ARKADIUSZ NIEMIRSKI ZBRODNIA PRAWIE DOSKONAŁA FABRYKA SŁÓW 2003 Akif Pirincci: „Felidae” „Opowieść z sensownym zakończeniem to złudzenie. Każdą prawdziwą historię kończy śmierć”. BROOKLYN CRIME STORY 1. Jesienią brooklyńska ulica płakała na brązowo. To pewnie była zasługa tych ponurych budynków z piaskowca. Wszystkie kolory hałaśliwej ulicy kumulowały się za dnia w posępny brąz i Raymond nie umiał wyjaśnić, skąd się to brało. Kiedy deszcz przestawał padać, ulica szarzała, dla Raymonda wciąż była jednak brązowa jak rozlane kakao. Co tam kolory! Porucznik Raymond Plaski musiał jechał do Brooklyn Heights. Koledzy z posterunku zawiadomili go o nowej robocie, choć dzisiaj miał wolne. Szaleniec poderżnął gardło księdzu w kinie podczas projekcji Spidermana. Stanisław Mazur, katolicki kapłan, był z pochodzenia Polakiem. Od urodzenia mieszkał na Greenpoincie. Emigrancka rodzina. Pełno takich na Brooklynie. Zresztą w żyłach porucznika też płynęła słowiańska krew. Jego dziadkowie wyemigrowali z Polski po I wojnie światowej. Miał polskie nazwisko. Jego dawny partner, Mulligan - nowojorczyk irlandzkiego pochodzenia, a do tego zagorzały republikanin - wciąż się z niego nabijał. Wołał: - Te, Pulaski! Raymond cierpliwie poprawiał: - Nie Pulaski, a Plaski, poruczniku Hooligan. Miał pecha ten księżulo. A może to, jak powiedziałby Mulligan, przeznaczenie? Zresztą, dla nieboszczyka bez różnicy. Raymond postawił kołnierz płaszcza i pociągnął kilka razy nosem. Znowu brała go grypa. Brakowało mu sarkastycznych uwag Mulligana. Pozwalały znieść każdy paskudny dzień na Brooklynie. Co Bandyta teraz robił? Taką ksywkę nosił dawny partner. Kończył wczorajszą butelkę czy zaczynał dzień od nowej? Po aferze z zastrzeleniem wpływowego gangstera Bandytę zdegradowano i przeniesiono do 94-ego. Ktoś powiedział, że wciąż tęgo pije. Podobno patrolował Greenpoint, dzielnicę, którą zawsze uważał za parszywą. Wychował się w okolicach Fulton Ferry, przy moście brooklyńskim, więc „przeprowadzkę” uważał za nieszczęsne fatum. W kinie jak to w kinie, podczas projekcji było ciemno. Morderca siedział tuż za ofiarą i czekał na dogodny moment, aż wreszcie stanął za duchownym i wprawnym ruchem noża przeciął mu gardło. Nie wymagało to wielkiej siły. Liczyła się szybkość i precyzja. W tym czasie widzowie gapili się na szeroki ekran, a nowoczesny dźwięk systemu Dol-by Digital skutecznie zagłuszał wszelkie odgłosy. Może gdyby ksiądz był krótkowidzem i usiadł bliżej ekranu, obejrzałby film do końca? Na miejscu był koroner. Zanim zabrano ofiarę, Raymond obejrzał upiorną, jak zastygłą w walce z szatanem, twarz księdza. Leżał między rzędami foteli w kałuży krwi. Wskazówki roztrzaskanego zegarka zatrzymały się na dwunastej szesnaście. Dziewięć minut przed końcem seansu. - Brak innych śladów - klepał rutynowo sierżant. - Nie licząc krwi i mokrej plamy w spodniach - dodał koroner. - Księżulek zdążył się jeszcze zesrać. - Też byś się zesrał - zauważył sierżant O’Neil. - Aha... Załatwiono go niedawno. Jest jeszcze ciepły. Brak stężenia pośmiertnego. Morderca nie zdążył pewnie umyć rąk. - Jak to dobrze, że nie chodzę do kina - zamruczał Raymond. Podeszli do fotela w przedostatnim rzędzie, które zajmował ksiądz Mazur. Dwóch techników kończyło pstrykać zdjęcia. Pobrano próbki krwi, zabezpieczano ślady i kończono szkic miejsca zbrodni. - Co o tym sądzisz? - zapytał koroner. - Lipa z tym Spidermanem - odpowiedział. - Latał na pajęczej nici nad Manhattanem i nie przeszkodził mordercy. - Też tak uważam. - Może nie lubi Brooklynu? Podszedł do nich sierżant w towarzystwie właściciela kina, bladego jak tyłek niemowlaka. Na tym kończyło się podobieństwo do dziecka. Wąskie usta upodabniały go do drapieżnej ryby. - Morderca był wśród dwunastu widzów - mówił. - Tyle sprzedałem biletów na ten seans. - Ile macie sal projekcyjnych? - Dwie. - To trzeba dodać jeszcze tamtych. Morderca mógł przyjść z drugiej sali. - Dobrze, sprawdzę. - Kto sprzedawał bilety? - Maggie, długoletnia pracownica. - Nie widziała nikogo podejrzanego? - zapytał sierżant. - Nie przyglądała się kupującym? - Chodzi o to, czy ktoś szczególnie nie rzucił się w oczy? - dorzucił Raymond. Nadzieja na szybkie odnalezienie tropu gasła w nim jak wypalony kaganek. Właściciel kina odszedł z sierżantem. Plaski przez chwilę oglądał miejsce zbrodni, potem przekroczył rząd. Znalazł się blisko fotela, który zajmował morderca. Musiał uważać, aby nie wejść w krzepnącą kałużę krwi. - Ślady zabezpieczone - oświadczył techniczny. Raymond wytarł chustką zroszone czoło. Pocił się i drapało go w gardle. Przeklęta grypa! Dopadała go zawsze jesienią. Wtedy widział Brooklyn w brązach. I jeszcze ten cholerny katar! Szukał śladów na tylnej części fotela księdza. Pochylił się, sapiąc ciężko. Był solidnym gliną, musiał odbębnić rytuał oględzin. Gdy tego nie zrobił, nie mógł spać w nocy. Świadomość, że czegoś nie sprawdził, męczyła go jak kac. To cecha dobrego gliniarza. Ceniona. Szefowie mawiają - solidny gość. Z kolei psychoanalityk twierdzi - nerwica natręctw. Nie znalazł nic prócz rozsypanych kuleczek popcomu. Część z nich była rozdeptana, kilka innych nurzało się we krwi. Muszą przepytać sprzedawcę, kto kupował popcorn. Pewnie wszyscy. Morderca najpierw sobie podjadł, dopiero potem wykończył ofiarę. Chyba że ktoś z porannego seansu rozsypał to świństwo. Kazał pobrać próbki popcornu i umówił się z O’Neilem, że odwiedzą parafię księdza Mazura. Była pora lunchu. 2. Na Greenpoincie tętniło poczciwe życie. W niskiej zabudowie mieszkali tu licznie emigranci, szczególnie Polaków było co niemiara. Widok na Manhattan - architektoniczny cud ery nowożytnej - hipnotyzował. Kościół na Drings Ave. odnalazł bez trudu. O’Neil już czekał, oparty o maskę wysłużonego samochodu. Męczył się z ogromnym hamburgerem. Przypominał w tej chwili duże dziecko. Miał blisko metr dziewięćdziesiąt wzrostu i wyjątkowo ponure spojrzenie. Piętnaście lat służył już w NYPD. Ten staż go tłumaczył. Sierżantowi towarzyszył małomówny porucznik z Greenpointu. Nazywał się Flanagan. Pewnie znał Mulligana z tutejszej patrolówki. - Dobrze, że jesteś - O’Neil przełknął ostami kęs. - Nasz księżulo nie jest jedynym zamordowanym w ten sposób. - Nożem? - Albo brzytwą - wtrącił Flanagan. - Cicho i sprawnie. - Trzy tygodnie temu zginął niejaki... - O’Neil sięgnął do kieszeni - Patrick Donovan. Fotograf ze Slope Park. W aktach napisane, że ciota. - Co sugerujesz? Seryjnego na Brooklynie? Zboczusia? - Nic nie sugeruję. Mamy dwa trupy. Jak znajdziemy trzeciego, będziemy się martwić. - Co z tym Donovanem? - Zamordowany w kinie, w trakcie projekcji. - Jaki? - Co jaki? - Jaki to był film? - Nie wiem. Ale nie Spiderman, jeśli o to ci chodzi. - O to. - Sądzisz, że te morderstwa są powiązane? - A bo ja wiem? - Idziemy? - przerwał Flanagan. - Donovan mieszkał dwa lata temu na Greenpoincie. Może to będzie trop? - Może. Weszli przez furtkę na tyły kościoła. Na niewielkim dziedzińcu stał piętrowy dom. Otworzyła im zapłakana gospodyni, niemłoda Polka. Słabo znała angielski, ciągle powtarzała po polsku: „O mój Boże!” Ale zrozumiała, o co chodzi policji. Dostali się do apartamentu księdza na parterze. Raymonda uderzyło gustowne urządzenie mieszkania. Fotele z miękkiej, czarnej skóry, imponujące mahoniowe biurko, na nim zdjęcie papieża. Drogie regały pełne książek w skórzanych oprawach, kilka obrazów na ścianach. Wypielęgnowane kwiaty w donicach oraz nowoczesny sprzęt audiowizualny. - Nigdy nie chciałem być księdzem - mruknął. - Może trzeba było? Sypialnię urządzono z fantazją, która nie przystoi duchownemu - duże łóżko, nakryte złocistą kapą z frędzlami - a w rogu za szafą sterta magazynów filmowych. Całości obrazu dopełniał unoszący się w pomieszczeniu zapach. To nie była woń kadzidła. Raymond miał katar, ale czuł słodkie perfumy. Nieco za słodkie jak na mężczyznę i księdza. Na ścianach wisiały oprawione w ramki zdjęcia księdza Mazura. Zawsze w otoczeniu młodych chłopców. W stercie gazet znaleźli kolorowe magazyny z młodymi gwiazdorami na okładkach. - Fan boskiego Leonardo? - zakpił Raymond. - Jak na czterdziestoletniego sługę Bożego, to nie całkiem normalne. - Moja żona lubi di Caprio - zauważył sennie sierżant. - Właśnie. A ksiądz Mazur nie był twoją żoną. Ani nawet małolatem. - Prowadził kółko teatralne - mruknął Flanagan. - Może to zawodowe zainteresowania? Zapytali gosposię o słabość księdza do chłopców. Niewiele się dowiedzieli. Pomógł im ksiądz Barkley. Mieszkał na piętrze i stanowił przeciwieństwo zamordowanego. Tęgi, czarnoskóry, o surowym spojrzeniu. Zaprosił ich do gabinetu i poczęstował herbatą z pigwy. - Stanisław miał swoje życie - mówił - a ja swoje. Był taki... młodzieżowy. Nowoczesny. Nie interesowałem się nim bliżej. Nie odpowiadali mi jego znajomi. - Wielu ich miał? - Był aktywny. Rzadko siedział w domu. Ale czasem ktoś wpadał. - Mężczyźni? - uniósł brwi Raymond. - Chyba tak - odpowiedział lekko zażenowany. - Stanisław prowadził zajęcia teatralne dla młodzieży. Społecznie. Kiedyś sam nieźle się zapowiadał jako aktor. Czasem odwiedzali go młodzi aktorzy. Ale przychodzili na krótko. O’Neil oparł się o biurko i pochylił nad księdzem. - Dwa tygodnie temu zamordowano Patricka Donovana. Homoseksualistę. Ksiądz Barkley odkaszlnął, choć nie był zaziębiony. - Stanisław miał tę przypadłość - oświadczył z wysiłkiem. - Wiecie, o czym mówię. Dotyka ona także duchownych, niestety. Prosiłbym o nienagłaśnianie tej sprawy. Prasa czeka na takie sensacje, by zaatakować Kościół. Stanisław był dobrym człowiekiem. Ręczę za to. - Nie jestem z prasy - rzucił oschle Raymond. - Nie interesuje mnie intymne życie księdza Mazura. Muszę złapać jego mordercę. - Z kim spotykał się ostatnio? - pytał sierżant. - Czy ktoś odwiedzał go częściej niż zwykle? Gdzie odbywają się zajęcia aktorskie? Barkley podał adres. 3. Młodzi aktorzy, zapaleńcy, odbywali próby na pierwszym piętrze kamienicy w pobliżu szkoły. Dziś zajęć nie było, więc policjanci rozmawiali z czarnym dozorcą. To tu przychodził ksiądz Mazur. Lubił próby i tych chłopców. A najważniejsze, że oni lubili jego. Podobno był dobrym nauczycielem, dobrym człowiekiem i kumplem. - Nie słyszałem, żeby ktoś mu groził - mówił dozorca. - Nie było żadnych awantur. To kulturalne towarzystwo. Przykro mi, panowie, ale nie zauważyłem nic szczególnego. Wciąż gadali o jakimś Stanisławskim. - Wpisz go na listę - rzucił Raymond. - Sprawdzimy gościa. Pewnie mieszka na Greenpoincie, jak większość Polaków. Dostali nazwiska aktorów i wrócili do samochodu. O’Neil za kółkiem zamilkł. Patrzył przez szybę w stronę parku. - Co jest? - zapytał Plaski. - To tutaj - westchnął sierżant. - O czym mówisz? - Tu gdzieś mieszka Mulligan. - Chcesz wstąpić na jednego? - Nie znam adresu. Raymond zgromił go wzrokiem i sierżant speszył się. - Mówicie o Mulliganie? - zainteresował się Flanagan. - Jest w patrolowce. Nie wiedziałem, że się znacie. Mogę wam dać adres. Zdaje się, że dzisiaj ma wolne. Mieszka niedaleko stąd, po drugiej stronie parku. Lubi sięgać po butelkę. Ale to małomówny gość, nieprzystejpny. Był kiedyś detektywem. Raymond spojrzał z ukosa na Flanagana. Komu ty to mówisz, stary? - pomyślał. Pojechali do mieszkania Mulligana na Russell Street. Spokojna, zabudowana kamienicami uliczka przylegała do parku. Konary drzew tworzyły nad nią łukowaty strop, ich nieliczne gałęzie niemal dotykały budynków. Na chodniku poniewierały się brązowe i żółte liście. Stanęli przed dwupiętrową kamienicą o wysokich oknach. Miłe miejsce. W sam raz, by się rozpić, szczególnie gdy nie miało się rodziny, a tak się złożyło, że Mulligana opuściła żona. Raymond wahał się. Kiedyś byli przyjaciółmi. Skłócili się dopiero po aferze z zastrzeleniem wpływowego gangstera. Mulligan znienawidził wtedy Płaskiego za obciążające zeznania. „Partner nie oddał strzałów ostrzegawczych”, tak napisano w aktach sprawy. To była prawda. Mulligan cholernie chciał żyć, dlatego strzelał celnie. Dzisiaj Raymond nie był już pewien, czy dobrze zrobił, wrabiając kumpla w śledztwo, które złamało mu życie. Od tamtej pory minęły trzy lata. Porucznik nigdy nie zapomniał, że Bandyta nazwał go „pieprzonym Polaczkiem”. Wypowiedział to z furią, ale słowa miały ciężar ołowiu. Może warto przełamać lody i pogadać o dawnych czasach? Po ulicy kręcili się nieliczni przechodnie. W spisie lokatorów obok domofonu odczytał numer mieszkania byłego wspólnika. Czwórka. Drugie piętro. Rozmyślił się. Zawrócił do wozu. - I co? - zapytał O’Neil. - Nie ma go w domu. * * * Siedział w biurze do późna. Słońce już dawno zaszło nad Manhattanem. Jesienną, gęstą ciemność rozpraszało światło ulicznych latarń i migotliwych neonów. Było wilgotno i nieprzyjemnie. Raymond przeglądał akta. Dwie ofiary zabito w ten sam sposób w odstępie trzech tygodni. Morderca był praworęczny. Intuicja podpowiadała, że mają do czynienia z „seryjnym”. Oficjalne stanowisko można jednak ogłosić dopiero, gdy pojawi się trzecia ofiara. Jak przypuszczał, zbrodnia mogła zostać popełniona w ciągu dwóch tygodni. Zawsze tak było - morderca w transie zabijał coraz szybciej. Kasjerka i sprzedawca popcornu z kina w Brooklyn Heights nie zapamiętali nikogo podejrzanego. Na biurku Raymonda leżały też akta Donovana, zdjęcia i plan sytuacyjny kina w Slope Park. Zastanawiające, że obie ofiary były orientacji homoseksualnej. Czy się znali? Sprawdzano to. Ofiary łączył też Greenpoint. No i brzytwa. Sierżant O’Neil sprawdzał bazę danych w poszukiwaniu podejrzanych o morderstwo homoseksualistów. Grzebał w Automatycznym Systemie Identyfikacji z milionami odcisków palców, Raymond zaś badał powiązania między Donovanem a księdzem Mazurem. Szukał też niejakiego Stanisławskiego. Ale na pierwsze sukcesy należało jeszcze poczekać. Było już późno. - Idę - westchnął O’Neil. - Dupa mnie już boli. Czemu nie kupią nam miękkich foteli? - Bo wtedy nie ruszyłbyś z tej rudery swojego irlandzkiego tyłka. I kto by węszył w terenie? - Nie idziesz? - Zaraz. Wychodził o wpół do ósmej. Na schodach zaczepił go komendant Pruneda, niski, łysiejący facet o przenikliwych oczach i zatroskanej twarzy. - Co z tymi pedałami? - rzucił niedbale. - Masz coś? - Za wcześnie - ziewnął. - Byłeś w mieszkaniu tego fotografa? Gadałeś z sąsiadami? - Jutro pojadę. Dzień za krótki. Pruneda, wyraźnie niezadowolony, zniknął w korytarzu. Irytowała go beztroska Raymonda. Nie lubił, gdy w jego obwodzie ginęły dzieci, kobiety lub cioty. Żaden komendant na Brooklynie, a pewno i w całym Nowym Jorku, nie chciał wystawiać się na ostrzał opinii publicznej. Raymond ruszył do domu, ale zmienił decyzję. Pojechał do mieszkania fotografa, bo nie chciał rano nadziać się na obrażonego Prunedę. Komendant wygłosi namiętną pogadankę o pedałach i lesbijkach, o tym, że są oczkiem w głowie nowoczesnego, demokratycznego społeczeństwa, więc policja powinna chronić ich w sposób szczególny. To mu wciąż przypominał Szef Policji, choć prywatnie miał o zboczeńcach inne zdanie. W tej kwestii Pruneda był absolutnym podobieństwem Mulligana. Bandyta nie cierpiał zboczeńców i nie krył się z tym. Bardziej od homoseksualistów nienawidził tylko polityków. I to zasadniczo różniło go od komendanta. Patrick Donovan mieszkał w niskiej kamienicy przy niewielkim skwerze. W Slope Park mniej było „pieprzonych Polaczków”, makaroniarzy i Ruskich. To była dzielnica yuppies. Rezydencje mieli tu też pisarze i prawnicy. A gdzie intelektualiści, tam pełno pedałów i innych „postępowców”. Kamienica Donovana należała do gorszych w rejonie, ale i tak fotografowi mieszkało się nieźle. Raymond chciał pogadać z sąsiadami. Klucz mógł dostać u gospodarza domu. Przed drzwiami mieszkania zamarł. Żółta policyjna taśma, założona przez ekipę dochodzeniową, była zerwana. Czyżby tutejsi gliniarze? Dziwne, bardzo dziwne. Policjant zabezpieczyłby drzwi ponownie. Korytarz był pusty. Cisza, jedynie z piętra dobiegało szczekanie małego psa. Nałożył gumowe rękawiczki, rozpiął płaszcz i marynarkę, by mieć lepszy dostęp do broni. Tkwiła w przypiętej do paska skórzanej kaburze. Nacisnął klamkę i drzwi ustąpiły. To nie policja, pomyślał. Wśliznął się jak szczur do ciemnego apartamentu. Poczuł woń mebli i wyraźny smród odczynników chemicznych. Pewnie wywoływacz. I jeszcze coś. Zapach śmierci, pomyślał, choć pachniało kiepską wodą kolońską. Zapalił światło. Przy zasłoniętym oknie stał przerażony mężczyzna z plikiem zdjęć w drżącej ręce. Mulligan miał teorię, że najlepszą kaburą jest dłoń policjanta. Raymond sięgnął więc po broń, ale w apartamencie był jeszcze ktoś. Poczuł silne uderzenie w tył głowy. Upadł na dywan, wypuszczając z ręki, ważący niecałe dwadzieścia dwie uncje, pistolet. Odpływał w nieznane. Jeśli to śmierć, to całkiem przyjemna, pomyślał jeszcze. Nie czuł lęku. I nie męczył go katar. 4. Budził się powoli. Ktoś dobijał się do drzwi. Łomotał od dłuższego czasu, natrętnie. Otworzył oczy. Usnął w ubraniu. Jak długo spał? Znów to samo, pomyślał z goryczą. Spróbował unieść się na łokciach. Wstając, potrącił pustą butelkę. Ot i wyjaśnienie! A czegoś się spodziewał? Uchlałeś się w nocy i padłeś na wyro w opakowaniu! Normalka. A za oknem nowy dzień. Kolejny szary dzionek na Greenpoincie. Któraż to godzina? Kurwa! Już po ósmej! Stop! Wczoraj był poniedziałek. Miałeś wolne, pamiętasz? Dzisiaj idziesz na popołudnie. Zdążysz się pozbierać! Znowu ktoś zadudnił w drzwi. W głowie mu chrobotało, zaś niewidzialny śrubokręt dokręcał luźne muterki. Zatoczył się, ale nie upadł. Drzwi rozmywały się w nieostrej perspektywie. Wreszcie dobrnął jakoś do lustra w holu. Zobaczył nieogolonego, zmęczonego 46-latka. Krótko przystrzyżone włosy oprószała lekka siwizna. Z przekrwionych oczu patrzył boleśnie kac gigant. I wyrzut sumienia, większy od Empire State Building. - Panie Mulligan! - wołał Kulawy Ed. Ed był imigrantem. Naprawdę nazywał się Jewgienij czy jakoś tak. Rosjanin albo Ukrainiec. Mieszkał po sąsiedzku, ale rzadko zaglądał. Kilka razy wypili razem. Jednak od półtora roku Ed nie pił. Oszczędzał wątrobę na starość, a raczej to, co z niej zostało. Pewnego dnia spadł z drabiny i roztrzaskał miednicę. Chirurg poskładał ją później do kupy, ale Ed musiał przejść na rentę. Dostał solidne odszkodowanie i miał z czego płacić czynsz. Niektórym to się powodzi! - Halo! Jest tam kto? - wołał kobiecy głos. - Sierżancie Mulligan! Proszę otworzyć! Kto to, do ciężkiej cholery? Poczuł, że się poci. Nie znał tego głosu. Chyba nie narzeczona Eda? Rencista stronił od kobiet, wstydził się ich. - Zaraz - warknął. Kopnął pustą butelkę pod łóżko i otworzył drzwi. Stała w nich szatynka. Młoda, około trzydziestki. Wszystkie kobiety przed klimakterium uważał za młode. Ta była dodatkowo ładna i zadbana. Nosiła ciemne spodnie, czarny golf i luźną skórzaną marynarkę. Był staroświeckim draniem i lubił kobiety w spódnicach i sukniach, ale umiał docenić gust. Nawet u feministki. - Kim jesteś, na Boga? - zachrypiał. Pokazała policyjną odznakę. - Detektyw Kate Scratch - odezwała się pewnie, ale z odcieniem respektu. Wiedziała, że Mulligana nazywano Bandytą. Był kiedyś cholernie dobrym gliną i wrednym skurwysynem. Nigdy wcześniej go nie widziała, ale miała swoje wyobrażenie. To, co zobaczyła, wprawiło jaw zdumienie, gdyż Mulligan był postacią wprost z komiksu. Duża głowa, ostro zarysowane wargi, wydatny nos, kanciaste szczęki, pokryte gęstą szczeciną. I dziki wzrok. Mógł być jej ojcem. Kate była kinomaniaczką. Określała mężczyzn przez porównanie do znanych aktorów. Jej szef był na przykład nieudaną kopią Danny’ego De Vito. A Mulligan? Miał coś z Krisa Kristoffersona bez brody. Inna sprawa, że był wstawiony jak sam Jack Nicholson! - O co chodzi? - przestraszył się Mulligan. - Pobiłem kogoś? - Prowadzimy śledztwo w sprawie zabójstwa księdza Mazura i fotografa Patricka Donovana - wyjaśniła. - I co z tego? - przerwał brutalnie Dopiero teraz dostrzegł, że nie jest sama. W korytarzu stał Kulawy Ed, detektyw Flanagan i wysoki, obcy glina. Policjanci uśmiechali się pod nosem. Zrozumiał. Ha, napuścili na niego tę laleczkę. - Jestem zwykłym gliną z Patrol Service, a nie pieprzonym Kojakiem z wydziału zabójstw - krzyknął. - Chyba mnie nie oskarżacie o te morderstwa? Nie mam alibi, pani detektyw. Byłem tu sam z butelką. Ona nic nie powie. - Nie zgrywaj się, Mulligan - warknął Flanagan. Wszedł do środka i ostentacyjnie pociągnął nosem. - Alibi masz dobre. Chlałeś cały wieczór. Wierzę ci. Ale masz wytrzeźwieć do czwartej po południu, jasne? To polecenie komendanta. Będziesz węszył na Greenpoincie. Flanagan rżnął głupa. Dobrze wiedział, że mając we krwi ocean gorzały, nie można wytrzeźwieć nawet przez cały dzień. Jednak zdawał sobie sprawę, że Bandyta na kacu był lepszy od połowy tuzina zwykłych chłoptasiów z patrolówki. Wiedział o tym też ich szef, Donaldson. Kiedyś sam miał problem alkoholowy i czuł do Mulligana słabość. W rzadkich przypływach miłosierdzia nazywał go „klejnotem”, „ostatnim szeryfem”. To dzięki szefowi Mulligan nosił jeszcze odznakę. - Co się stało? - zapytał. - To detektyw O’Neil - mruknął Flanagan. - Detektyw Scratch już poznałeś. - Mów, o co chodzi. - Zamordowano Raymonda Płaskiego. Złowroga cisza trwała długo. Jak teatralna pauza. Mulligan poczuł najpierw obojętność, potem zdumienie, a wreszcie niezdrową ciekawość. Był zbyt pijany, by odczuwać żal. Uważnie przyjrzał się przybyłym. To nie był głupi dowcip. Raya znał dobrze. Byli kiedyś kumplami, ale pieprzony Polaczek wybrał lojalność wobec regulaminu. A regulaminy, jak wiadomo, układają pierdzący w stołki urzędnicy. W tym problem! Gdy jesteś na ulicy, musisz szybciej sięgać po broń niż recytować przepisy. Kule drwią z paragrafów. Zachciało mu się pić. Pretekst był wyborny. Ale Flanagan nalegał, żeby trzeźwieć. Był im do czegoś potrzebny. Powinienem pójść na wcześniejszą emeryturę, pomyślał z rezygnacją. - Znajdziemy łobuza - przerwał ciszę Flanagan. - Przykro mi, John. Jemu też było przykro. Po pierwsze, szkoda Raya, nawet jeśli był palantem. Po drugie, nie miał już sił łapać wszystkich zwyrodniałych skurwysynów na Greenpoincie i w okolicy. - Znasz Brooklyn nie gorzej ode mnie. Będziesz pomagał pani Scratch - mówił Flanagan. Cieszył się w duchu, że nie jemu przypadła rola niańki. - Detektyw Scratch, poruczniku - poprawiła Kate. - OK - westchnął. - Mamy zielone światło od Szefa Policji. Złapiemy skurwiela! O’Neil podał rękę Mulliganowi. - Cześć. Widzieliśmy się parę razy. Pewnie nie pamiętasz? Nie pamiętał. - Po twoim odejściu zostałem partnerem Raymonda. Dużo opowiadał o tobie. - Jak to się, kurwa, stało? - Mulligan usiadł na krawędzi łóżka. Streścili fakty. Martwego Raymonda znaleziono wieczorem w zaplombowanym mieszkaniu Patricka Donovana w Slope Park. Ray poszedł tam służbowo. Dostał w łeb, a potem wstrzyknięto mu dożylnie jakieś świństwo na zatrzymanie oddechu. Sąsiadka Donovana usłyszała za ścianą sygnał telefonu komórkowego, zaniepokojona poszła sprawdzić i zobaczyła uchylone drzwi i zerwaną policyjną taśmę. Natychmiast zawiadomiła najbliższy posterunek. Prawdopodobnie Raymond nadział się na mordercę, grasującego z brzytwą po Brooklynie. A może to był przypadek? Może po prostu złapał złodzieja? - Złodziej dałby w łeb i uciekł - zachrypiał Mulligan. - Nie bawiłby się w doktora Mengele. Nieobecnym wzrokiem patrzył w ścianę. Kate spostrzegła, że coś się w nim zmieniło. Oczy jarzyły się żądzą zemsty i nie był już Kristoffersonem ani Nicholsonem. Znowu stał się Bandytą. Drapieżną, wredną, brooklyńską barrakudą. 5. Niełatwo zostać seryjnym mordercą. Musisz zabić przynajmniej trzy osoby. Najlepiej obce. „Seryjnym” jest zwykle biały mężczyzna w wieku 20-40 lat. Zabija ludzi swojej rasy. No dobra, zostałeś „seryjnym”. Szuka cię policja, ale szansę na sukces ma nikłe. A ty nie przestajesz zabijać. Niewykluczone, że wzorem Williama Heirensa napiszesz do mediów wiadomość: „Na miłość Boską, złapcie mnie, zanim znów zabiję!”. Nim to nastąpi, wszyscy gliniarze i dziennikarze będą się zastanawiać, kim jesteś. Nakreślą twój profil. Zostaniesz pierworodnym dzieckiem, które ojciec porzucił w wieku dwóch lat. Mógł też być alkoholikiem albo ćpunem. Przede wszystkim zaś despotą. Matka rozpieszczała cię do nieprzytomności, spała z tobą w jednym łóżku albo gnoiła przed sąsiadami. Henry Lee Lucas rozpoczął morderczą karierę od zabicia matki. Ed Kemper zabił matkę na końcu. Reguł nie ma. Niewykluczone też, że zostałeś adoptowany. W dzieciństwie prześladowano cię psychicznie, fizycznie lub seksualnie. Gdy podrosłeś, torturowałeś dla równowagi zwierzęta albo obcinałeś głowy lalkom. Tak na dobry początek. Założę się, że przeczytasz o sobie śmieszne historie, w których moczyłeś się przez sen lub bawiłeś się ogniem. Czy to przypadkiem nie ty podpaliłeś garaż sąsiada? Nie skończyłeś szkoły średniej. Mimo to jesteś inteligentnym, świadomym skurwysynem, który na wylot zna amerykańskie prawo. Pewnie pragniesz zostać policjantem i mieć władzę? Lubisz dominować? John Wayne Gacy i Ed Kemper czcili Johna Wayne’a, ale twoim idolem, jak w przypadku Petera Kurtena, może być Kuba Rozpruwacz. Nie masz stałej pracy, wyglądasz normalnie i gadasz do rzeczy. Wzbudzasz zaufanie sąsiadów, wszyscy się do ciebie uśmiechają, pozdrawiają cię. Patrz, jak się zakamuflowałeś, cwaniaku! Dobra robota! Co jeszcze wiemy o tobie? Mieszkałeś lub mieszkasz blisko miejsca pierwszej zbrodni. Tam czujesz się bezpieczny, znasz każdy zakamarek, każdy zasrany bar i zaszczurzoną latrynę. Uważasz się, bracie, za spryciarza. Wierzysz, że nigdy cię nie złapią. Mulligan odłożył broszurkę. Kate Scratch rozdała ją policjantom, biorącym udział w naradzie. W przypominającej szkolną klasę, przestronnej salce posterunku na Greenpoincie, oświetlonej ostrym, białym światłem jarzeniówek, siedziało kilkudziesięciu funkcjonariuszy z dochodzeniówki i służby patrolowej Brooklynu. Wysokie okna zasłaniały grube, zielone kotary, budując atmosferę konspiracyjnej powagi. Policjanci wzrokiem pełnym pożądania patrzyli na detektyw Scratch. Co tu dużo mówić, podobała im się ta laleczka, ukrywająca kobiecość za wyćwiczonym, surowym obliczem emancypantki. - Seryjni zbrodniarze - mówiła Kate tonem wykładowcy - są racjonalni w działaniu. Wtapiają się we współczesną anonimowość. Czają się w kościołach i sklepach, grasują na autostradach i ulicach. - I w kinach - dodał Mulligan. Skarciła go wzrokiem. - Śmierć ofiary powoduje, że mordercy nadal czują się opuszczeni. Postrzegają siebie jako ofiary tragedii. Ten piekielny cykl trwa, dopóki nie zostaną złapani lub zabici. Niektórzy badacze wyróżniają sześć faz w krwawym cyklu seryjnego mordercy. Najpierw mamy Fazę Aury, w której morderca traci kontrolę nad rzeczywistością. W Fazie Łowów szuka ofiary, w Fazie Zalotów wabi ją, a w Fazie Pojmania usidla. Faza Morderstwa, zwana też Fazą Totemu, charakteryzuje się emocjonalnym upojeniem mordercy. Ostatni element cyklu to Faza Depresji. Następuje po akcie morderstwa. Depresja zaś, jak łatwo się domyślić, wyzwala cały cykl od początku. Błędne koło. Wielokrotny morderca Bundy powiedział, że nigdy nie dostał tego, czego oczekiwał po dokonaniu zbrodni. Zawsze później czuł pustkę i beznadziejność. Morderstwo nie wymazuje i nie zmienia przeszłości zbrodniarza. Morderca ma poczucie wiecznej porażki. - Zabił policjanta - wtrącił poirytowany Donaldson. - Gdy go złapiemy i osądzimy, kiedy dostanie zastrzyk usypiający, zaczniemy mu współczuć. Wcześniej nigdy! Wśród zgromadzonych dał się słyszeć szmer akceptacji. Zastępca Szefa Policji uciszył wszystkich. Gestem nakazał Kate mówić dalej. - Jeśli to „seryjny”, będzie zabijał dalej. Pragnę dodać, że liczba morderstw o niejasnych motywach w ostatnich latach wzrosła. Mamy też, niestety, wiele niewykrytych zbrodni. Wracając do naszej sprawy... Cóż, nie potrafimy precyzyjnie określić profilu naszego „Brzytwiarza”. Musimy znaleźć motyw. Przypomnę tylko słowa Alberta De Salvo, „Dusiciela z Bostonu”: „To było tak bezsensowne, że aż miało sens”. Niech stanowią motto tej sprawy. - Chyba zgodzi się pani - odezwał się jeden z oficerów - że szukamy maniaka seksualnego? Prawdopodobnie homoseksualisty. Trzeba spenetrować środowisko gejów. - Przypomnę - Kate próbowała ostudzić jego zapał - że John Gacy bestialsko dusił młodych mężczyzn, którzy reprezentowali jego własną słabość w oczach despotycznego ojca. Niekoniecznie musi chodzić o wyparcie do podświadomości własnego homoseksualizmu. Chociaż tak właśnie dzieje się najczęściej. Dla Gacy’ego ofiary były „bezwartościowymi małymi ciotami i śmieciami”. Wszyscy mordercy homoseksualistów mieli własne motywy. Dobrze znamy serię morderstw, dokonanych na gejach przez Paula Batesona w barach Nowego Jorku w 1977 roku. Ale już Bobby Joe Long, który miał dodatkowy żeński chromosom X, mordował wyłącznie kobiety. Przypominały mu o rozwiązłości matki. Henry Lee Lucas, który w dzieciństwie był zmuszany do ubierania się jak dziewczynka, powiedział, że śmiertelnie nienawidzi kobiet. Wydaje się, że „kobiecy” seryjni mordercy są najbardziej brutalni. Za wszelką cenę chcą zniszczyć mieszkającą w nich kobietę. Atakują jednak wyłącznie przedstawicielki tej płci. Homoseksualiści, jak widzimy, nie muszą mordować osobników własnej orientacji. Nie powinniśmy na ślepo zakładać, że „Brzytwiarz” jest homoseksualistą, nie znając jego portretu psychologicznego. Inna sprawa, że nie mamy nawet pewności, czy zabójstwo policjanta w Slope Park jest jego dziełem. - Motywem może być zwykła zemsta - wtrącił nieśmiało Mulligan. Jego słowa utonęły w zamieszaniu. Zastępca Szefa Policji wstał. - Ruszać tyłki! - wrzasnął. - Patrolujcie Brooklyn ze zdwojoną uwagą. Miejcie oczy i uszy szeroko otwarte! Weźcie w obroty każdego czubka, który zdekapitował lalkę. Pytajcie o fryzjerów z tikiem nerwowym. Prześwietlcie każdą macicę i każdą kostnicę. Są pytania? Nie było. Każdy wiedział już wcześniej, co ma robić. Ekipa detektyw Scratch czekała na sekcję zwłok Raymonda Plaskiego. W normalnych przypadkach na wyniki czeka się tydzień albo i dwa, ale gdy zamordowany zostaje policjant, laboratorium pracuje błyskawicznie. Raymonda znaleziono w poniedziałek wieczorem, a laboratorium chciało już we wtorek przekazać pierwsze wyniki analizy krwi. Powodem, dla którego zarządzono sekcję zwłok porucznika, było nakłucie na jego przedramieniu. Po co morderca to zrobił? „Brzytwiarz” powinien był po prostu poderżnąć mu gardło. 6. Pogrzeb z pompą to ostatnia rzecz, o jakiej marzy policjant. Każdemu z nich śni się cicha emerytura, spokojna starość i śmierć we śnie. Emerytowanego gliny nie żegnają salwy i tłumy na cmentarzu. Ten przywilej mają wyłącznie dygnitarze i tragicznie zmarli policjanci. A który z policjantów chciałby zginąć na posterunku? Umierasz ze starości - masz spokojny pogrzeb. Był czwartek. Ucichły salwy z karabinów i tłum zrobił krok ku świeżo wykopanemu dołowi. Ostatnie porcje ziemi przysypywały trumnę Raymonda Plaskiego. Świeże łzy wciąż spływały po bladych policzkach wdowy i jej dzieci i nie chciały się zatrzymać. Przyszli wszyscy. Nie tylko rodzina, ale także koledzy porucznika. Dawni i nowi. Zabrakło jedynie Bandyty. Mulligan nie chodził na pogrzeby i nie czuł potrzeby tłumaczenia się z tego komukolwiek. Kiedy żałobnicy szli wolno cmentarną alejką, trzymał w garści klapy garnituru osobnika o wyglądzie cioty. Było to w pobliżu kafejki, gdzie spotykali się homoseksualiści, opodal Nassau Ave. Facet był naćpany. Miał trzydzieści lat, zadbaną cerę, a pod oczami charakterystyczne poduszki. Po nich Mulligan często rozpoznawał ciotę. I po nerwowo rozbieganych, czasem zamglonych, oczkach. Tym razem jednak ubranie, pomarańczowe włosy, kolczyk w prawym uchu, mówiły za siebie. W zestawie były jeszcze idiotyczne okulary a la Elton John. Za pedalstwo nikt już nie karał (tylko stan Teksas bronił się przed zwyrodnialcami, jak mógł), Mulligan złapał więc pedzia za posiadanie narkotyków. Chciał go nastraszyć, zmusić do mówienia. Gość z początku się stawiał, ale żelazny chwyt Bandyty i jego zimne spojrzenie, gwarantujące ciężki łomot, ostudziło w nim chojraka. - Widziałeś go kiedyś? - Mulligan wyciągnął zdjęcie Donovana. - Nie. - Jesteś pewny? - Oczywiście. - Wiesz, co ci grozi za handel narkotykami? - Ja nie handluję! - parsknął przerażony gej. - Bierzesz, więc kupujesz. Jak to w handlu. - Znam prawo - stawiał się. - Możesz mi skoczyć! Nie masz dowodów. - Dowody spreparuję - rzucił twardo Mulligan. - A jak się ściemni, rozwalę ci te debilne okularki i skopię tyłek. Nie będziesz się już wypinał! Argument był trafiony, ale nie pomógł. Facet nie znał Donovana. Prawdopodobnie fotograf po opuszczeniu Greenpointu nie wracał na stare śmiecie. Należało po węszyć w środowisku fotografów. Wracając wolno do samochodu, zauważył chłopaka, rozdającego ulotki. Właśnie wcisnął kartkę ponuremu młodzieńcowi, ale ten prawie natychmiast wyrzucił ją do kosza. Pomyślał, że pedzio rozdaje burdelowe zaproszenia. Ale facet nie wyglądał na ciotę. Na widok Mulligana przeszedł na drugą stronę ulicy. W koszu Bandyta odnalazł wzrokiem zmiętą ulotkę. DOM WIECZNYCH CNÓT OJCA FERGUSONA ZAPRASZA! PONIEDZIAŁKI, ŚRODY I PIĄTKI W GODZINACH: 5 PM-7 PM. Cholerny świat! Jak nie burdele, to sekciarze! Mulligan ciężko usiadł za kierownicą. Zaczynało kropić i szarzeć. Czas na piwo! Liczył po cichu, że Kate Scratch lub O’Neil zdołali coś ustalić w Slope Park. Może w końcu uda się połączyć księdza Mazura i Donovana z ich mordercą. O ile, jak to „seryjni”, nie wybiera ofiar na chybił trafił. 7 Wstąpili do baru niedaleko posterunku. Po pogrzebie Kate i O’Neil musieli załatwić parę formalności. Kate gadała jeszcze kwadrans z Donaldsonem. Zaczęło padać. Ucięli sobie pogawędkę w ciepłym lokalu. Oszklony taras wychodził na, egzotyczne dla przybyszów z downtownu, zaplecze polskich domów, z rabatkami kwiatów i sznurami do suszenia bielizny. Kate czuła się jak turystka w środkowowschodniej Europie. Z początku rozmawiali o Raymondzie. - W jego krwi stwierdzono obecność pavulonu - dziwił się O’Neil. - Ktoś go ogłuszył, a potem wstrzyknął pavulon. To nie złodziej. - Może Plaski go rozpoznał? Dlatego dostał w łeb. - Że też dał się tak podejść! - Może było dwóch bandytów? Jeden go ogłuszył i zwiał. Drugi przyszedł później, rozpoznał Płaskiego i zrobił zastrzyk... Trochę to naciągane. Czasem „seryjni” torturują ofiary, a na koniec wstrzykują rozmaite świństwa. Wodę albo sól. Przeważnie w celu spotęgowania bólu. Plaski raczej nie cierpiał. - Nie podoba mi się to - mruknął O’Neil. - Zastanawia mnie, dlaczego pavulon? - Jak to? - Pavulon nie jest łatwo dostępny na rynku. To środek używany w szpitalach i do egzekucji skazańców. Może morderca jest lekarzem albo pielęgniarzem? - Albo katem. Zdarzali się już „seryjni” sanitariusze. Czytałem o takim jednym popaprańcu... - Myślisz o Donaldzie Harveyu? - ożywiła się. - Ciekawe, Harvey był homoseksualistą i okultystą. Zamordował kilkudziesięciu pacjentów w szpitalach. Część z nich udusił poduszką. Kilka razy uszkodził butlę z tlenem. Kiedy indziej podał dożylnie truciznę. Pracował w kilku szpitalach. - To nie o nim czytałem. - Było kilku innych... - Babek też było sporo - zaśmiał się posępnie. - Do tego lesbijek. Pielęgniarstwo to domena kobiet. Zamilkł, widząc irytację na twarzy Kate. - Nie mam nic przeciwko feministkom - dodał bez przekonania. Jak każdy policjant płci męskiej, O’Neil żywił do feministek odrazę. Jak wobec nielubianego protegowanego, który osiągnął sukces nie własną pracą, lecz drogą urzędniczego awansu. W mediach roztaczano nad feministkami aureolę postępu i wrażliwości społecznej. Prywatnie nikt ich nie lubił, gdyż burzyły naturalną równowagę sił w społeczeństwie. O’Neil nie wiedział, czy Kate jest feministką. Jej wygląd mógł sugerować, że tak. No i męski zawód. Jednak w oczach miała takie zwykłe ciepło. Za dużo, jak na feministkę. Na wszelki wypadek wolał się jednak wycofać i skomplementował jej kwalifikacje. - Wiesz wszystko o „seryjnych”. Imponujące. No więc, jak to jest ze zbrodniarzami w białych fartuchach? - Masz rację. Sporo było kobiet. Na przykład Geene Jones. Udowodniono jej jedenaście zabójstw. Ale miała na koncie czterdzieści sześć kolejnych. W tym dzieci. - Co im robiła? - Leki nasercowe. Digoksyna. Kobiety przeważnie używają trucizny. Była też chora psychicznie Jane Toppan, ale dawno, pod koniec XIX wieku. Podając morfinę, zabiła trzydziestu jeden pacjentów. Terri Rachels, pielęgniarka z Albany w stanie Georgia, dokonała sześciu morderstw w 1986. Pacjentom podawała chlorek potasu, aby wywołać objawy zatrzymania akcji serca. Skutecznie. Motywem przewodnim, pchającym kobiety do zbrodni seryjnych, są pieniądze. Ale, oczywiście, zabijały i zabijają z zemsty oraz z powodów seksualnych. Są jeszcze tak zwane Czarne Wdowy, mordujące członków rodziny - dzieci, mężów i rodziców. - Wykułaś to wszystko na pamięć? - Czytałam na studiach. Moja specjalność to wiktymologia. Studiowałam seryjne zbrodnie. Współpracowałam kiedyś z FBI w specjalnym programie do walki z seryjnymi zabójcami. I muszę ci powiedzieć, że kobiety w tej roli są uważane za ostrożniejsze, precyzyjniejsze i bardziej metodyczne od mężczyzn. Nazywa się je „cichymi morderczyniami” albo „ukrytymi”. Stanowią osiem procent wszystkich „seryjnych”. - Nadal jesteś za równouprawnieniem? - zabrzmiał niski, zachrypnięty głos. Za ich plecami stał Mulligan. Był po służbie. Wyglądał na zmęczonego. Pewnie przyszedł się napić. O’Neil przypomniał sobie, że właśnie tu Bandyta lubił przesiadywać. Tak mówił Raymond. Raymond! Niech to szlag! 8 Mulligan usiadł obok Kate, zamówił piwo i zapalił papierosa. Patrzył spode łba na barek za kontuarem, pełen butelek i szkła. Dyskretnie obserwował Kate w lustrze, jak normalny facet, gapiący się na atrakcyjną kobietę. Szybko się zorientowała. - Byłaś u Donaldsona - zagadnął Mulligan. - O czym mówiliście? - O tobie. Co ci powiedział? - Nie lubi nadgorliwców. W dodatku obcych - warknął. - Chcesz mnie odsunąć od tej roboty? Kate westchnęła ciężko. Przez chwilę na policzkach utrzymywał się rumieniec. Opanowała się szybko. Nie było sensu udawać. - Dwa razy użyłeś siły wobec niewinnych ludzi - powiedziała spokojnie. - Wczoraj. - Przesłuchiwałem drani w sprawie dwóch morderstw. Sami z tym do mnie przyszliście. O co chodzi? - Skarżyli się, że chciałeś ich pobić. - Przecież są w stanie mówić, skoro skarżą. To znaczy, że ich nie tknąłem. A chętnie bym to zrobił, możesz mi wierzyć. Szturchnąłem jednego pedała. Niestety, nawet go nie zadrapałem. - Nastraszyłeś też członków kółka teatralnego. - Faktycznie, spojrzenie mam wredne. - Ustaliłeś coś? - Nic. Dzisiaj byłem w barze, gdzie spotykają się cioty. Ale Donovan tam nie zachodził. Przynajmniej ostatnio. Przeniósł się do lepszej dzielnicy. Slope Park słynie z bogatych rezydentów. I z pedałów. Jest kilka ekskluzywnych spelun. Latem organizują parady gejowskie. - Jesteś staroświecki. Homoseksualistów nie uważa się już za zboczonych. Tak głosi współczesna nauka. - Do kitu z taką nauką! Mam inne zdanie. - Wiem - westchnęła. - Nazywają cię „republikaninem”. - Bardziej podoba mi się Bandyta. - I lepiej pasuje. Przeglądałam twoje akta. Gdyby nie Donaldson, nie pracowałbyś już w policji. Masz naprawdę dobrego szefa. Ignoruje wybryki, przymyka oko na pijaństwo... - Posłuchaj - pochylił się do niej. - W ostatnim miesiącu złapałem kilkunastu bandziorów. Trzem uniemożliwiłem napad z bronią w ręku. Kula jednego z nich przeszła mi koło ucha i do dziś słyszę jej świst. Mogę być trochę nerwowy. Gdyby nie odrobina alkoholu, zwariowałbym. W tym samym czasie banda urzędasów w pocie czoła wymyśla ustawy, ułatwiające życie przestępcom, resocjalizują ich masowo i wypuszczają na zwolnienia warunkowe. Setki potencjalnych bandziorów, sprytniejszych i bardziej cwanych niż przed zapuszkowaniem. Nie czytasz statystyk? Znieśli karę śmierci. Zrobili z policjantów cioty. Wbrew woli społeczeństwa, za pomocą machlojek i kłamstw. Tylko patrzeć, jak dadzą nam pałki ze styropianu i pistolety na wodę. Zapanowała cisza. Kate oceniała siły. Czy da radę temu sukinsynowi? Natomiast O’Neil zastanawiał się, jaki będzie koniec tej sprzeczki. Kate to ważna figura, Bandyta zaś był „recydywistą” wśród policjantów. O’Neil jednak całą duszą go popierał. Jak większość policjantów w tym mieście. - Dlaczego chcesz mnie odsunąć? - zapytał Mulligan. - Zrozum - zaczęła niechętnie - byłeś przyjacielem Płaskiego i... - Kumplowaliśmy się tylko. Ostatecznie zostaliśmy wrogami. - Jednak byłeś z nim związany emocjonalnie. Poza tym nie masz doświadczenia z „seryjnymi”. Nie powinieneś uczestniczyć w śledztwie. Donaldson się pośpieszył. - A może jest inny powód? - Nie rozumiem. - Donaldson twierdzi, że zabójstwa pedziów to delikatna sprawa. Tym na górze bardziej zależy na pedałach, a nam na policjantach. Paranoja! Może i byłem skłócony z Rayem, ale jego mordercę będę ścigał do końca służby. Tym chętniej, że to pedał. Złapię skurwysyna i urżnę mu jaja! Kate przymknęła oczy ze złości. Zbierała się w sobie. Prowokował ją, ale miał rację. Sprawa miała mętne kulisy. Każda mniejszość, narodowościowa czy seksualna, miała swoją polityczną otulinę. Należało się liczyć z naciskami polityków, żyjących z rozdawania przywilejów. A stąd był tylko krok do manipulacji opinią publiczną i - co nieraz już się zdarzało - sterowaniem pracą policji. Oficjalnie ścigano zabójcę homoseksualistów, ale z niepokojem czekano na wyniki śledztwa. Kim będzie? Jeśli homoseksualistą, niedobrze. Najlepiej, gdyby to był heteroseksualny wariat. Żonaty i dzieciaty. Katolik? Bomba! Istniało jednak podejrzenie, że morderca księdza i fotografa był „kochającym inaczej”. Na dodatek zabił policjanta! Całkowicie niestrawny zestaw. W tej sytuacji Mulligan był zagrożeniem dla śledztwa, a w konsekwencji - dla wizerunku państwa. Naciskano z góry, aby odsunąć od śledztwa nieobliczalnych funkcjonariuszy. Nawet przenieść ich na wcześniejszą emeryturę. Bandyta miał już swoje lata i gotów był zrobić ze sprawy osobistą wendetę, show, godzący w niektóre postępowe lobbies. Jego oczy wyraźnie mówiły, że jest zdolny do wszystkiego. Przeszkodą był Donaldson. Upierał się przy Mulliganie. Miał swoje powody. Zatarg z Bandytą w sytuacji, gdy zamordowano policjanta, nie był nikomu na rękę. Glina zawsze będzie trzymał z innym gliną. - Złapiemy go - poprawiła Kate. - Rozumiesz? My, to znaczy - nie ty. Ja kieruję akcją na Greenpoincie. A poza obwodem nie masz uprawnień. - O ile to „seryjny”. - Właśnie - dodał O’Neil. - Co będzie, jeśli już nie zaatakuje? 9. Był piątek. Ostami dzień pracy. W godzinach szczytu Nowy Jork tonął w korkach. Prościej było dojechać do pracy metrem, ale w nim nie czuł się dobrze. Klaustrofobia. Dlatego korzystał z autobusu. Było w nim tak samo tłoczno, jak w metrze, ale uczucie klaustrofobii opuszczało go. Nienawidził tuneli. Zamiast krótkiej, ale koszmarnej podróży w podziemiu, wolał dwadzieścia pięć minut nudy w autobusie. Dwudziestoośmioletni Ron Stewart był jednym z tych szczęściarzy, którzy zajęli miejsca siedzące. Mógł czytać w drodze poranne wydanie „New Yorkera”. Ale pojęcie szczęścia jest cholernie względne. Pasażerowie przepychali się, woda z ich ubrań kapała na gazetę. Starszy facet stał dłuższy czas tuż obok i śmierdział tanią wodą kolońską. Ron nie protestował. Wzbił wzrok w gazetę, ale nie czytał. Dopiero gdy natknął się na wzmiankę o zabójstwach homoseksualistów, ożywił się. Przejrzał tekst. Maniak podrzynał gardła gejom na Brooklynie. Zabił też policjanta. Kolejny koszmar! Świra można dostać w tym mieście! Znowu zacznie się panika. Każdy kochanek może okazać się potencjalnym zabójcą. Trzeba będzie uważać i zdać się na starych, sprawdzonych przyjaciół. Wśród bogatych mężczyzn, ukrywających przed światem swoją miłość do chłopców, zdarzali się wyrafinowani zbrodniarze. Dziennikarz przytaczał nazwiska niektórych z nich. Na przykład taki Robert Lee Bennett, zwany „Kajdaniarzem”. Adoptowany w wieku dwóch lat przez pastora. Później został bogatym prawnikiem, szanowanym obywatelem. Mimo to był sadystą. Nigdy w dzieciństwie niewykorzystywany seksualnie, lubił w dojrzałym wieku przebierać się za hippisa i wyruszać na „podryw”. Zabierał do samochodu ulicznych włóczęgów, proponował wódkę i pieniądze. A potem zakuwał w kajdanki i torturował. Ron otarł czoło, zroszone zimnym potem. Cholera, niedobrze! Ostatnio sam robił to w aucie z nieznajomym. A Herb Baumeister? Także poważny obywatel, biznesmen. Mordował chłopców. Szkielety ofiar znaleziono w ścianie za szafą. Inny szanowany obywatel z New Jersey upodobał sobie w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Manhattan. Odwiedzał bary gejowskie. Czatował na swoje ofiary w okolicach Times Square. Podrzynał gardła, ucinał ręce i głowy. Ciała znajdowano w hotelach. Nazywał się Richard Cottingham. Ale nie, zaraz! Mordował prostytutki, a nie gejów, chociaż był homoseksualistą! No dobra, ale „Brzytwiarz” - jak go ochrzcili dziennikarze - zabijał właśnie gejów z Brooklynu. Prawdopodobnie sam mieszkał na Greeinpoincie. Trzeba uważać na starszych, zadbanych gości. Z jednym takim spotykał się ostatnio kilka razy. Przeraził się. Może wrócić do Stevena? Jak w kalejdoskopie przypominał sobie najlepszych kochanków: Ricky, Violetta - uroczy transseks z Queensu, Benjamin - wesoły i zamożny świrus. No i przystojny Larry. Ale on zmarł dwa lata temu na AIDS. Biedak! Jedyny młody w tym gronie. I pochodził z Greenpointu. Był wysoki, szczupły, cholernie dobrze zbudowany. Zawsze podejrzewał go o biseksualizm... Uniósł głowę. Część pasażerów wysiadała w porannym milczeniu, ale nie widział ich twarzy. Starszy facet wciąż mu zasłaniał. Syknął zniecierpliwiony. Wtedy coś błysnęło. Zbaraniał. Poczuł jak eksploduje w nim strach. Kiedy zorientował się, że to brzytwa, było za późno. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Morderca przeciął mu gardło sprawnie niczym rzeźnik. Pchnął lekko trupa i wyszedł z autobusu jako ostatni. Roń opierał głowę o szybę. Z gardła bezszelestnie płynęła krew. Nikt na niego nie patrzył. 10. Facet miał metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, ciemne, przylizane włosy, jasną cerę i szafirowe, uważne oczy. Nosił druciane okulary. Rozpięty wełniany płaszcz w kolorze ciemnego granatu ukazywał elegancką marynarkę, białą koszulę i bordowy krawat. Nozdrza atakował subtelny, choć męski zapach. Urzędnik albo... - Jack Turner z Narodowego Centrum Analiz Zbrodni z Użyciem Przemocy - rzekł cicho, ale w sposób nieznoszący sprzeciwu. FBI! Jakżeby inaczej! Od ostatniej zbrodni minęły prawie trzy tygodnie. Nic dziwnego, że sprawą zainteresowali się federalni. - Co tak późno? - przywitał go Flanagan. Byli w mieszkaniu Rona Stewarta, geja, zamordowanego w piątek rano w autobusie. Pracował jako kelner w barze w Boerum Hill, ale mieszkał na Greenpoincie. Stara, emigrancka dzielnica, zwana też Little Poland, robiła ostatnio karierę w mediach. Nie tak dawno brooklyński Prospect Park był miejscem okrutnych morderstw na tamtejszych gejach. Dzisiaj grasował „Brzytwiarz”. Homoseksualiści i Brooklyn mieli ostatnio pecha do „seryjnych”. Oprócz Polaków Greenpoint zamieszkiwali Rosjanie, Włosi i Portorykańczycy. Sprawa dotykała więc dwóch mniejszości - narodowej i seksualnej. Śliski problem dla wyznawców politycznej poprawności. Prasa, z właściwą sobie butą, domagała się szybkiego ujęcia sprawcy. Epatowała liczbami na temat wzrostu przestępczości, ubolewając nad wciąż niepewną pozycją homoseksualistów w społeczeństwie. Nie ulegało już wątpliwości, że „Brzytwiarz” poluje na homoseksualistów z Greenpointu. Wyjątek stanowił porucznik Plaski. Prawdopodobnie natknął się na „Brzytwiarza” przypadkiem w mieszkaniu fotografa. Czego szukał zbrodniarz u swej pierwszej ofiary? Ksiądz Mazur też nie był gejem, miał tylko homoseksualne skłonności. W dodatku był przyzwoitym człowiekiem. Geje to co innego - traktują obnoszenie się z rozpustą niemal jak obowiązek. Jednak zarówno ksiądz, jak i dwaj zdeklarowani geje zginęli z rąk. tego samego mordercy. Opinia laboratorium była jednoznaczna - to samo cięcie i to samo narzędzie zbrodni. - Późno? - wzruszył ramionami agent FBI. - Lepiej późno niż wcale. Mamy trzecią ofiarę, więc to „seryjny”. Płaskiego, oczywiście, nie liczę. Spojrzał przelotnie na Kate. - Czy ofiary znały się nawzajem? Może coś ich łączyło? Nie mam na myśli upodobań seksualnych. - Pracujemy nad tym, Jack - odparła chłodno. Flanagan zdziwił się. Są po imieniu? - A co z pavulonem? - drążył Turner. - W ostatnich latach zanotowaliśmy jedno włamanie w szpitalu - odpowiedział detektyw. - W maju 1998 z Greenpoint Hospital skradziono trochę narkotyków i pavulon. - Pavulon wstrzyknięty porucznikowi Płaskiemu, wskazuje, że to robota pielęgniarza albo lekarza. - Też tak sądzę. Umówili się na popołudnie w komendzie. Potem przejrzeli każdy kąt w mieszkaniu młodego kelnera. Dokładnie zbadali wszystkie papiery w biurku, każdą gazetę, na której ofiara mogła zapisać adres lub numer telefonu. Przejrzeli każdą książkę, przeszukali wszystkie kieszenie w pełnej ubrań szafie. Stewart lubił się stroić. Skąd miał forsę na ciuchy? Może łatwo i chętnie znajdował sponsorów? Inna ekipa sprawdzała w komendzie stan jego konta, ubezpieczenie i cały oficjalny życiorys. Znaleźli kilka adresów. Sami mężczyźni. 11. Wieszanie ludzi jest okrutne. W poszukiwaniu humanitarnych metod zabijania zbudowano w 1888 w Nowym Jorku krzesło elektryczne. Dwa lata później posadzono na nim Williama Kemmlera. Metoda przetrwała do dziś w Alabamie i Nebrasce. Jednak Ameryka to kraj o dużej sile tradycji. Skazańców wiesza się nadal w Delaware i w Washington (choć tam więzień może wybrać ze śmiertelnego menu „zastrzyk”). W 1924 po raz pierwszy użyto gazu. Cyjanek wpuszczono cichaczem do celi Gee Jona, gdy skazaniec smacznie spał. Cóż za miłosierdzie! I subtelność. A zarazem marnotrawstwo, bo przecież gaz ulatniał się z pomieszczenia. Dlatego w 1936 zbudowano specjalną komorę gazową. Ten typ uśmiercania podoba się ciągle w pięciu stanach. W dzisiejszych czasach skazaniec może też zginąć przez rozstrzelanie. Oczywiście, jeśli znajduje się w Utah albo Idaho i zrezygnuje ze „śmiertelnego zastrzyku”. Pierwszym skazańcem, na którym wykonano wyrok śmierci za pomocą dożylnej iniekcji, był Charles Brooks. Miało to miejsce w stanie Teksas w 1982. Ale już pięć lat wcześniej zalegalizowano ten sposób zabijania. Pierwszym nowoczesnym stanem była Oklahoma. Dzisiaj trzydzieści sześć z trzydziestu ośmiu stanów stosuję tę „humanitarną” karę śmierci. Na czym to polega? Najpierw trzeba uspokoić więźnia zastrzykiem z pentotalu sodu bądź uśpić go anestetykiem, na przykład tiopentalem sodu. To konieczność. I nakaz wrażliwości społecznej. Następnie poraża się układ oddechowy i mięśniowy skazańca pavulonem (albo pancuronium bromide), by na koniec zatrzymać akcję serca dożylnym wlewem starego, poczciwego chlorku potasu. Tyle zabiegów, by zabić człowieka. Nikt nie chce dziś wisieć albo smażyć się na krześle elektrycznym. Wymagania bandziorów rosną. Na koszt podatnika. Mordercy mają swoje prawa. Nie wolno ich lekceważyć. Tak ustalili wrażliwi społecznie politycy. Myśli kłębiły się w głowie Mulligana, gdy czekał w służbowym samochodzie przed budynkiem szpitala St. Catherine’s Maternity. Zdobył nazwisko ćpuna, który podobno już nie brał. Nazywał się Joe Sliwinski, pseudonim Sliwa. Polak z pochodzenia. Rudy, piegowaty pielęgniarz w wieku trzydziestu lat. Kiedyś pracował w Greenpoint Hospital. Rozpoznał go łatwo. Ubrany w znoszoną jesionkę szedł spokojnie, nie rozglądał się na boki. Nie wsiadł do samochodu. Pewnie mieszkał gdzieś w pobliżu. Mulligan jechał za nim wolno, jak to często robią w filmach. Dopadł go później na klatce schodowej trzypiętrowej kamienicy w pobliżu oczyszczalni ścieków na Greenpoint Ave. - Co jest? - zaniepokoił się Sliwa. - Musimy pogadać - warknął policjant. - A odznakę masz? - Nie widzisz munduru? - Czego chcecie? - Prowadź! Gdzie mieszkasz? - Masz nakaz rewizji? - Chcę zobaczyć twoje mieszkanie. - Bez nakazu nie wpuszczę! Mulligan złapał go za jesionkę i z hukiem rzucił o ścianę aż zatrzęsło starym domem. Natychmiast wyszła z drzwi na parterze korpulentna starsza kobieta. - Co się dzieje, Joe? - zaniepokoiła się. - Kim pani jest? - zapytał Mulligan. - Właścicielką tego domu. - Spokojnie. Jestem z policji. - To czemu pan go bije? - Biłem cię? - Nie - jęknął z bólu Sliwa. - Widzi pani? Tylko rozmawiamy: Weszli do dwupokojowego apartamentu. Był starannie wysprzątany, ale pachniało w nim starymi gazetami. Mulligan z przyzwyczajenia zajrzał we wszystkie kąty. Szybko zorientował się, że Sliwa jest kawalerem. Raczej ubogim. Nie eksponował upodobań seksualnych zdjęciami roznegliżowanych dziewczyn i nie było też żadnych homoseksualnych akcentów. Facet wyglądał na normalnego. Zdenerwowany pielęgniarz sięgał właśnie po telefon. - Gdzie dzwonisz? - Na policję. - Masz szczęście. Już tu jesteśmy. O co chodzi? Pchnął faceta na kanapę. - Co wiesz o kradzieży pavulonu w Greenpoint Hospital? - O jakiej kradzieży? - Tej w maju 1998? Pracowałeś tam wtedy. Kto to zrobił? Ty? 12. Narada trwała. Policjanci na Mesarole Street pracowali z zaangażowaniem. Każde spotkanie, dotyczące „Brzytwiarza”, traktowali z ogromną powagą. Mówiła Kate Scratch. Na początku przedstawiła agenta Turnera, co popsuło nastrój niektórych funkcjonariuszy. Teraz omawiała szczegóły śledztwa. Nie udało się jak dotąd ustalić, czy ofiary miały ze sobą cokolwiek wspólnego prócz orientacji seksualnej i miejsca zamieszkania. Pracowano nad tym w pocie czoła. Wyglądało na to, że morderca wybiera ofiary przypadkowo. Ale z pewnością obserwował je wcześniej i czekał na odpowiedni moment. Nie znaleziono żadnych odcisków palców ani najmniejszego włókienka z ubrania „Brzytwiarza”. - Mamy rozsypany w kinie popcorn - wtrącił O’Neil. - Plaski go zabezpieczył jako materiał dowodowy. To nie jest ślad? Twarz agenta Turnera pojaśniała. - Właśnie! Co z tym popcomem? Wszedł spóźniony Mulligan. Nikt nie zwrócił na niego uwagi prócz detektyw Scratch. Kate była wkurzona na Turnera, ale udało jej się zdusić wściekłość. Zmiażdżyła wzrokiem Bandytę, który wydawał się rozbawiony. - Laboratorium bada ślinę z prażonej kukurydzy - wyjaśniła. - Badania nad DNA potrwają dłużej niż standardowa procedura. W poniedziałek, może we wtorek, będziemy coś mieli. Wtedy pogadamy. - A co z profilem „seryjnego”? - zapytał Turner. - Dziwne - westchnęła - ale „Brzytwiarz” nie pasuje do zwyczajowego modelu „seryjnego”. Mówię nie jako wiktymolog, bo mam zbyt mało danych, ale jako detektyw. Brałam udział w podobnych śledztwach. Jak na „seryjnego”, sam akt zbrodni jest za krótki. Szybkie podcięcie gardła. Do tego pewnie z zaskoczenia, bez uprzedniego kontaktu z ofiarą. Nie mówiąc już o molestowaniu czy torturach. Żadnego rytuału. Z reguły homoseksualni „seryjni” poznają ofiary, flirtują z nimi. Chcą się nimi nacieszyć, zanim zabiją. Jeśli nie, mordują w sposób brutalny. „Brzytwiarz” nie jest sadystą. Unika konfrontacji z ofiarą. Dlaczego? Oto jest pytanie. - Sierżant Mulligan sugerował, że motywem zbrodni może być zemsta - wszedł w słowo Donaldson. - Może ma rację? A jeśli to nie pedał, tylko zwykły czub? Może ma coś do pedziów? A może wybiera ich bez powodu? Żeby nas zmylić! - Trochę naciągane - mruknęła Kate. - Motyw zemsty jest charakterystyczny dla tych „seryjnych”, którzy skupiają uwagę na rodzinie. Zabijają od trzech do czterech osób w ciągu dwóch, a nawet pięciu lat. Zbrodnie starannie planują. Ofiary „Brzytwiarza” nie są jednak ze sobą spokrewnione. Zabił je w ciągu miesiąca. Rzec można - ekspresowo! Niemniej jednak czasem seryjny morderca, kierujący się motywem zemsty, wybiera ofiary symbolicznie. Muszę lepiej poznać życiorysy zamordowanych, aby to ustalić. Jak na razie, niewiele o nich wiem. Homoseksualizm jest zapewne najistotniejszą wskazówką. - Jeszcze raz zapytam o pavulon - zmienił temat agent FBI. - Nie udało się ustalić, kto ukradł ampułki ze szpitali? - Spokojnie, Jack! Przecież morderca mógł go zdobyć w Bronxie. Albo w innym mieście. - Państwo się znacie? - zapytał Donaldson. - Współpracowaliśmy kiedyś w hrabstwie Westchester - wyjaśniła enigmatycznie. - Wracając do sprawy - agencie Turner, chciałam powiedzieć, że złodzieja pavulonu nie złapano. I nie wiemy, kto to był. Mulligan podniósł wysoko rękę. - Tak? - popatrzyła na niego. - O co chodzi, sierżancie Mulligan? - Właśnie w sprawie pawlonu. Byłem w szpitalu położniczym. Namierzyłem i przycisnąłem jednego pielęgniarza. Poskutkowało. Chyba mam złodzieja. Sala patrzyła na niego. - Były ćpun. Pracuje w pobliskim szpitalu St. Catherine’s Maternity. Pamięta niejakiego Larry’ego Delgado, oskarżonego o kradzież pavulonu w Greenpoint Hospital na początku 1999. Sprawę wyciszono, bo nie znaleziono dowodów. Podobnie w 1998, ale wtedy Delgado był poza podejrzeniem. Ustaliłem, że był nosicielem wirusa HIV. Spotykał się z Ronem Stewartem, ostatnią ofiarą „Brzytwiarza”. - Mamy sukinsyna! - wrzasnął Donaldson. - Dobra robota, Mulligan! Bierzemy się za tego pedała! Od czego zaraził się HIV-em ten Delgado? Od strzykawki czy od kutasa? Stawiam na to drugie! Policjanci zarechotali radośnie. Mulligan poprosił o ciszę. - Znalazłem złodzieja pavulonu - rzekł z pokorą - ale nic nie mówiłem o „Brzytwiarzu”... - Co jest, Mulligan? - warknął dowódca. Bandyta odkaszlnął i dodał: - Lany Delgado zmarł dwa lata temu na AIDS. 13. Po naradzie kapitan wezwał Mulligana. W gabinecie był agent Turner. - Niedobrze, że łazisz po Greenpoincie ze spluwą przy fujarze i straszysz ludzi - zaczął zmęczonym głosem Donaldson. - Wniesiono dwie skargi o użycie siły. Niektórzy boją się ciebie bardziej niż „Brzytwiarza”. - Może mają coś na sumieniu? - zaśmiał się Mulligan. Turner przejął inicjatywę. - Wystraszył pan ostatnio trzy niewinne osoby i... - Cztery - poprawił Mulligan. Donaldson wziął głęboki wdech. Miał dość tej rozmowy. Odwrotnie niż Turner. - No, proszę - odezwał się z wyczuwalnym sarkazmem. - Nie jest pan od straszenia! Podatnicy płacą za ochronę policyjną. Prowadzimy śledztwo delikatnej natury, nie chcemy mieć przeciw sobie opinii publicznej. Właścicielka kamienicy zadzwoniła, że pobił pan jej lokatora. - Może go lekko zahaczyłem. Właśnie on powiedział mi o Lanym Delgado. Nie cieszy się pan? Turner patrzył w sufit. - Dobra, o co chodzi? - nie wytrzymał Mulligan. - Udzielam ci nagany - powiedział bez przekonania Donaldson. - Ustnej. - Niech pan przystopuje - dodał stanowczo Turner. - Przecież dałem wam trop! Co jest grane? Przez dwa dni szukaliście złodzieja pavulonu. Okazało się, że jestem szybszy od waszych komputerów. Delgado nie był notowany. Sprawę zatuszowano z braku dowodów. Gdyby nie mój informator, co byście teraz mieli? Turner uniósł rękę. - Nie wiadomo jeszcze, czy ten trop coś znaczy. - Delgado znał Stewarta. - Musi pan przestać węszyć na własną rękę - powiedział cicho agent. - Sprawą „Brzytwiarza” zajmiemy się razem z detektyw Scratch. Wraca pan do patrolu. W razie konieczności poprosimy pana o pomoc. Żadnego działania na własną rękę! - Zrozumieliście, sierżancie Mulligan? - zapytał niezadowolony Donaldson. Trzymał jego stronę, ale nie miał wyboru. Bandyta spojrzał na zegarek. Zbliżał się koniec zmiany. Wzruszył ramionami i wyszedł, trzaskając drzwiami. Chętnie dopadłby Turnera w ciemnym zaułku. Usiadł ciężko za biurkiem. Ostatnio urzędowała tu Kate przy nowym komputerze, więc ekran wyświetlał równe rządki informacji. Wyciągnął kubek z podobizną prezydenta Reagana i poszedł po kawę. Pił i odruchowo przebiegał wzrokiem listę podejrzanych o usiłowanie morderstwa z użyciem ostrych narzędzi. Spis obejmował ostatnie dziesięć łat. Przy kilku nazwiskach wyszczególniono słowo „brzytwa”. Jedno z nazwisk wydało mu się znajome. Zastanawiał się przez chwilę. Gdzieś je widział niedawno. Poczuł zapach damskich perfum, staroświeckich i kiepskich. Kwiatowa woń przypomniała mu, pierwszy raz od dawna, jego żonę Marylin. Też używała słodkich perfum. Ale znacznie lepszych. Odwrócił się i ujrzał dziarską staruszkę w luźnym kolorowym dresie i białych adidasach. Za nią Kate przeglądała dokumenty. Staruszka popatrzyła przymilnie na sierżanta, a potem zwróciła się do Kate. - Gdzie mam usiąść? Kate zerknęła na wstającego Mulligana. - To pani Teresa Delgado - wyjaśniła. - Babcia Larry’ego. Wezwaliśmy ją. Mulligan podsunął wolne krzesło. W tym czasie Kate wyłączyła program. Starsza pani usiadła jak ktoś, kto boi się, by nie zajęto jej ulubionego miejsca. Poprawiła tlenioną fryzurę. Na palcach zniszczonych rąk Mulligan dostrzegł kilka pierścionków, w tym jeden tandemy, z hipisowską pacyfką. Trzydzieści parę lat temu pani Teresa popalała pewnie trawkę na festiwalu w Woodstock i marzyła o świecie bez wojen. Pierścionek wskazywał, że wciąż wierzyła w te brednie. - Czego chcecie? - zwróciła się do Kate. - Lany zmarł dwa lata temu. Chyba go nie oskarżycie o coś nowego? - Pracował w Greenpoint Hospital. Ukradł lekarstwa. Interesuje nas, do czego był mu potrzebny pavulon? - Został oskarżony? - Nie, skargę wycofano. Nie było dowodów. Ale mamy świadka, który twierdzi, że Lany ukradł pavulon. - Kim jest ten świadek? - Niejaki Joe Sliwinski, pielęgniarz. Pracował z pani wnukiem w tym samym szpitalu. Wtedy go krył, ale dzisiaj powiedział prawdę. Pani Delgado zaczęła się śmiać, ukazując nienaturalną biel sztucznej szczęki. - Co panią tak bawi? - zapytała Kate. Kobieta opanowała się z trudem. Poprosiła o kawę. Mulligan poszedł do automatu. Kiedy wrócił, pani Delgado mówiła: - Tak. Jestem pewna! Kate spojrzała na Mulligana. - Pani Delgado twierdzi, że Larry współpracował ze Sliwinskim - powiedziała. - Ponoć to on namówił Larry’ego do kradzieży. Zeznania Sliwy uratowały go przed wpadką. W 1998 to Sliwinski ukradł leki. - Po co mu pavulon? - zabrzmiał cichy głos. Zjawił się bezszelestnie agent Turner. - Nie wiem - wzruszyła ramionami staruszka. - Larry kiedyś wspomniał, że Sliwa wysyłał leki za granicę. Do Polski, zdaje się... - A to drań! - Mulligan uderzył pięścią w stół. - Łgał, rudy pętak! Przerażona pani Delgado wypuściła z ręki kubek i gorąca kawa ochlapała jej dres oraz posadzkę. Kubek roztrzaskał się. - Mulligan! - krzyknął Turner. - Sami zajmiemy się Sliwinskim! Kate, niech Flanagan zbierze ekipę. Dziękujemy, pani Delgado. Sierżant Mulligan odwiezie panią do domu. Jutro ponownie panią przesłuchamy. - Mój mąż cierpi na reumatyzm - wyjaśniała staruszka. - Nie mogę codziennie wpadać do was na kawę. Ted wymaga opieki. - OK. Odwiedzimy panią w domu. Mulligan, rusz się! Bandyta z trudem się opanował. Popatrzył wyniośle na Turnera, ale agent odwrócił się plecami. Facet spijał śmietankę. 14. Whisky smakowała coraz gorzej. Wątroba z trudem przerabiała szklankę mocnego trunku dziennie. Alkohol, papierosy i widok wymiętych twarzy przy barze z każdym dniem zadawały coraz bardziej bolesny gwałt resztkom godności i przyzwoitości. Po rozmowie u Donaldsona nie chciało mu się nawet z siebie żartować ani użalać nad sobą. Nie chcieli go. Policja schodziła na psy. Gierki, kunktatorstwo i polityka. Nastała era wazeliniarzy. Czas na emeryturę! Choć dzisiaj to właśnie on „złapał trop”. Sliwinski kłamał. Miał coś na sumieniu. Kate z Turnerem nie znaleźli go w mieszkaniu. Wyparował, drań jeden! Właścicielka domu zeznała, że wyszedł z dużą torbą. Kim był Sliwinski? Co miał wspólnego z morderstwami? Pewnie dużo, skoro naplótł bzdur i zwiał. Nigdy nie ufał takim spokojnym facetom i właśnie dziś po raz pierwszy zrobił to głupstwo. Sliwa dobrze udawał niewiniątko. Całą winę zrzucił na Lany’ego Delgado. Jeśli facet jest pedałem, to sprawa jasna. Uciekł im „Brzytwiarz”! Kamuflował się w szpitalu położniczym! Pedzio, pomagający kobietom przy porodach. Ale heca! Mulligan nie miał wielkich szans na złapanie „Brzytwiarza” dzięki zaletom swego umysłu. Choć nie należał do głupich, jego siłą była rutyna. Większość przestępstw miała zbliżone motywy, przestępcy byli do siebie podobni. A Mulligan miał nosa. Był traperem, samotnym wilkiem, Bandytą. Jeśli łapał mordercę, to dzięki doświadczeniu i starym, wypróbowanym policyjnym metodom. Właściwie dorwał sukinsyna. Tyle że łobuz uciekł! Niewiele wiedział o „seryjnych”. W podobnych sprawach myślał emocjonalnie. Żeby złapać świra, trzeba znać jego chorobę, umieć myśleć jak on. Mulligan nie posunąłby się do takiej subtelności. Był jak kryształ o niezmiennej strukturze. Kiedyś Marylin powiedziała mu, że człowiek inteligentny potrafi się dostosować do zmiennych warunków. On sam uważał, że najszybciej i najlepiej do otoczenia dostosowywały się szczury. Wpierdalały szkło i beton, gdy były głodne. A ludzie? Z jego obserwacji wynikało, że najszybciej zmieniali się słabi. Upadali moralnie. Mulligan był typem skurwysyna. Cieszył się w duchu, że ginęli homoseksualiści. Ba! Sprawiało mu to przyjemność. Nie za to ich nie lubił, co robią między sobą, a za to, co zrobili światu. Zdeprawowali go, wmówili, że zboczenie jest darem. Wiedział też, że każda mniejszość - seksualna czy etniczna - jest tylko narzędziem w rękach polityków. Ofiarami tej perfidnej gry padali zwykli ludzie. Współczucie, przeliczane na argumenty pieniężne, było zarezerwowane dla odmieńców. Nikt normalny przecież nie głosuje na demokratów. Odstawił whisky. Nie mógł pić. Wyszedł z lokalu. Jadąc do domu, przypomniał sobie listę podejrzanych na komputerze Kate. Było tam nazwisko Ferguson. Przypomniał sobie! Widział je na ulotce, którą młody chłopak wyrzucił do kosza pod domem Donovana. Ferguson figurował na liście! Z ulotki wynikało natomiast, że prowadzi jakąś sektę na Greenpoincie. Znalazł plakat na słupie ogłoszeniowym i odczytał z niego adres. ,,Dom Wiecznych Cnót Ojca Fergusona” zapraszał w poniedziałki, środy i piątki między piątą a siódmą po południu. W środy odbywały się prelekcje. Dochodziła szósta, idealna pora na mały remanent duszy. Siedziba sekty mieściła się na pierwszym piętrze kamienicy z czerwonej cegły. Niezbyt ciekawe miejsce. Krzywe chodniki, zaśmiecona ulica. Na rogu stał supermarket, a nad Meeker Avenue biegła estakada z międzystanową 278. Wejście do „Domu Wiecznych Cnót” znajdowało się na spokojniejszej Driggs Avenue. Mulligana to nie uspokoiło. Wszedł po trzeszczących schodach. Młoda, ładna kobieta wpuściła go bez pytania do małego przedsionka. Przedstawiła się jako córka Fergusona i wręczyła ulotkę. Każdy mógł tu wejść. Zimą zapewne przychodzili na kazania bezdomni, by się ogrzać. Ferguson był więc pożyteczny. Dziewczyna poprosiła o nazwisko i adres. Podał. Zerknął na ulotkę, wyznaczającą „Zasady boskości”. Dowiedział się, że Bóg pragnął stworzyć „doskonałą ludzką rodzinę”. Ale wmieszał się szatan i uwiódł pierwszych ludzi. Dlatego wszyscy mamy w żyłach szatańską krew. Jesteśmy dziećmi Kaina. Doskonały mężczyzna musiał zatem wychować kobietę na doskonałą Ewę i założyć wolną od wpływów szatana rodzinę. Jakież to proste! „Świątynia” Fergusona była schludną salką o powierzchni dużego apartamentu. W oczy kłuły białe ściany. Na lśniącej od pasty, drewnianej posadzce stały rzędy starych krzeseł. Przycupnęli na nich słuchacze w różnym wieku. Pod ścianą naprzeciwko wejścia ustawiono niedużą mównicę. Za nią wisiało logo: promieniste centrum, kwadrat i koło. Wysokie, łukowate okna wychodziły na ulicę, ale szyby zasłonięto żaluzjami. Po prawej znajdowały się drzwi, przez które zapewne wychodził kaznodzieja. Ferguson był rosłym mężczyzną pod pięćdziesiątkę z wypielęgnowaną bródką wokół ust. Brunet z małą kitką z tyłu głowy, ubrany w lśniącą, niebieską koszulę. Miał ciemne i przenikliwe oczy. Kiedy Mulligan wszedł do sali, nie przerwał mowy. Zaświecił tylko białkami oczu. Pewnie spojrzeniem hipnotyzował głupców, dla których kościół przestał być ostoją nadziei. Mulligan usiadł w przedostatnim rzędzie obok starszych ludzi, od których zalatywało naftaliną. Był ciekaw, co sekciarz ma do powiedzenia. Patrzył i starał się ignorować przykry zapach sąsiadów. Czy ojczulek był tym samym Fergusonem, którego w 1989 oskarżono o napaść z brzytwą w ręku? Stało się to w Oklahomie. Ferguson, zły na nieposłusznego „wiernego” - któremu nie podobało się, że guru posuwa jego przyszłą żonę - chciał go zabić. Podobno był też inny powód. Chłopak nazwał go „ciotą”. Prawdziwa była raczej pierwsza wersja. Ferguson miał opinię niezłego koguta. Hetero. Policja wsadziła ojczulka do aresztu, ale chłopak niespodziewanie wycofał oskarżenie. Niedługo potem został zamordowany. Znaleziono go z poderżniętym gardłem. W innym stanie, w motelu na odludziu. Fergusona przesłuchano, ale miał niezbite alibi - kilkudziesięciu świadków wsłuchanych w jego intelektualne brednie. Tyle dowiedział się z komputera Kate. No i jeszcze jedno. Używał brzytwy do golenia. 15. Nowy „Bond” przyciągnął do kina sporo osób. Wśród nich był młody Damian Woodvile i jego dawny kochanek, Kevin Burnes. Brosnan na ekranie był przystojny, a film dosyć ciekawy. Właśnie agent 007 ścigał się z psychopatycznym Koreańczykiem na islandzkim lodowcu. Obaj mieli bryki jak się patrzy. Istne torpedy! Wykonywali na lodzie nieprawdopodobne piruety. Widowisko pełną gębą. Damian wiedział, że kino jest ostatnio rozrywką mocno ryzykowną. „Brzytwiarz” wciąż był na wolności. Dla bezpieczeństwa zaprosił Kevina. Nie spotykał się z nim już od dawna, ale dobrze go znał. Męczyły go zatem wyrzuty sumienia, że robi chłopakowi nadzieję. Cóż, czasy były okrutne dla wszystkich. Usiedli w ostatnim rzędzie. Palce Kevina delikatnie masowały jego udo powyżej kontuzjowanego kolana. Za sobą mieli ścianę, mogli więc zająć się filmem. Jedynym dyskomfortem był zapach taniej wody kolońskiej. Ktoś nie miał umiaru w jej stosowaniu. Samochód Bonda wystrzelił rakiety, ale nie trafił ścigającego go bandziora. Rozwalił kawał lodu. Sala podskoczyła z wrażenia. I tak było do końca. Damian pomyślał, że Bond w wykonaniu Brosnana jest trochę zbyt sztywny. Zdeklarowany kobieciarz. Hetero! Cudownie by było, gdyby któryś reżyser obsadził w tej roli gejowskiego aktora. Część fanów Bonda mogła od dawna czuć się dyskryminowana demonstracją heteroseksualnej osobowości agenta. Damian pragnął dożyć chwili, w której James Bond, grany, powiedzmy, przez ślicznego Bon Joviego, weźmie w obroty wrogiego agenta tej samej płci. Publiczność byłaby z pewnością „wstrząśnięta” i jednocześnie „zmieszana”. Co za rozkosz! Wyszli z kina wprost w mżawkę. Paskudny dzień. Brooklyn tonął w gęstym, szarym sosie, w którym ludzie przesuwali się jak zjawy. W taką pogodę Damiana bolało kolano, a kawa nie pomagała na ciśnienie. Zaczął ostro zacinać deszcz. Nie przestanie do rana, pomyślał, pakując się za kierownicę vana. Wcześniej pożegnał się oschle z zawiedzionym Kevinem. Zapalił silnik. Za godzinę będzie leżał w olbrzymim łóżku za tysiąc osiemset dolarów, umyty i pachnący. Zamek u drzwi przyjemnie zazgrzyta. Lou - diabelnie przystojny steward o oliwkowej cerze - miał klucz do jego apartamentu. Ech! Rozmarzył się. W świetle reflektora deszcz przypominał ukośne kreseczki, wypełniające tło drzeworytów, wiszących w jego mieszkaniu. Zatrzymał się na czerwonym świetle. Coś było nie tak. Zapach taniej wody kolońskiej poczuł za późno. Skojarzył woń z zapachem kina, ale to było wszystko. We wstecznym lusterku ujrzał sylwetkę mężczyzny i serce podskoczyło mu do gardła. Poczuł, jak puszczają zwieracze. W ostatniej sekundzie życia pomyślał, że to Kevin zrobił mu kawał. Ale on nie używał taniej wody kolońskiej. I nie bawił się brzytwą. Błysk stali poprzedził krótkie, fachowe cięcie - od ucha do ucha. Damian próbował się bronić. Krew buchała obrzydliwie z rany. Ręce miał całe w niej umazane i wydawał dźwięk wody, spływającej do syfonu umywalki. Głupio umierał. Nie posmakował życia w takim stopniu, jak to sobie obiecywał. Zawsze był nienasycony. Ciepło ulatywało z niego jak powietrze z przebitej opony. Van stał na zielonym świetle. Z tyłu trąbił zbliżający się samochód. Zahamował ostro i gruby kierowca uchylił szybę, posyłając po polsku soczystą wiązankę. Nie widział skulonego mężczyzny, opuszczającego wóz z drugiej strony. Przez zlane deszczem szyby nie widział też wyraźnie kierowcy. Wreszcie machnął ręką i ruszył z piskiem opon. Okryta rękawiczką, drżąca dłoń „Brzytwiarza” zasunęła starannie boczne drzwi vana. Morderca zniknął w ciemnej uliczce. Za kontenerami na śmiecie stał samochód. „Brzytwiarz” przyspieszył kroku, gdy światła pojazdu oślepiły go. 16. Nathaniel Harold Ferguson umiał przemawiać. - Wmówili wam, że pornografia nie jest szkodliwa, że związki homoseksualne są czymś naturalnym. Dzień po dniu rządzący podważają w was sens istnienia rodziny i miłości między mężczyzną a kobietą. Ci sami, którzy tak bardzo chcą wam zapewnić szczęście ekspresową przyjemnością - tu i teraz, szybko i z kimkolwiek - okradają was z istoty człowieczeństwa. Co uzyskujecie w zamian za ów parasol ochronny, jaki państwo nad wami roztoczyło? Zostaliście ich zakładnikami. Niewolnikami. Dali wam świat gadżetów i obietnic, mających zastąpić rodzinę. A tylko rodzina jest naturalnym środowiskiem człowieka, objętym Boskim planem stworzenia. Czy wiecie, dlaczego zostaliście uzależnieni od polityków? Abyście kupowali od nich prezerwatywy, pornografię, narkotyki, antykoncepcję i pomysły na lepsze życie. I znowu pytam: Do czego was doprowadzili? Nie jesteście już w stanie przeciwstawić się żadnej głupocie. Wolicie połknąć z rozkoszą każdą bzdurę niż powiedzieć NIE! Zatraciliście męstwo i rozum. Już nie umiecie przeciwstawiać się złu. Tak samo, jak nie potraficie odróżnić głupoty od prawdy. I znowu powtarzam: Tylko rodzina zdolna jest wychować i wykształcić dzieci. A w konsekwencji - przeciwstawić się złu. Tylko rodzina może wychować córki na normalne kobiety, gotowe rodzić. Synów zaś na normalnych, mężnych ojców, gotowych poświęcić życie za kobietę i dzieci. Czy to rozumiecie? Państwo nigdy nie odda za was życia. Nie da wam nawet centa. A jeśli daje, znaczy, że za chwilę zabierze, podnosząc podatki. W późniejszym etapie doprowadzi do utraty naturalnych instynktów, zwiększając zasiłki. Państwo podstępnie uzależnia was od tak zwanych przywilejów, ale w rzeczywistości jecie mu z ręki. Wy, uzależnieni od gadżetów konsumenci iluzji! Zniewieściali ćwierćinteligenci! Mulligan przełknął ślinę z wrażenia. Facet gadał jak oszołom, ale nie sposób było się z nim nie zgodzić. Boże, gdyby w telewizji zobaczył takiego gościa, byłby gotów go nawet polubić. A przyszedł tu, aby znaleźć na niego haka. - Zobaczcie, co dzieje się ostatnio na Brooklynie - kontynuował guru. - Po ulicach grasuje seryjny morderca z brzytwą w ręku, a lewicowe gazety, z „New York Timesem” na czele, już skamlą, że homoseksualiści są dyskryminowani, że słabo ich bronimy. My, którzy staliśmy się prawdziwymi ofiarami socjalistów! Lewicowy Lewiatan wykorzystuje ich jednak w cyniczny sposób do swoich celów. A ciemnym masom wmówił, że rodzina doprowadziła do upadku cywilizacji i powinno ją zastąpić państwo. A przecież państwo nie może zadbać o dzieci lepiej niż rodzina. Małżeństwo homoseksualistów z pewnością nie zapewni dziecku normalnego rozwoju, bo dziecko potrzebuje matki i ojca, dwóch przeciwnych, ale uzupełniających się pierwiastków naszej natury. Natura zepchnęła homoseksualizm na margines, bo przeczy on ciągłości życia. Co stanie się z „dzieckiem” dwóch homoseksualistów? Przewiduję, że lesbijki będą adoptować wyłącznie dziewczynki, pederaści samych tylko chłopców. Co wyrośnie z takich dzieci? Czy mają szansę zostać normalnymi, heteroseksualnymi ludźmi? Nigdy! W najlepszym przypadku będą kontynuować największą potworność cywilizacji - homoseksualizm. Bez matczynego ciepła i ojcowskiego autorytetu wyrosną z nich psychiczne kaleki. A może nawet będzie to ktoś podobny do „Brzytwiarza”? Albo do Petera Sutcliffe’a, Rozpruwacza z Yorkshire”, który „czyścił” ulice z ludzkich „śmieci”? Albo do Aileen Wuornos, która trupy mężczyzn ukrywała wzdłuż autostrady? Z pewnością podobnych psychopatów płci obojga będzie dużo więcej, ponieważ mnożą się patologie społeczne, ubrane w atrakcyjne szaty wyzwolonych prądów pseudofilozoficznych. Owe feminizmy, postmodernizmy i New Age, które niszczą normalną rodzinę. To tak, jakby ekolodzy w trosce o los ryb wysuszyli morza i oceany, by sztucznie regulować ich rozrodczość w akwariach. To katastrofa! Ruch „kochających inaczej” obróci się kiedyś przeciwko nim. Mówię, stop! Możecie coś z tym zrobić, biorąc los w swoje ręce, wchodząc do Domu Wiecznych Cnót. Od was, bracia i siostry, zależy, czy fala gwałtu na ludzkości zatrzyma się! Mulligan nie zauważył, jak minęło pół godziny. A ojczulek przemawiał dalej. - Należy natychmiast skończyć z promocją homoseksualizmu! Mniejszości seksualne odpowiedzialne są za znaczny procent gwałtów, których ofiarami padają dzieci. Dlaczego? Bo często są w dzieciństwie molestowane seksualnie, a potem robią to samo o wiele częściej niż heteroseksualiści. Jakaż zatem jest alternatywa dla wychowania dzieci, jeśli nie klasyczna rodzina? Wreszcie, homoseksualiści są odpowiedzialni za wzrost przypadków zachorowań na AIDS. Trzeba przekląć kilku prezydentów Stanów Zjednoczonych, którzy popierali Akcję Afirmatywną! Dotyczy to w szczególności Kennedy’ego i Clintona. Ten ostatni obsadził homoseksualistami i lesbijkami wiele ważnych stanowisk państwowych. Departament Stanu z jego polecenia preferował kobiety, kolorowych i posiadających nieślubne dzieci. Programy szkolne w naszych szkołach nauczają, że biseksualizm, transwestytyzm, pedofilia są czymś normalnym. Nie są! Nie mogą być! Nie będą! Tylko klaskać, pomyślał Mulligan. Wygasła w nim wcześniejsza niechęć do ojczulka. Jako policjant musiał jednak dokonać uczciwego wyboru. Jeśli ten niegłupi facet zabija pedałów na ulicach Brooklynu, powinien być bezwzględnie zapuszkowany. Nie można mu odpuścić z powodu gadki. Poczuł znużenie. Ożywił się jeszcze na moment, gdy Ferguson lewą ręką podniósł długopis, który upadł mu na podłogę. Później obserwował jego zachowanie i stwierdził, że facet jest mańkutem. Ten fakt skreślałby go z listy podejrzanych o ostatnie morderstwa na Brooklynie. Były robotą praworęcznego. - Oskarża się rodzinę o wszystkie patologie, wyrosłe w naszej ukochanej demokracji - mówił dalej Ferguson. - Także seryjni mordercy są jakoby produktem toksycznej działalności rodziny. Głównym winowajcą ma być ojciec-tyran. Ale zauważcie, że wiele dziewcząt jest tyranizowanych w wieku dziecięcym, a tylko nieliczne wyrastają na morderczynie. Nieszczęśliwe dzieciństwo nie może być jedynym wytłumaczeniem dla seryjnych morderców, chociaż to ważny czynnik. Nie wszyscy seryjni mordercy byli bici lub upokarzani jako dzieci. Jeffrey Dahmer odebrał na pozór normalne wychowanie, a wyrósł na jednego z najokrutniejszych morderców. Zapamiętajcie, to nie rodzina jest problemem. Problemem jest brak prawdziwej rodziny! Na koniec Ferguson wspomniał, że nieżonaty Jezus założył duchową rodzinę, opartą na wierze chrześcijańskiej. On, ojciec Ferguson, jako przywódca „Domu Wiecznych Cnót” jest „doskonałym Adamem”, a jego żona „doskonałą Ewą”. Razem zaś stanowią „doskonałą rodzinę”, a on sam został „odkupicielem ludzkości”. - Kto się do nas przyłączy, wejdzie na drogę radości i szczęścia! - dodał. Mulligan nie mógł tego dłużej słuchać. Tym bardziej, że guru zapraszał do zapisywania się na piątkową medytację. Dopiero teraz zauważył, że na sali nie było ani jednego krzyża. Sekta jak się patrzy! Wyszedł na zewnątrz o wpół do ósmej, obiecawszy sobie, że jutro zajmie się gościem. Ale instynkt gliniarza wziął górę. Postanowił zaczekać w ciepłym wnętrzu starego buicka. Czekał cierpliwie, a deszcz wystukiwał werble o dach pojazdu. Wkrótce usnął, ukojony jednostajnym szumem. Obudził się nagle, gdy zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał 19:38. Zerknął we wsteczne lusterko i zamarł. Z tyłu za nim parkował duży, ciemny chevrolet, do którego wsiadał właśnie Ferguson, ubrany w ciemną, ortalionową kurtkę z kapturem. Śpieszył się. Ruszył ostro w kierunku East River i Mulligan poczuł się jak na patrolu. Nie był nawet zanadto podpity. Chevrolet niespodziewanie zawrócił. Kluczył. Przywódca sekty zmierzał teraz w kierunku oczyszczalni ścieków. Dziwne, że nie pojechał od razu w tę stronę. Czemu wybrał okrężną drogę, a nie prostą Kingsland Ave. Czyżby domyślał się, że jest śledzony? Skręcił obok oczyszczani. Stał tam bar, jakich wiele na Greenpoincie. Widać stąd było most, łączący Brooklyn z Queens, a na prawo, ponad dachami budynków, dwa wysokie, walcowate zbiorniki. Przygnębiająca okolica. Ferguson zatrzymał się w mrocznej uliczce i wszedł do baru. Mulligan siedział kilka minut w samochodzie. Palił papierosa i obserwował drzwi lokalu. Wreszcie postanowił sprawdzić, co też ojczulek robi w podejrzanej spelunie. Nie dostrzegł go w zadymionej sali. Ani przy barze, ani przy żadnym ze stolików. Nie grał też w bilard. Mulligan skierował się do toalety. Czy mógł się tam ukryć? Jego zachowanie było niezrozumiałe. Powinien był opiekować się swoją „doskonałą rodziną”. Po co tu przyjechał? Odlać się? Skąd upodobanie dla takich mordowni? Zlustrował pobieżnie wnętrze kibla. Dwie kabiny były zamknięte od środka, więc zbliżył się do nich z magnum w dłoni. - Panie Ferguson! - zawołał. Nikt nie odpowiedział. W jednej z kabin ktoś jednak poruszył się niespokojnie i Mulligan naparł na liche drzwi. Był potężnej postury i niezbyt delikatny w obejściu. Wyrwane zawiasy uratowały kawał dykty przed pęknięciem. Drzwi spadły na siedzącego na sedesie faceta. Lekko zamroczony mężczyzna w starszym wieku błyskawicznie wytrzeźwiał, widząc przed sobą policjanta ze spluwą. To nie był Ferguson. Mulligan zaatakował drugą kabinę. Wtedy coś ciężkiego spadło mu na głowę. Nie poczuł zderzenia z chłodną posadzką. Stracił przytomność. 17. Kate Scratch była zaniepokojona. Mulligan z zabandażowaną głową wyglądał komicznie, ale jego blada twarz wskazywała, że tęgo oberwał. Była pierwsza w nocy. Poturbowanego Bandytę patrol przywiózł na posterunek godzinę temu. - Co się stało? - zapytała. Odpowiedział, że śledził podejrzanego. Nie wspomniał, oczywiście, kogo, aby nie narazić się na nieprzyjemności. Wykonywał przecież robotę za nią i za Turnera. Elegancik z FBI siedział w tym czasie w gabinecie Donaldsona i rozmawiał z Flanaganem. Widział go, jak gestykuluje nerwowo i co pewien czas zezuje na niego. - Kto to był? - spytała Kate. - Handlarz narkotyków, jak sądzę. - Wiesz, że w twojej krwi stwierdzono obecność alkoholu? - Poważnie? Nie wywietrzało od wczoraj. To przez tę zawiesistą pogodę. - Nie żartuj - Flanagan wrócił z gabinetu szefa. - Masz wolne, upijasz się i bawisz w detektywa. Odbiło ci? Podszedł też Turner. - Mulligan! - zawołał sadystycznie. - Robisz wszystko, aby stracić odznakę. - Wyślecie mnie na emeryturę? Kiedy? - Ja bym cię zwolnił natychmiast. Po pijanemu prowadziłeś samochód. A może nie zdawałeś sobie sprawy? Może jesteś niepoczytalny? Mulligan spojrzał spokojnie. Chętnie, jako niepoczytalny, dałby mu w mordę. - Kiedy? - zapytał. - Co kiedy? - zdziwił się Turner. - Kiedy na mnie doniesiesz? Turner zagryzł wargi. Kate wkroczyła do akcji. - Panowie, spokój! Mamy kolejną ofiarę „Brzytwiarza”, a wy się bierzecie za rogi. - Dobra - Turner odwrócił się. - Sprawę sierżanta Mulligana załatwimy jutro. Mamy na głowie ważniejsze problemy. Co ustalił koroner? - To samo fachowe cięcie brzytwą - odparł Flanagan. - Zrobił to w samochodzie, stojącym na światłach, a potem wysiadł jak gdyby nigdy nic. - Świadkowie? - Brak. - Jak tak dalej pójdzie, wytnie wszystkich gejów w okolicy. - Trzeba mu dać medal - skomentował Mulligan. - Robi porządek, oczyszcza ludzkość z chwastów. Może to wykolejony prezbiterianin? Moja ciotka była kalwinistką. Twierdziła, że Bóg zbawi wybranych. Innych skaże na potępienie. - O czym ty gadasz? - Turner posiniał ze złości. - Jesteś policjantem! Naćpałeś się? Gadasz jak nawiedzony! Zabierzcie go, do cholery! Wkurzył się, nie ma co. Zaczął nawet mówić ich językiem. - Sierżancie Mulligan! - podniosła głos Kate. - Wstawaj ! Zawiozę cię do domu. Miał dosyć Turnera i tego miejsca. Pojechali samochodem Kate. W drodze opowiadała o ostatniej ofierze „seryjnego”. Damian Woodvile, 22-letni bezrobotny, od dziecka mieszkał na Greenpoincie. Kiedyś dobrze zapowiadał się jako pływak. Od czterech lat nie uprawiał sportu z powodu kontuzji kolana. Wybrał się dzisiaj do kina. Miał w kieszeni dwa bilety. Pytanie brzmiało: kogo zaprosił? „Brzytwiarz” załatwił księdza Mazura pod koniec seansu, w trakcie finałowej, hałaśliwej sekwencji, gdy widzowie z zapartym tchem śledzili akcję filmu. Dzisiaj nie zrobił tego w kinie, bo Woodvile siedział w ostatnim rzędzie i nie był sam. Zabił później, w samochodzie. - Czy coś łączyło tego pływaka z innymi ofiarami? - zapytał. - Ze Stewartem na przykład? Albo Donovanem? - Sprawdzamy każdy szczegół, ale to potrwa. Tydzień, może dwa. Przeglądamy setki akt. Brakuje ludzi w terenie, a Turner naprawdę odwala kawał solidnej roboty. Uwierz mi. FBI ma niezłe archiwum i metody, a Jack jest doświadczony w takich sprawach. Co do ofiar, z pewnością coś je łączy... - Greenpoint? Kiwnęła głową. - Dzielnica łączy ofiary i mordercę. Przez chwilę zastanawiali się w milczącym skupieniu. Kate patrzyła z ukosa, jak Mulligan poprawia bandaż na głowie. - Naprawdę śledziłeś handlarza narkotyków? - spytała nieoczekiwanie. Była bystra. - Naprawdę - udał obojętność. - A czy ciebie i Turnera łączy tylko praca? Zaniemówiła na moment. - O co ci chodzi? Wzruszył ramionami i odwzajemnił twarde spojrzenie. Kate spuściła wzrok. Była teraz bardziej kobieca niż za dnia, kiedy musiała grać rolę detektywa. Z pewnością to mądra, doświadczona policjantka. Niewykluczone, że lepsza od niejednego faceta w tym zawodzie. Ale miejsce kobiet widział gdzie indziej. Może Ferguson miał rację? Kobiety powinny spełniać się przede wszystkim w miłości i macierzyństwie? - Tu mieszkam - wskazał kamienicę w słabym świetle latarni. Zahamowała z impetem na chodniku. Mulligan miał już wysiąść, gdy zapiszczał radiotelefon. - Scratch - rzuciła zmęczonym głosem. - Mamy kochasia Woodvile’a - zacharczał z głośnika Flanagan. - Tego, któremu zafundował bilet na „Bonda”. - Kto to? - Kevin Burnes. - Gdzie jest? - W domu, na Jackson Street. - I co? - Przejedziesz się tam? Miała już dość pracy na dziś, ale przytaknęła. Mulligan ruszył do domu chwiejnym krokiem weterana i Kate odjechała wzdłuż parku, obserwując go we wstecznym lusterku. Gdy zniknął w bramie, dodała gazu. Nie poszedł do siebie. Zapukał do drzwi Kulawego Eda. Ed, były imigrant, miał tę zaletę, że okropnie się go bał. Sierżant mu imponował. Był dla niego uosobieniem wielkiej Ameryki. Gliniarz jak się patrzy! Wysoki drab ze spluwą, dyndającą na udzie, niczym szeryf z westernów. Taki John Wayne albo Clint Eastwood. Ed miał stary samochód i cierpiał na bezsenność, efekt dawnego picia na umór. Mógł się przydać. Zapukał. Ed natychmiast otworzył. Nie spał. - Potrzebuję twojego gruchota. - W mordę! No pewnie! Postanowił wrócić do „Domu Wiecznych Cnót”. Ferguson nie dawał mu spokoju. Powinien był wspomnieć o nim Kate. Ojczulek był na jej liście komputerowej. Mógł być mordercą. Ale Mulligan wpadł na trop przypadkiem i chciał go przyskrzynić osobiście. Nie była to przekora wobec Turnera i Kate. Uważał po prostu, że Ferguson należy do niego. Jeśli wyprzedzi tę bandę ważniaków po Harvardzie, inaczej na niego spojrzą, a Donaldson będzie mógł zawyć z rozkoszy. Kiedyś Mulligan był dobrze zapowiadającym się detektywem, dzisiaj nim pomiatano. Taki na przykład Turner patrzy na niego z wyższością. Nie lubi go. Inna sprawa, że z wzajemnością. Jeśli Ferguson jest cholernym „Brzytwiarzem”, Mulligan miałby swoje pięć minut. Nie był jednak do końca przekonany. W kiblu zaplutego baru dostał po łbie, a „Brzytwiarz” powinien poderżnąć mu gardło. Poza tym Ferguson był mańkutem. Musiał sprawdzić sekciarza. Teraz. W nocy. Potrzebował kierowcy, bo miał alkohol we krwi. Kulawy Ed nie posiadał się ze szczęścia. 18. Na Driggs Avenue było spokojnie. Tylko samochody warczały w górze na międzystanowej. Zaparkowali za supermarketem, którego neon migotał chorobliwą czerwienią. Pod kamienicę, w której urzędował guru, Mulligan doszedł pieszo. Siąpiący deszczyk rozmoczył zwoje bandażu. Przejrzał się na krótko w szybie wystawowej. Dobrze, że ulica była pusta i w pobliżu nie przejeżdżał żaden patrol. Mogliby go wziąć za „Brzytwiarza” lub spragnionego krwawej przygody „Rzeźnika”. Zapalił papierosa i rozejrzał się dookoła. Chevroleta nie było. Na pierwszym piętrze okna były ciemne, jak pomalowane czarną farbą, na drugim tliło się słabe, burdelowe światło. Czerwone jak krew. Mulligan mógł dostać się na górę przez główne drzwi - wtedy musiałby zbudzić lokatorów - lub opuszczonymi schodkami przeciwpożarowymi. Na górze, obok okienka z czerwonym światłem, zauważył wąskie drzwi w murze. Mieszkańcy mieli niezależne, niekrępujące wejście. Stanął na szczeblach metalowej drabiny i wysoko nad nim zazgrzytały zawiasy. Wspinał się wolno, ospale, mimo to schodki bujały się niebezpiecznie. Wkrótce znalazł się na wysokości drzwi balkonowych drugiego piętra. Pomieszczenie tonęło w gęstych oparach, dym snuł się tam jak przy obrządku voodoo. Nikogo nie dostrzegł, pokój był zaś nieduży, skromnie umeblowany. Drzwi balkonowe nie były zamknięte. Wszedł ostrożnie przez niezamknięte drzwi balkonowe i poczuł zapach „maryśki”. Pasowało to do ojczulka. Na pierwszym piętrze wynajmował salę, na górze mieszkał i zabawiał się. W pokoju na rzuconych pod ścianę materacach spały kobiety. Bez trudu poznał tę, która wpuściła go na spotkanie. Była córką Fergusona. Druga niewiasta wydawała się starsza. Mogła być jego żoną. Rodzinka w komplecie! Zauważył liche szafki i komody, na białej ścianie wisiał emblemat, który zdobił też „świątynię”. W popielniczce znalazł zwykłe pety i resztki skrętów. Poziom adrenaliny skoczył mu nieznacznie, gdy zza niedomkniętych drzwi dobiegł jęk. Nawet nie drgnął. Zmęczenie obniżało napięcie, a on był jak android, zimny i nieczuły. Wyjrzał na korytarz. Przez szparę w otwartych drzwiach łazienki ujrzał kopulującą parę. Spocone i muskularne plecy mężczyzny wykonywały agresywne ruchy w tył i w przód, śmieszna kitka z tyłu głowy dyndała w rytm seksualnej samby niczym ogon kucyka. To był ojczulek we własnej osobie! Z opuszczonymi do kostek spodniami i nagim torsem oddawał się praktyce dalekiej od religijnej medytacji. Mulligan nie widział drugiej osoby, ale modlił się, by nie zobaczyć drugiego mężczyzny. Miał cholerne szczęście. To była kobieta. Jęknęła z rozkoszy, a potem kilka razy zaszlochała. To nie był płacz, raczej orgiastyczny spazm. Stosunek się zakończył. - Jutro udzielę małżeńskich rad - rzekł Ferguson chrapliwym głosem. Zapinając spodnie, patrzył bez żadnych uczuć na opartą o wannę dziewczynę. - Urodzisz wiele dzieci. Będziesz wierna mężowi i rodzinie. Ha! Ojczulek posuwał należące do sekty kandydatki na żony. Cóż za dobroczynność! Sprawdzał ich seksualną przydatność, by później, zgodnie z obowiązującym rytuałem, zarekomendować przyszłemu szczęściarzowi wspaniałą wybrankę. To się nazywa organizacja! Po chwili Ferguson kazał dziewczynie ubrać się i po cichu wyjść schodkami przeciwpożarowymi. Był lekko naćpany, ale wydawał się przytomny. Mógł być niebezpieczny. Mulligan pomacał rozbitą głowę. Co robić? Zwiewać czy mu przyłożyć? Nie zapomniał, że ten facet mógł zamordować Raya Plaskiego. Ulegał teraz niezdrowej sugestii, że to właśnie on. Było w nim coś, co budziło agresję. Najchętniej zakułby go w kajdanki. Wybrał trzeci wariant. Postanowił się ukryć. Kobiety spały twardym snem, mógł więc zaryzykować. Ruszył w stronę komody, gdy ciszę rozdarł krzyk. Obudziła się córka Fergusona. - Ojcze! Ktoś tu jest! Ferguson był szczwanym lisem. Nie wskoczył do pokoju, aby bronić kobiet. Zniknął za drzwiami. Coś tam zaraz runęło, łomotały pośpiesznie drzwiczki szafek. Czego szukał? Broni? Mulligan sięgnął po magnum i kopniakiem otworzył drzwi. Poczuł nieprzyjemny powiew na policzku i odruchowo uchylił się. Ciężka szklana popielniczka roztrzaskała się z hukiem o ścianę. Kobietki! Dopadł wreszcie łazienki. Leżała tam porzucona dziewczyna, przed chwilą jeszcze duszą i ciałem oddana namiętności. Kątem okiem zauważył ruch. Ferguson wybiegł z łazienki z przeraźliwym krzykiem, a przypominał rozwścieczonego Indianina, który zamiast toporka trzyma w lewej ręce brzytwę. Był szybki. Musiał ćwiczyć pieprzone sztuki walki! Mulligan pilnował się, aby nie strzelić. Turner i całe FBI udupiliby go na amen. Żaden policyjny urzędnik nie stanąłby drugi raz w jego obronie. Nawet Donaldson. Zabraliby mu odznakę, ordery i emeryturę. A na koniec wsadziliby go do pierdla. Ostrze przecięło ze świstem powietrze, a on ledwo zdołał uskoczyć. Czerwone światło nie pomagało mu, mamiło zmysły. Nie służyło przecież do oświetlania walk. Ojczulek czuł się za to świetnie. Wyprowadził kolejne cięcie. Tym razem Brzytwa przecięła skórę i polała się soczyście krew. Mulligan zawył jak zwierzę i wypuścił rewolwer na podłogę. Niedobrze. Lewą rękę miał bezużyteczną, a przecież był typowym mańkutem. Ferguson nie zadał ostatecznego ciosu. Przeskoczył nad nim jak kozica i wpadł z impetem do pokoju kobiet. Wściekły Mulligan wbiegł tam tuż za nim. Żona i córka już nie krzyczały, a wzorowy tatuś, Odkupiciel i Don Juan, był już na zewnątrz. Zbiegał w dół po schodkach przeciwpożarowych. Nagle zatrzymał się i momentalnie potrząsnął drabiną. Pewnie ktoś próbował dostać się z ulicy na górę i Ferguson chciał go zrzucić. Udała mu się ta sztuka, bo coś grzmotnęło o chodnik, a następnie rozległ się stłumiony krzyk. Wtedy Mulligan dopadł sekciarza. Szerokim sierpem huknął go w ucho aż ojczulek zachwiał się na drabinie. Cios nie był mocny, bo zadany prawą ręką. I kiedy Mulligan składał się do kolejnego ciosu, matka z córką rzuciły się na niego jak wściekłe kundle. Drapały i gryzły, on odpędzał je zranioną ręką, drugą zaś trzymał za kark Fergusona. W końcu bandaż zsunął się na oczy i wyprowadził na oślep cios rozpaczy. Trafił w twarz córkę. Jednym szarpnięciem zerwał bandaż i ujrzał uciekającą w popłochu żonę. Pochylił się na moment nad dziewczyną. W miejscu warg miała krwawą miazgę i jęczała cicho. Ferguson rzucił się w dół po schodach. Mulligan wrócił po broń. Jednym skokiem dopadł balkonu. Ferguson spieprzał jak rączy jeleń, gdzieś ulotniła się troska tatusia o trzódkę. Mulligan strzelił w powietrze. - Stój! - krzyknął. - Policja! Nie zrobił na ojczulku wrażenia. Drugi strzał był mierzony. Ferguson z jękiem wylądował na chodniku. Obok leżał nieruchomo Kulawy Ed. 19. Nie miał swojej Nancy. Nie miał komu powiedzieć: „Kochanie, zapomniałem zrobić unik”. Tak właśnie postąpił prezydent Reagan zaraz po zamachu na jego życie. Mulligan miał problem. Opatrzono go. Dodatkowy bandaż opasywał jego lewe ramię. Zabrali mu broń i odznakę. Obwiniał się, że nie był dość szybki w mieszkaniu Fergusona i że spartolił robotę. Afera wisiała w powietrzu. Na szczęście żył. Choć w tym był podobny do Reagana. Wszyscy byli porządnie zmęczeni. Prócz Turnera, oczywiście. Agent FBI był w swoim żywiole. Skrywana pod maską inteligenciaka z Harvardu, sadystyczna natura triumfowała, zaś w oczach iskrzyła się satysfakcja. Wreszcie mógł skończyć z ostatnim Mohikaninem, jedynym gliną w mieście, który najpierw strzela, a potem zadaje pytania. Wściekły Donaldson, zerwany z łóżka przed świtem, nie patrzył w oczy swojego „pupila”. Odgłos syreny statku na East River pobudził go do ostatniego ataku na Turnera. - Zaraz - zabulgotał. - Atakują brzytwą policjanta, a ja mam temu przyklasnąć? Po czyjej właściwie stronie pan jest, Turner? Mulligan złapał „Brzytwiarza! Odwalił robotę za pana i detektyw Scratch. Za nas wszystkich. Dla Raymonda Plaskiego i jego rodziny! Powinniśmy być mu wdzięczni. Turner poprawił krawat. - A wiedział pan, że sierżant Mulligan prowadzi własne śledztwo? Śledził Fergusona. Przyznał się do tego. Niech powie, czemu to robił. Pomimo ostrzeżeń z naszej strony. - Co jest, Mulligan?! - zapytał Donaldson. - Czemu nic o tym nie wiem? Bandyta machnął ręką. Miał swoje powody, ale nie chciał o nich mówić w tym gronie. Groziła mu szybsza emerytura. Wydział Wewnętrzny dobierze mu się do dupy. Ale nie będzie tłumaczył się przed federalnym. - Nie jest zbyt rozmowny - parsknął Turner. - Dajcie mu spokój! - wrzasnął kapitan. - Przeszedł swoje. Zginął policjant, kolega Mulligana. Nie tylko my chcemy dorwać mordercę. - Przez niego - zasyczał Turner - jeden człowiek został kaleką. Pobił kobietę. Córka Fergusona ma złamany nos. Urządził sobie strzelaninę w Greenpoincie. Ferguson, uciekając przed nim, spadł z wysokości pierwszego piętra. Doznał nerwowego paraliżu. Czy tobie się wydaje, Mulligan, że jesteś pieprzonym inspektorem Callaghanem? - Facet miał brzytwę! - nie wytrzymał Mulligan. - Musiałem się bronić! - Nigdzie jej nie znaleźliśmy. - Próbował odciąć mi rękę. Komu wierzysz, Fergusonowi czy mnie? - A co to ma do rzeczy? Opieram się na faktach. Brzytwy nie ma. Może ci się przywidziało? Może masz delirium? Wtargnąłeś w środku nocy do cudzego mieszkania. Bez nakazu, z bronią w ręku. Wystraszyłeś tych ludzi na śmierć. - Przecież żyją... - Zostałeś wcześniej upomniany! Miałeś zostawić sprawę fachowcom! - Wpadłem na trop przypadkiem. Chciałem sprawdzić parę rzeczy. I co? Nie myliłem się. Facet niby prowadzi sektę, ale przemawia tak, że niejeden sięgnąłby po brzytwę i wyrżnął cioty w okolicy. Ten jego „Dom Wiecznych Cnót” to wylęgarnia „seryjnych” morderców. Wieczorem dał mi w łeb w jakimś zaplutym barze. Niedługo potem zarżnięto pedała w vanie na ulicy. Czy to przypadkiem nie jego sprawka? - Niestety - wtrąciła Kate. - Żona i córka zaprzeczają. Facet ma alibi. O tej porze siedział w domu. Nigdzie nie wychodził. Nie ma nawet chevroleta. - Jak ten z Oklahomy? - Skąd wiesz? Przeglądałeś bazę danych? - Komputer stoi na moim biurku. Nie mam prawa? - Już nie jest twoje - zauważył Turner. - Szkoda gadać. Ferguson wynajął adwokata. Zostaniesz pozwany do sądu. Oskarżą cię o napaść z bronią w ręku. A prokurator udowodni, że Ferguson działał w obronie własnej. - A co, do kurwy nędzy, robi FBI?! - zaklął Donaldson. - Ściga morderców czy policjantów? Jesteś pan z Wydziału Wewnętrznego?! Jeszcze mi wmówicie, że to Mulligan jest „Brzytwiarzem”! - Nie jestem - odparł spokojnie sierżant. - Ja bym zabił gołymi rękami. - Klimat wokół „Brzytwiarza” nie jest najlepszy - mówił Turner. - Chodzą słuchy, że policja nie za wiele robi w tej sprawie. Mówi się, że kieruje wami wyłącznie chęć zemsty za śmierć Plaskiego. - To prawda! - wymknęło się kapitanowi. - Częściowo, ma się rozumieć... - Niektóre grupy naciskają górę i manipulują opinią publiczną. Domagają się przerwania seryjnych mordów na homoseksualistach. - Nie niektóre, tylko lobby homoseksualistów! - Uprzedzenia niech pan zostawi dla siebie. Policja nie może podważać z trudem wypracowanego wizerunku społeczeństwa tolerancyjnego. Motyw zemsty, i to w wykonaniu policjanta o takiej reputacji, jaką ma Mulligan, może wywołać aferę. Nie raczył nawet pokazać odznaki, gdy zakradł się do mieszkania Fergusona. Po prostu na nich napadł! - Byliście tam? Czuliście zapach trawki? - wstał rozwścieczony Mulligan. - Przeszukajcie mieszkanie. Na pewno znajdziecie narkotyki. A może coś jeszcze? Na przykład zwłoki pod podłogą. - Szukaliśmy - wtrąciła Kate. - Żadnych narkotyków. To kadzidła koreańskie. Szkieletów pod klepką też nie ma. - Czułem trawkę. Kadzidła musieli zapalić już po zajściu. Spytajcie taką jedną, którą Ferguson dmuchał w kiblu, gdy żona i córka spały. - Co ty pieprzysz? - wściekł się Turner. - Nie było żadnej innej! Seks na oczach rodziny? Czyś ty zwariował? - Ferguson to czub. Guru nawiedzonych świrów. Ruchome schodki przeciwpożarowe, pomyślał. Młoda adeptka sekty, przyszła matka wzorowej rodziny, weszła do Fergusona po seks i tą samą drogą miała wyjść. Zwiała jednak schodami. Pewnie wyszła prosto na ulicę, a zatem zbadanie odcisków palców też nic nie da. Zbyt wielu ludzi tam się kręci. Znaleźliby setki odcisków. W tym jego własne. 20. Nie zamknęli go w areszcie. Pozwolili mu pójść do domu, ale dostał zakaz opuszczania miasta. Donaldson nie pozwoliłby go zamknąć, o nie! Miał tylko zwrócić drugą służbową spluwę, którą trzymał w schowku na dokumenty w samochodzie. Kate zaproponowała, że go odwiezie. Usiedli w samochodzie, ona uruchomiła silnik, Mulligan niezdarnie próbował zapalić papierosa. - Tu się nie pali - ostrzegła go. - Mogę wysiąść. Któryś z chłopaków mnie podwiezie. - Uprzejmy jesteś - westchnęła. Zaciągnął się łapczywie i poczuł przyjemne swędzenie w płucach. Uśmiechnął się dyskretnie. Kate była warta grzechu. Pomyślał, co by się stało, gdyby ją teraz dotknął? Czule, jak normalny facet. Ale byłby cyrk! Oskarżyliby go o molestowanie i seksizm, a potem wyleciałby z roboty z hukiem głośniejszym od salw na pogrzebie Raymonda! Taki właśnie był ten świat. Każdy normalny facet pragnął czasami dotknąć fajną babkę, ale najczęściej kończyło się na marzeniach. Ten rytuał odbywał się wszędzie, w każdym biurze, w metrze i na ulicy. Żaden zakaz tego nie wypleni. O ile uczciwsza byłaby sytuacja, gdyby Kate, zamiast nasyłać prawników, trzasnęła go solidnie w pysk. - Zawieź mnie do szpitala - poprosił. - Muszę odwiedzić Eda. - Ciężko z nim. Może jutro? - Dzisiaj. - Jak chcesz. - Co z Bumesem? - zapytał nieoczekiwanie. - Skąd o tym wiesz? - Jestem policjantem. To znaczy byłem. - Uważasz, że Ferguson jest „Brzytwiarzem”? - Na to wygląda. Tylko czemu nadal żyję? Dobre pytanie. Czemu nie zarżnął go w barze? Czemu nie odciął mu głowy w mieszkaniu? - Nie wierzę, że to Ferguson - powiedziała cicho. - Czemu? Bo to mańkut? - Po prostu nie pasuje mi do profilu „Brzytwiarza”. - Mordercy zawsze nas zaskakują. Kiedy już jest za późno, rzecz jasna. - Nie powinnam ci tego mówić... Ale wiem, że masz już dosyć i nie będziesz działał na własną rękę. Jesteś zawieszony w czynnościach. Do odwołania. Na szczęście masz chorą rękę. Jesteś bezbronny jak dziecko. Nie zrobisz żadnego głupstwa, prawda? Chciała go rozśmieszyć. Udało jej się. - Mów. Chcę wiedzieć, w czym Turner jest lepszy ode mnie. Aż ją podrzuciło. - Mam na myśli wyłącznie sprawy zawodowe - dodał. Milczała chwilę. - Burnes ma fotografię - powiedziała z trudem. - Jest na niej Woodvile z nogą w gipsie. Widocznie zdjęcie zrobiono kilka lat temu, zaraz po kontuzji kolana. Miał wtedy jakieś osiemnaście lat. Na zdjęciu jest w towarzystwie innego chłopaka. Ale to nie Burnes. Niestety, fragment zdjęcia odcięto nożyczkami. - No, to nic nie wiecie. Na fotografii mógł być każdy. Chyba, że to Ferguson. - Zaraz, chwileczkę! Daj dokończyć! Woodvile i ten drugi, niewidoczny, stoją na tle budynku. Nie wiem, co to za gmach, dużo tu podobnych. Burnes też nie wie. Nie zna Greenpointu. Dostał zdjęcie trzy lata temu i z zazdrości wyciął tego drugiego. Mamy jednak jego opis. Przystojny brunet o piwnych oczach. - To nie ja. - Też tak sądzę. Prawdopodobnie partner Woodvile’a z czasów szkoły średniej. Sprawdzimy wszystkie szkoły, do których chodził, kluby, bary i baseny. Ale może, gdy spojrzysz na zdjęcie, rozpoznasz budynek? Znasz tu każdy kąt. Pokazała fotografię. Mulligan był cholernie ciekawy, ale udawał obojętność. Woodvile miał homoseksualizm wypisany na twarzy. Radosny inaczej, zauważył w duchu. Drobny wypadek przekreślił karierę pływaka, ale nie rozwiał młodzieńczego optymizmu. Obok stał ktoś drugi. Widać było skrawek flanelowej koszuli. Za nimi rozpościerał się płaski, betonowy plac, w tle zobaczył niewielki dziedziniec i szary gmach, częściowo zasłonięty drzewami. Dęby, zdaje się. Ma rację, pomyślał, to może być szkoła. - Nie jestem pewien - mruknął. - Nie wiem. - Nic - schowała zdjęcie do teczki. - Popytamy, powęszymy. Ktoś musiał zrobić to zdjęcie. Może jeszcze żyje i mieszka na Greenpoincie. Kwestia dni. - Tutaj! - podniósł głos. - Co takiego? Wskazał szary gmach za drucianym ogrodzeniem. - Szpital - dodał. - Tu leży Ed. Zahamowała z piskiem opon. 21. Spał długo. Pierwszy raz od wielu lat zrezygnował z pomocy niezawodnego przyjaciela, Johnny’ego Walkera. O świcie był zmęczony. Nie miałby nawet siły odkręcić butelki. Wstał po południu, obolały. Bandaże przesiąkły krwią. Targały nim wyrzuty sumienia. Spaprał robotę. Już nie był dawnym Bandytą. Przez niego Ed miał drugi raz w życiu strzaskaną miednicę. Los jest okrutny. I stronniczy. Troszczy się wyłącznie o stałych klientów. Inna sprawa, że prawnicy szykowali dla Eda niezłe odszkodowanie. Nawet dziękował Mulliganowi w szpitalu, był cholernie wdzięczny. Los kpił z rozsądku. Na pocieszenie dał popalić Fergusonowi! Paraliż nerwowy. Dobre i to! Zmienił opatrunek na przedramieniu, zdjął bandaż z głowy i sprawdził butelki z alkoholem. Nie musiał iść do pracy. Mógł się urżnąć i zdychać trzy dni, gapiąc się w telewizor albo w sufit. Owszem, nienawidził się za to, że pozwalał, by wóda decydowała za niego. Gdzieś ulotniła się niezłomność charakteru i hardość. Z początku, gdy odeszła Marylin, trzy lata temu, myślał, że poradzi sobie z samotnością, przepije ją kontenerem whisky i wróci do rzeczywistości. Okazało się, że nawet twardziel potrzebuje kobiety i szybko się uzależnia od alkoholu. Wszyscy myśleli, że kłopoty Mulligana, jego moralny upadek, zaczęły się za sprawą mafiosa, którego zastrzelił. Byli w wielkim błędzie. Chodziło o kobietę. Najdziwniejsze, że nie potrafił znaleźć sobie innej, chociaż zawsze miał powodzenie u kobiet i sam nie był obojętny na ich wdzięki. Nie umiał poradzić sobie z upokorzeniem, jakim było jej odejście. Czy to znaczyło, że był wrażliwą górą mięsa? Może raczej sentymentalnym głupcem i masochistą. Tak powiedział kiedyś komendant Pruneda. I chyba miał rację. Mówił jeszcze, że Mulligan daremnie szuka odpowiedzi na pytanie „dlaczego”. Nie ma czasu na takie głupstwa, powtarzał. Nie myśl. Myślenie w dzisiejszych czasach upokarza. Myślenie to mazgajstwo. Najpierw walisz gościa w ryj, a potem pytasz, jak się nazywa. To jest metoda. Sposób na życie. Weź robotę do domu. Niezły filozof z tego Prunedy. Pocieszyciel. I co z tego? Nawet w pracy Mulligan walił w mordę za późno. A prywatnie mazgaił się dalej i zrobił się miękki. Pokornie znosił marną opinię. Ale nie żalił się innym, nie smarkał im w kieliszki. Złość dusił w sobie, nie obnosił się z nią. Ludzie bardzo różnie radzili sobie z problemami. Udawali szczęściarzy, a potem, w najmniej oczekiwanym momencie, wypłakiwali się przy whisky i kochankach. Albo załatwiali sprawę nowocześnie, łatwo i bez bólu: rozwód, wizyta u psychoanalityka, nowy partner, nowa praca i nowa fryzura. Im gorzej, tym większa aktywność. Nie ma miejsca na rozpacz i cierpienie. Dzisiejsi mężczyźni byli na tyle pozbawieni charakteru, że odejście żony traktowali na równi z kradzieżą samochodu - kupię nowe auto i po bólu. A przecież odejście kobiety godziło w ich męskość. Kobiety radziły sobie inaczej. Poprzez pielęgnowaną w mediach nienawiść do samców. W tej kwestii wykazywały jeszcze większe mistrzostwo. Należy mi się połowa jego majątku, to uczciwe postawienie sprawy, plus odszkodowanie, warte drugą połowę. Rany! Jak w pieprzonej ubezpieczalni! Świat był zepsuty i staczał się po równi pochyłej, heblowanej starannie przez stado prawników. Na szczęście whisky nigdy nie zmieniała smaku. Tyle że wszystkie butelki były puste. W lodówce nie było nawet piwa. Wziął prysznic i wyszedł. 22. Przypadkiem trafił na ten plac. Natychmiast przypomniał sobie fotografię Woodvile’a. Już wczoraj kojarzył ten dziedziniec, właściwie fragment asfaltowego boiska, z konkretnym miejscem, ale nic nie powiedział. To była jego zakichana tajemnica. Z drugiej jednak strony Kate nie zasługiwała na nieufność, gdyż nie wyczuwał w niej wroga. Nawet na samym początku śledztwa nie była dla niego zagrożeniem. Lubił ładne buzie. Bóg wiedział, co robi, obdarowując ludzi urodą, a Mulligan miał do niego cholerne zaufanie. Inna sprawa, że ładne kobiety oznaczały kłopoty. Ale dzisiaj wszystko stanowiło problem. Wolność dawały tylko „seks, dragi i rock’n’roll”. Zmoczone deszczem boisko błyszczało w bladym świetle latarń. W oknach wiktoriańskiego budynku paliło się światło. Życie w deszczowe dni zamierało i przenosiło się do ogrzanych mieszkań. Greenpoint był wtedy bardziej żałosny niż kiedykolwiek. Palił papierosa i gapił się na budynek za ogrodzeniem. Wilgotny chłód przenikał go na wylot. Woodvile mógł uczęszczać do tego college’u. Chyba że najzwyczajniej w świecie spotykał się tu z owym brunetem. Na jedno wychodzi. Trzeba to sprawdzić. Kto wie, do czego mógł doprowadzić go tajemniczy facet we flanelowej koszuli. Na pierwszym piętrze spotkał sekretarkę. Rozmawiał z nią już kiedyś. Przyskrzynił wtedy paru młokosów za palenie trawki. Koścista Murzynka miała na imię Diane. - Co pana do nas sprowadza, sierżancie Mulligan? Pamiętała jego nazwisko i stopień. - Czy coś się stało? - Goniliśmy w nocy łobuzów - odpowiedział wymijająco. - Ktoś z naszego college’u? - Niewykluczone. Ale proszę się uspokoić. Potrzebuję informacji. Cztery lata temu chodził do was utalentowany pływak. To znaczy podejrzewamy, że do was. - Nie pamiętam. Pływak? A jak się nazywał? Możemy go poszukać w archiwum. - OK. Interesuje mnie cały jego rocznik. To będzie 1998 albo 1999. Szukam bruneta o piwnych oczach. Na końcu szerokiego korytarza, w pokoiku sekretarki, dostał do wglądu duże, zielone dzienniki sprzed czterech lat. Na pożółkłych płachtach drukowanego papieru szukał nazwiska Woodvile’a, tymczasem Diane grzebała w pękającej od segregatorów szafie. Twierdziła, że trzyma tam cenzurki ze zdjęciami absolwentów. Zanim wyjęła odpowiednie teczki, natknął się na znajome nazwisko. W jednym z dzienników figurował Lany Delgado, rówieśnik Woodvile’a, uczeń równoległej klasy. Zamieszany w kradzież pavulonu w Greenpoint Hospital! Miał trop! Lany Delgado łączył wszystkie zbrodnie „Brzytwiarza”. Podobno leżał na cmentarzu od dwóch lat, ale z pewnością jego osoba miała związek ze sprawą. Ktoś, kto znał Larry’ego Delgado, a także Damiana Woodvile’a i Rona Stewarta, zabawiał się brzytwą na Greenpoincie. Skrzywdzony, zazdrosny kochanek? Może Kevin Burnes? Był z Woodvilem w kinie i rozstali się rzekomo po seansie. Mógł kłamać. Tylko po co dał policji zdjęcie z wyciętym Larrym Delgado? Nie, to nie on. Raczej Sliwinski. Rudzielec musi wiedzieć o czymś, co ma kolosalne znaczenie w sprawie „Brzytwiarza”. Tak, to mógł być on. - Znalazł pan coś? - sekretarka wyrwała go z zamyślenia. - Nie, nic - skłamał. Usiadła po drugiej stronie biurka, plecami do otwartych drzwi. Przeglądała cenzurki, kędy zadzwonił telefon. Odebrała. Mulligan zupełnie się wyłączył. Sięgnął po rocznik 1998, a sekretarka ściszyła głos. Patrzyła kątem oka na policjanta i była czujna. Nie dostrzegał jej niespokojnych spojrzeń. Rozpoznał jednak na zdjęciu Larry’ego Delgado. Brunet o piwnych oczach! Nie ulegało najmniejszej wątpliwości - to on był na zdjęciu obok Woodvile’a. Bingo! Odprężył się i natychmiast wyczuł dziwne zachowanie sekretarki. Spojrzał na nią. Spuściła wzrok, odwróciła się plecami i mówiła ledwie słyszalnym szeptem. Wreszcie odłożyła słuchawkę. Uśmiechnęła się sztucznie. - Jak idzie? - zapytała z nienaturalną życzliwością. - Może zrobić kawy? Albo herbaty? Zrobiła krok w stronę drzwi i, niby od niechcenia, zamknęła je. - To jak? - w jej głosie wyczuwało się duże napięcie. - Chce pan coś do picia? - Nie, dziękuję - odpowiedział spokojnie. - Pójdę już. Zdenerwowała się. Nie wiedziała, co ma robić. - Znalazł pan tego znajomego Woodvile’a? Bruneta o piwnych oczach? Pomogę panu. - Skąd pani wie, że znajomy tego bruneta to Woodvile? - Jak to skąd? Wymienił pan jego nazwisko. Łgała jak z nut. Nie podał żadnego nazwiska. Wspomniał tylko o pływaku i brunecie. Ktoś musiał jej powiedzieć. - A, tak - mruknął. Pokiwał głową, by uśpić jej czujność. - Kawa czy herbata? - upierała się. Wyraźnie próbowała go zagadać. Ktoś, z kim rozmawiała przez telefon, kazał jej go zatrzymać. Pewnie Turner. Nie słyszał, co mówiła do słuchawki, ale musiała dać rozmówcy do zrozumienia, że jest tu ktoś z policji. Zapytali ją o Woodvile’a, stąd znała nazwisko. Zdradziła się. Na posterunek nie było daleko. Za dziesięć minut powinni się tu zjawić. Turner i Kate albo Flanagan. - Niech pani zrobi herbaty - rzekł. Odetchnęła z ulgą. - Gdzie jest ubikacja? Wskazała sąsiednie drzwi na korytarzu. - Zaraz wracam - uśmiechnął się kwaśno. W toalecie nie było nikogo. Podszedł do okna wychodzącego na dziedziniec. Otworzył je. Musiał podejść po gzymsie do rynny i spuścić się po niej w dół. Gdyby nie chora ręka... Nie było jednak na co czekać. W każdej chwili mogli go dopaść. Z trudem zszedł po śliskiej rynnie, kalecząc dłonie. Otworzyła się też rana pod bandażem. Ból nie pozwalał zapomnieć o Rayu, a tym samym o Fergusonie, Burnesie i Sliwinskim. Pragnął zemsty. Wśród tej trójki był zapewne „Brzytwiarz”. Wieczorny mrok sprzyjał ucieczce. Już za ogrodzeniem koledżu doleciał go jęk policyjnej syreny. Mogli mu naskoczyć. 23. Babcia Larry’ego zrobiła kawę. Zanim Kate i Turner przyjechali do domku państwa Delgado na Dupont Street, sierżant O’Neil odkrył, że fotograf Donovan mógł znać ich wnuka. Ponad tydzień grzebał z Flanaganem w stosie akt. Nie umiał pogodzić się ze śmiercią Raya. Pracował bez wytchnienia. Dla niego - jak dla większości gliniarzy z Brooklynu - to śledztwo było niemal osobistą sprawą. Pragnął złapać mordercę, więc złożył prywatny czas na ołtarzu sprawiedliwości. Nie był inteligenciakiem. Błyskotliwość utopił dawno temu w tłuszczu codziennych porcji hamburgerów. Ale był uparty i dokładny. Energię czerpał z żądzy zemsty. Dowód odkrył przypadkiem. Okazało się, że Donovan mieszkał trzy lata temu w sąsiedztwie domu państwa Delgado. Dosłownie o rzut beretem, na prostopadłej do Dupont Street ulicy. O’Neil był katolikiem, jak większość Irlandczyków, ale w zbiegi okoliczności nie wierzył. Nie tylko Ron Stewart i Joe Sliwinski znali Larry’ego. Młody fotograf ze Slope Park również. Odkrycie O’Neila rozwiązało mały worek z sukcesami. Otóż Flanagan doczytał się, że Lany należał do parafii, w której wikarym był ksiądz Mazur. Rodzice Larry’ego zginęli w wypadku samochodowym siedem lat temu i wcześniej chłopak mieszkał z nimi w pobliżu Driggs Avenue. Dopiero po tragedii zamieszkał u dziadków w północnym Greenpoincie. Ciekawostką był fakt, że katolicka świątynia księdza Mazura mieściła się niedaleko siedziby „Domu Wiecznych Cnót” Fergusona. Sprawa zataczała magiczne koło. Śmiertelna pętla zaciskała się. Wydawało się, że morderca czai się w pobliżu. Kate niemal czuła jego oddech. Ferguson? Nie, to przypadkowa figura. Joe Sliwinski? Tak, to możliwe. Był wielką niewiadomą. Zaś Lany Delgado to klucz do całej sprawy. Kawa była dobra. Podana w małych, gustownych, porcelanowych filiżankach made in China. Usiedli w niedużym salonie, wypchanym staromodnym i tanim umeblowaniem. Nowoczesny akcent stanowił duży telewizor i sprzęt audio. Obok stał regalik na płyty, wśród których przeważały stare, rockowe kapele: Jimmy Hendrix, Deep Purple, The Doors, Steppenwolf, Jefferson Airplane, The Moody Blues. Na pokrytej kwiecistą tapetą ścianie wisiały tandetne widoczki i obrazy o tematyce religijnej. Delgado byli katolicką rodziną, więc wystrój salonu kłócił się nieco z luzackim ubiorem gospodyni i jej przypuszczalnie hipisowską przeszłością. Ale ludzie na starość zwracają się ku tradycji, religii. Pani Delgado ubrana była w ten sam dres, w którym wizytowała posterunek. Jej mąż, zasuszony mężczyzna z cierpieniem na twarzy, siedział w głębokim fotelu. Koc okrywał jego nogi i ręce. Oczy zachowały jednak zdrowy połysk, a głębokie bruzdy na czole świadczyły, że kiedyś myślał częściej niż przeciętny Amerykanin. Ciekawe, o czym? Na szczęście w salonie nie śmierdziało lekami. U starszych ludzi zdarza się to często. Może tylko woda kolońska, jakiej używał pan Delgado, nie była, delikatnie mówiąc, najwyższej jakości. - Mąż cierpi na reumatyzm - westchnęła staruszka. - Nie tylko - dodał jej mąż. - Na bezsenność i niestrawność też. Mógłbym wymienić jeszcze z tuzin dolegliwości, ale sądzę, że państwo przyszli po coś innego. - My w sprawie wnuka - uśmiechnął się Turner. - Trudno. Słuchamy. Turner pił kawę, Kate mówiła. Taki był układ. Tak pracowali kiedyś. - Ustaliliśmy, że Lany znał księdza Mazura - oświadczyła chłodno. Nie skomentowali tej nowiny. Patrzyli w milczeniu. Kate też zamilkła. - Ładnych parę lat temu - odezwała się wreszcie starsza pani - Lany mieszkał z rodzicami w pobliżu parafii księdza Mazura. - Nie powiedziała nam pani o tym - wtrącił Turner. Odstawił pustą filiżankę na stoliczek. - Skąd mogłam wiedzieć? - oburzyła się. - Nie znam wszystkich księży na Greenpoincie. Znałeś tego Mazura, Ted? - Nie - odpowiedział. - Rozumiem - Kate próbowała się uśmiechnąć. - Mieszkają państwo tutaj od trzydziestu lat i nie mogą znać każdej parafii. Przepraszamy. Sprawa „Brzytwiarza” daje nam nieźle popalić. Może jednak przypominają sobie państwo niejakiego Patricka Donovana? Państwo Delgado popatrzyli krótko na siebie. - A powinniśmy? - Donovan, ofiara „Brzytwiarza”, mieszkał kilka lat temu obok was. - Doprawdy? - Tak, na Franklin Street. To niedaleko stąd. - Lany spotykał się z wieloma chłopakami. Nie możemy pamiętać wszystkich. Ted? - Nie przypominam sobie. Kate zrobiła teatralną pauzę. Wyparowała z niej nadzieja na uzyskanie tropu. Nie tak wyobrażała sobie tę rozmowę. Zakładała, że państwo Delgado naprowadzą ich na interesujące fakty z życia wnuka. - Czy homoseksualizm Larry’ego też był dla was tajemnicą? - zaryzykowała. Turner popatrzył na nią z wyrzutem. W salonie zapanowała krępująca cisza tak, że słychać było trzask drzwiczek samochodu na ulicy i dziewczęce głosy w sąsiednim domu. Ostatnia uwaga zaskoczyła starych ludzi i nie wiadomo, czy szok wywołała sama prawda, czy fakt, że wyszła na jaw. - Wiedziałam - pani Delgado spuściła wzrok. - To hańba dla naszej rodziny. Nie ma o czym mówić. Nikt nie wierzył, że Lany zaraził się od strzykawki. Nie brał narkotyków. On... on... robił to z mężczyznami... - Wstyd - wyjęczał staruszek. - Homoseksualizm nie jest uważany za coś złego - przekonywał skonsternowany Turner. - To tylko odmienność. - Brednie! - syknął pan Delgado. Zadzwoniła komórka Turnera. - Tak? - rzucił krótko. Wstał z wrażenia i potrącił stoliczek. Spadła z niego filiżanka, którą pan Delgado próbował złapać. Siedział blisko i ruchy miał szybkie, jak na reumatyka. Z tym, że nie zdążył, a porcelana nie rozbiła się na dywanie. Kate jednak zauważyła tatuaż na przedramieniu staruszka. Kwadrat i koło. Gdzieś już widziała podobny symbol. Gospodarze byli kiedyś hippisami, tatuaż mógł więc powstać dawno temu. Niektórzy z ich ówczesnych przyjaciół do dziś nie zmądrzeli. Wciąż recytowali przestarzałe hymny. Inni znów zamienili przepocone kurtki dżinsowe na garnitury od Brioniego. Do diabła z tatuażem! - Przepraszam - bąknął zakłopotany Turner. Podniósł filiżankę. Cały czas wsłuchiwał się w telefon. - Na pewno chodzi o Sliwinskiego? FBI udało się ustalić, że dziś w południe ktoś próbował płacić w sklepach nieważną kartą kredytową pielęgniarza. Wyłączył komórkę. Poprawił elegancki płaszcz. - Mamy Sliwinskiego - rzucił. - Jest gdzieś w Brighton Beach lub Coney Island. W Brighton Beach mieszkało wielu Rosjan, którzy po 1989 przybyli do najbogatszego kraju świata. Niewykluczone, że Sliwa znalazł schronienie u słowiańskich braci w Małej Odessie. Kto wie, czy kiedyś nie sprzedawał pavulonu rosyjskiej mafii? Kate wstała. - Porozmawiamy jutro, dobrze? Wpadniemy tu na chwilę. Robi pani przepyszną kawę. Wyszli w pośpiechu. Na schodach zadzwoniła komórka Kate. - Mulligan siedzi w college’u i wypytuje o Woodvile’a - donosił podniecony Flanagan. - Co robić? Powtórzyła Turnerowi. Agent wyrwał jej słuchawkę. - Flanagan?! Nie zgub go! Złapcie bydlaka! Detektyw westchnął. Mruknął pod nosem coś w rodzaju „pieprz się”. Nikt z 94-tego nie lubił Turnera. Kibicowali Mulliganowi. 24. Obserwował dom państwa Delgado z ciepłego wnętrza buicka. Na zewnątrz nieprzyjemny, wilgotny wiatr od rzeki policzkował ściany domów, korony samotnych drzewek i twarze nielicznych przechodniów. Czuł się okropnie. Był obolały, opadał z sił. Męczył go kac. Jeść jednak musiał, więc żuł hamburgera, popijając od czasu do czasu sokiem pomidorowym. Widział jak na dłoni niski, biały dom po drugiej stronie ulicy. Ponad dachami majaczyły rozświetlone wieżowce Manhattanu. Tutaj niewiele było piętrowych kamienic, dominowała niska zabudowa. Pojedyncze, z gotowych prefabrykatów, a bliżej rzeki wielkie, ceglane potwory, kryte blachą. Tkwił tu już blisko godzinę. Powodem był ciemny ford, parkujący za domem państwa Delgado. Wewnątrz forda siedział Flanagan i czekał na niego. Polowali już zatem nie tylko na „Brzytwiarza”, ale i na uczciwego glinę, który stracił zdrowie w pieprzonym policyjnym fachu. Inna sprawa, że nie był już policjantem. Przeszkadzał w śledztwie. Wiedzieli, że wpadł na trop Larry’ego Delgado. Pewnie byli wcześniej u jego dziadków, a teraz wystawili Flanagana, żeby go namierzył. Mieli rację. Mulligan chciał pogadać o Larrym. Był ciekaw, gdzie go pochowano. A może facet żyje i wykańcza pedalskich kumpli? Niewykluczone, że dziadkowie Larry’ego znają kogoś, kto do tej pory nie wypłynął w śledztwie. Liczył też na to, że wiedzą coś o Sliwinskim. Był wciąż jednym z głównych podejrzanych. Flanagan nie rezygnował. Po dziewiątej w domu państwa Delgado nagle zgasły światła. Budynek wydawał się teraz opuszczony, jak martwy. Po chwili jasny, na oko dziesięcioletni mercury wyjechał z małego przydomowego ogródka. Dosłownie śmignął mu przed nosem. Siedziały w nim dwie osoby. Rozpoznał panią Delgado. Pasażerem był pewno jej schorowany mąż. Jako że Flanagan nie ruszył za nimi, właśnie upewniło to Mulligana, że detektyw czekał na niego. Skoro nie mógł teraz wejść do domu państwa Delgado, postanowił za nimi pojechać. Nawet dobrze się złożyło. Upewnił się, że na ulicy nie stoi żaden inny policyjny wóz. Wyjechał ze swego miejsca na parkingu i obserwował we wstecznym lusterku, czy nie przyczepi się do niego „ogon”. Znał wszystkie policyjne samochody w tym rejonie. Ulica za nim była pusta. Mercury jechał spokojnie przez Greenpoint, trzydzieści metrów przed maską buicka. Gdy „ślimakiem” dostali się na autostradę 278, Mulligan domyślił się, że wycieczka zapowiada się na dłuższą. Po dziesięciu minutach samochód państwa Delgado zjechał z autostrady w okolicach downtownu. Skręcił w Nostrand Avenue, prowadzącą do Sheepshead Bay na południu. Nie tak dawno śledził Fergusona w ciemnych zaułkach Greenpointu. Wtedy przejażdżka źle się dla niego skończyła. Państwo Delgado byli jednak zwykłymi emerytami. Poza tym nie kluczyli, nie uciekali. Jechali prosto do celu. Odruchowo zerknął we wsteczne lusterko. Jego spokój prysł w ułamku sekundy, gdy ujrzał za sobą limuzynę z przyciemnianymi szybami! Wydawało mu się, że ten sam lincoln parkował przy domu państwa Delgado. Był wtedy pewien, że nikt za nim nie ruszył. A tu, proszę, samochód utrzymywał stałą odległość. Śledzili go. Intuicja podpowiadała, że dzieje się coś niedobrego. Zwolnił. Tamci uczynili to samo. Mulligan poczuł strach, a uspokoił się dopiero wtedy, gdy limuzyna przystanęła przed restauracją. Odetchnął z ulgą. Sheepshead Bay to miejsce letnich rezydencji, restauracji, szerokich plaż, parków i miejsc zabaw dla dzieci. Latem kręci się tu niezły interes. Ale są też miejsca zaciszne, schowane przed światem, mniej egzotyczne, gdzie na ulicach nie słychać rozmów po rosyjsku, jak w Brighton Beach. Życie tętni wokół zatoczki, przypominającej kształtem skalpel z obciętym ostrzem. Co za subtelna aluzja do „Brzytwiarza”! Najbardziej ekstrawaganckie i wesołe życie skupiało się na Emmons Avenue, miłej ulicy, biegnącej wzdłuż północnego brzegu zatoki. Tam też znajdowały się przystanie, szereg pomostów dla stateczków rybackich, które w sezonie trzepały szmal z połowów i organizowania morskich wycieczek. Jesienią trafiali się amatorzy połowu makreli i fląder. Każdy z nich marzył o złapaniu wielkiej bluefish, bez względu na wiatr, deszcz i własną ignorancję w zakresie wędkarstwa. Niektórzy przyjeżdżali tu do wielkiego centrum kinowego, położonego przy ujściu zatoki do oceanu. Albo do jednej z licznych restauracji i barów na posiłek z owoców morza. Mercury zwolnił. Mulligan zastanawiał się nad celem wycieczki państwa Delgado. Pora na wizytę była raczej niestosowna. Zjeść mogli w domu albo na Greenpoincie. Kin w północnym Brooklynie mieli zatrzęsienie. Chyba, że przyjechali na spacer. Pogoda jednak nie dopisywała. No i była noc. Ech, ci emeryci! Całe życie marzą o spokojnej starości, a kiedy zjawia się błogosławiona emerytura, ponosi ich ze szczęścia. Przypomniał sobie, że kiedyś wybrał się w te strony z Marylin. Kilka razy jedli tu kalmary - zdaje się, że w Randazzo’s Calm Bar - po których, notabene, dostawał sraczki. Byli też na koncercie w kampusie po drugiej stronie zatoki. W Coney Island bywał częściej, służbowo. Poczuł powiew niepokoju. Znowu jechała za nim ta sama ciemna limuzyna. Był więc ich celem. Niedobrze. Wreszcie Mercury zajął miejsce na zatłoczonym parkingu. Mulligan zatrzymał się przy chodniku, limuzyna zaś stanęła pięćdziesiąt metrów za nim. Kto kogo śledził, do ciężkiej cholery? Kim był kierowca limuzyny? Pan Delgado wysiadł z samochodu. Sam. Ruszył żwawo w stronę zacumowanych przy brzegu kutrów i jachtów. Mulligan otworzył drzwi buicka i zapachniało oceanem. Na nieosłoniętym kawałku terenu zrywał się nieprzyjemny wiatr, targał za włosy i cichł tak szybko, jak przychodził. Łypnął na ciemną limuzynę. Stała z wyłączonymi ślepiami, gotowa do skoku. Takie odniósł wrażenie. Poszedł w stronę mercurego, bo chciał porozmawiać z panią Delgado, ale musiał być ostrożny. Limuzyna dziwnie pachniała mafią. Czyżby Rosjanie dobierali mu się do tyłka? Z pewnością nie był to Turner ani nikt z FBI. Nie wspominając o policji. Ferguson? Ojczulek leżał sparaliżowany w szpitalu. Pan Delgado poruszał się szybko jak na swój wiek. Przytrzymywał ręką kapelusz, minął metalową barierkę i zszedł po kamiennych schodkach w dół, ku molo. Ani razu nie spojrzał za siebie. Szedł wzdłuż nabrzeża, uważnie przyglądając się cumującym jednostkom. W końcu zatrzymał się obok biało-niebieskiej łodzi, w kokpicie której paliło się światełko. Kabina nawigacyjna była zaś ciemna jak noc nad zatoką. Mulligan z trudnością dojrzał nazwę. „Solty Dog”. 25. Zaskoczył panią Delgado. Wsiadł szybko do samochodu i zatrzasnął drzwi. Zdębiała na jego widok. Nie potrafiła wydobyć głosu. Pamiętała wysokiego, dobrze zbudowanego policjanta z komendy. Co on, na Boga, tutaj robił? Czyżby policja śledziła ich? O, Boże! Jak zawiadomić Teda? Mulligan zaś cicho westchnął. Popatrzył z zainteresowaniem na molo. Staruszek próbował wejść po trapie na pokład „Solty Dog” i wiatr zdmuchnął mu kapelusz do wody. Wtedy pani Delgado włączyła długie światła. Zamrugała nimi dwa-trzy razy, oświetlając część nabrzeża i molo. Jej mąż nie zauważył sygnału. Wszedł pośpiesznie na pokład łodzi. - Co tu się dzieje? - zapytał Mulligan. - Nie powie pani chyba, że wybieracie się na połów ryb? O ile wiem, łodzie wynajmują od czwartej rano. - Wystraszył mnie pan! - pani Delgado oddychała głęboko. - Tak się nie postępuje ze starszymi ludźmi. O mało nie dostałam zawału! - Przepraszam. - Mąż chciał zamówić ryby. Co w tym złego? - Ryby? - Tak. Lubi flądry. - I to wszystko? - zaśmiał się Mulligan. - Ta cała wycieczka z powodu fląder? - Tak. Łypnął w stronę limuzyny. Zaświeciły się reflektory, samochód ruszył majestatyczni i wolno minął buicka. Mulligan nie odzywał się aż do chwili, gdy stracił lincolna z oczu. Limuzyna skręciła w najbliższą przecznicę za restauracją i sklepem. - O co tu chodzi? - pani Delgado rzucała nerwowe spojrzenia w kierunku łodzi. - Niech pan odpowie, młody człowieku! - A żebym to ja wiedział... Nie dokończył. Ciemna postać zbliżała się do samochodu od jego strony. W pierwszej chwili sądził, że pan Delgado wrócił na parking, ale przecież nie mógłby przyfrunąć z mola. Drzwi otworzyły się i silne ręce jednym ostrym szarpnięciem wyciągnęły go na zewnątrz. Padł na beton. Zabolało jak diabli. A potem otrzymał kopniaka w twarz. Lekko zamroczony pomyślał, że to na pewno nie pan Delgado. Intruz był sprawny i bezwzględny. Prawdopodobnie wysiadł z limuzyny za rogiem, gdy Mulligan zajęty był rozmową z panią Delgado. Uśpił jego czujność. Nie było czasu na zgadywanie, z kim przyszło walczyć. Musiał ratować własny tyłek. Usłyszał pisk przerażenia staruszki. Chwilę później ciężki bucior znowu trafił go w twarz i coś zachrobotało. Tak trzeszczą łamane kości, pomyślał. Napastnik miał przewagę podwójną - działał z zaskoczenia i dysponował czterema sprawnymi kończynami. Miażdżył mu kości Kolejny kopniak zamroczył go na dobre. Ledwo zdawał sobie sprawę, że jest ciągnięty za nogi po szorstkim betonie, a uspokoił się dopiero, gdy poczuł zapach wnętrza buicka. Był w swoim wozie. Odpłynął w niebyt. 26. Tę samą woń poczuł, gdy się ocknął. Zbudził go silny wstrząs. Na zewnątrz było ciemno. Tylko w oddali widział niewyraźne światła. Zegar w samochodzie wskazywał 22:43. Nagle samochód stracił równowagę, jakby szykował się do lotu w dół. Spadał. Mulligan poleciał do przodu i uderzył głową w przednią szybę. Nie pękła. Poczuł wypływający spod włosów strumyczek krwi. Kurczowo chwycił kierownicę. W samą porę, bo właśnie buick uderzył w wodę. Rozległ się głośny plusk. Cholera! Zepchnęli go do oceanu! Nic nie widział wokół. Zimna ciecz powoli wpełzała szczelinami do wnętrza wozu. Woda wsysała samochód w głąb i czuł jej chłodny dotyk na nogach. Potem był już do połowy zanurzony w zimnym bajorze. Nie słyszał nic. Zapanowała metafizyczna cisza, tak nienaturalna, jak czysta kwintesencja strachu. Samochód wciąż nabierał wody. Opadał na dno, jak dziurawy garnek i nie było w nim już powietrza. Mulligan chaotycznie macał w poszukiwaniu klamki. Ktoś ją wyrwał! Zablokował też zamek w drzwiach! Był sam na sam z oceanem. Samochodem wstrząsnęło po raz ostatni i na dobre znieruchomiał na dnie gigantycznego słonego brzuśca. Przez warstwę wody zamigotało żółte, ruchliwe światło latarki. To napastnicy sprawdzali efekty swej pracy. W nikłym blasku Mulligan zobaczył, że nie było tu głęboko. Pięć, może sześć metrów. Nie mógł jednak wyjść z samochodu. Przede wszystkim brakowało powietrza, w związku z czym wzrosło ciśnienie w jego głowie oraz płucach, aż wreszcie światło nad nim zgasło. Wpadł w panikę. Dusił się i z trudem myślał. Był już tylko walczącym o przetrwanie zwierzęciem. Próbował rozbić szybę. Bez skutku. Podobno w procesie ewolucji o kierunkach rozwoju człowieka decydował przypadek. Gdyby nie meteoryt, który spadł na ziemię sześćdziesiąt milionów lat temu, nie byłoby ludzkiej cywilizacji. Może tak było! Kto ich wie? W tej kwestii Mulligan podzielał raczej światopogląd ciotki kalwinistki. Według niej, Bóg podzielił ludzi na dwie grupy - wybranych i przeklętych. Bandyta wyraźnie należał do tych pierwszych. Jego ręka dotknęła schowka na dokumenty, gdzie trzymał tam zapasową broń służbową, tej której nie zdążył jeszcze zdać. Otworzył schowek i wymacał glocka. Napastnicy nie sprawdzili skrytki! Co za fart! Strzał rozbił przednią szybę, jednakże odłamki szkła, pchnięte ciśnieniem wody, pokaleczyły mu twarz. Na szczęście szybko wypłynął z samochodu. Walczył już nie tylko z brakiem powietrza - miał przeciwko sobie ciemność, przenikliwe zimno i strach. Wynurzył się bliski utraty przytomności. Zachłysnął się powietrzem i poczuł na twarzy ostry powiew wiatru. Był znowu wśród żywych! Zobaczył nad sobą deski pomostu. Nieliczne latarnie oświetlały brzeg, więc szybko się zorientował, że nadal był w Sheepshead Bay. Za nim szumiał Atlantyk i oczy piekły od morskiej soli. Objął podporę pomostu, oddychając ciężko w rytm fal. Zbierał siły. Dostrzegł zarośnięty brzeg Marine Park. Tam było zupełnie ciemno, ale za to po lewej widział zatoczkę. Wywieźli go w mało uczęszczane miejsce, ale niezbyt daleko. Zmusił się do popłynięcia na brzeg. Potem leżał na skrawku mokrego piasku, kompletnie wycieńczony. Woda obmywała nogi, a przenikliwy chłód kazał mu wstać, więc ruszył przed siebie, ściskając w dłoni pistolet. Kierował się w stronę cumujących przy molo łodzi, tam gdzie zaparkowali państwo Delgado. Szedł ociężale na sztywnych nogach, zęby dzwoniły głośno. Krył się w cieniu jak szczur portowy - nie śmiał pokazać się na Emmons Ave. Przecież zabójcy w limuzynie mogli się gdzieś przyczaić. Stawiał kroki z trudem, jak we śnie, i marzył o dużej szklance whisky. Niebawem znalazł się w pobliżu przystani kutrów. „Solty Dog” cumował przy jednym ze środkowych pomostów. Nie dostrzegł w pobliżu limuzyny ani wozu państwa Delgado, więc wszedł po trapie na pokład łodzi. Światła pod pokładem były zgaszone, a drzwi prowadzące do messy były otwarte - właściciel musiał się położyć albo wyszedł w miasto. - Hej! Jest tu kto?! - zawołał schrypniętym głosem. Szanował prywatną własność, nie chciał wchodzić nieproszony. Nikt jednak nie odpowiadał. Dygotał z zimna. Potrzebował na gwałt suchych ciuchów. Zawołał jeszcze raz. Cisza. Zszedł pod pokład. Śmierdziało tutaj rybami, solą i olejem. Było zupełnie ciemno. Po omacku odnalazł kontakt i włączył światło. Widok w mętnym świetle gołej żarówki spowodował, że poczuł falę gorąca. Na wąskiej koi, obłożony kocami, leżał młody mężczyzna o rudej fryzurze. Rozpoznał go natychmiast. Sliwinskiemu poderżnięto gardło od ucha do ucha. 27 Przebrał się w suche łachy. W szafce znalazł pół litra czystej, która uratowała mu życie. Wypił prawie ćwiartkę i po chwili nie czuł wcale zimna. Nie bolała go też twarz ani ręka. W kieszeni znalazł szczęśliwie trzy dwudziestki, mokre i zmięte. Na ulicy złapał taksówkę. - Greenpoint - rzucił czarnemu kierowcy. - Dupont Street. I włącz ogrzewanie. - Wracasz z połowu? - próbował żartować taksówkarz. Pociągnął nosem i skrzywił się z niesmakiem. - Że też ryby muszą tak śmierdzieć. Mulliganowi nie było do żartów. Jeszcze nie ochłonął z wrażenia; ledwie wyszedł z szoku po dramatycznej kąpieli w wodach zatoki, a już los podsunął mu trupa z poderżniętym gardłem. Co dziwniejsze, wszystko wskazywało na to, że morderstwo było robotą „Brzytwiarza”. - Co? Połów? - chrząknął Mulligan. - A tak, był. I to krwawy. - Rekin? - zgadywał taksówkarz. - Powiedzmy - westchnął. - A zęby ostre jak brzytwa. - Myślę, że raczej żona cię pogoniła. Ta buźka... Fakt, twarz spuchła mu jak bania. Kopniaki były solidne. Dzieła zniszczenia dokonała przednia szyba buicka. Ucieszył go widok światła w oknach domu państwa Delgado. Mercurego nie widział, więc pewnie stał już w garażu. Flanagan zaś siedział w wozie dwadzieścia pięć metrów dalej i taksówka zatrzymała się tuż przy nim. Detektyw był mocno zaspany, ale na widok Mulligana w drelichu i wełnianej czapce, ze spuchniętą i zakrwawioną gębą, ożywił się. Oczy niemal wyszły mu z orbit. - Co się gapisz? - warknął Mulligan. - Otwórz samochód. Włącz ogrzewanie i odjedź kawałek. Flanagan nic nie mówił. Podjechali kawałek w kierunku East River i stanęli za granatowym plymouthem. Detektyw włączył ogrzewanie i badawczym wzrokiem lustrował kolegę. Zerknął na radiostację. - Nie rób tego, Dave - usłyszał za sobą. - Zdążysz. Turner i tak będzie mnie miał. Ale jeszcze nie teraz. Najpierw posłuchaj, proszę... Było w jego głosie coś, co skłaniało do współpracy. - Nie kręciła się tu czarna limuzyna? - zapytał Mulligan. - Stary lincoln. - Nie. A o co chodzi? Opowiedział o wszystkim, od wizyty w college’u na Brooklynie aż do trupa w mesie „Solty Dog”. Delektował się ciepłem z klimatyzacji. Flanagan słuchał zaś zdumiony i zastanawiał się, czy Mulligan nie bredzi przypadkiem po pijanemu. Ale nigdy nie widział go bardziej trzeźwym niż dzisiaj. Podzielił się z nim najnowszymi informacjami. Fergusona zwolnili z aresztu i przenieśli do prywatnego szpitala. Ojczulek wynajął ponoć adwokata z Manhattanu. Takiego, co to da popalić. Turner wpadł w szał po ucieczce Mulligana z college’u. Laboratorium dostarczyło wyniki, łącznie z testami DNA. Potrzebowali jeszcze paru dni na porównanie ich z danymi podejrzanych. Donaldson był bliski załamania i obiecał chłopakom, że po skończonym śledztwie własnoręcznie poderżnie Turnerowi gardło. Wynikało z tego, że zagadka „Brzytwiarza” nie była bliska rozwiązania. Ale Mulligan miał pewne podejrzenia. - Muszę zawiadomić detektyw Scratch i tego agencika z FBI - jęczał Flanagan. - Pogarszasz swoją sytuację, John. Daj spokój. Złóż zeznania i poddaj się. Patrzył błagalnie na Mulligana. - Zrobię to. Obiecuję. Zaraz po rozmowie z państwem Delgado. Ale nie zawiadamiaj jeszcze komendy. Zrób to dla mnie, Dave. Nie ucieknę. Wiesz, że dotrzymuję słowa. - Wiem - pokiwał głową Flanagan. - Ale masz dowody? - Nie mam. Daj mi kwadrans. Potem wejdź do domu. Bez ceregieli. Flanagan zgodził się. Mulligan włożył spluwę za pasek od spodni, klepnął kolegę w ramię i wysiadł. Pani Delgado nie kryła zdziwienia na widok Mulligana. Zaniemówiła. Czyżby wiedzieli, że miałem utonąć razem z samochodem? - pomyślał. Rzuciła okiem na ulicę i, nielicho, zdenerwowana zamknęła za nim drzwi. Staruszka nie było w salonie. - Mąż śpi - rzekła przerażona. Mulligan zerknął na niedomknięte drzwi sypialni i rozejrzał się po pokoju. - Będę cicho - przyrzekł. - Niech pan siada - wskazała ulubiony fotel męża i odetchnęła z ulgą. - Co pana do nas sprowadza? - To samo, z czym jechałem nad zatokę Sheepshead - odpowiedział. - Cuchnie pan rybami - pociągnęła nosem. - Co to za ubranie? - Właśnie. Pożyczyłem je z łodzi. Myślę, że właściciel nie będzie miał mi tego za złe. Zresztą już jest sztywny. Ktoś mu poderżnął gardło. Chodzi o tę łódź, którą małżonek pani odwiedził dziś wieczorem. Pani Delgado patrzyła na Mulligana zimno, nie przytaknęła ani nie zaprzeczyła. Na co, do cholery jasnej, czekała? - Po co mąż tam poszedł? - pytał dalej, z trudem układając spuchnięte wargi. Pani Delgado nie odzywała się, tylko kąciki jej ust drgnęły i leciutko uniosły się w górę. - W mesie znalazłem trupa Sliwinskiego - zaczął ostro. - Z poderżniętym gardłem. Wcześniej paru dowcipnisiów próbowało mnie utopić. Zresztą widziała pani, jak wywlekli mnie z wozu i skopali. Nie zawiadomiła pani policji? Nieładnie. Jechali za mną aż stąd. Wie pani, kto to może być? Przez chwilę panowała cisza. - Dlaczego pani mąż zamordował tego pielęgniarza? Czemu zabijacie tych wszystkich pedałów? Za późno poczuł zapach kiepskiej wody kolońskiej. Ted Delgado zaskoczył go. Sprawna, choć starcza ręka przycisnęła ostrze brzytwy do jego szyi. Nieznacznie drżała. Mulligan dostrzegł tatuaż. Promieniste symbole „Domu Wiecznych Cnót”. 28. Źle się rozmawia z brzytwą na gardle. Ale przecież musiał zagadać obłąkanych starców. Od czego zacząć? Nie był zakichanym negocjatorem, tylko zwykłym gliną. Podejrzewał, że Ted Delgado jest „Brzytwiarzem”, a mimo to dał się podejść jak sztubak. Był wykończony i chory. Jednak powinien był zachować ostrożność. Teraz nie miał już żadnych szans. Zrozumiał, dlaczego pani Delgado uśmiechała się w trakcie rozmowy. Widziała męża, przybywającego z odsieczą. - Niech pan tego nie robi - wydobył z siebie zduszony głos. Nikt nie zważał na jego słowa. Staruszka otworzyła szufladę, wyjęła taśmę do klejenia paczek i nożyczki. Unieruchomiła nogi i ręce Mulligana z dużą wprawą. Z wyrazem obrzydzenia wyciągnęła dwoma palcami broń zza paska jego spodni i odłożyła na stolik. Teraz był bezbronny i przygotowany na rzeź. Bał się jak cholera. Mógł wołać Flanagana, ale czy tamten go usłyszy? Czy ci tutaj nie zakleją mu ust albo nie poderżną gardła? Mogą też go zastrzelić z jego własnej broni. - Nic do pana nie mamy, sierżancie - mówił pan Delgado głosem pełnym pasji i zarazem żalu. - Szkoda, że musiało to pana spotkać. - Nie tylko mnie. Ray też miał pecha? - To był zbieg okoliczności. Nie mógł pan dzisiaj siedzieć w barze? - Co chcecie zrobić? - podniósł głos i zaczął się wiercić. - Zabije mnie pan? A potem następnych? W imię czego? - Za Larry’ego - wyjaśnił Ted. - Trzeba zniszczyć tych, którzy sprowadzili go na złą drogę. Nasz Odkupiciel ma rację. Homoseksualistów powinno się izolować. - Zabijać? - Niekoniecznie. Za drobne przewinienia mogą odpowiadać jak każdy śmiertelnik. Ale oni propagują swoje zboczenia wśród dzieci. Rozsiewają po świecie zarazę. Tworzą wpływowe organizacje. Zmieniają Boskie prawa. Musi ich za to spotkać kara! Ojciec Ferguson bardzo nam pomógł zrozumieć Boski porządek na ziemi. Za mało jest takich jak on. Powinno się ich pokazywać w telewizji. - Lany był dobrym chłopcem - podjął po chwili. - Ci zboczeńcy go zepsuli. Wstyd! Pederasta w rodzinie! Nie mogę się z tym pogodzić... Umarł na AIDS, ale dla nas to było morderstwo! W Slope Park corocznie paradują cioty, a politycy im przyklaskują. Dlaczego dzieci muszą na to patrzeć? - Ma pan rację. Też tak uważam - Mulligan próbował ich obłaskawić. - Ale nie wolno zabijać ludzi. Niech pan spojrzy na ten krzyżyk. Jesteście katolikami... - Pederastów nie wolno żałować. Ktoś musi zacząć porządki. Jeżeli nic się nie zmieni, pewnego dnia wyrżną ich ci sami politycy, którzy dali im prawa. Tak twierdzi Ojciec Ferguson. A my mu wierzymy. To mądry człowiek. Zanim to jednak nastąpi, każdy powinien sam walczyć o swoje prawa. Tak jak my! - Po co? - Bóg wie, po co - warknęła pani Delgado. - Jeśli homoseksualizm ma sens, to mają go też nasze motywy. Ted, musisz zabić sierżanta. Teraz! - Zostawcie mnie w spokoju - jęknął Mulligan. Ręka pana Delgado drżała z podniecenia, a wraz z nią brzytwa. Staruszek wahał się. - Sierżant nie jest pedałem - rzekł do żony. - Musisz to zrobić - westchnęła, zniecierpliwiona. - Jak z tym porucznikiem w mieszkaniu Patricka. - Znaliście Donovana? - Mulligan starał się odwlec egzekucję. - Mieszkał tu kiedyś. Potem przeprowadził się do Slope Park. Wiedzieliśmy też o innych. O kelnerze, o pływaku... - A ksiądz Mazur? - Duchowny ma zawsze największy wpływ na młodych. Musiał zginąć, bo sam zgrzeszył. - Ksiądz był homoseksualistą, to prawda, ale „niepraktykującym” - mówił Mulligan. - Widziałem jego akta. - Na ludzi można wpływać słowem. - Ted! Szybko! - wrzasnęła pani Delgado. Spojrzała na leżący na stoliku pistolet. - Musisz to zrobić! Rozumiesz? To byli szaleńcy. Psychopaci, którym Ferguson wyprał mózgi. Poglądy ojczulka stanowiły świetny parawan dla sfiksowanych sumień. To robota dla psychiatry. Mulligan musiał ratować siebie. - Nie możecie mnie zarżnąć - czuł strużki potu na karku. - Za chwilę wejdzie tu detektyw Flanagan. Od kilku godzin obserwuje wasz dom. Siedzi w fordzie. Zaniepokoili się. Zastanawiali się w milczeniu. - Jeśli nie wrócę za kilka minut, on tu przyjdzie - dodał. W oczach pani Delgado zobaczył strach. Taki sam musiał odczuwać jej mąż. Jednakże Mulligan nie widział jego twarzy, czuł tylko zapach taniej wody kolońskiej. Na schodach rozległy się kroki. Po raz pierwszy od dłuższego czasu Mulligan uwierzył w Boga. Flanagan! Drzwi otworzyły się z hukiem. Ujrzeli mężczyznę w ortalionowej kurtce. W dłoni, okrytej czarną rękawiczką, ojciec Ferguson trzymał zakrwawiony nóż. 29. Odkupiciel nie wyglądał na sparaliżowanego. A przecież Flanagan twierdził, że Ferguson leży w szpitalu. Tymczasem pieprzony guru łaził po ulicach Brooklynu z zakrwawionym nożem. W oczach miał błysk okrucieństwa i biła od niego szatańska siła. Gdy zamknął za sobą drzwi, państwo Delgado stali się potulni, ale Ted wciąż trzymał brzytwę na gardle Mulligana. - Odkupicielu! - uniosła się pani Delgado. - Co za niespodzianka! Dobrze, że jesteś! Obserwują nasz dom. Policjant siedzi w samochodzie. - Siedział. Już go unieszkodliwiłem. - Dziękujemy ci, Odkupicielu! Mulligan przypomniał sobie granatowego plymoutha. Nie spodziewał się kolejnego gracza. Ten błąd kosztował Flanagana życie. - Widzę, że jest pan cały i zdrów, sierżancie - zwrócił się do niego Ferguson. - Może jestem nieśmiertelny? - wyrwało się Mulliganowi. - Tylko Pan jest wieczny. - Może Bóg chce, bym pozostał wśród żywych? - Miał pan szczęście, sierżancie. Nic poza tym. A wy - zwrócił się do pary staruszków - sprawiacie mi same przykrości. Musiałem wymknąć się ze szpitala, choć jestem nieźle poturbowany. Przynosicie mi pecha. - Musieliśmy zabić Sliwinskiego - bronił się pan Delgado. - Gdyby złapała go policja, wydałby nas. - Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie nasz sierżant - westchnął Ferguson. Podszedł do stolika, na którym leżał pistolet Mulligana. - Ach, więc to tak wydostał się pan z wozu. Moi wierni nie sprawdzili skrytki. - To mordercy - zauważył Mulligan. Ferguson zacisnął zęby, ale szybko się opanował. Policjant czuł potrzebę powiedzenia mu paru słów prawdy. - Zabiliście Płaskiego i Flanagana. Jesteście zwykłymi mordercami. - Odkupicielu! - krzyknęła pani Delgado. - Patrick Donovan zrobił nam zdjęcie, kiedy go śledziliśmy. Poszliśmy do jego mieszkania, żeby je zabrać. Wtedy przyszedł ten policjant... - A pavulon?! - krzyknął Mulligan. - Dla pewności. Żeby już nigdy się nie obudził. - Przeklęty pavulon - chrząknął Ferguson. - Naprowadził policję na wasz trop. Trafią i do mnie. - Nigdy! Ferguson spojrzał na Mulligana bez nienawiści. - Ile o mnie wiedzą? - zapytał spokojnie. - Tylko nie łżyj, bo cię zabiję! - I tak zabijesz. Wszystko wiedzą - skłaniał Mulligan. - Jesteś głównym podejrzanym. Prowadzisz zasraną sektę. Ze świrów robisz morderców. Mieszasz im we łbach, żeby zabijali zboczeńców, a sam stoisz z boku. Może też jesteś pedałem? W Oklahomie chciałeś zabić faceta, bo nazwał cię ciotą. Jak to z tobą jest, Ferguson? „Odkupiciel” zacisnął palce na kolbie glocka. Oddychał głęboko i z trudem się opanował. - Twój kolega powiedział przed śmiercią coś innego - uśmiechnął się blado. - Nic o mnie nie wiedzą. Jestem zbyt inteligentny. Gliny to dumie. Żandarmi w łapach urzędników. Oczywiście poza tobą, przyjacielu. Jesteś wybrańcem. Poznałeś naszą słodką tajemnicę. Niestety, wiedza kosztuje. Jego oczy zwęziły się w szparki. - Zabij go - rozkazał staruszkowi. - Tak jest, Odkupicielu! - odparł służbiście Delgado. Ostrze brzytwy głęboko przecięło gardło Mulligana. Policjant charczał i dusił się przez kilka sekund, a w oczach zastygał strach. I zdziwienie, że śmierć jest tak łatwa i śmieszna zarazem. Widział jeszcze, jak Ferguson strzela. Dwa razy. 30. Grób Mulligana był skromny. Gładki obelisk wbito w przystrzyżony trawnik. Kwiaty na świeżym kopczyku jeszcze nie zwiędły. Szum lip nastrajał nostalgicznie. Kate przyszła z niewielkim zniczem. Patrzyła w wątły płomyczek. Bandyta miał cichy pogrzeb. Teraz przychodzili tu wyłącznie dawni koledzy. Albo kochanki. Przynosili kwiaty, zapalali świeczki. Modlili się i odchodzili. Czy jej grób też będą kiedyś odwiedzać? Mulligan był dziwnym człowiekiem. Wzorowy glina, choć z regulaminem na bakier. Robił swoje z pasją i szczerze. Pewno nawet nie wiedział, co to jest „relatywizm”, pomyślała. Tacy jak on nie robią karier. Odszedł w atmosferze niezłej afery. Zginęło trzech policjantów i media zaczęły nagonkę na stróżów prawa. Ofiara zbrodni, Mulligan, świetnie nadawał się na kozła ofiarnego. Homoseksualne lobby działało ze zdwojoną siłą, bo pretekst był znakomity do przepchnięcia w Kongresie kilku ustaw o prawach mniejszości seksualnych. Demokraci liczyli na poszerzenie elektoratu. Mulligana z poderżniętym gardłem znaleziono w mieszkaniu państwa Delgado. Podobno zdążył jeszcze zastrzelić panią Delgado i prawdopodobnie ranił jej męża. Stwierdzono, że działał z zemsty za śmierć detektywa Flanagana. Zdemaskował też „Brzytwiarza”. Na ostrzu, którym zamordowano Mulligana i Flanagana, znaleziono odciski palców Teda Delgado. Próbki DNA z resztek śliny na popcornie z kina, gdzie zginął ksiądz Mazur, miały identyczną strukturę, jak pobrane od pani Delgado. Mordercami gejów okazali się zatem staruszkowie. Trwało pokrętne śledztwo, mające na celu ustalenie motywów zbrodni. Kate nie wierzyła w oficjalną wersję wydarzeń na Dupont Street. Wprawdzie na pistolecie zabezpieczono odciski palców Mulligana, ale na jego lewym przedramieniu nie było śladów prochu. Flanaganowi poderżnął gardło mańkut, a pan Delgado był praworęczny. Potwierdzały to pozostałe zbrodnie. Nasuwało się przypuszczenie, że Flanagana zabiła pani Delgado. Ale najpierw należało ustalić, czy była leworęczna. Na pewno mańkutem był Mulligan. Tylko czemu miałby zabijać Flanagana? A jeśli nawet to zrobił, czemu go nie zastrzelił? Nikt z posterunku na Greenpoincie, żaden policjant z Brooklynu, nie wierzył w jego winę. Kate nie była wyjątkiem. Był jeszcze jeden mańkut. Ferguson. Kate zastanawiała się, w jakim stopniu kaznodzieja ukształtował chory światopogląd państwa Delgado i w rezultacie pchnął ich do zbrodni. Tatuaż na przedramieniu Teda Delgado dowodził, że staruszkowie byli aktywnymi członkami „Domu Wiecznych Cnót”. Koło się zamykało. Ale co z tego wynikło? Ferguson zeznawał w obecności adwokata z Manhattanu. Oświadczył, że nie miał nic wspólnego ze zbrodniami „Brzytwiarza”, nie czuł się odpowiedzialny za czyny osób, których prawie nie znał. Państwo Delgado przychodzili na Driggs Avenue we środy, ale nigdy nie brali udziału w medytacjach. Tatuaż mógł zrobić sobie sam Ted Delgado, który w latach sześćdziesiątych był zbuntowanym hippisem. Także alibi Fergusona w dniu masakry na Dupont Street było nie do obalenia. Przebywał wtedy w szpitalu. Kilka osób z personelu widziało go tamtego wieczora. Ferguson przyznał się, że w dniu, kiedy Mulligan śledził go po raz pierwszy, jechał po trawkę do baru. Czasami zaopatrywał się tam w lekkie narkotyki. Przyłożył Mulliganowi po głowie, ale wyłącznie ze strachu. I, oczywiście, w obronie własnej. Nie wiedział przecież, kto go śledzi, a policjant wyglądał na bandziora. Ferguson obiecał jednak wycofać oskarżenie o nocną napaść Mulligana na jego rodzinę. Pod warunkiem, że policja da mu spokój w sprawie przygody w barze. Zgodzili się. Z policji naśmiewał się „New York Times”. Napisali, że brooklyńska dochodzeniówka na początku śledztwa wpisała na listę podejrzanych niejakiego Stanisławskiego. Konstantina. Rosyjskiego reformatora teatru, który zmarł ponad sześćdziesiąt lat temu. Ubaw na całego! Kate spojrzała za siebie. Za drzewami, okalającymi cmentarz, zatrzymał się samochód Jacka. Agent wysiadł ociężale. Idąc w kierunku Kate, zakładał płaszcz, niezdarnie zapinał guziki. Pogoda była do bani, a Jack wyraźnie nie w sosie. - Powiedzieli mi, że się tu wybierasz - rzekł oschle. Z ust uleciał obłoczek pary. - Miałeś wpaść rano. - Nie mogłem - westchnął ciężko. - Mam problemy. Mike chce ode mnie odejść. - Odchodził już trzy razy. - Teraz to już naprawdę. Jack Turner, jej dawny, przypadkowy i kiepski kochanek, odkrył u siebie stuprocentowy homoseksualizm. Kate przyrzekła nikomu o tym nie mówić. Wiedziała, że Jack ma stałego partnera i traktuje go cholernie poważnie. - Wiesz, że na butelce wódki w mesie łodzi z Sheepshead Bay zidentyfikowano odciski palców Muligana? - I co z tego? - zmrużyła oczy. - Był tam i swoim zwyczajem pociągnął z butelczyny. Ale chyba nie sądzisz, że to on zamordował Sliwinskiego? - Nic nie sądzę. Ktoś wysoko postawiony zasugerował, żeby to sprawdzić dokładniej. - Nie rozumiem. - Rola Mulligana w tej sprawie jest bardziej pogmatwana, niż do tej pory sądziliśmy. Mamy zeznania czarnoskórego taksówkarza, który twierdzi, że odstawił śmierdzącego rybami Mulligana na Dupont Street. Widział, jak Mulligan wsiada do forda Flanagana. A Flanagan jeszcze wtedy żył. Kate popatrzyła na niego z wściekłością. - Nie wiem, jak wyjaśnić wydarzenia tamtej nocy. Do cholery, Jack! Do czego zmierzacie? Czy FBI nie ma nic innego do roboty? - Moim zdaniem, należy to zbadać, Kate. Popatrzyła na fotografię Mulligana na obelisku. Twarde i surowe spojrzenie. Człowiek z zasadami. Bryła. Uczciwy nawet wtedy, gdy przekraczał prawo. Jak bardzo różnił się od tych wszystkich wazeliniarzy z dyplomami, skomlących o zaszczyty! Gdyby Donaldson słyszał, co mówi Jack Turner, zabiłby go na miejscu. - Wiesz co, Jack? - zrobiła krok w stronę bramy. - No? - Pieprz się. TESTAMENT 1. Pogrzeb trwał kwadrans. Alice nie zdążyła nawet uronić łzy. Żadnego przemówienia, członków rodziny czy przypadkowych gapiów. Tylko ona, pastor i dwóch pracowników domu pogrzebowego. Nie zdążył przyjechać jej kolega redakcyjny z „The Evening Telegraph”. Ale wiedziała, że Mark czatuje w pobliżu posiadłości milionera. Bogacz nazywał się Mantrac. Takie nazwisko figurowało w aktach policji w Baltimero. Nie wybrał, jak miejscowi krezusi od juty, domu w nadmorskim Broughty Ferry. Zamieszkał na porośniętym bujną roślinnością zboczu nad zatoką Tay. Podobno wykupił większość akcji D.C., więc praktycznie kontrolował sprzedaż „Sunday Post” czy „Scots Magazine”. W ten sposób wpływał na ich zarobki. Mark żartował, że z przeciwległego brzegu Mantrac steruje całym Dundee. Próbowali podejść go już piąty tydzień. Tajemniczy milioner był nieuchwytny. Dlatego Mark czuwał na posterunku, Alice zaś była przy matce, która w tych dniach czuła się fatalnie. Domyślały się, że to ostatnia wspólna jesień. Matka zmarła w ich skromnym mieszkanku o jedenastej rano, zażywszy przedtem dziewięćdziesiątą ósmą dawkę narkotyku. Odeszła bez bólu. Ta myśl pozwalała dziewczynie pogodzić się z jej śmiercią. W Dundee nie miały przyjaciół. Przeprowadziły się tu osiem lat temu, zaraz po śmierci ojca, właściciela pubu. Prze większość życia był on abstynentem, szkocką podawał innym. Nieoczekiwanie umarł na zapleczu z butelką Glenlossie pod pachą. Do dziś nie wiedziała, dlaczego zaczął pić. W rodzinnym Elgin młodzi mężczyźni kombinowali nieustannie, jak-tu-się-z-nią- przespać. W wielkim mieście nikt nie oglądał się za nią na ulicy. Kiedy została reporterką dobrej gazety, przestała się tym przejmować. Miała nazwisko. Reporterka Alice Duncan mogła o każdej porze odwiedzić gabinet burmistrza i zapytać na przykład o budżet. Inna sprawa, że ojciec miasta był urodzonym optymistą, a naczelny cenił wyłącznie ponure nowiny. Wymyślili więc z Markiem wywiad z milionerem. Zwały ołowianych chmur nadciągnęły z zachodu. Pokropiły marmur grobowca i przystrzyżoną trawę. W końcu deszcz lunął z impetem. To był koniec pogrzebu. Pastor odprowadził ją do samochodu i zniknął w swoim własnym, zaś pracownicy domu pogrzebowego okryli się szczelniej pelerynami i odprowadzili wzrokiem oddalające się samochody. W domu przywitał ją swoisty zapach lekarstw. Ten sam od kilku miesięcy. Podeszła do komody. Palcem zrobiła szeroką smugę na, pokrytej grubą warstwą kurzu, fotografii matki. Dopiero teraz zachciało się jej płakać. Wzięła się za porządki, a potem z nudów czytała etykietki na buteleczkach i fiolkach, zanim wrzuciła je do tekturowego pudełka. Pomyślała, co by się stało, gdyby zażyła je wszystkie? Wybrała jednak nienapoczętą butelkę Jacka Danielsa. To była jej pierwsza whisky od śmierci ojca. Sprawdziła pocztę elektroniczną. Żadnych wiadomości. Usnęła po pierwszej szklance. Obudził ją dźwięk domofonu. Deszcz jednostajnie stukał w szybę. To był Mark. Przemoknięty, blady i zły wpadł do mieszkania, strzepując z włosów deszczówkę. - Miałem go! - powiedział. - Mantrac wyjechał z nory, ale zaraz zawrócił. Pewnie się połapał. Mam tylko dwa zdjęcia. Nie dostaniemy za nie nawet stu funtów. Rzucił na stół fotografie białego lincolna z przyciemnianymi szybami. Nagle zobaczył zdjęcie matki Alice i złapał się za głowę. Spojrzał cieplejszym wzrokiem, pełnym współczucia. - Przepraszam - szepnął. - Zapomniałem, że to dzisiaj. Jak się czujesz? Nie odpowiedziała. Nalała sobie drinka. Wzięła do ręki ramkę ze zdjęciem. - Chcesz? - wskazała głową butelkę. - Prowadzę. - Przenocuj u mnie - zaproponowała. Podobał jej się, ale nie to miała na myśli. Czuła się samotna i chciała mieć z kim pogadać. Mark uspokajał ją. Miała do niego zaufanie i traktowała go po partnersku. Poza tym był ambitny, jak i ona. Bratnia dusza. Wcześniej pracował nad tajemniczymi zniknięciami czterech młodych kobiet, które po wielu miesiącach znaleziono martwe, z objawami zawału serca. Podobnie jak policja, niczego nie wyjaśnił. Dzięki milionerowi chciał zdobyć lokalną sławę. Objął ją jak brat, żeby mogła się wypłakać. - Wiesz, że zaczął się weekend? - odezwał się po chwili. - Co tam Mantrac! Mam go dosyć. Jedźmy się upić! Oparła policzek o ramię przyjaciela. Zamglonym wzrokiem patrzyła na ekran komputera. W skrzynce pocztowej miała wiadomość. Przyszła dwie godziny temu. 2. Zapadał zmrok. Minęli kamienny most w Perth. Ford Marka kierował się teraz na południe w stronę Kinross, zaś Alice walczyła ze snem. Głośna muzyka nie przeszkadzała jej. Mijali leśne ostępy. Ponuro majaczące w oddali wzgórza przybliżały się szybko, ale z minuty na minutę szarość szkockiej prowincji gęstniała. Do wyjazdu skłoniła ją wiadomość elektroniczna, podpisana przez nieznanego Mata. Miał kopię zaświadczenia lekarskiego o genetycznej chorobie serca Alice. Rzeczywiście, cierpiała na przerost przegrody serca, które w każdej chwili mogło przestać bić. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, wybrała zawód, który groził zawałem. Oczywiście zdawała sobie sprawę z ryzyka, od trzech lat planowała, że rzuci gazetę i zacznie pisać książki. Znajomi nie wiedzieli o chorobie. Ukrywała to przed nimi. Inaczej nie utrzymałaby się w pracy. Przypomniała sobie o czterech zaginionych dziewczynach, których losem zajmował się Mark. Zmarły na zawał. Czemu o nich pomyślała? Dlaczego nieznajomy interesował się jej zdrowiem? I co, do cholery, wiedział o jej rodzicach? Że nie była ich biologiczną córką? Dziwne, ale jako dziecko często miała takie właśnie myśli, ale nigdy nie pytała o prawdę. Byli dobrymi ludźmi. Czy można chcieć więcej? List Mata nie dawał spokoju. Z początku wzięła to za głupi dowcip Marka, ale byłaby to wyjątkowa podłość. Dzisiaj, w dniu pogrzebu matki, zastanawiała się, po kim, na Boga, odziedziczyła tę przeklętą kardiomiopatię? Rodzice nie mieli problemów z sercem. Dawno powinna była o tym pomyśleć. Zaproponowała Markowi wypad nad jezioro i wynajęcie tam domku. Nie z chęci utopienia smutku w alkoholu, bo przecież nie mogła dużo pić. Z niecierpliwością oczekiwała spotkania z tajemniczym informatorem nad Loch Leven. Była reporterką, a śmierć matki zwiększyła apetyt na informacje o rodzinie. Markowi nie zdradziła powodu wyprawy. Chciała zrobić to później. Jechali krętą jednopasmówką. Sennym głosem poprosiła Marka, by skręcił w najbliższą drogę nad jezioro, gdy nagle samochodem zarzuciło. Krzyknęła. Eksplodowały poduszki powietrzne. Wóz wylądował w płytkim rowie. Zgasły reflektory i wysiadło zasilanie. - Żyjesz? - zapytał chłopak gdy zapanowała cisza. - Chyba złapaliśmy gumę... - Boże, jak mnie boli głowa! - jęczała. - Rozwaliłem komórkę! Masz swoją? - Nie wzięłam... Udało im się wyjść z samochodu. Siąpił deszcz i było obrzydliwie. Znajdowali się przy słabo uczęszczanej szosie, otoczonej gęstym i pachnącym lasem. - Gdzie jesteśmy? Boże, jak ciemno. Nie masz latarki? - Poszukam. Zdaje się, że stąd jest kilka mil do Kinross. Dochodziła siódma. Za chwilę powinni spotkać się z Matem. - Czyżbym skręcił w złą drogę? - warczał Mark. - Wsiadaj natychmiast do samochodu! Przeziębisz się. Machnęła ręką, ale posłusznie wsiadła do forda. Spomiędzy drzew błysnęły reflektory samochodu. Oho, ktoś nadjeżdżał z przeciwnej strony. Radość trwała krótko. Furgonetka minęła ich szybko. - A to drań! - krzyknęła. - Zaraz się rozpłaczę... Niespodziewanie rozbłysły czerwone światła stopu. Samochód zatrzymał się kilkaset jardów dalej. - Poczekaj! - rzucił Mark. Pobiegł. Słyszała, jak nawoływał kierowcę. Potem krzyki ucichły i zgasły światła pojazdu. Czekała. W ciemności, wypełnionej cichym poszumem lasu, słyszała bicie własnego serca. Mark nie wracał. Beznadziejnie wpatrywała się w ciemność za tylną szybą. Łyknęła nieco whisky i zdecydowała się wysiąść, zabierając ze schowka latarkę. - Mark! Szła ostrożnie w stronę furgonetki i bezskutecznie próbowała zaświecić latarkę. W końcu zaczęła biec. Marka nie było. Pusto. Przecież furgonetka stanęła gdzieś tutaj! Wytężyła wzrok, ale wypity alkohol rozmywał ostrość widzenia. Nogi miała jak z waty. Drżały. W pewnym momencie wpadła do rowu i uderzyła głową o wystający korzeń. Podniosła się z trudem niczym dziecko, próbujące wygrzebać się niezdarnie z piaskownicy. Z lasu dobiegły ciche pojękiwania. Po raz pierwszy ogarnął ją strach. Zdołał się przebić nawet przez ochronny pancerz whisky. Mimo to ruszyła w las. Spodziewała się znaleźć Marka, ale to nie był on. Nieznajomy miał na sobie wilgotny kożuch. Po omacku odnalazła jego głowę, wymacała na niej pozlepiane włosy i natychmiast odskoczyła ze wstrętem. Obcy chwycił ją za przegub. Krzyknęła. Coś bełkotał, ślinił jej dłoń, a ona czuła, że za chwilę straci przytomność. Przewrócił ją, wciskając jej twarz w mokrą ściółkę. Rozległ się potężny trzask, błysnęło ostre światło i z nieba spadł ciężki grom. Burza przyszła nieoczekiwanie. Alice wykorzystała zaskoczenie i odepchnęła napastnika, wstała niepewnie i pobiegła w stronę szosy, zataczając się. Dorwał ją. Chwycił ją za kostkę. Upadła na plecy. W kolejnym błysku pioruna ujrzała go wreszcie i natychmiast wytrzeźwiała. Pokryte sierścią, zakrwawione stworzenie przypadło do ziemi. Widziała je przez ułamek sekundy, ale to wystarczyło. Kopnęła, celując w twarz, aż stwór - owłosiona karykatura człowieka jaskiniowego - zawył przeraźliwie. Rzuciła się do ucieczki. Biegła jak we śnie, tylko szosy nigdzie nie było. Znajdowała się w środku lasu i z utęsknieniem czekała na kolejne uderzenie pioruna. Cały czas czuła obecność napastnika. Słyszała rzężący oddech za sobą, więc biegła, nie zważając na ostry ból w klatce piersiowej. W każdej chwili atak serca mógł ją zabić, ale bardziej bała się obcego. - Ratunku! Mark! - krzyczała, wybiegłszy z lasu. Nagle coś twardego podcięło jej nogi. Upadła na kamienny murek. Pastwisko? Pole golfowe? Ucieczka przez rozległą przestrzeń, porosłą trawą, nie miała sensu. Na szczęście wiatr rozgonił chmury. Widziała teraz zarys muru i czarny kontur lasu. Jednakże coś poruszało się w ciemności na skraju lasu. Poderwała się do biegu, chciała dotrzeć do szosy. Zdawało jej się, że słyszy w oddali klakson. Ten dźwięk dodał jej sił. Pędziła więc na oślep wzdłuż skraju lasu, a pod stopami trzeszczały gałązki. Obijała się o pnie drzew. W końcu, gdy zaczęło brakować tchu, las zrzedł. Wrzeszcząc na całe gardło, wpadła wprost w silne ramiona. Zanim zemdlała ze strachu, poczuła zmysłowy zapach męskiej wody kolońskiej. Mark takiej nie używał. 3. Obudziło ją ukłucie. Leżała na wygodnym, skórzanym fotelu w ekskluzywnym samochodzie. Strugi wody spadały z łoskotem na szyby i dach. Była przemoczona i brudna, skaleczenia krwawiły. Czuła ból. Na szczęście w samochodzie było ciepło i przytulnie. Dżentelmen po pięćdziesiątce, ze szlachetną siwizną na skroniach, budził zaufanie. Miał klasę. W dłoni trzymał strzykawkę. Z czubka igły sączyły się kropelki przezroczystego płynu. Odruchowo zaczęła masować przedramię. - Środek uspokajający - wyjaśnił nieznajomy. - Przeżyłaś szok, dziecko. Serce waliło ci jak młot. Alice drgnęła i zmarszczyła czoło. Nim sięgnęła do klamki, mężczyzna przemówił: - Nie radzę wychodzić na zewnątrz, panno... - zawiesił głos. - Duncan. Alice Duncan - odpowiedziała z trudem. Przypomniała sobie całe zdarzenie. Wyjrzała w mrok, ale nie dostrzegła niczego prócz ciemnej ściany lasu. Za kierownicą nie było nikogo, zaś w świetle reflektorów ujrzała zacinający deszcz i kawałek szosy. Była pusta. Nigdzie śladu forda. - Małe oberwanie chmury. Na szczęście przechodzi. - Kim pan jest? Co się stało? I gdzie jest Mark? Nie widzę samochodu. Gdzie jesteśmy? Gonił mnie potwór... - Doktor Patrick Gordon - wyciągnął wypielęgnowaną, ale twardą dłoń. Czuła, że ma charakter. Dłonie nieraz więcej mówiły o człowieku niż twarz. - Znajdujemy się w 2,5-litrowym jaguarze rocznik 1967 na szosie A-997. Zatrzymaliśmy się, bo wybiegł nam przed maskę młody mężczyzna... - Mark?! - Nie wiem, jak się nazywał. Nie przedstawił się. Wybiegł z lasu nieoczekiwanie i zataczał się. Na szczęście w porę zahamowaliśmy. Wsiadł do stojącego w rowie forda. Wyglądał na pijanego, ale udało mu się wyjechać. Nie odpowiadał na nasz klakson i odjechał. Wysiadłem z wozu i wtedy na mnie wpadłaś. - Odjechał? - wpadła w panikę. - Przecież samochód był uszkodzony. Mark nie zostawiłby mnie samej. Wołałam go. Boże! Myślałam, że ten potwór go zabił. - Potwór? Nie słyszałem o potworze z Loch Leven. Może to był borsuk? Zresztą jezioro jest kilka kilometrów dalej. Posłuchaj, mieliście wypadek i doznaliście szoku. Może miałaś halucynacje? To się zdarza. Martwię się raczej o twoje serduszko. - To było wielkości człowieka. Krwawiło. Pogładził ją po głowie. - Najważniejsze, że żyjesz. Oboje żyjecie. Miał rację. Uspokoiła ją nieco relacja o Marku. Pewnie pojechał do Kinross zawiadomić policję. - A furgonetka? Nie zrozumiał pytania. - Zaraz po wypadku Mark pobiegł do niej. Przyjechała z naprzeciwka. - Nie widziałem żadnej furgonetki. Drgnęła. Za szybą przesunął się cień. Przednie drzwiczki wozu otworzyły się i za kierownicą usiadł mężczyzna w pelerynie. Chłód i wilgoć wdarły się do ciepłego wnętrza auta, wypierając przyjemny zapach męskiej wody toaletowej. Kierowca nawet na nich nie spojrzał. - To Ian - przedstawił go doktor. - Prawa ręka klanu McGallisonów. Jaguar ruszył, Ian nie odwrócił się, ale obserwował ją dyskretnie we wstecznym lusterku. - Gdzie jedziemy? - przestraszyła się. - Do zamku, dziecko. Nie możemy teraz zawieźć cię do domu. Jadę na bardzo ważne spotkanie do rezydencji McGallisonów. Chyba że mieszkasz w okolicy? Nie odpowiedziała. Poczuła senność. Zaaplikowany środek zaczął działać. - Nie bój się. Jestem, co prawda, prawnikiem, ale znam się trochę na robieniu zastrzyków. Pojedziemy do Mrocznej Siedziby. Tylko, na miłość Boską, nie przestrasz się nazwy! Odpoczniesz tam, a ja załatwię sprawy spadkowe McGallisonów. Potem Ian nas odwiezie. Mark z pewnością się znajdzie. Tyle mogę dla ciebie zrobić. Dlaczego ją zostawił? - pomyślała, zapadając w sen. Co się stało na szosie? Kim był „potwór” z lasu? Pomyślała o tajemniczym informatorze i spotkaniu w Kinross. Czy naprawdę znał sekret jej rodziny? A może to nie Mark odjechał fordem? Widziała sympatyczne oczy doktora. Jak to dobrze, że znalazł się w czasie burzy na drodze. 4. Ocknęła się na twardym łóżku w ciemnym, wilgotnym pomieszczeniu, pachnącym starą cegłą. Na zewnątrz wiatr zawodził jakby chciał jej wyrwać duszę. Przypomniała sobie wszystko: wypadek, furgonetkę, zniknięcie Marka i „potwora” w lesie. Pomyślała o matce. Tak niedawno jeszcze rozmawiała z nią. Rozpłakała się. Nie mogła powstrzymać łez. Domyśliła się, że jest w domu McGallisonów, gdzieś w okolicach Dunfermline nad zatoką Forth. Nie słyszała wprawdzie o Mrocznej Siedzibie, ale środkowa Szkocja obfitowała w stare zamki i rezydencje. Kto by spamiętał wszystkie klany? Usłyszała szczekanie psa, odrzuciła ciężki, wełniany koc i stanęła na kamiennej posadzce. O mało nie upadła. Była słaba, ale i dziwnie spokojna. Po omacku przeszła wzdłuż chropowatej ściany do okna, które wychodziło na pogrążone w ciemności, szepczące korony drzew. Pokój znajdował się kilka metrów nad ziemią. Nie sposób było więcej zobaczyć. Po chwili szczekanie psa ucichło. Po omacku, trafiła na drzwi. O dziwo były zamknięte na klucz i nie mogła znaleźć włącznika światła. Prawdziwa Mroczna Siedziba, pomyślała. Nagle usłyszała hałas. Na odgłos ciężkich kroków czujnie znieruchomiała, a serce mocniej zabiło. Musiała położyć się do łóżka. Poczłapała zatem w jego stronę. Skrzypnęły drzwi, a ona udawała, że śpi. Bała się. - Pan zanocuje na dole, doktorze - odezwał się ponury bas. - Mam nadzieję, że do jutra wichura ustanie, a droga będzie przejezdna. - Dziękuję, Ian - głos doktora przyniósł ulgę. - Muszę zbadać naszą pacjentkę. Jest solidnie potłuczona. Sprawdź generator. Za kwadrans zejdziemy do jadalni. Na posadzce rozbił się kubek czy talerz. Nieznacznie drgnęła. - Pozbieram, doktorze... - Później sprzątniesz. Idź już. Ian wyszedł. Zapanowała nieprzyjemna cisza. Wstrzymała oddech i czekała w napięciu. Wreszcie usłyszała nad sobą stanowczy, przyjazny głos: - Alice, wiem, że nie śpisz. Odwróciła się powoli, zdumiona. Stał nad nią ze świecą w ręce. Uśmiechnął się znad żółtego płomienia. - Leżałaś na kocu. I niepotrzebnie wstrzymywałaś oddech. Uspokój się. Jesteś bezpieczna. Środek uspokajający już niepotrzebny. Zastrzyk będzie działał do rana. Chyba zaaplikowałem ci zbyt dużą dawkę. - Piłam alkohol - wyszeptała. - Miałam paskudny dzień. Pochowałam matkę, później ta przygoda w lesie... Dlaczego jestem zamknięta? - To Ian. Zwykła nieuwaga. Kierowca nie podobał się jej od samego początku. Na szczęście doktor był inny. Nogą odsunął kawałki rozbitego talerzyka i usiadł na krawędzi łóżka. Poczuła jego siłę i zapragnęła wtulić się w niego jak w ojca. Znowu się rozpłakała. - Mamy pecha, dziecko - mówił tonem hipnotyzera. Delikatnie głaskał ją po włosach. - Nie możemy na razie opuścić zamku. Wichura przewróciła drzewo na drodze wyjazdowej, a innej nie ma. Zejście do doliny też nam nic nie da, najbliższa osada jest kilka mil stąd na zachód. Od Dunfermline dzielą nas zalesione wzniesienia. W dodatku wysiadł generator, Ian poszedł właśnie sprawdzić, czy da się go naprawić. Zerwało też linię telefoniczną, a moja komórka rozładowała się. Pech. Zacisnęła szczęki. - Rano coś wymyślimy. Może da się przepiłować pień? Albo Ian naprawi generator? Być może zabłąka się tu policyjny helikopter? Choć w to akurat wątpię. - Jestem głodna. - Właśnie chciałem zaprosić cię do jadalni. Poznasz gospodarzy. Poczuła przypływ determinacji. Bezradność ustępowała miejsca złości i reporterskiej ciekawości, więc z ochotą przyjęła zaproszenie. - McGallisonowie to trochę dziwaczni ludzie - wyjaśniał, gdy schodzili wąskimi schodami wieży. - Mieszkają w tym zamku od wieków. Nie kontaktują się z obcymi, nie mają nawet telewizora. Jestem ich prawnikiem i lekarzem, Ian pełni funkcję szofera i zaopatrzeniowca. - Nie opuszczają zamku? - Mają ku temu powody. Zresztą dowiesz się wszystkiego. Czuła tremę przed spotkaniem z McGallisonami. W dodatku to nieprzyjemnie kłucie w klatce piersiowej! Ale najgorsze, co mogło ją spotkać, to samotność w posępnej sypialni. Wierzyła, że wydostanie się z zamku albo wezwie pomoc. Na gospodarzy raczej nie mogła liczyć. Zapewne czuli się bezpiecznie w rodowej siedzibie. To ona i doktor mieli powód, aby się stąd wyrwać 5. Zeszli do przestronnego holu, pachnącego wapnem i świeżą zaprawą. Na pochlapanym bielą, ceglanym murze wisiał portret mężczyzny w uniformie. W kandelabrach płonęły świece, a kapiący z nich wosk tworzył na posadzce krzepnące kałuże. Przy wejściu stało w donicy rachityczne drzewko, za nim staromodny wieszak, zarzucony płaszczami, kufer i szafka na buty. Na małej półeczce zauważyła też aparat telefoniczny sprzed pół wieku. Obok schodów ział czernią korytarz, dalej widać było dwoje drzwi, po drugiej strome holu również dwoje. Jedne z nich były otwarte. Smuga światła rzucała żółtawy prostokąt na marmurową posadzkę. Weszli do jadalni. Nakryty stół lśnił mnóstwem świec. Wypełniał środek kwadratowego, świeżo wybielonego, pomieszczenia. W ścianie po prawej stronie znajdowało się dwoje kolejnych drzwi. Nie było tu żadnych dodatkowych mebli - tylko stół z wazą wystygłej zupy pośrodku. Na wysokich krzesłach siedzieli nieruchomo biesiadnicy. Sześć par oczu zerknęło na nią uważnie w niespokojnym milczeniu. Ian stał z boku i, tak jak w nocy, ociekał wodą. Wszyscy byli czymś poruszeni. - Panna Alice Duncan - przerwał ciszę doktor. - Z Dundee. - Ładna - odezwała się młoda brunetka o agresywnym makijażu i lekko chropawym głosie, ubrana w czarny, skórzany strój. - Jestem Dorothy - dodała. Jej twarz wydawała się znajoma. Doktor lekko pchnął Alice w stronę wolnego krzesła i usiadł obok niej. Od stołu zerwał się zaraz łysiejący mężczyzna w bonżurce i okularach przeciwsłonecznych. Był w wieku doktora, ale tylko to ich łączyło. Sprawiał wrażenie nadpobudliwego. - Słyszeliśmy, słyszeliśmy - mówił zabawnym altem. Pochylił się nad nią. Miał przyspieszony oddech i czuła woń jego potu. - Tak mi przykro z powodu wypadku. I ta burza... Zresztą, nam też nie brakuje zmartwień. Jestem Eric McGallison. To moja rodzina. Po lewej stronie siedział szczupły mężczyzna około trzydziestki w jasnym wełnianym swetrze, gustujący w efektownych apaszkach. Zwracali się do niego Alec. Obok wiercił się nastolatek w garniturze, noszący stare szkockie imię Rogart. Sprawiał wrażenie poważnego jak na swój wiek i łypał na nią pożądliwym wzrokiem. U szczytu stołu siedziała zaś pięćdziesięcioletnia kobieta. Jak się okazało, żona Erica, Stella. Alice czuła się nieswojo w rym towarzystwie. - Nie mamy już butelki Bladnocha? - zagadnął Eric. - Wypiliśmy ją na ostatnie urodziny Aarona, ojcze - odezwał się blady Alec. Stella zaczęła płakać. - Podaj herbatę, Ian! - nakazał doktor. - A zupę wynieś, jest już chłodna. Daj ją Wiktorowi. Ian pozbierał naczynia i opuścił jadalnię. - Wiktor to pies - wyjaśnił doktor. - Ulubieniec Aarona. - Słyszałam jego szczekanie - odezwała się Alice. Nikt nie podjął wątku. - Oddychaj głęboko, mamo - zwrócił się Alec do szlochającej kobiety. - To doskonała metoda na nerwy. Wywodzi się z tradycji buddyjskiej. Cztery sekundy na wdech, potem cztery na bezdech i kolejne cztery na wydech. - Dość tych bzdur, Alec! - westchnął Eric. - Sytuacja jest poważna. Jak wiecie, nie działa generator, a bez prądu nie można otworzyć sejfu. Testament jest zamknięty. - Ian sprawdził prądnicę - doktor zwrócił się do Alice tak, żeby wszyscy słyszeli. - Nie można jej naprawić bez pomocy z zewnątrz. Tutaj, w Mrocznej Siedzibie, nie używa się elektryczności. Prąd służy wyłącznie do zasilania systemu elektronicznego, który strzeże sejfu. - Tak życzył sobie wuj Aaron - wtrącił Alec. - Spadkobiercy mieli żyć w zamku bez światła i wygód, z dala od ludzi. Aż do dnia otwarcia testamentu. Jedynie wuj Lothmore, młodszy brat Aarona, zrezygnował ze swojej części spadku. - Kiedy dziadkowi zmarło się dziś rano - wszedł w słowo Rogart - okazało się, że nie można otworzyć sejfu, bo nie działa generator. A moim zdaniem, kochana rodzinko, ktoś go celowo uszkodził. - Milcz, szczeniaku! - warknęła Dorothy. - Może to twoja sprawka? Podobno znasz się na elektronice? Ian znalazł w twoim pokoju kawałki przewodów. - Cicho! - zasyczał Eric. - Nie przy gościu, błagam! Słabo mi od tych kłótni. Ian! Gdzie ta herbata? Rogart zaśmiał się pod nosem. Stella nie wytrzymała napięcia, panującego przy stole. Wstała i pobiegła do drzwi. - Muszę się położyć. Nie przeszkadzajcie sobie. Chyba zrezygnuję ze spadku... Mam dość. Definitywnie opuszczam to miejsce! - Jak, ciociu? - zapytał Alec. - Piechotą? Nie odpowiedziała. Wpadła z rozpędem na wchodzącego właśnie Iana. Zabrzęczała porcelana. Stella osunęła się na posadzkę. Niepotrzebnie Ian machał rękami. Taca zakreśliła w powietrzu krótki łuk i trzasnęła w marmurowe płyty. Biel skorup rozprysła się na wszystkie strony i resztki rodowego serwisu legły w parującym, aromatycznym rozlewisku herbaty. Zapadła cisza. Przerwał ją szloch Stelli. Kobieta podniosła się z trudem i, lekko utykając, przecisnęła się w drzwiach obok skulonego nad posadzką Iana. Przez chwilę słyszeli jej kroki, cichnące w zamkowych korytarzach. - Poszła do łazienki - Eric opadł na krzesło. - Zaraz dojdzie do siebie i wróci. Doktorze, zrób mi to teraz... Szybko! Doktor pospiesznie wyszedł z jadalni. Wrócił po chwili z torbą lekarską. Wyjął szybko strzykawkę, napełnił ją bezbarwnym płynem z małej buteleczki i sprawnie ukłuł Erica w ramię. - Możemy wracać do łóżek - westchnął Eric z rozkoszą. - Minęła północ. Jutro zajmiemy się testamentem. 6. Alice nie jadła kolacji, Ian mógł jej zaproponować tylko trochę zimnego mięsa i chleba. Był też zapas sucharów i haggis, którego nie jadała. Poprosiła o ręcznik. Toaletę znalazła na dole, w ciemnym korytarzu. Postanowiła wziąć letni prysznic. Ściany łazienki o wymiarach trzy na trzy metry pokryte były kafelkami. Nie które z nich popękały, a przez malutki otwór pod sufitem wpadał zimny wiatr, wygrywając krótkie recitale zawodzenia. Czym było to pomieszczenie przed wiekami? Salą tortur? Wtem na ścianie kabiny mignął cień. Ktoś wślizgnął się do środka, korzystając z szumu wody w natrysku, ale Alice nie widziała go, gdyż stała tyłem do drzwi. Zerknęła za siebie. Cień zniknął, ale wciąż czuła czyjąś obecność za murkiem, odgradzającym przedsionek łazienki. Prawdopodobnie intruz ukrył się we wnęce. Woda wydała się jej nagle cieplejsza, a strach wybijał werble na jej skroniach. - Kto tam? Nie wierzyła w duchy, a trwanie w niepewności było nie do zniesienia. Owinięta ręcznikiem zrobiła krok ku wnęce. Usłyszała kroki i skrzypnięcie drzwi. Ktoś wybiegł na korytarz. Ubrała się szybko, zgasiła świecę i wyszła z łazienki, trzęsąc się ze strachu. Korytarz tonął w mroku i było zupełnie cicho. Zaszczekał pies i usłyszała odgłos kroków, dochodzący z holu. Cofnęła się i przylgnęła do zimnej ściany. Przy końcu korytarza stał Ian z dużym, kudłatym psem u nogi. Był to owczarek szkocki, na szczęście w kagańcu. Pies wyrywał się, czuł obecność dziewczyny, ale łan trzymał go krótko i patrzył w ciemność. Potem wyprowadził zwierzę na zewnątrz. Słyszała jeszcze, jak męczył się z dużymi, drewnianymi drzwiami. Poszła w głąb ciemnego korytarza i po kilku krokach zderzyła się z ciężką, zimną kratą. - Zamknięte - rozległ się szept. W piersiach ostrzegawczo załomotało serce. Pociemniało jej w oczach, choć przecież wszędzie było ciemno. - Ian ma klucze. Jak chcesz wejść, poproś go. Rozpoznała głos Rogarta. To pewnie on podglądał ją w łazience. Miał ten smarkacz coś dziwnego i nienormalnego w głosie. Zresztą, prócz doktora Gordona, wszyscy mieszkańcy zamku sprawiali wrażenie ludzi niespełna rozumu. - Spokojnie - szeptał. - Oddychaj głęboko. Jak mówi Alec, cztery sekundy wdech i tak dalej... Ręka chłopca dotknęła jej piersi. Wzdrygnęła się i chciała go odepchnąć. - Nie rób tego, laleczko. Nie pożałujesz - powiedział. Stanowczo odsunęła jego dłoń. - Nie to nie - westchnął zawiedziony. - Miałem dla ciebie propozycję. - O czym mówisz? - Pewnie chciałabyś zadzwonić do miasta? - Telefon już działa? - Raczej nie. Ale mam inne urządzenie. Poczynał sobie coraz śmielej. Jego ręka dostała się pod sweter i ujęła nagą, mokrą jeszcze pierś dziewczyny. - Co takiego? - Powiem ci, jeśli prześpisz się ze mną. - Spadaj! - Cicho! - upomniał. - Ian usłyszy. I niespodziewanie wyrecytował półgłosem: Then there ‘s the old burying ground near by Kinross, And the dead that lie there turned into dusty dross And the gravestones arę all in a state ofdecay, And the old wali around it is mouldering away.* [Na starym cmentarzu koło Kinross umarli gniją, nagrobki niszczeją, a stary mur wokół próchnieje, (tłum. FS)] - Dlaczego wspomniałeś Kinross? - Taki tam wierszyk. Doktor mówił, że znalazł cię niedaleko Kinross. W porządku, nie muszę z tobą spać. Swoją drogą, dziwne. Kobiety przecież załatwiają te sprawy wyłącznie przez łóżko. Zdaje się, że nazywają to miłością. Bo tak naprawdę seks to sposób na ułożenie sobie życia. Praktyczna przyjemność. - Jesteś za młody, żeby cokolwiek o tym wiedzieć. Nic nie rozumiesz... - A ty rozumiesz? Ha - zaśmiał się pod nosem. Ścierpła jej skóra. Mówił jak dorosły mężczyzna, a przemawiał przez niego złośliwy gnom. - Nic nie wiesz, laleczko - cedził cynicznie. - Idziemy na kompromis? Pozwolisz zbadać swoją pierś, a ja pokażę, co mam dla ciebie. - Zwariowałeś? - Internet - wyszeptał kusiciel. - Wynalazek XX wieku. 7. Pokój Rogarta był skromnie urządzony. Tonął w mętnej poświacie dogasających świec. Młodzieniec natychmiast zamknął drzwi na klucz. - Lepiej, żeby nas razem nie widzieli - wyjaśnił. - Mówmy szeptem. Za ścianą, co prawda, jest kuchnia, ale ma przejście do pokoju doktora Gordona. - A kto mieszka po drugiej stronie holu? - Alec. Za nim wuj Eric ze Stellą. Oba pokoje mają drugie wyjście przez jadalnię. W wieży, obok biblioteki, mieszka Dorothy. Pod twoją sypialnią. - A Ian? - zapytała. - Dokąd poszedł z psem? - Mieszka w ponurym domku na zboczu. Patrzyła jak Rogart wyciąga spod łóżka laptopa. - Co robiłeś w korytarzu? - Podglądałem cię. - A co jest za tą kratą? - Sejf z testamentem. Ale z ciebie ciekawska zdzira. Włączył laptopa. Zamigotał zielony wskaźnik zasilania, potem rozjarzyła się dioda twardego dysku. - Jak chcesz się połączyć z serwerem? Przez radio? - Przez telefon. Wetknął końcówkę przewodu do starego gniazdka telefonicznego za łóżkiem. Nic nie rozumiała. - Gniazdko było pod tynkiem. Odkryłem je przypadkowo. Mieliśmy żyć bez dostępu do dóbr cywilizacji. Poczuła przypływ nadziei, choć niepozbawionej wątpliwości. - Przecież linia telefoniczna nie działa. - Błąd. To aparat jest uszkodzony. Linia funkcjonuje normalnie. Niedawno sprawdzałem połączenie. Jest w porządku. - Coś ty powiedział? - niemal zakrztusiła się z wrażenia. - Ktoś uszkodził aparat, żeby wyglądało na zerwaną linię. Wichura, rozumiesz? Przypadkiem wpadłaś w to szambo. Dlatego sugerowałem, że ktoś z premedytacją popsuł generator. Na chwilę zaległa cisza. - Dlaczego nie pochwaliłeś się rodzinie, że możesz skontaktować się ze światem? - Posiadanie komputera jest tu zabronione. Mógłbym stracić swoją część spadku. Poza tym nie chcę odkrywać swoich atutów przed kimś, kto prowadzi nikczemną grę. Wreszcie, laleczko, dzięki laptopowi mam szansę przespać się z tobą. Komputery są niezastąpione. - Nie mów do mnie „laleczko”. - W porządku. Rozbierasz się? - Najpierw internet - grała na zwłokę. Połączyła się ze swoją skrzynką pocztową. Czuła podniecenie. Wystarczyło zawiadomić Marka. Przyjedzie po nią. Policja nie jest potrzebna. Nikt nikomu nie zrobił krzywdy. Napisała krótką wiadomość. - Gdzie właściwie jesteśmy, chłopcze? - zapytała z palcami nad klawiaturą. - Niedaleko Dunfermline między Mili End i Cleish. Jakieś pięć mil od najbliższej szosy. I nie mów do mnie „chłopcze”. - Postaram się. Wysłała list. W skrzynce odbiorczej znalazła nową wiadomość od Mata. Przyszła o 18:20. Kim, do diabła, był ten Mat? Imię kojarzyło się z grą w szachy. Król w sytuacji bez wyjścia? Sama czuła się trochę jak szachowy król. Nie wiedziała tylko, z kim gra i o jaką stawkę? Odczytała wiadomość. Spotkanie nieaktualne. Uważaj na siebie. Nikomu o mnie nie mów. Odezwę się. Mat. A zatem nie miał nic wspólnego z wydarzeniami na drodze do Kinross, gdyż drugą wiadomość wysłał mniej więcej pół godziny po jej wyjeździe z domu. Ostrzegał ją, ale było za późno. Byli już w drodze, a przed siódmą samochód wylądował przecież w rowie. - Co się stało? - usłyszała szept Rogarta. - Nic... Nie dokończyła. Nagle ekran komputera sczerniał. Zgasł też zielony wskaźnik zasilania. Rogart złapał się za głowę. - Musiały siąść baterie! Pracowaliśmy na resztkach energii. To co? Rozbierasz się? 8. Nie rozebrała się. Oświadczyła, że narobi hałasu i wszystkich pobudzi. Chłopak chciał utrzymać w tajemnicy fakt posiadania laptopa, więc przestraszył się. - Suka! - usłyszała, gdy opuszczała pokój. Pobiegła schodami do siebie, ale szybko zawróciła. W kieszeni kurtki znalazła latarkę samochodową. W lesie nie działała, tym razem zaświeciła. Może miała zaśniedziałe styki? Zastanawiała się, przed czym ostrzegał Mat? Dlaczego miała uważać? Jaki związek miały jej rodzinne sprawy z wydarzeniami w zamku? Czemu prosił o milczenie? Nikomu nie mogła ufać. Rogart wspominał o nikczemnej grze. Strach usztywnił jej nogi, w głowie się kręciło, ale przeszła dzielnie mroczny hol. Wpadła na suche drzewko w donicy, w momencie gdy skrzypnęły drzwi naprzeciwko schodów. Przykucnęła za rośliną z łomoczącym sercem, gdy słabe żółte światło oświetliło na moment hol. Drzwi się zamknęły i znowu zapadła ciemność. Słyszała szuranie stóp. Zna tu każdy kąt, pomyślała. Eric? A może Alec? Drzwi obu sypialni wychodziły na jadalnię, wydało się jej, że osobnik idzie na górę, może nawet zmierzał do jej pokoju. Nie miała nic do stracenia i musiała sobie radzić, póki Mark nie przybędzie z pomocą. Poświeciła latarką. Hol był pusty. Podeszła do półeczki z telefonem i podniosła słuchawkę. Chłód i cisza. Trzymając latarkę w zębach zbadała spód urządzenia. Śrubki były na swoim miejscu. Zastanowiła ją jednak wymalowana farbą sygnatura: S.Th./12/68. Czyżby McGallisonowie prowadzili ewidencję wyposażenia zamku? Ostrożnie odkręciła pokrywę słuchawki. Membrana zniknęła. Drugiej też nie było. Podejrzenia Rogarta były zatem całkowicie słuszne - ktoś chciał pozbawić mieszkańców zamku kontaktu, ze światem. Tutaj naprawdę działy się dziwne rzeczy. Musiała podjąć szybką decyzję. Uciekać w wietrzną noc czy grzecznie czekać na Marka? Nie ujdzie daleko, szybko ją znajdą, Ian i ten pies... Więc co? Wrócić na górę i skłamać, że była w toalecie? Nie chciała zostać w zamku i wybrała ucieczkę. Ciężkie drzwi w ceglanym portyku nie dawały się jednak otworzyć i próba ich wyważenia nie wchodziła w rachubę. Musiała wrócić do wieży. Nie mogła też nikogo wtajemniczyć w swoje plany. Nawet doktora. Nikogo! Tak radził Mat. A miała przeczucie, że nie żartował. Skradała się po schodach wieży, cicho, ale dość szybko. I nagle zatrzymały ją głosy, stłumione przez zamknięte drzwi. W pokoju, znajdującym się pod jej sypialnią, kobieta rozmawiała z mężczyzną. Niestety, nie mogła wyłowić ani słowa. Rogart twierdził, że tu mieszka Dorothy, a zatem któryś z McGallissonów przyszedł do niej z nocną wizytą. Pobiegła do siebie, oświetlając dalszą drogę latarką. Przekręciła klucz w zamku i przez kilka minut, przyciśnięta plecami do chłodnego muru, nasłuchiwała wszelkich odgłosów. Wreszcie omiotła pomieszczenie skąpym snopem światła. Wszystko było tak, jak przed kolacją. Skierowała światło na okno. Zaledwie kilka metrów dzieliło ją od wolności. Widziała miotane wiatrem korony drzew i zazdrościła im położenia. Musiała wyjść. Tylko jak zeskoczyć na ziemię, nie łamiąc nóg? Oświetliła łóżko. Z koca, prześcieradła i poszewki można od biedy skręcić prowizoryczną linę, tak przynajmniej robili bohaterowie setek filmów. Nie zastanawiała się dłużej - podarła prześcieradło na długie pasy, skręciła powróz i połączyła końce mocnymi węzłami. Koc pocięła kawałkiem stłuczonego talerzyka. Pomyślała nawet, że doktor specjalnie go rozbił, aby umożliwić jej ucieczkę. Bzdura, ofuknęła się w myśli. Męczyła się kilka minut z grubą wełną, ale uzyskała prawie dziesięciometrową linę, a następnie z trudem przysunęła łóżko pod samo okno, przywiązała koniec liny do jednej z jego nóg. Wiele wysiłku kosztowało ją otwarcie okna. Świeże powietrze wdarło się do środka i zapachniało wolnością. Położyła się na parapecie i wyrzuciła koniec liny za okno. Wiatr i deszcz bezlitośnie chłostały jej twarz. Nic nie widziała - jedynie noc kipiała, ubrana w obłędne szaty. Opuściła nogi za parapet i powolutku zaczęła zsuwać się w dół. Po chwili o mało nie rozbiła nogą szyby w oknie poniżej. Kurczowo ściskając linę, zajrzała z trwogą do skąpo oświetlonego wnętrza. Dorothy krzyczała wzburzona, gwałtownie gestykulując. Coś błysnęło. Nóż? Alice dostrzegła męskie ręce, oplatające jej kibić i zaraz potem Dorothy zachłannie wczepiła się w mężczyznę. Alec? Czemu doktor wprost nie powiedział, że tu mieszkają wariaci? Patrzyła z przerażeniem na tulącą się parę i zapragnęła znaleźć się jak najdalej stąd. Pomogła jej w tym źle związana lina. Spadła na niewielki daszek. Krzyknęła. Stoczyła się jeszcze po pochyłości i poleciała na ziemię. Poczuła silny ból w stopie, ale bolały też stłuczone mięśnie, a kłucie w sercu stało się nie do zniesienia. Zdawało się jej, że w pobliżu ujadał pies. Nagle owo wściekłe szczekanie zmieniło się w skowyt, a potem pies zamilkł. Zanim zanurzyła się w otaczającą zamek ścianę drzew, próbowała otworzyć drzwi garażu, z którego spadła. Dostępu do jaguara strzegła jednak solidna kłódka. Musiała zapomnieć o bólu i wszelkich przeszkodach. Znalazła sękatą gałąź i podpierając się, ruszyła z wysiłkiem w dół zalesionego zbocza. Nie miała pojęcia, dokąd idzie. Drzewa chroniły ją nieco przed deszczem i wiatrem. Szła. Chciała jak najszybciej dojść do drogi albo osady. 9. Trafiła najgorzej, jak mogła. Kilkadziesiąt kroków dalej potknęła się o coś miękkiego. Zaświeciła latarkę i drgnęła. Na ziemi leżało martwe, parujące w deszczu ciało psa. Wiktor! Miał skręcony kark i musiał cierpieć. Jeszcze słyszała w uszach ów okropny skowyt. Drżąc, rozejrzała się wokoło i wreszcie rzuciła się do panicznej ucieczki, w czasie której stok zdawał się nie mieć końca. Biegła jednak bez tchu, nie zważając na ból w nodze i trzepot serca, świadoma, że nadmierny wysiłek może ją zabić. Usłyszała nawoływanie i zaraz potem między drzewami błysnęło światło latarki. To chyba Ian. Tylko on mieszkał poza zamkiem. Najgorsze, że nie miała siły biec dalej. Szła na ugiętych nogach i tylko strach pobudzał ją do morderczego wysiłku. Idąc, starała się nie zdradzić swojej obecności. Wnet znalazła się na niewielkiej, łagodnie pochyłej polanie, na środku której, w niewielkim kopczyku ziemi, stał zbity z gałęzi krzyż. Samotność grobu przeraziła ją. I jeszcze łkający okropnie niczym zjawa wiatr! Od strony zamku rozległ się strzał. Raczej nie był przeznaczony dla niej, bo była za daleko. Czyżby strzelano na postrach? Była wystarczająco przerażona, by pomyśleć, że polują na nią. A może celem był ktoś inny? Na przykład zabójca Wiktora? To mogło oznaczać, że uciekała nie tylko przed mieszkańcami Mrocznej Siedziby. Słaniała się na nogach, ale wciąż szła z uporem dalej. Nagle znieruchomiała. Usłyszała za plecami szelest i sapanie. Przypomniała sobie „potwora” z okolic Kinross. W jaki sposób dotarł aż tutaj? Oślepiło ją ostre światło latarki. Znaleźli ją! Sapanie na szczęście oddalało się, zaś światło wydobyło z mroku skuloną postać, biegnącą w popłochu ku dolinie. Huknął strzał. Światło zgasło. Sapanie ucichło. Po chwili usłyszała tylko, tłumione przez ściółkę, kroki zbliżających się strzelców. - Nie ruszaj się! - krzyczał Ian. Nie zamierzała go słuchać. Strach smagnął ją jak biczem, więc skoczyła w bok. Wbiegła w gęstwinę drzew. Miała nadzieję, że Ian poluje na „potwora” i nie pobiegnie za nią. Po chwili zorientowała się, że sługa klanu nie jest sam. - Panie McGallison! - wrzeszczał. - Tutaj! Przy grobie! - Idę! - zawtórował mu głos Erica. Mężczyźni rozdzielili się. Spychali ją ku dolinie. Uciekała przed nimi, bo przyprawiali ją niemal o szaleństwo większe niż uciekający „potwór”. Pomyślała o scenie w pokoju Dorothy. Kazirodczy związek! Alec odwiedzał w wieży bliską kuzynkę! Co to za rodzina? Krzyki prześladowców zbliżały się. - Ucieka na zachód! - krzyczał Eric. - Idź za nim! - Teraz ona jest najważniejsza! - wrzasnął Ian. Co to, na Boga, miało znaczyć? Stąpnęła nierówno i uderzyła głową w drzewo. Gdyby biegła, roztrzaskałaby sobie czaszkę, a tak upadła ciężko na ziemię, ogłuszona, ale przytomna. Zapłakała jak bezradne dziecko. Nie miała już siły. I znowu zaświeciła latarkę. Gruby, spękany pień celował w niebo kłębem korzeni; wystawały zza niego nogi w zamszowych butach. Znała je! Na czworakach podpełzła bliżej. Miał przegryzione gardło. Z poszarpanej, szerokiej rany wypływała stygnąca krew. To był Mark! Zemdlała. Była pewna, że umiera. 10. - Zrobię zastrzyk i zejdę na dół - powiedział doktor szeptem. Poczuła znajomą wilgoć zamkowych murów, ale głos doktora zdawał się ogrzewać nieprzytulne pomieszczenie. Leżała bezwładnie na łóżku z zamkniętymi oczami. Była potwornie ociężała. Nie czuła bólu. Serce biło cicho i spokojnie. Ciągle żyła. To doktor uratował ją przed zawałem. W nagłym błysku przypomniał się jej makabryczny widok: trup Marka z przegryzionym gardłem. Jakim cudem zdążył odebrać jej wiadomość i tak szybko tutaj przyjechać? Kto go zamordował? Dlaczego w tak potworny sposób? Wzdrygnęła się, ale była dziwnie bezsilna, nienaturalnie obojętna. - Oho, nasza uciekinierka się budzi - zabrzmiał głos Erica. - Czas najwyższy - przemówił doktor. - Spała dwie doby. Gdyby nie antybiotyk i środki przeciwbólowe, byłoby z nią kiepsko. Nadwerężony staw skokowy, poobijane mięśnie, liczne skaleczenia. Wdało się zakażenie. No i szok psychiczny... - Z nami nie jest lepiej - westchnął Eric. - Najpierw Stella, teraz zniknięcie Dorothy. Jak tylko ustanie deszcz, musimy przeszukać zbocze. - Myśli pan, że Stellę zamordował Lothmore? On też porwałby Dorothy? - A co zrobił z tym dziennikarzem...? - Markiem. - Właśnie! Chyba nie sądzi pan, że to Ian ukręcił łeb Wiktorowi? O kim oni mówią? - zastanawiała się, wstrzymując oddech. Lothmore? Brat Erica, potencjalny spadkobierca, który zrezygnował ze swojej części. Czyżby to on był „potworem” z Kinross? Co w takim razie robił w Mrocznej Siedzibie? I czemu, na miłość Boską, zamordował Marka? A Stella i Dorothy? Co z nimi? Odetchnęła dyskretnie. - Alice - szepnął doktor. - Obudź się. - Niech śpi - nakazał Eric. - Dochodzi siódma. Musimy otworzyć sejf, doktorze. - W jaki sposób? Generator jest uszkodzony. - Łomami. - Nie damy rady. To pancerna stal. Musimy czekać, aż pogoda się poprawi. - Zdaje się, że nieprędko to nastąpi. Ze słów doktora wynikało, że od jej ucieczki minęły dwa dni. Był piątek, a pogoda się nie poprawiła. Wciąż byli pozbawieni kontaktu ze światem. Wiedziała, że generator został umyślnie uszkodzony, podobnie jak telefon. Komuś cholernie zależało, aby odosobnienie mieszkańców zamku trwało jak najdłużej. Chodziło o to, by testament nie ujrzał światła dziennego. Czy z tego powodu morderca zabijał? Najpierw był pies, potem Mark i Stella. Nie wiadomo, co z Dorothy. I to wszystko było dziełem owego Lothmore’a? Przecież nie mógł działać w zamku, to nie on uszkodził generator i telefon. Nie jego widziała w pokoju Dorothy. Według niej, to był Alec. Wprawdzie nie wyglądał na mordercę, ba! odniosła nawet wrażenie, że jest nieco zniewieściały, kruchy. Ale miała przecież do czynienia z rodziną wariatów. I nie wiedziała, jak powinien wyglądać morderca. Nie mogła z nikim podzielić się przemyśleniami. Mat radził ostrożność, a ona mu wierzyła. Ostatnie wydarzenia potwierdzały jego obawy. Miała przy tym wielką nadzieję, że Mat to doktor, lecz nawet, jeśli nim nie był, nie należał do tej przeklętej rodziny, leczył ich tylko i udzielał pomocy prawnej. Tak bardzo pragnęła otworzyć się przed nim. A może grał przed nią kogoś innego, w obawie przed Ianem i McGallisonami? Eric przerwał jej rozmyślania. - Idźmy już, doktorze. Sądzę, że jej obecność tutaj nie jest przypadkowa. - O czym pan mówi? Przecież nie zaplanowała wypadku na drodze. - No, nie wiem. To panu tak się wydaje. Może właśnie o to chodzi, byśmy tak myśleli. Idziemy. Wyszli, zamykając drzwi na klucz. Zmusiła się do otwarcia oczu. Pokój rozjaśniały świece w małym lichtarzyku. Z trudem odwróciła głowę. Okno było zabite deskami. Unieważniono jej status gościa i była teraz więźniem zamku. Leżała, nasłuchując wszystkiego, ale prócz zawodzenia wiatru nie słyszała nic. Nie mogła ruszyć ręką. Dostała silny środek farmakologiczny. Mimo woli zaczęła liczyć cegły w ścianie. W przedostatnim rzędzie było ich czterdzieści. Liczyła dalej. Nagle rozległ się cichy zgrzyt. Spojrzała zaskoczona na drzwi. Klamka powoli opadła i smuga mętnego światła wdarła się do pomieszczenia. To był Ian, a w zasadzie jego głowa, wyglądająca z za uchylonych drzwi. Zmieniony, wystraszony. Zamknęła natychmiast oczy i serce znowu przyspieszyło. Wtem w głębi zamku zadudniły szybkie kroki. Ktoś biegł po schodach. - Ian! - wrzeszczał Eric. - Ktoś ukradł testament! Nie wytrzymała, otworzyła oczy w momencie, gdy Ian właśnie znikał za uchylonymi drzwiami i tylko jego kroki dudniły ciężko na schodkach wieży. Hałas na dole przypominał napad na bank lub zabójstwo dostojnika państwowego. Stała się rzecz straszna, sądząc po zachowaniu domowników. O co chodzi w tej grze? Kto pociąga za sznurki? Jeśli zniknął testament, to znaczy, że zreperowano generator. Albo ktoś go uruchomił, by wykraść dokument. Nie przerywała liczenia cegieł. Czyżby cierpiała na nerwicę natręctw? Jednego była pewna. Gdyby chcieli ją skrzywdzić, już by nie żyła. Jak Mark, pies, Stella... W jednym z rzędów naliczyła trzydzieści dziewięć cegieł. Zaczęła od początku. Wyszło czterdzieści. Eric podejrzewał, że jej obecność w zamku nie jest przypadkowa. A może to on jest Matem? Wróciła pamięcią do momentu ucieczki i przypomniała sobie krzyk Iana w lesie: „Teraz ona jest najważniejsza!”. Co to miało znaczyć? Zaraz! W czwartym rzędzie od góry naliczyła czterdzieści jeden cegieł. Porachowała powtórnie. Czterdzieści jeden. Przeliczyła niższe rzędy. Wszystkie miały po czterdzieści cegieł. Tylko w rzędzie czwartym od góry było ich czterdzieści jeden. Odkryła, że dwie cegły są mniejsze od pozostałych. Zaskoczona odkryciem uniosła się nieco na łokciach. Ależ tak, pomiędzy nimi nie było zaprawy. Wyraźnie widziała ciemną szparę. Poza tym zdawało się jej, że wystawały poza lico muru. Zmusiła się do wstania. Dopiero teraz zauważyła zwinięty kawałek papieru podrzucony chytrze pod koc. Drżącymi rękami sięgnęła po niego. Był to list od Mata. Dziś o północy w bibliotece. Nie mów nikomu, inaczej zginiemy. Mat Wzdrygnęła się. Gra toczy się dalej! Z wysiłkiem poszła w kąt pokoju i ustawiła taboret pod ścianą. Sporo czasu zajęło jej wdrapanie się na mebel, Wreszcie wyciągnęła rękę i dotknęła cegieł. Ruszały się. Wyjęła jedną z nich i wspięła się na palce, by zajrzeć w dziurę. Wzdłuż kręgosłupa pociekła jej strużka potu, a kości bolały niemiłosiernie. Stołek zakołysał się niebezpiecznie, ale utrzymała równowagę. To, co ujrzała w szparze, kazało zapomnieć o bólu. Ze skrytki, zasłoniętej mniejszymi kawałkami gruzu, patrzyło na nią zimne oko obiektywu. Ktoś umieścił w niej miniaturową kamerę wideo. 11. Na podłodze znalazła coś jeszcze. Etykietkę od buteleczki z lidokainą. Lek ten stosowano w zapobieganiu arytmii serca. Wprawdzie sama zażywała yerapamil i atenolol, ale kiedyś w klinice podali jej właśnie lidokainę w roztworze glukozy. Wiedziała też, że stosowano ją do znieczuleń miejscowych. Czy doktor Gordon zrobił jej zastrzyk, który uspokoił pracę serca? Musiał to zrobić, skoro trzymała w ręku tę, a nie inną etykietkę. Musiał to zrobić, skoro żyła. Tylko skąd wiedział o wadzie serca? Badanie stetoskopem nie mogło postawić właściwej diagnozy i żeby to zrobić, potrzebna była metoda holterowska albo cewnikowanie. Tylko Mat znał jej przypadłość. A to znaczy, że doktor jest Matem! Zgasiła świece, by uniknąć sfilmowania i po chwili wyszła ostrożnie z pokoju. Całe szczęście, że Ian w pośpiechu nie zamknął drzwi na klucz. Do spotkania w bibliotece pozostało około pięć godzin i w tym czasie wiele mogło się jeszcze wydarzyć. Wolała jednak uciekać niż czekać. Otrząsnęła się już po odkryciu ukrytej kamery i powoli odzyskiwała siły. Wiedziała, że to zasługa doktora, jego diagnozy i zastrzyków. Była mu wdzięczna. Przekręciła klucz od zewnątrz i schowała do kieszeni. Sprzyjał jej rwetes, spowodowany zniknięciem testamentu. Kiedy będzie daleko stąd, przemyśli sprawę od nowa. Może nawet napisze świetny artykuł? Niestety sama, bez Marka. Musiała jednak zapomnieć o wszystkim, zamienić się w dzikie zwierzę i zdać na instynkt samozachowawczy. Ruszyła schodami w dół. Piętro niżej przystanęła. Światło z holu rozpraszało nieco ciemność. Dzięki temu widziała drzwi pokoju Dorothy, teraz zamknięte. Drugie prowadziły do biblioteki. Gdyby udało jej się zejść z okna pokoju Dorothy na dach garażu, mogłaby raz jeszcze spróbować ucieczki. Może uda się dotrzeć do autostrady, łączącej Perth z Dunfermline? Słyszała dochodzące z dołu głosy. - Ian, wyprowadź jaguara! Może jakoś dojedziemy do szosy! - wrzeszczał Eric. - Nie da rady - odparł Ian. - Drzewo! - To je przepiłuj!!! - Proszę o spokój - odezwał się doktor Gordon. - Inaczej będę zmuszony zrobić panu zastrzyk. - Gdzie Alec? I Rogart? - Tu jestem! - krzyknął młodzieniec. - Alec śpi. Pewnie się czegoś nałykał. - Idę po samochód - postanowił doktor. - Niech Ian obudzi Aleca. Nie zastanawiała się chwili dłużej. Weszła do ciemnego pokoju Dorothy. Latarki nie miała przy sobie - pewnie zgubiła ją w lesie. Powoli zbliżyła się do jaśniejszej plamy okna. Jeżeli dostanie się na dach garażu, spotka doktora i razem odjadą. Tymczasem ktoś wszedł po schodach i zbliżał się do pokoju Dorothy. Wystraszona, schowała się za biblioteczkę, wbudowaną we wnękę, przywarła do ściany i czekała. Czuła zapach starych książek, dotykała ich szorstkich, zakurzonych grzbietów. Wstrzymała oddech i znieruchomiała. O mój Boże, zapomniała zamknąć drzwi! Tymczasem ktoś stał w progu i oświetlał latarką meble. Alice przywarła mocniej do ściany i ujrzała stolik, komodę i niezaścielone łóżko w pobliżu okna. Snop światła zgasł po chwili, ale zdążyła jeszcze dostrzec leżącą pod łóżkiem Dorothy. Szeroko otwarte oczy patrzyły wprost na nią! Ktoś ją zamordował i ciało podrzucił pod łóżko. Strach wrócił ze zdwojoną siłą, mimo że niespodziewany gość zamknął drzwi i przekręcił klucz. Oddalił się. Najważniejsze było jednak to, że nie zauważył jej obecności tutaj. Podeszła do okna, trzymając się z dala od łóżka. Dotknęła parapetu. Za oknem szalała nocna wichura. Oczy przywykły już do ciemności, więc mogła wyłowić parę szczegółów. Przede wszystkim okna nie zabito deskami. Dało się łatwo otworzyć. Niezgrabnie wspięła się na parapet, gdy z głębi zamku usłyszała krzyk Erica: - Kto ma klucz do pokoju Alice?! Musiała przymknąć okno, by wiatr nie zagłuszał słów. - Gdzie podział się ten cholerny klucz?! Co tu się dzieje?! Dobre pytanie. Gorzej, że wpadła. Za chwilę zorientują się, że nie ma jej w pokoju. Musiała się spieszyć, musiała stąd zwiewać jak najszybciej. Zawisła na rękach i po chwili przycupnęła na dachu garażu. Odważnie skoczyła na ziemię, aż coś chrupnęło. Leżała na mokrej trawie, wyjąc z bólu. Staw skokowy zdawał się rozsadzać nogę. Poczołgała się z trudem do drzew, za którymi teren opadał łagodnie w dół. Ciężkie krople deszczu spadały chaotycznie z drzew na jej głowę, a ona czuła je jak uderzenia młotem. Drgnęła. Ktoś nadchodził, oświetlając sobie drogę latarką. W zacinającym deszczu rozpoznała sylwetkę doktora. Zerkał nerwowo na zegarek, otworzył bez namysłu garaż i wszedł do środka. Włożył jeszcze do bagażnika piłę spalinową, a następnie zapalił silnik i wyjechał na zewnątrz. Kiedy zamykał garaż, Alice wskoczyła na tylne siedzenie jaguara, a deszcz stłumił ciche klapnięcie drzwi. Wcisnęła się za oparcia przednich siedzeń i odetchnęła głęboko. Wóz ruszył. Otaczała ich gęstwina szemrzących drzew, zaś wąska, żwirowa alejka prowadziła ku ciemnej dolinie. W światłach reflektorów mignął zakręt. Dopiero po kilku minutach usiadła. - Alice? - zaniemówił na jej widok. Zahamował. Wtedy to zaczęła płakać. - Zamordowali Dorothy! Widziałam! To Ian. Był też u mnie... I jeszcze ta kamera... - Kamera? Dotknął palcami jej policzka. Odsunął na bok mokre pasma włosów. - Mów jaśniej. - W pokoju, gdzie mnie zamknęli, ukryto kamerę. Uśmiechnął się z ulgą. Odwrócił się, by móc chwycić ją za ramiona. Potrząsnął delikatnie. - Uspokój się. To pozostałość po czasach, gdy w wieży urządzano kącik dla Aarona. Mieszkał tam z całą aparaturą medyczną, zaś kamera rejestrowała wszystko na wypadek, gdyby działo się z nim coś złego. To był zwykły monitoring. Rozumiesz? Kiwnęła głową, ale wciąż płakała. - Wśród was jest morderca... - Najpierw Stella, teraz Dorothy - powiedział zamyślony doktor. - Stella? Jak to się stało? - Poderżnięto jej gardło w toalecie na dole. Ian pochował ją razem z twoim przyjacielem, Markiem. Tak mi przykro, dziecinko. Musimy uciekać i zawiadomić policję. Nie wiem, jak wydostałaś się z zamku, ale dobrze się stało. Zabrałem piłę. Jeśli uda się przepiłować drzewo, tarasujące drogę, będziemy wolni. - Czy jesteś Matem? - zapytała nieoczekiwanie. Przez łzy patrzyła na niego w napięciu i modliła się w duchu, by usłyszeć „tak”. . - Nazywam się Patrick Gordon. Kiedyś wołano na mnie Pat. Nie znam żadnego Mata. Opowiedziała o tajemniczym informatorze, który prosił o dyskrecję. Skoro razem uciekali, nie martwiła się już o Mata, a myślała o sobie. Gordon milczał przez chwilę. Pewnie zastanawiał się, czy dziewczyna nie majaczy. - Nie wierzy mi pan? Podała mu list. - Proszę. Znalazłam to na łóżku. Musiał mi go podrzucić, kiedy spałam. - Każdy z mieszkańców zamku mógł zakraść się na górę i to podrzucić. Co to jest? - Mat wyznaczył spotkanie w bibliotece. Na zewnątrz rozległ się huk. W pewnej chwili pomyślała o piorunie, ale samochodem zakołysało jak łajbą na wzburzonym jeziorze. Coś spadło na maskę samochodu i zsunęło się na ziemię. Odskoczyli od siebie. Doktor błyskawicznie wysiadł. W światłach reflektorów leżał „potwór z Kinross”. Z dziury na plecach sączyła się krew. Usłyszeli szczęk metalu. Eric mierzył do nich ze strzelby, zaś Rogart odbezpieczał mały, damski pistolet. 12. Eric kazał zostawić jaguara. - Ian pochowa Lothmore’a - powiedział. - Musimy przesłuchać dziewczynę i ciebie, doktorze. Ukradłeś testament? - Oszalał pan? Jaki miałbym w tym interes? Marzę, by jak najszybciej znaleźć się w domu. Rogart klęknął nad zwłokami Lothmore’a. Denat ubrany był w zniszczony kożuch. Nie wiadomo, kiedy ostatni raz używał mydła i maszynki do golenia. Bujny zarost na twarzy maskował brud. Przypominał miejskiego lumpa, ale tutaj, w lesie, mógł uchodzić za jaskiniowca. Rozerwany rękaw i zakrzepła krew świadczyły o poważnej ranie ramienia. Na palcu pobłyskiwała złota obrączka, jedyny rekwizyt, świadczący o przynależności do cywilizacji łacińskiej. Nie chciał czy nie mógł jej zdjąć? Rogart wyciągnął z fałdów kożucha nóż z zakrzepłą na ostrzu krwią. - Mamy naszego mordercę - odezwał się Eric. - To twój ojciec, Rogart - szepnął doktor. - To wariat - odpowiedział z pogardą chłopak. - Hańba McGallisonów! - Wariat? - wściekł się Eric. - Nie psychiatra powinien się nim zajmować, lecz weterynarz. Był drapieżnikiem. Ale już nic nam mnie grozi. Zabiłem go i nalegam, by usunąć wszelkie dowody jego istnienia. - Od dawna nie istniał - zauważył doktor. - Kto nie przestrzega praw tego klanu, ginie. Eric z furią kopnął zwłoki brata. Wracali piechotą w deszczu. Alice szła z doktorem, Eric z Rogartem za nimi. Ucieczka znów się nie udała i na dodatek pojawił się kolejny trup. Bóg raczy wiedzieć, co zamierzają z nimi zrobić. Sytuacja skomplikowała się. Eric uważał, że mordercą był Lothmore. Ale czy ten strzęp człowieka był zdolny do planowych działań? I jaki miał motyw? Czy wreszcie możliwe, by przyszedł pieszo z Kinross? Zbliżali się do zamku. Nad wejściem zapalono lampy naftowe. Po raz pierwszy Alice mogła ujrzeć fasadę tego ponurego zamczyska. Górne kondygnacje ginęły wprawdzie w mroku, ale zaniedbany portyk i omszałe kamienie cokołu wyraźnie pokazywały, że McGallisonowie nie dbają o rodową siedzibę. Banda ekscentryków! Albo wariatów! We wrotach pojawił się Ian. W plastykowym worku, który niósł na ramieniu, rysował się kształt ludzkiego ciała. Alice poczuła się słabo. To pewnie była Dorothy. Ten typ zamierzał zakopać ciało z dala od zamku. Dlaczego ukrywają ślady zbrodni przed policją? Doktor odczytał jej myśli. - Na waszym miejscu nie zakopywałbym zwłok - rzekł do Erica. - Lepiej zaczekać na policję. - Policja nie jest nam potrzebna - mruknął Eric. - To sprawa rodzinna. Testament! To mnie najbardziej interesuje. - A Alice? - zapytał szorstko doktor. - Ona nie jest członkiem rodziny. Wypuście ją. - Wypuścimy, kiedy powie, po co tu przyjechała. Nikt nie opuści zamku bez mojej zgody. - Znalazłam się tu przypadkiem - oznajmiła załamującym się głosem. Nie wierzyła już w przypadek. Zaprzeczał mu elektroniczny list Mata. Wypadek na szosie też mógł być częścią planu. Potem uciekała przed Lothmorem i wpadła na doktora Gordona. Czemu nie chciał się przyznać, że to on jest Matem. On jeden nie pasował do klanu McGallisonów. Może odkrył makabryczną tajemnicę rodziny i wiedział o Alice coś, co miało związek ze sprawą? Dlatego uratował ją w lesie. Wcześniej wysłał list i ruszył z odsieczą, a ford w rowie odnalazł zapewne przypadkowo. Widział odjeżdżającego Marka, potem w lesie natknął się na nią. Ale dokąd odjechał Mark? Nie! To wszystko nie trzymało się kupy. Weszli do oświetlonej jadalni. U boku doktora czuła i bezpieczniej, ale widziała, że i on się martwi. Usiedli przy stole, przemoczeni, pełni zwątpienia. Czekali. Nikt nie dał herbaty, nie napalił w kominku. Eric przestał do nich mierzyć. Kazał Rogartowi zachować ostrożność i od tej pory młodzian wpatrywał się w nią wzrokiem zimnym i obojętnym. Gdzieś ulotniło się jego pożądanie. Nie bała się go. Pamiętała o laptopie. - Nie ma testamentu! - Eric z furią uderzył dłonią w blat stołu. - Ktoś go ukradł! Co z tego wynika, doktorze? Tylko bez prawniczego żargonu. Jasno i klarownie, proszę. - Przede wszystkim należy zawiadomić policję - powiedział stanowczo Gordon. - Testament zaginaj, ale posiadam jego kopię. Na jej podstawie odtworzymy wolę zmarłego. - Ma pan tę kopię przy sobie? - W sypialni. Eric dał znak Rogartowi. Blady chłopak wrócił po chwili z otwartym neseserem doktora. Położył go na stole, a doktor zerwał się wzburzony - wewnątrz nie było dokumentu. - Kto?! Kiedy?! Jakim cudem?! - Prawdopodobnie ten, kto wykradł testament - zgadywał Rogart. - Jeśli potrafił naprawić generator i otworzyć sejf, otwarcie zwykłej walizki nie mogło stanowić dla niego problemu. - Neseser miał szyfrowy zamek. Rogart uśmiechnął się kwaśno. - Gdzie jest Alec? - zapytał doktor. - Może to on? - Mój syn złodziejem?! - wrzasnął Eric. - Jaki miałby w tym interes? W drzwiach stanął bladozielony Alec. Wszyscy spojrzeli w jego stronę. - Jestem - seplenił dziwnie. - Słyszałem wasze insynuacje. Niczego nie ukradłem. Nie znam się na sejfach ani na elektronice. Ale jest tu ktoś, kto się na tym zna. - Znowu ćpałeś? - warknął na niego Rogart. - I co z tego? W twoim pokoju znalazłem komputer - rzekł Alec. - Zaczekajcie... Zniknął na moment. Po chwili wniósł nowoczesnego laptopa. Zamieszanie wykorzystał Gordon. Rzucił się na Rogarta i wytrącił mu pistolet. . - Uciekaj! - krzyknął do Alice. Na przeszkodzie stanął Ian. Zasłonił sobą drzwi i chwycił Alice w talii. Eric szybko załadował strzelbę. Poddała się bez walki. Doktor także spasował. Nie mieli szans. - Pogadajmy lepiej o spadku - zachichotał główny spadkobierca. - Jeszcze jeden taki ruch, doktorku, i dołączysz do Lothmore’a. 13. Ian ze strzelbą pilnował wyjścia, zaś doktor mówił spokojnym głosem. - Aaron McGallison spisał testament w szpitalu. W mojej obecności. Otóż podzielił majątek między tych członków klanu, którzy gotowi byli przyjąć jego warunki. Mieliście żyć w zamku bez prądu i wszelkich wygód... - Do rzeczy, doktorze - upomniał Eric. - To wszystko dobrze wiemy. Mieszkamy tu kawał czasu. Zgodziliśmy się na to „dziwactwo. Zasady złamał mój brat Lothmore. No i Rogart... Uśmiechnął się słodko do chłopaka. - Nie ma wśród nas Dorothy i Stelli - wtrącił Rogart ironicznie. - Może to ty, wuju, pozbyłeś się mojego ojca i pań? Do podziału zostaliście tylko ty i Alec. Ale nim cokolwiek otrzymasz, odpowiesz przed sądem za morderstwo. - Nikogo nie zamordowałem! - wrzasnął Eric. - Lothmore’a zastrzeliłem w obronie własnej! Doktorze! Co z testamentem? Zaskoczy nas pan czymś? - Testament zawierał klauzulę, że majątek trafi w ręce tych, którzy nie tylko wytrzymają do śmierci Aarona w warunkach, określonych w testamencie, ale będą też zdrowi psychicznie. Nawet jeśli pan i Alec zostalibyście jedynymi spadkobiercami, czekałyby was badania psychiatryczne. Choroba umysłowa definitywnie przekreśla szansę na otrzymanie spadku. Wtedy majątek przekazany zostanie na cele charytatywne. W pomieszczeniu zapanowało złowieszcze milczenie. Ciszę przerwał dopiero Eric. - Ale testament zaginął, prawda? W tej sytuacji majątek dziedziczy najbliższy krewny Aarona, czyli ja, jego jedyny syn. - Jeśli testament się nie odnajdzie, to tak - potwierdził doktor. - Ale jest jeszcze pańska matka, Klara. - Zaginęła wiele lat temu - stwierdził oschle Eric. - Ale gdyby się odnalazła, to właśnie ona byłaby główną spadkobierczynią. - Wiedziałem - wtrącił Rogart. - Miałeś motyw, wuju, by wyeliminować członków klanu. Nigdy nie otrzymałbyś spadku, gdyby przebadali cię psychiatrzy. Codziennie łykasz tabletki, doktor robi ci zastrzyki. Dlatego ukradłeś testament. Teraz nikt ci nie zagraża. Jesteś jedynym spadkobiercą. - Nie zrobiłem tego - jęknął Eric. - Doktorze, czy to już wszystkie pułapki przygotowane przez mego szalonego ojca? Szpikujesz mnie od kilku lat jakimś świństwem. Czy przypadkiem nie sterujesz nami, zasłaniając się wolą zmarłego? O jakiej organizacji charytatywnej wspomniałeś? Doktor milczał. Eric wycelował w niego pistolet. - Zdaje się, że Children Aid. - Zdaje się? To fundacja? - Chyba tak. Działa w Dundee. Do czego pan zmierza? - obruszył się doktor. - Po co miałbym kraść testament, skoro badania psychiatryczne wykazałaby, że cierpi pan na poważne zaburzenia osobowości? Przecież teraz pan dziedziczy majątek. Kradzież testamentu rozwiązała cały układ! Eric usiadł ciężko na krześle. Nikt się nie odzywał i Alice czuła narastający niepokój. Wiedziała, że to Alec odwiedził Dorothy i z nieznanych jej powodów mordował mieszkańców zamku. Kradzież testamentu była na rękę nie tylko ojcu, ale i jemu. Obaj nie mieli szans na spadek. Alec był narkomanem, Eric wariatem. W końcu obaj mieli motyw, aby ukraść testament. Ciekawe też, jak Alec zdobywał narkotyki. Kto mu ich dostarczał? Ian? Doktor Gordon? Insynuacje Erica nieco ją zmroziły. Wprawdzie doktor oddalił od siebie podejrzenia, ale nie zmieniało to faktu, że mógł manipulować zdrowiem członków klanu. Może testament ukradł ktoś, kto odkrył jego knowania. Doktor jednak rozwiał wszelkie podejrzenia. - Bez względu na wszystko - odezwał się - musimy zawiadomić policję. Nikt nie otrzyma spadku, jeśli nie wyjaśni się sprawa morderstw. 14. Zaprowadzili ją na wieżę i zamknęli w znanym pomieszczeniu bez światła. Naradę mieli skończyć już rano. Położyła się zatem, ale nie mogła zasnąć. Czuła silne podniecenie przed spotkaniem z Matem, choć nie wiedziała, jak dostanie się do biblioteki. Rozwiązanie przyszło samo. Przez materiał prześcieradła uwierał ją w pośladek twardy przedmiot. Wyjęła klucz. Prezent od Mata! Nie mogło być innego wyjaśnienia. Tajemniczy Mat czuwał nad nią. Ta świadomość dodała jej otuchy. Odważyła się podejść pod drzwi i przez chwilę nasłuchiwała wszelkich odgłosów - w wieży i na parterze. Uspokoiła się, więc wymacała dziurkę poniżej klamki i włożyła w nią klucz. Ulżyło jej, gdy dał się przekręcić. Nie miała pojęcia, która godzina, ale wewnętrzny zegar podpowiadał, że musi jeszcze poczekać. Rozmowa w jadalni skończyła się gdzieś przed jedenastą. Wyśliznęła się z pokoju po kwadransie. Szła ostrożnie po schodach i zdawało się jej, że słyszy czyjś szept, potem szuranie i stuk. Nikłe światło z dołu z trudem rozpraszało mrok, więc na wszelki wypadek zwolniła. Przylgnęła do ściany naprzeciwko drzwi biblioteki i oddychała bezgłośnie. Lekarstwo przestawało działać. Każdy wysiłek, przypływ emocji przyprawiał ją o zawrót głowy i paraliżującą duszność. Na dole zapadła cisza. Słyszała tylko harcujący na zewnątrz wiatr. Oczy przywykły już do ciemności i ruszyła dalej. Drzwi pokoju Dorothy zabite były deską, na szczęście wejścia do biblioteki nic nie zabezpieczało. Już miała wejść, gdy zaniepokoił ją dźwięk, dochodzący zza drzwi. Po bibliotece ktoś chodził! Właśnie ten stuk słyszała przed chwilą. Spróbowała oderwać deskę od drzwi pokoju Dorothy. Bez skutku. Płaskie główki gwoździ wystawały nad powierzchnię deski, dzięki czemu udało się podważyć je kluczem. Po kilku próbach dały się nawet wyciągnąć. Oderwała deskę. Nie była już bezbronna, solidnym kawałkiem drewna mogła rozbić głowę nawet silnemu mężczyźnie. Prymitywne narzędzie dodało jej sił. Zastanawiała się, czy wejść do biblioteki, czy zasadzić się na intruza pod drzwiami. Mógł to być Mat, ale niewykluczone, że dostał się tam morderca. Hałas z dołu pobudził serce do szybkich skurczów. Odczekała, aż miną. Powstrzymywała się też przed wejściem i nie wiedziała, czy to intuicja czy zwyczajny strach? Miała jeszcze trochę czasu, mogła sprawdzić dolny hol. Ruszyła w dół. Ostatnie stopnie pokonała, wstrzymując oddech. Spostrzegła przesuwający się wzdłuż ściany cień biegnącego człowieka. Zatrzymała się. - To ty? Lepiej uważaj - usłyszała szept Iana. Trzasnęły drzwi w głębi korytarza. - Pospiesz się! - denerwował się sługa McGallisonów. W pierwszej chwili pomyślała, że Ian mówi do niej. Wbrew zdrowemu rozsądkowi zeszła do holu. Na palcach pobiegła w stronę kraty, strzegącej sejfu. Była otwarta. No tak, przecież skradziono testament. Szum, dochodzący z łazienki upewnił ją, że ktoś, do kogo zwracał się Ian, nieprędko z niej wyjdzie. Nie miała latarki, świeczki czy choćby zapałki, mimo to trafiła po stromych schodach do niskiej piwniczki. Pomieszczenie wypełniał migotliwy blask monitorów. Na ekranach trwał nieruchomy obraz z kilku kamer, pracujących na podczerwień. Ta aparatura nie pasowała do starego zamczyska i jego mieszkańców. Obserwowała hol, salę jadalną, frontowe drzwi, własną „celę”. Skupiła się na wnętrzu nieznanego pomieszczenia. W ciemności poruszał się ludzki cień. Biblioteka! To mógł być Mat! Była wstrząśnięta odkryciem. Zrozumiała, że jej obecność w zamku naprawdę nie była przypadkowa. Uczestniczyła w makabrycznej manipulacji. Ktoś kontrolował cały zamek. Dlatego tak szybko zorganizowano pościg, gdy uciekła po raz pierwszy. Czyżby McGallisonowie nie zdawali sobie sprawy, że byli obserwowani? Bzdura! Każdy z nich mógł tu wejść. To ona i doktor byli więźniami. Rozejrzała się. Nie zauważyła sejfu, o którym tak wiele się mówiło. O dziwo, na jednej z półek stała otwarta apteczka, w której znajdowały się środki pierwszej pomocy i lekarstwa: antybiotyki, środki nasenne, leki nasercowe i... lidokaina. Więc jednak! Ktoś wiedział, że lidokaina może uchronić ją przed zawałem. Doktor! Korzystał z apteczki. Czyżby jednak miał dostęp do tego studia? Ze złością uderzyła w jeden z monitorów. Nic się nie stało. Zamachnęła się deską, ale cios nie padł. Cień w bibliotece znów się poruszył. Zielonkawy obraz był niewyraźny i nie mogła rozpoznać intruza. Stał odwrócony plecami do kamery i szperał na półce. Odwróć się, prosiła w duchu. Pokaż się. Kim jesteś, Mat? Ich spotkanie nie miało sensu. Wszystko w zamku było pod obserwacją. Nic już nie rozumiała. Ale przecież musiała spotkać się z Matem. W końcu przestrzegał ją przed niebezpieczeństwem. Zdenerwowana wypięła przewód z monitora. Rozdłubała izolację i przegryzła z determinacją jeden z drutów. Dla niepoznaki włożyła kabel na miejsce. Tylko tak mogła wyłączyć obraz biblioteki. Lecz nagle usłyszała kroki. Wracał z kąpieli strażnik monitorów. Zabrała szybko z apteczki pojemnik z lidokaina, strzykawkę i igły, bo mogły się jeszcze przydać. Do piwniczki wszedł beztrosko Rogart. Z nieoczekiwanym zdziwieniem zauważył ciemny ekran monitora i na jego twarzy automatycznie odbił się lęk. Zamachnęła się i zadała cios deską w głowę chłopaka, po którym padł na posadzkę jak ścięty. Uciekała w popłochu. Nie myślała teraz o swoim sercu, lecz w holu na piętrze musiała chwilę odpocząć. Drżącymi rękami wyjęła strzykawkę, nasadziła igłę. Wciągnęła nieco lekarstwa do plastykowego cylindra, a następnie wkłuła się w przedramię trochę niezdarnie, nie dbając o dawkowanie. Musiała ryzykować. Przygotowała kolejną porcję na później. Poczuła się lepiej, choć lekarstwo jeszcze nie zaczęło działać. Siła sugestii. Tak przygotowana weszła do biblioteki ze ściśniętym gardłem. Teraz albo nigdy! Nie mieli wiele czasu. - Mat! - zawołała w mrok. Nikt nie odpowiedział. Ruszyła wolno, macając stopą posadzkę. Stanęła na czymś dużym i miękkim. Padając usłyszała stęknięcie. Odruchowo chwyciła coś, co okazało się ludzką nogą. Łomot serca zapowiadał atak. Odpełzła pod ścianę, trzęsąc się ze strachu. - Alice... Wyraźnie usłyszała bliski szept. - To ja, Lothmore McGallison... 15. „Potwór z Kinross” zmartwychwstał? Trzęsła się ze strachu i nie mogła wydobyć głosu. Poczuła ból w piersiach. To był skutek kolejnego szoku. Miała dobre przeczucie, żeby zaaplikować sobie lidokainę. Zwłoki, niespodziewani goście i sensacyjne odkrycia były w Mrocznej Siedzibie na porządku dziennym. Jak na nią, stanowczo za dużo. Czuła nadchodzący obłęd. - Nic ci nie jest? - usłyszała. Przełamała się, ból odpływał. - Pan... żyje? Czy to pan jest Matem? - Nie. Musisz poznać całą prawdę o tym miejscu i tych ludziach. Nie bój się. Znam Mata. Jestem sprzymierzeńcem. - To pan był w lesie koło Kinross? - Tak. Próbowaliśmy cię ostrzec, ale wszystko potoczyło się tak szybko i niespodziewanie... - Przed czym ostrzec? Zaczęła szlochać. Nic nie rozumiała. Narastał w niej wielki, paraliżujący strach. Chciała wypłakać się za wszystkie czasy, zablokować świadomość. Ale przede wszystkim musiała wziąć się w garść. Lada chwila mogli ich odkryć. - Jak się pan tu znalazł? - Szliśmy pieszo - mówił z trudem. - Kilka mil. - Z kim? - Gdy odjechałaś z doktorem Gordonem, natknąłem się na twojego przyjaciela. Samochód, którym próbował uciec, stanął pół mili dalej. Przyszliśmy tu razem. Pod zamkiem zaatakował nas Wiktor. Przegryzł Markowi gardło. Umiem się bronić, więc skręciłem psu kark. Tak mi przykro, Alice... Gdzieś nad jej głową zabrzmiał dobrze znany głos: - Brawo, braciszku! A do zamku dostałeś się tajnym przejściem? To nie był doktor, tylko Eric. Mat się nie zjawił, a na monitorze w podziemnym studio widziała któregoś z braci McGallisonów. Usłyszała trzask zapalanej zapałki. Wnętrze wypełniło teraz skąpe światło lampy naftowej, dzięki czemu mogła stwierdzić, że biblioteka była ponurym grobowcem, w którym ustawiono regały, pełne starych ksiąg. - Wiedziałem, że ktoś tu przyjdzie - powiedział Eric. Musiałeś wiedzieć, skoro macie w zamku kamery, pomyślała. O wszystkim wiecie. - Wiem o tym przejściu, Lothmore. Eric stał przy oknie naprzeciwko drzwi i w rękach trzymał strzelbę. Wylot lufy zaglądał jej prosto w oczy. Lothmore McGallison, syn Aarona, brat Erica, ojciec Dorothy i Rogarta, leżał oparty o regał i był ranny. Stary kożuch, utytłany ziemią, wisiał w strzępach, a poprzez zlepione strąki włosów spoglądały na nią oczy umierającego człowieka. Spojrzenie potwierdzało słowa. Był sprzymierzeńcem. Jeśli miała się kogoś obawiać, to jego brata. Eric postawił lampę na sekretarzyku. - Widzisz tę książkę o szachach? Wystarczy tylko poruszyć. Powiodła wzrokiem po książkach nad głową Lothmore’a i znalazła księgę, której grzbiet zdobiła szachownica. Natychmiast skojarzyła to z szachowym matem. Takim imieniem posługiwał się jej informator. Przeraziła się, że Mat nie żyje, a na pozostałych niewygodnych świadków zastawiono pułapkę. - McGallisonowie to twardy ród - zaczął Eric. - Aaron chciał, abyśmy byli najpotężniejszym klanem Szkocji. Dlatego wymyślił tę hecę z testamentem. Miał przetrwać najsilniejszy. Sam był chorowity. Nienawidził świata telewizyjnych bzdur, sprzedajnych polityków i zniewieściałej młodzieży. Mieliśmy być chlubą Szkocji. Dać przykład siły i niezłomności. Przeciwstawić się terrorowi pospolitości i bezradności. I co? Spójrz, dziewczyno, na naszego Lothmore’a. Czyż nie jest silny? Nawet wyszedł z grobu. Imponujące! Ale w tej rozgrywce musi zwyciężyć najlepszy. A Lothmore to odmieniec. - Jesteście chorzy - szepnął Lothmore. - Obłąkani. Począwszy od Aarona, a na Rogarcie skończywszy. Przede wszystkim jednak gubi was chciwość, najgorsza zaraza małych ludzi. - Milcz! - krzyknął Eric. Zdawało się, że jego głos wprawi w drżenie biblioteczne regały. Lothmore jednak zignorował rozkaz brata. - Zabijacie się dla pieniędzy. Ale nic nie dostaniecie, staliście oszukani. Pieniądze wpłyną na konto Children Aic Słyszała o tej fundacji. Mówił o niej doktor Gordon. - Wiesz, kto zarządza tą fundacją? - zapytał Lothmor z wyraźną satysfakcją w głosie. - O czym ty mówisz? Lothmore poruszył bezgłośnie wargami. Dał znak, że nie ma sił mówić, więc Eric nachylił się nad nim. Lothmore objął go ramieniem i przyciągnął do siebie. I wtedy zaczęli się szamotać. Alice zdała sobie sprawę, że ranny nie wytrzyma długo, że resztką sił trzymał wyrywającego się brata i, że robi to dla niej. Zerwała się. Ruszyła w kierunku drzwi, ale powstrzymały ją kroki na schodach. Ktoś wspinał się po nich, sapiąc jak miech kowalski. Może to Mat spieszy z pomocą? - Uciekaj! - charczał Lothmore. - Tunel! Nie namyślała się dłużej. Groziło jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Zabrała tylko z sekretarzyka pudełko zapałek, podbiegła do regału i pchnęła grzbiet książki. Z cichym szmerem odsunął się fragment regału, odsłaniając tajne przejście, i bez namysłu skoczyła w wąski otwór. W tym samym momencie za jej plecami rozległ się potężny huk. W bibliotece padł strzał. Ciemny korytarz urywał się. Wąskie, kręcone schody wiodły w dół, więc zbiegła po nich na oślep. Ogarnęła ją cisza. Dopiero po chwili usłyszała ciche popiskiwania. Szczury. 16. Znowu zmagała się z ciemnością. Do wszystkich obaw dołączył lęk przed szczurami. Od dziecka panicznie się ich bała. Drżącymi rękami otworzyła pudełko zapałek. Były tylko cztery. Zapaliła jedną. Blask objął nieduży fragment korytarza. Szczury niemal ocierały się o jej nogi, a szły w stronę wąskiego przesmyku. Nie miała innego wyjścia - ruszyła za nimi. Wilgotny loch mógł ją bowiem zaprowadzić do wyjścia. Przecież Lothmore dostał się tędy do biblioteki. Zrobiła kilkanaście kroków po ciemku, przystanęła i zapaliła kolejną zapałkę. W bladym świetle zauważyła oparte o ścianę wypchane worki. Syknęła boleśnie, gdy płomień sparzył jej palce. Szła ostrożnie, wyciągając daleko przed siebie ręce. Wreszcie dotknęła dłonią plastikowej powierzchni worka wypełnionego czymś miękkim. Rozwiązała go, a w tym czasie szczury gromadnie ocierały się o jej buty. Zapaliła ostatnią zapałkę i przerażona ujrzała zjawę, uwięzioną w upiornym kokonie. To była Stella! Poderżnięte gardło ziało ogromną dziurą, zeszklone źrenice patrzyły wprost na nią, w otwartych ustach czerniał zaś język. Krzyknęła. Zapałka wypadła z jej palców i zgasła. Serce załomotało. Rzuciła się do panicznej ucieczki na oślep. Niestety zrobiła tylko kilka kroków, po czym wpadła z impetem w silne męskie ramiona. Znieruchomiała ze zgrozy. To był Ian. - Spokojnie - szepnął. - Już dobrze. Oddychaj głęboko. Nic ci nie grozi. W jego głosie pobrzmiewała troska. Gdzieś się podział chłód kierowcy. - Te zwłoki... - mówiła chaotycznie, bliska obłędu. - Stella, Dorothy, Mark... - Celowo ich nie zakopałem. Zostawiłem je aż do przybycia policji. Rozumiesz? Oni muszą trafić za kratki. McGallisonowie! A ty musisz żyć! Jesteś jedyną spadkobierczynią Aarona. Pieniądze nie mogą trafić na konto fałszywej fundacji. - O czym ty mówisz? Kim jesteś? - Mat, do usług - odpowiedział. - Wybacz, jeśli w roli Iana naprawdę cię wystraszyłem. Ostrożność to moje drugie imię. Zaczęła drżeć i szlochać, Ian mówił dalej: - Wysłałem do ciebie drugą wiadomość w półtorej godziny po pierwszej. Nie zdążyłaś jej odebrać. W chacie mam laptopa, rozumiesz? Lothmore i ja chcieliśmy się z tobą spotkać, ale plany nagle się zmieniły. Musiałem wyjechać po doktora. I wtedy przypadkiem znaleźliśmy was na szosie. Pech! Trafiłaś prosto w ręce tego człowieka. - O kim mówisz? - O doktorze Gordonie. Wzdrygnęła się. Nic nie rozumiała. Okropne przeczucie niemal ją sparaliżowało. - Zdobył twoje zaufanie. Zdradziłaś mu wszystkie sekrety. Jadłaś mu z ręki. To groźny typ. I nie wierzy w zbiegi okoliczności. Dlatego ostrzegałem cię, byś nie ufała komukolwiek w zamku. Gdybyś wiedziała, że doktor jest łajdakiem, natychmiast by to wyczuł. Nie chciałem ujawniać się zbyt szybko. On mógłby zmusić cię do mówienia. Jeden zastrzyk i po sprawie. W ten sposób uzależnił od siebie całą rodzinę. Począwszy od Aarona. - Kim on jest? Co to znaczy, że jestem spadkobierczynią Aarona? To jakiś żart? - Nie, to prawda. Ale nie czas na wyjaśnienia. Doktor pewnie nas szuka. - On... mógł zastrzelić Lothmore’a i Erica. Kiedy wbiegłam do tunelu, ktoś strzelał w bibliotece. Musimy stąd jak najszybciej uciekać. Przytrzymał ją. - Nie tędy. Jeśli doktor zorientował się, że uciekasz tunelem, czeka już przy wyjściu. Niewykluczone, że zna ten loch. Wracamy do biblioteki. Zatarasujemy przejście, żeby nie mógł dostać się tędy do zamku. Chciała zaprotestować, powiedzieć o monitorach w podziemiu i ukrytych kamerach, ale pociągnął ją zdecydowanie za sobą. Szedł, oświetlając drogę latarką. Ściany korytarza pokrywał grzyb, a na dole roiło się od szczurów. Minęli worki z trupami, którymi szczury wyraźnie się interesowały. Wzdrygnęła się z obrzydzenia. Po chwili szli ostrożnie stromymi schodami w górę, aż wreszcie drogę zamknął im mur. Ian pchnął cegłę w jednym z dolnych rzędów i ściana ustąpiła. Znaleźli się w bibliotece. Krąg światła latarki omiatał pomieszczenie. Na podłodze w kałużach krwi leżeli Lothmore i Eric. Z mroku pod oknem wyłoniły się najpierw buty, a potem stojąca postać. Poczuła zmysłowy zapach wody kolońskiej. Doktor Gordon trzymał ich na muszce. - Zgaś latarkę! - syknął. Ian wykonał polecenie. Patrick Gordon zapalił lampę naftową. Przegrali. 17 Dochodziła północ. Gdyby teraz przybyła na spotkanie z Matem, też zastałaby tu doktora. Zdradziła tajemnice. Mata, wbrew jego ostrzeżeniom. Ale czyż mogła przypuszczać, że doktor jest psychopatą? Zastanawiała się też, gdzie jest Rogart i jaką rolę odgrywa podziemne studio? Czy było elementem szatańskiego planu Patricka Gordona? Czy mógł dzięki niemu obserwować mieszkańców zamku, nawet przebywając poza Dunfermline? Kim w takim razie był Rogart? Z wyjaśnieniami musiała poczekać. - Kim ona jest? - zapytał doktor. - Lothmore, zanim wyzionął ducha, zdradził, że jest główną spadkobierczynią. Wyjaśnij to, Ian. A może mam zwracać się do ciebie Mat? - Ty morderco! - syknął Ian. Pożałował tego. Cios kolbą w skroń rzucił nim o ścianę. Nie upadł jednak. Po twarzy płynęła mu krew i głośno oddychał. - Czy Klara żyje? - doktor był nieustępliwy. - Jeśli wszystkich pozabijasz, nigdy nie otrzymasz spadku. - Kim jest Alice? Mów, bo ją zastrzelę. Z przerażeniem patrzyła w wylot luty, skierowanej w jej skroń. - Zastrzelisz własną córkę? Nastała cisza. Alice widziała, jak twarz doktora zmienia się w maskę zdumienia. Sama była nie mniej zaskoczona. Przypomniała sobie słowa Iana, gdy uciekała przed McGallisonami. Z jakiegoś względu była dla nich ważna. W pierwszym liście Mat wspominał o jej rodzicach. Kim była? Czyżby należała do klanu? - W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym roku - wyjaśniał Ian - Klara, żona Aarona, miała czterdzieści sześć lat. Była piękną kobietą, sam wiesz najlepiej. Aaron był sześćdziesięciotrzyletnim, schorowanym impotentem. Ty dochodziłeś trzydziestki. Z krótkiego flirtu urodziła się dziewczynka. Klara zachowała to w tajemnicy. Dziewczynka trafiła do przytułku. Matka nigdy więcej jej nie widziała. Pomyślałeś, żeby pozbyć się kochanki. Klara jednak nie ulegała łatwo szantażowi. Kiedy postanowiła przyznać się do wszystkiego Aaronowi, pozbyłeś się jej. Zaginęła podczas samotnego rejsu jachtem. Ciała nigdy nie odnaleziono. Potem urodził się Rogart, syn Lohmore’a i Ann. Tak się dziwnie złożyło, że wkrótce po narodzinach Rogarta Ann zginęła. Tym razem odnaleziono ciało. Policja nie miała wątpliwości, że był to wypadek. Mniejsza o szczegóły. Prawda jest taka, że ją zamordowałeś. Jej ciało, pochowane nieopodal zamku, czeka na ekshumację. Alice przypomniała sobie niewielki kopczyk z krzyżem na polanie. - Spadkobierców ubywało, a schorowany starzec nie chciał umierać. Pod twoją opieką w prywatnej klinice sporządził wreszcie testament. Zawierał on klauzulę, korzystną dla fundacji Children Aid. W przypadku choroby psychicznej spadkobierców pieniądze miały wpłynąć na konto twojej fundacji, doktorze. Nie zarządzasz bezpośrednio tą pralnią brudnych pieniędzy, ale trzymasz na wszystkim chciwą łapę. - Bystry jesteś. Nie przypuszczałem, że taki z ciebie zuch. Przez tyle lat nie poznałem się na tobie. Ale nie odpowiedziałeś mi na pytanie, kim jest Alice? Ręka Iana wystrzeliła do przodu. Dziewczyna dostrzegła lecącą latarkę i zaraz potem zapadła ciemność, brzęknęło szkło. Słyszała stuk lampy o posadzkę i szybki tupot, aż wreszcie huknął strzał, Ian upadł. Zapłonęła rozlana nafta i w jej płomieniach widziała szamocących się w holu mężczyzn. Nie namyślała się dłużej i doskoczyła do biblioteki. Pchnęła grzbiet księgi, chwyciwszy uprzednio leżącą na podłodze latarkę. Niecierpliwie liczyła sekundy - mur rozsuwał się powoli, zaś jęk Iana nie pozostawiał złudzeń, że za chwilę doktor go wykończy. Skoczyła do ciemnego przedsionka. Nie czekała, aż się zamknie, tylko biegła schodami oświetlając drogę latarką. Była pewna, że doktor ruszy za nią w pościg albo poczeka u wyjścia z tunelu. Nie wiedziała, gdzie kończy się loch, ale nie miała wyboru - musiała uciekać. Rewelacje, które usłyszała w bibliotece, były niedorzeczne i nie myślała o nich poważnie. Po prostu biegła. Widząc w świetle latarki wygryzione w ciałach, umieszczonych w workach, dziury, a nawet zwisające z nich luźno ścięgna, nie zatrzymywała się. Zwymiotowała w biegu. Tunel łagodnie opadał i zrozumiała, że prowadzi w dół stoku. Mógł ją wyprowadzić na zalesione zbocze. Nawet jeśli doktor znał wyjście, to dotarcie tam z zamku zajmie mu więcej czasu. Niespodziewanie tunel urwał się. Zaczepiła wtedy o wystającą belkę i wyrżnęła głową w ścianę. W tym miejscu tunel był wydrążoną w ziemi jamą, po ścianach której płynęła woda. Alice klęczała w wilgotnej mazi i przytrzymywała się drabiny, prowadzącej do wąskiego otworu u góry, którego wylot przypominał drewniany jaz. Jedna z poprzeczek pękła, inne luźno tkwiły w zniszczonej ramie. Jednakże od biedy można było odsunąć niektóre deski. Zanim wspięła się na pierwsze szczeble, usłyszała od strony zamku stłumiony krzyk, od którego ścierpła jej skóra. Przypominał on ryk śmiertelnie przerażonego zwierzęcia. Niemal poczuła go na plecach. Przed oczami stanęła jej Dorothy. I Stella. Obu poderżnięto gardła. A Mark... Odsunęła w pośpiechu zwisającą deskę, aż latarka wysunęła się spomiędzy szczękających zębów i z pluskiem zatonęła w bajorze u stóp drabiny. Podciągnęła się na rękach, osłabiona, ale wydostała się jakoś na zewnątrz przez niedużą szczelinę. Otoczył ją skowyt wiatru i szum deszczu. Drzewa chwiały się w podmuchach wichury, złorzecząc całemu światu. Tylko nocny chłód miał zapach wolności. Uczucie ulgi trwało zaledwie chwilę. Za plecami poczuła czyjąś obecność. Odwróciła się i ze zdumieniem spojrzała w twarz Rogarta. 18. Jedno oko chłopaka patrzyło z nienawiścią, drugie częściowo zasłaniała krwawa opuchlizna. Wyglądał upiornie. -Witaj, laleczko. Nie uciekniesz. Kontrolujemy wszystkie wyjścia. Miał rację. Oprócz tego miał też nabity pistolet. - Kim jesteście? - krzyczała. - Co chcecie zrobić? Mordercy! Pchnął ją brutalnie. Upadła na mokrą trawę. - Ruszaj! Nie miała wyboru. Wprawdzie w pierwszym odruchu pragnęła uciec, ale ostrzegł ją, że bez wahania naciśnie spust. Przedzierali się zatem przez gęste chaszcze - ona grzecznie, on za nią, chichocząc. - Pamiętasz, jak wysiadły baterie w laptopie? - zagadnął. - Po twoim wyjściu włączyłem komputer. Baterie samoczynnie się ładują. Sprawdziłem zawartość twojej skrzynki elektronicznej i w ten sposób dowiedzieliśmy się o istnieniu Mata. Później doktor wydobył od ciebie szczegóły. Doktora i Iana spotkali w małej kotlinie, nieopodal wyjścia z tunelu. Do zaniku nie mogło być daleko, skoro już się zjawili. Ian szedł jak konający galernik, krwawił, ale próbował trzymać fason. - Mamy komplet - zaśmiał się doktor. Nie przypominał już opanowanego, szarmanckiego dżentelmena. Wreszcie był sobą. - Ian wszystko wyśpiewał - rzucił jeszcze do niej. Zauważyła, że noga kierowcy krwawi. Na spodniach widać było otwór po kuli, zaś prawą rękę zaciskał kurczowo na kciuku lewej. Obie dłonie obficie zalała krew. - Uciąłem mu kciuk - wyjaśnił doktor. - Niech to będzie przestrogą dla ciebie, Alice. Idziemy do jego chaty. Wiesz, Rogart, że on tam mieszka z Klarą? - O czym ty mówisz, ojcze? - Prowadź! Doktor kopnął Iana i szybko ruszyli wolno przez szpaler krzewów. - Zaraz wszystkiego się dowiemy. Brzmi niewiarygodnie, ale to nie koniec niespodzianek. O nic nie pytała. Fakt, że doktor jest ojcem Rogarta, odebrał jej oddech. Ian nawet nie drgnął, gdy to usłyszał, a zatem musiał wiedzieć o tym wcześniej. Znał całą prawdę o McGallisonach i o niej. Bezradność i niewiedza paraliżowały ją wciąż nie wiedziała, jaką rolę odgrywa w tej upiornej historii. Domek Iana był drewnianą chatą na kamiennej podmurówce. Weszli do środka. Doktor zapalił lampę naftową i jej oczom ukazały się sień, dwoje drzwi i schody. Jedynym meblem była szafa pod schodami. Poza tym pachniało tu drewnem i wilgocią. - Nigdy nie przyszło mi do głowy odwiedzić poczciwego Iana - zachichotał doktor. - Mieszkał sobie na uboczu... Uchylił drzwi po lewej i zajrzał do środka. - Nawet gotował. Kto by pomyślał? Po coś to robił, głupcze? Ian uniósł głowę. - Jesteś psychopatą, doktorze. Nie wiem, skąd wziąłeś dyplom uczelni. Tej drugiej, bo medycynę ukończyłeś celująco. Pociągały cię skalpele, krew i nagie, bezbronne ciała. Zdolny jesteś. Ale, niestety, chory. - Nie gadaj tyle - warknął doktor. Rogart uderzył Iana kolbą pistoletu w brodę. Głowa kierowcy odskoczyła do tyłu. Jęknął i opadł na podłogę. Alice drżała ze strachu, z trudem łapiąc powietrze. - Klara jest umierająca - wyszeptał Ian. - Ma poważną wadę serca... Osłupiała jeszcze bardziej. Wada serca. Dziedziczna choroba! - Klara zamieszkała tu zaraz po tym, jak próbowałeś ją zabić - Ian mówił z wyraźnym trudem. - Okryła się hańbą. .. Zdradziła męża, ale w porę poznała twoje zamiary. Opiekowałem się nią, bo to ona zatrudniła mnie trzydzieści lat temu. - Ty ukradłeś testament? - Ja. - Myślisz, że pozwolimy Klarze doczekać spadku? Zauważyła, że Ian daje jej znaki oczami. Wskazywał na drzwi. Droga ucieczki! - Powadź do Klary! - nie wytrzymał Rogart. - Nigdy cię nie lubiłem, wredny gówniarzu! - wyszeptał Ian z nienawiścią. - Obrażasz mojego syna - upomniał doktor. - Odziedziczył po tobie całe zło. Dlatego Dorothy go nie cierpiała. - Ale to ja poderżnąłem jej gardło, nie ona mnie - zaśmiał się Rogart. - Nie była aniołkiem. Dziwka! Miała romans z Alekiem. Chciała, żeby mój zniewieściały kuzynek zarżnął Stellę, swoją matkę. Ale on nie był do tego zdolny. Dlatego sama wyeliminowała konkurentkę do spadku. Suka! Odebrała mi przyjemność. Alice przypomniała sobie scenę w pokoju Dorothy, kiedy to kobieta trzymała nóż, a potem przytuliła się do mężczyzny. Jeśli Rogart nie kłamał, namawiała wtedy Aleca do zbrodni. - Boże! - jęknął Ian. - Lothmore nigdy nie dowiedział się prawdy. Może wcześniej pozbylibyśmy się was obu. - Nie pochlebiaj sobie - odparł doktor. - Miałem was w ręku. Aarona z jego testamentem. Cała rodzina jadła mi z ręki. Poza tym Rogart mieszkał z wami i o wszystkim mi donosił. Wreszcie sytuacja sprzyjała ucieczce. Doktor i Rogart, zagadani, stracili zainteresowanie dziewczyną, a ją od drzwi dzieliły zaledwie trzy kroki. Najbliżej stał Rogart i w opuszczonej ręce ściskał damski pistolet. Zrozumiała, że to jej ostatnia szansa. Nie interesował ją dramat McGallisonów. Własne koligacje miała gdzieś. Nie chciała znać prawdy, a pragnęła ucieczki. Przecież ci psychopaci wcześniej czy później i tak poderżną jej gardło, Ianowi i Klarze też. Namacała w kieszeni klucz, który zostawił jej w wieży Ian. Wyjęła go powoli, bardzo ostrożnie. Trafiła w zdrową stronę twarzy Rogarta i skoczyła do drzwi. Strzał nie padł. Znalazła się na zewnątrz. Biegła, zataczając się ze zmęczenia. 19. - Wracaj, Alicjo! Natychmiast! - krzyczał doktor na cały park. - Wracaj, inaczej Rogart poderżnie Ianowi gardło! Potem zabije Klarę! Wracaj! Biegła, ale siły ją opuszczały. Zawadziła o wystający korzeń i upadła. Skapitulowała. Leżała bezradna i łapczywie łykała chłodne powietrze nocy. Próbowała nim ostudzić falę bólu w piersiach, owo potworne kłucie, które promieniowało od mostka. Zdawało się rozdzierać ciało od środka. Tak prawdopodobnie zaczynał się atak serca. Wyjęła instynktownie strzykawkę z lidokainą i zrobiła prymitywny zastrzyk. Ból zaczynał ustępować, ale nadal leżała bezwładna na mokrej murawie. Wnet przenieśli ją do domku. Była zbyt słaba, by chodzić, ale oddychała już z ulgą. Przynajmniej opóźniła egzekucję Iana, Klary i swoją. - Zostawcie ją - wydusił Ian. - Zaprowadzę was do Klary. Tylko puśćcie Alice wolno. - Zwariował - Rogart nerwowo zachichotał. Kątem oka zerknęła na jego pokiereszowaną twarz - świeża rana krwawiła obficie, ale chłopak nie zważał na to. Lubił krew, nie tylko cudzą. Przejście znajdowało się w szafie. Ian odsunął ubrania i otworzył mniejsze drzwi w tylnej ścianie, a potem wąskimi schodami zeszli do piwnicznego pomieszczenia, oświetlonego słabym płomieniem lampy naftowej. Doktor w milczeniu podkręcił knot w lampie. Pojaśniało. Na ścianach zatańczyły wydłużone cienie. Pachniało intensywnie lasem i nie było tak wilgotno, jak na górze. Całe umeblowanie stanowiły łóżko, taboret, szafka i krzesło. W pościeli leżała kobieta o twarzy pociętej gęstą siecią zmarszczek, umęczonej chorobą, osoba bardzo blada, której głowę okrywała biała chustka, a gruba kołdra sięgała aż po brodę. Zapanowała złowroga cisza. Klara spojrzała na doktora i z niechęcią odwróciła oczy. Spoczęły na twarzy Alice. Patrzyła na nią długo, z mieszaniną nostalgii i cierpienia. - Córeczko... - wyszeptała. Alice zmieszała się. Jak się miała zachować wobec obcej kobiety? Poczuła nawet złość, gdyż sytuacja była absurdalna. Doktor rzekł z sarkazmem: - Jesteś jedyną spadkobierczynią Aarona. Czy przypuszczałaś, że jedziesz po wielką forsę? I na spotkanie z matką? Nie słuchała go. Patrzyła w oczy starej kobiety. Czy to mogła być jej matka? - Parę lat temu zrobiłam głupstwo - rzekła Klara zmęczonym głosem. - Dokładnie 27 lat temu. Uwierzyłam łajdakowi, zakochałam się w nim. Potem urodziłam dziewczynkę. .. - O kim pani mówi?! - krzyknęła Alice. Na miękkich nogach podeszła do łóżka, zaś czujny Rogart uniósł na wszelki wypadek pistolet. Alice właśnie tyle miała - 27 cholernych lat! - Co za spotkanie! - uśmiechnął się doktor. Był tak samo zszokowany, jak dziewczyna, ale próbował obrócić zdziwienie w kpinę. - Córeczka. No, no... - Jesteśmy rodzeństwem? - żartował Rogart. - Tak, to twoja siostra. A zarazem ciotka, ha, ha! Alice poczuła się słabo i opadła na kolana. Oparła się o krawędź łóżka, gdyż ból w piersiach wrócił. Zemdliło ją. Nie miała siły wstać. I nagle poczuła na głowie dłoń starej kobiety. Gest był nieśmiały i czuły, ale w tej samej chwili pomyślała o ojcu z Elgin i matce, którą pochowała w Dundee. Czy wychowali ją przybrani rodzice? Ta umierająca kobieta naprawdę była jej matką? Choroba serca potwierdzała to. - Oddałam cię do przytułku, bo bałam się hańby i gniewu Aarona. Gdy Pat, to znaczy doktor Gordon, chciał mnie zabić, wiedziałam, że nie wrócę na zamek. Przeżyłam własną śmierć. Wtedy poprosiłam o pomoc Iana. Zaopiekował się mną i od tamtej pory nie opuszczam tego domu. - Miłosierny Ian - zakpił doktor. - Miałam romans z doktorem - dodała Klara - ale to nie on jest twoim ojcem. Wstrzymali oddechy. - To Ian - powiedziała. Zerknęła z nienawiścią na doktora. - Nie byłeś jedynym mężczyzną w moim życiu. Śmiech Gordona wypełnił pokój. - Gdybym to wtedy wiedział... Choroba serca wzmaga apetyt na seks. - Kobiety to dziwki! - rzucił Rogart z obrzydzeniem. - Ian o niczym nie wiedział - ciągnęła Klara. - Myślał, Anno, że jesteś córką doktora. Dopiero niedawno powiedziałam mu prawdę. Zrobił wszystko, by cię odszukać. To on wysłał do ciebie wiadomość. Jesteś główną spadkobierczynią. Niestety, doktor miał szatański plan... Dopiero teraz zrozumiała okrzyk Iana podczas pościgu: „Teraz ona jest najważniejsza!” Eric zapewne nie znał ich prawdziwego znaczenia. - Jedynym spadkobiercą zostanie Rogart - rzekł ostro doktor. - Nikt nie wie, że jest moim synem, prawda? Na wszelki wypadek, Klaro, podpiszesz pewien dokument. Wyrwał kartkę z notesu i podał Klarze. - Co to jest? - Przepiszesz wszystko na Rogarta! - Nie zrobię tego. - Czyżby? Dał znak chłopakowi. Rogart natychmiast podszedł do Iana i przystawił mu pistolet do brzucha, a następnie nacisnął spust. Rozległ się huk, po którym Ian krzyknął i wolno osunął się na podłogę. Przerażona Alice obserwowała jego agonię w konwulsjach, czując w piersiach narastający ból. Ale nikt nie zwracał na nią w tej chwili najmniejszej uwagi. Oto bowiem Klara zaczęła się dusić. Mięśnie jej twarzy wykrzywił groteskowy spazm, więc doktor błyskawicznie podbiegł do łóżka i chaotycznie otwierał szufladki szafki, wreszcie wyjął z jednej strzykawkę i ampułki. - Rogart! - krzyczał. - Igły! Szukaj! Szybko! Wtedy to Alice zauważyła w drzwiach postać Aleca. Trzymał w dłoni pistolet i dawał jej znaki do odwrotu. Ostatkiem sił podbiegła i schowała się za jego plecami. - Ona zaraz umrze! - klął doktor, reanimując Klarę. - Rogart, adrenalina! Klara charczała i żadne lekarstwo nie mogło jej już pomóc. Znieruchomiała. Upłynęło kilka chwil, nim ojciec i syn spojrzeli za siebie. Widok Aleca zaskoczył ich, choć raczej nie wystraszył. - Nie ruszać się! - ostrzegł Alec. - Mordercy! Zabiliście mojego ojca. I Lothmore’a. Znalazłem ich w bibliotece. - Alec, jesteś jednym ze spadkobierców - mamrotał osłupiały doktor. - Gówno prawda! Łżesz, doktorku! Zamek płonie! Chcieliście mnie żywcem usmażyć! - Braciszku... - jęknął Rogart. - Kim jest ta kobieta? Co zrobiliście z Ianem? Drżącą ręką wymierzył w doktora. - Kim jesteś? Nigdy cię nie lubiłem. - Uspokój się - próbował uśmiechnąć się doktor Gordon. - Nie rozumiesz? Jesteś cholernie bogatym człowiekiem. Jedynym zdrowym psychicznie McGallisonem. - A testament? Nie będzie żadnych badań. Masz mnie za kretyna? To, że siedziałem tu ponad rok odcięty od świata, nie znaczy, że zgłupiałem do reszty! - Dogadajmy się. Rozsądny z ciebie gość, Alec. Rogart wyciągał z rękawa lśniący chromem nóż. - Alec, uważaj! - krzyknęła Alice. Rogart zrobił ruch i wtedy Alec nacisnął spust. Chłopakiem rzuciło do tyłu i osunął się po ścianie na podłogę. Doktor ruszył wściekle do ataku, ale drugi strzał był przeznaczony dla niego, więc runął bezwładnie jak wór obok swojego syna Rogarta. - Uciekajmy! - wrzasnął Alec. Pociągnął oszołomioną dziewczynę do wyjścia. Mimo zacinającego deszczu ponad szumiącymi drzewami widać było płomienie, trawiące na szczycie wzgórza zamek. Alec wepchnął ją do jaguara i ruszyli zadrzewioną aleją ku dolinie. Alice długo szlochała, a siły opuszczały ją z każdą sekundą. - Oddychaj głęboko - mówił spokojnie Alec. - Cztery sekundy wdech, cztery bezdech i cztery wydech. Poczuj w sobie ból i go odpędź. Wtedy wszystko przejdzie. Nie umiała tego zrobić. - Ten pożar - szepnęła. - Od lampy w bibliotece? Skinął głową. - Pić! - westchnęła. Wyjął z barku butelkę wody mineralnej. Drzewa rozstąpiły się i wyjechali na szosę, wijącą się dnem pustej, pogrążonej w ciemności doliny. Kiedy przejechali most na rzeczce, Alec wyjął z kieszeni złożony papier i podał jej. Rzuciła okiem. - Testament? - Wykradłem go. - Ian blefował... Oparła się o zagłówek siedzenia. - Rozumiem. Chciał zyskać atut. O nic już nie pytała. Miała dość McGallisonów i ich spadku. Pragnęła zachować w pamięci obraz ojca z Elgin i matki, pochowanej w Dundee. I dojechać bezpiecznie do miasta. 20. Obudziła się senna i ociężała, jak po zażyciu środków nasennych. Z trudem przychodziło jej uwierzyć, że koszmar w Mrocznej Siedzibie wydarzył się naprawdę. Makabryczna przygoda była jak zły sen, ale na szczęście skończyła się. Była w hotelu na peryferiach Dundee i Alec poszedł zadzwonić na policję. Oczywiście nie odwiózł jej do domu, gdyż nadal groziło jej niebezpieczeństwo. Wprawdzie Rogart nie żył, ale doktor... Alice wydawało się, że Patrick Gordon padł w tym samym czasie, w którym rozległ się strzał z pistoletu Aleca. Jeśli jakimś cudem przeżył, nie mogła spać spokojnie. Zaczynała się niecierpliwić nieobecnością Aleca. Spojrzała nerwowo w okno. Na zewnątrz wciąż trwała nieustająca hegemonia nocy z jej upiornymi bahorami - wyjącym wiatrem i zacinającym podle deszczem. W lustrze toaletki ujrzała swą bladą, podrapaną twarz. Naliczyła dwa guzy. Na szafce stała taca. Leżały na niej cztery jabłka i cztery ciastka. Kolacja, domyśliła się. Ale nie chciało jej się jeść. Była spragniona, więc sięgnęła po butelkę wody mineralnej. Podnosiła ją do ust, gdy spostrzegła coś bardzo dziwnego. Na dnie falował biały proszek, przypominający śnieżną zaspę. Sól czy cukier rozpuściłyby się, a zatem to mógł być tylko środek farmakologiczny! Oprzytomniała w jednej sekundzie. Zlustrowała pokój. Wzrok padł na rzeczy Aleca. Dlaczego tak długo nie wraca? - pomyślała. Zadzwoniła do zegarynki. Dochodziła szósta piętnaście rano. Piątek. Jak to? Do zamku trafiła we wtorek, dzisiaj powinna więc być sobota. Ze słów doktora i Erica wynikało, że w wieży przeleżała dwa dni. - Boże! - jęknęła. - Tylko nie to. Drzwi były zamknięte od zewnątrz. Pokój znajdował się na drugim piętrze, więc ucieczka nie wchodziła w rachubę. Była za słaba. Ale mogła zadzwonić na policję. Postanowiła raz jeszcze wszystko przemyśleć. Spojrzała na tacę. Cztery jabłka i cztery ciastka... Przypadek? Cztery plastykowe worki ze zwłokami. Cztery zapałki w pudełku. Czwarta cegła w czwartym rzędzie od góry w pokoju, gdzie ukryto kamerę. Cztery. Cztery. Cztery. Jak cztery sekundy na wdech i wydech. Co to znaczy? Kim, u licha, jest Alec? Poczuła strach. Paniczny, nie do odparcia. Atak duszności zaczął się, gdy podeszła do torby Aleca. Zastanawiała się, kiedy miał czas na spakowanie się. Przecież zamek wtedy płonął! Na klęczkach przewracała jego rzeczy, aż wreszcie znalazła! Wetknięte w dokumenty cztery zdjęcia. Ona, w ogrodzie botanicznym, niedaleko mostu Tay i w centrum Dundee. Kiedy ostatnio przechodziła obok katedry św. Pawła? Kiedy była w Ogrodzie Botanicznym? W zeszłym miesiącu! Skąd Alec miał jej zdjęcia, zrobione z ukrycia prawie miesiąc wcześniej, nim go poznała? Zrozumiała, że gra toczy się nadal. Alec, który uchodził za delikatnego osobnika, jako jedyny przeżył całe to piekło. Okazał się najmocniejszym członkiem klanu. Ukradł testament. Nie, stanowczo nie był słabeuszem. To prawdziwy spryciarz! W dodatku najbogatszy. Tak więc jaki miał cel, by ukrywać prawdę? W pewnym momencie poczuła senność. Woda mineralna! Schowała zdjęcia szybko z powrotem do torby i poszła do łazienki. Długo wymiotowała. Gdy wróciła do pokoju, zastała w nim już Aleca. Drgnęła, zaskoczona. Ten uśmiechnął się łagodnie, poprawiając apaszkę. - Byłem na policji - powiedział, rozglądając się czujnym wzrokiem po pokoju. Drżała. Chciało jej się wyć. - Uspokój się - rzekł zaraz łagodnie. - Jesteśmy umówieni z komisarzem Tanneyem na dziesiątą. Poprosiła o sok pomarańczowy. - Napij się wody. - Chcę soku! Wzruszył ramionami i wyszedł. Natychmiast połączyła się z policją. - Z komisarzem Tanneyem - rzuciła do słuchawki. Komisarz miał właśnie dyżur, ale nic nie wiedział o spotkaniu. Nie rozmawiał też z żadnym McGallisonem. 21. Alec przyniósł sok. - Nie będziemy mieszkać w hotelu - krzywił się. - Nie czuję się tu pewnie. Przeniesiemy się do domu mojego dawnego przyjaciela. Tam będziemy bezpieczni, Alice. Później pojedziemy na spotkanie z komisarzem. OK? - Jeśli tylko twój przyjaciel nie mieszka w zamku... - próbowała żartować. - Obiecuję. Zgodziła się. Musiała tylko wziąć prysznic i zrobić kolejny zastrzyk lidokainy. Posiadłość leżała po drugiej stronie srebrzystej Tay. Było szaro i padał deszcz. Na miejsce dotarli po siódmej. Jak wyjaśnił Alec, przyjaciel wyjechał, ale mogą czuć się jak u siebie w domu. A dom był rzeczywiście imponujący. Kłuł w oczy bogactwem, przepychem, godnym milionera. Z okna sypialni widziała drzewa. Dużo bujnych drzew i imponujące trawniki. Założyła spodnie i kurtkę. Po szerokich schodach zeszła na dół. Ukazał się ogromny hol, wyłożony marmurową mozaiką. Na środku szumiała nieduża fontanna ze złotą figurką, a pod ścianami stały w donicach wielkie palmy. W otwartej kuchni urzędował Alec. - Do spotkania z komisarzem mamy jeszcze trochę czasu. Może chcesz poznać moich przyjaciół? - Wspominałeś o tylko jednym. I zdaje się, że miało go nie być? - Tak się składa, że wrócił przed chwilą ze znajomymi. To ciekawi ludzie. Mogą ci pomóc. Chodź, porozmawiasz z nimi. Nalała do szklanki soku pomarańczowego i poszła za Alekiem. Prowadził ją do najdalej wysuniętej części domu. Mijała drogie gobeliny, obrazy sławnych malarzy, imponujące rzeźby, wreszcie zeszli po schodkach do niżej położonego salonu. Również robił wrażenie. Ogromne okna wychodziły na zatokę i senne jeszcze Dundee. Podłogę wyścielał tam beżowy, perski dywan, wart co najmniej jej roczną pensję. Salon pełen był ludzi. Siedzieli w skórzanych fotelach i na kanapie. Rozluźnieni, dobrze ubrani. Sprawiali miłe wrażenie. Wszystko byłoby w porządku, gdyby ich nie znała. Ale przed sobą miała cały klan McGallisonów! Eric, Stella, Dorothy, Ian, Rogart, Lothmore. Doktor Gordon stał najbliżej. Ubrany był w biały sweter i jasne spodnie, jakby wybierał się na partyjkę golfa. Uśmiechał się słodko i uniósł szklankę whisky w powitalnym geście. Zachwiała się i szklanka wypadła jej z ręki. Usiadła bezsilnie na miękkim dywanie obok żółtej plamy soku. Bełkotała teraz coś bez sensu, a oni ją cucili. Widziała pochylone nad sobą twarze, zupełnie spokojne. Nie dostała ataku serca. Tak naprawdę to nawet nie straciła przytomności. Smak wybornej Glenfiddich, wlewanej do jej ust, otrzeźwił ją całkiem. Doktor mówił do kogoś, że alkohol może ją zabić. Ten ktoś odpowiedział, że kilka łyków prawdziwej szkockiej jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Miał rację. Zakrztusiła się, ot i tyle. Po kwadransie siedziała już w fotelu. Nic nie rozumiejąc, patrzyła na towarzystwo w salonie. Zorientowała się już, że są w willi Mantraca, milionera, z którym bezskutecznie próbowali przeprowadzić wywiad. Człowieka, którego nie potrafili nawet porządnie sfotografować. Mark „polował” na niego od dawna, ale nie udało mu się go „ustrzelić”. Skąd się tu wzięła? No i to zbiorowe zmartwychwstanie! Wszystko razem zakrawało na ponury żart i nie było snem. - Jak widzisz - zaczął doktor - wszyscy są cali i zdrowi. Mamy nadzieję, że ty również czujesz się lepiej? Wlała w siebie whisky jednym haustem, nie zważając na rozklekotane serce. Wtedy do salonu wszedł Mark. Nie wierzyła własnym oczom. Wiedziała już, że nią manipulowano, ale żeby na taką skalę! - Cześć, Alice! - Mark rzucił doktorowi kluczyki. - Furgonetka stoi na dziedzińcu. - Mark? - stęknęła, wytrzeszczając oczy. - Ty żyjesz? - Kochana Alice, opamiętaj się! W zamku nikt nie zginął - mówił, nalewając sobie whisky jak stały bywalec domu. - To była gra. Ty miałaś umrzeć. Ale przeżyłaś. - Jaka gra? - O sto milionów funtów - pospieszył z wyjaśnieniem Eric. - Nikt nie przewidział, że będziesz tu z nami. - Przepraszam, młody człowieku - wtrącił zabawnie Ian. - Ja postawiłem na nią. Wierzyłem, że wyjdzie z tego cało. Niestety, w ostatniej chwili zmieniłem typ. Wszystko przez ciebie, kochanie. Twierdziłaś, że dziewczyna padnie na zawał już po dwóch dniach. Nie był już ponurym Ianem z zamku. Nikt z tych ludzi nie przypominał granych wcześniej postaci. - Cierpi na kardiomiopatię - wzruszyła ramionami jego żona, Stella. - Wszystko wskazywało na to, że nie dożyje „konfrontacji” z Klarą. - Następnym razem nie będę cię słuchał - zaskrzeczał Ian. - Przez twoje podpowiedzi zacząłem przegrywać w szachy z majorem Shawem. - Po prostu ostatnio grasz coraz gorzej. Już dwa razy dał ci mata w pół godziny. - Kim jesteście? - zapytała cicho Alice. - W co się, na Boga, bawicie? 22. Doktor Gordon, vel Mantrac, nalał jej soku i podał szklankę. - Moi znajomi to ludzie bogaci, wpływowi. Wybacz, że ci ich nie przedstawię. Niech zostaną McGallisonami. Oczywiście nie ma takiego klanu - opowiadał. - Raz na pół roku organizujemy grę, podobną do tej, w której uczestniczyłaś. Jednak poprzednie dziewczyny zmarły na atak serca. Jedna, zdaje się, popełniła samobójstwo. - Policja nie podała tego do prasy - odpowiedział Mark. Zresztą jej serce i tak nie wytrzymałoby długo. Zmroziły ją te słowa. Przypomniała sobie cztery niewyjaśnione zgony w Dundee, nad którymi pracował Mark. Znał prawdę o śmierci tych dziewcząt. W pewnym sensie on je zabił, razem z tymi ludźmi! - Mordercy - szepnęła, patrząc z wyrzutem na Marka. - Życie to hazard - skwitował Mantrac. - Ty jednak przeżyłaś, Alice. Dlatego zgarniesz całą pulę. Ponad sto milionów funtów! W pewnym sensie dostałaś spadek, ha, ha! - Czemu ja? - To zasługa Marka. Jest ambitny. Pewnego dnia zaskoczył mnie. Wywiadu, rzecz jasna, nie udzieliłem, zaproponowałem jednak współpracę i udział w niecodziennej grze. Zatytułowaliśmy ją „Testament”. Mark to zaaranżował. Najpierw dowiedział się o tobie wszystkiego i umiejętnie wciągnął cię w grę. Niczego się nie domyśliłaś. Miałaś uwierzyć w szalony klan McGallisonów, testament i serię morderstw. Ale to była fikcja. Gra. Nowa, mrożąca krew w żyłach, rozrywka bogaczy. Nie powiem, wymagała nie lada zdolności aktorskich, dużej ilości wolnego czasu. Ale trud się opłaca. Zresztą to zabawa dla wybrańców. - Z moimi rodzicami to bujda? - Niezupełnie - wtrącił nieco speszony Mark. - Udało mi się dotrzeć do kilku osób z przeszłości. Twoja matka była bezpłodna. Ojciec kochał was, tego możesz być pewna, ale pod koniec życia coś w nim pękło. Chciał mieć syna! Matka czuła się winna i po jego śmierci rozchorowała się. Wszystko z nerwów. Za bardzo cię kochała, by powiedzieć prawdę. Przepraszam, jeśli to dla ciebie niemiłe. - Przynajmniej wiesz, że byłaś przybraną córką - wtrącił małomówny Eric. - Ale nasze przedstawienie miało autentyczne tło. Musiałaś uwierzyć, że Klara jest twoją biologiczną matką. - Dzień dobry, dziecko - uśmiechnęła się do niej urocza starsza pani. - Serce mam jak dzwon. - Witaj, córeczko - ukłonił się Ian. - Tak cię to wszystko dziwi? Gra jest naszą drugą naturą. Udajemy nie tylko przed rodziną i w łóżku. Również w kościele, w ławach rządowych, w sądach i na konferencjach naukowych... - Wróćmy jednak na nasze podwórko - przerwał Mantrac. - Wszystko było grą. Kłótnie, strzały, krew. I wypadek na drodze do Kinross. Wcześniej Mark wsypał do butelki Jacka Danielsa środek uspokajający. Dla osłabienia twojej czujności, rzecz jasna. W zamku byłaś świadkiem inscenizacji, zaplanowanej w najdrobniejszych szczegółach. Stąd ciemność. Potęgowała nastrój grozy i pomagała kamuflować niedociągnięcia naszej gry oraz scenografii. Wszystko przećwiczyliśmy sumiennie na próbach. Jeśli cię ciekawi, odbywają się one w tym domu od dwóch lat. Musieliśmy przewidzieć wszelkie warianty. Aż do ucieczki z Alekiem. Oczywiście, improwizowaliśmy według ustalonego klucza. Nawet twoje ucieczki były sprowokowane. Nawet talerzyk rozbiłem celowo, abyś mogła pociąć koc. Szczury też dostarczyliśmy specjalnie, by stworzyć atmosferę grozy w podziemnym tunelu. Profesjonalne, nieprawdaż? Żadne reality show nie umywa się do naszego przedstawienia. Stella, Dorothy i Mark naprawdę tkwili w workach i udawali trupy. Na wypadek, gdybyś chciała sprawdzić, co zawierają. To była ciężka robota. Ale i duża frajda. Kiedy część z nas grała przed tobą, inni przygotowywali za kulisami ciąg dalszy dramatu. Zastrzyki nasenne też odegrały swoją rolę. Dawały nam czas, potrzebny na ustawienie nowych scen i na narady. Musiałaś uwierzyć, że przebywasz w zamku dłużej niż w rzeczywistości. Dla spotęgowania dramaturgii i niezwykłości. - Wybór miejsca i pory roku też nie był przypadkowy - wtrącił Rogart. W dziennym świetle i bez charakteryzacji przypominał młodzieńca z koledżu. Był dobrze wychowany. Rys psychopatyczny gdzieś się podział, a jedyną pamiątka po grze była głęboka rana na policzku, potężny siniak i spuchnięty łuk brwiowy. To nie było udawane. - Musiało padać - kontynuował młodzieniec. - W grę wchodziła tylko jesień. Byliśmy gotowi do rozpoczęcia przedstawienia tydzień wcześniej, ale czekaliśmy na deszcz. I na śmierć twojej matki. - Idealna okazja, by cię wciągnąć w grę - mówił Mark. - Na szczęście, w dniu pogrzebu rozpadało się. Wróciła pamięcią do tamtego wieczoru. Mark spóźnił się na pogrzeb, współczuł jej. Wszystko było ukartowane. - Naprawdę ci współczuję, Alice - rzekł cicho. - Ja znalazłem zamek - odezwał się Alec. - Mam udziały w wielkiej firmie, handlującej nieruchomościami. Kupiłem go trzy lata temu w okolicach Ochil. Nie Dunfermline, jak ci wmówiliśmy. Zamek nie jest zabytkiem. Pewien dziwak chciał wybudować coś na wzór starego, szkockiego zamczyska, ale nie dokończył inwestycji. Do naszych celów jednak idealnie się nadawał. Posiadał nawet podziemny tunel. Inna sprawa, że musieliśmy przeprowadzić mały remont. Przypomniała sobie zapach wapna i zaprawy. Wtedy nie zwróciła na to uwagi. . - A ja - Dorothy podeszła do barku - jestem konsultantem artystycznym. Kiedyś występowałam w teatrze. Grałam nawet role szekspirowskie. Znam się na charakteryzacji i tym podobnych sprawach. Skojarzyła jej twarz. To dlatego wcześniej odniosła wrażenie, że już ją gdzieś widziała. Właśnie! Telefon z sygnaturą na spodzie! Dorothy musiała wypożyczyć go z teatralnej rekwizytorni. - To cała prawda o nas - uśmiechnął się doktor. - Czy zamek spłonął? - zapytała. - Widziałam pożar. Ian podał jej dzisiejszy „The Evening Telegraph”. Autorem notki o pożarze zamku na wzgórzach Ochil był oczywiście Mark. - Zamek musiał spłonąć - wyjaśnił Mantrac. - Na wszelki wypadek, gdybyś chciała donieść na policję. Ale chyba tego nie zrobisz? - Nie - uśmiechnęła się. - Już to zrobiłam. Wtedy za jej plecami pojawił się mężczyzna w wieku pięćdziesięciu lat, z rzedniejącą czupryną ciemnych włosów. Na jego obliczu malował się cynizm. Glina, któremu lepiej nie wchodzić w drogę, doświadczony. Miał na sobie znoszony prochowiec. Pokazał odznakę policyjną. - Komisarz Tanney - przedstawił się. Wejście komisarza nie zrobiło wrażenia w salonie. Ale to przecież byli aktorzy. Mogli odgrywać kolejne przedstawienie. Nie wiedzieli, tylko że Alice również zagrała małą rólkę. - Moi drodzy państwo - zaczęła z satysfakcją. - Ja też umiem grać. Dzisiaj przed świtem zorientowałam się, że padłam ofiarą mistyfikacji. Zadzwoniłam do komisarza, gdy Alec zszedł po sok. - Panna Duncan opowiedziała mi wszystko w skrócie. Doradziłem jej bierne posłuszeństwo - przerwał komisarz. - Ukryłem się zatem w bagażniku jaguara pod hotelem. Zdążyłem w ostatniej chwili. - Odpowiecie za swoje zbrodnie - rzuciła gniewnie Alice. - Również za próbę zamordowania mnie. Niewiele brakowało... - Jak się domyśliłaś? - zagadnął spokojnie Mantrac. - Zauważyłam w butelce wody mineralnej nierozpuszczony środek nasenny. Nie dały mi też spokoju jabłka i ciastka. Za dużo było czwórek w całej historii. Zupełnie jakby ktoś wszystko zaaranżował. Potem poszło już łatwo. W pokoju Klary nie pachniało lekarstwami, jak pachnie w domach schorowanych ludzi. Zwłoki w workach były miękkie, a przecież powinno wystąpić stężenie pośmiertne. Wreszcie odkryłam studio telewizyjne w podziemiach zamku... - To niedopatrzenie - westchnął Mantrac. - Mogłaś nabrać podejrzeń. W piwnicy nie było żadnego sejfu. Musieliśmy mieć podgląd ważniejszych miejsc na wypadek, gdybyś wykonała nieprzewidziany ruch. Dzięki monitoringowi znaliśmy każdy twój krok. Swoją drogą, zadziwiłaś nas. Zakładaliśmy, że umrzesz, ale nikt nie wiedział kiedy. Cóż za emocje! - Szkoda tylko, że oberwałem - Rogart dotknął ran na głowie. - Straciłem przytomność na kilka minut. Porządnie rąbnęłaś. - Mogę powtórzyć. Towarzystwo zachichotało. Chciała jeszcze powiedzieć, że zdumiała się, kiedy doktor przedstawił ją jako pannę Duncan z Dundee. Skąd wiedział, że jest stąd? Nie mógł też wiedzieć, że ma arytmię, a przecież zrobił jej zastrzyk z lidokainy. Zapytała, czemu podał jej lek, skoro chcieli, by umarła? - Podałem ją wyłącznie jako środek przeciwbólowy. Dopiero Eric zwrócił mi uwagę, że lidokaina może postawić cię na nogi. Nie jestem przecież lekarzem. - Jednak przeżyłam. I dzięki temu prawda wyszła na jaw. Na te słowa wszyscy, łącznie z komisarzem, ryknęli śmiechem. Patrzyła na nich jak na pomyleńców i znowu nic nie rozumiała. - Obawiam się, że nadal nie znasz prawdy - rzekł łagodnie Mantrac. - Komisarz Tanney jest naszym przyjacielem i dłużnikiem. Twoje dzisiejsze rewelacje były, jak się domyślasz, zaaranżowane przez nas. - Ale po co to?! - wrzasnęła. - Cholerni zboczeńcy! - Przedstawienie musi trwać. Zawiesina w butelce nie była przypadkowa. Także zdjęcia w torbie Aleca. Miałaś je zobaczyć i nabrać podejrzeń. Zakładaliśmy optymistycznie, że wreszcie doznasz szoku, który cię zabije. - Nie udało się. - Ta dziewczyna jest mocna jak skała - stwierdziła z uznaniem Klara. - Brawo! Cóż, przegraliśmy. - Jestem też uparta! - krzyczała Alice. - Pójdę na policję! - Policja już tu jest - wtrącił komisarz. - Nie musisz nigdzie iść. - Nie odważysz się - wtrącił Mark. - Nikt ci nie uwierzy. Nie wchodzi się w drogę panu Mantracowi. - Mam na ciebie całą teczkę dowodów - westchnął komisarz. - W pięć minut udowodnię, że byłaś zamieszana w zabójstwo czterech kobiet. Jestem gotów przedłożyć je prokuraturze. - Albo dziennikarzom - dodał Mark. - Pan Mantrac ma w ręku całą prasę Dundee. - Nie masz szans - poklepał ją po ramieniu Alec. - Ale masz forsę - odezwał się Lothmore, najbardziej potłuczony i podrapany. - Sto kawałków. To fortuna! Jedna dziesiąta mojego majątku, na który pracowałem całe życie. - Puścicie mnie? - zapytała głosem małej dziewczynki. - Owszem - odpowiedział Mantrac. - Jesteś wolna. Może i zabijaliśmy niewinne osoby, ale mamy swój honor. Zakład to święta rzecz. Tym się różnimy od nowobogackich kmiotków i wszelkiego pospolitego robactwa. Jesteś wolna. Chyba że zechcesz zjeść z nami obiad. Odwróciła się i wyszła z salonu. Zataczała się lekko. Była w paskudnym stanie, choć trzymała się dzielnie. Na zewnątrz dogonił ją Mark. Nawet na niego nie spojrzała. - Podwiozę cię - zaskomlał. To pewnie ta sama furgonetka, która zatrzymała się w nocy na drodze do Kinross. Pełna inscenizacja. Perfekcyjna gra. Zboczona zabawa! Mark wsiadł do samochodu. Zakręcił przed ogromnym gazonem. Patrzyła na wielki dom, na furgonetkę, a potem przeniosła wzrok na przeciwległy brzeg zatoki z przebudzonym już Dundee. Mantrac rzeczywiście rządził miastem. Mógł wszystko. Z krzaków wyskoczył pies. O mało nie umarła z wrażenia. Wiktor! Pies z Mrocznej Siedziby! Zwierzę obwąchało ją, a ona wciąż zbierała siły. Ten czworonóg o mało nie wystraszył jej na śmierć. Gdy uspokoiła się, przykucnęła, by pogłaskać go po głowie. Nie bała się psów, a ten był naprawdę sympatyczny. Bała się ludzi. Długo patrzyła w poczciwe psie ślepia. - Pod zamkiem podłożyliśmy truchło ze schroniska - wyjaśnił Mark. Wsiadła do samochodu z poczuciem kompletnej porażki. Była zdruzgotana i chora. - Rozumiem twój żal - tłumaczył Mark. - Wiem, że straciłem przyjaciółkę. Ale pomyśl, zdobyłaś sto milionów funtów! I żyjesz! Wzruszyła ramionami. Zaczęła płakać. - I jeszcze jedno. Mantrac obiecał wywiad dla „The Evening Telegraph”. Ty go przeprowadzisz. Puściła to mimo uszu. Pomyślała, że najwyższy czas skończyć z zawodem dziennikarza. Straciła zapał i wiarę. Może zamieszka z dala od Dundee albo w ogóle wyjedzie z kraju? Chciała być poza zasięgiem Mantraca. O ile ten bogaty świrus wcześniej nie pozbędzie jej się na dobre. A może zmienić nazwisko? Osiąść na wsi i zacząć wreszcie pisać książki, tak jak to sobie od dawna obiecywała? Na początek mogłaby skrobnąć dreszczowiec. Nawet miała już tytuł. WYSPA RÓŻ l. Biała łódź rozcinała dziobem lekko falującą powierzchnię morza. Na rufie siedział mężczyzna w prochowcu i przypatrywał się małej wysepce z zatoczką, okoloną klifem. Górowała nad nią zielona czapa wzgórza. Za sterem stał ubrany po cywilnemu policjant i zlizywał z ust słone kropelki, unoszone lekką bryzą ku normandzkim plażom. Siedzący wyjął piersiówkę i pociągnął dyskretnie. W lustrze buteleczki - wspaniałym dziele sztuki jubilerskiej - odbiło się ostre, przedpołudniowe słońce. Refleks światła, niczym laser, przeciął zieleń wysepki i musnął schowany w jej cieniu dom. Zwrócił uwagę jego mieszkańca. Łódź w lekkim przechyle skierowała się ku wysepce, a stado mew z szumem skrzydeł wzbiło się w górę z wyrastającej z morza skały. Prowadzone ręką niewidzialnego sternika, skręciło szybko ku Fauconniere i Crevicon. Po chwili silnik ucichł. Łódź przybiła do dryfującego jachtu z postawionym żaglem. Detektyw Kenneth Nigel z St. Peter Port krzyknął: - Hej, Wilbur! Jesteś tam?! Dwaj policjanci wychylili głowy z kokpitu. - No? - sapnął rudy sierżant. - Nie za dobrze wam? - Nie ma nawet radia. Na śmierć można się zanudzić! - Miejcie uszy i oczy szeroko otwarte. Płyniemy na Wyspę Róż. - Pan weźmie dla mnie autograf, inspektorze... Detektyw nie odpowiedział. Jego pasażer znowu pociągnął łapczywie z piersiówki. Po chwili łódź wzburzyła wodę za rufą - ruszyła w krótki rejs na sąsiednią wyspę. Inspektor mówił coś do mężczyzny w prochowcu, ale wiatr i ryk silnika zagłuszyły jego słowa. Dobijali do wyspy. Tony Allen, stary, otyły mężczyzna, stał na zboczu i przez lornetkę obserwował intruzów. Tego za sterem widział pierwszy raz, natomiast faceta w prochowcu znał dobrze. To Wiliam Dunmore, prawnik z Londynu, z samej Inner Tempie. Kawaler bez polotu i uroku. Dokładny i przesadnie grzeczny dżentelmen. Był bratem jego żony Rebeki, która zniknęła trzy tygodnie temu. Przepadł też Clark Hammel, agent Tony’ego, czarujący, czterdziestoletni brunet o smukłej sylwetce. Tony domyślał się, że uciekli razem i teraz pewnie leżeli nago na tropikalnej plaży. Trzy lata temu wsiadłby w samolot i poleciał szukać pięknej żony. Wybrałby się na Komory, Maderę, a przede wszystkim na Wyspy Kanaryjskie. Clark miał znajomych w St. Cruz. William dzwonił w tej sprawie w zeszłym tygodniu. Wynajęty przez niego detektyw przetrząsnął całe Kanary. Bez rezultatu. Tony orzekł, że uciekinierzy wybrali zapewne wioskę na walijskim wybrzeżu, której nazwy normalny człowiek nie potrafi poprawnie wymówić za drugim razem. Nie interesował go los żony. Oznajmił Williamowi, że wnosi sprawę o rozwód. - Co tu robisz, stary durniu? - zamruczał. - Szukasz siostrzyczki? Łódź przybiła do drewnianego pomostu w zatoczce. Skały klifu tworzyły tutaj piękny amfiteatr, zwrócony ku Herm i Guemsey. Pas wąskiej plaży pokrywały oszlifowane przez wodę kamyki. Inspektor i prawnik zacumowali obok kutra właściciela wyspy, a następnie ruszyli ku ścieżce prowadzącej w górę przez istny rezerwat przyrody. Dom wkomponowano w granitową skałę pod samym szczytem. Wokół było spokojnie i zielono jak w oranżerii - niebieski raj dla ptaków. Dopiero na płaskowyżu, ponad dwieście pięćdziesiąt stóp powyżej poziomu morza, trochę wiało. Tu zieleni było niewiele. Między zaniedbanymi żywopłotami czerwieniły się różane rabaty. Tony przywitał gości ubrany w brązowy szlafrok, pod którym miał zwykły T-shirt i bokserki. Na nogach miał za duże sandały, na szyi wisiała olbrzymia lornetka. Ogólnie prezentował się nieświeżo i tylko jego słynne oczy zachowały resztki gwiazdorskiego uroku. - Co to za ruch? - warknął. - Prawie jak w Royal National Theatre przed premierą. - Nie słucha pan radia? - zagadnął policjant. - Tylko na morzu. Wie pan... kiedyś włączałem je, aby dowiedzieć się, o czym mówią, potem, o czym kłamią, dzisiaj nie jestem już niczego ciekawy. Co się stało? Co to za jacht dryfuje między Herm a moją wyspą? I kim pan jest? - Inspektor Nigel z St. Peter Port. Szukam mordercy. Wskazał mężczyznę w prochowcu. - Panowie się znacie? Skinęli głowami. - Pan Dunmore zabrał się ze mną przy okazji - wyjaśnił inspektor. - Ma do pana prywatny interes. Wróci ze mną. - Mam nadzieję. Zeszli z ciasnej ścieżki na kamienne płyty. Wyciosanymi w granicie schodami ruszyli ku tarasowi, skąpanemu w jaskrawym słońcu. Widok stąd był wspaniały - Herm, mniejsze wysepki, dalej na zachód wielka Guernsey. A wszystko otoczone kapryśnymi wodami Kanału. Tony miał u swych stóp królestwo normandzkich wysp, a plecami opierał się niemalże o półwysep Cotentin. Od Francji dzieliła wyspę godzina spokojnego rejsu. - Nigdy tu nie byłem - inspektor podziwiał archipelag. - Co za widok! - Prawda? Lepszy niż u Marlona Brando na Tahiti. 2. Dom nie był imponującą willą. Domagał się remontu. Szeroka budowla z drewna i kamieni, z imponującym poddaszem, przerobionym na sypialnię i gabinet. Na zniszczonym biurku stała tu stara maszyna do pisania. Srebrno-chromowe cacko z czarnym winylem. Zamiast upragnionej książki Tony pisywał na niej listy. Salon zaś był przestronny, z wielkim wykuszowym oknem. Panował tu swojski bałagan. Książki, gazety, przedmioty codziennego użytku leżały w nieodpowiednich miejscach, tylko nieskazitelnie biały steinway w rogu lśnił ożywczym połyskiem. William pociągnął z piersiówki. Usiadł ciężko na wysłużonej sofie. Nic dziwnego, że Rebeka nie chciała z nim mieszkać, pomyślał z obrzydzeniem. - Mam dobrą szkocką - zaproponował Tony. Policjant był na służbie. Porządny, pozujący na dżentelmena William nie odmówił, mimo wczesnej pory. Tony też nigdy nie odmawiał, bez względu na porę dnia. Tylko wtedy, gdy nie mógł już pić. Był w tym lepszy od Richarda Burtona. Usiedli w salonie. Morze ciągnęło się aż po horyzont. Było wszechobecne. Po zamknięciu oczu miało się je pod powiekami. Śniło się nocami, zastępowało śniadanie. Było obsesją i tylko hodowla róż stanowiła swoiste antidotum na tę rajską okoliczność. Inspektor Nigel przeszedł do rzeczy. - Jacht skradziono prawdopodobnie wczoraj wieczorem. Z tym że zaginięcie zgłoszono dopiero dziś rano. Znalazł go kapitan statku wycieczkowego, odbywającego rejs do Deliette. Kilka dni temu mieszkańcami spokojnego St. Peter Port wstrząsnęła wieść o morderstwie. Niejaki Pat Brady, muzyk rockowy, zamordował swoją dziewczynę. - Zwłoki znaleziono tydzień temu. Natychmiast wszczęto poszukiwania gitarzysty. Na Guernsey rzadko ginęły łodzie. Jeszcze rzadziej popełniano morderstwa. Ostatni raz znaleziono dwa trupy niedaleko Herm, w łodzi motorowej, należącej do przemytników narkotyków. To było w 1994 roku. Od tego czasu panował spokój. Policja z St. Peter Port zakładała, że Pat Brady próbował uciec skradzionym jachtem do Francji. Dlaczego zniknął z pokładu? - Co ja mam z tym wspólnego? - westchnął znudzony aktor. - Pływam od wyspy do wyspy i ostrzegam mieszkańców przed groźnym uciekinierem. Szukamy go już kilka dni. - Zupełnie jak mój szwagier - zauważył cierpko Tony. - Też szuka. Swojej siostry. Ile to już? Kilkanaście dni? - Daj spokój - William skrzywił się z niesmakiem. - Tutaj nie znajdzie pan Brady’ego, inspektorze. Moim zdaniem, upił się i utonął. Tony pociągnął ze szklanki. - Jeśli mi pan nie wierzy, proszę zajrzeć do sypialni. - Pewnie ma pan rację - odparł policjant - ale sprawdzić musimy. Przy okazji apeluję do mieszkańców okolicznych wysp, aby wzmogli czujność. Będziemy w dalszym ciągu przeszukiwać teren. Drań mógł nas zmylić. Kto wie, czy nie próbuje przeczekać obławy w trudno dostępnym miejscu. Wyspa Róż to dobre miejsce na kryjówkę. Jeśli posiada pan broń, proszę ją nosić przy sobie. Niech pan włączy telefon i, na wszelki wypadek, sprawdzi radio. Jeśli zauważy pan kogoś podejrzanego, proszę bezzwłocznie dać znać. Oto moja wizytówka. Położył biały kartonik na drewnianej ławie. - A jak wygląda ten cały Brady? - zakasłał Tony. - Jeśli znajdę topielca, chciałbym wiedzieć, kto to. Inspektor pokazał niezbyt ostre zdjęcie muzyka. Tony zobaczył dwudziestoośmioletniego bruneta w leczniczych okularach z drucianą oprawką. Nieco dziecinną twarz szpecił niechlujny zarost i sięgające łopatek, niemyte włosy. Mężczyzna uśmiechał się niewinnie, lecz widać było, że to pozór. Był buntownikiem, napędzanym mieszanką hormonów, nie zaletami umysłu. - Teraz ma krótkie włosy - wyjaśnił policjant. - W uchu kolczyk. Poza tym prawie się nie zmienił. Zdjęcie zrobiono dwa lata temu. Pochodzi z Liverpoolu. Na Guernsey przebywał od kilku miesięcy. Fotkę znaleźliśmy w mieszkaniu zamordowanej dziewczyny. Tony milczał. - Nie jest pan ciekawy, o co poszło? - zapytał inspektor. - Każdy o to pyta. - Nie za bardzo. Nie wiem nawet, czy nasza Królowa jeszcze żyje. Po odegraniu rozmaitych Ryszardów, Henryków i Hamletów nie zadaje się już mądrych pytań o motywy ludzkiego postępowania. Inspektor zakaszlał. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Jak miał traktować faceta, którego znał z telewizji? Trochę go przerażał. Miał w oczach ciche szaleństwo. To one uczyniły go sławnym. Złośliwy krytyk wyśmiewał się kiedyś, że Allen nie zasługuje nawet na tytuł „bogatego wariata”. Jak na szaleńca był zbyt spokojny, a do pełni bogactwa brakowało mu miliona. Jednak wciąż urzekał dźwięcznym, niskim głosem, podrasowanym dobrą whisky. W gazetach pisali, że struny głosowe gwiazdora były ubezpieczone na osiemset tysięcy funtów. Inspektor wstał. - Niech pan załatwi sprawę - zwrócił się do Williama. - Za kwadrans odpływamy. - Nie mam tajemnic przed policją - powstrzymał go Tony. - William przyjechał pewnie w sprawie mojej żony, Rebeki. Niech pan będzie świadkiem rozmowy. Zapanowała cisza. - Chodźmy na górę - zaproponował. - Urwiemy trochę kwiatów dla pańskiej żony, inspektorze. - Dziękuję - speszył się policjant. 3. Życie jest zbyt krótkie, by płakać, i zbyt długie, by być szczęśliwym, ale w sam raz, by zwariować. Powtarzał tą wymyśloną przez siebie „mądrość” w setkach wywiadów. Wkrótce to bon mot stał się wizytówką Tony’ego. A całkiem niedawno słowo stało się ciałem. Tony Allen - zwariował! - głosił tytuł londyńskiego szmatławca. Gdzie indziej znów pisano: Gwiazda Royal Shakespeare Company, Olivier Theatre i, od niedawna, londyńskiego West Endu, niezapomniany odtwórca roli Ryszarda III, okrzyczany następcą Laurence‘a Oliviera, niepowtarzalny Tony Allen wrócił po dwóch bezowocnych latach z Hollywood, zapowiadając definitywne wycofanie się z branży. Ten kontrowersyjny i ekscentryczny aktor kupił małą wysepkę u wybrzeży Francji, na której ponoć hoduje kwiaty... To prawda. Kupił ją dwa lata temu, lecz przeprowadził się dopiero po roku. Nabył trochę mebli, maszynę do pisania, używany kuter i zapas najlepszej whisky. Z biegiem czasu dokupił trochę sprzętu ogrodniczego. Materiał hodowlany sprowadził od samego Harknessa. Sadził i pielęgnował róże, specjalną odmianę w kolorze ciemnego karmazynu. Wkrótce uroczą wysepkę w pobliżu Guernsey zaczęto nazywać Wyspą Róż. Odkąd zamieszkał z dala od ludzi, w bajecznym zakątku Kanału, w podatkowym raju, opuściło go artystyczne szczęście. Przestał grać, odbierać telefony, spotykać się ze starymi przyjaciółmi. Jego żona twierdziła, że prawda była bardziej żałosna. Tony od dawna przeczuwał nadchodzący impas. Konkretnie już w Ameryce, gdzie kolejne jego filmy robiły klapę po miesiącu. Dlatego cwany aktor przezornie wybrał rolę odludka. Ten rodzaj tchórzostwa chciał mu wmówić psychoanalityk, doktor Fostermann, znajomy Rebeki i tego cwaniaczka Hammela. Według sympatycznego doktorka, Tony wchodził w pierwsze stadium schizofrenii. - Zawsze to lepsze od pedofilii - pocieszał się. Aktor nigdy nie jest prawdziwym odludkiem. Chyba że przestaje być aktorem, by zmienić się w prawdziwego gladiatora ducha - pustelnika. Tony był niegdyś wybitnym artystą, ale eremitą nie został. Za bardzo cenił własne ego. Wciąż był niepoprawnie zachłanny, tylko zmienił menu pragnień. Udawał odludka, grał, oszukiwał siebie i Boga. Gdzieś w zakamarkach swej pychy sądził pewnie, że może być tym drugim. Przeliczył się. Przekombinował. Życie nie jest teatrem. W karierze scenicznej ocierał się o bogów literatury. Zamieniał geniusz ich myśli na wzruszenie i oklaski widzów. Nigdy jednak naprawdę nie dotknął płomienia na szczycie Olimpu. Wypalał się. Choć może właśnie w takich outsiderach było szaleństwo i smak prawdziwej sztuki. Tony ominął świeżo posadzone kwiaty. Z sekatorem w ręce zbliżył się do rabatki, schowanej za żywopłotem, który chronił róże przed wiatrem. Wszystkie miały płatki koloru ciemnego karmazynu. - To symbol żałoby - wyjaśnił Tony. William żachnął się. Ze złości przygryzł dolną wargę. Tony wspaniałym głosem zaczął recytować: Gdy raz twą różę zerwę, już jej życia Wrócić nie zdołam; musi, musi zwiędnąć, Niechże się jeszcze jej wonią nacieszę, Póki jest na pniu.* [W. Szekspir, Otello (tłum. Józef Paszkowski).] Wzrok Dunmore’a był pełen wzgardy. - Co się stało, William? - Rebeka nie daje znaku życia - wydukał prawnik. - Sądzisz, że Clark jest aż tak dobry w łóżku? - Skończ z tymi dowcipasami! Nie do twarzy ci z cynizmem. Wasze nieudane współżycie mnie nie interesuje. - Więc czego chcesz? Inspektor Nigel taktownie odsunął się na odległość, zapewniającą im swobodną rozmowę. - Przyjechałem, bo przez telefon nie da się z tobą rozmawiać. Doktor Fostermann twierdzi, że... - Zapłaciłem za wszystkie wizyty! Czego jeszcze chce ta pijawka? Wmówić mi schizofrenię? - W porządku - William uniósł ręce na znak pojednania. - Nie gadajmy o Fostermannie. Pomówmy o Rebece. Może rozmawiałeś z nią przed zniknięciem? - Przecież wiesz, że odwiedziła mnie miesiąc temu. Przyjechała na jeden dzień. Miała jechać do Londynu. Fachowo ścinał róże. - Od tamtej pory jej nie widziałem i nie słyszałem - wtrącił Dunmore. - Twoja wersja... - William! - Tony zbliżył się do szwagra z sekatorem w ręce. - Pojechała prosto do Clarka! Pewnie wcześniej zaplanowali wypad. - Żaden z przyjaciół Clarka nic o tym nie wie. - To zrozumiałe. Przyprawianie rogów mężowi to spisek z całym szpiegowskim obrządkiem. Według ciebie, kiedy zniknęli? - Trzy tygodnie temu Rebeka wysłała do mnie sms. - I co napisała? - Mówiłem ci przez telefon. - Powtórz! Chcę, żeby usłyszał to inspektor Nigel. Inspektorze, niech pan pozwoli do nas! Inspektor grzecznie odmówił. Przykucnął i głaskał róże. - Co napisała Rebeka? - powtórzył Tony. - Że musi odpocząć, że ma wszystkiego dosyć. Że jesteś skończonym kretynem... i tak dalej. - To było tydzień po wyjeździe z wyspy. Co robiła później? Skąd dzwoniła? Przecież nie ode mnie! William zamilkł. Stracił nadzieję. Liczył, że Tony zna jakieś szczegóły, które mogą naprowadzić na trop Rebeki. Ale gwiazdor wydawał się pogodzony z samotnością. Nie dawał jej sobie zakłócić. Tony z bukietem róż podszedł do inspektora. - To dla pańskiej żony - rzekł. - Niech pan włoży końce do wrzątku i wsypie do wazonu kwasek cytrynowy. To przedłuży ich żywotność. I proszę oberwać kilka listków u dołu łodygi, aby kwiaty wolniej oddawały wodę. - Dziękuję. Widzę tu świeże rabatki - stwierdził inspektor. - Chyba nie powinno się sadzić róż późną wiosną? Ma pan może specjalną odmianę? - Cały sekret w pielęgnacji. - Piękna odmiana. Zadowolony inspektor z naburmuszonym Williamem zeszli na przystań. Tony odprowadził ich kawałek. Odetchnął dopiero wtedy, gdy łódź odbiła od brzegu i skierowała się w stronę wyspy Brechou. Aktor wspiął się pod sam dom, sapiąc niczym schorowany starzec. Jego twarz wyrażała głębokie zamyślenie, a nawet troskę. Oparł sekator o balustradę, otworzył drzwi tarasu i wszedł do salonu. Zastał w nim młodego mężczyznę. Miał krótkie włosy, kilkudniowy, gęsty zarost, ocieniający smagłe policzki, i kolczyk w lewym uchu. Ubrany był w obszerny dres Tony’ego. Obserwował morze przez lornetkę i sprawiał wrażenie podenerwowanego oraz zmęczonego. Pat Brady przypominał ścigane zwierzę. - Odpłynęli - rzekł Tony. 4. Postawił na ławie butelkę dwunastoletniej Old Parr. Wyszedł na chwilę z salonu i po chwili wrócił, niosąc ubranie i dwie szklanki. - Jeszcze, kurwa, nie wyschło - bąknął gniewnie muzyk. - Co mi tu dajesz? Rzucił zwiniętą w kłąb odzież w twarz aktora. Wyciągnął zza paska srebrny rewolwer Smith & Wesson i wymierzył w głowę Tony’ego. Aktor westchnął ciężko. Ze wstrętem odrzucił wilgotne ciuchy. Upił ze szklanki. - Lodu? - zagadnął. - Nie kpij ze mnie, gwiazdorku. - Jednak wiesz, kim jestem - uśmiechnął się Tony. - Na brzegu sprawiałeś wrażenie, że mnie nie znasz. - Słyszałem waszą rozmowę... - Gadaliśmy o twojej dziewczynie, o tym, że cię szukają. Moim zdaniem, udawałeś, że mnie nie znasz. Mam rację, szarpidrucie? Pat doskoczył do aktora i przystawił lufę do jego skroni. - Jeśli powiedziałeś o mnie - krzyczał - marny twój los, staruszku! - Uspokój się! Nic nie powiedziałem. - Nie igraj ze mną! Zabiłem swoją dziewczynę, rozumiesz? Szukają mnie i nie mam nic do stracenia! - Ciągle żyję... - Potrzebuję kutra. Jak tylko policja odpłynie, spadam stąd. Popłyniesz ze mną. Co robiliście przy tych różach? Dźgnął lufą głowę Tony’ego. - Nic - wyszeptał aktor. - Chciałeś, żeby sprawdził, czy nie schowałem się w sypialni. - Żarty. Byłem pewny, że nie wejdzie. Synu, daj mi łyknąć whisky i sam się napij. Dobrze ci zrobi. Sięgnął po najsilniejszą broń - głos, ubezpieczony na półtora miliona funtów (nie na osiemset tysięcy, jak błędnie podawały gazety). Kiedy Tony mówił, cichł śpiew ptaków, ustawał wiatr, a wierszokletom wypadały pióra z rąk. Słuchali go też uzbrojeni mordercy. Pat odsunął się z wyraźną niechęcią. Sięgnął po whisky. - Mów, staruszku - mruknął. - Gdybym chciał cię wydać, to nie sprzątnąłbym twoich szkieł. Wyjął z kieszeni stłuczone okulary w drucianych oprawkach. Położył je na ławie z namaszczeniem. - W ostatniej chwili schowałem je do kieszeni. Pat z niepokojem gapił się na aktora. Znał go z telewizji i gazet. Kiedyś, jako mały chłopak, zazdrościł mu sławy, pieniędzy i tłumów ślicznych nastolatek. Stary satyr wzbudzał zazdrość silniejszą niż młodzi playboye z rockowego światka. Jeśli dziewczyna idzie do łóżka z którymś z braci Gallagherów z zespołu Oasis, tak naprawdę onanizuje się ciałem idola. A ten spocony abnegat wmawiał głupim gąskom miłość. Nie był nawet przystojny. Co one w nim widziały? Pat zdawał sobie sprawę, że atutem aktora były oczy i głos. Pomyślał, że stary jest groźny, trzeba na niego uważać. Niełatwo było go podejść. - Skąd mam wiedzieć, że nie pokazałeś okularów inspektorowi? - zapytał z obawą. - Byliście przy różach ponad kwadrans. - Mogłem to zrobić - Tony nalał sobie kolejnego scotcha. - Ale jest coś, co przemawia za tym, że uchroniłem twoją dupę, synu. - Co takiego? - Ukradłeś jacht z St. Peter Port. Rzuciłeś kotwicę w pobliżu Wyspy Róż. Zabrakło ci paliwa? Nie umiałeś postawić żagli, bo marny z ciebie żeglarz. Skoczyłeś więc do wody i dopłynąłeś do brzegu mojej wyspy. Dziw, że policja nie zgadła, gdzie jesteś. - Do rzeczy! O co biega? - Przypatrz się swojej broni. Pat odruchowo obejrzał rewolwer. - To stary model - mówił aktor. - Naboje nie są wodoodporne. Zamoczyłeś je. - Co masz na myśli? - To kupa złomu. Nie działa. - Co ty bredzisz, staruszku? Nie są wodoszczelne? - Nie, kretynie! To stary rupieć! Atrapa! Skąd go wytrzasnąłeś? Z lamusa u babci na strychu? - To pamiątka rodzinna... - Nieważne. Wiedziałem, że to złom. Mogłem spokojnie donieść inspektorowi, że tu jesteś, rozumiesz? Miałem cię w garści od początku. Pistolet na wodę, ha, ha, ha! - Czemu mnie nie wydałeś? - Chciałem pogadać o morderstwie. Nigdy nikogo nie zabiłem, a na scenie wciąż, do znudzenia, udawałem, że jestem potworem. Nic nie wiedziałem o śmierci, a grałem ją przekonująco, jak Oliver czy Burton. Aktorstwo to trik, sztuczka. Trzeba widza wzruszyć, zabawić i wydrzeć mu trzydzieści funtów za bilet. Byłem zawodowym udawaczem. Piłem sztuczną krew i udawałem miłość. Jestem ciekaw, co czułeś, gdy mordowałeś z zimną krwią? Pat zerwał się. - Nie zabiłem z zimną krwią! To był wypadek! - Powiedz to policji. Nie znam szczegółów, ale cholernie mnie to interesuje, synu. - Nie mów do mnie „synu”! I co to za kit z tym rewolwerem? - Nie wierzysz? To podejdź! No, już! Naciśnij spust! Na co czekasz?! Pat zawahał się. Aktor rzucił się na niego z determinacją dzikiego zwierzęcia, jakby ubyło mu lat i wagi. Adrenalina i whisky zrobiły swoje. Wyrwał pistolet zaskoczonemu gitarzyście i przyłożył go sobie do skroni. Pat zmrużył oczy, widząc palec Tony’ego na spuście. Ale zamiast strzału rozległ się tylko cichy trzask. 5. Strach rzucił Tony’ego na kolana, sparaliżował. Przeżył wstrząs metafizyczny, który uzależniał jak narkotyk. Nie narodził się wprawdzie na nowo, ale w „przebłysku Nirwany” dostrzegł w sobie Małego Boga. W mgnieniu krótszym niż błysk pioruna, poprzez dotyk śmierci, poczuł smak istnienia. Podobne stany osiągał kiedyś w chwilach ekshibicjonistycznego orgazmu, przeżywanego na oczach publiczności. Ale nigdy nie grał o życie. Co prawda, bez prochu też potrafił rozpalać w sobie ogień. Po przedstawieniu Ryszarda III w 1987 karetka odwiozła go do szpitala. W szpitalu orgazm nazwano fachowo zawałem. Drugi dopadł go w Hollywood, kiedy, zamknięty w garderobie, szykował się do pobicia Brada Pitta, który poddał w wątpliwość sens jego poprawek w scenariuszu. Gdy film zrobił klapę, nawet się ucieszył. Oto los ukarał bezczelnego gówniarza i całą bandę hollywoodzkich rzemieślników. Ale teraz nie miał wpływu na zakończenie dramatu. - Primus in orbe deos fecit timor!* [Najpierw strach stworzył na świecie bogów (łac.)] - wyrecytował jak w teatrze. - Jesteś zdrowo szurnięty! Tony opanował się z trudem. Rzucił muzykowi rewolwer i sięgnął po whisky. Nalał na dwa palce, wypił. Usiadł zmęczony w fotelu i poczuł się jak stary aktor po zejściu ze sceny. Wędrujący w żyłach alkohol przynosił powolne odprężenie. Pat, pełen wątpliwości co do stanu umysłu aktora, nie przeszkadzał mu w odpoczynku. Wyciągnął z bębenka naboje, wytarł broń skrawkiem bluzy. Wyczekiwał. W skupieniu obserwował aktora. - Znasz się na broni - ni to stwierdził, ni zapytał. - Nie, nie znam się. Nawet nie wiedziałem, czy jest nabity. - Jak to? - Improwizowałem... Pat westchnął głęboko. Zrezygnowany opadł na fotel. - Jesteś chory - powiedział. - Podobno leczysz się u psychiatry? - Skąd wiesz? - Podsłuchałem twoją rozmowę ze szwagrem. Jesteś czubkiem? - Każdy jest. Lepsze to niż być mordercą. - Przed chwilą mi zazdrościłeś. Chciałbyś kogoś stuknąć? Tony nie odpowiedział. Pieścił w dłoniach szklankę z alkoholem. - Opowiedz o tej dziewczynie - poprosił. - Jak wyglądała? Co z nią robiłeś, poza dupczeniem i ćpaniem? Pat zastanawiał się. - Niewiele - odparł szczerze. - O czym rozmawialiście? Jakie mieliście marzenia? - Cały czas grałem na gitarze... - To twój sposób na życie? - Granie daje mi wolność. - Jaką wolność? Stałeś się niewolnikiem gitary, synu. Potrzebujesz jej jak narkotyku, żeby uciec od rzeczywistości. A raczej zagłuszyć ją decybelami. Bez niej jesteś nikim. - Pieprz się, alkoholiku! Nastała cisza. Tony zastanawiał się, czy muzyk wytrzyma tę grę. Na wszelki wypadek milczał. Morderca trzymał broń. Mógł jej użyć. - Lepiej opowiedz o swojej żonie - ironizował Pat. - Widziałem jej zdjęcie w żurnalu. - Podobała ci się? - Jak na czterdziestkę, niezła. - Miała czterdzieści siedem. Dziennikarze nie znali jej najlepiej strzeżonego sekretu. - Miała? Chyba nie umarła? - Chyba nie. A może Clark zajeździł ją na śmierć? To kawał ogiera. W każdym razie dla mnie przestała istnieć. - Rozumiem. Kto to jest Clark? - Był - poprawił aktor. - Jego też skreśliłeś? - To mój były agent, choć jeszcze o tym nie wie. Pewnie przyjdzie z nowym kontraktem. Wtedy spuszczę go ze schodów. Z ciekawością spojrzał na gitarzystę. - Nie znasz Hammela? - Nie. - Jesteś z pokrewnej, kurewskiej branży rozrywkowej. Powinieneś go znać. Clark Hammel - książę ogierów, mistrz wazeliniarstwa. Genialny przygłup, pozbawiony dobrego smaku. Intelektualny gnom o duszy bawidamka. - Nie lubisz go? Tony długo milczał. - Sądzisz, że go nie lubię, bo posuwa moją żonę? Jesteś w błędzie. Ja pierwszy ją posuwałem, on zgarnął resztki. Rebeka, przyprawiając mi rogi, obnażyła oślizłą naturę. Oczywiście, dla gawiedzi to ona jest górą. Księżna Diana dla ubogich. Wystarczy spojrzeć - na zewnątrz elegancja i romantyzm, a w środku... Kobiety są jak pałace - bogactwo i blichtr mają skrywać pogardę dla wszystkiego, co nie służy jej królewskiej mości. Nawet nie chodzi o kasę, która dla kobiet jest fundamentem związku, ale o zwykłą chuć. Nie ujarzmi jej pas cnoty, honor czy sakrament. Tylko śmierć. Przerwał na moment. - Wracając do Clarka, nie wiem, co robi w branży filmowej jako agent. Nawiasem mówiąc, ma dużo wspólnego z kobietami. Nie potrafi zrezygnować z seksu na rzecz wyższych wartości. Myśli fiutem. No, ale jak się ma takiego, można świata poza nim nie widzieć. - Skąd wiesz, jakiego ma? - Sądzisz, że sprawdzałem? - zarechotał Tony. - Parę dziewczyn chwaliło się, że widziały „potwora” między jego udami. Prasa brukowa podawała szczegóły wymiarów. Zdaje się, że któryś magazyn erotyczny zamieścił nawet schemat tego urządzenia. - Stąd ten brak sympatii? - Przez niego wylądowałem w Hollywood. Musiałem grać w idiotycznych produkcjach z cierpiącymi na megalomanię Pittami i Reevesami. - Nie lubisz Reevesa? - A czy mam trzynaście lat i warkoczyki? - Przypominasz starego człowieka, który już nie może. - Pozory mylą. W jakim zespole grałeś, szarpidrucie? - W byłe jakim. - Nie nauczyliście się jeszcze grać? - Za duża konkurencja na rynku. Pół roku temu odszedłem. Chciałem założyć własną kapelę. - Tutaj, w Guernsey? - Nie, tu poznałem Kim... Zacisnął szczęki. W milczeniu walczył z własnym koszmarem. - Dlaczego dźgnąłeś ją nożem? Czemuś jej po prostu nie zastrzelił? - Nie miałem jeszcze broni... Ale skąd wiesz, jak zabiłem Kim? Twierdziłeś, że nic nie wiesz o sprawie. Podobno nie oglądasz telewizji, nie słuchasz radia. - To prawda. Nie interesuje mnie świat i okolice. Ale kilka dni temu włączyłem radio. Nie wiem, dlaczego. Może podświadomie chciałem usłyszeć, że Rebeka zginęła w katastrofie lotniczej? Wtedy usłyszałem o zabójstwie. - To był przypadek! - załkał Pat. - Cholerny pech! Nie chciałem jej zabić! - Ale zabiłeś. W przeciwieństwie do mnie. Nigdy nikogo nie zabiłem, choć pragnąłem tego nieskończoną ilość razy. Czy to nie ironia? Jest ze mnie niezły potwór, ale nawet muchy nie skrzywdziłem. Ty masz duszę głupiego anioła, a poćwiartowałeś drugiego... - Nikogo nie poćwiartowałem! Nadziała się na nóż. Szamotaliśmy się. Aktor nie skomentował. Dopił whisky i spojrzał na białego steinwaya. - Jesteś muzykiem - szepnął. - Zagraj coś. - Co? - Adagio Albinoniego. Umiesz? 6. Nie umiał. Był gitarzystą. - Mówiłeś, że jesteś muzykiem. - Jestem samoukiem - uśmiechnął się niewyraźnie. - Nie znam nut. Gitarzysta nie musi. - Na pewno? - A Jimi Hendrix? - Co Hendrix? - Nie znał nut, staruszku. Blues to blues, a nie pieprzona filharmonia! - Blues to też muzyka czarnych niewolników. - I co z tego? - Jesteś niewolnikiem. Pat westchnął ciężko. Z trudem powstrzymał napad złości. Nalał więc sobie whisky i czujnie obserwował Tony’ego. Aktor jednak siedział zmęczony. Zbierał siły. Myślał intensywnie. Pat musiał pomachać mu przed nosem rewolwerem, by sprowadzić go do rzeczywistości. - Kontaktujesz? Halo! Tony spojrzał nieobecnym wzrokiem i Pat machnął ręką. Schował rewolwer i podszedł do okna. Obserwował teraz morze, mieniące się w słońcu. Taras tylko częściowo był nasłoneczniony. Dom wybudowano na północnym stoku wzgórza, więc panował tu znośny chłód. Ale Pat pocił się z nerwów. Nie wiedział, co robić. Dojrzał płynący na północ jacht. - Co się stało? - zapytał Tony. Nie odpowiedział, sięgnął po lornetkę. Aktor natychmiast znalazł się obok niego, więc Pat odsunął się i na wszelki wypadek dotknął kolby rewolweru. Tony bezceremonialnie wyrwał mu lornetkę. - Co, do cholery! - zaklął. To był jacht, który nie tak dawno kotwiczył za południowym cyplem Wyspy Róż. Widział go ze wzgórza, gdy ścinał kwiaty dla żony inspektora. Podejrzewano, że właśnie tą jednostką uciekł z Guernsey Pat Brady. Według policjanta, jacht miał być zbadany przez funkcjonariuszy z St. Peter Port. W końcu to dowód rzeczowy. Gdzie zatem płynęli? Czyżby już zabezpieczyli ślady? - Policja nas obserwuje - oświadczył Tony. - Nas? - Wyspę, dom. Widocznie Nigel coś wyniuchał. Pat odebrał lornetkę. Tony nerwowo kręcił się po salonie. Szukał poszlak, które świadczyłyby o tym, że w jego domu przebywa poszukiwany morderca. Nie znalazł nic takiego. - Zatrzymali się! - krzyknął Pat. - Chyba tu zakotwiczą. - Na pewno tym jachtem uciekłeś z Guernsey? - Tak. - Kogo widzisz na pokładzie? - Jakiegoś rudego zasrańca. - Jest sam? - Chyba tak. Chociaż... nie, jest i drugi! W mordę! To gliny! - Mundurowi? - Nie, ale wyglądają na gliniarzy. - A jak, według ciebie, wygląda gliniarz? - Nie wiem... Trochę jak grabarz, trochę jak urzędnik. Tony usiadł w fotelu ze szklanką whisky. Patrzył na młodego mężczyznę. - Kurwa, co robić? - wyrwał go z zamyślenia głos Pata. - Czekać. Nie możesz teraz odpłynąć. Mają nas na oku. - Może wieczorem... - Co wieczorem? - Muszę spierdalać, staruszku! Nie zapominaj, że idziemy razem! - Pamiętam. Ale na razie to niemożliwe. W nocy też się nie uda. - Jak to nie? - Jeśli chcą tu kotwiczyć całą noc, nie uciekniemy. Będą pilnować przystani. - Przecież nie wiedzą, że tu jestem! - Domyślają się. Założyli, że morderca wyskoczył z jachtu. Nie był pływakiem, więc się utopił albo dopłynął do Wyspy Róż. - Dlaczego nie na Herm? - OK, synu. Może nie wiedzą, że tu jesteś. Może obserwują obie wyspy jednocześnie. - Wkurza mnie to pieprzenie! - Napij się. Musimy przeczekać. - Kurwa! Trzeba ich obserwować! Gotowi tu przyjść i nas zaskoczyć. - Nie przyjdą. - Skąd wiesz? - Intuicja. Będą czekać i obserwować. - Mam tu siedzieć, aż odpłyną? To może potrwać kilka dni! - Trudno. Nie masz wyboru. Chyba że chcesz się oddać w ich ręce. - Uciekniemy razem! - powtórzył z naciskiem. - Niech ci będzie... W jednej chwili z rozgniewanego gówniarza Pat zmienił się w szczęśliwe dziecko. Dojrzał coś, co wprawiło go niemal w ekstazę. - Co się dzieje, synu? - Odpływają! Na Herm. - Naprawdę? Może tylko chcą ją opłynąć? Trzeba to sprawdzić. Pójdę na górę. - Nigdzie nie pójdziesz! - wrzasnął Pat. Uniósł rewolwer w stronę w aktora. - Nigdzie nie będziesz łaził sam - syknął. - Idę z tobą. - Zwariowałeś? Zauważą cię. - Pójdę zadrzewionym zboczem. Opuścili salon. 7 Tony ruszył na szczyt wzgórza. Wąski, popękany chodnik piął się stromo pod górę i dzielił na dwie części niewielki park, jaki tworzyły gęste drzewa, wrośnięte w lichą glebę wyspy. Pat wspinał się po zadrzewionym zboczu, schowany przed obserwatorami z morza. - Ile kosztowała ta bezludna wyspa? - zagadnął. - Dwa filmy w Hollywood. I nie była bezludna. - Nie? - Przed zdobyciem Normandii należała ponoć do admirała Restalda. Przyznał mu ją książę Normandii, Robert. W średniowieczu był tutaj monastyr. Zmęczony wspinaczką aktor zatrzymał się. Oddychał głęboko, kręciło mu się w głowie, kac wysysał z organizmu resztki wody. Pat był w doskonałej formie, choć i jego zmęczył ten spacer. Udawał jednak, że nie robi na nim wrażenia. Spłycił oddech i starł z czoła kroplę potu - jedynego świadka wysiłku. - Mnichów wysiedlono w połowie XVI wieku - kontynuował Tony. Czuł się pijany, ale mówienie było jego profesją. - Potem urządzano tu polowania na bażanty i zające. Były także jelenie. W połowie XIX wieku władze Guernsey okradały wyspę z jej naturalnego bogactwa - granitu. Była bazą szmuglerów. Potem okradali ją kolejni dzierżawcy, ciesząc się spokojem i ulgą podatkową. Ja też. - A ja? Mnie nie liczysz? Tony uśmiechnął się. Zmrużył oczy przed słońcem. Dochodzili do szczytu. - Dziwne, że inspektor Nigel tak krótko zabawił na Herm, zanim mnie odwiedził. - Nie rozumiem. - Herm jest długa na półtorej mili, szeroka na 500 jardów. Kiedyś obeszliśmy jaz Rebeką w ponad dwie godziny. A nasz inspektor pobył na niej ledwie trzydzieści minut. Pogadał z kilkoma tubylcami. Moim zdaniem, powinien dokładniej ją przeszukać. Nie uważasz? - Pewnie zrobił to wcześniej. Na Herm jest spory ruch, przypływa tam mnóstwo jachtów. Mają hotel i dwa puby. Dlatego wybrałem Wyspę Róż. Tu jest spokój. - Właśnie. To samo pewnie pomyślał Nigel. Na Herm był tylko formalnie, dla świętego spokoju. No i ostrzegł ludzi. Niewykluczone, że interesuje go wyłącznie Wyspa Róż. - Przestań krakać! Denerwujesz mnie! Aktor zarechotał. Twarz wykrzywiła się w maskę sadysty. - Co właściwie robiłeś na Guernsey przez tydzień? - zapytał. - Ukrywałem się. - Tak sądzę, ale konkretnie? Co jadłeś? Gdzie spałeś? Gdzie się myłeś? Nie śmierdziałeś zanadto, gdy się poznaliśmy. - Zabawny jesteś - zaśmiał się Pat. - Gdzie się myłem? Dobre sobie! Wiesz co, zauważyłem tu trochę wody dookoła. - A co jadłeś? Nie wyglądasz na takiego, co wytropi dziką zwierzynę, upoluje ją i zeżre na wpół surowe mięso. Pewnie nie rozpaliłbyś ognia bez zapałek. A może miałeś zapas kanapek i duży termos herbaty? Pat spojrzał wściekle. - O co ci chodzi? Do czego, kurwa, zmierzasz? - A co mam robić? Umilam sobie czas. Ruszył w górę, nie czekając na Pata. Stanął na szczycie obok zielonego żywopłotu, chroniącego róże. Muzyk przycupnął w cieniu drzew trzy metry niżej. Tony patrzył wprost na Herm, na jej biały klif. Malowane złotym, lśniącym piaskiem plaże podmywał w sennym rytmie Prąd Zatokowy. Po niemal gładkiej powierzchni spragnionego morza płynął jacht. Tony obserwował przez lornetkę dwóch mężczyzn na pokładzie. Gliniarze. Brakło im charakterystycznego dla turystów luzu. Jeden z nich, rudy, spoglądał na Wyspę Róż. Wydawało się, że próbuje zajrzeć w obiektyw lornetki Tony’ego. - I co? - zawołał Pat. - Są tam?! Jacht wykonał lekki zwrot przez burtę. Pruł fale, płynąc wprost na rozdwojony cypel wyspy Herm, za którym rozlewała się szeroko ławica ryb. - Chyba odpływają! - odkrzyknął Tony. - Jeden gapił się na mnie. Nie wyłaź! Po chwili zszedł między drzewa - Zdaje się, że opływają Herm. Pewnie znowu zacumują naprzeciwko mojej przystani. Pat ze złości kopnął pień drzewa. Aktor nie mylił się. Po dwudziestu minutach jacht wyłonił się zza południowego krańca Herm. Zbliżał się do Wyspy Róż. 8. Wrócili do domu. Tony otworzył butelkę osiemnastoletniej, jasnozłotej Highland Park. Pat nieco się uspokoił. Zmęczenie dawało znać o sobie. Puszczały nerwy, od tygodnia stale napięte. Coraz rzadziej zerkał na cumujący u wejścia do przystani jacht. Atmosfera rozrzedzała się wraz z kolejnymi porcjami whisky, aż wreszcie Tony wpadł w błogi nastrój. Pat pił oszczędniej. - Przez trzy dni ukrywałem się za lotniskiem koło St. Martin - odezwał się. - Dlaczego o tym mówisz? - Chciałeś wiedzieć, jak przeżyłem tydzień na Guemsey. - I co dalej? - Jadłem to, co ukradłem w przydomowych szklarniach u St. Sampson i Vale. Piłem mleko prosto z baniek. Raz opróżniłem nawet kocią miskę i zwinąłem kawał niedojrzałego sera. Potem dostałem sraczki... - Wypiłeś kotu mleko? - Przecież mówię. - I zesrałeś się? Tony ryknął tubalnym rechotem. Pat mu zawtórował. Śmiali się razem, aż wygasły emocje. Pili do późnego popołudnia. Tony opowiadał, jak poszedł w ślady Richarda Burtona. Zagrał w żałosnych amerykańskich filmidłach, wyprodukowanych dla kasy. Nie zdobył jednak tylu nominacji do Oskara, co hollywoodzki gwiazdor. Żaden z nich zresztą nie dostał wymarzonej statuetki ani nie rzucił Ameryki na kolana. Nastał czas Schwarzeneggera i Madonny. Stara angielska szkoła teatralna odchodziła w zapomnienie bądź zmieniała się w musical i rewię. Wraz z nią umierał Tony. Bywalcy McDonalda na obu półkulach kategorycznie domagali się więcej siekanych kotletów. To samo danie chcieli mieć w sali kinowej i na deskach teatru. Wprawdzie w ostatniej inscenizacji Ryszarda III głowy spadały często, krew lała się obficie, jak to u Szekspira, ale brakowało ulicznego bełkotu, industrialnej scenerii i banalnych prawd. W sztuce zwyciężył gust motłochu. Pat słuchał z zainteresowaniem, choć nie do końca rozumiał, o co chodzi. Tony Allen należał do tego typu aktorów, którzy nawet czytając książkę telefoniczną, potrafili wzruszyć słuchaczy do łez. Intrygował niskim, chropawym głosem, którego brzmienie hipnotyzowało tłumy. To była jego zabójcza broń. - Sztuka jest igraszką bogów - mówił. - Nie każdy zniesie jej perfidię. Dzisiaj młode przygłupy pchają się do tego piekła z buciorami. Myślą, że znajdą w nim spełnienie, szczęście. Tymczasem branża nie jest już nawet atrapą artystycznego Eldorado. Skarlała do kultury użytkowej. Króluje blichtr, sztuczny uśmiech i walka o sławę. Sztuka więdnie jak róże bez wody. To prostytucja, podniesiona do rangi rzemiosła. Iluzja wszystkiego! Jej produktem są zakłamane, nieszczęśliwe istoty, faszerujące się narkotykami i alkoholem. Farmakologicznie zmuszają się do śmiechu, luzu. Upił nieco whisky. - Wiesz, na czym polega życie, synu? Pierwsze dwadzieścia pięć lat marnujemy na kontestację systemu i walkę z rodzicami. Drugie ćwierć wieku schodzi na walce z własnymi dziećmi i deptaniu dotychczasowego światopoglądu. W ostatniej ćwiartce dochodzimy do jedynie słusznego wniosku: wiem, że nic nie wiem. Naczelna zasada brzmi: żyłeś, to umrzyj i daj żyć innym. W domyśle - spłodź potomka. Bezdzietni starcy to wybryk natury. Nie wiem, czy nie powinno się ich zabijać przed siedemdziesiątym piątym rokiem życia. A może nawet wcześniej. Nie jesteśmy nic warci. Zostają po nas tylko cmentarze. Życie - to, w pewnym sensie, szybka jazda przez rzeźnię. Bez trzymanki. Był już wstawiony. Zdrzemnął się na sofie. Pat sterczał cały czas pod oknem. Nadszedł wieczór. Tony przebudził się, nękany odwodnieniem. Kac wzbudził irracjonalny strach i dopiero łagodny szum morza uspokoił go. Otworzył oczy. Pat siedział niemal w tej samej pozycji. Przebrany we własne ciuchy, czytał, pochylony nad kartką papieru. - Co z jachtem? - zapytał chrapliwym głosem Tony. - Bez zmian. Odchylił się z krzesłem i wyjrzał na zewnątrz. Szybko cofnął głowę. - Co robisz? - Znalazłem to na górze. Leżało obok maszyny do pisania. To próbka twojego talentu? - Kto ci pozwolił tam wchodzić? Wstał ociężale i ruszył w jego stronę. - To! - Pat potrząsnął rewolwerem. - To mi pozwala panoszyć się w twoim zasranym królestwie! Zabronisz mi? Spróbuj! Chętnie rozwalę ci ten chory łeb! Tony zatrzymał się dwadzieścia centymetrów przed wylotem lufy. Widział, że Pat czyta jego dzienniki, które miały być wprawką do ważniejszej pracy. Urodził się aktorem, nie pisarzem. Nie pisał wspomnień dla zarobku ani z potrzeby spowiedzi, jak niektóre przebrzmiałe aktorskie wielkości. Pokora zawsze znaczyła u nich grę, była stymulatorem pychy. Brnęli w kolejne pułapki. Jeden z jego dawnych kolegów, pisarz, czujący wstręt do prawdziwego życia, na przekór zdrowemu rozsądkowi pisał wyłącznie o życiu. Stworzył oryginalną formę, która wypaczyła treść: więcej miała wspólnego z zakładem psychiatrycznym niż z życiem. Tony postanowił napisać coś poważnego. Podrażnić własne szaleństwo, utrwalić poczucie bezsensu istnienia. Bez hamulców formalnych czy obyczajowych. Chciał się obnażyć, zadenuncjować i potępić w sobie tchórza. Wśród psychicznych fekaliów miał nadzieję znaleźć okruch prawdy. Sztuka pogłębiała jego chorobę, bo uzależniała od publiczności i krytyków. Wynosiła go ponad tłum w imię zmory, zwanej fascinatio nugacitatis* [Powab błahości (łac.)]. Zapiski, które czasami zwał „testamentem”, były jego najbardziej strzeżonym sekretem. Nikt nie miał prawa o nich wiedzieć. Ani żona, ani potencjalny wydawca czy wymachujący bronią oberwaniec. - Wszystko, co gadałeś o sztukach, hamburgerach i cmentarzach - zaczął Pat - znalazłem na tych kartkach. Nie do wiary! Słowo w słowo. Możesz mi powiedzieć, w co się bawimy? Jesteś zdrowo porąbany. Znany gwiazdor jest zwykłym świrem! Milczał. Co miał smarkaczowi powiedzieć? - Chętnie bym więcej tego poczytał - powiedział muzyk. Zerknął na tekst. - To szesnasta strona, gdzie są poprzednie? Szukałem wszędzie, ale nie znalazłem. - Zniszczyłem. - Kłamiesz. Nie wierzę. - Naprawdę - aktor osunął się na kolana. Klęczał jak mnich, z głową opuszczoną na piersi. Zasłonił rękami twarz, z ust dobył się cichy skowyt. - Hej, staruszku! Odbiło ci do reszty? Tony wyprostował się. W oczach miał rozpacz, beznadziejną i szczerą. - Zabij mnie - wyszeptał. - Zastrzel. Rzucił się na podłogę. Wył i płakał na zmianę, jakby prosił o litość, łaskę i zbawienie. 9. Pat nie wiedział, co robić. Zachowanie Tony’ego zaskoczyło go. Gapił się na łkającego starca i było w tym widoku tyleż szaleństwa, co upokorzenia. Nieszczęsny psychopata! Chory z rozpaczy. Aktor nagle przestał płakać. Ucichł jak wyłączony telewizor. Uniósł głowę i spojrzał przytomnie. Wyraz twarzy miał obojętny, nawet lekko znudzony. Wreszcie ułożył oczy w komiczny zez. Dopiero teraz muzyk zrozumiał. Dał się podejść! To było przedstawienie, pokaz aktorskich możliwości! Tony roześmiał się na całe gardło. Wstał energicznie i, chichocząc, wycierał załzawione oczy. Pat stał z rozdziawioną gębą. Wreszcie odwrócił się na pięcie i kopnął z wściekłością krzesło pod oknem. Usiadł przy fortepianie. Uderzył mocno w klawisze, bez zbytniej troski o stan instrumentu. - Zostaw! - warknął Tony. - Na tym się nie gra! To symbol. - Czego? Chyba twojej głupoty! U ciebie wszystko na opak. Najdroższy fortepian na Channel Islands nie służy do grania. Róże, zamiast w wazonie, więdną na rabatkach. Jesteś pojebusem, sir! Nie. oskarżaj więc innych o życie w złudzeniach. - Zostaw klawiaturę! Pat na wszelki wypadek uniósł rewolwer. Grał jedną ręką. Przeleciał kilka pasaży i zagrał znaną frazę Knocking on Heaven’s Door Dylana z filmu Pat Garret i Billy Kid. Tony spojrzał osłupiałym wzrokiem. - Umiesz grać? - Tak jak ty. Każdy z nas potrafi grać na własnym instrumencie. Zaintonował kolejną melodię: A whiter shade of pale grupy Procol Harum. - Zajebisty kawałek, no nie? Tony skapitulował. Gdy Pat zagrał kawałek Claptona, machnął ręką i ruszył w głąb domu. - Gdzie idziesz?! - krzyknął gitarzysta. - Muszę się napić! A ty?! - Czemu nie! Słyszał, jak aktor hałasuje, otwiera szafki, szuflady, klnie pod nosem. Silniej uderzył w klawisze i docisnął pedał, aż zadrżały szyby od nadmiaru basów. Wszedł Tony, zły, z otwartą butelką i dwiema czystymi szklankami. Bluesowy recital grał mu już na nerwach, tak że z trudem hamował gniew. - Bomba instrument! - krzyczał zachwycony Pat. - Miałeś zagrać Albinoniego! - Nie umiem. Znam trochę klasyki rockowej, przeważnie bluesy, i wiele nowych utworów. Może zagrać coś U2? - Zmiłuj się nad schorowanym starcem. Przestań bębnić! Podał mu szklankę z bursztynowym płynem. Pat przerwał popis. Usiadł na swoim krześle. - Co tym razem? - zapytał. - Zgadnij. - Nie znam się na whisky. Nie stać mnie na butelkę za sto funtów. - Ta kosztowała trzysta osiemdziesiąt. - O kurwa! Za pięćset kupiłbym już niezłą gitarę! Upił łyk. Mlasnął językiem, jakby degustował wino. - Niezła, ale ma posmak goryczki. - To Lagavulin. Rzeczywiście, po wstępnych akcentach trawiastych, torfowych i morskich pojawia się fala gorzko-słodkich akcentów rodem z sherry. Tę szesnastoletnią damę warto mieć przy sobie choćby dla jej aromatu. Pat powąchał i skinął głową. - Wolę jednak wypić. - Po to jest whisky, synu. - I co? Na tym polega życie gwiazd? Siedzieć na odludziu i chlać najlepszą whisky? - Życie gwiazd to podróże, hotele, mordercze próby, wywiady, kłótnie z agentami, liczenie szmalu i notoryczny uśmiech do obiektywu. Żyjesz w reżimie, narzuconym przez wygarniturowanych producentów. W nielicznych wolnych chwilach łapiesz życie za grzywę: chlejesz, ćpasz, zdradzasz. Nawet wmawiasz sobie kleptomanię, by zaistnieć w mediach. Za wszelką cenę próbujesz udowodnić sobie i światu, że jesteś szczęśliwy. Ale wnet okazuje się, że dziesięć dupeczek w tygodniu, podgrzewany basen i rolls-royce nie są atrybutami szczęścia. W pewnym sensie są nawet jego zaprzeczeniem. - I kto to mówi? Sam używałeś życia. - Fakt, głupio żyłem. Kobiety i whisky. Ale skończyłem z tym. - Zaczynasz trzecią butelkę - zaśmiał się Pat. - To się nazywa koniec? - Miałem na myśli oszukiwanie się. Ty też, młody frajerze, podzielisz los zblazowanych pajaców, jeśli zrobisz tak zwaną karierę. Sądząc po twojej grze, masz duże szansę. - Naprawdę tak uważasz? Podobało ci się? - Owszem. Tylko czemu się z tym ukrywałeś? Pat wzruszył ramionami. - Nie wiem. Kim uważała, że jestem beznadziejny. Namawiała mnie, żebym grał jazz na fortepianie elektrycznym. Nie cierpię jazzu! - To widać. - Znienawidziłem ten instrument. Ojciec grał jazz. Stąd znam nuty. Nauczył mnie. Ale się zabił... - No proszę, co za odważny człowiek! Ależ mu zazdroszczę! Może odziedziczyłeś odwagę po ojcu? Opowiedz o nim. Pat wstał gwałtownie z zaciśniętymi pięściami. Patrzył z nienawiścią na aktora. Stał w oknie, nie zważając na policjantów w przystani. - Zejdź z niego! - wycedził groźnie. Tony wolał nie ryzykować, więc uśmiechnął się pojednawczo i nalał scotcha. - Za zdrowie! - wzniósł toast. - Naszych rodziców, narzeczonych i żon! Wypili. Pat nieco się uspokoił. - A co z twoją żoną? - zapytał wprost. - Nie wytrzymała życia z gwiazdorem? Nie tęsknisz do niej? Może cię odwiedza? Zrezygnowałbyś z takiej dupencji? Och, przepraszam! Pani Allen to kobieta z klasą. Daje tylko dżentelmenom. Gdyby tu dłużej pobyła, zamordowałbyś ją. Jak ja... - Jednak zamordowałeś? - Tak mi się, kurwa, wyrwało! Tony zauważył na spodniach Pata zielone smugi od trawy. - Wychodziłeś, kiedy spałem? - Nie! Zerknął na buty. Do obcasa przylgnął płatek róży. - Wychodziłeś. - O co ci chodzi? - Gdzie i po co? - Nie można się przejść? - Przeszukałeś moje rzeczy! Grzebałeś w notatkach i w szafkach. Wychodziłeś na zewnątrz. Po jaką cholerę?! Pat chwycił krzesło. Rzucił nim przez całą długość salonu. Nie połamało się. - Moja sprawa! - wyciągnął rewolwer. - Wyszedłem, bo miałem ochotę. Chlaj Lagavulina i nie podskakuj! Ja tu rządzę! Byłem ciekaw, czy uda się odpłynąć kutrem. Zszedłem na brzeg, ale nikt mnie nie widział. - A co robiłeś przy rabatkach? - Chciałem sprawdzić, czy policja nie zastawiła pułapki. - No i? - Tylko ten jacht... Tony podniósł krzesło. Postawił pod oknem. Pat usiadł. - Nie boisz się, że gliny wypatrzą cię z jachtu? Siedzisz za blisko okna. Przesuń się bliżej fortepianu. - Jak tu siedzę, nie można mnie zobaczyć. - Przed chwilą wstałeś. - I co z tego? Gówno cię to obchodzi! Zaczynasz grać mi na nerwach. Pat był podpity, ospały. Kręciło mu się w głowie. - Spać mi się chce - ziewnął szeroko. - Nie spałeś od tygodnia. - Odwal się! Położył na kolanach rewolwer. Szklanka wypadła mu z ręki i roztrzaskała się na podłodze. Sekundę później upadł też rewolwer. 10. Obudził go stukot maszyny do pisania. Pochylony nad przenośną Olivetii Lettera w wersji De-Luxe (kupioną, jak utrzymywał, od Francisa Forda Coppoli, który pisał na niej scenariusz Ojca chrzestnego), aktor stukał zawzięcie w klawisze. Znajdowali się w pokoiku na górze, oświetlonym jedynie nocną lampką. Był tu już wcześniej, kiedy Tony’emu urwał się film. Teraz przyszła kolej na niego. Usnął i nie potrafił wyjaśnić, jak znalazł się na poddaszu. Leżał na łóżku. Dziwnie ociężały, jak po zażyciu środków nasennych. Whisky o gorzkim posmaku! Uśpił go! Dosypał czegoś do szklanki. Jak się domyślił? Co chciał z nim zrobić? Dlaczego przeniósł go na strych? Zorientował się, że jest przykuty kajdankami za rękę do łóżka. Szarpnął się, ale poczuł ostry ból w nadgarstku. Tony przerwał pisanie. Pochylił się nad nim z rewolwerem w dłoni. - Spokojnie - rzekł cicho. - Co chcesz zrobić? Aktor przysiadł na krawędzi łóżka. Przyłożył lufę rewolweru do jego ust, aż chłodny metal stuknął o zęby. - Interes. - Jaki interes? - Niezły. Interes twojego życia. Obaj zyskamy, zaręczam ci. - Mam coś zrobić? - Tak, zabić mnie. Wytrzeszczył oczy. Ten staruch znowu bredził. Już wcześniej podejrzewał, że jest szalony, choć zyskiwał przy bliższym poznaniu. Jednak musiał być świrem! Najpierw próbował strzelić sobie w łeb. Gadał dziwactwa. Gardził światem, nienawidził ludzi. Codziennie razem z whisky wchłaniał solidną dawkę cynizmu. Utrwalał swoją wielkość, rezygnując ze wszystkiego. Ale... bał się śmierci. Nie potrafił strzelić sobie w łeb. Oto był jego pieprzony sekret! - Dlaczego? - A kto inny to zrobi? Inspektor Nigel? Mój szwagier? Z nieba mi spadłeś! Już spisałem testament. Wszystko zostawiam tobie. Nie wierzysz? Podszedł do stolika, wyjął z szuflady długopis. Wyrwał kartkę z maszyny i złożył u dołu zamaszysty podpis. Podsunął mu papier pod nos. Pat widział podwójnie, ale zdołał przeczytać: .. .moją ostatnią, nieprzymuszoną wolą zapisuję majątek trwały i zgromadzony na kontach bankowych Patowi Brady’emu... Dalej wymieniał dobra i numery kont. Przy swoim nazwisku muzyk zauważył wykropkowane miejsce na dane osobiste i podpis. - Muszę coś o tobie napisać - gderał Tony. - Nie masz żadnego dokumentu. Nic o tobie nie wiem. - Czemu to robisz? - Masz wprawę w zabijaniu. Przeszedłeś chrzest bojowy. Naciśniesz spust i po krzyku. To łatwiejsze niż rżnięcie nożem. Wypiję butelkę najlepszej whisky, jaką mam. Tobie też dam butelczynę. Chcesz? - Nie zrobię tego. - Zrobisz. - Nie zmusisz mnie! Tony był przerażająco opanowany. Zbliżył twarz do twarzy Pata. - Gardzisz trzydziestoma milionami? - A twoja żona? - Co takiego? - To ona dziedziczy. Nikt nie da mi złamanego grosza na podstawie tego świstka papieru. - To mój testament! Uzgodniłem z prawnikiem pół roku temu, że tylko taka forma testamentu będzie brana pod uwagę po mojej śmierci. Rebeka nie dostanie nic. - Nic? - A co, pracujesz dla niej? - O czym ty gadasz? - Może to ona cię przysłała? Nie jesteś z nią w zmowie? Ani z tym „ogierem” Hammelem? - Nie! - Dlatego mnie zabij. Z wdzięczności i litości. Zresztą, sam wybierz odpowiednią motywację. Mnie jest wszystko jedno. Jak już to zrobisz, zatrzesz odciski palców i włożysz mi broń do ręki. Będzie wyglądało na samobójstwo. Pamiętaj, że jestem leworęczny! Musisz strzelić w moją lewą skroń. Potem uciekniesz... - A jacht z policjantami? - Nie kutrem, szardpidrucie! Przepłyniesz pod wodą na Herm. To tylko pół mili. W magazynku na dole znajdziesz płetwy, okulary pływackie i rurkę do oddychania. W nocy cię nie zauważą. Będą obserwować dom. Z Herm dostaniesz się jakoś na kontynent. Przekupisz kogoś. Dam ci dziesięć tysięcy, powinno wystarczyć. W najgorszym wypadku ukradniesz łódź. - Na jachcie usłyszą strzał. Przyjdą tu. Zawiadomią St. Peter Port. Zwali się tu cała policja z Guernsey. - Tym łatwiej uciekniesz w zamieszaniu. - Oszalałeś! - To dalsze życie jest szaleństwem - oświadczył smutno aktor. - Czemu go nie zakończyć? Pat milczał. - Nabierasz mnie! - prychnął. - Grasz, jak wtedy w salonie! Robisz ze mnie wała! Tony wcisnął pistolet w prawą rękę Pata. Mały, poręczny, z drewnianą rączką, kaliber 22 mm, siedmiostrzałowy. - Lewa skroń, pamiętaj! To moja własna beretta, zarejestrowana. - Ale... Wsunął mu brutalnie do ust lufę rewolweru. Pat bełkotał niezrozumiale i starał się odepchnąć napastnika. - Spokojnie, synu! Sięgnął za siebie i podniósł butelkę whisky. Pat nie widział etykiety, ale był przekonany, że to najdroższa whisky z zapasu aktora. Ta, o której wcześniej wspominał. Tony pił długo. Poczuł rozlewającą się po ciele, znieczulającą błogość. Odbezpieczył rewolwer. - Zrób to, co ja - poradził. - Odbezpiecz berettę. Liczę do dziesięciu i strzelam. Jeśli chcesz żyć, zrób to szybciej. Zrozumiałeś? Pat był przerażony. Sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. To potwór! Przebiegły szajbus! Trząsł się ze strachu. Czuł w ustach smak metalu. Aktor zaczął odliczać: - Raz... dwa... trzy... cztery... W bladym świetle lampki widać było powiększone źrenice Pata. Muzyk ślinił się i krztusił. Tony nie żartował. -... pięć... sześć... Pat uniósł drżącą rękę. Przystawił lufę beretty do lewej skroni aktora. Tony uśmiechnął się smutno, przekonany o własnej słuszności. Obaj zamknęli oczy. - siedem... osiem... Napiętą atmosferę zakłócił niespodziewany hałas na zewnątrz. Dochodził z tarasu. Tony znieruchomiał. Podniósł rewolwer, nasłuchiwał. Pat z ulgą rozluźnił nacisk na spust beretty. 11. Tony zszedł na dół. W jednej ręce trzymał rewolwer Pata, w drugiej berettę. Przezornie zabrał ją ze sobą. Chłopak gotów był przestrzelić kajdanki i zwiać, a był mu jeszcze potrzebny. Musieli dokończyć grę. Wszedł ostrożnie do salonu, oświetlonego tylko słabym światłem księżyca. Jego własny cień przemknął po ścianach i meblach, gdy szedł w stronę tarasu. Drzwi były zamknięte. Otworzył je zatem cicho i wyszedł ostrożnie w nocny chłód. Spokojna tafla morza lśniła jak stal. Nie wytrzeźwiał, ale wzmógł czujność. Bał się, że na wyspę dostali się policjanci z jachtu. Może słyszeli ich rozmowę? Bzdura! Gdyby wiedzieli, co się dzieje, dawno wtargnęliby do środka. Jeśli ktoś się tu zakradł, to niedawno. Stał w uchylonych drzwiach i rozglądał się uważnie, patrzył w ciemną masę drzew za balustradą. Dalej w dole bieliła się plaża. Nie widział stąd jachtu. Było za ciemno. Słyszał delikatny szum wody i czuł słonawą bryzę na swoim policzku. Już chciał zamknąć drzwi, gdy dostrzegł pewien szczegół. Sekator. Pamiętał, że oparł go o balustradę. Teraz narzędzie leżało na tarasie, a to znaczyło, że ktoś tu łaził. Spłoszył go hałas przewróconego sekatora i pewnie skrył się gdzieś w pobliżu. Dopiero po chwili zauważył na tarasie kilka zajęczych bobków. Wcześniej ich nie widział, ale szaraki rzadko przychodziły pod dom. Czyżby sprawcą hałasu był zbłąkany zając? Człowiek pewnie odstawiłby sekator na miejsce... Zamknął drzwi i odetchnął z ulgą, ale strach szybko wrócił. Jeżeli ktoś się tu zakradł, z pewnością czai się w krzakach. Nie mógł czekać bezczynnie na rozwój wypadków. Przeszedł chwiejnym krokiem salon i znalazł się w małym holu. Uchylił wąskie drzwi, wychodzące na zewnątrz, i stanął na pierwszym stopniu schodków, prowadzących do przystani i w górę, na sam szczyt wzgórza. Ruszył z trudem na obchód, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Krzewy wokół domu tworzyły miejscami gąszcz nie do przebycia, więc zaczepiał o gałęzie i obijał się o ścianę. Nic nie znalazł. Zatrzymał się i nasłuchiwał uważnie. Słyszał bicie własnego serca i szum morza. Szumiało mu też w głowie. Whisky, adrenalina i wysiłek znieczuliły go. Był jednak na tyle przytomny, by zauważyć światło na strychu. Pat! Jakim cudem uwolnił się z kajdanków? Światło zgasło. Po chwili znów się zapaliło. I zgasło. Raz, drugi, trzeci... Dawał komuś znaki! Chciał zwrócić uwagę policjantów! Ten dupek wypiął się na trzydzieści milionów funtów! Co za idiota! A miał taką szansę! Mógł żyć na Kajmanach z samych procentów. Dureń! Pieprzony bluesman! 12. Pat miał okazję do ucieczki. Był sam w gabinecie na strychu, przykuty do łóżka. Tony nie mógł wiedzieć, że ukrył w nogawce spinkę do włosów i umiał się nią posłużyć. Wolną ręką wyciągnął ją i dłuższą chwilę manipulował przy kajdankach. Wreszcie zamek odskoczył, więc odetchnął z ulgą. Wstając potrącił butelkę i złocisty płyn wsiąkł w brudny dywanik przy łóżku. To była Dailuaine, dwunastoletnia whisky z destylarni Adelphi. Wlał resztkę do gardła. Poczuł się zdecydowanie lepiej, ale musiał być czujny, przytomny. Tony miał oba rewolwery. Trzeba zawiadomić policjantów na jachcie, pomyślał. Skoczył zatem do wyłącznika i zapalił górne światło. Używając alfabetu Morse’a, nadał słowo TERAZ. Nie słyszał Tony’ego. Pewnie łazi po ogrodzie. A może czeka na tarasie i widział światło? Jeśli tak, gra była skończona. Domyśli się, że wezwał policję i będzie się śpieszył. Desperacja i wściekłość podpowiedzą mu najgorsze rozwiązanie. Dlatego trzeba uważać. Chciał szybko wydostać się z domu i skryć w gęstwinie na zboczu. Tam będzie bezpieczny. Tony za dużo wypił i był słabszy fizycznie. Zszedł do holu. Przez chwilę nasłuchiwał i wydało mu się, że słyszy cichy szmer za domem. Aktor pewnie czekał za drzwiami. Wybrał inną drogę. Ruszył bezszelestnie do salonu. Pomieszczenie było puste, a zamknięte drzwi tarasu świadczyły, że Tony był na tyłach domu. Kroki! Usłyszał je wyraźnie. To on! Wracał z obchodu. Wstrzymał oddech, przebiegł salon i cicho otworzył drzwi. Na tarasie leżał sekator. Nie miał przy sobie żadnej broni, więc porwał ciężkie nożyce i przeskoczył balustradę. Znalazł się w gęstym cieniu aromatycznie kwitnących krzewów i wtedy kroki ucichły. Dom zagłuszał je skutecznie. A może Tony przystanął? Zerknął w dół zbocza. Poprzez splątane gałęzie ujrzał ciemne zakole wody o stalowym odcieniu, wrzynające się w ląd, kawałek przystani i ciemny zarys jachtu. Zrobił kilka kroków i nagle znieruchomiał. Usłyszał dziwny dźwięk za swoimi plecami. Ktoś za nim stał. Bardzo blisko! Zgrzytnął nawet odwodzony kurek rewolweru. Koniec gry! Nie miał nic do stracenia, więc odwrócił się, smagnięty strachem. Sekator w jego ręce ze świstem przeciął powietrze, a jego ostrze wbiło się głęboko w pierś mężczyzny. Zdziwił się, że poszło tak łatwo. Ciało zwaliło się na ziemię. Pat zamarł. To był sierżant Wilbur, rudzielec z jachtu. 13. Kroki. Teraz słyszał wyraźnie owo rytmiczne dudnienie. Tony zbliżał się, zaalarmowany hałasem. Pat pobiegł w dół, porywając pistolet sierżanta. Dopiero chłód metalu w dłoni sprawił, że poczuł się pewniej. Był jednak cały czas w szoku. Zabił policjanta! Musiał zatem jak najszybciej uciekać, gdyż spotkanie z Tonym groziło strzelaniną. Może aktor nie miał odwagi strzelić sobie w łeb, ale poczucie zagrożenia z pewnością obudziło w nim bestię. Nie pozwoli mu odejść. Pat nie umiał zabić starego szaleńca. Niech zrobią to inni. Uciekał przez gąszcz krzewów i karłowatych drzew, drąc skórę i ubranie o gałęzie. Słyszał za sobą odgłosy pościgu. Skoczył w bok i znalazł się na schodkach, prowadzących na brzeg. Brał po kilka stopni naraz. Huk wystrzału o ułamek sekundy wyprzedził złowieszczy świst. Kula przeszła tuż obok jego głowy i niemal stracił słuch oraz pewność siebie. Rozległ się kolejny strzał, a po nim usłyszał wołanie. Nie potrafił jednak zidentyfikować głosu ani słów. Kolejny strzał padł, gdy skakał w krzaki. Pocisk zatrzepotał w liściach. Pat oparł się o omszały pień i zaczekał na mężczyznę. Wymierzył broń oburącz i strzelił bez namysłu, gdy zauważył go zbiegającego schodami. Facet przekoziołkował w dół po granitowych stopniach i zwolnił na poboczu. Pat podbiegł do niego. Kurwa! To znów nie był Tony! Nawet nie był do niego podobny. To ten chudy policjant! Zabity na miejscu. Jęknął. Tracił zmysły i pierwszy raz, odkąd postawił nogę na tej wyspie, wpadł w panikę. Zastrzelił policjantów, którzy mieli mu pomóc! Kurwa! Skąd mógł wiedzieć?! Pech, zbieg okoliczności, pomyłka! Nawet wtedy, gdy Tony włożył mu do gęby pistolet, nie oszalał. Teraz był bliski obłędu. Biegł zboczem. Spadał na łeb na szyję. Pas drzew skończył się, a on stanął nad urwiskiem klifu. Musiał wrócić na schodki. Po chwili jego stopy dotknęły wąskiego pasa kamieni, podmywanych falą przypływu. Pędził po nich nie zważając na ryzyko zwichnięcia nogi. Jacht stał za daleko, by mógł do niego dopłynąć, ale przy molo cumował kuter aktora i policyjny ponton. Obejrzał się. Nie dostrzegł Tony’ego, ale z tego miejsca wiszący nad głową klif zasłaniał widok na zbocze góry. Wybrał kuter, gdyż ponton łatwo było przestrzelić. Dziwne, spędził na wyspach całe życie, ale od dziecka bał się wody, więc unikał żagli. Kuter był szybszy zarówno od pontonu oraz jachtu, który miał silnik niedużej mocy. Tylko do awaryjnego rejsu. No i co z paliwem? Skoczył do kutra i dopadł sterówki. Drżącymi rękami wymacał kontakt, zapalił skąpe światło. Dojrzał na pulpicie sterowniczym pokrętła i wskaźniki. Przekręcił starter. Rozległ się zgrzyt i silnik zakaszlał sucho. Przekręcił raz jeszcze. Bez skutku. Usłyszał go z mola. Stary nie był wcale taki wolny. Stał na pomoście i mierzył do niego przez szybę sterówki. - Możesz tak szarpać do usranej śmierci - krzyknął zdyszany. - Uszkodziłem silnik! 14. Przegrał. Był w pułapce. - Nie uciekniesz tak łatwo - zarechotał aktor. - Co chcesz ze mną zrobić? -Wyłaź! Szybciej! - Zabijesz mnie? - Nie chciałbym. Ty powinieneś zabić mnie. Zapomniałeś? Posłuchaj, zastrzelę cię w ostateczności. Jeśli będziesz próbował ucieczki. Inaczej nie miałbym sumienia. Pat wydostał się na pomost, którego deski trzeszczały niczym stare kości. Tony kazał wyrzucić do morza pistolet sierżanta. Posłuchał, gdyż wolał nie denerwować szaleńca. Rozważał jednak możliwość obezwładnienia go, chociaż aktor wydawał się przygotowany na taki manewr. Przezornie stanął na końcu pomostu, by mieć na celowniku jego plecy. Czytał w myślach? - Nie próbuj sztuczek! - ostrzegł Pata. - Wracamy do domu! Ruszył posłusznie na brzeg. Musiał czekać na dogodny moment. Szedł zatem pierwszy i cały dygotał. Zabił dwóch policjantów. Koszmar, jakiego nigdy by nie wyśnił, stał się tak samo namacalny jak szum morza i ciężki oddech, kroczącego za nim w bezpiecznej odległości, aktora. Pat zatrzymał się i odwrócił. - Chwila, dziadku - rzekł. - Jeśli nie ucieknę, nic mi nie zrobisz. Nie zastrzelisz mnie bez powodu. Sumienie... - Zmieniam zdanie - zarechotał aktor. - Masz wykonywać polecenia. Jesteś teraz wielokrotnym mordercą. Moje sumienie wytrzyma, gdy będę zmuszony nacisnąć spust. Jeśli chcesz, żebym oczyścił cię z zarzutów, bądź posłuszny! Szybciej! Chce mi się pić! Ruszyli dalej. W krzakach przed domem leżał sierżant z wbitym w pierś sekatorem. Pat zwymiotował. Wdrapali się na taras. Usiedli w salonie i dopiero tam Pat poczuł się pewniej. W zamkniętym pomieszczeniu łatwiej będzie obezwładnić starucha. Cierpliwości! Aktor wyciągnął kolejną butelkę. Mortlach. Nie odmówił. Musiał ochłonąć, odprężyć się. Wciąż nie do końca wierzył w zabójstwo dwóch policjantów. Tym razem whisky miała aromat zbliżony do sherry. Poczuł na podniebieniu smak torfu, słodyczy i owoców. A nawet drewna. Cholera, pomyślał, zostanę znawcą whisky. - Szesnastoletnia - rzucił Tony. - Gustuję w szesnastkach, osiemnastkach... Czasami trafia się dwudziestka piątka. Sama rozkosz. Starsze dupy są najlepsze. - A czterdziestki? - Chodzi ci o Rebekę? Smakowała jak wisienka, więc miała coś z sherry. Nie pachniała wprawdzie dymem torfowym, ale czuło się w niej posmak dwudziestojednoletniej Dailuaine. Miała mnóstwo delikatnej, owocowej słodyczy. Bardzo wytrawnej. Bursztynowe włosy, jakby połączenie panien Mortlach i Lagavulin. Bardziej ta druga. Akcent trawiasty przejawiał się w niej w zamiłowaniu do seksu na łonie natury. Niekoniecznie z własnym mężem. Bywała gorzka jak czekolada i cierpka jak grejpfrut, słodka jak kwiat i twarda jak dębowa beczka. Uzależniała szybciej niż whisky. Żaden alkohol nie wytrzymywał z nią konkurencji. Miała w sobie wszechświat! - To dlatego tak za nią rozpaczasz. Musiał go zagadać. Uśpić czujność. Zmiękczyć. - Boisz się przyznać. Odeszła z innym i jesteś wściekły. Jak każdy facet. - Masz rację. Odeszła. Na zawsze. Ale nie gadajmy o nieobecnych. Pomówmy o nas. - A konkretnie? - Masz okazję zarobić kupę forsy. Jesteś poszukiwany. Gdy wyjdzie na jaw zabójstwo policjantów, pokażą cię w BBC, a nawet za oceanem w CNN. A jeśli mnie zabijesz, dostaniesz pieniądze i ułaskawienie. - Ułaskawienie? - Napiszę list, w którym przyznam się do zamordowania gliniarzy. To jak? - Czemu sam się nie zabijesz? - Próbowałem. Nie mogę. Chcę odejść z czystym sumieniem, bez krwi na rękach. Także własnej. - A kogo obchodzi, co masz na rękach? Ja, owszem, mam na sumieniu życie dwóch gliniarzy. Ale nigdy nie zabiłbym z zimną krwią! Jestem niewinny! - Powiedz to ich rodzinom. Pat zacisnął szczęki. Czuł się bezsilny. - Jestem niewinny - powtórzył. - Daję ci szansę „ułaskawienia” dzięki kolejnej zbrodni. Zabij mnie, a zostaniesz oczyszczony z zarzutów. To będzie z pożytkiem dla ludzkości. No i staniesz się bogaty. - Więc nie jest to do końca uczciwe. - Pieniądze nie są tu najważniejsze. Możesz je rozdać biednym. - Nie zrobię tego. - W takim razie wrócimy do niezawodnej metody. Rzucił Patowi swoją berettę. Zabrał butelkę i podszedł do niego. - Znowu policzę do dziesięciu - rzekł ponuro. Pat poczuł ciarki na plecach. Gra się zaczęła i zanosiło się na kolejną odsłonę. Aktor pił zachłannie, ale jednym okiem zerkał na muzyka. To mogła być ostatnia rozgrywka. Przynajmniej dla jednego z nich. - Odpuść - jęknął. - Błagam! Tony patrzył wzrokiem hipnotyzera. - Chyba że szczerze powiesz, po coś tu przyszedł. - Nie rozumiem. Krew odpłynęła mu z głowy. Domyślił się prawdy? - Mów, a będziesz wolny - dodał z naciskiem Tony. - Możesz śmiało powiedzieć prawdę. Nikomu nie powtórzę. Tym bardziej gdy mnie zabijesz. A jeśli ja zabiję ciebie, prawda ci nie pomoże i nie zaszkodzi. Nie mam racji? Pat westchnął ciężko. Przez chwilę milczał z głową opuszczoną na piersi. Pierwszy raz zwątpił w swoją misję. - Kiedy się domyśliłeś? - zapytał nieśmiało. - Nie pamiętam konkretnie. Kilka rzeczy było podejrzanych od początku. Raz, może dwa razy zapaliło mi się w głowie alarmowe światełko. Dopiero niedawno domyśliłem się, że nie zabiłeś Kim. Nawet jej nie znałeś. - Nie znałem. 15. Brakowało tylko publiczności. Atmosfera przypominała końcówkę ostatniego aktu, w której na wyjaśnienie czekało kilka zagadek. Jak w klasycznym teatrze. Obaj główni bohaterowie mieli broń. Pat był blady, napięty i nerwowy, Tony przybrał jedną z póz, którymi uwodził widzów przez ponad czterdzieści lat. Wyjątkowość jego roli polegała jednak na tym, że nie grał. A właściwie grał wyłącznie dla siebie. Po całym życiu, spędzonym w teatrze, chciał przeżyć teatr swego życia. Sięgnął po whisky ruchem wytrawnego szachisty. Po latach osamotnienia i kilku wizytach u doktora Fostermanna dochodził granic szaleństwa. W przypływach cierpienia odkrywał cząstki prawdy o sobie. Nie tej reprezentacyjnej, użytkowej, przeznaczonej dla świata. Tę wciąż prostował Fostermann, dbający pośrednio o jego konto. W końcu utrzymywał się z niego. W pewnym momencie Tony skonstatował, że nie ma dokąd i po co iść. Świat się skurczył. Drogi wiodły na skraj przepaści. Prawda już nie wystarczała do rezurekcji. Prawdę bowiem trzeba na co dzień nosić w sercu, inaczej staje się rytuałem, teatrem. Ostateczny cios zadała mu Rebeka. Miał dwa wyjścia: zabić własne ja albo pożegnać się z życiem. Mógł narodzić się na nowo lub zwiędnąć jak róża w pustym wazonie. Wybrał zgorzkniały cynizm. Nie chciał przyznać, że zdrada żony go zabiła. Jego teatr zrobił klapę. A jedynym widzem został niewidoczny sufler - robak własnego cierpienia. To kobieta zburzyła fundament, na którym zbudował swe królestwo. Rozsiadł się wygodnie w fotelu. - Zacznijmy od początku - powiedział. - Rzekomo opuściłeś jacht w pobliżu Wyspy Róż. Kiepsko to wymyśliłeś. Gdybyś naprawdę był mordercą-uciekinierem, nie opuściłbyś jachtu w tak głupi sposób. Miejsce jego porzucenia wskazuje kryjówkę: Herm lub Wyspa Róż. Na twoim miejscu zatopiłbym jacht. - A dalej? - Wydało mi się dziwne, że jako muzyk nie zanadto interesowałeś się moim steinwayem. - To logiczne - zmarszczył czoło Pat. - Byłem poszukiwanym zbiegiem. Osaczonym, niepewnym swojego losu. Kto by w takiej sytuacji myślał o fortepianie? - Bez przesady. Nie sprawiałeś wrażenia osaczonego. Nawet zwróciłem ci uwagę, że siedzisz za blisko okna. Zignorowałeś to. Fortepian był dla mnie istotnym źródłem podejrzeń. Prawdziwy artysta musiałby zwrócić uwagę na ten fortepian. To dzieło sztuki. Miałeś po temu wiele okazji. Później, gdy okazało się, że potrafisz grać, tym bardziej mnie zdziwiła twoja wcześniejsza chłodna reakcja. Nienaturalna obojętność. - Naprawdę nienawidzę fortepianów. To przez ojca. Historia o nim to jedyna prawdziwa opowieść. Nauczył mnie grać, ale po jego śmierci zmieniłem instrument. Ten... rewolwer - zaciął się - to jego spluwa. Z niej się zastrzelił. Powinienem był go wyrzucić. Przetrwał w starej komodzie. .. Ale wspomniałeś o innych dowodach! - Przede wszystkim nie miałeś prawa wiedzieć, że jestem. .. że leczę się u Fostermanna. Nie wspomniałem o tym przed przybyciem inspektora i mojego szwagra. Z sypialni nie mogłeś tego podsłuchać, bo rozmowa toczyła się na szczycie wzgórza. Wniosek? Wiedziałeś o mnie zbyt wiele. Dziwne, jak na przypadkowe spotkanie obcych łudzi. Upił łyk ze szklanki. - Ostatecznie zdradziły cię okulary. Nie miałeś nawyku noszenia ich. Przyjrzałem się im, gdy leżały na gazecie. Zdziwiło mnie, że nie zniekształcały obrazu liter. Zwykłe szkła. Pić na wodę! To był sygnał, że coś jest z tobą nie tak, synu. Pomyślałem jeszcze, że może nosisz je dla fasonu. Młodzi lubią farbować włosy, zmieniać wygląd i poglądy. Ale gdy ci je zwróciłem, schowałeś je odruchowo do kieszeni, zamiast założyć na nos. W ogóle ich tu nie nosiłeś. - Były lekko stłuczone... - Naciągany argument - skrzywił się aktor. - Pewności, że łżesz, nabrałem po tym, jak próbowałeś dawać znaki świetlne policjantom na jachcie. Inna sprawa, że oni byli wtedy na wyspie. Ale o tym nie wiedzieliśmy. Mogłem wprawdzie pomyśleć, że wolisz wpaść w ręce stróżów prawa niż w moje, ale sposób, w jaki to zrobiłeś, przypominał z góry ukartowany plan. Tak się składa, że znam alfabet Morse’a. Twoje „TERAZ” oznaczało wkroczenie do akcji. Powinieneś był raczej nadać sygnał „POMOCY”. - Zgadłeś - mruknął zdruzgotany Pat. - Byłby z ciebie niezły detektyw. Nikt z nas cię nie docenił. Nie wiem też, czemu policjanci zjawili się na wyspie wcześniej. Mieli siedzieć na jachcie całą noc. Tony nie odpowiedział. Nie znał prawdy. - Czy dlatego wybrali ciebie do tej operacji, że umiesz grać? - zapytał. - Nie tylko. Jestem podobny do Pata Brady’ego. Wystarczyło ściąć włosy, przekłuć ucho, założyć okulary i poćwiczyć rolę. Musiałem też wykombinować starą spluwę. Policyjny model zdradziłby mnie. Pomogło prawdziwe morderstwo. Brady naprawdę zabił niejaką Kim, ale nikt nie wie, dokąd uciekł. Spreparowano informację, że prawdopodobnie zwiał z Guernsey jachtem i dziennikarze narobili szumu. Niewyraźne zdjęcie Brady’ego tuszowało różnice w naszych fizjonomiach. Inspektor Nigel, zmuszony przez gubernatora do tej operacji, wybrał mnie na przynętę. Jak się już domyśliłeś, jestem policjantem z Guernsey. Doktor Fostermann twierdził, że nikt normalny nie ma dostępu do twojej psychiki. Był pewny, że w zetknięciu z mordercą ujawnisz fascynację zbrodnią. - Skąd to wiesz? Od Fostermanna? - Pokazywał zapiski z twojej sesji. Podał skomplikowaną nazwę jednostki chorobowej, ale między nami stwierdził, że jesteś zabójcą-impotentem. Chciałbyś zabić, ale nie możesz. Poza tym jesteś ponoć maniakalnym sadystą i... - Dość! - Tony wstał gwałtownie z fotela. Z wściekłością rzucił szklanką w ścianę. - Nie miał prawa, skurwiel! Gdzie tajemnica lekarska?! Etyka zawodowa?! - Wiesz, jaki jest świat. Nikomu nie można ufać. Ale co tu dużo gadać, nie zdałem egzaminu i już. Zawaliłem operację. Nie można oszukać Tony’ego Allena. Niczego się nie dowiedziałem. Stoimy w punkcie wyjścia. A raczej leżymy. Z dwoma trupami policjantów. - Byłeś niezły, jak na amatora - uspokoił się Tony. - Co do mnie... Jestem tylko zawodowym kłamcą. Najlepsi aktorzy powinni być politykami. Wtedy nikt nie brałby ich na poważnie. Powiedz, kto to wszystko zaaranżował? Czego chcieliście się dowiedzieć? - William Dunmore, brat twojej żony, uważa, że coś jej zrobiłeś. - Naprawdę? - zachichotał Tony. - Tak. Zresztą i ja zauważyłem, że często mówiłeś o niej w czasie przeszłym. - Bo już z nią nie jestem. To proste. - Rozumiem. Teraz wiem, że popełniliśmy błąd. Ale pan Dunmore wraz z doktorem Fostermannem... - Ach, to stąd wiedziałeś o istnieniu doktorka! - plasnął dłonią w kolano. - ...obmyślili sposób na wyciągnięcie z pana prawdy. Pan Dunmore zna kogoś wysoko postawionego w St. Peter Port. Zaproponował ryzykowny, ale realny plan. - Rozumiem już pytania o Rebekę. Dlatego tu węszyłeś? - Tak. Wtedy, gdy urwał ci się film. - Dałeś się nabrać - aktor puścił do niego oko. - Oszukiwałem, jak zwykle. - Polazłem do przystani. Szukałem w skałach i na szczycie wzgórza. Przetrząsnąłem całą wyspę. Kompletnie nic. - Chcesz powiedzieć, że podejrzewacie mnie o zamordowanie Rebeki? - I Clarka Hammela. Tony śmiał się, ukazując białe zęby. - To takie zabawne? Nie zgłosiłeś jej zniknięcia, ignorowałeś troskę Dunmore’a. Nic dziwnego, że szwagier podejrzewał cię o to. Stary aktor nie przestawał się śmiać. - Powiedz... - zaczął Pat. - Szczerość za szczerość. Zamordowałeś ją? 16. Tony milczał. Wstał z fotela. To pytanie było niepotrzebne. Jeśli nie zabił żony, istniała szansa, że wypuści go żywego. Tony wyciągnął rewolwer i przystawił lufę do skroni Pata. - Zaczynam liczyć - oświadczył lodowatym głosem. - Zaczekaj! - Na co? Gra skończona. Odbezpieczył rewolwer. Pat odruchowo zrobił to samo. Ręka mu drżała. Chciał żyć. - Pamiętaj - upomniał Tony. - Strzel w lewą skroń. - Żartowałeś... z tym testamentem, co? - Nie. Mój szwagier i Fostermann zrobiliby wszystko, aby go unieważnić. Na wszelki wypadek podam ci numer konta. Czek na okaziciela znajdziesz w barku w kuchni. Jak wiesz, trzymam tam najcenniejsze relikwie współczesnego świata. Whisky i forsę. Wypiszesz sobie milion funtów, tyle mogą ci dać na okaziciela. Czek zrealizujesz w Liechtensteinishe Landesbank. To w Zurichu. Podał dokładny adres. - Żartujesz, prawda? - Nie, na miłość Boską! Jeśli chcesz żyć, musisz strzelić mi w łeb przed upływem dziesiątej sekundy. Inaczej ja strzelam. Udowodnię ci, że nie jestem impotentem. Udowodnię cholernemu Fostermannowi, że się myli. Raz... dwa... W oczach aktora zatańczyły iskierki obłędu. Brakowało tylko melodramatycznej recytacji Szekspira, końcowego monologu z pianą na ustach. Tym razem jednak aktor nie miał nastroju do mowy wiązanej. Skupił się na liczeniu. -... trzy... cztery... pięć... - Odejdę! Zrobię co zechcesz! Przerwijmy tę grę! -... sześć... siedem... Nie miał wyboru. Strzelił pierwszy. Usłyszał tylko suchy trzask. Przeraził się i ponownie ściągnął spust. -... dziewięć... Znowu trzask iglicy! Zrozumiał, że beretta była bezużyteczna. Prawdopodobnie Tony usunął naboje. Miał tylko sekundę, żeby coś zrobić. Wciąż był przekonany o nierealności przedstawienia, o mrożącej krew w żyłach mistyfikacji. Jednak nie czekał pokornie. Rzucił się na Tony’ego. Ułamek sekundy za późno. Siła wystrzału rzuciła go w stronę okna. Nie rozerwało mu głowy, ale pocisk zmasakrował twarz, a krew rozprysła się w salonie jakby pękł balonik, wypełniony czerwoną farbą. Posypało się szkło, gdy wypadł przez niski parapet na taras. Tony walczył z silnym podnieceniem. Stało się! Prawdziwy teatr! Co za dziwne uczucie! Inne niż pierwszy seks i pierwsza szklaneczka whisky. Bliskość śmierci wymuszała powagę, ale zachciało mu się śmiać. Z trudem się powstrzymał. Ochłonął, gdy wyszedł na taras. Wyjął berettę z martwej dłoni Pata i kilka razy pociągnął za spust, trzymając broń przy własnej skroni. - Policjant powinien sprawdzić broń przed użyciem - bąknął. - Nie uczyli cię tego, synu? Kopnął nieruchome ciało. Nie musiał poprawiać. Pat zamiatał ulice w Hadesie. Zajrzał w krzaki, gdzie leżał sierżant, ugodzony sekatorem. Chwycił sztywne zwłoki pod pachy i przywlókł bliżej chodnika. Trzy trupy. Dużo, jak na jedną noc. Trzeba je teraz wnieść na górę, a on nie miał siły. I tylko to go przerażało. Pragnął odpoczynku, ale zdobył się jeszcze na przyciągnięcie pod dom zwłok drugiego gliniarza. Na szczęście nie był ciężki. Tony nie mógł nawet odkręcić napoczętej butelki, tak bardzo od wysiłku drżały mu ręce. Użył zębów i pił wprost z butelki. Poczuł, że wstępują w niego nowe siły. Chciał mieć wszystko za sobą. Postanowił, że zacznie kopać skoro świt. 17. Słońce stało już nad horyzontem, gdy formował nową rabatkę. Wytrawny hodowca nie sadzi róż w maju, to fakt. Inspektor Nigel doskonale o tym wiedział. Tony również zdawał sobie z tego sprawę. Ale był kiepskim hodowcą, zaledwie amatorem pięknych kwiatów. Nie należał do zwariowanych hobbystów, którzy czesali płatki pędzelkiem z wielbłądziej sierści, by aksamitne włoski na płatkach ładnie się układały. Bez przesady. Trzy nowe rabatki nazwał po prostu: Pat, Rudy i Chudy. Umorusany i potwornie zmęczony, podlał świeżo skopaną ziemię. Nie zapomniał też o dwóch starszych rabatach. Trzy tygodnie temu nazwał je bardziej gustownie: Desdemona i Kasjo. Otarł pot z czoła. Spojrzał na morze jak na swą własność. W promieniach słońca bezmiar wody zmieniał kolory od akwamaryny do szafiru. Omiótł wzrokiem budzącą się do życia Herm z jej stadami ptactwa i malowniczym klifem. Nie omieszkał obejrzeć jachtu w przystani. Wiedział, że lada chwila przybędzie policja z St. Peter Port, zaniepokojona milczeniem trzech funkcjonariuszy. Co im powie? Jeszcze nie wiedział. Zagra. Rozgrywka będzie trudniejsza niż pojedynek z Patem. Według żelaznych zasad Tony’ego, poprzeczka powinna być za każdym razem ustawiona wyżej. Zawsze dużo od siebie wymagał. Dlatego wygrywał. Popatrzył na róże. Symbolizowały nie tylko krew i męczeństwo. Także miłość, życie i śmierć. Były jak sonety i tragedie Szekspira. Ledwo dowlókł się do domu. Sam pochówek nie był zbyt ciężki, ale wcześniejszy transport ciał na górę wykończył go. Jeszcze w marcu nawiózł ziemię próchnicą, więc gleba była lekka i przepuszczalna. Wiedział, jak dbać o róże, choć nie trzymał się podręcznikowych zasad; szczególnie dumny był z zastosowania nawożenia organicznego własnego pomysłu. Wraz z trupami zakopał też w ziemi kilka przedmiotów, na przykład sekator i rewolwery. Włączył telefon w holu. Szedł do łazienki, gdy z kuchni dobiegł go hałas. Pomyślał o zającach - nie zamknął drzwi i pewnie jakiś szarak dostał się do środka. Zdumiał się, gdy ujrzał szperającego w lodówce chłopaka z kolczykiem w uchu. Znieruchomiał. Przecież dopiero co pochował go na górze! Pat Brady odskoczył błyskawicznie od lodówki i wycelował w Tony’ego rewolwer. Takich używali gliniarze z St. Peter Port. Tony szukał go w pobliżu ciała chudego policjanta. Bezskutecznie. Teraz odnalazł się w drżącej ręce zdenerwowanego chłopaka. Milczał, zaskoczony. Postanowił jednak zdobyć się na jeszcze jeden wysiłek. - Pat Brady? - Wiesz, kim jestem? - zachrypiał. - Co z tym kutrem w przystani? Dlaczego nie można go uruchomić? - Jest popsuty. Dokąd chcesz płynąć? - Gdziekolwiek. Mam dość tych wysp. Powinienem się chyba ciebie bać. Co zrobiłeś z gliniarzami? Zakopałeś? - Każdy trafi do ziemi. Od kiedy jesteś na wyspie? - Od wczorajszego wieczora. - Jak się tu dostałeś? - Normalnie. Przepłynąłem. Ci z jachtu mnie zauważyli. Nie wiedziałem, że to gliny. Przypłynęli pontonem i zaczęli mnie szukać. Wreszcie zrozumiał. Zeszli na ląd, bo zainteresował ich nocny intruz. W tym samym czasie fałszywy Pat uwolnił się z kajdanek i przez pomyłkę zastrzelił obu funkcjonariuszy. - Oddaj broń! - rozkazał prawdziwy Brady. - Jestem czysty - uniósł koszulę aktor, odsłaniając brzuch i plecy. - Zakopałem. Gdybym miał broń, pewnie bym cię zastrzelił. - Uważaj, żebym ja cię nie zabił. - Trzymam za słowo - zakpił Tony. Powoli dochodził do siebie. - Wiesz o wszystkim, co się tu działo, synu? - Mniej więcej. Zdaje się, że jesteś lepszy ode mnie. Mam na sumieniu tylko Kim. Zaraz, zaraz... Ja cię znam. Jesteś tym znanym aktorem? - Może i znanym. Chcesz lodu do whisky? - Może być? Aktor wyjął z zamrażarki lód. W szufladzie znalazł szpikulec. Pod czujnym spojrzeniem Brady’ego zabrał się do kruszenia lodu. - Nie zabiłem jej - oświadczył Pat, jakby odczuwał potrzebę spowiedzi. - To był przypadek. Nadziała się na nóż... To samo mówił ten gliniarz. Rozdrabniał lód, a chłopak uważnie patrzył mu na ręce. Bał się aktora, wiedział, że ma do czynienia z kimś nieprzeciętnym. Normalny człowiek nie nawozi ziemi pod róże trupami. Tony przygotował drink. - Jeśli dam ci kuter, co ze mną zrobisz? - Nic. - Jeśli dostaniesz czek na milion funtów, dasz mi spokój? - Milion? Rozmawiali jeszcze kilka minut. Tony zaczekał, aż Brady uspokoi się i poczuje we krwi alkohol. W pewnym momencie poprosił go o rozsunięcie żaluzji. Zaatakował, kiedy ostre słońce oślepiło chłopaka. Zdzielił go w głowę metalowym trzonkiem szpikulca i Brady osunął się na podłogę. Wystarczyło teraz go tylko dobić. Tony odetchnął z ulgą, inna sprawa, że dość miał na dzisiaj prac ogrodniczych. Musiał wymyślić coś innego, szybko. W tej grze czas był równie cenny jak pomysły. Tony odetchnął z ulgą, ale dość miał na dzisiaj prac ogrodniczych. Musiał wymyślić coś innego. Dojrzał przez lornetkę policyjną motorówkę, płynącą od strony Geurnsey. Siedzieli w niej Dunmore i inspektor Nigel. Pojął, że musi działać szybko. Miał zaledwie dwadzieścia minut na zaaranżowanie napadu. Zezna, że Brady zaatakował go znienacka. W obronie własnej użył szpikulca do lodu. Podczas szamotaniny ugodził napastnika w pierś i chłopak wypadł przez okno na taras. To wszystko. Raz jeszcze zdobył się na wysiłek. Przeniósł nieprzytomnego Brady’ego do salonu i usadowił na krześle, na którym nie tak dawno siedział fałszywy Pat. Schował za pasek broń. Przez chwilę bawił się szpikulcem, zamyślony. Zanim inspektor postawi stopę na Wyspie Róż, wbije metalowy przedmiot w pierś Brady’ego. Tak samo zrobił z Rebeką. Clarka załatwił inaczej. Zwabił go na wyspę w tajemnicy. Uśpił mieszaniną osiemnastoletniej Glenfiddich i środka nasennego, a następnie sekatorem pozbawił przyrodzenia. Na koniec zakopał żywcem pod rabatką, nazwaną później Kasjem. Dla pewności związał go sznurem, aby „ogier” nie mógł wydostać się z grobu. Do dziś nie wyszedł. Podszedł do Brady’ego. Przypominał bezbronne dziecko, uciekiniera z domu, które śpi po męczących wagarach. W dole warczała hałaśliwie motorówka, zbliżając się już do opuszczonego jachtu. Jeśli wejdą na pokład, zarobi dodatkowe dziesięć minut. Może kwadrans. Będą mieć wątpliwości. Zamiast swego kumpla, zastaną trupa Brady’ego. Prawdziwego. Ruszył wolno ku przystani. Miał w oczach łzy. Recytował z pasją. ...Czyliż to Hamlet skrzywdził Laertesa? Nie. Hamlet bowiem nie był samym sobą. Skoro więc Hamlet nie sam był krzywdzącym, Więc Hamlet temu nic nie winien. Hamlet Zaprzecza temu. Któż więc temu winien? Jego szaleństwo.* [W. Szekspir, Hamlet (tłum. Józef Paszkowski).]