KRÓLOWA NOOR AUTOBIOGRAFIA Opowieść o nieoczekiwanym życiu Z angielskiego przełożyła Bożena Krzyżanowska Świat Książki Dla mojego ukochanego Husajna, światła mojego życia Tytuł oryginału LEAP OF FAITH THE AUTOBIOGRAPHY OF QUEEN NOOR Zdjęcia na okładce Andrew Eccles David Hume Kennerly Konsultacja naukowa Barbara Wrona i Redakcja merytoryczna Barbara Mięsowicz Redakcja techniczna Mirosława Kostrzynska Korekta Marianna Fihpkowska Grażyna Henel Copyright (c) 2003 Her Majesty Queen Noor Ali rights reserved First published by Talk Miramax Books an imprmt of Miramax Film Corp , New York, NY Published by arrangement with Lmda Michaels Limited, International Literary Agents Copyright (c) for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp z o o , Warszawa 2003 Świat Książki Warszawa 2003 Skład i łamanie Plus 2 Druk i oprawa Białostockie Zakłady Graficzne SA ISBN 83 7311-646-X Nr 3773 "Pracuj na życie na ziemi, jakbyś mial żyć wiecznie, i pracuj na życie w niebie, jakbyś mial umrzeć jutro" Spis treści Rozdział pierwszy: Pierwsze wrażenia ................. 13 Rozdział drugi: Korzenie ............................ 20 Rozdział trzeci: Teherański dziennik .................. 43 Rozdział czwarty: Audiencja u króla .................. 51 Rozdział piąty: W przypływie wiary ................... 79 Rozdział szósty: Miodowy miesiąc w Gleneagles ........ 101 Rozdział siódmy: Młoda żona na dworze ............... 119 Rozdział ósmy: Przepych i ceremoniał ................ 133 Rozdział dziewiąty: Kryzys za kryzysem ............... 141 Rozdział dziesiąty: Ameryka widziana nowymi oczami ... 169 Rozdział jedenasty: W domu i za granicą .............. 195 Rozdział dwunasty: "Kobiety podtrzymują pół nieba" . . . 218 Rozdział trzynasty: Rodzicielstwo .................... 238 Rozdział czternasty: Narastające bolączki .............. 255 Rozdział piętnasty: Wstęp do wojny ................... 263 Rozdział szesnasty: Wojna w Zatoce Perskiej ........... 286 Rozdział siedemnasty: Sprawdzian wiary .............. 294 Rozdział osiemnasty: Dzień inny niż wszystkie ......... 306 Rozdział dziewiętnasty: Na skraju przepaści ........... 332 Rozdział dwudziesty: Biały ptak ..................... 345 Rozdział dwudziesty pierwszy: Płacz niebios ........... 365 Epilog ........................................... 376 Indeks ........................................... 379 Podziękowania Wyobrażałam sobie, że jeśli będę chciała opisać swoje życie, zrobię to na starość, kiedy będę mogła spokojnie opowiedzieć nie- mal wszystko. Po śmierci męża wielu ludzi zaczęło mnie zachę- cać, żebym podzieliła się wspomnieniami i spostrzeżeniami na te- mat spuścizny po Husajnie, zwłaszcza że w obecnych czasach mo- że to mieć spore znaczenie. Książkę tę napisałam w duchu pojednania. Mam nadzieję, że dzięki niej ludzie na całym świecie - a zwłaszcza na Zachodzie - do- wiedzą się czegoś nowego na temat wydarzeń, które ukształtowały współczesny Bliski Wschód, zrozumieją wyzwania stojące przed światem arabskim i docenią prawdziwe wartości islamu. Często mówiłam o tym, że trzeba budować pomosty między kulturami, by przyczynić się do konstruktywnego dialogu. Mam nadzieję, że pod wpływem mojej książki przynajmniej część czytelników spróbuje zastosować ten pomysł w praktyce. Nie uważam się za politologa, historyka ani teologa, próbowałam jedynie tak wiernie, jak to moż- liwe, opisać to, co znam z własnego doświadczenia. Tylko ja jedna ponoszę odpowiedzialność za poglądy wyrażone na dalszych stronach, jakkolwiek zostały one wypracowane pod- czas wielu burzliwych dyskusji z przyjaciółmi i doradcami. Są to jednak moje osobiste poglądy i nie należy ich traktować jako ofi- cjalnego stanowiska rządu Jordanii. Pisanie wspomnień to z założenia bardzo osobiste przedsię- wzięcie, które wymaga zastanowienia i sporej dawki introspekcji. Moja książka nie jest w tym względzie wyjątkiem. Na szczęście podczas bolesnego i często bardzo drobiazgowego procesu pisa- nia zawsze mogłam liczyć na pomoc wielu wyjątkowych i twór- czych ludzi. W początkowym etapie poszukiwań i gromadzenia informacji Linda Bird Francke i ja wiele godzin poświęciłyśmy na przeglądanie materiałów źródłowych, zwłaszcza moich codzien- nych zapisków z minionych dwudziestu pięciu lat. Linda odwie- dziła Jordanię, gdzie rozmawiała z naszą rodziną, przyjaciółmi i moimi współpracownikami. Yictoria Pope była nieocenioną, nie- zmordowaną przewodniczką i przyjaciółką w najbardziej krytycz- nych momentach pracy nad książką, a jej talenty wydawnicze bardzo się przydały podczas redagowania ostatecznej wersji tek- stu. Rękopis skorzystał również na zręcznej edycji Petera Guzzar- diego. Szczególnie gorąco pragnę podziękować Hanii Dakhgan za jej ogromne zaangażowanie podczas ostatnich, najbardziej go- rączkowych miesięcy tuż przed upływem terminu, za prowadze- nie badań, koordynację działań i podsuwanie mnóstwa przemy- ślanych pomysłów, które pozwalały na udoskonalenie książki. Ghadir Taher i Basma Lozi również pomogli mi w wielu różnych sprawach. Jestem wdzięczna Robertowi B. Barnettowi, Tinie Brown i Jo- nathanowi Burnhamowi za to, że od początku wierzyli w tę książ- kę. Pomogli mi także: Caroline Migdadi, Manali Jazi, Carol Ad- wan, Gail Nash Brown, Elizabeth Córkę, Dianne Smith, Carlo Miotti, Jennifer Georgia, Tufan Kolan, Christine Anger, Liesa Se- govia, Janell Bragg, Susan Mercandetti, Hilary Bass, Jill Ellyn Riley, Kristin Powers i Kathie Berlin. Wielu cennych rad i wsparcia udzieli mi członkowie rodziny oraz przyjaciele. Rodzice, Doris i Nadżib Halaby, brat Chris, sio- stra Aleksa i kuzynowie Rodrigo i Pedro Arboleda pomogli mi ze- brać w całość historię naszej rodziny, zawartą w pierwszych roz- działach. Dzieci moje i Husąjna: Fajsal, Hamza, Haszim, Iman, Rają i Abir, oraz nasi kuzynowie: książę Talal i książę Ghazi, ksią- żę Rad i księżniczka Madżda, książę Ali Ibn Nadżaf i księżniczka Widżan, książę Zajd Ibn Szakir (który po śmierci Sidiego wspie- rał i pocieszał wielu z nas, póki sam przedwcześnie nie rozstał się z tym światem, by dołączyć do swojego najlepszego przyjaciela i brata) oraz Leila Szaraf, moja nieoceniona przyjaciółka i do- radca, a także - wszyscy oni bardzo mi pomogli, dzieląc się szczę- śliwymi wspomnieniami oraz cennymi uwagami dotyczącymi hi- storii i kultury. Pomagało mi też życzliwe wsparcie wielu przyja- ciół. Byli to: królowa Sofia, cesarzowa Farah, król Konstantyn i królowa Anne-Marie, Swanee Hunt, Camille Douglas, Marion Freeman, Tessa Kennedy, Melissa Mathison, Sarah Pillsbury, Lucky Roosevelt, Gillian Rowan, Steven Spielberg i Nadine Shu- bailat. Dziękuję Warn. Szczególny dług wdzięczności mam wobec badaczy i kilku bli- skich przyjaciół, którzy często pomagali mi po kilka razy spraw- dzać fakty dotyczące regionu. Do tych osób należą: Mustafa Ak- kad, Ajsar Akrawi, Fuad Ajjub, Lina Attel, Adnan Badran, doktor Sima Bahus, Ghazi Bisza, Timur Daghastani, Ali Ghandur, szajch Ahmad Hulajjil, Rana Husajni, Chalid Irani, Ibrahim Izz ad-Din, Abd al-Karim Kabariti, Rami Churi, Lina Kopti, Ali Mahafza, Aszraf Malhas, Husajn Majali, Sulejman al-Musa, szajch Walid as-Sa'id, Rebecca Salti, Kamei Szarif, Hana Szahin, Ali Szukri, Dżafar Tukan, Abla Zurajkat, doktor Fu'ad Adżami, Karim Fa- him, Katherine Johnston Hutto, doktor Sheila Johnson, Alison Mclntyre, Megan Ring, Burdett Rooney, Jerry White i Richard Yerrall. Na koniec chciałabym gorąco podziękować swoim dzieciom, które przez kilka lat okazały mi niezwykłą cierpliwość, gdy pisa- nie tej książki niemal całkowicie mnie pochłonęło. Dzięki ich wsparciu i pamięci o ojcu podążałam raz obraną drogą, nawet kie- dy czułam, że to zadanie mnie przytłacza. Niech Bóg was wszyst- kich błogosławi. 10 ROZDZIAŁ PIERWSZY Pierwsze wrażenia Po raz pierwszy zobaczyłam swojego przyszłego męża przez obiektyw aparatu fotograficznego. Stałam z ojcem na płycie lotni- ska w stolicy Jordanii, Ammanie, gdy podszedł do nas król Hu- sajn, aby się z nami przywitać. Mój ojciec nie należał do ludzi, którzy przepuściliby jakąkolwiek okazję, dlatego wsunął mi apa- rat do ręki i powiedział: - Zrób mi zdjęcie z królem. Byłam potwornie skrępowana, posłusznie jednak zrobiłam zdjęcie, na którym uwieczniłam dwóch stojących obok siebie mężczyzn, a także najstarszą córkę króla, księżniczkę Alijję. Po- tem mój ojciec i król przez chwilę rozmawiali. W końcu Husajn zawołał swoją żonę, królową Aliję, żeby nam ją przedstawić. Działo się to zimą 1976 roku, kiedy ojciec poprosił mnie, żebym wybrała się z nim na krótką wyprawę do Jordanii. Został zapro- szony na ceremonię podpisania umowy na pierwszego jordań- skiego boeinga 747. Mój ojciec, Nadżib Halaby, niegdyś był dyrek- torem linii lotniczych i szefem Federalnych Władz Lotnictwa, a obecnie pełnił funkcję prezesa Międzynarodowego Konsylium Doradczego jordańskich linii lotniczych. Pomagał również w two- rzeniu w Ammanie panarabskiego uniwersytetu lotniczego. Do- tychczas Bliski Wschód był skazany na pilotów, którzy pochodzi- li z Zachodu albo przynajmniej tam zdobywali wykształcenie; jor- dańska uczelnia miała to zmienić. Autorami tego pomysłu byli król Husajn, mój ojciec i kilku innych zapalonych lotników z Bli- skiego Wschodu. Ponieważ niedawno skończyłam pracę w Tehe- ranie i nie miałam nic ciekawego do roboty, z chęcią przystałam 13 na wypad do Jordanii, w której byłam już na początku tego roku. Miałam nadzieję, że kolejna wyprawa w te okolice Bliskiego Wschodu umożliwi mi powrót do kraju przodków, do arabskich korzeni mojej rodziny Halaby. Dokładnie pamiętam, jakie wrażenie wywarta na mnie Jorda- nia, gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy. Byłam w drodze z Iranu do Stanów Zjednoczonych. W Iranie pracowałam dla brytyjskie- go biura projektowego. Gdy spoglądałam przez okno samolotu, zachwycił mnie surowy krajobraz pustynny, skąpany w złocistym blasku zachodzącego słońca. Ogarnął mnie dziwny spokój i pew- ność, że tu jest moje miejsce na ziemi. Wiosna to w Jordanii magiczny okres: zbrązowiałe na czas zimy wzgórza i doliny po zimowych deszczach zaczynają tonąć w ziele- ni, a dzikie anemony wyskakują z ziemi jak czerwone kropki. Po- marańcze, banany, truskawki, pomidory i sałata sprzedawane są przy drodze, która prowadzi wzdłuż doliny Jordanu, między buj- nymi polami i sadami, a mieszkańcy miast położonych na chłod- nej wyżynie ammańskiej organizują pikniki na wybrzeżu Morza Martwego. Wszyscy i wszystko, co widziałam, promieniowało cie- płem i radością. Byłam oczarowana cudowną harmonią pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, na przykład owcami, które pasły się na polach i pustych przestrzeniach w pobliżu biurowców i naj- nowocześniejszych szpitali. Najlepiej zapamiętałam uczniów, któ- rzy spacerowali po łąkach wokół Ammanu z podręcznikami w rę- kach, całkowicie pochłonięci przygotowaniami do tawdżihi, pań- stwowego egzaminu, który każdy Jordańczyk musi zdać w ostatniej klasie szkoły średniej. Dzięki temu, że wcześniej zerknęłam na mapę, wiedziałam, iż Jordania znajduje się w pobliżu Izraela i okupowanych terytoriów palestyńskich. Jednak nie w pełni zdawałam sobie z tego sprawę, póki nie stanęłam na jordańskim brzegu Morza Martwego i nie spojrzałam na starożytne Jerycho na okupowanym Zachodnim Brzegu. Prawdę mówiąc, żadne inne państwo nie ma tak długiej granicy z Izraelem jak Jordania; linia podziału biegnie od Jezio- ra Tyberiadzkiego albo Galilejskiego na północy po zatokę Aka- ba na południu i jest długa na sześćset czterdzieści kilometrów. Pomimo niezwykłego pięknego krajobrazu, za sprawą drugiej wojny światowej, trzech wojen arabsko-izraelskich i niezliczo- nych utarczek granica jordańsko-izraelska - pas uświęconej zie- mi, po której niegdyś stąpali prorocy - jest usiana minami lądo- wymi. W owym czasie moja wiedza na temat Jordanii ograniczała się do tego, co wyczytałam w gazetach albo wychwyciłam z rozmów, zdawałam sobie jednak sprawę, że król Husajn zajmuje na Bli- skim Wschodzie wyjątkową pozycję. Był panarabistą, doskonale rozumiał kulturę Zachodu, miał spójne, umiarkowane poglądy polityczne i zdecydowanie opowiadał się za neutralnością. Wie- działam, że Jordania, która leży między Izraelem, Arabią Saudyj- ską, Syrią i Irakiem, prowadzi intensywne starania o pokój na Bli- skim Wschodzie. Podczas pobytu w Ammanie dowiedziałam się też, że król jest Haszymidą - bezpośrednim potomkiem Mahome- ta - i w związku z tym cieszy się wśród muzułmanów ogromnym szacunkiem. Jordania, którą po raz pierwszy odwiedziłam wiosną 1976 roku, stanowiła fascynujące połączenie nowoczesności i tradycji. Utwo- rzony w 1921 roku Emirat Transjordanii przekształcił się w nieza- leżne Jordańskie Królestwo Haszymidzkie w 1946 roku. Kraj po- woli zmieniał się pod władzą swojego założyciela, króla Abd Alla- ha, a potem jego wnuka, króla Husajna, i stopniowo przeobrażał się w nowoczesne państwo. Gdy po powstaniu Izraela Jordania straciła historyczny dostęp przez Palestynę do śródziemnomor- skich portów handlowych, rozwinęła Akabę, port, który umożli- wić, ruch po Morzu Czerwonym i leżącym dalej Oceanie Indyj- skim. Kiedy po raz pierwszy odwiedziłam Jordanię, rząd rozpoczynał właśnie modernizację krajowej sieci telekomunikacyjnej. W tym czasie trzeba było czekać godzinami, by dodzwonić się do kogoś w obrębie Ammanu, co więcej, stolica nie miała bezpośrednich łą- czy międzynarodowych, a przerwę w rozmowie telefonicznej po- wodowały ptaki, które właśnie usiadły gdzieś na drutach. Na szczęście już wkrótce pojawiła się nowoczesna sieć, która łączyła kraj nawet z najodleglejszymi zakątkami. Wybudowano nowe drogi i pokryto je dobrą nawierzchnią. Naj- częściej prowadziły one z północy na południe i uzupełniały tra- dycyjne szlaki handlowe, które prowadziły na zachód przez Pale- stynę. Bez problemu można pokonać całą odległość od północnej granicy Jordanii z Syrią aż do Akaby tak jak ja - nowoczesną au- tostradą, która biegnie przez pustynię. Jadąc nią, widziałam ko- 14 15 czownicze plemiona Beduinów, którzy zajmowali się żywym in- wentarzem, i dzieci wybiegające z charakterystycznych, czarnych namiotów z koziej wełny, znanych jako bajt asz-szar. Gdy dzień chylił się ku końcowi i zbliżała się noc, byłam zachwycona różo- wozłocistym blaskiem słońca, które zachodziło za skalistymi wzgórzami. Skąpane w znikającym świetle dnia owce mieniły się niemal wszystkimi kolorami tęczy. Autostrada, która prowadzi przez pustynię, jest najszybszą i najbardziej bezpośrednią trasą na południe, ale ja zawsze wola- łam malowniczą drogę królewską, która biegła wzdłuż dawnych traktów handlowych. Prawdopodobnie Trzej Mędrcy przynaj- mniej część drogi do Betlejem pokonali właśnie drogą królewską, a Mojżesz prowadził nią swój lud do Kanaanu. "Chcemy tylko skorzystać z drogi królewskiej, póki nie przekroczymy twych gra- nic*" - można przeczytać w Biblii, w Księdze Liczb 21,22. Tymi słowami Mojżesz prosił króla Sichona o zgodę na przejście przez jego ziemie, ale Sichon odmówił. Przez cały czas miałam na szyi dwa aparaty fotograficzne i raz jednym, raz drugim robiłam zdję- cia góry Nebo, w pobliżu której podobno pogrzebano Mojżesza, albo fotografowałam wspaniałe mozaiki w pobliskich kościołach, nieco w bok od drogi królewskiej. W czasach starożytnych oczyszczono drogę z kamieni, żeby ułatwić przejście karawanom, które składały się z osłów i wielbłą- dów obładowanych złotem i przyprawami. Rzymianie wybruko- wali część drogi królewskiej kamieniami, dzięki czemu mogły jeździć po niej rydwany. Dowody historii, która sięga dziesięciu tysięcy lat, porozrzucane są wzdłuż drogi królewskiej i w jej po- bliżu. Najstarsze z nich to zachwycające, neolityczne posągi gip- sowe o otoczonych ciemną obwódką oczach - pierwsze wyobraże- nia istot ludzkich. Zobaczyć też można sięgającą epoki żelaza sto- licę Ammonitów, Rabbat Ammon, który dał początek obecnej stolicy Jordanii, Ammanowi. Zabytki archeologiczne, które zobaczyłam podczas pierwszej wizyty w Jordanii, były zdumiewające. Urzekło mnie otoczone tra- dycyjnym murem miasto Dżarasz, które leży na wzgórzach Gile- ad, a jego ulice prowadzą wśród kolumn, świątyń i teatrów. Swego czasu wschodnią część pustyni pokrywały jeziora, dlatego w pia- * Tłumaczenia wszystkich cytatów z Pisma Świętego pochodzą z Biblii Tysiąc- lecia (przyp tłum). sku można znaleźć skamieniałe kły lwów i słoni. Przy drodze do Bagdadu wyłaniają się liczące sobie ponad 1300 lat islamskie ,.zamki pustynne" Umajjadów - islamskiej dynastii, założonej A.D. 661 przez kalifa Mu'awiję 1. Są w nich podgrzewane wanny, kolorowe freski oraz mozaiki z ptakami zwierzętami i owocami. Po kilku godzinach jazdy na południe pojawia się starożytne miasto Nabatejczyków - Petra, wyrzeźbione w wielobarwnych stromych zboczach z piaskowca. O istnieniu Petry świat zachod- ni zapomniał, aż do 1812 roku kiedy to natrafił na nią szwajcarski badacz, Johann Burckhardt. Żeby wejść do Petry, trzeba pokonać długi na półtora kilometra, wąski przesmyk Sik. Jest to natural- ny wąwóz, który przecina wzgórza i wychodzi prosto na zdumie- wające, wyryte w kamieniu świątynie, kościoły i grobowce. Spo- tkać tu można paletę naturalnych barw i wzorów, których nie zdo- łałby skopiować żaden artysta. Są to stare jak świat pieczary, a ich podłogi i ściany oślepiają czerwonymi, błękitnymi, żółtymi, fiole- towymi i złotymi warstwami kamienia. Podczas pierwszej podróży zwiedzałam Amman na piechotę. Pasterze chodzili ze swoimi stadami po centrum miasta, przepro- wadzając zwierzęta z jednego trawiastego terenu na drugi. Byli w Ammanie czymś tak zwyczajnym, że nikt nie trąbił ani nie tra- cił cierpliwości, czekając, aż droga będzie przejezdna. Zwierzęta i ich opiekunowie mieli prawdo do poruszania się po mieście. Wę- drując przez plac targowy, podziwiałam piękne przedmioty z ma- cicy perłowej - oprawki, szkatułki i plansze do trik-traka - a tak- że kobaltowobłękitne, zielone i bursztynowe wazony zwane szkłem hebrońskim. Amman wyglądał jak typowe miasto śródziemnomorskie: białe wille i domki z wapienia wznosiły się na siedmiu bajkowych wzgórzach, które w trzecim wieku przed naszą erą zostały podbi- te przez rzymskiego generała Ptolemeusza II Filadelfosa. Miesz- kałam w hotelu Intercontinental, który zbudowano na wzgórzu między dwiema dolinami. Każdego ranka przed świtem wsłuchi- wałam się w nawoływania do porannej modlitwy al-fadżr. Byłam urzeczona rytmiczną pieśnią muezina, który wzywał wiernych do modłów, a jego głos odbijał się od okolicznych wzgórz. Stolica Jordanii była cicha i spokojna, czym znacznie różniła się od nie- spokojnego w ostatnim okresie Teheranu. 16 17 Gdy ojciec przedstawił mnie na lotnisku królowi Husajnowi, monarchę otaczał tłum ludzi: członkowie jego rodziny, dworu, przedstawiciele rządu i dyrektor jordańskich linii lotniczych, Ali Ghandur, stary przyjaciel mojego ojca. To właśnie Ali zaprosił nas na ceremonię. Król, który od wczesnej młodości był zapalonym lotnikiem, celebrował ogromny krok naprzód swoich ukocha- nych linii lotniczych. Uważał je za niezmiernie ważne ogniwo, które łączy Jordanię ze światem. Bez wątpienia marzył tylko o jednym - żeby pójść do kabiny pierwszego jordańskiego boeinga 747 i wzbić się w powietrze, tymczasem otaczały go tłu- my dworaków, urzędników, ochroniarzy i członków rodziny. Moż- na było odnieść wrażenie, że wszystkich tych ludzi spowija jakaś niewidzialna nić; jeśli król zrobił kilka kroków w którąś stronę, wraz z nim przemieszczała się cała grupa. Obserwując z boku tę scenę, byłam zaskoczona, że Husajn ani na moment nie traci panowania nad sobą, a pomimo potwornego hałasu i zamieszania z jego ust nie schodzi uśmiech. Przez wiele lat wspominałam ów dzień na lotnisku, biorąc do ręki zdjęcie, które kazał mi zrobić ojciec. W okresie narzeczeństwa i po ślubie trzymałam je w swoim gabinecie, w prostej ramce, do której zo- stało włożone bezpośrednio po wywołaniu. Niestety, ponad dzie- sięć lat temu zginęło, gdy chciałam zrobić kopię. Wciąż mam na- dzieję, że wypadnie z jakiejś książki albo pojawi się na biurku; w końcu rzadko zdarza się, żeby ludzie mieli pamiątkę z pierw- szych chwil, które spędzili z kimś, kto później został ich partne- rem życiowym. Krótki pobyt w Jordanii zakończył się lunchem w nadmorskiej willi króla w Akabie. Był to dom urządzony z niezwykłą prostotą. Zamiast mieszkać w imponującym pałacu letnim król i jego ro- dzina rezydowali w stosunkowo skromnym budynku przy plaży. Goście i inni członkowie rodziny zajmowali małe, dwuapartamen- towe bungalowy, które porozrzucane były na terenie królewskiej posiadłości. Husajn w tym czasie podróżował, ale poprosił Alego Ghandura, żeby "zabrał jego dobrego przyjaciela, Nadżiba, na lunch do Aka- by". Przy zestawie zakąsek, wśród których były tabula, hummus i marynowane warzywa, rozmowa szybko zeszła na politykę: Li- ban i toczącą się tam krwawą wojnę domową. Bacznie się wszyst- kiemu przysłuchiwałam i zadawałam mnóstwo pytań, zafascyno- wana złożonością politycznych wydarzeń w regionie. Akaba to ładne miejsce, ale nasz pobyt w Jordanii dobiegał końca. Czekał na mnie Nowy Jork i wymarzone dziennikarstwo. Nie przypuszczałam, że trzy miesiące później znów znajdę się w Jordanii, nie miałam również pojęcia, jak brzemienny w skutki okaże się ten powrót. Może powinnam nieco poważniej potrakto- wać dziwną przepowiednię, którą usłyszałam zaledwie kilka mie- sięcy wcześniej, podczas jednego z ostatnich wieczorów spędzo- nych w Teheranie. Pod koniec pożegnalnej kolacji w restauracji w centrum miasta znajomy, który siedział przy moim stoliku, przepowiedział mi przyszłość w tradycyjny, bliskowschodni spo- sób - zaglądając do mojej filiżanki z kawą. Pomieszał gęste fusy, obrócił filiżankę, odstawił ją na swoje miejsce i przyjrzał się wzo- rowi. - Wrócisz do Arabii - powiedział - i poślubisz kogoś wysoko urodzonego. Arystokratę z kraju twoich przodków. 18 ROZDZIAŁ DRUGI Korzenie Po raz pierwszy poznałam historię swojej rodziny, gdy miałam sześć lat i mieszkałam w Santa Monica, w Kalifornii. Pewnego dnia w sypialni rodziców matka opowiedziała mi o swoich szwedzkich, europejskich przodkach i arabskich korzeniach ojca. Pamiętam, że po tej rozmowie siedziałam samotnie, spoglądając przez okno na bezkresny ocean. Poczułam się tak, jakby mój świat nagle się poszerzył. Nie tylko zaczęłam zdawać sobie spra- wę z tego, kim jestem, ale też po raz pierwszy poczułam więź z dalszą rodziną i szerokim światem. Ku rozpaczy matki bardziej fascynowało mnie arabskie pochodzenie, ale jak pracowici, twar- dzi krewni mamy mogli konkurować w dziecięcej wyobraźni z pełnymi fantazji braćmi Halaby? Mój arabski dziadek, Nadżib, i jego starszy brat, Habib, mieli zaledwie dwanaście i czternaście lat, gdy przypłynęli z Bejrutu na Ellis Island. Towarzyszyła im matka, Almas, i młodsze rodzeń- stwo. Opuścili syryjskie miasto Halab albo Aleppo, wielką kultu- ralną stolicę i centrum nauki w świecie arabskim. Mój dziadek bardzo krótko mieszkakw malowniczej, nadrzecznej osadzie Zah- na, w Libanie, potem przyłączył się do rodziny w Bejrucie, skąd wspólnie wyruszyli w podróż do Nowego Świata. W ogromnych kufrach przywieźli perskie dywany, adamaszek, miedziane na- czynia i biżuterię - porządne towary ze starego kraju na sprzedaż i wymianę, gdy będą się przystosowywać do nowego życia. Bracia Halaby prawie nie mówili po angielsku i nie mieli żadnych kon- taktów, byli jednak sprytni i posiadali urok osobisty. Pojechali ze swoimi kuframi do miejscowości wypoczynkowej Bar Harbor 20 w Maine. Tam Nadżib spotkał i oczarował Frances Cleveland, piękną, młodą żonę prezydenta Grovera Clevelanda. Listy poleca- jące, które pierwsza dama dała młodemu Arabowi, zapewniły bra- ciom początkowy sukces. Habib został w Nowym Jorku i pracował w firmie importowo- -eksportowej, Nadżib przeprowadził się do Teksasu w pogoni za pieniędzmi, jakie zapewniała ropa naftowa i bawełna. Był śniady, przystojny i szarmancki, stanowił egzotyczną odmianę w konser- watywnych kręgach towarzyskich Dallas. Spotkał tam i w 1914 roku poślubił dekoratorkę wnętrz Laurę Wilkins, córkę miejsco- wego ranczera. Wspólnie założyli Halaby Galleries, które łączyły jego talenty handlowe z jej zamiłowaniem do sztuki i dekoracji. Nowa firma zaspokajała potrzeby bogatych ludzi z Dallas, Hous- ton i Fort Worth. Państwo Halaby odnieśli tak ogromny sukces, że gdy w połowie lat dwudziestych dwudziestego wieku Stanley Marcus i jego wspólnik, Al Neiman, dwukrotnie zwiększyli po- wierzchnię swojego domu towarowego w centrum Dallas, zapro- ponowali Nadżibowi i Laurze wynajęcie dwóch najwyższych pię- ter na potrzeby Halaby Galleries. Ponad pięćdziesiąt lat temu da- lekowzroczna trójka: Neiman, Marcus i Halaby, stworzyła w Dallas centrum handlowe z artykułami luksusowymi. Przedsiębiorczość prawdopodobnie była cechą rodzinną. Kamil, młodszy brat Habiba i Nadżiba, był równie pomysłowy, chociaż w bardziej niekonwencjonalny sposób. W czasie gdy Habib i Na- dżib torowali sobie drogę w Stanach Zjednoczonych, Kamil posta- nowił porzucić Brooklyn i wyjechać do Ameryki Południowej. Je- go matka - babka mojego ojca, Almas, która prawie w ogóle nie znała angielskiego - zobaczyła w "New York Timesie" ogłoszenie, w którym oferowano nagrodę dla tego, kto wydobędzie pełną zło- ta łódź, spoczywającą na dnie rzeki Atrato w dżungli, w odległym kraju zwanym Kolumbią. Firma Choco Pacific Gold Minę z powo- du zatonięcia łodzi popadła w poważne tarapaty finansowe i jej je- dyną nadzieją było wydobycie skarbu. Nie znając ani słowa po hiszpańsku, Kamil pojechał do Kolumbii i przedarł się przez nie- zbyt gościnną dżunglę półwyspu Darien. Koniec końców wydobył barkę, dostał nagrodę, pokonał Andy i osiadł w Medellin, gdzie zdobył rękę miejscowej piękności. Pozostał w Kolumbii i zaczął odnosić sukcesy jako agent fabryk tekstylnych, został właścicie- lem kilku zakładów włókienniczych i współwłaścicielem fabryki, w której produkowano kotły. On i jego rodzina zdobyli sławę 21 w Medellin. (W rzeczywistości w dość przykry sposób odczuli skutki swojej popularności; kilku członków rodziny porwano dla okupu, a dwóch zostało zamordowanych za walkę z kolumbijski- mi terrorystami). Mój ojciec urodził się w Dallas w 1915 roku i był jedynakiem. Babcia miała bzika na jego punkcie, w związku z tym niczego mu nie brakowało. Uczęszczał do szkoły prywatnej i mieszkał w pięk- nym domu, który jednocześnie pełnił funkcję pawilonu wystawo- wego Halaby Galleries. Na korzyść mojego dziadka przemawiało to, że nigdy nie zamerykanizował nazwiska, chociaż robiło to wie- lu imigrantów. Mimo to został zaakceptowany i nawet zaproszono go do Dallas Athletic Club, chociaż w tym czasie stosowano po- ważne restrykcje wobec grup narodowościowych, które napływa- ły do Nowego Świata. Jedyne ustępstwa dziadka na rzecz nowej ojczyzny to przezwisko Ned i fakt, że za namową żony zrezygno- wał z prawosławia, w którym się wychował, i został członkiem Christian Science*. Od tego czasu mój dziadek postępował zgod- nie z naukami Mary Baker Eddy, która opowiadała się za lecze- niem za pomocą metod duchowych. Dziadek i babcia nie chadza- li do lekarzy i wystrzegali się przyjmowania lekarstw, co mog-ło być przyczyną przedwczesnej śmierci dziadka. Długo czekał, aż za pomocą wiary uda mu się pokonać coś, co uznano za zapalenie krtani. Gdy w końcu bardzo osłabiony Nadżib senior znalazł się w szpitalu, złapał jakąś infekcję i zmarł. Mój ojciec miał wtedy za- ledwie dwanaście lat. Po przedwczesnej śmierci męża Laura Halaby sprzedała Hala- by Galleries i przeprowadziła się do Kalifornii. Wkrótce wyszła za mąż - tym razem za dostatniego Francuza z Nowego Orleanu. Małżeństwo trwało sześć, może siedem lat i prawdopodobnie roz- padło się z powodu relacji między moim ojcem a jego ojczymem. Przyczyną niechęci było uczucie, jakim Laura darzyła syna; spo- wodowało ono zazdrość nowego małżonka. Trzeba przyznać, że synek Laury, "Dżib", bardzo się starał, żeby matka była z niego dumna. Mój ojciec przodował we wszystkim, do czego się przyło- żył, a zawsze wkładał dużo zapału. Studiował na Stanford Univer- sity, gdzie był kapitanem drużyny golfowej, potem uczył się w Yale Law School. Po jej ukończeniu został pionierem lotnictwa, * Christian Science - organizacja religijna, która wierzy, ze można pokonać choroby tylko i wyłącznie za pomocą wiary (przyp tłum). latał P-38, dwukadłubowym samolotem myśliwskim, bombow- cem Hudson, a podczas drugiej wojny światowej transportowcem Lockheed Lodestar jako pilot oblatywacz firmy Lockheed. W Car- rier Fighter Test Branch latał ponad pięćdziesięcioma różnymi samolotami, łącznie z pierwszym zbudowanym w Ameryce odrzu- towcem. Mój ojciec miał taki charakter, jaki powinien mieć każdy pilot oblatywacz. Był odważny, pewny swych umiejętności technicz- nych, potrafił się skupić i chętnie podejmował ryzyko; co więcej, miał ogromne doświadczenie lotnicze i był urodzonym optymistą - te same cechy odnajdę u swojego przyszłego męża. Charakter oj- ca został wystawiony na próbę, gdy pracował w marynarce i wzbił się pierwszym prymitywnym odrzutowcem YP-59 na wysokość piętnastu kilometrów - był to najwyższy pułap, jaki kiedykolwiek osiągnął samolot. Ojciec był tak podniecony pobitym właśnie re- kordem wysokości, że zapomniał sprawdzić zapas paliwa. Na wy- sokości trzech tysięcy sześciuset metrów oba silniki odmówiły po- słuszeństwa, w związku z tym samolot nie miał siły ciągu, nie by- ło również możliwości automatycznego opuszczenia klap i podwozia. Trzeba było zrobić to ręcznie -jak ojciec później obli- czył, musiał wykonać w tym celu sto dwadzieścia siedem obrotów. Udało mu się to w ostatniej chwili, gdy znajdował się na wysoko- ści trzydziestu metrów nad ziemią. Jakimś cudem zdołał posadzić maszynę w sposób nazywany lądowaniem awaryjnym. Nadżib Halaby spotkał moją matkę, Doris Carląuist, na przyję- ciu z okazji Święta Dziękczynienia w Waszyngtonie w 1945 roku, kilka miesięcy po zakończeniu wojny. Mama była wysoka, po swoich szwedzkich przodkach odziedziczyła jasne włosy i, podob- nie jak mój ojciec, pochodziła z Zachodniego Wybrzeża. Wszystko wskazywało na to, że idealnie do siebie pasują. Oboje przybyli na wschód, by pomóc w działaniach wojennych. On był pilotem ob- latywaczem, ona sekretarką najpierw w Office of Price Admini- stration, potem w State Departmenfs German-Austrian Occu- pied Affairs Branch. Szybko odkryli wspólne zainteresowanie po- lityką. "Po raz pierwszy spotkałem inteligentną i dowcipną dziewczynę, która z taką samą przyjemnością jak ja wdawała się w długie debaty" - powiedział później Nadżib. Co więcej, oboje byli idealistami. "Tak samo jak ja z błyskiem w oczach mówiła o pokoju i wzajemnym zrozumieniu między narodami" - wyja- śniał. Trzy miesiące później wzięli ślub. 23 22 Życie małżeńskie nie rozpieszczało mojej matki. Ojciec był ty- powym pracoholikiem i rzadko pojawiał się w domu. Po wojnie zaczai pracować w Office of Research and Intelligence, nowym oddziale Departamentu Stanu. W drugim roku małżeństwa lato spędził w Arabii Saudyjskiej jako cywilny pilot i doradca króla Abd al-Aziza Ibn Su'uda. Gdy Nadżib wrócił do Waszyngtonu, na- kłonił Departament Stanu do zwiększenia amerykańskiej pomo- cy militarnej i technicznej dla krajów o bogatych złożach ropy naftowej. Po wojnie zreformowano różne departamenty, w tym wojskowy. Gdy w 1947 roku powołano do życia Ministerstwo Obrony, łącząc różne, często walczące ze sobą agendy wojskowe, ojciec opuścił Departament Stanu, przeniósł się do Pentagonu i zaczai praco- wać dla pierwszego sekretarza obrony, Jamesa Forrestala. Gdy kadencja Forrestala dobiegła końca, ojciec pozostał w Minister- stwie Obrony i w czasach Trumana pomagał w tworzeniu NATO. Za Eisenhowera objął wysokie stanowisko i zajmował się proble- matyką bezpieczeństwa międzynarodowego. Gdy w sierpniu 1951 roku przyszłam na świat, ojciec był już zmęczony pracą dla rządu. Zaczynało brakować pieniędzy, dlatego zainteresował się sekto- rem prywatnym. W 1953 roku, podczas kolacji oficerów rezerwy marynarki wojennej spotkał Laurance'a Rockefellera, który był największym udziałowcem wschodnich linii lotniczych. Rockefel- ler zaproponował ojcu pracę. Jeszcze w tym samym roku przepro- wadziliśmy się do Nowego Jorku. Z tego okresu pochodzą moje pierwsze wspomnienia z dzieciń- stwa. Mój brat, Christian, urodził się w 1953 roku, a siostra, Alek- sa - w 1955. Przedszkole, do którego chodziłam, znajdowało się zaledwie kilka przecznic od naszego apartamentu przy East 73-rd Street na Manhattanie. Fatalnie się czułam w ciemnej, zatłoczo- nej, przegrzanej salce. Z jednej strony walczyła we mnie chęć przyłączenia się do grupy, z drugiej chciałam zachować całkowitą niezależność. Zawsze byłam bardzo nieśmiała. Jako dziecko zni- kałam, ilekroć w naszym domu pojawiali się goście, a ja wiedzia- łam, że będę musiała wymienić z nimi uprzejmości. Miałam nie- wielu przyjaciół, za to bliskich, i tylko to się dla mnie liczyło. W czasach mojego dzieciństwa często zmienialiśmy miejsce za- mieszkania, a ciągłe przeprowadzki jeszcze bardziej zwiększały moją rezerwę. Co kilka lat musiałam dostosowywać się do nowe- go domu, nowych przyjaciół, nowej szkoły, sąsiedztwa i miasta. Często znajdowałam się w pozycji przybysza z zewnątrz, kogoś, kto się przygląda - obserwuje, bada, uczy się - ponieważ musi za- znajomić się z ludźmi i środowiskiem. Ojciec uważał mnie za "powściągliwą", a matka, obawiając się, że będę odludkiem, zaprowadziła mnie do psychologa dziecięce- go. Psycholog powiedział jej, że z tego wyrosnę, ale w rzeczywisto- ści nigdy mi się to nie udało. Do dzisiaj czuję się najpewniej, gdy dyskusja dotyczy problemów intelektualnych. Może dlatego ni- gdy nie interesowały mnie błahe rozmowy, intrygi i plotki. Do pewnego stopnia brak talentów towarzyskich wziął się z po- czucia własnej niedoskonałości i w znacznej mierze był wynikiem moich stosunków z ojcem. Tata był perfekcjonistą i nic go w peł- ni nie zadowalało. Czułam, że mu nie dorównam, a ponieważ by- łam najstarsza, miał wobec mnie bardzo wyraźnie sprecyzowane oczekiwania. Nigdy nie zapomnę pewnego wydarzenia ze szkoły podstawowej. Miałam bardzo słaby wzrok, chociaż wówczas jesz- cze nie zdiagnozowano u mnie żadnej wady. Gdy okazało się, że nawet z pierwszej ławki nie widzę tego, co zostało zapisane na ta- blicy, mama zaprowadziła mnie do okulisty. Po powrocie do domu wyjaśniła ojcu, że mam poważną wadę wzroku. Początkowo nie uwierzył - albo nie chciał uwierzyć. Wyciągnął przed siebie "Ti- me^" i poprosił, żebym przeczytała. Trzymał gazetę całkiem bli- sko, ja jednak nie widziałam nawet nagłówków. Nadal nie wierzył, że potrzebne mi są okulary. Jak to możliwe, by jego dziecko mia- ło jakąś wadę? Pracując u braci Rockefellerów, ojciec bardzo dużo dowiedział się o przemyśle lotniczym: poznał zasady finansowania linii lotni- czych, pozyskiwania funduszy miejskich na lotniska, prowadze- nia badań i modernizowania rozwijających się połączeń lotni- czych oraz lotnisk. Gdy wewnętrzne walki polityczne uniemożli- wiły mu objęcie stanowiska dyrektora Towarzystwa Lotnictwa Cywilnego, postanowił rozstać się z Rockefellerami. Wkrótce po- tem został wiceprzewodniczącym Servo-Mechanisms, Inc., firmy, której siedziby znajdowały się na Long Island i w Los Angeles. Miałam pięć lat, gdy wróciliśmy do Kalifornii. Matka twierdzi, ze wyjątkowo boleśnie przeżyłam tę przeprowadzkę, podejrze- wam jednak, iż były to jej własne odczucia, które wiązały się z ko- niecznością opuszczenia Wschodniego Wybrzeża, ponieważ sama 24 25 bardzo dobrze wspominam ten okres. Uwielbiałam przebywać na świeżym powietrzu, a w pierwszym domu, który wynajęliśmy w Brentwood, nauczyłam się pływać w basenie. Willa ta należała do aktorki Angeli Lansbury, w cudownym ogrodzie rosły drzew- ka pomarańczowe i cytrynowe. Do dziś pamiętam wspaniały za- pach cytrusów, bujne pnącza bugenwilli i majestatyczne palmy. Jesienią przeprowadziliśmy się do innego domu, a kilka mie- sięcy później zamieszkaliśmy w czarującej, wiktoriańskiej willi na obrzeżach Santa Monica. Z naszych okien roztaczał się widok na ocean. Był tam bardzo duży ogród, na którego skraju stały roz- latujące się gołębniki. Miło było dorastać w tym ekscentrycznym i pełnym charakteru domu, który przypominał stary letni hotel w Maine. Miał wysokie sufity, pełne zieleni atrium, pokój bilardo- wy, werandę z dużą huśtawką i przestronne, romantyczne podda- sze, na którym ojciec w przypływie energii wykreował teatrzyk kukiełkowy z maleńkimi reflektorami. Spędzaliśmy tam sporo czasu, zabawiając rodzinę i przyjaciół. Z przyjemnością bawiłam się sama na pustym terenie obok na- szego domu, grzebiąc w ziemi i zbierając kamienie. Uwielbiałam czytać książki pod ulubioną magnolią. To tutaj, na niewielkiej przecznicy w pobliżu domu, ojciec nauczył mnie jeździć na rowe- rze. Musiałam opanować tę sztukę szybko, ponieważ nie grzeszył cierpliwością. Natomiast chyba najwspanialszym atrybutem no- wego domu było to, że znajdował się blisko oceanu, którego szum dochodzący zza okna mojej sypialni kołysał mnie do snu i stał się moim wiernym towarzyszem. Uwielbiałam spędzać czas nad wo- dą. Godzinami pływałam na ulubionej tratwie. Ocean dawał mi wolność, a jednocześnie stanowił poważne wyzwanie. Byłam szczęśliwa, mogąc samodzielnie stawić mu czoło. Niezależnie od tego, gdzie przenosiła się nasza rodzina, wraz z nami przeprowadzała się matka mojego ojca. Laura, która pra- gnęła być blisko syna, i wnucząt. W moich najwcześniejszych wspomnieniach z Santa Monica często pojawia się pewna siebie i niezwykle oryginalna babcia. Często po zajęciach w Westlake School pokonywałam na piechotę niewielką odległość dzieląca nasze domy i zanurzałam się w artystycznej, niekonwencjonalnej atmosferze, jaką roztaczała wokół siebie Laura Halaby. Miała bi- żuterię art deco, luźne, zwiewne suknie, intrygujące dzieła sztuki i pamiątki. Była najoryginalniejszą osobą, jaką kiedykolwiek zna- łam. Dzięki jej oddaniu Christian Science uwierzyłam w siłę po- zytywnego myślenia, czyli optymistycznego spojrzenia na życie, podejścia, które umożliwia osiągnięcie pozytywnego wyniku nie tylko dla siebie, ale i dla innych. Wciąż byłam jeszcze mała, mia- łam dziewięć, może dziesięć lat, ale we dwie potrafiłyśmy prowa- dzić długie filozoficzne dyskusje o tym, jak powinno wyglądać mądre i sensowne życie. Jako najstarsze dziecko w rodzinie byłam zdana na siebie, bliż- si sobie wiekiem brat i siostra dzielili wspólny pokój, byli też bar- dziej zżyci. Co wieczór godzinami nie mogłam zasnąć, leżałam więc samotnie i jako jedyna niespokojnie wierciłam się w pogrą- żonym w ciszy domu. Brak wewnętrznego spokoju zaprowadził mnie do biblioteki ojca, gdzie spędziłam wiele godzin, studiując jego obszerny księgozbiór. Szczególnie wyraźnie zapamiętałam Khalila Gibrana, Nevila Shute'a i klasykę. Fascynowała mnie "Encyclopaedia Britannica". Przerzucałam numery "National Geographic" i z utęsknieniem spoglądałam na globus, za pomocą którego wyrysowałam trasy międzynarodowych podróży rodzi- ców. Pewnego dnia postanowiłam uciec z domu. Byłam święcie prze- konana, że mając dziewięć lat, jestem w stanie bez problemu za- troszczyć się o siebie w szerokim świecie. Zdjęłam z łóżka prze- ścieradło i wrzuciłam do niego swoje najcenniejsze przedmioty, w ostatnim momencie dodając całą kolekcję książek Nancy Drew i budzik. Przeciągnęłam nieporęczny tobołek po długich, krętych schodach, przez korytarz i przed drzwi wejściowe, po czym za- trzymałam się na frontowej werandzie, by zastanowić się, co da- lej. Był cudowny letni wieczór, w oddali falował ocean, a słońce powoli obniżało się nad horyzontem. Tak bardzo lubiłam ten wi- dok, że pogrążyłam się w marzeniach. Nagle zrobiło się ciemno. Nigdy nie zawędrowałam dalej. Siostra do dziś drażni się ze mną, wspominając moją nieudaną odyseję. Wypomina mi, że gdy kilka lat później sama próbowała zdobyć się na podobną eskapadę, przynajmniej udało jej się opuścić frontową werandę i przejść przez ulicę. Gdy miałam dziesięć lat, opuściliśmy Kalifornię i wróciliśmy do Waszyngtonu. W 1960 roku prezydentem został John E Kennedy. Jakiś czas później dwaj koledzy mojego ojca z Yale Law School - szwagier Kennedy'ego. Sargent Shriver, i łowca talentów nowego prezydenta, Adam Yarmolinsky - namówili tatę do objęcia stano- wiska dyrektora Federalnych Władz Lotnictwa. Propozycja ta bar- 26 27 dzo ojcu pochlebiała, wahał się jednak, czy przyjąć posadę rządo- wą. Wcześniej porzucił Servo-Mechanisms i założył w Los Ange- les własną spółkę, a jednocześnie prowadził praktykę prawniczą. W końcu zaczai odpowiednio zarabiać, toteż nie spieszyło mu się do nędznego wynagrodzenia za służbę publiczną. Po kilku pry- watnych spotkaniach z prezydentem elektem, dzień przed jego inauguracją dwudziestego stycznia 1961 roku, ojciec zgodził się zostać dyrektorem FAA i doradcą Kennedy'ego do spraw lotnictwa. Mój brat, siostra i ja nie byliśmy na uroczystym zaprzysiężeniu prezydenta Kennedy'ego w ów mroźny, śnieżny dzień w Wa- szyngtonie: oglądaliśmy ceremonię, siedząc przed telewizorem w słonecznej Kalifornii. Widzieliśmy, że nasi rodzice zajmowali miejsca blisko podium, na którym hulał wiatr, gdy prezydent Kennedy składał ślubowanie. Nie byliśmy również w Waszyngto- nie podczas przesłuchań ojca w Senacie, ani gdy trzeciego mar- ca składał ślubowanie w Owalnym Gabinecie jako drugi dyrek- tor FAA. Nie stać go było na sprowadzenie nas do Waszyngtonu. Z dnia na dzień jego dochód spadł o dwie trzecie, a rząd nie po- krywał kosztów przeprowadzki. Tak więc, ku mojej ogromnej uldze, do końca roku szkolnego i letnich wakacji zostaliśmy w Kalifornii. Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, jak wysoką pozycję zaj- muje mój ojciec w administracji Kennedy'ego, podczas przyjęcia pożegnalnego w hotelu Ambasador w Los Angeles. Przysłano he- likopter, który zawiózł nas na trawnik przed hotelem, potem wi- działam, jak tata kieruje uroczystym otwarciem nowego między- narodowego portu lotniczego w Los Angeles. Pierwsza przejażdż- ka helikopterem bardzo przypadła mi do gustu, co należy uznać za szczęśliwy zbieg okoliczności, zważywszy na to, jak ogromną rolę helikoptery odegrają później w moim życiu. Z mniejszym en- tuzjazmem podeszłam do swojej ceremonialnej roli, którą musia- łam odegrać na lotnisk-u. Postanowiono, że wraz z wiceprezyden- tem Lyndonem Johnsonem odsłonię tablicę pamiątkową. Byłam niemal całkiem sparaliżowana tremą, mimo to zrobiłam, co do mnie należało, za co zostałam potem pochwalona przez słodką i cudowną lady Bird Johnson. Po przeprowadzce do Waszyngtonu znów musiałam się dosto- sować. W Kalifornii bez problemów radziłam sobie w szkole, ale na wschodzie Ameryki stawiano przed uczniami znacznie więk- sze wymagania. Byłam wysoka na swój wiek, koścista i nie- zgrabna, nie rozstawałam się z grubymi szkłami. Tęskniłam za Kalifornią, słońcem, oceanem, ostrym zapachem świeżych cy- trusów, majestatycznymi, egzotycznymi palmami i swobodą, ja- ką dawało mi przebywanie na świeżym powietrzu przez cały rok. Na szczęście oazę spokoju stanowił dla mnie dom babci, farma w pobliskim Centreville, w Wirginii. Już wcześniej pokochałam konie, a teraz godzinami zwiedzałam wiejskie okolice na kucyku, z babci owczarkiem niemieckim przy nodze. W pobliżu posiadło- ści babci po raz pierwszy spotkałam się z ogromną biedą. Pewne- go razu natknęłam się na kilka rozlatujących się chałup na skra- ju wiejskiej osady. Byłam kompletnie zaszokowana, przerażona, potem ogarnęło mnie poczucie bezradności i wyrzuty sumienia, gdy stanęłam twarzą w twarz z tępymi, bezradnymi spojrzeniami dzieci tułaczy i ich rodzinami, które szukały cienia przed bezli- tosnym południowym słońcem. Gdy ja i moje rodzeństwo staliśmy się nastolatkami, rodzice uparli się, by posłać nas do prywatnych szkół. Decyzja ta wiąza- ła się z dalszymi obciążeniami finansowymi, a mimo to mama i tata byli nieugięci: wysłali mnie do National Cathedral School. Wśród moich koleżanek z klasy znalazło się sporo córek nowych pracowników administracji Kennedy'ego, trzymałyśmy się więc razem, zwłaszcza że wszystkie byłyśmy nowe. Zaprzyjaźniłam się wówczas z Grace Yance, której ojciec, Cyrus, nowy minister obrony, uczęszczał do Yale Law School z moim tatą. Bliska była mi również Carinthia West, córka wybitnego generała, sir Micha- ela Westa, brytyjskiego przedstawiciela NATO w Waszyngtonie, i Mo Orrick, której ojciec był pełnomocnikiem generała. Jak dziewczęta na całym świecie uwielbiałyśmy Beatlesów, zespół Beach Boys i inne grupy rockandrollowe, ale ponieważ miały- śmy takich, a nie innych rodziców, bardziej interesowałyśmy się polityką międzynarodową i tym, co dzieje się na świecie. Gdy mieszkałam w Waszyngtonie, najważniejsze miejsce w mo- im pamiętniku i wymarzonej przyszłości zajmował Korpus Poko- ju. Niekiedy - na przekór przyjaźniom zawartym w NCS - tęskniłam za tym, by porzucić prywatną szkołę dla dziewcząt z bogatych domów. Błagałam rodziców, żeby pozwolili mi chodzić do Western High, państwowej szkoły w Waszyngtonie, ponieważ 28 29 tam nie byłabym odizolowana od socjalnych i ekonomicznych re- aliów świata. Bez skutku. W tamtym okresie po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z ist- nienia rasizmu. Prawo federalne zabraniało dyskryminacji raso- wej w szkołach publicznych i na uniwersytetach, ale kilka stanów południowych ignorowało istniejące przepisy albo jawnie im się przeciwstawiało. Nowa administracja Kennedy'ego zaczęła gło- śno mówić o sprawiedliwości społecznej, co zachęciło do działania przywódców, którzy bronili praw obywatelskich, między innymi doktora Martina Luthera Kinga. Postanowił on wykorzystać ist- niejące przepisy prawne, a także wprowadzić nowe zasady, które umożliwiałyby zlikwidowanie raz na zawsze dyskryminacji raso- wej. Pokazywani w telewizji Afroamerykanie - albo jak się wtedy mówiło Murzyni - wywarli zarówno na mnie, jak i na wielu moich koleżankach z klasy ogromne wrażenie. Widziałyśmy, jak poli- cjanci bili protestujących, którzy w pokojowy sposób próbowali zdobyć prawo do głosowania, nauki, a nawet siedzenia w przed- niej części autobusu. Jesienią 1962 roku oglądałam z babcią wiadomości telewizyjne. Pokazano w nich, jak młody czarnoskóry mężczyzna, James Me- redith, próbował dostać się na Univeristy of Mississippi. Agenci federalni musieli go eskortować przez gwiżdżący tłum i prowa- dzić po schodach, a mimo to często policjanci i urzędnicy odpra- wiali go z kwitkiem. Na ekranie pojawił się Martin Luther King i wygłosił komentarz na temat złego traktowania Mereditha. Peł- na podziwu powiedziałam: "Czyż on nie jest wspaniały?". Babcia zgodziła się, szybko jednak wyszło na jaw, że podziwia George'a Wallace'a, rasistowskiego gubernatora Alabamy, który mówił o tym wydarzeniu kilka minut później. Gdy zdałam sobie z tego sprawę, wszczęłam karczemną awanturę. Wybiegłam jak burza do swojego pokoju i wsadziłam nos w książkę, a nazajutrz wyje- chałam. Doszłam wtedy do wniosku, że nigdy babci tego nie wy- baczę, i rzeczywiście, nasze stosunki już nigdy nie były takie jak poprzednio. Wraz z niewielką grupką przyjaciółek wspierałam ruch na rzecz równouprawnienia, działając w ramach Student Nomdolent Coor- dinating Committee (SNCC). Organizację tę założono w 1960 ro- ku, miała ona koordynować studenckie okupacje lokali, w któ- rych oddzielnie wydawano lunch dla białych i czarnoskórych. W ten sposób próbowano wymusić integrację. Okupacje zaczęły się nieformalnie, gdy czterech czarnoskórych studentów w Greens- boro, w Karolinie Północnej, poszło do sklepu F. W. Woodwortha, żeby kupić książki i zeszyty. Gdy usiedli w tamtejszym barze, kel- nerzy odmówili im podania lunchu. Nazajutrz u Woodwortha po- jawiło się więcej czarnoskórych studentów, którzy przyprowadzi- li ze sobą dziennikarzy. Wkrótce zaczęły się okupacje następnych lokali na południu. Gdy w 1961 roku przyłączyłam się do SNCC, organizacja ta liczyła ponad siedemdziesiąt tysięcy członków i działała na terenie publicznych parków, toalet, kinoteatrów i bi- bliotek - wszędzie tam, gdzie gromadzili się ludzie. Z dumą nosi- liśmy plakietki SNCC, braliśmy udział w marszach, popieraliśmy akcje protestacyjne, dołączaliśmy nasze młodzieńcze głosy do po- wszechnego wołania o podjęcie działań. Śpiewaliśmy We Shall Overcome i naprawdę tak myśleliśmy. W telewizji w całym kraju ciągle pokazywano, jak policyjne psy atakują dzieci, a potężne ar- matki wodne zwalają je z nóg. W jakiś czas potem prezydent Ken- nedy oznajmił, że skierował do Kongresu ustawę o równoupraw- nieniu. Byliśmy bardzo młodzi, mimo to czuliśmy, że musimy do- łączyć nasze głosy i energię do powszechnego wołania o sprawiedliwość społeczną. Doskonale pamiętam waszyngtoński marsz w obronie praw obywatelskich i wiec przy Lincoln Memo- riał w sierpniu 1963 roku, pięć dni po ukończeniu przeze mnie dwunastego roku życia. Nie rozumiałam, dlaczego nie maszerują z nami wszyscy mieszkańcy miasta ani dlaczego mowa Martina Luthera Kinga Marzę nie podziałała na nich tak inspirująco jak na nas. Życie w Waszyngtonie nie ograniczało się tylko do polityki. Mo- ją drugą pasją stała się jazda konna. Być może intuicyjnie zapała- łam szczególną sympatią do wspaniałego arabskiego ogiera, Black- jacka. Na końskim grzbiecie nabierałam pewności siebie i ogar- niało mnie poczucie harmonii. Ilekroć było to możliwe, brałam udział w regionalnych zawodach jeździeckich. Gdy instruktor oznajmił, że nadeszła pora, bym wystąpiła w zawodach ogólno- krajowych, ogarnęła mnie duma i postanowiłam całkowicie po- święcić się temu sportowi. Lubiłam również śpiewać. Nauczycielka prowadząca chór na- mawiała mnie, żebym zaczęła brać lekcje prywatne, sugerowała, !z mam talent. Obecnie dochodzę jednak do wniosku, że chciała 30 31 w ten sposób oszczędzić własne uszy i reputację szkolnego chóru. Ze względów finansowych rodzice nie zgodzili się na lekcje śpie- wu ani gry na skrzypcach. Jak mądrze przewidywała moja mat- ka, jedynie zadawałabym tortury domownikom. W tym czasie odkryłam też przyjemność latania. Ojciec kilka- krotnie zabrał mnie ze sobą na kontrole małomiasteczkowych lot- nisk na terenie całego kraju. Lecieliśmy tam małym samolotem. Tata pozwalał mi kontrolować podstawowy sprzęt nawigacyjny i obsługiwać radio, a zatem pełniłam funkcję drugiego pilota. I dl mnie, i dla ojca były to najwspanialsze, spędzone razem chwile, j W ciągu czteroletniego kierowania FAA tata był rzadkim go- ściem w domu, a jeśli już wpadał na dłużej, sprawiał wrażenie roz- targnionego. Przypominam sobie rozmowę, jaką odbyliśmy w pe- wien letni, niedzielny poranek w małym ogrodzie w naszym domu w Waszyngtonie. Tego dnia ojciec był wyjątkowo przygnębiony, spytałam go więc, co go tak martwi. Wyznał mi wówczas, że ma ogromne długi, a mimo to o wiele więcej szczęścia i zadowolenia przynosi mu służba publiczna niż lukratywna kariera w sektorze prywatnym. Pamiętam, że z jednej strony zaskoczyła mnie jego wrażliwość, a z drugiej byłam z niego bardzo dumna. Rozmowa ta wywarła ogromny wpływ na mój sposób myślenia, wizję przyszło- ści i ocenę poświęcenia w imię wyższych celów. Zarówno ja, jak i moje rodzeństwo byliśmy wychowani tak, by zachować może aż przesadną niezależność. Ojciec, oglądając się wstecz, mówi, że on i moja matka chyba aż za bardzo zachęcali nas do tego, żebyśmy byli samotnymi wyspami, zamiast stanowić część świata. Kto wie, może jedynie odzwierciedlaliśmy rosnącą przepaść, która dzieliła naszych rodziców. Wyczuwało się, że mię- dzy nimi panuje nieustające napięcie. Obecnie tata przyznaje, że on i matka różnili się Jeśli chodzi o wiarę, przekonania i filozo- fię", zastanawia się wręcz, czy w ogóle powinni mieć dzieci. Mie- li, a my od najwcześniejszych lat musieliśmy sobie radzić z kon- fliktem istniejącym między rodzicami. Broniłam się, jak mogłam, przed zawirowaniami w ich małżeństwie, przede wszystkim sta- rając się zachować dystans emocjonalny. Ojciec szukał zalążków małżeńskich nieporozumień w odmien- nych doświadczeniach życiowych, które on i matka wynieśli z dzieciństwa. To, jego zdaniem, prowadziło do różnych oczeki- wań w dorosłym życiu. Uważał, że jest znacznie lepiej wykształco- ny niż mama. Jej ojciec pracował w biurze maklerskim w Spo- kane, w stanie Waszyngton, w 1929 roku, kiedy nastąpił krach na giełdzie. Nigdy się z tego nie otrząsnął. Babcia, May Ethel Ackroyd Carląuist, zmarła, gdy mama miała piętnaście lat. Kilka lat później młoda dziewczyna ze względów finansowych musiała porzucić studia, lecz zamiast zamieszkać z ojcem, tułała się od jednego krewnego do drugiego. Dziadek zachęcał mamę i jej ro- dzeństwo, żeby próbowali sami się utrzymać. Chociaż marzyła o zrobieniu kariery zawodowej, po poślubieniu mojego taty, jak większość mężatek w tamtych czasach, zrezygnowała z pracy. Gdy ja i moje rodzeństwo ukończyliśmy szkołę podstawową, po- święciła się działalności społecznej, pomagając w nowojorskim domu dla ubogich w Harlemie Wschodnim. Jako wolontariuszka pracowała również dla telewizji państwowej i udzielała się w wie- lu arabsko-amerykańskich organizacjach, które zajmowały się pomocą społeczną na Bliskim Wschodzie i uchodźcami palestyń- skimi. Do dziś to robi. Pomimo ciągłych nieporozumień z ojcem mama była bardzo dumna z jego arabskich korzeni. Chociaż nigdy nie spotkała Na- dżiba seniora, poznała jego brata, Kamila, który na ślub przysłał jej białe orchidee wyhodowane na jego farmie w Kolumbii. (Ja też dostałam na ślub orchidee z farmy Kamila). Na cześć wujka ma- ma chciała mi dać na imię Camille, ale stryjeczny dziadek głośno zaprotestował. Jak wielu imigrantów w Ameryce uważał, że trze- ba jak najlepiej zasymilować się w nowej ojczyźnie i nie podkre- ślać arabskiego pochodzenia. Chciał, bym została Mary Jane. Ro- dzice poszli na kompromis i dali mi imię, z którym nigdy nie mog- łam się pogodzić - Lisa. Od momentu, kiedy usłyszałam tę historię, nazywałam się w myślach Camille. Chociaż bardzo kochałam i podziwiałam ojca, nasze stosunki nie układały się najlepiej. Bardzo wcześnie zdałam sobie sprawę, że ojciec jest niezadowolony z rodziny, ponieważ nie spełnia jego niewiarygodnie wysokich wymagań, takich samych, jakie stawiał Przed sobą. Pracując w FAA, miał wyraźnie wytyczony cel, jednak gdy próbował go osiągnąć, uniemożliwiły to rozterki wewnętrzne. Dręczyły go też problemy finansowe, nieudane małżeństwo i fakt, Ze jest odmieńcem wśród dominujących w Waszyngtonie WASP- ów - białych Amerykanów o anglosaskim rodowodzie. Pamiętam, ze pewnego razu w miejscowej gazecie pojawił się quiz, a w nim Pytanie: "Co to jest Nadżib Elias Halaby: zwierzę, warzywo czy minerał?". 32 33 Niezadowolenie ojca było odbiciem jego bezpardonowych prób udowodnienia sobie, że jest kimś. Podczas jednego ze szczególnie burzliwych epizodów w domu spojrzałam na jego pełną wściekło- ści twarz i z całkowitą wyrazistością uświadomiłam sobie: On wcale nie jest zły na mnie, lecz na siebie. Po prostu musi wyłado- wać złość. Moja siostra próbowała się przystosować, ja podchodzi- łam do sprawy zupełnie inaczej, w myśl zasady: Zaakceptuj mnie taką, jaka jestem, albo daj mi święty spokój. Chociaż mogłam sprawiać wrażenie zbuntowanej, rozpaczliwie pragnęłam, żeby kochał mnie z wszystkimi moimi wadami i niedostatkami. Wiele lat później, udzielając wywiadu, określiłam swoją rodzinę jako umiarkowanie dysfunkcyjną, czyli typową dla końca dwu- dziestego wieku. Uważałam, że moja odpowiedź była prawdziwa i zarazem dyplomatyczna. Mimo to mama była bardzo zdenerwo- wana, gdy przeczytała moje słowa. Jej pokolenie uparcie podtrzy- mywało mit idealnej rodziny. Właśnie z tego powodu rodzice byli małżeństwem znacznie dłużej, niż nakazywał rozsądek. Jako na- stolatka błagałam ich, żeby się rozwiedli - chociaż dzieci wcale te- go nie chcą - oni jednak tkwili w żałosnych więzach konwenan- sów, póki w końcu w roku 1974 nie zdecydowali się na rozwód. O ironio, po rozstaniu udało im się odkryć na nowo to, co na po- czątku tak w sobie cenili, dlatego w następnych latach stali się przyjaciółmi i powiernikami. Dwudziestego drugiego listopada 1963 roku, gdy przechodzi- łam z koleżankami przez Woodley Road na boisko sportowe, z ra- dia człowieka, który pilnował przejścia, usłyszałam druzgocącą wiadomość z Dallas w Teksasie. Samochód, w którym jechał pre- zydent Kennedy, został ostrzelany. Obawiano się, że ktoś mógł zo- stać trafiony. Nowina rozeszła się po szkole lotem błyskawicy. Gdy nieco później tego dnia dzwony Katedry Narodowej obwie- ściły tragiczną nowinę, byliśmy zdruzgotani. Nie mogliśmy uwie- rzyć, że pełen fantazji, młody prezydent znalazł się w niebez- piecznym miejscu. Agenci tajnych służb dyskretnie zabrali córki wiceprezydenta Johnsona, a dyrektorka szkoły osobiście uspoka- jała w swoim gabinecie dziewczęta z domów innych współpracow- ników Kennedy'ego. Śmierć prezydenta sprawiła, że mój świat legł w gruzach. Praw- dę mówiąc, wszyscy ludzie, których znałam, dali się porwać ide- ałom prezydenta, jego energii i zdolności przyciągania do siebie wybitnych talentów. Śmierć Kennedy'ego była miażdżącym cio- sem zwłaszcza po cudownym okresie optymizmu i nadziei. Ojciec zarządzał FAA również za kadencji nowego prezydenta, Lyndona Johnsona, który miał sporo pozytywnych cech - najbardziej po- dziwiałam go za żarliwość, z jaką bronił praw obywatelskich i ofiarnie prowadził "wojnę z biedą" - brakowało mu jednak siły przekonywania. Konsekwentnie odrzucał prośby mojego ojca o zgodę na powrót do sektora prywatnego. W końcu tata zwycię- żył i w 1965 roku przeprowadziliśmy się do Nowego Jorku. Ojciec, poważnie zadłużony po czterech latach pracy w FAA, przyjął ofer- tę Juana Trippe'a, założyciela i dyrektora naczelnego Pan Ameri- can World Airways, i zaczął pracować w PanAmie. Następna nowa szkoła. Następne nowe otoczenie. Miałam czternaście lat i byłam pogrążona w żalu. Przeprowadzka do No- wego Jorku oznaczała rezygnację z ulubionej jazdy konnej. Pomi- jając poczucie zawodu i ciągłego zagrożenia, pierwsze miesiące, jakie spędziłam w Nowym Jorku, były dla mnie istnym koszma- rem - zaczęłam dostawać przykre listy od młodego mężczyzny, studenta American University, zatrudnianego niegdyś przez mo- ją matkę w Waszyngtonie do opieki nad dziećmi. Byłam przerażo- na. Pisał, że mnie obserwuje, że mnie odwiedzi i zabierze. Począt- kowo wierzyłam, że naprawdę mnie śledzi. Bałam się wyjść z bu- dynku, w którym mieszkaliśmy, a gdy go opuszczałam, czułam się jeszcze gorzej. W końcu powiedziałam o wszystkim matce, a ona zawiadomiła policję. Młody człowiek trafił do zakładu, ale sporo czasu minęło, nim zdołałam się uspokoić. Mniej więcej w tym czasie wyjechałam na wycieczkę do Grecji. Moje śródziemnomorskie, arabskie pochodzenie dało o sobie znać na bazarach, gdzie błyskawicznie opanowałam sztukę targo- wania się o wszystko. Po powrocie do Nowego Jorku odruchowo zrobiłam to samo podczas zakupów w Bloomingdale's, czym kom- pletnie zaskoczyłam sprzedawcę. Trudno pokonać geny przedsię- biorczych braci Halaby. W Nowym Jorku rodzice uparli się, żeby posłać mnie do szkoły, do której nie chciałam chodzić: do Chapin, elitarnego prywatne- go liceum dla dziewcząt. Mama i tata obawiali się zgubnej presji rówieśników i chcieli mnie uchronić przed wstrząsami społeczny- mi tamtych czasów. Co prawda, nie zamierzałam zostać dziec- kiem kwiatem ani uciekać do San Francisco, niemniej coraz wy- raźniej wyrażałam sprzeciw wobec militarnego zaangażowania w Wietnamie. 34 35 Od początku wojna w Wietnamie różniła się od innych konflik- tów zbrojnych: pokazywano ją w telewizji, drastyczne sceny moż- na było zobaczyć zarówno w internatach, jak i salonach. Co wię- cej, od początku cele interwencji były niejasne, a wielu z nas uwa- żało, że trudno znaleźć jakieś logiczne uzasadnienie, dlaczego Stany Zjednoczone zaangażowały się w wojnę domową tysiące ki- lometrów od domu, w dalekiej Azji. Amerykanie szybko podzieli się na dwa obozy: jastrzębie popierały akcję militarną i uważały, że tylko dzięki niej można powstrzymać rozprzestrzenianie się komunizmu, natomiast gołębie opowiadały się za wycofaniem żołnierzy USA z Wietnamu. Wielu studentów uważało, że ingeren- cja Ameryki w wewnętrzne sprawy Wietnamu jest niemoralna ze względu na korupcję i niepopularność wietnamskiego rządu. In- ni protestowali przeciwko poborowi, używaniu siły wobec cywi- lów i coraz większej liczbie ofiar wśród amerykańskich żołnierzy. Mimo to militarne wsparcie nadal rosło. Pod koniec 1965 roku niemal nieustannie bombardowano Wietnam Północny, a w tam- tej części Azji znajdowało się już ponad dwieście tysięcy amery- kańskich żołnierzy. Okres ten był bardzo gorący dla młodych ludzi w Ameryce, ale nie w mojej szkole w Nowym Jorku. W Chapin rzeczywistość znaj- dowała się za żelazną kurtyną, żadna uczennica nie miała prawa dyskutować na temat Wietnamu, praw obywatelskich ani niczego, co trąciło jakimkolwiek protestem. Obowiązywały nas reguły i za- sady, które regulowały wszystko, od mundurka szkolnego poczy- nając. Nie tak dawno temu dziewczęta z Chapin przestały nosić do szkoły rękawiczki, wciąż jednak wymagano od nas, żebyśmy za- kładały kapelusze, a w epoce minispódniczek nasze obowiązkowe stroje po uklęknięciu musiały sięgać podłogi. Po inspirującym i przesyconym polityką środowisku, w jakim ja i moje przyjaciół- ki wychowywałyśmy się w Waszyngtonie, w Chapin czułam się tak, jakby założono mi kaftan bezpieczeństwa. Gorzko żałowałam, że rodzice posłali mnie do tej szkoły bez mojej zgody. Oczywiście, moja niezależność nie znalazła uznania u władz szkoły. Pani dyrektor zaprotestowała, gdy wybrano mnie na prze- wodniczącą klasy, ponieważ doszła do wniosku, że jestem "apatyczna i niedbała". Prawdopodobnie uważano, że stanowię zagrożenie dla uporządkowanego i skrupulatnie kontrolowanego środowiska. Może rzeczywiście. Nie byłam jedyną niezbyt mile widzianą uczennicą Chapin. Zaszczyt ten dzieliłam ze znacznie 36 bardziej znakomitą buntowniczką, Jacąueline Bouvier, która uczęszczała do tej szkoły mniej więcej dwadzieścia lat przede mną. Z mojego punktu widzenia jedyną korzyścią pobytu w Chapin był fakt, że uczyłyśmy nieznające angielskiego dzieci ze szkoły publicznej wHarlemie. Zgłosiłam się na ochotnika, było to jednak przykre doświadczenie. Początkowo nie mogłam pogodzić się z tym, że moi uczniowie nie robili żadnych postępów, chociaż wie- lu z nich miało poważne problemy z nauką i potrzebowało wspar- cia, którego nie potrafiłam im udzielić. Koniec końców udało mi się zrobić krok do przodu, ale najcenniejszą lekcją wyniesioną z tego doświadczenia była świadomość, jak trudno przerwać błęd- ne koło ignorancji i biedy. Wiele lat później, na ostatnim roku Wy- działu Architektury i Planowania Przestrzennego w Princetown, pisząc rozprawę doktorską, zajęłam się modernizacją w Harlemie. Podczas gdy borykałam się z problemami w szkole, ojciec prze- żywał trudne chwile w PanAmie. Juan Trippe był bardzo daleko- wzroczny - między innymi jako pierwszy dyrektor linii lotniczych dodał do swojej floty powietrznej boeinga 707 i 747 - i niezwykle ambitny. Zamówił dwadzieścia pięć pierwszych 747, które były za ciężkie w stosunku do mocy silników, i zatwierdził kilka bardzo kosztownych projektów konstrukcyjnych. Poza tym, pomimo obietnic, że ustąpi i odda zarządzanie firmą ojcu, kierował PanA- mem jeszcze przez cztery lata. Przechodząc w końcu na emerytu- rę, mianował mojego ojca na stanowisko prezesa, ale kierowanie borykającą się z problemami finansowymi linią lotniczą przy- padło w udziale innemu człowiekowi. Ojciec został drugim człowiekiem w PanAmie i stały przed nim spore wyzwania, niemniej cała rodzina na tym skorzystała. Mogli- śniy bezpłatnie latać liniami obsługiwanymi przez PanAm, dlatego podczas wakacji wyjeżdżaliśmy wszędzie tam, gdzie do- cierały samoloty tej firmy; mniej kosztowały nas narty w Austrii czy Szwajcarii, nauka greckiego w Grecji czy francuskiego we Francji. Był to cudowny okres, chociaż napięcie pomiędzy rodzi- cami jeszcze bardziej wzrosło. Z perspektywy czasu zdaję sobie sprawę, że trudna sytuacja rodzinna - nieubłagany perfekcjo- nizm ojca i odważna, a zarazem bolesna walka matki o spokój w domu - sprawiła, że stałam się mocniejsza i bardziej niezależ- na. Ponadto chętnie poświęcałam się służbie publicznej, co przy- dało mi się w dalszym życiu. 37 Po latach nauki w szkole, którą wybrali rodzice, w końcu udało mi się przenieść do Concord Academy w Concord, w Massachu- setts. Tam robiłam dwie ostatnie klasy szkoły średniej. Było to jedno z najwyżej notowanych liceów w kraju. Ogromne wrażenie wywarło na mnie spotkanie z dyrektorem, który wyjaśnił, że jeśli jakiś uczeń spóźni się na lekcje albo posiłek, za karę musi rąbać drewno, którym w zimie ogrzewa się internat. Spodobała mi się taka odmiana po ciągłej kontroli w Chapin. Byłam bardzo zado- wolona z pobytu w Concord Academy. Moimi koleżankami były inteligentne, silne, zdecydowane młode kobiety. Szkoła stymulo- wała do działania, stawiała przed uczniami wysokie wymagania, ale co dla mnie ważniejsze, duży nacisk kładziono tu na indywi- dualizm i odpowiedzialność. Będąc w ostatniej klasie Concord, złożyłam papiery na Prince- ton University. Od lat marzyłam, że wrócę na Zachodnie Wybrze- że i tam będę studiować. Szczególnie podobał mi się campus Stanford University. Tymczasem władze Princeton po raz pierw- szy w dwustudwudziestodwuletniej historii zastanawiały się nad otwarciem podwojów dla kobiet. Wyglądało na to, że być może w 1973 roku rozpatrzone zostaną formularze przysłane przez dziewczęta. Doradczyni z Concord namówiła mnie, żebym złoży- ła tam papiery. Zrobiłam to dla kawału, i tak wybierałam się do Stanford. Princeton, tradycyjna i konserwatywna uczelnia, nie była w moim przekonaniu idealnym miejscem do studiowania zwłaszcza w okresie zmian społecznych i panującego polityczne- go niepokoju. Chociaż osiągałam dobre wyniki w testach, uprawiałam kilka dyscyplin sportowych i byłam kapitanem drużyny hokeja na tra- wie, nie czułam się pewnie wobec ogromnej konkurencji. Niczym się nie wyróżniałam w.porównaniu z utalentowanymi koleżanka- mi z klasy, tak więc gdy dostałam zawiadomienie, że przyjęto mnie do Stanford, byłam oszołomiona. Jednocześnie, jako jedna ze stu pięćdziesięciu młodych kobiet, razem ze swoją dobrą przy- jaciółką i koleżanką z klasy, Marion Freeman, zostałam przyjęta do Princeton na pierwszy koedukacyjny rok. Nie wiedziałam, co zrobić. Z jednej strony kusiło mnie ogromne wyzwanie, jakim by- ły studia w Princeton, z drugiej - tęskniłam za powrotem do Ka- lifornii. Miotałam się do ostatniej chwili, kiedy to trzeba było po- twierdzić nasze zgłoszenia. Stałam przy skrzynce pocztowej na pustej nowojorskiej ulicy, rozważając wszystkie możliwości. W końcu wysłałam zgodę do New Jersey, dochodząc do wniosku, że po dwóch eksperymentalnych latach najwyżej się przeniosę. Jesienią w Princeton pojawił się pierwszy rocznik dziewcząt. Nie bardzo wiedziałyśmy, czego się spodziewać. Zostałyśmy od- izolowane w akademiku Pyne Hali na skraju miasteczka uniwer- syteckiego. Zdecydowanie znalazłyśmy się w niezręcznej sytua- cji, zwłaszcza że jedna dziewczyna przypadała na dwudziestu dwóch chłopców, dla których dotychczas kobiety były jedynie weekendową atrakcją. Nie pojawiłyśmy się po to, żeby zapraszali nas na randki ani żeby nas podrywali; przyjechałyśmy, by o ósmej rano stawiać się na wykładach. Podczas pierwszego roku Marion i ja zajmowałyśmy sąsiednie pokoje i stałyśmy się bardzo dobrymi przyjaciółkami. Pozostaje- my nimi do dziś. Niestety, rezerwa, z jaką już w przedszkolu pod- chodziłam do wszelkich kontaktów towarzyskich, prowadziła do wielu błędnych przekonań. Jeden z chłopców ze starszego roku wyznał mi, że w pierwszej chwili uznał mnie za "nowojorską snobkę", inny potraktował jak "wyniosłą" i "lodowatą księżnicz- kę". Dodatkową przeszkodą był fakt, że wkrótce po rozpoczęciu przeze mnie pierwszego semestru ojciec w świetle fleszy i reflek- torów został nowym dyrektorem naczelnym i prezesem PanAmu, co jedynie utrwaliło mój wizerunek "osoby nieprzystępnej". Pew- nego dnia musiałam z kolei stawić czoło kilku starszym kolegom, którzy prześladowali mnie z powodu arabskiego pochodzenia. Między innymi dlatego tak wiele sobotnich wieczorów pierwsze- go roku spędziłam samotnie w swoim pokoju, czytając książki. Jakby tego było mało, w tym czasie zaczęła wydzwaniać matka, która rozpaczliwie namawiała mnie na to, żebym zadebiutowała w nowojorskich kręgach towarzyskich. Uważałam, że to absurdal- ny pomysł. Staroświecki "debiut", czyli wprowadzenie młodej da- my do towarzystwa, a tym samym zasygnalizowanie, że jest goto- wa do zamążpójścia, był dla mnie czymś odrażającym. Prawdopo- dobnie mama chciała w ten sposób pomóc ojcu, któremu bardzo zależało na akceptacji i zasymilowaniu się, a jednocześnie ulega- ła presji nowojorskich przyjaciółek, których córki przystosowały się o wiele łatwiej niż ja. W tym czasie bardziej interesowała mnie wojna w Wietnamie niż imprezy towarzyskie i małżeństwo. W miasteczkach uniwer- 38 39 syteckich w całym kraju rozlegały się głośne protesty przeciwko wojnie, w Prmceton nie było inaczej Ponieważ z każdym dniem rosła liczba amerykańskich i wietnamskich ofiar wojny, a wśród studentów pełno było mężczyzn w wieku poborowym, debiut wy- dawał mi się sprawą błahą, żenującą i całkowicie niestosowną Nie mogłam zrozumieć braku wrażliwości ze strony rodziców Pewnego dnia, gdy matka z płaczem błagała mnie przez telefon, w końcu uległam, oznajmiłam jednak, ze wezmę udział tylko w jednym przyjęciu Uznałam, ze mój debiut jest ważny nie dla mnie, lecz dla rodziców Miesiąc po rozpoczęciu przeze mnie studiów w Prmceton ulica- mi Waszyngtonu przemaszerowało dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi, protestując przeciwko wojnie w Wietnamie W wyrazie soli- darności całe miasteczko uniwersyteckie świętowało Yietnam Moratorium Day i pościło, a nagłówek w "The Princetoman" na- woływał "Skończyć wojnę" Wiosną 1970 roku ujawnienie tajnej amerykańskiej interwencji w Kambodży spowodowało liczne pro- testy w campusach w całym kraju W Kent State Umversity pro- testujący studenci zostali ostrzelani przez Gwardię Narodową Czterech uczestników zginęło, dziewięciu odniosło rany Wciąż pamiętam przekazy telewizyjne i zdjęcia z gazet, zwłaszcza foto- grafię młodej kobiety, Mary Ann Yecchio, która klęczała przy zwłokach zastrzelonego studenta z wyciągniętymi w szoku ręka- mi i twarzą wykrzywioną od krzyku Mógł go usłyszeć każdy, kto oglądał to zdjęcie Wydarzenie to wywołało falę oburzenia Przez całą Amerykę przetoczyły się protesty przeciwko morderstwom w Kent State Miasteczko uniwersyteckie Prmceton ogłosiło strajk, odwołano egzaminy Podczas demonstracji przed Institute of Defense Ana- łyses policyjne oddziały antyrozruchowe zaatakowały nas gazem. Był to przełomowy moment w kształtowaniu się moich poglą- dów na temat społeczerfstwa amerykańskiego Chociaż kochałam swój kraj, moje zaufanie do instytucji państwowych zostało pod- ważone Wojna w Wietnamie oraz tempo przemian społecznych i politycznych po prostu porwały nas ze sobą Wielu studentów rzucało naukę albo brało roczne urlopy, zęby w ciszy i spokoju ustalić własną hierarchię wartości Czułam, ze uniwersytet nie daje mi tyle, ile bym chciała, poza tym szkoda mi było tracić czas na Prmceton W związku z tym po trzech byle jak zaliczonych se- mestrach postanowiłam wziąć roczny urlop, zęby wszystko prze- myśleć Zimą 1971 roku wyjechałam do Kolorado, myśląc, ze bez problemu znajdę pracę w jakimś kurorcie i zdołam się w nim utrzymać przez całą zimę Na miejsce dotarłam podczas burzy śnieżnej i obudziłam się na podłodze przyczepy kempingowej, w której udzielono mi schronienia przed zamiecią Ojciec był wściekły Przyleciał do Aspen, gdzie pracowałam, sprzątając pokoje hotelowe, i oskarżył mnie, ze "uciekłam z do- mu" Mylił się Potrzebowałam czasu i ciszy, zęby ustalić własną hierarchię wartości i sprawdzić, czy sobie poradzę Chociaż ojciec był bardzo zawiedziony i w niezbyt oględny sposób wyraził swój żal, wiedziałam, ze urlop dziekański jest mi bardzo potrzebny Pracowałam jako pokojówka, kelnerka w pizzern i goniec w Aspen Institute Zarabiałam tyle, ze wystarczało mi najedzenie i czynsz za pokój, który wynajmowałam wraz z innymi młodymi kobietami Wzięłam udział w organizowanej przez instytut konfe- rencji "Zmiany technologiczne a odpowiedzialność socjalna". Konferencja ta odzwierciedlała mądrość i wiedzę zdumiewające- go, genialnego wynalazcy i architekta, Buckmmstera Fullera Za- częłam pracować nad nowatorskim projektem architektonicznym dla szkoły środowiskowej Ponownie poczułam, ze angażuję się intelektualnie Po spędzeniu roku w Kolorado wróciłam do Prmceton, by stu- diować architekturę i planowanie przestrzenne Mój program na- uki był nieco dziwny i obejmował historię, antropologię, socjolo- gię, psychologię, religioznawstwo, sztuki piękne, fizykę i inżynie- rię Uwielbiałam to Takie wielostronne podejście umożliwiało zrozumienie podstawowych potrzeb zarówno poszczególnych osób, jak i całych społeczeństw Studiując architekturę, opanowa- łam również pewne bardziej praktyczne umiejętności' nie potrze- bowałam dużo snu i potrafiłam trzymać się swego, gdy mm bez- litośnie krytykowali to, co robiłam I jedno, i drugie bardzo przy- dało mi się w późniejszym życiu Praca mojego ojca w PanAmie dobiegała końca Namawiał członków Rady Lotnictwa Cywilnego w Waszyngtonie, by spra- wiedliwie traktowali jego firmę, ale w tym czasie prezydentem był Richard Nixon, republikanin, a mój ojciec, zapalony demo- krata, nie mógł niczego wywalczyć Ludzie Nixona byli tak stron- niczy, ze ojciec znalazł się nawet na "liście wrogów", co skutecz- nie niweczyło jakiekolwiek szansę na to, by państwo wsparło Pan- (Kilka miesięcy później owa taktyka doprowadziła do 41 40 upadku Nixona, gdy rozeszła się wieść o aferze Watergate). Sytua- cję mogły jeszcze uratować fuzje, ale z różnych powodów nie do- szły do skutku. Nie brakowało problemów z personelem, sporów z radą dyrektorów, różnic między członkami zarządu, nie wspo- minając już o rosnącym długu PanAmu. Taka sytuacja nie mogła trwać wiecznie. Dwudziestego drugiego marca 1972 roku zarząd poprosił ojca o rezygnację, a ojciec ją złożył. Zdaniem taty Aleksa, Chris i ja "sprawialiśmy wrażenie zado- wolonych", że przestał być "grubą rybą". "Nie wiem, czy chodziło wam o to, że chcieliście częściej mnie widywać, czy też czuliście się zażenowani, musząc objaśniać przyjaciołom sytuację PanA- mu" -wyznał. Nie mogę wypowiadać się w imieniu brata i siostry, ale dla mnie zawsze było jasne, że ojciec nie pasuje do bezwzględ- nego świata biznesu i znacznie lepiej czuje się ze swoją pierwszą miłością - służbą publiczną i międzynarodową. Wiosną 1973 roku, wkrótce po rezygnacji ojca z pracy w PanA- mie, prezydent jordańskich linii lotniczych, Ali Ghandur, zaprosił moich rodziców, by odwiedzili jego kraj. Ponieważ tata sprawiał wrażenie zmęczonego, Ghandur zorganizował wszystko tak, by przy okazji rodzice mogli spędzić kilka dni nad morzem, w kró- lewskiej posiadłości w Akabie. Tam właśnie poznali króla Husaj- na. Obaj panowie natychmiast przypadli sobie do gustu. Król, który miał wówczas trzydzieści osiem lat, chciał rozbudować lot- nictwo cywilne w Jordanii i zaproponował mojemu ojcu funkcję doradcy. Ojciec się zgodził. Resztę pobytu w Jordanii rodzice spę- dzili w helikopterze króla, zwiedzając zabytki archeologiczne tej starej krainy. O wyprawie rodziców dowiedziałam się podczas wiosennej przerwy w Princeton, usłyszałam również o ich audiencji u króla Husajna. Matka była nim oczarowana, pokazała mi broszkę, któ- rą od niego dostała. Zapinka miała kształt pawia i była wysadza- na maleńkimi szafirami, szmaragdami, rubinami i brylantami. Król wyjaśnił, że wybrał różnokolorowe kamienie, ponieważ nie wiedział, czy mama będzie blondynką, brunetką czy rudowłosą. Tak więc to mama po raz pierwszy wprowadziła w moje życie kró- la Husajna, a zrobiła to w bardzo interesujący sposób. - Ma najpiękniejsze, najżyczliwsze oczy na świecie - powie- działa. ROZDZIAŁ TRZECI Teherański dziennik W 1974 roku, po ukończeniu Princeton, postanowiłam skorzy- stać z przedłużonego przez PanAm przywileju i poszukać pracy za granicą, w regionach, które najbardziej mnie interesują. Za- częłam od Australii, ponieważ w Sydney zaproponowano mi posa- dę w angielskim biurze projektowym Llewelyn-Davis, niestety, w chwili mojego przyjazdu do tego kraju zaczęły w nim obowiązy- wać nowe przepisy prawa imigracyjnego, w związku z czym nie udzielono mi zgody na pracę. Szczęśliwym zbiegiem okoliczno- ści, gdy zastanawiałam się, co dalej, pewnego dnia wpadłam w Sydney na swoją dawną koleżankę ze szkoły podstawowej w Kalifornii. Odchodziła właśnie z biura projektowego, które wy- konywało plany dla Bliskiego Wschodu. Moje arabsko-amerykań- skie pochodzenie upoważniało mnie do podjęcia tej pracy i umoż- liwiało otrzymanie australijskiej wizy. Rok później wzięłam udział w sympozjum Aspen Institute w Persepolis, w pobliżu starożytnej stolicy Persji, Sziraz, miasta, które zostało zbudowane około dwa i pół tysiąca lat temu przez króla Dariusza Wielkiego, a ukończone przez jego syna, Kserkse- sa. Ruiny Persepolis ożyły dzięki widowisku "światło i dźwięk" i narracji, która opowiadała o osiągnięciach pierwszych królów Perskich. Rozszerzyli oni granice perskiego imperium aż po Eu- ropę i Indie, wybudowali kanał łączący Nil z Morzem Czerwonym i zbudowali sieć dróg, które są używane do dziś. Stworzyli nawet system pocztowy. Widowisko pięknie zilustrowano muzyką, poe- zją i obrazami, a całość robiła ogromne wrażenie. W tym czasie przypuszczałam, że w przyszłości podejmę podobne wysiłki 43 i spróbuję stworzyć identyczną atmosferę, prezentując historię w spektaklu "światło i dźwięk" w jordańskim mieście Dżarasz. Podczas konferencji Aspen Institute po raz pierwszy spotkałam cesarzową Iranu, Farah, która kilka lat później zostanie moją dro- gą i szacowną przyjaciółką, chociaż w tym czasie nasze dwa świa- ty nie mogły bardziej się od siebie różnić. Szahbanu zorganizowa- ła pożegnalny bankiet. Odbył się we wspaniałych namiotach, któ- re wzniesiono pięć lat wcześniej na uroczystości z okazji dwóch i pół tysiąca lat cesarstwa perskiego. W tamtym wydarzeniu wzię- ła udział największa liczba głów państw w historii. Pod koniec konferencji zaproponowano mi podjęcie pracy w Llewelyn-Davis w Iranie. Angielskie biuro projektowe miało na zlecenie szacha Rezy Pahlawiego opracować plan nowoczesnego centrum miasta na terenie, który obejmował tysiąc sześćset akrów i leżał w północnej części Teheranu. Szahestan Pahlawi ("miasto szacha Pahlawiego") było niesłychanie ambitnym przed- sięwzięciem, którym osobiście interesował się sam szach. Taki projekt to marzenie każdego urbanisty. W nowym centrum miasta z ośnieżonymi szczytami Elbursu w tle postanowiono wybudować centra handlowe, teatry, ruchome chodniki, pasaże, ocienione arkady i tarasowe ogrody. Na obrze- żach największych otwartych przestrzeni miejskich na świecie chciano wznieść budynki ministerstw i ambasady obcych państw. Tereny te nazwano: Szah i plac Narodu. Skala przedsięwzięcia by- ła ogromna: Szah i plac Narodu obejmowały powierzchnię większą niż plac Czerwony w Moskwie, a Szahinszah Boulevard, szeroka, trzypasmowa aleja, która biegła przez środek, miała wyraźnie przy- pominać Pola Elizejskie w Paryżu. Moja praca polegała na wymie- rzaniu i nanoszeniu na mapę budynków, które znajdowały się na dużym obszarze wokótterenu przeznaczonego pod budowę. Pahlawi postanowił wznieść nowe miasto, zainspirowany przez szacha Abbasa Wielkiego, perskiego władcę i mecenasa sztuki z szesnastego i siedemnastego wieku. Szach Abbas przeobraził Isfahan, byłą stolicę Persji, w jedno z najwspanialszych na świe- cie miast, w którym nie zabrakło nowoczesnej architektury i peł- nego rozmachu wykorzystania przestrzeni. Zlokalizowany w cen- trum Iranu Isfahan stanowi wyspę zieleni wśród rozległych pu- styń, a wzrok przykuwają w nim wspaniałe budowle, takie jak meczet szejka Lutfullaha i pałac Czehel Sutun, otoczony szeroki- mi bulwarami, licznymi mostami i bujnymi, pachnącymi ogroda- mi. Gdy myślę o Isfahanie, widzę wyjątkowo piękne, błękitne płytki ceramiczne, zdobiące wiele budynków, i wszechobecne herbaciarnie, w których Irańczycy przesiadują godzinami, prowa- dząc pogawędki i paląc fajki wodne. Jesienią 1975 roku przyjechałam do Teheranu. Nad projektem pracowało około dwudziestu osób, zajmowaliśmy kilka mieszkań w pobliżu przyszłego placu budowy. Miałam dwadzieścia cztery lata, byłam najmłodsza w grupie, co więcej - byłam jedyną kobie- tą. Wielu kolegów traktowało mnie jak młodszą siostrę, po brater- sku zachęcając, żebym zaczęła stosować makijaż i zrobiła coś z długimi, fruwającymi wokół twarzy włosami. Iranki, które mieszkały w mieście, podobnie jak ich arabskie siostry, prezento- wały się niezwykle oficjalnie w biżuterii i sukniach. Nie miałam ani kosmetyków, ani biżuterii, zabrałam jedynie kilka niezbęd- nych rzeczy, ubrania robocze i dżinsy, ponieważ zawsze uważa- łam, że ważniejszy jest charakter i umiejętności człowieka niż je- go wygląd. Niemniej podziwiałam piękne, cienkie czadory z deli- katnego, drukowanego szyfonu i innych materiałów, które spowijały Iranki w różnym wieku, gdy pojawiały się w miejscach publicznych. Chętnie przejęłabym ich sposób ubierania się - wy- jątkowo kobiecy, tajemniczy i skromny zarazem. Bardzo lubiłam spacerować po Teheranie, kręcić się po bazarze, wędrować wzdłuż ulicy Kadżar i oglądać wspaniałe perskie dywa- ny i draperie. Na jezdniach nowoczesne autobusy i samochody rywalizowały o przestrzeń z wózkami ciągniętymi przez osiołki. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych nie potrafiłam opisać Ira- nu przyjaciołom, ponieważ trudno go zaszufladkować. Pod cie- niutkimi czadorami młode kobiety nosiły dzwony, dżinsy i buty na koturnach. Po drodze do Szahestan Pahlawi mijałam imponu- jące wille teherańskich nowobogackich, tymczasem na południu niiasta aż trudno było oddychać. Powietrze było tam zanieczysz- czane przez rafinerie, które znajdowały się między terenami za- mieszkiwanymi przez coraz liczniejszą biedotę irańską. Różne też było podejście do kobiet. Nigdy nie odczuwałam żadnej presji ani nie byłam zastraszana, nawet gdy podróżowałam sama albo Przemieszczałam się z miejsca na miejsce, często jednak dziwnie na mnie patrzano, zwłaszcza kiedy wchodziłam do restauracji, by coś zjeść. Pod koniec pobytu, gdy większość grupy przeniosła się 44 45 do Londynu, często byłam skazana na samotny posiłek. To nie były łatwe chwile - kiedy pojawiałam się w lokalu, zażenowany kelner nie bardzo wiedział, co ze mną zrobić, i niezmiennie sadzał mnie w najciemniejszym kącie. W swoim dzienniku zapisałam wówczas, że moim zdaniem Iran ma rozdwojoną jaźń. Z jednej strony jest bardzo zachodni i ko- smopolityczny dzięki licznej, dobrze wykształconej klasie śred- niej, z drugiej - konserwatywny i egzotyczny, z cechami charak- terystycznymi dla Bliskiego Wschodu i wspaniałą kulturą ludo- wą. W Iranie jeszcze wyraźniej wyczułam to, co uderzyło mnie podczas wcześniejszych wizyt w Meksyku i Ameryce Środkowej - żywotność kraju wyrażaną poprzez wyroby rękodzielnicze. Naj- lepszym przykładem mogą być perskie dywany, ale moją wy- obraźnią zawładnęły pełne szczegółów malowidła na pokrytym laką drewnie, delikatne srebrne szkatułki z piękną emalią i ry- sunki scen historycznych. Dowiedziałam się, że żona szacha, ce- sarzowa Farah, wspiera rękodzieło, ponieważ uważa, że w ten spo- sób można podnieść poziom życia biedoty. Po latach przypomnę sobie sukces Szahbanu, próbując ożywić i rozwinąć ten aspekt dziedzictwa Jordanii. Podczas wizyt składanych w domach Irańczyków po raz pierw- szy zdałam sobie sprawę z niezadowolenia, które trzy lata później zamieni się w rewolucję. Miałam więcej szczęścia od reszty obco- krajowców w Teheranie, ponieważ w mieście tym mieszkali życz- liwi i gościnni przyjaciele rodziny. Podczas kolacji z Cyrusem Ghanim, wybitnym prawnikiem i autorem wielu książek na te- mat Iranu, oraz członkami licznej rodziny Farmanfarmaian spo- tkałam artystów, aktorów, czołowych intelektualistów i urzędni- ków państwowych. Poznałam też różne spojrzenia na kulturę, po- litykę i sprawy społeczne. Wielu młodych ludzi wspierało kierunek, w którym zmierzał ich kraj. Jednym z celów "białej rewolucji" zapoczątkowanej przez szacha w 1963 roku była ambitna reforma rolna, która pole- gała na rozdzieleniu ogromnych gospodarstw rolnych nielicz- nych bogaczy między wiejskich biedaków. Szach był również zwolennikiem praw kobiet. Gdy mieszkałam w Iranie, przyznał cesarzowej Farah ogromną władzę. Wspierała męża, organizując comiesięczne zebrania najwybitniejszych umysłów kraju. W tym czasie grupę tę określano mianem Zbiornika Myśli Cesarzowej. Co więcej, jego siostra, księżniczka Aszraf, pełniła funkcję irań- skiego ambasadora przy Organizacji Narodów Zjednoczonych. Z zainteresowaniem obserwowałam zachodzące w Iranie zmiany. Jako młoda osoba z wyższym wykształceniem, byłam zaintrygo- wana wyjątkowymi wyzwaniami, z którymi musiały się zmierzyć Iranki, zarówno w życiu prywatnym, jak i publicznym. Dotyczyło to przede wszystkim kobiet aktywnych w rodzaju Szahbanu. Czę- sto znajdowały się one pod obstrzałem krytyki, ponieważ prze- ciwstawiały się swoim mężom i nie przestrzegały tradycji. Jednak moi przyjaciele nie mogli pogodzić się z faktem, że Iran szybko zamienia się w państwo policyjne. Tajna policja szacha, SAWAK, tłumiła wszelkie protesty przeciw władzy, a ja spotkałam ludzi, którzy bali się powiedzieć cokolwiek, co można by uznać za krytykę. Pewnego razu jedyny miejscowy pracownik Llewelyn- -Davis, cieszący się popularnością młody irański architekt, został zabrany z ulicy przez SAWAK i zaprowadzony na przesłuchanie. Nie byliśmy pewni, czy go jeszcze zobaczymy. Wrócił następnego ranka cały roztrzęsiony. Nazajutrz, podczas zebrania pracowni- ków firmy, Jaąuelin Robertson podsunął nam przez biurko kar- teczkę, na której napisał, że nasze biura są na podsłuchu i że przez cały czas musimy bardzo się pilnować. To ostrzeżenie świadczyło o rosnącym niezadowoleniu. Rozmo- wy zaczęły się skupiać na rządzie oraz wizerunku szacha i jego ro- dziny. Oprócz wybitnej i kontrowersyjnej księżniczki Aszraf do- skonały cel stanowiła żona szacha. Jedna z historyjek dotyczyła wizyty cesarzowej w ubogiej dzielnicy Teheranu. Tuż przed przy- byciem wybitnego gościa burmistrz miasta kazał wybrukować ulice i wyremontować domy. Takie postępowanie wywołało kryty- kę, chociaż ludzie zebrani przy stole koniec końców przyznali, iż cesarzowa mogła o niczym nie wiedzieć, a burmistrz kazał pobie- lić fasady, żeby zamaskować ponurą rzeczywistość. Opowiedziano mi, jak wyglądała publiczna reakcja na festiwal w Sziraz w 1974 roku. Impreza miała szczytny cel: zbliżenie mię- dzy Iranem a resztą świata poprzez program, który odzwiercie- dlał najnowsze tendencje w teatrze, tańcu i muzyce. Niestety, po- mysł spalił na panewce. Francuski teatr wystawił musical Hair, który w tamtych czasach szokował nawet zachodnią publiczność. Nie muszę chyba wspominać, że w świecie islamu spektakl wy- wołał ogromne niezadowolenie. Były też inne, znacznie poważniejsze powody coraz większego mepokoju. Po pierwsze, pieniądze za ropę, które zaczęły płynąć 46 47 do Iranu w 1973 roku, po trzeciej wojnie arabsko-izraelskiej i zdjęciu embarga na arabską ropę, dezorganizowały strukturę społeczną i stanowiły zagrożenie dla kulturowej równowagi kra- ju Wszędzie można tu było spotkać szokujące zestawienie kon- serwatyzmu i postępu Tę absurdalną sytuację akceptowała mło- da klasa średnia, niemniej w społeczeństwie istniały silne trady- cje konserwatywne i religijne Poszczególne grupy społeczne dzieliła coraz większa przepaść ekonomiczna Na terenach wiejskich, poza Teheranem ludzie ży- li bardzo biednie, a mimo to chyba lepiej mz mieszkańcy roz- rastających się teheranskich slumsów Tam me wszystkie drogi były brukowane, brakowało elektryczności i sanitariatów, a nie- wykształceni biedacy nie byli w stanie ulepszyć swoich domostw. Szach wprowadził w życie ambitny program walki z analfabety- zmem, ale wielu nędzarzy nie miało żadnego wykształcenia z wy- jątkiem tego, czego nauczyli się w madrasach, czyli szkołach reli- gijnych Chociaż szach i rząd usiłowali zmniejszyć istniejącą przepaść, różnice wciąż się pogłębiały Majątki, które pochodziły ze sprzedaży ropy naftowej, koncentrowały się w rękach niewiel- kiej grupki Poznawszy miasto i jego mieszkańców, zaczęłam się poważnie niepokoić zniszczeniem środowiska i wydźwiękiem społecznym, jakie mogła spowodować realizacja gigantycznego projektu Mia- sta Pahlawiego na terenie jedynych "zielonych płuc" gwałtownie rozrastającej się aglomeracji Teheran, otoczony z trzech stron gó- rami, był istną pułapką dla zanieczyszczeń z rafinerii, samocho- dów i fabryk W dzub - otwartych kanałach, które biegły wzdłuż teheranskich ulic - z północy na południe miasta płynęła woda deszczowa wymieszana ze śmieciami i ściekami Ruch uliczny czasami wyłączał niektóre części miasta na wiele godzin Z prze- rażeniem obserwowałam zniszczenia, jakie pociągał za sobą szyb- ki rozwój przemysłowy, zwłaszcza ze do Iranu ściągnęło mnie je- go wyjątkowe piękno Mieszkając w Teheranie, zdałam sobie również sprawę, ze wśród szyitów panuje ogromne rozgorączkowanie religijne Sku- pieni w Iranie szyici to jeden z odłamów islamu Dowiedziałam się, ze główna różnica między szyitami a sunnitami polega na uznawaniu praw do sukcesji po Mahomecie Po śmierci Proroka w 632 roku większość jego wyznawców była przekonana, ze ich przywódcą duchowym powinien zostać teść Mahometa, Abu Bakr Inni opowiadali się za kuzynem i zięciem - Alim Druga grupa zdobyła sobie miano szyitów, stronnictwa Alego, i uważała, ze tylko Ali, męscy potomkowie i członkowie domu Proroka, mo- gą pełnić funkcję przywódców duchowych albo kalifów Z kolei znacznie liczniejsi sunmci wybierają kalifa na zasadzie konsensu- su Pomimo przepaści między obydwoma odłamami islamu i jed- ni, i drudzy uważają Haszymidow za przywódców duchowych Spór między szyitami i sunnitami przybrał na sile w roku 680 Po śmierci imama Alego jego syn, imam Husajn, dowiedział się w Mekce, ze samozwanczy kalif Damaszku, Umajjad, jest sko- rumpowany, chętnie zagląda do kieliszka i nie nadaje się na przy- wódcę duchowego muzułmanów Pomimo ostrzeżeń doradców imam Husajn wraz z rodziną i małą armią opuścił Hidzaz (region na zachodnim wybrzeżu Półwyspu Arabskiego) i wyruszył prze- ciwko skorumpowanemu kalifowi W krwawym starciu pod Kar- balą, w obecnym południowym Iraku, imam Husajn wpadł w za- sadzkę i został zamordowany Wraz z nim zginęło siedemdziesię- ciu jego stronników i rodzina Husajn oddał życie za islam, dlatego został uznany za szahid, męczennika Jako osoba uciska- na i prześladowana, stał się bohaterem szyitów, a Karbala, gdzie go pochowano, do dziś jest świętym miejscem pielgrzymek Mę- czeństwo imama Husajna odgrywa niezwykle ważną rolę w myśli religijnej szyitów i w ich rytuałach, wśród których spotkać moż- na również związaną z dniem Aszura "pasję", czyli publiczne od- twarzanie wydarzeń tragicznego dnia z życia imama Husajna Byłam w Iranie podczas Aszury w 1976 roku i nigdy tego nie za- pomnę Wczesnym rankiem usłyszałam dziwny dźwięk Był głoś- ny, coraz bardziej przybierał na sile i w ogolę nie można go było rozpoznać Stopniowo zamieniał się w ryk Wyjrzawszy przez okno, zobaczyłam procesję mniej więcej pięćdziesięciu męż- czyzn wędrowało ulicami, okładając zakrwawione ciała łańcucha- mi Widok był okropny, mroził krew w żyłach Nie miałam poję- cia, na co patrzę i co słyszę, dopiero później dowiedziałam się od irańskich przyjaciół, ze poprzez samobiczowame ludzie ci dzielą się bólem i cierpieniem z imamem Husajnem, któremu zamordo- wano na rękach maleńkiego synka, a potem samemu imamowi odcięto głowę i obwożono ją na ostrzu włóczni Zapał, który szyici wnoszą do religii, obejmuje również polity- kę. Szyiccy uczeni ze świętego miasta Kom od początku przeciw- stawiali się reformom szacha, demonizując wpływy Zachodu, kto- 48 49 re przenikały do kultury. Twierdzili, że reforma rolna szacha jest komunistyczna, a przyznanie prawa głosu kobietom i mniejszo- ściom jest sprzeczne z islamem. W 1963 roku w Kom zaczęły się zamieszki, ale armia je stłumiła, uciszając albo wypędzając świę- tych mężów, łącznie z żarliwym ajatollahem Ruhollahem Chome- inim. W końcu coraz większy niepokój dotarł również do biura Llewe- lyn-Davis. Gdy w pobliżu rezydencji Jaąuelina Robertsona za- strzelono dwójkę Amerykanów, poradzono nam, żebyśmy za każ- dym razem zmieniali godzinę i wybierali inną drogę do biura. Na początku lata 1976 roku architekci, którzy pracowali nad projek- tem, zaczęli wyjeżdżać. Coraz bardziej obawiano się o nasze bez- pieczeństwo, poza tym wykonaliśmy już wszystkie prace przygo- towawcze, a resztą można się było zająć w Londynie, gdzie zaczę- to już wykonywać pierwsze rysunki, i w Nowym Jorku, w którym powstawały makiety. Ponieważ zostałam zatrudniona jako ostatnia i byłam najniższa rangą, wyjeżdżałam na samym końcu. Kiedy przyszła na mnie kolej, z żalem opuściłam Iran i poleciałam ze swoją pierwszą wi- zytą do Jordanii, a następnie wróciłam do Nowego Jorku. Dzięki pracy w Teheranie poznałam społeczne i kulturowe pro- blemy bliskowschodniego państwa islamskiego, uświadomiłam sobie również, że świat zachodni, zwłaszcza Stany Zjednoczone nie rozumieją tamtejszej kultury ani religii. Dzięki zdobytemu doświadczeniu zaczęłam myśleć o dziennikarstwie, ponieważ w tamtym okresie uważałam, że ważniejsze było pokonanie ba- rier kulturowych niż planowanie przestrzenne. W drodze powrot- nej do Stanów postanowiłam, że poszukam pracy w CBS, PBS al- bo innych stacjach, a jednocześnie wyślę papiery do Columbia University's Graduate School of Journalism. Miałam nadzieję, że uda mi się coś zrobić dla tej części świata, która stawała się coraz bliższa memu sercu.. ROZDZIAŁ CZWARTY Audiencja u króla - Chodź z nami - namawiała mnie Marietta w typowy dla sie- bie, przekonujący sposób. Marietta Tree - obrończyni praw obywatelskich i przedstawi- cielka USA w Komisji Praw Człowieka przy ONZ - była starą przyjaciółką mojego ojca. Oboje przejeżdżali przez Amman w drodze do Bejrutu. Zakładając, że król Husajn chętnie pozna Mariettę, ojciec poprosił o audiencję u króla. Spotkanie miało się odbyć lada chwila. - Nie, nie - protestowałam gwałtownie. - To spotkanie z wami, nie ze mną. Osiem miesięcy wcześniej zgodziłam się podjąć tymczasową pracę w firmie lotniczej ojca w Jordanii, w Arab Air Services. Przedsiębiorstwo to dostarczało krajom Bliskiego Wschodu pro- jekty samolotów i zapewniało pomoc techniczną. Dyrektor ojca zachorował, a ja miałam go zastępować, póki nie wyzdrowieje. Załatwiając podróż do Ammanu, byłam zaszokowana, gdy dowie- działam się, że królowa Alija, którą poznałam zaledwie kilka miesięcy wcześniej na lotnisku w Ammanie, zginęła w wypadku helikoptera. Gdy w pierwszych tygodniach zwiedzałam miasto, °d czasu do czasu widywałam zdjęcia byłej królowej przyczepio- ne do tylnej szyby samochodu. Nie mogłam się pogodzić z myślą, 26 zginęła tak młodo. Dyrektor firmy mojego ojca wrócił do pracy w połowie 1977 ro- u> a ja zostałam jeszcze na jakiś czas, żeby mu pomagać. Jedno- cześnie w kilku bliskowschodnich stolicach prowadziłam bada- Panarabskiego Uniwersytetu Lotniczego. Przygotowywa- la 51 łam się do wyjazdu do kraju, gdy Ali Ghandur zaproponował mi intrygującą pracę w jordańskich liniach lotniczych: miałam kie- rować nowym wydziałem, którego zadanie polegało na koordy- nowaniu planowania, projektowania i utrzymywania wszystkich urządzeń lotniczych. Los chciał, że nazajutrz dostałam informa- cję, iż przyjęto mnie na studia dziennikarskie w Columbia Uni- yersity. Nie mogłam się zdecydować. Z jednej strony, w końcu mogłam rozpocząć karierę dziennikarską, o której marzyłam. Z drugiej - pojawiła się całkiem nieoczekiwana możliwość mądrego wyko- rzystania zdobytej dotychczas wiedzy z architektury i planowania przestrzennego. Czułam, że stanowisko zaproponowane mi przez Alego Ghandura przerasta moje możliwości, ale nie mogłam oprzeć się wyzwaniu. Nie wspomniałam Marietcie ani ojcu, że od przeprowadzenia się do Jordanii kilka razy spotkałam króla na lotnisku w Amma- nie. Często tam bywałam, by załatwić taką lub inną sprawę. Pa- miętam, że pewnego dnia pędziłam wypożyczonym volkswage- nem golfem, by przekazać list koledze, który wylatywał do Sta- nów Zjednoczonych. Przyjechałam zadyszana, zostawiłam samochód z zapalonym silnikiem i wybiegłam na płytę lotniska. Do odlotu zostało zaledwie kilka minut. Przy skrzydle samolotu przejście zatarasowała mi grupka mechaników i mężczyzn w po- pielatych garniturach. Przepychając się między nimi, niemal przewróciłam króla Husajna. - Wasza Królewska Mość - sapnęłam, czując, że się rumienię. Uśmiechnął się. - Jak się pani miewa? - spytał. - Czemu tak rzadko panią wi- duję? Jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. Wybełkotałam coś nie- składnego i wytłumaczyłam, że muszę doręczyć list. Potem poje- chałam do szkoły latania, do biura mojej przyjaciółki, Melihy. - Nie uwierzysz, co mi się właśnie przydarzyło - zaczęłam, po czym opowiedziałam jej niefortunną przygodę na lotnisku. Wkrótce po rozpoczęciu przeze mnie pracy w Jordanii do Am- manu przyleciał Cyrus Vance, który został sekretarzem stanu USA w administracji Jimmy'ego Cartera. Członkowie biura pra- sowego, wiedząc, że jestem zainteresowana dziennikarstwem, za- prosili mnie na konferencję prasową Vance'a i króla Husajna. Au- tobus prasowy wiózł nas w gęstej mgle krętą drogą, która prowa- 52 H/iła do królewskiej rezydencji, pałacu Haszimijja. Cyrus Vance byl jednym z najstarszych przyjaciół mojej rodziny, dlatego gdy zobaczył, że stoję między dziennikarzami, podszedł się ze mną orzywitać. W tym momencie wszyscy obecni odwrócili się w mo- • stronę i wbili we mnie wzrok. Gdy po chwili próbowałam z po- wrotem wcisnąć się w tłum, zawołał do mnie król Husajn. Marietta i mój ojciec przez cały czas mnie namawiali, żebym poszła z nimi na audiencję do króla, ja jednak stanowczo odma- wiałam. Poczułam ulgę, gdy pojawił się mistrz ceremonii, Dżamal Hikmat, żeby zabrać ich z salonu do komnat króla w Diwanie, jak nazywa się dwór w Jordanii. Miałam zamiar wyjść i spotkać się z nimi później w hotelu, ale po chwili Dżamal wrócił i poprosił, że- bym przyłączyła się do grupy. Znałam Dżamala przez wspólnych przyjaciół, bez skrępowania więc powiedziałam mu, że wolała- bym nie przeszkadzać w spotkaniu. Nawet nie chciał mnie słu- chać. - Król prosi, żebyś przyszła - oznajmił, kładąc akcent na słowo "król". Wślizgnęłam się na salę tak niepostrzeżenie, jak to było możli- we. Pod koniec audiencji król odwrócił się do mnie i spytał, czy mogłabym odwiedzić jego rezydencję, Haszimijję, ponieważ ma problemy z konstrukcją rozległego kompleksu pałacowego. Nim się zorientowałam, byliśmy umówieni na lunch następnego dnia. "Hasz. 1230- zapisałam w swoim dzienniku pod datą l kwiet- nia. Nie odnotowałam, że wróciłam do domu dopiero o wpół do ósmej wieczorem. Gdy przyjechałam do pałacu, król ciepło powitał mnie w drzwiach. Miał na sobie skórzaną kurtkę i rozpiętą pod szyją koszulę. Podczas lunchu był rozmowny i rozluźniony, potem oprowadził mnie po pałacu, który, prawdę mówiąc, był w katastro- falnym stanie. Haszimijję wybudowano szybko i byle jak, co było widać. Dach tak przeciekał, że kiedy padało, w części mieszkalnej woda lała się z lamp. Ogrzewanie, elektryczność i instalacja wod- n°-kanalizacyjna miały mnóstwo usterek, które należało usunąć. Król spytał mnie, czy pokieruję tymi pracami. Był wyraźnie za- skoczony, gdy powiedziałam mu, że nie mam do tego odpowied- nich kwalifikacji. oźniej dowiedziałam się, że ludzie zajmujący tak wysoką po- ycję jak król, zazwyczaj jako ostatni dowiadują się prawdy. Oso- y> do których zwraca się król, z reguły zapewniają go, że są w sta- 53 nie zrobić wszystko, na czym mu zależy, nawet jeśli nie mają od- powiedniej wiedzy i doświadczenia, ja jednak nie chciałam opacz- nie przedstawiać swoich możliwości. Król powinien znać stan rze- czywisty. - Mogę jedynie poszukać odpowiedniej firmy - powiedziałam. Kiedy zbierałam się do opuszczenia pałacu, król spytał, czy nie zechciałabym poznać trójki jego najmłodszych dzieci: książę Ali miał wówczas dwa latka, księżniczka Hadża - trzy, a Abir - pięć. Ta ostatnia była Palestynką, którą trzecia żona króla, Alijja, spro- wadziła do pałacu. Matka dziewczynki zginęła, gdy samolot runął na obóz uchodźców w pobliżu lotniska w Ammanie. Następnie król zaproponował, żebyśmy odwiedzili stadninę i zobaczyli pu- stynne araby, których rodowód sięgał setek lat. Pojechaliśmy do stadniny, która oficjalnie nosiła nazwę Królewskiej Jordańskiej Stadniny Koni. Eskortowali nas ochroniarze. Konie, które Beduini nazywają "pijącymi wiatr", urzekły mnie swoją urodą. Gdy kłusowały po padoku, wyglądały tak, jakby pły- nęły nad ziemią. Widywałam araby w Stanach Zjednoczonych, ale tutaj, w swojej ojczyźnie, wydawały mi się jeszcze piękniejsze. Ara- bowie są bardzo dumni ze swoich koni, z ich charakterystycznych "talerzy" między szeroko rozstawionymi oczami, małych, sterczą- cych uszu, gęstych grzyw i ogonów oraz krótkich kręgosłupów. Araby mają o jeden krąg mniej niż inne konie, co pozwala im po- konywać surowe, piaszczyste pustynie. Wiele z oglądanych przeze mnie tego popołudnia koni było potomkami wierzchowców, któ- rych użyli Haszymidzi podczas wielkiego powstania arabskiego, kiedy to pod przywództwem szarifa Mekki, Husajna, świat arabski wyzwolił się spod panowania imperium osmańskiego. Podczas walk o Medynę emir Abd Allah, syn szarifa Husajna i dziad króla Husajna, dosiadał swojej ulubionej klaczy Dżauhar (Klejnot). Król znał imiona wszystkich koni. Bardzo lubił pokazywać go- ściom stadninę, któr^ uważał za dumę Jordanii, zwłaszcza że wie- le jordańskich plemion zajmowało się hodowlą koni. Od 1960 ro- ku stadninę prowadziło hiszpańskie małżeństwo, Santiago i Ur- sula Lopezowie, ale jakiś czas temu król przekazał to zadanie swojej najstarszej córce, księżniczce Alijji, która bardzo zaanga- żowała się w hodowlę koni i z wielką starannością rozwijała stado, pragnąc poprawić jego stan, a jednocześnie zachować pustynny rodowód rumaków. Pod jej kierownictwem stadnina zdobyła uznanie w regionalnych i międzynarodowych konkursach. 54 żegnaliśmy się z końmi, podjechał wspaniały pojazd. Był duży kabriolet, jasnoniebieski excalibur, ostatni dar dla króla Husajna od któregoś z książąt z Zatoki Perskiej. Król zapropono- wał rni, żebym usiadła za kierownicą, a on zajmie miejsce obok. próbowałam odmówić, czułam jednak, że mój towarzysz świetnie się bawi, zaproponowałam więc kompromis. Powiedziałam, że po- kieruję samochodem, jeśli nie będzie się tak bardzo rzucał w oczy. Nie mogłam uwierzyć w to, co się działo. Wiozłam króla Jordanii ulicami Ammanu, obok mnie sunęła kawalkada ochrony, a ludzie wyciągali szyje, żeby zobaczyć królewską świtę. Byłam bardzo skrępowana, ale król wyraźnie rozkoszował się chwilą. Wkrótce przekonałam się, że Husajn bardzo lubił robić ludziom różne nie- spodzianki. (Lubił też wywoływać na mojej twarzy rumieńce; do- piero jakiś czas po ślubie nauczyłam się spokojnie reagować na jego żarty). Tymczasem ja tylko liczyłam, ile przecznic mi jeszcze zostało, nim dotrę do swojego mieszkania i będę mogła się w nim schronić. Nikomu nie wspomniałam o przygodzie w Haszimijji. Nie przy- znałam się również, że król zadzwonił do mnie następnego dnia. Mieszkałam w Jordanii wystarczająco długo, żeby wiedzieć, iż każde słowo Husajna, każdy jego ruch, każde spotkanie jest ana- lizowane i często błędnie interpretowane albo wyolbrzymiane. Zainteresowanie prywatnym życiem króla było w tym czasie ogromne. Miał czterdzieści jeden lat i znów był wolny, w związku z czym zastanawiano się, kto może zostać jego następną żoną. W kręgach towarzyskich Ammanu podczas kolacji wymieniano różne imiona, a każde źródło zapewniało, że posiada informacje Prosto z pałacu. Miałam wówczas zaledwie dwadzieścia sześć lat, więc, oczywi- ście, byłam zachwycona, że tak wysoko postawiony i wspaniały mężczyzna lubi ze mną rozmawiać. Jednak król był powszechnie znany z pogody ducha i troski o wszystkich mieszkających w Jordanii lub choćby tylko przejeżdżających przez nią. Znacznie Później powiedział mi, że podczas audiencji w Diwanie dostrzegł w moich oczach coś wyjątkowego i natychmiast się zakochał. Podczas pobytu w Ammanie zawarłam kilka cudownych przy- : z Melihą Azar, nauczycielką ze szkoły lotnictwa cywilnego; Asfur, która kierowała rodzinną fabryką zapałek; Ramim 55 Churim, młodym wydawcą "Jordan Times"', i Amerem Saltim bankierem, członkiem grupy, z którą od czasu do czasu grywałam w tenisa. Żoną Amera Saltiego była Amerykanka, Rebecca. Spo- ro czasu spędzałam także z Chalidem Szomanem, wiceprezesem i synem założyciela największego arabskiego banku, oraz jego żo- ną, Suhą, artystką. Jak się szybko przekonałam, Amman był bar- dzo małym miastem, czasami wręcz można było odnieść wraże- nie, że wszyscy się znają. Poznałam również rodziny moich przyjaciół, co znacznie posze- rzało krąg znajomych. W tym czasie w Jordanii większość rozry- wek zapewniało życie rodzinne, a krewni moich przyjaciół byli życzliwi i chętnie witali mnie w swoich domach. Bardzo sobie ce- niłam zaproszenia na kolacje. Rodzinne posiłki zapewniały mi najlepsze jedzenie i ciekawe towarzystwo. Matka Fatiny była wy- jątkowo dobrą kucharką. Nauczyła mnie przygotowywać moje ulubione dania: bamja, czyli piżmian jadalny, ful z fasolki fava ifasulja, zielony groszek w sosie pomidorowym. Resztę czasu za- zwyczaj spędzałam samotnie. Nie chciałam nadużywać gościnno- ści, zbyt często wpraszając się na kolacje, choć stale mnie do tego zachęcano. Niejednokrotnie czułam się bardzo samotna. Wcale nie pomagało mi, że chcąc zamówić rozmowę międzynarodową do domu, musiałam pokonać na piechotę około półtora kilometra, by dotrzeć do hotelu Intercontinental. Rodziny jordańskie łączy bardzo silna więź. Zazdrościłam im tego. Atmosfera, jaka panowała w ich domostwach, w niczym nie przypominała mojego domu ani domów wielu rodzin, które zna- łam na Zachodzie. Kultura arabska kładzie ogromny nacisk na współzależność. W Jordanii dorosłe dzieci, zarówno synowie jak i córki, nie rozpoczynają samodzielnego życia i do ślubu mieszka- ją w rodzinnym domu, dzięki czemu wszyscy krewni zapewniają sobie nawzajem towarzystwo, nadzór i bezpieczeństwo. Moi przy- jaciele Asfurowie rryeli siedem córek. Tworzyli zamknięty krąg. Nie mieli problemów materialnych ani socjalnych; ponieważ wszystkie potrzeby mogli zaspokoić w obrębie własnej rodziny.! Bardzo lubiłam kolacje w ich domu, ponieważ traktowano mniej tam, jakbym była jedną z nich. Jordania to istny tygiel narodów. Od tysięcy lat leży na skrzy- żowaniu głównych traktów Bliskiego Wschodu, stanowi ważne 56 komunikacyjne i handlowe, łącząc państwa i cesarstwa go, a także resztę świata. W czasach starożytnych była wchłaniana przez Asyrię, Babilonię, Egipt, Grecję, Rzym, Bizan- lum i Persję. Krzyżowanie różnych wpływów wyraźnie widać w wielu rozległych rodzinach w Ammanie. Spotkać w nich można przedstawicieli trzech głównych grup demograficznych. Pierw- szą z nich są tradycyjnie półkoczownicze plemiona Beduinów, którzy obecnie w dużej części osiedlili się na obszarach miej- skich. Druga to rodziny, które w pierwszej połowie dwudziestego wieku przybyły do młodej Jordanii z sąsiednich krajów (Syrii, Iraku, Palestyny, Libanu i Arabii Saudyjskiej). Trzecia grupa to mieszkańcy licznych miast, osad i wiosek. Ich przodkowie prowa- dzili osiadły tryb życia od wielu wieków, czasami wręcz od tysiąc- leci. Dowodów istnienia wielowiekowej tradycji dostarczyły wyko- paliska. Znalezione osady zamieszkiwali wieśniacy, kupcy, rze- mieślnicy, w tym kobiety trudniące się rękodziełem. Ludzie ci osiedlali się w pobliżu wody, uprawiali ziemię, hodowali zwierzę- ta, dzięki starym jak świat traktom kontaktowali się z bliższymi i dalszymi sąsiadami, mieli jednak silne poczucie odrębności kul- turowej. Miasta takie jak Karak, Madaba, Irbid, Azraą, Husn, Aj- lun, Andżara, Ma'an, Akaba i wiele innych wniosły wkład w toż- samość współczesnej Jordanii. Jordania od setek lat udzielała schronienia wielu mniejszo- ściom etnicznym, które uciekały przed prześladowaniami poli- tycznymi i przemocą. Wśród nich byli mieszkańcy Azji Środko- wej - między innymi Czerkiesi, Kurdowie i Ormianie - mała, ale wpływowa społeczność niearabskich sunnitów, i dawni uchodźcy z Kaukazu. Dwanaście plemion, które przez sto lat, od 1764 do 1864 roku, walczyły z Rosją. Zginęła ich wówczas prawie połowa. Supermocarstwa tamtych czasów, Turcja i Rosja, wspólnie zmusi- iy pozostałych przy życiu do migracji, wysyłając nieszczęsnych Azjatów w trzy miejsca ówczesnego imperium osmańskiego: do Turcji, Syrii i Jordanii. Pierwsi mieszkańcy Azji Środkowej przy- byli w 1878 roku i początkowo osiedlili się w starożytnych ruinach ^rnnianu, niezamieszkanych od czasów Rzymian, a potem roz- przestrzenili się na najbliższą okolicę. Czterdzieści lat później 2 otwartymi ramionami powitali w Jordanii króla Abd Allaha i na- ychrniast go poparli. Po utworzeniu w 1921 roku Transjordanii Jaci byli wierni armii i rządowi. Gwardia przyboczna króla skła- 57 dała się głównie z tych wysokich, jasnoskórych mężczyzn. Jeden z moich przyjaciół, Dżamal Hikmat, mistrz ceremonii przy dwo- rze, jest potomkiem azjatyckich plemion. W Jordanii można również spotkać Czeczenów, muzułmanów z Kaukazu. Uciekli oni przed rosyjską ekspansją w latach dzie- więćdziesiątych dziewiętnastego wieku i znaleźli dom na terenie ówczesnego imperium osmańskiego. Trzy z osiemdziesięciu mandatów w j ordańskim parlamencie zarezerwowane są dla Cze- czenów i potomków plemion z Azji Środkowej. I jedni, i drudzy znani są z charakterystycznych obrzędów weselnych. Byłam zafa- scynowana romantycznymi opowieściami o porywaniu z domu narzeczonej, której rodzice nie wyrażają zgody na ślub. Bardzo chciałam na własne oczy zobaczyć, jak konkurent pędzi na koniu po swoją wybrankę i uprowadza ją przy akompaniamencie salw z broni palnej. Beduini są tradycyjnymi "mieszkańcami pustyni". Ich przod- kowie zamieszkiwali Półwysep Arabski i zostali wspomniani w Starym Testamencie, w Księdze Rodzaju, jako dzieci Sema, sy- na Noego. W ciągu wielu stuleci Beduini wędrowali po terenach wypasów i byli znani z tego, że proponowali bezpieczną przepra- wę i korzystanie ze swoich studni chrześcijańskim pielgrzymom, którzy zmierzali do Ziemi Świętej. Ostatnio styl życia Beduinów uległ zmianie. Większość ich przeprowadziła się do miast, takich jak Amman, założyła drobne przedsiębiorstwa lub rozpoczęła służbę w armii i rządzie. Nielicz- ni żyją nadal w swój tradycyjny sposób i w zależności od sezonu przemieszczają się tam, gdzie mogą wypasać stada na nagiej, pięknej pustyni. Podziwiam ducha Beduinów, zazdroszczę im wolności i uważam, że współczesny człowiek dużo mógłby się od nich nauczyć, a zwłaszcza całkowitej niezależności od dóbr mate- rialnych. Chociaż ponad dziewięćdziesiąt procent Jordańczyków to sun- nici, w Jordanii żyje też spora grupka chrześcijan. W 2000 roku pięćdziesiąt tysięcy wiernych pojawiło się na stadionie w Amma- nie, by powitać papieża. Wielu z nich to prawosławni; należeli do nich również moi krewni z rodziny Halaby. Są tu też potomkowie pierwszych chrześcijan, którzy pojawili się w Ziemi Świętej ty- siąc lat temu. Karak, w którym znajduje się potężny zamek krzy- żowców, od wieków zamieszkuje sporo chrześcijan, podobnie jak Salt i Madabę. Najsłynniejszą mozaikę w tym regionie odkryto 58 kościele prawosławnym Świętego Jerzego w Madabie - jest to czegółowa, szesnastowieczna mapa, która ukazuje osady, rzeki S doliny w całej Ziemi Świętej, od Egiptu po Syrię, ze świętym miastem - Jerozolimą - w środku. Od 1948 roku sporą część mieszkańców Jordanii stanowią Pale- styńczycy, którzy wywodzą się od starożytnych Kananejczyków, merwszych znanych mieszkańców Palestyny. Według nieaktual- nych już szacunków po utworzeniu w 1948 roku Izraela na siłę wysiedlono około ośmiuset tysięcy Palestyńczyków. Rozpierzchli się po Jordanii, Syrii i Libanie. Obecnie ich diaspora obejmuje wiele państw na całym świecie. Później około półtora miliona uchodźców palestyńskich szuka- ło bezpiecznej kryjówki w Jordańskim Królestwie Haszymidz- kim, gdzie po połączeniu w 1950 roku Zachodniego i Wschodnie- go Brzegu Jordanu przyznano im obywatelstwo. Powitano ich z otwartymi ramionami; prawdę mówiąc, król Husajn był w świe- cie arabskim jedynym przywódcą, który przyznał obywatelstwo tym pozbawionym ojczyzny ludziom. Na skutek wymuszonej mi- gracji Palestyńczyków, którzy masowo napływali do Jordanii po wojnie w 1948 roku i po wojnie arabsko-izraelskiej w 1967 roku, liczba obywateli niemal się podwoiła. Dawniej Amman był położony na siedmiu wzgórzach, teraz można się doliczyć przynajmniej czternastu. W ciągu trzydziestu lat puste niegdyś stoki wokół Cytadeli i rzymskiego amfiteatru w centrum Ammanu od podnóża aż po wierzchołek zapełniły roz- padające się domki, które budowano jeden nad drugim, póki nie zabrakło miejsca. Około osiemdziesięciu tysięcy Palestyńczyków, którzy nie mie- li tyle szczęścia, nadal mieszka w trzynastu zatłoczonych obozach dla uchodźców w Jordanii. Po 1948 roku kryzys związany z uchodźcami osiągnął tak ogromne rozmiary, że Organizacja Na- rodów Zjednoczonych utworzyła tymczasową Agencję Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy Uchodźcom Palestyńskim na Bliskim Wschodzie (UNRWA). Agencja miała zapewnić schronie- nie i wykształcenie ponad trzem milionom dziewięciuset tysią- com zarejestrowanych wychodźców palestyńskich w Jordanii, Sy- rii, Libanie, Strefie Gazy i na Zachodnim Brzegu. Obecnie, po po- nad pięćdziesięciu latach UNRWA nadal próbuje uporać się 2 tragedią uchodźców. Mijając podczas podróży po kraju niektóre obozów, zastanawiałam się, jak zaradne muszą być te rodziny, 59 skoro tak długo żyją w warunkach, które wszyscy uważali jedynie za tymczasowe. Dopiero gdy zaczęłam pracować i mieszkać w Jordanii, zdałam sobie sprawę z ogromu ludzkiej tragedii. W 1977 roku w obozach dla uchodźców przychodziło na świat drugie, a nawet trzecie po- kolenie Palestyńczyków, chociaż nie mieli oni niczego oprócz wspomnień. Wielu wciąż mieszka w namiotach, nie chcąc się przeprowadzić do murowanych domów w obawie, że stracą status uchodźców, a wraz z nim utęsknione prawo powrotu do ojczyzny Są wśród nich tacy, którzy przechowują podarte dokumenty, z którymi uciekli trzydzieści lat temu. Są to akty własności ziemi i domów, z których Palestyńczycy zostali przepędzeni siłą. Nie- którzy z nich noszą na szyi klucze do swoich domów. Byłam zafascynowana przebiegiem wydarzeń, które doprowa- dziły do powstania współczesnej Jordanii. Wszystko zaczęło się w 1914 roku w kolebce islamu, świętym mieście Mekce, w Hidża- zie. Bezpośredni potomkowie Mahometa, Haszymidzi, rządzili Mekką od ponad tysiąca lat i byli dziedzicznymi strażnikami większości świętych miejsc: Mekki, gdzie, jak wierzą muzułma- nie, Abraham wzniósł Bogu pierwszą świątynię i gdzie urodził się prorok, oraz Medyny, dokąd w 622 roku Mahomet musiał uciekać z powodu prześladowań. Na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku wielki sza- rif Mekki (szarif i szarifa to tytuły noszone przez mężczyzn i ko- biety, będących bezpośrednimi potomkami proroka w linii mę- skiej) Haszymida Husajn Ibn Ali i inni wielcy Arabowie tego re- gionu postanowili zrzucić jarzmo imperium osmańskiego, w którym obowiązywał zakaz uczenia języka arabskiego w szko- łach i posługiwania się nim oficjalnie. Aresztowano arabskich na- cjonalistów, a w miejsce dotychczasowej tolerancji, która od daw- na była cechą charakterystyczną tej kultury, pojawiły się prześla- dowania. Wówczas tajne stowarzyszenia arabskie w całym rejonie zwróciły się do szarifa Husajna z prośbą o przewodnictwo. Pierwsza wojna światowa stanowiła dla Haszymidów wspaniała okazję. Szarif Husajn uznał, że walka przeciw Niemcom i ich so- jusznikom może pomóc w wyzwoleniu terenów arabskich spod czterechsetletniej okupacji osmańskiej. Liczył na to, że po wojnie uda się stworzyć konfederację niezależnych państw arabskich we 60 ystkich prowincjach imperium osomańskiego, od Jemenu po c' rię, łącznie z Półwyspem Arabskim, Libanem, Mezopotamią (współczesny Irak) i Palestyną. Brytyjczycy długo negocjowali w Kairze z synem szarifa Husaj- a Abd Allahem, nim w końcu przystali na tę propozycję. "Jeśli Pan i JeS° Wysokość, Pański ojciec, chcecie zrobić coś, co pomo- że Arabom odzyskać pełną niezależność - pisał Ronald Storrs, brytyjski minister do spraw wschodnich - Wielka Brytania jest gotowa wesprzeć takie działania wszelkimi posiadanymi środka- mi". Dzięki temu zapewnieniu, a także wsparciu sprawy arabskiej niezawisłości przez sir Henry'ego McMahona, wysokiego komisa- rza brytyjskiego w Egipcie, szarif Husajn przyłączył Haszymidów do Anglików i zmobilizował trzydzieści tysięcy członków arab- skich plemion, które walczyły pod przywództwem trzech jego sy- nów: Alego, Abd Allaha i Fajsala. W czerwcu 1916 roku rozpoczę- ło się wielkie powstanie arabskie, którym kierował szarif Husajn. Pomogło ono zmienić losy pierwszej wojny światowej na Bliskim Wschodzie. W ciągu następnych dwóch lat Arabowie z Hidżazu pod sztan- darami Haszymidów wyzwolili Mekkę, Taif, Dżuddę i inne bastio- ny osmańskie. Arabowie wielokrotnie napadali na tory kolejowe, które prowadziły przez Hidżaz, miały długość tysiąca trzystu ki- lometrów, łączyły Damaszek z Medyną, a zbudowane zostały przez osmańskich okupantów na początku dwudziestego wieku. Przy okazji siły powstańcze ogołociły wiele jordańskich fortec. Je- den z odcinków kolei arabscy wojownicy zniszczyli, korzystając z pomocy technicznego i wojskowego stratega brytyjskiego, kapi- tana T. E. Lawrence'a. Do najodważniejszych wojskowych przed- sięwzięć całej kampanii należało wyzwolenie Akaby przez hidża- zyjczyków pod wodzą Fajsala i Lawrence'a. Przebyli oni tysiąc dwieście kilometrów z Mekki i skorzystali z pomocy miejscowych Plemion. Arabowie napadli na wojska otomańskie od strony pu- styni, którą obrońcy miasta uważali za nie do przebycia, dlatego Wszystkie działa skierowali w stronę morza. Chociaż wielbłąd Lawrence'a potknął się podczas szalonego ^ aku i Akaba została wyzwolona, nim Brytyjczyk odzyskał przy- ornn°ść, jego legenda rozrosła się na Zachodzie do rozmiaru epo- n'v raz Pierwszy została opisana przez amerykańskiego dzien- arza Lowella Thomasa, potem powtarzano ją w każdej relacji 61 na temat powstania arabskiego, łącznie z książką Lawrence'a Sie- dem filarów mądrości i filmem Lawrence z Arabii. Pamiętam, że oglądałam ten film w 1962 roku. Byłam zachwycona, że ekscen- tryczny Lawrence zdołał sam pokonać Turków. Siły arabskie, któ- rym "doradzał", w rzeczywistości armia synów Husajna: Fajsala, Alego i Abd Allaha, zostały przedstawione jako źle wyszkolone,' niezdyscyplinowane i niezdolne do samodzielnego prowadzenia działań wojskowych. Gdy byłam nastolatką, film głęboko mnie poruszył, zwłaszcza że w tym czasie zaczęłam zdawać sobie spra- wę ze swojego arabskiego pochodzenia, a nie miałam skąd czer- pać wiedzy o historii i kulturze swoich przodków. Jak się później dowiedziałam, gloryfikacja Lawrence'a na Zachodzie denerwo- wała wielu Arabów, którzy uważali, że tym sposobem pozbawiono ich własnych przywódców słusznego prawa do wielkiego zwycię- stwa. W zachodniej wersji wydarzeń dopatrzyli się również rasi- stowskiego podtekstu: by arabski sen o niepodległości mógł się ziścić, potrzeba było białego człowieka, Anglika. Po uwolnieniu Akaby i Hidżazu arabska armia podążyła na pół- noc i zdobyła Amman. Wielkie powstanie arabskie zakończyło się zwycięskim wejściem z europejskimi sojusznikami do Damasz- ku. Działo się to pierwszego października 1918 roku. Trzydzieści dni później podpisano zawieszenie broni między wojskami alianckimi a Turcją. Jednak bezsprzeczny tryumf Haszymidów podczas wojny nie przetrwał czasów pokoju. Szarif Husajn, którego ogłoszono królem Hidżazu, oczekiwał, że Brytyjczycy dotrzymają przyrzeczeń i staną w obronie arab- skiej niezależności. Inni Arabowie też na to liczyli. Trzy miesiące po wejściu Haszymidów do Damaszku Kongres Arabsko-Syryjski ogłosił szarifa Fajsala królem niezależnej Syrii, a grupa przywód- ców irackich oddała władzę w ręce szarifa Abd Allaha, który miał rządzić nowo utworzonym Irakiem (dawną Mezopotamią). Niemniej Haszymidzi zostali zdradzeni. W 1916 roku, w czasie kiedy wzniecili powstanie przeciw cesarstwu osmańskiemu, Wiel- ka Brytania w tajemnicy wynegocjowała z Francją podział ziem arabskich, o których niepodległość walczyli Haszymidzi. Zgodnie z umową zwaną układem Sykesa-Picota Francja miała przejąć Sy- rię i Liban, a Wielka Brytania Palestynę, Irak i tereny na wschód od Jordanu, czyli tak zwaną Transjordanię. Brytyjczycy wspierali szarifa Fajsala jako haszymidzkiego kró- la Syrii, jednak Francuzi nie uznali jego rządów. W 1920 roku, po 62 idziestu jeden miesiącach panowania, siłą zrzucili go z tronu kazali na wygnanie. W 1921 roku w Kairze odbyła się konferen- 1 • pod przewodnictwem Winstona Churchilla, który był wówczas CJ gielskim ministrem do spraw kolonii. Wtedy to Fajsal został i,rólem Iraku, a szarifowi Abd Allahowi przypadła w udziale Transjordania. Churchill odrzucił błagania Abd Allaha o połącze- nie Palestyny i Transjordanii w jeden kraj. Szarif Husajn poderwał synów i swoją ochotniczą armię do wal- ki z Turkami, ponieważ ustalił z przywódcami Wielkiej Brytanii, że wszystkie narody arabskie pod okupacją turecką, łącznie z Pa- lestyną, po wojnie utworzą zjednoczone państwo. Angielski mini- ster spraw zagranicznych, sir Arthur James Balfour, miał na ten temat odmienne zdanie. Nie zważając na prawa Arabów - którzy niemal w całości składali się z ludności palestyńskiej i żyli tu od wieków, w niektórych przypadkach nawet tysiącleci - obiecał ich ziemię Żydom, jako "narodową siedzibę". Deklaracja Bałfoura, dokument z 1917 roku, dała początki brzemiennej w skutki poli- tyce, chociaż stwierdzała wyraźnie, że "nie należy robić niczego, co mogłoby naruszać prawa obywatelskie i religijne nieżydow- skich społeczności, które zamieszkują Palestynę". Nim przyjechałam do Jordanii, znałam oczywiście historię po- wstania Izraela i sporo wiedziałam o przeszłości Żydów. Zawsze serdecznie im współczułam i nadal współczuję, ponieważ przez wiele lat byli prześladowani, a w okresie drugiej wojny światowej wiele wycierpieli ze strony nazistowskich Niemiec. Wszyscy, któ- rych znałam, łącznie z moimi nowymi przyjaciółmi w Jordanii, wyrażali oburzenie z powodu holocaustu. Jednocześnie jednak nie kryli złości, a ja podzielałam ich odczucia, że w sporze między Izraelem a państwami arabskimi Arabowie są uznawani za agre- sorów, podczas gdy w rzeczywistości przejęto ich ziemię, by roz- wiązać europejski problem polityczny. Od stuleci żydzi, muzułmanie i chrześcijanie żyli zgodnie na liskim Wschodzie i w samej Palestynie. Animozje wywołał do- Piero syjonizm i utworzenie Izraela. Theodor Herzl, ojciec współ- czesnego syjonizmu, urodzony na Węgrzech żydowski dzienni- arz- założył, że Żydzi, chociaż są patriotami i dobrymi obywate- ^i, nigdy całkowicie nie zasymilują się w żadnym państwie r°Pejskim, ponieważ przeszkadza w tym istniejący antysemi- 63 tyzm, w związku z tym są "narodem bez ziemi". Jako rozwiązanie proponował utworzenie państwa żydowskiego. Herzl wcale nie twierdził, że musi się ono znajdować na terenie Palestyny. Sugerował również Argentynę. Później Brytyjczycy za- proponowali syjonistom Ugandę, ale ten pomysł nie zyskał apro- baty. Podczas gdy Herzl i inni nacjonaliści o podobnych zapatry- waniach gotowi byli zadowolić się każdym rozwiązaniem teryto- rialnym, bardziej ortodoksyjni żydzi w szeregach syjonistów myśleli jedynie o Ziemi Świętej - Palestynie i terenach, które obecnie należą do Jordanii. Potrzeba było pięćdziesięciu krwawych lat, by w końcu prokla- mować powstanie Izraela. Proces zaczai się deklaracją Balfoura. Król Husajn nazwał ją "główną przyczyną goryczy i frustracji we współczesnym świecie arabskim". W 1920 roku nowo powstała Li- ga Narodów potwierdziła powojenny brytyjski protektorat w Pa- lestynie. Mandat brytyjski, jak to powszechnie zwano, trwał do 1948 roku i od początku był skazany na porażkę. Arabowie oba- wiali się - jak się okazało, słusznie - że syjoniści, którzy zaczęli napływać do Palestyny, wcale nie mają zamiaru dzielić się ziemią, tylko chcą ją mieć na własność. W 1901 roku bogata Światowa Or- ganizacja Syjonistów, założona w Bazylei, powołała do życia Ży- dowski Fundusz Narodowy i natychmiast zaczęła wykupywać du- że połacie arabskiej ziemi w Palestynie, przeważnie od nieobec- nych właścicieli z Syrii i Libanu. Spotkałam w Jordanii Palestyńczyków, którzy przez wiele lat mieli gospodarstwa w Pa- lestynie, a potem zostali wyeksmitowani ze swojej ziemi i domów. W taki sposób zaczęło się wysiedlanie Palestyńczyków. W latach 1919-1921 nabywano coraz więcej ziemi, a przybycie do Palestyny osiemnastu tysięcy żydowskich imigrantów wywo- łało zamieszki w Jerozolimie i Jaffie. W 1928 roku z Europy przy- jechało następne dziesięć tysięcy, powodując dalsze niepokoje. Stały napływ żydowsjcich imigrantów jeszcze bardziej się nasilił, gdy w 1933 roku w Niemczech do władzy doszli naziści. Żydow- ska imigracja wzrosła do trzydziestu tysięcy w 1933 roku, czter- dziestu dwóch tysięcy w roku 1934 i sześćdziesięciu jeden tysięcy w 1935, wywołując powstanie arabskie, które trwało trzy lata, dopóki nie zostało brutalnie stłumione przez Brytyjczyków. Problem Palestyńczyków nie umknął uwagi przywódców świa- towych. "Palestyna należy do Arabów tak samo, jak Anglia nale- ży do Anglików, a Francja do Francuzów" - powiedział Mahatma Gandhi. "Tego, co obecnie dzieje się w Palestynie, nie można usprawiedliwić żadnym kodeksem moralnym". Niestety, przerwa w konflikcie nie nastąpiła. Walka zaczęła się na nowo, gdy po za- kończeniu drugiej wojny światowej do Palestyny przyjechały ty- siące nielegalnych uciekinierów. W 1947 roku Wielka Brytania oddała los regionu w ręce Organi- zacji Narodów Zjednoczonych. Dwudziestego dziewiątego listo- pada Zgromadzenie Ogólne ONZ na wniosek Wielkiej Brytanii przegłosowało podzielenie Palestyny na dwa państwa, arabskie i żydowskie, przy czym Jerozolima miała pozostać pod międzyna- rodową kontrolą. Przedstawiciele muzułmańskich państw arab- skich i niearabskich zgłosili wcześniej wniosek, by zachować Pa- lestynę w całości, w związku z tym nieugięcie głosowali przeciw- ko. Potem odmówili uznania rezolucji, która przeszła zaledwie dwoma głosami, i ze złością opuścili Zgromadzenie Ogólne. Po- nownie o przyszłości Arabów zadecydowały państwa europejskie 1 zachodnie. W Palestynie rozgorzała śmiertelna wojna domowa. W wielu konfliktach zdarzają się chwile wyjątkowego okrucień- stwa, wydarzenia, które symbolizują okropności wojny. W Wietna- mie była to masakra ludności cywilnej, dokonana przez żołnierzy USA w My-Lai, w Indiach, w 1919 roku, wymordowanie czterystu cywilów przez żołnierzy brytyjskich w Jallinwala Bagh w Amrit- sar. W Palestynie był to Dajr Jasin. Nigdy wcześniej nie słyszałam o Dajr Jasin, o tragedii dowie- działam się dopiero po przyjeździe do Jordanii. Wiedziałam, że Arabowie nazywają wydarzenia z 1948 roku am an-nakba, co można przetłumaczyć jako "rok katastrofy", bliższe szczegóły po- znałam jednak dopiero wtedy, gdy zaczęłam studiować historię Palestyny. Nie spotkałam żadnego Palestyńczyka, który nie wie- działby wszystkiego na temat Dajr Jasin i masakry mieszkańców tej miejscowości w kwietniu 1948 roku. W mordzie wzięły udział: Stern - założona w 1940 roku żydowska grupa terrorystyczna, która liczyła kilkuset członków- i Irgun, zbrojne ramię Partii Re- wizjonistycznej pod przewodnictwem Menachema Begina, póź- niejszego premiera Izraela. Chociaż władze Dajr Jasin podpisały pakt pokojowy z sąsiedni- mi osiedlami żydowskimi, rano dziewiątego kwietnia 1948 roku izraelskie siły terrorystyczne weszły do wioski, pokonały począt- kowy opór, a potem szły od domu do domu i strzelały do ludzi 2 bliskiej odległości, by w końcu podpalić część domów. Nikt nie 64 65 wie dokładnie, ilu Palestyńczyków zginęło tamtego dnia. Żydzi przyznali, że zabili setki. Po czterech dniach pracownicy Między, narodowego Czerwonego Krzyża znaleźli ciała wrzucone do czte- rech cystern, wykopu i pogrzebane w zgliszczach. W większości byli to starcy, kobiety i dzieci. Wiadomość o masakrze w Dajr Jasin obiegła całą Palestynę i odniosła pożądany efekt, to znaczy przestraszyła ludzi. Rodziny palestyńskie w całym kraju zaczęły porzucać domy i szukać tym- czasowego schronienia w sąsiednich krajach. Opracowany przez radykalnych syjonistów plan wypędzenia Palestyńczyków po- skutkował. Gdyby nie zeznania naocznych świadków, raport pracownika Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i kilku odważnych ży- dowskich naukowców, którzy domagali się dostępu do podstawo- wych źródeł z izraelskich archiwów, nigdy nie poznano by praw- dziwego rozmiaru tamtej tragedii. Niektóre kluczowe dokumenty wciąż są "utajnione" przez rząd izraelski, w tym również zdjęcia wykonane po napadzie. Część syjonistów twierdzi wręcz, iż masa- kra w ogóle nie miała miejsca. Oczywiście jedna krwawa rzeź prowadzi do następnej. Kilka dni po tragedii w Dajr Jasin Arabowie wzięli odwet, wciągając w zasadzkę konwój żydowskiego personelu medycznego. Do wy- cofania się Brytyjczyków i deklaracji o powstaniu Izraela w maju 1948 roku obie strony popełniły sporo okrucieństw. Było jasne, że Dawid Ben Gurion i inni przywódcy syjonistyczni nie chcą. by Palestyńczycy zamieszkiwali państwo żydowskie. Izraelskie gru- py zbrojne przez wiele miesięcy systematycznie wyludniały wios- ki palestyńskie, wypędzając ich mieszkańców, a potem zrównując buldożerami ich domostwa z ziemią. Niemal wszystkie osady pa- lestyńskie na wybrzeżu między Hajfą a Jaffą zostały "oczyszczo- ne"; opanowano również arabskie wioski przy drodze łączącej Tel Awiw i Jerozolimę; palestyńscy mieszkańcy Hajfy i Tiberiusa uciekli, Żydzi okupowali również zachodnią, arabską część Jero- zolimy, wypędzając z niej Palestyńczyków. Kiedy dorastałam w Stanach Zjednoczonych, powszechnie uważano, że w wojnie arabsko-izraelskiej Izrael musi się bronie przed hordami żądnych krwi Arabów, którzy wlewają się przez granice. Gdy zamieszkałam w Jordanii, odkryłam, że Arabowie patrzą na tę sprawę odwrotnie: to Izrael był w ofensywie, czego dowodzi fakt, że większość walk wcale nie toczyła się na teryto- -'urn przyznanym państwu żydowskiemu, ale w części pozosta- i/ionej Palestyńczykom. Arabskie "armie", które właściwie nie były armiami z wyjątkiem Jordańskiego Legionu Arabskiego, weszły do Palestyny, by pomóc arabskim braciom i powstrzymać woiska izraelskie przed zajmowaniem coraz większej ilości zie- mi Nie udało im się. Pod koniec "roku katastrofy" Izrael zajmo- wał siedemdziesiąt osiem procent ziemi, która przypadła w udziale Palestyńczykom, tym samym obejmując niemal o jed- ną trzecią terytorium więcej, niż początkowo przyznawała mu re- zolucja numer 181 Zgromadzenia Ogólnego ONZ o podziale Pa- lestyny. Izrael zignorował również rezolucję numer 194, uchwaloną w grudniu 1948 roku, a potem wielokrotnie potwierdzaną. Przy- znawała ona Palestyńczykom prawo do rekompensat za zagrabio- ne mienie i prawo powrotu do domu. Zamiast tego Izraelczycy, którzy do tego czasu zdążyli już wyludnić około pięciuset arab- skich osiedli i miast, zrównali z ziemią większość, po czym zasie- dlili te tereny imigrantami żydowskimi. Podczas wyjątkowo chłodnych zimowych miesięcy 1949 roku bezdomni Palestyńczy- cy mieszkali w jaskiniach i ręcznie wykonanych namiotach, nie- którzy kilka czy kilkanaście kilometrów od swoich byłych domów i sadów, przejętych przez Izrael. Moja matka wspominała później, że płakała, gdy podczas wizyty z ojcem w tym regionie zobaczyła cierpienia Palestyńczyków. Maleńkie Jordańskie Królestwo Haszymidzkie przetrwało kry- zys, ale bardzo ucierpiało z powodu demograficznych, ekono- micznych i politycznych wstrząsów, które były efektem owych wydarzeń. Tragiczna historia palestyńsko-izraelska miała ogrom- ny wpływ na całe życie króla Husajna. Dla niego sprawy kraju by- ty jego sprawami. Czasami jednak odkładał na bok problemy i od- Preżał się, a najłatwiej mu to przychodziło w nadmorskim domu w Akabie. Tydzień po pierwszym lunchu w Haszimijji król zapro- H mnie na weekend do Akaby, gdzie wybierał się z dziećmi i gru- przyjaciół. Byłam zaskoczona, że potrafi być tak bezpośredni, nie to, że wszyscy, łącznie z członkami rodziny, zwracali do niego per "Sidi" (nieformalnie "sir"), sajidna (bardziej for- "my lord") albo Dzalalat al-Malik ("Wasza Królewska i wstawali z szacunkiem, gdy wchodził do pomieszczenia, 66 67 l łatwo byłoby zapomnieć, iż w rzeczywistości jest jednym z naj- dłużej panujących i najbardziej szanowanych monarchów na świecie. Ogromną radość sprawiało mu stwarzanie wśród gości swobodnej, beztroskiej atmosfery. Zabrał nas wszystkich na swo- ją motorówkę i próbował namówić do przejażdżki na nartach wodnych, chociaż był kwiecień i niska temperatura wody nie za- chęcała do takich eksperymentów. Kilkadziesiąt metrów od brze- gu na falach unosiła się ruchoma platforma, a Husajn długo kusił swoje dzieci, żeby dopłynęły do niej pieskiem -wspaniały sposób na opanowanie sztuki pływania. Wieczorami oglądaliśmy filmy w małym teatrze na terenie posiadłości. Spędziliśmy w Akabie cztery sielankowe dni. Wyjątkowo pięk- ne były tam zachody słońca: zamieniały turkusowe morze w płyn- ny róż, a górom wzdłuż wybrzeża nadawały lawendowy kolor. Na- wet tankowce zakotwiczone na redzie miały pewien urok, zwłasz- cza w nocy, gdy płonęły na nich światła. Był to szczytowy okres boomu naftowego i port w Akabie pracował pełną parą. Akaba jest piękna i może się poszczycić niezwykle bogatą hi- storią. Zawsze miała ogromne znaczenie dla handlarzy i piel- grzymów, ponieważ leży nad brzegiem morza, co więcej, nie bra- kuje w niej słodkiej wody, która znajduje się na niewielkiej głę- bokości. Nic więc dziwnego, że od dziesiątego wieku przed naszą erą była podbijana i odbierana sobie nawzajem. Z plaży widać, jak blisko znajduje się wróg i przyjaciel. Nieco dalej na południo- wy wschód zaczyna się Arabia Saudyjska, na południowy za- chód - Egipt. Między Egiptem a królewską posiadłością w Aka- bie kilkanaście kilometrów wybrzeża na zachód od Akaby nale- ży do Izraela i znajduje się tam uzdrowisko Ejłat. Umocniona drutem kolczastym granica z Izraelem przebiegała niecały kilo- metr od kamiennego pirsu na terenie posiadłości króla Husajna. Jednym z najbardziej osobliwych obrazków jest widok umundu- rowanych żołnierzy jordańskich po jednej stronie granicy i żoł- nierzy izraelskich po drugiej, a na ich tle - ludzi, którzy opalają się na plaży. Po jakimś czasie przyzwyczaiłam się do wybuchów bomb głębi" nowych, którymi Izraelczycy zniechęcali nieprzyjacielskich płe~ twonurków do wślizgnięcia się na plażę pod osłoną nocy. Nieste- ty, Izraelczycy zniszczyli w ten sposób rafę koralową w pobliżu Ej" lat, naturalne środowisko wielu tropikalnych ryb zatoki. Na szczęście rafa koralowa Akaby zasadniczo nie ucierpiała, dzięk1 68 mu sta^a s*ę ulubionym celem wypraw nurków z całego świa- C ' turystów, którzy pływali łodziami z przezroczystym dnem. -Ryłam tak pochłonięta poznawaniem Akaby, że nie zdawałam bie sprawy z napięć w najbliższym kręgu króla. Jednym z gości hvła angielska fotograficzka, kobieta, która od jakiegoś czasu mieszkała i pracowała w Jordanii. Poznała króla przez przyjaciół w Anglii- Ktoś z otoczenia króla szepnął mi na ucho, że owej pani nie podoba się moja obecność. Byłam zaskoczona jej niechęcią, ponieważ nie zdawałam sobie sprawy z ostrej rywalizacji o uwagę króla. Szesnastego kwietnia wróciliśmy do Ammanu. Potem Husajn zaczął zapraszać mnie na kolacje do Haszimijji. Chociaż w stolicy nie miał takiej swobody jak w Akabie, podczas posiłków zasadni- czo nikt nam nie przeszkadzał. Mogliśmy prowadzić długie roz- mowy na różne tematy, łącznie z naszym dzieciństwem. Okazało się, że wiedliśmy podobne życie. Oboje byliśmy najstarsi, nieśmia- li i mieliśmy niewielu zaufanych przyjaciół; oboje nazbyt często zmienialiśmy szkoły: Husajn uczęszczał do siedmiu, ja do pięciu; oboje z doświadczeń rodzinnych i chaotycznego życia szkolnego wynieśliśmy dążność do niezależności. I jego, i mnie łączyły trud- ne stosunki z ojcem, a wyjątkowe dobre z którymś z dziadków: Husajn świetnie dogadywał się z dziadkiem, królem Abd Allahem, ja z babcią ze strony matki. Jednak jego wyjątkowo bliska więź z dziadkiem została przerwana przez dramatyczne wydarzenia. W 1951 roku młody książę Husajn był w Jerozolimie i stał trzy metry od króla Abd Allaha, kiedy został on zastrzelony przez Pa- lestyńczyka za próby znalezienia politycznego rozwiązania kon- fliktu z Izraelem. Husajn miał wtedy szesnaście lat i nawet po la- tach trudno mu było mówić o szokującym wydarzeniu w mecze- cie Al-Aksa, do którego król Abd Allah zabrał wnuka na piątkową modlitwę. Nagle zza kolumny wyszedł człowiek z rewolwerem w r?ce i bez zmrużenia oka strzelił królowi prosto w głowę. Biały turban Abd Allaha potoczył się po podłodze i zatrzymał u stóp Wusąjna, królewska świta uciekła, myśląc o własnym bezpieczeń- s wie, a zamachowiec odwrócił się, wymierzył z pistoletu w pierś go księcia i... strzelił. Husajn przeżył tylko dzięki temu, że •la odbiła się od medalu zdobiącego wojskowy mundur, ozdoby, °rą dziadek kazał chłopcu przypiąć tego ranka. Husajn został następcą tronu, a jego ojciec, Talal, królem, cho- az sprawował władzę zaledwie przez dwanaście miesięcy. Król 69 i Talal chorował na schizofrenię, w związku z tym trudno było prze- widzieć jego zachowanie. Husajn cenił inteligencję i wrażliwość ojca, ale się o niego obawiał i był zrozpaczony z powodu pogłębia. jącej się choroby psychicznej. Sidi zawsze sprawiał wrażenie smutnego, gdy mówił o swoim ojcu, którego bardzo kochał. Podzi- wiał odwagę, której wymagała od króla Talala próba rządzenia a także ogromne oddanie dla kraju, kiedy wprowadził demokra- tyczną, rewolucyjną w tamtych czasach konstytucję, która do dziś stanowi prawną podstawę państwa. Niestety, zdrowie króla Talala nie wytrzymało ciągłego napięcia. W sierpniu 1952 roku po bada- niach u trzech jordańskich lekarzy i dwóch zagranicznych specja- listów król Talal głosami Zgromadzenia Narodowego został zdję- ty z tronu. Następca tronu, Husajn, przebywał właśnie na wakacjach w Szwajcarii. W tym czasie uczył się w Harrow School, w pobliżu Londynu. Wiadomość dotarła do niego niespodziewanie. "Rozle- gło się pukanie do drzwi i hotelowy boy dostarczył mi depeszę z dworu królewskiego w Jordanii zaadresowaną »Jego Królewska Mość Husajn»" -wspominał później. Był nieśmiały, miał zaledwie siedemnaście lat. Ukończył Har- row, odbył przyspieszoną naukę i otrzymał stopień wojskowy Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst. Jako osiemnasto latek został pełnoetatowym władcą. Życie Husajna było zdumiewające. Zachwycała mnie jego inte- ligencja, odwaga, żywiołowość i niewyczerpane zasoby energii. Jednak w chwilach ciszy i spokoju, gdy byłam sama w swoim mieszkaniu, zastanawiałam się, dokąd to wszystko prowadzi. Przebywanie z Husajnem było przyjemnością, wręcz przywile- jem, jednak zaczęliśmy spędzać ze sobą bardzo dużo czasu, co bu- dziło obawy o to, czy nasza sielanka się nie skomplikuje. Jak so- bie poradzę, jeśli to tylko wstęp do bardziej zażyłego związku? Krążyły plotki, że,król jest playboyem, a ja nie chciałam, żeby cenna przyjaźń przekształciła się w typowy romans. Nie wyobra- żałam sobie siebie w takiej sytuacji i miałam nadzieję, że nasza przyjaźń będzie trwała wiecznie. Pewien niepokój wyraził również mój ojciec. Kiedy na krótko zatrzymał się w Ammanie w drodze do Stanów Zjednoczonych, ostrzegł mnie, żebym była ostrożna. Nigdy nie zapomnę, jak stał przy moim samochodzie na parkingu hotelu Intercontinental i mówił: 70 Uważaj, Liso, na dworze nie brakuje intryg, a środowisko orskie potrafi być nienawistne. Bardzo lubię króla Husajna, co sztą wiesz, ale nie chcę, żeby ktoś cię skrzywdził. Z Byłarn zaskoczona tymi słowami i badawczo mu się przyjrza- iam- przekonana, że jego obawy są nie na miejscu. Nie masz się o co martwić - zapewniłam. - Jordański dwór w niczym nie przypomina innych. Tutaj nie ma intryg. Po latach z rozbawieniem przypominałam sobie tę rozmowę. Tymczasem cieszyłam się towarzystwem króla, a on moim. Dzień po wyjeździe ojca zapisałam w pamiętniku: "Niespodziewa- na wizyta", a potem jego słowa: "Tęskniłem za tobą". Teraz zdaję sobie sprawę, że wysyłał wyraźne sygnały, na które wówczas nie zwracałam uwagi. Nie protestowałam przeciwko wieczorom, któ- re spędzaliśmy z trójką jego najmłodszych dzieci, czytając im, słuchając ich wieczornej modlitwy i kładąc je do łóżka. Co wie- czór jedliśmy kolację, a potem w przestronnym salonie oglądali- śmy wczesne, nieporadne filmy wideo. (Husajn miał pierwszy od- twarzacz wideo, jaki w życiu widziałam, i wyświetlał na nim rów- nież to, co puszczano w jordańskich kinach). Bardzo lubił filmy Johna Wayne'a (zwłaszcza Spokojnego cztowieka), Przyjęcie z Pe- terem Sellersem i wspaniałe filmy w rodzaju Światel rampy Charliego Chaplina, ponieważ, jak wyjaśnił, "jeden facet przeży- wa wszystkich złych facetów". Mnóstwo radości sprawił nam Dzień delfina. George C. Scott gra tam naukowca, który uczy pa- rę delfinów, udaje mu się nawet skłonić je do mówienia po angiel- sku, chociaż w bardzo ograniczonym zakresie. Husajn doprowa- dzał mnie do łez, gdy udawał głos delfina z filmu i mówił: "Fa ko- cha Be", w zabawny sposób sugerując, że dotyczy to również uczucia, które się między nami rodzi. Najwięcej prywatności zapewniały nam wyprawy na motorze Po Ammanie i najbliższej okolicy. W pewien uroczy wieczór kró- °wi sprytnie udało się "zgubić" ochronę na wąskich uliczkach stolicy dzięki czemu spędziliśmy ten wieczór sami, zwiedzając piasto. Byłam podniecona swobodą, chociaż trwało to krótko. Ja- az to przyjemność - cieszyć się życiem zwykłych ludzi, którzy wieczorem wyszli na miasto! ewnego razu polecieliśmy nad Morze Martwe, by wyszukać te- n P°d uzdrowisko. Lecieliśmy ulubionym helikopterem Husaj- p ' ^°uette, a on sam siedział przy sterach. Kabina w kształcie erza zapewniała tak wspaniały widok, jakbyśmy fruwali 71 w powietrzu. Zajmowałam przednie siedzenie obok króla na, gdy przelatywaliśmy nad równiną ammańską, dolinami zw nymi wadi, i wodospadami. W końcu dotarliśmy nad Morze JV[a twe -jest to najniżej położony teren na ziemi. Dni i wieczory, które spędzałam z królem, były ekscytujące, za równo pod względem intelektualnym jak i osobistym, ale też bar dzo wyczerpujące. Każdego dnia wstawałam o szóstej rano, żeby zdążyć do pracy, natomiast wieczorami jadłam z królem kolację potem oglądałam film, a czasem dwa. Często wracałam do domii o pierwszej, drugiej w nocy. W najlepszym przypadku miałam cztery, pięć godzin na sen. Straciłam na wadze. Król Husajn jadł bardzo szybko. Był to zwyczaj wyniesiony z Sandhurst i sposób na szybkie życie pełne oficjalnych wydarzeń. On jadł z prędko- ścią ponaddźwiękową, a ja nigdy się nie spieszyłam, po pierwsze dlatego, że taki miałam zwyczaj, a po drugie - przy okazji prowa- dziliśmy niezwykle interesujące rozmowy. Husajn był po posiłku, gdy ja konsumowałam jeszcze zupę. Uważałam, że nieuprzejmo- ścią byłoby jedzenie, kiedy on już skończył, więc często na tym poprzestawałam. Na dodatek, ponieważ większość czasu pochła- niały mi spotkania w Haszimijji, nie miałam czasu na zaopatrze- nie swojej kuchni. Straciłam pięć, może siedem kilogramów, cho- ciaż nie miałam nic przeciwko temu. Wcześniej dużo wyniosłam z książek i ze spotkań z korespondentami zagranicznymi, którzy przebywali na Bliskim Wschodzie, ale przy królu Husajnie zrobi- łam doktorat. Opowiadał mi, jak bardzo przeżył katastrofalną w skutkach wojnę arabsko-izraelską w 1967 roku i późniejszą okupację Jero- zolimy i Zachodniego Brzegu. Miał łzy w oczach, gdy omawiał po kolei tamte wydarzenia, historię kłamstwa i straconych szans. Byłam zafascynowana, gdy poznałam postępowanie króla Husaj- na w czasie wojny 1967 roku, jakże podobne do postawy króla Abd Allaha podczas wpjny z 1948 roku. Obaj wiedzieli, że armie arab- skie są znacznie słabsze od lepiej wyposażonego i wyszkolonego wojska izraelskiego. Co ważniejsze, rozumieli, że do rozwiązania konfliktu są potrzebne środki polityczne, a nie militarne. Odliczanie zaczęło się dwa lata wcześniej, gdy osadnicy żydow- scy zaczęli uprawiać ziemię w strefie zdemilitaryzowanej miedz} Izraelem a Syrią, w pobliżu Jeziora Galilejskiego. Zdaniem wielu osób Izrael chciał po prostu sprowokować Syryjczyków, żeby za" częli strzelali do osadników, gdyż wówczas armia izraelska 72 zasadnienie dla nieproporcjonalnego odwetu. "Gdyby nie za- ^' H strzelać, kazalibyśmy traktorom wjechać dalej, póki w koń- cz Syryjczycy nie wpadliby w złość i nie rozpoczęli obstrzału" - po- CUedział Mosze Dajan, minister obrony Izraela, a jego wypowiedź w "New York Timesie". "Potem użylibyśmy artylerii, w końcu sił lotniczych". W kwietniu 1967 roku Syryjczycy zarea- gowali na poważną prowokację, a wówczas Izrael rozpoczął plano- waną ofensywę, zestrzeliwując sześć syryjskich migów 21S, z tego cześć nad Damaszkiem. Kosztowała ona życie wielu ofiar. Ponieważ krążyły plotki, że siły obrony, kierowane przez Iccha- ka Rabina, gromadzą czołgi w pobliżu granicy syryjskiej, Egipt, który zawarł z Syrią pakt obronny, poprosił Organizację Narodów Zjednoczonych o wycofanie żołnierzy, którzy pełnili misję poko- jową po egipskiej stronie granicy z Izraelem. Wkrótce potem za- stąpiono ich na krótko żołnierzami egipskimi i zamknięto zatokę Akaba dla statków izraelskich. Do dziś dnia nikt nie wie, czy egip- ski prezydent, Ganiał Abd al-Naser, blefował, czy nie. W obliczu zbliżającej się wojny Izrael zapewnił króla Husajna, że wojska izraelskie nie zaatakują Jordanii, jeśli zachowa ona neutralność, chociaż w listopadzie izraelscy żołnierze napadli na jordańską osadę na Zachodnim Brzegu, Sammu, zniszczyli sto dwadzieścia pięć domów, szpital i szkołę, zabili i ranili niewinnych cywilów (Rada Bezpieczeństwa ONZ w rezolucji numer 228 potępiła Izra- el za ten atak). Król Husajn nie mógł przyjąć takiej propozycji. "To było niemożliwe" - powiedział mi ponad dziesięć lat póź- niej. stawiłb. Palestyńskie oddziały w Jordanii, działając na własną rękę, or- ganizowały ataki na Izrael, powodując surowy odwet Izraela na wioskach arabskich na Zachodnim Brzegu Jordanu. Palestyńska ludność Jordanii była oburzona izraelskimi atakami, a wielu skie- rowało złość przeciwko królowi Husajnowi, uważając, że powi- len ich ochraniać. Rozpatrując wszelkie za i przeciw, czy rozpo- cząć wojnę z Izraelem, czy nie, król był świadom, że niezależnie tego, co zrobi, zostanie potępiony. Prawda wyglądała tak, że ar- a izraelska miała przewagę zarówno na ziemi, jak i w powie- ki,, i '.'^ozPoczęcie walki z Izraelem oznaczało ryzyko w postaci militarnej - wyjaśnił mi. - Brak jakichkolwiek działań wy- na szwank bezpieczeństwo i stabilność Jordanii". 73 Król Husajn poleciał do Egiptu na spotkanie z prezydentem Naserem i pomimo oporów przyłączył się do sojuszu wojskowego Egiptu i Syrii, zgadzając się, by jordańscy żołnierze walczyli pod dowództwem Egiptu. Zebrał swoich oficerów, wśród których było trzech członków rodziny królewskiej. Chciał, żeby znali prawdę "Jesteśmy zmuszeni do wojny z Izraelem, a chociaż wiem, że zro- bicie wszystko, co będziecie mogli, i tak przegramy" - powiedział im, oceniając sytuację. Jednak oficerowie, łącznie z księciem Alim Ibn Nadżafem, nie zgodzili się z nim. "Uczono nas, że jesteśmy znacznie lepszymi żołnierzami niż Izraelczycy" - wspominał później książę Ali. "Byliśmy twardsi, silniejsi, lepiej wyćwiczeni i odważniejsi. Oni jednak mieli więcej sprzętu, amunicji i benzyny dla swoich czołgów". Istnieją różne relacje co do tego, jak w rzeczywistości zaczęła się ta wojna, ale jeden fakt pozostaje bezsprzeczny: to Izrael od- dał pierwszy strzał. Zasadniczo walka skończyła się, nim zdążyła się zacząć, chociaż nikt, łącznie z królem Husajnem, o tym nie wiedział. Piątego czerwca 1967 roku izraelskie siły powietrzne przypuściły niespodziewany atak, przelatując poniżej zasięgu egipskich radarów i niszcząc na ziemi dosłownie wszystkie egip- skie myśliwce od Kairu po Aleksandrię. Potem samoloty izrael- skie zbombardowały bezbronne wojska lądowe Egiptu na Synaju, otwierając drogę dla izraelskich żołnierzy, którzy teraz mogli już wejść do Egiptu i siać pogrom wśród uciekających Egipcjan. Zbliżającą się klęskę Jordanii przypieczętowało trudne do wy- tłumaczenia oświadczenie, które wygłosił tego ranka przez radio głównodowodzący Egipcjan, marszałek polowy Abd al-Hakim Amer. Powiedział on, że siły powietrzne Egiptu odniosły zwycię- stwo. Nie tylko zestrzeliły siedemdziesiąt pięć procent samolotów izraelskich - twierdził - ale też egipskie siły lądowe wkroczyły na teren Izraela. Kilka godzin później prezydent Naser, który wyraź- nie nie był odpowiednio informowany, powtórzył to samo w roz- mowie telefonicznej z królem Husajnem. W rzeczywistości dopie- ro po kilku dniach obywatele Jordanii i Egiptu poznali prawdę. Wówczas było już za późno. Trzy godziny po zniszczeniu egipskich sił powietrznych ten sam dowódca egipski rozkazał wojskom jordańskim ruszyć na wojnę, która już została przegrana. Jordania miała tylko szesna- stu pilotów, którzy potrafili obsługiwać dwadzieścia dwa myśliw- 74 Hunter Hawk. Odbyły one tylko jeden lot, podczas którego do- v nały bombardowania, ale gdy wróciły do Jordanii, by uzupełnić pas paliwa, siły powietrzne Izraela przekroczyły granicę i znisz- vły wszystkie jordańskie myśliwce, w czasie kiedy stały na zie- • potem Izraelczycy zaatakowali Amman. Jeden pocisk przebił ścianę pałacu Basman, gdzie rezydował wówczas król Husajn, i zniszczył krzesło w gabinecie władcy. Pomimo zaciekłej walki jordańskie siły lądowe nie spisały się lepiej. Bez powietrznego ani lądowego wsparcia Egipcjan jordańscy żołnierze na pustyni byli kompletnie bezbronni, nic więc dziwnego, że zostali zmieceni przez lotnictwo izraelskie. Król Husajn, nie zważając na niebezpieczeństwo, jeździł na front, by dodawać otuchy żołnierzom. Odbył kilka krótkich wypa- dów, jeden z nich z kuzynem, księciem Radem, w drugim dniu wojny. Po spotkaniu z premierem król Husajn koniecznie chciał odwiedzić dowództwo, które stacjonowało na północ od Ammanu. Aby się tam dostać, musieli ominąć obozowisko armii irackiej w pobliżu Suwajla. Poprzedniego dnia mniej więcej o tej samej porze teren ten został zbombardowany przez Izraelczyków. Było sporo ofiar. "Błagałem go, żeby tego nie robił, zwłaszcza o tej porze, tłuma- czyłem, że lotnictwo izraelskie gotowe ponownie zbombardować Irakijczyków" - opowiadał mi potem książę Rad. "On jednak spoj- rzał na mnie z taką złością, jakiej nigdy wcześniej nie widziałem w jego oczach. Ruszyliśmy więc w drogę". Książę Rad jest przekonany, że Bóg ochraniał króla Husajna, ponieważ gdy mijali niebezpieczną okolicę, kierując się do kwa- tery głównej, nagle na drodze pojawiły się niskie chmury i ich osłoniły. Pili kawę ze sztabowcami, gdy chmury się rozstąpiły, wówczas zobaczyli promienie słońca, które odbijały się od błysz- Cz3cych, jasnych samolotów izraelskich, ponownie bombardują- cych irackie pozycje. Obaj bezpiecznie wrócili do Ammanu, gdzie \°1 Husajn ponownie podjął czuwanie, krążąc między żołnierza- mi< utrzymując kontakt radiowy, spotykając się z generałami z^dem. "Nie spałem przez czterdzieści osiem godzin" - zwierzył mi się później. 75 Szóstego czerwca, dwadzieścia cztery godziny po rozpoczęciu konfliktu, który przeszedł do historii pod nazwą wojny sześcio dniowej, król Husajn zaapelował do Rady Bezpieczeństwa ONZ o zawieszenie broni, jednak spory nad sposobem sformułowania paktu opóźniły jego przyjęcie o następne, krytyczne dwadzieścia cztery godziny. Zwłoka umożliwiła Izraelczykom osiągnięcie ce- lu, jakim było zajęcie maksymalnej ilości terytorium, podobnie jak w 1948 roku. Nawet po oficjalnej zgodzie króla Husajna na wstrzymanie ognia 7 czerwca - tekst zawieszenia broni był regu- larnie nadawany przez radio Amman - wojska izraelskie nadal walczyły z Jordańczykami w Jerozolimie i starały się przejąć kon- trolę nad Zachodnim Brzegiem Jordanu. Potem izraelskie siły ruszyły na wzgórza Golan, tak samo jak w stosunku do Jordanii i Egiptu ignorując fakt, iż zawarły zaini- cjowane przez ONZ zawieszenie broni z Syrią. Czwartego dnia wojny, ósmego czerwca, amerykański statek wywiadowczy "USS Liberty" odpływał od brzegu Gazy, nasłuchując i przekazując in- formacje na temat izraelskich przygotowań do inwazji na Syrię, gdy fale radiowe zostały nagle zakłócone, a okręt znalazł się pod ostrzałem najpierw nieoznakowanych myśliwców izraelskich, a potem łodzi torpedowych. Zginęło trzydziestu czterech maryna- rzy amerykańskich, stu siedemdziesięciu pięciu odniosło rany. Izrael szybko przeprosił za atak, tłumacząc, że był to wypadek. ale nikt w to nie uwierzył. Wiele osób, łącznie z wysokimi rangą urzędnikami USA, wyraziło oburzenie, że wojsko izraelskie celo- wo zaatakowało "Liberty", by powstrzymać przekazywanie infor- macji i nie dopuścić do ujawnienia intencji Izraela, który dążył do zdobycia jeszcze większej części terytorium. Kilka godzin po tym, jak Syria zgodziła się na zawieszenie bro- ni zaproponowane przez Radę Bezpieczeństwa, rankiem dzie- wiątego czerwca wzgórza Golan zostały zaatakowane przez samo- loty i artylerię; tym samym Izrael osiągnął swój cel. W ciągu nie- całego tygodnia zdobył tyle ziemi, że jego terytorium powiększyło się ponad trzykrotnie. Pod panowaniem izraelskim znalazł się ob- szar przydzielony początkowo przez Wielką Brytanię i ONZ Pale- styńczykom. Wojna sześciodniowa wyrządziła ogromne szkody Jordanii i JeJ mieszkańcom. Zginęło siedmiuset żołnierzy, a ponad sześć tysięcy odniosło rany albo zaginęło. Jednym z zaginionych był książę Ali- Król Husajn i reszta rodziny królewskiej zakładali, że Ali nie żyje- 76 żona, księżniczka Widżan, opowiadała mi, z jakim strachem . eżdego dnia chodziła do szpitala wojskowego szukać jego zwłok. Zgłosiłam się na ochotnika do karmienia rannych, ponieważ je byli w stanie samodzielnie jeść - powiedziała. Gdy przyjeżdżali nowi ranni, wołała: Czy jest ktoś z Trzeciej Brygady?! Czy jest ktoś z Trzeciej Brygady?! W końcu jeden z rannych żołnierzy odparł: - Tak. Widział księcia Alego dwa dni wcześniej Jak siedział na czołgu z pistoletem maszynowym wycelowanym w przelatujące nad gło- wami samoloty izraelskie". Za trzy dni książę Ali wrócił do domu. - Wstydziliśmy się wracać po przegraniu wojny - wyjaśnił. - Zostaliśmy więc na pustyni. Król Husajn był załamany - zawsze wszystkie straty Jordanii brał sobie bardzo do serca. W niecały tydzień Jordańskie Króle- stwo Haszymidzkie straciło połowę terytorium: tereny palestyń- skie, za które czuło się odpowiedzialne od 1950 roku, łącznie z Je- rozolimą, Betlejem, Hebronem, Jerychem, Nablusem i Ramallah. Cały Zachodni Brzeg Jordanu i jego żyzne ziemie znalazły się pod okupacją izraelską, co spowodowało, że do Jordanii napłynęła na- stępna fala około czterystu tysięcy uchodźców palestyńskich. Go- spodarka Jordanii - jedna z najbardziej obiecujących w świecie arabskim - załamała się. Rozwijający się przemysł turystyczny zamarł, inwestycje zagraniczne zmalały niemal do zera, plany dalszego rozwoju poszły do szuflady. Wojna sześciodniowa, jak powiedział mi król Husajn, to najgorszy okres w jego życiu. Kuzyn króla, szarif Abd al-Hamid Szaraf, powiedział mi, że Hu- sajn, gdy nikt go nie widział, opłakiwał utratę Jerozolimy, święte- go miasta, o które niegdyś walczył jego dziadek, ratując je dla Arabów i muzułmanów. "Nie mogę się pogodzić, że Jerozolima zo- stała stracona podczas mojego panowania" - lamentował król. Husajn powiedział mi, że od tej chwili całą energię włożył w od- udowanie tego, co zostało zniszczone, oraz zapewnienie sprawie- Wego, powszechnego pokoju dla Palestyńczyków i stabilizacji całym regionie, a co za tym idzie - na całym świecie. W listopa- 2ie 1967 roku, pięć miesięcy po wojnie, król poleciał do Nowego 2jU; gdzie Organizacja Narodów Zjednoczonych próbowała - ^^ Pokojowe i sprawiedliwe rozwiązanie konfliktu arabsko- zyaowskiego. 77 Król Husajn zatrzymał się w hotelu Waldorf, tak samo jak egm ski minister spraw zagranicznych, Abba Eban, i Arthur Goldberg ambasador Stanów Zjednoczonych przy ONZ. Po tajnych, prze- ciągających się do późna negocjacjach panowie uzgodnili tekst który dwudziestego drugiego listopada Rada Bezpieczeństwa ONZ przyjęła jako rezolucję numer 242. Zawierała ona zasady po- koju na Bliskim Wschodzie; podkreślono, ze "niedopuszczalne jest zdobywanie terytorium na drodze wojny" (jedna z podstawo- wych przesłanek ONZ), i wezwano do "wycofania sił zbrojnych Izraela z terytoriów zdobytych podczas ostatniego konfliktu" w zamian za "uznanie suwerenności, integralności terytorialnej i niezależności politycznej wszystkich państw na tym terenie, a także ich prawa do pokoju, w obrębie bezpiecznych, uznanych granic, i życia wolnego od gróźb czy aktów przemocy". Po zapewnieniach sekretarza stanu USA, Deana Ruska, i pre- zydenta Lyndona Johnsona, że Izrael w ciągu sześciu miesięcy zwróci Jordanii znaczną część Zachodniego Brzegu, król Husajn przyjął rezolucję 242 i zawartą w niej zasadę "ziemia za pokój". "Amerykanie zapewnili mnie, że Izrael wyraził zgodę" - opo- wiadał król Husajn. "Tłumaczyli, że sześć miesięcy to górna gra- nica na wprowadzenie rezolucji w życie. Uwierzyłem im". Niestety, tak jak w 1917 roku oszukano króla Abd Allaha, tak teraz, w 1967, zawód spotkał jego wnuka, króla Husajna. W 1978 roku, gdy siedzieliśmy przy kolacji w Haszimijji, Izrael nadal okupował ziemie arabskie, które zagrabił ponad dziesięć lat wcześniej. Gdy z tarasu pałacu spojrzeliśmy w tamtą stronę, wi- dzieliśmy światła Jerozolimy niemal całkowicie przesłonięte przez latarnie otaczających ją osiedli i gospodarstw, które Izrael- czycy zbudowali wokół świętego miasta. Wszystko w Jordanii przypominało o impasie, od porozrzucanych po terenie całego kraju obozów uchodźców palestyńskich po prasę, która używała określeń: "okupowany Zachodni Brzeg" albo "okupowana Jerozo- lima" w każdej relacji na temat wydarzeń po drugiej stronie Jor- danu. Mimo to król Husajn był optymistą. Wprowadzenie w życie rezolucji numer 242 stanie się podstawą naszego życia i wspólnej pracy, ponieważ Husajn wciąż na nowo będzie próbował osiągnąć trwały pokój z Izraelem i sprawiedliwość dla Palestyńczyków. Je~ go starania zawiodą nas do wielu zakątków świata i będą próbą dla naszego małżeństwa. Z prawdziwą radością podejmę tę misję- ROZDZIAŁ PIĄTY W przyplywie wiary - Chciałbym zobaczyć się z twoim ojcem - powiedział Husajn, a ja tego samego wieczoru, dwudziestego piątego kwietnia 1978 roku, zapisałam jego słowa w swoim dzienniku. Wówczas nie zdawałam sobie sprawy, jak ważna była jego proś- ba. Wiedziałam, że jak co roku Sidi planuje wiosenną wyprawę do Nowego Jorku. Może chciał przedyskutować z moim ojcem jakieś sprawy związane z lotnictwem? Nie przyszło mi do głowy, że król Husajn, człowiek o staroświeckich, europejskich manierach, daje mi w ten sposób do zrozumienia, iż zamierza poprosić ojca o mo- ją rękę. Od audiencji u króla minęły zaledwie trzy tygodnie. Pamiętam chwilę, kiedy po raz pierwszy zrozumiałam znacze- nie tych słów. Było to po kolacji w pałacu, kiedy kroiłam jabłko, ulubiony deser króla. Husajn powtórzył, że wybiera się do Sta- nów Zjednoczonych i chce rozmawiać z moim ojcem. Tym razem cos w sposobie, w jaki na mnie patrzył, dodało znaczenia jego sło- wom. Byłam tak zaskoczona, że krojąc kawałek za kawałkiem, powtarzałam: Zje Wasza Królewska Mość jeszcze trochę jabłka? Król był zbyt wielkim dżentelmenem, żeby naciskać, dlatego wkrótce podrzucił mnie do domu. Rankiem wybierał się z oficjal- n3 wizytą do Jugosławii. Na pożegnanie dał mi dwa prezenty, któ- e otworzyłam dopiero wtedy, gdy zostałam sama. Jednym z nich y a wysadzana brylantami zapalniczka, drugim - złoty pierścio- ^ maleńkimi białymi i żółtymi brylantami. Byłam zaszokowa- no 5pne^° ^ma zabrałam pierścionek do biura, ale ukryłam na łańcuszku na szyi, pod bluzką. Mogłam sobie wyobrazić re- 79 akcję, gdybym nagle pojawiła się w pracy z takim klejnotem na palcu. Przez dwa dni widziałam króla Husajna jedynie na ekranie te- lewizora podczas wieczornych wiadomości. Po raz pierwszy tak długo byliśmy z dala od siebie, a ja, oglądając relacje z oficjalnej wizyty w Jugosławii, nie mogłam uwierzyć, że tak bardzo tęsknie za Husajnem, że czuję się związana z mężczyzną, który spogląda na mnie ze szklanego ekranu. Po powrocie do Jordanii Husajn niemal w każdej rozmowie uparcie wspominał o moim ojcu. Po- tem oświadczył mi się, starannie dobierając słowa. Nie mogłam już dłużej unikać rozmowy na ten temat. W tym czasie król Husajn był jednym z najbardziej rozchwyty- wanych kandydatów na męża na świecie. Wiele rodzin w Jordanu, nie wspominając o innych krajach muzułmańskich, z przyjemno- ścią oddałoby królowi córkę za żonę. Taki związek niósł ze sobą ogromne korzyści. Wkrótce po śmierci trzeciej żony, podczas ofi- cjalnej wizyty w Stanach Zjednoczonych, król wyjechał do Teksa- su. Opuścił go z wrażeniem, że każda samotna młoda kobieta w tym stanie paradowała przed nim, jakby -jak powiedział póź- niej - brała udział w konkursie na następną Grace Kelly. Przed- tem nie myślałam o materialnych ani towarzyskich korzyściach związanych z wyborem męża, i to się nie zmieniło. Ludzie z moje- go pokolenia pobierali się z miłości. Przez następne dwa tygodnie zastanawiałam się nad odpowie- dzią. Nie byłam pewna, czy Husajn należycie mnie ocenił, uważa- jąc, iż jestem odpowiednia dla niego i jego kraju. Żadna z jego po- przednich żon nie urodziła się w Jordanii, a mimo to nie miałam pewności, jakie negatywne skutki w świecie arabskim może wy- wołać nasze małżeństwo. Czy będzie miało znaczenie, że urodzi- łam się w Stanach Zjednoczonych? Czy jestem właściwą kandy- datką? Wcześniej prowadziłam niezależny tryb życia, podróżowa- łam po wielu krajach, ceniłam sobie swobodę i miałam otwartą naturę. Czy wystarczy mi samodyscypliny, żeby stać się królową? Zniechęcała mnie ogromna odpowiedzialność. Jak będzie wyglą- dała moja rola? Pracowałam nie tylko z konieczności, lecz rów- nież dlatego, że lubiłam towarzystwo. Martwiło mnie, że zbyt mało opowiedziałam Husajnowi o swo- im życiu przed przyjazdem do Jordanii. Wiedziałam, że między- narodowe media potrafią rozbierać na czynniki pierwsze prze- szłość osób publicznych. Zależało mi na tym, żeby Husajn doko- ł mądrego wyboru. Nie chciałam, by kiedykolwiek musiał za- nf cić wysoką cenę za to, że zdecydował się związać z kimś, kto Hynie bardziej skomplikował mu życie. Zastanawiałam się rów- J eż czy znajdę siłę na trudne chwile, które z pewnością nadejdą. Czy sobie poradzę? W mojej głowie zrodziło się mnóstwo pytań ! wątpliwości. Zdawałam sobie sprawę, jak mało wiem o królu, musiałam rów- nież poradzić sobie z wszystkimi plotkami i pogłoskami na temat jego życia osobistego. Niepokoiła mnie także myśl, że miałabym zostać czwartą żoną, obojętne, króla czy kogokolwiek innego. Opowiedział mi o swoim pierwszym, osiemnastomiesięcznym małżeństwie z szarifą Diną Abd al-Hamid (która została królową Diną), daleką haszymidzką kuzynką, o siedem lat starszą od nie- go. Miał z nią córkę, Alijję. W 1961 roku poślubił młodą Angielkę, Antoinette Gardiner, która została księżną Muną. Mieli dwóch sy- nów, Abd Allaha i Fajsala, oraz dwie bliźniaczki: Zajn i Aiszę. Po jedenastu latach Husajn rozwiódł się z Muną, by poślubić Pale- stynkę, Alijję Tukan, która zginęła tragicznie po czterech latach małżeństwa. Jeżeli przyjmę propozycję króla, zostanę macochą jego ośmiorga dzieci, łącznie z najmłodszymi malcami królowej Alijji. Wydawało mi się, że to ogromna odpowiedzialność, chociaż, jako idealistka, miałam nieprzepatrtą ochotę się jej podjąć. W grę wchodziły również inne czynniki. Ameryka dawno temu zastąpiła Wielką Brytanię, jeśli chodzi o wpływy w tym regionie, a niezachwiane polityczne wsparcie USA dla Izraela nie cieszyło się w świecie arabskim popularnością. Tak samo było w Jordanii. Czy Jordańczycy poczują się zdradzeni, jeśli wybór króla padnie na Amerykankę, niezależnie od jej arabskich korzeni? To nie by- ia błaha sprawa. Wizerunek króla już znacznie ucierpiał, gdy rok temu w .Washington Post" opublikowano artykuł, którego autor utrzymywał, że Husajn jest opłacany przez CIA - było to straszli- We oskarżenie w regionie, w którym panują tak zdecydowane na- s roje antyamerykańskie. Za nic w świecie nie chciałam przyczy- nie się do tego rodzaju potwornych oszczerstw. -Biorąc pod uwagę problemy, które w tamtym czasie dręczyły ^ iski Wschód, wyjątkowo łatwo było o oskarżenia. Większość na- Powodowało postępowanie egipskiego prezydenta Anwara ata. W listopadzie 1977 roku byłam przejazdem w Paryżu, gdy ci at złożył historyczną wizytę w Izraelu, przemawiał w Knese- ' Izraelskim parlamencie, i modlił się w meczecie Al-Aksa, trze- 80 81 ciej najświętszej świątyni islamskiej, miejscu, gdzie Mahomet wstąpił do nieba. Pamiętam transmisję na żywo z przyjazdu Sada- ta do Tel Awiwu. Gdy wysiadł z samolotu i dotknął izraelskiej zie- mi, wstrzymałam oddech. Był to niezwykły widok. Jak na ide- alistkę przystało, myślałam, że gest Sadata daje nadzieję na p0. kój, tymczasem moi libańscy przyjaciele byli przerażeni. Nasze odmienne reakcje odzwierciedlały kontrowersje, jakie towarzyszyły wizycie Sadata. Podczas gdy wielu mieszkańców Zachodu uważało prezydenta Egiptu za bohatera, świat arabski nie mógł mu darować tego kroku. W Damaszku wybuchły rozru- chy, podczas których wrzucono bomby na teren ambasady egip- skiej; arabscy studenci szturmowali Ambasadę Egipską w Ate- nach; grupa Palestyńczyków wdarła się i przez jakiś czas okupo- wała Ambasadę Egipską w Madrycie. Chociaż w Ammanie nie doszło do aktów przemocy, nastroje społeczne nie były najlepsze. Husajn obawiał się, że Izrael osłabi arabską pozycję, dzieląc i przeciągając na swoją stronę poszczególnych przywódców, zo- stawiając tym samym bezradnych Palestyńczyków w stanie za- wieszenia. Z punktu widzenia Izraela najpotężniejszym, najwięk- szym i najludniejszym krajem, a zarazem o najmniej problema- tycznym terytorium okupowanym, był Egipt. Synaj, który Izrael odebrał Egiptowi w wojnie 1967 roku, stosunkowo łatwo byłoby oddać, gdyby udało się przekonać Sadata, by zrezygnował z arab- skiej solidarności, chociaż prezydent Egiptu publicznie zapew- niał, że do tego nie dojdzie. Gdy w listopadzie 1977 roku Sadat niespodziewanie oświad- czył, że odwiedzi Jerozolimę i przemówi w Knesecie, w Jordanii zapanował taki niepokój, że król zwołał spotkanie sztabu kryzy- sowego. Jednak Husajn bardzo łagodnie wyraził swój krytyczny stosunek do historycznej podróży egipskiego prezydenta i popro- sił kraje arabskie, by powstrzymały się od pochopnych sądów. Ist- niała poważna obawa, że potępienie egipskiej inicjatywy może skłonić odsuniętego na bok Sadata do zawarcia separatystyczne- go układu pokojowego z Izraelem. Husajn dostrzegał również po- zytywne elementy w wystąpieniu egipskiego prezydenta przed Knesetem, zwłaszcza że Sadat zdecydowanie odrzucił propozycj? oddzielnego rozwiązywania problemu palestyńskiego. Król, jak zawsze, liczył na to, że Sadatem kierują dobre intencje. Husajn nie zwykł nikogo przekreślać. Zawsze uparcie wierzył, że gć>r? wezmą lepsze cechy danego człowieka. Niemniej stosunkowo te- 82 , reakcja króla na wystąpienie Sadata rozwścieczyła niektó- »° , jofdańczyków, uważających, że przywódca egipski zasłużył na°gorsze traktowanie. Należała do nich żona zarządcy dworu królewskiego. Tylko tyle masz do powiedzenia w związku z tym, co wypra- uda Sadat? - spytała męża. Odpowiedział, powtarzając słowa króla Husajna: _ ^jbo zależy nam na tym, żeby Sadat wrócił w nasze szeregi, albo go przepędzimy. Przed wizytą Sadata w Izraelu rządząca od niedawna admini- stracja Cartera prowadziła w Waszyngtonie negocjacje z Izraelem i krajami arabskimi na temat zwołania bliskowschodniej konfe- rencji pokojowej w Genewie. W pierwszych miesiącach naszej znajomości król Husajn niezmordowanie współpracował z Orga- nizacją Narodów Zjednoczonych, odwiedzał Egipt, Syrię, Arabię Saudyjską i inne państwa Zatoki Perskiej, by zdobyć poparcie dla konferencji pokojowej z Izraelem i doprowadzić do rozwiązania sytuacji opierając się na rezolucji numer 242. Wracał z tych pod- róży wyczerpany, ale pełen nadziei. Wierzył, że jedność państw arabskich to najważniejsza karta przetargowa w ewentualnych negocjacjach i działa nie tylko na korzyść poszczególnych krajów, lecz pomaga również Palestyńczykom, których tragedia leżała u źródeł konfliktu. Oglądając się wstecz, nie mogę się nadziwić, że w tamtym okre- sie Husajn był w stanie spędzać ze mną tyle czasu. Powiedziałam, że muszę się zastanowić nad jego propozycją, a tymczasem nadal spotykaliśmy się w Haszimijji, jadaliśmy kolacje, słuchaliśmy muzyki i oglądaliśmy filmy. Jego ulubionymi piosenkarzami by- li: urocza libańska śpiewaczka Fajruz, Earid Al-Atrasza - urodzo- ny w Syrii muzyk, piosenkarz i aktor (Maurice Chevalier świata babskiego), Johnny Mathis i szwedzka grupa Abba. Czasami Hu- SaJn sam mi śpiewał. Chociaż, oględnie mówiąc, nigdy nie prze- za Abbą tak jak on, ujmował mnie za serce, gdy nucił: la«eAChanceOnMe. k ^iekiedy wieczorami przyłączało się do nas kilku przyjaciół g a- Doskonale przypominam sobie pierwsze spotkanie z Lajlą to araf' Libanką, która ostatnie dziewięć lat spędziła w Waszyng- 16 i Nowym Jorku z mężem szarifem Abd al-Hamidem Szara- 83 fem, jordańskim ambasadorem w Stanach Zjednoczonych ' łym przedstawicielem Jordanii przy Organizacji "T T-l^^-.r,~~~-l- *^ T ' v się co wieczór, i to w towarzystwie dzieci. Przy jakiejś allS. gusajn przyjechał po mnie z Abir, która miała wtedy pięć - L---J -r,-"~"<-jj. j.v podążał za mną ochroniarz. Ze względów bezpieczeństwa 90 91 nie pozwolono mi nawet po raz ostatni odwiedzić biura ani wróci • do swojego mieszkania. Nie mogłam pogodzić się z faktem z dnia na dzień przestałam pracować. Wiedziałam, że moi współ pracownicy są wspaniale wyszkoleni, ale mimo to miałam wyrzu ty sumienia, że zostawiłam ich na lodzie. Jednak decyzja nie na- leżała do mnie. Pocieszałam się, że wkrótce podejmę pracę, tylko na razie muszę się przystosować. Zwołano konferencję prasową, potem, na moją prośbę, ograni- czono kontakt z mediami. Chciałam chronić naszą prywatność niemniej moje wysiłki nie zdołały powstrzymać dziennikarskich spekulacji. Husajn miał czterdzieści dwa lata, ja dwadzieścia sześć. Dużo pisano o istniejącej między nami różnicy wieku, cho- ciaż wcale jej nie odczuwałam. Rozumieliśmy się świetnie, a ja na dodatek podziwiałam jego mądrość i doświadczenie. Zwracano również uwagę na różnicę wzrostu, ponieważ król był o pięć cen- tymetrów niższy ode mnie. To również wydawało mi się śmiesz- ne. Jednego nie byłam pewna: czy nadaję się do roli żony Husaj- na i czy zasługuję na wiarę, jaką we mnie pokłada. Prasa była jednak uparta. Od czasu do czasu jakiemuś dzien- nikarzowi udawało się ominąć pałacową centralę i zadzwonić bezpośrednio do Al-Mawa. W takich przypadkach udawałam, że jestem kimś innym, i wysłuchiwałam, jak reporter po drugiej stronie linii używa wszelkich możliwych podstępów, by móc po- rozmawiać z narzeczoną króla. O ironio, musiałam bawić się z prasą w kotka i myszkę, chociaż jeszcze nie tak dawno temu sa- ma chciałam być dziennikarką. Niczego nie ujawniłam, ale na- tarczywość mediów tak bardzo nadwerężyła moją cierpliwość, że spytałam Melihę Azar, swoją przyjaciółkę ze szkoły lotniczej, czy nie chciałaby dla mnie pracować. Na szczęście zgodziła się i po- tem skutecznie broniła mnie przed natarczywymi dziennikarza- mi. Nie byłam więź/iiem. Mogłam wychodzić i wracać, ile razy chciałam. Husajn oddał mi do dyspozycji samochód - srebrną lancię, którą dostał w prezencie. Do dzisiaj miło wspominam za- pach skóry w nowym aucie. Później, po ślubie, często sama nim jeździłam. Najcenniejszym darem, jaki otrzymałam od króla, było moje imię. Ali Ghandur zaproponował Allyjessar. Była to fenicka kró- lowa, w której imieniu zawarte było moje imię, Lisa, ale kro uznał, że brzmi zbyt podobnie do Al-Jasar - arabskiego określę- człowieka o lewicowych poglądach. (W rzeczywistości nie by- nl ^.0 wcale takie dalekie od prawdy, ponieważ byłam bardziej ralna niż większość ludzi otaczających króla). Pewnego dnia, iZąC ze mną w Haszimijji, król nagle powiedział: Noor. Noor to po arabsku "światło". Miałam więc nosić imię Noor al- Husajn, Światło Husajna. Przez kilka tygodni, nawet miesięcy moich myślach i marzeniach powoli następowało przeobraże- nie. Stawałam się Noor. Więcej problemów z zaakceptowaniem nowego imienia miała moja rodzina, zwłaszcza mama. Oczywiście, trudno się temu dzi- wić. W końcu to ona nadała mi imię i przez dwadzieścia sześć lat mówiła do mnie: Lisa. Przez jakiś czas pozwalałam jej na pomył- ki, ale po paru latach stałam się nieugięta. Czułam, że robi to specjalnie, na swój sposób nie chcąc zaakceptować mojej nowej tożsamości i nowego życia. Nie rozumiała tego i dopiero musia- łam jej wyjaśnić, że godząc się na poślubienie króla Husajna, podjęłam zobowiązanie na całe życie, a ona, jeśli kocha mnie i wspiera, musi to przyjąć do wiadomości. Nigdy więcej nie po- wiedziała do mnie: Lisa. Wiedziałam, że zostanę muzułmanką, więc dużo czasu spędza- łam w swoim małym domku, dowiadując się coraz więcej na te- mat islamu. Konstytucja jordańska nie wymaga, by żona monar- chy była muzułmanką. Żąda tylko, by król był muzułmaninem i potomkiem szarifa Husajna Ibn Alego, przywódcy wielkiego po- wstania arabskiego. Każdy muzułmanin, również i król, ma pra- wo poślubić kobietę innej wiary, pod warunkiem, że jest to religia monoteistyczna, której wyznawcy określani są przez Koran jako "ludzie księgi". Rodzice nigdy nie wychowywali mnie w żadnej konkretnej wie- rze, wręcz zachęcali, żebym sama obrała swoją ścieżkę duchową. am był pierwszym wyznaniem, które naprawdę mnie zaintere- sowało. Podobał mi się ogromny nacisk na bezpośredni kon- t wiernego z Bogiem, fundamentalną równość kobiet i męż- _ (J -"-r i-f^ja.V,-l.*ij -Ł •_ł.iiVŁfc*J.» -- f -f - zn, a także cześć oddawaną Mahometowi, wszystkim proro- m i posłańcom, którzy pojawili się przed nim, od Adama, Ł Przez Abrahama, Mojżesza, Jezusa i wielu innych. Islam nawo- ^ do sprawiedliwości, tolerancji i jałmużny. "Nie może być "~iusu w religii" - głosi Koran (2:256). "Nikt z was nie jest 92 93 prawdziwym wyznawcą, póki pożąda dla swojego brata tego, cze go pożąda dla siebie" - mówi jedno z powiedzeń Mahometa. Od powiadała mi prostota tej religii i nawoływanie o sprawiedliwość Islam to bardzo osobisty system wiary. Są ludzie, którzy prowa- dzą modlitwę, i przywódcy religijni, ale nie ma pośredników ani całej biurokracji, tak jak w innych wyznaniach monoteistycz- nych. Żaden muzułmanin nie jest lepszy od innego muzułmani- na, mogą się różnić tylko pod względem pobożności. Uczciwość wierność i umiar to niektóre z cnót, do jakich wzywa islam i któ- rymi jeden muzułmanin może górować nad drugim. Husajn nie namawiał mnie do przejścia na islam, nawet o to nie prosił. Mnie pozostawił decyzję. (Przyjęcie jakiejś wiary to nie- zwykle ważna decyzja, a ja, dla zasady, nie podjęłabym jej dla włas- nej wygody). Po prostu nie miałam w tym względzie żadnych wątpliwości. Po raz pierwszy w życiu czułam, że należę do więk- szej społeczności. Przejmowała mnie pokora i wdzięczność. Na- woływania do modlitwy, które tak kusiły mnie od pierwszych dni w Teheranie, teraz nabrały całkiem innego znaczenia. Mieszkając samotnie w Al-Mawa, miałam czas na książki na te- mat islamu i jordańskiej historii. Poprosiłam o nie, żeby móc je przestudiować i nauczyć się tyle, ile to tylko możliwe. Od przyjaz- du do Jordanii starałam się opanować arabski, teraz podwoiłam wysiłki. Król Husajn i ja nadal poznawaliśmy się nawzajem, a ponieważ nie musiałam już okazywać rezerwy i skrępowania, zakochałam się w nim do szaleństwa. Dużo czasu spędzałam z jego młodszy- mi dziećmi. Gdy Husajn powiedział Hadży, że mamy zamiar się pobrać i że będzie miała nową mamę, w swoich codziennych mo- dlitwach przed snem mówiła: "Proszę, Boże, spraw, by żyła dłu- go". Ci malcy przedwcześnie poznali smak ogromnej straty, dlate- go doskonale rozumiałam, dlaczego jej dwuletni braciszek, ksią- żę Ali, kurczowo chwytał mnie za rękę i nie chciał puścić. Spoglądając z perspektywy czasu na okres, który poprzedzał ślub, zdaję sobie sprawę, że były to najwspanialsze, najbardziej beztroskie dni mojego życia. Król i ja nie zajmowaliśmy się szcze- gółami ceremonii ślubnej, dzięki czemu obce nam było rozgo- rączkowanie, które zazwyczaj towarzyszy takim wydarzeniom. Zależało nam tylko na jednym, i prośbę tę przekazaliśmy dwor- skim urzędnikom. Chcieliśmy, żeby ślub był skromny. Na Bli- skim Wschodzie uroczystości weselne często zamieniają się 94 ająCe trzy dni ceremonie, podczas których odbywają się ^' kiety, występują muzycy i tancerki. Jak wiele kobiet z mojego kolenia myślałam, że wezmę ślub boso na szczycie góry albo na P°lu stokrotek. Nigdy nie pociągały mnie ceremonialne uroczy- Pt cci Doskonale zdawałam sobie również sprawę z tego, z jaką vtyką w wielu krajach arabskich spotykają się wszelkie ekstra- vagancje, które brały się z gwałtownego wzbogacenia się pew- nych kręgów na skutek wzrostu wydobycia ropy naftowej. Mia- łam nadzieję, że uda nam się zachować umiar. Husajn stopniowo przedstawiał mnie pozostałym członkom ro- dziny. Pewnego dnia przy herbacie na tarasie pałacu Haszimijja poznałam królewskiego brata, księcia Mohammeda. Od 1952 do 1962 roku był następcą tronu, a w 1971 roku został przewodniczą- cym Rady Przywódców Plemiennych. Byłam bardzo wzruszona ciepłym powitaniem, jakie zgotował mi książę Mohammed. Przedstawiono mnie też młodszemu bratu króla, następcy tronu, księciu Hasanowi, i jego żonie, Sarvath, która pochodziła z wybit- nej rodziny pakistańskiej. Król Husajn w 1965 roku wyznaczył swojego wykształconego w Oxfordzie brata na następcę tronu, po- nieważ obawiał się o sukcesję z powodu licznych zamachów na swoje życie. Książę Hasan był deputowanym i doradcą króla, a podczas nieobecności Husajna w kraju pełnił funkcję regenta. Odgrywał w Jordanii ważną rolę: nadzorował strategię rozwoju kraju, był założycielem Królewskiego Towarzystwa Naukowego i z ogromną pasją promował porozumienie między różnymi kul- turami i wyznaniami. Hasan miał wspaniałe poczucie humoru 1 donośny, zaraźliwy śmiech. Uwielbiałam obserwować, jak obaj bracia śmieją się podczas rzadkich chwil wspólnego odpoczynku. Jak dowiedziałam się przy herbacie, żona Hasana bardzo intere- sowała się edukacją, założyła nawet wspaniałą szkołę prywatną 2 Programem nauki dla osób ograniczonych umysłowo i pierwsze Jordańskie Centrum Trudności w Nauce. W trakcie jednej z wypraw do Akaby Husajn zorganizował Wszystko tak, żebym towarzyszyła jego siostrze, księżniczce Ba- Srnie, podczas wizyty w beduińskiej osadzie w Wadi Rum. Po raz P^rwszy widziałam wówczas, jak członek haszymidzkiej rodziny sprawuje swoją tradycyjną rolę, która polega na zajmowaniu się j a^nyrni społecznościami, w tym przypadku plemieniem z po- \v in!a' ^ Palących promieniach słońca, pod bajt aś-śar, przyjmo- ysrny po kolei wszystkich członków plemienia, wysłuchiwały- 95 śmy próśb o pomoc dla chorego dziecka albo o lepszą szkołę, dom lub transport. Zgodnie ze zwyczajem wielu ludzi przyniosło p^ semne petycje do członków rodziny królewskiej. Byłam pełna po- dziwu dla księżniczki Basmy, gdy witała wszystkich z uśmiechem na ustach i cierpliwie wysłuchiwała próśb. Po śmierci trzeciej żo- ny król poprosił siostrę, by kierowała fundacją wspierającą pro- gramy, którymi interesowała się świętej pamięci królowa. Księż- niczka Basma znacznie rozszerzyła działalność fundacji, zakłada- jąc liczne ośrodki opieki społecznej na terenie całego kraju. W późniejszych latach coraz bardziej angażowała się w sprawy ko- biet zarówno w Jordanii, jak i na całym świecie. W czasach naszego narzeczeństwa Husajn często podróżował, ponieważ był to ów krytyczny okres między wizytą prezydenta Sadata w Jerozolimie a zawartym rok później porozumieniem w Camp David. Podczas naszych wspólnych wieczorów co chwila odbierał telefony, które dotyczyły spotkań z przywódcami innych państw arabskich. Byłam zdumiona faktem, że król czuje się od- powiedzialny za to, by wśród Arabów istniała zgoda, jeśli chodzi o konferencję w Genewie. Często wracał z tych spotkań do Am- manu pewny, że Bliski Wschód wychodzi z impasu. Pomimo presji wydarzeń staraliśmy się wypracować pewną ru- tynę. Kiedy nie byliśmy razem, porozumiewaliśmy się za pomocą krótkofalówki. Król zawsze miał pod ręką radio, żeby móc kon- taktować się z ochroną, premierem i zarządcą dworu. Po naszych zaręczynach Husajn dał mi krótkofalówkę z hasłem wywoław- czym "Listopad Husajn do Noor al-Husajn". Jego kod brzmiał "Hotel Tango do Husajna Talala". Wieczorami, po podrzuceniu mnie do Al-Mawa, dawał mi znać przez radio, że bezpiecznie wró- cił do domu. W taki sposób mówiliśmy sobie "dobranoc". Husajn chciał, żebyśmy wzięli ślub tak szybko, jak to możliwe, dał sobie jednak wytłumaczyć, że potrzeba nieco czasu, by nasze rodziny zdołały zebrać się w Ammanie. Ustaliliśmy datę ślubu na piętnastego czerwca, dzień po powrocie jego matki, królowej Zajn, z odbywanej co dwa lata podróży po Europie. Nie mieliśmy więc zbyt dużo czasu. Trzeba było wybrać suknię ślubną. Wielo- letnia sekretarka Husajna postanowiła zamówić suknię ślubną u Diora w Londynie, w związku z tym do Ammanu przyleciało dwóch projektantów, którzy przywieźli ze sobą szkice wyszuka- nych kreacji. Żadnej z nich z pewnością nigdy bym nie włożyła. Chciałam, żeby moja suknia była bardzo prosta, pozbawiona ja- kiejkolwiek ekstrawagancji. Pokazałam projektantom swoją cy- gańską w charakterze sukienkę od Yves Saint Laurenta, na któ- rą ostatnio wydałam całe pobory, i poprosiłam, żeby wzięli z niej wzór. W rezultacie powstała bardzo prosta, biała jedwabna suknia. Większy problem miałam z butami. W tamtych czasach modne było obuwie na grubych koturnach, moim zdaniem ohydne i nie- praktyczne. W Jordanii nigdzie nie można było znaleźć butów na niskich obcasach, a ja nie chciałam przewyższać męża. Często no- siłam sandałki Scholla, ale zdecydowanie nie pasowałyby do tej sytuacji. W końcu przyjaciółka pomogła mi zamówić parę butów, które miano zrobić w Bejrucie. Nie wiedzieliśmy, czy dostanę je na czas, czy mimo wszystko będę bosonogą panną młodą. Panto- fle dostałam rankiem w dniu ślubu, a gdy je rozpakowywałam, wciąż pachniały klejem. Kilka dni wcześniej Husajn zabrał mnie na lotnisko, gdzie po- witałam swoją rodzinę. Była to pierwsza wizyta mojego brata Christiana i siostry Aleksy, a także ich pierwsze spotkanie z mo- im narzeczonym. Siostra wspominała później, że promieniałam szczęściem, chodziłam z głową w chmurach i nie umiałam rozsąd- nie odpowiedzieć na jej pytania ani na temat ceremonii, ani ni- czego innego. Rano w dniu ślubu zostałam muzułmanką. Husajn pojawił się koło dziewiątej w Al-Mawa. - Właśnie uświadomiłem sobie, że formalnie nie zostałaś jesz- cze muzułmanką - powiedział. Weszliśmy więc do salonu, a ja wygłosiłam wyznanie wiary, sza- hadę: Aszhadu anna la ilaha Ula Allah, wa-anna Muhammadun ry praw Palestyńczyków do terytoriów palestyńskich. ^ baj wiedzieliśmy, że nie może być przyszłości, w której nie- annie będzie toczyć się wojna, nie może być przyszłości, która ^niesie cierpienia uchodźcom i naszym ludziom" - wyjaśniał 111 mi mąż. "Postanowiłem prowadzić bezpośredni dialog z Izrael, czykami, niezależnie od tego, czy w ten sposób uda mi się coś zy. skać, czy nie. Nie mogłem siedzieć z założonymi rękami, nie wie- dząc, jakie mają zamiary". Najlepszym podsumowaniem takiego podejścia były często wy- powiadane przez niego słowa: "Rozmowy to nie poparcie''. Powta- rzał je często podczas wieloletnich rokowań. W tamtym okresie Husajn chciał mieć pewność, że Izraelczycy nie wykorzystają wewnętrznych niepokojów Jordanii. Biorąc pod uwagę rozpalone emocje 1970 roku, król narażał się na ogromne niebezpieczeństwo; był jednak świecie przekonany, że nie ma in- nego wyboru. OWP stopniowo przejmowała kontrolę nad jego krajem, dlatego nie mógł sobie pozwolić na to, by w takim mo- mencie Izrael zaatakował Jordanię. Pod sztandarami palestyńskiego ruchu oporu i OWP nastąpiło zjednoczenie podobnych do siebie ugrupowań zbrojnych, po Am- manie zaczęły jeździć kawalkady motocykli ze zbrojną eskortą, a fedaini powoli tworzyli państwo w państwie jordańskim. Uwa- żali, że król Husajn jest przeszkodą dla OWP, ponieważ próbuje w pokojowy sposób rozwiązać konflikt z Izraelem. Dwukrotnie Organizacja Wyzwolenia Palestyny zorganizowała na niego za- sadzki, w których mógł zginąć. Celem stali się również inni członkowie rodziny królewskiej. Szarif Zajd Ibn Szakir, kuzyn króla - którego wszyscy nazywali Abu Szakirem - był w czerwcu 1970 w głównej kwaterze, gdy dom jego matki i sąsiedni budynek, który należał do księcia Alego Ibn Nadżafa, znalazł się pod silnym obstrzałem artylerii OWP Księż- niczka Widżdan, żona Alego, opowiadała mi później, że obudziła się o szóstej rano, gdy usłyszała, że na jej dom spada grad kuł. Przerażone dzieci zebrała pod stołem w jadalni i próbowała je uspokoić. W pewnym momencie pocisk trafił w dom, a żyrandol oderwał się od sufitu i rozbił się o stół. Jakiś czas później usłysza- ła przez radio, że OWP podpisała zawieszenie ognia. Zastanawia- ła się, dlaczego w takim razie wciąż ostrzeliwują jej dom. Skazany przez OWP na śmierć książę Ali, oficer sztabowy wy- wiadu 3. Królewskiej Dywizji Zbrojnej, przez przypadek był tego dnia w domu. Gdy zadzwonił do kwatery głównej, wyjaśniono mu, że zdaniem OWP zawieszenie ognia nie dotyczy ani jego, ani rodziny. "Powiedzieli mu, że rodzina księcia Alego nie zasługuje na to, 112 eby żyć" - wspominała Widżdan. "Byłam bliska histerii, ale ka- 2ał mi się uspokoić". Książę Ali zadzwonił do Arafata. Przywódca OWP wyjaśnił, że ostrzał jest kontynuowany, ponieważ jordańscy żołnierze roz- mieszczeni wokół domu Abu Szakira odpowiadają ogniem na strzały Palestyńczyków. Książę Ali zadzwonił do sąsiedniego do- mu. Gdy słuchawkę podniosła siostra Abu Szakira, szarifa Dżuza, powiedział jej, żeby kazała jordańskim żołnierzom rozmieszczo- nym wokół domu przestać strzelać. "Zawołaj do nich z parteru" - poradził. "OWP strzela z minaretu w meczecie i na dachu jest nie- bezpiecznie". Szarifa Dżuza odłożyła słuchawkę i chwilę później książę Ali usłyszał serię z karabinu maszynowego i krzyk. Do telefonu po- deszła matka Abu Szakira. Powiedziała, że Dżuza wybiegła na dach, żeby skontaktować się z żołnierzami, i została zastrzelona przez OWP Obie rodziny i zwłoki szarify Dżuzy zostały wywiezione przez ambulanse, również ostrzeliwane przez OWP Po odstawieniu ro- dziny do siedziby obrony cywilnej książę Ali załatwił wszystko tak, by jeszcze tego dnia wysłać żonę i dzieci do Londynu, po czym wrócił do pracy. Jak opowiadał weteran 1967 roku, był to najtrudniejszy dzień w jego życiu. "Większą kontrolę nad Amma- nem sprawowała OWP niż my - wyznał mi książę Ali. - Stolica na- leżała do nich, nie do nas". Stosując przemoc, najbardziej wojownicze frakcje Palestyńczy- ków zaczęły zamieniać międzynarodowy kapitał polityczny zbity na Al-Karamie na podejrzaną reputację terrorystów. We wrześniu 1970, w ciągu jednego tygodnia, Ludowy Front Wyzwolenia Pale- styny (LFWP) kierowany przez George'a Habasza uprowadził cztery samoloty. Trzy z nich zmuszono do lądowania w Jordanii. Król Husajn był wściekły. Nazwał te porwania wstydem Arabów. Osiem lat później, słuchając jego relacji z tych wydarzeń, widzia- łam, że wciąż nie może się pogodzić, iż zakładnicy przeszli tak ciężką próbę. Uważał, że to oburzające, by spokój jego kraju zo- stał zakłócony przez porywaczy. Później przez całe życie utrzymy- wał korespondencję z zakładnikami, traktując to jako pokutę i za- dośćuczynienie. Porwania sprawiły, że Zachód i państwa arabskie zaczęły nega- tywnie podchodzić do OWP Egipt i Irak wycofały swoje poparcie dla LFWP, Arafat również, ale anarchia się nie zmniejszyła. Pomi- 113 mo uwolnienia zakładników członkowie LFWP wysadzili wszyst. kie trzy samoloty w powietrze. Arafat nie mógł sobie poradzić z ekstremistami z OWP w jordańskich miastach, a powstrzymy- wane od działania jordańskie siły bezpieczeństwa były na grani- cy buntu. Dziesięć dni po pierwszym porwaniu król Husajn utwo- rzył rząd wojskowy, kierowany przez palestyńskiego generała Muhammada Dawuda. On i inni członkowie władz po raz ostatni skontaktowali się z Arafatem, by nakłonić go do zachowania spo- koju, jednak Arafat odrzucił ich prośby. "Powiedzcie królowi Hu- sajnowi, że mogę pójść tylko na jedno ustępstwo: dać mu dwa- dzieścia cztery godziny na opuszczenie kraju". Ponieważ Arafat jako pierwszy rzucił rękawicę, Husajn kazał armii jordańskiej ruszyć na OWP Wojsko po kolei przepędzało Organizację Wyzwolenia Palesty- ny z poszczególnych miast, obozów uchodźców, ulic, domów. Ope- racja trwała dziesięć miesięcy i była bolesna dla króla, starające- go się za wszelką cenę unikać sytuacji, w których Arabowie wal- czyliby przeciwko Arabom. "To był najtrudniejszy rok w moim życiu" - powiedział mi. Szczególnie zacięte walki toczyły się w centrum Ammanu, w pobliżu królewskich pałaców. Dziadek króla Husajna, król Abd Allah, zabronił wznoszenia jakichkolwiek budynków na zboczu naprzeciwko pałacowych pomieszczeń, w których miała siedzibę służba bezpieczeństwa. W obliczu powiększającej się rzeszy uchodźców palestyńskich Husajn pozwolił im się tam budować. "Już tyle wycierpieli, że nie mogłem im odmówić" - wyjaśnił mi. Niewiele brakowało, a przypłaciłby tę życzliwość życiem. Pod- czas konfrontacji z tego właśnie zbocza ostrzeliwano pałac Ba- sman. Dowódca straży pałacowej odkrył, że jeden z kucharzy sy- gnalizuje OWP, gdzie znajduje się Husajn, żeby mogli go zabić. Król Husajn przeżył, ale pałac został zniszczony przez pociski ra- kietowe i kule. Wciąż przypomina nam o palestyńskiej tragedii, która trwa do dziś. Podczas walk zawiodła elektryczność i przestały działać telefo- ny, co spowodowało odizolowanie Jordanii od reszty świata- Dziennikarze zagraniczni, którzy przebywali w Ammanie, jakimś cudem wysyłali w świat wiadomości. Dysponowali jedynie infor- macjami zdobytymi od członków OWP, ich doniesienia były więc jednostronne. Król Husajn jako zapalony krótkofalowiec posłużył się swoim radiem i nadawał komunikaty na temat bieżącej sytua- 114 Jak się wkrótce przekonałam, król z prawdziwą pasją kontak- tował się z krótkofalowcami na całym świecie. Ilekroć byliśmy ra- yem, nawet poza granicami kraju, zawsze miał przy sobie mały ra- dioodbiornik, niezależnie od tego, czy znajdowaliśmy się w Anglii lub w górach w Austrii, czy w Waszyngtonie. Podczas niebezpiecz- nego 1970 roku jego umiejętności bardzo się przydały, tak samo iak podczas ratowania statku w pobliżu Hongkongu. Zarząd por- tu nie miał pojęcia, że dwieście mil od brzegu tonie okręt. Husajn odebrał sygnały SOS, które nie zostały przechwycone przez służ- by portowe, i zawiadomił port. W 1970 roku radio odegrało ogrom- ną rolę. Bezpieczeństwo Jordanii wisiało na włosku. Dziewiętnastego września 1970 roku, w drugim roku kampanii przeciwko OWP, żoł- nierze jordańscy zauważyli, że na granicy Jordanii zbierają się sy- ryjskie czołgi. Grupa wywiadowcza wysłana na ten teren doniosła, ze Syryjczycy wypisali na swoich wozach bojowych "Armia Wy- zwolenia Palestyny", ale ten podstęp nikogo nie oszukał. "Wiedzie- liśmy, że w czołgach siedzą Syryjczycy" - powiedział mi Husajn. Ani król Husajn, ani dowódcy jordańskiej armii nie przypusz- czali, że Syryjczycy zaatakują. Jednak pod pretekstem, że Jorda- nia na rozkaz Ameryki niszczy pozycje OWP, następnego dnia sy- ryjskie czołgi przekroczyły granicę i groziły okupacją północnego miasta Irbid. "To było najpoważniejsze zagrożenie w naszej histo- rii" - opowiadał później mój mąż. Syryjczycy wkroczyli do Jordanii, a sytuację jeszcze bardziej komplikował fakt, że w kraju stacjonowali żołnierze iraccy, którzy Podczas wojny w 1967 roku mieli chronić jordańskie bazy po- wietrzne przed Izraelczykami, a potem zostali. "Nie wiedzieliśmy wówczas, czy Syryjczycy i Irakijczycy nie Połączą sił przeciwko Jordanii" - wspominał książę Rad. "Nie by- i° Pewności. Gdyby to zrobili, znaleźlibyśmy się w niezłych opa- lach". Irakijczycy nie wsparli syryjskiej inwazji, również siły po- wietrzne Syrii nie wkroczyły do akcji. Ich dowódca, Hafez al- "Asad, uznał, że Izrael i prawdopodobnie amerykański rząd, któ- Postawił swoje wojska w Europie w stan gotowości, wezmą od- jeśli Syria wejdzie w głąb Jordanii. Później Asad będzie Sierdził, że odmówił wykonania rozkazów swojego rządu, ponie- aż nie chciał, by Arabowie walczyli przeciwko Arabom, ale Przyjmuje się, że jego decyzja miała bardziej pragmatyczny cha- 115 rakter. Bezdyskusyjny pozostaje natomiast fakt, że wojska Iąd0. we Jordanii z pomocą lotnictwa zdołały powstrzymać Syryjczy. ków, którzy mieli znaczną przewagę liczebną. "Musieliśmy się bronić" - wspominał Abu Szakir. "Wrogiem jest człowiek, który do ciebie strzela, niezależnie od tego, czy jest Ara- bem, czy nie". Dwa dni później Syryjczycy się wycofali. W ciągu dwóch tygodni operacja dobiegła końca, ale potrzeba było następnych dziesięciu miesięcy, aż do lipca 1971 roku, by po- zbyć się z Jordanii ostatnich palestyńskich wojowników. Arafat próbował uciec z kraju w przebraniu, ale został schwytany przez wywiad. Zgodnie ze swoją naturą król Husajn kazał go wypuścić. Równie szybko wybaczył innym fedainom. Gdy przyprowadzono do niego grupę komandosów, przerażeni bojownicy padli przed nim na twarz i próbowali całować jego stopy. Wówczas kazał im wstać, zabrać, co do nich należy, i iść. Zwrócił im wolność. "To moi bracia" -wyjaśnił mi. Równie dobrze traktowano tysiące wziętych do niewoli wojow- ników palestyńskich, których wojsko przetrzymywało w jordań- skich obozach. Część z nich przybyła z Libanu, Syrii, Iraku i wszystkich możliwych miejsc, utrzymując, że idą walczyć z Izra- elem, chociaż w rzeczywistości pojawili się z powodów politycz- nych. Większości pozwolono opuścić kraj. Ci, którzy skorzystali z tej możliwości, zostali odesłani ciężarówkami do Syrii. Z kolei Syryjczycy zatrzymali fedainów, którzy próbowali przedostać się do Libanu. Reszta palestyńskich uchodźców została w Jordanii. "Nie mieliśmy nic przeciwko nim, a oni nie mieli nic przeciw- ko nam" - powiedział mi mój mąż. "Byli jordańskimi obywatela- mi. Nie było żadnego exodusu, pozbyliśmy się tylko bojowników OWP". Król Husajn pozostał na tronie wbrew temu, co pisały gazety na całym świecie. Uratpwał ojczyznę i, co ważniejsze, pozostał wier- ny swoim przekonaniom. W Jordanii nie rozpętała się wojna do- mowa, która przez następną dekadę będzie nękać Liban; kraj sta- nął po stronie króla. Zamilkli ci, którzy atakowali go za to, że wcześniej nie pozbył się bojowników OWP Cierpliwość Husajna, jego tolerancja i niechęć do stosowania siły uratowały Jordanie przed unicestwieniem. Jednak OWP nie spuszczała oczu z Jordanii. Rok później w Ka" irze zginął jordański premier i bliski przyjaciel króla Husajna, 116 Został zamordowany przez terrorystę nowego odłamu SruPy Czarny Wrzesień, tej samej organizacji, która zabiła członków izraelskiej drużyny olimpijskiej w Monachium i była nodejrzewana o strzelanie do Zajdą Rifa'iego, jordańskiego am- basadora w Wielkiej Brytanii, starego przyjaciela mojego męża. pomimo licznych ran Zajd Rifa'i przeżył, co graniczyło z cudem, jednak służby bezpieczeństwa zaproponowały Husajnowi, żeby trzymał się z dala od Londynu, ponieważ jego imię znajduje się na pierwszym miejscu na liście Czarnego Września. Wówczas król kupił Castlewood w Egham, dom znajdujący się na uroczej an- gielskiej wsi pod Londynem. Gdy Husajn i ja przyjechaliśmy ze Szkocji do Londynu, przyłą- czyli się do nas Abir, Hadża i Ali. Zamieszkali w Castlewood, gdzie było dość miejsca dla wszystkich. Z radością urządzaliśmy pikniki w pobliżu Castlewood i zabieraliśmy dzieci do Londynu, gdzie godzinami karmiły kaczki w Hyde Parku. Największą przy- jemność sprawiały wszystkim wizyty w Hamley's Toy Storę, gdzie mój mąż z prawdziwą radością zaspokajał zachcianki mal- ców, którzy zaaferowani biegali między regałami, a za nimi cho- dzili obładowani sprzedawcy. Odwiedziliśmy również matkę sułtana Omanu, Umm Kabus, która spędzała lato w pięknym domu nad Tamizą. Nasza piątka została powitana w drzwiach przez Miriam Zawawi, bliską przyja- ciółkę gospodyni, która w przyszłości zostanie również moją przy- jaciółką. Wprowadzono nas do pachnącego kadzidełkiem salonu, w którym czekała na nas Umm Kabus. Miała wspaniałą królew- ską postawę, była umalowana, obwieszona biżuterią i ubrana w pięknie haftowany kaftan. Była niezwykle sympatyczna, ciepła 1 wesoła. Przygotowała prezenty dla każdego z nas. Dzieci, pełne respektu, podziękowały za podarki, a potem wyszły. Husajn i ja z°staliśmy, by porozmawiać o rodzinie i polityce. Umm Kabus by- Ja doskonale zorientowana, pytała o każdego członka rodziny i Wykazywała doskonałą znajomość bieżących wydarzeń. Następnym miłym akcentem była niezapowiedziana wizyta ^arszego syna Husajna, Abd Allaha, który właśnie skończył P^rwszą klasę szkoły średniej w Deerfield Academy w Deerfield, ^ stanie Massachusetts. Udzieliła mi się radość obu, ojca i syna. Zdawałam sobie sprawę, że kilka dni w Londynie dało Abd Alla- 117 howi wspaniałą możliwość obcowania z ojcem, a Husajnowi - p0_ godzenia się z faktem, że nie mógł odwiedzić chłopca i jego sióstr w Stanach Zjednoczonych na początku roku, przed przedstawie- niem wszystkim nowej żony. Wieczorami, po kolacji, Husajn mo- cował się z Abd Allahem w naszym prywatnym salonie na najwyż- szym piętrze. Husajn często bawił się ze swoimi dziećmi, w ten sposób okazując im miłość, a ja próbowałam im nie przeszkadzać. Może dobrze, że wizyta Abd Allaha wprawiła mojego męża w do- bry nastrój, ponieważ pewnego wieczoru napięcie miodowego miesiąca zebrało żniwo. Wbrew swoim zasadom zadzwoniłam do mamy i tonąc we łzach, oznajmiłam: "Chcę wrócić do domu". Naprawdę tak myślałam, ale obie wiedziałyśmy, że to tylko przejściowe zniechęcenie. Po rozmowie z mamą poczułam się le- piej, a Husajn zajęty czym innym nigdy nie dowiedział się o mo- jej chwili słabości. Prawda wyglądała jednak tak, że powoli zaczy- nałam zdawać sobie sprawę z tego, co mnie czeka. Okres adapta- cji był trudny i często bolesny. Wkraczałam w złożony świat, w którym właściwie nic ode mnie nie zależało. Wyszłam za mąż za człowieka, którego uwielbiałam, ale czas i uwaga, jakie mógł mi poświęcić, były bardzo ograniczone. Po powrocie do Ammanu zro- zumiałam, że właściwie jestem zdana na siebie. ROZDZIAŁ SIÓDMY Mloda żona na dworze Po ślubie młodzi małżonkowie dostosowują się do siebie; Hu- sajn i ja nie stanowiliśmy wyjątku. Oczywiście musiałam więcej zmienić niż król, ponieważ to ja weszłam w jego życie, a nie on w moje. Najgorszy był brak prywatności. Drażniło mnie, że wy- starczy wyjść z sypialni, by natychmiast natknąć się na służącego albo adiutanta mojego męża. Chociaż niektórzy ludzie marzą o tym, żeby otoczenie bez przerwy zwracało na nich uwagę, dla mnie było to denerwujące i kłopotliwe. Po latach zdałam sobie sprawę, że częściowo powodem tego dysonansu były różnice kul- turowe - zderzenie między zachodnim poczuciem prywatności i potrzebą osobistej przestrzeni a wschodnim naciskiem na więź społeczną. Zgodnie z panującą tradycją najczęściej zwracano się do mnie per Wasza Królewska Mość i przedstawiano mnie innym ludziom albo mówiono w ich obecności o mnie jako o Jej Wysokości. Po- czątkowo wydawało mi się to bardzo sztuczne i bezosobowe. Czu- iam się tak, jakby od reszty świata, łącznie z rodziną i przyjaciół- mi, oddzielała mnie bariera. Współczułam ludziom, którzy byli ze rnną w stałym kontakcie, ponieważ podczas rozmowy nieustannie ^usieli posługiwać się tym sformułowaniem. Tradycja nakazywa- ła również, by wszyscy wstawali, gdy wchodziłam do pomieszcze- nia> a ja nie czułam się uprawniona do takiego szacunku. Mój mąż był z natury bardzo skromny, zdawał sobie jednak sPrawę z konsekwencji płynących z zajmowania takiej pozycji społeczeństwie. W przeciwieństwie do innych monarchów bli- °Wschodnich starał się być jak najbardziej przystępny, nie zno- 119 sił zbytniej służalczości i formalności. Gdy ludzie koniecznie chcieli paść mu do stóp albo pocałować go w rękę, Husajn delikat- nie pomagał im wstać i ściskał im dłoń. Uczyłam się, obserwując go, poza tym próbowałam zdać się na instynkt, czując, że w ten sposób mam szansę wypracować własną metodę. Moje przywiązanie do Jordanii i Jordańczyków było czymś na- turalnym, o wiele trudniej było mi dokładnie określić, na czym powinna polegać moja rola, biorąc pod uwagę dobro kraju. Pamię- tam, że pewnego dnia na samym początku małżeństwa, kiedy czułam się szczególnie bezradna, poprosiłam Husajna o wska- zówkę. - Jak mogę pomóc? - Mam do ciebie całkowite zaufanie. Na pewno nie popełnisz błędu - odparł. Słysząc te słowa, poczułam przypływ miłości, to jednak nie zmieniło faktu, że nie odpowiedział na moje pytanie. Jak wszystkie młode małżeństwa musieliśmy również ujedno- licić obyczaje związane z odpoczynkiem. Mąż był nocnym mar- kiem, ale za to późno wstawał. Prowadził nocny tryb życia, z czym nie mogłam sobie poradzić w pierwszym okresie naszej znajomo- ści, kiedy jeszcze pracowałam w biurze linii lotniczych. Po ślubie nie musiałam tak wcześnie wstawać, dlatego próbowałam się do- stosować i spać rano nieco dłużej. Czasami mi się to udawało, cza- sami nie. Nadal byłam rannym ptaszkiem i niemal codziennie budziłam się koło wpół do siódmej rano, chociaż późno kładłam się spać. Prawdę mówiąc, małżeństwo z królem Husajnem zmusiło mnie do wprowadzenia wielu zmian. Zważywszy na ciągłe zagrożenie dla jego życia i polityczne zamieszanie, jakie wokół niego pano- wało, uznałam za konieczne wypracowanie sobie nowej filozofii życia. Chciałam jak najlepiej wykorzystać każdy dzień, który dał nam Bóg, chociaż caasami było to bardzo trudne. Jako młoda żo- na w królewskim domu zaczęłam od obserwowania: usiłowałam wszystko zrozumieć, postępować bardzo ostrożnie, żeby nie za- kłócać dotychczasowych przyzwyczajeń ani nie kwestionować sposobu, w jaki robi się to i owo, zwłaszcza że ilekroć próbowałam wyrazić swoją opinię, nieuchronnie powodowałam straszenie pió- rek. Na przykład nie obeszło się bez utarczek z angielskim za- rządcą dworu. Nosił oficjalny tytuł administratora domu królew- skiego i traktował to określenie bardzo dosłownie. Wkrótce po przeprowadzeniu się do pałacu zauważyłam, że v/iekszość lamp świeci się przez całą noc, nawet gdy wszyscy już śpią. Co wieczór obchodziłam po kolei pomieszczenia i wyłącza- łam światła, sugerując, że nie musimy marnować tyle energii, jyioje próby przypominały rzucanie grochem o ścianę, dano mi wręcz do zrozumienia, że nikt, kto mieszka w pałacu, nie powi- nien się przejmować oszczędzaniem energii. Prawdopodobnie na- sze odmienne podejście wynikało z różnic kulturowych: kryzys energetyczny w Stanach Zjednoczonych skłonił wielu Ameryka- nów, łącznie z moją rodziną, do zwrócenia uwagi na koszty kon- sumpcji. Sprawa palących się nocą lamp przekonała mnie, że nie mam wpływu na to, jak będzie zarządzany dom królewski. Powodem sporu stała się też dieta mojego męża. Podczas badań kontrolnych w Stanach Zjednoczonych lekarze polecili nam wspa- niałego dietetyka, młodego Jordańczyka, Amala Nasira. Nama- wiał króla do przejścia na taką dietę, która umożliwiłaby obniże- nie poziomu cholesterolu i trój gliceryd ów. Chociaż bardzo stara- łam się opracować z zarządcą zdrowszy sposób żywienia, niewiele udało mi się wskórać. "Och, Wasza Królewska Mość, nie dajmy się zwariować" - powiedział mi pewnego razu protekcjonalnie. Tak więc prowadziliśmy stałą walkę. Zarządca pełnił swoją funkcję od dwóch lat i nie miał zamiaru dostosować się do wyma- gań młodej, świeżo upieczonej królowej. Moja sytuacja nie była wyjątkiem. Jak się później dowiedzia- łam z opowieści innych królewskich małżonek, negocjacje ze służbą często były poważnym wyzwaniem. Ludzie pracujący na dworze przeważnie robią to latami i ich zwyczaje są głęboko zako- rzenione. Bardzo osobiście traktowano każdą moją sugestię, nie- zależnie od tego, czy chodziło o spór z zarządcą na temat diety, z kamerdynerem króla o ubiór, czy z ludźmi, którzy zajmowali się Protokołem - o planowanie oficjalnego bankietu. Często moje uwagi były uznawane za ukrytą krytykę, niekiedy wręcz osobistą zniewagę. Gdy próbowałam ożywić nieco garderobę Husajna 1 wzbogacić ją o koszule w paski, nowe krawaty czy wygodniejsze kuty, szybko w tajemniczy sposób znikały. Jego kamerdyner, któ- rego bardzo lubiłam, był oburzony, że wtrącam się w sprawy zwią- zane z ubiorem króla, gdyż uważał, że to jego domena. Pewnego razu, gdy wracaliśmy samolotem z Anglii do domu, mój mąż skonstatował, że ilekroć kupił buty Bally'ego, błyska- ie gdzieś się zapodziewały. Chwilę później zauważył, że jego 120 121 najnowszy nabytek jest bardzo podobny do butów, które ma na nogach lokaj przechodzący właśnie obok naszych foteli, pochwa- lił więc służącego za dobry gust. Okazało się, że były to dokładnie te same buty, które Husajn kupił - kamerdyner przekazał je loka- jowi, mówiąc: "Jego Królewska Mość nigdy nie będzie w nich chodził". Chociaż pierwsze zatargi ze siużbą częściej mnie bawiły, niż de- nerwowały, byłam zaskoczona, że nawet gdy informowałam o czymś wyraźnie, a jednocześnie bardzo dyplomatycznie, moje słowa interpretowano opacznie. Nie pomagał fakt, że wszyscy, za- równo służba, jak i rodzina, mieszkaliśmy w fatalnych warunkach. W Haszimijji zaczął się remont, w związku z czym codziennie rano budził nas stukot na dachu, bezpośrednio nad naszymi głowami. Jak się okazało, pałac wymagał poważnego remontu i moderniza- cji. Jeszcze nim to się stało jasne, Husajn poprosił mnie, żebym za- jęła się szybkim remontem Al-Dijafy, "pałacu gościnnego" na tere- nie Basmanu, w samym sercu miasta, gdzie jego dziadek, król Abd Allah, wybudował pierwszyjordański pałac Haszymidów, Ra- ghadan. Kiedy mniej więcej rok później wprowadziliśmy się do te- go budynku, Husajn zmienił nazwę z Al-Dijafa na An-Nadwa, co oznaczało, że nasz dom jest miejscem dla wszystkich. Jeśli mam być szczera, nawet gdyby udało się nam rozwiązać wszystkie problemy w Haszimijji, nie jestem pewna, czy byliby- śmy tam szczęśliwi. Husajn nigdy nie pałał zbyt wielką miłością do tamtejszych marmurowych komnat i marzył o wygodniej- szym, bardziej przytulnym dornu dla naszej rodziny. Powiedzia^ mi, że w Haszimijji zawsze czuł się jak gość, poza tym ten pałac wywoływał u niego smutne wspomnienia. Królowa Alijja zginęłs wkrótce potem, jak wprowadzili się do pałacu, co więcej - została! pochowana na pobliskim wzgórzu. Pewnego razu, gdy prze-| jeżdżałam z dziećmi obok cmentarza, Abir, która straciła już dwiel matki, wybuchnęła: yCzy, jeśli u mrzesz, naszą mamą zostanie cio-f cia Aleksa (moja siostra)?". .1 Okres dostosowywania się pozostawał w cieniu wydarzeń poli- tycznych na Bliskim Wschodzie, Dwa miesiące po moim ślubie prezydent USA Jimmy Carter zaprosił przywódcę Egiptu, Anwa- ra Sadata, i nowego, nieustępliwego premiera Izraela, Menache- ma Begina, na spotkanie w Carrtp David, by wynegocjować pokój 122 Bliskim Wschodzie. Porzucono plany zorganizowania w Gene- n-e międzynarodowej konferencji pokojowej, o co tak usilnie za- biegał mój mąż. Tam gdzie do negocjacji z Izraelem powinna za- siąść połączona delegacja Palestyńczyków, Jordańczyków, Syryj- czyków i Egipcjan, miejsce przy stole zajął jedynie przedstawiciel Egiptu. Oświadczenie o spotkaniu wywołało obawy, że Sadat bę- dzie chciał zawrzeć separatystyczny układ pokojowy dla Egiptu, zrodziły się również podejrzenia, że Camp David zaplanowano po to, by konferencja panarabsko-izraelska nigdy nie doszła do skut- ku. Izrael znalazł się w bardzo korzystnej sytuacji, ponieważ tym sposobem mógł uniknąć presji szerokiego forum. Prezydent Carter nie zaprosił Husajna, ponieważ Sadat i dorad- ca do spraw bezpieczeństwa narodowego, Zbigniew Brzeziński, postrzegali króla Jordanii jako "potencjalną komplikację". Za- miast uważać go za partnera w dążeniu do politycznego zwycię- stwa, traktowali go jako przeszkodę, ponieważ wytrwale bronił prawa Palestyńczyków do samostanowienia i żądał, by Izrael wy- cofał się z terytoriów, które okupował od 1967 roku. Mój mąż był tak zajęty bacznym obserwowaniem rozmów, któ- re toczyły się w Camp David, że zapomniał mi powiedzieć o nie- dzielnych spotkaniach rodzinnych w Zahran Palące, domu królo- wej matki. Nasze dzieci regularnie odwiedzały ją w niedzielne po- południa ze swoimi opiekunkami, mój mąż i ja wpadaliśmy nieco rzadziej. Dopiero po wielu miesiącach dowiedziałam się, że co ty- dzień u królowej matki oczekiwane są wszystkie jej dzieci wraz z rodzinami. Nieświadomie popełniłam rodzinne faux pas - przy- najmniej pierwsze, o którym wiedziałam. Królowa matka urodziła się w Egipcie w 1916 roku jako szarifa Ząjn al-Szaraf. Mając osiemnaście lat, poślubiła swojego bliskie- go kuzyna, wówczas następcę tronu, księcia Talala. Wychowała czwórkę dzieci i była pionierką w walce o prawa kobiet. Sponso- rowała pierwszy kobiecy związek w Jordanii i kobiecą gałąź Jor- ańskiego Państwowego Towarzystwa Czerwonego Półksiężyca. rawdopodobnie miała również swój wkład w uchwaloną w 1952 roku jordańską konstytucję, która dawała kobietom pełne prawa. -Królowa Zajn sporo musiała przeżyć z powodu choroby umy- °Wej męża, ale z niezwykłym hartem ducha znosiła wszelkie ^ności, zwłaszcza po zamordowaniu jej teścia, króla Abd Allaha, 123 fa plotki i 124 czas syn uv Po W szpitalu za granica-' Po abAkacgi króla ''n odSryvvała ważną role., nim siedemnastaietni ^ mając osiemnaście lativstąpjj króowah}r e są trąd " ^ ll sP°tkarxiacb-w Zahranie, nie miałam działar^jfd^^1(tm)6^1^^0^" ^zje °^e WOŚC13. l kor>-\ • "i_ - ^-'entują ka_zdy mój krok. Z braku wiazow^u 7H2ł się na inshr^i A A > • i - . -, . ^"aiarn a jednoczę* - starał:am się okazywać uprzejiwsc i szacunek dzieci dzić ze N -i . n-iie być sob»ą, gdyż inaczej bym zwaiowała. dzieli Si naJ swobodniej czułam się wśród daeci. Pewnej nie- w rękę a, Ikie ustauTiły się gęsiego i ucałowJ! królową Zajn dzieci łaca?^6111 zniknęły w °grodzie. Zauważam, żea młodsze ni%-6e z naszą trójką, podczas gry nie nogą sobie pora- ^zym rodzeństwem i kuzynami. Pr^nąc przywrócić że dzieci był r^uszyłam z odsieczą. Nie muszę clfba wspominać, trawnik i d zaskoczo:iie' widząc, jak ich nowa 'c czasach nie było nikogo takiego. Początkowo nie do 1-końca zdawałam sobie sprawę, jakie kor - ści finansowe odnosząj dyktatorzy mody dzięki znanym osobis 136 Nigdy nie mogłam się pogodzić z faktem, że kobieta, która po- jawia się publicznie, najpierw oceniana jest na podstawie wyglą- du, a dopiero potem zwraca się uwagę na to, kim jest. Wiem. że przemysł odzieżowy tto ogromny moloch o ogólnoświatowym za- sięgu, dlatego ubiór, na jaki decyduje się kobieta zajmująca wyso- ką pozycję, może zapoewnić sukces konkretnemu projektantom, a jednocześnie stanowić reklamę przemysłu odzieżowego całego kraju. Na przykład kssiężna Diana bardzo dużo zrobiła dla brytyj- skich projektantów, a tym samym dla ekonomii Wielkiej Brytanii. Dlatego pierwsze darmy Francji noszą suknie francuskie, a żony amerykańskich prezydentów - amerykańskie. W ten s ' om- Podczas oficjalnej wizyty we Włoszech postanowiłam wstą- 5 ć do Yalentma i podziękować mu za to, że pomógł mi przed wi- *ta w Niemczech. Zostawiłam za sobą kawalkadę motocykli i tak dyskretnie, jak to było możliwe, skierowałam się w stronę jego studia w pobliżu Hiszpańskich Schodów. Byłam przerażona, gdy za rogiem zobaczyłam tłum fotografów i reporterów, którzy wy- raźnie na mnie czekali. Chociaż zaczynałam rozumieć, że przy- znając się do sławnych klientów, projektanci mody zdobywają re- putację, a potem ją utrzymują, poczułam się trochę niezręcznie w roli chodzącej reklamy. Przez kilka lat będę miała z tym poważ- ny problem, ponieważ sporadyczny kontakt z jakimś projektan- tem (albo wręcz brak kontaktu) często przesadnie rozdmuchiwa- no, co sugerowało, że noszę oburzająco drogie kreacje. W ciągu sześciu lat pięciokrotnie byłam w ciąży, co jeszcze bar- dziej komplikowało ten aspekt życia. Koniec końców zaczęłam korzystać z amerykańskich katalogów wysyłkowych i w ten spo- sób szybko i oszczędnie załatwiałam potrzeby ubraniowe. Mój brak zainteresowania modą na początku naszego małżeń- stwa spowodował zabawną sytuację. Pierwsze oficjalne wyprawy z mężem do Europy wywoływały spore zainteresowanie prasy, przy czym główny nacisk kładziono na mój wygląd. W tym czasie Barbara Walters przyjechała do Jordanii, żeby nakręcić o nas film dla telewizji. Podczas jednego z wywiadów zabraliśmy Barbarę ra- zem z Abir, Hadżą i Alim do królewskiej stadniny, żeby pokazać jej dumę i radość mojego męża oraz jego rodziny. Włożyłam dżin- sy i zamszową kurtkę, strój moim zdaniem jak najbardziej odpo- wiedni na wyprawę do stadniny, ale wyraźnie nie wszyscy tak uważali. Pod koniec roku znalazłam się na niesławnej liście naj- gorzej ubranych osobistości. "Wyróżnienie" to zawdzięczałam dżinsom i zamszowej kurtce, które miałam na sobie podczas wy- wiadu z Barbarą Walters, uznano bowiem, że wyglądałam jak 2 lustrowanej wkładki do "Popular Mechanics". Ku mojej radości Jednocześnie znalazłam się też na listach najlepiej uczesanych naJlepiej ubranych osób. Pierwszym roku małżeństwa mój publiczny wizerunek miał T1)nn*e sP°re znaczenie, ponieważ dopiero wszystkiego się ? am- Sprawy te jednak bladły w porównaniu z rzeczywistymi ernami, a zwłaszcza próbami wypracowania na Bliskim 137 l sób, w jaki bym sobie życzyła. Podczas oficjalnej wizyty we Fran- cji moja teściowa, królowa Zajn, uparła się, żebym poddała się za- biegom jej fryzjera. Sławny Alexandre przyszedł do pałacu go- ścinnego Marigny, żeby uczesać mnie na oficjalny bankiet w Wer- salu. Mistrz, niezwykle szarmancki i usłużny, przez moment mi się przyglądał, a potem zaczai układać wyszukaną koafiurę. Kie- dy skończył, moje włosy wyglądały tak, jakby to one nosiły mnie. Potem spryskał je taką ilością laque (jak nazywa się we Francji la- kier do włosów), że moja fryzura zamieniła się w istną fortecę, którą po jego wyjściu bezskutecznie próbowałam pokonać. Kiedy przygotowywaliśmy się do wyjścia, byłam bliska łez. Czułam się śmiesznie. (Wyglądałam niemal jak Marge Simpson). Mąż zapew- nił mnie, że bardzo mu się podobam i że musimy już wychodzić. Możliwe, że królowi naprawdę przypadła do gustu moja fryzu- ra. Z pewnością lubił, gdy reprezentując Jordanię, wnosiłam odrobinę baśniowości do aż nazbyt poważnych spraw państwo- wych. Podczas naszej pierwszej oficjalnej wizyty w Stanach Zjed- noczonych pokazałam mu dwie suknie wieczorowe, jedną prostą, którą chciałam włożyć, i drugą - długą do ziemi kreację ze zdobio- nym koralikami żakietem. Natychmiast wybrał ozdobny żakiet, który w ogóle nie pasował do prostej sukni pani Carter. Ilekroć dawałam mu wybór, zawsze decydował się na bardziej wyszukany strój. W końcu zaczęłam nosić prostsze i często jordańskie, ludo- we suknie, które odpowiadały nam obojgu. Nigdy nie mogłam się pogodzić z faktem, że kobieta, która po- jawia się publicznie, najpierw oceniana jest na podstawie wyglą- du, a dopiero potem zwraca się uwagę na to, kim jest. Wiem, że przemysł odzieżowy to ogromny moloch o ogólnoświatowym za- sięgu, dlatego ubiór, na jaki decyduje się kobieta zajmująca wyso- ką pozycję, może zapewnić sukces konkretnemu projektantowi, a jednocześnie stanowić reklamę przemysłu odzieżowego całego kraju. Na przykład księjna Diana bardzo dużo zrobiła dla brytyj- skich projektantów, a tym samym dla ekonomii Wielkiej Brytanii. Dlatego pierwsze damy Francji noszą suknie francuskie, a żony amerykańskich prezydentów - amerykańskie. W ten sposób wspierają rodzimy przemysł. Gdybym mogła prezentować suknie jordańskiego projektanta, chętnie bym to robiła, ale w tamtych czasach nie było nikogo takiego. Początkowo nie do końca zdawałam sobie sprawę, jakie korzy- ści finansowe odnoszą dyktatorzy mody dzięki znanym osobisto- 136 ściom. Podczas oficjalnej wizyty we Włoszech postanowiłam wstą- pić do Yalentina i podziękować mu za to, że pomógł mi przed wi- zytą w Niemczech. Zostawiłam za sobą kawalkadę motocykli i tak dyskretnie, jak to było możliwe, skierowałam się w stronę jego studia w pobliżu Hiszpańskich Schodów. Byłam przerażona, gdy za rogiem zobaczyłam tłum fotografów i reporterów, którzy wy- raźnie na mnie czekali. Chociaż zaczynałam rozumieć, że przy- znając się do sławnych klientów, projektanci mody zdobywają re- putację, a potem ją utrzymują, poczułam się trochę niezręcznie w roli chodzącej reklamy. Przez kilka lat będę miała z tym poważ- ny problem, ponieważ sporadyczny kontakt z jakimś projektan- tem (albo wręcz brak kontaktu) często przesadnie rozdmuchiwa- no, co sugerowało, że noszę oburzająco drogie kreacje. W ciągu sześciu lat pięciokrotnie byłam w ciąży, co jeszcze bar- dziej komplikowało ten aspekt życia. Koniec końców zaczęłam korzystać z amerykańskich katalogów wysyłkowych i w ten spo- sób szybko i oszczędnie załatwiałam potrzeby ubraniowe. Mój brak zainteresowania modą na początku naszego małżeń- stwa spowodował zabawną sytuację. Pierwsze oficjalne wyprawy z mężem do Europy wywoływały spore zainteresowanie prasy, przy czym główny nacisk kładziono na mój wygląd. W tym czasie Barbara Walters przyjechała do Jordanii, żeby nakręcić o nas film dla telewizji. Podczas jednego z wywiadów zabraliśmy Barbarę ra- zem z Abir, Hadżą i Alim do królewskiej stadniny, żeby pokazać jej dumę i radość mojego męża oraz jego rodziny. Włożyłam dżin- sy i zamszową kurtkę, strój moim zdaniem jak najbardziej odpo- wiedni na wyprawę do stadniny, ale wyraźnie nie wszyscy tak uważali. Pod koniec roku znalazłam się na niesławnej liście naj- gorzej ubranych osobistości. "Wyróżnienie" to zawdzięczałam dżinsom i zamszowej kurtce, które miałam na sobie podczas wy- wiadu z Barbarą Walters, uznano bowiem, że wyglądałam jak z ilustrowanej wkładki do "Popular Mechanics". Ku mojej radości jednocześnie znalazłam się też na listach najlepiej uczesanych i najlepiej ubranych osób. W pierwszym roku małżeństwa mój publiczny wizerunek miał dla mnie spore znaczenie, ponieważ dopiero wszystkiego się uczyłam. Sprawy te jednak bladły w porównaniu z rzeczywistymi Problemami, a zwłaszcza próbami wypracowania na Bliskim 137 Wschodzie trwałego pokoju i stabilizacji. W tym czasie najwięk- szym ciosem dla mojego męża było to, co działo się w Camp Da- vid, posiadłości prezydenta Stanów Zjednoczonych w pobliżu Wa- szyngtonu. Dwunastodniowe spotkanie między Sadatem, Begi- nem i Carterem oraz ich ekipami odbyło się we wrześniu, dokładnie w tym czasie, kiedy przebywaliśmy z krótką roboczą wizytą w Londynie. Pewnego dnia ambasador Ibrahim Izz ad-Din poinformował Husajna, że dzwonił do niego z Camp David sekre- tarz Sadata i powiedział, że prezydent Egiptu chce rozmawiać z królem Jordanii. Sidi wykazał ostrożny optymizm. Rozmowa miała się odbyć nazajutrz wczesnym rankiem, ale te- lefon milczał. W sporym napięciu czekaliśmy cały dzień. Sadat zadzwonił dopiero późnym wieczorem i poinformował Husajna, że ma zamiar opuścić Camp David, ponieważ, jak powiedział, nie jest w stanie dogadać się z Beginem. Husajn był zadowolony, że Sadat nie zamierza zawierać separatystycznej umowy pokojowej z Izraelem kosztem Palestyńczyków. Obaj panowie postanowili, że spotkają się za kilka dni w Maroku. W drodze na to spotkanie pojechaliśmy na Majorkę, by odwie- dzić hiszpańskich monarchów, króla Juana Carlosa i królową So- fię, w ich pięknym letnim domu, którego okna wychodziły na Mo- rze Śródziemne. Poznałam brata królowej Sofii, króla Grecji, Konstantyna, i jego żonę, królową Anne-Marie (córkę króla Fry- deryka IX i królowej Ingrid z Danii), starych przyjaciół Husajna z Londynu. Po zamachu wojskowym w 1967 roku zostali zmusze- ni do wyjazdu za granicę, jednak angażowali się w sprawy Grecji, przede wszystkim promując grecką kulturę i edukację. Osiedlili się w skromnym domu w Hampstead i rozpoczęli tam nowe życie. Bardzo ich polubiłam i potem często spotykaliśmy się podczas naszych wizyt w Londynie, a od czasu do czasu zapraszaliśmy ich wraz z rodzinami do Jordanii. Na Majorce zaintrygowało mnie nowoczesne i pozbawione ja- kiejkolwiek sztuczności podejście królowej Sofii do tradycji. Cho- ciaż należała do jednego z najstarszych rodów królewskich w Eu- ropie -jej pełne nazwisko brzmi Sofia de Grecia y Hannover, by- ła krewną rosyjskich carów, cesarzy niemieckich i królowej Wielkiej Brytanii, Wiktorii - wyjaśniła mi, jak ona i król, Juan Carlos de Borbon y Borbon, próbują uprościć swoje życie. Często jeździli incognito samochodem, obracali się wśród poddanych i swobodnie podróżowali po kraju, lyiko podczas spotkań z inny- 138 mi monarchami używali koron, wyszukanej biżuterii i regaliów, natomiast unikali ich podczas oficjalnych wystąpień. Bardzo nam się podobało to, jak urządzili się w Madrycie. Za- miast rezydować w Prado, ogromnym, wspaniałym pałacu-mu- zeum, hiszpańska rodzina królewska mieszkała w Palacio de la Zarzuela, stosunkowo skromnym domu, który wybudowali w za- lesionym terenie na przedmieściach stolicy. Do pałacyku prowa- dzi piękny, długi podjazd, który wije się przez rezerwat dzikiej przyrody, pełen saren. Husajn często porównywał ich wygodny, bezpretensjonalny dom do wykładanego marmurami, urządzone- go z przepychem, przywodzącego na myśl hotel pałacu Haszimijja. Król marzył, żebyśmy też mogli mieszkać tak jak hiszpańscy monarchowie. Husajn i Juan Carlos byli bliskimi przyjaciółmi. Mój mąż wspierał króla i doradzał mu wtedy, gdy w Hiszpanii zachodziły dramatyczne zmiany: od 1969 roku, kiedy to przywrócono monar- chię po długotrwałej dyktaturze generała Franco, po rok 1978, gdy trzy lata po śmierci dyktatora ustanowiono monarchię kon- stytucyjną. Król Juan Carlos wraz z reliktem z minionej epoki w postaci rządu Franco przywrócił w Hiszpanii demokrację, a w 1977 roku zorganizował pierwsze po czterdziestu jeden latach demokratyczne wybory. Wybrany w nich hiszpański parlament przyjął nową konstytucję i wyznaczył panującego monarchę na króla. Sofia jako pierwsza zauważyła, że instynktownie staram się do- stosować do nowego stylu życia, czyli robię coś, co w jej przypad- ku było zbędne. Królowa Hiszpanii jest znakomitym żeglarzem, była nawet rezerwową zawodniczką w greckiej osadzie żeglar- skiej podczas igrzysk olimpijskich w 1960 roku w Rzymie. Na tej samej olimpiadzie jej brat, Konstantyn, zdobył złoty medal. Tego lata w upalny, słoneczny dzień wybrałyśmy się we dwie małą ża- glówką w rejs po prywatnej zatoczce. Zgodnie z zapowiedzią So- fii nagle zza cypla wyłoniło się kilka łodzi turystycznych, zakłóca- jąc naszą idyllę. Natychmiast się okryłam. Wystarczająco długo przebywałam wśród muzułmanów, by wiedzieć, że gdyby ktoś zo- baczył mnie w stroju kąpielowym, bardziej konserwatywni wy- znawcy islamu uznaliby to za afront. Sofia była wyraźnie zasko- czona, że instynktownie udaje mi się zachować równowagę mię- dzy skromnością a naturalnością. Nasza wizyta w Hiszpanii została nagle przerwana. Pewnego 139 ranka po przebudzeniu, jak zwykle, włączyliśmy krótkofalówkę, by wysłuchać światowego serwisu BBC. Ku naszej konsternacji podano lakoniczne oświadczenie, że w Camp David Menachern Begin zawarł porozumienie z Anwarem Sadatem. Ani słowem nie wspomniano o prawie Palestyńczyków do samostanowienia. Mie- liśmy wrażenie, że urzeczywistnił się nasz najgorszy koszmar. Król Husajn był zaszokowany, zwłaszcza że jeszcze kilka dni te- mu Sadat mówił zupełnie co innego. Natychmiast odwołaliśmy podróż do Maroka i zadzwoniliśmy do naszych hiszpańskich go- spodarzy, by ich poinformować, że bezzwłocznie wyjeżdżamy do Jordanii. Gdy poznaliśmy szczegóły porozumienia, stało się ja- sne, że trudno będzie odrobić szkody spowodowane przez Camp David. Rzeczywiście, skutki zawartej tam umowy będą miały dra- matyczny wpływ na dwadzieścia jeden lat naszego małżeństwa i starania męża o pokój. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Kryzys za kryzysem Mój mąż rzadko wpadał w złość. Gdy był rozdrażniony, oczy mu ciemniały i zaciskał zęby - dokładnie taką samą minę miał, gdy pytano go, jakie będą skutki porozumienia z Camp David. Ugoda, podpisana w Białym Domu 17 września 1978 roku, oznaczała klę- skę Palestyńczyków i Jordanii. Anwar Sadat, pod naciskiem Jimmy'ego Cartera i Menachema Begina zgodził się na porozumienie, którego najsłabszym punk- tem było to, czego w nim nie zawarto. Mianowicie nawet nie wspomniano o wycofaniu się Izraela z Terytoriów Okupowanych i powrocie do granic sprzed 1967 roku, zatem nie zastosowano za- sady "ziemia za pokój", zawartej w rezolucji numer 242 ONZ. Me- nachem Begin nie zgodził się i na to, by okupowane terytoria pa- lestyńskie nazwać Zachodnim Brzegiem. Obstawał przy tym, a Jimmy Carter to uszanował, by palestyński Zachodni Brzeg na- zywać "Judea i Samarią" albo mówić o nim jako o terytorium wy- zwolonym, co wywołało oburzenie całego świata arabskiego. Nie było mowy o prawach arabskich muzułmanów do okupo- wanej, wschodniej, arabskiej części Jerozolimy. W rzeczywistości w ogóle nie wymieniono Jerozolimy. Porozumienie nie zawierało planu likwidacji osiedli żydowskich, które przez cały czas niele- galnie zakładano na Zachodnim Brzegu. Jednak chyba najbar- dziej destrukcyjnym efektem konferencji w Camp David była za- niiana określeń z palestyńskiej niepodległości na autonomię pa- lestyńską. Jednym pociągnięciem pióra porozumienie z Camp E>avid uczyniło autonomię szczytem tego, co mogą osiągnąć Pale- styńczycy, na dodatek tylko za zgodą Izraelczyków i po upływie 141 pięciu lat. Niezależne państwo palestyńskie nie wchodziło w ogó- le w rachubę. Mąż poczuł się zdradzony, a uczucie to pogłębiły wzmianki w umowie na temat Jordańskiego Królestwa Haszymidzkiego, co więcej, umieszczono je bez jakiejkolwiek konsultacji z przedsta- wicielami Jordanii. Zaciskając zęby ze złości, Husajn czytał, że to Jordania, nie OWP, powinna reprezentować Palestyńczyków w dalszych negocjacjach, że Jordania wraz z Egiptem i Izraelem będzie określać warunki autonomii dla Palestyńczyków na Tery- toriach Okupowanych i że porozumienie między Izraelem a Egip- tem będzie stanowiło podstawę traktatu pokojowego między Izra- elem i Jordanią. Zakrawało to na ironię losu. "Pokojowe" porozumienie od po- czątku wykazywało działanie niszczycielskie. Umowa z Camp Da- vid wbiła klin między Stany Zjednoczone i Jordanię, a podczas gdy w Ameryce traktowano Sadata jak wielkiego wizjonera, przy- wódcy państw arabskich zebrali się w Bagdadzie, by go potępić. Szczyt w Bagdadzie okazał się dla króla Husajna ogromnym przeżyciem, zarówno osobistym, jak i politycznym. Mój mąż nie był w Iraku od zamachu stanu w 1958 roku, kiedy to zamordowa- no jego kuzyna, króla Fajsala, i innych członków irackiej rodziny królewskiej. Kuzynowie byli sobie bliscy, razem uczęszczali do Harrow i Sandhurst, wspólnie spędzali wakacje, nawet zostali ko- ronowani tego samego dnia. Husajn opowiadał mi, że osobiście ostrzegał przywódcę irackiego wojska, iż grozi im zamach, został jednak potraktowany bardzo protekcjonalnie, a jego słowa zigno- rowano. Niecały tydzień po tej rozmowie antymonarchiści opano- wali pałac. Relacje z tamtych wydarzeń bardzo się między sobą różnią. Według zeznań naocznego świadka, który przekazał swo- ją wersję członkowi jordańskiej rodziny królewskiej, król Fajsal znajdował się wraz z rodziną na schodach pałacu, kiedy rebelian- ci otworzyli ogień. Babcia króla Fajsala, trzymając w ręce Koran, zawołała: "Proszę, oszczędźcie Fajsala! Zaklinam was na Koran'. Mimo to wszyscy oprócz jednej ciotki zginęli pod obstrzałem ka- rabinów maszynowych. Mój mąż nigdy sobie nie wybaczył, że bardziej nie naciskał, gdy próbował ostrzec irackich wojskowych przed niebezpieczeństwem. W listopadzie 1978 król Husajn dołączył do przywódców krajów na szczycie Ligi Arabskiej w Bagdadzie. Spośród dwudziestu dwu członków nie było jedynie przedstawiciela Egiptu. Liga Arabska ^decydowała, że wyśle do Kairu delegację, która po raz ostatni cpróbuje odwieść Sadata od zamiaru podpisania separatystycznej umowy pokojowej z Izraelem. Egipski prezydent jednak nie zgo- dził się na spotkanie. Jeszcze bardziej podsycił niechęć do siebie, gdy publicznie określił przywódców szczytu jako "tchórzy i kar- łów", jednocześnie oznajmiając, że nie ma zamiaru słuchać "sy- czących węży". Administracja Cartera potrzebowała sześciu miesięcy, by wyne- gocjować szczegóły ostatecznego porozumienia egipsko-izrael- skiego. W tym czasie Amerykanie wywierali na mojego męża ogromną presję, chcąc, żeby poparł porozumienie z Camp David. Słuchając, jak mąż omawia ze swoimi doradcami różne strategie i odpowiedzi, odebrałam nieocenioną lekcję. Podczas pobytu w Iranie i innych krajach arabskich miałam do czynienia z przy- kładami amerykańskich nacisków, ale zetknięcie się z nimi u sie- bie w domu podziałało na mnie jak zimy prysznic. Dwudziestego szóstego marca 1979 roku Begin, Sadat i Carter podpisali w Waszyngtonie porozumienie pokojowe między Egip- tem a Izraelem. Był to czarny dzień dla Jordanii. Pamiętam, jak Lajla, której mąż był wówczas premierem, z wściekłością ogląda- ła tę ceremonię w telewizji i przez cały czas mówiła do Sadata: "Nie podpisuj. Nie podpisuj tego. Proszę, Boże, złam pióro". Oczywiście, Sadat umowę podpisał, co pociągnęło za sobą nie- uchronne i poważne konsekwencje. Na Bliskim Wschodzie aż wrzało. Dwa miesiące wcześniej Irań- czycy wygnali szacha i owacyjnie powitali powracającego ajatolla- ha Chomeiniego. Podpisanie porozumienia w Camp David stano- wiło jeszcze jeden punkt zapalny w już i tak nabrzmiałej sytuacji. Husajn był głęboko zawiedziony oportunizmem Sadata, krótko- wzrocznością Stanów Zjednoczonych i odsunięciem w czasie mię- dzynarodowej konferencji pokojowej, która, zdaniem króla, da- wała większą szansę osiągnięcia powszechnego pokoju na Bli- skim Wschodzie. Po Camp David poczuliśmy się tak, jakbyśmy w wesołym miasteczku wsiedli do kolejki górskiej i rozpoczęli Pełną wstrząsów podróż, która trwa do dziś. W tym ponurym okresie ogromną radość sprawiło nam odkrycie, 26 jestem w ciąży. Nie rozmawialiśmy na temat dzieci, ale też nie było mowy o tym, że nie chcemy ich mieć. Husajn miał już ośmio- r°, z czego najmłodsza trójka mieszkała z nami, ale dał mi wyraź- ny sygnał, gdy pracowałam nad planami naszego nowego domu. 142 143 - Dopilnuj, żeby było sześć dziecięcych sypialni - powiedział. - Co takiego? - spytałam, z pewnością nie oczekując następnej trójki. Kiedy pewnego dnia mój lekarz powiedział, że jestem przy na- dziei, Husajn był, jak sam to określił, "w siódmym niebie". Aż do trzeciego miesiąca zachowaliśmy tę wiadomość dla siebie, dopie- ro potem powiedzieliśmy o wszystkim dzieciom, które się ucie- szyły, że będą miały braciszka lub siostrzyczkę. Czułam, że Bóg podwójnie mnie pobłogosławił, gdy mąż oznaj- mił, że wybiera się na hadżdż - pielgrzymkę do Mekki i Medyny w Arabii Saudyjskiej. W minionych latach poprzestawał na mniejszej pielgrzymce, czyli umrze, którą odbywał przeważnie w dwudziestym siódmym dniu ramadanu, w najświętszą noc ro- ku. Nigdy jednak nie zdecydował się na hadżdż. Pielgrzymka ta trwa przez pięć dni zu al-hidżdża, ostatniego miesiąca islamskie- go roku, który opiera się na kalendarzu księżycowym i jest o je- denaście dni krótszy niż stosowany na Zachodzie kalendarz gre- goriański. Wierni zbierają się na równinie Arafat i przez cały dzień modlą się przede wszystkim o przebaczenie. Każdy zdolny do tego muzułmanin powinien raz w życiu odbyć hadżdż do Mek- ki, ale mąż dotychczas uważał, że jeszcze nie nadeszła dla niego odpowiednia chwila. Byłam bardzo szczęśliwa, że taką potrzebę poczuł po naszym ślubie. Podczas hadżdżu Husajn miał na sobie dwa pozbawione szwów kawałki białego płótna, które, jak wszyscy pielgrzymujący męż- czyźni, owinął wokół pasa i przerzucił przez ramię, by podkreślić równość i pokorę każdego człowieka w obliczu Boga. Razem z ogromnymi rzeszami wiernych stanął w Mekce twarzą do Al- -Kaby, prostej kamiennej świątyni w kształcie prostopadłościanu w centrum ogromnego, białego marmurowego dziedzińca Święte- go Meczetu znanego jako Al-Masdżid al-Haram. Mężczyźni i ko- biety modlą się razem, w Al-Haram - jedynym meczecie oprócz Meczetu Proroka w Medynie, gdzie podczas modlitwy nie są od siebie oddzieleni. To tu przodek mojego męża, Abraham, trzy ty- siące lat temu zbudował pierwszą świątynię. Tutaj dwa tysiące lat później Prorok Mahomet, duchowy i bezpośredni spadkobierca Abrahama, rozbił pogańskie bożki ludzi, którzy porzucili Boga. Husajn wybrał się do Mekki z czysto duchowych pobudek, dla- tego starał się nie rzucać w oczy, a mimo to wśród pielgrzymów rozeszła się pogłoska o jego obecności. Biorąc pod uwagę jego ro- dowód, nie ma się co dziwić, że został powitany brawami, a mu- zułmanie z całego świata pozdrawiali go słowami: Ahlan bi-sabt Ar-Rasul, "Witamy wnuka Proroka". Gdy wrócił z hadżdżu, z rado- ścią zauważyłam, że jest znacznie spokojniejszy i silniejszy. Pró- bował podzielić się ze mną wrażeniami ze wspaniałej podróży du- chowej, ale dopiero dwadzieścia lat później w pełni docenię siłę transformacji, gdy sama odbędę umrę do Mekki. Dzięki nowo zdobytej sile duchowej Husajna łatwiej pogodziliśmy się ze stra- tami, które wkrótce mieliśmy ponieść. Wczesną wiosną 1979 roku przejeżdżałam przez Londyn, gdy zadzwonił do mnie mąż i ze smutkiem poinformował, że jego wuj ze strony matki, szarif Nasir Ibn Dżamil, umarł nagle na atak ser- ca. Niespodziewana śmierć wujka była dla nas wszystkich szo- kiem. Szarif Nasir stał u boku Husajna od pierwszych chwil jego panowania. Na początku lat siedemdziesiątych był naczelnym wodzem sił zbrojnych i przy kilku okazjach uratował życie moje- mu mężowi. Byli sobie wyjątkowo bliscy. Szarif Nasir jako jeden z pierwszych członków rodziny z całego serca pogratulował nam zaręczyn i ofiarował piękny teren, na którym chcieliśmy wybudo- wać sobie dom. Jego żona, Hind, utalentowana artystka, podob- nie jak ja oczekiwała w tym czasie dziecka. Potem brnęliśmy od jednego ciężkiego przeżycia do drugiego. Husajn wybierał się do Bagdadu, gdzie miano ostatecznie potępić Egipt za negocjacje w Camp David. Dzień po jego telefonie przed powrotem do Ammanu jechałam do Hampstead, by zjeść lunch z naszymi przyjaciółmi: królem Konstantynem, królową Grecji Anne-Marie, i matką Anne-Marie, królową Danii Ingrid. Byłam w piątym miesiącu ciąży. Nagle zrobiło mi się słabo. Zaraz po wej- ściu do salonu przedstawiono mnie królowej Ingrid, musiałam jednak przeprosić i wyjść. Anne-Marie poszła za mną. Bardzo się zmartwiła, gdy wyjaśniłam, że źle się czuję. Nie podzieliła się ze mną obawami, natomiast zabrała mnie do swojego pokoju i kaza- ła mi się położyć. Gdy zaczęłam krwawić, zadzwoniła do swojego lekarza, George'a Pinkera, położnika brytyjskiej rodziny królew- skiej. Był na rybach w Szkocji, ale jego asystent zgodził się przy- być tak szybko, jak to możliwe. Ponieważ Konstantyn i Anne-Marie mieszkali z dala od cen- trum Londynu, minęły wieki, nim pojawił się lekarz. Ja w tym 144 145 czasie ze smutkiem zaczęłam zdawać sobie sprawę, co się dzieje Gdy czekaliśmy na lekarza, Konstantyn powiedział mi, że ma za- miar zadzwonić do Husajna. Błagałam, żeby tego nie robił. "Jest w drodze do Bagdadu. To dla niego trudna chwila, nie obarczajmy go dodatkowym ciężarem" - tłumaczyłam. Przez chwilę kłóciliśmy się, potem Konstantyn wyszedł i mimo wszystko zadzwonił do Husajna. Niemal się załamałam, gdy usły- szałam głos męża, ale od początku przyrzekłam sobie, że nie bę- dę mu stwarzać dodatkowych problemów. - Mam przyjechać? - spytał. - Nie, absolutnie nie - odparłam. - Zostań tam, gdzie jesteś, i rób, co masz do zrobienia. Wszystko będzie dobrze. Oczywiście nie było. Ogarnęło mnie poczucie straty, ogromne- go zawodu i zarazem winy. Dzięki ruchom dziecka zdążyłam już nawiązać kontakt z maleńką istotką, którą nosiłam pod sercem. Jak najszybciej chciałam dostać się do szpitala, by znaleźć się pod odpowiednią opieką, ale angielskie pogotowie właśnie prowadzi- ło akcję protestacyjną i działało w zwolnionym tempie, w związku z czym ambulans jechał do Hampstead o wiele dłużej niż zwykle. Potem bez syreny - o ile dobrze pamiętam, nawet bez błyskają- cych świateł - karetka niespiesznie zdążała do szpitala. Przez ca- łą drogę lekarz powtarzał mi: "Niech się pani trzyma, niech się pani trzyma", a ja w tym czasie walczyłam z potwornym bólem. W szpitalu wszystko nabrało tempa, pamiętam jedynie, że ocknę- łam się w łóżku szpitalnym, kiedy już było po wszystkim. Za- dzwonił telefon. Gdy pani z centrali powiedziała: "Pan Brown do pani Brown", myślałam, że pomylono salę. Nie wiedziałam, że ze względów bezpieczeństwa zarejestrowano mnie pod nazwiskiem Brown. Później przyzwyczaiłam się do tego nazwiska, gdyż ile- kroć Husajn i ja chcieliśmy mieć odrobinę prywatności, zamie- nialiśmy się w "państwa Brown". W szpitalu okazało sig jednak, że całkowita prywatność nie bę- dzie możliwa. Niemal natychmiast w londyńskich brukowcach pojawiła się wiadomość o moim poronieniu. Byłam oburzona, że tak osobiste sprawy i taka tragedia stały się własnością publicz- ną. Gdy zadzwoniła do mnie siostra, musiała usłyszeć w moim głosie rozpacz. Długo rozmawiałyśmy. Zawsze będę wdzięczna Aleksie, że zostawiła swoją waszyngtońską firmę prawniczą i przyleciała do Londynu, żeby ze mną pobyć. Również Husajn, gdy tylko mógł, przybył do Londynu. Znając moje zamiłowanie do nart, postanowił zabrać mnie na kilka dni do małej miejscowości narciarskiej Zurs w Alpach austriackich, po raz ostatni jeździłam tutaj jako nastolatka. Jordański konsul generalny w Austrii wszystko pozałatwiał, ale mąż i ja nigdy nie byliśmy sami. Spędziliśmy kilka dni w towarzystwie konsula i je- go żony, naszej świty i ludzi, których spotkaliśmy w hotelu. Za- miast we dwójkę, na osobności, porozmawiać o naszej stracie i na- wzajem się pocieszyć, bez przerwy byliśmy otoczeni przez ludzi i musieliśmy robić dobrą minę do złej gry. Ostatniego wieczoru w Arlbergu w końcu się załamałam. Za- wieziono nas saniami do małej wioski, do typowej góralskiej cha- ty na kolację. Podczas posiłku śpiewały dla nas małe dzieci. Na oczach wszystkich zdołałam się wziąć w garść, ale w drodze po- wrotnej nagle zdałam sobie sprawę, że mąż w ogóle nie spytał mnie o poronienie i ani razu nie rozmawialiśmy na temat tego, co się wydarzyło. Wiedziałam, że udając dzielną, ukrywam prawdzi- we uczucia, zdawałam sobie przy tym sprawę, że Husajn wziął udawany przeze mnie dobry humor za prawdziwy. Nie możemy udawać, że nic się nie stało - powiedziałam sobie w duchu. Byłam zła na Husajna, ale też trochę na siebie za to, że ukrywam prawdziwe uczucia. Zdradziłam mu, że pobyt w Austrii był dla mnie bardzo trudny, na co usłyszałam znamienną odpo- wiedź: "Prawdę mówiąc, ta wyprawa dla mnie też nie była łatwa. Po raz ostatni jeździłem w Alpach saniami w Saint Moritz z sza- chem Iranu i Szahbanu. A teraz spójrz, zostali wygnani z kraju". Spojrzałam na męża oniemiała z powodu non seąuitur. Właśnie poznałam pewien wzorzec zachowania, z którym będę miała wie- lokrotnie do czynienia podczas naszego małżeństwa. W odpowie- dzi na każdy wyrażony przeze mnie niepokój Husajn wspomni ja- kiś poważniejszy problem, z powodu którego cierpiał, tym sa- mym nadając moim obawom odpowiednią rangę. Przekonałam się również, że człowiek o największym sercu na świecie nie umiał mówić o własnych bolączkach, ponieważ tak bardzo cier- Piał z ich powodu. Po prostu nie mógł tego znieść. Sześć miesięcy później znów byłam w ciąży. Chociaż wiele osób Przypuszczało, że urodzę dziecko za granicą albo przynajmniej sprowadzę zachodniego lekarza, miałam pełne zaufanie do jor- dańskiego położnika, doktora Arifa Batajny. Był położnikiem ro- 146 147 dziny królewskiej i kolegą angielskiego doktora królowej Artne- -Marie, George'a Pinkera, który zajmował się mną podczas poro- nienia i był konsultantem w tej ciąży. Wspólnie uzgodnili, że w ciągu kilku pierwszych miesięcy nie powinnam wyjeżdżać za granicę, w związku z czym odetchnęłam z ulgą. Miałam dość ro- boty w domu. Wcześniej zdążyłam zaangażować się w różne sprawy. Organi- zacja Narodów Zjednoczonych ogłosiła rok 1979 Międzynarodo- wym Rokiem Dziecka, a ja zostałam przewodniczącą Jordańskie- go Komitetu Państwowego na rzecz Dzieci. Zaprosiłam do pałacu Haszimijja ministrów i przedstawicieli organizacji pozarządo- wych, które zajmowały się sprawami dzieci. Podczas spotkania próbowaliśmy ocenić, w jakich warunkach żyją jordańskie dzieci, i zaczęliśmy wytyczać krótko- i długoterminowe cele i opracowy- wać strategie. Ponieważ jordańskie społeczeństwo było bardzo młode, dobro i rozwój dziecka należało uznać za niezmiernie ważne. Ponad po- łowa Jordańczyków nie ukończyła szesnastego roku życia, a jed- na piąta nie miała pięciu lat. Wskaźnik urodzin był wyjątkowo wy- soki - ponad dwukrotnie wyższy od przeciętnego w krajach roz- winiętych - częściowo z powodu dramatycznego napływu uchodźców. Skutki szybkiego przyrostu naturalnego dały się od- czuć we wszystkich dziedzinach życia, szczególnie w szkolnictwie i służbie zdrowia. Szkoły były zatłoczone, większość pracowała na dwie zmiany, a na jednego nauczyciela przypadała spora liczba uczniów. Brakowało książek dla dzieci, placów zabaw i parków, szczególnie w dzielnicach dla ubogich. Na początku lat osiemdziesiątych napisał do mnie premier Au- strii, Bruno Kreisky, polecając mojej uwadze SOS Kinderdorf In- ternational, czyli międzynarodową sieć wiosek dla sierot i dzieci porzuconych przez rodziców. Inicjatywa ta narodziła się w cha- osie, który panował po,drugiej wojnie światowej, kiedy mnóstwo dzieci nie miało domów ani rodzin. Po spotkaniu z Hermannem Gmeinerem, założycielem SOS, rozpoczęliśmy wieloletnią i owoc- ną współpracę. Dziecięce wioski SOS zapewniają dom zbliżony do rodzinnego dzieciom, które straciły rodziców albo nie mogą dłużej z nimi mieszkać. Od czworga do dziesięciorga chłopców i dziewcząt w różnym wieku mieszka razem ze swoją przybraną matką w domu rodzinnym; osiem do piętnastu takich rodzin two- rzy wioskę SOS. Husajn i ja często odwiedzaliśmy wioski SOS w Ammanie i Akabie, zwłaszcza przy okazji muzułmańskiego święta id al- .fitr, czyli małego bajramu, kiedy to rodziny tradycyjnie zbierają się, by uczcić koniec postu. Dżafar Tukan, utalentowany jordań- ski architekt i przyjaciel, zaprojektował piękną pierwszą jordań- ską wioskę w pobliżu Ammanu. Otworzyliśmy ją z Husajnem w 1987 roku. Jest to urocze skupisko kamiennych domków, połą- czonych podwórkami i ogrodami. Projekt wioski był naszą pierwszą wspólną próbą rozwinięcia w Jordanii nowego typu ar- chitektury, która uwzględniałaby kulturę i szanowała środowi- sko. Kilka lat później Dżafar i ja pracowaliśmy razem nad na- stępnym pionierskim projektem wioski SOS w Akabie. Osada ta w 2001 roku zdobyła Aga Khan Award. W 1999 roku powstała trzecia wioska, tym razem w Irbidzie, na północy Jordanii. W 2002 roku ucieszyłam się, gdy doceniono wyjątkowy wkład SOS Kinderdorf w dobro dzieci na całym świecie i przyznano tej inicjatywie prestiżowe wyróżnienie w postaci Conrad N. Hilton Humanitarian Prize. Jeśli chodzi o opiekę zdrowotną, zaczęliśmy od ogólnokrajowej kampanii na rzecz szczepień. Zapoczątkowałam ją wraz z mini- strem zdrowia w kilku obszarach wiejskich, osobiście podając do- ustne szczepionki. W 1980 roku przyłączyliśmy się do UNICEF-ow- skiej walki z wysoką śmiertelnością niemowląt i matek. Udało się nam osiągnąć wspaniale wyniki dzięki wykorzystaniu takich me- tod jak: kontrola wzrostu, dostarczanie płynów, karmienie piersią i szczepienia. Pod koniec lat osiemdziesiątych Jordania osiągnęła taki po- stęp, że zdobyła uznanie UNICEF-u i innych organizacji między- narodowych. Dzięki temu zaczęto stawiać nas innym krajom roz- wijającym się jako przykład w dziedzinie odżywania, zapisywania do szkół i edukacji dziewcząt, a także dostępu do opieki medycz- nej i wody. Znaleźliśmy się wśród czterdziestu pięciu krajów, w których szczepi się ponad dziewięćdziesiąt procent dzieci. Z prawdziwą dumą w 1990 roku reprezentowałam króla Husaj- na na światowym szczycie ONZ na rzecz dzieci. Podczas tego zjaz- du siedemdziesiąt jeden głów państw i rządów podpisało świato- wą deklarację, która zapewniała dzieciom prawo do życia, opieki i rozwoju. Rok później Jordania ratyfikowała Konwencję Praw Dziecka, najpowszechniej akceptowany traktat, który pociąga za sobą zmiany społeczne we wszystkich regionach świata. (Jedyny- 148 149 mi narodami, które jeszcze jej nie podpisały, są Stany Zjednoczo- ne i Somalia). Po zwołaniu w następnym roku kilku narodowych konferencji dotyczących praw dzieci król Husajn poprosił mnie, żebym zało- żyła Narodowy Oddział Specjalny do spraw Dzieci (NTFC) i że- bym nim kierowała. Zadaniem tej organizacji było kontrolowanie i podnoszenie warunków życia jordańskich dzieci. Pragnąc wciąg- nąć do współpracy różne, często konkurujące ze sobą organiza- cje, założyliśmy Państwową Koalicję na rzecz Dzieci. Koordyno- wała ona i promowała partnerstwo pomiędzy wszystkimi pań- stwowymi i prywatnymi instytucjami, które zajmowały się sprawami dzieci. W NTFC opracowano politykę państwa, utwo- rzono ośrodek badawczy i jordańskie dziecięce centrum infor- macyjne. Centrum Informacji i Badań skupiało się na najważ- niejszych sprawach, takich jak praca dzieci, bieda w wielkich miastach, kultura nastolatków, palenie papierosów przez nasto- latków; ustalało również istniejące luki i priorytety w rozwoju ba- dań i programów. Na początku małżeństwa zaczęłam aktywnie działać w Królew- skim Towarzystwie Ochrony Przyrody (RSCN). Towarzystwo to było czymś wyjątkowym na Bliskim Wschodzie. Założone zostało w 1966 roku pod patronatem króla Husajna, kiedy rzadko mówi- ło się o ochronie przyrody, i było pierwszą - a przez długie lata je- dyną - państwową organizacją na rzecz ochrony środowiska w na- szym regionie. Byłam z tego bardzo dumna, ponieważ od dawna interesowałam się ochroną środowiska. W 1970 roku, będąc stu- dentką pierwszego roku Princeton, wiwatowałam na cześć sekre- tarza generalnego ONZ, U Thanta, gdy ogłosił pierwsze obchody Światowego Dnia Ziemi. I wtedy, i dziś interesowało mnie poczu- cie globalnej jedności i uniwersalna potrzeba znalezienia równo- wagi między środowiskiem naturalnym a ekspansją człowieka. Król Husajn i założyciele RSCN-u dali osobisty przykład, rezy- gnując z polowań, ponieważ ich ulubiony sport miał negatywny wpływ na przyrodę w Jordanii. To za ich sprawą wzrosła rola RSCN-u w ochronie jordańskich cudów natury przed industriali- zacją. W 1978 roku RSCN poprosił różne międzynarodowe organi- zacje - łącznie z International Union for the Conservation of Na- turę i World Wildlife Found - o pomoc w wyznaczeniu w Jordanu rezerwatów przyrody. Powstało sześć obszarów chronionych, a lo- kalne społeczności zyskały dochód z działalności na rzecz ochro- rry przyrody. Jordania dawała sąsiednim krajom przykład, jak na- leży zajmować się rezerwatami, i prowadziła szkolenia dla pra- cowników ochrony przyrody z całego regionu. Od początku próbowałam uczyć się z tylu źródeł, z ilu było to możliwe, a także uzyskiwać jednomyślność wśród swoich najbar- dziej zaufanych doradców. Zaczęłam również tworzyć krąg jor- dańskich ekspertów, potencjalnych partnerów i sponsorów. Kiedy podstawowe programy związane z edukacją, sytuacją kobiet i li- kwidacją biedy odniosły w Jordanii sukces, zaczęliśmy skupiać się na innych, szerzej rozumianych problemach. Wszystkich ludzi, z którymi pracowałam, usilnie namawiałam do szczerego i otwartego wyrażania swoich ocen, opinii i sądów. Najbardziej ceniłam, sobie osoby, które mówiły wprost, to one zo- stały moimi przyjaciółmi i doradcami. Niczego nie byłam w sta- nie nauczyć się od pochlebców, którzy zamiast prawdy mówili to, co ich zdaniem powinno sprawić mi przyjemność. Chciałam rów- nież promować pracę zespołową, ponieważ prowadzi ona do istot- nych zmian na lepsze i daje ludziom większe szansę na przy- szłość. Rozmawiając z ekspertami, dowiedziałam się, że uczniowie jor- dańskich szkół średnich i studenci uniwersytetów nie mają do- radców zawodowych. Większość młodych ludzi wybierała medy- cynę, inżynierię i prawo, chociaż w tych dziedzinach mieliśmy nadmiar absolwentów i nie wszyscy znajdowali pracę, tymczasem brakowało specjalistów od informatyki, hotelarstwa, budowy dróg i opieki nad małymi dziećmi. W 1979 roku założyłam Kró- lewski Fundusz Kultury i Nauki, który prowadził pierwsze bada- nia nad rynkiem pracy i fundował stypendia dla studentów - zwłaszcza wybitnie uzdolnionych dziewcząt - którzy zdobywali wiedzę w kierunkach niezwykle istotnych dla dalszego rozwoju Jordanii. Z czasem owi stypendyści zostaną autorytetami w swo- ich dziedzinach, tym samym potwierdzając nasze założenie, że każdy człowiek może dużo zdziałać dla rozwoju ojczyzny. Dzięki temu, że ukończyłam wydział architektury i planowania przestrzennego, byłam w stanie zauważyć, iż w Jordanii należy wprowadzić normy budowlane. Doskonale rozumiałam frustrację rn°jego męża z powodu błędów konstrukcyjnych, jakie popełnio- no przy budowie pałacu Haszimijja i wszystkich pozostałych do- n~tów, które stawiał. Ponieważ pracowałam w tym kraju, pamięta- łam, jakie problemy mieliśmy przy tworzeniu lotnisk. Zaprosi- 150 151 lam do mojego biura w Al-Mawa ministra robót publicznych "Proszę mnie zapoznać z istniejącymi normami budowlanymi" - poprosiłam. Bez słowa otworzył aktówkę, którą ze sobą przyniósł, i wysypał jej zawartość na podłogę. Na stosie leżały wykazy norm budowla- nych z całego świata, okazało się jednak, że Jordania nie posiada własnych. Za namową ministra zwołałam spotkanie najwybitniejszych in- żynierów i architektów Jordanii, by spytać ich, z jakimi proble- mami się spotykają i jakie, ich zdaniem, powinno być prawo bu- dowlane. Wszyscy zgodzili się, że rząd i sektor prywatny wspólnie powinny opracować nowe przepisy. W ciągu kilku łat Królewskie Towarzystwo Naukowe sformułowało pierwszy jordański kodeks budowlany, a ja przy okazji dowiedziałam się sporo na temat swo- jej roli jako królowej - pomogłam osiągnąć kompromis i ujedno- licić działania. Zaproponowałam również odpowiednim specjalistom, by zajęli się konserwacją jordańskich zabytków architektury, zaprojekto- wali nowe budynki publiczne i przygotowali propozycje zagospo- darowania przestrzennego. Odnieśliśmy częściowy sukces, po- nieważ udało nam się w pozytywny sposób wpłynąć na kilka naj- ważniejszych projektów, ale ostateczne efekty zawsze zależały od kaprysów wysokich urzędników. Dzięki temu doświadczeniu zda- łam sobie sprawę, przed jakim wyzwaniem stanął książę Walii, gdy próbował w Wielkiej Brytanii zwrócić uwagę, jaki wpływ ma wygląd budynków publicznych na kulturę i poczucie dumy naro- dowej. Uważałam, że takie podejście jest szczególnie ważne w przy- padku Akaby, pięknej miejscowości wypoczynkowej na północ- nym brzegu Morza Czerwonego. Jeżeli nie będziemy kontrolować jej rozwoju i nie zapanujemy nad chaotyczną zabudową, w przy- szłości nie uda nam si$ już nadać Akabie wyjątkowego, jordań- skiego charakteru, jakże odmiennego od wszystkich innych miej- scowości wypoczynkowych na świecie. Jeżeli Akaba miała stać się atrakcją turystyczną, musiała mieć swój niepowtarzalny cha- rakter. Poczyniliśmy pewne postępy, sadząc palmy wzdłuż ulic i planując tereny zielone w znacznej części miasta. Nigdy jednak nie udało się osiągnąć harmonii, jaką, na przykład, można zoba- czyć na Sardynii czy Wyspach Kanaryjskich. W czasach wstrzą- sów politycznych, gdy inne porty regionu były zamknięte, w Aka- bie skupiał się cały handel, a długoterminowe planowanie prze- strzenne zostało zepchnięte na dalszy plan przez szybki rozwój ekonomiczny. Niestety, większość czasu i energii pochłaniały bieżące kryzysy, pewnego dnia w moim biurze pojawił się rozentuzjazmowany mi- nister, który oznajmił, że są już gotowe plany budowy kolejki nad- ziemnej w Petrze i wybrukowania Siku, starego jak świat, ka- miennego wąwozu, który tam prowadzi. Zabrakło mi słów. Przy poparciu króla udało się dyplomatycznie powstrzymać realizację tego projektu, ale był to przykład interwencji w ostatniej chwili. Nie byłaby ona konieczna, gdyby w Jordanii obowiązywały jedno- lite normy i gdyby istniał przymus koordynacji działań w skali całego kraju. Regularnie spotykałam się z burmistrzem Ammanu. Wspólnie pracowaliśmy nad utworzeniem większej liczby parków i placów zabaw dla dzieci z biedniejszych rodzin. Stale wzrastająca liczba uchodźców i osób wydalonych z Palestyny, a także dostatek wyni- kający z boomu naftowego w drugiej połowie lat siedemdziesią- tych spowodowały szybką i chaotyczną zabudowę. W nowych, modnych dzielnicach miasta znikały otwarte przestrzenie tak ważne dla jakości życia w obszarach miejskich, a ich miejsce zaj- mowały wysokie hotele albo zbyt duże, ekstrawaganckie wille. Coraz rzadziej widywałam na ammańskich ulicach pasterzy, a na cennej, ornej ziemi stawało coraz więcej budynków. Zastanawialiśmy się również, w jaki sposób zmodernizować centrum, które w znacznym stopniu pustoszało, ponieważ coraz więcej ludzi przeprowadzało się na przedmieścia. Nasze wysiłki skupiliśmy na kilku wyjątkowych miejscach. Królewskie pałace, w których mieszkaliśmy i pracowaliśmy, znajdowały się w cen- trum, tak samo jak suk, czyli tradycyjne tereny handlowe, i wspaniały amfiteatr wybudowany przez Rzymian. Środek mia- sta wyznacza antyczne wzgórze - Cytadela, gdzie można znaleźć ślady historii tego regionu, od epoki kamienia, brązu i żelaza po- czynając, 4500 lat p.n.e., poprzez okupację rzymską i bizantyj- ską, po islamskie wpływy w okresie Umajjadów w ósmym wieku, kiedy powstało tu miasto z rezydencją namiestnika, łaźniami i meczetem. Ktoś wysunął propozycję budowy najnowocześniejszego mu- zeum, w którym znalazłyby się bezcenne wyroby odkopane na te- renie całego kraju, a zgromadzone w Muzeum na Cytadeli. Mu- 152 153 zeum, bez wątpienia niegdyś elegancki budynek, zamieniło się w zakurzony, obszerny magazyn. Nie byłam jedyną osobą, która myślała o wybudowaniu muzeum archeologicznego, w którym można by w należyty sposób zaprezentować wspaniałe j ordańskie zbiory starożytnych wyrobów rzemieślniczych. Niestety, trudno było zdobyć fundusze na takie przedsięwzięcie, a prace projekto- we były wstrzymywane przez spory między archeologami a archi- tektami na temat tego, jakich zniszczeń można dokonać przy bu- dowie muzeum w imię ochrony najstarszych zabytków. Wiele za- bytkowych przedmiotów w końcu zniknęło w małych muzeach archeologicznych, które w tamtych czasach powstawały na tere- nie całej Jordanii. Było łatwiej wznieść kilka niewielkich placó- wek niż jedną prestiżową instytucję państwową. Po latach, gdy wykopaliska archeologiczne na Cytadeli odsłoni- ły głębsze warstwy, wzgórze stało się wspaniałym tłem dla kon- certów i wydarzeń kulturalnych, które organizowano również nie- co niżej, w starożytnym, rzymskim amfiteatrze Filadelfia. Odre- staurowane zabytkowe miejsca, w tym i amfiteatry, stały się żywymi placówkami kulturalnymi, jakimi były setki lat temu. Gdy w 1979 roku odwiedziła nas hiszpańska rodzina królewska, zabrałam królową Sofię na dziecięcy koncert w teatrze Filadelfia. Tysiące ludzi obejrzało występy, którym towarzyszyła niepowta- rzalna atmosfera. Rok później odbyła się inauguracja pierwszego Festiwalu w Dżarasz. Scenerię dla występów i wystaw stanowiło całe rzymskie miasto. Dwa wspaniałe pawilony wystawowe, które w ciągu kilku na- stępnych lat powstały w stolicy, zawdzięczaliśmy wytrwałości mo- ich najwcześniejszych i najbliższych jordańskich przyjaciółek: księżniczki Widżdan i Suhy Szoman. Księżniczce Widżdan udało się zdobyć państwowe i prywatne wsparcie finansowe dla Jordań- skiej Narodowej Galerii Sztuk Pięknych. Znalazła się w niej jedy- na w swoim rodzaju stała kolekcja prac współczesnych artystów z krajów rozwijających się, zwłaszcza państw arabskich i islam- skich. Założony w 1993 roku Dar al-Funun (Dom Sztuk) był pomysłem Suhy Szoman i jej męża, Chalida, który kupił i odrestaurował trzy domy z przełomu wieków w samym sercu Ammanu. Główna re- zydencja, w której mieści się kolekcja współczesnej sztuki arab- skiej, to budynek typowy dla wschodniego brzegu Morza Śród- ziemnego. Takie budowle powstawały w Ammanie w latach dwu- dziestych i trzydziestych dwudziestego wieku. Biblioteka i studia malarskie są dostępne dla wszystkich i można korzystać z nich bezpłatnie. Dar al-Funun ożywił najstarszą w Ammanie dzielnicę, sprawiając, że sztuka zagościła w gęściej zaludnionej, uboższej części miasta. Chociaż musiałam włożyć sporo wysiłku, by utrzymać tempo prac nad różnymi projektami, nie miałam żadnego problemu z drugą ciążą. Podczas pierwszych czterech miesięcy do pewnego stopnia ograniczyłam swoje zajęcia, potem jednak w pełni do nich wróciłam, podjęłam też większość obowiązków ceremonial- nych. Do Jordanii przyjeżdżali przywódcy krajów arabskich, by spotkać się z moim mężem, a on często mnie prosił, żebym towa- rzyszyła mu podczas prywatnych spotkań w naszym domu. Pierwszym przywódcą, którego poznałam przy takiej okazji, był Saddam Husajn. Nie miałam czasu na wyrobienie sobie własnej opinii na jego temat, po prostu uścisnęłam mu rękę i oddaliłam się do swoich zajęć. Drugi przywódca wymagał więcej czasu i uwagi, ponieważ przyjechał do Jordanii z pamiętną, oficjalną wi- zytą. Był to przywódca Libijskiej Arabskiej Dżamahiriji Ludowo- -Socjalistycznej, Muammar Kadafi. Dużo słyszałam o tym niezwykłym arabskim przywódcy, który w 1969 roku obalił prozachodnią libijską monarchię, zamieniając Libię w arabską republikę muzułmańskich socjalistów. "Zlibizo- wał" kraj, zastępując wszystkie angielskie i francuskie słowa na szyldach ulicznych i w menu słowami arabskimi oraz wydając bi- liony uzyskane ze sprzedaży ropy naftowej na libijską infrastruk- turę, łącznie z gigantycznym projektem sztucznej rzeki, przedsię- wzięciem, które zostało opracowane w Korei Południowej, a mia- ło na celu wydobycie wody podskórnej z głębin Sahary czterysta kilometrów od libijskiego wybrzeża. Niestety, z powodu gorącego, suchego powietrza pustynnego większość wody w kanałach i zbiornikach wyparowałaby, dlatego projekt nigdy nie spełnił swoich założeń, było to jednak zdumiewająco ambitne przedsię- wzięcie. Kadafiego i jego żonę Safiję powitaliśmy na lotnisku. Towarzy- szyła im ochrona, której członkowie wyglądali dokładnie tak sa- rno jak Kadafi: mieli identycznie przycięte czarne, kędzierzawe włosy i nosili jednakowe mundury safari. Wśród ochrony było też kilka kobiet, co zafascynowało wielu Jordańczyków, ponieważ w tym czasie kobiety nie służyły w jordańskich siłach zbrojnych, 154 155 chociaż opowiadałam się za ich udziałem i jako przykład podawa- łam Kobiecy Korpus Armii Królewskiej w Wielkiej Brytanii. W Jordanii mężczyźni odbywali dwuletnią służbę wojskową, a ja uważałam, że kobiety powinny również móc coś zrobić dla kraju. Owszem, służyły w policji, ale w armii były jedynie pielęgniarka- mi, sekretarkami i ekspertami w dziedzinie komunikacji. Dopie- ro w latach osiemdziesiątych jedna z córek mojego męża, księż- niczka A'isza, i dwie kuzynki, które uczęszczały do Sandhurst, wróciły do Jordanii w randze oficerów. Tego wieczoru odbył się oficjalny bankiet. Mąż był gospoda- rzem kolacji dla panów, ja dla pań, łącznie z członkiniami ochro- ny. Wszystkie kobiety miały na sobie tradycyjne, jaskrawe, zwiewne libijskie suknie, w których ślicznie wyglądały. Przygoto- wując się do tej wizyty, wszyscy członkowie naszej delegacji prze- czytali sławną Zieloną książeczkę Kadafiego, trzyczęściowy mani- fest jego politycznej i społecznej filozofii. Obok mnie siedziała najstarsza członkini ochrony i podczas posiłku bez przerwy recy- towała mi długie fragmenty tejże pracy, jakby chciała przekonać - mnie do zawartych tam poglądów. Pierwszy wieczór wizyty państwowej upłynął zgodnie z pla- nem, natomiast drugi był pełen niespodzianek. Spędziłam ten dzień z Safiją, pokazując jej różne instytucje w Ammanie, przede wszystkim ultranowoczesny oddział chirurgii serca. Jak mi po- wiedziała, była pielęgniarką w szpitalu w Trypolisie, a swojego męża poznała, gdy zgłosił się na operację wyrostka robaczkowe- go. Zakochali się w sobie, została jego drugą żoną i urodziła mu ośmioro dzieci. Gdy wieczorem wróciłam wyczerpana do naszego pałacu, spotkałam męża, który był równie zmęczony po wypełnio- nym wojskowym programem dniu z Kadafim. Wizyta przebiega- ła całkiem nieźle, chociaż Kadafi nie był zbyt zadowolony, że zna- ki uliczne i nazwy sklepów są zapisane i po angielsku, i arabsku. Po długim dniu oficjalnych imprez i spotkań Muammar Kadafi i jego żona wrócili do pałacu gościnnego w centrum miasta na od- poczynek, co było zgodne z harmonogramem ich pobytu. Kiedy mąż i ja przygotowywaliśmy się do snu, ochroniarz dał nam znać, że państwo Kadafi wsiedli do samochodu i jadą do Ha- szimijji na kolację! Wcześniej nie było o niej mowy. - Wybierz bardzo, bardzo długą, widokową trasę - powiedzia- łam ochroniarzowi. - Graj na zwłokę. Jakimś cudem udało nam się wszystko zorganizować, łącznie 156 z kolacją, i gdy samochód naszych gości zajechał pod pałac, cze- kaliśmy na nich w drzwiach. Spędziliśmy bardzo miły wieczór. Okazali się uroczą parą, nawet mój mąż był zaskoczony ich natu- ralnym, swobodnym sposobem bycia i serdeczną atmosferą, w ja- kiej upłynęła kolacja, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. Jednak po powrocie do Libii Kadafi zaczął krytykować Husaj- na za kontakty z Zachodem, nawet mnie się dostało. Przywódca libijski okazał się nieprzewidywalny. Trudno mi w to uwierzyć, ale podobno w 1982 roku zaproponował przywódcy Syrii miliony dolarów za zorganizowanie zamachu na króla Husajna podczas jednej z naszych wypraw do Akaby. Prezydent Hafez al-Asad, jak powiadają, odrzucił zbrodniczy plan Kadafiego, tłumacząc, że gdyby zamach się udał, od tej pory żaden przywódca arabski nie byłby bezpieczny w powietrzu. Ach, ci sąsiedzi! Mąż starał się utrzymywać kontakty z wszystkimi przywódca- mi arabskimi, łącznie z Kadafim, niezależnie od stopnia zaży- łości. Nigdy nie mogłam się nadziwić, że rozwinął w sobie tyle wiary, tolerancji i wytrwałości, by koordynować wspólne działania Arabów. Wspaniałym przykładem było to, co zdarzyło się jesienią 1980 roku, gdy król Husajn zwołał jedenasty szczyt arabski - pierwszy taki szczyt w Ammanie. Jordańczycy byli podekscytowani i dumni, że ich mały i stosun- kowo biedny kraj może gościć przywódców piętnastu krajów arabskich, łącznie z bogatymi w ropę naftową, czyli Arabią Sau- dyjską, Kuwejtem, Irakiem, Bahrajnem, Omanem, Katarem i Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi. To, że szczyt odbywał się w Jordanii, potwierdzało, jak ważne miejsce król Husajn zajmo- wał w świecie arabskim. Zawdzięczał to sile charakteru i osobo- wości, a nie zamożności i bogactwom naturalnym swego kraju. Musieliśmy odpowiednio się przygotować. Ponieważ Jordania jest niewielkim krajem, trzeba było dołożyć wszelkich starań, zmobilizować się finansowo i zapewnić wszelkie udogodnienia, żeby odpowiednio przyjąć głowy państw arabskich i ich świty. Dysponowaliśmy tylko jednym skromnym pałacem gościnnym i ograniczoną liczbą pokoi hotelowych dla osób towarzyszących i ochrony, ale jakoś daliśmy sobie radę. Tematem szczytu był rozwój ekonomiczny regionu. Husajn usilnie zachęcał przywódców, żeby połączyli działania i stworzyli zasady współdziałania gospodarczego, podobnie jak w tym czasie uczyniono w Europie. Wydawało się, że wszyscy popierają ten po- 157 mysi, w związku z tym przyjęto odpowiednią strategię, gdy jecj nak przywódcy wyjechali z Jordanii, wyraźnie zapomnieli, na co się zgodzili. Pomimo wysiłków Husajna świat arabski był podzielony bar- dziej niż kiedykolwiek wcześniej. Od czasu porozumienia w Camp David kraje arabskie zgodnie odizolowały się od Egiptu dlatego nie był reprezentowany na szczycie. Tak samo jak Libia i Irak. Niemal wszystkie kraje arabskie, łącznie z Jordanią, wspie- rały Irak w wojnie z Iranem, po stronie Iranu opowiedziała się Sy- ria, która od dawna konkurowała z Irakiem, i chadzająca swoimi drogami Libia. Syryjski prezydent Hafez al-Asad przeciwstawił się arabskie- mu szczytowi, ponieważ podejrzewał, że Jordania zachęca Braci Muzułmanów do walki z jego rządem, co więcej, zgromadził na jordańskiej granicy swoich żołnierzy i nagle znaleźliśmy się na skraju wojny. Powołano do armii sześć tysięcy rezerwistów, a na- stępne szesnaście tysięcy zgłosiło się na ochotnika. Na własne oczy widziałam powszechny odzew, gdy podczas szczytu odwie- dziłam koszary wojskowe w pobliżu granicy z Syrią. Ludzie na własny koszt wynajmowali samochody i autobusy, żeby w obliczu syryjskiej agresji przyłączyć się do swoich oddziałów. Po jakimś czasie Asad wycofał wojsko, ale sytuacja nadal była napięta. Wszelkie starania wydawały się przynosić efekty odwrotne do zamierzonych. Świat arabski dzieliła zadawniona wrogość i świe- że afronty, w związku z czym nie było szans na wspólne działania, które mogłyby zapewnić bezpieczeństwo, przyczynić się do postę- pu, wypracować pokój. Jak wyrwać się z błędnego koła? Pewnego dnia wkrótce po szczycie przyszło mi na myśl, że jedyną nadzieją są nasze dzieci. Może łatwiej będzie w przyszłości o efektywne współdziałanie, jeśli arabskim chłopcom i dziewczętom wpoimy określone zasady i nauczymy ich cenić więź? Jeszcze tego samego, roku zwołaliśmy pierwszy doroczny Kon- gres Dzieci Arabskich. Przez dwa tygodnie prowadziliśmy zajęcia dla dzieci z całego świata arabskiego, ucząc je wzajemnego zrozu- mienia, tolerancji i solidarności. Zachęcaliśmy do dyskusji na te- mat współczesnych wyzwań, jakie stoją przed krajami arabskimi- uczyliśmy je doceniać wspólne korzenie kulturowe i historyczne. Kongres nadal gromadzi chętnych, a niektórzy z pierwszych uczestników, obecnie już młodzi ludzie, nawiązali trwałe przyjaź- nie. pomimo coraz bardziej zaawansowanej ciąży nie przerywałam pracy i, ku konsternacji mojego jordańskiego lekarza, podróżowa- łam P° całej Jordanii. Odwiedzałam wioski, żeby zachęcić ich mieszkańców do szczepień; spotykałam się z urbanistami w Aka- bie; sprawdzałam warunki w obozach uchodźców palestyńskich. Czasami latałam, ale częściej jeździłam dżipem z napędem na cztery koła. Samochód ten doskonale radził sobie na wyboistych drogach i stromych wzniesieniach, które niejednokrotnie musia- łam pokonywać, gdy odwiedzałam różne osiedla i promowałam swoje programy na terenach wiejskich. Bardzo lubiłam sama pro- wadzić, ponieważ tylko w ten sposób mogłam pozwolić sobie na odrobinę prywatności. Włączałam muzykę, słuchałam Fajruz, Ba- cha, Beethovena, Bruce'a Springsteena i zespołu Fleetwood Mac, śpiewałam albo rozmawiałam ze sobą, co musiało wywoływać pe- wien niepokój u ochroniarza, który zawsze jechał za mną. Odwiedzając różne regiony Jordanii, zauważyłam, że rośnie przepaść między bogatymi a biednymi. Oczywiście, nie można potępiać ludzi interesu za to, że dążą do bogactwa, zdawałam so- bie jednak sprawę z destabilizującego wpływu boomu naftowego. Husajn i ja wiedzieliśmy, że zwiększona konsumpcja dóbr mate- rialnych i zmiana stylu życia muszą prowadzić do radykalnych zmian w tradycji kraju. Gdy po raz pierwszy przyjechałam do Jordanii, była ona bli- skowschodnim centrum medycznym i edukacyjnym. Tutejsi le- karze i szpitale oferowali usługi obywatelom wielu innych krajów arabskich, z których część dysponowała znacznie bogatszymi zło- żami surowców naturalnych, nie miała natomiast specjalistów ani urządzeń dostępnych w Jordanii. Przez mniej więcej dwadzieścia lat Jordania zapewniała również wykształconą i wyspecjalizowa- ną kadrę państwom położonym nad Zatoką Perską i w innych częściach świata arabskiego. Jordańczycy mieszkający i pracują- cy za granicą przysyłali pieniądze, które w znacznym stopniu za- silały dochody Jordanii. W połowie lat siedemdziesiątych kwota ta urosła do ośmiuset milionów dolarów rocznie. Był to okres boomu naftowego, kiedy rozchwytywano jordańskich lekarzy, pie- l^gniarki, nauczycieli, urbanistów i inżynierów oraz dobrze im Płacono. Wielu ludzi interesu również odnotowało zwiększony na- Pryw gotówki, a wszyscy wydawali ją, nie myśląc o jutrze. Ludzie, torzy nagle się wzbogacili, przekazywali swoim dzieciom zupeł- 16 inne wartości niż te, które wpoili im rodzice. 158 159 Dobra koniunktura w Jordanii była faktem, chociaż opierała się na kruchej podstawie. Nowobogaccy żyli tak jak ludzie w krajach zasobnych w ropę naftową, chociaż nią nie dysponowali. Owszem, napływały pieniądze od zatrudnionych w krajach Zatoki Perskiej ale trudno było na nie liczyć w nieskończoność. Często pytałam męża, czy sposób, w jaki żyje nasz kraj i rodzina, nie pociąga za sobą niebezpieczeństwa. Wiedząc, że jako rodzina nie zawsze sta- nowimy najlepszy przykład, starałam się znaleźć sposób na bar- dziej odpowiedzialny styl życia. Z perspektywy czasu zdaję sobie sprawę, że rozrzutność Jordanii do pewnego stopnia była spowo- dowana przez brak stabilizacji w regionie. To właśnie dlatego lu- dzie nie robili dalekosiężnych planów. Jednak był to niepokojący trend. Zarządca dworu królewskiego podzielał mój niepokój. Szarif Abd al-Hamid Szaraf wiedział, że tak ogromne zapotrzebowanie na ropę nie będzie trwało wiecznie. Gdy został premierem, we- zwał rząd do zredukowania budżetu o dziesięć procent, namawiał też ludzi, by ograniczali zużycie elektryczności i wody, a także oszczędzali przynajmniej część pieniędzy. Te zalecenia spowodo- wały poruszenie. Wielu bogatych od niedawna Jordańczyków py- tało: "Dlaczego mielibyśmy oszczędzać? Czy nie mamy prawa wy- dawać, ile chcemy?". Oburzenie było tak duże, że szarif Abd al-Hamid Szaraf i jego żona Lajla padli ofiarą kampanii, która miała ich zdyskredyto- wać. Szarafowie budowali w Ammanie skromny dom, właściwie zdążyli jedynie zrobić wykop pod fundamenty i wylać pierwsze cementowe słupy, gdy dziennikarze donieśli, że dom będzie kosz- tował trzy miliony dolarów. Zaintrygowani ludzie zaczęli odwie- dzać plac budowy, chcąc zobaczyć dom za trzy miliony. Chociaż niewiele było widać, Jordańczycy byli przekonani, że koszt rze- czywiście będzie taki wysoki. Dlaczego dano wiarę tak bezsen- sownej plotce? Ponieważ ludzie chcieli wierzyć, że szarif Abd al- -Hamid prosi ich o oszczędzanie, a sam wydaje fortunę. Niepokoiły mnie nasze wydatki. Zamiast reinwestować w jor- dańską ekonomię, importowaliśmy z Europy luksusowe artykuły i meble. Faktem jest, że w tym czasie w Jordanii trudno było o meble i my sami też sprowadziliśmy wyposażenie do domu, jed- nak zaczęłam się zastanawiać, co można zrobić, by Jordańczycy korzystali ze swojego wspaniałego arabskiego dziedzictwa. Niegdyś kobiety po obu stronach Jordanu projektowały i hafto- 160 wały ślubną wyprawę. Składała się ona z dziewięciu albo dziesię- ciu sukni, łącznie z suknią ślubną, która w pewnych przypadkach stanowiła również całun. Przygotowane w ten sposób stroje Pale- stynki nosiły jako mężatki. W skład wyprawy wchodziły także pięknie haftowane poduszki, a wzory w znacznej części czerpano z natury. Kobiety znad Jordanu były dumne z dzieła swoich rąk. Każda suknia i poduszka była inna, każda miała piękne ściegi i żywe, różnorodne kolory. Jednakże to, co niegdyś stanowiło istotny element jordańskiej i palestyńskiej tradycji, w błyska- wicznym tempie zaczynało zamierać. Gdyby nie wyjątkowa ko- lekcja tych strojów, zgromadzona przez lata przez jordańskiego przyjaciela z Betlejem, Widada Kawara, nigdy nie dowiedziała- bym się o wspaniałym dziedzictwie. Lajla Dżirjes, przedsiębiorcza i utalentowana projektantka mo- dy, łączyła palestyńskie i jordańskie tradycyjne hafty z nowymi materiałami, takimi jak błyszczący jedwab. Gdy tylko mogłam, wkładałam jej piękne kaftany, często również na oficjalne okazje. Postępowałam tak nie tylko po to, by je promować. Kreacje Lajli zdawały również egzamin jako strój przyszłej matki. Wspierałam też wystawy, które Jordańskie Centrum Rękodzieła Al-Ajdi orga- nizowało w pobliżu hoteli turystycznych. Prezentowano piękne, tradycyjne wyroby włókiennicze, dywany, haftowane poduszki, stroje i szkło hebrońskie. Później udało mi się zachęcić dwie przedsiębiorcze siostry, Ru- lę i Rim Ata'allah, które założyły w Ammanie warsztat ręcznie wykonywanej ceramiki. Wykorzystywały wzory i kaligrafię staro- żytnych cywilizacji Bliskiego Wschodu i islamskich dynastii. Z prawdziwą dumą dawaliśmy ich pięknie glazurowane, często malowane i zdobione płaskorzeźbami naczynia jako osobiste i ofi- cjalne prezenty. Jednym z moich ulubionych dzieł z Silsal Cera- mics była - i jest - misa ozdobiona arabskim napisem "Zdrowie, szczęście i bogactwo", który obiecuje właścicielowi błogosławień- stwo. Inną moją ulubioną misę zdobi wypisane jedenastowiecz- nym liternictwem przysłowie z Samarkandy, które można prze- tłumaczyć: "Wiedza: jej początki są gorzkie do przełknięcia, ale koniec jest słodszy niż miód". Zaraz po przyjeździe do Ammanu zaczęłam się uczyć arabskie- go, tak jak w Iranie uczyłam się farsi. Po zaręczynach zdwoiłam wysiłki, pragnąc biegle czytać i mówić po arabsku, chociaż to trudny język. W całym arabskojęzycznym świecie król był znany 161 i szanowany za mistrzowskie opanowanie arabskiego. Większość ludzi posługuje się różnymi dialektami, natomiast Husajn używał klasycznej arabszczyzny i robił to tak pięknie i z taką swadą, że Arabowie z całego regionu włączali radio lub telewizor, żeby móc go posłuchać. Piękno języka, jakim posługiwał się mój mąż, i je- go głęboki, donośny głos zapewniały mu popularność i szacunek Przed przyjazdem do Jordanii nie zdawałam sobie sprawy, jak ważny dla arabskiej tożsamości narodowej jest język. Wszyscy muzułmanie, czy to na Bliskim, czy na Dalekim Wschodzie, w Eu- ropie czy Stanach Zjednoczonych, muszą nauczyć się arabskiego, by móc czytać Koran i recytować codzienne modlitwy. Mąż dosko- nale znał słownictwo i niuanse językowe, ponieważ przez całe ży- cie studiował święty tekst. Chociaż znał na pamięć obszerne frag- menty, wciąż wracał do Koranu i nigdy nie ustał w próbach zrozu- mienia głębszego sensu zawartego w nim przesłania. Zaczęłam od nauki języka mówionego, a po ślubie rozszerzy- łam zakres o klasyczną arabszczyznę, której używa się w wystą- pieniach publicznych. Opracowałam tygodniowy harmonogram zajęć z nauczycielem. Po mężu i rodzinie szlifowanie języka arab- skiego było moim następnym priorytetem. Niestety, Husajn czę- sto pojawiał się niespodziewanie i namawiał mnie na przejażdż- kę, wizytę u rodziny albo wyjście z dziećmi na świeże powietrze, co Kolidowało z lekcjami. Nauczyciel i ja nie byliśmy w stanie od- mó\vić królowi, mimo to dokładałam wszelkich starań, by brać lekcje czytania Koranu, arabskiej poezji, przeglądać gazety i zma- gać się z niezgłębionymi tajnikami gramatyki. Najszybciej uczyłam się, gdy pomagałam pasierbom w odrabia- niu, zadań domowych z arabskiego. Pod koniec dnia Abir, a potem Haćlża przytulały się do mnie w łóżku i czytałyśmy razem arabski elementarz. Koniec końców nauczyłam się wystarczająco dużo, by bez problemów rozmawiać po arabsku i wygłaszać oficjalne mowy, ale był to długi j żmudny proces, w trakcie którego przez jakiś czas czułam się nieodpowiednią osobą na nieodpowiednim miejscu. Kiedy rozrywki i inne zobowiązania zaczęły zbyt zakłó- cać moje lekcje, znalazłam pewną inteligentną, młodą kobietę, któr-a pracowała ze mną nad specjalnymi projektami, a jednocześ- nie doskonaliła mój język. Wciąż jednak złościło mnie, że nie mo- gę opanować arabszczyzny tak, by móc się nią swobodnie i ele- gancko posługiwać. Z powodu poprzedniego poronienia obawiano się przedwczes- nego porodu, tymczasem pod koniec ciąży groziło mi coś wręcz przeciwnego. George Pinker, angielski położnik, zaplanował tej \viosny urlop w Jordanii. Przyjechał mniej więcej w tym czasie, kiedy przypadał mój termin, ponieważ chciał pomóc przy poro- dzie, ale dziecko nie miało zamiaru dostosować się do planów in- nych ludzi. Lekarze chcieli sprowokować poród, na co się nie zgo- dziłam. Tymczasem doktor Pinker wyjechał. Ku rozpaczy mojego lekarza, Arifa Batajny, nadal współpraco- wałam z różnymi środowiskami w stolicy. Często mi towarzyszył, skarżąc się, że więcej ćwiczeń wykonuje przy okazji tych wypraw niż podczas zwykłej rozgrzewki, i zawsze po powrocie zdawał mo- jemu rozbawionemu mężowi relację, wyolbrzymiając nasze przy- gody. Powtarzałam mu, że kobiety od wieków rodziły dzieci na po- lu, po czym wracały do swoich zajęć, dlatego nie widzę powodu, dla którego ich następczynie miałyby być gorsze (wiem, że to kiepski argument, biorąc pod uwagę nadal dużą śmiertelność wśród matek i niemowląt w wielu krajach słabo rozwiniętych). W ciągu następnych sześciu lat Arif musiał wyrobić sobie niezłą kondycję, ponieważ zajmował się wszystkimi moimi ciążami; stał się też wspaniałym przyjacielem. Liczni członkowie rodziny wciąż powtarzali mi, że muszę za- trudnić do pomocy przy noworodku opiekunkę z Norland. Nor- land's College z Anglii to znana na całym świecie - od Zatoki Per- skiej po Beverly Hills - szkoła, która kształci opiekunki do nie- mowląt. Jej podwoje opuszczają najlepsze na świecie nianie, które uczą się tam wszystkiego, od rękodzieła po odżywianie, ma- ją także zajęcia z psychologii rozwojowej. Dopisało nam szczęście i udało się nam znaleźć wspaniałą kandydatkę. Dianne Smith nie poddała się pomimo paniki, jaką wywołała na Heathrow informa- cja o podłożeniu bomby, i przyjechała do Jordanii z pięciogodzin- nym opóźnieniem. Husajn próbował ją uspokoić, kiedy wyjaśnia- ła przyczyny opóźnienia. Potem wziął ją na bok i spytał: "Jest pa- ni gotowa w każdej chwili iść do szpitala?". Odpowiedziała twierdząco, a on dodał: "To się jeszcze okaże". Ogolił w tym czasie brodę, prawdopodobnie dlatego, że chciał z gładką twarzą powitać noworodka. Przyjaciele i rodzina od ja- kiegoś czasu namawiali go, żeby zrezygnował z zarostu, ale ja Uważałam, że dzięki niemu mój mąż sprawia wrażenie człowieka Pełnego fantazji. Nie wypowiadałam się na ten temat - w końcu °jego twarz - ale byłam zaszokowana, gdy po raz pierwszy zoba- 162 163 czyłam go bez brody. Weszłam do łazienki, naszego prywatnego ustronia, by porozmawiać z mężem, który w tym czasie brał prysznic. Długo gadaliśmy i gadaliśmy. Nagle zdałam sobie spra- wę, że pod parującym prysznicem stoi obcy mężczyzna, a nie czło- wiek, z którym ponad rok temu wzięłam ślub. Zarumieniłam się i ogarnęło mnie onieśmielenie. Szybko jednak się przyzwycza- iłam, ponieważ mój nowy mąż był tak samo przystojny i pełen fantazji jak jego poprzednik. Husajn znał płeć naszego dziecka. Właśnie sprowadzono do Jordanii pierwszy supernowoczesny ultrasonograf, a technologia tak bardzo posunęła się do przodu, że już podczas ciąży można było określić płeć dziecka. Męża cechowała nienasycona cieka- wość, dlatego chciał to wiedzieć. On i doktor musieli jednak przy- siąc, że mi tego nie powiedzą. Tak samo było w przypadku wszyst- kich pozostałych dzieci. Nasz maleńki cud uparcie odmawiał pojawienia się na tym świecie, chociaż było już po terminie. Moi pasierbowie bardzo się niecierpliwili, zwłaszcza Abd Allah i Fajsal, którzy właśnie mieli opuścić Jordanię i wrócić do szkół w Stanach Zjednoczonych, a bardzo chcieli być na miejscu, gdy na świecie pojawi się ich brat lub siostra. Wymyśliliśmy hasło "Tapioka", które miało oznaczać narodziny. Mąż zabierał mnie na długie wyprawy helikopterem i motocyklem, mając nadzieję, iż to przyspieszy poród, ale koń- czyło się na śmiechu. Postanowiliśmy sprawdzić, czy gwałtowna zmiana ciśnienia powietrza może zapoczątkować poród, dlatego Husajn zawiózł mnie na najwyższy szczyt w Jordanii, a potem opuściliśmy się gwałtownie na najniżej położony punkt na ziemi, nad Morze Martwe. W końcu lekarze zdecydowali się na inter- wencję. Po sześciu bolesnych godzinach Hamza w końcu postano- wił się urodzić. Do wyjazdu jego braci zostało zaledwie kilka go- dzin. Nastąpiło to dwudziestego dziewiątego marca 1980 roku. Wszyscy na porodówce byli tak podnieceni jego widokiem, że prawdę mówiąc, poznałam Hamzę dopiero później, kiedy w koń- cu mi go przyniesiono. Wcześniej zdążył się przywitać z rodziną i przyjaciółmi, a także przejść pierwsze badanie. Nie spał. Kiedy znacznie później pojawił się mój mąż, Hamza i ja byliśmy pogrą- żeni w rozmowie, która w moim przekonaniu wcale nie była tak jednostronna, jak mogłoby się wydawać. Ze zdumieniem przyglą- dałam się synkowi. Nigdy nie uważałam się za osobę o szczegól- nie rozwiniętym instynkcie macierzyńskim, dlatego byłam za- skoczona niezwykle silnym uczuciem do pierworodnego. Nie pa- miętam, czego się spodziewałam, ale jego duża, okrągła, zabawna twarzyczka, łysa główka i mądre, pełne wyrazu oczka sprawiały, że ze wzruszenia brakowało mi tchu. Mówiłam do maleństwa przez całą noc. Przez szpital przewinęły się tłumy ludzi, którzy przychodzili zobaczyć Hamzę. Miałam wrażenie, że wszyscy Jordańczycy po- stanowili choćby na chwilę wpaść na moją salę i powiedzieć: "Mabruk, gratulacje!". Przyjaciele, przedstawiciele organizacji, z którymi współpracowałam, przywódcy religijni, urzędnicy państwowi, politycy, biznesmeni, reprezentanci stowarzyszeń pozarządowych, przywódcy plemienni, dyplomaci - wszyscy przychodzili i na chwilę siadali z Husajnem albo w mojej sali. Ich żywa reakcja bardzo mnie wzruszyła. Uznałam ją za prze- jaw głębokiej jordańskiej więzi rodzinnej, ale dla świeżo upie- czonej matki było to bardzo wyczerpujące. Właśnie uczyłam się karmić i chciałam ofiarować swojemu cudownemu maleństwu całą uwagę. Chociaż Hamza był dziewiątym dzieckiem Husajna, obaj świet- nie się rozumieli i darzyli wyjątkową sympatią, która łączyła ich aż do śmierci mojego męża. Może dlatego, że Hamza jako nie- mowlę rzadko spał. Czasami drzemał, ale przez większość czasu czuwał i póki karmiłam go piersią, beztrosko bawił się we dnie i w nocy, w związku z czym spędzaliśmy z nim bardzo dużo czasu, zwłaszcza wieczorami, kiedy niemal nigdy nie spał. Jeśli czasami zdarzało się, że zasnął, chodziliśmy w nocy do jego pokoju i po prostu na niego patrzyliśmy. Po narodzinach Hamzy Husajn rzu- cił palenie. Wybraliśmy imię Hamza, by uczcić haszymidzkiego przodka i ulubionego wuka Proroka Mahometa. Historia Hamzy jest nie- zwykle ważna. Urodził się w Mekce w 570 roku. On i Mahomet by- li rówieśnikami i wcześnie się zaprzyjaźnili. Hamza jako młody mężczyzna był powszechnie znany z umiejętności jeździeckich i ogromnej siły. Gdy jednym rzutem oszczepu zabił atakującego go lwa, a następnie wrócił do Mekki ze skórą zwierzęcia przy- twierdzoną do siodła, zyskał sobie miano Lwa Pustyni. Cieszył się w Mekce dużą popularnością, dlatego gdy nawrócił się na islam, jego postawa nadała wiarygodności monoteistycznemu wyzna- niu, za którym opowiadał się Mahomet. Potem Hamza zyskał sła- wę Lwa Boga i Jego Proroka. Z powodu wiary stracił życie. Zgi- 164 165 nął, broniąc proroka w wojnach religijnych i zdobywając tytuł Mi- strza Wszystkich Męczenników. Miano to nadał mu sam Prorok Nasz Hamza, którego pełne imię brzmiało Hamza Ibn Al- -Husajn (Hamza, syn Al-Husajna), formalnie otrzymał swoje imię* podczas rodzinnego rytuału Haszymidów z udziałem przywódcy ^ religijnego, szajcha. W ceremonii uczestniczyli męscy członkowie rodziny. Zazwyczaj rytuał polega na tym, że ojciec oddaje swoje dziecko mojemu mężowi, który jest najstarszym członkiem rodzi- ny, a mój mąż z kolei przekazuje malca szajchowi. Szajch szepcze modlitwę do jednego ucha noworodka, potem do drugiego, żeby była to jedna z pierwszych rzeczy, jakie dziecko słyszy, potem do obu uszu szepcze mu jego imię i oddaje dziecko ojcu. W naszym przypadku rytuał w nieznacznej mierze odbiegał od przyjętego. Husajn już wcześniej nadał naszemu synowi imię. Zrobił to pry- watnie, w naszej sypialni, i tak samo później postępował w przy- padku wszystkich pozostałych dzieci. Miał do tego prawo, ponie- waż jest przywódcą duchowym i głową rodziny Haszymidów. Z powodu narodzin Hamzy otrzymaliśmy wspaniałe i nieocze- kiwane gratulacje od przywódców państw arabskich i przyjaciół. Mój mąż był zaskoczony ich liczbą. Z całego świata arabskiego napływały depesze gratulacyjne i prezenty, nawet od przywód- ców, którzy konkurowali z moim mężem albo nie żyli z nim w zgo- dzie. Szczególny entuzjazm wywołał fakt, że wybraliśmy imię Hamza. Wcześniej, zgodnie z przewidywaniami, mój mąż nadał starszym synom imiona na cześć swego dziadka i stryjecznego dziadka, w związku z tym do dyspozycji został już tylko Zajd. Wszyscy zakładali, że zdecydujemy się właśnie na to imię, ale w rozległej rodzinie mieliśmy już Zajdą Husajna, co więcej, była to wyjątkowo barwna postać, uznaliśmy więc, że nasz syn powi- nien rozpocząć życie z czystym kontem. Od urodzenia się Hamzy mówiłam do niego tylko po arabsku, tak jak w danym momencie umiałam. Uważałam, że jest to słusz- ne, ponieważ przekonałam się, jakie kłopoty miały dzieci z arab- skim, jeśli najpierw poznawały język angielski, który jest o wiele łatwiejszy. Postanowiłam, że Hamza i ja będziemy się uczyć arab- skiego razem, w związku z tym podczas karmienia dzieliłam się z nim wszystkim, czego się nauczyłam. Gdy kilka miesięcy póź- niej zaczął mówić, jego pierwsze słowo brzmiało taa taa tajjara - czyli po arabsku: samolot. Bez wątpienia powodem takiego wybo- ru był potworny huk samolotu nad An-Nadwą. 166 Mąż był tak zdumiony, gdy usłyszał, iż jego maleńki synek mó- ^j po arabsku, że natychmiast przypisał sobie mój pomysł. \y związku z tym, gdy arabski mojego synka okazał się lepszy od mojego, rozmawiał on po arabsku z jednym z rodziców, a po an- oielsku z drugim - jak to się zazwyczaj robi w przypadku dzieci dwujęzycznych - ale metoda ta zniweczyła moje plany uczenia się ięzyka razem z Hamza. Liczy się jednak to, że on i jego rodzeń- stwo dorastali, mówiąc płynnie po arabsku. Wszędzie zabieraliśmy niemowlę ze sobą, nawet na pierwszą oficjalną wizytę w Stanach Zjednoczonych w czerwcu 1980 roku, gdy Hamza miał zaledwie dwa miesiące. Spytałam pediatrę, czy podróż nie wpłynie niekorzystnie na niemowlę. Ku mojemu zado- woleniu doktor potwierdził to, co podpowiadał mi instynkt macie- rzyński: że lepiej, by dzieci, które nie ukończyły półtora roku, podróżowały razem z rodzicami, niż były od nich oddzielone. Za- pewnił mnie również, że niemowlęta o wiele lepiej niż dorośli zno- szą podróż odrzutowcem i zmianę czasu. W rezultacie moje dzie- ci jako szkraby podróżowały więcej niż większość ludzi przez ca- łe życie; były niemal we wszystkich krajach Europy i Azji, w tym w Pakistanie, Indiach, Związku Radzieckim, wielu krajach arab- skich i oczywiście w Stanach Zjednoczonych. Lataliśmy boeingiem 727 z królewskiej eskadry; w większości przypadków za sterami siedział mój mąż. Był wspaniałym pilo- tem, ale też lubił straszyć swoich bardziej bojaźliwych pasażerów czymś, co nazywałam wyczynami kaskaderskimi. Bardzo miło wspominam epizod, który miał miejsce podczas schodzenia do lą- dowania w Akabie. Husajn tak bardzo obniżył wówczas lot, że nie- mal dotknęliśmy powierzchni wody między dwoma tankowcami zacumowanymi blisko naszego pirsu. Siedziałam z mężem w kok- Picie i patrzyłam na wznoszące się nad nami wieże tankowców, a potem na naszą plażę i dom, za którymi znajdowało się lotnisko. Nawet ja byłam zaskoczona. Ilekroć wysocy urzędnicy, przyjacie- le, rodzina i ochroniarze, którzy bali się latać, widzieli, że Husajn z błyskiem w oku wędruje do kabiny pilotów, szybko wyjmowali Kompasy, by sprawdzić, z której strony jest Mekka, po czym za- czynali się modlić. •Dzieci bardzo lubiły z nim latać, ja też. Najwspanialsze pomy- sły przychodziły mu do głowy, gdy podróżował helikopterem po °rdanii. Często wówczas sprawiał, że twarze naszych ochronia- rzy stawały się kredowobiałe. Hamza od początku uwielbiał akro- 167 bacje lotnicze ojca. Śmiał się i mówił: "Więcej, Baba, więcej" w związku z czym nasza ochrona robiła się jeszcze bledsza. Cza- sami Husajn posuwał się trochę za daleko, co zdarzyło mu się, na przykład, w Akabie, gdy Hamza był maleńki. Mój mąż przed lą- dowaniem przeleciał helikopterem tak nisko nad plażą, ze zdmuchnął wszystkie parasole, krzesła plażowe powpadały do wody, a wokół Hamzy, który leżał w ogromnym, staroświeckim wózku dziecinnym, zawirował piach. Ja uznałam tę scenę za za- bawną, ale niania Hamzy, Dianne, surowo skarciła króla za stra- szenie dziecka. Husajn oczywiście gorąco przeprosił, ale wszyscy l wiedzieli, że znów to zrobi. Gdy wyjeżdżaliśmy w podróż z Hamzą, musieliśmy zabierać ze sobą ogromnie dużo sprzętu, ponieważ nigdy nie było wiadomo, czy na miejscu uda nam się znaleźć odpowiednie łóżeczko, wa- nienkę, sterylizatory i wszystko, czego potrzeba do pielęgnacji malucha. Mąż często żartował, że Hamza ma większy bagaż niż król, więc niania Hamzy nauczyła się ukrywać wszystko w samo- locie tak, żeby król o niczym nie wiedział. Pierwszy lot do Ameryki okazał się bardzo męczący. Najpierw polecieliśmy do Anglii, potem do Stanów Zjednoczonych. Zatrzy- maliśmy się w Gander, w Nowej Fundlandii, by uzupełnić zapas paliwa, ale ze względu na bardzo późny wieczór port był już za- mknięty. Z powodu przenikliwego chłodu musieliśmy chodzić tam i z powrotem po pasie, aż w końcu ktoś przyszedł, otworzył drzwi i wpuścił nas do terminalu. Hamza przeziębił się i przez ca- ły okres pobytu w Stanach pokasływał, a Dianne tak mało spała, że w drodze powrotnej, gdy wylądowaliśmy na Heathrow, sama się rozchorowała i zasłabła. Później mąż dokuczał jej, że zemdla- ła, ponieważ tak bardzo boi się z nim latać. Zastanawiające jest to, że sama nie byłam zdenerwowana, gdy w czerwcu 1980 roku zaczęliśmy podchodzić do lądowania w Wa- szyngtonie. Nie odwiedzałam Ameryki od dwóch lat, od czasu ślu- bu. Od Camp David stosunki między Stanami Zjednoczonymi a Jordanią były tak napięte, że gdy mąż poprzedniej jesieni odwie- dził Amerykę i przemawiał na forum Organizacji Narodów Zjed- noczonych, nie został zaproszony na spotkanie z prezydentem Carterem. Pod wieloma względami była to dla nas pierwsza wizy- ta -ja po raz pierwszy przyjechałam do Stanów Zjednoczonych ja- ko żona Husajna, po raz pierwszy razem składaliśmy wizytę w Bia- łym Domu, a Hamza nigdy wcześniej nie był w Waszyngtonie. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Ameryka widziana nowymi oczami Znów byłam w Ameryce. W ciągu dwóch lat, które upłynęły od wyjazdu ze Stanów Zjednoczonych, wyszłam za mąż i urodziłam pierwsze dziecko. Jordania stała się moim domem, moje życie na- brało tempa i obfitowało w wydarzenia. Nie mogło być inaczej, skoro znalazłam się w świecie polityki i zamieszkałam w królew- skim pałacu. Prawdę mówiąc, właściwie nie miałam czasu tęsknić za Ameryką, a mimo to serce zabiło mi mocniej, gdy lądowaliśmy na pasie startowym bazy sił powietrznych Andrews w pobliżu Wa- szyngtonu, miasta, w którym się urodziłam i z którym wiązały się moje młodzieńcze wspomnienia. Siedziałam w kokpicie za mę- żem, który kierował naszym samolotem. Ponownie poczułam szybsze bicie serca, gdy podczas ceremonii powitalnej na trawni- ku w Białym Domu zagrano hymny państwowe Jordanii i Amery- ki. Obie melodie mnie wzruszały, z oboma krajami czułam się związana. Nie była to jednak podróż sentymentalna. Król i ja nie mieli- śmy złudzeń co do tego, że czeka nas ciężka praca. Podczas przy- stanku w Londynie rozmawialiśmy długo w noc, rozważając Punkt po punkcie powody niezgody między Stanami Zjednoczo- nymi a Jordanią. Zastanawialiśmy się również, jak można by zmniejszyć niektóre z tych rozbieżności. Jedno było jasne: prezy- dent Carter bardzo się zaangażował w porozumienie z Camp Da- vid i nie będzie chciał słuchać, jak król Jordanii wytyka mu nie- dociągnięcia tej umowy. Z kolei Husajn musiał pozostać wierny swoim przekonaniom. Był gotów wspierać każdą inicjatywę, któ- ra nto doprowadzić do pokoju na Bliskim Wschodzie, wiedział 169 jednak, że nie będzie to możliwe, póki nie przyzna się Palestyń- czykom prawa do samostanowienia i nie doprowadzi do zwrotu Terytoriów Okupowanych. Trudno było liczyć, że bez trudu udaj się osiągnąć zbliżenie stanowisk, ale nikt nie przewidywał tego co się wydarzyło. Przyjechaliśmy do Blair House, oficjalnego domu gościnnego dla odwiedzających USA dygnitarzy, położonego naprzeciwko Białego Domu. Obsługa powitała nas z radością, ponieważ Hu- sajn był ulubionym gościem Blair House, co więcej, nigdy przed Hamzą nie pojawił się tu żaden niemowlak. Kiedy odprowadzono nas do naszych pokojów, położyliśmy dziecko do łóżeczka i zaczę- liśmy się rozpakowywać. Nagle na ekranie telewizora pojawił się j prezydent Sadat, który zaczai oskarżać mojego męża o oportu- nizm, blokowanie drogi pokojowej i wycofanie obiecanego popar- cia. Byłam tak zaszokowana, że patrzyłam na wystąpienie egip- skiego prezydenta z otwartymi ustami. Husajn często miewał do czynienia z podobnymi oskarżeniami, ale nawet on był zaskoczo- ny. W odpowiedzi udzielił długiego wywiadu. "Wiem, o co walczę" - powiedział dziennikarzom, gdy przyje- chaliśmy do Białego Domu na oficjalną kolację. "Zawsze myślę o naszych dzieciach i wnukach. Dla mnie oni są ważniejsi od dzi- siejszych nieporozumień". Jednak nie było żadnych wątpliwości, że Sadat bardzo staran- nie wybrał porę na zaatakowanie Husajna. Właśnie przylecieli- śmy do Waszyngtonu. Wbrew sobie musiałam potraktować jego wystąpienie jako celową próbę zdyskredytowania rozmów moje- go męża z amerykańską administracją i zwiększenia już i tak du- żego napięcia między Jordanią a Stanami Zjednoczonymi. Jordania miała dużo do stracenia. Kongres wycofał pomoc woj- skową dla naszego kraju - w ten sposób próbowano wywrzeć na króla Husajna nacisk, żeby zrezygnował ze swoich zastrzeżeń w stosunku do porozumienia z Camp David. Co ważniejsze, sepa- ratystyczna umowa pokojowa Sadata z Izraelem wznieciła nową falę niepokoju na Bliskim Wschodzie. Po udanym zneutralizowa- niu Egiptu w 1978 roku Izrael zaatakował Liban i zajął południe tego kraju, od granicy izraelskiej po rzekę Nahr al-Litani. Co gor- sza, Begin obszedł niewyraźnie sformułowane w porozumieniu restrykcje i wyraził zgodę na budowę następnych osiedli żydow- skich na Zachodnim Brzegu. Do 1980 roku Izraelczycy przywłasz- czyli sobie mniej więcej jedną trzecią ziem palestyńskich sprzed 170 1948 roku. Na okupowanym Zachodnim Brzegu powstały ponad siedemdziesiąt cztery osiedla, liczba osadników na tym terenie przed porozumieniem wynosiła pięć tysięcy, potem w ciągu dwóch lat wzrosła do dwunastu tysięcy. Z przerażeniem obserwo- waliśmy, jak rząd izraelski przekształca Zachodni Brzeg w sieć uzbrojonych obozów, połączonych nowymi drogami, które prze- chodziły przez palestyńskie wioski i rozdzielały je, tym samym jawnie łamiąc międzynarodowe prawo. Czymże ta polityka różni- ła się od południowoafrykańskiego apartheidu, który Zachód tak głośno potępiał? Izrael powodował również ogromne szkody w niezbyt obfitych w tym regionie źródłach zaopatrzenia w wodę pitną. Jeszcze przed naszą wizytą państwową w Waszyngtonie w 1980 roku Izra- el przejął kontrolę nad zasobami wody pitnej na Zachodnim Brzegu, albo konfiskując, albo kupując palestyńską ziemię. Stud- nie, które jeszcze zostały Palestyńczykom, wysychały, ponieważ Izraelczycy, wiercąc głębsze ujęcia, systematycznie osuszali albo zasalali palestyńskie zasoby. Izrael musiał zaspokoić potrzeby co- raz większej liczby imigrantów, wymagania rozwijającego się przemysłu i rolnictwa. Zapotrzebowanie na wodę wzrosło cztero- krotnie w porównaniu z 1948 rokiem i nadal się zwiększało. Były to niezwykle istotne sprawy, tymczasem przywódcy arab- scy, którzy tak jak mój mąż mówili na ten temat prawdę, byli na Zachodzie źle widziani i uważani za przeszkodę na drodze do po- koju. W całej retoryce ginął fakt, że podczas szczytu arabskiego w Bagdadzie zaledwie kilka miesięcy przed naszą wizytą w Wa- szyngtonie wszyscy uczestniczący w nim przywódcy arabscy po- twierdzili dążenie do sprawiedliwego pokoju. Husajn brał udział w każdej pokojowej inicjatywie zaproponowanej przez Stany Zjednoczone i Organizację Narodów Zjednoczonych za prezyden- tury Johnsona, Nixona i Forda. Po entuzjastycznym przyjęciu propozycji Cartera w 1977 roku mój mąż próbował reaktywować Konferencję Genewską i namówić wszystkie kraje arabskie do wzięcia w niej udziału. Niemal udało mu się osiągnąć cel, gdy na- głe administracja Cartera zmieniła front. Król Husajn był tak zmartwiony coraz gorszą sytuacją w regio- nie, że jesienią 1979 roku po raz pierwszy od wojny sześciodnio- wej wystąpił na forum Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjedno- czonych, prosząc Radę Bezpieczeństwa o pomoc dla Palestyńczy- ków. 171 "Izrael ani razu w swej oficjalnej polityce nie przyznał Paw czykom prawa do wolności i bezpieczeństwa opartego na Jmf nowieniu" - powiedział wówczas. "Chętndej rzuca na Arabów° czerstwa, przedstawiając Palestyńczyków jako terrorystów" °S Po tym wystąpieniu Husajn został uznany przez nre(tm) Cartera za miegata. "Ku zdenerwowani nL^szysTkTch Jordanu na^le stał się rzecznikiem radykalnych Arabów" - n~ sał Carter w swoich wspomnieniach. Z powodu wyraźnei wml sci nie wiedziałam, czegro się spodziewać edv rann n g° przyjeździe potkaliśmy się z Carterami ^lSyn»o zamtrygowaAa niewiarygodną prostotą, Jeką Carterowie dzi i do Biatfgo Domu. Spodobała mi się Rosalynn Careto realizowała Własną wizję roli pierwszej d^my i pracowała nad nn ważnymi projektami. Oboje byli bardzo inteligentni i zywiU oba' wy które w niczym nie odbiegały od ^aszych, choc^ ^ osobiste priorytety i priorytety naszych ojczyzn nieco si ^ bie różniły. ^ e Po raz pierwszy spotkaliśmy się podczas ceremonii powitalnei w Białym DoHiu. Była to oficjalna uroczystość, która wyuczała osobiste kontakty. Udział ^v niej wzięli ró^niez Abd AllTi FaTsal którzy w tym czasie uczęs zczali do szkół ^ Stanach. Potem prezy- den i mój m^ spotkali si ę w Owalnym G^inecie, a ja w jednym z salonów Bitego Domu rozmawiałam z panią Carter oraz żoną wiceprezydenta Joan Mondale, i innymi zonami jordańskich i amerykańskich osobistości. Rozmowa^ panią Carter nie była łat^a. Rosalynn sprawiała wrażenie chłodnej co dziwiło po ciepłych Powitaniach, z jakimi ja i mój mąż spotykaliśmy się podczas innych wizyt państwowych. Nie wiedziałaś, co o tym myśleć. Chociaż byłam zaskoczona na- rzuconym prz^z mą dystansem, brałam pocą uwagę, że pani Carter może być bardzo nieśmiała. Nie zapomniatam własnej wstydliwo- sci i mogłam Rozumieć, ze pierwsza dama ma podobne odczucia. Przed wizytą w Białym Domu poprosiłam o dostarczenie mi in- formacji na temat pani Carter, dzięki czemu wiedziałam że żywo interesuje się ona sprawami zdrowia psychicznego Gdy skiero- wałam rozmowę na temat jej pracy z upośledzonymi umysłowo, trochę się rozluźniła, ale lody nigdy nie zostały całkowicie przeła- mane. Nie wiern, czy zawsze zachowywała ogromną rezerwę, czy tez z rozmysłetti tak się do mnie odnosiła * powodu naszych od- miennych spojrzeń na politykę bliskowschodnią. Raczej podej- 172 rzewam to drugie. Łatwo było mi zrozumieć, że pani Carter - tak samo jak ja - popiera i ochrania swojego męża. Najbardziej zbli- żyłyśmy się przy Hamzie. Po naszym pierwszym spotkaniu Rosa- lynn odprowadziła mnie z Białego Domu do Blair House, by zoba- czyć niemowlę. Kiedy gaworzyła z malcem i w przytulnym poko- iku rozmawiała ze mną o rodzinie i dzieciach, można było odnieść wrażenie, że się trochę rozluźniła. Hamza miał zbawienny wpływ na swojego ojca. Husajn często wracał do Blair House spięty i zniechęcony. Król zawsze był wier- nym przyjacielem Stanów Zjednoczonych, ale w tym czasie ame- rykańskich przywódców nie interesował jego punkt widzenia. Myśleli tylko o wielkiej nagrodzie - porozumieniu z Camp Da- vid - i nie chcieli, by coś stanęło im na drodze. Po męczących roz- mowach w Białym Domu, Departamencie Stanu oraz na Kapitołu mąż wracał do Blair House i szedł do naszego maleńkiego synka. Brał go na ręce, robił zabawne miny, bawił się z nim, przez cały czas mówiąc do niego mieszanym arabskim i angielskim. Zajmo- wanie się Hamzą cieszyło go i przywracało mu siły, przypomina- ło, o co walczymy, i pomagało patrzeć na wszystko z odpowiedniej perspektywy. Pragnąc wyjaśnić nieporozumienia, które pogłębiły się po Camp David, zgodziłam się udzielić kilku wywiadów dla wa- szyngtońskich gazet. Naiwnie wierzyłam, że będę w stanie wytłu- maczyć parę spraw dziennikarzom, którzy zechcą ze mną poroz- mawiać. Wiedziałam, skąd bierze się zainteresowanie moją oso- bą - byłam najmłodszą królową na świecie i jedyną królową, która urodziła się jako Amerykanka - miałam jednak nadzieję, że moje wypowiedzi zostaną potraktowane jako wiarygodny głos w po- ważnych sprawach. Niestety, magazyn "People" postanowił napi- sać o moim życiu jako o "romansie rodem z książek" i uznał mnie za "byłą dekoratorkę" Jordańskich Królewskich Linii Lotniczych. "Washington Post" poświęcił cały akapit szczegółowemu opisowi stroju, który miałam na sobie podczas zwiedzania Narodowej Ga- ierii Sztuki. Może byłam zbyt przewrażliwiona, ale wobec ogromnego zain- teresowania moim wyglądem czułam, że trudno mi zdążać prosto 0 celu. Miło mi było, gdy prezydent Carter, wznosząc toast pod- czas oficjalnej kolacji w Białym Domu, powiedział szarmancko: "Wielu ludzi oskarża mnie o to, że zaprosiłem Wasze Królewskie °ści do Waszyngtonu tylko po to, żebyśmy mogli zobaczyć kró- 173 Iową Noor w Białym Domu". Było to wyraźne odniesienie do prze- mówienia prezydenta Kennedy'ego we Francji, kiedy to zażarto- wał, że on tylko "towarzyszy Jackie" w Paryżu. Wiedziałam, że uwaga Cartera została pomyślana jako swego rodzaju komple- ment - zresztą kto by się obrażał o porównanie z Jackie Kenne- dy? -jednakże mimo woli czułam się jak bezużyteczny dodatek. Dopiero następnego dnia, podczas uroczystego lunchu na moją cześć, zdołałam się jakoś otrząsnąć. Gospodynią lunchu była Jane Muskie, żona sekretarza stanu. Wygłosiłam wówczas krótki, for- malny toast, w którym przypomniałam, jak ważną rolę odgrywa- ją stosunki amerykańsko-jordańskie. Jak później powiedziała Lajla Szaraf, wtedy po raz pierwszy okazałam na forum publicz- nym, że rozumiem politykę, i jej zdaniem powinnam robić to czę- ściej. Zachęta ze strony przyjaciółki pozwoliła mi odzyskać pew- ność siebie. Husajn i jego delegacja kontynuowali rozmowy z amerykański- mi urzędnikami, a ja w tym czasie zajmowałam się swoją odręb- ną misją. Spotkałam się z Jackiem Yalentim, przewodniczącym Amerykańskiego Towarzystwa Filmowego. Chciałam porozma- wiać z nim o tym, w jaki sposób twórcy z Hollywood mogliby zwrócić uwagę na istnienie negatywnego stereotypu muzułmani- na i Araba, i pomóc nam w propagowaniu portretu bardziej zbli- żonego do rzeczywistości. Każdy, kto pracował w show-biznesie i wykazywał jakąkolwiek sympatię dla kultury arabskiej i muzuł- mańskiej, ryzykował, że zostanie uznany przez studia filmowe za persona non grata. W 1978 roku, gdy oglądałam rozdanie Osca- rów, byłam przerażona niepokojem, jaki wywołała obecność an- gielskiej aktorki Yanessy Redgrave. Dostała Oscara za Julię, film, w którym grała członkinię antyfaszystowskiej organizacji pod- ziemnej w nazistowskich Niemczech. Podczas uroczystości wrę- czania nagród została obrzucona obelgami przez wojowniczych członków Jewish Defense League (JDL) za nakręcenie The Pale- stinian - filmu dokumentalnego o oblężeniu obozu uchodźców palestyńskich w Libanie w 1976 roku. Krzykacze z JDL spalili na- wet podobiznę Yanessy. Chociaż prawdopodobnie nikt z protestu- jących w Los Angeles nie oglądał tego filmu - żadna z amerykań- skich sieci telewizyjnych, nawet Public Broadcasting Sendce, nie odważyła się go wyemitować - odbywająca się na zewnątrz de- monstracja przeciwko Arabom i Redgrave stała się tak gwałtow- na, że trzeba było wezwać siły porządkowe, żeby rozpędziły tłum. 174 Moim zdaniem Yanessa Redgrave wcale nie była wrogiem pu- blicznym, lecz odważną i wrażliwą kobietą. Podczas kręcenia vv Paryżu zdjęć do Julii spotkała młode małżeństwo Palestyńczy- ków. Usłyszała od nich o tragedii w Tal az-Zatar, obozie uchodź- ców palestyńskich w Libanie, gdzie wyszkolona przez Izrael pra- wicowa libańska milicja chrześcijańska podczas pięćdziesięcio- trzydniowego oblężenia zamordowała tysiące mężczyzn, kobiet i dzieci. Redgrave była tak wstrząśnięta, że sprzedała dwa domy w Anglii, po czym za zdobyte w ten sposób pieniądze zatrudniła ekipę filmową oraz reżysera i pojechała do Libanu, by nakręcić film dokumentalny. Tym samym stała się rzeczniczką sprawy pa- lestyńskiej. Nigdy nie zapomnę, jak ostro skrytykowała demonstrantów podczas przemowy wygłoszonej przy odbieraniu Oscara. Powie- działa, że nie da się zastraszyć "garstce syjonistycznych bandzio- rów, których zachowanie stanowi obelgę dla Żydów na całym świecie". Na widowni rozległy się gwizdy, ale i aplauz. Niestety, od tego czasu aktorka stała się obiektem ataków JDL. Denerwowało mnie, gdy w trakcie oglądania komedii, podczas których panowało powszechne rozbawienie, a nawet zdarzały się głośne wybuchy śmiechu, publiczność zachowywała rezerwę, ile- kroć na ekranie pojawiał się Arab. W operującym schematami świecie filmu Arab był niezmiennie przedstawiany jako terrory- sta, fanatyk religijny, prymityw albo obżartuch, który dorobił się majątku na sprzedaży ropy naftowej. Prawdę mówiąc, niektóre z tych stereotypów przetrwały do dziś. W początkowej scenie z di- sneyowskiego filmu z 1992 roku Aladyn mały beduiński chłopiec na pustyni beztrosko śpiewa: "Och, pochodzę z krainy... gdzie ob- cinają uszy, jeśli nie spodoba im się czyjaś twarz. To barbarzyń- stwo! Ale, hej, to mój dom". Tak negatywne i wypaczone spojrze- nie na Arabów uniemożliwiało jakikolwiek rozsądny dialog. Tym- czasem owe opisy w niczym nie przypominały ludzi, których znałam. Gdzie podziali się życzliwi, cywilizowani, gościnni Arabo- wie, z którymi w Jordanii miałam na co dzień do czynienia? Towarzystwo Filmowe miało biura w Waszyngtonie i Los Ange- les. Oprócz obrony praw przemysłu filmowego na całym świecie 1 lobbingu finansowało również kampanie kilku kongresmanów 2 Kapitelu. Wielu z nich kwestionowało pozycję mojego męża. Prawdą było również to, że Żydzi zasiadali w zarządach spółek fil- mowych reprezentowanych przez Yalentiego. Co prawda, byli to 175 liberałowie, niemniej pozostawali lojalni w stosunku do Izraela i polityki izraelskiej, niezależnie od tego, czy była ona słuszna, czy nie. Jack Yalenti to bardzo szarmancki mężczyzna. Uważnie mnie słuchał, gdy mówiłam o potrzebie rozsądniejszego prezentowania kultury arabskiej. Dał mi do zrozumienia, że moje cele są godne pochwały, ostrzegł jednak, że przemysł filmowy uznałby zapropo- nowane przez mnie metody za bardziej prowokacyjne, niż mogła- bym przypuszczać. Wyjaśnił, że gdybym chciała cokolwiek zdzia- łać, musiałabym spędzić mnóstwo czasu w Kalifornii i próbować rozmawiać z poszczególnymi członkami zarządów. To, co mówił, miało sens, ale Kalifornia leżała daleko od Jordanii, a ja przede wszystkim musiałam zająć się mężem i rodziną. Obecnie z prawdziwą radością obserwuję stopniowe zmiany w przedstawianiu Arabów w filmach. Byłam szczęśliwa, gdy Da- vid O. Russell, kręcąc w 1999 roku film Zloto pustyni z George'em Clooneyem, Markiem Wahlbergiem i Ice'em Cubem, przedstawił Arabów w bardziej ludzki sposób. Nie posiadałam się również z radości, gdy Jack Shaheen opublikował ostatnio Reel Bad Arabs: How Hollywood Yilifies a People. Książka ta zwróciła uwa- gę mediów na ten problem. W ostatnich latach podczas spotkań z zarządami spółek filmowych, producentami, aktorami i człon- kami Amerykańskiego Instytutu Filmowego zaobserwowałam sporą wrażliwość na negatywny wpływ stereotypów, nie tylko w Stanach Zjednoczonych, lecz również za granicą, gdzie Arabo- wie i inne nacje traktują te filmy jako wyraz zadawnionych ame- rykańskich uprzedzeń. Dowiedziałam się również, że armia Sta- nów Zjednoczonych kupiła sto tysięcy kaset wideo z filmem Ak- kada Poslannictwo (Mahomet, wysłannik Boga), by pokazać go żołnierzom, którzy przygotowywali się do służby w Afganistanie. Producent i reżyser, Mustafa Akkad, świetnie się spisał, ekrani- zując życie Proroka, a jednocześnie pozostając wiernym islam- skim zasadom, które zabraniają ukazywania Mahometa. Główną postacią na ekranie jest Hamza, wuj Mahometa, grany przez An- thony'ego Quinna. Obowiązek zapoznania się z tym filmem mają wszyscy pracownicy Departamentu Stanu, zajmujący się sprawa- mi Bliskiego Wschodu. Muszą również znać Lwa Pustyni Akka- da, opowieść o dwudziestojednoletniej wojnie, którą Beduini to- czyli z włoskimi kolonizatorami w Afryce. Jeśli chodzi o najważniejsze sprawy w stosunkach jordańsko- -amerykańskich, nasza delegacja wyjechała ze Stanów Zjednoczo- nych, nie poczyniwszy żadnych postępów w porównaniu z tym, z czym przyjechaliśmy. Odnieśliśmy jednak wrażenie, że admini- stracja Cartera rozumie pewne problemy i jest gotowa rozważyć konkretne propozycje, które umożliwiałyby przełamanie sytuacji patowej po Camp David. Mimo wszystko był to przygnębiający, a dla mnie wręcz bolesny okres stosunków jordańsko-amery- kańskich. Nowymi oczami spoglądałam na kraj, w którym się urodziłam, a obraz, który widziałam, wcale mi się nie podobał. Dorastałam w przekonaniu, że Ameryka broni wolności, sprawie- dliwości i uniwersalnych praw ludzkich, tymczasem Waszyngton wcale nie kierował się tymi fundamentalnymi zasadami w sto- sunku do Jordanii, swojego wieloletniego przyjaciela i partnera. Zrozumiałam wówczas, że amerykańskie poparcie dla Izraela jest długotrwałe i nienaruszalne. Tylko dlaczego wyklucza ono możli- wość osiągnięcia pokoju na Bliskim Wschodzie? Dlaczego odma- wia Arabom podstawowych ludzkich praw, nie dopuszcza do re- alizacji prawa międzynarodowego i rezolucji Rady Bezpieczeń- stwa ONZ? Pierwsza konfrontacja z potężnym lobby syjonistycznym dała mi dużo do myślenia. W 1980 roku w Waszyngtonie został założo- ny Arabsko-Amerykański Komitet do Walki z Dyskryminacją. Komitet ten miał promować bardziej wyważoną politykę blisko- wschodnią i zwalczać stereotypy na temat Arabów. Była to grupka amatorów w porównaniu z potężną organizacją, Amerykańsko- -Izraelskim Komitetem Spraw Publicznych. AIPAC był wspiera- ny przez dyrektorów ogromnych amerykańskich korporacji, przedstawicieli mediów, przemysłu rozrywkowego, instytucji fi- nansowych, prawników, lekarzy i coraz wyższych urzędników państwowych. Niezwykła aktywność tej grupy przeszła do legen- dy. Pamiętam, że pod koniec lat osiemdziesiątych opowiadano mi o programie informacyjnym, w którym postanowiono skrytyko- wać postawę Izraela podczas powstania palestyńskiego, tak zwa- nej intifady. Już dwie godziny przed emisją programu do studia zaczęły napływać setki telegramów, w których protestowano przeciwko "uprzedzeniu" wobec Żydów! O istnieniu prawdziwych uprzedzeń, ale wobec Arabów, dowie- działam się od amerykańskich korespondentów, którzy pracowa- li na Bliskim Wschodzie. Często skarżyli się, że piszą bezstronne relacje, a potem wydawcy w kraju przepisują ich teksty i nadają 176 177 im proizraelską wymowę. Twierdzili, że opowieści, które ukazują Arabów w pozytywnym świetle, nie są mile widziane. Prawdę mówiąc, wcale mnie to me dziwiło. W Ameryce, jak w żadnym innym kraju na świecie, w dwudziestym wieku migra- cja, integracja i asymilacja Żydów z całego świata zakończyła się niezwykłym sukcesem. Przedstawiciele tej narodowości zdobyli ogromne wpływy i władzę na najwyższych szczeblach, jednak niezależnie od tego, czy działali na lewym, czy na prawym skrzyd- le, czy też byli centrystami, jednoczyło ich jedno - Izrael. W prze- ciwieństwie do nich Arabów w Ameryce nie jednoczyło nic. Wśród trzech milionów arabskich przybyszów byli ludzie wyznający róż- ne religie i reprezentujący odmienne kultury. Większość szybko wtopiła się w amerykańskie społeczeństwo i nie chciała zajmo- wać się kontrowersyjnymi sprawami, reszta traktowała pobyt w Stanach Zjednoczonych jako tymczasowy i czekała, aż w ro- dzinnym kraju się uspokoi. Arabowie nigdy nie wykazywali się aktywnością polityczną, a brak jedności ewidentnie zaszkodził sprawie arabskiej w Ameryce. W związku z tym nie ma się co dziwić, że pierwsze spotkanie z Carterami było nieudane. Później nasze stosunki bardzo się ocieplą i będziemy darzyć się szacunkiem, zwłaszcza gdy prezy- dent Carter opuści urząd. Państwo Carterowie naprawdę są wspaniali. Rosalynn, być może, nie bardzo wiedziała, jak mnie potraktować. Byłam Amerykanką, wyszłam za mąż za przywód- cę państwa arabskiego i mieszkałam w arabskim kraju, który ne- gował porozumienie z Camp David. W rzeczywistości miałyśmy ze sobą dużo wspólnego. Z kolei prezydent Carter me mógł chy- ba zrozumieć, dlaczego mój mąż nie poparł porozumienia w Camp David. Prezydent zbyt łatwo uwierzył zapewnieniom Anwara Sadata, że cały świat arabski jednak go poprze. W rezul- tacie administracja Cartera nie próbowała przekonać króla Hu- sajna i innych umiarkowanych przywódców arabskich, którzy mogli dużo zdziałać. Podejrzewam również, że prezydent Carter poczuł się osobiście urażony nieprzychylnym stosunkiem mojego męża do Camp Da- vid. Szkoda, ponieważ obaj panowie byli do siebie bardzo podob- ni - obaj byli idealistami i pod tym kątem spoglądali na świat - co mogło im pomóc w pokonaniu różnic. Niestety, w tym czasie było zbyt dużo nacisków z zewnątrz. Na szczęście po opuszczeniu urzędu prezydent Carter z ogromną znajomością rzeczy, wrażli- 178 wością i umiarkowaniem wypowiadał się na temat poszukiwania pokoju w naszym regionie. W tym czasie jego renoma na Bliskim Wschodzie znacznie wzrosła, zresztą podziw mojego męża i mój również. Mam zaszczyt współpracować z Rosalynn w Międzynaro- dowej Komisji Pokoju i Żywności, a także w światowej organiza- cji na rzecz zdrowia psychicznego. Po powrocie ze Stanów Zjednoczonych niemal natychmiast po- jechaliśmy do Francji, Austrii i ponownie do Niemiec. Obsługa Gymnich Castle w pobliżu Bonn z ogromnym podnieceniem po- witała Hamzę, który w tym czasie był najmłodszym gościem ko- lejnych europejskich rezydencji rządowych dla gości. Podejrze- wam, że dostarczał służbie o wiele więcej radości niż tradycyjne rzesze VIP-ów. Tak samo będzie, gdy w 1982 roku pojedziemy do Francji i Związku Radzieckiego. W czerwcu 1981 roku urodził się nasz drugi syn, Haszim. Jego pojawienie się na świecie przypadło dokładnie na ten sam dzień, w którym rozpoczęło się wielkie powstanie arabskie. Dlatego nadaliśmy mu imię przywódcy klanu Haszim, potężnego plemie- nia Kurajszytów z Mekki, do którego należał zarówno Mahomet, jak i mój mąż (stąd zresztą wywodzi się nazwa Haszymidzi). Po- nieważ pradziadek mojego męża, szarif Husajn, kierował wielkim powstaniem arabskim, uznaliśmy, że warto nadać Haszimowi to dumne, rodzinne imię. Nasz chłopiec sam postanowił urodzić się właśnie tego dnia. Wszystkie pozostałe dzieci przychodziły na świat na skutek pro- wokowanego porodu, jeden Haszim nas zaskoczył. Husajn był w Akabie, gdzie gościł bliskiego przyjaciela, sułtana Omanu. Jak zwykle mój mąż poświęcił tej wizycie mnóstwo energii i starał się sprawdzić każdy szczegół. Sułtan Kabus, skrupulatny i kultural- ny gospodarz, zawsze przyjmował nas w Omanie z ogromnym przepychem. Tego dnia mąż niemal od świtu był na nogach, po- nieważ chciał dopilnować wyjazdu gościa, gdy więc wrócił do Am- manu, kompletnie opadł z sił. Zanim położyliśmy się spać, Husajn wziął antyhistaminę, któ- rą stosował z powodu chronicznego zapalenia zatok. Pod koniec ciąży miałam alergię, w związku z czym włączyłam nawilżacz powietrza, żeby móc spać. Nasza jordańska pielęgniarka, Nuha Fachuri, spała w dziecięcym skrzydle domu. Wprowadziła się, ponieważ w ostatnich tygodniach ciąży miała mi pomóc przygo- tować się na przyjście dziecka, ale nie działo się nic nadzwyczaj- 179 nego. Tego ranka widziałam się z lekarzem, który zapewnił mnie, że do porodu zostało przynajmniej dziesięć dni. Po zgaszeniu światła mąż zapadł w głęboki sen. Kilka minut później po raz pierwszy i jedyny w życiu poczułam normalne po- czątki porodu. Husajn wcześniej uczestniczył w wielu narodzi- nach, zakładałam więc, że wie wszystko na temat pierwszych skurczów. Nie pomógł mi zbytnio. - Nie wiem - wymamrotał na pół obudzony. - Idź spytać Nuhę. Wstałam z łóżka i poczłapałam na drugą stronę domu, tam gdzie spała pielęgniarka. Skurcze powtarzały się niemal co minu- tę, a ja zwijałam się z bólu. - Nuho, Nuho! - zawołałam. - Wydaje mi się, że wody odeszły. Wyrwałam ją z głębokiego snu, dlatego, sądząc, że mówię o na- wilżaczu, odpowiedziała: - W porządku, przyjdę i napełnię go. - Nie, Nuho, nie to miałam na myśli - powiedziałam. Na szczęście Nuha błyskawicznie oprzytomniała i wezwała le- karza. Po powrocie wyciągnęłam męża z łóżka i oznajmiłam mu, że musimy jechać do szpitala. Ruszał się tak wolno, że oznajmi- łam, iż jadę bez niego. - Nie, nie - zaprotestował. - Nie ma mowy. Chodził powoli, golił się powoli, ubierał się powoli, a ja w tym czasie usiłowałam samodzielnie przygotować się do porodu. Do- tarliśmy do szpitala kilka minut przed lekarzem, który nie miał nawet czasu się przebrać. Na szczęście mąż zdążył się już całkiem obudzić i szykował się na powitanie Haszima. Nuha pomogła mi w szpitalu, a potem zajęła się niemowlęciem po powrocie do domu. Sprowadzanie angielskich i europejskich niań stało się w rodzinie męża obyczajem, dlatego niektórzy jej członkowie byli niezadowoleni, że zatrudniliśmy Jordankę. Jed- nak dzięki Nusze i młodym Jordańczykom nasze dzieci od ma- leńkiego biegle władajajęzykiem arabskim. Latem 1981 roku król Husajn bardzo niepokoił się o sytuację na Bliskim Wschodzie. Po sześciomiesięcznej przerwie wrócił do pa- lenia, łatwo zrozumieć dlaczego. Przez rok obserwowaliśmy, jak stopniowo nasila się wojna między Iranem a naszym sąsiadem Irakiem. Zaczęło się od sporu granicznego i daremnych wysiłków Saddama Husajna, który robił wszystko, żeby rewolucja irańska 180 nie rozprzestrzeniła się na cały region. Spór zamienił się w krwa- wą wojnę, która będzie trwała osiem lat, pochłonie ponad milion ofiar i zahamuje rozwój ekonomiczny obu krajów. Nim walki do- biegną końca, konflikt pochłonie więcej pieniędzy, niż cały Trzeci Świat w ciągu dziesięciolecia wydaje na opiekę zdrowotną. Większość przywódców świata arabskiego i Zachodu uważała, że wojna ta pełni bardzo ważną rolę, ponieważ powstrzymuje Chomeiniego przed rozpowszechnianiem rewolucyjnego, upoli- tycznionego islamu na inne kraje, dlatego Saddam był popierany przez wiele państw. Król i Abu Szakir, wówczas dowódca jordań- skiej armii, często jeździli do Bagdadu i odwiedzali irackiego przywódcę, zwłaszcza gdy komplikowała się sytuacja na froncie. Bezsensowna tragedia, jaką była wojna iracko-irańska, obnaży- ła również hipokryzję, która tak często rządzi polityką międzyna- rodową. W tym czasie Stany Zjednoczone, pragnąc ukarać Jorda- nię, odmawiały jej sprzedaży broni. Jednocześnie wykorzystywa- ły nasz kraj, by wspierać wrogi Izraelowi Irak i ukradkiem wysyłać mu broń oraz danp wywiadu. Mój mąż i Abu Szakir regu- larnie otrzymywali z armii USA informacje na temat lokalizacji irańskich wyrzutni rakietowych, koncentracji wojsk i pozycji ar- tylerii na irackim froncie. Jordania przekazywała owe informacje Irakijczykom, którzy, oczywiście, odpowiednio je wykorzystywa- li. W pewnym momencie Abu Szakir odkrył, że Amerykanie przez cały czas pozostają również w bezpośrednim kontakcie z Irakijczykami. Wówczas uznał, że Ameryka używa Jordanii jako politycznej przykrywki, by ukryć wsparcie dla Iraku. Powiedział Amerykanom, że w wyniku ich polityki Jordania znalazła się mię- dzy młotem a kowadłem, i by zaczęli wysyłać informacje przez swoich attache wojskowych w Iraku, co prawdopodobnie robili. W polityce bliskowschodniej rzeczywistość niemal zawsze wy- glądała inaczej, niż się wydawało, a Jordania, mały kraj otoczony przez niestabilnych sąsiadów, za każdym razem znajdowała się w centrum wydarzeń. Na początku lat osiemdziesiątych wydawa- ło się, że porozumienie z Izraelem coraz bardziej się oddala. Po- nownie wybory wygrała konserwatywna partia Menachema Begi- na, Likud, a w 1981 roku Izrael nasilił ekspansjonizm i nadal pro- wadził lekkomyślną politykę. Nawet najbardziej zagorzały sprzymierzeniec Izraela, Stany Zjednoczone, były zaszokowane, gdy w czerwcu 1981 roku Izrael pogwałcił iracką przestrzeń po- wietrzną i zbombardował reaktor nuklearny w Osiraku. Byliśmy 181 w tym czasie w drodze do Akaby. Husajn zauważył, że izraelskie odrzutowce lecą w dziwnym kierunku, nim jednak domyślił się, co mają zamiar zrobić, było za późno, by temu zapobiec. Izrael zbombardował również Bejrut, a w grudniu wkroczył na teren Sy- rii i zajął wzgórza Golan, ponownie gwałcąc rezolucję numer 242 ONZ. Co więcej, Menachem Begin nieustannie wydawał zgody na budowę nowych osiedli żydowskich na okupowanym Zachodnim Brzegu. Husajn obawiał się, że tocząca się w tym czasie kampa- nia, która miała na celu wyludnienie Zachodniego Brzegu Jorda- nu z Palestyńczyków, przedłuży kryzys, podsyci ekstremizm i spowoduje, że do Jordanii napłynie następna, destabilizująca fa- la uchodźców. W listopadzie polecieliśmy do Stanów Zjednoczonych z drugą wizytą państwową - tym razem w Białym Domu urzędował już Reagan. W tym czasie na Bliskim Wschodzie wrzało. Iran i Irak nadal toczyły wojnę, a Izrael przeprowadzał atak za atakiem, bombardując i ostrzeliwując wioski wzdłuż libańskiego wybrzeża. Kilka tygodni przed naszą wizytą prezydent Egiptu, Anwar Sa- dat, został zastrzelony przez fundamentalistów z własnej armii. Husajn i ja jedliśmy późny lunch poza Ammanem, gdy usłyszeli- śmy w radiu tę wiadomość. Śmierć Sadata bardzo męża zasmuci- ła, chociaż między obydwoma panami często dochodziło do nie- porozumień. Z bólem serca pomyślałam o żonie egipskiego prezydenta, Dżi- han. Nie poznałam jej, ponieważ po Camp David świat arabski od- ciął się od Egiptu. Pokój z Izraelem nasilił w Egipcie działalność fundamentalistów, religijni ekstremiści nazywali prezydenta Sa- data marionetką Zachodu. Egipska gospodarka przeżywała kry- zys, wielu ludzi nie miało pracy, a fundamentaliści zdobywali po- parcie, otwierając klinikj, szkoły religijne i meczety, w których nawoływali do walki z rządem. Powiadano, że fundamentaliści egipscy są finansowani przez Irak, inni ludzie wymieniali Libię. Faktem jest, że rosnące wpły- wy radykalnych ugrupowań prowadziły w Egipcie do społecz- nych niepokojów. Wśród ekstremistów zapanowało ogromne obu- rzenie, gdy Sadat zaprosił zdetronizowanego szacha Iranu do Egiptu, a po jego śmierci w 1980 roku zorganizował mu oficjalny pogrzeb. W sierpniu 1981 roku furię wywołała wizyta Sadata 182 w Stanach Zjednoczonych. Po powrocie postanowił ostro rozpra- wić się z ekstremistami religijnymi. Dwa miesiące później nie żył. - Czy mogę zadzwonić do pani Sadat i złożyć jej kondolen- cje? - spytałam męża podczas lunchu. Wiedziałam, że ze względu na sytuację polityczną nie mogę po- jechać do Egiptu, chciałam jednak wyrazić płynące z głębi serca słowa współczucia. - Nie - odparł. - Wyślę jej kondolencje od nas obojga. Jeśli do niej zadzwonisz, egipskie media wykorzystają ten fakt i zaczną trąbić, że jest szansa na normalizację stosunków, co by zostało użyte przeciwko nam. Chociaż nie mogłam pocieszyć Dżihan Sadat, serdecznie jej współczułam. Podobnie jak ja od lat żyła w ciągłym strachu, że któraś z niezliczonych gróźb kierowanych przeciwko jej mężowi zostanie zrealizowana, tyle że jej obawy stały się rzeczywistością. Husajn napisał do pani Sadat bardzo wyważony list, który póź- niej zamieściła w swoich wspomnieniach. Były to jedyne kondo- lencje od przywódcy arabskiego. W naszej części świata istnieje tak ogromna wrogość, że na wieść o tragicznej śmierci Sadata lu- dzie tańczyli na ulicach Bagdadu, a Iran i Libia wezwały miesz- kańców Egiptu do wykorzystania śmierci Sadata, obalenia rządu i utworzenia państwa islamskiego. Palestyńczycy też świętowali. Uważali Sadata za zdrajcę, który ich kosztem zawarł porozumie- nie w Camp David. "Ściskamy dłoń, która nacisnęła spust" - po- wiedział jeden z przywódców OWP w Libanie. Podczas naszej listopadowej wizyty w Stanach Zjednoczonych miałam wystąpić w swojej uczelni, Princeton, i wygłosić przemó- wienie do American Whig-Cliosophic Debating Society. Ponieważ nigdy wcześniej nie wygłaszałam odczytu w Ameryce, kilka tygo- dni spędziłam na starannym dopracowaniu tekstu. Na dworze jordańskim nie ma profesjonalistów, którzy pisaliby przemówie- nia, chociaż czasami doradcy zaopatrują Husajna w gotowe tek- sty, utrzymane w bardzo kwiecistym stylu, który znajduje lepszy wydźwięk w Jordanii niż na Zachodzie. Z czasem zaczęłam nakła- niać męża, żeby spróbował przemawiać na żywo, gdyż doskonale sobie radził, bezpośrednio zwracając się do publiczności. Jeśli o mnie chodzi, musiałam być o wiele ostrożniejsza, zwłaszcza na początku. Przed samym odczytem nie byłam w stanie zjeść kolacji, co więcej, musiałam przeprosić na kilka minut i wyjść, żeby się 183 uspokoić. Bałam się stanąć na podium i przemawiać do studen- tów oraz wybitnego grona wykładowców uczelni, którą ukończy- łam zaledwie kilka lat wcześniej. Skoncentrowałam się na swoim głównym celu: zmniejszeniu przepaści między Arabami i Amery- kanami. Sądząc po treści większości pytań, które posypały się po moim przemówieniu, niepotrzebnie się martwiłam. Były trywialne, oso- biste albo związane z Princeton. "Czy mąż Waszej Królewskiej Mości lubi kluby wiejskie?" - spytał jeden ze studentów. Pod ko- niec wieczoru kilka osób ustawiło się w kolejce, pragnąc przeczy- tać oświadczenia, które w rzeczywistości sprowadzały się do tyrad demonizujących Arabów i wypaczających konflikt arabsko-izra- ' elski. Byłam zaskoczona i nie wiedziałam, jak odpowiedzieć. Miałam zbyt mało czasu, by uzupełniać ich wiedzę na temat pięćdziesię- cioletniej historii, ale też nie mogłam pozostawić błędnych prze- słanek bez reakcji. W rezultacie kręciło mi się w głowie, a próbu- jąc znaleźć wiarygodne odpowiedzi, zostałam zepchnięta do de- fensywy. Później dowiedziałam się, iż owe tyrady były dziełem proizraelskiej organizacji politycznej z Nowego Jorku. Princeton było jedynym miejscem, gdzie spotykało mnie takie przyjęcie. Za drugim razem, kilka lat później, byłam bardziej pewna siebie. Gdy mój oponent odczytał oświadczenie i natych- miast ruszył w stronę drzwi, nie czekając na moją reakcję, wszy- scy zrozumieli, co się dzieje. - Zostaje pan czy wychodzi? - spytałam z podium. - Chce pan usłyszeć odpowiedź czy nie? Publiczność wybuchnęła śmiechem, ponieważ osobnik był wy- raźnie podstawiony. Wydarzenia w Princeton wskazały, ile starań potrafią podjąć zwolennicy Izraela, by zdyskredytować inną oce- nę sytuacji na Bliskim Wschodzie niż ich własna. Pomimo ciężkiej pracy nasze wizyty w Stanach Zjednoczonych sprawiały mi mnóstwo radości, głównie dzięki temu, że dawały mi rzadką możliwość spotkania z rodziną i przyjaciółmi. Mama i ojciec ze swoją drugą żoną, Allison, pojawili się jesienią 1981 ro- ku na oficjalnej kolacji w Białym Domu. Była tam też moja sio- stra, Aleksa, która studiowała w Southern Methodist University Law School w Dallas. Z Kalifornii przyleciał brat, Christian. Jako zapalony muzyk, założył pionierską firmę, która opracowała oprogramowanie używane przez takich artystów jak Rolling 184 Stones, Sting, U2 i Michael Jackson. On i ja od tak dawna byliśmy z dala od siebie, że nie mogłam się doczekać, kiedy go zobaczę. Następnego dnia w Blair House Barbara Bush wydała na moją cześć uroczysty lunch, na który zaprosiłam koleżankę z Concord i Princeton, Marion Freeman. Gdy polecieliśmy do Los Angeles, zorganizowałam lunch ze swoją przyjaciółką Sarah Pillsbury, pro- ducentką filmową, która zdobyła Oscara za film krótkometrażo- wy Board and Care. W filmie tym zagrało dwóch aktorów z zespo- łem Downa. Chciałam, żeby moi przyjaciele poznali Husajna 1 zrozumieli, dlaczego dokonałam takiego, a nie innego wyboru. Sarah natychmiast to doceniła. Ona i jej mąż ubrali się eleganc- ko, myśląc, że czeka ich oficjalna impreza, tymczasem Husajn usłyszał gdzieś o mało znanej meksykańskiej restauracji, która cieszyła się wspaniałą opinią. Sarah potem często będzie wspomi- nała, jak jechała w kawalkadzie - z wozami ochrony, motocykla- mi policji i wywiadu - do niewielkiego lokalu, gdzie mój mąż, jak zwykle, powitał gości i uścisnął ręce wszystkich pracowników re- stauracji. Cieszył się, my też. Następnym etapem podróży była Kanada, ponieważ Husajn chciał nawiązać stosunki z premierem Pierre'em Trudeau. Z pew- nym opóźnieniem wyszliśmy z oficjalnego lunchu w Houston, a potem zła pogoda znacznie wydłużyła lot do Kanady. Zbytnio się tym nie przejęliśmy, ponieważ miała to być nieoficjalna wizy- ta robocza. Tymczasem niewiele brakowało, by nasze pierwsze odwiedziny w Kanadzie zakończyły się całkowitą klapą. Gdy wy- lądowaliśmy w Ottawie, nasz ambasador i kanadyjski mistrz ce- remonii poinformowali nas, że spóźniliśmy się na uroczystość po- witalną, a wizyta ma charakter państwowy. Prawdę mówiąc, po raz pierwszy usłyszeliśmy, iż jest to wizyta oficjalna, i byliśmy całkowicie na to nieprzygotowani. Na szczęście panował chłód, mogliśmy więc zapiąć płaszcze i w zwyczajnych ubraniach wziąć udział w oficjalnym powitaniu, łącznie z wszystkimi wojskowymi honorami. Gdy przyjechaliśmy do rezydencji, generalny gubernator uszczypliwie przypomniał nam, że jesteśmy spóźnieni, w związku 2 tym nie mamy zbyt dużo czasu, by się przebrać na oficjalny ban- kiet. - Czy Wasza Królewska Mość będzie miała koronę i jakieś ozdoby? - spytała gospodyni, gdy zaprowadziła nas do aparta- 185 Wyjaśniłam jej, że nie mam ze sobą korony, na co wykrzyknęła z oburzeniem: - Jak to?! Czy Wasza Królewska Mość nie zabiera zawsze ze so- bą królewskich insygniów? Byłam nieco poirytowana. - Nie, nie podróżuję z nimi - odparłam. - Rzadko zabieramy ze sobą regalia, a jeśli już, to tylko wtedy, gdy wybieramy się z wizy- tą do innych monarchów. Sprawiała wrażenie przerażonej, a ja zastanawiałam się, w co myśmy się wpakowali. Udało nam się znaleźć coś odpowiedniego na oficjalny kanadyjski bankiet, ale nazajutrz w gazetach pisano przede wszystkim o tym, że jesteśmy niegrzeczni, ponieważ przy- lecieliśmy z opóźnieniem. Nic więc dziwnego, że oboje nie czuli- śmy się najlepiej. Największe upokorzenie spotkało mnie dwa dni później, gdy przygotowywaliśmy się do oficjalnej uroczystości pożegnalnej. Włożyłam parę nowych butów, niestety, w połowie schodów, które prowadziły na parter, straciłam równowagę. Zjechałam na kola- nach na dolny podest i zatrzymałam się u stóp spoglądającego na mnie surowo generalnego gubernatora, który stał z żoną, królem Husajnem i swoim adiutantem. Powoli uniosłam głowę i uśmiechnęłam się, próbując zasugerować, że akrobacje na scho- dach to mój normalny sposób schodzenia. Adiutant podał mi rę- kę i pomógł wstać. Ktoś wybuchnął śmiechem, potem jednak za- chowywaliśmy się, jakby nic się nie wydarzyło. Na szczęście okazało się, że nasza pierwsza wyprawa do Kana- dy była wyjątkiem od reguły. W ciągu następnych lat wielokrot- nie złożymy wizyty w tym kraju, ale już nigdy więcej nie będzie- my zażenowani. Prawdę mówiąc, Kanada jest jednym z tych kra- jów, w stosunku do których do dziś odczuwam sympatię ze względu na ottawski traktat o zakazie stosowania min lądowych, a także rosnące i pełn$ ludzkiego ciepła wsparcie dla spraw, któ- re są dla mnie szczególnie ważne, takich jak utrzymanie pokoju na świecie czy pomoc dla uchodźców. Kanadyjczycy wielokrotnie przejawiali dobrą wolę. Musieli. Z powodów, których do końca nigdy nie zrozumiemy, zazwyczaj spóźnialiśmy się na nasze wizyty. Przy pewnej pamiętnej okazji mój mąż postanowił samodzielnie kierować samolotem, żebyśmy dolecieli punktualnie, ale ktoś z naszego grona źle obliczył zmia- nę stref czasu i ponownie pojawiliśmy się z godzinnym opóźnie- - Dowiedziałam się o tym, gdy stałam pod prysznicem. My- łam włosy, przekonana, że mam półtorej godziny na przygotowa- nie się. Wtedy usłyszałam, że zostało mi niecałe trzydzieści mi- nut! To była nasza wina, w związku z tym mieliśmy wyrzuty su- mienia, ale Kanadyjczycy zachowali stoicki spokój. Męża bardzo to denerwowało. Był perfekcjonistą, jeśli chodzi o reprezentowa- nie kraju i wizyty państwowe, nie mógł więc zrozumieć, dlaczego właśnie w Kanadzie nic nam nie wychodzi. Z ulgą wróciliśmy do domu, do Jordanii, i z niecierpliwością oczekiwaliśmy zbliżającego się otwarcia pierwszego Festiwalu Kultury i Sztuki w Dżarasz. Miał on się odbyć w starożytnych ru- inach miasta. Dżarasz zostało założone w drugim wieku p.n.e. przez legionistów Aleksandra Wielkiego, potem w pierwszym i drugim wieku naszej ery miasto odbudowali Rzymianie. W Dżarasz znajdują się dwa świetnie zachowane, odsłonięte pod- czas wykopalisk rzymskie amfiteatry, ułożone jak klejnoty mię- dzy szerokimi, otoczonymi kolumnadą ulicami i placami, wokół których stoją jońskie i korynckie kolumny, potężne łuki, świąty- nie i łaźnie. Marzyłam o tym, by przywrócić do życia dawną świet- ność miasta i stworzyć w nim centrum kultury i handlu. Na po- czątku 1981 roku w nieatrakcyjnej, uniwersyteckiej sali gimna- stycznej zasugerowałam, że lepszą oprawę stanowiłyby nasze wspaniałe, starożytne amfiteatry w Ammanie, Dżarasz i Petrze. Czemu ich nie wykorzystać? Utworzyliśmy komitet wykonawczy, który składał się z Adnana Badrana, dynamicznego i obdarzone- go wyobraźnią rektora Uniwersytetu Jarmuk, i innych jordań- skich intelektualistów. Zadecydowaliśmy, że podczas pierwszego festiwalu zaprezentują się jordańscy artyści. Być może na widow- ni znajdą się ludzie, którzy docenią własne bogate dziedzictwo ar- chitektoniczne i kulturowe. Pod koniec trzydniowego festiwalu byliśmy zachwyceni wspa- niałą reakcją publiczności. Zachęceni odniesionym sukcesem, zaczęliśmy przygotowania do dziesięciodniowego regionalnego festiwalu, który następnie zamienił się w doroczną, słynną na •Bliskim Wschodzie imprezę, na którą zjeżdżali artyści z całego świata. Starałam się nie zapomnieć nauki wyniesionej z Festiwalu w Szi- raz \v Iranie, gdzie próbowano zaprezentować najbardziej awan- gardowe sztuki europejskie i amerykańskie. Tamto wydarzenie sPotkało się z ostrą krytyką z powodu przedstawień, które uraża- 186 187 ły uczucia ludzi Miałam nadzieję, ze uda nam się zachować rów- nowagę między popularnymi, tradycyjnymi formami sztuki arab- skiej i muzułmańskiej a prezentowaniem współczesnej kultury regionu i świata Sława festiwalu zataczała coraz szersze kręgi Na kolejne im-i pręży przyjeżdżały tysiące ludzi z całej Jordanu, świata arabskie- go i nie tylko Przenieśliśmy festiwal na lipiec, by lepiej wykorzy- stać sezon turystyczny Starożytne pomniki i teatry na świeżym powietrzu stanowiły wyjątkową scenerię me tylko dla jordan- skich talentów, ale tez dla arabskich i europejskich orkiestr, chiń- skich akrobatów oraz sztuk Szekspira prezentowanych przez Bn- tish Actor's Theatre Company Zobaczyliśmy również Rigoletto (była to pierwsza opera wystawiona w Jordanu, w 1998 roku wy- konali ją włoscy artyści), Teatr Tańca Caracalla z Libanu i uwiel- biane przez mojego męża tańce flamenco w wykonaniu hiszpań- skich Cyganów Festiwal zasłynął z tego, ze zapoczątkował mię- dzynarodową karierę Madzdy ar-Rumi, pięknej i utalentowanej libańskiej piosenkarki, która stała się ulubienicą moją i Husajna Pod koniec 1981 poproszono mnie, żebym wygłosiła odczyt w Centrum Współczesnych Studiów Arabskich w Georgetown Umversity w Stanach Zjednoczonych - Jeśli mam przemawiać w Georgetown, to biorąc pod uwagę obecną sytuację, moje słowa powinny jak najbardziej odzwiercie dlać rzeczywistość - powiedziałam mężowi Husajn bardzo się martwił coraz trudniejszą sytuacją na Bli- skim Wschodzie Zgodził się, ze powinnam przygotować mowę, która będzie poruszała więcej problemów politycznych niż zwy- kle, i zachęcał mnie do przyjęcia zaproszenia Obiecał, ze razem opracujemy tekst W rezultacie powstało przemówienie, które było swego rodzaju listem otwartym króla Husajna do Stanów Zjednoczonych, uzu- pełnionym o moje prywatne spostrzeżenia na bieżące sprawy Bli- skiego Wschodu W pewnych kręgach za bardzo kontrowersyjny uznano fakt, ze żona głowy państwa, zwłaszcza państwa arabskie- go, wygłosiła polityczne przemówienie, zamiast skupić się na bar- dziej tradycyjnych tematach, takich jak dobro dzieci czy kultura Oskarżono nawet Husajna o to, ze mnie wykorzystał, ale ja wcale me byłam jego marionetką Wspólnie przezywaliśmy te same nie- 188 pokoje, na równi tęskniliśmy za pokojem i stabilizacją w regionie, przemawiałam więc w takim samym stopniu w imieniu króla, jak i w swoim To była moja pierwsza samodzielna wizyta w Stanach Zjedno- czonych od chwili, kiedy zostałam królową Ponieważ zawsze ob- sesyjnie podchodziłam do pracy, do ostatniego momentu przera- białam i przepisywałam tekst wystąpienia w pokoju hotelowym w Waszyngtonie, zdając sobie sprawę, ze słuchać mnie będzie około pięciuset osób - dyplomatów, profesorów, absolwentów i przedstawicieli prasy Skończyłam szlifować chyba dwudziestą wersję, ubrałam się i byłam gotowa do wyjścia na uniwersytet, gdy zadzwonił telefon - Właśnie zdałem sobie sprawę, co cię za chwilę czeka i wjakiej sytuacji cię postawiłem - powiedział mąż - Jestem taki zdener- wowany, ze wziąłem valium - Najmocniej dziękuję - roześmiałam się - To mi bardzo po- może Stanąwszy przed publicznością w Georgetown wiosną 1982 roku, pomyślałam o tym, ile wysiłku włożyłam w przygotowanie wystą- pienia Zdałam sobie sprawę, ze to jedyna możliwość, by zapre- zentować swoje poglądy, więc równie dobrze mogę się rozluźnić 1 czerpać naukę z nowego doświadczenia Wygłaszając tekst, na- wiązałam do popularnego mitu, według którego Izrael jest sym- bolem demokracji Opisując ostatnie wydarzenia, powiedziałam' "Izrael to demokracja, w której kamień rzucony przez chłopca w stronę izraelskiego patrolu policyjnego jest wystarczającym po- wodem, by zacząć strzelać [do tegoż chłopca], by wyeksmitować jego i jego rodzinę z domu, a potem spalić ich dom wraz z dorob- kiem całego życia". Wielokrotnie powtarzałam, ze każde rozwią- zanie konfliktu arabsko-izraelskiego musi gwarantować Pale- styńczykom prawo do samostanowienia, przestrzeganie prawa międzynarodowego, możliwość repatriacji i wypłaty odszkodo- wań dla uchodźców palestyńskich Wiedziałam, ze każde słowo i zdanie będzie analizowane i kry- tykowane Każde potknięcie z mojej strony mogło być wykorzy- stane do tego, by jeszcze bardziej skomplikować pozycję Jordanu w świecie arabskim i zepsuć jej stosunki ze Stanami Zjednoczo- nymi ,Washington Post" przysłał reportera z działu mody, w związku 2 tym późniejsza relacja w takim samym stopniu skupiała się na 189 tym, co miałam na sobie, jak tym, co mówiłam, ale trzeba przy- znać, że tym razem dziennikarz dokładnie i rzeczowo przytoczył moje słowa. Po prostu musiałam się pogodzić z faktem, że za każ- dym razem relacja będzie się zaczynać od akapitów dotyczących mojego wyglądu i "romansu jak z książki". Dopóki jednak rozpo- wszechniano moje przesłanie, nie miałam powodu do narzekań. Od tego czasu nastąpiło wyraźne przesunięcie oczekiwań ludzi wobec mojej publicznej roli. Nie sądzę, by ktokolwiek na Zachodzie, czy to dziennikarz, czy nie, wiedział, jak mnie traktować. Stanowiłam istny wybryk natu- ry i w związku z tym trudno było mnie zaszufladkować. Urodzi- łam się i wychowałam w Ameryce, ale obecnie byłam obywatelką Jordanii, zwracano się do mnie per "Wasza Królewska Mość", a moje spojrzenie na świat zostało poszerzone o arabską i muzuł- mańską wrażliwość. Jednocześnie wyglądałam jak Amerykanka, mówiłam jak Amerykanka i rozumiałam kulturę amerykańską. Byłam żoną głowy państwa, króla, który odziedziczył swój tytuł i miał prawo do reprezentowania Jordanii przez całe życie, a nie jedynie przez cztery lata. Ja, jako jego żona, również. Jesienią 1982 roku król Husajn rozpoczął następną akcję na rzecz pokoju na Bliskim Wschodzie, tym razem zapoczątkowaną przez administrację Reagana. W ciągu następnych sześciu lat roz- patrywane będą różne wersje "planu Reagana", na zmianę wzbu- dzając i grzebiąc nasze nadzieje. Przyglądając się temu z per- spektywy czasu, myślę, że były to najbardziej frustrujące lata w życiu Husajna. Inicjatywa Reagana była odpowiedzią na rosnącą spiralę prze- mocy na Bliskim Wschodzie na początku lat osiemdziesiątych i niekontrolowaną ekspansję Izraela. W czerwcu 1982 roku, dwa miesiące po moim odczycie w Georgetown, wojsko izraelskie, kie- rowane przez izraelskiego ministra obrony Ariela Szarona, wtarg- nęło do Libanu, co doprowadziło do długiego bombardowania Bejrutu i masakry około siedmiuset palestyńskich mężczyzn, ko- biet i dzieci w obozach uchodźców Sabra i Szatila. Husajn i ja nie mogliśmy się pogodzić z ludzką tragedią, nie wiedzieliśmy również, co może zapowiadać inwazja na Liban. Izrael zaatakował Liban już wcześniej, w 1978 roku, a król zauwa- żył wówczas, że akcja ta nie napotkała oporu wojskowego. W efek- cie tych działań ze swoich wiosek uciekło około dwustu dwu- dziestu pięciu tysięcy Libańczyków. Fala libańskich uchodźców, budowa następnych osiedli żydowskich i prowokacyjne wypowie- dzi konserwatywnego rządu Izraela, że "Jordania to Palestyna" - przekonały Husajna, że Zachodni Brzeg jest w takim samym stopniu jak Liban narażony na agresję izraelską i że koniecznie trzeba znaleźć jakieś rozwiązanie polityczne. Gdy administracja Reagana w tajemnicy przysłała na spotkanie z królem Nicka Ve- liotesa, byłego ambasadora w Jordanii, by zaprezentował nową amerykańską inicjatywę pokojową, Husajn zgodził się pod wa- runkiem, że Stany Zjednoczone będą zdecydowanie obstawać przy swoich warunkach. Husajn już wcześniej był zaniepokojony kontaktami z Reaga- nem. Każdy prezydent Stanów Zjednoczonych, od Lyndona Johnsona poczynając, publicznie oznajmiał, że osiedla żydowskie na terytoriach palestyńskich są albo nielegalne, albo niezgodne z prawem międzynarodowym. Reagan wyłamał się z szeregu. Dwa tygodnie po przejęciu urzędu w 1981 roku nagle zmienił amerykańską politykę zagraniczną, oświadczając, że nie zgadza się z opinią poprzednich administracji, które uznawały osiedla żydowskie za "nielegalne". "One wcale nie są nielegalne" - powie- dział. Mąż natychmiast napisał do Reagana list. "Zastanawiam się, co skłoniło Pana do uznania, że osiedla nie są nielegalne" - zaczął. Przywieziony przez Yeliotesa plan Reagana zakładał powstrzy- manie osadnictwa żydowskiego na okupowanym Zachodnim Brzegu i wzywał do powrotu do granic z 1967 roku w zamian za pokój. Chociaż nie było mowy o utworzeniu niepodległego pań- stwa palestyńskiego, sugerowano, że Gaza i Terytoria Okupowa- ne na Zachodnim Brzegu Jordanu wejdą w konfederację z Jorda- nią i że ich ostateczny status zostanie wynegocjowany z Izraelem przez połączoną delegację jordańsko-palestyńską. Husajn zaak- ceptował plan, uzyskawszy zapewnienie, że Stany Zjednoczone tym razem dotrzymają słowa. Jednak Menachem Begin odrzucił plan Reagana i nie miał za- miaru honorować rezolucji numer 242. Co więcej, skutecznie za- grał nowej administracji na nosie: tydzień po ogłoszeniu planu -Reagana rząd Begina przeznaczył ponad osiemnaście milionów dolarów na budowę trzech nowych osiedli na Zachodnim Brzegu 1 Zatwierdził założenie siedmiu następnych, dodając je do mniej 190 191 więcej stu uzbrojonych obozów i trzydziestu tysięcy osadników którzy nielegalnie zamieszkiwali Gazę i Zachodni Brzeg. ' Reagan zareagował na ekspansję osadników Begina łagodną na ganą, łamiąc słowo, które dał mojemu mężowi, że Stany Zjedno czone będą się trzymać opracowanego planu. Powiedział tylko że działania Begina są "niemile widziane" i że rząd USA będzie pró- bował uzmysłowić premierowi Izraela i jego rządowi, "że istnienie osiedli ma negatywny wpływ na proces pokojowy". Nie na taki je- żyk zgadzał się mąż, podpisując plan Reagana, który nawoływał do "natychmiastowego powstrzymania osadnictwa izraelskiego". Mimo to król nadal z pewnym optymizmem przemierzał Bliski Wschód, próbując uzyskać zgodę krajów arabskich na plan Rea- gana. Był zawiedziony, gdy tydzień po ogłoszeniu tej inicjatywy w Fezie zebrał się szczyt arabski, na którym nie poparto pomysłu utworzenia jordańsko-palestyńskiej delegacji na negocjacje z Izraelem, a za jedynego oficjalnego reprezentanta Palestyńczy- ków uznano OWP Zarówno mój mąż, jak i Amerykanie dobrze wiedzieli, że Izrael i Stany Zjednoczone zgodzą się na rozmowy z królem Husajnem, natomiast nie zechcą pertraktować z "terro- rystyczną" OWR Na szczęście szczyt arabski przyniósł również pewien postęp. Dotychczas kraje muzułmańskie żądały prawa Palestyńczyków do samostanowienia i likwidacji wszystkich osiedli izraelskich, teraz po raz pierwszy uznały, że warunkiem pokoju jest powrót do granic sprzed 1967 roku. Bez wskazywania na Izrael, zażądały od Rady Bezpieczeństwa ONZ gwarancji pokoju "między wszystki- mi krajami regionu". Takim oto sposobem świat arabski de facto uznał Izrael, co było zasadniczym przełomem. Teraz oczy wszyst- kich skierowały się na OWP Przywódcy OWP nigdy nie uznali rezolucji numer 242 za pod- stawę pokoju. Zwolennikom twardej linii, zgodnie z nazwą ich or- ganizacji - Organizacja Wyzwolenia Palestyny - chodziło o wy- zwolenie całej Palestyny w granicach sprzed 1948 roku, a nie tyl- ko tego, co nazywano Terytoriami Okupowanymi. JednaK bardziej pragmatyczni członkowie OWP odrzucali rezolucję nu- mer 242 ze względu na to, że nie było w niej mowy o prawach Pa' lestyńczyków do samostanowienia. Król Husajn i jeden z jeg najbliższych doradców, Palestyńczyk Adnan Abu Awda, znalez i w planie Reagana lukę prawną, która mogła usatysfakcjonować drugą grupę, a może nawet i pierwszą. Po utworzeniu konfeder j paiestyńsko-jordańskiej, którą przewidywał plan Reagana, do negocjacji z Izraelem, Palestyńczycy de facto mieliby prawo do samostanowienia i można było poddać tę sprawę pod dyskusję. Gdyby mojemu mężowi udało się rozwiązać ten problem z Jasi- rem Arafatem, można by osiągnąć pokój. Husajn był bliski szczęścia, gdy w lutym 1983 roku Palestyńska Rada Narodowa zgodziła się na to, żeby Arafat spotkał się z moim mężem. Arafat przyjechał do Ammanu w kwietniu. Dobrze będę pamiętała ten miesiąc, ponieważ byłam wtedy w dziewiątym mie- siącu trzeciej ciąży. Król spędzał wiele godzin z Arafatem w pała- cu Basman, wyjaśniając przywódcy OWP zalety planu Reagana i namawiając go, by podpisał zgodę na utworzenie federacji. Spa- cerowałam z Lajlą po terenie posiadłości, gdy zobaczyłam, że Ara- fat wychodzi. Kiedy mój mąż się do nas przyłączył, sprawiał wra- żenie wyczerpanego, ale wyglądało na to, że zdarzył się cud. Ara- fat zgodził się na plan! Zastanawiałam się, dlaczego król nie tryumfuje, on jednak wyjaśnił, że Arafat wyraził tylko ustną zgo- dę i w przeciwieństwie do mojego męża nie podpisał proponowa- nego planu. Husajn starał się wykorzystać każdy podstęp, jaki przyszedł mu do głowy, włącznie z zamknięciem Arafata w swoim gabinecie, ale przywódca OWP upierał się, że najpierw musi skonsultować się ze swoimi wyborcami w Kuwejcie, Zatoce Per- skiej i innych obszarach. Uroczyście obiecał królowi, że wkrótce wróci do Ammanu z podpisanym dokumentem, ale przeczucia nie zawiodły mojego męża. Arafat przez ponad rok nie pojawił się w Jordanii. Trzy tygodnie później urodziło się nasze trzecie dziecko. Przy- szło na świat dwudziestego czwartego kwietnia 1983 roku w sa- niym środku trudnego okresu. Nie planowałam tej ciąży. Prawdę niówiąc, byłam zrozpaczona, gdy odkryłam, że znów jestem przy nadziei - zakładałam, że dopiero za jakieś dziesięć lat urodzę ostatnie dziecko. Miałam już trzech chłopców - Alego, Hamzę 1 Haszima - wszyscy jak szaleni biegali po całym domu, rozpiera- ni Przez nadmiar dziecięcej energii, tymczasem po niecałym roku odkryłam, że będzie więcej pociech. Po cichu liczyłam na to, że Przynajmniej tym razem urodzę córeczkę, i los się do mnie uśmiechnął. Zerwaliśmy z rodzinną tradycją nadawania imion, 1 nazwaliśmy ją Iman, co po arabsku znaczy "wiara". Wiara, która Podtrzymywała nas na duchu w obliczu licznych nieszczęść i cier- n w naszym regionie. 192 193 Przez następne pięć lat król Husajn będzie bardzo potrzebował tej wiary, zwłaszcza gdy jego rozmowy z Arafatem się załamią. Przez cały czas Stany Zjednoczone wywierały na mojego męża ogromną presję, namawiając go, by zawarł separatystyczny układ pokojowy z Izraelem, tak jak zrobił to Sadat, albo przynajmniej żeby spotkał się osobiście z Beginem w Waszyngtonie. Oczywi- ście, nie mógł się zgodzić ani na jedno, ani na drugie. Wszelkie negocjacje z Izraelem na temat palestyńskich Terytoriów Okupo- wanych musiały toczyć się z udziałem Palestyńczyków, tymcza- sem ze względów politycznych ani administracja Reagana, ani przedstawiciele Izraela nie chcieli spotkać się z żadnym z człon- ków OWP, póki Palestyńczycy nie zaakceptują rezolucji numer 242 i nie uznają prawa Izraela do istnienia. Tak więc utknęliśmy w martwym punkcie. Tymczasem amerykański Kongres nadal wstrzymywał dostawy broni i pomoc ekonomiczną dla Jordanii, ponieważ mój mąż, używając słów rzecznika AIPAC-u, zbyt mało zrobił, by "proces pokojowy mógł się rozpocząć". Husajn był niewiarygodnie zawiedziony i czuł, że go zdradzo- no. Nigdy jednak nie pozbył się wrodzonego optymizmu, wiary w ludzi i przekonania, że dając z siebie wszystko, z każdego czło- wieka i w każdej sytuacji można wydobyć to, co najlepsze. Zawsze zakładał, że negocjuje z ludźmi dobrej woli i że jakimś cudem, je- śli będzie wystarczająco ciężko pracował, uda mu się osiągnąć po- kój i pojednanie. W trakcie swoich poszukiwań często był prześla- dowany przez obie strony, mimo to nigdy, przenigdy nie przestał próbować. ROZDZIAŁ JEDENASTY W domu i za granicą Gdy przed urodzeniem się Iman przeprowadziliśmy się do pa- łacu An-Nadwa, wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Przez trzy lata mieszkaliśmy jak Cyganie w różnych domach i nie mogliśmy się doczekać, kiedy osiądziemy gdzieś na stałe. Podczas renowacji kazałam powiększyć poddasze, żeby budynek zdołał pomieścić naszą rosnącą rodzinę, nadal jednak było dość tłoczno. Po przyj- ściu na świat Iman mieliśmy sześcioro dzieci. Połowę An-Nadwy zajmowały biura, drugą połowę - przestrzeń mieszkalna. Wszystkie osoby, które tam mieszkały i pracowały, musiały się nieźle nagimnastykować podczas pokonywania trzech kondygnacji, zwłaszcza że po drodze trzeba było pozbierać porozrzucane ubrania i zabawki. Staraliśmy się, aby w domu pa- nowała rodzinna atmosfera. Chciałam, żeby dzieci czuły się do- brze i swobodnie, nawet jeśli wykorzystywaliśmy dom jako miej- sce oficjalnych spotkań. Dystyngowani goście - od królowej Elż- biety po sułtana Brunei - musieli niekiedy przechodzić obok rowerków trzykołowych, rowerów i wózków dziecięcych, żeby do- stać się do drzwi wejściowych. Uważano, że An-Nadwa to raczej niezbyt okazały dom jak na króla. Nie miał basenu, kortu tenisowego, a pokoje były skromne. Jak określił to pamiętny nagłówek w "Paris Match": "Król chus- teczek higienicznych mieszka lepiej niż król Jordanii". Autor ar- tykułu miał na myśli fortuny biznesmenów, którzy osiedlali się w nowych, modnych okolicach Ammanu. Bardzo jednak lubili- śmy nasz elegancki pałacyk i uważaliśmy go za szczęśliwe miej- sce do życia. W moim przekonaniu dużym atutem tej lokalizacji 195 było również to, że mieszkaliśmy w sercu stolicy, w pobliżu róż- nych grup społecznych. Lubiłam czuć życie miasta - poranne na- woływanie do modlitwy i ożywione głosy z ulicy u stóp wzgórza na którym stał pałac An-Nadwa. Nie przeszkadzał mi ciągły ruch uliczny wokół kompleksu pałacowego ani huk samolotów, które startowały i lądowały na pobliskim lotnisku. Hałas trochę się zmniejszył, gdy wybudowano nowy terminal nieco dalej od Am- manu, ale w ciągu pierwszych lat spędzonych w An-Nadwie war- kot silników odrzutowych nad głową bywał tak głośny, że czasa- mi musiałam przerywać rozmowę albo zamilknąć w środku ofi- cjalnego bankietu. W związku z tym łatwo zrozumieć, dlaczego pierwsze słowo Hamzy to tajjara - samolot. Żyliśmy zwyczajnie, na ile było to możliwe w naszych warun- kach, przy czym nie brakowało wyzwań. Pragnąc zyskać odrobi- nę prywatności, ograniczyłam liczbę służby; potrzebowaliśmy jednak zarządcy, kelnerek, personelu kuchennego i gosposi, lu- dzi, którzy zajmowaliby się rodziną i naszymi licznymi gośćmi, od odwiedzających nas głów państw po bliskich przyjaciół. Pra- wie nie pamiętam chwil, podczas których mąż i ja byliśmy cał- kiem sami, z dala od członków rodziny, służących nakrywających do stołu lub zbierających nakrycia po posiłku, pracowników biu- rowych czy przedstawicieli rządu. Mimo to dokładaliśmy wszel- kich starań, by wieczorami znaleźć czas dla dzieci. Husajn i ja często towarzyszyliśmy im podczas kolacji, pomagaliśmy im od- rabiać zadania albo oglądaliśmy z nimi wideo. Czasami prosiliśmy, by dostarczono nam jedzenie z restauracji w centrum Ammanu, traktując to jako specjalną atrakcję. Ciągle wzywano nas, żebyśmy rozwiązywali problemy naszej licznej jordańskiej rodziny. Odbywało się to jednak ze szkodą dla czasu przeznaczonego dla nas i dzieci. Nawet wieczorami dzwoni- ły telefony, pojawiali się goście, działo się coś nieoczekiwanego. Nasz pałacyk od biur k/óla dzieliło zaledwie kilka metrów. Dlate- go też kiedy Husajn wracał do domu, właściwie nie odczuwali- śmy, że opuścił biuro. Nie próbowałam uchylać się od odpowiedzialności, zadawałam sobie jednak pytanie, czy nie powinniśmy poszukać innego spo- sobu wywiązywania się z różnych zobowiązań. Czy nie żądamy zbyt wiele od naszych dzieci? Stale musieliśmy walczyć o to, by skoordynować swoje harmonogramy i znaleźć czas na posiłki z dziećmi oraz bajki na dobranoc czy pocieszanie ich w chorobie. 196 pokładaliśmy starań, aby było to możliwe. Na szczęście mogli- śmy liczyć na pomoc. Chociaż nie chciałam, żeby moje dzieci wy- chowywali inni ludzie, nawet tacy, którzy bardzo je kochają, rze- czywistość zmuszała mnie do połączenia sił. Często wmawiam so- bie, że dzięki temu nasze dzieci dorastały w otoczeniu, w którym żyło się myślą o służeniu ważnej sprawie. Dużo przyjemności czerpaliśmy z licznych zwierząt, które do- stawaliśmy w prezencie. Dzięki hojności odwiedzających nas dy- gnitarzy mieliśmy w Jordanii istną menażerię. Algierski prezy- dent podarował nam pięknego ogiera barbaryjskiego, na którym uwielbiałam jeździć. Niestety, rumak został skazany na banicję, kiedy kopnął mojego szwagra, księcia Hasana, gdy pewnego dnia zbyt blisko podjechał on do mnie i Husajna na swoim kucyku. Gazele, które mój mąż przywiózł z Jemenu, trzymaliśmy razem z królikami i kurami w małym zoo stworzonym w An-Nadwie. W Ammanie i Akabie zadomowiły się koty. Mąż bardzo lubił te zwierzęta, tak samo jak jego dziadek, w związku z tym uważał, że podtrzymuje rodzinną tradycję, pozwalając, by w ogrodzie znaj- dowały schronienie wszystkie bezpańskie Mruczki. Prawdopo- dobnie najbardziej niezwykłym zwierzęciem, jakie otrzymał mój mąż, był lew, dar cesarza Etiopii, Hajle Sellasje. Wydarzenie to miało miejsce na długo przedtem, nim poznałam Husajna, ale Si- di z przyjemnością opowiadał mi o tym, jak lew podczas lotu do Ammanu sterroryzował załogę samolotu. Żył szczęśliwie w Jorda- nii, póki nie zaatakował i nie zabił swojego opiekuna. Wówczas trzeba było go uśpić. Równie dużo zwierząt biegało po domu. Chomiki i gerbile ucie- kały nam z klatek. Bez trudu łapaliśmy świnki morskie, ponie- waż wolno się ruszały, ale dogonić chomika wcale nie było łatwo. W którymś momencie mieliśmy tropikalnego szpaka. Pewnego razu podczas wyprawy samolotem zdołał się uwolnić z klatki i dziobnąć moją sekretarkę, która goniła za nim po kabinie. Ku naszemu niezadowoleniu i zdziwieniu, nigdy nie mówił. Gdy zdechł, okazało się, że miał chroniczną anginę. Niektóre zwierzęta sprawiały nam mnóstwo kłopotów. Kiedy kolejna nasza pociecha, Rają, podczas wizyty u Beduinów na pu- styni dostała kozę, miała około czterech lat. Natychmiast zapała- ła do czworonoga ogromną miłością, w związku z tym musiałam zabrać kozę samochodem do Akaby. Tam wybudowaliśmy jej za- grodę. Pragnąc dokuczyć Raji, pozostałe dzieci nazwały kozę 197 Mansaf. Mansaf to jordańska potrawa narodowa, zazwyczaj przy- gotowywana z owcy lub kozy. Pewnego dnia Mansaf wydostała się z zagrody i wybrała na spacer po plaży, w kierunku granicy izra- elskiej. Udało się ją złapać, nim dotarła do strażnicy. Podobną przygodę mieliśmy z Jazzem, czarnym labradorem, którego do- staliśmy od wielkiego księcia i wielkiej księżnej Luksemburga. Pies uparcie wbiegał na plaży w Akabie do morza i płynął w stro- nę Izraela. O mały włos kilkakrotnie nie doszło do incydentu mię- dzynarodowego, gdy do Jazza podpływały izraelskie kanonierki, a mój mąż, który z przyjemnością czekał do ostatniej chwili, z ry- kiem silnika wypływał motorówką w morze, żeby odzyskać psa. W latach osiemdziesiątych pod koniec jednej z oficjalnych wi- zyt w Niemczech przygotowywaliśmy się do opuszczenia rezy- dencji dla gości i jazdy na lotnisko. Gdy otworzyłam drzwi apar- tamentu, zobaczyłam w nich gospodynię ze szczeniakiem owczar- ka niemieckiego w koszyku. Stojący obok mnie mąż sprawiał wrażenie zmieszanego. Jak się okazało, poprzedniego wieczoru podczas oficjalnego bankietu przez przypadek wspomniał, iż bar- dzo podoba mu się rasowy pies niemieckiego ministra spraw za- granicznych, Hansa-Dietricha Genschera. Lecąc do Niemiec, kil- kakrotnie rozmawialiśmy na ten temat. Powiedziałam wówczas Sidiemu, że nie chcę mieć w An-Nadwie następnego szczeniaka, ponieważ mieszkanie na najwyższym piętrze czterokondygnacyj- nego budynku bez windy sprawia nam wystarczająco dużo kłopo- tu, a co tu dopiero mówić o szczeniaku. Dotychczas odnieśliśmy już sporo porażek. Nie udało się nam z trzema labradorami, owczarkiem niemieckim, bernardynem, a nawet panterą, którą dostała Hadża. Poddałam się jednak, gdy spojrzałam psiakowi w oczy. Potem przez sześć miesięcy dźwigałam go po schodach w górę i w dół. Nazwaliśmy go Batal, co po arabsku z grubsza oznacza "bohater" albo "twardy facet", ale jego krótkie życie należało raczej do dość tragicznych. Był bardzo*inteligentny, ale też wyjątkowo agresyw- ny. Dwa lata później, pomimo prób wytresowania go, także przez profesjonalistę, nadal zdarzało się, że nagle podczas zabawy ob- nażał zęby i zamieniał się w przerażającą, wyjącą bestię. Atakował samochody, które wjeżdżały na podjazd, czasami dziurawił im opony, a po zakończeniu zabawy z nim wszyscy mieliśmy ślady je- go zębów na rękach. Przez cały czas myśleliśmy, że to nasza wina, ponieważ nie po- 198 stępujemy z nim jak należy. W końcu skontaktowaliśmy się z nie- mieckim centrum treningowym, w którym Batal przyszedł na świat, i spytaliśmy, czy mogą nam pomóc. Kazali przysłać go na przeszkolenie. Po jakimś czasie doszli do wniosku, że to wspania- ły pies, ale wyjątkowo agresywny, taki, jaki zdarza się raz na sto przypadków, i nie można go ułożyć. Musieli uśpić Batala, ponie- waż nikogo nie chciał słuchać i była spora szansa, że wyrządzi ko- muś krzywdę. Dzieci tęskniły za Batalem, a Iman poprosiła nawet o psa na urodziny. Wkrótce przyniosłam do domu mniejszego, o wiele bar- dziej posłusznego psa gończego z Anglii. Dla odmiany jego histo- ria miała szczęśliwe zakończenie, chociaż zdarzył się jeden prze- rażający incydent: pewnego dnia nieumyślnie go potrąciłam, gdy przebiegał między przednimi a tylnymi kołami mojego samocho- du. Poczułam, że coś uderzyło o lewe tylne koło i usłyszałam, że ktoś wykrzyknął imię psa. Wysiadłam z samochodu. Pies leżał na ziemi. Uklękłam obok niego, pewna, że biedak wydaje ostatnie tchnienie. Wówczas nagle zaczął odzyskiwać swój zwykły wygląd, zupełnie jak postacie z kreskówek, które oglądałam jako dziecko, na przykład Kaczor Donald. Okazało się, że psiak miał tylko zła- mane biodro. Moja siostra, która w tym czasie nie miała dzieci, za to w jej do- mu było pełno psów, nie kryła gniewu, gdy usłyszała o tej przygo- dzie. Aleksa już znacznie wcześniej uznała, że nie powinniśmy zajmować się zwierzętami, dlatego, nim skończyłam opowiadać jej tę historię, nabrała przekonania, że pies nie przeżyje w na- szym domu ani chwili dłużej. - Natychmiast mi go wyślij - powiedziała. Od tego czasu nasz pupil mieszkał u Aleksy, a ze mnie bezli- tośnie drwiono, twierdząc, że mam skłonności do rozjeżdżania psów. Potem dostawaliśmy mniejsze psy. Ostatnim był dziesięcioty- godniowy chihuahua, prezent od byłego prezydenta Meksyku. Mąż nigdy nie polubił tego czworonoga, dałam go więc naszej nie- mieckiej gospodyni, kobiecie, która miała mieszkanie w Amma- nie. Maleńka psina powodowała na ulicy mnóstwo zamieszania. Psy nie są w świecie arabskim tak popularne jak na Zachodzie, gdy więc Liesa wyprowadzała chihuahuę na ulicę, niektórzy lu- dzie uciekali przerażeni, a kierowcy zatrzymywali się i wołali: "Co to takiego?". 199 Husajn me miał mc przeciwko łapaniu uciekających zwierza- ków, odpowiadał mu również chaos, jaki panował w naszym życiu rodzinnym Lubił wszelkiego rodzaju żarty, a ja stanowiłam ulu- biony cel jego docinków Nigdy nie znużyło go opowiadanie histo- rii z początkowego okresu naszego małżeństwa, gdy podczas weekendu w Akabie poprosiłam Manal Dzazi, naszą jordanską mamę, zęby poszukała mojego aparatu fotograficznego Manal zmknęła na bardzo, bardzo długo, a ponieważ źle mnie zrozumia- ła, wróciła z wielbłądem* Mąż śmiał się w głos, a dzieci, nie zwykle zadowolone, resztę popołudnia spędziły, jeżdżąc na wiel- błądzie. Husajn pokrywał koszty prowadzenia domu i wydatki licznej rodziny królewskiej z pieniędzy, które dostawał ze świata arab- skiego i muzułmańskiego. Rząd przyznał mu pewne dochody, ale me zmieniły się one przez cały okres jego panowania, nikt z nas me otrzymywał żadnych funduszy od jordańskiego rządu W trudnej sytuacji kroi zawsze mógł sprzedać aktywa, by pokryć rachunki dworu, którego wydatki w znacznej części pochłaniały usługi zdrowotne i edukacja oraz wspieranie różnych instytucji w potrzebie. Pieniądze pochodzące od arabskich i muzułmańskich przy- wódców, którzy cenili stabilizującą rolę Husajna w regionie, umożliwiały mu rządzenie Jordanią i obronę spraw całego regio- nu. (Jordania miała swój udział w rozwoju tych krajów dzięki wie- dzy Jordańczyków, którzy pracowali w szkolnictwie, służbie zdro- wia, prowadzili badania medyczne oraz szkolili wojsko i siły bez- pieczeństwa) Na wsparcie z zagranicy jednak me zawsze można było liczyć Mąż gospodarował finansami, przekonany, ze Bóg zapewni mu wszystko, co trzeba Wierzył, ze jeśli będzie wiernym muzułmani- nem i skupi się przede wszystkim na potrzebach innych ludzi, Bóg umożliwi mu spełnianie dobrych uczynków Nie było to typo- we podejście wykształconego człowieka, ale me ma się czemu dzi- wić. Husajn wypracował sobie pewną filozofię życiową, która znacznie odbiegała od typowo zachodniego sposobu postępowa- * Wielbłąd to po angielsku camel a aparat fotograficzny - camera, oba wyrazy są więc bliskie brzmieniowo, stąd całe nieporozumienie (przyp tłum) nią, gdyz powstała w warunkach ciągłych zmian i niepewności, y/ręcz skrajności Kroi nigdy nie odwrócił się plecami do człowie- ^a w potrzebie Często rano słuchał jordańskiego programu zaty- tułowanego Transmisja na żywo i niejednokrotnie proponował pomoc komuś, kto znalazł się w trudnych warunkach Czasami je- go hojność sprawiała wrażenie przypadkowej, ale jak typowy przy- wódca plemienny zapewniał sobie dzięki mej pewną równowagę polityczną Tak czy inaczej, pieniądze wypływały z kasy tak szyb- ko, jak do niej napływały, ale wszystko jakimś cudem działało Nasza ochrona wolałaby, żebyśmy wyprowadzili się z An-Nadwy, ponieważ groziło nam tu wiele niebezpieczeństw Pomimo stałego nacisku, żebyśmy przenieśli się w bardziej bezpieczne miejsce, doszło do tego dopiero po piętnastu latach Każde miejsce, które nam się podobało, łącznie z prezentem zaręczynowym od szarifa Nasira - pięknym terenem nad Morzem Martwym - miało jakieś poważne wady albo nie spełniało podstawowych wymogów bez- pieczeństwa, albo brakowało wody, albo istniała inna przeszkoda, a nawet jeśli nie, uznawaliśmy, ze me jest to odpowiednia pora na taki wydatek Sidi uważał, ze zanim zacznie myśleć o sobie, musi zapewnić dach nad głową członkom rodziny, a nie dysponowali- śmy takimi pieniędzmi, zęby jednocześnie zaspokoić potrzeby wszystkich W pewnym momencie, po dziesięciu latach pracy nad niezliczonymi projektami domów, które nigdy me powstały, pół żartem, pół serio zasugerowałam "Może przenieślibyśmy się do namiotu9 Jeśli mogli w mm mieszkać twoi przodkowie, dlaczego nam miałoby się me udać9 Nie brakowałoby nam świeżego po- wietrza, a rankiem budzilibyśmy się wraz ze wschodem słońca" . Jeśli tylko było to możliwe, w podróże zabieraliśmy ze sobą dzieci, póki me zaczęły chodzić do szkoły Iman miała zaledwie cztery miesiące i wciąż była karmiona piersią, kiedy towarzyszy- ła nam podczas wyprawy do Azji Podróż obejmowała Chiny, Ko- reę Południową, Japonię i Malezję, a także Pakistan Król chciał zdobyć wsparcie dla inicjatywy pokojowej na Bliskim Wschodzie 1 zachęcić kraje Dalekiego Wschodu do współpracy politycznej, ekonornicznej i kulturalnej Podczas wstępnych przygotowań do tego wyjazdu chiński am- asador w Jordanu spytał mnie, co najbardziej chciałabym zoba- Czyć Odparłam, ze od jakiegoś czasu pracuję nad planami szpita- 200 201 la dziecięcego w Jordanii. Prace projektowe finansował Katar arabskie państwo nad Zatoką Perską, a w 1981 roku Irak obiecał pieniądze na budowę szpitala. Gdy wojna iracko-irańska zaczęła się przeciągać, uznałam, że naciskanie na Irak o przyrzeczone fundusze byłoby z mojej strony sporą niedelikatnością. Projekt na jakiś czas powędrował do szuflady jako jeszcze jedna ofiara braku stabilizacji w regionie, mimo to wszędzie, gdzie byłam, sta-t rałam się zwiedzać szpitale dla dzieci. Chiński ambasador spytał również, czy nasza delegacja ma ja-g kies specjalne potrzeby, o których powinien wiedzieć jego rząd., Mój mąż, wiedząc, że bardzo lubię chińską kuchnię, żartował sobie ze mnie, przypominając o legendarnej chińskiej gościnności, która l uwzględniała również podawanie VIP-om móżdżków małp i innych^ delikatesów. Nie chcąc urazić gospodarzy, z góry oświadczyłam, że] nie jem mięsa, ponieważ zasadniczo jestem wegetarianką. Jak się okazało, w Chinach nie zaserwowano nam niczego tak egzotycznego jak małpie móżdżki, przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Gospodarze organizowali jednak wspaniałe bankiety, pod- czas których podawano przynajmniej dziesięć dań. Nie mogliśmy j się nadziwić fantastycznie powycinanym owocom i warzywom, ze j zdumieniem patrzyliśmy również, ile czystego alkoholu potrafią wypić Chińczycy, co chwila wznosząc toasty. Niewiele się w tym różnili od Rosjan i ich podejścia do wódki. Podczas jednego z ban- kietów tłumacz i ja poprosiliśmy dyskretnie, by moje maleńkie ceramiczne naczyńko na alkohol było napełniane wodą. Dzięki temu szybko zdobyłam sobie reputację osoby, która potrafi do- trzymać kroku coraz weselszym Chińczykom. Egzotyczne jedzenie było problemem dla niektórych członków naszej ekipy. Podczas drugiego dnia pobytu w Pekinie wieczorem kilka osób, jak zwykle, odprowadziło nas do drzwi sypialni, żeby powiedzieć nam "dobranoc". Ku naszemu zaskoczeniu weszli za nami do środka, co dotychczas się nie zdarzało. Widocznie musie- li słyszeć o tym, że nigdy nie wyjeżdżam w podróż bez dodatko- wego jedzenia, wyjęłam więc plastikowe pojemniczki z ciastecz- kami czekoladowymi i batonami, które na wszelki wypadek za- brałam z Ammanu. Od tego wieczoru siadywaliśmy razem do późna, omawiając wydarzenia dnia, dzieląc się wrażeniami na te- mat rozległego, wspaniałego kraju oraz jego otwartych, pomysło- wych obywateli. Miałam Iman w plecaku, gdy spacerowaliśmy po wielkim rnu- 202 ze oglądaliśmy starożytne terakotowe konie w Xian i płynęliśmy łodzią P° Jangcy. W szpitalu dziecięcym w Pekinie dowiedziałam SJP że lekarze stosują akupunkturę jako środek znieczulający na- wet podczas poważnych operacji. W Jordanii można było dostać tradycyjne preparaty ziołowe, a Husajn i ja mieliśmy do czynie- nia z akupunkturą, ale takie jej wykorzystanie było dla nas nowo- ścią. Uznałam, że powinni się tą metodą zainteresować nasi me- dycy. Podróż do Chin zakończyła się ogromnym sukcesem, jej skutkiem było porozumienie w sprawie współpracy handlowej i technicznej, dostaliśmy też nieoprocentowaną pożyczkę i obiet- nicę wsparcia działań króla Husajna na rzecz pokoju z Izraelem. O wiele bardziej od komunistycznych Chin zaniepokoiła mnie Korea Południowa. Drażniło mnie zmilitaryzowanie państwa i rozbudowany aparat kontrolny, co przypominało mi pierwsze wizyty w Syrii i Iraku w latach siedemdziesiątych, jeszcze przed ślubem. Wyczuwało się obecność sił bezpieczeństwa, zwłaszcza w centrach miast i w pobliżu uniwersytetów. Ludzie, z którymi rozmawialiśmy, starali się unikać wypowiedzi na temat polityki rządu. Podczas wizyty w ośrodku koreańskiej organizacji charyta- tywnej przekonałam się z zaskoczeniem, że wszystko aż lśni, w związku z czym nasuwało się podejrzenie, że to nie tyle placów- ka opiekuńcza, ile żywa reklama rządu. Husajn był zafascynowany koreańskimi bazami wojskowymi, do gustu przypadła mu zwłaszcza wyprawa do strefy zdemilitary- zowanej, gdzie zaprezentowano gotowość bojową Korei Południo- wej. Gospodarze pokazali szeroki pas pól minowych - ich zdaniem główną linię obrony przed wrogiem. (Stany Zjednoczone nie pod- pisały ottawskiego traktatu o zakazie stosowania min lądowych, powołując się na bezpieczeństwo Korei Południowej). W tamtym czasie wyraźnie nie zwracano zbytniej uwagi na to, ile ludzkich tragedii powoduje ściśle kontrolowana granica między dwoma państwami koreańskimi. Wysłuchałam wiele dramatycznych opo- wieści o Koreańczykach oddzielonych na całe życie od krewnych, którzy mieszkali po drugiej stronie. Podobnie jak wielu Palestyń- czyków na naszych terenach, koreańskie rodziny rozpaczliwie chciały się połączyć, ale uniemożliwiała im to sytuacja polityczna. Potem pojechaliśmy do Japonii, która, podobnie jak Korea Po- łudniowa, siedemdziesiąt procent ropy importowała z Bliskiego Wschodu i jak Korea Południowa wspierała wszelkie starania Państw arabskich. Była to druga podróż mojego męża do Japonii 203 w ciągu dziewięciu miesięcy. Poprzednio przewodził delegacji Li gi Arabskiej do Tokio, gdzie objaśniano arabski plan pokojowy Zostaliśmy ciepło przyjęci. Szczególne wrażenie wywarło na mnie spotkanie z cesarzem Hirohito. Doskonale zdawałam sobie sprawę z kontrowersji, jaka wzbudzała jego rola w japońskim ataku na Pearl Harbor w 1941 roku. Niektórzy twierdzili, że mógł go powstrzymać, inni uważa- li, iż cesarz był głównym pomysłodawcą całej akcji. Niezależnie od tego, jaka była prawda, mężczyzna, którego poznałam czter- dzieści dwa lata później, był przemiłym osiemdziesięciodwulet- nim staruszkiem, który miał poważne problemy ze zdrowiem. Mi- mo to, wiedząc, że z wykształcenia jestem architektem i urbanist- ką, postanowił oprowadzić mnie po ogromnym pałacu cesarskim, pokazać szczegóły, piękne zdobienia i dzieła sztuki. Byłam wzru- szona, widząc, ile wysiłku go to kosztuje, ponieważ miał poważne problemy z chodzeniem. Równie czarujący i gościnni byli syn cesarza, następca tronu, książę Akihito, i jego żona, księżna Michiko, którzy po śmierci Hirohito w 1989 roku zostali nową parą cesarską. Zaprosili nas do siebie do domu. Natychmiast zwróciłam uwagę na dziwną wnękę w wejściu do prywatnego salonu. W niszy stał fortepian i kilka stojaków na nuty. Okazało się, że każdy członek rodziny gra na ja- kimś instrumencie i często wspólnie muzykują. Pomyślałam, jak byłoby cudownie, gdybyśmy mogli skłonić wszystkich członków naszej rodziny do koncertowania. Hamza i Haszim uczyli się gry na skrzypcach w Państwowym Konserwatorium Muzycznym, ale nim zdążyli ujawnić jakikolwiek talent, ich entuzjazm osłabł z po- wodu braku wsparcia ze strony rodziny, nawet ojca. Następca tronu i jego żona to miła i kochająca się para. Michi- ko jest łagodna i spokojna, pisze książki i układa wiersze. Następ- ca tronu odziedziczył po ojcu zamiłowanie do świata podwodne- go. Gdy kilka lat później wróciłam do Japonii z Haszimem, by otworzyć wystawę na temat Jordanii, następca tronu, znając zain- teresowanie Haszima morskimi głębinami, sprezentował mu dwa wspaniałe tomy swoich prac z tej dziedziny, książki, które syn do dziś bardzo sobie ceni. Po powrocie do Jordanii Husajn podwoił wysiłki starając się ożywić proces pokojowy, póki nie będzie za późno. Osadnictwo na 204 Zachodnim Brzegu nadal w niekontrolowany sposób przybierało na sile, a nowe enklawy otaczał drut kolczasty i "chronili" żołnie- rze, którzy powiększali potęgę wojskową Izraela. Każdego ranka lZraelskie samoloty zwiadowcze z rykiem przemykały nad naszą stroną Jordanu, próbując nas zastraszyć, żebyśmy nie wątpili w przewagę militarną naszych sąsiadów. Siły powietrzne Izraela regularnie przeprowadzały symulowane walki samolotów w jor- dańskiej przestrzeni powietrznej, nad gospodarstwami w dolinie Jordanu, gdzie przerażone zwierzęta i ptactwo domowe dawały mniej jajek i mleka. Chłopi twierdzili, że manewry izraelskie są tak regularne, iż można według nich ustawiać zegarki. Huk sa- molotów słychać było nawet w stolicy, położonej o wiele kilome- trów dalej. W okresie zwiększonego napięcia, jesienią 1983 roku, przyjęli- śmy wielu zagranicznych gości: byłego prezydenta Cartera i pa- nią Carter, niemieckiego kanclerza Helmuta Kohla i jego żonę Hannelore, państwową wizytę złożył nam prezydent Francji, Yalery Giscard d'Estaing, i jego żona Anne-Aymone, odwiedził nas też włoski prezydent, Sandro Pertini. Biorąc pod uwagę pro- blemy, z którymi musieliśmy się zmierzyć, trudno było wobec wszystkich naszych gości zachować spokój i beztroskę. Husajn dawał sobie z tym radę o wiele lepiej niż ja, potrafił sprawiać wra- żenie całkowicie skupionego na otaczającej go rzeczywistości, chociaż myślał o czymś innym. Wizyta prezydenta Pertiniego była dość zabawna. Czarujący, niezwykle uwodzicielski starszy pan nie zdawał sobie sprawy - al- bo po prostu tym się nie przejmował - że jordański, konserwatyw- ny, zdominowany przez mężczyzn dwór nie jest przyzwyczajony do tego, by stałym obiektem uwagi była królowa. Prezydent Per- tmi nie robił niczego oburzającego, po prostu pochlebiał mi, uznając mnie za najważniejszą osobę i zwracając się przede Wszystkim do mnie. Sidi traktował to zachowanie gościa ze spo- rym rozbawieniem, natomiast członkowie Diwanu uważali, że w centrum zainteresowania zawsze powinien znajdować się król. W październiku 1983 roki przyjechał z Wielkiej Brytanii książę Edynburga. Był w tym czasie prezydentem World Wildlife Fund. Ku ogromnej dumie Husajna i mojej Królewskie Towarzystwo Ochrony Przyrody (RSCN) miało wypuścić na wolność zagrożone- go wyginięciem oryksa arabskiego. Dla obrońców przyrody był to oczekiwany moment o ogromnym znaczeniu. 205 Oryks, niewielka, biała antylopa z czarnymi łatkami na pyszcz- ku, ciemnymi nogami i dwoma długimi, wykręconymi rogami, niegdyś doskonale się czuł w Jordanii i na półpustynnych obsza- rach państw Bliskiego Wschodu. Do 1962 roku, kiedy to powstała międzynarodowa komisja do ochrony tego zwierzęcia przed wygi- nięciem, liczba oryksów spadła poniżej dwudziestu. Małe stadko pełnych gracji antylop z powodzeniem wyhodowano w zoo w Phoe- nix, w Arizonie, w Stanach Zjednoczonych. W 1978 roku Jordania jako pierwszy kraj otrzymała osiem sztuk tych rzadkich zwierząt. Przebywały w rezerwacie, we wschodniej części kraju. Husajn i ja bacznie obserwowaliśmy powierzone nam zwierzę- ta i byliśmy szczęśliwi, gdy dzięki prezentowi z Kataru nasze stadko rozrosło się do trzydziestu jeden sztuk. Uważano, że taką liczbę zwierząt można wypuścić na wolność. Ogrodzenie wokół obszaru chronionego, który wyznaczono dla oryksów, zostało sfi- nansowane przez zagorzałego obrońcę przyrody, sułtana Omanu, Kabusa. Dzięki wspólnym wysiłkom osiemnastego października 1983 roku mogliśmy uwolnić antylopy. Mój mąż i książę Filip doko- nali tego uroczyście, otwierając zagrody i wypuszczając piękne zwierzęta na ich nowy teren - chwila ta została uwieczniona w Księ- dze rekordów Guinnessa. Niemal dwadzieścia lat później stado roz- rosło się do stu czterdziestu sztuk, a program został rozszerzony i objął inne zagrożone gatunki, takie jak struś, dziki osioł perski i koziorożec nubijski. Uratowanie oryksa arabskiego przed całko- witą zagładą było jednym z wielkich sukcesów obrońców przyrody tamtych czasów. Przy realizacji tego projektu kraje arabskie współ- pracowały z World Wildlife Fund. Później książę Filip poprosił mnie, żebym zastąpiła go na stanowisku prezydenta WWF - naj- większej na świecie międzynarodowej, wspieranej przez osoby pry- watne organizacji, która zajmuje się ochroną dzikich zwierząt i dzi- kiej przyrody. Byłam zaszczycona tą propozycją, ale w owym czasie nie mogłam przyjąć na siebie tak ogromnej odpowiedzialności. Za- miast tego z dumą pełniłam funkcję członkini zarządu. . Nie obeszło się bez sprzeciwów. Działacze ochrony środowiska na całym świecie muszą walczyć z doraźnymi potrzebami. W Jor- danii występuje to szczególnie ostro ze względu na bardzo ogra- niczoną ilość ziemi ornej i wody. Klasycznym przykładem była konfrontacja z jednym z ministrów wkrótce po utworzeniu przez rząd rezerwatu Wadi Mudżib - najniżej położonego terenu chro- nionego na świecie. Jest to piękny pas ziemi wzdłuż Morza Mar- twego. Wznosi się on z ogromnej depresji aż na szczyty wschod- niego pogórza. Zgodnie z prawem nikt nie mógł nic robić w rezer- wacie bez zgody RSCN-u, zarządcy terenu. Pewien minister po- chodził z tamtych okolic, a mieszkańcy naciskali go, żeby udo- stępnił tereny rezerwatu Wadi Mudżib do wypasu zwierząt. Po raz pierwszy usłyszałam o tym od prezydenta RSCN-u, na- szego przyjaciela Anisa Mu'aszira. Dozorca Wadi Mudżib zadzwo- nił do Anisa i doniósł, że na teren rezerwatu wjechały dwa buldo- żery, by przygotować drogi i pola pod siew. Działały na rozkaz mi- nistra, jak powiedział strażnik. Anis kazał dozorcy stanąć przed buldożerami, zablokować im drogę i wyjaśnić, że decyzja o utwo- rzeniu w Wadi Mudżib rezerwatu przyrody została podjęta na wy- sokim szczeblu i chcąc ją zmienić, minister będzie musiał zwró- cić się do stosownych władz. W odpowiedzi minister aresztował dozorcę i wsadził go za kratki. O jego losie dowiedzieliśmy się, gdy Husajn i ja jedliśmy późną kolację w Akabie z królem Juanem Carlosem, królową Sofią i kil- koma przyjaciółmi, w tym z Anisem. W innych okolicznościach o takiej porze nie zawracałabym królowi głowy, wiedziałam jed- nak, że zrozumie powagę sytuacji. Prawdę mówiąc, był wściekły. Odłożył serwetkę, wstał od stołu i przeprosił nas na chwilę. Pięt- naście minut później do Anisa zadzwonił wysoki rangą urzędnik z biura dyrektora do spraw bezpieczeństwa publicznego. "O co chodzi?" - spytał Anisa. "Jego Królewska Wysokość jest bardzo zły. Właśnie obudził mnie i szefa sztabu armii, po czym ka- zał do pana zadzwonić". Anis wyjaśnił mu, co się stało. W ciągu kilku godzin usunięto buldożery z rezerwatu Wadi Mudżib, a dozorca został wypuszczo- ny na wolność. Ochrona środowiska wymaga stałej czujności. Tym razem nam się udało. Mąż kochał przyrodę. Oprócz Jordanii szczególnym uczuciem darzył angielską wieś, co, jak sądzę, zaczęło się wtedy, gdy po raz pierwszy ujrzał Anglię jako uczeń przybyły z pustynnych tere- nów Jordanii i Egiptu. Nigdy nie zapomnę naszej krótkiej wizyty w Martha's Yineyard, u wybrzeży Massachusetts. Najpierw wzię- liśmy udział w uroczystym zakończeniu przez księcia Fajsala Brown University, a potem wybraliśmy się na krótką wycieczkę do domku letniskowego mojego ojca. Gdy tata z dumą pokazywał nam swój maleńki raj, Husajn patrzył na niskie krzaki i drzewa owocowe, mamrocząc pod nosem, że ta mizerna roślinność żało- 206 207 śnie kontrastuj e ze wspaniałością i szlachetnością angielskie? krajobrazu. Szczególną ochroną król otaczał jordańskie lasy. Realizował na rodowy program zalesiania, dzięki czemu obszar lasów zwiększył się dwukrotnie. Rokrocznie czynnie uczestniczyliśmy w tym p/g. gramie. Oczywiście, mieliśmy nadzieję, że z rodziny królewskie) inni wezmą przykład. Często zabierałam ze sobą Hadze, Aleg0 i Hamzę, żeby zbierać z mmi śmieci w parkach miejskich w Arn- manie. Byłam dumna, że robią to bez skarg. RSCN organizowało też szkolne wycieczki na farmy w dolinie Jordanu. Podczas tych wypraw uczniowie zbierali z pól śmieci i plastikowe opakowania tak niebezpieczne dla bydła. Dużym problemem było zanieczyszczenie środowiska w Aka- bie. Jednym z naszych najważniejszych produktów eksportowych był fosforan, tymczasem podczas załadowywania kontenerowców w porcie do atmosfery przedostawało się mnóstwo pyłu. Z jednej strony traciliśmy w ten sposób surowiec, z drugiej - z powodu za- nieczyszczenia powietrza w Akabie odnotowywano coraz większą liczbę zachorowań na niewydolność układu oddechowego. Zarząd fabryki wciąż obiecywał zmniejszenie zanieczyszczenia, ale uda- ło się do tego doprowadzić dopiero po wielu latach. O wiele szybciej poradziliśmy sobie, wprowadzając surowe pra- wo morskie, które zakazywało wyrzucania śmieci na terenie por- tu. Król kupił dla RSCN-u łódź, która sprawdzała stan wód w por- cie, by tego dopilnować. Gdy kilku upartych kapitanów tankow- ców musiało zapłacić wysokie grzywny, Jordania zyskała reputację bezkompromisowej, co skutecznie zapobiegło zanie- czyszczaniu naszych wód. Husajn kochał morze. Gdy tylko dzieci osiągnęły odpowiedni wiek albo przestały się bać wody, podczas pobytów w Akabie uczył je jazdy na nartach wodnych. Pamiętam, jak maleńki Ali koniecznie chciał spróbować i chociaż podczas przejażdżki całko- wicie zniknął w pyle wodnym, ustanowił rodzinny rekord. Husajn zdołał nakłonić do tego sportu nawet mnie, chociaż w dzieciń- stwie poniosłam porażkę na słodkich wodach w Michigan. Spoi"e zasolenie Morza Czerwonego zapewnia dużą wyporność, w zwi3z" ku z czym jego wody idealnie nadają się do jazdy na nartach wód" nych i pływania- nawet jeśli ktoś nie ma na to ochoty. Wszystkie osoby, które kochały Husajna, musiały zauważyć ]e go wyraźne zamiłowanie do całodniowych wypraw na ryby. 208 jiaszim poszli jj do Królewskiej ., Sandhurst Kroi Husajn ze mną i naszymi dziećmi Od lewej (pierwszy rząd) księżniczka Iman księżniczka Rają, księżniczka Hadza, (środkowy rząd) ja, kroi Husajn, Abir, (ostatni rząd) książę Hamza, książę Ali i książę Haszim, 1997 rok synem, księciem odzmne obchody sześćdziesiątych trzecich uiodzin Husajna w klinice Mayo, ustopad 1998 19 stycznia 1999 roku Mąż podczas krótkiej remisji raka po powrocie do Jordanu liśmy wówczas wzdłuż wybrzeża, poza naszą granicę z Arabią Saudyjską, z dala od izraelskiego miasta Ejlat i egipskiej linii brzegowej, w głąb zatoki Akaba. Sidi kierował łodzią. Czasem wy- chodził na pokład dziobowy, by zapalić fajkę i godzinami medyto- wać. Z zadumy wyrywały go podekscytowane okrzyki dzieci, któ- re towarzyszyły złowieniu ryby, zazwyczaj tuńczyka. Wracaliśmy o zachodzie słońca. Byliśmy przyzwyczajeni do tego, że Husajn pogrąża się w głębokiej kontemplacji; wiedzieliśmy, że nie należy mu wtedy przeszkadzać. Pewnego razu Ibrahim Izz ad-Din po- wiedział, ze w takich chwilach twarz króla wygląda dokładnie tak samo jak podczas modlitwy. W tym okresie spokój, którego Husajn potrzebował, był trudny do osiągnięcia. Próbowałam mu pomóc, jak mogłam, przeważnie kręcąc się w pobliżu, żeby miał z kim porozmawiać, ale przez większość czasu milczał. Podczas sytuacji patowej, pomiędzy woj- ną a pokojem, Sidi zaczął mieć problemy ze snem. "Nie jestem w stanie pogodzić się z ich cierpieniem" - powiedział mi, mając na myśli Palestyńczyków. Był bardzo nieszczęśliwy. Często się zamyślał i znów zaczął bar- dzo dużo palić. Pewnego razu dostał ataku arytmii. Miał z nią do czynienia od lat siedemdziesiątych, w związku z tym brał antyko- agulanty na rozcieńczenie krwi. Arytmia nie była groźna dla ży- cia, o wiele niebezpieczniejsze okazały się leki. Z ich powodu w styczniu 1984 roku otarł się o śmierć. Byłam w Akabie z oficjalnymi gośćmi i czekałam, aż Husajn przyleci do nas z Ammanu, gdy dowiedziałam się przez telefon, że mój mąż jest w stanie krytycznym. Natychmiast poleciałam do stolicy. Hu- sajn był bliski wykrwawiania się na śmierć. Szedł ze swoim bra- tem, następcą tronu, księciem Hasanem z Diwanu do An-Nadwy, gdy nagle zaczęła mu płynąć krew z nosa. Ze względu na przyj- mowane antykoagulanty zwykłe krwawienie zamieniło się w re- gularny krwotok. Gdy pojawił się lekarz, Husajn był blady jak ściana. Wkrótce stracił przytomność, a pałacowy lekarz nie mógł znaleźć pulsu. Sidi znalazł się na granicy życia i śmierci. Kiedy przybyłam do Ammanu, stan męża był już stabilny: po- mogło kilka transfuzji. "Nie czułem bólu, strachu czy obaw" - po- wiedział mi później. "Mój uwolniony duch unosił się nad ciałem. Było to dość miłe uczucie. Naprawdę". Takie same relacje można usłyszeć od ludzi, którzy byli bliscy śmierci. Widział "jasne światło", czuł się "rozluźniony" i wiedział, 209 Iman i ja podczas modlitwy w miejscu spoczynku mojego męża wspaniały prezent, ale nie wierzyłam, że uda mi się znaleźć czas na naukę obsługi komputera. Nie zapomniałam, jak się męczy- łam, gdy w szkole średniej próbowałam opanować w Concord Academy niezrozumiałe dla mnie programy Basic i Fortran. Dzię- ki wysiłkom mojej niezwykle cierpliwej sekretarki szybko uzależ- niłam się od laptopa, przygotowując swoje wystąpienia i groma- dząc dane. Stał się on moim przenośnym biurem, stale mi towa- rzyszył, dopóki wiele lat później nie rozpadł się i musiałam go zastąpić nowym. Piętnastego marca, gdy przygotowywałam się do wystąpienia w Commonwealth Club w San Francisco, wręczono mi wywiad, ja- kiego mój mąż udzielił tego ranka dziennikarzowi "New York Ti- mesa". "Stany Zjednoczone nie mają swobody działania, muszą trzymać się granic wytyczonych przez AIPAC oraz tego, co ustalą syjoniści i Izrael" - powiedział Husajn. Lajla Szaraf, która ze mną podróżowała, jęknęła, czytając te słowa. Zastanawiałyśmy się, czy powinnam złagodzić tekst, postanowiłyśmy jednak postąpić zgodnie z planem, a mimo to po mojej prelekcji nie było żadnych kłopotliwych pytań. Może w Kalifornii nie czytano jesz- cze porannego "Timesa". Na pewno znano wypowiedź Husajna w Waszyngtonie, o czym przekonałam się kilka dni później, gdy uczestniczyłam w arab- sko-amerykańskiej akcji charytatywnej na rzecz Libanu. Byłam przerażona, kiedy nagle zmaterializował się obok mnie doradca prezydenta Reagana do spraw bezpieczeństwa narodowego, Ro- bert McFarlane. Koniecznie chciał ze mną porozmawiać. Usiadł, nachylił się w moją stronę i spytał: - Czy Wasza Królewska Mość usiłuje zniweczyć szansę prezy- denta na reelekcję? - Nie - odparłam. - Nigdy nie próbujemy wywierać wpływu na wasze wybory, natomiast chcielibyśmy, żebyście pamiętali o pale- styńskich i libańskich cywilach, którzy umierają każdego dnia. My z pewnością nie mamy zamiaru o tym zapominać na czas trwania waszych kampanii. Tak samo jak pozostali McFarlane myślał tylko o jednym - o po- nownych wyborach. Nasza wymiana zdań podkreśliła jedynie niebezpieczeństwo, jakie nierozłącznie wiąże się z amerykań- skim systemem politycznym. Pomimo ogromnych zalet i god- nych naśladowania zasad demokracja amerykańska oparta jest na ciągłych, następujących po sobie kampaniach wyborczych. W tej nieustannej szamotaninie nie może być mowy o jakimkol- wiek długoterminowym planie zajęcia się przyczynami ludzkiego cierpienia, zwłaszcza na Bliskim Wschodzie. Podczas drogi powrotnej do Jordanii w 1984 roku postanowi- łam, że muszę wprowadzić zasadnicze zmiany w przebiegu moich podróży. Urzędnicy dworscy zawsze rezerwowali mi prezydenckie albo królewskie apartamenty w najlepszych hotelach i zamawiali ogromną liczbę limuzyn, starając się zapewnić mi życie na wyso- kim poziomie. Byłam święcie przekonana, że taka ekstrawagan- cja jest zbędna i niestosowna. W jednym z apartamentów, które zarezerwowano dla mnie w Nowym Jorku, salon miał rozmiary sali balowej! "Obawiam się, że wydając tyle pieniędzy, wysyłamy zły syg- nał" - powiedziałam szefowi protokołu. Ograniczyłam liczbę personelu, który ze mną podróżował, i po- stanowiłam latać samolotami liniowymi. Gdy po raz pierwszy sa- modzielnie wybierałam się do Stanów Zjednoczonych z prelek- cjami, podróż w obie strony odbyłam jednym z naszych samolo- tów, który dostosowano, przeznaczając jedno pomieszczenie na sen i rozstawiając rzadziej fotele. Było to bardzo wygodne, ale gdy obliczyłam koszty paliwa i inne wydatki, zdecydowałam: "Nigdy więcej". Wróciłam akurat na czas, by zdążyć na pięciodniową oficjalną wizytę królowej Elżbiety i księcia Filipa w Jordanii. Mój mąż wcześniej miał zamiar rzucić palenie, ale oczekując na brytyjską monarchinię, zrezygnował z tej próby. Miała to być pierwsza wi- zyta królowej w Jordanii, chociaż ona i Husajn zasiadali na tro- nach od trzydziestu jeden lat. Niewiele brakowało, a czcigodni go- ście zrezygnowaliby z odwiedzin, ponieważ tuż przed ich przylo- tem na parkingu pod hotelem Intercontinental w Ammanie wybuchła bomba. Królowa zignorowała telefony od angielskiej prasy i namowy, by zrezygnowała z podróży, i dwudziestego siódmego marca wraz z księciem Filipem pojawiła się w Amma- nie. Ponieważ królowa Elżbieta latała tylko ze swoją załogą i tylko swoim prywatnym samolotem, Husajn zawiózł nas wszystkich 2 Akaby do Petry samochodem, zamiast, jak to było w jego zwycza- ju, lecieć tam helikopterem. W związku z tym para królewska nie mogła ujrzeć wspaniałego widoku Petry i Wadi Rum z lotu ptaka. 213 212 Pomimo wielu oficjalnych wizyt przywódców państw zachod- nich i członków europejskich rodzin królewskich w Jordanii znacznie bliższe i regularniejsze kontakty Husajn utrzymywał z przywódcami państw muzułmańskich i bliskowschodnich. Wie- lu z nich zostało naszymi dobrymi przyjaciółmi, łącznie z sułta- nem Brunei, Hasanem al-Bolkiahem, który pod koniec 1984 roku przybył do Jordanii z oficjalną wizytą. Sułtan, życzliwy, obdarzo- ny łagodnym głosem mężczyzna, bardzo lubił Husajna. Obaj byli wiernymi muzułmanami, obaj mieli wysokie aspiracje, jeśli cho- dzi o swoje kraje. I jeden, i drugi uwielbiał latać. Brunei leży na północny zachód od wybrzeży Borneo, w związku z tym sułtan często musi pokonywać duże odległości. Czasami Husajn dora- dzał mu w sprawach lotniczych. Podczas gdy sułtan składał nam oficjalną wizytę, Brunei znios- ło protektorat brytyjski. Mój mąż starał się pomóc w okresie przekształceń. Oczywiście Brunei miało olbrzymie szansę na osiągnięcie wyznaczonych celów: dzięki bogatym zasobom ropy naftowej i gazu obywatele tego państwa mogli się poszczycić naj- większym dochodem przypadającym na jednego mieszkańca na świecie. Sułtan wydatnie wspierał mojego męża, a na początku lat dziewięćdziesiątych kupił nawet jego dom w Londynie, umożli- wiając w ten sposób Husajnowi sfinansowanie renowacji i ponow- nego złocenia Al-Aksy, czyli Kopuły na Skale w Jerozolimie. W 1986 roku złożyliśmy wizytę w Brunei. Sułtan miał dwie żo- ny, co jest zgodne z islamem, o ile obie są traktowane tak samo. Dla każdej z nich i ich dzieci wybudował odrębny pałac. Jeden z nich, Istana, jest także siedzibą rządu; znajduje się na pięknym, trzystuakrowym terenie na wzniesieniu nad stolicą, Bandar Seri Begawan. Pokoje używane do celów oficjalnych mają rozmiary boiska futbolowego, a sala bankietowa może pomieścić pięć tysię- cy osób. Zdobią ją dwa rzędy złotych i kryształowych żyrandoli. Sułtan Brunei odwiedzał nas również w Anglii. Pewnego razu zniknął. Nigdy nie zapomnę konsternacji jego ochroniarzy, gdy rozpaczliwie szukali swego władcy. Przyłączyła się do nich nasza ochrona, która usiłowała odnaleźć mojego męża. Jak się okazało, nasz angielski pilot, Richard Yerrall, przyleciał helikopterem, który ostatnio król Husajn dostał w prezencie. Gdy Richard poka- zywał samolot mojemu mężowi, sułtan wszedł do kabiny, usiadł obok Richarda, za jego plecami miejsce zajął Sidi i wszyscy trzej panowie odlecieli, nikomu o niczym nie mówiąc. Wylądowali na pobliskim lotnisku, gdzie ćwiczyli start i lądowanie na terenie po- chyłym i małych polankach. Wrócili godzinę później i jak chłop- cy, którzy coś przeskrobali, musieli gęsto się tłumaczyć swojej wściekłej ochronie. Król gorąco przeprosił, ale wszyscy wiedzieli, że on i sułtan świetnie się bawili. Od początku lat siedemdziesiątych Husajn pozostawał w szcze- gólnie bliskich stosunkach z hojnym i mądrym sułtanem Oma- nu, Kabusem. Po raz pierwszy razem odwiedziliśmy jego kraj wkrótce po ślubie, a potem obserwowaliśmy wspaniałe postępy, jakie młody sułtan czynił w pierwszych latach sprawowania wła- dzy. Jego ojciec, sułtan Sa'id, izolował Oman od reszty świata. Chociaż podczas jego panowania w Omanie odkryto bogate złoża ropy naftowej, ekscentryczny przywódca nie chciał wydawać pie- niędzy ani na rozwój infrastruktury, ani na swoich poddanych. Gdy jego syn, Kabus, wrócił po studiach w Sandhurst do Oma- nu, ojciec przez sześć lat trzymał go w areszcie domowym. Kabus przejął władzę dopiero w 1970 roku, po krwawym przewrocie i skazaniu ojca na zesłanie. Natychmiast zaczął budować drogi, rozwijać system irygacyjny, robił też wszystko, by zapewnić swo- im poddanym dach nad głową i elektryczność. Otworzył również Oman na świat i kulturę, tworząc bezpłatne szkoły podstawowe i średnie, a także zakładając wspaniałą wyższą uczelnię - Uniwer- sytet Sułtana Kabusa. Podobało mi się, że sułtan inwestuje w swoich obywateli, chro- ni środowisko naturalne, z szacunkiem odnosi się do kultury i sztuki. Gdy obecnie myślę o Omanie, kojarzy mi się on z muzy- ką. Tuż przed naszą pierwszą wizytą sułtan Kabus zainstalował w swoim pałacu nowe organy i brał lekcje gry. Kochał muzykę, dlatego wieczorami raczono nas serenadami, czasem do białego rana, granymi przez Królewską Orkiestrę Symfoniczną Omanu. Matka sułtana, Umm Kabus, którą poznałam w Londynie pod- czas naszego miodowego miesiąca, była doskonałym przykładem, jak ogromny wpływ mają kobiety w świecie arabskim, a zwłasz- cza w krajach Zatoki Perskiej. Nie czynią tego publicznie, dlate- go wielu ludzi spoza regionu nie zdaje sobie z tego sprawy. Umm Kabus bardzo pomagała synowi, ponieważ ułatwiała kontakty z wieloma grupami w omańskim społeczeństwie, a także z rodzi- nami rządzącymi w krajach zatoki. Bardzo ją polubiłam, dlatego długo zastanawiałam się nad wyborem prezentu dla niej i jej sy- na, zwłaszcza że oboje zawsze byli dla nas wyjątkowo hojni. Suł- 214 215 tan Kabus zdobył naszą wdzięczność tym, że wspierał mojego mę- ża i Jordanię, chociaż jego hojność czasami ciążyła Husajnowi który wiedział, że nie jest w stanie odwzajemnić się tym samym' Od czasu do czasu oboje z królem podróżowaliśmy po krajach Zatoki Perskiej, natomiast oficjalne wizyty przeważnie składali jedynie przywódcy państw. Kobiety zjawiały się przy okazjach ro- dzinnych, takich jak śluby. Często były to urządzone z przepy- chem trzydniowe uroczystości, podczas których kobiety i męż- czyźni świętowali osobno. Ceremonie zaczynały się późnym wie- czorem, a potem ciągnęły przez całą noc, często do rana. W ogromnych salach setki kobiet prezentowały najmodniejsze kreacje. Nawet dzieci były obwieszane klejnotami. Niekiedy przy takich okazjach sprawy wymykały się spod kon- troli. Podczas pewnego wesela nad Zatoką Perską przeżyłam przerażającą chwilę, gdy kilku członków orszaku pana młodego wskoczyło na podium i zaczęło wymachiwać półautomatyczną bronią palną, pragnąc w ten sposób uczcić ceremonię. Siedziałam na wprost sceny z żonami innych dygnitarzy i przywódców arab- skich. Myślałam tylko o tym, jakie nagłówki pojawią się w jutrzej- szych gazetach, jeśli hałaśliwi biesiadnicy nas zastrzelą. Na szczę- ście zeszli ze sceny i zniknęli z namiotu. Jedną z najbardziej niezwykłych uroczystości, w jakich brałam udział, zorganizowano z okazji zamążpójścia córek króla Maroka, Hasana II. Pragnąc uczcić małżeństwo swoich córek, Hasan za- proponował czterystu marokańskim kobietom ślub za darmo. Osobiście kierował ceremonią. Był jedynym obecnym na niej mężczyzną, miał na sobie elegancki, biały garnitur i pilnował na- wet najdrobniejszych szczegółów, sygnalizując, kiedy należy przygasić światła, kiedy ma się zacząć muzyka, kiedy ma zostać wniesione jedzenie. To był wspaniały spektakl. Z powodu uroczy- stości ślubnych zamknięto cały Marrakesz, na ulicach pełno było biesiadników, gości i cudownych arabów z jeźdźcami w tradycyj- nych berberyjskich strojach. Zupełnie inaczej wyglądało wesele w Jordanii, gdy w 1985 roku Damian Elwes, syn naszej angielskiej przyjaciółki, Tessy Kenne- dy, brał ślub w kościele Mojżesza na górze Nebo. Piękna, czterna- stowieczna świątynia, z której papież w 2000 roku zacznie swoją pielgrzymkę do Ziemi Świętej, znajduje się wysoko nad Morzem Martwym, w miejscu, z którego roztacza się widok zapierający w piersiach dech. W częściowo odrestaurowanym kościele panuje wspaniała, uduchowiona atmosfera, którą podkreślają wyjątko- we szesnastowieczne mozaiki. Na podłodze leżą stare dywany, sto'i kilka krzeseł. Charakter nadaje sama budowla. Kiedy cere- monia dobiegła końca, wypuszczono białe gołębie, które przez chwilę fruwały nad Jordanem. Wraz z mężem widzieliśmy białe błyski, gdy lecieliśmy helikopterem, by zabrać ślubny orszak i za- wieźć go do Akaby, gdzie młoda para miała spędzić noc poślubną, pływając łodzią po Morzu Czerwonym. Był piękny dzień. Wracając do helikoptera na górze Nebo, za- uważyłam, że jeden z białych gołębi usiadł na śmigle. Uznałam to za dobry znak, błogosławieństwo dla mojego męża, człowieka, który z niezwykłą determinacją szerzył pokój. 216 ROZDZIAŁ DWUNASTY "Kobiety podtrzymują pół nieba" W lutym 1985 roku, po kilku miesiącach intensywnych nego- cjacji między przedstawicielami Jordanii i OWF! Jasir Arafat i je- go współpracownicy potajemnie zgodzili się uznać rezolucję nu- mer 242 i wycofanie Izraela do granic z 1967 roku za podstawę do negocjacji pokojowych. De facto była to zgoda na istnienie Izra- ela. W zamian za to Arafat żądał wprowadzenia w życie rezolucji numer 181 ONZ, która wzywała do podziału opanowanej przez Brytyjczyków Palestyny na państwo żydowskie i państwo arab- skie. Domagał się również zwołania pod auspicjami Rady Bezpie- czeństwa ONZ międzynarodowej konferencji wszystkich zainte- resowanych państw. Następnego miesiąca król i ja wybraliśmy się do Ameryki z wi- zytą państwową. Husajn poinformował prezydenta Reagana o taj- nej umowie z Arafatem. Reagan był zadowolony z przełomu. Obaj przywódcy opracowali nawet harmonogram przygotowań do mię- dzynarodowej konferencji, która miała się odbyć w listopadzie. Jednak to, co wyglądało bardzo obiecująco, szybko natrafiło na przeszkody. , Tuż przed naszym wyjazdem do Waszyngtonu Arafat powtórzył naszemu premierowi, Zajdowi Rifa'i, że zgodzi się na rezolucję numer 242, tymczasem gdy tylko wróciliśmy do Jordanii, prze- wodniczący OWP zaczął stawiać kolejne warunki. Husajn był zły na Arafata, ale wkrótce jeszcze bardziej zdenerwowała go wiado- mość z Waszyngtonu. Ponieważ ani Stany Zjednoczone, ani Izra- el nie chciały rozmawiać z OWP, mój mąż i Arafat wysłali do USA tajną listę nazwisk umiarkowanych w poglądach Palestyńczyków, którzy mogli być delegatami na tę konferencję. Administracja Reagana natychmiast przekazała nazwiska Izraelowi, a tam już następnego dnia podano "tajną listę" do publicznej wiadomości. Nazwiska Palestyńczyków zostały opublikowane - i odrzucone przez Kneset i izraelskiego premiera, Szimona Peresa. Potem wszystko zaczęło się walić. Stany Zjednoczone wycofały się z dalszych przygotowań do konferencji międzynarodowej. Obrońcy twardej linii z OWP za- protestowali przeciwko inicjatywie Arafata. Mąż podwoił wysiłki i wraz z Arafatem wysłali połączoną, jordańsko-palestyńską dele- gację do każdego z pięciu stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ, ale ani Stany Zjednoczone, ani Związek Radziecki jej nie przyjęły. W tym niespokojnym okresie odkryłam, że spodziewam się czwartego dziecka. Husajn był zadowolony. Często z tęsknotą w głosie mówił o następnym malcu, a moja ciąża dodatnio wpły- nęła na jego nastrój. Ja miałam mieszane uczucia. Ledwo radzi- łam sobie z naszą szóstką. Poza tym dążyliśmy w Jordanii do zmniejszenia przyrostu naturalnego, tymczasem znów byłam przy nadziei. Jaki dawałam przykład? Skupiłam się na skonsolidowaniu swojej różnorodnej i wciąż zataczającej coraz szersze kręgi działalności. Postanowiłam spro- wadzić wszystkie inicjatywy do wspólnego mianownika. We wrześ- niu 1985 roku na mocy królewskiego dekretu powstała Fundacja Noor al-Husajn (NHF). Znaczenie mojego imienia, Światło Husaj- na, najlepiej określało naszą misję: chcieliśmy zrealizować wizję króla, który pragnął zapewnić Jordańczykom szansę na lepsze ży- cie i nadzieję. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że najważniej- sze problemy kraju: bieda, bezrobocie, niepełna opieka zdrowot- na, szkolnictwo, prawa kobiet i dzieci, są ze sobą powiązane. Po- nieważ nie byłam osobiście zainteresowana żadnym z tych problemów, w związku z tym wcale nie musiałam bronić swojej piaskownicy. Miałam nadzieję, że fundacja umożliwi połączenie wysiłków i inicjatyw różnych ministerstw i organizacji charyta- tywnych. Największą zasługą fundacji dla dobra Jordanii i regionu było opracowanie kilku programów walki z biedą. Zamiast podążać w tradycyjnym kierunku i rozwijać opiekę społeczną, w którą an- gażowałyby się głównie organizacje charytatywne, przyjęliśmy strategie, które promowały samowystarczalność poszczególnych 218 219 osób i społeczności, a także zachęcały do samodzielnego podej- mowania decyzji, głównie przez kobiety. Omawiałam ten problem z licznymi zaufanymi przyjaciółmi i specjalistami, łącznie z Lajlą Szaraf, Adnanem Badranem, rektorem Uniwersytetu Jarmuk, i Iman Mufti, pierwszą w Jordanii kobietą, która otrzymała tekę ministra i została dyrektorką fundacji. Opracowaliśmy plan, któ- ry miał uzupełniać i wspierać inicjatywy państwowe i prywatne, bez dublowania ich wysiłków. Nasze starania koncentrowały się na mieszkańcach obszarów rolniczych i społecznościach, którym zazwyczaj nie poświęca się należytej uwagi. Na początek fundacja zajęła się projektem Narodowego Rozwo- ju Rękodzieła. Zainicjowaliśmy go, pragnąć ożywić i zachować unikatowe jordańskie dziedzictwo. Gdy przedstawiciele United States' Save the Children Fund spytali mnie, co mogliby zrobić w Jordanii, zasugerowałam, żeby zajęli się wraz z nami rolniczy- mi plemionami Beduinów i zurbanizowaną enklawą uchodźców w Dżarasz. Wspólnie z tą organizacją wprowadziliśmy w życie dwa projekty - Bani Hamida i Rzeki Jordan. Potworne susze na południu zmusiły około czterystu beduiń- skich rodzin do osiedlenia się wokół Bani Hamidy, górskiej miej- scowości godzinę drogi od Ammanu. Z uroczej wioski roztaczał się wspaniały widok na głęboką dolinę, wadi, i stojącą na szczycie wzniesienia fortecę króla Heroda. To właśnie tam tańczyła Salo- me, a Jan Chrzciciel został pozbawiony głowy. Mieszkańcy wioski byli bardzo biedni. W Bani Hamidzie pozostało niewielu męż- czyzn. Większość ich szukała pracy z dala od wioski, zostawiając rodziny, które zajmowały się kozami i jakoś starały się egzysto- wać. Rząd zbudował drogi, ośrodek zdrowia i szkoły, ale ludzie nie mieli żadnego źródła zarobku. Wiele kobiet chorowało i wygląda- ło o wiele starzej, niż wskazywałyby na to ich metryki. Przedstawiciel Save the Children przyjechał z Zachodniego Brzegu, by zobaczyć, cp można zrobić dla Bani Hamidy. - Trzeba być szalonym, żeby nie spróbować rozwinąć tu tkac- twa - powiedział, stojąc pod drzewem i patrząc na owce oraz kozy na zboczach doliny Rift. - Wszędzie dookoła chodzi żywa wełna. Jeszcze bardziej przekonał się do swojego pomysłu, gdy odwie- dził domy porozrzucane na zboczu i zobaczył, że w każdym z nich we wnęce w ścianie leżą starannie poukładane stosy dywanów, ja- kich koczownicze plemiona Beduinów używają do rozdzielania pomieszczeń. - Dywany - powiedział. Zaczęliśmy od poszukiwania tradycyjnych beduińskich wzo- rów. Przyjrzeliśmy się również dawnym barwnikom i wybraliśmy te, które szybko chwytały i pasowały do siebie, ponieważ nie chcieliśmy się uciekać do coraz powszechniej stosowanych ja- skrawych, sztucznych kolorów. Potem poprosiliśmy projektantów z Ammanu o opracowanie nowych, współczesnych wzorów. Wpro- wadziliśmy też kontrolę jakości. Początkowo Beduinki podejrzliwie podchodziły do naszego po- mysłu, czemu trudno się dziwić. Od tak dawna były biedne i bez- silne, że nie wyobrażały sobie, by mogło być inaczej. Daliśmy pewnej młodej kobiecie około stu osiemdziesięciu dolarów, by ku- piła sprzęt i założyła farbiarnię w dwupokojowym domu, w któ- rym mieszkała z dwunastoma członkami rodziny, ale odmówiła przyjęcia pieniędzy. W tym czasie zbierała i sprzedawała kozie od- chody, by pomóc w utrzymaniu rodziny. Sto osiemdziesiąt dola- rów przekraczało jej najśmielsze oczekiwania. Powiedziała, że nic z tego nie będzie. Nigdy nie zdoła spłacić "pożyczki", poza tym miałaby zbyt dużo wełny do zafarbowania. Rebecca Salti, pierw- sza dyrektorka projektu Kobiecego Tkactwa Bani Hamida, mu- siała dwukrotnie ją odwiedzać, by wieśniaczka w końcu zgodziła się przyjąć pieniądze. Zrobiła to z ogromnym strachem, ale po- tem zabrała się do pracy. Okazało się, że jest wspaniałą farbiarką. Odniosła tak ogromny sukces, że koniec końców wystarczyło jej zarobionych pieniędzy na kupienie własnego domu i rozpoczęcie nowego życia. Z podnieceniem obserwowaliśmy oznaki postępu. Pierwsze ukończone dywany były piękne, a kobiety, które je wykonały, po- trafiły mądrze gospodarować pieniędzmi. Rebecca, która regular- nie jeździła do Bani Hamidy, by zachęcać kobiety do dalszej pra- cy, odkryła, że Beduinki, którym zapłaciła poprzedniego dnia, "wyjechały na leczenie", jak mówiły pozostałe mieszkanki wioski. Wiele kobiet miało problemy zdrowotne związane z licznymi po- rodami. Teraz po raz pierwszy w życiu mogły zapłacić za bilet au- tobusowy, żeby dojechać do lekarza, a potem kupić lekarstwa, i zostawało im jeszcze na bilet powrotny. Były też w stanie zaopa- trzyć dzieci w ołówki, papier i inne przybory szkolne. Później nie- które wysłały nawet swoje pociechy na studia. Wiadomość o tym dotarła do innych plemion, które mieszkały w górach, i coraz więcej kobiet prosiło nas o pracę. Doszło do te- 220 221 go, że w jednej wiosce rękodzielnictwem zajmowało się sto pięć- dziesiąt kobiet; niektóre z nich robiły piękne, haftowane podusz- ki i kołdry według naszych wzorów, inne tkały dywany i draperie. Dzięki pracy Beduinki zdobyły w swoich wioskach nową pozycję. Kiedy myślę o ich sukcesie, przypomina mi się moje ulubione chińskie przysłowie: "Kobiety podtrzymują pół nieba". Powiedze- nie to wyjątkowo zwięźle ujmuje uniwersalny i jakże ważny wkład kobiet w tworzenie społeczeństwa. Z prawdziwą przyjem- nością obserwowaliśmy, jak przedsiębiorcze wieśniaczki wytwa- rzają w domu dochód, a jednocześnie spełniają swoją tradycyjną rolę w rodzinie i dbają o bezpieczeństwo całej społeczności. UNI- CEF docenił w naszym projekcie to, że udało się nam połączyć pracę zarobkową z opieką nad rodziną, i umieścił Bani Hamidę wśród najlepszych spośród badanych projektów. Pomysł zastosowany w Bani Hamidzie został wykorzystany przez inne kraje rozwijające się, był również pierwszym w Jorda- nii programem, który promował rozsądne podejście do rozwoju społecznego. Projekt Bani Hamida obejmował też planowanie ro- dziny, tym samym popierając islamską zasadę, która zachęca do robienia między kolejnymi porodami większych przerw ze wzglę- du na zdrowie całej rodziny, a potem dodatkowo zapewnił lekar- stwa i szczepienia. Gdy wszystkie tkaniny miały już wysoką jakość, zdaliśmy so- bie sprawę, że musimy zająć się marketingiem, żeby zapewnić stały zbyt. Przy wsparciu Pomocy Rzemieślnikom, amerykań- skiej niedochodowej organizacji, która stwarza ekonomiczne możliwości dla rzemieślników na całym świecie, nawiązaliśmy kontakty z targami dywanów i punktami sprzedaży detalicznej w Stanach Zjednoczonych, Europie i nie tylko. Dzięki temu za- częliśmy prezentować nasze wyroby na całym świecie. Pierwszy pokaz zorganizowaliśmy w j ordańskiej ambasadzie w Waszyngto- nie zaledwie dziewięć miesięcy po uruchomieniu projektu i sprzedaliśmy wszystko, co mieliśmy na składzie. Katharine Gra- ham, wydawca "Washington Post" i nasza przyjaciółka, kupiła je- den z dywanów, co, oczywiście, wzmogło zainteresowanie, zwłasz- cza gdy jakieś pismo ilustrowane zamieściło jej zdjęcie w salonie, w którym na podłodze leżał dywan z Bani Hamidy. O ironio, trudniej było sprzedać nasze wyroby w Jordanii. Wie- lu bogaczy z klasy średniej uznawało tylko to co europejskie, i bardzo trudno było zmienić to podejście. Kupiłam poduszki i dy- wany z Bani Hamidy do swojego biura i naszego domu, w którym • przyjmowaliśmy wielu monarchów, emirów, sułtanów i inne oso- bistości, sygnalizując w ten sposób, że najwspanialsze skarby można znaleźć w jordańskiej kulturze i spuściźnie. Upodobania króla miały bardzo duże znaczenie i z czasem zaczęło się zmie- niać ogólne podejście. Z ogromną satysfakcją patrzyłam, jak mło- dzi ludzie dają sobie nawzajem w prezencie ślubnym dywany i in- ne wyroby rękodzielników. Złamałam obowiązującą konwencję, zakładając tradycyjne suk- nie na uroczystości publiczne i oficjalne, występowałam w nich nawet podczas oficjalnych bankietów za granicą. Początkowo trudno było znaleźć odzież w moich rozmiarach, ponieważ byłam zbyt wysoka. Później dwie siostry, moje dobre przyjaciółki, Fatima i Abla Asfur, nauczyły wieśniaczki, jak szyć współczesne, pięknie zaprojektowane sukienki, przy wykorzystaniu tradycyjnych haf- tów, materiałów, kolorów i wzorów. Nosiłam je z ogromną dumą i radością. Z czasem suknie te stały się w Jordanii bardzo modne, zaczęto ich nawet szukać w innych krajach arabskich. Bardzo zna- mienna była zmiana, jaka dokonała się w życiu kobiet z ubogich wiosek, w których funkcjonował nasz program. Beduinki z Bani Hamidy i wielu innych społeczności, z którymi pracowaliśmy, miały stały dochód, niewielkie banki zaczęły więc udzielać wieś- niaczkom kredytów. Nieduże pożyczki działają jak ziarno rzuco- ne w glebę, a drobne inwestycje w rękach kobiet z całego świata koniec końców pozytywnie wpływają na edukację, zdrowie i infra- strukturę. Kobiety objęte naszymi projektami zapewniały zatrud- nienie innym, czasami nawet swoim mężom, pomagały też pozo- stałym wieśniaczkom w uruchamianiu własnych warsztatów. Oczywiście, zdarzali się mężczyźni, którzy nie chcieli pogodzić się ze zmianami zachodzącymi w życiu ich rodzin. Pewien bezro- botny mężczyzna siedział przez cały dzień i obserwował warsztat tkacki żony, a w końcu spytał, czy możemy mu znaleźć inną żonę niż ta! Został zignorowany. Mężczyźni z beduińskich plemion po- czątkowo sceptycznie podchodzili do naszego przedsięwzięcia, ale gdy zaczęli odczuwać płynące z niego korzyści i zorientowali się, że nazwa ich plemienia staje się dumnym symbolem dzie- dzictwa jordańskiego, stali się entuzjastycznymi obrońcami, na- Wet w parlamencie. Uznając sukces naszego nietypowego podejścia, Światowa Or- ganizacja Zdrowia (WHO) zaproponowała nam stworzenie bli- \ 222 223 skowschodniego modelu zintegrowanego rozwoju społecznego i podciągnięcia go pod program, który z tak wspaniałym skut- kiem zastosowano w Tajlandii. Zaczęliśmy tworzyć model, który nazwaliśmy Jakość Życia, w Suwajma, odizolowanej, zubożałej wiosce w dolinie Jordanu. Byłam zdumiona tym, co zastałam tam podczas pierwszej wizyty. Niektóre rodziny nie miały dostępu do placówek medycznych, szkół, a nawet czystej wody, a za dach nad głową służyły im drzewa. Daliśmy pieniądze, ale chcieliśmy, żeby mieszkańcy Suwajma sami zdecydowali, na co je wydać. Mieliśmy świadomość, że prze- jęcie odpowiedzialności za to, co dzieje się w wiosce, jest kluczem do sukcesu całego pomysłu. Pomogliśmy mieszkańcom utworzyć radę, która miała obejść domostwa, zorientować się, jakie są naj- ważniejsze potrzeby, i zaproponować ewentualne rozwiązanie. Współpracowaliśmy z radą, podsuwając jej informacje, pomysły i sugestie, ale decyzje należały do niej. Gdy byłam na pierwszym spotkaniu, z prawdziwą przyjemnością zauważyłam, że w radzie są również kobiety. Jakość Życia to jedna z najbardziej satysfak- cjonujących inicjatyw fundacji. Program rozrósł się i objął sie- demnaście odległych wiosek w Jordanii, a potem prowadziliśmy szkolenia i doradzaliśmy w całym świecie arabskim i muzułmań- skim, od Palestyny po Afganistan. Nie tylko kładliśmy nacisk na demokratyczny sposób podejmowania decyzji, ale też zachęcali- śmy wiejskie rady do uczestniczenia we wszystkich etapach reali- zacji projektu, który wybrały, co zapewniało wprowadzenie go w życie. W większości przypadków projekty wykorzystywały włas- ne źródła i wytwarzały dochód, który potem umożliwiał realizację dalszych planów. We współpracy z Królewskim Towarzystwem Ochrony Przyro- dy opracowaliśmy pierwszy w Jordanii projekt ekoturystyki. W połowie lat osiemdziesiątych znaleźliśmy się w doskonałej sy- tuacji, która umożliwiała nam wykorzystanie rosnącej popularno- ści eko turystyki z pożytkiem dla jordańskiej ekologii i ekonomii- Naszym najbardziej udanym przedsięwzięciem był Rezerwat Przyrody Dana. Był to surowy teren około dwóch godzin drogi od Ammanu w pięknej dolinie, w której można było spotkać trzy za- zębiające się mikroklimaty. Dana to wyjątkowe miejsce. Bardzo lubiłam odwiedzać tamte okolice, a szczególnie opuszczoną wioskę, w której stały domy z pokruszonych kamieni. Dzięki prywatnym funduszom i pomo- cy różnych ministerstw postanowiono ją odbudować. Gdy przy- stąpiono do robót, dzięki którym ludzie mogli zdobyć zawód i za- trudnienie, zaczęli wracać mieszkańcy wioski, ożywiając antycz- ne miejsce. Daliśmy im konkretne zajęcie, stworzyliśmy też inne źródła dochodu, wykorzystując zasoby naturalne i zmniejszenie areału ziemi przeznaczanej pod wypas. Dana stała się wspania- łym przykładem połączenia rozwoju społeczno-ekonomicznego i ochrony środowiska naturalnego. Turystyka zapewniła zbyt na miejscowe wyroby, takie jak suszone owoce czy srebrna biżuteria z wzorami zainspirowanymi przez przyrodę. RSCN-owi udało się pozyskać fundusze od nowych ofiarodawców - łącznie z Global Environment Facility przy Programie Rozwoju Organizacji Naro- dów Zjednoczonych i Bankiem Światowym. Dyrektor Banku, Jim Wolfensohn, odwiedził Dane z żoną, Elaine, i powiedział, że jest "zaszczycony", iż wspiera program, który na całym świecie moż- na podawać jako przykład. To uznanie sprawiło, że ludzie, którzy zajmowali się realizacją tego programu, poczuli nowy przypływ energii. Równie zachęcający był stały wzrost liczby ekoturystów w Danie; pod koniec lat dziewięćdziesiątych było ich około czter- dziestu tysięcy rocznie. Efekty takich pomysłów potęgowały programy kulturalne. Uważałam, że dzięki sztuce ludzie żyjący w odmiennych warun- kach ekonomicznych, reprezentujący różne grupy etniczne, wy- znania i orientacje polityczne, mogą się spotkać, wykorzystać zdobycze współczesnej kultury jordańskiej i pokonać istniejące między nimi różnice. W moim przekonaniu projekty, które pod- kreślały pluralizm i odmienność, a także tradycyjne arabskie środki ekspresji, mogły znacznie przyczynić się do wzrostu poli- tycznego i narodowego bezpieczeństwa kraju. Im bardziej ludzie zbliżą się do siebie za pośrednictwem literatury, teatru i sztuki, tym większe będzie ich poczucie jedności, nawet jeśli społeczeń- stwo składa się z odmiennych i zwalczających się grup. Podczas oficjalnej wizyty w Waszyngtonie na początku lat osiemdziesiątych oprowadzono mnie po Stołecznym Muzeum Dzieci. Postanowiłam utworzyć w Jordanii podobną placówkę. Jak się okazało, wizyta ta dała początek moim dwóm ulubionym inicjatywom kulturalnym: Muzeum Dziecięcego Dziedzictwa 1 Nauki w Jordanii i Państwowemu Konserwatorium Muzyczne- ^u. Muzeum to pierwsza tego typu placówka w świecie arab- skim. Program ten powstał z myślą o ubogich rodzinach z obsza- 224 225 rów wiejskich, dlatego eksponaty musiały się przemieszczać p0 całym kraju. Stało się to możliwe dzięki naszej oficjalnej wizycie w Niemczech, kiedy to król i ja zwiedzaliśmy siedzibę główną fir. my Mercedes w Stuttgarcie. Firma zamierzała sprezentować Hu- sajnowi najnowsze mercedesy, które oczywiście sprawiłyby mu ogromną przyjemność. Gdy jednak członkowie zarządu usłyszeli, że poszukuję pojazdu dla naszego Muzeum Dziecięcego, firma wykazała się niezwykłą hojnością i ofiarowała nam wspaniały cią- gnik siodłowy. Nie muszę mówić, że mój mąż później bez przerwy się ze mną drażnił, wypominając mi swoje poświęcenie. Podczas zwiedzania Muzeum Dziecięcego w Waszyngtonie za- pytano mnie, czy mogę poświęcić trochę czasu i obejrzeć wyjątko- wy program muzyczny. W jednym z pomieszczeń muzealnych niezwykła kobieta dyrygowała orkiestrą zwaną Młode Smyczki w Akcji. Była to zróżnicowana wiekowo grupa dzieci od trzech do osiemnastu lat. Sposób nauki gry na skrzypcach opracowany przez Sheilę Johnson opierał się na niezwykle skutecznej meto- dzie Rollanda. Koncert wywarł na mnie tak ogromne wrażenie, że zaprosiłam Sheilę i jej młodą orkiestrę do Jordanii, na Festiwal w Dżarasz w 1984 roku. Jordania zapałała miłością do muzykalnych dzieciaków, a dzieci zakochały się w Jordanii. Sheila poświęciła swój czas, energię, a nawet pieniądze, żeby pomóc nam w założe- niu własnej instytucji - Państwowego Konserwatorium Muzycz- nego (NMC). NMC rozpoczęło działalność w 1986 roku z trzema jordańskimi nauczycielami i czterdziestoma pięcioma uczniami skrzypiec. Wkrótce szkoła wprowadziła inne klasyczne zachodnie i arabskie instrumenty. Byłam święcie przekonana, że konserwatorium po- winno zachęcać jordańskie dzieci do poznawania swojego dzie- dzictwa muzycznego. Program konserwatorium stale się rozsze- rzał i objął dyrygowanie chórem, teorię i historię muzyki, powsta- ła również pierwsza jordańska orkiestra dziecięca. Młode Smyczki w Akcji Sheili Johnson wróciły na Festiwal w Dżarasz w 1986 roku, żeby zagrać z naszą młodzieżową orkie- strą, a wydarzenie to stało się następnym ogromnym sukcesem. Z czasem, opierając się na o doświadczeniach Sheili, opracowali- śmy program wychowania muzycznego w państwowych szkołach w Jordanii, a przy współpracy z Królewskimi Szkołami Muzycz- nymi z Anglii przygotowaliśmy trzyletni program dyplomowy- Dzieci z całego świata arabskiego przyjeżdżały na letnie obozy 226 organizowane przez konserwatorium. Wielu naszych uczniów odniosło sukces, na przykład Zade Dirani został znanym na ca- łym świecie pianistą i kompozytorem, którego utwory łączą wschodnie, arabskie skale z zachodnią klasyką. Gdy zbliżała się dwudziesta piąta rocznica panowania Husajna, zasugerowałam, żeby, zamiast wydawać pokaźne państwowe i prywatne fundusze na wielką uroczystość z okazji jubileuszu, przeznaczyć te pieniądze na szkołę, która mogłaby świadczyć o wieloletnim wkładzie króla w edukację. Niestety, nie udało się zebrać odpowiedniej kwoty, dlatego projekt powędrował do szu- flady. Kiedy zaproponowano mi, żeby przeznaczyć zgromadzone środki na prace projektowe nad Państwowym Szpitalem Dziecię- cym, zapewniłam, że nie zrezygnuję z wcześniejszego marzenia o szkole. Fundacja Noor al-Husajn wzięła na siebie odpowiedzial- ność za jego realizację w 1984 roku, dziewięć lat później powstała niezależna, koedukacyjna szkoła średnia, która miała rozwijać wiedzę i zdolności przywódcze utalentowanych uczniów z kraju i regionu, ze szczególnym uwzględnieniem dzieci ze słabiej roz- winiętych obszarów Jordanii. Szkoła ta była jedyną w swoim ro- dzaju placówką edukacyjną, ponieważ promowała twórcze myśle- nie, zdolności przywódcze, umiejętności rozwiązywania konflik- tów, wiedzę naukową, znajomość technologii i odpowiedzialność społeczną. Jubileuszowe Centrum Doskonałości w Nauce pod- niosło państwowe i regionalne standardy edukacyjne, ponieważ wprowadziło nowoczesne programy i organizowało kursy i szko- lenia dla nauczycieli szkół prywatnych i państwowych. Król był bardzo dumny ze szkoły i jej uczniów, cieszył się z osiągnięć i podziwiał ich entuzjazm. Gdy rozdawał dyplomy pierwszemu rocznikowi, z całego serca podziękował uczniom: >,Najlepsze chwile w swoim życiu spędziłem z młodymi ludźmi, którzy, mam nadzieję, w przyszłości będą kierować rozwojem kraju". Dzięki Fundacji Króla Husajna, założonej w 1998 roku, szkoła we współpracy z państwowymi i międzynarodowymi organizacja- mi rozwija innowacyjny program wykorzystywania najnowo- cześniejszych multimedialnych technik do nauki matematyki, nauk ścisłych i języka angielskiego. Placówka ta stała się ogni- łem, które łączy marzenia króla Husajna o świetlanej przyszłości Jordanii i zaangażowanie jego syna, króla Abd Allaha, we wpro- wadzenie reformy i modernizację szkolnictwa. 227 Król Husajn nie traktował programów kulturalnych i socjal- nych instrumentalnie. Zależało mu na tym, żeby każdy miał do- stęp do najlepszej edukacji, opieki medycznej i pracy. Wierzył, że wówczas ludzie przyczynią się do dalszego rozwoju kraju. Nasz rząd, członkowie rodziny, organizacje pozarządowe i działacze społeczni próbowali przełożyć te dążenia na konkretne programy. Stopniowo organizacje pozarządowe zdobywały w Jordanii coraz większe znaczenie, ponieważ pracowali w nich skuteczni, apoli- tyczni ludzie, którzy dążyli do wprowadzenia zmian na lepsze. Praca dawała mi mnóstwo satysfakcji. Po siedmiu latach królo- wania zdobyłam spore doświadczenie i wiedziałam, do kogo się zwrócić po fachową radę. Miałam do pomocy wyjątkowo zaanga- żowanych ludzi; mogłam liczyć, że będą moimi oczami i uszami, gdy wyjadę z Ammanu. Będąc w stolicy, codziennie spotykałam się ze swoimi pracownikami, żeby przedyskutować nowe strate- gie albo zastanowić się nad rozwiązaniem jakiegoś problemu. Chociaż zawsze istniały przeszkody, które można było pokonać taktem i cierpliwością, pod koniec dnia naprawdę czułam, że ro- bię to, co powinnam - próbuję zmienić świat na lepsze. Może dla- tego, że miałam w życiu tak wyraźne cele i tak bardzo się na nich skupiłam, byłam kompletnie zaskoczona, gdy dowiedziałam się o londyńskich atakach na moją osobę Nigel Dempster, dziennikarz, który redagował w "Daily Maił" kronikę towarzyską, w 1985 roku zaczai wypisywać na mój temat niestworzone historie. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie chrześ- nica mojego męża i jego osobista sekretarka w Anglii, Elizabeth Córkę. Przeczytała mi przez telefon tekst pióra Dempstera pod ty- tułem "Nar potrzebuje retuszu" (z jakiegoś powodu często niepo- prawnie pisał moje imię). Czytelnicy dowiadywali się, że za ogromne pieniądze zatrudniłam firmę reklamową z Kalifornii do promowania i poprawiania mojego wizerunku. Jedynym możli- wym źródłem takiej insynuacji mogła być moja rozmowa z kon- sultantem Partii Demokratów podczas jednej z wizyt w Waszyng- tonie. Spytałam go wówczas, czy nie zna kogoś, kto zechciałby społecznie pracować dla jordańskiego rządu. Miałam wówczas na myśli zaprezentowanie bardziej pozytywnego wizerunku Arabów w Ameryce. Brakowało nam w kraju odpowiednich ludzi, w związku z tym nie mogliśmy konkurować z zasobnymi w fun- dusze organizacjami syjonistycznymi w USA. Myślałam jednak, 2e może znajdzie się ktoś, kto by zrozumiał, jak ważne jest bar- dziej wyważone przekazywanie informacji na temat Bliskiego Wschodu. Nasza rozmowa do niczego nie doprowadziła, w związ- ku z czym całkiem o niej zapomniałam, póki kilka miesięcy póź- niej Nigel Dempster nie zacytował w swojej rubryce, "przyjaciela potężnego monarchy", który ponoć powiedział: "Może Nar próbu- je wypracować sobie nowy wizerunek i nie chce pozostawać w cie- niu męża, któremu wszystko zawdzięcza". Husajn dawno temu przyzwyczaił się do zaczepek prasy, zwłaszcza Nigela Dempstera, dlatego poradził, żebym go zlekce- ważyła. Ja jednak uznałam, że być może dziennikarz został wpro- wadzony w błąd przez "przyjaciela potężnego monarchy" i z przy- jemnością zamieści sprostowanie. Zadzwoniłam do Elizabeth. Na moją prośbę miała ona poinformować pana Dempstera, że do je- go rubryki zakradła się nieścisłość. Byłam naiwna, sądziłam, iż żaden dziennikarz nie chce się podpisywać pod czymś, co wyraź- nie rozmija się z prawdą. Elizabeth podeszła do tego bardzo scep- tycznie, ponieważ o wiele lepiej niż ja znała brytyjską prasę bru- kową, niemniej spełniła moją prośbę. Potem doniosła mi, że lu- dzie Nigela Dempstera uważają swoje źródło za miarodajne, zwłaszcza że człowiek ten podał im nawet nazwę firmy, której po- dobno wypłaciłam już zaliczkę. Byłam szczęśliwa. Wystarczyło za- tem, żeby dziennikarze z "Daily Maił" zadzwonili do wskazanej firmy i wyjaśnili nieporozumienie. Kiedy nie dostaliśmy od Dempstera żadnych dalszych informacji, próbowałam osobiście wytropić firmę z Kalifornii. Okazało się, że taka agencja reklamo- wa nie istnieje. Mimo to w rubryce towarzyskiej nie zamieszczo- no sprostowania. Na szczęście stałam się odporna, ponieważ Dempster latami stawiał mi zarzuty, jeden bardziej absurdalny od drugiego. O ironio, w tym samym czasie, kiedy byłam atakowana przez media, walczyłam o większą wolność prasy w Jordanii. Owszem, Potępiałam nieodpowiedzialność niektórych dziennikarzy za- chodnich, byłam jednak przekonana, że w naszym kraju należa- łoby dopuścić do głosu ludzi o odmiennych poglądach. Prawdę rnówiąc, od pierwszego roku małżeństwa naciskałam na Husajna 1 Jego urzędników, by przestali tak restrykcyjnie podchodzić do 228 229 wolności osobistej i instytucjonalnej. Prasa w Jordanii znajdowa- ła się w rękach prywatnych, była jednak skutecznie kontrolowa- na przez rząd. Naprawdę niezależne źródło informacji w ogóle nie istniało. Bardziej konserwatywni członkowie naszego społeczeń- stwa bali się wolności słowa. Bez wątpienia wynikało to z ciągłe- go zagrożenia w naszym niespokojnym regionie. Nie chcieli do- puścić do tego, by ludzie czytali odmienne opinie albo poznawali opaczne relacje na temat wydarzeń politycznych. W połowie lat osiemdziesiątych konflikt wokół prasy urósł do rangi problemu numer jeden. Ministrem informacji została Lajla Szaraf, która przy wsparciu króla obiecała Jordańczykom większą wolność słowa, co uznałam za dobry znak. Wszystko zmierzało we właściwym kierunku, gdy rozpoczęła się dyskusja nad wprowa- dzeniem w życie decyzji o połączeniu prawa cywilnego i plemien- nego. W prasie pojawiło się kilka artykułów, w których krytyko- wano tradycję plemienną. Przywódcy plemienni poskarżyli się królowi, a niezwykłe wraż- liwy na te sprawy Husajn wysłał do premiera list, który w całości opublikowano w prasie. Król upominał w nim dziennikarzy za "ataki na nasze instytucje państwowe i ich wartość". Husajn zare- agował, ponieważ uznał, że jordańskim dziennikarzom zabrakło profesjonalizmu i rzetelności, a ich opaczne doniesienia mogły zagrażać stabilności kraju. Lajla zrezygnowała z kierowania ministerstwem informacji. Król był na nią wściekły, ale ona nie ustępowała. Swoją rezygna- cję uzasadniła w liście, w którym ostrzegła rząd, że "pewna swo- boda myśli i słowa" jest niezwykle istotna dla "kulturalnego i po- litycznego rozwoju Jordanii". Prawdę mówiąc, wcale nie było to rewolucyjne stwierdzenie, ale kontrolowana przez rząd prasa li- stu nie opublikowała, natomiast jego tekst był przekazywany w całej Jordanii z ręki do ręki, w związku z czym postępowe prze- słanie dotarło do wielu,ludzi. Stanęłam w obliczu ogromnego dylematu. W kraju dużo się mówiło o tej sprawie i każdy stawał po jednej ze stron konfliktu. Husajn wierzył, że jestem wobec niego całkowicie lojalna, podob- ne przekonanie żywiła Lajla. Byłam rozdarta. Nie mogłam pod- ważać zasadności obaw mojego męża, mimo to zgadzałam się ze stanowiskiem Lajli. Nakłaniałam męża, by zaczął wspierać wolną prasę. Tłumaczyłam, że to z pewnością spowoduje pewne proble- my, ale lepiej stawić im czoło i wypracować prawo, które zagwa- 230 rantowałoby odpowiedzialność za słowo. Wolna prasa może mieć nieoceniony wkład w bezpieczeństwo kraju - tłumaczyłam. Sta- nowiłaby dowód pewności siebie, co zaowocowałoby większym zdecydowaniem ze strony rządu. Husajn wysłuchiwał moich ar- gumentów, upierał się jednak, że trzeba zachować ścisłą równo- wagę. Kiedy wstąpił na tron jako nastolatek, był całkiem bezbron- ny, potem wyrobił sobie doskonałą intuicję polityczną, która bar- dzo dobrze mu służyła. Przez wiele dziesięcioleci odczytywał nastroje Jordańczyków lepiej niż ktokolwiek inny, dlatego nie wątpił w swój instynkt również w tej sprawie. Nie mogłam oficjalnie wystąpić przeciwko rządowi, to byłoby nieodpowiednie, mimo to pojawiłam się publicznie u boku Lajli, okazując w ten sposób osobiste wsparcie dla niej, i pośrednio dla jej postawy. Próbowałam również doprowadzić do zgody między Husajnem a Lajla, starając się wyjaśnić każdemu z nich obawy drugiej strony. Powoli Sidi zaczął się skłaniać ku stanowisku Laj- li i chociaż zajęło to pięć miesięcy, w końcu się pogodzili. Nieste- ty, restrykcje wobec prasy nadal obowiązywały, chociaż dzienni- karze jordańscy mieli większą swobodę niż przedstawiciele me- diów w innych krajach arabskich. Moje poparcie dla Lajli i innych osób o bardziej liberalnych po- glądach wywołało w Ammanie spore zdziwienie. Krytykowano mnie także za inne odstępstwo od tradycji. Rokrocznie dwór urzą- dzał podczas ramadanu sporo oficjalnych iftarów - wieczornych posiłków, podczas których przerywano całodniowy post - ale bra- ło w nim udział niewiele kobiet. Postanowiłam wykorzystać i/tary, by zorganizować spotkania wpływowych kobiet z różnych części kraju. Dzięki temu mogłyby wymieniać między sobą infor- macje i wziąć udział we wspólnym obrzędzie. Była to również wspaniała okazja, by wypracować "solidarność", jaka zawsze ce- chowała mężczyzn. Dwór zaprotestował. Zdaniem urzędników kobiety powinny zo- stać w domu i przygotowywać i/tar dla swoich mężów. Uznałam to za absurdalnie. Ramadan trwa miesiąc i podczas jednego wie- czoru i/tar mogą przygotować pozostali członkowie rodziny. Nie chciałam jednak rozpoczynać walki z dworem, nie wiedząc, jak na mój pomysł zareagują inne kobiety. Większość tych, z którymi się skontaktowałam, wyrażała się z takim entuzjazmem, że posta- nowiłam wprowadzić swój zamysł w życie. Urzędnicy dworscy się nie poddawali. W pewnym momencie zaczęli wywierać na mojego 231 męża ogromny nacisk, w związku z czym Husajn poprosił mnie, żebym na jakiś czas zawiesiła owe spotkania. Był zaskoczony, gdy się zgodziłam, ja jednak dobrze wiedziałam, co się stanie. Tak du- żo kobiet skarżyło się z powodu zlikwidowania iftarów, że w na- stępnym roku przywróciliśmy ten obyczaj. Z czasem liczba oficjalnych iftarów, podczas których pełniłam rolę gospodyni, wzrosła, a na naszych spotkaniach zaczęli się rów- nież pojawiać dyplomaci, studenci, sieroty i ludzie z różnych or- ganizacji, zarówno mężczyźni, jak i kobiety. W pozostałe wieczory ramadanu, gdy tylko było to możliwe, mąż i ja jedliśmy kolację w domu z dziećmi albo w Zahranie, z królową matką. Bardzo lu- biłam rodzinne spotkania pod koniec każdego dnia ramadanu. Najpierw pije się wodę i soki owocowe. Mój ulubiony napój to qa- mareddin - wspaniały sok z papki z moreli. Uwielbiałam go od dziecka. Po zaspokojeniu pragnienia można zjeść orzechy i inne lekkie pokarmy, a potem, po odmówieniu modlitwy, wszyscy za- siadają do porządnego posiłku. Często najszczęśliwszą osobą pod- czas iftaru był mój mąż, który przez cały dzień nie mógł palić, dlatego wieczorem szybko sięgał po papierosa. Islam to praktyczna i pełna zrozumienia religia, dlatego kobie- ty przy nadziei podczas ramadanu nie muszą pościć. Byłam szczęśliwa z tego powodu podczas ciąży w 1985 roku. Wystarczał nam stres związany z negocjacjami, które mój mąż prowadził z Arafatem, Stanami Zjednoczonymi i coraz częściej z panią pre- mier Wielkiej Brytanii, Margaret Thatcher. W naszej części świata liczne akty przemocy umacniają stereo- typowe przekonanie, że każdy Arab to terrorysta. W kwietniu kil- ka takich akcji przeprowadziła OWP, a Izrael nie pozostał dłużny i pokrzyżował Palestyńczykom próbę ataku od strony morza, ostrzeliwując dwie łodzie. Dwa miesiące później szyici, których ludzie z Zachodu omyłkowo uznali za Palestyńczyków, uprowa- dzili z Bejrutu samolot TWA, przez siedemnaście dni trzymali za- kładników i zabili amerykańskiego nurka. We wrześniu członko- wie OWP zamordowali na Cyprze trzech podejrzanych agentów Mosadu, wywołując jakże charakterystyczną, niewspółmierną re- akcję Izraelczyków - bombardowanie kwatery głównej Arafata w Tunisie. Podczas tego nalotu zginęło siedemdziesiąt osób, a świat zwrócił się przeciwko Izraelowi. We wrześniu 1985 roku Margaret Thatcher odwiedziła obóz pa- lestyńskich uchodźców Baqa'a w Jordanii i przekonała się, w jak rozpaczliwych warunkach żyją ci ludzie. Po tej wizycie Żelazna Dama postanowiła, że Anglia wyłamie się z szeregu państw, które nie chciały spotkać się z OWP, i zaprosiła do Londynu na rozmo- wy łączoną delegację Organizacji Wyzwolenia Palestyny i Jorda- nii. W październiku, tydzień przed terminem spotkania, czterej członkowie OWP porwali włoski statek wycieczkowy "Achille Lauro" i zabili amerykańskiego Żyda, Leona Klinghoffera, kale- kę na wózku inwalidzkim. Król Husajn był przerażony tym aktem przemocy. Z jednej strony to tragiczne wydarzenie potwierdzało konieczność szuka- nia dyplomatycznych rozwiązań, z drugiej sprawiało, że znacznie trudniej było przekonać jakiegokolwiek przywódcę do bezpośred- nich rozmów z OWP W przeddzień brytyjskich negocjacji z łączo- ną delegacją OWP i Jordanii w Londynie jej palestyńscy członko- wie nagle odmówili uznania rezolucji numer 242, ponieważ przy- znawała ona Izraelowi prawo do istnienia. W tej sytuacji spotkanie zostało odwołane, a mój mąż ponownie poczuł się zdra- dzony przez Arafata. Zażenowanie króla potęgował fakt, że Mar- garet Thatcher nie kryła złości. Gdy byłam w siódmym miesiącu ciąży, doktor Arif Bataj na, za- niepokojony wynikiem badania ultrasonograficznego, namówił mnie, żebym pojechała do Anglii, do specjalisty. Ponieważ do- stępny w tym czasie w Jordanii ultrasonograf nie był zbyt precy- zyjny, doktor Batajna i mój brytyjski lekarz, Pinker, umówili mnie ze sławnym szkockim ekspertem, protegowanym człowie- ka, który podczas drugiej wojny światowej wynalazł sonar. Wizyta u szkockiego specjalisty była fascynująca. Wykonał szczegółowe i metodyczne pomiary kończyn nienarodzonego dziecka i w trakcie całego badania zachowywał stoicki spokój. Po zakończeniu badania pożegnałam się i zajęłam swoimi sprawami, chociaż zachowanie jordańskiego położnika budziło we mnie co- raz większy niepokój. Doktor Batajna czasami się zapominał, kie- dy indziej był skrępowany, poza tym nie udzielał mi spójnych i prostych odpowiedzi. Wcześniej z powodzeniem opiekował się mną podczas trzech ciąż i poronienia, ale tym razem nie był sobą. W ciągu dwóch ostatnich miesięcy ciąży kilkakrotnie powtarza- 232 233 łam mężowi, że chociaż Arif nie jest wcale taki stary, sprawia wra- żenie, jakby nagle zniedołężniał. Również mój mąż zachowywał się trochę inaczej niż zwykle, co przypisywałam ciągłemu zdenerwowaniu z powodu Jasira Arafa- ta i OWE Król Husajn nadal pracował nad zwołaniem międzyna- rodowej konferencji pokojowej, na którą zgadzały się Stany Zjed- noczone i Izrael, ten ostatni po kilku utrzymywanych w tajemni- cy spotkaniach Husajna z izraelskim ministrem spraw zagranicznych, Szimonem Peresem. Na przeszkodzie stał Arafat, który ponownie nie zgadzał się na akceptację rezolucji nu- mer 242, uznanie prawa Izraela do istnienia i rezygnację ze stoso- wania przemocy. W styczniu 1986 roku, kilka tygodni przed terminem mojego porodu, Arafat przyjechał do Ammanu, by spotkać się z Husaj- nem. Trudno znaleźć dwóch mężczyzn, którzy bardziej by się od siebie różnili, tymczasem los ich połączył. Kilku głównych dorad- ców męża radziło mu, żeby w ogóle nie zadawał się z Arafatem, biorąc pod uwagę jego przeszłość, ale król uparł się, że spróbuje po raz ostatni przekonać Arafata do procesu pokojowego. Mógł również zaoferować mu coś nowego: wystosowane przez Stany Zjednoczone pisemne zaproszenie dla OWP do udziału w konfe- rencji, z zastrzeżeniem, że Arafat zgodzi się na określone warun- ki. Arafat ucieszył się, gdy zobaczył zaproszenie, ale odmówił udziału w negocjacjach, jeśli Palestyńczycy nie będą mieli zagwa- rantowanego prawa do "samostanowienia", czyli utworzenia pań- stwa. Ten sam problem pojawiał się uparcie w trzech projektach odpowiedzi dla Stanów Zjednoczonych. Sidi nie wiedział, co począć z Arafatem, tak samo jak z moją cią- żą. "Premier Zajd Rifa'i chce, żeby dziecko zaczekało, aż Arafat wyjedzie" - zapisałam w swoim dzienniku. Arafat doprowadzał wszystkich do szału. Rozmowy załamały się 26 stycznia, a wraz z nimi nadzieje na międzynarodową konferencję pokojową, o któ- rą mój mąż od tak dawna zabiegał. Myślałam, że bliskie -narodzi- ny dziecka nieco go pocieszą, ale wyglądało na to, że Husajn tyl- ko udaje entuzjazm. Doktor Batajna również zachowywał się co- raz dziwaczniej, więc nie bardzo mu uwierzyłam, gdy nie podając przyczyny, powiedział, że zamierza sprowokować poród. Byłam zdziwiona, gdy nagle w Jordanii pojawiła się moja siostra, Aleksa. Zastanawiałam się, jak udało się jej wziąć urlop, chociaż byłam szczęśliwa, mając ją przy sobie tuż przed porodem. Dziewiątego lutego poszłam do szpitala na rutynowe badania. ]STa wstępie Arif poinformował mnie, że jeszcze tego samego dnia zamierza sprowokować poród. Wolałam, żeby dziecko urodziło się siłami natury, ale doktor pozostał nieugięty. Próbowałam go uspo- koić, on jednak z niewyjaśnionych dla mnie przyczyn kazał przy- gotować salę operacyjną i krew do transfuzji. "Proszę się uspoko- ić" - powtarzałam mu. Znalazłam się w sali porodowej, a cztery godziny później uro- dziłam dziecko. Była to maleńka dziewczyneczka, piękna jak ma- lowanie. Teraz Iman miała siostrzyczkę. Dopiero gdy było po wszystkim, dowiedziałam się, dlaczego od jakiegoś czasu wszyscy tak dziwnie się zachowywali. Badania u eksperta w Anglii wyka- zały, że dziecko odbiega od normy - ma zbyt dużą główkę w sto- sunku do reszty ciała. Podczas porodu mogły wystąpić poważne komplikacje. Sidi sprowadził moją siostrę, żeby pomogła nam w obliczu zbliżającej się tragedii. Byłam zaskoczona, dowiedziawszy się, że doktor Batajna i mój mąż przez dwa miesiące żyli w strachu i nie pisnęli ani słów- ka. Jestem w stanie znieść prawie wszystko, ale ten jeden jedyny raz w życiu byłam szczęśliwa, że ukryto przede mną prawdę. Gdy- by powiedzieli mi, że dziecko może być poważnie chore, dwa ostatnie miesiące ciąży byłyby koszmarem. Okazało się, że có- reczka całkowicie mieściła się w normie. Ja mam głowę większą niż przeciętny człowiek, to samo można powiedzieć o Husajnie i wszystkich naszych dzieciach. Mała po prostu była do nas po- dobna. Daliśmy jej na imię Rają al-Husajn, czyli "flaga Husajna". Obojgu nam spodobała się symbolika i samo imię, które znaleźli- śmy w kronice rodu Haszymidów. Po raz ostatni użyto go w sie- demnastym wieku. Jednak Rają oficjalnie nie nosiła swojego imienia jeszcze przez kilka tygodni. Husajn oznajmił, że zamie- rza nadać jej imię, ale jak to często bywało, życie prywatne mu- siało ustąpić miejsca polityce i ceremonia została odłożona. Po wielu falstartach i komplikacjach król postanowił zerwać kontakty z przywódcami Palestyńczyków. Decyzja ta nie przyszła mu łatwo. Przez ostatnie sześć lat próbował wypracować partner- skie stosunki z OWP, aby osiągnąć powszechny pokój, ale wszyst- ko poszło na marne. Dziewiętnastego lutego, dziesięć dni po uro- dzeniu się Raji, Husajn przemówił do narodu. Oznajmił, że zrywa Współpracę z OWP, "dopóki nie nadejdzie czas, kiedy dane przez 234 235 nich słowo będzie wiążące, zobowiązujące, wiarygodne i stałe" Na Wschodnim Brzegu i, oczywiście, na okupowanym Zachod- nim Brzegu Jordanu mieszkało wielu Palestyńczyków, obawiali- śmy się więc publicznych protestów, ale znacznie więcej ludzi po- parło decyzję Husajna, niż się jej sprzeciwiło. Ponieważ przez jakiś czas żyliśmy w Jordanii w ogromnym stresie, z niemałą ulgą ponownie zajęliśmy się sprawami między- narodowymi. Rają miała zaledwie miesiąc, gdy zabraliśmy ją do Brunei, Omanu i Indonezji, gdzie składaliśmy oficjalne wizyty. Król i ja przeżyliśmy kilka pamiętnych chwil na szczycie góry na Bali, kiedy próbowaliśmy wypatrzyć w całkowitej ciemności kometę Haleya. Niepokoiły nas tylko małpy. Indonezyjscy ochro- niarze ostrzegli, że jeśli nie będziemy uważać, małpy, które ob- siadły pobliskie drzewa i krzaki, porwą dziecko, w związku z tym trzymałam Raję tak mocno jak nigdy w życiu. Dwa miesiące później mała odwiedziła z nami Stany Zjedno- czone, potem Egipt, Anglię, Luksemburg, Francję i Indie. Pań- stwowa wizyta w Indiach była fascynująca. Szkoda, że Rają była za malutka, by docenić walory wspaniałego Tadż Mahal o zacho- dzie słońca. Mieliśmy tę cudowną marmurową budowlę tylko dla siebie, ponieważ nasi gospodarze ze względów bezpieczeństwa zamknęli ją dla publiczności. Nasza podróż do Indii miała po- dwójne znaczenie, gdyż wielokrotnie odkładaliśmy ją na później. Dwa lata wcześniej otrzymaliśmy zaproszenie od Indiry Gandhi, która wkrótce potem została zamordowana. Po przejęciu władzy jej syn Radżiw zaprosił nas ponownie. W końcu umówiliśmy się na październik 1986 roku i przyjechaliśmy do Indii zaledwie czte- ry dni po tym, jak Radżiw cudem uszedł cało z zamachu. "To był głupiec" - powiedział mi podczas uroczystości powitalnej. Sikh czekał na niego z brednią w ręku na dachu małej chatki, obok ścieżki, którą miał przejść przywódca Indii. Od razu polubiliśmy Gandhich. Radżiw był dżentelmenem - spokojnym, łagodnym i troskliwym - a jednocześnie uważnym i uprzejmym gospodarzem, co więcej, podobnie jak mój mąż lubił latać. Jego żona, Sonia, zachowywała sporą rezerwę, co całkiem naturalne, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia: jej szwagier zginął w katastrofie lotniczej, śmiertelnie ranna teściowa umarła na jej rękach, mąż niechętnie zgodził się przejąć przywództwo, a potem omal nie zginął w zamachu. Ze względów bezpieczeń- stwa ich dzieci rzadko wychodziły z domu, nawet do szkoły. Sonia i ja polubiłyśmy się podczas naszego pobytu w Indiach. Gdy potem odwiedziła mnie w Jordanii, zabrałam ją do Bani Ha- midy, by pokazać, jak funkcjonuje program rozwoju rękodzieła. Serdecznie współczułam jej i dzieciom, gdy w 1991 roku podczas wiecu wyborczego w pobliżu Madrasu Radżiw został zamordowa- ny przez tamilską samobójczynię zamachowca. Byłam w pokoju hotelowym w Kalifornii, gdy usłyszałam wiadomość. Nie mogłam uwierzyć, że łagodny, spokojny człowiek zginął w taki sposób. So- nia z niezwykłym dostojeństwem i hartem ducha znosiła wszyst- kie ciosy i tragedie. Ani ona, ani Radżiw nie chcieli zajmować się polityką. Zrobili to z poczucia obowiązku. Mogę sobie tylko wy- obrazić, jak musiała się czuć, kiedy Kongres Narodowy wysunął jej kandydaturę. Zakończyliśmy naszą wycieczkę w Goa, byłej portugalskiej en- klawie na Zachodnim Wybrzeżu. Dzięki temu miałam szansę za- poznać Raję z morzem. Świetnie wypoczęłyśmy wśród fal. "Dziel- na dziewczynka" - pochwaliłam ją ze śmiechem, gdy wokół nas wirowały turkusowe wody Morza Arabskiego. 236 ROZDZIAŁ TRZYNASTY -Rodzicielstwo W czerwcu 1986 roku trzymiesięczna Rają towarzyszyła królo- wi i mnie podczas balu w zamku w Windsorze, w Anglii. Tego wie- czoru nasza córeczka dostarczyła jedynej w swoim rodzaju roz- rywki wielu młodszym członkom brytyjskiej rodziny królewskiej, gdy dowiedzieli się, że w małym pomieszczeniu tuż obok sali ba- lowej znajduje się niemowlę. W swoim dzienniku zapisałam: "Rają wywołała uśmiech na twarzy Diany, Andrzeja i Sary. Mam nadzieję, że rozproszyła obawy Andrzeja przed założeniem ro- dziny". Tuż przed balem Husajn i ja wzięliśmy kilka lekcji tańca w na- szym domu w Londynie. Oboje czuliśmy się niezbyt pewnie, po- stanowiliśmy więc znaleźć instruktora, który przyszedłby do nas i pomógł doszlifować nasze umiejętności. Usunęliśmy wszystkie meble z salonu, dzięki czemu uzyskaliśmy wolną przestrzeń. "Oboje tańczyliśmy jak szaleni w naszej prowizorycznej sali balo- wej w Palące Green" - odnotowałam w dzienniku. "Zastanawiając się, czy uda mi się w miarę dobrze zaprezentować w Windsorze, zdałam sobie sprawę,, że nie jestem jedyną osobą, która przez ostatnie osiem lat kiepsko tańczyła. Niemniej i tak zawsze będę darzyć uwielbieniem swojego bohatera". Podczas balu jednak nie tańczyliśmy zbyt dużo, ponieważ wy- szliśmy wcześniej. Następnego ranka Husajn, Haszim i Iman mieli się poddać zabiegom operacyjnym. Mojemu mężowi leka- rze mieli udrożnić zatoki, a dzieci czekało usunięcie migdałków Spodziewano się, że wszystko przebiegnie rutynowo. Rzeczywi- ście tak było w przypadku Husajna i Haszima, niestety migdałki były czterokrotnie większe, niż powinny, co zaszokowało nawet lekarza, który zażartował, żebyśmy kazali odlać je w brązie. Następnego popołudnia dostała krwotoku. Leżałam razem z nią na szpitalnym łóżku, tuliłam ją i pocieszałam. W końcu razem za- brano nas na salę operacyjną, gdzie próbowano powstrzymać krwawienie. Bez skutku. Przez kilka następnych dni wożono nas tam i z powrotem. Było to ciężkie przeżycie dla trzyletniej dziew- czynki. Wszyscy wokół się martwili. Nawet nasi ochroniarze mie- li łzy w oczach. Pech Iman nie skończył się wraz z opuszczeniem szpitala i po- wrotem do Jordanii. Pięć miesięcy później złamała nóżkę, gdy zjechała zabawkowym samochodzikiem z trzymetrowego zbocza prosto na vana, który, na szczęście, stał na parkingu poniżej na- szej posiadłości. Opiekunka córki zbagatelizowała całe wydarze- nie, tak więc początkowo nie wiedziałam, że Iman coś dolega. Próbowałam ją postawić, a kiedy zaprotestowała, myślałam, że po prostu chce zostać na moich kolanach. Po chwili ponownie stara- łam się ją skłonić, żeby stanęła na własnych nóżkach. Tym razem stało się jasne, że coś jest nie w porządku. Kiedy zawiozłam Iman do szpitala, okazało się, że ma skomplikowane złamanie nogi. Dręczyły mnie potworne wyrzuty sumienia, że nieświadomie tor- turowałam córeczkę, próbując zmusić ją do stania, co Iman do dziś często mi wypomina. Powodowana instynktem macierzyń- skim, całą energię spożytkowałam na poprawienie samopoczucia Iman, tymczasem mąż przez ponad tydzień groził, że udusi opie- kunkę. Chociaż nóżka Iman szybko się zrosła, był to jednak dla niej rok pełen dramatycznych przeżyć. W 1986 roku Sidi po raz pierwszy zaczai z pesymizmem wyra- żać się na temat przyszłości regionu. Niemożność unormowania stosunków jordańsko-palestyńskich i zaostrzenie konfliktu z przywódcami palestyńskimi sprawiły, że był bardzo zawiedzio- ny. Nieustanne dążenie do powszechnego pokoju zaprowadziło go donikąd. Nastrój króla jeszcze bardziej się pogorszył, gdy dotarła do nie- go wiadomość, że administracja Reagana bezterminowo zawiesi- ła dostarczanie Jordanii broni. Mniej więcej w tym czasie Husajn dowiedział się również, że Stany Zjednoczone w tajemnicy prze- kazały broń Iranowi w zamian za uwolnienie amerykańskich za- kładników, których islamska milicja przetrzymywała w Bejrucie. W efekcie Ameryka uzbrajała Iran przeciwko Irakowi, a Irak 238 239 przeciwko Iranowi. Husajn był oburzony. Jeszcze bardziej niepo- kojąca była wiadomość, że Oliver North dostarczał Iranowi dane amerykańskiego wywiadu w toczącej się wojnie z Irakiem zwłaszcza że w iutym tego roku Iran odniósł decydujące zwycię- stwo nad Irakiem na półwyspie Fao. W tym czasie Husajn zaczai ze mną rozmawiać o swojej roli ja- ko króla Jordanii i związanej z tym odpowiedzialności. Zastana- wiał się, jak najlepiej mógłby wykorzystać swoje doświadczenie i renomę wyjątkowo wiarygodnego arabskiego i muzułmańskie- go męża stanu. W czym mógłby się najbardziej przydać na tym etapie życia? Całkiem poważnie brał pod uwagę możliwość prze- kazania tronu komuś innemu, może bratu, by bardziej bezstron- nie przemawiać w najważniejszej sprawie: pokoju na Bliskim Wschodzie. W tym czasie również i mnie nie brakowało wyzwań. Niektórzy radykalni islamiści zaatakowali Festiwal Dżarasz, uznając go za nieislamski. Również w życiu rodzinnym pojawiły się trudności. Sidi, zaabsorbowany swoimi sprawami, nie dostrzegał rosnącego napięcia w domu pełnym nastolatków. Gdybym w przeszłości przypuszczała, że będę tak bezradna w stosunku do pasierbów, może głębiej bym się zastanawiała, czy warto poślubiać ich ojca. "Możliwe, że łatwiej dałby sobie radę bez następnej żony, która byłaby kozłem ofiarnym" - zapisałam w swoim dzienniku pod ko- niec jednego ze stresujących dni. W domu coraz wyraźniej wyczuwało się wrogość. Nie mogłam po całodziennej ciężkiej pracy spokojnie odpocząć. Stosunki ro- dzinne jeszcze bardziej komplikował fakt, że z upływem czasu najmłodsi pasierbowie zarażali się nastoletnim buntem od swoich starszych przyrodnich braci i sióstr. Pewnego dnia starsze dzieci sporządziły listę pretensji. Było ich pięćdziesiąt cztery/Wybrały spośród siebie jednego przedsta- wiciela, który po kolei zaprezentował nam punkt po punkcie. Słu- chając krytyki - która obejmowała wszystko, od zrozumiałych ro- dzinnych dylematów po naprawdę absurdalne oskarżenia - nie wiedzieliśmy, jak zareagować. Znacznie prościej byłoby, gdyby- śmy na bieżąco rozmawiali na temat każdego nieporozumienia. Tymczasem dzieci omawiały między sobą wszystkie bolączki i ża- le, problem narastał, a wspólna reakcja była przesadna. W to 240 wszystko wtrącali się członkowie licznej rodziny, co jeszcze bar- dziej skomplikowało naszą sytuację. Zasugerowałam, żebyśmy wspólnie przedyskutowali poszczególne zarzuty i spróbowali dojść do porozumienia, ale to wymagało zaufania, którego, nieste- ty, brakowało. Czułam się zupełnie bezradna i zdana na siebie, a przy tym nie zamierzałam unikać odpowiedzialności. W ciągu dwu-, może trzy- letniego okresu zdarzały się chwile, kiedy wydawało mi się, że dłużej nie wytrzymam. Czasami zastanawiałam się, czy nie je- stem większym kłopotem niż pomocą. Zestresowana, uznałam, że nie potrafię być dobrą matką nawet dla swoich małych dzieci. Próbowałam wprowadzić w życie rodzinne więcej harmonii, ale ponosiłam porażkę za porażką, co powodowało takie napięcie, że nie wiedziałam, czy mam jeszcze coś do zaoferowania mężowi i dzieciom. Mógł to wyczuć, nawet jeśli nic nie mówiłam - praw- dę mówiąc, najczęściej ukrywałam własne uczucia, wiedząc, że Husajn jest równie bezradny. Przebrnęłam przez ten okres, pamiętając, przez co przechodził Husajn: przeżył tyle okrutnych zdrad, które całkowicie wybaczył, zazdrość, ataki personalne i nieporozumienia. Mimo to nie stracił wiary ani poczucia humoru. Gdybym wyszła za mąż za kogoś in- nego, chyba nie znalazłabym w sobie tyle cierpliwości i siły. Po- nieważ Sidi nigdy nie skupiał się na sobie, lecz na ważniejszych sprawach, próbowałam pójść w jego ślady. Mimo to cierpiałam katusze. Co gorsza, nie mogłam nikomu o tym powiedzieć, nawet swoim najbliższym przyjaciołom ani ro- dzinie. Czułam, że w ten sposób zakłóciłabym prywatność męża. W pewnym momencie zastanawiałam się nad odwołaniem się do pomocy profesjonalisty. Z natury jestem optymistką i zazwyczaj potrafię sobie radzić z problemami, byłabym jednak wdzięczna, gdyby ktoś wskazał mi właściwy sposób postępowania. Co mogę robić lepiej? Czego nie powinnam zmieniać? W końcu doszłam do wniosku, że w określonej sytuacji omawianie rodzinnych proble- mów z osobą postronną jest zbyt ryzykowne. Jedno wiedziałam z całą pewnością: że się kochamy. Husajn wyraźnie mnie potrzebował. Wziął na swoje barki więcej, niż po- winien, i chociaż to może zabrzmieć naiwnie, chciałam, żebyśmy stworzyli szczęśliwą rodzinę. Oboje dorastaliśmy w niełatwych warunkach, dlatego uznałam, że dla dobra wszystkich dzieci w naszej rodzinie - i w Jordanii - mój mąż i ja powinniśmy poko- 241 nać razem wyzwania, żeby zaszczepić naszym dzieciom nadzieję i chęć do pracy. Jak w większości rodzin cierpliwość i wiara zostały nagrodzone. Gdy starsze dzieci zaczęły rozwijać swoje talenty i zainteresowa- nia, stały się bardziej niezależne, a potem założyły własne rodzi- ny. Wspólnie przeżywaliśmy radości i rozczarowania, cieszyliśmy się ich małżeństwami i dziećmi. To były najszczęśliwsze i najpeł- niejsze nadziei lata mojego życia. W tym czasie rzadko widywałam swoją rodzinę ze Stanów Zjed- noczonych. Pierwszą całkiem osobistą wycieczkę do USA odby- łam w 1987 roku, niemal dziesięć lat po ślubie. Wcześniej czułam, że nie mogę ze spokojnym sumieniem zostawić męża i małych dzieci w domu, nie mówiąc już o coraz liczniejszych powinno- ściach, które miałam jako królowa. Jednak zmarła moja babcia. Do ukończenia stu lat zabrakło jej zaledwie kilku dni. Ojciec wcześniej zaplanował spotkanie rodzinne i przyjęcie urodzinowe, które zamieniło się w uroczystość pogrzebową, zorganizowaną w ogrodzie taty w Waszyngtonie. Chociaż była to smutna okolicz- ność, dzięki niej moje dzieci mogły odwiedzić, a w niektórych przypadkach po raz pierwszy spotkać swoich amerykańskich ku- zynów. Pobyt w Ameryce, podczas którego nie ciążył na mnie obowią- zek wygłaszania prelekcji, udzielania wywiadów ani zajmowania się polityką, uzmysłowił mi, jak bardzo tęskniłam za rodziną i przyjaciółmi. Musiałam znaleźć dla nich czas, inaczej groziła mi utrata kontaktu z moim dziedzictwem i tym, co mnie ukształto- wało. W związku z tym po pogrzebie babci postanowiłam zostać nieco dłużej i wziąć udział w ślubie jednej z moich koleżanek z Concord Academy, Julii Preston. Podczas tego tygodnia usiłowałam stanowczo powstrzymać za- pędy tajnych służb. Nie mogłam iść na ślub w gronie ochroniarzy, gdyż zakłóciłabym i zepsuła całą uroczystość. W końcu szef gru- py, która została mi przydzielona, zorganizował wszystko tak, że- bym mogła dyskretnie wtopić się w tłum weselnych gości. Nie za- powiadałam wcześniej swojego udziału w ceremonii, przyjecha- łam bez rozgłosu i tak samo opuściłam zgromadzenie. Najlepsze było to, że oprócz najbliższych przyjaciół nikt nie wiedział, kim jestem. Cudownie było czuć się sobą w kręgu starych znajomych. 242 :go czasu często zapraszałam przyjaciół w Ameryce na róż- alne i prywatne wydarzenia. W Anglii nawiązałam kontakt anką z klasy z National Cathedral School w Waszyngtonie, ią West, której nie widziałam od dziesięciu lat. Carinthia skoczona niespodziewanym telefonem, a kobieta, która telefon, powiedziała jej, że dzwoni królowa Norwegii, ^wyjaśniłyśmy nieporozumienie, zaprosiłam Carinthię do iii. Podczas następnych lat często odwiedzali mnie przyja- Sidi i ja z przyjemnością zapoznawaliśmy ich z naszymi kimi znajomymi, a także bogatą kulturą i historią kraju, i moich czterdziestych urodzin grupa przyjaciół z Concord .y rozbiła obóz w Wadi Rum. Rają spała w namiocie z mo- 3jaciółką, Julią, której córeczka, rówieśnica Raji, niestety, .gła przyjechać. \ieza_IL Pod_ koniec lat osiemdziesiątych w całym regionie, również ilorezzł. -snii zapanowała recesja, ponieważ skończył się boom naf- raje arabskie, które w latach siedemdziesiątych dzięki bo- zasobom ropy przeżyły niezwykły rozkwit, teraz borykały :ryzysem, i pomoc, jaką obiecały Jordanii, znacznie się szyła. Zarobki Jordańczyków pracujących za granicą albo zamrożone, albo zredukowane, w związku z czym przeka- do domu zaczęły maleć. Obywatele Jordanii nie mog- pracy za granicą, co spowodowało szybki wzrost bezro- kia, n^swłaszcza wśród dotychczas rozchwytywanych ludzi z wyż- flm ^v^/ykształceniem. W kraju wyczuwało się niezadowolenie. Jesi^^snią 1987 roku Husajn i ja wybraliśmy się z państwową wi- ąoŁ Finlandii. Powitano nas niezwykle gorąco. Niezależnie od , ,, ,. -. . • , ,, "." . , / odową współpracę, dialog i wymianę kultu- ralną. Oficjalna mau&, . . j . . • -J • • 4. H . J. ~ATr, T^uracja miała miejsce w pięćdziesiątą roczni- cę powstania ONZ. U\TTT/TT A4. ",. u i A T\/T .NU/ILA to pomysł naszego byłego premiera Abd al-halama Mad^alegQ Młodzi> wykształceni ludzie mogą dzielić się pomyślany doświadczeniami i poglądami pomiędzy sobą, a także z obecK . ,, . , . , . ".. . f ,. . . .tymi przywódcami światowymi. W atmosfe- rze dialogu i zrozumi^ zdobywają umiejętności, ale co ważniej- sze kształtują sze* pogląd na świat, nie do przecenienia u przyszłych przywoąców W tych działaniacł^ cglują jordanskie dziewczęta i kobiety, co wpływa na mnie baVdzQ stymulującO) ponieważ z mojego do- świadczenia wynika, ^ ilekroć kobiety angażują się w CQŚ na rów. ni z mężczyznami, m^żna zauważyc znacz t Od tku małżeństwa bardzo dużo gerca wkładałam w sprawy kobiet; przy czym zakres mojej ^^ ^^ się poszerzył dzięki progra. mom takim jak Banu Hamid& i projekt Narodow Rozwoju Rę- kodzieła, P^odbz^ym pod egidą Fundacji Noor al-Husajn. W przypa ^ch programów współpracowaliśmy ściśle z dwiemat państwowy^ organizacjami: Generalną Federacją Jor- dańskiech Kobiet, kte sku iała gi na politycznym; ekonomicz- nym i socjalnym stat^sie kob . mubem Robiet Inte mującym awans kobi^t w ^ pracy Wciągu z Męcioleci status kobiet w Jordanii znacznie się poprawił. Podwolła liczba kobiet dejmuj h poczyniono również ,ore legislacyjne. Chociaż przed- stawiciele obu płci ząobywają w Jordan.. tak.e samo ^^^ nie, nadal stosunków^, niewiele kobiet prowadzi aktywne życie zawodowe. 334 335 Przeszkody, które uniemożliwiają Jordankom uświadomienie sobie swoich możliwości, bardzo nas martwiły Oczywiście, zbyt małe wykorzystanie możliwości połowy społeczeństwa nie ogra- niczało się tylko do Jordanu Chociaż wiele lat temu ruch kobiecy przyniósł znaczne korzyści amerykańskiej demokracji, nadal bardzo mało kobiet w USA zajmuje wysokie stanowiska, na które zostałyby wybrane albo wyznaczone Prawdę mówiąc, dopiero podczas wyborów prezydenckich w 1980 roku, kiedy zwycięstwo odniósł Ronald Reagan, po raz pierwszy publicznie przyznano się do "braku równości płci" W Jordanu wiele kobiet wszystkie swoje talenty i całą energię wkłada w prowadzenie domu Mocna więź rodzinna, biorąca się stąd, ze duży nacisk kładzie się na macierzyństwo, sprzyja stabi- lizacji socjalnej, której może pozazdrościć większość krajów za- chodnich Na Bliskim Wschodzie notuje się mniej przestępstw i aktów przemocy mz w wysoko uprzemysłowionym świecie, a zawdzięczamy to w głównej mierze roli, jaką kobieta pełni w ro- dzinie Jednak Jordanki, które pragną podjąć działalność zawo- dową, mogą to robić Współpracowałam z wieloma wysoko wy- kwalifikowanymi kobietami zarówno w swoim biurze, jak i w ca- łym regionie Oczywiście, zdarzały się przypadki niesprawiedliwości Szcze- gólnie niepokoiło nas to, ze me udało się zlikwidować oburzającej i chronionej prawnie praktyki "zabójstw honorowych" Jordanski kodeks karny zezwala mężczyznom na zamordowanie żony czy siostry, które oskarżono o zakazane stosunki seksualne Zabójcy me muszą obawiać się żadnych konsekwencji karnych Chociaż Jordania zrobiła ogromny krok w kierunku demokracji i ochrony praw człowieka, artykuł 340 pozostał "Mężczyzna, który odkryje, ze jego żona albo jedna z krewnych popełniła cudzołóstwo, i zabi- je ją albo zrani, me podlega karze" W Jordanii zdarzało się,około dwudziestu pięciu takich zabójstw rocznie, me brakowało ich również na całym świecie W wielu kra- jach sankcjonuje się przestępstwa popełnione w przypływie na- miętności, uważaliśmy jednak, ze jesteśmy odpowiedzialni za zmianę kodeksu karnego Król Husajn potępił stosowanie prze- mocy wobec kobiet w przemówieniu wygłoszonym w 1997 roku podczas otwarcia sesji parlamentu, jednak pomimo naszych sta- rań posłowie za każdym razem głosowali za pozostawieniem tego zapisu Zabrakło politycznej woli, chociaż i konstytucja, i religijne 336 prawo, zwane szariatem, ewidentnie sprzeciwiają się "zabójstwom honorowym" i wymierzaniu prawa na własną rękę Jordanska dziennikarka Rana Husajni zwróciła na tę sprawę uwagę opinii publicznej serią artykułów, które sukcesywnie uka- zywały się przez dziewięć lat Wiele osób krytykowało zarówno jej publikacje, jak i motywy, niektórzy nawet przesyłali pocztą wyra- zy oburzenia i pogróżki Jednak Rana me ustępowała. - Robię to nadal, ponieważ wiem, ze moje postępowanie jest słuszne, nie sprzeciwia się szariatowi ani zasadom praw człowie- ka - powiedziała mi Jej osiągnięcia doczekały się uznania, gdy w 1998 roku zdobyła Reebok Human Rights Award Martwiły mnie również cierpienia kobiet w innych regionach świata, zwłaszcza w Bośni Od wybuchu wojny w 1993 roku w Jor- danu znalazło schronienie prawie sto rodzin uciekinierów z Bo- śni, tymczasem świat niemal me zwrócił uwagi na ogromną liczbę muzułmańskich uchodźców, siłą wypędzanych z domu przez serbski rząd, stosujący politykę "czystek etnicznych" Prezydent Francji, Jacąues Chirac, był szczególnie oburzony obojętnością Stanów Zjednoczonych i Europy Podczas naszej oficjalnej wizyty we Francji rozmawiał ze mną o tym, co moglibyśmy zrobić, zęby zwrócić uwagę świata na ten problem Skontaktowałam się z innymi pierwszymi damami i mężami stanu, próbując zdobyć wsparcie i zwiększyć pomoc dla uchodź- ców Jordania wysłała samoloty z jedzeniem, kocami, lekarstwa- mi i sprzętem do odbudowy Bośni. W lipcu 1996 roku wybrałam się do Tuzli, by spotkać się ze Swanee Hunt, ambasadorem Sta- nów Zjednoczonych w Austrii, a jednocześnie założycielką ogól- noświatowego ruchu Women Waging Peace, a także włoskim ko- misarzem europejskim, Emmą Bomno, która wraz ze mną kiero- wała programem Kobiety Srebrenicy Trzydzieści tysięcy osób, którym udało się ujść z życiem ze Srebrenicy, żyło w Tuzli w tym- czasowych, fatalnie wyposażonych obozach W większości były to muzułmańskie kobiety, których mężowie i synowie zginęli pod- czas rzezi Spotkałyśmy się z mmi w ogromnej sali gimnastycz- nej Wiele z nich chciało poznać los swoich zaginionych męż- czyzn, żądało również, by osoby odpowiedzialne stanęły przed są- dem Wśród zebranych na sali przeważały pogrążone w żałobie wdowy, które znajdowały się na granicy histerii W pewnym mo- mencie, gdy jęki rozpaczy osiągnęły punkt kulminacyjny, wy- 337 szłam na podwyższenie i zdołałam trochę je uspokoić, czytając Koran. Co można powiedzieć w obliczu takiej straty, wobec takich przestępstw przeciwko ludzkości? Kobiety rozwiesiły na sali czę- ści garderoby z wyhaftowanymi imionami siedmiu tysięcy zagi- nionych mężczyzn i chłopców. Organizatorki zaprosiły też serb- skie i chorwackie kobiety, które opłakiwały własnych bliskich, by przyłączyły się do obchodów rocznicy upadku Srebrenicy. "Wszystkie jesteśmy matkami" - wyjaśniły. Organizatorki uroczystości w Tuzli jeździły potem z pamiątko- wą flagą, zbierając setki tysięcy dolarów, by pomóc kobietom ze Srebrenicy odbudować zrujnowane życie. Pięć lat później wrócę do Bośni jako członek Międzynarodowej Komisji Zaginionych (ICMP), utworzonej w 1996 roku na szczycie G7 w Lyonie, we Francji, i spotkam wiele tych samych kobiet. Wciąż poszukają informacji na temat swoich ukochanych. Bez tej wiedzy nie są w stanie rozpocząć nowego życia, chcą również mieć pewność, że masakra w Srebrenicy przejdzie do historii. Chociaż stosowana przez ICMP najnowsza metoda badania DNA znacznie przyspieszyła identyfikację szczątków z masowych gro- bów na całych Bałkanach - wykorzystano ją również w Nowym Jorku, w ruinach World Trade Center po 11 września 2001 roku - a nasza praca z rodzinami dawała tym kobietom nową nadzieję, szybko stało się jasne, że zażegnanie konfliktu i pojednanie na Bałkanach potrwa jeszcze wiele lat. W 1996 roku wiele kobiet z Jordanii, Palestyny i Libanu rów- nież cierpiało z powodu wojny, zwłaszcza Palestynki, które, po- dobnie jak mieszkanki Srebrenicy, marzyły o powrocie do domu. Niestety, tego lata szansę na to, by Palestyńczycy odzyskali swo- je tereny, znacznie zmalały. Po wyborze na premiera Benjamina Netanjahu pokój pomiędzy Jordanią i Izraelem stanął pod znakiem zapytania. Zaledwie dwa miesiące po objęciu staaowiska Netanjahu oświadczył, że znosi czteroletni okres zamrożenia żydowskiego osadnictwa na Za- chodnim Brzegu Jordanu, co nakazywała umowa z Oslo. Ku na- szemu przerażeniu zatwierdził budowę dwóch tysięcy nowych domów w okupowanej dolinie Jordanu. Został za to potępiony przez Ligę Arabską, a mój mąż ostrzegł, że jest to naruszenie traktatu pokojowego. Przestroga trafiła w próżnię. Netanjahu spowolnił uzgodnione w Oslo wycofywanie izraelskich wojsk z te- rytoriów palestyńskich, w związku z czym postępowało ono nie- 338 mai w żółwim tempie. Tak samo było z planowanym przerzuce- niem żołnierzy okupujących Hebron, w którym mieszkało sto trzydzieści tysięcy Palestyńczyków i zaledwie pięciuset Żydów. Ewidentnego napięcia nie dostrzegali jedynie zwolennicy twardej linii Netanjahu. Ostatnią kroplą goryczy było uruchomienie przez Izrael nowego wejścia do tunelu do arabskiej, wschodniej części Jerozolimy, pod meczetem Al-Aksa. Husajn był wściekły. Izraelczycy w ogóle go nie uprzedzili, cho- ciaż dwadzieścia cztery godziny wcześniej król spotkał się z emi- sariuszem Netanjahu. Takie postępowanie sugerowało, że Izrael rządzi całym miastem, a przecież w traktacie pokojowym podkre- ślono rolę króla Husajna jako haszymidzkiego nadzorcy świętych miejsc w Jerozolimie. W trakcie czterodniowych zamieszek w Je- rozolimie zginęło pięćdziesięciu czterech Palestyńczyków i czter- nastu Izraelczyków, niewiele brakowało, by następną ofiarą był traktat pokojowy. Trzydzieści osiem jordańskich ugrupowań, łącznie z partiami politycznymi, podpisało oświadczenie, które potępiało normalizację stosunków izraelsko-jordańskich. Rozczarowanie traktatem pogłębiało się we wszystkich war- stwach jordańskiego społeczeństwa. Izrael nie wypełniał swoich zobowiązań, w związku z tym nie osiągnięto zysków, jakie miał za- pewnić pokój i jakich tak wielu ludzi się spodziewało. Badania opinii publicznej, przeprowadzone na początku 1996 roku, wyka- zały, że w ocenie czterdziestu siedmiu procent społeczeństwa w ciągu dwóch lat od podpisania traktatu przez Husajna i Rabina stan gospodarki znacznie się pogorszył. Nasz dług państwowy był tak duży, że Międzynarodowy Fundusz Walutowy kazał znieść do- tacje do chleba, co latem 1996 roku doprowadziło w Jordanii do rozruchów. Wszystko to łatwo było przewidzieć i wszystkiego można było uniknąć. "Jeśli chcemy zbudować pokój, ludzie nie powinni mieć o co walczyć, powinni natomiast mieć coś, co zachęcałoby ich do za- przestania walki" - powiedziałam w Stanach Zjednoczonych je- sienią 1996 roku, gdy obie z Leah Rabin odbierałyśmy nagrodę Eleanor Roosevelt - Val-Kill Medal - za pracę na rzecz pokoju. Proces pokojowy był tak poważnie zagrożony, że prezydent Clin- ton niespodziewanie zaprosił króla Husajna, Jasira Arafata i Ben- jamina Netanjahu na drugiego października do Białego Domu. Podczas spotkania w cztery oczy z Netanjahu Husajn nie owijał ni- czego w bawełnę. Królewska lista izraelskich wykroczeń jakimś 339 cudem dostała się w ręce Thomasa Friedmana z "New York Time- sa". Zawierała co następuje: nielegalne przejmowanie palestyń- skiej ziemi przez osadników żydowskich, wprowadzenie godziny policyjnej, która praktycznie rzecz biorąc, uniemożliwiała pracę Palestyńczykom; brak harmonogramu wycofywania żołnierzy izraelskich z Hebronu i rozpoczęcia ostatecznych negocjacji na te- mat statusu tego miasta, sprawę tunelu, fatalną w skutkach izrael- ską mentalność oblężonej twierdzy, podczas gdy jedyne prawdzi- we bezpieczeństwo musi wynikać z wzajemnego szacunku. "Przemawiam w imieniu swoim, w imieniu Icchaka Rabina, człowieka, którego mam zaszczyt uważać za swojego przyjaciela, i w imieniu wszystkich ludzi, którzy korzystają na pokoju" - po- wiedział król do Netanjahu. "Cała dobra wola idzie na marne. Je- steśmy na skraju przepaści i pomimo usilnych starań możemy w nią wpaść, i to wszyscy". Z bolącym sercem patrzyliśmy, jak rozpada się to, nad czym pracowaliśmy. Netanjahu reprezentował prawicową ideologię, w której nie tylko nie było miejsca na kompromis, ale też często brakowało odniesienia do rzeczywistości. Zatrzymaliśmy się w Londynie, w drodze powrotnej ze Stanów Zjednoczonych, gdzie wielu przywódców amerykańskich Żydów wyraziło zanie- pokojenie z powodu postępowania Netanjahu, gdy Husajn ode- brał telefon od izraelskiego premiera, który właśnie przebywał w USA. Netanjahu powiedział, że jak najszybciej chce spotkać się z królem. Przyleciał do Londynu przypuszczalnie za namową amerykańskich Żydów, którzy widzieli potrzebę poprawy stosun- ków z Husajnem. Gdy pojawił się następnego wieczoru, właśnie brałam prysznic. Nasz mistrz ceremonii uzgodnił z ludźmi Netanjahu, że premier przybędzie sam, byłam więc zaskoczona, gdy poinformowano mnie, że niespodziewanie pojawiła się również pani Netanjahu. Schodząc do salonu, z niezupełnie wysuszonymi włosami, posta- nowiłam, że będę uprzejma i postaram się nie mówić na temat po- lityki. Mimo woli jednak wpakowałam się na pole minowe. Próbo- wałam podkreślić, ile korzyści w ostatnim czasie odnoszą oba na- sze społeczeństwa - Arabowie i Izraelczycy - z kontaktów prywatnych, zawodowych i współpracy między instytucjami. Za element postępu w procesie pokojowym uznałam fakt, że izrael- scy i arabscy historycy oraz naukowcy wymieniają się podręczni- kami i materiałami historycznymi, dzięki czemu można skorygo- wać propagandę szerzoną przez obie strony. Pani Netanjahu na- tychmiast wpadła w gniew. - Co pani ma na myśli, mówiąc o propagandzie? - spytała. Odparłam, że klasycznym przykładem był rozpowszechniany w latach czterdziestych dwudziestego wieku opis Palestyny jako "kraju bez ludzi dla ludzi bez kraju", chociaż w rzeczywistości od tysięcy lat Palestynę zamieszkiwali Palestyńczycy. Znów jej się to nie spodobało. - O co pani chodzi? - spytała. - Gdy Żydzi przybyli na te tere- ny, nie było żadnych Arabów. Pojawili się w poszukiwaniu pracy, gdy wybudowaliśmy miasta. Wcześniej niczego tu nie było. - Jestem pewna, że wielu waszych historyków się z tym nie zgadza - odparłam. Dużo wtedy zrozumiałam. Chociaż Netanjahu słynął ze skraj- nego konserwatyzmu, byłam przerażona, gdy jego żona z takim naciskiem obstawała przy fałszu historycznym. Czy oni napraw- dę wierzą w takie bajki? A jeśli tak, jakie jeszcze inne błędne przekonania mogą utrudniać naszą wspólną pracę nad trwałym pokojem? Po spotkaniu z Netanjahu polecieliśmy do Ammanu, a potem samochodem pojechaliśmy do naszego nowego domu Bab al- -Salam. Dla Husajna stał się on schronieniem w okresie niepoko- ju i wzmożonego stresu. Królowi bardzo się podobało, że z tylu pomieszczeń na parterze można wyjść na taras i trawnik, dzięki cze- mu dom sprawiał wrażenie wtopionego w otoczenie i przestronne- go. Sidi uwielbiał mały, wygodny salonik z wysokim kominkiem, ozdobionym wyjątkową mozaiką, którą zamówiłam w naszej szkole sztuki mozaiki w Madabie, i dwupoziomową bibliotekę, która również wychodziła na taras. Przy wejściu do holu i jadalni porozwieszałam portrety jego i jego przodków, łącznie z ojcem - królem Talalem, dziadkiem - królem Abd Allahem, i pradziad- kiem - szarifem Husajnem Ibn Alim. Gdy wprowadzaliśmy się, dom nie był jeszcze całkiem wykoń- czony: nie miałam biura i nawet nie zaczęliśmy budowy aneksu dla starszych dzieci. Tłoczyliśmy się wszyscy na niewielkiej prze- strzeni, ale Husajnowi to nie przeszkadzało, gdyż wolał być blisko dzieci, niż gdy dzieliło go od nich kilka pięter, tak jak to było przez kilka lat w An-Nadwie. 341 340 l Sidi z prawdziwą przyjemnością obserwował, jak rozwija się ogród. Uwielbiał zapach kwiatów pomarańczy i jaśminu, ale po- dziwiał również zieleń odporną na suszę i niewymagającą specjal- nych starań. Ja od czasów pobytu w Santa Monica miałam słabość do palm i bugenwilli, dlatego wsadzałam je wszędzie, gdzie mog- łam. Warzywa i zioła hodowaliśmy na nawozie owiec i próbowali- śmy chronić je przed szkodnikami, sadząc wokół nich lawendę i oberżyny. Husajnowi najbardziej podobały się drewniane pod- kłady ze stacji kolejowej w Hidżazie. Używaliśmy ich do oddzie- lenia klombów. Sidi interesował się całym procesem tworzenia te- renów zielonych. "Co robicie?" - spytał naszego ogrodnika, gdy pewnego dnia wrócił do domu i zobaczył grupkę ludzi, którzy zbierali kamienie z trawnika. Przyłączył się do nich. Z założenia tak zaprojektowa- łam ogród, żeby było w nim jak najwięcej otwartej przestrzeni, dzięki czemu wszystkie dzieci i wnuki, których w tym czasie już było jedenaścioro, mogły swobodnie się poruszać i bawić. W Bab al-Salam byliśmy naprawdę szczęśliwi, chociaż wokół nas wrzało. Izraelscy żołnierze w końcu wycofali się z Hebronu, ale premier Netanjahu natychmiast wywołał następny kryzys, wyrażając zgodę na budowę sześciu i pół tysiąca nowych budyn- ków mieszkalnych na czterystu dwudziestu pięciu akrach skonfi- skowanej palestyńskiej ziemi na wzgórzu między Jerozolimą a Betlejem. Była to jawna prowokacja. Ziemię, którą Palestyńczy- cy nazywali Dżabal Abu Ghunają, czyli Zieloną Górą, Izraelczycy przemianowali na Hebrew Har Homa, czyli Górę Ściany. Wcześ- niej teren ten został uznany za ochronny pas zieleni między Be- tlejem a Jerozolimą, tymczasem obecnie stał się ostatnim ogni- wem izraelskiego pierścienia, który tworzyły osiedla wokół wschodniej Jerozolimy. Tym samym został zlikwidowany ostatni korytarz lądowy między arabską częścią miasta i okupowanym Zachodnim Brzegiem Jofdanu, a potężny łańcuch centrów hand- lowych i przypominających fortece osiedli mieszkaniowych sku- tecznie przechylił szalę na korzyść Izraela w sporze o Jerozolimę, chociaż nie odbyły się jeszcze ostatnie rozmowy pokojowe na te- mat jej statusu. Ogłoszenie projektu Har Homa wywołało gwałtowne demon- stracje. "Nie można upokarzać ludzi i liczyć, że na to nie zareagują" - zauważył mój mąż. Społeczność międzynarodowa potępiła Izrael, jedyny wyjątek stanowiły Stany Zjednoczone, które oznajmiły jedynie, że admini- stracja Clintona "wolałaby", by Izrael nie budował tego osiedla. W marcu 1997 roku pod osłoną wojska i helikopterów przystąpiono do pierwszych prac. Na świecie podniosła się taka wrzawa, że Zgro- madzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych poświęciło tej sprawie trzy sesje specjalne. Podczas jednej z nich oskarżono Izrael o łama- nie Konwencji Genewskiej, która zakazuje niszczenia posiadłości, na innej uchwalono rezolucję, w której stwierdzono, że osadnictwo jest "nielegalne i stanowi poważną przeszkodę na drodze do poko- ju". Przeciwko tej uchwale opowiedziały się jedynie Stany Zjedno- czone i Izrael. Sprawą tego osiedla zajęło się również piętnastu członków Rady Bezpieczeństwa ONZ, zresztą z tym samym rezul- tatem. Dwukrotnie w marcu poddano pod głosowanie rezolucję, w której Har Home uznano za nielegalną, za każdym razem czter- nastu członków głosowało za, a Stany Zjednoczone zgłaszały weto. Byliśmy w błędzie, sądząc, że gorzej już być nie może. Trzynastego marca przebywaliśmy z oficjalną wizytą w Madrycie, gdy dowiedzieliśmy się, że jordański żołnierz zastrzelił siedem izraelskich uczennic i ranił sześć innych. Stało się to na "Wyspie Pokoju", przejściu w Naharajim. Niektóre z postrzelonych dziew- cząt zabrano do pobliskiego szpitala Szuna, w dolinie Jordanu, a jordańscy wieśniacy ustawiali się w kolejce, żeby oddać krew i uratować przynajmniej jedną z nich. Nic jednak nie mogło zmniejszyć cierpienia mojego męża. Natychmiast przerwał naszą podróż i wróciliśmy do Jordanii. "Nie jestem w stanie wyrazić ogromu smutku i żalu, jaki odczu- wam w związku ze śmiercią tych dzieci. Pragnę też przekazać wy- razy współczucia ich matkom, ojcom i braciom" - powiedział król po przyjeździe. Trzy dni później złożył niezapowiedzianą wizytę w izraelskiej wiosce Beit Szemesz, by osobiście złożyć kondolencje rodzinom, które spotkało nieszczęście. Uparł się, żeby jego wizytę w każdym z domów pokazano w jordańskiej telewizji, chociaż wiedział, że wywoła wściekłość ekstremistów w Jordanii. Chciał, by wszyscy wiedzieli, jaka jest cena przemocy. Ze wzruszeniem obserwowa- łam, jak pocieszał matki. "Mam teraz w życiu jeden cel: dopilnować, żeby współczesne dzieci nie cierpiały tak, jak cierpiało nasze pokolenie" - powie- dział jednej z rodzin. 342 343 Jednak fala przemocy nie słabła. Postęp prac budowlanych przy osiedlu Har Homa doprowadzał do kolejnych starć między Palestyńczykami, którzy rzucali kamieniami, a izraelskimi żoł- nierzami strzelającymi gumowymi kulami. Wkrótce akty prze- mocy rozprzestrzeniły się na cały Zachodni Brzeg i wywołały roz- ruchy w Ramallah. Izraelskie czołgi wjechały do wiosek na Za- chodnim Brzegu. W odpowiedzi w lecie nastąpiły samobójcze zamachy bombowe, pociągając za sobą następne bezsensowne ofiary. Optymizm mojego męża został poddany ciężkiej próbie. Mój również. Oboje mieliśmy problemy ze snem. Krótkowzroczna po- lityka Netanjahu i zwolenników twardej linii skłaniała króla do wycofania się z procesu pokojowego. Wszystko, nad czym praco- wał przez całe życie, marzenia o pokoju i wspaniałej przyszłości dla jordańskich dzieci, przeobrażało się w koszmar senny. Nie wiedziałam, ile jeszcze Husajn może znieść. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Biaty ptak Pod koniec 1997 roku mąż zaczął w nocy gorączkować. Leka- rze jordańscy przeprowadzili mnóstwo badań, ale niczego nie znaleźli. Leczono Husajna antybiotykami, po których gorączka na jakiś czas ustępowała, a potem wracała. Podejrzewano, że przyczyną jest tajemniczy wirus, ale nie podano nam żadnych szczegółów. W żartach nadałam wirusowi, który dręczył Husaj- na, miano Bibi, nawiązując do jesiennego aktu bioterroryzmu (bizarre bioterrorism). We wrześniu 1997 roku agenci wywiadu Izraela, Mosadu, posłu- gując się fałszywymi paszportami kanadyjskimi, dostali się na te- ren Jordanii i próbowali zabić szefa Biura Politycznego Hamasu. Był to najważniejszy islamski ruch oporu na terytoriach palestyń- skich, a utworzono go po wybuchu pierwszej intifady w 1987 ro- ku. W biały dzień na ulicach Ammanu wstrzyknęli Chalidowi Maszalowi śmiertelną truciznę. Opłacany przez rząd Izraela akt terrorystyczny zdarzył się na jordańskiej ziemi, niedługo po pod- pisaniu przez Jordanię i Izrael układu pokojowego, co wywołało złość męża. Nie mówiąc o tym, że Chalid Maszal walczył ze śmier- cią w ammańskim szpitalu, a rząd Netanjahu nie chciał wyjawić, jakiej trucizny użyto. Dopiero interwencja prezydenta Clintona zmusiła Izrael do podania nazwy substancji - był to syntetyczny opiat o nazwie Fentanyl - i jego antidotum. Ciężko choremu Maszalowi uratowano życie. Król zastanawiał się nad zerwaniem traktatu pokojowego z Izraelem, wówczas Netanjahu (którego przezywano Bibi) przyleciał w środku nocy do Jordanii, żeby ra- tować sytuację. Husajn był tak zły, że odmówił spotkania z izrael- 345 skim premierem i oddelegował na rozmowy następcę tronu, księ- cia Hasana. Chociaż stroiłam sobie żarty z wirusa Bibi, niczemu się nie dzi- wiłam. Mąż był bardzo popularny w Izraelu; wielu Izraelczyków mówiło nam, że z radością wymieniłoby Bibiego na Husajna. Czyż zatem nie byłoby wskazane, żeby Netanjahu usunął wiary- godny, umiarkowany arabski głos z coraz bardziej spolaryzowa- nego regionu? Husajn przez całą zimę gorączkował. W maju 1998 roku, pod- czas corocznych badań kontrolnych w klinice Mayo, lekarze wy- suwali różne teorie, które uwzględniały mało znane wirusy, jed- nak nie znaleźli w organizmie króla niczego, co odbiegałoby od normy. Po opuszczeniu kliniki polecieliśmy do Waszyngtonu, gdzie Husajn spotkał się z prezydentem Clintonem i sekretarzem stanu, Madeleine Albright. Pragnął z nimi porozmawiać o przy- spieszeniu procesu pokojowego, który znów utknął w martwym punkcie. Potem polecieliśmy na tydzień do Anglii, gdzie w Buck- hurst Palące obchodziliśmy dwudziestą rocznicę ślubu. Już wcześniej, w listopadzie ubiegłego roku, uczciliśmy tę oka- zję z całą naszą jordańską rodziną i przyjaciółmi. Zgodnie z islam- skim kalendarzem nasza dwudziesta rocznica zbiegła się dokład- nie z sześćdziesiątymi drugimi urodzinami Husajna, połączyli- śmy więc obie uroczystości. Postanowiliśmy zorganizować jeszcze jedną ceremonię w Anglii, tym razem dla przyjaciół i członków rodziny, którzy nie byli z nami w listopadzie. Przez kil- ka dni Husajn sprawiał wrażenie zadowolonego, odprężonego i zdrowego, gorączka ustąpiła. Przyjęcie odbyło się w piękny, ła- godny wieczór i wyraźnie ożywiło króla. Na zdjęciach, które zro- biliśmy przy tej okazji, Sidi wygląda na zdrowego i szczęśliwego, zwłaszcza że otacza go chmara dzieci. Później, po powrocie do Jor- danii, temperatura wróciła; tym razem była wyższa i bardziej wy- czerpująca. Lekarze przeprowadzili dodatkowe badania. Wykryli jakieś nieprawidłowości i uznali, że trzeba się temu baczniej przyjrzeć. Postanowiliśmy wrócić do kliniki Mayo. Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy powiedziano mi, że mąż ma raka. Siedziałam w saloniku, który szpital oddał do dyspozycji mnie i dzieciom na czas zabiegu Husajna. Po kilku godzinach w pomieszczeniu pojawiła się znajoma twarz. Doktor David Bar- rett, który w 1992 roku z powodzeniem operował Husajna, poin- formował nas, że zabieg przebiegł pomyślnie i że król został prze- 346 wieziony na salę. Dzieci trochę się uspokoiły. Potem doktor Bar- rett i ja wyszliśmy na korytarz. Wtedy powiedział mi, że W kilku miejscach wykryto u Sidiego zmiany rakowe. Lekarz podejrzewał chłoniaka złośliwego. To było wszystko, co zdołałam pojąć. Pa- miętam, że stałam i patrzyłam, jak poruszają się wargi mojego rozmówcy, a gdzieś z oddali dobiegał jego głos. Miałam w głowie gonitwę myśli; próbowałam zdobyć się na odrobinę optymizmu. Na ziemię sprowadziła mnie reakcja doktora Barretta. Chociaż wyraźnie starał się zapanować nad emocjami, po policzkach pły- nęły mu łzy. Skończyło się na tym, że to ja zaczęłam go pocieszać, jednocześnie powoli oswajając się ze znaczeniem jego słów. Jeże- li wykryto zmiany rakowe w kilku różnych miejscach, to czy cho- roba jest bardzo zaawansowana i zostało nam zaledwie kilka mie- sięcy, tygodni, a może dni? Kiedy doktor zostawił mnie samą, nerwy odmówiły mi posłu- szeństwa. Podeszłam do ogromnego okna, by się opanować, nim stanę przed dziećmi. Powiedziałam im, że ojciec dobrze zniósł za- bieg. Nieco później poinformowałam je o wynikach, ale wcześniej musiałam iść na salę, żeby być przy Husajnie, gdy obudzi się z narkozy. Próbowałam nie pokazywać niczego po sobie przy ochronie i służbie, a potem przy mężu, gdy powoli odzyskiwał przytom- ność. Jak zawsze, jeszcze otumaniony dziękował wszystkim; py- tał, czy dobrze się czują i wiedzą, że docenia ich troskę. Nigdy wcześniej go nie okłamałam, dlatego nagle znalazłam się na nie- znanym sobie terytorium, gdy spytał: - Jak poszło? - Operacja przebiegła dobrze, Sidi - odparłam, starając się, by nie drżały mi wargi, a z oczu nie popłynęły łzy. - Lekarze na razie prowadzą konsultacje, wkrótce wszystko nam powiedzą - oznaj- miłam, grając na zwłokę. W nogach łóżka siedział anestezjolog z Mayo, Jeff Wełna. Gdy mąż go zauważył, zapytał: - Co znaleźliście? - Wasza Królewska Mość, podejrzewamy, że to chłoniak. Husajn zamrugał powiekami, wyraźnie zaskoczony tą informa- cją, a ja żałowałam, że przed przekazaniem ponurej wiadomości nie zostawiono mu paru godzin na dojście do siebie po narkozie. Król zawsze był ode mnie mocniejszy. Kiedy wyciągnęliśmy do siebie ramiona, by się objąć, Husajn już myślał na zapas. 347 - W porządku. Co dalej? Sidi wrócił do swojego dawnego pokoju w klinice. Poprosiłam dzieci, żeby się do mnie przyłączyły, i powiedziałam im o choro- bie ojca, by miały czas na oswojenie się z przerażającą wiadomo- ścią i zweryfikowanie planów i zobowiązań. Najbardziej obawia- łam się o Alego i Hadze, którzy już wcześniej stracili jedno z ro- dziców, a ojciec stanowił dla nich centrum świata. Próbowałam przekazać diagnozę w pełen nadziei, ale zgodny z prawdą sposób, co nie było łatwe. Nie mogłam ich okłamywać. - Nie owijaj niczego w bawełnę - powiedziała Hadża. Dopiero gdy w nocy znalazłam się sama, pozwoliłam, by za- władnęły mną uczucia. Na myśl o stracie męża, mojego najlepsze- go przyjaciela, inspiratora i największej miłości, odczuwałam pa- raliżujący strach. Przez dwadzieścia lat byliśmy mężem i żoną, oj- cem i matką, lojalnymi partnerami życiowymi, przez dwadzieścia lat posuwaliśmy się do przodu mimo międzynarodowych kryzy- sów i zamieszek w Jordanii. Z całego serca pomagałam mu w je- go staraniach o pokój w regionie, wspólnie przeżywaliśmy sukce- sy i porażki. Przede wszystkim jednak dzieliliśmy miłość do Jor- danii i działaliśmy dla dobra naszych ukochanych obywateli. Strata takiego człowieka to katastrofa pod każdym względem. Husajn po prostu nie mógł umrzeć. Insza'Allah - mówimy po arabsku. Wola boża. Mój mąż jako prawowity muzułmanin wierzył, że wszystko, zarówno to, co do- bre, jak i złe, pochodzi od Boga i że Bóg po to dał nam ramiona, żebyśmy dźwigali na nich swój ciężar. Podzielałam to przekona- nie, dlatego wierzyłam, że król Husajn zwycięży raka. W końcu znalazłam siłę, która pozwoliła mi pokonać strach wywołany cho- robą męża. Bóg chciał, żeby mój mąż stoczył walkę z rakiem, bę- dziemy więc toczyć ją razem. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby Sidi dobrze się czuł, będę go osłaniać, by mógł całą energię spożytkować na walkę, k-tóra go czeka. "Dobry Boże - modliłam się tej nocy i będę to robić w dzień i w noc przez następne miesią- ce - proszę, spraw, żeby czuł się dobrze, daj mu siłę, odwagę i spo- kój ducha". Gdy następnego dnia spotkaliśmy się z lekarzami Sidiego, wy- dawało się, że nasze modlitwy zostały wysłuchane. Nie byli jesz- cze pewni, czy Husajn naprawdę ma raka węzłów chłonnych, ale chociaż poważnie to podejrzewali, istniało spore prawdopodo- bieństwo na powrót do zdrowia. Tak więc zaczęła się nasza podróż w nieznaną przyszłość, wspierana przez najnowsze osiągnięcia medycyny, dobrą wolę ty- sięcy ludzi, którzy dzwonili, faksowali, przysyłali kartki i listy, i naszą coraz głębszą wiarę. Podnosiła nas na duchu w ciągu na- stępnych trudnych miesięcy. Klinika Mayo stała się naszym do- mem. Właśnie oddano do użytku apartament dla VIP-ów. Składał się z kuchni, jadalni i małego pokoiku tuż obok sali Husajna, w którym mogłam spać. Reszta rodziny i osoby towarzyszące za- trzymały się w pobliskim hotelu, który ze szpitalem łączył tunel. Wszystkie dzieci Husajna i pozostali członkowie rodziny przy- jeżdżali i wyjeżdżali, jeden Hamza, który właśnie miał przerwę po ukończeniu Harrow przed rozpoczęciem pierwszego semestru w Sandhurst, rzadko opuszczał ojca. Najszczęśliwsze chwile Husajn spędzał z dziećmi, śmiejąc się i żartując ze swojej starszej córki, Alijji, bliźniaczek Zajn i A'iszy, a także Hadżi. Wszystkie one spędzały z nami mnóstwo czasu, jakby nie miały swoich rodzin, o które należało zadbać, a w przy- padku Hadżi - wspaniałej kariery hipicznej. Jakoś udawało im się łączyć jedno z drugim i podnosić ojca na duchu podczas ciężkiej próby. Robili to również Ali, Haszim, Iman i Rają, przyjeżdżając podczas każdej przerwy w nauce i dodając ojcu otuchy. Odwie- dzali go również Abd Allah, wraz z żoną Ranią i dwójką ich dzie- ci, a także młodszy brat, Fajsal, z żoną Alijją, ilekroć udało im się oderwać od obowiązków wojskowych w Ammanie. Między kolejnymi seriami chemoterapii Husajn i ja lecieliśmy do River House w Waszyngtonie albo wybieraliśmy się na jedno- dniowe samochodowe wycieczki po Minnesocie srebrnym volks- wagenem beetle'em, którego kupiłam królowi wkrótce po na- szym przyjeździe. Lekarze zaplanowali sześć serii chemoterapii w ciągu pięciu miesięcy, potem czekała Husajna transplantacja szpiku kostnego. W tym czasie króla ani na chwilę nie opuścił optymizm. Lekarze powtarzali mu, że powinien odpoczywać, by oszczędzać energię, w związku z tym często znajdowałam się w bardzo trudnej sytuacji. Mając świadomość, że Husajn jest bar- dzo wyczerpany po lekach, musiałam kontrolować, ile czasu spę- dza ze swoimi gośćmi. Wzięłam na siebie rolę portierki. Chociaż te miesiące były wyjątkowo uciążliwe, Husajn i ja bar- dzo ceniliśmy sobie każdą chwilę, kiedy mogliśmy spacerować, rozmawiać, przez ogromne okno obserwować przelatujące berni- kle kanadyjskie i cieszyć się drobiazgami. Husajn w Mayo zaczai 349 348 z ogromnym zapałem podpatrywać ptaki. Robił to, na co zawsze brakowało mu czasu w Jordanii, chociaż leży ona na szlaku wę- drówek ponad trzystu gatunków ptaków. Ich trasa prowadzi przez kamieniste wąwozy: Dane, Mudżib i Petrę, a także oazę Azrak. Dopiero w Minnesocie Husajn odkrył radość płynącą z obserwo- wania przyrody. Podczas jednej z wypraw chcieliśmy podpatrzyć pisklęta orła. Początkowo byliśmy zawiedzeni, ponieważ nie udało nam się zna- leźć właściwego miejsca, potem spotkaliśmy dwóch zapalonych ornitologów amatorów, którzy wskazali nam odpowiedni punkt obserwacyjny. Gdy znaleźliśmy się w zatoczce, nieopodal szosy, i wycelowaliśmy lornetki na małą wysepkę na jeziorze, zobaczyli- śmy gniazdo orła. Z drogi musieliśmy wyglądać bardzo dziwnie - oboje mieliśmy na ustach maski, które miały zabezpieczyć nas przed infekcją, i spoglądaliśmy przez lornetki - ale Husajnowi sprawiło to ogromną przyjemność. Odwiedziliśmy grupy amiszów w Minnesocie. Jednym z na- szych ulubionych miejsc było miasto na szczycie wzgórza Harmo- ny, w Wisconsin, gdzie podziwialiśmy piękne, ręcznie wykonane kołdry. Często zatrzymywaliśmy się na lunch, wówczas Husajn witał się z każdym, kto do niego podchodził. W takich chwilach najbardziej obawiałam się ewentualnej infekcji. Z taką przyjem- nością prowadził "chrząszcza miłości", że gdy zaproponowałam, żebyśmy po wyjściu ze szpitala oddali beetle'a na aukcję organi- zowaną przez instytucję charytatywną, natychmiast zaprotesto- wał, chociaż było to do niego niepodobne. "To wyjątkowy samochód, dlatego zabierzemy go ze sobą do do- mu" - zdecydował. Mam go do dziś. Podczas jednej z takich wypraw zadzwonił mój telefon komór- kowy. Otrzymaliśmy wspaniałą, od dawna oczekiwaną wiadomość, że siedemnastego września 1998 roku Górna Wolta jako czterdzie- sty członek Organizacji Narodów Zjednoczonych ratyfikowała konwencję ottawską, która zakazuje używania min lądowych, tym samym automatycznie nadając traktatowi moc prawną. Prawdo- podobnie zakłóciliśmy cudowny spokój okolic wiejskich Minneso- ty naszymi okrzykami radości. Pierwszy międzynarodowy traktat, dotyczący tej broni i nakładający obowiązek niesienia pomocy hu- manitarnej ofiarom min, nabrał mocy prawnej w rekordowo krót- kim czasie dzięki bezprecedensowej współpracy zainteresowa- nych rządów, organizacji pozarządowych i pojedynczych osób. Wszystkich ich połączyła chęć pokonania niebezpieczeństwa, któ- re czai się w ziemi, wypełnienia naszych humanitarnych obowiąz- ków wobec osób, które przeżyły, i usunięcia zdradzieckich prze- szkód, które uniemożliwiają powrót do zdrowia i pokoju. Z prawdziwą dumą na dzień przed naszym wyjazdem do Mayo otworzyłam bliskowschodnią konferencję na temat min lądo- wych, a w swoim wystąpieniu obwieściłam, że Jordania postano- wiła podpisać i ratyfikować traktat, zniszczyć swoje zapasy min lądowych i przyspieszyć rozpoczęty w 1993 roku proces oczysz- czania pól minowych wzdłuż jordańskich granic. Teraz zrobili- śmy następny ogromny krok do przodu. Podczas przerw między poszczególnymi seriami chemoterapii Sidi i ja staraliśmy się spędzać jak najwięcej czasu z dziećmi, za- zwyczaj w River House. Iman przebywała w Waszyngtonie, w szkole z internatem. W ostatniej chwili odroczyliśmy powrót Rai do szkoły w Ammanie i zapisaliśmy ją do Maret School w Wa- szyngtonie, do której uczęszczał jej brat, Haszim, uczeń ostatniej klasy. Rają musiała się dostosować - miała w tym czasie dwana- ście lat i szła do siódmej klasy. Dyrekcja i nauczyciele pomogli jej w niełatwym procesie, za co zawsze będę im wdzięczna. Haszim i Rają mieszkali z moją siostrą, Aleksą, i jej rodziną w Waszyngto- nie, a my w Mayo. Cała trójka dołączała do nas, ilekroć pojawiali- śmy się w River House. Dzieciom trudno było pogodzić się z faktem, że ich Baba jest ta- ki słaby i ma nudności. Pewnego razu Iman zadzwoniła i powie- działa nam, że nie spędzi z nami całego weekendu w River House, ponieważ bierze udział w marszu osób, które pokonały raka, pod hasłem: "Chodźmy razem, by pokonać raka". Po chwili namysłu skontaktowałam się z organizatorami, by dowiedzieć się, czy mo- gę im w jakiś sposób pomóc. Czułam, że osobisty przykład i od- waga króla mogłyby zdziałać wiele dobrego. Organizatorzy z en- tuzjazmem podeszli do mojego pomysłu. Tego dnia, kiedy miał odbyć się marsz, mój mąż po przebudzeniu czuł się słabo i było mu niedobrze, uparł się jednak, że pójdzie. Niestety, gdy zapro- wadzono nas do gorącego, zatłoczonego namiotu, w którym wraz z nami czekali inni mówcy - wiceprezydent Al Gore i jego żona Tipper, generał Norman Schwarzkopf, Cindy Crawford i członko- wie Kongresu - Husajn z minuty na minutę tracił siły. Zażartowa- łam, że na widok Cindy Crawford brakuje mu tchu, ale czas mijał, 351 350 temperatura rosła, a on w końcu musiał wyjść. Poprosił mnie tyl- ko, żebym przemówiła w naszym imieniu, co rokrocznie robię do dziś. W przerwach pomiędzy chemoterapią Sidi czuł się całkiem do- brze. Podczas jednej z nich spędziliśmy miły wieczór z Clintona- mi w Białym Domu, jedząc hamburgery na świeżym powietrzu na balkonie Trumana. Husajn polubił Billa Clintona - Clintonowie, tak samo jak my, kochali harleye, wysłaliśmy więc prezydentowi USA zdjęcie Annie Leibovitz, przedstawiające, jak jedziemy har- leyem przez Wadi Rum. Fotografia ta miała przypominać Clinto- nowi, co będzie mógł robić, gdy skończy się jego kadencja. Tego wieczoru nie rozmawialiśmy jednak o motocyklach, ale o broni biologicznej i minach lądowych. Husajn z ogromnym zaintereso- waniem przeczytał właśnie książkę Toma Clancy'ego Dekret Or- ders o ataku biologicznym na Stany Zjednoczone. Okazało się, że wielu pracowników wywiadu i bezpieczeństwa narodowego w Wa- szyngtonie uważa, iż nie jest to kwestia "czy", lecz "kiedy" ktoś zorganizuje taki atak terrorystyczny na Stany Zjednoczone. Mąż podkreślił realizm książki, a potem poruszył sprawę min lądo- wych, żebym mogła porozmawiać na temat ottawskiego traktatu o zakazie użycia min lądowych. Podczas marszu związanego z ra- kiem nawet generał Norman Schwarzkopf obiecywał wsparcie w naszej walce przeciwko minom lądowym, to samo mówiło wie- lu emerytowanych oficerów amerykańskich. Traktat został pod- pisany przez sto czterdzieści trzy państwa, ale wśród nich wciąż nie było Stanów Zjednoczonych. Są one jedynym członkiem NA- TO, w którym nie obowiązuje zakaz używania tej broni, i jedynym zachodnim państwem wstrzymującym się, jeśli nie liczyć Kuby. Pobyty w River House doskonale wpływały na samopoczucie Sidiego. Poprawiał mu,się apetyt, a nasz szef kuchni podawał mnóstwo hamburgerów, steków oraz kanapek z ciecierzycą i in- nymi warzywami. Odwiedzali nas członkowie rodziny i jordań- scy urzędnicy, by omówić z królem sprawy kraju i regionu, poja- wiali się też dygnitarze USA i specjalni goście, tacy jak następca tronu Arabii Saudyjskiej, książę Abd Allah Ibn Abd al-Aziz, któ- ry przyjechał specjalnie, by zobaczyć się z Husajnem, i przywiózł ze sobą saudyjskiego ministra spraw zagranicznych, księcia Sau- da al-Fajsala. Następca tronu dostarczył Sidienuuod(? ze świętej studni Zam Zam w Mekce. Bóg stworzył tę studnię,by uratować Ismaela i Ha- gar przed śmiercią z pragnienia, studHia ta m'gdy nie wysycha. Książę saudyjski przywiózł również wPrezencie szafran, ponie- waż wierzył, iż ma on moc uzdrawiania Szajch wyrecytował wer- sety Koranu na temat obu prezentów, a książę Abd Allah osobi- ście przygotował szafran i wodę. Wsypał dwie łyżeczki szafranu do szklanki wody z Zam Zam i w skupianiu obserwował, jak Jego Królewska Mość powoli wypija mikstui'6- K(tm)1 był tak wzruszony tym gestem, że później napisał piękni list do następcy tronu, księcia Abd Allaha. Podczas leczenia w Mayo Husajn ii'iał nudności, w związku z tym nie mógł jeść. Szajch Zajd i sza]cha Fatima ze Zjednoczo- nych Emiratów Arabskich rozpuszczali nas, przysyłając nam mnóstwo arabskich delikatesów w wielkiej obfitości. Przez cały czas pozostawali z nami w kontakcie, t*k samo jak sułtan Kabus z Omanu i jego siostra, Umajma BintS^id> która po śmierci mat- ki przejęła jej rolę i styl życia. Byliśmj szczęśliwi, dostając takie rarytasy, jak daktyle i czekoladki GodrX z których znaczna część trafiała na oddział dziecięcy. Ponieważ z obawy przed infekcją kr01 nie mógł odwiedzać in- nych pacjentów szpitala, tak często, ja^ mogłam, pojawiałam się na oddziale pediatrycznym, występując w imieniu nas obojga. Doskonale pamiętam Halloween. Bioftc P°d uwagę to, że mój zwyczajny wygląd często sprawiał dzleciom spory zawód, zna- lazłam ogromny, wyszukany, mający kształt korony hiszpański grzebień do włosów ze złotym filigranem i turkusami. Włożyłam do niego długi, spływający miękko kney, owinięta w bandaże. Mówiła dzieciom, że jest mumią królofeJ- Być może nasze wizyty więcej znaczjfr dla członków rodzin niż dla dzielnych małych pacjentów. Przegnałam się, że współczu- cie, empatia i mocny uścisk to czasami najlepsze wsparcie dla osób, które walczą ze strachem o bliskich, chorych na raka. Jednym ze sławnych onkologów, kt^ch klinika Mayo popro- siła o konsultację w sprawie Sidiego, był Richard Klausner, dy- rektor Państwowego Instytutu Onkologicznego w Waszyngtonie. Niemal natychmiast zaproponowałam ("u nawiązanie stosunków między NCI a naszym nowym Centruj Onkologicznym Al Amal 352 353 w Ammanie. (Po pierwszym ataku raka u Husajna w 1992 roku z całej Jordanii i regionu napłynęły tysiące darowizn, dzięki któ- remu mogliśmy zrealizować dawny pomysł). Nasz szpital miał szansę stać się bliskowschodnim centrum onkologicznym, bory- kał się jednak z mnóstwem problemów organizacyjnych i zaopa- trzeniowych. Doktor Klausner i ja zdołaliśmy zachęcić amery- kańskich onkologów i badaczy arabskiego pochodzenia z NCI, że- by opracowali z nami plan partnerstwa Al-Amal i NCI. Chodziło nam o wymianę doświadczeń i personelu medycznego, udostęp- nienie naszej klinice cennych badań, dalszy rozwój i wzbogacenie bazy technicznej, między innymi o stałe łącze telefoniczne z NCI. Podczas pobytu w Mayo Husajn ani na chwilę nie przestał pra- cować. Wciąż odwiedzali go urzędnicy rządowi z Jordanii albo prowadził z nimi dyskusje przez telefon. W tym czasie w Jordanii prywatyzowano różne przedsiębiorstwa. Najwięcej problemów sprawiała sieć telekomunikacyjna, a wielu konkurentów walczyło o pierwszeństwo, nie przebierając w środkach. Różni ludzie pró- bowali skontaktować się z królem. Często kończyło się na tym, że starali się dostać do niego przeze mnie. Mój telefon komórkowy dzwonił nawet wtedy, gdy jeździłam na łyżworolkach wokół Ro- chesteru, a strony zainteresowane uporczywie prosiły mnie, że- bym przekazała wiadomość królowi. Prawdę mówiąc, interesowało mnie tylko zdrowie Husajna i je- go zasoby energii do walki z rakiem, ale nie sposób było odciąć się od tego, co działo się na świecie. W Waszyngtonie wybuchał skandal za skandalem. "Oglądanie wiadomości telewizyjnych na pewno nie jest dla króla najlepszą terapią, ale prawie niczego in- nego poza skandalami w nich nie pokazują" - napisałam w swo- im dzienniku. "Aż niedobrze się od tego robi, tymczasem powin- niśmy myśleć o powrocie do zdrowia". Bardziej niepokojące były plotki na temat zdrowia Husajna, rozpowszechniane przez» media. Pewnego dnia zadzwoniła do szpitala nasza córka, Iman. Zalewała się łzami po przeczytaniu te- go, co w październikowym numerze "Time'a" napisano ojej ojcu. Nie czytałam tego artykułu i próbowałam przeszkodzić w tym in- nym, ponieważ liczyło się tylko zdrowie. Po co zawracać sobie gło- wę szalonymi spekulacjami na temat tego, jakie są szansę króla na powrót do zdrowia i kto obejmie po nim tron. Husajn żył i le- karze zapewniali nas, że ma duże szansę na pokonanie raka. Rzadko opuszczałam króla, a jeśli nawet, to na jego wyraźne ży- czenie. W październiku namówił mnie, żebym wyjechała do No- wego Jorku na ogłoszenie w ONZ czterdziestej ratyfikacji trakta- tu o minach lądowych. Mogłam spędzić trochę czasu z jednym z najbardziej lubianych przez nas ludzi, sekretarzem generalnym ONZ, Kofim Annanem. To wyjątkowo ciepły, mądry i życzliwy człowiek, a podczas pobytu króla w szpitalu pozostawał z nim w bliskim kontakcie. Sidi uparł się również, żebym poddała się laserowej operacji oka. Miał jej dokonać w sierpniu wspaniały, stosujący nowator- skie metody chirurg okulista w Jordanii, ale odwołałam zabieg. Okulista z Mayo polecił mi lekarza z Atlanty, George'a Waringa, a ten przeprowadził zabieg pod nadzorem jordańskiego lekarza. Chalida Szarifa. W rezultacie byłam operowana dwukrotnie i ni- gdy nie udało mi się osiągnąć stanu idealnego, ale mój wzrok znacznie się poprawił i nie musiałam już nosić soczewek. Król, za- fascynowany technologią laserową, z przyjemnością zapoznawał się z nią za moim pośrednictwem, obejrzał nawet kasetę wideo z przebiegu operacji, czego ja nie byłam w stanie zrobić. Husajn bardzo źle znosił zależność od innych, chociaż był wy- jątkowo niekłopotliwym pacjentem. Nieustannie przepraszał za kłopoty, jakie nam sprawiał, a dzieci i ja nieustannie odpowiada- liśmy, że pomagamy mu z ogromną przyjemnością. Zapewniali- śmy go, że to dla nas przywilej, iż możemy być przy nim w zdro- wiu i w chorobie, co było zgodne z prawdą. Odkąd znałam Husajna, powtarzał, że na starość nie chce być dla nikogo ciężarem, tymczasem w stosunkowo młodym wieku - w końcu miał zaledwie sześćdziesiąt dwa lata - czuł się tak, jakby nim był. W rzeczywistości to on był źródłem siły i inspiracji dla członków rodziny, a nawet dla pracowników kliniki Mayo. Wkrótce po przyjeździe do Mayo kupiłam mężowi w prezencie rubinowe spinki do koszuli. Dokonałam takiego wyboru, ponie- waż rubiny tradycyjnie uważa się za kamienie, które mają moc uzdrawiania. Dzieci i ja zaczęliśmy wykonywać swego rodzaju ry- tuał, podczas którego staliśmy wokół łóżka Husajna i delikatnie dotykaliśmy rubinami jego skóry. Byliśmy skłonni spróbować wszystkiego. Nosiłam piękny, rubinowy pierścionek od Husajna. Klejnot ten towarzyszył mi podczas poprzedniej, udanej kuracji w Mayo w 1992 roku, kiedy królowi usunięto nerkę. Tym razem 355 354 ani na moment nie zdejmowałam tego pierścionka, nawet gdy wchodziłam pod prysznic albo kładłam się do łóżka. Husajn czuł się pewniej, gdy widział ten klejnot na moim palcu. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, że może się nie udać. Prowa- dziliśmy optymistyczną batalię o życie, nie pesymistyczną walkę ze śmiercią. Skoncentrowaliśmy się na tym, co było ważne w na- szym życiu i pracy, na cudzie, jakim jest pobyt na tej ziemi i moż- liwość zmieniania świata na lepsze. Dużo czasu spędzaliśmy, dys- kutując o niedokończonych sprawach, które na nas czekały: o po- koju arabsko-izraelskim, ekonomicznej stabilności Jordanii, sprawach międzynarodowych, takich jak ochrona środowiska czy broń masowej zagłady. Husajn zastanawiał się nad tym, czego nie udało mu się jeszcze zrobić. Próbowałam go zapewniać, że cho- ciaż nie osiągnął wszystkich celów, na swoje konto może zapisać nie tylko historyczny traktat pokojowy oraz przełamanie wielu barier, uprzedzeń i wielopokoleniowych nienawiści. Dzięki swojej uczciwości, zdolności współczucia i wybaczania był uosobieniem najszlachetniejszego ducha kultury islamskiej i arabskiej. Dając przykład i nadzieję wielu ludziom, wspaniale kontynuował haszy- midzkie dziedzictwo. W połowie października siedzieliśmy w apartamencie dla YIP-ów przy szpitalu Świętej Marii - odrębnej części Mayo - tymczasem obsługa przygotowywała pokoje, które mąż miał zajmować po przeszczepie szpiku kości. Zadzwonił telefon. Był to Bili Clinton. Siedziałam na sofie obok Husajna, kiedy kolejno rozmawiał z pre- zydentem, Madeleine Albright i jeszcze raz z Clintonem. "Jeśli cokolwiek mogę zrobić, przyjadę, niezależnie od opinii lekarzy" - powiedział. Chodziło o przeciągające się rozmowy pokojowe między Netan- jahu a Arafatem w Wye Plantation. Na szczęście lekarze uważali, że król czuje się wystarczająco dobrze, by na jakiś czas opuścić Mayo. Impas był poważny. Izrael- czycy grozili, że się wycofają, Amerykanie byli sfrustrowani, a czas biegł. Wciąż nie wprowadzono w życie wielu punktów, któ- re wynegocjowano w Oslo. Niemal całkowicie stracono już na- dzieję, że zgodnie z zapisami do czwartego maja uda się rozwią- zać problem statusu Jerozolimy, powrotu uchodźców i państwa palestyńskiego. Proces pokojowy wisiał na włosku. Osiemnastego października polecieliśmy do Waszyngtonu, nie wiedząc, czy od razu pojedziemy do Wye, czy zdążymy wstąpić do River House. Udało się nam, dzięki czemu Husajn mógł chwilę odpocząć i zobaczyć się z dziećmi. Następnego dnia prezydenc- kim helikopterem Marinę I zawieziono nas do Wye Mills, a potem zabrano nas do Houghton House, ślicznego prywatnego domu na terenie, z którego roztacza się widok na rzekę Wye. Najpierw przybyli amerykańscy negocjatorzy, potem Palestyńczycy, by przekazać mężowi informacje. "Clinton wygląda na potwornie wyczerpanego i znudzonego" - zanotowałam w dzienniku. "Pale- styńczycy byli zaszokowani, niektórzy nawet płakali, gdy zoba- czyli Husajna po raz pierwszy od początku choroby". Arafat i jego doradcy, którzy ze względów bezpieczeństwa zawsze byli w ciąg- łym ruchu, z prawdziwą radością na dłużej zatrzymali się w jed- nym miejscu. "Arafat jak szaleniec jeździ wózkiem golfowym i uczy się jazdy na rowerze" - odnotowałam. Dla kontrastu, wśród Amerykanów panowała atmosfera znie- chęcenia i rezygnacji. "Stany Zjednoczone myślą, że zainwesto- wały wystarczająco dużo czasu i energii" - zapisałam. "Nie mogą uwierzyć, że muszą przechodzić przez piekło z powodu Izraelczy- ków, którzy wyraźnie spodziewali się łatwych rozmów z prezyden- tem zamieszanym w skandal, podczas gdy badania opinii publicz- nej wykazywały, że pozycja Clintona jest mocna". Palestyńczy- ków chwalono za to, że są chętni do rozmów. "Najwyraźniej nikt nie wie, jakie zamiary mają Izraelczycy, zgadzają się jedynie co do tego, że premierowi brak wyobraźni, zalet właściwych mężowi stanu i dobrych, zgodnych doradców" - zapisałam. Tymczasem prowadziłam z mężem własne negocjacje. On miał odpoczywać między poszczególnymi spotkaniami, a ja w zamian za to obiecałam, że będę go zaopatrywać w maleńkie galaretki w cukrze, jeden z niewielu "pokarmów", które spra- wiały mu przyjemność. Siedzieliśmy razem przed domem w fil- cowych kapeluszach na dwóch krzesłach ogrodowych, owinięci pledami, i oglądaliśmy zachód słońca. Piliśmy gorący bulion wo- łowy i obserwowaliśmy stado bernikli, które przygotowywały się do noclegu. Dostrzegliśmy nawet jakąś zabłąkaną sarnę. W tym czasie pomocnicy Husajna znosili nam szczegółowe raporty z rozmów. Był piękny zachód słońca, urocza chwila pełna spoko- ju i nadziei. Bernikle kanadyjskie tak dużo dla nas znaczyły: to- warzyszyły nam w klinice Mayo, a teraz tutaj, w Wye. Ptaki te łą- czą się w pary na całe życie, a ich elegancja i piękno podnosiły nas na duchu. 357 356 Tego wieczoru król towarzyszył prezydentowi Clintonowi w spotkaniu z Netanjahu i Izraelczykarni, wśród których był mini- ster spraw zagranicznych, Ariel Szaron. Niegdyś wojskowe do- świadczenia przekonały Rabina, że bezpieczeństwo można osiąg- nąć tylko dzięki wzajemnemu szacunkowi, sprawiedliwości i dia- logowi. Husajn liczył, że następny wojskowy - Szaron - również będzie w stanie to zrozumieć. Wcześniejsze spotkania króla z pre- mierem Netanjahu nie były zbyt pomyślne, i prawdę mówiąc, Ne- tanjahu unikał w Wye omawiania z mężem zasadniczych spraw. Premier twierdził, że trudno będzie przekonać obywateli Izraela do umowy, ale Husajn uważał to jedynie za wymówkę. Pomimo moich obiekcji tego wieczoru opuściliśmy Wye i poje- chaliśmy do River House. "Nie wracajmy do domu" - powiedziałam mężowi. "Zostańmy tutaj, póki nie skończą". Naciskałam go, ponieważ sukces rozmów wciąż wydawał się niepewny, a obecność Husajna wyraźnie wychodziła wszystkim na dobre. Zostałam jednak pokonana. Do River House wcale nie było tak daleko, a zarówno Burdett, jak i mój mąż uważali, że le- piej będzie mu się spało we własnym łóżku. Wkrótce po przyjeź- dzie do River House Szaron i minister obrony narodowej, Icchak Mordechaj, przysłali mojemu mężowi uspokajające wiadomości, że zrobią wszystko, by rozmowy zakończyły się pomyślnie. Podczas pobytu w River House z niepokojem oczekiwaliśmy na wiadomości. Nie były zniechęcające. Najpierw Szaron opuścił Wye. Przygotowywano do odlotu samolot Netanjahu, jego delega- cja również szykowała się do wyjazdu. Mąż rozmawiał z Clinto- nem, który wrócił do Białego Domu, i zdołał przekonać prezyden- ta, żeby nie organizował nocnej rundy rozmów, by w ten sposób zmienić zdanie Netanjahu. Gdyby Netanjahu rzeczywiście speł- nił groźbę i wyjechał, Husajn obiecał, że weźmie stronę prezyden- ta i wyjaśni, czemu rozmowy zostały zerwane, by Clinton nie mu- siał brać na swoje barki całej odpowiedzialności za niepowodze- nie. Tego wieczoru położyliśmy się, nie wiedząc, co przyniesie ranek, okazało się jednak, że Netanjahu blefował. "Rada, którą Husajn dał prezydentowi, była słuszna, co potwierdziła poranna informacja, że Izraelczycy wciąż są na miejscu, niemniej jazda kolejką górską nadal trwała" - zapisałam w dzienniku. "We czwar- tek poproszono nas, żebyśmy wrócili do Wye i spróbowali ostat- niej mediacji". Wróciliśmy do Wye. "Nie możecie pozwolić na to, żeby rozmowy zakończyły się nie- powodzeniem" - powiedział Husajn obu bliskowschodnim przy- wódcom i ich doradcom. "Jesteście to winni swoim obywatelom, swoim dzieciom i przyszłym pokoleniom". Obie strony pracowały przez cały dzień i całą noc; w końcu w piątek o świcie doszło do porozumienia. Prawdę mówiąc, było skromne. Izrael zgodził się zwrócić Palestyńczykom trzynaście procent okupowanej ziemi na Zachodnim Brzegu i uwolnić część palestyńskich więźniów, ale jeden krok jest lepszy niż żaden. Proces pokojowy trwał nadal, tymczasem król przyjął zaprosze- nie Clintona do Białego Domu, gdzie dwudziestego trzeciego października miało się odbyć uroczyste podpisanie memoran- dum z Wye. Gdy patrzyłam, jak Husajn wraz z czterema innymi przywódca- mi idzie po czerwonym dywanie w stronę podium, widziałam tyl- ko jego spokojny krok i odwagę, podziwiałam przystojnego i peł- nego energii człowieka. Później dowiedziałam się, że ludzie z in- nych krajów byli zaszokowani jego wyglądem. Zdążyłam się już przyzwyczaić do tego, że stracił włosy, schudł, dlatego gdy prezen- tował swoją opinię na temat pokoju między wieloletnimi wrogami, uważałam, że jego wygląd i brzmienie głosu świadczą o sile. "Raz się kłócimy, raz się godzimy. W jednej chwili jesteśmy przyjaciółmi, a potem zapominamy o łączącej nas więzi" - powie- dział. "Nie mamy jednak prawa nieodpowiedzialnym zachowa- niem albo krótkowzrocznością niszczyć przyszłości naszych dzie- ci i wnuków. Dość zniszczeń. Dość śmierci. Dość strat. Nadszedł czas, żebyśmy żyli obok siebie w miejscu, które należy do nas i do naszych obywateli, w miejscu, które zostało przyznane potom- kom dzieci Abrahama". W 1998 roku Husajn został nominowany do pokojowej Nagrody Nobla. Był to wyraz uznania dla jego wieloletnich wysiłków na rzecz pokoju na Bliskim Wschodzie, w tym obecności w Wye Plan- tation i pomocy w dopracowaniu porozumienia izraelsko-pale- styńskiego. Ostatecznie nagrodę tę otrzymali przywódcy Irlandii Północnej, ale król był zaszczycony samą nominacją. Jeszcze waż- niejszy był szacunek, jaki zdobył po Wye za długotrwałe zaanga- żowanie na rzecz pokoju i pojednania na Bliskim Wschodzie. Gdy wróciliśmy do Mayo. Husajnowi pobrano z kości materiał diagnostyczny. Robiono to już po raz piąty albo szósty, ale tym ra- 359 358 żem aż przykro było patrzeć. Król był pod narkozą i niczego nie czuł, ale sam widok, jak go obracają, a potem nakłuwają kość, był tak niemiły, że jedna z pielęgniarek zemdlała. Doskonale ją rozu- miałam, gdyż sama byłam roztrzęsiona, widząc, jak torturują je- go ciało. Z Jordanii przybyli siostra Husajna, Basma, i brat Mohammed, by ofiarować szpik. Byli jedynymi członkami rodziny, którzy mie- li odpowiednią krew i od których można było pobrać komórki do potencjalnej transplantacji. Odwiedziłam ich w sąsiadujących sa- lach, gdzie dzielnie znosili przykrości zabiegu. Husajn był bardzo wdzięczny za ich miłość i poświęcenie. Niemal się rozpłakałam, gdy tuż przed wyjściem Basma ofiarowała mi śliczną złotą spinkę z parą bernikli kanadyjskich. Próbowałam radzić sobie ze stresem, ćwicząc, zwłaszcza na świeżym powietrzu. Pewnego wyjątkowo ciepłego ranka Burdett Rooney i ja jeździłyśmy na łyżworolkach. Przejeżdżałyśmy przez most, gdy nagle w niebo poderwało się stado ptaków. Kiedy prze- latywały nad nami, uniosłam głowę, a mój wzrok padł na jedyne- go białego ptaka w tej gromadzie. Czy to jakiś zwiastun? Biały ptak wzbijał się coraz wyżej i wyżej. Dziwnie wzruszona, patrzy- łam, jak się wznosi, póki nie zniknął mi z oczu. Wszyscy z niepokojem czekaliśmy na wyniki ostatnich badań Husajna, a ja znów spędziłam całą noc na nieustannych mod- litwach, błagając Boga o spokój, wiarę i pozytywne skutki lecze- nia. Podczas badań nie wykryto żadnych komórek rakowych. Robiłam wszystko, co mogłam, by Husajn nie zobaczył artyku- łu w "New York Timesie". Tekst ten pojawił się tydzień po Wye i nosił tytuł: "Król Husajn niedomaga. Brat czeka". Napisano w nim, że mój mąż wyglądał w Wye "uncirnie z powodu chemote- rapii", w związku z czym wielu ludzi po raz pierwszy zdało sobie sprawę, Jak bardzo jest wyniszczony przez raka". Dalej zacyto- wano rzekome słowa Hasana, który nazwał mojego męża symbo- lem ludzkości, siebie uznając za osobę "bliższą kuchni". Przyto- czono również wypowiedź zięcia Hasana, ministra informacji, który twierdził, że jego teść "przygotowywał się do tej roboty od trzydziestu trzech lat". Husajn zdecydowanie nie powinien tego czytać, niestety, ktoś przyniósł mu gazetę, a wówczas bardzo się zdenerwował. W obawie przed skutkami, które już wyraźnie moż- na było zauważyć w gospodarce i na giełdzie, król postanowi zwrócić się bezpośrednio do Jordańczyków. Trzynastego listopada udzielił wywiadu jordańskiej telewizji Powiedział naszym obywatelom, że ostatnie badania nie wykaza- ły ani śladu chłoniaka. "Dzięki Bogu wszystko zmierza ku lepszemu" - oznajmił, .Je- śli Bóg zechce, będzie to ostatni etap kuracji, po którym wrócę do domu". Klinika Mayo potwierdziła jego słowa, wydając własne oświad- czenie. "Jego Królewska Mość jest w okresie całkowitej remisji chłoniaka" - stwierdzili lekarze, wyjaśniając, że teraz mojego mę- ża czeka autotransplantacja. Najszczęśliwszą chwilą podczas naszego pobytu w klinice Mayo były sześćdziesiąte trzecie urodziny Husajna, ponieważ zjawiły się niemal wszystkie jego dzieci. Abd Allah zadzwonił do mnie z Ammanu i powiedział, że z jakichś oficjalnych powodów musi zostać. Spytał, czy ojciec zrozumie. Zapewniłam go, że Husajn jest bardzo wyrozumiały i wystarczy mu świadomość, że Abd Al- lah i jego rodzina będą o nas myśleć. Abir nie mogła się wyrwać ze szkoły, ale Alijja, Fajsal i jego żona Alijja, Zajn i Aisza, Hadza, Hamza, Haszim, Iman i Rają stworzyli atmosferę miłości i rado- ści. Tort, który ktoś potajemnie zamówił, przedstawiał nas oboje na leżakach o zachodzie słońca w Wye. Najbardziej niezwykłym prezentem była wizyta naszej dobrej przyjaciółki, Jo Malone, an- gielskiej kosmetyczki, utalentowanej twórczyni zapachów, olej- ków i środków do pielęgnacji skóry. Przybyła z Nowego Jorku, by zrobić Husajnowi wspaniały zabieg. Zostawiłam Husajna na krótko, by wziąć udział w pięćdziesią- tej rocznicy Światowego Kongresu Ochrony Przyrody w Paryżu, a potem przyłączyć się do królowej Sofii i hiszpańskiej rodziny królewskiej podczas obchodów sześćdziesiątych urodzin monarchini. Przy okazji przekonałam się, że oszczerstwa prze- ciwko mnie i doniesienia na temat zdrowia Husajna rozprzestrze- niły się również w Europie. Donoszono, że jestem Żydówką spo- krewnioną z Rabinem i że, wspierana przez amerykańskich syjo- nistów, wytrwale walczę o to, by Hamza zajął miejsce brata mojego męża i został następcą tronu. Według innych relacji na ulicach Ammanu porozlepiano zdjęcia Hasana wszędzie tam, gdzie dotychczas wisiały fotografie mojego męża, a żona Hasana, Sarvath, zaczęła przerabiać biura Husajna w Diwanie. Nieustan- 360 nie napływające z Jordanii plotki mąciły naszą pogodę ducha. Sposób, w jaki niektórzy ludzie próbowali siać niezgodę i wyko- rzystywali chorobę Sidiego, działał na nas wszystkich przygnę- biająco, a zwłaszcza na dzieci. Boże Narodzenie spędziliśmy w szpitalu razem z dziećmi. Rają wydała wszystkie pieniądze na prezenty, a my dołożyliśmy wszelkich starań, by uczcić tę okazję z naszą, poszerzoną o pielę- gniarki, lekarzy i innych pracowników szpitala, rodziną. Był ra- madan, w związku z czym zachowaliśmy post, nie urządzaliśmy więc żadnych uroczystości, ale cieszyliśmy się, że możemy być razem. W końcu nasz pobyt w klinice Mayo dobiegł końca. "Gdy po pięciu i pół miesiącach zaczęliśmy się pakować, miotały mną na- dzieje i obawy, które nie miały żadnych wyraźnych podstaw" - za- notowałam w dzienniku. "Moją jedyna ucieczką jest nieustanna modlitwa". Opuszczając szpital, podaliśmy do prasy oświadcze- nie. Napisaliśmy, że u Husajna nastąpiła remisja raka, ale dopie- ro za pięć lat będzie można stwierdzić, czy oznacza ona pełny po- wrót do zdrowia. Król i ja uważaliśmy, że nasi obywatele powinni otrzymać informację prostą i precyzyjną z medycznego punktu widzenia, dlatego przed opublikowaniem jej skonsultowaliśmy się z lekarzami. Nasz wyjazd ze szpitala był radosny i uroczysty. Lekarze i pielęgniarki machali na pożegnanie ulubionemu pa- cjentowi, gdy odjeżdżał srebrnym beetle'em, a za nim sunęła ka- walkada z rodziną, ochroniarzami, jordańską służbą i oddanym lekarzem, Samirem Farradżem. Nowy rok 1999 powitaliśmy w River House z Abir, Hadżą, Alim, Hamzą, Haszimem, Iman i Rają. Pod koniec ferii świątecznych pożegnaliśmy Hamzę, który wyjeżdżał do Sandhurst. Mniej wię- cej tydzień później mąż był gotowy do wylotu do Anglii, by tam kontynuować rekonwalescencję przed powrotem do Jordanii. Wciąż był bardzo słaby \ tylko od czasu do czasu wybierał się z Iman i ze mną na spacer po ogrodzie. Wkładał wtedy angielski kapelusik myśliwski, żeby nie zmarznąć w głowę, i zakładał ma- seczkę przeciw infekcjom. W tym czasie wrócił do używania laski, częściowo z powodu słabości, a po części dlatego, że coraz więk- szą sympatią darzył laski, które zbierał. Przyznał mi się również, jednocześnie gorąco przepraszając, że wrócił do palenia. Tak czy inaczej, bardziej przypominał siebie sprzed lat. Po cichu odwiedziliśmy Hamzę w Sandhurst, a jakiś czas póź- niej niespodziewaną wizytę złożył królowi następca tronu, książę Hasan. Z powodu licznych obowiązków w Jordanii Hasan ani ra- zu nie odwiedził brata w Mayo, w związku z tym jego przyjazd do Anglii wywołał w prasie następną serię spekulacji. Sukcesja cał- kowicie zależała od mojego męża. Jednym z najtrudniejszych za- dań, jakie wziął na swoje barki, było skierowanie rodziny i kraju na bezpieczną ścieżkę. Od lat głośno zastanawiał się nad tym i, oczywiście, w Mayo był to problem pierwszej wagi. Liczył na to, iż brat, Hasan, poprze jego pomysł, żeby następcę Husajna wyzna- czyła haszymidzka rada rodzinna i by zrobiła to na podstawie je- go zasług, ale taka zmiana wymagała wprowadzenia poprawki do konstytucji. Kilka dni przed naszym wylotem do Jordanii Husajn wystąpił w telewizji i ogłosił, że wkrótce wraca do kraju. "Teraz, gdy dzięki bożej łasce całkowicie odzyskałem zdrowie, nim ktokolwiek zdąży się zorientować, znów będę w ogniu wal- ki" - powiedział. Nazajutrz miał lekką gorączkę. Członek zespołu medycznego, doktor Gastineau, który przybył z nami z Mayo, zalecił, żeby pod- czas ostatniej zaplanowanej wizyty w szpitalu Świętego Bartło- mieja w Londynie Husajn nie tylko poddał się transfuzji krwi, ale też by pobrano mu materiał diagnostyczny w celu wyjaśnienia przyczyn gorączki. Ta sugestia nas przeraziła. "Zniknął humor i dobry nastrój Husajna" - zapisałam. "Odnoszę wrażenie, że skur- czył się w sobie, zwłaszcza że publicznie ogłosił powrót do domu". Richard Yerrall przewiózł nas z Buckhurst na lądowisko heli- kopterów w Kensington Palące. Wyniki badań miały być znane dopiero po czterdziestu ośmiu godzinach, postanowiliśmy więc lecieć do kraju zgodnie z planem. Husajnowi bardzo zależało na tym, żeby podczas remisji wrócić do Jordanii i uporządkować wszystkie sprawy. Pojawili się Haszim i Rają, a potem Hadża i Iman, żeby polecieć z nami do domu. Wiedzieliśmy, że czeka nas wzruszające powitanie. Hamza nie przyjechał, ponieważ obaj z mężem zadecydowali, że podczas szkolenia wojskowego w Sand- hurst podróż do Ammanu i z powrotem byłaby zbyt męcząca, a ja bez zastrzeżeń poparłam ich decyzję. Lepiej, żeby Hamza nie mu- siał stawić czoła spekulacjom na temat sukcesji, a jego brat, Ha- szim, był już wystarczająco dorosły, by stanąć u boku ojca. 363 362 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY W ostatniej chwili pojechaliśmy do szpitala w Londynie na na- stępną transfuzję i ponowne zabiegi upiększające Jo Malone. Wie- czorem przed odlotem Husajn przez wiele godzin podpisywał li- sty intencyjne dla jordańskich sił powietrznych, a ja przez całą noc modliłam się, żeby wystarczyło mu sił, by bez żadnego niefor- tunnego wypadku wysiąść z samolotu, dotknąć ziemi, pozdrowić ludzi i odjechać samochodem do domu. Plącz niebios Dziewiętnastego stycznia 1999 roku tuż przed ósmą rano wylecie- liśmy z Anglii na pokładzie jordańskiego samolotu Gulfstream 4. Natychmiast przejęła nas eskorta myśliwców RAF-u z szóstego szwadronu. Potem, gdy przelatywaliśmy nad Francją, towarzyszy- ły nam myśliwce francuskie, nad Włochami - włoskie, a nad prze- strzenią powietrzną Izraela - izraelskie. Podczas ostatniego od- cinka drogi do domu prowadziły nas myśliwce jordańskie. Pomi- mo ogromnego zmęczenia Husajn przez całą drogę siedział za sterami, zrobił sobie tylko krótką przerwę na lunch. Towarzystwo myśliwców stanowiło najwyższy wyraz uznania dla mojego męża - zapalonego pilota. Momentami dzieci nie mogły uwierzyć, że na- sza eskorta leci tak blisko, niemal byliśmy w stanie przeczytać plakietki przypięte do mundurów pilotów. Padało, gdy zbliżaliśmy się do Ammanu. Był to zimny, ulewny deszcz, który w naszej części świata uważany jest za największe błogosławieństwo. Przez całą zimę aż do tej chwili nie spadła ani kropla deszczu - był to dar, który wielu przypisało mojemu mężo- wi i jego wstawiennictwu u Boga. Husajn wykonał rundę honoro- wą nad Ammanem, by wyrazić radość, że wraca do domu po tak długiej nieobecności, a my przygotowaliśmy się do lądowania i te- go, co zapowiadało się na huczne powitanie. Wszyscy stanęliśmy nad Husajnem w samolocie, a dziewczęta i Haszim pomagali mu ułożyć szalik i kufijję. Pomimo osłabienia król wysiadł z samolo- tu z ogromnym dostojeństwem, a po dotknięciu jordańskiej zie- mi, ukląkł i się pomodlił. Przyłączyłam się do króla, recytując jako modlitwę pierwszą surę Koranu znaną jako fatiha, by po- 365 dziękować Bogu za bezpieczny powrót Husajna do domu. Powita- liśmy całą rodzinę, członków dworu i arabskich VIP-ów, którzy czekali na płycie lotniska, a potem powędrowaliśmy do termina- lu na przyjęcie dla urzędników państwowych, prasy i gości spe- cjalnych. Jak zwykle miałam zamiar trzymać się z tyłu, by cała uwaga skupiła się na Husajnie. Jednak tym razem przyciągnął mnie do siebie, a gdy odpowiadał na pytania prasy, byłam zaskoczona, wręcz zażenowana jego miłymi słowami na mój temat. Nigdy wcześniej publicznie nie mówiliśmy o sobie. Nasza droga do domu była wyczerpująca, ale niezwykle rados- na. Pomimo chłodu, ulewnego deszczu i wiatru Husajn poprosił, żeby otworzyć dach samochodu. Chciał wstać i machać ludziom zebranym wzdłuż ulic. Próbowałam mu to wyperswadować, on jednak jechał odsłonięty przez większość drogi do Bab as-Salam. Jeżeli ludzie zgromadzeni wzdłuż ulic mogli stać w strugach deszczu, on też. Siedząc w samochodzie, mocno obejmowałam go za nogi, żeby go podtrzymać. Zastanawiałam się, czy jest na świe- cie inny przywódca, który cieszy się taką popularnością u swoje- go narodu. Po naszym przybyciu do Bab as-Salam uroczystości trwały nadal. Byliśmy przemoczeni do suchej nitki, ale pełni en- tuzjazmu. Cała służba pałacowa wyszła na schody, żeby nas powi- tać. Hanna Farradż, kamerzysta jordańskiej telewizji, wszedł za nami do środka i uwiecznił na taśmie, jak głośno powiedziałam do przemoczonego męża: Jalla, hammam, "Szybko do kąpieli", co pokazano w wieczornych wiadomościach. Nazajutrz dowiedzieliśmy się, że badania wykonane w Anglii tuż przed naszym wyjazdem wypadły pozytywnie. Nasza radość nie miała granic. Sześć miesięcy w Mayo przypominało przejażdżkę kolejką górską w wesołym miasteczku, ale dzięki temu nauczyłam się nie oczekiwać zbyt wiele. "Ostatnio bardzo często mi się zdarza, że nie wiem, czy mam się peszyć, czy przygotować się na wszelką ewentualność. Podobnie jest dziś" - zapisałam w dzienniku. Nazajutrz Husajn udzielił wyczerpującego wywiadu Christiane Amanpour, która relacjonowała w CNN powrót króla do domu. Mąż ostrzegał, że powszechne bezpieczeństwo jest poważnie za- grożone. "Terroryzm to jeden z najbardziej przerażających aspektów na- szego obecnego życia, a potencjalna broń masowego rażenia cał- kowicie wymknęła się nam spod kontroli". Podzielił się również swoimi przemyśleniami, gdy zapytano go, kiedy był najbardziej dumny. Powiedział, że nie brakowało takich okazji, jednocześnie wyraził jednak żal, że mimo usilnych starań nie zawsze udało mu się zapobiec kryzysom, chociaż widział, że nadchodzą. Gdy Christiane spytała go o następcę tronu, księcia Hasana, Husajn wystawił bratu bardzo wysoką ocenę za wysiłki, które podejmował w ciągu minionych lat. Kiedy dopytywała się o sukcesję, powiedział: "Mam kilka pomysłów. Zawsze to ja mu- siałem podejmować ostateczne decyzje i chociaż czasami je kwe- stionowano, była to moja powinność. Gdy nadejdzie czas, zadecy- duję i o tym". Te słowa wywołały natychmiastową reakcję. Jeszcze tego same- go wieczoru Hasan spotkał się z przedstawicielami rządu, wojska i wywiadu. Wszyscy byli bardzo zaniepokojeni, gdyż nie wiedzie- li, co ich czeka. Następnego dnia księżniczka Basma przyjechała do Bab as-Salam rozgorączkowana i zaniepokojona faktem, że w tak błyskawicznym tempie sprawa znalazła się w centrum za- interesowania. Husajn nie mógł się z nią zobaczyć, a wcześniej nie mieliśmy nawet czasu, by porozmawiać na ten temat, próbo- wałam ją jednak zapewnić, że król będzie szukał najlepszego, naj- właściwszego i najbardziej sprawiedliwego rozwiązania. Dwudziestego pierwszego stycznia, dwa dni po naszym powro- cie, Husajn spotkał się z Hasanem. Tylko oni dwaj znali przebieg rozmowy. Serdecznie współczułam Hasanowi, że sprawa sukcesji znalazła się w centrum uwagi całego Ammanu. Husajn od kilku lat nieustannie powtarzał, że istnieje wiele możliwości, teraz jed- nak postanowił wyznaczyć na następcę tronu księcia Abd Allaha. To zrozumiałe, ponieważ chciał zaangażować następne pokolenie. Abd Allah miał trzydzieści siedem lat, studiował w Georgetown University's School of Foreign Service i w Oxford University. Po- dobnie jak ojciec był absolwentem Sandhurst, a w elitarnych jor- dańskich siłach specjalnych miał rangę generała dywizji. "Chcę, żeby Hamza, w przeciwieństwie do mnie, spokojnie ukończył naukę, a potem został partnerem Abd Allaha" - powie- dział mąż. W pełni popierałam jego decyzję. W przeciwieństwie do donie- sień prasowych, które tak denerwowały Husajna i które twierdzi- ły, że nakłaniam męża, by na następcę wyznaczył Hamzę - przez cały czas byłam zdania, że należy dać chłopcu możliwość ukończe- nia uniwersytetu i rozwinięcia własnych zainteresowań i talentów. 367 366 Husajn spotkał się z Abd Allahem, który zaraz potem przy- szedł do mnie. Powiedział mi, że jest kompletnie zaskoczony na- głym rozwojem wydarzeń. Od 1965 roku następcą tronu był Ha- san, a Abd Allah zakładał, ze nawet jeśli tron nie przypadnie w udziale królewskiemu bratu, to wybór ojca padnie raczej na Hamzę. Abd Allah miał zamiar poprzeć ten wybór. Nigdy nie spo- dziewał się, że to on przejmie panowanie. Powiedziałam Abd Al- lahowi, że w pełni popieram wybór jego ojca i pokładam w nim całkowite zaufanie. "Zawsze chętnie cię wysłucham i uhonoruję życzenie ojca, jeśli chodzi o Hamzę" - zapewnił mnie. Powiedzia- łam, że z prawdziwą przyjemnością będę go popierać w każdy możliwy sposób i zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby on i oj- ciec mieli czas na wspólną pracę. Uścisnęłam go na pożegnanie. Wyszedł, wciąż bardzo zaskoczony, a po powrocie do domu prze- kazał nowiny żonie, Ranijji. "Modlę się, żeby Abd Allah miał dość czasu, by popracować z ojcem" - zanotowałam później w swoim dzienniku. W trakcie rodzinnego zamieszania Sidiego zaczęła dręczyć no- wa, przykra dolegliwość: ciągła, nieubłagana czkawka, która na- silała się i prawie w ogóle nie mijała. Nasz zespół medyczny robił wszystko, co mógł, żeby ją powstrzymać, w końcu musiano podać mojemu biednemu mężowi środek znieczulający, żeby mógł w nocy spać. Nasza oddana jordańska pielęgniarka, Sahar, przez większość nocy zaglądała do pokoju króla i sprawdzała, jak on się czuje. Hu- sajn niemal codziennie musiał poddawać się transfuzji krwi, ale jego stan nie ulegał poprawie. Lekarze postanowili zrobić bada- nie tomograficzne i ponownie pobrać materiał diagnostyczny. Podczas zabiegu trzymałam męża za rękę, nie mogąc się pogodzić z tym, że musi przechodzić takie katusze. Na chwilę wywołano mnie z gabinetu, wówczas doktor Farradż powiedział mi, że bada- nie tomograficzne wykazało alarmujące zmiany. Wróciłam na sa- lę i ujęłam dłoń Husajna; ale pod maską chirurgiczną po twarzy płynęły mi łzy, musiałam więc ponownie wyjść na korytarz, żeby się opanować. Podczas naszego wieloletniego małżeństwa zawsze starałam się zachować optymizm i nadzieję, tak jak uczył mnie mąż, a w tej chwili czułam, że jest to ważniejsze niż kiedykolwiek i że nie mogę okazywać przerażenia ani rozpaczy, zwłaszcza w obecności jordańskiej pielęgniarki i techników. Husajn i ja spotkaliśmy się z zespołem jordańskich lekarzy i amerykańskich ekspertów z kliniki Mayo. Okazało się, że rak wrócił. Mieliśmy trzy możliwości. Jedna z nich przewidywała, że król zostaje w Ammanie i rezygnuje z leczenia, druga również uwzględniała pobyt w domu, ale przy jednoczesnym stosowaniu chemoterapii, chociaż nie byłaby to seria lecznicza, trzecią możli- wością był powrót do Mayo i próba następnego przeszczepu. Była to najniebezpieczniejsza opcja, ale tylko ona jedna dawała szansę na remisję. Żadne z nas się nie zawahało. - Wracamy - powiedział Husajn lekarzom. Król usiadł przy stole w naszym prywatnym salonie, żeby do- pracować ostatnie szczegóły związane ze zmianą sukcesji tronu i przygotować oficjalne podziękowanie dla Hasana za wieloletnie, nienaganne wypełnianie funkcji następcy tronu. Mąż był całko- wicie pochłonięty pisaniem, jedynie od czasu do czasu upijał łyk herbaty. Pomocnicy chcieli sprawdzić, jak się czuje, ale nie zgo- dził się, żeby mu przerywano. Przez resztę wieczoru Sidi walczył z osłabieniem, by skończyć list do Hasana. Serce zamierało mi w piersiach, gdy widziałam ból męża. Nie mógł pisać, nie robiąc długich przerw. Lekarze powiedzieli mi, że natychmiast powinien wyjechać do Mayo, ponieważ tym razem może się liczyć każda chwila, ale Husajn chciał się wywiązać ze swojego obowiązku i za- pewnić Jordańczykom spokojną, pomyślną przyszłość. W końcu o północy pierwszy szkic był gotowy. Gdy ostatnia strona została przepisana na maszynie, Husajn spotkał się ze swoim bratem, księciem Hasanem, i synem, nowo mianowanym następcą tronu, Abd Allahem. Potem natychmiast obwieścił swoją decyzję star- szym członkom rodziny, premierowi, najważniejszym parlamen- tarzystom, przedstawicielom wojska i wywiadu. Pozbywszy się ogromnego ciężaru, mógł nareszcie przed odlotem zażyć kilkugo- dzinnego snu. List wywołał sporo kontrowersji, gdy następnego dnia odczyta- no go w jordańskiej telewizji, a potem zamieściły go media na ca- łym świecie, ale był to pierwszy szkic. Dobrze, że w ogóle powstał. Gdy wracaliśmy do Mayo, Husajn dał mi kopię tekstu, chociaż przeczytałam go dopiero kilka miesięcy później. Wtedy, ku włas- nemu zaskoczeniu i wzruszeniu, odkryłam, że wspomniał tam również o mnie. "Dała mi szczęście i z ogromną miłością zajmo- wała się mną podczas choroby. Jest w każdym calu Jordanką, z wysoko uniesioną głową broni swego kraju i służy jego dobru. Jest matką, która wszystko oddała rodzinie. Staliśmy się jednym 369 368 ciałem i duszą. Nie szczędziła trudu, zęby odpowiednio się mną zajęto. Podobnie jak ja przeżyła wiele trudnych chwil, ale zawsze na pierwszym miejscu stawiała wiarę w Boga i uśmiechała się, przełykając gorzkie łzy. Nie uniknęła krytyki. Dlaczego? Ponie- waż nie brak ludzi, którzy chcą się wdrapać na szczyt, a gdy tem- peratura rośnie, myślą, że jest to dla nich szansa". Następnego dnia Burdett odciągnęła mnie na bok i poinformo- wała, że wyniki krwi są bardzo niepokojące. Łagodnie zasugero- wała, żeby Hamza spotkał się z nami w drodze powrotnej do Mayo. Wiedziałam, że Burdett zna sztywne zasady, które obowią- zują w Sandhurst, dlatego poczułam, że serce zamiera mi w pier- si, gdy uświadomiłam sobie, jak groźna musi być sytuacja. Uciek- łam do swojej garderoby i zalałam się łzami. "Nie jestem przygo- towana na to, by utracić światło swojego życia" - zapisałam w dzienniku. "Muszę wierzyć, muszę zachować pozytywne nasta- wienie. Będę się modlić, modlić i jeszcze raz modlić o jego zdro- wie, szczęście i spokój ducha. Jeśli Bóg chce powołać do siebie któreś z nas, niech to będę ja!" Następnego ranka, dwudziestego szóstego stycznia, tydzień po powrocie do Ammanu, wyruszyliśmy do Stanów Zjednoczonych. W drodze na lotnisko Abd Allah zajmował przednie siedzenie, a jego ojciec, żona Ranijja i ja siedzieliśmy z tyłu. Próbowałam ją uspokoić, ponieważ obawiała się, że niektórzy ludzie mogą próbo- wać zmienić sukcesję. Zapewniłam ją, że nie da się odwołać ży- czeń Jego Królewskiej Mości. Poszarzali na twarzach urzędnicy rządowi, członkowie dworu i rodziny zebrali się na lotnisku, by życzyć ukochanemu władcy powodzenia. Husajn był bardzo zmę- czony i słaby, mimo to ściskał ręce i wymieniał po kilka zdań z każdym z czekających dygnitarzy. Prawdopodobnie wymagało to energii, której nie miał, ale nie zwracał na to uwagi. Lot ciągnął się bez końca. Załatwiliśmy wszystko tak, żeby Ri- chard Yerrall zabrał ze s/pitala w Londynie krew i spotkał się z nami podczas tankowania w Shannon, w Irlandii. Mieli tam również dołączyć Hamza i Rają. Mąż prosił, żeby go obudzić, nim dolecimy do Shannon, gdyż koniecznie chciał założyć marynarkę i krawat, by móc odpowiednio zaprezentować się dzieciom. To również wymagało od niego ogromnego wysiłku, ale powitał na- sze pociechy z uśmiechem na ustach, uściskał je i każdemu po- wiedział kilka słów zachęty. Husajn koniecznie to samo chciał zrobić po wylądowaniu w Ro- chesterze, zebrał więc całą energię i wysiadł z samolotu o włas- nych siłach. Zachował pogodę ducha nawet wówczas, gdy położo- no go na tej samej sali, w której spędził większość czasu w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. - W porządku - powiedział do lekarzy. - Zaczynajmy. Tym razem zdecydowano się na chemoterapię, której dotych- czas mąż nie brał. Niebezpieczeństwo tej konkretnej terapii pole- gało na tym, że szybkie niszczenie komórek rakowych mogło po- ciągnąć za sobą śmiertelnie niebezpieczne zaburzenia metaboli- zmu. Z powodu ogromnego ryzyka umieszczono Husajna na oddziale intensywnej opieki medycznej, żeby można było go mo- nitorować przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. To było bar- dzo przykre przeżycie dla naszych ochroniarzy. Wielu z nich to- warzyszyło nam nieprzerwanie przez ostatnie sześć miesięcy, po- nieważ nie chcieli nawet zrobić sobie przerwy i zobaczyć się z rodziną. Oddaliby życie za Husajna, tymczasem nie wiedzieli, jak uchronić go przed rakiem, a oddział intensywnej opieki me- dycznej po prostu ich przerażał. Powtarzali, że ludzie, których się tu wwozi, już nigdy nie wychodzą, dlatego dokładaliśmy wszel- kich starań, żeby ich trochę uspokoić. Husajn całkiem nieźle znosił nową kurację, poczuł się nawet tak dobrze, że przeniesiono go na jego salę. Potem jednak powoli zaczai tracić orientację i coraz częściej milczał. Coraz mniej mó- wił, odpowiadał oczami albo wyrazem twarzy. Towarzyszyli nam Hadża, Ali, Haszim, Iman i Rają, a Hamza rzadko go odstępował. "Moje dzielne dzieci pocieszają, uspokajają, modlą się i otaczają ojca taką miłością, że aż trudno w to uwierzyć" - zapisałam w dzienniku. Pewnego wieczoru namówiono mnie, żebym zabra- ła młodsze dziewczynki i Burdett na kolację, ale zostałyśmy we- zwane przez Hadze, poważnie zaniepokojoną stanem ojca. Hu- sajn coraz rzadziej się odzywał i sprawiał wrażenie, jakby zamy- kał się w sobie. Potem zaczęły się kłopoty z oddychaniem. Następną gwałtowną zmianę zauważył Hamza, który wczes- nym rankiem siedział przy Husajnie i odmawiał ulubione modlit- wy ojca. Syn zawołał Burdett, a ona zaalarmowała lekarzy. Powie- dzieli mi, że należałoby podłączyć króla do respiratora, wyjaśnili również wady i zalety takiego rozwiązania. Przez chwilę siedzia- łam w milczeniu, a potem spytałam: - Czy możemy zabrać go do domu? - Oczywiście - brzmiała odpowiedź. 370 371 Moje następne pytanie brzmiało: - Kiedy? Uznałam, że jeśli mamy przegrać tę walkę, nie możemy prze- grać jej w Rochesterze, w Minnesocie. Husajn powinien znaleźć się w domu ze swoją jordańską rodziną. Dwie godziny później znaleźliśmy się w powietrzu. Wszyscy - cała obsługa medyczna, administracyjna, służba, farmaceuci, te- rapeuci i piloci - rzucili się w wir pracy, żeby przygotować nas do podróży. Po spakowaniu się pojechaliśmy na lotnisko. Towarzy- szyło nam dziesięciu lekarzy, pielęgniarka, terapeuta oddechowy oraz cały sprzęt i lekarstwa, których mogliśmy potrzebować. Wy- startowaliśmy, modląc się o cud i mając nadzieję, że Husajn bez- piecznie doleci do domu. Ponownie towarzyszyły nam eskorty myśliwców, ale tym razem nikt nie zwracał na nie uwagi. Zatrzymaliśmy się w Shannon, gdzie spotkaliśmy się z Richar- dem Yerrallem, który tak jak poprzednio przyleciał z Londynu z tlenem i krwią. Była druga, może trzecia nad ranem. Richard powiedział, że nigdy nie zapomni tej chwili, kiedy stał na pustym pasie startowym, a potem nagle z mroku wyłonił się tristar ze świecącym logo w postaci korony na ogonie. Poprosiłam Hamzę, żeby przyprowadził Richarda na pokład. Chciałam, żeby nasz pi- lot mógł się pożegnać z królem. To samo zaproponowałam wszystkim pozostałym w samolocie. Byliśmy razem od tak daw- na i tak dużo wspólnie przeszliśmy, że trudno było postąpić ina- czej. Ludzie z prawdziwą przykrością patrzyli na Husajna, który zwykle był pełen życia i energii, a teraz leżał w całkowitym bez- ruchu. Deszcz tłukł o szyby sali szpitalnej w Centrum Medycznym Króla Husajna w Ammanie, gdzie leżał mój mąż. Na zewnątrz ty- siące Jordańczyków czuwało w strugach deszczu. Dzień po na- szym powrocie do domu wyszłam przed drzwi Centrum Medycz- nego z synami: Fajsalem, Alim, Hamzą i Haszimem. Poprosiłam ludzi, żeby modlili się ze mną za króla. Wyczuwałam rozpacz tłu- mu. "Co wieczór, gdy nakrywam do kolacji, stawiam również nakry- cie dla niego" - powiedziała pewna kobieta. W szpitalu zebrała się rodzina męża, by się z nim pożegnać. Bracia i siostra, kuzynowie, bratankowie i bratanice, byłe żo- ny - wszyscy się za niego modlili, on tymczasem leżał nieprzy- tomny i z każdym oddechem uchodziło z niego życie. Stan Husajna tak gwałtownie i niespodziewanie się pogarszał, że poprosiłam lekarzy, by powiedzieli synom całą prawdę. Wkrót- ce najstarszy z nich, Abd Allah, a także Hamza i ich bracia podej- mą odpowiedzialność za kraj. Uznałam, że powinni o wszystkim wiedzieć, i pomóc w podjęciu ostatecznych decyzji medycznych. Przez cały okres czuwania dzieci nie odstępowały Husajna, mo- dliły się za niego i odmawiały du'aa, niekiedy spały na podłodze wokół łóżka. Czułam, że bliskość całej rodziny zapewnia mu spo- kój pod koniec życia. W ostatni ranek przeszłam między śpiącymi dziećmi, by jesz- cze raz pobyć z mężem, chociaż na wiele sposobów już się z nim pożegnałam. Oboje dawno temu pogodziliśmy się z wolą bożą. Umarł w Ammanie siódmego lutego, podczas południowej mo- dlitwy. Przez cały ranek było pochmurnie, a gdy serce Husajna przestało bić, zaczął padać ulewny deszcz. W chwili śmierci król był zwrócony twarzą do Mekki i miał tyle samo lat, co Prorok Maho- met, niech spoczywa w pokoju. Gdy Sidi oddawał ostatnie tchnie- nie, stałam obok jego łóżka i trzymałam go za rękę, otoczona przez nasze dzieci i krewnych. Odwróciłam się do Abd Allaha i powie- działam: "Umarł król, niech żyje król", po czym uściskałam go. Chłopcy i ja zabraliśmy Husajna ze szpitala do Bab as-Salam, domu, który Sidi tak bardzo kochał, chociaż nie miał czasu, żeby w nim mieszkać, i umieściliśmy jego trumnę w salonie. Spałam tam w nocy na kanapie, przy świetle pojedynczej świecy, która płonęła pod jego portretem, a powietrze wypełniała łagodna woń kadzidełka. Nie potrafię wyrazić spokoju i wiary, która wówczas podtrzymywała mnie na duchu. Byłam przekonana, że jest to po prostu następny etap naszej wspólnej podróży. W środku nocy Hadża, Ali, Hamza, Haszim i Iman weszli cichutko, nawzajem się podtrzymując, i spędzili z nim kilka chwil. Rano pojawili się synowie Husajna, żeby zabrać jego ciało do kuchni na rytualne mycie zwane ghusl. Szajch Ahmad Hulajjil, imam rodziny Haszymidów, zaproponował mi, żebym po raz ostatni odwiedziła męża, nim pokieruje synami Husajna podczas ghusl. Potem chłopcy owinęli go w pozbawiony szwu kawałek bia- łego płótna, które wkładał na czas pielgrzymki do Mekki, i razem 372 373 W l odmówili modlitwę za zmarłych. Zgodnie z islamską tradycją na- tychmiast został pochowany. Pogrzeb ściągnął do Jordanii mnóstwo ludzi, którzy chcieli uczcić Husajna: królów, prezydentów, głowy państw, wrogów i przyjaciół, monarchów i liczne delegacje. Przybyli przywódcy z Bliskiego Wschodu: prezydent Egiptu - Husni Mubarak, na- stępca tronu Arabii Saudyjskiej - książę Abd Allah, prezydent Je- menu - Ali Abd Allah Salih, szejk Al Chalifa z Bahrajnu. Był też prezydent Sudanu - Umar Hasan al-Baszir, przywódca Palestyń- czyków - Jasir Arafat, syryjski prezydent - Hafez al-Asad, wice- prezydent Iraku - Taha Maruf, sekretarz generalny Ligi Arab- skiej - Esmat Abd al-Madżid i Jego Wysokość Aga Khan. Przyje- chało czterech prezydentów Stanów Zjednoczonych: Bili Clinton, Gerald Ford, George Bush i Jimmy Carter. Z Izraela przybyli pre- mier Netanjahu i prezydent Ezer Weizman, a także wysoka rangą delegacja. W pogrzebie uczestniczyli monarchowie i członkowie rodzin królewskich: z Hiszpanii - król Juan Carlos i królowa So- fia, Anglii - książę Karol, Holandii - królowa Beatrix, Belgii - król Albert i królowa Paola, a z Japonii - następca tronu, książę Naru- hito, i następczyni tronu, księżniczka Masako. Wśród przywód- ców politycznych był prezydent Rosji - Borys Jelcyn, kanclerz Niemiec - Gerhard Schroeder, premier Francji - Jacąues Chirac, premier Wielkiej Brytanii - Tony Blair, prezydent Austrii - Tho- mas Klestil, prezydent Irlandii - Mary McAleese, minister spraw wewnętrznych Republiki Południowej Afryki - Mangosuthu Bu- thelezi, sekretarz generalny ONZ - Kofi Annan i jego żona Nane, prezydent Czech - Vaclav Havel i wielu innych przedstawicieli rządów oraz przyjaciół. Moi rodzice przylecieli z prezydentem Clintonem, który za- dzwonił do nich i zaproponował miejsca w Air Force One. Po ostatecznym pożegnaniu męża przez nasze córki i kobiety z rodziny synowie Husajna wynieśli go z domu, umieścili na no- szach pogrzebowych i wyruszyli w długą, smutną procesję przez stolicę do Raghadanu, gdzie dygnitarze z Jordanii i całego świa- ta złożyli królowi ostatni pokłon, potem towarzyszyli mu podczas krótkiej uroczystości pogrzebowej w meczecie na terenie po- siadłości królewskiej, a następnie powędrowali na cmentarz kró- lewski, gdzie został złożony na wieczny spoczynek. Hatta al sa- dric Ws ru Al-Hussajn powtarzali sobie ludzie na ulicach, wę- ach deszczu i gęstej mgle: "Nawet niebo opłakuje księżniczkę Basmę, żeby wybrała się ze mną na po- gnęb, m Kroo iewski cmentarz. Według doniesień prasy muzuł- maii^16 Prav^-*»-o zabraniało mi wzięcia udziału w pochówku króla, alei1'6 Z1;a:tar^tt^) ze to nieprawda. Uważałam, że powinnam mu to- wai/!'sz^c' P°* ^ki nie spocznie w ziemi, a to w niczym nie sprzeci- wił51^ nau^^.om naszej wiary. Nie przejmowałam się miejscową ^'_?°n eważ wiedziałam, że Jordańczycy mają niewyczer- v^*Vspółczucia, a ja zawsze będę wdzięczna mistrzowi certuionii i n_i^szemu imamowi) szajchowi Hulajjilowi, że w tak okazali wyrozumiałość. za ob i ja przyglądałyśmy się uroczystości z wejścia do ,o rr~^xauzoieurn rodziców Husajna, jego synowie złożyli (V pobizu grobu jego dziadka. Ciało króla zostało owinięte w cal^11 l s ^^rowane na wschód, w stronę świętego miasta, Mek- ki potem WTO ^.ijam ^o Al-Ma'wa, by przyjąć saudyjskiego następ- cę ti»nU' się%<::^ia Abd Allaha, który chciał na osobności złożyć mi ko»(^enc;'e' tlSpo czym udałam się do Raghadanu, by przyjąć wy- a od dygnitarzy z całego świata. Przez następne P^*okolenia kobiet z rodziny przyjmowały w Zahranie ,K~.. ^nice z Jordanii, krajów arabskich i całego świata. O\tszein' y ^- m w szoku, ale odczuwałam niezwykły spokój, by- łamprze'3e nL-^3na duchem Husajna i jego wiarą, która umożliwia- ła i)ii^clą^a*-^nie ręki do innych i pocieszanie ich, tak jak on by to iol>lł- t • /^7i3. i ć-i ~m w^ - ~^ ze od tej chwili nie będę się już bała śmierci, raczej t- ować jako możliwość ponownego połączenia się z7stkiego, co będę robić, postaram się wnosić opty- męża i jego przekonania. Husajn nigdy się nie pod- dał]3 dzied o nie zrobię. Modlę się, żeby pewnego dnia nasze odwiedzić Jerozolimę. Insza 'Allah. 374 Epilog Husajn był prawdziwym człowiekiem wiary i opowiadał się za pokojem, tolerancją i współczuciem. ]Rok po jego śmierci odby- łam umrę do Mekki; wówczas na nowo. zrozumiałam swojego mę- ża. Często, zwłaszcza podczas jego choroby, rozmawialiśmy o wspólnej pielgrzymce, ale odpowiednia chwila nigdy nie nade- szła. W 1999 roku postanowiłam odby<$ tę podróż w towarzystwie kilku bliskich przyjaciół i rodziny. Z jednej strony w tym czasie zwyczajowo wznosi się modły za tych,, którzy odeszli, z drugiej - była to dla mnie również możliwość zdystansowania się do mate- rialnego, doczesnego świata i połączenia się z czystą wiarą, która podtrzymywała mnie na duchu i kierowała mną podczas choroby Husajna i po jego śmierci. Zetknęłam się również z innym, cu- downie uspokajającym i podnoszącymi na duchu wymiarem swo- jej wiary - poczułam solidarność z ogromną społecznością muzuł- mańską, czyli ummą, ludźmi, których zjednoczyła Mekka, miej- sce narodzin i serce islamu. Po przyjeździe do świętego miasta serdecznie powitano mnie w pensjonacie, w którym zawsze zatrzymywał się mąż. Myjąc się i zakładając prosty biały strój, wyobraziłam sobie wyraz twarzy Husajna i jego odczucia, kiedy przygotowywał się dokładnie w tym samym miejscu, gdy niemal rokrocznie powtarzał rytuał odrodzenia. Potem wraz z członkami rodziny i przyjaciółmi od- mówiłam modlitwę przed pójściem do> Świętego Meczetu Al-Mas- dżid al-Haram asz-Szarif. Na stoku wzgórza nad głównym wej- ściem do meczetu ujrzeliśmy fort Haszymidów, który należał do rodziny Husajna - eteryczną, złotą kaimienną budowlę, która Iśni- ła w znikającym świetle dnia. Jest to najpiękniejszy budynek w Mekce po Świętym Meczecie. W środku włączyliśmy się w ludz- ką rzekę - mężczyzn i kobiet z wszystkich zakątków kuli ziem- skiej, samotnych albo w grupach, z rodzinami i sąsiadami. Wszy- scy modlili się do Boga, jak robią to muzułmanie od czasów Ma- hometa i objawienia Koranu. Wyczuwając siłę ich wiary, spokój i oddanie, zaczęłam darzyć is- lam ogromną czcią. W towarzystwie tysięcy pielgrzymów siedem razy obeszłam Ka'abę - prostopadłościenną świętą budowlę, któ- ra stanowi centrum meczetu. Potem podczas saj, biegu, który w symboliczny sposób odtwarza poszukiwanie przez Hagar wody między Safą a Marwą, siedmiokrotnie przeszliśmy wraz z innymi przez bramę Bab al-Salam (od której nazwę otrzymał nasz dom). Gdy saudyjska ochrona delikatnie odepchnęła ludzi na bok, żeby zrobić nam przejście, przypomniał mi się Husajn, który, jako wierny wyznawca islamskiego przesłania o równości, zawsze źle się czuł, gdy był w jakiś sposób wyróżniany. Podczas naszego ostatniego wspólnego miesiąca nauczył mnie, że w akceptacji tkwi ogromna siła, że czasami, by wkroczyć na drogę do zwycięstwa, musimy poddać się i zaufać siłom wyższym. Marzyłam o tym, żeby pójść w jego ślady, by ulec potwornemu bó- lowi serca. Kiedy najbardziej mnie kusiło, żeby odejść, myślałam o naszych dzieciach - wszystkie były takie dzielne, tak podtrzy- mywały się nawzajem na duchu i tak bardzo mi pomagały. Jor- dańczycy zachowywali się tak, jakby oczekiwali ode mnie, że za- chowam łączność z ich umiłowanym ojcem, synem i bratem. Od- nosiłam wrażenie, że starają się utrzymać z nim więź - nie wspominać, jaki niegdyś był, ale mieć zawsze przy sobie jego du- cha - i wierzą, że udało mi się przejąć jego mądrość i dobroć. Wie- działam, że Abd Allah i jego rodzeństwo podtrzymają ciągłość ha- szymidzkiej tradycji i pokierują narodem, niemniej zaufanie i pewność naszych obywateli były dla mnie błogosławieństwem, przywilejem i obowiązkiem, które trzymały mnie przy życiu. Wiedziałam również, że w przyszłości wiara mnie pokrzepi i że wrócę jeszcze do Mekki, insza'Allah, tego żywego ucieleśnienia ponadczasowego przesłania islamu - pobożności okazywanej Bo- gu przez prawdomówność, pokorę, poświęcenie i współczucie dla bliźniego. 376 377 A Abba 83 Abbas Wielki 44 Abd al-Aziza Ibn Su'ud 24 - ' ' Abd al-Hakim Amer 74 > '- Abd al-Hamid Dina (królowa Dina) 81 Abd al-Hamid Szaraf, szarif 77, 83, 160 Abd Allah 15, 54, 57, 61-63, 69, 72, 78, 90, 104, 105, 114, 122, 308, 323, 341 Abd Allah, syn króla Husajna 81, 106, 117, 118, 164, 172, 211, 227, 267, 287, 292, 349, 361, 367-370, 373, 375, 377 Abd Allah Ibn Abd al-Aziz 352, 353, 374 Abd al-Salam Madżali 335 Abir, córka króla Husajna 54, 85, 99, 106, 117, 122, 137, 162, 315, 361, 362 Abraham 60, 93, 144, 322, 323, 359 Abu Bakr 48 Abu Szakir, patrz Zajd Ibn Szakir Życie i śmierć to jedynie etapy w naszej podróży duchowej, i jedno, i drugie całkowicie leżą w ręku Boga. Husajn często mó- wił, że jesteśmy tylko kustoszami ponadczasowego dziedzictwa, które nie ogranicza się do pojedynczego człowieka, kraju ani kul- tury. Jesteśmy tymczasowymi, śmiertelnymi właścicielami od- wiecznych, uświęconych wartości, które od tysięcy lat są przeka- zywane z pokolenia na pokolenie - w naszym regionie i na całym świecie. Ta myśl, która tak podtrzymywała mnie na duchu, kiedy trzy lata temu modliłam się w Mekce, wydaje się obecnie nabie- rać jeszcze większego znaczenia w świecie wstrząsanym przez po- tworne nieszczęścia i akty przemocy. Politycy i przywódcy bez wątpienia będą próbowali znaleźć lekarstwo na chorobę ludzko- ści, jednak trwała zmiana na lepsze nastąpi tylko wtedy, gdy wszyscy uznamy nasze człowieczeństwo i będziemy żyć zgodnie ze wspólnymi wartościami, które zostały zawarte we wszystkich wyznaniach. Jak powiedział Mahomet, niech spoczywa w pokoju: "Nikt z was nie jest prawdziwym wyznawcą, póki pożąda dla swo- jego brata tego, czego pożąda dla siebie". Wiem, że Husajn na trwale zapisał się w historii, ale dalszą dro- gę przez życie umożliwia mi wspomnienie jego kochanych oczu i uśmiechu, łagodnego poczucia humoru i głębokiej wiedzy, jego pokory, hojności i umiejętności wybaczania. Modlę się, żeby jego spuścizna - miłość, tolerancja i pokój - żyła w nas wszystkich. To jego dar, a jednocześnie wyzwanie, za które dozgonnie będę wdzięczna. Mam zamiar kierować się nimi w swoim życiu i pracy. Nigdy Cię nie zawiodę, ukochany. Nadal będę podążać naszą wspólną ścieżką, mając świadomość, że mi pomożesz, tak jak za- wsze to robiłeś. Gdy na końcu drogi znów się spotkamy, kiedy bę- dziemy mogli razem się śmiać, będę Ci miala tysiące rzeczy do po- wiedzenia. » Noor al-Husajn Bab as-Salam Amman, Jordania, listopad 2002 ramadan 1423 Indeks Ackroyd Carląuist May Ethel 33 Adam 93 Adnan Abu Awda 192 Aisza, córka króla Husajna 81,106, 156, 296, 349, 361 Aga Khan 374 Ajlun 57 Akaba, miasto 18, 19, 42, 57, 61, 62, 67-69, 85-87, 99, 149, 152, 167, 168, 197, 198, 200, 207-209, 213, 217, 253, 254, 257, 273, 281, 282, 316, 320, 324, 328, 329, 330, 335 Akaba, zatoka 14, 15, 73, 209, 267 Akihito 204 Akkad Mustafa 176 Al-Aksa, meczet 69, 81, 214, 289, 325, 339 Al-AsadHafezll5 Al-Atrasza F^rid 83 Albert, król Belgii 374 Al-Bolkiah Hasan 214 Albright Madeleine 346, 356 Al Chalifa 374 Al-Dijafa 122 Aleksandria 74, 269 . ' • 379 259, 266, 282, 286, 287, 289, 290, 313 Bahrajn 132, 157, 271 Baker Eddy Mary 22 Baker James 286, 294, 297, 299, 309 Balfour Arthur James 63 Bali 236 Bałkany 338 Bandar, książę 308 Bangladesz 318 Banu Hamida 220, 222> 223, 237, 273 Baqa 233 BarHarbor21 . • Barak Ehud 284 Berret David 346, 347 Basma, księżniczka, siostra króla Husajna 85, 86, 95, 96, 98, 274, 311,360,367,375 Basman, pałac 75, 91, 114, 122, 193 Batajna Arif 147, 163, 233-235 Bazoft Parzad 264 , Bazylea 64 Beach Boys 29 Beatrbc Wilhelmina Armgard, kro'-' Iowa Holandii 331, 374 Beduini 16, 54, 58 Begin Menachem 65, 122, 137, 140, 141, 143, 170, 181, 182, 191, 193 Beit Szemesz 343 Bejrut 20, 51, 97, 182, 190, 232, 239 Ben Gurion Dawid 66 Betlejem 16, 77, 342 Bizancjum 57 Blair Tony 374 Bliski Wschód 15, 33, 43, 46, 51, 56, 61, 63, 72, 81, 86, 89, 94, 96, 109, 122, 128, 143, 169, 170, 177, 179, 180, 184, 190, 192, 201, 203, 210, 213, 229, 240, 247, 264, 266, 270, 272, 279, 280, 283, 285, 292, 312, 314, 318, 319, 322, 333-336, 359 Bobbit Lorena 319 Bonino Emma 337 Bonn 135, 179 Bośnia 337, 338 Bouvier Jacąueline 37 Branson Richard 251, 274, 275 Brentwood 26 Brooklyn 21 Brunei 236 Brzeziński Zbigniew 123 Buckhurst Park 248, 250, 309, 312, 346, 363 Burckhardt Johan 17 Bush Barbara 185, 278, 279, 296, 309 Bush George 255, 256, 268, 269, 271-273, 278, 281, 286, 296, 309, 313, 374 Buthelezi Mangosuthu 374 Andzara 57 An-Nadwa 122, 166, 195-198, 201, 209, 248, 289, 305, 341 Arabia Saudyjska 15, 24, 57, 69, 83, 157, 264, 270-272, 281, 286, 289, 292, 296 Arafat Jasir 109-111, 113, 114, 116, 193, 194, 218, 219, 233, 234, 248, 304, 305, 314, 316, 323, 339, 356, 357, 374 Arafat Suha 305, 316 Argentyna 64 ar-Rumi Madżda 188 Asfur Abla 223 Asfur Patina 55, 56, 108, 223 Aleh Asel 334 Aspen41,271 Aspen Institute 41, 43, 44 As-Sik 329, 330 Asyria 57 Aszraf, księżniczka 46, 47 Aszura 49 Ata'allah Rula 161 Ata'allh Rim 161 Ateny 82 Atrato 21 Austria 285 Azar Meliha 55, 92, 125 , Azrak350 >. Azraą 57 B Bab as-Salam 327, 340, 342, 366, 367, 373, 377 Babilon 259 Babilonia 57 Badran Adnan 187, 220 Badran Hasim 327 Bagdad 17, 142, 145, 171, 181, 183, Aleksander Wielki 187 Alexander136 Ali Abd Allah Salih 374 Ali Abu Nuwar 90 Ali, imam 49, 132 AlilbnNadżaf 74, 112, 113 Ali, książę, syn króla Husajna 54, 76, 77, 85, 94, 99, 106, 117, 134, 193, 208, 252, 315, 348, 349, 362, 371-373 Ali, syn szarifa Husajna 61, 62 Alijja Tukan (królowa) 13, 51, 54, 81, 122, 125, 134 Alijja, księżniczka, córka króla Hu- sajna 13, 54, 81, 106, 349, 361 Allija, żona Fajsala 361 Al-Kaba 14 Al-Karama 110, 114 Al-Masdżid al Haram asz Szarif 144, 376, 377 Al-Mawa 91, 92, 94, 96, 97, 128, 375 Alpine 89 Al-Sabah 266 Amanpour Christiane 366, 367 Ameryka Południowa 21 Amman 13, 14, 15, 17, 51-55, 57-59, 62, 69-71, 75, 76, 81, 87, 89, 91, 96, 104, 111, 112, 114, 118, 124, 145, 149, 153-155, 182, 187, 193, 196, 197, 202, 209, 210, 212, 220, 228, 231, 246, 251, 255, 256, 2gl, 272-275, 280, 286, 289, 295, 302, 311,313,328,329,335 Ammonici 16 Amritsar 65 Annę Marie, królowa Grecji 145, 147 Andy 21 Camp David 96, 122, 123, 138, 140, 141-143, 145, 158, 168-170, 173, 177, 178, 182, 183, 210, 245, 254 Carląuist Doris 23 Carter Jimmy 52, 83, 122, 137, 141, 143, 168, 169, 171-173, 177, 178, 205, 374 Carter Rosalynn 172, 173, 178, 179 Castelwood 117, 244, 282, 284 Centreville 29 Chalid, król Arabii Saudyjskiej 135 Chapin 35-38 Cheney Dick 272 Chevalier Maurice 83 Chiny 201-203 381 380 Farah (Szabhanu), cesarzową Ira-t nu 44, 46, 85, 86, 129, 131, 147 , Farid al-Atrasz 83 Farradż Hanna 366 Earradż Samir 306, 362, 368 Fatima, siostra króla Husajna 130 Fatima, szejkini 258, 353 Festiwal w Dżarasz 154, 187, 226, 240, 267, 320, 325 Festiwal w Sziraz 187, 267 Fez 192 Filadelfia 154 : Filip, książę Edynburga 213 Filipiny 276 Finlandia 243, 244 Ford Gerald 171, 374 Ford Harrison 252 Forrestal James 24 FortWorth21 Francja 62, 236 Franco Bahamonde 139 Freeman Marion 38, 39 Friedman Thomas 340 Fuller Buckminster 41 Fundacja króla Husajna 227 Fundacja Noor al-Husajn 219, 227, 273, 284, 295, 335 G Gander 168 Gardiner Antoinette (księżna Mu- na)81 Gastineau, doktor 363 Gaza 76, 109, 191, 192, 246, 247 Genscher Hans-Dietrich 198, 283 Genewa 83, 96, 302 Georgetown 188-190 Ghandi Indira 236 Ghandi Mahatma 64 Ghandi Radżiw 236, 237, 299 Ghandi Sonia 236, 237 Ghandur Ali 18, 42, 52, 87, 92 Ghani Cyrus 46 Ghazi, książę 124, 327 Ghida, żona księcia Talala 301, 302, 327 Gibran Khalil 27 Giscard d'Estaing Anne-Aymone 205 Giscard d'Estaing Yalery 205 Glaspie April 268 Gleneagles 101, 103, 252, 310 Gmeiner Hermann 148 Golan, wzgórza 76, 182 Goldberg Arthur 78 Goa 237 Gore Al 351 GoreTipperSSl Górna Wolta 350 Graham Katharine 222 Grecja 57, 324 Greensboro 31 Griffen Patrick 322 Grossman Steve 321 H Habasz George 113 Habib Philip 247 Hadża, księżniczka, córka króla Husajna 54, 85, 94, 99, 106, 117, 137, 162, 198, 208, 315, 348, 349, 361-363, 371, 373 Hafez al-Asad 157, 158, 245, 374 • • Hagar 353, 377 Hagi 86 Hajfa 66 Hajle Sellasje 197 Halab (Aleppo) 20 , l Daskal Avraham 323 Dawud Muhammad 114 Dempster Nigel 228, 229 Diana, księżna Walii 136 Dirani Zade 227 Diwan 53, 55, 91, 205, 209, 288, 302, 303 Dubajj 271 Dżabal Abu Ghunajm 342 Dżarasz 16, 44, 220, 326, 327 • Dżazi Manal 200 Dżirjes Łaj la 161 Dżuda 61 Dżuza, szarifa 113 E i ' . Eban Abba 78 Egham 117 Egipt 57, 59, 68, 74, 76, 82, 83, 113, 123, 142, 143, 145, 170, 183, 207, 210, 236, 254, 263, 270, 272 Eisenhower Dwight Dawid 24 Ejlat 68, 324, 330 Elburs 44 Ellis Island 20 Elwes Damian 216 Elżbieta II 213, 309, 310, 331 Emirat Transjordanii 15 Esmat Abd al-Mdżid 374 Chirac Jacąues 337, 374 Chomeini Ruhollah 50, 87, 131, 143, 181,318 Christian Science 22, 26 Christopher Warren 313, 319, 322, 326 Churchill Winston 63 Churi Rami 56 Claus, książę 331 • • Cłeveland 210 Cleveland Francis 21 Cleveland Grover 21 Clinton Bili 313, 319, 322, 328, 345, 346, 352, 356-359, 374 Clinton Hillary 313, 319, 322, 328, 329, 352 Clooney George 176 Connery Sean 252 « Córkę Elizabeth 228, 229 >. - ? Crawford Cindy 351 Cubelce 176 Cypr 232, 324 Cytadela 59, 153, 154 Czehel Sutun, pałac 45 Czeczeni 58 Czerkiesi 57 D Daghastani Timur 85 Dajan Mosze 73 Dajr Jasin 65, 66 f Dalgliesh Jock 104, 105 Dallas 21, 22, 34 Damaszek 61, 62, 73, 82 Dana 350 Dar al-Chajr 327 Dar al-Funun 154, 155 Darien, półwysep 21 Dariusz Wielki 43 Fachur Nuha 179, 180 Fahd, król 98, 264, 268, 269, 286, 308 Fajruz 83, 159 Rajsal, syn króla Husajna 81, 106, 164, 172, 207, 265, 287, 349, 372 Fajsal, król 61-63, 142 Fanfani Maria Pia 284 Fao, półwysep 240 383 382 Masdzid al-haram asz-Szanf 327 Maszal Chahd 345 Mathis Johnny 83 Mathison Mehssa 252 Mauretania 87 Mayor Fredenc 329 McAleese Mary 374 Mc Farlan Robert 212 McMahon Henry 61 Medellm 21, 22 Medyna 60, 61, 144, 265, 296 Mekka 49, 54, 60, 61, 144, 145, 165, 167, 179, 265, 296, 373, 375-378 Meksyk 46 Meredith James 30 Mezopotamia 61 Michiko, księżna 204 Minnesota 350 Mohammed, książę, brat królaHu- sajna 95, 98, 360 Mondale Joan 172 Mojżesz 16, 93, 329 Mordechai Icchak 358 Morze Czerwone 15,43,208,217, 254 Morze Martwe 14, 71, 72, 111, 216 Mu'aszir Anis 207 Mu'awija, kalif 17 Mubarak Husni 210, 245, 268-270, 276, 278, 286, 374 Mubarak Suzanne 210, 211, 277,278 Mudzib 350 Mufti Iman 220 Muskie Jane 174 My-Lai 65 N Nabatejczycy 17 Nablus 77 Nabuchodonozor II 259 Naharajim 343 Nahr Al-Litam 170 Naruhito, książę 374 Naser Gamal Abd al- 73, 74 Nasir Ibn Dzamil, szarif, wuj Hu- sajna 90, 145, 200 Nasir Amal 121 Nauzad Szakir 87, 88 Nebo 216 Neiman Al 21 Netanjahu Beniamin 338-340, 344, 345, 356, 358, 374 Netanjahu, żona Beniamina 340 New Jersey 39 Nil 43 Nixon Richard 41, 42, 171 Noe 58 Noor, żona Ibrahima Izz ad-Dina 106, 107 North Oliver 240 Nowy Orlean 22 Nowy Jork 19, 21, 24, 35, 36, 50, 77, 79, 184, 302, 318 O Ocean Indyjski 15 , , ,. Oman 157, 179, 236, 313 Organizacja Narodów Zjednoczo- nych 59, 65, 67, 73, 76, 77, 83, 84, 141, 148, 149, 168, 171, 182, 210, 218, 219, 243, 244, 273, 276, 282, 285, 292, 301, 313, 323, 335, 343, 350, 355 Organizacja Wyzwolenia Palestyny 109-114, 116, 117, 142, 183, 192-194, 219, 232-234, 244, 245, 247,271,314 Ormianie 57 Orrick Mo 29 " Kanaan 16 Kanada 185-187 Kananejczycy 59 Karak 57, 58, 255 Karbala 49 Karol, książę Walii 282, 310, 331, 374 Karol Gustaw, król Szwecji 258 Katar 157, 202, 206 Kaukaz 57, 58 KawarWidad 161 Kennedy John F 27, 28, 34, 35, 174 KennedyTessa 107,216 King Martin Luter 30, 31 Klausner Richard 353, 354 Klestil Thomas 374 Klinghoffer Leon 233 Kofi Annan 355, 374 Kohl Hannelore 205 Kohl Helmut 205, 283 Kohdsto Mauno 243 ' Kolumbia 21, 33 Kom 49, 50, 86, 131 Konstantyn, król Grecji 138, 139, 145, 146 Kopuła na Skale, patrz Al-Aksa Koran 162 Korea Południowa 155,2°1, 203 Kouchner Bernard 275 Kreisky Bruno 148 Królestwo Haszymidzłii6 67 Kserkses 43 * Kuba 352 ' I Kurajszyci 179 Kurdowie 57 Kuwejt 157, 193, 266, 267, 269-273, 276, 278, 279, 282-204, 286, 288, 291, 292, 313 Lansbury Angela 26 Lautenberg Frank 276, 279, 280 Lawrence E.T. 62, 62, 251 Leibowitz Annie 352 Lewinsky Monika 319 Liban 18, 20, 57, 59, 61, 62, 64, 170, 174, 183, 190,212,319 Libia 155, 158, 182, 183 Liga Arabska 269-272 Liga Narodów 64 Londyn 46, 50, 70, 105, 137, 146, 168,301 Long Island 25, Lopez Santiago 54 Lopez Ursula 54 Los Angeles 25, 28, 174 Lucas George 252 Luksemburg 236, 283 Lutfullach, meczet 45 • , Lyon 338 M Ma'an 57, 255 Madaba 57-59, 341 Madryt 82, 300,343 Madzda, księżniczka 131 Madżda ar-Rumi 288 Maine 26 Mahomet 15,48,60,82,93,94,97,144, 165,176,179,318,329,373,377,378 Major John 284 Malezja 201 Malone Jo 361, 364 Mandela Nelson 332 Marcus Atanley 21 Marakesz 216 Marwa 377 Masako, księżniczka 374 387 386 Ranią Al- Jasin 292, 349 Ranijja, księżniczka żona Abd Al- laha 267,370 Reagan Ronald 182, 190, 192, 212, 218,219,336 Redgrave Yanessa 174, 175 Reza Pahlawi 44, 86, 87, 147 Rezerwat Przyrody Dana 224, 225 Rifa'iZajd 117,218,234 Rift, dolina 220, 329 River House 308, 309, 351, 352, 358, 362 Robertson Jaąuelin 47, 50 Rockefeller Laurance 24, 25 Rooney Burdett 353, 358, 370, 371 Roosevelt Eleanor 339 Rosja 57 Rubinstein Eljaki 320 Rushdi Salman 318 Rusk Dean 78 Russell Dawid O. 176 - - ' Rzym 57 S Sabra 190 • - Sad, szajch 268 Sadat Anwar 81-83, 96, 123, 137, 140, 143, 170, 178, 182, 183, 194 Sadat Dżihan 182, 183 Saddam Husajn 155, 180, 181, 245, 259, 260, 263-265, 267-272, 274, 275, 280,282, 283, 286, 288-290, 292, 294, 300, 313 Sadr Musa, imam 86, 87 Safa 377 Safija 155, 156 Sahar 368 Sahara 155 Sa'id, sułtan Omamu -215 Oslo 314, 323, 338, 356 Ottawa 185 Q Qumn Anthony 176 Sajjida Husajn 259 Saladyn 254 i < • Salerno Eric 288 • • Salonie 220 Salt 58, 255, 326 Salti Amer 56 Salti Rebecca 56, 221, 273 Samaria 141 Sammu 73 San Francisco 212 Santa Monica 20, 26, 342 San Francisco 35 Sarvath, żona Hasana 95, 361 Saud al-Fajsal 276, 277, 352 • ' Scheel Mildred 133 Scheel Walter 133 Schroeder Gerard 374 Schwarzenegger Arnold 252 Schwarzkopf Norman 351, 352 Scott George C. 71 Scowcroft Brent 281, 282 Segovia Liesa 199, 288 Sellers Peter 71 Sem58 Shaheen Jack 176 Shriver Maria 252 Shnver Sargent 27 Shultz George 244, 245 Shute Neville 27 Sichon 16 , Sikl7 Simpson O.J. 310 Smith Dianne 163, 168 Sofia de Grecia y Hannover 138; 139, 154, 207, 302, 330, 374 Somalia 150 Spielberg Steven 252, 253 Srebrenica 337, 338 Stany Zjednoczone 21,36, 50, 52,54, 66, 70, 76, 79-81, 84, 85, 118, 121, 131, 142, 143, 150, 166, 168, 170, 171, 173, 176, 178, 179, 181-184, 189, 191, 192, 194, 203, 211-213, 218, 219, 232, 234, 236, 240, 245, 247, 263, 265, 266, 268-273, 288, 294, 297, 299, 300, 313-315, 319, 320, 337, 343, 352, 357 Stary Testament 58 Stewart Jack 252 Storrs Ronald 61 - ; Strefa Gazy 59 " Stuttgart 226 Sumerowie 259 >.'> Suwajma 224 • . Sydney 43 Sylwia, królowa Szwecji 258 Synaj 82, 254 Syria 15, 57, 59, 62, 64, 72, 73, 76, 83, 115, 158, 182, 203 Szamir Icchak 244, 284 Szaraf Lajla 83, 84, 88, 143, 160,174, 193,212,220,230,231,261,297 ' Szarif Chalid 355 Szaron Ariel 190, 358 Szatila 190 Sziraz 43, 47 Szkocja 99-103, 252 Szoman Chalid 56, 125, 154 Szoman Suha 56, 125, 154 Szwajcaria 70 Szwecja 258 Pakistan 201, 318 Palące Green 105 Palestyna 15, 57, 61-67, 102, 192, 218, 267, 280 Paola, królowa Belgii 374 Park 315 Paryż 86, 91, 361 / Pearl Harbor 203 V. Peres Szimon 219, 234, 314, 326'-' ' Persepolis 43 Persja 43, 44, 57 Pertini Sandro 205 Petra 17, 153, 187, 252, 329, 330, 350 Pillsbury Sarah 185 Pinker George 145, 148, 163, 233 Pooley Robert 251 Półwysep Arabski 58, 61 Preston Julia 242, 243 Ptolemeusz II Filadelfos 17 R Rad, książę 75, 91,130, 132 Rabbat Ammon 16 Rabin Icchak 73, 316, 317, 319-328, 332, 339, 358, 361 , Rabin Leah 333, 339 Raghadan 122, 374, 375 Rają, córka króla Husajna 197, 235, 236, 238, 243, 286, 349, 351, 361-363, 371 Ramallah 77, 344 Rami Huri 11 Światowa Organizacja Zdrowia 225 Tadż Mahal 236 Tafila 255 388 389 Zahna 20 Zahran, pałac 98,123, 124, 232, 239, 311,375 Zajd, szajch 353 Zajd Ibn Szakir (Abu Szakir) 87, 112, 114, 116, 132, 181, 248, 256, 273, 284, 304 Zajn, córka Husajna 81, 106, 349 Zajn asz-Szaraf, matka Husajna 98, 123, 124, 136,269,306 Zam Zam 353 Zatoka Perska 55, 83, 132, 193, 216, 258, 269, 276, 292, 294, 296, 297, 309, 330 Zawawi Miriam 117 Zjednoczone Emiraty Arabskie 157, 258 Związek Radziecki 219, 264, 286, 297 Wietnam 35, 36, 39, 40, 65 Wilkins Laura 21 Wisconsm 350 Wolfensohn Elaine 225 Wolfensohn Jim 225 Wschodni Brzeg Jordanu 59, 84, 236 Wye Plantation 357, 359-361 Wzgórza Gilead 16 X Xian 203 Taha Maruf 374 Taif61 Tajlandia 224 Talal, ojciec Husajna 69, 70, 123, 124, 341 Talal, książę, bratanek Husajna 265, 272, 287, 300-302, 321, 327 Tal az-Zatar 175 Tal Wasfi 7 Tarawneh Fa'iz 320 Teheran 17, 19, 44-48, 87 Tel Awiw 66, 82, 266, 288, 289, 324, 325 Terytoria Okupowane 191, 192, 194, 246, 248, 267 Thatcher Margaret 232, 233, 265, 269,271,273,284 Thomas Lovell 61 : Tiberius 66 Transjordania 57, 62, 63 Tree Marietta 51, 52 Trippe Juan 35, 37 Trudeau Pierre 185 Truman Harry 24 Trzej Mędrcy 16 Tukan Dżafar 149 Tunis 232 Turcja 57 Turner Ted 267 Tuzla 337, 338 U • U Thant 150 Uganda 64 Umajjad, kalif 49 Umajjadzi 17, 153 Umajma Bmt Sa'id 353 Umar Hasan al-Baszir 374 Yalenti Jack 174-176 Yalentino 134, 137 Vance Cyrus 29, 52, 53 Vance Grace 29 Yecchio Mary Ann 40 Yeliotes Nick 191 Yerral Richard 105, 214, 250, 363, 370,372 W WadiAraba319 Wadi Mudżib 206, 207 • i Wadi Rum 86, 95, 243, 251, 253, 352 Wahlberg Mark 176 Walid as Sa'id 11 Wallace George 30 Walters Barbara 137 Waring George 355 Wasfi Tal 117 .Washington Post" 81,173, 189, 222, 291 Waszyngton 23, 24, 27-29, 31, 32, 35, 36, 40, 143, 168, 169, 171, 173, 177, 194, 210, 212, 218, 225, 226, 255, 257, 264, 266, 276, 283, 303, 312,320,321 Waterford Kamhlaba 332 Watykan 308 Wayne John 71 Weizman Ezer 317, 326, 374,., Weizman, żona Ezera 317 Wełna Jeff 347 West Carinthia 29, 243 West Michael 29 Widżdan, księżniczka 76, 112, 113, 130, 154 Wielka Brytania 61-63, 65, 76, 81, 104, 168, 249, 271, 294 Yarmolinsky Adam 27 Zachodni Brzeg Jordanu 14, 59, 72, 73, 76-78, 84, 109, 141, 170, 171, 182, 190, 192, 204, 220, 236, 246-248, 334, 338, 342, 344, 359 390 Królowa Noor przeznacza dochód z tej książki na Fundację Króla Husajna, pragnąc w ten sposób wesprzeć instytucję, której misja polega na kontynuowaniu i rozwijaniu działalności króla Husajna, to znaczy: budowaniu pokoju, dążeniu do trwałego rozwoju i wymiany kulturalnej, propagowaniu demokracji, edukacji, zdolności przywódczych, ochrony przyrody i zdrowia. Niedochodowa fundacja, która działa na terenie Stanów Zjednoczonych i Jordanii, utworzona została, by propagować spuściznę i ideały zmarłego króla Husajna.