Joanna Olczak-Ronikier W ogrodzie pamięci 2001 Autorka dziękuje bohaterom tej książki: Monice Bychowskiej-Holmes - za serce, energię i wysiłek, które włożyła w zbliżenie naszej rodziny, Janowi Kancewiczowi - za jego opowieści, cenne informacje i uwagi. A także wszystkim krewnym polskim, amerykańskim i rosyjskim - za pomoc, udostępnienie dokumentów i fotografii oraz życzliwą współpracę. Wiedeńska krew 10 października 1998 roku, we wtorek, w Centrum Kultury Żydowskiej A U w Krakowie spotkała mnie metafizyczna przygoda. Nieoczekiwanie pojawił się tam mój prapradziadek czy też raczej cień jego cienia. Wcześniej w Programie Miesiąca Spotkań z Kulturą Żydowską wyczytałam, ze tego właśnie dnia o godzinie 18-00 odbędzie się spotkanie z naczelnym rabinem Apaulem Chaimem Eisenbergiem - pt. Razem z pieśniami wróci życie, myśląc sobie; Kto wie? A może? W spotkaniu takim nie było żadnej metafizyki żadnych objawień teologicznych czy filozoficznych. Paul Chaim akompaniując sobie na gitarze, przez dwie godziny śpiewał w jidysz znane u nas żydowskie piosenki, w rodzaju As de balatajke przeplatając śpiew równie znanymi anegdotami o pobożnych Żydach, którzy szukali porad u rabina. Mimo to lub może właśnie dlatego bardzo się podobał. Zgromadzeni na sali klaskali i podśpiewywali do wtóru; a na końcu młodziutka Żydówka z Kazachstanu, siedząca wśród publiczności) wyszła na estradę i także zaśpiewała kilka popularnych piosenek Potem ludzie powoli zaczęli się rozchodzić, a że i rabin zaczął się zbierać do wyjścia podeszłam do niego, od razu na wstępie robiąc niewybaczalną gafę, czyli wyciągając rękę przy przedstawianiu się czego kobieta w takim wypadku nigdy; przenigdy robić nie powinna. - Wiele lat był głównym rabinem gminy żydowskiej dziadek. Nazywał się Lazar Horwitz. Czy istnieje szansa by odszukać jego ślady? - zapytałam. - Horowitz - znaczy odszukać ślady? Jego śladów nie trzeba odszukiwać. Moim binede nad biurkiem. To bardzo znana postać, świay człowiek, największych rabinów. Wsławił się zmianą rytualnych przepisów obowiązujących przy obrzezaniu; mimo sprzeciwów ortodoksyjnych Żydów nakazał tamowanie krwi gąbką zamiast wysysania jej z ranki przez dokonujących zabiegów mochelów, co powodowało często śmiertelne infekcje wśród niemowląt. Zaraz po powrocie do Wiednia każę zrobić fotografię tego portretu przyśle ją na pewno proszę mi dać Swój adres. Encyklopedia Judaica poświęca Horowitzom kilkanaście stron. Należeli do pokolenia lewitów - „Sług Świątyni”; kiedyś nosili przydomek Ha-Levi i od wieków tworzyli długie dynastie kapłanów i uczonych. W czasach nowożytnych rozprzestrzenili się po całej Europie i któryś z odłamów rodu osiedlił się w czeskim miasteczku Hoirowice. Stąd wzięło się nazwisko nadane im pod koniec osiemnastego wieku przez władze austriackie. Zmieniało swoje brzmienie na Horwitz, Hurwitz, nawet Gurwicz, w zależności od kraju, gdzie zamieszkały później poszczególne gałęzie rodziny. Mój prapradziadek miał jeszcze dwa „o” w nazwisku, a pradziadek już tylko jedno. Lazar (Eleazar) Horowitz urodził się w roku 1804 w miejscowości Floss w Bawarii, jako syn i wnuk rabina, a w roku 1828 mając zaledwie dwadzieścia cztery lata, został rabinem gminy żydowskiej w Wiedniu. Był zwolennikiem judaizmu reformowanego, który próbował uwspółcześniać średniowieczną obyczajowość żydowską, akceptując europejskie stroje, świeckie wykształcenie i udział w życiu chrześcijańskiego społeczeństwa bez porzucania własnej religii. Dużo pisał i pozostawił po sobie wiele tomów komentarzy talmudycznych wydanych pod tytułem Yad Eleazar, w których bronił swych postępowych poglądów w kwestiach rytualnych, co narażało go na ostre ataki ortodoksyjnych członków gminy. Cechowały go stanowczość i odwaga; angażował się w problemy austriackich Żydów, starając się o polepszenie ich sytuacji prawnej i społecznej. Miał lat czterdzieści, a więc jak na tamte czasy nie był młody, kiedy w roku 1844 przyszedł na świat mój przyszły pradziadek, Gustaw. Chłopiec uKonczył studia uniwersyteckie w Wiedniu ze stopniem doktora filozofii i teologii, prace doktorską pisał o Spinozie. Dlaczego więc wylądował w Warszawie jako kancelista w kantorku Izaaka Kleinmanna - kupca, który miał monopol na import soli z Wieliczki do Królestwa? Pewnie dlatego, że uczony wiedeński talmudysta miał ośmioro dzieci i musiał troszczyć się o ich przyszłość, a jego syn, młody filozof, był człowiekiem niezaradnym. Szukano więc dla niego posażnej żony, bo istniała obawa, że nie znajdzie w Wiedniu posady na tyle intratnej, by móc utrzymać rodzinę. Kleinmann zaś, ojciec jedenaściorga dzieci, miał pieniądze i rozglądał się po Europie za odpowiednimi mężami dla swoich ośmiu córek. Był Żydem emancypowanym, nowoczesnym, kosmopolitą, który bieglej posługiwał się językiem niemieckim niż polskim i lepiej czuł się w Berlinie czy Wiedniu niż w Warszawie. Nie lubił polskich Żydów za fanatyzm środowisk ortodoksyjnych, a zwolennicy asymilacji mieli, jego zdaniem, zbyt uniżony stosunek do Polaków. Z kolei Polakom miał za złe ich pogardliwy stosunek do Żydów. Panny Kleinmann odebrały staranną domową edukację, znały obce języki, były ładne i posażne, bez trudu więc znajdował dla nich małżonków wśród Żydów holenderskich, niemieckich, francuskich - ludzi wykształconych i pozbawionych kompleksów. Najładniejsza Kleinmannówna - Amalia - zrobiła najlepszą partię, bo poślubiła pochodzącego z Holandii, a zamieszkałego w Paryżu bankiera Louisa Citroena. Jej synem był Andre Citroen - konstruktor znanego samochodu. Jak doszło do skojarzenia mojej przyszłej prababki Julii z moim przyszłym pradziadkiem? Izaak Kleinmann z racji swoich kontaktów handlowych dużo podróżował i często odwiedzał Wiedeń. Przy całej swej postępowości był człowiekiem religijnym i na pewno obracał się w środowisku wiedeńskich współwyznawców. Może tam poznał rabina Lazara Horowitza? Może pośredniczył w tej sprawie ktoś ze wspólnych przyjaciół? Albo zawodowy swat, sadchan. Związek ze znanym rabinackim rodem musiał Kleinmannowi pochlebiać. Pieniądze plus intelekt - to było najlepsze połączenie. Nikt się już nigdy nie dowie, kiedy i gdzie Julia po raz pierwszy zobaczyła Gustawa. Ojcowie z pewnością zaaranżowali kilka spotkań, by młodzi mogli się lepiej poznać. Czy się sobie spodobali? On jej na pewno. Był przystojny, wykształcony, pełen melancholijnego wdzięku, który zawsze urzeka kobiety. Miał jasne oczy i romantyczne bokobrody ocieniające młodą, poważną twarz. Przypominał, jak mówiono, Norwida, a może powstańca z obrazów Grottgera. A co myślał młody rabinowicz o przedstawionej mu pannie? Że jest niebrzydka, niegłupia, budzi zaufanie, na pewno będzie dobrą żoną i urodzi mu udane dzieci. To zupełnie wystarczało. Niechętnie decydował się na wyjazd do ponurego, rosyjskiego miasta, które nazywało się Warszawa. Ale nie protestował. Był człowiekiem bogobojnym i wiedział, że Zawiadomienie o zaręczynach Julii Kleinmann z Gustawem Horowitzem jego podstawowym życiowym zadaniem jest założenie rodziny. A szczęście? Szczęście płynęło z dobrze wypełnianych obowiązków. Cudownym przypadkiem zachowało się zawiadomienie o ich zaręczynach, wydrukowane na welinowym papierze ozdobionym wytłaczaną koroneczką i girlandami kwiatów. Moja babka przechowywała z pietyzmem już w Warszawie dwie wielkie paczki korespondencji narzeczeńskiej swych rodziców, ale dyskrecja nie pozwoliła jej nigdy zapoznać się z jej treścią. Wszystko spaliło się w powstaniu warszawskim wraz z całym rodzinnym archiwum. Zachowało się tylko parę listów, zapełnionych ślicznym kaligraficznym pismem, wysyłanych z Wiednia do Warszawy i z Warszawy do Wiednia. Pisali do siebie po niemiecku. Geliebte Julienchen! Verehrter undgeliebter Gustav! W roku 1867 w wiedeńskiej synagodze odbył się ich ślub potwierdzony przez wiedeński magistrat. Ona miała dwadzieścia dwa lata, on dwadzieścia trzy. Zamieszkali w Warszawie przy ulicy Królewskiej 49, kilka kroków od Ogrodu Saskiego, w kamienicy będącej własnością starych Kleinmannów. Z czego żyli? Z procentów od posagu Julii, ulokowanego w rodzinnych interesach. I ze skromnych zarobków Gustawa, który zatrudniony został w biurze teścia. Zamiast traktatów filozoficznych wypisywał teraz faktury na kolejne cetnary soli. Półki biblioteczne ich mieszkania wypełniały niezliczone tomy zielono oprawnych dzieł pióra Lazara Horowitza, a w salonie zawisł wielki olejny portret dostojnego mędrca, otoczony fotografiami rodzinnymi w okrągłych czarnych ramkach. Wnętrze zdobiły podarki ślubne od wiedeńskiej rodziny: srebrne lichtarze, tace, koszyczki, cukiernice i porcelanowe wazony w stylu biedermeier. Wszystkie pamiątki po Łazarze spłonęły podczas wojny. Zostało tylko przekazywane z pokolenia na pokolenie wspomnienie jego buńczucznej żony - Karoliny - która odwiedziwszy syna w Warszawie, trafiła na jakąś patriotyczną manifestację i podczas szarży kozackiej na tłum wybiegła na ulicę, wołając na cały głos: Schumen Sie sich, Herren Kosaken! (Wstydźcie się, panowie Kozacy). Lazar umarł w roku 1868 w Vosslau pod Wiedniem, rok po ślubie syna. W tym samym roku urodziła się pierwsza córka Gustawa, Flora. W ciągu kolejnych czternastu lat narodziło się następnych dziewięcioro dzieci (jedno zmarło w niemowlęctwie). Funf Tochter ist kein Geldchter (pięć córek to nie żarty), mówiono, kiedy jako piąta, w roku 1873, urodziła się moja przyszła babka. Gdy dwa lata później przyszło na świat szóste dziecko, chłopiec, i Gustaw, uszczęśliwiony, że ma wreszcie syna, poszedł do kawiarni, by pochwalić się przed znajomymi, powiedziano mu ze śmiechem: „Niech pan wraca i przyjrzy się dokładnie, panie Horwitz, na pewno pan się pomylił, to znowu córka!”. Dwa lata później pojawił się następny chłopiec, potem córka, a po niej znowu syn. Starsze dziewczęta, zgodnie z duchem epoki, otrzymały imiona roślinno-kwietne: Flora i Róża, młodsze wyraźnie cudzoziemskie: Gizella, Henrietta, Żaneta, pierworodny syn nazwany został na cześć dziadka - Lazar, ale przez całe życie używał imienia Ludwik, następny - Maksymilian - nosił imię typowo austriackie, Kamilla - znowu botaniczne, i wreszcie nazwanie najmłodszego syna Stanisławem można uznać za świadomie podjętą decyzję o polonizacji rodziny. Moja babka od dzieciństwa nie cierpiała swego obco brzmiącego imienia Żaneta i upierała się, by nazywano ją Janiną. Jak zwracał się do niej ojciec, nie wiadomo. Niewiele zachowała o nim wspomnień. Ze starszymi córkami rozmawiał częściej, a jej pozostało tylko ogólne wrażenie cichego, delikatnego, nieśmiałego człowieka, który - obcy i zagubiony w ogromnej rodzinie - nie wtrącał się w domowe sprawy i w wychowanie swoich dzieci. Jednak jako potomek rabinów domagał się skrupulatnego przestrzegania wszelkich religijnych przepisów. Moja babka pamiętała jeszcze świece zapalane w piątek wieczorem przed szabatową kolacją, soboty, podczas których zakazana była jakakolwiek praca, święto Pesach, kiedy żywiono się przez cały tydzień macą jako jedynym pieczywem, Jom Kipur obchodzony całkowitym postem dorosłych, inne tradycyjne święta i obrzędy. Gustaw Horwitz nigdy nie zaaklimatyzował się w Warszawie. Do Konca pozostał cudzoziemcem zagubionym w obcym mieście. Nie był chyba zbyt szczęśliwy, zajmując się handlową korespondencją w sprawie soli. Na pociechę czytał Goethego i Heinego. Czy przynajmniej był szczęśliwy w małżeństwie z Julią, która odziedziczyła po swoim ojcu energię i życiową zaradność - cechy, z których sam kompletnie był wyzuty? Dystans wobec rodziców i obowiązująca dyskrecja nie pozwalały dzieciom na zadawanie jakichkolwiek pytań, nie przekazały więc następnym pokoleniom żadnych na ten temat informacji. Nie wiadomo nic o piętnastoletnim pożyciu tej pary, nie zapamiętano żadnej sprzeczki, konfliktu, nawet podniesionego głosu. Jeden drobny szczegół, który dziwnym trafem utkwił mojej babce w pamięci, charakteryzuje w przejmujący sposób nieporadność życiową ojca i władczą postawę matki. Dotyczył on reprymendy dla służącej, która popełniła jakieś wykroczenie. - Sage ihr (Powiedz jej) - poprosił Gustaw cicho. - Sagę du ihr. Warum immer ich? (Powiedz jej sam. Dlaczego zawsze ja?) - zaprotestowała głośno matka. Póki żył, w domu mówiło się po niemiecku. Stąd wzięła się u wszystkich dzieci doskonała znajomość literackiej niemczyzny, zabarwionej lekkim wiedeńskim akcentem. Dużo czytał i następne pokolenia odziedziczyły po nim miłość do niemieckiej literatury, kultury i sztuki. Po latach fascynacja poezją Heinego połączyła moją babkę i mego dziadka, Jakuba Mortkowicza, a jednym z pierwszych autorów stworzonego przez niego wydawnictwa był Fryderyk Nietzsche. W sierpniu 1940 roku babka została wezwana na przesłuchanie do siedziby gestapo, na aleję Szucha. Chodziło o to, że uliczny sprzedawca miał na straganie książki zabronionych przez okupanta niemieckich pisarzy, wydawanych niegdyś przez Mortkowicza. Książki zostały skonfiskowane i choć babka nie była już oficjalną właścicielką ani wydawnictwa, ani księgarni i z całą sprawą nie miała nic wspólnego, domagano się od niej wyjaśnień. Zachowywała się tak suwerennie, z taką swobodą posługiwała się nieskazitelną niemczyzną, że wzbudziła wyraźny respekt w przesłuchującym ją oficerze. Mimo że wiedział o jej pochodzeniu, jakoś załagodził sprawę i pozwolił jej wrócić do domu. Parę miesięcy później byłoby to już niemożliwe. W październiku 1940 roku ukazało się rozporządzenie o utworzeniu getta w Warszawie. Moja babka i matka, ukrywszy się na prowincji, przez całą wojnę udawały, że nie rozumieją po niemiecku ani słowa. Podejrzanie dobra znajomość tego języka mogła tylko zaszkodzić. W Krakowie, bo tam mieszkałyśmy po wojnie, nie chciałam słuchać opowieści o Jasiu Orłowskim, dwudziestoletnim powstańcu umierającym w piwnicy domu przy Mokotowskiej 59, gdzie babkę i matkę, po rozlicznych okupacyjnych perypetiach, zastało powstanie warszawskie. Bomba, zwana szafą, uderzyła wtedy w pięciopiętrową oficynę kamienicy, która zapadła się, grzebiąc pod gruzami przebywających w mieszkaniach ludzi. Ocalały tylko pomieszczenia na parterze, gdzie był szpital powstańczy, i uratowali się ci, którzy zdążyli uciec do piwnic. Naokoło rozpętało się piekło. Na podwórze wynoszono zabitych wyciągniętych z ruin, rodziny szukały wśród nich swoich bliskich, do piwnic znoszono rannych. Nie było środków opatrunkowych ani znieczulających, nie było też lekarstw. - Do domu, do mamy... - płakał w gorączce poparzony chłopiec, wyniesiony ze szpitala. Parę dni wcześniej, podczas pożaru domów przy ulicy Moniuszki, ratując ludzi z wyższych pięter, spadł wraz z płonącymi stropami na dół i sam byłby spłonął, gdyby nie bohaterstwo kolegi, który go wyniósł z ognia. - Pani ma taki głos jak moja mama. Niech pani przyjdzie, niech pani mnie weźmie za rękę, niech pani coś do mnie mówi... - prosił babkę. Więc zaczęła mówić wiersze. Znała na pamięć całą poezję polską, francuską, rosyjską, niemiecką. Była mistrzynią deklamacji, tej dziś już anachronicznej sztuki interpretowania tekstu za pomocą modulacji głosu, mimiki, gestykulacji. W dzieciństwie mogłam słuchać jej bez Konca. Więc wyobrażam sobie, jak uspokajała chłopca słowami Lermontowa, zawodząc śpiewnie na rosyjską modłę: A otiec twój staryj woin, zapaleń w boje, spij malen’ki, bud’spokojen, bajuszki ba-ju... A może podnosiła głos do krzyku, lamentując słowami Hagar z wiersza Ujejskiego: Od słońca pożarów sczerniała mi głowa, do ciebie dziś wołam Jehowa, Jehowa... To jej deklamowanie sprawiło cud. Zgromadzeni w piwnicy ludzie, szalejący z bólu, ze strachu, z bezradności, z rozpaczy, uspokoili się i zaczęli słuchać. Teraz, kiedy to piszę, zdałam sobie sprawę, że słowo „deklamować” pochodzi od łacińskiego „clamare” - czyli wołać. De profundis clamavi ad te, Domine - „Z głębokości wołani do Ciebie, Panie!”. Gdy babka, zmęczona, ustawała, wyręczała ją moja matka, bo chłopiec błagał: „Niech pani mówi, niech pani nie przestaje mówić...”. Z całego ogromnego repertuaru recytowanych wtedy wierszy najbardziej przydatny okazał się Goethe. Hochstes Gluck der Menschenkinder 1st doch die Personlichkeit. Jedes Leben sei zufuhren wenn mań sich nicht selbst vergisst. Alles konne man verlieren, wenn man bleibe, was man ist. Jaś - student architektury - znał niemiecki. I podobno, ściskając babkę za rękę, powtarzał: „Wszystko można by utracić, jeśli się zostanie sobą”. Nie cierpiałam tej opowieści. Nie byłam z nimi w tej piwnicy. Nie mogłam sobie wyobrazić koszmaru, którego sama nie przeżyłam. Nie chciałam go sobie wyobrażać. Marzyłam, żeby jak najszybciej zapomnieć o okupacyjnych przeżyciach. A poza tym drażnił mnie ukryty w tej historii morał. Niemiecka poezja przeciwko niemieckim okrucieństwom? Godność ludzka przeciwko przemocy? Z najwyższym trudem i zażenowaniem opisuję ten epizod. Jeszcze dziś wydaje mi się zbyt patetyczny, nazbyt ckliwy. Ale babka miała charakter starego Rzymianina i lubiła moralne przesłania. Nie byłaby sobą, gdyby nie wystąpiła z tym okupacyjnym wspomnieniem, kiedy w roku 1957 odwiedził ją po raz pierwszy przyprowadzony przeze mnie Ludwig Zimmerer - mój przyszły mąż. Przez lata wypominałam mu, że poprosił mnie o rękę tylko dlatego, że tak był wstrząśnięty symbolicznym sensem tej rozmowy i brakiem jakichkolwiek antyniemieckich re-sentymentów ze strony mojej rodziny. Różne kumy bardzo były wtedy zgorszone tą znajomością: „Po tym, coście przeszły, przyjmować Niemca u siebie, godzić się na jego małżeństwo z cudem uratowaną przed śmiercią Joasią?” - sączyły w ucho mojej matce. Paradoksalnym zbiegiem okoliczności napisała pracę doktorską o Wandzie, co nie chciała Niemca. Powiem szczerze, że poznawszy Ludwiga, z pewnym strachem zapytałam, czy mogę zaprosić go do domu. Babka rozpromieniła się: „Wreszcie będę mogła znowu rozmawiać z kimś po niemiecku”. Gustaw Horwitz umarł w roku 1882, mając zaledwie trzydzieści osiem lat. Błahy zabieg chirurgiczny, który zgodnie z panującymi wtedy zwyczajami odbywał się w domu, w jadalni, na stole okrytym białym prześcieradłem, sKonczył się zakażeniem krwi. Przed śmiercią zażądał pożegnania ze wszystkimi dziećmi. Podchodziły więc kolejno do jego łóżka: najstarsza czternastoletnia Flora, młodsza o rok Róża, następnie Gizella i Henrietta, dziewięcioletnia Żaneta, siedmioletni Lutek, pięcioletni Maks, trzyletnia Kamilka, a on kładł każdemu rękę na głowie i prosił: Bleibfromm! (Pozostań pobożny). Żona, z najmłodszym rocznym Stasiem na rękach, krzyczała: „Będziesz je błogosławił do ślubu. Nie odejdziesz!”. Na pogrzebie były podobno tłumy ubogich Żydów, których za życia wspomagał w tajemnicy przed teściem. Zostało po nim w sercach uczucie żalu i współczucia, w pamięci obraz przygarbionych pleców pochylonych nad biurkiem, ręki osłaniającej przed światłem wiecznie zaczerwienione oczy, w uszach monotonny odgłos butów, stukających pod oknem po drewnianym bruku - gdy wcześnie rano zmierzał do kantorku, a późnym popołudniem znużony wracał do domu. Tak krótko żył. Tak niewiele, zdawałoby się, dla wszystkich znaczył. Nawet jego przedśmiertna prośba: Bleibfromm, przez żadne z dzieci nie została wypełniona. Ale w przyziemne, prozaiczne życie warszawskiej kupieckiej rodziny wniósł tęsknotę do czegoś więcej niż tylko wygodny byt. Następne pokolenia zawdzięczały mu trudny czasem do zniesienia duchowy niepokój, ale także przeświadczenie, że dzięki sztuce i literaturze można łatwiej znieść życie. To niemało. Energiczny światowiec i biznesmen Izaak Kleinmann umarł niedługo po swym cichym zięciu. Pochowani zostali obok siebie na cmentarzu żydowskim w Warszawie. A Julia Horwitz, moja prababka, mając lat trzydzieści siedem, pozostała sama z dziewięciorgiem dzieci. Dzieci z ulicy Królewskiej Jeszcze długo po nocach słychać było rozpaczliwy płacz Julii. Moja babka na zawsze zapamiętała jej krzyk przy łóżku umierającego męża: „Nie odejdziesz! Nie zostawisz mnie samej!”. Musiała go bardzo kochać. I bardzo cierpieć. Ale nigdy nie rozmawiała z nikim o swoim bólu. Znamienne, że po śmierci Gustawa przestała przestrzegać przepisów religijnych i nie wymagała tego od dzieci. Jakby obraziła się na Boga za to, że nie chciał go ocalić. Przestała także rozmawiać z dziećmi po niemiecku i językiem panującym w domu stał się polski. Dokonała wtedy wyboru, który przesądził o przyszłości następnych pokoleń. Zdecydowała się na polonizację rodziny. Ale porzuciwszy żydowskie tradycje i obyczaje, nie zmieniła wiary i pozostała, przynajmniej formalnie, przy wyznaniu mojżeszowym, choć chrzest ułatwiłby dzieciom wstęp do polskiego społeczeństwa. Nie chciała wyrzekać się swojej tożsamości i zacierać śladów pochodzenia. Była bardzo harda. Nie szukała oparcia ani w judaizmie, ani w żadnej innej religii. Jeżeli kiedyś ufała Boskiej opiece, od tej pory wierzyła już tylko we własne siły. Gdy w kręgu najbliższych pojawiały się jakieś smutki czy dramaty, nie namawiała nigdy do pokory, rezygnacji, cierpliwego poddania się losowi. Udzielała zdesperowanemu zawsze tej samej rady: Kopfhoch!, co po polsku znaczy: „Głowa do góry!”. To jej ulubione zdanie, powtarzane latami w kółko, aż do znudzenia, stało się w Koncu dewizą życiową całej rodziny. Przypominały je sobie później w najtrudniejszych chwilach kolejne pokolenia. Być może właśnie ono wtedy umożliwiało przetrwanie. Skąd wzięło się to niemieckie zawołanie? Czy to Gustaw przywiózł je z Wiednia? Czy żegnał go tymi słowami ojciec - mądry rabin - który domyślał się, że dość gorzkie będzie życie jego syna, pędzone na łasce bogatego teścia, w obcym, barbarzyńskim kraju? Czy też raczej jego zapalczywa matka - Karolina, która nie bała się nikogo, nawet Kozaków - tak upominała go, by nie tracił ducha? Wezwanie „głowa do góry!” można rozumieć na dwa sposoby. Jako zachętę do okazania siły i męstwa: „Dasz sobie radę. Sprostasz sytuacji”. I jako apel, by nigdy nie zapominać o własnej godności. Iść przez życie z podniesionym czołem, patrząc ludziom prosto w oczy. Skądkolwiek przybyło to powiedzenie i cokolwiek znaczyło, odegrało niewątpliwie bardzo ważną rolę w kształtowaniu się mentalności wszystkich bohaterów tej opowieści. Tkwiło w umyśle i wyznaczało pion. Nie pozwalało tonąć bezradnie w kolejnych katastrofach. Załamywać rąk. Kapitulować. Być może właśnie to zdanie pozwoliło mojej prababce znaleźć siły i mądrość, by wychować dziewięcioro dzieci. Nie została zupełnie sama. Miała w Warszawie matkę, ojca i trzech braci. Ojciec, póki żył, czuł się za Julię odpowiedzialny, zarządzał jej posagiem, regularnie wypłacał od niego procenty i często dorzucał coś hojną ręką z własnych funduszy. Ale umarł niedługo po śmierci zięcia i jego pieniądze odziedziczyła żona - Miriam Kleinmannowa, osoba skąpa i egocentryczna, której nie przychodziło do głowy, by wesprzeć córkę finansowo. Opiekę nad wdową przejęli bracia - Bernard i Michał - prywatni bankierzy. Widać kiepsko wywiązywali się ze swoich obowiązków, bo w domu zapanowała bieda i Julia postanowiła sama zająć się interesami. Zaczęła, z pomocą braci, obracać swymi posagowymi kapitałami, pożyczając chętnym pieniądze na procent. Popularny wówczas proceder, uprawiany z reguły przez Żydów, budzi do dziś obrzydzenie, kojarząc się wyłącznie z lichwą i wyzyskiem, choć wcale nie musiał oznaczać żerowania na ludzkiej krzywdzie i nędzy. Nikt nigdy nie słyszał o bezwzględności czy chciwości Julii, a jednak w rodzinie uważano jej zajęcie za wstydliwe i unikano nazywania go po imieniu. Musiał to być bolesny problem dla dzieci. Nienawidziły ciągłych wizyt w domu Bernarda i Michała, którzy zamykali się z siostrą w kuchni i prowadzili hałaśliwe rozmowy w niezrozumiałym języku. Często wydawało się, że na nią krzyczą, kłócą się o coś, domagają się czegoś podniesionymi głosami. Po takich rozmowach Julia bywała zdenerwowana i miała zaczerwienione oczy. Zdawała sobie sprawę z odium, jakie ciążyło na tego rodzaju działalności, ale nie miała innych możliwości zarobkowania. Zdobywając w ten sposób środki na chleb i naukę potomków, wbijała im więc do głowy, czasem dosłownie, że najważniejsze w życiu są wiedza, pracowitość i ambicje, tępiła zaś surowo wszystko, co mogło uchodzić za spryt i „kombinowanie”. Kiedy doniesiono jej, że trzynastoletni Maks handluje jako „konik” biletami przed teatrem w Ogrodzie Saskim, by zdobyć pieniądze na jakiś interesujący go spektakl, stanęła w drzwiach kuchennych, którymi dzieci wchodziły do domu, i - doczekawszy się przyjścia chłopca - wymierzyła mu polanem kilka potężnych razów, krzycząc: „Mój synu! Nie będziesz się odtąd wdawał w żadne nieczyste sprawy”. A potem tłumaczyła: „Wychowuję was bez ojca i tym bardziej jestem odpowiedzialna za wasze postępowanie”. Wychowywała je po swojemu. Wedle własnych zasad. Sama była nadzwyczaj zaradna, przedsiębiorcza i obrotna, ale w hierarchii wartości wpajanej przez nią dzieciom dobra materialne znajdowały się na ostatnim miejscu. Nie chciała, by zajmowali się „geszeftami”. Wierzyła przede wszystkim w wagę wykształcenia. Tylko ono mogło im zapewnić godne miejsce w polskim społeczeństwie. Ze swoimi rodzicami i braćmi rozmawiała po niemiecku lub w jidysz, a po polsku mówiła z wyraźnym żydowskim akcentem. Własne dzieci posyłała do polskich szkół, gdzie uczyły się bezbłędnej polszczyzny, znajomości polskiej literatury i historii. Jedynie najstarszy syn - Ludwik - pewnie zgodnie z wolą ojca, rozpoczął naukę w szkole żydowskiej. Później przeniósł się do polskiego, prywatnego gimnazjum Wojciecha Górskiego, które uKonczyli także dwaj młodsi - Maks i Staś. Natomiast wszystkie dziewczęta chodziły na pensje znane z patriotycznego nastawienia. Zdumiewająca determinacja. Znacznie wygodniej byłoby wychować całą dziewiątkę na kosmopolitów. Wypchnąć z udręczonego niewolą kraju w wolny, szeroki świat. Do Wiednia, do rabinackiej rodziny ojca. Do Berlina, Paryża, Amsterdamu, gdzie siostrzeńcom mogły pomóc w starcie zamożne ciotki. Ale widocznie Julia uważała, że ludzie powinni przynależeć do miejsca, gdzie się urodzili, i ponosić konsekwencje, jakie z tego wynikają. Jak wyglądało życie tych dziewięciorga dzieci, stłoczonych w kilkupokojowym mieszkaniu, żyjących w dość skromnych warunkach? Jakich sposobów używała ich matka, by to życie toczyło się normalnie, bez szczególnych zakłóceń, zatargów czy wstrząsów, by sprawy zdrowia, odżywiania, kształcenia, wychowania nie przysparzały specjalnych problemów? Moja babka, która powojenne lata spędziła w Krakowie, tuż przed śmiercią zaczęła spisywać wspomnienia. Ocalały więc i zachowały swój zetlały koloryt opowieści o dzieciństwie w dziewiętnastowiecznej Warszawie, o dziecięcych zabawach i kłótniach, o domowych zwyczajach, o spacerach po nieistniejących od dawna ulicach, miejscach i pejzażach. W domu była oczywiście służba do pomocy; kucharka Fryderyka wnosiła do jadalni na śniadanie olbrzymi miedziany rondel z wrzącym mlekiem i kosz bułek, które w ciągu paru minut znikały co do jednej. Jedzenia w domu nie brakowało, jak wynika z dwóch anegdotek. Sąsiadką na Królewskiej była żona znanego przemysłowca, pani Gancwolowa, która ubrana w piękny biały peniuar z koronkami, całe dnie grała na fortepianie. Gdy jej synowie Lutek i Olek upominali się o posiłek, mówiła: „Idźcie do pani Horwitzowej, ona was nakarmi”. Więc przychodzili i zasiadali do stołu razem z całą rodziną. W porze kolacji zaś, na którą były bułki z serdelkami, wpadała do jadalni, niby w jakimś interesie, zgłodniała horda innych sąsiadów, małych Luksemburgów, z Różą na czele. Gorzej było z ubraniem; nowe sukienki dostawała tylko najstarsza córka - Flora - potem przechodziły z jednej dziewczynki na drugą. Flora miała czternaście lat, kiedy umarł ojciec. Stała się dla matki wielką pomocą w opiece nad młodszym rodzeństwem. Codziennie rano przed pójściem na pensję smarowała masłem dziesięć bułek na drugie śniadanie do szkoły, po dwie dla każdego z pięciorga uczących się dzieci. Cerowała też pończochy i skarpetki, które ta gromada darła niemiłosiernie. Matce pomagała również młodsza o rok Róża, najładniejsza z całego rodzeństwa, skromna przy tym i niezwykle dobra. Regułą było, że starsze dzieci uczyły młodsze czytać i pisać. Obowiązywały pilność i sumienność w odrabianiu lekcji zadanych w szkole. Wszystkim imponowała Henrietta, prymuska, która przed egzaminami wstawała o świcie i powtarzała cały materiał. By nie zaspać, przywiązywała sobie do nogi sznurek, a drugi jego koniec zaczepiała o łóżko kucharki wstającej najwcześniej. Szarpnięcie sznurka budziło ją podobno z najgłębszego snu. Ze wspomnień babki wynika, że jej matka w trosce o zdrowie i o prawidłowy rozwój dzieci, zarówno umysłowy, jak i fizyczny, przestrzegała najnowocześniejszych zasad higieny. Dziecięca pościel musiała być codziennie wietrzona. Przy rozmieszczeniu łóżek kierowano się stanem zdrowia dzieci - skłonne do przeziębień sypiały w pokojach słonecznych. Starannie dbała o ich wzrok i o pielęgnację zębów. Każde dziecko prowadzone było regularnie do najlepszego warszawskiego dentysty, Franciszka Kobylińskiego, na ulicę hr. Berga, później Traugutta, do kontroli i ewentualnego plombowania. Potem, dla osłody, wstępowało się do cukierni Lourse’a na Krakowskim Przedmieściu na czekoladę. W ten sposób wyprawa do dentysty przestawała być zmorą. W każdym z dziewiątki rodzeństwa geny niezaradnych życiowo, wrażliwych intelektualistów Horwitzów i mocnych, pnących się do góry arywistów Kleinmannów połączyły się w inny sposób. Najstarsza córka, Flora, energiczna, zdecydowana, despotyczna, była najbardziej podobna do matki. Druga z kolei, Róża, zmysł praktyczny odziedziczyła po Julii, łagodność po Gustawie. Trzecia, Gizelka, marzycielska, cicha, skryta, skłonna do melancholii, wydawała się wierną kopią ojca. Czwarta, rudowłosa Henrietta, miała skomplikowaną naturę; najpierw wszczynała kłótnie, potem żaliła się, że jej nikt nie kocha. Janina, impetyczna po matce, po Horwitzach odziedziczyła pasje intelektualne i największą jej namiętnością od dziecka były książki. Najmłodsza, Kamilka, z pozoru najcichsza i najmniej sprawiająca kłopotów, miała, jak się potem okazało, najsilniejszy charakter ze wszystkich dzieci. Chłopcy kontrastowali ze sobą jeszcze wyraźniej. Lutek i Staś swoim ściszeniem i niechęcią do konfliktów przypominali ojca. Maks - zapalczywy, odważny, pewny siebie - nie bał się niczego i nikogo. Od najwcześniejszego dzieciństwa roznosił go temperament. Ciągle wdawał się w jakieś bójki i spory. Krążyły legendy o jego wyczynach. Niezwykle silny fizycznie, mając zaledwie trzy lata, przesuwał najcięższe sprzęty w mieszkaniu. Inteligentny, zdolny, pojętny, zapamiętywał najdłuższy wiersz po jednorazowym usłyszeniu. Gdy na pogrzebie ojca najstarszy syn - siedmioletni Lutek - miał wygłosić kadysz nad grobem i speszony tłumem ludzi, nie mógł wydobyć z siebie głosu, pięcioletni Maks odepchnął go i bez zająknięcia wyrecytował z pamięci hebrajską modlitwę. Przysparzał matce najwięcej zmartwień i może dlatego najbardziej był przez nią kochany. Julia starała się pielęgnować w dzieciach witalność i zdecydowane stąpanie po ziemi zamiast bujania w obłokach. A więc cechy własnej osobowości, tak sprzeczne z usposobieniem Gustawa. Charakterystyczny dla męża brak życiowej przedsiębiorczości uważała za nieszczęście, może nawet za przyczynę przedwczesnej śmierci. Musiała chyba mieć do niego mniej lub bardziej uświadomiony żal za to, że owdowiała tak młodo, że zostawił ją samą z gromadą dzieci. Tępiła więc u nich surowo wszystko to, co wydawało się przejawem wewnętrznego nieładu: gnuśność, skłonność do dzielenia włosa na czworo, wszelkie „nie chce mi się”, „nie mogę”, „nie potrafię”. Chciała je uchronić przed zgubnymi skutkami życia wyłącznie w sferze ducha. Dbała o równowagę. Moja przyszła babka, maniacko czytająca wszystko, co jej wpadło w ręce, była stale napominana, by nie psuła sobie oczu przy złym oświetleniu, a także często odrywana od książki i posyłana do pomocy przy sprzątaniu czy do magla. Jej siostra Róża, która wolała zajęcia gospodarskie od intelektualnych, wyrzucana była z kuchni i zaganiana do czytania. Zdarzały się zapewne zatargi i awantury, ale nie zakłócały one na dłużej spokoju domowego. Bójki między chłopcami Julia, o dziwo, popierała, uważała, że wyrabiają mięśnie, i była w ogóle wielką zwolenniczką ćwiczeń fizycznych. Surowe kary wymierzała niezmiernie rzadko, tym bardziej się ich obawiano. Bicie jako zabieg pedagogiczny nie było stosowane, choć raz nieszczęsny Maks dostał polanem, a innym razem Flora w twarz za nieposłuszeństwo. Julia była despotką i dużo krzyczała, od rana do wieczora słychać było jej rozkazy, nakazy i zakazy wygłaszane podniesionym głosem. Maks, który najczęściej obrywał, zachęcał: „Niech mama krzyczy, krzyczy, zawsze coś się z tego przylepi, coś zostanie!”. Myślę, że gdyby nie żelazna niezłomność, z jaką realizowała swój program wychowawczy, w którym nie było miejsca na wątpliwości i rozterki, nie dałaby sobie rady z „wyprowadzeniem dzieci na ludzi”, jak to się wówczas mawiało. Musiała jednak owej żelaznej niezłomności towarzyszyć wielka mądra miłość. Mimo kłopotów finansowych i zmartwień, których nigdy nie brakowało, panowała w tym domu atmosfera ciepła i serdeczności, zapewniająca poczucie bezpieczeństwa. A jednak wspomnienie, które na zawsze utkwiło mojej babce cierniem w sercu, świadczy o tym, że przy całej miłości dziecięce uczucia bywały czasem przez matkę ranione. Któregoś razu nauczycielka robót ręcznych na pensji panien Kosmowskich kazała uczennicom przynieść tiul do haftowania. Mała Żaneta, już wtedy estetka, przygotowała więc starannie blaszane błyszczące pudełko od tytoniu i schowała do niego różową bibułkę. Marzyła, że położy na niej biały, przezroczysty materiał. Będzie potem miała swoją własnoręcznie wyhaftowaną serwetkę. Sam wyraz „tiul” - jak opowiadała - wprawiał ją w zachwyt. Ale kiedy poprosiła o pieniądze na wymarzony sprawunek, usłyszała od matki: „Takie fanaberie to zbytek. W domu, gdzie jest dziewięcioro dzieci i sama muszę dbać o wszystko, każde z was powinno mi pomagać. Patrz, ile jest waszych pończoch i skarpetek do cerowania. Będziesz je zabierała na lekcje robót i nauczysz się porządnie cerować. Przyda ci się to w życiu”. Można sobie wyobrazić wstyd tej dziewięcioletniej dziewczynki przynoszącej do szkoły, zamiast białego tiulu na różowej bibułce, furę podartych dziecięcych skarpetek. Znienawidziła roboty ręczne raz na zawsze, ale nauczyła się porządnie cerować. I choć nigdy w życiu nie przyszyła guzika, pamiętam dokładnie, jak w powojennych latach wkłada okulary, wyjmuje z blaszanego pudełka po rosyjskiej herbacie grzybek, naparstek, czerwoną włóczkę, grubą igłę, którą musiałam jej nawlekać, i starannie, powoli, równiutko ceruje moje zimowe skarpety. Tylko w tej jednej opowiastce o rodzinnym domu czaił się lekki żal. Wszystkie inne pełne były czułości, wdzięczności i podziwu. Za pamięć, z jaką matka troszczyła się o pierzchnące na mrozie ręce jednej z córek, łzawiące oczy drugiej, zbytnią nerwowość trzeciej. Za to, że gdy zdarzała się cięższa choroba, siedziała całe noce przy łóżku chorego dziecka, nie pozwalając nikomu się wyręczyć. Za niezwykłą intuicję medyczną, dzięki której podejmowała najtrafniejsze diagnozy dotyczące zdrowia dzieci. Do Konca życia nie mogła sobie darować, że - choć przeciwna operowaniu męża - uległa w Koncu namowom dwóch najwybitniejszych ówczesnych lekarzy warszawskich - internisty Ignacego Baranowskiego i chirurga Juliana Kosińskiego - co sKonczyło się tragicznie. Może dlatego, gdy rozchorował się Maks, nie zabrakło jej odwagi, by przeciwstawić się autorytetom. Siedmiolatek założył się z rówieśnikami na podwórzu, że zeskoczy z drewnianej wysokiej przybudówki. Skoczył i uderzył się tak mocno w kolano, że wytworzył się wysięk i powstały jakieś nieprzyjemne komplikacje. Choroba trwała długo, stan chłopca był coraz gorszy i w Koncu konsylium złożone z najwybitniejszych chirurgów zdecydowało, że tylko amputacja nogi może uratować życie dziecka. Nie zgodziła się na to. Postanowiła działać sama. Zostawiła dom, dzieci i pojechała z chorym chłopcem do Berlina, by zasięgnąć rady niemieckich chirurgów. Zastosowane przez nich zabiegi ocaliły nogę od amputacji, choć pozostała sztywna i Maks przez całe życie kulał. Źródłem bezustannego zachwytu i uciechy był ogród mieszczący się na tyłach kamienicy przy ulicy Królewskiej, do Konca życia wspominany przez babkę jako raj jej dzieciństwa. Wydawał się bezpański, nie miał ani ogrodnika, ani dozorcy i dzieci mogły tam robić, co chciały. Rosły w nim jabłonie i grusze, wiśnie i śliwy, krzaki agrestu, porzeczek i róż. Kiedyś starannie pielęgnowany i uprawiany, później zdziczał i dzięki temu stał się jeszcze bardziej atrakcyjny. Żadne owoce świata nie miały później takiego smaku i słodyczy - opowiadała babka - jak te z ogrodu przy Królewskiej, żadne róże nie pachniały tak rozkosznie. Latem nie trzeba było jeździć na letnisko:... bieganina, gry i zabawy lat dziecięcych, szepty i zwierzenia podlotków na tle tego zacisznego „własnego” ogrodu mialy niewypowiedziany urok niczym nie skrępowanej i nie zamąconej swobody - pisze w swoich wspomnieniach. - A w zimie na największym trawniku mama poleciła urządzić ślizgawkę. Woda, rozlana obficie, zamarzła wspaniale i dzieciarnia, ucząca się najpierw ślizgania na łyżwach przy posuwanych krzesełkach, wyrabiała się z czasem na zwinne łyżwiarki i łyżwiarzy, produkujących się potem na modnej ślizgawce stawu w Ogrodzie Saskim. W parterowym mieszkaniu oficyny, w oknie wychodzącym na ów raj stał często starzec z siwą brodą i przyglądał się bawiącym dzieciom. Był to Chaim Zelig Słonimski, dziadek poety - Antoniego Słonimskiego. Kamienica przy Królewskiej mieściła się w okolicy Ogrodu Saskiego. Dzieci chodziły tam często na poobiednie spacery. W alei „Owocowej” był kiosk, w którym sprzedawano cukierki i lemoniadę. W alei „Literackiej” - studnia, z której podopieczne Towarzystwa Dobroczynności czerpały najsmaczniejszą wodę na świecie i sprzedawały ją za grosze spragnionym. W alei „Głównej” szumiał gąszcz olbrzymich kasztanów i sypał się na głowy puch z kwitnących drzew. W strugach wody tryskających z fontanny załamywało się światło słoneczne, tworząc czarodziejskie tęcze. Po alejkach biegały elegancko ubrane dziewczynki z piłką lub skakanką, pilnowane przez francuskie bony. Moja przyszła babka patrzyła na nie z zazdrością i marzyła o tym, by się z którąś zaprzyjaźnić. Kiedyś zdobyła się na odwagę, podeszła do ślicznej Stefci Krysińskiej, córki znanego adwokata, i zapytała: „Czy panienka chce się ze mną bawić?”. Usłyszała krótkie „nie” i do Konca życia nie zapomniała zniewagi. W latach szkolnych Ogród Saski przemierzany był dwa razy dziennie, w drodze na pensję i z powrotem. Obok sadzawki, po której pływały bielutkie łabędzie, a w zimie ślizgali się wesoło łyżwiarze i łyżwiarki, wychodziło się na ulicę Niecałą i szło dalej przez plac Teatralny, gdzie starsze siostry trzymały mocno za ręce młodsze i rozglądały się uważnie, przechodząc przez jezdnię, żeby nie wpaść pod wóz albo dorożkę. Potem droga prowadziła przez Senatorską do rogu Miodowej. Tajemnica przedartej fotografii Na rogu Senatorskiej i Miodowej stała ogromna stara budowla - Pałac J. Sołtyka - dawna siedziba biskupów krakowskich. Nowy właściciel wynajmował tam pomieszczenia niezliczonej liczbie lokatorów. Od ulicy Senatorskiej, na parterze, znajdowały się najelegantsze sklepy w mieście: skład szkła i porcelany Izdebskiego, konfekcja damska Thonnesa, zakład zegarmistrzowski Lilpopa. Można było godzinami wpatrywać się w okna wystawowe magazynów, ale panny Horwitzówny nie przystawały przed nimi w obawie, że spóźnią się na lekcje. Jednak mała Żaneta wymuszała często na siostrach krótki postój przed księgarnią Hoesicka. Pożerała wtedy wzrokiem kolorowe okładki wystawianych tam książek dla dzieci, a tytuły: Lalki Maniusi, Pudelek pani Grypskiej, Zabawki Kazia, Światełko, Kampanella, Pamiętnik Laury, Księżniczka, zapamiętała na całe życie. Ów dziecinny, niezaspokojony głód książek sprawił, że później, jako właścicielka własnej firmy wydawniczej, tyle poświęcała uwagi literaturze dziecięcej. A w okna wystawowe księgarni Mortkowicza przy ulicy Mazowieckiej wpatrywały się następne pokolenia dzieci, zapamiętując tytuły przetłumaczonych przez nią książek. Oderwawszy się od witryny księgarni, panienki skręcały w ulicę Miodową i wchodziły w ogromną pałacową bramę. W dni powszednie biegły w kierunku dziedzińca i stamtąd, schodami kuchennymi, pędziły, przeskakując po dwa stopnie, na pierwsze piętro budynku. W uroczyste dni początku i Konca roku, imienin przełożonej czy innych ważnych szkolnych wydarzeń szły powoli parami schodami od frontu prowadzącymi do drzwi, na których widniała mosiężna tabliczka z napisem: „Pensja żeńska Leokadii i Bronisławy Kosmowskich”. Żeńskie szkoły prywatne dla panien to ważny fragment pejzażu duchowego tamtych lat. W roku 1882, kiedy moja babka rozpoczynała naukę, rusyfikacyjna polityka caratu w Królestwie osiągnęła apogeum. Bezwzględnymi jej wykonawcami byli osławiony generał-gubernator warszawski Hurko i kurator warszawskiego okręgu szkolnego Apuchtin, który obejmując w roku 1879 stanowisko, oświadczył, że za dziesięć lat żadna matka nie będzie w tym kraju mówiła do swego dziecka po polsku. I robił wszystko, by obietnicy dotrzymać. Terror dotykał przede wszystkim uczniów gimnazjów rządowych. „Szkoła prowadzona systemem Apuchtina może wychować albo kretynów, albo bohaterów” - mówiono w Warszawie. O mękach, jakich przysparzała dzieciom, opowiadają Syzyfowe prace Żeromskiego, Feralny tydzień Korczaka, Wspomnienia niebieskiego mundurka Gomulickiego. Kiedy Henryk Sienkiewicz złożył w redakcji „Niwy” opowiadanie zatytułowane Z pamiętnika korepetytora warszawskiego, cenzura nie zgodziła się na druk. „Będę musiał przenieść Michasia do Poznania. Może się nie połapią i puszczą” - powiedział. I rzeczywiście, opowiadanie zaczęło ukazywać się w odcinkach pod tytułem Z pamiętnika poznańskiego nauczyciela. Rosyjskie podręczniki uczyły pogardy dla polskiej historii i tradycji. Szpicle nachodzili stancje uczniowskie i sprawdzali, czy młodzież nie czyta książek zabronionych przez cenzurę. Nie tylko na pauzach w szkole, ale także i w miejscach publicznych nie wolno było mówić po polsku. Za najdrobniejsze przewinienie groziły karcer, chłosta, wydalenie z gimnazjum. Poziom intelektualny i moralny rosyjskich nauczycieli wołał o pomstę do nieba. Tępe i bezwzględne wymagania, jakie stawiali dzieciom, ciągłe represje i szykany nierzadko prowadziły do samobójstw wśród gimnazjalistów. Dlatego niechętnie posyłano dziewczęta do gimnazjów rządowych. Panny ze środowisk ziemiańskich miały zazwyczaj guwernantki i domowych nauczycieli. Te ze średnich sfer posyłano na pensje, mimo że były droższe od szkół państwowych i uKonczenie ich nie uprawniało do wstępu na uniwersytet. Ale chęć zdobycia wyższego wykształcenia traktowano jak przelotną, dziewczęcą fanaberię, a studia w Królestwie i tak niedostępne były dla kobiet. Szkoła prywatna miała więc za zadanie wychowywać światłe żony i matki, w przyjaznej atmosferze, wolnej od strachu i upokorzeń. I o takiej właśnie atmosferze myślała Julia Horwitzowa, zapisując swoje córki na pensję Leokadii Kosmowskiej. Wysoka temperatura ideowa tej szkoły, panujący tam duch oporu wobec zaborcy, kult niepodległościowych zrywów i romantycznej poezji - wszystko to działało na wyobraźnię panienek i budziło miłość do Polski, także wśród uczennic-Żydówek. Ale miłość, jak wiadomo, nie zawsze bywa wzajemna. W tym samym pałacu mieszkał z rodziną Ferdynand Wilhelm Hoesick, właściciel księgarni, w której witrynę wpatrywała się z takim zachwytem Żaneta. Jego syn - jedynak - Ferduś, czyli Ferdynand Hoesick, przyszły pisarz i krytyk, w swoich wspomnieniach zatytułowanych Dom rodzicielski opowiada o zabawach z rówieśnikami, współmieszkańcami gmachu. Na ogromnym dziedzińcu grali w klipę, palanta, berka, żyda, orła i reszkę, chętnie także znęcali się nad małymi sąsiadami Weinkranzami, sprawiając im na przykład „chrzest” pod wodociągiem. Jako Żydzi, już tem samem byli uważani przez resztę chłopców za coś gorszego, a że z natury nie grzeszyli odwagą, więc raz po raz musieli znosić różne lobuzowskie figle z naszej strony - pisze z rozbrajającą szczerością. Czasem chłopcy szukali rozrywek na mieście. Szczególny urok miały dla nas, a raczej dla mych niektórych kolegów, bójki na placu Dzieciątka Jezus z małymi żydziakami. Pamiętam, że wracając ze szkoły, zawsze wracaliśmy tamtędy, z kantówkami ukrytemi w rękawach, by nimi przy sposobności obić malców żydowskich, zawsze tam gromadzących się o pewnej porze, bo właśnie wychodzili z jakiejś Żydowskiej szkoły - rozrzewnia się dalej subtelny humanista. Jak żyło się w poczuciu ciągłego zagrożenia? Dowiadując się, już jako dziecko, że w kraju, w którym mieszkasz, uważają cię za „coś gorszego” i tylko dlatego mogą cię znieważyć? Nigdy nie zadałam tego pytania. Więc nie znam odpowiedzi. Mogę sobie tylko wyobrazić, że należało mądrze wybierać ścieżki życiowe i przyjaciół, by nieuniknionych przykrości było jak najmniej. Połowa moich szkolnych koleżanek była pochodzenia semickiego, co jednak wobec ich całkowitej asymilacji nie odgrywało żadnego znaczenia i nigdy nie było wypominane ani zaznaczane przez nauczycieli - podkreślała z uznaniem babka. Uważała to widać za fakt niezwyczajny. Trafiła na pensję panien Kosmowskich dzięki swemu uporowi, w dość dramatycznych okolicznościach. Uczyły się tam już od paru lat cztery starsze siostry: Flora, Gizella, Róża i Henrietta. Ona zaś zapisana została na pensję Izabelli Smolikowskiej, późniejszej Hewelke, bo szkoła ta mieściła się bliżej domu, a dziewczynka rozpoczynała naukę pod nieobecność matki, która właśnie wtedy wyjechała z chorym Maksem do Berlina, by szukać ratunku u tamtejszych lekarzy. Parę miesięcy wcześniej umarł ojciec i dziewięcioletnia córka pamiętała dobrze religijne rygory, których przestrzegał. Zajęcia szkolne rozpoczęły się w poniedziałek. Nowa uczennica, pojętna i posłuszna, świetnie sobie radziła z poleceniami nauczycieli. Do soboty. W sobotę kazano dzieciom napisać wypracowanie. Ona jedna nie otworzyła zeszytu i siedziała bezczynnie. Zdumionemu profesorowi wyjaśniła, że w szabat nie wolno jej brać pióra do ręki. Profesor poskarżył się przełożonej, która oświadczyła, że podobnego zachowania w swojej szkole tolerować nie będzie. W odpowiedzi harde dziecko, które kiedyś stać się miało moją babką, włożyło książki do tornistra i bez słowa poszło do domu. Następnego dnia Żaneta zakomunikowała siostrom, że nie przekroczy progu szkoły panny Smoli-kowskiej. Kiedy dziewczęta po paru dniach zorientowały się, że mała nie ustąpi, zabrały ją ze sobą na pensję panien Kosmowskich. Widocznie tam potraktowano jej zasady poważniej lub pobłażliwiej, więc sama dość szybko z nich zrezygnowała. Z żalem? Bez żalu? Nie wiem. Obie przelotom, siostry Kosmowskie, dostojne, w podeszłym - jak mi sif wydawa-lo - wieku, wielkie patriotki, nastawione byly szczególnie na moralne zagadnienia wychowawcze. Bardzo przez nas szanowane, mialy wielki autorytet. Nie pamiętam ani jednego faktu oporu czy krytycznego stosunku którejkolwiek z uczennic do swych prze-lożonych. Szczególnie liczyłyśmy sif z surową, ale zawsze sprawiedliwą panną Leokadią - pisała babka w swoich wspomnieniach. I tu, jak w gimnazjum rządowym, oficjalnie językiem wykładowym był rosyjski, ale nauczyciele, ignorując nakazy, prowadzili zajęcia po polsku, a podczas godzin przeznaczonych niby to na naukę robót ręcznych i rysunków z reguły uczyli potajemnie tzw. przedmiotów ojczystych, czyli literatury polskiej, historii i geografii. Niespodziewana inspekcja i wykrycie najmniejszego wykroczenia przeciwko obowiązującym przepisom groziło surową karą, z zamknięciem szkoły włącznie. Panny oswajały się więc także z zasadami konspiracji: na umówiony sygnał chowano zakazane zeszyty i książki w specjalnych skrytkach i używano najrozmaitszych forteli, by wyprowadzić w pole wizytatora. Gdy się pojawiał, dziewczęta na przerwach zaczynały paplać po rosyjsku, a nauczycielka na lekcji wywoływała do odpowiedzi zawszę tę jedną prymuskę,’ która umiała wyliczyć bezbłędnie wszystkie tytuły cesarza i jego ogromnej rodziny. Nauczyciele Polacy byli ludźmi światłymi, o szerokich horyzontach. Tak na przykład historii Polski, oczywiście tajnie, uczyła Jadwiga Szczawińska, później Dawidowa - znana działaczka oświatowa i społeczna, przyszła twórczyni Uniwersytetu Latającego, nielegalnej wyższej uczelni dla kobiet. W młode głowy wtłaczano nie tylko fakty i daty. Wpajano przede wszystkim podstawowe przykazanie pozytywizmu, które głosiło, że żyje się dla innych, nie dla siebie. Ówcześni pedagodzy, ucząc zaangażowania społecznego, odpowiedzialności, bezinteresowności, ofiarności, umieli równocześnie budzić w dzieciach ciekawość i zapał do nauki. Z owych szkolnych lat wynios- Tajemnica przedartej fotografii 33 ła moja babka imponująco dużo wiadomości i zainteresowań. Na przykład pasje botaniczne: umiejętność oznaczania roślin i suszenia ich w zielniku, znajomość polskich, rosyjskich i łacińskich nazw każdego ziółka i kwiatka napotykanego w czasie spacerów po łąkach. Przynosząc z nich ogromne bukiety kwiatów, z miłością i ze znawstwem opowiadała o naturze i o obyczajach poszczególnych gatunków. Zawsze lubiła czytać, ale na pensji zrodziła się jej fascynacja poezją i nałóg przepisywania do grubych kajetów pięknym, kaligraficznym pismem wierszy, które zrobiły na niej szczególne wrażenie. Kajety te towarzyszyły jej przez całe życie. Najpierw były to skromniutkie, oprawione w ceratę bruliony pensjonarskie, później eleganckie albumy w safianowych i brokatowych okładkach. W czasie wojny sklejała przypadkowe kartki papieru, jakie wpadły jej w ręce, po wojnie przejmowała po mnie moje nie zapisane do Konca liche zeszyty szkolne z okładkami w ziemistych kolorach. Zmieniała się także zawartość tych kajetów. Najpierw pojawiali się tam Słowacki, Norwid, Goethe, Heine. Później Lenartowicz, Syrokomla, Ujejski, Konopnicka. Jeszcze później budzący „dziwne dreszcze” Tetmajer. Potem autorzy własnego wydawnictwa - Staff, Tuwim, Leśmian, Pawlikow-ska-Jasnorzewska. W czasie wojny Krzysztof Kamil Baczyński. Po wojnie poeta, zdawałoby się, kompletnie obcy jej gustom, a tak serdecznie pokochany - Tadeusz Różewicz - przez chwilę sąsiad na Krupniczej. Zapisywała te wiersze nie wiadomo po co, bo wszystkie umiała na pamięć. Całe moje dzieciństwo upłynęło przy dźwiękach słów: „Trzy razy księżyc obrócił się złoty...”, „A jak poszedł Stach na wojnę...”, „W Suzie na dworze król Dariusz ucztuje...”. Albo: „Prażę się w słońcu gałgan stary...”. Ukazywały się później w wydawnictwie Mortkowicza domowe zbiorki poezji zwane Lira i Lirenka, w których drukowane były te wszystkie najpiękniejsze wiersze świata. Czasem śni mi się, że w jakimś antykwariacie natrafiam na malutki tomik w żółtawej oprawce ze skóry. I ogarnia mnie uczucie cudownej słodyczy. Ale budzę się zawsze z pustymi rękami. Lata szkolne babka wspominała zawsze z ogromną przyjemnością. Chętnie opowiadała o szkolnych perypetiach i o własnych pensjonarskich przejawach patriotycznego oporu. Mimo względnej swobody egzekwowano bardzo surowo znajomość języka rosyjskiego i rosyjskiej literatury. Przedmiotów tych uczyli rodowici Rosjanie. W swoich wspomnieniach opisuje, jak sKonczyła się zbytnia poufałość z profesorem Juraszkiewiczem. Był nawet dość dobroduszny i lubił z nami rozmawiać, co raz naraziło mnie na dużą przy- 34 Tajemnica przedartej fotografii kros’c. Uczyłyśmy go żartobliwie wymowy polskiej i w pewnej chwili powiedziałam: „Tak długo mieszka pan w Polsce i nie mógł się pan nauczyć po polsku?”. Na to on, zmieniwszy natychmiast swój żartobliwy ton na ostry, odparł groźnie:,flie ja żiwu w Polsze, tolko wy w Rosiji”. Incydent ten doszedł do uszu przełożonej, która skarciła mnie surowo, przypisując mi cala winf, „bo z Moskalem nie prowadzi się podobnych rozmów”. Pożegnanie nasze z przełożoną po sKonczeniu nauki było bardzo uroczyste i wzruszające. „Oddawajcie teraz innym to, co warn tutaj dano”, powiedziała, rozstając się Z nami - pisze babka. I opowiada dalej, jak zaraz potem młode abiturient-ki pobiegły zrobić sobie zdjęcie na pamiątkę. W sąsiedztwie, w zakładzie fotograficznym Mieczkowskiego, który mieścił się w pałacowej oficynie i miał kształt wielkiej oszklonej altany. Był rok 1888. Miała wtedy piętnaście lat. Ach, ta fotografia pamiątkowa! Jaka szkoda, że i ona się nie zachowała, że znik-neła wraz z całym naszym dobytkiem w gruzach powstania warszawskiego. Stoi mi tak Żywo w pamięci. Widzę tak dokładnie każdy jej szczegół. Wszystkie, nieliczne zresztą koleżanki Konczące ze mną naukę szkolną... - pisała z żalem blisko siedemdziesiąt lat później. I wyliczała kolejne nazwiska. W roku 1960 w „Ekspressie Wieczornym” - warszawskiej popołudniów-ce - ukazał się ten właśnie fragment jej wspomnień. Tuż potem wydarzył się cud. Do redakcji zatelefonowała starsza pani, skarżąc się, że w tekście nie było o niej mowy, a przecież chodziła z autorką na tę samą pensję, do tej samej klasy i jako dowód może przedstawić opisaną fotografię, na której figuruje. Siostrzenica babki - Karolina Beylin, pracująca w gazecie - wzięła sprawę w swoje ręce. Posłała woźną redakcyjną po zdjęcie, a następnie doręczyła je do Krakowa. Było to właściwie pół zdjęcia. Lewa część została oddarta. Ale na szczęście dotarło do babki na parę tygodni przed śmiercią i mogła się była jeszcze nacieszyć zmartwychwstaniem drogiej sercu pamiątki. Jednak czuła się już zbyt chora, by podziękować ofiarodawczyni. Później list z nazwiskiem i adresem owej pani gdzieś się zawieruszył. Pozostała w archiwach rodzinnych jedynie ta pożółkła fotografia. Wypisana na niej obcą ręką data 1889 niezgodna jest z relacją babki, która twierdziła, że pensję uKonczyła rok wcześniej. Nie jest to zbyt istotna różnica. Natomiast na odwrocie ujawnia się inna pomyłka pamięci. Okazuje się, że panienki nie zrobiły sobie zdję- Grupa uczennic klasy szóstej pensji pani Kosmowskiej. Od lewej siedzi jako pierwsza Janina Horwitz. Po jej prawej stronie kolejno: Helena Hirszfdd, Adela Kosmowska, Antonina Chwat, Maria Ziembińska, Matylda Goldjluss Ifl 36 Tajemnica przedartej fotografii cia pamiątkowego w zakładzie Mieczkowskiego, lecz w firmie „Fotografia artystyczna Rembrandt” przy ulicy Marszałkowskiej 151. Istotnie, widać, że fotograf był artystą. Bardzo starannie wyreżyserował każdy gest i pozę, ułożenie rąk, wyraz twarzy, spojrzenie. Sprawa była poważna, więc żadna z dziewcząt się nie uśmiecha. I tak zastygły na wieki w malowniczej grupie, ubrane odświętnie, zapięte po szyję na niezliczone guziczki, ściśnięte gorsetami, zapatrzone przed siebie. Jedna z nich, ta siedząca pośrodku, jest najwyraźniej „kobietą wyzwoloną”. Nie nosi gorsetu, krótko ostrzygła kręcące się włosy, na szyi ma fantazyjnie zawiązany fontaź w kropki. To Ada Kosmowska, bratanica przełożonych, później aktorka teatrów krakowskich. Po jej lewej stronie siedzi moja przyszła babka, z książką na kolanach. Obok, z książką w ręku, stoi Helena Hirszfeldówna, cicha, delikatna, bardzo kulturalna dziewczyna - siostra słynnego Bolesława Hirszfelda, żarliwego Polaka żydowskiego pochodzenia, bogatego przemysłowca, a zarazem ofiarnego filantropa, działacza politycznego i społecznego, którego Stefan Żeromski w Slowie o bandosie nazwał Synem Nieśmiertelności. U stóp Ady Kosmowskiej siedzi najukochańsza przyjaciółka babki, Mania Ziembińska, piękna czarnooka i czarnowłosa dziewczyna, córka kasjera w firmie Krzysztof Brun i Synowie. Obok stoi Tola Chwatówna - córka znanego warszawskiego lekarza. Na skraju siedzi Madzia Goldfluss - pilna, inteligentna, później pierwszorzędna silą bibliotekarska we Lwowie. Identyfikuję widoczne na zdjęciu pensjonarki dzięki informacjom, które zostawiły moja babka i matka. Ale kim jest panienka, która stoi pierwsza od lewej? Ta przedarta ukośnie na pół? Może to Stasia Adamska? Albo Wacia Mazurowska? Może Mania Buszkowska, córka wybitnego adwokata, przykładna pod każdym względem? A może to jest właśnie ta zapomniana koleżanka? Już się tego nigdy nie dowiem. Sądząc z kompozycji zdjęcia i z liczby nazwisk wymienionych we wspomnieniach, co najmniej trzy albo cztery dziewczęce podobizny zginęły na zawsze wraz z urwaną lewą połową. Wiele tajemnic kryje owa fotografia. Na jej odwrocie widnieje informacja skreślona nieznanym mi charakterem pisma: Spod grubej warstwy zbruka-nych książek i papierów wydobyto w 1945 roku. Nie wiem, kto i gdzie ją znalazł. W gruzach zburzonego domu? W zasypanej piwnicy? Czy była już uszkodzona, kiedy ją odnaleziono? Czy też owa pani przedarła ją na dwie połowy i sobie zostawiła część z własną osobą, a babce oddała tamtą drugą w nadziei, że w zamian utrwalone zostanie na piśmie jej istnienie? Tajemnica przedartej fotografii 37 Ponad sto lat minęło od czasu, gdy młodziutkie pensjonarki fotografowały się w firmie „Rembrandt”. A uparty duch tej bezimiennej nie chce odejść i rozpłynąć się w niebycie. Krąży koło mnie i prosi o pamięć. Wcale nie nadaremnie. UKonczywszy ten rozdział, znalazłam w rodzinnych papierach zagubiony ślad - świadectwo jej istnienia - czyli list Karoliny Beylin do mojej babki: Warszawa dnia 27 września 1960 Ciociu droga, kochana! Posyłam Ci tę uroczą fotografię, która jest piękną ilustracją do Twoich pamiętników (...). Ta Twoja koleżanka, pani Wrzesińska (nie powiedziała, jak z domu) mieszka na ulicy Akademickiej. Cztery wesela be^ piątego Jest w którymś z filmów Saury przejmująca scena, kiedy to dorosła bohaterka zagląda przez uchylone drzwi do jadalni swego dzieciństwa. Przy stole zgromadzona jest cała rodzina: dawno umarli rodzice i ona sama jako mała dziewczynka. Wiatr czy może podmuch czasu wprawia w ruch kryształowe wisiorki umieszczonego nad stołem żyrandola. Krystaliczny dźwięk każe dziecku spojrzeć w stronę drzwi. Przez ułamek sekundy patrzą na siebie przeszłość i przyszłość, które spotkały się w teraźniejszości, a widza ogarnia metafizyczny dreszcz. Próbuję dokonać trudniejszej sztuki niż wkroczenie w świat własnego dzieciństwa; chciałabym uchylić drzwi, które przeszło wiek temu prowadziły do mieszkania mojej prababki - Julii Horwitzowej. Rok 1888. Warszawa. Królewska 49. Pierwsze piętro od frontu. Na drzwiach biała tabliczka z nazwiskiem wypisanym czarnymi gotyckimi literami: „Gustav Horwitz dr philosophic”. Gustaw od sześciu lat nie żyje, ale wdowa nie zdjęła tabliczki z drzwi. Stwarza to złudzenie obecności męża i ojca w domu. W niezmienionym stanie zachował się także jego gabinet: biblioteka wypełniona dziełami filozoficznymi i tomikami niemieckiej poezji. W rogu stoi piękny stary zegar w jesionowej szafce, a nad kanapą wisi złocone lustro w stylu biedermeier - prezenty ślubne z Wiednia od rodziców Gustawa. W gabinecie ojca chronią się dzieci tęskniące za ciszą i samotnością. Życie domu skupia się w pomieszczeniu zwanym w języku owych czasów ba-wialnią, która jest połączeniem pokoju stołowego, jak mówiło się w Kongresówce, i salonu. Bawialnia to pokój przechodni, prowadzący do reszty mieszkania, stąd panuje w niej bezustanny ruch. Każde z dziewięciorga rodzeństwa ma wiele własnych spraw, a do tego masę przyjaciół, którzy wpadają bez zapowiedzenia, zasiadają do wspólnej kolacji, przekrzykują się, kłócą i godzą. Dziś trudno sobie wyobrazić życie toczące się od rana do wieczora w takiej gromadzie, ale wtedy nikt nie narzekał na brak prywatności. Kiedy dziewczynki chciały pogadać o swoich sercowych sekretach, wychodziły na kuchenne schody, do ogródka albo na podwórze. Ale matka zaganiała je z powrotem do domu. Wolała mieć nad nimi kontrolę. W bawialni, gdzie na ścianie wisi olejny portret dziadka, wiedeńskiego rabina, a na półkach stoją zielono oprawne tomy komentarzy talmudycznych jego autorstwa, przybyła biblioteczna szafka, a w niej dzieła zebrane Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego, wydane przez Brockhausa, w Lipsku, w serii Biblioteka Klasyków Polskich.. Nieocenione są zasługi tego wydawcy dla polskiej kultury i świadomości narodowej. Dzięki niemu docierały do rąk czytelników te utwory polskich poetów, które zabronione były w Królestwie lub ukazywały się okaleczone przez carską cenzurę. Szmuglowane przez granicę w niewielkiej liczbie egzemplarzy, były trudno dostępnym, upragnionym skarbem. Znaczące jest dla dziejów asymilacji rodziny, że ów bezcenny dar otrzymał trzynastoletni Ludwik Horwitz z okazji bar micwy od wuja, który sam nie najlepiej jeszcze mówił po polsku. Moja przyszła babka mogła teraz prócz ukochanych wierszy poetów współczesnych: Konopnickiej, Asnyka, Syrokomli i Lenartowicza, deklamować na wieczorkach towarzyskich Redutę Ordona, Testament mój i Grób Agamemnona. W bawialni stoi również fortepian - nieodzowny rekwizyt mieszczańskiego domu. Grywają na nim na cztery ręce panny, ze sobą albo z konkurentami. Czasem do tańca podczas domowych zabaw przygrywa sąsiad, Lutek Gancwol. Grając, dyryguje tancerzami: „Panie na prawo! Panowie na lewo! Koszyczek! Chaine! Changer des dames! En avantl”. Jakże niewinne były obyczaje tamtych lat. Gdy któregoś dnia spróbował pocałować w rękę moją przyszłą babkę, piętnastolatka wyrwała się, krzycząc z oburzeniem: „Idź do licha!”. Wieczór. Przy okrągłym, nakrytym czerwonym pluszem stole skupieni w świetle lampy naftowej wszyscy domownicy. Młodsze dzieci odrabiają lekcje. Siedmioletni Staś dopiero zaczyna naukę. Dziewięcioletnia Kamilka chodzi na pensję panny Jadwigi Sikorskiej. Jedenastoletni Maks uczy się w prywatnej, renomowanej szkole Wojciecha Górskiego, przy ulicy Hortensja. Nauczyciele nie mogą z nim wytrzymać. Roznosi go temperament. Choroba i wynikła z niej ułomność wcale go nie umitygowały. Ciągle wdaje się w jakieś bójki i awantury. Zaczynał szkołę, chodząc jeszcze o kulach. Ale koledzy, dostawszy raz i drugi po łbie, prędko przestali wołać na niego „kulas”. Furię wywoływały w nim antysemickie zaczepki. Gdy nauczyciel, bez żadnych złych intencji, uciszał klasę słowami: „nie jesteście w chederze”, zrobił mu awanturę o nietolerancję wyznaniową. Inteligentny i oczytany, wdawał się ciągle w intelektualne spory z profesorami i często bywał w nich górą. Może pochodzeniowe urazy i fizyczne upośledzenie kazały mu ciągle udowadniać, że nie jest gorszy od innych, tylko lepszy, mądrzejszy, silniejszy. Już jako mały chłopiec lubił dominować. Spokojny, roztargniony, zawsze jakby nieprzytomny, trzynastoletni Ludwik jest uczniem III gimnazjum filologicznego. Od czasu do czasu wpada do domu inspektor szkolny, który rewiduje półki i szuflady Lutka w poszukiwaniu zakazanych lektur. Oburza to wszystkich, ale taka jest cena nauki w gimnazjum rządowym. Za to gimnazjalna matura uprawnia do studiowania na wyższej uczelni. Piętnastoletnia Żaneta, czyli moja przyszła babka, na którą mówi się już Janina, czyta z wypiekami na twarzy kolejny odcinek Tej trzeciej, najnowszej powieści Henryka Sienkiewicza drukowanej w „Kurierze Codziennym”. Matka wyrywa jej z ręki gazetę. Powieść nie jest odpowiednia dla młodych panien. A poza tym czeka na zacerowanie stos skarpetek młodszego rodzeństwa. Janina, mimo opinii osoby śmiałej i niezależnej, boi się porywczej matki, więc wściekła bierze się do roboty. Starsze siostry są już dorosłe. Flora ma lat dwadzieścia, Róża dziewiętnaście, Gizelka - osiemnaście, a Henrietta - siedemnaście. Cały czas szepczą sobie do ucha jakieś sekrety, rumienią się albo wybuchają śmiechem. Młodsze panny wedle wzorów zamieszczonych w ostatnim numerze „Bluszczu” przerabiają swoje stare sukienki, by wyglądały jak nowe. Wystąpią w nich na weselu Flory. Bo Flora, dzięki Bogu, zaręczyła się. Pierwszy ogromny kamień spadł matce z serca. Po kolacji ktoś proponuje grę w lotto albo w fanty. Robi się wesoło. Ale o określonej, dość wczesnej godzinie trzeba wypełnić codzienny obowiązek. Na drugim piętrze czeka babcia Kleinmannowa, która po śmierci męża nie chce sypiać sama w swoim ogromnym ośmiopokojowym mieszkaniu i jedna z wnuczek musi u niej nocować. Najczęściej wysyłano do niej Janinę. Szła niechętnie, mimo że babcia, choć niezbyt dla wnuków miła, dla niej była bardzo serdeczna. Podtykała jej ciastka i słodycze, a raz nawet sprawiła w znanym sklepie Włodkowskiego na ulicy Czystej letnią garderobę: sukienkę z płócienka białego w szare paski i granatowy płaszcz z odpowiednim kapeluszem. Była to pierwsza nowa toaleta w życiu mojej przyszłej babki. Dotychczas donaszała suknie starszych sióstr. Pewnie dlatego kolor i fason odzieży na całe życie pozostał jej w pamięci. Miriam Kleinmannowa, choć bogata, była bardzo skąpa. Wnuki nie przepadały za nią. Własna córka tłumaczyła jej: „Chcesz, żeby cię kochały, zrób coś dla nich, podaruj im coś, wiesz przecież, ile mają potrzeb. Dzieci muszą wiedzieć, że poza mną jest jeszcze na świecie ktoś, kto się o nie troszczy”. Nic z tych perswazji nie wynikało, choć Miriam zdawała sobie przecież sprawę z tego, jak bardzo zła sytuacja materialna utrudnia wydanie wnuczek za mąż. Znalezienie odpowiednich mężów dla córek to wedle tradycji żydowskiej podstawowy obowiązek rodziców. Małżeństwo było zbyt poważną sprawą, by zawierać je z miłości. Chodziło przecież o przyszłość dwojga ludzi i ich potomstwa. Kojarzeniem par zajmowali się starsi: rodzina, przyjaciele, zawodowy swat. Przed podjęciem decyzji omawiano szczegółowo zalety i wady obu stron, po kupiecku rozważano wszystkie za i przeciw. Młodzi nie mieli zbyt dużo do powiedzenia. Nieodzownym atrybutem małżeńskiego kontraktu był posag. Im mniejszy - tym gorsze szansę na znalezienie odpowiedniego partnera. Panny Horwitzówny miały wiele zalet: przystojne i wykształcone, pochodziły z dobrej, rabinackiej rodziny, co było bardzo cenione wśród Żydów. Niestety, nie mogły jednak liczyć na przyzwoite posagi. Ich matka bardzo się tym denerwowała. Staropanieństwo którejś z córek wydawało się życiową katastrofą. Ale miała dość ograniczone możliwości działania. Zagraniczne kurorty i modne miejscowości wypoczynkowe, w których najłatwiej nawiązywało się matrymonialne znajomości, nie wchodziły w grę ze względów finansowych. Skromna pozycja społeczna wykluczała eleganckie bale publiczne. W poszukiwania była więc zaangażowana cała rodzina. Ta dalsza - paryska, niemiecka, holenderska. Ta bliższa - warszawska. A także znajomi z tych samych kręgów towarzyskich. Zaprzyjaźnione ze sobą matki, które miały podobne problemy, organizowały kolejno przyjęcia prywatne, połączone z tańcami i popularnymi wtedy grami towarzyskimi, na które zapraszały młodzież obojga płci. Na takich spotkaniach nawiązywały się znajomości, prowadzące czasem do małżeństwa. Jeśli poznany kawaler zrobił dobre wrażenie, mógł złożyć pannie wizytę w jej domu. Gdy konkurent którejś ze starszych sióstr przychodził na Królewską, resztę rodzeństwa wyganiano z bawialni. Często rozmowa między młodymi nie kleiła się. Wtedy wzywano Janinę, by coś zadeklamowała. Na przykład swój numer popisowy, Wiochnę Lenartowicza. Kiedy z prywatnych kontaktów nic nie wynikało, pojawiał się w domu zawodowy swat. Miał zawsze ze sobą, nie wiedzieć czemu, parasol, który zostawiał w przedpokoju, rozsiadał się w kuchni i wyliczał pani Horwitzowej zalety swego faworyta. Dziewczęta podsłuchiwały pod drzwiami i potem, pękając ze śmiechu, przedrzeźniały jego propozycje. Ale był to śmiech przez łzy. Nienawidziły tych wszystkich zabiegów wokół swojej przyszłości. Czuły się jak towar na zbyciu. Marzyły o prawdziwej miłości - jak z romansów panny Rodziewiczówny - jednak aprobowały starania matki. Wiedziały, że bezpieczny byt może im zapewnić tylko człowiek solidny i z przyszłością. Ile w ich sercach było nadziei, ile lęku, nie wiadomo. Nic z tych dziewczęcych szeptów, zwierzeń, wahań, smutków i radości nie przedostało się na kartki wspomnień mojej babki. W sferze spraw uczuciowych zachowywała zawsze bezwzględną dyskrecję. Dlatego nie wiem, jak wszedł w życie najstarszej siostry przyszły mąż - Samuel Beylin. Wybrała go spośród kilku przedstawionych jej kandydatów. Ale kto ich przedstawiał? Swat? Rodzina? Znajomi? Niewątpliwie był dobrą partią. Skupował chmiel w Królestwie, wysyłał go do Rosji i do Niemiec, miał własną suszarnię na Lesznie, był więc zamożny, a do tego sympatyczny. Czy Flora go kochała? Z opowieści rodzinnych dowiedziałam się tylko tyle, że po sKonczeniu pensji bardzo chciała uczyć się dalej. Była nadzwyczaj zdolna i ojciec, póki żył, popierał jej plany. Ale po jego śmierci spadła na nią troska o młodsze rodzeństwo i o nauce nie było już mowy. W listopadzie 1888 roku poślubiła Samuela i z dnia na dzień stała się osobą zamożną. Kochający narzeczony jeszcze przed ślubem wynajął piękne mieszkanie przy ulicy Elektoralnej, umeblował je starannie, zatrudnił służbę. A w prezencie ofiarował żonie miodowy miesiąc w Wiedniu. Wiedział, że marzyła o podróży do rodzinnego miasta ojca. Wyruszyli w drogę tuż po ślubie, już z nowego lokum. W dorożce, którą jechali na dworzec Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, Flora zorientowała się, że zapomniała kaloszy. Zawrócili więc po nie do domu. Kiedy, nie dzwoniąc, otworzyli drzwi własnym kluczem, zobaczyli mieszkanie rzęsiście oświetlone i usłyszeli z jadalni wesoły gwar licznych biesiadników. To służba sprosiła swoich gości i nie czekając, aż państwo odjadą na dobre, wesoło balowała. Świeżo upieczona pani domu struchlała i popatrzyła błagalnie na męża. A on zrozumiał, jak bardzo się boi, że awantura spowoduje spóźnienie na pociąg, a może nawet uniemożliwi wyjazd. Chwycił więc kalosze stojące w korytarzu i uciekli po kryjomu, cichutko zamykając za sobą drzwi. Podróż okazała się nadzwyczaj udana. Młoda para odwiedziła wiedeńską rodzinę, obejrzała muzea i osobliwości Wiednia, a na przedstawieniu w Operze Wiedeńskiej zobaczyła w loży cesarskiej arcyksięcia Rudolfa z małżonką. Trzy miesiące później wydarzyła się tragedia w Mayerlingu i Flora musiała powtarzać w niesKonczoność, jak wyglądał, jak był ubrany i jak zachowywał się nieszczęsny następca tronu. „Nie warto być małostkowym” - podkreślała. Ileż wrażeń i przeżyć mogła stracić, gdyby wyciągnęła wtedy konsekwencje wobec służby. Babka nie zostawiła opisu ślubu i wesela najstarszej siostry. Usprawiedliwiała się, że niewiele zapamiętała, przejęta swoją pierwszą balową sukienką. Sukienka była muślinowa, przepasana niebieską szarfą i mimo że przerobiona została z sukni którejś ze starszych sióstr, wywoływała powszechne komplementy. A jak i gdzie odbywała się ślubna ceremonia? Musiała być odprawiana z zachowaniem wszystkich rytualnych przepisów. Samuel był wierzącym i bardzo pobożnym Żydem. Przez całe życie pozostał wierny swojej religii, przestrzegał tradycyjnych obyczajów i wiele czasu spędzał na modlitwach. Jakże ciekawa byłaby opowieść o tej malowniczej uroczystości sprzed wieku. Niestety, babka, choć tak wrażliwa na urodę życia, tak skłonna do celebrowania najskromniejszej choćby okazji do radości, nigdy nie opowiadała o nastrojowych żydowskich świętach, o religijnych obrzędach, które pamiętała z dzieciństwa. Pisze w swoich wspomnieniach: Po śmierci ojca nasz. dom rodzinny nie różnił się od innych domów polskich. Skraca i upraszcza trudny proces asymilacji. Bo przecież, zachowawszy wyznanie mojżeszowe, zachowano także podstawowe tradycyjne obyczaje: bracia obchodzili bar micwę, ślubów udzielał rabin, bliskich grzebano na żydowskim cmentarzu. Owszem, dzieci mówiły po polsku, nie znały jidysz, chodziły do polskich szkół i czytały polską literaturę, ale żyły dalej w kręgu ludzi pochodzenia żydowskiego. Na kartkach wspomnień pojawiają się prawie wyłącznie żydowskie nazwiska: Klingslandowie, Sterlingowie, Askenazy, Hirschfeld, Handelsman, Lauer, Landau. Ludzi z tego samego środowiska, zasymilowanych inteligentów, łączyły podobne zainteresowania, ale także podobne problemy. Bolały nieufność, niechęć, pogardliwy stosunek polskiego otoczenia do intruzów. Nie dziwię się, że babka niechętnie wracała myślą do tych czasów. Pisała wprawdzie, mając osiemdziesiąt trzy lata: Poruszanie spraw związanych z moim pochodzeniem nie sprawia mi żadnych trudności. Nie mam pod tym względem żadnych osobistych urazów ani kompleksów. Po prostu - nie wstydzę się tego. A jednak omijała wszystkie wątki związane z żydowską przeszłością. Nie wierzę w to, że nie miała żadnych kompleksów ani urazów. Kiedy godność i miłość własna są ranione od dzieciństwa, musi rodzić się wstyd. Myślę, że sama przed sobą wstydziła się tego wstydu. W roku 1889 państwu Beylinom urodził się syn, który wedle tradycyjnego żydowskiego obyczaju odziedziczył imię Gustaw po zmarłym dziadku. W tym samym roku wyszła za mąż druga z rzędu siostra babki - śliczna Róża. Nie z rozsądku. Z miłości. Pojechała do Holandii, by odwiedzić ciotkę wydaną za Holendra. U niej poznała holenderskiego Żyda - Jakuba Hilsuma - i zakochała się w nim śmiertelnie. Julii przyszły zięć bardzo się nie podobał, ale żadne perswazje nie pomogły. W kilka miesięcy po powrocie Róży odbył się ślub w Warszawie. Zastanawiający pośpiech. Czyżby rozsądna, skromna panna, wyrwawszy się spod kontroli matki, „zapomniała się”, uległa namowom uwodziciela, którego prawie nie znała? Było to jedyne małżeństwo w rodzinie, które wynikło z porywu namiętności. I tylko to jedno się rozpadło. Nigdy się już nie dowiem, ile łez, ile burz poprzedziło ten pochopny związek. Ale Julia, wyraziwszy w Koncu zgodę, zachowywała dobrą minę do złej gry. Wesele było bardzo uroczyste, zaproszono mnóstwo gości. Zapamiętana anegdota mówi, że kiedy panna młoda poszła się przebrać w ślubny strój, tak długo nie wychodziła z łazienki, aż zaniepokojony pan młody zaczął się dobijać do drzwi. Okazało się, że w białej sukni sprowadzonej z Paryża i w białym ślubnym welonie wypełnia po raz ostatni swój codzienny obowiązek, czyli myje małym braciom uszy i szyje. Suknię sprawiła mieszkająca w Paryżu ciotka, Amalia Citroen, ukochana siostra Julii. Okazała także hojność innym siostrzenicom. Gizelka dostała od niej niebieską, jedwabną paryską sukienkę przybraną brązowymi strusimi piórami, a Janina pierwszą w życiu wieczorową toaletę z białego jedwabiu. Do tego, także po raz pierwszy, długie białe rękawiczki. Strój ów i komplementy, które słyszała, zrobiły na niej większe wrażenie niż towarzystwo Samuela Adalberga, przyszłego autora słynnej Księgi przysłów, sąsiada przy weselnym stole. Latem 1892 roku cała rodzina Horwitzów wybierała się na wakacje do Otwocka. Wynajęto już mieszkanie w pensjonacie, młodsze dzieci cieszyły się na zabawy w lesie i nad wodą, panny przygotowywały starannie letnie stroje, w nadziei na życie towarzyskie, nowe znajomości, może nawet flirty. Niestety, babka Kleinmannowa uparła się, że woli jechać do Ciechocinka, i zażądała, by towarzystwa dotrzymała jej dziewiętnastoletnia Janina. Wnuczka stanowczo odmówiła - wolała spędzić lato w towarzystwie młodzieży. Obrażona Miriam pojechała więc ze swoim synem Jonasem, niezbyt rozgarniętym dziwakiem. W tym nieszczęsnym Ciechocinku dostała skrętu kiszek po zjedzeniu zbyt dużej porcji malin i rozstała się z życiem. Moja babka przez całe lata miała wyrzuty sumienia z powodu swojej odmowy. I nie jadała malin. Pogrzeb odbył się w Warszawie na żydowskim cmentarzu. Zjechały się z zagranicy wszystkie córki Miriam: Eleonora i Flora z Holandii, Anna, Balbina i Amalia z Paryża, Tekla z Niemiec. Gościło je warszawskie rodzeństwo. Było to ostatnie tak wielkie spotkanie rodziny Kleinmannów. Wspaniała uroczystość w duchu fin de siecle’u, na której rej wodziły bogate cudzoziemskie damy w ogromnych czarnych kapeluszach z piórami, ubrane w szeleszczące jedwabne i taftowe suknie z najlepszych magazynów mód. Przywiozły ze sobą ogromne kufry strojów, peniuarów, futer, etoli, a także kosztowne upominki. Starsze panny przymierzały ukradkiem paryskie toalety, młodsze dzieci bez skrępowania buszowały wśród rozrzuconych wszędzie szmatek, wstążek i świecidełek. Podczas obrzędów pogrzebowych szlochano i lamentowano, jak każe obyczaj, ale była to rozpacz dość konwencjonalna. Śmierć oschłej i egoistycznej Miriam Kleinmannowej nikogo specjalnie nie poruszyła. Spowodowała natomiast ogromną odmianę w życiu rodziny Horwitzów. Bogate rodzeństwo zachowało się nadzwyczaj przyzwoicie, bo zrzekło się na korzyść Julii wszystkich praw spadkowych po zmarłej matce. I tak, z dnia na dzień, jak to bywa tylko w powieściach, stała się osobą zamożną. Otrzymała w spadku kamienicę przy ulicy Królewskiej i spore kapitały. Nie musiała się już martwić o posagi dla dziewcząt, o pieniądze na naukę synów. Mogła i sobie, i dzieciom pozwolić na luksusy dotąd wykluczone. Dzięki temu stała się możliwa pierwsza zagraniczna podróż Janiny, która od dawna chciała odwiedzić ukochaną siostrę Różę, mieszkającą w Amsterdamie. Nie było jednak na to środków. Nie mogła zresztą wyruszyć sama w tak daleką podróż. Po pogrzebie jedna z holenderskich ciotek, wracając do kraju, zabrała ją ze sobą. Pobyt w Holandii trwał aż pół roku. Może miał jakieś ukryte cele? Towarzyskie? Matrymonialne? Jeśli tak, w pewnym sensie spełnił swe zadanie. Moja przyszła babka odkryła wtedy swoją następną po literaturze pasję życiową - sztukę. Pokochała zobaczone po raz pierwszy w życiu malarstwo holenderskie i flamandzkie, a z miłości do Bruegla, Halsa, Rembrandta wynikła później najważniejsza miłość jej życia. Ale to całkiem inna historia. W roku 1894 została mężatką trzecia siostra, Gizella. Poślubiła doktora Zygmunta Bychowskiego, neurologa. Był człowiekiem wielkiej wiedzy, dobrym lekarzem, zdolnym naukowcem i ofiarnym działaczem społecznym. A jednak Gizelka, taka cicha i łagodna, długo nie chciała się zgodzić na ten związek. Czy kochała kogoś innego? Bała się porywczości i despotyzmu Zygmunta? Czy też dzielił ich tak odmienny stosunek do własnego pochodzenia? Młodzi Horwitzowie w dość egzaltowany sposób byli dumni ze swojej polskości. Nie ukrywali wprawdzie nieodległej przeszłości, ale uważali ją za coś w rodzaju niższego szczebla rozwoju, z którego ogromnym wysiłkiem wznieśli się o stopień wyżej. Zygmunt zaś zawsze podkreślał swoją żydowską tożsamość. Był synem Samuela Bychowskiego, uczonego talmudysty z Wołynia. Wychowany w ortodoksyjnej atmosferze, uczył się w religijnych szkołach: che-derze i jeszybocie, później kontynuował studia talmudyczne w Petersburgu i w Warszawie. Miał siedemnaście lat, kiedy zbuntował się i wbrew woli ojca postanowił zdobyć świeckie wykształcenie. Zdawszy maturę, uciekł na studia medyczne do Wiednia, za co pobożny ojciec wyrzekł się wyrodnego syna. Potem pogodzili się, Zygmunt sKonczył studia w Warszawie i rozpoczął pracę w żydowskim szpitalu. Działał w żydowskich organizacjach i stowarzyszeniach naukowych oraz społecznych, był członkiem zarządu gminy żydowskiej w Warszawie, angażował się w najrozmaitsze inicjatywy dotyczące społeczności żydowskiej. Dziś taka postawa wydaje się dowodem suwerenności i godności. Wtedy zasymilowana panna mogła uważać to małżeństwo za coś w rodzaju mezaliansu. A przecież Zygmunt był świetną partią. Nie wiem, dlaczego moja przyszła babka buntowała siostrę. Może znała jakieś istotne powody jej oporu? Kiedy wyszło na jaw, że „intryguje” przeciwko kandydatowi gorąco popieranemu przez matkę, dostała od niej w twarz. Pierwszy i ostatni raz w życiu. Wtedy przestała się wtrącać. I Gizelka powiedziała Zygmuntowi „tak”. Dwa lata po Gizelce wyszła za mąż czwarta z sióstr, ruda Henrietta - za doktora chemii, Juliana Marguliesa, z którym wyjechała do Insdorff, do Austrii. Moja przyszła babka miała już lat dwadzieścia trzy, czyli przekroczyła „fatalny drugi krzyżyk”, uważany wtedy za kres młodości. Matka zaczynała się niepokoić o jej przyszłość. W poszukiwaniu sensu życia Jakże powoli nadchodził ten straszny dwudziesty wiek. Czas płynął niespiesznie. Umysł ciągle jeszcze nadążał za codziennymi wrażeniami. Było ich tylko tyle, ile w zgodzie z rytmem natury dało się ogarnąć myślą. Dlatego pewnie z taką intensywnością zostawały w pamięci kolory, kształt i smak zdarzeń. Jakże wyraziście opisuje moja babka tę swoją długą młodość: zajęcia, rozrywki, wesołe wyjazdy na letnisko, nieliczne podróże zagraniczne, piękne stroje. Widzi się oczami wyobraźni krój sukien, czuje się dotyk prążkowanych płócien i wełenek, słyszy się gwar dziewczęcych głosów i stukot drewnianych młoteczków uderzających piłkę podczas gry w krokieta na letnisku. Wokół panien krążą młodzi ludzie. Uśmiechają się uwodzicielsko. Mają jakieś niejasne zamiary. Nie można im zaufać. A przecież tak miłe są ich spojrzenia, komplementy i umizgi. Choć nie spieszyła się z zamążpójściem, nie była obojętna na uroki panów. Atmosfera podniecenia sentymentalnego i erotycznego panująca w domu, w którym było tyle panien na wydaniu, musiała się udzielać. W jej wspomnieniach często pojawiają się mężczyźni. Już jako pensjonarka wpatrywała się z upodobaniem w piękne niebieskie oczy, orzechowego koloru wąsy i czerwone soczyste wargi nauczyciela matematyki Edwarda Glassa. Z dumą opisuje, jak emablował ją w Ciechocinku student politechniki w Zurychu Arnold Teichfeld i jak stał się przedmiotem jej pierwszych westchnień dziewczęcych. Później zrobił na niej wielkie wrażenie Niemiec z Norymbergi, Adolf Wertheimer, wspólnik szwagra Beylina, młody, przystojny, towarzyski jegomość, zawołany flirciarz, chętnie odwiedzający dom, gdzie było tyle ładnych dziewcząt, gościnnie przyjmowany przez matkę, która widziała w nim zapewne kandydata na zięcia. Siadając podczas kolacji przy Janinie, gładził pod stołem jej rękę, a ona - co wyznaje we wspomnieniach z rozbrajającą szczerością - nie wyrywała się, bo było to bardzo przyjemne. Okazało się później, że Adolf - bałamut - uwodził kilka panien równocześnie i przyłapany na czułych uściskach z rudowłosą Henrietta, został raz na zawsze przepędzony z domu. Rozkoszna wydawała mi się zawsze opowiastka o umizgach niewiernego Michała Muttermilcha, narzeczonego Meli Klingsland - przyszłej malarki Meli Muter. Mela była wówczas młodziutką, prześliczną, smukłą dziewczyną, z długimi kruczymi warkoczami i biało-różową twarzyczką, a Michał ogromnie ją kochał, zresztą z wzajemnością. A jednak podczas któregoś z wieczorków towarzyskich u rodziców Meli po kryjomu wsunął w rękę mojej przyszłej babki bilecik. Ach, słodkie, niewinne czasy. Poczuła się znieważona. Była przecież najbliższą przyjaciółką jego narzeczonej. Za kogo ją uważał, łamiąc tak brutalnie zasady przyzwoitości? Piorunując nikczemnika wzrokiem, podarła ostentacyjnie karteczkę na drobne kawałki. Ale jej nie wyrzuciła. Schowała skrawki ukradkiem do torebki i po powrocie do domu złożyła starannie w jedną całość. Miłosny wiersz, który przeczytała, musiał zrobić na niej takie wrażenie, że zapamiętała słowa na zawsze. Czasem dawała się uprosić i troszkę zawstydzona, troszkę dumna, powtarzała głośno poetyckie wyznanie sprzed lat: Ślicznie patrzyć umiesz, pani, Kiedy wznosisz swe oczęta Tak przejrzyste jak u lani, Tak wyglądasz jako święta. Hołd spojrzeniom twym ślę ci w dani, Ślicznie patrzyć umiesz, pani. A gdy z twoich ócz spojrzeniem Uśmiech wdzięczny ust się złączy, Wznosisz moją pierś natchnieniem, Budzisz marzeń potok rączy. Śnię, że duchem w jedność zlani, W niebo mkniemy z gwiazd promieniem, Ślicznie patrzyć umiesz, pani! Wiarołomca niedługo potem ożenił się z Melą, zamieszkali w Paryżu i parę lat później się rozwiedli. Ona zasłynęła jako bardzo dobra malarka. On zmienił nazwisko na Merle i został komunistą. Tak mi żal, że podczas powstania warszawskiego spłonęły stosy czarnych brulionów, w których babka od najwcześniejszej młodości, dzień po dniu, zapisywała wszystkie swoje przeżycia i przemyślenia. Byłoby to nieocenione źródło informacji o ludziach, wydarzeniach i nastrojach epoki. A także ciekawa dokumentacja drogi, jaką przeszła ta wnuczka wiedeńskiego rabina, urodzona w rosyjskim zaborze, nim stała się wydawcą polskiej literatury. Znałam ją jako osobę silną, pełną optymizmu, świadomą swoich zalet i osiągnięć. Nie pozwalała ani sobie, ani innym na słabość, wahania, rozterki. Niczym pustynny mnich Ewagriusz z Pontu piętnowała najsurowiej depresję i rozczulanie się nad sobą. We wspomnieniach spisywanych na starość najchętniej wracała myślą do tego, co sprawiało jej przyjemność, stąd tyle miejsca zajmują w nich suknie, podróże, flirty i męskie komplementy. A równocześnie przyznawała, że młodość wcale nie była dla niej czasem pogodnym. Bardzo boleśnie dolegało jej poczucie niższości. Obawy, że jest się kimś gorszym niż inni, że nie zasługuje się na akceptację otoczenia, że nie sprosta się wymaganiom życia - to zwykłe udręki wieku dojrzewania. Dokuczliwe, ale na szczęście przemijające. Jak bardzo musiało boleć i upokarzać poczucie, że nic się z latami nie zmieni, mimo osiągnięć i sukcesów nigdy nie osiągnie się pełnej aprobaty ani szacunku, zawsze będzie się kimś niepełnowartościowym, obcym, niechcianym. Nic nie pomogą największe wysiłki, by się upodobnić do reszty społeczeństwa -”złe pochodzenie” i tak będzie wytykane i nie uniknie się przykrości, zaczepek, głupich żarcików, w najlepszym razie protekcjonalnego lekceważenia. Młodość jest niezgodą i buntem. Okresem wybujałych ambicji, przesadnej drażliwości, uczuciowej huśtawki od euforii do rozpaczy. Gdy dochodziła do tego świadomość pochodzeniowego piętna, bardzo trudno było - myślę - znaleźć grunt pod nogami. Młodość jest także szukaniem własnej tożsamości. A tu asymilacja stawiała człowieka na rozdrożu. Przecież decyzja Julii o zerwaniu z żydowską religią i obyczajowością była na pewno głębokim wstrząsem dla dzieci. Nim uporały się z fizyczną utratą ojca, musiały rozstać się z jego duchową obecnością. Kiedy znikały z domu przedmioty kultu i rytualne obyczaje, kiedy przestawano obchodzić święta i odprawiać świąteczne obrzędy, do których przywiązywał taką wagę, kiedy nie liczono się już z religijnymi nakazami i zakazami, których tak skrupulatnie przestrzegał, umierał powoli po raz drugi. Rozstanie z ojcem oznaczało także rozstanie z Bogiem. Odrzucony został odwieczny system prawd i norm, które porządkowały świat, stwarzały poczucie bezpieczeństwa i nadawały życiu sens. Judaizmu nie zastąpiła inna religia. Dlatego w duszy została pustka, którą trzeba było jakoś zapełnić. Znaleźć własną, świecką hierarchię wartości, własne drogowskazy i kotwice. „Uczciwość, pracowitość, dyscyplina, wytrwałość! Musicie się tego nauczyć, jeśli chcecie wyrosnąć na ludzi!” - pokrzykiwała od rana do wieczora donośnym głosem Julia. A po domu snuł się cień ojca - Gustawa - i szeptał swoim potomkom, „że nie samym chlebem człowiek żyje”. W duszach tych przybyszy z innego świata, garnących się do polskości, musiał panować spory zamęt. Trzeba było zmobilizować całą energię życiową - dziedzictwo matki - by znaleźć dla siebie miejsce w życiu, nie tracąc przy tym wewnętrznej kultury ojca, jego wrażliwości i dobrego wychowania. Iść naprzód, nie rozpychając się łokciami i nie tratując nikogo po drodze. Być dumnym ze swoich osiągnięć, nie myląc dumy z pychą. Walczyć z poczuciem niższości, nie wpadając w arogancję. Nie pozwalać, by gorycz zamieniała się w rozgoryczenie. Dbać o ludzką sympatię bez służalczości i obłudy. Najogólniej rzecz biorąc, budować wewnętrzną zgodę na swój los, nie opuszczając rąk i zachowując godność. Brzmi to wszystko szalenie patetycznie. Ale też traktowano wtedy życie bardzo poważnie. Wyraźny wpływ na mentalność młodych Horwitzów miały daty urodzenia. Cztery starsze siostry: Flora, Róża, Gizella, Henrietta, dorastały w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku, kiedy obowiązywały jeszcze ideały kobiety kapłanki ogniska domowego. Akceptowały rzeczywistość, w której przyszło im żyć, choć nie zawsze była życzliwa. Oparcia i schronienia przed światem szukały w domu: w tradycyjnej rodzinie, w małżeństwie, w wychowywaniu dzieci. Wypełniały skrupulatnie swoje obowiązki i to dawało im pogodę ducha. Cechowała je duża odporność psychiczna, co ułatwiało godzenie się z cierpieniami, jakie niosło życie. Najmłodsze rodzeństwo: Lutek, Maks, Kamilka, dorastało w ostatniej dekadzie wieku, kiedy gwałtownie zrewolucjonizowały się nastroje wśród młodzieży. To pokolenie nie chciało znosić biernie ucisku politycznego i społecznego. Angażowało się w najrozmaitsze formy buntu i walki. Maks już jako gimnazjalista działał w nielegalnych niepodległościowych grupach konspiracyjnych, wydawał ręcznie pisane gazetki patriotyczne, czytywał jak wszyscy młodzi buntownicy zakazane lektury: Marksa, Liebknechta, Bebla, organizował w domu na Królewskiej tajne spotkania „kółka literackiego”, których uczestnicy czytywali własne utwory lub recytowali polską poezję patriotyczną. Do kółka należał także jego starszy brat - Lutek. Siostry nie bywały dopuszczane do tych spotkań. Janina, jako pensjonarka, wodziła tęsknym wzrokiem za przechodzącymi przez bawialnię kilkunastoletnimi młodzieńcami, a czasem udawało się jej podsłuchać, z jakim wzruszeniem prześmiewczy na co dzień i złośliwy brat deklamuje Mickiewicza i Słowackiego. Wiekowo znajdowała się pośrodku rodzeństwa. Światopoglądowo także. Znacznie bardziej wyemancypowana niż jej starsze siostry, szukała dla siebie szerszego niż rodzina pola do działania. Nie miała, jak ci młodsi, skłonności do buntu i do ideologicznych zaangażowań. Ale nie chciała żyć tylko dla siebie. Ogromną rolę w kształtowaniu się jej osobowości odegrała szkoła. Rozbudziła nie tylko głód wiedzy, ale wpoiła typowy dla epoki system zasad moralnych, któremu pozostała wierna do Konca życia. Naczelna z owych zasad mówiła, że życie w pełni udane musi być życiem twórczym. Zawierał się w tym postulacie obowiązek aktywności, wrażliwości na potrzeby innych, dyscypliny i wewnętrznych rygorów. A przede wszystkim nieustannego rozwoju intelektualnego i duchowego. Po uKonczeniu pensji bardzo chciała uczyć się dalej. Ale kobiety nie miały prawa wstępu na Cesarski Uniwersytet Warszawski. Nieliczne, najbardziej zdecydowane, wyjeżdżały na studia za granicę, ona nie miała ani dość sprecyzowanych zainteresowań, ani dość odwagi, by zdecydować się na taki krok. Gdyby żył ojciec, może znalazłaby w nim partnera do rozmów o przyszłości. Matka zbyt zaabsorbowana była wydawaniem za mąż starszych córek, by przejmować się jej problemami. Musiała więc sama podejmować decyzje i trzeba przyznać, że z ogromną determinacją wynajdywała sobie niezliczone obowiązki. Zawsze miała wyraźne zamiłowania pedagogiczne, więc razem z przyjaciółką, Andzią Askenazy, siostrą Szymona, znanego historyka, postanowiły zajmować się młodszym rodzeństwem. Zabierały dzieci: Kamilkę i Stasia Horwitzów oraz Rózię i Henia Askenazych, do ogródka wód mineralnych przy Ogrodzie Saskim. Kuracjusze pijali wody wczesnym rankiem, a potem było tam cicho i spokojnie. Dzieci słuchały historyjek opowiadanych przez opiekunki, potem bawiły się, a panny zajmowały się samokształceniem, czytając na głos klasyków niemieckich i francuskich, bo znały oba te języki. Później Janina uKonczyła znane „kursa fróblowskie” pani Kazimiery Jahołkowskiej, uczennicy Fróbla, i prowadziła tak zwany komplet, czyli coś w rodzaju prywatnego miniprzedszkola dla dzieci rodziny i przyjaciół. Równocześnie, wciągnięta do pracy społecznej przez znaną działaczkę Esterę Golde, przyszłą Stróżecką, uczyła ubogą dziewczynę żydowską czytania i pisania. Ale najważniejsze, że dwa lata po uKonczeniu pensji, w roku 1890, dzięki pośrednictwu swojej byłej nauczycielki z pensji, Jadwigi Szczawińskiej-Dawidowej, zapisała się na Uniwersytet Latający. Ta słynna, podziemna instytucja, współzorganizowana i prowadzona przez Szczawińską, odgrywała ogromną rolę w kształceniu młodzieży, zwłaszcza panien, stąd zwana była także żartobliwie „Babskim Uniwersytetem”. Tajne wykłady wygłaszane przez najlepszych profesorów uniwersyteckich odbywały się w domach prywatnych i opłacane były ze składek słuchaczy. Największą sławą cieszyły się prelekcje Adama Mahrburga, historyka filozofii. Był nie tylko znakomitym specjalistą w twojej dziedzinie, ale i świetnym wykładowcą. Podobno swoim krasomówstwem porywał słuchaczy. Bardziej z tego powodu niż z miłości do przedmiotu, który wykładał, panna Janina Horwitzówna zdecydowała się studiować u niego filozofię. Początek był niefortunny. Pojawiła się na zajęciach w środku roku akademickiego, dopiero na czternastym wykładzie. Nie miała żadnego przygotowania, dlatego tylko pilnie robiła notatki i starała się, bez większego skutku, zrozumieć, co mówi profesor. Po miesiącu takiej nauki wypadła „repetycja”. Należało opowiedzieć, na czym polega system filozoficzny Hume’a i Descartes’a. Chaotyczne notatki nie na wiele się przydały. Okazało się, że Janina nie ma pojęcia o temacie. Okropnie upokorzona wobec reszty słuchaczy, dopadła Mahrburga gdzieś na boku i spytała, czy wobec tego, że nie chodziła na wykłady od początku, jej dalsze studia mają sens. Odpowiedział, że nauka jest obszarem bez granic, bez początku i bez Konca. Można zaczynać drogę w tym miejscu, w którym się znalazło, i przezwyciężając trudności, iść przed siebie. Radził nie zniechęcać się i pracować dalej. A więc przez następne lata słuchała wykładów z dziedziny psychologii, historii, filozofii, logiki, teorii poznania, osiągając takie postępy, że Mahrburg zlecił jej przetłumaczenie eseju niemieckiego filozofa Siebecka Systemy metafizyczne w ich stosunku do doświadczenia, który ukazał się drukiem w kolejnym tomie Biblioteki Filozoficznej. Zdumiewające, że mam w domu tę książkę, a właściwie podniszczony, rozsypujący się tomik. Na karcie tytułowej dedykacja: Czcigodnej pani Janinie Horwitz-Mortkowiczowej, Nestorowi filozofii w domu 130 wieszczów w Krakowie, wspominając pewien wieczór wczesnej wiosny 1945, z głębokim poważaniem i wdzięcznością ofiaruje. Podpis nieczytelny. Data - 6 marca 46. Nie wiem, co działo się tego wspominanego z wdzięcznością wczesnowiosennego wieczoru 1945 roku. Trwała jeszcze wojna, a ja, zagubiona po powstaniu warszawskim, czekałam w Siedlcach, aż mnie ktoś wreszcie odnajdzie i odbierze od stryja. Natomiast w marcu 1946 roku byłam już w Krakowie i pamiętam, jak w drzwiach naszego mieszkania na Krupniczej 22, w Domu Literatów, pojawił się kruchy staruszek z bukiecikiem fiołków i z tym tomikiem w dłoni. Był dawnym wielbicielem babki, znalazł tę książkę w jakimś antykwariacie i przybiegł rozradowany z wizytą. A tego właśnie popołudnia szalał u nas pijany Gałczyński, krzycząc, że zaraz wszystkich zabije. „Zastrzelę panią Janinę, zastrzelę Hankę, zastrzelę Joasię. Nic nie zostanie w tym kraju, tylko same zasrane spółdzielnie” - wołał. Gdy zobaczył staruszka, przezroczystego jak zjawa, przestraszył się i uspokoił. Potem długo siedzieli razem za stołem, poeta na coś się żalił, wielbiciel babki coś do niego szeptał. I tak właśnie zostali mi w pamięci. Jedynym niejasnym dowodem, że mi się to wszystko nie śniło, są owe zetlałe Systemy metafizyczne. Zacny dyrektor Wojciech Górski, wręczając Julii świadectwo maturalne Maksa, powiedział jej na pożegnanie: „Zdejmuje mi pani koronę cierniową z głowy”. Niedługo potem siedemnastolatek wyjechał na studia matematyczno-fizyczne do Gandawy. Miał osiemnaście lat, gdy w roku 1 895 wstąpił do Związku Zagranicznego Socjalistów Polskich - organizacji emigracyjnej, która skupiała socjalistów mieszkających za granicą. Tam, jak opowiadał, po raz pierwszy dotknęły go represje za przekonania polityczne. Gdy właściciele mieszkania, w którym wynajmował pokój, zobaczyli, że na ścianie powiesił portret Marksa, wymówili mu lokal i musiał szukać bardziej liberalnych gospodarzy. Na Królewskiej pozostało czworo dzieci. Piętnastoletni Staś, który chodził jeszcze do szkoły. Siedemnastoletnia Kamilka, która właśnie zdała maturę. Lutek, który miał lat dwadzieścia jeden i studiował geologię na Uniwersytecie Warszawskim. Oraz dwudziestotrzyletnia Janina. Jej kaprysy intelektualne zeszły na plan dalszy, kiedy z kolei Kamilka zaczęła przysparzać kłopotów. Ta cicha dziewczynka okazała się najbardziej uparta ze wszystkich sześciu córek. Już w dzieciństwie postanowiła, że zostanie lekarką, ale nikt w rodzinie nie traktował tego poważnie. Gdy po uKonczeniu pensji oświadczyła, że musi mieć świadectwo maturalne, bez którego nie przyjmą jej na wyższe studia, potraktowano to jak nieszkodliwą zachciankę. W ciągu roku przerobiła po rosyjsku czteroletni program gimnazjum i zdała przed nieżyczliwą komisją egzamin maturalny celująco, za co dostała złoty medal. Wszyscy jak najszczerzej jej tego sukcesu gratulowali. Ale kiedy zakomunikowała, że jesienią chce zacząć studia za granicą, w Zurychu, bo tylko tam przyjmowano dziewczęta na medycynę, w domu zapanowała konsternacja. Julia oświadczyła, że nigdy się na to nie zgodzi. Medycyna to nie zawód dla kobiety. Kamilka stanie się pośmiewiskiem, przedmiotem niewybrednych żartów ze strony profesorów i kolegów. Wykolei się. Złamie sobie życie. Mówiąc to wszystko, czy też raczej wykrzykując w gniewie, napotykała milczący, zacięty opór, z którym miała do czynienia po raz pierwszy u swoich dzieci i którego nie umiała przełamać. Latem 1896 roku zabrała Janinę i Kamillę w podróż zagraniczną. Tylko dla przyjemności? Czy też ów wyjazd miał jakieś mniej lub bardziej ukryte cele? Po co wiozło się w tamtych czasach panny za granicę? W nadziei, że tam właśnie czeka na nie życiowa szansa w postaci atrakcyjnego, zamożnego konkurenta. Julia, jak każda żydowska matka, nie znała spraw ważniejszych niż troska o swoje potomstwo i marzenia o ich szczęściu. Może w wytwornym kurorcie los uśmiechnie się do starszej? Może tę młodszą uroki światowego życia odwiodą od marzeń o studiach tak niestosownych dla panien? Zatrzymały się w Baden-Baden, jednej z najmodniejszych wówczas miejscowości uzdrowiskowych. Ach, słodkie, dawno zapomniane podróże „do wód”. Poranna wędrówka do jednego z wielu leczniczych źródeł. Napełnianie kryształowych szklaneczek ożywczym napojem. Powolne sączenie wody przez rurkę podczas spaceru, który trwał tak długo, aż poczuło się pożądane skutki i trzeba było jak najszybciej biec do domu. W południe posiłki przy wspólnym stole, gdzie nawiązywały się znajomości i przyjaźnie. Później promenada po deptaku i koncert w „muszli”, w której orkiestra zdrojowa grała pot-pourri z wiedeńskich operetek. Wieczorem „reuniony” w „Kurhausie”, czyli wieczorki tańcujące w domu zdrojowym. Kamilka siedziała cały czas w pensjonacie z nosem w książkach medycznych i odmawiała uczestnictwa w życiu towarzyskim. Więc matka wyprowadzała wieczorami „w świat” tylko Janinę. Na wieczorach w „Kurhausie” obowiązywał bardzo surowy rytuał. Główny aranżer zabaw, maitre de ceremonie, podchodził do starszej pani i pytał, czy pozwoli przedstawić sobie pewnego pana, któremu bardzo zależy na poznaniu obu dam. Gdy madame pozwoliła, młodzieniec, przedstawiwszy się, prosił, by ona z kolei przedstawiła go mademoiselle. Dopiero po dopełnieniu tych formalności mógł ubiegać się o prawo zatańczenia z panną. Odbywało się to pod obstrzałem czujnych spojrzeń innych matek zgromadzonych na sali oraz ich zazdrosnych córek i musiało być wątpliwą atrakcją. Do przyjemności nie należała też konwersacja z kompletnie obcym jegomościem. Znajomość zawarta w takich warunkach nie miała na ogół żadnych konsekwencji. Tak więc serca mojej wybrednej przyszłej babki nie zdobył żaden ze zdrojowych danserów. Biedna Julia. Kamilka uparła się, że nie zrezygnuje ze studiów, i widać było, że nie ustąpi. Janina narzekała, że się nudzi. Trzecia córka - Róża Hilsum - zasypywała matkę rozpaczliwymi listami, błagając o pomoc. Jej mąż poniósł jakieś wielkie fiasko finansowe w Amsterdamie, więc przenieśli się do Paryża pod opiekuńcze skrzydła ciotki Amalii Citroen. Róża była nieszczęśliwa. Hilsum zdradzał ją, awanturował się i znikał z domu. Nie mogła przeboleć straty pierworodnego, ukochanego synka Gucia, choć na świat przyszli już dwaj następni chłopcy: Renę i Lucien. Nie wiedziała, co ma począć ze sobą. Chciała wracać do Warszawy. Janina z Baden-Baden wysłana została do Paryża, by siostry wspólnie naradziły się nad sytuacją. Julia zaś wróciła z Kamilką do Warszawy, w nadziei, że w domu przemówi krnąbrnemu dziecku do rozsądku. Nie znam żadnych szczegółów dotyczących wybryków Hilsuma, ale musiały być tak gorszące, że ciotka, arbiter w sprawach rodzinnych, zadecydowała, iż Janina nie powinna być ich świadkiem, i zabrała siostrzenicę do siebie. Amalia była bardzo życzliwa warszawskiej rodzinie, choć wychowywała sama pięcioro dzieci, bo jej mąż popełnił samobójstwo podczas ataku rozstroju nerwowego. Pobyt w domu Citroenów wspominała babka z najwyższym zachwytem, unosząc się nad panującym tam wykwintem i dobrobytem. Oprowadzał ją wtedy po Paryżu najmłodszy syn Amalii, siedemnastoletni Andre. Pewnego dnia wybrali się razem do Wersalu. Przy wejściu oznajmiono im, że tego dnia sale są zamknięte dla publiczności. Kuzynek bez chwili namysłu uniósł lekko melonik i powiedział dobitnie: „,J’apresse”. Wpuszczono ich natychmiast. Pomyślała wtedy: „Dasz sobie radę w życiu, chłopcze”. I zgadła. Ciotka Amalia bardzo polubiła siostrzenicę. Opiekowała się nią czule, oprowadzała po zaprzyjaźnionych domach, znanych magazynach mody, gdzie sprawiła jej wiele pięknych toalet, po paryskich muzeach i wystawach. Namawiała do pozostania w Paryżu. Obiecywała, że pokieruje jej przyszłością. Problemy Róży nagle zeszły na dalszy plan, bo Janina poczuła, że odkryła wreszcie swoje powołanie. Zafascynowana Luwrem, artystycznymi galeriami, atmosferą Quartier Latin, gdzie zaprzyjaźniła się ze studiującymi w Paryżu Polakami, zdecydowała, że nie wraca do Warszawy. Zostanie u ciotki. Zapisze się na historię sztuki na Sorbonie. Znalazła swoje powołanie. Odkryła wreszcie, czego chce, i zdecydowana była bronić swoich planów. Siadła do biurka, by zawiadomić matkę o podjętym zamiarze, i właśnie zaklejała kopertę, gdy posłaniec przyniósł list z Warszawy. Zdesperowana Julia donosiła, że Kamilką postawiła na swoim i wyjechała za granicę. Pod naciskiem bliskich zrezygnowała wprawdzie z medycyny, ale zapisała się na wydział nauk przyrodniczych w Berlinie, gdzie obiecała roztoczyć nad nią opiekę mieszkająca tam siostra Julii, Tekla Neufeld. Był to dla mojej przyszłej babki grom z jasnego nieba. Gwałtowne rozwianie marzeń. Fiasko tak pięknie zapowiadających się projektów. Podarła cały swój długi wywód. Zdecydowała, że wraca do domu. Nie mogła narażać matki na następny szok. Uznała za wykluczone, by obie wyjechały w świat i zostawiły ją samą. Rozstawała się z Paryżem w rozpaczy. Nie cieszyła się nawet na wrażenie, jakie zrobią na warszawskich ulicach paryskie toalety. Rozżaleniu na los towarzyszyła zazdrość, że młodsza o sześć lat siostrzyczka umiała zdobyć się na taką determinację, a ona sama marnuje życie i nigdy nic nie osiągnie. Przyjechała do Warszawy smutna i rozgoryczona. Czerwona peleryna i chorągiew zrobiona z czerwonej serwety Po śmierci Miriam, matki Julii, Horwitzowie przenieśli się z pierwsze-go piętra na drugie, do ośmiopokojowego mieszkania po Kleinmannach. Było ono znacznie większe i bardziej komfortowe, ale jego nowobogacki przepych raził rodzinę wychowaną w innej estetyce. Zamiast przytulnej bawialni był prawdziwy salon zastawiony meblami z czarnego hebanu ze złoceniami, z amarantowymi, adamaszkowymi obiciami. Zdobiły go lustra i kolumny, a na kolumnach świeczniki z pozłacanego brązu, w oknach wisiały amarantowe kotary ze złotymi chwostami, na kosztownych dywanach stały kunsztownie wygięte żardiniery i palmy w ogromnych donicach. Na drzwiach wejściowych nie było już tabliczki z gotyckim napisem: „Gustav Horwitz dr philosophic”. Na szczęście, przywędrowały z dołu pamiątki po nim: portret wiedeńskiego rabina w czarnej ramie, biblioteka pełna ukochanych książek i jesionowe biedermeiery rodem z Wiednia. Na jednej ze ścian salonu zawisł nowy nabytek - ogromny portret młodej damy namalowany w nadzwyczaj wyrazistej, secesyjnej manierze. Na złotym tle widniała kobieca postać naturalnej wielkości, cała w szkarłatnej czerwieni i czerni. Główny akcent jej stroju stanowiła czerwona peleryna sięgająca do ziemi, nieco rozchylona, by widoczny był czarny jedwab podbicia. Na głowie owa dama miała czarny kapelusz z fantazyjnie odgiętymi skrzydłami, z czarnymi wstążkami z atłasu. Spod kapelusza wyłaniała się burza jasnych, puszystych włosów i młoda twarz. Portret oprawiony był w zielone ramy, podkreślające intensywność barw złota, czerwieni i czerni. Pozowała do niego moja przyszła babka. Ów wytworny, nieco ekstrawagancki strój pochodził z najlepszego magazynu mód w Brukseli. Odkąd sytuacja materialna tak bardzo się poprawiła, matka, w trosce o przyszłość Janiny, nie żałowała środków na jej toalety. Zrezygnowała już z prób namawiania najmłodszej córki Kamilki, by pokazywała się „w świecie”, ale ciągle nie traciła nadziei, że wyswata korzystnie starszą córkę. Bo czas płynął. Latem 1898 roku pojechały obie do Ostendy, belgijskiego nadmorskiego kurortu, bardzo modnego w owym czasie. Lecz nim tam dotarły, zatrzymały się na kilka dni w Brukseli, by skompletować odpowiednie stroje dla panny. Zakupiono więc letnie kostiumy z białej piki i niebieskiego płótna, słomkowe kapelusze, a także kostium kąpielowy z granatowej grubej wełny, składający się z majtek sięgających do kostek oraz bluzy z marynarskim kołnierzem i z rękawami do łokci. Ukazanie się mężczyźnie w takim stroju było niedopuszczalne, dlatego panie, by się wykąpać, wynajmowały pojazd konny osłonięty budą przed oczami ciekawskich. Tam przebierały się w swoje kostiumy, po czym woźnica zacinał konia i wóz wjeżdżał w morze. Dopiero wówczas mogły zanurzyć się w wodzie. Wypluskawszy się w falach, wchodziły damy znowu do wozu, tam wkładały na siebie gorsety, pantalony, halki, bluzki, spódnice, żakiety, rękawiczki i kapelusze z woalką. Tylko w takim rynsztunku, z nieodłączną koronkową parasolką przeciwsłoneczną w dłoni, mogły się pokazać na plaży. Raz jakiś Francuz próbował sfotografować moją przyszłą babkę w kąpieli. Za obrazę moralności został straszliwie zwymyślany przez przypadkowego świadka tego bezwstydnego zachowania. Wśród wielu wykwintnych toalet zakupionych w Brukseli znalazła się również owa czerwona peleryna. Nie wydaje się, by moja przyszła babka podbiła dzięki niej Ostendę, ale na pewno zrobiła furorę w Warszawie, po powrocie z wojaży. Oglądano się za nią na ulicach, proszono o adres magazynu, gdzie się ubiera, a po którymś ze środowych koncertów w Towarzystwie Muzycznym znany portrecista Leon Kaufman przez wspólnego znajomego - takich rzeczy nie załatwiało się wprost - poprosił, by zechciała pozować mu do portretu w tym właśnie oryginalnym ubiorze. Decyzja zależała od Julii, która na szczęście wyraziła zgodę. Oczywiste, że młoda panna nie mogła bywać w pracowni artysty sama. Towarzyszyła jej przyjaciółka, Niusia Nelkenbaum, jako „przyzwoitka”. Malarz był postacią bardzo popularną w Warszawie. Jest taki powabny, ma talent, jest piękny, jego życie jest pelne swobody - pisała w swoich dziennikach młodziutka Zofia Nałkowska. Kobiety go uwielbiały. Przechadzał się po Nowym Świecie z czerwoną różą w pąsowych wargach. Wyobrażam sobie, jak biły serca panienek, gdy biegły na pierwszy seans. Niestety, urodziwy malarz tak zajęty był swoją pracą, że ani razu nie poczuły się zagrożone w swojej niewinności. Po kilkunastu posiedzeniach portret został uKonczony. Kaufman zadowolony z efektu wystawił swoje dzieło w Zachęcie. W „Prawdzie” Świętochowskiego ukazało się bardzo pochlebne omówienie obrazu pióra krytyka sztuki Michała Muttermilcha - tego sąmego, który w jednym z poprzednich rozdziałów próbował bałamucić moją przyszłą babkę. Po zaKonczeniu wystawy Julia zakupiła portret córki, który zawisł w salonie przy ulicy Królewskiej. Jesienią 1898 roku w tym właśnie salonie, przy owalnym stole pokrytym czerwoną serwetą, na hebanowych złoconych fotelach rozsiadła się znowu, jak przed laty, prawie cała rodzina. Z matką mieszkało czworo dzieci: Janina, Lutek, który ciągle jeszcze studiował, Staś - uczeń gimnazjum - i Maks, który powrócił do domu, uKonczywszy w Gandawie Wydział Fizyko-Matematyczny ze stopniem doktora. Świeżo upieczony doktor, mimo swych wybitnych zdolności matematycznych, nie zajął się pracą naukową, lecz objął posadę dyrektora szkoły rzemiosł dla młodzieży żydowskiej. Ale przede wszystkim pochłaniała go praca polityczna. Po przyjeździe do Warszawy stał się jednym z bardziej aktywnych działaczy w warszawskiej organizacji PPS. Zdolny matematyk, wszechstronnie wykształcony, inteligentny, ruchliwy, dowcipny, choć wielki gaduła (...). Pierwszorzędny talent organizacyjny i pedagogiczny - charakteryzował go towarzysz partyjny Józef Grabieć w książce pt. Czerwona Warszawa. „Towarzysz Piotr”, bo taki był pseudonim partyjny Horwitza, poznał wtedy starszego o dziesięć lat „towarzysza Wiktora”, czyli Józefa Piłsudskiego. Grabieć pisze: Horwitz, późniejszy zaciekły wróg Wiktora, był w początkach swej działalności politycznej jego entuzjastą, bezkrytycznym, fanatycznym wielbicielem. Potwierdza to moja babka. Notuje: Jak już wspomniałam, moje aktywne politycznie rodzeństwo nie wtajemniczało mnie w swoją zakonspirowaną działalność. Niekiedy tylko obdarzano mnie zaufaniem... Raz Maks zaproponował mi wzięcie udziału w wycieczce wiosennej. Jechałam bryczką i słuchałam ożywionej rozmowy kilku uczestników, z których jeden zwrócił szczególnie moją uwagę zarówno powierzchownością, jak i dowcipem. Dopiero po powrocie, w domu zakomunikował mi brat tajemniczo: „Wiesz, kto to był? Józef Piłsudski, ten, co niedawno uciekł z zesłania”. Wtedy jeszcze był nim oczarowany, co zmieniło sif potem całkowicie. Piłsudski, młody, szczupły blondyn, o niewielkiej bródce, z niebieskimi, bystrymi oczami, o niezwykle spokojnym, wstrzemięźliwym sposobie bycia, obdarzony był, jak wiadomo, niezwykłą charyzmą, hipnotyzował ludzi swoim patriotycznym entuzjazmem i towarzyszyła mu powszechna adoracja. Maks - dwudziestodwuletni romantyk przejęty ideą niepodległości mimo swojej przekory i hardości mógł go pokochać. Także i za to, że Piłsudski nie miał antysemickich uprzedzeń i nie dzielił ludzi na Żydów i nie-Zydów. Z wizytą na Królewską przyszły tego dnia zamężne już córki Julii: Flora Beylinowa i Gizella Bychowska. Zawsze chętnie zaglądały do matki, ale tym razem powód spotkania był poważny. Przyjechały bowiem Róża Hilsum - z Paryża, i Kamilka - z Berlina. Obie przysparzały zmartwień, o których chciała porozmawiać rada familijna. Róża postanowiła porzucić zdradzającego ją męża i przenieść się do Warszawy. Przywiozła ze sobą dzieci. Renę i Lucien bawią się pod stołem ze swoimi małymi kuzynami. Jeden z nich to Gucio Beylin - przyszły adwokat, obrońca Boya w sporze o słowo „dziwka”, drugi to Gucio Bychowski - przyszły psychoanalityk, uczeń Freuda i Bleulera. Rozmowa jest trudna. Nigdy dotąd nie było rozwodów w rodzinie. Zaczynają się więc rozważania. Jak Róża zamierza sobie zorganizować życie? Gdzie zamieszka z dziećmi? Z czego będzie żyła? Matka oczywiście jej pomoże. I tak przez cały czas wysyłała do Paryża spore sumy. Ale czy mąż ma być zupełnie zwolniony od odpowiedzialności finansowej za rodzinę? I czy Róża może powiedzieć jasno: kocha Hilsuma czy nie kocha? Takie rozważania można snuć w niesKonczoność, więc poruszony zostaje inny problem. Tematem dyskusji staje się dziewiętnastoletnia Kamilka. Po dwóch latach studiów przyrodniczych w Berlinie przyjechała do domu, by oznajmić, że przenosi się do Zurychu. Tylko tam może się zapisać na wymarzoną medycynę. Matka jest temu absolutnie przeciwna. Przez cały czas łudziła się, że najmłodsza córka pozna w Berlinie kogoś interesującego, wyjdzie za mąż, zrezygnuje ze swoich emancypacyjnych mrzonek. Nie zdawała sobie sprawy z jej silnego charakteru. Próbuje jednak ją przekonać. Niechże zrozumie matczyne obawy. Tu już nie chodzi nawet o tę nieszczęsną medycynę, ale nie może jechać sama do obcego miasta, gdzie nie ma nikogo z krewnych i gdzie będzie pozbawiona opieki. Kamilka odpowiada, że to nonsens. Młode panny coraz częściej wyjeżdżają same za granicę i świetnie dają sobie radę. Wtedy pada argument ostateczny: ciekawe, z czego będzie żyła, bo z domu nie dostanie na swoje zachcianki ani grosza. Flora, Gizella i Róża popierają matkę. Maks, jak zwykle, staje po stronie najmłodszej siostry. Lutek i Staś milczą, by nie oberwać od którejś ze stron. Moja przyszła babka jest zirytowana. To ona miała zawsze opinię indywidualistki. Tymczasem Kamilka już po raz drugi udowadnia, że wie, czego chce. Janina czuje się dodatkowo upokorzona tym, że nikt z rodziny nie zwrócił uwagi na nowy obraz wiszący na ścianie. A że w każdej sytuacji lubi grać pierwsze skrzypce, wymyka się niepostrzeżenie z salonu. Po chwili wraca w stroju, w którym pozowała do portretu. Lubi teatralne efekty, więc wyobraża sobie, że kiedy stanie tuż koło obrazu, w tej samej pozie, w tej samej toalecie, wywoła okrzyki zachwytu. Ale rodzina, zajęta sporem, nie zwraca na nią uwagi. Spostrzegają tylko Maks. „Jak wyglądam?” - pyta kokieteryjnie, okręcając się na palcach w swojej czerwonej pelerynie. - „Jak paw” - odpowiada krótko ukochany braciszek. Ach, ten Maks! Przemądrzały, przekorny, złośliwy i arogancki. Szlachetny, przejęty cudzą niedolą, oddany Sprawie, rezygnujący z siebie. Oddelegowany został przez partię do pracy agitacyjnej wśród żydowskiej biedoty z Nalewek i Pragi. Drobni rzemieślnicy, sklepikarze, domokrążcy utrzymujący z groszowych zarobków wielodzietne rodziny, odizolowani językiem, religią i obyczajowością od polskiego społeczeństwa, nie mieli żadnych szans na zmianę statusu społecznego, na zdobycie wykształcenia, na zarobki umożliwiające godziwe życie. A ze strony Polaków spotykała ich pogarda, pełna obrzydzenia i nieufności. Uważa się, że wstrząs, jakim było odkrycie obszarów tak beznadziejnej ludzkiej nędzy, sprawił, że młody człowiek zrezygnował z kariery oraz myśli o własnym szczęściu i zdecydował, że poświęci życie walce z ustrojem, który pozwala na takie poniżenie człowieka. Towarzysze partyjni śmiali się, gdy zbyt obrazowo wyrażał swoje przejęcie dolą mieszkańców getta. Wypominano mu często jego przemowę, w której roztkliwial się specjalnie nad nędzą proletariusza żydowskiego, co to już jako nieszczęsne, biedne, rachityczne i skrofuliczne dziecię, w brudnej, podartej koszulince na świat przychodzi - pisał Grabieć. Zapewne Maks bywał czasem śmieszny w swojej emfazie. Miał przecież dopiero dwadzieścia jeden lat. Paradoks chciał, że partia socjalistyczna - zwolenniczka asymilacji Żydów - do pracy wśród żydowskiego proletariatu kierowała przede wszystkim towarzyszy żydowskiego pochodzenia, a ci urodzili się na ogół w zasymilowanych rodzinach i nie umieli się porozumieć ze swoimi podopiecznymi. Rok wcześniej Horwitz, jeszcze wtedy student i członek Związku Zagranicznego Socjalistów Polskich w Belgii, pisał o tym problemie w liście do kraju: ruch żydowski jest pozbawiony zupelnie inteligentów Żydów władających Żargonem. Sytuacja była tak trudna, że po to, by wychwytywać błędy w propagandowych broszurach przeznaczonych dla Żydów, pochodzący ze szlacheckiej rodziny socjalista Leon Wasilewski nauczył się języka żydowskiego. Tak więc i Maks musiał poznać język, od którego uciekł, po to, by wprowadzić swoich pobratymców w polskie społeczeństwo, które ich nie chciało. Dość przewrotny kaprys losu. Co myślała o tym rodzina, tak dumna ze swoich postępów asymilacyjnych? Matka wierzyła w syna. Walczył o sprawidliwość narodową i społeczną. Trudno o piękniejsze ideały. Starsze siostry iważały, że rujnuje sobie życie. Lutek i Kamilka doskonale go rozumieli Sami za jego przykładem wstąpili do partii. PPS dawała wtedy poczucie braterstwa ludziom z najrozmaitszych środowisk. Walczyła o wolną, demokratyczną Polskę, w której znikną wszelkie różnice rasowe i klasowe. Udział w ruchu, niezależnie od nadziei na lepsze jutro, zapewniał Żydom już dziś integrację z postępowym odłamem polskiego społeczeństwa. Wspólna wilka, wspólne cele i nierzadko wspólna cela - wszystko to rodziło upragnioną akceptację i nobilitację. Idea porwała jednych swoim poczuciem sprawiedliwości, innych pociągnęła od strony artystycznej, jeszcze u innych sprzęgła się z marzeniami o jakimś czynie bohaterskim. To cytat ze Wspomnień Ludwika Krzywickiego. Autor mówi wprawdzie o początkach ruchu, ale jego sformułowania, porównujące socjalistyczną doktrynę z objawieniem nowego kultu, którego zwolennicy śmiało szli po wieniec męczeński, pozwalają lepiej zrozumieć niepojętą dziś, ślepą wiarę w nieomylnych rzekomo proroków i w święte księgi. Pisze dalej: (...) zetknięcie się z socjalizmem wydawało wszędzie ten sam rezultat: jak bucha ogniem suche paliwo, na które podia iskra, tak samo młodzieniec z ideologa stawał się w ciągu kilku dni socjalistą. Poprawiam się: stawał się wyznawcą nowej religii - religii pracy, religii solidarności. Użyłem z całą świadomością tego wyrazu, religia”, gdyż stan ich uczuciowy egzaltacją swoją przypominał stany głębokiej religijności. Byli tacy, którzy biorąc do ręki po raz pierwszy Kapitał, wzruszeni, na powitanie całowali książkę. Moja przyszła babka odporna była, na szczęście, na wszystkie ideologiczne pokusy. Nie interesowała się polityką, a działalność społeczną łączyła bezkonfliktowo z życiem światowym. Brat chętnie wykpiwał jej „mieszczańską obłudę” i „podwójną moralność”. Ale to jemu zawdzięczała swoje kontakty z lewicującymi środowiskami warszawskich „niepokornych”. Działała bardzo aktywnie w słynnych czytelniach bezpłatnych Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności, gdzie jako bibliotekarze pracowali społecznie młodzi ludzi ze środowisk inteligenckich. Wciągnęła ją do tej pracy kierowniczka czytelni mieszczącej się przy ulicy Dzielnej, doktorowa Oppenheimowa. Ulica Dzielna graniczyła ze Smoczą, Gęsią, Muranowską. Tam właśnie prowadził swoją działalność agitacyjną Maks. Była to dzielnica zamieszkana niemal wyłącznie przez ubogich Żydów, którzy byli głównymi bywalcami czytelni. Nie trzeba ich było zachęcać do czytania. Rola młodej bibliotekarki polegała na podsunięciu odpowiedniej książki i wytłumaczeniu, dlaczego warta jest poznania. Odbiorcy byli nadzwyczaj chłonni, wrażliwi i wdzięczni za najdrobniejszy objaw zainteresowania. Dlatego Janina bardzo lubiła tę pracę i poświęcała jej wszystkie niedzielne przedpołudnia. Równocześnie chętnie korzystała z rozrywek, które proponowała jej matka. Chodziły razem do teatrów, na wieczory muzyczne i bale dobroczynne. Wiosną jeździły dorożką w Aleje Ujazdowskie, bywały stale na koncertach letnich w Dolinie Szwajcarskiej. „Bywanie” wymagało odpowiednich toalet, więc biegały obie po magazynach mód, gdzie okazywało się, że Julia, zagoniona matka dziewięciorga dzieci, wyglądająca w wieku lat pięćdziesięciu jak staruszka, ma nadzwyczaj dobry gust, a kreacje wybierane przez nią dla córki budzą powszechny podziw. Janina w środowisku swoich znajomych miała opinię jednej z najelegantszych panien, a nawet sam Kazimierz Tetmajer - bożyszcze pensjonarek czytających z wypiekami na policzkach jego erotyki - zobaczywszy ją w Dolinie Szwajcarskiej, wołał z przejęciem: „Ta! Ta! Spójrzcie na nią. Tylko ta! Muszę ją poznać!”. W swojej czerwonej pelerynie robiła piorunujące wrażenie na mężczyznach. W Towarzystwie Muzycznym na środowym koncercie zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia pewien Niemiec przybyły z Wrocławia. Znalazł jakichś wspólnych znajomych i przez nich poprosił, by pozwolono mu złożyć wizytę w domu. Przezorna matka, nim odpowiedziała, napisała do Wrocławia, do rodziny zmarłego męża z pytaniem, kim jest ów nieznajomy. Odpowiedź była nadzwyczaj zachęcająca: Einfeiner musikalischer Hen, vielfacher Milliondr (Wytworny, muzykalny pan, wielokrotny milioner). Więc Julia zaprosiła go za zgodą córki na herbatę w niedzielne przedpołudnie. Córka zaś, nie uprzedzając o swoich zamiarach, wyszła jak zwykle w niedzielę do czytelni na Dzielną. Usprawiedliwiała się potem, że ów cotygodniowy obowiązek wydawał jej się ważniejszy niż konwersacja z obcym człowiekiem, z którym, jak powiadała, nic jej nie mogło połączyć. Towarzystwo Muzyczne jeszcze raz pojawia się w tej historii. Któregoś jesiennego dnia 1898 roku posłaniec przyniósł na Królewską zapieczętowaną kopertę. Były w niej dwa bilety na najbliższy, środowy koncert. I list od Kamilki. Pisała do matki, że choć nie uzyskała zgody, wyjeżdża do Zurychu. Nie może zrezygnować ze swoich zamiarów, które są dla niej najważniejszą sprawą w życiu. Środki na podróż zdobyła, sprzedając swój złoty medal otrzymany za wzorowo zdaną maturę. Na miejscu postara się jakoś urządzić o własnych siłach. Nie chce z domu żadnego wsparcia, przeprasza za samowolę, zapewnia o swojej miłości, prosi o zrozumienie. Załącza bilety na koncert, o które prosiła w przeddzień matka. Kupiła je, idąc na dworzec. Trzeba przyznać Julii, że była osobą wielkoduszną i wyrozumiałą. Dość szybko pogodziła się z decyzją córki, pośpieszyła jej z pomocą finansową, później była z niej bardzo dumna, a w ostatnich latach życia, gdy Kamilka pracowała już jako lekarz w Monachium i w Berlinie, spędzała z nią za granicą wiele czasu. Kamilla po wyjeździe do Zurychu zaangażowała się od razu w działalność polityczną, wstępując do sekcji młodzieżowej Związku Zagranicznego Socjalistów Polskich. Niedługo potem, uKonczywszy studia w Warszawie, wyjechał do Szwajcarii na staż naukowy Lutek. Korzystając z ferii wielkanocnych, wpadli oboje z Kamilka do Warszawy i wzięli udział w manifestacji pierwszomajowej. Jak zwykle, policja carska zaatakowała uczestników pochodu, ale zatrzymanych nie aresztowała na miejscu, tylko legitymowała. Spisała również dane obojga młodych Horwitzów. Wieczorem, bojąc się konsekwencji, czmychnęli oboje z Warszawy do Zurychu. A następnego dnia zjawili się na Królewskiej żandarmi z nakazem aresztowania „buntowszczyków”. Nie zastawszy ich, zabrali ze sobą Julię. Bliscy byli wstrząśnięci. Bali się, że osoba niemłoda ciężką chorobą przypłaci aresztowanie. Dopiero po kilku dniach udało się uwolnić ją z więzienia w ratuszu. Biadaniom i wyrazom współczucia nie było Konca. Julia jednak nie uważała wcale, że postąpiono z nią niesprawiedliwie. Przeciwnie, i ona czuła się „buntowszczykiem”. Przyznała się, że kiedy pochód przechodził przez ulicę Królewską pod jej kamienicą, zmierzając do placu Teatralnego, kiedy usłyszała hasła: „Niech żyje wolność! Niech żyje braterstwo! Precz z władzą kapitału! Precz z wyzyskiem!”, kiedy wśród czerwonych sztandarów zobaczyła swoje dzieci z czerwonymi goździkami w klapach, zapomniała, że sama jest kapitalistką i wyzyskiwaczką. Tak się wzruszyła, że zerwała ze stołu w salonie czerwoną serwetę i przez okno zaczęła wymachiwać nią jak chorągwią. Portret Janiny w czerwonej pelerynie, wywędrowawszy z Królewskiej, ozdabiał jej kolejne salony. Wisiał także na ulicy Okólnik, kiedy była już moją babką. W roku 1940 zawisł w komnatce kamienicy przy Rynku Starego Miasta w Warszawie. Przed wojną mieściła się tam drukarnia wydawnictwa Mortkowicza i składy. Po wrześniowych bombardowaniach, które pozbawiły dom na Okólniku dachu, przeniosłyśmy się na Stare Miasto, wraz z całym ruchomym majątkiem. Babka bardzo starannie urządzała tę nową siedzibę: rozwieszała obrazy, porządkowała książki, rozstawiała pamiątkowe drobiazgi na jesionowych stołach. Była przekonana, że przetrwamy tam spokojnie wojnę, a uważała, że póki się żyje, należy żyć w pięknym otoczeniu. Parę miesięcy później musiałyśmy stamtąd uciekać i kryć się przed Niemcami w przeróżnych kryjówkach, w warunkach niekoniecznie zgodnych z estetycznymi wymaganiami babki. A podczas powstania portret spłonął na Starym Mieście wraz z całym rodzinnym dobytkiem. Nie pozostał po nim ślad. Nie ma żadnej reprodukcji ani fotografii. Niechże więc pojawi się przynajmniej tu, na tych kartkach, cień jego istnienia. Mara blada, cień zwiewny Jakie to smutne, że starzy ludzie tak bardzo lubią opowiadać o swojej przeszłości, a młodzi, jeśli w ogóle raczą słuchać, słuchają nieuważnie, zapamiętują niewiele, nie pytają o szczegóły, zapominają zaraz o tym, co usłyszeli. Nie mogę pojąć, dlaczego zajęta w młodości swoimi sprawami, nie zachęcałam mojej babki do mówienia, nie wyciągałam jej na zwierzenia, nie spisywałam tych wszystkich opowieści, które były jej życiem, a zarazem stanowiły cząstkę historii, kultury, literatury. Dzisiaj z tych wspomnień pozostały tylko niejasne zarysy. Chciałoby się nadać im wyraźniejsze kontury, wypełnić tło barwnymi detalami. Ale jest już za późno. Żałuję na przykład, że tak mało wiem o pewnej sentymentalnej przygodzie, która wydarzyła się latem 1899 roku. W tym roku przeobraziło się Zakopane w jakiś uprzywilejowany salon literacki en plein air, w którym wszystko prawie, co zasługuje na zaszczytne miano mózgu społeczeństwa, stawiło się jak jeden mąż... Co dziesiąty człowiek, którego spotykało się na Krupówkach, był jakąś znakomitością - pisano w krakowskim „Czasie”. Współpracownik „Revue des deux mondes”, twórca Wieczorów florenckich, stary Julian Klaczko odbywał swoje przejażdżki po Zakopanem w wózku na trzech kółkach, popychany przez służącego. Bawił tu Henryk Sienkiewicz z dziećmi, zaabsorbowany pisaniem Krzyżaków, Leon Wyczółkowski, Teodor Axentowicz, Lucjan Rydel, Stefan Żeromski. Ów rok to apogeum Młodej Polski. Roi się więc w Zakopanem od dekadentów. Na werandzie modnej cukierni u Płonki spotkać można Jerzego Żuławskiego - młodego poetę, Macieja Szukiewicza - młodego dramaturga, Tadeusza Żeleńskiego - studenta medycyny. Ośrodkiem zainteresowania są jak zwykle Dagny i Stanisław Przybyszewscy. Wszyscy mówią tylko o nich, co ogromnie denerwuje Sienkiewicza. Poza rozgłosem, Przybyszewskim trudno czegoś zazdrościć. A rozgłos jest dość żałosny. Dagny chora, przerażona i bezradna, bez pieniędzy i nadziei na jakąkolwiek życiową stabilizację mieszka od czerwca z dwojgiem dzieci: czteroletnim Zenonem i dwuletnią lwi, w znanym zakładzie wodoleczniczym doktora Chramca. Stach, w alkoholowym transie, właśnie w czerwcu tego roku wplątał się we Lwowie w nieszczęsny romans z żoną swego najlepszego przyjaciela, Jana Kasprowicza, i równocześnie uwiódł malarkę Anielę Pająkównę. Dagny pisze do niego z Zakopanego: Najdroższy - Najdroższy! Błagam Cię, nie bądź smutny i przyjedź do mnie, jak tylko będziesz mógł. Czekam Cię z otwartymi ramionami, tęsknię za Tobą i kocham Cię. A potem: Kochanie! Jestem taka smutna i pełna melancholii od czasu Twego wyjazdu, że to przechodzi wszelką miarę... Dziś spotkała mnie nowa nieprzyjemność. Gospodyni wynajęła moje pokoje, jestem więc znowu bez mieszkania, a co gorsze, jak wiesz, bez pieniędzy... Czy możesz mi przysłać 50 reńskich?... Wiem, jakie to trudne, ale cóż mam zrobić... kocham Cię bez granic. Nie ma dokąd wrócić, bo Stach, udręczony naleganiami wierzycieli, zlikwidował właśnie ich piękne, czteropokojowe mieszkanie w Krakowie i wbrew błaganiom żony sprzedał za grosze albo rozdał cenne meble, sprzęty, cały dobytek. Pił. Pisał do Kasprowiczowej: Niszcz listy, bo inaczej zginę. A przyślij mi 10 guldenów. Pisał do Pająkówny: Przyślij mi natychmiast choć z 10 guldenów. Tylko się śpiesz, najdroższa, dziś już na papierosa nie mam. Rozpacz. Lecz cóż z tym całym piekłem rodzinnym ma wspólnego moja przyszła babka? Tylko tyle, lub aż tyle, że tego właśnie fatalnego dla Przybyszewskich roku 1899 spędzała lato w Zakopanem. Z matką i z najbliższą przyjaciółką Niusią oraz z rodzeństwem, Lutkiem, Kamilką i Stasiem, którzy studiowali już za granicą, ale na lato przyjechali do kraju. Zakopane było jeszcze dla warszawiaków miejscem nadzwyczaj egzotycznym. Bardzo się więc starannie przygotowywano do podróży. Potrzebne były paszporty, by przekroczyć granicę między Królestwem a Galicją. Zabierano specjalne obuwie sukienne lub z mocnej skóry, na grubej podeszwie, broń Boże na obcasach. Gumowe płaszcze przeciwdeszczowe. Grube wełniane peleryny, z kapturami. Ciepłą bieliznę, bo wieczory bywały chłodne. Dla dam kapelusze z woalkami i parasolki słoneczne, bo słońce górskie paliło mocno. Dla panów podkute laski do górskich spacerów. Lornety, by podziwiać piękno gór. Zapasy herbaty, cukru, araku, świec - na wszelki wypadek. Najpierw Kraków dostarczył przybyszom zza kordonu niezapomnianych wrażeń patriotycznych i estetycznych. Później kolej dowiozła ich do Chabówki. Tam trzeba było nająć furę parokonną, zwaną budką. Białe grube płótno rozpięte nad wozem chroniło przed deszczem, żarem i kurzem. Jechało się długo, po drodze jadło się butersznyty, jajka na twardo i pieczone kurczęta. Zamieszkano w willi „Podlasie” na rogu Krupówek, gdzie dziś mieści się poczta. Moja przyszła babka miała wówczas dwadzieścia sześć lat. Zakopane oczarowało ją wtedy na całe życie. Zawsze wrażliwa była na piękno przyrody, więc jak upojona biegała na wspólne wycieczki i na samotne spacery, na hale, pod Regle i na górskie wspinaczki. Równie mocnych wzruszeń doznała dzięki przeżyciom artystycznym i towarzyskim. Kazimierz Przerwa-Tetmajer - bożyszcze panien - w hotelu „Pod Turystą” czytał fragmenty najnowszej powieści pt. Otchłań. Gdy sKonczył, zasypano go kwiatami. Jerzy Żuławski w sali Dworca Tatrzańskiego mówił o Królu-Duchu Słowackiego. Co wieczór odbywały się koncerty, wieczory poetyckie i humorystyczne. We wtorki taneczne „reuniony” w zakładzie leczniczym doktora Chwistka, we czwartki u Chramca, w sobotę w Klemensówce: u doktora Bauera. Obiady jadało się u pani Libkinowej na ulicy Chałubińskiego, gdzie stołowały się ówczesne sławy literackie i artystyczne. I wtedy właśnie Los wyznaczył Janinie miejsce przy stole - ni mniej, ni więcej - obok Dagny Przybyszewskiej. Pisała o tym później we wspomnieniach: Byla sama z dwojgiem małych dzieci i oczekiwała przyjazdu męża - Niezależnie od rozgłosu, jaki ją otaczał, oczarowała mnie pierwszą rozmową i nie dającym się opisać urokiem postaci. Do dziś nie umiem sobie wytłumaczyć jej upodobania w rozmowie ze mną. Rozmawiałyśmy podczas wszystkich wspólnych obiadów i nie zabrakło nam nigdy tematu. Sądzę, że łatwość porozumienia się ze mną w języku niemieckim była jedną z przyczyn tego zbliżenia się. Czuła się zresztą, jak wiadomo, w tym czasie bardzo samotna... Pamiętam jedną z czysto kobiecych rozmów na temat słynnej piękności warszawskiej, Steni Reichman, córki znanego lekarza warszawskiego, która siedziała na przeciwko nas. Dagny nie podzielała zachwytów nad jej urodą. Sie ist banal - mówiła - banale blaue Augen, banales rosiges Antlitz. Selbst die Bluse die sie trragt ist banał blau. (Jest banalna, banalne niebieskie oczy, banalna różowa twarzyczka, nawet jej niebieska bluzka jest banalna). Tu wskazała moją, także niebieską, twierdząc, że jej kolor ma charakter. Prawiła mi komplementy w tym rodzaju, pochlebiając mi niezmiernie. Pod koniec lipca Przybyszewski przyjechał do Zakopanego. Zamieszkał z Dagny i z dziećmi. Mogło się wydawać, że oprzytomniał, że zaKonczył romans z Kasprowiczową, że wraca do żony. O jego nałogowym uwodzicielstwie świadczy dalszy ciąg wspomnień mojej babki: Pierwszego dnia po jego przyjeździe stałam na werandzie i przez okno patrzyłam na niego rozmawiającego z innymi osobami w pokoju, Przez snobizm i pewną kokieterią pomyślałam sobie mocno, po dziecinnemu: „Chcę, żebyś na mnie spojrzał i przyszedł tu do mnie”. I tak się stało. Spojrzał i natychmiast przerwał rozmowę, i przyszedł do mnie na werandę. Nie pamiętam, co mi mówił, ale wieczorem tego dnia spotkaliśmy się na jakiejś zabawie tanecznej. Usiadł przy mnie i wskazując na tańczącą Dagny, powiedział do mnie swym chrapliwym szeptem: „Ona mi się podoba, ale pani mi się także podoba”. Nie zachęcałam go do dalszych wynurzeń. A nazajutrz znalazłam pod drzwiami nowy zeszyt „Życia” z wydrukowanym tam jego utworem W godzinie cudu. To wszystko. Została mi po tej niecodziennej znajomości fotografia z dedykacją: „Na pamiątkę miłych chwil wspólnie przeżytych”. Dreszcz mnie ogarnia, gdy myślę, do czego mogły doprowadzić te „miłe chwile”. Na szczęście, znękany kłopotami Przybyszewski chyba tylko z przyzwyczajenia próbował swoich sztuczek. A moja babka była osobą bardzo powściągliwą. W swoich wspomnieniach pisze dalej: To zbliżenie z Dagny miało swój dalszy ciąg. Dwa lata później, tuż przed tragicznym wyjazdem na Kaukaz, przyjechała do Warszawy, gdzie mnie odszukała. Pozowała wtedy Konradowi Krzyżanowskiemu do portretu i prosiła mnie o asystowanie na tych posiedzeniach, podczas których zabawiałyśmy się rozmową. Obraz był bardzo ciekawy, zakupił go zbieracz, Bernard Lauer, i wisiał długo w jego mieszkaniu. Ów portret malowany wiosną 1901 roku, który później zaginął w czasie wojny, uważany był za jedno z najlepszych dzieł Krzyżanowskiego. Dziś znany jest tylko z reprodukcji, ale mimo to robi wstrząsające wrażenie. Jakby malarz przeczuwał śmierć krążącą wokół Dagny. A może ona sama czuła, że to koniec. Była już wtedy po wielu tragicznych i upokarzających przejściach: rozłąka z mężem i z dziećmi, chaotyczna wędrówka po Europie w poszukiwaniu jakiegoś miejsca dla siebie, niejasne i nieudane przygody uczuciowe z innymi, beznadziejnie w niej zakochanymi mężczyznami, brak jakichkolwiek perspektyw w życiu - wszystko to rysuje się na jej twarzy, na której nie ma śladu dawnego uroku. Żałobna czarna suknia zapięta pod szyję, wyostrzone rysy, zaciśnięte wargi, niewidzące oczy. O czym rozmawiały podczas malarskich seansów te dwie młode kobiety? Dekadentka, skandalista, femme fatale, nieszczęśliwa muza Młodej Polski, która przegrała życie, i pryncypialna panna tak bardzo serio traktująca rzeczywistość. Znowu o bluzkach? Trudno w to uwierzyć. Parę tygodni później, 4 czerwca 1901 roku, w Tyflisie Władysław Emeryk odebrał życie Dagny i sobie. Babka nie lubiła o tym mówić. Cała ta sprawa była tak sprzeczna z jej filozofią życiową. Jednak zawsze czuła do Dagny sentyment i chlubiła się po trosze tą przelotną znajomością. Jaki był pod koniec wieku światopogląd mojej przyszłej babki? Stanowił zapewne mieszaninę wpływów charakterystycznych dla epoki. Ciągle brzmiały jej w uszach hasła pedagogów-pozytywistów, którzy domagali się cierpliwej, żmudnej pracy dla przyszłości. Socjaliści, w osobie brata, żądali rezygnacji z własnego szczęścia i dobrobytu w imię walki o wolność i sprawiedliwość. Matka dzień w dzień przypominała, że rolą kobiety jest założenie rodziny, i coraz natarczywiej poganiała do zamążpójścia. Głos ambicji krzyczał o konieczności życiowych osiągnięć. Poczucie niższości powodowane pochodzeniem szeptało, że niezależnie od osiągnięć zawsze w kraju swego urodzenia pozostanie się intruzem. Duma nakazywała walczyć z tym uczuciem, szukać dla siebie godnego miejsca w społeczeństwie. Wyobrażam sobie, że dla osoby udręczonej nadmiarem własnych i cudzych wymagań wobec siebie zetknięcie z młodopolską aurą musiało być urzekające. Na pohybel filistrom! „Precz z prozą życia! E viva I’artel, upojenie chwilą, życie dla sztuki! sztuka jako religia, artysta jej kapłanem” - cała ta magiczna stylistyka Przybyszewskiego robiła ogromne wrażenie. A skupieni wokół niego młodzi wyznawcy - „dzieci szatana” - w czarnych pelerynach, w czarnych kapeluszach - jeszcze większe. Nie ma się więc co dziwić, że jeden z owych satelitów Mistrza, krakowski poeta spotykany od czasu do czasu w Zakopanem na ulicy, w cukierniach, na odczytach, na tanecznych „reunionach”, oczarował ją. Nastąpiła jakaś znacząca wymiana spojrzeń, potem rozmowa, potem jakieś spotkanie, wreszcie wspólny spacer. I rozstanie. Pod koniec lata wyjechała z Zakopanego, przez Kraków do Wiednia. Pod Wiedniem, w Isendorffie, spędziła parę tygodni u swojej siostry Henrietty. Stamtąd napisała do poety. Do Zakopanego. Był to krok jak na owe czasy dość odważny. Musiała znać Przybyszewskiego na pamięć. Bo początek tego pierwszego romantycznego listu jest niestety wierną imitacją jego stylu. A oto nadeszła godzina marzeń i snów, „godzina cudu”. Oto śnię, a raczej kołyszą mnie do snu nowe, nieznane wrażenia. Siedzieliśmy, a w sennym zadumaniu błądził długo Twój wzrok, aż wświecily się w moją duszę Twoje senne, pięknością upojone oczy... Dostała odpowiedź. Na poste restante w Wiedniu. Pisał: Po co glos Twój doleciał tu do mnie z dala i rozsnuł dokoła muzykę cichą? Rozstałem się z Tobą niemym warg szeptem, jak już tylokrotnie rozstawałem się z marą bladą, z cieniem zwiewnym, co chodzi za mną i przede mną, a nigdy mi ręki na skroń nie położy i na sercu mym nie uśnie... Bodajby więc pozostała niema. W milczeniu Twoim dosłuchałbym się najsłodszej, najpiękniejszej pieśni, l byłabyś jedną z tych, co idąc po mej łące, nie depcą kwiatów, ale im dają barwy i wonie... Po Twoim „dobranoc na zawsze”, chciałem Ci nazajutrz powiedzieć „dzień dobry” na Hali Gąsienicowej. Nie było Cię jednak, więc teraz powtarzam to lasom zadumanym i słucham... Co mu odpisała? Zrobiła jakieś wyznanie? W następnym liście zwierzał się: Miałżebym znaleźć miłość? Drżę cały przez pamięć dnia wczorajszego, ale boję się nań oczy otworzyć... Chodziłem dziś długo pod Reglami i po Wałowej Polanie, gdzie kwitną jeszcze gencjany do Twoich oczu podobne. Tam byłaś ze mną i mówiłaś do mnie. Tam dopiero po raz drugi przeczytalem Twój list. Bo z każdym z nich obchodzę się jak sybaryta. Wchłaniam go i zamykam oczy. Idzie falą i potrąca moją duszę. Jesteś wtedy jej Panią... Dlaczego Ty jesteś taka, jaka jesteś? Dlaczego Twoje myśli są czyste? Dlaczego Ty umiesz mówić tak, że gdy Cię słucham, nie mogę przybrać twarzy w zwykły uśmiech ironii i ledwie powstrzymać mogę skurcz płaczu, co nie z ust, ale z mózgu mi się sączy? Tak oto hojnie zaspokojone zostały potrzeby mojej ówczesnej romantycznej wyobraźni - pisze we wspomnieniach moja babka. - Mogłam się teraz do wali spowiadać Z mojej zmarnowanej młodości, z mego głodu miłości i tęsknot. Pisałam: „widzę moc i piękno rzeczy, które mi wskazujesz, ale nie mam skrzydeł, aby się do nich wznieść”. A on odpowiadał: Ty masz skrzydła. Białe skrzydła mewy. Nawet ostry szpon ironii ukryty w ich puchu nie rani, ale koi... Cóż dziwnego, że otworzył mi się nowy świat wrażeń i wzruszeń. Byłam nimi tak oszołomiona, że oglądając w Burgteatrze przedstawienie Romeo i Julia, szepnęłam do mojej towarzyszki, kuzynki wiedeńskiej, że znam listy miłosne piękniejsze od wyznań Romea. Spojrzała na mnie z niepokojem, czy nie bredzę... O! te koperty żółtawe, zaadresowane Janina. Wien. Poste restante (nazwiska mego nie znal). Ile wrażeń wam zawdzięczam!... Wróciłam do Warszawy pochłonięta mymi przeżyciami. Ale rzeczywistość położyła temu kres dość szybko. Podczas kiedy ja wciąż jeszcze według jego słów: „oczekiwałam pieśni rozkochanego trubadura”, on zaczął pisywać listy coraz bardziej gorzkie i skarżył się, że przestaje być godny moich marzeń. A ja ze swej strony dowiadywałam się coraz nowych opinii o moim tajemniczym „trubadurze”, znanym mi przecież tylko ze spojrzeń i poetycznych silów. I w Koncu doszło do zerwania uzasadnionego przeze mnie okrutnymi słowami: „Nie mogę mieć nic wspólnego z współpracownikiem „Czasu” i „Kraju” Krakowski „Czas” i petersburski „Kraj” nawoływały do ugodowości i lojalizmu wobec zaborców, potępiały wszelkie formy oporu, nawet te najniewinniejsze, polegające na działalności oświatowej. Moja przyszła babka obracała się w kręgach liberalnej inteligencji, nastawionej opozycyjnie do władzy. Po romantycznym zakopiańskim lecie nadeszła ponura warszawska zima. Jak dziś, tak i wtedy różnice światopoglądowe dzieliły zasadniczo i bezkompromisowo. Jak dziś, tak i wtedy stosunki towarzyskie z przeciwnikami ideologicznymi były wykluczone. A przecież ta korespondencyjna przygoda miała dla niej takie sentymentalne znaczenie. Myślę, że decyzja była bardzo bolesna. Z Druskiennik, gdzie spędzała lato roku 1900, napisała do poety po raz ostatni, prosząc o odesłanie swoich listów. Odpisał w tonie raczej frywolnym: List otrzymałem w Zakopanem. Jak tam pięknie! Tam nawet licha glina w człowieku wydaje się jakimś pierwiastkiem nieskazitelnie pięknym. Zaś u Płonki widziałem Cię na tym samym krześle co przed rokiem. Widziałem te same linie Twojego dala, które mnie przed rokiem wprawiały w drżenie. Płonisz się? Tak było jednak. Ale ją przestała już bawić ta wyimaginowana przygoda. Zażądała sucho: Listy proszę mi odesłać odwrotnie: Druskienniki, poste restante. Otrzymała je. Bez słowa. Sama jednak nie zwróciła poecie listów, które pisał do niej. Przez całe życie przechowywała z pietyzmem całą tę korespondencję. Zabierając w roku 1939 najcenniejsze rzeczy ze zrujnowanego przez bombardowania mieszkania w Warszawie, wzięła ze sobą do nowej siedziby na Starym Mieście także walizeczkę pełną owych żółtawych kopert i arkusików zapisanych poetyckimi wynurzeniami. A tuż przed wyprowadzeniem się z Warszawy na okupacyjną tułaczkę zasiadła przed staroświeckim kaflowym piecem i spaliła wszystkie te listy, jeden po drugim. Nie chciała, by wpadły w niepowołane ręce. Nie chciała, by obce oczy czytały te platoniczne wyznania. Bała się, że ktoś może je źle zrozumieć, wysnuć jakieś fałszywe wnioski, które rzucą cień na jej miłość do męża. Niezwykła delikatność uczuć. A przecież jaką wagę musiała do nich przywiązywać, ile razy czytać, skoro, mając osiemdziesiąt trzy lata, cytowała jeden po drugim w swoich wspomnieniach. Widać chciała, by ta historia pozostawiła po sobie jakiś ślad. Dlatego nie sądzę, że ranie ją pośmiertnie, przytaczając fragmenty tej młodopolskiej epistolografii. I zdradzając, że ów adorator to Maciej Szukiewicz - krytyk, poeta, dramaturg, później kustosz Muzeum Matejki w Krakowie. Umarł w roku 1943. Przeżył swoje listy o trzy lata. Nareszcie! Dziwne to uczucie śledzić przez mgłę przeszłości, jakich to sposobów używało Przeznaczenie, by zetknąć ze sobą dwoje ludzi, którym pośrednio zawdzięcza się własne istnienie. Pewnego jesiennego dnia, roku 1899, Maks Horwitz przyprowadził do domu znajomego i przedstawił go siostrze, Janinie. „Oboje interesujecie się sztuką, więc będziecie mieli o czym gadać” - powiedział z pewnym lekceważeniem. Jak przystało na zawodowego rewolucjonistę, uważał artystyczne zainteresowania obojga za luksusowy kaprys. Młody człowiek miał dwadzieścia cztery lata, myślące oczy i uduchowioną, jakby Chrystusową, twarz ocienioną kędzierzawą brodą. Rok wcześniej wrócił z Antwerpii, gdzie uKonczył Akademię Handlową. Przedtem dwa lata studiował nauki polityczne i społeczne w Monachium. Teraz pracował w banku Wawelberga w Warszawie jako zagraniczny korespondent. Ale praca bankowa śmiertelnie go nudziła. Bardzo szybko okazało się, że łączą go z panną Horwitzówną te same pasje. Mieli podobne upodobania estetyczne, oboje kochali malarstwo Holendrów i Flamandów: Vermeera van Delft, Rubensa, Rembrandta, Halsa. Ona zetknęła się z nimi w Amsterdamie, kiedy była z wizytą u siostry, on - podczas studiów w Belgii. Już wtedy pogłębiał wiedzę artystyczną, prenumerował wykwintne pismo „The Studio” wydawane w Londynie i słynne „Yellow Books” ilustrowane przez najlepszych grafików epoki. Nie znała tych wydawnictw, więc przynosił je na kolejne wizyty i wspólnie zachwycali się zwiewnym, nieco manierycznym malarstwem Fantin-Latoura, Burnejonesa, Puvis de Chavannes, rysunkami Rackhama, Dulaca i Beardsleya. Bywał coraz częściej. Namówiła go, by zapisał się na zajęcia Uniwersytetu Latającego, przychodził więc na wykłady Adama Mahrburga z dziedziny teorii poznania, które w tym roku odbywały się w jej domu, w saloniku przy ulicy Królewskiej. Należała już wtedy do najlepszych studentek, więc patrzył oczarowany, jak błyszczy erudycją, elegancją i urodą. No i łączyła ich jeszcze cała rozległa sfera aktywności społecznej. Ona działała w tajnym ruchu oświatowym. Pracowała w bezpłatnych czytelniach Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności. Była członkiem komisji katalogowej, która dbała o poziom intelektualny księgozbiorów czytelni. Należała do tajnego Koła Kobiet Korony i Litwy. Wszystko to bardzo imponowało młodemu bankowcowi. Jakób Mortkowicz (tak się wtedy pisało jego imię, przez „ó”) miał i w tej dziedzinie poważne osiągnięcia. Już w Radomiu, gdzie chodził do gimnazjum, należał do podziemnych kółek samokształceniowych. Później w Belgii działał w studenckim ruchu socjalistycznym, dzięki czemu zetknął się z Maksem Horwitzem. Nigdy nie zapisał się do partii, ale bardzo był zaangażowany w działalność konspiracyjną. Jego mieszkanie w Warszawie, gdzie na ścianie wisiały trzy fotografie: skrzydlatej Nike z Samotraki, Eleonory Duse i Karola Marksa, służyło za skład „bibuły” socjalistycznej i niepodległościowej, przewożonej zza kordonu lub drukowanej w tajnych dru-karenkach warszawskich i kolportowanej wśród robotników i młodzieży. Traktował poważnie swą działalność polityczną, ale konspiracyjny pseudonim „Dekadent” ujawnia iskierkę autoironii, tlącą się na dnie jego powagi. Czuł, na szczęście, że polityka nie jest jego powołaniem. Gdzie dziś znaleźć można taki ideał? - chciałoby się westchnąć z tęsknotą. Gdzie szukać dwudziestoparolatka, który sKonczył studia za granicą, zna płynnie cztery języki, ma dobry zawód, intelektualne i artystyczne zainteresowania, potrzebę społecznego zaangażowania, jest uczciwy i bezinteresowny, a do tego jeszcze przystojny? Skąd wziął się ten wzór cnót, który, jak każdy śmiertelnik, miał na szczęście i swoje wady? Urodził się w roku 1875 w Opocznie, w żydowskiej rodzinie, o której niestety wiem bardzo niewiele. Miał mnóstwo rodzeństwa. Jakie były ich imiona? Edzia - najmłodsza. Hela, której wnuczka Krysia Wasserman jest dziś kustoszem muzeum w Waszyngtonie. Michał. Oleś. Samuel, który wyjechał do Ameryki. Henryk, który jako młody chłopiec wyruszył w świat i gdzieś się w tym świecie zawieruszył. Może ktoś jeszcze? Ojciec Jakuba - Eliasz - miał w Radomiu księgarnię i antykwariat, stąd zapewne wzięły się u syna intelektualne aspiracje i miłość do książek. Ale sądząc z tego, że tak mało mówiło się u nas o rodzinie dziadka, a tak wiele o rodzinie babki, skłonna jestem przypuszczać, że wstydzono się trochę tych Mortkowiczów. Uważano chyba, że stoją niżej w hierarchii społecznej. Kiedy Jakub otworzył własne wydawnictwo, sprowadził ojca do Warszawy i dał mu pracę w swojej księgarni. Ale na zapleczu, w kantorku, nie „na froncie”. Tak, by nie miał kontaktu z klientami. Moja matka pamiętała z dzieciństwa siwego, łagodnego starca o zaczerwienionych, załzawionych oczach, siedzącego nad rachunkami, na uboczu tętniącego wokół życia. Ale nie poświęciła mu ani słowa w swej wyczerpującej książce o dziejach wydawnictwa pt. Pod znakiem klaska. Dlaczego? Gdyby nie pani Marianna Mlekicka, która napisała o Jakubie Mortkowiczu pracę doktorską, nawet bym nie wiedziała, że mój dziadek pochodził z Opoczna, że jego ojciec także był księgarzem. Co tu ukrywać, wśród Żydów, którzy zdecydowali się na asymilację, ogromną rolę odgrywały ambicje dotyczące poziomu osiągniętej polonizacji. Kiedy rodzice przypominali swoim wyglądem, językiem, religijnym obyczajem środowisko, z którego z takim wysiłkiem wyszły dzieci, miłość i lojalność rodzinna wystawiane były na ciężką próbę. Trudno sobie dziś wyobrazić, jak bolesny^ był ten proces odrywania się od swoich korzeni. Ile upokorzeń trzeba było znieść na drodze ku polskości. Ile w tej wspinaczce na szczyt lodowej góry trzeba było popełnić zdrad, nielojalności, większych i mniejszych uchybień wobec opuszczonych. Ileż tam musiało się kłębić kompleksów, uprzedzeń, żali. Ile wyimaginowanych szczebli drabiny społecznej oddzielało od siebie mówiącego jeszcze z żydowskim akcentem Eliasza Mortkowicza, ukrytego przed ludźmi w kantorku, i Juliana Tuwima, poetę, tak już zadomowionego w „ojczyźnie-polszczyźnie”, zmierzającego pewnym krokiem, i wśród zapatrzonych w niego wielbicielek, do „szafirowego gabinetu” Jakuba Mortkowicza, by omówić z nim szatę graficzną Sokratesa tańczącego. Siostra mego dziadka - słodka, promienna Edzia, którą świetnie pamiętam - stała widocznie wyżej niż własny ojciec na owej drabinie. Była z zawodu dentystką, ale wolała widać pracować w firmie brata. Różowa, pulchna i uśmiechnięta obsługiwała klientów przy kontuarze. W roku 1939 pojechała do Ameryki, do brata - Samuela. Gdyby została w Polsce, zapewne zginęłaby jak mieszkające w Łodzi rodzeństwo: Hela, Michał, Oleś. Ale to, co się ma wydarzyć, jest jeszcze daleko. Na razie panna Janina prowadzi z młodym bankowcem subtelne rozmowy o sztuce i o życiowych ideałach. O wyznaniach miłosnych nie ma jeszcze mowy. On jest na to zbyt nieśmiały, ona ciągle jeszcze woli żyć wyobraźnią i wysyłać sentymentalne epistoły do krakowskiego poety. Z uczuciowego uśpienia budzi ją szok, podobny zapewne do tego, który przeżywaliśmy osiemdziesiąt dwa lata później. 23 grudnia 1899 roku, tuż przed świętami, policja carska aresztowała w Warszawie kilkadziesiąt osób z kręgów postępowej inteligencji zajmującej się konspiracyjną działalnością oświatową. W więzieniu znaleźli się Ludwik Krzywicki i Adam Mahrburg - wykładowcy Latającego Uniwersytetu, pisarze i działacze społeczni - Janusz Korczak, Stefania Sempołowska, a także Maks Horwitz i coraz milszy sercu Janiny młody bankowiec Jakub Mortkowicz. Aresztowania miały związek z wielką publiczną awanturą, jaka toczyła się od roku wokół działalności bezpłatnych czytelni Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności. Konflikt, w którym starły się dwie przeciwstawne tendencje ideowe, przerodził się, jak to często u nas bywa, w obrzydliwą aferę, w której zamiast rzeczowych argumentów polemicznych używa się inwektyw, oszczerstw i donosów. Działacze WTD - ludzie ze środowisk konserwatywno-klerykalnych - uważali, że istniejące od czterdziestu lat czytelnie dla ubogiej ludności warszawskiej powinny mieć w swoich zbiorach wyłącznie lektury religijno-umoralniające, uczące biedaków cierpliwości, wdzięczności i pokory. Kiedy w roku 1892 pracę w czytelniach podjęli młodzi ludzie z inteligenckich środowisk, przerazili się zawartością tych zgrzebnych księgozbiorów. Specjalnie powołana komisja katalogowa opracowała listę wartościowych, rozwijających intelektualnie książek, które zaczęto powoli wprowadzać do zasobów czytelni. Oficjalny roczny fundusz na ten cel wynosił czterdzieści pięć rubli. Teraz pieniądze na zakupy gromadzono dzięki dobrowolnym składkom działaczy lub ofiarności zamożnych mecenasów. Studenci, panny z inteligenckich i mieszczańskich domów, nauczyciele, znani i bezimienni entuzjastyczni ochotnicy podczas niedzielnych dyżurów w najuboższych dzielnicach miasta podtykali teraz polskim i żydowskim proletariuszom Sienkiewicza, Żeromskiego, Prusa, Balzaca, Victora Hugo, Dumasa, a także zamiast dewocyjnych broszurek książki popularnonaukowe wykładające teorie Darwina lub prawa rządzące ekonomią, czasem też lektury socjalistyczne. Prezes Towarzystwa - książę Michał Radziwiłł, zatrwożony płynącymi ze sfer klerykalnych donosami o gorszeniu ludu, zarządził kościelną inspekcję księgozbiorów czytelni. Komisja odkryła tam wiele książek „niestosownych” lub wręcz znajdujących się na indeksie kościelnym. Sprawę rozdmuchała skrajnie prawicowa prasa. Pisma „Przegląd Katolicki” i „Rola” nie przebierały w słowach. Ostrzegały nie tylko opinię społeczną, ale i władze carskie, że „żydowsko-masońska klika bezwyznaniowców szerzy w czytelniach działalność wywrotową poprzez upowszechnianie książek niedozwolonych przez cenzurę i wyklętych przez Kościół”. Podawały do publicznej wiadomości nazwiska członków komisji katalogowej, „duchowych synów wielkiej rewolucji i komuny”. Donos ów poparł książę Radziwiłł, ostrzegając generał-gubernatora księcia Imeretyńskiego, że działalności czytelni nie powinno się zostawiać w rękach ludzi propagujących wśród czytelników ateizm i nihilizm. Na skutek tych denuncjacji władze carskie zarządziły rewizje we wszystkich czytelniach. Nie znaleziono nic zakazanego. Wtedy „Rola” ogłosiła, że na skutek ostrzeżenia przed rewizją nocami wynoszono z pomieszczeń kosze zakazanych książek. Owa niespotykana dotąd zdrada solidarności narodowej wobec zaborcy wywołała powszechne oburzenie. Także w prasie prawicowej piętnowano tę podłość i nikczemność. Nic to jednak nie pomogło. I doszło do aresztowań wśród warszawskich „niepokornych”. Pamiętam dokladnie ten dzień, tylko daty sobie nie przypominam, kiedy dowiedziawszy się, że przewozić będą więźniów z Pawiaka do X-go Pawilonu w Cytadeli, stałam od rana przed więzieniem na ulicy Pawiej z okiem przywartym do otworu w bramie. Dziwię się dziś, że żaden z tak gorliwych wówczas stójkowych czy rewirowych mi tego nie wzbraniał. Doczekałam się wyjścia więźniów i usadawiania ich w karetkach ustawionych na wielkim podwórzu więziennym. Widzę dokładnie spokojną, opanowaną postawę Maksa i sylwetkę Mortkowicza w jasnej pelerynie belgijskiej z aparatem fotograficznym zawieszonym na ramieniu - pisze babka. Zaczął się rok 1900. Maks czekał na wyrok w X Pawilonie. Jakub Mortkowicz zesłany został na Kaukaz. Po raz pierwszy, lecz nie po raz ostatni, rzeczywistość wkroczyła tak brutalnie w życie panny Janiny. SKonczyły się wieczorki tańcujące, wizyty w magazynach mód i promenady w Alejach Ujazdowskich. SKonczyły się także zajęcia w czytelni, bo czytelnie przestały istnieć. Władze carskie zarządziły, by połączyły się w jedną centralną placówkę, która podlegać miała klerykalnemu kierownictwu Towarzystwa Dobroczynności. SKonczyły się wykłady Uniwersytetu Latającego, bo wykładowcy siedzieli w areszcie. Straciła swój urok egzaltowana korespondencja z krakowskim poetą. Co piątek Janina zanosiła teraz bratu przesyłki, książki i listy na ulicę Kruczą, do siedziby żandarmerii. Matka pisała: Posyłam Ci, synku, dwie pary butów z cholewami, dwie szczotki i dwie pasty. Jedną szczotką i pastą czyść buty, a drugą pastuj [froteruj podłogę. A to dlatego, żebyś’ ćwiczył mięśnie rąk i nóg, bo tak długie nieużywanie ich jest szkodliwe. Albo: Posylam Ci, synku, książkę, która się teraz ukazala, Ludzie bezdomni Żeromskiego. Przeczytaj ją i napisz, jak Ci się podobała. Mnie bardzo. Chodziły także obie na widzenia do Cytadeli. Wilgotne, grube mury, rozmowy przez kraty przy asyście strażników wspominała babka do Konca życia ze zgrozą. Maks był ponury i zmieniony. Zgubił gdzieś swoją męczącą czasem, ale czarującą skłonność do kpinek i żarcików. Coś go gryzło. Coś go bardzo dotknęło. Czy uwięzienie tak na niego podziałało? Grabiec pisze, że to wtedy właśnie rozpoczęła się ideologiczna metamorfoza Horwitza. Apologeta polskości, romantyk marzący o niepodległości wyszedł na wolność jako inny człowiek. Zaczął podkreślać swoją żydowską tożsamość, idealizował zalety Żydów, reagował w sposób gwałtowny na wszelkie próby krytyki pod ich adresem, negował sens asymilacji i zrewolucjonizował swoje przekonania. Owa przemiana była podobno wynikiem przykrego incydentu, który przeżył podczas aresztowania. Kiedy zaczął się „stawiać”, został „jako parszywyj jewriej” zmaltretowany przez policję. W ironicznym tonie Grabca nie czuję ani specjalnej sympatii, ani współczucia dla partyjnego towarzysza. Rozumiem zaś doskonale, że ktoś nie chce być nazywany „parszywym Żydem” ani po rosyjsku, ani po polsku, ani w żadnym języku świata. Że zaczyna szukać gdzie indziej rozwiązania dla problemów, które dotychczasowych towarzyszy walki niezbyt obchodzą, a jego dotykają osobiście. Nie rozmawiał o tym wszystkim z rodziną. Uczył się języka angielskiego, przetłumaczył książkę Poincarego. Nauka i hipoteza, pisał pod pseudonimem artykuły do pism warszawskich. Moja przyszła babka skracała sobie niemiłosiernie wlokące się miesiące pracą przekładową. Tłumaczyła owe Systemy metafizyczne, o których już była mowa. Wreszcie Jakub pojawił się w Warszawie. Wrócił do pracy w banku i do rozmów z piękną panną. Łączyły ich już teraz nie tylko estetyczne upodobania, ale także przeżyty strach i tęsknota. Jednak o żadnych wyznaniach dalej nie było mowy. Pod koniec lipca udało się uzyskać zwolnienie Maksa z aresztu za kaucją. Matka, bojąc się zapewne, że w Warszawie wda się znowu w jakąś polityczną awanturę, wysłała go pod opieką Janiny na odpoczynek do Druskiennik. Nie mógł się dość nacieszyć wolnością. Flirtował z panienkami, biegał na długie spacery, zawierał nowe znajomości i dyskutował do rana z przygodnymi rozmówcami. Janina rano przy stoliku pod wielkim dębem Konczyła swój przekład, a popołudnia spędzała samotnie nad Niemnem, patrząc w niebo i rozmyślając. Z Warszawy nadchodziły wytworne kajety pisma „The Studio”. W sierpniu 1900 roku matka, zaniepokojona, że zacieśnia się znajomość córki z człowiekiem na lichej posadzie, bez majątku, zabrała ją z Druskiennik i zawiozła do Paryża. Odbywała się tam właśnie Wystawa Światowa z okazji rozpoczynającego się nowego stulecia. Entuzjazmowały się obie niezwykłymi atrakcjami, ze zgrozą patrzyły na monstrum - największe wydarzenie techniki nazwane wieżą Eiffla, zwiedzały paryskie muzea, wystawy malarstwa, magazyny mód. Janina, uwielbiająca podróże, byłaby szczęśliwa, gdyby nie świadomość ukrytego celu tej wyprawy. Paryskie ciotki, z cichą aprobatą matki, szukały dość natrętnie kandydata na męża dla siostrzenicy, aranżując niby to przypadkowe spotkania z najrozmaitszymi kawalerami. W Koncu znalazły kogoś, kto wydawał się idealną partią. Był to Szwajcar żydowskiego pochodzenia, inżynier mieszkający w Genewie, który koniecznie chciał się ożenić z kulturalną panienką. Więc dobra Amalia Citroen wydała wielki obiad rodzinny, na który zaprosiła owego inżyniera, i posadziła go koło Janiny. Wytworne diner było kompletną klęską towarzyską. Rozmowa między młodymi nie kleiła się. Starsi ze sztucznym ożywieniem podsuwali im kolejne tematy do konwersacji, w nadziei, że któryś podchwycą. Atmosfera robiła się coraz cięższa. Kuzynek Andre nie ukrywał rozbawienia żenującą sytuacją. Moja przyszła babka po raz któryś w życiu czuła się straszliwie upokorzona. Nie miała przecież nic wspólnego z tym obcym człowiekiem. Dlaczego oczekiwano od niej, by zdobywała jego względy? Dlaczego miała spędzić z nim życie? I wtedy uświadomiła sobie wreszcie, że w Warszawie jest ktoś, z kim tyle ją łączy. Ktoś, kto tylko czeka na znak z jej strony. Wymigała się od wspólnego zwiedzania wystawy ze szwajcarskim inżynierem. Nie zobaczyła go nigdy więcej. Następnego dnia kupiła reprodukcję obrazu Król Kofetua i żebraczka Burne-Jonesa i po powrocie do Warszawy wręczyła ów upominek wielbiącemu prerafaelitów bankowcowi. Ten dar - milczące wyznanie - stał się punktem zwrotnym w ich stosunkach. Zdecydowała się. Nareszcie! I tak wraz z nowym stuleciem wszedł w życie mojej przyszłej babki mój przyszły dziadek. Decyzje Rok 1901. Anglicy bili się z Burami. W Neapolu panowała dżuma. W Warszawie śpiewał Caruso i odbywał się inauguracyjny występ Cyrku Ciniselli w odrestaurowanym budynku na Ordynackiem. A na Krakowskim Przedmieściu uKonczono budowę nowoczesnego, pięciopiętrowego hotelu, któremu nadano nazwę Bristol. Moja przyszła babka w nowym czarnym brulionie równym pochyłym pismem wypisywała swoje postanowienia na Nowy Rok. I na Nowy Wiek. Była już zaręczona z Jakubem Mortkowiczem i bardzo poważnie traktowała wspólną przyszłość. Magiczna data oznaczająca nadejście nowego stulecia skłaniała ludzi do refleksji, obrachunków z przeszłością, postanowień na przyszłość. Mało kto w podzielonej przez zaborców Polsce był zadowolony z teraźniejszości. Wydawało się, że niewola będzie trwała przez pokolenia, a rusyfikacja i germanizacja wynarodowią społeczeństwo. Represje polityczne, konflikty społeczne, poczucie niemocy i beznadziejności - wszystko to razem trudne było do zniesienia. Optymiści uważali, że w najtrudniejszych warunkach można zawsze zdziałać coś dobrego. Słabi i nieodporni psychicznie - dusze do wątlych podobne ajerów, pelne rozpaczy i rozczarowania - uciekali przed bolesną rzeczywistością w dekadencję, splin, alkohol - często w śmierć. Radykałowie twierdzili, że trzeba zburzyć stary ład, a na jego gruzach zbudować nowy, sprawiedliwy. Jesienią 1901 roku w mieszkaniu przy ulicy Królewskiej rozegrała się osobliwa scena. W rodzinnym salonie pojawił się fotograf ze skomplikowaną aparaturą. W hebanowym fotelu wyściełanym amarantowym pluszem zasiadła moja prababka - Julia Horwitzowa. Wokół niej zgromadziły się jej córki. Najmłodsza, Kamilka, miała wtedy dwadzieścia dwa lata, Janina - dwadzieścia osiem, Gizella - trzydzieści jeden, Flora - trzydzieści trzy. Dwudziestosześcioletni Lutek stanął w drugim rzędzie. Brakowało Róży - postanowiła pojednać się z mężem i wróciła do Paryża, Henrietty - mieszkała dalej w Austrii, oraz najmłodszego Stasia, który studiował w Lipsku nauki przyrodnicze i nie przyjechał na ferie. Julia, ubrana na czarno, otulona czarną chustą, ma białe, gładko uczesane włosy i, choć liczy zaledwie pięćdziesiąt sześć lat, wygląda na staruszkę. Lutek „wieczny student” nosi zapięty pod szyję akademicki mundur, wzorowany na rosyjskich uniformach wojskowych. Janina, moja przyszła babka, elegantka, włożyła suknię najnowszej mody, ozdobioną mnóstwem zaszewek, zakładek, plisek i guziczków. Długie, kędzierzawe włosy upięła do góry. Kamilka, od trzech lat studentka medycyny w Zurychu, jak przystało na emancypantkę, ma włosy krótkie i nosi skromną bluzkę o męskim kroju. Flora Beylinowa i Gizella Bychowska, mężatki, przyszły z dziećmi. Małych Beylinów jest troje: dwunastoletni Gucio, jedenastoletnia Genia i dziewięcioletnia Mania. Gucio Bychowski ma lat sześć. Najmłodsze pokolenie ustawiło się z przodu: dziewczynki w środku, chłopcy po bokach. Głównym bohaterem wydarzenia jest dwudziestoczteroletni Maks, który zajął miejsce obok matki, pośrodku grupy, na pierwszym planie. Długie włosy, chrystusowa broda i ocieniające szczupłą twarz bokobrody sprawiają, że wygląda jak włoski karbonariusz. Albo jak modny w tamtych latach rosyjski rewolucyjny poeta rozczarowań i weltschmerzów Nadson, na którego się stylizuje. A za nim, z tyłu, stoją dwaj carscy żandarmi. W mundurach. Z ogromnymi rewolwerami za pasem. Fotograf chowa głowę pod czarną materią okrywającą drewnianą skrzynkę. Prosi, by się nie ruszać. Nie mrugać. Uśmiechnąć się. Nikt się nie uśmiecha. Błysk magnezji. I oto zostaje utrwalony rodzinny portret we wnętrzu, z przedstawicielami reżimu w tle. W każdym ze spokrewnionych domów była odbitka tej fotografii. Wszystkie przepadły wśród wojennych perypetii. Nasza spłonęła podczas powstania warszawskiego. Na szczęście, moja babka w swoich wspomnieniach zostawiła szczegółowy opis i zdjęcia, i okoliczności, w jakich powstało. Spotkano się wtedy z bardzo smutnego powodu. Tego dnia żandarmi wieźli Maksa z więzienia w Cytadeli na dworzec Kolei Petersburskiej. Stamtąd, pod ich eskortą, miał odjechać na Sybir. Po drodze pozwolili mu wstąpić do domu, by mógł pożegnać się z matką. Niewątpliwie do ich łaskawości przyczyniła się sowita łapówka. Kaucja, dzięki której rok wcześniej wypuszczono go z aresztu, przepadła. Na wolności wrócił do partyjnej roboty i został ponownie ujęty i tym razem skazany na trzyletnią zsyłkę. Miał być wyekspediowany do miejsca osiedlenia etapem, co oznaczało wielomiesięczną drogę od jednego miejsca postoju do drugiego, w towarzystwie pospolitych przestępców i zbrodniarzy, o zimnie, głodzie. Ze sztywną, krótszą nogą nigdy by takiej drogi nie przetrzymał. Więc matka, nie namyślając się długo, pojechała do Petersburga. Nie znała rosyjskiego, nie miała tam żadnych znajomości, ale tak długo kołatała od jednych ministerialnych drzwi do drugich, nie żałując grosza na przekupywanie urzędników, aż wyjednała pozwolenie, by syn mógł pod strażą odbyć podróż pasażerskim pociągiem na własny koszt. Owe odwiedziny w domu musiały być wcześniej przewidziane, bo zażądała sprowadzenia fotografa, który miał uwiecznić pożegnalną wizytę. Bała się, że nie doczeka powrotu syna, i chciała mieć pamiątkę z ostatniego spotkania. Czy żandarmi dlatego znaleźli się w kadrze, że nie chcieli spuścić aresztanta z oka? Czy też ich obecność miała podkreślić dramatyzm sytuacji? Myśl o trzyletnim rozstaniu rozdzierała bliskim serca. W obecności przedstawicieli władzy tłumiono łzy, ale kiedy wyprowadzili więźnia, kobiety zaczęły rozpaczliwie szlochać. Płakały także dzieci i pytały dorosłych: - Dlaczego wuj Maks został skazany na Sybir? - Bo walczył o wolną Polskę! - odpowiedziała Janina, moja przyszła babka. - Nie! - poprawiła ją Kamilka. - Bo walczył o socjalizm. Scenę tę zapamiętała i zanotowała w swoich wspomnieniach siostrzenica Maksa - Mania Beylin. Wydarzenie, którego była świadkiem, wywarło wpływ na całe jej przyszłe życie. Tego dnia po raz pierwszy usłyszała słowo „socjalizm”. Pisze, że choć nie rozumiała wtedy, co znaczy ów wyraz, skojarzył się jej ze sprawą wielką i świętą, za którą warto walczyć i dla której warto cierpieć. Od owego wrześniowego dnia wuj-rewolucjonista stał się dla niej najwyższym autorytetem i wzorem do naśladowania. Dziesięć lat później sama stała się socjalistką. Potem, za jego przykładem - komunistką. Mimo wszystkich dramatów, jakich była świadkiem, mimo własnych tragicznych przejść, to słowo, jak wyznaje, na zawsze zachowało dla niej ów blask, który tak urzekł ją w dzieciństwie. Ale co właściwie oznaczało to słowo? Jak wynika ze scysji między siostrami, dla każdej z nich co innego. Dla Kamilki - walkę o sprawiedliwość społeczną. Dla Janiny - walkę o niepodległość. Ich spór był odbiciem dyskusji, które toczyły się wśród polskich socjalistów i doprowadzić miały za parę lat do dramatycznego rozłamu w PPS. Tu, na forum rodzinnym, o różnicy poglądów decydowały nie tyle wpływy ideologiczne, ile daty urodzenia i odmienna konstrukcja psychiczna obu panien. Kamilka była z natury poważna, rzeczowa, wrażliwa, lecz nie sentymentalna. A także młodsza od Janiny o sześć lat. Jej pokolenie coraz głośniej domagało się zmian politycznych, społecznych, obyczajowych. Hasło „wyzwolenia kobiet” nie było dla niej frazesem; od dziecka wiedziała, że chce zostać lekarką, i uważała, że ma pełne prawo do wyboru własnej drogi. Wstąpiwszy na studiach do PPS, podzielała poglądy tych działaczy, którzy twierdzili, że odzyskanie niepodległości nie zlikwiduje wszystkich problemów. Że tylko międzynarodowa rewolucja może znieść wyzysk, nędzę, dyskryminacje klasowe i rasowe. Janina nie miała ani temperamentu, ani mentalności rewolucjonistki. Ukształtowały ją wpływy nauczycieli pozytywistów, którzy nakazywali cierpliwą pracę dla przyszłości. Zawdzięczała swoim preceptorom gorący patriotyzm i nakaz obywatelskiego zaangażowania. Jednak nie była skłonna do ascetyzmu, lubiła uroki świata, wytworne stroje, piękne przedmioty, podróże i nie zamierzała rezygnować ze swoich upodobań dla dobra ogółu. Patriotyczne marzenia wyrażała w formie dość egzaltowanej, specyficznej dla epoki. Na zajęciach pedagogicznych, które prowadziła dla dzieci z rodziny, obiecywała małym siostrzenicom: „Kiedy Polska zmartwychwstanie, ubierzemy się wszystkie w białe suknie, rozpuścimy włosy, włożymy na głowy wieńce z kwiatów i odtańczymy taniec radości. A potem będziemy się bardzo starać, by nasza ojczyzna stała się najpiękniejszym, najszczęśliwszym krajem świata”. Maks i Kamilka uważali, nie bez racji, że jej wizja przyszłości jest dość ogólnikowa. Pociąg osobowy do Petersburga odchodził o godzinie 12.33 czasu warszawskiego. W Petersburgu następowała przesiadka na linię kolejową do Niżnego Nowgorodu. Tam Konczyła się podróż koleją. Dalej płynęło się statkiem do Kazania, stamtąd w górę rzeki Karny do Permu, gubernialne-go miasta wschodniej Syberii. Czy ktoś odprowadzał Maksa na dworzec? Gdy na Sybir odjeżdżali skazańcy, na peronie pojawiały się tłumy krewnych, przyjaciół, towarzyszy. Przekazywano odjeżdżającym słowa otuchy, upominki, dobre rady, odbierano ostatnie polecenia. Wcześniej matka dostarczyła mu do więzienia ciepłą odzież, smakołyki na drogę, pieniądze, zapasy żywnościowe. Ale bagaż młodego człowieka stanowiły przede wszystkim książki. Głównie z dziedziny nauk ścisłych. Wiózł ze sobą ponad sto tomów. A przed wyjazdem zostawił rodzinie ogromną listę fachowych pism z dziedziny astronomii i fizyki, z prośbą, by mu je zaprenumerowano i przekazywano do miejsca osiedlenia. Stamtąd co parę dni wysyłał popularne artykuły naukowe do warszawskiego „Wszechświata”. Trudno uwierzyć, że reżim carski tak łaskawie traktował swoich przeciwników. Julia nie ochłonęła jeszcze po rozstaniu z Maksem, kiedy z Lipska nadeszła tragiczna wiadomość. Najmłodszy syn, ukochany Staś, odebrał sobie życie. Miał zaledwie dwadzieścia lat. „Dlaczego? Dlaczego?” - wszyscy bez Konca powtarzali to pytanie. „Dlaczego?” - krzyczała rozpaczliwie matka, nim straciła przytomność i upadła na podłogę. Nigdy nie doszła w pełni do zdrowia po tym nieszczęściu. Nigdy też nie zostały wyjaśnione przyczyny samobójstwa. Chłopiec pochowany został na lipskim cmentarzu. Jego grób, na którym stanął pomnik z datą urodzin i śmierci, utrzymywany był starannie i odwiedzany przez rodzinę do wybuchu drugiej wojny światowej. Dziś zapewne nie ma po nim ani śladu. Czy legenda rodzinna idealizowała trochę Stasia, czy też istotnie był zjawiskiem tak uroczym? Pozostał we wspomnieniach jako chłopiec niezwykle dobry, czuły, pełen wdzięku. Bardzo pomagał matce w niezliczonych zajęciach związanych z administracją domu przy ulicy Królewskiej. Zawsze myślał o innych, nigdy o sobie. Nikt z rodzeństwa nie miał z nim żadnego zatargu - zawsze gotów był do ustępstw. Gdy kogoś spotkała przykrość, pierwszy biegł, by pocieszyć. Nadzwyczajną delikatność okazywał ludziom biednym i upośledzonym. Brzydkiej, lekceważonej przez wszystkich szwaczce, pannie Ludwice, kładł ukradkiem na maszynie do szycia bukiecik fiołków. Odwiedzał starych, nudnych krewnych, o których wszyscy zapomnieli. Bliscy go uwielbiali. Miał mnóstwo przyjaciół. Kochał z wzajemnością miłą dziewczynę. Więc dlaczego? Dlaczego? Moja babka do Konca życia czuła wyrzuty sumienia z powodu tej śmierci. To jej zwierzył się Staś po sKonczeniu gimnazjum, że nie chce wyjeżdżać na studia. Wymarzył sobie zawód ogrodnika i miał nadzieję, że siostra poprze u matki jego plany. Ale ona, zamiast wysłuchać argumentów chłopca, zarzuciła mu brak wyższych aspiracji i tak długo przekonywała, aż wyperswadowała zbyt skromne, jej zdaniem, zajęcie. Czy rzeczywiście zawiniła w tej sprawie? Czy też sama była ofiarą obowiązującej w domu żelaznej doktryny, że najważniejsze w życiu są osiągnięcia umysłowe? Natarczywe żądania, by rozwijać się, kształcić, zostawiać po sobie intelektualny ślad, przechodziły z pokolenia na pokolenie. W młodości dziko irytowały, potem okazywały się bardzo pożyteczne. Jednak bezwzględność tych żądań graniczyła z okrucieństwem. Mierzenie wszystkich tą samą miarką, niezauważanie cudzych odrębności, niemożności, lęków, presja niecierpliwych oczekiwań: „kiedy wreszcie zabłyśniesz, zasłyniesz, pokażesz, co potrafisz?” - wszystko to paraliżowało, rodziło kompleksy, mogło prowadzić do załamań i depresji. Czy tak było w wypadku Stasia? Czy też winien był Zeitgeist - duch czasu, który szeptał słabszym i wrażliwszym, że nie zniosą udręk, jakie przyniesie Los, i namawiał, by wycofali się z gry. Do tak wielu dochodziło wtedy samobójstw wśród młodych ludzi. Tyle czuli irracjonalnego, zdawałoby się, bólu i przerażenia. Może to były jakieś przeczucia. Może chłopiec nie miał siły na spotkanie z nadchodzącym wiekiem? W roku 1939 miałby pięćdziesiąt osiem lat. Zostałby zapewne zamordowany przez Niemców, jak jego starszy brat, Lutek, tak samo łagodny, bezradny wobec życia i pozbawiony witalnej siły reszty rodziny. Rozpacz matki musiała być spotęgowana przez uczucie porażki pedagogicznej. Tak się starała, by wychować córki i synów na ludzi silnych i odpornych psychicznie. Tak tępiła w nich wszelkie objawy duchowego rozprzężenia i niemocy. Wszyscy karnie zaakceptowali jej wymagania. Poza tym jednym, najmłodszym. Pewną pociechą stały się dowody oddania i troski, jakimi obdarzała ją po tym nieszczęściu reszta dzieci. Wzruszająca była ich bezgraniczna miłość do matki, surowej przecież i despotycznej, nieskłon-nej do czułości. Teraz, kiedy po śmierci Stasia straciła cały swój wigor i optymizm, bliscy poczuli się za nią odpowiedzialni i zaczęli dokładać wszelkich starań, by wyrwać ją z odrętwienia. Flora i Gizelka spędzały u niej wszystkie wieczory, Róża zapraszała do Paryża, Henrietta - do Wiednia. A moja przyszła babka, mimo żałoby, przyspieszyła termin swego ślubu z Jakubem Mortkowiczem w nadziei, że to ważne wydarzenie zaabsorbuje matkę i skłoni do dawnej aktywności. Istotnie, zamążpójście córki, która tak długo zwlekała z wyborem, wydobyło Julię z melancholii. Tyle spraw miała znowu na głowie. Przygotowanie wyprawy. Zorganizowanie wesela. Ale przede wszystkim przekonanie własnych braci, że konkurent jest odpowiednią partią dla panny. Bernard i Michał Kleinmannowie okazywali niezadowolenie z wyboru siostrzenicy. To oni obracali rodzinnymi kapitałami, u nich ulokowane zostały posagi panien. Każda otrzymywała znaczną sumę - piętnaście tysięcy rubli. Dlatego kandydat na męża musiał być człowiekiem godnym zaufania. Należało mieć pewność, że pieniędzy tych nie zmarnuje, lecz je pomnoży. Młody człowiek w banku Wawelberga zarabiał siedemdziesiąt pięć rubli srebrem. Był skromnym urzędnikiem. Nie miał żadnego majątku. Jego niezamożni rodzice nie wspierali go finansowo od lat, przeciwnie, to on pomagał młodszemu rodzeństwu. W dodatku rodowód plasował go znacznie niżej na drabinie społecznej i towarzyskiej. Więc po to ambitna panna, nadzieja całej rodziny, odrzuciła tyle świetnych propozycji matrymonialnych, by wylądować tak skromnie? Jednak Janina, wspierana przez matkę, postawiła na swoim. Działo się w Warszawie w kancelarii urzędnika Aktów Stanu Cywilnego dla Wyznań Niechrześcijańskich 8 Jeruzalemskiego Komisarjatu, dnia 27 sierpnia (9 września) 1901 roku o godzinie 12 popołudniu. Oznajmiamy, że w obecności świadków: Mordki Salmona, rządcy domu, lat 37, pod numerem 1062 i Moszka Zelenek, pisarza prywatnego, lat 42, pod numerem 1464 A w Warszawie zamieszkałych, zawarty został ślub religijny 26 sierpnia (8 września) 1901 roku między Jakóbem Benjaminem Mortkowiczem, kawalerem, lat 26, korespondentem w prywatnym banku, stałym mieszkańcem miasta Radomia, urodzonego w mieście Opocznie, zamieszkałego w Warszawie pod numerem 1395, synem Eliasza i Chudes-Liby z domu Korman zamieszkałych w mieście Łodzi, a Żanetą Horwitz, panną, lat 26, stałą mieszkanką miasta Warszawy, urodzoną w obrębie III komisarja-tu, córką Gustawa Horwitza zmarłego i żyjącej matki Julii Kleinmann, zamieszkałą w Warszawie pod numerem 1062 przy matce, właścicielce domu. Przed aktem ślubnym dokonane zostały trzy zapowiedzi ogłoszone w Warszawie, 4 sierpnia roku bieżącego. Obrzęd religijny zawarcia małżeństwa dokonany został_ w Warszawie przez duchownego tegoż Komisarjatu Motela Klepfisza. Oni również zawiadomili, że umowę przedślubną zawarli między sobą roku bieżącego u Notariusza miasta Warszawy Henryka Kokoszko, numer rejestru 2098. Akt ten został im przeczytany, uznany i podpisany: Rotmistrz von Zigler, Duchowny M. Klepfisz, Jakób Benjamin Mortkowicz, Żaneta Horwitz, A. Salmon, A. Zelenek. A więc ślub odbył się nie w synagodze, lecz w domu przy Królewskiej, w obecności rabina. Akt małżeństwa spisany został następnego dnia, po rosyjsku, w urzędzie stanu cywilnego i przechowywany był w archiwum akt stanu cywilnego w Warszawie. W roku 1935 sporządzono z niego wypis w polskim tłumaczeniu. Ocalał w papierach mego ojca. Przytaczam ów dokument, dlatego że wydaje mi się godnym ocalenia śladem wypieranej z pamięci obyczajowości sprzed potopu. Znamienne, że moja babka nie poświęca ceremonii zaślubin ani słowa. Ta, która tak skrupulatnie opisywała swoje suknie sprawiane na śluby kolejnych sióstr, nie zanotowała nawet, jak była ubrana na własnym. Tak wrażliwa na wszystko, co jej dotyczyło: na komplementy, wyrazy sympatii i uznania, nie poświęciła we wspomnieniach najważniejszemu w swoim życiu wydarzeniu żadnej wzmianki. Pisze tylko, że uroczystość weselna była skromna i odbywała się w kręgu najbliższej rodziny. Pewnie zbyt świeży był jeszcze smutek po śmierci Stasia. Wspomina tylko mimochodem, półżartem, że warszawska rodzina matki wbrew swoim zwyczajom nie obdarzyła nowożeńców żadnymi prezentami. Nie mogli wybaczyć jej mezaliansu. Zachowanie krewnych na pewno ją zabolało, choć się do tego nie przyznawała. Na szczęście, mogła dodać z satysfakcją: „Wkrótce zaczęto mi gratulować mego wyboru”. Janina i Jakub Jesienią 1901 roku moja przyszła babka, już jako Janina Mortkowiczowa, pojechała w podróż poślubną do Abacji - modnego kurortu nad Adriatykiem. Z matką. Bez męża. Jakub, choć odsiedział wyrok, był dla władz carskich już na zawsze człowiekiem podejrzanym i miał kłopoty paszportowe. W Koncu, z pewnym opóźnieniem, dotarł do żony. Później przybyło do Abacji rodzeństwo Janiny - Kamilka i Lutek - by dotrzymać towarzystwa Julii, i nowożeńcy już we dwoje wybrali się do Wenecji. Tak by się chciało cofnąć taśmę czasu i zobaczyć ich oboje w początkach wieku, w muzeach weneckich i kościołach, na placu Świętego Marka, w Pałacu Dożów, na moście Westchnień, w gondoli płynącej Canal Grandę między weneckimi pałacami. Ona ściśnięta w talii gorsetem, w muślinowej sukni w groszki, w kapeluszu „pasterce”, ozdobionym sztucznymi kwiatami. On w jasnym garniturze panama, w słomkowym kapeluszu. Młodzi. Romantyczni. Zakochani. Niestety, moja babka nie umiała lub raczej nie chciała pisać o uczuciach. I nie zostawiła żadnych notatek z tej podróży. Zachowało się zdjęcie zrobione w Warszawie, chyba tuż po ślubie. Widać na nim, jacy byli piękni. Nie patrzą na siebie. Na młodych, poważnych twarzach nie ma cienia uśmiechu. Szeroko otwarte oczy ze skupieniem, z niezwykłą intensywnością wpatrują się w jakiś odległy, niewidoczny dla nas horyzont. Jakby chciały dostrzec przyszłość. Na odwrocie fotografii napis: Rembrandt. Photographe de la mur de le Shah de Perse. Honore des recompenses de S. M. L’Empereur de Russie et de SA. J. Grand Due Michel Nicolaevitch. Varsovie. Rue Marszałkowska 151. Telephone 660. Zdjęcie zostało odklejone gwałtownie, w pośpiechu. Pozostały na odwrocie cztery ślady po czarnej tekturze. Babka, uciekając w roku 1940 z Warszawy, wyrwała z rodzinnych albumów to, co uważała za najcenniejsze. Ale po wojnie trzymała fotografię w ukryciu. Może zbyt boleśnie przypominała dawne, szczęśliwe czasy. Jakub przed ślubem mieszkał w skromnej garsonierze, którą dzielił z przyjacielem, Bernardem Szapiro - działaczem PPS, przyszłym ojcem Hanki Sawickiej, komunistki zabitej podczas okupacji przez hitlerowców. Po ślubie nie wynajął własnego mieszkania jak jego szwagrowie: Samuel Beylin i Zygmunt Bychowski, lecz wprowadził się na Królewską, gdzie Julia odstąpiła młodym dwa pokoje. Może wynikało to z nie najlepszej sytuacji materialnej Mortkowicza. Może Janina nie chciała zostawiać matki samej. Jeden pokój przeznaczono na gabinet i umeblowano nowoczesnymi mahoniowymi sprzętami. W szafach bibliotecznych stanęły setki książek i albumów poświęconych sztuce; wśród nich pięknie oprawne w płótno roczniki artystycznego czasopisma „The Studio”, które wniósł Jakub do wspólnego majątku. Na biurku umieścił podobizny swoich młodzieńczych fascynacji: fotografie Eleonory Duse i Karola Marksa, które wcześniej wisiały na ścianach jego kawalerskiego pokoju. W sypialni były jesionowe biedermeiery. Na ścianach reprodukcje Fan-tin-Latoura, Puvis de Chavannes’a i Sargenta. Wnętrze zdobiły wazony pełne kwiatów, secesyjne ozdobne szkła, kunsztowne drobiazgi srebrne i mosiężne. Mieli także do swojej dyspozycji salon, gdzie przyjmowali przyjaciół. Na okrągłym stoliku leżał kosztowny podarunek od kolegów bankowców: dwie olbrzymie teki heliograwiur wedle obrazów Arnolda Bócklina oprawne w jasną świńską skórę, krzyk ówczesnej mody. Janina i Jakub mimo wyraźnych różnic w charakterach umieli niezwykle harmonijnie dopasować się do siebie. On ją uwielbiał, wpadał w panikę, kiedy dostawała kataru, zasypywał prezentami, z każdej podróży co dzień do niej pisywał, zwierzając się: cały czas rnyself o Twoich zaletach. Ale zachowywał w tym związku całkowitą suwerenność. To on podejmował najważniejsze decyzje, organizował życie, planował przyszłość. Czasem zapalał się do jakichś szalonych projektów, wtedy żona próbowała go mitygować, lecz w Koncu ustępowała. Nigdy się nie kłócili, choć ona lubiła towarzystwo, on był samotnikiem, ona porywcza, on łagodny, ona gadatliwa, on milczący, ona głośna, on cichy. To wielkie szczęście, gdy spotyka się para ludzi szanujących swoje odrębności. Rzadkiej mądrości wymaga znalezienie takiego modus vivendi, który pozwala iść przez życie, wspierając się nawzajem, bez walki o władzę. Myślę, że stanowili udaną parę także i dlatego, że jej wewnętrzna równowaga dawała mu oparcie. Dręczyła go skłonność do neurastenii i zmienność nastrojów od euforii do depresji. Julia przekazała rządy w domu córce i pozostawiała młodym zupełną swobodę. Uwolniona od swoich obowiązków, westchnęła raz: „Wiecie, dzieci, gdybym się nie wstydziła, poszłabym teraz na uniwersytet. Tak mnie zawsze interesowała historia, ale nigdy nie miałam czasu na naukę”. Jednak życie rodzinne, choć spokojniejsze, nadal nie szczędziło jej emocji. Któregoś jesiennego dnia, nagle i niespodziewanie, pojawił się w domu Maks. Uciekł z Syberii po roku zesłania. Można sobie wyobrazić jej zdenerwowanie. Jak przebrnął długą, trudną drogę? Co zamierzał począć ze sobą? Był od tej pory zbiegiem poszukiwanym przez policję, jednym z „ludzi podziemia”. Dla takich jak on nie było już powrotu do normalności, do pracy zawodowej i życiowej stabilizacji. Maks, wcale się tym nie przejmując, ze zdwojoną energią rzucił się w działalność konspiracyjną. Dużo publikował w tajnej prasie. Zmienił pseudonim partyjny i podpisywał się teraz nie „Piotr”, lecz „Wit”. Nie mieszkał już w domu rodzinnym. Każdą noc spędzał gdzie indziej. Któregoś wieczoru przyszedł na Królewską, by wreszcie wyspać się porządnie. Musieli go śledzić, bo nim się położył, załomotali do drzwi. Zdążył tylko szepnąć siostrze: „na konsoli, pod lustrem”, i czmychnął kuchennymi schodami. Żandarmi przeszukali całe mieszkanie. Zrobili rewizję we wszystkich pomieszczeniach, szafach i komodach. Janina była wtedy w zaawansowanej ciąży i maskowała swój stan, owijając się w wielką chustę. Oparła się o konsolę, wymacała za sobą zwitek papierów i schowała go pod chustą. Rewizja zaKonczyła się wywiezieniem z domu koszy pełnych notatek i książek Maksa. To, co ukryła, ocalało. Rękopis artykułu został rano oddany do redakcji. A Maks znikł. Niedługo potem dał znać ze Szwajcarii, że żyje. Moja prababka miała nerwy ze stali. Ale jednak uciekła z Warszawy za granicę, gdy zbliżał się czas „rozwiązania”. Przyznała potem, że straszliwie się bała i nie chciała, by jej strach udzielił się córce. Może i lepiej, że ominęła ją ta październikowa noc 1902 roku, gdy moja przyszła babka straciła przytomność, a mój przyszły dziadek, oszalały z przerażenia, wybiegł z domu i pędził przez ulicę Królewską bez płaszcza, bez kapelusza, krzycząc rozpaczliwie: „Fiakier! Fiakier!”. Podczas porodu, który ówczesnym obyczajem odbywał się w domu, wywiązały się komplikacje, z którymi nie mógł sobie poradzić opiekujący się Janiną lekarz. Jakub w niewiarygodnie krótkim czasie wyciągnął wtedy z łóżka najlepszego ginekologa w mieście i w szlafroku przywiózł go do żony. Po trudnej, niebezpiecznej operacji robionej pod narkozą o pierwszej nad ranem na świat przyszła moja matka. Działo się w Warszawie w kancelarji urzędnika Aktów Stanu Cywilnego dla Wyznań Niechrześcijańskich 8 Jeruzalemskiego Komisarjatu 6/19 października 1902 roku o godzinie 12 popoł. Zjawił się ojciec - Jakób Benjamin Mortkowicz, korespondent, lat 27 zamieszkały w Warszawie pod numerem 1062, w obecności Moszka Zelenek, pisarza prywatnego, lat 43, pod numerem 1464a i Berka Grabera, handlującego, lat 64, pod numerem 2491d w Warszawie zamieszkałymi i przedstawił nam dziecię płci żeńskiej, oznajmiając, że urodziło się ono w jego mieszkaniu 2/15 października roku bieżącego o godzinie pierwszej w nocy, od niego i jego żony Żanetty z domu Horwitz, lat 28. Dziecię otrzymało imię Marja Hanna. Akt ten przeczytany uznany i podpisany. Rotmistrz von Zigler, Jakób Benjamin Mortkowicz, M. Zelenek. B. Graber. Z niejasnym poczuciem winy cytuję akt urodzenia matki. Tak samo nieswojo czułam się, zamieszczając w poprzednim rozdziale akt ślubu dziadków. Nielojalność? Nie wiem. Moi bliscy nie ukrywali przecież swego pochodzenia. Nie zdradzam żadnych tajemnic. A jednak rozwodzę się nad sprawami, o których niechętnie mówili. Tak dumni byli ze swojej polskości. Woleli nie podkreślać, jak niewielki dystans dzielił ich od żydowskiego świata, z którego uciekli. Babka zażądałaby zapewne, bym wykreśliła ów „Jeruzalemski Komisarjat”, żydowskie imiona i nazwiska świadków. Uważałaby, że brzmi to zbyt egzotycznie. Jak z Singera. Nie pasuje do portretu wydawcy Dąbrowskiej i Żeromskiego. Może dlatego mam wyrzuty sumienia, że wyciągam na światło dzienne starannie ukrywane uczucia moich bliskich. Jakbym się włamywała do cudzej zamkniętej szuflady. Ale usiłuję tylko zbliżyć się do prawdy o nich. A prawda o ludziach składa się i ze świateł, i z cieni. Próbuję dotrzeć także do prawdy o sobie. Wydaje mi się, że przełamując niechęć do cytowania owych dokumentów, przełamuję strach. Własny i odziedziczony. W czasie wojny te wypisy z aktów stanu cywilnego oznaczały przecież wyrok śmierci. Zdumiewające, że mój ojciec trzymał je spokojnie w szufladzie w Warszawie, kiedy babka i matka ukrywały się na prowincji pod przybranymi nazwiskami. Myślę, że powierzyły mu owe papiery, kiedy straciły nadzieję, że przeżyją. Uważały zapewne, że po wojnie będzie można dzięki nim udowodnić moje prawa spadkowe do pozostawionego majątku. Na szczęście, to one ocalały, a majątek przepadł. Więc się o papiery nie upominały. Może nawet zapomniały o ich istnieniu. Dokumenty trafiły do mnie po śmierci ojca, w latach osiemdziesiątych. I dalej leżały w szufladzie. W Krakowie. Powiem szczerze, że jeszcze parę lat temu nie zdobyłabym się na to, by je publikować. Uważałabym, że to dawno zapomniana przeszłość. Było. Minęło. Nie ma do czego wracać. Zresztą, po co? Kto wie, co znowu może się wydarzyć? Ale chyba nadszedł wreszcie czas, by pozbyć się tego zakodowanego w genach, ukrytego głęboko w duszy poczucia strachu i wstydu. Najwyższa pora, by odszukać zatarte ślady drogi. Przywrócić istnieniu nazwiska dawno umarłych ludzi. Mordka Salmon, Moszek Zelenek, rabin Motel Klepfisz, Berek Graber, tajemniczy rotmistrz von Zigler towarzyszyli moim dziadkom w najważniejszych chwilach ich życia. Przytaczając te dokumenty, popełniam jedną niewątpliwą niedyskrecję. Zdradzam prawdziwą datę urodzin mojej matki. Nie demaskowałabym wzruszającej kokieterii, z jaką odejmowała sobie trzy lata, gdyby nie powodowało to nieścisłości i absurdów chronologicznych tej opowieści. Czy był to obyczaj powszechny, czy tylko w naszej rodzinie kobiety tak się odmładzały? Babka w akcie ślubnym odjęła sobie dwa lata. Podczas wojny wszystkie ukrywające się panie wpisywały do fałszywych dokumentów zmienione dane, ujmujące im lat. Po wojnie, wracając do swoich nazwisk, nie zmieniały dat. Powoduje to straszliwy galimatias. Okazuje się nagle, że jedna z bohaterek miała dziecko przed ślubem, inna zaczęła studia jako czternastolatka, a moja matka, na przykład, umiała czytać i pisać, mając dwa lata. Nie wybrnęłabym z tego. Myślę, że wybaczy mi zdradę. Uwielbiane, śliczne, mądre dziecko, wzajemna miłość, zarobki skromne, ale wystarczające, te same zainteresowania intelektualne i artystyczne - wydawałoby się, że niczego nie brakuje młodej parze do szczęścia. Ale Jakuba najwyraźniej nudziła praca bankowa. Był zbyt wielkim indywidualistą. Miał nadmiar energii, za dużo marzeń, za dużo inwencji i ambicji. Szukał innego pola do działania. Żona utwierdzała go w przekonaniu, że powinien robić to, co go naprawdę interesuje. A co go najbardziej interesowało? Książki. Przy ulicy Marszałkowskiej 143 mieściła się znana księgarnia nakładowa, sortymentowa i komisowa założona w roku 1876 przez Gabriela Cent-nerszwera. Jego jedyny syn - Mieczysław - nie chciał przejąć ojcowskiej firmy. Wybrał drogę naukową, został później chemikiem, wykładowcą na uniwersytecie w Rydze i w Warszawie. Stary pan Gabriel miał coraz mniej sił, więc szukał wspólników. W roku 1903 Henryk Lindenfeld, kolega bankowy, przyniósł wiadomość, że są do kupienia udziały w księgarni Centnerszwera za sumę piętnastu tysięcy rubli, i zaproponował Mortkowiczowi, by je do spółki nabyli. Jakub od razu zapalił się do projektu. Janina także powitała entuzjastycznie ów pomysł. Oboje uznali, że z jej posagu złożonego na procent u wujów Kleinmannów zaczerpną potrzebną kwotę. Jednak przezorna Julia bała się, czy pieniądze nie zostaną zmarnowane. Zasięgnęła rady u brata. Bernard widocznie musiał się już przekonać do męża siostrzenicy. Odpowiedział filozoficznie: „Czemu nie? Książki to nie jest zły interes. Glucksberg, Orgelbrand, Lewental wychodzili na swoje...”. I wypłacił Jakubowi cztery tysiące rubli akonto transakcji. Dalsze trzy i pół tysiąca dał mu w następnym roku. 13 maja 1903 roku spisany został akt zawarcia spółki. I tak Jakub Mortkowicz stał się współwłaścicielem firmy wydawniczej, która później miała należeć już tylko do niego. Wolałby zaczynać działalność samodzielnie i posag żony wystarczyłby zapewne na nabycie własnej małej księgarni. Ale jako osobnik „niebłagonadiożny” nie otrzymałby koncesji na prowadzenie wydawnictwa pod swoim nazwiskiem. Tak więc na Marszałkowskiej 143 zawisł nowy czarny szyld ze złotym napisem po rosyjsku i po polsku: „G. Centnerszwer i S-ka”. Ów szyld został zmieniony dopiero w roku 1915. Jeśli istotnie w gwiazdach zapisany jest plan naszego istnienia i szczęście polega na tym, by ów plan odczytać i zrealizować, to moi dziadkowie z niezwykłą intuicją i pewnością wywiązali się z tego zadania. Patrząc na ich losy z odległej perspektywy, widzi się wyraźnie, że bardzo starannie przygotowywali się do wspólnej drogi życiowej. Specyfika wydawnictwa Mortkowicza wynikła z ich niezależnych od siebie, młodzieńczych pasji. Nie wiedząc nawzajem o swoim istnieniu, chodzili tymi samymi szlakami, zwiedzali te same muzea, fascynowali się tym samym malarstwem, przywozili do domu te same albumy z reprodukcjami. Nic więc dziwnego, że artystyczne wydawnictwa, ich poziom graficzny i wyrafinowane oprawy stały się główną ambicją firmy. Wspólna miłość do poezji zaowocowała znaną serią wydawniczą Pod Znakiem Poetów. Zainteresowania pedagogiczne i społeczne babki znalazły swój wyraz w publikowaniu wartościowych książek dla dzieci i młodzieży. Wyspecjalizowała się też w wyszukiwaniu i tłumaczeniu nieznanych dotąd utworów dla młodych czytelników. Cudowna podróż. Selmy Lagerlóf, Chlopcy z Placu Broni Molnara, Nad dalekim cichym fiordem Gjems-Selmer, tomy opowieści o doktorze Dolittle Lo-ftinga weszły potem do kanonu klasyki dziecięcej. Marzenia łączące młodą parę mogły potem zagubić się w codzienności, która na ogół skłania do rezygnacji z młodzieńczych ideałów i zmusza do kompromisów. A oni oboje ze wzruszającą stałością dochowali wiary swoim przekonaniom, że życie powinno być podporządkowane wartościom wyższym niż materialne i służyć interesom ogółu. Jedynym luksusem, na jaki sobie pozwalali, były zagraniczne podróże. Zaraz po nabyciu udziału w księgarni wyruszyli do Wiednia, Monachium i Lipska, aby rozeznać się w sytuacji księgarstwa i zaopatrzyć sklep w nowe wydawnictwa. Pojechałam z nim - wspominała babka - bo stosunki nasze ułożyły się w ten sposób, że beze mnie nie pozwalał sobie na żadną przyjemność. A taka podróż była przyjemnością w całym znaczeniu tego wyrazu. Spędziliśmy dwa tygodnie wśród książek, reprodukcji, dziel sztuki, największych naszych zainteresowań. Dziadek notuje: Zapoznałem się z międzynarodową organizacją księgarstwa i powziąłem zamiar wykorzystania tych stosunków dla naszych celów, nie tylko handlowych, ale i kulturalnych. W parę dni po ich powrocie do Warszawy przed księgarnią na Marszałkowskiej zaczęły gromadzić się tłumy. Nie widziano dotąd w tym mieście tak atrakcyjnej księgarskiej wystawy. W jednym oknie umieszczono ogromną kopię płaskorzeźby zwanej Tronem Dioklecjana. Oryginał pochodzący z epoki jońskiej znajdował się w muzeum w Rzymie i tak zachwycił młodą parę mnogością i urodą detali, że zakupili gipsowy, mistrzowsko spatynowany odlew i przytaszczyli go do Warszawy. Płaskorzeźba wzbudziła zachwyt warszawiaków, a jej elementy posłużyły parę lat później jako wzór godła Pod Znakiem Poetów. W drugim oknie rozwieszone były piękne reprodukcje najsłynniejszych arcydzieł malarstwa klasycznego przywiezione z podróży. Wokół piętrzyły się najnowsze wydawnictwa zagraniczne, głównie artystyczne. „Okna na świat” - tak nazywano witryny następnej siedziby księgarni na Mazowieckiej. „Okna na świat” otworzyły się po raz pierwszy wtedy, na Marszałkowskiej. Później rozpoczęła się działalność edytorska. W roku 1903 ukazały się tylko dwie pozycje wydawnicze. Druga to Skąd się wziął twój braciszek ze starych zbiorów Centnerszwera. Z pierwszą łączy się pewna anegdota. By uniknąć zatargów z władzami carskimi, dziadek do wybuchu niepodległości nie sygnował publikowanych przez siebie książek. Tylko raz, właśnie w roku 1903, nazwisko Mortkowicz pojawiło się na karcie tytułowej. I ten wyjątek stał się wielkim powodem do dumy dla mojej babki. Zawsze miała zamiłowania pedagogiczne, a niedługo przed zamążpójściem wzbudził w niej zainteresowanie powstały w Niemczech nowy kierunek: Kunsterziehung - wychowanie przez sztukę. Napisała na ten temat źródłowy referat, który wygłosiła w Kole Pedagogicznym Kobiet Korony i Litwy i który tak się spodobał, że znany wydawca Michał Arct zaproponował ogłoszenie pracy drukiem. Tymczasem wyszła za mąż. Jednak wydawca żądał, by figurowała na okładce jako Janina Horwitz. Nowe nazwisko, jego zdaniem, brzmiało źle i mogło odstraszyć czytelników. Urażona, wycofała rękopis. Mortkowiczowa Janina: O wychowaniu estetycznym, 8°, s. 74. To jest właśnie ta pierwsza pozycja wydana przez nową firmę. Jakoś przyjęło się to nazwisko w polskiej kulturze. Jakoś nie odstraszało czytelników - pisała w swych wspomnieniach z ironiczną satysfakcją. Anulka Moja matka była o rok starsza od księgarskiej firmy, która później przeobrazić się miała w wydawnictwo Jakuba Mortkowicza. Rosła i razem z nią stawiała pierwsze kroki. W swej książce, wydanej po drugiej wojnie światowej, zatytułowanej Pod znakiem klaska i poświęconej dziejom wydawnictwa, przywołuje swoje wspomnienia z najwcześniejszego dzieciństwa. Mieszkała jeszcze wtedy z rodzicami u babci, Julii Horwitzowej, przy ulicy Królewskiej. Było stamtąd niedaleko na Marszałkowską, gdzie mieściła się księgarnia. Najpierw przywożono ją tam w wózeczku, ubraną w biały pikowy płaszczyk i haftowany czepeczek. Potem, w kolorowych sukieneczkach lub fokowym futerku, przychodziła prowadzona za rączkę przez mamę albo nianię. Gdy poznała litery, próbowała zrozumieć, co oznacza dwujęzyczny szyld nad księgarnią. Była to dobra okazja, by wytłumaczyć dziecku sytuację polityczną: jesteśmy w niewoli i Moskale nakazali, by wszystkie napisy w mieście - nazwy ulic, reklamy, afisze teatralne - były wypisane najpierw po rosyjsku, a dopiero potem po polsku. Napis jednak, nawet po polsku, był niezrozumiały. Pisze: Starego pana Centnerszwera znałam i lubiłam. Ale co oznaczało tajemnicze „S-ka”, które można było wyczytać także na innych szyldach nad warszawskimi sklepami? Wytłumaczono mi, że to znaczy w skrócie: spółka. Kto był tą spółką? Tatuś i pan Lindenfeld. Pan Henryk Lindenfeld, odkąd pamiętam, był w księgarni. Nie sprzedawał książek, tylko tkwił, gdzieś z boku, przy biurku. Miał brodę i dużego syna Kazia, który wyrosnie potem na wybitnego fizyka. Tajemnicza „S-ka”, która tak ją intrygowała, polegała na tym, że stara firma Centnerszwera prowadziła jak przedtem działalność sortymentową, czyli sprzedawała książki kupione lub wzięte w komis od innych wydawców, a równocześnie każdy z dwóch nowych wspólników miał teraz prawo do wydawania książek „własnym nakładem”, czyli na swój koszt i swoje ryzyko. Stary kulawy pan Gabriel Centnerszwer do niczego się już nie wtrącał. Przychodził czasem z wizytą do księgarni na Marszałkowskiej, bo dobrze się czuł wśród książek. Bywało, że towarzyszyła mu żona, Regina. Pan Lindenfeld był gruby, pogodny, miał świetny apetyt. Moja matka zapamiętała, że raz ku jej zdumieniu „zjadł na poczekaniu może pół funta szynki”. Wydawał się jej uosobieniem szczęścia i beztroski, w porównaniu z własnym ojcem, który „był szczupły, nerwowy, mało jadł i wiecznie gdzieś się spieszył”. Miała osiem lat, gdy w imieninowej laurce zatytułowanej Do pana Jakuba prosiła, by brał przykład ze wspólnika: Czemu pan tak poważny, wciąż z księgarnią mozoły? Pan Henryk - kolega, hej, jaki wesoły! Tak pan chudnie i chudnie, że aż patrzeć jest nudnie, Ot, pan Henryk - kolega, temu nic nie dolega, A pan dąży ku zgubie, Niedobrze, panie Jakubie. Cóż to za kotlecik, cale pańskie śniadanie, Pan Henryk - kolega sześć takich dostanie, Ja się z. panem nie czubię, Lecz brzydko, panie Jakubie. Samą księgarnię zapamiętała jako długi, ciemnawy lokal, gdzie na tzw. Froncie, za drewnianą ladą stali „panowie” sprzedający książki, wspaniali czarodzieje, rozdawcy wszelkich łask. To oni mieli dostęp do pólek z książkami, które sięgały aż pod sufit, oni mogli mnie postawić na drabinie, żebym sama dotykała ręką złoconych liter tytułów na czerwonych i niebieskich grzbietach. Oni także czasami obdarzali mnie tymi książkami za darmo „bez ani jednego rubla”- jak zwykłam się chwalić przed innymi dziećmi. Hania miała trzy lata, gdy rodzice przeprowadzili się na ulicę Szkolną 8, do mieszkania, którego okna wychodziły na Marszałkowską. Stamtąd do księgarni było już tylko parę kroków przez jezdnię. Położona była prawie na wprost Szkolnej. Obok, na rogu ulicy Próżnej, była apteka Birtumpjla, gdzie stały w oknie dwie szklane wazy z płynem jaskrawozielonym, prześwietlonym tajemniczo i jadowicie. Dalej, po tej samej nieparzystej stronie Marszałkowskiej, zakład fotograficzny Rembrandt”, gdzie w bramie w szklanych gablotach widniały damy w powłóczystych sukniach i w olbrzymich kapeluszach ze strusimi piórami. I wreszcie upragniony, zaczarowany raj zabawek, sklep Malanowskiego na parterze narożnej kamienicy, w której mieściła się słynna pensja żeńska Jadwigi Sikorskiej. Stamtąd wystarczyło tylko przejść przez ulicę i już były żelazne sztachety. Zaraz za bramą Ogród Saski otwierał swoją głąb, coraz to inną, w miarę przechodzących lat, pełną mijających się alejek, zielonych zarośli i alegorycznych figur z obdrapanymi nosami. Przed żelazną bramą stał dozorca, który czujnym spojrzeniem mierzył wchodzących do ogrodu. Nie wpuszczał Żydów w chałatach, przekupniów, uliczników, ludzi źle i biednie ubranych. Po wypielęgnowanych alejkach jak za dzieciństwa jej matki spacerowały eleganckie damy z parasolkami w różnych kolorach i biegały wystrojone dziewczynki z kokardami we włosach, turlając barwne obręcze lub grając w cudowną grę - serso. W galowe święta i w niedziele grała w muszli koncertowej orkiestra wojskowa. Wielka fontanna, jak niegdyś, załamywała w swoich kroplach promienie słoneczne. Po stawie pływały łabędzie, które karmiło się resztkami niedoje-dzonych bułek. W zielonych zaroślach, tak samo jak ćwierć wieku wcześniej, kryły się zdyszane dzieci, grające w Rinaldo Rinaldini, policjantów i złodziei, czarnego luda, berka. Czas dalej stał w miejscu. Miał słodycz i gęstość miodu. Z ulicy Szkolnej było blisko do babci. Moja matka niewiele zapamiętała z mieszkania przy Królewskiej. Refleks słońca na bardzo błyszczącej podłodze, doniczkę z bardzo szafirowymi cynerańami stojącą na stole w jadalni i ciemną sylwetę jakiegoś starego wuja siedzącego na tle okna przy stole. Czy to byl wuj Bernard, czy wuj Albert? Znacznie wyraźniej utkwiła jej w pamięci babcia Julia na tle miasta. Nieduża, korpulentna, ruchliwa, energiczna, miała zawsze mnóstwo spraw do załatwienia. W czarnym kapeluszu na siwych włosach, w staroświeckiej mantylce, wyruszała co dzień na długie wędrówki, drepcząc bez zmęczenia po wielkomiejskich arteriach i po wąskich uliczkach Starego Miasta. Chętnie zabierała ze sobą Hanię. Bardzo się lubiły. Matka pisze: Byłam z kolei piętnasta w licznej gromadzie jej wnuków, ale nie umniejszało to w niczym przyjaźni ani możliwości częstych spotkań. Z babcią za rękę odbywałam od wczesnego dzieciństwa spacery po Warszawie. To babcia opowiadała mi o zabawach ludowych w miejscu, gdzie powstał później park Ujazdowski, i o słupie wysmarowanym mydłem, na który wspinał się śmiałek pragnący zdobyć ubranie i zegarek. Babcia miała osiemnaście lat w czasie powstania 1863 roku i nosiła żałobę narodową. Babcia wyjeżdżała na letnisko na ulicę Agńcola lub Flory, co wydawało mi się ogromnie śmieszne i zupełnie nieprawdopodobne. Wszystkie opowiadania babci o dawnej, choć dla niej nie tak dawnej, Warszawie wydawały mi się pociągające jak słodkie pierniczki, które kupowała na ulicy hr. Berga, i malinowe karmelki framboise w cukierni Loursa, podobne do szklistych różowych szybek na białych papierkach zwiniętych z dwóch stron w rulonik. Julia Horwitzowa musiała dzielić czas i serce między osiemnastkę wnuków. U Beylinów była piątka dzieci: Gucio, Genia, Mania, Karola i Stefcia, zwana Funią. U Bychowskich - trójka: Gustaw, Janek i Marta. U Marguliesów - trzy dziewczynki: Stefa, Marysia, Alisia. U Mortkowiczów - Hania. W Paryżu, u Róży Hilsum, trzech synów: Renę, Lucien, Charles, którzy często przyjeżdżali do Warszawy. Z małżeństwa Maksa Horwitza - troje: Kasia, Staś i Anusia. Tak więc moja matka miała mnóstwo kuzynek i kuzynów. Ogromna rodzina nie mogła żyć bez siebie, toteż warszawskie dzieci ciągle się spotykały. Razem chodziły na spacery do Ogrodu Saskiego i do Łazienek, jeździły na podwarszawskie letniska, co tydzień w innym domu odbywał się wspólny niedzielny obiad, a w razie jakichś kłopotów, wyjazdów czy choroby ciotki przygarniały siostrzeńców na długie tygodnie. Symbiotyczna więź, która łączyła pokolenie rodziców, przechodziła teraz na następną generację. Jak to bywa w rodzinie, stosunki między najmłodszymi układały się raz lepiej, raz gorzej. Siostry cioteczne bywały zazdrosne o to, że Hania - jedynaczka - traktowana jest przez rodziców jak mała księżniczka. Rzeczywiście, uwielbiali ją i rozpieszczali. Śliczna dziewczynka o złocistych kędziorach i niebieskich oczach miała nianię, własny dziecinny pokój, najpiękniejsze sukienki, książki, lalki i zabawki. Ale wcale nie psuło jej to charakteru. Była z natury pogodna i dobra, choć i ona czasem czuła się zazdrosna. Zamiast tych wszystkich pięknych książek i zabawek wolałaby mieć rodzeństwo. W swoim dziecinnym pokoju, przy zielonym stoliczku, zarysowywała dziesiątki kartek portretami wyimaginowanych sióstr i braci. Pod spodem pisała imię i wiek. juzefa - 13, antek - 7, wacek - 9, frania -20, zosia - 105”. Potem się z nimi bawiła. A jej matka, z pedagogiczną pasją, obserwowała te zabawy, robiła notatki i chowała rysunki do szuflady. Była raz mata dziewczynka - Anulka. Tego dnia, kiedy się urodziła, musiało świecić na niebie bardzo jasne i bardzo wesołe słońce. Musiała też pochylić się nad jej kołyską jakaś niewidzialna, dobra wróżka i szepnąć swoje cudowne zaklęcie. Bo inaczej trudno by zrozumieć, dlaczego Anulce tak dobrze jest na świecie, dlaczego zawsze się śmieje i tak często, podskakując, przyśpiewuje sobie:, jaki ja mam dobry los, dobry los!”. Raz mama dziewczynki podsłuchała tę śpiewkę i zastanowiła się nad „dobrym losem” Anulki. A potem zaczęla sobie przypominać różne chwile jej życia i żeby już nigdy nie zapomnieć, zapisała sobie wszystko w dzienniczku. Tak powstała ta książeczka o dobrym losie i szczęśliwych dniach dzieciństwa malej Anulki. Anulka, czyli osiem lat życia dziewczynki to opowieść o małej Hani, ilustrowana jej dziecięcymi rysunkami. Korzystając z zachowanych notatek, moja babka, zgodnie z panującą wtedy modą, opisała szczegółowo rozwój dziecka od pierwszych dni jego życia. Zachowania, zainteresowania i zabawy, pierwsze słowa, pytania i rozmowy. Powstała bardzo prywatna, bardzo osobista książka. Nie wiem, czy miała wielu czytelników. Dla mnie stanowi nieocenione źródło informacji o dzieciństwie mojej matki. W książce pojawia się Jakub Mortkowicz, czyli „tuś”, w roli czułego ojca, który nosi córeczkę na barana, śmieje się i żartuje. Janina Mortkowiczowa jest tu rzeczową, niezbyt sentymentalną mamą, która objaśnia świat i nie szczędzi pedagogicznych uwag. Ukochana babcia, która nie lubi się rozczulać, ale ogląda uważnie szkolne kajety wnuczki, wypytuje o wszystkie codzienne zdarzenia, chwali rysunki, najnowsze wierszyki i ręczne robótki. Jest dobra, najlepsza na świecie niania, która śpiewa do snu: „Za Niemen, hen, precz, Kon gotów i zbroja, dziewczyno ty moja, uściśnij, daj miecz!”. I wierna stara służąca Marcinowa, która zawsze staje po stronie dziecka, pokazuje „skarby” ukryte w zielonym kuferku, opatruje skaleczone kolana, gotuje kaszkę na mleku. Podwarszawskie letniska: Skolimów, Konstancin, Piaseczno, pachną sosnami i rozgrzanym piaskiem. Jeździ się na pusty wtedy i nie znany nikomu Hel, do małej niemieckiej wioski. Do Zakopanego, które leży za granicą rosyjsko-austriacką i żeby tam dotrzeć, trzeba mieć paszporty. W Tatry, po węgierskiej stronie, gdzie budzi śmiech dziwaczna nazwa miasteczka Szmeks. Osiem lat życia Anulki wydaje się idyllą, chociaż był to przecież czas burzliwy i dramatyczny. 22 lutego 1904 roku, w niedzielę, rano wybiegli na warszawskie ulice gazeciarze, krzycząc: „Dodatek nadzwyczajny. Depesza z Petersburga! Zerwanie stosunków dyplomatycznych między Rosją a Japonią! Wojna! Wojna!”. Następnego dnia rozlepiono na murach komunikaty o mobilizacji. Niedługo potem tłumy powołanych „w sołdaty” przerażonych rekrutów, w ogromnych baranich czapach, zaczęły zmierzać na dworzec Kolei Petersburskiej, skąd rekruci odjeżdżali na Daleki Wschód, w sam środek straszliwej, syberyjskiej zimy, za Ural i za Bajkał. Zegnały ich szlochające matki i żony. Płakała ciocia Gizelka Bychowska. A także jej dwaj synowie: Gucio i Janek. Na front odjeżdżał doktor Zygmunt Bychowski, zmobilizowany wraz z grupą sześćdziesięciu pięciu warszawskich lekarzy, wśród których był również leczący Hanię młody, wesoły pediatra, Henryk Goldszmidt, podpisujący swoje pierwsze utwory literackie pseudonimem Janusz Korczak. Później zaczęły nadchodzić witane z radością wieści o klęskach Rosji. Powtarzano egzo-zmobilizowany jako lekarz do armii carskiej tyczne nazwy: Port Artur i Harbin, Chabarowsk i Cuszima. Wszędzie rozbrzmiewał walc Na sapkach Mandżurii, grany w Dolinie Szwajcarskiej, w kawiarniach, na ulicach i podwórkach. Budziła się nadzieja, że porażki militarne osłabią carskie imperium i spowodują złagodzenie antypolskiej polityki. Najwięksi zapaleńcy twierdzili, że nadchodzi czas na nowe powstanie. Polska Partia Socjalistyczna, z Piłsudskim na czele, nawoływała do czynnego oporu przeciwko caratowi. Dwudziestopięcioletnia Kamilka Horwitzówna wróciła właśnie wtedy z Zurychu, gdzie sKonczyła medycynę, i rozpoczęła pracę w Żydowskim Szpitalu na Czystem. Równocześnie uczestniczyła w pracy warszawskiej komórki PPS. 13 listopada 1904 roku, w niedzielę, wzięła udział w socjalistycznym pochodzie, który uformował się na placu Grzybowskim, pod kościołem Wszystkich Świętych. Gdy z czerwonym sztandarem ruszyli na miasto, policjanci i dragoni zaczęli ich rozpędzać. Wtedy ze strony demonstrantów padła salwa z pięćdziesięciu rewolwerów. To Organizacja Bojowa stworzona przez Piłsudskiego po raz pierwszy użyła broni przeciwko Rosjanom, co wywołało w Warszawie ogromne wrażenie i na chwilę przynajmniej rozproszyło poczucie powszechnej bezsilności. W wyniku starcia były ofiary po obu stronach i mnóstwo ludzi zostało zatrzymanych. Parę dni później trafiła do aresztu dla kobiet zwanego „Serbią” także Kamilka. Wypuszczono ją za kaucją wpłaconą przez matkę. W styczniu 1905 roku wybuchły w Rosji zamieszki, które dały początek rewolucji. „Krwawa niedziela” - okrutne rozgromienie przez policję ludzi manifestujących przeciwko wojnie pod Pałacem Zimowym w Petersburgu - spowodowała z jednej strony nowe demonstracje i rozruchy, z drugiej - wzmożone represje władz. W Warszawie PPS proklamowała strajk powszechny. Wzięły w nim udział setki tysięcy robotników w całym kraju. Także młodzież wszczęła strajk pod hasłem walki o szkołę polską. Jednym z głównych organizatorów strajku w swoim gimnazjum był szesnastoletni Gucio Beylin. Jakub Mortkowicz, sympatyk PPS, również zaangażował się w konspiracyjną działalność. Nawiązał kontakty z niepodległościowymi organizacjami w Krakowie. Współorganizował Towarzystwo Wydawnictw Ludowych w Warszawie. Brał udział w zakładaniu takich instytucji oświatowych, jak Towarzystwo Kultury Polskiej i Uniwersytet dla Wszystkich. Sprowadzał z zagranicy i kolportował książki zabronione przez carską cenzurę. Nic niepomogło, że Anulka, idąc z tatusiem na ulicy, zasłaniała go rączkami na widok rosyjskiego policjanta. Nic nie pomogło, że na dźwięk dzwonka budziła się w łóżeczku, szepcząc: „Pst! Nie otwierajcie, rewizja!”. W roku 1906 carscy żandarmi załomotali nocą w drzwi mieszkania na ulicy Szkolnej i po gruntownej rewizji wyprowadzili Jakuba Mortkowicza z domu. Osadzony został w areszcie śledczym na Pawiaku. Groziło mu zesłanie do Wiatki. Ale jakimś cudem, może za pieniądze, może przez znajomości, po paru miesiącach śledztwa skazany został na rok wysiedlenia z granic cesarstwa rosyjskiego. Kara zamieniła się w uroczą, pełną wrażeń przygodę. Zamiast na Syberię, wyjechał w podróż po Europie. Zabrał ze sobą żonę i dziecko. Był rok 1907. Hania miała wtedy pięć lat. W księgarni pozostał wspólnik - Lindenfeld - i oddany współpracownik - Marian Sztajnsberg - pisze moja matka. - W mieszkaniu częściowo odnajętym - nasza służąca Marcinowa. Szlak podróży nieocenionych w skutkach - Lehr - und Wander-jahre - prowadził przez Kraków, Wiedeń, Wenecję, Florencję, Rzym, Neapol, Sorrento, Paryż, Monachium, Lipsk. Podziwiam dziś moich rodziców, którzy z takim zapaleni włóczyli się po Europie, studiowali sztukę, całe dnie przepędzali w muzeach i kościołach, kształcili się uparcie, niańcząc jednocześnie dziecko, do którego nie mieli przez cały czas żadnej opiekunki. Jak głosi legenda rodzinna, sypiałam wówczas zazwyczaj w nogach łóżka albo na dwóch zestawionych krzesłach, spędzałam długie godziny pod opieką muzealnych woźnych i znakomicie umiałam pytać w krytycznych chwilach: „Dove rittirata?”. Podróż, mimo wszystkich atrakcji, często dawała się pięcioletniemu dziecku we znaki. W muzeach i kościołach, które musiała zwiedzać, płakała: „to jest za nudne dla małych dzieci”. W Rzymie tak już była zmęczona oglądaniem, że kiedy w Kaplicy Sykstyńskiej kazano jej położyć się na ławce i studiować w skupieniu malowidła Michała Anioła na plafonie, dostała ataku histerii i trzeba ją było wyprowadzić, bo szlochała na cały głos: „Ja już nie mogę, nie mogę tak wciąż tylko patrzeć i patrzeć”. Więc pojechali do Sorrento, a tam było cudownie. Złociste pomarańcze na drzewach, błękitne morze, szafirowe niebo. Czarodziejska lazurowa grota na Capri. Niezwykłe skarby na plaży. Muszle. Gałązki koralu, najrozmaitsze kolorowe kamyki. Zachowały się sepiowe, nastrojowe zdjęcia z tamtych czasów. Mała Hania jest na nich wystylizowana na dziewczynkę ze starych portretów. Na jednej fotografii ma rozpuszczone, spadające na ramiona kędzierzawe włosy przewiązane na czole atłasową przepaską, sukieneczkę ozdobioną delikatną koronką, w ramionach trzyma gałąź pomarańczy, obsypaną owocami. Na innej - muślinową sukienkę w różyczki, biały kapelusz, białe ażurowe skarpe-teczki i białe pantofelki. Widać, jak starannie był dobierany każdy szczegół garderoby. Moja babka, strojąc córkę, leczyła zapewne własne urazy z czasów spartańskiego dzieciństwa, kiedy ta sama suknia przechodziła z jednej siostry na drugą i za piątym razem trafiała do niej w opłakanym stanie. Następne lato spędzili nad Atlantykiem, we francuskiej wiosce. Przyjechała do nich z Paryża ciocia Rózia i jej trzej francuscy synowie. Następnie wszyscy razem pojechali do Meranu, gdzie kurowała się Julia. A potem do Paryża, Monachium i Wiednia. Jakub Mortkowicz podczas tej podróży nawiązał bliskie stosunki z najwybitniejszymi wydawcami Francji, Niemiec i Włoch, zapoznał się z organizacją narodowych i międzynarodowych związków księgarzy oraz wydawców. Miał także wreszcie dość czasu, by z moją babką ustalić dokładny plan działalności wydawniczej po przyjeździe. Po przeszło roku otrzymał pozwolenie na powrót do Warszawy. Wrócili więc we troje. Rodzice do pracy w księgarni, Anulka do swojego dziecinnego pokoju, który trzeba było przemeblować, bo przybyli nowi współmieszkańcy: wytworna paryżanka Liii w różowej jedwabnej sukni, szmaciana Włoszka Mimi i sześcioro paryskich dzidziusiów od cioci Rózi. W jednym rogu urządzona została sypialnia dla wszystkich „dzieci”. Dla cudzoziemców i dla tubylców: Zosi z jasnymi warkoczami, Elżuni z blaszaną twarzą, Jantosia w połatanych spodniach i dla bliźniąt w niebieskich sukienkach. W drugim rogu stanęła lalczyna jadalnia: kredens, stół i krzesełka; w trzecim kuchnia z kominem, półki z garnkami i serwisem, balia i wyżymaczka. Pod oknem znalazł się zielony stoliczek z zieloną ławeczką, gdzie mogła zasiąść do rysowania. Pod ścianą zielona szafka, gdzie stały ukochane książki - Stefek Burczymucha, Gucio zaczarowany, Złota różdżka, Na jagody. Opisuję tak chętnie słoneczne dzieciństwo mojej matki, bo sama niewiele mam radosnych wspomnień z tego okresu życia. Czasów przedwojennych nie pamiętam. O przejściach okupacyjnych wolałam zapomnieć. Z rodzinnym domem rozstałam się tak wcześnie, że nawet nie wiem, jak wyglądał mój pokój dziecinny, jakie miałam lalki, sukienki, zabawki. Dopiero teraz, czytając na nowoAnulkę, konstatuję, zresztą bez żalu, jak bardzo dziecięce przygody matki różniły się od moich. Zawsze zazdrościłam jej pogody ducha i psychicznej odporności, ale nigdy nie przychodziło mi do głowy, że nie tylko geny, ale także odmienne koleje losu mogły inaczej ukształtować nasze charaktery. Jej dzieciństwo było krainą szczęśliwości. I choć czary dobrej wróżki nie trwały długo, choć czekały ją później czasy trudne i dramatyczne, być może to właśnie owe szczęśliwe dni, pełne miłości i poczucia bezpieczeństwa, zrodziły w niej optymizm i radość życia, które trwały mimo wszystkich osobistych nieszczęść, okupacyjnej grozy, powojennych trudności. Zapracowana, obarczona odpowiedzialnością za los całej naszej rodziny, później ciężko chora, zachowała w sobie do Konca coś z dziecka. Entuzjazm, zachwyt nad światem, spontaniczność, poczucie humoru, skłonność do zaraźliwego śmiechu. Życzliwa i pomocna ludziom, była przez wszystkich uwielbiana. Może właśnie ta dziecinna ufność i promienność pozwoliły jej znaleźć podczas okupacji tylu przyjaciół i dzięki nim uratować babkę, mnie i siebie. Ale czasy grozy są jeszcze tak daleko. Na razie Anulka rysuje wciętą w pasie damę z kokiem na głowie i parasolką w ręku, a pod spodem pisze: Jak ja kocham mamę tego nie wypowie Żaden wielki mędrzec w najpiękniejszym słowie. Mama chowa rysunek do szuflady. Potem umieści go w książce o Anulce. Dzięki temu ów okruch przeszłości nie zginie. Julia Horwitzowa patrzy na dziecko z miłością i mówi: „Złota głowa, złote serce, złote ręce”. Przemiana W roku 1904 towarzysz „Wit” - czyli Maks, poprosił towarzysza „Wiktora” - czyli Józefa Piłsudskiego, by został świadkiem na jego ślubie. Dziś wydaje się to niewiarygodne. Przyszły współtwórca Komunistycznej Partii Polski i przyszły Naczelnik odrodzonego państwa w takiej komitywie? Przecież już wtedy ich drogi zaczynały się rozchodzić. W PPS rysował się wyraźny podział na dwa nurty: prawicowy i lewicowy. Piłsudski i jego zwolennicy, czyli „starzy” albo „niepodległościowcy”, uważali, że podstawowym zadaniem partii jest budzić w społeczeństwie ducha walki i wiarę w bliskość powstania narodowego. Należy się do niego przygotowywać, poszerzając szeregi partyjne, kształcąc kadry wojskowe, zdobywając broń i amunicję, by w sprzyjającym momencie móc aktywnie wystąpić przeciwko zaborcy. „Młodzi” albo inaczej „internacjonaliści”, do których należał Maks, twierdzili, że walka małej grupki zapaleńców z ogromną Rosją jest skazana na kolejną klęskę. Nadzieje należy wiązać z wybuchem rewolucji międzynarodowej. Jednak mimo różnicy zdań możliwe były jeszcze kontakty towarzyskie i widocznie pozostały stare sentymenty, bo towarzysz „Wiktor” wziął udział w rodzinnej uroczystości. Ślub odbył się w Krakowie. Emigranci polityczni tylko tam mogli ujawnić swoje prawdziwe nazwiska. Maks poznał swoją przyszłą żonę w Szwajcarii. Stefania Heryng była córką znanego ekonomisty, socjologa i działacza socjalistycznego Zygmunta Herynga oraz Heleny Cohn. Jej wujem był Feliks Kon, socjalista, następnie członek KPP, jeszcze później bolszewik, w roku 1920, podczas ofensywy bolszewickiej na Polskę, członek Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski. Przyszła na świat na statku, na syberyjskiej rzece Jenisej, bo jej matka towarzyszyła ojcu na zesłanie. Już ten dramatyczny początek biografii stanowiłby dobrą rekomendację na żonę dla rewolucjonisty. Ale młoda osoba, która studiowała ekonomię i prawo w Genewie, była także aktywną działaczką socjalistyczną. Połączyła ją z Maksem praca polityczna. Później wynikła z tego miłość. I tułacze emigracyjne życie, od kraju do kraju, od miasta do miasta. W roku 1905, kiedy rozpoczęły się rewolucyjne rozruchy w Rosji i w Królestwie, Maks przyjechał nielegalnie z Krakowa do Warszawy jako przedstawiciel Komitetu Zagranicznego PPS. Rewolucyjna gorączka przyspieszyła jego lewicową przemianę. To z jego inicjatywy rozpoczął się dwuletni okres dramatycznych sporów w PPS, zaKonczony rozłamem w partii. Michał Sokolnicki - pepeesowiec, najbliższy współpracownik Piłsudskiego - poznał Horwitza wcześniej, w roku 1899, podczas konferencji partyjnej w Paryżu. Zaprosił go nawet wtedy, żeby u niego zamieszkał. Pisząc swe wspomnienia po trzydziestu siedmiu latach, scharakteryzował go tak:... akrobatyczny dialektyk i zawzięty polemista, chory na ambicję walki i panowania, przygotowujący sif do wielkiej roli w partii. Czuje się, że próbował Maksa polubić. Był bystry, przenikliwy, pełen inicjatywy w pomysłach, zawziętości w przekonaniach i powiedziałbym, przekonaniowych namiętności. Moim młodzieńczym umysłem, pełnym pragnienia sprawiedliwości i wyrównywania różnic społecznych, idealizowałem go przez czas jakiś jako następcę Wohlów i Meiselsów, jako typ ofiarnego Żyda Polaka, a nawet jego zaciekłość partyjna wydawała mi się płynąć z glębi obrażonej przez nienawiści rasowe godności ludzkiej, zaś częste doktrynerskie zacietrzewienie pragnąłem interpretować jako krańcową ideowość. Późniejsze ochłodzenie stosunków między nimi wynikło z radykalizacji poglądów Horwitza i oporu Sokolmckiego przeciwko talmudycznemu przestrzeganiu zasad wziętych z Marksa. Sokolnicki opisuje ze zgrozą czas kolejnych zjazdów i rad partyjnych w latach 1905-1907. Powiada, że do głosu dochodziły wtedy nie idee, ale walka o władzę, wzajemna wrogość i podejrzliwość, ambicje i ambicyjki, pozbawiona treści żonglerka słowna i demagogia. W marcu 1905 roku, na VII zjeździe partii „młodzi”, z Horwitzem na czele, przeforsowali uchwałę, która odsuwała postulat niepodległości Polski na dalszy plan. „Hasłem na dziś” miało być wspieranie rewolucji w Rosji i domaganie się od carskiego rządu większej autonomii politycznej i obywatelskiej. Uchwała została przyjęta większością głosów, wbrew protestom Piłsudskiego i jego zwolenników. W czerwcu 1905 roku na Radzie Partyjnej PPS Horwitz został wybrany do nowego lewicowego Centralnego Komitetu Robotniczego, a stare przywództwo partii odsunięto od rządów. W gestii Piłsudskiego pozostała nadal Organizacja Bojowa - stworzona przez niego podziemna armia PPS, która przygotowywała spektakularne wielkie akcje zbrojne, skierowane przeciwko dygnitarzom carskim, armii i żandarmerii rosyjskiej, a także ekspropriacje, inaczej „eksy”, czyli zasilające kasę partii napady na banki i furgony pocztowe. Na tym tle także rozpoczęły się konflikty. „Młodzi” zgadzali się na ataki skierowane przeciwko najbardziej znienawidzonym jednostkom: szpiegom, agentom, policmajstrom, ale akcje masowe, w których ginęli rosyjscy żołnierze, uważali za brak solidarności z rosyjskim proletariatem. Wobec niemożności porozumienia stworzyli własną organizację paramilitarną, która nazywała się Organizacja Techniczno-Bojowa. Ubezpieczała ona robotnicze manifestacje i także organizowała „eksy”, dzięki którym zdobywała pieniądze na własne cele partyjne. Właśnie wtedy trzynastoletnia Mania Beylin przeżyła zdumiewającą przygodę, którą opisała w swoich wspomnieniach. Często nocowała wówczas u babci na ulicy Królewskiej. Julia po wyprowadzeniu się Mortkowiczów czuła się bardzo samotna w swoim ogromnym mieszkaniu, a rewolucyjne czasy dostarczały jej ciągle powodów do zdenerwowania. Kamilka, choć już raz aresztowana, dalej zajmowała się działalnością agitacyjną i cały czas wolny od pracy w szpitalu spędzała na partyjnych spotkaniach. Maks po przyjeździe do Warszawy wolał z konspiracyjnych względów nie mieszkać na Królewskiej. Zaraz zresztą został kolejny raz uwięziony i osadzony w X Pawilonie. Starsza pani bała się sypiać sama w pustym domu. Jak niegdyś jej matka - Miriam - tak teraz ona prosiła wnuki, by dotrzymywały jej towarzystwa. Najczęściej przychodziła do niej Mania. Wieczory i noce spędzane u babki zdecydowały później o wyborze drogi życiowej przez wnuczkę. Babcia Julia ogromnie interesowała się polityką międzynarodową, prenumerowała trzy dzienniki europejskie i dziewczynka musiała jej czytać co dzień, przed pójściem spać, najważniejsze artykuły umieszczone w „Journal de Debats”, „Berliner Tagesblatt” i „Neue Freie Presse”. Potem rozpoczynała się dyskusja na temat aktualnych wydarzeń, która zarazem była lekcją wiedzy o świecie. Mała Beylinówna bardzo szybko stała się ekspertem w dziedzinie światowej polityki i maniacką czytelniczką gazet, a niewiele lat później, we Francji, sama zajęła się politycznym dziennikarstwem. Pewnego wieczoru, gdy właśnie rozważały sytuację na froncie japońsko-rosyjskim, w mieszkaniu rozległ się dzwonek. Służąca bardzo ostrożnie, nie zdejmując łańcucha, uchyliła drzwi i zobaczywszy znajome osoby, wpuściła je do środka. Jedną z nich była Stefania, żona Maksa, która pracowała wtedy w Organizacji Techniczno-Bojowej PPS jako kolporterka, inaczej „dromaderka”. Tak nazywano kobiety przemycające, najczęściej pod sutą ówczesną odzieżą, konspiracyjną bibułę i inne tajne przesyłki. Czasem broń. Drugą z dam była Zofia Posnerowa, „Anna” - żona znanego działacza socjalistycznego Szymona Posnera. Obie panie miały na sobie długie czarne peleryny, ogromne czarne kapelusze i wyglądały bardzo romantycznie. Najpierw poprosiły o odprawienie służącej na spoczynek. Potem zasunęły szczelnie wszystkie story w oknach i kotary w drzwiach. Następnie zażądały, by zaprowadzić je do najbardziej oddalonego od wejścia pomieszczenia, gdzie zdjęły peleryny i poprosiły o pomoc w rozpięciu sukien i gorsetów. Wtedy rozsupłały płócienne pasy, którymi owinięte były w talii. Babka i wnuczka zbladły. Pod pasami kryły się niezliczone paczki z rosyjskimi banknotami. Konspiratorki wyjmowały je, tłumacząc, że pochodzą z napadu partyjnej bojówki na pociąg pocztowy przewożący bankowe pieniądze. Trzeba zdobycz przetrzymać przez noc. Rano miał się po nie ktoś zgłosić. Ubrały się. Owinęły w swoje czarne peleryny. Włożyły kapelusze i poszły. Dość beztrosko zostawiając tysiące rubli na stole. Mania i Julia trzęsącymi rękoma pakowały paczki w jakieś torby i upychały na pawlaczu, wśród starych szmat i walizek. Później dziewczynka poszła spać, ale co chwila budziły ją koszmarne sny: żandarmi wpadający do domu, rewizje, przesłuchania, więzienie, katorga. Słyszała, jak babka chodzi po domu, patrząc przez okna, nadsłuchując pod drzwiami. Rano pojawił się młody „bojowiec”. Spakował pieniądze do ogromnej walizki i poszedł. Zasiliły kasę partii. Niedługo potem okazały się bardzo potrzebne. Maks siedział wtedy w więzieniu ponad dwa miesiące. Miał dość czasu na rozmyślania. Z rozmyślań tych wynikła broszura pt. W kwestii żydowskiej, opublikowana dwa lata później. Wydaje się, że ów głos w tak skomplikowanej i bolesnej sprawie zasługuje na uwagę. Nie ze względu na główną tezę, która głosi, że to kapitalizm winien jest wszystkich nieszczęść Żydów i nie-Żydów. I że tylko rewolucja może przemienić udręczone masy w ludzi wolnych i szczęśliwych. Nie fair byłoby dziś drwić z tego przeświadczenia. W zbyt tragiczny sposób zostało zweryfikowane przez historię. Natomiast przejmująca jest szczerość, z jaką brat mojej babki przyznawał się do kompleksów wynikających z żydowskiego pochodzenia i do ran psychicznych powstających w procesie asymilacji. Czuje się, że znał te problemy z autopsji i z obserwacji najbliższego otoczenia. Kiedy pisał swój tekst, miał dwadzieścia osiem lat. Od dawna nie był romantycznym chłopcem, który zakochał się w polskości i uwierzył, że wystarczy poświęcić życie walce o wolność i sprawiedliwość, by Polska pokochała go jak rodzonego syna. Już wiedział, że zawsze pozostanie niechcianym pasierbem. W ostatnich dziesięcioleciach dziewiętnastego wieku narastała antysemicka propaganda i polski patriotyzm nierzadko zmieniał się w nacjonalizm broniący się przed napływem „obcych etnicznie, szkodliwych elementów”. Te wszystkie obelżywe epitety znane od dzieciństwa, te oskarżenia o krętactwo, chciwość, obłudę, tchórzostwo, bezwzględność, nielojalność musiały wsączać się w duszę, zwłaszcza że nie pochodziły tylko od zaciętych antysemitów ani od ludzi powtarzających bezmyślnie zasłyszane komunały. Sam Bolesław Prus w Kronikach tygodniowych pisał: Żydostwo nie tyle oznacza pochodzenie i religię, ile raczej: ciemnotę, pychę, separatyzm, próżniactwo i wyzysk. W opinii społeczeństwa, jak stwierdzał Maks: Żyd niezasymilowany, Żyd nie podniesiony jeszcze do godności Polaka, był jakimś podczlowiekiem. On sam, wychowywany w duchu asymilacji, mógł się łudzić we wczesnej młodości, że uniknie losu „parchów”, obrażanych i poniżanych, podejrzewanych o wszystkie możliwe łajdactwa. Recepta na uniknięcie pogardy wydawała mu się prosta: Żyd, aby stać się człowiekiem, musiał przestać być Żydem, musiał stać się Polakiem... Trzeba było tylko dokonać podwójnej zdrady. Wyrzec się nie-zasymilowanych współbraci. Czyli własnych korzeni, własnej historii, religii, tradycji. A także wyprzeć się samego siebie, własnej tożsamości ukształtowanej przez wieki. Ukrywać starannie swoje „ja”, swoją inność psychiczną, intelektualną i kulturową, udawać kogoś innego, by stać się całkowicie, aż do złudzenia Polakiem. Takiej mimikrze nie można było sprostać. Więc pozostawał wstyd. O kim mówił Maks? O sobie? O swojej rodzinie? Wstydzili się swego pochodzenia. Rozumie się, nie zapierali się go tam, gdzie o nim dobrze wiedziano. Ale i tu starali się czynem, słowem, gestem dowieść i przekonać, że oni się zupełnie, ale to zupełnie czują Polakami, że się żydostwajak najzupełniej wyzbyli. Z jakąż na poły zawstydzoną, na poty dumną miną przyjmowali komplementy, które prawił im niekiedy jaki autentyczny Polak, klepiąc ich po przyjacielsku po łopatce: Ty jesteś prawdziwym Polakiem, nie ma w tobie za grosz nic żydowskiego, gdybym nie wiedział, nigdy bym nie powiedział...; gdybyż to wszyscy Żydzi byli tacy jak ty! Ale ty z tym obrzydliwym, szachrajskim, żargonowym motłochem nie masz nic wspólnego! Im bardziej wzrastała liczba spolonizowanych Żydów, tym agresywniejszy stawał się skierowany przeciwko nim antysemityzm. Maks w swojej broszurze nazywał asymilację zbankrutowaną ideologią żydowskiej burżuazji i inteligencyi. Nie chroniła przed zniewagami. Przeciwnie. Redaktor antysemickiej „Roli” Jan Jeleński pisał: Jesteś Żydem, bądź nim! Milszy nam ciemny ortodoks żyd, aniżeli cywilizowane zero, bo pierwszy wierzy w coś, jest czymś, a drugi nie daje żadnych gwarancyi. Dla geszeftu sprzeda, przeszachruje wszystko, gdyż jest zwolennikiem bezwzględnego, podlega utylitaryzmu. Roman Dmowski, publikując Myśli nowoczesnego Polaka, dowodził: Zastępy Polaków pochodzenia żydowskiego ogromnie wzrosty, ale byli to Polacy coraz bardziej tandetni. Ta nowa inteligencya polsko-żydowska ze względu właśnie na swoją liczebność, mechanicznie po prostu nie miała możności tak głęboko wejść w sferę polską, jak to było z asymilującymi się poprzednio nielicznymi jednostkami. Wytworzyła ona swoją własną sferę żydowską, z odrębną duszą, z odrębnym stosunkiem do życia i jego zagadnień. Nadto czuła ona swoją coraz większą silę i naturalnym biegiem rzeczy, nieświadomie czy świadomie, dążyła coraz bardziej do narzucania społeczeństwu polskiemu swoich pojęć i swoich aspiracji. W roku 1904 Horwitz domagał się od PPS ostrzejszej walki z szowinistycznym programem Narodowej Demokracji. Wobec braku odzewu zaczął zadawać pytania: czy w tej razem wywalczonej ojczyźnie znajdzie się miejsce także dla Żydów i innych mniejszości narodowych? Jakie to będzie miejsce? Obywateli drugiej kategorii? Intruzów czy wręcz wrogów? Ale nie otrzymywał odpowiedzi. Piłsudski nigdy nie ukrywał, że najważniejszą dla niego sprawą jest kwestia niepodległości. Rozwiązywanie konfliktów społecznych: klasowych, rasowych, narodowościowych, odkładał na potem. Urażona godność rodzi bezsilny żal i gniew, agresję, chęć „odegrania się”, marzenia o dominacji. Jeśli człowiek nie poradzi sobie z doznanym upokorzeniem, nie zaakceptuje sam siebie, bez względu na to, co mówią o nim inni, wrogość i urazy będą fermentować w duszy, zatruwając psychicznie. Maks, kulejąc, chodził po celi i szukał słów, które miały wyznaczać cel poniżanym. Czy zdawał sobie sprawę z paradoksów swojej misji? Wiarę w Jahwe kazał żydowskim proletariuszom zastąpić wiarą w socjalizm. Nie wymagała, jak religia przodków, cierpliwego oczekiwania na Ziemię Obiecaną. Zapowiadała odzyskanie utraconej godności już dziś. Niepotrzebne były żadne racjonalne dowody. Wystarczały zapewnienia: A jednak można wprost z żydostwa trafić do ludzkości. To Zydzi-socjaliści ponieśli w masę żydowską pochodnię świadomości klasowej. Z wersetem talmudycznym na ustach: Kto ci pomoże, jeżeli nie ty sam? A jakaż będzie twa siła, jeśli będziesz odosobniony? I kiedyż - jeśli nie dziś?-poszli oni do robotnika żydowskiego i nauczyli go solidarności i walki, nauczyli go czuć, myśleć i żyć. Podniosły się pochylone czoła, wyprostowały zgięte karki, oczy, smutne i przygasłe, nowym zajaśniały blaskiem... Idea walki... rozbiła w drzazgi stary, tradycyjny obraz Żyda, trzymającego się na powierzchni życia jedynie giętkością swojego karku, mieszaniną pozornej pokory z wytrwałą chytrością. Zaprzeczyła czynem odwiecznym wyobrażeniom i przesądom o „duszy żydowskiej”... W tej właśnie akcji uwydatniał się w całej swej wielkości i pięknie - nowy Żyd-człowiek. Czy naprawdę wierzył w socjalistyczną „ziemię obiecaną”? Czy tak bardzo chciał wierzyć? W październiku 1905 roku na wiadomość o strajku w Moskwie i Petersburgu wybuchł w całym Królestwie strajk powszechny. 30 października car skapitulował i ogłosił słynny manifest, obiecujący Rosji pierwszą w jej dziejach konstytucję. Oznaczało to zwiększenie swobód obywatelskich, a w zaborze rosyjskim obudziło nadzieje na pełną autonomię. Manifest carski zapowiedział także amnestię dla więźniów politycznych, l listopada pod warszawskimi więzieniami, w Ratuszu, na Pawiaku, w Cytadeli zgromadziły się tłumy domagające się wypuszczenia aresztowanych. Wśród uwolnionych tego dnia znalazł się także Maks. Mania Beylin opisała ten dzień. Było jak na tę porę roku wyjątkowo ciepło i pogodnie. Po południu do otwartych okien ich mieszkania zaczął dobiegać coraz głośniejszy gwar i śpiew dużej gromady ludzi. Zaniepokojeni domownicy wybiegli na balkon. Zobaczyli pochód maszerujących demonstrantów. Szary i czarny tłum. Mężczyźni w robociarskich kaszkietach, kobiety w chustach, studenci i gimnazjaliści w obowiązujących mundurach nieśli czerwone chorągwie i śpiewali Warszawiankę: Śmiało podnieśmy sztandar nasz w górę, Choć burza obcych żywiołów wyje, Chociaż, nas gnębią siły ponure, Chociaż niepewne jutro niczyje. Marsz, marsz, Warszawo! Na walkę krwawą. Świętą, a prawą. Marsz Warszawo! Marsz! Gucio krzyknął: „Manifestacja socjalistyczna”, i popędził do wyjścia. Za nim siostry: Genia i Mania. „Poczekajcie! Idę z wami!” - zawołała matka, Flora Beylinowa, i pobiegła za dziećmi, łapiąc w pośpiechu kapelusz z wieszaka i upinając go po drodze długimi szpilkami. Dołączywszy do szeregów rozentuzjazmowanych ludzi, poszli razem na plac Teatralny pod Ratusz, gdzie mieściła się prefektura rosyjskiej policji i areszt. Tam manifestanci zaczęli się domagać wypełnienia carskich obietnic i uwolnienia więźniów politycznych. Bramy Ratusza otworzyły się. Nagle w tłumie zorientowano się, że zamiast „politycznych” wypuszczono złodziei i rzezimieszków. Gdy rozległy się protesty, na bezbronny tłum wypadli Kozacy na koniach, siekąc nahajkami, tnąc szablami i tratując. Była to jedna z najkrwawszych masakr w Warszawie. „Tak car dotrzymuje swoich obietnic” - krzyczeli bici ludzie. Beylinom z trudem udało się wydostać i bez szwanku dotrzeć do domu. Mania zapamiętała na całe życie ten obraz: kałuże krwi na ziemi, ludzie zalani krwią, czerwień sztandarów podawanych z rąk do rąk przez rannych. Oraz ogromny krzyk: „Niech żyje wolność!”. I poczucie braterstwa z całym tym obcym, a nagle bliskim tłumem. Inne są wspomnienia Michała Sokolnickiego. Pisze:... musiałem z niesłychanym zdumieniem skonstatować, że tłum ten nie był polski. Wokoło mnie widziałem przede wszystkim zgromadzoną w niewiarygodnych masach ludność Nalewek, Gęsiej i Nowolipek, która jakby na dane hasło, za solidarnie wypełnionym przyrzeczeniem przeniosła się w centra Warszawy. W wielu miejscach widziałem wielu Rosjan, wszędzie koło mnie słyszałem żargon żydowski lub mowę rosyjską, najmniej języka polskiego (...). Warszawa zobaczyła w dniu l listopada socjalizm. Dla wielu socjalistów, dla mnie między innymi, dzień ten pozostał jako ciemny koszmar. Dzień ten jako radosny i promienny, pełen nadziei mimo tragicznego zaKonczenia opisała moja babka w opowiadaniu pod tytułem Stacha. Ludzie rzucili nagle wszystkie swoje zajęcia i sprawy dnia powszedniego i wybiegli tłumnie na ulice... To nie byli chyba ci sami ludzie, co wczoraj jeszcze przesuwali się obok siebie obco, obojętnie, często niechętnie lub wrogo. Dziś obcych sobie nie było, nie było panów i sług, nie było różnic. Dla wszystkich ludzi - równe prawa - wszak równe obowiązki są. I ludzie przemawiali do siebie jak bracia, jak towarzysze, rozumieli się od razu, zgadzali natychmiast - bo oddychali raz przynajmniej pełną piersią. Tytułowy bohater, Stacho - czyli dziesięcioletni Gucio Bychowski - zasypiając, marzył, że teraz już tak będzie zawsze; że już ludzie będą sobie braćmi i towarzyszami, że nikt już nigdy nikogo nie skrzywdzi... I szeptał przez sen: Niech żyje wolność. Dziesięciu z Pawiaka W grudniu 1905 roku Maks Horwitz po kilku tygodniach pobytu na wolności znowu został aresztowany. Zatrzymano go w redakcji „Kuriera Codziennego”, pisma, które przez parę rewolucyjnych miesięcy było organem PPS, i zamknięto w więzieniu śledczym na Pawiaku. W kwietniu 1906 roku udało mu się, nie wychodząc z celi, zorganizować jedną z najbardziej brawurowych akcji politycznych - słynną ucieczkę „Dziesięciu z Pawiaka”. W dwudziestoleciu międzywojennym powstał film pod tym tytułem i pojawiły się liczne publikacje opowiadające o sprawie. Jako główny bohater przedsięwzięcia występuje na ogół Jan Gorzechowski - „Jur” - przyszły mąż Zofii Nałkowskiej, jeden z aktywniejszych członków Organizacji Bojowej PPS. Istotnie, odegrał on w tym wydarzeniu rolę najbardziej spektakularną, wymagającą najwięcej zimnej krwi i odwagi. Ale pomysł narodził się w głowie „Wita” - czyli Horwitza. Szczegóły przedsięwzięcia opracowane zostały ze współmieszkańcem tej samej celi, partyjnym towarzyszem Pawłem Lewinsonem, a koordynatorem działań na wolności był Feliks Kon. Wszyscy trzej to ludzie reprezentujący lewicę PPS. Wszyscy trzej to Żydzi. Przyszli komuniści. Mimo postępującego rozdźwięku w PPS lewicowcy ciągle jeszcze działali solidarnie z prawicowcami. Czternaście lat później, w roku 1920, Kon próbował za pomocą bolszewickich bagnetów zamienić odrodzoną Polskę na republikę sowiecką. Maks, jako groźny przestępca polityczny, siedział w więzieniu. A Gorzechowski był głównym komendantem Milicji Miejskiej w Warszawie. Nie angażując się w polityczne rozważania i nie ujmując ani nie dodając nikomu zasług, chciałabym opowiedzieć tę historię tak, jak została utrwalona w autobiografii Feliksa Kona oraz w opowieści o Maksie pióra jego siostrzeńca, dra Jana Kancewicza. Matematyczna precyzja planu, szczegółowy opis akcji, liczba i wyrazistość zanotowanych konkretów składają się na sensacyjny scenariusz filmowy, w którym - mogłoby się wydawać - nie ma cienia prawdopodobieństwa. Maks siedział na Pawiaku już parę miesięcy, kiedy rozeszła się wiadomość, że do więzienia przywieziono dziesięciu towarzyszy, którzy z polecenia partii ubezpieczali socjalistyczną demonstrację i ujęci zostali przez policję, gdy strzelali do atakujących tłum Kozaków. W Warszawie panował wtedy stan wyjątkowy, więc po krótkiej rozprawie skazano ich na śmierć. Wyrok musiał jeszcze zostać zatwierdzony przez generał-gubernatora. Potem mieli być przewiezieni do Cytadeli, gdzie odbywały się egzekucje. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Ale sytuacje beznadziejne zawsze prowokowały Maksa do czynu. Razem z Lewinsonem obmyślił plan odbicia skazańców. Oczywiście, przy pomocy ludzi z zewnątrz. W jakiś tajemniczy sposób zyskał zaufanie naczelnika więzienia, który dał mu do zrozumienia, że nie może już znieść swojej pracy i chętnie zwiałby za granicę, gdyby miał na to odpowiednie fundusze. Po dłuższych targach okazało się, że za sumę dziesięciu tysięcy rubli gotów byłby do współpracy. Łącznikiem między Maksem a towarzyszami z warszawskiej organizacji PPS została siostra Maksa - Kamilka, która odwiedzała go wraz z matką. Julia znosiła wiele ekstrawagancji ze strony swej najmłodszej córki; pogodziła się już dawno z jej politycznym zaangażowaniem, nie lamentowała, gdy ją aresztowano, wysupływała bez oporów pieniądze na kaucje, dzięki którym wychodziła z aresztu, ale dalej uważała za niedopuszczalne, by młoda panna, sama, bez opieki wędrowała więziennymi korytarzami wśród rubasznych uwag strażników. Chodziły więc na widzenia we dwie i wtedy Maks przekazał Kamilce prośbę, by wezwała do niego jak najszybciej towarzysza „Bolesława” - czyli Feliksa Kona. Kon nie ukrywa, że przeraził się, gdy do lokalu Centralnego Komitetu Rewolucyjnego, gdzie właśnie miał dyżur, przyszła do niego z owym poleceniem siostra „Wita”. - Nie wierzyłem własnym uszom (...) Wit - doświadczony partyjnik, który uciekł z Syberii, członek Komitetu Centralnego (...) wzywał mnie, byłego katorżnika, żyjącego na nielegalnej stopie, poszukiwanego przez policję, do siebie „na widzenie” do więzienia!... W pierwszej chwili wydala mi się to niesłychane. Ale wzywał Wit, poważny działacz, ważący każde słowo, rozważający dokładnie każdą decyzję. - A nie mówił wam, o co chodzi? Siostra Wita, bardzo do niego podobna, odpowiedziała spokojnie: - Nie. Powiedział tylko, abyście przyszli do niego jako krewny, razem z jego matką. Z duszą na ramieniu Kon udał się więc „na widzenie”, udając krewnego Maksa i nie kłamiąc przy tym zbytnio - był przecież wujem jego żony. Towarzyszyła mu moja mężna prababka, która na Pawiaku, po tylu odwiedzinach u swoich ciągle zamykanych dzieci, czuła się już prawie jak u siebie w domu. W izbie widzeń przez kratę syn streszczał swój pomysł. - Należy wysłać zarządcy wiezienia zawiadomienie podpisane przez oberpolicmajstra Meyera, że o tej to porze zjawi się w więzieniu rotmistrz żandarmerii z eskortą po skazanych na karę śmierci takich a takich więźniów i że na te godzinę należy przygotować karetkę więzienną oraz aresztantów. Nietrudno też będzie wybrać ludzi do wykonania tego planu: śmiałych, zdecydowanych i najważniejsze - pomysłowych. Kon uznał pomysł za niebezpieczną fantazję. Podczas stanu wyjątkowego wyostrzona była czujność policji, na każdym skrzyżowaniu ulic stały posterunki żołnierzy, po ulicach galopowali w dzień i w nocy Kozacy. - Trzeba i można to zrobić - nalegał Wit. - Kółko krawców przygotuje mundury, blacharze - blachę na czapki, wojskowi wykształcą „policjantów” albo „żandarmów”... Jestem przekonany, że się uda. Oszołomiony towarzysz „Bolesław” zobowiązał się do współpracy. Do zadań „Bolesława” należało teraz przekonanie partyjnych towarzyszy do tego projektu. Znalezienie odpowiednich wykonawców. Przygotowanie ich do odegrania wyznaczonych ról. Entuzjastyczną współpracownicą okazała się towarzyszka „Anna” - Zofia Posner - która w poprzednim rozdziale, razem z żoną Maksa - Stefanią - ukrywała u mojej prababki zrabowane pieniądze. Jako rotmistrz carskiej żandarmerii zgodził się wystąpić Jan Gorzechowski. Miał nerwy ze stali i nie bał się niczego, ale fatalnie mówił po rosyjsku. Stał się więc baronem von Budberg, nadbałtyckim Niemcem w służbie Rosji. Kon wbił mu w głowę prawidłowy akcent w paru zdaniach rosyjskich, którymi musiał się posłużyć, odbierając więźniów. Najważniejsze i najtrudniejsze słowo brzmiało poszewieliwajties’ - „ruszajcie się”. I to ono robiło największe wrażenie. Znaleziono także chętnych do odegrania ról „konwojentów więziennych” z Cytadeli i dowodzącego nimi oficera. Partyjni krawcy wzięli miarę i błyskawicznie uszyli przepisowe mundury, czapki, szynele. Fachowy instruktor w prywatnym mieszkaniu uczył przyszłych „policjantów” musztry. Instruktor i jego uczniowie bez butów - jedni boso, drudzy w skarpetach, aby „marsz” dwunastu ludzi nie wywołał hałasu - na rozkaz robili w tył zwrot, stawali w dwuszeregu, maszerowali gęsiego jeden za drugim, tworzyli pary, czwórki. Wszystko to czynili w milczeniu, w skupieniu i tylko wydawana półszeptem komenda przerywała ciszę. Najłatwiej było sfabrykować urzędowe pismo, podpisane przez oberpolicmajstra, nakazujące naczelnikowi więzienia wydanie więźniów. Partyjni drukarze z najwyższą biegłością tworzyli wszelkie fałszywe dokumenty, zaopatrzone we właściwe podpisy, stemple i pieczęcie. Ustalono, że dla ostrożności rozkaz nie zostanie wysłany pocztą. Wręczy go naczelnikowi więzienia baron von Budberg. Natomiast godzinę wcześniej zadzwoni do więzienia Feliks Kon, który znakomicie mówił po rosyjsku, i wyda rozkaz przygotowania więźniów do transportu. Pomyślano o wszystkich szczegółach. Znaleziono ogród na rogatkach Warszawy, gdzie po uwolnieniu aresztantów miała zostać ukryta karetka więzienna. W odpowiednim momencie przekazano naczelnikowi więzienia pieniądze, by natychmiast po wyekspediowaniu więźniów mógł się udać na dworzec Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej i czmychnąć za granicę. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby się okazało, że owe dziesięć tysięcy rubli przemycała moja prababka. Na przykład w placku ze śliwkami, który upiekła dla syna. 23 kwietnia 1906 roku wszystkie przygotowania były zakończone. Wieczorem w znalezionym uprzednio bezpiecznym mieszkaniu zgromadziła się „eskorta” ubrana w policyjne mundury. Gorzechowski - von Budberg - wyglądał jak doskonała imitacja niemieckiego barona: szeroka, rozczesana na obie strony broda, okulary w złotej oprawie, niebieski mundur żandarma ze szlifami, z akselbantami. W mieście było już kompletnie ciemno, gdy Feliks Kon szedł do kolejnego, umówionego mieszkania. Tam wykręcił numer telefoniczny W kancelarii więzienia podniesiono słuchawkę i usłyszano rosyjski głos: - Mówi policmajster miasta Warszawy Meyer. Kto przy telefonie? - Naczelnik więzienia śledczego (...). Słucham, ekscelencjo. - Za godzinę zgłosi się do was rotmistrz von Budberg z moim rozkazem. Do tego czasu należy przygotować do odesłania do X Pawilonu następujących więźniów. Proszę zapisać dokładnie nazwiska (...). Do przybycia rotmistrza powinno wszystko być gotowe. Przygotujcie karetkę więzienną. Konwój niepotrzebny: rotmistrz przyprowadzi swój. Zapamiętał pan wszystko? - Tak jest. - Niech pan uważa, aby się wszystko odbyło bez zwłoki. - Rozkaz. Wszystko będzie wykonane. O drugiej w nocy zajechały pod więzienie na Pawiaku dwa powozy. Z jednego wysiadł rotmistrz z dwoma policjantami, z drugiego - czterej inni policjanci. W kancelarii więziennej baron wręczył naczelnikowi więzienia zapieczętowany pakiet z rozkazem oberpolicmajstra. Karetka więzienna z nieświadomym spisku woźnicą już czekała. Więźniowie zostali obudzeni i zawiadomieni, że wywożą ich do Cytadeli. Byli przekonani, że jadą na egzekucję. Gdy pojawili się na dziedzińcu więziennym, „policjanci” na rozkaz swego „dowódcy” obnażyli szable, a baron von Budberg zaczął wrzeszczeć ordynarnie na skazańców: poszewieliwajties’. Gdy weszli do karetki, dwaj policjanci usiedli na koźle obok nic nie podejrzewającego woźnicy, a von Budberg z czterema pozostałymi wsiadł do środka. Karetka wyjechała z bramy Pawiaka. Skręcili w stronę Cytadeli. Dość długo jechali w milczeniu pustymi o tej porze ulicami miasta. Gdy byli już na przedmieściu, któryś z policjantów siedzących na koźle krzyknął: „Stać! Obluzowało się koło”, i zeskoczył na ziemię. Koledzy pospieszyli mu z pomocą. Woźnica zatrzymał pojazd i wyszedł, by zobaczyć, co się stało. Zarzucono mu na twarz chustę z chloroformem, związano i wepchnięto do karetki. Ktoś zastąpił go na koźle i pogonił konie. Dopiero wtedy aresztanci zorientowali się w sytuacji. Wszyscy, poza woźnicą, poczuli się bezpieczni dopiero, gdy karetka wjechała do podmiejskiego sadu przy ulicy Żytniej koło Okopowej. Tam wypuszczono więźniów i udzielono im szczegółowych instrukcji. Ubrani w przygotowane wcześniej cywilne płaszcze, mieli się udać do mieszkań przyjaciół, gdzie mogli przebrać się i ogolić, tam też czekały na nich fałszywe paszporty. Następnie partyjni kolejarze mieli ich odtransportować na dworzec i wysłać najbliższymi pociągami osobowymi lub towarowymi do granicy. Wręczono im również zagraniczne adresy, gdzie czekali ludzie, którzy mieli się nimi zaopiekować. Policjanci zrzucili mundury, pod którymi mieli cywilną odzież, oddali rewolwery i znikli. Karetkę więzienną ze skrępowanym woźnicą znaleziono w sadzie wczesnym rankiem 24 kwietnia. Aresztanci mknęli już wtedy ku granicy. A na murach Warszawy widniały przygotowane wcześniej odezwy Centralnego Komitetu Rewolucyjnego PPS zatytułowane NASZA AMNESTIA. Zawiadamiały miasto o ucieczce dziesięciu więźniów z Pawiaka i podawały ich nazwiska. Nikt z uczestników akcji nie ucierpiał. Nikt z władz nie domyślił się udziału Maksa. Parę tygodni później kolejny raz skazany został na Sybir i znów odjeżdżał w długą podróż. A dotarłszy do celu, uciekł jeszcze szybciej niż zwykle. Jak sobie poradził za granicą naczelnik więzienia Derengowski, nie wiadomo. Pożegnanie z, Julią W grudniu 1906 roku sensacją kulturalną w Warszawie stał się koncert w filharmonii Wandy Landowskiej, słynnej już na całym świecie polskiej klawesynistki mieszkającej na stałe w Paryżu. Wykonywała niezrównanie utwory starych mistrzów, przede wszystkim Bacha, a na publiczności zrobiła wielkie wrażenie nie tylko swoją grą, ale i wyglądem wystylizowanym w duchu „moderny”. Gładko sczesane na uszy ciemne włosy, czarna suknia bez żadnych ozdób, szczególne pochylenie głowy sprawiały, że prasa porównywała ją do „bohaterek Maeterlincka lub dziewic Burne-Jonesa”. Wśród publiczności zauważono sporo dam podobnie uczesanych i ubranych. Z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę przypuścić, że na owym koncercie była także miłośniczka teatru i muzyki Flora Beylinowa ze starszymi córkami: szesnastoletnią Manią i siedemnastoletnią Genią, utalentowaną pianistką. Tym razem nie towarzyszył matce i siostrom Gucio, gimnazjalista, także zapalony meloman. 13 stycznia 1907 roku konsul francuski Bayard pisał do Paryża: Mimo że na ulicach Warszawy jest nieco bezpieczniej niż na przykład w zeszłym roku o tej porze, to jednak pod koniec ubiegłego roku, 15 grudnia, rzucono osiem bomb na ulicach. Jedną z nich rzucili 17 - letni uczeń gimnazjalny. Są też liczne zamachy rewolwerowe na żandarmów i policję (...). Nie ustają napady na państwowe kasy, biura, dworce, nawet w najbardziej zaludnionych dzielnicach. Warszawska policja nie może nic poradzić, gdyż społeczeństwo odmawia jej pomocy. Coraz więcej ostatnimi czasy konfiskat prasy i książek. Ostro stosują zakaz wszelkich zebrań politycznych. Więzienia są przepełnione. Mówią, że w listopadzie ubiegłego roku w jednym tylko miesiącu na liście więźniów Cytadeli było 23 601 osób. Większość z tych aresztowanych nie staje przed sądem, tylko skazana zostaje administracyjnie na wygnanie z granic Królestwa, a nawet na śmierć. Od 15 zeszłego miesiąca zanotowałem 39 egzekucji. Rewolucja przegrywała, szalały represje carskie, a w warszawskich więzieniach siedziały cztery osoby z rodziny. Kamilka, aresztowana po raz trzeci za nielegalną działalność partyjną, i Lutek, uwięziony za to samo po raz pierwszy. Jakub Mortkowicz, mój dziadek - za sprowadzanie z zagranicy zabronionej przez cenzurę literatury. Gucio Beylin - za współorganizowanie strajku szkolnego i przynależność do Organizacji Bojowej PPS. To ostatnie było przestępstwem karanym najsurowiej. Bojowców, walczących zbrojnie z reżimem, uważano za terrorystów i odpowiadali oni przed sądem wojskowym. Chłopiec był raczej sympatykiem organizacji niż czynnym członkiem, ale choć niewiele miał na sumieniu, najłagodniejszą karą, jakiej mógł się spodziewać, było zesłanie na Sybir. O dziwo, na wolności pozostawał „zawodowy rewolucjonista” - Maks Horwitz, który po kolejnej ucieczce z Syberii w roku 1906 krążył między Wiedniem, Łodzią a Krakowem, prowadząc dalej ożywioną działalność agitacyjną i jak piskorz wymykając się policji. Rosyjski generał-gubernator Warszawy Skałon mówił do konsula Bayarda: Polacy to bandyci gotowi na wszystko (...). Nienawidzą Rosjan, którzy są ich panami. Jedyny sposób dla przywrócenia porządku to brutalna silą. Powinno się jej używać bez granic () Polaków należy unicestwić. Moja prababka Julia, malutka, okrąglutka, w czarnej mantylce, w czarnym kapeluszu na siwych włosach, i jej dwie córki: Flora Beylinowa i Janina Mortkowiczowa, wsiadały w dorożki i jechały do więzień w Cytadeli i na Pawiaku, taszcząc paczki z żywnością, książki i czasopisma. W obskurnych salach widzeń, w tłumie zrozpaczonych żon i matek czekały na swoich najbliższych i udawały wesołość - ze sztucznym ożywieniem opowiadały o domowych nowinach, a na pożegnanie szeptały na ucho, że wszystko będzie dobrze, że robią wszystko, co w ich mocy, by uzyskać złagodzenie kary. Istotnie, uruchomiły wszystkie możliwe wpływy i znajomości. Wezwana została na pomoc zaprzyjaźniona serdecznie z moją babką panna Stefania Sempołowska, współtwórczyni słynnego Koła Obrońców Politycznych, które zajmowało się świadczeniem pomocy prawnej więźniom. Nad losem czworga „przestępców” debatowali teraz słynni warszawscy adwokaci, zaangażowani w działalność Koła: Stanisław Patek i Leon Berenson. Znaleziono jakieś „dojścia”, jakieś stosowne „drzwi”. Samuel Beylin w sprawie syna jeździł aż do Petersburga. Znowu chciałoby się pochwalić korupcję czy też łaskawość carskich czasów. Gucio skazany został na zesłanie do Chaba-rowska, ale pozwolono mu zdać maturę i zapisać się na petersburski uniwersytet, na prawo. Po dwóch latach wyrok zesłania zamieniono „na wygnanie z Imperium Rosyjskiego”, więc wyjechał do Paryża, gdzie kontynuował studia. Pozostała trójka także wydalona została poza granicę cesarstwa. I tak zamiast na groźny Sybir wyjechali do bezpiecznej, spokojnej Europy. Kamilka i Lutek zamieszkali w Lozannie, gdzie ona rozpoczęła pracę jako lekarka, a on studiował geologię pod kierownictwem znanego specjalisty, profesora Maurice’a Lugeona. Jakub Mortkowicz z rodziną wybrał się do Włoch, o czym już była mowa. Kiedy większość rodziny wyjechała, Julia poczuła się na Królewskiej bardzo samotna. Przeprowadzka do Flory czy Gizelli - pozostałych w Warszawie córek - nie wchodziła w rachubę. Julia była na to zbyt mądra. Przywykła grać pierwsze skrzypce i nie umiałaby się pogodzić z detronizacją, co w cudzym domu wydawało się nieuniknione. Zresztą przekroczyła sześćdziesiątkę, miała kłopoty ze zdrowiem, dlatego więc po raz pierwszy w życiu postanowiła zatroszczyć się o siebie. Tak rozpoczął się ostatni etap jej biografii - czas podróży. Wierzono wtedy w „bady” i kurorty, w zbawienny wpływ powietrza, słońca, mineralnych źródeł i kąpieli. Każda szanująca się dama, jeśli oczywiście mogła sobie na to pozwolić, spędzała co roku jakiś czas „u wód”, lecząc tam wszystkie mniej lub bardziej określone cierpienia. Karlsbad i Mentona, Abacja, Ostenda, Meran i Wiesbaden - z wszystkich tych słynnych dziewiętnastowiecznych uzdrowisk, znanych dziś tylko z powieści, nadchodziły do Warszawy kartki pocztowe oraz listy ozdobione widoczkami modnych hoteli. Julia lubiła sprawiedliwość i zapewne wszystkie dzieci obdarzała w równej mierze swoją korespondencją, jednak zachowała się tylko ta skierowana do najstarszej córki Flory. Wszystkie inne archiwa rodzinne spłonęły w Warszawie, a papiery Beylinów zostały czujnie ukryte gdzieś na prowincji u znajomych i dzięki temu ocalały. W listach Julii zachowało się mnóstwo informacji, dzięki którym próbuję odtworzyć obraz przeszłości, przywołać aurę tamtych lat. Dopiero teraz widzę, jak rzeczową i trzeźwą osobą była moja prababka. W tym, co pisze, nie ma śladu poetyckich wzlotów i filozoficznych refleksji. Zajmują ją wyłącznie sprawy praktyczne i dalej trzyma żelazną ręką ster rodzinnej łodzi. Z mgły niedomówień wyłania się wreszcie jej prawdziwy charakter i talent finansistki - fundament, na którym następne pokolenia budowały swoje losy. Umiała liczyć. Lubiła liczyć. Z biegłością i swobodą Rothschilda rozprawiała o kapitałach i stopach procentowych, papierach wartościowych, obligacjach, wekslach i kursach giełdowych. Kierowała z oddali, za pośrednictwem zięcia - Samuela Beylina - dziesiątkami transakcji, udzielając mu zwięzłych poleceń: Sprzedać moje 10 Rudzkie po kursie dnia. - Rub. 300 proszę mnie przystać w storublówkach na mój adres, Payerbach Sudbahn, via Wien, Villa Composita. - Poproś Rosenthala, aby mi sporządził wyciąg z miesiąca lipca 1909. - Niechże Lichtenberg zaplaci rubli 4000, a 3000 można mu prolongować na cztery miesiące. - Z owych 4000 poproszę Samuela dać Machleidowi 3000 i 1000 Reichowi.Ja myślę, że tak będzie najlepiej, bo Papiery teraz są, zdaje się, już bardzo drogie. - Z wekslami Lichtenberga Samuel niech zrobi, jak uważa, jeśli jemu te pieniądze niepotrzebne, to niech im prolonguje na 4 miesiące, bo w tym nic nie stracone. Lichtenbergowie są porządni ludzie i kwestyj nie zrobią... Większość tych poleceń przekazywana była na zwyczajnych kartkach pocztowych, tzw. odkrytkach. Dla mnie, wychowanej w czasie PRL-u, przyzwyczajonej od dziecka do tajności i karalności wszystkich operacji finansowych, to zdumiewające. Ale i wcześniej, w pokoleniu mojej matki, mówiło się o pieniądzach niechętnie i z pewnym zażenowaniem, dając do zrozumienia, że temat nie jest godny uwagi. Myślę, że wynikało to z kompleksów. Spryt, obrotność, „głowa do interesów” - wedle funkcjonujących w polskim społeczeństwie stereotypów cechy typowo żydowskie - kojarzyły się nieuchronnie z chciwością i nieuczciwością. Julia natomiast spraw materialnych nigdy nie traktowała jak tabu. Otwarcie, bez zahamowań mówiła z własnymi dziećmi o „kwestyach finansowych”. W roku 1909 pisała z Mentony do córki Kamilki, do Lozanny: Otóż jak ci już wspomniałam, majątek mój składa się z rub. przeszlo 100.000, z tego należy się Warn trzem jako ojcowiznę po rub. 10.000, to jest Tobie, Lutkowi i Maksowi. Spadek po mojem Stasiu tak samo jego ojcowizna mb. 10.000 przeznaczyłam dla Róży, tem samem wasz kapitał wynosi razem 40.000, a reszta rub. 60.000 stanowi moją własność. Aby Warn oddać to, co Warn się odemnie należy wobec tego, co wyposażyłam inne dzieci, zostawiłam na hypotece domu na Królewskiej rub. 45.000, więc chcę teraz odpisać ową sumę w cztery części na Was, to jest każdemu z Was, jak wyżej wyszczególniłam po mb. 10.000, ale hypoteczne sumy nie dają wyżej jak 7%, tem samem będziecie mieli tylko mb. 700 rocznie, czyli rub. 58 kp. 33 miesięcznie. Tem sposobem będę zmuszona na razie każdemu dokładać z tego, co mnie zbędzie z moich dochodów. Maksowi przyrzekłam temczasem dołożyć rocznie mb. 500, aby miał mb. sto miesięcznie, a zresztą musi on się starać zarobić. Lutkom też jeszcze muszę dokladać, Róży tembardziej, więc pozostają oszczędności, które się dają jakoś zrobić na Tobie, moje dziecko kochane, a teraz proszę, abyś mi udzieliła Twoje uwagi co do powyższego zupełnie szczerze i otwarcie. Co odpowiedziała Kamilka, „dziecko kochane”? Zgodziła się zapewne na matczyną prośbę. Jako jedyna z dzieci pracowała, zarabiała i chociaż niezamężna, stała mocno na własnych nogach. Róża Hilsum w Paryżu bez pomocy płynącej z Warszawy nie dałaby sobie rady z utrzymaniem i wychowaniem trzech synów. Lutek, „wieczny student”, robił kolejny doktorat. Maks nie mógłby prowadzić walki z kapitalistycznym wyzyskiem bez pieniędzy czerpanych z kiesy matki, kapitalistki. Pozostałe córki były w niezłej sytuacji materialnej, lecz i one miewały kłopoty wymagające finansowej pomocy. Los zdarzył, że właśnie ta najmłodsza, ta, która najwcześniej opuściła dom i najmniej zawsze wymagała dla siebie, opiekowała się teraz Julią najbardziej ze wszystkich dzieci. Gościła ją u siebie w Lozannie, potem w Monachium, prowadziła do sław medycznych, woziła do kurortów, chociaż ich nie znosiła. A Julia z Gardone Riviera pisała zadowolona do Warszawy: Siedzę nad jeziorem, w słońcu, które grzeje jak w lipcu, i z każdym dniem czuję się coraz lepiej. Można by pomyśleć, że po wielu latach tak czynnej eCzystencji, jaką prowadziła w Warszawie, będzie się czuła za granicą zdeprymowana bezczynnością. Z jej korespondencji wynika jednak, że dalej kipiała energią i nadal sprawowała kontrolę nad rodzinnymi sprawami. Najważniejsze było zdrowie. Trochę jestem niespokojna, że Florcia cierpi na gardło. Czy Janina już lepiej? Martwi mnie stan Henryki i dziecka. Czy Gizelli przeszły te kłopoty z kiszkami? Czy Maniusia bulów żadnych nie ma? Czy Stefa lepiej ze zdrowiem? Czy Mah już spokojniejszy? Zatrważa mnie to Geniusi przeziębienie, na kłucie w plecach jedyna rada nacierać terpentyną i trykot nosić pod suknią cienki koniecznie. Myślała o potrzebach finansowych bliskich. Ciągle przypominała poczciwemu Samuelowi: Lutkowi wysiać przekazem pocztowem fr. 200. Adres Ludwik Horwitz, route de Montoie 32. Suisse. Lauzanne. - Względem uregulowania rachunków Juliana jest i będzie wszystko w porządku, jak zwykle są rachunki moje z moimi dziećmi, zięciami. - Na adres Maksa we Wiedniu wysiać proszę rub. 500 pilnie, o co już prosiłam w poprzednim liście... Organizowała wspólne rodzinne wakacje. Może Gutek i Genia przyjadą do mnie do Meranu. Będzie Janinka z małą (...). Co się tyczy letniego mieszkania, na-myślilam się, że może na razie ulokować się w jakiem Pensjonacie, w Michalinie albo Konstancinie. Jeśli wziąć mieszkanie, to już chyba coś dobrego. Zachowało się zdjęcie z takiego właśnie letniego wyjazdu. Pochodzi z roku 1910. Są na nim i moja prababka siedząca pośrodku grupy, i moja babka w ogromnym kapeluszu ozdobionym kwiatami, i moja mała mama, i mój dziadek. Jedyna taka ocalała fotografia, na której zgromadzona jest prawie cała rodzina. Przekazywała rodzinne informacje: Janina lepiej, będzie mogła w Koncu przyszłego tygodnia wyjechać, on już w Krakowie, bo w Zakopanym bardzo zimno i halne wiatry. Prawdopodobnie pojadą na 2 miesiące do Newi. - Od Róży miałam list, spodziewa się w niedzielę powrotu Gucia. Dbała o kontakt z krajem: Zaprenumerujcie mi „Nową Gazetę” i,J(urier Poranny”. Nie żałowała sobie przyjemności: Sprawiłam sobie czarną suknię i szarą, jedwabną... Byłyśmy z Kamilką na koncercie mozartowskim. Teraz co do futer to b. mi potrzebne, bo tu takie powietrze jak w Warszawie i futra już noszą, ale tylko bądź bardzo lostrożną z okazyą, bo można zagubić lub zniszczyć. Interesowały ją sprawy najmłodszego pokolenia: Skaranie Boskie z tymi romansami Gutka... Czy Manieczki nie żal, że chlopicy zaręczają się, a ona siedzi?... W kwestyi przyszłości Geni cóż ja Ci mogę radzić, Fiordu droga. Mojem zdaniem niechże jeszcze rok posiedzi w Warszawie. Uniwersytety nie uciekną. A potem, gdy najstarsza Beylinówna zdecydowała się na studia w Paryżu, pocieszała: Dobrze odczulam wasze zdenerwowanie z powodu wyjazdu Geni, bo czy nie przeżyłam to samo z Kamilką, ale kiedy to życie nasze tak się składa, a zdaje się mnie teraz z doświadczenia życiowego, że nie gorzej jak dawniej. Kolejny raz w tym rozdziale wyłania się z Krainy Zmarłych cień Reginy Beylin, zwanej Genią. Tak samo bledziutki i niewyraźny jak jej zanikające pismo na rozsypujących się arkusikach papieru listowego sprzed blisko stu lat. Wiem o niej niewiele, jednak w zachowanych listach rysuje się postać tak rzewna i urocza, że chciałabym przywołać na chwilę jej istnienie, zapalić dla niej światełko pamięci, tak jak w Zaduszki zapala się świeczkę na czyimś ciemnym, opuszczonym grobie. Była śliczna. Widać to na fotografii. Dobra, czuła i kochająca. Widać to w jej listach. Wyjechała na studia do Paryża w roku 1910, razem z bratem Guciem. Miała wtedy dwadzieścia lat. Zamieszkali oboje u ciotki Róży Hilsum przy ulicy St. Didier;5. Róziulka jak zawsze słodka, ładna opiekuje się nami, kupiła Guciowi wełniane skarpetki - pisała Genia Beylin, około 1911 roku zaraz po przyjeździe. Co studiowała? Jeszcze nie wiedziała, czego chce. Była tylko pewna, że musi wyrwać się na jakiś czas z Warszawy, rozejrzeć się po świecie, poszukać swojej drogi. Jej matka, Flora, popierała aspiracje swoich córek. Bardzo chciała, by dzięki wyższemu wykształceniu wspięły się o szczebel wyżej w hierarchii społecznej. Więc choć ta najstarsza była wątła i łatwo się męczyła, zaaprobowała jej wyjazd, napominając tylko, by się nie przepracowywała. W jednym z pierwszych listów z Paryża Genia donosiła matce: Wczoraj byłam na inauguracyjnym wykładzie Cuńe-Skłodowskiej. Gucio był ze mną i przeklinał, bo mu się nudziło - gadała 11/2 godziny w napchanej sali. Nie pójdę do niej, jak Lutek radzi, bo nie mam zamiaru iść na chemię ani pracować w laboratorium chemicznym. W następnym sprawozdaniu informowała: Tymczasem chodzę na geologię, zacznę też na embriologię, bo są zajmujące wykłady w tym roku, może jeszcze na geografię fizyczną i fizykę. Nie miej skrupułów, że się mało uczysz, bój się Boga, kto w Twoim wieku tyle umie co Ty... Nie zawracaj sobie głowy filozofią, wykłady Bergsona jeszcze za trudne dla Ciebie i na nic nie potrzebne... Co się tyczy muzyki, idź koniecznie do Landowskiej, adres Ci podałam w poprzedniej karcie (rue Jacob n. 24 Hotel d’Angleterre) i poradź się jej... - pisała matka. Genia informowała później o wynikach wizyty: Landowska powiedziała, że ponieważ tymczasem będzie w Paryżu 3-4 tygodnie stale, więc chciałaby ze mną mieć przez ten czas dwa razy na tydzień lekcye, a potem tylko od czasu do czasu, jak przyjedzie. Teraz najważniejsze - flota. Mówi do mnie: - Ja biorę 40 fr. za godzinę. Od państwa jako od Polaków mogę wziąć polowe, tj. 20 fr. - Co można było na to odpowiedzieć? Wszyscy uważają, że jak na nią, to bardzo mało, ale ja myślę, że jak na mnie, to strasznie dużo. Tak się martwię o te pieniądze, że nie masz pojęcia - pocieszam się tem, że to tylko przez te parę tygodni, że potem będę miała te lekcye tylko od czasu do czasu. Ale skąd wezmę tyle pieniędzy? Później zawiadamiała: byłam dwa razy u niej na lekcyi - tyle mi mówiła o mnie i mojej muzyce... Ona mnie bardzo chwali, mówi, że ze mną robi na jednej lekcyi tyle, ile z każdym innym na trzech - żf ma dużo nadziei... Razem z temi lekcyami i Z tem, co ona mówi, wróciły wszystkie moje dawne marzenia i ambicye... Ona chce mnie zachować w stylu - tymczasem tylko stara muzyka klasyczna, przy tym sama chce mnie uczyć teorii i harmonii, mówi, że „mnie wzięła w ręce”. A ponieważ ona uważa, & ja powinnam słuchać dużo muzyki dobrej, więc dostajemy co parę dni bilety na najrozmaitsze dobre koncerty w Paryżu - od niej i jej brata za darmo. Ona twierdzi, że to jest jej obowiązkiem, przysyła mi książki muzyczne Ud. Jak Gucio słusznie twierdzi, to też się opłaca - przecież wydawalibyśmy dużo na koncerty (zawsze dwa bilety) - bo najtańsze miejsca na górze i stojące kosztują 3 fr. - a my siedzimy na 12-stofrankowych. Ale jednakie ja wiem, że to jest strasznie dużo pieniędzy, i proszę Cię, napisz mi szczerze, co o tym myślisz? Pieniądze się znalazły, ambicje rodzinne wzrastały, Genia próbowała uwierzyć w siebie. Rok później pisała: Landowska chciała mnie wziąć na wieś w tym tygodniu na parę dni, ale nie chciałam - o co się, zdaje się, trochę obraziła. Ale ona się tam dopiero sprowadza, jeszcze fortepianu nie ma, więc co ja bym tam z nimi parę dni robiła... Ona ciągle mówi mi, Że jestem taka zdolna, i prosi mnie, Żebym pracowała - bo inaczej zmarnuję zdolności. Ona mówi, że do czego inne dochodzą przez miesiące pracy, to ja mam w palcach, tylko powinnam się więcej uczyć, to coś będzie z tego. Ale jak można zostać prawdziwą artystką, kiedy brak zaufania do siebie, kiedy żywi się tyle wątpliwości i lęków: czy potrafię, czy nie powinnam raczej zająć się czymś pożytecznym, czy warto wydawać na mnie tyle pieniędzy? Kiedy nie ma się cienia bezwzględności i egoizmu, a problemy innych ludzi wydają się ważniejsze niż własne. O czym myślała Genia w Paryżu? Nie o swojej błyskotliwie zapowiadającej się karierze ulubionej uczennicy słynnej Landowskiej. Nie o własnych ambicjach i marzeniach. Ale o tym, by przesłać przez okazję ananasy w konserwie dla tatusia, kupie na wyprzedaży cienkie majtki i koszule po 6 fr. dla matki: (czas najwyższy, tyś miała na sobie coś eleganckiego), aksamitne przepaski do włosów i materiał na sukienki dla małych siostrzyczek, Karoliny i Stefanii. Czym przejmowała się Genia w Paryżu? Tym, że brat Gucio znowu narobił długów i że mama się na niego gniewa, że on koniecznie, naprawdę potrzebuje smokinga i półbucików, że się znowu zakochał nieszczęśliwie, że mało pracuje. Ze ciotka Róża nie ma na komorne. Ze siostra, Mania, tak bardzo za nią tęskni i co na to można poradzić. Ze babcia choruje, wobec tego może powinna porzucić Paryż i przejąć nad nią opiekę. Cała jest żywym, tętniącym, współczującym sercem. Kocham Was. Nie mogę bez Was żyć. Tak bym chciała wreszcie być z Wami. Wszystko, co tutaj przeżywam, bez Was nie ma sensu. Ach! Gdybym mogła przenieść cale to moje paryskie życie do Warszawy. Pokolenie wnuków Julii miało w młodości skłonność do weltschmerzów, do niezadowolenia z siebie, do egzystencjalnych pytań: jak żyć? Był to poważny problem. Jako trzecie pokolenie asymilowanych Żydów czuli się już w pełni Polakami. Lecz wiedzieli, że by osiągnąć jaką taką akceptację społeczną, muszą zrobić następny siedmiomilowy krok, wejść w krąg polskiej inteligencji. A do tego potrzebne były nie tylko stopnie uniwersyteckie, ale także osiągnięcia intelektualne. Poprzeczka wymagań ustawiona była wysoko. Gucio Beylin miotał się w Paryżu między sprzecznymi ambicjami, nie wiedział, czy ma zostać adwokatem, czy pisarzem, i zamiast na wykłady prawnicze biegał do Biblioteki Orleańskiej w poszukiwaniu nieznanych rękopisów Norwida. Genia Beylin drżała, że bez dyplomu Sorbony będzie w Warszawie nikim. Presja psychiczna była tak wielka, że całe to pokolenie chłopców i dziewcząt, z początku przerażonych i niepewnych swego powołania, znalazło dla siebie miejsce w życiu, w nauce i w literaturze. Moja prababka Julia, w porównaniu ze swoimi dziećmi i wnukami, robi wrażenie monolitu. Wydaje się, że zawsze znała swoją wartość i nie musiała jej nikomu udowadniać, wiedziała, czego chce, nie miała żadnych wątpliwości. Brzmi to dość przerażająco i na szczęście nie do końca chyba jest prawdą, ale taki swój obraz zostawiła we wspomnieniach. W roku 1910 podjęła ostatnią z życiowych decyzji. Postanowiła sprzedać kamienicę przy ulicy Królewskiej i zlikwidować swoje mieszkanie. Bez żadnych sentymentalizmów, wahań, skrupułów. Także bez żadnych sprzeciwów ze strony dzieci. Rodzinne, ukochane gniazdo, w którym tyle się wydarzyło, nie było już nikomu potrzebne. Ona sama czuła, że już tam nie wróci. Mnie serce się ściska, kiedy o tym piszę. A w listach Julii nie ma śladu wzruszenia czy smutku. Są tylko trzeźwe, rzeczowe dyspozycje: Floruniu, to lustro z przedpolu i to okrągłe z sypialni u siebie powiesić, a te czarne to może sprzedać? Przenieść 1 moje zegary do swojego mieszkania, ten z Gdańska ustawić w gabinecie Samuela, a ten z sypialni w pokoju stolowem nad kredensem czarnem. Z Meblami niech tak będzie: fortepian i kassę niech wezmą Mortkowiczowie, Maks tylko chce swoją bibliotekę, szajkę Kamilki i lustro z szafkami... Jeszcze raz proszę fortepian tylko dać Janince, żadnym Luxemburgom. Możliwe, że ja wrócę za rok i niektóre rzeczy odbiorę, z kąd mają pretensyje do fortepianu Luxemburgowie? Po sprzedaży domu dzieci Julii omijały Królewską. Zbyt wiele budziła wspomnień. Moja babka ostatni raz w życiu poszła tam z moją matką po kapitulacji Warszawy w roku 1939. Już podczas pierwszego bombardowania stolicy ta ulica i sąsiednie zostały bardzo zniszczone. Wiele budynków zamieniło się w ruiny. Tam gdzie zginęli ludzie, paliły się znicze żałobne. Czuły się obie jak na cmentarzu. Spalona była oficyna kamienicy, gdzie mieszkał niegdyś najdostojniejszy lokator: Chaim Zelig Słonimski, dziadek poety Antoniego, ów siwowłosy starzec, który przyglądał się przed laty zabawom dzieci na podwórzu. Ukochany, legendarny ogródek - raj dzieciństwa - zamienił się w pogorzelisko, z którego sterczały czarne szkielety drzew. Moja babka, nieskłonna do sentymentalizmu, zapłakała. Wtedy wydawało się, że nic gorszego już się nie wydarzy. Potem żydowscy mieszkańcy tej dzielnicy zostali wysiedleni do getta i wymordowani. Na końcu przyszło powstanie i dokończyło dzieła zniszczenia. Moja babka po wojnie już nigdy nie zaszła w te strony. Wolała, by dom rodzinny istniał dalej niezmieniony w jej pamięci. I tak właśnie na starość utrwaliła we wspomnieniach Królewską 49 - jako tętniącą życiem krainę miłości, bezpieczeństwa i szczęścia. Julia Horwitzowa umarła zimą 1912 w sanatorium doktora Friedlandera w Wiesbaden. Przez wiele miesięcy chorowała na jakieś dolegliwości żołądkowe, do końca pielęgnowała ją Kamilla, zdążyły się z nią pożegnać wszystkie córki. Została pochowana w Warszawie, na żydowskim cmentarzu przy ulicy Okopowej. Moja matka zapisała w swoich późniejszych wspomnieniach: Na pogrzeb babci nie zabrano mnie. Byt grudzień, okropna lodowato deszczowa pogoda i rodzice orzekli, że jestem za mała, nawet na jazdę karetą. Zostałyśmy z moją siostrą cioteczną Stefcią Beylin w domu i bawiłyśmy się pięknymi, nowoczesnymi lalkami-dzidziusiami, które nam nasze matki przywiozły z Wiesbaden... Na pogrzebie mojej najstarszej uwielbianej siostry ciotecznej Geni także nie byłam. Mama zostawiła mnie w Stolpmunde, dzisiejszej Ustce, kiedy pojechała do Warszawy wezwana tragiczną depeszą... Genia umarła w pół roku po śmierci Julii. Latem 1913 roku. W Warszawie. Niewinna, zdawałoby się, operacja ślepej kiszki zakończyła się śmiertelną infekcją. Nie mógł jej uratować nawet narzeczony, piękny doktor Szper, który, jak wszyscy, szalał z rozpaczy. Nikt nie mógł pojąć, dlaczego właśnie ona, taka urocza, taka dobra, taka utalentowana, musiała odejść tak wcześnie. Była niewątpliwie najbardziej poetyckim zjawiskiem w całej naszej dość prozaicznej rodzinie. A może tylko tak się wydaje, bo umarła młodo. Pochowana została koło Julii, na żydowskim cmentarzu. Dziś prawie nikt z nas nie umie już tam trafić. Fotografia Julii przedstawiająca siwą, pogodną starszą panią przetrwała do dziś w wielu naszych zbiorach rodzinnych. Dzieci i wnuki miały dla niej wielki kult. Zawdzięczały jej nie tylko przynależność do polskiej kultury, ale przede wszystkim przymus nieustannego wysiłku umysłowego, obowiązek udowodniania, „że się nie jest byle kim”, że jak powiadała, „nie wypadło się sroce spod ogona”. Kochała swoich bliskich mądrą, choć wymagającą miłością. A po śmierci czuwała nad nimi z Zaświatów. W sposób dość paradoksalny. Podczas okupacji moja babka wieszała nad swoim łóżkiem, obok obrazu Matki Boskiej, fotografię własnej matki, bo Julia swoim „aryjskim” wyglądem wykluczała podejrzenia o żydowskie pochodzenie. Niech żyje Polska! 6 czerwca 1914 roku, w niedzielę, austriacki następca tronu arcyksiążę Franciszek Ferdynand został zastrzelony w Sarajewie przez serbskiego zamachowca Gawriłę Principa. Zaczynało się lato. Ludzie spokojnie wyjeżdżali na kuracje i na urlopy. Do Krynicy. Do Biarritz. Do Piszczan. Do Nałęczowa. Nikt nie przypuszczał, jakie skutki będzie miało to tragiczne wydarzenie. Moi dziadkowie z niespełna dwunastoletnią jedynaczką Hanią wybrali się do Stolpmunde. Uroki dzisiejszej Ustki zachwalano w prasowych ogłoszeniach: Morskie kąpiele nad otwartym morzem, wśród lasu. Długość wybrzeża 500 metrów. Szeroka piaszczysta plaża. Dla pań i panów nowe familijne kąpiele. Nowoczesny zakład kąpielowy zastosowany do gorących, morskich, leczniczych, elektrycznych i błotnych kąpieli. Wyborowa orkiestra, teatr, sporty, ożywiona komunikacja nadbrzeżna. Dołączyła do nich Flora Beylinowa z kilkunastoletnimi córkami: Karola i Stefą, oraz Gizella Bychowska z małą Martą, Jankiem i Gustawem. Moja przyszła matka, patriotka, przypominała ciągle ciotecznemu rodzeństwu, że są nad polskim morzem, na polskich terytoriach zagarniętych bezprawnie przez Niemców. Poprawiała wszystkich, że nie mówi się „Stolp”, tylko Słupsk, a płynącą w okolicach rzeczkę kazała nazywać Słupią. Dzieci przezywały ją za to „Słupcia-bydlę”. Płakała, ale nie rezygnowała ze swoich patriotycznych wysiłków. Wakacje nie trwały długo. Najpierw gazety bagatelizowały sytuację, pisząc: Zatarg serbsko-austriacki! Zamę t albański! Rosyjskie środowiska dyplomatyczne są przekonane, że uda się uniknąć katastrofy! Potem na pierwszych stronach pojawił się żałobny, czarny napis: WOJNA, a pod nim zatrważające komunikaty: 28 lipca Monarchia Austro-Węgierska wypowiedziała wojnę Serbii! Rosja rozpoczęła mobilizacje! l sierpnia Niemcy wypowiedziały wojnę Rosji! Władze niemieckie od razu zażądały, by wszyscy poddani rosyjscy opuścili niemieckie terytoria. Tak więc w panice, w ścisku, w okropnych warunkach, towarowymi wagonami, bo w osobowych zabrakło miejsca, trzeba było opuścić prapolskie Stolpmunde. Dobrze, że zdołano uciec stamtąd dość wcześnie. Ci, którzy zlekceważyli rozporządzenie lub zwlekali zbyt długo, narażeni zostali na przejścia, które wspominali ze zgrozą do Konca życia. Zostali ewakuowani do Sztokholmu i dopiero po wielu tygodniach udało im się wrócić do Warszawy. Front rozdzielił mnóstwo rodzin. Gazety codziennie w długich kolumnach drukowały nazwiska osób szukających się nawzajem. Z początku uważano, że wojna potrwa najwyżej parę miesięcy. Nikt nie przypuszczał, że konflikt między wielkimi mocarstwami będzie miał jakiś wpływ na sytuację Polski. Jedynie Józef Piłsudski wierzył, że uda się wywołać antyrosyjskie powstanie. 6 sierpnia 1914 roku kazał swojej Kompanii Kadrowej wyruszyć z Krakowa, przekroczyć granicę Królestwa Kongresowego i agitować mieszkańców przygranicznych miejscowości do wspólnej walki z Rosjanami. Napotkał wprawdzie opór ludności cywilnej, ale ta manifestacja dążeń niepodległościowych obudziła w wielu sercach patriotyczne nadzieje. Pewność, że ojczyzna zmartwychwstanie, towarzyszyła Hani Mortkowicz od dziecka. Wychowywała się na wielkiej romantycznej poezji. W domu śpiewano powstańcze piosenki, które mówiły, że nadeszła chwila, by opuścić najbliższych i pójść w bój za Polskę. Mała dziewczynka budziła się w nocy na dźwięk dzwonka do drzwi i wiedziała, że to idą rosyjscy żandarmi, którzy będą robili rewizję w całym domu, a może zabiorą ojca, bo jest buntownikiem i nienawidzi Moskali. Na prywatnych kompletach uczyła się polskiej historii i polskiej literatury, czyli niekończących się opowieści o niewoli, walce, bohaterstwie i męczeństwie. Czasem płakała po kryjomu. Wiedziała, że powinna umrzeć za Polskę, bo tak umiera każdy „porządny” Polak, ale strasznie się bała śmierci na szubienicy. Hanna Mortkowiczówna opisała później cztery wojenne lata, podczas których z dziecka przeobraziła się w dorastającą dziewczynę, w powieści pt. Gorycz wiośniana. Odtworzyła tam wydarzenia historyczne, a także przeżycia i uczucia podlotka, dorastającego w świecie, który właśnie zaczyna rozsypywać się w gruzy. Gdy rozpoczyna się akcja książki, wojna trwa od dziewięciu miesięcy i bohaterka dobrze już poznała zło, które jej towarzyszy. Najpierw przez warszawskie ulice ciągną na dworzec tłumy polskich chłopców powołanych z całego Królestwa do carskiej armii, a za nimi biegną zapłakane żony, matki, dzieci. Potem w gazetach pojawiają się pierwsze komunikaty o bitwach staczanych na polskich terenach, o palonych i burzonych miastach. Przez Warszawę przeciągają transporty rannych i ci sami chłopcy, okaleczeni, zakrwawieni, na konnych platformach, w samochodach wiezieni są do warszawskich szpitali. Można ich odwiedzać, przynosić odzież i jedzenie, bo pochodzą na ogół z odległych ubogich wsi i miasteczek. Rozdziera serce myśl o bratobójczej walce. We wrogich armiach są przecież rodacy z pruskiego i austriackiego zaboru. Coraz więcej na ulicach bezdomnych. Przybyli do Warszawy ze zniszczonych przez Rosjan albo przez Niemców okolic. Nie mają z czego żyć, nie mają dokąd wracać. Przytułki miejskie są przepełnione. Zbiera się dla nich dary, pieniądze, dzieciom radzi się, by zrezygnowały z nowej sukienki albo smakołyków i oszczędzone sumy oddały potrzebującym. Bracia cioteczni szepczą o oddziałach strzeleckich Piłsudskiego, które walczą po stronie Austrii z Rosjanami. Jak wszyscy chłopcy w owych czasach, gromadzą prowiant i omawiają plany ucieczki do polskiego wojska. Czy uciekać razem z nimi, skoro ojczyzna zmartwychwstaje? Bić się za Polskę? Czy raczej, jak kolejne pokolenia polskich kobiet, opatrywać rannych? Czy po prostu iść grzecznie do szkoły, jak każe matka, i uczyć się, rozwijać umysł dla przyszłości? Najstarszy z braci ciotecznych przedostał się przez kordony graniczne do Kwatery Głównej Piłsudskiego i zaciągnął do piątego pułku piechoty Legionów Polskich. Małą kuzynkę zachwyca siwy kolor jego wojskowej kurtki i biały orzełek na czapce. Myśli z żalem: dlaczego nie urodziłam się chłopcem? Kuzyn zapewnia, że jeśli będzie bardzo mocno chciała, zamieni się w chłopca, kiedy skończy piętnaście lat. Nie wierzy mu, ale czasem myśli sobie: a może? Ów legionista, pełen uwodzicielskiego wdzięku, deklamujący pannom po francusku Musseta, to postać prawdziwa, Gucio Beylin, syn Flory. W roku 1915 miał dwadzieścia sześć lat i stopień doktora praw uzyskany na Sorbonie. Zaraz po wybuchu wojny został członkiem Polskiej Organizacji Wojskowej - tajnej organizacji militarnej stworzonej przez Piłsudskiego. Później był w Legionach. Nie wiem nic o jego bojowych wyczynach. Za to często wspomina go Zofia Nałkowska w swoich Dziennikach z tamtych lat. Czy miał z nią romans? Chyba tak, choć pisarka wzdychała, że nie jest stworzona do miłości efemerycznej. W latach 1914-1916 pani Zofia wplątana była podwójnie w życie mojej rodziny. Przeżywała bowiem równocześnie przygodę miłosną ze szwagrem Gucia, doktorem Józefem Szperem. Przystojny chirurg po śmierci swojej narzeczonej, utalentowanej, słodkiej Geni Beylin, ożenił się z jej siostrą, młodziutką Manią. Mania była taka śliczna. Dlaczego od razu zaczął ją zdradzać? Nałkowska z początku czuła moralne wątpliwości; gdyż, ta dzieweczka zbyt bezbronna jest na to, aby można ją było skrzywdzić i myślę, że gorzkie byłyby pocałunki, odjęte od tych ust dziecinnych. Ale w końcu uległa uwodzicielowi. Zapisała, że stało się to l czerwca 1914 roku. Umiem na pamięć jego oczy, uśmiech i głos. Dzieląca nas różnica rasy jest tylko bogaceniem sfery wzruszeń przez element egzotyczności. Doznaję go całego... wybaczam wszystko. Romans trwał przeszło rok. Maniusia, niczego się nie domyślając, przychodziła do Nałkowskiej z kremowymi różami, powściągliwie i delikatnie, aż dziecinnie skarżyła się na życie, na niewierności męża. Nikt nie jest szczęśliwy. Źle jest być żoną i źle jest być kochanką - notowała filozoficznie pisarka. W roku 1915 przyszedł na świat synek Marii i Józefa Szperów - Konstanty, zwany Kostusiem. Latem 1915 roku front zbliżył się do Warszawy. Niemcy zyskiwali przewagę. W pierwszych dniach sierpnia Rosjanie opuścili stolicę. Wprawdzie do miasta wkroczyły wojska niemieckie, ale ludzie oszaleli ze szczęścia, bo skończyła się trwająca sto dwadzieścia lat carska niewola. Pałac Namiestnikowski - symbol moskiewskiej przemocy - ozdobiły biało-czerwone chorągwie. Na ulicy krzyczano tak długo zabronione słowa: „Niech żyje Polska!”. Otwierano szeroko okna i śpiewano na cały głos legionową piosenkę: Hej, strzelcy wraz, nad nami Orzeł Biały, A przeciw nam śmiertelny stoi wróg! Wnet z naszych strzelb piorunne zagrzmią strzały, A lotem kul kieruje Zbawca-Bóg! Mimo wolnościowych nadziei coraz trudniej znosiło się wstrząsające wiadomości z frontów, strach o przyszłość, rozpaczliwą nędzę wokół. Najpierw pojawiły się kartki na chleb, potem na inne produkty żywnościowe. Przed sklepami stały kolejki. W domu jadało się gliniasty, stęchły razowiec, słoną suszoną rybę, którą trzeba było moczyć w wodzie trzydzieści sześć godzin, by stała się jadalna, gąbczasty, blady klops z krowich wymion, piernik z marchwi. Piło się herbatę z jabłecznych obierzyn. Toczono zacięte spory ideologiczne. Jak grzyby po deszczu mnożyły się stronnictwa, partie, frakcje, programy, hasła. Właśnie wtedy, w pierwszym roku Wielkiej Wojny, mój dziadek, jakby na przekór chaosowi politycznemu i śmierci naokoło, powołał do życia swój mikrokosmos księgarsko-wydawniczy. Miał wtedy czterdzieści lat. Był już dość znanym wydawcą, spłacił wspólnika Henryka Lindenfelda i stał się jedynym właścicielem firmy „G. Centnerszwer i Spółka”, a także miał własną małą drukarnię, mieszczącą się przy ulicy Mazowieckiej. W pierwszych wojennych miesiącach wszelka działalność wydawnicza zamarła. Wprowadzono surową cenzurę, co znacznie utrudniło pracę, a ludzie z powodu drożyzny przestali kupować książki. Rozsądek nakazywał, by nie powiększać przedsiębiorstwa, czekać cierpliwie, co przyniesie przyszłość. Ale Mortkowicz był człowiekiem niecierpliwym. Uznał, że skoro nadszedł tak długo wyczekiwany czas zmian politycznych w świecie, on sam musi także, nie zwlekając, dokonać zmian w swoim życiu. Najpierw, co było najprostsze, nastąpiła zmiana mieszkania. Nowa, większa, ładniejsza siedziba znajdowała się na piątym piętrze w budynku położonym na skarpie wiślanej, na ulicy Okólnik 5. Z okien widać było Wisłę, stare dachy wokół i mosty łączące Warszawę z Pragą. Przeprowadzka odbyła się w lipcu 1915 roku, tuż przed opuszczeniem Warszawy przez Rosjan, którzy uciekli przed nadchodzącymi wojskami niemieckimi, wysadzając za sobą w powietrze owe mosty. Następny krok Mortkowicza zmierzał do polepszenia kondycji finansowej firmy. Miał mnóstwo planów wydawniczych, ale brakowało mu kapitału. Postanowił więc przekształcić swoje przedsiębiorstwo w spółkę akcyjną i namówił do uczestnictwa Teodora Toeplitza, przyjaciela ze studiów w Antwerpii. Kapitał zakładowy spółki, określony na dwieście tysięcy rubli, podzielony został na dwa tysiące akcji. Każda kosztowała sto rubli. Mortkowicz wykupił akcje za sto tysięcy rubli, Toeplitz za pięćdziesiąt dziewięć ty-Slecy> Janina Mortkowiczowa za dziesięć tysięcy. Reszta akcjonariuszy, a było ich razem dziewiętnastu, wniosła znacznie mniejsze sumy. Akt notarialny założenia spółki sporządzony został 2 lipca 1915 roku. Jako założyciel występował Teodor Toeplitz - mój dziadek dalej był źle widziany przez władze carskie i nie mógł figurować w rejestrach handlowych pod własnym nazwiskiem. Dlatego też nowa firma otrzymała enigmatyczną nazwę: „Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie, Spółka Akcyjna”. Dzięki zwiększonym kapitałom w lipcu 1915 roku zakupiona została kamieniczka na Rynku Starego Miasta w Warszawie, pod numerem 11. Dziadek przeniósł tam drukarnię i składy. Równocześnie na ulicy Mazowieckiej 12 otworzył nową, pięknie urządzoną księgarnię, która wkrótce stała się salonem artystycznym Warszawy. Robienie takich inwestycji podczas wojny mogłoby się wydawać szaleństwem. Ale Mortkowicz nie na próżno ukończył Akademię Handlową w Antwerpii i parę lat pracował w banku Wawelberga. Wolał uchodzić za romantycznego marzyciela, jednak musiał mieć talenty finansowe, skoro w ostatniej chwili zdążył tak dobrze pokierować swoimi interesami i korzystnie ulokować pieniądze, które Janina odziedziczyła po Julii. Gdy weszli Niemcy, obowiązującą walutą stały się marki, a szalejąca inflacja spowodowała, że z dnia na dzień traciły wartość. Zaś w roku 1917, po przewrocie bolszewickim, carska waluta, tak skrupulatnie ciułana przez moją prababkę, przestała istnieć. Latem 1914 roku Kamilla Horwitz z Zurychu, gdzie pracowała jako lekarka, przyjechała na urlop do Zakopanego. Wróciwszy z wysokogórskiej wycieczki, dowiedziała się o wybuchu wojny. Chciała jak najszybciej dostać się do rodziny, która bawiła w Rabce. Dobrnęła tylko do Poronina. Zaprzyjaźniony z nią Lenin, który tam wówczas mieszkał, zaproponował, by wzięła rower - „damkę” - na którym jeździł. Poprosił tylko o szybki zwrot, bo rower ów był pożyczony od sąsiadów. Kamilka tak pędziła z powrotem, że wpadła do rowu i uszkodziła cenny wehikuł. Lenin był zafrasowany: „Jak ja teraz spojrzę tym ludziom w oczy?”. W roku 1915, kiedy Janina Mortkowiczowa urządzała nowe mieszkanie na Okólniku i wnętrze księgarni na Mazowieckiej, Kamilka opatrywała rannych żołnierzy w czeskim mieście Brno. Była osobą niezamężną, więc miała po ojcu obywatelstwo austriackie, dlatego kiedy wybuchła wojna, została zmobilizowana przez Austriaków i wysłana do galicyjskiego wojskowego szpitala. Tam wydarzyła się najważniejsza i najbardziej tajemnicza sprawa jej życia. Nie rozmawiała o tym z nikim z rodziny, nawet z własnym synem, więc i ja nie będę się nad tym tematem rozwodzić. Wiadomo tylko tyle, że wśród jej pacjentów był ranny żołnierz austriacki ukraińskiej narodowości. Nazywał się Janko Kancewicz. Gdy wyzdrowiał, powrócił na front i zginął. W roku 1916 Kamilka pojechała z Brna do Zurychu, by w kwietniu urodzić tam syna, który po ojcu otrzymał imię Janek. Nieślubne dziecko w tamtych czasach? Był to dowód nadzwyczajnej odwagi. Tak zresztą w rodzinie potraktowano tę sprawę. Z wielkim szacunkiem. Bez żadnych drobnomieszczańskich dąsów. W Zurychu mieszkali wówczas dwaj bracia Kamilli: Ludwik, geolog, który pracował na tamtejszym uniwersytecie, i Maks z żoną i trojgiem dzieci - Kasią, Stasiem i Anusią. Zapewne byli dla niej psychicznym oparciem. Ale i tak sytuacja młodej lekarki nie była łatwa. Znalazła wprawdzie pracę w klinice psychiatrycznej pod Zurychem, w Waldau, jednak zwierzchnicy uznali, że jako kobieta samotna nie może zamieszkać razem z synkiem. Musiała więc dla niego i dla szwajcarskiej niani wynająć pokój poza terenem zakładu i odwiedzała Janka po skończonej pracy. Złotowłosy, kędzierzawy chłopczyk miał niecały rok, kiedy w lutym 1917 roku abdykował car, a półtora roku, kiedy w październiku 1917 Lenin na zjeździe rad w Piotrogrodzie powitał nadejście „światowej rewolucji socjalistycznej”. Maks Horwitz, redaktor naczelny komunistycznej gazety „Volksrecht”, wychodzącej w Zurychu, pisał, że najwyższy czas, by proletariat sięgnął po władzę w całej Europie i obalił zmurszałe rządy kapitalistyczne. To był straszny rok. We wrześniu umarł na dyfteryt dwuletni Kostuś Szper, synek Mani. A w grudniu najbliższy przyjaciel Hani, kuzyn, starszy o rok Janek Bychowski. Był podobno nadzwyczajnym chłopcem. Ponad wiek rozwinięty, wrażliwy, inteligentny, oczytany, pasjonował się sprawami społecznymi, płonął entuzjazmem, marzył o wolnej Polsce, w której będzie tyle do zdziałania. Ci niezwykli zawsze umierają zbyt młodo. A może to pośmiertna legenda dodaje im niezwykłości? Ówczesna medycyna nie znała lekarstwa na „galopujące suchoty”. Front i granice nie pozwalały na wyjazd do sanatorium. Ojciec - lekarz - nie mógł mu pomóc. Janek umarł w grudniu 1917 roku. Nie miał jeszcze szesnastu lat. W sierpniu 1918 roku w Lublinie, na parę miesięcy przed odzyskaniem niepodległości, odbył się pierwszy, ogólnopolski zjazd księgarzy. Chciano w ten sposób zademonstrować jedność narodową i kulturalną państwa, które jeszcze oficjalnie nie istniało. Jakub Mortkowicz należał do grona inicjatorów i organizatorów tego przedsięwzięcia. Otwierał obrady w imieniu warszawskiego Związku Księgarzy Polskich. W końcowych słowach swego przemówienia powiedział: (...) księgarze polscy, będąc największym wrogiem państwa zaborczego, byli największą ostoją narodu naszego, który zdobywa to, co mu się należy - niepodległość i zjednoczenie (...). Na tę walkę dla sprawy polskiej, dla rozwoju najistotniejszych sił. Żywotnych i twórczych, dla rozwoju kultury polskiej wzywam was, księgarze polscy. 11 listopada 1918 roku Józef Piłsudski przejął władzę wojskową w państwie. Niepodobna oddać tego upojenia, tego szalu radości, jaki ludność polską w tym momencie ogarnąl. Po 120 latach prysły kordony (...). Wolność! Niepodległość! Zjednoczenie! Wiosnę państwo (...). Cztery pokolenia nadaremno na tę chwilę czekały, piąte doczekało. W grudniu 1918 roku Maksymilian Horwitz-Walecki wszedł w skład Komitetu Centralnego nowo utworzonej Komunistycznej Partii Robotniczej Polski. Zamierzała ona drogą gwałtownej rewolucji złamać aparat burżuazyjnego państwa, znieść demokrację, rozwiązać parlament i zamiast nich utworzyć rząd dyktatury proletariackiej, szukający sojuszu z Rosją Sowiecką, przodującą „w tytanicznych zapasach między starym a nowym ładem”. I wtedy moi dziadkowie powiedzieli: „basta!”. Lewicujące skłonności Mortkowicza, „radykalna postępowość” babki nie hamowały ich oburzenia. Oboje byli fanatykami niepodległości bez względu na to, jak bardzo byłaby niedoskonała. Niszczenie bytu, który ledwo się narodził, wydawało im się nikczemnością. Niszczenie zresztą nigdy nie było ich żywiołem. Zawsze woleli budować. Dwa różne światopoglądy, dwie różne postawy życiowe. Nie było mowy o porozumieniu. Od tej pory wzajemne stosunki bardzo się ochłodziły. A jednak solidarność rodzinna trwała. Z początkiem roku 1919 warszawscy krewni witali na dworcu przybyszy z Zurychu. Już wcześniej przyjechała do Warszawy Kamilka z trzyletnim Jankiem, a wdzięk i uroda chłopczyka, jego złociste loki i komiczny schwitzerdeutsch, jakim się posługiwał, zyskały mu od razu wszystkie serca. Tym razem z pociągu wysiadła Stefa, żona Maksa, z trójką dzieci: trzynastoletnią Kasią, jedenastoletnim Stasiem i ośmioletnią Anusią. Mali Horwitzowie mieli na sobie za duże, podniszczone paletka, kupione najwyraźniej w jakimś sklepie ze starzyzną, byli zmęczeni i zaspani. Ze zdumieniem patrzyli na obce ciocie i eleganckie kuzynki, które obejmowały ich i płakały, pytając, czy się cieszą, że są wreszcie w domu, w wolnej ojczyźnie. Wiedzieli od ojca, że w Polsce rządzą militarystyczni awanturnicy i burżua-zyjni wyzyskiwacze. A dom? Nie mieli przecież domu. Kasia, Staś i Anusia Życie Maksa Horwitza i jego żony Stefanii, a później także trójki ich potomstwa było nieustanną tułaczką z miejsca na miejsce, bez cienia stabilizacji, często bez środków do życia, w poczuciu bezustannego zagrożenia. Stefa, oddana „sprawie”, z pokorą znosiła taką egzystencję. U dzieci niechciany los nomadów spowodował wiele urazów. Przychodziły na świat w niespokojnych czasach, a status ojca - wywrotowca ściganego przez policje wszystkich krajów, w których przebywali - dodatkowo komplikował ich dzieciństwo. Wiał Wicher Historii: upadały cesarstwa, zmieniała się mapa Europy, podbite kraje odzyskiwały niepodległość, ideologie walczyły ze sobą o kształt dwudziestego wieku. A po krakowskich, wiedeńskich, szwajcarskich, berlińskich brukach dreptały małe nogi w dziurawych butach, w małe ręce „wujkowie” o nazwiskach budzących dzisiaj dreszcz zgrozy wciskali grosiki na słodycze. W 1906 roku w fińskiej miejscowości Kerimaki nad jeziorem Ladoga urodziła się starsza córka Maksa - Kasia. To egzotyczne miejsce znalazło się w jej życiorysie dlatego, że po klęsce rewolucji 1905 roku w Finlandii chronili się chętnie działacze polityczni najrozmaitszych narodowości i opcji, którzy woleli unikać kontaktu z carską policją. Maks w czerwcu 1906 roku uciekł znowu z Syberii, a ponieważ był poszukiwany, ukrył się właśnie tam wraz z żoną oczekującą dziecka. Z miejscowości oddalonej o trzydzieści pięć kilometrów od Petersburga mógł bez trudu przekradać się do stolicy Rosji, by uczestniczyć w konferencjach rewolucjonistów rosyjskich. Podobnie jak Lenin, który także przebywał wtedy w Finlandii. Później Horwitzowie z maleńką Kasią mieszkali jakiś czas w Warszawie. Następnie wyemigrowali do Krakowa, gdzie w roku 1908 urodził się Staś. Z Krakowa zawędrowali do Wiednia. Tam w roku 1911 przyszła na świat Anusia. Z Wiednia znowu przenieśli się do Krakowa, gdzie przeżyli wybuch wojny. Deportowani do Wiednia, pojechali stamtąd do Zurychu. Karuzela coraz to nowych państw i miast. Coraz to inne języki i zwyczaje. Inne szkoły, inne wymagania, inni koledzy. Wszędzie podobne, wynajęte, ubogie mieszkania. Cudze meble, okna bez zasłon i firanek, gołe żarówki w lampach, zniszczone ubrania, wieczni goście debatujący do rana przy mocnej herbacie o niezrozumiałych sprawach, strach, że zaraz przyjdą i będzie znowu rewizja, że kogoś aresztują - tak Kasia zapamiętała swoje dzieciństwo, którego nienawidziła. Ojciec był ciągle na partyjnych kongresach albo w więzieniu. Kiedy się pojawiał - krzyczał. Miał despotyczne usposobienie. Matka była łagodna, ale nie stanowiła oparcia. Nie umiała prowadzić domu, gotować, dbać o rodzinną atmosferę. Bardziej interesowała się problemami społecznymi niż potrzebami emocjonalnymi dzieci. Kasia miała jedenaście lat, kiedy obudziły ją w Zurychu podniesione głosy kłócących się rodziców. Przestraszona, uchyliła drzwi do ich sypialni. Zdumiała się, bo matka, zawsze tak spokojna i opanowana, biegała w nocnej koszuli po pokoju, krzycząc na ojca, co się nigdy nie zdarzało. Próbowała go przekonać, że rewolucja lutowa 1917 roku w Rosji to już rewolucja socjalistyczna, a nie - jak twierdził Maks - jeszcze burżuazyjna. Pojawia się pytanie podstawowe: z czego żyli? Maksymilian Horwitz, piszący pod pseudonimem Henryk Wałecki, był w tamtych latach redaktorem wielu pism socjalistycznych i sporo publikował, ale honoraria dziennikarskie nie wystarczały na utrzymanie rodziny. Julia Horwitzowa, odwiedziwszy niedługo po ślubie syna i synową, pisała do córki, Flory Beylinowej: W Krakowie bardzo smutno im, bo rodzice jej, bracia są tam bez środków zupełnie. Oni tam też muszą sip bardzo ograniczać, a w dodatku biedna Stefa ni gospodarna, ni zaradna. Marzyła o tym, żeby syn, kształcony za granicą z takim nakładem kosztów, tak inteligentny, tak utalentowany matematycznie, zdobył odpowiednią dla swoich kwalifikacji posadę. Z jej listów wynika, że myślał czasem o porzuceniu roboty partyjnej i zastanawiał się, co ma dalej począć. Zmieszczanieć? Znaleźć zapewniającą stały dochód posadę? Wybrać drogę naukową, czyli oddać się zupełnie matematyce i w tym kierunku pracować calem swem jestestwem. Dla owych celów, rozumie się, musi on udać się więcej na Zachód, ale chwilowo nie mogłam i nie możliwe było żądać od niego tej ofiary, ale po jakim czasie zrobi on to, mam nadzieję. Jednak Maks, udawszy się na Zachód, nie oddał się matematyce calem swem jestestwem. W Wiedniu pracował jako urzędnik w firmie ubezpieczeniowej, w Zurychu jako nauczyciel matematyki w szkole średniej. Były to zajęcia doraźne, źle płatne. A on reagował neurotycznie na wszelkie próby znalezienia mu lepszej pracy zarobkowej. Ciągle pojawia się w rodzinnych listach ostrzeżenie:... nie rozmawiaj z Maksem o posadzie. Byłoby lepiej, żebyś bez porozumienia się z Maksem nie robiła specyalnych starań o posadę dla niego. Nie mów mu, że Samuel widzi dla niego jakieś możliwości. Nie ponaglaj go. Nie irytuj. Widać wyraźnie, że nie zamierzał porzucić zawodu rewolucjonisty. Julia uznawała jego prawa do własnych wyborów. I ułatwiała mu walkę z bezlitosnym kapitalizmem, wysyłając regularnie z Warszawy odsetki od własnych kapitałów. W roku 1909 pisała do Kamilki: Maksowi przyrzekłam temczasem dołożyć rocznie rub. 500, aby miał rub. sto miesięcznie, a zresztą musi on się starać zarobić. Kto finansował te, niechby nawet tanie, wiedeńskie, szwajcarskie, berlińskie mieszkania, wydatki na utrzymanie pięciorga osób, naukę dzieci, ciągłe podróże Maksa na międzynarodowe zjazdy i kongresy? Pewnie partia. Choć nie była zbyt hojna, skoro sto rubli, otrzymywanych miesięcznie od matki, stanowiło dla rodziny tak znaczące wsparcie. Czasem wiodło im się marnie, czasem nieźle. Julia, odwiedziwszy Horwitzów w Wiedniu, pisała zadowolona: Mam prawdziwą przyjemność z wyglądu Maksów i dzieci. Kasia piękna, a maly cudny i żywy jak iskra. Do mnie już przywiązani, jakbyśmy razem żyli. Dzieci były śliczne - jasnowłose, niebieskookie, inteligentne, pełne wdzięku. Babcia nie zdążyła się nimi nacieszyć. Umarła, kiedy najmłodsza z rodzeństwa, Anusia, miała rok. W owych emigracyjnych latach Maksymilian Horwitz-Walecki był nadzwyczaj aktywny politycznie. W roku 1906 na rozłamowym, ostatnim zjeździe PPS w Wiedniu definitywnie rozstał się z dawnymi towarzyszami spod znaku Piłsudskiego. Różnice ideologicznie wśród polskich socjalistów stały się zbyt wielkie, by podtrzymywać złudzenie jedności. Niepodległościowa Frakcja Rewolucyjna koncentrowała się od tej pory na przygotowaniach do walki zbrojnej. PPS-Lewica zmierzała do międzynarodowej rewolucji socjalistycznej. Im bardziej realne stawały się prognozy wojenne, tym wyraźniej radykalizowały się poglądy Maksa. Jako członek ścisłego kierownictwa partii zaczynał szukać porozumienia z przedstawicielami skrajnej, antyniepodległościowej lewicy: Różą Luksemburg i Julianem Marchlewskim - przywódcami SDKPiL. Gdy w roku 1914 wybuchła wojna, która niosła wolnościowe nadzieje, i Piłsudski rzucił swoją Kompanię Kadrową do pomocy Austrii w walce z Rosją, Horwitz przygotował w Krakowie antywojenną deklarację PPS-Lewicy, która głosiła, że „wojna ta, choć toczy się na ziemiach polskich, nie jest wojną o Polskę”. Kiedy Austriacy aresztowali Lenina, ukrywającego się na terenie Galicji, w Poroninie, starał się o uwolnienie go z więzienia w Nowym Targu. Ewakuowany wraz z rodziną do Wiednia, popędził stamtąd agitować przeciwko wojnie na Górnym Śląsku. Aresztowany w styczniu 1915 roku przez władze pruskie, stanął przed sądem polowym, ale zdołał się wybronić od kary śmierci i uniewinniono go. Wtedy wszyscy przenieśli się do Zurychu, gdzie znajdowało się podczas wojny centrum myśli rewolucyjnej. Anusia miała wówczas cztery lata, Staś - siedem, Kasia - dziewięć. W Europie szalała rzeź, która miała spowodować śmierć około dziesięciu milionów żołnierzy oraz niezliczonych cywili. Lenin, odcięty od wojennych okrucieństw, pisał w Zurychu rozprawę pod tytułem Imperializm jako najwyższe stadium kapitalizmu. Dowodził w niej, że wojna imperialistyczna musi przerodzić się w wojnę domową w skłóconych krajach, a potem we wspólną proletariacką rewolucję. W taniej garkuchni socjalistycznej przy osobnych stolikach siedzieli członkowie poszczególnych partii. Przy jednym bolszewicy, przy drugim mienszewicy, przy trzecim PPS-Lewica, przy czwartym SDKPiL. Nie bratali się ze sobą. Dzieci do „swoich” mówiły „wujku”. „Obcych” unikały. Najbliższymi przyjaciółmi Horwitzów byli lewicowcy: Henryk Lauer, Paweł Lewinson, Feliks Kon, który w roku 1920 miał zostać członkiem powołanego przez rząd bolszewicki Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski, a na razie przynosił dzieciom prezenty, więc uważały, że nie jest żadnym rewolucjonistą, tylko Świętym Mikołajem - incognito. W pobliżu mieszkał Lenin. Maks prowadził z nim nieKonczące się dyskusje polityczne, podczas których tam i z powrotem odprowadzali się do domu. Matka, nakrywając do kolacji, mówiła: „Zdawało mi się, że widziałam ojca przez okno. Wyjrzyj no, Kasiu, dlaczego jeszcze go nie ma?”. Kasia komunikowała: „Chodzi po ulicy z tym łysym wujkiem z bródką i gada”, „No to siadajmy do stołu - decydowała zrezygnowana Stefa - bo się go nie doczekamy”. Był to okres wielkich ideologicznych sporów. Ale Kasia nie interesowała się polityką. Zapamiętała natomiast mnóstwo drobnych szczegółów z życia codziennego. Na przykład żelazne łóżka i sienniki, które kupiła matka, gdy wprowadzili się do cudzego, umeblowanego mieszkania. Te przynajmniej sprzęty chciała mieć własne. Kartki żywnościowe na chleb, mąkę, mięso, cukier. Dwa bezmięsne dni w tygodniu i dyscyplinę Szwajcarów. Polacy lekceważyli zarządzenie władz, a w szwajcarskich domach w te dnie mięso nie pojawiało się na stole. Zdumiewało ją, że szwajcarska szkoła jest koedukacyjna. Była wściekła, bo ojciec, chociaż sam był niewierzący, kazał im chodzić do ewangelickiej szkółki niedzielnej, by nie odróżniały się od innych dzieci. Potem Staś malował obrazki, na których rodzice znajdowali się w piekle, a dzieci w niebie. W domu było głodno, ale w szkole rozdawano ryż i owoce. Kiedy nie było chleba, matka piekła placki ryżowe, które smarowali powidłami, albo gotowała „zupę finlandzką” z suszonych śliwek i mąki kartoflanej. W szkole mówili po niemiecku, Anusia z przedszkola przynosiła dialekt szwajcarski, ale w domu trzeba było rozmawiać po polsku. Ojciec bardzo tego pilnował. Dbał też o ich maniery, stosując zapewne nakazy i zakazy wyniesione z własnego, „burżuazyjnego” domu. Ku zdziwieniu kolegów szkolnych, nie wolno im było jeść na ulicy. Nawet jabłek, które dostawali na drugie śniadanie. Maks uważał, że dziewczynki powinny grać na fortepianie, więc lekcji gry udzielała Kasi Zofia Dzierżyńska - żona Feliksa. Na szczęście, szybko dostrzegła brak zdolności u uczennicy i zrezygnowała. Ojciec łatwo się irytował. Kiedyś zauważył, że Kasia ma dziurawe buty, i zrobił o to żonie piekielną awanturę. Zażądał, by kupiła całej trójce drewniane saboty, bo to i taniej, i schludniej. Odtąd zimą i latem chodzili w drewniakach - obuwiu najuboższych - co wściekało Kasię, dbałą o swój wygląd. Lubiła wszystko to, czego nie dostawało jej w domu: wygodę, ładne rzeczy, porządek, systematyczność, przytulność wnętrz i przewidywalność życia. „Typowa drobnomieszczanka” - krzyczał ojciec. Ciągle się z nim kłóciła. Była harda i pyskata. Jak on. Staś - zamknięty, małomówny, cichy, niewymagający - przypominał matkę. Czarem i radością domu była mała Anusia, w najcięższych chwilach zawsze wesoła i promienna. Umiała tysiące wierszyków i piosenek we wszystkich znanych sobie językach. Ciągle coś nuciła i podśpiewywała. Przepadała za teatrem. Z kap na łóżka, szali i firanek upinała fantazyjne kostiumy i występowała w nich co wieczór w coraz to innych rolach teatralnych. Czasem jako Ofelia. Czasem jako król Lear. Wszyscy ją uwielbiali, a ojciec niewątpliwie kochał ją najbardziej spośród swoich dzieci. W roku 1917 skończyły się teoretyczne dyskursy w socjalistycznej garkuchni. W kwietniu Lenin wrócił do Rosji. W październiku stanął na czele bolszewickiego zamachu stanu. „Walka klasowa” - dotąd krasomówczy zwrot - stała się rzeczywistością. W Rosji rozpoczął się czas „czerwonego terroru”. Feliks Dzierżyński od razu stworzył Czeka - nadzwyczajną komisję do walki z kontrrewolucją - „zbrojne ramię dyktatury proletariatu”. W listopadzie 1918 roku został wysłany do Szwajcarii dla poratowania zdrowia fizycznego i psychicznego. Liczba mordów, egzekucji i krwawych represji, którymi dyrygował w ciągu minionego roku, była tak ogromna, że pod jego nieobecność partia bolszewicka zastanawiała się, jak ograniczyć nadmiar gorliwości ze strony organizacji, naszpikowanej kryminalistami, sadystami i zdegenerowanymi elementami lumpenproletariatu. Jednak Lenin wziął w obronę zasłużoną instytucję i Dzierżyński, wypocząwszy, wrócił do roboty. Czy Maks zdawał sobie sprawę z rozmiarów i skutków makabrycznego szaleństwa, które rozpętało się w Rosji? Miał czterdzieści jeden lat. Czy mógł jeszcze wycofać się z gry? Czy też uważał, że gra dopiero teraz się zaczyna? Ze wreszcie nadszedł czas, na który czekała ludzkość i także on sam - tyle razy poniżany? Demaskować! Niszczyć! Zwalczać! Burzyć! Obalać! Unicestwiać! Obracać w perzynę! Rozsadzać! Rozpędzać! Bezlitośnie eliminować! Kruszyć! Miażdżyć! Rozbijać! Obnażać! Chlastać! Przygważdżać! Smagać! Słownictwo, którego używał w swojej publicystyce, budzi jednoznaczne skojarzenia. Nie szczędził obelg politycznym przeciwnikom: pajacom, pachołkom, szalbierzom, sprzedawczykom, pasożytom, służącym zgniliźnie i ohydzie burżuazyjnej polityki. Nad jego dawno zwietrzałymi tekstami dalej unoszą się opary agresji. W żadnym innym zawodzie nie mógłby sobie pozwolić na tak gwałtowne ujawnianie tłumionej latami nienawiści. Opowiedział się po stronie bolszewików. Zgodnie z leninowskim postulatem rozniecania buntów w krajach kapitalistycznych, zabrał się do organizowania strajku powszechnego szwajcarskich kolejarzy. Poszukiwanykprzez policję, zdążył uciec przez Berlin do kraju. Po jego wyjeździe przyszli do mieszkania w Zurychu żandarmi. Kasia zobaczyła wtedy po raz pierwszy prawdziwą rewizję: przeszukiwanie szaf i biurek, konfiskowanie książek i papierów. Po paru dniach matka dostała urzędowy nakaz opuszczenia wraz z dziećmi Szwajcarii. Zostali zaraz po przyjeździe do Warszawy rozparcelowani u krewnych: Anusia zamieszkała u Beylinów, Kasia u Bychowskich, a Staś u moich dziadków. Musieli przyzwyczajać się do innych twarzy, innego języka i zwyczajów. Nie byli szczęśliwi. Pewnie dlatego, że ich rozłączono ze sobą i z rodzicami. Maks organizował rewolucyjne strajki i demonstracje przeciwko „burżuazyjnemu rządowi”, Stefa także zaangażowana była w działalność partyjną. Nie mieli czasu dla dzieci. Mali Horwitzowie widzieli, jak krytyczny jest stosunek warszawskiej rodziny do „bolszewickiej agitacji” rodziców. Krewni należeli wprawdzie do zmurszałej klasy społecznej skazanej na zagładę, ale wiedli bardzo atrakcyjne życie. Mieszkali w pięknych, wygodnych wnętrzach, żyli w komforcie. Kasia porównywała własny los z losem ciotecznego rodzeństwa. Jej rówieśnica, Marta Bychowska, miała własny pokój, piękne sukienki, książki i zabawki, otaczano ją miłością i troską, dbano ojej potrzeby. A przede wszystkim była u siebie. Kasia do końca życia zachowała w sercu dawną dziecinną złość dotyczącą warszawskich czasów. Bez goryczy opowiadała o późniejszych strasznych przejściach, ale zawsze rozżalała się niemal do łez, gdy zaczynała przypominać sobie prawdziwe lub urojone upokorzenia, których zaznała w Warszawie. Twierdziła, że ciotki nie okazywały przybyszom dość serca, traktowały protekcjonalnie, krytykowały ich maniery. Podobno moja babka ubolewała kiedyś z powodu „proletariackiego wyglądu” Kasi. Ten zarzut najboleśniej dotknął córkę piewcy „dyktatury proletariatu”. Musiało wreszcie dojść do konfliktu, bo po paru miesiącach Stefa zabrała starsze dzieci od ciotek i ulokowała się z nimi w zatłoczonym małym mieszkaniu swojej znajomej, działaczki komunistycznej Mity Wleklińskiej z domu Brun. Celina Budzyńska, córka Mity, w swoich wspomnieniach pt. Strzępy rodzinnej sagi opisuje pobyt rodziny „Wita” Wałeckiego przy ulicy Nowowiejskiej i swoją krótką przyjaźń z Kasią. Biegały razem po ulicach Warszawy, roznosiły konspiracyjne przesyłki, przysłuchiwały się politycznym wiecom. Czasem, dla odmiany, odwiedzały rodzinę Kasi, także moich dziadków i ‘moją matkę, roześmianą, kędzierzawą Hanię Mortkowiczównę. Czternastoletnia Kasia uważała starszą kuzynkę za „księżniczkę z morskiej piany”, która nie ma pojęcia o życiu. Sama była już wtedy doświadczoną konspiratorką. Podczas najścia policji i rewizji, kiedy poza nią nie było nikogo w domu, udało jej się ostrzec przez okno ojca, by zawrócił i uciekał. A kiedy policjanci poszli, nie zauważywszy ogromnej paki „bibuły” ukrytej na szafie, razem z Celiną paliły przez cały dzień stosy papierów w piecu kaflowym, w obawie przed następną rewizją. Przygody córki rewolucjonisty miałyby romantyczny blask w czasach caratu. Ale rozgrywały się w pierwszym roku niepodległości, kiedy nowo narodzone państwo ledwo łapało oddech. Odzyskana wolność nie oznaczała ani spokoju, ani pokoju. Od razu zaczęły się wewnętrzne i zewnętrzne konflikty. O formę ustroju, o władzę, o granice kraju. Trwały dramatyczne wysiłki o włączenie do Polski Wielkopolski, Pomorza, Śląska, toczyła się walka z Ukraińcami o Lwów, a z Rosjanami o Wilno. Niepostrzeżenie zaczynała się wojna polsko-bolszewicka. A polscy przywódcy komunistyczni wzywali robotników i chłopów do anarchii, do buntu przeciwko władzom państwowym, do przejęcia rządów. A więc do wojny domowej, do której i tak było blisko. Powojenna nędza, bezrobocie, napięcia społeczne wydawały się nie do opanowania. Komunizm jawił się jako remedium na wszystkie nieszczęścia, zyskując poparcie nie tylko wśród proletariuszy, ale także w środowiskach inteligenckich i burżuazyjnych. Państwo próbowało zahamować działalność wywrotową. W odpowiedzi na rewolucyjną propagandę zamknięto pismo partii „Sztandar Socjalizmu”, zaczęły się rewizje i aresztowania. Jesienią 1919 roku uwięziono Stefę, uznawszy, że jej działalność „zagraża bezpieczeństwu i spokojowi publicznemu”. Maks ukrywał się, więc Kasia i Staś zostali sami, Anusia zaś mieszkała dalej u Beylinów. Któregoś dnia otrzymali pozwolenie na „widzenie”. Poszli we troje do więzienia na Pawiaku. Matka poprosiła starsze dzieci: „Weźcie Anusię do siebie”. I pokazała im „gryps”, który najmłodsza córka przekazała jej przez Gucia Beylina - adwokata. Na kartce dziecinnymi kulfonami było napisane: Tułam się od c. do c. Tak bym chciała być już w domu. Dziewczynka, zobaczywszy, że matka płacze, sama się rozpłakała: „Nie bój się, nikt nie zgadnie, że to chodzi o ciocie, przecież napisałam tylko pierwsze litery”. Stefa jeszcze siedziała, kiedy w październiku 1919 roku aresztowano Maksa w Kazimierzu nad Wisłą, gdzie ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem. Umieszczono go, jak za carskich czasów, w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej. Rozchorował się wtedy ciężko na czerwonkę. Któregoś z pierwszych dni więzienia, leżąc na pryczy, półprzytomny, odwrócony twarzą do ściany, usłyszał, że ktoś wchodzi do celi. Był to Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Przysłany został przez Józefa Piłsudskiego, by w jego imieniu zaproponować dawnemu partyjnemu towarzyszowi przeniesienie w wygodniejsze warunki, gdzie będzie miał lepszą opiekę. Maks nawet się do Wieniawy nie odwrócił. Odpowiedział przez ramię, że „partyjny towarzysz” umarł dla niego w roku 1906, a propozycja obecnego Naczelnika Państwa jest dla członka komunistycznej partii nie do przyjęcia. Dzieci odwiedzały ojca w X Pawilonie. Nie było to miejsce dla nich odpowiednie. Anusia zawsze zamykała oczy, gdy dochodzili do strasznych murów, pod którymi jeszcze niedawno odbywały się egzekucje. Później przeniesiono Maksa do cięższego więzienia we Wronkach. Po dziesięciu miesiącach, latem 1920 roku, gdy od paru miesięcy trwała już wojna polsko-bol-szewicka, a Armia Czerwona w błyskawicznym tempie zbliżała się do Warszawy, został wywieziony do obozu dla sowieckich więźniów wojskowych w Dąbiu pod Krakowem. 2 lipca 1920 roku dowódca Armii Czerwonej, generał Tuchaczewski, wydał w Smoleńsku rozkaz nr 1423, który był zarazem dramatycznym wezwaniem:Żołnierze Armii Czerwonej! Nadszedł czas rozrachunku! Armia Czerwonego Sztandaru oraz armia drapieżnego Orla Białego stanęły naprzeciw siebie przed bojem na śmierć i życie. Przez, trupa Białej Polski prowadzi droga ku ogólnoświatowej pożodze. Na naszych bagnetach przyniesiemy szczęście i pokój masom pracującym. Na zachód! Wybiła godzina natarcia. Na Wilno, Mińsk i Warszawę! Naprzód marsz! Armia Czerwona ruszyła na Polskę, zajęła Wilno, przeszła granicę polską. W kraju wybuchła panika. A polscy komuniści w Moskwie utworzyli Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski. W jego skład wchodzili: Julian Marchlew-ski Feliks Dzierżyński, Feliks Kon, Edward Próchniak i Józef Unszlicht. 30 lipca członkowie Komitetu dotarli do opanowanego już przez bolszewików Białegostoku, utworzyli tam swoją kwaterę główną i wydali komunikat będący dowodem niesłychanej pewności siebie. Komitet ogłaszał, że pozbawia władzy dotychczasowy rząd polski, przejmuje władzę w swoje ręce, zamierza: kłaść podwaliny pod przyszły ustrój sowiecki Polskiej Socjalistycznej Republiki Rad. Rząd polski wszczął prewencyjne aresztowania wśród komunistów i ludzi podejrzanych o sympatie prokomunistyczne. Aresztowanych internowano w tym właśnie obozie w Dąbiu, gdzie został przeniesiony Maks. Stefania była już wtedy na wolności i zabrała dzieci na wakacje do Józefowa pod Warszawą. Odwiedzało ją mnóstwo gości, co wydawało się podejrzane miejscowej policji, która urządziła w mieszkaniu „kocioł”. Dwunastoletni Staś jakoś się wymknął i pobiegł na dworzec, by uprzedzić o niebezpieczeństwie towarzyszy przyjeżdżających na kolejne konspiracyjne zebranie. Został zgarnięty przez tajniaków i zabrany na komisariat. Wypytywano go przez parę godzin o nazwiska znajomych, adresy, kontakty, ale jak wytrawny konspirator albo milczał, albo mówił: „Nie wiem”. Rozpłakał się dopiero wtedy, kiedy matka odnalazła go i wyciągnęła z aresztu. Sześć dni toczyła się polsko-bolszewicka bitwa o Warszawę, zaKonczona „cudem na Wisłą”, czyli zwycięstwem Polaków. Na plebanii w Wyszkowie czekali na zwycięstwo bolszewików przedstawiciele Komitetu Rewolucyjnego. Doczekali się klęski. Na odgłos strzałów, rozlegających się za Bugiem dr Julian Marchlewski, jego kolega Feliks Dzierżyński pomazany od stóp do głów krwią ludzką i szanowny weteran socyalizmu Feliks Kohn - dali drapaka z Wyszkowa. Pozostał po nich wielki swąd spalonej benzyny, trochę cukru oraz wspomnienie dyskursów, prowadzonych przy stole i pod jabłoniami cienistego sadu. Przed wyjazdem dr Julian Marchlewski powtarzał raz wraz melancholijnie: ,Miałeś, chłopie, zloty róg Miałeś, chłopie, czapkę z piór... Został ci się jeno sznur...”. Jak w wielu innych rzeczach, tak i tutaj, niedoszły władca mylił się zasadniczo. Złotego rogu Polski wcale w ręku nie trzymał. Czapka krakowska również mu nie przystoi (...). Nawet do biednego sznura od polskiego złotego rogu nie ma prawa ten najeźdźca. Kto na ziemię ojczystą, choćby grzeszną i złą, wroga odwiecznego naprowadził, zdeptał ją, stratował, splądrował, spalił, złupił rękoma cudzoziemskiego żołdactwa, ten się wyzuł z ojczyzny. Nie może ona być dla niego już nigdy domem, ni miejscem spoczynku. Fragment opowiadania Stefana Żeromskiego Na probostwie w Wyszkowie przepisuję z niewielkiego granatowego tomiku ze znakiem kłoska i literami JM na okładce. Tomik wydany został przez Jakuba Mortkowicza w dziesiątą rocznicę odrodzenia państwa polskiego. 2 listopada 1920 roku Adolf Warski, jeden z twórców Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, wysłał z Berlina do Biura Polskiego partii bolszewickiej w Moskwie bardzo ostry list, ponaglając towarzyszy, by przyspieszyli wymianę więźniów politycznych między Rosją Sowiecką a Polską. Pisał: Czy będziecie dłużej, czy krócej przetrzymywać w Rosji idiotów polskich, którzy białej Polski nie uratują, od tego nie zyska ani Rosja, ani Polska (...). Ale dlaczego, na miły Bóg, mają z tego powodu stracić najlepsi nasi ludzie, dlaczego zmarnieć mają ich siły i zdolności. Cala masa naszych idzie teraz pod sąd, w tej liczbie Vera, Horwitz, Lauerowie (...) itp. Dobre głowy, dobrzy publicyści, dobrzy organizatorowie. Wszyscy towarzysze, którzy dotąd przeszli przez sąd, dostają najmniej cztery lata więzienia lub ciężkiego więzienia. (...) a dla niektórych siedzących jak Truskier, Horwitz, Vera i inni, równa się to bądź wyrokowi śmierci, bądź co najmniej utraty zdrowia i zdolności do pracy ze względu na to, że są chorzy. W grudniu 1920 roku Horwitz był już na wolności. Razem z paroma towarzyszami uciekł z obozu w Dąbiu. Wydostali się przez dziurę w zgniłych deskach płotu. Maks pierwszy, co przyszło mu z pewnym trudem z powodu sztywnej nogi. Ale kiedy już przełazi, okazał, jak zwykle, zimną krew; stanął spokojnie na drodze i zapalił fajkę, udając krakowskiego mieszczucha, który wyszedł na przechadzkę i wypoczywa. Dopiero kiedy minął go szyldwach, chodzący pod płotem, pokuśtykał powoli w kierunku Krakowa. Stamtąd czmychnął do Berlina. A Ministerstwo Spraw Wojskowych rozesłało za nim list gończy. Nie było go przy śmierci Anusi. Umarła w Warszawie w styczniu 1921 roku na szkarlatynę. Tuż przedtem skończyła dziesiąty rok życia. Staś miał wtedy trzynaście lat, Kasia - piętnaście. Lata niepodległości Nowy rozdział historii Polski to nowy etap w życiu mojej rodziny. Dojrzałość osiągnęło pokolenie wnuków Julii i Gustawa. Młodzi ludzie skończyli już albo kończyli studia, osiągali stabilizację materialną, święcili sukcesy zawodowe, zakładali własne gniazda. Na świat zaczynały przychodzić prawnuki. Moja matka miała w dwudziestoleciu międzywojennym piętnaścioro kuzynek i kuzynów. Historia każdego z nich to oddzielny tom długiej sagi psychologiczno-historycznej. Nie mogę poświęcić rodzeństwu ciotecznemu mojej matki tyle miejsca, ile bym chciała. Muszę jednak, dla porządku, w największym skrócie streścić ich losy. Może to być nudne - jak każde sprawozdanie - ale jeśli zgubię choć jedną nitkę w tej opowieści, utkanej z wielu wątków, nic się na Koncu nie zgodzi. W roku 1921 najstarsza siostra mojej babki, Flora Beylinowa, mieszkała z mężem Samuelem i dwoma córkami: Karoliną i Stefanią, przy placu Za Żelazną Bramą. Karola i Stefa studiowały - jedna polonistykę, druga germani-stykę. Syn Flory - Gustaw - zyskał już renomę dobrego adwokata. Nieco później został radcą prawnym ZASP-u i znanym specjalistą od praw autorskich. Miłośnik teatru, przyjaciel aktorów, a przede wszystkim aktorek, autor paru lekkich sztuczek grywanych na warszawskich scenach był czarującym człowiekiem, światowcem, trochę snobem, trochę dandysem. W archiwum rodzinnym jego wnuka - Marka Beylina - zachowało się frywolne zdjęcie, na którym Gucio, ubrany od stóp do głów, z różą w ręku, stoi na morskiej plaży, otoczony przez panienki w skąpych jak na owe czasy kostiumach kąpielowych. Mania Beylin, która po śmierci małego Kostusia rozwiodła się z mężem, od dwóch lat mieszkała w Paryżu, gdzie kontynuowała przerwane przez wojnę matematyczne studia na Sorbonie. Zarabiała na życie, dając lekcje matematyki i robiąc tłumaczenia z obcych języków. W roku 1923 zrobiła krok, który miał zaważyć na całym jej życiu. Zawsze miała lewicowe skłonności, więc kiedy stary przyjaciel rodziny, Michał Muttermilch - pisarz i publicysta, który we Francji zmienił nazwisko na Merle, zaproponował jej zajęcie w nowo powstałej radzieckiej agencji telegraficznej ROSTA, zgodziła się, trochę z sympatii dla Kraju Rad, trochę ze względów finansowych. Myślała, że popracuje tam przez parę miesięcy, które dzieliły ją od ostatnich uniwersyteckich egzaminów. Zdała egzaminy, ale działalność dziennikarska ją wciągnęła i dalej pracowała w instytucji, która później zmieniła nazwę na TASS. Pisze w swoich wspomnieniach: w ten sposób, nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, i nie przewidując konsekwencji, weszłam w skład aparatu państwa sowieckiego. Druga z kolei siostra babki - Róża Hilsum - wychowywała samotnie w Paryżu trzech synów. Niewierny mąż, którego parę razy próbowała opuścić, odszedł sam, w sposób bardzo tajemniczy. Opowieść o tym wydarzeniu przypomina drugorzędną literaturę, ale niestety w najogólniejszych zarysach jest prawdziwa. Znana była we wszystkich naszych domach, różniła się tylko szczegółami topograficznymi. Marta Osnos twierdziła, że wszystko działo się w magazynie Au Bon Marche, Janek Kancewicz do dziś jest przekonany, że w knajpce na Marais, ja przytoczę wersję, jaką powtarzała moja babka. Tuż przed jakimś rodzinnym, uroczystym posiłkiem, jakby w wigilię Bożego Narodzenia, a może w chanukowy wieczór, Jakub Hilsum powiedział, że musi skoczyć po papierosy. Wyszedł z domu i nigdy nie wrócił. Ktoś podobno widział go tego wieczoru na Gare de Lyon z jakąś ladacznicą. Wiedziano, że żyje, ale nigdy nie dał znaku życia. Róża kiedyś znalazła w codziennej gazecie anons: Rosę! Pardonnez moi. Je t’aime. Pozwoliło jej to wierzyć do końca życia, że mąż kiedyś powróci. Pod wpływem Maksa, który często bywał w Paryżu, dwaj synowie Róży Hilsum: Rene i Charles, stali się żarliwymi komunistami. Czy porwała ich ideologia, czy rolę odegrały materialne pokusy? Gdy powstał w Paryżu bank współpracujący ze Związkiem Radzieckim, Charles Hilsum został jego dyrektorem. Rene zajął się wydawaniem komunistycznej literatury. Tylko Lucien zachował suwerenność. Nie chciał protekcji ani Maksa, ani wielkiego kuzyna - Andre Citroena. Pozostał robotnikiem w citroenowskiej fabryce. Trzecia siostra - Gizella Bychowska - po śmierci ukochanego syna Janka żyła w duchowej żałobie. Zawsze miała zresztą skłonność do melancholii. Za to jej szesnastoletnia córka, energiczna, pewna siebie, pyskata Marta, była okazem zdrowia psychicznego. Chodziła jeszcze do gimnazjum i chciała studiować medycynę. Mąż Gizelki - doktor Zygmunt Bychowski, lekarz-neurolog, przed wojną ordynator w praskim szpitalu Przemienienia Pańskiego, usunięty w roku 1912 ze stanowiska z powodu pochodzenia, prowadził prywatną praktykę lekarską. Pasjonowała go praca społeczna. Działał zarówno w instytucjach polskich, jak i żydowskich. Wiceprezes Warszawskiego Towarzystwa Neurologicznego, członek zarządu Zrzeszenia Lekarzy Rzeczypospolitej Polskiej, założyciel czasopisma „Neurologia Polska”, pełnił funkcję ławnika magistratu, należał do zarządu gminy żydowskiej, wykładał nauki społeczne w Instytucie Nauk Judaistycznych. Najstarszy syn Gizelli i Zygmunta, dwudziestopięcioletni Gustaw, miał za sobą studia medyczne w Petersburgu, Wrocławiu i Lozannie. Doktorat zrobił w 1919 roku w Zurychu. Specjalizował się w psychiatrii: jego pierwszym mistrzem był Eugen Bleuler - słynny psychiatra i psycholog. W roku 1921 przybył do Wiednia, by pogłębić swoją wiedzę u twórcy psychoanalizy - doktora Zygmunta Freuda. Szybko stał się jednym z jego ulubionych uczniów. Czwarta siostra mojej babki - Henrietta Margulies - dużo czasu spędzała w sanatoriach. Choroba psychiczna jednej z córek - Alisi, i przypadłości fizyczne czy też nerwowe Henrietty powodowały, że ta gałąź moich krewnych żyła jakby na uboczu rodzinnego życia, o co Stefa i Marysia Marguliesówny miały zawsze ogromne i usprawiedliwione pretensje. Obie siostry cioteczne mojej matki w latach międzywojennych skończyły chemię na uniwersytecie. Stefa wyszła za mąż i wyjechała do Krakowa. Marysia znalazła posadę w firmie wyrabiającej kosmetyki, a po śmierci matki zajmowała się upośledzoną siostrą i chorym ojcem. Ludwik Horwitz, brat mojej babki, geolog, i jego żona Genia nie mieli dzieci. On po powrocie do Polski w roku 1919 najpierw pracował w Państwowym Instytucie Meteorologicznym, a później w Państwowym Instytucie Geologicznym. Maks Horwitz po ucieczce z obozu w Dąbiu przebywał na emigracji. Należał do ścisłego kierownictwa partii komunistycznej za granicą. Był członkiem prezydium Międzynarodówki Komunistycznej i stałym jej przedstawicielem w Moskwie. Latem 1922 przedostał się nielegalnie, ukryty na chłopskim wozie pod sianem, przez Meksyk do Stanów Zjednoczonych jako emisariusz Kominternu, by dopomóc w przezwyciężeniu rozłamu w tamtejszej partii komunistycznej. W roku 1923 osiadł z rodziną w Berlinie. Razem z Adolfem Warskim i Marią Koszutską - „Werą” - tworzył w kierownictwie partii osobną grupę zwaną „3W”. Najmłodsza siostra mojej babki - Kamilka - stała się po powrocie do Warszawy przedmiotem troski całej rodziny. Jako samotna matka z dzieckiem, skazana była przez ówczesne prawodawstwo i opinię publiczną na najrozmaitsze utrudnienia, administracyjne, zawodowe i towarzyskie. Litery NN - ojciec nieznany - w metryce Janka mogły zatruć dziecku życie. Dokonano więc wyczynu z dzisiejszego punktu widzenia nadzwyczajnego. Znaleziono człowieka gotowego zawrzeć z nią „białe małżeństwo” i usynowić chłopca. Nazywał się Herman Horwitz - dzięki temu nie musiała ani sobie, ani dziecku zmieniać nazwiska. Mieszkał w Brodach, miał ponad sześćdziesiąt lat, z zawodu był, jak widniało w akcie ślubu, pisarzem i widocznie potrzebował pieniędzy. Wziął ślub z Kamilka w roku 1921 w gminie żydowskiej w Wiedniu. Rozwiodła się z nim trzy lata później. Świadkiem ślubu i rozwodu był Gustaw Bychowski. Tak więc panna Horwitz stała się panią Horwitz, dziecko miało legalnego ojca i najważniejszy kłopot został rozwiązany. Rozpoczęła pracę jako lekarka w Amelinie, zakładzie dla nerwowo chorych, prowadzonym przez doktora Radziwiłłowicza, który jako jeden z niewielu właścicieli klinik warszawskich przyjmował do pracy Żydów. Mały Janek mieszkał u krewnych: najpierw u Marguliesów, potem u Beylinów, wreszcie u moich dziadków. Po jakimś czasie Kamilla, dzięki pomocy rodzeństwa, a może korzystając z należnej jej części spadku po Julii, kupiła własne mieszkanie w tym samym domu, w którym mieszkała Flora. Gustaw Bychowski studiował pilnie tajniki psychoanalizy u doktora Freuda, a wieczorami wstępował na czekoladowy torcik - ersatz zrobiony z cykorii i cynamonu - do zubożałych powojennych kawiarni wiedeńskich albo na podwójną śliwowicę do melancholijnych lokali rozrywkowych, gdzie opłakiwano upadek monarchii. W jednym z takich lokali występowała tancerka rewiowa, austriacka Żydówka o imieniu Ellen. Wszystko, co stało się dalej, pasuje do znanych powieściowych schematów. Zakochał się w niej. Czy powodem była uroda artystki? Samotność młodego człowieka? Urok wiedeńskiej wiosny? Czy ślub był wynikiem prawdziwej miłości? Czy konieczności? W roku 1922 w Wiedniu urodził się pierwszy przedstawiciel nowego pokolenia: Jan Ryszard Bychowski. Po uzyskaniu dyplomu psychoanalityka Gustaw przeniósł się z rodziną do Warszawy, gdzie rozpoczął aktywną działalność zawodową. Pracował w szpitalu, wykładał na uniwersytecie, miał prywatną praktykę w domu. Ellen dość szybko, znudzona mieszczańskim trybem życia, wdała się w jakiś romans - szeptano, że z kobietą, i wróciła do Wiednia, zostawiając Rysia ojcu. Utrzymywała później z synem nikłe kontakty. Maksymilian Horwitz-Walecki w Berlinie pisywał w organie Komunistycznej Partii Niemiec - „Rote Fahne” - i był bardzo aktywny politycznie. Po śmierci Lenina i dojściu do władzy Stalina grupa „3W” weszła w ostry konflikt z ultralewicową częścią kierownictwa partii i zaczęła tracić wpływy. Stefania Horwitzowa pracowała w komunistycznej placówce oświatowej. Staś zapisany został do jednego z lepszych berlińskich gimnazjów z internatem. Elitarna szkoła mieściła się w pięknym parku, klasy szkolne liczyły po parę osób, profesorowie kładli nacisk na naukę języków, wszechstronne wykształcenie, ogładę towarzyską i rozwój fizyczny. Nieśmiały, zamknięty w sobie chłopiec zyskał tam nienaganne maniery i znajomość najbardziej zawiłych zasad savoir-vivre’u. Kasia krążyła między Berlinem a Warszawą, gdzie pomieszkiwała u ciotek i przygotowywała się do matury. Wyrosła na ładną pannę, lubiącą luksus i przyjemności. Ojciec, nie widząc w niej żadnych sprecyzowanych zainteresowań, radził, by została dentystką. Nie wiadomo właściwie dlaczego, bo miała po nim wyraźne zdolności do nauk ścisłych. Nie odziedziczyła po rodzicach fascynacji komunizmem. Polityka nic ją nie obchodziła. Nie należała także do świata swojej warszawskiej rodziny. Inaczej była wychowywana. Inną miała naturę. Do nikogo się w Warszawie nie przywiązała i nikt za nią nie przepadał. Nikt też nie czuł się odpowiedzialny za jej przyszłość. Kiedy ma się szesnaście lat, bardzo potrzebne są w życiu autorytety i drogowskazy. Ale krewniacy przejmowali się tylko poważnymi problemami rodzinnymi. Humory młodych panienek nikogo nie obchodziły. Każdy miał dość własnych zmartwień. Jakieś fatum ciążyło nad kuzynami mojej matki. Gdzie kochliwy mecenas Gustaw Beylin poznał Rebekę Friedman, zamożną Holenderkę, córkę handlarza diamentami, zwaną w rodzinie Rex? Może w jakimś europejskim badzie? Nic nie wiadomo o tym romansie poza tym, że zakończył się nieudanym małżeństwem. 27 lipca 1926 w Haarlem w Holandii przyszedł na świat drugi z kolei przedstawiciel najmłodszego pokolenia, Paweł Beylin - przyszły publicysta i filozof. Czy już wtedy rozlatywał się związek jego rodziców? Można zrozumieć, że rozpieszczona Holenderka bała się klinik warszawskich i wolała urodzić dziecko w rodzinnym kraju. Ale gdzie miała być przyszła siedziba rodziny? Gucio odnosił już wtedy duże sukcesy zawodowe i nie chciał przenosić się do Holandii, by żyć tam na łasce bogatego teścia. Jego żona nie kwapiła się do zamieszkania w Warszawie. Od początku więc mieszkali osobno. Legenda rodzinna mówi, że w parę miesięcy po urodzeniu Pawełka Rex z dzieckiem i nianią pojechała do jakiegoś włoskiego kurortu. Tam uległa namowom pięknego uwodziciela i uciekła z nim »w świat, zostawiając w pensjonacie nianię z niemowlęciem. Wezwany telegraficznie Gustaw zabrał dziecko do Warszawy. Rex znikła z życia rodziny, nie zostawiając żadnych wspomnień. Gustaw niezbyt się nadawał na opiekuna opuszczonego synka. Powierzył więc dziecko własnym rodzicom - Florze i Samuelowi, oraz dwóm niezamężnym siostrom - Karolinie i Stefanii. Pawełek pozostał z nimi także i wtedy, kiedy jego ojciec ożenił się powtórnie, z aktorką Aleksandrą Leszczyńską. Kasia Horwitz nie została - jak proponował Maks - dentystką. Była bardzo przedsiębiorcza i ciekawa świata, więc po maturze pojechała do Francji, gdzie błyskawicznie nauczyła się języka i zaczęła studia na Wydziale Elektrotechnicznym Politechniki w Grenoble. Studiowała jako jedyna dziewczyna wśród trzystu chłopaków, co bardzo jej się podobało. Szybko stała się nowoczesną i światową osobą. Lubiła podróże, flirty, luksus, grała w tenisa, pływała w basenie, biegała na dansingi, podobała się mężczyznom. Wyszła za mąż. Rozwiodła się. Niedługo zapewne znalazłaby następnego męża i została w Europie. Zawsze winiła ojca za to, że stało się inaczej. W roku 1927, kiedy Staś zdał maturę w Berlinie, Maks na skutek decyzji Międzynarodówki Komunistycznej przeniesiony został do Moskwy. Pojechali tam całą rodziną. Kasia nie miała najmniejszej ochoty na wyjazd, ale miłość do matki, a przede wszystkim względy praktyczne - brak środków na dalsze studia za granicą - zwyciężyły. Wyjednała tylko tyle, że zamieszkała osobno, w Leningradzie, gdzie studiowała dalej na tamtejszej politechnice. Staś miał wtedy dziewiętnaście lat. Zawsze marzył o zawodzie lotnika, więc kiedy dostał się na Wydział Inżynierii Wojskowej Akademii Lotniczej - jednej z najbardziej prestiżowych wojskowych uczelni w Związku Radzieckim - był bardzo zadowolony. Największą jego pasją stały się skoki spadochronowe. Stefania, Kasia i Staś po przyjeździe do Związku Radzieckiego, jak wszyscy polityczni imigranci, zmienili nazwiska i od tej pory nazywali się Bielscy. Maks występował jako Henryk Wałecki, działał dalej w kierownictwie Kominternu, jednak powoli popadał w niełaskę. Odsunięty przez Stalina od spraw polskich, zajmował się problematyką partii bałkańskich. Stefania pracowała w polskiej sekcji Czerwonej Międzynarodówki Związków Zawodowych. W październiku 1927 roku mecenas Gustaw Beylin odniósł wielki sukces zawodowy. Wystąpił w Krakowie jako pełnomocnik oskarżyciela prywatnego w sensacyjnym procesie, który Boy-Żeleński wytoczył Antoniemu Beaupre - redaktorowi naczelnemu krakowskiego pisma „Czas”. Redaktor Beaupre w trosce „o dobry smak i przyzwoitość” usunął samowolne z felietonu Boya pt. Z wrażeń paryskich. W Sorbonie i gdzie indziej dwa akapity. W jednym padało słowo „ździry”, w drugim - „dziwka”. W innym ustępie zmienił „dziwka” na „kobieta”, a „pederastów i lesbijki” na „dziwne postacie”. „Elegancki reprezentant warszawskiej palestry, adwokat i literat Beylin” mówił na rozprawie słowa aktualne i dziś: Jest to pierwszy w Rzeczypospolitej Polskiej tego rodzaju proces, będzie to pierwsze orzeczenie sądu, mające ustalić, czy własność artysty, prawo jego do tego, co najbardziej jego, do produktów swego ducha będzie uznane w praktyce - bow teorii stwierdziła to ustawa bardzo stanowczo - za prawo nie gorsze od innych praw własności. Pisarze polscy oczekują tego wyroku z naprężeniem; proces dzisiejszy jest jednym Z owych procesów literackich, których w przeszłości znamy tyle, a które stanowią etapy w walce artysty o prawo do swojej myśli. Antoni Beaupre został uznany za winnego i skazany na grzywnę w kwocie dwustu złotych, na ogłoszenie sentencji wyroku w dzienniku „Czas”, na zapłacenie oskarżycielowi prywatnemu - Żeleńskiemu - „pokutnego” w kwocie pięciuset złotych oraz na zwrot kosztów postępowania karnego. A w prasie pisano: Od tej pory jest w Polsce niewątpliwym, niezbicie ustalonym faktem: autor jest jedynym i nieograniczonym panem swego utworu; wolno utwór przyjąć lub odrzucić, ale nikt nie ma prawa dotknąć go niepowołaną ręką. Córki Flory nie miały szczęścia do mężczyzn. Karolina i Stefania zrobiły doktoraty na Uniwersytecie Warszawskim, jedna z polonistyki, druga z germanistyki, obie zajmowały się dziennikarstwem i przekładami literackimi; Karolina tłumaczyła Dickensa, Stefania Baśnie Andersena. Jedna energiczna i zaradna, druga ściszona i płochliwa, obie niebrzydkie, pełne wdzięku, obdarzone specyficznym, autoironicznym poczuciem humoru, mogły się podobać, a jednak źle lokowały swoje uczucia i ich związki były zawsze nieudane. Mania w Paryżu wyszła powtórnie za mąż za poetę i publicystę, pięknoducha - Adolfa Pfeffera, który pisywał pod pseudonimem Artur Prędski. Znał się na sztuce, przyjaźnił z wieloma artystami, w ich mieszkaniu na Montparnasse bywali Modigliani, Picasso, Soutine, Żak - cała ówczesna cyganeria paryska. Wiedli interesujące życie, ale w domu stale brakowało pieniędzy. Mania pracowała w agencji TASS. W grudniu 1927 przyszedł na świat Pierre Pfeffer - znany dziś francuski zoolog i podróżnik. Jego ojciec był uroczym kompanem, ale niezbyt odpowiedzialnym opiekunem rodziny. W latach osiemdziesiątych, podczas mego pobytu w Paryżu, Maniusia, dalej pełna dziewczęcego, delikatnego wdzięku, zaprosiła mnie do słynnej kawiarni paryskiej „La Coupole”. Zaróżowiona od kieliszka czerwonego wina, zwierzyła mi się: „To właśnie tutaj bawił się mój mąż tej nocy, kiedy rodziłam Piotrusia. Tutaj poznał tę baletnicę, do której przeniósł się ze wszystkimi naszymi obrazami. Kiedy wróciłam z kliniki z dzieckiem, zastałam mieszkanie puste”. Mówiła to bez żalu. Tyle się od tamtej pory kataklizmów przewaliło przez jej życie. Rok po urodzeniu syna rozstała się definitywnie z mężem, który wrócił do Polski. Wtedy też została członkiem Francuskiej Partii Komunistycznej. Marta Bychowska, energiczna, ładna, pełna temperamentu dziewczyna, zamiast medycyny skończyła biologię, a potem wyszła za mąż za bardzo przystojnego i przedsiębiorczego inżyniera Józefa Osnosa. Wyjechali oboje do Paryża, bo Józef dostał tam dobrą pracę. W roku 1931 w Paryżu przyszedł na świat Robert - czwarty członek najmłodszego pokolenia. Miał cztery lata, kiedy rodzice wrócili do Polski. Rok przed powrotem Osnosów do Warszawy umarł doktor Zygmunt Bychowski. Pochowany został na cmentarzu żydowskim. Pomnik z brązu na jego grobie przedstawia otwartą księgę, na której widnieje napis po łacinie Judeus sum, humani nil a me alienum puto - trawestacja łacińskiego przysłowia, która znaczy: „Jestem Żydem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce”. W roku 1932 Staś Horwitz, czyli Staś Bielski, skończył studia ze stopniem oficera Armii Czerwonej - inżyniera, specjalisty od budowy lotnisk. Rok wcześniej kolega ze studiów zaznajomił go ze swoją siostrą, kreślarką z zawodu, Wierą. Pokochali się i jeszcze przed jego dyplomem wzięli ślub. Parę miesięcy pracował jako komendant lotniska wojskowego w Orszy na Białorusi. Potem objął w Rzymie posadę zastępcy attache wojskowego w radzieckiej ambasadzie. We wrześniu 1932 roku w Rzymie przyszła na świat jego córka Halinka. W roku 1932 Mania Beylin pojechała do Moskwy, gdzie rozpoczęła pracę we francuskim oddziale redakcji zagranicznej TASS. Co ją skłoniło do wyjazdu? Względy ideologiczne? Ciekawość? Uczucie? Była podobno zakochana w znanym publicyście radzieckim, pracowniku paryskiej agencji Łukianowie, którego odwołano do Rosji. W jej wspomnieniach nie ma o tym ani słowa. Na szczęście, pięcioletniego Piotrusia zostawiła na jakiś czas u rodziców w Warszawie, bo egzaltowane nadzieje na blask socjalistycznego raju zaczęły się rozwiewać już w porcie w Leningradzie. Poddano ją rewizji osobistej, przeszukano bagaże i skonfiskowano znaczną część odzieży - przekraczała dozwoloną normę. Przeraził ją tłum nędznie ubranych, zrezygnowanych mężczyzn, kobiet, dzieci, koczujący na brudnym dworcu, czekający na pociągi, które przychodziły, kiedy chciały. Potem było coraz gorzej. Ale opis wstrząsających przeżyć i doświadczeń Mani w Moskwie to temat na oddzielną opowieść. W roku 1934 przyszłam na świat ja, o czym będzie mowa w którymś z następnych rozdziałów. Gustaw Bychowski w parę lat po rozstaniu z matką Rysia, Ellen, ożenił się powtórnie z Marylą Auerbach. Ładna, elegancka, wykształcona, pochodziła z zamożnej żydowskiej plutokracji i na pewno znacznie bardziej nadawała się na żonę uznanego warszawskiego psychiatry niż jej poprzedniczka. Była, podobnie jak Gustaw, rozwiedziona i miała córeczkę Krysię. Maryla i młodsza o rok od Rysia dziewczynka zostały od razu zaakceptowane przez rodzinę, co było reakcją nietypową. Ta ogromna liczba krewniaków, skądinąd solidarna i tolerancyjna, miała bardzo ostre języki i na ogół nie zostawiała suchej nitki na absztyfikantach kuzynek i wybrankach kuzynów. Jedna z moich ciotek tylko dlatego nie wyszła za mąż, że wszyscy wyśmiewali jej wieloletniego, wiernego konkurenta. Mój ojciec także się nie przyjął - kto wie, czy nie miało to wpływu na fiasko jego związku z moją matką. W roku 1936 przyszła na świat najmłodsza przedstawicielka mojego pokolenia - córka Maryli i Gustawa Bychowskich - Monika. Bychowscy z trójką dzieci mieszkali przy ulicy Wilczej 47, w pięknym, dużym mieszkaniu pełnym książek, płyt i dzieł sztuki. Gustaw - pionier psychoanalizy w Polsce, autor książki pt. Słowacki i jego dusza, był człowiekiem o szerokich zainteresowaniach i niezwykle chłonnym umyśle. Kochał literaturę i muzykę, uwielbiał podróże, znał wszystkie europejskie muzea, mówił i czytał biegle w paru językach, miał bardzo przychylny stosunek do ludzi i z łatwością nawiązywał kontakty towarzyskie. W jego salonie spotykali się nie tylko koledzy po fachu, ale także zaprzyjaźnieni artyści i pisarze. Lubiono pokpiwać w Warszawie z jego freudowskich fascynacji i w „Wiadomościach Literackich” co jakiś czas pojawiał się dowcip, którego był głównym bohaterem. Bychowski Gustaw. Lekarz, autor książki Psychoanaliza, z której dowiedziałem się, że gdy się śni szafa, oznacza to organa kobiece. Zapytałem, czy działa to odwrotnie i gdy się śnią organa kobiece, oznacza to szafę. Bardzo się na mnie freudyści gniewali za to niewinne pytanie - pisał Antoni Słonimski w Alfabecie wspomnień. Ale mimo kpin chętnie u niego bywał. Syn Gustawa Ryś chodził do Gimnazjum im. Stefana Batorego. W pierwszej gimnazjalnej zaprzyjaźnił się z Kocikiem Jeleńskim, który po latach, już jako Konstanty Jeleński, w liście do Józefa Lewandowskiego drukowanym w „Zeszytach Literackich” tak wspominał ich przyjaźń: Do Batorego dostałem się do 3 klasy (pierwsze dwie spędziłem w internacie w Szwajcarii) (...). Nowym, którym byłem, zajął się natychmiast dwunastoletni (urodzony jak ja w 1922 roku), żywy, sympatyczny, piegowaty blondynek z zadartym nosem - Ryszard Bychowski, syn Gustawa, znanego psychoanalityka, autora głośnej w swoim rodzaju książki „psychoanalizującej” Hitlera. Pamiętam, jak na drugi dzień „przekupiliśmy” grubego chłopca, do którego (dwuosobowej) ławki zostałem przydzielony, usiadł na jego miejscu Rysiek i od tego czasu praktycznieśmy się nie rozstawali, odprowadzając się wzajemnie do domu, widując się stale poza szkolą, dzieląc lektury, kino, pływalnie, tenis. Bychowski był Żydem, sam mi o tym powiedział, ale nikt o tym chyba poza mną w klasie nie wiedział - trudno było zresztą o mniej żydowski typ fizyczny - niesłowiański zresztą - ten typ odkryłem dopiero później, w czasie wojny w Anglii, wśród Irlandczyków. W domu moi rodzice bardzo aprobowali tę przyjaźń, oboje byli zagorzałymi wrogami antysemityzmu (...). W ciągu pierwszego roku u Batorego nie weszliśmy do żadnej z klasowych paczek, nie przyjaźniliśmy się z nikim innym, ale i Rysiek, i ja byliśmy dość „popularni” w klasowej elicie jako właściciele dobrych płyt, któreśmy chętnie pożyczali, książek i dobrej równowagi w nauce i sporcie (należeliśmy chyba do pierwszej dziesiątki w obu dziedzinach na klasę trzydziestu kilku uczniów). Pod koniec drugiego roku (1934-1935) trafił nas przysłowiowy grom z ciemnego już - ale nie zdawaliśmy sobie z tego naprawdę sprawy - nieba. Było to na lekcji matematyki, której uczył prof. Jumborski (...). Wezwał Ryśka Bychowskiego do tablicy (i on, i ja najgorzej staliśmy z matematyki) i Rysiek fatalnie odpowiadał. Gdzieś z końca klasy ktoś zaintonował: Zyyt (nie „Żyd” - pamiętam to Zyyyt - mam to w uszach) - i wkrótce podjęła to cala niemal klasa. Nigdy przedtem nie mieliśmy na ten temat żadnej przykrości! Profesor Jumborski (przezywany Jumbo, był wielki, ciężki - trochę słoniowaty - dowiedzieliśmy się potem, że sam był Żydem) zaczai krzyczeć coś w rodzaju barbarzyńcy, niegodziwi barbarzyńcy!”, poczem wyszedł z klasy, trzasnąwszy drzwiami, żeby sprowadzić dyrektora. Rzuciłem się wówczas na najbliżej mnie siedzącego kolegę, który należał do „chóru” - Rysiek doskoczył - i zaczęła się dosłownie krwawa bójka, w której na trzydziestu kilku tylko pięciu kolegów biło się po naszej stronie. Jednym z tych pięciu kolegów był Krzysztof Kamil Baczyński, najbliższy przyjaciel Rysia. Rodziły się dzieci, odchodzili starsi. W dwudziestoleciu międzywojennym moja babka straciła czworo rodzeństwa. W roku 1928 zakończyła życie w austriackim sanatorium Henrietta. O Gizelli i Maksie będzie jeszcze mowa. W czerwcu 1939 w Paryżu umarła opiekuńcza, dobra Róża. Zdążyła rok wcześniej odwiedzić Warszawę. Została pamiątka z tej wizyty - zdjęcie zrobione w jakimś ogrodzie, może na wspólnych wakacjach. Dwie siostry - moja babka i ona - pogodnie uśmiechnięte siedzą w wiklinowych fotelach, a ja, malutka, leżę na trawie i dmucham w dmuchawiec. Jest w tym idyllicznym obrazku coś metafizycznego. Okruch życia, który zastygł na zawsze, jak w kropli żywicy. Rozpędzony czas na chwilę stanął w miejscu. Wydaje się, że zaledwie wczoraj młodziutka Rózia w białej ślubnej sukni szorowała małym braciszkom uszy i szyje. Za chwilę już jej nie będzie. Za chwilę sKonczy się epoka spokojnych wyjazdów na letniska i leniwych popołudni w wiklinowych fotelach. Synowie Róży - trzej uśmiechnięci chłopcy: Renę, Charles, Lucien, z którymi moja mała mama jeszcze tak niedawno zbierała małże na plażach Atlantyku, zmienią się w obcych, obojętnych ludzi. Przestaną utrzymywać bliższe stosunki z resztą rodziny. Dlatego w odległej przyszłości, czyli dziś, nie będę mogła o nich nic napisać, nie będę nawet wiedziała, ile mieli dzieci, ile wnuków. Za chwilę los wygoni mnie ze słonecznego letniska w groźny świat. Ale dziś panuję nad wydarzeniami. Jak w bezpiecznej czytelni mikrofilmów mogę przewinąć rolkę czasu wstecz i wrócić do epoki, kiedy mnie jeszcze nie ma na świecie. Pod znakiem kłoska W roku 1918 moja przyszła matka pisała: Mieć lat szesnaście i przed sobą życie, I głowe pełną zamiarów i chceń, Pędzić przed siebie w radości, zachwycie W cudny, słoneczny, szafirowy dzień. Mieć lat szesnaście, młode mocne nogi, Na przyszłe trudy dwoje silnych rąk Przebiegać ścieżki, bezdroża i drogi I żyć swobodnie wśród lasów i łąk. Mieć lat szesnaście i twarz roześmianą, Z miłością patrzeć na ludzi i świat, Z radością życia budzić się co rano, Ach, jak to dobrze mieć szesnaście lat! Zazdrościłam jej tego wiersza. Skończyłam szesnaście lat w apogeum stalinizmu i ani teraźniejszość, ani przyszłość nie budziły we mnie entuzjazmu. Dopiero teraz uświadamiam sobie, jak bardzo byłam w młodości zazdrosna o przeszłość mojej matki i babki. Przedwojenna Polska wydawała mi się Arkadią, utraconym rajem, którego słodyczy nigdy nie zaznałam. Błyszczała we wspomnieniach tysiącami świateł. Żadne cienie nie przysłaniały rajskiego krajobrazu. Niepodległość oznaczała dla moich dziadków przede wszystkim konieczność wzięcia się do pracy. Wreszcie dla teraźniejszości, nie dla przyszłości, bez obaw, bez politycznych represji. Wiosną 1919 roku Jakub Mortkowicz dzięki specjalnym przepustkom i pozwoleniom jednym z pierwszych ekspresów wojskowo-dyplomatycznych wyjechał do Francji i Anglii, by nawiązać zerwane przez wojnę kontakty zawodowe. Wziął ze sobą egzemplarze swoich wydawnictw. W broszurze Książka polska jako czynnik międzynarodowy i propagandowy wspominał później: Główny dyrektor Oxford Press, słynny wydawca Henry Milford, podczas dyskusji powiedział mi: „Pokaż mi pan, jak wydajecie książki, a przekona mnie pan do waszej kultury i niepodległego bytu”. Pokazałem i przekonałem go. Wrócił zachwycony propozycjami współpracy, z mnóstwem pomysłów i planów. Przywiózł do Warszawy francuskie i angielskie nowości literackie, ogromne ilości albumów i reprodukcji artystycznych, którymi udekorował okna wystawowe księgarni na Mazowieckiej, zwoje kolorowych płócien na oprawy książek. Żona i córka z najwyższym trudem wyprosiły u niego parę metrów tych cudowności na letnie sukienki. W chudym powojennym roku 1919, kiedy szalała inflacja i ceny zmieniały się z godziny na godzinę, ukazało się w wydawnictwie Mortkowicza trzydzieści jeden tytułów: wśród nich pięć tomików Leopolda Staffa, pięć tomów Stefana Żeromskiego,/^ kochać dziecko Janusza Korczaka, Łuk Juliusza Ka-dena-Bandrowskiego, Wiosna i wino - pierwszy tomik poezji Kazimierza Wierzyńskiego. Siedemnastoletnia Hania patrzyła na młodego i pięknego poetę zakochanymi oczami. Tuż obok księgarni na Mazowieckiej mieściła się słynna kawiarnia „Ziemiańska”, gdzie przy małej czarnej spotykali się najpopularniejsi poeci, pisarze, ludzie teatru i malarze. Tam rodziły się najciekawsze pomysły artystyczne i najlepsze żarty, tam w atmosferze szampańskiej zabawy ustalano bezlitośnie hierarchię towarzyską; ktoś, kogo nie zaakceptowali złośliwi skamandryci: Tuwim, Słonimski, Lechoń, był skończony w opinii środowiska, debiutant, któremu pozwolono usiąść przy ich stoliku na półpiętrze, czuł się nobilitowany. Koleżanki Hani, uczennice państwowego Gimnazjum im. Klementyny z Tańskich Hoffmanowej, z pensjonarskim nabożeństwem przyglądały się sławnym literatom przez kawiarnianą szybę. Ona znała wszystkich osobiście. Chciała należeć do tego świata nie dzięki rodzicom, ale własnym zasługom. Pisała wiersze, pięknie rysowała. Czy miała zostać pisarką? Może malarką? Nie mogła się zdecydować. Po maturze rozpoczęła studia polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim, jako dodatkowy fakultet wybrała historię sztuki, a do tego zapisała się do Szkoły Sztuk Pięknych, przemianowanej później na Akademię Sztuk Pięknych. Uczyli ją znani profesorowie: Konrad Krzyżanowski, Tadeusz Pruszkowski, Stanisław, Hanna Mortkowiczówna, Noakowski, słynny ze swoich wykładów, podczas których kredą na tablicy wyczarowywał cudowne architektoniczne rysunki. Studia uniwersyteckie traktowała serio, natomiast lata spędzone na Akademii wspominała jako czas młodzieńczej beztroski. Pełne fantazji malarskie szaleństwa, szampańskie bale, plenery w Kazimierzu nad Wisłą, popularne w mieście szopki artystyczne kontrastowały podniecająco z solenną atmosferą kultu sztuki panującą w domu. Wiodła życie godne zazdrości. Uwielbiani i kochający rodzice, magiczna aura własnego wydawnictwa i księgarni, nauka, interesujące przyjaźnie, zagraniczne podróże, muzea, światowe życie, bale, teatr, wystawy. Miała dwadzieścia lat, kiedy 16 grudnia 1922 roku wybrała się z rodzicami na malarski wernisaż do gmachu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych na placu Małachowskiego. Stali w pierwszych rzędach publiczności, kiedy padł strzał i otwierający wystawę Gabriel Narutowicz, tydzień wcześniej obrany prezydentem, zachwiał się i upadł. Trudno było zrozumieć, co się wydarzyło. Ktoś wołał: „Lekarza! Natychmiast lekarza!”. Poetka Kazimiera Iłłakowiczówna, mająca pielęgniarskie kwalifikacje, ułożyła umierającego prezydenta na pluszowej, muzealnej kanapce. Wezwano pogotowie, wyproszono publiczność z sali. Morderca - Eligiusz Niewiadomski - malarz i historyk sztuki, fanatyczny zwolennik endecji, stał w kącie z rewolwerem w ręku i czekał na policję. Narutowicz umarł w szpitalu. Niewiadomski został w trybie doraźnym skazany na śmierć. Wyrok wykonano. Przez wiele lat jego grób na powązkowskim cmentarzu zasypywany był kwiatami i płonęły na nim znicze, zapalane przez ludzi, dla których stał się bohaterem. Już wcześniej wybory prezydenckie podzieliły społeczeństwo na dwa wrogie obozy. Skrajna endecka prawica krzyczała, że Narutowicz, mieszkający długo w Szwajcarii, nie jest „prawdziwym Polakiem”, że o jego wyborze zadecydowały mniejszości narodowe: Żydzi, Niemcy, Ukraińcy, że przez ten wybór ucierpi narodowy charakter państwa polskiego. Nikt się jednak nie spodziewał, że w odrodzonej ojczyźnie dojdzie do „królobójstwa” - mordu na głowie państwa. Wtedy ta zbrodnia wydawała się niepojętym wstydem i hańbą, dowodem niedojrzałości politycznej i emocjonalnej, która minie z czasem. Później szowinistyczny obłęd prawicowych ideologów, którzy dzielili Polaków na tych „polskiej krwi” i na „przybłędów”, zaczął narastać. Nigdy nie słyszałam w domu o antysemickich przykrościach, które musiały przecież dotykać w latach międzywojennych moją rodzinę, tak samo jak dotykały innych asymilowanych Żydów. Numerus clausus, getto ławkowe, afronty ze strony kolegów na uniwersytecie. Ataki skrajnej prawicy zawsze w tym samym, dobrze znanym tonie: Żydzi są wszędzie. Żydzi zagrażają jedności narodowej. Żydzi knują. Żydzi się panoszą. Żydzi opanowali gospodarkę, literaturę, sztukę. Zatruwają polskie dusze. Deprawują naród. Czy moja matka nigdy nie doznała żadnych przykrości w gimnazjum? Na uczelni? Jak znosił dziadek towarzyszące mu przez całe życie zniewagi? Co czuła babka? Nigdy się o tym nie mówiło. Moi bliscy woleli pielęgnować dobre wspomnienia, niż wracać myślą do złych. Po doświadczeniach drugiej wojny światowej, w beznadziejnym mroku komunistycznych rządów lata 1918-1939 mimo swoich cieni mogły wydawać się rajem utraconym. Osiągnięcia odradzającego się kraju, bujność życia artystycznego i literackiego, sukcesy firmy, przyjaźnie z pisarzami - wszystko to wydarzyło się tak niedawno i minęło bezpowrotnie. Moja matka w książce Bunt wspomnień opisuje powojenną rozmowę z Tuwimem, prowadzoną w czasach monstrualnego rozrostu biurokracji wydawniczej. Pamiętasz? Szafirowy gabinet na Mazowieckiej, za sklepem. Ani woźnego, ani sekretarki, ani poczekalni. Pan Jakub pod oknem przy biurku rozmawiał z Żeromskim albo ze Staffem, albo z Dąbrowską, albo ze mną. A przez ten czas do pokoju wchodzili klienci i kupowali obrazki wiszące na ścianach. Nic to nikomu nie przeszkadzało. Wychodziły piękne książki. Kto je wydawał? Dwie, może trzy osoby... Ja przynosiłem do pana Jakuba do księgarni rękopis. Taki kajecik z wierszami, pamiętasz. I co? Pan Jakub brał ten kajecik pod pachę i szedł z nim od razu pieszo do drukarni na Stare Miasto. I nie było żadnego planowania ani redaktorów, ani adiustatorów, ani nic. Tylko zecer przy kaszcie brał wiersze do składania, a po kilku dniach były już pierwsze korekty. Dzieje wydawnictwa opisała moja matka w książce Pod znakiem kłoska. Wyczerpująco i fachowo opowiada tam o wszechstronnej działalności Mortkowicza, wspieranej współpracą żony. O autorach i grafikach. O procesie powstawania książki. O pracownikach: drukarzach, introligatorach, sprzedawcach i woźnych. O kontaktach z zagranicą. O sukcesach i porażkach. A także o niekończących się kłopotach finansowych. Dwudziestolecie międzywojenne, mimo swoich osiągnięć, nie było przyjazne książce. Najpierw inflacja, potem reforma finansowa, wreszcie kryzys gospodarczy, powszechne zubożenie, wzrastające koszty produkcji - wszystko to spowodowało spadek sprzedaży. Tytuły prasowe wołały: „Agonią polskiej książki!”. Uważano, że młodzież nie czyta, bo odciągana jest od lektury przez kinematograf, sport, radio, ilustrowane tygodniki. Mortkowicz wypowiadał się w prasie fachowej i w pismach literackich na temat znaczenia książki w życiu społeczeństwa, obmyślał sposoby przyciągnięcia czytelnika do księgarni. W roku 1918 założył z paroma znanymi księgarzami spółkę Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch”, która zajmowała się kolportażem pism, książek i materiałów piśmienniczych w całym kraju, a więc był współtwórcą funkcjonującej do dziś sieci kiosków „Ruchu”. W roku 1929 zaproponował kolegom księgarzom barwne i tłumne wyjście na ulicę: wielki kiermasz ze stoiskami na placu Teatralnym. Konkurs „Książka miesiąca”, „Dni dobrej książki” - to wszystko jego pomysły wykorzystywane do dziś. A przecież cały czas balansował na krawędzi bankructwa. Ciągle istniała obawa, że dochody nie pokryją wydatków, że zabraknie pieniędzy na pensje pracowników, honoraria dla autorów, na papier, na druk, na życie. Nie dorobił się majątku, więc na nowe tytuły zaciągał kredyty w bankach. Potem je spłacał z osiągniętych wpływów. Ale bywało i tak, że pomylił się w swoich rachubach, książka nie szła - trzeba było zaciągać następne długi. Miał jednak talent do interesów i długo dopisywało mu szczęście. Kiedy było już bardzo źle - wpadał na nowy, świetny pomysł i znowu następował okres pomyślności. Nie chciał jednak podporządkowywać się prawom rynku. Wydawał tylko to, co go naprawdę interesowało. Trudno powiedzieć, jaka była specjalność wydawnictwa. Poezja? W roku 1910 narodziła się znana seria poetycka Pod Znakiem Poetów: wąskie, niewielkie tomiki poetyckie w pięknej szacie graficznej, oprawione w zamsze i kolorowe płótna. Nazwa nie była oryginalna. Tak nazywała się oficyna drukarska Michała Grólla - typografa z czasów stanisławowskich. Natomiast pomysłem Mortkowicza była winieta widniejąca na okładkach: złocisty rysunek w kształcie koła, w które wpisane są dwie greckie dziewczyny, zwrócone twarzami ku dymiącej kadzielnicy; jedna gra na flecie, druga składa ofiarę bogom - motyw z rzymskiej płaskorzeźby. W roku 1928, kiedy w dziesięciolecie istnienia Polski Odrodzonej ozdabiano kamienice Rynku na Starym Mieście barwnymi polichromiami, Mortkowicz zaproponował, by średniowiecznym obyczajem staromiejską kamieniczkę nr 11 nazwać „Pod Znakiem Poetów” i ozdobić ją wyrzeźbionym na fasadzie godłem. Płaskorzeźbę, wzbogaconą u góry tomami książek, z wyrytymi nazwiskami autorów, zaprojektował rzeźbiarz Stanisław Ostrowski. Literatura piękna? To Mortkowicz namówił Marię Dąbrowską do rzucenia państwowej posady i zaofiarował j ej comiesięczne stypendium akonto przyszłych rozliczeń, dzięki czemu mogła skoncentrować się na pisaniu Nocy i dni. Podpisawszy w roku 1914 umowę ze Stefanem Żeromskim na wydanie zbiorowe jego dzieł, wypłacał mu regularnie określoną sumę tytułem zaliczki, umożliwiając pisarzowi spokojną egzystencję. W latach pierwszej wojny światowej, kiedy nie funkcjonowała poczta, przekradał się z Warszawy przez zieloną granicę do Zakopanego, gdzie mieszkał wówczas pisarz, by przekazać mu pieniądze. W roku 1915 pisał do niego Żeromski: Umowę otrzymałem i serdecznie dziękuję Panu za nią i za wszystko dobre, które mnie ze strony Pana tak stale i systematycznie spotyka. W życiu tak twardym jak moje rzadko miałem tak przyjazną i życzliwą dłoń jak Pańska, toteż ją serdecznie ściskam. Książki dla dzieci? Ten dział był domeną mojej babki, która dbała o ich poziom literacki i graficzny. Pod hasłem „Dajmy dzieciom to, co mamy najlepszego” ukazywały się w wydawnictwie Mortkowicza kolejne utwory Janusza Korczaka, wiersze dla dzieci Tuwima, Klechdy sezamowe i Przygody Sindbada Żeglarza Leśmiana, przekłady klasyki dziecięcej: Baśnie Andersena, Przygody Piotrusia Pana Barriego, Pierścień i róża Thackeraya. Tanie książki dla każdego? Żeromski dla Całej Polski po wyjątkowo niskiej cenie. Wydania zbiorowe Norwida, Staffa, Struga. Zeszytowe Dzieje Sztuki w Polsce. Dobre Książki dla Młodzieży - tom za złotówkę. Zeszytowe Malarstwo Polskie dla Wszystkich. Mogłabym wymieniać tytuły w nieskończoność. Ale największą miłością mego dziadka były wydawnictwa artystyczne. Tu mógł sam realizować swoje pomysły, dobierać czcionki, materiały graficzne, kolory okładek. Tak powstawały luksusowe edycje drukowane na czerpanym papierze, bogato ilustrowane, oprawiane w skórę z wytłoczonymi złotymi ornamentami i napisami. Popioły Żeromskiego. Polski drzeworyt ludowy opracowany przez Władysława Skoczylasa. Teki z reprodukcjami Pankiewicza, Żaka, Kislinga, odbijane tak wiernie, że nie różniły się od oryginałów. Dziesiątki innych wytwornych albumów ilustrowanych przez najlepszych grafików: Franciszka Siedleckiego, Władysława Skoczylasa, Edmunda Bartłomiejczyka, które do dziś stanowią arcydzieła sztuki wydawniczej, graficznej, introligatorskiej. Mortkowicz pełnił także odpowiedzialne funkcje społeczne. Był aktywnym członkiem Zarządu Związku Księgarzy Polskich. Działał w Polskim Towarzystwie Wydawców Książek. Wyjeżdżał jako polski delegat na międzynarodowe zjazdy księgarskie i kongresy. Wydawał czasopismo „Myśl Polska”, potem „Świat Książki”. Sam dużo pisał. Nie wiem, jak znajdował na to wszystko czas. l trudno mi uwierzyć, że ten kolorowy, bujny, najbogatszy w dokonania okres jego życia trwał zaledwie trzynaście lat. Nie znałam dziadka. Umarł, nim się urodziłam. Ale jego legenda towarzyszyła mi przez całe życie. Był przez moją babkę i matkę bezgranicznie uwielbiany, nigdy nie słyszałam o żadnych jego wadach. A przecież musiał mieć jakieś przywary i śmiesznostki. Z cudzych relacji wynika, że bywał niesprawiedliwy, łatwo się urażał, często dawał się ponosić zbyt wygórowanym ambicjom. Nie znał umiaru w wydatkach. Niewykluczone, że był snobem. Nie zawsze odgrywał wobec pisarzy rolę filantropa, często dobrze na nich zarabiał - pieniądze na funkcjonowanie firmy nie spadały przecież z nieba. Opisał go złośliwie Antoni Słonimski w satyrycznej komedii Murzyn warszawski, Bolesław Leśmian ciągle narzekał w swoich listach na skąpstwo i zarozumiałość Mortkowicza. Stosunki między pisarzami a wydawcami zazwyczaj są pełne zadrażnień i wzajemnych pretensji. Każda ze stron ma poczucie, że jest wykorzystywana. Ale ja na szczęście nie piszę pracy naukowej i nie muszę starać się o obiektywizm. Chciałabym tylko lepiej go zrozumieć. Wydaje się postacią z romantycznej tragedii. Miał poczucie misji, osiągał sukcesy, a nigdy nie był z siebie rad. Żył w ciągłym nienasyceniu i tęsknocie. Czy powodem była choroba? Zbyt wygórowane ambicje? Kompleksy prowincjusza? Nieodwzajemniona miłość do Polski? Jak błędny rycerz zaciągnął się w służbę polskiej kulturze. W zamian słyszał i czytał, że jest tylko żydowskim handlarzem i powinien znać swoje miejsce, nie udawać artysty. To bolało. W okresach euforii nie przejmował się przykrościami, miał tysiące planów i projektów, zarażał wszystkich swoim entuzjazmem i w poczuciu wszechmocy porywał się na najśmielsze przedsięwzięcia. A potem następowały miesiące depresji i apatii. Moja babka i moja matka niechętnie o tym opowiadały. Za to rozkwitały, kiedy zaczynały sobie przypominać intensywność, kolory i smaki, którymi mieniło się życie, kiedy był w dobrej formie. Uwielbiał podróże: i te dalekie - do Włoch, i te bliskie - na jarmark do Białegostoku. W zmysłowy sposób radowały go zakupy: sery i wino, świątki i gliniane garnki, kwiaty i kolorowe perkale - przywoził te wszystkie dobra do domu w hurtowych ilościach. Cieszyło go niestrudzone bieganie po muzeach i leniwe wałęsanie się po plażach. Na wakacjach lubił udawać malarza, brał ze sobą w plener farby i sztalugi, w słomkowym canotier, w błękitnym malarskim kitlu godzinami siadywał nad morzem. Ale nigdy nie odważył się dotknąć płótna pędzlem umoczonym w farbie. Znał swoje ograniczenia. Był niespełnionym artystą. Z wielkim talentem dekorował okna wystawowe księgarni przy Mazowieckiej. Wpadał w euforię, gdy widział dużą przestrzeń, którą można plastycznie zorganizować. Na wystawach i Międzynarodowych Targach Książki we Florencji, Wiedniu, Lipsku, Paryżu, gdzie występował jako stały przedstawiciel Polski, sam zajmował się formą polskich ekspozycji. Pierwszy pokaz polskiej książki, na Fiera di Libro we Florencji w roku 1922, organizował jeszcze razem z Karolem Fryczem - znanym scenografem. Odnieśli wielki sukces. W roku 1925, na następnej florenckiej wystawie, Polska nie miała pieniędzy na opłacenie fachowca. Pracował więc samodzielnie, przy pomocy służącego Włocha, przydzielonego z ramienia konsulatu. Kiedy trzeba było wejść na drabinę, by powiesić wysoko na ścianie kilimy, a pod nimi portrety trzech pisarzy: Sienkiewicza, Reymonta i Żeromskiego, służący odmówił, bo bał się, że spadnie. Dziadek więc, choć już wtedy nie najmłodszy, wspiął się pod sufit, wbił gwoździe i własnoręcznie rozlokował eksponaty. Ledwo zdążył przebrać się z roboczego kombinezonu we frak, by wziąć udział w uroczystym otwarciu wystawy. Z przybranej w kwiaty i sztandary trybuny w Palazzo Vecchio jako przedstawiciel Polski przemawiał do włoskiej rodziny królewskiej, dostojników państwowych i ludzi kultury z całej Europy. Później oprowadzał włoskiego króla po polskim stoisku, które zachwyciło prasę swoją urodą. Od tej pory powierzano mu przygotowywanie polskich stoisk na kolejnych międzynarodowych wystawach. Wyszukiwał w kraju elementy dekoracyjne, wybierał książki i reprodukcje, z własnej kieszeni pokrywał koszt transportu. Na miejscu komponował wnętrze, ustawiał stoły i regały, rozwieszał obrazy, rozkładał wydawnictwa, sam zmieniał wodę w wazonach. Podczas wielkiej wystawy Salon International de Livre d’Art w Paryżu, w Petit Palais, biegał rankiem na targ po świeże kwiaty, dobierając taki odcień fioletu, by pasował do szarej polewy dzbanków. Cieszyła go uroda świata. Miał udaną rodzinę. Wiódł szczęśliwe życie. Robił to, co lubił, i osiągał to, co chciał. A w tle cały czas czaiła się rozpacz. Nie wiem, jak moja babka - programowa optymistka - dawała sobie z tym radę. Moja matka przyznawała, że ten stały niepokój zatruwał jej młodość. W ciągu trzynastu lat gorączkowej działalności Mortkowicza dziewczynka z kędzierzawymi warkoczami zmieniła się w dorosłą kobietę. Czasem wydaje się, że rodzice tego nie zauważyli. Traktowali Hanię jako swoją następczynię. Uważali za sprawę naturalną, że jedynaczka, mimo własnych zajęć, musi także poświęcać czas sprawom firmy. W przedświątecznym okresie wzmożonego ruchu pomagała przy pakowaniu książek, biegała do drukarni z manuskryptami, zanosiła autorom „szczotki drukarskie” do korekty, na międzynarodowych wystawach pomagała obijać płótnem postumenty i układać malowniczo książki między wazonami z kwiatami. Im była starsza, tym bardziej odpowiedzialne powierzano jej zadania. Łagodna i czuła, nie umiała czy też nie chciała wyrwać się z ich świata, by odnaleźć własny. Miała dwadzieścia dwa lata, kiedy ojciec opublikował pierwszy tomik jej poezji, Jarzębiny. Czy inny wydawca zechciałby przyjąć jej wiersze do druku? U Mortkowicza ukazywały się kolejne utwory Mortkowiczówny: powieść Gorycz wiośniana, reportażowe szkice Po obu stronach szosy, Na drogach Polski. Czy miała już prawo uważać się za pisarkę? Nie wiedziała. Miłość do rodziców była tak absolutna, że nie umiała jej zamienić na uczucie do mężczyzny. Czas mijał i w jej życiu nie pojawiał nikt na tyle ważny, by dla niego rzucić dotychczasowe życie. Podczas kolejnej Szopki Malarskiej kukiełka przedstawiająca Hankę Mortkowicz śpiewała: Ja jestem prawie tak jak mama Dla Żeromskiego i Miriama, Wie o mnie każda Polski warstwa Przyszłość księgarstwa... Wyższych uczelni obu chluba Lecz któż mi powie - moja luba Bo przecież skryłam serce czule Pod tę bibułę!!! Nie wiem, czy ta piosenka specjalnie ją rozbawiła. Miała dwadzieścia pięć lat, kiedy uzyskała stopień doktora filozofii Uniwersytetu Warszawskiego na podstawie pracy pt. Podanie o Wandzie. Dzieje wątku literackiego. Ale nie zajęła się pracą naukową. Była potrzebna w wydawnictwie. ukończyła Wydział Malarstwa i Grafiki Akademii Sztuk Pięknych. Ale nie miała dość odwagi lub może talentu, by próbować sił w malarstwie. Koledzy: Feliks Topolski, Eliasz Kanarek, Antoni Michalak, zyskiwali sławę. Ona ilustrowała własne książeczki dla dzieci. Drugi tomik jej wierszy pt. Niepotrzebne serce ukazał się, kiedy miała dwadzieścia sześć lat. Dużo w tych wierszach smutku i rezygnacji, napomknień o nieodwzajemnionych uczuciach, niespełnionych nadziejach. A potem pojawiła się miłość. Młody, piękny, utalentowany malarz - kolega z Akademii - stał się bardzo ważną postacią w jej życiu. Zaczął bywać w domu. Zyskał akceptację rodziców. Rozmawiało się poważnie o przyszłości. Chłopca bardzo interesowały sprawy wydawnicze, znał się na sztuce, wydawał się idealnym kandydatem na męża. I na zięcia. Moja przyszła matka była szczęśliwa. Wiosną 1931 roku pojechała z rodzicami do Paryża na wielką międzynarodową wystawę poświęconą książce ilustrowanej - Salon International de Livre d’Art. Auto, wspaniałego chryslera 75, prowadził szofer Banaś w szarej liberii. Eksponaty wysłano wcześniej, pociągiem. Mortkowicz - komisarz działu polskiego - na długo przed otwarciem obmyślał formę stoiska. Wybierał najpiękniejsze książki z dorobku najlepszych polskich wydawnictw, reprodukował najciekawsze ilustracje, dobierał ramy do barwnych planszy, gromadził huculskie kilimy, barwną ceramikę, ludowe rzeźby. Był to czas wielkiego kryzysu gospodarczego. Na rynku księgarskim panował zastój. Upadały firmy wydawnicze. Mortkowicz - już wtedy poważnie zadłużony w bankach, w drukarniach, u autorów - jak zawsze nie liczył się z pieniędzmi. Z okazji wystawy zaprojektował i własnym sumptem wydał album propagandowy: Le livre d’art en Pologne 1900-1930. Gruby, pięknie oprawiony tom stanowił przegląd polskiego edytorstwa w pierwszym trzydziestoleciu dwudziestego wieku. Barwne wkładki obrazujące osiągnięcia polskich wydawców, ilustracje książkowe znanych polskich grafików, szlachetny, bezdrzewny papier, specjalna czcionka złożyły się na całość wykwintną i kosztowną. Książka nie była przeznaczona na sprzedaż. Rozdawał ją hojnie uczestnikom wystawy jako dar polskiego wydawcy dla wydawców z całego świata. Pobyt był pasmem sukcesów i przyjemności. Prasa francuska pisała:... nikt z nas nie zapomni pięknego udziału pana Mortkowicza w organizacji sekcji polskiej. Była jedną z najbardziej atrakcyjnych na wystawie i wywarta ogromne wrażenie na wszystkich zwiedzających. Równocześnie odbywał się w Paryżu Międzynarodowy Kongres Wydawców. Mój dziadek powiedział na uroczystości otwarcia: Zabieram glos w imieniu księgarzy i wydawców polskich z wielkim wzruszeniem. Dwadzieścia jeden lat temu postawiłem na Kongresie w Amsterdamie w roku 1910 wniosek o przyznanie reprezentacji w Kongresie - Polsce, podzielonej wtedy miedzy trzy potężne monarchie. Motywowałem ten wniosek faktem, że Polska, aczkolwiek podzielona w swym ciele przez trzy granice, pozostaje jednym narodem o jednej, jedynej kulturze i ze książka polska nigdy tych granic nie uznała. Wniosek ten został przyjęty przychylnie i miejsce w Komisji Międzynarodowej zostało narodowi polskiemu przyznane. Dzisiaj mam zaszczyt i - powiem - szczęście stanąć przed tym zgromadzeniem po raz drugi, aby wyrazić Kongresowi w Paryżu w imieniu wydawców i księgarzy Polski wolnej i zjednoczonej wyrazy uznania i wdzięczności za tę proroczą uchwalę z roku 1910. Wysoko zaszedł żydowski chłopiec z Radomia. Był gorąco oklaskiwany, honorowany, brał wraz z rodziną udział w uroczystym dejeuner u prezydenta Francji. A ja - pisze moja matka - przysłuchując się obradom, uczestnicząc w przyjęciach, czułam się obywatelką całego świata, reprezentantką wielkiej kultury swojego narodu tak mocno i szczęśliwie, jak nigdy przedtem ani potem. 4 lipca 1931 roku odjechali do Polski. W hotelu „Gayres” na bulwarze Raspail, gdzie mieszkali, Mortkowicz zostawił swój kufer, a w nim frak i cylinder szapoklak - strój obowiązujący na reprezentacyjnych występach i przyjęciach. Chciał wrócić do Paryża jesienią na zamknięcie wystawy. Gdy auto odjeżdżało, kierownik i portier hotelu, stojąc na ulicy, wołali: A bientot Monsieur Mortkowicz, d bientot! W Warszawie czekały na niego upomnienia i ostrzeżenia od banków, w których zaciągnął kredyty. Małomówny i skryty, nigdy nie przyznawał się rodzinie, jak ciężko przeżywa ciągłe trudności finansowe. Nie umiał się ograniczać, rezygnować z pomysłów artystycznych, oszczędzać, kalkulować. Nie chciał żyć w poczuciu ciągłego zagrożenia. 9 sierpnia 1931 roku w mieszkaniu na Okólniku, w chwili nerwowego załamania, strzelił do siebie z rewolweru. Przewieziony natychmiast do lecznicy przy ulicy Zgoda umarł o godzinie dwunastej. Miał pięćdziesiąt sześć lat. W liście, który zostawił żonie i córce, napisał: Nie byłem kupcem i nie umieram jak kupiec. Pogrzeb odbył się 11 sierpnia 1931 roku na żydowskim cmentarzu. Nad trumną w imieniu polskich wydawców przemawiał Stanisław Arct, w imieniu polskich pisarzy - Jan Parandowski. Książkę Le livre d’art en Pologne włożono mu do grobu. Biały bez Na pogrzebie mego dziadka była oczywiście cała rodzina. I cała inteligencka Warszawa. Zaprzyjaźnieni księgarze, pisarze, malarze i graficy. Tłumy czytelników. Tragiczna śmierć znanego wydawcy wywołała poruszenie w Polsce i za granicą. Pośmiertne wspomnienia wyliczały jego zasługi i czuje się, że powszechny żal był autentyczny: wszyscy zdawali sobie sprawę, że nikt już z taką bezinteresowną miłością nie będzie służył polskiej książce i jej autorom. Janusz Korczak pisał: Nie melancholia podsunęła mu rewolwer. Był to akt protestu, że życie żąda, aby był inny, niż był. Nie wolno bezkarnie chodzić własną drogą. Maria Dąbrowska: Był zabłąkanym w sferę kupiecką wędrowcem z innego świata. Ze świata, którego pasją jest nie - mieć, lecz - być, nie - gromadzić, lecz - tworzyć...Jeśli miał jakąś ambicję osobistą, to mogła to być tylko chęć wyróżnienia się tym, co zrobił, nigdy tym, co posiadał. Środowiska księgarskie i artystyczne z niesłychanym zaangażowaniem zajęły się uczczeniem jego pamięci. Ukazał się specjalny numer „Przeglądu Księgarskiego” poświęcony Mortkowiczowi, w którym wspominali go autorzy, między innymi Leopold Staff, Bolesław Leśmian, Janusz Korczak; graficy: Władysław Skoczyłaś, Franciszek Siedlecki; koledzy: Gustaw Wolff, Wacław Anczyc. W „Wiadomościach Literackich” na specjalnej kolumnie wydrukowano wspomnienia Marii Dąbrowskiej, znanego historyka sztuki Mieczysława Sterlinga, wiersz Or-Ota Do Jakuba Mortkowicza. W październiku 1931 roku w Klubie Artystycznym w gmachu hotelu „Polonia” otwarta została „Wystawa Wydawnictw Jakuba Mortkowicza, zmarłego przedwcześnie krzewiciela kultury literackiej i artystycznej w Polsce” zorganizowana przez prezesa Klubu - Władysława Skoczylasa. Zarząd Główny Związku Księgarzy Polskich ogłosił w całej Polsce „Tydzień wydawnictw Jakuba Mortkowicza”. Do wszystkich firm księgarskich kierowano afisze z jego fotografią i odezwy: Uczczenie wielkiego wydawcy przez społeczeństwo bidzie jednocześnie uznaniem dla wartościowej książki i jej roli w kulturze narodowej. Zanim historia księgarstwa wyznaczy Jakubowi Mortkowiczowi należne mu wśród zasłużonych miejsce, trzeba, aby współczesność oddała hołd rzetelnej zasłudze. Ten obowiązek wobec pamięci Jakuba Mortkowicza jest obowiązkiem księgarstwa polskiego. Księgarnie stołeczne i prowincjonalne zaproszone zostały do konkursu na najpiękniejszą wystawę sklepową, poświęconą pamięci zmarłego. Pierwszą nagrodę otrzymała księgarnia Arcta na Nowym Świecie. Na czarnym żałobnym tle - srebrne liście, po obu stronach fotografii-plakatu paliły się lampy przesłonięte krepą. Na Nowym Świecie wiele było księgarń (...). Idąc gwarną ulicą, co krok niemal spotykało się za szybą pięknie rozłożone, różnobarwne książki i smutną, zamyśloną twarz - „wydawcy artysty”, jak go nazywał plakat - wyłaniającą się z czarnego tła - pisze moja matka. A kilka wierszy dalej wspomina swoją wizytę w księgarni Arcta, osiem lat później, w październiku 1939 roku: Przybiegłam tu do pana Stanisława Arcta, by mu powiedzieć, że księgarnię i wydawnictwo objęła dla ochrony przed hitlerowcami pani Żeromska, że kierownikiem firmy zostaje pan Henryk Nikodemski, a my usuwamy się w cień, prawdopodobnie wyjedziemy na prowincję. Kiedy weszłam do sklepu, pan Stanisław zamiatał właśnie zawaloną gruzami podłogę księgarni. Na mój widok odstawił wielką miotłę i poprosił, bym usiadła. Wysłuchał mnie z powagą, a dowiedziawszy się, z czym przyszłam, uścisnął serdecznie moją rękę i powiedział: - Niech pani będzie spokojna, pani Hanko. Niech pani będzie pewna jednego: nikt was w polskim księgarstwie nie zdradzi. Ten wyjątkowy, spontaniczny hołd oddany memu dziadkowi przez środowisko artystyczne i księgarskie był oczywiście pewną pociechą w żałobie. Nie łagodził jednak rozpaczy bliskich. Nie chcę rozwodzić się nad uczuciami mojej babki. Zawsze chlubiła się swoim opanowaniem i wewnętrzną siłą. Katastrofa odbierała jej nie tylko ukochanego człowieka. Wraz z jego odejściem umierało całe dotychczasowe życie. Może nie przeżyłaby męża, gdyby nie najbliższa rodzina. Trzy siostry: Flora Beylinowa, Gizella Bychowska i Róża Hilsum, która przyjechała z Paryża, dyżurowały przy niej dniem i nocą, nie pozwalając na desperackie kroki. Ogromną pomocą byli także dwaj rodzinni lekarze: Zygmunt Bychowski - neurolog - i Gustaw Bychowski - psychiatra. Ich wsparcie psychiczne i leki pozwoliły Janinie wrócić do jakiej takiej równowagi. A wszyscy naokoło czekali niecierpliwie, kiedy dojdzie do siebie i poweź-mie decyzję: co dalej? W myśl przepisów prawnych, matka i córka były jedynymi spadkobierczyniami Mortkowicza. Mogły zrzec się spadku. Dalszy ciąg był wtedy w rękach stosownych urzędów. Ogłaszano wówczas bankructwo, przeprowadzano licytację majątku, z uzyskanych sum spłacano najważniejsze długi. Resztę wierzytelności umarzano. Rodzina nie była odpowiedzialna za długi. Mogłaby spokojnie przyglądać się likwidacji wydawniczego królestwa, żegnać z wieloletnimi pracownikami, potem szukać dla siebie jakiegoś innego zajęcia. Mogły także przyjąć spadek „z dobrodziejstwem inwentarza”. Czyli wziąć na siebie ciężar upadającej firmy oraz wszystkie zobowiązania wobec banków i osób prywatnych, próbować ocalić tonący statek. Zachowując w ten sposób czyste sumienie wobec zatrudnionych ludzi, którzy mogli liczyć na spłatę swoich roszczeń, i wobec zatrudnionych ludzi, którzy nie zostawali na bruku. A przede wszystkim ratując honor Mortkowicza, bo staroświecka kupiecka moralność uważała bankructwo za coś hańbiącego. Ani żona Jakuba, ani córka nie miały pojęcia o finansach. Buchalteria, księgi handlowe, bilanse, rozliczenia, aktywa, pasywa - wszystko to było dla nich czarną magią. Tymi sprawami zajmował się zawsze szef. Teraz siedziały godzinami z buchalterem firmy i adwokatem, przeglądając rejestry dłużników i wierzycieli, weksle prolongowane, weksle protestowane, urgen-sy banków wymawiających kredyty, listy z upomnieniami, przynagleniami, groźbami. Było jasne, że Janina Mortkowiczowa sama nigdy temu wszystkiemu nie podoła. Córka czuła się wtedy schwytana w sidła przez Los - jak w greckiej tragedii. Namawiając matkę do rezygnacji ze spadku, odebrałaby sens jej istnieniu, uśmiercałaby dzieło ojca. Przyjmując razem z nią dziedzictwo, dokonałaby ofiary z siebie. Nigdy nie chciała poświęcić się zawodowi wydawcy. Kusiło ją tyle najrozmaitszych dróg. Marzyła o usamodzielnieniu się. W perspektywie były własny dom, własna rodzina. Potraktowana serio twórczość literacka. Teraz trzeba by pożegnać wszystkie własne marzenia i poświęcić się mozolnej, niewdzięcznej pracy ratunkowej, wśród finansowych wyrzeczeń, bezustannych trosk, wśród upokarzających zabiegów o pomoc. W końcu podjęła tę najcięższą w życiu decyzję. Przyjęła razem z matką spadek „z dobrodziejstwem inwentarza”. A parę dni później przyszedł z oficjalną wizytą młody malarz i oznajmił, że zrywa zaręczyny. Grzecznie, bezlitośnie wyjaśnił, że liczył na współwłasność dobrze prosperującego wydawnictwa. Wobec nowej sytuacji wycofuje się. Jest artystą i musi myśleć o sobie. Nie udźwignąłby odpowiedzialności za rodzinę w tak ciężkich warunkach finansowych. Inaczej wyobrażał sobie wspólną przyszłość - powiedział i poszedł. Któraś z kuzynek słyszała, jak rozpaczliwie płakała Hanka po jego wyjściu. Nigdy nie komentowało się w domu owego zerwania. Moja rodzina była chorobliwie dyskretna. Nastąpiły lata cierpliwego przezwyciężania dramatycznych trudności. Dwie kobiety nigdy same nie dałyby sobie rady, gdyby nie pomoc z zewnątrz. Na pierwszym miejscu matka wymienia zaprzyjaźnionego z rodziną Jerzego Kuncewicza, męża pisarki Marii Kuncewiczowej. Był on radcą prawnym i bardzo zaradnym człowiekiem. Dzięki niemu udało się ustalić hierarchię ważności spraw i zacząć powoli rozplątywać zawikłane problemy. Nadzwyczajnie zachowali się wierzyciele. Ci zaprzyjaźnieni, jak na przykład Anna Żeromska, okazali dobrą wolę, czekając cierpliwie na zaległe honoraria. Pośpieszyli z pomocą autorzy. Maria Dąbrowska miała już od roku gotowy pierwszy tom swojej epickiej powieści. Nie chciała go drukować, póki nie skończy całości. Nie wiedziała nawet, jak nazwie dzieło. Wiadomość o śmierci Mortkowicza ogromnie nią wstrząsnęła. Nie wiedziałam, w czym to pani Janinie może dopomóc, miałam wrażenie, że spieszę z pomocą, gdy chwyciłam rękopis i pobiegłam z, nim do księgarni na Mazowieckiej. Okazało się, że pomogło. Prowizoryczny tytuł Noce i dnie przyjął się znakomicie i ów pierwszy tom, natychmiast wydany, miał ogromne powodzenie, a pisarka dość szybko ukończyła następne. Prezes Banku Powszechnego Związkowego Wacław Fajans dokonał jakichś niewiarygodnych i niezbyt dla mnie zrozumiałych manipulacji finansowych, by umożliwić spłatę zaciągniętych w banku długów na szczególnie korzystnych warunkach. Gdy okazało się, że mimo największych wysiłków i wyrzeczeń firmie dalej grozi bankructwo i można uniknąć upadłości tylko pod warunkiem nadzoru sądowego - nadzorca powołany przez sąd, mecenas Juliusz Kloss, stał się od razu najlepszym doradcą i przyjacielem. On i Jerzy Kuncewicz czuwali nad właściwym przebiegiem handlowych działań i dzięki nim firma powolutku zaczynała stawać na nogi. Spłacało się należności, a działalność księgarni i wydawnictwa nadal trwała. Trzeba było oczywiście zrezygnować z drogich edycji: obniżyć ceny wydrukowanych już książek i albumów, a równocześnie pojawiły się nowe tytuły. Niecałe dwa i pół roku po śmierci Mortkowicza oferta gwiazdkowa wymieniała wśród wielu innych pozycji ukończone właśnie wydanie zbiorowe dwudziestu tomów Staffa, dwa tomy Nocy i dni Dąbrowskiej, trzeci w przygotowaniu, dwa nowe tomy poezji: Biblia cygańska Tuwima i Kołysanka jodłowa Lieberta. Kryzys był zażegnany. Jak i gdzie moja przyszła matka spotkała mego przyszłego ojca? Młody geofizyk, asystent na Wydziale Geologicznym Uniwersytetu Warszawskiego przyjaźnił się z Tadeuszem Przypkowskim - historykiem sztuki, słynnym oryginałem, kochającym się śmiertelnie w Monice Żeromskiej. Więc może poznali się przez Przypkowskiego? Tadeusz Olczak był bardzo przystojny, miał oślepiająco błękitne oczy, czarujący uśmiech i trudny charakter. Przynajmniej tak się mówiło w rodzinie. Pokochali się, ale była to niedobra miłość. Pochodzili z innych środowisk, inne mieli natury, inne potrzeby. Ona, rozpieszczana przez rodziców, łagodna, pogodna, uśmiechnięta, szukała w nim czułości i opieki. On, surowy, oschły, zasadniczy, nie umiał okazywać uczuć, może dlatego, że rósł bez ojca, który wcześnie porzucił rodzinę. Ona marzyła o partnerskim związku, podobnym do tego, jaki tworzyli Mortkowiczowie. On - ambitny naukowiec - chciał uległej żony, która troszczy się o dom i nie ma własnych spraw. Był bardzo zdolny i osiągnął później poważne sukcesy naukowe, ale miał chyba kompleks niższości. Drażniły go artystyczne przyjaźnie Hanki i pewien ton egzaltowanego snobizmu, który panował w jej domu. Ona zaś nie mogła znieść jego ostentacyjnego lekceważenia wszystkiego, co miało dla niej wagę. Był pierwszym i jedynym nie-Żydem, który wszedł w tę rodzinę. Czy miało to jakieś znaczenie? On sam pozbawiony był antysemickich uprzedzeń, jednak w przedwojennych czasach takie mieszane związki wzbudzały niechęć w otoczeniu. Ślub odbył się w roku 1933, w parafii ewangelicko-augsburgskiej w Warszawie. Matka pierwsza w rodzinie zmieniła wyznanie, co nie wywołało wśród bliskich specjalnych reakcji. Poza pobożnym Samuelem Beylinem nikt z krewnych nie był religijny. Pozostawali przy wyznaniu mojżeszowym z poczucia suwerenności. Nie chcieli się go wyrzekać, by ułatwić sobie życie. Na pewno mój ojciec popełnił straszliwy błąd, wprowadzając się do żony na Okólnik. Od razu starły się ze sobą dwa despotyzmy - teściowej i zięcia. Moja biedna mama była już w ciąży, źle się czuła i znowu płakała, a oni wiedli ze sobą zacięte boje o przywództwo. Kiedy w listopadzie 1934 roku wróciła z kliniki, ze mną w powijakach, Julian Tuwim przysłał jej w prezencie krzak białego bzu w ogromnej donicy, z bilecikiem: Poezji z. geodezją pięknie zrymowanej. Z jakiegoś powodu tak to rozzłościło mojego ojca, że wyrzucił bez razem z donicą przez okno. Z piątego piętra. Niedługo potem sam się wyprowadził. Zdążył jeszcze wziąć udział w uroczystości mojego chrztu i znowu się zirytował. Wybór na rodziców chrzestnych Anny Żeromskiej i Leopolda Staffa potraktował jako pysznienie się swoimi literackimi koneksjami. Pieczołowitość, z jaką przez całe życie przechowywał moją metrykę i inne dokumenty, fotografie oraz tomiki poezji mojej matki, świadczy o tym, że byłyśmy dla niego ważne. Nigdy tego nie okazywał. Nie wiem, kto wymyślił idiotyczną teorię, że po rozwodzie nie powinien mnie widywać, „by nie komplikować mi życia”. Dlatego poznałam go dopiero podczas wojny, w wyniku jakiejś kolejnej zagrażającej mi opresji. Nie był to najlepszy czas na zbliżenie. Nasze stosunki po wojnie były rzadkie, poprawne i pozbawione cienia bliskości. Kiedy o tym dziś myślę, żal mi jego i siebie. A najbardziej żal mi mojej matki. Tak więc mój dom rodzinny był domem okaleczonym, pozbawionym elementu męskiego, opanowanym przez kobiety, bo mieszkała z nami jeszcze służąca, miła Anielcia, i moja niania Halinka, a potem wychowawczyni - antypatyczna panna Anna. A także jadała u nas i spędzała cały swój wolny czas niezamężna siostra mego dziadka, ciocia Edzia, pracująca w księgarni. Jednak mimo braku męskiej ręki to niewielkie kobiece państewko było świetnie zorganizowane i funkcjonowało nadzwyczaj sprawnie. Dwie wielkie tragedie osobiste: samobójcza śmierć dziadka i rozwód matki, zostawiły rany w sercach, ale nie naruszyły życiowego ładu. Od rozpaczy i rezygnacji ratowała wewnętrzna dyscyplina i poczucie misji, którą stanowiło wydawnictwo. Równocześnie atmosfera domu daleka była od ascezy. I babka, i matka w dziecinnie łakomy, zmysłowy sposób lubiły radości i przyjemności, jakie daje świat. Piękne przedmioty, eleganckie stroje, futra, kapelusze, magazyny mód, teatr, wystawy, restauracje, kawiarnie, przyjęcia, miłe towarzystwo. Obie bardzo były wrażliwe na urodę otoczenia, więc nasze pięć pokoi w amfiladzie - niepojęte dla mnie słowo „amfilada” podkreślała babka z dumą po wojnie - zakomponowane były jak dzieła sztuki, z najwyższą troską o kolorystyczną harmonię ścian, mebli i obrazów. Wszędzie, oczywiście, stały biblioteczne półki z książkami w pięknych oprawach. Na tle zielonych ścian jadalni - jesionowe biedermeiery i barwny fryz pod sufitem złożony z portretów Piastów Zofii Stryjeńskiej. „Aż mnie w dołku ściska, kiedy tych dwudziestu chłopa dźga mnie swoimi ślipiami”, skarżyła się stara służąca Marcinowa, której już nie poznałam. Czerwień koloru wina w salonie współgrała z lśniącymi mahoniami. Portret babki w czerwonej pelerynie pędzla Leona Kaufmana czarował secesyjnym wdziękiem. Na ścianach wisiały obrazy Eugeniusza Żaka, Bolesława Cybisa, Leopolda Gottlieba, a także mój wizerunek, namalowany przez przyjaciela rodziny Eliasza Kanarka. Na stołach, na komodach, na sekretarzykach stały ukochane przez moją babkę secesyjne przedmioty: ozdobne wazony pełne świeżych kwiatów, misterne koszyczki ze srebra, talerze i patery z miśnieńskiej porcelany. Babka lubiła wyrazy uznania dla swego smaku. Któregoś dnia zaprosiła na obiad znaną z ekscentryczności Stryjeńską, niezwykle popularną przed wojną twórczynię folklorystycznych obrazów ukazujących się w albumowych wydaniach u Mortkowicza. Przed obiadem oprowadziła panią Zofię po domu, by pochwalić się najnowszymi artystycznymi nabytkami i pokazać jej, jako znawczyni, firmowe znaki i sztance cennych przedmiotów. Potem wszyscy zasiedli do starannie nakrytego stołu. Gdy z wazy nalano zupę pomidorową, malarka podniosła swój pełny talerz i przewróciła go do góry dnem. Wśród ogólnej konsternacji wyjaśniła uprzejmie: „Chciałam tylko sprawdzić, jaka to marka”. Dom - mityczna kraina pierwszych zachwytów, wzruszeń, lęków i elementarnych doświadczeń - znikł widocznie z mojego życia zbyt wcześnie, bo nie zostało mi po nim żadne wspomnienie. Nie pamiętam swego dziecinnego pokoju i zabawek. Ani wyglądu reszty pomieszczeń. Wszystko, co wiem - wiem z opowieści. Nie przypominam sobie żadnych domowych wydarzeń. Ani tych zwyczajnych. Ani tych nadzwyczajnych. Leczył mnie Janusz Korczak - podobno niezbyt go lubiłam. Julian Tuwim przyniósł mi Słonia Trąbalskiego z dedykacją: „Dla Joasi kochasi od Juleczka kochaneczka” - nie sądzę, by zrobiło to na mnie specjalne wrażenie. Nie został mi w pamięci żaden ślad kolorów, smaków, zapachów dzieciństwa. Nie pamiętam także księgarni. Przecież musiałam bywać tam wiele razy, ale choćbym nie wiem jak wytężała wzrok, nie widzę małej dziewczynki z modnym wtedy lokiem zakręconym na czubku głowy, która biega wśród jesionowych półek i ogląda ilustrowane albumy. Mogę sobie tylko wyobrazić te wizyty. I moja babka, i moja matka miały ogromnie solenny stosunek do wszystkiego, co z wydawnictwem było związane. Małej następczyni tronu, jedynej dziedziczce firmy i tradycji, starano się zapewne zwracać uwagę na piękno otoczenia, uczono ją szacunku i miłości do książki. Pewnie dlatego jedyne, co naprawdę dobrze pamiętam z przedwojennego dzieciństwa, to kolorowe tomy pełne cudownych ilustracji, wierszyków i bajkowych opowieści. Najpierw czytano mi na głos, potem nauczyłam się sylabizować wyrazy samodzielnie. Książki były duże i ciężkie, więc układałam się z nimi na puszystym dywanie i machając nogami, odpływałam w tajemnicze kramy. W zaczarowany świat Piotrusia Pana z rysunków Rackhama, w mgły i śniegi bajek Andersena ilustrowanych zwiewnymi rycinami Dulaca. W świat bardziej realny, gdzie Marcelianek Majster Klepka „z węzełka, co wszystko zmieści, nawet i sto czterdzieści narzędzi”, wyjmował młotki, gwoździe, piły, dłutka i reperował zepsute stoły, krzesła, własne trepki, a jego majsterkowanie tak precyzyjnie było pokazane na ilustracjach Stefana Themersona. Płakałam, kiedy umierała nieszczęsna Kasia z baśni Rydla O Kasi i królewiczu. Pękałam ze śmiechu, kiedy grubasy rysowane przez Lewitta i Hima jadły tłuste kiełbasy w wagonie, który ciągnęła lokomotywa Tuwima. Gdzieś w Niebie stoi oszklona szafka, w której czekają na mnie te wszystkie dawno temu czytane, zagubione książki. Myślę, że zawdzięczam im spokój ducha i psychiczny ratunek w latach wojny. Przygody doktora Dolittle, wędrówki Nilsa Holgersona przez Szwecję na grzbiecie dzikich gęsi, smutki małego Nemeczka z Chłopców a Placu Broni - to była rzeczywistość, której wtedy poświęcałam uwagę. Wszystko inne wydawało się złym snem. Pamiętam też dobrze moich kuzynów. W roku 1939 było nas w Warszawie pięcioro. Rozpieszczane i hołubione najmłodsze pokolenie w rodzinie. Dwuletnia Monika i siedemnastoletni Ryś Bychowscy. Trzynastoletni Paweł Beylin. Ośmioletni Robert Osnos. Oraz ja, niespełna pięcioletnia. Nasze babki łączyła przez całe życie symbiotyczna więź, nasze matki, nasi ojcowie w dzieciństwie ciągle byli razem i jako ludzie dorośli dalej utrzymywali ze sobą kontakty. Dlatego my, dzieci, także byliśmy sobie bardzo bliscy. Troskliwie strzeżona przez bonę Monika była jeszcze za mała na wspólne zabawy, Ryś gimnazjalista - zbyt dorosły, ale z Pawełkiem i Robertem łączyła mnie ogromna komitywa. Traktowałam ich jak starszych braci, a oni zachowywali się wobec mnie dość rycersko i nawet dawali sobą komenderować. Takie miałam przynajmniej wrażenie. Dom Bychowskich był wykwintny i prowadzony, jak się wówczas mawiało, „na wysokiej stopie”. Może odpowiedniego poziomu wymagała pozycja Gustawa, może decydowała o tym jego żona Maryla, lubiąca luksus i światowe życie. Z pewną zazdrością porównywałam ich styl życia i nasz. U nas były tylko dwie osoby do pomocy, u nich aż pięć: poza służącą, kucharka i pokojówka, bona Moniki oraz dochodząca Fraulein, ucząca języków Rysia i jego przyrodnią siostrę Krysię. Podczas wspólnych spacerów w Łazienkach z moją małą kuzynką jej bona świeciła w oczy mojej wychowawczyni dobrobytem panującym u Bychowskich, a mnie doprowadzała do szału opowieściami o tym, jak rodzice uwielbiają i rozpieszczają córeczkę. Kiedy w domu narzekałam na jakąś życiową niesprawiedliwość albo grymasiłam przy jedzeniu, słyszałam sarkastyczne uwagi panny Anny: „Przenieś się do państwa doktorostwa, tam będą bardziej koło ciebie skakali”. Ryś Bychowski wiosną 1939 roku zdał maturę w Gimnazjum im. Stefana Batorego. Razem z Krzysiem Baczyńskim uczyli się znienawidzonej matematyki, razem wygłupiali się po maturze. Krzyś jako dama, bo niższy, tańczył z Rysiem walca wzdłuż całej ulicy Myśliwieckiej, Ryś pod Muzeum Narodowym chodził na rękach. Latem wpadł z wizytą do Skolimowa, gdzie spędzaliśmy z Robertem ostatnie przedwojenne wakacje. Zachowała się fotografia, na której siedzimy we troje na drewnianych schodkach przed domem. Pawełek Beylin - ciemny, kędzierzawy trzynastolatek o brązowych oczach - miał niewiarygodne poczucie humoru i skłonność do żartobliwych mistyfikacji. Nigdy nie mogłam się zorientować, czy opowiada historie prawdziwe, czy kpi sobie ze mnie i ze swoich słuchaczy. Umiejętność wychwytywania groteskowych stron rzeczywistości i skłonność do surrealistycznych dowcipów zawsze mnie w Pawle czarowały. Dziś zastanawiam się, czy żartami nie oswajał swego losu, dość w dzieciństwie powikłanego. Niewątpliwie musiał cierpieć, że ojca i matkę zastępują mu dziadkowie i dwie ciotki. Spotykały go zapewne złośliwości ze strony kolegów, komentujących tę niezwyczajną sytuację. Przyszły filozof i profesor uczelni artystycznych, uwielbiany przez parę powojennych pokoleń studentów, już w dzieciństwie rozbrajał wszystkich inteligencją, wdziękiem i poczuciem humoru. W „Magazynie Gazety Wyborczej” z 21 października 1999 roku Andrzej Seweryn, opowiadając o Marcu 68, przypomina, jak ówczesny „czerwony” rektor Szkoły Teatralnej nawoływał studentów do spokoju. I pouczał: „Nie traćcie głowy”. „Wtedy wstał nasz ukochany wykładowca filozofii, profesor Paweł Beylin. - Tak, tak, nie wolno tracić głowy, ale nie wolno też tracić twarzy”. Najwięcej czasu spędzałam z Robertem. Jego rodzice: Marta i Józef Osnosowie, byli bardzo aktywni zawodowo. Józef pracował w elektrotechnicznej firmie „Kaloryt”, Marta w farmaceutycznym przedsiębiorstwie „Magister Klawe”. Nie mieli wiele czasu dla jedynaka. Chłopiec, dość chyba samotny, bardzo kochał swoją babkę, siostrę mojej babki - Gizellę, która okazywała mu wiele serca. Umarła w roku 1937, kiedy miał sześć lat. Powiada dziś, że chyba wtedy płakał po raz ostatni w życiu. Ale moje wspomnienia związane z Robertem dotyczą tylko spraw wesołych. Podszytych beztroskim dziecinnym śmiechem, który ma smak słodkiej, łaskoczącej w nos kolorowej pianki na szklance wody sodowej z sokiem. Kupowały nam czasem taką wodę w Łazienkach nasze nianie. Spędzaliśmy ze sobą masę czasu. Biegaliśmy po łazienkowskich alejkach do utraty tchu. Jeździliśmy na podwarszawskie letniska. Na zdjęciach z tamtych czasów wyglądamy jak rodzeństwo. Roześmiana para ciemnowłosych, ładnych dzieci. Raz zabrali nas do cyrku. Olśniona patrzyłam na trudny do pojęcia cud. Arenę cyrkową zaczęła wypełniać prawdziwa woda, sięgająca prawie do podłogi parterowej loży, w której siedzieliśmy. Zgasło światło. Na granatowym niebie pojawił się złoty księżyc. I gwiazdy. Na wodę wpłynęły oświetlone lampionami gondole. Dziś wiem, że owo przedwojenne, feeryczne widowisko odbywało się w cyrku braci Staniewskich, w olbrzymim amfiteatralnym budynku na ulicy Ordynackiej, tuż koło mojego domu. Gmach zbombardowany został doszczętnie 13 września 1939 roku. W czerwcu 1999 roku w Nowym Jorku podczas baletu Sen nocy letniej, na który zabrał mnie Robert, patrzyłam z podziwem na wirtualną rzeczywistość Lasu Ateńskiego, wyczarowaną przez komputery i lasery. Poruszali się w niej lekko jak powietrzne duchy cudownie sprawni tancerze. Właśnie wtedy przypomniałam sobie, że już kiedyś siedzieliśmy tak koło siebie w ciemności, zanurzeni w bajkowym świecie. I choć Noc wenecka w Warszawie była w porównaniu z tym, co oglądałam teraz, czymś naiwnym i tak bardzo staroświeckim, ogarnęło mnie nagle proustowskie poczucie szczęścia powracające z oddali naszego wspólnego dzieciństwa. Katalog wydawnictwa Mortkowicza na rok 1939 polecał następujące nowości: wiersze Jana Kasprowicza, Leopolda Staffa, Kazimierza Wierzyńskiego, Juliana Tuwima, Bolesława Leśmiana, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Dzieła literatury obcej: Don Kichota Cervantesa, Czerwoną lilię Anatola France’a, Pastwisko na Derborence Ramuza. Z literatury polskiej - opowiadania i publicystykę Marii Dąbrowskiej, Słupy ogniste Poli Gojawiczyńskiej. I jeszcze Cesarstwo rzymskie Tadeusza Zielińskiego. Trzy tomy reprodukcji: Malarstwo włoskie, Rzeźba wioska, Tańce polskie Zofii Stryjeńskiej. Dla dzieci: Upartego chłopca Janusza Korczaka, Operę doktora Dolittle i Pocztę doktora Dolittle Hugh Loftinga w tłumaczeniu babki. Nieźle. A przecież wymieniam nie wszystkie tytuły. Na następnej stronie, po wykazie nowości, wydrukowane zostało faksymile listu Józefa Piłsudskiego. Przedrukowany został również list z listopada 1937 roku, w którym Komisariat Sekcji Polskiej na Światowej Wystawie Paryskiej zawiadamiał, że uchwałą międzynarodowego jury przyznano wydawnictwu GRAND PRIX za książkę artystyczną. W sierpniu 1939 roku minęło osiem lat od śmierci Mortkowicza. Babka i matka mogły być z siebie dumne. Sprostały zadaniu. Nie wiem, czy podział ról był sprawiedliwy. Babka przejęła na siebie sferę duchową przedsięwzięcia: inspiracje, pomysły, rozmowy z autorami, korespondencję i reprezentację. Nie nauczyła się księgowości. Nie zajmowała się sprawami handlowymi. Cała czarna robota spadła na moją matkę. Borykanie się z kłopotami materialnymi, negocjacje z wierzycielami, nadzorowanie pracy drukarni, odpowiedzialność za artystyczny poziom wydawnictw. A także za byt firmy i rodziny. l sierpnia 1939 roku była ładna słoneczna pogoda. Matka wyszła z banku, gdzie wpłaciła właśnie ostatnią ratę długu firmy, i poszła do „Ziemiańskiej” na kawę. Może nawet przedtem kupiła sobie nowy kapelusz. Zasłużyła na nagrodę. Wszystkie należności były spłacone. W sejfie PKO leżało trzydzieści tysięcy złotych, przeznaczone na sezon jesienny. Po raz pierwszy od śmierci ojca poczuła się wolna. Miała wtedy zaledwie 36 lat. Za sobą nieudane małżeństwo. Przed sobą przyszłość, w której, jak się łudziła, będzie mogła wreszcie pomyśleć o własnym życiu. Miesiąc później wybuchła wojna. Janek W roku 1929 Janek Horwitz miał trzynaście lat i chodził w Warszawie do piątej gimnazjalnej. Jego matka pracowała jako szkolny lekarz psychiatra. Mieszkała z synem przy placu Za Żelazną Bramą 6. Kamilla Horwitz, czyli „towarzyszka Julia”, jeszcze do niedawna była aktywną działaczką Komunistycznej Partii Polski, redagowała pismo „Robotnica”, wyjeżdżała na międzynarodowe kongresy i konferencje, kierowała wydziałem kobiecym KG KPP. Ale ostatnio nie pełniła już żadnych znaczących funkcji. W roku 1926 nastąpił definitywny podział partii na dwie frakcje. Adolf Warski, Maria Koszutska - „Wera”, i Maksymilian Horwitz-Walecki, tzw. większość domagająca się pewnej niezależności od Kremla, w wyniku stalinowskich manipulacji została napiętnowana jako „prawicowe odchylenie”, usunięta z władz partyjnych i pozbawiona wpływów. Rządy przejęła „mniejszość” - skrajnie lewicowe skrzydło, ślepo podporządkowane Stalinowi. Dlatego właśnie Kamillę, wyznającą poglądy „większościowe”, zwolniono ze stanowiska kierownika wydziału kobiecego i odsunięto od bardziej odpowiedzialnych zadań. Przypadek, jak wiadomo, może całkowicie odmienić ludzkie losy. 22 listopada 1929 roku wracała z pracy. Kiedy zbliżała się do domu, usłyszała za sobą kroki biegnącego mężczyzny. Odwróciła głowę. Partyjny kolega najwyraźniej przed kimś uciekał. „Schowajcie to! Może wy się uratujecie”, szepnął, kiedy się znalazł bliżej, wetknął jej w rękę zwitek papierów i zniknął w najbliższej bramie. Odruchowo włożyła je do torebki, przyspieszyła kroku i wpadła do mieszkania. Janek, widząc jej zdenerwowanie, pojął od razu, że coś się stało. Podniósł błyskawicznie blat pulpitu, przy którym odrabiał lekcje. Wrzuciła tam torebkę. A w pokoju stał już policyjny szpicel. Śledził uciekającego, widział, co się wydarzyło na ulicy, i poszedł za Kamillą. Teraz spokojnie wyjął torebkę ze schowka i wyciągnął z niej plik zakazanej bibuły. Materiały były tak obciążające, że od razu zabrał ją na posterunek. Osadzona została w areszcie śledczym kobiecego więzienia zwanego „Serbią”. Sytuacja wyglądała niewesoło. Ciągle jeszcze obowiązywał w Polsce kodeks karny pochodzący z czasów przed odzyskaniem niepodległości. A więc w każdym z byłych zaborów za te same przestępstwa stosowano inne kary. Najsurowsze przewidywał kodeks carski, toteż zdarzało się, że w Warszawie dostawało się pięć lat za to, za co w Krakowie człowiek bywał uniewinniany. Kamillę oskarżono z artykułu 102, który dotyczył działalności „wywrotowej”. Groził jej wyrok od sześciu do dziesięciu lat. Obrony podjął się siostrzeniec - Gustaw Beylin. Był dobrym adwokatem, a z reguły, gdy ktoś z rodziny znalazł się w opałach, krewni spieszyli mu z pomocą. Sędzia śledczy Jan Demant świetnie znał stosunki panujące w KPP. Wiedział, że towarzyszka „Julia” odsunięta jest przez kierownictwo na boczny tor i nie odegra już w Polsce większej roli politycznej. Zgodził się więc na sugestię Gustawa, by ze względu na stan zdrowia do czasu procesu wypuścić ją z aresztu za kaucją. Lekarz więzienny, odpowiednio przygotowany, bez trudu wykrył u pięćdziesięcioletniej aresztantki dolegliwości usprawiedliwiające zwolnienie. Teraz trzeba było zdobyć pieniądze na kaucję. Wynosiła trzy tysiące złotych. Była to duża suma, znacznie przekraczająca możliwości finansowe Kamilli, która zarabiała dwieście pięćdziesiąt złotych miesięcznie. Postanowiła więc, że sprzeda mieszkanie. Ale pieniędzy otrzymanych ze sprzedaży dalej było za mało. Wtedy siostry i ich mężowie solidarnie złożyli się na uzupełnienie wymaganej kwoty. 21 stycznia 1930 roku wypuszczona została z więzienia prewencyjnego. Teraz zaczęły się debaty, czy ma czekać w Warszawie do rozprawy, ryzykując co najmniej sześcioletni, a może wyższy wyrok, czy też powinna uciekać za granicę. A jeśli uciekać, to dokąd? Nie zdecydowała się na Szwajcarię, gdzie kończyła studia i przez wiele lat pracowała. Wolała jechać do Związku Radzieckiego. Sądziła, że łatwiej znajdzie tam posadę. Zapewne na jej wybór wpłynęły również zaangażowanie ideologiczne i uczuciowe związki z bratem - Maksem Horwitz-Waleckim, który od paru lat mieszkał w Moskwie i pracował w Komitecie Wykonawczym Międzynarodówki Komunistycznej. Emigracja do ZSRR nie była sprawą prostą. Najpierw Kamilla musiała uzyskać zgodę na wyjazd u zwierzchników partyjnych w Polsce. To oni załatwiali papiery imigracyjne u odpowiednich organów w Związku Radzieckim. Lecz frakcyjne walki i wzajemne animozje były tak silne, że mniejszościowe władze nie kwapiły się z pomocą większościówce, choć wiadomo było, że jeśli nie wyjedzie z Polski, spotkają kara wieloletniego więzienia. Była dość rozgoryczona, bo musiała czekać na decyzję aż trzy miesiące. W Koncu, może dzięki naciskom brata, uzyskała niezbędne pozwolenie i obietnicę, że dokumenty podróżne będą na nią czekały w Berlinie, gdzie mieściło się kierownictwo partii, i że tamtejsi towarzysze zorganizują jej podróż z Niemiec do Leningradu, pod warunkiem, że do Berlina przedostanie się na własną rękę. To także nie było łatwe. Czekał ją proces karny, nie mogła wiec legalnie przekroczyć polskiej granicy. W pociągach kontrola paszportowa była bardzo surowa. Wpadła więc na pomysł, by polecieć samolotem do Gdańska, który jako „wolne miasto” nie należał do terytorium Polski. Samoloty były stosunkowo nowym i ciągle ryzykownym środkiem komunikacji. Latano nimi rzadko i dokumenty podróżnych sprawdzano na lotniskach dość pobieżnie. W marcu 1930 roku bez żadnych przeszkód przefrunęła granicę. Z Gdańska statkiem popłynęła do niemieckiego wówczas Szczecina. Później koleją pojechała do Berlina i tam czekała na obiecane dokumenty dla siebie i syna. Zależało jej bardzo, by Janek nie przerywał nauki z powodu wyjazdu. Został więc w Warszawie do końca roku szkolnego. Najpierw przeniósł się do ciotki Beylinowej, która mieszkała w tym samym domu. Flora trzymała krótko całą swoją rodzinę i od razu postanowiła podporządkować sobie siostrzeńca. Chłopiec przyzwyczajony był przez Kamillę do partnerskiego układu opartego na szacunku i zaufaniu. Dlatego kiedy ciotka zaczęła go zbytnio kontrolować, napisał o tym do matki. Któregoś dnia wróciwszy ze szkoły, zobaczył na komodzie list z uspokajającą odpowiedzią, otwarty i najwyraźniej przeczytany. W salonie już czekała na niego cała rodzina Beylinów. Patrzyli na niego z wyrzutem i domagali się wyjaśnień. Głęboko zraniony niedyskrecją, zaprotestował przeciwko otwieraniu jego listów. Ciotka z kolei zarzuciła mu niewdzięczność i nielojalność. Skończyło się na tym, że spakował swoje manatki i wprowadził się do „cioci Janiny”. Czyli do mojej babki. Żył jeszcze mój dziadek - Jakub Mortkowicz. Moja matka miała wtedy dwadzieścia siedem lat i była niezamężna. Mały gość stał się kimś bardzo ważnym dla tej trzyosobowej rodziny. Widać zaspokajał jakieś niespełnione marzenia o synu, o bracie. Karmiona byłam w dzieciństwie niezliczonymi anegdotami o Janku. Jawił się w nich jako chłopiec wrażliwy, inteligentny i uparty. Z moją babką jakoś lepiej dochodził do porozumienia. Była bardziej liberalna niż jej siostra Flora i proponowała mu znacznie więcej atrakcji. Od albumów z reprodukcjami i tomików wierszy poczynając, a kończąc na długich spacerach po lesie. I tu zdarzały się konflikty, ale na szczęście błahe. Może czuł więcej zrozumienia ze strony „wuja Kuby”, „cioci Janiny”, „Hanki”. Ówczesny czternastolatek, obecnie poważny siwy docent Uniwersytetu Warszawskiego, dalej używa tych dziecinnych zdrobnień, opowiadając o moich bliskich. Kiedy wyjeżdżał z Polski, nie było mnie jeszcze na świecie. Poznałam go dopiero w roku 1945, kiedy wrócił z Rosji. Dzisiaj jest dla mnie jedynym źródłem informacji o czasach, których nie pamiętam. Życie rodziny Mortkowiczów, wszystkie zajęcia i rozmowy podporządkowane były sprawom literatury i sztuki. Moi dziadkowie traktowali swój zawód jako najświętsze powołanie, śmiertelnie serio, bez żadnego dystansu i przez to mogliby chłopca czasem irytować. Chlubienie się osiągnięciami dla kultury, ich dziecinne popisywanie się przyjaźnią ze znanymi pisarzami miały w sobie sporo snobizmu. A przecież niespełna roczny pobyt w ich domu Janek wspomina dziś jako czas artystycznych wzruszeń, które na zawsze zapadły mu w duszę i pomagały znosić ciężkie chwile lat następnych. Nie lubi przesady i egzaltacji, więc pewnie poprosi, bym nie używała zbyt literackich sformułowań i zapisała dosłownie to, co mówi: „Com się wtedy naczytał u was w domu poezji Tuwima i Wierzyńskiego, com się wtedy napatrzył w księgarni tych reprodukcji, tych Turnerów, Monetów, Pankiewiczów, Żaków - to moje”. Dwie opowiadane o nim historyjki podnosiły mnie na duchu, gdy ubolewano, że nie było w rodzinie tak trudnego dziecka jak ja. Namiętny pożeracz książek ciągle toczył walki z „ciocią Janiną”, która twierdziła, że za dużo czyta, i gasiła mu wieczorem światło w pokoju. Gdy wychodziła, zapalał je na nowo. Zaczęła wykręcać żarówkę z lampy. Wtedy kupił sobie latarkę i przy jej świetle czytał pod kołdrą. Skonfiskowała latarkę. Wówczas stawał z książką w oknie i czytał w blasku latarni ulicznej. Przez to, jak twierdzono, popsuł sobie wzrok. Druga historyjka wydarzyła się wcześniej, kiedy miał mniej więcej osiem lat i z moimi bliskimi pojechał w odwiedziny do państwa Zerom-skich. Miał poznać wielkiego pisarza, więc wyobrażam sobie, ile razy przedtem był upominany, że musi się bardzo starać, by nie przynieść wstydu rodzinie. Nieskazitelnie czysta koszula, wypucowane buty, przygładzona w ostatniej chwili przez Hankę, czyli moją mamę, czupryna. Prezentował się wspaniale, gdy przedstawiano go panu Stefanowi i pani Hani. Zapytany, kim chce zostać w przyszłości, odpowiedział śmiało, że pisarzem. I że ma zamiar pisać książki poważne, „nie dla jakichś tam służących”. Skąd się wzięła u chłopca z komunistycznego domu ta pogarda dla warstw niższych, nie wiadomo. Potem dorośli zasiedli do herbaty, a dzieci, czyli on, śliczna, mała Monisia i jej przyjaciółka Marysia Skoczylasówna, zostały odesłane do ogrodu, gdzie miały się razem bawić. Po jakimś czasie rozległ się rozdzierający krzyk Moniki, która za chwilę wpadła na taras ze szlochem: „Zmiażdżył mi klatkę piersiową! Zmiażdżył mi klatkę piersiową!”. Pan Stefan, który uwielbiał córeczkę, złapał ją przerażony na ręce, zaczął pocieszać, całować, wypytywać, co się stało, ale nie potrafiła wykrztusić ani słowa. Atmosfera zrobiła się dość przykra. Ciocia Janina próbowała rozładować sytuację. Hanka pobiegła szukać Janka w ogrodzie. Wściekły siedział pod drzewem. „Starałem się jak mogłem - mamrotał - a te idiotki w ogóle nie zwracały na mnie uwagi i rozmawiały tylko ze sobą. Więc chciałem im pokazać, jaki jestem silny. Przewróciłem jedną na ziemię i klęknąłem na niej. Skąd mogłem wiedzieć, że zacznie się drzeć jak zarzynana”. W ponurym nastroju wracali z tej wizyty. W czerwcu 1930 roku Janek otrzymał świadectwo ukończenia piątej gimnazjalnej. Ten dokument wydawał się matce bardzo ważny. Na jego podstawie będzie mógł - jak tłumaczyła - kontynuować naukę w Moskwie. Więc i on traktował to świadectwo z wielkim nabożeństwem, włożył je do osobnej teczki i pilnował, by się nie zniszczyło podczas długiej podróży. Zależeć od niego miała cała jego przyszłość. Na dworzec odprowadzili go warszawscy krewni. Nikt w najkoszmarniejszych snach nie mógł przewidzieć, co przyniesie przyszłość tym z rodziny, którzy odjeżdżają na wschód, i tym, co zostają. Zdumiewające, że i jedni, i drudzy wyszli cało z opresji obu totalitaryzmów. Zawdzięczając życie szczęściu? Przypadkowi? Przede wszystkim ludzkiej pomocy i życzliwości. Bo Ludzie - przez duże L - znajdowali się wszędzie. Utkwiło mi w pamięci z przejmującą wyrazistością parę zdań z opowieści mojej matki o tym pożegnaniu. Nim wsiadł do pociągu, zapytał ją z niepokojem: „Hanka! Czy mam dobrze zawiązany krawat?”. A ona poprawiła mu ten krawat z siostrzaną czułością. Potem, już w przedziale, gdy pociąg ruszał, wołał do niej przez otwarte okno: „Pamiętaj! Wysyłaj mi co tydzień »Wiadomości Literackie«. I każdy nowy tom Tuwima. I Wierzyńskiego. Obiecaj! Nie zapomnij”. A ona biegła za pociągiem i krzyczała: „Obiecuję! Nie zapomnę!”. Dość szybko okazało się, że przesyłki z burżuazyjnej Polski mogą mu tylko zaszkodzić. Towarzysze partyjni w Berlinie zwlekali z dostarczeniem radzieckich dokumentów. Więc pojechał z mamą na wakacje. Do pensjonatu. Mogłoby się wydawać, że kapitalistyczny świat jeszcze próbował ich uwieść. Ostrzec. Zatrzymać. W Koncu dostali niezbędne papiery. Wręczał je Alfred Lampę, znany działacz komunistyczny, podczas wojny współzałoży-ciel armii Kościuszkowskiej w Związku Radzieckim. Jego żonę, śliczną Krysię Jurkowską, zamęczono w roku 1937 w słynnym więzieniu w Butyrkach. Lampę uniknął śmierci podczas stalinowskich czystek tylko dlatego, że siedział wtedy w polskim więzieniu. Czy nie było dość jednoznacznych sygnałów? Czy nie można było przewidzieć tego, co się wydarzy? Janek twierdzi, że wówczas, w roku 1930, nie. W każdym razie nie wtedy, gdy widziało się wszystko z dalekiej, zagranicznej perspektywy. Z Berlina pojechali pociągiem do Szczecina. Stamtąd radzieckim statkiem popłynęli do Leningradu. Później pociągiem dostali się do Moskwy. Był upalny czerwcowy dzień 1930 roku, kiedy wysiedli na moskiewskim dworcu. W oczach mieli jeszcze kolorowe, zamożne berlińskie ulice, więc tym bardziej uderzyły ich szarzyzna i ubóstwo. Janek pierwszy raz w życiu zobaczył wtedy niekończące się sznury ludzi przed sklepami. I nie mógł zrozumieć, dlaczego klienci stoją pokornie na zewnątrz, zamiast wejść do środka i kupić to, co jest im potrzebne. Zrozumiał dopiero wtedy, kiedy zobaczył pustki w sklepach. Dotarli do hotelu „Lux”, gdzie mieszkali wujostwo - Maks i Stefania Horwitzowie (obecnie Henryk Wałecki i Stefania Bielska). „Lux” był przed rewolucją jednym z lepszych hoteli w Moskwie. Później, kiedy stał się siedzibą dygnitarzy Międzynarodówki Komunistycznej, zatracił sporo ze swojej dawnej świetności. Pokoje Maksa i Stefy były niewielkie. W jednym z nich, u wuja, rozstawiono łóżko polowe dla Janka, w drugim, u bratowej, na równie prowizorycznym posłaniu pościelono Kamilli. Czasem do wujostwa przyjeżdżali goście. Rozstawiało się dla nich następne łóżka polowe, między którymi ledwo można się było przecisnąć. Pokój Maksa był pełen książek, czasopisma, które nie mieściły się na półkach, przechowywał w wannie, nieużywanej, bo do łazienek nie dochodziła ciepła woda. Kąpano się w łaźni wspólnej dla mieszkańców całego piętra. Podczas swojej pierwszej tam bytności czternastolatek dość się speszył, bo nie było osobnych pomieszczeń dla kobiet i mężczyzn. Później przyzwyczaił się do widoku golasów obojga płci kąpiących się razem. Największym zaskoczeniem była niewiarygodna masa pluskiew, z którymi nie mogli sobie dać rady. Żyło się w „Luksie” bardzo skromnie. Członkowie Kominternu otrzymywali pobory w wysokości trzystu rubli. Było to tzw. partmaksimum. Ustalono, że nawet najwyższy partyjny funkcjonariusz nie może zarabiać więcej niż wykwalifikowany robotnik przemysłowy. Ta suma z trudem wystarczała na życie, zwłaszcza że pracownikom umysłowym przysługiwała najniższa kategoria kartek żywnościowych. Kartki zobaczył wtedy także po raz pierwszy w życiu. Miesięczne przydziały chleba, kaszy, tłuszczów, mięsa były niewielkie. Kartki na mięso oddawało się do stołówki „Luksu”, gdzie jadano dość marne obiady. Sytuacja Maksa była już wtedy niełatwa. Stalin dobrze pamiętał, że Wałecki w przeszłości ośmielał się występować przeciwko niemu, a nigdy nie wybaczał swoim oponentom. Toteż im silniejsza stawała się jego władza, tym gorzej Maks był notowany w aparacie partyjnym. A im mniejszą grał rolę na forum publicznym, tym bardziej stawał się nieznośny i despotyczny w kręgu rodzinnym. Stosunek Kamilli do brata był dość ambiwalentny. Szanowała jego wiedzę i autorytet, bardzo była do niego przywiązana, lecz z czasem coraz częściej różnili się poglądami. Miała mu za złe nielojalności polityczne. A także nieporządek w życiu osobistym. Prowadził bowiem podwójne życie. Ze swoją żoną Stefanią żył od lat dwudziestu sześciu. A w Moskwie związał się z dziewczyną młodszą od siebie prawie o ćwierć wieku. Józefina Swarowska - Josza - była Austriaczką, córką znanej wiedeńskiej primabaleriny. Wychowała się w Wiedniu, w zamożnym domu, w artystycznej atmosferze. Jej brat ukończył wyższe studia muzyczne, został znanym skrzypkiem i dyrygentem Filharmonii Wiedeńskiej, ale ona miała inne tęsknoty. Bardzo wcześnie zaangażowała się w działalność komunistyczną, na jakimś międzynarodowym kongresie poznała Maksa i wynikła z tego miłość. Pojechała za nim do Moskwy, a w roku 1932 urodziła mu syna, któremu dano na imię Piotr dla upamiętnienia pseudonimu ojca z carskich czasów. Maks pomógł Joszy znaleźć pracę w Sekretariacie Kominternu, umieścił ją w ładnym, dwupokojowym mieszkaniu przy ulicy Gorkiego, ale nie mógł się zdobyć na zalegalizowanie tego związku. Dalej mieszkał z żoną, która z czasem o wszystkim się dowiedziała i domagała się rozwodu, przede wszystkim dla dobra małego Pietii. Ale Maks nie chciał się na to zgodzić. Dorosłe dzieci, Kasia i Staś, miały do niego ogromne pretensje. Uważały, że unieszczęśliwia i siebie, i swoich bliskich. Prostolinijna Kamilla też była zdania, że brat postępuje nieuczciwie, i nie ukrywała swej dezaprobaty. A Maks krytyki nie chciał lub nie umiał znosić. W Związku Radzieckim i Kamilla, i Janek zmienili nazwiska. On nazywał się teraz Jan Kancewicz - jak jego ojciec. Ona - Leonia Aleksandrowna Kancewicz. Niedługo po przyjeździe spotkało ich pierwsze rozczarowanie. Okazało się, że „towarzyszka Leonia” - doktor medycyny z dwudziestopięcioletnim stażem - nie może liczyć w Moskwie ani na pracę, ani na mieszkanie. Przynależność do opozycyjnej frakcji KPP bardzo w ZSRR szkodziła. Pokrewieństwo z nie najlepiej widzianym Wałeckim także nie pomagało. Zresztą Kamilla nie chciała zabiegać o niczyją protekcję. Dopiero po dwóch miesiącach bezskutecznych starań znalazła w końcu posadę. W miejscowości Troickoje, siedemdziesiąt kilometrów od Moskwy, piętnaście kilometrów od stacji kolejowej, gdzie w dawnych koszarach wojskowych ulokowano szpital dla nieuleczalnie chorych umysłowo. Potrzebowali tylko opieki pielęgniarskiej, bo specjaliści niewiele mogli już im pomóc. Dla ambitnego psychiatry takie zakłady były rodzajem zesłania. Kierowano tam często znakomitych fachowców, świetnie wykształconych na europejskich uniwersytetach tylko za to, że byli politycznie „niepewni”. Na tym zabitym deskami odludziu Janek musiał schować do szuflady swoje warszawskie świadectwo gimnazjalne. Była tu tylko prymitywna wiejska szkoła powszechna. Więc zaczął edukację od początku. Szybko nauczył się po rosyjsku, a nauczyciele i rówieśnicy bardzo byli dla niego życzliwi. Nie odczuwał śladu niechęci z powodu swojej inności. Tylko krótkie spodnie, które nosił w lecie polskim obyczajem, bardzo nowych kolegów śmieszyły. Wiejscy chłopcy, którzy zdzierali starą odzież swoich ojców i braci, nigdy nie widzieli takiego dziwactwa. Toteż uprosił matkę, by kupiła mu jak najszybciej długie drelichowe portki. Tymczasem Kamilla rozpoczynała nowy rozdział życia. Nikt z medycznego personelu nie należał do partii, więc rządy w szpitalu sprawowała pięcioosobowa partyjna jaczejka złożona z pracowników fizycznych - „prawdziwych proletariuszy”, którzy zresztą zajmowali się głównie piciem, a sprawy szpitala nic ich nie obchodziły. Rej wśród nich wodził były kawalerzysta od Budionnego. Wszystkich pracowników umysłowych uważał za „szkodliwy element” i kontrrewolucjonistów; kiedy był pijany, odgrażał się, że zaraz zrobi z nimi porządek. Lekarze ucieszyli się więc bardzo, że Kamilla, mianowana zastępcą dyrektora, należy do partii. Wreszcie na zebraniach wszechwładnej jaczejki ktoś będzie mógł poruszyć nurtujące wszystkich problemy. Narzekali na niskie pensje, najgorszą kategorię kartek żywnościowych dla pielęgniarzy, na brak leków i podstawowych środków higienicznych. Na najbliższym zebraniu partyjnym Kamilla przedstawiła żale personelu i zaproponowała, by do stosownego ministerstwa w Moskwie wysłać delegację, która zreferuje trudne położenie zakładu i poprosi o pomoc. Następnego dnia do rejonowego komitetu partii wpłynęło doniesienie, że towarzyszka Kancewicz wzywa publicznie personel szpitala do buntu. Komitet rejonowy wykluczył j ą z partii. Zostałaby wyrzucona ze szpitala, ale Maks wyratował jaz tarapatów, tłumacząc, że przybyła z kapitalistycznej Polski i broni najemnych pracowników. O żadnych próbach reformy nie było już jednak mowy. W roku 1931 Kamilla otrzymała pracę bliżej, bo zaledwie 40 kilometrów od Moskwy i tylko trzy kilometry od stacji kolejowej. W sanatorium dla nerwowo chorych w Golicynie. Pakując się, Janek znowu troskliwie włożył do teczki z najważniejszymi dokumentami swoje gimnazjalne świadectwo. I znowu okazało się bezużyteczne. W ramach kolejnej reformy edukacyjnej zlikwidowano w ZSRR gimnazja i licea ogólnokształcące, a ogniwem pośrednim między szkołą powszechną a wyższą uczelnią stały się szkoły zawodowe, które przygotować miały do pracy w przemyśle, a przyszłych inteligentów „wygotować w kotle fabrycznym” - jak się wówczas mawiało. Dlatego, by móc później studiować historię, poszedł do szkoły zawodowej przy znanej fabryce samochodów Amo, później ZIS, następnie ZIŁ, i tam przez dwa lata uczył się fachu tokarza metalu. Zamieszkał z matką w Golicynie i dojeżdżał stamtąd do Moskwy, do szkoły. Pół godziny szedł do stacji piechotą, półtorej godziny jechał pociągiem, potem pięćdziesiąt minut tramwajem. W sumie blisko trzy godziny. Potem wracał także trzy godziny. Czasem, gdy Maks wyjeżdżał na dłużej, nocował w „Luksie”. Szkoła zorganizowana była w ten sposób, że przez jeden tydzień mieli zajęcia praktyczne w fabryce, a przez następny - wykłady teoretyczne. Z matematyki, fizyki, chemii i marksizmu-leninizmu. Powoli zapominał, że kiedyś uczył się łaciny i języków nowożytnych. Wśród ponad tysiąca uczniów wielu pochodziło z rodzin inteligenckich i należało do moskiewskiej elity. Podobnie jak on, chcieli studiować, więc musieli przejść przez tę szkołę, która zresztą była na wysokim poziomie. Prestiżowa fabryka popierana przez reżim zatrudniała świetnych nauczycieli, często z uniwersyteckimi stopniami. Zwabiały ich tutaj wysokie pensje i dobre zaopatrzenie w żywność, co w czasach powszechnego niedostatku było bardzo istotne. Pierwszego dnia nauki Janek wszedł z grupą swoich nowych kolegów do ogromnej hali szkoły zawodowej. Kazano im stanąć przy warsztatach, umocować w imadle kawał żelaza, w jedną rękę wziąć metalowe dłuto, w drugą młotek i tak długo uderzać nim w dłuto, aż żelazo osiągnie wymagany kształt. Równocześnie weszły do hali dwie pielęgniarki i rozłożyły swój rynsztunek: watę, jodynę, plastry, bandaże. Za którymś razem, gdy zamiast w cel uderzył z całej siły we własną dłoń, domyślił się, po co tam stoją. Opatrzyły krwawiącą ranę, a kiedy z zabandażowaną ręką podszedł do majstra, by poprosić o zwolnienie, usłyszał, że ma wracać do warsztatu. Więc wrócił. Potem były następne etapy nauki. Kuźnia. Palenisko. Rozpalone żelazo, które trzeba było formować młotem. Bolesne oparzenia. Tu także bardzo pomocne były pielęgniarki. Później warsztaty tokarskie i szlifierskie, gdzie w obróbce szlifowanych elementów wymagana była dokładność do jednej setnej milimetra. Miał wtedy piętnaście lat. Pracował na trzy zmiany. Nocami wbijał sobie w szyję paznokcie, żeby nie zasnąć przy warsztacie. Na szczęście, robotnice z fabryki okazywały mu dużo życzliwości. Majstrzy także byli przyzwoitymi ludźmi. Dokuczał mu tylko jeden z nich - kiepski fachowiec, ale za to partyjny aktywista. I to właśnie jemu najbardziej chciał udowodnić, że chociaż jest „inteligenckim mięczakiem”, daje sobie radę. Znowu w tej historii pojawia się krawat. Janek musiał jako chłopiec dbać o swój wygląd, skoro odjeżdżając, prosił moją matkę, by sprawdziła, czy krawat jest dobrze zawiązany. Po przyjeździe do Moskwy został przez wuja Maksa obdarowany jego garderobą. Maks żył bardzo skromnie, ale ubrania kupował za granicą, bo w misjach politycznych wyjeżdżał często na Zachód, i to konspiracyjnie, jako kupiec lub bankowiec, musiał więc być odpowiednio ubrany. W radzieckiej, marnej odzieży zostałby od razu zdemaskowany. Janek donaszał po nim eleganckie europejskie garnitury, kamizelki i krawaty. Kiedyś zwierzył się koleżance, że chce przystąpić do organizowanej przez Komsomoł komuny. Mieli razem zamieszkać, składać zarobione pieniądze do wspólnej kasy, wspólnie przygotowywać posiłki, uczyć się i bawić. Koleżanka ostrzegła go: „Nie obrażaj się, ale chłopcy cię nie przyjmą”. - „Dlaczego?” - „Bo jesteś „piżon”„. W ówczesnej gwarze -”goguś” lub „dżoler”, jak mówiło się u nas w latach stalinowskich o chłopcach ubierających się w zagraniczne ciuchy. W Związku Radzieckim obowiązywał surowy proletariacki styl. Działacze partyjni, wzorem Stalina, nosili wojskowe szynele i kurty lub czarne rosyjskie koszule, tzw. kosoworotki, zapinane pod szyję. W swoich kamizelkach i krawatach pochodzących ze „zgniłego Zachodu” Janek był podejrzanym „burżujem”. Zrezygnował więc z dbałości o stroje. I dopiero wtedy został zaakceptowany. W roku 1933 ulonczył szkołę metalowców. Miał wtedy siedemnaście lat. Myślał dalej o studiach historycznych. Zapisał się więc na tzw. Rabfak („Raboczyj Fakultiet”) - kurs przygotowawczy dla robotników, którzy mieli zamiar studiować. Nie było to takie proste. By dostać się na kurs, należało mieć za sobą czteroletni staż fabryczny, Janek zaś ukończył zaledwie dwa lata szkoły zawodowej. Dopomógł mu Henryk Lauer, matematyk, który niegdyś wykładał w Zurychu i stamtąd znał Kamillę. Lauer był wieloletnim komunistą związanym z grupą większościową i dlatego po roku 1929 był w Rosji źle widziany. Odsunięty od spraw politycznych, działał w Komisji Planowania i choć miał już niewielkie wpływy, w takiej sprawie jeszcze mógł coś wskórać. Cztery lata później został aresztowany i po brutalnym śledztwie zamordowany. Jak wszyscy czołowi działacze KPP. Na kursie wśród kolegów Janka nie było już inteligenckich dzieci. Młodzi ludzie z rodzin chłopskich i robotniczych pochodzili nie tylko z okolic Moskwy, ale z najodleglejszych stron Rosji i bardzo słabo byli przygotowani do dalszej nauki. Niektórzy z nich, jak na przykład trójka północnych Osetyńców, ledwo mówili po rosyjsku. Uczono ich więc spraw najbardziej elementarnych: poprawnego czytania i pisania, prawidłowej wymowy. Mieli w przyszłości reprezentować nową elitę umysłową Związku Radzieckiego. Pod koniec roku 1933 po raz pierwszy wyrzucono Janka z Komsomołu. W rozmowie z kolegą powtórzył zasłyszaną gdzieś nieżyczliwą opinię Lenina o Stalinie. Kolega od razu pobiegł do władz komsomolskich „Rabfaku” z prośbą o wyjaśnienie tego bluźnierstwa. Zwołano zebranie. Oskarżono Janka o szerzenie kontrrewolucyjnych poglądów. Niewiele brakowało, by relegowano go ze szkoły. Na szczęście, jakoś się wybronił, a później Komsomoł przyjął go z powrotem. l grudnia 1934 roku zginął w zamachu Siergiej Kirow, członek Biura Politycznego WKP(b), uważany za głównego rywala Stalina w walce o władzę. Po cichu mówiło się, że to Stalin kazał go sprzątnąć, oficjalnie o zabójstwo oskarżano „trockistowskich terrorystów”. Wśród wtajemniczonych nikt nie miał wątpliwości, że mord popełniony na Kirowie stanie się pretekstem do porachunków z antystalinowską opozycją. I rzeczywiście, od razu rozpoczęły się aresztowania pod najbardziej absurdalnymi zarzutami i natychmiastowe wyroki śmierci. Psychoza strachu obejmowała cały kraj. W roku 1934 Janek ukończył „Rabfak”, zdał konkursowe egzaminy na uniwersytet i wreszcie rozpoczął studia na wymarzonej historii. A Historia coraz bardziej dawała się we znaki. Na publicznych wiecach piętnowano „zdrajców narodu”, na uniwersytecie co gorliwsi studenci napadali na profesorów, zarzucając im najrozmaitsze polityczne grzechy, oskarżeni kajali się i składali samokrytyki, wszędzie szukano winnych i znajdowano ich bez trudu. Ale młodość to większa odporność psychiczna, więc Janek próbował prowadzić normalne życie. Uczył się. Biegał do kina i do teatru. Na randki i na spacery. Do muzeów i na zajęcia „uniwersytetu kultury”, gdzie wykładano historię literatury i sztuki. Miał dużo czasu wieczorami, bo przez pierwsze lata studiów był człowiekiem bezdomnym i do ludzi, u których nocował, starał się przychodzić jak najpóźniej, by jak najmniej im przeszkadzać. Kamilla przeniosła się już wtedy z Golicyna do Moskwy, gdzie została zatrudniona jako pracownik naukowy w Instytucie Neuropsychiatrycznym. Ale o zdobyciu mieszkania i ona nie mogła marzyć. Instytut miał własną przychodnię: dwa pomieszczenia - poczekalnię i gabinet lekarski. Zamieszkała w gabinecie, a ponieważ stały tam dwie kozetki przeznaczone dla pacjentów, Janek sypiał czasem na jednej z nich. Musiał się tylko wynosić, nim przyszli pacjenci. Często nocował u Maksa, który dużo wyjeżdżał. Innym razem przygarniała go córka Maksa - Kasia. Była żoną cenionego inżyniera Tanera, którego Dzierżyński ściągnął ze Szwajcarii, by tworzył radziecką energetykę. Powodziło im się świetnie, bo we wspólnym kołchozowym mieszkaniu, zwanym „komunałką”, mieli aż dwa pokoje, a nawet służącą. Przez jakiś czas mieszkał u Mani Beylin. Sprowadziła z Warszawy małego synka, w agencji TASS nieźle zarabiała, stacją było na wynajęcie dwóch pokoi w „komunałce”. Czasem spędzał noce u przyjaciół. Nie mieli ani odrobiny zbędnego miejsca w zagęszczonej przestrzeni, więc rozkładał materac pod stołem, a rano, nim gospodarze wstali, znikał. Był szczęśliwy, kiedy przydzielono mu miejsce w bursie akademickiej, czyli łóżko w pokoju, gdzie spało oprócz niego trzynastu kolegów. Mógł wreszcie zgromadzić wszystkie swoje rzeczy. Papiery. Listy. Dokumenty. Parę sztuk odzieży. Kilkanaście kartonów z książkami, które maniacko skupował i trzymał u krewnych i przyjaciół. Książki nie zmieściłyby się w pokoju, więc przechowywał je w magazynach bursy. Rok 1936 to nasilenie się Wielkiego Terroru. Masowe represje i pokazowe procesy. Wśród polskich komunistów aresztowano coraz to nowych, najwierniejszych, zdawałoby się, towarzyszy i przerażeni ludzie toczyli dramatyczne, niekończące się dyskusje, streszczające się w jednym słowie: „dlaczego?”. Jedni wierzyli w zdradę uwięzionych, inni ją kwestionowali, pocieszano się nawzajem, że to omyłka, która zaraz się wyjaśni, a równocześnie rosły wzajemna nieufność i podejrzliwość. Powtarzano, „że nie ma dymu bez ognia”, widocznie są jakieś powody, partia wie, co robi. A Janka właśnie wtedy po raz drugi wyrzucono z Komsomołu. W jakiejś prywatnej rozmowie ośmielił się skrytykować jeden z procesów i ogólny ton prasy napadającej brutalnie na oskarżonych. Jak zeznali później świadkowie, twierdził, że prasa kłamie, i podważał wiarygodność opublikowanych zeznań. W dodatku ujął się za córką zamkniętego właśnie ówczesnego dziekana wydziału. Nie chciano przyjąć dziewczyny na studia, bo jej ojciec okazał się „wrogiem ludu”. Ośmielił się powiedzieć, że nie uznaje odpowiedzialności zbiorowej. Ktoś od razu złożył na niego donos. W panującej wokół aurze strachu i podejrzliwości mogło się to skończyć fatalnie. Jakoś i tym razem wyszedł cało. Decyzję o wykluczeniu zamieniono na naganę z ostrzeżeniem, motywując złagodzenie kary młodym wiekiem. Miał wtedy dziewiętnaście lat. Hotel „Lux” powoli się wyludniał. Nocami zajeżdżały na dziedziniec samochody. W pokojach nadsłuchiwano, w którą stronę kierują się kroki enkawudzistów. Czasem rozlegał się krzyk. Czasem płacz kobiety albo dziecka. I znowu kroki na schodach. Brutalne popędzanie tych, których wyprowadzano. Mania Beylin nie pracowała już w agencji TASS, ale w redakcji propagandowej gazety „Journal de Moscou”. Niespokojna o rodzinę, codziennie o zmierzchu przybiegała do hotelu. Po latach opowiadała mi w Paryżu, że nim weszła w bramę, patrzyła w okna Maksa i Stefy. Świeciło się. I kamień spadał jej z serca. Na całe życie zapamiętała ten upiorny widok: z dnia na dzień coraz mniej jasnych prostokątów w ścianie budynku. 21 czerwca 1937 roku wieczorem w znajomych oknach paliło się światło. Ale hotel był jakby wymarły. Żadnych ludzi na schodach. Cisza. Puste korytarze. Mania zapukała do pokoju Stefy. Ciotka leżała w łóżku. Miała jakieś przypadłości sercowe i była śmiertelnie smutna. Za chwilę do jej pokoju przyszedł Maks. Zmieniony nie do poznania. Zawsze pełen energii i życia, robił teraz wrażenie starca. Miał zapadniętą twarz, zaciśnięte wargi, martwe oczy. Siadł na łóżku żony i milczał. Mania, bezradna w tej atmosferze beznadziejności, chcąc jakoś pomóc, poszła do kuchni i zrobiła herbatę. Z wdzięcznością przyjęli szklanki z gorącym napojem, ale nie mogli przełknąć ani kropli. Próbowała z nimi rozmawiać - wszystkie słowa zamierały w powietrzu. Byli jakby w innej rzeczywistości, w innym wymiarze. Nie miała z nimi kontaktu. Czas mijał. Zbliżała się północ. Nie chciała zostawiać ich samych, ale Maks powiedział: „Idź już. Zrobiło się późno!”. I objął ją na pożegnanie. Na dole, w holu zobaczyła wchodzący w hotelowe drzwi oddział NKWD. Pomyślała: „Na czyją głowę spadnie tej nocy nieszczęście?”. Następnego dnia, z samego rana zadzwoniła do Maksa. Telefon odebrał syn - Staś. Zapytała: „Jak się czuje mama?”. Odpowiedział: „Nie przychodź tutaj”. I odłożył słuchawkę. „Wrogowie ludu” Przyszli po Maksa 22 czerwca 1937 roku około drugiej nad ranem. Stefa, która nie mogła zasnąć, postanowiła zajrzeć do męża. Za drzwiami jego pokoju usłyszała męskie głosy. Chciała wejść, ale nie wpuszczono jej do środka. W brutalny sposób kazano wracać do siebie. Według relacji sąsiadów, najpierw został wyprowadzony on, potem ona. Następnie w obu pokojach zrobiono gruntowną rewizję, wywalając, jak zwykle w takich sytuacjach, książki z półek, papiery z szuflad, rzeczy z szafy. Wczesnym rankiem do hotelu przybiegł Staś zdenerwowany tym, że ani matka, ani ojciec nie podchodzą do telefonu. Gdy zobaczył, co zaszło, próbował dowiedzieć się czegoś o ich losie. Nikt nie chciał mu powiedzieć, w jakim są więzieniu, co im grozi, co można dla nich zrobić. Nie działały ani protekcje, ani znajomości. Ludzie przepadali wtedy bez śladu. Jakby nigdy wcześniej nie istnieli. Enkawudziści, zabierając starego Adolfa Warskiego, stłukli mu okulary, bez których nic nie widział. Następnego dnia córka pobiegła na Łubiankę z zapasową parą szkieł. Odmówiono przyjęcia. Usłyszała tylko tyle: „Nie będą mu już potrzebne”. Mania Beylin, siostrzenica Maksa, w swoich wspomnieniach pisanych po latach notuje, że w Paryżu z wiarygodnego źródła dowiedziała się, dlaczego Wałecki tego wieczoru, gdy widziała go po raz ostatni, był tak załamany. Nie miał już wtedy żadnych wątpliwości, co go czeka. Był już wcześniej „rozpracowywany” przez Specjalną Komisję Kontroli przy Kominternie. Przesłuchiwali go najbliżsi współpracownicy i przyjaciele: wśród nich Palmiro Togliatti, fiński komunista Otto Kuusinen i ówczesny przewodniczący Kominternu, Bułgar Georgi Dymitrow - człowiek, który w roku 1933 oskarżony został o podpalenie Reichstagu. Wtedy miał dość odwagi, by zdemaskować przed sądem hitlerowską prowokację. Teraz nie ośmielił się przeciwstawić dyrektywom Stalina. Nawet nie próbował bronić kolegi. Wieloletni wierni towarzysze przedstawili Maksowi najbardziej absurdalne zarzuty. Przynależność do „antysowieckiej grupy trockistowskiej”, „działalność kontrrewolucyjną”, „szpiegostwo na rzecz faszystowskiej Polski”, a także innych krajów Europy. Przez trzy dni starał się udowodnić swoją niewinność. Ale wyrok zapadł znacznie wcześniej. I wyżej. Oznajmiono mu, że usunięty został z partii. Zażądano zwrotu legitymacji partyjnej. Utrata tego dokumentu oznaczała dla oddanego komunisty unicestwienie, śmierć cywilną, bankructwo duchowe. Stracił wiarę w sens całego życia. I chyba przeczuwał, że niedługo straci także życie. Widział przecież, co się działo naokoło. Podczas odczytywania werdyktu Komisji Dymitrow, stary druh, którego Maks niejednokrotnie wyciągał z najrozmaitszych politycznych kłopotów, odwrócił się do niego tyłem i patrzył przez okno. We wspomnieniach Mani Beylin znajduje się jeszcze jedna przejmująca scena, która rozegrała się po aresztowaniu Maksa. Gdy 22 czerwca rano zadzwoniła do hotelu „Lux” i usłyszała głos Stasia w słuchawce telefonicznej, od razu zrozumiała, co się stało. Nie mogła w niczym pomóc. Nie miała żadnych wpływowych znajomości. Nazajutrz wyjeżdżała z synkiem do Francji. Odroczenie wyjazdu było niemożliwe. Od roku znajdowała się w rozpaczliwej sytuacji. „Journal de Moscou”, francuskojęzyczna gazeta, w której pracowała, został zlikwidowany. Redaktor naczelny Łukianow - aresztowany. Pozbawiona posady, dawała lekcje matematyki. Potem władze radzieckie cofnęły jej pozwolenie na pobyt. Musiała jak najszybciej opuścić ZSRR, a nie mogła jechać do Polski, bo ambasada polska odebrała jej, jako komunistce, polski paszport. Tylko dzięki temu, że jej synek Pierre urodził się w Paryżu, zdobyła francuską wizę, wystawioną na świstku papieru, bo nie miała żadnego dokumentu podróżnego. Naokoło robiło się coraz groźniej. Wyjazd był ostatnią szansą ocalenia. Ale zdążyła jeszcze odszukać młodą przyjaciółkę wuja - Joszę. Bała się, że tragiczną wiadomość przekaże jej ktoś obojętny lub nieżyczliwy. Wolała zrobić to sama. Chciała zostawić jej jakieś pieniądze, bo przewidywała, że znajdzie się w trudnej sytuacji. Bywała u niej w tajemnicy przed resztą rodziny, która nie tolerowała tego związku. Bardzo ją lubiła. Widziała, jak Maks ją kocha, z jaką czułością patrzy na swego późnego synka - Pietię. Wiedziała, jak musi się niepokoić o ich los. Josza mieszkała z Pietią w daczy Kominternu pod Moskwą, w Srebrnym Borze. Mania zajechała tam wieczorem podmiejskim pociągiem i wysiadła na małej stacyjce. Zobaczyła dziesiątki identycznych domków letniskowych. Wszędzie podobne firaneczki w oknach, te same werandy przed domami, stoliki na werandach, a na nich samowary. Zgromadzeni wokół samowarów letnicy jedli kolację. Pachniał sosnowy las. Z dala dobiegał dźwięk harmonii. Ktoś śpiewał. Spokój. Idylla. Nastrój jak z Czechowa. Jakby nie dobiegały tu echa dramatów, które rozgrywały się tak blisko. Ale ta beztroska była pozorna. Kiedy Mania próbowała dowiedzieć się o dom Międzynarodówki Komunistycznej, na dźwięk jej cudzoziemskiego akcentu na twarzach pytanych ludzi pojawiał się strach. Milkli. Nikt nic nie wiedział. Nie chciano z nią rozmawiać. Była obca, więc podejrzana. Mogła sprowadzić wszechobecne nieszczęście. W Koncu ktoś najodważniejszy szepnął: „To tam”, i pokazał jej drogę. Otworzyła furtkę. W oświetlonych oknach willi widać było ludzkie sylwetki. Na trawniku zobaczyła nieruchomy biały kształt. Jakby podłużne zawiniątko. Kiedy zrobiła parę kroków, ów kształt poruszył się. Ktoś podniósł głowę. To była Josza. Leżała na trawie, na sienniku. Obok niej, zawinięty w koce, spał mały Pietią. Rzuciła się Mani w ramiona, szlochając: „To niemożliwe! To nieprawda! To jakaś straszna pomyłka”. Już wiedziała, co się stało. Mania próbowała ją pocieszyć: „Oczywiście, że to nieporozumienie! On wróci. On wróci na pewno”. I pytała zdumiona: „Dlaczego śpicie tutaj, na wilgotnej trawie, a nie w domu?”. Okazało się, że władze Kominternu działały bardzo sprawnie. Błyskawicznie odebrały przydział na mieszkanie w służbowej daczy byłemu towarzyszowi i przydzieliły innej, ciągle jeszcze dobrze widzianej, dygnitarskiej rodzinie. Nowi lokatorzy przyjechali po południu, przywieźli wiadomość o aresztowaniu Maksa i kazali Joszy natychmiast się wynosić. Roztrzęsiona, nie miała sił na zorganizowanie przeprowadzki ani nawet pieniędzy na bilet do Moskwy. Więc zgodzili się, by została do rana. Ale na zewnątrz. Poza domem. Spędziła z synkiem cały wieczór na trawniku, a potem przykryła go, utuliła i zasnął. „Najgorsze było to - płakała - że nie pozwolili swoim dzieciom bawić się z moim Pietią. A on nie mógł zrozumieć, dlaczego”. Mania musiała wracać. Jedyne, co mogła zrobić, to życzyć zrozpaczonej kobiecie odwagi i ofiarować przywiezione pieniądze. A potem zostawiła oboje na tym trawniku. Następnego dnia ona i Pierre wyjechali do Paryża, a Josza z Pietią wrócili do Moskwy. Josza nigdy już nie zobaczyła Maksa. Nie zobaczył go już nikt z rodziny. Przywódcom KPP nie wytaczano wielkich, pokazowych procesów. Nie ogłaszano publicznie wyroków. Likwidowano ich po cichu. Bliscy przez lata łudzili się, że żyją. Nie mogli czynić żadnych starań, by dowiedzieć się prawdy, bo sami znaleźli się w więzieniach i w łagrach z wieloletnimi wyrokami. Stanowili szczególną grupę ofiar, która nosiła urzędową nazwę: „członkowie rodzin zdrajców ojczyzny”. Josza cudem uniknęła represji. Jednak i jej, i Pietii los także zgotował ciężkie przejścia. Ale to już inna historia. Staś Bielski, syn Maksa, miał wtedy trzydzieści lat. Od roku pracował w Sztabie Generalnym Armii Czerwonej w Moskwie. Gdy dowiedział się o aresztowaniu ojca, nie miał wątpliwości, że niedługo przyjdzie kolej na niego. Od razu został zwolniony ze stanowiska, przeniesiony do rezerwy i usunięty z partii. Był już rozwiedziony z żoną Wierą i nie utrzymywał kontaktów ani z nią, ani z pięcioletnią wówczas córeczką - Halinką. Nie miał nic do roboty, nie miał gdzie się ukryć, nie chciał spotykać się z bliskimi i przyjaciółmi, żeby ich nie narażać, więc siedział w domu i czekał. Przez pięć miesięcy. Życie musiało toczyć się dalej. Kamilla pracowała na dwóch posadach, jakimś cudem zdobyła sublokatorski pokoik w komunalnym mieszkaniu i Janek, choć mieszkał wciąż w „akademiku”, miał wreszcie namiastkę domu. Latem 1937 roku matka spędzała urlop w domu wypoczynkowym pod Moskwą, a on pojechał nad morze, na Krym. Ostatniego dnia przed powrotem kupił dla niej w prezencie skrzynkę pięknych winogron. Zostały mu w kieszeni dwa ruble. Na bilet kolejowy i bochenek chleba. Podróż trwała dwa dni. Żywił się przez cały czas chlebem, winogronami i wodą, więc dostał w drodze straszliwych boleści. Starczyło mu jeszcze sił, by zataszczyć owoce do mieszkania Kamilli. Zostawił jej karteczkę, że przyjechał i ze idzie do siebie, do bursy. Tam zgłosił się do lekarki, która kazała mu położyć się do łóżka. Nie zdając sobie sprawy z tego, jak matka zrozumie jego słowa, zatelegrafował: „Zachorowałem. Przyjeżdżaj po winogrona”. W atmosferze grozy panującej naokoło odczytała ten telegram jako szyfr, zawiadamiający o katastrofie. Natychmiast pojechała do Moskwy. Najpierw do siebie, gdzie czekały winogrona i kartka. Uspokojona, pobiegła do bursy, żeby dowiedzieć się o zdrowie syna. Pogadali. Pożegnali się. Następnym razem zobaczyli się po blisko ośmiu latach. Aresztowano ją 10 sierpnia 1937 roku. Gdy wróciła do domu, czekali na nią funkcjonariusze NKWD. Byli już parę dni wcześniej. Pod jej nieobecność. Kazali sąsiadom dać znać, kiedy się pojawi. I sąsiedzi donieśli. Nie ze złej woli. Ze strachu. Bali się, że jeśli nie doniosą, ktoś doniesie na nich, że nie donieśli. Janka, który leżał w studenckim lazarecie, nikt nie uprzedził, że matkę zabrali. Kiedy wreszcie wydobrzał i zdziwiony, że się nie pokazuje, poszedł do niej, zastał drzwi zaplombowane. Poprosił na komisariacie o wpuszczenie do środka, by mógł wziąć swoje rzeczy. Pozwolono mu wejść w policyjnej asyście. Miał nadzieję, że zastanie jakiś liścik czy znak życia. Nie znalazł. Winogron zresztą też nie było. Wydano mu książki - dwa tysiące sztuk. Osobiste rzeczy. Zdeponował wszystko w magazynie „akademika” i zaczął się zastanawiać, co dalej. Najpierw zgłosił się na uniwersytet i zawiadomił o tym, co się stało. Sekretarz organizacji komsomolskiej od razu zażądał od niego zwrotu legitymacji. Potem wezwano go do gabinetu rektora. Rektor, dość skonfundowany, oznajmił mu, że musi rozstać się z wydziałem historycznym. Może się przenieść na inny fakultet. Na nauki przyrodnicze albo fizyczno-matematyczne. Ale chyba rozumie, że syn „wroga ludu” nie może studiować na kierunku humanistycznym. Szukając wyjścia najbardziej dla siebie znośnego, wybrał geografię. Później wezwali go na posiedzenie Centralnej Komisji Komsomołu. A właściwie na przesłuchanie. Nie pytali go o poglądy, tylko o stosunek do matki. Odpowiedział, że jest dla niego autorytetem osobistym i politycznym. Wtedy po raz trzeci, tym razem definitywnie, wykluczyli go z organizacji. Co, jak dziś przypuszcza, uratowało go przed znacznie gorszym losem niż ten, którego doświadczył. Wokół krewnych ofiar tworzyła się pustka. Ludzie bali się kontaktów, które im także zagrażały nieszczęściem. Nie istniały instytucje ani osoby, które mogły pomóc. Trudno było uzyskać jakiekolwiek informacje. W końcu dowiedział się, w którym więzieniu Kamilla czeka na proces. Choć odwiedziny i korespondencja były wykluczone, miał prawo przekazywać jej miesięcznie pięćdziesiąt rubli. Drugiej wpłaty nie przyjęto. Mogło to znaczyć najgorsze, ale dość szybko przyszła od niej wiadomość. Z okolic Krasnojarska na Syberii. 10 września 1937 roku skazana została na dziesięć lat „poprawczego obozu pracy”. Jednym z głównych zarzutów aktu oskarżenia było to, że znała osobiście Józefa Piłsudskiego. Ostateczna sentencja wyroku brzmiała: „walczyła przeciwko linii partii i Kominternu”. Uniknęła wyroku śmierci, ponieważ w ZSRR nie zajmowała się aktywnie polityką. W listopadzie 1937 roku funkcjonariusze NKWD przyszli po Stasia Bielskiego. Przeszedł piekło najcięższego śledztwa w osławionej katowni, w wiezieniu w Lefortowie, z którego trafił do obozu. Z połamanymi żebrami, prawie bez zębów i głuchy na jedno ucho - pisał Witold Leder w artykule opublikowanym w roku 1988 w „Polityce”. Lefortowo było więzieniem wojskowym. Stasia oskarżono o działalność kontrrewolucyjną, „trockizm”, „szpiegostwo”, „agenturalną działalność na rzecz faszystowskiej Polski”. Wytrzymał śledztwo dzięki swej odporności fizycznej i psychicznej. Do niczego się nie przyznał. Niczego nie podpisał. Nie skazano go na śmierć, tylko na dziesięć lat najcięższej katorgi w kopalniach Workuty, skąd mało kto wychodził żywy. Janka Kancewicza zabrali z bursy studenckiej niecały rok po matce. 30 kwietnia 1938 roku. O czwartej nad ranem. Ktoś zapukał do drzwi pokoju i poprosił, żeby zszedł do portierni z dowodem osobistym. Chodziło rzekomo o jakieś niezbędne wyjaśnienia. Obudzono go, więc szybko włożył na siebie odzież, którą nosił po domu, i zbiegł na dół. Tak go zabrali, w letnich spodniach, w przyciasnych półbutach. Nie pozwolono mu wejść na górę po rzeczy. Dlatego później, w grudniu, gdy musiał w tych półbutach pracować w lesie, odmroził sobie palce u nóg. Pierwszym więzieniem, w którym się znalazł, była Łubianka. Najpierw odbył się zwykły więzienny rytuał. Rewizja osobista, odbieranie zegarków, sznurowadeł, pasków, szelek, notesów, ołówków. Potem cela. Tłok. Zaduch. Brak kontaktu ze światem. Po tygodniu więzienną karetką, na której dla niepoznaki umieszczono napis „Chleb”, przewieziono go razem z grupą kilkunastu osób na Butyrki. Jeden ze współwięźniów, były pracownik NKWD, do niedawna szef powiatowego urzędu GPU, opowiadał w karetce, jak go torturowano, by wymusić na nim odpowiednie zeznania, i jak próbował bezskutecznie popełnić samobójstwo. Dopiero wtedy Janek naprawdę się przeraził. W Butyrkach, starym, carskim więzieniu, do celi przeznaczonej dla dwudziestu osób wepchnięto około setki ludzi. Brakowało miejsc na narach, biegnących od ściany do ściany, więc część musiała spać na kamiennej podłodze. By się zmieścić, leżeli na boku i odwracali się na komendę. Jedzenie było znośne, ale dolegały straszliwy upał i brak powietrza. Dwa razy dziennie wyprowadzano więźniów do latryny. Ci, którym to nie wystarczało, mogli korzystać z paraszy - beczki ustawionej w kącie celi. Było to ze zrozumiałych względów bardzo źle widziane przez współtowarzyszy, lecz często nieuniknione. Owa parasza stała się przyczyną tragikomicznej przygody. Wszystkim więźniom odbierano ostre przedmioty: igły, szpilki i agrafki. Gdy trzeba było coś przyszyć lub zacerować, strażnik na prośbę starosty celi pożyczał potrzebującemu nici oraz igłę, którą później należało zwrócić. Kiedyś owa igła zginęła. Strażnik oświadczył, że jeśli się nie znajdzie, cała cela zostanie pozbawiona jedynej szansy na odrobinę ruchu i powietrza, czyli codziennego spaceru po wewnętrznym, więziennym podwórzu. Przeszukano każdy centymetr pomieszczenia. Przejrzano każdy skrawek odzienia. Na próżno. Więźniowie doszli do wniosku, że jedynym miejscem, w którym może znajdować się igła, jest parasza. Ktoś, kto z niej korzystał, musiał tam upuścić ów bezcenny skarb. Nie było wyjścia. Starosta celi zarządził, że trzeba przenieść beczkę do zbiorowej ubikacji, wylać zawartość na podłogę i tak długo szukać, aż się zguba znajdzie. Zgłosiły się do tego zadania cztery osoby. Najsilniejsze i najmniej wyczerpane śledztwem. Wśród nich był także Janek. Przez trzy godziny przebierali rękami w odchodach. Aż znaleźli igłę w beczce gówna, co nadało staropolskiemu przysłowiu nową treść. W nagrodę otrzymali nadprogramową wizytę w łaźni. I dozgonną wdzięczność współtowarzyszy więziennych, dla których uratowali przywilej codziennego, piętnastominutowego spaceru. Tylko poczucie wspólnoty i solidarności ratowało ludzi od załamania. Większość więźniów była już po śledztwie i czekała na wyrok. Ci, których wzywano na śledztwo, wracali zmaltretowani fizycznie i psychicznie, z nogami opuchniętymi od kilkunastogodzinnego stania - co było szczególnym rodzajem udręczenia. Na szczęście, Jankowi oszczędzone zostało to najgorsze, czyli okrutne przesłuchania. Uważa, że złożyły się na to trzy przyczyny. Po pierwsze, pod koniec 1938 roku opadała już fala represji i nie było zaleceń z góry, by za wszelką cenę wymuszać zeznania i stosować najwyższe wyroki. Po drugie, trafił na dość dobrodusznego sędziego śledczego, który nie miał sadystycznych skłonności i jak się wydawało, wypełniał swoje obowiązki rutynowo, bez większego zaangażowania. Po trzecie, w paradoksalny sposób przydało mu się wielokrotne i w końcu definitywne usunięcie z Komsomołu. Został już wcześniej zakwalifikowany jako kontrrewolucyjny agitator, nie trzeba było udowadniać mu winy, a za mało znaczył, by wrabiać go w jakąś wyimaginowaną sprawę polityczną. Choć to łaskawe traktowanie mogło być także wynikiem przypadku, przeoczenia, kaprysu, szczęśliwego trafu. Nikt do Konca nie wiedział, dlaczego tak, a nie inaczej potoczyły się jego losy. Czasem pomyłka w ewidencji, w nazwisku, dacie urodzenia ratowała ludziom życie. Czasem ktoś ocalał, bo zagubiły się jego papiery. Często o wyroku decydowała data zatrzymania. Znudzenie albo gorliwość śledczego. Sędzia zajmujący się Jankiem był leniwy. Wezwał go parę razy na przesłuchania. Świadkowie - koledzy z tego samego roku - potwierdzili jego winę. - „Prowadził kontrrewolucyjne rozmowy?” - „Prowadził”. - „Uprawiał antyradziecką propagandę?” -”Uprawiał”. Na tym się skończyło. Spędził w Butyrkach blisko sześć miesięcy. Od początku maja do października 1938 roku. Któregoś październikowego dnia kazano mu wyjść z celi. Z rzeczami. Dostał do przeczytania i podpisania dokument, który oznajmiał, że oskarżony z paragrafu 58 pkt. 10 za „kontrrewolucyjną propagandę”, skazany został na pięć lat „poprawczego obozu pracy”. Skazani dostawali do wypełnienia druki, na których wpisywali adres rodziny i prośbę o dostarczenie ciepłych rzeczy. Ci, którzy mieli bliskich, zostali zaopatrzeni w kożuchy i walonki. Janek nie miał kogo prosić o pomoc. W Moskwie na wolności pozostała już tylko Kasia, córka Maksa, a nie chciał przypominać NKWD o jej istnieniu. Więc wyruszył w drogę w przyciasnych, letnich półbucikach. Wyprowadzono ich nocą, pod strażą, na podmiejską stację. Stołypinowskie wagony więzienne, w których zostali rozlokowani - po osiem osób w jednym przedziale - pochodziły z carskich czasów i wydawały się nadzwyczaj przyzwoite w porównaniu z towarowymi lub bydlęcymi, którymi wożono więźniów podczas wojny. W tym samym przedziale, w którym jechał Janek, znaleźli się ludzie z bardzo różnych środowisk: studenci, malarz, działacz polityczny, prokurator, jakiś poeta, który przez całą drogę deklamował swoje wiersze. Rozmawiało się o wszystkim. Tylko nie o polityce. Dwa razy dziennie dostawali soloną rybę i trochę wody. Bardzo chciało im się pić. Jechali pięć dni, nie wiedząc, dokąd. Wypuszczono ich z wagonów w miasteczku Solikamsk, na północnym Uralu, nad rzeką Karną. Tam mieściła się główna kwatera „Obozu robót leśnych - Usolłag 10”. Naokoło miasteczka w ogromnych uralskich lasach tworzono „podobozy”, czyli tzw. łagpunkty. Więźniowie spędzali tam parę miesięcy, wyrąbując drzewa w promieniu kilkunastu kilometrów. Gdy dotarcie do roboty zabierało zbyt dużo czasu, władze obozowe likwidowały jeden punkt i organizowały następny, głębiej w lesie. Zaraz po przyjeździe do Solikamska wyruszyli w drogę do punktu rozdzielczego. Maszerowali dość długo, aż nocą doszli do ogromnego baraku. Tam zatrzymali się na długi postój. W baraku, na narach tworzących trzy piętra, koczowało już trzysta-czterysta osób obojga płci - głównie kryminalistów i prostytutek. Kryminaliści od razu rzucili się na tych przybyszy, którzy byli lepiej ubrani, zdarli z nich futra oraz walonki, zabrali kufry i walizki, rzucając im w zamian podarte łachy. Nary, na których kazano rozlokować się „nowym”, roiły się od wszy. Przerażało to, co działo się w baraku: bijatyki, terror, samosądy, gwałty i seks uprawiany publicznie, bez żadnych hamulców. Racje żywnościowe: czterdzieści dekagramów czarnego chleba i dwa razy dziennie ciepła strawa, nie wystarczały, by zaspokoić głód. Po dziesięciu dniach sformowany został tzw. etap; zebrano stuosobową grupę, która pod konwojem strażników została wysłana dalej w drogę. Była pierwsza dekada listopada i panował już mróz, który miał trwać do końca kwietnia. Szli od świtu do wieczora, w śniegu po kolana. Dwa razy nocowali w opuszczonych, drewnianych budach, gdzie panowała temperatura minus dziesięć stopni. Wreszcie dotarli do celu, do wyziębionego baraku na ogromnej, odludnej polanie. Miał to być ich dom przez następne pół roku. Musieli stworzyć swoją egzystencję właściwie od zera. Ogrodzić teren, zbudować latryny, kuchnię i łaźnię, doprowadzić wodę, wkopać w ziemię słupy instalacji elektrycznej, pracując równocześnie w lesie od świtu do zmierzchu. Podzieleni zostali na brygady współodpowiedzialne za określony odcinek roboty i na kilkuosobowe drużyny zajmujące się ścinaniem poszczególnych drzew. Dwaj piłowali, a pozostali obrąbywali z powalonego drzewa gałęzie. Większość z nich nie miała o tej pracy pojęcia i na początku o mało co nie zabili kolegi. Nie wiedzieli, że drzewo piłowane w piętnastostopniowym mrozie traci elastyczność i szybciej może runąć. Nastąpiło to wcześniej, niż przewidywali, i drzewo wprawdzie nie przygniotło, ale uderzyło gałęzią jednego z członków drużyny - polskiego szewca. W paradoksalny sposób ów wypadek stał się dla poturbowanego ratunkiem. Odwieziono go saniami do obozu, dostał zwolnienie lekarskie, a gdy władze dowiedziały się o jego fachu, bezcennym wobec powszechnego braku obuwia, kazano mu otworzyć w obozie warsztat szewski. Siedział w cieple, dostawał niezłe wyżywienie i wszyscy mu zazdrościli. Na początku więźniowie masowo chorowali i umierali z głodu, z zimna i wyczerpania. Nie mogli pracować, co zmniejszało produkcję drewna. Władze się zaniepokoiły i zorganizowały przychodnie lekarskie, które nie podlegały kierownictwu obozu, tylko służbie zdrowia. Brakowało tam wprawdzie podstawowych środków medycznych, ale felczerzy byli najczęściej przyzwoitymi ludźmi i starali się, jak mogli, pomagać swoim pacjentom. Janek może błogosławić los za to, że tak szybko odmroził sobie palce u nóg i znalazł się w lazarecie. Zwolnienie lekarskie, parę tygodni pobytu w ciepłym miejscu, trochę obfitsze jedzenie decydowały o tym, czy człowiek odzyska choć w części siły żywotne, czy też zamieni się w dochodiagę - czyli dogorywającego. Felczer w lazarecie nie miał wprawdzie żadnych odpowiednich leków i odmrożenia wypalał jodyną, ale uratował mu palce. A zapewne także życie. Najtrudniejszy do zniesienia był głód. Racje żywnościowe zależały od wykonania dziennej normy pracy. Najniższa racja - miska wodnistej cieczy zwanej zupą dwa razy dziennie i czterdzieści dekagramów chleba - przeznaczona była dla tych, którzy normy nie wyrabiali, i doprowadzała szybko organizm do nieodwracalnego wycieńczenia. Ale nawet najwyższe racje nie wystarczały, by zapełnić żołądek. Latem i jesienią ratowano się jagodami, borówkami, żurawinami, owocami dzikiej róży, grzybami zbieranymi w lesie. Zimą było znacznie gorzej. Mróz osiągał minus czterdzieści stopni i więcej. Nie mieli ciepłej odzieży. Po jakimś czasie dostali fufajki i watowane spodnie, ale nie było walonek. Przysłano im grube skarpety z wojłoku, sięgające do kolan. Więźniowie wkładali na nie łapcie plecione z łyka. Tak powstał specjalny rodzaj obuwia zwany pajpakami. Okazały się nieocenione podczas mrozów, ale nie chroniły przed wilgocią - przeciwnie, namakały wodą i podczas wielokilometrowych marszów z pracy i do pracy stanowiły dodatkową udrękę. Ta droga była jeszcze jedną męczarnią. Wychodziło się o świcie, wracało po zachodzie słońca. Wiosną i jesienią brnęło się godzinami przez bagniste, podmokłe tereny. Zimą szło się w śniegu po kolana, wśród wichru i zamieci. Podczas któregoś z takich koszmarnych zimowych powrotów, o zmierzchu, po dziesięciu godzinach morderczej harówki w lesie, Janek zorientował się, że nic nie widzi. Stracił wzrok. By nie zgubić się w lesie, schwycił idącego przed nim towarzysza za koniec kurtki i tak dotarł do „domu”. Rano wszystko było w porządku. A wieczorem znowu nic nie widział. Zapadł na panującą powszechnie wśród więźniów kurzą ślepotę, chorobę spowodowaną awitaminozą. I znowu uratował go felczer. Łyżka surowej, zmielonej wątróbki sprawiła, że objawy choroby minęły. Jak można na paru kartkach papieru zmieścić historię tych pięciu lat? Wymienić, choćby w telegraficznym skrócie, wszystkie przeżyte udręki? „Nie ma się nad czym rozwodzić - mówi Janek. - Wszystko, co było na ten temat do powiedzenia, napisali już Sołżenicyn, Herling-Grudziński i inni...” Wielkim dobrodziejstwem było, że i Kamilla, i on mieli prawo do korespondencji. Raz na miesiąc mogli do siebie pisywać. Na szczęście list, w którym podała mu adres swego łagru, zastał go jeszcze na wolności. W wiezieniu już by go nie otrzymał, bo więźniom przed wyrokiem nie dostarczano poczty. I przez następne lata nie wiedzieliby nawzajem o swoim losie. Mniej się o nią niepokoił, odkąd napisała, że pracuje jako lekarka w obozowej przychodni. Tylko dzięki temu przetrwała. Ale nigdy potem nie opowiadała nikomu o tym, co przeżyła. Kiedy minęły cztery lata, Janek nabrał nadziei, że doczeka Konica wyroku, i zaczął się zastanawiać, co pocznie ze sobą po wyjściu z obozu. Byłym więźniom nie wolno było się osiedlać w czterdziestu największych miastach Związku Radzieckiego ani w strefie przyfrontowej. W całym kraju nie miał nikogo bliskiego. Napisał do matki z prośbą o radę. Opowiedziała o jego problemach swojej pacjentce, staruszce - chłopce z kołchozu na zachodniej Syberii, z którą się zaprzyjaźniła. Staruszka, nim umarła, rozstrzygnęła sprawę: „Ty się mną opiekujesz jak córka, niech twój syn jedzie do moich, do Gulajewów w tomskiej guberni. Napiszę do nich, by się nim zajęli”. 30 kwietnia 1943 roku upłynął koniec pięcioletniego wyroku. Pech chciał, że nazajutrz wypadało święto l Maja. Z tej okazji dwa dni były wolne od pracy i nie działała obozowa kancelaria w Solikamsku, która załatwiała formalności niezbędne przy zwolnieniu. Ale należało przestrzegać obowiązujących przepisów. Więzień, któremu Konczył się wyrok, nie mógł ani godziny dłużej przebywać na terenie obozu. Kazano mu się więc wynosić i wrócić 3 maja. Był chory, więc prosił, by pozwolono mu spędzić te dwa dni w lazarecie. Jednak władze dbały o praworządność. Wręczono mu bochenek chleba i wypchnięto za bramę. Tak więc pierwsze dni wytęsknionej wolności spędził bez dachu nad głową. Chodził po ulicach, marząc o talerzu gorącej zupy, ale nie mógł się zdobyć na to, by poprosić kogoś o wsparcie. Spał na ganku domu kultury; czekał, aż skończy się ostatni seans filmowy, i kiedy ludzie wyszli, mościł się tam na spoczynek. 3 maja zgłosił się znowu w obozie. Do pożegnalnego rytuału należały badania lekarskie. Ważył wtedy czterdzieści sześć kilo. Badająca go lekarka zapytała ze zdumieniem: „Jak wyście się doprowadzili do takiego stanu?”. A potem udał się w drogę do tomskiej guberni, do rodziny Gulajewów. Byli więźniowie łagrów, zwracający na siebie uwagę wynędzniałym wyglądem i obozową odzieżą, narażeni byli na wiele trudności i niebezpieczeństw. Nie mogli podróżować samotnie; musieli czekać, aż znajdzie się grupa zwolnionych, udająca się w tę samą stronę. Policja dworcowa zamykała ich w jednym przedziale i wypuszczała dopiero na stacji końcowej. Podczas przesiadki w Kurganie Janek, który miał sporo czasu do odejścia następnego pociągu, postanowił zwiedzić miasto. Od razu został zatrzymany przez policję i zaprowadzony do aresztu dla bezdomnych. Długo trwało, nim wytłumaczył, kim jest i dokąd jedzie. Aż w końcu dotarł do stacji Tatarskaja i odnalazł zapisany na kartce adres: ulica Zakryjewskiego 105. Gulajewowie odkarmili go, ubrali, a potem musiał już sam troszczyć się o siebie. Przez następne dwa lata chwytał się najrozmaitszych zajęć. Miał za sobą cztery lata wyższej uczelni, więc na dalekiej syberyjskiej prowincji był pracownikiem bardzo pożądanym. Zatrudniono go w rzeźni, zwanej pompatycznie kombinatem mięsnym, potem na budowie elektrowni w Tomsku, jeszcze później ewakuowany został na północny Kaukaz, gdzie pracował w batalionach budowlanych jako zaopatrzeniowiec. Jesienią 1944 roku wyszła na wolność Kamilla. Pod koniec 1944 roku Bolesław Bierut, starając się o wzmocnienie swojej władzy w Polsce, wyjednał u Stalina ustawę o przedterminowym zwalnianiu z obozów polskich komunistów oraz ich rodzin. Czołowi działacze od dawna nie żyli, a NKWD nie kwapiło się do szukania garstki pozostałych więźniów, rozproszonych po całym „archipelagu Gułag”. Twierdzono, że nie figurują w ewidencji. Zwalniano tylko tych, o których ktoś się oficjalnie upomniał, podając nazwisko i miejsce pobytu ofiary. Ponieważ aresztowania z lat trzydziestych obejmowały wszystkich bliskich, o większość uwięzionych nie miał się kto upominać. Wolność była więc sprawą szczęśliwego trafu: ktoś o kimś słyszał, ktoś kogoś spotkał w więzieniu albo w drodze, ktoś komuś przekazał swoje nazwisko, podawane później z ust do ust. Jedni wychodzili od razu. Inni siedzieli do roku 1956. Jeszcze innych nigdy nie odnaleziono. Wiadomość o wypuszczaniu Polaków ukazała się w radzieckiej prasie i choć więźniowie obozów nie mieli dostępu do żadnych źródeł informacji, matka Janka znalazła skrawek gazety z fotografią działaczy Związku Patriotów Polskich i nazwiskiem Bolesława Drobnera, którego znała ze studenckich czasów w Zurychu. Od razu do niego napisała, a on zainterweniował w jej sprawie. I tak po ośmiu latach znalazła się na wolności. Biurokratyczny porządek panujący wśród terroru sprawił, że wydano jej z obozowego depozytu wszystkie rzeczy odebrane w więzieniu i wysłane w ślad za nią do łagru. Między innymi szwajcarski zegarek, który kupiła w Zurychu przed urodzeniem syna. Gdy po uwolnieniu jechała do niego przez tydzień z Krasnojarska na Kaukaz, ukradli jej w pociągu z tekturowej walizeczki cały odzyskany dobytek. Ale zegarek, który miała na ręce, ocalał. Niedawno przestał chodzić. W świecie, w którym tylu ludzi ginęło bez śladu, zdumiewała wszelka trwałość. Janek miał przed aresztowaniem książeczkę oszczędnościową, a na niej około tysiąca rubli. Gdy po przyjeździe do Moskwy w lipcu 1945 roku raczej dla żartu niż serio zapytał o swoje konto, okazało się, że istnieje i że przez siedem lat gromadziły się na nim ustawowe odsetki. Zachęcony tym sukcesem, zgłosił się do bursy studenckiej po książki zostawione w magazynie. Okazało się, że przyszedł o parę tygodni za późno. W maju 1945 roku kierownictwo bursy uznało, że studenci, którzy do tej pory nie zgłosili się po swoją własność, zginęli na froncie. Możliwości wyjścia z gułagu widać nie brano pod uwagę. I książki Janka wzbogaciły miejscową bibliotekę. W roku 1995 był w Moskwie z wykładami na uniwersytecie i zaszedł do instytucji „Memoriał” z pytaniem, jak mógłby się zapoznać z materiałami śledztwa dotyczącego sprawy własnej i matki. Życzliwa pani, z zawodu romanistka, najpierw poprosiła, by nie mówił do niej radzieckim obyczajem „towarzyszko”, a potem poradziła, by złożył podanie w archiwum Federalnej Służby Bezpieczeństwa (dawne NKWD) z prośbą o udostępnienie dokumentów. Po paru dniach otrzymał pozwolenie. Kiedy przyszedł do tej strasznej jeszcze niedawno instytucji, czekały już na niego dwie teki z papierami. „Ile mam czasu na przejrzenie tego wszystkiego” - zapytał urzędniczki. „Tyle, ile będzie panu potrzeba” - odpowiedziała grzecznie. Pojął, że znalazł się w innej epoce. Okazało się, że może zrobić także kserokopie materiałów, a do tego zwrócono mu dokumenty skonfiskowane przy aresztowaniu matki i starannie przechowywane. Wśród nich znalazł własne, warszawskie świadectwo gimnazjalne, z którym kiedyś wiązał takie nadzieje. Zdumiewa ów pedantyczny, biurokratyczny porządek towarzyszący obłąkanym latom Wielkiego Terroru. W szarej teczce przechowywanej przez Janka w biurku znajduje się przejmujące dossier - krótka historia owych szesnastu lat, między rokiem 1929 a 1945. W lipcu 2000 roku w jego mieszkaniu w Warszawie obejrzałam te pożółkłe papiery: - Świadectwo zatrudnienia Kamilli w „Zamkniętym Zakładzie dla Nerwowo Chorych w Amelinie, prowadzonym przez doktora Bornszteina, później Radziwiłłowicza”, rok 1929. - Oświadczenie, podpisane przez moją babkę, Janinę Mortkowiczową, stwierdzające, że własnym nazwiskiem gwarantuje wpłacenie kaucji sądowej, na podstawie której wypuszczona zostanie z aresztu jej siostra, Kamil-la Horwitz. Warszawa, rok 1930. - Zwolnienie Kamilli Horwitz, za kaucją w wysokości trzech tysięcy złotych, z więzienia prewencyjnego w Warszawie. Podpisał „sędzia śledczy zapasowy” Jan Demant, rok 1930. - Nakaz aresztowania obywatelki Leonii Aleksandrowny Kancewicz. Moskwa, 22 listopada, rok 1937. - Protokoły śledztwa: „Żyjąc w „bywszej Polsze” osobiście znała Piłsudskiego, była ściśle powiązana z jego agentami i z członkami PO W: Horwitz-Waleckim, Sochackim, Żarskim”. „Mieszkając na terytorium ZSRR, utrzymywała kontakty z członkami partii komunistycznej, oskarżonymi o zdradę”. „Mieszkając na terenie ZSRR, wykazywała zainteresowanie fabrykami zbrojeniowymi”. (Zarzut wynikał stąd, że pracowała na pół etatu w przychodni lekarskiej na terenie jednej z fabryk). - Zeznania świadków: „Była skryta. Nie opowiadała o sobie”. - Wyrok skazujący za wszystkie te „przestępstwa” na dziesięć lat obozu pracy poprawczej. Moskwa, 12 września 1937 roku. - Podania pisane przez Kamillę z łagru do NKWD z apelem o rewizję wyroku i zażalenia na niesłuszne oskarżenia, kierowane na ręce zastępcy Berii, towarzysza Mierkułowa. Na podaniach krótka adnotacja: „pozostawić bez udowletwońenia [załatwienia]”. (Pytana przez Janka, po co odwoływała się do władz, skoro dobrze wiedziała, że nic z tego nie wyniknie, odpowiadała: „Po to, by pozostał przynajmniej jakiś ślad”). W teczce są także dokumenty dotyczące Janka. Nakaz aresztowania. Protokoły śledztwa. Wyrok. Decyzja o zakończeniu kary. I na koniec dokumenty z roku 1956 rehabilitujące i matkę, i syna. Przejmujące wrażenie robi dokument najbardziej prywatny: „Spis rzeczy zarekwirowanych w mieszkaniu obywatelki Leonii Aleksandrowny Kancewicz. Moskwa. 9 XII 1937”. Zaglądano w każdy kąt jej pokoju, buszowano po szafach i szufladach, wśród odzieży i papierów, a potem zabierano ów żałosny dobytek, by przekazać go na „skarb państwa”. Lista wymienia w alfabetycznym porządku dwieście sześćdziesiąt pozycji, liczbę sztuk oraz ich cenę. Na przykład: - ręcznik włochaty, stary (l) - 2 ruble - żółty kostium kąpielowy (1) - 3 ruble - okulary w futerale (1) - 50 kopiejek - kołnierzyki damskie różne (5) - 7 rubli - kombinacja damska jedwabna, stara (1) - 2 ruble - spódnica damska (2) - 40 rubli - patelnia aluminiowa (3) - l rubel - solniczka szklana mała (1) - 50 kopiejek - pieniądze z sowieckimi nominałami - 48 kopiejek - łyżka herbaciana (3) - 3 ruble - lusterko (20 x 40) - 3 ruble - watowany szlafrok, stary (1) - 10 rubli - nóż do konserw metalowy (1) - 50 kopiejek - palto sukienne, stare (1) - 20 rubli - sakwojaż z dermy, stary (1) - 8 rubli. I tak dalej, i tak dalej... Scripta manent. Zachowała się także pożółkła kartka pocztowa, na której 2 września 1945 roku Kamilla pisała z Warszawy do mojej babki i matki do Krakowa: Kochana Janinko i Haniu! Piszę do Was wkrótce po przyjeździe i żałuję, że nie mogę się z Wami zaraz zobaczyć. Dziś jestem na wsi u Flory, która jest b. b. słabiutka...Ja tu pertraktuję w sprawie pracy, ale jeszcze nic określonego nie wiem, gdzie będę. Jest mowa o dzielnicach zachodnich, ale nie mam na to ochoty. Janek będzie się uczył i pracował. A Janek, komentując minione lata, dodawał filozoficznie: „Człowiek to najwytrzymalsza, najżywotniejsza istota ze wszystkich”. W grudniu 1945 roku przyjechali do Krakowa na święta Bożego Narodzenia. Kamilka prosiła przedtem: Przygotowań żadnych nie róbcie. Przywieziemy ze sobą trochę produktów, między innymi mąkę i cukier. Jak wyglądało spotkanie sióstr po szesnastu latach niewidzenia, po tylu straszliwych przejściach? Flora parę miesięcy wcześniej umarła. Z dziewięciorga rodzeństwa pozostały przy życiu tylko one. Czy opowiadały sobie nawzajem o swoich przeżyciach? Żaliły się na los? Wątpię. Były ulepione z bardzo twardej gliny. Kamilla poprosiła mnie, bym zaprowadziła ją do Muzeum Narodowego w Sukiennicach. Byłam wtedy przemądrzałą dziesięciolatką i z pewną pogardą patrzyłam na rozwieszone tam historyczno-patriotyczne malowidła. Ze zdumieniem zauważyłam, z jakim wzruszeniem ogląda jedno po drugim. Najdłużej stała przez obrazem Malczewskiego Śmierć Elenai. Drobniutka, starsza pani w podniszczonym palcie, w wełnianym berecie patrzyła na tę nieco kiczowatą, bujną piękność, umierającą na śnieżnym syberyjskim bezludziu. Czy mi się wydawało? Czy naprawdę ocierała łzy?... W lipcu 1946 roku Kamilla donosiła: Odszukaliśmy Stasia i robimy starania o sprowadzenie go tutaj. Dowiedziałam się też o małym Maksa, który się chowa w domu dziecięcym, chociaż matka jego żyje. Ale losy przyrodniego rodzeństwa: Pietii, Stasia i Kasi, wymagają osobnej opowieści. Dzieci Maksa Pietia nie zachował prawie żadnych wspomnień o ojcu. Nie mieszkali przecież razem. Ale pamięta odświętną atmosferę, która panowała w domu, gdy ten ich odwiedzał. Matka promieniała wtedy radością, chłopiec oglądał zagraniczne upominki, przychodzili goście, na stole pojawiały się niewidywane na co dzień smakołyki. Kiedyś próbował unieść ogromną butelkę koniaku, przywiezioną z jakieś podróży. Była prawie tak samo duża jak on. Gdy w czerwcu 1937 roku aresztowano ojca, miał pięć lat. Nie przypomina sobie pobytu na daczy Kominternu. Ani dramatycznego noclegu na trawie. Wie tylko, że po powrocie do Moskwy dzieci z domu przy ulicy Gorkiego, gdzie mieszkał, nie chciały się już z nim bawić i uciekały na jego widok. Nie wiedział, dlaczego. O tym, co się działo później, opowiadała mu matka. Niedługo po zabraniu Maksa przyszło po nią NKWD. Mały był wtedy ciężko chory na zapalenie płuc i miał wysoką gorączkę. Może zaziębił się podczas tej tragicznej nocy? Czuwał przy nim doktor pracujący w służbie medycznej Kominternu. Czech. Dobry lekarz i odważny człowiek. Zagroził funkcjonariuszom, że na nich spadnie odpowiedzialność za śmierć dziecka. Umrze, jeżeli zabiorą matkę. Więc poszli. I już nie wrócili. Był to czas, kiedy władze co dzień wyznaczały nową listę tysięcy ludzi do aresztowania. I nawet jeśli limit nie został wyczerpany, nazajutrz obowiązywała już następna lista. Pewnie dlatego o Joszy zapomniano. Dość szybko, chyba miesiąc po aresztowaniu Maksa, przesiedlono matkę i synka z komfortowego, osobnego lokum przy ulicy Gorkiego do komunalnej kwartiry, czyli wspólnego mieszkania w domu, który był teraz siedzibą międzynarodowego wydawnictwa, a kiedyś czynszową kamienicą. W każdym z pokojów dużych przedwojennych apartamentów mieszkała inna rodzina. Przydziały na poszczególne pokoje dostawali tłumacze, pisarze i pracownicy wydawnictwa. Korzystało się ze wspólnej kuchni i toalety, a na parterze była jedna łazienka. Rozpisany szczegółowo harmonogram przeznaczał dla każdej rodziny dwie godziny ablucji raz na tydzień. Josza, ciągle jeszcze przyzwyczajona do standardów europejskich, zawarła umowę z sąsiadką, samotną matką małej dziewczynki, że będą kąpać się razem, ale za to dwa razy w tygodniu. Mimo osobistego dramatu, jakim było zatrzymanie Maksa, mimo braku jakichkolwiek wiadomości o jego losie i panującej wokół atmosfery śmiertelnego zagrożenia, jakoś żyła i dawała sobie radę. Pracowała nadal w Sekretariacie Kominternu. Pietia w roku 1939 poszedł do szkoły. I nagle spadło na nią następne nieszczęście. Zachorowała ciężko na panującą wtedy grypę hiszpankę. Przyplątały się komplikacje: zapalenie opon mózgowych i w konsekwencji choroba Parkinsona. Miała zaledwie trzydzieści osiem lat, gdy stała się inwalidką. Zaburzenia ruchu i mowy nie pozwalały jej pracować. Dostawała niewielką rentę, z której z trudem utrzymywała siebie i syna. Nie mogła liczyć na niczyją pomoc. Jako cudzoziemka nie miała w Moskwie żadnej rodziny. A potem zaczęło się dziać coraz gorzej. W czerwcu 1941 roku Niemcy zaatakowali ZSRR, ruszając w kierunku Leningradu, Moskwy i Ukrainy. Rozpoczęła się wojna sowiecko-niemiecka. W sierpniu wszyscy obcokrajowcy otrzymali nakaz ewakuacji z Moskwy, za Ural. Dotyczyło to także Joszy i Pietii. Miał wtedy dziewięć lat. Nim wyjechali, odszukała ich Kasia - córka Maksa. Wcześniej nie utrzymywała z przyjaciółką ojca żadnych kontaktów i była do niej wrogo nastawiona. Teraz, po wszystkich katastrofach, jakie ją spotkały w ciągu ostatnich czterech lat, nie miała w Moskwie już nikogo. Ojciec i matka, aresztowani w roku 1937, przepadli bez śladu. Brat był w łagrze w Workucie. Ciotka Kamilla - na Syberii. Brat cioteczny Janek - na Uralu. A jej mąż, wielki i wpływowy inżynier Taner, został od razu na początku wojny aresztowany jako szkodnik i dywersant. Straciła mieszkanie, pracę, miała trzydzieści lat i wokół siebie żadnej przyjaznej duszy. I ona, ponieważ była Polką, musiała opuścić Moskwę. W poczuciu następnego zagrożenia znikła jej dawna wrogość wobec bliskich ojca. Chciała jechać razem z nimi i łagodna Josza chętnie się na to zgodziła. Dwie kobiety wraz z dzieckiem wywiezione zostały w gromadzie ewakuowanych towarowymi wagonami za Ural. Jechano dziesięć dni. W tłumie ludzi. Spano na podłodze. Przed wojną przewożono tymi wagonami zboże i Pietia pamięta dziś, że udręką tej podróży były łuski z ziarna, które właziły pod ubranie. Wysadzono ich na stacji w mieście Kamyszłow, nad rzeką Pysznią. Tu od carskich czasów zatrzymywali się na postój skazańcy wędrujący piechotą na Syberię. Nad rzeką stało wielkie więzienie. Brzeg pokrywały szuwary - po rosyjsku kamysz. Gdy ktoś z zesłańców uciekał, mógł się ukryć w kamyszu. Dlatego nazwa miasta: „kryjówka w szuwarach”. Stamtąd zawędrowali do pobliskiej wsi, gdzie zamieszkali w chałupie starej babuszki. Przyjęła ich życzliwie, bo żyła samotnie. Jej mąż był w obozie, skazany na osiem lat za zarżnięcie bez pozwolenia własnej krowy. Przybysze i gospodyni spali w jednej izbie. Którejś nocy Pietia zorientował się pierwszy, że staruszka nie żyje. Do dziś pamięta upiorne wrażenie, jakie to na nim zrobiło. Jedynym źródłem utrzymania była renta Joszy - dwieście rubli. Nie starczała na podstawowe potrzeby. Staruszka, nim umarła, pozwoliła im uprawiać swoje poletko przy chałupie. Posadzili kartofle i jarzyny, które następnego lata były ich jedynym pożywieniem. Pracował fizycznie przede wszystkim Pietia. Josza była niesprawna, a Kasia, z zawodu inżynier energetyk, dość szybko znalazła pracę jako nauczycielka w szkole odległej o sześć kilometrów, co wprawdzie podreperowało wspólny budżet, ale wszelkie prace domowe obciążały teraz chłopca. Nadeszła zima i dziewięciolatek musiał zdobywać opał, by ogrzać izbę i ugotować coś ciepłego. Ten jego podstawowy obowiązek był najbardziej uciążliwy. Wszystko w okolicy, co dało się spalić, zostało dawno wyrąbane: drzewa, krzaki, nawet ogrodzenia. By zdobyć trochę suchych gałęzi czy chrustu, trzeba było wędrować kilometrami. A nie mieli przecież ani ciepłej odzieży, ani odpowiednich butów. W roku 1942 mąż Kasi został wypuszczony z więzienia i ewakuowany z Moskwy w ich okolice, do Swierdłowska. Od razu do niego pojechała. Jednak więzienne perypetie dały się Tanerowi we znaki i odebrały życiową odporność. W miesiąc po wypuszczeniu na wolność rozchorował się ciężko i umarł. Kasia jednak już tam pozostała. Znalazła lepszą pracę. Trudno jej się dziwić, że nie wróciła, bo sytuacja na uralskiej wsi była coraz gorsza. Żywność drożała z dnia na dzień. Renta Joszy nie starczała nawet na chleb. Na początku sprzedawała przywiezione z Moskwy rzeczy. Potem nie było już co sprzedawać. Głodowali. Chłopcu brakowało sił. Mróz stawał się nie do zniesienia. Straszliwe zimno w dzień i w nocy doprowadzało do rozpaczy. To wtedy nabawił się reumatyzmu, który później spowodował ciężką chorobę serca. Lato i jesień 1943 roku jakoś przebiedowali, ale Josza bała się, że nadchodzącej zimy chłopiec nie przetrzyma. Zdecydowała, że Pietia musi wrócić do Moskwy. W opuszczonym moskiewskim mieszkaniu zostały rzeczy nadające się do sprzedania. Odnajdzie sąsiadów, znajomych, którzy mu pomogą. Cokolwiek się wydarzy, będzie żył lepiej niż na wsi. Ona jakoś da sobie radę. Nie mógł udać się w wielodniową podróż sam, nie dostałby zresztą od władz pozwolenia na wyjazd. Wymyślono więc, że ktoś, kto wybierał się do Moskwy, zaadoptuje fikcyjnie chłopca i weźmie go ze sobą. Dzisiaj pomysł, by wysyłać jedenastolatka na tak niepewny los z przykazaniem, że ma rozpocząć samodzielną egzystencję w strasznej wojennej rzeczywistości, wydaje się absurdalny. Ale widać podyktowany został jakimś nadzwyczajnym instynktem macierzyńskim. Jakby powtarzał się odwieczny wątek baśni, w której matka ratuje małego syna przed śmiertelnym niebezpieczeństwem, wyprawiając go samego w groźny świat. Czy się bał? Albo rozpaczał? Mówi, że nie. Powiada, że dzieci są niebywale elastyczne, łatwo się adaptują, wszystko traktują jak przygodę. Wiedział, że da sobie radę. Wziął ze sobą klucze od mieszkania i pojechał. Był grudzień 1943 roku. Pierwsze dni w Moskwie spędził bardzo miło. Zaniósł na bazar jakieś przedmioty z mieszkania. Sprzedał. Nakupił jedzenia. Pierwszy raz od dawna najadł się do syta. Biegał po mieście. Rozglądał się. Zastanawiał, co dalej. Po paru dniach przyszedł do niego dozorca domu. Zawiadomił, że musi zgłosić swój przyjazd na milicji. Zostanie wtedy zameldowany, otrzyma kartki żywnościowe i przydział opału. Ofiarował się, że pomoże chłopcu załatwić wszystkie formalności. Pietia ufnie poszedł za nim. Na komendzie dozorca poszeptał z dyżurującym milicjantem. Potem znikł. A milicjant wziął chłopca za kark i wepchnął do ogromnego, zakratowanego pomieszczenia, gdzie kłębił się już tłum bezdomnych dzieci. Po paru dniach przewieziono młodocianych więźniów z posterunku policji do starego klasztoru, gdzie było schronisko dla bezprizomych. Tam zaczęto spisywać ich dane. Ci, którzy mieli rodziców albo krewnych, odsyłani byli do rodzin. Sieroty kierowano do domów dziecka. Pietię chciano zawieźć z powrotem do matki. Nie chciał wracać. Wyjaśnił, dlaczego, i poprosił, by umieszczono go w jakimś ośrodku wychowawczym, blisko niej. Zdumiewające, że wysłuchano jego prośby. Otrzymał skierowanie do Domu Dziecka w Swierdłowsku. Trzy miesiące trwało, nim zgromadziła się wystarczająco duża grupa bezprizornych, jadących w tym samym kierunku. W końcu, w lutym 1944 roku, pod strażą przewieziono młodych ludzi do celu. W Swierdłowsku musiał stoczyć następną bitwę o swój los. Dyrekcja ośrodka nie chciała go przyjąć, bo nie był sierotą. Znowu kazano mu wracać do matki. Z taką determinacją upierał się, że chce tu zostać, aż postawił na swoim. Następne pięć i pół roku spędził w Dietskim Domu nr l w Swierdłowsku. Do dziś uważa, że było to jego wielkie życiowe szczęście. Ów dom był bardzo dobrze prowadzony. Przede wszystkim nie panował tam głód. W okolicy, nad rzeką, znajdowało się prowadzone przez wychowanków gospodarstwo rolne, gdzie uprawiano kartofle, zboża i jarzyny. Mieli własne konie, krowy, drób. Dzięki temu jedli do syta, co w tamtych czasach nie zdarzało się często. Mimo że na ogół chłopcy uciekali z takich instytucji, za pamięci Pietii nic podobnego się nie zdarzyło - najlepszy dowód, że żyło im się nie najgorzej. Dom prowadziła przyzwoita i mądra dyrektorka, którą wspomina z wielką wdzięcznością. Okazała mu dużo życzliwości. W szkole w Swierdłowsku można było zdać maturę ogólnokształcącą i prosto stamtąd pójść na uniwersytet, pod warunkiem, że miało się nie tylko świetne wyniki w nauce, ale także specjalne pozwolenie władz oświatowych i politycznych. Zdobywali je nieliczni - jeden, dwóch uczniów na całą klasę. Pietia uczył się bardzo dobrze, miał po ojcu wyraźne uzdolnienia do nauk ścisłych, bardzo chciał iść na wyższe studia. A równocześnie sytuacja rodzinna pozbawiała go takiej szansy. Matka - Austriaczka ze „zgniłego Zachodu”. Ojciec - „trockista”, „wróg międzynarodowej rewolucji”. On sam - Polak. Przyrodni brat w łagrze. Przyrodnia siostra w łagrze. Córka Maksa, apolityczna, rozpieszczana przez męża, elegancka, wygodna, lubiąca luksus Kasia aresztowana została w roku 1944, kiedy było już tak blisko do końca wojny. W gronie znajomych rozmawiała o pewnej klęsce Niemców i gdy ktoś wyraził opinię, że może po wojnie ludziom będzie się lepiej żyło, odważyła się powiedzieć sceptycznie: „Nie wiadomo, co ten Gruzin znowu wymyśli”. W wyniku natychmiastowego donosu została skazana na dziesięć lat obozu. Wydawało się, że ktoś, kto tak jak Pietia miał w rodzinie samych „wrogów ustroju”, nie zasługuje na żadne względy. A jednak dyrektorka domu dziecka była uparta i wywalczyła dla niego prawo do dalszej nauki w szkole ogólnokształcącej. Jako czternastolatek, razem z chórem szkolnym został zaproszony na występy w radiu moskiewskim. Odwiedził wtedy matkę - po wojnie wróciła z uralskiej wsi do Moskwy - i poznał swego trzydziesto-ośmioletniego przyrodniego brata. Staś Bielski został w roku 1946 wypuszczony z łagru dwa i pół roku przed terminem. Kamilla po powrocie do Polski mogła się starać o uwolnienie bratanka dzięki temu, że Josza znała jego obozowy kod pocztowy. Staś przed swoim aresztowaniem miał do przyjaciółki ojca nieprzychylny stosunek - podobnie jak Kasia. Ale kiedy po pięciu latach spędzonych w obozie otrzymał prawo do korespondencji, okazało się, że z całego rodzinnego kręgu pozostała mu tylko ona. Ojciec i matka znikli bez śladu. Ciotka i kuzyn byli w łagrach. Siostrę wojna wymiotła z Moskwy. Przerażona aresztowaniem męża, nie zostawiła nikomu swego adresu. Była żona Stasia, Wiera, umarła. Rosyjska babcia, jedyna opiekunka Halinki, myślała tylko o tym, jak ocalić dziecko przed głodem. Napisał więc do Joszy. Ewakuując się, zachowała swoje moskiewskie mieszkanie, więc poczta przekazała jej list na uralską wieś. Od razu odpisała. I tak stała się jego łącznikiem ze światem i z resztą rodziny rozrzuconą po obozach. Gdy wyszedł na wolność, zaraz się u niej pojawił i potem często przychodził w odwiedziny. Blisko rok czekał wtedy w Moskwie na pozwolenie wyjazdu do Polski, które próbowała mu wyjednać w Warszawie Kamilla. Odszukał córkę - Halinkę - bo postanowił, że zabierze ją ze sobą, wyjeżdżając. Dziewczynka początkowo nie chciała o tym słyszeć. Nie znała ojca. Kochała babuszkę, która się nią opiekowała. Staś, po tym co przeżył, znajdował się w złej formie fizycznej i psychicznej. Osobiste problemy dodatkowo go dręczyły. Josza była jedyną osobą, z którą mógł o tym rozmawiać. Któregoś dnia spotkał u niej Pietię, który właśnie przyjechał ze Swierdłowska. Pietia dobrze pamięta to spotkanie. I parę następnych. Staś bardzo lakonicznie opowiadał o swoich przejściach. Przetrwał dlatego, że w punkcie medycznym obozu szukano sanitariusza. Zgłosił się, choć nie miał pojęcia o medycynie. Pozostały mu jednak w głowie jakieś ogólne nauki na temat pierwszej pomocy w nagłych wypadkach. Wiele więcej nie było potrzeba. Z czasem zaczął sobie nieźle radzić i awansował na felczera. Przetrwał siedem i pół roku piekła, choć wydaje się to cudem. Próbował o tym w Polsce zapomnieć. Ale nie potrafił. Chciał dowiedzieć się czegoś o losie rodziców. Udzielano mu wykrętnych i kłamliwych informacji. Twierdzono na przykład, że oboje żyją gdzieś na Syberii. Ze wszczęte zostały poszukiwania. Ze trzeba czekać. Nie można było nalegać zbyt natrętnie, żeby się znowu nie narazić. Więc choć zapewne domyślał się prawdy, nigdy się jej nie dowiedział. W roku 1947 wyjechał z Halinką do Polski, co powinno stać się tematem innej, długiej i smutnej opowieści. A Pietia zdał w Swierdłowsku maturę z wyróżnieniem i dzięki temu dostał się bez egzaminów do Moskiewskiego Instytutu Chemii i Technologii im. Mendelejewa. Wydaje się, że dyrektorka domu dziecka zadecydowała o całym jego przyszłym losie. Gdy skończył osiemnaście lat i wypełniał ankietę personalną, by uzyskać dowód osobisty, poradziła, by nie przyznawał się do swojego polskiego pochodzenia - mogło tylko skomplikować mu życie. Więc wpisał: obywatel ZSRR. I tak stał się Rosjaninem. Po studiach spędził dwa lata w NRD, w Instytucie Chemii Organicznej, gdzie zrobił doktorat. W roku 1955 został wezwany do Komitetu Centralnego WKP(b). Wyższy urzędnik na jego widok wstał od biurka i powiedział: „Gratuluję wam, towarzyszu! Wasz ojciec, towarzysz Maksymilian Horwitz-Walecki, został pośmiertnie zrehabilitowany jako ofiara okresu błędów i wypaczeń. Została mu również przywrócona przynależność partyjna. Możecie być z niego dumni”. Staś od niespełna trzech lat już nie żył. Gdyby doczekał czasu „odwilży”, może nie popełniłby samobójstwa. Josza dostała wtedy lepsze mieszkanie i wyższą rentę. Ale o okolicznościach śmierci Maksa dalej nie było mowy. Po roku 1989 Pietia, już jako pracownik Instytutu Chemii Organicznej w Moskwie, zgłosił się do instytucji „Memoriał” z prośbą o pomoc w zdobyciu materiałów ze śledztwa i procesu. W archiwach NKWD zachowało się wszystko: protokoły przesłuchań, dokumenty, sentencja wyroku, nawet zdjęcia robione w więzieniu. Udostępniono mu akta bez najmniejszych trudności. Wstrząsające wrażenie zrobiły na nim protokoły przesłuchań. Za każdym razem, pod koniec, nad ranem Walecki podpisywał się pod wymuszonymi zeznaniami. Czasem litery są tak nieczytelne, jakby nie mógł sam pisać i ktoś prowadził jego rękę. A następnego dnia składał odwołanie. „Nie przyznaję się do winy. Oświadczam, że mój podpis wymuszono torturami”. To samo powtórzył w ostatnim słowie, przed wydaniem wyroku przez Trybunał Wojskowy. Nie miało to już żadnego znaczenia. W maju 2000 roku w Krakowie opowiedział mi to wszystko, co tutaj opisałam, dr Pyotr M. Valetsky, Deputy Director A.N. Nesmeyanov Institute of organo-element Compounds, czyli Pietia. Podczas naszej rozmowy moja córka Kasia oprowadzała po Krakowie jego młodszego syna Siergieja. Wszyscy widzieliśmy się po raz pierwszy i dość byliśmy wzruszeni. Ja wiedziałam o istnieniu Pietii. On o moim nie. Moja matka spotkała się z nim w Moskwie w roku 1964. On tego nie pamięta. Myślę, że lata komunistycznego reżimu wywołały coś w rodzaju emocjonalnego paraliżu. Nie miał kontaktów z amerykańskimi, francuskimi i polskimi krewniakami. Bliskie stosunki łączyły go wtedy tylko z bratem ciotecznym - Jankiem Kancewiczem - i jego rodziną. Dzięki Jankowi odnaleźliśmy się i spotkali. Pietia wybierał się w maju 2000 roku do Gdańska na jakiś międzynarodowy zjazd i przy okazji postanowił wpaść do Krakowa. Wiedział, że piszę książkę o naszej rodzinie, i zgodził się ze mną porozmawiać na ten temat. Zanotowałam fakty. Chętnie porozmawiałabym o uczuciach, ale jak tu zadawać pytania dotyczące tak bolesnych spraw człowiekowi, którego widzi się po raz pierwszy? Czy nie dotknę jakichś niezabliźnionych ran, nie przekroczę jakichś granic? - Nie! Mówienie o przeszłości mnie nie boli - odpowiada Pietia. - Znacznie bardziej dolega milczenie. To wszystko, co się wtedy wydarzyło, nie powinno zostać zapomniane. Więc jak to jest? Nie buntuje się, że taki mu przypadł los w udziale? Nie oskarża ojca o złamanie życia matce? O swoje bezdomne, głodne dzieciństwo? - Ojciec? Zawdzięczam mu swoje istnienie - mówi. - Za swoje przekonania zapłacił najwyższą cenę. Matka bardzo go kochała. Czy żałowała, że pojechała za nim do Związku Radzieckiego? Może później, kiedy w roku 1964 po raz pierwszy od przeszło trzydziestu lat odwiedziła rodzinny Wiedeń, zaczęła się zastanawiać nad tym, co straciła. A ja? Te wszystkie przejścia bardzo mnie zahartowały. Nikt mi niczego nie ułatwiał. Nie prowadził za rękę. Nie należałem do partii. Nie byłem oportunistą. Nikogo nie skrzywdziłem. Wszystko, co osiągnąłem, zawdzięczam tylko sobie. Uważam się za szczęśliwego człowieka. Wiodłem i wiodę udane życie. Od roku 1959 Pietia pracuje w Instytucie Chemii Organicznej w Moskwie. Jest pracownikiem Rosyjskiej Akademii Nauk, znanym i cenionym specjalistą w swojej dziedzinie. Podróżuje po całym świecie. Pisze prace naukowe. Dobrze mu się powodzi. Ma trójkę dzieci: Lenę i Maxima z pierwszego małżeństwa, Siergieja - z drugiego. Maxim Valetsky nosi imię po swoim dziadku. Maksymilian Horwitz-Walecki musi mieć w zaświatach niewyraźną minę, bo jego wnuk został biznesmenem wielkiego formatu. Produkuje w Rosji meble wedle amerykańskich wzorów, ciągle krąży między Moskwą a San Francisco, gdzie mieszka na stałe z żoną i córką Tanią. Pierwsze e-maile wymieniliśmy w roku 1999. Pisał z Kalifornii: Dzięki upadkowi komunizmu od roku 1989 robię interesy, co w naszej rodzinie, składającej się z naukowców, lekarzy, pisarzy, może wydawać się dziwne. Mnie sukces Maxima wydaje się szczęśliwym zakończeniem okrutnej opowieści. Odczynieniem złych czarów. Jak w bajce. I zarazem ironicznym uśmiechem historii. A jednak? Czy formuła angielskiego gentlemana, jaką prezentuje Pietia - dystans, beznamiętność, opanowanie - to maska czy prawdziwa natura? Co wydarzyło się po drodze? Jakie były naprawdę te wszystkie minione lata? Musiał przecież buntować się, czuć strach, gniew, rozpacz. Jak wszyscy. Ale gentlemani nie mówią o uczuciach. - Jednego tylko nie mogę pojąć - uniósł się, gdy wyłączyłam magnetofon. - Dlaczego ojciec nie uczył spokojnie matematyki, zamiast wdawać się w tę beznadziejną sprawę, która zrujnowała życie milionom ludzi. Czy był taki ograniczony? Czy taki ślepy? Czy widział tylko to, co chciał zobaczyć? Dlaczego ściągnął tyle nieszczęść na własną rodzinę? Zaraz potem odzyskał panowanie nad sobą. I on, i ja dobrze wiemy, że nie ma odpowiedzi na te pytania. Nie nam oceniać wybory sprzed lat. Nie nam wydawać sądy. Niedawno w Gdańsku odbyła się wystawa poświęcona ofiarom komunizmu, składająca się ze zdjęć wydobytych z archiwów KGB. Była tam także fotografia Maksa, a pod nią podpis, który wydaje mi się najbardziej trafnym zakończeniem opowieści o bracie mojej babki: Maksymilian Horwitz-Walecki (1877-1937) prosi o pamięć. Ucieczki Lipiec 1939 roku był słoneczny i beztroski. Młodzi maturzyści, Ryś By-chowski i Krzyś Baczyński, spędzali lato w Bukowinie Tatrzańskiej. Zachwycali się kwitnącymi łąkami i górskimi widokami, biegali na wycieczki z panienkami, roześmiani i opaleni snuli plany na przyszłość. Nagle przyszła wiadomość o śmierci ojca Krzysia i chłopiec pojechał do Warszawy. A kilka dni później Ryś został powołany do Junackich Hufców Pracy i skierowany na obóz pod Zakopane, gdzie junacy mieli kopać rowy obronne. Wojna była coraz bliżej. Sierpień 1939 roku Maryla i Gustaw Bychowscy z małą Moniką spędzali nad morzem w Juracie. Maryla była bardzo zdenerwowana pogłoskami o wojnie. Gustaw, optymista, próbował ją uspokoić: „Przecież sierpniowy urlop spędza nad morzem z rodziną minister spraw zagranicznych Beck. Jest człowiekiem najlepiej poinformowanym. Czy wyjeżdżałby na wakacje, gdyby Niemcy mieli zaatakować kraj?”. Jednak 25 sierpnia wszyscy funkcjonariusze państwowi zostali odwołani z urlopów, więc państwo Bychowscy także wrócili do Warszawy, a 30 sierpnia ogłoszono powszechną mobilizację. 31 sierpnia Maryla, która miała niezwykle silnie rozwinięty instynkt samozachowawczy, powiedziała do męża: „Wyjeżdżamy”. Gustaw bronił się: „Jestem lekarzem. Jeśli wojna naprawdę wybuchnie, będę potrzebny”. Wojna wybuchła l września, w piątek rano. Lato 1939 roku spędzałam w podwarszawskiej miejscowości Piaseczno w towarzystwie mego starszego o trzy lata kuzyna Roberta Osnosa i pod opieką wychowawczyni - panny Anny. 2 września, jak zwykle w sobotę, przyjechały do Piaseczna moja matka i babka, a także matka Roberta - Marta. Był drugi dzień wojny. Od dwóch dni Niemcy bombardowali stolicę. Przez radio głos spikera powtarzał co parę godzin: „Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy!”. Nikt nie miał pojęcia, jak się rozwinie sytuacja. Niemieckie samoloty ostrzeliwały już pociągi z pasażerami i ludzi na szosach, ale panie, ubrane jak na wycieczkę, w letnich słomkowych kapeluszach i kwiecistych sukniach, nie okazywały zdenerwowania. Osunęły się na wiklinowe fotele werandy, wołając o coś zimnego do picia, jakby zmęczyła je droga w upale, a nie zagrożenie. Może zresztą ukrywały własny strach, żeby nas, dzieci, nie przestraszyć. Rozmowa dorosłych była zapewne podobna do rozmów, jakie toczyły się we wszystkich domach. „Jak długo to może trwać? Jak się skończy? Jakie przedsięwziąć środki bezpieczeństwa? Jakie zapasy gromadzić? Skąd wziąć maski gazowe? Zostać czy uciekać? A jeśli uciekać, to dokąd?” Nie braliśmy w tych rozmowach udziału. Zapędzono nas do cięcia gazet na długie paski. Smarowaliśmy je „dextryna”, czyli papką z żółtego proszku i wody. Potem oklejało się tymi paskami szyby na krzyż, „by nie wyleciały podczas bombardowania”. Nikomu nie przychodziło do głowy, że za parę dni wypadać będą z budynków razem z framugami i ze ścianami. Bardzo nas cieszyła ta nieznana dotąd zabawa. Poszliśmy umyć ręce do łazienki, gdzie wanna od paru dni napełniona była po brzegi wodą. „Na zapas. Na wszelki wypadek”. Zabroniono mi się do niej zbliżać. Ale pokusa była zbyt wielka. Wpuściliśmy do niej wszystkie moje foremki do piasku i urządziliśmy bitwę morską. „Ona ma prawo być idiotką, bo jest jeszcze mała! Ale ty? Nie wiesz, co to znaczy wojna?” - wrzeszczała histerycznie panna Anna do Roberta. Patrzył na nią zdumiony. Nie wiedział. Skąd miał wiedzieć? Wtedy po raz pierwszy pojęliśmy, że dzieje się coś strasznego. Bo do tej pory nikt nigdy na nas tak nie krzyczał. 3 września, w niedzielę, zbombardowano także podwarszawskie okolice i wobec tego w poniedziałek, czwartego dnia wojny, zabrano nas do Warszawy. Nie pamiętam powrotu podmiejską kolejką, pełną przerażonych ludzi. Ani drogi przez miasto tak przez te parę dni odmienione, gdzie na ulicach kłębiły się zdezorientowane tłumy, gdzie płonęły już domy. Ani przeraźliwych ryków syren lotniczych w środku nocy. Ani zbiegania w ciemności do piwnicy pełnej obcych, rozhisteryzowanych ludzi. Ani huku bomb. Ani dygotu: trafią w nas czy nie trafią? Tego czwartego dnia wojny Robert powędrował do siebie, ja do siebie i rozstaliśmy się na wiele lat. Wprawdzie przed jego wyjazdem z Polski musieliśmy się jeszcze widzieć parę razy, nie przypominam sobie jednak ani tych spotkań, ani pożegnania. W czerwcu 1999 roku w wiejskim domu Osnosów pod Nowym Jorkiem pytam Roberta o jego wspomnienia z tych wojennych dni. Okazuje się, że podobnie jak ja nie pamięta prawie nic. Parę faktów. Żadnych uczuć. A przecież musiał być przerażony, gdy w pierwszym tygodniu bombardowań uciekali z własnego mieszkania w dzielnicy położonej blisko lotniska i przenosili się do centrum miasta, na ulicę Twardą, do mieszkania stryja powołanego do wojska. Musiał czuć się porzucony i zdradzony, gdy ojciec zostawił ich samych i opuścił Warszawę, posłuszny apelowi pułkownika Umiastowskiego, który rozkazał wszystkim młodym mężczyznom wyjść z miasta i udać się na wschód, za linię Wisły. Pamięta naloty i nagły krzyk, że w dom trafiła bomba i trzeba natychmiast uciekać. Wybiegli na zewnątrz. Płonęła cała Twarda. Przez płomienie i dym nie widzieli, czy dom babki Osnosowej po drugiej stronie ulicy jeszcze stoi. Pobiegli na oślep w jego kierunku. Stał. Więc znaleźli tam następne schronienie. Pamięta ciemność, rannych i zabitych, brak wody, zrozpaczonych ludzi naokoło. Ale nie pamięta własnych reakcji na to, co się działo. Widocznie jego dziecięcy mózg, podobnie jak mój, w zdrowym odruchu samoobronnym uznał rzeczywistość za senny koszmar i wymazał wszystkie związane z nią emocje. l września Maryla i Gustaw Bychowscy z dwuletnią Moniką i piętnastoletnią Krysią opuścili Warszawę i małym samochodem marki Hilman wyruszyli w niekończącej się karawanie aut, motocykli, wozów konnych i piechurów przez most Poniatowskiego na wschód, za Wisłę. Postępy wojsk niemieckich były błyskawiczne, zdobyte już zostały Bydgoszcz, Toruń, Grudziądz, rósł strach, rozpoczęła się ewakuacja rządu i władz centralnych na wschód. Uciekało mnóstwo ludzi, więc i Maryli udało się wreszcie przekonać męża do wyjazdu. Nie zaczekali na Rysia. Nie dotarł jeszcze ze swego junackiego obozu i nie było z nim kontaktu, ale Gustaw zgodnie ze swoją optymistyczną naturą uważał, że wojna potrwa najdłużej parę tygodni i że niedługo wszyscy znowu odnajdą się na Wilczej. Tymczasem Ryś spod Zakopanego przedzierał się z grupą towarzyszy do Warszawy. W pierwszych dniach wojny Niemcy atakujący od strony Słowacji zajęli Podhale. Hufiec junacki został więc rozwiązany i chłopcy dostali polecenie przedostania się do domów na własną rękę. Najpierw szli buńczucznie, szosą, ze śpiewem, całym oddziałem, ale pierwszy niemiecki nalot rozproszył ich i zmusił do ucieczki. Później po ciemku przemykali się już ostrożniej, polnymi drogami. A bliscy Rysia oddalali się od Warszawy, wśród niekończących się nalotów jadąc nocą, bez świateł, a w dzień kryjąc się po rowach wśród lamentu przerażonych, pogubionych i bezradnych uciekinierów. Kiedy dotarli do Lublina, zabrakło im benzyny. W mieście nie było już żadnych miejsc noclegowych, więc spali pod gołym niebem. Z nieba leciały bomby. Mała Monika krzyczała: „Powiedzcie im! Niech przestaną”. W Lublinie zdumiewającym trafem spotkali Józefa Osnosa, ojca Roberta, który dzień później także samochodem opuścił Warszawę. Obiecał im, że zdobędzie paliwo. Mieli się spotkać wieczorem, by wyruszyć dalej razem, ale w ciemności, wśród spanikowanych tłumów gdzieś się pogubili. Następnego dnia Bychowscy znaleźli jakiś środek transportu i pojechali w kierunku Wilna, a Józef w stronę Rumunii. 6 września, gdy Niemcy byli już blisko, uciekł z Warszawy ojciec Pawełka, Gustaw Beylin, wraz z żoną Olą, zostawiając synka pod opieką dziadków. Miał powody do obaw. Tuż przed wojną występował w Berlinie jako obrońca znanej polskiej aktorki, oskarżonej przez hitlerowców o szpiegostwo na rzecz Polski. Jego udział w tym procesie został dobrze zapamiętany. Trzy dni po wkroczeniu Niemców do Warszawy pojawiło się w jego mieszkaniu w Alejach Ujazdowskich gestapo. Na szczęście był już wtedy we Lwowie. Pawełek został z dziadkami i ciotkami. W obawie, że gestapowcy będą poszukiwali krewnych Gustawa, wszyscy zaraz po wkroczeniu Niemców do Warszawy ukryli się w Milanówku koło Warszawy pod zmienionymi nazwiskami. W pierwszym tygodniu wojny, kiedy wzmogły się naloty bombowe, opuściłyśmy nasze mieszkanie w wysokim budynku nad Wisłą. Było tam zbyt niebezpiecznie. Ponad domem na Okólniku krążyły samoloty. Co chwila odzywał się huk i pocisk wybuchał w górę gejzerem odprysków, cegieł, kamieni. Cyrk już wielokrotnie trafiony przez bomby leżał u naszych stóp podobny do pogruchotanego Colosseum rzymskiego. W mieszkaniu na piątym piętrze wszystko leżało zwalone na ziemi i staliśmy wśród pólek i książek bezradni i ogłuszeni, nie wiedząc, co zabierać, co zostawić - pisze matka w swoich wspomnieniach. Czy coś wzięłam ze sobą poza ukochaną lalką z celuloidu, Michałem? Czy płakałam? Nie sądzę. Nie wiedziałam przecież, że żegnam się z domem na zawsze. Przeniosłyśmy się na Wilczą, do opustoszałego mieszkania Bychowskich. Ludzie wtedy bezustannie wędrowali z dzielnicy do dzielnicy, z miejsca na miejsce, w irracjonalnym poczuciu, że gdzie indziej będzie bezpieczniej. Na Wilczej babka czuła się źle. Chciała koniecznie dostać się do księgarni. Martwiła się bardziej o zostawione bez opieki książki niż o swój los. Dwaj woźni, Michał i Jan, wpakowali na drewniany wózek parę naszych walizek i przez zapory barykad, pod ogniem przeciwlotniczych dział pomogli nam przedostać się na Mazowiecką. Tam przetrwałyśmy następne tygodnie straszliwych bombardowań, nocami schodząc do piwnicy, w ciągu dnia biwakując w parterowych pomieszczeniach. Pamiętam, że wnętrze księgarni zdumiało mnie swoim wyglądem. Wszędzie leżały sterty książek i albumów, wyrzuconych z półek przez wstrząsy spowodowane bombardowaniami. Piękne kolorowe reprodukcje wyrwane z ram poniewierały się na podłodze, podarte, brudne od popiołu i kurzu, wśród odłamków szkła. Urągało to wszelkim wpajanym mi dotąd regułom ładu i harmonii, robiło przerażające wrażenie. Równocześnie jednak nowa sytuacja pełna była nadzwyczajnych, nieznanych mi dotąd atrakcji. Zachwycały polowe łóżka rozstawione w „szafirowym gabinecie”. Turkusowy kaflowy piecyk z rurą w kącie. Garnek z gotującą się kaszą na piecyku. Boski smak skondensowanego mleka w tubie. W wystawowych oknach nie było szyb. Mogłam wyskoczyć tamtędy na ulicę, co było miłą niespodzianką. Wojskowe konie rżały na podwórku, gdzie dawniej znajdował się ogródek kawiarni „Ziemiańska”. I tam właśnie, na Mazowieckiej, odnalazł nas Ryś. Kiedy wreszcie dotarł do Warszawy, zastał pusty dom, a wokoło zgliszcza i ruiny. Siedemnastolatek w oblężonym, zburzonym mieście, opuszczony przez najbliższych, sam wobec tej niepojętej wojennej katastrofy - sytuacja niełatwa do zniesienia. Ale Ryś był człowiekiem o wielkiej sile ducha i otrząsnąwszy się dość szybko z rozpaczy, zaczął szukać dla siebie jakichś zadań. Okazał się bardzo pomocny. Zdobył gdzieś dyktę i zabezpieczył nią okna bez szyb, przynosił skądś wodę w wiaderkach, bo przecież nie działały wodociągi, wystawał w ogonkach po chleb przed piekarniami, mimo grożących na każdym kroku niebezpieczeństw biegał po mieście w swoich tajemniczych, konspiracyjnych sprawach. Wiedział już, że rodzina bezpiecznie dotarła do Wilna, więc był o nią spokojny. Podnosił wszystkich na duchu swoim optymizmem i wiarą, że nikomu włos nie spadnie z głowy. To zdumiewające, jak w relacjach z tamtych dni przerażenie miesza się z odwagą, gniew z euforią, żałoba z entuzjazmem, rozpacz ze straceńczą beztroską, tak charakterystyczną dla warszawiaków w czasach grozy. Artyleria niemiecka ostrzeliwała bez przerwy miasto, z nieba leciały bomby, płonęły domy, waliły się mury, a na ulicach panował ruch jak przed wojną; otwarte sklepy, cukiernie pełne ludzi. W kinie „Napoleon” na placu Trzech Krzyży odbywały się filmowe seanse. Wpadano do siebie z wizytami. Wymieniano rzeczowe informacje. „Płonie Zamek! Trafiono Katedrę. Zburzono domy na Krakowskim Przedmieściu. Na placu Piłsudskiego. Na Królewskiej”. Opowiadano dowcipy. Co dzień odwiedzał nas Janusz Korczak. Z odległej Krochmalnej, z Domu Sierot, przybiegał ożywiony, w oficerskim mundurze, który sprawił sobie w przededniu wojny w nadziei, że powołany ziostanie do służby czynnej. Na przekór apokalipsie przekonywał, że „chwile” które przeżywamy, są cudowne i twórcze, że w ich ogniu i krwi wygotuje siię prawda nowego pięknego życia”. Powtarzał: „Tylko słabi i nikczemni załamują się i wątpią”. W piwnicach szlochali ludzie i głośno odmawiali „Pod Twoją obronę”. Dopiero z tomu wierszy mojej matki Wrzesień niezapomniany dowiaduję się, jak blisko nas była śmierć podczas tygodni oblężenia. Kapitulacja to także tylko przebłyski wspomnień. Zdumienie, że naokoło tak cicho. Wyjście na ulicę zasypaną gruzem i szkłem. Naokoło ruiny. Dom naprzeciwko stoi, jak stał - tyle że zamiast drzwi ii okien ma czarne, wypalone otwory. Ogień jeszcze nie wygasł. Wątły płomyk pełza po ścianach i natrafiwszy na ocalały kąsek strawy, ożywia się i skacze w górę. Obraz ten tak mną widocznie wstrząsnął, że widzę go do tej pory. Puste podwórko, na którym jeszcze tak niedawno żartowali ze mną polscy żołnierze. Znaleziony na ziemi orzełek z żołnierskiej czapki. Radość, że gdzieś w górze, w wypalonym domu ocalała w oknie jedna szyba. Niemcy w swoich ponurych hełmach. Ostrzeżenie, żeby nie brać od nich cukierków, bo na pewno są zatrute. Po kapitulacji nie wróciłyśmy już do domu. W budynku przy Okólniku bomby zerwały dach i uszkodziły ściany. Na szczęście, ocalała kamieniczka „Pod Znakiem Poetów” na rynku Starego Miasta. 12, gdzie mieściły się drukarnia i składy wydawnictwa. Było jasne, że pod okupacją niemiecką o działalności wydawniczej nie będzie już mowy, więc średniowieczne izby zostały z powrotem przerobione na mieszkanie. Zdumiewający wydaje się ów powszechny wtedy wysiłek, by w bezmiarze zniszczenia i chaosu umościć sobie na nowo jakieś gniazdo, przywrócić pozory normalności, cywilizacyjnych standardów, kulturowych wymogów. Pozwalało to zachować godność. Babka, która miała już wtedy sześćdziesiąt pięć lat, w urządzenie nowej siedziby włożyła dużo pracy i młodzieńczej energii. Zainstalowana została łazienka, przerobiono piece, ściany pomalowano na ulubiony szafirowy kolor, rozstawiono sprowadzone z Okólnika meble, rozwieszono obrazy. Było w tym podświadome zaklinanie losu, by pozwolił cieszyć się urodą wnętrza jak najdłużej. A przecież już w listopadzie zaczęły krążyć pogłoski o planach utworzenia przez Niemców getta i obowiązku przesiedlania się tam ludzi żydowskiego pochodzenia. Moja rodzina nie przyjmowała tego do wiadomości i próbowała odbudować zrujnowane życie. Otwarta została księgarnia i pojawili się w niej tłumnie ludzie, zwłaszcza ci, którzy utracili swoje księgozbiory, a nie umieli żyć bez książek. Ryś okazał się bardzo pomocny jako sprzedawca. Wpadł na nowatorski wtedy pomysł: postawił stolik przed księgarnią na ulicy i z wielkim powodzeniem zachwalał ułożone na nim pozycje wydawnicze. Wyjeżdżał także rowerem na wieś zdobywać żywność. Przywoził spod warszawskich okolic cielęcinę i zające. Opiekował się Martą, matką Roberta, która akurat wtedy, tuż po kapitulacji, ciężko rozchorowała się na nerki. Bawił się ze mną. Nie musiałam już zazdrościć Monice. Miałam nagle starszego brata. W listopadzie 1939 roku przyjechała po niego z litewskiego już Wilna Maryla. Był to z jej strony akt ogromnej odwagi. Nie wyglądała na Żydówkę i świetnie mówiła po niemiecku, więc udało jej się jakoś przebyć granice. Przywiozła wiadomość, że Amerykańskie Towarzystwo Psychoanalityczne wszczęło starania o sprowadzenie do Ameryki najlepszych psychoanalityków z krajów okupowanych. Jednym z pierwszych na liście był Gustaw. Musiał tylko dostać się z rodziną do Szwecji, gdzie czekać miały na nich amerykańskie wizy i pieniądze na drogę. Należało się spieszyć, bo warunki życiowe w Wilnie były rozpaczliwe. Nie mieli środków na utrzymanie, mieszkali w jednym pokoju, zbliżała się zima, brakowało opału, uwięzieni między okupantem niemieckim a Rosją czuli się jak w pułapce. Ryś bardzo nie chciał wyjeżdżać. Był zakochany w pewnej warszawskiej panience. Zaangażowany w działalność konspiracyjną, uważał, że wyjazd będzie dezercją. Klęczał przed moją babką i położywszy jasną głowę na jej kolanach, prosił: „Ja tutaj z wami zostanę”. A potem uległ perswazjom Maryli. I znikł z mojego życia. Na zawsze. 30 listopada 1939 roku ukazało się zarządzenie o przymusie noszenia opasek z gwiazdą Dawida przez wszystkich Żydów i osoby pochodzenia żydowskiego, bez względu na wyznanie, z dziećmi powyżej lat dwunastu włącznie. Stary woźny naszego wydawnictwa, Wincenty, zobaczywszy pierwszy raz u nas w domu te opaski, rzucił je na ziemię, pluł na nie i deptał, krzycząc, że nigdy nie dopuści, by jego panie posłuchały rozkazu tych drani. A jednak matka i babka posłuchały. Nie chciały kusić losu. Co wtedy czuły? Co myślały? Wygodniej było nic nie rozumieć. Biegałam beztrosko po rynku Starego Miasta z tamtejszymi ulicznikami, wykrzykując razem z nimi skoczny i niezrozumiały wierszyk: Mad pod budę! A ta buda trzeszczy! A ten jude Złapana za ucho przez Wincentego i przyprowadzona do domu, dowiedziałam się, jaki jest prawdziwy, makabryczny sens tych słów. Ze dotyczą one również nas. Był to wstrząs. Do dziś pamiętam mój dziki wrzask: „To nieprawda! Ja nie jestem Żydówką! Ja nie chcę być Żydówką!”. Wściekłość podszyta była uczuciem straszliwego poniżenia - musiały mnie już nieźle zindoktrynować antysemickie nastroje. „A cóż w tym takiego okropnego? - powiedziała spokojnie babka. - Pomyśl lepiej o tym, jakie spotkało cię szczęście. Będziesz musiała szukać przyjaciół wyłącznie wśród przyzwoitych ludzi”. Nie wiedziała jeszcze, że za chwilę skromne, staroświeckie słowo „przyzwoitość” zmieni sens i zacznie oznaczać bohaterstwo. W styczniu 1940 roku upływał termin zgłaszania Niemcom mienia żydowskiego. Oznaczało to jego niewątpliwą konfiskatę. Coraz częściej mówiło się o planach wysiedlenia Żydów do getta. Po naradach z przyjaciółmi: Anną i Moniką Żeromskimi, Miriamem, Marią Dąbrowską, Janem Lorentowiczem, zadecydowano, że trzeba ratować wydawnictwo i księgarnię, by zapewnić byt właścicielom, autorom i pracownikom. Spisany więc został antydatowany o trzy lata fikcyjny akt prawny przepisujący cały majątek ruchomy i nieruchomy wydawnictwa na Annę Żeromską, jako pokrycie długów wydawcy wobec wdowy po pisarzu. Księgarnia na Mazowieckiej otrzymała teraz nową oficjalną nazwę: „A. Żeromską. Buchhandlung und Antiquariat - Blumenstrasse 12”. Babka i matka nie mogły się tam już pokazywać. Nie mieściło mi się to w głowie. Wrzeszczałam: „Dlaczego Hitlerowi bardziej się podoba pani Żeromską niż moja babcia?”. Odgrażałam się: „Jak tylko wojna się skończy, stanę na Mazowieckiej i będę krzyczała: To jest nasza księgarnia. Nasza. Nasza!”. Wiosną 1940 roku zaczęto wznosić mury oddzielające od Śródmieścia część miasta zamieszkaną przez ludność żydowską. Wzmagały się szykany i represje wobec Żydów. Narastał strach przed przyszłością. Wtedy właśnie chłopczyk z Domu Sierot przyniósł babce bukiet pachnącego, wiosennego bzu od Janusza Korczaka z bilecikiem: „Gdy płoną lasy, trzeba pamiętać o różach”. W czerwcu 1940 roku wyjechał z Polski razem z matką Robert Osnos. Do Bukaresztu. Do ojca. Przez Berlin. Bardzo niewielu osobom udało się wydostać tak późno z okupowanej Warszawy. To jakiś cud, że ten wyjazd się powiódł. By doszedł do skutku, zjednoczyły się dwie nadludzkie energie: jego ojca i matki. Józef Osnos w połowie września 1939 roku przekroczył granicę rumuńską i dotarł do Bukaresztu. Tam dzięki nadzwyczajnej przedsiębiorczości i znajomości rzeczy udało mu się od razu znaleźć pracę w firmie handlującej używanymi samochodami. Po pierwszej udanej transakcji za wszystkie zarobione pieniądze sprawił sobie u najlepszego krawca wytworny garnitur, płaszcz i tuzin koszul. Strój i maniery zawsze robiły wrażenie na urzędnikach. Gdy pojawił się w funkcjonującej jeszcze polskiej ambasadzie, wyjaśniając, że chce sprowadzić z Polski żonę i syna, oczarowane sekretarki ułatwiły mu kontakt z wydziałem wizowym rumuńskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Tam z kolei tak omotał swoją nienaganną francuszczyzną samego ministra, że otrzymał promesę wiz rumuńskich dla rodziny. Promesa owa - zdumiewający skarb - dotarła do Warszawy w lutym 1940 roku. Jak sama nazwa wskazuje, była to tylko urzędowa obietnica otrzymania wiz. Miały zostać wbite do paszportów w Berlinie. A więc należało teraz zdobyć paszporty, do których Żydzi nie mieli już prawa. Zabiegi w tej sprawie trwały cztery miesiące. Najpierw Marta musiała zatrzeć ślady swego pochodzenia. Znalazła księdza, który zgodził się udzielić chrztu jej i Robertowi oraz wystawić antydatowane metryki kościelne. Potem kilka razy jeździła do Krakowa, bo tylko tam wydawano dokumenty uprawniające do wyjazdu. Te podróże były niebezpieczne. Żydom nie wolno już było podróżować, a jej wygląd wyraźnie zdradzał pochodzenie. Na miejscu należało pokonać niezliczone trudności. Znaleźć znajomości w obcym mieście. Zorientować się, komu i jaką dać łapówkę. Udawać pewność siebie i niefrasobliwość, gdy wszystko w środku dygotało ze strachu. Nie rezygnować, gdy zaufani ludzie w ostatniej chwili zawodzili. Słuchać instynktu, który mówił, kiedy trzeba krzyczeć i domagać się wypełnienia obietnic, a kiedy trzeba pokornie prosić i znosić zniewagi. Dzięki swej żelaznej determinacji, ale także niebywałemu szczęściu, zdobyła wreszcie owe nieosiągalne już wtedy paszporty. 9 czerwca, w niedzielę, wsiadła z dziewięcioletnim Robertem do pociągu jadącego do Berlina. Mieli ze sobą dwie walizki i dziesięć marek. W poniedziałek rano wysiedli na dworcu. Całe miasto udekorowane było faszystowskimi flagami. Święcono przystąpienie Włoch do wojny. W Berlinie musiała znowu pokonać dziesiątki trudności, zwłaszcza finansowych. Nie miała pieniędzy na opłaty wizowe i na dalszą podróż. W Koncu jakoś zdobyła i pieniądze, i wizy. Weszli do pociągu, umościli się w przedziale, Robert był bardzo spokojny i cichy. Dopiero kiedy przekroczyli granicę jugosłowiańską, zaczął wymiotować. Wreszcie poczuł się bezpieczny. Na dworcu w Bukareszcie czekał na nich Józef z bukietem róż. W sierpniu 1940 roku do kamieniczki „Pod Znakiem Poetów” na rynku Starego Miasta wpadli gestapowcy. Przeszukali wnętrza od piwnic aż po strych, grożąc i przeklinając, ale nie mówiąc, czego szukają. Nic nie znaleźli i poszli. Parę dni później babka wezwana została do siedziby gestapo. Wzięła ze sobą na wszelki wypadek szczoteczkę do zębów, ręcznik, wezwała dorożkę i pojechała na aleję Szucha. Na szczęście, wróciła po paru godzinach. Przesłuchanie dotyczyło sprawy dość absurdalnej. Na strychu owej kamieniczki leżały od lat stosy socjalistycznych broszur dla robotników autorstwa Marksa, Bebla, Kautsky’ego i Lassalle’a, wydawanych w roku 1905 przez mojego dziadka. Od dawna nikt ich nie kupował i traktowane były jako kłopotliwa makulatura. Wprowadzając się na Stare Miasto i robiąc porządki, wyrzucono je lekkomyślnie na podwórze. Żydowski handlarz książkami załadował wszystko na wózek i stanąwszy na rogu Długiej i Miodowej, zaczął głośno wykrzykiwać nazwiska zabronionych przez okupanta autorów. Został oczywiście zaraz zatrzymany, a zapytany, skąd wziął swój towar, wymienił adres i nazwisko babki. Gała sprawa mogła skończyć się fatalnie. Ale babka, może dzięki doskonałej niemczyźnie albo swej suwerennej postawie, a może dzięki szczęśliwej gwieździe, wyszła z tego bez szwanku. Lub prawie bez szwanku. Gdy wchodziła do siedziby gestapo, portier obraził ją jakąś antysemicką obelgą. Przypomniała sobie rodzinną dewizę, „kopfhoch!” i zaczęła swoją rozmowę z oficerem od skargi na takie zachowanie. Usłyszała wtedy, że Żydzi nie zasługują na lepsze traktowanie. Uniosła się i wykrzyczała, że jest dumna ze swego pochodzenia. Że jej ojciec był rodowitym wiedeńczykiem, doktorem filozofii, humanistą. Nie widzi powodu, żeby się wstydzić swoich przodków. Zasługiwali na najwyższy szacunek. Trafiła widać na kogoś o ludzkich odruchach. Nie zastrzelił j ej na miejscu. I choć oskarżona była o „szerzenie propagandy komunistycznej na ulicach Warszawy”, została uniewinniona. „Z racji wieku”. Istotnie, dwa miesiące później, w październiku 1940 roku, miała uKonczyć sześćdziesiąt sześć lat. 12 października 1940 roku, w Sądny Dzień, ogłoszone zostało zarządzenie o utworzeniu dzielnic: niemieckiej, polskiej oraz getta żydowskiego w Warszawie. Żydzi mieli się przenieść do getta obowiązkowo do 15 listopada. Dopuszczalny był tylko bagaż ręczny i bielizna pościelowa. Zarządzenie to dotyczyło dwunastu osób w naszej rodzinie. W najstarszym pokoleniu byli to: moja babka, jej siostra Flora Beylin z mężem Samuelem i brat Ludwik Horwitz z żoną Genią. W średnim: moja matka, Karolina i Stefania Beylin oraz Marysia i Alisia Margulies - córki Henrietty. W najmłodszym - Pawełek Beylin i ja. Nie wiem, czy odbywały się jakieś rodzinne dyskusje i narady, ale decyzja była jednomyślna. Wszyscy zostają po „aryjskiej” stronie. Ludwik z Genią byli najodważniejsi. Nie zmienili ani adresu, ani nazwiska. Marysia i Alisia wyprowadziły się ze swojego mieszkania, ale pozostały w Warszawie, wyrobiwszy sobie fałszywe papiery. Beylinowie, zmieniwszy nazwiska, od roku przebywali w Milanówku. Teraz i my przeniosłyśmy się pod Warszawę, wystarczająco blisko, by się odwiedzać. Ale Pawełek nie był już tym samym promiennym chłopcem sprzed wojny. Nie bawiły go moje żarty i zaczepki. Widział i rozumiał o wiele więcej niż ja. Nie rozmawiałam nigdy z moimi bliskimi o czasach okupacji. Ani o latach, kiedy byłyśmy jeszcze razem, ani o tych następnych, które spędziłyśmy osobno. Nie chciałam słuchać o ich przeżyciach, nie opowiadałam o własnych. Unikałam spotkań rodzinnych, podczas których cudem uratowani krewni relacjonowali swoje losy. Kiedy pojawiał się z wizytą ktoś z naszych wojennych dobrodziei, uciekałam z domu albo zamykałam się w swoim pokoju. Widocznie emocje związane z niedawną przeszłością były jeszcze zbyt żywe. A przecież w porównaniu z tym, co mogło mnie spotkać, nie wydarzyło mi się nic naprawdę złego. Jednak zdarzały się dni, tygodnie, miesiące grozy. Trudno się dziwić, że unikałam wspomnień. Ale skutek jest taki, że widzę dzisiaj okupacyjną przeszłość jak przez gęstą mgłę, o wielu zdarzeniach zapomniałam albo zapamiętałam tylko fakty, a nie umiem przywołać aury, która je otaczała. Nie próbowałabym wskrzeszać pogrzebanych w niepamięci wypadków, gdyby nie poczucie, że muszę opowiedzieć o ludziach, którym zawdzięczamy ratunek. I tak zwlekałam zbyt długo. Anna Żeromska, Henryk Nikodemski, Maria Jahnsowa, Irena Grabowska, siostra Wanda Garczyńska, Maria i Antoni Żurkowscy nie żyją. Jeszcze niedawno wydawało się, że nikt mi już nie odpowie na żadne pytania. Gdy próbowałam wyciągnąć jakieś informacje od Moniki Żeromskiej, mówiła: „Trzeba było rozmawiać o tym z moją mamą. To ona się wami opiekowała, odwiedzała w tych wszystkich podwarszawskich miejscowościach. Ja tylko stałam za ladą, w księgarni”. Umniejsza swoje zasługi, ale na szczęście umieściła w swoich wspomnieniach parę wzmianek o naszych losach. Zostały relacje mojej matki o wojennych latach, opublikowane w jej książkach. Ocalały fotografie. Dzięki temu mogłam wypełnić choć częściowo białe plamy w pamięci. A kiedy wreszcie zabrałam się do pisania, zaczęły wydarzać się cuda. Pojawiali się pomocni ludzie, o których istnieniu nie wiedziałam. Nadchodziły listy od osób, które dawno znikły z mego życia. Wśród stert zakurzonych rodzinnych papierów odnajdywały się fragmenty wspomnień mojej matki, czasem drukowanych po wojnie, czasem rozpoczętych i porzuconych w pół drogi. Najbardziej zdumiałam się, kiedy ze starego czarnego brulionu babki, w którym zapisywała pedantycznie wydatki, wypadła spłowiała kartka w kratkę. Spisała na niej dokładnie, z datami, wszystkie miejsca, w których podczas okupacji ukrywałyśmy się, razem albo osobno. Był to znak, że muszę dbać o szczegóły. Mogłam teraz wiernie zrekonstruować wypadki, ulokować na mapie miejsca, gdzie toczyła się akcja okupacyjnych historii, odtworzyć heroiczne role, jakie w tym dramacie odegrali przyjaciele, ale także ludzie zupełnie przed wojną obcy. A więc najpierw Anna i Monika Żeromskie. Dzięki nim majątek wydawnictwa i księgarnia zostały uratowane przed niemiecką konfiskatą, a księgarnia funkcjonowała przez całą okupację i to nieźle, bo utrzymywała nie tylko pracujących w niej ludzi, ale dostarczała środków na życie i mojej rodzinie, i rodzinie Beylinów. Określenie „środki na życie” nabiera nowego, makabrycznego znaczenia, kiedy się pomyśli, że oznaczało także spore sumy wypłacane co jakiś czas szantażystom depczącym po piętach. Gdy zabrawszy wymuszone pieniądze, odchodzili, wiadomo było, że za parę dni wrócą pod znajomy adres. Więc należało wtedy natychmiast szukać nowego schronienia. Wyszukiwała je przede wszystkim Monika, najpierw przez swego ówczesnego męża, Bronisława Zielińskiego, później przez własne akowskie kontakty. Obie panie Żeromskie łączyły przed wojną z Mortkowiczami wydawnicze interesy i długoletnia przyjaźń, łatwiej więc zrozumieć ich poświęcenie. Ale pan Henryk Nikodemski, księgarz z Katowic, który wraz z rodziną uciekł we wrześniu 1939 roku ze Śląska do Warszawy i znalazł pracę w księgarni na Mazowieckiej, poznał matkę i babkę dopiero wtedy, kiedy były już zagrożone nieszczęściem i mogły ściągnąć nieszczęście na innych. Nie miał wobec nich żadnych przyjacielskich zobowiązań. A jednak przez całą okupację zajmował się nami, odwiedzał, przywoził pieniądze, pośredniczył w wyszukiwaniu kolejnych miejsc pobytu. Na początku, jak wynika z pożółkłej kartki, była Podkowa Leśna. Od października do grudnia 1940 roku. Nic stamtąd nie pamiętam. Chociaż powinnam pamiętać. Miałam wtedy sześć lat. Później pojawił się Żbikówek pod Pruszkowem - mająteczek ówczesnego teścia Moniki Żeromskiej, doktora Zielińskiego, który w roku 1940 wynajął swoją willę siostrom niepokalankom. To one udzieliły nam następnego schronienia. Mieszkałyśmy tam od grudnia 1940 do marca 1942 roku. Z tego pobytu mam więcej wspomnień. Szalone jazdy na sankach po okolicznych pagórkach. Bieganie po wiosennych, bagnistych łąkach wśród polnych kwiatów wyrastających mi ponad głowę. Nabożeństwa w pobliskim kościele i żarliwy, błagający o zmiłowanie śpiew ludzi. Serdeczna Matko, Opiekunko ludzi, Niech Cię płacz sierot do litości zbudzi. Wygnańcy Ewy, do Ciebie wołamy. Zlituj się, zlituj. Niech się nie tułamy. Słowa tej pieśni tak pasowały do naszej sytuacji, że wyśpiewywałam je z niezwykłą gorliwością. Aż się ludzie oglądali. Widać pobyt w miejscu leżącym na uboczu, oddalonym o kilkanaście kilometrów od Warszawy wydawał się tak bezpieczny, że jeszcze mnie nie ostrzegano, bym nie zwracała na siebie uwagi. Pamiętam stary, zdziczały park. Ciemne stawy w parku, do których nie wolno mi było się zbliżać. Zwożenie siana z pola na drabiniastym wozie. I skakanie po tym sianie w ogromnej stodole. Bałam się śmiertelnie pana Glasera, pełniącego w majątku funkcję gospodarza. Przypominano mi co dzień, że mam okazywać mu uprzedzającą grzeczność i uważać, by go czymś nie rozzłościć. A złościł się często, zwłaszcza kiedy zaglądałam do stodoły lub łaziłam po strychu. Bawiłam się często z jego córeczką, moją rówieśnicą. Miała na imię Cinka i była miłą dziewczynką, ale lubiła się ze mną drażnić. Któregoś dnia nie wytrzymałam. Chyba opętał mnie jakiś diabeł. Kiedy znowu zaczęła mi dokuczać, złapałam ją za rękę i z całej siły ugryzłam w palec. Rozpłakała się wniebogłosy. Wybuchła straszliwa awantura. Pan Glaser najpierw krzyczał na mnie, potem na matkę i babkę, które przybiegły przerażone. Zdawałam sobie sprawę z tego, że nastąpił koniec świata. Zostaniemy wygnane i jeśli zginiemy, będzie to moja wina. W następnym wspomnieniu brniemy nocą, w błocie, przed siebie, w popłochu, nie wiadomo dokąd. To wtedy wypadł mi z rąk celuloidowy Michał, ukochana lalka, którą zabrałam ze sobą w drogę. Chciałam go poszukać, podnieść, ale nie było na to czasu. Ciągnięta za rękę, biegłam dalej. Wiedziałam, że należy się spieszyć, bo inaczej nas dogonią. I tak bez łez porzuciłam Michała w kałuży, a razem z nim moje dzieciństwo. Przez całe lata dziwiłam się: „Jak to? Tak nas wygnał ten pan Glaser nocą, na pastwę hitlerowców za ten pogryziony palec Cinki? Czy to nie przesada?”. Zapewne tłumaczono mi nie raz i nie dwa, że nocna wędrówka nic z moim wybrykiem nie miała wspólnego. Odbywała się znacznie później, a spowodowana została ostrzeżeniem, że gestapowcy otrzymali od kogoś informację o naszym pobycie w Żbikówku, że zaraz tam będą i trzeba natychmiast uciekać. Ale mimo tych wyjaśnień poczucie winy pozostało. Pozostał także irracjonalny żal do pana Glasera, choć czasem mi się wydawało, że wcale nie istniał, że sobie całą tę historię wymyśliłam. Rozpisuję się tak obszernie o tym epizodzie, bo niedawno, ku mojemu zdumieniu, Zbikówek - mglisty majak, jakby z zapomnianego snu - zmaterializował się, nabrał barw, rozbłysł patriotyczno-konspiracyjnym blaskiem. A stało się to za sprawą siostry Eny - niepokalanki z klasztoru w Jarosławiu. Zatelefonowała do mnie któregoś dnia: „Pamiętasz mnie?”. Nie pamiętałam. Ale za to ona wszystko pamięta. Podczas okupacji była młodziutką postulantką w warszawskiej siedzibie sióstr, przy ulicy Kazimierzowskiej. Dziś jest żywą kroniką działalności zakonu. Gromadzi materiały. Pisze wspomnienia. Wydała ostatnio książkę pod znamiennym tytułem: Gdzie miłość dojrzewała do bohaterstwa, której bohaterką, w dosłownym sensie tego wyrazu, jest siostra Wanda Garczyńska - przełożona warszawskiego klasztoru. To dzięki jej odwadze znalazło schronienie w klasztornym internacie kilkanaście żydowskich dziewczynek. Siostra Ena ma w głowie nazwiska wszystkich wychowanek, koresponduje z nimi, pilnuje, by utrzymywały ze sobą kontakty. Zawdzięczam jej mnóstwo bezcennych informacji. To ona przysłała mi odpis skierowanego do siebie listu z Duchnic od pana Józefa Kiljańskiego, w którym autor opowiada o okupacyjnych losach Żbikówka. Trudno uwierzyć, że w jednym miejscu mogło się odbywać tyle dramatycznych, tak bardzo niebezpiecznych spraw równocześnie. Tylko za to, co działo się w willi, groził siostrom wielokrotny wyrok śmierci. Za ukrywanie nas - trzech osób pochodzenia żydowskiego. Za tajne kursy gimnazjalne dla okolicznej młodzieży prowadzone pod szyldem szkoły gospodarstwa domowego. Za to, że odbywały się tam posiedzenia podziemnego Departamentu Spraw Zagranicznych Delegatury Rządu na Kraj. Tamże przechowywane było archiwum tego urzędu. Niemcy nigdy nie wpadli na ów trop. Ale Bronisław Zieliński, syn doktora Zielińskiego, właściciela Żbikówka, zapłacił w Polsce Ludowej wieloletnim wyrokiem za zaangażowanie w działalność Departamentu. Aresztowany w roku 1947, wyszedł z więzienia na mocy amnestii w roku 1956, podczas „odwilży”. Jako „wróg Polski Ludowej” nie miał później żadnych szans na znalezienie posady. Dzięki temu stał się jednym z najlepszych tłumaczy literatury amerykańskiej: Hemingwaya, Faulknera, Steinbecka. Groźny pan Glaser wcale mi się nie przyśnił. Był dzierżawcą folwarku, miał na imię Tadeusz i nosił konspiracyjny pseudonim „Żbik”. Współpracował z Kierownictwem Dywersji generała Fieldorfa „Nila”. W owej stodole, skąd mnie przepędzał, zorganizował kryjówkę, do której wiodły podziemne tunele. Przechowywani tam byli spaleni konspiratorzy, cichociemni, dywersanci wykonujący różne specjalne zadania. Nie ma się więc co dziwić, że czasem się wściekał, kiedy skakałam im po głowach albo kiedy buszowałam po strychu, gdzie przechowywał konspiracyjną bibułę. W wieży kościelnej znajdował się olbrzymi magazyn broni, która miała stanowić wyposażenie miejscowych oddziałów AK, na wypadek powstania. W tymże kościele u schyłku okupacji dyrektor Muzeum Narodowego Stanisław Lo-rentz, szef wydziału kultury i sztuki państwa podziemnego, ulokował cyme-lia bibliotek warszawskich, między innymi rękopisy Norwida. Nieźle, jak na jedną bezpieczną okupacyjną kryjówkę. Donos, że siostry przechowują żydowską rodzinę, mógł mieć tragiczne konsekwencje nie tylko dla nich i dla nas. Najście gestapo groziło wykryciem kłębiących się w mająteczku akcji konspiracyjnych i oznaczało katastrofę dla wszystkich w te akcje zaangażowanych. Swoją drogą, ciekawe, czy ktoś, kto zrobił ów donos, zdawał sobie z tego sprawę. I właściwie dlaczego doniósł? Dla pieniędzy? Ze służalczej lojalności wobec okupanta? Z ideowego antysemityzmu? Czy z bezmyślnego okrucieństwa? Mniejsza o to. Musiałyśmy zniknąć, nim przyjdą. Stąd ucieczka w takim popłochu. Jak długo szłyśmy? Nie pamiętam. W mojej mglistej wersji wydarzeń zapukałyśmy do przypadkowego, oświetlonego okna w domku stojącym na uboczu i ktoś zaprosił nas do środka, bez żadnych pytań i wątpliwości. Ale to niemożliwe. Nie wygnały nas. przecież dobre siostry w tę ciemną noc bez żadnej opieki. Musiały zadbać o to, gdzie się podziejemy. Nasze pojawienie musiało być wcześniej zapowiedziane, ktoś z kimś na pewno ustalił ten adres na wypadek nieszczęścia, ktoś nas prowadził, wskazywał drogę. Cały teren Pruszkowa, Piastowa, Żbikowa i okolic objęty był siatką akowskich powiązań. Może to groźny pan Glaser pośredniczył w znalezieniu tego schronienia. I któryś z jego łączników nas prowadził przez błotniste ciemności. Był kwiecień 1942 roku. W getcie warszawskim umierało z głodu, chorób i wycieńczenia około tysiąca ludzi tygodniowo. Z coraz większą zajadłością tropiono Żydów ukrywających się poza gettem. Do pani Grabowskiej - właścicielki piętrowego domu w Piastowie przy ulicy Reja - i do jej córki Ireny, która stać się miała naszą najczulszą opiekunką, trafiła moja matka przez przypadek. Prosto z ulicy. Miejsce, gdzie wylądowałyśmy po ucieczce ze Żbikówka, nie nadawało się widocznie na dłuższy pobyt, przyjaciele nie mogli pomóc, chodziła więc po Piastowie, pytając ot tak, po prostu, z uśmiechem starannie skrywającym rozpacz o pokój do wynajęcia. W miejscowym sklepie podano jej adres. Zapukała. Poproszono ją do środka. Czy pani domu - miła, kulturalna osoba - zorientowała się, że ma do czynienia z Żydówką? Nie wiem. Potraktowała moją matkę tak, jak traktuje się godnego szacunku, potencjalnego lokatora, pokazała wolne pokoje na parterze, określiła wysokość czynszu. Rozmowie przysłuchiwała się w milczeniu młoda, ładna panna. Ona także budziła zaufanie. Sprowadziłyśmy się tam o zmroku. W tym samym domu, na górze, mieszkała druga córka pani Grabowskiej z mężem i małą córeczką, Hanią. Po jakimś czasie cała rodzina wiedziała już, kogo przygarnęła pod swój dach. Jednak nie okazywano cienia strachu ani niechęci, przeciwnie, ofiarowano nam jeszcze więcej życzliwości. Niepokojący wydawał się z początku ruch, który panował na Reja. Bez przerwy wpadali tam i wypadali młodzi ludzie, przekazywali jakieś tajemnicze wiadomości, wnosili i wynosili najrozmaitsze pakunki, czasem nocowali. Panna Irena często znikała na parę dni, potem wracała, przywożąc ze sobą na nocleg obcych, najwyraźniej zalęknionych ludzi. Czasem zostawali dłużej. Czasem znajdowała dla nich inne schronienie. Nietrudno było odgadnąć, że poszukiwani są przez gestapo, że panna Grabowska zaangażowana jest w konspiracyjną działalność. Nie rozmawiało się o swoich sekretach, ale rosła wzajemna ufność, która z czasem przerodziła się w przyjaźń. Po wojnie pisała moja matka: Jeżeli Irena gdzieś biegła z. torbą wypchaną paczkami, to na pewno wiozła jakieś zapasy lub odzież komuś znajdującemu się w pilnej potrzebie. Jeżeli z zaczerwienionymi od płaczu oczyma zdążała na stację w Piastowie o niezwykłej porze, to na pewno spieszyła się, żeby ratować kogoś, kto wpadł, pomagać rodzinie aresztowanego. Spalone mieszkania i noclegi dla tych, którzy musieli Z nich uciekać, lewe papiery, opieka nad dziećmi bez rodziców, zagubionymi w wojennym chaosie, nad starymi rodzicami beztroskich niegdyś’ przyjaciół, zdobywanie pieniędzy - nie dla siebie, nagle alarmy, ukrywanie się i między jednym a drugim niebezpieczeństwem rzadkie chwile lekkomyślnego wytchnienia. Niestety, wspomnienie mojej matki o Irenie jest ogólnikowe, pełne niedomówień i aluzji. W latach, w których się ukazało, niebezpiecznie było mówić o tym, że należała do AK. Ujawnianie szczegółów jej konspiracyjnej działalności było niemożliwe. Tak wraz z uczestnikami okupacyjnych wydarzeń ginęła część prawdy o tamtych czasach. Nigdy nie powstał realistyczny portret Ireny, zwanej Neną. A szkoda. Była ucieleśnieniem słynnej polskiej kobiecości, składającej się z uroku i męstwa. Pozornie niefrasobliwa, traktowała poważnie staroświecki kodeks moralny, w którym miłość bliźniego naprawdę coś znaczyła. Łączyła cechy, wydawałoby się, sprzeczne: dziewczęcą zalotność, beztroskę, radość życia i wrażliwość na cudze nieszczęście, poczucie odpowiedzialności, lekceważenie niebezpieczeństw, na które się narażała. Była jak oddech życia jak fala nadziei, pachnąca, ozdobna, jasna, w czerni swego połyskliwego futerka, pod aksamitnym cieniem pilśniowego kapelusza - pisała moja matka. Pamiętam Nenę dobrze. To właśnie ona zawiozła mnie, za poradą sióstr niepokalanek, ze Zbikówka do niepokalanek do Warszawy. Do internatu przy ulicy Kazimierzowskiej. Widzę wyraźnie moje pierwsze spotkanie z tym miejscem. Stoję w progu ogromnej sali gimnastycznej, trzymam kurczowo za rękę Irenę. Lśniąca podłoga pachnie świeżą pastą, pod ścianami po turecku siedzi gromada dziewczynek i wszystkie z ciekawością wlepiają oczy w nową. Umieram ze wstydu i strachu. Pierwszy raz w życiu mam zostać sama, w nowym miejscu, u obcych ludzi. Chcę wyrwać się Irenie i z płaczem uciekać. Do domu. A przecież wiem, że to niemożliwe. Nie ma domu, a jeżeli zrobię tu „scenę” - najobelżywsze określenie mojej babki na histeryczne zachowanie - skompromituję się w oczach tych dziewczynek na wieki, a nic mi to nie pomoże. Więc podejmuję pierwszą w życiu świadomą decyzję. Puszczam rękę Ireny i na tej błyszczącej podłodze, na złość losowi, robię koziołka, potem drugiego, trzeciego i tak, turlając się, ląduję na drugim końcu sali. Dziewczynki klaszczą, siostry się śmieją. Wiem, że zdobyłam ich serca, czuję się zaakceptowana, więc bezpieczna. Znalazłam wtedy sposób na życie, na ukrywanie prawdziwych uczuć pod maską wesołka. Dużo wkładałam wysiłku w udawanie dzielnego, pogodnego dziecka i w rozbawianie wszystkich naokoło. Była to specjalność wielu okupacyjnych dzieci. Żadna z tych kilkunastu żydowskich dziewczynek ukrywanych w klasztorze, a niektóre z nich miały już za sobą straszliwe przejścia, nie rozpaczała, nie okazywała swego smutku ani lęku o los najbliższych. Płakało się w nocy. Dzień przebiegał najnormalniej na świecie, jak przed wojną, pokratkowany najrozmaitszymi zajęciami. Siostry były łagodne i uśmiechnięte. Dziś nie mogę pojąć, jak to możliwe, że w owej arce żeglującej po oceanach okupacyjnego koszmaru panowały tak nadzwyczajny spokój i pogoda ducha. A przecież śmiercią groziło właściwie wszystko, co działo się wewnątrz klasztoru. Nie tylko ukrywanie żydowskich dzieci. Ale także nauka w klasztornej szkole przedmiotów zakazanych przez okupanta. Tajne komplety dla młodzieży gimnazjalnej i licealnej. Tajne wykłady uniwersyteckie. Duszpasterstwo dla akowców. Kontakty z podziemiem. Pomoc więźniom i osobom pozbawionym środków do życia. Dożywianie Żydów wymykających się z getta. Zakonnice, mężne i opanowane, były przecież tylko ludźmi i musiało czasem ogarniać je przerażenie na myśl o tym, co będzie, kiedy Niemcy odkryją choć jedno z owych przestępstw. Wiadomo, jak łatwo lęki dorosłych przenoszą się na dzieci. Jak to się działo, że umiały nas ochronić przed strachem? Przecież nie ukrywały przed nami zagrożenia. Często ćwiczone próbne alarmy przygotowywały dzieci uczące się w szkole do niespodziewanego najścia Niemców. Gdy podczas lekcji zadzwonił wewnętrzny dzwonek, zbierałyśmy galopem z pulpitów przedwojenne książki do polskiego, historii i upychałyśmy je w specjalnym składziku - niby-szatni - wśród worków na pantofle i strojów gimnastycznych, gdzie i tak zawsze chowałyśmy je po szkole. Czasem alarm był prawdziwy - wtedy siostry ukrywały zagrożone dzieci w infirmerii, w kaplicy za ołtarzem albo w klauzurze. Podobno przesiedziałam kiedyś wewnątrz ołtarza parę godzin takiej rewizji. Nie pamiętam. Byłam już wtedy wdrożona do pełnej konspiracji. Znałam na pamięć wszystkie nowe dane we wszystkich kolejnych fałszywych kenkartach. Tym razem moja mama nazywała się Maria Olczakowa, z domu Maliszewska. A moja babcia stała się teściową własnej córki. Imienia i nazwiska użyczyła jej Julia Olczakowa, z domu Wagner, nieżyjąca już matka mego ojca. Siostra babki - Flora, czyli Emilia Babicka, z domu Płońska, córka stolarza urodzona w Łunińsku na Białorusi - już nie była jej siostrą, lecz przypadkową znajomą. Mąż Flory - Samuel - miał na imię Stanisław. Na szczęście, był dalej jej mężem, co bardzo ułatwiało mu życie, bo córki - Karolina i Stefania - choć nosiły dwa różne nazwiska i nie były spokrewnione ani ze sobą, ani ze swoimi rodzicami, ciągle popełniały jakieś gafy i nie umiały ukrywać rodzinnych powiązań. Bardzo to wszystko było skomplikowane. Co opowiadałam o sobie koleżankom w internacie? Chyba nikt mnie o nic nie pytał, co jest zdumiewające, bo wiadomo, jak ciekawskie bywają małe dziewczynki. Widocznie siostry wydały surowy zakaz rozmawiania o sprawach osobistych. Pewnie dlatego nie miałam pojęcia o sytuacji życiowej i pochodzeniu innych wychowanek. Ile tajemnic musiały ukrywać te małe głowy. Ile musiało się w nich zmieścić kłamstw. Ile informacji, tak - zdawałoby się - elementarnych, jak imię, nazwisko, adres bliskich, należało zakopać jak najgłębiej w niepamięci, by nie ujawniły się niespodziewanie i nie spowodowały katastrofy. Wezwanie: „Bądź sobą!” - ten podstawowy warunek zdrowia psychicznego, zastąpiono kategorycznym nakazem: „Zapomnij, kim jesteś, i zostań kimś innym”, który ratował życie, ale później, po wojnie, ogromnie to życie komplikował. Trudno było odnaleźć zgubioną tożsamość. Raz na dwa tygodnie odwiedzałam moją rodzinę, która mieszkała dalej w Piastowie. Odbierała mnie z klasztoru i zawoziła Irena. Któregoś dnia przyszła na Kazimierzowską z niewyraźną miną. Okazało się, że nigdzie nie jedziemy. Wyciągnęłam z niej, że matka i babka musiały uciekać, bo znowu odnaleźli je szantażyści. Przysięgała, że żyją, że znalazły już następne schronienie. Obiecywała, że niedługo mnie tam zawiezie. I dotrzymała słowa. Najpierw jechałyśmy podmiejską kolejką. Potem brnęłyśmy przez zaśnieżony las. W Koncu na wzgórzu ukazał się samotny dom wśród zarośli. Tam czekały na nas obie. Bardzo jakoś zmienione. Poszarzałe na twarzy. Nena bywała tam już wcześniej, przywoziła nowe kenkarty, pieniądze, ciepłe ubrania. Czasem nocowała. Tym razem pojechała z powrotem do Warszawy. Zostałyśmy we trzy. Było Boże Narodzenie 1942 roku. Miałam choinkę i kolorowe zabawki choinkowe zrobione przez mamę. Z nadzwyczajną biegłością umiała wyczarować Chińczyka, Pierrota, Kolombinę z wydmuszek, koszyczki i książeczki z pudełek od zapałek, nieKonczące się łańcuchy z kolorowego glansowanego papieru. Dostałam w prezencie napisane przez nią wierszem i własnoręcznie ilustrowane bajki o Jasiu i Małgosi, o Kopciuszku, o Kocie w Butach. Mam je do tej pory. Wieczorem grzecznie udawałam, że zasypiam i że nie słyszę gorączkowych szeptów, czasem nagłego, gwałtownego szlochu matki, przerywanego niecierpliwym upomnieniem babki: „Cicho! Obudzisz dziecko!”. Zapamiętałam dobrze Choszczówkę, ale przez długie lata nie miałam pojęcia, kim byli i jak nazywali się gospodarze. Niedawno w słuchawce telefonicznej odezwał się miły, męski głos: „Tu Jerzy Żurkowski. Widzieliśmy się ostatni raz podczas wojny. Prosiła mnie pani Monika Zeromska, żebym do pani zadzwonił. Podobno szuka pani informacji o tamtych latach”. Telefonował do mnie z Poznania syn ówczesnych właścicieli domu w Chosz-czówce. Miał za naszego tam pobytu osiemnaście lat, przypomina sobie doskonale obie panie i mnie. I on, i jego siostra Krystyna należeli do AK. Ich ojciec - Antoni Żurkowski, występujący pod nazwiskiem Unicki - pełnił wysokie funkcje w podziemnych strukturach działających na tamtych terenach. Dom, ukryty w wielkiej kępie drzew, na odludziu, daleko od drogi, znakomicie nadawał się na konspiracyjną kryjówkę. Niemcy omijali podobne miejsca, więc przechowywano tam nie tylko broń i tajną prasę, ale także nielegalnych lokatorów. Zajmowała się nimi pani Maria, bo reszta rodziny działała w terenie. „Kto skierował do was moich bliskich? Jacyś wspólni znajomi?” - pytam. „Nie wymieniało się wtedy nazwisk. Nie zadawało się pytań. Nie ujawniało się powodów, dla których ludzie się ukrywali. Trafiali do nas przez akowskie kontakty. To wystarczało jako rekomendacja” - mówi pan Jerzy. Może do pobytu doszło w wyniku konspiracyjnych powiązań Ireny Grabowskiej? Albo wynalazł to miejsce Mieczysław Cziherin, wysoki oficer AK, przyjaciel Moniki Zeromskiej? W styczniu 1943 roku aresztowano brata babki, Ludwika Horwitza, i jego żonę Genię. W lutym oboje zostali rozstrzelani. Łagodny, roztargniony, zawsze jakby trochę nieobecny Lutek pracował w Państwowym Instytucie Geologicznym w Warszawie. Mówił znakomicie po niemiecku i nie bał się Niemców. Nie przyjął do wiadomości antyżydowskich rozporządzeń, nie włożył opaski, nie próbował się ukrywać pod zmienionym nazwiskiem. Funkcjonował tak przez trzy lata. Okupacyjne władze Instytutu, przemianowanego na Amt fur Bodenforschung, wiedziały o jego pochodzeniu, ale pozwoliły mu kontynuować badania, które prowadził na terenie Pienin. W grudniu 1942 roku ukończył pracę i oddał zwierzchnikom napisane po niemiecku sprawozdanie. Wtedy usunięto go z posady i ze służbowego mieszkania w Instytucie. A w parę dni później przyszło po niego i po Genię gestapo. Miał sześćdziesiąt osiem lat, kiedy zginął. Z ośmiorga rodzeństwa pozostały babce już tylko dwie siostry. Najstarsza, Flora, ukrywająca się w Milanówku. I najmłodsza, Kamilka, w syberyjskim łagrze. 18 stycznia 1943 roku niemiecka policja rozpoczęła akcję wysiedleńczą w getcie. Sztab Żydowskiej Organizacji Bojowej ogłosił odezwę do ludności. Żydzi! Okupant przystąpił do drugiego aktu waszej zagłady. Nie idźcie bezwolnie na śmierć! Brońcie się! Weźcie topór, nóż do ręki! Zabarykadujcie wasz dom! (...) Walczcie! Stawiany opór sprawił, że Niemcy przerwali akcję, poprzestając na wywiezieniu do Treblinki około sześciu tysięcy ludzi zamiast planowanych kilkunastu tysięcy. Z lasów otaczających Choszczówkę dobiegały strzały. Niemiecka żandarmeria, przy pomocy polskich konfidentów, szukała Żydów, którzy zbiegli podczas likwidacji getta w Jabłonnie. Antoni Żurkowski alias Unicki zawiózł moją matkę do Pruszkowa, do swojej kuzynki, Marii Jahnsowej. Babka schroniła się w Milanówku. W klasztornym refektarzu pachniało kawą zbożową i lekko przypaloną owsianką, dziewczynki ze śmiechem goniły się po korytarzach. Cały internat żył przygotowywaniem jasełek na ostatki. Jasełka te w całości napisane były i skomponowane przez pannę Zosię Orłowską - dziś Zofię Rostworowską - która ćwiczyła z nami nasze role. Przedstawienie miało być odegrane dla publiczności z miasta: krewnych i znajomych wychowanek. Dziewczynki żydowskiego pochodzenia także bardzo chciały wziąć w nim udział. Więc dobra panna Zosia wymyśliła, że wystąpią jako dworzanie egzotycznych Trzech Króli. Kolorowe turbany i pomalowanie twarzy miały maskować semicki wygląd. Ja byłam paziem murzyńskim i usmarowana na czarno, mogłam popisywać się do woli gimnastycznymi sztukami. Relacje świadków, które zebrała siostra Ena w swojej książce, przypominają mi dziś inne mniej zabawne przygody. Anna Kaliska pisze: Któregoś dnia w parlatorium zjawiło się trzech volksdeutschow z żądaniem wydania malej Olczakówny, której matka była Żydówką. Zażądali przeglądu wszystkich dzieci, przyszli z dokładnymi wskazówkami. Dziewczynkę i kilka innych, których pochodzenia łatwo można było się domyśleć, siostra Wanda zamknęła za klauzurą na drugim piętrze, reszta musiała przedefilować w parlatorium. Potem zaczął się przegląd domu. Parter. Pierwsze piętro. Oprowadzała siostra Wanda. Wyjaśnienie, że na drugim piętrze jest klauzura i wstęp tam przez regule zakonną jest zabroniony, zostało pominięte milczeniem i trzej Niemcy zaczęli wchodzić po schodach. Zostałyśmy na pierwszym piętrze. Słyszę jeszcze dziś ich ciężkie kroki - pamiętam potworny strach - wiedziałyśmy dobrze, co stanie się z nią i z dziećmi. Niektóre siostry modliły się w kaplicy - kroki zbliżały się do drzwi klauzury. Potem chwila ciszy i spokojny glos siostry: przypominam jeszcze raz, „że tu jest klauzura”. I znów cisza, w której zdawało się, że zamarło i stanęło wszystko dookoła nas i w nas. A potem kroki w dół. Poszli sobie. Wtedy Irena Grabowska na prośbę sióstr zabrała mnie z klasztoru i zawiozła do Pruszkowa do pani Jahnsowej. Przyjaźń mojej rodziny z rodziną Jahnsów przetrwała lata wojny i później zachował się między nami kontakt prawie rodzinny, pełen niezmierzonej wdzięczności ze strony moich bliskich. Bo też bohaterstwo pani Muszki czy też może wzgardliwe lekceważenie niebezpieczeństw, jakie ściągała sobie na głowę, wydaje się niepojęte. Jej historia, tak typowa dla tamtych czasów, pokazuje raz jeszcze, jak ogromne pokłady męstwa ujawniały się w kobietach, którym wojna zrujnowała egzystencję i które kompletnie do tego nieprzygotowane musiały podjąć samotną walkę o przetrwanie rodziny. Ta śliczna, młoda osoba była w pruszkowskich czasach już wdową i matką trojga dzieci. Jej mąż, inżynier Artur Jahns, piastował przed wojną wysokie stanowisko w „Konigshiitte” w Chorzowie. Nosił niemieckie nazwisko, ale nie chciał być uznany za reichsdeutscha. By uniknąć nacisków, uciekł z żoną i kilkuletnią córeczką Krysią do Warszawy, gdzie przyszła na świat druga dziewczynka - Asia. W roku 1941 zachorował na zapalenie opon mózgowych i umarł. W parę miesięcy po jego śmierci urodził się Józio. Nie bardzo było wiadomo, co ma ze sobą począć osoba bez zawodu, nieprzyzwyczajona do pracy, sama z trojgiem małych dzieci. Wtedy mieszkający w okolicy krewni pomogli jej otworzyć sklep w Pruszkowie. Mały, nędzny sklepik spożywczy z marmoladą na kartki i smalcem, z gliniastym okupacyjnym pieczywem, octem, karbidem, drewnem na podpałkę. Na zapleczu tego sklepiku umieściła na prośbę swego kuzyna z Choszczówki moją matkę, a potem przygarnęła na parę tygodni i mnie. Brała niewielkie opłaty za lokal i utrzymanie, co wspomagało jej skromny budżet. Ale pieniądze nie miały tu większego znaczenia. Gdyby sprawa się wydała, zapłaciłaby za tę transakcję życiem dzieci i własnym. Do dziś nie rozumiem, jak zdobyła się na takie ryzyko. Sklepik od rana do wieczora był pełen ludzi. W Pruszkowie wszyscy się znali. Przedłużający się pobyt obcej osoby z dzieckiem u właścicielki sklepiku musiał wydawać się podejrzany. Ale dość długo nikt nie zauważył naszego tam pobytu. Oczywiście, nie wychylałyśmy nosa poza cztery ściany sprytnie zamaskowanego na tyłach domu pokoju. Trzeba było tylko dobrze nadstawiać uszu. Jakiś nieoczekiwany hałas, podniesiony głos, zbyt natarczywy dzwonek u sklepowych drzwi mogły oznaczać niepożądaną wizytę. Wtedy należało błyskawicznie odsunąć skrzynię z drewnem na podpałkę, maskującą wejście do piwnicy w podłodze kuchennej, podnieść klapę i po drabinie zejść na dół między worki z węglem i kartoflami. Domownicy opanowali znakomicie sztukę błyskawicznego otwierania i zamykania klapy, bo w piwnicy znajdował się również magazyn broni i podziemnej „bibuły” rozprowadzanej w okolicach. Co parę dni przyjeżdżał wozem z Choszczówki „wujek” i znosił na dół tajemnicze pakunki. Nie mam pojęcia, ile razy szukałyśmy tam ukrycia. I wcale nie pamiętam uczucia zagrożenia. Krysia Jahns - lekarka mieszkająca w Kanadzie, z którą odnalazłyśmy się po wielu latach - przypomniała mi, jak jej mama po każdej wizycie wujka godzinami szorowała podłogę w kuchni wokół klapy. W przywożonych przez niego workach były naboje. Największym zmartwieniem był srebrzysty pył, który unosił się z tych worków i osadzał w szparach drewnianej podłogi. Trudno go było stamtąd usunąć. Krysia przypomniała mi także dość przerażającą przygodę. Jej mama była osobą bardzo atrakcyjną i jako kobieta samotna musiała wśród wielu udręk dnia codziennego walczyć jeszcze z natarczywością niepożądanych wielbicieli. Któregoś wieczoru, już po zamknięciu sklepu, zadzwonili do drzwi dwaj niemieccy oficerowie, oświadczając, że przyszli z wizytą, by się nieco rozerwać w towarzystwie pięknej kobiety. Gdyby nie nasza obecność w domu, zatrzasnęłaby im od razu drzwi przed nosem. Ale zlękła się awantury, więc zaczęła tłumaczyć, że późno, że musi rano wstać, że dzieci śpią. Istotnie, leżałyśmy już z Krysią w jednym łóżku, bo tak było najcieplej i najmilej. Usłyszawszy, co się dzieje, moja matka natychmiast zbiegła do piwnicy. Ale ja już nie zdążyłam, bo Niemcy pokonali opór gospodyni i weszli do kuchni. W obawie, że zajrzą do sypialni, dzielna Krysia wpakowała mnie pod materac w swoim łóżku, położyła się na mnie i udawała, że śpi. Biedna pani Muszka, nie wiedząc, czy udało nam się schować, czy nie, postanowiła udobruchać Niemców, skoro już wtargnęli do domu. Otworzyła butelkę bimbru, poczęstowała ich jajecznicą na słoninie z zapasów przeznaczonych na handel. Jedli, pili, opowiadali o swoim ciężkim życiu. Świetnie mówiła po niemiecku, więc wieczór nad głową mojej matki trwał i trwał. Ja dusiłam się pod materacem. A Krysia, jak opowiada, modliła się tylko o to, by wytrzymać, by nie wbiec do kuchni i nie rzucić się na tę jajecznicę, której zapach doprowadzał ją do szaleństwa. Zjedzeniem było coraz gorzej - na kartki dostawano jedno jajko miesięcznie, słonina kosztowała majątek i matka od niepamiętnych czasów nie robiła tej niebiańskiej potrawy. Najbardziej zdumiewa mnie dyscyplina małych Jahnsów. Józek był jeszcze za mały, żeby cokolwiek rozumieć, ale Krysia chodziła do szkoły, Asia do przedszkola, obie miały kolegów, bawiły się na ulicy. Nigdy żadna nie pisnęła nikomu słowa, że w domu są jacyś goście, obie zachowywały się najnormalniej na świecie, jakby nie kryły cały czas śmiertelnej tajemnicy. Bo przecież zobligowane zostały do sekretu dość przerażającym ostrzeżeniem: „Nie chcecie chyba, żeby nas wszystkich zabili Niemcy”. Jakiego musiały dokonać wysiłku psychicznego, żeby przyswoić sobie to ostrzeżenie, a równocześnie nie znienawidzić osób, których obecność w domu mogła sprowadzić tak przerażające skutki. Nigdy nie doznałam od nich najdrobniejszej przykrości, śladu żalu czy pretensji. I kiedy niedawno odnalazłam obie, poczułyśmy, jak mocno połączyły nas tamte lata. 19 kwietnia 1943 roku, o świcie, w Wielki Poniedziałek, wkroczyły do getta oddziały SS pod osłoną czołgu i dwóch wozów pancernych. Nikt nie miał wątpliwości, że rozpoczyna się akcja ostatecznej likwidacji getta i jego mieszkańców. Zawzięty opór Żydowskiej Organizacji Bojowej zamienił się w powstanie. Niemcy wysłali do walki oddziały szturmowe, jednostki Wehrmachtu, miotacze ognia, działa przeciwlotnicze. 25 kwietnia pisał Ludwik Landau w swojej kronice -.Jeśli wczoraj wieczorem luna trochę przybladła, to w ciągu dnia znów gęste klęby dymu zaczęty się unosić nad gettem - i jak się zdaje, w tej chwili getto pali się cale. Czy przyczynił się do tego silny wiatr z nocy dzisiejszej, czy jedna lub druga strona podpalały domy - na razie nie słychać; dość, że pożar przybrał fantastyczne rozmiary - i ostatni skazani przez Niemców na zagładę mieszkańcy getta giną tam chyba w płomieniach i dymie. Tę straszną Wielkanoc moja matka i babka spędzały, jak wynika z notatki, w Tworkach. Mieszkały tam od marca do czerwca 1943 roku. Na terenie szpitala dla umysłowo chorych? W miasteczku? Nie wiem. Mogę się tylko domyślać, że i w Milanówku, i w Pruszkowie zrobiło się zbyt niebezpiecznie. Siostry znowu wzięły mnie do siebie. Dziewczynki z mojej klasy przygotowywały się do Pierwszej Komunii. Także i te żydowskiego pochodzenia, za zgodą swoich rodziców, jeżeli jeszcze żyli, lub opiekunów, jeśli ich miały. Moja laicka rodzina aprobowała katolickie wychowanie wpajane mi w klasztorze. Byłam zresztą przed wojną ochrzczona. Jednak siostry żadnej z powierzonych sobie dziewczynek nie nakłaniały do zmiany wyznania. Doktor Zofia Szymańska-Rosenblum, która we wrześniu 1942 roku uratowała swoją małą siostrzenicę z getta i przyprowadziła ją na Kazimierzowską, pisze w swoich wspomnieniach: Z największą delikatnością siostra Wanda zapytała mnie, czy zgodzę się na chrzest Jasi i na jej przystąpienie do Komunii św., zapewniając, że jest to gorącym życzeniem dziecka i byłoby wskazane ze względów bezpieczeństwa. „Ale jeśliby pani miała jakieś obiekcje, proszę być pewną, że stosunek mój do Jasi nie ulegnie zmianie i że będę ratowała człowieka”. Mama Jasi została wcześniej wywieziona z getta, prawdopodobnie do Treblinki, ojciec walczył w getcie do ostatniej chwili i zapewne tam zginął. Nie miałam pojęcia o przejściach mojej koleżanki. Nie mówiła o nich. Jeśli płakała, to tylko wtedy, kiedy nikt nie widział. Bardzo przejmowałyśmy się obie naszą komunią. Wypisywałyśmy grzechy na karteczkach, żeby ich, broń Boże, nie zapomnieć przy spowiedzi. Umierałyśmy ze strachu, że hostia stanie nam w gardle i trzeba będzie popchnąć ją palcem, czyli dopuścić się świętokradztwa. Spędzałyśmy godziny na modlitwach w kaplicy i co chwila biegałyśmy do którejś z sióstr z radosną wiadomością, że poczułyśmy „powołanie”. Dwie wesołe, żywe dziewczynki, cieszące się życiem, jak gdyby nigdy nic. Niedawno, w Nowym Jorku, widziałyśmy się z Jasią. Spotkanie po tylu latach było bardzo wzruszające. Ale nie ośmieliłam się pytać zbyt natarczywie o to, co wtedy czuła, co myślała. Do tej pory nie może czy też nie chce rozmawiać o tamtych czasach. 3 czerwca 1943 roku nadszedł ów dzień Pierwszej Komunii. Zachowały się zdjęcia z tej uroczystości. Do jednego z nich pozuje siedem dziewczynek w białych liturgicznych sukienkach. Klasyczne zdjęcie pamiątkowe wykonane przez zawodowego fotografa. Pięć dziewczynek na tym zdjęciu to Żydówki. Zdumiewa mnie odwaga, a zarazem czułość zakonnic. Heroicznie uznały ukrywanie tych dzieci za swój chrześcijański obowiązek. Śmierć, która za to groziła, traktowały jako konsekwencję tej decyzji. Ale skąd czerpały macierzyńską wrażliwość, która podpowiadała, że wśród grozy naokoło trzeba nam dać trochę radości? Nie tylko duchowej, ale także i tej świeckiej, należnej małym dziewczynkom. Ze musimy ładnie wyglądać w naszych białych sukienkach, uszytych na miarę, ozdobionych haftem. Ze na głowach musimy mieć białe wianuszki. Włosy zakręcone w loki. I że musimy mieć pamiątkę z tego uroczystego dnia. Te fotografie, a mam ich w domu kilka, zawsze wzruszają mnie swoją odświętnością i solennością, absurdalną, zdawałoby się, w tych strasznych czasach. A może zdjęcia miały jakiś inny ukryty cel? Może miały nas ratować w ewentualnym niebezpieczeństwie? Przekonywać tych, którzy po nas przyjdą, że jako żarliwe katoliczki nie zasługujemy na śmierć? Jeśli taki był zamysł przezornych siostrzyczek, z jeszcze większym rozczuleniem patrzę na nasze przejęte twarze. Wszystkie przeżyłyśmy. Chwała Bogu. W czerwcu 1943 roku, w dzień Zielonych Świątek, jechałam pod opieką Ireny Grabowskiej w odwiedziny do matki i babki. W podmiejskiej kolejce przyczepił się do nas jakiś jegomość. Żartował. Próbował wciągnąć w rozmowę. Irena, przyzwyczajona do męskich zaczepek i umiejąca sobie radzić z natrętami, przeganiała go dość ostro. A ja dałam się zwieść jego przymilności. „Joasiu! - mówił do mnie. - Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać? Przecież ja świetnie znam twoją mamusię. I babcię. Babcia nazywa się Janina Mortkowiczowa, prawda? I miała księgarnię na Mazowieckiej, prawda? I teraz mieszka z twoją mamusią. A ty jedziesz do nich, prawda?” Udało mu się mnie podejść, wydobyć potwierdzenie, może tylko sprowokować potakujący uśmiech czy ruch głową. Skąd się wziął? Czy odkrył mój pobyt w klasztorze? Czy śledził Irenę i po jej tropach wsiadł za nami do tej kolejki? Kiedy wysiadłyśmy, pomachał nam ręką i znikł. A my powędrowałyśmy w naszą stronę. Ledwo zdążyłam krzyknąć w progu: „Jesteśmy!”, ledwo zdążyłam rzucić się matce na szyję, a już był w drzwiach. Szedł za nami jakimiś opłotkami. Doprowadziłyśmy go do celu. Gdzie się podziewałam w czasie pertraktacji, które z nimi prowadził? Chyba kazano mi pobawić się na dworze. Jak się czułam, wiedząc, że własna głupotą sprowadziłam na nie zgubę? Co ustalono podczas tej rozmowy? Jaką sumę? Jaki termin? Nie chciałam wracać do Warszawy z Ireną. Chciałam zostać z nimi. Czekać z nimi na pieniądze, które obiecała zdobyć. Ale wyperswadowano mi, że muszę być rozsądna. A ponieważ dręczyło mnie poczucie winy, ustąpiłam. I tylko jedno musiały mi obiecać. Ze nie wezmą trucizny, kiedy odjadę. Bo tego się zawsze najbardziej bałam. A potem wróciłam grzecznie do klasztoru. Do lekcji gramatyki i francuskiego. Do gry w dwa ognie. Trudno mi dzisiaj pojąć, jak żyło się w takim podwójnym świecie, w dwóch rzeczywistościach naraz, w dwóch rolach równocześnie. Wszystko skończyło się nie najgorzej. Szantażysta poczekał cierpliwie na pieniądze, nie doniósł na gestapo, matka i babka nie musiały łamać danej mi obietnicy. Ale zobaczyłyśmy się następnym razem dopiero po dwóch latach. Spuścizna Joanny O. Podwarszawskie okolice nie gwarantowały już bezpieczeństwa. Przyjaciele znaleźli więc dla mojej babki i matki następne schronienie. W lipcu 1943 roku zamieszkały w gmachu profesorskim Politechniki Warszawskiej przy ulicy Koszykowej 75, w pokoiku na tyłach budynku. Wejście zamaskowane zostało ciężkimi półkami z książkami. Wtajemniczony woźny przynosił obu paniom jedzenie i stanowił jedyny kontakt ze światem. Nie wychodziły stamtąd przez czternaście miesięcy. Nie mogły zbliżać się do okna. Musiały rozmawiać szeptem i poruszać się bezszelestnie. Jak spędzały czas? Żeby nie wyjść z wprawy, jednego dnia mówiły po francusku, drugiego po niemiecku, trzeciego po rosyjsku, czwartego po angielsku. Przypominały sobie wiersze, przeczytane książki, oglądane niegdyś obrazy, wspólne podróże. Wracały myślami do przeszłości. Snuły plany na przyszłość. Matka pisała powieść Światłocienie - historię pewnego malarskiego pleneru w Kazimierzu na Wisłą. Babka tłumaczyła kolejny tom Loftinga: Powrót doktora Dolittle z Księżyca. Nie znienawidziły się. Nie zwariowały. Nie popełniły samobójstwa. Zostało im jeszcze dużo energii, bez której nie przetrwałyby tego, co czekało je potem. Mimo wewnętrznej dyscypliny, powoli jednak traciły nadzieję. Babka miała wtedy sześćdziesiąt osiem lat. Matka czterdzieści jeden. Była to siódma z kolei kryjówka. Od czterech lat śmierć deptała im po piętach. Hitlerowcy z coraz większą zajadłością tropili pozostałych przy życiu Żydów. Zginęło już tylu ludzi. Dlaczego właśnie one miałyby ocaleć? Jedno wiedziały na pewno: dziecko będzie żyło. Więc odwieczna zapobiegliwość kazała im uporządkować swoje ziemskie sprawy i uczynić mnie jedyną dziedziczką firmy i tradycji. Pożółkły arkusz kancelaryjnego papieru, pokryty z dwóch stron okrąglutkim, pogodnym pismem matki, to najbardziej chyba przejmująca pamiątka, jaka zachowała się w rodzinnych papierach. OSTATNIA WOLA Cały majątek mój i mojej matki Janiny M. w akcjach i ruchomościach pozostawiam córce mojej Joannie. (...) Proszę gorąco wspólników moich i przyjaciół, by z należnej nam części akcji przedsiębiorstwa córka moja mogta mieć środki utrzymania i kształcenia się oraz by zechcieli czuwać nad jej majątkiem i dbać o niego z najlepszą znaną mi ich wolą. Proszę i upoważniam ich do czuwania nad właściwym zużytkowaniem należnych córce mojej wpływów, bądź na bieżące wydatki związane z jej utrzymaniem i nauką, bądź dla zabezpieczenia jej przyszłości. Upoważniam ich również, wspólnie z kimś z mojej rodziny: Edwardą M., Karoliną B. lub dr Gustawem B. do kontroli i porozumiewania się w moim imieniu w sprawach dotyczących córki mojej z ojcem jej Tadeuszem O. oraz do wglądania w kierunek jej wychowania. Reprezentowanie należnej nam, mnie i mojej matce, części akcji i związany z tym glos na terenie przedsiębiorstwa przekazuję, aż do czasu dorośnięcia córki mojej Joanny, ciotce mojej Edwardzie M. wraz z prawem do pracy w Firmie i dożywotniego utrzymania. W razie gdyby wyżej wzmiankowana nie wróciła do kraju - reprezentowanie naszej części w zarządzie przedsiębiorstwa przekazuję dr Karolinie B. Majątek mój i mojej matki w ruchomościach, meblach, obrazach i innych przedmiotach proszę spieniężyć na rzecz malej. Niektóre przedmioty bardziej pamiątkowe w miarę możności zachować dla niej na przyszłość. Garderobę częściowo przystosować i zużytkować dla niej, następnie spieniężyć na jej rzecz lub rozdać na rzecz krewnych i przyjaciół. O zajęcie się tym proszę przyjaciółkę moją Irenę G. oraz Karolę B. i Stefanię B. względnie Edwardę M., jeśli wróci do kraju. Skonfiskowane maszyny, które wedle słów pana Henryka N. są własnością moją i mojej matki, po odzyskaniu (o zajęcie się którem gorąco proszę) spieniężyć na dobro Joanny. Rękopisy moje: 1. Pieśń o oblężonej Warszawie (72 wiersze) 2. Światłocienie (powieść), przeróbka sceniczna 3 bajek dla dzieci (Kopciuszek, Czerwony Kapturek, Kot w butach) oraz matki mojej 1. Tereska, 2. 2 tomy tłumaczeń doktora Dolittle Loftinga pozostawiam Firmie do wydania (...). Zależnie od warunków powojennych i w porozumieniu z osobami kompetentnymi prosiłabym również o wydanie na nowo niektórych z moich książek oraz książek i tłumaczeń mojej matki, Janiny M. Osobiście uważam za nadające się w pierwszym rzędzie do wznowienia 30 kolegów z całej Polski i Dzień Krysi. Książki te poparte i zatwierdzone przez ministerstwo mogą się okazać dochodowe. Wszelkie wpływy z książek i tłumaczeń moich i mojej matki przekazuję córce mojej Joannie. Proszę o pomoc materialną dla rodziny mojej aż do końca wojny. Proszę gorąco wszystkich moich przyjaciół o życzliwość dla mojego dziecka i opiekę nad niem. Proszę, aby z ust moich przyjaciół i pisarzy polskich z p. Marią D. i Leopoldem S. na czele córka moja Joanna dowiedziała się o działalności jej dziadków i matki oraz o pracy ich dla kultury polskiej i dla polskości. Ponieważ nie znamy nawet w przybliżeniu wielkości spuścizny, którą wraz z matką pozostawiamy córce naszej i wnuczce Joannie O. - nie możemy określić ekwiwalentu materialnego tych długów wdzięczności, które zaciągnęłyśmy wobec niektórych osób, przede wszystkim p. Ireny G. Sprawy te pozostawiamy do uznania p. Henryka N. Na razie zaś pozostawiamy tylko wyrazy najgorętszej wdzięczności przyjaciołom, dzięki którym dotychczas żyjemy: wspólnikom naszym, p. Irenie G. i Marii J. oraz wszystkim innym, którzy w tych ciężkich czasach okazali nam swą życzliwość i pomoc. Hanna Olczakowa Warszawa, 18/IX 1943 Ze względów bezpieczeństwa nazwiska wszystkich wymienionych w testamencie osób oznaczone zostały tylko pierwszą literą. Edwarda M. to siostra mojego dziadka, różowa i promienna ciocia Edzia, która przed wojną pracowała w księgarni, a latem 1939 roku, na swoje szczęście, pojechała z wizytą do rodziny w Stanach Zjednoczonych i tam została. Gustaw B. - czyli Gustaw Bychowski, siostrzeniec babki - był już w Ameryce razem z rodziną, nie wrócił do Polski. Karolina i Stefania B. - siostry Beylinówny - ukrywały się: jedna w Białej Podlaskiej, druga w Milanówku, i nie wiadomo było, czy przeżyją. Pisarze polscy, którzy mieli mi opowiedzieć o działalności moich dziadków i matki, to Maria Dąbrowska i Leopold Staff. Przyjaciele, którym pozostawiały wyrazy najgorętszej wdzięczności, to Maria Jahnsowa, Henryk Nikodemski i Irena Grabowska. Uderza w tym dokumencie niezachwiana pewność, że kiedy minie wojenny kataklizm, życie wróci w swoje dawne koleiny. Tak się przecież od wieków toczyły dzieje - ludzie umierali, materialny dorobek przechodził z pokolenia na pokolenie. Wierzyły, że firma przetrwa, majątek odzyska wartość, odbierze się skonfiskowane przez Niemców maszyny drukarskie, zacznie się znowu drukować książki, stosowne ministerstwa będą je polecać czytelnikom, zyski zapewnią byt i wykształcenie osieroconemu dziecku. Czyniąc mnie swoją spadkobierczynią, chciały w zamian tylko pamięci. To przejmujące, że skazane na śmierć za żydowskość, prosiły, by mi opowiedziano o ich zasługach dla polskiej kultury i dla polskości. Wiosną 1944 roku klęska Niemców wydawała się nieunikniona, a mimo to lub właśnie dlatego wzmogły się w Warszawie niemieckie represje: łapanki, aresztowania, publiczne egzekucje. Spodziewano się inwazji wojsk radzieckich i powstania. Siostry wcześniej niż zwykle wywiozły nas na wakacje. Uważały, że poza miastem będzie bezpieczniej. Zamieszkałyśmy więc w idyllicznej podwarszawskiej miejscowości Skolimów. Którejś nocy w naszej willi wyleciały wszystkie szyby, a pokoje i ogród zasypały odłamki granatów. W okolicy rozpoczęły się ćwiczenia niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. Zostałyśmy ewakuowane na prawą stronę Wisły, do Mironowskich Górek, niedaleko Wołomina. W parę dni potem w Warszawie wybuchło powstanie. Następne tygodnie spędziłyśmy w szczerym polu, w bunkrze, który znalazł się na linii frontu. Kiedy Rosjanie wyparli Niemców, wyszłyśmy stamtąd ledwo żywe z głodu i wyczerpania. Siostry zdobyły jakiś środek transportu i próbowały wydostać się z dziećmi ze strefy wojennej. Przejeżdżając przez Siedlce, zostawiły mnie u mieszkającego tam mojego stryja Stefana Olczaka. Miały nadzieję, że przez niego łatwiej nawiążę kontakt z rodziną. Spędziłam w Siedlcach dziesięć miesięcy. Stryj i stryjenka łagodnie oswajali mnie z myślą, że matka i babka nie żyją. A one w pokoiku przy Koszykowej przetrwały do wybuchu powstania. Pierwsze tygodnie walk spędziły w piwnicach budynku. Gdy 19 sierpnia 1944 roku oddziały niemieckie zdobyły teren Politechniki, przejściami podziemnymi dotarły na ulicę Mokotowską i - także w piwnicach - doczekały kapitulacji Warszawy. W październiku w tłumie uchodźców dobrnęły do obozu w Pruszkowie. Wywiezione do podkrakowskiej wsi Leszczyna, wegetowały w straszliwych warunkach przez ponad pół roku. Po zaKonczeniu wojny dostały się do Krakowa i znalazły lokum w Domu Literatów na ulicy Krupniczej 22. Dopiero wtedy matka mogła zacząć mnie szukać. Pociągami towarowymi, ciężarówkami, „okazjami” jeździła z miejsca na miejsce i w końcu, w czerwcu 1945 roku pojawiła się w Siedlcach. Nie znała drogi do stryja, więc pytała przechodniów o niego i o mnie. Podniecona i przejęta, opowiadała zapewne wszystkim historię zgubionego dziecka, bo ciągnął za nią sznur gapiów, którzy chcieli być świadkami dramatycznej sceny powitania. Bardzo się rozczarowali. Nie poznałam jej. Wydawała mi się obcą osobą. Ona także przyglądała mi się ze zdumieniem. Myślała, że padnie jej w ramiona zapłakana mała dziewczynka z długimi warkoczykami. Zobaczyła krótko ostrzyżoną, opanowaną, stanowczą osobę. Nie mogłam jechać z nią natychmiast do babci. Miałam mnóstwo zobowiązań. Trzeba było kopać kartofle na polu stryjostwa. Zajmować się małym Jasiem. Wyszorować podłogi na niedzielę. Musiałam też podczas uroczystego zakończenia roku szkolnego wystąpić z wierszem patriotycznym. Przekupiona lodami, bez większego entuzjazmu zgodziłam się na wyjazd. - Zobaczysz, teraz zacznie się normalne życie - obiecywała mi w drodze. Słuchałam tego sceptycznie. Nie wiedziałam, jak wygląda normalne życie. W Krakowie szybko, zbyt szybko, odzyskałam niefrasobliwość. - To dziecko jest kompletnie pozbawione uczuć - mówiła do matki tubalnym szeptem moja babka. Nie płakałam, nie żaliłam się, gdy mnie chciały przytulić - kamieniałam. Nie obchodziły mnie opowieści o okupacyjnych przeżyciach. Nie zdumiewało mnie to, że żyjemy. Nie martwiłam się, że moją niedoszłą spuściznę rozwiewa wiatr w spalonej Warszawie. Wojna ostrymi nożycami przecięła czas, który już się nie chciał skleić, oddzieliła mnie uczuciowo od moich bliskich, zniszczyła przestrzeń, do której można by wrócić. Kamieniczka „Pod Znakiem Poetów” na rynku Starego Miasta runęła od bomby niemieckiej podczas powstania. Na szczęście, nikt nie zginął, ale pod gruzami został pogrzebany cały nasz dobytek, przeniesiony w roku 1939 z mieszkania na Okólniku. Rodzinne archiwa, listy, fotografie, cenne przedmioty, meble, obrazy. A także majątek firmy: klisze drukarskie, kolorowe reprodukcje, zapasy papieru, niezbroszurowane arkusze wydawnicze; materiały introligatorskie: skóry, kartony, płótna, bibułki, jedwabie. Dom przy Mazowieckiej 12, gdzie mieściła się księgarnia, także zmienił się w ruinę. Przez otwory wystawowych okien, zwanych kiedyś „oknami na świat”, można było dojrzeć wypalone cegły, pogięte żelastwo, popiół zetlałych papierów zamiast książek i barwnych albumów. Wśród gruzów lśnił turkusowym blaskiem kaflowy piecyk. 26 czerwca 1945 roku moja matka w pierwszym powojennym liście do Nowego Jorku próbowała ogarnąć słowami to, co się wydarzyło: Edziu najdroższa! Nie mogę uwierzyć w to szczęście, że żywa i cała piszę do Ciebie. Tyle razy przeżywałam taką chwilę tylko we śnie... Pięć i pól lat męki. Ukrywanie się, kołatanie po wsiach i podmiejskich osadach, szantaże, ucieczki, dwa lata bez dziecka... Księgarnia, Stare Miasto to kupa zgliszczy i gruzu. Nie uratowała się ani jedna książka... Warszawa nie istnieje... Z naszej rodziny od strony mamy - zamordowano tylko Lutka i Genię... Twój bilans jest tragiczniejszy: Hela, Oleś z żoną zginęli w łódzkim getcie. Kasia w Warszawie. Michał, Helka, Lola - na wschodnich ziemiach... O rodzinę Józia i Maryli będę się dowiadywać w Warszawie, ale mała szansa, żeby ocaleli. Jesteśmy wyjątkami... Nie myślałam o tym wszystkim. Kiedy wyłudziłam parę groszy na kolejną porcję lodów i biegłam na ulicę Floriańską do czarodziejskiej lodziarni „Gelateria Italiana”, nic mi więcej nie brakowało do szczęścia. Nie docierało do mnie, że istniejemy dzięki mnóstwu ludzi dobrej woli, którzy ratując nas, ryzykowali własnym życiem. Bardzo długo trwało, nim przypomniałam sobie o wdzięczności. Niedawno odwiedził mnie w Krakowie Jerzy Żurkowski, syn właścicieli domu w Choszczówce. Spotkanie było wzruszające, ale mój rozmówca najwyraźniej poczuł się zażenowany, kiedy zaczęłam mu zadawać niepotrzebne, jego zdaniem, pytania. Uważał, że w zachowaniu jego rodziny nie było nic nadzwyczajnego. Odpowiadał powściągliwie, nie dając się wciągnąć w żadne sentymenty. - Owszem. Poinformowano nas o waszym pochodzeniu. Tak. Ojciec uprzedził także ciotkę Jahnsową. Musiała przecież świadomie podjąć taką decyzję. Tak. Mama dobrze wiedziała, że za ukrywanie Żydów grozi nam wszystkim kara śmierci. Ale rodzice wiedzieli też, że nie odmawia się ludziom pomocy. Strach? Nie myślało się wtedy o strachu. Kara śmierci groziła za wszystko, co działo się u nas w domu. I za to, co robiliśmy poza domem. Każdy w każdej chwili mógł zostać zabity. Czy dlatego należało zapomnieć o tym, że jest się człowiekiem? Bohaterstwo? Raczej zwykła przyzwoitość. Maria Jahnsową, Antoni Żurkowski, jego dzieci: Krystyna i Jerzy, aresztowani zostali zaraz po wojnie za przynależność do AK. Pani Muszka wyszła po paru miesiącach. Żurkowscy siedzieli dłużej. Irena Grabowska została aresztowana 7 marca 1944 roku, jako kurier „Zagrody” - Oddziału Łączności Zagranicznej Komendy Głównej AK. Po bardzo ciężkim śledztwie rozstrzelano ją 26 kwietnia 1944 roku na Pawiaku. Po latach otrzymała pośmiertnie medal „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Dzieci w podróży Opisując własne okupacyjne perypetie, przerwałam opowieść o losach czwórki moich warszawskich kuzynów: Moniki i Rysia Bychowskich, Roberta Osnosa i Pawełka Beylina. Po wybuchu wojny, kolejno, zaczęli znikać z mego życia. Teraz czas, by do nich powrócić. Gustaw i Maryla Bychowscy z dwuletnią Moniką i piętnastoletnią Krysią, w początkach września 1939 roku dotarli do Wilna i odetchnęli z ulgą. Piękne, zamożne miasto, położone z daleka od linii frontu, trwało prawie nietknięte przez wojnę. Mimo napływu uchodźców można było jeszcze znaleźć dach nad głową, zjeść coś w jednej z wielu eleganckich restauracji, odpocząć i pomyśleć, co dalej. Niestety, wbrew przewidywaniom Gustawa, malały nadzieje na rychły powrót do domu. Z zainstalowanych w mieście megafonów płynęły zatrważające komunikaty. Niemcy posuwali się w głąb Polski. Od 8 września trwało oblężenie Warszawy. Z głośników rozlegał się zachrypnięty głos prezydenta stolicy Stefana Starzyńskiego wzywającego warszawiaków do oporu. 17 września 1939 roku, gdy większość Polski zajęli już Niemcy, od wschodu wkroczyła Armia Czerwona. W nocy władze Rzeczypospolitej Polskiej opuściły kraj, przekraczając granicę rumuńską, a następnego dnia rano na przedmieściach Wilna pojawiły się rosyjskie czołgi. Pierwsza sowiecka okupacja trwała zaledwie czterdzieści dni, ale miasto od razu przestało funkcjonować normalnie. Wygłodniali żołnierze radzieccy ogołocili sklepy i magazyny z żywności. Zaczęło brakować mąki, mięsa, soli, cukru, tłuszczu, zapałek. Ludzie czekali na chleb w kilometrowych kolejkach. Ustawiali się przed piekarniami już o piątej rano. Po paru godzinach zdobywało się bochenek gliniastego, czarnego chleba. Zabrakło także środków czystości, lekarstw, odzieży, obuwia. Nie było opału, więc zaczęto wyrąbywać drzewa i płoty. Gustaw godzinami wystawał w kolejkach, by zdobyć wiaderko węgla, trochę mleka, trochę kaszy dla rodziny. 5 października w Warszawie Hitler w Alejach Ujazdowskich przyjmował defiladę swoich zwycięskich oddziałów. Cała Polska znalazła się w niewoli. Częściowo niemieckiej, częściowo sowieckiej. Ludzie żydowskiego pochodzenia wiedzieli, że powrót na tereny zajęte przez hitlerowców musi się dla nich skończyć tragicznie. Pozostawanie w bolszewickim Wilnie także było niebezpieczne. Od razu rozpoczęły się rozstrzeliwania, aresztowania, wywożenie w głąb Rosji, do łagrów. Represje dotykały Polaków i Żydów, arystokrację i komunistów, inteligencję i prostych ludzi, cywili i wojskowych. 10 października na mocy porozumienia rosyjsko-niemieckiego Wilno i część okręgu wileńskiego zostały przekazane Litwie. Kiedy 27 października oddziały radzieckie opuściły miasto, mieszkańcy odetchnęli z ulgą. Skończyły się terror i głód. Zapełniły się sklepy. Życie normalizowało się, choć od czasu do czasu wydarzały się ekscesy antylitewskie, antypolskie i jak zwykle, gdy panuje społeczne rozdrażnienie - antysemickie. Litewskie władze z początku zachowywały się życzliwie wobec Polaków. Działały polskie szkoły, Uniwersytet Stefana Batorego, wychodziły polskie czasopisma, funkcjonowały bez przeszkód najrozmaitsze polskie instytucje. Zlikwidowany został wprawdzie polski konsulat w Kownie, ale opiekę nad uchodźcami przejęło Poselstwo Wielkiej Brytanii, które ułatwiało Polakom wyjazd za granicę. Gustaw nawiązał kontakt z Amerykańskim Towarzystwem Psychoanalitycznym, które koniecznie chciało ściągnąć go razem z rodziną do Ameryki. Musieli tylko dostać się do Sztokholmu, gdzie czekały na nich dokumenty podróżne i pieniądze na drogę. Ale nie chcieli wyjechać bez Rysia. Maryla przyjechała po niego do Warszawy, ale nie mógł z nią ruszyć pociągiem - nie miał odpowiednich dokumentów. Ryś przedostał się do Wilna przez zieloną granicę. Z ziem zajętych przez Niemców uciekało w ten sposób tysiące ludzi, zwłaszcza Żydów, w nadziei, że z Litwy przedostaną się na Zachód. Później opisał tę drogę. Szli nią nocą przy czterdziestostopniowym mrozie, brnąc po pas w śniegu, tropieni jak zwierzęta ludzie z Warszawy i spod obu okupacyj. Przemykali się nią ostrzeliwani przez posterunki graniczne mężczyźni i kobiety z dziećmi na rękach. Wielu nie doszlo. Bici, katowani, trzymani dniami calymi pod golym niebem przez Niemców, aresztowani i przerzucani wielokrotnie przez litewskie i sowieckie posterunki z jednej strony granicy na drugą rezygnowali. Wracali do wygłodzonego Białegostoku czy Lwowa, albo jeśli sil starczyło, do sterroryzowanej Warszawy czy Łodzi - (...) Spośród tysięcy, którzy ją wydeptali i których zawiodła do Wilna, droga żądala daniny - ofiary. Czasem było to cale mienie, łącznie z ostatnią stuzłotówką czy sturublówką, którą odebrano... Czasem były to odmrożone palce, ręce, nogi, uszy albo twarze... Dziesiątki małych dzieci zmarło z głodu na nieszczęsnym „pasie neutralnym”, na ziemi niczyjej miedzy niemieckimi i sowieckimi liniami. Wielu zamarzło w lesie lub zmarło na zapalenie pluć po dotarciu do Wilna. Taka to była ta droga ścieżka. Kiedy nią przechodziłem w grudniu 1939, oświetlał ją księżyc i niebo śmiało się do niej gwiazdami. Jasna, wijąca się między potężnymi, czarnymi sosnami wyglądała jak człowiek zgubiony wśród nocy. Kiedy dotarł do Wilna, okazało się, że już nie sposób przedostać się stamtąd do Sztokholmu. Droga morska była kontrolowana przez Niemców, którzy ostrzeliwali i rewidowali łotewskie i estońskie statki, wygarniając z nich wszystkich mężczyzn między osiemnastym a pięćdziesiątym rokiem życia. Na samoloty z łotewskiej Rygi brakowało miejsc. Postanowili przeczekać zimę. Ryś, żeby nie tracić czasu, rozpoczął studia ekonomiczne i socjologiczne na uniwersytecie. Ale tymczasem Litwini zaostrzyli kurs antypolski. Rozpoczęła się przyspieszona lituanizacja szkół i publicznych instytucji, znikły polskie szyldy i napisy, nazwy ulic zmieniono na litewskie, z gmachów publicznych usunięto polskie godła i emblematy. Zamknięta uczelnia działała dalej potajemnie, więc chłopiec chodził na wykłady i próbował normalnie funkcjonować. Mimo antypolskich restrykcji, życie w Wilnie toczyło się prawie normalnie. Nie brakowało jedzenia, funkcjonowały restauracje i kawiarnie, handlowano walutą i fałszywymi dokumentami, powtarzano, że za chwilę sytuacja zmieni się na lepsze. Wczesną wiosną 1940 roku Bychowskim udało się odlecieć z Rygi do Sztokholmu. Tam znowu znaleźli się w pułapce. Wojna ogarnęła już całą Europę i nie można było wyjechać ze Szwecji do Ameryki ani drogą morską, ani lądową. Toczyły się walki niemiecko-angielskie na Morzu Północnym i na Bałtyku. Niemieckie naloty na Wyspy Brytyjskie uniemożliwiały komunikację powietrzną ze Stanami Zjednoczonymi. Równocześnie z nalotami rozpoczęła się „bitwa o Atlantyk”. Niemcy atakowali wszystkie statki i okręty płynące przez ocean. Panowało już powszechne przekonanie, że Niemcy po zwycięstwach europejskich uderzą na Związek Radziecki. Istniała uzasadniona obawa, że ofiarą napaści padną przede wszystkim Żydzi przebywający na zagarniętych przez Rosjan wschodnich terenach Polski. Wtedy powstał pomysł, by ewakuować zagrożonych ludzi przez Syberię i Japonię dalej w świat. Ciągle zbyt mało wiadomo o autorach tego pomysłu i o jego wykonawcach. Wymyślić miał całą akcję polski wywiad, w porozumieniu z dwoma konsulami w Kownie: holenderskim i japońskim. Holender Jan Zwertendijk wydawał zaświadczenia stwierdzające, że na Holenderskie Antyle można wjechać bez wiz. Na podstawie tych zaświadczeń japoński konsul Chiune Sugihara wbijał do paszportów japońskie wizy tranzytowe. Kowieński konsulat japoński działał podczas wojny jako placówka wywiadowcza, obserwując niejasne stosunki niemiecko-sowieckie i współpracując z polskim wywiadem. W zamian za przekazywane wiadomości Japończycy pomagali Polakom w ich problemach, umożliwiali korzystanie z japońskiej poczty dyplomatycznej, przemycali oficerów polskiego wywiadu do swoich placówek w Europie. Japońskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych zgodziło się więc na wydanie sześciuset wiz polskim obywatelom. Wiadomość rozeszła się błyskawicznie i pod konsulatem japońskim w Kownie zaczęły gromadzić się tłumy. Wśród nich zapewne i Bychowscy, którzy w ostatniej chwili przylecieli ze Sztokholmu. 15 czerwca 1940 roku czołgi sowieckie znowu wjechały do Wilna. Rozpoczynała się druga, tym razem trwająca rok, okupacja sowiecka i to wszystko, co z nią związane: grabieże, głód, aresztowania, masowe deportacje Polaków, Litwinów i Łotyszy w głąb Rosji. Tym więcej ludzi oblegało teraz konsulat japoński. Sugihara śpieszył się. Najpierw wypisywał wizy ręcznie, później sporządził stosowną pieczątkę, którą Polacy pracujący w konsulacie zaraz podrobili i zaczęli pieczętować nią dokumenty paszportowe. Oblicza się, że wydano wtedy około sześciu tysięcy wiz (w tym dwa tysiące oficjalnych), głównie Żydom. Dwa miesiące po przyłączeniu Litwy do Związku Radzieckiego konsulat japoński w Kownie zamknięto, a Sugihara przeniesiony został do Pragi. Podobno jeszcze w pociągu wypisywał japońskie wizy. Bychowscy zaś, zdobywszy z najwyższym trudem dokumenty wyjazdowe z Rosji i bilety na pociąg, zimą Koleją Transsyberyjską wyruszyli z Moskwy do Władywostoku. Podróż trwała dwanaście dni. Mała Monika tuż przed wyjazdem rozchorowała się na koklusz. W pociągu przez cały czas strasznie kaszlała i wymiotowała. Rosjanie panicznie bali się chorób zakaźnych, gdyby odkryli chore dziecko, cała rodzina zostałaby wysadzona z pociągu na bezludnej syberyjskiej stacji. Dlatego podczas nieustannych kontroli rodzice przykrywali ją razem z głową futrami i pledami, by nie słychać było, jak rzęzi. Wtedy zaczynała się dusić. 5 lutego 1941 roku, po ostatniej gruntownej rewizji, wysiedli w zlodowaciałym, szarym Władywostoku, w samym środku syberyjskiej zimy. Stamtąd rozpadającym się starym rybackim kutrem na dwadzieścia osób, do którego wtłoczono stu ludzi, płynęli przez pół dnia do małego portu Tsuruga w Japonii. Mieli szczęście. Kuter, którym płynęli, nie wytrzymał następnego rejsu i zatonął. W Tokio przybyszami zajął się bardzo serdecznie polski ambasador Tadeusz Romer. Zapewnił im hotel na czas pobytu wjaponii i pomógł zdobyć bilety na statek płynący do Kalifornii. Nie było to łatwe. Statki były przepełnione. Musieli długo czekać na miejsca. Na dwa dni przed odjazdem Maryla zauważyła, że pokryta jest cała czerwonymi plamami. Gustaw zorientował się od razu, że to ospa wietrzna. Wiedział, że surowe amerykańskie kontrole sanitarne w porcie nie wpuszczą jej w tym stanie na pokład. Zdobycie biletów na następny rejs było niemożliwe. Poprosił Marylę, by położyła się do łóżka i nie wpuszczała do pokoju służby hotelowej. Wybiegł na miasto i kupił ogromne ilości czarnego, cienkiego materiału. Owinął nim żonę od stóp do głów, a zdumionej pokojówce wyjaśnił, że pani zapadła na ciężką depresję po stracie ojczyzny i tylko dzięki kompletnej żałobie utrzymuje jaką taką równowagę psychiczną. W czarnym welonie na twarzy, spowitą w kir, wprowadził ją dwa dni później na pokład statku, okazując służbom medycznym urzędowe zaproszenia i tłumacząc, że jako renomowany psychiatra bierze odpowiedzialność za stan żony. Spędziła długą podróż przez ocean zamknięta w kajucie. W kwietniu 1941 roku dopłynęli do San Francisco. Po kapitulacji Francji Józef Osnos, wiedziony samozachowawczym instynktem, uparł się, że trzeba uciekać z Europy. Do Ameryki, Brazylii, Indii, najchętniej do Palestyny. Lecz było to równie trudne jak wydostanie się z Warszawy. Przede wszystkim nie mieli pieniędzy. Po drugie, z Rumunii można było wyjechać na Bliski Wschód tylko przez Turcję, a Turcja - zaprzyjaźniona z Niemcami - nie miała ochoty pomagać żydowskim uchodźcom w ucieczce i nie udzielała im wiz tranzytowych. W końcu z najwyższym trudem zdobyli wizę docelową do Indii Holenderskich i przez następne pół roku próbowali znaleźć dojścia do tureckiej ambasady. Zdumiewające, jak dalece cały świat sprzysiągł się, by utrudnić żydowskim uchodźcom ratunek. Jakby nie można było uruchomić specjalnej „zielonej linii”, która pozwoliłaby śmiertelnie zmęczonym i zrozpaczonym ludziom znaleźć bezpieczny azyl i dach nad głową. Potop zalewał kolejne kraje, a wszędzie z mechaniczną pedanterią działał system wiz wjazdowych, wyjazdowych, docelowych, tranzytowych i Bóg wie jeszcze jakich. Pokonanie tych wszystkich trudności, zdobycie pieniędzy na stosowne opłaty, przezwyciężenie biurokratycznej bezduszności urzędników stawało się zadaniem ponad siły i można było mu podołać tylko dzięki temu, że śmierć deptała po piętach W listopadzie 1940 roku zlitowała się nad nimi Opatrzność, zsyłając na Bukareszt groźne trzęsienie ziemi. Robert do dziś ten właśnie kataklizm uważa za swoje najgroźniejsze wojenne przeżycie. A przyniósł im ratunek. W schronie, do którego zbiegli przerażeni mieszkańcy okolicznych domów, Józef zaprzyjaźnił się z tureckim ambasadorem, który jak się okazało, mieszkał w pobliżu i uciekł z rodziną do tej samej piwnicy. Oczarowany francuszczyzną i galanterią Józia, wziął go za francuskiego dyplomatę i obiecał pomoc w wizowych kłopotach. Dwa dni później mieli owe upragnione stemple w paszportach. Dzięki temu mogli załatwić także wizę do Iraku. Stamtąd był już krok do Palestyny. W grudniu 1940 roku dojechali do Konstancy, a stamtąd statkiem przepełnionym uciekinierami, wśród których było mnóstwo Polaków, płynęli przez dwadzieścia cztery godziny do Stambułu. W porcie na statek weszła turecka policja, sprawdziła dokumenty i ostrzegła, że ci, którzy mają wizy tranzytowe, mogą pozostać w mieście tylko dwie doby. Przez dwa dni i dwie noce Józef z Martą, zostawiwszy małego Roberta pod opieką znajomych ze statku, biegali po mieście, szukając sposobów na zdobycie wizy do Palestyny. Byli w polskim konsulacie, w gminie żydowskiej, w dziesiątkach restauracji, hoteli i kawiarni, gdzie gromadzili się tzw. macherzy - ludzie umiejący załatwiać za pieniądze wszystkie niemożliwe sprawy. Ta jednak okazała się beznadziejna. Anglicy nie chcieli zadrażnień z Arabami i nie wpuszczali Żydów do Ziemi Obiecanej. Wyznaczony czas mijał. Biegnąc nocą kolejny raz przez Stambuł w poszukiwaniu jakichś wpływowych ludzi, których im rekomendowano, minęli hotel, gdzie ulokowali Roberta, i nawet nie zauważyli, że ich synek, nie mogąc zasnąć, swoim zwyczajem siedzi w piżamie na schodkach budynku. Ocknęli się dopiero wtedy, kiedy usłyszeli za sobą tupot małych nóżek i przeszywający serce krzyk: „Mamusiu!”. Wśród wielu skomplikowanych perypetii, awantur z turecką policją, gróźb aresztowania i wydalenia z kraju, wobec niemożności zdobycia palestyńskich wiz zdecydowali się na podróż do Iraku. Wizę tranzytową przez Syrię, kolonię francuską pozostającą pod kontrolą rządu Vichy, otrzymali w konsulacie francuskim dzięki Robertowi, który urodził się w Paryżu. W końcu, pociągiem Taurus Express, opuścili Stambuł i jadąc wśród egzotycznych pustynnych pejzaży, w styczniu 1941 roku dotarli do stolicy Iraku - Bagdadu. Czarodziejskie miasto z bajek wydało im się brudną, zaniedbaną, cuchnącą mieściną, gdzie poza jajkami na twardo gotowanymi potajemnie w hotelu na przywiezionej z Polski maszynce elektrycznej nie mogli przełknąć ani kęsa orientalnej strawy. Ale magiczne moce działały tu dalej. Mieli adres skromnego, taniego hotelu, który nazywał się znacząco „Semi-ramis”. Kiedy śmiertelnie zmęczeni dobrnęli do niego, właściciel Arab pokiwał głową odmownie: nie miał wolnych miejsc. Zdesperowani, próbowali się z nim porozumieć we wszystkich jeżykach, jakie znali, z rumuńskim włącznie. Nie rozumiał. Chcieli, by pojął dramatyczną sytuacje, w jakiej się znaleźli, dlatego podetknęli mu pod nos swoje polskie paszporty. Wtedy natychmiast złagodniał. Dał im do zrozumienia, żeby zaczekali, znikł i wrócił z wysokim, szczupłym mężczyzną, który zapytał najczystszą polszczyzną: „Jak mogę państwu pomóc?”. Potem poszeptał coś po arabsku z hotelarzem i natychmiast znalazł się wolny pokój, a kiedy położyli do łóżka śpiącego Roberta, zaprosił ich na lunch i zapytał, co jeszcze mógłby dla nich zrobić. Tak wszedł w ich życie pan Jan Miś, najpierw wybawiciel i opiekun, później dożywotni przyjaciel. Mógł się wydawać wszechmocnym, dobrotliwym Duchem, który pojawia się w stosownym momencie, by udzielić pomocy, i znika. Ale okazał się człowiekiem jak najbardziej realnym, choć bardzo tajemniczym. Polak z Warszawy, niezwykle uzdolniony lingwista, znał płynnie dwadzieścia cztery języki, wśród nich także orientalne. Dlaczego znalazł się w Bagdadzie? Dlaczego żył tu skromnie jako nauczyciel niemieckiego? Dlaczego trafili właśnie na niego? Dlaczego zajął się nimi tak troskliwie? Najpierw przekonał ich, że przede wszystkim muszą się zaszczepić przeciwko cholerze, żółtej febrze, tyfusowi i innym tropikalnym chorobom. Później skontaktował Józefa z brytyjskim konsulem. Okazało się, że z takim trudem zdobyte wizy do Indii Holenderskich na nic nie były przydatne, bo Holandia została już podbita przez Hitlera. Konsul zaproponował, że da im wizy do Indii Brytyjskich. Zamieszkają w Bombaju i tam spokojnie przetrwają wojnę, starając się równocześnie o wizę do Ameryki, która co roku wpuszczała pewną określoną liczbę uchodźców. Posłuchali jego rad i po dwóch tygodniach spędzonych w Bagdadzie wyruszyli w kolejną podróż.\ Najpierw pojechali do Basry, której największą atrakcją były niekończące się gaje palm daktylowych. Stamtąd statkiem należącym do angloindyjskiej kompanii żeglugi morskiej wypłynęli na Ocean Indyjski. Tygodnie spędzone na statku, w tłumie Hindusów, tajemniczych i bardzo życzliwych, były przygodą prawdziwie bajkową. Mijali wysepki perskie i arabskie, wody oceanu mieniły się wszystkimi odcieniami zieleni i błękitu, w nocy granatowe niebo lśniło od gwiazd nigdy wcześniej nie widzianych. Nadzwyczajnym przeżyciem był postój w sułtanacie Muskatu, gdzie na statek wpadły tłumy przekupniów ofiarujących nieznane przysmaki i owoce, a mali arabscy chłopcy nurkowali w poszukiwaniu olbrzymich muszli, które sprzedawali za grosze. Robert dostał taką muszlę i uważał ją za swój największy skarb. W lutym 1941 roku wylądowali w Bombaju. Z pomocą spotkanych tam rodaków wynajęli pokój i kupili na targu ze starzyzną parę najniezbędniejszych sprzętów. Wtedy Robert pośrodku stołu ustawił swoją muszlę i powiedział: „Tu jest nasz nowy dom”. Ale udręki chłopca wcale się nie skończyły. Leżą przede mną przywiezione z Nowego Jorku trzy stroniczki pożółkłego, liniowanego papieru z nagłówkiem: EUROPEAN BOYS HIGH SCHOOL PANCHGANI, Dist. SATARA Kochana Mamusiu i tatusiu Teraz opiszę od początku do końca moją podróż i pierwsze wrażenia ze szkoły. Otóż kiedy pociąg ruszył nauczyciel zapoznał mnie z kilku chłopcami, mimo tego wcale z niemi nie rozmawiałem przy czym wyglądałem przez okno, zaczynały się góry i tunele. Tym przyjemniej bo nasz pociąg był elektryczny i można było wyglądać przez okno w tunelu. Trochę później zapoznałem się z jednym chłopcem z którym rozmawiałem. Do Puny przyjechaliśmy o 12.30. Tam zjedliśmy lunch i może godzinę czekaliśmy na autobus gdy przyjechał (był tak wielki, że zmieściło się 17 chłopców i jak stawałem uderzałem głową w sufit) wpakowano na dach część rzeczy (moje zostały żeby pojechać drugim autobusem). Po pięciu minutach jazdy pół godziny czyszczono autobus nareszcie ruszyliśmy. Myślałem że mi wylecą wnętrzności tak trzęsło z powodu okropnej drogi. Do tego wiła się ona w górach setkami serpentyn. O 6-ej przyjechaliśmy do Panczkani, które jest dość wysoko w górach. Tutaj stanąłem jak wariat (nauczyciel miał przyjechać drugim autobusem). Nareszcie zaopiekowała się mną jedna z pań. Chłopcy zaprowadzili mnie do domu. Jak przyszedłem tam musiałem wracać bo moje rzeczy już przyjechały, po umyciu się i ubraniu zjedliśmy kolację i położyliśmy się spać. Następnego dnia wszyscy chłopcy pytali się o moje nazwisko przekręcali je ile się dało. Panem naszej klasy jest hindus, pan R. Urdu uczy nas nauczyciel, którego tatuś widział na stacji. Przyrody uczy nas pan D. Anglik. Kolegów mam niestety tylko na pół. Jest jeden, który mnie nienawidzi i stara się, żeby mnie nie lubili. Szkoła składa się z 4 domów i kilku szkolnych domów. Ja śpię w najmniejszym „Maykroft” ma zaledwie 12 lóżek. 11 chłopców chodzi do tej samej klasy co ja. Ja chodzę do czwartej klasy. Z nauką idzie mi dość dobrze. Mimo że przekręciłem strasznie dyktando bo nic nie rozumiałem, mamusia patrzy:... [Ta następuje linijka tajemniczych znaków] to jest alfabet urdu, pisałem go na pamięć, czyta się w odwrotną stronę. Pokażcie to panu misiowi, czy będzie mógł przeczytać. Jedzenie jest tu do wyży gania, rano jak się budzimy idziemy do szkoły i pijemy herbatę bez cukru. O ósmej jest śniadanie suchy chleb herbata naturalnie bez cukru, poridge (którego nie ruszam) i banany. O 1-ej jest lunch mięso (ostre jak diabli) kari (którego nie ruszam) pudding (słodki ryż). O 4 jest tea: suchy chleb i herbata bez cukru. O Sjest kolacja zupa (zimna woda z obierkami) potrawka (mięso i jarzynki, kiedy na nie patrzę robi mi się źle) banany, albo mango w ostrym sosie, do tego chlep i ciepła woda. Dziś na śniadanie była wielka rzecz: jajka. Takie jest nasze jedzenie. Z myciem jest wielka trudność w Panczkani jest bardzo mało wody. Ubranie moje ma lady i jak trzeba daje mi je. Ukłony dla wszystkich. Do widzenia. 1000000000000000000000000000 calusaw. Robert. W parę miesięcy po przyjeździe do Bombaju wysłano go do Panchgani - katolickiej szkoły dla europejskich chłopców. Był tam nieszczęśliwy. Najbardziej dolegało mu, że musiał udawać katolika, a nie miał przecież pojęcia o podstawowych zasadach tej religii. Przetrwał jednak pobyt w szkole, nauczył się angielskiego, wrócił do „domu” w Bombaju. Miał czternaście lat, kiedy w październiku 1943 roku urodził się jego brat Peter. W grudniu 1943 roku otrzymali wizy amerykańskie, na które czekali dwa lata. Z Robertem i z dwumiesięcznym chłopczykiem wsiedli na statek i popłynęli przez Pacyfik do San Pedro w Kalifornii, a stamtąd wyruszyli do Nowego Jorku, by zacząć życie od początku. Wysiadając ze statku, Robert zobaczył, że wszyscy jego amerykańscy rówieśnicy noszą długie spodnie i tylko on jeden, europejsko-indyjskim zwyczajem, ma na sobie szorty. Straszliwie go to upokorzyło. Wywalczył, że długie spodnie dla niego stały się jednym z pierwszych zakupów w Ameryce. Kiedy je włożył, pojął, że jest dorosły. Ale najważniejsze było poczucie, że już nigdy więcej nie będzie musiał udawać kogoś innego. W czerwcu 1943 roku szesnastoletni Pawełek Beylin kompletnie zmienił tożsamość. Nazywał się Paweł Kurnatowski, miał osiemnaście lat i stał się synem chłopa z podwarszawskiej wsi. Z fałszywą kenkartą wyjechał towarowym pociągiem z Warszawy na roboty do Niemiec. Uznano, że to dla niego jedyny ratunek. W Milanówku pod Warszawą, gdzie mieszkał z dziadkami i ciotkami „na aryjskich papierach”, wygląd ciemnowłosego chłopca zaczął budzić podejrzenia. Ktoś z miasteczka złożył doniesienie na gestapo, że chłopiec ukrywa swoje pochodzenie. Na szczęście, ktoś inny, życzliwy, ostrzegł go, by w dniu wizyty gestapowców nie wracał do siebie. Istotnie, gestapowcy przyszli na ulicę Cichą 24, gdzie mieszkał z rodziną, i nie zastawszy go w domu, zapowiedzieli, że wrócą następnego dnia. Któraś z ciotek natychmiast zabrała go do Warszawy i umieściła u przyjaciół. Żywy, pełen temperamentu chłopiec nie chciał przyjąć do wiadomości śmiertelnych zagrożeń, jakie na niego czyhały. Nie mógł usiedzieć w domu, więc zaczął biegać po mieście, odwiedzać przedwojennych kolegów, żyć normalnym życiem, do którego nie miał już prawa. Pewnego dnia wzbudził podejrzenie granatowej policji. Został zatrzymany i zabrany na posterunek. Jakimś cudem, chyba dzięki pieniądzom doręczonym przez zaprzyjaźnione osoby, wyszedł na wolność. Zdesperowane ciotki za radą przyjaciół z AK namówiły go wtedy, by zgłosił się dobrowolnie na roboty do Niemiec. Tam - jak uważano - będzie mu łatwiej ukryć swoje pochodzenie. Dzięki podziemnym kontaktom wyrobiono mu nowe dokumenty. Zgłosił się z nimi do Arbeitsamtu i został przyjęty. Towarowym pociągiem, w tłumie towarzyszy niedoli, na ogół schwytanych w łapankach, dojechał do głównego punktu rozdzielczego dla przymusowych robotników, zwiezionych tu z całej Europy - w Wilhelmshagen pod Berlinem, gdzie w drewnianych barakach otoczonych drutem kolczastym spędził trzy dni, czekając na przydział pracy. Jako „wiejski chłopiec” dostał na szczęście skierowanie na wieś, do Nadrenii. Praca w fabryce była znacznie cięższa, a minimalne racje żywnościowe z trudem wystarczały na życie. Niedożywiony, nieprzyzwyczajony do pracy fizycznej, mógł takich warunków nie wytrzymać. Przydzielony został jako parobek na służbę u żony bauera powołanego na wojnę. Służba musiała być ciężka, ale Paweł po wojnie, opowiadając o tamtych czasach, nigdy się nad sobą nie użalał. Za to chętnie bawił słuchaczy tragikomicznymi opowieściami o awansach, jakie robiła mu jego gospodyni, wojenna wdowa, w dość wedle niego zaawansowanym wieku. Wabiła go do siebie sutym jadłem, które w czasach powszechnego głodu było znacznie większą pokusą niż jej wdzięki. Znosił męki. Bo nie chciał jej ulec. Honor nie pozwalał mu tykać smakowitych kiełbasek z kapustą. A żołądek lżył go ostatnimi słowami za głupotę. W końcu nie wytrzymał tej wewnętrznej walki i uciekł. Znalazł pracę gdzie indziej. Tam wzbudził jakieś podejrzenia. Uciekł znowu. Uciekał wiele razy. Ostatnie miesiące wojny spędził, tułając się po lasach. Gdy do Nadrenii wkroczyli Amerykanie, zgłosił się do nich, został ewakuowany do Francji, a stamtąd przedostał się do armii Andersa. Kiedy wrócił do Polski, widywaliśmy się często, choć on mieszkał w Warszawie, a ja w Krakowie. Przepadałam za nim. Był jednym z najmądrzejszych, najbardziej czarujących ludzi, jakich znałam. A jednak nie odważyłabym się powiedzieć, że byliśmy w przyjaźni. Nigdy nie rozmawialiśmy ze sobą szczerze. Ani serio. Zawsze wymienialiśmy tylko żarciki, anegdoty, kpiny. Błaznowaliśmy. Jak przed wojną. Nawet w czasach, które jak najmniej usposabiały do śmiechu. Po jego przedwczesnej śmierci w roku 1971 było mi ogromnie żal, że nie umiałam zbliżyć się do niego. Myślę, że oboje uciekaliśmy od zbytniej bliskości. O czym mieliśmy rozmawiać szczerze i poważnie? O sprawach, których nie można wyrazić słowami? Dziś nie żałuję, że nigdy nie usłyszałam od Pawła ani słowa skargi na jego wojenne i powojenne losy. Nie mieszka w mojej pamięci jako ofiara, ale jako lekko arogancki, bardzo dowcipny człowiek, który zachowuje nonszalancki dystans wobec siebie i wobec rzeczywistości. Myślę, że taki wizerunek bardziej mu odpowiada. W naszej rodzinie nikt nie lubi roli ofiary. Dlatego nie użala się nad swoimi strasznymi przejściami Janek Kancewicz. Nie płacze nad swoim ukradzionym dzieciństwem Pietia Valetsky. Ani Robert Osnos. Ja także nie przejmuję się specjalnie moimi okupacyjnymi przeżyciami. Świadomość, że tragizm i komizm są nieodłącznymi składnikami życia, że nie wykluczają się wzajemnie, przeciwnie - stanowią awers i rewers tej samej rzeczywistości, wiara, że poprzez śmiech można oswoić strach, zachować godność, mieć poczucie zwycięstwa nad Losem, wydają mi się bardzo pożyteczne. Może to część mojej żydowskiej natury. To przecież rebe Nachman z Bracławia nauczał, że człowiek o swojej rozpaczy powinien rozmawiać tylko z Bogiem. I tylko kwadrans dziennie. Nie dłużej. Przez resztę dnia ma radować się i weselić, pokazując światu uśmiechniętą twarz. 8 czerwca 1945 roku Flora Beylinowa, jeszcze jako Emilia Babicka, pisała z Milanówka do mojej babki do Krakowa niewyraźnym, gasnącym pismem: Moja droga Janinko! Czy Ranka odzyskała swoją Joasię? A tu żadnych wiadomości nie mam, ani o Pawelku, ani o Mani. Jestem w rozpaczy. Tęsknię bardzo. Ciągle nie bardzo się czuję, wcale nie wydobrzalam. Więc proszę, nie zapominaj o swojej siostrze, odpisz mi jak najprędzej. Nie doczekała wiadomości o Pawełku. Umarła w parę tygodni potem i pochowana została na cmentarzu w Milanówku, pod okupacyjnym nazwiskiem, obok zmarłego rok wcześniej męża Samuela, spoczywającego tam jako Stanisław Babicki. Chłopiec z nieba 10 kwietnia 1941 roku siostrzeniec mojej babki Gustaw Bychowski z żoną Marylą i z dziećmi: czteroletnią Moniką, osiemnastoletnią Krysią, dziewiętnastoletnim Rysiem, przypłynęli do wybrzeży Kalifornii. 15 kwietnia 1941 roku, we wtorek, tuż po świętach wielkanocnych, Ryś pisał z San Francisco do swego przyjaciela Krzysztofa Kamila Baczyńskiego do Warszawy: Kochany Krzysieńku! Jestem tu piąty dzień. Podróż bez zarzutu, sionce prawie cały dzień, po drodze Honolulu - nie chcę jednak opisywać-przede wszystkim nie ma to żadnego znaczenia, a po drugie, wobec problemów, jakie tu przed nami stanęły, i nowym życiem, jakie mamy zacząć, szkoda czasu nawet myśleć o tym. Krótko mówiąc, nasza sytuacja wygląda jak następuje: możliwości dla ojca duże, ale nie może nic zacząć, ponieważ nie mamy wizy emigracyjnej, tylko zwykłą, turystyczną. Musi się więc wystarać o nominację na jakiś z uniwersytetów czy innych uczelni, co nie jest trudne, bo wystarczy nawet bezpłatna, następnie wszyscy musimy wyjechać na Kubę albo do Meksyku, a tam na podstawie nominacji dostać wizę emigracyjną poza kwotą. Wszystko to można załatwić - niestety musi potrwać 2-3 miesiące, a tymczasem chciałoby się zacząć no i, rzecz prosta, jest się bez floty. Kiedy jednak wjedziemy znów już jako stuprocentowi emigranci, wierzę, że się jakoś urządzimy. Wielkie zapotrzebowanie na psychoanalityków, których ciągle jest bardzo mało i doskonale zarabiają. O studiach tymczasem nie myślę, bo i za co - chyba, że jakimś fuksem dostałbym stypendium, ale tymczasem trzeba się wziąć za jakąś robotę (...). Pewnie też zrobię użytek z moich bazgrołów, których się trochę nazbierało... W roku 1999 przywiozłam z Nowego Jorku te „bazgroły”, które zachowały się u Moniki Bychowskiej-Holmes. Jest wśród nich cykl krótkich wierszy, a właściwie zwięzłych, poetyckich relacji, zatytułowanych Wrzesień 1939. Parę przejmujących wierszy, napisanych w Wilnie i później, które mówią o tęsknocie za rodzinnym krajem, miastem, domem. Jest opowiadanie pt. Powrót, w którym narrator, podobnie jak Ryś, ucieka przed Niemcami do Wilna przez zieloną granicę, ale potem rezygnuje z możliwości wyjazdu w wolny, szeroki świat i wraca, znowu przez zieloną granicę, do Warszawy, by działać w podziemiu. Musiała mu bardzo dolegać wymuszona czy też raczej wyproszona przez ojca decyzja opuszczenia Polski. Wychowywany był przecież - jak kolejne polskie pokolenia - w duchu patriotyzmu i wierności ojczyźnie. Walka o wolność, jak od wieków, była sprawą honoru i sumienia. Miał poczucie zdrady. W kwietniu 1941 roku Krzysztof Baczyński, schroniwszy się na parę dni w szpitalu przed grozą hitlerowskich okrucieństw, śnił o własnym pogrzebie. A Ryś, z właściwą mu optymistyczną przedsiębiorczością, organizował swoje nowe życie. Po ojcu odziedziczył dar nawiązywania błyskawicznego, serdecznego kontaktu z ludźmi i z jego listów wyłaniają się dziesiątki osób, które obdarzały go przyjaźnią, tak ważną dla młodego chłopca, samego w obcym kraju. Bo został sam - z własnego wyboru. Choć w liście do przyjaciela zapowiada, że pojedzie z rodziną do Nowego Jorku, zdecydował, że rozpocznie studia w Kalifornii. 22 kwietnia 1941 roku pisał do ojca: W poniedziałek pojechałem do Berkeley na Uniwersytet. Nie będę pisał szczegółów, ale tak mi się tam podobało, że pomyślałem sobie - trzeba coś zrobić, żeby tu być. Jakiś Zapytany o drogę student wyjął auto z garażu i zawiózł mnie do prof Neymana pod dom. Wszedłem do nich i powiedziałem wszystko: że chcę studiować, ale pierwszym krokiem musiałoby być zamieszkanie w Berkeley, że nie mając wizy, nie mogę starać się przez Uniwersytet o pracę itp. Jednym słowem, ponieważ oni są sami i widzę, Że jego Żona ciężko pracuje, proponuję im, że tak jak inni studenci zamieszkam i za pokój i jedzenie będę sprzątał, zmywał, zostawał z dzieckiem. Byli b. mili - głównie on zadowolony, że nie mam przesądów i zmywania talerzy nie uważam za coś ujemnego. Powiedzieli, że się zastanowią, naradzą, zobaczą, czy mogą pożyczyć łóżko itp. I nazajutrz wieczorem, czyli wczoraj, mam zadzwonić po wyrok. Wczoraj zatryndałem - i od poniedziałku mój adres jest c/o prof. Neyman 954 Euclid Ave, Berkeley, Calif. Uporał się z zawiłymi problemami zdobycia wizy pobytowej w Stanach Zjednoczonych, bez której nie było mowy o dostaniu się na studia. Martwiły go problemy finansowe: opłata za semestr - 102 dolary 50 centów, semestrów w roku - dwa, do tego płatności administracyjne, książki, wydatki własne. Ale poradził sobie. Znalazł na lato pracę przy budowie jako murarz i z dumą donosił, że nie rozmienił jeszcze dwudziestu dolarów, które dostał od ojca na drogę, bo ciągle go ktoś zaprasza na lunch albo na kolację. W Klubie Polskim miał odczyt o sytuacji w kraju. Proszono go o współpracę z polskimi gazetami. Poznał mnóstwo interesujących ludzi. Profesorostwo Neymanowie opiekowali się nim jak synem, ofiarowali mu pokój z widokiem na ogród i morze, zabierali ze sobą na wizyty i pikniki. Profesor pomógł mu w znalezieniu pracy biurowej, by mógł opłacać uniwersytet. Przeszedł świetnie przez wszystkie testy i został przyjęty w poczet studentów University of California na Wydział Socjologii i Nauk Politycznych. Uczył się, a równocześnie współpracował z polskimi organizacjami zbierającymi pieniądze na pomoc finansową dla podziemia w Polsce, na paczki dla polskich naukowców, na wykupywanie więzionych i wspieranie ukrywających się. Wiosną 1942 roku zdał ze znakomitymi wynikami egzaminy kończące pierwszy rok studiów. W wojennym szaleństwie, które ogarnęło cały świat, był bezpieczny i życie proponowało mu prostą drogę do spokoju i sukcesu. Znosił tę komfortową sytuację coraz gorzej. A tuż po zdaniu egzaminów zgłosił się jako ochotnik do Wojska Polskiego. Do Polskich Sił Zbrojnych zorganizowanych przez generała Władysława Sikorskiego na terenie Anglii werbowano żołnierzy także wśród Polaków przebywających w Ameryce. Ochotnicy, nie mający na ogół żadnego wojskowego wykształcenia, szkoleni byli w Kanadzie, najpierw w obozie przygotowawczym w Windsor-Ont., później, na poziomie bardziej zaawansowanym, w Owen Sound w prowincji Ontario. Mogli wybierać formację, w jakiej chcą służyć: wojska lądowe, marynarka wojenna, lotnictwo. Najsurowsze były wymagania stawiane przyszłym lotnikom. Wiek 18-24 lata. Stan wolny. Doskonała sprawność fizyczna, psychiczna i intelektualna. Po sukcesach polskich dywizjonów w bitwie o Anglię każdy z chłopców marzył o tym, by zostać lotnikiem. Ryś przeszedł pomyślnie wszystkie kwalifikacyjne sprawdziany i wiosną 1942 roku znalazł się w Kanadzie. Wiersz pt. Pierwszy wieczór w Windsorze nie jest poezją najwyższej próby. Ale pozwala zajrzeć w duszę dwudziestolatka, który rozpoczynał następny etap życia i chciał podsumować to wszystko, co przeżył do tej pory. W kolejnym obcym miejscu, znowu wśród obcych ludzi patrzył w nocne, rozgwieżdżone kanadyjskie niebo, w które miał niedługo pofrunąć. Dodawał mu otuchy księżyc - jedyny stały element podczas trzyletniej odysei. Nie stopiony pożarem wrześniowym szary gruz odkrywał - stolicę i wychodził w policyjne godziny i oświetlał ci zielone granice i widziałeś go na wileńskim zakręcie i nie zamarzł w syberyjskiej tajdze, kiedy chował się za góry japońskie, czy wiedziałeś, że tu go odnajdziesz, suchy wiatr wieje białą kurzawą w pierwszy wieczór wojskowy, windsorski, wiesz - ten sam księżyc widzą w Warszawie, wiesz - my stąd pójdziemy do Polski! Jakie wiadomości docierały do niego z Polski? Co wiedział o losie krewnych, przyjaciół? O łapankach, transportach do Oświęcimia, egzekucjach, o prześladowaniu Żydów? Jego macocha, Maryla, na próżno próbowała się skontaktować ze swoją matką zamkniętą w warszawskim getcie. Listy zaadresowane: Helena Auerbach, Grzybowska 24, Poland, Warsaw, przychodziły do Nowego Jorku z powrotem, nierozpieczętowane, z nadrukiem po francusku: On ne peut pas remettre des lettres avec avis de reception adressees aux juifs. Bureau de poste a Varsovie. Nikt nigdy nie dowiedział się, jak zginęła. W lipcu 1942 roku Niemcy rozpoczęli akcję likwidacyjną getta warszawskiego. Codziennie wysyłano na śmierć tysiące ludzi. 5 sierpnia 1942 roku wywiezione zostały w nieznane, najpewniej do Treblinki, dzieci z żydowskiego Domu Sierot. Towarzyszyli im Janusz Korczak i jego zastępczyni, Stefania Wilczyńska, Stefan Korboński, członek Kierownictwa Walki Podziemnej w Warszawie, pisał po latach w swoich wspomnieniach: (...) wysiałem do Londynu kilka depesz, jedna po drugiej, zawiadamiających o rozpoczętej 22 VII 1942 likwidacji getta. Ładowano do wagonów towarowych na ul. Stawki po 7000 osób i wywożono na wschód, do Majdanka, gdzie wszystkich gazowano. Zdziwiło mnie ogromnie, że wbrew dotychczasowej praktyce BBC nie zrobiło z tych depesz żadnego użytku i o tych wiadomościach nie wspomniało ani słowem. (...) Dopiero po miesiącu BBC podało wiadomość opartą na naszych informacjach, a wiele miesięcy później wyjaśnil mi cala sprawę emisariusz rządu, który został zrzucony do kraju na spadochronie: pepeszom pana nie uwierzono. Nie uwierzył rząd, nie uwierzyli Anglicy. Mówili, że trochę przesadziliście w propagandzie antyniemieckiej. Dopiero gdy Anglicy otrzymali potwierdzenie tego ze swoich źródeł, zapanowała konsternacja”. W listopadzie 1942 roku władze Polski Podziemnej poinformowały Londyn, że Niemcy likwidują resztki ocalałej dotychczas ludności żydowskiej. Z kanadyjsko-amerykańskiego oddalenia można było przypuszczać, że zginęli wszyscy bliscy. Ale ci, co żyli, musieli żyć dalej. W Nowym Jorku Gustaw Bychowski uczył się angielskiego, by móc nostryfikować swój dyplom lekarski. Mała Monika umieszczona została w przedszkolu. Maryla Bychowska prowadziła dom. Pasierbica Gustawa - Krysia - bardzo szybko znalazła sobie chłopca, wyszła za mąż i wyjechała do Wirginii. Ryś na urzędowym papierze listowym z dwiema pieczątkami: ROYAL CANADIAN AIR FORCES - PER ARDUA AD ASTRA i KNIGHTS COLUMBUS - WAR SERVICES, donosił do Nowego Jorku, że uczy się astro-nawigacji i kartografii, meteorologii i pracy z sekstansem, orientacji w terenie, rekonesansu, fotografowania z powietrza, znajomości instrumentów nawigacyjnych i oczywiście latania jako takiego. Nigdy w życiu nie widziałem takich kolorów jak las kanadyjski o tej porze - mozaika z kępami najczystszej rdzy, fioletu, złota, pomarańczowych plamek, wszystkich odcieni zielonego... Opowiadał o mgłach i deszczach, o burzach śnieżnych, w których tracił czasem orientację i lądował gdzie indziej, niż zamierzał. Cieszył się, że z pracy w powietrzu ma jeden z najlepszych stopni w klasie. Dostał nowy niebieski mundur z grubego materiału. Wspaniały zegarek nawigacyjny „Longinus”, wskazujący czas z dokładnością do jednej trzeciej sekundy, ze specjalną przesuwaną tarczą do pomiarów nawigacyjnych. Opalał się, oblewał sukcesy, wypuszczał się z miejscowymi dziewczętami na dansingi. Na stokach jeździli narciarze; studenci i studentki tutejszego uniwersytetu. Trochę im nawet zazdrościłem: beztroscy i rozbawieni, jak gdyby nigdy nic. Dużo czytał. Najnowsze wiersze Wittlina o Żydach, Darkness at noon Koestlera. Czekał z tęsknotą na rzadkie wizyty bliskich. Śledził uważnie sytuację polityczną, ale wszystko gmatwało się coraz bardziej i coraz bardziej robiło się rozpaczliwe. Ludzie mówię, że to Żydzi puścili tę ohydną i nieprawdopodobną plotkę o getcie. Ucieczką od rzeczywistości stawało się latanie: Tam w górze taki krystaliczny spokój, cisza - nie chce się wracać do spraw ziemskich. W grudniu 1942 roku zdał wszystkie egzaminy i ukończył kanadyjską szkołę z odznaczeniem, w stopniu lotnika obserwatora. Później czekał na rozkaz wylotu do Anglii, gdzie odbywał się następny etap szkolenia pilotów. Święta i Nowy Rok spędził jeszcze w Kanadzie. W ponurym nastroju. Chciał jak najszybciej „lecieć na wojnę”. Nie znosił czekania. W styczniu 1943 roku, w grupie podszkolonych już rekrutów, wylądował w Szkocji, w Harrogate, Yorkshire, sześć godzin drogi koleją od Londynu. Zaraz po przyjeździe zachorował na odrę i spędził trzy tygodnie w szpitalu. Czy to był pech? Czy ostrzeżenie? Za to urlop rekonwalescencyjny mógł spędzić w Londynie, gdzie czekała na niego dobra wiadomość: Pani Maria Kuncewiczowa dzwoniła do mnie rozradowana, że paczki posłane Janinie i Hance przez Fundusz Kultury (na adres Żeromskiej) zostały potwierdzone - jedna dla Janiny przez p - Hanie, druga dla Hanki przez Monikę. Jest to, zdaje się, widomy znak, żf Żyją (inaczej p. Z. dałaby znać na tej samej kartce kwitowej). Wiadomość ta dotyczyła mojej babki i matki, które ukrywały się wówczas w Pruszkowie pod Warszawą. W Londynie Ryś próbował się rozeznać w problematyce politycznej i w zawiłościach emigracyjnych podziałów ideowych. Najogólniej rzecz biorąc, wszyscy skłóceni byli ze wszystkimi i tak samo bezradni wobec kolejnych polskich tragedii. Związek Radziecki ustalał już przyszłe granice Polski, zgłaszając pretensje do zagarniętych przez siebie ziem wschodnich. Roosevelt i Churchill godzili się na radzieckie roszczenia. W kwietniu rozeszła się wiadomość o odkryciu zbiorowych grobów oficerów polskich w Katyniu. W kwietniu 1 943 roku rozpoczął się ostatni akt zagłady warszawskiego getta. Wysłannik polskich władz podziemnych do Londynu - Jan Karski - spotkał się przed wyjazdem z Warszawy z dwoma przedstawicielami żydowskiego podziemia. Przygotowali szczegółowy raport o sytuacji, który miał zostać przedstawiony na Zachodzie. Karski opisał później to spotkanie. W ich oczach malowała się rozpacz, ból i beznadziejność, której pełni nie byli zdolni wyrazić. Mówili cicho, raczej szeptali, (...) a mimo to miałem wrażenie, że krzyczą (...). - To niemożliwe, by demokracje mogły spokojnie przejść do porządku dziennego nad stwierdzeniem, że nie sposób uratować żydowskiej ludności w Europie. Jeżeli można ratować obywateli amerykańskich czy angielskich, dlaczego nie można zorganizować na wielką skalę ewakuacji choćby tylko dzieci żydowskich, żydowskich kobiet, starców i chorych. Zaofiarujcie Niemcom wymianę. Zaofiarujcie im pieniądze. Dlaczego alianci nie mogą kupić życia kilku tysięcy polskich Żydów? (...) Dlaczego świat pozwala nam umierać? Czyż nie wnieśliśmy naszego wkładu do kultury, do cywilizacji? Czyż nie pracowaliśmy, nie walczyli, nie krwawili? (...) Niech pan powie żydowskim przywódcom, że to nie jest sprawa do rozegrania politycznie czy taktycznie. Niech pan im powie, że trzeba wstrząsnąć ziemią aż do podstaw, że trzeba obudzić świat. (...) Niech im pan powie, że muszą odnaleźć w sobie siłę i odwagę, by złożyć ofiarę równie bolesną i równie niepowtarzalną jak los mego konającego ludu... W Londynie Karski spotkał się ze Szmulem Zygielbojmem - reprezentantem Bundu w Radzie Narodowej przy Rządzie Polskim. Zygielbojm od dwóch lat na próżno próbował zainteresować alianckie rządy losem polskich Żydów. Teraz także biegał od drzwi do drzwi wszystkich możliwych urzędów, pokazując otrzymane depesze: Warszawa, 20 kwietnia 1943. B. pilne. Dnia 19 IV oddziały SS z czołgami i artyleńą rozpoczęły mordowanie resztek getta warszawskiego. Getto stawia zbrojny bohaterski opór. Obroną kieruje Żydowska Organizacja Bojowa, skupiająca w sobie niemal wszystkie ugrupowania. Z getta słychać bezustanną kanonadę i silne detonacje. Nad dzielnicą łuna pożarów. Nad terenem masakry krążą samoloty. Wynik walki z góry przesądzony. Wieczorem nad pozycjami obrońców getta chorągiew z napisem: „Walczymy do ostatniego” (...). Walamy o natychmiastowy odwet. Zażądajcie od Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, by zwiedził również getta i obozy śmierci w Oświęcimiu, Treblince, Bełżcu, Sobiborze, Majdanku i inne obozy koncentracyjne w Polsce. Warszawa, 28 kwietnia 1943. Dziewiąty dzień getto Warszawy walczy bohatersko. SS i Wehrmacht oblegają je. Bombardują nieustannie. Przeciw 40 000 Żydów używają artylerii, miotaczy ognia, bomb zapalających zrzucanych z samolotów. Wysadzają minami oporne bloki. Getto plonie. Chmury dymu spowijają miasto. Giną żywcem kobiety i dzieci. (...) Natychmiastowej skutecznej pomocy może teraz udzielić potęga aliantów. Imieniem milionów już pomordowanych Żydów, imieniem obecnie palonych i masakrowanych, imieniem heroicznie walczących i nas wszystkich na śmierć skazanych walamy wobec całego świata: - Niech się już teraz, a nie w mrokach przyszłości dokona potężny odwet aliantów na krwiożerczym wrogu... Warszawa, 11 maja 1943. Heroiczna walka getta warszawskiego ma jeszcze kilka punktów oporu. Wzniosie poświęcenie i odwaga Żydowskiej Organizacji Bojowej. (...) Wstrząsające okrucieństwa Niemców. Wielu Żydów żywcem spalonych. Tysiące rozstrzelanych lub wywiezionych do obozów. (...) A świat wolności i sprawiedliwości milczy bezczynny. Zdumiewające. Depesza ta jest trzecia w ostatnich 2 tygodniach. Depeszujcie natychmiast, coście zdziałali. 13 maja 1943 roku w Londynie Zygielbojm napisał swój ostatni list: Do pana prezydenta Wl. Raczkiewicza Do pana prezesa Rady Ministrów Wl. Sikorskiego (...) Nie mogę żyć, gdy resztki narodu żydowskiego w Polsce, którego jestem przedstawicielem, są likwidowane. (...) Śmiercią swoją pragnę wyrazić najsilniejszy sprzeciw bierności, z którą świat przygląda się i dopuszcza do zagłady ludu żydowskiego. Wiem, jak mało znaczy życie ludzkie, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, ale ponieważ nie mogłem zrobić nic za życia, przyczynię się może przez swoją śmierć do tego, by załamała się obojętność tych, którzy mają możliwość uratowania, być może w ostatniej chwili, pozostałych jeszcze przy życiu Żydów polskich. (...) Podpisawszy ów list, odkręcił kurek od gazu w swoim mieszkaniu. Uroczystości pogrzebowe odbyły się 21 maja w Golders Green Crematorium. 3 czerwca 1943 roku Ryś Bychowski donosił z bazy lotniczej w Blackpoole do Nowego Jorku: Kochani moi! (...) Byłem w Londynie do piątku 21-ego maja wieczorem, czyli do pogrzebu Z. Pogrzeb, a raczej akademja w krematorium była wstrząsająca. Tłumy byly tak wielkie, że nie starczyło miejsca i dziesiątki ludzi musiało stać w ogrodzie i na trawnikach na zewnątrz krematorium. Było dużo mundurów, wysokich oficerów armii, lotnictwa, nie tylko polskich. Wiele osób płakało (ja też). Cała uroczystość była tem tragiczniejsza, że nie przeczytano nawet listu do Prezydenta i premiera - nie pozwala bowiem na to prawo angielskie dopóki nie zakończony został „inquest” (list ogłosiła prasa dopiero wczoraj). Większość mówców powstrzymywała się nawet od użycia słowa „samobójstwo”, „protest” itp. z tych samych względów prawnych i zamiast płomiennej manifestacji protestacyjnej, jakiej na pewno On sobie życzył, w powietrzu była tylko atmosfera tragicznej beznadziejności, wrażenie bohaterskiej, ale bezcelowej ofiary śmierci, „załamania się”, a nie czynu. Właściwie dopiero ostatni mówca przerwał tę atmosferę, przedstawiciel młodzieży bundowskiej, Oler. On uderzył w te struny, w które uderzyć należało, wołał, że to tylko dalszy ciąg walki, tej samej walki, która toczy się w W-wie, że Zygielbojm w liście do towarzyszy prosi ich nie o zajmowanie się ceremoniami pogrzebowymi, ale o wyzyskanie najszerzej jego ofiary dla celów propagandowych. Z prasy jedynie „Daily Herald” (organ labourzystów) i „Jews Chronicie” (liberalny prosowiecki dziennik) oraz z tygodników „Tribune” napisały o tym. Inni zdaje się wolą milczeć. Ostatnia „Tribune” przyniosła pełny tekst dwu depesz otrzymanych z placu boju w getcie warszawskim, depesz, które nadeszły do Londynu 21-ego i 22-ego maja, a więc już 10 dni po śmierci Z. (...) Jestem b. aktywny, staram się za dużo nie myśleć o tym, co dzieje się w Polsce i żyć jakby nigdy nic, inaczej przecież każdy z nas musiałby iść w ślady Zygielbojma. Liczba tragicznych wydarzeń, jakie przyniósł ów rok 1943, przekraczała granice wyobraźni. Z zachowanych listów wynika, że Ryś właśnie wtedy w Anglii przekroczył conradowską „smugę cienia” - tę magiczną linię oddzielającą młodość od dojrzałości, jasny obszar nadziei i złudzeń od mrocznej przestrzeni doświadczenia. Gorycz narastała powoli. Miał przecież dopiero dwadzieścia jeden lat. W przerwach miedzy lotami ćwiczebnymi biegał na randki i na dansingi. Zakochał się z wzajemnością: Powinniście być zadowoleni, bo nie jest to niczyja żona, żaden Norweg mi po gębie nie nakładzie i nie ma mowy o żadnym matrimonium. Czytał Milczenie morza Vercorsa. Nowe wiersze Balińskiego i Aragona. Dziewiętnastowieczną literaturę angielską: Hardy’ego, Lawrance’a, Henry Jamesa. U Irenki Tuwim słuchał fragmentów Kwiatów polskich, nadesłanych przez Julka. Cieszył się, że ojciec nostryfikował swój dyplom. Gratulował mu z całego serca sukcesu, z lekką nutką zazdrości: Życie jest pełne paradoksów: Ty zdajesz egzaminy mające „sprawdzić” Twoją zdolność do pracy lekarskiej, dopomagania ludziom, ratowania ich, podczas kiedy Twój syn zdaje egzaminy sprawdzające jego zdolności niszczenia i bombardowania. Miał jednak nadzieję, że nie zdemoralizuje się, nie zatraci ochoty do pozytywnej roboty, do budowania nowego wolnego świata. Pisał do przyjaciół do Nowego Jorku: Staram się w miarę możności pracować nie tylko nad sprawami wojskowymi. Zapisałem się jako extern na University of London: od wiosny uczę się mniej lub więcej regularnie. W listopadzie mam zdawać półdyplom z ekonomii, nauk politycznych. Zajmuję się dość szczegółowym studiowaniem konstytucji i parlamentaryzmu angielskiego. W Londynie na ulicy natknął się na kolegę z Gimnazjum Batorego: Spotkałem Kocika Jeleńskiego, w świetnej formie. Właśnie skończył uniwersytet (dokąd został dzięki stosunkom odkomenderowany z wojska - wracał tylko w lecie do pułku) i jechał „w pole”. Był niezwykle ujmujący, ze łzami w oczach mówił o tragedii żydowskiej... Dopominał się o czekoladę i o słodycze. Żalił się, że macocha do niebieskiego munduru przysłała mu zielone skarpetki. W nadziei na bliski koniec wojny chciał sobie sprawić cywilne ubranie: Z tego, które wywiozłem z Warszawy, szalenie wyrosłem. Angielscy przyjaciele nazywali go „chłopcem z nieba”. Opowiadali później, że cos’ jasnego, lepszego, promiennego rozświecało mroczną, skłóconą, pełną trwogi i goryczy atmosferę londyńską, gdy zjawiał się tam na krótki urlop i wchodził do pokoju w swym błękitnym mundurze lotnika, z niebieskimi oczyma, pełnymi blasku i uśmiechu. Pod koniec września 1943 roku Ryś zdał kolejne, ostateczne egzaminy i uzyskał stopień starszego sierżanta nawigatora. A Los po raz drugi próbował go ocalić. W przeddzień pierwszego lotu bojowego, podczas ćwiczeń, jego samolot uległ kraksie. W wyniku kontuzji musiał parę tygodni spędzić w szpitalu, a później blisko pół roku czekał na skompletowanie nowej załogi swego bombowca. Wypadek i przymusowa bezczynność nie wpływały dobrze na jego stan psychiczny. Atmosfera wokół także przygnębiała. Na konferencji w Teherenie trzy sprzymierzone mocarstwa: Związek Radziecki, Ameryka i Wielka Brytania, dogadały się w sprawie zmiany polskich granic. Rząd polski nie był dopuszczony do rokowań. Polscy Żydzi zostali wymordowani, a polsko-żydowskie antagonizmy rosły. Wydawało się to niepojęte. Krążyły opowieści o tym, jak źle traktowani byli przez polskie władze wojskowe Żydzi zgłaszający się w Związku Radzieckim do armii Andersa. I o tym, jak Żydzi na ziemiach wschodnich po wejściu Rosjan denuncjowali do NKWD polskich „obszarników” i wojskowych. O prześladowaniu żołnierzy żydowskiego pochodzenia przez kolegów i dowódców armii Andersowskiej. I o masowych dezercjach żołnierzy żydowskiego pochodzenia z armii Andersowskiej. Żydzi twierdzili, że to polska obojętność umożliwiła Zagładę. Polacy takim zarzutem czuli się śmiertelni dotknięci, wyliczali swoje straty, zasługi, pretensje. Rósł gąszcz wzajemnych oskarżeń, do dziś nierozplątany węzeł żalów. A najbardziej bolało, że żydowska tragedia przez niektórych ludzi w ogóle nie została zauważona. Jakby ich w ogóle nie dotknęła. Nie zmieniła. Władysław Kisielewski, autor książki pt. Dywizjon Lancasterów, który poznał Rysia w bazie lotniczej w Blackpoole, opowiada, jak przysiadł się do nich któregoś wieczoru Polak z miejscowego personelu i zaczął z nieukrywaną satysfakcją mówić o zniszczeniu warszawskiego getta i o wybiciu Żydów. Zamilkł, kiedy Ryś pokazał mu swoją „tabliczkę śmierci” RAF-u, na której oprócz nazwiska i numeru figurowało także wyznanie. Nie był religijny, ale nie zmienił wyznania mojżeszowego na żadne inne. Polsko-żydowska tożsamość wydawała mu się zawsze sprawą naturalną. Jednak wobec takich i podobnych epizodów dochodził do wniosku, że musi dokonać wyboru. 5 grudnia 1943 roku napisał do ojca ów list, często później publikowany. Porusza w nim wiele bolesnych tematów i nie miejsce tutaj, by omawiać je szerzej. Istotne wydają mi się tylko jego osobiste przemyślenia, puentujące w dramatyczny sposób wieloletnią drogę naszej rodziny do polskości. Bircotes, nr Doncaster Mój kochany! Jest to drugi z rzędu list z serii nie wysianych. Pierwszy napisałem w czerwcu i leży u Maxa. Ten piszę dzisiaj, ponieważ są sprawy, o których muszę Z Tobą pomówić. Chcę, żebyś znal mój punkt widzenia na pewne zasadnicze zagadnienia. W nocy z drugiego na trzeciego października miałem poważną kraksę, z której tylko cudem wyszedłem, a teraz znów wróciłem do latania. Ten list ma być zabezpieczeniem - w razie ponownego wypadku, z mniej szczęśliwymi rezultatami, będziesz wiedział to, co bym Ci chciał powiedzieć, gdybyśmy dziś mogli mówić ze sobą. (...) Wiem, że trudno jest w krótkim czasie zmazać dwadzieścia lat propagandy antysemickiej. Ale wydawało mi się, że jeżeli nawet nie wojna przeciw Hitlerowi, jeżeli nie wspólne nieszczęście, to przecież ta przeogromna tragedia Żydów w roku 1942 i 43 doprowadzi do rewolucji w poglądach polskich. Nic podobnego. (...) Dziś po roku systematycznego mordu w stolicy i na prowincji, społeczeństwo żydowskie w Polsce przestało właściwie istnieć. Jak na tę bezprzykładną zbrodnię z rąk wspólnego wroga zareagował naród polski? Moi koledzy w lotnictwie i w armii byli albo obojętni, albo otwarcie się cieszyli. Przez cale tygodnie widziałem chłopców uśmiechających się pogardliwie na widok na-glówków dziennika Polskiego” o mordach Żydów. Nie chcieli kupować dziennika”, bo ciągle tylko o tych Żydach. Na pewno rozumiesz, jakie to było bolesne, ale mogę Cię zapewnić, że zdawałem sobie sprawę z tego, że to częściowo poza, częściowo nieznajomość prawdziwego stanu rzeczy, wielka odległość i faktyczna, i psychiczna od miejsca, w którym się wszystko rozgrywało. Znów pocieszałem się myślą, że w Kraju jest inaczej, znów karmiłem się propagandowymi historyjkami, że ktoś tam kogoś schował z narażeniem własnego życia. (...) Ale już w tej chwili widzę, Że wokół idącego na śmierć ludu żydowskiego była tylko obojętność, pogarda, że nie walczą; zadowolenie, że „to nie my”; czuję, że nie było tam atmosfery, w jakiej znajduje się dziś we Francji, Belgii czy Holandii każdy zestrzelony lotnik aliancki - atmosfery dającej pewność pomocy uciekającemu z getta Żydowi. Żydzi nie mogli masowo uciekać, bo nie mieli dokąd. Za murami gett było obce państwo, obca ludność i to jest, zdaje się straszna prawda. (...) Mam nadzieję, że wyjdę cało z wojny. Jestem już właściwie zdecydowany, że do Polski nie wrócę. Nie chcę nigdy więcej być obywatelem drugiej kategorii i nie chcę, by mój syn nie miał równych szans z innymi. Ale nade wszystko boję się poznania calej prawdy o reakcji społeczeństwa polskiego na zagładę Żydów. Nie mogę żyć, rozmawiać, nie jestem w stanie pracować z ludźmi, którzy potrafili przejść do porządku dziennego nad ich likwidacją, zająć ich mieszkania, a denuncjować lub szantażować wyratowanych niedobitków. Tyle tylko miałem Ci do powiedzenia, mój kochany. Może kiedyś, po latach pojadę tam z powrotem po to, by zebrać materiał do książki o tragedii żydowskiej, którą chciałbym napisać. Całuje Cię gorąco Twój syn Kiedy pisał ów list, miał przed sobą jeszcze pięć miesięcy życia. Bliskim wydaje się cenny każdy okruch jego istnienia ocalony w pozostałej korespondencji. Ale cenne wydają się także zachowane w listach historyczne przekazy i autentyczna atmosfera przeszłości, na ogół zafałszowana przez landrynkowy optymizm popularnych wspomnień lotniczych. Z tragicznej doli polskich żołnierzy w Anglii w ostatnich latach wojny zdawał sobie sprawę Jan Nowak-Jeziorański, „kurier z Warszawy”, który w początkach roku 1944 odwiedzał wojskowe jednostki. Pisał później: Ze wszystkich Polaków na Wyspach Brytyjskich nasi lotnicy żyli w najtrudniejszych warunkach psychicznych. W miarę zbliżania się Konca wojny gasły nadzieje. Po powrocie z lotów nad Niemcy czekała w mesie „zła prasa” angielska i niepokojące wieści polityczne, pomieszane z plotkami z Londynu. Z jakim uczuciem czytać musieli lotnicy z pierwszej linii przemówienia Churchilla z 22 lutego, ci zwłaszcza, którzy pochodzili z Wilna albo Lwowa! Ilu z nich stawiało sobie pytanie, czy śmierć lub kalectwo, które może ich spotkać każdej następnej nocy, ma jeszcze jakiś sens? A jednak nie buntowali się i swój żolnierski obowiqzek spelniali bez szemrania do końca. Na papierze z nadrukiem R.A.F. POLISH DEPOT BLACKPOOL. LANC. Ryś daje własne świadectwo panujących wśród lotników odczuć. 14.1. 44 Moi mili i kochani, (...) Trudno opisać panujący nastrój - raz przygnębienie, to znów cynizm, bezsilna złość - nie dziwię się niczemu i nikomu. Większość ludzi w lotnictwie pochodzi z Ziem Wschodnich i mają wrażenie jakby się im ziemia usuwała spod nóg. Przeszli b. wiele, natlukli się po świecie, parę razy w tygodniu narażają życie - teraz wielu z nich pyta: po co to? Do czego wracać? Co będzie z ich rodzinami? Pytania: o co walczyć? do czego wracać?, w jego wypadku nabierały wymiaru podwójnie dramatycznego. Jako Polak czuł się zdradzony przez świat. Jako Żyd - zdradzony przez Polaków. Konflikt polsko-żydowski znowu się zaostrzył. Z armii polskiej w Szkocji zdezerterowało dwustu żołnierzy żydowskiego pochodzenia. Powodem były antysemickie wybryki kolegów, dokonujących na własną rękę odwetu za prorosyjskie zachowanie się Żydów na Kresach. Sprawa zrobiła się głośna, omawiała ją prasa angielska w napastliwym wobec Polski tonie, przytaczając drastyczne i często prawdziwe, a czasem przesadzone przykłady polskich ekscesów. Jak zwykle, kiedy na światło dzienne wychodzą przykłady polskiego antysemityzmu, Polacy stawiają sobie przede wszystkim to jedno żałosne pytanie: „Co sobie świat o nas pomyśli?”. W kwietniu 1944 roku Ryś skończył dwadzieścia dwa lata. Spędził dzień urodzin na przygotowaniach do nocnego lotu ćwiczebnego, a noc - na lataniu. Ale nie mógł uciec nawet w chmury od dręczącego problemu. (...) Szerokim echem odbita się tutaj dezercja Żydów z armii polskiej. Dowiedziałem się o tym dawno po fakcie - nie zdziwiło mnie to, chociaż moment i sposób załatwienia sprawy godny jest potępienia. Mnie wezwał w związku z tym mój dowódca i dał mi do przeczytania rozkazy Wodza Naczelnego i Min. Obrony Narodowej - ten ostatni b. specyficzny, grożący m.in. represjami po wojnie wobec rodzin dezerterów (biedne rodziny, pewno i tak nie żyją). Oczywiście b. się tym przejąłem, bo przecież po to tylko przejechałem naokoło świat i wstąpiłem ochotniczo, żeby potem zdezerterować. Najbardziej jednak zląkłem się ewentualnych represji potężnych władz londyńskich na moich rodzicach i siostrach. Wszystko to jednak niewarte papieru i atramentu. Jednemu z moich najlepszych tutaj kolegów w dlugiej rozmowie powiedziałem, że zastanawiam sif czasem, czy nie zrobiłem kardynalnego głupstwa, przyjeżdżając tutaj, ale Że dochodzę do wniosku, że nie był to błędny krok. Warto było przyjechać, choćby po to tylko, żeby usłyszeć Z jego ust, że wdzięczny jest Hitlerowi za rozwiązanie kwestii żydowskiej. Myślę to poważnie, nie ironicznie - warto było, żeby w końcu ostatecznie i raz na zawsze otworzyć sobie oczy. Poza tem czas nie jest oczywiście stracony, bo poza tą życiowo nieodzowną lekcją obyczajową, bombarduje się przecież Niemcy... Nie chciałbym, żebyście z powyższych wywodów, powierzchownych i z natury rzeczy ogólnikowych odnieśli wrażenie, że jestem nieszczęśliwy, smutny, że jest mi źle.-Nic nie byłoby dalszym od prawdy. Jest mi naprawdę doskonale, jestem w świetnym nastroju, stosunki osobiste mam więcej niż dobre. Wystarczyłoby mi to może na całe życie, jeszcze parę lat temu... Gustaw Bychowski miał przez cały czas najgorsze przeczucia. Po pierwszej kraksie błagał syna, by nie wracał do służby czynnej, próbował po cichu jakichś interwencji, wysyłał podania do Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych i do stosownych ministerstw. W ostatnich miesiącach szalał z niepokoju. Wzrastający strach ojca pozostał w odpowiedziach syna. Father, my dear! Jest mi przykro, że tracisz swój spokój i poczucie realizmu... Zrozum! Nie jestem oddzielnym indywiduum, tylko cząstką tej straszliwej wojennej maszyny, kolejnym numerem rejestracyjnym w kartotekach światowego kataklizmu... Podlegam przepisom, prawom, podjąłem poważne zobowiązania... Moje szkolenie trwało długo i było bardzo kosztowne... Jak Ty to sobie wyobrażasz? Teraz w szczytowym momencie wojny miałbym się wycofać? Wrócić na studia?... Daddy! Zaprzestań interwencji! Zrozum, że jestem jednym z milionów ludzi uczestniczących w tej wojnie. Mieliśmy i tak więcej szczęścia niż inni. Terlecki na zebraniu Pen Clubu podał wiadomość z kraju, jakoby Hanka została zamordowana... Cały nasz naród został unicestwiony... Daddy, dears! Wojna się kończy. Miej do mnie zaufanie... 18 kwietnia Dywizjon Ziemi Mazowieckiej nr 303 rozpoczął swoje loty bojowe. Ryś był nawigatorem jednego z lancasterów. Ostatni zachowany list do domu został napisany miesiąc później, 17 maja: Jak wiecie z prasy, był to miesiąc najpotężniejszych działań lotniczych w historii. Co noc biliśmy rekord nocy poprzedniej, zrzucając astronomiczne ładunki bomb. Muszę powiedzieć, że satysfakcja jest szalona, kiedy w dole płonie miasto niemieckie. Chciałbym Warn coś więcej o tym napisać, ale nie powinienem, nie wolno mi. W każdym razie wrażenia są tak niezwykle, widoki tak nierealne i fantastyczne, że czasem ma się wrażenie, że to jakiś wielki teatr wariatów, i człowiek ze zdumieniem zapytuje sam siebie, co tu właściwie robi. Wciągnąłem się w tę robotę i jak dotychczas mam jedne z najlepszych wyników w całym dywizjonie -„Exceptionaiy good” za dwa ostatnie loty. Jestem tu pierwszym albo drugim najlepszym nawigatorem. Załogę mam doskonalą. Obrona słabnie i wyczerpuje się, w miarę jak siła kumulatywna naszej ofensywy rośnie. Jestem przekonany, że niezadługo nasze panowanie w powietrzu będzie kompletne, tak jak ich we wrześniu 1939. A wtedy skończy się wojna. Ze znanych celów, o których czytaliście w prasie, byłem nad Cologne, Dusseldorf Karlsruhe. Będąc w Londynie, dostałem obie paczki, za które bardzo dziękuję. Przy sposobności proszę o parę par letnich kalesonów, bo wszystkie już zdarłem i mam tylko ciepłe. Tej majowej nocy w górze, na wysokości pięciu tysięcy metrów, szalała straszliwa burza śnieżna. Dywizjon lancasterów wracał z lotu na Dortmund. Nad Wyspami Fryzyjskimi bombowiec Rysia wpadł w huraganowy ogień niemieckich dział przeciwlotniczych. W ostrzelanej i trafionej parę razy maszynie przestał działać jeden z silników. Załoga miała do wyboru albo lądować i pójść do niewoli, albo starać się dostać do Anglii. Wybrała to drugie. Ryś prowadził pilota samolotu na ślepo, bo zostały uszkodzone przyrządy nawigacyjne. Po okrążeniu lotniska zeszli wprost nad runway i gdy wypuścili podwozie, przestał działać następny silnik. Maszynę zarzuciło. Pilot mimo wysiłków nie mógł jej utrzymać i runęli na strzelnicę. Samolot pękł na pół. Po chwili rozległa się eksplozja. Cztery osoby zdążyły wyskoczyć i uratowały się. Trzy spłonęły. Wśród nich Ryś, który podobno próbował jeszcze ocalić dokumenty samolotowe. Oficjalny komunikat RAF-u brzmiał: „Sgt Richard Bychowski killed in action May 22, 1944”. Ryś został pochowany na cmentarzu polskich lotników w Newark pod Londynem obok dwóch kolegów ze swojej załogi. Nad jego grobem przemawiał rabin polowy wojsk polskich. Złożył mu też hołd uczestniczący w uroczystościach pogrzebowych katolicki kapelan wojskowy. Reprezentacja Żydostwa Polskiego w Ameryce przesłała na ręce profesora Gustawa Bychowskiego do Nowego Jorku list kondolencyjny: Czcigodny Panie Profesorze! Wstrząśnięci głęboko wiadomością o zgonie syna Pańskiego, b.p. Ryszarda Jana Bychowskiego, który zginął śmiercią lotnika - przesyłamy Panu niniejszym wyrazy serdecznego współczucia. Śmierć Syna Pańskiego, bohaterskiego, nieustraszonego lotnika Armji Polskiej, który na szlakach podniebnych wiódł bój z wrogami ludzkości, cywilizacji, z katami naszego męczeńskiego Narodu - okrywa żałobą całe Żydostwo Polskie. Pamięć o Nim uwieczniona będzie w historii naszego Narodu - śród imion świetlanych tych bohaterskich synów Żydostwa Polskiego, którzy podnieśli broń przeciw ciemięzcom naszym i pomścili śmierć niewinnych męczenników. W Synu Pańskim, szlachetnym bojowniku upostaciowało się to wszystko, co było najwznioślejsze w Żydostwie Polskim: umiłowanie wolności, poświęcenie, honor, bohaterstwo. Oddal On swoje młode życie za wyzwolenie ludzkości, Polski i Żydostwa Polskiego z jarzma niewoli, za świętą sprawę demokracji. Oby świadomość tej wielkiej misji, jaką spełnił, i wielkości Jego czynów bohaterskich - przyniosła Panu ulgę w bezmiernej męce serca ojcowskiego. Epilog Babka i matka nie wróciły już nigdy do Warszawy. Do końca życia mieszkały w Krakowie, w Domu Literatów, gdzie zbudowały swoją egzystencję od początku. Doprowadziły do tego, że z popiołów, jak Feniks, odrodziło się na parę lat wydawnictwo Mortkowicza. W serii Pod Znakiem Poetów ukazał się jeszcze szary, zgrzebny tomik wierszy Leopolda Staffa Martwa pogoda i Wiek klęski Antoniego Słonimskiego, oprócz tego parę książek dla dzieci, trochę kartek pocztowych z serii Malarstwo Polskie, odbitych z ocalałych klisz, parę innych tytułów. Potem władze Polski Ludowej zaczęły tępić prywatną działalność i firma została zlikwidowana. Wtedy babka zajęła się działalnością przekładową, a matka - pisarską. W kołchozowym mieszkaniu na Krupniczej po raz kolejny narodził się dom. Na ścianach zamiast oryginalnych obrazów zawisły reprodukcje. Do przaśnych mebli odziedziczonych przez Związek Literatów po niemieckim hotelu przybyło parę biedermeierów kupionych w sklepie z antykami u srebrnowłosej pani Zosi Krudowskiej. Na półkach z wydawnictwami Mortkowicza odkupywanymi w antykwariatach stanęły ulubione przez babkę kobaltowe szkła. Trudno było w ponurych pokojach zrekonstruować atmosferę wyrafinowanego estetyzmu, tak charakterystyczną dla wnętrz sprzed wojny. A jednak się udało. Starzy i nowi znajomi lgnęli do tego domu jak muchy do miodu. Stał otworem dla wszystkich, a każdy w zależności od potrzeb bywał wysłuchany, nakarmiony, pocieszony, rozbawiony i - jeśli trzeba było - wsparty materialnie. Ludzie, którzy nie ochłonęli jeszcze z koszmarów wojny, a już wplątani zostali w obłęd nowego systemu, właśnie tu, u dwóch samotnych kobiet, odnajdywali poczucie bezpieczeństwa, atmosferę bezinteresownej życzliwości, dystans wobec rzeczywistości, rozmowę „na poziomie” - jak lubiła mawiać moja babka - zamiast skarg. Nie wiem, jak znajdowały czas na wszystkie swoje zajęcia. Obie dużo pracowały zawodowo. Chodziły na premiery teatralne, wystawy plastyczne, do muzeów, do kina. Czytały nowości wydawnicze i pisma literackie, prowadziły ożywione życie towarzyskie, wydawały skromniutkie kolacje dla przyjaciół. Regularnie bywały u fryzjera, manikiurzystki, krawcowej - uważały to za obowiązek, od którego nie zwalnia nawet choroba. A co najbardziej mi dziś imponuje - utrzymywały ogromną korespondencję z przyjaciółmi, których ciągle przybywało, a przede wszystkim z rozsianą po świecie rodziną. Nie było dnia bez listu z Paryża, z Nowego Jorku, z Warszawy. I długich odpowiedzi z Krakowa. Najpierw przychodziły rozpaczliwe wołania: Gdzie jest Joasia? Gdzie jest Pawełek? Babka odpowiadała: Joasia odnaleziona! Guciu! Plączemy razem z Tobą z powodu straty Rysia! Mania Beylin zawiadamiała z Paryża, że Pawełek żyje. Jest w szpitalu wojskowym w Alessano we Włoszech, gdzie skierowano go ze względu na zły stan zdrowia. Matka informowała amerykańskich krewnych o okupacyjnych losach warszawskiej rodziny: Karola była schwytana, aresztowana i kilka miesięcy siedziała w wiezieniu. Cudem uciekła w pierwszy dzień likwidacji ghetta, gdy wszystkich wywożono do komór gazowych. Przejmująco brzmi wielogłos, który płynął przez granice: Marta Osnos z Nowego Jorku: Płaczemy ze szczęścia, że żyjecie. Jak wam możemy pomóc? Wszyscy mocno całujemy Joasię. Najmocniej Robert. Babka z Krakowa: Marcin najdroższa! (...) Jeżeli możecie nam pomóc, to przede wszystkim ubraniem. Nie mamy wcale ciepłych rzeczy, swetrów, wełen. Potrzebne są bielizna, pończochy, rękawiczki, kapelusze i torebki... Obuwie i ciepłe rzeczy dla Joasi są koniecznością. PS. Joasia ciągle wierzy, że Robert się z nią ożeni. Mania Beylin z Paryża: Pawełek chodzi w Alessano do szkoły. Chłopcy mają wikt angielskich oficerów, poza tym codzienne tabliczkę czekolady i 60 tirów na drobne wydatki... Robią klasę w pól roku, on miał dopiero małą maturę, gdy wywieziono go do Niemiec, wiec pierwszą licealną zrobi do końca lutego. Gustaw Bychowski z Nowego Jorku: Monisia słodka i mądra. Gdyby nie ona, nie przeżyłbym straty Rysia. Matka z Krakowa: Nie wiem komu, czy Marcie, czy Maryli, zawdzięczam kostium w szarą krateczkę i czarną trykotową bluzkę... wszystko teraz na mnie pasuje, bo ważę niecałe pięćdziesiąt kilo. Z Rosji wrócili do Warszawy Kamilla Kancewicz z Jankiem. Potem Staś Bielski z Halinką. Z Paryża przyjechał Paweł Beylin. Życie stabilizowało się. Listy przynosiły teraz drobiazgowe relacje o codziennych i niecodziennych wydarzeniach. Mania w Paryżu martwiła się o swojego Pierre’a. Tyle przeżył - dzieciństwo w Rosji, wojnę we Francji, był w ruchu oporu i maquis, teraz jest trochę dziwny, zamknięty w sobie, woli zwierzęta niż ludzi. Marta z Nowego Jorku narzekała na Petera: nie chce się uczyć, czyta tylko komiksy, jest niegrzeczny, nie wiadomo, co z niego wyrośnie. Czas płynął. Paweł studiował w Instytucie Kształcenia Kadr Naukowych. Janek Kancewicz skończył Wydział Historyczny Uniwersytetu Warszawskiego, ożenił się z Bellą. Robert Osnos był studentem medycyny na Uniwersytecie Columbia, Pierre Pfeffer - fakultetu przyrodniczego na Sorbonie. Peter Osnos zdał celująco egzaminy do ekskluzywnego gimnazjum Music and Art. Monika skończyła Harvard College i zaczęła studia psychologiczne na uniwersytecie w Nowym Jorku. Każdy list zapewniał o niezmiennej miłości i tęsknocie, prosił o wiadomości, upominał się o spotkanie. Ja nie pisałam do nikogo. Czułam się z tej wspólnoty wyłączona. Nie miałam dostępu do krainy pamięci, z której babka i matka czerpały siły do życia. Niechęć, z jaką odrzucałam wszystkie próby włączenia mnie w rodzinny krąg, kryła, jak dziś pojmuję, zazdrość i złość. Co komu po cudzych rajach utraconych. Robert skończył medycynę, poślubił Naomi. Monika, doktor psychologii, wyszła za kolegę ze studiów - Douglasa Holmesa. Paweł Beylin - ceniony publicysta - poznał w Gdyni studentkę medycyny - Agnieszkę. Wzięli ślub w Warszawie. Halinka Bielska - studentka Politechniki Warszawskiej - poślubiła kolegę ze studiów - Staszka Lewandowskiego. Zaczęły przychodzić na świat dzieci. Przez wiele lat przysyłano do Krakowa zdjęcia kolejnych potomków. Wiodłam własne życie w Warszawie, niezbyt się tym wszystkim interesując. Czas, galopując coraz szybciej, powiększał odległość geograficzną nie tylko między Krakowem a Nowym Jorkiem czy Paryżem, ale także między Krakowem a Warszawą. Coraz rzadsze były wizyty krewnych. Babka nie ruszała się już z domu. Z podziwem patrzę dziś na mozół, z jakim snuła dalej tę rozrywającą się pajęczynę dawnych więzi. Babka umarła w roku 1960. Matka w roku 1968. Po jej śmierci musiałam zlikwidować mieszkanie na Krupniczej. Cennych rzeczy nie było wiele. Ale ze wszystkich szuflad jesionowej komody i sekretarzyka wysypywały się niezliczone listy, kartki pocztowe, zawiadomienia o ślubach, rysunki dziecięce, fotografie, wycinki z gazet dotyczące rodziny. Pierre Pfeffer rozpoczął pracę w Instytucie Historii Naturalnej w Paryżu, wyprawiał się w najdziksze kraje, opublikował u Flammariona dwie książki o swoich ekspedycjach naukowych: Bivouas a Borneo i Aux ileś du dragon. Mania przysyłała francuskie omówienia jego prac. Peter Osnos jako korespondent „Washington Post” pojechał do Związku Radzieckiego. Marta Osnos przysyłała jego artykuły. Niczego się nie wyrzucało. Ani recenzji teatralnych Karoli Beylin, ani recenzji filmowych Stefy Beylin, ani felietonów Pawła Beylina. Kupiłam dwa wielkie wiklinowe kosze i wpakowałam do nich wszystko, nie segregując, nie przeglądając. Mój dom umierał po raz drugi. Nie mogłam roztkliwiać się nad starymi szpargałami. Przez wiele lat kosze towarzyszyły wiernie mojemu życiu nomady, co jakiś czas zmieniając razem ze mną adresy. Przeszkadzały, irytowały, zabierały miejsce. Nie zaglądałam do nich. Nie czułam się spadkobierczynią tego dziedzictwa, utkanego z cudzych przywiązań, żalu i tęsknoty. Po śmierci matki coraz rzadziej spotykałam się z krewniakami. Przy każdym spotkaniu mówiło się, że ktoś powinien napisać historię naszej rodziny. Nic z tego nie wynikało. Dziś myślę, że zbyt blisko była jeszcze Zagłada, która przysłaniała swoim cieniem minione sprawy. W porównaniu z tym, co się wydarzyło, wspomnienia sprzed potopu wydawały się zbyt błahe. A przecież dawne lata nie składały się z samych barwnych wydarzeń, ale także, a może przede wszystkim, z trudnych przejść i bolesnych dramatów. Jednak widocznie trudno było znaleźć dystans wobec przeszłości. Moja babka tuż przed śmiercią zaczęła spisywać wspomnienia - doprowadziła je tylko do roku swego zamążpójścia. Moja matka zostawiła fragmenty planowanej książki wspomnieniowej - nie zdążyła jej uKonczyć. Najstarsi członkowie rodziny, którzy najwięcej pamiętali, odkładali to zadanie na potem. Teraźniejszość narzucała inne bieżące obowiązki, wymyślała nowe, często dramatyczne wątki fabularne. Czasy komunistyczne zmuszały do autocenzury. Instynkt samozachowawczy mówił, by nie przystawać, nie rozpamiętywać, iść naprzód, nie oglądając się za siebie. Na pewno babce i matce przeszkadzał w ukończeniu wspomnień niezdefiniowany stosunek do własnego pochodzenia. Przez całe życie podkreślały swoją polskość i nie chciały czy też nie umiały nazwać problemów życiowych i psychologicznych wynikających z żydowskiego dziedzictwa. Pisząc o przeszłości, musiałyby się zmierzyć z tym tematem. Widocznie nie nadszedł na to czas. Podczas okupacji strach przed śmiercią mniej im chyba dolegał niż doznane poniżenia. Nie mogły jeszcze o tym mówić. Po śmierci mego ojca wdowa - Maria Olczakowa - przekazała mi teczkę znalezioną w jego archiwach. W teczce między innymi dokumentami znajdował się pożółkły, okupacyjny testament mojej matki. Było to jakby przesłanie z zaświatów. Dopiero wtedy dotarło do mnie talmudyczne wezwanie: „Jeżeli nie ty, to kto? Jeżeli nie teraz - to kiedy?”. Janek Kancewicz, człowiek o fotograficznej pamięci, opowiedział mi o losach tych członków rodziny, którzy w dwudziestoleciu międzywojennym pojechali do Związku Radzieckiego. Marek Beylin, syn Pawła, udostępnił mi rodzinne archiwa przechowywane przez jego ciotki: Karolinę i Stefanię. Miałam do dyspozycji wspomnienia Mani Beylin. Ale brakowało mi tylu wątków. Urwały się kontakty z amerykańskimi kuzynami. Mogłabym do nich napisać. Czy mi odpowiedzą? Jesienią 1998 roku zadzwoniła do Krakowa Monika Bychowska-Holmes. Była przejazdem w Londynie. Zawiadomiła, że przyjeżdża do Warszawy na dwa dni. Czy chcę się z nią zobaczyć? Spadała mi jak z nieba. Spotkałyśmy się w holu Hotelu Europejskiego. Podczas tego spotkania czułam, jak topnieje we mnie wieloletni lód. Nie mogłyśmy się od siebie oderwać. Przyjaciółka Moniki, Lisa Apignanesi, patrzyła z osłupieniem, jak siedzimy godzinami w hotelowym barku, plotąc coś jedna przez drugą, wykrzykując egzotyczne imiona: Giz/illa, Flora, Henrietta, bazgrząc na świstkach papieru wspólne drzewo genealogiczne, śmiejąc się i płacząc. Okazało się niespodziewanie, jak wiele nas łączy. Podobne zainteresowania, miłość do tych samych książek i filmów, identyczne poczucie humoru, niedawno odkryta ciekawość rodzinnej historii. Po tym warszawskim spotkaniu zrozumiałyśmy, że nie możemy już żyć bez siebie. Pomiędzy naszymi babkami krążyły bezustannie kartki pocztowe i listy, teraz e-mail stał się bezcennym pośrednikiem między nami. Donosiłyśmy sobie prawie co dzień o najważniejszych i najbłahszych wydarzeniach. O postępach remontu w mojej kuchni w Krakowie i w jej wiejskim domu w Connecticut. O zaręczynach jej córki Pameli z Borysem. I o planach życiowych mojej córki Kasi. O premierach teatralnych w Londynie. O premierach teatralnych w Warszawie i w Krakowie. O pisanej przeze mnie rodzinnej opowieści. W związku z nią zapadła poważna decyzja: Robert i Peter Osnosowie fundują mi podróż do Nowego Jorku, Monika zaprasza do siebie. Tam opowiedzą mi to, co pamiętają, pokażą listy, dokumenty, fotografie. W czerwcu 1999 roku wylądowałam na lotnisku JFK, a potem przeżyłam zdumiewające tygodnie. Bogata, kolorowa, pełna życia teraźniejszość moich amerykańskich krewniaków podszyta była zetlałą, mglistą, niejasną przeszłością naszych rodziców i dziadków. W spacerach po mieście, w muzeach, w rozmowach przy winie ciągle przekraczało się granice między najrozmaitszymi czasami i przestrzeniami, krążyło między tym a tamtym światem, między Manhattanem a Hadesem. Najbardziej przejmującym wątkiem tej podróży było dla mnie zapoznanie się z losami Rysia Bychowskiego. Ogromne archiwum, które Monika z pietyzmem przechowuje, zawiera bezcenną dokumentację trzech lat jego życia na Zachodzie. Wykorzystałam, niestety, niewielką jego część. Dopiero wtedy dowiedziałam się od Moniki, co przeżyła podczas ucieczki z bombardowanej Warszawy. Wyjeżdżając, miała dwa lata, więc nie pamiętałaby prawie nic, poza jakimiś niewyraźnymi obrazkami, gdyby nie rozmowy z rodzicami, w których ciągle wracały wątki tej upiornej podróży. W wiejskim domu Roberta Osnosa pod Nowym Jorkiem słodko śpiewały ptaki, jego żona Naomi przyrządzała sałatę, siedzieliśmy na tarasie, patrząc na zielone góry, włączyłam magnetofon, a wtedy mały chłopiec wybiegł znowu z krzykiem na płonącą ulicę Twardą w Warszawie, wołając: „mamo!”. W gabinecie Petera Osnosa wiszą zdjęcia, na których figuruje on z następcą tronu angielskiego księciem Karolem, z Gorbaczowem, z Chruszczowem, z Clintonem. Robił z nimi wszystkimi wywiady, był świetnym dziennikarzem. Później pracował w znanym wydawnictwie Random House. Teraz zrezygnował z błyskotliwej kariery dziennikarskiej i z bezpiecznej posady. Założył własne małe wydawnictwo. Ryzykuje, ale chce pokazać, na co go stać. Sobie? Swoim bliskim? Światu? Przodkom z Zaświatów? Zastanawiamy się, skąd pochodzi ten imperatyw wewnętrzny, który kolejno każdemu z nas zatruwał życie: „Musisz stać się kimś! Udowodnić, na co cię stać!”. Czyje to geny tak nas przez całe życie zadręczały? Robert ofiarował mi dar niezwykły - listy mojej matki do jego matki i do Bychowskich, pisane od roku 1945 aż do jej śmierci. Nie wyrzucił ich, dlatego dziś mogę cytować z nich fragmenty i zdumiewać się ogromem miłości, jaka łączyła poprzednie pokolenia. W antraktach baletów, na które mnie prowadził, w muzeach, gdzie byliśmy z Moniką, w Chinatown i we włoskich kawiarniach rozmawialiśmy o pamięci. Dlaczego uciekaliśmy od wspomnień naszych rodziców? Dlaczego zagłuszaliśmy własne wspomnienia? Dlaczego zerwała się więź, która łączyła nas tak mocno jako dzieci? Dlaczego przez tyle lat nie próbowaliśmy jej nawiązać? Z pewnym zdumieniem i lekką nieufnością patrzyliśmy, jak odradza się bliskość między nami. W rok po mojej wizycie w Nowym Jorku, w maju 2000 roku, Monika i Robert przylecieli do Krakowa. Stało się to pretekstem do większego spotkania, w którym wzięli także udział krewni z Warszawy. Wydarzeniem był przyjazd z Moskwy Pietii - syna Maksa. Rozłożyliśmy na stole rodzinne fotografie. Oglądaliśmy razem zdjęcia jego ojca - młodego, płomiennego Rewolucjonisty i starego, zmęczonego, śmiertelnie smutnego człowieka, tuż przed ostateczną katastrofą. Rysowaliśmy nowe pędy we wspólnym drzewie genealogicznym. W jego gałęzi: Lena, Maxim, Siergiej, Ania, Tania. W mojej: Kasia, potem Maria. Następnym etapem rozkwitającej przygody stała się wyprawa do Toskanii. Pomysłodawcą była Monika Bychowska-Holmes, współfundatorami - Robert Osnos i Maxim Valetsky. W kwietniu 2001 roku, tuż przed świętami wielkanocnymi, wyruszyliśmy w drogę. Z Warszawy. Z Krakowa. Z Nowego Jorku. Z San Francisco. Z Moskwy. Z Bostonu. A nawet ze Sztokholmu, gdzie była Deborah, córka Moniki, na jakiejś konferencji. Na miejscu okazało się, że wśród dwudziestu sześciu osób, które zjawiły się na wezwanie, jest dwudziestu potomków Julii i Gustawa. Toteż Douglas Holmes, mąż Moniki, współgospodarz spotkania, kiedy już zasiedliśmy do ugotowanego przez niego makaronu, pierwszy uroczysty toast wzniósł na cześć owej pary - syna wiedeńskiego rabina i córki warszawskiego kupca. - Wydaje się cudem - powiedział - że po dwóch wojnach światowych, po tylu historycznych i życiowych kataklizmach spośród dziewięciorga ich dzieci aż pięcioro ma swoich przedstawicieli przy tym stole. Spojrzeliśmy po sobie. Rzeczywiście. Najstarszą, energiczną, dzielną Florę reprezentował prawnuk, Marek Beylin - publicysta „Gazety Wyborczej”. Łagodną, melancholijną Gizellę - dwoje wnuków: Robert i Monika, cztery prawnuczki: Gwyn - ekonomistka, Jean - prawniczka, Deborah - prawniczka, Pamela - studentka medycyny, i praprawnuk: czteroletni Eli. Janinę - wnuczka, czyli ja, prawnuczka Kasia - dziennikarka i tłumaczka, oraz praprawnuczka: szesnastoletnia Maria. Maksymiliana Horwitza - pięcioosobowa grupa rosyjsko-amerykańska. Z Moskwy przyleciał jego syn Pietia - chemik, i wnuczka Lena - bizneswoman, z San Francisco - wnuk Maxim - biznesmen, i dwie prawnuczki: dwudziestoletnia Ania i czternastoletnia Tania. Najmłodszą, Kamillę - wnuczka Nina - pracownik Uniwersytetu Warszawskiego, i troje prawnuków: Piotr - informatyk, Marta - biolog, i siedemnastoletnia Asia. Zabrakło piętnastu osób (nie licząc potomków Róży, z którymi nikt z nas nie ma kontaktu). Przede wszystkim seniora rodu - Janka Kancewicza. A także Pierre’a Pfeffera z Paryża, którego nie udało nam się namówić na tę wyprawę. Trudno tu wyliczać wszystkich nieobecnych. I bez nich w toskańskiej jadalni panował niezły harmider, któremu sześcioro żon i mężów przyglądało się z czułym zaangażowaniem. Nie będę tu streszczać rozmów w pięciu językach równocześnie, które toczyły się przy stołach do późnej nocy. Nie przyznam się, ile wypiliśmy butelek chianti. Niektórzy z nas widzieli się po raz pierwszy w życiu. Nie mogliśmy się połapać, kto należy do której generacji. Nie wiedzieliśmy, jaki przyjąć ton: serio czy buffo, jak przełamać własny dystans wobec sytuacji, czy pozwolić sobie na wzruszenie, czy trzymać uczucia na wodzy. Na szczęście, ratowało nas wspólne poczucie humoru. Parodniowy proces zbliżania się do siebie był doświadczeniem trudnym i zbyt skomplikowanym, by streścić go w paru zdaniach. O jednym tylko wydarzeniu chciałabym opowiedzieć. Któregoś wieczoru Robert Osnos wydał uroczystą kolację z okazji siedemdziesiątej rocznicy swoich urodzin i - jak to psychiatra - zaproponował nam dość ryzykowną psychodramę. Każda z dwudziestu sześciu osób miała powiedzieć parę słów o sobie. Na początku wszyscy zdrętwieli z przerażenia. A potem każdy kolejno przemówił. Pierwsza rozpłakała się ze wzruszenia moja córka Kasia. Zaraz po niej Monika. A potem już wszyscy mniej lub bardziej zauważalnie ocierali łzy. Było w tym coś mistycznego - jakbyśmy zdawali sprawozdanie ze swojego życia nie tylko zebranym przy stole, ale także naszym wspólnym przodkom. Moja wnuczka Maria, kiedy przyszła na nią kolej, wygłosiła mowę afirmującą życie, w którym zdarzają się tak radosne niespodzianki jak odkrycie tylu nieznanych dotąd krewnych. Świat do niedawna wydawał się jej ogromny i obcy. Teraz zmalał i poczuła się w nim bezpiecznie. Jak w domu. Bo wie, że w krajach tak dotąd odległych jak Rosja czy Ameryka ma bliskich sobie ludzi. Największą owację otrzymał Pietia. Powiedział, że uważa to nasze spotkanie za wielkie zwycięstwo nad losem. Dwie diabelskie siły sprzysięgły się, żeby nas unicestwić. Totalitaryzm niemiecki mordował, totalitaryzm sowiecki zabijał i niszczył ludzi, a także zrywał więzi między nimi. Pozbawiał nie tylko godności i poczucia bezpieczeństwa, ale także przynależności społecznej, rodzinnej tradycji, własnej tożsamości. Ludzie wykorzenieni, ogołoceni z pamięci, przywiązań, wartości przekazanych przez poprzednie pokolenia nie wiedzą, po co żyją, i nie mają nic do przekazania własnym dzieciom. Szczęście, że przeżyliśmy te wszystkie zagrożenia, że odnaleźliśmy siebie nawzajem i naszą wspólną przeszłość, która pozwoli nam lepiej zrozumieć, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Na zakończenie poprosił, by wznieść toast na cześć jego wnuka, najmłodszego członka rodziny - Leona, syna Siergieja. Potem wypiliśmy za zdrowie wszystkich dzieci: niech żyją Leon z Moskwy, Sam, Jonah, Eli z Nowego Jorku, Nils z Rygi. - Koniec! - woła donośnym głosem moja prababka Julia. Nie lubi przesadnych wzruszeń ani patosu. Do niebieskiej bawialni, gdzie na ścianie wisi portret wiedeńskiego rabina, a w kącie w oszklonej szafce stoją dzieła zebrane polskich wieszczów, wzywa męża, dzieci, zięciów, synowe i wnuki, by uczcić finał opowieści. Zaraz wszyscy zaczną się straszliwie kłócić o szczegóły. Rudowłosa Henrietta obrazi się, że zapomniałam o Marguliesach, dobra Róża zmartwi się, że tak mało napisałam ojej synach. Babka ze względów pedagogicznych wytknie mi parę błędów, matka będzie mnie broniła. Rozlegną się wołania, że muszę poprawić pomyłki, sprostować daty, skreślić, uzupełnić. Ale wydaje mi się, że moi przodkowie powinni być zadowoleni z tego, co się wydarzyło. Zawsze najbardziej cenili więzy rodzinne. Szukałam zagubionych śladów, odnalazłam uczucia. Przywoływałam Cienie, odpowiedzieli mi Żywi. I tak odnaleźliśmy się znowu w ogrodzie pamięci. Źródła, z, których zaczerpnięte zostały cytaty 1. Niedrukowane: Maria Beylin, „Wspomnienia” Katarzyna Bielska, „Wspomnienia” Jan Ryszard Bychowski, „Droga wiodła przez Wilno” (poświęcone pamięci Nachuma Zyngera z Warszawy) Hanna Mortkowicz-Olczakowa, „Wspomnienia” Janina Mortkowiczowa, „Wspomnienia” 2. Drukowane: Władysław Bartoszewski, 1859 dni Warszawy, Kraków 1974 Karolina Beylin, Dni powszednie Warszawy w latach 1880-1900, Warszawa 1967 Karolina Beylin, W Warszawie, w latach 1900-1914, Warszawa 1972 Celina Budzyńska, Strzępy rodzinnej sagi, Warszawa 1997 Jan Ryszard Bychowski, List do ojca, „Zeszyty Literackie” 1991, nr 34 Alina Cała, Asymilacja Żydów w Królestwie Polskim [1864-1897], Warszawa 1989 Bohdan Cywiński, Rodowody niepokornych, Warszawa 1967 Czarna księga komunizmu, Warszawa 1999 Norman Davies, Orzel biały, czerwona gwiazda, Kraków 2000 Stanisław Helsztyński, Przybyszewski, Warszawa 1973 Ludwik Hirszfeld, Historia jednego życia, Warszawa 2000 Ferdynand Hoesick, Dom rodzicielski, Kraków 1935 Jan Kancewicz, Wuj Maks, [w:] Ludzie bliscy, Warszawa 1960 Jan Karski, Tajne państwo, Warszawa 2000 Stefan Korboński, W imieniu Rzeczypospolitej, [w:] Ten jest z ojczyzny mojej. Polacy z pomocą Żydom 1939-1945, oprac. W. Bartoszewski i Z. Lewinówna, Kraków 1969 Witold Leder, Przeżyłem tamten proces, „Polityka” 1988, nr 49 Maria Ena, Gdzie miłość dojrzewała do bohaterstwa, Niepokalanów 1999 Hanna Mortkowicz, Gorycz wiośniana, Warszawa 1928 Hanna Mortkowicz-Olczakowa, Bunt wspomnień, Warszawa 1961 Hanna Mortkowicz-Olczakowa, Pod znakiem kłoska, Warszawa 1962 Hanna Mortkowicz-Olczakowa, Ryś (wspomnienie o Ryszardzie Bychowskim), „Tygodnik Powszechny” 1946, 346 Źródła, z których zaczerpnięte zostały cytaty Hanna Mortkowicz-Olczakowa, Wspomnienie o Irenie Grabowskiej, [w:] Ten jest Z ojczyzny mojej. Polacy z pomocą Żydom 1939-1945, oprac. W. Bartoszewski i Z. Lewinówna, Kraków 1969 Janina Mortkowiczowa, Anulka, Warszawa 1928 Janina Mortkowiczowa, Stacha, Warszawa 1906 Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976 Jan Nowak-Jeziorański, Kurier z Warszawy, Kraków 2000 Ostatni list Szmula Zygielbojma, [w:] Ten jest z ojczyzny mojej. Polacy z pomocą Żydom 1939-1945, oprac. W. Bartoszewski i Z. Lewinówna, Kraków 1969 Leszek Podhorecki, Historia Polski 1796-1997, Warszawa 1998 Michał Sokolnicki, Czternaście lat, Warszawa 1936 Henryk Wałecki, Wybór pism, Warszawa 1967 Wymiana więźniów politycznych pomiędzy II Rzeczpospolitą a Sowietami w okresie międzywojennym, Warszawa 2000 Tadeusz Żeleński-Boy, O Krakowie, Kraków 1968 Stefan Żeromski, Na probostwie w Wyszkowie, Warszawa 1929