Taras Szewczenko KAPITANOWI Tłumaczył JERZY JĘDRZEJE WICZ WYDAWNICTWO LUBELSKIE Tytuł oryginału rosyjskiego KflnMTflHLUft Objaśnienia JERZY JĘDRZEJEWICZ Kartę tytułową, okładkę i obwolutę projektował JERZY KOSTKA Redaktor ANNA ŁAZUKA Korektor ELŻBIETA LIPNIEWSKA Copyright by Wydawnictwo Lubelskie Lublin 1978 W roku 1845, w tym samym roku, kiedy powódź zniszczyła pół Kremienczuga 1, a Kriukow 2 został nietknięty, w Kijowie zaś woda podniosła się do Monaste-ru Brackiego3 — w tym właśnie krytycznym roku, w końcu marca, wyjechałem z Moskwy na tulską, wtedy dopiero co otwartą szosę. Jechałem (proszę zauważyć, pocztowymi końmi) dwa tygodnie do Tuły, do Orła zaś tydzień, razem trzy tygodnie. A com wycierpiał przez te trzy tygodnie, tego żadne pióro nie zdoła oddać. Jedno tylko państwu powiem, że nie z opisu jakiegoś turysty, lecz z własnego doświadczenia wiem, ile kosztuje talerz kapuśniaku i kromka chleba na stacji pocztowej; zaznajomiony tedy praktycznie z komfortem stacyjnym, wyjeżdżając z Moskwy naładowałem spory koszyk wszelakimi solonymi i wędzonymi wiktuałami. I cóż: zapasy te zmuszony byłem rzucić na drugiej stacji, to znaczy w Podolsku, gdyż wszystko to — nawet ja sam — zanurzyło się kilka razy w brudnej śniegowej wodzie. Rozsądek nakazywał wrócić do Moskwy, ale kłóć no się, człowieku, z upartą głową (między nami mówiąc, nie zostałem w tyle za moimi rodakami pod względem tej cnoty, to jest uporu, co przez grzeczność nazywamy siłą woli). Tak więc od Podolska do Tuły podróżowałem na wikcie św. Antoniego 4, a od Tuły do Orła również, gdyż aczkolwiek Tuła słynie z karabinów I harmonijek, kiełbasiarnią jednak nie może się pochwalić, słowem: w Tulę z wielkim trudem znalazłem solonego sandacza, przywiezionego z brzegów niebieskiego Donu bądź z brzegów Uralu, bądź z brzegów mateczki Wołgi. Z takim tedy prowiantem dojechałem do Orła. Stanąłem w hotelu, tuż obok stacji pocztowej, a kiedy nazajutrz przeliczyłem swoją kasę, to tylko jęknąłem! Całego majątku miałem trzyrublową asygna-tę i z pięćdziesiąt kopiejek drobnymi. A z Moskwy wziąłem z sobą okrągłe sto rubli srebrem. Z taką sumą jakże nie dojechać z Moskwy do Kijowa? A przecie zdarzyło się tak, że dojechałem tylko do Orła, tam zaś, to znaczy w Orle, osiadłem niby rak na mieliźnie. Zamyśliłem się nie na żarty i po głębokich rozważaniach poszedłem szukać zajazdu. Znowu bieda — Oka i Orlik zatopiły nie tylko wszystkie zajazdy, ale nawet większą część miasta. Wróciłem do swego numeru jeszcze smutniejszy, niż z niego wyszedłem; zamyślony siadłem przy oknie, patrzę na ulicę, a po ulicy wlecze się zaprzężona w parę niepozornych koników duża kryta fura, obok niej zaś z bacikiem w ręku idzie niewielkiego wzrostu pucołowaty, o rudej bródce kmiotek- „Ha, przyjacielu! — myślę sobie — ty mi właśnie jesteś potrzebny!" Otwarłem okno i krzyknąłem: — Hej, dobry człowieku! . . . . Kmiotek stanął, zdjął czapkę i popatrzywszy na okna hotelu zauważył mię i powiedział: - — Jaśnie pan woła? — Tak. — A co panu potrza? — spytał ' — A to: czy jesteś woźnicą? , —- Wiadomo, że woźnicą. — Z której guberni? — Tutejszej, proszę jaśnie pana. A powiatu mitrow-skiego. , — A czy nie chciałbyś, mój kochany, pojechać do domu na święta? (Byłoż to w szóstym tygodniu Wielkiego Postu). . — Jakżebym miał nie chcieć, proszę jaśnie pana? Wiadomo, chcę. Ale przecie nie mogę jechać z próżnym wozem. — Jeśli chcesz, to ci znajdę pasażera do Głuchowa. — Jakże mam nie chcieć! Mogę jechać aż do samej Moskwy. — A wiesz, gdzie jest Głuchów? — Jakże mam nie wiedzieć? Za Mitrowskim. W Kijowie też nieraz bywaliśmy. — Dużo weźmiesz za tę drogę? — Od puda, czy jak, proszę jaśnie pana? — Może być od puda. — Po dwa i pół rubla, proszę jaśnie pana! — Dobrze, zgadzam się, ale pieniądze dostaniesz w Głuchowie. — A zadateczek, proszę jaśnie pana? — Zadateczek też w Głuchowie. Kmiotek podrapał się w potylicę i popatrzywszy na mnie z minutę spytał: — A kiedy jechać, proszę jaśnie pana? — Choćby zaraz. — Zaraz, proszę jaśnie pana, nie można: trzeba tro-szeńkę nakarmić koniki. — A gdzież ty je będziesz karmił? Jak cię znaleźć1? — A tu, na ulicy. Przecie zajazdy wszystkie pozalewało wodą, więc gdzie karmić? I mówiąc to skręcił pod płot i zaczął wyprzęgać konie. Wyszedłem do niego na ulicę, obejrzałem wóz. Wóz był pakowny, całkiem kryty, w rodzaju żydowskiej bryki. — Jakiż ty towar wozisz w tym pudle? — A niby jaki mam wozić? Teraz, na ten przykład, zawiozę waszą wielmożność, a tutaj przywiozłem jakąś panią z Mitrowska. Do dzieciaków przyjechała czy coś takiego: do jakiejś szkoły czy do korpusu, powiada. Ale zła, że niech Pan Bóg broni. Coraz to bije dziewuchę. — A jak myślisz, wyjedziemy dzisiaj czy nie wyjedziemy? Kmiotek popatrzył na słońce i powiedział: — Chyba przenocujemy. Nie mając nic do roboty poszedłem włóczyć się po mieście. Gdy przechodziłem obok sklepu tytoniowego, ujrzałem pomiędzy wystawionymi w oknie towarami o różnych etykietach kapciuchy na tytoń i harmonię. Nie spodziewałem się, aby podróż moja była czymś urozmaicona, więc pomyślałem: kupię harmonię, będę przynajmniej zabawiał dzieci na postojach. Kupiłem harmonię i wróciłem do hotelu. A w hotelu, odpocząwszy po przechadzce, zadałem sobie takie pytanie: co będzie, jeśli mój przyjaciel w Głuchowie, na którego liczę tak na pewno, nie da mi pieniędzy, co wtedy pocznę? Co prawda, mam w Głuchowie jeszcze jednego przyjaciela, na którego też można liczyć, ponieważ samej tylko gliny porcelanowej sprzedaje rocznie za sto tysięcy — więc jakże nie pokładać w nim nadziei? Ale trzeba wziąć pod uwagę, że jest to pan całą gębą, jak to się mówi. Do obiadu nie można u niego zasiąść inaczej niż we fraku, a to nie bardzo mi się podobało. Bo naprawdę śmieszna rzecz: mieszkać na wsi i stroić się dzień w dzień — licho wie po co! Dobrze jeszcze, jeżeli wypada pogrzeb albo wesele, albo inna jakaś familijna uroczystość, a tak — to nie jest nic innego, tylko ślepe naśladowanie angielskich lordów. Po długich rozmyślaniach napisałem list do Kijowa i prosiłem, żeby wysłano mi pieniądze do Głuchowa, adresując nie do tego przyjaciela, który sprzedaje glinę porcelanową, lecz do jego sąsiada, dymisjonowanego rotmistrza takiego to a takiego. Urządziłem więc wszystko jak przystało porządnemu człowiekowi, a nazajutrz przed wschodem słońca załadowałem się na furgon i szczęśliwie dotarłem do zajazdu odległego od Orła o dwadzieścia pięć wiorst. Wypadałoby przedstawić ze wszelkimi szczegółami zajazd, ponieważ jednak ten tableau de genre 5 oddali już liczni autorzy nie tylko prozą, ale nawet wierszem, nie ośmielam się więc rywalizować z żadnym z tych beztroskich spisywaczy ani nawet z samym homerow-skim opisaniem wierszami zajazdu wydrukowanym, nie pamiętam, w jakim czasopiśmie, gdzie fragment ten porównywany jest z „Iliadą". Do Kromów przybyliśmy w nocy i skoro świt wyruszyliśmy w dalszą drogę, więc o Kromach też nie mam nic do powiedzenia, chyba tylko tyle, że za talerz chudego kapuśniaku wzięto ode mnie pół rubla srebrem, właściwie dlatego że nie wytargowałem się o cenę przedtem. To wszystko, co mogę powiedzieć o Kromach 6. Słońce wzbiło się już dość wysoko, kiedy obudziłem się w swoim furgonie. Wysunąłem głowę, żeby popatrzyć na świat boży i spytać Jermołaja (takie miał imię mój woźnica), czy daleko jest do zajazdu. — Jak tylko zjedziemy z tej górki, zaraz będzie zajazd. Obejrzałem się dokoła. Myślałem, że istotnie zobaczę gdzieś chociażby górkę — ale nic podobnego: wszędzie rozpościerała się równina, jednostajna równina, przecięta czarną smugą drogi pocztowej, obsadzonej gdzieniegdzie rokitnikiem i pstrokatymi słupami, oznaczającymi wiorsty. Niezbyt ponętny, prawdę mówiąc, pejzaż i jeśli wziąć pod uwagę moją dość wolną podróż, to może się wydać nawet nudny. I co robić? Czytać nie ma co, myśleć nie ma o czym (w tym czasie nie pisałem jeszcze opowiadań). Polezę sobie, polezę w furgonie, wyjdę z niego, przejdę się wiorstę lub dwie piechotą, i znowu do furgonu, pogram na harmonii, a Jermołaj potańczy. Woźnica prawie nie siadał na koźle, tylko wciąż sobie szed! z bacikiern koło koników i kiedy przygrywałem na harmonii, zaczynał tańczyć, najpierw spokojnie, potem coraz szybciej, a nabrawszy animuszu zwracał się do mnie i niemal krzyczał: — Żwawiej, jaśnie panie, żwawiej! Zagram mu żwawiej, on żwawiej zatańczy i ani się obejrzymy, jak już jesteśmy przy zajeździe. W taki to sposób ja i Jermołaj skracaliśmy czas i drogę do samej Esmanii (pierwsza stacja guberni czer-nihowskiej). Ledwo się przejedzie granicę guberni or-łowskiej, a dekoracja już się zmienia: zamiast rokitnika po obu stronach drogi rosną wspaniałe rozłożyste wierzby; w pierwszej wiosce guberni czernihowskiej są już bielutkie chaty, kryte słomą, dymariami7, a nie szare chałupy z okrąglaków; ubiory, język, twarze — zupełnie inne. I cała ta przemiana dokonuje się na przestrze. ni dwudziestu wiorst. W ciągu jednej godziny człowiek czuje się jakby w innej atmosferze; przynajmniej ja zawsze tak się czułem, ilekroć tędy przejeżdżałem. Kiedy się jedzie z Kijowa przez Czernihów, to po drugiej stronie Desny 8 widzi się, że to już nie jest Małorosja, ale słyszy się jaką taką intonację, między zaś Esmanią a Głuchowem żadnej. Przejechawszy dwie czy trzy wiorsty za Esmań, zobaczyłem na prawo, niedaleko od drogi, już nie szary, z okrąglaków, o mocnych wrotach zajazd, lecz białą, pod słomianym dachem, ukrytą pomiędzy wierzbami karczmę. Widok tej pierwszej karczmy przypomniał mi 10 słyszaną jeszcze w dzieciństwie pieśń, która zaczyna się tak: Oj, w poli werba, Pid werboju korczma g. Można by jeszcze było za dnia przyjechać do Głu-chowa, ale tak mi się spodobała ta karczma, że prosiłem Jermołaj a, żebyśmy się w niej zatrzymali i zanocowali, na co on chętnie się zgodził, ponieważ w karczmie, jak mówił, zawsze jest taniej niż w mieście. Dotarłszy do samej karczmy stanęliśmy i ujrzałem wówczas człowieka nie zwracającego na nas żadnej uwagi. Ubrany był dość dziwacznie: w szary żołnierski szynel przepasany nie rzemiennym pasem, lecz słomianym powrósłem; na głowie, miał czarną barankową czapkę, a w ręku grabie. Wylazłem z wozu, podszedłem do niego i spytałem: — Jesteście gospodarzem? .— Awżeż10, gospodarzem — odpowiedział, ledwo spojrzawszy na mnie. — Macie siano? — Awżeż, mam. — I owies też? — Awżeż, i owies. — I będzie co .zjeść na kolację? — Awżeż, będzie. — I zwrócił się do woźnicy, mówiąc niezbyt przyjaznym tonem: — Czegóż ty tam stoisz, moskiewska wrono, czego nie zajeżdżasz? — Po czym udał się, by otworzyć wrota karczmy. Przypadł mi do gustu mój oryginalny ziomek jako właściciel zajazdu przy wielkim trakcie. Zwłaszcza po orłowskich karczmarzach, którzy witają podróżnego z odległości pół wiorsty, zdejmują czapkę, kłaniają się 11 w pas, przysięgają, że znajdzie się u nich wszystko prócz ptasiego mleka, a naprawdę okaże się tylko owies i zgniłe siano, o zjedzeniu zaś kolacji czy obiadu, szczególnie w Wielkim Poście, nie ma nawet mowy: podadzą człowiekowi kapuśniaku ze śmierdzącym olejem i złupią z niego pół rubla srebrem, o ile się naprzód nie wytarguje. Podczas gdy małomówny gospodarz otwierał i zamykał wrota swojej karczmy, poszedłem rozprostować nogi, zdrętwiałe wskutek długiego siedzenia. Karczma była starannie wybielona, a dokoła okien zrobione były ramki z żółtoczerwonawej gliny; przylegająca do karczmy szopa, czyli tak zwana stodoła, też miała ściany ładnie wymazane żółtą gliną. W ogóle wygląd karczmy wskazywał na to, że za kilka dni ludzie będą obchodzili wielkie święto. Podszedłem bliżej. Za płotem dwie kobiety kopały grządki i jedna z nich coś opowiadała, a druga tak donośnie, serdecznie śmiała się, że i ja sam się mimo woli roześmiałem. Opowiadająca była kobietą już nie pierwszej młodości, a ta, która się śmiała — świeżo rozkwitłą czarnobrewą krasawicą i, jak się wydawało, raczej córką pierwszej, a nie koleżanką. Nie zdążyłem przypatrzeć im się dobrze i posłuchać dźwięcznego śmiechu krasawicy, kiedy zza węgła karczmy ukazał się sam gospodarz i zawołał je do chaty, żeby ugotowały wieczerzę. Podążyłem za nimi. W drzwiach zetknąłem się z gospodarzem. Życzył mi dobrego zdrowia i prosił wejść do świetlicy. Wszedłem do obszernej, czysto wybielonej izby, którą niby ściana dzielił na całą długość kaflowy piec. Wzdłuż ścian dokoła stały ławy, a między nimi wznosił się dębowy, czysto umyty stół. Na ścianie w kącie wisiał obraz, przyozdobiony świeżą wierzbiną oraz uschłą miętą i bławatkami. 12 — Prosimy siadać — powiedział gospodarz zdejmując czapkę. — Tutaj mieszkamy sami — dodał — a dla innych ludzi mamy dru^^ izbę. — Słuchajcie no, gospodarzu — spytałem siadając na ławie — można by v* was dostać wódki? — Czemu nie można? Życzy pan sobie pół kwarty czy całą kwartę? — spył-a*- — Na razie chociaż p# kwarty. — Dobrze — powied^ial i wyszedł z izby. Wkrótce powrócił z kieliszkiem i karafką, a za nim szła z talerzem i obruszeni w rękach wesoła ogrodnica. Była to urocza brunetka> piętnasto- lub szesnastoletnia, zgrabna, giętka Jak młoda topola. Włosy jej, gęste, błyszczące, upiętL były czarną wstążką i ozdobione świeżym zielonym' barwinkiem. Nakryła część stołu obrusikiem, postawiła talerz z jakąś soloną rybą, położyła na stole dwa kawałki białego chleba i, uśmiechnąwszy się, wyszła z izby. Odprowadziwszy wzrokiem ki?asawicę zwróciłem się do gospodarza: — No co, ziomku, m oze byśmy wypili po kieliszku wódki? — Dlaczego nie manvy wypić? — odrzekł i siadł na ławce. Wypiłem wódkę i poć zęstowałem gospodarza. Po niedługim czasie znowu gcP poczęstowałem i spytałem: — Zdaje mi się, gospodarzu, że służyliście w wojsku? — Awżeż, służyłem. — To dlatego tak gładko mówicie po rosyjsku! — O tak pak! "W guberni włodzimierskiej kwatyro-wałem sześć lat, więc jź^kże się miałem nie nauczyć po rosyjsku! Poczciwiec nie zauważył mojej ironii; za to nalałem mu jeszcze kieliszek wó^dki. _ Myślę, że chyba • chodziliście i na Francuzów? 12 1 "' Pytanie to zadałem mu dlatego, iż zauważyłem u niego niebieską wstążeczkę 13 przyszytą do szynela. — A jużci, chodziłem! — odrzekł. — Dużoście tych niegodziwców zakłuli bagnetem? — Ani jednego. — Czemuż to się tak zdarzyło? — spytałem nie bez zdziwienia. — Byłem muzykantem! To mię jeszcze bardziej zadziwiło, ponieważ w fizjonomii jego i w ogóle w ruchach nie dostrzegało się nic takiego, co by zdradzało w nim wirtuoza. — Na jakimże graliście instrumencie? — spytałem. — Na bębnie — odpowiedział nie zmieniając tonu. „I grą na tym dźwięcznym instrumencie też się chyba nie wyróżniałeś" — pomyślałem patrząc na jego uczciwy, wyrazisty profil, a on siedział sobie na ławce, zgarbiony, i huśtał nogami tak, jak to robią małe dzieci. Liczyłem (z dość znaczną pewnością), że usłyszę od niego o jakichś bohaterskich czynach podczas bitew, o jakichś osobistych przygodach, o których nigdzie nic się-nie przeczyta, nawet w „Zapiskach rosyjskiego oficera"14, ale okazało się inaczej: gospodarz był muzykantem i w dodatku nie umiał blagować. Wciąż jednak nie traciłem jeszcze nadziei, zaproponowałem mu kieliszek wódki, na co chętnie się zgodził, i kiedy połą szynela wytarł swoje białe wąsy i odchrząknął, spytałem go jakby niechcący: — A w krajach niemieckich i we Francji też wam się zdarzyło bywać? — Zdarzyło się?... W samej Francji kwatyrowaliśmy dwa lata. — Jakże rozmawialiście z Francuzami? — Po francusku — odpowiedział bez zająknienia i po krótkiej przerwie ciągnął dalej: — Umiem i po francusku, i po niemiecku. Jeszcze w dziesiątym roku, 14 kiedyśmy szli z wyprawy na Turcję 15, jeden Węgier nauczył mię, Panie świeć nad jego duszą! Właściwie w każdym języku się rozmówię — dodał tonem przechwałki. — Na przykład, stoimy w obozie pod samym Paryżem. Jest tu i Prusak, i cysarzec 16, i Anglik czerwony jak ten rak 37, i niebieskopoły Szwed, który Bóg wie skąd przyszedł: do samego Paryża nie było go widać, a tu jakby spod ziemi wyrósł. No i wszyscy oni przechadzają się po obozie i rozmawiają po swojemu. Ot, powiadają, da Bóg, jutro wejdziemy do Paryża, a tam. kamerad 1S, i machen Wein 19, i zakąsić, kame-rad, i mamselchen lieber 20 — i wszystkiego pod dostatkiem. A ja chodzę sobie pomiędzy nimi, wąsa podkręcam i myślę: „Nie chwalcie się, kamerady, zobaczym, co z tego będzie!" Po jakichś paru dniach dostaliśmy paradne mundury, uformowaliśmy się i przeszli przez Paryż krokiem defiladowym. Nie dali nam nawet wody się napić — dopiero dwadzieścia wiorst za Paryżem ledwośmy odsapnęli. Podchodzę do jakiegoś Austriaka i mówię mu po austriacku: — No co, kamerad, ładne miasto Paryż — powiadam — i weinu, i mamselchen, wszystkiego — powiadam — dosyć. — O, der dejfel!21 — mówi — żeby im to miasto do Ina się spaliło! — O, o — mówię do niego po cysarsku — ne chwa-łyfsia tmło, jduczy na rat'...22 — A co, ziomku, czy duża jest różnica pomiędzy francuskim a niemieckim? — Mała różnica! Jak się umie dobrze po niemiecku, to i z Francuzami się można dogadać. Mała różnica — dodał podkręcając swoje białe wąsy. W tym czasie kotara na niszy odsunęła się i do pokoju weszła ze świecą w ręku ta sama kobieta, którą widziałem przelotnie w ogrodzie. Była to po miejsku 15 starannie ubrana, niemłoda już kobieta, wysoka, o żywych, czarnych, głęboko osadzonych oczach i twarzy w ogóle przyjemnej, wyrazistej. Postawiła na stole świeczkę, spojrzała na mojego rozmówcę i zwracając się do mnie rzekła czystym wielkorosyjskim narzeczem: — Niech pan go nie częstuje, bardzo pana proszę, bo nie da panu spokoju. — Idź lepiej połóż się spać — powiedziała zwracając się do niego. — Mowczy ty, kapitansza! ma... — i po chwili, uśmiechnąwszy się, dodał: — Materi twoij czarka ho-rłłky!23 Kobieta w milczeniu popatrzyła na niego i znikła za kotarą. — Czy to żona? — spytałem. — Żona — odrzekł. — Dlaczegoż nazywacie ją kapitanową? — Ano, tak sobie, żartem... Ale po prawdzie mówiąc to jest kapitanową. I nawet nie zwyczajna, ale gwar-dyjska — powiedział jakby do siebie, tak cicho i prędko, że ledwo mogłem dosłyszeć i zrozumieć. Bardzo mię korciło, żeby go wypytać, dlaczego to jest kapitanową, w dodatku gwardyjska, ale tak niewesoło opuścił na piersi swoje białe wąsy, że wszelkie pytania o kapitanową wydały mi się niestosowne, a nawet zuchwałe. Niedługo siedzieliśmy w milczeniu — zza kotary znowu zjawiła się ta sama kobieta i postawiła na stole zupę z jakichś drobnych rybek, nader smacznie przyrządzoną. Zjadłem kolację, podziękowałem gospodarzom i poszedłem do swojego furgonu spać. Długo jednak nie mogłem zasnąć: słowo „kapitanową" spędzało sen z moich powiek. Mnie się to zresztą często przydarza, a myślę że i każdemu: na jakimś prostym słowie buduje się całą fantazję dramatyczną nie gorzej, niż to 16 robi słynny w tym fantastycznym rodzaju czcigodny N. Kukolnik24. Tak się też stało obecnie: słowo „kapitanową" podzieliło się już w mojej wyobraźni na akty, sceny, epizody, i już się miał ów dramat zakończyć straszliwą katastrofą, kiedy zaczęły mi się kleić moje twórcze powieki i zapadłem w mocarny sen. ; W ciągu mojej podróży od Orła do tej ciekawej karczmy budziłem się co rano w drodze. Domyślny Jer-mołaj nigdy mi nie przerywał snu, bo i po co zresztą: wręczyłem mu moją trzyrublową asygnatę jeszcze w Kromaeh, po drogim kapuśniaku, i przez całą dalszą drogę uiszczał należności za to, co zjadłem i wypiłem w każdym zajeździe, a ja sobie spałem snem sprawiedliwego i budziłem się zawsze w drodze. Ocykając się pod stukot kół i lekkie kołysanie wozu, niekiedy znowu pogrążałem się w drzemce i budziłem się już przed zajazdem. Po nie dokończonym dramacie, osnutym na słowie „kapitanową", obudziłem się nazajutrz już niezbyt wcześnie i ku niemałemu swojemu zdziwieniu nie czułem ani kołysania wozu, ani zimnego rannego powietrza; przysłuchiwałem się i nie słyszałem nic dokoła, nawet postukiwania kół. „Czyżbyśmy już przejechali stację? — pomyślałem. — Ale nie, to niemożliwe! Przecie powinniśmy być teraz u przyjaciela mojego na wsi w pobliżu Głucho-wa, a nie w zajeździe. Co prawda, nie objaśniłem mu wczoraj, dokąd się mamy skierować, a ten dureń nie obudził mię przy wyjeździe z karczmy". —'• Rozstrzygnąwszy tak mądrze to zagadnienie, znowu oddałem się drzemce, ale Jermołaj widocznie podsłuchiwał moje myśli, gdyż podszedł do wozu i zawołał: —- Jaśnie panie, hę, jaśnie panie! — Co, Jermołaj? — odezwałem się. — Jaśnie pan śpi? — spytał. 2 — Kapitanową 17 ir — Śpię —r- odrzekłem. — Czas wstawać. — Dobrze, wstanę. Czy się coś nie stało? — Nic się nie stało, chwalić Boga, wszystko jest w porządku. — No to cóż w takim razie? Jedz obiad i basta. — Jaki obiad, proszę jaśnie pana! Nie mamy czym zapłacić nawet za wczorajszą kolację: wydałem wszystkie pieniądze, i pańskie, i swoje. — Nic a nic nie zostało? — Ani grosza! „Źle" — pomyślałem i potem spytałem Jermoła-ja: —A konie masz nakarmione? — Konie nażarte; stróż o niczym nie wie i daje wszystko, co się zażąda. — Dobrze. Idź więc i poproś go, żeby nastawił samowar, a ja zaraz przyjdę. Jermołaj odszedł. Kiedyś w Tulę, w traktierni, podszedł do mnie jakiś niezupełnie trzeźwy i zaproponował mi strzelbę jedno-rurkę za trzy srebrne ruble. Żeby się od niego odczepić, powiedziałem, iż mogę dać rubla. "Wyszedł za drzwi nie rzekłszy ani słowa; po krótkim czasie zjawił się znowu w pokoju i spytał się, czy żartuję, czy też biorę rzecz poważnie. Oświadczyłem, że biorę rzecz poważnie. Pomyślał trochę i rzekł: — Jeśli poważnie, to proszę wziąć strzelbę i dać pieniądze. Dałem mu rubla, a strzelbę położyłem na stole, nie przyjrzawszy się jej nawet dobrze, jako rzeczy zupełnie mi niepotrzebnej. Czyż mogłem wtedy przewidzieć, że owa strzelba, niemal pod przymusem kupiona, odegra tak ważną rolę, jaką jej teraz wyznaczyłem? Wylazłem ze swojej ruchomej sypialni, poszedłem do studni, umyłem się, doprowadziłem garderobę do jakiego takiego porządku i wszedłem do pokoju. Na ••tulę stał już samowar, a wczorajsza kapitanowa wycierała czystym ręczniczkiem dużą porcelanową filiżankę tło herbaty. Powiedziałem jej dzień dobry, na co odwzajemniła mi się tym samym. — A gdzież gospodarz? — spytałem. — Raniutko jeszcze wyjechał do właściciela majątku, od którego dzierżawimy tę karczmę. — A jak się nazywa ten właściciel i czy daleko stąd mieszka? — Jest to dymisjonowany rotmistrz M. N., a mieszka prawie koło samego miasta. „Przecie to właśnie mój przyjaciel, moja jedyna nadzieja" — pomyślałem i zwracając się do gospodyni spytałem, jak sądzi, czy prędko jej mąż powróci do domu. — Sądzę, że prędko, jeśli go nie zatrzyma Wiktor Aleksandrowie^: nie ma tam wiele do roboty — oddać pieniądze i wziąć beczkę wódki. Ale po co pan będzie czekał na niego, może się pan rozliczyć ze mną. „O to właśnie chodzi, że nie mogę" — pomyślałem, a na głos rzekłem: — Chciałbym jeszcze raz się z nim zobaczyć i pogawędzić. Chyba z niego poczciwy starzec? — Wspaniały człowiek! — powiedziała kapitanowa z widocznym wzruszeniem. / — Szkoda by mi było, gdybym się na niego nie doczekał. A zresztą, nie mam się dokąd śpieszyć. Czy nie zechciałaby pani wypić ze mną filiżankę herbaty? — Bardzo panu dziękuję, piliśmy już herbatę — odparła z ledwo dostrzegalnym pochyleniem głowy. Nadzwyczaj podobały mi się w tej prostej kobiecie jej niewymuszone, pełne wdzięku ruchy, jej głos i owa nieskazitelna czystość, od chustki na głowie do bucika. Podczas gdy obmyślałem sposób, jak ją zatrzymać w 18 19 pokoju, zdążyła złożyć i położyć na stole obrusik, sama znikła za kotarą. Napiłem się herbaty i wyszedłem na dwór, by się trochę porozkoszować wiosennym kwietniowym rankiem, ale ten ranek utonął już w wieczności, miejsce zaś jego zajęło ciepłe, piękne, kwietniowe południe. Obszedłem karczmę dokoła i przystanąłem u płotu. Za płotem, podobnież jak wczoraj, kopały grządki moje znajome. Zwróciłem się do starszej. — Czy to córka pani? — spytałem. — Córka! — odrzekła, ale jakoś nieśmiało. — A jak ma na imię? — Helena. — Heleno — spytałem dziewczyny — czy umiesz grać na harmonii? — Nie, nie umiem — odpowiedziała zająknąwszy się. — A chcesz, żebym cię nauczył? — Skądże pan weźmie harmonię? — Niech cię o to głowa nie boli. Czy tylko chcesz się uczyć? — Owszem, niech pan mię nauczy — rzekła rumieniąc się. Wyniosłem harmonię i lekcja się zaczęła. Uczennica okazała się bardzo pojętna, z czego matka jej wyraźnie się cieszyła. Tak pilnie zajęliśmy się harmonią, że nie zauważyliśmy, jak przyjechał do domu gospodarz i jak podchodząc do nas krzyknął: — Otaka łowyś! Ludy dobri do .płaszczanyci znanie-nujefsia, a wony on szczo wyrobią jut'! 25 , I podszedłszy do mnie wziął z moich rąk harmonię, obrócił ją w rękach i powiedział: — Sławna sztuka! De wy ii kupyły? 26 — W Orle. — I droga? — spytał oddając mi harmonię. 20 — Dałem za nią srebrnego rubla. — Hm... Zagraj no, Ołena! Podałem dziewczynie harmonię. Wydobyła z niej kilka akordów. Starzec uśmiechnął się i zwracając się do mnie z radością spytał: — Czy ne prodażna u was ocia muzyka? 27 — Sprzedać jej nie sprzedam, ale jeśli Helena życzy sobie, to niech weźmie tę muzykę w podarunku, a wy, gospodarzu, jak chcecie, kupcie ode mnie strzelbę. Starzec zamyślił się, a ja ciągnąłem dalej: — Dobra strzelba, prawdziwa tulska 2S. — A na diabła mi ta pańska strzelba, kiedy nawet nie umiem strzelać? Odwołałem go na stronę i wyjaśniłem, o co chodzi. Wysłuchał mię, uśmiechnął się i rzekł wesoło: — Ołeno! Muzyka nasza! Nesy u chatu!29 — Ale proszę pamiętać — dodałem — harmonię po-darowuję, nie sprzedaję. — Dobre, dobre! — mówił wesoło starzec. — Prosy-mo myłosty u chatu 30. Chodźcie i wy, gosposie moje nieporządne! — wyrzekł zwracając się do kobiet. Kobiety porzuciły swoje grządki i całą gromadką udaliśmy się do chaty. Na przedzie z powagą kroczył nasz gospodarz. Ubrany był już nie po wczorajszemu, w żołnierski szynel, lecz w granatowy, z cienkiego sukna żupan, przepasany szerokim czerwonym pasem. Na głowie miał wysoką, czarną barankową czapkę. W stroju tym wyglądał na starodawnego małorosyjskiego mieszczanina albo na zamożnego Kozaka. Mimochodem szepnąłem Jermołajowi, żeby zaprzęgał konie, a wszedłszy do chaty spytałem gospodarza, czy zastał w domu Wiktora Aleksandrowicza. Odpowiedział mi jak na całkiem zwykłe pytanie, że zastał i że Wiktor Aleksandrowicz wybiera się do któregoś z sąsiadów na święta. 21 — Wiadomo: kawaler, samotny — dodał — to cóż ma u siebie za święta. Wszystkiego nagotowane, napieczo-ne, naszykowane, a nie ma z kim sisty poobidat'. A wy, dobrodiju, żonaty czy ni? 31 — spytał mię. Odpowiedziałem, że nie. — Niech się pan ożeni, koniecznie niech się pan ożeni, bo smutno panu będzie starzeć się samemu. Podczas gdy rozmawiałem z gospodarzem, gospodyni nakrywała do stołu, a Helena za kotarą grała na harmonii. Kiedy już na stole znalazła się wódka i przekąski, do pokoju wszedł Jermołaj i oznajmił, że konie są gotowe. Kazałem mu przynieść strzelbę, a tymczasem wypytywałem, jak najkrótszą drogą dojechać do Wiktora Aleksandrowicza. Gospodarz, udzieliwszy mi szczegółowych objaśnień, zaproponował kieliszek wódki i przekąskę. Podziękowałem, wymawiając się Wielką Sobotą, a w gruncie rzeczy dlatego, że było jeszcze wcześnie. Gospodarz natomiast wymówił się od kupna strzelby i zaproponował pieniądze za harmonię. Ma się rozumieć, pieniędzy nie przyjąłem. Po długich naleganiach, żeby zjeść i przekąsić na drogę, oraz zapewnieniach, że Bóg wybaczy będącemu w podróży człowiekowi, i tym podobnych argumentach nie ustąpiłem jednak ze swego stanowiska, pożegnałem gospodarzy jak starych znajomych i pojechałem szukać chutoru Wiktora Aleksandrowicza. Nie dojeżdżając do Głuchowa, o jakieś dwie wiorsty od tego miasta, z prawej strony wielkiego traktu czernieje nieduży brzozowy gaj, a do tego gaju wiedzie kręta ścieżynka. Owa ścieżynka zaprowadziła mię wprost do dworku Wiktora Aleksandrowicza. Dworek czy chutor Wiktora Aleksandrowicza krył się jak za skromną zasłoną za tym gajem. Zbliżając się do gaju usłyszałem jakiś nieokreślony hałas. Hałas ten, w miarę jak podchodziłem bliżej, wzmagał się. Jeszcze trochę i wyraźnie mogłem rozróżnić, że pochodził on od kaskady wodnej. W istocie, nie omyliłem się: pomiędzy białymi brzozowymi pniami gdzieniegdzie prze-^wiecała błyszcząca woda. Kiedy wyjechałem Z gaju, .:zom moim ukazał się rozległy staw i grobla, na pół kasłonięta starymi, ogromnymi wierzbami. Z tamtej itrony stawu, prawie tuż przy brzegu, wyglądały zza Irzew białe chatki i odbijały się w wodzie- Wśród |)vvych wiejskich chatek bielił -się kryty strzechą, gniazdem hajstra 32 czy zwykłego bociana na szczy-|ie, duży, o czterech oknach pański dom, czyli hudy-pek, a przed nim rósł olbrzymi rozłożysty wiąz. Za nim ka pochyłości rozłożył się sad owocowy, otoczony stałymi brzozami. Na samym wzgórzu, na tle błękitnego Itieba, widniał wiatrak o sześciu skrzydłach, na lewo łaś od wiatraka, za łagodnie spadającą linią wzgórza, la samym widnokręgu, wśród fioletowej mgły ledwo Jostrzegalnie zarysowywał się Głuchów. Pomiędzy wierzbami wzdłuż grobli z wolna przechadzał się sam właściciel tego skromnego krajobrazu, w barankowym kożuszku, krytym szarym niemieckim suknem, przepasany czerwonym pasem i w czarnej barankowej czapce. Zobaczywszy mój furgon wyjeżdżający z gaju, stanął i zasłoniwszy ręką, jakby daszkiem, oczy od słońca, patrzył na mój niezgrabny ekwipaz- — Wiktorze Aleksandrowiczu! — zawołałem do niego nie wychylając się ze swojej budki. Zaczął się wpatrywać jeszcze pilniej. — Jak pańskie zdrowie, Wiktorze Aleksandrowiczu? — zawołałem znowu, wciąż się jednak nie pokazując. — Ki diabeł krzyczy tam i nie wyłazi na świat bo, ^'? — odezwał się jakby gniewnym tonem. — To nie diabeł, to ja, Wiktorze Aleksandrowiczu — uówiłem gramoląc się z wozu. — Tak byś od razu gadał!. A tymczasem ryczysz, ry- 22 23 czysz i nie pokazujesz się! — objęliśmy się i ucałoi wali. • • ' " . . / • — No, zuch z ciebie! — wykrzykiwał. — No, pp~, rządne chłopisko z ciebie! Dziękuję, dziękuję! A ja już myślałem, że mię oszukasz. I chciałem już nawet dziś na noc wypuścić się na świąteczną wizytę do Siemiona Maksymowicza, a tyś właśnie nadjechał. Dziękuję ci, dziękuję, teraz mogę już nie wyciągać fraka, ;— Jak się pan miewa, co pan porabia, Wiktorze Aleksandrowiczu? — Ba, co porabiam! Ano, już drugi tydzień jak podniosłem upust i chodzę dzień i noc po grobli jak pies na łańcuchu. Bóg raczy wiedzieć, skąd tyle wody przybywa. Tylko wciąż dochodzi i dochodzi! — mówił i wziąwszy mnie pod rękę dodał: — No, teraz prosimy do chaty. — A ty, przyjacielu — powiedział zwracając się do Jermołaja — wal prosto do stajni, spytaj tam o stangreta Artema i bierz od niego WiSzystko, co ci się tylko zechce. Pański dwór jak zewnątrz, tak i wewnątrz odznaczał się tylko swoimi wymiarami i niczym więcej, a i sam pan, prawdę mówiąc niewiele się różnił od swoich poddanych. Chyba tylko tym, że nosił czerwoną jedwabną koszulę tudzież czarne pluszowe szarawary, a w święta nakładał frak i jeździł na obiady do swojego ceremonialnego sąsiada — niczym więcej. Kształcił się, co prawda, w liceum nieżyńskimss w tym samym czasie, co i nasz nieodżałowany Gogolu, potem służył w jakichś huzarach, i to z takim powodzeniem, że wyprał się po prostu z resztek dawnego wychowania. Już pięć lat temu rzucił służbę, ale i teraz był nie od tego, żeby „pohuzarzyć" przy jakiejś okazji i narzekał tylko na upadek sił fizycznych, to jest na ból głowy po przepiciu. Lecz to, jak myślę, pochodziło z niedostatecznej praktyki. Niczym prawdziwy bandurzysta gry- 24 wał na bandurze i w wolnych chwilach zajmował się układaniem czułych małorosyjskich romansów, do jednego z których dorobił muzykę znany nasz kompozytor Glinka 35. I żeby zachować oryginalność znaku literackiego, nie czytał dosłownie nic prócz bajek Fedrusa 36,. przetłumaczonych ongiś przez znamienitego Barkowa 3T, no i czasem zaglądał do dzieła pod tytułem „Car, czyli ocalony Nowogród" Cheraskowa38. Słowem, zupełnie się odgrodził od wszelkiego naśladownictwa w dziedzinie literatury. Dla uzupełnienia jego charakterystyki trzeba dodać, że pędząc życie samotne w miejscu wprost wymarzonym dla myśliwca, był zajadłym przeciwnikiem myśliwstwa i nazywał myśliwych nie inaczej niż hyclami i psiarzami. Przyjaciel mój nie odznaczał się wytwornym sposobem bycia oraz pociągającą powierzchownością, ale na jego śniadej, ospowatej twarzy malowało się tyle pro_ stodusznego humoru, że nie można było patrzyć na niego bez przyjemności, zwłaszcza kiedy opowiadał ma-łorosyjską anegdotę albo przedrzeźniał któregoś ze swoich sąsiadów: najnaturalniejszą w świecie mimiką władał po mistrzowsku. Był to człowiek nie pierwszej młodości, ale nie można go było nazwać starym kawalerem, chociaż zbliżat się już do tej kategorii mężczyzn. Tak się zżył ze swoim osamotnieniem, że o małżeństwie nawet nie myślał. Na współczesne wychowanie panien w ogóle, a sąsiadek w szczególności, patrzył po swojemu, to znaczy krzywo, i sądząc z jego oryginalnych poglądów na te sprawy, trudno było przypuszczać, żeby się kiedykolwiek ożenił. Stało się jednak inaczej: chyba w rok pa moich odwiedzinach u niego ożenił się i tak samo jak w literaturze w tej sprawie również zachował oryginalność. Trzeba dodać, że w stosunku do swoich poddanych był prawdziwym ojcem rodziny: brał: od nich tylko tyle, ile potrzebował dla powszedniej egzystencji, zachcianek zaś nie miewał żadnych i w ogóle wydawał bardzo niewiele — pod^ tym względem godny był naśladowania. — Babusiu! — krzyknął gospodarz . wchodząc do chaty. Na jego zawołanie .zjawiła się schludnie, porządnie ubrana staruszka wstroju ludowym. — Samowar, herbata"iitak dalej!..? Domyślasz się? Staruszka kiwnęła tmerdząea głową -i: wyszła z chaty. — Jakiż z ciebre dobry -człowiek, gdybyś wiedział, po prostu nie .umiem tego wyrazićf — mówił obejmując i sadzając mię na szerokiej dębowej ławie. — Drugiego takiego człowieka ze świecą się teraz nie -znajdzie. Dać słowo i dotrzymać go —doprawdy'nikt inny nie zdoła! W milczeniu ściskałem jegd rękę i krwałem głową Podczas gdy wymienialiśmy uprzejmością zaszumiał na stole samowar i schludna „babusia" wycierała szklanki, gospodarz zaś, opuściwszy mnie; wziął się do od-korkowywania butelki, na etykiecie której widniały gotyckie litery cognac. — Szkoda, że nie zastałeś tutaj batalionu strzelec w pieszych — mówił stawiając na stole bdkorkowaną butelkę. — Dopiero tydzień temu_stąd odmaszerowali. Co za dzielne chłopy, przeważnie^ Szwedzi. Co za wspaniali ludzie! — kulturalni^, wykształceni, a do hulanki albo gry w karty wcale^nie gorsi niż twoi huzarzy; zwłaszcza porucznik Strem —- genialna głowa! Podczas gdy tak wychwalał porucznika S trema i jego towarzyszy, babka nalała do szklanek herbaty i zasiedliśmy do stołu. Po pierwszej szklance herbaty Wiktor Aleksandrowicz zwrócił się do mnie i powiedział: — -Opowiedz mi o swojej podróży. Przecie jesteś :7.towiekiem spostrzegawczym, więc sądzę, że zauwa-|żyłeś dużo ciekawych rzeczy. — Najciekawsza — powiedziałem — z całej mojej podróży jest karczma koło Esmani, a szczególnie karczmarz, posesor tej karczmy. — A, to Omelko Tuman! Więc się z nim poznałeś? — Nocowałem u niego, w dodatku na kredyt. Opowiedziałem mu historię moich finansów. — Kiepsko! — powiedział z roztargnieniem i po chwili milczenia dodał: — A wiesz, że ten stary inwalida, Omelko Tuman, jest bardzo ciekawym człowie-ciem, a przy tym oryginałem zupełnie w małorosyjskim |guście. Czy ci nie opowiadał o swojej znajomości z Blii-:herem 39 albo jak maszerowali przez Paryż? — O Paryżu opowiadał, a o Bliicherze nie! — Jakże to możliwe? Chyba mu żona przeszkodziła? Potwierdziłem ten domysł. — Iz pewnością nazywał ją kapitanową? — Rzeczywiście tak. — Widzisz, jak dobrze znam swojego arendarza albo, jak ty mówisz, posesora. Wiedz zatem, że pod tą grubą korą kryje się najwznioślejsza, najszlachetniejsza dusza! Żona, którą żartobliwie nazywa kapitanową, jest jego wychowanicą od najwcześniejszych dziecięcych lat. W wolnej chwili opowiem ci tę historię. Karczmarz służył w tym samym pułku co i mój nieboszczyk ojciec, który bez głębokiego wzruszenia nie mógł opowiadać jego przygód. Najlepiej będzie, jeśli ci podaruję rękopis sporządzony na podstawie słów ojca: nie znajdziesz tam ani jednego słowa fantazji, tylko nagą prawdę. Myślałem nawet, żeby to wydrukować, ale się potem rozmyśliłem. Gotów jeszcze jaki baron Brambeus *° pokpić sobie ze mnie albo nazwać to czczą fantazją, a dla mnie takie posądzenie byłoby gorsze od noża. Ale ty ten rękopis możesz dać do druku, tylko pod swoim nazwiskiem, że- 27 bym ja nie był w to zamieszany. Zaraz jutro ci go dostarczę, mam gdzieś schowany. Sam nie pamiętam, muszę spytać babusi, która prowadzi cały mój dom. A córkę jego widziałeś? — dodał z uśmiechem, — Tak — odrzekłem. — Prawda, że piękna? — Rzeczywiście piękna, i chociaż ubrana po wiejsku, wcale nie wygląda na wieśniaczkę! — Na wieśniaczkę! Hm... wygląda raczej na królewnę, a nie na wieśniaczkę! A jak ty myślisz — spytał patrząc mi badawczo w oczy — jak myślisz: czy taki poważny człowiek jak na przykład ja mógłby ją nazwać swoją żoną? Co? — Czemuż by nie — odparłem — jeśli to< dziewczę ma duszę podobnie piękna jak i powierzchowność! — Stanowczo tak samo piękną — powiedział z entuzjazmem. — Bardzo się cieszę, że spotkałem chociaż jednego człowieka, który myśli tak jak ja o prawdziwym, samodzielnym życiu rodzinnym. Bo inni wciąż gadają o przyzwoitości, a całe ich życie zbudowane jest na wzajemnym oszukiwaniu się, czyli na tak zwanej przyzwoitości. A niech ich diabli wezmą z tą ich przyzwoitością! — dodał wypijając resztę herbaty ze szklanki. — Jedna rzecz tylko wydała mi się u niej dziwna — powiedziałem. — Cóż takiego? — A to, że jak na karczmę, jest zanadto niewinna: do dziś dnia na przykład nie wiedziała o istnieniu harmonii — prawdziwa dzikuska! — To mi się właśnie u niej podoba! W jakiż to sposób zrobiła dzisiaj tak ważne odkrycie? Czy aby nie z pana pomocą? — Właśnie z moją. Podarowałem jej harmonię. Popatrzył na mnie spode łba i podkręcając wąsy powiedział: — Diabli pana noszą z pańskimi harmoniami! Demoralizuje pan tylko poczciwych ludzi. Powiedz no mi /. łaski swojej, czy do twarzy takiej królewnie z twoją harmonią? Przecie ten instrument ją zeszpeci. To jest samo, co gdyby zażywną orłowską babę posadzić przy klawikordzie Lichtentala 41. Zaraz dzisiaj odbiorę harmonię i wrzucę do pieca! Babusiu! — krzyknął. Weszła babka. — Poślij do karczmy Maksyma, żeby mi przyniósł (muzykę... albo nie, nie trzeba: sam pojadę. I pośpiesznie włożył na głowę czapkę, a wychodząc pokoju rzekł: — Babusiu! Znajdź i oddaj panu ten niebieski pa-Ipier, pamiętasz, który niedawno czytałem liii Karpo-wiczowi. — Pamiętam — powiedziała babka. — Dobrze, że pan tak kazał, bo już chciałam wziąć ten papier do gos-^podarstwa. — Dobrze byś zrobiła. Oddajże teraz panu, kiedy nie I zdążyłaś użyć do czegoś. Do widzenia! — rzucił zwracając się do mnie i wyszedł, 'mocno trzasnąwszy drzwiami. Było mi jakoś głupio, tak głupio, że myślałem nawet, aby zawołać Jermołaja i polecić mu przygotowanie wehikułu do drogi, ale zmieniłem zamiar właśnie dlatego, iż nie miałem za co wyjechać. Chcąc nie chcąc musiałem wybaczyć mojemu amfitrionowi 42 jego oryginalny i całkiem parafiański wyskok, siebie zaś usprawiedliwiałem tym, że każdemu z nas wypada w życiu tolerować nie takie wyskoki i nie tylko w stosunkach służbowych, ale po prostu, jak się to mówi, wśród krępujących okoliczności, a nawet poza wszelkimi okolicznościami. 28 Podczas gdy oddawałem się takim wielkodusznym myślom, babka przyniosła i położyła przede mną na stole dosyć pokaźny zwitek niebieskiego papieru, przewiązany różową wstążką, i w milczeniu zaczęła sprzątać ze stołu szklanki. Zapaliwszy cygaro (paliłem jeszcze podówczas cygara), rozwiązałem i rozwinąłem rulon, siadłem za stołem na ławie, umyślnie nie pozwalając sobie na żaden komfort czy bodaj na poziomą pozycję, żeby nie popełnić pewnego rodzaju niegrzeczności i nie zasnąć w obliczu autora od razu przy pierwszej stronicy jego skromnego dziełka. Zacząłem czytać. Tytuł był taki: Kapitanowa, czyli wielkoduszny żołnierz Opowiadanie naocznego świadka Obdarowawszy pokojem Europę 43 wojska nasze maszerowały z powrotem do domu. Między innymi maszerował dzielny pułk piechoty N. Adiutant pułku był zuchem nad zuchami. Wiara nasza po głupiemu spuściła wszystko Niemkom i Francuzkom, niejeden dał się nawet namówić na żeniaczkę, a on sobie po cichu zbijał grosz do grosza, no i różne, jak myśmy wtedy nazywali, świecidełka gromadził, a te świecidełka to nic innego tylko takie osobliwości: złoto i brylanty — nic więcej. Między innymi osobliwościami wywiózł do kraju dżokeja, Francuza, albo, jak go jeszcze nazywał, pazia. Ano, dżokej czy paź — to jeden diabeł. Chodzi tylko o to, że ten paź był chłopcem przedziwnej urody, a wstydliwy jak najcnotliwsza dziewica. Mówił na niego Alfred czy Albert, nie pamiętam dobrze, ale wiem, że muzykanci pułkowi nazywali go Wołod'ką, a za 30 muzykantami, trzeba wyznać, i nasz^-ofeyjerska kompania też go tak nazywała: swojerrodzime, wie pan, jakoś bliższe jest sercri^zwłaszcza; kiedy się nie pobę-dzie w ojczyźnie ze dwa—=trzy lata: Czy pan da wiarę, że kiedyśmy wkroczyli w-.granice:Rssji»?to'pierwszy zajazd, żeby nie wiem jakr- brudny, wydał mi się piękniejszy od każdego francuskiego hotelu. Wszystko to są oczywiście przesądy, ale jak dla kogo: dla mnie ten właśnie przesąd posiada jakiś dziwny urok. Adiutant nasz żył sobie tak jak wszyscy skąpcy,'to znaczy w od-| osobnieniu. Koledzy przychodzili do niego chyba tylko w interesie, i ter w bardzcrważnym* interesie, toteż jego domowe życie było ukryte przed" oczaniriudzi. Chodziły jednak słuchy, że adiutant razem" z Wołod'ką jada i śniadania, i kolacje (obiady :jactał codziśrmie u dowódcy pułku), ale to były tylko słuchy. Jeden jedyny człowiek stale odwiedzał adiutanta w j ego™ mieszkaniu, a mianowicie — starszyi dobosz. Przychodził tam nie tyle z obowiązku, ile dfe Wołod'ki. Ów starszy dobosz był naszym rodakiem, chachłem, i oryginałem, jakiego nigdy nie udało mi się ispotkać. Uroił sobie, że lepiej niż on nikt w cały m -pułku — ba, nawet w całym korpusie, nie umie po iranrusku i po niemiecku, a kiedy go pytano, czy jest jakaś-różnica pomiędzy językiem francusten.-a niemieckim, odpowiadał z największą powagą: — Mała różnica! Jeżeli ktoś dobrze zna francuski, to może mówić i po> niemiecku. I ten właśnie dziwak'w czasie wyprawy wojennej podjął się nauczyć Wołod'kę rosyjskiego. A; takie miał pojęcie o rosyjskim jak pierwszy lepszy 'małorosyjski kmiotek, co nigdy nie widział nawet rosyjskiej brody; wprawdzie kwaterował sześć lat w guberni włodzimier-skiej, ale mir to.niewiele pomogło — pozostał jednak prawdziwym chachłem. Gdyby JWbłod'ka poważnie so- 31 bie umyślił nauczyć się od niego po rosyjsku, to stałby : się podobny do owego Anglika, któremu się zachciało poznać język rosyjski i który, celem szybszego osiągnięcia celu, zamieszkał przez lato na wsi i umówił się z popem, żeby go ten wtajemniczył w arkana prawdziwej, rdzennej ruszczyzny. Pop go zaznajomił z naszym językiem cerkiewnym. Anglik na zimę wrócił do stolicy i w modnym salonie puścił jakieś bon mot44 w języku starosłowiańskim. Damy o mało nie pękły ze śmiechu. Anglik zbaraniał: wcale się nie spodziewał takiego efektu. Zmieszał się biedak i nie mógł zrozumieć, co by to mogło znaczyć, ale mu później wytłumaczono. Z Francuzikiem Wołod'ką mogło się zdarzyć to samo co i z naiwnym Brytyjczykiem, jednak się nie zdarzyło, stało się natomiast co innego: podczas trwania wyprawy Francuzik, mimo1 ponurego i mrukliwego usposobienia dobosza, tak się do niego przywiązał, jak tylko dziecię może się przywiązać do matki. Cudowne rzeczy dzieją się w przyrodzie. Na przykład Tuman (starszy dobosz takie nosił przezwisko, tak więc będziemy go nazywali) był człowiekiem bynajmniej nie we francuskim guście, a przypadł do serca płochemu Francuzowi, i to jeszcze jak przypadł! — po prostu niczym krewniak. Jest coś tajnego, niewidnego, co1 nam wskazuje na nasze przyszłe nieszczęścia, ale myśmy niezdolni pojąć tych wskazówek i dlatego cierpimy. Francuzowi też chyba jego anioł stróż podszepnął ową sympatię do człowieka prostego, obcego, zdawałoby się, wszelkim wznoś-lejszym uczuciom, a okazało się, że wszyscy byliśmy w błędzie, tylko' Francuz utrafił. Wołodia, czyli Francuzik, jak powiedziałem, był skromnym, nawet nieśmiałym chłopcem wobec wszystkich z wyjątkiem Tumana. A z nim tak dokazywał, jak — może się panu zdarzało widzieć młodego kotka wyprawiającego igraszki ze starym: cokolwiek robiłby młody kotek, stary tylko oczy przymruża. Tak samo Tuman: cokolwiek wyrabia z nim Wołodia, on tylko patrzy na niego i uśmiecha się. Chyba że mu już bardzo dokuczy swoimi psotami albo po prostu nie daje odpocząć po ćwiczeniach i wypalić swobodnie fajki, wtedy odwraca się na drugi bok i mówi: — A bodaj cię wciur... — i nie dokończywszy brzydkiego zdania, zatrzyma się, przeżegna i powie: — Boże, bądź miłoś-ciw mnie grzesznemu, przecie to sierota, i w dodatku na obczyźnie, a ja go łaję. — I żeby nie wiem jak był zmęczony, wstanie, pójdzie, dostanie gdzieś twarogu i wszystkiego, co potrzeba, i dawaj ugniatać pierożki dla swojego Wołodi, żeby w ten sposób jakoś zmazać swoją winę wobec niego. Adiutant, chociaż temu nie przyklaskiwał, był jednak w duchu zadowolony z ich wzajemnego przywiązania. Inaczej zresztą być nie mogło. Cóż Wołod'ka? — przecie to prawie dziecko pomiędzy obcymi ludźmi; czy wiele trzeba, by się zepsuł? W tym wieku do młodzieńca wszystko przywiera jednakowo — i złe, i dobre, a on miał tę pewność, że od Tumana chłopiec nie nauczy się żadnych zdrożnych rzeczy, gdyż Tuman w całym pułku słynął jako człowiek naj-porządniejszy i na j uczciwszy. A że ponury — to nic riie szkodzi: niejeden, co ma wzrok łagodny, potrafi ugryźć jak hiena. Wkroczywszy na obszar naszej umiłowanej ojczyzny, zatrzymaliśmy się na leże zimowe. Wołodia zaczął tęsknić i jakoś dziwnie zmienił się na twarzy. A jeszcze dziwniejsze to, że swego obszernego płaszcza nigdy nie zdejmował, tylko sypiał w nim. Już nie baraszkował jak kotek ze swoim ponurym przyjacielem, czasem tylko przypadał do jego piersi i oblewał ją rzewnymi łzami. Tuman, aczkolwiek na wszelkie sposoby pocieszał chłopca i starał się go rozweselać, niewiele mógł poradzić. Myśleliśmy z początku, że to po prostu tęsknota 3 — Kapłtanowa 33 za ojczyzną i nic więcej, że to z biegiem czasu przejdzie, ale stało się inaczej. Adiutant nasz wziął urlop, pojechał odwiedzić krewnych, a Wołodi wynajął w miasteczku mieszkanie i zostawił go pod opieką starszego dobosza. I temu również nie mogliśmy się nadziwić. Dlaczego nie wziął Wołodi z sobą? Trochę by się przecie chłopak rozerwał. Złożyliśmy to na karb jego skąpstwa, niczego innego. Nie wiem dla jakiej przyczyny, ale Francuzik ten wszystkich nas interesował, zwłaszcza mnie. Było w nim coś pociągającego, sympatycznego; więc kiedy został sam, bez pana, i nie pokazywał się na ulicy, miałem wrażenie, jakbym coś zgubił, i za każdym razem, ujrzawszy dobosza, pytałem go o Francuza. Tuman początkowo odpowiadał mi, że Wołodia tęskni, a potem zaczął odpowiadać, że Wołodia niezdużaje i5. Wiele razy korciło mię, żeby odwiedzić Wołodię i porozmawiać z nim o jego rodzinnym Paryżu: może by mu to przyniosło ulgę. Ale co pan zrobi z tą głupią fanaberią? Ja, oficer, mam iść z wizytą do jakiegoś, dajmy na to, wprawdzie Francuza, ale bądź co bądź lokaja?! O edukacjo! Z jawnym łotrem-urzędnikiem witamy się uprzejmie na ulicy, przyjmujemy go u siebie w domu z najbardziej ugrzecznioną miną, proponujemy mu krzesło i miejsce przy rodzinnym stole i nie boimy się, że to jadowite stworzenie oddechem swoim zarazi nasze dzieci. A niech no tylko trafi się nam na ulicy prosty człowiek, nie posiadający rangi urzędowej, który swoją bezinteresownością i otwartością, być może, wspomagał nas, to nawet na niego nie spojrzymy, gdy zaś spojrzymy, to tak protekcjonalnie, że lepiej zrobilibyśmy nie spoglądając wcale. I to się u nas nazywa przyzwoitość! Ohyda, nic więcej! Jesteśmy gorsi od braminów 46: bramin raczej zdechnie, a pariasa47 o wodę nie poprosi. A my? Zresztą, na ten temat napisano już całe tomy, 34 więc czy nie lepiej to przemilczeć, gdyż nic nowego powiedzieć nie zdołam? Zauważono przy tym nieraz, że wielcy teoretycy nie zawsze bywają takimi samymi praktykami. Mówię to mając na myśli filantropów i moralistów. A żeby nie znaleźć się wśród ludzi tejże kategorii, wracam do Francuzika Wołodi. Upłynęły dwa miesiące po odjeździe adiutanta. Nie miał on w pułku żadnego krewniaka ani przyjaciela, więc nie mieliśmy o nim żadnych wiadomości. Stałem na kwaterze razem z naszym sztabslekarzem. Siedzimy sobie raz we dwóch wieczorem i czytamy jakąś francuską książkę -— nie pamiętam, jaką mianowicie — a tu ordynans melduje, że starszy dobosz prosi o pozwolenie wejść. — Wprowadź go — mówię. Tuman wszedł blady i wystraszony. — Co powiesz, Tuman? — spytałem. — Ja do ich wielmożności. — Czego chcesz? — spytał lekarz. — Wołod'ka umiera, wasza wielmożność. Proszę o pomoc. Ale to nie Wołod'ka, wasza wielmożność, to kobieta. — Jak to — kobieta? — spytaliśmy jednocześnie. — Zwyczajnie, kobieta. Ma teraz bóle porodowe. Lekarz naprędce się ubrał i wyszedł za Tumanem. Długo nie wracał, czy też może mnie się tak wydawało, dlatego że czekałem na niego z niecierpliwością. Wreszcie przyszedł. — No co? — spytałem go. — Nic, urodziła — odrzekł. — Dziecko zdrowe, będzie żyło, ale ona biedaczka ciężko zniosła poród, nie wiadomo, czy wyżyje. Rano przyszedł Tuman i zawiadomił nas, że Francuzka umarła wkrótce po wyjściu „ich wielmożności". Zawiadomiono o wypadku dowódcę pułku. Dowódca ',35 rozkazał pochować ją nazajutrz i zapomnieć o całej sprawie. Pułkownikowa chciała nawet wziąć dziecko na wychowanie, ale Tuman nie ustąpił. Mówił, że przed Bogiem będzie odpowiadać za to dziecko; że kiedy umierała, całowała jego ręce i wciąż pokazywała na dziecko, to jest prosiła go, żeby nie porzucał jej dziecięcia. — Więc nie mam prawa go porzucić — mówił. -I tak zrobił: przy pomocy faktora tegoż dnia znalazł mamkę, przekazał jej niemowlę i zapłacił pieniądze. Chcieliśmy się dowiedzieć, kim była nieboszczka, ale niczegośmy się nie dowiedzieli: papierów żadnych przy niej nie znaleziono. Może jakaś wędrowna aktorka albo po prostu subretka z magazynu mód — Bóg raczy wiedzieć. Sądzę, że teraz nie za późno jeszcze będzie zapoznać pana pokrótce z moim niezgrabnym bohaterem. Wszakże lepiej późno niż nigdy — mówi mądre przysłowie. W roku 1809 nasze wojska rezerwowe rozlokowane były częściowo w Besarabii, częściowo zaś w guberni chersońskiej; między innymi znajdował się tam i nasz pułk. Dopiero właśnie ukończyłem wtedy nauki w szlacheckim korpusie kadetów, a ledwo włożyłem mundur, posłano mię do armii czynnej, do oddziałów rezerwowych. Przybyłem do pułku, zgłosiłem się do kompanii. Dowódca jej polecił mi, abym poza innymi czynnościami wyuczył musztry świeżo wcielonych do kompanii rekrutów. Pomiędzy tymi rekrutami był również Tuman. Nie wiem, czy najbardziej uparta cygańska klacz zniosła tyle razów, ile ten biedny rekrut, a sprawa nie posunęła się naprzód nawet o krok. Nauka przychodziła chłopakowi z trudnością: minęło sześć miesięcy, a on ani be, ani me. A był sobie dość postawny, zdrowy, młody, bez żadnych złych skłonności, jak mawiał kapral, tylko z narowem. A prawdę powiedziawszy sa- 36 miśmy nie mieli doświadczenia w obchodzeniu się z rekrutami, zwłaszcza z moimi ziomkami. Władisławlew48 podówczas nie wydawał jeszcze książki informacyjnej • l la sztab- i oberoficerów, w której zamieszczone były nader celne uwagi doktora N. w tym przedmiocie. Wkrótce zawarty został pokój z Turkami49 i nasz pułk otrzymał rozkaz udania się w głąb Rosji. No i na próż-nośmy na Tumanie połamali tyle chrustu. Kompania nasza posuwała się razem ze sztabem pułku, a więc i z orkiestrą pułkową. W czasie marszu nasz nie dobity rekrut poznał się z doboszem. Ten zaczął go na postojach wtajemniczać w arkana swojej sztuki. Cóż pan myśli? Nie doszliśmy jeszcze do miejsca przeznaczenia, a nasz Tuman albo, jak go żołnierze przezywali, niedźwiedź wybijał na bębnie pobudkę tak umiejętnie, że .sam nauczyciel mu zazdrościł. Dowódca kompanii widzi, że niedźwiedź nie całkiem jest do niczego, zaproponował mu więc etat pułkowego dobosza. Tuman chętnie się zgodził i oddał się swojej ulubionej sztuce z takim zapałem, z taką, rzec można, pasją, że kiedy pod Borodinem 50 zabito nam starszego dobosza, zajął jego miejsce. Co to znaczy powołanie! Żebyśmy to powołanie wyczuli w nim od samego początku, zaoszczędzilibyśmy furę chrustu. Dalsze wydarzenia w służbowym i prywatnym życiu mojego bohatera nie są na tyle godne uwagi, żeby je opisywać. Chyba tylko — wierząc jego własnym słowom — opowiedzieć o tym, jak się poznał z Bliicherem i jak Blucher po niemiecku częstował go szklanką sznap-sa, a Tuman również po niemiecku podziękował za sznaps i poprosił jego ekscelencję o szklankę weinu, co oczywiście zostało spełnione. Biorąc pod uwagę charakter znakomitego wodza, można dać wiarę, iż wszystko to zdarzyło się tak, jak opowiadał Tuman, ponieważ jed- 37 nak nie byłem świadkiem tej sceny, więc nie ręczę za prawdziwość zabawnej historyjki. Dobre to były czasy dla naszej żołnierskiej wiary! Bywało, jak zakwaterują pułk na zimę, to zakorzeni się na dobre. Tak że nawet przez dziesięć zim nie ruszy się z miejsca i połowa naszych kamratów obżeni się. Co ja mówię: połowa? — wszyscy się obżenią, jeśli tylko panien w okolicy nie zabraknie. A w owych czasach panny nie siały ruty tak długo, jak teraz. A co teraz? Nie zdąży pułk, jak się to mówi, zagrzać miejsca, a tu go naraz szurną na drugi koniec Rosji — jaka tu może być mowa o żeniaczce! Daj Boże chociaż poznać się jako tako! A żołnierze, można powiedzieć, opływali w rozkosze! Niejeden chwacki młodzian tak się potrafił zżyć z gospodarzami, że po prostu stawał się członkiem rodziny, jeśli nie czymś więcej. Jedno tylko nie bardzo było po sercu naszym żołnierzykom — to uniform, czyli umundurowanie. Rzeczywiście, straszno było patrzyć, kiedy biedaka ubierano w kompletny rynsztunek bojowy. Dwóch ubierało trzeciego, a kiedy ubrali i postawili na nogi, to musiał stać. A jeśli, co nie daj Boże, potknął się i upadł, to już musiał leżeć: sam nie zdołałby się podnieść — trzeba było znowu dwóch ludzi, żeby go postawili na nogi. A do tego wszystkiego — szynele z białego sukna. Była to taka zawada dla żołnierzy, że biedacy nie wiedzieli, co z nią robić: zamiast chronić się od niepogody szynelem, musieli chronić szynel. Obecnie żołnierz rosyjski pod względem umundurowania jest po prostu cesarzem chińskim. Mundur trochę go tylko szpeci. Ale i ten defekt będzie z czasem zastąpiony czymś bardziej racjonalnym. Jeden o tym, drugi o owym, ale żołnierz zawsze o rynsztunku. I ja podobnie: zagadałem się o karwa-szach i pomponach, a zapomniałem o najważniejszym. Więc było tak: 38 Zwyczajem owych czasów pułk nasz przezimował 1:1 tych samych kwaterach całe osiem lat i coś jeszcze. '•Varoczka (tak nazywał Tuman swoją wychowanicę) osła, jak się to mówi, nie z dnia na dzień, ale z godzi- iy na godzinę: I cóż to było.za urocze dziecko — po .irostu ideał urody dziecięcej. Idzie mi już piąty krzy- yk, a nie widziałem jeszcze drugiego takiego czaru- i|cego dziecięcia. A przy tym wszystkim było ono ci- lie, skromne, istny aniołek z nieba. Jeśli sobie cza- '•m pozwalało nawet na dziecinną swawolę, to tylko :<• swoim tatkiem (tak nazywało ponurego Tumana). najczulsza matka nie może łagodniej uśmiechać się do \vojego dziecka, jak ponury Tuman uśmiechał się, neszcząc na kolanach swoją Waroczkę. Scena ta zaw- 7.e mi przypominała piękny sztych, przedstawiający vąsatego rycerza w kolczudze z pięknym niemowłę- 'iem na rękach. Dziecię szarpie go za wąsy, a on się i o niego łagodnie uśmiecha. Kropka w kropkę Tuman :e swoją Waroczką. Szczęśliwy Tuman! A — prawdę nówiąc — zupełnie zasługiwał na to szczęście. Wziąwszy pod swoją opiekę dziecko, zaczął od tego, '.e przestał palić fajkę i pić wódkę. Chociaż nie był ngdy notorycznym pijakiem, jednak przy okazji za \ołnierz nie wylewał. Odmawiając sobie jedynych irzyjemności żołnierza, trochę zawsze przyoszczędził l la swojej Waroczki. Zwykłą pracą fizyczną niewiele ;ię zarobi w żydowskiej mieścinie — trzeba było po-nyśleć o jakimś rzemiośle. Po głębokim zastanowie-ńu wziął się do szycia butów. Szyje rok jeden, drugi, ł na trzeci przynosi mi pokazać buty własnego wyro-3u ze skóry cielęcej, i to jakie buty, żeby pan wie-Iział! Nawet każdy majster w stolicy nie powstydził-oy się takich butów. Przyznam się, że nie uwierzy-dzie umiała czytać, i w dodatku po polsku. Zadowolenie swoje wyraził w ten sposób, że na pierwszym w miasteczku jarmarku kupił wełnianą, jakiegoś ciemnego koloru chustkę, kożuszek i kozłowe buty, a ponadto darował jej pół karbowańca61. Staruszka była zachwycona i bez końca dziękowała. Z początku Tuman pomyślał: Po co jej nauka? Cóż ona za panienka taka? — Przyjrzawszy się jednak dziecięciu znalazł, /e ona rzeczywiście wygląda na panienkę ze dworu; machnął więc ręką i oświadczył: — Nechaj sobi uczyfsia — umityme doładu cłiof Bohu pomołyfsia 52. A ponieważ prostoduszny Tuman nie znajdował dużej różnicy pomiędzy językami niemieckim a francuskim: wszystko jedno, byle czytała! • Pewnego razu — było to już na krótko przed naszym wymarszem z błogosławionego miasteczka — idę ulicą obok mieszkania Tumana i widzę: Tuman siedzi przed domem na przyzbie w swoim pstrym mundurze, trzymając bęben pomiędzy kolanami (zapewne dopiero co wrócił z koszar); przy nim stoi Waroczka i prosi o pałeczki do bębna; dał jej; wzięła pałeczki i jak u~ tnie werbel do marszu, to niech się prawdziwy dobosz schowa! Zdumiałem się po prostu: istna „Córka Regimentu" S3, którą zeszłego lata wystawiali w Romnach polscy aktorzy. Ale trzeba było widzieć samego Tumana: ani jeden, sądzę, miłośnik muzyki nie słuchał z takim zachwytem symfonii Beethovena, z jakim on słuchał swojej Waroczki. Przypomniało mi to drugi kopersztych tej samej 41 wielkości — a bodaj że i tego samego mistrza — na którym przedstawiony był rycerz w kolczudze, uczący chłopca bić w bęben. Tylko zmienić stroje — i będzie ten sam obrazek. Waroczka już skończyła osiem lat, kiedy nasz pułk dostał rozkaz wymaszerowania w kierunku Smoleńska. Tuman, jakby przewidując tę katastrofę, sprawił konia i wóz, tak że kiedy kazano ruszyć w drogę, wiara nasza trzykrotnie przepłacała najlichsze szkapy, i to nie mogła ich nabyć, a Tuman tylko się uśmiechał patrząc na zdyszanych faktorów i na nasze przygotowania do wymarszu. Jakoś wreszcie zebraliśmy się i pewnego pięknego ranka sztab pułku razem z moją kompanią opuścił błogosławione miasteczko. Uroczys-" tości pożegnalne były wspaniałe. I jakże mogły nie być wspaniałe? Stacjonując tak długo na jednym miejscu wielu żołnierzyków miało tu nie tylko kochanki, ale nawet dziateczki. Jest to jednak obraz nie w moim guście, nie będę więc panu opisywał ani łez, ani szlochań, ani spazmatycznych objęć. Powiem tylko, że pierwszy etap naszego marszu trwał cały dzień i połowa mojej dzielnej kompanii nocowała w polu. Posuwaliśmy się tą samą drogą, którą tak niedawno przemknął geniusz wojny54 ze wszystkimi okropnościami. W miastach, zwłaszcza w Borysowie i Krasnem, widoczne były jeszcze ślady wojny, ale po wsiach nic nie było znać. Tyle śladu wojny, że w chłopskich łaźniach na piecach zamiast okrągłych kamieni polnych leżały żelazne armatnie kule. W samym Smoleńsku całe ulice leżały jeszcze w gruzach, tylko sobór znaj-•dował się w odbudowie. Zebrał się nasz pułk w Smoleńsku i po przeglądzie inspektorskim zwolniono nas na zimowe leże. Ponieważ dowodziłem kompanią grenadierską, więc wraz ze sztabem pułku zostałem w Smoleńsku, inne zaś korn- 42 anie rozlokowały się w okolicznych wioskach. Tuman |se swoją Waroczka też został w Smoleńsku. Mimo iż połowa miasta była jeszcze w ruinie, szlach-[y na zimę zjechało mnóstwo i na rozwalinach starożytnego Smoleńska spędziliśmy miesiące zimowe hucznie i wesoło. Matki, licząc zapewne na pułkową młódź, nazwoziły panien, i to przepięknych! Ale niestety! Nie było kandydatów do zaręczyn: wszyscy nasi ludzie, jak już miałem honor zaznaczyć, dawno się pożenili. Wy-/nam, grzeszny człowiek, że samego mię wtedy korciło, by po raz wtóry zapalić pochodnię hymenu55, ale żal mi się zrobiło Wiktorka: zaczął tej zimy czwarty roczek, a w tym wieku dla dziecięcia — wiem sam po sobie, co znaczy najlepsza macocha; a jeśli, nie daj Boże, trafi się diabeł w postaci anioła niebieskiego, co wtedy robić? Więc pomyślałem, pomyślałem i machnąłem ręką. Potem słyszałem, że przedmiot moich westchnień skojarzył się w małżeństwie z jakimś bez-nogim bogaczem Engelhardtem; po roku on wyjechał za jedną granicę, a ona za drugą. Tylko się pomodliłem do Boga, kiedy usłyszałem taką ciekawą nowinę. Udało mi się w na poły zrujnowanym Smoleńsku znaleźć mieszkanie przyzwoite i niedrogie. Jeden pokój był mi całkiem niepotrzebny, więc zaofiarowałem go Tumanowi pod warunkiem, żeby jako człowiek wstrzemięźliwy i staranny prowadził moje mizerne gospodarstwo; i jego Waroczce będzie weselej, i mój Wiktorek nie będzie za mną tęsknił. Niańkę i guwernantkę miałem wspaniałą, wykształconą, toteż Waroczka podczas zimy z łatwością nauczyła się czytać i pisać po rosyjsku, no i Wiktorka mojego zapoznano z alfabetem. W Wielkim Poście płynnie już wymawiał duże drukowane litery, a Waroczka co każdy boży dzień rano i wieczorem czytała na głos, w przytomności wszystkich, ranne i wieczorne modlitwy. Szczęśliwy 43 Tuman płakał ze wzruszenia słuchając, jak jego Wa-roczka czyta takie piękne modlitwy, o których on, człowiek ciemny, przedtem nie miał nawet pojęcia; zwłaszcza kiedy zacznie czytać „Zmiłuj się nade mną, Boże" i dojdzie do słów: „serce czyste stwórz we mnie. Boże", Tuman złoży pokłon do samej ziemi i ze łzami w oczach ucałuje w głowę swoją mądrą Waroczkę. Za to niańce mojej nie brakowało trzewików, zawsze miała w zapasie ze sześć par — na wypadek marszu, jak mawiał Tuman — a Wiktorek mój co niedziela ubierał się w nowe buty. Mówię mu, bywało: — Po co mu tak często buty zmieniasz, Tuman? — Rośnie, wasza wielmożność, to i zmieniam. — Poczciwiec zapewniał mię, że dziecko może tak wyróść w ciągu tygodnia, iż koniecznie trzeba mu zmienić obuwie. Próbowałem raz kupić jakiś materiał na sukienkę dla Waroczki, alem później żałował: Tuman mój tak się obruszył, że o mało nie opuścił ze wszystkim mojego mieszkania; z trudem go udobruchałem — taki dziwak! — Obraża mnie wasza wielmożność — mówił — obraża mnie i basta. U waszej wielmożności — mówił — też się dziecko chowa, a wasza wielmożność na cudze dzieci chce się wy kosztowy wać. Ja mam w ręku fach, jestem rzemieślnik, mnie zawsze wystarczy na kawałek chleba, a wasza wielmożność skąd weźmie, jak Bóg nie da zdrowia? Dobrze jeszcze, jeśli dadzą emeryturę, aleć przecie mogą i tak zwolnić. Podczas zimy zdołałem dobrze poznać tego prostego, szlachetnego i w najwyższym stopniu bezinteresownego człowieka. Na wiosnę wyszliśmy ze Smoleńska w kierunku Moskwy. Swój tabor i swoich ludzi poruczyłem nadzorowi Tumana i byłem zupełnie spokojny. W marszu wszystko się może zdarzyć. Nie zawsze człowiekowi przygotują, co potrzeba. Czasem pójdzie nawet głodny spać, 44 bo nie ma innej rady. Ale podczas tego marszu czułem się dobrze jak u Pana Boga za piecem. Bywało, nie zdążymy jeszcze dojść do celu, a Tuman już wszystko ma gotowe: jest kwatera i dla mnie, i dla dzieci, i samowar kipi, i kolacja się warzy, i konie mają paszy pod dostatkiem. Bóg raczy wiedzieć, kiedy on to wszystko zdążył zrobić! A z kmiotkami, chociaż mówił z chachłackim akcentem, nikt sobie lepiej nie dawał rady. Przedziwny człowiek! W Moskwie zebrała się cała nasza dywizja i nasz ówczesny jeszcze dowódca korpusu, nieboszczyk Sa-cken 56, po przeglądzie inspektorskim wydał rozkaz, żeby wszystkich niepiśmiennych podoficerów zdegradować na szeregowców. Nie wiem, co sobie nieboszczyk umyślił? Wyszedł z tego taki galimatias w kompaniach, | że niech Bóg broni. Zwłaszcza nam, dowódcom kompanii, narobił kłopotu swoim rozkazem. Niepiśmiennych podoficerów istotnie było wielu, lecz za to byli to ludzie roztropni i trzeźwi — dwie niczym nie zastąpione cnoty żołnierskie. I takich właśnie ludzi mieliśmy zastąpić piśmiennymi pijakami i złodziejami. Tu dopiero się dowiedziałem, co znaczy tak zwany piśmienny Rosjanin. Ci „uczeni ludzie" dostają się do wojska przeważnie spośród pisarzy wiejskich. Kmiotkowie nasi nie darmo powiadają: Ne budę dobra i prawdy na zemli, poky pyśmennym oczi ne powyłaziat'07. Tylko na skutek głębokiej niechęci do takich „uczonych ludzi" mogło się zrodzić podobne przysłowie. Co by pomyślą} o moich ziomkach wielki propagator oświaty ludowej Lancaster5S, gdyby poznał to barbarzyńskie przysłowie? Pomyślałby, że ziomkowie moi nie są ludźmi, lec^ parodią ludzi, i nie miałby racji./Powszechne oświecenie ludu jest wielkim dobrodziejstwem, ale tam, gdzie na stu ludzi jeden tylko umie czytać i pisać — źle si^ dzieje. Nie znam nic bardziej niemoralnego i ohydnego 4S niż pisarz wiejski: jest to pierwszy łupieżca biednego chłopa, leniuch, pijak, naczynie wszelakich plugastw i największy demoralizator prostodusznego kmiotka, ponieważ czyta Pismo Święte. J Świętej pamięci Osnowjanenko59 w swojej sztuce pod tytułem „Pisarz gminny Szelmenko" dał tylko szkic tego odrażającego typu. I takimi oto „uczonymi ludźmi" właściciele ziemscy zapełniają naszą dzielną armię! I z pewnością nieboszczyk Sacken nie wydałby takiego rozkazu, gdyby chociaż tydzień pobył jako ekonom w pańszczyźnianej wsi. Ze stopniem starszego dobosza Tuman łączył skromny stopień podoficera, szczycił się tym stopniem i cenił go jak swoją osobistą zasługę. Ale, niestety, będąc niepiśmiennym, zmuszony był odpruć niedawno kupione w Moskwie drogie, nie fałszywe, lecz prawdziwie srebrne galony. I wypadło mu odpruć je i wyrzucić na śmietnik, ot tak, za nic odpruć, tylko dlatego, że nie umiał czytać i pisać — rozbójnik! Ambicja biednego Tumana była głęboko zadraśnięta. Jak zdetronizowany Napoleon chodził kilka dni, prawie nic nie jedząc. ; Pułkowi naszemu wyznaczono kwatery w Muromie, zbieraliśmy się więc do marszu. Prosiłem Tumana, żeby znowu objął komendę nad moim mizernym gospodarstwem. — Woźmyt' sobi undera — powiedział ledwo powstrzymując łzy — a to riadowoj was dorohoju ob-krade 60. Sam wtedy o mało się nie rozpłakałem i nie miałem sił, by powtórzyć swoją proste. Zwalniając go byłem na tyle nieostrożny, że wręczyłem mu niebieski banknot61 na wódkę. Zaszlochał biedak, plunął na moje pieniądze i wyszedł z pokoju. Nazajutrz przyprowadzono go z cyrkułu na Arbacie 62 do 46 sztabu pułku. Tuman ledwie władał rękami i nogami. Kiedy go spytano, gdzie się obracał, mógł tylko wypowiedzieć: — Wódki, bo zdechnę! — Dano mu szklankę wódki i zamknięto w pustym pokoju. Byłem w strachu o niego, ale, chwalić Boga, mój strach był daremny: Tuman szczęśliwie wytrzeźwiał i więcej już nie zalewał robaka, tylko do samego Muromu szedł w milczeniu jak człowiek niespełna rozumu. W Muromie nagle Tuman zginął. Pytam: — gdzie jest? — odpowiadają mi, że w szpitalu. Poszedłem go odwiedzić. Przychodzę, otwieram drzwi do pawilonu — i cóż widzę? Takiego sztychu nigdy bodaj nie oglądałem; myślę nawet, że takiego obrazka na świecie nie ma. Największy artysta nie doznał takiej pięknej i oryginalnej wizji: na łóżku, w szpitalnym szlafroku i szlafmy-cy, siedzi Tuman, na jego kolanach siedzi War oczka z elementarzem w rękach i sylabizuje na głos: b, a — ba, a on za nią powtarza cichutkim basem. Ujrzawszy mnie zmieszał się, wstał, odpowiedział na moje powitanie i dodał zaczerwieniony: — Waroczka mi czytała „Zmiłuj się nade mną, Boże". — Gdzież tam znowu „Zmiłuj się nade mną, Boże"! — odezwała się naiwnie Waroczka. — Tatko jeszcze sylabizować dobrze nie potrafi! — Cyt', durna63: — rzekł pośpiesznie Tuman szarpiąc ją za rękaw. Waroczka skonfundowała się, spojrzała na mnie, potem na niego i powiedziała z wyrzutem: — Czyż mówię nieprawdę? Myślałam jutro pokazać dalsze sylaby, na „c" i na „d", a teraz nawet pojutrze nie pokażę; będzie tatko cały tydzień powtarzał: b, a — ba. I z ostatnim słowem wybiegła z sali. Tuman popatrzył na nią i wyrzekł ze złością: — Ot tobi na! — a zwracając się do mnie dodał: — Wono bresze, wasze błahorodije!84 Widziałem jasno, że „wono ne bresze", ale udałem, iż nie domyślam się, o co chodzi, i spytałem go: — Czy Waroczka stale jest przy tobie? — Nie, wasza wielmożność, jest u felczerowej, a do mnie wpada tylko na jakąś chwilkę i zaraz ucieka. — Kręcisz, kręcisz, Tuman! Wiem, co robisz, ale po co się z tym przede mną kryjesz? Czy to coś złego uczyć się czytać? Tuman ze zdziwieniem popatrzył na mnie i po chwili milczenia rzekł: — Złego, wasza wielmożność, bardzo złego! Proszę z łaski swojej powiedzieć, czy to kto widział, żeby dziecko, takie jeszcze niemądre, uczyło starca? I biedak omal nie zapłakał, a po upływie minuty zaczął mię prosić, żebym nikomu nie mówił o jego nauce. Dałem mu słowo milczeć, zaproponowałem mu pieniądze, ale odrzekł, iż ma jeszcze trochę grosza w zapasie. Pożegnawszy się życząc mu powodzenia, wyszedłem z pawilonu. l — Brylant nie człowiek — myślałem i nie żałowałem nawet, że ten brylant jest taki nie oszlifowany, tak dalece podobał mi się w swoim naturalnym staniej Chciałem już nawet zrobić porównanie z czerwońcem Kryło wa 65, ale się rozmyśliłem: takie natury, jak Tuman, raczej nie są zdolne do przerodzenia się, to jest przekształcenia swojej osobowości. Sztabslekarz podpatrzył tajemnicę Tumana i nie wypisywał go ze szpitala, dopóki sam o to nie prosił. Po miesiącu zjawia się u mnie Tuman, uśmiechnięty jak nigdy (z czym bardzo mu było nie do twarzy), z elementarzem za pazuchą, i prosi mię, żebym posłuchał, jak on czyta. Posłuchałem: nieźle czyta — i przykazania, i wszystko, co jest w elementarzu/Podałem mu regulamin służby garnizonowej — czyta i regulamin. Tegoż samego dnia zarekomendowałem go adiutantowi, idiutant z kolei dowódcy brygady, i po upływie miesiąca Tuman naszył sobie znowu drogocenne moskiewskie galony, przeniósł się do mojego mieszkania i znowu wziął w swoje ręce moje gospodarstwo. Zdarzyło się tak, że tego samego dnia, kiedy Tuman uroczyście naszywał swoje niefałszywe galony, ja również dostałem awans: na majora. A ponieważ dowódca pierwszego batalionu został właśnie spensjonowany — przejąłem po nim batalion. Aczkolwiek po dawnemu byłem samotny, gospodarstwo moje mimo woli musiało się powiększyć. I taki człowiek, jak Tuman, był dla mnie wprost niezbędny, tym bardziej że Wiktorka swego wysłałem do Nieżyna do siostry, aby go przygotowała do liceum. A więc i Waroczka jako dziecię była mi też potrzebna, gdyż za Wiktorkiem strasznie tęskniłem, i ona zjawiła się w moim domu niby anioł boży. Tak, bez przesady, można ją było porównać z aniołem bożym. Takiej nieopisanej urody nigdy już nie zobaczę! A łagodność! Iście anielska łagodność! Miała już lat jedenaście z okładem i bardzo mi żywo przypominała nieboszczyka Wołod'kę, to znaczy swoją nieszczęsną matkę. Uśmiech, głos, oczy — wszystko takie samo jak u biednej matki. Tylko u Waroczki wszystko było wysubtelnione łagodnością i niewinnością. Chciałem ją zachęcić do czytania książek, ale dla jej wieku w owych czasach jakież mogło się dostać książki! Wydawano wtedy pismo pod tytułem „Lojalny" 66. Przeczytałem w „Wiadomościach Moskiewskich"67 ogłoszenie i zachęcony takim szlachetnym tytułem, zaprenumerowałem je właściwie dla Waroczki, kiedy jednak przejrzałem pierwszy numer, to innych już nie rozcinałem — i tak je w końcu myszy zjadły u mnie w komórce. 48 4 — Kapitanowa 49 W czasie przebywania Tumana w szpitalu Waroczka zaprzyjaźniła się z felczerową i teraz prawie codziennie ją odwiedzała. Mnie te wizyty były nie po sercu i kilka razy mówiłem Tumanowi, że ta przyjaźń do niczego dobrego nie doprowadzi, ale on, Bóg wie dlaczego, nie zwracał na moje słowa uwagi. Uciekłem się nawet do podstępu: chciałem w niej obudzić zamiłowanie do lektury i w ten sposób zmusić do przesiadywania w domu, ale podstęp mój się nie udał. A Waroczka tymczasem rosła wciąż i piękniała. W trzecim czy czwartym roku naszego szczęśliwego stacjonowania w Muromie przeniesiony został do naszego pułku za jakieś figle kapitan gwardii N.N., przystojny dwudziestopięcioletni mężczyzna, bogacz i potomek szlacheckiej, arystokratycznej familii, człowiek wykształcony, delikatny i hulaka jakich mało — w owych czasach była to nie lada cnota i Dawydow °8 niesprawiedliwie sądzi przypisując tę szlachetną pasję wyłącznie huzarom — nasza piechurska wiara bynajmniej im pod tym względem nie ustępowała. Młodzi oficerowie nasi gremialnie do niego przylgnęli, a o pannach nie ma co nawet mówić: wszystkie, ile ich było w Muromie i koło Muromu, wszystkie się jednocześnie zakochały. Można im, dajmy na to, wybaczyć ich uczucia: młode to, niedoświadczone — ale co mówić o matkach dorosłych dzieci, o matkach, które nie zawahały się rywalizować z córkami?! O Boże! Jaką straszliwą władzę ma złoto nad sercem człowieka! W dodatku ów kapitan biegle mówił po francusku, deklamował z pamięci, a nawet śpiewał niektóre takie piosenki Berangera 6fl, że przyzwoity Francuz wstydziłby się je śpiewać w pijanym męskim towarzystwie, a on, ten zuch, wyśpiewywał je w muromskich salonach i płci nadobnej tak się spodobały owe niedwuznaczne pieśni, że uczyły się ich na pamięć i potem w cieniu bzów, przy akompaniamencie gitary i słowika, nuciły je bezbożnie i posępnie. Naiwne! Nawet nie przypuszczały, co śpiewają. Sądziły, że aniołowie, jeśli rozmawiają z sobą, to tylko po francusku, i śpiewają takie same pieśni, jak ten, którego tak czule kochały. Wkrótce po zjawieniu się tego zucha panie i panny, jeśli zwracały się do kogoś z pytaniem, to zamiast imienia i otczestwa mówiły „msju", i to było tak rozpowszechnione, że przybysz z pewnością pomyślałby, iż cała ludność Muromu rozmawia po francusku. Tuman miał tu niewątpliwie dobrą okazję do popisania się swoją znajomością francuszczyzny. Niestety! Był biednym plebejuszem, a to była arystokracja! I to jaka arystokracja — powiatowa! Rzecz ta, myślę, dobrze jest wszystkim znana, że angielska arystokracja słynie z dumy i drażliwości, ale w porównaniu z naszą . powiatową nie znaczy nic. Chociaż francuscy żołnierze, wzięci do niewoli, często się dostawali do jej niedostępnego koła, byli to jednak Francuzi — sprawa całkiem innego rodzaju. Pewna moja dobra znajoma, kobieta już nie pierwszej młodości, wzorowa, można powiedzieć, żona i wzorowa matka rodziny — pod względem wykształcenia niewiele się różniła od swoich współobywatelek, ale miała dużo zdrowego rozsądku i mało pozy, co mi się w niej szczególnie podobało — zaczęła mi kiedyś opisywać zalety i wykształcenie naszego gwardzisty. Słuchając jej myślałem, że żartuje — słuchałem jej i uśmiechałem się w milczeniu, ona wszelako, nie zwracając uwagi na moje uśmiechy, tak się dała ponieść swojemu panegirykowi, że jęła również wychwalać jego rozległe wiadomości z historii Rosji. Wtedy machnąłem ręką. Czy to podobna, żeby rosyjski panicz w owych czasach, w dodatku gwardzista, umiał coś wię- 50 cej niż mówić po francusku? A już z historii Rosji najmniej! Karamzin70 zaczął wtedy wydawać swoją znamienitą „Historię". Otóż, kapitan musiał chyba o niej słyszeć w stolicy, no i zużytkował swoje „wiadomości" puszczając je w obieg wśród naiwnych mieszkanek Muromu. Biedne muromianki! I jeszcze biedniejsi muromiacy! Jeśli kobieta, którą uważano za wzór rozumu i cnót rodzinnych, jeśli nawet ona dała się oczarować śmiałemu kapitanowi, to jakiż wpływ musiał on wywierać na zwykłe umysły i charaktery? Wpływ silny, tak dalece silny, że nie minął rok, a już mężowie młodych żon i ojcowie młodych córek zaczęli się przekonywać o wpływie eks-gwardzisty na ich żony i córki. A kiedy pułk nasz otrzymał rozkaz wymarszu do Moskwy na uroczystości koronacyjne, ojcowie i mężowie przeżegnali się i odetchnęli z ulgą, żony zaś i córki uderzyły w płacz. Wszelakoż westchnienia ulgi i rzewne łkania okazały się próżne; kapitan zachorował i na okres rekonwalescencji pozostał w Muromiu. Jakież było przerażenie matek i ich drogich córek, polujących na kapitana jako na najlepszą partię, kiedy do niego (podczas naszej nieobecności) przyjechały żona i teściowa i zastały go nie na łożu boleści, lecz w towarzystwie kompanów od picia. Teściowa zaczęła mu już nawet prawić kazanie, ale on jej przerwał tymi oto słowy: — Pani jest, zdaje się, kobietą dość mądrą, a plecie pani takie bzdury. Przecie pani zdawała sobie sprawę, wiedziała, komu oddaje swoją jedyną córkę — o czymże teraz pani chce rozprawiać? Staruszka popatrzyła na niego, zapłakała i zabrawszy swoją jedyną córkę wróciła do domu, a on ze śmiechem krzyczał za nią: 52 — Dokąd się pani śpieszy? Może raczy pani zjeść ze 'niuj obiadek? 'Taki zuch! Mimo to wszystko wpływ jego na płeć nadobną utrzymywał się jednak nadal, tak że biedni mężowie i ojcowie nie widzieli innego sposobu pozbycia się nie-hr/,piecznego kapitana, jak tylko napisać petycję do monarchy w imieniu całego konklawe 71 i rzewnie bła-KUĆ, aby w uznaniu niezwykłych zasług oficera przeniósł go z powrotem do gwardii. Nie wiem, czy to na skutek owej właśnie petycji czy jakiejś innej, kapitan po upływie dwóch lat został rzeczywiście przeniesiony, 1111 nie do gwardii, tylko do Wołogdy pod nadzór polu ji. A w ciągu tych dwóch lat odegrał jeszcze z tu-/,in łzawych melodramatów, z których ostatni, najbar-cl/icj patetyczny, miał treść następującą. Kiedyśmy mieli wyruszyć do Moskwy, wagenburg 72 i inne bagaże pułkowe kazano nam zostawić w Muro-niii:, z czego należało wnioskować, iż wkrótce powró-i-iiuy na dotychczasowe kwatery. Oficerowie, którzy t mdi przyzwoite mieszkania, zatrzymali je dla siebie. l ja również zatrzymałem swoje mieszkanie, a w nim mi'ble i inną ciężką chudobę. Dowódca pułku — niech nui Bóg da za to zdrowie — uwzględnił moją prośbę i oddał do zupełnej mojej dyspozycji Tumana, ja zaś Tumanowi oddałem do zupełnej dyspozycji swoje mie-:./.kanie i wszystko, co w tym 'mieszkaniu było. Żegna-Jqc się z nim, nakazywałem mu, aby jak źrenicy w oku pilnował Waroczki i o ile możności najrzadziej pozwalał jej odwiedzać felczerową. — Z tego względu — mówię — że sam się orientujesz, jakie zwierzę zostaje w mieście. Może mu się dziewczyna przypadkiem nawinąć — i wtedy już po niej. Boga pan chce rozgniewać, wasza wielmożność! powiedział Tuman. — Przecie to jeszcze dziecko! 53 Zamilkłem, wiedząc z doświadcz/enia' ze żadne menty nie zdołają przekonać upar-iego ziomka mojego. A proszę wziąć pod uwagę, że t/> dziecko miało już piętnaście lat. Pomaszerowaliśmy do Moskwy v wróciliśmy stamtąd szczęśliwie. W Muromiu też wszys^0 P° staremu: mieszkanie moje i wszelkie rzeczy Zr>alazłem w doskonałym porządku. Inaczej zresztą by6 nie moSło- Warocz-ka powitała mię z tą samą szczerb dziecinną radością, a Tuman złożywszy mi raport o Pomyślnej sytuacji w domu, podziękował mi, że go /"stawiłem w Muromiu: w ciągu tego czasu nie tylY° nauczYł się wypisywać na papierze wszystkie cyfr/' ale Jeszcze zarobił sporo grosza - całe miasto zaopat'^ w buty> a ostat-ni miesiąc pracował wyłącznie dl^ kapitana. - No, początek zrobiony! - p^yślałem. - Czy nie przychodził kiedy d" ciebie Przymierzać buty? — spytałem. - Przychodził, wasza wiełmożr>ość> kilka razY Przy- chodził. „Źle" - pomyślałem sobie i odfaw*lQm Prostodusz-nego poczciwca nie powiedziawsz/ mu za pierwszym razem ani słowa. Nazajutrz spytałem go, kto mu nastręczył robotę u kapitana. Tuman troszkę się zaWahał> P° ^ "ekj= - Muszę się przyznać waszej ^elmoznosci, że fel- czerowa. . , ,, , , „• - A co ja ci mówiłem, wyruszW do M°skwy, hę? — spytałem. - Pamiętam, wasza wielmożne?0' - Nie, nie pamiętasz, zapomni^' Przypomnij sobie i pomyśl dobrze, co z tego w*zystkie§° moze wy-niknąć. A czy on widział u ciebie Waroczkę. - Widział, wasza wielmożność. - I rozmawiał z nią? 54 —^ I rozmawiał, wasza wielmożność. —X^ za buty płacił nie targując się? — N|e targując się, wasza wielmożność, nawet z gó- Iry chciał dawać pieniądze, tylko że ja nie brałem, bo mi-nie były potrzebne. — Widzisz, Tuman, jak ja wszystko wiem? Stachaj-że: od dzisiejszego dnia niech cię Bóg broni, żebyś puścił Waroczkę samą choćby zs. wrota — pożegnasz się z nią wtedy na wieki! Słyszysz? — Słucham, wasza wielmożność! — Otóż to właśnie, słuchaj i nie zapominaj! Bo i mnie, i ciebie Pan Bóg ukarze za nasze niedbalstwo: 7-3. cudze dziecko bardziej jesteśmy odpowiedzialni przed ludźmi i przed Bogiem! idź, Tuman, i rób, co do Ciebie należy — powiedziałem na zakończenie swojego kazania. — Dziękuję za naukę, wasza wielmożność — odrzekł wzruszony Tuman i wyszedł. Po tej rozmowie codziennie, raportując mi o stanie gospodarstwa, raportował także o swoich wędrówkach '• Waroczką. Chodzili oboje -— i to raz albo dwa razy w tygodniu — na brzeg Oki, do rybaków, czy też tak po prostu dla przechadzki, a czasem wstępowali do felczerowej na filiżankę het-baty — takie były ich wędrówki. No i jeszcze raz rxa tydzień, to jest w każdą niedzielę, chodzili na nabożeństwo do cerkwi świętych Ugodników Froła i Ławra. A tymczasem w mieście, to znaczy w sferze szlachty czy nawet w spokojnej sferze kupieckiej, powtarzały się wciąż historie, i to o najbardziej skandalicznej treści, głównym zaś bohaterem tych wszystkich nowel był., ma się rozumieć, nasz oczajdusza — kapitan. Przed zimą w mieście, wzorem ubiegłych zim, zorganizował się klub szlachecki, czyli resursa obywatelska. I na pierwszym, i na drugim balu \g resursie wprawdzie by~ 55 łem, ale nie zauważyłem nic nadzwyczajnego, / inni wszakże zauważyli i mnie już potem zakomunikowali, że na balach nie pokazała się ani jedna powiatowa lwica, a przyczynę tego stanowił nikt inny, tylko wciąż ten sam nasz bezpardonowy kapitan. I tworzono najpotworniejsze anegdoty z powodu nieukazania się na balu tej czy innej lwicy, a pokorne owieczki, na które eks-gwardzista nie zwracał uwagi, skromnie urozmaicały te anegdoty, czule spozierając na oficera-zwyrod-nialca. Chodziłem na nabożeństwa do cerkwi świętych męczenników Borysa i Gleba przy monasterze Błago-wieszczeńskim, lecz nagle coś mi strzeliło do głowy, żeby pójść na nabożeństwo do cerkwi Froła i Ławra. Przychodzę, przeżegnałem się, patrzę — przeczucie mię nie omyliło: kapitan jest obecny, a przed nim o jakieś dwa kroki Waroczka, obok niej zaś felczerowa, która coś szepcze jej do ucha i stawia świeczki przed obrazem. Kapitan tak uporczywie patrzył w tył głowy na . ciemnoblond kosy Waroczki, iż nie zauważył, jak przeszedłem obok niego i stanąłem przy Waroczce. Dziwna i niepojęta rzecz! Dlaczego w domu dzień w dzień lubowałem się urodą Waroczki, lecz ani razu nie rzuciły mi się w oczy takie miłe i, rzec można, plastyczne szczegóły jak w cerkwi; na przykład: na białym, wdzięcznie zaokrąglonym karczku wijące się loki — powiem panu, że jest to taki szatański powab, któremu człowiek nie ma sił się oprzeć! Przeżegnałem się i posunąłem parę kroków naprzód. Po zakończonym nabożeństwie w przedsionku cerkwi natknąłem się na kapitana. Zauważyłem, że miał okropną chęć odwiedzić mię w mieszkaniu, zręcznie się jednak wycofałem, ukłoniłem na skrzyżowaniu dróg i poszedłem w kierunku mieszkania dowódcy pułku, gdzie niby przyjmowano kapitana, ale bardzo ostrożnie, gdyż 56 prawdę powiedziawszy — dowódca nasz był już starcem, w dodatku inwalidą wojennym, żona zaś jego, kobietą nader jeszcze urodziwa, przy tym Niemka, mogła się 'znaleźć w trudnej sytuacji, gdyby takiego zwierza wpuszczono do domu. Nazajutrz przy raporcie spytałem Tumana, ile Waroczka ma teraz lat. Podoficer długo liczył na palcach, aż wreszcie powiedział: — Od Barbary zaczęła siedemnasty. „Hm... siedemnasty! — pomyślałem — niebezpiecznie!..." I opowiedziałem mu, co wczoraj zauważyłem w cerkwi i jakich z tego można, a nawet trzeba oczekiwać skutków. Tuman długo milczał, zwiesiwszy głowę, potem westchnął i przemówił jakby do siebie: — Moroka, ta j hodi!73 — l po chwili milczenia ciągnął dalej: — Niech mi wasza wielmożność poradzi, co mam z nią robić? — A co robić? Znaleźć porządnego człowieka i wydać za mąż, innej rady nie widzę. — Za mąż... za mąż... — mówił szeptem. — Za mąż — ciągnął dalej tym samym tonem. — Za kogo? Za nikogo! — rzekł podnosząc głos. — Przepadnę! Zdechnę jak ten stary pies, zdechnę bez niej, wasza wielmożność! — No, to się sam ożeń. — Nie można, wasza wielmożność. Grzech przeciwko Bogu: przecie to moje dziecko. I ludzie będą na mnie palcami pokazywać. Patrzcie, powiedzą, na co len stary dureń wychował sobie bękarta! — I znowu opuścił głowę i zamyślił się. Samego mię opanował smutek, kiedy patrzyłem na niego. — „Dobrze było-hy — pomyślałem — gdyby wszyscy rodzeni ojcowie lak kochali swoje dzieci, jak ten biedak kocha pod-i/.utka". — No i cóżeś wymyślił, Tuman? — spytałem go. 5T — Nic, wasza wielmożność. — Więc na razie nic nie wymyślaj, tylko dobrze na nią uważaj; może, da Bóg, niebezpieczeństwo mi-hie. Mówiłem to dlatego, że psoty kapitana zaczynały się upodabniać do rozboju na równej drodze i dowódca pułku dwukrotnie już kwalifikował go jako człowieka niepoprawnego i przynoszącego szkodę pułkowi. . Minęło lato, nastały ciemne długie wieczory jesienne, a wraz z nimi ich towarzyszki — plucha i nuda Wieczorami Tuman siedzi, bywało, w swoim pokoju przed szklanym globusem napełnionym wodą i szyje cholewę buta, a w kącie przy stoliku Waroczka też albo zajęta jest jakąś robótką, albo po raz setny czyta życie świętej Barbary Męczenniczki. I za każdym razem, kiedy wymawiała imię Dioskora '*, Tuman spluwał i mruczał pod nosem: — Sobaka! — Mieli jeszcze inną pouczającą książkę, a mianowicie żywoty świętych Piotra i Fewronii, których .relikwie spoczywały tu na miejscu w Muromiu, w monasterze Błagowiesz-ezeńskim; ale tę książkę Waroczka rzadziej czytywała, może dlatego że Barbara Męczenniczka była jej patronką. I ja też często gęsto po wieczornym apelu zwalniałem feldfebli75 i zapaliwszy fajkę wstępowałem do nich. I tak spokojnie, tak przyjemnie schodził mi czas do kolacji, jak nigdy ani przedtem, ani potem w najświetniejszych nawet salonach. Wypadałoby tu odmalować nadobną Waroczkę na podobieństwo Sybilli Kumańskiej Kiprenskiego 7S albo po prostu jako młodą piękność czytającą książkę przy świecy, w guście flamandzkiego mistrza Rembrandta, ale przyznam się szczerze, iż zadanie to przewyższa moje siły; jestem przy tym wrogiem artystów samouków, a w tej dziedzinie stałem poniżej wszelkiego samouka. Niczym jakiś młodzieniec-poeta, całymi godzinami nie spuszczałem z niej oczu i Bóg wie jakie 58 myśli roiły się w mojej siwej głowie. A między innymi takie. Miałem w dzieciństwie pasję do malarstwa, ponieważ jednak ojciec mój był prawdziwym .luworowskim77 żołnierzem, więc o malarstwie i w ogóle sztukach pięknych miał bardzo słabe pojęcie, a ściślej mówiąc nie miał żadnego. Matka moja była bez porównania bardziej wykształcona niż ojciec i jako kobieta z natury swojej odczuwała, chociaż nieświadomie, uroki przyrody i miło jej było dostrzegać we mnie to samo uczucie, ale żeby mię poświęcić jakiejś sztuce czy nauce — o tym nawet nie śmiała myśleć. Raz jakoś, pokazując mu mój rysunek, powiedziała: — A gdyby tak oddać chłopca do akademii sztuk pięknych? Może by z niego wyszedł jaki sławny malarz? — Co? — odrzekł gniewnie ojciec spojrzawszy na nią. — Malarz?... Malarz?... Chyba się upiłaś i jeszcze nie wytrzeźwiałaś! Malarz!... Cha, cha, cha... artysta!... Pomyślże ty, mądra głowo, czy to szlachecka rzecz babrać się w farbach?... Do akademii... razem z chłopami! Piękną karierę wybrałaś dla sw7ojego syna, nie ma co mówić! — I wziąwszy mnie na ręce dodał: — Nie, braciszku, ja cię zrobię prawdziwym suworow-akim żołnierzem. W rok po tej scenie odwieziono mię do szlacheckiego korpusu kadetów i ze mnie rzeczywiście wyszedł prawdziwy żołnierz i nic więcej. I teraz myślę, jak dobrze byłoby, gdybym został malarzem: przeniósłbym na płótno wszystkie powaby Waroczki i uwieczniłbym je, podobnie jak Rafael uczynił nieśmiertelną swoją Fornarinę78, a Guido Reni79 swoją cnotliwą Beatrix Cenci80. Ale o tym za późno już rozprawiać. Dziwnie się jakoś wydarza z ludźmi: człowiek na przykład dalekowzroczny — na rok, na dwa wcześniej przewiduje niebezpieczeństwo i stosuje wszelkie środ- 59 ki ostrożności, wszelkie sposoby celem odwrócenia od siebie nieszczęścia, dzień i noc nie śpi, słuch i wzrok, i cała jego istota bez ustanku czuwa, a w chwili właściwego niebezpieczeństwa weźmie i zaśnie — i to jak zaśnie? — jak najszczęśliwsza, najbezpieczniejsza istota! Tak samo teraz wydarzyło się i z nami. Zbliżały się już święta Bożego Narodzenia. Tuman, jak zwykłe o tej porze, zawalony był robotą. Prosiłem nawet adiutanta, żeby na ten okres czasu zwolnił go od ćwiczeń: myślę sobie — niech człowiek przy okazji chwyci trochę grosza na zapas. No i pewnego razu, odesławszy feldfebla, zapaliłem wedle zwyczaju fajkę, włożyłem ciepłą kurtkę i poszedłem do Tumana. Przychodzę, patrzę — pracuje nad szklanym globusem. Na stoliku w kącie pali się świeca i już się zdążyła porządnie nadpalić, przed świecą na stole leży otwarta książka, a Waroczki nie ma. Żebym się był wtedy domyślił spytać, czy dawno wyszła. Ale, zresztą, co za pytanie! — do połowy stopiona świeca wyraźnie wskazywała, że dawno. A ja jeszcze obrównałem świecę i siadłem sobie, niczego nie podejrzewając. Zacząłem wypytywać Tumana, czy dużo par już skończył i czy wiele jeszcze ma nadzieję skończyć przed świętami, i jaką bierze cenę: w zależności od klienta i osoby czy też od wszystkich jednakowo. Na to odrzekł mi Tuman krótko i dobitnie: — Jednakowo, bo jednakowo pracuję. — Potem ni z tego, ni z owego przeszliśmy do wspomnień o naszych zagranicznych przygodach, potem o tulczyńskich 81 manewrach, aż wreszcie jęliśmy rozmawiać o nieboszczyku Wołodi. — Tak — mówi Tuman — nie darmo się powiada: włos długi, a rozum krótki. Bo po prawdzie — dodał — młode to, głupie, a może i sierota, może nie miał go kto wychować. — I spojrzał na to miejsce, 60 gdzie powinna była siedzieć Waroczka; wyraźnie zmienił się na twarzy, nie odrywając oczu od dopalającej się świecy i otwartej książki. — Ne w czym, ne rewe, aż ii i doma nema — wyrzekł ledwo dosłyszalnie i zwracając się do mnie powiedział: — Ja dumaju, czom wona ne czytaje, aż ii i u chati nema 82. — Szybko się zerwał z miejsca i z robotą w rękach wyszedł z pokoju. Po dziesięciu minutach wrócił zaniepokojony. Spytałem go: — No i co? — lecz tylko poruszał wargami, słów jednak wymówić nie mógł; wreszcie jakoś szeptem wydusił z siebie: — Nema! — Teraz z kolei ja się zerwałem i powiedziałem mu: — Biegnij do felczerowej! — a sam naprędce ubrałem się i poszedłem do horodniczego83, żeby dać znać o wypadku i prosić o przedsięwzięcie odpowiednich środków. Cóż jednak znaczyła policja w owej epoce w powiatowych miastach! Dosłownie nic. Wracając do domu wstąpiłem do Tumana, myślałem bowiem, że on też zdążył wrócić. Ale nie: jak go zostawiłem, tak stał na tym samym miejscu niby skamieniały. Pytam go, czy był u felczerowej, i po kilkakrotnym naleganiu odezwał się w końcu: — Ni! — Porzuciłem go i jeszcze raz obszedłem wszystkie pokoje, ze dwa razy informowałem się w czeladnej izbie koło kuchni, szukałem jej tak, jak się zazwyczaj szuka zgubionej jakiejś drobnej rzeczy, dziesięć razy w jednym i tym samym miejscu; zajrzałem we wszystkie kąty, za komodę, pod kanapę, i przekonawszy się wreszcie, że jej nigdzie nie ma, chciałem już iść spać. Ale płonny był mój zamiar: ledwo przymknę oczy, zaraz mi się ukazuje kapitan albo Waroczka. Do białego ranka wierciłem się na łóżku jak karaś na patelni. Rano wstałem i poszedłem zobaczyć, co robi Tuman, gdyż opuściłem go w nocy w stanie godnym litości. Otwieram cichutko 61 drzwi i widzę w pokoju ledwo migoczący płomyk — to dopalała się świeca przed szklanym globusem, a z drugiej strony tegoż globusa na swoim roboczym zydlw siedzi Tuman, podparłszy głowę obiema rękami. Z początku sądziłem, że śpi, i chciałem wyjść z pokoju, ale on podniósł głowę, popatrzył na mnie i ledwo do-słyszalnie wyrzekł: — Nemai — i tak to strasznie wymówił, że nie na żarty wystraszyłem się o niego. Znowu opuścił głowę na ręce, ja zaś cichutko wyszedłem z pokoju, będąc najzupełniej przekonany, że żadne współczucie nie mogło go wyrwać z tego okropnego letargu. A warto byłoby zapytać psychologów: jak działa na duszę ludzką najszczersze współczucie w takiej straszliwie krytycznej sytuacji, w jakiej znajdowała się teraz dusza mojego biednego Tumana. Powiem o sobie: w małym nieszczęściu działało na mnie dobroczynnie nawet niezbyt szczere, ale zwyczajne przyjacielskie współczucie, a podczas prawdziwego nieszczęścia, kiedy dusza nasza chowa się w najciemniejszy kąt, gdzie nawet własna myśl nasza nie śmie przeniknąć, o, wtedy najczulsze, najgorętsze współczucie staje się zabójczą trucizną. Dlatego nie ważyłem się pocieszać nieszczęśliwego Tumana. Poszedłem z rana do horodniczego dowiedzieć się, czy nie znaleziono jakiegoś bodaj śladu. Po drodze spotkałem znajomego, który zaraz po przywitaniu się ze mną spytał: — Jak to się mogło stać, że panu zginęła dziewka z czeladzi? Nie odrzekłem mu ani słowa; wróciłem do domu, gdyż do horodniczego nie było po co chodzić. Rzeczywiście, tylko tyle potrafił zrobić, że tego samego dnia roztrąbił po wszystkich zaułkach o zaginięciu Warocz-ki. Jakże potem można było znaleźć jakiś ślad! Trzy dni i trzy noce przesiedział nieszczęsny Tu- inań na swoim zydlu, nie podnosząc głowy. Przeląkłem się i zasięgnąłem porady lekarza. Rozsądny lekarz kazał tylko otworzyć drzwi albo okno na kilka godzin ( a działo się to, jak już zaznaczyłem, w zimie). O medycynie pojęcia żadnego nie mam, z gorliwości więc otworzyłem i drzwi, i okno. Mija jedna godzina, druga; wciąż zaglądam to przez drzwi, to przez okno i myślę: co wyjdzie z tej operacji? — Już przed samym wieczorem patrzę, a Tuman zaczyna l>odrygiwać. Po upływie jeszcze godziny wstał, rozejrzał się dokoła, zamknął okno i drzwi, pochodził z pół godziny po pokoju, trzęsąc się i cichutko mówiąc: — Ot tobi j na!84 — Potem położył się, a raczej padł ua swoje łóżko, okrył się kożuchem i odniosłem wra-/.enie, iż zasnął. Pomyślałem: „Chwała Bogu!" — i również poszedłem trochę odpocząć. Nie zdążyłem napić się herbaty, kiedy ordynans zameldował mi, że Tuman rzuca się, jęczy i woła mię do siebie. Przychodzę, pytam: — Co ci jest, Jakimie? — Nic takiego. Plecy! Zimno! Duszno! Szczo zna- jete, to te j robyt'! 85 Widzę, że kiepska sprawa. Posłałem po doktora, sam zaś zostałem przy nim. Kilka razy zwracał się do mnie i krzyczał: — Pić! Dajcie mi pić, bo zgorzeję! Podawałem mu kwas w filiżance i trochę się uspokajał. Przyszedł lekarz, namacał puls, popatrzył na swojego bregueta 86 ze wskazówką sekundową i oświadczył: — Gorączka. Trzeba go zaraz odesłać do szpitala. Niezwłocznie to uczyniłem. Z górą dwa miesiące przeleżał biedny Tuman w szpi-talu. Sam lekarz zaczynał już powątpiewać o jego wyzdrowieniu, zwłaszcza w ciągu ostatnich dni gorączki, 63 czyli tak zwanego kryzysu choroby. Jednak jego żelazna natura zwyciężyła i pod koniec pierwszego miesiąca mógł już bez czyjejś pomocy wstawać z łóżka, pod koniec drugiego raźno już spacerował po korytarzu i wciąż prosił o jedzenie, czego mu, ma się rozumieć, odmawiano. Ja natomiast podczas choroby Tumana robiłem wszystko, co mogłem, żeby natrafić chociażby na niewyraźny ślad uciekinierki. Zwerbowałem sobie wywiadowców, i to najgorliwszych. Feldfeblowie meldowali mi co wieczór jak najdokładniej o wszystkich ruchach kapitana; każdy krok jego był obserwowany przez moich wiernych agentów. Niestety, nie znaleźli ani nawet najmniejszego śladu — Waroczka jakby się pod ziemię zapadła. I nie tylko ja, lecz wszyscy w mieście wskazywali na kapitana. Ale cóż zrobić? — przestępca jest, ale dowodów żadnych nie ma. No i mimo woli musi się szubrawca, bydlę, traktować jak człowieka. Tuman zaczął się już poprawiać, kiedy z Włodzimierza 87 przyjechał oficer żandarmerii, wziął naszego ka* pitana i zawiózł do Wołogdy 88. Ja jednak wciąż jeszcze nie traciłem nadziei; napisałem prywatny list do policmajstra w Wołogdzie, prosząc go, aby mię powiadomił, kto mianowicie przyjedzie z takim a takim kapitanem, w szczególności zaś, czy wśród jego służby nie będzie się znajdowała młoda dziewczyna — tu opisałem cechy zewnętrzne Waroczki. Dopiero wszakże po upływie sześciu miesięcy dostałem odpowiedź od woło-godzkiego policmajstra, w której były opisane ze wszystkimi szczegółami osoby towarzyszące kapitanowi w charakterze służby, jako też on sam, a między innymi kozaczek pokojowy Klinika: „Wyżej wymieniony kozaczek po czterech miesiącach uciekł od kapitana i teraz nie wiadomo gdzie się obraca. To wszystko, co mogę szanownemu panu zakomu- 64 nikować o kapitanie. Dziewczyny zaś — pisze dalej —-o którą pan zapytuje, żadnej z sobą nie miał przybywając do naszego miasta. Chodziły z początku słuchy, że wymieniony kozaczek Klinika jest jakoby przebraną kobietą, ale to babskie plotki, nic więcej. Wnioskuję z tego, że jakkolwiek rozpustny byłby człowiek, jednak nie ważyłby się na podobne przestępstwo. A i to jeszcze przeczy owemu oszczerstwu, że kobieta, jako twór słaby fizycznie i moralnie, nie miałaby śmiałości postąpić tak ryzykownie, czyli na przykład uciec — na to nie zdecydowałby się nawet niejeden mężczyzna. Uważam za zbyteczne pisać o samym kapitanie; mam nadzieję, że pan go dobrze zna. Może tylko tyle dodam, że nie zmienił się ani na jotę". List, jak to jest przyjęte, kończył się uprzejmym frazesem i nic więcej nie zawierał. „Policmajster miasta Wołogdy musi być prostodusznym poczciwcem — pomyślałem. — Jakże on mógł nie sprawdzić tych babskich plotek, o których pisze! Jakże mógł zwątpić o zbrodniczym uczynku kapitana, jeśli czytał jego formularz! S9 A z pewnością go czytał. Naiwność, nic więcej!" Cóż mi teraz pozostawało czynić? Byłem najzupełniej przekonany, że kozaczek Klimka — to nikt inny, tylko nasza Waroczka. Biedne dziewczę! Swój los odziedziczyła po matce. Żeby chociaż nie skończyła tak jak nieboszczka! Ale gdzież ona teraz przebywa? Siedzi bodaj w poszechońskim90 albo jakim innytn więzieniu i hoduje wszy, a może w ogóle jej już nie ma na świecie? Po długim namyśle postanowiłem dąć ogłoszenie do „Wiadomości Moskiewskich" („Wiadomości Gubernialne" w owym czasie jeszcze nie wychodziły). Uczyniwszy to, zdecydowałem się podzielić moimi nadziejami z Tumanem: zdecydowałem się, mówię, gdyż Tuman, aczkolwiek pozbył się całkiem gorączki i mimo i— Kapitanowa 65 że od chwili zaginięcia Waroczki minęło już osiem miesięcy, wciąż jeszcze wyglądał na obłąkanego. Przedtem też był nieskory do gadania, teraz zaś do reszty oniemiał,: rzucił swoje rzemiosło i po całych dniach wysiadywał w swoim pokoju, podparłszy głowę rękami. Jednego się obawiałem: żeby nie zaczął pić — jednakże, chwalić Boga, to się nie zdarzyło. No i nie mogłem wytrzymać; sądziłem, że nadzieja orzeźwi jego zbolałą duszę, więc pewnego razu z samego ranka, po Tumanowym raporcie o stanie gospodarstwa, zwierzyłem się mu ze swojego odkrycia. Długo stał przede mną w milczeniu, ze spuszczoną głową. Przeszedłem się kilka razy po pokoju, a on się nawet nie poruszył, niczym posąg. Chciałem mu coś powiedzieć, ale patrzę, a tu spod jego przymkniętych powiek łzy się toczą, wielkie jak groch. Potem westchnął i ledwo dosłyszalnie wyrzekł: — Kapitanowa! — i zrobiwszy na lewo w tył zwrot, wyszedł z pokoju. Popatrzyłem za nim i gorzko pożałowałem swojej popędli-wości. - Było to-jesienią. W pułku praktykowano roczne i półroczne urlopy. Tuman przychodzi nazajutrz i melduje, że złożył prośbę o półroczny urlop, i prosi, abym mu nie czynił przeszkód. — Pójdę — powiada — do domu, może mi to przyniesie ulgę. —- Idź — mówię — z Bogiem! — I nakazuję mu, aby przechodząc przez Głuchów wstąpił do mojego chutoru zobaczyć, co się tam dzieje. — Dobrze, wstąpię. Po tygodniu wydano mu odpowiedni dokument i, pożegnawszy się ze mną, odszedł. Na próżno czekałem na skutek mojej publikacji — nic nie wyszło. W trzy miesiące po odejściu Tumana na urlop meldują mi pewnego ranka, że Tuman przy- 66 '•chał. Zdziwiłem się, że tak prędko. Wychodzę na lwór, patrzę, z niedużej jednokonnej, przykrytej rogoża U i bitki wysadza Tuman otuloną w kożuch wiejski kobietę z dzieckiem na rękach. Ujrzawszy mię Tuman iowiedział wesoło: — Znalazłem! Znalazłem, wasza wielmożność! I rzeczywiście była to Waroczka. Ale jakże zmie-uona w porównaniu z dawną Waroczka — ogorzała od .wiatru, chuda! Oddała dziecko Tumanowi i jak szalona padła do moich stóp i zaszlochała. Dziecko obudziło się na rękach u Tumana i zaczęło płakać. I Tuman, pieszczotliwie je uspokajając, zaniósł do swojego pokoju, 'odniosłem szlochającą Waroczkę i zaprowadziłem ją n Tumanem. " Nazajutrz Tuman wziął znowu w swoje ręce moje ospodarstwo i wszystko w naszym domu poszło,po Jawnemu. Pewnego razu po raporcie spytałem go, gdzie |/.nalazł swoją Waroczkę? — Gdzie znalazłem? — powtórzył. — W Mołodze91, |w więzieniu. Ciekawość moja niezupełnie była zaspokojona jego [odpowiedzią, wiedziałem jednak, że nie lubi on zagłę-Ibiać się w szczegóły, więc go nie wypytywałem. Przez l pewien czas Waroczka nigdzie nie wychodziła ze swo-Ijcgo pokoju i nawet przede mną się chowała. Mnie też Ibyło jakoś niezręcznie zaglądać do nich. • Tumana-- co Id/.ień zapytywałem o jej zdrowie i o zdrowie dziecka, 111 on mi odpowiadał: — Dzięki Bogu Wszechmogącemu — oboje zdrowi. Stęskniłem się za Waroczka i kiedyś, odesławszy l feldfebli, zaszedłem do nich do pokoju, l tak jak daw-r niej Waroczka czytała dzieje żywota świętej Barbary, In Tuman siedział naprzeciwko niej i niańczył na rę-knch Helenkę. Nigdy nie zapomnę tego prawdziwie liudującego obrazka! 67 Nazajutrz po mojej wizycie Tuman przyszedł do mnie jak zwykle i złożywszy raport powiedział: — Wasze wysokobłahorodije! Ja duma j u ożenyfsia, szczob ludy hołowoju ne kywały ta palciamy na nas ne pokazuwały92. „Jesteś niezwykle szlachetnym człowiekiem" — pomyślałem i tegoż samego dnia wystarałem się mu u dowódcy pułku o pozwolenie, a w następną niedzielę wziąłem udział w weselu Tumana w charakterze przybranego ojca. Waroczka nawet po ślubie dłuższy czas była smutna i zamyślona i nigdzie nie wychodziła prócz cerkwi. Tumana po dawnemu nazywała tatką i często płakała patrząc na niego, kiedy pieścił jej Helenkę niczym swoje rodzone dziecko. Pomału jak gdyby zaczynała zapominać o przeszłości, częściej zaglądała do moich pokojów, najpierw podczas mojej nieobecności, a potem i przy mnie. Bieliznę moją i wszystko, co wymagało kobiecego oka, wzięła pod swoją pieczę i robiła to tak, że trudno było o większą dbałość i staranność. Pewnego razu przychodzi do mnie z Helenką na rękach, wesoła taka, szczęśliwa. Poczęstowałem ją filiżanką herbaty, posadziłem przy sobie i okrężną drogą starałem się ją wybadać, jak uciekła i gdzie ją kapitan ukrywał przed wyjazdem do Wołogdy. Najpierw zagadnąłem ją, czy bywa nadal u felczerowej. — Wcale nie bywam — odrzekła. — Dlaczego nie bywasz? — spytałem. — Przecie tak się przyjaźniłyście z sobą, — Ładnie przyjaźniłyśmy się! Cóż to za podła, przewrotna kobieta! Gdyby nie ona, nic bym dotychczas nie wiedziała. To ona wszystkiego narobiła. — I Waroczka zalała się rzewnymi łzami. Po krótkim milczeniu rzekłem: — Tak, sporo kłopotów mieliśmy przez ciebie: bied- ny Tuman o mało nie wyniósł się na tamten świat. Ja jednak dotychczas nie mogę zrozumieć, gdzie byłaś schowana, dlatego że sam wtedy przeszukałem wszystkie mysie norki w całym mieście. Opowiedz, z łaski swojej, jak się to stało? — A tak — powiedziała ocierając łzy, — Pamięta pan ten dzień, kiedy spadł pierwszy śnieg. Felczerowa — niech ją piekło pochłonie! — namówiła mię na wieczorną przejażdżkę w jej towarzystwie, poszłam więc do niej, nic nikomu nie mówiąc, a świecę i książkę zostawiłam na stole: myślałam, że zaraz wrócę i że nikt nie będzie wiedział, gdzie byłam. Przychodzę do felczerowej, a u niej samowar już kipi. Nalała mi filiżankę herbaty; herbata bardzo mi smakowała, więc poprosiłam o drugą filiżankę, potem o trzecią, i zrobiło mi się tak dobrze, tak wesoło, że gotowa byłam tańczyć. Zapomniałam wtedy o wszystkim na świecie. W tym czasie naprzeciwko okien na ulicy zatrzymały się sanie. Wyszliśmy, wsiedli i pojechali. Długośmy jeździli po mieście, tak długo, że zachciało mi się spać, i to tak bardzo, że nie pamiętam, jak zasnęłam. Obudziłam się w ciepłym pokoju; było ciemno, tylko przez wąskie szparki w okiennicach przedostawało się światło. Zaczęłam sobie odtwarzać wczorajszą przejażdżkę, ale mogłam sobie przypomnieć tylko herbatę u felczerowej, i to jakby we śnie. Wkrótce otworzyły się drzwi i weszła do mnie wiejska starucha ze świecą w ręku. Spytałam jej: — Gdzie jestem? — U dobrych ludzi — odrzekła. — Jakże się tu znalazłam? — Podnieśliśmy cię na ulicy: widać spłoszone konie wyrzuciły cię z sanek. Czy ci czego nie trzeba? — spytała stawiając świecę na stole. — Nie trzeba mi nic — odpowiedziałam i starucha 69 wzięła ze stołu świecę i wyszła, zamknąwszy za sobą drzwi na haczyk. Wciąż rozmyślałam, gdzie jestem i co ze mną chcą zrobić? Długo się zastanawiałam i wreszcie znowu zasnęłam. Kiedy się obudziłam po raz drugi, to już światła w szczelinach nie było, głowa mię nie tyle bolała, ile kręciło się w niej, co było o wiele gorsze niż ból. Zaczęłam płakać. Weszła znowu ta sama starucha ze świecą i zaczęła mię pocieszać, proponując mi herbatę i przeróżne łakocie. Nie chciałam ani jeść, ani pić, tylko prosiłam ją, żeby mi powiedziała, gdzie jestem. Pytałam o pana, o tatka, o nasze miasto — czy daleko do niego. Starucha odpowiedziała, że ani pana, ani tatki nie zna, a o takim mieście, jak żyje, nie słyszała i może na to przysiąc. Potem zaproponowała mi herbaty — ale podziękowałam; chciała mi dać kolację — też odmówiłam. Starucha zapaliła lampkę oliwną przed obrazem i wyszła z pokoju. Zerwałam się z łóżka i skoczyłam do drzwi, ale starucha zdążyła je zamknąć na haczyk. Po pewnym czasie dał się słyszeć za drzwiami męski głos. Głos był mi znany, ale nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie go słyszałam. Głos pytał: — No co, lepiej jej teraz? I starucha odpowiedziała: — Wciąż, proszę pana, rzuca się i bredzi. — No dobrze — mówił ten sam głos: — przyślę do niej jutro lekarza. „Czyżby oni o mnie rozmawiali? Czyżbym naprawdę była chora?" — Lekarz jednak nie przychodził i po trochu się uspokoiłam. Długo, długo siedziałam w tym przeklętym więzieniu. O mało nie zwariowałam z nudów: oprócz wstrętnej staruchy przez cały ten czas nikogo nie widziałam. Dopiero na dzień przedtem, kiedy mię zabrał z sobą, weszła do mnie felczerowa z węzełkiem w ręku. Ucie- 70 szyłam się, jakbym ujrzała rodzoną matkę. Zaczęła mię pocieszać i obiecywać mi Bóg wie jakie rozkosze w przyszłości, pod warunkiem jednak, że będę jej we wszystkim posłuszna. Kazała mi się ostrzyc i ubrać po męsku. Z początku wzbraniałam się, ale felczerowa nastraszyła mię, że będę wiecznie siedziała w więzieniu, więc jej usłuchałam. Miała z sobą nożyczki i natychmiast ostrzygła mi włosy. Boże, jak ja wtedy płakałam! Potem wyjęła z węzełka męskie ubranie i ubrała mię, a ledwo zaczęła się mną zachwycać, jak mi ładnie w tym stroju, kiedy weszła starucha i powiedziała: — Przyjechał. — Wyszłyśmy pośpiesznie na dwór. Było już ciemno, za wrotami stały dwie kibit-ki — jedna duża, druga trochę mniejsza. Felczerowa posadziła mię do dużej kibitki, przeżegnała, i konie ruszyły z miejsca, a resztę pan już wie — wyrzekła i zapłakała. Wkrótce zaczęła się polska rewolucja93 i nasz korpus otrzymał rozkaz wyruszenia na Litwę. Odesłałem wszystkie zbyteczne rzeczy do siebie do domu na chutor i namówiłem Tumana, żeby i Waroczkę z dzieckiem puścił do mnie na chutor z obozem. Tuman tak też zrobił i ruszyliśmy w pochód bez ciężarów. Po skończonej kampanii wziąłem dymisję w randze pułkownika, a niebawem został też zdymisjonowany Tuman i przybył do mnie na chutor. Myślałem z niego zrobić ekonoma, ponieważ jednak sam nie miałem wiele zajęcia w swoim mizernym gospodarstwie, więc wydzierżawiłem mu karczmę koło Esmani, bezpłatnie, za jego dawne usługi, i Wiktorkowi swojemu w testamencie zleciłem to samo utrzymywać, kiedy mnie już nie będzie. — Utrzymam to do końca dni swoich. Wiktor N. N. Przeczytawszy to opowiadanie zamyśliłem się i w -71 [wyobraźni mojej prosty weteran karczmarz przeobraził się w takiego człowieka chrześcijanina, jakim, daj Boże, aby każdy był chociaż w najmniejszym stopniu. Błogie to rozmyślanie przerwane zostało okrzykiem: — Diabli wiedzą co! — Drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł mój przyjaciel trzymając w ręku moją harmonię i powtarzając: — Diabli wiedzą co! Myślałem, że jej coś dobrego podarował. Pół rubla! Więcej niż pól rubla nie warta! — A zobaczywszy w moich rękach swój rękopis, jakby się opamiętał i rzekł: — No, jak ci się podoba opowieść? A możeś jeszcze nie zdążył przeczytać? — Akurat przed twoim przyjazdem skończyłem odrzekłem. — No i jak sądzisz, warto wydrukować czy nie? — Nawet bardzo! — Otóż to właśnie! A oni, durnie, myślą, że jak człowiek nic nie czytał, to i nic nie napisze. A tymczasem napisałem! — Pozwól mi przepisać opowieść, tak dla pamięci — powiedziałem. — Jeszcze czego! — przepisywać! Weź tak, jak jest, i drukuj, tylko pod tym warunkiem, żeby nie ogłaszać mojego, nazwiska. Dałem mu słowo. Na dworze było już ciemno. Napiwszy się herbaty, pogadaliśmy jeszcze trochę, ubraliśmy się i pojechali do miasta, do historycznego mi-kołajowskiego soboru wysłuchać „Dziejów Apostolskich". Po jutrzni przyjaciel mój pojechał do siebie na chutor, jak mówił, w gospodarskich sprawach, a jak się później okazało, po to tylko, żeby zachować reguły przyzwoitości, to jest nałożyć frak na buntujące się ramiona. Ja zaś, ponieważ nie miałem tu znajomych i nie miałem ochoty robić znajomości, więc uznałem 72 tę ceremonię za zbyteczną i pozostałem w mieście w oczekiwaniu na nabożeństwo. Pogoda (co nader rzadko się zdarza o tej porze roku) utrzymywała się piękna. Ulice były prawie suche, poszedłem tedy wałęsać się po mieście, szukając tego miejsca, gdzie wznosił się pałac hetmana Skoropadskiego94 — ten sam pałac, w którym podejmował Danyłycza 95, kiedy przyjechał on podziękować hetmanowi za dar, to znaczy za miasto Poczep z przyległościami96. A Danyłycz, ,nie będąc głupi, do poczepskiej gminy dołączył za pomocą niemieckiego astrolabium 97 ziemię bałaklińską, mglińską i po-lowę starodubowskiej, no i zjechał do Głuchowa dzięki nieść hetmanowi, prostacki zaś Iljicz, o niczym nie wiedząc, przyjął najwspanialej swojego jaśnieoświeco-nego gościa, ten zaś na znak wdzięczności kazał ułożyć na ziemi naprzeciwko pałacu kamienny słup i wbić w niego pięć żelaznych iglic: jedną dla hetmana i cztery dla starszyzny, jeśli choć słówko pisną carowi o niemieckim przyrządzie geodezyjnym. Jednak wielmoże kozaccy nie ulękli się groźby: będąc w Moskwie poskarżyli się na grabieżnika i nazbyt pewny siebie faworyt został ukarany. Ale gdzież jest ten plac przed pałacem? Gdzie ten pałac? Gdzie Kolegium98 ze swoim krwiożerczym potworem — tajną kancelarią? 99 Gdzie to wszystko? Siadu nawet nie ma! Dziwna rzecz! A wszystko takie niedawne, takie świeże! Sto lat zaledwie przemknęło i Głuchów z rezydencji hetmanów małorosyjskich stał się najpodlejszym powiatowym miasteczkiem. Dzwon na nabożeństwo przerwał moje niewesołe rozmyślania. Przeżegnałem się i poszedłem do miko-łajowskiej cerkwi, stanowiącej jeden jedyny pomnik minionych czasów. Na placu dogoniłem czuwacki wóz, ciągniony przez parę siwych, olbrzymich wołów. Na wozie siedziały dwie kobiety w białych świtkach — 73 jedna we wstążkach i barwnikowych kwiatach, druga zaś w jedwabnej chustce na głowie. W jednym szeregu z wołami kroczył wysokiego wzrostu mężczyzna w czarnej kyrei 10° i w czarnej barankowej czapce, z batem w ręku. Z wozu wyglądał jeszcze duży biały tobół. Była to zawinięta w biały obrus pascha101 ze wszystkimi przynależytościami. Zrównawszy się z wozem niemało się zdziwiłem, kiedy poznałem w tej wędrownej gromadce moich starych znajomych — Tumana i jego rodzinę. Woły przystanęły. Przywitałem się ze wszystkimi po świątecznemu 102 i gawędząc o tym, że Pan Bóg zesłał pogodę i dzień taki piękny na to wielkie święto, zbliżyliśmy się powoli do cerkwi. Po nabożeństwie na cmentarzu, czyli na placyku okalającym cerkiew, przyjaciel mój nie bez rozczulenia wycałował ze dwa tuziny braci i sióstr w Chrystusie,, wziął mnie za rękę i zaprowadził do wychodzącego właśnie z cerkwi niedużego człowieczka w mundurze gubernialnym, świecącego rumianą, dobroduszną twarzą i ucałowawszy się z nim po świątecznemu, wskazał na mnie i rzekł: pan N. N. Ukłoniłem się, a przyjaciel dodał: — Karol Samojłowicz Stern, eskulap103 nasz powiatowy. Tak mu się podoba nasz iście prawosławny obyczaj, że rokrocznie ubiera się w mundur i przychodzi na nabożeństwo, właściwie tylko dla tego świątecznego zwyczaju chce przyjąć naszą prawosławną wiarę, ale się nie może zdecydować — przepraszam, Karolu Samojłowiczu! Niemiec dobrodusznie się uśmiechnął i pożegnaliśmy się. i Przyjechaliśmy na chutor i wszedłszy do gościnnego pokoju wielce się dziwiłem nie widząc świątecznego jadła, którym skutecznie można by było zakończyć 74 post. Gospodarz, zauważywszy moje zdziwienie, wyprowadził mię do sionki i nic nie mówiąc wskazał na nieduże drzwi, które — jak mniemałem — wiodły do ogrodu. Otworzyłem drzwi i zdumionym oczom moim ukazał się nie ogród, jak sobie wyobrażałem, lecz olbrzymia'drewniana szopa z małymi okienkami, przylegająca do samego domostwa. Była to sala biesiadna, . jak się potem dowiedziałem. Pośrodku szopy stał nie-Ł skończenie długi stół, nakryty białym obrusem i... Bo-że! czego na tym stole nie było! I wszystko to znajdowało się w homeryckich ilościach. Babka, krzątająca się koło stołu, wydawała się muchą wobec kolosalnej piramidy z ciasta, zwanej paschą. Dokoła piramidy, niczym egipskie sfinksy, po kilka w jednym rzędzie, [eżały nie prosięta, lecz w całości upieczone ogromne wieprzki, z korzeniami chrzanu w zębach; i wszystko inne w takich samych rozmiarach — nawet wódka śliwowica na końcach stołu w sporych baryłkach przykrytych serwetkami. Słowem, wszystko było jak i cyklopów104, tak że gdyby ożył wielki ślepiec z Dhios10S, to tylko by wąsa podkręcił, nic więcej, no i może pomyślałby, że mieszkańcy chutoru spodziewają się wizyty Kadmosa 106 i jego towarzyszy. Gospodarz, krążąc po sali (tak nazywał szopę), spoglądał to na stół, to na mnie i uśmiechał się z zadowoleniem. „O co jeszcze chodzi? Czego tu jeszcze brakuje? — myślałem. — Można by już chyba wziąć się do dzieła. A może on czeka na kogoś?" — Chociaż nie byłem głodny, nie mogłem jednak patrzeć obojętnie na wszystkie owe dary Boże, zwłaszcza na prosięta i babę — białą, rumianą, niczym pękata moskiewska kupcowa — doprawdy, zdolny byłbym połknąć to wszystko od razu. A gospodarz jakby nigdy nic spaceruje sobie i tylko się uśmiecha. Pół godziny, jeśli nie wię- 75 cej, zeszło na oczekiwaniu. Zacząłem już przypominać anegdotę o carze i jego ulubionym bojarzynie 107 — jak ten wierny bo jarzyn popełnił wobec cara złodziejstwo. Dobrotliwy car nie chciał dla wykrycia prawdy używać ognia i żelaza, więc przetrzymawszy ze trzy doby w ciemnicy, o chlebie i wodzie, swojego wiernego bo-jarzyna, kazał potem dać sobie misę tłustego kapuśniaku, pieczone prosię i zawezwać bojarzyna na śledztwo. Cóż pan myśli? Za łyżkę ciepłej strawy, za ogonek prosięcia przyznał się bojarzyn do wszystkiego. Ja wprawdzie do winy żadnej się nie poczuwałem, ale mimo woli snułem takie myśli, czy mój przyjaciel nie chce przypadkiem -wystawić mię na taką próbę, jak car owego bojarzyna. Ale czymże wobec przyjaciela zawiniłem? W tej samej chwili drzwi się otworzyły i do sali weszła babka z talerzem w rękach: na talerzu była święcona woda i kropidło z suchych bławatków Wchodząc do sali babka rzekła pospiesznie: — Już są na grobli! Przyjaciel mój wyszedł do sieni. Wkrótce dał się słyszeć na dworze stukot kół i w dwie minuty później wkroczył do sali duchowny ze stułą, w asyście gospodarza i sług cerkiewnych. Za klerem ukazał się Tuman ze swoimi domownikami, a za Tumanem, poważnie, bez hałasu, wygładzając wąsy, weszli wieśniacy i od razu zapełnili swoimi osobami całą szopę. Dokonawszy poświęcenia stołu wielkanocnego i wygłosiwszy okolicznościową mowę duchowny, po nim gospodarz, a wreszcie ja, ucałowaliśmy się po świątecznemu ze wszystkimi obecnymi i uroczyście zakończywszy post kawałkiem razowego chleba, zabraliśmy się do tego, co było na stole, wedle osobistego pociągu i upodobania. Teraz dopiero okazało się, dlaczego w takich gigantycznych ilościach przygotowane było picie i jedzenie! [Przyj aciel mój (za co chyba z dziesięć razy go ucałowałem) najg