodować potencjalnie traumatyczny proces pogodzenia się ze stanem faktycznym. — Ja… — Nie, nie masz sobie czego wyrzucać. To moja wina, że na to pozwoliłam. Powinnam była bardziej cię kontrolować. — Wzdycha i kręci głową. — Ale rozmawiałam dzisiaj rano z pediatrą i zaproponował, żebym skontaktowała się z konsultantką do spraw długofalowego rozwoju dziecka, która specjalizuje się w uczeniu rodziców i opiekunów, jak poradzić sobie z przejściem dziecka z przedszkola do szkoły. Wpadnie jutro, kiedy Grayer będzie na lekcji fortepianu. Chciała porozmawiać z tobą na osobności, żeby ocenić twoją rolę w procesie rozwoju dziecka. — Świetnie. To dobry pomysł. — Wychodzę. — Aha. — Znów wkładam głowę do pokoju. — Czy mam mu pozwolić iść jeszcze dzisiaj w tym dresie? — Co? — Sięga po kawę. — W dresie Collegiate. — Aha. Zgoda, niech dzisiaj jeszcze w nim pójdzie, a jutro konsultantką powie nam, jak rozwiązać ten problem. — Rozumiem. — Wracam do kuchni, gdzie Grayer siedzący na ławie z roztargnieniem bawi się krawatem i przygląda się, jak Connie poleruje kuchenkę. Zastanawiam się, czy na pewno robimy problem z właściwej części ubrania. * * * Siedzę na krześle przy biurku pani X. Czekam na konsultantkę i usiłuję ukradkiem przeczytać równe rzędy pisma w notatniku pani X. Mimo że pewnie nie ma tam nic bardziej fascynującego niż lista zakupów do sklepu spożywczego, fakt, że zostałam tu sama, wywołuje u mnie instynkt szpiegowski. Gdybym miała poukrywane w guzikach miniaturowe aparaty fotograficzne, gorączkowo starałabym się sfotografować wszystko, co leży na jej biurku. Kiedy ta myśl zaczyna mnie śmieszyć, w pokoju pojawia się aktówka, za którą wchodzi kobieta ubrana w żakiet koloru żurawin. — Nanny. — Mocno ściska mi dłoń. — Jestem Jane. Jane Gould. Jak się masz? — mówi troszeczkę za głośno i przygląda mi się zza okularów, kładąc aktówkę na biurku pani X. — Świetnie, dziękuję. A ty? — nagle staję się bardzo pogodna i także troszkę za głośna. — Świetnie. Dziękuję. — Zakłada ręce i rytmicznie kiwa głową. Ma wydatne usta pomalowane szminką dokładnie w kolorze żakietu. Koło ust szminka trochę się rozmazała. Ja też kiwam głową. Spogląda na zegarek. — Więc tak, Nanny. Wyjmę teraz notatnik i zaczniemy rozmowę. — Potem zapowiada z wyprzedzeniem każdą kolejną czynność, dopóki nie usadowi się w fotelu pani X z piórem gotowym do sporządzania notatek. — Nanny, naszym celem jest dokonanie w ciągu najbliższych czterdziestu pięciu minut oceny percepcji i oczekiwań Grayera. Chciałabym, żebyś podzieliła się ze mną swoim wyobrażeniem na temat własnej roli i obowiązków w tym kluczowym dla Grayera okresie rozwoju w zakresie przygotowania go do kolejnego etapu w procesie jego edukacji. — Dobrze — odpowiadam, powtarzając sobie w pamięci jej słowa, żeby zlokalizować pytanie. — Nanny, w pierwszym kwartale, jaki spędziłaś w rezydencji państwa X, jak scharakteryzowałabyś swój wkład w kształcenie akademickich umiejętności Grayera? — Dobrze. To znaczy odbierałam go z przedszkola. Ale szczerze mówiąc, niewiele było zajęć czysto akademickich... — Rozumiem. To znaczy, że nie uważasz siebie za aktywnego, dynamicznego uczestnika tego procesu. Jak opisałabyś swoją strategię organizowania czasu przeznaczonego na zabawę? — Hm... Grayer bardzo lubi bawić się kolejką. I przebierać się. Więc staram się robić rzeczy które lubi. Nie wiedziałam, że powinnam w jakiś szczególny sposób planować mu zabawę. — Czy zachęcasz go do układanek? — Nie przepada za nimi. — Zadań z matematyki? — Jest trochę za młody... — Kiedy ostatnio ćwiczyliście rysowanie kółek? — Jestem pewna, że w zeszłym tygodniu bawiliśmy się kredkami... — Czy puszczasz mu kasety Suzukiego*? — Tylko podczas kąpieli. — Czy czytasz mu na głos „Wall Street Journal”? — Tak naprawdę... — „Economista”? — Niezupełnie... — „Financial Timesa”? — A powinnam? Wzdycha ciężko i zawzięcie skrobie coś w notatniku. Potem zaczyna znów. — Ile dwujęzycznych posiłków dostaje tygodniowo? — Rozmawiamy po francusku we wtorki wieczorem, ale zwykle dostaje wegetariańskie hamburgery. — Jak wykorzystujesz wizyty w Muzeum Guggenheima? — Chodzimy do Muzeum Historii Naturalnej — Grayer bardzo interesuje się skałami. — Według jakich reguł go ubierasz? — Ubranie wybiera sobie sam lub jego matka. O ile tylko jest wygodne... — Nie korzystacie więc z Grafiku Strojów? — Raczej nie... — Zakładam też, że nie dokumentujesz jego preferencji na Diagramie Garderoby? — No, nie. — Nie tłumaczycie kolorów i rozmiarów na łacinę? — Mieliśmy zacząć w drugiej połowie roku. — Podnosi głowę, rzuca mi spojrzenie i przez chwilę kiwa głową. Poprawiam się na krześle i uśmiecham się. Pochyła się nad biurkiem i zdejmuje okulary — Nanny, muszę ci udzielić ostrzeżenia. — Słucham. — Nachylam się ku niej. — Muszę zakwestionować twoje dotychczasowe podejście, bo nie jestem pewna, czy do maksimum wykorzystujesz swoje możliwości do stymulacji rozwoju Grayera. — Wyjąwszy szydło z worka, rozsiada się wygodnie w fotelu i opiera dłonie na kolanach. Domyślam się, że powinnam poczuć się obrażona. Wykorzystywać do maksimum swoje możliwości? Jakieś sugestie? — Bardzo mi przykro to słyszeć — mówię skwapliwie, bo jasne jest, że powinno mi być przykro. — Nanny, jak wiem, studiujesz rolę sztuki w procesie edukacji, więc szczerze mówiąc, jestem zaskoczona, że masz tak płytką wiedzę w tym zakresie. No, teraz wiem na pewno, że zostałam obrażona. — Posłuchaj, Jane. — Prostuje się na dźwięk swojego imienia. — Jestem przygotowana do pracy z dziećmi, które dysponują znacznie mniejszymi możliwościami niż Grayer. — Aha, więc nie postrzegasz pracy z nim jako sposobności do poszerzenia jego możliwości w dziedzinie, w której masz coś do zaoferowania? Co? — Chcę poszerzyć jego możliwości, ale teraz chłopiec przeżywa trudne chwile... Przygląda mi się sceptycznie. — Trudne? — Tak, jest zestresowany. I uważam — chociaż jestem dopiero studentką, Jane, więc z pewnością potraktujesz to, co powiem, z przymrużeniem oka — że najlepszą rzeczą, jaką mogę mu dać, jest odrobina rozrywki, odprężenia, żeby mógł bez przeszkód, swobodnie rozwijać wyobraźnię. — Krew nabiega mi do twarzy. Wiem, że posunęłam się za daleko, ale to już lekka przesada, żeby kolejna kobieta w średnim wieku robiła ze mnie idiotkę w tym gabinecie. Robi jeszcze trochę notatek i uśmiecha się do mnie ze stoickim spokojem. — Nanny, radzę ci wkomponować w pracę z Grayerem trochę czasu na refleksję. To wybór praktycznych porad od innych opiekunek. Proponuję, żebyś je przejrzała i zinternalizowała. To wszystko bardzo przydatne rady, Nanny, rady od twoich rówieśniczek, które powinnaś sobie przyswoić, jeżeli Grayer ma osiągnąć optymalny stan rozwoju. — Podaje mi stertę papierów spiętych wielkim spinaczem i wstaje, znów nakładając okulary. Ja też wstaję, czując, że muszę w jakiś sposób oczyścić się z zarzutów. — Nie chciałam się uchylać od krytyki. Dobro Grayera leży mi na sercu i stosuję się do wszystkich instrukcji pani X. Przez kilka ostatnich miesięcy chciał codziennie ubierać się w dres z Collegiate. A pani X kupiła mu jeszcze kilka takich samych, żeby miał w czym chodzić, gdy inne są w praniu. Chciałam więc, żebyś wiedziała, że ja... Podaje mi dłoń na pożegnanie. — W porządku. Dziękuję za czas, który mi poświęciłaś, Nanny. Podaję jej rękę. — Dziękuję. Przeczytam te rady dzisiaj wieczorem. Jestem pewna, że bardzo się przydadzą. * — Grover, kończ wreszcie, żebyśmy mogli pójść się pobawić. — Chłopiec od jakichś pięciu minut jeździ po talerzu ostatnim pierożkiem. Dzięki wizycie Jane dla nas obojga było to długie i męczące popołudnie. Patrzę, jak opiera jasnowłosą główkę na dłoni i patrzy niechętnie na resztki obiadu. — Co się stało? Nie jesteś głodny? — Nie. — Sięgam po jego talerz. — Nie! — Szybko odsuwa go i pozbawiony oparcia widelec spada na stół. — Okej, Grayer, powiedz po prostu: „Nanny, nie skończyłem”. Poczekam. — Siadam z powrotem. — Nanny! — Do kuchni wpada pani X. — Nanny. — Ma zamiar coś powiedzieć, lecz nagle widzi Grayera nad samotnym pierożkiem. — Smakowało ci, Grayer? — Tak — mruczy pod nosem. Lecz ona już przeniosła uwagę na mnie. — Możesz pozwolić ze mną na chwilę? Idę za nią do jadalni, gdzie odwraca się i zatrzymuje tak gwałtownie, że przypadkowo następuję jej na nogę. — Przepraszam, nie chciałam... Twarz wykrzywia jej grymas. — Wszystko w porządku. Skończyłam przed chwilą rozmawiać z Jane i musimy odbyć rodzinne spotkanie, żeby razem zakomunikować Grayerowi odmowę. Muszę cię poprosić, żebyś zatelefonowała do biura pana X i dowiedziała się, kiedy możemy się go spodziewać. Numer jest obok lodówki... — Proszę pani? — woła Jane, wychodząc do holu. — Oczywiście, nie ma problemu. Zaraz zadzwonię. — Szybko wracam do kuchni. Grayer nadal kreśli widelcem kółka wokół pierożka. Przez chwilę pochylam się nad nim, nasłuchując rozmowy Jane i pani X w korytarzu. — Tak, właśnie rozmawiałam z Nanny. Sprawdzę, kiedy mąż będzie miał czas na spotkanie — mówi pani X rzeczowym tonem. — Jego obecność nie jest niezbędna, o ile Grayer będzie świadom, że na spotkaniu jest jego główny opiekun. Może pani od razu sama z nim porozmawiać. — Głos Jane zbliża się do drzwi, a ja sięgam po telefon. — Biuro pana X, Justine przy telefonie. Czym mogę służyć? — Justine? Cześć, mówi Nanny. — Cześć? Co u ciebie? — pyta, przekrzykując hałas drukarki. — Jakoś sobie radzę. A u ciebie? — Jestem zajęta — wzdycha. — Ta fuzja daje nam wszystkim w kość. Od dwóch tygodni wracam do domu dopiero koło północy. — Potworne. — Mam nadzieję, że pan X dostanie premię za utrzymanie klienta i podzieli się nią z nami. — Nie liczyłabym na to. — I jak, podobają się pani X kwiaty? — Co? — Róże. Ja uznałam, że to przesada, ale pan X kazał mi złożyć stałe zlecenie. — No wiesz, rzeczywiście trochę to wygląda na stałe zlecenie — potwierdzam. — Dopilnuję, żeby bukiet na jutro był inny. Jakie kwiaty lubi najbardziej? — Peonie — szepczę, bo pani X mija Grayera i staje przede mną w wyraźnie wyczekującej pozie. — Gdzie ja jej w marcu znajdę peonie? — Justine znów wzdycha, a drukarka nagle wydaje z siebie stuk. — No nie, nie do wiary, znów się zepsuła. Przepraszam cię, trudno, jakoś to załatwię. Coś jeszcze? — Tak. Pani X chce ustalić termin rodzinnego spotkania na temat... — Obrzucam spojrzeniem popychacza pierogów — ... juniora. Kiedy pan X będzie miał czas? — Sprawdźmy... Mogłabym przyspieszyć to spotkanie... — Słyszę, jak szeleszczą przewracane strony. — Hm... Tak, sprowadzę ci go do Nowego Jorku na środę na czwartą. Będzie na pewno. — Świetnie. Dzięki, Justine. — Zawsze do usług. Odkładam słuchawkę i odwracam się do niej. — Justine powiedziała, że będzie we środę o czwartej. — No cóż, jeżeli rzeczywiście nie może wcześniej... Będziemy musieli zaczekać. — Spogląda na swoją dłoń i poprawia skrzący się ogniem pierścionek zaręczynowy. — Jane powiedziała, że koniecznie musi przy tym być, więc... Rzeczywiście. * * * — „Wall Street Journal”?! Też coś! Przecież on ma cztery lata! — Wiesz co? — krzyczy tata, a Sophie rozpycha nosem nasze nogi. — Mama wciąż uważa, że powinnaś się stamtąd wynieść. — Poradzę sobie. — Podbiegam kilka kroków, a Sophie krąży wokół mnie, gotowa do następnego wyścigu. — Nie ma mowy, żebym teraz zostawiła Grayera. Tata zbiega w dół po stoku. — Sophie! Chodź tu! Sophie wygląda na zdezorientowaną. — No chodź! — woła. Stojąca dotąd przy moich nogach Sophie odwraca się o sto osiemdziesiąt stopni i zaczyna pędzić w kierunku ojca, a zimny wiatr rozwiewa jej uszy daleko do tyłu. Gdy tylko dopada ojca, przemykając tuż pod dłońmi w rękawiczkach, wołam ją do siebie. Robi kolejny ostry nawrót i pędzi w moją stronę, potem obie zbiegamy ze stoku do ojca, na główną promenadę, która ciągnie się wzdłuż peryferyjnej części parku Riverside. — Gotowa na jutrzejszą rozmowę? — Sophie wpada mu pod nogi, starając się nas dogonić. — Jestem trochę zdenerwowana, ale profesor Clarkson ćwiczył to z nami na zajęciach. Naprawdę chciałabym załatwić już sobie pracę na przyszły rok. — Kulę ramiona, chroniąc się przed kolejnym podmuchem zimnego wiatru. — Na pewno ich rzucisz na kolana. A teraz leć! Biegnę z powrotem na wzgórze ku pierwszym drzewom i spoglądam w dół. Właśnie zapalają się latarnie, co sprawia, że wokół szybciej zapada ciemność. Spoglądam w górę ku elektrycznej poświacie, układając życzenie w rytmie dziecinnej piosenki O gwiazdeczko złota: „O, elektryczni bogowie stanu Nowy Jork i przyległych stanów, chciałabym mieć prawdziwą, uczciwą pracę, w ustalonych godzinach, w biurze, gdzie bielizna szefowej nie suszy się w łazience. Chciałabym kiedyś móc pomagać więcej niż jednemu dziecku naraz — dzieciom, które nie mają do dyspozycji konsultanta. Dziękuję. Amen”. * * * Gdy wynurzamy się na powierzchnię nad ulicami południowego Bronxu, wagon metra nagle tonie w słońcu. Czuję dreszczyk podniecenia, jak zawsze, kiedy wagon jedzie nad ziemią, lecąc wysoko na cienkich szynach jak kolejka w parku. Z plecaka wyciągam konspekt lekcji i gapię się na niego po raz n-ty. Praca w zespole do spraw rozwiązywania konfliktów w szkołach miejskich jest właśnie takim zajęciem, do jakiego przygotowuję się na studiach. Poza tym dobrze byłoby popracować z nastolatkami i trochę odpocząć od małych dzieci. Pociąg zatrzymuje się i wysiadam na zimowe słońce. Schodzę z peronu na ulicę i odkrywam, że znajduję się nie o cztery ulice od miejsca rozmowy, ale o czternaście. Rzucam okiem na zegarek i przyspieszam kroku. Rano byłam zbyt zdenerwowana i nie zjadłam śniadania, ale półtoragodzinna podróż zaostrzyła mi apetyt. Na przemian idę i biegnę długimi ulicami, wiedząc, że jeśli czegoś nie zjem, ryzykuje zasłabnięcie w środku lekcji. Wreszcie bez tchu wpadam na maleńkie stoisko z gazetami, kupuję w pośpiechu torebkę orzeszków ziemnych i wpycham do plecaka. Dosłownie przy sąsiednich drzwiach naciskam dzwonek obok naklejonego taśmą kolorowego papierka, na którym napisano „Wspólnota przeciw konfliktom”. Przez szum domofonu ledwo przedziera się jakiś głos, rozlega się brzęczenie i wchodzę na klatkę schodową, dawno temu pomalowaną na zielono i nadal obwieszoną portretami dzieci na placach zabaw, spoglądających z powagą w obiektyw. Przyglądam się uważnie każdemu zdjęciu. Sądząc po fryzurach i poszerzanych spodniach, odgaduję, że to plakaty promocyjne z lat siedemdziesiątych, czyli mniej więcej z czasów, gdy organizacja została założona. U szczytu schodów znowu dzwonię. Tym razem wita mnie głośne szczekanie, potem ogromna dłoń z lekka uchyla drzwi. — Puszek, zostań! ZOSTAŃ! — Przyszłam na rozmowę — mówię, rozglądając się za innymi drzwiami i zakładając, że przez pomyłkę przeszkodziłam mieszkańcowi budynku. W szparze pojawia się blada twarz kobiety. — Tak, to tu „Wspólnota przeciwko konfliktom”. Dobrze trafiłaś, wejdź, tylko uważaj na Puszka, zawsze próbuje jakichś sztuczek. Przeciskam się przez szparę, jaką zrobiła w drzwiach, i staję praktycznie twarzą w twarz z ogromnym czarnym owczarkiem oraz resztą równie ogromnej kobiety w kitlu i o sięgających pasa siwiejących blond włosach. Uśmiecham się i pochylam, żeby pogłaskać psa, który próbuje obejść jej masywne nogi. — NIE! — krzyczy kobieta. Wzdrygam się. — Nie przepada za ludźmi. Prawda, Puszku? — Szorstko poklepuje psa po głowie wolną ręką, bo w drugiej trzyma stos szarych kopert. Ostrzegłszy mnie wystarczająco, pozwala Puszkowi mnie obwąchać. Stoję w zupełnym bezruchu. — Jestem Reena, dyrektor „Wspólnoty”. A ty? — Przygważdża mnie ostrym spojrzeniem. Staram się domyślić, kim by chciała, żebym była. — Nan. Miałam się spotkać z Richardem. — Staram się emanować sumiennością i ciepłem, bez krzty wesołości. — Nan? Myślałam, że masz na imię Naminia. Cholera. RICHARD! — Reena wrzeszczy tak, że niemal padam na ziemię. Wraca do swoich segregatorów. — Za minutę tu przyjdzie. RICHARD! — znów wrzeszczy, tym razem w stronę szafy na dokumenty. — Dobrze! Usiądę i poczekam. — Staram się zademonstrować, że jestem osobą, która potrafi się sobą zająć, bo wyczuwam, że niezależność jest tutaj wysoko ceniona. Odwracam się i widzę, że oba krzesła w mikroskopijnej poczekalni zawalone są przeładowanymi pudłami żółknących broszur. Wybieram miejsce pod ścianą, usuwając się z drogi Reenie, bo to też wygląda na umiejętność cenioną we „Wspólnocie”. Drzwi po drugiej stronie pomieszczenia otwierają się na oścież. Wchodzi mężczyzna o niezdrowej karnacji, wyglądający na krewnego Reeny, którego podejrzewam o to, że jest Richardem. Zezuje na mnie zza okularów, ciężko dysząc z wysiłku po ominięciu Reeny i psa, żeby mnie przywitać. Poci się obficie, a za uchem trzyma oklapniętego papierosa. — Naminia! — Nan — mruczy Reena znad papierów. — A, Nan... jestem Richard, dyrektor artystyczny. Widzę, że poznałaś już Reenę i Puszka. No to co? Zabierajmy się do roboty! Chodźmy do Sali Uczuć. — Ściska moją dłoń i wymienia spojrzenia z Reena. Idę za nim do Sali Uczuć, która ma mniej więcej tę samą powierzchnię, co biuro, tylko że nie ma w niej biurek. — Usiądź tam, Nan. Siadam, gotowa opowiedzieć im całą moją wspaniałą historię. Gotowa pokazać, co potrafię. — Najpierw opowiem ci o sobie... — zaczyna Richard. Rozsiada się wygodnie na plastikowym rozkładanym krzesełku i mówi o dziesięcioleciach poświęconych pracy społecznej, o tym, jak poznał Reenę na zebraniu przeciwko zarządowi budynku, o wspólnych latach spędzonych na podróżach po świecie w celu wypracowania metodologii rozwiązywania konfliktów i o „dosłownie tysiącach dzieciaków”, które osobiście wyszkolił, żeby „czyniły świat lepszym”. Rozwodzi się też na temat swojego nieudanego dzieciństwa, syna „z nieprawego łoża”, który przestał do niego dzwonić, i o ostatnich próbach rzucenia palenia. Na przemian uważam i przestaję uważać z promiennym uśmiechem na ustach, bo nie mogę się skupić na niczym oprócz orzeszków w plecaku. Jakąś godzinę później mówi wreszcie: — Widzę tutaj, że robisz „gender studies”, co to znaczy? Przegląda CV, które wysłałam im faksem, wytężając wzrok, żeby odczytać zamazany druk. Podążam w ślad za jego wzrokiem na górę strony i odkrywam, że jestem Naminia z Dziewięćdziesiątej Którejś. Aha, Naminia. — Kończę studia w zakresie psychologii rozwojowej dzieci i chciałabym uzupełnić pracę... — Więc nie jesteś feministyczną suką? — Śmieje się do rozpuku, potem wyciąga z kieszeni chusteczkę higieniczną i wyciera spocone czoło. Zmuszam się do lekkiego uśmiechu. — Jak mówiłam, piszę pracę dyplomową pod kierunkiem profesora Clarksona. W tym semestrze miałam też praktykę studencką w Brooklynie... — Doskonale. To zaczynaj! Zawołam Reenę i zaczynamy sesję. — Wstaje. — Reena! Z drugiego pokoju rozlega się głośnie szczekanie. Wyciągam z plecaka plan lekcji, tymczasem do pokoju wpada Puszek, za nim Reena. Przechodzę na drogą stronę pokoju i robię notatki na tablicy. Biorę głęboki oddech. — Przygotowałam sesję na temat presji grupy rówieśniczej u czternastolatków w dziewiątej klasie. Na tablicy wypisałam tutaj, jak widzicie, kluczowe terminy. Najpierw poprosiłabym grupę, żeby razem zastanowić się nad... — Proszę pani! Proszę pani! — Richard dziko wymachuje rękami. — Przepraszam, nie rozumiem, mam zacząć jeszcze raz? — pytam, niepewna, co się dzieje. Richard zgniata kawałek papieru w kulkę i rzuca w Reenę, która udaje, że wybucha płaczem. — Proszę pani! Reena powiedziała brzydkie słowo! — Reena dalej buczy. Podekscytowany Puszek wstaje i zaczyna chodzić wokół niej, głośno szczekając. — Przepraszam, Richard, wydawało mi się, że mieliśmy zrobić prezentację. Widzę, że oni są we własnym świecie, rzucają w siebie papierkami i udają, że plączą. Odchrząkuję. — W porządku, miałam przygotować sesję dla nastolatków, ale mogę ją zmodyfikować dla przedszkolaków. — Rzucam okiem na notatki i rozpaczliwie usiłuję przystosować plan do innej grupy wiekowej. Odwracam się i widzę dwoje ogromnych dorosłych oraz jednego ogromnego psa, chowających się za krzesłami i obrzucających się papierkami. — Przepraszam! Chciałabym coś powiedzieć! CISZA! — krzyczę głośno, sfrustrowana. Odwracają się w moją stronę. Reena wstaje, przerywając grę. — Jak się teraz czujesz, Nan? — Słucham? — pytam. Richard wyciąga notatnik. — Co czujesz do nas w tej chwili? Co ci podpowiada intuicja? — Spoglądają na mnie z wyczekiwaniem. — Chyba źle zrozumiałam instrukcje... — Do diabła, Nan. Czy jesteś wściekła? Czy nas nienawidzisz? Jakoś nie czujemy twojej miłości. Chcę to od ciebie usłyszeć. Jak twoje stosunki z matką? — Reena, szczerze mówiąc, nie rozumiem, jaki to ma związek z moimi umiejętnościami... Reena kładzie ogromne dłonie na biodrach. Puszek nie przestaje krążyć koło jej nóg. — Jesteśmy tutaj rodziną. W Sali Uczuć nie ma granic. Musisz przynieść tu zaufanie i miłość, zdać się na instynkt. Sęk w tym, Nan, że nie planujemy teraz przyjmować białych kobiet. Reena czuje się tak komfortowo z tym stwierdzeniem, że kusi mnie, żeby zapytać, ile mają etatów dla białych suk-feministek. Dziwię się tylko, dlaczego osobie kolorowej miałoby być łatwiej omawiać sprawy rodzinne z obcymi. Białymi, jak widać. Richard wstaje, spocony jak mysz i kaszlący dychawicznym kaszlem palacza. — Dostaliśmy za dużo podań od białych dziewcząt. Nie znasz koreańskiego? Kręcę głową przecząco, oniemiała. — Nan, staramy się wypracować tutaj model różnorodności, żeby odwzorować idealną społeczność. PUSZEK, DO NOGI! Puszek odchodzi od mojej torby. Mija mnie ze zwieszoną głową, połykając resztę orzeszków. Patrzę na dwie białe twarze na tle jasnych tęczy wymalowanych na łuszczących się ścianach. — Dziękuję za możliwość prezentacji. Macie bardzo ciekawą organizację. Szybko zbieram swoje rzeczy. Odprowadzają mnie do drzwi. — Może w przyszłym semestrze. Planujemy zbiórkę pieniędzy na East Side. Byłabyś zainteresowana? — Wyobrażam sobie, że przedstawiam Reenę pani X w Metropolitan, żeby mogła zapytać ją, co czuje. — W zasadzie teraz szukam praktyki. Ale dziękuję. Wychodzę i od razu lecę do „Burger Kinga” na podwójną porcję frytek i colę. Wciśnięta w nieruchome czerwone krzesło, wzdycham głęboko, porównując Reenę i Richarda z Jane i panią X. Gdzieś na świecie muszą być ludzie, którzy wierzą, że istnieje złoty środek pomiędzy żądaniem od dzieci, żeby „wyartykułowały swoją wściekłość”, i przeprogramowywaniem ich w taki sposób, żeby można było udawać, że w ogóle ich nie ma. Upijam duży łyk coli. Jednak nic nie wskazuje na to, że prędko znajdę ów złoty środek. * * * — Popatrz, jeżeli ja mam dwa żelki, a ty masz jednego, to razem mamy trzy! — Pokazuję Grayerowi żelki, żeby zilustrować to, co mówię. — Lubię białe i te, co smakują jak banany. Jak oni to robią, Nanny? Jak oni robią, żeby smakowały jak banany? — Grayer układa z kolorowych cukierków tory kolejowe na dywanie w swoim pokoju. — Nie wiem, Grayer. Może rozgniatają banana, rozcierają z galaretką, a potem razem gotują w foremce żelka-groszka? — No! W kształcie żelka-groszka! — Więc to koniec matematyki na dziś. — Nanny, spróbuj tego! Wczorajszemu bukietowi peonii towarzyszyła puszka żelków dla Grayera. — A zielone? Jak robią zielone... Oboje słyszymy zatrzaskujące się drzwi wejściowe. Tylko trzy godziny spóźnienia, nieźle. — TATA! — Grayer wypada z pokoju, a ja za nim. — Cześć, stary. Gdzie mama? — Głaszcze chłopca po głowie, rozluźniając krawat. — Tu jestem — mówi i wszyscy się odwracamy. Ma na sobie jasnoniebieską wąską spódnicę, czółenka, kaszmirowy sweter w serek, cień do powiek, tusz i róż. Ta-ra! Gdyby mój mąż po raz pierwszy od trzech tygodni wrócił do domu, też zrobiłabym się na bóstwo. Uśmiecha się niepewnie pod różową szminką. — No to zaczynajmy — mówi pan X, prawie nie zwracając na nią uwagi, po czym idzie do salonu, gdzie Jane zostawiła swoje tabele i wykresy. Grayer z matką biegną za nim, a ja zostaje sama w głównym holu. Siadam na ławce, wracając do swojej roli dziewczyny na zawołanie. — Kochanie — zaczyna pani X z przesadnym entuzjazmem. — Mam poprosić Connie, żeby zrobiła ci drinka? A może kawy? CONNIE! Podskakuję chyba na metr w górę, a Connie wybiega z kuchni z mokrymi rękami. — Jezu, czy ty zawsze musisz tak wrzeszczeć? Nie chcę nic, dopiero jadłem — odpowiada pan X. Connie zatrzymuje się przed wejściem do pokoju. Wymieniamy spojrzenia i robię jej miejsce obok siebie na ławeczce. — Och. Ach. Aha, więc dobrze. Posłuchaj Grayer, mama i tata chcieliby ci powiedzieć, do jakiej szkoły będziesz chodził w przyszłym roku — pani X próbuje drugiego otwarcia. — Do Collegiate — poddaje Grayer, starając się być grzeczny. — Nie, skarbie. Mamusia i tatuś postanowili, że będziesz chodził do St. Bernard’s. — Bernat? — pyta. Chwila ciszy. — Czy mogę się teraz pobawić kolejką? Tato, mam nową lokomotywę, jest cała czerwona. — No więc, kochanie... nie możesz już nosić tej niebieskiej bluzy, dobrze? Connie spogląda na mnie znacząco. — Dlaczego? — Bo ma napis Collegiate, a ty idziesz do St. Bernard’s — mówi zniecierpliwiony pan X. — Ale mi się podoba. — Rozumiem, skarbie. Kupimy ci bluzę z napisem St. Bernard’s. — Ale podoba mi się niebieska! Pochylam się do Connie i szepczę: — Na miłość boską, niech ją nosi na lewą stronę! Co to za problem? Connie wzrusza ramionami. Pani X odchrząkuje. — Dobrze, skarbie. Porozmawiamy o tym później. Connie znika w kuchni. — Tato, chodź, zobacz moje lokomotywy! Pokażę ci nową. Jest czerwona i jeździ szybko jak nie wiem! — Grayer pędzi do swojego pokoju. — To zupełna strata czasu. Przecież jego to nic a nic nie obchodzi — mówi pan X. — Jane sądziła, że to ważne... — odpiera pani X. — Kto to, do diabła, jest Jane? — pyta. — Posłuchaj, czy ty masz pojęcie, co to znaczy być w samym środku fuzji dwóch przedsiębiorstw? Nie mam czasu na takie... — Przykro mi, ale... — Czyja zawsze muszę wszystko kontrolować? — warczy. — Jedyna rzecz, jaką ci powierzyłem, to jego szkoła, a ty wszystko spieprzyłaś. — Była niesamowita konkurencja! — krzyczy. — A Grayer nie gra na skrzypcach! — Co mają z tym wspólnego skrzypce, do cholery! — Może gdybyś spędził z nami chociaż godzinę swojego cennego czasu, twój syn lepiej by sobie poradził na rozmowie kwalifikacyjnej — odgryza się. — Mojego cennego czasu! Mojego cennego czasu! Haruję jak wół po osiemdziesiąt godzin na tydzień, żebyś mogła ubierać się w perły, wybrzydzać na zasłony za osiem tysięcy i pracować sobie społecznie, a ty mnie pytasz, jak spędzam czas?! Kto zapłaci za jego szkołę, co? Ty? — Kochanie. — Mięknie pani X. — Wiem, że żyjesz w ciągłym stresie. Ale skoro jesteś w domu, porozmawiajmy o tym przy miłej, relaksującej kolacji. Zarezerwowałam dla nas miejsce w tej restauracji nad rzeką, którą tak lubisz. — Czółenka cicho stukają, gdy zbliża się do niego. Głos zniża się do szeptu. — Moglibyśmy wziąć pokój w hotelu Pierre, może ten z podwójnym Jacuzzi... Naprawdę się za tobą stęskniłam. Przez minutę jest cicho, potem wyraźnie słyszę ich pocałunek. Cichy śmiech rozpływa się i niknie w korytarzu. Właśnie miałam się przekraść do pokoju Grayera, kiedy pani X ćwierka: — Może wyślę przekaz z darowizną do St. Bernard’s, żeby przełamać lody? — Przełamać lody? — Znów jest wściekły. — Zaraz, jak to, to jeszcze go nie przyjęli? — Ale gdybyśmy mieli jeszcze jednego synka... — Posłuchaj, muszę wracać do biura. Samochód czeka na mnie na dole. Zadzwonię później. — Pan X szybko przemyka koło mnie, w płaszczu, którego chyba nawet nie ściągnął. Drzwi zatrzaskują się za nim z łoskotem. — Tato? Poczekaj! — Grayer wybiega za ojcem z czerwoną lokomotywą. — Tato!!! — Z krzykiem rzuca się na drzwi wejściowe. Pani X powoli wchodzi do korytarza i przez chwilę stoi, patrząc niewidzącym wzrokiem na Grayera i drzwi wejściowe. Potem, mijając nas bez słowa, idzie do sypialni ze szklistymi oczyma. — Tatusiu!!! — Grayerem wstrząsa płacz. Kuli się, nie puszczając klamki. — Chcę do tatusia!!! Siadam na podłodze i próbuję go przytulić. Wtula głowę w ramiona i odsuwa się ode mnie. — Nieee! Chcę do tatusia!!! — Słyszymy, jak zamykają się drzwi windy. — Tatusiu, nie idź!!! — Cichutko, nie płacz. — Obejmuję go i przytulam. — Nie płacz, Grover. Siedzimy na podłodze, a jego łzy znaczą mokrą, czarną plamę na kolanie moich dżinsów. Głaszczę go po plecach i mruczę mu do ucha: — Już dobrze, Grover. Nie ma nic złego w tym, że jesteś smutny. Posiedzimy tutaj i posmucimy się razem przez chwilę. — Dobrze — odpowiada mi prosto w nogawkę spodni. — Dobrze. CZĘŚĆ TRZECIA Wiosna Mammy miała własną metodę wypowiadania swoich poglądów na każdą sprawę. Wiedziała, że poniżej godności prawdziwych białych państwa jest zwracanie uwagi na to, co mówi Murzynka, kiedy mruczy do siebie. Wiedziała, iż muszą udawać, że nie słyszą, co ona mówi, nawet jeżeli jest w sąsiednim pokoju i prawie krzyczy. Przeminęło z wiatrem ROZDZIAŁ ÓSMY Lukrowane ciasteczka Connie, Chciałabym, żebyś zamiast prasować dzisiaj koszule Grayera, spakowała dla pana X następujące rzeczy: garnitury koszule krawaty bieliznę skarpetki i wszystkie jego rzeczy osobiste. Bagaże powinien być zostawione u portiera przed godziną trzecią. Proszę używać tylko jego własnych walizek (sprawdź monogram). — Nanny, widziałaś gdzieś muszkę Grayera? Przygotowałam mu ją wczoraj wieczorem. Pani X i Grayer za dwadzieścia minut mają się spotkać na herbatce dla nowo przyjętych do St. Bernard’s i ich rodzin. Pani X myszkuje po szufladach syna, ja staram się go wcisnąć w wykrochmaloną błękitną koszulę ze sztywnym kołnierzykiem, podczas gdy Connie, jak się domyślam, jest w garderobie i pakuje ozdobione monogramem walizki pana X. — Chcę słonia — mówi Grayer, wskazując na szkicownik leżący na stoliku. — Sekundę, Grayer — odpowiadam. — Najpierw zapnę ci pasek... — Nie, nie ten. — Pani X odwraca się od szafy z garderobą Grayera. — Właśnie ten pani przygotowała. Leżał na łóżku — dodaję. — Nie pasuje do reszty. Klękając przed nim, przyglądam się wszystkiemu jeszcze raz: niebieska koszula w prążki, spodnie khaki, białe skarpetki i brązowy pasek. Nie widzę problemu, ale rozpinam i wyciągam pasek. — Proszę — mówi, podając mi płócienny zielono-czerwony. Pokazuję na klamerkę. — Popatrz, tu jest „G” jak Grayer. — Gdzie? — pyta, spoglądając w dół. — Chcę moją wizytówkę. Sięgam na toaletkę po etui, w którym znajdują się resztki wizytówki pana X. — Nie — mówi pani X, wynurzając się z garderoby. — Nie dzisiaj. Będzie tak samo jak na rozmowach kwalifikacyjnych. Pamiętasz? Żadnych wizytówek. — Chcę zabrać wizytówkę! — Możesz ją sobie trzymać w kieszeni, jak tajny agent — mówię, chowając etui. — Dalej nie mogę znaleźć tej jego cholernej muszki. — Nanny, ja naprawdę muszę mieć słonia. Biorę szarą kredkę i rysuję bezkształtnego kleksa z wielkimi uszami i trąbą, co wyczerpuje moje zdolności artystyczne. Pani X zaczyna po kolei wyrzucać krawaty z szafki. — Chcę włożyć mój krawat — mówi Grayer, pokazując na ten, który zwisa do samej podłogi. — Nie. Dzisiaj nie. — Pani X wypada do holu, skąd słyszę jej głos odbijający się echem od marmurów. — CONNIE! CONNIE! — Tak, proszę pani. Grayer siedzi cicho, a ja nie przestaję rysować. — Właśnie spędziłam pół godziny, szukając muszki Grayera. Czy nie wiesz przypadkiem, gdzie ona jest? — Nie, proszę pani. — Czy żądam od ciebie zbyt wiele, kiedy oczekuję, żebyś wiedziała, gdzie są ubrania Grayera? Czyja muszę o wszystkim pamiętać? Jedyna rzecz, jaką ci powierzyłam... — Wzdycha ciężko, po czym następuje chwila ciszy. — No i co tak stoisz? Poszukaj jej! — Przepraszam, ale nie mam pojęcia, gdzie może być, proszę pani. Zaniosłam mu ją do pokoju razem z innymi ubraniami. — Ale jej tam nie ma! To już druga rzecz mojego syna, która ginie w tym miesiącu. Posłuchaj, jeżeli uważasz, że jesteś za bardzo obciążona pracą, jestem pewna, że możemy zastanowić się nad zakresem twoich obowiązków. — Nie, proszę pani. Zaraz poszukam. Chodzi mi tylko o to, że miałam spakować rzeczy pana X przed trzecią, a jest już wpół do. Jeżeli ich potrzebuje na trzecią... — Nie jest dla ciebie jasne, dla kogo pracujesz? Pracujesz dla m n i e. I j a ci każę szukać muszki. Jeżeli tego nie rozumiesz, to trudno. Ale, o ile pamiętam, to właśnie ja ci płacę! Wstaję cała drżąca i sama zaczynam przeglądać zawartość garderoby Grayera. Chłopiec podchodzi do mnie i przytula się. Connie dołącza do nas i otwiera drzwi garderoby jeszcze szerzej. — Connie, ja tu poszukam — mówię cicho. — Ty sprawdź w pralni. Kiedy wraca przez główny hol, pani X ciągnie dalej: — Możemy zadzwonić do pana X i zapytać, co go bardziej obchodzi: czy spakowane ubrania, czy muszka dla jego syna do pieprzonej szkoły! Może z tobą porozmawia. Może od ciebie odbierze telefon, Connie. — Przepraszam panią. Pięć minut dokładnego przeszukiwania z zapartym tchem nie przynosi rezultatu. — I co? — Twarz pani X ukazuje się pod podniesioną narzutą. — Nic, bardzo mi przykro — odzywam się spod łóżka Grayera. — Do jasnej cholery! Grayer, chodź, musimy już iść. Załóż mu tę w zielone kropki. Wyczołguję się spod łóżka na brzuchu. — Chcę krawat tatusia! — Grayer stara się dosięgnąć wieszaka, na którym wisi krawat ojca. — Nie, Grover, założysz go później. — Delikatnie odsuwam jego rączkę, starając się skierować go ku drzwiom. — Podaj mi go zaraz! — Zaczyna płakać, na twarzy pojawiają mu się czerwone plamy. — Cichutko, Grover, proszę. — Całuję go w wilgotne policzki, a on stoi nieruchomo. Łzy spływają mu po wykrochmalonym kołnierzu. Poprawiam muszkę i chcę go przytulić, ale odpycha mnie. — Nie! Wybiega z pokoju. — Nanny?! — woła pani X piskliwym głosem. — Tak? — Wychodzę do holu. — Wrócimy o czwartej, żeby zdążyć na lodowisko. Connie? — Kręci głową, gdy Connie wychodzi z pralni, jak gdyby była zbyt zdegustowana lub rozczarowana, żeby odezwać się do niej. — Po prostu nie wiem, co powiedzieć. Wydaje mi się, że już od jakiegoś czasu systematycznie miewamy te same problemy, i muszę cię przestrzec, żebyś poważnie przemyślała swoje zaangażowanie w pracę... Przerywa jej ostry dźwięk telefonu komórkowego. — Halo? — odpowiada, gestem pokazując mi, żebym pomogła jej włożyć norki. — Cześć, Justine... Tak, będą gotowe przed trzecią... Tak, możesz mu przekazać, że spakowała wszystko... — Oddala się od nas w stronę wyjścia. — Aha, Justine? Mogłabyś mi podać jego numer w Yale Club?... Na wypadek, gdyby Grayerowi coś się stało, a ja musiałabym się z nim skontaktować... A po co miałabym dzwonić do ciebie? — Bierze głęboki oddech. — Cieszę się, że rozumiesz, że to nie ma żadnego sensu... Szczerze mówiąc, nie potrzebuję twoich przeprosin. Chcę tylko dostać numer do mojego męża... Nie będę ci się tłumaczyć! — Zamyka klapkę telefonu z taką siłą, że aparat ląduje na marmurowej podłodze. Obie kobiety przyklękają, żeby podnieść telefon w chwili, gdy otwierają się drzwi windy, lecz pani X jest szybsza. Drżącą dłonią podnosi go i wrzuca do swojej kopertówki. Drugą ręką podpiera się na podłodze. Lodowato zimne oczy znajdują się na poziomie brązowych oczu Connie. — Chyba nie jesteśmy w stanie się porozumieć, Connie — syczy przez zaciśnięte zęby. — Więc niech to będzie dla ciebie zupełnie jasne. Chcę, żebyś zabrała swoje rzeczy i wyprowadziła się z mojego domu. Wynoś się z mojego domu. Tak chcę. Prostuje się, narzuca norki i wpycha zdumionego Grayera do windy. Drzwi zamykają się za nimi. Connie wstaje i mijając mnie, wchodzi do mieszkania. Przez chwilę zbieram myśli i powoli zamykam drzwi. Idę do kuchni i widzę, że Connie jest w służbówce. Jej szerokimi plecami wstrząsa łkanie. — O Boże, Connie! Co się dzieje? — pytam cicho, stojąc w drzwiach. Odwraca się do mnie — z bólem i wściekłością tak ostro malującymi się na twarzy, że mnie zatyka. Siada ciężko na starym, obitym tweedem rozkładanym tapczanie i rozpina górny guzik białego uniformu. — Pracowałam tu przez dwanaście lat — mówi, kręcąc głową. — Byłam tu przed nią i myślałam, że będę dłużej niż ona. — Chcesz się czegoś napić? — proponuję, wciskając się w wąską szczelinę między tapczanem a deską do prasowania. — Może soku? A może czegoś mocniejszego? Otworzę barek. — O n a chce mnie wyrzucić? — Siadam na koszu na bieliznę. — Chciałam się zwolnić pierwszego dnia, kiedy tu przyszłam — wybucha. Sięga po na pół wyprasowany podkoszulek! wyciera oczy. — Powiem ci coś. Kiedy pojechali do Lyford, czy gdzie tam, nie zapłacili mi ani centa. Nigdy mi nie płacą, kiedy wyjeżdżają. Moja wina, że są na urlopach? Ja nie jestem. Mam troje dzieci i rachunki do zapłacenia. A w tym roku, w tym roku kazała mu mnie zgłosić do podatku! Nigdy wcześniej mnie nie zgłaszali! Skąd ja mam teraz wziąć takie pieniądze? Musiałam pożyczyć od matki, żeby zapłacić za to wszystko. — Prostuje się i zdejmuje fartuch. — Kiedy w zeszłym roku razem z Grayerem leciała na Bahamy, i ja też, żeby zobaczyć się z rodziną, kazała mi lecieć razem z nimi. Grayer oblał się sokiem przy starcie, a ona nie miała dla niego nic do przebrania i siedział tak cały mokry, było mu zimno, strasznie płakał, a ona przez cały czas udawała, że śpi, i nie zwracała na niego uwagi przez cały lot. Za to mi też nie zapłacili! Ależ byłam wściekła! Dlatego nie jestem niańką. Słyszałaś o Jackie? Kręcę przecząco głową. — Jackie opiekowała się Grayerem od jego urodzenia przez dwa lata. — I co się z nią stało? — No cóż, znalazła sobie chłopaka. Patrzę na nią pytająco. — Przez dwa lata po prostu tylko pracowała. Była w Nowym Jorku zaledwie od paru lat i nie miała dużo znajomych. Więc praktycznie mieszkała tutaj i jakoś dawały sobie radę z panią X. Myślę, że zgadały się o tym, że pan X podróżuje, a Jackie z nikim się nie spotyka, wiesz, coś w rodzaju „z mężczyznami zawsze są kłopoty”. Ale kiedyś Jackie poznała chłopaka — wyglądał jak Bob Marley — i nagle nie mogła pracować w piątki wieczorem i bardzo niechętnie w weekendy, kiedy X-owie nie wyjeżdżali do Connecticut. Wtedy pani X zaczęła się skarżyć, jakie to ma przez nią kłopoty. Ale tak naprawdę była zazdrosna. Jackie promieniała w taki niespotykany sposób i X nie mogła tego ścierpieć. Więc ją wyrzuciła. Grayerowi prawie serce pękło. Potem jakby czart w niego wstąpił. — Ojej. — Biorę głęboki oddech. — Ale nie słyszałaś jeszcze najgorszego. Jackie zadzwoniła do mnie sześć miesięcy później. Nie mogła dostać nowej pracy, bo X nie chciała jej dać referencji. Wiesz, jak nie masz referencji, to zwykle znaczy, że coś ukradłaś. Ma dwuletnią wyrwę w życiorysie. I agencja nie chciała już jej nigdzie posyłać. — Wstaje i powoli wyciera ręce w sukienkę. — Ta kobieta to wcielona diablica. Przed Caitlin przez cztery miesiące mieli sześć nianiek. Jedną zwolniła za to, że podała mu ciastko kukurydziane w parku. „Nie dawaj mu jeść, jak chcesz u mnie pracować, słyszysz?” A pan X trzyma w szafce z butami zdjęcia pornograficzne, baaardzo ostre. Staram się wszystko zrozumieć. — Connie, tak mi przykro. — Nie martw się o mnie. — Rzuca zmięty podkoszulek na tapczan i zdecydowanym krokiem maszeruje do kuchni. — Martw się o siebie. Idę za nią. Otwiera jeden z pojemników na ciastka z porcelany z Delft, wyciąga jakieś czarne koronki i kładzie zamaszyście przede mną. MAJTKI! — Znalazłam je pod łóżkiem... — Pod samym łóżkiem? — powtarzam machinalnie. Patrzy na mnie, przechylając głowę. — Yhm. Sprowadził tu taką, biega sobie i zachowuje się, jakby mieszkanie było jej. Przez dwa dni usuwałam stąd smród jej perfum przed powrotem pani X. — Może ktoś powinien jej powiedzieć? Nie sądzisz, że ktoś powinien jej powiedzieć o tej drugiej? — pytam z ulgą, że wreszcie mogę się kogoś poradzić. — Posłuchaj. Widziałaś, co się tu działo przez ostatnią godzinę? To nie mój problem. I ty też się tym nie przejmuj. Teraz lepiej spakuj rzeczy pana X — ja stąd idę. — Rozwiązuje fartuch i rzuca na blat kuchenny. — I co teraz zrobisz? — Moja siostra pracuje niedaleko, zna ludzi, co szukają gospodyń do domu i takich tam. Coś znajdę. Będę mniej zarabiać, jeżeli to w ogóle możliwe. Ale coś znajdę. Zawsze coś znajduję. Idzie do służbówki, żeby zabrać swoje rzeczy, zostawiając mnie sam na sam z czarnymi jedwabnymi stringami, profanującymi brzoskwiniowy marmur stołu jak graffiti. * * * Nanny, Dzisiaj macie umówioną zabawę z Carterem, po tenisie. Proszę żebyście tam byli przed trzecia. Miltonowie mieszkają przy Sześćdziesiątej Siódmej Ulicy 10. Chyba zostaniecie tam na kolację. Ja zjem w „Bala”. Nadal nie mogę znaleźć muszki Grayera. Czy przypadkiem nie zabrałaś jej do domu. Proszę sprawdź. Dziękuję Grayer płacze jeszcze, kiedy wreszcie udaje nam się złapać taksówkę. Z jednej strony nie wolno mi prowadzić Grayera po tej stronie ulicy, gdzie w budynkach nie ma portierów, a z drugiej — jego spotkania popołudniowe z reguły rzucają nas w opuszczone okolice bez taksówek, gdzie w każdej chwili mogę być zmuszona, by wybierać między Grayerem a własnym życiem. Pakuję go do taksówki, za nim rakietę i wciągam za sobą resztę sprzętu. — Proszę na róg Sześćdziesiątej Siódmej i Madison. — Patrzę na Grayera. — Jak twoja głowa? Lepiej? — Jest okej. — Jęczy cichutko, ale wygląda to na jęk, który prędko nie minie. Patrzył nie tam, gdzie trzeba, kiedy trener włączył podawarkę piłek. — A co byś powiedział na golfa, Grover? Myślę, że powinniśmy spróbować pograć w golfa. Mniejsze piłki, mniej boli. — Patrzy na mnie załzawionymi oczyma. — Chodź tutaj. Kładzie się na siedzeniu i opiera mi głowę na kolanach. Gładzę go po włosach i łaskotam za uszami, zupełnie jak moja mama. Jazda samochodem uspokaja go i zanim dojeżdżamy na miejsce, zasypia. Musi być bardzo zmęczony. Jakże inne byłoby nasze życie, gdyby pozwalano mu na popołudniową drzemkę. Odsuwam rękaw płaszcza przeciwdeszczowego, żeby spojrzeć na zegarek. Przecież nic się nie stanie, jeśli będziemy kwadrans później. — Mógłby pan pojechać okrężną drogą na Sto Dziesiątą, a potem wrócić na West Side i Sześćdziesiątą Ósmą? — Jasne, proszę pani. Co pani zechce. Wyglądam przez okno na szare niebo i owijam się ciaśniej płaszczem na widok kropel rozpryskujących się na przedniej szybie, żałując, że kwietniowe deszcze nie są jeszcze tak ciepłe jak majowe. — Grover, obudź się. Jesteśmy na miejscu. Jest trochę zaspany i trze oczy, gdy naciskam dzwonek do rezydencji, z rakietą przewieszoną przez ramię. — Słucham? — z głośnika odzywa się głos z brytyjskim akcentem. — Dzień dobry! Tu Nanny i Grayer. Brak odpowiedzi. Sięgam znów i naciskam przycisk. — Mamy umówioną zabawę z Carterem. — Naprawdę? — Następuje pauza. — No to wejdźcie. Brzęczy domofon. Pcham ciężkie szklane drzwi, a Grawer niepewnym krokiem wchodzi pierwszy do marmurowego holu. Po przeciwnej stronie od wejścia do domu jest weranda, przez której wysokie okna widać ogród. Krople deszczu powoli napełniają kamienną fontannę. — Cześć! — odzywa się młody głos. Spoglądam w górę z miejsca, gdzie walczę z zamkiem błyskawicznym kurtki Grayera. Chłopczyk w jego wieku z jasnymi lokami stoi na półpiętrze, trzymając się jedną ręką balustrady, odchylony w bok po przekątnej. — Cześć. Jestem Carter. Nigdy wcześniej nie widziałam tego chłopca i domyślam się, że Grayer też go nie widział. — Ja jestem Grayer. — No, co tam? — Ten sam głos z brytyjskim akcentem woła do nas z góry. — Zostawcie rzeczy gdziekolwiek i chodźcie na górę. Rzucam nasze mokre kurtki na podłogę i resztę naszych rzeczy obok nich. — Leć przodem, Grayer. Biegnie za Carterem, tymczasem ja zaczynam mozolną wspinaczkę. Na pierwszym piętrze mijam wenecki salon od frontu i jadalnię w stylu art deco z tylu. Wchodzę na drugie piętro, z sypialnią w stylu empirowym i gabinetem pana domu w stylu afrykańskim, w którym aż roi się od głów antylop, a podłogę zdobi skóra zebry rozłożona na ziemi, głośno dyszę. Charcząc, docieram na trzeci poziom, gdzie na podeście schodów namalowany jest wielki fresk ze sceną z Kubusia Puchatka. Domyślam się, że to piętro Cartera. — Jeszcze wyżej! — słyszę zachętę z góry. — Strasznie wolno idziesz, Nanny! Co z ciebie za leń! — Dzięki, Grayer! — wołam. Wreszcie udaje mi się, spoconej jak mysz, dowlec na czwarte piętro — wielki salon z otwartą kuchnią. — Cześć, jestem Lizzie. Schody dały ci w kość, co? Chcesz trochę wody? — Poproszę. Jestem Nanny. — Podaję jej wolną rękę, którą nie trzymam się za brzuch. Jest może z kilka lat starsza ode mnie. Ma na sobie popielatą flanelową spódnicę, błękitną bluzkę i granatowy kardigan zarzucony na ramiona. Rozpoznaję w niej przedstawicielkę grupy wysokiej klasy nianiek do dzieci importowanych z Wielkiej Brytanii, gdzie opieka nad dziećmi uznawana jest za szlachetne powołanie, wymagające wykształcenia, świadectwa i odpowiedniego stroju. Chłopcy pobiegli już do kąta z wybudowaną z klocków wioską, żeby pobawić się w napad. — Proszę. — Lizzie podaje mi wodę. — Pomyślałam sobie, że najpierw — powinni się wyszaleć, a potem puścimy im Księgę dżungli. — Doskonale. Z zachwytem przyglądam się rokokowym szafkom kuchennym, sztucznie postarzonym francuskim płytkom ściennym i gzymsom w wole oczy. — To niesamowity dom. Mieszkasz tu? — Mam małe mieszkanko na najwyższym piętrze. Patrzę na schody — rzeczywiście, jest jeszcze jeden poziom. — Musisz mieć niezłą kondycję. — Spróbuj pokonać takie schody z półżywym czterolatkiem na ręku. — Nigdy nie widziałam Cartera. Do którego przedszkola chodzi? — Do Country Day — mówi, biorąc moją pustą szklankę. — Aha, kiedyś opiekowałam się dziewczynkami Gleasonów, też tam chodziły. Fajne miejsce. — No — Carter, zostaw go! Odwracam się i widzę, jak Carter wypuszcza Grayera z uścisku śmierci. — Ojej, Carter, pokaż mi, jak się to robi! Pokaż mi, pokaż mi! — Oczy Grayera lśnią z podniecenia i radości z nowego odkrycia. — Super — mówię. — Teraz co rusz będzie wskakiwał na mnie, żeby wypróbować nowy chwyt. — Szybkie kopnięcie w krocze i padają jak muchy — mówi, puszczając do mnie oko. Gdzie się podziewałaś przez cały rok? Miałabym koleżankę na placu zabaw. — Hej, chcesz zobaczyć taras? — Pewnie. Idę za nią na kamienny balkon wychodzący na ogród i budynki z czerwonej cegły po drugiej stronie ulicy. Stoimy pod markizą, a krople deszczu padają nam na czubki butów. — Jest pięknie — mówię z podziwem, a mój oddech zamienia się w małe obłoczki pary. — To prawdziwa enklawa dziewiętnastego wieku. Przytakuje. — Chcesz papierosa? — pyta. — Wolno ci tu palić? — Pewnie. — Mamie Cartera to nie przeszkadza? — Częstuj się. Biorę jednego. — Jak długo tu pracujesz? — pytam ją, kiedy zapala papierosa. — Jakiś rok. Trochę tu wszystko na wariackich papierach, ale jak porównam z innymi... No wiesz, jak się mieszka z rodziną, to się wie. — Potrząsa głową, wydmuchując kłęby dymu w mżawkę. — Nie masz życia, jak mieszkasz w małej klitce przy kuchni. A tutaj przynajmniej mam superprzestrzeń. Widzisz te okrągłe okna? — Pokazuje papierosem. — To moja sypialnia, a to mój pokój. W łazience mam prywatne Jacuzzi. To miał być apartament dla gości, ale, no cóż, na razie zapraszanie gości nie wchodzi w grę. — Super. Niezły układ. — Ale praca na pełnych obrotach. — Są chociaż mili? Wybucha śmiechem. — Myślę, że on w sumie nie jest zły. Zwykle go nie ma, dlatego jej trochę odbija. I dlatego potrzebują kogoś na stałe... — Ju-hu! Lizzie! Jesteś tam? Zastygam w bezruchu, starając się nie wypuszczać dymu z ust, lecz z nosa wydobywa mi się zdradziecka wąska smużka. — Tak, proszę pani. Jesteśmy na balkonie. — Bez ceregieli gasi papierosa na balustradzie i wyrzuca niedopałek do ogrodu. Wzruszam ramionami i idę w jej ślady. — A, tutaj jesteś! — woła, gdy wracamy do kuchni. Pani Milton, blondynka typu Barbie, siedzi na podłodze w jedwabnym brzoskwiniowym szlafroku, chłopcy biegają wokół niej jak wariaci, a ona pociąga nosem i delikatnie go ociera. — A to kto? — pyta z lekkim południowym akcentem. — To Grayer — mówi Lizzie. — A ja jestem Nanny. — Podaję jej rękę. — Ach, Grayer! Grayer, poznałam twoją mamę u „Swifty’ego”. Ile razy byłyśmy na tańcach w Studio „Lotte Berk”, mówiłyśmy sobie, że nasi chłopcy powinni się poznać. Kiedyś spotkałyśmy się na lunchu i powiedziałyśmy sobie — teraz albo nigdy, umówiłyśmy się, i oto jesteś! Grayer! Łapie go i podnosi za nogi, a właściwie za puszyste pantofle. Grayer stara się złapać ze mną kontakt wzrokowy, niepewny, jak ma zareagować na ten wybuch sympatii. Odstawia go na miejsce. — Lizzie! Lizzie, kochana, czynie masz czasem dzisiaj randki? — Tak, ale... — Nie powinnaś się zacząć ubierać? — Dopiero czwarta. — Nonsens. Zbieraj się, odpręż się. Chcę trochę pobyć z moim Carterem. Poza tym pomoże mi Nanny. — Pochyla się. — Hej, chłopcy, chcecie zrobić ciasto? Mamy ciasto w proszku, prawda, Lizzie? — Zawsze. — Super! — Szlafrok rozdyma się za nią, kiedy przechodzi przez kuchnię, odsłaniając długie, opalone, bardzo nagie nogi. Gdy się odwraca, zauważam, że pod szlafrokiem jest zupełnie au naturel. — Co my tu mamy... jajka... mleko. — Wyciąga z lodówki produkty i układa na blacie stolika. — Lizzy, gdzie są foremki? — W szufladzie pod piekarnikiem. — Lizzie chwyta mnie za rękę i szepcze: — Nie pozwól, żeby się poparzyła. Zanim zdążę zapytać, czy i dlaczego coś takiego może się wydarzyć, biegnie na górę do swojego pokoju. — Lubię ciasto czekoladowe — mówi Grayer, oddając swój głos. — Mamy tylko waniliowe, złotko. — Pani Milton podnosi do góry czerwone pudełko. — Ja lubię waniliowe — mówi Carter. — Na urodzinach — mówi dalej Grayer — miałem tort. Wyglądał jak piłka nożna i był naprawdę ogrooomny! — Juhuu! Posłuchajmy sobie muzyki. — Włącza wieżę stereo firmy Bang & Olufsen nad blatem i z głośników dobywa się głos Donny Summer. — Chodź, cukiereczku. Chodź, zatańcz z mamusią. Carter zaczyna ruszać rękami i podskakiwać. Grayer zaczyna powoli od rytmicznych ruchów głową, ale przy On the Radio wywija rękami jak szalony. — Świetnie wam idzie, chłopcy! Bierze ich za ręce i cała trójka podskakuje w takt Największych Przebojów Donny Summer aż do She Works Hard for the Money, podczas gdy ja po cichu wbijam jaja do miseczki i smaruję tłuszczem formę. Wkładam ciasto do piekarnika, odwracam się, żeby znaleźć timer, i widzę, jak pani Milton kręci piruety w pobliżu wioski z klocków. Mam przeczucie, że stanie się coś niedobrego. — Idę na chwilę do toalety — mówię, sama nie wiem do kogo. Otwieram po kolei wszystkie drzwi, starając się znaleźć łazienkę. Gdy zapalam światło w jednym z pokoików, odkrywam w nim cztery manekiny ustawione w kształt litery V ubrane w suknie obszyte cekinami. Każda ma szarfę z napisem. Miss Tucson. Miss Arizona. Miss Południowego Zachodu. Miss Stanów Południowych. Są korony, berła, oprawione w ramki wycinki prasowe, wszystko starannie ułożone za szkłem. Powoli przyglądam się każdej sukience i każdej szarfie, a potem idę pod przeciwległą ścianę, całą obwieszoną błyszczącymi, oprawionymi w ramki zdjęciami pani Milton — tancerki rewiowej z Las Vegas. Widocznie to jest naturalny przebieg kariery po zdobyciu tytułu Miss Stanów Południowych, Całe rzędy zdjęć pani Milton w różnych kostiumach z cekinami i nakryciach głowy, z mocnym makijażem i sztucznymi rzęsami. Na każdym siedzi na kolanach u jakiejś znanej postaci, począwszy od Tony’ego Bennetta, na Rodzie Stewarcie skończywszy. I wreszcie w połowie ściany, niemal niewidoczna, wisi fotografia przedstawiająca panią Milton w krótkiej, ściśle przylegającej do ciała białej sukience, pana Miltona z wytrzeszczonymi oczyma i pastora. Podpis na ramce głosi: „Całonocna Kaplica Miłości, sierpień 199-”. Wycofuję się i znajduję łazienkę. Kiedy wracam, pani Milton zagląda z niedowierzaniem do piekarnika. — Zrobiłaś ciasto. — Tak. Tak, proszę pani. — Właśnie powiedziałam „proszę pani”. — Zrobiłaś ciasto. — Najwyraźniej ma kłopoty z przyswajaniem prostych informacji. — Jest prawie gotowe — uspokajam ją. — To świetnie! Kto chce lukier? — Z lodówki wyciąga sześć tubek lukru o różnych smakach. — Carter, weź barwnik do ciast. Grayer i Carter podchodzą do stołu. Ona wyjmuje cukier puder, srebrne kulki i cukierkowe konfetti z szafek i zaczyna wyciskać z tubek barwnik do żywności, który podał jej Grayer. — Hihihiii! — Wybucha zupełnie niekontrolowanym śmiechem. — Pani Milton — mówię, cofając się z przerażeniem. — Chyba już czas na nas. Chodź, Grayer, pójdziemy już sobie. — Tina! — Słucham? — Mów mi Tina! Nie możecie wyjść! — krzyczy przez ramię, oblizując palec z lukru. — JA NIE CHCĘ IŚĆ DO DOMU! — Grayer ostro protestuje, silnie zaciskając rączkę na wachlarzu plastikowych łyżek. — Widzisz? Nikt nie chce iść. A teraz... kto chce... lukru? — Zanurza obie dłonie w miskach z lukrem, wyciągając dwie pełne garście i rzucając jak z procy jedną w Cartera, drugą w Grayera. — Walka na lukier! — Podaje każdemu z chłopców strzykawkę z lukrem, który po chwili zaczyna latać w powietrzu. Staram się schować za kuchenną wysepką, ale Tina trafia mnie wprost w klatkę piersiową. Nie obrzucałam się jedzeniem od wczesnych czasów szkolnych, ale chwytam tubę różowego lukru, wyciskam sobie trochę na rękę, rzucam w nią — odpłacając jej tylko za sweter — i wychodzę. — Uuu-haaa! — wszyscy śmieją się histerycznie. Chłopcy tarzają się po podłodze, wcierając sobie nawzajem lukier we włosy. Tina chwyta garściami srebrne kuleczki i obsypuje nimi chłopców, jak śniegiem. — Co tam się dzieje? — surowy brytyjski akcent Lizzie dobiega nas z góry. — Mamy kłopoty — odpowiada Tina. — Carter, myślę, że mamy kłopoty. — I znów wszyscy wybuchają śmiechem. Lizzie wchodzi do kuchni w szlafroku frotte i pantoflach. — O Boże. — Rozgląda się. Lukier jest wszędzie, skapuje z francuskiej glazury i żaluzji nad oknami. — Och, Lizzie, bawiliśmy się tylko. Wyluzuj się! Nie bądź taka angielska! — Tina! — Lizzie używa głosu mojej Zlej Czarownicy. — Idź do wanny! Tina wygląda na zdumioną i zaczyna płakać, zapadając się w szlafrok i odsłaniając troszeczkę za dużo wspaniałych kształtów. — Ale ja... my tylko... Tylko się bawiliśmy. Proszę, nie mów nic Johnowi. Chłopcy, dobrze się bawiliście, prawda? — Super. Nie martw się. — Grayer lekko gładzi ją po głowie, wcierając resztki różowego lukru w jasne blond włosy. Tina patrzy na Lizzie i wyciera sobie nos rękawem. — Dobrze już, dobrze. — Przykuca przed chłopcami. — Mama weźmie kąpiel, dobrze? — Poklepuje obu po głowach i podchodzi do balustrady. — Grayer, przyjdź znów do nas niedługo, słyszysz? — mamrocze do siebie i znika, schodząc na dół. — Do widzenia, Tina! — krzyczy Grayer. Jedno kiwnięcie dłonią i nie ma jej. Czekam na protest Cartera, ale jest cicho. Rozbieramy chłopców. Lizzie daje mi piżamę Cartera i plastikową torbę na ciuchy Grayera. Nastawiamy Księgę dżungli i próbujemy uprzątnąć kuchnię. — A niech to — mówi Lizzy, szorując podłogę na kolanach. — Pan Milton może dziś wrócić domu na noc i jak to zobaczy, wyśle ją z powrotem do kliniki do Hazelden, a Carter strasznie to przeżywa, jak matka znika na całe tygodnie, a ojciec tyle podróżuje. To go po prostu dobija. — Lizzie wyżyma gąbkę. — Prosił mnie, żebym z nią pojechała — do Hazelden. Żebym się orientowała, kiedy znów zacznie brać i mogła wkroczyć do akcji. — Co bierze? — pytam, mimo że mam już dość jasny obraz. — Kokę. Alkohol. Leki nasenne. — Od jak dawna? — Od lat — mówi, wyciskając gąbkę do wiadra. — Myślę, że zaczęło się wtedy, kiedy przyjechała do Nowego Jorku. Wpadła w towarzystwo ćpunów z bardzo wysokiej półki, znani aktorzy i tym podobni. On zostawia ją samą w domu na cały czas, dlatego jest jej ciężko. Ale nie ma intercyzy, więc chyba czeka, żeby przedawkowała. — No, ta informacja z pewnością pozwala spojrzeć na majtki z innej perspektywy. — Wiem, że powinnam odejść, ale przedłużałam wizę na tę konkretną pracę. Gdybym odeszła od Cartera, musiałabym wracać do domu, a ja naprawdę chcę zostać w Ameryce. Nie wiem, co mam powiedzieć, więc tylko wykręcam gąbkę. — Lećcie już, dokończę sama. — Jesteś pewna? — No. Jutro wymyśli jeszcze coś innego. Grayer i Carter nie chcą się rozstać, ale jakoś udaje nam się dostać na parter, a potem wyjść. — Cześć, Carter! — krzyczy Grayer, kiedy próbuję zatrzymać taksówkę. — Cześć, Tina! Mamy tylko cztery ulice do pokonania, więc jazda taksówką wydaje się bez sensu, ale oprócz wcześniejszych bagaży mam jeszcze plastikową torbę z ubraniami Grayera i torbę na zakupy z moim płaszczem przeciwdeszczowym, żeby się nie pokleił od nadmiaru lukru. — Co się stało? — pyta James, pomagając nam wysiąść z taksówki. — Razem z Tiną rzucaliśmy w siebie jedzeniem — wyjaśnia Grayer, paradujący w tygrysiej piżamie Cartera. Na górze puszczam wodę do wanny i wkładam do piekarnika kilka hot dogów z tofu, a Grover bawi się w swoim pokoju. — Kto tam? — woła obcy głos z pokoju gosposi. Z ciemności wyłania się kobieta w uniformie Connie. — Cześć, jestem Maria — mówi z akcentem południowoamerykańskim. — Czekałam na panią X i chyba zasnęłam. Nie chciałam wyjść pierwszego dnia bez pożegnania. — Aha. Cześć, ja jestem Nanny. Opiekuję się Grayerem — przedstawiam się dzisiaj chyba po raz trzeci. — Pani X wyszła na kolację i chyba wróci dość późno. Idź do domu, a kiedy wróci, ja jej powiem, że czekałaś. — Świetnie. Dziękuję. — Kto ty jesteś? — Grover stoi w drzwiach ubrany tylko w majtki. — Grayer, to Maria. — Grayer pokazuje jej język, odwraca się i biegnie do swojego pokoju. — Grayer! — Odwracam się do niej. — Przepraszam. Nie bierz tego do siebie. Miał ciężki dzień. — Z półuśmiechem wskazuję na swój polukrowany sweter. — Miałam właśnie zamiar go wykąpać. Naprawdę możesz już iść. Nic się nie stanie. — Dzięki — mówi, przewieszając płaszcz przez ramię. — Nie ma za co. Do jutra. — Uśmiecham się do niej. Idę przez apartament i włączam lampy, które ledwie dwa dni wcześniej czyściła Connie. Wchodzę do pokoju Grayera, a ten dalej tańczy w majtkach przed lustrem w garderobie. — Chodź, ty mój Barysznikowie. — Wrzucam go do wody. — Ale było fajnie, Nanny. Pamiętasz, jak rzuciła lukier i trafiła mnie w pupę? — Znów zanosi się śmiechem. Siadam na desce klozetowej, a on mydli ścianę, bawi się nurkami i nuci piosenkę Donny Summer. — Grover, już skończyłeś? — pytam, kiedy mam dosyć prób zeskrobania lukru ze swetra za pomocą dziecinnego grzebienia. — Piip-piip.Trata-ta. Piip-piip.Trata-ta. — Podskakuje, rozchlapując wodę. — Chodź, już późno. — Rozkładam ręcznik. — Co zrobiły te dziewczyny? — Kto? — Niegrzeczne dziewczyny. Wiesz, te niedobre dziewczyny z piosenki. — Porusza biodrami. — Dlaczego są niegrzeczne? — Bo nie słuchały swoich niań. * Pani X, przemykając do sypialni, nie zauważyła chyba, że na kwietniową ulewę wyszłam tylko w podkoszulku, ze swetrem i płaszczem w torbie na zakupy. Czekając na windę, wkładam jednak na siebie sweter, żeby nie zamarznąć. W pralni wyczesałam sobie z włosów tyle lukru, ile się dało, ale kiedy otwierają się drzwi windy, czuję, że tkwi w nich jeszcze kilka stężałych kawałków. — O kurczę! — C.H. wygląda niepewnie. — Cześć! — Cześć! Nie do wiary! Co ty tu robisz? — Dziewczyno — odpowiada zgnębiony. — Chciałem ci zrobić niespodziankę. Miałem cały plan, z kwiatkami i wszystkim... — Zadanie wykonane! Co z Cancun? — Wchodzę do windy, drżąc na niespodziewany widok mojego C.H. w ubłoconych dżinsach i mojej bluzie z nadrukiem Uniwersytetu Nowojorskiego. — To była zmyłka. Miałem jutro wieczorem czekać na dole w garniturze. Mieliśmy pójść potańczyć. — Promienieję uśmiechem, a on taksuje mnie spojrzeniem. — Wygląda na to, że razem z Grayerem znów oddawaliście się uprawianiu sztuki. — Dopiero co wróciłam z umówionej zabawy w piekle z mamusią na haju. Nie przesadzam, kobieta jest rzeczywiście uzależniona. Była tak naćpana, że nie wiedziała, co się dzieje, chciała zabawić się w kucharkę i wciągnęła nas w... — Boże, jak ja za tobą tęskniłem — przerywa mi, uśmiechając się od ucha do ucha, gdy drzwi otwierają się na parterze. Pochyla się, żeby delikatnie wytrzeć resztki lukru z moich brwi, a ja, nie zastanawiając się, sięgam pod jego ramieniem i naciskam przycisk z numerem jedenastym. Drzwi uprzejmie zamykają się. Istna lukrowa gorączka sobotniej nocy. * Owinięta w granatowe bawełniane prześcieradło, przysiadam na skraju stołu w kuchni C.H., który wrzuca do pralko-suszarki poszwy razem z moim ubraniem. Zamyka metalowe drzwiczki. — Głodna? — Odwraca się, podświetlony poświatą z sąsiedniego okna. — A co masz dobrego? — pytam, gdy otwiera lodówkę. — Mama zwykle zostawia mi pełną spiżarkę, kiedy wie, że będę sam. Tortellini? — Wymachuje paczką. — Fu, nigdy więcej nie chcę widzieć na oczy tortellini... — szurając nogami, podchodzę do niego, żeby zajrzeć do lodówki. — Lasagne? — pyta. — Oooo tak, bardzo proszę. — I do tego wino? Kiwam głową, chwytam butelkę czerwonego i zamykam drzwi pchnięciem biodra. Oparta o lodówkę, patrzę, jak wyciąga talerze i z wdziękiem nakrywa do stołu, ubrany w bokserki w kropki. Nie do wiary. — Mam to podgrzać? — pyta, całując mnie w nagie ramię. — Chyba tak. Pomóc ci? — Nie, usiądź. — Podaje mi kieliszek z winem. — Miałaś ciężki dzień, lukrowa panienko. Wyciąga sztućce z szuflady i starannie układa na stole. — No to gdzie są twoi rodzice? — Zabrali brata do Turcji na ferie. — A ty dlaczego nie pojechałeś? — Upijam łyk wina. — Bo jestem tutaj. — Uśmiecha się. — Tutaj jest fajnie. — Nalewam drugi kieliszek i podaję mu. Patrzy na mnie oświetlony światłem z kuchenki mikrofalowej. — Ślicznie wyglądasz. — W tym ciuchu? To toga z kolekcji L.L. Bean. — Śmieje się. — Wiesz co, przerabiam teraz z Grayerem łacinę. Ile miałeś lat, kiedy zacząłeś się uczyć łaciny? — Hmm... Czternaście. Wyciąga lasagne z kuchenki i podaje dwa widelce. — Widocznie byłeś opóźniony w rozwoju, bo Grayer ma dopiero cztery. Mówiłam ci już, że nosi krawat? Nie dziecinny — dorosły, sięga mu do samej ziemi. — Co na to jego mama? — Nie zauważa. Zupełnie puściły jej nerwy. Wyrzuciła Connie właściwie bez powodu, a kobieta pracowała tam, jeszcze zanim urodził się Grayer. — No, ten facet rzeczywiście potrafi doprowadzić swoje żony do kresu wytrzymałości. — Zaraz — co ty mówisz? — No wiesz, kiedy pan X zdradzał swoją pierwszą żonę, ta dosłownie rzuciła się na Jamesa na korytarzu przy kilku członkach rady nadzorczej. Krztuszę się. — Pierwszą — co? — Pierwszą żonę. Chyba miała na imię Charlotte. — Patrzy na mnie z niedowierzaniem. — Nie wiedziałaś? — Nie wiedziałam. Był wcześniej żonaty? — Muszę wstać, więc podciągam prześcieradło. — Tak, ale dość dawno temu. Myślałem, że wiesz. — A niby skąd?! Nikt mi niczego nie mówi. O Boże. Ma jeszcze jakieś dzieci? — zaczynam chodzić wokół stołu. — Nie wiem. Ale nie sądzę. — Jaka była? Jak wyglądała? Czy była podobna do pani X? — Nie wiem. Była ładna. Blondynka... — Młoda? — Byłem wtedy dzieckiem. Nie wiem, wydawała mi się wtedy po prostu dorosła. — Nic mi to nie mówi. Skup się. Jak długo byli razem? — Ojej, siedem, może osiem lat. — Ale bez dzieci, co? — Chyba że trzymali je w koszu. — Przystaję przy zlewie, żeby przez chwilę zastanowić się nad tą możliwością. — Więc dlaczego się rozstali? — Przez panią X — odpowiada, nabijając na widelec kawałek lazanii. — Co to znaczy: przez panią X? — Miał romans z panią X. — CO?! — Prawie wypuszczam z rąk prześcieradło. — Mogłabyś wreszcie usiąść i zjeść trochę lazanii? — Wskazuje widelcem na krzesło naprzeciw siebie. Siadam i popijam łyk wina. — W porządku, ale masz zacząć od samego początku i nie wolno ci niczego opuścić. — Dobrze. Z tego, co opowiadała mi mama, Charlotte X pasjami kolekcjonowała sztukę. Wszystko kupowała u Gagosiana, gdzie pracowała twoja pani X. Najwyraźniej Charlotte posłała tam pana X, żeby zaakceptował jeden z jej droższych zakupów, i... od tego się zaczęło — mówi, uśmiechając się. — Pani X?! — Zupełnie nie mogę sobie wyobrazić pani X w taki sposób rozpoczynającej znajomość. Koniec. Kropka. — No, a do tego czasami przyprowadzał ją tutaj, kiedy jego żona wyjeżdżała. Nic dziwnego, że portierzy zaczęli plotkować. Wkrótce wiedzieli już wszyscy w budynku. — Po prostu nie mogę. Nie mogę, nie mogę, nie mogę w to uwierzyć. — Ale... to prawda. Widziałem to na własne dwunastoletnie oczy. Była niezłą laską. — Zamknij się! — wybucham. — Naprawdę. Czerwona szminka, obcisłe sukienki, wysokie obcasy, pełny wypas. Była... naprawdę superlaską. — Mów dalej. — Jak głosi legenda domu numer 721, Charlotte znalazła pończochy, które nie należały do niej, i poleciała na dół do portierów z rajstopami w ręce. Zupełnie straciła głowę. Napadła na Jamesa, bo chciała wiedzieć, kto był w jej apartamencie. Wyprowadziła się kilka tygodni później, a wtedy jej miejsce zajęła twoja pani X. Odstawiam kieliszek z winem. — Nie mogę uwierzyć, że nie powiedziałeś mi o tym wszystkim wcześniej — mówię, czując nagłe zimno. Dociera do mnie podmuch emocji z dziewiątego piętra. — Byłaś tak zestresowana... — Odkłada widelec. Gwałtownie odsuwam się od stołu, wstaję i ruszam do suszarki. — Więc skoro nie wiem o niczym, to mnie nie dotyczy. — Wyciągam swoje wilgotne ubrania. — Pieprzona męska logika. Co to może obchodzić zwykłą, głupią niańkę? — Posłuchaj, Nan, powiedziałem, że przepraszam. — Wstaje. — Nie, nie powiedziałeś, że przepraszasz. — Do oczu napływają mi ciepłe łzy, kiedy niezdarnie próbuję nałożyć na siebie wilgotny sweter, starając się nie wysunąć zanadto z prześcieradła. C.H. obchodzi stół i delikatnie odbiera mi sweter. — Nan, przepraszam. Teraz już wiem: lekcja pierwsza, mówić Nan o wszystkim. — Obejmuje moją nagą kibić. — Jesteś jedną z najbliższych mi osób, a teraz dowiaduję się, że jesteś przeciwko mnie... — No, już, już — mruczy, tuląc mnie do siebie. — Jestem najbliższą ci osobą. Wtulam twarz w jego szyję. — Przepraszani, jestem zupełnie wypalona. Wiem, że za bardzo przejmuję się tą pracą. Naprawdę nie chcę, żeby mnie obchodziło, czy on był wcześniej żonaty. I nie mam zamiaru spędzić całego wieczoru, rozmawiając o nich. Całuje mnie w czoło. — A co byś w takim razie powiedziała na trochę muzyki? — Kiwam głową, a on podchodzi do stojącego na stole magnetofonu. — Chyba skreślamy Donnę Summer? Śmieję się, pragnąc z całych sił wrócić na jedenaste piętro. Zakradam się do niego od tyłu i owijam nas oboje prześcieradłem. * * * Upijam kolejny łyk trzeciej kawy i staram się nie zasnąć, czekając na gotującą się na parze kolację dla Grayera. Miałam naprawdę ciężki dzień, a ponieważ noc była miła, spałam tylko dwie godziny. Podwijam rękawy spłowiałej bluzy koloru wrzosowego, którą dał mi C.H, dziś rano, żebym nie szła do pracy w tym samym ubraniu, co wczoraj. Chociaż osoba pokroju pani X chyba nie zauważyłaby różnicy, nawet gdybym założyła nos klauna i rogi. Gdy nakładam ugotowaną sałatę na talerz, Grayer ześlizguje się z krzesła na brzuchu. — Dokąd idziesz, człowieczku? — pytam, wpychając do ust ugotowaną na parze marchewkę. Podchodzi do lodówki i odwraca się, żeby zwrócić mi uwagę — Mówiłem, żebyś mnie tak nie nazywała! Nie jestem już „małym człowieczkiem”! Chcę soku. Otwórz lodówkę — stoi w zaczepnej pozie z krawatem dyndającym na piżamie. — Proszę — mówię nad jego głową. — Proszę! Otwórz ją, chcę soku! — Widać po nim wyczerpanie popołudniową rundą zajęć dodatkowych. Otwieram lodówkę i sięgam po mleko. — Wiesz, że nie pijemy soku do kolacji. Mleko sojowe albo woda, wybieraj. — Mleko sojowe — postanawia, sięgając obiema rękami. — Zaraz ci naleję, Grover. Wracaj na krzesło. — Wracam do stołu z mlekiem firmy Edensoy. — NIE! Ja sam, ja sam, Nanny. Daj mi... — Kiedy zbliża się pora mojego odejścia, staje się drażliwy, dlatego jest to najtrudniejsza część mojej zmiany. — Hej, spokojnie. Chodź, zrobimy to razem — proponuję wesoło. Wraca i staje przy stole z głową na poziomie filiżanki. Pani X nie znosi, kiedy pozwalam mu samemu sobie nalewać. Prawda, że zajmuje to całą wieczność i często kończy się tak, że na kolanach ścieram podłogę. Jednak biorąc pod uwagę jego zły nastrój, wolę to zrobić razem z nim niż wywołać u niego atak histerii piętnaście minut przed wyjściem na zajęcia. Podnosi rączki, kładzie pod moimi i razem chwytamy karton. Napełniamy szklankę mlekiem, rozlewając tylko troszeczkę. — Świetnie! Widzisz, mały... Groverze. Siadaj i kończymy kolację. Wchodzi do swojego krzesełka i bez przekonania dziobie wiotkie warzywa, zupełnie zapominając o szklance mleka. Rzucam okiem na zegarek i stwierdzam, że spłukanie talerzy będzie najbardziej produktywnym sposobem spędzenia moich ostatnich kilku minut w domu, bo chłopiec wyraźnie nie ma nastroju na rozmowę. Stawiam ostatni garnek na suszarce i odwracam się do Grayera w chwili, gdy podnosi szklankę i z rozmysłem wylewa jej zawartość na podłogę. — Grayer! — Podbiegam z gąbką. — Grayer, dlaczego to zrobiłeś? — Patrzę na niego znad podłogi. Wygląda niepewnie, przygryza dolną wargę, wyraźnie przestraszony tym, co zrobił. Odsuwa się od stołu, a ja kucam obok niego. — Grayer, zadałam ci pytanie. Dlaczego wylałeś mleko na podłogę? — Nie chciało mi się pić. Głupia Maria posprząta. — Odchyla głowę do tyłu i patrzy w sufit. — Nie odzywaj się do mnie. Mleko sojowe wsiąka w rękaw, który się odwinął. Ogarnia mnie fala zmęczenia. — Grayer, to nie jest w porządku. Nie szanujesz jedzenia. Chcę, żebyś teraz zszedł i pomógł mi posprzątać. — Odsuwam krzesełko, a on bierze wymach nogą, o mało nie trafiając mnie w twarz. Uchylam się, wstaję i odwracam się od niego. Liczę do dziesięciu. Patrzę na zegarek, żeby zaplanować, co dalej, zanim zrobię coś, czego pożałuję. Boże, ona spóźnia się już piętnaście minut! Za trzy kwadranse zaczynam zajęcia. Odwracam się do Grayera i odpowiadam spokojnie: — Dobrze. Nie wstawaj z krzesełka. Posprzątam, a potem czas do łóżka. Zaczynasz łamać reguły, a to znaczy, że jesteś zmęczony. Za bardzo zmęczony nawet na bajkę. — NIE JESTEM GŁODNY! — Wybucha płaczem, osuwając się w krzesełku. Ścieram mleko, starając się nie dotykać podłogi bluzą C.H. Wyciskam gąbkę na talerzyk. Zanim zdążyłam wstawić naczynia do zmywarki, Grayer wygramolił się z krzesełka, gotów zapomnieć o całym incydencie. Przekładam mu krawat na plecy i zanoszę do pokoju, zauważając, że mam całe dwadzieścia minut, w przeciągu których muszę się dostać na plac Waszyngtona, a matce chłopca nawet nie przyszło do głowy, żeby zadzwonić. Ilekroć słyszę jadącą windę, nastawiam uszy, mając nadzieję, że pani X wejdzie i przejmie opiekę nad synem, żebym mogła złapać taksówkę na zajęcia. Rozbieram Grayera do rosołu. — Leć do łazienki i proszę, wysiusiaj się, żebyśmy mogli włożyć piżamkę. Biegnie do łazienki, a ja niecierpliwie chodzę tam i z powrotem. Na miłość boską, wychodzę przed ósmą wieczorem tylko w czwartki. Chyba nic by się jej nie stało, gdyby wróciła do domu na czas w jeden wieczór na pięć. Drzwi łazienki otwierają się i staje w nich goły Grayer. Ta-ra! Trzyma ręce nad głową, a krawat zasłania mu prywatne skarby. Mija mnie biegiem, wskakuje na łóżko i wkłada na siebie pasiastą górę od piżamy. — Jak się sam ubiorę, poczytasz mi książeczkę? Jedną? — Szamocze się, starając się włożyć bluzę przez głowę. Na ten widok zalewa mnie fala czułości. Siadam na kołdrze, żeby mu pomóc. Odwracam go tak, żeby musiał patrzyć mi w oczy. — Grayer, dlaczego wylałeś mleko na podłogę? — pytam łagodnie. — Tak mi się chciało — odpowiada, opierając dłonie na moich kolanach. — Grayer, zrobiłeś mi przykrość, bo musiałam po tobie sprzątać. Nie wolno być niegrzecznym dla innych i nie wolno być niegrzecznym dla Marii. Bardzo mi smutno, kiedy nazywasz ją głupią, bo jest moją koleżanką i codziennie będzie dla ciebie robić dobre rzeczy. — Pochylam się do przodu, obejmuję go, a on przebiera mi palcami we włosach. — Nanny, śpij na podłodze, dobrze? Zostań na noc, a rano pobawimy się kolejką. — Nie mogę, Grayer. Muszę wracać do domu i nakarmić George’a. Nie chciałbyś chyba, żeby George został bez kolacji. Teraz idź i wybierz sobie książeczkę do poczytania. Jedną. Podchodzi do regału z książkami. Na szczęście otwierają się drzwi wejściowe i Grayer wypada biegiem do holu. Pięć minut! Mam pięć minut, żeby dojść na zajęcia! Biegnę w ślad za nim i oboje łapiemy panią X ubraną w trencz Burberry o krok od jej gabinetu. Po przygarbionych ramionach i szybkim kroku zgaduję, że wcale nie wybierała się do pokoju Grayera. — Mamo! — Grayer łapie ją z tyłu. — Mam zajęcia — mówię — i muszę wyjść. O ósmej w czwartki... Odwraca się do mnie, starając się równocześnie odbić Grayera od nogi. — Jestem pewna, że zdążysz, jak weźmiesz taksówkę — mówi z roztargnieniem. — Dobrze. Jest już ósma, więc... Włożę tylko buty i uciekam. Dobranoc, Grayer. Pędzę do holu, żeby się ubrać, mając nadzieję, że winda nie zjechała jeszcze na dół. Słyszę, jak pani X wzdycha. — Grayer, mamusia jest bardzo zmęczona. Połóż się do łóżka, przeczytam ci wiersz Szekspira i zgasimy światła. Na ulicy mijam portiera i szaleńczo macham w stronę jakiejś taksówki, mając nadzieję, że przynajmniej uda mi się dotrzeć na podsumowanie wykładu. Opuszczam szybę w dół, obiecując sobie, że przed zajęciami w przyszłym tygodniu wyjaśnimy sobie sprawy godzin. Chociaż z drugiej strony widzę, że raczej nie ma na to szans. * * * Kilka dni później wyciągam ze skrzynki na listy, oprócz zwykłego stosu katalogów domów wysyłkowych, dwie koperty, na których widok przeszywa mnie dreszcz. Pierwszy list napisany jest na osobistym papierze pani X, zwykle zarezerwowanym do jej pracy na rzecz komitetu. 30 kwietnia Droga Nanny, Chciałabym podzielić się z tobą sprawą, która zaniepokoiła ojca Grayera i mnie. Okazało się, że kiedy wczoraj wieczorem wyszłaś od nas w takim pośpiechu, pod koszeni na śmieci w łazience Grayera znalazłam kałużę moczu. Rozumiem, że masz swoje zobowiązania uniwersyteckie, ale szczerze mówiąc, jestem zaniepokojona tym, że nie zdawałeś sobie sprawy z zaistniałej sytuacji. Zgodnie z naszą umową, w godzinach pracy mamy prawo liczyć na twoje zaangażowanie. Tak rażące niedopatrzenie budzi we mnie niepokój co do jakości twojej pracy. Proszę, żebyś przypomniała sobie poniższe zasady: 1. Grayer ma mieć na sobie spodnie od piżamy, kiedy kładzie się spać. 2. Nie może pić soku po piątej po południu. 3. Masz przez cały czas mieć go na oku. 4. Masz się zapoznać ze sprzętem do czyszczenia i używać go zgodnie z przeznaczeniem. Mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić na umówionej zabawie z Alexem! Pamiętaj, żebyś odebrała mój płaszcz od krawca, powinien być gotowy po drugiej. Pani X Fajnie. Druga koperta ma jaskrawoczerwoną wyklejkę. Wyciągam z niej zwitek studolarówek spiętych srebrną spinką z wygrawerowanym nazwiskiem państwa X. Droga Nanny, Przyjeżdżam z Chicago w trzecim tygodniu czerwca. Byłabym wdzięczna gdybyś dopilnowała, żeby w mieszkaniu znalazły się następujące rzeczy: Szampan Lillet — 6 butelek Foie gras — 6 Trufle szampańskie Teuschera — 1 pudełko Steki — 2 Lody czekoladowe firmy Lady Godiva — 2 półlitrowe opakowania Ostrygi — 4 tuziny Homary — 2 Woda lawendowa — 1 Resztę pieniędzy sobie zatrzymaj. Dzięki Panna Ch. Co one wszystkie z tą wodą lawendową? Niańkę pół-Mulatkę uważali za wielką zawadę — dobra była do zawiązania fartuszka i wciągnięcia majtek, szczotkowania włosów i rozczesania przedziałka — skoro już obowiązki towarzyskie domagały się jednego i drugiego. Przebudzenie ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY O... mój... Boże... Sarah uchyla drzwi wyjściowe na tyle, na ile pozwala łańcuch, odsłaniając flanelową piżamę w chmurki i ołówek, którym spięła blond włosy w kok. — Dobra, pół godziny — i ani minuty dłużej. Mówię poważnie, trzydzieści minut. Przyjechałam do domu, żeby zakuwać do egzaminów, a nie sortować brudną bieliznę X-ów. — Naprawdę wlokłaś się tu taki kawał, żeby się uczyć? — pyta Josh, a Sarah odsuwa łańcuch i wpuszcza nas do głównego holu domu Englundów. — Znasz Jill, moją współlokatorkę? — Chyba nie — odpowiada Josh, zdejmując kurtkę. — Nie martw się, wiele nie tracisz. Kończy teatrologię, a na egzaminie dyplomowym ma pięciominutowe przedstawienie dla władz instytutu, więc przez cały czas ćwiczy w naszym pokoju. Nagle rzuca się, wstaje i krzyczy: „A niech to cholera!”, i znów siada. Nie bardzo rozumiem, jaką trudność może sprawić siedzenie na tyłku i czytanie gazety przez pięć minut. — Przewraca oczami. — Chcecie coś do picia? Idziemy za nią do kuchni wyklejonej żółtą tapetą w stokrotki, wciąż tą samą od czasów, kiedy chodziłyśmy do przedszkola. — Singapore Slings — zamawiam specjalność Sarah. — Już się robi — mówi, sięgając do górnej szafki po shaker i limonki. — Siadajcie. — Gestem wskazuje długi zielony stół przy oknie. — Byłoby znacznie fajniej, gdyby to był okrągły stół, a my bylibyśmy Rycerzami Majtek — mówi Josh. — Josh — mówię — teraz wcale nie chodzi nam o majtki, tylko o list. — W salonie jest okrągły stolik do kawy — proponuje Sarah. — Musimy to zrobić przy okrągłym stole — decyduje Josh. — Nan, znasz drogę — mówi Sarah, podając mi torbę pierniczków. — Prowadzę Josha do pokoju i siadam na perski dywan przy stoliku do kawy. Sarah idzie za nami z tacą koktajli. — Okej — mówi, ostrożnie stawiając tacę na stoliku. — Czas start, gadaj wreszcie, co jest grane. — Najpierw zobaczmy, co tu mamy — mówi Josh, pociągając łyk koktajlu. Sięgam do plecaka, wyciągam samozamykający się woreczek foliowy oraz list od panny Chicago i kładę ceremonialnie na środku stolika. W ciszy siedzimy przez chwilę, gapiąc się na dowody rzeczowe, jakby to były jajka na chwilę przed wykluciem. — Ludzie, przecież to jest naprawdę posiedzenie okrągłego stołu poświęcone majtkom — mruczy Josh, wyciągając rękę po woreczek. — Nie! — wołam, dając mu po łapach. — Majtki zostają w woreczku. To jedna z zasad okrągłego stołu. Zrozumiano? Z westchnieniem zaplata ręce grzecznie na kolanach. — Doskonale. Więc proszę przedstawić sądowi fakty istotne dla sprawy. — Cztery miesiące temu zastałam pannę Chenowith w łóżku pana X, a teraz nagle dostałam na adres domowy list... — Dowód rzeczowy A — mówi Sarah, machając listem. — Co oznacza, że wie, gdzie mieszkam! Wyśledziła mnie! Czy nie mam się już gdzie schować? — To przekracza wszelkie granice — potwierdza Sarah. — O, to Nan ma jakieś granice? — dziwi się Josh. — Tak! Mam! Przebiegają dokładnie w poprzek Osiemdziesiątej Szóstej Ulicy. Nie mogą przyjść do mnie do domu! — Czuję, że ogarnia mnie histeria. — Musze napisać pracę dyplomową! Muszę pozdawać egzaminy! Muszę znaleźć pracę! Brakuje mi tylko jednej rzeczy — czasu! Nie mogę biegać po całym Uniwersytecie Nowojorskim z bielizną pani X. Nie jestem w stanie wikłać się w ich tajemnice, kończąc studia dzienne! — Posłuchaj, Nan — mówi Sarah łagodnie, sięgając przez stół, żeby położyć mi dłoń na ramieniu. — Masz tu jeszcze coś do powiedzenia. Nie mieszaj się w to. Oddaj to wszystko i skończ ze sprawą. — Niby komu mam to oddać? — pytam. — Wiesz — mówi Josh. — Odeślij jej to gówno z powrotem i niech wie, że z tobą takie numery nie przejdą. — Ale co z panią X? Jak to wszystko wyjdzie na jaw i ona się dowie, że miałam majtki i nie pokazałam jej... — Co ci zrobi? Zabije cię? — pyta Sarah. — Wsadzi do więzienia na resztę życia? — Podnosi szklankę. — Odeślij to i odejdź. — Nie mogę. Nie mam czasu szukać innej pracy, a moja prawdziwa praca, jeżeli uda mi się przekonać jakąś szkołę, żeby mnie zatrudniła, zacznie się dopiero we wrześniu. Poza tym — tu otwierani torbę chrupek serowych, skończywszy roztkliwiać się nad sobą — po prostu nie mogę zostawić Grayera. — Prędzej czy później będziesz musiała — przypomina mi Josh. — Tak, ale jeżeli chcę zostać w jego życiu, nie mogę się z nią na koniec pokłócić — wyjaśniam. — Ale masz rację. Odeślę to. — I popatrzcie, zajęło nam to tylko dwadzieścia minut — mówi Sarah. — Co daje wam dziesięć minut na przepytanie mnie z materiału do egzaminu. — Przyjemność goni przyjemność. Josh pochyla się, żeby mnie przytulić. — Nie bój żaby, Nan, będzie dobrze. Poza tym nie zapominaj — odgadłaś, że majtki panny Chenowith to czarne, koronkowe stringi. Na wiele miesięcy przed tym, zanim się znalazły. Te zdolności na pewno da się sprzedać. Opróżniam swój kieliszek. — Daj mi znać, jak znajdziesz jakiś show, w którym będę mogła to zamienić na żywą gotówkę. * * * Mierzę wzrokiem bezładne stosy książek, pobazgranych kserokopii i pustych pudełek po pizzy rozrzuconych po całym pokoju, które nazbierały się, odkąd wróciłam z pracy w piątek wieczorem. Jest czwarta nad ranem i piszę pracę bez przerwy od czterdziestu ośmiu godzin, czyli znacznie krócej niż pierwotnie zakładałam. Ale alternatywą było zostawić Grayera samemu sobie, więc nie wahałam się długo. Patrzę na szarą kopertę leżącą na drukarce od dnia spotkania przy okrągłym stole sprzed tygodnia. Zaklejona i ofrankowana. Gdy za cztery godziny złożę pracę dyplomową, pozostanie mi tylko uroczyście wrzucić kopertę do skrzynki pocztowej. Potem panna Chenowith i Uniwersytet Nowojorski będą tylko dalekimi wspomnieniami. Wyciągam z paczki kolejną garść m&m’sów. Zostało mi jeszcze chyba tylko pięć stron, ale oczy same mi się zamykają. Za przepierzeniem wybucha głośne chrapnięcie. Koszmarny włochaty pilot-idiota. Przeciągam się i ziewam w chwili, gdy kolejne gardłowe chrapnięcie przerywa ciszę, co sprawia, że George pędzi na drugą stronę pokoju i daje nura w stos brudnej bielizny. Jestem tak zmęczona, że czuję, jakbym pod powiekami miała pełno piasku z piaskownicy. Rozpaczliwie poszukując choćby namiastki jasności myślenia, uważnie omijam bałagan i znajduję słuchawki, które podłączam do radia. Zakładani je na głowę i kręcę gałką, żeby znaleźć jakąś głośną, rytmiczną muzykę. Ruszam głową w jej takt, podgłaśniając, dopóki nie poczuję, że dźwięk przenika mnie całą aż do skarpetek z żółwikiem, które założyłam na szczęście. Wstaję i tańczę na niewielkiej przestrzeni, ograniczona zasięgiem kabla do słuchawek, kołysząc się w rytm wybijany na bębnach bongo. Podryguję dziko między stosami książek z zamkniętymi oczami, licząc na zwiększoną dawkę adrenaliny. — NAN! Otwieram oczy i lekko cofam się na widok Kudłatego w podkoszulku i bokserkach. — GO JEST, DO JASNEJ CHOLERY! DOPIERO CZWARTA RANO! — wrzeszczy. — Proszę? — Zsuwam słuchawki z uszu, ale natężenie hałasu pozostaje takie samo. Wściekły pokazuje mi magnetofon, z którego — tańcząc — wyrwałam słuchawki. Rzucam się w stronę wyłącznika. — Ojej, przepraszam. Mam jutro oddać pracę dyplomową i jestem padnięta. Chciałam się tylko wybudzić. Pilot wraca na drugą stronę garsoniery. — A niech cię — mamrocze w ciemności. — Masz jeszcze czelność narzekać! — bezgłośnie mówię w jego kierunku. — Spisz tu, jak u siebie w domu, nawet kiedy Charlene lata w nocy do Jemenu! Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci, że płacę czynsz, media i że chodzę do łazienki tylko za dnia. — Przewracam oczyma i wracam do komputera. Cztery godziny pięć stron. Biorę następną garść m&m’sów. Dalej, Nan, do roboty. * O wpół do siódmej dzwoni budzik, ale dopiero po kilku dzwonkach i jednym wściekłym: CO JEST, DO CHOLERY?!, podnoszę zmęczoną głowę z poduszki. Patrzę na zegarek: sześćdziesiąt minut snu w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin powinno w zupełności mi wystarczyć. Porzucam pozycję embrionalną, w której zasnęłam ledwie parę sekund temu, i sięgam po dżinsy. Przez uchylone okno wdziera się różowe światło, nadając swoisty koloryt bałaganowi, który przypomina pozostałości szalonej balangi bibliotekarzy. Komputer głośno mruczy, wtórując ptakom za oknem. Pochylam się nad krzesłem i ruszam myszką, żeby usunąć wygaszacz. Klikam na przycisk „drukuj”. Klikam jeszcze raz na „OK”, wdzięczna, że komputer sprawdza przynajmniej dwa razy, czy jestem pewna wszystkich ważniejszych decyzji. Słyszę, jak moja igłówka Style Writer rozgrzewa się, i półprzytomna idę do łazienki, żeby umyć zęby. Kiedy wracam, nie ma żadnych postępów w pracy. — Jezu — szepczę, sprawdzając zadania drukarki, czy coś czeka w kolejce. Na ekranie wyskakuje wiadomość o wystąpieniu błędu nr 17 i wskazówka, żebym ponownie uruchomiła komputer lub zatelefonowała do biura obsługi. Świetnie. Klikam na przycisk „zapisz” i wyłączam maszynę, pamiętając o tym, żeby wyciągnąć dyskietkę, na której zapisałam wersję z godziny piątej trzydzieści rano. Ponownie włączam komputer zgodnie z instrukcją i, nakładając buty i wiążąc sobie w talii bluzę, czekam, aż zaświeci się ekran. Rzucam okiem na zegarek: piąta pięćdziesiąt. Mam godzinę i dziesięć minut, żeby wsunąć tego potwora Clarksonowi pod drzwi. Naciskam miliardy klawiszy, ale ekran nadal jest ciemny. Serce wali mi jak młot. Żaden klawisz nie jest w stanie obudzić maszyny do życia. Biorę dyskietkę, portmonetkę, klucze, kopertę dla panny Chenowith i wybiegam z mieszkania. Biegnę do Drugiej Alei, machając rękami jak wariatka, żeby zatrzymać taksówkę. Wskakuję do pierwszej, która zwalnia, i rozpaczliwie staram się przypomnieć sobie, w którym miejscu labiryntu, jakim jest Uniwersytet Nowojorski, mieści się centrum komputerowe. Z jakiegoś powodu nigdy nie byłam w stanie zapamiętać lokalizacji większości budynków na kampusie i podejrzewam, że odpowiada za to freudowski związek między logistyką i moim strachem przed biurokracją. — To chyba jest... hmmm...gdzieś w okolicy Czwartej i Bleecker Street, tak mi się wydaje. Niech pan jedzie w tamtą stronę, powiem panu, kiedy będziemy blisko! Kierowca rusza, ostro hamując na każdych światłach. Ulice są dość puste, nie licząc sprzątaczy i mężczyzn w garniturach i płaszczach, znikających w wejściach do metra. Zupełnie nie jestem w stanie pojąć, dlaczego praca musi być złożona przed ósmą rano. Niektórzy mogą przesyłać swoje prace dyplomowe pocztą. Komu ja tu wciskam kit? Różnica polegałaby w moim przypadku na tym, że teraz pędziłabym taksówką na pocztę. Wyskakuję z auta na placu Waverly, zabierając dyskietkę, portmonetkę i klucze, dokładnie w chwili, gdy dziewczyna w błyszczącym stroju i rozmazanym makijażu odpycha mnie na bok, żeby wsiąść do taksówki. Zalatuje od niej nieomylny odór długiej nocy — piwo, dym z papierosów i perfumy Drakkar Noir. Pocieszam się w tej chwili, że moje życie mogłoby wyglądać gorzej — mogłabym być nastolatką wracającą do domu po męczącej imprezie. Jest prawie dwadzieścia po siódmej, gdy wreszcie trafiam, prawie na czują, do głównego centrum komputerowego na czwartym piętrze budynku szkolnego. — Musisz pokazać identyfikator — dziewczyna z zielonymi włosami i białymi wargami mruczy zza trzymanego tuż przy ustach wielkiego kubka kawy z Dunkin’ Donuts. Przez chwilę przeszukuję portmonetkę, aż nagle przypominam sobie, że karta, o którą jej chodzi, najprawdopodobniej znajduje się na dnie mojego plecaka, na którym spokojnie śpi sobie George. — Nie mam teraz przy sobie. Ale muszę tylko coś wydrukować, tylko pięć minut, przysięgam — chwytam za ladę i wpatruję się w nią intensywnie. Przewraca mocno wymalowanymi konturówką oczami. — Nie mogę — odpowiada, pokazując leniwie na regulamin wydrukowany czarno na białym, wiszący na ścianie za jej plecami. — Okej! Mam, mam tutaj kartę z drugiego roku i... — Gorączkowo wyciągam karty ze skórzanych przegródek. — O, mam też kartę biblioteczną do Loeb. O, tu pisze: czwarty rok studiów. — Ale nie ma zdjęcia. — Przegląda komiks o X-manie. — PROSZĘ CIĘ, błagam, błagam, mam dwadzieścia osiem minut, żeby wydrukować pracę i doręczyć profesorowi. To moja praca dyplomowa, tu chodzi o moją karierę uniwersytecką. Możesz popatrzeć, jak drukuję! — Zaczynam się dusić. — Nie mogę odejść z recepcji. — Odsuwa się z krzesłem kawałek do tyłu, ale nie podnosi głowy. — Hej! Hej, ty, w czapce narciarskiej! — Chudy jak szczapa chłopak z identyfikatorem zawieszonym na łańcuszku na szyi patrzy w naszą stronę od kserokopiarki. — Czy ty tu pracujesz, czy co? Podchodzi leniwym krokiem. Widzę, że ma na sobie niebieskie skórzane spodnie. — Chce drukować, ale nie ma legitymacji — mówi mu dziewczyna. Dotykam jego ręki i nachylam się, żeby odczytać jego imię. — Dylan, potrzebuję twojej pomocy. Podejdź ze mną do komputera, żebym mogła wydrukować pracę dyplomową. Muszę ją oddać za dwadzieścia pięć minut cztery ulice dalej. — Staram się oddychać równo, podczas gdy tych dwoje naradza się. Obrzucają mnie sceptycznym wzrokiem. — Chodzi o to... że przychodzili tutaj tacy różni i używali komputerów do jakichś swoich celów. Nie byli studentami, więc... — chłopak urywa w pół zdania. — O wpół do ósmej rano, Dylan? Widziałeś coś podobnego? — Usiłuję wziąć się w garść. — Posłuchaj, mogę nawet zapłacić za papier. Umówimy się tak: będziesz patrzył, jak drukuję, i jeżeli RAZEM — ty i ja — wydrukujemy coś innego niż moją pracę, wyrzucisz mnie bez pardonu! Dobra? — No wiesz... — Opiera się o blat. — Skąd mam wiedzieć, że nie jesteś, na przykład, z Columbii? — Z legitymacją z drugiego roku Nowojorskiego? — Macham mu przed oczyma plastikową kartą. — Pomyśl, Dylan! Pogłówkuj, chłopie! Przecież mogłabym sobie wszystko wydrukować tam, na miejscu! Po co miałabym tutaj przychodzić z daleka, skoro mogłabym bez problemu wejść do laboratorium komputerowego metr od mojego mieszkania? Słuchajcie, nie mam ani sekundy, żeby się z wami kłócić. Co z wami? Chcecie, żebym wyleciała ze studiów i dostała na miejscu zawału, tu, na tym linoleum, czy też dacie mi PIĘĆ PIEPRZONYCH MINUT PRZY JEDNYM Z MILIARDA WOLNYCH STANOWISK? — Dla dodania wagi słowom stukam pękiem kluczy o blat. Patrzą na mnie bez wyrazu, a Skórzane Spodnie ważą dowody. — No... dobra. Ale jeżeli to nie jest praca, to... Będę musiał podrzeć. Jestem już daleko, wpycham dyskietkę w stację na terminalu numer sześć i gorączkowo klikam na przycisk „drukuj”. * Powoli wybudzam się z najgłębszego ze snów. Ściągam z twarzy sweter, żeby sprawdzić, która godzina. Spałam prawie dwie godziny. Byłam tak padnięta, że nie doszłabym do Josha. Zupełnie nie pamiętam, jak znalazłam tę parszywą kanapę w zapomnianym kącie holu Szkoły Biznesu, gdzie wreszcie mogłam ulec mojemu wyczerpaniu. Wstaję i ocieram ślinę z kącika ust, co odnotowuje lubieżne spojrzenie mężczyzny zakreślającego kolorowym flamastrem fragmenty jakiegoś artykułu w „Wall Street Journal” w fotelu naprzeciwko. Nie zwracam na niego uwagi. Wyciągam portmonetkę i klucze z miejsca, w którym je ukryłam dla bezpieczeństwa, to znaczy między pomarańczowymi poduchami pod własną pupą, i postanawiam orzeźwić się filiżanką kawy z kawiarni dla smakoszy. Wygląd placu LaGuardia sugeruje nieodparcie, że wiosna rozkwita v całej pełni. Majowe niebo jest ciepłe i jasne, a drzewa przed Citibankiem puchną od pąków. Uśmiecham się do bezchmurnego nieba. Jestem kobietą, która postawiła wszystko na jedną kartę i wygrała! Jestem kobietą, która mimo wszelkich biurokratycznych przeszkód przypuszczalnie ukończy Uniwersytet Nowojorski! Biorę swój kubek kawy za pięć dolarów i idę na ławkę do parku na placu Waszyngtona, żeby móc rozkoszować się słońcem, wygodnie rozparta na ławce z kutego żelaza. O tej porze w parku jest niewielu ludzi, przeważnie dzieci i dealerzy narkotyków, ale nikt nie jest w stanie wyrwać mnie z błogiego rozmarzenia. Do ławki po drugiej stronie alejki podchodzi kobieta, popychając kraciasty wózek z maluchem. Pod pachą trzyma torbę z McDonalds’a. Siada, odwracając dziecko twarzą do siebie, odwija dwie bułki z jajkiem i podaje jedną do wózka. Wokół moich stóp zbierają się gołębie, dziobiąc kostkę brukową. Mam godzinę czasu do odbioru Grayera, może powinnam pochodzić po sklepach za śliczną sukienką na słoneczne dni, żebym miała co na siebie włożyć, gdy w ciepłe letnie noce będziemy razem z C.H. popijać martini nad Hudsonem. Kobieta wyciąga z torby jeszcze jeden pojemnik. Myślę sobie, jak dobrze byłoby teraz zjeść porcję pieczonych ziemniaków z cebulą. Kątem oka dostrzegam malutki plecak zwisający z jednego z uchwytów wózka. Tak, pieczone ziemniaki, potem koktajl mleczny, może czekolada? Widzę nadruk z przodu plecaka. Małe figurki w kształcie gruszek. Różne kolory i jakieś kształty na głowach. To są... Mrużę oczy, żeby odczytać ich imiona... Teletubisie. Wypluwam kawę na dobry metr przed siebie. O mój Boże. O MÓJ BOŻE! Oddycham ciężko, a gołębie rozpierzchają się w popłochu. Przebłyski Halloween, powrót do domu ciemną limuzyną, wtulona w norki twarz pani X, Grayer rozciągnięty obok mnie. Pamiętam, jak pan X chrapał, a pani X mówiła i mówiła. Szczebiotała coś o plaży. Jestem zlana lepkim potem. Kładę sobie ręce na głowę, starając się złożyć do kupy strzępki wspomnień. — O Boże — mówię głośno, co sprawia, że kobieta pakuje jedzenie i razem z dzieckiem szybko przenosi się na ławkę bliżej ulicy. Jakoś przez ostatnie siedem miesięcy udało mi się zapomnieć, że zgodziłam się pojechać z X-ami do Nantucket. Tak, stanowczo wypiłam tamtego wieczoru zbyt wiele wódki z tonikiem. Zgodziłam się całkiem chętnie tamtego wieczoru. O Boże. Walę pięściami w ławkę. Cholera. Chodzi o to, że nie chcę, za nic nie chcę z nimi mieszkać. W mieście jest już źle, a przecież zwykle wracam do domu na noc. Czy będę oglądać pana X w piżamie? W bieliźnie? Czy w ogóle go będę oglądać? A na co ona ma nadzieję? Rodzinne wakacyjki? Czy będą się kłócić? Tłuc wiosłami do upadłego? A panna Chenowith? Może zamieszka w domku gościnnym? Panna Chicago... — A niech to! Zrywam się na równe nogi i klepię po kieszeniach. — Niech to szlag trafi! Mam klucze, kawę, portmonetkę, ale nie mam koperty! Rzucam się w pięciu różnych kierunkach, przebiegając w myślach ostatnie dwie godziny, wszystkie miejsca, gdzie mogłam ją zostawić. Pędem wracam do kawiarni, na pomarańczom’ tapczan, potem pędzę do skrzynki pocztowej doktora Clarksona. Ciężko dysząc, spocona jak mysz staję przy recepcji centrum komputerowego. — Posłuchaj, musisz stąd spadać, bo będziemy musieli wezwać ochronę — Dylan stara się nadać swemu głosowi groźne brzmienie. Nie mogę mówić. Niedobrze mi. Starałam się być osobą prawą i uczciwą. Zamiast tego okazałam się dziewczyną, która ukradła osiemset dolarów i parę brudnych majtek. Jestem złodziejką, do tego zboczoną. — Mówię ci, dziewczyno, spływaj lepiej stąd. Na popołudniową zmianę przychodzi Bob. On jest znacznie mniej fajny ode mnie. Południe. Aha. Muszę pędzić po Grayera i zawlec go na urodziny Darwina. * — PRZESTAŃ! TO BOLI! — krzyczy Grayer z twarzą wciśniętą w metalowy reling. Przykucam i szepczę do ucha napastnika: — Darwin, jak w tej sekundzie nie zostawisz Grayera w spokoju, to cię wywalę za burtę. Darwin odwraca się zszokowany, ale widzi moją uśmiechniętą twarz. Dobra Wróżka/Zła Czarownica po trzech godzinach snu i z debetem ośmiuset dolarów — dziecko, lepiej ze mną dzisiaj nie zadzierać. Cofa się kilka stóp, a Grayer, z czerwoną smugą w miejscu, w którym jego policzek został przyciśnięty do pręta, tuli się do mojej nogi. Grayer stał się obiektem tortur Darwina zaledwie od kilku minut, dołączając do pozostałej pięćdziesiątki sterroryzowanych małych gości, uwięzionych przez ostatnie dwie godziny na statku wycieczkowym „Circle Line Jazzfest”. — Darwin! Kochanie, już czas na tort. Podejdź do stołu, Sima pomoże ci ze świeczkami. — Pani Zuckerman płynie ku nam w baletkach od Gucciego i kolorystycznie dobranych spodniach do kolan. W różach i złocie wygląda jak zjawisko, co w połączeniu z brylantową biżuterią prawie oślepia patrzących w popołudniowym słońcu. — Grayer, co jest? Nie chcesz tortu? — Potrząsa głową z pasemkami za trzysta dolarów i opiera się o balustradę obok mnie. Jestem zbyt zmęczona na uprzejmości, ale potrafię jeszcze przywołać na usta coś, co, mam nadzieję, przypomina czarujący uśmiech. — Wspaniałe przyjęcie — udaje mi się wreszcie wydusić. Sadzam sobie Grayera na biodrze, gdzie nic mu nie grozi, żeby mógł popatrzeć na białą pianę kilwateru. — Planowałyśmy te urodziny z Simą przez ładnych parę miesięcy. Musiałyśmy się dobrze nagłowić, żeby przebić zeszłoroczne całonocne przyjęcie w Gracie Mansion, ale powiedziałam: Sima, kreatywność to jest właśnie to, co wnosisz do naszej rodziny, więc rusz głową! I popatrz, udało jej się. Od strony rufy dochodzą nas krzyki. Sima błyskawicznie puszcza się biegiem w tamtą stronę, z przerażeniem malującym się na twarzy. Darwin rusza tuż za nią, usiłując dosięgnąć ją zapaloną zapalniczką od Tiffany’ego. — Darwin — pani Zuckerman łagodnie zwraca mu uwagę. — Powiedziałam ci, żebyś pomagał Simie, a nie żebyś ją podpalał. — Śmieje się, odbierając chłopcu zapalniczkę i zamykając ją. Ze zmarszczonymi brwiami podaje ją zaczerwienionej Simie. — Pamiętaj, żeby nie gonił z tym. Nie muszę ci chyba przypominać, że to prezent od dziadka. Sima, nie podnosząc wzroku, odbiera srebrne pudełko. Bierze Darwina za rękę i delikatnie ciągnie w stronę tortu. Pani Zuckerman pochyla się ku mnie. Złote litery „C” na oprawkach jej okularów błyskają w słońcu. — Naprawdę mam szczęście. Jesteśmy jak siostry. — Uśmiecham się i kiwam głową. Ona też kiwa głową. — Proszę, pozdrów ode mnie mamę Grayera i powiedz jej, że mam namiary na świetnego prawnika, który specjalizuje się w rozwodach. Mojej przyjaciółce Alice wywalczył dziesięć procent ponad intercyzę. Odruchowo kładę rękę na głowie Grayera. — Bawcie się dobrze! — Potrząsa włosami i wraca do rozgardiaszu przy torcie. Domyślam się, że przemieszkiwanie pana X w Yale Club stało się tajemnicą poliszynela. — I jak, Grayer, masz ochotę na kawałek tortu? — Przekładam go na drugie biodro, poprawiam mu krawat i dotykam policzka, na którym ma ślad po pręcie. Oczy ma szkliste i widzę, że jest tak samo zmęczony jak ja. — Boli mnie brzuszek. Źle się czuję — mamrocze. Staram się przypomnieć sobie, gdzie widziałam znak toalety. — Jak boli? — pytam, próbując wytłumaczyć czterolatkowi, na czym polega subtelna różnica między chorobą morską i przejedzeniem. — Nanny, będę... Jęczy, potem rzuca się naprzód i wymiotuje. Udaje mi się tak przechylić, że Hudson przyjmuje większą część treści żołądkowej, a tylko jedna trzecia ląduje na moim swetrze. Gładzę go po plecach. — Grover, mieliśmy bardzo ciężki dzień. Wycieram mu usta dłonią, a on kiwa głową potakująco, tuląc się do mojego ramienia. * Dwie godziny później całkiem zdrowy Grayer trzyma się za przód spodni i podskakuje w sportowych butach pod drzwiami mieszkania X-ów. — Grover, proszę cię, wytrzymaj jeszcze sekundę. — Popycham drzwi jeszcze raz i wreszcie ustępują. — Już. Biegnij! Mija mnie pędem. — Ojej! Słyszę głuchy odgłos. Otwieram drzwi szerzej i widzę Grayera rozłożonego na stosie plażowych ręczników. Przewrócił się na pudle od „Tracy Tooker”. — Grover, nic ci nie jest? — Ale było super, Nanny. Szkoda, że tego nie widziałaś. Stań tam, zrobię tak jeszcze raz. — Nie ma mowy. — Kucam przed nim, zdejmuję mu buty i pokrytą wymiocinami wiatrówkę. — Następnym razem możesz nie mieć tyle szczęścia. Idź się wysiusiać. Zmyka. Na paluszkach mijam pudło na kapelusze, stos ręczników, dwie torby z zakupami od „Lilly Pulitzer”, trzy pudła z monogramem „L.L. Bean” i torbę brykietów węgla drzewnego na grilla. Albo wyjeżdżamy do Nantucket, albo przeprowadzamy się na przedmieście. — Nanny? Czy to ty? Rozglądam się i widzę, że stół w jadalni zupełnie zniknął pod stosami letniej odzieży pana X, jedynych rzeczy, jakich Connie i ja nie spakowałyśmy pamiętnego wieczoru. — Tak. Właśnie wróciliśmy — wołam, odsuwając z drogi dwie torby od Barneysa. — Och. — Pani X wychodzi. — Jesteś cała w wymiotach. — Lekko się cofa. — Grayer miał mały wypadek... — Dobrze by było, żebyś bardziej pilnowała tego, co je na przyjęciach. Co u pani Zuckerman? — Przesyła pozdrowienia... — Jest taka kreatywna. Zawsze urządza najlepsze imprezy urodzinowe. — Patrzy na mnie z wyczekiwaniem, spodziewając się, że odegram jej przedstawienie z całego popołudnia, włącznie z teatrzykiem lalkowym w stylu komedii dell’ arte. Jestem zbyt zmęczona. — Chciała pani przekazać namiar. — Tak? Biorę głęboki oddech, zbierając siły. — Powiedziała, że zna naprawdę dobrego prawnika. — Patrzę w dół na ubrania pana X. — Nanny — odpowiada lodowato. — To są ubrania mojego męża na wyjazd. — Odwraca się ode mnie, a jej głos nagle staje się dziarski. — Sama nie zaczęłam się jeszcze pakować. Nikt nie potrafi mi powiedzieć, jaka będzie pogoda. Część naszych przyjaciół usmażyła się, inni prawie zamarzli. — Kładzie swetry na stół, rzucając kilka zwiniętych par białych skarpet frotte na podłogę. — Maria! — Tak, proszę pani? — Maria otwiera wahadłowe drzwi do kuchni. — Możesz je poskładać? — Tak, proszę pani. Zaraz. — Daje nura z powrotem do kuchni. — Nie chciałabym zabierać za dużo rzeczy, ale nie mam zamiaru tam zajmować się praniem, nie wiem nawet, czy na wyspie mają przyzwoite pralnie chemiczne. A właśnie, przy okazji wyjeżdżamy piętnastego, dokładnie o ósmej rano... — Czy to wypada w piątek? — pytam. Podnosi na mnie wzrok. — Przepraszam, że pani przerwałam, ale piętnastego mam rozdanie dyplomów. — I co? — Nie będę mogła wyjechać o ósmej... — Nie sądzę, żebyśmy mogli przełożyć wyjazd z twojego powodu — mówi, podchodząc do walizek w korytarzu. — Ale moja babcia wydaje dla mnie przyjęcie, więc mogłabym wyjechać dopiero w sobotę. — Idę za nią. — Wynajmujemy kwaterę od piątku, więc nie możemy wyjechać w sobotę — wyjaśnia, jakby mówiła do Grayera. — Rozumiem. Jestem pewna, że w sobotę uda mi się złapać jakiś autobus. Dotrę pewnie mniej więcej na piątą. Wracam w ślad za nią do stołu, gdzie do góry bagażu dodaje kolejne dwie torby z zakupami. — Więc chcesz mi powiedzieć, że z tych czternastu dni, podczas których będziemy cię potrzebować, nie będziesz osiągalna przez dwa. Nie wiem, Nanny. Po prostu nie wiem. Jesteśmy zaproszeni na kolację do Blewerów w piątek, a w sobotę na grilla do Piersonów. Po prostu nie wiem — wzdycha. — Będę musiała się nad tym zastanowić. — Bardzo mi przykro. Cokolwiek innego przełożyłabym, ale nie mogę opuścić rozdania dyplomów. — Schylam się, żeby podnieść skarpetki z podłogi. — Pewnie nie. Porozmawiam o tym z panem X i dam ci znać. Ale co? Czy mogę opuścić rozdanie dyplomów? — Poza tym chciałabym panią zapytać o wypłatę, bo w tym tygodniu muszę zapłacić czynsz. — Nie płaciła mi pani od trzech tygodni. A teraz jestem winna dziewczynie pani męża całe osiemset dolarów. — Byłam taka zajęta. Postaram się wybrać do banku w tym tygodniu. To znaczy, jak tylko podasz mi, ile dokładnie godzin przepracowałaś, żebyśmy mogły je zweryfikować... Przerywa jej Grayer, goły od pasa, zaglądający do pokoju z korytarza. — GRAYER! — krzyczy. Oboje zastygamy w bezruchu. — Jakie są zasady w tym domu? Podnosi głowę do góry. — Żadnych siusiaków? — Właśnie, żadnych siusiaków. Gdzie zostają siusiaki? — W sypialni. — Właśnie, w sypialni. Nanny, przypilnuj, żeby się ubrał. Grayer idzie z powagą przede mną, klapiąc bosymi stopami po marmurowej podłodze. W łazience widzę rzucone na podłogę zwinięte w kłębek ubrania. — Miałem wypadek. — Ze spuszczoną głową przesuwa stopą drewniany samochodzik. — To nic takiego. — Podnoszę ubrania i odkręcam kurek z wodą. — Chodź, to cię wymyjemy, dobrze, stary? — Dobrze. Wyciąga ku mnie ręce, żebym go podniosła. Ściągam brudną bluzę i podnoszę go. Czekając, aż napełni się wanna, kołyszę go lekko i chodzimy sobie razem. Tam i z powrotem. Jego głowa coraz bardziej ciąży mi na ramieniu i zastanawiam się, czy mały przypadkiem nie zasypia. Podchodzę z nim do lustra, owijając go w ręcznik, żeby nie zmarzł, i w odbiciu widzę, że ssie kciuk. * * * Nanny, Nie wiem, czy w swoich obliczeniach wzięłaś od uwagę czas przeprawy promem, co może o pełna godzinę przedłużyć podróż. Zastanawiałam się, czy mogłabyś(a) złapać o jedenastej wieczorem w piątek autobus, którym dojechałabyś do Nantucket o szóstej rano, albo (b) wyjechać autobusem o szóstej rano w sobotę, dzięki czemu byłabyś na miejscu przed pierwszą w samą porę na grilla, jeżeli wyszlibyśmy trochę później. Daj znać Szanowna Pani X, Bardzo mi miło, że poszukuje pani dla mnie alternatywnych środków transportu. Nie chcę w żaden sposób sprawiać pani kłopotu, uważam jednak, że byłoby nierealistyczne umawiać się z panią na wcześniejszy wyjazd, skoro w piątek po południu będę musiała uczestniczyć w kilku uroczystościach związanych z rozdaniem dyplomów. Będę w Nantucket w sobotę przed siódmą wieczorem i oczywiście spodziewam się, że moje wynagrodzenie zostanie odpowiednio zmniejszone. Skoro już jesteśmy przy pieniądzach, zastanawiałam się, czy miała pani sposobność być w banku, ponieważ muszę zapłacić czynsz. W załączeniu podaję listę godzin zgodnie z pani sugestią. Jeszcze raz bardzo dziękuję za podanie mi innych możliwości transportu. Nanny Nanny, Jestem trochę zaskoczona twoim brakiem elastyczności w odniesieniu do naszego wyjazdu. Jednakże nadal mam nadzieję, że osiągniemy kompromis. Może udałoby ci się dojechać na trzecią i wypaść taksówkę do Piersonów? Szanowna Pani X, Ponieważ nie chciałabym zostać posądzona o brak elastyczności, postaram się zdążyć przyjechać na miejsce przed szóstą. Nanny Nanny, Trudno. Osoba polecona nam przez agencję, zajmującą się sprzątaniem domów, opiekuje się Grayerem, dopóki nie dotrzesz na miejsce. P.S Chciałabym z tobą porozmawiać o godzinach jakie wypisałaś za środę trzeciego. Wydaje mi się że poszłam wtedy z Grayerem na zakupy. Szanowna Pani X, W kwestii środy trzeciego zdaję się na Pani notatki. Chciałabym także przypomnieć, że w czwartek będę musiała wyjść przed drugą, ponieważ będę wtedy broniła pracę. Dziękuję, Nanny Szanowna Pani X, Chciałabym przypomnieć, że mam jutro obronę pracy, więc muszę wyjść najpóźniej o godzinie drugiej. Byłoby wspaniale, gdyby mogła mi pani też wtedy zapłacić. Szanowna Pani X, Do zobaczenia o drugiej! — Gdzie ona jest! Po raz tysięczny w przeciągu ostatnich pięciu minut spoglądam na zegar piekarnika. Druga dwadzieścia osiem. Dokładnie za czterdzieści siedem minut mam bronić pracy. Moja kariera akademicka dobiegnie kresu, gdy profesorowie będą odpytywać puste krzesło z rozwoju dziecka! — Nie krzycz! — Grayer podnosi głowę i marszczy brwi. — Przepraszam, Grover. Pójdę na chwileczkę do łazienki, dobrze? — Idziesz siusiu? — Tak. Nie zapomnij o mleku. Zostawiam go nad kawałkiem arbuza i idę do łazienki dla służby, odkręcam kurek, zamykam drzwi, spuszczam wodę i krzyczę w ręcznik: — KURWA MAĆ! — Mój głos tonie w frotowej tkaninie. — Gdzie ona jest, do kurwy nędzy? Kurwa mać! Siadam na podłodze. Do oczu napływają mi łzy. — Kurwa! Powinnam była wypisać szminką na każdym z luster „14.00”! Powinnam była przykleić jej ogromną liczbę „14” na kaszmirowym kostiumie, kiedy wychodziła dzisiaj rano! Zastanawiam się, czy nie wziąć ze sobą Grayera i nie pobiec Madison, wykrzykując jej imię jak Marlon Brando. Moja frustracja przeradza się w histeryczny, bezgłośny śmiech, a po policzkach dalej ciekną mi łzy. Biorę głęboki oddech, klepię się po policzkach, wycieram oczy i staram się uspokoić ze względu na Grovera. Ale dalej trochę chichoczę, kiedy wracam do kuchni i zastaję panią X stojącą nad nim. — Nanny, byłabym wdzięczna, gdybyś nie zostawiała Grayera bez opieki ze sztućcami. Patrzę na łyżeczkę leżącą na podkładce z portretem Linneusza. — Przepraszam... — Ale się wystroiłaś. — Bierze kawałek arbuza z talerza Grayera. — Dziękuję. To na obronę pracy, która zaczyna się za trzydzieści pięć minut. — Ruszam w stronę drzwi. — Aha, prawda. Wiedziałam, że coś ci dzisiaj wypada. — Wolnym krokiem podchodzi do stołu, żeby położyć na nim torebkę z krokodylej skóry firmy Kelly. — Udało mi się rano wpaść do banku. Siądźmy u mnie w gabinecie i przejrzyjmy listę, którą mi dałaś... — Wyciąga kopertę. — Przepraszam, ale muszę już lecieć — rzucam za siebie. Kładzie dłoń na biodrze. — Myślałam, że musisz je mieć na dzisiaj. — Jeżeli teraz nie wyjdę, spóźnię się na obronę — wołam z głównego holu, gdzie zostawiłam notatki. Pani X głośno wzdycha, wołając mnie z powrotem do kuchni. — Bądź dzielna, Nanny! — Grayer wychyla się z krzesełka. — Wszystko będzie dobrze! — Dzięki, Grover. — Jestem bardzo zajęta, a teraz nadarza się sposobność. Nie wiem, kiedy będę mogła znów z tobą znów usiąść, Nanny. Specjalnie poszłam do banku... — Więc dobrze, zróbmy to teraz. Dziękuję. — Wyciągam stos papierów, wydrukowaną poprawioną listę wszystkich godzin, jakie przepracowałam przez ostatnich pięć tygodni. — Jak pani widzi, wychodzi między czterysta a pięćset tygodniowo. Patrzy na kartkę przez kilka chwil, a ja przestępuję z nogi na nogę. — To trochę więcej, niż uzgodniłyśmy ostatnio. — Pierwszą listę dałam pani dwa tygodnie temu, od tego czasu uzbierało się ponad sześćdziesiąt godzin. Wzdycha i zaczyna powoli odliczać dwudziestki i pięćdziesiątki, przesuwając je między palcami, żeby nie skleiły się ze sobą. Podaje mi je do wtóru brzęczenia złotych bransoletek od Hermesa. — To dużo pieniędzy. Uśmiecham się do niej. — Nazbierało się przez pięć tygodni. — Odwracam się na pięcie, gładząc Grayera po głowie. — Bawcie się dobrze! * Wcieram we włosy odżywkę, coraz bardziej przekonując się do zamiaru rzucenia pracy u X-ów. Wyobrażam sobie, jak pod markizami na Park Avenue 721 daję panu i pani X porządnego kopa w tyłek rodem z kreskówek, który pośle ich w pobliskie krzaki. Cudownie. Lecz wizja ta staje się znacznie mniej pociągająca po uwzględnieniu Grayera. Grover, ze swoim ogromnym krawatem na szyi, patrzy na mnie zdziwiony, podczas gdy jego rodzice miotają się w wypielęgnowanych zaroślach. Wzdycham, wkładając głowę pod strumień ciepłej wody. Poza tym jest jeszcze kwestia pieniędzy. Niedobrze mi się robi na myśl, że muszę wysłać pannie Chenowith prawie połowę tego, co wreszcie wypłaciła mi dzisiaj pani X. Ciche miauknięcie przerywa mi tok myślenia. Odsuwam zasłonę i moim oczom ukazuje się chybotliwy cień George’a na tle światła świecy. Kot siedzi grzecznie przy wannie, czekając, aż go ochłapie. Pryskam mu trochę wody na głowę, a on błyskawicznie chowa się za muszlę klozetową. Przynajmniej mam jedną spokojną noc przed sobą i mogę się cieszyć obronioną pracą. I randką na telefon z C.H. o jedenastej w nocy, której nie mogę się już doczekać. Owijam się ręcznikiem, biorę ubranie i jednym dmuchnięciem gaszę świecę. Otwieram drzwi i zastygam na dźwięk głosów dochodzących z drugiej strony pokoju. Z mojej strony pokoju, żeby wyrazić się precyzyjnie. — Halo? — wołam w stronę jaskrawego światła. Zawsze wiem, kiedy Charlene jest w domu, bo zapala wszystkie możliwe lampy. — Jestem w domu — woła do mnie Charlene beznamiętnie. Serce ściska mi niepokój. Owijam się szczelnie ręcznikiem i mijam przepierzenie, za którym znajduje się moja część pokoju. Lampa na biurku świeci się wprost nad świecą, którą zapaliłam przed wejściem pod prysznic. Razem z Kudłatym Pilotem mierzą moje łóżko. — Masz tu trochę bałaganu, Nanny — mówi, zwijając miarkę. — Idź tam i zmierzymy z tamtej strony — poucza Kudłatego, który przepycha się koło mnie, niemal depcząc George’a, żeby zmieścić się obok mojej wieży stereo. — Miałam dzisiaj obronę pracy, więc ostatnio całymi wieczorami siedziałam w bibliotece. — Usuwam się z drogi, chowając bieliznę w mniej widoczne miejsce, pod pachę, tymczasem ona rusza zdecydowanym krokiem, żeby dołączyć do swojego chłopaka. — Przepraszam, czy mogłabym wam w czymś pomóc? Podaje mu jeden koniec taśmy i ciągnie drugi ku przeciwległej ścianie. — Chciałam sprawdzić, czy tapczan tu się zmieści. — Coś ściska mnie w brzuchu. Czyli wieczorny relaks diabli wzięli. Prostuje się, obciągając granatową spódnicę. — Nanny, chciałam z tobą porozmawiać w tygodniu, ale nie odbierałaś telefonów... — Muszę się wynieść ze swojego mieszkania. Wprowadzam się tu pod koniec miesiąca — poddaje Kudłaty. Fantastycznie. — Więc masz mniej więcej dwa tygodnie na znalezienie sobie czegoś innego. Czasu masz dosyć — mówi Charlene, biorąc z mojej toaletki długopis, żeby zapisać wymiary na żółtych karteczkach. — Za godzinę przychodzą Julie z narzeczonym. Nie przeszkadza ci to? — Przechodzi obok mnie. — Ale tu naparowałaś. Znowu bierzesz prysznic po ciemku? To bardzo dziwny zwyczaj. — Kręci głową. Kudłaty idzie za nią, ledwo unikając niespodziewanego ataku George’a, a ja pomału odzyskuję równowagę ducha. — Właśnie wybierałam się do miasta — mówię do podłogi. George sadowi się koło mnie, gotów na porcję pieszczot. Sięgam po słuchawkę, mając nadzieję, że Josh ucieszy się z mojego telefonu. * * * Następnego ranka przekopuję się przez wszystkie kieszenie i wreszcie znajduję serwetkę, na której Josh wypisał mi namiary na ludzi od nieruchomości. Odmawiam szybką modlitwę za bezdomnych i wybieram numer. — Haaalou! — po siódmym dzwonku odbiera osoba z koszmarnym nowojorskim akcentem. — Halo, czy mogę rozmawiać z Patem? — Pat już tu nie pracuje. — Szkoda. Może pani będzie mogła mi pomóc? Szukam garsoniery do wynajęcia od pierwszego lipca. — Nie ma szans. — Proszę? — Nie ma szans. Dopiero początek miesiąca. Jak pani chce coś na początek lipca, trzeba przyjść pod koniec czerwca z gotówką w garści, powiedzmy, przynajmniej tysiąc dwieście, wtedy pogadaaamy. — Gotówka? — Gotówka. — Zaraz, zaraz. Tysiąc dwieście gotówką? — Tak. Dla właściciela. Musi pani zapłacić czynsz za rok z góry. — Za cały pierwszy rok? — Do tego musi pani przynieść poświadczenie, że zarabia pani netto, powtarzam: netto, czterdzieści cztery razy tyle, ile wynosi miesięczny czynsz i że pani żyranci... — Moi kto? — Żyranci. Ludzie, którzy zagwarantują, że czynsz będzie płacony, nawet jeśli pani umrze; zwykle są to rodzice. Ale muszą mieszkać w jednym z trzech okolicznych stanów, żeby ewentualnie można było skonfiskować ich majątek i muszą zarabiać netto przynajmniej sto razy tyle, ile wynosi kwota czynszu. — To chyba trochę zbyt wygórowane warunki. Chciałabym tylko wynająć małą garsonierę, nic specjalnego... — O Boooże. Jest czerwiec! Każdy Amerykanin przed trzydziestką, który kończy teraz studia, przenosi się tutaj. — Wszyscy płacą gotówką? — Kochana, dzieciaki na Wall Street dostają od swoich firm całkiem sporą kasę na przeprowadzkę. Jak chcesz ich uprzedzić, musisz zapłacić z góry. — O Boże. Bierze głęboki oddech. — Ile może pani wydać? — Nie wiem, sześćset... może siedemset? — Miesięcznie? — oddala słuchawkę od ust, żebym nie usłyszała chichotu. — Kochana, zrób nam przysługę i poszukaj sobie w „Village Voice” kogoś na współlokatora. — Ale ja nie chcę współlokatora. — Na pani miejscu wynajęłabym mieszkanie w Queens i kupiła sobie gaz łzawiący w spreju. — Nie macie nic w Brooklynie? — Nie zajmujemy się peryferiami. — Odkłada słuchawkę. Włosy stają mi dęba, gdy słyszę wyraźny odgłos rozrywanej paczki prezerwatyw po stronie Charlene. Fu! Rzucam się na łóżko, przyciskając sobie do uszu poduszki. Mogę zapomnieć o rzucaniu pracy, jeszcze przed rozdaniem dyplomów będę błagać panią X, żeby mi pozwoliła wprowadzić się do nich. * * * C.H. po raz kolejny obraca babcię na parkiecie w rytm salsy granej przez zespół, który wynajęła na ten wieczór ze swojej ulubionej meksykańskiej restauracji. Mieszkanie jarzy się światłem kolorowych papierowych lampionów. — A na dodatek jeszcze umie tańczyć! — woła babcia do mnie i moich rodziców siedzących na tarasie, umiejętnie manewrując skrajem sukni flamenco. Mama nachyla się do mnie. — Jest cudowny. — Wiem — mówię z dumą. — Uważajcie, co mówicie. Ojciec podsłuchuje — rzuca żartobliwie tata, siedzący na kanapie obok nas. Wieczór jest ciepły. Babcia kazała nakryć stoły na tarasie, gdzie moi znajomi krążą teraz wśród znajomych rodziców wokół nastrojowo płonących świec. — Ten gość chce mi zapłacić, jeżeli mu pozwolę wyrzeźbić swoje łokcie — mówi Sarah, podchodząc do nas z dwoma talerzykami ciasta i podając jedno mojej mamie. — Tak, pewnie, zawsze zaczyna się od łokci... — ostrzega ją mój tata. Muzyka kończy się i C.H. z babcią biją brawo zespołowi. — Kochana — mówi do mnie babcia wsparta na jego ramieniu. — Częstowałaś się ciastem? — Tak, babciu — odpowiadam. — Ty. — Babcia strzela palcami w stronę mojego rozpartego wygodnie ojca. — Wstawaj i pokołysz się ze swoją żoną. Mama wstaje, wyciągając dłoń w kierunku ojca. Powłóczą nogami w takt muzyki. — Jak się macie, moi kochani? — pyta babcia, siadając razem z C.H. na sofie. — Czy nikomu nie brakuje jedzenia i picia? — Przyjęcie jest boskie, France — dziękuje jej Sarah. — A teraz, jeżeli mogę was przeprosić, idę sprawdzić, czy nasz przyjaciel Joshua nie stracił paelli. — Z tymi słowy znika na parkiecie. Odchylam się do tyłu, żeby spojrzeć na gwiazdy. — Dziwne to uczucie skończyć szkołę... — Życie to dopiero prawdziwa szkoła, kochana — poprawia mnie babcia, częstując się kawałkiem ciasta z talerzyka taty. — Można powiedzieć, że zaczęłam pierwszą klasę nieruchomości — mówię, biorąc widelczyk i dołączając do niej. — Po powrocie z Nantucket mam jeden weekend, żeby znaleźć sobie jakieś mieszkanie i zabrać rzeczy od chez Charlene. — A raczej pani Kudłatej — wtrąca C.H. Babcia wyciąga ku mnie ozdobioną bransoletkami dłoń. — Bardzo mi przykro, że nie możesz zamieszkać tutaj, ale w pokoju gościnnym kazałam już urządzić Orve’ego z kołem garncarskim. Orve już po raz drugi będzie mieszkał w lecie u babci. Babcia od dawna zaprasza do siebie młodych, nieopierzonych artystów z całego świata — zdradzają jej tajniki swojego warsztatu w zamian za wspaniałe mieszkanie i wykwintne wyżywienie. — Znajdziesz coś, jestem pewna. — Ja też, moja droga — dodaje C.H., naśladując życzliwy ton mojej babci. Puszcza do niego oko, a gdy wstaje, zauważam, że ma coś niebieskiego na szyi. — Nowy naszyjnik, babciu? Jest cudowny. — Podoba ci się? Byłam w zeszłym tygodniu u „Bendela” i mieli tam takie niebieskie emaliowane literki. — Przesuwa między palcami maleńkie F i Q wiszące na złotym łańcuszku na szyi. — Leżały zupełnie same na wystawie, bo wysprzedali całą resztę alfabetu. Uśmiałam się przy tym do łez, rozumiesz? FQ, powiedz to szybko. — Śmieje się głęboko, przeciska się między grupkami gości do środka i po raz pierwszy od rozpoczęcia popołudniowej ceremonii zostaję sam na sam z C.H. — Chodź — mówi, biorąc mnie za rękę i prowadząc ku kamiennej balustradzie tarasu. — Masz odlotową rodzinę. — Możesz mi wierzyć lub nie, ale nie narzekam — odpowiadam, obejmując go. Razem spoglądamy na miasto. — Będę bardzo za tobą tęsknił — mówi, odwzajemniając uścisk. — Pewnie. Będziesz sobie siedział w Amsterdamie, palił trawkę, dookoła sklepy porno... — Jadę do Hagi. To o całe dwadzieścia minut od tego wszystkiego. Żadnych gwiazd porno. Żadnej trawki. Tylko ja, stęskniony za tobą, i cała fura więźniów politycznych z problemami. Odwracam głowę i staję na palcach, żeby go pocałować. — Ach, ci więźniowie polityczni — mruczę niezadowolona. Całuje mnie w czubek nosa, a potem w czoło. — A ty? Będziesz siedzieć na plaży z ratownikami, chłopcami od basenów, kabiny, te sprawy... — No nie. Nie jadę na Riwierę, tylko do tej śmierdzącej dziury, Nantucket. — Walę się dłonią w czoło. — Cholera, zapomniałam sprawdzić wiadomości! Przewraca oczami. — Nan... — Poczekaj, poczekaj, tylko dwie minutki. Muszę zadzwonić do domu na sekretarkę i sprawdzić, o której wyjadą po mnie jutro na prom. Nie ruszaj się stąd, zaraz wracam! Idę do sypialni, żeby skorzystać z łososiowego telefonu na nocnym stoliku. Odsuwam kilka koronkowych poduszek i siadam na satynowej narzucie. Gdy wstukuję kod sekretarki, przyćmione światło w pokoju przypomniało mi wieczory, kiedy sypiałam u babci. Zawsze zostawiała zapalone światło, dopóki nie zasnę. Głos pani X działa na mnie jak kostki lodu wrzucone za sukienkę. — Och, Nanny, mam dobre wieści. Nasi znajomi, Homerowie, lecą jutro o dziewiątej i wspaniałomyślnie zaproponowali, żebyś zabrała się z nimi. Będziesz w Nantucket przed wpół do dziesiątej. Nanny, to nasi bardzo dobrzy przyjaciele, więc spodziewam się, że będziesz punktualna. Zaplanuj sobie podróż tak, żebyś spotkała się z nimi na lotnisku Westchester County w hali odlotów prywatnych samolotów. Pojedziesz pociągiem o siódmej piętnaście, linią Metro-North, do Rye, potem weźmiesz taksówkę albo coś, żeby się dostać na lotnisko. Homerowie mają trzy dziewczynki, więc powinno ich być łatwo zauważyć. Wyświadczają nam dużą grzeczność, więc naprawdę nie możesz się spóźnić. Dla bezpieczeństwa postaraj się być na stacji Grand Central przed szóstą pięćdziesiąt, żebyś miała na wszystko czas... Piip. — Przerwało mi. Chciałabym, żebyś będąc w mieście, wpadła do nas po artykuł na temat boreliozy, który zostawiłam u Jamesa. To straszna choroba. Będę musiała cię prosić, żebyś przywiozła jakiś środek przeciwko kleszczom, nadający się dla czterolatka. Pamiętaj, musi być hipoalergiczny, żeby Grayer nie dostał wysypki. Byłabym ci wdzięczna, gdybyś poszła do sklepu Ralpha Laurena i kupiła sześć par białych bawełnianych podkolanówek. Weź jeden z butów Grayera, żebyś wiedziała, jaki numer. Zostawiłam specjalnie parę u Jamesa, żebyś mogła je wziąć, kiedy będziesz odbierać artykuł. Potem spakuj po prostu wszystko do torby. Do zobaczenia jutro! Piip. — Nanny. — Z początku mam kłopoty z rozpoznaniem głosu. — Jak ci już wcześniej wspomniałam, jutro przyjeżdżam do Nowego Jorku. Mam nadzieję, że nie miałaś kłopotu ze zdobyciem foie gras. Baw się dobrze w Nantucket i pozdrów ode mnie Grayera. Dobrze. Wyrosłam, potem poszłam w guwernantkę (...). Tak się chce pogawędzić, a nie ma z kim. Nikogo nie mam. Szarlota, guwernantka — Wiśniowy sad ROZDZIAŁ DZIESIĄTY A na dodatek dostała od nas opłacone wakacje — Do widzenia! — krzyczą Homerowie przez okna samochodu, opuszczając parking lotniska w Nantucket. Zostaję sama przy pasie startowym. Siadam na płóciennej torbie i ze wszystkich sił staram się nie zwymiotować, jak może tylko ktoś, kto właśnie spędził dwadzieścia pięć minut w sześciomiejscowym samolocie lecącym przez tropikalne ulewy, okropną mgłę i potężne turbulencje, z czterema osobami dorosłymi, trójką dzieci, złotą rybką, świnką morską i golden retrieverem. Nie wolałam o pomoc przy każdej zmianie wysokości jedynie ze względu na małe Hornerówny. Otulam się szczelniej bluzą od dresu, chroniąc się przed słonym wiatrem, i czekam. I czekam. I czekam. Nie, skądże znowu, wszystko jest w porządku. W jak najlepszym. Nie musiałam wcześniej wyjść z wydawanego dla mnie przyjęcia z okazji ukończenia studiów. Nie, nie spieszcie się, posiedzę jeszcze trochę na zimnym deszczu. Nie, myślę iż ważne jest, że jestem tutaj, w Nantucket, i że cała wasza rodzina może sobie spokojnie odpoczywać ze świadomością, że jestem gdzieś o dziesięć mil od was. Myślę, że ważne jest też, właściwie, najważniejsze jest to, iż nie mam własnego życia, nie troszczę się o to, co powinnam zrobić dla siebie, ale przez cały czas jestem do dyspozycji — twojej i twojej pieprzonej rodzinki... Wreszcie pojawia się land rover. Ledwo zwalnia, a oni gestem pokazują mi, żebym wsiadała. — Nanny! — krzyczy Grayer. — Dostałem Kokichu! Kiedy otwieram drzwi, podnosi do góry żółtą japońską zabawkę. W bagażniku znajduje się duże kanoe, niebezpiecznie nachylone, tak że wystaje nad połową tylnego siedzenia. — Nanny, uważaj na łódkę, to antyk — mówi z dumą pani X. Wsuwam się pod kanoe, kładę torbę między stopy, przykucam i sięgam ku Grayerowi, żeby poklepać go po nodze na powitanie. — Cześć, Grover, stęskniłam się za tobą. — Mają tu świetne sklepy z antykami. Mam nadzieję, że uda mi się dobrać nowy stolik do tapczanu do drugiej gościnnej sypialni. — Pomarz sobie, kochanie — mruczy pod nosem pan X. Nie zwracając uwagi na męża, pani X spogląda na mnie w lusterku wstecznym. — Powiedz, jak w środku wyglądał samolot? — Fotele z brązowej skóry... — odpowiadam z głową wciśniętą w mostek. — Podawali jakiś posiłek podczas lotu? — Zapytali, czy chcę fistaszków. — Masz wielkie szczęście. Jack Horner projektuje fantastyczne buty. Przepadam za Caroline. W zeszłym roku pomagałam organizować przyjęcie na kampanię jej brata. Jaka szkoda, że mieszkają w Westchester, bo na pewno bardzo byśmy się zaprzyjaźnili. — Przygląda się swoim zębom w lusterku. — A teraz chciałam z tobą omówić plan popołudnia. Okazuje się, że grill u Piersonów to oficjalne przyjęcie, więc myślę, że lepiej będzie, jak posiedzicie trochę w domu. Odprężycie się i nacieszycie nowym miejscem. — Wspaniale. Będzie super. — Staram się rzucić okiem na Grayera zapiętego w dziecinnym foteliku, a przed oczyma migają mi obrazy nas obojga siedzących na bliźniaczych leżakach na trawniku. — Caroline miała zatelefonować w sprawie kolacji, więc kiedy zadzwoni, daj jej po prostu numer mojej komórki. Przykleiłam go koło telefonu w kuchni. Dzięki, bo zwykle zapamiętanie dziesięciocyfrowego numeru zabiera mi przynajmniej dziewięć i pół miesiąca. Zjeżdżamy z głównej drogi na gęsto zarośnięty podjazd i jestem zaskoczona, że dość sporo drzew nie ma jeszcze liści. — Mieli chłodną wiosnę — czyta mi w myślach pani X. Podjazd kończy się pętlą przed czymś, co można opisać tylko jako obszerny, rozpadający się parterowy dom z lat pięćdziesiątych. Biała farba łuszczy się, zewnętrzne drzwi wejściowe mają dziurę, a z rynny zwiesza się niebezpiecznie kawałek blachy dachowej. — No więc jesteśmy na miejscu. Casa Ekskremento — mówi pan X, wysiadając z samochodu. — Kochanie, wydawało mi się, że się umówiliśmy... Pani X wysiada i pędzi za mężem, zostawiając mi uwolnienie Grayera z pasów i wypakowanie toreb z bagażnika. Wpuszczam Grayera przez resztki drzwi wejściowych, chociaż równie dobrze mógłby się wczołgać do środka przez dziurę. — Kochanie, to nie moja wina, że zdjęcia w agencji były nieaktualne. — Mówię tylko, że jak na pięć tysięcy dolarów za tydzień, mogłaś się trochę bardziej postarać. Pani X odwraca się do nas, rozpromieniona. — Grayer, pokaż Nanny jej pokój. — Chodź, Nanny, naprawdę jest świetny! Idę za nim po schodach do małego pomieszczenia na końcu korytarza. Stoją w nim blisko siebie dwa bliźniacze łóżka pod ostro nachylonym sufitem. Na jednym z nich leżą rzeczy Grayera. — Czy nie jest super, Nanny? Co noc będziesz spała u nas! Podskakuje na łóżku. Ja schylam się ostrożnie, żeby nie uderzyć się w głowę. Wyjmuję z torby sweter i dżinsy, bo w Nowym Jorku było lato i nazbyt optymistycznie włożyłam szorty. — Okej. Przebiorę się. — Zobaczę cię na golasa? — Nie. Pójdę do łazienki. Poczekaj tutaj. Gdzie jest łazienka? — Tam! — Pokazuje na drzwi po drugiej stronie korytarza. Otwieram je. — Aaaaaaaaaaa! Widzę małą rudą dziewczynkę, która wrzeszczy wniebogłosy, siedząc na muszli klozetowej. — Zajęte! — Przepraszam! — Zatrzaskuję drzwi. — Grayer, kto to jest? — pytam. — To Carson Spender. Zostaje u nas na weekend. — Fajnie. W tej samej chwili słyszę chrzęst żwiru pod kołami samochodu na podjeździe. Podchodzę do okna i widzę, jak pan X kieruje jakiegoś range rovera, żeby zaparkował z drugiej strony domu. Przechodzę do brudnego okna mansardowego wychodzącego na ocean i widzę, jak samochód staje obok czterech innych przy przerośniętym żywopłocie. Na trawniku z tyłu domu bawi się już przynajmniej dziesięcioro dzieci. — Grover! — wołam. Chłopiec pędzi do mnie, stukając piętami o podłogę. Podnoszę go, żeby mógł wyjrzeć przez okno. — Co to za dzieci? — Nie wiem. Po prostu jakieś dzieci. Całuję go w głowę i stawiam na podłodze. W tej samej chwili otwierają się drzwi do łazienki. Carson patrzy na mnie złowrogo i schodzi na dół. — Grayer, idź do dzieci, a ja się szybko przebiorę. — Wolę zostać z tobą — mówi, idąc za mną do naszego pokoju. — Dobrze, możesz zostać za drzwiami. — Próbuję zamknąć drzwi. — Nanny, wiesz, że tego nie lubię. — Trochę uchylam je i ściągani szorty. — Nanny, słyszysz mnie? — Tak, Grover. Wkłada paluszki pod drzwi. — Nanny, spróbuj mi złapać palce! No spróbuj! Przez chwilę spoglądam w dół, a potem przyklękam i lekko łaskoczę koniuszki jego palców. Chichocze, czując mój dotyk. — Wiesz co, Grover — mówię, przypominając sobie pierwszy tydzień, kiedy zamknął mi drzwi przed nosem. — Kasuje ci jęsyk, a ty nie widzis. — A właśnie że nie. Wygłupiasz się. — A skąd wiesz, że nie? — Nigdy byś tak nie zrobiła, Nanny. Pospiesz się, pokażę ci basen. Woda jest zimna jak nie wiem co! Na tyłach domu zastaję mężczyzn w letnich garniturach i kobiety drżące w lekkich sukienkach. Wszyscy stoją jak pachołki drogowe, a dookoła nich chaotycznie gonią dzieci. — Mamo! Ona mnie podglądała! — Słyszę, jak Carson pokazuje mnie swojej matce. — O, Nanny, jesteś — mówi pani X. — Powinniśmy wszyscy wrócić koło szóstej. W lodówce jest mnóstwo do jedzenia na lunch. Bawcie się dobrze. Chór życzeń „Bawcie się dobrze!” wybucha wokół nas. Dorośli wsiadają do samochodów, które odjeżdżają z pustymi dziecinnymi fotelikami. Patrzę na dwanaście wyczekujących twarzyczek. Szybko rozwiewa się wizja popołudnia na leżakach. — Uwaga, wszyscy słuchają. Jestem Nanny. Zasady są takie: NIKOMU nie wolno zbliżać się do basenu. Jasne? Jeżeli zobaczę, że ktoś wyjdzie za to drzewo tam, przez resztę popołudnia będziecie siedzieć w schowku na miotły. Rozumiemy się? Dwanaście główek kiwa z powagą. — A jak będzie wojna i tylko tam będzie bezpiecznie, i... — Jak masz na imię? — pytam piegowatego brunecika w okularach. — Ronald. — Ronald, żadnych więcej głupich pytań. Jak będzie wojna, uciekamy do szopy. A teraz wszyscy do zabawy! Biegnę do środka po zestaw do rysowania Grayera, wyglądając przez każde mijane okno, czy ktoś przypadkiem nie patrzy na basen. Na stole na patio wykładam kredki, tekturę i taśmę klejącą. — A teraz wszyscy słuchajcie! Macie teraz podejść tutaj, jedno po drugim, i powiedzieć mi, jak macie na imię. — Arden — mówi mała dziewczynka w ogrodniczkach z naszywką OshKosh. Piszę „Arden” i wielką jedynkę na zaimprowizowanej wizytówce, a potem przyklejam jej do bluzeczki. — Okej, Arden, jesteś numer jeden. Za każdym razem, jak krzyknę „odliczamy!”, ty krzykniesz: „Jeden!” Rozumiesz? Musisz tylko zapamiętać: „jeden”. Siada mi na kolanach i zostaje moją asystentką, podając mi na zmianę taśmę i pisaki. Przez godzinę jedni gonią po trawie, inni bawią się zabawkami Grayera, a ja patrzę na pokryty mgłą ocean. Co piętnaście minut krzyczę: „odliczamy”, a oni odzywają się. — Jeden! — Dwa! — Trzy! Cisza. Spięta, biegnę w stronę basenu. — Jess, ty jesteś „cztery”, głupia. — Cztery! — piszczy cieniutko głosik. — Pięć! — Sześć! — Siedem! — Grayer! — Dziewięć! — Dziesięć! — Jedenaście! — Dwanaście! — Dobra, czas na lunch! — Przyglądam się załodze. Obawiam się zostawić dzieci na zewnątrz, kiedy będę sprawdzać, co jest do jedzenia. — Wszyscy do środka! — Eeee! — Wchodźcie, pobawicie się jeszcze po lunchu, Po numerze dwunastym zasuwam szklane drzwi. — Nanny, co jest na lunch? — pyta Grayer. — Jestem naprawdę bardzo głodny. — Nie wiem. Chodź, to zobaczymy. Grayer idzie ze mną do kuchni, zostawiając numery 7, 9 i 3, przerabiające tapczan w salonie na fortyfikacje. Otwieram lodówkę. — Popatrzmy, co jest! Hmm, trzy jogurty bez tłuszczu, pudełko beztłuszczowych herbatników Snack Wells, bochenek beztłuszczowego chleba na zakwasie, musztarda, ser brie, miejscowy dżem i cukinia. — Załoga! Posłuchajcie! Dwanaście głodnych twarzyczek patrzy na mnie z różnych etapów wspólnej akcji niszczenia salonu. — Wybór rzeczy do jedzenia jest taki: kanapki z dżemem, ale może wam nie smakować chleb. Albo kanapki z brie, ale może wam nie smakować ser. Albo herbatniki, ale bez cukru. Dlatego chcę, żebyście przychodzili do kuchni pojedynczo, spróbowali chleba i sera i powiedzieli, co wam bardziej smakuje. — Ja chcę masło orzechowe z dżemem! — krzyczy Ronald. Odwracam się i posyłam mu szybkie Spojrzenie Śmierci. — To wojna, Ronald. Na wojnie musisz zjeść to, co przyśle ci dowódca. — Salutuję mu. — Więc wszyscy będą dobrymi żołnierzami i zjedzą ser. Robię ostatnią kanapkę, gdy spadają pierwsze krople deszczu, a po chwili wejście zasłania gruba kotara wody. * * * — Cześć, Carson! — wołamy z Grayerem, gdy Spenderowie wyjeżdżają z podjazdu w niedzielę wieczorem. — Cześć, Grayer! — woła dziewczynka ze swojego fotelika, a potem gra mi na nosie. Mimo usilnych starań przez cały weekend nie byłam w stanie z powrotem wkraść się w jej łaski po tym, jak ją „podglądałam”. — Grayer, jesteś gotów? — pani X wychodzi na zewnątrz w zielono-kremowej jedwabnej garsonce, propozycji Prądy na tę wiosnę, wkładając w prawe ucho kolczyk z perłą. — Mamo, mogę zabrać Kokichu? — pyta chłopiec. Zostaliśmy zaproszeni na „nieoficjalną niedzielną kolację” do Homerów i Grayer uważa, że powinien zabrać ze sobą coś, czym będzie się mógł pochwalić, bo Ellie, ich czterolatka, ma świnkę morską. — Chyba możesz. Zostawimy w samochodzie, a potem powiem ci, czy można zabrać do domu. Nanny, może skoczysz na górę się przebrać? — Jestem już przebrana — odpowiadam, sprawdzając, czy na pewno jestem w czystych dżinsach i w białym golfie. — Aha. W porządku. Chyba i tak spędzisz większość czasu na zewnątrz z dziećmi. — Dobrze. Wszyscy do samochodu! — Pan X przechodzi, porywając Grayera, i wynosi go z domu jak worek ziemniaków. Gdy tylko wsiadamy do samochodu, pan X włącza zestaw głośno mówiący i zaczyna dyktować polecenia na pocztę głosową Justine. Reszta z nas siedzi w milczeniu, Grayer ściska Kokichu, a ja zwinięta pod kanoe, wpatruję się we własny pępek. Pan X wyłącza telefon i wzdycha. — Naprawdę to najgorszy tydzień na pobyt poza biurem. Najgorsza pora z możliwych. — Ale mówiłeś, że początek czerwca powinien być spokojniejszy... — mówi pani X. — No cóż, ostrzegam cię tylko, że w czwartek będę pewnie musiał wyskoczyć na spotkanie. Pani X przełyka ślinę. — A kiedy wrócisz? — Nie jestem pewny. Wygląda na to, że będę musiał zostać na weekend, żeby zająć się dyrektorami z Chicago. — Myślałam, że skończyłeś już z biurem w Chicago — mówi pani X sucho. — To nie takie proste. Jest jeszcze kwestia zwolnień, łączenia działów, reorganizacji i rozkręcenia tego wszystkiego. Pani X nie odpowiada. — Poza tym i tak będę tu przez cały tydzień — mówi pan X, skręcając w lewo. — Dlaczego skręcasz w tym miejscu? — pyta nerwowo pani X. Mamy kłopoty ze znalezieniem właściwego domu, bo, zgodnie ze wskazówkami, ma się znajdować przy głównej drodze po stronie dalszej od plaży. — Nie mogę uwierzyć, że nie mają widoku na ocean — mówi pani X, zmuszając nas do wykonania takiej samej pętli po raz trzeci. — Podaj mi notatki. Pan X zgniata papier w kulkę i rzuca w żonę, nie odrywając oczu od drogi. Ona metodycznie wygładza kartkę na kolanie. — Musiałeś coś pomylić. — Poszalejmy sobie i dla odmiany zastosujmy się do tych pieprzonych wskazówek. Wtedy zobaczymy, gdzie wylądujemy — syczy pan X. — Umieram z głodu. Umrę, jak czegoś nie zjem — jęczy Grayer. Zapada zmierzch, gdy wreszcie zajeżdżamy pod piętrowy, kryty gontem dom Homerów. Ferdie, golden retriever, śpi spokojnie pod hamakiem na ganku, który okala cały dom. Na powitanie cykają świerszcze. Jack Homer otwiera przeszklone drzwi, ubrany w wypłowiałe dżinsy i sandały Birkenstocks. — Zdejmuj krawat! Szybko! — szepcze pani X. — Zaparkuj, gdzie chcesz! — krzyczy Jack, uśmiechając się do nas szeroko z ganku. Przed wyjściem z samochodu pan X błyskawicznie pozbywa się marynarki, krawata i spinek. Idąc do bagażnika, prostuję obolałe plecy. Wyciągam tarte z rabarbarem kupioną rankiem przez panią X w supermarkecie. — Wezmę to — mówi, podążając za panem X, który niesie butelkę wina. Za nimi idzie Grayer, trzymając przed sobą Kokichu. Razem wyglądają jak trzej królowie z darami. — Jack! — Mężczyźni podają sobie dłonie i klepią się wzajemnie po plecach. Ellie wygląda zza drzwi. — Mamo! Już są! Jack prowadzi nas do przytulnego salonu, w którym cała jedna ściana pokryta jest rysunkami dzieci, a na stoliku do kawy stoi rzeźba z makaronowych rurek. Caroline wychodzi z kuchni w dżinsach i białej bluzce, wycierając ręce o fartuch. — Cześć! Przepraszam, że nie podaję wam rąk, ale właśnie marynowałam steki. — Do nóg Caroline tuli się Ellie. — Mieliście jakieś problemy z dojazdem? — Żadnych. Wskazówki były bardzo precyzyjne — pospiesznie odpowiada pani X. — Proszę. — Podaje jej pudełko z tartą. — Och, dziękuję. Hej, Ellie, może pokażesz Grayerowi swój pokój? — Lekko trąca dziewczynkę biodrem. — Chcesz zobaczyć mojego Kokichu? — Grayer robi krok do przodu, demonstrując pluszową kulę. Dziewczynka spogląda na żółte futerko zabawki i puszcza się biegiem. Grayerowi nie trzeba wyraźniejszej zachęty; oboje mkną na górę. — Nanny, idź popilnuj dzieci — mówi pani X. — Nic im nie będzie. Odebrałam Ellie wszystkie ostre noże świata, więc Grayer powinien być bezpieczny — mówi Caroline ze śmiechem. — Nanny, napijesz się wina? — Właśnie, drinki. Czego się napijecie? — dołącza się Jack. — Macie szkocką? — pyta pan X. — Chętnie napiję się wina — mówi pani X z uśmiechem. — Białe? Czerwone? — Wszystko jedno — mówi pani X. — Gdzie podzialiście resztę dziewczynek? — Nakrywają do stołu. Przeproszę was na chwilkę, dokończę kolację — mówi Caroline. — Może mogłabym w czymś pomóc? — proponuję. — Bardzo chętnie, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. Jack i pan X wychodzą na zewnątrz zająć się męskimi sprawami związanymi z grillem, a ja z Caroline idziemy do kuchni, gdzie Lulu i Katie, osiem i sześć lat, siedzą przy stole i zwijają serwetki, po czym wkładają je do kółek. — Nanny! — Gdy tylko wchodzę, zrywają się na równe nogi i przytulają się do mnie, ku wyraźnemu niezadowoleniu pani X. Podnoszę Katie do góry i szybko przechylam do tyłu, trzymając za nogi. Potem przychodzi kolej na Lulu. — Proszę, dopraw sałatę — Caroline podaje mi miskę i słoik z sosem. — Już. Kiedy mieszam sałatę z sosem, wyczuwam słodki aromat piekącego się ciasta. — Co ja mogłabym zrobić? — dopytuje się pani X. — Nic, nic. Mogłabyś sobie poplamić tę piękną garsonkę. — Kochanie? — słyszymy głos Jacka z ogrodu. — Lu, pobiegnij do taty i zapytaj, czego chce. Sekundę później dziewczynka wraca pędem. — Mówi, że grill gotowy. — Dobrze, zanieś mu steki, ale uważaj, żeby nie spadły, bo wtedy będziemy wszyscy jedli na kolację ser z grilla. Lulu podnosi metalową tacę i pomału idzie ku drzwiom, wpatrzona ze skupieniem w stos mięsa. — Gdzie będą jadły dzieci? — pyta niewinnie pani X. — Z nami. — Ach, oczywiście — mówi, kuląc się. — Chciałam poprosić cię o przysługę — mówi Caroline, okrążając wysepkę z kuchnią, żeby położyć dłoń na ramieniu pani X. — Oczywiście, jeżeli tylko dam radę. — W przyszłym tygodniu przyjeżdża do mnie koleżanka ze studiów. Rozwodzi się i wraca do Nowego Jorku z Los Angeles. Zastanawiałam się, czy nie wzięłabyś jej na jakiś czas pod swoje skrzydła. — Nie ma sprawy... — Wiesz, chodzi o to, że dopóki jestem w Westchester, nie będę mogła przedstawić jej, komu trzeba. Poza tym, gdybyś znała dobrego agenta od nieruchomości... będzie szukała mieszkania. — W naszym budynku jest czteropokojowe na sprzedaż. — Dzięki, ale jej chyba bardziej odpowiadałaby garsoniera. Sytuacja jest koszmarna — mimo że to jej mąż ją zdradzał, niczego nie miał na swoje nazwisko. Wszystko było zapisane na firmę, albo coś podobnego, i nie dostała nic. — To straszne. — Pani X otwiera oczy szeroko ze zdumienia. — Dosłownie cokolwiek, żeby jej pomóc, bardzo mi zależy. Zadzwonię do ciebie, kiedy tu przyjedzie. Gdy wszyscy siadamy do stołu, z przyjemnością dostrzegam, że dziewczynki wypisały na liściach srebrnymi pisakami wizytówki dla gości. Wyraźnie widać trzy zdecydowanie różne charaktery pisma. Katie i Lulu posadziły mnie między sobą, pani X siedzi między Grayerem i Ellie. Znaczną część posiłku spędza, krojąc mięso i odpowiadając na pytania dziewczynki o garsonkę. Do stołu podchodzi Ferdie i zaczyna skamleć o resztki u nóg Jacka. — Kiedy byłem mały, mieliśmy golden retrievera — mówi pan X, nakładając musztardę na drugi stek. — Ferdie jest miejscowy — wyjaśnia Caroline. — Jeden z najlepszych hodowców mieszka kilka domów dalej, więc jeżeli myślicie o szczeniaku... — To taki wspaniały dom — wtrąca pani X, zmieniając temat i bawiąc się sałatą na talerzu. — Wybudował go dziadek Caroline — mówi Jack. — Własnymi rękami, bez gwoździ i w strugach deszczu, jeśliby mu wierzyć — śmieje się. — Powinniście zobaczyć koszmarnie drogą szopę, jaką wybrała moja żona. Będziemy mieli szczęście, jeżeli nie zdmuchnie nam dachu — śmieje się pan X z kawałkiem kukurydzy w zębach. — Nanny, gdzie się uczysz? — pyta mnie Jack. — Na Uniwersytecie Nowojorskim. W piątek właśnie skończyłam studia. — Gratulacje! — uśmiecha się do mnie, smarując masłem kolejną kolbę kukurydzy dla Lulu. — Jakie masz plany na przyszły rok? — Zawsze odezwie się w nim ojcowski instynkt. — Caroline uśmiecha się do męża z drugiej strony stołu. — Nie musisz mu odpowiadać, Nanny. — Wstaje. — Kto chce ciasta? — Ja! Ja! — krzyczą małe Hornerzątka i Grayer. Gdy tylko zamykają się za nią drzwi wahadłowe, wstaję, żeby zebrać naczynia, ale Jack zatrzymuje mnie. — No powiedz — szepcze żartobliwie. — Już poszła. Jakie masz plany? — Chcę działać w jakieś organizacji na rzecz dzieci w Brooklynie — odpowiadam scenicznym szeptem. — Kochanie! — woła Jack. — Wszystko w porządku! Ona ma plany! Uśmiechnięta Caroline wraca z pudełkiem lodów i dziewięcioma miseczkami. — Lulu, przyjmiesz zamówienia na kawę? Caroline, jak przystało na uprzejmą gospodynię, podaje oba placki, lecz ten zimny w folii aluminiowej cieszy się zdecydowanie mniejszym wzięciem. * — Mamo, chcę świnkę morską — mówi Grayer sennym głosem ze swojego fotelika w samochodzie. — Za chwilę zasypia i X-owie zaczynają komentować wieczór, tymczasem ja staram się znaleźć wygodną pozycję pod dziobem kanoe. — Opowiadał mi przy grillu, że udało mu się w tym roku wejść na dwanaście nowych rynków. — Pan X jest pod wrażeniem umiejętności Jacka w prowadzeniu interesów. — Wiesz co? — Pani X odwraca się lekko w jego stronę, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Pomyślałam sobie, że wrócę z tobą w czwartek do miasta. Moglibyśmy spędzić romantyczny weekend. Skręcając w lewo, pan X usuwa ramię. — Mówiłem ci, że będę się tylko zajmował klientami. Zanudzisz się na śmierć. — Podłącza telefon komórkowy i wystukuje numer wolną ręką. Pani X wyciąga kalendarz i przegląda puste strony. — Nanny, chciałabym wspomnieć o jednej rzeczy... — mówi do mnie z wyrzutem. — Tak? — odpowiadam, zapadając w drzemkę. — Nie jestem pewna, czy powinnaś aż do tego stopnia monopolizować rozmowę przy stole. Chciałabym, żebyś była tego bardziej świadoma na przyszłość. * * * Kochanie, pojechałam na herbatkę do Sternsów. Wrócę o piątej. Pomyślałam sobie tylko że jeżeli rzeczywiście musisz wyjechać, może postarałaby się wrócić na wyspę w niedzielę rano, bo Harnerowie zaprosili nas na lunch. Życzę powodzenia na meczu. Kocham Cię. * Mam nadzieję, że w golfa grało Ci się dobrze. W razie gdybyś niepokoił się, że będę samotna Caroline zaproponowała, że dotrzyma mi towarzystwa kiedy Ciebie nie będzie, więc nie martw się o mnie. Chociaż są dość zajęci, jestem pewna że inni ludzie będą o mnie myśleć. Do zobaczenia w klubie o szóstej. Kocham Cię. * Kochany, nie chciałam Cię obudzić z drzemki – wyjeżdżam z miasta. Telefonowałam do agentki i powiedziała mi, że tu jest naprawdę dość bezpiecznie. Mówiła, że byłaby bardzo zaskoczona, gdyby coś stało się Grawerowi albo mnie, kiedy będziemy tu sami, więc nie martw się o nas. * * * W środę wieczorem, w przeddzień wyjazdu pana X, cała nasza trójka siedzi i czeka w land roverze na panią X. Pierwotny plan przewidywał, że Grayer zostanie ze mną w domu, żeby się „odprężyć”, podczas gdy oni mieli zjeść kolację w Il Cognilli z państwem Longacre. Lecz gdy przyjechali do domu, żeby się przebrać, Grayer dopóty histeryzował, dopóki pan X nie postanowił, że zabierzemy go, tu cytuję, „żeby się zamknął”. Po pięciu dniach prowadzenia istnego ośrodka opieki dziennej nad dziećmi wszystkich znajomych X-ów, śpiąc maksymalnie po pięć godzin na dobę, mam odlot, gdy tylko znajduję się pod kanoe. Pan X odrywa telefon komórkowy od ucha. — Przepadnie nam rezerwacja — idź, zobacz, co ona tam robi tak długo. Otwieram drzwiczki samochodu właśnie w chwili, gdy pani X wychodzi, stąpając niepewnie po żwirze w nietypowych dla siebie wysokich obcasach, ubrana w czarną sukienkę bez ramiączek, owinięta czerwonym kaszmirowym szalem. Pan X ledwo zaszczyca ją spojrzeniem, potem zapala silnik. — Kochanie, o której mam cię jutro zawieźć na lotnisko? — pyta pani X, zapinając pas. — Nie przejmuj się mną. Lecę o szóstej rano. Zadzwonię po taksówkę. — Ja chcę lecieć z tatą — głodny, niedospany Grayer zaczyna się wiercić w swoim foteliku. — Proszę pani? Nie miała pani przypadkiem czasu sprawdzić, czy nie został pani jakiś środek przeciw komarom? — mój głos odbija się echem spod kanoe. — Nie, a jeszcze cię gryzą? Nic z tego nie rozumiem, żadne z nas nie jest pogryzione. — Mogłabym teraz po drodze wpaść do apteki i kupić sobie After Bite? — Chyba nie będziemy mieli na to czasu. Poprawia szminką usta w lusterku. Drapię się jak szalona przez nogawkę spodni. Płonę żywym ogniem. Swędzi mnie tak bardzo, że w nocy budzę się, nawet kiedy Grayer ani pan X na przemian nie chrapią. Chciałabym tylko. Pójść. Do apteki. Po pełnej napięcia dwudziestominutowej jeździe docieramy na parking skrzyżowany ze sklepem z pamiątkami przed znaną restauracją, której firmowa koszulka z królikiem jest dziwacznym symbolem pozycji społecznej w tym kraju. Co w tym dziwnego, że też chcę taką mieć? Pani X prowadzi nas do chwalonej restauracji, stylizowanej na sklep z przyborami wędkarskimi, gdzie podają makaron po dwadzieścia pięć dolarów za porcję przy stolikach z blatami jeżącymi się od drzazg. — Kochanie, co u ciebie? — zagaduje panią X kobieta z wysoką blond fryzurą, która wygląda, jakby mogła przetrwać najgorszy wicher w Nantucket. — Tak się wystroiłaś, że czuję się jak prowincjuszka. — Z tymi słowami owija się szczelniej kurtką firmy Aqua Scutum. Mężczyźni podają sobie dłonie, a pani X przedstawia Grayera. — Grayer, pamiętasz panią Longacre? Pani Longacre z roztargnieniem poklepuje go po głowie. — Ależ te dzieci rosną. Kochani, chodźmy do naszego stolika. Zostajemy zaprowadzeni do stolika w kącie, na przeciągu, i dostajemy zielony dziecięcy fotelik, w który próbuje się wcisnąć Grayer. — Proszę pani, fotelik jest na niego za mały. — Nonsens. — Patrzy na niego, jak bezskutecznie próbuje wsunąć pupę w siedzenie. — Idź i zobacz, czy nie mają książki telefonicznej. Wreszcie udaje mi się wytrzasnąć spod ziemi trzy brudne książki telefoniczne Nantucket, które wsuwam mu pod pupę, podczas gdy dorośli zamawiają koktajle. Wyciągam z torby kredki i zaczynam opowiadać Grayerowi bajkę, ilustrując ją obrazkami na papierowym obrusie. — Oczywiście, że mi się tu podoba, nawet bardzo, ale nie wiem, jak poradziłabym sobie bez faksu — mówi pani Longacre. — Nie rozumiem, jak ludzie mogli dawniej wyjeżdżać gdziekolwiek bez faksu i telefonu komórkowego. Organizuję małe przyjęcie dla stu osób w tydzień po naszym powrocie. Wiecie, że zeszłego lata całe wesele Shelly zaplanowałam właśnie stąd? — Wiem. Szkoda, że nie pomyślałam o przywiezieniu naszego z domu — mówi pani X, poprawiając szal na nagich ramionach. — Czekam na decyzję rady wspólnoty, czy pozwolą mi kupić jedną z garsonier na drugim piętrze. — To w twoim budynku są garsoniery? — Wiesz, wszystkie były kiedyś pokojami dla służby, a teraz większość należy do osób, które mają większe mieszkania na innych piętrach. Chciałabym mieć coś przytulnego, prywatnego dla siebie, wiesz? Przecież się nie rozdwoję, kiedy Grayer jest w domu, chcę poświęcać się jemu, ale czasem potrzebuję zrobić coś dla mojego komitetu. — Brawo za pomysł! Nasza starsza córka zrobiła to samo — ma dwoje dzieci i potrzebowała miejsca, gdzie mogłaby robić to, co chce, ale z drugiej strony być wystarczająco blisko, żeby nie tracić kontaktu. Myślę, że to wspaniały pomysł. Kelnerka przynosi sześć drinków na tacy dokładnie w chwili, gdy mija ją pędem małe dziecko, niemal wylewając trzy szklaneczki whisky na głowę pani X. — Aaandreeew... Chodź do mamyyy! — Słyszymy płaczliwy głos, gdy ludzki szkarłat pędzi na złamanie karku pod stolikami i między jedzącymi. Szef sali spogląda błagalnie na beztroskich rodziców, pragnąc, żeby powściągnęli zapędy swojej latorośli. — Kochanie, czy to nie Cliftonowie? — Pani X przeprasza i wstaje od stolika, żeby pocałować kilka policzków. — Nanny, narysuj mi kurę — prosi Grayer, podczas gdy mężczyźni porównują wyniki zeszłotygodniowych meczów golfa. — Czy to nie cudowne? — mówi pani X, wracając na miejsce. — Przyjechali tu z synem, więc powiedziałam Anne, że Nanny weźmie wszystkich na parking, zanim przyniosą jedzenie. Wszystkich? Czy to znaczy, że mam dyrygować, a pani Clifton śpiewać będzie porywającą interpretację Michael, Row Your Boat Ashore przy śmietniku? Wyślizguję się z krzesła i wyprowadzam Grayera i tańczącego derwisza do zabawy na chłodny, ciemny, piaszczysty parking. Najpierw łażą po wyślizganym od dotyku kawałku pnia drzewa, po czym Andrew proponuje lepienie figurek z błota. — Nie ma mowy. Może umylibyście ręce przed jedzeniem? — staram się zagonić ich do środka i pokierować w stronę damskiej toalety. — Nie! — wrzeszczy Andrew. — Jestem chłopcem. Nie pójdę do jakiejś tam toalety dla dziewczyn. Nie ma mowy. W korytarzu zjawia się pani Clifton. — Zabiorę ich — mówi, prowadząc chłopców do umywalni, co daje mi pełne dwie minuty dla siebie w damskiej toalecie. Właśnie zamknęłam się w kabinie, gdy słyszę, jak wchodzą pani X i pani Longacre. Pani Longacre zgadza się z czymś. — Oczywiście! Dzisiaj nie można być zbyt ostrożnym. Znasz Ginę Zuckerman? Ma syna, mniej więcej w wieku Grayera, chyba ma na imię Darwin. Kobieta, którą wynajęli do opieki, gdzieś z Ameryki Południowej, chwyciła go kiedyś za rękę. Giną nagrała wszystko na wideo do podglądania nianiek. Wysłała tę kobietę z powrotem do tej wioski w Trzecim Świecie, z której wypełzła. Wstrzymuję oddech, gdy pani Longacre załatwia się w sąsiedniej kabinie. — U nas kamerę zamontowaliśmy dopiero parę tygodni temu — mówi pani X. — Nie miałam jeszcze czasu przejrzeć kaset, ale jestem spokojniejsza, bo wiem, że to prawie tak samo, jakbym była na miejscu z dzieckiem. Zamknij się. Zamknij się! — Ty nie wchodzisz? — pyta pani Longacre, wychodząc z kabiny. — Nie, przyszłam tylko umyć ręce — odpowiada pani X od umywalki. Grayer wali w drzwi. — Nanny! Pani X otwiera drzwi. — Co... Grayer? Co ty tutaj robisz? Słyszę, jak wychodzi, i czekam, aż pani Longacre umyje ręce, potem odsuwam zasuwkę. Kamera do nagrywania nianiek?! Kamera!!! Co będzie dalej? Okresowe kontrole antydopingowe? Rewizje osobiste? Wykrywacz metalu w holu? Co to za ludzie? Chłodzę twarz zimną wodą i staram się, po raz nie wiem który w przeciągu dziewięciu miesięcy, zapomnieć o dużych pracodawcach, żeby skoncentrować się na potrzebach małego. Wracam do stołu. Pani X próbuje posadzić Grayera na książkach telefonicznych. Podnosi głowę i patrzy na mnie z otwartą wrogością. — Nanny, gdzie byłaś? Znalazłam Grayera bez opieki i uważam, że to nie do przyjęcia... Na mojej twarzy maluje się chyba taka wściekłość, że kobieta milknie w jednej chwili. Poprawiam Grayera na książkach, kroję mu kurczaka i podaję na widelcu ziemniaczane purée. — Nanny, weź dzieci na zewnątrz, dopóki nie skończymy jeść — prosi słodko. Resztę posiłku spędzam na wilgotnym wietrze, karmiąc Grayera piaskowym kurczakiem ze styropianowego talerzyka. Niedługo dołącza do nas Andrew, potem jeszcze trójka. Gramy w „Baba Jaga patrzy”. Gramy w berka. Bawimy się w czerwone i zielone światła. Ale jak długo można bawić się z pięcioma dzieciakami na ciemnym parkingu, zanim nie zechce się ich wszystkich sprzedać? * Po położeniu Grayera spać penetruje kuchnię w poszukiwaniu amoniaku. Kiedy szperam w szafce pod zlewem, słyszę odgłos kroków pani X w butach od Manolo Blahnika na linoleum. Otwiera górne szafki. W milczeniu niezdarnie stara się mnie ominąć. — Co ty tu robisz? — pyta pan X, który właśnie wszedł do kuchni i trzyma w ręku gazetę. — Szukam amoniaku, żeby przestały mnie piec ukąszenia komarów — odpowiadam z głową między rurami i butelką wybielacza, szukając rozwiązania stosowanego w awaryjnych sytuacjach przez skautki. — A ja szukam szkockiej, żeby zrobić ci drinka przed snem. — Stopy odwracają się i staje naprzeciw niego. Jej szal z wolna opada na podłogę, tworząc szkarłatnoczerwony stosik obok jej łydek pokrytych gęsią skórką. — Amoniak? — pyta pan X. — No, no. Jego ciężkie kroki oddalają się po linoleum w stronę korytarza. — Kochanie? — pyta lekko chrapliwym głosem, idąc za nim do drzwi. — Może poczytalibyśmy w łóżku? Słyszę, jak szeleści gazeta, którą jej podaje. — Muszę potwierdzić wylot na jutro. Wrócę, jak skończę. Nie czekaj na mnie. Do widzenia, Nanny. Widzę, jak napinają się mięśnie łydek pani X. — Do widzenia, życzę miłego lotu — mówię. Pozdrowienia dla panny Chenowith. Słyszę, jak idzie za nim po korytarzu. Zostaję sama, żeby przeglądnąć zawartość wszystkich szafek pod umywalkami w domu, ale znajduję tylko mnóstwo Pana Propera i trochę płynu do mycia podłóg o zapachu leśnym. Godzinę później, kiedy gaszę światło w łazience, widzę, jak pan X powoli otwiera drzwi do ich sypialni. Snop światła oświetla korytarz. — Kochanie — słyszę, jak mówi cicho pani X. Drzwi zamykają się. * * * — Tatusiu, jesteś! — Grayer zrywa się sprzed Ulicy Sezamkowej, gdy pan X wchodzi do salonu późnym rankiem następnego dnia. — Dzień dobry — mówię zaskoczona. — Myślałam, że pan... — Cześć, stary. — Siada obok syna na kanapie. — Gdzie mama? — pyta Grayer. — Mama bierze prysznic. — Ojciec uśmiecha się szeroko. — Jadłeś śniadanie? — Chcę płatki — mówi, podskakując w kółko koło kanapy. — Dobrze, chodź, wykombinujemy coś. Mam ochotę na jajka na kiełbasie. Jest już czwartek, prawda? A nie środa. Bo środę już skreśliłam z maleńkiego kalendarzyka, który wycięłam sobie na ścianie przy łóżku. Pani X wchodzi ubrana w bikini, sarong i całe kilometry kwadratowe odsłoniętej gęsiej skórki. Ma zaróżowioną skórę i promienieje aurą zwycięstwa. — Dzień dobry Grayer. Dzień dobry ci. — Leniwie podchodzi za pana X, kładzie mu dłonie na plecach i lekko masuje. — Kochanie, może poszedłbyś po gazetę? Pan X odchyla głowę do tyłu, żeby spojrzeć na nią, a wtedy ona z uśmiechem schyla się i całuje go. — Pewnie. Omija kanapę, muskając po drodze ustami jej ramiona. No cóż, okazało się, że istnieje jednak sytuacja, w której czuję się jeszcze mniej komfortowo niż wtedy, kiedy się kłócą. — Czy miałaby pani coś przeciwko temu, żebym poszła z panem X do sklepu po płyn na ukąszenia komarów? — pytam, starając się wykorzystać jej doskonały nastrój. — Wolałabym, żebyś została tutaj i popilnowała Grayera, a ja tymczasem się ubiorę. — Pan X bierze kluczyki ze stolika przy drzwiach i wychodzi. Gdy słyszymy odgłos zapalanego silnika, pani X pyta: — Grayer, chciałbyś małego braciszka lub siostrzyczkę? — Chcę małego braciszka! Chcę małego braciszka! Podbiega do matki, lecz ona odwraca go i odbija w moim kierunku, jak krążek podczas meczu hokeja na trawie. Gdy pan X wyjeżdża na podjazd, dzwoni telefon. Pani X bierze bluzę pana X z tapczanu i zakłada sobie przez głowę, potem podnosi ciężką oliwkowozieloną słuchawkę. — Halo? — stoi, wsłuchując się z wyczekiwaniem. — Halo? — Poprawia sarong. — Halo? — Odkłada słuchawkę. Rzuca mi spojrzenie przez pokój. — Mam nadzieję, że nie podawałaś nikomu tego numeru. — Nie, tylko moim rodzicom na wszelki wypadek — odpowiadam. Znajduje się w połowie schodów na górę, gdy telefon znów dzwoni, co sprowadzają do z powrotem do salonu. — Halo? — pyta po raz czwarty, wyraźnie zdenerwowana. — A, dzień dobry... — Jej głos zdradza napięcie. — Nie, nie ma go... Nie, postanowił, że dzisiaj nie wyjedzie, ale poproszę, żeby zadzwonił, kiedy wróci... Chenowith, tak? Jest pani w Chicago czy w Nowym Jorku?... Dobrze, do widzenia. Nie dla pani trufelki od Teuschera, panno Chenowith. Kiedy pan X wraca, idę do kuchni, żeby pomóc mu rozpakować zakupy, i wyciągam zwykły asortyment rakotwórczych jogurtów bez cukru, hot dogów z tofu i herbatników Snack Wells. — Czy ktoś dzwonił? — pyta, gdy pani X wchodzi do kuchni. Wyciąga z małej torebki ciastko z serem. — Nie — odpowiada. — A spodziewałeś się jakiegoś telefonu? — Nie. No to wszystko jasne. * * * Drrń. Drrń. Drrń. Następnego popołudnia, gdy jakiś samolot przelatuje nisko nad naszym ogrodem, budzi mnie przenikliwy odgłos telefonu dzwoniącego z wnętrza domu. Znów. Tłukąc otwartą dłonią komary ucztujące na moich gołych nogach, odrywam ciało od rozklekotanego leżaka i wstaję, żeby odebrać telefon. Nagle dzwonienie urywa się. Znowu. Tego dnia rano podejrzliwie przyglądałam się stojącej na naszym podjeździe ciężarówce, z której starszy mężczyzna wyładowywał trzy duże rowery z wypożyczalni, i zastanawiałam się z ciężkim sercem, czy to oznacza, że mam jechać z Grayerem na barana. W tym momencie nie wiem, czy mrugnęłabym okiem, gdyby zaproponowali, żebym załadowała go na jakiś czas do własnego łona, żeby w land roverze zrobiło się więcej miejsca na antyki. Grayer musiał wyjaśnić ojcu, że na czerwonym rowerze z dziesięcioma biegami, który stoi na podjeździe, może jeździć tylko z podpórkami. Nadal nie wiem, czy ten człowiek się nie orientuje, ile lat ma jego syn, czy jest tylko bezsensownym optymistą co do umiejętności Grayera. Tak czy owak, jeden dorosły rower zamieniono na mniejszy i ku mojemu zaskoczeniu, pozwolono mi nie brać udziału w wycieczce. Odjechali w stronę miasta, zostawiając mnie ze wspaniałymi planami długiego biegu, leniwej kąpieli i drzemki, ale z tego wszystkiego udało mi się tylko posiedzieć na leżaku w szortach, w sportowym biustonoszu i adidasach. Jeden na trzy, nie jest jeszcze tak źle. Po omacku szukam pod leżakiem zegarka. Po chwili wbija mi się drzazga pod paznokieć. Wyciągam zegarek i wkładam do ust podrażniony palec. Nie ma ich od ponad godziny. Wchodzę do domu, odkręcam kurek z gorącą wodą w kuchni i podstawiam rękę pod strumień wody. Po raz pierwszy od tygodnia mam wreszcie wolną chwilę dla siebie i muszę spędzać ją, wyciągając sobie z ciała odłamki tego przeklętego domu! Drrń. Drrń. Drrń. Nawet nie ruszam się ze swojego miejsca przy zlewie. Poddaje się po piątym dzwonku. Chyba traci subtelność. Gorąca woda nie pomaga, co zmusza mnie do skorzystania z prowizorycznego zestawu awaryjnego, który składa się z podstawki pod gotowaną kukurydzę, zapałek i butelki luksusowej wódki Ketel One zapomnianej w zamrażalniku. Gdy rozkładam wszystko na stole, mój wzrok pada na spękane zielone linoleum. Szkoda, że nie mogę zadzwonić i zamówić zastępczą przyjaciółkę na chwilę, tak jak facet zamawia striptizerkę. Przyszłaby jakaś wspaniała kobieta z torbą płatków Cool Ranch Doritos, margaritą i magazynem „Heathers”. Albo przynajmniej starymi numerami „Jane”. Jeżeli jeszcze raz będę musiała przeglądać „Good Housekeeping” z lipca 1988, własnoręcznie zapiekę się w szarlotce. Sięgam po wódkę, zamierając, gdy wydaje mi się, że słyszę chrzęst żwiru na podjeździe, co oznacza, że wracają. Odkręcam nakrętkę, nalewam do szklanki setkę, wychylam i czuję, jak płyn spływa mi po języku. Stawiam szklankę z powrotem na stole, odwracając ją do góry dnem, jak kowboj. Patrzę na stare, rozlatujące się radio z zakresem fal średnich i włączam je. Drrń. Drrń. Drrń. — Nie ma go! — krzyczę przez ramię. Zaczynam kręcić potencjometrem, przechylając głowę na bok, pomijając strzępki wiadomości i stacje ze starymi przebojami, bulgoczące przez wiekowe głośniki w lekkich eksplozjach szumów. Powoli kręcę gałką, jak kosmonauta w poszukiwaniu znaków życia, starając się dosłyszeć piosenkę Billy Joela zza szumów. Prostuję głowę. To nie Billy... to Madonna! W podnieceniu przekręcam gałkę o milimetr, zatrzymując się przy znajomych dźwiękach „Holiday”. Chwytam podstawkę pod kukurydzę i klinuję nią gałkę, podkręcam głos tak bardzo jak się da i śpiewam razem z wirtualną przyjaciółką na żądanie. Jest jeszcze inne życie, przypomina mi moja lśniącooka, diaboliczna przyjaciółka-blondynka, życie bez nich! — „If we took a hollyday, oohya”! — wygibuję opięte lycrą ciało po kuchni, wrzucam wódkę z powrotem do chłodziarki, żeby się schłodziła, zapominam zupełnie o palcu, ukąszeniach komarowi chronicznym niedospaniu. W jednej chwili jestem razem z nią, kiedy nalega, żebym dała sobie luz (ooojeee!), robię wykopy w stylu lat osiemdziesiątych, wpadam do salonu, chwytam ciężarówkę Grayera i wyję do niej na całe gardło jak do mikrofonu. Właśnie ześlizguję się z oparcia kanapy, gdy pan X, w spodenkach od Donny Karan, zamaszyście otwiera przeszklone drzwi. Zastygam przykucnięta z autkiem w garści, ale on ledwo mnie zauważa, rzucając telefon komórkowy na rozchwiany fotel i kierując się ku schodom. Podrywam się, żeby wyjrzeć przez drzwi frontowe, i widzę panią X zbliżającą się ku domowi, odchodzącą od Grayera, który został na środku podjazdu. Przeskakuję zabawki Grayera, pędzę do kuchni, ściszam radio i biegnę z powrotem do salonu, dokładnie w chwili gdy drzwi wejściowe zamykają się. Taksuje wzrokiem mój odsłonięty brzuch. — Nanny, przygotuj go na zabawę. Mówi, że podrapał się w kolano, ale nic takiego nie widzę. Ucisz go; męża boli głowa. — Mija mnie i idzie ku schodom, masując skronie. — Aha, i coś jest nie tak z telefonem komórkowym pana X. Sprawdź to, dobrze? Pan X krzyczy z góry: — Gdzie jest moja walizka? Co zrobiłaś z moją walizką?! Łkanie Grayera wypełnia cały dom, gdy sięgam po spodnie od dresu, a pulsujący palec przypomina o sobie. Identyfikator połączeń wskazuje, że wszystkie rozmowy wychodzą z apartamentu X-ów. * Drrń. Drrń. Drrń. Z trudem otwieram w ciemności ołowiane powieki. Drrń. Drrń. Drrń. Nie wiem, dlaczego po prostu do niej nie zadzwoni i nie powie jej, że nie przyjedzie? — Nanny! — Grayer krzyczy, bo telefon budzi go po raz trzeci tej nocy. Jeszcze jeden dzwonek i sama wykręcę do niej, żeby jej powiedzieć, gdzie może sobie wsadzić telefon i pasztecik z gęsich wątróbek. Wyciągam rękę przez dzielącą nas półmetrową przestrzeń i ściskam spoconą dłoń Grayera. — Potwór — mówi. — Naprawdę jest straszny. Chce cię zjeść, Nanny. Białka oczu chłopca lśnią w ciemnym pokoju. Przewracam się na drugą stronę, żeby go mieć przed oczyma, nie rozluźniając uchwytu. — Zastanów się teraz dobrze i przypomnij sobie, jakiego koloru był ten potwór? Chciałabym wiedzieć, bo przyjaźnię się z kilkoma. Przez chwilę nic nie mówi. — Niebieski. — Tak? To był Ciasteczkowy Potwór z Ulicy Sezamkowej. Próbował mnie zjeść? — pytam sennie. — Myślisz, że to Ciasteczkowy Potwór? — pyta, rozluźniając śmiertelny uścisk. — No. Myślę, że chciał się z nami pobawić, ale nastraszył cię przez pomyłkę i próbował mi powiedzieć, że jest mu przykro. Chcesz policzyć owce? Albo kółka? — Nie. Zaśpiewaj mi piosenkę, Nanny. Ziewam. — „Siedzi dudek na kościele, warzy piwo na wesele...” — Dłoń Grayera staje się coraz cięższa i zanim dochodzę do „wypije”, znów zasypia, przynajmniej na parę godzin. Przewracam się na prawy bok i patrzę, jak śpi: klatka piersiowa delikatnie podnosi się i opada, jedną dłoń trzyma zwiniętą pod brodą, twarz ma odprężoną i spokojną. — Och, Grover — mówię cicho. * * * Następnego ranka pozwalam sobie na trzy filiżanki kawy bez dodatków i kupuję całą zgrzewkę maści na ukąszenia komarów, po czym staję przy jedynym automacie telefonicznym w mieście i gorączkowo wystukuję numery z plastikowej karty telefonicznej. — Halo? — odbiera G.H. — Dzięki Bogu, że jesteś. Bałam się, że nie zdążę cię złapać przed wyjściem. — Opieram się o budkę. — Hej! Właśnie się pakowałem. Lecę dopiero o ósmej. A gdzie ty jesteś? — W budce. Zostawili mnie w mieście, bo pojechali do hodowcy psów. Z plastikowej torby wyciągam paczkę papierosów kupionych razem z kartą i rozrywam opakowanie. — Hodowcy psów? — Pan X chce kupić małe futrzane stworzenie, które go zastąpi. Wyjeżdża dziś po południu. Chyba tydzień wakacji z rodziną to wszystko, co jest w stanie wytrzymać. — Wkładam do ust papierosa i zapalam, szybko wdychając i wydychając dym. — W tym mieście chyba obowiązuje zakaz sprzedawania czegokolwiek oprócz świec zapachowych, statków w butelkach albo barwionych karmelków. Piekło to świeczka w kształcie jachtu... — Nan, wracaj do domu. Obok mnie przechodzi rodzina, a każdy z jej członków znajduje się na innym etapie kończenia loda. Chowam się w budce, z poczuciem winy ukrywając w dłoni papierosa. Przecież muszę oszczędzać. Uch! Kiedy przypomnę sobie te wszystkie okazje, gdy po pracy szłam do „Barneysa” i przepuszczałam całą wypłatę, po to tylko, żeby się pocieszyć, mogłabym się zastrzelić! — Ostatni raz zaciągam się papierosem i gaszę go na barierce pobliskiego płotka. — Jestem taka nieszczęśliwa — mówię cicho. — Wiem, właśnie słyszę — odpowiada. — Wszyscy tutaj traktują mnie jak powietrze — mówię dalej, czując, jak pod powieki napływają mi łzy. — Nic nie rozumiesz. Nie powinnam się do nikogo odzywać i wszystkim wydaje się, że powinnam być im wdzięczna za to, że jestem w Nantucket, jakby to były wakacje z Funduszu Zdrowego Powietrza czy coś w tym rodzaju. — Teraz płaczę już na dobre. — Naprawdę cię podziwiam. Poradziłaś sobie przez całe siedem dni! Zostań dla Grayera. Co masz na sobie? Uśmiecham się, słysząc znane pytanie, i wycieram nos w papierową torebkę. — Skąpe bikini i kapelusz kowbojski, cóż by innego? A ty? — Zapinam najwyższy guzik swetra i stawiam golf, bo od Atlantyku wieje ostry wiatr. — Spodnie od dresu. — Boże, jak ja za nim tęsknię. — Posłuchaj, leć ostrożnie, i pamiętaj, nie pal trawki z gwiazdkami porno. Powtarzam: tulipany, rejsy łódkami i muzeum Anny Frank — okej. Gwiazdki porno — nie okej. — Słyszę, wspólniku, wyluzuj się i strzelaj prosto z... — Telefon nagle klika i w ucho buczy mi sygnał przerwanego połączenia, co oznacza śmierć mojej karty. Walę słuchawką w pleksiglas. Cholera, cholera, cholera. Gdy odchodzę od budki, zdecydowana kupić sobie dużo słodyczy, moja stara komórka eksploduje przeszywającym piskiem, przez co wpadam na żywopłot i uderzam łokciem w drewniane ogrodzenie. W oczach znów mam łzy, gdy z powagą kroczę do „Annie’s Candle Shack”, umówionego miejsca spotkania. Paczkę papierosów wciskam głęboko w kieszeń dżinsów, dosłownie w chwili, gdy land rover wjeżdża na parking. Z bagażnika dobiega szczekanie, lecz Grayer wygląda z okna auta z ponurą miną. — Ruszajmy. Chcę zdążyć na samolot w południe — mówi pan X, gdy ja zapinam się pasami pod kanoe, a ciężkie krople deszczu rozbijają się na przedniej szybie. Ostre ujadanie psa wypełnia samochód. — Zrób coś, żeby przestał, Nanny! — burczy Grayer. — Nie podoba mi się to. Pan X gasi silnik i razem z żoną biegnie do domu, żeby jak najmniej zmoknąć, ja tymczasem najpierw z trudem odpinam pasy Grayera, a potem wnoszę za nimi drewnianą skrzynkę z psem. Stawiam ją na kosmatym dywanie i wyciągam szczeniaka retrievera. W tej samej chwili z kuchni wychodzi starsza kobieta z siwymi, sięgającymi ramion włosami. — Babcia! — woła Grayer. — Ach, nareszcie jesteście. Myślałam, że pomyliłam domy — mówi, rozwiązując apaszkę i manewrując ostrożnie, żeby przypadkiem nie dotknąć zagrzybionych ścian. — Mama. — Pan X wygląda, jakby nagle trafił go pocisk oszałamiający, ale zaraz przychodzi do siebie i automatycznie robi krok naprzód, żeby pocałować ją w policzek na powitanie. — Co ty tutaj robisz? — Nie ma co, bardzo uprzejme powitanie matki. Twoja czarująca żona zatelefonowała do mnie wczoraj i zaprosiła do tego obozu uchodźców na wspaniałe wakacje, za które pewnie zapłaciłeś jak za woły — mówi, przyglądając się łuszczącej się farbie. — Chociaż, szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego nie mogłam przyjechać jutro — zwraca się do pani X. — Zdążyłam na dziewiątą trzydzieści. Próbowałam się dodzwonić z promu, ale telefon był zajęty, więc chociaż czekanie w deszczu i zjedzenie jednej z zapiekanek, jakie można kupić na waszej uroczej stacyjce byłoby niewątpliwie przyjemne, postanowiłam wziąć taksówkę. Stoję tuż poza rodzinnym trójkątem, obserwując wielką damę, która stworzyła tę rodzinę. Kobiety pokroju Elizabeth X zdarzało mi się widywać, kiedy babcia zabierała mnie na szkolne spotkania po latach rocznika, który ukończył Vassar w roku 1862. Prawdziwa braminka z Bostonu, po części Katharine Hepburn, po części Oskar Mruk z Ulicy Sezamkowej. — Witaj, Elizabeth — pani X powściągliwie całuje teściową. — Czy mogę ci pomóc? — Ludzie, dzwońcie do związku — pani X bierze od kogoś płaszcz! Elizabeth wyślizguje się z beżowego trencza Burberry, ukazując granatowo-białą plisowaną sukienkę w groszki. — Kochanie? — pani X zwraca się do pana X, który nadal wygląda na zaskoczonego. — Zawsze mi powtarzasz, jak mało udaje wam się spędzać razem czasu, więc pomyślałam, że zrobię ci małą niespodziankę. — Powiedziałem cześć, babciu! — powtarza Grayer niecierpliwie. Starsza pani X lekko się pochyla, z rękami wspartymi na udach. — Wyglądasz zupełnie jak twój ojciec. A teraz biegnij się pobawić. — Prostuje się. — Kto to jest? I co to jest? — Elizabeth, to Nanny. Opiekuje się Grayerem. Przekładam szczeniaka pod lewe ramię i podaję jej rękę. — Cudownie. — Nie zwraca uwagi na mój gest i sięga do torebki po paczkę papierosów Benson & Hedge. — A to nowy piesek Grayera — mówi pogodnie pan X. — Nienawidzę go — rzuca Grayer z kanapy. — Zrobić ci drinka, mamo? — Poproszę szkocką z wodą, kochanie. — Och, mamy chyba tylko wódkę — mówi pani X. — Poślijcie — przepraszam, jak masz na imię? — pyta mnie Elizabeth. — Nan — odpowiadam. — Ja mogę pojechać, mamo. — Właśnie spędziłam trzy godziny w drodze, w tropikalnej ulewie, żeby trochę pobyć z synem. Z moim synem, który, sądząc po wyglądzie, lada dzień dostanie zawału serca. — Klepie go po wydatnym brzuszku. — Poślijcie Nan. — Mamo, ubezpieczenie nie obejmuje... Odwraca się do mnie. — Nan, umiesz prowadzić? — Tak. — Masz teraz przy sobie ważne prawo jazdy? — Tak. — Synu, daj jej kluczyki. Czy potrzeba czegoś jeszcze? — pyta pani X. — Nie, chyba mamy wszystko, Elizabeth. — Jutro wpadną Clarkowie i Havemeyersowie, a jak cię znam, moja droga, masz tylko karmę dla królików. Nan, chodź ze mną do kuchni. Zrobię listę. Posłusznie idę za nią do zielonej jak owoc awokado kuchni, wlokąc za sobą skrzynkę, a pod pachą niosąc psa. Parkuję obok stołu i delikatnie kładę szczeniaka na ręczniku. Gdy tylko zamykam klatkę, szczeniak zaczyna ujadać. Elizabeth energicznie otwiera kilka szafek, a ja wyrywam kartkę papieru z bloku listowego przy telefonie. — Co za koszmarna rudera — mruczy do siebie. — Nieważne. — Zaczyna dyktować. — Szkocka, dżin, sok pomidorowy, sosy Tabasco i Worcestershire, cytryny, limonki. — Otwiera lodówkę i cmoka z niezadowoleniem. — Co to, do cholery, jest mleko sojowe? Czy soja ma wymiona? A może coś przegapiłam? Krakersy Carra i więcej brie. Może tobie coś jeszcze przyszło do głowy? — Orzeszki makadamii, precelki i chipsy? — Doskonale. Babcia nauczyła mnie, że kiedy robi się przyjęcie dla białych, anglosaskich protestantów, należy przede wszystkim wyłożyć przekąski do maleńkich srebrnych miseczek, wtedy nawet głupie chrupki nabierają klasy. — Synu! Czy mógłbyś wynieść tego cholernego psa do garażu? Od tego ujadania dostałam migreny! — krzyczy. — Już idę, mamo. — Pan i pani X wchodzą do kuchni. — Zgadzam się z tobą, Elizabeth. Nanny, pomóż panu X zanieść psa do garażu — poucza mnie pani X. Chwytam jedną krawędź skrzynki i po drodze do zimnego garażu staram się uspokoić szczeniaka. Brązowe oczy suczki wpatrują się we mnie błagalnie, a ja próbuję się opanować. — Grzeczna psinka, wszystko będzie dobrze. Pan X patrzy na mnie tak, jakby za nic nie mógł się domyślić, do kogo mówię. Pani X idzie za nami po przegniłych drewnianych stopniach. Kładziemy drewnianą skrzynkę na wilgotnej cementowej podłodze. — Nanny, tu są kluczyki. — Trzyma je wysoko i podchodzi do nas. — Dobrze. — Patrzy na zwierzę z nieukrywaną niechęcią. — Myślę, że będzie mu lepiej na zewnątrz... Pan X chwyta ją za ramię i prowadzi do kąta przy bojlerze. — Jak śmiałaś ją zaprosić bez porozumienia ze mną! — warczy przez zaciśnięte zęby. Czekając na kluczyki, przykucam, żeby poprawić ręcznik szczeniakowi, starając się jak najmniej rzucać w oczy. — Ależ kochanie, to miała być niespodzianka. Chciałam tylko... — Wiem dokładnie, co chciałaś. Mam nadzieje, że jesteś zadowolona. Naprawdę mam taką nadzieję. — Obraca się na pięcie i wraca do kuchni. Pani X stoi, odwrócona do mnie plecami, i mówi do rdzewiejących kubłów na śmieci. — Ależ jestem. — Dotyka czoła czubkami palców. — Naprawdę jestem szczęśliwa. Jak cholera — mówi cicho w ciemność. Mija mnie niepewnym krokiem i wychodzi po schodach do kuchni, nadal ściskając w dłoniach kluczyki. — Ee, proszę pani? — mówię, stając przy rozlatujących się drzwiach. Odwraca się, ściągając usta. — Co? — Kluczyki — przypominam nieśmiało. — Ach tak. — Rzuca je w moją stronę, po czym wraca do kuchni, żeby dołączyć do rodziny. Postanowił pokazać, kto jest panem w tym domu. Ale kiedy rozkazy nie mogły wyciągnąć Nany z budy wywabił ją stamtąd słodkimi jak miód słówkami, a potem pochwycił szorstko i wywlókł z dziecinnego pokoju. Wstydził się za siebie okropnie, a jednak to zrobił Przygody Piotrusia Pana ROZDZIAŁ JEDENASTY Z hukiem i skowytem Kilka chwil po tym, kiedy wreszcie udało mi się zasnąć, budzi mnie płacz. Wstaję z łóżka i kładę się obok Grayera. Chłopiec rzuca się, walcząc z potworami, które przerwały nam odpoczynek. — Cicho, cichutko. — Próbuję go przytulić, ale wcześniej jedna z machających kończyn trafia mnie w oko. — Cholera! Siadam na łóżku. — Proszę, żebyś nie używała takiego języka przy Grayerze. — Podnoszę wzrok i widzę w korytarzu sylwetkę pani X w koszuli nocnej. — Co się dzieje? — pyta, nie podejmując próby podejścia bliżej. — Chyba coś mu się przyśniło. — Postaraj się, żeby był cicho. Pan X ma dzisiaj turniej tenisa. Znika w korytarzu, zostawiając nas samych. — Jestem przy tobie, Grover, jestem już przy tobie — szepczę, gładząc go po plecach. — Nie, nie jesteś. — Drży, wtulając twarz w moją szyję. — Pójdziesz sobie. — Zaczyna płakać. — Grover, jestem tutaj. Jestem tu, przy tobie. Lekko się ode mnie odsuwa, opiera na łokciu, dotyka paluszkami mojego policzka i odwraca moją twarz ku sobie. W ciemnej poświacie nocnej lampki bacznie wpatruje mi się w oczy. Odwzajemniam jego spojrzenie, zaskoczona skupieniem malującym się na jego twarzy, jakby starał się mnie zapamiętać. Kiedy kończy, kładzie się, jego ciało się odpręża, a ja mocno przytulam go, szeptem odstraszając nasze potwory. * Nie mogąc z powrotem zasnąć, wydmuchuję resztki dymu papierosa do szopy, gaszę go na mokrej trawie i patrzę na dom, okolony poświatą księżyca. — Hau! — Nadal nienazwane zwierzątko państwa X ociera mi się o kostki. — Cicho, piesku. — Schylam się i podnoszę szczeniaka jak dziecko. Miękkie łapki muskają mnie po brodzie. Ostrożnie idę przez mokrą trawę do tylnych drzwi, lekko je uchylam i kulę się na dźwięk nieuniknionego skrzypienia. Za progiem zostawiam mokre tenisówki i wchodzę do kuchni. Szczeniak wierci się, starając się uwolnić, gdy wkładam go do skrzynki. Drżąc z podniecenia i wyczerpania, patrzę na lodówkę. Idę ku niej na palcach, otwieram zamrażalnik i wyciągam wódkę, pragnąc za wszelką cenę się upić. Ale w świetle zamrażalnika odkrywam, że moje próby przetrwania poczyniły zauważalne spustoszenie. Przez chwilę trzymam butelkę pod kranem, potem odkładam na miejsce pod zamrożone hamburgery wegetariańskie. Nienawidzę siebie takiej, jaką się stałam na tych wakacjach. Przysięgam, jeszcze tydzień, a ćpałabym po kryjomu kokę w łazience. Po drodze na górę widzę, że ktoś wreszcie poszedł po rozum do głowy i zdjął w salonie telefon z widełek. Czas najwyższy. Wczołguję się pod kłujący wełniany koc, czekając na sen, na pół śniąc o tym, jak panna Chenowith ląduje na spadochronie na naszym trawniku podczas śniadania. Dwie godziny później budzi mnie Grayer, przełażąc przez moje łóżko w drodze do łazienki. — Nanny, czas na śniadanie. — Gdzie? We Francji? — Jestem tak skonana, że ledwo patrzę na oczy. Trzymam się ściany, idąc za nim i pomagam mu ściągnąć spodnie. Kiedy siusia, odsuwam zasłonę i mrużę oczy, bo łazienkę nagle zalewa pomarańczowe światło. Na piżamę zakładam sobie górę od dresu i powłócząc nogami, oboje schodzimy na dół. — Co chciałbyś na śniadanie? — pytam, pochylając się, żeby podnieść szczeniaka. — Nie. Nanny, zostaw go — jęczy Grayer, odwracając się plecami do skrzynki. — Zostaw go w skrzynce. — Grayer, co zjesz na śniadanie? — Nie wiem. Płatki Froot Loops? — mruczy, kiedy biorę szczeniaczka na ręce. Poszczekuje i liże mnie po twarzy. — Przykro mi, kolego, ale mamy tylko płatki sojowe. — Nienawidzę sojowych! Mówiłem, że chcę Froot Loops! — Grover, ja też bym chciała. Mieć życie osobiste. Nie zawsze możemy mieć to, czego chcemy. Kiwa głową. Podaję mu płatki sojowe, które dziobie od niechcenia, a ja wynoszę szczeniaka na zewnątrz, żeby się załatwił. O ósmej rano budzi mnie odgłos kroków na schodach. Pani X schodzi na dół w kolejnej kreacji, którą kupiła u Searle’a na wyjazd do Nantucket, i jakby nigdy nic odkłada słuchawkę na widełki. — Grayer, wyłącz telewizor. Co chcesz na śniadanie? — On już... — zaczynam. — Chcę Froot Loops, ale Nanny nie chciała mi dać. — Nanny, dlaczego go nie nakarmiłaś? — pyta, wyłączając telewizor. — CHCĘ! MUSZĘ! — krzyczy Grayer, co wywołuje u psa atak histerycznego ujadania. — Przestań — mówię cicho i przez chwilę to działa, dopóki nie przypomni sobie, że to nie ja jestem tu gwiazdą. Wrzask na pełny regulator wzmaga się i kończy dopiero po drugim pączku w czekoladzie. Telewizor znów jest włączony. Ziewam, zastanawiając się, czy gdyby krzyczał wystarczająco głośno, sprowadziliby mu prostytutkę. — Wydaje mi się, że jasno powiedziałam ci, Nanny, że nie życzę sobie, by pies przebywał w salonie — mówi, patrząc na zwierzę jak na szkodnika. — Proszę zanieść go z powrotem do garażu. Podnoszę psa. — Czy spakowałaś torbę dla Grayera do klubu? — Nie, dotrzymywałam mu towarzystwa. — Póki co wydaje się zajęty — zauważa. Przytakuję, biorąc torbę w wolną rękę. — Kupiłaś chusteczki? Niby jak? Z moim prywatnym szoferem? Nawet nie mam jak pójść do apteki, ty popieprzona dziwaczko. — Czy pan X nie kupił przypadkiem chusteczek? — pytam w chwili, gdy dzwoni telefon. Pani X odbiera. — Halo? — Patrzy na mnie, ściskając mocno słuchawkę. — Halo! — Rzuca słuchawką na widełki, wprawiając w drżenie bambusowy stolik. — Nie wiem, czy kupił. Dopisałaś wczoraj do listy zakupów? — Opiera rękę na biodrze. — Nie miałam okazji zobaczyć wczorajszej listy zakupów. Wzdycha. — Kochanie! — woła. — Czy kupiłeś chusteczki higieniczne? Milczenie. Wszyscy w napięciu spoglądamy na sufit. Wreszcie na schodach słyszymy odgłosy kroków. Pan X schodzi ubrany w biały strój tenisowy i kieruje się prosto do kuchni. — Kupiłeś chusteczki higieniczne? — pyta jego pleców. — Kochanie? Wiesz, te chusteczki, którymi wycieram Grayera? Nie zatrzymuje się. Przechodząc, odwraca się do mnie i mówi: — Powiedz mojej żonie, że kupiłem to, co było na liście — i znika w kuchni. Słyszę, jak pani X z wolna wypuszcza powietrze. Cudownie. Panie i panowie, na dzisiejszym przedstawieniu w roli ofiary wystąpi Nanny. — Co to za hałasy?! — starsza pani X stoi w drzwiach ubrana w zapinany na zamek szlafrok od Pucciego, machając upierścienioną dłonią w stronę telewizora. — Czy moglibyśmy wyłączyć tego okropnego fioletowego dinozaura? — Nie! — Grayer pluje na tapczan resztkami czekolady. — Przepraszam, Elizabeth — mówi pani X, masując sobie skronie. — Napijesz się kawy? — Czarnej jak smoła — żadna z kobiet nie rusza się, co niechybnie wskazuje, że ja mam przygotować rzeczoną smolistą kawę. — Elizabeth, może usiądziesz sobie na ganku, a Nanny przyniesie ci kawę? — Chcesz, żebym się nabawiła zapalenia płuc? — Więc może w kuchni? — proponuje pani X, zapinając sweter. — Mojemu synowi nicponiowi nie chciało się jeszcze pójść po gazetę, prawda? — Nie, ale wczorajsza jeszcze leży na stole. — Tamta była ciekawa wczoraj. Szczerze mówiąc, nie wiem, co cię ciągnie na wakacje tutaj, do tej... chaty, skoro mogłaś przyjechać do mnie na przylądek. Sylwia serwowałaby nam teraz jajka. — W przyszłym roku, Elizabeth, obiecuję. Po odstawieniu szczeniaka do skrzynki na podłodze w kuchni wsypuję zmieloną kawę do filtra, gdy wchodzi pani X. Pan X nagle wstaje od stołu, gdzie studiował „Economista”, i wychodzi tylnymi drzwiami. Po raz kolejny pani X długo wydycha powietrze, przygryzając usta. Otwiera lodówkę, wyjmuje jogurt, trzyma przez chwilę i wkłada z powrotem. Wyciąga bochenek chleba, czyta informacje o składnikach odżywczych i odkłada na półkę. Zamyka drzwi, bierze stojące na lodówce pudełko płatków sojowych i rzuca na nie okiem. — Czy są grejpfruty? — pyta. — Pan X chyba nie kupował. — Trudno, zjem coś w klubie — mówi, odkładając pudełko na miejsce. Podchodzi do mnie powoli, gładząc palcami blat szafki. — Aha, kilka dni temu telefonował do ciebie chłopak. Ale połączenie było słabe... — Tak? Szkoda... — Czy on przypadkiem nie mieszka u nas na jedenastym? — dopytuje się. — Właściwie, no, tak. — Wyciągam filiżankę z szafki, błagając w duszy panią X, żeby zmieniła temat. — Nazwisko wydawało mi się znajome, ale przez kilka godzin zastanawiałam się, skąd. Zastanawiałam się, skąd go znasz. Poznaliście się w naszym budynku? Czy Grayer był wtedy z wami? — Między nami zawisa jaskrawy, wymowny obraz niańki nie tylko zajętej uprawianiem seksu, lecz, co gorsza, pozwalającej Grayerowi na sen, żeby zdobyć na to czas. Trudno powiedzieć, co bardziej ją przeraża. — Tak... to zabawne... — To chyba dla ciebie doskonała partia, — Podchodzi do okna i spogląda na pana X, który stoi na podwórzu, odwrócony plecami do domu. Mgła podnosi się. — Jego matka mówiła mi, że ostatnia dziewczyna była bardzo piękna. Ilekroć ją widziałam w windzie, radziłam jej, żeby została modelką. Zawsze sprawiała wrażenie osoby niezwykle zorganizowanej. — Patrzy na moją piżamę. — Właśnie wyjechała do Europy na stypendium Fulbrighta. Ty chyba nie składałaś podania o przyjęcie do takiego programu? Studenci na Nowojorskim zresztą na pewno nie mogą ubiegać się o stypendia takiego kalibru. — Ja... chciałam już pracować po skończeniu studiów... Nie interesują mnie zagadnienia międzynarodowe, więc... Ale ona już wyszła. Opieram się o zieloną szafkę z otwartymi ustami. Ekspres do kawy wyłącza się. — Droga pani X, jest pani wredną babą — mruczę, nalewając kawę. — Słucham? Odwracam się. Za mną stoi pan X, wpychając do ust pączka. — Nie, nic takiego. Ee, przygotować coś panu? — Matka mówiła, że robisz kawę. Wyciągam z szafki jeszcze jedną wyszczerbioną filiżankę, nadal cierpiąc na lekki atak Fulbrighta. — Czy pana matka pije kawę z mlekiem i z cukrem? — Nie. Czarną, czarną, najczarniejszą. — To znaczy, że niepotrzebnie użyłam filtra? Śmieje się i przez chwilę wygląda tak samo jak Grayer. — Nanny! Gdzie ta kawa? Pędzę do salonu, starając się nie uronić ani kropli. — Ja mu na to, że jak mu się wydaje, iż może mnie nabijać w butelkę, to jeszcze mu pokażę! Na twarzy pani X maluje się wyraz współczucia, gdy Elizabeth raczy ją opowieściami o przejściach związanych z naprawą basenu. — Nanny, ubierz go. Idziemy do klubu. Kochanie, razem z mamusią będziemy przez cały dzień patrzeć, jak tatuś gra w tenisa. Grayer nawet nie odwraca głowy od telewizora. Klękam, żeby go ubrać w trakcie oglądania Ulicy Sezamkowej. — Nie, Nanny, chcę koszulkę z Prosiaczkiem, tej nie lubię — mówi, kiedy podnoszę koszulkę z Power Rangerem. — Koszulka ze świnią! To obrzydliwe! — woła Elizabeth X, szykując się do pójścia na górę. — Chodzi o Prosiaczka, przyjaciela Kubusia Puchatka — wyjaśniam, gdy przechodzi obok. Wkładam rzeczoną koszulkę do krótkich spodenek, gdy z kuchni wychodzi pani X. Drrń. Przystaje na chwilkę, żeby podnieść słuchawkę na kilka centymetrów; po czym kładzie ją z rozmachem na widełki. — Nie, ta się nie nadaje. — Macha niecierpliwie ręką. — Idziemy do klubu. Włóż mu jedną z koszulek Lacoste’a. — Nie! Chcę iść w tej! — przygotowuje się na kolejną burzę. — Grayer, ta koszulka nie jest odpowiednia — mówi zdecydowanie. Podnosi torebkę, czekając na nas, podczas gdy ja z wysiłkiem wtłaczam go w nową koszulkę i poprawiam włosy. — Nanny, Grayer ma pomięte szorty. Chociaż trudno, po drodze i tak by się pomięły. Zastanawiam się, czy przyszło jej do głowy, żeby kazać mu stać prosto w samochodzie i trzymać się przedniego siedzenia przez całą drogę do Klubu Jachtowego w Nantucket. * — Grayer, poczekaj przy samochodzie. Mamusia i Nanny wyjmą rzeczy na plażę — woła pani X za Grayerem, który puścił się pędem w stronę pola golfowego przylegającego do klubowego parkingu. Wzdycha, otwiera bagażnik i zaczyna mnie objuczać. Pan X i Elizabeth poszli już na korty na pierwszy mecz. — Dobrze, wystarczy. Na prawym ramieniu zawisa mi płócienna torba z ubraniami na zmianę dla wszystkich, na lewym druga, pełna napojów, zabawek do piasku, sprzętu sportowego, mam też całe naręcze plażowych koców i ręczników, do czego dorzuca jeszcze dwie pomarańczowe dmuchane zabawki. Posłusznie unoszę podbródek, żeby mogła je bezpiecznie upchnąć. — Grayer Addison X, POWIEDZIAŁAM ZACZEKAJ! — krzyczy mi w twarz i za plecy, przesuwając maleńką żółtą torebkę od Kate Spade w zgięcie łokcia, i spacerowym krokiem rusza naprzód. Bierze Grayera za rękę. Chłodna bryza wydyma jej sarong z żółtego jedwabiu. Mocniej obejmuję ramionami stos rzeczy, starając się nie potknąć, gdy niepewnie kroczę w ślad za nią. Przechodząc, pozdrawia cały klub, pamiętając z imienia każdą matkę i dziecko. Idę za nią, ciesząc się, że dmuchane zabawki zasłaniają mi twarz i nikt nie jest w stanie stwierdzić, czy robię miny. A ja robię je. Całkiem często. Zrzucamy sandały i schodzimy po deskach na plaże. Pani X na przemian to ginie, to znów wynurza się z lasu parasoli. Po chwili wskazuje głową na puste miejsce na plaży, gdzie mam rozbić obóz. Grayer skacze w kółko dookoła koca, który właśnie rozkładam. — Chodźmy! Chodźmy popływać! Teraz, zaraz! Patrzę na panią X, zabezpieczając koc torbą, ale ona już zaczęła z kimś rozmawiać. — Najpierw się przebierzemy, Grover. Biorę go za rękę i idziemy do kabiny, którą osobnik znany jako „brat Bena” wypożyczył nam na czas swojego pobytu w Paryżu. Zamykam drewniane drzwi i otacza nas wilgotna półciemność, przerywana wąskimi promieniami słońca. Ledwo Grayer włożył drugą nogę w nogawkę szortów, otwiera drzwi. — Grayer, poczekaj! Muszę cię nasmarować! Biorę do ręki balsam Chanel Bebe faktor 62, którym przez cały czas muszę go smarować. — Nie lubię tego! — Próbuje uciec, ale chwytam go za rękę. — Może ty posmarujesz mi twarz, a potem ja tobie — proponuję. Poddaje się. — Dobra, ale ja pierwszy. Wyciskam mu biały krem na dłoń, którą smaruje mnie po nosie. Delikatnie smaruję jego przy okazji, starając się zahaczyć o policzki, żeby wyjść z kabiny przed zachodem słońca. — Nanny, miało być po kolei! Nie oszukuj — zwraca mi uwagę, szczodrze smarując mi uszy. — Przepraszam, Grayer. Chciałam się pospieszyć, żebyśmy mogli stąd jak najprędzej wyjść i popływać. — Smaruję mu uszy i klatkę piersiową. — Ja sam. Rozsmarowuje balsam na ramionach i nogach, co pokrywa mniej więcej jedną piątą odsłoniętej skóry. Schylam się w drzwiach, żeby uzupełnić braki, ale mały ucieka na plażę. Przede mną zatrzymuje się dziesięć wypedikiurowanych palców. — Nanny, nie zapomnij go nasmarować. Aha, dzisiaj ostrzegają przed meduzami, więc przenieś rzeczy na brzeg basenu. Na razie. Wlokę nasze rzeczy w stronę basenu. Jednak na miejscu okazuje się, że muszą spuścić wodę po tym, jak jednemu z dzieci przydarzył się „mały wypadek”. Idziemy więc na plac zabaw „Mały Szkuner”, nazwa trochę na wyrost dla zardzewiałej huśtawki ustawionej w pełnym słońcu na ogrodzonej łasze piachu. Mimo że słońce rzeczywiście praży niemiłosiernie, Grayer stara się bawić z siedmiorgiem innych dzieci, z których żadne nie jest w jego wieku. Składamy nasz plażowy dobytek do wspólnej puli, po kolei kolorujemy, rzucamy piłką i dłubiemy w nosie. Jednak po tym, jak Grayer grozi dwuletniej dziewczynce zrzuceniem z huśtawki, jeżeli nie da mu się napić, zostawiam nasze rzeczy i prowadzę go na korty, żeby dostać trochę pieniędzy od pana X i kupić chłopcu coś do picia. Przez dobre dwadzieścia minut zwiedzamy odkryte trybuny w palącym słońcu, szukając właściwego meczu, ale trudno nam wyłowić pana X w tłumie mężczyzn w średnim wieku w czapkach z daszkiem. — To on! To mój tatuś! — Grayer co jakiś czas krzyczy z nadzieją, wskazując na różnych mężczyzn w białych strojach tenisowych, lecz gdy się odwracają, pokazują zaskakująco nieznajome twarze. Kiedy wreszcie dostrzegamy go na ostatnim korcie, Grayer rzuca się na ogrodzenie, chwyta siatkę palcami i krzyczy jak Dustin Hoffman w Absolwencie. — Taaatuuusiuuu! Elizabeth syczy na nas z dezaprobatą, a pan X podchodzi z morderczym błyskiem w oczach. Domyślam się, że Grayer — „więzień polityczny” zdecydowanie nie pasuje do wizerunku liberalnego ojca, na jaki pan X pracował przez cały ranek. — Nie krzycz tak, chłopie! — woła głośno, żeby usłyszał cały kort. Kładę dłonie na ramionach Grayera, starając się go odciągnąć. — Zabierz go stąd! — syczy wściekle, gdy już wie, że nikt go nie podsłucha. — I jeszcze to. — Wyciąga zza paska komórkę i wciska mi do ręki przez siatkę. — Weź to draństwo ze sobą. Wraca do gry, zanim zdążyłam poprosić go o pieniądze. Przenoszę pełen nadziei wzrok na Elizabeth, ale ta uparcie patrzy prosto przed siebie, wydmuchując dym na bok. Chowam telefon głęboko do kieszeni i podnoszę Grayera, który nie przestaje krzyczeć, i wlokę go na parking, bo nie mam pojęcia, dokąd jeszcze mogę pójść. Jeszcze chwila, a zaczęłabym uczyć Grayera, jak pić ze zraszaczy, lecz wcześniej znajdujemy panią X na polu golfowym. — Ach, to tu jesteście! — wykrzykuje, jakby szukała nas od wielu godzin. — Grayer, jesteś głodny? Chłopiec opada na trawę, nie puszczając mojej dłoni. — Nie jest głodny, wolałby chyba czegoś się napić... — Benningtonowie zaprosili do siebie kilka rodzin na grilla. Czy to nie wspaniałe? Grayer, spocony, z czerwoną twarzą, pada na trawnik, zmuszając mnie do wzięcia go na ręce i ruszenia truchtem za panią X, która jakby nigdy nic popija sobie perriera. * Kiedy zajeżdżamy na podjazd do Benningtonów, pierwszą rzeczą, jaką zauważamy, jest Filipińczyk w białej marynarce, prowadzący na smyczy pudla wokół fontanny. Druga rzecz to przynajmniej piętnaście samochodów zaparkowanych na żwirowym parkingu. Jak Benningtonowie mogli zorganizować zaimprowizowanego grilla dla piętnastu rodzin, skoro wyszli z klubu zaledwie kilka minut przed nami? Kiedy przechodzimy przez białą bramę z boku domu, odpowiedź nasuwa się sama. Telefonuje się do domu z komórki i mobilizuje służbę. Stoję tam, z rezygnacją konstatując, że mój ślub pewnie nie będzie tak ładny jak ten kameralny, zaimprowizowany grill. Nie chodzi o to, że nieskazitelnie utrzymany trawnik dochodzi do samej wody, ani o to, że wszystkie rośliny kwitną w najlepsze ani że przystojny mężczyzna w białej marynarce zajmuje się barem, podając kostki lodu, wewnątrz których są zamrożone winogrona, a inny podrzuca hamburgery z polędwicy wołowej, nie chodzi też o to, że stoły nakryte wykrochmalonymi obrusami w kwiaty rozstawione są po całym trawniku. Naprawdę dobijają mnie popiersia byłych prezydentów wyrzeźbione z arbuzów. Wpada na mnie Grayer, w pełni przywrócony do życia dzięki puszce niedozwolonej coca-coli, którą podał mu przez roztargnienie ojciec. Gorący hot dog ląduje mi na nodze. Chłopiec cały pobrudził się keczupem, nie ostała się nawet koszulka Lacoste’a. Nie mogłam się bardziej ucieszyć. — Chodź, Grover, wykombinujemy nowego hot doga. Razem kończymy lunch, potem ja siadam i popijam wódkę z tonikiem, a on goni po trawniku razem z innymi dziećmi. Teraz wiem już, że nie powinnam odzywać się do żadnego z gości. Widzę Homerów, przybywających z atrakcyjną, opaloną kobietą. Kiedy Caroline przedstawia ją pani X, Jack bierze dziewczynki na grilla. Ciekawie przyglądam się, jak pani X włącza mimikę i kładzie dłonie na piersi. Całym ciałem wyraża współczucie. Aha, to pewnie ta rozwiedziona koleżanka Caroline z Kalifornii. Po kilku minutach pani X traci zapał, podnosi pusty kieliszek, sygnalizując konieczność powtórzenia kolejki, i odchodzi. Jack dołącza do kobiet, przynosząc hot dogi i przyprowadzając pana X. Cała piątka oddaje się ożywionej rozmowie, lecz za chwilę przychodzi Lulu i odciąga rodziców na bok. Pan X i opalona kobieta zaczynają zbliżać się do miejsca, gdzie siedzę. Szybko rozkładam się na krześle i zamykam oczy. Ale pan X nie poznałby mnie nawet na konfrontacji podejrzanych. — Mam bilety na wszystkie mecze w sezonie — słyszę jego głos, gdy przechodzi w pobliżu — więc gdybyś chciała się wybrać... — Żona nie chodzi z tobą? — pyta. — Kiedyś chodziła, ale ostatnio jest tak zajęta naszym synem... Kim? Wstaję, żeby sprawdzić, czy pani X zauważyła, że jej mąż poszedł na przechadzkę nad wodę, lecz ona wdała się w rozmowę z panią Longacre. W kieszeni odzywa mi się brzęczyk telefonu. — Co, do...? — Wyciągam z kieszeni wibrujący telefon pana X i staram się go wyłączyć, nie wylewając drinka, naciskając na oślep przyciski. — Halo? — słyszę głos dobywający się z dłoni. — Halo? — instynktownie podnoszę telefon do ucha. — Kto mówi? — dopytuje się kobiecy głos. — Nanny — odpowiadam. Nie muszę pytać, z kim rozmawiam. — Nanny? — Mówi jakby przez łzy. — Czy on tam jest? — Nie — odpowiadam, wykręcając szyję, żeby spojrzeć w kierunku wody, ale pan X i jego nowa przyjaciółka zniknęli. — Przepraszam, muszę kończyć... — Nie. Nie rozłączaj się. Proszę. Proszę, powiedz mi tylko, gdzie on jest — błaga. Znów wyciągam szyję. — Proszę chwilę poczekać. Z telefonem przytulonym do siebie szybkim krokiem idę w stronę domu i wchodzę w pierwsze szklane drzwi z ganku. Zamykam je za sobą, mając przez cały czas Grayera na oku. Biorę głęboki oddech i podnoszę telefon do ucha. — Proszę posłuchać, nie wiem, co mam pani powiedzieć. Nie chcę się powtarzać, ale ja tu tylko pracuję. — Co on tam jeszcze robi? Nie odbiera telefonów, nie... — On... jest... — zupełnie nie wiem, co jej powiedzieć. — Gra w tenisa, je pączki... — Ale on jej nienawidzi, nie znosi z nią wyjeżdżać. Na pewno czuje się nieswojo... — To prawda, wcale nie wygląda na zadowolonego. — Naprawdę? — pyta. Wyglądam przez okno i widzę gości takich, jakimi są: łysiejący panowie z brzuszkami w towarzystwie drugich lub trzecich żon, które czekają na kolejny lifting albo peeling, wszyscy niepomni swoich dzieci, goniących tam i z powrotem po trawniku, delektujących się kilkoma chwilami swobody od prześladujących je potworów. I opiekunki do dzieci, siedzące cichutko na wilgotnej trawie, oczekujące na kolejne polecenie. — Tak — odpowiadam. — Tutaj nikt się dobrze nie bawi. — Co? Co powiedziałaś? — Proszę posłuchać, muszę panią o to zapytać, bo inaczej nie da mi pani spokoju. Czy naprawdę chce pani tutaj być? Co w tym tak bardzo panią pociąga? — Gestem pokazuję za okno. — Sama nie wiesz, o czym mówisz. Ile ty masz lat? Osiemnaście? — Zmienia ton głosu, gdy otrząsa się z płaczliwego narzekania. — Poza tym to nie twój interes. — Wie pani co? To rzeczywiście nie jest mój interes! — Chcę rzucić telefon prosto przez szybę i trafić w perriera pani X. — To pani mnie w to wrobiła. Ile przez panią miałam kłopotów! W porządku, można mieć cichy romans, ale to znaczy, że nikt nie ma o nim wiedzieć. W cenę nie są wliczone krasnoludki i pomocnicy. — Patrzę na telefon. — Jest pani tam jeszcze? — Tak. — Więc, czy mi się to podoba, czy nie, od dziewięciu miesięcy żyję tym domem i mogę pani powiedzieć jedno: nic dobrego się w nim nie dzieje... — Ale ja... — I niech pani sobie nie myśli, że chodzi tylko o nią, wcale nie. Wie pani, że X kiedyś była na pani miejscu? Więc może pani sobie puszczać Cole Portera, podkręcać ogrzewanie, ale w sumie i tak życie zejdzie pani na próbach przyciągnięcia go do siebie, podobnie zresztą jak wszystkim w tym domu. Wyglądam przez okno i obserwuję dzieci bawiące się w berka. — No, no — odpowiada. — Jestem pod wrażeniem wykładu z etyki wygłoszonego przez dziewczynę, która ukradła mi osiemset dolarów... Nagle Grayer potyka się i wywija w powietrzu kozła. Wstrzymuję oddech. Wydaje mi się, że zawisa w powietrzu na całe minuty. — Słuchasz mnie? — pyta. — Halo? Nanny? Powiedziałam, że oczekuję... — Co, mam ci to może jeszcze powtórzyć po hiszpańsku? Rzuć ten związek, dopóki masz jeszcze czym oddychać! Ta rada warta jest znacznie więcej niż osiemset dolarów, więc uważam, że jesteśmy kwita! — Kliknięciem zamykam klapę telefonu. Następuje nieznośnie długa przerwa, a potem rozlega się mrożący krew w żyłach krzyk. Wszyscy zastygają w pół słowa. Wyskakuję z ganku prosto na trawnik. Mijam nieruchome płócienne letnie sukienki i spodnie koloru khaki, natychmiast znajdując panią X wśród rozstępującego się tłumu. — Nannyyy! — woła. Pani X pierwsza dociera na miejsce. — Nannyyy! Chce przy nim kucnąć, ale on próbuje ją uderzyć, zakrwawioną ręką szukając moich nóg. — Nie, ja chcę Nanny! Siadam na trawie i biorę go na kolana. Pani Bennington przychodzi z apteczką pierwszej pomocy, reszta dorosłych przygląda się. — Hej, dlaczego nie chcesz pozwolić mamie zobaczyć, co się stało? — pytam. Wystawia rękę, pozwalając jej zabandażować ranę, ale odwraca od niej twarz i wtula głowę w moje ramiona. — Zaśpiewaj mi o piwie — prosi ze łzami w oczach, gdy tymczasem pani X niezdarnie smaruje ranę jodyną. — Siedzi dudek na kościele... — zaczynam cicho, głaszcząc go po plecach. — Siedzi dudek na kościele... — Warzy piwo na wesele — mruczy mi w ramię. — Gdzie jest mój mąż? — pyta nagle pani X, przeczesując spojrzeniem tłum właśnie w chwili, gdy pan X wychodzi zza żywopłotu, obejmując w pasie przyjaciółkę Caroline. Oboje są lekko zarumienieni i najwyraźniej nie spodziewali się, że kiedy wrócą, wszystkie oczy będą skierowane na nich. * Trzymam zabandażowaną rękę Grayera, gdy pluszcze się w kąpieli. Chodzi o to, żeby nie zamoczył plastra. Opiera głowę o moją dłoń. — Jak będę duży, kupię sobie łódź. Będzie niebieska, z basenem. — Mam nadzieję, że woda w nim będzie cieplejsza niż w klubie. — Wolną ręką przecieram mu plecy płócienną myjką. — Nie masz pojęcia, chłopie. Będzie gorąca! Jak ta kąpiel! Będziesz mogła przychodzić i popływać ze mną. — Dzięki za zaproszenie, Grover. Wiesz, kiedy będziesz dorosły, będziesz miał sporo kolegów, a ja będę naprawdę stara... — Za stara na pływanie? Nie ma mowy, Nanny. Ty kłamczucho. — Masz rację, Grayer, naprawdę możesz na mnie liczyć. Chętnie popłynę z tobą. Opieram podbródek na chłodnej wannie obok jego głowy. — Mogłabyś zabrać Sophie! Miałaby swój basen. Basen dla wszystkich zwierząt. A Katie weźmie swoją świnkę morską. Dobrze, Nanny? — A co z twoją suczką, Grover? Wymyśliłeś już dla niej imię? — pytam, mając nadzieję, że jeżeli będzie miała imię, trudniej będzie zostawiać ją na cały dzień na podwórzu. — Ja chcę świnkę morską, Nanny. Szczeniaka niech weźmie sobie Ellie. — Oni już mają psa, Grover. — Dobrze, w takim razie nie będzie psów na łódce. Tylko świnki morskie. I wszyscy będziemy pływać, pływać i pływać. — Zatacza kółka plastikowym modelem lotniskowca. Zanurzam nos w jego włosach, a on kończy cumować swoje łódki. — Umowa stoi. Czekam, aż Grayer zaśnie, a Elizabeth położy się do łóżka, po czym wybieram się na dół. Pan i pani X czytają gazetę, siedząc w wytartych fotelach ustawionych po przeciwnych stronach kanapy. Oboje nachylają swoje części gazety w stronę mrugających kinkietów w niedoświetlonym pokoju. Kiedy siadam na środku pustej kanapy, żadne z nich nie podnosi głowy. Biorąc głęboki oddech i uderzając w najbardziej pokorny ton, na jaki mogę się zdobyć, zaczynam: — Ee, zastanawiałam się, czy mogłabym, zamiast wracać w sobotę... Pani X opuszcza swoją część gazety. — Jestem w ciąży — mówi ze stoickim spokojem. Gazeta pana X nie porusza się. — Co mówiłaś? — pyta. — Jestem w ciąży — mówi stalowym, pewnym siebie tonem. Gazeta opada. — Co? — W ciąży. — Jesteś pewna? — Patrzy na nią szeroko otwartymi oczyma, głos mu drży. — Kiedy raz było się w ciąży, poznaje się objawy. — Uśmiecha się do niego powoli, jakby wykładała pokerowego fula. — O Boże — odpowiada pan X. Na czole zbierają mu się kropelki potu. — Jutro przy śniadaniu powiemy twojej matce. Patrzą na siebie nawzajem, w milczeniu przyjmując do świadomości konsekwencje tego, co powiedziała. Modlę się, żeby się zapaść w poduchy tapczanu. — Nanny. — Pani X przenosi lodowaty chłodny uśmiech na mnie. — Co mogłabym dla ciebie zrobić? Wstaję. — Wie pani co? W sumie nie ma sprawy. Możemy później o tym porozmawiać. I gratuluję — dodaję po chwili. — Nie, teraz jest doskonała pora, prawda, kochanie? Uśmiecha się do pana X, który wciąż na nią patrzy. — Usiądź, Nanny — poleca pani X. Przełykam ślinę. — Chodzi o to, że w ten weekend muszę znaleźć nowe mieszkanie, więc gdyby państwo mogli podrzucić mnie do przystani promowej po drodze na imprezę... W sobotę będzie taki ruch, a ja nawet nie zaczęłam się pakować. Muszę zabrać wszystkie rzeczy do poniedziałku, więc myślałam, że gdyby to nie sprawiło żadnego kłopotu... Jeżeli państwo mnie potrzebujecie, to zostanę, myślałam tylko... Pani X wbija we mnie sztylet swojego wejrzenia. — Mam lepszy pomysł, Nanny. Może wyjechałabyś dzisiaj? Pan X odwiezie cię na prom. Mamy przecież Elizabeth. Wszystko jest w porządku. — Nie, nie, naprawdę nie muszę wyjeżdżać dzisiaj. Pomyślałam sobie tylko, że skoro ruch w sobotę będzie tak duży... Chętnie zostanę, chciałabym zostać... Serce wali mi jak młotem, gdy w pełni zdaję sobie sprawę ze stawki, o jaką gram. Kręci mi się w głowie na myśl o Grayerze, który obudzi się za kilka godzin, przerażony i samotny. Pani X przerywa mi. — Nie bądź głupia. Kochanie, kiedy jest następny prom? — Nie wiem — odchrząkuje. — Może po prostu odwieziesz Nanny na przystań? Promy odchodzą dość regularnie. Wstaje. — Idę po marynarkę. — I wychodzi. Pani X znów zwraca się do mnie. — Może teraz byś się spakowała? — Naprawdę, proszę pani, nie muszę dzisiaj wyjeżdżać. Chciałam tylko zdać mieszkanie do poniedziałku. Uśmiecha się. — Szczerze mówiąc, Nanny, nie wydaje mi się, żebyś w pełni angażowała się w tę pracę i chyba Grayer też to wyczuwa. My potrzebujemy kogoś, kto byłby mu całkowicie oddany. Za pieniądze, jakie ci płacimy i z perspektywą małego dziecka, powinniśmy znaleźć osobę bardziej profesjonalną. — Wstaje. — Pomogę ci, żebyś nie zbudziła Grayera. Idzie za mną po schodach. Rozpaczliwie przeglądam w umyśle scenariusze, które umożliwiłyby mi pożegnanie się z nim. Pani X wciska się za mną do pokoiku i staje między naszymi łóżkami ze skrzyżowanymi rękoma, obserwując mnie uważnie, gdy pospiesznie wrzucam rzeczy do torby, starając się nie zderzyć z nią w ciasnej przestrzeni. Grayer jęczy we śnie i przewraca się z boku na bok. Bardzo chciałabym go obudzić. Kończę się pakować w cieniu pani X, zarzucam torbę na ramię, zahipnotyzowana widokiem rączki Grayera zwiniętej w piąstkę na krawędzi łóżka. Spod podciągniętego w górę rękawa widać plaster z Batmanem. X daje mi do zrozumienia, żebym wyszła. Nieświadomie wyciągam rękę, żeby odsunąć mu spocone włosy z czoła. Łapie moją dłoń o cal od twarzy dziecka i szepcze przez zaciśnięte zęby: — Lepiej go nie budzić. Kieruje mnie ku schodom. Do oczu napływają mi łzy, przez co nie widzę dobrze stopni i muszę chwycić się poręczy, żeby się nie przewrócić. Pani X wpada na moją torbę. — Ja tylko... ja chciałam... — Nie mogę dobyć z siebie głosu. Odwracam się do niej. — Co? — syczy, nachylając się groźnie ku mnie. Odchylam się, wypakowana torba ciągnie mnie w tył i zaczynam spadać. Pani X odruchowo wyciąga rękę i łapie mnie, zataczając się na balustradę. Patrzymy sobie teraz w oczy, stojąc na tym samym stopniu. — Co? — powtarza. — Ona była w mieszkaniu — mówię. — Myślałam, że pani powinna wiedzieć, to znaczy... — Ty smarkulo! — W ciasnej przestrzeni atakuje mnie z wściekłością, mszcząc się za lata upokorzeń. — Nie masz. Pojęcia. O czym. Mówisz. Jasne? — Każde słowo czuję jak cios. — I na twoim miejscu. Bardzo bym uważała. Na to, co wygadujesz o naszej rodzinie... Pan X trąbi na podjeździe, co budzi szczeniaka, który zaczyna szczekać w kuchni. Gdy dochodzimy na dół, hałas budzi Grayera. — Nanny! — krzyczy. — NAAANNYYYY! Pani X przepycha się obok mnie. — Przebrzydły pies — mamrocze, maszerując do kuchni. Otwiera drzwi, pies wyskakuje na zewnątrz, obszczekując ją dziko. — Weź go sobie — mówi, podnosząc szczeniaka niewprawnie. — Nie mogę... — NANNY CHODŹ TUTAJ, ZAŚWIEĆ ŚWIATŁO. NANNY, GDZIE JESTEŚ?! — Powiedziałam, żebyś go sobie zabrała. — Pani X wciska mi zwierzę. Suczka macha łapkami, instynktownie szukając twardego podłoża, co zmusza mnie do wzięcia jej na ręce, zanim X ją upuści. Bierze ze stołu torebkę, wyciąga książeczkę czekową i wściekle wypełnia rubryki. Patrzę w stronę schodów. — Masz. — Podaje mi czek i z furią otwiera frontowe drzwi. Odwracam się, mijam ją i wychodzę na żwirowy podjazd. Histeryczny krzyk Grayera odbija się echem w ciemności. — NAAANNYYY!!! CHODŹ DO MNIEEE!!! — Miłej podróży! — woła z ganku pani X, gdy rozdygotana, idę do samochodu w świetle reflektorów land rovera, ze wszystkich sił starając się stąpać pewnym krokiem. Gramolę się na przednie siedzenie i staram się opanować drżenie rąk, gdy zapinam pas. — Aha — mówi pan X, patrząc na psa, — Tak, Grayer jest chyba jeszcze trochę za mały. Może za parę lat. Rusza i wyjeżdża z podjazdu, i zanim zdążę spojrzeć za siebie, żeby zapisać dom w pamięci, zasłaniają go drzewa. Pan X pędzi przez puste o tej porze wiejskie drogi. Zatrzymuje się dopiero na przystani promowej. Otwieram drzwi, żeby wysiąść. — No cóż — mówi, jakby nagle przyszło mu to do głowy. — Powodzenia na egzaminach — nieźle dają człowiekowi popalić! Gdy tylko drzwi zatrzaskują się, wyjeżdża z parkingu. Powoli idę na niemal zupełnie opustoszały terminal promowy i rozglądam się za rozkładem rejsów. Następny prom odpływa dopiero za godzinę. Szczeniak wierci mi się pod pachą, więc szukam w poczekalni czegoś, co mogłabym wykorzystać jako nosidełko. Podchodzę do faceta w kiosku „Dunkin’ Donuts”, proszę o kilka plastikowych torebek i kawałek sznurka, żeby zrobić z niego smycz. Z torby wyciągam wszystkie ubrania, rozkładam do plastikowych torebek, resztą wykładam torbę i na to kładę psa. — Rozgość się — mówię. Psiak patrzy na mnie i szczeka, potem kuli się i zaczyna gryźć plastik. Opieram się o łuszczące się oparcie pomarańczowego krzesła i patrzę w światło jarzeniówek. W uszach mam ciągle rozpaczliwy krzyk Grayera. Lecz nikt nie wiedział, jak się czuła Mary Poppins. Ponieważ Mary nikomu się z tego nie zwierzała. Mary Poppins ROZDZIAŁ DWUNASTY Cała przyjemność po mojej stronie — Hej, proszę pani! — Budzę się gwałtownie. — Ostatni przystanek! — krzyczy kierowca autobusu. Szybko zbieram rzeczy. — Następnym razem nie próbowałbym przemycać zwierząt, panienko. Albo będziesz szła na piechotę do Nantucket — mówi, rzucając mi złe spojrzenie zza kierownicy. Szczeniak warczy gniewnie, a ja wkładam rękę do torby, żeby go uciszyć. — Dzięki — mamroczę. Pieprzony grubas. Zanurzam się w odór dworca i mrużę oczy na widok holu wyłożonego pomarańczowymi płytkami. Zegar z logo linii Greyhounda pokazuje godzinę 4.33. Przez minutę zbieram myśli. Całkiem oklapła stawiam torbę na ziemi i ściągam bluzę od dresu. W tunelu jak w pułapce uwięzło gorąco lata zmieszane z odorem potu podróżnych. Szybko wychodzę na poziom ulicy, żeby złapać taksówkę, mijam zamknięte piekarnie i kioski z gazetami. Za wylotem Ósmej Alei prostytutki i taksówkarze oczekują kolejnych zleceń, tymczasem ja puszczam suczkę, żeby mogła się wysiusiać pod przewróconym koszem na śmieci. — Dokąd? — pyta taksówkarz, kiedy wślizguję się do auta ze swoimi tobołkami. — Róg Drugiej Alei i Dziewięćdziesiątej Trzeciej — odpowiadam, opuszczając szybę. Grzebię po plastikowych torbach w poszukiwaniu portmonetki. Z torby wysuwa się dyszący łeb szczeniaka. — Już prawie jesteśmy na miejscu, maleństwo. Już dojeżdżamy. Kiedy otwieram portmonetkę, czek od pani X ląduje na podłodze. — Cholera. Schylam się, żeby go podnieść w ciemności. Dla: Nanny Kwota: Pięćset dolarów. Pięćset dolarów? Pięćset dolarów? Dziesięć dni. Szesnaście godzin dziennie. Dwanaście dolarów za godzinę. Więc mówimy tu o tysiącu sześciuset, nie, tysiącu ośmiuset — nie — o tysiącu dziewięciuset dolarach! PIĘĆSET DOLARÓW! — Nie, wie pan co, jednak Park Avenue 721. — Dobrze, proszę pani. — Ostro zawraca. — Pani płaci. Nawet nie wiesz, kto dzisiaj płaci. Przekręcam klucz w zamku drzwi do X-ów i ostrożnie je otwieram. W mieszkaniu jest ciemno i cicho. Kładę torbę na podłodze. Szczeniak natychmiast się z niej wyswobadza. Resztę bagaży rzucam na marmurową podłogę. — Sikaj, gdzie chcesz. Sięgam do ściemniacza na wyłączniku w głównym holu. Punktowy reflektor wlewa przepiękne fale chłodnego światła w czarę ze rżniętego kryształu. Pochylam się do przodu i opieram dłoń na szybie chroniącej cenne bibeloty. Nawet teraz, gdy sytuacja wymknęła się spod kontroli, moje myśli o X-ach rozpraszają atrybuty ich zamożności. Nagle uderza mnie myśl: czy przypadkiem nie do tego się wszystko sprowadza? Podnoszę dłonie, zostawiając na szkle dwa doskonałe odciski. Przechodząc z pokoju do pokoju, zapalam mosiężne lampy, jakby oświetlenie domu mogło wyjaśnić mi, jak mogłam zostać tak znienawidzona za ciężką pracę. Otwieram drzwi do jej gabinetu. Maria starannie ułożyła całą pocztę pani X na biurku w kolejności, jaką lubi — koperty, katalogi i czasopisma na osobnych stosikach. Przeglądam je, potem kartkuję kalendarz Manicure. Pedicure. Siatchsu. Dekorator wnętrz. Lunch. — Wiceprezes do spraw głupich i głupszych — mamroczę. Poniedziałek 10 rano. Rozmowa z Agencją Opiekunek do Dzieci. Rozmowa? Szybko przeglądam kilka ostatnich tygodni. 28 maja: Rozmowa z Rosario. 2 czerwca: Rozmowa z Inge. 8 Czerwca: Rozmowa z Malong Rozmowy zaczynają się w dzień po tym, kiedy dowiedziała się, że nie mogę pojechać z nimi do Nantucket z powodu uroczystości rozdania dyplomów. W ustach robi mi się sucho, gdy czytam notatki na marginesie tamtego popołudnia. Przypomnienie: jutro zatelefonować do konsultanta. Zachowanie N. jest nie do przyjęcia. Całkowicie egoistyczne. Nie dba o dziecko. Nie wywiązuje się ze swoich obowiązków. Usiłuje nas wykorzystać. Zamykam kalendarz, czując się, jakbym dostała w splot słoneczny. Przez myśl przelatuje mi wspomnienie torebki z krokodylej skóry pani Longacre, zostawionej przy przepierzeniu między kabinami w toalecie Il Cognillo, i coś we mnie pęka. Idę do pokoju Grayera, otwieram drzwi na oścież i zauważam ją natychmiast — ukrytą w pluszowym misiu, który bez żadnych wyjaśnień pojawił się na półce z zabawkami Grayera tuż po walentynkach. Zdejmuję go z półki, odwracam i zdejmuję tylną ściankę, która odsłania niewielki magnetowid i przyciski kontrolne. Przewijam taśmę, a szczeniak, korzystając z okazji, pędzi na złamanie karku do pokoju Grayera i prosto do jego szafy na ubrania. Włączam nagrywanie, odkładam misia na półkę z zabawkami i ustawiam go tak, żeby uzyskać jak najlepsze ujęcie. — Ja jestem egoistką? Moje zachowanie jest nie do przyjęcia? — krzyczę na misia. Biorę głęboki oddech, starając się usystematyzować swoją wściekłość, i zaczynam od początku. — Pięćset dolarów. Co to jest dla pani, para butów? Pół dnia w „Bliss”? Bukiet kwiatów? Nie, tak nie będzie. Wiem, że studiowała pani historię sztuki, więc rozumiem, że moje obliczenia mogą się dla pani okazać zbyt skomplikowane, ale za dziesięć dni bezwzględnych tortur w piekle zapłaciła mi pani po trzy dolary za godzinę! Więc zanim spuentuje pani rok mojego życia w anegdotę podczas kolejnej zbiórki pieniędzy w muzeum, proszę pamiętać, że jestem pani niewolnicą! Ma pani torebkę, norki i niewolnicę! I to j a panią wykorzystuję? Nie ma Pani Pojęcia Co dla Pani Robię. Chodzę tam i z powrotem przed misiem, starając się wyrazić powściągane przez dziewięć miesięcy emocje, tak, żeby miały jakiś spójny sens. — Niech pani posłucha. Jeżeli mówię „dwa dni w tygodniu”, pani odpowiedź powinna brzmieć „dobrze, dwa dni w tygodniu”. Kiedy mówię „przed trzecią muszę wyjść na zajęcia”, to oznacza, że gdziekolwiek pani jest — wszystkie arcyważne sprawy, takie jak manikiur czy kawka z przyjaciółkami — rzuca pani natychmiast i w podskokach wraca do domu, żebym mogła wyjść — nie po obiedzie, nie następnego dnia, ale o trzeciej, punkt. Jeżeli mówię „oczywiście, zrobię mu coś do jedzenia”, oznacza to pięć minut w pani pieprzonej kuchni. Oznacza to kuchenkę mikrofalową. A nie gotowanie na parze, siekanie, podsmażanie, czy suflety. Jeżeli pani mówi: „będziemy ci płacić w piątki”, oznacza to, że będziecie płacić w każdy piątek. Ostatnim razem, kiedy sprawdzałam, nie była pani Cezarem i nie zmieniła pani kalendarza. Czyli. Płacimy. Co. Tydzień. Teraz już idzie z górki. — Jeszcze coś. Zatrzaskiwanie drzwi dziecku przed nosem — nie do przyjęcia. Zamykanie drzwi do gabinetu na klucz, żeby syn nie wszedł do środka, kiedy wszyscy jesteśmy w domu — też nie do przyjęcia. Kupno garsoniery, żeby uciec od rodziny — zdecydowanie nie do przyjęcia. Aha, jeszcze jedno. Wyjazd do uzdrowiska, kiedy syn ma zapalenie ucha i prawie czterdzieści stopni gorączki? Wiadomość z ostatniej chwili: oficjalnie jest pani nie tylko złym człowiekiem, ale przede wszystkim złą matką. Nie urodziłam jeszcze dziecka, więc może moje zdanie nie jest tutaj miarodajne, ale gdyby moje dziecko sikało po meblach jak jakiś pieprzony stary kundel, byłabym trochę zaniepokojona. Mogłabym też ot, tak sobie, ni stąd ni zowąd zjeść z nim kolację chociaż raz w tygodniu. I tutaj dochodzimy do rzeczy najważniejszej — nikt pani nie znosi. Była gospodyni pani nienawidzi, nienawidzi tak, że mogłaby zabić — we śnie. Mówię wolniej, żeby na pewno każde słowo dotarło do niej. — Teraz powtórzmy sobie, co zaszło: Kiedyś spacerowałam sobie niewinnie po parku. Nie znałam pani. Pięć minut później musiałam prać pani bieliznę i chodzić na spotkania rodzinne z pani synem. W jaki sposób pokonała pani tę drogę? Naprawdę chciałabym wiedzieć — skąd u pani tyle tupetu, żeby zaproponować zupełnie obcej osobie rolę zastępczej matki dla pani dziecka? A tak na marginesie, pani zupełnie nic nie robi! Właściwie na czym upływają pani dni? Czy w Lidze Rodziców budujecie statek kosmiczny? Pomagacie burmistrzowi opracować nowy plan komunikacji publicznej w kawiarni hotelowej? Rozwiązujecie konflikt bliskowschodni za zamkniętymi drzwiami sypialni?! Oby tak dalej, świat nie może się doczekać, kiedy usłyszy, jak pani pomysły wprowadzą nas w dwudziesty pierwszy wiek odkryciem tak fantastycznym, że nie może pani znaleźć ani chwili, żeby przytulić własnego syna. Przyklękam i zaglądam głęboko w oczy misia. — Było z tym trochę nieporozumień, więc chciałabym to pani wyjaśnić jak najprzystępniej: to jest praca, właśnie tak: p r a c a, i to ciężka praca. Wychowywanie pani dziecka to ciężka praca! Czego sama by się pani domyśliła, gdyby pani poświęciła temu więcej niż pięć minut! Cofam się o krok i zaciskam pieści, gotowa na wypowiedzenie wszystkiego, do samego końca. — A pan, panie X, kim pan jest? — urywam, żeby słowa dotarły do celu. — A skoro już się przedstawiamy, pewnie zastanawia się pan, kim ja jestem. Oto wskazówka: (a) nie jestem z wypożyczalni ani (b) nie przyszłam tutaj z dobroci serca, pytając pana żonę, czy nie ma przypadkiem czegoś do zrobienia w domu. Jak pan myśli, panie X, chce pan zgadywać? Przyglądam się swoim paznokciom, robiąc dramatyczną pauzę dla większego efektu. — WYCHOWYWAŁAM PANU DZIECKO! Uczyłam go mówić. Rzucać piłkę. Spłukiwać waszą włoską toaletę. Nie jestem studentką medycyny, ekonomii, aktorką ani modelką i w żadnym wypadku nie jestem „przyjaciółką” tej wariatki, z którą pan się ożenił. Albo kupił, albo jeszcze coś innego. — Trzęsę się z obrzydzenia. — Informacja z ostatniej chwili, ważniaku. To nie Cesarstwo Bizantyjskie, tu nie jest tak, że do każdego kawałka ziemi dołączony jest wielbłąd i harem. Gdzie wojny, w których pan walczył? Gdzie despoci, których pan obalał? Zarabianie paru milionów rocznie z tłustym dupskiem w fotelu nie ma w sobie nic z heroizmu i, o ile może panu przysporzyć żony, dwóch, czy, dajmy na to, pięciu, zdecydowanie nie zasługuje na nagrodę ojcostwa! Postaram się to przedstawić w zrozumiałych dla pana kategoriach: pana syn to nie przedmiot. Żona nie zamówiła go z katalogu. Nie może pan pokazywać się z nim, kiedy przyjdzie panu na to ochota, a potem schować do piwnicy razem z cygarami. Robię przerwę dla złapania oddechu, przyglądając się tym wszystkim zabawkom, za które zapłacił i którymi ani razu nie bawił się z synem. — W pana domu mieszkają istoty ludzkie, które z całego serca pragną, żeby spojrzał im pan w oczy. Pan założył tę rodzinę. Musi pan tylko wracać do domu i trochę ich polubić. Nazywa się to związkiem uczuciowym. Niech pan zapomni o swoim wychowaniu, kiedy kupowano pana uczucia, i niech pan tu wreszcie przyjdzie, bo to pana własne życie, a pan pozwala mu przeciekać przez palce! — Hau! Szczeniak otwiera drzwi do szafy i niesie w zębach plastikowe etui, w którym Grayer nosi wizytówkę ojca. — Hej, oddaj mi to — mówię łagodnie, klękając, żeby odebrać psu zabawkę. Puszcza etui i przewraca się na grzbiet, gotów do zabawy. Patrzę na brudne resztki papieru, które wyzierają z wnętrza plastiku — to wszystko, co zostało z wizytówki Grayera. Mrużę oczy, rozglądając się po pokoju, który znam tak dobrze, że czuję się w nim jak w swoim własnym. Widzę, jak Grayer przechadza się po wybiegu naszego świątecznego pokazu mody, jak kolęduje w łazience, jak zasypia przy mnie, kiedy kończę czytać Księżycową dobranockę. — Och, Grover. — Zaczynam płakać, zwinięta w kłębek przy jego łóżku. Fale łkania wstrząsają mną, kiedy dociera do mnie, że nigdy już go nie zobaczę. Że ze mną i z Grayerem wszystko skończone. Kiedy wreszcie udaje mi się złapać oddech, podczołguję się do regału i naciskam klawisz stop. Stawiam misia na podłodze, opierając się o łóżko i delikatnie masuję miękki brzuszek szczeniaka. Suczka przeciąga się, opierając łapę na mojej ręce, oczyma wyrażając wdzięczność za poświęconą jej uwagę. I nagle wiem. Nic, co powiedziałam do tej pory, nie sprawi, że pokochają go w sposób, w jaki powinien być kochany. Ani mnie nie pozwoli odejść z godnością. W uszach pobrzmiewają mi słowa Grayera: — Bądź dzielna, Nanny. Uda ci się. Przewijam kasetę na początek. Sadzam misia na dywanie przed sobą i rozpoczynam nagrywanie. — Cześć, to ja, Nanny. Jestem w państwa mieszkaniu i jest godzina... — zerkam na zegarek. — Piąta rano. Otworzyłam kluczem, który dostałam od pani. I wszystkie cenne rzeczy, które mają dla was taką wartość, mam w zasięgu ręki. Ale nie życzę wam nic złego choćby dlatego, że macie zaszczyt być rodzicami Grayera. — Kiwam głową, bo wiem, że to prawda. — Miałam po prostu sobie odejść. Ale nie mogę. Naprawdę nie mogę. Grayer was kocha. Wiem, bo codziennie tego dowodził. Nie obchodzi go, w co się ubieracie ani co mu kupiliście. Chce, żebyście byli z nim. Żebyście go kochali. A czas ucieka. Jeszcze przez jakiś czas będzie was kochał bezwarunkowo, a potem w ogóle przestanie was kochać. Więc jeżeli jest coś, co mogę dzisiaj dla was zrobić, to przekazać wam pragnienie poznania waszego dziecka. Jest wspaniałym małym człowiekiem — ma poczucie humoru, jest mądry — bycie z nim to prawdziwa radość. Ja go naprawdę pokochałam. I chciałabym, żebyście wy też go pokochali. Oboje, bo dla was obojga jest bezcenny. Sięgam w stronę misia i naciskam stop. Trzymam go w rękach przez chwilę. Przyglądając się dolnej półce regału z książkami, widzę małe oprawione w ramkę zdjęcie Caitlin schowane za garażem z klocków. Właśnie. Znów włączam nagrywanie i sadzam misia na podłodze. — A jeżeli nie, to przynajmniej jesteście winni mnie i każdej osobie, którą wrobicie w tę pracę, trochę pieprzonego szacunku! Podnoszę misia i wyjmuję kasetę. * Wracając przez główny hol, gaszę wszystkie światła. Szczeniak wyskakuje na klatkę schodową. Po raz kolejny staję przed szklanym stolikiem. Kładę kasetę między odciskami palców, a na niej zostawiam klucze do domu. Biorę torby i po raz ostatni otwieram drzwi do mieszkania X-ów. — Grayer — mówię cicho, pragnąc z całego serca, żeby spełniło się to życzenie, jak wypowiadane nad tortem urodzinowym najważniejsze życzenie w życiu. — Wiedz, że jesteś wspaniały, cudownie wspaniały. Mam nadzieję, że zawsze będziesz wiedział, że gdzieś tam trzymam za ciebie kciuki, dobrze? — Gaszę ostatnie światła i podnoszę szczeniaka. — Żegnaj, Grayer. Kiedy wchodzimy do parku, słońce właśnie wschodzi. Kierujemy się ścieżką w stronę jeziora. Suczka mocno ciągnie za smycz. Pierwsi biegacze rozpoczynają poranne rundy wokół jeziora. Niebo rozjaśnia się i gasną ostatnie gwiazdy. W oddali, nad wierzchołkami drzew, budynki wyrastające nad horyzont od zachodu skąpane są w różowym świetle poranka. Woda chlupocze o kamienny brzeg. Stoję przy metalowym ogrodzeniu, delektując się pięknem otwartego krajobrazu w samym środku miasta. Sięgam do jednego z worków i wyciągam telefon komórkowy X-ów. Przez chwilę ważę go w dłoni, potem rzucam daleko za płot. Szczeniak przyciska łapy do płotu, ujadając, gdy telefon tonie z satysfakcjonującym pluskiem. Patrzę na suczkę. — Co ty na to? Czy tak się odchodzi z godnością? Z gracją? Szczeka na zgodę, podnosząc głowę. Wpatruje mi się w oczy z miłością. — Gracja. Szczeka. — Gracja — powtarzam. Szczeka jeszcze raz. — Aha. W takim razie, Gracjo, idziemy do domu. PODZIĘKOWANIA Pragniemy podziękować: Molly Friedrich i Lucy Childs z Aaron Priest Literary Agency za niesłabnące wsparcie — gdyby Nanny musiała kiedyś stanąć twarzą w twarz z panią X, właśnie te kobiety powinny z nią być! Christy Fletcher za dostrzeżenie w książce potencjału. Jennifer Weis za to, że dała nam znać, kiedy coś było nie tak. Katie Brandi za przeczytanie książki przynajmniej tyle samo razy, co my. Joelowi za zabranie Nanny na miodowy miesiąc. George’owi za pomoc w trudnych dniach i Le Pain Quotidien za zaopatrzenie. * Radio City Rockettes - światowej sławy zespót taneczny. * zespołowa gra sportowa podobna do hokeja na trawie * kasety do nauki ze słuchu gry na skrzypcach