Stephen Coonts SZKARŁATNY JEŹDZIEC Tytuł oryginału - Red Horseman (tłum. Anita Brzeska) 2000 Autor pragnie przekazać wyrazy podziękowania za pomoc przy powstaniu niniejszej powieści następującym osobom: Williamowi C. Cohenowi, Olegowi Kaługinowi z KGB, Fredowi Kleinbergowi i George’owi C. Wilsonowi. Specjalne ukłony należą się panu Barnaby’emu Williamsowi, który jako twórca pomysłu o dwuskładnikowej truciźnie zezwolił łaskawie autorowi na dopasowanie tego motywu do pokrętnych celów powieści. I wyszedł inny koń barwy ognia, a siedzącemu na nim dano odebrać ziemi pokój, by się wzajemnie ludzie zabijali - i dano mu wielki miecz. Apokalipsa 6,4. Po raz pierwszy Toad Tarkington spostrzegł ją w czasie przerwy po pierwszym akcie sztuki. Rita Moravia, żona Toada, wyszła właśnie do toalety, a on sam, rozprostowując nogi, rozglądał się od niechcenia po widowni, kiedy nagle ją zobaczył: siedziała trzy rzędy dalej, na czwartym miejscu, licząc od drugiego przejścia między fotelami. Zajęta rozmową z towarzyszącym jej mężczyzną, gestykulowała lekko i słuchała tego, co mówi jej znajomy. W pewnej chwili zerknęła w program, po czym znów podniosła wzrok i rzuciła od niechcenia parę słów. Toad Tarkington wpatrywał się w nią wytrzeszczonymi oczami. Po kilku sekundach opanował się i odwrócił wzrok. Ile to już lat? Cztery? Nie, pięć. Ale nie, przecież to niemożliwe, nie tutaj, nie w Waszyngtonie. A może? Nieznacznie obrócił się na krześle i, niby od niechcenia, znów pobiegł wzrokiem w jej kierunku. Czesała się teraz inaczej, ale gotów był przysiąc, że to ona. Wspaniała figura, szeroko rozstawione oczy nad wystającymi kośćmi policzkowymi, a przy tym ten głos i dotyk, który zdołałby poruszyć nawet mumię. Żaden mężczyzna nie zapomni takiej kobiety. Siedział ze wzrokiem utkwionym w trzymany w ręku program, nawet na niego nie patrząc. Ostatni raz widział ją przed pięciu laty w Tel Awiwie. A teraz zjawiła się tutaj. Judith Farrell. Nie, to było tylko jej przybrane nazwisko, naprawdę nazywała się Hannah jakoś tam... Mermelstein, Hannah Mermelstein. Hannah w Waszyngtonie! Dobry Boże! Nagle poczuł, że robi mu się gorąco. Poluzował węzeł krawata i rozpiął guzik u kołnierzyka. - Co ci jest? Łapie cię grypa? - Rita wśliznęła się na swoje miejsce i obdarzyła go jednym z tych spojrzeń, jakie żony posyłają mężom, których ogłada towarzyska zaczyna wykazywać oznaki rozprzężenia. Zanim zdążył coś odpowiedzieć, światła na sali przygasły, kurtyna poszła w górę i rozpoczął się drugi akt. Kiedy blask reflektorów oświetlił postacie na scenie, nie mógł się powstrzymać i pobiegł wzrokiem w lewo, daremnie próbując dojrzeć ją w przyćmionym świetle; zbyt wiele osób zasłaniało mu widok. Hannah Mermelstein... Obiecał jednak, że nikomu nie zdradzi jej prawdziwego nazwiska. I dotrzymał słowa. - Coś ci dolega? - dobiegł go szept Rity. - Nie, nic. - To czemu masujesz sobie nogę? - A, trochę mnie rozbolała. W nodze tkwiły dwa stalowe bolce i właśnie teraz miał wrażenie, że oba dają o sobie znać. Izraelscy lekarze umieścili je tam na dzień czy dwa przed jego ostatnim spotkaniem z Judith alias Hannah, kiedy przyszła odwiedzić go w szpitalu. Toad Tarkington nie chciał przywoływać tamtych wspomnień. Złożył dłonie na brzuchu i starał się skupić uwagę na grze aktorów na scenie. Na próżno: wspomnienia wróciły z całą ostrością i mocą, jakby wszystko wydarzyło się wczoraj. Wspólnie spędzona noc, hol hotelu w Neapolu, i towarzyszący jej mężczyzna, który strzelał do człowieka w windzie, atak na USS „United States”, swąd spalenizny z płonącego w ciemności okrętu... Lot z Jake’em Graftonem w kabinie F-14. Spostrzegł, że pod wpływem powracających emocji zaciska dłonie na oparciach fotela. Co ona może tu robić? Kogo przyjechała zabić? - Chodźmy - szepnął do Rity. - Chcę wracać do domu. - Teraz? - spytała z niedowierzaniem. - Tak, teraz. - Podniósł się z krzesła. Rita wzięła torebkę, wstała z miejsca i ruszyła przodem w stronę przejścia między krzesłami, przeciskając się obok kolan i stóp, mrucząc przy tym słowa przeprosin. Kiedy dotarli do przejścia, ujął ją pod łokieć i udali się w kierunku holu. Spojrzał w stronę miejsca, które zajmowała Judith Farrell, ale nie mógł jej dojrzeć. - Dobrze się czujesz? - dopytywała się Rita. - Później ci wyjaśnię. Przeszli opustoszałym foyer i dotarli do szatni. Wyłowił z kieszeni koszuli numerek i podał go szatniarce. Kiedy dziewczyna poszła poszukać parasola, wyjął z portfela dwa dolary, które następnie wrzucił do pojemnika na napiwki. Otarł ręką pot z czoła. Szatniarka wróciła z parasolem i podała mu go ponad kontuarem wieńczącym dwupoziomowe drzwiczki. - Dziękuję - odparł. Gdy się odwrócił, stanął twarzą w twarz z Judith Farrell. - Witaj, Robercie - pozdrowiła go. Szukał słów, żeby coś powiedzieć. Stała przyglądając mu się, z głową lekko przechyloną w bok. Jej towarzysz obserwował ich, stojąc pod przeciwległą ścianą. - Pani pozwoli, Rito - odezwała się. - Nazywam się Elizabeth Thorn. Czy mogę porozmawiać kilka minut z pani mężem? Rita spojrzała na Toada, unosząc do góry brwi. A więc Judith Farrell wiedziała o jego żonie. Można się było tego spodziewać. - Gdzie? - spytał Toad ochrypłym głosem. - W twoim samochodzie. - Nie sądzę, aby... - zaczął Toad, odchrząknąwszy. - Posłuchaj, Robercie, zjawiłam się tutaj, żeby z tobą porozmawiać. Myślę, że powinieneś wysłuchać tego, co mam do powiedzenia. - Biura CIA są otwarte od ósmej do piątej - zauważył Toad Tarkington. - Od poniedziałku do piątku. Numer znajdziesz w książce telefonicznej. - To naprawdę ważne - odparła Judith Farrell. Toad ponownie odchrząknął i zaczął się zastanawiać. Twarz Rity przypominała pośmiertną maskę. - W porządku - zgodził się. Ujął żonę pod rękę i odwrócił się ku drzwiom. Mężczyzna stojący pod ścianą obserwował, jak wszyscy troje odchodzą, lecz nie uczynił najmniejszego gestu. Przeszli w milczeniu przez parking. Deszcz przestał padać, ale na ziemi wciąż pozostawały kałuże. Toad otworzył drzwi samochodu i powiedział, zwracając się do Farrell: - Usiądź z przodu. Rita, wskakuj na tylne siedzenie. Kiedy znalazł się w samochodzie uruchomił silnik i, odczekawszy, aż kobiety zajmą miejsca, włączył ogrzewanie. Wyciągnął rękę i chwycił torebkę Judith Farrell. Nie zareagowała, za to Rita w pierwszej chwili otworzyła usta - nadal jednak nie powiedziała słowa. W torebce nie było broni - a tego właśnie najbardziej się obawiał. Natknął się na portfel: wewnątrz znajdowało się prawo jazdy wydane przez władze stanu Maryland pani Elizabeth Thorn, urodzonej siedemnastego kwietnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku, zamieszkałej w Silver Spring. Poza tym kilka kart kredytowych, trochę pieniędzy, i to wszystko. Włożył portfel z powrotem do torebki i zaczął grzebać w jej zawartości: typowe kobiece przybory do pielęgnacji urody, paczka chusteczek higienicznych, pomadka. Zbadał dokładnie oprawkę szminki: zdjął nasadkę, wysunął i wsunął kolorową pomadkę, po czym nałożył nasadkę z powrotem i wrzucił szminkę do torebki. Odłożył torebkę na kolana Farrell. - No dobrze, pani Thorn. Słucham. - Chcę, żebyś przekazał wiadomość Jake’owi Graftonowi. - Zadzwoń do Agencji Wywiadu Wojskowego i umów się na spotkanie. - To chyba jasne, Robercie, że nie chcę, aby ktokolwiek wiedział, że z nim rozmawiałam. Dlatego właśnie przychodzę z tym do ciebie i proszę, abyś to ty przekazał mu tę informację. Wyłącznie jemu i nikomu więcej. Toad Tarkington przeanalizował prośbę i, aczkolwiek niechętnie, uznał jej zasadność. Kontradmirał Grafton zajmował stanowisko wicedyrektora Agencji Wywiadu Wojskowego, a Toad pełnił funkcję jego asystenta. Oba fakty były dobrze znane i stanowiły coś w rodzaju publicznej tajemnicy. Każdy telefon do biura był starannie odnotowywany, a tożsamość każdego gościa z zewnątrz poddawana skrupulatnemu sprawdzeniu. Admirał Grafton mieszkał w waszyngtońskim osiedlu przeznaczonym dla najwyższych rangą oficerów Marynarki i był strzeżony przez federalną służbę ochrony. Prześlizgnięcie się przez kordon ochronny nie sprawiłoby profesjonaliście specjalnej trudności, wówczas jednak admirał stanąłby przed alternatywą: albo dostarczy swym zwierzchnikom raport z odbytej rozmowy, albo złamie przepisy bezpieczeństwa. Przypuszczalnie w takiej sytuacji admirał musiałby sam postanowić, czy odbyta rozmowa wymaga zdania z niej relacji - drobna różnica, która Toadowi nie do końca wydawała się tak oczywista. - Przecież Rita i ja będziemy wiedzieli - zauważył. - Od was nikt się niczego nie dowie - oboje jesteście oficerami Marynarki. Również i tym razem nie mijała się z prawdą. Rita była instruktorką w szkole oblatywaczy Marynarki w morskiej bazie powietrznej w Patuxent River. Oboje byli w stopniu komandora porucznika; mieli dostęp do tajemnic najwyższego rzędu i oboje widzieli w swym życiu całe sterty materiałów zawierających tajne informacje, o których nie wolno im było nawet ze sobą rozmawiać. Toad odwrócił głowę i zerknął na Ritę, która wpatrywała się ze zmarszczonym czołem w tył głowy Elizabeth Thorn. Spojrzał przez okno na stojące na parkingu puste samochody. - Dlaczego dzisiaj? Właśnie teraz, kiedy wybrałem się z Ritą do teatru? - Gdybym podeszła do ciebie, kiedy jesteś sam, potraktowałbyś mnie jak powietrze. Ta uwaga zirytowała go. - Widzę, że jesteś cholernie pewna siebie, co? Nie odpowiedziała. Toad ponownie rzucił okiem przez ramię w stronę żony, i napotkał jej wzrok. Wiedział, że kiedy znajdą się sam na sam, zasypie go gradem pytań. Teraz jednak otworzyła drzwi samochodu i wysiadłszy, obeszła pojazd zatrzymując się z przodu, skąd mogła widzieć twarz drugiej pasażerki. - Lepiej, żeby to było coś ważnego - odezwał się Toad. - Zamieniam się w słuch. Wszystko zajęło niecałą minutę. Toad kazał jej powtórzyć wiadomość i zadał kilka pytań; Elizabeth Thorn na żadne z nich nie odpowiedziała. Z kieszeni płaszcza wyjęła zwykłą białą, nie zaklejoną kopertę, i podała Toadowi. Otworzył ją: wewnątrz znajdowało się zdjęcie i negatyw. Odbitka o formacie sześć na dziewięć przedstawiała białego mężczyznę w średnim wieku; siedział przy stoliku, ustawionym najwyraźniej w restauracji na świeżym powietrzu i czytał gazetę. Na blacie stolika stał talerz. Na twarzy mężczyzny malował się wyraz umiarkowanego niezadowolenia. - Powiesz mi, kto to jest? - Dowiesz się sam. - Jakieś sugestie? - CIA. Porozmawiasz z Graftonem? - Może, jeśli zaopatrzysz mnie jeszcze w komentarz. - Pokręcił odbitką. - Na przykład kiedy i gdzie zostało zrobione to zdjęcie. - Jake Grafton sam do tego dojdzie. Wierzę w niego. - Ale nie we mnie - westchnął. - A co powiesz na to: tuż zanim agent specjalny sześćdziesiąt dziewięć wziął pierwszy - i ostatni - kęs jajka na parze, w które piękna pani szpieg Hannah Mermelstein wstrzyknęła całą strzykawkę arszeniku, doszedł do wniosku, że podany do jajka Sauce Hollandaise jest odrobinę przesolony. Na jej twarzy nie odbiła się żadna reakcja. Wzruszył ramionami. Włożył zdjęcie z powrotem do koperty i wsadził ją do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Skąd wiedziałaś, że wybieramy się dzisiaj z Ritą na tę sztukę? Judith Farrell otworzyła drzwi samochodu i wysiadła. - Dziękuję, Robercie, że poświęciłeś mi swój czas. Po tych słowach zamknęła drzwi i odeszła. Toad odprowadził ją wzrokiem, gdy tymczasem Rita okrążyła samochód i zajęła miejsce na przednim siedzeniu obok kierowcy. - Kto to jest? - spytała. - Pracownica Mossadu. - Kochałeś się w niej kiedyś, prawda? Pozwól tylko kobiecie uczepić się tego tematu! Toad westchnął i wrzucił wsteczny bieg. Kiedy samochód znalazł się na jezdni, Rita zadała kolejne pytanie: - Kiedy ją poznałeś? - Pięć lat temu, w szpitalu. - Tak naprawdę nie nazywa się Elizabeth Thorn, zgadza się? - Masz rację. Przedstawiła się od razu w ten sposób nie chcąc, bym zwracał się do niej inaczej. Rita czekała w nadziei, że powie jej coś więcej, ale widząc, że nie ma takiego zamiaru, zauważyła: - Jest bardzo piękna. Toad chrząknął tylko. - Powiesz mi, co ci przekazała? - Nie. Wyglądało na to, że Rita przyjmowała wszystko z godnością. Chwilę wcześniej, przez nikogo nie proszona, sama wysiadła z samochodu. Musiał przyznać, że wykazała się prawdziwym aktorstwem, zagrała to pierwsza klasa - w każdym calu profesjonalistka, jaką była Judith Farrell. Może powinien być milszy dla Farrell. Myśl ta przebiegała mu jeszcze po głowie, kiedy dotarła do niego uwaga Rity: - Zdaje mi się, że wciąż ją kochasz. Nie tak jak mnie, ale bardzo ci na niej zależy. Gdyby cię wcale nie obchodziła, byłbyś dla niej mil... - Możesz się przymknąć? - warknął. - Posłuchaj, drogi mężu: w ciągu trzech lat naszego małżeństwa żadne z nas nie odzywało się do drugiego w ten sposób. Nie sądzę, aby... - Przepraszam, cofam to, co powiedziałem. - Czuję się, jakbym ugrzęzła w jakimś serialu dla kucharek - ciągnęła - i wcale mi się to nie podoba. Toad Tarkington nie należał do głupców i pozwolił jej mieć ostatnie słowo. W chwilę później, gdy czekali na światłach, Rita zapytała normalnym tonem: - Zatem jakie zadania Elizabeth Thorn wykonuje dla Mossadu? Toad myślał chwilę, zanim odpowiedział. Doszedł do wniosku, że prawda będzie chyba najlepsza. - Pięć lat temu kierowała grupą uderzeniową; możliwe, że robi to nadal. Jest zawodowym zabójcą najwyższej klasy. Toad obudził się w sobotę o świcie. Nie chcąc rozbudzić Rity, poszedł ubrać się do kuchni. Kiedy nakapało już dosyć kawy, by napełnić filiżankę, nalał sobie trochę i wyszedł do ogródka małego domku, który kupili z Ritą w ubiegłym roku w pobliżu bazy lotniczej Andrews. W atmosferze cichego poranka przesyconego łagodnymi promieniami słońca, które zapowiadały mający nastąpić za kilka godzin upał, wyczuwało się nastrój wyczekiwania. Z bazy nie dochodził najmniejszy odgłos pracy silników samolotów odrzutowych. Jeszcze za wcześnie. Ktoś spalał gdzieś ubiegłoroczne jesienne liście, mimo iż w oczach prawa stanowiło to wykroczenie; lekki swąd zdawał się dodawać kawie ostrości. Judith Farrell. Tutaj. Chociaż nigdy by się do tego nie przyznał przed Ritą, spotkanie z Judith było sporym przeżyciem. Ale Rita i tak się domyśliła. Do diabła z babami! Całe to gówno z językiem gestów i mową bez słów, które według ich oczekiwań mężczyźni powinni rozgryzać w pocie czoła, było najnowszym aspektem odwiecznej walki płci. A jeśli jakimś cudem udałoby ci się rozszyfrować, o co chodzi, wymyśliłyby coś nowego, żebyś znowu miał się nad czym głowić, starając się sprostać nowo wyznaczonym normom wrażliwości. Jeśli dotknęło cię przekleństwo chromosomu Y... Siedział popijając kawę i rozmyślał nad dylematem rodzaju męskiego. Po chwili wrócił myślami do wiadomości, jaką Judith Farrell chciała przekazać Jake’owi Graftonowi. Pewnie dlatego nie próbowała skontaktować się z nim, Toadem Tarkingtonem, gdy był sam w domu, ponieważ nawet on ani Rita nigdy nie wiedzieli, kiedy taki moment może nastąpić. W tym miesiącu to była jego pierwsza wolna sobota. A ta cała bzdura, że potraktowałby ją jak powietrze... No cóż, miała rację, tak by właśnie postąpił. Ktoś powiedział Farrell - czyli Mossadowi - że mają z Ritą bilety na wczorajszą sztukę. Kto? Usiłował przypomnieć sobie, kiedy i komu w biurze mógł napomknąć o zamiarze pójścia z Ritą do teatru na to przedstawienie. Zdawało mu się, iż pamięta jak przez mgłę wzmianki na temat sztuki ze strony różnych osób; całkiem możliwe, iż przy tej okazji wspomniał, że ma bilety. Kupił je ponad miesiąc temu w biurze sprzedaży biletów, składając zamówienie przez telefon. Trudno też powiedzieć, komu Rita mogła wspominać o planowanym wyjściu. Z całą pewnością nie była to tajemnica. A więc znalazł się w ślepym zaułku. Czując opanowującą go frustrację, wszedł do środka i nalał sobie drugą filiżankę kawy. Wyjął kopertę i jeszcze raz obejrzał zdjęcie. Najzwyklejsze zdjęcie przedstawiające najzwyklejszego w świecie mężczyznę. Przytrzymał negatyw pod światło; najwyraźniej był to negatyw załączonej odbitki, dodany w celu udokumentowania jej autentyczności. No dobrze, ale co takiego było w tym zdjęciu, co nadawało mu szczególnego znaczenia? Przestudiował je dokładnie z odległości trzydziestu centymetrów: gość siedzi przed restauracją. Gdzie? Nie wiadomo. Kiedy? To samo. Cóż, Jake Grafton będzie wiedział, co z tym zrobić. Zawsze radził sobie z najgorszymi problemami, którą to umiejętność Toad dawno już uznał za przejaw instynktu. Można by mu zawiązać oczy i wrzucić do dołu wypełnionego wężami, a i tak zdołałby uniknąć jadowitych okazów. Z łazienki dobiegł go odgłos odkręcanej wody: pewnie Rita zaczęła brać prysznic. Umieścił zdjęcie i negatyw w kopercie, i schował ją w kieszeni koszuli. Wycinał chwasty wzdłuż ogrodzenia przed domem, kiedy w drzwiach pojawiła się Rita. Miała na sobie kombinezon lotniczy, a włosy sczesane w kok i przypięte w tyle głowy. - Wychodzę, Toad - oznajmiła. Przerwał swoje zajęcie i oparł się o ogrodzenie. - Wrócisz na kolację? - Tak. Zadzwonisz do admirała Graftona? - Nie wiem, jeszcze nie podjąłem decyzji. - Widzę więc, że tak. Zabrał się z powrotem za ścinanie chwastów, próbując nie pokazać po sobie gniewu. Rita roześmiała się. Cisnął sekator na ziemię i odwrócił się plecami do niej. W kilka sekund później wyłoniła się przed nim. - Kocham cię, Stary Ropuchu*. [*Angielskie słowo toad, pisane tak samo, jak imię Roberta Tarkingtona, oznacza w dosłownym tłumaczeniu „ropuchę”; w oryginale Rita zwraca się w tym miejscu do męża używając zwrotu Toad-man - przyp. tłum.]. - Rzucę cię - prychnął - i ucieknę ze starą, kochaną Lizzie Thorn. Kiedy wrócisz wieczorem do domu, zastaniesz tu tylko moją brudną bieliznę i rozwaloną rakietę do tenisa. Wspięła się na palce i pocałowała go w policzek. - Do zobaczenie wieczorem, kochanie. Liczby... ich wymowa przerażała go, wprawiała w osłupienie, hipnotyzowała. Zapisał je na odwrocie koperty, której używał jako zakładki. Potworny, niewyobrażalny ogrom ludzkiego nieszczęścia tkwiący w tych liczbach sparaliżował go, nie pozwalał mu wziąć ponownie książki do ręki i dalej czytać. Jake Grafton patrzył przez okno na drzewa poruszające się na wietrze, wcale ich nie widząc. Bawił się automatycznym ołówkiem, i jeszcze raz przeciągnął palcami po rzedniejących włosach. Ponownie spojrzał na kopertę. Piętnaście milionów Rosjan poległo w walce z Niemcami w czasie pierwszej wojny światowej. Piętnaście milionów trupów! Nic dziwnego, że cały naród uległ dezorganizacji. Trudno się dziwić, że wywlekli cara z pałacu i postawili go z całą rodziną pod ścianą. Piętnaście milionów! Los nowej republiki był przesądzony. Bolszewicy wpędzili kraj w trwającą pięć lat wojnę domową. Piekło gwałtu, głodu i chorób, które pochłonęło następne piętnaście milionów istnień ludzkich. Kolejne piętnaście milionów! A później przyszedł Józef Stalin i wprowadzana na siłę kolektywizacja rolnictwa. Tutaj już dane liczbowe były nader mgliste i opierały się na naukowych spekulacjach. Według szacunkowej oceny jednego z historyków, sześć milionów ludzi zostało zamordowanych lub zagłodzonych na śmierć. Inny z naukowców uważał, że śmierć poniosło co najmniej dziesięć milionów mężczyzn, kobiet i dzieci: młodzi i starzy, pełni wigoru i zniedołężniali, ci walczący o życie i ci czekający na śmierć. Armia Czerwona spustoszyła obszar tysięcy kilometrów kwadratowych, zabierając wieśniakom każdą okruszynę, ostatnią krowę, ostatniego ziemniaka, główkę kapusty, każde ziarno nadające się do zjedzenia. Następnie szczelnie zamknęli granice obwodów i czekali, aż ostatnia ludzka istota umrze z głodu. Dziesięć milionów ludzi! I to przy bardzo ostrożnych szacunkach. A potem nastał okres czystek. Pod rządami Józefa Stalina (i pomyśleć, że to Iwanowi Czwartemu nadano przydomek „Groźny”!) obywatele radzieccy zostali zapędzeni do niewolniczej pracy i tak spędzali resztę swoich dni o ile nie zginęli wcześniej od kuli w masowych mogiłach. Oddziały tajnej policji miały wyznaczone „kontyngenty dostaw” i wypełniały je skrupulatnie. Za pomocą procesów pokazowych i wymuszonych zeznań, paraliżujący serce terror został zaszczepiony do każdej najmniejszej dziedziny sowieckiego życia. Przedstawiciele wszystkich kręgów społeczeństwa denuncjowali jeden drugiego, ogarnięci paranoiczną histerią, która żywiła się ludzkimi ofiarami. Ci, co przeżyli ten horror, nadali mu odpowiednie miano: „Wielka Czystka”. Zlikwidowano ponad dwadzieścia milionów ludzkich istnień, może nawet aż czterdzieści. Jeden Bóg znał prawdziwą liczbę i zachowywał ją dla siebie. Druga wojna światowa. Szalejący ogień walk, głodu i chorób pochłonął kolejne dwadzieścia pięć milionów obywateli radzieckich. Dwadzieścia pięć milionów ludzi! Suma tych liczb dawała co najmniej osiemdziesiąt pięć milionów. Jake Grafton dodawał je do siebie trzykrotnie - za każdym razem wynik wydawał się zbyt wysoki. Ludzki umysł nie był w stanie pojąć znaczenia cyfr zapisanych na odwrocie pomiętej koperty. Osiemdziesiąt pięć milionów ludzkich istnień. Równie dobrze można by próbować dociec, ile gwiazd mieści się w galaktyce, ile galaktyk liczy sobie wszechświat. - Jake? - W progu stała jego żona. - Wybieram się z Amy do pasażu handlowego Crystal City. Pojedziesz z nami? Obrzucił ją spojrzeniem. Była kobietą średniego wzrostu, ze śladami siwizny w ciemnych włosach. W ręku trzymała torebkę. - Do sklepu... - powtórzył. - Amy chce prowadzić - wyjaśniła. Mała dostała właśnie tymczasowe prawo jazdy i zasiadała teraz za kierownicą rodzinnego samochodu, ale tylko wtedy, kiedy na miejscu obok niej siedział Jake. Callie od razu oświadczyła, że jej nerwy nie wytrzymują takiej próby i podziękowała za zaszczyt. Jake Grafton podniósł się i wyjrzał przez okno. Słońce słabo prześwitywało przez wysokie, zamglone niebo. W tę czerwcową sobotę jak Ameryka długa i szeroka toczyły się rozgrywki baseballa, ludzie jeździli rowerami, robili zakupy, kosili trawę na podwórkach, i cieszyli się kojącą temperaturą kontemplując zapowiedź całego czekającego ich lata. Koperta i zapisane na niej rzędy cyfr wydawały się równie odległe od tej rzeczywistości, co dane o liczbie ofiar z czasów hiszpańskiej inkwizycji. - Dobrze - odparł żonie. Po raz ostatni spojrzał na kopertę, po czym wsunął ją między strony książki. Liczby skryły się w zamkniętym tomie; wystawała z niego jedynie górna część koperty na wysokość jednego centymetra. Osiemdziesiąt pięć milionów ludzkich istnień. Ale ludzie ci nie żyli już od dawna, byli równie martwi, co mumie faraonów. Ziemia wchłonęła ich łzy i krew, przetworzyła i oddała przyrodzie ich ciała. Pozostały tylko liczby. Zgasił światło i wyszedł z pokoju. Toad Tarkington zadzwonił do Graftonów, gdy ci wrócili już ze sklepu. Callie nie omieszkała zaprosić go na kolację. W pięć minut później znów podniosła słuchawkę. - Pani Grafton, mówi Jack Yocke. W poniedziałek wyjeżdżam z misją zagraniczną i pomyślałem sobie, czy nie mógłbym wpaść dziś wieczorem i porozmawiać z pani mężem? - Może przyjdzie pan na kolację, Jack? Około wpół do siódmej. - Nie chciałbym sprawiać pani kłopotu. Callie przyjęła tę uwagę z rozbawieniem. Lubiła podejmować gości, a Jack Yocke, reporter z „Washington Post”, często odwiedzał jej dom. Jake unikał zwykle dziennikarzy, lecz Yocke w wyniku niezwykłego splotu okoliczności został uznany za przyjaciela rodziny. I nigdy jeszcze nie odrzucił zaproszenia na kolację. Pomijając kwestię przyjaźni, miał tu najbardziej poszukiwany towar w całym Waszyngtonie - dojście do elity władzy, a orientował się doskonale, ile to jest warte. Nie miał wątpliwości, że Callie również zdaje sobie z tego sprawę, i gotowa jest w każdej chwili zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, jeśli tylko dojdzie do wniosku, że nadużył jej gościnności. - To żaden kłopot, Jack - zapewniła pogodnie. - Dokąd pan wyjeżdża? - Do Moskwy! To moja pierwsza misja za granicą. - W jego głosie słychać było entuzjazm. Callie zdusiła w sobie śmiech. Yocke przez dwa lata czynił energiczne zabiegi o możliwość otrzymania zadania za granicą. Nie licząc krótkiej przejażdżki na Kubę, większość ze swej pięcioletniej kariery w „Washington Post” spędził w dziale miejskim, pisując na temat policji i lokalnych polityków. - Cierpliwość się opłaca - zauważyła. - Prawdę powiedziawszy - zniżył głos do konspiracyjnego tonu - dostałem tę zgodę dlatego, że nasz człowiek numer dwa przebywający tam na placówce miał pilną sprawę rodzinną i musiał wracać do domu. Największą moją zaletą jest stan kawalerski. - No i od dawna prosiłeś o wysłanie za granicę. - „Błagałem” byłoby lepszym określeniem. - Moskwa? Jedzie do Moskwy? - Jake Grafton powtórzył za żoną, gdy ta zjawiła się w jego gabinecie, by przekazać mu najświeższą wiadomość. Callie skinęła głową. - Tak, do Moskwy. Wiem, że nie jest tam teraz bezpiecznie, ale dla niego ten wyjazd stanowi awans w sensie zawodowym. - Po tych słowach wyszła, żeby przygotować kolację. - Z pewnością będzie miał o czym pisać - powiedział do siebie Jake Grafton, przeglądając stosy książek, gazet i czasopism porozrzucanych na biurku. W ostatnich dniach czytał wszystko, cokolwiek wpadło mu w ręce na temat byłego Związku Radzieckiego, supermocarstwa, które po swym upadku przed niespełna trzema laty, wpadło w wir pogłębiającego się chaosu. Podobnie jak walący się stary budynek, który ponad swój czas opierał się podmuchom wiatru i burzom, komunistyczne imperium upadło zupełnie nagle, rozpadło się od środka i roztrzaskało bezładnie jak stary kryształ. Waśnie etniczne, galopująca inflacja, głód i stopniowy rozpad porządku społecznego dolewały oliwy do rozszerzających się płomieni. - Tak, nie zabraknie mu tematów do pisania - mruknął do siebie bez zapału. Entuzjazm, z jakim Yocke odnosił się do swej nowej przygody, zdominował atmosferę kolacji. Blisko trzydziestoletni wysoki, szczupły dziennikarz, traktował nowo wyznaczone zadanie jako rodzaj wielkiego wyzwania. - Nie mógłbym ścierpieć, gdybym musiał jeszcze raz postawić stopę w Ratuszu. Ten wyjazd to dla mnie szansa, żeby raz na zawsze wyrwać się z działu miejskiego. Szansa na zdobycie sławy, przemknęło przez głowę Jake’owi Graftonowi, jednak nie powiedział tego głośno. Młody reporter wprost kipiał od nadmiaru ambicji, ale admirał nie miał mu tego za złe. Ambicja zdawała się stanowić jeden z niezbędnych elementów, które składają się na życie zapisane wielkimi osiągnięciami. Miał ją Lincoln, Churchill, Roosevelt... Hitler. I Józef Stalin. Grafton grzebał w swoim jedzeniu, podczas gdy Jack Yocke rozprawiał o Rosji. Toad Tarkington sprawiał wrażenie pogrążonego w myślach i cichszego niż zwykle. Słuchał dziś Yocke’a bez słowa komentarza. - Trudno wyobrazić sobie imperium rosyjskie pozbawione potężnej machiny biurokracji. Do roku tysiąc sześćset pięćdziesiątego biurokracja zapuściła mocne korzenie, a za rządów Piotra Wielkiego stała się już nieodzowna. Była narzędziem, za pomocą którego carowie zarządzali imperium. Kiedy bolszewicy przechwycili władzę, po prostu przejęli ją w całości. Kłopot w tym, że w końcu biurokracja utraciła zdolność sprawnego działania. Ta piekielna machina zwyczajnie się zacięła i żadna moc na ziemi nie była w stanie wprawić jej ponownie w ruch, z wyjątkiem bezpośredniego zastosowania siły. - Nie siły - przerwał Jake Grafton - ale terroru. - Terroru - zgodził się Yocke. - Którego przywództwo kraju nie mogło już dalej wprowadzać. - W którym miejscu popełniono błąd? - zaczęła się zastanawiać Callie. - Po upadku komunizmu i rozwiązaniu Związku Radzieckiego wszyscy byli tak pełni nadziei. Gdzie nastąpiła pomyłka? Każdy z obecnych przy stole miał na ten temat swoje zdanie, nawet Amy. - Wszyscy tam się nienawidzą - stwierdziła. - Praktycznie wszystkie grupy etniczne walczą ze sobą. Tak nie może być, ludzie nie powinni pałać nienawiścią do siebie. Toad Tarkington mrugnął do niej. Amy doroślała z każdym dniem, a on darzył ją ogromną sympatią. - Jak tam jazda za kierownicą? - zapytał, kiedy w rozmowie nastąpiła przerwa. - Wspaniale - odpowiedziała Amy i dodała, krzywiąc usta w uśmiechu: - Tylko nie dla mamy. Siedzi przy mnie z zaciśniętymi zębami i czeka, kiedy zdarzy się wypadek. - No, Amy... - zaczęła Callie. - Wie, że to się źle skończy: zęby, włosy i oczy na tablicy rozdzielczej. - Westchnęła żałośnie. - Postanowiłam zostać kierowcą samochodów wyścigowych. Zacznę od jazdy na samochodach fabrycznych. Myślę, że za parę lat będę gotowa do startu w Formule l. - Amy Carol - przerwała jej matka z udaną surowością. - Nie jesteś... - Po prostu talent - ciągnęła Amy. - Niektórzy ludzie go mają, a inni nie. Powinieneś mnie widzieć, jak operuję pedałem gazu i jak radzę sobie z kierownicą. Po kolacji Jack Yocke poprosił admirała o kilka słów na osobności. Jake wprowadził go więc do gabinetu i zamknął drzwi. - Widzę, że wziął się pan za czytanie - zauważył reporter, kiedy obaj usadowili się na krzesłach. - Mhm. - To dla mnie wielka odmiana - zaczął Yocke. - To samo mówiłeś, kiedy redakcja „Washington Post” pozwoliła ci prowadzić felieton w czasie prawyborów prezydenckich w dziewięćdziesiątym drugim. - Nie, tamto nie wypaliło. Zresztą to nie był felieton, tylko podpisany komentarz ukazujący się raz w tygodniu. Jake sięgnął po leżący na półce album z wycinkami i przekartkował go. - Callie zachowała większość z nich. Moim zdaniem niektóre były naprawdę dobre. Yocke wzruszył skromnie ramionami, lecz gest ten umknął uwadze Graftona. Admirał poprawił sobie okulary na nosie i odezwał się: - No zobaczmy... to napisałeś w styczniu, przed prawyborami w New Hampshire. Pisałeś tak: „Obecnie Bush przyznaje, iż nie wiedział, że kraj przeżywa recesję. To jedyny mieszkaniec Ameryki, do którego ta wiadomość nie dotarła. Ten człowiek jest niczym świstak: raz na cztery lata wychodzi ze swej nory, żeby poprowadzić kampanię”. - Dopuszczalna hiperbola - wtrącił Yocke, kręcąc się na krześle. - Autor powinien pisać w sposób interesujący. - „Gdyby George Bush sprawował prezydenturę w czasie drugiej wojny światowej, to wojska aliantów zatrzymałyby się nad Renem, a w Niemczech wciąż rządziliby naziści” - cytował dalej admirał. - No, cóż... Grafton przerzucił strony i odchrząknąwszy, kontynuował: - „Mieszkańcy Ameryki nie chcą, aby George Bush i Clarence „Zbereźnik” Thomas decydowali w sprawie, czy ich córki mogą poddawać się aborcji” - Grafton zerknął zza okularów na dziennikarza. - „Zbereźnik”? - Wyniknęło pewne nieporozumienie. Ta uwaga nie powinna była trafić do gazety; napisałem to dla żartu, żeby redaktor mógł na mnie trochę pokrzyczeć, ale facet jakimś cudem to przegapił. Niewiele brakowało, a obaj wylecielibyśmy na zbity pysk. Grafton westchnął i przerzucił kilka stron dalej. - O, a to mój ulubiony kawałek: Jeśli nawet gubernator stanu Arkansas Bill Clinton jest, jak twierdzi, całkowicie bezpodstawnie oskarżany o związek pozamałżeński z seksbombą Gennifer Flowers, to samo to nie dyskwalifikuje go jeszcze jako kandydata na prezydenta. W bieżącym stuleciu Ameryka miała dwóch, może nawet trzech prezydentów, którzy dochowywali wierności swym żonom. Pojawienie się czwartego nie doprowadzi do rozerwania tkanki społecznej w sposób nie dający się już naprawić. Jest faktem nie podlegającym dyskusji, że tego typu gamonie rzadko ubiegają się o urząd publiczny w naszym pięknym kraju i niemal nigdy go nie otrzymują. Jeśli więc raz na jakiś czas, na przestrzeni jednego pokolenia, któremuś z nich uda się prześlizgnąć, to czy może wyrządzić wielką szkodę?” - Parodia Davida Brodera - wymamrotał Yocke z odcieniem przekory. - Utwór satyryczny. - Wszystko, co pisze się w naszych czasach, to satyra - zauważył admirał zamykając album z wycinkami i wsuwając go z powrotem na półkę. Kiedy spojrzał na Yocke’a, na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Powinieneś pisać dla „Rolling Stone”. - W „Washington Post” lepiej płacą - odparł Jack Yocke. - Wie pan co, przez te lata napisałem całą masę różnych rzeczy, ale ilekroć zjawiam się w pralni oddać koszule, to muszę tamtejszemu facetowi wciąż przeliterowywać swoje nazwisko. A przez ostatnie pięć lat gość widuje mnie dwa razy w tygodniu, potrafi mówić po angielsku, a nawet co nieco czyta. Wciąż z uśmiechem na ustach, Grafton zdjął okulary i potarł grzbiet nosa. - To, co piszesz jest zbyt subtelne. Powinieneś spróbować dodać do tego więcej pieprzu. - Dziękuję za życiowe wskazówki. Zapamiętam sobie tę radę. Teraz jednak dotarła do nas poufna informacja na gorący temat, którą zamierzam sprawdzić, gdy pojadę do Rosji. Otóż mówi się, że na tamtejszym wolnym rynku pojawiły się taktyczne rakiety z głowicami atomowymi; są oferowane na sprzedaż temu, kto da najwyższą stawkę. - Co ty opowiadasz? - Jake Grafton uniósł do góry brwi. - Gdzie o tym słyszałeś? Yocke założył nogę na nogę i usadowił się wygodnie. - Wiem, że nie potwierdzi pan tego ani nie zaprzeczy. Pan nawet słowa by nie pisnął na temat tajnych informacji; ale pomyślałem sobie, że sprzedam panu tę pogłoskę. Tak po prostu. Jake Grafton przebiegł palcami po włosach, poszczypał się w nos i obrzucił swego gościa spojrzeniem pozbawionym entuzjazmu. - Dzięki, przyjrzymy się temu. Byłoby nam jednak łatwiej, gdybyśmy znali źródło tego gorącego przecieku. - Nie mogę tego wyjawić. To bardziej pogłoska niż przeciek. Ale jeśli rzecz okaże się prawdziwa, będzie z tego niezły materiał. - Który uczyni cię sławnym - dokończył Jake. - I pozostawi cię w naszej pamięci. Będziesz musiał tylko pożyć na tyle długo, żeby zdążyć przesłać go do redakcji. - W tym sęk. Jake powstał i wyciągnął rękę. - Gdyby spotkało cię to najgorsze, będziemy cię miło wspominać. Jack Yocke przyglądał się przez chwilę wyciągniętej dłoni, a w końcu ją uścisnął. Wstał z krzesła i uśmiechnął się. - Jedną z najbardziej czarujących cech pańskiego charakteru, admirale, jest ta głęboka warstwa ckliwego sentymentalizmu kryjąca się pod zewnętrzną maską zawodowca. Jest pan po prostu starym mięczakiem. - Przyślij nam od czasu do czasu kartkę pocztową i napisz jak ci leci. - O tak, na pewno. Kiedy Jack Yocke wyszedł, do pokoju wsunęła się Amy Carol. Starannie zamknęła za sobą drzwi i usiadła na krześle, dopiero co zwolnionym przez dziennikarza. - Tatusiu, chciałabym cię o coś zapytać. - Proszę. - Chodzi o seks. Otworzył usta, lecz się nie odezwał. No tak, Amy bez wątpienia zaczynała dorastać. Przybrała już zgrabne kobiece kształty i najpewniej rozmawiała z Callie o sprawach płci, moralności i tak dalej. Pod jego bacznym wzrokiem poruszyła się teraz lekko na krześle. - Dlaczego nie zapytasz mamy? Zerwała się z krzesła i pomknęła ku drzwiom. Usłyszał jej krzyk dochodzący z korytarza: - Toad, jesteś mi winien pięć doków! Mówiłam ci, że mnie spławi. Kiedy Yocke pożegnał się już z gospodarzami, Jake i Toad Tarkington zabrali kawę do gabinetu i starannie zamknęli za sobą drzwi. - Nie uwierzy pan, admirale, ale wczorajszego wieczoru podeszła do mnie w Kennedy Center Judith Farrell. Jake Grafton potrzebował kilku chwil na przetrawienie tej informacji; od czasu, gdy słyszał to nazwisko po raz ostatni, minęły już całe lata. - Judith Farrell, agentka Mossadu? - upewnił się. - Tak jest, admirale. Teraz nazywa się Elizabeth Thorn. Miała prawo jazdy wystawione w stanie Maryland. - Opowiedz mi lepiej o tym. Toad zaczął relacjonować, przechodząc w odpowiednim momencie do przekazanej mu wiadomości. - Pamięta pan Nigela Kerena, tego brytyjskiego wydawcę-miliardera, który wypadł ze swego jachtu rok czy dwa lata temu w czasie żeglugi po Wyspach Kanaryjskich? Jake przytaknął: - Tak, znaleźli go nagiego w wodach oceanu. - Był już tylko zimnym trupem. Wkrótce potem jego imperium wydawnicze legło w gruzach, przy akompaniamencie oskarżeń o machlojki finansowe. Nikt jednak nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, jak to się stało, że Keren ze swej luksusowej kabiny na pokładzie jachtu dostał się do wody ponad sięgającym do piersi relingiem, nagi jak go pan Bóg stworzył. Jake pociągnął łyk kawy. - Był libańskim Żydem, zgadza się? Naturalizował się w Wielkiej Brytanii? - Tak jest. A nasza stara znajoma Judith Farrell twierdzi, że został zabity przez CIA. - Co? - Właśnie tę wiadomość chciała panu przekazać: Nigela Kerena zabiła CIA. Aha, i jeszcze to zdjęcie. Toad wyjął z kieszeni kopertę i podał admirałowi. Ten podszedł do biurka i zapalił lampkę, żeby zapoznać się z jej zawartością. - Wiem, kogo przedstawia to zdjęcie - odezwał się. - Tak jest, panie admirale, ja także go rozpoznałem. To Herb Tenney, oficer CIA, który jedzie z nami do Rosji. Jeśli pojedziemy. Jake wydobył z szuflady biurka szkło powiększające i obejrzał dokładnie fotografię, próbując sobie przy tym przypomnieć, co czytał na temat śmierci Kerena. Finansista przebywał na pokładzie swego jachtu wraz z załogą, aż któregoś dnia okazało się, że przepadł bez śladu. Po siedmiu dobach z oceanu wyłowiono jego nagie zwłoki. Wszyscy członkowie dwunastoosobowej załogi twierdzili, że o niczym nie wiedzą. Hiszpański patolog nie potrafił stwierdzić przyczyny zgonu, wykluczył jednak utonięcie ze względu na brak wody w płucach. Tak więc Keren już nie żył, zanim jego ciało wyleciało za burtę. W jaki sposób zginął, pozostawało tajemnicą. Na koniec Jake położył szkło powiększające wraz ze zdjęciem na blacie biurka i popatrzył na nie ze zmarszczonym czołem. - Herb Tenney czytający gazetę - westchnął. - No dobrze, co jeszcze kazała ci powtórzyć? - To już wszystko, panie admirale. „Powiedz admirałowi Graftonowi, że Nigela Kerena zabiła CIA. Tu jest zdjęcie i negatyw. Cześć”. Niczego więcej nie przekazała. Jake wziął szkło powiększające, żeby zbadać negatyw. Wyglądał na ten sam, z którego wykonano odbitkę. Na koniec schował zdjęcie i negatyw z powrotem do koperty i podał ją Toadowi. - Zanieś to w poniedziałek rano do centrum komputerowego i każ im zbadać. Chcę wiedzieć, gdzie i kiedy zrobiono to zdjęcie i czy negatyw retuszowano lub poddawano zmianom na drodze obróbki komputerowej. - Nie sądził, by negatyw został podrobiony, skoro jednak Farrell przedstawiała go jako materiał dowodowy, nie wadziło tego sprawdzić. - Tak jest. A co będzie, jeśli coś z tego trafi do Tenneya? - No to co? Może będzie nam mógł coś powiedzieć na temat tej fotografii. - Jeżeli to CIA zabiła Kerena i Tenney maczał w tym palce, to pewnie nie chcieliby, żeby ktoś oglądał to zdjęcie. - Toad, naczytałeś się za dużo powieści szpiegowskich. Najprawdopodobniej będziemy musieli zwrócić się do Tenneya w sprawie tej fotografii. Farrell o tym dobrze wiedziała. Z pewnością chce, żebyśmy go przepytali. - W takim razie nie powinniśmy tego robić. Przynajmniej do czasu, aż będziemy wiedzieli, o co w tym wszystkim chodzi. Jake Grafton prychnął gniewnie. Wystarczająco długo tkwił na obrzeżach wywiadu, by nie ufać nikomu, kto jest z nim związany. Był święcie przekonany, że prawdy nie można szukać u ludzi z CIA. Nie mieli o niej pojęcia. Co gorsza, nie spodziewali się, że ją kiedykolwiek poznają i było im to najzupełniej obojętne. - Zanieś odbitkę i negatyw do facetów od komputerów - powtórzył. - Dołącz do nich klauzulę tajności. To powinno skłonić technika do milczenia. - A co z Farrell? - spytał Toad. - A co ma być? - Moglibyśmy zdobyć jej adres w drogówce w Marylandzie i spróbować ją odnaleźć. - Powiedziano jej, co ma przekazać, i to zrobiła. Niczego więcej nie wie. Toad Tarkington trącił palcem kopertę, a następnie umieścił ją w wewnętrznej kieszeni. Dopił resztę kawy. - Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałbym zapytać, czego chciał Yocke? - Dotarły do niego pogłoski, że w Rosji wystawiane są na sprzedaż taktyczne rakiety z głowicami atomowymi na zasadzie „kto da więcej”. - O, cholera! - Wiem, co myślisz. Najbardziej drażliwa, najbardziej niebezpieczna i najwyższej wagi sprawa, jaką Narodowa Rada Bezpieczeństwa ma na tapecie, a ktoś taki jak Jack Yocke dowiaduje się o niej na ulicy. No i rzuca się na okazję, żeby wejść do panteonu dziennikarstwa. Rzygać się chce! Richard Harper był kapłanem w służbie bogini o imieniu Zaawansowana Technologia. Większość ze swych wolnych godzin spędzał na czytaniu czasopism komputerowych i prac poświęconych technice oraz na myszkowaniu w sklepach z gadżetami. Komputery zaprzątały mu głowę przez prawie cały dzień. Był święcie przekonany, że otacza je jakaś astralna aura. Wierzył niemal, że komputer ma własną duszę: byt zupełnie niezależny od plastiku, przewodów i krzemu, z których urządzenie to zostało skonstruowane. Miał więc zwyczaj rozmawiać z komputerem, gdy przebiegał palcami po jego klawiaturze. Wypowiadane cichym, śpiewnym głosem uwagi były prawie zupełnie niezrozumiałe, ale dla Toada Tarkingtona nie ulegało wątpliwości, że Harper nawiązuje bezpośredni kontakt z tym kimś czy też czymś, co ożywiało maszynę. Toada to nie przerażało; lata całe spędził słuchając, jak piloci Marynarki szepczą do swych krzepkich, napędzanych paliwem odrzutowym kochanek. Nie uważał Richarda Harpera za coś więcej niż zwykłego postrzeleńca. Próbował teraz zrozumieć co nieco z zaklęć wypowiadanych przez Harpera. Czasami udawało mu się wyłowić jakieś słowa: - ...czas licznych wahań i niepewności, setek powtórzeń i chwil jasności... Czy się ośmielę, ośmielę się? Po kilku minutach przestał zwracać uwagę na Harpera i zaczął przeglądać plakaty, rysunki i wycięte z gazet artykuły, które zostały umocowane za pomocą taśmy klejącej do ściany. Pokrywały calutką ścianę, każdy centymetr kwadratowy powierzchni. Wszystkie traktowały o komputerach. Fuj! Dla Tarkingtona komputery były po prostu jeszcze jednym narzędziem - droższym niż młotek czy śrubokręt, ale ze swej natury wcale nie bardziej interesującym. Z konieczności od czasu do czasu dokładał wszelkich starań, żeby któryś z nich skłonić do pracy, a w razie potrzeby potrafił nawet udzielić dość wyczerpującego opisu technicznego na temat tego, co dzieje się głęboko w środku urządzenia. Ale komputerowi brak było polotu, posmaku przygody, nie wywoływał on w jego duszy żadnej emocji. W ten poniedziałkowy poranek stał opierając się bezczynnie o kontuar i bez najmniejszego dreszczu emocji obserwował, jak Harper i jego komputer czynią swoją powinność. Jednak jego niespokojny umysł krążył wokół pewnego tematu: jeszcze raz wrócił myślami do Elizabeth Thorn alias Judith Farrell. Kiedyś ją kochał. Przyszło mu nagle do głowy, że jedną z wad biologicznych rodzaju męskiego jest niemożność definitywnego zerwania z kobietami, które kiedyś się kochało. O, możesz ją rzucić, możesz unikać i nienawidzić, możesz pokochać inną, ale kiedy raz zostałeś porażony miłością, nigdy nie zdołasz jej do końca wykorzenić. Owszem, rana może się ładnie zabliźnić, ale resztki grota strzały tkwić będą w tobie na zawsze, by ci przypominać, gdzie zostałeś trafiony. Jeżeli jesteś mężczyzną. Dobrze wiedział, że kobietom obca jest owa biologiczna ułomność. Kiedy ona porzuca mężczyznę, jej pejzaż libido wytarty jest do czysta przez matkę naturę, jest czyściutki jak piasek na plaży: wypłukany przez fale, gotowy na przyjęcie następnej ofiary, która jak Robinson Cruzoe zboczyła ze szlaku. I która, podobnie jak ów naiwny rozbitek, wierzyć będzie święcie, że jest tym pierwszym, jedynym i ostatnim. Dziwne, ale w jej przekonaniu tak to właśnie będzie wyglądać. Myśli Toada z rozważań teoretycznych przeniosły się na konkrety. Badał emocje, jakie wywołały w nim widok, głos i zapach Elizabeth Thorn, i ponownie doszedł do wniosku, że rzeczą niemądrą byłoby posuwać się dalej w tych dociekaniach. Nie mógł jednak przestać. Zatoczył więc koło i spróbował przyjrzeć się temu zjawisku pod innym kątem. Poczuł nagły dreszcz i wzdrygnął się mimo woli. - Komandorze Tarkington. Był to głos Harpera. Po raz drugi już zwracał się do Toada. - Słucham. - Co pan chce wiedzieć o tych odbitkach? - spytał wyginając palce niczym pianista koncertowy. - No, czy były poprawiane, retuszowane, czy jak to się tam nazywa. - Cóż, obie odbitki są identyczne. - Toad wręczył wcześniej Harperowi dwie fotografie: oryginał przekazany mu w piątkowy wieczór przez Elizabeth Thorn oraz wykonane z negatywu zdjęcie, które zrobił wczoraj wieczorem w ekspresowym punkcie fotograficznym w podmiejskim pasażu handlowym. - Przepuściłem je przez skaner - ciągnął dalej Harper - który bada poziomy światła w małych segmentach zwanych pikselami i przydziela im wartości liczbowe - w ten właśnie sposób komputer przetwarza informacje. Odbitki są w zasadzie identyczne, poza niewielkimi, z punktu widzenia statystyki, nieistotnymi zmianami. Te mogły zostać spowodowane kurzem na negatywie. Toad chrząknął. - A czy negatyw był przerabiany? - W każdym razie ja niczego takiego nie widzę. - Harper wcisnął klawisze; na stojącym przed nim ekranie ukazały się kolumny liczb. - Teraz szukamy kresek, ostrych zmian w wartościach światła, które nie powinny tu występować. Oczywiście, za pomocą wystarczająco złożonego komputera ślady te można by wymazać, ale wówczas pochodząca z takiego negatywu odbitka musiałaby zostać sfotografowana, aby otrzymać z niej nowy negatyw, a to pogorszyłoby ostrość. Nie, nie sądzę, żeby istniała taka możliwość: najwyżej jedna szansa na sto, albo na tysiąc. - A co może pan powiedzieć o samym zdjęciu? Palce Harpera zaczęły biegać po klawiaturze. Na ekranie pojawiła się fotografia. - Przy stoliku siedzi mężczyzna i czyta gazetę. Wygląda to na uliczną restauracyjkę. - Zna pan tego człowieka? - Nie, ale jeśli pan sobie życzy, mogę uzyskać dostęp do bazy danych CIA i może uda się nam trafić na odpowiednią podobiznę. - To nie będzie konieczne - powiedział Toad Tarkington. - Czy na podstawie tego zdjęcia dałoby się stwierdzić, gdzie zostało wykonane? Czarodziej komputerowy trącił przycisk myszy i obrysował gazetę w prostokąt. Kliknął ponownie guzikiem myszy i oznaczony prostokątem obszar wypełnił cały ekran. Nagłówek został napisany w języku angielskim i był całkiem czytelny, czego nie dało się powiedzieć o tytule gazety. - Trochę to powiększymy - mruknął Harper i po raz kolejny kliknął myszką. Po kilku sekundach oznajmił: - „Times”. - „New York Times”? - Nie, „The Times”, wydawany w Londynie. - Z jaką datą? - Tego nie wiem, druk jest zbyt mały. Ale niech pan spojrzy na to. - Na ekranie znów pojawiła się cała fotografia, a kursor przemieścił się na białą plamę widniejącą na oknie restauracyjki. Po chwili plama wypełniła ekran. Toad obszedł kontuar i zajrzał Harperowi przez ramię. - To informacja o godzinach otwarcia lokalu; na tym powiększeniu nie da się odczytać, w jakim to języku, ponieważ obraz jest zbyt zamazany. Po zastosowaniu programu wzbogacającego, który pozwoli wypełnić luki, tekst stanie się czytelny. Jego palce rozpoczęły taniec. Po minucie czy dwóch zakomunikował: - To nie po angielsku, lecz po portugalsku. - A więc zdjęcie zostało zrobione w Portugalii. - Albo przed restauracją portugalską w Londynie, Berlinie, Zurychu, Rzymie, Madrycie, Nowym Jorku, Waszyng... - A co z tytułową stroną gazety? Może mi pan zrobić jej wydruk? - Oczywiście. Richard Harper kliknął przyciskiem myszy wybierając menu druku i po chwili rozległo się buczenie drukarki laserowej. Toad odczekał, aż strona wyjdzie z drukarki, i poddał ją dokładnym oględzinom. Na papierze widniał fragment fotografii umieszczonej pośrodku górującego nad nią dużego tytułu gazetowego, który zawierał słowa: „...ministrowie krajów Wspólnego Rynku”. Złożył kartkę i schował ją do kieszeni. - Cóż, to chyba wszystko - podsumował. - Teraz proszę zwrócić mi odbitki i wymazać wszystko z pamięci tej idiotycznej skrzynki. Nie będę już panu zawracał głowy. Harper wzruszył ramionami. Wsadził odbitki do koperty i podał ją Toadowi. Ten wsunął ją do wewnętrznej kieszeni. Harper kliknął przyciskiem myszy kasując informacje. Po kilku sekundach pracy zajął z powrotem miejsce i oznajmił: - Niczego już nie ma. - Nie chciałbym pana urazić - zaczął Toad - ale powinienem podkreślić, że ten drobiażdżek to tajemnica najwyższego rzędu, z rodzaju: „Zobaczyć i zapomnieć”. - Mam do czynienia wyłącznie z tajnymi materiałami - odezwał się cierpko Harper i sięgnął po biurową teczkę leżącą na stercie materiałów zgromadzonych w pojemniku. - Bez obrazy, proszę - mruknął Toad. - A tak przy okazji, co znaczyły pańskie słowa: „Setek powtórzeń i chwil jasności”? Harper zaczerwienił się lekko i wykonał bliżej nieokreślony gest. - To z „Pieśni miłosnej” J. Alfreda Prufrocka - wyjaśnił. - Uhm. W godzinę później w czytelni mediów, mieszczącej się we wchodzącym w skład Biblioteki Kongresowej gmachu imienia Madisona, Toad odnalazł stronę z londyńskiego „Timesa”, która została uchwycona na zdjęciu. Każda rolka mikrofilmu mieściła wydania gazet za okres kilku tygodni. Toad wybrał rolkę, która obejmowała datę śmierci Nigela Kerena, umieścił ją w przeglądarce firmy Bell & Howell i zaczął przesuwać stronice. Tytuł, którego szukał, znajdował się na dwudziestej trzeciej stronie zwoju i pochodził z wydania noszącego datę pierwszego listopada 1991 roku. Kontradmirał Jake Grafton spędził ranek na odprawie. Jak zwykle tematem spotkania była broń nuklearna na terenie Wspólnoty Niepodległych Państw, powstałej w miejsce dawnego Związku Radzieckiego. Ta paląca kwestia spychała na dalszy plan wszystkie inne. Rozlokowanie strategicznych pocisków nuklearnych, pozostawało rzeczą znaną, a polityczny aparat kontroli stanowił w mniejszym lub większym stopniu publiczną tajemnicę; rzecz w tym jednak, że wywiad państw sprzymierzonych stracił z pola widzenia taktyczną broń nuklearną - broń, która z racji swej definicji była ruchoma. Pociski kryły się za zasłoną dymu unoszącego się nad gruzami Związku Radzieckiego. Słuchając ekspertów, którzy dyskutowali o broni nuklearnej, jakby chodziło o wazy zaginione z zapuszczonej galerii sztuki, Graf ton odpłynął myślami gdzie indziej. Pierwszy raz musiał wysiadywać na szkoleniach poświęconych tajnikom technologii broni nuklearnej jako bardzo młody pilot samolotu A-6 Intruder, zanim po raz pierwszy udał się do Wietnamu. W owych czasach załogi samolotów szturmowych miały przydzielane cele w ramach Zintegrowanego Planu Operacyjnego - ZPO. Wykłady przypominały nieco gabinet strachu doktora Strangelove’a, z ich impulsami termicznymi, efektami wybuchu, polami promieniowania i rażenia, i tym podobne. Po ukończeniu kursu otrzymał nawet nadające się do oprawienia w ramkę świadectwo stwierdzające, iż jego posiadacz jest kwalifikowanym użytkownikiem broni nuklearnej. Jednak całe to doświadczenie było tylko dziwacznym wojskowym łamańcem, dopóki nie wyznaczono mu jego pierwszego celu tego samego dnia, kiedy wypłynął na lotniskowcu z Pearl Harbor w swój pierwszy rejs do Wietnamu. Szanghaj. W razie konfliktu miał zrzucić ładunek broni nuklearnej na kwaterę główną okręgu wojskowego w Szanghaju. Nie mieściła się w samym centrum miasta, ale z nim graniczyła. Dokładnie rzecz biorąc nie chodziło o to, by bombę zrzucić: należało ją zwolnić, jak pamiętał, w odległości około trzynastu tysięcy metrów. W takim oddaleniu od celu znajdował się punkt odejścia samolotu w górę. Z prędkością siedmiuset kilometrów na godzinę miał podejść do początkowego punktu, dokładnie 160 metrów nad ziemią, i wcisnąć mechanizm przy drążku, uruchamiając w ten sposób synchronizator czasu na tablicy uzbrojenia nuklearnego. Ten zacznie odliczać ustaloną liczbę sekund, aż samolot osiągnie obliczony uprzednio kąt wznoszenia w punkcie oddalonym o trzynaście kilometrów od celu. W tym momencie w jego uszach powinien rozlec się charakterystyczny dźwięk. Wówczas spokojnym, miarowym ruchem miał pociągnąć drążek sterowy i tak przesunąć manetkę ciągu, aby w sekundę po pojawieniu się dźwięku maszyna osiągnęła czterokrotne przeciążenie. Przy wznoszeniu się samolotu pod kątem trzydziestu ośmiu stopni dźwięk powinien zniknąć, a ładunek odpaść od wyrzutnika bombowego i polecieć w kierunku celu po własnej krzywej balistycznej. On zaś miał wznosić się i wznosić maksymalnie w górę, a następnie wykonać półbeczkę schodząc w dół na grzbiecie i czmychnąć czym prędzej tam, skąd przyleciał. Zrzuty ćwiczył na poligonie bombowym marynarki wojennej w Oregonie. Używał małych, niebieskich bomb ćwiczebnych o wadze trzynastu kilogramów. Metoda zrzutu narzucała nieuchronnie brak dokładności - bomby były rozrzucane na całym obszarze, czasem o parę kilometrów od zamierzonego celu. Za dobry wynik należało uznać, gdy bomba uderzała w promieniu pięciuset metrów od planowanego miejsca. Ale w przypadku ładunków nuklearnych o mocy sześciuset kiloton chybienie o kilometr czy dwa nie miało większego znaczenia. „Wystarczająco dokładnie jak na pracowników sfery budżetowej” - zapewniali się nawzajem z bombardierem. Kiedy w kilka miesięcy później płynął Pacyfikiem na pokładzie lotniskowca, którego magazyn pełen był broni nuklearnej, szaleństwo wojny jądrowej nabrało nagle osobistego wymiaru. Gdy dokonywał wyliczeń zużycia paliwa na każdy odcinek próbnego lotu, gdy liczył czasy przelotu odliczając wstecz od ściśle określonego czasu docelowego (niezbędne, aby nie został wraz ze swym bombardierem spopielony przez falę cieplną bomby rzuconej przez inną załogę), gdy nanosił pozycje obrony przeciwlotniczej i badał ulice i zabudowania Szanghaju, w tym samym czasie planując wyparowanie każdego z przebywających w nich Chińczyków - mężczyzn, kobiet i dzieci, czuł, że musi się uszczypnąć. Wszystko to było niczym szukanie drogi do piekła. Ale rozkaz to rozkaz. Rysował więc linie, „wycinał” i przemieszczał mapy w pamięci komputera, starając się przy tym wyobrazić sobie, jakie uczucia towarzyszyć mu będą przy zrzucaniu bomby termojądrowej na Szanghaj. Co też będzie czuł, dokonując nalotu w ogniu artylerii przeciwlotniczej i pod ostrzałem rakiet ziemia-powietrze, kiedy będzie wykonywał niszczycielskie „hej, siup!” nad dziesięciomilionowym miastem, a następnie próbował utrzymać maszynę w pionie i kontynuować lot, podczas gdy fala uderzeniowa powstała po detonacji uderzy niczym pięść Stwórcy w uciekający, ustawiony ogonem do miejsca wybuchu samolot - ale kwestia odczuć nie znajdowała się na liście tematów podejmowanych przez Marynarkę. Czy będzie w stanie zrzucić ładunek nuklearny na Szanghaj? Czy zrobi to, jeśli dostanie taki rozkaz? Na te pytania nie znał odpowiedzi i świadomość tego nie dawała mu spokoju. Zamartwianie się nic jednak nie dawało. Problem był zbyt wielki, liczba ludzkich istnień nie do ogarnięcia, a wszystkie składniki równania pozostawały niewiadome. Przestał więc układać plany i powrócił do bardziej przyziemnych trosk, jak choćby znalezienie odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób zdoła przeżyć noc na wietnamskim niebie. Wszystko to miało miejsce dwadzieścia trzy lata temu. Kiedy słuchał dzisiaj ekspertów omawiających ewentualność przeniknięcia broni nuklearnej z byłych republik radzieckich na teren Bliskiego Wschodu, wspomnienia o planowanej zagładzie połowy mieszkańców Szanghaju sprawiły, że zrobiło mu się niedobrze. Z ponurej zadumy wyrwał go głos trzygwiazdkowego generała Armii, który stał na czele Agencji Wywiadu Wojskowego. Generałowi zależało na niezbitych informacjach wywiadowczych, i był nieco rozdrażniony, że niczego takiego nie dostawał. - Pogłoski, domysły, teorie... Czy wy, eksperci, nie dysponujecie choćby jednym faktem? - zwrócił się do zebranych. - Jakiś jeden nędzny, mały, niezbity fakcik - nie proszę chyba o zbyt wiele, prawda? Generał nazywał się Albert Sidney Brown. Mimo że tkwił od ponad trzydziestu lat w paszczy rozgałęzionej biurokracji, gdzie każde drugie imię redukowano do pierwszej litery, zdołał jednak zachować swoje w pełnym brzmieniu. Raport przedstawiał oficer CIA Herb Tenney, który regularnie przygotowywał streszczenia sytuacji dla generała porucznika Browna. Dziś też próbował przekonać generała do swoich argumentów: - Panie generale, tam u nich jest teraz istny dom wariatów. Nikt nie wie, co się dzieje, nawet Jelcyn. Cały transport padł, system łączności w rozsypce, ludzie na wsi głodują, uzbrojone bandy maruderów plądrują i grabią, zbrojne przestępcze gangi kontrolują... - Czytam gazety - przerwał mu sucho generał Brown. - Czy szpiedzy wiedzą o czymś, czego nie podaje Associated Press? - W tej chwili nie - odparł Herb Tenney z nutą żalu w głosie. Żalu, a nie skruchy - odnotował w myślach Jake Grafton. Herb Tenney mierzył niecałe metr osiemdziesiąt wzrostu. Jego siwiejące włosy i kwadratowy podbródek z dołeczkiem nadawały mu szacowny, poważny wygląd. Patrząc na niego Grafton odniósł wrażenie, że w swym szarym wełnianym urzędowym garniturze w delikatne niebieskie prążki wygląda raczej na rekina finansowego z Wall Street niż na szpiega, którym w rzeczywistości był. - Kongres przeprowadza na naszym wojsku poważną operację, nie troszcząc się nawet o zastosowanie środka znieczulającego - huczał generał Brown. - Wszyscy na wschód od Omaha obsypują Rosjan kwiatami, a w tym cholernym ścieku aż się kotłuje. Trzydzieści tysięcy taktycznych pocisków nuklearnych wala się tam po ulicach, a informacje CIA na ten temat są równe zeru. Jake Grafton odniósł wrażenie, że na obliczu Herba Tenneya pojawił się z lekka współczujący uśmiech. Wyraz jego twarzy zadziwiająco przypominał facjatę mechanika w warsztacie samochodowym, w chwili gdy przekazuje klientowi złe wieści na temat stanu skrzyni biegów w jego samochodzie. A może tylko mu się wydawało? Diabli nadali tę Judith Farrell! Generał Brown zdawał się być również zirytowany miną Tenneya. - Mam już po dziurki w nosie waszego wciskania mi wczorajszych wycinków prasowych i nie popartych dowodami plotek jako wiadomości. Jesteście stadem starych bab na kurewskim pikniku. Dosyć tego! Żądam faktów, i radzę wam, panowie szpiedzy, abyście postarali się je dostarczyć. I to szybko! Pieść generała wylądowała z hukiem na stole. - Na przykład na wczoraj! Gówno mnie obchodzi, czy będziecie musieli kogoś przekupić, iść z kimś do łóżka, czy okraść. Macie przedstawić niezbite fakty świadczące o tym, kto trzyma swoje brudne łapska na tych przeklętych bombach, bo jak nie, to stracę cierpliwość i dam wam kopa w tyłek! Kiedy uczestnicy zebrania opuścili już salę i Jake został sam z generałem Brownem, ten warknął: - Nigdy nie mają żadnych pewnych doniesień. Nikt u nas niczego nie wie, dosłownie niczego. To jasne jak słońce. - Po prostu nie dysponujemy zasobami WYWOS-u, generale - zauważył Jake Grafton. Pod tym skrótem krył się termin: wywiad osobowy, czyli informacje uzyskiwane bezpośrednio od szpiegów. CIA nigdy nie miała wielkiego szczęścia do pozyskiwania szpiegów na terenie Związku Radzieckiego: przed upadkiem starego systemu, tamtejszy aparat kontrwywiadu działał zbyt sprawnie. Teraz co prawda sprawy wyglądały inaczej, ale stworzenie siatki szpiegowskiej było zadaniem na lata. - Świat staje się coraz bardziej niebezpiecznym miejscem - odezwał się cicho generał Brown. - To tak, jakby cała nasza planeta tkwiła na rozpędzonej lokomotywie, która mknie w dół stoku górskiego, coraz szybciej i szybciej, coraz bliżej grani; roztrzaska się za pierwszym zakrętem albo za następnym. A ci kretyni w Kongresie walczą ze sobą jak wściekłe psy, zastanawiając się, jak by tu rozdzielić „dywidendę pokojową”. Płakać się chce! Jake prowadził z generałem Brownem częste dyskusje na różne tematy od czasu, gdy przed pół rokiem został oddelegowany do nowych zadań. Brown był przekonany, że rozprzestrzenianie broni masowej zagłady stanowi najbardziej niebezpieczny trend na coraz mniej stabilnej arenie międzynarodowej, a Jake Grafton przyznawał mu rację. W ostatnim okresie Stany Zjednoczone wraz z pozostałymi krajami zachodnimi zgodziły się wydać pięćset milionów dolarów na opłacenie kosztów zniszczenia radzieckiego arsenału nuklearnego, ale prace w tym kierunku nie postępowały dość szybko. - Mają bomby porozrzucane wszędzie, jak samochody na złomowisku - warknął generał Brown. - Sami nie wiedzą, co posiadają, ani gdzie, musimy więc koniecznie umieścić tam kogoś, kto miałby na wszystko oko i pchnąłby ich we właściwym kierunku. Ty jesteś tą osobą. Ambasador prowadzi właśnie rozmowy z Jelcynem, starając się go przekonać do współpracy wojskowej na najwyższym szczeblu. Jak tylko uzyskamy zgodę, wyjeżdżasz. Lepiej noś ze sobą zapasowe gacie i szczotkę do zębów. - Tak jest, panie generale. - Jake, musimy się przyjrzeć, jak wygląda u nich sytuacja z bronią nuklearną. Chcę, żebyś dostarczył niezbitych faktów. Zapytaj rosyjskich generałów prosto w oczy, i nie zadowalaj się przeczeniami. Nie ma czasu na rozcieranie posiniaczonego ego. Oni niepokoją się pewnie tak samo ja my. Jeśli tamtejsze gangi kryminalne albo cała ta etniczna hałastra zaczną używać przeciwko sobie ładunków nuklearnych, to przepowiednie Apokalipsy spełnią się co do słowa. A jeśli trafią do rąk tych fanatyków na Bliskim Wschodzie... - Brown wzniósł ręce ku niebu. - To nasza planeta przejdzie do historii - dokończył za niego Jake Grafton. - Stanie się radioaktywnym bublem - przytaknął Brown i obrócił się na krześle w stronę wiszącej na ścianie mapy dawnego Związku Radzieckiego. - Pierwszy listopada 1991 roku - powtórzył Toad Tarkington. - Dokładnie trzy dni przed tym, jak Nigel Keren postanowił zażyć długiej morskiej kąpieli. Ukończył zdawanie relacji z tego, czego dowiedział się dzisiejszego ranka, i umilkł. Jake Grafton pochylał się nad leżącymi na jego biurku dwiema fotografiami i oglądał je przez szkło powiększające. Na koniec wyprostował się z westchnieniem. - Moglibyśmy zapytać CIA, gdzie Herb Tenney przebywał w owym tygodniu - zaproponował Toad. - Nie - sprzeciwił się Jake wiercąc się na krześle. Rozprostował kilka razy prawą rękę, po czym złożył ją na oparciu krzesła. - Nie - powtórzył. Załóżmy czysto teoretycznie, myślał, że to rzeczywiście CIA zabiła Kerena. W takim wypadku albo prezydent udzielił swego zezwolenia, albo ktoś w CIA prowadził własną politykę zagraniczną. Mossad musiał dojść do wniosku, że zabójstwa dokonano bez zgody prezydenta, w przeciwnym bowiem razie nie próbowaliby podchodzić do nikogo z kręgów amerykańskiego wywiadu, choćby nie wiadomo w jak okrężny sposób. Zakładając oczywiście, że Kerena zabiła CIA. To raczej ryzykowne przypuszczenie, ale... - Panie admirale, trzeba coś z tym zrobić - jego rozmyślania przerwał głos Toada, w którym brzmiała lekka nuta irytacji. - A czego nam dowodzi to zdjęcie? - spytał Jake wskazując na fotografię. W samej rzeczy: w najlepszym razie dowód ten mógł zniszczyć jedno alibi. - Nie mamy niczego, absolutnie niczego - dokończył. - Sądzi pan, że Kerena zabiła CIA? - Nie mam pojęcia. Jeżeli Mossad wie i chce, żebyśmy my wiedzieli, to mogli dać nam jakiś dowód. Nie zrobili tego. Co rodzi kolejne pytanie: czy Farrell w dalszym ciągu pracuje dla Mossadu? Toad przez kilka sekund przetwarzał to w myślach. - Nie sądzę, żeby mogła pracować dla kogoś innego. Ona... - Stracił nagle całą werwę, gdy Jake Grafton obrzucił go jednym ze swych zimnych spojrzeń. Twarz Jake Graftona otoczona przerzedzonymi włosami i ozdobiona odrobinę zbyt dużym nosem, nie zapadała na długo w pamięć, była po prostu jedną z wielu twarzy w ulicznym tłumie. Ale tylko do czasu. Kiedy bowiem jego szare oczy rzucały spojrzenie, które było w stanie ściąć wodę w lód, wówczas pod tą powłoką dostrzegało się twardego, zdecydowanego faceta. - Może chcieli zaszkodzić Herbowi - bąknął niepewnie Toad. - To jedna możliwość. A druga: chcą mnie skompromitować. - Pana? - Nie zabawię tu zbyt długo, jeśli wyruszę pokonać smoka zbrojny jedynie w dmuchawkę i ziarnko grochu. Rozumiesz? Smok wypali mi dziurę w portkach. A jeśli okaże się, że nie było żadnego smoka, to sam stanę się ofiarą. Jake wsadził rękę do szuflady biurka i zaczął szukać paczki zapałek. Kiedy je znalazł, wysypał śmieci z pojemnika na podłogę. Zapalał odbitki jedną po drugiej i wrzucał je do szarego metalowego pojemnika na śmieci. Na koniec zniszczył negatyw. Kiedy płomień pochłonął celuloid, admirał pozbierał śmieci i wrzucił je z powrotem do kosza. Wyjął kartotekę na temat armii rosyjskiej i otworzył ją. W kilka minut później Toad przypomniał sobie o schowanym w jego wewnętrznej kieszeni wydruku komputerowym pierwszej strony londyńskiego „Timesa”. Zwinął go i wrzucił do worka na tajne materiały przeznaczone do spalenia. Czerwiec w Waszyngtonie niewiele różni się od wczesnego lata w innych dużych miastach północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych. Regularnie występujące pochmurne, deszczowe dni przeplatane są okresami słonecznej pogody okraszanej kojącym wietrzykiem. W te cudowne dni cały świat wydaje się dojrzewać, rozkwitać i tętnić życiem. Czas w weekendy poświęcany jest na wyprawy do sklepów, prace w ogródku i okazjonalne przyjęcia. Dzień powszedni w stolicy kraju zaczyna się tak samo, jak gdzie indziej. Większość mieszkańców włącza jeden z porannych programów telewizyjnych, w tym samym czasie ubierając się i wypijając filiżankę gorącej czekolady lub kawy. Podczas gdy Willard Scott przekazuje im informacje o pogodzie i opowiada o damie obchodzącej właśnie setne urodziny, oni patrzą kątem oka na tytuły porannej gazety i pochłaniają pigułkę odchudzającą. Archeologów przyszłych czasów będzie z pewnością intrygować pytanie, dlaczego ludzie - zdawałoby się zdrowi na umyśle - decydowali się spędzić najlepsze w ciągu dnia chwile z Willardem Scottem, Brianem Gumbelem i ich kolegami z innych sieci. Po wysłaniu dzieci na lekcje pływania czy inne letnie zajęcia, ludzie pracy rozgrzewają swoje mechaniczne rydwany i włączają się w ciżbę współobywateli jadących do swych biur. Wyjechawszy z terenu osiedla włączają odbiorniki w samochodach, aby wysłuchać kolejnego kompletu głupców. W każdej z porannych audycji dla kierowców jeden czy dwóch zblazowanych prezenterów, którym towarzyszy wiecznie pogodny, ociekający słodyczą głos, puszczają mieszankę muzyki pop, informacji pogodowych i ryzykownych dowcipów, przeplataną doniesieniami od pilota helikoptera na temat korków drogowych, tworzących się co rano wokół unieruchomionych samochodów, rozbitych pojazdów i robót drogowych. Mieszaninę tę od czasu do czasu ożywia szczegółowy opis widowiskowego pościgu policji za jakimś piratem drogowym, który na widok świateł policyjnych nagle przypomniał sobie o trzydziestu dwóch nie zapłaconych mandatach za złe parkowanie. No i „wiadomości”, całe mnóstwo wiadomości. Podawane zwykle w postaci urywkowych informacji, „wejść dźwiękowych”, warte są w niektórych przypadkach przydzielonego im dziesięciosekundowego czasu antenowego - chociaż najczęściej bywa dokładnie na odwrót. Aby uchronić wlokącego się w ogonku samochodów pracującego obywatela przed zbyt wielkim przygnębieniem od za dużej dawki rzeczywistości, producenci owych programów urozmaicają radiową mieszankę opisami zwariowanych poczynań gwiazd świata rozrywki i najnowszymi smakowitymi rodzynkami z procesów sądowych aktualnych okazów kretynizmu. Nic nazbyt poważnego, bez nadmiernego zagłębiania się w szczegóły, po prostu rzut oka na tematy, które byłyby w stanie zainteresować jedynie śliniącą się z podniecenia fankę heavy metalu albo socjologa z planety Zork. Jake Grafton nigdy nie słuchał radia. Callie każdego ranka przygotowywała śniadanie dla Amy przy włączonym telewizorze, ale on czytał gazetę. Jeżeli w „Washington Post” uznali, że jakiś temat z dziedziny międzynarodowej zasługiwał na pojawienie się na pierwszej stronie, to pracownicy wywiadu amerykańskiego mogli się spodziewać, że jeszcze przed lunchem przyjdzie im się nad nim zdrowo gimnastykować. Będąc w samochodzie Jake wyłączał radio, kiedy tylko zaczynało swój bełkot. Przy Amy i Callie ta jazgocąca skrzynka była zawsze włączona, on zawsze ją wyłączał. Jadąc dzisiaj jak zwykle w błogosławionej ciszy dokonywał przeglądu sytuacji kryzysowych z dnia wczorajszego i możliwych napięć, jakie znaleźć się mogą dziś na porządku dnia. Na Bliskim Wschodzie znowu wrzało: kolejne zabójstwo, następne zamieszki w ramach protestu przeciwko postępującemu zasiedlaniu przez Izrael okupowanego Zachodniego Brzegu, nowe akty terroru i morderstwa. Chaos na Bałkanach, któraś z kolei fala Haitańczyków zmierzających na Florydę, zwyczajna już anarchia w nowo powstałej Wspólnocie Niepodległych Państw (czy też, jak nazwali ją biurokraci, WNP) - wszystko to składało się na jeszcze jeden dzień w świecie lat dziewięćdziesiątych. Amerykanie zwykle niewiele mogli zrobić dla poprawy jakiejkolwiek sytuacji międzynarodowej. Czy też, jak utrzymywali optymiści, nie mieli wielkich możliwości pogorszenia stanu rzeczy. Wszystko jednak musiało być przepuszczone przez maszynkę do mielenia i przekazane twórcom polityki dla ich informacji. A w przypadku Agencji Wywiadu Wojskowego, trafiało do odpowiednich jednostek wojskowych, aby uzyskać pewność, że nie pławią się tam w słodkiej niewiedzy. Poza typowymi kryzysami międzynarodowymi, wojskowi i cywilni politycy najwyższych kręgów zajmowali się nadal próbą sformułowania odpowiedzi Ameryki na kształt świata postkomunistycznego. Świat zmienił się niemalże w ciągu jednej nocy, a zmiany były zawsze najgorszym wrogiem biurokracji - i ta miała niemałe trudności usiłując poradzić sobie z kryzysem tej miary. Tego ranka Jake Grafton dużo rozmyślał o zmianach. Niedawne decyzje o przeprowadzeniu reorganizacji, dorysowaniu nowych linii w schemacie organizacyjnym były reakcją czysto automatyczną; nie sprawiły żadnej trudności, ale też nie wystarczały. Nowemu wspaniałemu światu należało stawić czoła, czy to się politykom podobało, czy nie. A wcale im się nie podobało. Czuli się nader nieswojo. Mężczyźni i kobiety, którzy spędzili całe dorosłe życie jako rycerze zimnej wojny, musieli teraz stanąć twarzą w twarz z nieznanym, bez możliwości odwołania się do doświadczeń. Błędów nie da się uniknąć, bolesnych błędów, które kosztować mogą utratę reputacji i zrujnowanie kariery. Owo poczucie niebezpiecznej niepewności zderzało się z niezwykłym dynamizmem ewoluującego krajobrazu geopolitycznego, co powodowało przesyconą stresem atmosferę kryzysu, w której napięcie było niemal fizycznie namacalne. Jake’owi Graftonowi sytuacja ta przypominała stan wojny. Każda zmiana na scenie międzynarodowej odkrywała nowe możliwości przed nieliczną garstką odważnych i stanowiła nową pułapkę dla ogromnych rzesz ostrożnych. Rozmyślania te zaprzątały mu głowę, kiedy w polu widzenia pojawił się Pentagon: niski, szeroko rozciągający się budynek o wiele większy, niż wydawało się z daleka. Gdy parkował samochód przyszło mu do głowy pytanie, czy w tym zmieniającym się świecie istnieje w ogóle miejsce na broń nuklearną. Może stała się już równie przestarzała, jak kawaleria i pancerniki? Zastanawiał się również, czy jest jedyną osobą w Pentagonie stawiającą sobie takie pytanie. - Dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby w Rosji wybuchła jeszcze jedna rewolucja i wystrzelano by wszystkich komunistów. Po wygłoszeniu tej opinii przez generała Alberta Sidneya Browna wśród obecnych na konferencji strategicznej zapanowała nagła cisza - co zresztą było niewątpliwie zgodne z intencjami mówcy. Temat posiedzenia stanowił wzrost antysemityzmu w krajach dawnego Związku Radzieckiego. - Nie wydaje mi się, panie generale, by tego typu fantazje pomogły nam w naszych rozważaniach - rozległ się znużony głos wicedyrektora CIA Harveya Schenlera. Brown prychnął gniewnie: - Większość problemów, przed którymi stoją teraz nowe władze w Europie Wschodniej i dawnym Związku Radzieckim, są wynikiem prowadzonego przez komunistów groteskowego zarządzania, nieudolnego centralnego planowania, wiary we własną propagandę, okłamywania wszystkich dookoła włącznie z samym sobą, oszukiwania, łapownictwa, protekcji - tę listę można by ciągnąć w nieskończoność. Teraz, kiedy w Rosji komuchy przeszły do politycznej opozycji, głoszą nienawiść do Żydów, których próbują uczynić odpowiedzialnymi za upadek całego tego zgniłego systemu. Znów powtarza się historia z 1932 roku w Niemczech. A wy tam w CIA zdajecie się myśleć, że jeśli komuniści powrócą do władzy, to w jakiś cudowny sposób obecny problem kontroli broni nuklearnej po prostu przestanie istnieć. Zwykłe pieprzenie! W głosie Schenlera pojawiła się ostrzejsza nuta: - Wydaje mi się, generale, że jest pan winien mnie i moim ludziom przeprosiny: niczego takiego tutaj nie mówiliśmy. - Ale dawaliście to do zrozumienia. Dopiero co padło stwierdzenie, że powinniśmy utrzymywać nasze linie łączności otwarte dla komuchów, traktować ich jako legalnych pretendentów do władzy. - Nie sugerujemy, że Stany Zjednoczone powinny pomagać im w powrocie do władzy. Brown odchrząknął głośno. - W takim razie przepraszam. Tak już przywykłem do waszego podwójnego języka i szarlatańskiej nowomodnej gadki, że łatwo mnie wprowadzić w błąd. Może więc damy sobie dzisiaj spokój z tym biurokratycznym mieleniem jęzorem i przystąpimy do rzeczy. Schenler milczał przez kilka sekund, wpatrując się w leżącą przed nim kartkę. Otrzymał przeprosiny i nowe wyzwanie; zdecydował się przyjąć słowa przeprosin i powrócić do porządku dziennego. Jake Grafton stwierdził z żalem, że wybuch generała Browna był jedynym jasnym punktem obecnego spotkania. Cotygodniowe posiedzenia strategiczne, „układanie strategii” wywiadu cywilnego, jak określali to profesjonaliści, stanowiły zwykle pokaz pospolitej nudy. Dzisiejsze nie było żadnym wyjątkiem. Nie przedstawiono ani jednego faktu, który nie krążyłby już wcześniej wśród wyższych szczebli władzy. To, co w końcu lądowało na stole składało się w większości z opcji politycznych opracowywanych przez analityków CIA, zawodowych pracowników naukowych, którzy w myśl teorii mieli być politycznie neutralni. Jake Grafton w nic takiego nie wierzył - jedynymi politycznie neutralnymi osobnikami, jakich kiedykolwiek znał, byli nieboszczycy. Tak więc tematy dyskutowane na posiedzeniach stanowiły w rzeczywistości prezentacje alternatyw politycznych, które wyrzucała ze swych przepastnych czeluści Centralna Agencja Wywiadowcza, najbardziej chyba monolityczna biurokracja, jaka zachowała się na naszej planecie. Podobnie jak generał Brown, tak i Jake Grafton patrzył na owe „okruchy mądrości” bez zbytniego entuzjazmu. Niestety, obaj oficerowie wiedzieli aż nadto dobrze, że nie są w stanie zmienić owego systemu. Pozostawało im więc jedynie słuchać i zgłaszać swoje zastrzeżenia. Schenler czasem próbował się spierać, przez większość czasu jednak robił notatki. Grafton nigdy ich nie oglądał. Blisko pięćdziesięcioletni, o szpakowatych włosach, legitymujący się wykształceniem zdobytym na najbardziej renomowanych amerykańskich uczelniach, Schenler był od czubka głowy aż po koniuszki palców człowiekiem biurokracji. W czasie owych wieczornych nasiadówek Jake również sporządzał notatki, od czasu do czasu kreśląc machinalnie gryzmoły na kartce, i patrzył jak Schenler i jego podwładni odprawiają swój stały rytuał. Utwierdziwszy się dzisiaj w przekonaniu, iż generał Brown złożył ostatecznie broń, powrócił do swoich bazgrołów. Zaczął poprawiać ołówkiem sporządzoną przez siebie kopię reprodukcji najnowszego rosyjskiego plakatu antysemickiego, który krążył po sali, zanim generał Brown wystrzelił swą salwę. Surowy szkic przedstawiał dwóch bogatych Żydów (z długimi zakrzywionymi nosami i jarmułkami na głowach nie mogli uchodzić za nikogo innego), zajętych liczeniem swoich pieniędzy, czemu przyglądały się głodujące kobiety i dzieci. W rogu rysunku widniał mężczyzna z czerwoną gwiazdą na czapce, który przypatrywał się całej scenie. Jake dorysował mu na piersi swastykę. - Co to jest? - Admirał Jake Grafton trzymał w ręku kawałek papieru i wymachiwał nim przed Toadem Tarkingtonem. - Panie admirale, gdyby zechciał mi pan trochę podpowiedzieć... - Ty to położyłeś, zgadza się? Przeglądając stertę swej porannej korespondencji, Jake Grafton natknął się na arcydzieło stworzone przez Toada Tarkingtona: skrót wszystkich informacji na temat okoliczności zgonu Nigela Kerena zawartych w pamięci komputera. Całość liczyła zaledwie jedną stronę, ale była pełna treści i faktów. Toad dobrze wiedział, że admirał przedkłada fakty nad wszystko. - Ach, to - odezwał się w końcu, kiedy admirał podsunął mu papier pod nos, aby mógł mu się lepiej przyjrzeć. - Taki mały drobiazg, pozbierałem to wszystko dla pana informacji. Admirał obrzucił go spojrzeniem pozbawionym humoru. - Wiem wszystko, co powinienem wiedzieć na temat Nigela Kerena - oznajmił. Toad przygotował się wcześniej do swego wystąpienia, ale na widok Jake’a Graftona wszystko wyleciało mu z głowy. - Przepraszam - wybąkał ze skruchą w głosie. - Wiem, jak został zabity - dodał generał. Toad rozdziawił usta ze zdziwienia. Admirał położył kartkę na blat stojącego przed nim biurka i bawiąc się nią, zaczął mówić: - Na pokładzie dużego jachtu przebywa potentat przemysłu wydawniczego. Poza nim jest tylko dwunastu członków załogi, sami mężczyźni. Statek znajduje się w odległości trzech dni drogi od Wysp Kanaryjskich, kiedy on spożywa w samotności kolację (je to samo, co cała załoga), po czym spędziwszy resztę wieczoru na spacerze po pokładzie, udaje się do swojej kajuty. Rankiem następnego dnia załoga nie może znaleźć go nigdzie na jachcie. W dwa dni później odnajdują jego nagie ciało dryfujące po morzu. Hiszpański patolog nie stwierdza żadnych śladów przemocy, w płucach nie było wody, żadnych oznak choroby serca czy pęknięcia naczyń mózgowych, żadnych śladów duszenia. Jednym słowem, człowiek ten zmarł śmiercią naturalną i jego zwłoki w jakiś sposób znalazły się w wodzie. Nikt z załogi o niczym nie wie. Kiedy Jake umilkł, Toad uzupełnił: - Następnie jego imperium wydawnicze rozpadło się. Najprawdopodobniej przepadły duże sumy pieniędzy, mówi się o setkach milionów. Jeśli ktoś coś wie, to milczy. Syn Kerena twierdzi, że zmarły ojciec pozawierał zbyt wiele transakcji za pożyczony kapitał i ogarniająca świat recesja przyparła ich do muru. Admirał jedynie chrząknął. - A może na pokładzie przebywał pasażer na gapę - zasugerował Toad. - Albo do jachtu podpłynęła jakaś mała jednostka z grupą fachowców. - Nie - zaprzeczył admirał. - Brytyjczycy sprawdzili każdy statek w okolicy i przesłuchali dokładnie całą załogę. A jeśli został zamordowany, to jak to się stało? - Niech pan mi to powie - wymamrotał Tarkington. - Przypominasz sobie ściśle tajne sprawozdanie CIA o postępie prac nad dwuskładnikowymi związkami chemicznymi, które przyszło do nas parę miesięcy temu? Toad w odpowiedzi skinął głową. - Kiedy je zobaczyłem, pomyślałem sobie o sprawie Kerena - ciągnął Jake Grafton - ale później zupełnie o tym zapomniałem. Przyszło mi to znowu do głowy parę dni temu, kiedy oglądałem zdjęcie przekazane przez Judith Farrell. I muszę ci wyznać, że wczoraj po twoim wyjściu skorzystałem z komputera, żeby jeszcze raz przeczytać archiwum w sprawie Kerena. - Uśmiechnął się do Toada. - Wcześniej czy później i tak byś na to wpadł. - Dwuskładnikowe związki chemiczne - stwierdził Toad. - Zgadza się. Wszystkie dawniej używane trucizny: arszenik, strychnina, i tym podobne, miały kilka poważnych ujemnych cech. Jeżeli podawano je w ilości gwarantującej skuteczne działanie, zabijały w bardzo krótkim czasie, zanim morderca zdążył opuścić miejsce zbrodni. No i pozostawał zawsze problem uśmiercenia zbyt wielu osób: ginęli wszyscy, którzy pochłonęli zatruty pokarm czy napój. Dwuskładnikowe związki chemiczne usuwają te niedogodności. Podaje się ofierze jedną substancję, samą w sobie nieszkodliwą, na przykład w ponczu na przyjęciu. Wszyscy piją i nikt o niczym nie wie. Substancja wchłaniana jest przez tkanki i pozostaje w organizmie przed długi czas, co najmniej kilka miesięcy. Ale jest nieszkodliwa, nie wywołuje żadnych negatywnych reakcji. A po jakimś czasie zabójca podaje drugą część trucizny, również samą w sobie zupełnie nieszkodliwą. Świeżo dodany składnik miesza się z pierwszym, pozostającym w organizmie ofiary i powstaje śmiertelna trucizna. Ofiara wraca do domu, kładzie się spać, następuje reakcja chemiczna i serce przestaje pracować. Nikt nie będzie podejrzewał użycia trucizny. A jeśli nawet, to śledztwo wykaże, że wszystkie pokarmy i napoje przyjmowane przez ofiarę były spożywane także przez innych. - A więc Keren mógł otrzymać pierwszą porcję środka w dowolnym czasie obejmującym kilka wcześniejszych tygodni - zasugerował Toad. - Dokładnie tak. Na przyjęciu, lunchu, kolacji - obojętne. Mogło to być w jakiejkolwiek z potraw czy napojów, które spożywał. I które spożywali również wszyscy pozostali. - A na pokładzie jachtu... - Drugi składnik mógł trafić na pokład w żywności lub dosypano go do zapasu słodkiej wody. Kiedy Keren przyjął wystarczającą dawkę i reakcja chemiczna przebiegła do końca, jego serce zatrzymało się. I nikt z obecnych na statku nie miał o niczym pojęcia. Wszyscy byli niewinni. - Czy to coś mogło zachować się jeszcze w jego ciele? - Prawdopodobnie. Jednak patolog musiałby wiedzieć, czego szukać, a szanse na to równają się zeru. - Ale skąd ciało wzięło się w wodzie? - spytał Toad. - To kwestia drugorzędna - odparł Jake Grafton. - W życiu nic nie układa się do końca jak po maśle. Kiedy znaleziono go martwego, ktoś musiał wpaść w panikę; możesz samemu wskazać po temu powody. Być może Brytyjczycy wykryli, kto wyrzucił ciało za pokład, lecz zachowali zupełne milczenie, pragnąc ocalić dobre imię zmarłego. Niezwykły, bogaty człowiek, podpora społeczeństwa, czemu by więc rzucać na niego cień po śmierci? Brytyjczycy w ten właśnie sposób rozumują. - Lecz później oświadczyli, że Keren popełnił samobójstwo. A wyższe sfery niewątpliwie krzywo na to patrzą. - Jeżeli znajduje się zwłoki pływające w oceanie i żadnego śladu morderstwa, to jak to można nazwać? - Był Żydem pochodzącym z Libanu - zaczął ostrożnie Toad. - Jako młody człowiek wyemigrował do Wielkiej Brytanii. Był biedny jak mysz kościelna. - Później zarobił setki milionów. A kiedy umarł, Mossad znalazł się tam gdzie trzeba, żeby zrobić zdjęcie agentowi CIA. To daje do myślenia, prawda? - zakończył Toad obrzucając spojrzeniem admirała. - Nie mnie - odparł Grafton autorytatywnym tonem. - Nie widzę powodu, żeby chodzić i grzebać w czyichś brudnych sprawkach. I nie mam kija, żeby nim grzebać, gdybym już był na tyle głupi, by tego próbować. - Rzucił Toadowi sporządzony przez niego wyciąg. - Włóż to do worka na spalenie i wracaj do pracy. W piątek wieczorem Jake zabrał Callie i Amy do kina. Po seansie wstąpili jeszcze na lody. Było już nieco po jedenastej, kiedy Amy wprowadziła samochód na podjazd i wyłączyła silnik. Jake opuścił miejsce obok kierowcy i przytrzymał tylne drzwi, żeby Callie mogła wysiąść. - No i jak, mamo, jakie jest twoje zdanie? - spytała Amy. - Jeździsz za szybko. - Ależ skąd! No powiedz, tato? - Wspaniały film, prawda? - rzekł Jake. - Oj, tato! - jęknęła Amy zbolałym głosem. - Nie zmieniaj tematu! Wiesz, że tego nie cierpię. Po wejściu na werandę (trzypiętrowy budynek z cegły, o nieregularnych kształtach, wzniesiony w latach dwudziestych, zachował jeszcze swą werandę) Jake pomachał ręką wartownikowi z Piechoty Morskiej, który stał u węgła domu pod światłem, i otworzył kluczem drzwi. - Oboje nadajecie na ograniczonej częstotliwości - ciągnęła dalej Amy - jesteście zakodowani na jedno kopyto. - Nie przerywając swej potoczystej przemowy, skierowała się na schody i ruszyła w górę. - Czuję się, jakbym tkwiła w jakimś przedpotopowym filmie nie z tej planety, zupełnie jakby ktoś przeniósł mnie w czasie w czarno-biały film z czasów Ronalda Reagana, pełen dziewczyn w sweterkach z monogramem szkoły i białych skarpetkach, i wybrylantowanych szpanerskich gnojków w skórzanych kurtkach... - Amy Carol! - krzyknęła Callie w stronę schodów. - Nie życzę sobie w moim domu takiego języka! Z góry napłynęła odpowiedź Amy: - Jestem ostatnim dzieckiem w Ameryce wychowywanym na Ozzie i Harriet*. [*Ozzie i Harriet - popularne postacie z historyjek obrazkowych dla dzieci - przyp. tłum.]. - Nadajesz na ograniczonej częstotliwości, Harriet - odezwał się Jake do żony, która skwitowała to szerokim uśmiechem. - Co to właściwie znaczy? - spytała cicho. - Nie mam pojęcia - przyznał. Pocałował ją w czoło i ruszył przodem do kuchni. Callie przygotowała mu filiżankę kawy, którą zabrał na górę do swojego gabinetu. Włączył światło i drgnął: za jego biurkiem siedział jakiś mężczyzna. Na sofie zasiadał jeszcze jeden. Przeniósł machinalnie wzrok na drzwiczki sejfu: pozostawały zamknięte. Mężczyźni ubrani byli w garnitury i krawaty. Ten, który siedział na sofie, miał włosy koloru blond. On też odezwał się pierwszy: - Proszę wejść, admirale, i zamknąć drzwi. Jake pozostał na miejscu. - Jak się tu obaj dostaliście? - Niech pan wejdzie i zamknie drzwi. Chyba że pan chce, aby żona i córka wszystko słyszały. Jake tym razem posłuchał. - Może powiecie mi, kim jesteście? - Nie zadał pan właściwego pytania, admirale. Należało by raczej zapytać, dlaczego tu jesteśmy. Jake przypomniał sobie, że w ręku trzyma kawę, i pociągnął łyk badając wzrokiem gości. Obaj mieli niewiele poniżej czterdziestki. Krótko ostrzyżeni, gładko ogoleni i w niezłej formie. - Zejdź z mojego krzesła! - zwrócił się do przybysza zajmującego miejsce za biurkiem. - Admirale, ten konfrontacyjny ton do niczego nie prowadzi. Może usiądzie pan i będziemy mogli... Jake chlusnął mu resztą kawy w twarz. Płyn dosięgnął celu, po czym jego część prysnęła na biurko. Mężczyzna wytarł twarz lewą dłonią i powoli się podniósł. W chwili, gdy stanął w pełni wyprostowany, blondyn zasiadający na sofie skoczył jak sprężyna w kierunku Jake’a. Jake spodziewał się tego. Trzymaną w prawej dłoni filiżanką zdzielił go w bok twarzy roztrzaskując naczynie, i zaraz poprawił silnym ciosem z lewej, trafiając go w głowę tak silnie, że aż odskoczyła mu ręka. Ale w tym momencie blondyn pchnął go ramieniem w klatkę piersiową, posyłając do tyłu na biblioteczkę. Drugi mężczyzna nadbiegał zza biurka. Jake spróbował trafić napastnika kolanem - bezskutecznie. Starał się obiema dłońmi rąbnąć go w kark, ale zyskał tylko tyle, że zachwiał się i uderzenie straciło na sile. Mężczyzna zza biurka zamachnął się prawą ręką i uderzył Jake’a sierpowym w szczękę. Admirał zobaczył gwiazdy i stracił zupełnie równowagę. Kiedy odzyskał ostrość widzenia spostrzegł, że leży na podłodze. Obok niego stał blondyn, a drugi z napastników klęczał. Blondyn przykładał chusteczkę do policzka; kiedy ją odjął, Jake zobaczył krew. - Wtyka pan nos w sprawy, które nie powinny pana interesować, admirale. Nie jest pan Batmanem ani Jezusem Chrystusem. Nasza wizyta to tylko przyjazne ostrzeżenie. Ma pan żonę i córkę, i byłaby straszna szkoda, gdyby coś im się przydarzyło. Rozumiemy się? - Jake? - rozległ się głos Callie. Stała za drzwiami. Pokręciła gałką, lecz przybysze zamknęli drzwi na klucz. - Co tam się dzieje, Jake? - W jakie sprawy? - spytał Jake. - To, co przytrafiło się Nigelowi Kerenowi może zdarzyć się i panu. Albo pańskiej małżonce. Albo córce. Callie odezwała się zza drzwi podnosząc głos o oktawę wyżej: - Jake, nic ci nie jest? Jake, odezwij się! - Byłaby straszna szkoda, gdyby pańska piętnastoletnia córka zmarła na atak serca, prawda? - ciągnął blondyn. - Okropna szkoda. A winą za to musiałby pan obarczać tylko siebie. - Jake! - Proszę o tym pomyśleć - podsumował drugi mężczyzna i podniósł się. Otworzył drzwi. - Przepraszam panią - powiedział do Callie i przeszedł obok niej, zmierzając ku schodom. Blondyn deptał mu po piętach. Callie patrzyła za nimi niezdolna wykrztusić słowa, po czym pospieszyła do Jake’a, który zaczął się podnosić. Wciąż kręciło mu się w głowie; oparł się o biblioteczkę. - Upewnij się, czy wyszli - polecił żonie i pchnął ją lekko w stronę drzwi. Opadł ciężko na sofę i oparł głowę na ramieniu. Szczęka bolała go jak wszyscy diabli. Sprawdził zęby: jeden chyba się ruszał. Kiedy Callie wróciła, zastała go już za biurkiem. - Jake, kim byli ci mężczyźni? - Nie mam pojęcia. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, lecz powstrzymał ją ruchem ręki. Przechyliła głowę i rzuciła mu pytające spojrzenie. Przyłożył palec do ust, po czym sięgnął po kartkę papieru i napisał: W mieszkaniu może być podsłuch. Później dokładnie przeszukam. Zejdź teraz na dół i wyrzuć z domu całą żywność, wszystko poza oryginalnie zamkniętymi puszkami. A więc mleko, lemoniadę, piwo, mrożonki, kawę, wszystko. Przeczytała i rzuciła mu oszołomione spojrzenie. - Później ci wyjaśnię. Proszę, idź i załatw to. Udała się na dół. Jake Grafton przez jakieś piętnaście minut siedział i wyglądał przez okno. Następnie przyklęknął obok sejfu i otworzył go. Broń leżała na miejscu, stary Smith & Wesson Magnum kalibru 0,357 cala; miał go ze sobą, kiedy latał w Wietnamie. Wszystkie tajne dokumenty zdawały się leżeć tak, jak je zostawił. Kiedy zatrzasnął i zamknął sejf, zaczął szperać w dolnej szufladzie biurka w poszukiwaniu pudełka naboi. Załadował rewolwer i wetknął go z tyłu za pasek. Zszedł na dół i pocałował żonę. - Gdzie są kluczyki do samochodu? - W mojej torebce. Poradził sobie sam, i chwycił marynarkę z wieszaka w przedpokoju. - Wrócę niedługo. - Dokąd jedziesz? - Do Tarkingtonów. Możliwe, że ci faceci wpadli najpierw do nas. Dzisiaj jeżdżą z wiadomościami. - Dlaczego nie zadzwonisz do Toada? - Chcę się z nimi jeszcze raz spotkać. - Jake, bądź ostrożny. - Przecież znasz mnie, Callie. Zawsze jestem ostrożny. - Pocałował ją jeszcze raz i wyszedł. Zamknęła za nim drzwi. Umundurowany strażnik obchodził swój posterunek krocząc po chodniku. Jake zatrzymał samochód obok niego i opuścił szybę. - Widziałeś dwóch mężczyzn, którzy wyszli ode mnie? - Tak, panie admirale. Wsiedli w samochód zaparkowany po drugiej stronie ulicy. - Jaki to był samochód? - Nie wiem, panie admirale. Limuzyna na rządowej rejestracji. Jakiś problem, admirale? - Nie, wszystko w porządku. Po prostu czegoś zapomnieli. Dziękuję. Zdjął stopę z hamulca i ruszył, zanim strażnik zdążył zadać kolejne pytanie. Opierając się plecami o siedzenie, czuł twardą bryłę w miejscu, gdzie zatknięty był rewolwer. Biały Ford na rządowej rejestracji czekał na podjeździe przy domu Tarkingtonów za samochodem Rity, który stał pod zadaszeniem. Należąca do Toada Honda Accord parkowała przy krawężniku. Przez zasłony w oknie salonu prześwitywało światło. Jake przejechał obok domu i zatrzymał się przy następnej przecznicy. Przemierzając z powrotem drogę rozglądał się po zaparkowanych samochodach: w żadnym nikogo nie dojrzał. Oba typy zbytnio się nie starały: żadnych czujek, kierowcy czekającego w samochodzie. Rządowy pojazd, a niech to! Po prostu wybrali się dziś wieczorem na miasto, żeby porządnie nastraszyć parę osób, i nie przejmowali się zanadto, by robić wszystko jak należy. Chwycił za drzwi rządowego samochodu - nie były zamknięte. Pociągnął zapadkę maski silnika i przymknął cicho drzwi. Macając po ciemku, wyrwał przewody świec zapłonowych, po czym opuścił delikatnie maskę. Ukrył się za samochodem Rity, wyciągnął rewolwer i czekał. Nie miał złudzeń, że postawił sobie nader ryzykowne zadanie. Musiał szybko przejąć kontrolę nad sytuacją, zanim te dwa pajace będą miały czas pomyśleć, co się dzieje. Gdyby pociągnął za spust, w krótkim czasie zjawiłaby się policja, ktoś zostałby aresztowany i musiałby się zdrowo tłumaczyć. Ten ktoś (Jake miał prawo podejrzewać, że właśnie jemu mogłaby przypaść ta rola) wpadłby w takie tarapaty, że nie zdołałby się sam z nich wykaraskać. Nie czekał dłużej niż trzy minuty, kiedy usłyszał, jak otwierają się frontowe drzwi w domu Tarkingtonów. Przypadł do ziemi wsparty na rękach i kolanach za przednią maską samochodu Rity i wyjrzał spod niego. Dostrzegł ich nogi; wsiedli do limuzyny. Po chwili dobiegło go stamtąd zduszone przekleństwo. Otworzyły się drzwi po stronie pasażera i ukazała się para nóg. Okrążyły pojazd, zatrzymując się przed przednią maską. Grafton podniósł się i wyjrzał przez szyby w samochodzie Rity. Pojazd miał podniesioną maskę. Znajomy blondyn zaglądał do silnika. Jake obszedł z lewej strony Mazdę Rity. Podniesiona maska zasłaniała kierowcy widok, a blondyn stał odwrócony do Jake’a plecami. Usłyszał Jake’a w ostatniej chwili i zaczął się odwracać, lecz w tym samym momencie kolba rewolweru wylądowała z głuchym odgłosem na jego potylicy. Zwalił się na ziemię jak worek kartofli. Jake uchwycił kolbę pistoletu w prawą rękę i obszedł pojazd, podchodząc do drzwi od strony kierowcy. Otworzył je mocnym szarpnięciem. - Wysiadaj. Ciemnowłosy mężczyzna miał z lekka zaskoczoną minę. Jake chwycił go lewą ręką za koszulę i krawat i pociągnął z całej siły. Mężczyzna zsunął się do połowy siedzenia. Jake szturchnął go lufą rewolweru w ucho. - Jezu, nie wygłupiaj się... - Wstawaj i ruszaj się, albo rozwalę ci łeb! - Dźgnął go wściekle lufą broni. Mężczyzna wysiadł z samochodu. - Tarkington! - wykrzyknął Jake. - Chodź tutaj! Drzwi otworzyły się i na werandzie rozbłysło światło. - Zgaś światło, Toad, i chodź tu! Tarkington wyszedł przed dom. Miał na sobie pidżamę, której podarta góra odsłaniała połowę klatki piersiowej. - Zajmij się tym na ziemi - wskazał mu głową. - Opróżnij mu kieszenie. Potem wsadź go do samochodu, a wszystkie rzeczy zanieś do domu. Rita przytrzymała drzwi. Kiedy znaleźli się w salonie, Jake podciął nogę prowadzonemu mężczyźnie, który zwalił się jak długi na podłogę. - Obszukaj go, Rita, i opowiedz, co się tu wydarzyło. Rita Moravia ubrana była w szlafrok zarzucony na nocną koszulę. Miała rozpuszczone włosy. Zaczęła wyciągać rzeczy z kieszeni mężczyzny i opowiadać: - Zadzwonili do drzwi i powiedzieli Toadowi, że są z Agencji Wywiadu Wojskowego i że to pan ich przysłał. Toad wpuścił ich do środka. Usłyszałam odgłosy szarpaniny w salonie, a kiedy weszłam zobaczyć co się dzieje, zobaczyłam Toada na podłodze. Grozili nam. - Jak długo byli? - Siedem, osiem minut, nie dłużej. Rita skończyła obszukiwanie tylnych kieszeni spodni i bocznych kieszeni w marynarce. Przewróciła mężczyznę bezceremonialnie na plecy i opróżniła wewnętrzne kieszenie marynarki. Następnie wywróciła przednie kieszenie spodni. - Obszukaj go wszędzie, czy nie ma broni. Rita zrobiła jak polecił. - Nie ma - oznajmiła po chwili. - Jest tylko ten portfel, no i to. - Podniosła oprawioną w plastik kartę umocowana do łańcuszka. Jake nie raz już widział takie same. Była to przepustka na teren siedziby CIA w Langley. Jake podniósł portfel i zaczął go przeglądać. Wyciągnął prawo jazdy i odsunął je nieco od oczu, żeby móc odczytać. - No dobrze, panie Paul Tanana, zamieszkały w Burke w stanie Wirginia na North Wood Duck Drive pod numerem 2134. Powiesz nam grzecznie, kto przysłał cię z tą drobną misją? Rita skończyła swoje zajęcie. Pozbierała przepustkę CIA, drobne, klucze oraz długopisy i położyła wszystko na stoliku do kawy. - Zadałem ci pytanie. Tanana posłał mu groźne spojrzenie. - Będziesz tego żałował! - syknął. - Żałuję, że moje oczy kiedykolwiek na tobie spoczęły. Kto cię przysłał? Cisza. - Rita, zobacz, co robi Toad. Rewolwer ciążył mu w ręce. Trzymał go wycelowanego w Tananę, który masował się po uchu. Jake przeciągnął palcami po sztywnej plastikowej oprawie prawa jazdy. Po chwili nadeszła Rita z Toadem. - Facet nie miał broni - poinformował Toad. - Tylko portfel, przepustkę CIA i mały zestaw wytrychów. - Kto cię dziś do mnie przysłał? - spytał Jake Tananę. - I tak mnie nie zastrzelisz - prychnął tamten. Coś tu jest nie tak. Obejrzał jeszcze raz prawo jazdy - nieskazitelnie czysty plastik, idealne krawędzie. Wsadził dokument do kieszeni i odwiódł kurek rewolweru. Zbliżył się do Tanany. Schyliwszy się, przyłożył mu lufę do skroni. - Masz rację, nie zastrzelę cię. Nie dzisiaj. Lecz jeśli kiedykolwiek coś stanie się mojej żonie lub dziecku, jeśli zbliżysz się na kilometr do mojej żony czy córki, jeżeli kiedykolwiek zobaczę cię w promieniu kilometra od mego domu, to rozwalę ci ten pieprzony łeb i sprawi mi to ogromną przyjemność, bobasku. Rozumiemy się? - Tak. Jake powstał i cofnął się. - Wyrwałem wam przewody od świec zapłonowych w samochodzie. Połącz je z powrotem i niech was tu już nie widzę. Tanana wolno podniósł się na nogi. - A nasze rzeczy? Co z portfelami? - Zatrzymamy je. Może oprawię przepustki CIA i wystawię je na pokaz w Agencji Wywiadu Wojskowego. Byłyby z nich wspaniałe pamiątki. A teraz zjeżdżaj stąd! Tanana ruszył do wyjścia. Jake stanął w progu i obserwował, jak Tanana pracuje przy samochodzie. Naprawa zajęła mu kilka minut. - Rita, weź ołówek i zapisz: rządowe tablice rejestracyjne, XRC-545. Zastanawiał się właśnie, czy nie uderzył blondyna zbyt mocno, gdy Tanana zatrzasnął maskę samochodu. Usiadł za kierownicą, zapuścił silnik i cofnął pojazd na ulicę. - Zdaje się, że tamtemu drugiemu rozwalił pan głowę - rzekł Toad, gdy limuzyna zaczęła się z wolna oddalać. To właśnie cały Tarkington, pomyślał Jake, potrafi niemal czytać w myślach szefa. - Chętnie wypiłbym filiżankę kawy - powiedział Jake. Zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz w zamku. Kiedy wszedł przez frontowe drzwi, Callie siedziała na schodach czekając na niego. Upewniwszy się, że drzwi są zamknięte na klucz, powiesił płaszcz i usiadł na stopniu obok niej. - Co to byli za ludzie? Podał jej portfele. Otworzyła je i obejrzała prawa jazdy, karty kredytowe i resztę rzeczy. Kiedy skończyła, wręczył jej obie przepustki. - CIA - szepnęła. Jake wyciągnął z prawej kieszeni na biodrze swój własny portfel i wyjął z niego prawo jazdy. Podsunął dokument w jej stronę, żeby mogła się mu dobrze obejrzeć. - Dostałem je przed mniej więcej rokiem. Spójrz, jakie jest powyginane od noszenia w portfelu i jakie ma wytarte krawędzie. A teraz popatrz na ich prawa jazdy. - Wyglądają jak nowe - zauważyła. - A nie powinny, skoro wydano je przed kilku laty. A teraz karty kredytowe: czarna farba na wybrzuszeniach cyfr nie zaczęła się jeszcze wycierać. Też są nowiutkie, nie sądzę, żeby były kiedykolwiek używane. - A zatem? - Kiedy dojechałem do Tarkingtonów, ci dwaj pajace byli tam. Jednego dobrze rąbnąłem, a drugiego przeszukaliśmy. - Pozwolili ci na to? - Interesujące pytanie. - Wyjął rewolwer i dodał, pokazując go żonie: - Jak zaczniesz tym wymachiwać, to każdy robi to, co mu każesz, zupełnie jak na filmach. Trzeba by jeszcze dodać, że udało mu się ich zaskoczyć. Para głupich partaczy. A może jednak nie? - A co by było, gdyby mieli broń? - Wtedy z przyjemnością zastrzeliłbym obu łajdaków i wezwał policję. - Podniósł się. - Nie mieli zatem broni. Byli pewni, że nie zacznę panikować. Im dłużej o tym myślał, tym większego nabierał przekonania, że cała scena była z góry wyreżyserowana. Ale w jakim celu? - Chodźmy spać - poprosiła. Pomógł jej się podnieść. - Wciąż jednak nie rozumiem - odezwała się - czy byli z CIA, czy nie? - Tego nie wiem - odparł z namysłem. - Przez te wszystkie lata CIA była kilkakrotnie oskarżana o posługiwanie się swymi agentami dla przesyłania ostrzeżeń - czyli mówiąc krótko o próby zastraszenia. Jednak kiedy w każdym z tych przypadków oskarżenie ujrzało światło dzienne okazywało się, że w CIA nie pracuje nikt podobny do osób, które miały jakoby brać udział w zdarzeniu. No i teraz może mi sama powiesz: czy ci dwaj faceci byli agentami CIA noszącymi własne dowody tożsamości, czy może agentami CIA zaopatrzonymi w fałszywe dokumenty, czy może wreszcie mamy do czynienia z ludźmi wynajętymi przez kogoś innego, którzy legitymują się fałszywymi dokumentami CIA? - W każdym razie ich przesłanie jest wystarczająco jasne: „Odczep się”. - Dokładnie. A jego nadawcą jest ktoś o ogromnym zakresie władzy, ktoś pozostający poza wszelkim zasięgiem. I to również stanowi część tego przesłania. Nałożył pastę do zębów na szczoteczkę i włożył ją do ust, kiedy nagle myśl ta przyszła mu do głowy. Wyjął szczoteczkę i dokładnie obejrzał. Następnie zbadał tubkę z pastą. Cóż łatwiejszego, jak zatruć pastę w tubce, wystarczy odkręcić nakrętkę, wetknąć strzykawkę, i na powrót nałożyć nakrętkę. Ale tamci nie mieli przy sobie żadnej strzykawki. W każdym razie nie mieli jej u Tarkingtonów. Na dobrą sprawę jednak mogli wrzucić ją do ścieku albo wsadzić do pojemnika na śmieci za domem Graftonow, skąd zostałaby wywieziona we wtorek razem ze śmieciami. Poczuł kamień w żołądku. Próbował włożyć z powrotem szczoteczkę do ust, ale nie mógł. Cholera! Wypłukał usta, po czym wrzucił szczoteczkę i pastę do kosza pod umywalką. Kiedy leżeli już w łóżku przy zgaszonym świetle, Callie spytała: - Właściwie jak ty się w to wszystko wplątałeś? - Mówisz tak, jakbym był jakimś młodocianym przestępcą. - Boję się. - O to im właśnie chodziło. - No to im się udało. Wystraszyli mnie. - Mnie też - przyznał. W poniedziałek rano o siódmej trzydzieści Toad Tarkington otworzył drzwi działu komputerowego i wpisał się do dziennika. - Do pana Richarda Harpera - poprosił recepcjonistkę, gdy ta zjawiła się, by sprawdzić jego przepustkę. Miała w ręku filiżankę kawy i kończyła właśnie resztki pączka. - Przykro mi, ale on tu już nie pracuje. - Może pani powtórzyć? Wzruszyła ramionami. - Już tu nie pracuje, odszedł. - Zrezygnował? - Nie wiem, nie pojawił się w ubiegłą środę. Albo środa była jego ostatnim dniem... W każdym razie słyszałam jak mówiono, że został przeniesiony do innej agencji rządowej. Może ktoś inny mógłby panu pomóc? Toad Tarkington oparł się łokciami na blacie biurka i posłał jej nieśmiały uśmiech. - Chodzi o to, że brał udział w jednym z naszych zakładów baseballowych i właśnie wygrał stówę. - Może do pana zadzwoni. - Nic nie wie, że wygrał. Nasz mały hazardzik rozkręcamy dopiero w piątki. Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. - Przykro mi, może zadzwoni pan do działu personalnego... - Tak, spróbuję. A póki co potrzebna mi drobna pomoc. Chciałbym, żeby ktoś sprawdził bazę danych CIA. - Mabel może panu pomóc. O, tam - wskazała. Terminal Mabel znajdował się w rogu pokoju. Toad wyjął kartkę papieru z brązowej biurowej koperty opatrzonej pieczęcią: „Ściśle tajne” i położył ją przed nią. Na kartce widniały personalia dwóch osób: Paula R. Tanany oraz Rodneya D. Hicksa. - Proszę sprawdzić, czy ci dwaj figurują w bazie danych CIA - poprosił. Mabel najwyraźniej wiedziała, do czego służy komputer. Po trzydziestu sekundach oznajmiła: - Nie. - Niczego nie ma? - Niczego. - Nie są pracownikami? - Nie. - A może w bazie danych FBI? Ma pani do niej dostęp? - Jedną chwileczkę - powiedziała półgłosem, stukając w klawisze. Toad obserwował, jak na ekranie słowa i litery pojawiają się i znikają, pojawiają się i znikają. Kiedy w ubiegłym tygodniu Harper bawił się komputerem, on myślał wtedy o czymś zupełnie innym. Dzisiaj był szczerze zainteresowany. Cała ta zaawansowana technologia... Kiedy jej jeszcze nie było, człowiek zajrzałby po prostu do książki telefonicznej. Ależ tak, książka telefoniczna! Wypatrzył tom pod biurkiem i sięgnął po niego. Że też mu to wczoraj nie przyszło do głowy. - Nie mam tu żadnego Rogera Hicksa - poinformowała Mabel. - Jest Robert Hicks, pani Rose Hicks oraz dwóch R. Hicksów. - Może mi pani zrobić wydruk ze wszystkiego, co dotyczy hasła: „R. Hicks”? - spytał kartkując strony książki. - Oczywiście. I nie musi pan szukać w spisie abonentów, mamy dostęp do kartotek przedsiębiorstwa telefonicznego. Jeżeli mają u nich rachunek, to go znajdziemy. Może mógłby mi pan podpowiedzieć, czego pan szuka? - Co tylko się da. - Odłożył książkę z powrotem na dolną półkę biurka. - Proszę sprawdzić Tananę, następnie Wydział Ruchu Drogowego w Wirginii. I wykaz kart kredytowych Visa i MasterCard. Interesuje mnie wszystko. Z góry jednak wiedział, jakie będą odpowiedzi. Kiedy Mabel wręczyła mu kartki z wydrukami, zobaczył je czarno na białym. Obaj mężczyźnie byli posiadaczami kart kredytowych, zarówno Visa jak i MasterCard, ale nigdy jeszcze nic na nie nie kupowali. Rachunki założono przed niespełna miesiącem. Prawa jazdy były autentyczne, ale adresy nie: w Burke w stanie Wirginia nie istniała taka ulica, jak Wood Duck Drive, gdzie według dokumentu Tanana miał mieszkać. Również adres Hicksa był lipny. W przedsiębiorstwie telefonicznym nigdy nie słyszano o żadnym z nich. Zatem ich dane personalne były fałszywe. - Coś jeszcze? - spytała Mabel. Była nieco po trzydziestce i miała ładną, inteligentną twarz. - No cóż - zaczął posyłając jej konspiracyjny uśmiech. - Jest pewien drobiazg. Otóż Richard Harper wygrał w ostatni weekend sto doków w naszych zakładach baseballowych, a nie wiemy teraz, gdzie go złapać. Czy może pani sprawdzić go w bazie danych CIA? - To nie jest sprawa urzędowa - stwierdziła sztywno. - Wiem, ale dałbym głowę, że Richard ucieszyłby się z tej stówy. - Komandorze, nie powinniśmy... Toad zajrzał jej głęboko w oczy i obdarzył ją pełną dawką swego dawnego uroku, który roztapiał damskie majteczki na trzech kontynentach. - Proszę mówić do mnie Toad. Tak nazywają mnie przyjaciele. Mabel przełknęła ślinę i opuściła oczy. - No dobrze - zgodziła się. Odwróciła się z powrotem do klawiatury i zaczęła wciskać klawisze. - Już mam. Został przeniesiony do działu komputerowego CIA w Langley, telefon biurowy: 775-0601. - Pozwoli pani, że zapiszę. - Wyrwał kartkę z bloczku obok terminala i zanotował numer. - Stokrotne dzięki, Mabel. Powiem Richardowi, że jest pani winien lunch. - Miał pan rację - zakomunikował Toad swemu szefowi. - Tanana i Hicks to fałszywe nazwiska. Jake Grafton przyjął to skinieniem głowy. - Jak pan na to wpadł? - dopytywał Toad. - Bardzo chcieli, żeby ich dowody tożsamości wpadły nam w ręce - odparł Grafton wzruszając ramionami. - A Richard Harper, ten analityk, który zajmował się zdjęciem Herba Tenneya, pracuje teraz w CIA, począwszy od ostatniej środy lub czwartku. - To znaczy, że to od niego prawdopodobnie wyszedł ten przeciek - zauważył Jake. - Tak jest - przytaknął Toad. - Co teraz robimy? - Nie mam pojęcia - przyznał Jake. Widząc skrzywioną minę Toada, dodał: - Jeśli masz jakieś propozycje, to chętnie je usłyszę. Toad wzruszył ramionami. - Ja jestem tylko człowiekiem od zwykłej roboty, admirale. To pan jest od odpowiedzialnych spraw. - Ktoś to wszystko starannie obmyślił - zaczął Jake po chwili. - Chcieli nas przestraszyć i to im się udało. Istniało jednak prawdopodobieństwo, że damy się sprowokować i nadziejemy się na własne miecze. Zjawili się więc wyposażeni w fałszywe dowody tożsamości i lipne przepustki do siedziby CIA w Langley. A jadąc ode mnie do ciebie nie spieszyli się zbytnio, bo chcieli dać mi czas na zadzwonienie do ciebie albo ich dogonienie. - Przepustek nie sprawdziłem - zauważył Toad. - O, są równie fałszywe, jak prawa jazdy i karty kredytowe, możesz mi wierzyć. A gdybym wparadował do szefostwa i zaczął wygadywać rewelacje o straszących nas pracownikach CIA, żądając przy tym, by generał Brown ściął za to komuś głowę, to bym się tylko skompromitował i wyszedł na głupca. No i postawił generała Browna w trudnym położeniu. - Szkoda, że nie zrobiliśmy tym pajacom zdjęć. - Uhm. - A więc co pan zamierza? - spytał ponownie Toad. - Muszę się dobrze nad tym zastanowić. Jeżeli pójdę do generała Browna, to będę musiał powiedzieć mu o fotografii z Herbem Tenneyem, a wcale nie jestem pewny, czy to dobry pomysł. W dalszym ciągu nie wiemy dosłownie nic. - Reakcja CIA na to zdjęcie stanowi dowód, że to oni pomogli Kerenowi przenieść się w zaświaty. - Przy założeniu, że tamci dwaj pracują dla CIA. A jeśli Tanana i Hicks to agenci Mossadu, którzy próbują obudzić we mnie podejrzliwość w stosunku do CIA? - Będziemy jednak musieli powiedzieć generałowi Brownowi. - Choćby po to, żeby kryć swoje tyłki - zauważył Toad. - Możliwe. Możliwe też, że generał Brown stanie się nadmiernie podejrzliwy w stosunku do CIA, a to mogło być właśnie celem Mossadu, kiedy postanowili dać nam tę fotografię. Jeżeli to Mossad. Wiemy tyle, co nic. Żołnierz, który przestaje wierzyć własnym służbom wywiadowczym, zaczyna miotać się bezradnie w ciemności. Tak jakbyśmy w obecnej chwili mieli dosyć światła... Toad myślał o Judith Farrell. Grafton sugerował wcześniej, że Farrell mogła w sposób zamierzony próbować działać na szkodę Stanów Zjednoczonych, lecz Toad z miejsca odrzucił to podejrzenie. Teraz zaczynał na poważnie rozważać taką możliwość. - Założę się, że ktoś w Langley bardzo chciałby się dowiedzieć, skąd mamy to zdjęcie - mruknął Jake. Ale jeżeli istotnie tak było, to czy nie potraktowaliby tego jako zadania pierwszoplanowego? Czemu więc próbowali ich tylko nastraszyć? Nic tu nie grało. Zakładając, że w grę wchodziła CIA. A uczestnictwo Mossadu wydawało się jeszcze mniej prawdopodobne. Gdzie tkwił błąd? Coś umykało jego uwadze; miał to tuż przed oczami, ale nie potrafił dostrzec. Co to mogło być? Jeszcze raz przebiegł w myślach wszystkie wydarzenia, począwszy od spotkania Farrell z Toadem, aż po dzisiejszą poranną weryfikację fałszywych tożsamości obu agentów. Naraz zorientował się, że Toad coś do niego mówi. - Słucham? - To przypomina kostkę Rubika, nie sądzi pan? - powtórzył Toad. Kilka lat temu Jake przeżył potworny tydzień mocując się z kostką, którą dostał od Amy na gwiazdkę. Dopiero mieszkający obok sąsiad pokazał mu, na czym polega cała sztuczka. Problemy, które Jake uczył się wcześniej rozwikływać, miały znacznie prostsze rozwiązania. By je dostrzec, zwykle wystarczało cofnąć się i objąć wzrokiem cały las zamiast pojedynczych drzew. No dobrze, ponumerujmy to sobie, pomyślał. Po pierwsze: jeżeli ktoś w Langley wie o zdjęciu, to dlaczego nie próbuje dowiedzieć się, gdzie i w jaki sposób wszedłem w jego posiadanie? A może próbuje, tylko ja nic o tym nie wiem. Nie, to mało prawdopodobne. On i Tarkington byli jedynymi ludźmi, którzy znali odpowiedź. Pomijając Ritę i Judith Farrell. Tamci nie wiedzą jednak o Ricie. Niewykluczone, że wiedzą o Judith Farrell albo mają agenta w Mossadzie, ale takie rozwiązanie byłoby nader złożone, możliwe do przyjęcia tylko w przypadku braku prostszych. Musi być jakieś proste wyjaśnienie. Po drugie: ten, kto nasłał w piątkowy wieczór swoich tępych osiłków, nie wykazuje specjalnej ciekawości. Dlaczego? Bo już wie. A skąd? Jake Grafton wytężył uwagę i ponownie spojrzał na Toada, który patrzył na niego z ukosa. - Nie - powiedział. - Co nie? - zdziwił się Toad. - To nie przypomina kostki Rubika. Admirał przyciągnął kartkę i napisał ołówkiem: Pokój jest na podsłuchu. Toad zbliżył się i przeczytał. - Tak pan myśli? - rzekł półgłosem. Jake w odpowiedzi skinął głową. Podniósłszy się, zdjął marynarkę, zawiesił ją na oparciu krzesła, rozluźnił krawat i zaczął się rozglądać. Toad zajął się drugą stroną pokoju. Po pięciu minutach wyeliminowali najbardziej oczywiste ewentualności, jak mikrofon umocowany z tyłu obrazu czy pod biurkiem. - Chodźmy się przejść - zaproponował Jake. - To nie będzie coś rzucającego się w oczy - zauważył Toad, kiedy zmierzali w stronę kafeterii. - Na pewno nic konwencjonalnego. W przeciwnym razie wykryto by pluskwę podczas rutynowych kontroli. Istotnie, biuro było przeczesywane w poszukiwaniu środków podsłuchowych dwa razy w tygodniu w nieregularnych odstępach czasu. - Może w telefonie - zasugerował Toad. - Będziemy musieli rozebrać go na części. A co z wibratorem okiennym? - (Urządzenie to wykorzystywało odgłosy szybu windowego do wprowadzenia w drgania szyb okiennych w celu zakłócenia pracy jakichkolwiek parabolicznych urządzeń nasłuchowych nakierowanych na okno). - A jeśli to nie jest prawdziwy wibrator? - Możliwe, że ten, kto nas podsłuchuje, korzysta z anteny parabolicznej nakierowanej na okno - przypuścił Jake - i rozszyfrowuje taśmę za pomocą jakiegoś komputera o potężnej mocy, na przykład Craya. - Istnieje taka możliwość - przyznał Toad po chwili zastanowienia. - Tylko czy jest pan pewny co do tego podsłuchu? - Nie - zaprzeczył Jake. - Ale obecność urządzenia podsłuchowego wiele by wyjaśniała. Nie mam, oczywiście, na myśli jakiegoś pierwszego lepszego szmelcu radiowego. To musi być coś skomputeryzowanego, coś tak przemyślnego, że nigdy by nam do głowy nie przyszło, do czego to naprawdę służy. - Jeżeli używają okna jako membrany, to chyba jedyne, co możemy zrobić, to umieścić w pobliżu okna inne źródło dźwięku, na przykład przenośne radio, żeby zakłócić sygnał. Wydaje mi się jednak, że powinniśmy przeszukać całe biuro, dopóki nie znajdziemy tej pluskwy albo nabierzemy niezbitej pewności, że jej tam nie ma. - Zejdź do administracji i przynieś narzędzia: śrubokręty, szczypce, klucze i woltomierz. - Tak jest, panie admirale. Najpierw zajęli się telefonem. Zdjęli plastikową obudowę i zbadali mikrofon w słuchawce oraz w aparacie biurkowym, by przekonać się, czy po odłożeniu słuchawki telefon rzeczywiście milknie. Działał tak, jak według nich powinien. Następnie wyjęli kontakty z gniazdek i sprawdzili je, po czym na powrót zainstalowali. Zdjęli płytki dźwiękoszczelne z sufitu i zbadali górę oraz konstrukcję do mocowania płytek. Odsunęli meble i zwinęli dywan. Wszystko na nic. Otwory wentylacyjne przewodów grzewczych i chłodzących okazały się brudne, lecz czyste od podejrzeń. Toad wskazał wypolerowane obramowanie z listew z drzewa orzechowego, które biegło wokół drzwi, okna i krawędzi ścian. Jake uważnie obejrzał boazerię. Należała mu się z racji pełnionej przez niego funkcji zastępcy dyrektora Agencji Wywiadu Wojskowego. Gwoździe, które były wbite w drewno, w dalszym ciągu pokrywał lakier. Pokręcił przecząco głową w kierunku Toada i wskazał na kaloryfer. Stary parowy grzejnik nie był już w użyciu, ale przewody parowe nie zostały wymontowane. Za pomocą klucza do rur zaczęli rozkręcać nakrętki wieńcowe. I tam to znaleźli. Po zdjęciu nakrętek z wlotu parowego i rur wylotowych, zdołali wysunąć kaloryfer na mniej więcej centymetr, co wystarczyło, by ukazał się izolowany przewód biegnący w głąb rury wlotowej. A zatem cały grzejnik działał jako płyta rezonująca. We wnętrzu żeliwnego pojemnika musiał znajdować się czujnik, albo, co jeszcze bardziej prawdopodobne, dwa lub trzy czujniki. Sygnały biegły przewodem Bóg jeden wie dokąd, a tam przekazy były zapisywane na taśmę. Z kolei analiza taśmy przy zastosowaniu znanej charakterystyki drgań grzejnika prowadziła do otrzymania sygnału elektronicznego, który mógł być przetworzony na ludzką mowę. Elektroniczne przeczesywanie niczego tu nie wykazywało. Ten, kto zainstalował owo urządzenie, musiał jedynie przepuścić otrzymany sygnał przez swój komputer, żeby usłyszeć każde słowo wypowiedziane w tym pokoju. Jake wziął klucz i wybił otwór w ścianie: tkwiąca w niej rura skręcała w lewo. - Chodźmy. Na korytarzu Toad przymierzał się do zrobienia jeszcze jednej dziury w murze, lecz Jake powstrzymał go mówiąc: - Poszukajmy lepiej telefonicznych skrzynek rozdzielczych - prawdopodobnie puścili to wszystko przez system łączności telefonicznej. Postaraj się znaleźć ekipę od konserwacji telefonów i przyprowadź tu niezwłocznie jakiegoś montera. Telefoniczne skrzynki rozdzielcze mieściły się w podziemiu budynku. Technik specjalista otworzył jedną z nich i Jake aż cofnął się ze zdziwienia na widok setek przewodów. - Skąd pan wie, który jest który? - Wystarczy, że poda mi pan numer telefonu, a ja wskażę panu właściwe połączenie. - Nie znam numeru. - Cóż, wszystko co wchodzi do tej skrzynki odpowiada jakiemuś numerowi. Naraz Jake doznał olśnienia: gdzieś wewnątrz gmachu mieścił się podłączony do telefonu magnetofon lub kilka magnetofonów składających się na stację nasłuchu. Podsłuchujący musiał jedynie wykręcić odpowiedni numer i wprowadzić kod, by stacja nasłuchu zaczęła wyrzucać z siebie posłusznie wszystkie dane, które przy zastosowaniu obróbki komputerowej można było zamienić na ludzką mowę. Technik nie przestawał mówić: - Ten budynek został wzniesiony w czasie drugiej wojny światowej i od tego czasu dokonywano częstych zmian w połączeniach telefonicznych. Przy ostatniej poważnej modernizacji dodaliśmy nowe linie i wszędzie tam, gdzie to było możliwe, wykorzystaliśmy już istniejące. Ale nie ma żadnych planów ani wykresów czy czegoś w tym rodzaju. Wszystko wygląda jak jakieś cholerne spaghetti. Oczywiście, metodą prób i błędów mogliby ustalić, o którą linię chodzi. Niektóre z połączeń bez wątpienia nie były przeznaczone do eksploatacji. Ale po co sobie zawracać głowę? - W każdym razie dziękujemy - zakończył Jake. - Jesteśmy wdzięczni, że nam pan to wszystko pokazał. Kiedy znaleźli się w biurze admirała Graftona, Toad Tarkington przeciął przewód wchodzący do grzejnika. - O wszystkim wiedzą - rzucił z goryczą. - Na to wygląda. - Znają nawet treść naszej rozmowy na temat dwuskładnikowej trucizny. - Zgadza się. A jeden z tamtych osiłków nawiązał do tego w ów piątkowy wieczór mówiąc, co to by było za straszne nieszczęście, gdyby Amy zmarła na atak serca. Powinienem był się już wtedy domyślić. Niech to piekło pochłonie! Im dłużej zastanawiał się nad całą sytuacją, tym większa opanowywała go wściekłość: - Do diabła z tymi pieprzonymi skurwielami! Generał Albert Sidney Brown nie wpadł w złość - wybuchnął niczym wystrzelony pocisk. Z początku słuchał opowiadania Jake’a o pluskwie znalezionej w kaloryferze z odcieniem niedowierzania i rosnącego oszołomienia. Kiedy jednak Toad za pomocą klucza do rur rozmontował grzejnik w luksusowym narożnym gabinecie generała i ten ujrzał przewód podsłuchowy, dostał ataku furii. Zaczął pryskać śliną, a jego twarz przybrała barwę głębokiej purpury. Gdy wrócił nieco do równowagi, począł ciskać przekleństwa. Zademonstrował przy tym bogaty repertuar wykrzykując go na całe gardło tonem, który napełniłby dumą najbardziej ordynarnego instruktora musztry. Dopiero kiedy generał Brown zaczął się uspokajać, Jake dał Toadowi znak do przecięcia przewodu. Jeżeli ktoś w CIA tego nasłuchiwał, to Jake chciał, by wiedzieli, że właśnie wyszło na jaw jak olewają najwyższe czynniki wojska amerykańskiego i że doprowadzili je do niebywałej wściekłości. Zakładając, że CIA tym się przejmowało. Następnie generał chwycił za telefon. W minutę po odłożeniu słuchawki przed biurkiem Browna stanął oficer do spraw bezpieczeństwa w Agencji Wywiadu Wojskowego, w stopniu pułkownika wojsk lądowych. Generał zaprowadził go do grzejnika i pokazał mu przewód. W tym momencie nastrój Browna zmienił się w zimną wściekłość: - Chcę wiedzieć, ile tych zafajdanych urządzeń podsłuchowych kryje się w biurach naszej agencji. Żądam, żeby usunięto wszystkie czujniki, przewody i sprzęt telefoniczny. I zabierzcie mi to... - stuknął w grzejnik przyniesionym przez Toada kluczem - ...ten pieprzony staromodny grzejnik. Chcę też wiedzieć, dlaczego pańscy ludzie nie wykryli tych pluskiew. I chcę wiedzieć, co jest potrzebne, by mieć całkowitą pewność, że nic takiego więcej się nie powtórzy. A kiedy już z tym wszystkim skończycie, pan i pańscy ludzie stawicie się w tym pokoju i złożycie mi przysięgę na własne życie, że w żadnym z naszych pomieszczeń nie ma już więcej tych cholernych pluskiew. Pułkownik dosłownie wybiegł z gabinetu. Brown spojrzał na Jake’a Graftona bez cienia serdeczności. - Pan i ja mamy ze sobą do pomówienia, admirale. Ale nie w tym zakichanym budynku. Niech pan weźmie swoją czapkę i pójdziemy poszukać jakiegoś bardziej intymnego miejsca. Po pełnej milczenia jeździe limuzyną Browna, wylądowali w ekskluzywnej restauracji w Alexandrii w stanie Wirginia. Generał Brown najwidoczniej znał właścicielkę, która wpuściła go, kiedy zastukał do drzwi dla personelu. Wysłuchawszy prośby Browna, zaprowadziła obu oficerów w głąb odległego rogu pustej sali restauracyjnej. - Wiem, że otwieracie o piątej, ale czy nie moglibyśmy prosić o trochę kawy? - Oczywiście, panie generale - odparła kobieta. - Proszę się rozgościć, kawa będzie za kilka minut. - Doceniam pani gościnność, pani Horowitz. Uśmiechnęła się i poszła do kuchni. - No więc? Jake opowiedział szefowi całą historię, począwszy od spotkania Judith Farrell z Toadem, aż po odkrycie podsłuchu. Cała recytacja zajęła trzydzieści minut i przerwało ją tylko podanie na stół dzbanka z kawą i dwóch filiżanek Brown słuchał nie przerywając. Kiedy Jake skończył, generał odezwał się: - Admirale, powiem panu bez owijania w bawełnę: powinien był pan bez zwłoki zgłosić do mnie kontakt nawiązany przez agenta obcego wywiadu. Schrzanił pan robotę. - Tak jest, generale. - Jeśli po raz drugi pan schrzani, to następnego dnia w południe będzie pan już cywilem. Brown nalał sobie kolejną filiżankę kawy i zamieszał łyżeczką. Na jego ustach pojawił się uśmiech. - Niech mi pan jeszcze raz opowie, jak pan dał w łeb temu sflaczałemu kutasowi z CIA. Kiedy przestali analizować przygodę Jake’a, generał Brown wygłosił przemowę na temat CIA i osobowości ludzi, którzy stoją na jej czele. Na koniec przybrał sentencjonalny ton: - Oczywiście, wszystkie służby wywiadowcze to instytucje zbiurokratyzowane. Po pokonaniu całego obiegu, informacja końcowa jest zawsze do pewnego stopnia zniekształcona. Kiedy jednak fachowcy od spraw wywiadu zaczynają redagować surowe dane dla poparcia zalecanych przez siebie linii postępowania, informacja końcowa staje się zwykłą fikcją. Jest więcej niż bezwartościowa - jako mieszanina faktów i fantazji staje się po prostu niebezpieczna. Elity tworzące politykę są przekonane, że mają przed oczami pełny obraz, i że to one podejmują decyzje, podczas gdy w rzeczywistości funkcje decyzyjne zostały przywłaszczone przez osobę redagującą dane. Polityk wybrany na drodze wyborów jest w ten sposób manipulowany, staje się niczym więcej, jak stempelkiem do przybijania. - Myśli pan, że właśnie taka sytuacja ma teraz miejsce w CIA? - spytał Jake. Brown skrzywił się. - Historycznie rzecz ujmując, szefowie służb wywiadowczych byli zwykle lojalni wobec władcy. W Europie nierzadko zdarzało się, że superszpiedzy zajmowali stanowisko numer dwa w państwie. Ale nie w Stanach Zjednoczonych. Chłopcy spod znaku płaszcza i szpady napełniali zawsze bogobojnym strachem wybieranych u nas polityków - i nie bez racji. Pytanie tylko, czy właśnie teraz manipulują naszym rządem? Generał pochylił się nad stołem w stronę Jake’a. - Przegapili upadek komunizmu. Największe wydarzenie polityczne na naszej planecie od czasów drugiej wojny światowej, a oni je przegapili. Najwyraźniej nikt w Langley nigdy nie przewidywał ani nie zakładał takiej możliwości. Twierdzili, że gospodarka radziecka jest trzykrotnie silniejsza, niż była w rzeczywistości. Utrzymywali, że radziecka machina militarna jest o wiele potężniejsza, znacznie bardziej przygotowana do walki, niż to się później okazało. Siedzieli i gapili się na pogrążone we wrzeniu społeczeństwo i ani razu nie dostrzegli nawet wstęgi dymu. Prawda jest taka, że przez ostatnie pięć lat pełniejszy obraz tego, co dzieje się w Związku Radzieckim, można było znaleźć w „New York Timesie” niż w materiałach wywiadowczych przygotowywanych przez CIA. Ale czy było to zamierzone? Po chwili przerwy generał ciągnął dalej: - Te cholerne instruktaże i raporty wywiadowcze CIA przyprawiają mnie o mdłości. Do niczego nie można się przyczepić, bo cała ta ich pisanina jest tak gładka, jak wypolerowana tafla lodu. Może w tym właśnie tkwi problem? Może wszystko, co piszą, jest zbyt gładkie, każda mysia dziura jest starannie pozalepiana papierem. Sam nie wiem, ale takie właśnie odnoszę wrażenie. Wiele bym dał, by móc zobaczyć surowe dane wywiadowcze, wszystkie jakie są dostępne. - Myślę - podjął po chwili - że to, co teraz obserwujemy w Rosji, to jedynie okres przejściowy pomiędzy dyktaturami, tak jak republika z 1917 roku po obaleniu cara. Problemy przed nimi stojące są zbyt wielkie, tamtejsi ludzie to fanatycy nie znoszący innych poglądów, zbyt łatwo ulegają wpływom demagogów, którzy tryskają nienawiścią i wygadują steki bzdur; ochoczo podchwytują wszelką wzmiankę o spisku, pogardzają każdym, kto ma o rubla więcej, niż oni sami. Przeciętny Rosjanin nie jest w stanie wyobrazić sobie czegoś takiego, jak lojalna opozycja - to pojęcie tam nie istnieje. I tak właśnie wygląda pole największego eksperymentu gospodarczego, jakiego kiedykolwiek próbowano na tej planecie: przekształcenie scentralizowanej gospodarki socjalistycznej w gospodarkę wolnorynkową. Ale CIA bagatelizuje to wszystko, chłopcy z Langley niczym się nie przejmują. A i w Białym Domu nikt nie wydaje się pocić z tego powodu. Nasi politycy mają ważniejsze sprawy na głowie, jak choćby kłótnie wokół podniesienia podatków przez Clintona, czy wygrażanie palcem Japończykom. Brown przestawił solniczkę i pojemnik z pieprzem. - Nie mam pewności, co myśli doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. Na zebraniach z CIA czasem sprawia wrażenie, jak gdyby wyczuwał, że coś śmierdzi, innym zaś razem siedzi cicho, jakby słuchał kazania w szkółce niedzielnej. - To, co dzieje się teraz w dawnym Związku Radzieckim - ciągnął - może okazać się brzemiennym w skutki wydarzeniem, które wytyczy kierunek życia mieszkańców tej planety na następne stulecie. Stary Związek jest w trakcie kompletnego rozpadu społecznego i gospodarczego. Nic nie funkcjonuje. Dosłownie nic! Nikt nie jest w stanie podejmować decyzji. Wszyscy oglądają się na władze centralne, a te są skorumpowane, niekompetentne i zajęte same sobą. Republiki stanowią najbardziej skażony kraj na ziemi. To jeden olbrzymi petrochemiczny ściek, tysiące kilometrów kwadratowych ziemi o takim stopniu radioaktywności, że ludzie nie mogą na niej żyć, a ustrój społeczny na tych terenach załamał się zupełnie. Lekarze są słabo wykształceni i niekompetentni, zdarza się nagminnie, że źle stawiają diagnozy. Chorych umieszcza się w niewiarygodnie złych szpitalach, gdzie kroją ich szarlatani; nie ma wystarczającej ilości lekarstw, wyposażenia, żywności, ubrań - niczego. Mógłbym tak dalej godzinami... Wziął do ręki pojemnik na pieprz i mocno stuknął nim o stół. - Myślę, że to właśnie skażenia przyczyniły się do upadku komunistów. Zbyt wiele ludzi zaczynało chorować. W najlepszym razie co najmniej milion osób z dawnego ZSRR cierpi na chorobę popromienną. Brak podstawowej higieny i odporności powoduje epidemie błonicy, czerwonki, choroby Heinego-Mediny, grypy. Pięćdziesiąt procent ich poborowych jest odrzucanych jako niezdolni do służby wojskowej. Szacuje się, że tylko jeden na czternastu rekrutów przeszedłby pomyślnie badania lotnicze. - dodał po chwili wzruszając ramionami: - Można rządzić społeczeństwem tylko w interesie elit dopóty, dopóki wszystko nie rozpadnie się od środka. Jake Grafton spostrzegł nagle, że pochyla się nad stołem i mówi zniżonym głosem: - A więc co z tą bronią nuklearną? - CIA nie opowiedziała nam całej historii, może pan postawić w zakład swoją emeryturę. Rzeczywistość ma swój klimat, wyczuwalną strukturę, jest jedyna w swoim rodzaju. Przyprawia ją domieszką szaleństwa i przypadkowości. A w tym, co wciska nam CIA, nie da się tego wyczuć. - Jest pan pewny? - naciskał Jake. - Chciałbym, żeby tak było... Nie, nie jestem pewny. Kluczem w całej tej sprawie są pieniądze. Jeżeli broń nuklearna jest wywożona z terenu Rosji, to ktoś musi płacić za nią ciężkie pieniądze. CIA bada sprawę, ale twierdzi, że nie może wpaść na trop. - Może powinniśmy poszukać na własną rękę? - zasugerował Jake. - Ale jak? - Musimy ściągnąć jakiegoś eksperta komputerowego. - Mówi pan tak, jakby miał kogoś konkretnego na myśli. Bo tak też było. Jake tylko skinął głową na potwierdzenie tych słów. - CIA, Departament Skarbu i Departament Stanu nie będą tym zachwycone - zauważył generał Brown. - Jeżeli trafimy na ślad, ich obiekcje przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie. - Jeśli w ogóle jest czego szukać - skomentował generał bez entuzjazmu. Jake postanowił zmienić temat: - Co zamierza pan, generale, uczynić w sprawie tego podsłuchu? Albert Sidney Brown odsunął krzesło i wstał. - Napiszę raport do prezydenta, a jego kopie roześlę do wszystkich w rozdzielniku Białego Domu. Gdybym tego nie zrobił, ci w CIA wzięliby mnie za zwykłego frajera. Ale poruszę w nim tylko kwestię podsłuchu, ani słowa na temat Nigela Kerena, zdjęć Mossadu czy prób zastraszenia. W tej sprawie miał pan rację. Gdybyśmy zaczęli teraz wciągać te zafajdane szmaty na maszt, to musielibyśmy szybko dawać nura do mysiej dziury, żeby nas nie rozgnietli na miazgę. Jak Jake Grafton doszedł później do wniosku, cały ten bałagan był wprost niebywały. Sytuacja przypominała wspinaczkę w górach: im wyżej się weszło, tym widoczność stawała się gorsza, a chmury gęściejsze. Jeżeli tak wyglądały sprawy widziane z jego poziomu, to przypuszczalnie prezydent ze swego miejsca na szczycie władzy nie był w stanie dostrzec własnej dłoni przed oczami. Nic dziwnego, że rząd kroczył od kryzysu do kryzysu. Tego wieczoru Jake i Toad przeczesali cały dom Graftonów w poszukiwaniu urządzeń podsłuchowych. Nie znaleźli niczego, co jednak tylko zwiększyło poczucie niepewności u Jake’a. Następnie udali się do domu Tarkingtonów i przewrócili go do góry nogami. Rita włączyła się do pomocy. Ale i tu niczego nie znaleźli. - I co teraz zrobimy, admirale? - spytał Toad, kiedy już skończyli i siedzieli w kuchni, popijając piwo. Rita włączyła radio i podkręciła głośność. - Co zrobimy? - powtórzył admirał. - No właśnie. Mam na myśli Herba Tenneya i nasz wyjazd z nim do Rosji, no i całą resztę. - Nie wiem - przyznał Jake. - A ty masz jakieś pomysły? - Rzucił spojrzenie w stronę Rity Moravia, która stała oparta o zlewozmywak i starała się przybrać jak najbardziej obojętny wyraz twarzy. Miała nic nie wiedzieć o podróży do Rosji, która w dalszym ciągu była ścisłą tajemnicą. Dziś podwinęła włosy i spięła je klamerką. Wysoka jak na kobietę, o zgrabnej sylwetce - wyglądała jak okaz zdrowia. Napotkawszy spojrzenie admirała, zaczerwieniła się lekko. Nieco rozbawiony Jake przeniósł wzrok z powrotem na Toada Tarkingtona. - Co byś zatem zaproponował? - Najchętniej pojechałbym do Langley i mocno kogoś przycisnął. - Kogo? - Zacząłbym od Herba. - Nie piśnie ani słowa, nawet gdyby coś wiedział - westchnął Jake. Dopił resztę piwa i odstawił szklankę daleko od siebie. - Masz książkę telefoniczną? - Oczywiście. - To trochę podzwonimy. Jest ktoś w Langley, z kim chciałbym porozmawiać. W stołecznym spisie abonentów widniało czternastu Richardów Harperów i jedenastu R. Harperów. Rita dzwoniła, podając się za pracownicę pizzerii, w której zapodziano gdzieś adres zamawiającego, Toad zaś słuchał z drugiego aparatu w salonie. - Jeśli to żona podniesie słuchawkę, to nic z tego nie będzie - zauważyła Rita. - Nie wydaje mi się, żeby był żonaty - odparł Toad. - To nie ten gatunek człowieka. - O, a jakiż to gatunek? - Wrażliwy, uczuciowy, kochający, przystojny, pomagający, troskliwy... - Przymknij się, mam już połączenie. Halo, mogę rozmawiać z panem Richardem Harperem...? Przepraszam pana, czy zamawiał pan jakieś pół godziny temu pizzę? Nie? Rzecz w tym, że niejaki pan Richard Harper z Gordon Street zamówił duże pepperoni z oliwkami, a nasz kierowca nie może znaleźć tego domu... Umilkła i zaczęła słuchać mężczyzny mówiącego po drugiej stronie słuchawki. Z salonu Toad dał jej przeczący znak. Rita przeprosiła i podziękowała rozmówcy za poświęcenie jej chwili czasu. Szczęście uśmiechnęło się do nich: trafili na niego przy piątej próbie. Mieszkał na Chevy Chase. - Jedziemy - rzucił krótko Jake. Richard Harper nie miał ochoty zaprosić ich do środka. Toad pchnął drzwi i przeszedł obok gospodarza, a tuż za nim Jake Grafton. - Jest druga nad ranem - odezwał się piskliwie Harper. - Wiem - odparł Toad Tarkington. - Ale chciałem, żeby poznał pan mojego szefa, admirała Graftona. Panie admirale, to pan Richard Harper, do niedawna pracownik Agencji Wywiadu Wojskowego, a obecnie CIA. Jake wyciągnął rękę; Richard Harper przyjął ją z ociąganiem. Podczas gdy Harper wciąż zastanawiał się, w jaki sposób poradzić sobie z najazdem intruzów, Jake opadł na krzesło i zapalił stojącą obok lampę. - Usiądźmy sobie wszyscy i chwilkę porozmawiajmy - zaproponował. Harper przesunął się w stronę krzesła, ale nie usiadł. - Długo nie zabawimy - zapewnił go Jake. Harper przysiadł na przedniej krawędzi mebla. Jake okazał swój zielony wojskowy dowód tożsamości i urzędową przepustkę do Agencji Wywiadu Wojskowego, ale Harper odmówił ich obejrzenia. Jake urządził małe przedstawienie z chowaniem dokumentów z powrotem do kieszeni, po czym zaczął: - W Agencji Wywiadu Wojskowego doszło do złamania zasad bezpieczeństwa i próbujemy właśnie ustalić źródło przecieku. Musimy to robić po godzinach pracy, gdyż ludzie nie chcą rozmawiać w biurze o swoich kolegach. Rozumie pan? Harper niechętnie skinął głową. Jake wyjął z dyplomatki Toada pożyczony od Rity magnetofon i położył go na niskim stoliku ustawionym pomiędzy nim a Harperem. Włączył przycisk nagrywania i upewnił się, że taśma się obraca. - Mówi kontradmirał Jacob L. Grafton. Jest osiemnasty czerwca, godzina druga siedem rano. Rozmawiam z panem Richardem Harperem. Panie Harper, czy w ubiegły poniedziałek prowadził pan wyszukiwanie danych komputerowych z akt CIA na prośbę komandora porucznika Roberta Tarkingtona w dziale komputerowym Agencji Wywiadu Wojskowego? - Zaraz, niech pan poczeka... - To pan niech poczeka, panie Harper. Otóż ktoś przekazał osobom nieupoważnionym tajną informację o wyszukiwaniu owych danych komputerowych. Ściśle tajna informacja została udostępniona osobom nieupoważnionym. To oficjalne śledztwo. Jeżeli odmówi pan współpracy, może pan zostać wydalony ze służby państwowej i postawiony w stan oskarżenia. Czy to dla pana jasne? Twarz Harpera wykrzywiła się. Po jego policzku stoczyła się łza. - Już mnie wyrzucili. - Niech pan powtórzy. - Zostałem dziś zwolniony z CIA. Dowiedzieli się o mojej przeszłości. Obaj oficerowie marynarki wojennej wymienili między sobą spojrzenia. Jake wyciągnął rękę i wyłączył magnetofon. - Może będzie lepiej, jak mi pan o wszystkim opowie - mruknął. Relacja trwała niemal całą godzinę i chwilami przerywały ją łzy. Richard Harper miał dwadzieścia siedem lat i od czasu szkoły średniej był zafascynowany komputerami. Powodowany wyłącznie chęcią sprawdzenia się, został hackerem, kimś kto włamuje się do przemysłowych i rządowych komputerowych zbiorów danych dla samej radości przechytrzenia środków zabezpieczających, które mają ich strzec. Kiedy był w koledżu, został po raz pierwszy przyłapany i otrzymał wyrok z zawieszeniem. Za drugim razem, za wprowadzenie programu wirusowego, trafił do więzienia. W przemyśle komputerowym odmówiono mu zatrudnienia. Komputery stanowiły dla niego całe życie, a on figurował na czarnej liście. Udało mu się zdobyć czasowe zatrudnienie w Agencji Wywiadu Wojskowego dzięki temu, że skłamał w podaniu o pracę. Wiedział, że FBI wcześniej czy później dojdzie prawdy; kiedy więc agenci CIA zwrócili się do niego w sprawie dostarczenia im informacji o planach Agencji Wywiadu Wojskowego, zgodził się pod warunkiem, że dadzą mu stałą pracę przy komputerach. Minął miesiąc, on przekazał im wszystkie informacje, o jakie pytali, włącznie z dziwną prośbą Toada, a oni w zamian kazali mu stawić się do pracy w Langley od poniedziałku. I nagle dzisiaj, udając, że właśnie dowiedzieli się o jego dawnych wyrokach, zwolnili go. To nie było z ich strony w porządku. Odszedł z Agencji Wywiadu Wojskowego, CIA wywaliła go na zbity pysk, i FBI też wreszcie dowie się o jego przeszłości. Komputery były całym jego życiem, a on nie może pracować w tej dziedzinie. - Ma pan w domu terminal komputerowy? - zapytał Jake. Aparatura mieściła się w sypialni gościnnej na tyłach małego domku. Patrząc na rozstawione wszędzie monitory, klawiatury i wnętrza komputerów, Jake i Toad musieli wysłuchać pochwalnego wykładu na temat pojemności twardego dysku, rozszerzonej i rozbudowanej pamięci, szybkości centralnego procesora i całej reszty. - Jak dobrym jest pan hackerem? - zapytał Jake. - Jestem dobry, naprawdę dobry. Gdybym wtedy nie stworzył tego wirusa... To nie było nic wielkiego, takie różne co lepsze kawałki z filozofii Zen, które wyskakiwały na ekran w dni świąteczne, i to wszystko. Nikomu nie robiło to krzywdy i... Kiedy znaleźli się z powrotem w salonie, Jake złożył Harperowi propozycję: - Mam dla pana pracę. Nie mogę obiecać stałego zajęcia w Agencji Wywiadu Wojskowego, dopóki nie otrzymamy z FBI ostatecznej weryfikacji i nie zapoznamy się z nią linijka po linijce. Ale jeżeli podejmie się pan tego zadania, mogę płacić panu za godzinę w ramach zajęcia tymczasowego. Pracowałby pan w domu, na własnym sprzęcie. Odpowiedź Harpera była pełna entuzjazmu. Tak, zgadza się! Wyraził zgodę, zanim jeszcze się dowiedział, o jaką pracę chodzi. Jake czuł się tak, jakby rzucał linę tonącemu człowiekowi. Miał przeświadczenie, że jest upoważniony do zaproponowania Harperowi tymczasowego zatrudnienia; gdyby jednak okazało się inaczej, zapłaci mu z własnej kieszeni. - Chcę, żeby odkrył pan strumień pieniędzy - zapowiedział Jake, wpatrując się uważnie w twarz Harpera - podziemną rzekę płynącą przez światowy system bankowy. Zadanie nie będzie łatwe. Nie mam nawet pewności, czy zdoła pan rozpoznać tę rzekę, kiedy ją pan ujrzy. Ujście rzeki znajduje się w Moskwie, ale gdzie jest początek, nie mam najmniejszego pojęcia. - Banki? - Banki. - Potrzebne mi będą numery telefonów otwierające dostęp do komputerów, nazwy użytkowników i hasła. Gdybym sam zaczął tego szukać, to po kilku godzinach już by mnie mieli. - Myślałem, że... - Hackersi dostają się do komputerów w ten sposób, że uda im się kogoś wykołować, dzięki czemu zdobywają numer telefonu i kod. Potrafię to zrobić, ale nie zdołam powtórzyć tej sztuki ze trzydzieści razy i wyjść z tego cało. Agencja Bezpieczeństwa Narodowego ma wszystkie niezbędne materiały - prowadzą tam codzienne obserwacje transakcji bankowych. - Jeżeli są w Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, to możemy je zdobyć - stwierdził Jake, spoglądając na Toada. - Proszę dostarczyć mi potrzebne materiały, a jeśli są tam te pieniądze, to je odnajdę. - W głosie Harpera brzmiała pewność siebie. Zbytnia pewność siebie. - Niech pan się tak nie spieszy z rzucaniem obietnic. I jeszcze jedno: nikt nie może wiedzieć, co pan robi. - Proszę mi lepiej powiedzieć, czego mam szukać, żebym mógł to rozpoznać, kiedy już odnajdę. W kwadrans później Harper wiedział tyle samo, co Jake - czyli nie tak znowu wiele. Kolejną godzinę Jake poświęcił zatem na omówienie szans i możliwości. - Problem w tym - mówił do Harpera - że nie wiem, komu mogę zaufać. Muszę mieć zaufanie do własnego szefa, ale do kogo poza nim? Nie mogę zadzwonić do przyjaciół w FBI czy w CIA, ludzi, których znam od lat. Jeżeli w łonie CIA istnieje jakiś spisek, to wiedzą o nim jedynie ci, którzy biorą w nim udział. Pozostali są przekonani, że wypełniają swój obowiązek składając sprawozdania z każdej odbytej rozmowy, wypełniając raporty i robiąc wszystko to, czego się od nich wymaga. I w tym właśnie rzecz. - W jaki sposób mam przekazywać panu informacje? - Mogą to być pisemne raporty. Proszę przesyłać je na adres mojej żony; ona dopilnuje, żeby trafiły do mnie. Przez kilka tygodni będę poza miastem. - Podał Harperowi swój adres. Gdy Jake z Toadem wyszli o czwartej nad ranem, Rita spała na przednim siedzeniu samochodu. - Jestem pełen złych przeczuć, admirale - powiedział Tod. - Jeżeli Harper ukradnie forsę albo pochrzani coś w jakichś rachunkach, to obaj wylądujemy w więzieniu. - Mam nadzieję, że dadzą nam osobne cele - odparł Jake. - Kontradmirał z pewnością zasługuje na pojedynczą celę. - Jelcyn się zgodził. Dwie godziny temu. - Dużo czasu mu to zabrało - mruknął Jake Grafton. - Gdybym ja siedział na tej całej kupie broni, to już od miesięcy miałbym poparzony tyłek. Generał Brown spojrzał na zegarek. - Przed piętnastoma godzinami zostały zaatakowane dwie bazy wojskowe. Według rosyjskiego rządu napastnicy ukradli broń maszynową, sprzęt artyleryjski, transportery opancerzone i co najmniej dziesięć ciężarówek amunicji. - Ciężarówek? - Tak - potwierdził generał Brown. - W jednej z baz zabili sześćdziesięciu, a w drugiej pięćdziesięciu żołnierzy, i wysadzili w powietrze wszystkie ciężarówki i transportery, z wyjątkiem tych, które sami wyprowadzili. - Kto? - Tego nie są pewni. Może gangi kryminalistów, a może znów Ormianie. Albo jacyś byli żołnierze, którzy mają zamiar stworzyć prywatną armię. - Generał Brown podszedł do wiszącej na ścianie mapy i wskazał: - O, w tym miejscu, i w tym miejscu. Kiedy wrócił na poprzednie miejsce, oznajmił: - CIA wysłała tam wczoraj swojego człowieka. - Tenneya? - Tak, będzie pana oczekiwał w ambasadzie. Ambasador Lancaster zapozna pana z sytuacją. Prezydent chce unieszkodliwienia broni nuklearnej i wzmocnienia rządu rosyjskiego. Musi pan z nimi porozmawiać. Proszę nam dać znać, czego będzie panu trzeba do wykonania tego zadania. Jake Grafton nie roześmiał się - cała sytuacja była zbyt idiotyczna, żeby kwitować ją śmiechem. Do diabła, jak doszło do tego, że wpakował się w sam środek tego bajzlu? - No i oczywiście - ciągnął generał - nic złego by się nie stało, gdyby udało się panu trochę dowalić tym bandom przestępców czy też rebeliantów. Jake miał wrażenie, że się udławił. - Tak jest - zdołał wydusić z siebie. - Za sześć godzin w bazie Andrews czekać będzie samolot C-141 Sił Powietrznych. Proszę tam być. - Rozkaz, generale. Albert Sidney Brown obszedł biurko i wyciągnął rękę. - Życzę szczęścia, admirale. - O to się nie martwię, panie generale: zabieram ze sobą swoją króliczą łapkę. - Będziesz potrzebował czegoś więcej niż króliczej łapki - powiedziała Callie Jake’owi podając mu aspirynę i przybory toaletowe do schowania do torby. Przed chwilą usłyszała z ust męża pożegnalną uwagę, jaką wygłosił w odpowiedzi generałowi Brownowi, lecz nie wywołała ona u niej zbytniej wesołości. Patrząc, jak upycha bieliznę wokół swego Magnum Smith & Wesson kalibru 0,357 cala wraz z podramienną kaburą, dodała zgryźliwie: - I będzie ci również potrzebne coś więcej niż ta pukawka. - Odgarnęła włosy z oczu i dorzuciła. - Ach, wy mężczyźni! Pakować się w sam środek rewolucji. To takie żałosne! - Tak naprawdę nie jest to jeszcze rewolucja - odparł Jake zawijając w bieliznę pudełko z nabojami i dołączając pakunek do reszty rzeczy w torbie. - Jelcyn nadal trzyma w ręku kierownicę, wciąż panuje nad sytuacją. - Ale na jak długo? I co możecie tam zdziałać? - O, mamy zapewnioną pomoc, pewnie aż nadmiar. Gdybyśmy tylko mogli pchnąć Rosjan we właściwym... - Nie zmieniaj tematu - przerwała mu ostrym tonem Callie. - Dobrze wiesz, co mam na myśli. Gdybyście nawet zjawili się tam z całą armią Stanów Zjednoczonych, to i tak byłoby was dziesięć razy mniej. Wszystko to zakrawa na jakiś szaleńczy dowcip. - Uhm - mruknął Jake. Opinia Toada Tarkingtona była o wiele barwniejsza, lecz wcale nie bardziej optymistyczna: „Nasi politycy po raz kolejny chcą uchronić świat przed politykami innych państw głupszymi od nich samych. A my, cholerne matoły w mundurach, gracko salutujemy i kłaniamy się w pas.” Callie wyrwała mu z rąk spodnie, które starał się zwinąć. Złożyła je starannie i oddała mu z powrotem. - Pomijając już to, że nie wyślą tam całej armii - ciągnęła. - Możecie mówić o szczęściu, jeżeli dostaniecie dwóch szeregowców i kaprala. Jeden szeregowiec będzie kucharzem, a drugi zajmie się obieraniem ziemniaków. Kapral przypuszczalnie zdoła znaleźć parę minut dziennie na pomoc dla ciebie i Toada, kiedy nie będzie zajęty pilnowaniem szeregowców. - Hej, skarbie, to ja, Toad. Dzisiaj wyjeżdżamy. - Zaraz? - spytała Rita. Toad zacisnął dłoń na słuchawce. - Samolot startuje z Andrews o szóstej. - Zobaczę, czy będę mogła się zwolnić na resztę dnia. Jesteś w domu? - Tak, pakuję się. - Jeżeli nie zadzwonię za dziesięć minut, to znaczy, że jestem w drodze do domu. - Świetnie. - Mam jakieś złe przeczucie, Toad. - Wszystko będzie dobrze. Samolot C-141 skierował się na północ, lecąc długim okrężnym szlakiem do Moskwy. Po wzniesieniu się nad niskie warstwowe chmury pokrywające wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych, płynął po czystym niebie oświetlonym promieniami słońca wiszącego nisko na horyzoncie. Jake Grafton wszedł do kabiny pilotów, żeby przywitać się z załogą, po czym stanął i patrzył na bezmiar nieba. - O tej porze roku na tej szerokości geograficznej nigdy nie zapadają ciemności - odezwał się drugi pilot. - Ile razy lataliście na tej trasie? - zaciekawił się Jake. - Jeśli chodzi o mnie, to kilkadziesiąt - odparł pierwszy pilot w randze majora sił powietrznych. A wskazując na swego towarzysza w stopniu porucznika, dodał: - To jego druga podróż. Ziąb. Mimo świecącego słońca, niebo straszyło zimnym i ponurym wyglądem. Kabina pilotów była kruchą kapsułką życia unoszącą się w obojętnym wszechświecie. Wstrząsnęły nim dreszcze. Powrócił do niewielkiego pomieszczenia dla pasażerów. Na jednym z ośmiu miejsc spał Toad. W następnym rzędzie również drzemał starszy sierżant, kierownik transportu. Resztę miejsca w maszynie wypełniały wojskowe racje żywnościowe przeznaczone dla sierocińców i domów starców. Admirał otworzył drzwi do ładowni. W blasku górnych świateł rozjaśniających wnętrze pomieszczenia widać było mnóstwo skrzynek poustawianych na paletach. Niedorzeczność tej sytuacji zatrwożyła go, napełniła przygnębieniem pozbawionym nadziei, które zdawało się wyciągać z niego całą energię. Szaleństwo - jak powiedziała Callie. Tak, to właściwe słowo. Kraj, który dysponował bronią nuklearną w ilości wystarczającej do zniszczenia w jednej chwili połowy życia na ziemi i skazania całej reszty na nieuchronne zatracenie, nie był w stanie wyżywić swych starców i dzieci. Jake zamknął drzwi i opadł ciężko na siedzenie. Próbował zasnąć, ale sen nie przychodził. W końcu odwrócił się do okna i zaczął wpatrywać się w zimną, nieskończoną noc. Po wylądowaniu na podmoskiewskim lotnisku Szeremietiewo samolot zatrzymał się obok radzieckiego wojskowego terminalu lotniczego, który mieścił się naprzeciwko zwykłego dworca lotniczego dla pasażerów. Po opuszczeniu tylnej rampy ładowni Jake i Toad wysiedli z samolotu. Mimo iż lot trwał dwanaście godzin i zegar w Waszyngtonie wskazywał teraz szóstą rano, na miejscu była godzina czternasta i powitał ich przyjemny letni dzień. Po błękitnym niebie płynęły małe puszyste obłoki. Stali na betonowej płycie lotniska obok swoich bagaży i patrzyli na podjeżdżającą ku nim limuzynę. Zatrzymała się i wyszedł z niej mężczyzna w mundurze oficera Marynarki Stanów Zjednoczonych. - Melduje się porucznik Dalworth - zasalutował i przedstawił się młody oficer. Otworzył tylne drzwi samochodu, a kiedy Jake i Toad znaleźli się w środku, dodał: - Nie muszą panowie przechodzić przez kontrolę celną. - Jak to? - Załatwiłem to, panie admirale. Zaprzyjaźniłem się z paroma chłopakami z urzędu celnego. Jake był nieco zaskoczony. - Wszystko w porządku, panie admirale. W przypadku paszportów dyplomatycznych cała sprawa to zwykła formalność. Z tymi chłopakami razem balowałem, dawałem im torby pełne wiktuałów i upijałem się z nimi. Wiedzą, że ich nie wykołuję. W trzy minuty później, kiedy torby podróżne Jake’a i Toada znalazły się w bagażniku, Dalworth usiadł za kierownica i zapuścił silnik. Toad Tarkington zaczął się głośno zastanawiać: - Dalworth, Dalworth... Czy pan nie jest przypadkiem Spiro Dalworth? Na twarzy młodego oficera pojawił się wyraz zażenowania. Tarkington uśmiechnął się szeroko i chwyciwszy jego rękę, serdecznie nią potrząsnął. - Ale spotkanie, niech ja skonam! Jake Grafton również rozpoznał to nazwisko. Porucznik Dalworth został przydzielony do nowojorskiego biura prasowego Marynarki, skąd któregoś dnia trafił do telewizyjnego programu dyskusyjnego poświęconego tematowi: „Kobiety we współczesnym wojsku”. Po wysłuchiwaniu przez trzydzieści minut wściekłych obelg, jakimi obrzucała go występująca z nim w programie znana fanatyczna feministka, stracił wreszcie panowanie nad sobą. Na odchodnym rzucił w jej stronę: „O, Spiro Agnew”. W trzy dni później wojownicza dama dowiedziała się od kogoś, że Spiro Agnew - imię i nazwisko byłego wiceprezydenta - stanowi anagram angielskiego zwrotu: Grow a penis, czyli: „Wyhoduj sobie penisa”. Ciągnąc za sobą reportera telewizyjnego i kamerzystę, wpadła do zacisznego biura Marynarki w budynku federalnym na Manhattanie i poczęła okładać porucznika parasolką i obrzucać inwektywami. Kiedy wywrzeszczała się i odeszła, oszołomiony Dalworth powiedział w obecności reportera, że feministka ma mózg niczym suszona śliwka i harmonizujące z nim ciało. Ów epizod wspaniale wypadł w telewizji. Niestety, nowy status Dalwortha jako gwiazdy mediów stał w sprzeczności z jego pracą zawodową i wprowadził w zakłopotanie Marynarkę, która wciąż nie mogła się otrząsnąć po skandalu wywołanym na jej konwencji w 1991 roku*. [*W czasie odbywającej się w 1991 roku konwencji lotnictwa Marynarki grupa młodych pilotów napastowała seksualnie żeńskie uczestniczki zjazdu - przyp. tłum.]. I tak oto porucznikowi Dalworthowi przyszło teraz pełnić funkcję bardzo, bardzo młodszego attaché morskiego w ambasadzie amerykańskiej w Moskwie, gdzie od najbliższej wojowniczej feministki uzbrojonej w kamerę telewizyjną i parasolkę dzieliło go osiem stref czasowych. - Minęło już prawie osiem miesięcy - mruknął Dalworth. - Można by się spodziewać, że ludzie zaczną powoli zapominać. Porucznik Dalworth był młodym, wysokim mężczyzną, o szerokich ramionach i nabitych bicepsach. W którymś momencie jego sportowej przeszłości przestawiono mu nieco nos, co przydało jego twarzy zapadający w pamięć wygląd. - To dla mnie prawdziwy zaszczyt, Spiro! Cieszę się, że mogłem cię poznać - wykrzyknął Toad z entuzjazmem i klepnął Dalwortha żartobliwie w ramię. - Jak się udał lot? - zainteresował się Dalworth. - Wspaniale. Nad Biegunem Północnym spałaszowaliśmy befsztyk z polędwicy wołowej i wypiliśmy hektolitry darmowego szampana. - Zimny kurczak z folii, zgadza się? - Tak. Człowiek zachodzi w głowę, co też nasze siły powietrzne wyprawiają z tymi kurczakami, że te mają taki ohydny smak. - Byli już kiedyś panowie w Moskwie? - Nie, żaden z nas. - Pewnie jesteście śpiący? Toad rzucił spojrzenie na Graftona i odparł: - Nie za bardzo. - Obwiozę was trochę po centrum, zanim pojedziemy do Fortu Apache. - Jake orientował się, że Fortem Apache nazywano kompleks budynków za ambasadą, w którym mieszkali pracownicy placówki; nazwa ta została przejęta wprost z filmu „Fort Apache”* [*„Fort Apache” (film am. z 1981 r.); tytuł i treść filmu nawiązują do autentycznie istniejącego posterunku policji w Broruae zwanego potocznie Fortem Apache, często dosłownie obleganego i atakowanego przez różnego autoramentu element przestępczy - przyp. tłum.] - Zafunduję panom przejażdżkę za sto rubli. Wkrótce wyłoniły się przed nimi niekończące się szeregi betonowych budynków mieszkalnych. Jake dobrze wiedział, że Moskwę zamieszkuje dziewięć i pół miliona ludzi, z których większość gnieździ się w ciasnych mieszkankach ulokowanych w owych rozsypujących się mauzoleach. Jednak w słoneczny czerwcowy dzień nie prezentowały się nawet tak źle. Jakby odczytując myśli Jake’a, Dalworth zauważył: - Zimą wygląda to zupełnie inaczej. Jakby diabeł urządził tu sobie lodówkę - tak tu przeraźliwie szaro i ponuro. Wkrótce samochód gnał szeroką aleją w stronę centrum miasta - mała łupina płynąca strumieniem niewielkich pojazdów osobowych i olbrzymich ciężarówek, ziejących szczypiącymi w oczy i gardło spalinami. - Fatalne zanieczyszczenie, prawie jak w Delhi. Coś jakby Seul, tylko że bez kimchi* [*Kimchi - ostra potrawa koreańska składająca się m.in. z marynowanej kapusty, papryki, czosnku - przyp. tłum.]. Dalworth przywiózł ich do centrum. Wkrótce okrążali ceglane mury i cebulowato zakończone wieże Kremla. Wzrok Jake’a przykuły samochody z podniesionym maskami stojące na poboczu jezdni i ludzie zaglądający do silników. Miało się wrażenie, że na każdej przecznicy utknął jakiś zepsuty pojazd. Dalworth wskazał nagie cokoły, na których kiedyś wznosiły się pomniki: - Widzicie to, panowie? Zrzucili nawet pomnik Feliksa Dzierżyńskiego sprzed siedziby KGB, a w tym czasie typy z KGB wyglądały pewnie przez okna. Teraz pokażę moje ulubione miejsce w Moskwie. Natrafiłem na nie kiedyś w trakcie spaceru. Zatrzymał się jeszcze trzy razy na światłach, po czym skręcił w prawo i przejechawszy rzekę Moskwę wjechał w jedną z bocznych ulic. W jednym z kanałów rzecznych tkwił w mule przechylony na jedną burtę statek wycieczkowy, doszczętnie ogołocony i zapomniany. Na wprost nich po drugiej stronie chodnika rozciągał się park. Zapuszczoną alejkę, którą jeździły parkowe wózki akumulatorowe, przegradzały stalowe barierki. Dalworth wjechał samochodem na chodnik, zatrzymał się i wysiadł, by przesunąć barierki. Po przejechaniu między nimi, ustawił je z powrotem. Park składał się z młodych drzew i trawników, które, dawno nie koszone, w połowie zarośnięte były przez chwasty. Tu i ówdzie siedziały kobiety ze składanymi wózkami dziecięcymi i wygrzewały się w słońcu. Przejechawszy około sto metrów Dalworth ponownie zatrzymał samochód. Po ich lewej ręce, otoczone z trzech stron przez bardziej niedbale ustawione barierki, stały trzy olbrzymie posągi z brązu w otoczeniu mleczy i trawy. Z przodu leżał na boku mniejszy, marmurowy posąg. Za nimi można było wypatrzyć szereg domów mieszkalnych ukrytych do połowy za listowiem. - Tutaj właśnie wywalili część pomników - objaśnił Dalworth. Zaparkował samochód i wszyscy trzej wysiedli. Jake Grafton przesunął dłońmi po marmurze zeszpeconym plamami farby. Dolna część posągu była odłamana i leżała w trawie. Dotarł do głowy i spojrzał w dół na pobazgraną farbą twarz Józefa Stalina. - Kim są pozostali? Stojące posągi z brązu były trzy, cztery razy większe od naturalnej postaci. - Na moje oko, admirale, wszystkie trzy sprawiają wrażenie podobizny tego samego gościa - odparł Dalworth. - Myślę, że to Dzierżyński, ale pewności nie mam. Może to Lenin z włosami? Ambasador Stanów Zjednoczonych Owen Lancaster nie był zawodowym dyplomatą. Należał raczej do politycznego grona zaufanych osób, które bywały po wielokroć powoływane na kluczowe placówki dyplomatyczne, zarówno przez administrację republikanów, jak i demokratów. Jego polityczne powiązania stanowiły temat rzadko poruszany, nawet przez prasę. Jednym słowem od palców stóp aż po czubek głowy był typowym przedstawicielem establishmentu. I, jak mógł ocenić Jake Grafton, jego wygląd o tym świadczył. Wysoki, szczupły, o patrycjuszowskiej aparycji, prezentujący się nienagannie w szytym na miarę wełnianym garniturze i ręcznie malowanym jedwabnym krawacie, Owen Lancaster odpowiadałby doskonale wyobrażeniom filmowej komisji obsadzającej główne role o kandydacie do roli spadkobiercy dziewiętnastowiecznej jankeskiej fortuny kupieckiej - którym zresztą był. Miało się niemal wrażenie, że cały otaczający go pokój został specjalnie zaprojektowany: oświetlenie, układ kolorów, drogie meble i dywany. Pokój stanowił hołd złożony sztuce projektowania wnętrz. Sam Bóg zafundowałby sobie taki sam, gdyby tylko miał pieniądze. Na krześle po lewej stronie ambasadora zasiadała przedstawicielka zawodowej dyplomacji, kobieta mająca od trzydziestu pięciu do trzydziestu dziewięciu lat - a może czterdzieści parę, trudno to było odgadnąć. Nosiła skromną, ale z pewnością kosztowną garsonkę i, o ile Jake mógł dostrzec, żadnego makijażu. Była to panna Agatha Hempstead, z naciskiem na słowo „panna”. Do tej pory nie otworzyła jeszcze ust, niemniej Jake Grafton zaczynał podejrzewać, że jest o parę oczek mądrzejsza od Pana Dziedzica Lancastera. Po drugiej ręce ambasadora siedział Herb Tenney. Tego popołudnia miał na sobie garnitur i sprawiał wrażenie osoby, która wpadła jedynie z krótką towarzyską wizytą. Uśmiechnąwszy się i skinąwszy uprzejmie głową Jake’owi i Toadowi, całą uwagę poświęcił grzecznościom prawionym przez ambasadora. - Nie będę udawał, że wiem, jakie instrukcje otrzymał pan w Waszyngtonie, admirale - prawił ambasador - ani też co my, Amerykanie, możemy zrobić dla poprawy sytuacji. Nie jestem pewny, czy możemy w jakikolwiek sposób pomóc w rozwiązaniu tego konkretnego problemu, ale z pewnością nie zaszkodzi spróbować. Rosjanie muszą zrozumieć, że mogą z nami współpracować w kwestiach obopólnie korzystnych, i że leży to w ich najlepiej pojętym interesie. Sądzę, że rzeczą podstawową... Jake Grafton wykręcił się na swym bogato zdobionym, wypolerowanym krześle z mahoniu. Herb Tenney miał minę niewiniątka. Z całej jego postaci promieniowało zadowolenie, głoszące każdemu, kto na niego spojrzał, że oto widzi przed sobą człowieka pozostającego w zgodzie z ludzkością i z własnym sumieniem, człowieka, który w głębi swego serca dobrze wie, że nie musi niczego żałować, za nic przepraszać, ani niczego się lękać. Wszystko to w jakiś sposób drażniło Jake’a Graftona. - ...możemy pomóc - ciągnął ambasador Lancaster - w rozwiązywaniu problemów w sposób konstruktywny, co... Toad Tarkington przesłał Jake’owi ostrzegawcze spojrzenie. Najwidoczniej dostrzegł, że jego szef walczy o utrzymanie nerwów na wodzy. Boże wielki! To aż tak to było widać? Myśl, że Tenney zauważył pewnie efekt swego zgrywania się na niewiniątko, dolała oliwy do ognia. Jake poczuł ogarniające go gorąco i rumieńce na twarzy. Herb Tenney i podsłuch założony przez tą jego CIA... Stek bzdur plecionych przez ambasadora, jakby żywcem wyjętych z niedzielnego wydania gazety... Jeżeli przyjdzie mu pozostać jeszcze przez dwie minuty w tym muzealnym zabytku dobrego biurokratycznego smaku, to będzie miał ochotę udusić ich obu. - Panie ambasadorze - przerwał, próbując podnieść się z wypchanego siedzenia - w czasie lotu w ogóle nie spałem, i dopiero co pożegnałem się z attaché morskim. Muszę się położyć na parę godzin. Znajdę tu gdzieś jakiś kąt do spania? - Ależ tak, tak, oczywiście. Musi pan być wypoczęty przed porannym spotkaniem z generałem Jakolewem. Powinienem był sam o tym pomyśleć. Może coś pan zje przed udaniem się na spoczynek? - Nie, dziękuję, panie ambasadorze. Za to chętnie bym skorzystał z lekkiego śniadania rano... - Nie ma sprawy, admirale. Porozmawiamy wtedy znowu. Jake Grafton uścisnął dłoń ambasadora, skinął głową pannie Hempstead, po czym odwrócił się i wymaszerował z pokoju, nie spojrzawszy nawet na Tenneya. Obudził się o północy po czterech godzinach snu z uczuciem, że jest w pełni przytomny. Zapalił stojącą przy łóżku lampkę i spojrzał na zegarek. Która godzina mogła być teraz w Waszyngtonie? Do diabła, jaka jest różnica czasu: osiem godzin? Zatem w Waszyngtonie dochodzi czwarta po południu. Nic dziwnego, że mimo zmęczenia nie mógł spać. Z okna widział zarys Moskwy na tle nieba - w anemicznych światłach miasta chmury żarzyły się bladą poświatą. Niebo nie było w pełni ciemne - przywodziło raczej na myśl zmrok. Ubrał się szybko w cywilne ubranie i wciągnął lekką kurtkę. Podniósł słuchawkę i zaraz uzyskał połączenie z pełniącym dyżur żołnierzem Piechoty Morskiej. - Mógłbym dostać samochód z kierowcą? Chciałbym trochę pozwiedzać miasto. - Zobaczę, co się da zrobić. - W urzędowym głosie żołnierza nie wyczuwało się śladu zdziwienia. Możliwe, iż tego rodzaju prośby były rzeczą normalną u nowo przybyłych mieszkańców, którzy nie potrafią sobie poradzić z różnicą czasu. - W porządku. - To tylko kwestia paru minut. Kierowca w randze sierżanta wolno prowadził samochód. Jake Grafton chłonął wszystko wzrokiem z tylnego siedzenia. Moskwa nie przypominała mu żadnego z miast, do jakich kiedykolwiek zawitał: słabo oświetlone ulice i parkujące wszędzie prywatne samochody. Odnosiło się wrażenie, że nie brakuje miejsca do parkowania - przynajmniej tego jednego Rosja miała pod dostatkiem. Ale tylko dzięki temu, że liczba samochodów nie była imponująca. Od czasu do czasu dostrzegał na rogach ulic paru żołnierzy, tu i ówdzie pojawiali się cywile. Co jakiś czas kierowca podawał mu nazwę któregoś z gmachów państwowych - wymawiał ją cicho, niemal szeptem. Tak, Jake również miał wrażenie, że wdarł się na cudzy teren. Gmachy państwowe były duże i okazałe, ale po ich minięciu ukazały się ulice zastawione po obu stronach bryłami betonowych budynków, zaprojektowanych bez wyobraźni i wzniesionych po partacku. Grafton nie chciał nawet myśleć, jak muszą wyglądać, kiedy pokrywa je warstwa śniegu i lodu. Część domów była opuszczona - zwykłe szkielety z dziurami w miejscach, gdzie kiedyś znajdowały się okna. Pierwszym wrażeniem, jakiego zawsze doznawał po przyjeździe do obcego miasta za granicą, było przygnębienie wywołane, jak przypuszczał, szokiem kulturowym. Oglądane dzisiaj puste ulice i ciemne bloki z nędznymi mieszkaniami przedstawiały sobą obraz narodu pozbawionego nadziei. Opanował go głęboki smutek. Powrócił nieuchronnie myślą do owych osiemdziesięciu pięciu milionów zabitych. Zbrodnia na taką skalę musiała wywrzeć głęboki wpływ na tych, którzy pozostali - wpływ nieporównywalny z niczym, co przynieść może rozpacz czy tragedia. Nie mieściło mu się w głowie, jak można żyć ze świadomością zła popełnionego na taką skalę. Wielu historyków uważało, że wszyscy ci ludzie byli winni, wszyscy bez wyjątku: ci, co wydawali rozkazy, ci, którzy pociągali za spust, ci, którzy grzebali zwłoki, i ci udający, że wszystko to nie miało nigdy miejsca. Jake Grafton był innego zdania. Jadąc pogrążonymi w półmroku ulicami oglądał nowe dla siebie obrazy starymi, zmęczonymi oczami. Herb Tenney zjawił się przy śniadaniowym stole w chwili, gdy podano sok pomarańczowy i kawę. - Dzień dobry, admirale. Witam, komandorze - skinął głową każdemu z nich i przekazał zamówienie kelnerowi. - To pana pierwszy przyjazd do Moskwy? - spytał Jake’a Graftona, który na powrót skupił swą uwagę na filiżance kawy. - Uhm - bąknął tylko. Tenney wdał się w dyskurs o mieście, który podejrzanie przypominał fragment tekstu z przewodnika. Po dobrze przespanej nocy wyglądał na wypoczętego i odświeżonego, w przeciwieństwie do Jake’a, który po powrocie z nocnej wyprawy zdołał się zdrzemnąć jeszcze tylko na godzinę. Dzisiejszego ranka czuł się zmęczony i apatyczny. Tenney nalał sobie filiżankę kawy, nie zmieniając ani na chwilę tempa monologu. Dodał odrobinę śmietanki, pół łyżeczki cukru, i zamieszał napój łyżeczką. Przerwał swój monolog, by napić się kawy. - Ach, nie ma to jak poranna kawa! No więc Piotr Wielki zbudował... Jake zatopił wzrok w stojącej przed nim filiżance czarnego napoju. Upił już łyk kawy i wciąż czuł w ustach lekko kwaskowy smak. Czy dwuskładnikowa trucizna miałaby jakiś smak? Co mówił na ten temat raport? Tenney skosztował ponownie kawy, po czym dodał jeszcze odrobinę cukru i mieszając bez pośpiechu, nie przerywał swego bajdurzenia o mieście i carach. Kiedy kelner postawił przed nim talerz z jajkami na bekonie, Jake Grafton mógł tylko patrzeć na jedzenie. - Coś się stało, admirale? - spytał Tenney obrzucając go zatroskanym spojrzeniem. Jake zacisnął zęby, i po chwili rozjaśnił twarz w uśmiechu. - To przez tę różnicę czasu. - Trochę zawsze trwa, nim człowiek się przyzwyczai - orzekł Tenney. - Najważniejsze, to żeby spać, kiedy jest się śpiącym, i nie próbować oszukiwać matki natury. Jake Grafton odsunął krzesło. - Nigdy bym nawet nie śmiał - odparł. Rzucił spojrzenie Toadowi i dodał: - Kiedy już skończysz, przyjdź na górę do mojego pokoju. - Tak jest, admirale. Generał Mikołaj Jakolew, szef sztabu armii rosyjskiej, był niskim, brzydkim mężczyzną o krzaczastych brwiach, potężnym, pokrytym żyłkami nosie, wysuniętej żuchwie i uszach, które odstawały niczym uchwyt dzbana. Zakrawało na cud, że mimo zasłaniających pole widzenia brwi i nosa, który wyglądał jak skalne urwisko, mógł w ogóle cokolwiek widzieć. Jednak przyjrzawszy mu się bliżej, kiedy przestawało się już zwracać uwagę na ozdoby przydane mu przez naturę, w jego niebieskich oczach można było dostrzec błysk determinacji. Jakolew uchwycił rękę Jake’a jak w imadło, po czym podał dłoń Herbowi Tenneyowi. Jake tymczasem wyginał i prostował prawą dłoń, starając się przywrócić w niej krążenie krwi i spoglądał na frapującą, brzydką twarz swego rozmówcy. - Złe wieści szybko się rozchodzą - odezwał się Rosjanin w łatwo zrozumiałej angielszczyźnie. - Słyszałem - odparł Jake Grafton i rozejrzał się z ciekawością po pokoju: ogromnej jaskini wysokiej na co najmniej sześć metrów. Lustra, żyrandole, masywne drewniane biurko ustawione na barwnym perskim dywanie, ściany pokryte książkami i obrazami olejnymi - najwyraźniej komuniści uwielbiali korzystać z przysługujących im przywilejów w tym samym stopniu, co demokraci i republikanie. Znajdowali się na drugim piętrze kremlowskiego Arsenału, dwukondygnacyjnego żółtego gmachu w obrębie murów. - Ładny pokój - skomentował Jake. Generał uśmiechnął się. - Zatem, panie admirale, w jakim naprawdę celu przysłał tu pana rząd amerykański? - Żebym się przyglądał, jak rozbraja pan taktyczne głowice nuklearne, generale. - Brzmi szalenie nudno. - Mam je również policzyć. - A, jeden, dwa, trzy, cztery... - Jakolew roześmiał się. - A pan, panie Tenney? - Reprezentuję Departament Stanu, generale. Mam tutaj pomagać admirałowi. Jakolew skinął głową i przeniósł wzrok na Graftona. - To prawda? - zapytał. Jake ważył przez dwie sekundy odpowiedź, zanim odparł: - Zgadza się, że przyjechał mieć na mnie oko, ale pracuje dla CIA. - Aha, oficer polityczny, komisarz. Poznałem paru w swoim życiu. Ale jak panowie wiedzą, nasi politrucy są w tej chwili bezrobotni. Świat się zmienia. A zatem, panie Tenney, ponieważ zostałem postawiony w niekorzystnej sytuacji, prosiłbym pana, aby pozwolił mi porozmawiać z admirałem sam na sam. Nie stanie się wówczas nic złego, jeśli nieopatrznie popełnimy jakieś drobne błędy natury politycznej. Tenney spojrzał na Graftona, po czym podniósł się i wyszedł z pokoju. Jake dostrzegł błysk w kryjących się za krzaczastymi brwiami oczach generała. Jakolew skierował uwagę na leżące przed nim akta. - Pańskie dossier - oznajmił wskazując teczkę. - GRU pracuje nader sumiennie, to jedna z ich nielicznych zalet. Zaczął przerzucać strony i mówić: - No, zobaczmy. Zdobył pan doświadczenie bojowe w Wietnamie, rutynowa służba na lotniskowcach, dowództwo nad dwiema grupami powietrznymi... O, a tu mamy opis godnego pożałowania incydentu na Morzu Śródziemnym, który, jak sądziliśmy, położy z pewnością kres pańskiej karierze - o ile mi wiadomo, w grę wchodziła broń nuklearna. - Nie mogę ani potwierdzić, ani zaprzeczyć. Generał wybuchnął donośnym śmiechem. - Naprawdę śmieszne, admirale. Pan opowiada dowcip, a mnie to naprawdę bawi. My, Rosjanie, uciekamy w śmiech, żeby ból uczynić znośniejszym. Ale powiem coś panu szczerze: jeśli chce pan ze mną pracować, to obaj powinniśmy się nauczyć mówić sobie nieprzyjemne prawdy. - Pokiwał palcem Jake’owi. - Bez względu na to, co twierdzą nasi politycy, ani też nie zważając na ich kłamstwa, pan i ja musimy traktować się nawzajem jak profesjonaliści. Musimy pracować razem na zasadzie koleżeństwa. Żadnych kłamstw, sama prawda - wyłącznie prawda. Rozumie pan? Jake badał uważnie wzrokiem siedzącego przed nim radzieckiego generała. Po chwili wyciągnął rękę. - Mogę zobaczyć swoje dossier? - Jest po rosyjsku. Jake skinął głową. Generał zamknął teczkę i podał mu nad biurkiem. Jake otworzył ją opierając na kolanach. Była gruba, składała się chyba z trzydziestu stron materiału. Większość stron była rzeczywiście w języku rosyjskim, niektóre pisane na maszynie, inne odręcznie. Akta zawierały również pierwszą stronę „New York Timesa” z jego zdjęciem, oraz zdjęcie zrobione gdzieś na ulicy przed kilku laty: był na nich w cywilnym ubraniu. Wśród dokumentów znajdowało się również kilka fotokopii artykułów z gazet i czasopism na temat niewykrywalnego samolotu szturmowego A-12 Avenger - Grafton kierował pracami nad tym projektem, zanim go nie anulowano. Jeden z artykułów pochodził z „Tygodnika lotnictwa i technologii kosmicznej”, który w środowisku wojskowym zdobył sobie miano „Tygodnika szkodnictwa” z racji zdradzanych w nim informacji. Teczka zawierała ponadto fotografię Toada Tarkingtona. Jake zamknął ją i oddał z powrotem. - Nie potrafię czytać po rosyjsku. - Wiem, ten fakt został również odnotowany w pańskim dossier. - Mówi pan doskonale po angielsku. - Spędziłem kilka lat w Waszyngtonie i dwa w Londynie. Ale to miało miejsce wiele lat temu, kiedy byłem jeszcze pułkownikiem. - To moja trzecia podróż do Związku Radzieckiego... do Rosji - skłamał Jake. Przyjechał tu bowiem po raz pierwszy. Generał skinął jedynie głową i zapalił papierosa. Ponad biurkiem popłynął gęsty obłok dymu, trafiając do Jake’a. Jake rozejrzał się ponownie po pokoju. Nie do wiary, po tych wszystkich latach czytania raportów wywiadowczych o radzieckiej machinie wojskowej, po latach spędzonych na układaniu planów stoczenia z nimi walki, siedział oto w gabinecie kremlowskim i rozmawiał z radzieckim - teraz rosyjskim - generałem z czterema gwiazdkami generalskimi. A temat rozmowy stanowiła broń nuklearna. Cała ta sytuacja miała posmak nierzeczywistości. Czuł się jak aktor obsadzony w kiepskiej, pozbawionej logiki sztuce. Życie bez rozumu - to definicja szaleństwa, czyż nie tak? Przebiegł jeszcze raz wzrokiem po pokoju. Potarł dłońmi o solidne oparcia krzesła, wyciągnął rękę, by dotknąć wypolerowanego drewna biurka. Tylko czy tamci postępują szczerze? Czy naprawdę zamierzają zniszczyć swe taktyczne rakiety z głowicami atomowymi? Czy też jest to jakiś rodzaj dziwnych szachów z nuklearnymi pionkami, jedna z tych historii zaczerpniętych z któregoś z owych kiepskich thrillerów o szalonych komunistach, którzy planują dać mata wszystkim swoim przeciwnikom i objąć we władanie całą planetę? - Czy gra pan w szachy? - spytał siedzącego za biurkiem generała, który spoglądał na niego spoza unoszących się kłębów dymu. - Tak - odparł Jakolew - ale niezbyt dobrze. - Wykrzywił usta, co miało być u niego uśmiechem. Po kłamstwie przyszła kolej na uśmiech; bardzo po amerykańsku, jak u sprzedawcy używanych samochodów. Jake Grafton odwzajemnił uśmiech i powiedział: - Jakiś tydzień temu zapoznałem się w Pentagonie z pańskim dossier. Była tam mowa o tym, że lubi pan ciupciać młodych chłopców. Usta wykrzywiły się znowu. - Lubię pana, Grafton. Da! Jake odchrząknął i zaczął: - Wiemy, że wasi politycy... - chciał wyrazić się: „Są niezbyt dokładni”, ale po zastanowieniu się dokończył: - kłamią co do stopnia kontroli, jaką sprawują - jaką sprawuje wojsko - nad tą bronią. Przybyłem tutaj, aby dokonać oceny skali waszych problemów i złożyć raport moim przełożonym. Jak również by wysunąć pewne sugestie, jeśli będziecie na nie otwarci. Przerwał na chwilę, badając wzrokiem rosyjskiego generała. - Moi przełożeni chcą, aby rządowi Jelcyna powiodła się rewolucja, którą rozpoczął Gorbaczow. Nie chcą, by komuniści odzyskali władzę, ani też by doszło do bałkanizacji Związku Radzieckiego, jeśli można by temu zapobiec. Mówiąc bez ogródek, chcą tu widzieć stabilny rząd, cieszący się poparciem ludności, rząd, który rzeczywiście dąży do poprawy losu swych obywateli. - Sami humanitaryści - rzucił beztrosko generał Jakolew. - Proszę nigdy tak nie myśleć - odpalił Jake Grafton. - Oni się naprawdę martwią. Ich główną troską jest broń nuklearna. Nie chcą widzieć eksportu broni nuklearnej, chemicznej czy biologicznej. Pragną za wszelką cenę, żebyście mogli zaprowadzić u siebie sprawną demokrację, ale rzeczą podstawową jest to, by wasz rząd zachował całkowitą kontrolę nad wszelką bronią nuklearną rozmieszczoną na waszym terytorium. - Jelcyn nie panuje w tej chwili nad niczym. Znajduje się w centrum wydarzeń, ale wokół niego przewala się burza. Jak by to powiedzieć... jest niczym jeden z waszych kowbojów dosiadających dzikiego, nieujeżdżonego konia. Wciąż siedzi w siodle, ale koń pędzi swoją drogą. Rozumie pan? - Będę z panem brutalnie szczery, generale. Nie zamierzam powtarzać banałów prawionych przez polityków. Amerykanie będą rozmawiać z każdym, kto jest w posiadaniu broni nuklearnej, czy to będzie komunistyczny dyktator, faszystowski demagog, fanatyk religijny czy przywódca bandy kryminalistów. Bez różnicy. Podejrzewam, że to samo odnosi się do Brytyjczyków, Niemców, Francuzów - wszystkich zachodnich demokracji. Ale ich oficerowie łącznikowi sami to mogą panu powiedzieć. Jakolew obszedł biurko i przysunąwszy krzesło bliżej Graftona, usiadł. - Pan i ja możemy razem pracować. Obaj jesteśmy wojskowymi, i obaj patriotami. Ja służę Matce Rosji. Rozumie pan? - Jake skinął głową. - Nie jestem ślepy - ciągnął Jakolew. - Rosja musi dołączyć do świata. Nasza planeta jest zbyt mała, żeby udźwignąć żyjącą w izolacji społeczność liczącą trzysta milionów ludzi. Próbowaliśmy już dyktatury - bez powodzenia; teraz musimy popróbować demokracji. Ale wyłożę przed panem całą prawdę dla celów pana inspekcji: bez względu na to, kto rządzi na Kremlu, ja służę Rosji. Rosja - wielka abstrakcja - naszła Jake’a ponura refleksja. Cóż, każdy kraj to pojęcie abstrakcyjne, jeśli się nad tym dobrze zastanowić. Odrzucił tę myśl z uczuciem rozdrażnienia i zapytał: - A wojsko? Komu służy wojsko? - Widząc, że Rosjanin zwleka z odpowiedzią, zaostrzył pytanie: - Czy wojsko będzie posłuszne pańskim rozkazom? - Tak - wycedził generał Mikołaj Jakolew. To chyba największe i najbardziej oczywiste z dotychczasowych kłamstw, uznał Jake. I wypowiedziane tonem profesjonalisty. A jednak... - Ta broń wypacza wszystko - zauważył. - Wiem - odparł generał. - Dopóki istnieje, służycie tylko jej. - Musimy kontrolować wszelką istniejącą broń nuklearną, jak to pan ujął. Zwróciłem uwagę na dobór pańskich słów, admirale. - Musi zostać zniszczona - podkreślił Grafton - zanim zniszczy was. Chciał pan usłyszeć prawdę, oto ona. Rosjanin pochylił się w stronę Jake’a. - Jest pan żołnierzem, nie politykiem. Podoba mi się to. Myślę, że możemy razem robić interesy. Proszę za mną. Poprowadził Jake’a do stołu ustawionego pod olbrzymim obrazem olejnym, który powinien raczej wisieć w muzeum. Stół pokrywała duża mapa. Rosyjski generał zaczął wskazywać miejsca rozlokowania rakiet i wyjaśniać, co można zrobić z plutonem po zdemontowaniu głowic. Przez wysokie okna Jake widział miękkie promienie letniego słońca, które kąpały wszystko w łagodnym, nierzeczywistym świetle. Po upływie godziny siedzieli z powrotem przy biurku generała, popijając mocną, ciemną herbatę z wysokich szklanek z metalowymi uchwytami. Ulegając sugestii swego gospodarza Jake wcisnął trochę soku z plasterka cytryny i dodał łyżeczkę czegoś, co wyglądało na dżem jeżynowy. - Może opowie mi pan coś o sobie, generale - zaproponował Jake, wskazując kciukiem swoje dossier. Rosjanin roześmiał się. - Trzeba tyle czasu, wysiłku i kosztów, żeby zebrać czyjeś dossier, a wie pan, czego dowiedziałem się z pańskiego? Że jest pan zawodowym oficerem. Nic więcej. A to wiedziałem, zanim jeszcze otworzyłem teczkę - westchnął. - Lecz to o mnie chce pan usłyszeć, nawet po zapoznaniu się z moimi aktami w Pentagonie - podjął po chwili. - Cóż, dossier są na całym świecie takie same. Jestem już stary, mam siedemdziesiąt lat. Brałem udział w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, byłem wystarczająco młody, by cieszyło mnie zabijanie faszystów. Widziałem bunkier Hitlera w Berlinie, pomagałem go przeszukiwać. Widziałem podwórze, na którym spalono jego ciało - jego i Ewy Braun. Kroczyłem po ruinach. Cała Europa leżała w gruzach, może mi pan wierzyć, przyjacielu. A więc Jakolew był niegdyś wojownikiem. Może głęboko pod zmarszczkami i siwymi włosami wciąż nim pozostawał. W przeciwieństwie do większości pierwszoplanowych postaci w organizacjach wojskowych na świecie - z reguły biurokratów i salonowych polityków. Generał pokręcił głową. - Byłem wtedy bardzo młody. I to jedyny fakt dotyczący mojej osoby, który zasługiwałby na zainteresowanie. Reszta jest oczywista. Przeżyłem. Przeżyłem! Tak, ale jakim kosztem, pomyślał w duchu Jake. Ilu ludzi sprzedałeś, generale, ile powiedziałeś kłamstw, jaką cząstkę honoru ocaliłeś po tym, jak wbijając się pazurami, drapiąc i kalecząc utorowałeś sobie drogę na sam szczyt wijącego się kłębowiska żmij - przestępczych psychopatów? To musiało pozostawić blizny... Chyba, że stałeś się jednym z nich, człowiekiem bez sumienia, dla którego cel usprawiedliwia wszystko. Jeśli tak... Generał rozwodził się dalej: - Ale dość opowiadań. Starzy ludzie zbyt dużo mówią, przywołują historie z zamierzchłej przeszłości, mało interesujące dla młodych, którzy uważają swe własne problemy za jedyne w swoim rodzaju. - Ja też jestem młody - zauważył Jake Grafton. Generał Jakolew przebiegł wzrokiem po jego twarzy. - Być może. Pańska młodość... - Pokręcił głową. - Wy, Amerykanie wysyłacie swoich oficerów do szkoły życia, kiedy wyrośli już na tyle, by nabrać trochę rozumu, gdy są już na tyle dorośli, aby wreszcie zdać sobie sprawę z tego, kim nie są, kim być nie mogą, kim nigdy nie będą. Właśnie wtedy, gdy są już wystarczająco dorośli. Jake popijał herbatę. Różniła się od herbaty pitej w Ameryce - słabej i bez smaku. Smakowała mu. - Ale co pan wie o Rosji? Jake dopił resztę herbaty i odstawił szklankę na spodek. - Typowe rzeczy, czyli niezbyt wiele. Same podstawy, dwadzieścia lat czytania sprawozdań wywiadowczych, parę książek. - Tołstoj? - Co nieco. Podobał mi się Czechów. Z kolei Andrejewa „Opowieść o siedmiu powieszonych” wydała mi się zbyt rosyjska. - Oj, nie powinien był tego mówić! - No i Sołżenicyn... - Cóż mógł powiedzieć o Sołżenicyna opisach piekła na ziemi? Napełniały go grozą, przedstawiały komunizm jako jedno z największych okropieństw, jakie człowiek kiedykolwiek zgotował człowiekowi. - Czytałem go trochę - dokończył beznamiętnie. - Hm - mruknął Jakolew z maską na twarzy - jutro wieczorem zobaczymy się na kolacji, dobrze? Będą również obserwatorzy wojskowi z Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji i Włoch. Zna ich pan, prawda? - Nie, nigdy ich nie spotkałem. - Przyślę po pana samochód do ambasady - około ósmej. - Mogę przyprowadzić swojego asystenta? - Jak pan sobie życzy. Będziemy mieli czas lepiej się nawzajem poznać. Chętnie się dowiem, gdzie według pana przebiega linia podziału między „rosyjskie” a „zbyt rosyjskie”. Jake został poprowadzony z powrotem długimi, zimnymi korytarzami, oświetlonymi mdłym światłem i obwieszonymi ciemnymi, olejnymi obrazami, które ledwie dawało się dojrzeć. Herb Tenney stał przy drzwiach i czekał. Jake zmrużył oczy, wychodząc na zalany letnim słońcem kremlowski plac. Kontrast pomiędzy tym, co zobaczył wewnątrz, a światem zewnętrznym poruszył go do głębi. Wsiadł do samochodu, przytrzymując sobie ręką czapkę na głowie. Szok kulturowy - doszedł do wniosku Jack Yocke. Czuł się przygnębiony, samotny, apatyczny. Na palcach jednej ręki mógł policzyć napotkanych ludzi, którzy mówili po angielsku. Ciągłe wertowanie rosyjsko-angielskiego słownika w miękkiej oprawie doprowadzało go do frustracji. Ciężkie, tłuste mięso tajemniczego pochodzenia i maziste warzywa zalegały mu wnętrzności. Szok kulturowy - powtarzał sobie w nadziei, że prędzej czy później zdoła się przystosować. Jak dobrze byłoby znaleźć się na powrót w sali redakcyjnej „Washington Post”, porozmawiać przez telefon z kimś, kto zna amerykański angielski, wychwytywać niuanse tego, co zostało przemilczane, z równą łatwością, jak pojmować intencje słów wypowiedzianych. Och, wpałaszować na śniadanie jajka na bekonie! Jajka od pięknej amerykańskiej kury, i chrupiący, wysmażony bekon od ślicznej amerykańskiej świni! Wpaść do restauracji „Madison” po drugiej stronie ulicy na gorące pastrami na żytnim chlebie. I amerykańskie piwo, duże zimne amerykańskie piwo w mrożonej szklance, z przelewającą się pianką. Rozmyślał właśnie w ponurym nastroju nad różnicą pomiędzy amerykańskim piwem a sikowatym produktem rodem z Rosji, kiedy zza rogu wyłoniła się kawalkada samochodów. Trzy pojazdy. Czarne limuzyny. Stał z boku podium, z którego mówcy mieli zwracać się do zgromadzenia. Przyszło może z tysiąc osób, w większości mężczyźni i babiny. Przesuwali się bezładnie po placu i podwinąwszy rękawy, aby opalić białe ramiona, delektowali się słońcem popijając sok ze szklanych butelek. Nieliczne dzieci paćkały się wcinając lody na patyku oferowane przez ulicznego sprzedawcę, który robił dziś złoty interes. Kupcy, którzy zdawali się zapełniać każdy chodnik w mieście, byli najwyraźniej czymś nowym - świeżo upieczeni kapitaliści, próbujący nowej drogi właśnie tutaj, tuż obok komunistycznego zgromadzenia. Ironia tej sytuacji wywołała uśmiech na twarzy Yocke’a. Rosyjski tłumacz pracujący dorywczo dla gazety miętolił w ustach smrodliwego papierosa i gawędził ze swoim odpowiednikiem z „New York Timesa”. Dziennikarz „Timesa” stał po ich drugiej stronie i bazgrał coś zawzięcie - bez wątpienia notował uczone, pogłębione myśli polityczne, które posłużą do sformułowania głównej osnowy ostrej analizy prasowej. Niech diabli wezmą „Timesa”! Jake Yocke zdjął sportową marynarkę i przewiesił ją sobie przez ramię. Otarł pot z czoła. I niech diabli wezmą komuchów! Dlaczego nie wynajęli sali, jak politycy w bardziej cywilizowanych krajach? Starszy korespondent „Washington Post” bawił dzisiaj na Kremlu zanudzając swą gadaniną doradców Jelcyna, i dlatego też Yocke został wsadzony do obsługi prasowej owego zgromadzenia nacjonalistyczno-komunistycznych reakcjonistów, ludzi, dla których epoka Stalina była najpiękniejszą chwilą w dziejach Rosji. A jednak żyli jeszcze na tej planecie tacy, którzy w to wierzyli - i oto widział niektórych z nich, jak wymachują czerwonymi flagami i wznoszą transparenty z hasłami Co poniektórzy nosili nawet na ramionach czerwone opaski, ale czerwone flagi cieszyły się największym uznaniem. Dla Yocke’a patrzącego oczami Amerykanina, czerwone niczym krew flagi wyglądały jak obraz żywcem przeniesiony z wystawy muzealnej. To, że żyli jeszcze na ziemi ludzie, którzy niezachwianie wierzyli w ewangelię Marksa, Engelsa i Lenina było faktem, który podpowiadał mu rozum, niemniej ujrzenie tego na własne oczy stanowiło prawdziwy wstrząs. Ludzie ci bez wątpienia angażowali się bez reszty. Tuż poniżej podium czterech starszych mężczyzn utworzyło koło i krzyczało na siebie. Nie, trzech występowało przeciwko jednemu. Yocke nie rozumiał z tego ani słowa i zamierzał zapytać tłumacza, o co chodzi, ale w końcu rozmyślił się. Miał wrażenie, że zna już odpowiedź. Ich guru był Jegor Kołokolcew, człowiek zdolny wygłaszać antysemickie plugastwa, które nawet dla Goebbelsa byłyby zbyt nieokrzesane, a już w następnej chwili wynoszący pod niebiosa blaski Rosji. Jeśli Yocke dobrze rozumiał przesłanie Kołokolcewa, jego treść sprowadzała się do tego, że komuniści nigdy nie mieli szansy na oczyszczenie Związku Radzieckiego i doprowadzenie kraju do wielkości, ponieważ zostali obaleni przez Żydów, którzy kradli owoce pracy proletariatu, zdradzili rewolucję, wysysali krew z żył uczciwych komunistów, i tak dalej, i tak dalej. Stał teraz i spocony patrzył, jak kawalkada samochodów zatrzymuje się i wyskakują z nich krzepko zbudowani ochroniarze, którzy zaczynają torować drogę do podium. Na próżno Yocke rozglądał się w poszukiwaniu żołnierzy czy umundurowanych policjantów. Nie dostrzegł żadnego w zasięgu wzroku. Ani jednego. Ochroniarze w cywilnych ubraniach nie mieli żadnych kłopotów z oczyszczeniem przejścia. Tłum rozstępował się posłusznie, jak przystało na dobrych komunistów. I rzeczywiście: większość z zebranych stanowili starzy komuniści, robotnicy i babcie na emeryturach. Gdzieniegdzie mieszankę tę urozmaicali lepiej ubrani młodsi mężczyźni, najpewniej aparatczycy, którzy w ramach nowego porządku stracili pracę lub właśnie mieli ją stracić. Niektóre z trzymanych haseł i czerwonych flag częściowo zasłaniały Yocke’owi widok zbliżających się dygnitarzy. Nieobecność policjantów i żołnierzy niepokoiła trochę Jacka. Odwrócił się do tłumacza, by zapytać o jej przyczyny, kiedy dobiegł go hałas, ostry huk słyszalny nawet mimo dochodzących z ulicy odgłosów ruchu drogowego. Broń maszynowa! Nie było mowy o pomyłce. Tłum wpadł w panikę. Ludzie odwrócili się plecami do Jegora Kołokolcewa i próbowali uciekać. Nakaz błyskawicznego opuszczenia tego miejsca zdawał się docierać do mózgu każdego żywego człowieka dokładnie w tej samej chwili. Teraz strzały z innej broni. Ostry huk zlał się w warkoczące staccato rozbrzmiewające z wielu luf, był jednak dziwnie zagłuszany przez wrzaski i krzyki. Yocke uchwycił się balustrady podium i podciągnął się trochę, aby móc lepiej widzieć. Czterech ludzi uzbrojonych w pistolety maszynowe strzelało do goryli, z których większość leżała już na ziemi. Jeden czy dwóch strzelców pakowało pociski w środkową limuzynę. Kiedy padli już wszyscy ochroniarze, dwóch napastników podeszło do samochodu. Mieli na sobie zwykłe ciemnoszare garnitury, a na głowach kapelusze. W tym czasie tłum pierzchał w popłochu. Kilkoro starszych ludzi leżało rozciągniętych na chodniku, paru usiłowało się podnieść. Jeden z napastników otworzył drzwi samochodu, a drugi opróżnił magazynek, pakując pociski do wnętrza z odległości jednego metra. Yocke spoglądał dookoła, nie wierząc własnym oczom. Maruderzy z cofającego się tłumu znikali właśnie za narożnikami, by popędzić dalej ulicami odchodzącymi od placu. Napastnicy rzucili broń na ziemię i oddalili się bez pośpiechu. Żadnych syren alarmowych. Krzyki ucichły. Cisza. Yocke rozejrzał się w poszukiwaniu innych reporterów i ich rosyjskich tłumaczy. Zniknęli. Został sam, wciąż przywarty do boku podium. Rozluźnił uchwyt i osunął się na chodnik. Cała akcja przypominała film puszczony w zwolnionym tempie - wszystko widział, wszystko czuł: strach, przerażenie, poczucie nadchodzącej nieuchronnie zguby, kontrolowanej przez jakąś niewidzialną moc. Boska ręka. Gdyby tylko mógł teraz to przelać na papier! Ile czasu upłynęło? Minuty? Nie, nie więcej niż czterdzieści, pięćdziesiąt sekund. Najwyżej minuta. Spojrzał na plecy umykających ludzi: ostatni z uciekinierów, potykając się, znikali za rogami ulic. Kilka osób uległo stratowaniu w powstałej panice - na placu leżało sześć, może osiem ciał. Yocke stał i patrzył, jak ostatni z napastników niknie za rogiem, zza którego niedawno wyłoniła się na plac kawalkada samochodów. Około kilometra dalej znajdował się Plac Czerwony. Od wejścia do stacji metra, które zawiezie zamachowców w dowolne miejsce w Moskwie, mieli nie więcej jak sto metrów. Pozostał sam z martwymi i umierającymi. Zbliżył się do samochodów. Policzył ciała ochroniarzy:...siedem, osiem, dziewięć. Szedł od jednego do drugiego i patrzył. Wszyscy byli martwi, w ciele każdego utkwiło co najmniej dziesięć pocisków. Kamienne płyty placu pokrywała krew, resztki ludzkiego mózgu i wylewające się wnętrzności, które układały się w tężejącą masę. Środkowa limuzyna została podziurawiona kulami jak sito. Drzwi wciąż były otwarte. Zajrzał do środka. Ważną figurą w samochodzie był Jegor Kołokolcew, a ściślej mówiąc był nią jeszcze kilka minut temu; teraz bowiem był tak martwy, jak tylko jest to możliwe. Dwie z kul trafiły go w głowę: jedna przeszła tuż pod lewym okiem, druga uderzyła w czoło. Oczy miał wciąż otwarte, tak jak i usta. Na jego twarzy nadal zdawało się malować zdziwienie. Z tuzin albo więcej kul przeszyło mu klatkę piersiową i szyję. Naprzeciw Kołokolcewa znajdowały się kolejne zwłoki: kierowca limuzyny siedział bezwładnie, opierając się na kierownicy. W dwóch pozostałych pojazdach nie było nikogo. Na ulicy walały się porozrzucane puste łuski po nabojach. Samotny pośrodku bezmiernej ciszy, Jack Yocke schylił się i podniósł błyszczącą łuskę. Kaliber 9 mm. Jeden pistolet maszynowy leżał nie dalej niż półtora metra od niego. Spojrzał nań tylko przelotnie: i tak nie potrafił rozróżnić jednego rodzaju broni automatycznej od drugiego. Odwrócił się i popatrzył znów na Kokolcewa. Naraz zebrało mu się na wymioty. Zaczął oddalać się na chwiejnych nogach. Usta wypełniała mu obficie ślina, z oczu ciekły łzy. Zatrzymał się i oparłszy ręce na kolanach, splunął kilkakrotnie. To również musi opisać, musi to wszystko uchwycić. Uczucie sensacji zaczęło mijać. Szedł dalej, dokładając wszelkich starań, aby nie słaniać się na nogach. Usiłował nie ulec narastającej w nim coraz bardziej chęci puszczenia się biegiem. Nagląca potrzeba biegu stała się nie do zniesienia. Ruszył truchcikiem. Coraz szybciej, szybciej... Dojrzał wąską uliczkę wychodzącą z placu i pobiegł w tamtą stronę. Na chodnikach stali ludzie i wyciągali szyje w kierunku placu, lecz on biegł obok nich, nie zwalniając nawet na moment. Telefon! Musi znaleźć telefon. - Mike Gatler - przedstawił się głos po drugiej stronie. Należał do redaktora działu zagranicznego. Mike sprawiał wrażenie zaspanego i z pewnością taki był; w Moskwie było wpół do drugiej po południu, ale zegar w Waszyngtonie wskazywał teraz piątą trzydzieści rano. - Witaj, Mike, mówi Jack Yocke. Przed chwilą byłem świadkiem zabójstwa. - Wspaniale. Przyślij mi tę historię, to ją przeczytam. - Dokładnie na Placu Radzieckim, Mike, tuż przed moskiewskim ratuszem! Zdmuchnęli jednego ważniaka, komunistycznego fiuta, kiedy zjawił się wziąć udział w wiecu. Mówię ci, wszędzie tłumy. - I budzisz mnie z tego powodu? - Rany, Mike, to historia na pierwszą stronę, słowo! Gatler wyraźnie westchnął. - No więc, co się stało? - Zabili Jegora Kołokolcewa i jedenastu jego ochroniarzy. Pięciu zamachowców z pistoletami maszynowymi ścięło ich niczym świeżą trawę. - Słowa biegły teraz szybciej, w chaotycznym pośpiechu: - To najpaskudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem, Mike, egzekucja przeprowadzona z zimną krwią. Najpierw obstawa, po nich polityk. Jestem pewny, że niektórzy z gapiów stojących w tłumie też oberwali. Takie mieli pieskie szczęście. Zupełnie jak na filmie. To była moja pierwsza refleksja - zupełnie jak na filmie. Wyglądało to jak coś nierzeczywistego, w pełni wyreżyserowanego. Ale to była najprawdziwsza prawda. - Nic ci się nie stało? - W głosie Mike’a brzmiała autentyczna troska. Kontrast pomiędzy irytacją wyczuwalną u niego tuż po przebudzeniu, a obecnym zatroskanym tonem mocno poruszył Jackiem. - Wszystko w porządku, Mike. Przykro mi, że niepokoiłem cię w domu. - Nie ma sprawy, Jack. Opisz to wszystko. Nie spiesz się i zrób to, jak należy. Kołokolcew, tak? Ten rosyjski nacjonalista? - Zgadza się. Fanatyczny antysemita - święta Rosja i cały ten bełkot. Nazista z czerwoną gwiazdą na ramieniu. - Opisz to. I postaraj się. - Dobrej nocy, Mike. - Dobranoc, Jack. Odwiesił słuchawkę. Stał w wysokim, bogato zdobionym holu hotelowym nie wiedząc zupełnie, co ma dalej począć. W rogu przygrywał pianista - melodia wydała mu się znajoma. Bicie serca i oddech zaczynały wracać do normalnego stanu po kilometrowym biegu do hotelu, jedynego miejsca, gdzie można było znaleźć telefon z łączami satelitarnymi do prowadzenia rozmów zagranicznych. System komunikacji telefonicznej w Rosji pozostawał zabytkiem z epoki Stalina i zawodził nawet przy próbie dodzwonienia się do drugiej części miasta. Yocke czuł się wciąż podekscytowany. Wszystko stało się tak nieoczekiwanie i w ogóle... Cholera! Na Placu Radzieckim... Na wprost pomnika Lenina - Myśliciela... W sąsiedztwie oddalonej zaledwie o przecznicę pizzerii, gdzie podaje się prawdziwe jedzenie prawdziwym ludziom, którzy mają w swoich dżinsach prawdziwe pieniądze. „Wyłącznie w twardej walucie, dziękuję”. Żadnych sraluchowatych Rosjan trzymających tylko ruble w kieszeniach swoich podrabianych ubrań z metkami Calvina Kleina... Recepcjonista ze swego stanowiska w recepcji nie spuszczał z niego oczu, podobnie jak kilkoro gości stojących w kolejce do kasy. Teraz powiedział coś po rosyjsku. Pytanie. Powtórzył je. Wydawało się, że zapomniał zupełnie angielskiego. Jack Yocke wzruszył ramionami i, odprowadzany wzrokiem recepcjonisty, skierował się do windy. Powinien był zadzwonić ze swojego pokoju... Gdyby pomyślał, jaki efekt wywrzeć może na recepcjoniście jego telefoniczna rozmowa, na pewno by tak postąpił. Kiedy drzwi windy już się zamykały, Jack rozpoznał graną melodię, standard „Take Five”* [*tu: „Wystarczy pięciu” - przyp. red.] Dave’a Brubecka. Wybuchnął niekontrolowanym śmiechem. W ambasadzie amerykańskiej Jake Grafton spędził kilka minut z ambasadorem, po czym zaprowadzono go do chwilowo nieużywanego, niedużego pokoju biurowego, gdzie przystąpił do opracowywania raportu dla generała Browna z odbytej dzisiaj konferencji. Pisał tekst odręcznie i przekazywał kartki Toadowi do przepisania na maszynie. - Dobrze poszło? - spytał Toad. - Może. - Zbyt rosyjskie... Hm, uważaj, Jake, żebyś nie spaskudził tak pięknie zapowiadającego się snu. Kończył już prawie raport, kiedy rozległo się pukanie do drzwi i porucznik Dalworth wsunął głowę do pokoju. - Mam dla pana wiadomość, admirale. - Dalworth wyciągnął biurową podkładkę z przymocowaną do niej kopertą. - Proszę tylko wpisać numer koperty i podpisać się. Jake postąpił, jak mu kazano. Po wyjściu Dalwortha z pokoju rozerwał kopertę z napisem: ŚCIŚLE TAJNE. Tekst, rzecz jasna, został już wcześniej rozkodowany w centrum depeszowym ambasady. TDI* Gen. por. A. S. Brown zmarł wczorajszej nocy podczas snu. Wiadomość jeszcze nie opublikowana. [*TDI - tylko dla informacji, nie wymaga się podjęcia jakichkolwiek działań.] Jake bez słowa przekazał skrawek papieru Toadowi Tarkingtonowi. - Tak po prostu? - zareagował Toad z uczuciem niedowierzania. - Kiedy serce przestaje pracować, człowiek umiera. - Jake Grafton złożył depeszę i schował ją z powrotem do koperty; miała teraz wrócić do centrum depeszowego, gdzie ją skatalogują i zniszczą. Rzucił kopertę w róg biurka. - Właśnie tak... - Wielki Boże, szefie, musimy... - Nie! - Nie możemy przecież... - Powiedziałem: „Nie”. Toad odwrócił się na chwilę plecami. Kiedy wrócił do poprzedniej pozycji, odezwał się bezbarwnym głosem: - No dobrze, więc co robimy? - Nie wiem - odparł Jake. Bo i cóż mógł zrobić? Napisać list do prezydenta? - W każdym razie zacznijmy od tego co porabiał dzisiaj Herb Tenney? - Wyszedł rano po pana wyjściu - poinformował Toad. - Wrócił około drugiej lub trzeciej. - Ma swoje biuro? - Siedzi razem z resztą typów z CIA. Zajmują apartament w końcu korytarza i mają swój własny sprzęt radiowy oraz urządzenia szyfrujące. Nie korzystają ze sprzętu ambasady. - Podobnie jak Tenney ze swego pokoju. Mieszka dwoje drzwi dalej ode mnie, pokój numer 105. - Kim są pozostali panowie szpiedzy? - O, jest ich chyba z tuzin, na ile mogłem się połapać. Kieruje nimi facet o nazwisku McCann, który siedzi tu już parę lat. Spotkałem go na lunchu. Jeden z tych, co to może gadać przez godzinę i niczego nie powiedzieć. Prawdziwy gaduła. - Cholera! - wyrwało mu się bezgłośnie. - Czuję dokładnie to samo, admirale. - Mają w swoim biurze sejf? - Sądzę, że tak. Nie byłem w środku. - Pójdź tam jutro rano i rozejrzyj się. - Jeśli uda mi się wejść. - Powiedz Herbowi, że chcesz sobie trochę pozwiedzać. O niczym innym nie marzysz, pozachwycaj się trochę ich cudami techniki. - Tak jest, admirale. Toad rzucił się na krzesło. Westchnął głęboko i odezwał się: - Wie pan, naprawdę chciałbym, żebyśmy obaj tam u siebie, w prawdziwym świecie, mieli jakąś miłą, bezpieczną robótkę - jak choćby skakanie głową w dół na elastycznej linie czy kierowanie składem materiałów wybuchowych na bombowcu. Coś z przyszłością. Jake Grafton nic nie odpowiedział. Albert Sidney Brown nie żyje. Cholera, cholera, i jeszcze raz cholera! Tak, czas najwyższy nazwać rzeczy po imieniu. Prawdopodobieństwo tego, że serduszko Browna wybrało sobie ten szczególny moment, by wymówić mu posłuszeństwo, było doprawdy niewielkie. Dziesięć do jednego, że został otruty. Zamordowany. Przez CIA albo kogoś z CIA. Chrześcijanie Inicjujący Akcję. Jeżeli to rzeczywiście sprawka CIA, to dni jego i Toada są już policzone. Możliwe nawet, że podano im już zakąskę z dwuskładnikową trucizną, i teraz w każdej chwili Herb Tenney lub któryś z jego agentów może wypatrzeć okazji do poczęstowania ich czymś na popitkę. - Od tego momentu będziemy obywać się skromnymi racjami żywnościowymi - zapowiedział Toadowi. - Zejdź do kuchni i przynieś trochę napojów orzeźwiających w puszkach i jakieś jedzenie, które można jeść prosto z konserwy. - Co mam powiedzieć kucharzowi? - Że robimy sobie piknik. Sam nie wiem, wymyśl coś. Powiedz mu, że jestem chory. No, idź. Jake dostarczył swój raport do centrum depeszowego z poleceniem wysłania, po czym wrócił do siebie. Drzwi prowadzące do pokoju Toada były otwarte, a on sam stał w progu. - Ktoś dzisiaj do mnie wchodził - poinformował Jake’a. - Jesteś pewny? - Nie, panie admirale, tyle tylko, że moje rzeczy są trochę poprzestawiane. Jake wymacał w kieszeni kawałek papieru i napisał: Poszukajmy podsłuchu. Znaleźli go w ciągu piętnastu minut i pozostawili na swoim miejscu. - Jest pan głodny, admirale? - Nie. Jake zdjął mundur i położył się na łóżku. Zgasił światło. W dwie minuty później zapalił je z powrotem, wstał z łóżka i sprawdziwszy zamek u drzwi, poprosił Toada, aby przyszedł na chwilę. W obecności Tarkingtona wyjął z torby swojego Smith & Wessona; sprawdził iglicę, przestrzelił „na sucho” wszystkie sześć komór, i na koniec załadował broń. Nie miał wątpliwości, że urządzenie podsłuchowe wychwyciło odgłos opadającego kurka. Cóż, uczciwe ostrzeżenie: jeśli ktoś zjawi się tu dzisiejszej nocy, to Jake Grafton nie zawaha się rozwalić mu łba. - Dobranoc, Toad. - Dobrej nocy, admirale. Sen nie przychodził. Jake miotał się i przewracał, poprawiał poduszkę - wszystko na próżno. Problem polegał na tym, że został teraz zupełnie sam - a było to nader dziwne uczucie. Dawniej miał zawsze pod ręką starszego oficera, na którego mógł przerzucić rozwiązanie jakiejś trudnej sprawy. Każdy człowiek w mundurze ma swojego szefa - to nieodłączna cecha tego zawodu, a Jake Grafton wykonywał ten zawód przez niemal całe życie. A teraz nie miał się do kogo zwrócić. Oczywiście, nie powinno to być nic niemożliwego. Powinien móc pójść po prostu na górę i nawiązać łączność z Waszyngtonem przez szyfrowaną linię telefoniczną; w ciągu paru minut satelita połączy go z osobą pełniącą teraz obowiązki dyrektora Agencji Wywiadu Wojskowego, albo z szefem operacji morskich, a może nawet z przewodniczącym Kolegium Szefów Sztabów, generałem Haydenem Landem. Rzecz w tym, że CIA może prowadzić nasłuch połączeń. Nie CIA jako organizacja, ale ten, ktokolwiek by to był, kto pociąga swoim brudnym łapskiem za sznurki, na których trzyma Tenneya. Agencja była do tego stopnia podzielona, że jakiś łotr spod ciemnej gwiazdy stojący na czele któregoś z wydziałów mógłby przez lata całe prowadzić swą własną skrytą operację, zanim ktoś wpadłby na jej ślad. O ile w ogóle by do tego doszło. Jeśli bowiem ów wysoki funkcjonariusz zachowywałby odpowiednią ostrożność i prowadził swą działalność pod przykrywką innej, legalnej operacji, to istniało wysokie prawdopodobieństwo, że działalność ta nie wyszłaby nigdy na jaw. Im dłużej o tym myślał, tym większego nabierał przekonania, że natknął się na taką właśnie operację. Kto ją prowadził, jakie były jej cele, ilu ludzi brało w niej udział - na żadne z tych pytań nie znał odpowiedzi. Zatem szyfrowana linia telefoniczna nie wchodziła w grę. A może zwykła? Każdy telefon w ambasadzie był na podsłuchu. Gdyby jednak nawet znalazł odpowiednie łącze, to z kim miałby rozmawiać? Jeżeli owi ludzie mogli, ot tak po prostu, zgnieść jak muchę oficera z czterema gwiazdkami generalskimi, to nikt nie znajdował się poza ich zasięgiem. Może ambasador? Ten dobrze urodzony Bostończyk o nobliwym wyglądzie arystokraty z wizerunków zdobiących reklamy whisky? Komuś jednak musi zaufać. Wojsko zbudowane było na zaufaniu. Na zaufaniu i łączności. W dzisiejszym świecie zaawansowanych systemów broni i błyskawicznej komunikacji każdy tworzący ten system stanowił jedynie jego ruchomy trybik. O dziwo, żaden z owych trybików nie był decydujący; kiedy tylko któryś się zużył, odniósł rany czy został zabity, zastępował go inny. A machina nigdy się nie zatrzymywała, nigdy się nie zająknęła, tak długo jak długo system łączności pozostawał nienaruszony. Herb Tenney był także żołnierzem. Wbijając wzrok w sufit Jake powtarzał sobie, że nie może o tym zapominać. Gdy zaczął wałkować to wszystko po raz trzeci czy czwarty, uczucie frustracji opanowało go na dobre. Podniósł się z łóżka i zbliżył do okna. Słońce jeszcze nie zaszło. Spróbował sobie wyobrazić, jak wygląda miasto, kiedy spadnie na nie śnieg, który był tu normalnym zjawiskiem: średnia temperatura roczna wynosiła minus dwa stopnie Celsjusza. Obecne długie, kojące dni stanowiły jedynie krótki okres przejściowy w życiu miasta i jego mieszkańców. Mimo złocistych promieni słońca ujrzał budynki tonące w szarej zimowej poświacie pośród niesionego wiatrem śniegu. Poczuł przenikliwe zimno. Naszła go refleksja, że rosyjska zima przez ostatnie trzysta lat zabiła tysiące żołnierzy. Bez wątpienia może uśmiercić jeszcze paru następnych. Będzie musiał zaryzykować, podjąć działania, których konsekwencji nie sposób było przewidzieć. Jako młody człowiek nauczył się sztuki uchodzenia z życiem w walce powietrznej dzięki starannemu wyważaniu własnych szans i nie podejmowaniu niepotrzebnego ryzyka, stąd też świadomość nieznanych niebezpieczeństw mocno mu teraz doskwierała. Poza tym dawniej gra toczyła się jedynie o jego własne życie - jego i bombardiera. Teraz zaś... Nie widział jednak innej drogi. Kiedy Toad zjawił się rano w pokoju, Jake wysłał go po samochód. - Będziesz prowadził - zapowiedział mu. - I przynieś koc ze swojego łóżka. Założył białą mundurową koszulę z krótkimi rękawami i sprawdził w lustrze baretki oraz insygnia lotnicze: wszystko w jak najlepszym porządku. Ujechawszy trzy przecznice od ambasady nakazał Toadowi zatrzymać się. Przy wtórze śmigających obok pojazdów przystąpili do przeszukiwania samochodu, otoczeni kłębami ulicznych spalin. Jak na złość panowała dziś niemal bezwietrzna pogoda. Otworzyli maskę silnika i rozpoczęli dokładne oględziny w asyście zbierającego się tłumu przechodniów, przyciągniętych prawdopodobnie widokiem ich białych mundurów. Nie zważając na ciekawskich Rosjan, oficerowie marynarki wojennej w ciągu pięciu minut zidentyfikowali ku swemu zadowoleniu wszystkie przewody instalacji elektrycznej. Otworzyli bagażnik i po wyjęciu zapasowego koła sprawdzili każdy zakamarek. Toad rozłożył koc na chodniku i wczołgał się pod samochód, w tym czasie zaś Jake wyjął za pomocą scyzoryka tapicerkę drzwi. Po chwili wziął się za podsufitkę i wykładzinę z podłogi. I nic. Kiedy uruchomili ponownie silnik, mieli przed sobą z jednej strony pędzące samochody, z drugiej zaś gapiów na chodniku, rozchodzących się niespiesznie jeden po drugim. - Można by sądzić, że gdyby założyli tu jakąś pluskwę, to byśmy ją znaleźli - odezwał się Toad z niechęcią w głosie. - Możliwe - odparł Jake. Wynik ujemny nie jest nigdy tożsamy z uzyskaniem niezbitej pewności; jedyne, co można uczynić, to zmniejszyć stopień prawdopodobieństwa. - Co za wredny kraj! - burknął Toad. Po krótkiej chwili Jake przerwał ciszę mówiąc: - Gdyby coś mi się przytrafiło, chciałbym prosić cię o przysługę - Toad słuchał w milczeniu. - Zabij Herba Tenneya. - To będzie prawdziwa przyjemność - oświadczył Toad z zapałem w głosie. - Lepiej z tym nie zwlekaj. Coś mi mówi, że jeśli ja wyzionę ducha, to ty też niezadługo potem zapukasz do bram niebios. Toad wrzucił bieg i zjechał z krawężnika. Zaparkowali pośród taksówek przed hotelem „Metropolitan”, tuż za rogiem, za którym rozpościerał się Plac Czerwony. Jake zostawił Toada w samochodzie i wszedł do budynku. - Chciałbym rozmawiać z jednym z gości zamieszkałych w państwa hotelu. To Amerykanin, nazywa się Jack Yocke. - Widząc uprzejme skinienie głowy, dorzucił: - Pażausta. - Joki? - Zgadza się - potwierdził i przeliterował nazwisko. Podczas gdy recepcjonista przeglądał spisy gości, Jake rozglądał się po holu hotelowym. Wcześniej tego ranka złożył wizytę w dziale administracyjnym ambasady i wydobył z rejestru nazwę hotelu, w którym zatrzymał się Yocke. Sam ją wyszukał, aby urzędniczka nie zorientowała się, o czyje nazwisko mu chodzi. Czuł się jak głupiec, kompletny paranoik. - Już mam - oznajmił recepcjonista, prostując plecy znad spisu gości. - Zadzwonię do niego. W ciemnym garniturze i krawacie recepcjonista prezentował się niezwykle schludnie. Wyglądało na to, że on i cała reszta uganiali się zapamiętali za pięknymi twardymi zielonymi. Jake skinął głową, po czym przeszedł do jednego z pluszowych foteli ustawionych w drugim końcu sali, gdzie usiadł, żeby poczekać. Kilkoro turystów stojących w kolejce do recepcji nie spuszczało z niego wzroku. Biały mundur niewątpliwie wywierał wrażenie. W trzy minuty później drzwi windy otworzyły się i wyszedł z niej Jack Yocke. Na widok Jake’a Graftona okazał wyraźne zdziwienie. Zbliżył się z uśmiechem i zatrzymał przed Jake’em z wyciągniętymi rękami. - Jakem trzeźwy, admirał we własnej osobie. - Uścisnął rękę Jake’owi. - Jak tam na wojnie? - Tylko między nami? Yocke roześmiał się. - Jest pan ostatnim człowiekiem na ziemi, którego spodziewałbym się tu zobaczyć. - Przyjechałem obejrzeć Lenina. Słyszałem, że mają sprzedać jego mumię do czyjejś kolekcji w Arizonie. - Faktycznie. Będą pokazywać staruszka na wystawie tuż przy Moście Londyńskim w Lake Havasu City. Pięć dolców od łebka. Zjadą się starsze panie z Moline w ubrankach z elastycznego poliesteru i tenisówkach, i defilując gęsiego obok trumny, będą szeptały pod nosem: „Patrzcie państwo, coś takiego!” - Toad czeka na zewnątrz w samochodzie. Możesz wyjść na minutkę na małą pogawędkę? Trzeba przyznać, że Yocke nawet nie mrugnął. - Jasne - odparł bez zająknienia. - I co tam słychać u zagranicznego korespondenta? - zagadnął Toad Yocke’a, kiedy siedzieli już w samochodzie. - Sam nie wiem, jak ja to wytrzymuję - odpowiedział Yocke przybierając smutny ton. - Codziennie trzy, cztery piękne dziewczyny, co najmniej ćwiartka wódki, jedzenie godne cara czy lokalnego szefa partii, balet albo... - Mamy mały problem - odezwał się stanowczo Jake, przerywając tę litanię - w rozwiązaniu którego może mógłbyś nam pomóc. Ale wymagana jest pełna dyskrecja. - Nie będzie mi wolno nic napisać? - Nawet pisnąć. Yocke prychnął niechętnie: - Wiecie, jak cholernie ciężko jest trafić na jakiś temat w tej cyrylickiej barszcz-kuchni? Do tej pory miałem dokładnie jeden - wczoraj, kiedy ktoś zdmuchnął Jegora Kołokolcewa. - Słyszeliśmy o tym. Pięciu uzbrojonych napastników na Placu Radzieckim? - Stałem w odległości jakichś czterdziestu metrów, sześć rzędów dalej. Po prostu miałem szczęście. Właśnie teraz na górze spisywałem to wszystko do niedzielnego wydania. Trzy tysiące pełnych uczucia i mocy słów, które stopiłyby serce najbardziej nawet doświadczonego sprzedawcy. Opisałem to, co widziałem, dodając do tego garść zaprzeczeń ze strony rosyjskiej policji: Nie, nie mieli pojęcia, że Kołokolcew zamierza wystąpić z przemówieniem, i nie ściągali z placu sił policyjnych. No i tyle. Cała masa szczegółów z miejsca zdarzenia plus garść zaprzeczeń. - Myślisz zatem, że maczali w tym palce? - spytał z ciekawością Jake. - Coś śmierdzi, to na pewno. Na placu nie było policji ani wojska, a w tym czasie pięciu zamachowców podziurawiło kulami Kołokolcewa i wszystkich jego goryli. Sprawiali wrażenie, jakby strzelali na wojskowym sprawdzianie kwalifikacyjnym. Po prostu profesjonaliści trafiający do celu z profesjonalną wprawą. A na koniec rzucili broń i odeszli bez pośpiechu: w naszym fachu nie ma strachu. - To chyba błędny trop - sprzeciwił się Toad. - Rosjanie nie działają w ten sposób. - Chciał jeszcze coś dodać, kiedy Grafton uciszył go spojrzeniem. Admirał zwrócił się z pytaniem do Yocke’a: - A co z tą wielką sprawą, którą byłeś tak pochłonięty w Waszyngtonie? No, że ktoś wykrada broń nuklearną, żeby ją sprzedać? - Nie mogę niczego wywąchać. Ci, którzy powinni coś wiedzieć na ten temat, śmieją się tylko, kiedy zjawiam się z listami polecającymi i zadaję to pytanie. Nic, tylko pogłoski. Piszę więc artykuły do swojej rubryki i słucham, jak przyszli dyktatorzy głoszą swe zatrute faszystowskie hasła. I tak miałem szczęście, że widziałem na własne oczy rozwałkę, która mogłaby stanowić temat na pierwszorzędny film. - Jack, muszę prosić cię o pewną przysługę. Chciałbym, żebyś zadzwonił do swojego redaktora i nakłonił go do osobistego przekazania wiadomości generałowi Landowi. - Próbuje mnie pan rozśmieszyć, co? - To wcale nie żart - zapewnił Jake. - Jasne chyba, że nie chcę korzystać z żadnego z telefonów w ambasadzie - ani z szyfrowanych, ani z innych. Tak samo jak z połączeń depeszowych ambasady. I jeszcze jedno: nie chcę, żeby generał Land rozmawiał przez swój telefon - ani z biurowego aparatu, ani z domowego, ani w samochodzie. - Dlaczego nie? - Zgadzasz się, czy nie? - Nic więcej mi pan nie powie? - Nie, Jack, nie powiem. Zależy mi tylko, żebyś się zgodził. - Dlaczego mówi pan, że nie chce, żeby pana podsłuchiwano? Linie zagraniczne korzystają z łączy satelitarnych; zapewniają wspaniałe połączenie - słychać lepiej niż przez telefon domowy. Tylko że ludzie pracujący w urzędzie telefonicznym to najpewniej wszyscy, co do jednego, pracownicy KGB. I gotów jestem założyć się o własną skórę, że nagrywają na taśmę każdą rozmowę. Oczywiście, teraz KGB nazywa się inaczej - Służba Wywiadu Zagranicznego, ale łajno pozostaje łajnem, obojętne jak by się nazywało. Stawiam dziesięć dolarów do jednego rubla, że zanim zdoła pan postawić z powrotem nogę na chodniku, na Plac Dzierżyńskiego popłynie sporządzony cyrylicą zapis rozmowy. Jake nie odezwał się. - A więc chciałby pan zostać podsłuchany, zgadza się? Przez KGB. Albo jest to panu najzupełniej obojętne. - Wiercąc się niespokojnie na krześle, rzucił im obu pełne wściekłości spojrzenie. - Dobrze pan wiedział, admirale, że się zgodzę. A teraz niech pan pomyśli, co mam przekazać mojemu redaktorowi. Jake Grafton zacisnął usta. - Zakładam, że to, co powiem, pozostanie w redakcji ścisłą tajemnicą. - Jak wiosenne plany wakacyjne Teda Kennedy’ego - odrzekł cierpko Yocke. - Zdaje pan sobie sprawę, że jeśli KGB będzie chciała dowiedzieć się czegoś więcej, to złożą mi wizytę i zdrowo mnie przycisną. - Przy twoim zdrowiu... - odezwał się Toad Tarkington posyłając mu szeroki uśmiech. - Wiesz co, Jack, nigdy cię nie zrozumiem. Gdzie twoja żądza przygody? KGB może postawić cię pod ścianą i rozstrzelać. Staniesz się sławny! A jeśli wyrwą ci paznokcie i wyrzucą z kraju, to w „Washington Post” dadzą ci pewnie podwyżkę. - Chojracki półgłówku! Rosjanie nie stawiają pod ścianą z zawiązanymi oczami i nie częstują ostatnim papierosem. Nie bawią się w żaden cyrk. Łapią cię na ulicy, duszą w samochodzie i wpychają w jakąś leśną dziurę, tak że nikt na naszej pięknej planecie nigdy się nie dowie, co się z tobą stało. Po prostu przestajesz istnieć. W jakiejkolwiek postaci! Ci ludzie rządzą tym krajem za pomocą strachu od siedemdziesięciu lat i są w tym piekielnie dobrzy. A jeśli na samą myśl o nich nie robisz pod siebie, to jesteś skończonym idiotą. Tu nie ma innych reguł poza tymi, które sami stworzyli, i które przez cały czas zmieniają. To nie jest stara, poczciwa Iowa, panie Żabiamordo. Toad wyszczerzył zęby uśmiechając się do admirała i wskazując palcem na Yocke’a, powiedział: - Z trudem przyjdzie panu w to uwierzyć, ale zaczynam lubić tego gościa. Jednak Yocke był już myślami gdzie indziej. Zastanawiał się właśnie, jak ma wyjaśnić całą sprawę redaktorowi. Spojrzał na zegarek: druga w nocy w Waszyngtonie. Znowu będzie musiał zadzwonić do Gatlera do domu - Mike bardzo się ucieszy. - Chodźmy coś zjeść - zaproponował Toad. - Nie wiem dlaczego, ale jestem głodny. Jake kiwnął głową. - Trochę dalej na tej samej ulicy mają w „Savoyu” dobrą, dewizową restaurację, ale wysokie ceny - poinformował Yocke. - Tu, w „Metropolitan” jest nieco skromniej. Same ruskie żarcie, a woda z wodociągów miejskich jest tak zanieczyszczona, że nie nadaje się do spożywania przez człowieka. To rodzaj rosyjskiej ruletki: radioaktywna wołowina, mleko, i warzywa pełne metali ciężkich. Kręcisz kołem i pociągasz za spust. - Westchnął i dodał: - Wiem, że pan zaprasza, do pana zatem należy wybór. - Zjemy w „Metropolitan” - zadecydował Jake. Toad wyłączył silnik i wysiedli z samochodu. - Ale najpierw zadzwonimy do twojego wydawcy. - Pozwoli pan admirale, że powtórzę po kolei: chce pan, żebym zadzwonił dokładnie teraz, o drugiej dwadzieścia w nocy, do Haydena Landena, i poprosił go, żeby przyszedł z rana do redakcji i zatelefonował do Moskwy? Głos Mike’a Gatlera brzmiał nienagannie czysto (cud nowoczesnej technologii łączności), a zaskoczenie pomieszane z niedowierzaniem wydawały się wprost wyciekać ze słuchawki. Wyglądało na to, że telefon od Yocke’a wyrwał go z głębokiego snu. - Niezupełnie. Proszę mu przekazać, że chce pan spotkać się z nim o ósmej rano w wartowni przed wejściem do Pentagonu od strony rzeki. Tam poprosi go pan, żeby zadzwonił do mnie pod ten moskiewski numer najszybciej, jak to możliwe. Może skorzystać z telefonu w pańskim biurze albo z automatu wrzutowego. Inne telefony są wykluczone: to bardzo ważne, panie Gatler. Ma pan go przekonać, żeby zatelefonował do mnie do Moskwy pod ten numer. Zrozumiał pan wszystko? - Niech mi pan da z powrotem Yocke’a. Jake wręczył słuchawkę dziennikarzowi, który wymamrotał coś do niej i począł słuchać z uwagą. Po chwili zaczął tłumaczyć: - Admirał Grafton przyszedł dziś rano do hotelu z prośbą o wyświadczenie mu tej przysługi... Nie... Nie powiedział. Nie chciał powiedzieć... Tak. - Odwrócił się i spojrzawszy na obu oficerów, ciągnął dalej: - Tak, rozumiem... A jak podobał ci się mój artykuł o... - Dokończył i odłożył słuchawkę na widełki. Spojrzał na swoich gości i wyjaśnił: - Zabronił mi więcej dzwonić do niego w środku nocy, chyba że wyzionę ducha. I kazał zapewnić panu całkowitą dyskrecję. - Usiadł na łóżku obok Graftona. - Będzie pan pozostawał w głębokim cieniu, bez żadnego cytowania czy nawet wzmianki na pana temat. Mam wycisnąć pana jak gąbkę. Jake Grafton wyszczerzył zęby w uśmiechu. Miał piękny, szeroki uśmiech wykwitający pod nosem, który był o cały rozmiar za duży w stosunku do twarzy. Kiedy się uśmiechał, w jego szarych oczach pojawiał się błysk. - Myślisz, że Gatler zrobi, o co prosiłem? - Jasne. To, czego nie może zabraknąć w sporcie zwanym dziennikarstwem, to ciekawość, a tej Mike’owi Gatlerowi nie brakuje. Jest rasowym pismakiem. Nie wiem, czy Hayden Land zgodzi się z nim spotkać, ale mogę zaręczyć, że Mike na pewno spróbuje. - Jestem pewny, że mu się uda. Wystarczy, że poda moje nazwisko. No, chodźmy teraz coś zjeść, bo umieram z głodu. - Co to, nie karmią was w ambasadzie? - Piec się popsuł - mruknął w odpowiedzi Jake i ruszył pierwszy do drzwi. - Hayden Land, przewodniczący Kolegium Szefów Sztabów - mruczał radośnie Yocke, krocząc korytarzem za obu oficerami. - Nieźle, co? - Od jak dawna jesteście obaj w Moskwie? - spytał Yocke, kiedy odeszli już od bufetu i dziobali widelcami w wodnistej rzadkiej jajecznicy, wyławiając z niej tłustą kiełbasę. Zajmowali stolik pośrodku sali, a wokół siebie mieli biznesmenów oraz tu i ówdzie pary turystów. W pobliżu bufetu siedziało ośmiu Japończyków. Pili sok pomarańczowy, kawę i pojadali winogrona - po dwadzieścia dolarów od osoby. Jake Grafton nie mógł oprzeć się refleksji, że Rosjanie mają kapitalizm obmyślany od początku do końca: ściągać z gości każdego miedziaka aż do oporu, a kiedy przestaną przyjeżdżać, obniżyć ceny na tyle, aby ściągnąć ich z powrotem. - Parę dni - odparł na pytanie Yocke’a. - I co o tym wszystkim myślicie? - Myślę, że wybulenie dwudziestu dolarów za śniadanie to wspaniały sposób na rozpoczęcie dnia - odrzekł Jake. Zdołał przełknąć pierwszy kawałek tłustej, mazistej kiełbasy i odsunął resztę na bok talerza. Popróbował ostrożnie kawy: Bogu dzięki, czarna i gorąca! - Dwadzieścia dolarów plus dziesięć procent napiwku - poprawił z humorem Yocke. - Dwadzieścia dwa amerykańskie dolarki za możliwość przejścia obok tej przysadzistej damulki przy drzwiach. - Te łotry ominęły kapitalizm i przeszły prosto do rozboju na drodze - wymamrotał Toad pod nosem, gapiąc się w rozgardiasz na stojącym przed nim talerzu. - Nic dziwnego, że Marks się przeraził. Dwadzieścia dwa cholerne dolary! Jeeezu! Jake rozejrzał się bez pośpiechu po ogromnej sali, oraz zasiadających w niej, nerwowo jedzących biznesmenach i turystach. Żadna z rosyjskich restauracji nie serwowała jedzenia, które zdołałby znieść zachodni żołądek. - To miasto przeżywa teraz okres rozkwitu, jak San Francisco w czasie gorączki złota - zauważył. - Nie istnieje tu jeszcze konkurencja rynkowa, ale - wzruszył ramionami - może też nadejdzie. Yocke próbował zmienić temat: - I co tu właściwie porabiacie? Jake Grafton obrzucił go uważnym spojrzeniem, ale tym razem w jego szarych oczach nie pojawił się żaden błysk. - Daj sobie spokój, Jack. - Sam pan chyba przyzna, że cała ta historia jest ogromnie tajemnicza. Ambasada ma z pewnością dość sprzętu łącznościowego, żeby połączyć pana ze Złotoustym Williem Clintonem, jak akurat zabawia się w MacDonaldzie. Yocke wzruszył ramionami, rozsiadł się wygodnie w fotelu, i przybierając swój filozoficzny ton kontynuował: - Ten cały zakichany kraj to naprawdę ewenement. Wszystko się rozpada, nic nie działa jak należy, a kogo byś nie spotkał, to albo znawca literatury, albo profesor muzyki, albo autorytet w dziedzinie osiemnastowiecznej poezji rosyjskiej. U żadnego z nich nie uświadczysz śrubokręta ani pary szczypiec; mało tego, nie wiedzą nawet, do czego one służą. Tak więc sanitariaty nie działają, żarówki przepalone, piec na dole nawalił jeszcze w ubiegłym roku, rury popękane - a oni siedzą pośród tej ruiny i dyskutują o niuansach twórczości Dostojewskiego, geniuszu Tołstoja. Ten cały kraj to dom wariatów, jeden olbrzymi oddział psychiatryczny, zboczony sen jakiegoś psychiatry. - Coś jednak musi w nich być - odezwał się Jake, smarując rogalik dżemem. - Dali zdrowo popalić Hitlerowi. To twardy, prężny naród. Potrafią przetrwać. Jack Yocke pocierał sobie głowę i zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Nie potrafił uchwycić właściwej perspektywy, nie umiał dostrzec żywych, ludzkich istot ukrytych pod cielesną powłoką, jaką na siebie nakładali. - Może - mruknął - może... - Nad czym więc tutaj pracujesz, odkąd przyjechałeś? - zapytał Toad Tarkington. - Dużo jeżdżę i próbuję uchwycić klimat tego miejsca, zrozumieć ludzi. Są zdesperowani. Sytuacja jest niewesoła, ludzie wydają się nie mieć żadnej nadziei. A komuniści grają na ich strachu. Antysemityzm rozprzestrzenia się na całego i przybiera groźną postać. Toad rzucił okiem w stronę Jake’a Graftona. Admirał spoglądał przez okno na ulicę skąpaną teraz w słabych promieniach słońca, podczas gdy Jack Yocke rozwodził się na temat co bardziej znaczących komunistów i prowadzonych przez nich jazgotliwych kampanii. Kiedy skończył, Jake zapytał: - Jak groźną? - Słucham? - Jak groźną postać przybiera antysemityzm? - Żydów ściga się za chuligaństwo, spekulację i nadmierne wykupywanie towarów. Wtrącają ich do więzień. Każdy robi to samo, ale jedynymi winnymi są Żydzi. Prześladowania przybierają jeszcze bardziej rażącą postać poza Moskwą, w małych prowincjonalnych miasteczkach, o których nikt nigdy nie słyszał, a gdzie prym w dalszym ciągu wiodą starzy komuniści. Z tego, co niektórzy z nich głoszą wynika, że nie mieli nigdy szansy rządzić tym krajem jak należy, bo Żydzi wszystko psuli - Wielkie Kłamstwo Hitlera użyte po raz wtóry. - Wtedy odniosło skutek - bąknął Jake. Spojrzał na zegarek: prawie jedenasta - pięć, sześć godzin czekania. Może Toad spędzi resztę popołudnia z Yocke’em, a jemu uda się trochę zdrzemnąć w łóżku Yocke’a. Wczoraj w nocy zdołał przespać tylko jedną albo dwie godziny - skutek różnicy czasu. Było mu gorąco, czuł się brudny i zmęczony. A może połknął już dawkę owej desperacji, którą każdy wydawał się tutaj zarażony. Była to również dobra okazja, żeby zadzwonić do Richarda Harpera, jego prywatnego komputerowego hackera, i zapytać, czy poczynił jakieś postępy w sprawie wykrycia przepływu pieniędzy. Jeżeli ktoś kupował broń nuklearną, to ktoś inny musiał dostawać pieniądze. Pytanie tylko, co zrobi, kiedy się dowie? Hayden Land był pierwszym Murzynem zajmującym najwyższe stanowisko w wojsku amerykańskim. Ten żołnierz o bardzo wysokim ilorazie inteligencji i wyjątkowym talencie politycznym, odznaczał się ponadto zdolnością zachowania trzeźwości myślenia w sytuacji, gdy wszyscy inni wpadali w panikę. Cecha ta dobrze mu się przysłużyła przed kilku laty w czasie wojny w Zatoce Perskiej, kiedy to jego pełne profesjonalizmu dowodzenie zyskało mu miano bohatera narodowego. W kręgu osób związanych bliżej z polityką państwową wymieniano go nawet jako ewentualnego kandydata na prezydenta w wyborach w 1996 roku, gdy najprawdopodobniej przejdzie już na emeryturę. Jake Grafton pracował w przeszłości dla Haydena Landa, stąd też spokojny głos generała płynący ze słuchawki nie był dla niego żadnym zaskoczeniem: generał Land nigdy nie tracił zimnej krwi. - O czym chciał pan ze mną rozmawiać, admirale? - Panie generale, wiem, że przed kilku dniami umarł generał Brown. Ciekaw jestem, czy dotarły do pana wyniki autopsji. - Nawet nie wiem, czy będą przeprowadzać autopsję - odparł generał Land. - Zdawało mi się, że zmarł w domu na atak serca. - Jeszcze jedno pytanie, panie generale. Czy widział pan raport generała Browna na temat urządzeń podsłuchowych znalezionych w biurach Agencji Wywiadu Wojskowego? W słuchawce zapadła cisza, która przeciągnęła się do kilku sekund. - Nie. A czy był taki raport? - W dniu, kiedy wyjeżdżałem do Rosji, generał Brown twierdził, iż zamierza go właśnie napisać. Jakiś dzień wcześniej znaleźliśmy te pluskwy. Obaj podejrzewaliśmy, że założyli je i prowadzili za ich pomocą podsłuch nasi przyjaciele z Langley; swoje podejrzenia opieraliśmy na bardzo mocnych przesłankach, nie mieliśmy jednak żadnego niezbitego dowodu. We wcześniejszej rozmowie z moim asystentem, która mogła zostać przechwycona przez owe urządzenia podsłuchowe, przewijała się między innymi sprawa śmierci sprzed mniej więcej roku Nigela Kerena, brytyjskiego wydawcy. Doszliśmy wtedy do wniosku, iż pewne okoliczności świadczą, że mógł go zabić ktoś z Langley za pomocą dwuskładnikowej trucizny. Jake przerwał na chwilę. Generał Land milczał. - Jest tam pan jeszcze, generale? - Jestem. - Zgon generała Browna mógł zostać również spowodowany działaniem dwuskładnikowej trucizny. Ponieważ wszystko wskazuje na to, że nie sporządził raportu o wykrytym podsłuchu, chciałbym zasugerować, aby dopilnował pan, żeby przeprowadzono autopsję, i to nader staranną. - Nad czym dokładnie pracowaliście z generałem Brownem? - Dyskutowaliśmy sprawę Nigela Kerena: w jaki sposób zmarł, kto mógł go zabić. Nie chcę wchodzić w szczegóły przez telefon, panie generale, prawdopodobnie podsłuchuje nas KGB. Mimo to jednak lepiej było skorzystać z tego telefonu niż z systemów łącznościowych ambasady. Proszę pana również, aby przy omawianiu tej sprawy nie korzystał pan z aparatów w swoim biurze, samochodzie czy w domu. Znowu cisza, a po niej wypowiedziane powoli: - Chyba wiem, do czego pan zmierza. - Nie mam pojęcia, o co tu chodzi, generale, ale coś się dzieje, a ja znalazłem się na samym skraju przepaści. Potrzebuję więc pomocy. - Jakiej? To był właśnie cały Hayden Land. Jedno krótkie słowo, żadnego kręcenia, wypytywania podwładnego o ocenę sytuacji czy żądania dalszych informacji - po prostu bezpośrednie, szybkie przejście do sedna sprawy. Jake przystąpił więc do wyjaśnień. Rozmawiali ze sobą przez kolejne dwadzieścia minut, kilka następnych zaś zajęło im uzgodnienie, co mają powiedzieć w „Washington Post” w celu wytłumaczenia tak niezwykłego sposobu komunikowania się. Decyzja brzmiała: na razie nic. Jake poprawił na sobie mundur i założywszy z powrotem buty, wyszedł zamykając za sobą drzwi na klucz. Toad Tarkington i Jack Yocke siedzieli w barze popijając kawę z ekspresu i pochłaniając łapczywie precelki. Obaj wstali na widok zbliżającego się Jake’a. - Stokrotne dzięki, Jack - podziękował Jake. - Zadzwonił do pana? - Tak. - Tylko to jedno słowo? - Na twarzy dziennikarza pojawił się wyraz niedowierzania. - To wszystko, co chce mi pan powiedzieć? Jake uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Yocke uścisnął ją. Kiedy Toad i Jake zmierzali już w stronę głównych drzwi hotelowych, dobiegł ich głos Yocke’a: - Gdy wrócę do Waszyngtonu, mam u pana stek. Jake podniósł rękę. - A tak przy okazji - dorzucił - muszę ci przyznać rację: masz rzeczywiście za dużą poduszkę. - Czy myśli pan to samo, co ja o zabójstwie tego Jegora, jak mu tam...? - spytał Toad, kiedy znaleźli się już w samochodzie. - Powiedziałeś Yocke’owi, że to robota nie w stylu Rosjan. Nie powinieneś podsuwać mu tak pięknej kości i to obrośniętej mięsem - Yocke to zbyt bystry facet. - Racja, przepraszam. - Cała ta sprawa przypomina klasyczny zamach Mossadu na oczach wszystkich. Podobnie było w Paryżu, Rzymie, Frankfurcie: można by tu wymienić jeszcze z tuzin innych miast. KGB sprawia, że po prostu znikasz, a Mossad robi z tego niemal przekaz telewizyjny. - Może Rosjanie zmieniają taktykę. - Może. - Z drugiej jednak strony... Grafton jechał przez chwilę w milczeniu, wyglądając przez okno. Wreszcie odezwał się: - Załóżmy, że Mossad postanowił zetrzeć z powierzchni ziemi młodego wojowniczego naśladowcę Hitlera, a jednocześnie wysłać sygnał komuś w rządzie Jelcyna. Może to nawet któryś z doradców Jelcyna obmyślił to wszystko. W każdym razie ktoś doszedł do wniosku, że przeniesienie Kołokolcewa z tego świata do komunistycznego nieba nie będzie niepowetowaną stratą i odwołał policjantów z placu. To jedno jest oczywiste, ale nie ma sposobu, żeby komuś cokolwiek udowodnić. Żaden z tych pajaców nie piśnie nigdy nawet słowa. Yocke marnuje więc tylko swój czas, zadając kłopotliwe pytania za pośrednictwem swojego tłumacza, który cały czas stara się nie zlać ze strachu w majtki. Może osiągnąć jedynie tyle, że zirytuje ludzi, którzy nie lubią, jak doprowadza się ich do irytacji. Tarkington chrząknął. Rozmyślał o generale Brownie, który padł jak mucha trafiona łapką. - Czy ma pan na myśli tylko Mossad, czy też inne agencje? - To mało dowcipne - burknął Grafton z irytacją. - Wcale mi się to wszystko nie podoba. - Napisz list do mamusi. Przynajmniej Judith Farrell bawi teraz gdzieś w Maryland, pocieszył się Toad. Ścina trawę, ogląda futbol w telewizji i chodzi do teatru w piątkowe wieczory. Próbował iść dalej tropem tej myśli, ale powstrzymał się. Raz przecież widział Judith w akcji, jak uśmiercała terrorystę w neapolitańskim hotelu. To wspomnienie opanowało go nagle i poczuł, że robi mu się lekko niedobrze. - Rosjanie mają własne reguły postępowania - rozważał Jake Grafton. - Mówią innym językiem, odziedziczyli inną tradycję, inne obyczaje, myślą inaczej niż my. Trudno uwierzyć, że żyjemy na tej samej planecie. Jake Grafton przez dobre dwadzieścia lat nasłuchał się opowieści o rosyjskich kolacjach w wyłącznie męskim gronie i o zakrapianych wódką uroczystościach. Były to jednak zawsze przekazy z trzeciej, czwartej ręki, a opisywane przyjęcia przywodziły raczej na myśl coś, na co można natrafić w klubie uczelnianym w sobotni wieczór po ważnym meczu futbolowym. Owo coś - rozmyślał ponuro - odpowiadałoby wiernie opisowi świątecznej atmosfery, w której teraz niechętnie uczestniczył. Problem był najzupełniej prosty - przez lata całe nie musiał aż tyle wypić. Pocił się obficie i kręciło mu się lekko w głowie. Przy stole naprzeciw niego siedział Mikołaj Jakolew i opowiadał kolejny rosyjski dowcip - tym razem o wysokim urzędniku partyjnym i prostej wiejskiej dziewczynie. Musiał mówić głośno, żeby jego głos przebił się przez dźwięki fortepianu. Przed kolacją miał okazję spotkać się z oficerami NATO sam na sam. Podpułkownik West z pułku Royal Highlanders był mocno opalonym wysokim mężczyzną o szczupłej sylwetce. Miał ciemne włosy, dłuższe niż na to zezwala regulamin wojskowy amerykańskich sił zbrojnych. Wydawał się zachowywać całkiem swobodnie w kontaktach z Rosjanami i Jake słyszał nawet, jak wypowiadał półgłosem parę zwrotów w języku gospodarzy. - Cieszę się ze spotkania z panem, admirale - powitał go, kiedy podali sobie dłonie. - Poznałem pana kiedyś przed laty w Singapurze. Nie ma powodu, aby miał to pan pamiętać. Zdaje mi się, że był pan wtedy komandorem. Jake odnosił wrażenie, że przypomina sobie swojego rozmówcę. - Na przyjęciu u Australijczyków? - Zgadza się. Jakieś dziesięć lat temu. Wesoło wtedy było. Teraz przypomniał sobie dokładnie: Jocko West, specjalista od wojny partyzanckiej, terroryzmu i sztuki przetrwania w dżungli. - Widzę, że podłapał pan trochę lokalnego języka, pułkowniku. West nachylił się bardziej i zniżył głos: - Afganistan, drogi panie admirale. Obawiam się, że nie bawiłem tam zbyt legalnie - miałem tam coś w rodzaju wakacji połączonych z pracą zawodową. Ci chłopcy byli wtedy po przeciwnej stronie. - Westchnął. - Ale ten świat się kręci, co? Pułkownik Reynaud, Francuz, prezentował się nienagannie w swoim mundurze. W czasie kolacji prowadził rozmowę po francusku z dwoma rosyjskimi oficerami. Przed kolacją, kiedy on i Jake zostali sobie przedstawieni, posługiwał się angielskim z prawdziwie paryskim akcentem. - To dla mnie phawdziwa pleasaire, admihale Ghafton - zapewnił. - Jak udało się panu wywalczyć podróż do Moskwy letnią porą, pułkowniku? - Jestem uczniem Napoleona, hozumie mnie pan, admihale? Phoszę pomyśleć, gdyby Napoleon przybył tu latem, historia być może potoczyłaby się zupełnie inaczej, nie byłoby tych komunistów. Przyjechałem tu, żeby się przekonać, gdzie Napoleon - a tym samym Fhancja - popełnił błąd. Pophacuję więc sobie thoszeczkę, thoszeczkę pojeżdżę i pozwiedzam. - W mojej ambasadzie powiedziano mi, że jest pan ekspertem w dziedzinie broni nuklearnej. Reynaud uśmiechnął się. - To phawda, niestety. Zajmuję się badaniem wielkiego „bum”. W jakimś sensie jest to sprzeczne z wojskowością, n’est pas? Przecież użycie bhoni nukleahnej sphawi, że la guerre będzie taka khótka - to już nie będzie la guerre... Bhoń nukleahna pozbawia nas honoru, to bardzo nieładnie. Jake’owi udało się jeszcze wymienić uściski dłoni z niemieckim oficerem, pułkownikiem Rheinhartem i pułkownikiem Galvano z Włoch, ale mógł porozmawiać z nimi dopiero po kolacji. Obaj wywarli na nim wrażenie wysoce kompetentnych oficerów. Rheinhart, niższy z dwojga mężczyzn, zgodnie z informacjami udzielonymi przez ambasadę amerykańską, posiadał doktorat z fizyki uzyskany na uniwersytecie w Heidelbergu. - Witam Herr Oberst, czy może powinienem się raczej zwracać Herr Doktor? Niemiec wybuchnął pogodnym śmiechem. Jake odniósł wrażenie, że Rheinhart byłby wartościowym oficerem w każdej armii. Z Galvano trudniej było się dogadać, ale może dlatego, że Jake miał kłopoty ze zrozumieniem jego angielszczyzny. Był jednak, podobnie jak cała czwórka, oficerem o nienagannej sylwetce i nieprzeciętnej inteligencji. Jake doszedł do przekonania, że wszystkie kraje wybrały swych najlepszych przedstawicieli, i że pojęcie „najlepszy” odpowiadało tu w pełni rzeczywistości. Obserwując oficerów zasiadających do kolacji, zastanawiał się nad wyborem własnej osoby. Nie był z pewnością ekspertem od spraw broni ani dyplomatą. Czy zdoła wypełnić swą misję? Patrząc na oficerów innych państw nie mógł oprzeć się wątpliwościom. Po chwili jednak jego wzrok spoczął na Herbie Tenneyu i wątpliwości momentalnie zniknęły. Spotkał już w swojej karierze paru zręcznych drani i sądził, że potrafi sobie z takimi radzić, a przynajmniej odstawić ich na boczny tor, gdzie nikomu nie mogliby zaszkodzić. Sięgnął po kieliszek i przystawiał go już niemal do ust, gdy przypomniał sobie generała Alberta Sidneya Browna. Postawił kieliszek na stole nie roniąc z niego ani kropelki. Po dwóch godzinach od rozpoczęcia kolacji generał Jakolew sprawiał nadal wrażenie względnie trzeźwego, zważywszy na ilość alkoholu, jaką musiał pochłonąć - wypił co najmniej dwa razy więcej niż Jake. Pocił się i miał trudności z formułowaniem angielskich słów, mimo wszystko jednak prezentował się nad podziw dobrze. Prawdziwy cud. W tym momencie Jake poczuł, że jeszcze chwila, a zrobi mu się niedobrze. Przeprosił resztę towarzystwa i udał się do toalety, gdzie zastał Toada Tarkingtona. - Co, u licha, kładą w tę ruską księżycówkę? - dziwił się Toad. - Smakuje jak sos Tabasco. Jake zwymiotował do sedesu, po czym wytarł sobie twarz chusteczką namoczoną w zimnej wodzie. Trzęsły mu się ręce. Ze strachu czy od wódki? - A ty jak, dobrze się czujesz? - spytał Toada. - Zalałem się prawie w pestkę. Chętnie opuszczę to bezalkoholowe przyjęcie, kiedy tylko pan powie. - Daj mi jeszcze jakieś piętnaście minut. Teraz wyjdź na salę, pokręć się trochę i porozmawiaj. Jake poprowadził generała Jakolewa w róg pokoju, gdzie mogli spokojnie porozmawiać, bez obawy, że ktoś ich może podsłuchać. - Muszę przyznać, panie generale, że wywiera pan na mnie duże wrażenie jako zawodowy żołnierz. Jakolew nic na to nie odpowiedział. Wyglądało tak, jakby uśmiech zastygł mu na twarzy. Dobry Boże, a te jego oczy! Wydawały się zupełnie ukryte za nastroszonymi brwiami. - Myślę, że nie brakuje panu rozumu i odwagi - dodał Jake. - Odwagi - owszem, ale co do rozumu, to żywię pewne wątpliwości. Inni również. - Mam mały problem i potrzebna mi pomoc w jego rozwiązaniu - ciągnął Jake, starając się przy tym odeprzeć myśl, że nie bardzo sobie z tym radzi. Po co wlewał w siebie te ostatnie dwa kieliszki wódki? - Chciałbym prosić pana o przysługę. Jakolew uczynił gest, który mógł oznaczać wszystko. - Wypiłem zbyt dużo tej waszej wódki i mam trochę kłopotu z powiedzeniem tego jak należy. Ale szczerze mówię, że potrzebna mi pańska pomoc. Generał wyglądał teraz równie obco, jak irański ajatollach. Jake wyrzucił z siebie: - Chcę, żeby kazał pan jutro aresztować pewnego człowieka. W tym momencie dostrzegł oczy Jakolewa: były wbite prosto w niego. - Przejdźmy do mojego biura - zaproponował Rosjanin. - Będziemy tam mieć spokój. Następny dzień wstał pochmurny i posępny. Kontyngent zagranicznych obserwatorów wojskowych zebrał się w dużej sali przyległej do biura generała Jakolewa, w której oficerowie poprzedniego wieczoru uczestniczyli w kolacji. Ich mundury prezentowały się równie nienagannie jak przedtem - ocenił Jake patrząc na nich przekrwionymi oczami. Usiłował powstrzymać szybkie mruganie powiek i częste przełykanie śliny, bez większego jednak powodzenia. Po zażyciu sześciu aspiryn było i tak lepiej - teraz przynajmniej czuł się na powrót istotą ludzką. Wczoraj około północy wymyślał sobie od skończonych głupców. Kiedy zaszyli się z Jakolewem w jego biurze, stary generał wyciągnął z szuflady biurka kolejną butelkę wódki. Ostatnią rzeczą, jaką Jake zapamiętał, było zobowiązanie się generała do porozmawiania z ludźmi ze Służby Wywiadu Zagranicznego. Na sam dźwięk tej nazwy generał wybuchnął zdrowym śmiechem. Jake zawtórował mu głośnym rechotem, był bowiem najzwyczajniej w świecie pijany. Pioruńsko pijany. Jezu, kiedy to po raz ostatni był tak zalany w sztok? Piętnaście lat temu? Nie, prawie siedemnaście. Powiedzmy, osiemnaście. Toad odwiózł go potem do ambasady. Jake wówczas zupełnie już nie kontaktował, a kiedy się ocknął, był w łazience i wisiał na sedesie. Dzisiejszego ranka próbował skupić uwagę na wywodach dwóch oficerów armii rosyjskiej, którzy za pomocą map i tablic referowali sposób przemieszczania głowic rakiet taktycznych do miejsca demontażu w bazie wojskowej położonej na wschodnim brzegu Wołgi. Herb Tenney powinien również znajdować się na sali, nie było go jednak wśród obecnych. Jake i Toad zrezygnowali wcześniej ze śniadania i pojechali na Kreml osobnym samochodem, jednym z czarnych Fordów używanych przez ambasadę. Przy tej okazji Toad poinformował, że Herb miał jechać na własną rękę. W godzinę po rozpoczęciu spotkania do sali wśliznął się żołnierz i wręczył generałowi Jakolewowi jakąś notatkę. Po zapoznaniu się z nią generał przerwał prowadzącym spotkanie i zaproponował zrobienie krótkiej przerwy. Dał znak Jake’owi. - Zgodnie z pańskim życzeniem, pański przyjaciel został aresztowany. - Gdzie przebywa? - W głównej siedzibie KGB. Na zewnątrz czeka żołnierz, który pana tam zawiezie. Główna siedziba KGB na Placu Dzierżyńskiego mieściła się w imponującym, pomalowanym na żółto budynku - Rosjanie wydawali się lubować w ozdabianiu gmachów państwowych tym kolorem. Bez wątpienia ładnie kontrastował z czerwienią flag, które jeszcze do niedawna były wszędzie porozwieszane. Jednak nawet mimo pogodnej żółtej fasady budynek zdawał się całkowicie dominować nad nagim cokołem i przelewającym się w dole po placu ruchem ulicznym. Kierowca skierował samochód do wjazdu z tyłu domu i okazał jakiś dokument umundurowanemu wartownikowi. Zaparkowawszy w cieniu budynku, który znajdował się pod baczną obserwacją kilku uzbrojonych żołnierzy, kierowca pozostał we wnętrzu samochodu. Jake i Toad szli nie kończącymi się, ciemnymi korytarzami prowadzeni przez niechlujnie wyglądającego mężczyznę w źle dopasowanym niebieskim garniturze. W korytarzach wyczuwało się słabą, nieprzyjemną woń. Kiedy mijali zakręt Jake próbował zlokalizować jej źródło. Nagle zrozumiał: cele więzienne. Wciągał w nozdrza woń terroru, złowrogą mieszaninę potu, stęchłego moczu, fekalii, wymiocin i strachu. Cały był zlany potem, kiedy strażnik otworzył wreszcie drzwi w samym końcu korytarza i nieoczekiwanie znaleźli się w pokoju biurowym. Za biurkiem siedział mężczyzna w mundurze - zielonym mundurze armii radzieckiej. Ten nie był jednak żołnierzem, lecz generałem KGB. Nie wstał zza biurka, chociaż podniósł wzrok na wchodzących. Przewodnik wyszedł z pokoju zamykając za sobą drzwi. - Admirał Grafton - odezwał się gospodarz. - Tak. - Jestem generał Szmarow. Jake Grafton skinął głową i rozejrzał się powoli po pomieszczeniu. Oprawiona w ramkę odbitka podobizny Lenina zdobiła ścianę, która niegdyś miała kolor zielony, teraz zaś przybrała brudną barwę ziemi. Za generałem wznosiło się okno, które było jeszcze brudniejsze niż ściany. Do tego trzy wyściełane krzesła w kiepskim stanie, biurko, telefon. I generał KGB. Szmarow świecił łysiną na głowie. Nawet przy zamkniętych ustach widać było, że nosi sztuczne zęby. Odezwał się znowu i Jake pochwycił złoty błysk. - Generał Jakolew poprosił o przysługę, z przyjemnością więc pomogłem. Grafton nie wiedział, co powiedzieć. - Gregorij Aleksandrowicz to przyjaciel. - Dziękuję - wydobył z siebie Jake. - Oto paszport. Jake wziął dokument z rąk Rosjanina. Sprawdził: amerykański paszport dyplomatyczny. Spojrzał na pierwszą stronę: Herbert Peter Tenney. Zaczął przerzucać kartki upstrzone stemplami wiz wjazdowych i wyjazdowych. Tenney z pewnością sporo podróżował. Zwrócił paszport generałowi. - Gdyby mógł pan jeszcze zbadać jego autentyczność. - Ależ oczywiście. - Kolejny błysk złota. Drzwi otworzyły się i Jake ujrzał czekającego na nich przewodnika w niebieskim garniturze. Szmarow skinął głową. Grafton odwzajemnił skinienie głowy i odwrócił się, by podążyć za swym przewodnikiem. Toad ruszył jego śladem. W pokoju, w którym wylądowali w końcu obaj Amerykanie, stał tylko stół i parę krzeseł. Na stole leżało ubranie, buty, płaszcz i teczka. - Jego rzeczy - wskazał Niebieski Garnitur. - To wszystko? - spytał Toad. - Wszystko. Prześwietlają go teraz promieniami rentgena. Sprawdzają, czy nie ma niczego w środku, a potem z powrotem do celi. - Dziękuję panu. Niebieski Garnitur pokazał ręką na stół, po czym przysunął sobie krzesło i usiadł, żeby się przyglądać. Wyciągnął papierosa i zapalił. Jake wziął do ręki teczkę, podczas gdy Toad zajął się butami. Teczka była z plastiku i miała wykonaną z tego samego materiału rączkę. Nie była zamknięta na kluczyk, otworzył ją więc i wyjął zawartość: blok notatnikowy, papier i przybory do pisania. Niczego więcej nie zawierała. Obejrzał dokładnie pisaki - tanie długopisy - i rozkręcił je. Wyściełany uchwyt teczki wykazywał ślady zużycia, ale wyglądał najzupełniej niewinnie. Rozciął go za pomocą scyzoryka: nic. Potem wykroił wykładzinę, którą wyłożone zostało wnętrze teczki. Ich przewodnik wyszedł na chwilę z pokoju, a kiedy wrócił, niósł ze sobą szczypce, śrubokręt i szkło powiększające. Używając śrubokręta Jake poodrywał mosiężne nity od dna teczki. Wreszcie przeniósł swą uwagę na obuwie. Sznurowadła, obcasy - przebadał wszystko starannie i drobiazgowo za pomocą szkła powiększającego. Kiedy Toad przystąpił do oględzin teczki, Jake zajął się ubraniem: spodnie, koszula, bielizna, skarpety, krawat, marynarka i płaszcz. Obmacał każdy szew, sprawdził przy użyciu scyzoryka każdą podejrzaną wypukłość. Marynarka miała metkę „Woodward & Lothrop”, znanego domu towarowego w Waszyngtonie. Jake sam robił tam zakupy od czasu do czasu. Pasek wycięty był z jednego kawałka skóry wołowej i nosił ręcznie sporządzoną scenkę z polowania; zdobiła go zwykła, metalowa sprzączka. Najpewniej prezent gwiazdkowy lub urodzinowy. Zbadawszy jak najdokładniej każdy skrawek paska za pomocą szkła powiększającego, zaczął przeglądać rzeczy wyjęte z kieszeni więźnia i umieszczone w kartonowym pudełku. Para kluczy, portfel, garść pojedynczych banknotów rublowych i dolarowych, obcinacz do paznokci, kawałek przerwanego sznurowadła, zwykły biały guzik, który wyglądał, jakby odpadł od koszuli, klucz ogromnie podobny do tego, jaki Jake miał w kieszeni, a który prawdopodobnie otwierał drzwi do pokoju Herba Tenneya w Forcie Apache - to było całe żniwo. Toad przyglądał się Jake’owi, jak bada każdy przedmiot przez lupę, a następnie pomógł mu rozłożyć zawartość portfela w jednym końcu stołu. Prawo jazdy, karty kredytowe, karta biblioteczna, złożona, wyrwana z gazety historyjka obrazkowa z cyklu „Pieski Świat”, kilkaset amerykańskich dolarów w gotówce, kwit z pralni w Wirginii. Toad przysiadł na krawędzi stołu. - Agent 007 miał zawsze kieszenie pełne łakoci. Nasz chłopiec mnie rozczarował. - Co powinno się tu znajdować, a czego nie ma? Toad rzucił spojrzenie w stronę Rosjanina. - Co ma pan na myśli? - Czy jest coś, co spodziewałbyś się przy nim znaleźć, a czego tu nie ma? Toad przejrzał mały stosik i pokręcił głową. - Nic mi nie przychodzi na myśl. Może notes z wyznaczonymi spotkaniami albo notatnik z numerami telefonów... Buteleczka atramentu sympatycznego, pigułka z cyjankiem - sam nie wiem. - Wszystkie numery telefonów ma w głowie. Jake sięgnął po klucze, przytrzymał je tak, aby Rosjanin mógł je zobaczyć, a następnie wsadził je do kieszeni. - Wracamy do samochodu - oznajmił Niebieskiemu Garniturowi, oddając mu szkło powiększające i narzędzia. - Klucze zatrzymamy i oddamy za kilka godzin. Mężczyzna skinął potakująco głową i uchylił drzwi. Po powrocie do Fortu Apache przekonali się, że jeden z kluczy pasuje do zamka w drzwiach pokoju 402. Numer pokoju był wybity na kluczu. Jake Grafton zapalił światło. - Idź poszukaj Spiro Dalwortha. Potrzebne mi są śrubokręty, szczypce, szkło powiększające i duży ostry nóż kuchenny. Mój scyzoryk jest za mały. - Tak jest - odparł Toad i wyszedł z pokoju. Jake tymczasem udał się do łazienki i pozbierał wszystkie przybory toaletowe. Rozłożył je na stole i zbadał każdy z nich. Problem polegał na tym, że nie miał pojęcia, w jakiej formie mogła występować dwuskładnikowa trucizna - o ile w ogóle się tu znajdowała. W postaci płynu było ją najłatwiej podawać, ale najtrudniej transportować. Tabletki czy proszek dawały się przewozić o wiele łatwiej i w tej postaci trucizna byłaby tak samo skuteczna. Z drugiej strony doszedł do przekonania, że równie dobrze zadanie mogła spełniać jakakolwiek substancja rozpuszczalna w wodzie - tak więc to, czego poszukiwał, mogło mieć nawet postać guzika czy gumki do wycierania. Zajął się teraz oględzinami tabletek. Mała plastikowa buteleczka na aspirynę, opatrzona nakrętką zabezpieczającą przed dziećmi, zawierała zwykłe małe, białe pastylki. Policzył je. Każda z pastylek miała po jednej stronie wybite słowo: ASPIRYNA. Zaraz, chwileczkę! Na niektórych napis mieścił się po obu stronach. Ha! Podzielił tabletki na dwie kupki: osiem z pojedynczym oznakowaniem i sześć z podwójnym, razem czternaście. Schował je do buteleczki i wsunął ją do kieszeni. Kiedy zjawił się Toad z porucznikiem Dalworthem, zapędził obu do poszukiwań. - Interesuje mnie wszystko, co uda się wam znaleźć: pastylki, proszek, czy płyn. Wszystko, co może zawierać ukryty pojemnik. Szukajcie uważnie. Dalworth sprawiał wrażenie zaintrygowanego, nie zadawał jednak żadnych pytań. Po upływie godziny cała trójka doszła do wniosku, że przebadali wszystko, co się dało. - Panie Dalworth, dziękujemy za pańską pomoc. Zajmiemy się teraz doprowadzeniem pokoju do porządku, a po swoim wyjściu zamkniemy drzwi na klucz. Będę oczywiście wdzięczny, jeśli zachowa pan tę małą przygodę dla siebie. Wzrok Dalwortha spoczął na Toadzie, po czym powrócił do Jake’a. - Sądzę, że nie jest to odpowiednie miejsce do zadawania pytań. - Jesteś bardzo spostrzegawczy, Spiro - zauważył Toad. Kiedy za Dalworthem zamknęły się drzwi, Toad upewnił się, czy porucznik nie stoi za nimi z przyłożonym uchem. Następnie Jake wyjął z kieszeni buteleczkę z aspiryną i wysypał tabletki na biurko. - Przyjrzyj się im, Toad. Tarkington wziął do ręki szkło powiększające. - Wyglądają na zwykłą aspirynę. - W moim pokoju w łazience na umywalce leżą aspiryny. Mógłbyś je przynieść? Napełnili kubek wodą i wrzucili jedną z pastylek Jake’a. W ciągu dwudziestu sekund tabletka rozpuściła się na kupkę białego proszku. Odczekawszy trzydzieści sekund, zakręcili kubkiem i biały proszek pokrył dno naczynia. Po minucie wciąż tam pozostawał. Następnie Jake sięgnął po jedną z podwójnie oznakowanych pastylek i wrzucił ją do nowego naczynia z wodą. Ta również szybko się rozpuściła, ale nie pozostawiła po sobie żadnego osadu proszkowego: tabletka uległa całkowitemu rozpuszczeniu. - Dzięki Bogu istnieje coś takiego jak metody naukowe - mruknął Toad. - Kiedy byłem dzieciakiem, dostałem któregoś roku na gwiazdkę mikroskop. Jake zostawił sześć tabletek ze swojej buteleczki, a resztę wrzucił do toalety. Przełożył wszystkie sześć do buteleczki Herba Tenneya, a pięć pastylek z jego buteleczki schował do swojej. Kiedy układali ubrania na powrót w walizce i szafce, Toad zauważył: - Tenney będzie wiedział, że ktoś tu był. - Tak podejrzewam. - Dalworth może się wygadać. - Może. - Jest pan pewny, że wszystko pan to dobrze obmyślił, admirale? - Nie. - Wie pan, że wystawia na ryzyko życie nas obu. Jake w odpowiedzi obrzucił go spojrzeniem. - Zdaję sobie z tego sprawę - odezwał się wreszcie. - Jeżeli masz jakieś pomysły, to jestem zawsze otwarty na wszelkie sugestie. Toad powrócił do porządkowania rzeczy w szafce. Po chwili przemówił znowu: - Mam pomysł: zastrzelimy naszego przyjaciela Tenneya i wepchniemy go razem z jego aspiryną do jakiejś dziury. - Widząc, że admirał nie odpowiada, dorzucił spiętym głosem: - Oczywiście, rozważył pan wszelkie możliwe przyczyny, dla których tabletek z podwójnym oznakowaniem było o dwie mniej niż pastylek drugiego rodzaju. - W jego głosie brzmiał wyraźny sarkazm. - Niewątpliwie wszystko pan wyważył, dobrze się zastanowił, rozpatrzył każdy możliwy aspekt i doszedł po zawiłych rozważaniach do wniosku, na który taki zwykły śmiertelnik w stopniu młodszego oficera jak ja nigdy by pewnie nie wpadł. - A co ci mam powiedzieć? - zareagował Jake z cierpliwością w głosie. - Że Herb zaaplikował sobie dwie aspiryny na ból zęba? Obaj wiemy, że najprawdopodobniej nas nimi nakarmił. Nas i połowę ludzi w ambasadzie. - Powinniśmy wywieźć tego gościa do lasu i kazać mu wykopać dla siebie grób. Wcale nie żartuję. - Widzę, że wizyta w siedzibie KGB źle na ciebie wpłynęła. - Zgadza się, admirale, jak najbardziej, przyznaję się do tego. O mało nie porzygałem się na biurko tego cholernego generała. - Pospieszmy się, trzeba to skończyć. Musimy wrócić na popołudniową naradę. - A skąd pan wie - zaczął Toad - że to wszystkie tabletki z dwuskładnikową trucizną, do jakich Herb ma dostęp? - Wcale nie mam tej pewności. - Może chowa jeszcze jakieś w swoim biurku w pokojach CIA, albo trzyma je gdzieś ukryte pod ręką. Mógłby również poprosić, żeby przysłali mu z Langley następne. - Miejmy nadzieję, iż nie pozna, że wzięliśmy sobie parę. - A jeśli mu ich zabraknie? A może realizuje właśnie plan znacznego odmłodzenia populacji miasta? - Zadajesz stanowczo zbyt wiele pytań. - Zobaczy pan, że obaj wyjdziemy stąd nogami do przodu - orzekł gorzko Toad. - Prędzej czy później, na pewno - odparł Grafton. Cóż więcej mógł powiedzieć? Z pewnością Herb i jego koledzy uśmiercili generała Browna, aby ten nie podnosił wrzawy. Dopóki Jake i Toad chodzili po ziemi, ich zadanie było tylko połowicznie wykonane. - Jeżeli chodzi o mnie, to cała ta pieprzona, zafajdana CIA może iść sobie do diabła! - fuknął gniewnie Tarkington. Nie doczekawszy się reakcji, zamruczał coś niezrozumiale pod nosem. Jack Yocke doszedł do wniosku, że więzienie Butyrki przypomina coś z koszmaru Kafki. Siedząc w poczekalni, zapisał naprędce tę myśl na czystej kartce w notesie. Rosyjski tłumacz zasiadający na ławce naprzeciwko denerwował się niczym kieszonkowiec na balu policjantów. Obgryzał systematycznie paznokieć, po czym wpatrywał się w pozostający jeszcze skrawek. Naciskał badawczym gestem obnażony koniuszek i wykrzywiał twarz w grymasie. Zdejmował i zakładał nogę na nogę, przypatrując się posępnym wzrokiem powalanej brudem farbie na ścianie i zapuszczonej podłodze. Unikał starannie zerkania na którąkolwiek z pozostałych osób, które siedziały na drewnianych ławkach. Yocke dziwił się usilnemu pragnieniu Rosjanina unikania nawet kontaktu wzrokowego. Przyjrzawszy się wszystkim ośmiu osobom zgromadzonym w pokoju, powrócił spojrzeniem do niespokojnego tłumacza Gregorija, jak mu tam... Po imieniu Gregorij następowało pięć czy sześć słowiańskich sylab, które w uszach Amerykanina brzmiały jak szelest papieru. Dwa dni temu Gregorij dał nogę z Placu Radzieckiego, jednak nazajutrz rano pojawił się u Yocke’a w hotelu, jak gdyby nic się nie stało. Czując wciąż rozpalający go szlachetny żar swego nowo odkrytego heroizmu i pałając dziwną ochotą wprawienia w zażenowanie tego tchórzliwego cudaka, Gregorija, Yocke zapytał: - Dlaczego uciekłeś? - Żona była chora. Gregorij nie mrugnął ani nie zaczerwienił się, nie odwrócił wzroku nawet na widok szyderczego uśmiechu swego rozmówcy. Jack Yocke nabrał przekonania, że umiejętność tak bezczelnego, bezwstydnego łgania w żywe oczy była prawdziwym skarbem, który z pewnością mógł okazać się Gregorijowi niezwykle przydatnym w tym robotniczym raju biedy i desperacji. Talent ten zresztą byłby również pożądanym atutem w jego karierze zawodowej nawet w bardziej świetlanych krajach, takich jak Stany Zjednoczone. Za wielką wodą, w krainie wolnych obywateli i w ojczyźnie ludzi odważnych mógł łgać jak pies klientom i interesantom, oszukiwać żonę, okradać swego pracodawcę i wciskać urzędowi podatkowemu, co mu się żywnie podoba; i gdyby nawet dopuścić mało realną możliwość, że zostanie kiedykolwiek przyłapany, to i tak miał szansę wyprowadzić w pole wykrywacz kłamstw i ulotnić się z pogodnym uśmiechem. Ów wielojęzyczny wieprzek zaadaptowałby się na medal - w każdym calu równie amerykański, co agent wciskający przez telefon przykutym do łóżek starcom akcje niewarte złamanego pensa. A gdyby trochę popracował nad sobą, mógłby nawet zostać politykiem. - Nie myślałeś nigdy o wyemigrowaniu do Ameryki? - Kuzyn mojej żony mieszka w Brooklynie. Yocke wybałuszył oczy. - No, w Brooklynie w Nowym Jorku - dorzucił Rosjanin. - Zaraz, niech no sobie przypomnę, czy nazwa ta nie obiła mi się kiedyś o uszy... Brooklyn to gdzieś dalej na zachód, prawda? Kraina Indian, kowbojów i chwastów gnanych jesiennym wiatrem? - Chyba tak - bąknął cicho Gregorij. - Nie wiem. Kuzyn mojej żony jest kierowcą taksówki i zarabia dużo dolarów. Podoba mu się w Ameryce - dodał wzruszając ramionami. - Ameryka to wielki kraj. - Jeździ Chevroletem, który ma dopiero pięć lat. - Rozejrzał się szybko po reszcie obecnych, by zobaczyć, czy ktoś go nie słucha. Jedna czy dwie osoby podniosły wcześniej wzrok na dźwięk obcego języka, teraz jednak wszystkie z wyjątkiem jednej powróciły do narzuconej sobie izolacji. - Uhm - mruknął Jack, wbijając ostre spojrzenie w młodego mężczyznę, który na nich spoglądał. Miał długawe włosy, a z twarzy przebijała mu cicha rozpacz. Zamrugał niespokojnie powiekami i spuścił oczy. Otworzyły się drzwi i przez poczekalnię przeszedł mężczyzna. Jack Yocke pochwycił powiew więziennego zapachu. Znał go już wcześniej z waszyngtońskich więzień: diabelska mieszanka odoru uryny, woni ludzkiego ciała i strachu. Wciągnął go lekko w nozdrza; Gregorij tymczasem począł raczyć Jacka opisem przygód kuzyna swej żony przemierzającego Chevroletem wyasfaltowane aleje Brooklynu. Yocke miał już tego serdecznie dosyć, kiedy otworzyły się jedne z drzwi i wyłonił się z nich mężczyzna, który przemówił do Gregorija, a następnie poprowadził ich nie kończącymi się obskurnymi korytarzami. Narożne biuro naczelnika więzienia było duże i pokrywał je dywan. Na drewnianym biurku stał, żywcem przeniesiony z lat trzydziestych, aparat telefoniczny z tarczą. Naczelnik wyszedł zza biurka, żeby się przywitać, i zaraz podreptał na poprzednie miejsce, sadowiąc się na krześle. Był to gruby, niechlujnie prezentujący się mężczyzna o twarzy pokrytej popołudniowym zarostem, który przydawał jego skórze ziemistoszary wygląd. Gregorij i naczelnik rozmawiali przez chwilę po rosyjsku, po czym Gregorij zwrócił się do Yocke’a: - Naczelnik wita w Butyrkach korespondenta amerykańskiej gazety „Post”. - Proszę mu podziękować, że poświęcił mi swój czas. - Oczywiście spotkanie było wcześniej umówione, przygotowane przez członka rządu Jelcyna, niemniej Yocke wolał sprawiać wrażenie, że jest to wizyta towarzyska. Znowu po rosyjsku. - Proszę zadawać pytania. - Przybyłem tutaj na prośbę redaktora mojej gazety, najbardziej wpływowej gazety w Stanach Zjednoczonych. Wszyscy w Waszyngtonie codziennie ją czytają, począwszy od pani Hillary Clinton. Powtarzam: wszyscy. W tym również cały Senat i Izba Reprezentantów. Powiedz mu to. Odczekawszy, aż skończy się szybki potok rosyjskich zdań, Yocke ciągnął dalej: - Przyjechałem tutaj, żeby przeprowadzić wywiad z Jakowem Dynkinem, Żydem, który został niedawno osądzony za doprowadzenie do sprzedaży prywatnego samochodu w celach zysku. Z tego co wiem, skazano go na pięć lat ciężkich robót w gułagu. Gdy Gregorij przetłumaczył, z twarzy naczelnika zniknął przyjazny wyraz. Yocke nie zrozumiał słów, wyczuł jednak ton odpowiedzi. Po chwili tłumacz przełożył: - Jakow Dynkin tu nie przebywa. Tu nie ma Żydów. - Został przewieziony do gułagu? - Nie - zabrzmiało po raz kolejny. Po prostu nie. Yocke zaczął się zastanawiać: Dynkina tu nie było i nie został przewieziony do Gułagu. - Czy otrzymał ułaskawienie, czy też zawieszono mu wykonanie wyroku? Naczelnik jedynie zmarszczył brwi. Yocke wyciągnął z kieszeni marynarki wycinek prasowy. Wręczył go Gregorijowi, i wskazując właściwy akapit, dodał: - Rządowa agencja informacyjna podała dwa tygodnie temu, że Dynkin przebywa w tym miejscu. Tu jest to napisane czarno na białym. - Gregorij wpatrywał się w wycinek. - Na co czekasz! Pokaż mu to i powiedz, że pragnąłbym zobaczyć się z Dynkinem, żeby móc napisać, jak go wspaniale traktują w Butyrkach, mimo iż został skazany za złamanie prawa anulowanego w tydzień po jego aresztowaniu. Z ociąganiem, jakby decyzja ta miała kosztować go utratę większej części jego emerytury, Gregorij przesunął kawałek papieru po blacie biurka. Naczelnik nie chciał go nawet dotknąć, wycinek spoczął więc na wprost niego na pustym biurku; nachyliwszy się, przyglądał się angielskim słowom bez najmniejszej oznaki zrozumienia. Po kilku sekundach naczelnik wziął drażliwy skrawek papieru i oddał go z powrotem Yocke’owi. Nastąpił kolejny potok słów. - Mówi, że pan się myli. Dynkina tu nie ma. Nie ma tu żadnych Żydów. - A gdzie są? - Tego nie wie. W czym jeszcze może panu pomóc? - Mógłby sprawdzić w swoich rejestrach - czy co on tam ma - i powiedzieć mi, czy Dynkin kiedykolwiek tu przebywał? Albo kiedy wyszedł, lub też gdzie się teraz znajduje? Gregorij namyślał się. - Mają tu przecież chyba jakieś rejestry, coś, gdzie sobie zapisują, kto w jakiej dziurze gnije... Gregorij odparł Yocke’owi, jakby zwracał się do małego chłopca, który nie jest w stanie zrozumieć rzeczy najbardziej oczywistych: - Tutaj go nie ma. - A ty dla kogo pracujesz, dla niego czy dla mnie? Zapytaj go, o co ci kazałem. - Ależ udzielił już przecież panu odpowiedzi. Co jeszcze mógłby dodać? To wyższy rangą urzędnik o bardzo dużej władzy. Jeżeli mówi, że tego człowieka tu nie ma, to go nie ma. To wszystko, co w tej sprawie można powiedzieć. Jack uśmiechnął się do naczelnika, i zaraz potem przeniósł uśmiech na Gregorija. - Ten przetłuszczony zboczeniec łże na potęgę. Obślizgłe komunistyczne skurwiele wsadziły Dynkina za zarobienie uczciwego rubla tylko dlatego, że jest Żydem. Trzymają go gdzieś w przepastnych czeluściach tej zafajdanej fabryki. Ten nadęty sukinsyn dobrze wie, że cała ta sprawa sądowa była farsą, która miała dać w dupę Żydom i postawić w trudnym położeniu Jelcyna i jego ludzi, ukazać ich jako kłamliwych hipokrytów, kiedy udadzą się do Ameryki czy Europy prosić o pomoc zagraniczną. Dynkin sprzedał samochód dla zysku, a te stare komuchy chcą go przerobić na kotlet. Twarz Gregorija była skamieniała i nieruchoma. Nawet jego oczy pozbawione były wyrazu. - Zapytaj go, czy to prawda, że około sto dwadzieścia tysięcy osób więzi się nadal w obozach pracy za prowadzenie interesów, które dzisiaj są w Rosji najzupełniej legalne. Spytaj o to. Gregorij zaczął mówić. Naczelnik w odpowiedzi rzucił kilka sylab, które Gregorij przetłumaczył: - O niczym nie wie. - Zapytaj go, w jaki sposób Rosja ma zbudować gospodarkę wolnorynkową, skoro trzyma w więzieniach tych wszystkich ludzi za to, że osiągnęli jakiś zysk. Gregorij patrzył na swoje buty. - Zapytaj! Twarz Gregorija przybrała równie zdrowy kolor co twarz Lenina spoczywającego w mauzoleum. - Tylko mi teraz znowu nie zwiej - upomniał Yocke. - Wymyśl coś, co by otworzyło ten świński... Ale Gregorij zabierał się do wyjścia. Wstał i ukłonił się uniżenie naczelnikowi, trajkocząc przy tym jak podniecona papuga. Naczelnik uczynił wysiłek, żeby się podnieść. Obciągnął marynarkę na brzuchu i poprawił krawat. Uśmiechnął się szeroko do Yocke’a i wyciągnął rękę. Straciwszy zupełnie głowę, Yocke zamknął usta i uścisnął przelotnie miękką dłoń naczelnika, po czym ruszył za wycofującym się Gregorijem. - Co powiedziałeś temu tłustemu klawiszowi? - spytał kiedy przemierzali korytarz. - Klawiszowi? A kto to taki? - Strażnik więzienny. Degenerat zepsuty przez władzę. Gregorij przesłał Yocke’owi spojrzenie, które w niemal równym stopniu stanowiło mieszaninę lekceważenia i zdumienia, i szedł dalej. Kiedy znaleźli się na ulicy, wybuchnął: - Nie możesz rozmawiać w taki sposób z władzą. To są Butyrki! Czy ty na głowę upadłeś? O niczym nie masz pojęcia? - Splunął na chodnik. - Zostałem wysłany przez swoją gazetę dla zdobycia tematu - odparł burkliwie Yocke. - A ten tępak łgał mi jak najęty! Nawet nie raczył zajrzeć do swych rejestrów. Co za szmata! Wy tu wszyscy od tak dawna zatykacie sobie nosy, że nie czujecie gówna, choćbyście tkwili w nim po same uszy. Tamci robią was w jajo od siedemdziesięciu pięciu lat, bo potraficie tylko zginać kark i padać na kolana. Takie tchórzliwe pajace jak wy będą... Gregorij splunął mu pod nogi. - Zachowujesz się jak mały chłopczyk obrzucający kamieniami wielkiego niedźwiedzia. Łańcuch przytrzymujący niedźwiedzia jest przeżarty rdzą i bardzo słaby; jeśli go obudzisz, to wylądujesz w jego brzuchu i nikt z twojej bogatej waszyngtońskiej gazety w USA nigdy się nie dowie, co się z tobą stało. O, właśnie tak - pstryknął palcami. - Po prostu znikniesz. Razem ze swoimi parszywymi słowami, głupimi pytaniami i notesem, w którym zapisujesz te swoje wyrazy, wystawiające nas na pośmiewisko. Przepadnie pan na zawsze, panie Yocke. Zastanów się nad tym, jeśli starczy ci rozumu, żeby pomyśleć. Doszli do należącego do Gregorija niewielkiego rosyjskiego samochodu i wcisnęli się do środka. Siedząc z kolanami przyciśniętymi do deski rozdzielczej, Yocke odezwał się: - A może porzucisz ten górnolotny ton i przestaniesz wciskać mi kit? - A dlaczego ty nie przestaniesz zachowywać się jak tępy jankeski miliarder patrzący na wszystkich z góry? - Przestanę, jak ty przestaniesz. Gregorij włożył kluczyk do stacyjki i spojrzał z ukosa na Yocke’a, - Stać na Placu Radzieckim, kiedy wokół sypią się pociski zamachowców, to najbardziej dziwaczna... - zaczął szukać odpowiednich słów - ...najbardziej idiotyczna rzecz, jaką widziałem w życiu. Wszyscy rzucili się do ucieczki, bo wiadomo, że ci, którzy strzelają, nie życzą sobie, aby ktoś oglądał ich twarze. My, głupi Rosjanie, nie musimy zbyt długo myśleć, żeby na to wpaść. - Kiwnął głową i pstrykając palcami dodał: - Jeśli nawet nie zabije cię zabłąkana kula, to zrobią to zamachowcy, jeżeli tak stoisz i gapisz się, jakbyś przyglądał się staruszkom rozgrywającym partyjkę szachów. A ty uwiesiłeś się na boku podestu niczym małpa w zoo. To, że cię nie zabili, to istny cud, jak niepokalane poczęcie. Widać, że Bóg naprawdę istnieje i roztacza opiekę nad cudacznymi, głupkowatymi Amerykanami. Na twarz Yocke’a pojawił się wyraz zażenowania. - No, to było jakby... Gregorij kontynuował, wskazując na budynek więzienia: - A tam paplałeś, co ci ślina na język naniesie. - Przyniesie. - Dobrze, przyniesie. Paplałeś, co ci ślina na język przyniesie. Czy naczelnik zna angielski? - wzruszył mocno ramionami. - A czy ma w swoim biurze podsłuch założony przez fachowców, którzy nagrywają rozmowy i prowadzą nasłuch? - Znów odpowiedział sobie wzruszeniem ramion. - A czy ci, którzy nagrywają rozmowy i prowadzą nasłuch, mówią po angielsku? - Kolejne wzruszenie ramion. - I jak myślisz, czy naczelnik wyjawiłby coś, o czym zabroniono mu mówić komuś takiemu jak ty, amerykańskiemu dziennikarzowi, który mógłby powypisywać Bóg wie co w swojej sławnej, bardzo ważnej zagranicznej gazecie? - Rozłożył ręce i uniósł brwi. - Wal śmiało dalej, nie musisz mnie oszczędzać. - Bardzo proszę. - Gregorij pacnął go palcem w głowę. - Już cię walnąłem. Ach, wy Amerykanie! - Co więc stało się z Jakowem Dynkinem? - spytał Yocke poprawiając fryzurę na głowie. - Mogłoby nam zejść całe popołudnie na wymyślaniu różnych możliwości. Na przykład, że nie żyje albo został przeniesiony do innego więzienia. Może jest chory, zwolnili go, a może trafił na Syberię lub wzięli go do usuwania skutków po Czarnobylu... W każdym razie dla nas przestał już istnieć. - Dlaczego wobec tego naczelnik twierdził, że nie ma tam żadnych Żydów? Większość kłamców nie posuwa się przecież dalej, niż trzeba. - Hm? - Po co bezczelnie łgać, jeśli wystarczy małe kłamstewko? Jeżeli Dynkin nie żyje... - Tego nie wiem. - Kolejne wzruszenie ramion. - Spróbujmy odnaleźć żonę Dynkina. Mam tu gdzieś jej adres. Gregorij przekręcił kluczyk i silnik zaskoczył po zaledwie trzech sekundach charczenia. Budynek mieszkalny był jednym z tuzinów bloków stojących na rozległej przestrzeni poza obrębem drugiej obwodnicy moskiewskiej. Wszystkie wyglądały tak samo: pięć pięter, popaćkany tynk, płaskie dachy, żadnego drzewa w polu widzenia. Ten, którego szukali odnaleźli po numerze wymalowanym na narożniku. Yocke objął go wzrokiem i nagle w głowie zaczął mu się układać cały artykuł. Przymiotniki, rzeczowniki i czasowniki napływały bez najmniejszego wysiłku, kiedy tak spoglądał na przerażające, ponure gmaszyska, próbując wyobrazić sobie, jak by to było, gdyby przyszło mu nazywać któryś z tych betonowych więziennych bloków domem. Zachował jednak swe myśli dla siebie: najpewniej Gregorij mieszkał w budynku takim jak ten. Albo wciąż o tym marzył. Kiedy Gregorij zaparkował samochód i wyłączył silnik, Yocke położył mu dłoń na ramieniu i odezwał się: - Może uda się nam dojść do porozumienia. Jestem cudzoziemcem, obcym. Przyjechałem do was, ponieważ ludzie w Ameryce interesują się Rosją i moja gazeta chce drukować artykuły na wasz temat. Jedyne, czego pragnę, to zrozumieć. Jeżeli zrozumiem, co się tu dzieje, będę mógł o tym napisać. Ale muszę znać prawdę. Muszę do niej dotrzeć w jakikolwiek sposób. Gregorij wbił wzrok prosto przed siebie. - W Rosji nie ma czegoś takiego jak prawda. Jest tylko to, co się pisze, a to dla jednych jest dobre, a dla innych złe. Ta uwaga zdawała się nie pozostawiać Yocke’owi żadnej furtki, przypuścił więc atak z innej strony: - Jesteś za demokracją? - Może - odparł Gregorij po namyśle. Yocke skrzywił się i dodał głośno: - Żeby działały mechanizmy demokracji, ludzie powinni wiedzieć, co się naprawdę dzieje. Moje zadanie polega właśnie na znalezieniu odpowiedzi na to pytanie. Daj spokój, Jack!, pomyślał w tym momencie. Mówisz jak kandydat na stanowisko szeryfa okręgu. Sam nawet nie wierzysz w tę ociekającą słodyczą bajkę. Właściciele gazety zatrudnili cię po to, żebyś zarabiał dla nich pieniądze, żebyś pisał artykuły, które zwiększają poczytność gazet. Dla zapewnienia napływu kochanych pieniążków nie są zbyt wybredni w tym, kogo przychodzi im pieprzyć, co łączy ich w sposobie myślenia z dziwkami do kupienia za sto dolarów. To jasne jak słońce. - Ale to nie jest Ameryka - zaczął cierpliwie Gregorij. A bodaj go! Yocke chwycił klamkę i otworzył drzwi. - Jesteście o wiele bliżej Ameryki, niż się wam wydaje - mruknął przez zaciśnięte zęby. Jake Grafton i Toad Tarkington siedzieli w samochodzie generała Jakolewa zaparkowanym w uliczce na tyłach głównej siedziby KGB czekając na kierowcę, który poszedł oddać klucze. Toad zajmował miejsce w przodzie obok siedzenia kierowcy i wpatrywał się posępnym wzrokiem w wyłożone piaskowcem mury gmachu. Herb Tenney tkwił w brzuchu bestii i było to dla niego jak najbardziej odpowiednie miejsce. Niestety, za jakąś godzinę będzie już mógł pląsać na wolności w promieniach słońca. Toad musiał przyznać, że Jake Grafton słusznie uczynił odrzucając jego podyktowaną impulsem propozycję umożliwienia Herbowi przejścia do następnego stadium inkarnacji. Nie znaczy to, że Toad przejmował się choćby o jotę złożoną kwestią zdobycia dowodów w sprawie winy Tenneya - po prostu wiedział, że Tenney jest winny. Bez wątpienia jednak w tym brudnym interesie maczali palce również i inni, nie mogło być inaczej. Może tylko trzy, cztery osoby, a może cała przeklęta CIA, wszystkie szesnaście tysięcy osób ubabranych w błocie aż po ich plastikowe, opatrzone zdjęciem identyfikatory. Jak zwykle Grafton miał rację. Po co wymieniać jednego dobrze znanego ci diabła na Bóg jeden wie ilu zupełnie nieznanych? Ale w jakimż to brudnym interesie brał udział Herb? Jeżeli CIA po prostu upodobała sobie rozgniatanie miliarderów niczym śmierdzące pluskwy, to można by to jeszcze wybaczyć i potraktować jak jakiś szurnięty sport na weekendową porę, coś w rodzaju tenisa granego granatami w charakterze piłek. Jeżeli chłopcy z CIA przerzucą się na amerykańskich miliarderów, to podpiszą pewnie kontrakt z telewizją i zaczną sprzedawać bilety. Nie, gdyby chodziło o taką grę, nie zachowywaliby się tak nerwowo. Co się zatem naprawdę działo? Keren był potentatem prasowym, zgadza się? Może jego gazety odkryły coś, co CIA wolałaby pozostawić w ukryciu. To brzmiało logicznie. Uzbrojenie dla Iranu? Kokaina za broń? A może wiązało się to w jakiś sposób z ostatnimi wyborami w Ameryce? Wszystko to było jednak czystą spekulacją. Zupełnie, jakby próbował odgadnąć, jak wygląda układanka, rzuciwszy tylko przelotnie okiem na jeden mały element. Zerknął przez ramię na zajmującego tylne siedzenie admirała. On również wpatrywał się w ponure mury siedziby osławionej instytucji i groteskowo brzydkie domy po drugiej stronie ulicy, lecz na jego twarzy nie odbijały się żadne emocje. Nie zostaniesz nigdy admirałem, Stara Ropucho. Nigdy! Nie masz do tego wystarczająco dużo zimnej krwi. Porzucił ten wesoły temat i powrócił myślą do swych niedawnych, całkiem poważnych rozważań o pozbawieniu życia drugiego człowieka. Musiał przyznać z poczuciem winy, że mówił to jak najbardziej serio. Co by było, gdyby Grafton wyraził zgodę? Cóż, wtedy on stałby się za to odpowiedzialny. Nie, poprawił sam siebie, odpowiedzialność ciążyłaby na was obu. Czyżby aż tak bardzo bał się Herba? Tak! Mimo ciepłej aury, przeszedł go zimny dreszcz. Popołudniowe zebranie instruktażowe o mało Toada nie uśpiło. Było to seminarium techniczne na temat sposobu niszczenia głowic nuklearnych. Prowadzili je fizycy, chemicy oraz konstruktorzy broni, którzy, o ile Toad zdołał się zorientować, byli wprost zakochani w dziedzinie swych badań. Oprzytomniał całkowicie, kiedy na salę wślizgnął się Herb Tenney i zajął puste miejsce. Ostatnie przejścia zupełnie się na nim nie odcisnęły. Siedział i słuchał tych wszystkich technicznych bredni z taką miną, jakby coś z tego naprawdę rozumiał. Toad starał się nie zwracać na niego uwagi, co okazało się nie lada sztuką. Dobrze wiedział, iż niektórzy ludzie potrafią wyczuć skierowany na siebie wzrok, a on nie chciał - przynajmniej na razie - by Herb nabrał przekonania, że winę za jego ostatnie nieprzyjemności ponoszą on i Grafton. Kiedy jednak nastąpiła przerwa w prezentacji i zauważył, jak Jake Grafton przebija się przez tłum w stronę Herba, postarał się znaleźć w zasięgu słuchu. - Zdawało mi się, Herb, że miałeś tu być obecny rano - zaczął admirał. - Przepraszam, ale wydarzyło się coś nieoczekiwanego. - Wiesz, że to ważne - zareplikował Grafton. - Zdaję sobie sprawę. Toad odniósł wrażenie, że ostatnia odpowiedź Herba zawierała lekki odcień lekceważenia, co zdawało się być typową cechą Tenneya, którą Toad zaczynał rozpoznawać i niemal lubić. - Mamy pracować razem nad tą sprawą, panie Tenney - powiedział Jake głosem tak ściszonym, że Toad musiał się przybliżyć, aby móc wychwycić słowa. - Nie wiem, co jeszcze masz tu do roboty w Moskwie i mało mnie to obchodzi, ale jeśli nie poświęcisz temu zadaniu należytej uwagi, wówczas będę zmuszony napisać na ciebie raport do Waszyngtonu. Spodziewam się, że swe obowiązki służbowe spełniać będziesz w sposób należyty i punktualny. - To się już nie powtórzy - zapewnił Tenney poważnym tonem, bez cienia złośliwości. - To świetnie - zakończył Jake i oddalił się. Tego wieczoru, wróciwszy do ambasady, Toad zabrał się za przekopywanie swojego bagażu. Przed paru laty kupił w lombardzie w Wirginii Walthera PPK, zgrabny pistolet kalibru 9 mm. Broń należała kiedyś prawdopodobnie do policjanta, który, sądząc po jej wyglądzie, musiał ją nosić w ukryciu. Pistolet zaopatrzony był bowiem w zacisk ze stali sprężynowej, przyspawany do lewego boku zamka. Zacisk pozwalał na wsunięcie broni z tyłu za pas i zawieszenie jej za paskiem spodni, gdzie trzymała się zgrabnie - na tyle mała, że zwykle uchodziła uwadze, a jednak dająca się bez trudu wyciągnąć prawą ręką. Liczba nabojów, które przywiózł ze sobą, wystarczała tylko na jednorazowe załadowanie magazynka; zapełnił go więc i włożył do pistoletu. Następnie odciągnął zamek, wprowadzając nabój do komory i opuścił kurek. Zatknął pistolet za plecami i upewnił się, czy zacisk zaczepił o pas, po czym wysunął nieco koszulę nad wystającą rękojeścią. Nie była to żadna nadzwyczajna broń, mimo to dobrze było wiedzieć, że się ją ma. Przywiózł również inny pistolet - dziewięciomilimetrowego Browninga Hi Power, zbyt jednak pokaźny, by nosić go bez zwracania uwagi. Wyjął go teraz, odciągnął zamek i, usiadłszy na łóżku, zaczął rozmyślać o Herbie Tenneyu i jego małych białych pastylkach. Wycelował pistolet w lustro nad szafką i pociągnął za spust. Kurek opadł z metalicznym szczękiem. Położył się na łóżku i zamknął oczy. Przypomniał sobie teraz mały kartonik, który znalazł w kieszeni noszonej przez siebie koszuli, gdy rozkładał ją dziś rano. Wyłowił kartkę z portfela i trzymając przed oczami, zaczął czytać: Dotyk twój i pocałunki otwierają ścieżki do mego serca. Rita uwielbiała wypisywać małe miłosne liściki i kłaść je tam, gdzie mógł się na nie natknąć w najbardziej nieoczekiwanej chwili. Ciekawe, kiedy napisała ten. Może kiedy prasowała mu koszule, tego popołudnia, gdy się pakował. A może kilka dni wcześniej. Rita... Śmieszne, ale kiedy umawiał się na randki i latał za spódniczkami, nie zdawał sobie nawet sprawy, jak bardzo może pokochać kobietę. Ani jak bardzo kobieta może pokochać jego. To dziwne, jak życie odkrywa swoje sekrety. Właśnie kiedy sobie myślisz, że masz już całą grę w jednym palcu, że znasz jej wszystkie reguły i zawiłości i wszystko, co może ci zaoferować, nagle objawia się nowe bogate źródło prawdy. To, co naprawdę przyjdzie ci stracić, Toadzie Tarkingtonie, to Rita. Śmierci nie trzeba się bać. Ta przychodzi prędzej czy później, bez względu na to, jak przełożysz karty. Bogactwo życia z Rita i niezwykły dar tego, co mogłoby się zdarzyć - oto czego może pozbawić cię Herb Tenney i jego małe białe pastylki. Podniósł Browninga na wysokość oczu i bezwiednie odwiódł kurek. Pociągnął za spust i do jego uszu znowu dotarł szczęk iglicy. Pracownicy ambasady siedzieli przy kolacji, kiedy Herb Tenney posypał umywalkę w swojej łazience proszkiem do badań daktyloskopijnych. Rzeczywiście, były: niektóre zamazane, ale parę odcisków palców zachowało się nader wyraźnie. Za pomocą taśmy zdjął najbardziej widoczne i umieścił pasek folii na białej karcie ewidencyjnej. Gdy zasiadł z powrotem za biurkiem, dokonał porównania odnalezionych odcisków z tymi, które otrzymał godzinę temu faksem na prywatnym sprzęcie łącznościowym CIA. Jeden z nich pasował jak ulał. A zatem Jake Grafton osobiście przeszukiwał jego pokój. Był z nim pewnie ten spryciarz Tarkington. Na faksie przesłano również odciski palców Tarkingtona, ale zdejmowanie kolejnych surowych śladów dla przeprowadzenia porównania nie wydawało się warte zachodu. Herb Tenney westchnął i schował buteleczkę z proszkiem, pędzelek i taśmę w przyborniku daktyloskopijnym. Jego dzisiejsze aresztowanie było czystą farsą. Zatrzymali mu samochód o przecznicę od ambasady i zakuli go w kajdanki, po czym jakiś Rosjanin odwiózł go wraz z samochodem do głównego urzędu KGB. Tam zaprowadzono go do celi, kazano rozebrać się i prześwietlono promieniami rentgena. Zanim odzyskał ubranie, przesiedział trzy godziny zupełnie nago w osobnej celi. W ciągu całego zdarzenia nie zadano mu nawet jednego pytania: ani w czasie zatrzymania, ani przy przewożeniu do więzienia, ani po uwięzieniu w celi. Kiedy się już ubrał, mężczyzna w niebieskim garniturze poprowadził go korytarzami do pomieszczenia biurowego. Za biurkiem siedział generał Szmarow i grzebał w rzeczach, które do niedawna stanowiły zawartość kieszeni Tenneya... - I co, znalazł pan coś ciekawego? Szmarow uniósł biały guzik, który odpadł od koszuli, i spojrzał znad niego na oficera CIA. - Być może najsprytniejszy nadajnik, jaki do tej pory widziałem, Tenney. Po chwili posłał mu szeroki uśmiech i cisnął guzik na pieniądze i paszport leżące na biurku. - Przepraszam za tę małą przygodę. - To miał być dowcip? Powinienem się teraz roześmiać? Szmarow wzruszył ramionami. - Wie pan, jak to jest. Bardzo wysoki oficer w ministerstwie obrony poprosił mnie o wyświadczenie mu przysługi. Chciał, żeby sprawdzić pański paszport. Jak mogłem odmówić? Z tą prośbą zwrócił się do niego pewien oficer marynarki wojennej USA. - Kontradmirał Grafton? Był tutaj? - Tak, Grafton. Zjawił się tutaj z asystentem. Pozostawił panu jakiś szew nietknięty? Tenney podsunął sobie krzesło i opadł na nie. - Chyba się przeziębiłem w tych pańskich lochach. Nigdy bym nawet nie pomyślał, że takie przeciągi hulają w tych zafajdanych więzieniach. - Przeszukali pański samochód i zabrali klucze z kieszeni: zwrócili je kilka minut temu. - Generał Szmarow wyciągnął klucze i położył je obok guzika na kupce rubli i dolarów. Zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko, i napełnił pokój dymem. - Powie mi pan, co tu jest grane? - Jestem równie zaintrygowany jak pan, generale. Szmarow uśmiechnął się szeroko, odsłaniając swoje złote zęby i wypuścił kolejny kłąb dymu. - Kto wykończył Kołokolcewa? Złoty uśmiech zniknął w jednej chwili. Szmarow zgasił papierosa i spojrzał przez rzedniejący dym na swego rozmówcę. - Ktoś, kto chciał narobić mnóstwo kłopotu. I udało mu się. - Wprost trudno uwierzyć, że coś takiego mogło zdarzyć się tutaj, w Moskwie, niemalże pod pańskim nosem. Jak daleko stąd do Placu Radzieckiego? Kilometr? - Co pan o tym wie, Tenney? Herb Tenney podniósł się i zbliżył do biurka. Pozbierał swoje rzeczy, schował je do kieszeni, i oparłszy się pięściami o blat biurka spojrzał Szmarowowi w oczy. - Moim zdaniem wygląda na to, że to wy sami zabiliście jednego ze swoich, żeby móc usadzić Jelcyna. Tak będą myśleli na Kremlu, i tak samo pomyślą w Waszyngtonie. Ten, kto ściągnął z placu policję, ten naprawdę załatwił tego psa. - Nie jesteśmy aż tak głupi. - Przekażę im to u siebie w Langley. Ale na pańskim miejscu znalazłbym jakiegoś kozła ofiarnego, i to szybko. Jake Grafton obudził się na dzwonek telefonu. Dopiero co zdążył przysnąć. - Słucham, Grafton. - Panie admirale, mówi Jack Yocke. - Witaj. - Pomyślałem sobie, czy nie wpadłby pan do mnie na kieliszek. - No, właściwie nie bardzo... - A zatem do zobaczenia za godzinę, u mnie w pokoju - zakończył Yocke i przerwał rozmowę. Jake odłożył słuchawkę i spuścił nogi na podłogę. Spojrzał na zegarek: jedenasta wieczorem. W dalszym ciągu musiał walczyć z różnicą czasu i dokuczającym mu kacem; czuł się ospały i niezdolny do koncentracji. Założył buty i opryskał twarz zimną wodą z umywalki. Pokój Yocke’a mieścił się na czwartym piętrze budynku hotelowego. Gospodarz otworzył drzwi, słysząc pukanie Toada. - Wejdźcie - zaprosił obu do środka. Kiedy drzwi były już zamknięte, Yocke oznajmił: - Dopiero co dzwonił generał Land. Ma tu pan ze mną poczekać. - Na co? Będzie jeszcze raz dzwonił? Yocke wzruszył ramionami. - Ja jedynie odbieram i przekazuję wiadomości. Jake zagłębił się w jedynym wyściełanym fotelu. - Jak leci naszemu korespondentowi zagranicznemu? - spytał Toad, siadając na łóżku. - Jest świadkiem absolutnie sensacyjnych wydarzeń w Rosji i nie ma zielonego pojęcia, o co tu chodzi - poskarżył się Yocke, spoglądając na Jake’a Graftona. - I nie wolno mu też niczego wydrukować. - Zdaje mi się, że niełatwo jest przeprowadzić wywiad z zamachowcami, jeśli nie można ich odnaleźć. - Nie o tej historii myślałem. Zresztą, redaktor odebrał mi ten materiał i oddał jakiemuś staremu rutyniarzowi. Ja mam zajmować się duperelami politycznymi. Rozumiesz, coś w stylu: „Ministerstwo Gospodarki Rosji ogłosiło dzisiaj nową politykę stabilizacji rubla”, i tym podobne bzdury. - Wzruszył ramionami. - A do tego jeszcze tutejsza żywność jest praktycznie trująca i absurdalnie droga, wódka smakuje jak denaturat, w łóżku mam pełno guzów, poduszka jest za duża, a wczoraj nieźle się nagimnastykowałem, żeby wyrwać z rąk pokojówki rolkę papieru toaletowego. Musiałem dać jej dolara. Powinienem sobie znaleźć mieszkanie do przyszłego tygodnia i wynieść się z tego hotelu, bo inaczej księgowe w redakcji dostaną szału. A co u ciebie? Tarkington w odpowiedzi tylko westchnął i wyciągnął się na łóżku. Po chwili odezwał się: - Masz za dużą poduszkę. - Przecież bym cię nie okłamywał. - Ale w łóżku nie wyczuwam żadnych guzów. Zanim Yocke zdołał cokolwiek odpowiedzieć, Jake Grafton zwrócił się do niego z pytaniem: - A co byś powiedział na to, żeby przez jakiś czas trochę nam potowarzyszyć? Propozycja wprawiła Yocke’a w osłupienie. Toad otworzył powieki, usiadł i przez kilka sekund wpatrywał się w Jake’a szeroko otwartymi oczami, po czym klapnął z powrotem na łóżko i jęknął. - Coś jak w Waszyngtonie przed paru laty, hm? - spytał Yocke z uśmiechem. - Na tych samych warunkach? - No, niezupełnie - skrzywił się Jake. - Sam nie bardzo wiem, jakie powinny być warunki. Dlatego chciałbym uzyskać od ciebie obietnicę, że nie wydrukujesz niczego bez mojej zgody. - Rozumiem, że współpracujesz z Rosjanami. Czy oni wiedzą, że mam do was dołączyć? Jako reporter? - Rozmawiałem już na ten temat z generałem Jakolewem i powiedziałem mu, że jesteś w porządku. Toad znowu jęknął. - Czy nie posuwa się pan za daleko, admirale? Odważyłbym się powierzyć Jackowi pieczę nad drobnymi z parkometrów, ale... - Jakolew? Czy to nie ten szef sztabu wojsk WNP? - Zgadza się, Mikołaj Jakolew. - Pije wódkę jak gąbka - wtrącił Toad. - Idę na to - uśmiechnął się szeroko Yocke i wyciągnął rękę do Jake’a. Po wymienieniu uścisku dłoni z admirałem chwycił bloczek notesowy, ołówek i opadł na brzegu łóżka, zmuszając Tarkingtona do przesunięcia się. Otworzył notes na czystej stronie i spojrzał na admirała. - Niech pan wali. - Nie będzie żadnych notatek. - Muszę przecież notować. Mam dobrą pamięć, ale nie jestem komputerem. To jedyny sposób, żeby móc wszystko dokładnie odtworzyć, kiedy już później wezmę się za opisywanie tej historii. Grafton przybrał niewzruszoną minę, Yocke naciskał więc dalej: - To jest „Washington Post”, a nie jakaś „Trąbka Krainy Lucerny”. - I dodał poufnym tonem: - Będę używał własnej prywatnej metody stenografowania. Poza mną nikt inny tego nie odczyta, słowo. - Nie, choćbyś nawet pisał w suahili. Tarkington zarechotał. Yocke cisnął notes na blat szafki. - Rozumiem, żadnych notatek. - Po drugie, CIA może próbować cię zabić. Yocke rozdziawił usta. Rzucił okiem w stronę Toada, a następnie przeniósł wzrok z powrotem na Jake’a. - CIA? Nasi ludzie? Żartuje pan, prawda? - Nie. - Jeżeli będę nieżywy, nie będę mógł niczego napisać. - Im też może to przyjść do głowy. - Im? Chodzi o CIA jako całość, czy też o parę zgniłych jabłek? - Nie wiem. Yocke stracił panowanie nad sobą. - Chryste, admirale! Niewiele pan ma do zaoferowania. A co pan na to, żebyśmy podeszli do sprawy w klasyczny, wypróbowany i w pełni tradycyjny sposób? Pan powie mi wszystko, co uzna za stosowne, a ja to napiszę i opublikuję, jak prawdziwy pracujący dziennikarz. Pozostanie pan anonimowym, wiarygodnym źródłem ze sfer rządowych. Nie zdradzę nikomu pańskiego nazwiska, choćbym miał wylądować w więzieniu. Zostanę wśród żywych i nie będę się panu naprzykrzał. Kiedykolwiek zechce pan porozmawiać, wystarczy mnie tylko zawołać. - Wygląda na to, że będzie pan miał za półdarmo osobistego psychoanalityka, admirale - wtrącił obłudnie Toad. - Tylko niech pan pominie drastyczne szczegóły z życia seksualnego, jeśli pan nie chce, żeby nasz współczesny doktor Freud przysporzył panu sławy. Jake Grafton pokręcił głową. - Nic z tego - odparł Yocke’owi. - Albo przyłączasz się do nas z nadzieją, że któregoś dnia będziesz może miał szansę opisania tej historii, albo zostajesz w domu. Decyzja należy do ciebie. - A co pan zyskuje na tym układzie? - dociekał Yocke. - Zdobędę niezależnego obserwatora, który jest w stanie dotrzeć do amerykańskiej opinii publicznej. Nie mam pewności, co mi z tego przyjdzie, bo nie wiem, jaki obrót przybiorą wydarzenia. Gdyby jednak... gdybym zginął razem z Toadem, a ty zdołałbyś jakoś ujść z życiem, by opisać tę historię, to w niektórych kręgach stałaby się ona ciekawą lekturę. Sam zresztą nie wiem, zbyt wiele tych „ale”... Po prostu nie wiem. - Spojrzał bacznie na Yocke’a. - Cóż, przynajmniej będziesz kolejną niewiadomą w tym równaniu - zakończył wzruszając ramionami. Rozległo się pukanie do drzwi. - Zatem? - spytał Jake. - Tak czy nie? - Tak. Yocke poszedł otworzyć drzwi. Do pokoju wszedł mężczyzna w płaszczu narzuconym na garnitur. Miał ze sobą, podobny do futerału na kamerę wideo, neseser przykuty do nadgarstka. Teczka oznakowana była jako przesyłka dyplomatyczna. - Admirał Grafton? - Zgadza się - Jestem starszy sierżant Emmett Thornton. Czy mogę zobaczyć pańskie dokumenty? Jake wyjął z portfela swą zieloną wojskową kartę identyfikacyjną. Thornton obejrzał ją dokładnie i zwrócił właścicielowi. - Dziękuję, panie admirale. - Wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza kawałek papieru i wyciągnął w stronę Graftona. - Gdyby jeszcze zechciał pan podpisać odbiór tego sprzętu, to w całości należy już do pana. Jake złożył szybki podpis. - Ile musiałbym zapłacić, gdybym to zgubił, sierżancie? - Jakieś sto kawałków. Toad strzelił palcami. - Przepiszemy to na naszą kartę Amoco. Thornton skierował wzrok na Yocke’a. - On jest w porządku - uspokoił go Grafton. Thornton położył teczkę na łóżku i otworzył za pomocą kluczyka. Obecni zebrali się wokół i zaczęli przyglądać, jak ją rozpakowuje. - To, co panowie widzą, to TAKSAT: taktyczny satelitarny zestaw komunikacyjny z wbudowanym urządzeniem szyfrującym. Sygnał wędruje prosto do satelity, który przekazuje go do centrum łączności w Pentagonie. Do tego baterie akumulatorowe kadmowo-niklowe i uniwersalna ładowarka. Wystarczy ustawić kod szyfrujący i obsługiwać na zasadzie dupleksowej radiostacji. Generał Land kazał mi panu przypomnieć, że kody zostały dostarczone przez Narodową Agencję Bezpieczeństwa. Jake obejrzał przełączniki i przyciski urządzenia. - Będzie nam potrzebny krótki instruktaż i informacja o kodach. - Tak jest, panie admirale, zaraz do tego przejdę. Drugi element sprzętu jest znacznie prostszy: to magnetofon z dołączonym do niego urządzeniem szyfrującym. Po prostu nagrywa pan wiadomość, nie dłuższą niż trzydzieści minut. Następnie wybiera pan sześciocyfrowy kod w tym okienku. Potem znajduje pan telefon, wykręca pożądany numer, a kiedy z tamtej strony są już gotowi, wciska pan przycisk odtwarzania. Zniekształcony dźwięk jest odtwarzany z dużą prędkością - przesłanie trzydziestominutowego przekazu trwa około sześćdziesięciu sekund. Jeżeli druga strona ma dla pana informację, wtedy przestawia pan magnetofon na nagrywanie i przykłada do słuchawki. Później może pan odtworzyć wiadomość, a magnetofon rozkoduje ją na zrozumiały angielski. Magnetofon może współpracować z aparatami telefonicznymi albo z TAKSAT-em. W skład TAKSAT-u wchodził zestaw kodów zapisanych na rozpuszczalnym w wodzie papierze. Ponieważ było możliwe, że kody mogą wpaść w niepowołane ręce, trafić do „nieupoważnionego personelu”, jak to określił Thornton, każdy autentyczny przekaz powinien rozpoczynać się od słowa-kodu, który admirał miał teraz wymyślić. Po chwili zastanowienia Jake napisał słowo na okładce zapałek i pokazał kartonik sierżantowi, który następnie spalił go w koszu. - Kod do telefonicznego urządzenia szyfrującego jest nieco bardziej skomplikowany. Gdyby reszta panów zechciała na chwilę wyjść z pokoju... - Nie, sierżancie - przerwał mu Jake. - To my przejdźmy się na mały spacer. Kiedy znaleźli się na chodniku przed hotelem, owiani wieczornym wietrzykiem, sierżant przystąpił do wyjaśnień: - Kod zaproponował generał Land. Bierze pan datę, mnoży ją przez liczbę oznaczającą pański rok urodzenia, następnie dzieli przez godzinę, w której nadaje pan wiadomość. - Wyciągnął kartkę. - Proszę spróbować. Dzisiaj w Rosji mamy drugi lipca, zapisujemy więc 702. Proszę posługiwać się czasem lokalnym w zapisie wojskowym. Za dziesięć minut będzie północ, proszę więc zapisać 2350. Jake wyjął pióro z kieszeni koszuli i zabrał się do obliczania. - Wyszło mi 593,647 z kawałkiem. - Urodził się pan w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym, zgadza się? - Tak. - W porządku, panie admirale. Wpisze pan tak otrzymaną sześciocyfrową liczbę do urządzenia szyfrującego po postawieniu przecinka na właściwym miejscu. Proszę wychodzić zawsze od dodatnich liczb całkowitych i pozbywać się ułamków, tak aby otrzymał pan liczbę sześciocyfrową. Jeżeli zajdzie taka konieczność, po prawej stronie przecinka należy dopisać zera. - Kto jeszcze poza mną i panem będzie znał ten kod? - Tylko generał Land. - Będziemy posługiwać się zawsze czasem moskiewskim? - Czasem moskiewskim i aktualną datą w Moskwie. - W porządku. Proszę jeszcze wejść ze mną na górę. Udzieli pan mnie i Toadowi pełnego instruktażu na temat samego sprzętu, i to już będzie wszystko. Przyjechał pan dopiero co z Waszyngtonu? - Przybyłem tu prosto z lotniska, panie admirale. Samolot czeka na mnie, żeby zabrać mnie z powrotem. - Wiele godzin w powietrzu. - Jestem do tego przyzwyczajony. Śpię w samolocie. Jake Grafton wciąż myślał z niepokojem o otrzymanym sprzęcie łącznościowym. W końcu zebrał się na odwagę i zapytał: - Jaką pewność gwarantuje ta zabawka? Sierżant spojrzał mu prosto w oczy. - Admirale, to jest tak jak z kłódką na drzwiach garażu: uczciwy człowiek nie będzie się na nic kusił. Ale zdolny szyfrant, mający do dyspozycji dobry komputer, mógłby w ciągu paru godzin złamać każdą z zaszyfrowanych wiadomości. Jake Grafton zdobył się tylko na chrząknięcie. - Dobre w tym wszystkim jest to - ciągnął sierżant - że Ruscy nie dysponują zbyt wieloma wysokiej jakości komputerami. Większość pracy szyfrowej wykonują ręcznie, zajęłoby im to więc z parę tygodni. Poza tym zawsze można mieć nadzieję, że raport trafi w tryby machiny biurokratycznej i będzie krążył z miejsca na miejsce przez kilka następnych tygodni, zanim wyląduje na biurku jakiejś persony, która zadecyduje, czy potraktować go wiarygodnie, czy nie. - Ale z dobrym komputerem wystarczyłoby parę godzin. - Mniej więcej, panie admirale. CIA miała najlepsze komputery na świecie. Jake Grafton wziął głęboki oddech i podziękował sierżantowi za poniesiony trud. Sierżant zasalutował. Mimo iż samolot stanowił osobisty środek transportu ministra obrony, w toalecie śmierdziało niczym w publicznym wychodku, a z kranów nie płynęła woda. Ręczników papierowych też nie było. Jake otworzył drzwi i stanął w przejściu prowadzącym do kabiny pilota. Nie była odgrodzona drzwiami i mógł widzieć tablicę przyrządów pomiędzy fotelami pilotów. Tabliczki ostrzegawcze zapisane były cyrylicą, a przyrządy opatrzone dziwnymi oznakowaniami. Stał tak przez kilka sekund zerkając ponad plecami pilota, zanim ten zdał sobie sprawę z jego obecności i odwrócił głowę. Powiedział coś po rosyjsku, na co Jake odpowiedział po angielsku. - Dzień dobry - powitał go Rosjanin w łamanej angielszczyźnie. - Dzień dobry - powtórzył Jake. - Ładny samolot. Pilot trącił tarczę zegarka i zatoczył na niej palcem półkole, na co Jake kiwnął głową z mądrą miną i powrócił na swoje miejsce. Generał Jakolew siedział po drugiej stronie korytarza i naradzał się ze swoim asystentem. Obaj pochłonięci byli dokumentami. Toad zajmował fotel w następnym rzędzie razem z Jocko Westem, który najwyraźniej starał się poszerzyć horyzonty myślowe Amerykanina. Za nimi siedzieli inni zagraniczni przedstawiciele wojskowi. Odbywali podróż do miejsca składowania rosyjskiej broni nuklearnej, aby zapoznać się z przeprowadzanym tam demontażem głowic. Baza, do której zmierzali, leżała w wododziale Wołgi i nosiła nazwę Pietrowsk. Popatrzył jeszcze raz na mapę. Miejscowość oddalona była o jakieś sześćdziesiąt kilometrów na północ, w kierunku północno-wschodnim od Wołgogradu, dawniej Stalingradu, gdzie armia radziecka obróciła w proch ambitne zamierzenia Adolfa Hitlera. Jake’a Graftona nie było wtedy jeszcze nawet na świecie, Jakolew tymczasem jako młody żołnierz odbywał już służbę w armii radzieckiej. Po raz kolejny Jake zamyślił się nad kolejami losu, które wywindowały Jakolewa na same szczyty, zadumał się nad życiorysem człowieka noszącego na sobie generalski mundur. Szyba była podrapana od wielokrotnego wycierania brudnymi szmatami, zdołał jednak dojrzeć przez nią ziemię przesuwającą się jakieś dziesięć tysięcy metrów pod nimi. Lasy, tu i ówdzie niewielkie wioski, drogi obrysowujące kontury lądu. Widok ten w niczym nie przypominał Ameryki, czy nawet Europy zachodniej. Tamtejsze krajobrazy miały swój odrębny, szczególny charakter, po którym doświadczony podróżnik powietrzny potrafił je rozpoznać jednym rzutem oka. Przyszło mu do głowy, iż problem po części sprowadzał się do tego, że Rosja jest zbyt wielka. Ogromne odległości były błogosławieństwem - doprowadziły do upadku Napoleona i Hitlera, a zarazem przekleństwem stanowiącym przeszkodę nie do pokonania dla kolejnych pokoleń planistów gospodarki komunistycznej. Wkrótce do jego uszu dotarły odgłosy zmniejszającej się pracy silników i poczuł, jak nos samolotu przechylił się o jeden, dwa stopnie, gdy maszyna zaczęła schodzić do lądowania. Zachodni goście zgromadzili się przed szybą z płaskiego szkła walcowanego, obserwując jak ubrani na biało technicy manipulują za pomocą mechanicznych ramion przy głowicach, i słuchając tłumacza, który przekładał wygłaszane po rosyjsku komentarze Jakolewa. Ku zaskoczeniu wojskowych z Zachodu, po wejściu na teren zakładu nie wręczono im dozymetrów osobistych do rejestracji poziomu napromieniowania, a żaden z pracowników takowych też nie nosił. Obok generała stał mężczyzna w cywilnym ubraniu, który sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Jake doszedł do wniosku, że jest to pewnie dyrektor zakładu. Od czasu do czasu Jakolew zadawał mu pytanie i zastanawiał się nad otrzymaną odpowiedzią, tłumacz jednak nie dokonywał przekładu tej wymiany zdań. Z sali sterylnej wojskowa ciężarówka zawiozła całą ekipę do dużego hangaru, gdzie spoczywały w rzędach pociski na transporterach. Pod ścianą zgromadzono drewniane palety, a na nich głowice nuklearne. Niewielka grupa przybyszów trwała w milczeniu i chłonęła wszystko wzrokiem. W pewnym momencie stojący obok Jake’a Jakolew odezwał się do niego po angielsku: - Imponujące, prawda? - Otóż to. - Za pomocą tych pocisków Rosja trzęsła światem, a teraz je rozmontowujemy. Jake rzucił spojrzenie na beznamiętną twarz starszego mężczyzny. - Stajemy się kolejnym zubożałym krajem, bez prawa głosu w sprawach światowych - ciągnął generał po chwili, nie odrywając oczu od rzędów rakiet ozdobionych ogromnymi czerwonymi gwiazdami. - Telewizja przekazuje nam wiadomości o wielkich wydarzeniach, jakie mają miejsce w Waszyngtonie, Nowym Jorku, Londynie, Paryżu, Bonn... Poznajemy myśli wielkich ludzi naszej epoki. Przywódcy światowi zastanawiają się nad przyszłością ludzkości i rozważają, ile pieniędzy przeznaczyć dla Rosji, a w tym czasie my jemy nasz barszcz z ziemniakami. Jakolew klepnął Jake’a w plecy. - To się nazywa postęp, co? Nie ma już starych niedobrych komunistów! Rosjanie kupują teraz telewizory, oglądają CNN i BBC, obstawiają zakłady na puchar świata w piłce nożnej i mecze tenisowe na Wimbledonie. Martwią się o ceny akcji w Tokio, Londynie i Nowym Jorku. Nie ma już niedobrych, starych Rosjan! Są tacy sami jak my. Jakolew odwrócił się i odszedł. Jake Grafton odprowadził go wzrokiem, po czym stał dalej, przyglądając się pociskom. Toad Tarkington trzymał w każdej dłoni szklaneczkę. Wyciągnął jedną w stronę Jake’a Graftona, który tylko spojrzał, nie biorąc szklanki do ręki. - Szkocka z lodem - objaśnił Toad. Widząc wyraz twarzy Graftona, dodał: - Osobiście rozpieczętowałem butelkę i sam nalewałem. Jake wziął szklaneczkę i próbował się uśmiechnąć. - Wiem, wiem - zapewnił go Toad. Wokół nich toczyło się pełną parą przyjęcie z okazji Święta Niepodległości zorganizowane w Spaso House, rezydencji ambasadora Stanów Zjednoczonych. Według szacunkowych wyliczeń Jake’a tłum gości liczył jakieś czterysta, pięćset osób. Tłoczyli się wszędzie, zapełniali każdy pokój i korytarz, wpadając na siebie, podskubując przysmaki z tac przechodzących kelnerów, i wlewając w siebie litry szampana. W jednym z rogów niewielki zespół instrumentalny grał lekkie utwory kompozytorów amerykańskich. Światło żyrandoli rzucało ciepły, miękki blask. Ambasador Owen Lancaster dwoił się i troił. Agatha Hempstead krążyła dyskretnie w pobliżu, gotowa w każdej chwili szepnąć mu do ucha nazwisko, na tyle jednak daleko, aby nie brać udziału w prowadzonych przez niego rozmowach. Wypełniała nader delikatną misję, ale wydawało się to przychodzić jej bez większego trudu. Kilka minut wcześniej Jake’owi mignął Herb Tenney zajęty rozmową z oficerem wojsk brytyjskich, pułkownikiem Jocko Westem. W pomiętym cywilnym ubraniu, które nie bardzo na nim leżało, West przypominał raczej małżonka dostawczyni żywności, wyrwanego sprzed telewizora do pomocy przy roznoszeniu tac z przekąskami. Z kolei oficer francuski, pułkownik Reynaud wyglądał jak milioner oczekujący w kasynie w Monte Carlo na otwarcie stołów do baccarata. Prezentował się nienagannie w pełnym umundurowaniu, przyozdobiony medalami. Najwyraźniej prowadził z jednym z pracowników ambasady dysputę na temat wina: trzymając kieliszek uniesiony pod światło, wciągał w nozdrza zapach, słuchając uważnie, co mówi jego rozmówca. Włoch, pułkownik Galvano, stał w rogu z generałem Jakolewem. Pochłonięci byli rozmową, sądząc z wyrazu twarzy niezbyt wesołą. - Jest już Jack Yocke? - Jake skierował pytanie do Toada. - Jeszcze nie, panie admirale. Dalworth czeka na niego przy drzwiach. Toad strzepnął ręką kawałek nitki z lewego naramiennika białego munduru admirała. Całości stroju dopełniały kordzik i medale. Toad przedstawiał się nie mniej elegancko. Poprawił naramienniki i kord. - Nieźle się odszykowaliśmy, co, admirale? Niech pan stanie obok tego południowoamerykańskiego generała - a może to policjant albo listonosz - to uwiecznię pana na zdjęciu dla potomności. - Dalworth wie, co ma robić? - Tak jest, admirale. Poinstruowałem go dokładnie. Ma nie ruszać się nawet na krok przez cały wieczór. - Nawet w myślach. - Przez cały wieczór - powtórzył Toad. Jake’owi zależało na tym, żeby Herb Teney i jego koledzy z CIA zobaczyli Yocke’a i dowiedzieli się, kim jest. Nie chciał jednak, by coś mu z ich strony groziło, nakazał więc dokładnie poinstruować Spiro Dalwortha. - W porządku - przytaknął Toadowi, który zaraz się oddalił. Dalworth sprawiał wrażenie bystrego, zdolnego młodszego oficera. Jakim sposobem Marynarce wciąż udawało się przyciągać wartościowych młodych ludzi, pozostawało jedną z zagadek współczesnych czasów. Z pewnością bodźcem nie była płaca czy możliwość kariery zawodowej - nie w erze wszechwładnej biurokracji, cięć budżetowych, politycznie słusznych polowań na czarownice i redukcji sił. Jake moczył usta w kieliszku, rozmyślając właśnie nad setkami ludzi takich jak Dalworth, których poznał przez te wszystkie lata, kiedy poczuł na prawym łokciu dłoń ambasadora. - Witam, admirale. - Dobry wieczór, panie ambasadorze. Czy wszystkie przyjęcia z okazji Czwartego Lipca są tak wystawne? - Prawdę powiedziawszy, to moje pierwsze. Pracownicy uprzedzali mnie, że będę zaskoczony. Myślę, że dla wielu Rosjan dzisiejsze zaproszenie stało się miłą odskocznią od codzienności. Nie wydaje mi się, żeby miało nam zostać dużo jedzenia, jeśli wie pan, co mam na myśli. Owszem, wiedział. Sam dostrzegł w przelocie kilku Rosjan przy stole z przekąskami, jak zawijali cichaczem tartinki w serwetki i chowali do kieszeni. Wolał udać, że niczego nie widzi. - Nie miałem okazji rozmawiać z panem chyba od dwóch dni. Wszystko dobrze idzie? - Na razie tak. - Jake skinął głową w zadumie. - Jeżeli ja lub któryś z moich pracowników będziemy mogli panu w czymś pomóc... Co pan myśli o generale Jakolewie? - Nie wyrobiłem sobie jeszcze zdania. - Jest równie rosyjski co Rasputin. Kiedy już go pan rozgryzie, chętnie usłyszę, co pan o nim sądzi. - Bardzo proszę. Jeśli wolno mi spytać, kim jest ta grupa czterech czy pięciu Amerykanów, która przybyła dziś po południu? - Zdaje się, że jest ich ośmiu - odparł Lancaster. - To zespół badawczy; przyjechali tu z zamiarem przekopania się przez archiwum KGB, tego całego ich aparatu... - wykonał nieokreślony ruch ręką. - Gdy Jelcyn zaprosił Amerykanów do zbadania archiwów, przyjęliśmy jego ofertę. W skład tej grupy wchodzą pracownicy FBI, CIA, wojskowi, po jednym przedstawicielu z obu komisji ds. stosunków zagranicznych działających przy Izbie Reprezentantów i Senacie. - Czy w ich archiwach zostało jeszcze coś do znalezienia? - zaczął zastanawiać się na głos Jake. - To zależy od tego, jak pilnie będą szukać - zauważył cierpko ambasador. - Wątpię co prawda, by do Rosjan dotarła już nowoczesna technologia niszczenia dokumentów, ale mają przecież zapałki i wysypiska śmieci. Z drugiej strony nigdy nie wiadomo. Całe zastępy tych ludzi były święcie przekonane, że maszerują w awangardzie historii i pragnęły uwiecznić na piśmie swoje miejsce w tym procesie. Wreszcie pozostaje jeszcze nakaz biurokratyczny, który wy, wojskowi, o ile wiem, określacie bez osłonek skrótem CST. „CST: Chroń Swój Tyłek”. A jakże, Jake Grafton dobrze o tym wiedział! - Czy zjawił się Jelcyn? - Nie. W ubiegłym roku również nie przyszedł, popełniając tym samym dyplomatyczne faux pas, na które nie pozwoliłby sobie żaden premier czy prezydent z Europy. Ale to jest Rosja. Agatha Hempstead musnęła ambasadora w łokieć i ten ruszył ku kolejnej grupie gości. Jake uśmiechnął się do mijającej go Agathy, na co ta odpowiedziała mu suchym skinieniem głowy. Zerknął na zegarek. Która mogła być teraz w Waszyngtonie? Mniej więcej dziesiąta rano. Gdyby nie wakacje, Callie siedziałaby już pewnie na uniwersytecie - w tym semestrze prowadziła zajęcia o jedenastej. Amy, korzystając z przerwy wakacyjnej, pływała i flirtowała z chłopakiem Jacksonów, który ma długie włosy, pryszcze i tymczasowe prawo jazdy. Najpewniej siedzą teraz oboje na plaży. Dużo by dał, żeby móc być tam teraz razem z nimi. Generał Jakolew przybył wraz ze swym szefem, marszałkiem Dymitrem Michajłowem. Dowódca sił zbrojnych WNP wyglądał w każdym calu na prawdziwego gbura przywykłego do bezwzględnego posłuszeństwa. Bawił się teraz kieliszkiem od szampana i słuchał tłumacza objaśniającego słowa ambasadora brytyjskiego. Nie wykazując najwyraźniej wielkiego entuzjazmu do świata dyplomacji, Jakolew powędrował do stołu bufetowego, gdzie sam się obsłużył. Wkrótce Rosjanin miał już na karku ambasadora Lancastera, ale nie przejmował się tym i, zajadając kotleciki, wodził wzrokiem za panną Hempstead. Panna Hempstead obdarzyła go pełnym skromności uśmiechem. Nagle pojawił się przy nich Herb Tenney, częstując ich szampanem z tacy. Herb Tenney jako podczaszy... Chłopcy z CIA mieli wszystkie potrzebne talenty towarzyskie. Jake spojrzał na trzymany w ręku kieliszek. A jeśli Tenney przeszmuglował to swoje świństwo do systemu oczyszczania wody w ambasadzie? Albo w rezydencji ambasadora? Woda wodociągowa w Moskwie była tak zanieczyszczona, że Amerykanie poddawali ją dodatkowemu filtrowaniu. Personel kuchenny z pewnością używa wody z kranu do gotowania. Ludzie biorą ją do mycia zębów, i na kostki lodu. Ile razy zamoczył usta w kieliszku - raz, dwa? Do diabła, Jake, przestań się tym zadręczać! To świństwo jest równie niegroźne jak święcona woda, dopóki Herb nie zaaplikuje ci drugiego składnika. Ale uspokajanie na nic się zdało. Nawet gdyby umierał z pragnienia, nie dotknąłby już teraz trunku. Odstawił kieliszek z dwiema kostkami lodu na stojący za nim stolik - kładąc go na czasopiśmie, aby nie pozostawił śladu na blacie - i wcisnął ręce w kieszenie. W tym momencie zjawił się Yocke, prowadzony przez Spiro Dalwortha. Dobił do miejsca, w którym stał Grafton i uniósł brwi na powitanie. - Jak tam napoje alkoholowe? - Za darmo. - Dla mnie Jacka Danielsa z wodą, podwójnego - oznajmił Dalworthowi. - I weź coś dla siebie. Dalworth rzucił spojrzenie Graftonowi, po czym odwrócił się i ruszył do baru. - I co nowego w sprawie masakry na Placu Radzieckim? - Niech mnie diabli, jeśli wiem - żachnął się dziennikarz. - Dzisiaj musiałem się zajmować tropieniem praw człowieka. Sprawę zamachu przejął Tommy Townsend - dla takiego młodzika jak ja temat jest podobno zbyt gorący. Ale biedaczyna długo pewnie będzie wystawał na Kremlu w oczekiwaniu na konferencję prasową, bo tutejsi policjanci nieskorzy są do mówienia. Jutro spróbuję przycisnąć ich do muru. - Czyimi prawami interesowałeś się dzisiaj? - Chodzi o Jakowa Dynkina, Żyda, którego ci oświeceni demokraci wpakowali do pudła za to, że sprzedał samochód za sumę większą, niż sam zapłacił. Dziwne, ale naczelnik więzienia w Butyrkach twierdzi, że Dynkina tam nie ma. Według niego nie ma tam żadnych Żydów. Nie mogę też znaleźć żony Dynkina. - Masz jej adres? - Tak. Jeden z naszych ludzi przeprowadzał z nią wywiad przed paroma miesiącami. Ale lokatorzy domu, w którym mieszka utrzymują, że nigdy o niej nie słyszeli. Jej mieszkanie zajmuje ktoś inny. Nikt nie zna nowego adresu. Pracownicy poczty patrzyli na mnie jak na jakiegoś szpiega-terrorystę. Grafton potarł oczy. Jack Yocke rozejrzał się wokół obejmując wzrokiem drogie meble, oryginalne dzieła sztuki na ścianach i rozbawione towarzystwo popijające szampana i Perriera. Twarz skrzywiła mu się w cierpkim grymasie. - Ile bym teraz dał, żeby trafić z powrotem na swą działkę policyjną, widzieć znowu ulicznych handlarzy koki podziurawionych kulami jak sito i przeprowadzać wywiady z ich rodzicami, albo nawet chodzić na konferencje prasowe burmistrza. - Popatrz, ile masz tu dzisiaj gotowego materiału. Wziąłeś swój notes? - Nic z tego: jest tu Tommy Townsend. Chociaż mógłbym może zejść do kuchni i zebrać dosyć materiału do rubryki „Styl” na temat, jak robi się kanapki na modłę rosyjską... Zaraz, czy to nie generał Jakolew stoi tam i wywraca oczami do tej dzierlatki? - Zgadza się. - Słyszałem, że marzy mu się bogactwo. Podpisał niedawno umowę z nowojorskim wydawcą na napisanie rozprawy naukowej o byłej armii radzieckiej. Za równe pół miliona. Dolarów. To powinno zapewnić temu staremu prykowi dosyć rubli do połowy przyszłego stulecia. - Coś takiego! - Tak. Zawarli umowy z Jakolewem i chyba sześcioma innymi starymi komuchami. Jeden jest z KGB, jeden to członek Politbiura, paru dawnych współpracowników Gorbaczowa, były ambasador w Stanach Zjednoczonych i były minister spraw zagranicznych. Za rok o tej porze będziemy wiedzieć więcej na temat tego, co dzieje się na Kremlu, niż wiedzieliśmy kiedykolwiek o Białym Domu za czasów Reagana. - Pieniądze mają dar przekonywania. - Pomagają w zdobywaniu informacji, ale ja nie mam forsy na szastanie na lewo i prawo. Jeżeli zapłacę kiedykolwiek choć centa za wywiad, to w redakcji mogą obciąć mi jaja. - Nie sądziłem, że dziennikarze kierują się etyką. - Cha, cha, cha! Kiedy zadaję Rosjanom swoje małe pytanka uśmiechając się pogodnie, oni patrzą na mnie, jakby mieli przed sobą jakąś obślizgłą glistę. - Życzę powodzenia z policją. - Dzięki. Tymczasem powrócił Dalworth z drinkiem dla Yocke’a. Dziennikarz z porucznikiem u boku oddalił się, by zmieszać się z resztą towarzystwa. Jake Grafton pozdrowił właśnie kapitana Collinsa, attaché morskiego, kiedy nagle podszedł do niego senator Wilmoth z Missouri, którego twarz znał ze zdjęć w tygodniku „Time”. - Zdaje się, że admirał Grafton, prawda? - Zgadza się. Nie przypominam sobie, żebym miał przyjemność spotkać się z panem wcześniej, senatorze. - Kilka lat temu zeznawał pan przed jedną z moich komisji w związku z projektem samolotu A-12 Avenger. Nie zostaliśmy sobie przedstawieni. O ile pamiętam, był pan wtedy w stopniu kapitana. - Istotnie. - Ma pan stały przydział do Moskwy? - Senator wydawał się być tym szczerze zainteresowany, co nieco zaskoczyło Jake’a. - Nie, jestem tu przejściowo, senatorze. Pracuję teraz w Agencji Wywiadu Wojskowego. - I cóż pan sądzi o kiełkującej demokracji? - Niestety, nie wyrobiłem sobie jeszcze zdania na ten temat. Łączy pan teraz urlop z pracą, czy bawi w podróży służbowej? - Podróż służbowa. Będę przekopywał się przez archiwa KGB. - Rozejrzał się po otaczającym go tłumie i dodał: - Dobrze by było, gdyby Ameryka mogła pomóc Rosjanom w jakiś konkretny sposób. Nasza pomoc zagraniczna to kropla w morzu potrzeb, a na więcej nas nie stać. - Mam pewien pomysł - zaczął Grafton, w tej samej chwili żałując już, że się odezwał. - Pomyśli pan, że upadłem na głowę - dodał z wahaniem. Wilmoth skierował na niego badawcze spojrzenie. - W najgorszym razie będę mógł się pośmiać. Właściwie, co mu szkodzi. - Kupmy od nich Syberię - zaproponował. - Rosjanie zdobędą pieniądze, a my bogactwa naturalne. Wilmoth przybrał nieco zmieszaną minę. Zastanawiał się właśnie najpewniej, czy admirał mówi poważnie, gdy u boku Graftona wyłonił się Tarkington. - Dzwoni do pana generał Land - poinformował go szeptem. - Może pan odebrać na górze w gabinecie ambasadora. Tarkington wziął do ręki dyplomatkę admirała stojącą przy szafce za plecami Graftona. Pożegnawszy się z senatorem, który zdecydował się wreszcie uznać pomysł swego rozmówcy za dobry dowcip, Jake podążył za Toadem przez zatłoczoną salę w stronę schodów na korytarzu. W trzy minuty później podniósł słuchawkę w gabinecie ambasadora. Usłyszał głos telefonisty z centrali: - Admirał Grafton? Proszę poczekać, łączę pana z generałem Landem. W chwilę później odezwał się Land. Wymieniwszy stereotypowe słowa powitania, generał zapytał: - Masz swoją zabawkę pod ręką? - Tak, panie generale, ale nie ustawiłem jeszcze kodu. - Możesz to zrobić później. - Jedną chwileczkę, panie generale. Nagranie całego przekazu na taśmę trwało około dwudziestu sekund. Powiedziawszy sobie do widzenia, rozmówcy przerwali połączenie. Za pomocą kieszonkowego kalkulatora Jake ustalił kod i wprowadził go do magnetofonu, po czym wyszedł na zewnątrz. Niewielki ogród z tyłu budynku, ozdobiony ładnymi drzewami, porastały z rzadka trawa i kwiaty. W pobliżu nie było żywej duszy. Przebiegł wzrokiem po oknach nad głową i, wcisnąwszy przycisk odtwarzania, przyłożył magnetofon do ucha. Niebywałe, ale całe to cholerstwo działało jak należy! Drugie zdanie zawierało sedno całego przekazu: Albert Sidney Brown został otruty. Dalej następowało rozwinięcie głównej myśli i omówienie różnych związków chemicznych, ale istota sprawy nie pozostawiała żadnych wątpliwości: w ciele znajdowała się śmiertelna dawka syntetycznego związku chemicznego, nie występującego w naturze. Po powrocie tego wieczoru do hotelu „Metropolitan” Jack Yocke sprawdził w recepcji, czy nie było dla niego jakichś wiadomości. Upewniwszy się, że ani jego redaktor, ani mamuśka nie uznali za stosowne wykosztować się na rozmowę telefoniczną na niemal drugi koniec świata, ruszył w kierunku windy. Spojrzał na zegarek: dziesiąta trzydzieści. A może by tak filiżankę kawy, przed pójściem do łóżka? Zawrócił i poszedł do baru. Skinął głową Dymitrowi, nocnemu barmanowi, i złożył zamówienie. Siedząc nad filiżanką kawy, kontemplował malowidło wiszące na ścianie naprzeciw baru. Po jednej stronie obrazu rozciągały się mury Kremla, po drugiej zaś wznosiła się katedra św. Bazylego. Próżno by jednak szukać Placu Czerwonego - w jego miejscu rozpościerał się błotnisty teren z kilkoma chałupami, a wokół muru kremlowskiego ciągnęła się olbrzymia fosa mająca chronić przed hordami Mongołów i „gośćmi” z Polski. Nieco w lewo od centrum obrazu stał jakiś wielmoża słuchający wieśniaka. Yocke przyglądał się obrazowi przynajmniej trzy, cztery razy w tygodniu zadając sobie często pytanie, co też takiego ów chłop pańszczyźniany może mówić. Te daremne rozmyślania przerwało mu pojawienie się kobiety, która zajęła miejsce przy barze; dzielił ich tylko jeden wolny stołek. Zamówiła kawę w najczystszej amerykańskiej angielszczyźnie. - Niech ja skonam, rodaczka z krainy jankesów! - odezwał się. - Co panią sprowadza do tej Sodomy nad rzeką Moskwą? Odwróciła ku niemu głowę i uśmiechnęła się. Miała ciemnobrązowe, niemal czarne, szeroko rozstawione oczy. Kasztanowe włosy opadały jej na ramiona. Idealnie proporcjonalny podbródek i usta. Pominąwszy pewną prostytutkę, która od czasu do czasu zjawiała się w hotelu, była najpiękniejszą kobietą, jaką dotychczas spotkał w Rosji. Co najważniejsze, była w jego wieku i nie nosiła obrączki. Ani pierścionka. - Mieszkam w Moskwie - wyjaśniła. - Zdaje się, że słyszę u pani bostoński akcent? - Ściśle biorąc jestem z Vermont, ale cztery lata studiów w Brandeis nieco mnie popsuły. - Nazywam się Jack Yocke. - Shirley Ross. Nie była klasyczną pięknością z okładek tygodników, miała jednak doskonałe rysy: czoło, kości policzkowe, podbródek. Widok jej twarzy stanowił ucztę dla oka. Jak mu wyjaśniła, przebywała tu od ponad roku. Z początku pracowała jako tłumaczka w pewnej amerykańskiej firmie telekomunikacyjnej, następnie zaś przyjęła posadę dziennikarki w wydawanym w Moskwie anglojęzycznym miesięczniku. - Jaki ten świat mały... Ja też zarabiam na życie gryzmoleniem. Pisuję dla „Postu”. - Ma pan na myśli „Washington Post”? - Ten i żaden inny. - Zna pan Sally Cminn? Jakżeby nie znał. Sally była dziennikarką „Postu”, gdzie prowadziła własną kolumnę, i uchodziła za osobę na wskroś oryginalną. Miała nawet na swoim koncie jedną czy dwie książki. - Uhm - potwierdził. Shirley Ross uśmiechnęła się. W dwadzieścia minut później siedzieli w rogu sali i popijali Baileya. - Jak myślisz, co w końcu urodzi im się z tego barszczu? - spytał. - Chcesz prognozy? Skinął głową. - Jelcyn, demokracja i pytanie, na kogo postawić zakład w nadciągającej wojnie domowej. Zanurzył usta w kieliszku. Jego towarzyszka sączyła już drugi, podczas gdy on wciąż pieścił się z pierwszym. Po whisky w ambasadzie i kawie wypitej w barze likier był dla niego zbyt słodki. Poza tym zaczynał odczuwać działanie alkoholu. A siedząca na wprost niego kobieta działała pobudzająco na jego hormony. Zatopił wzrok w jej głębokich brązowych oczach i zupełnie się rozluźnił. Amerykańskie kobiety nie mają sobie równych. - A co mówią ludzie o tym zamachu na Placu Radzieckim? Obiegła szybko oczami całą salę i powróciła do niego spojrzeniem. - Chcesz usłyszeć brednie w stylu niedzielnego wydania czy prawdę? Dymitr pakował naczynia do niemieckiej zmywarki hałasując przy tym jak zwykle. Poza Jackiem i jego towarzyszką, w barze nie było nikogo więcej. - Zastrzegając sobie na później prawo wykazania, że artykuły prasowe również starają się przekazać prawdę, na razie skorzystam z tej drugiej możliwości. Co to za prawda? Zaczęła bawić się słomką do mieszania napojów, podczas gdy Jack bacznie obserwował jej twarz. Wreszcie podniosła wzrok i spojrzała na niego. - Prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. - Możliwe - odrzekł i odprężył się. Sprawdził, która godzina. Jutro czeka go długi dzień wypełniony uganianiem się za policjantami, którzy byliby skłonni cokolwiek powiedzieć, i wysłuchiwaniem opowieści Gregorija o Brooklynie. Wziął głęboki oddech, wypuścił powietrze i odsunął krzesło. - Często cię tu można spotkać, Shirley? - KGB próbuje usadzić Jelcyna. - Skąd to wiesz? - Nie mogę ci powiedzieć. Yocke ponownie usiadł. - A co możesz mi powiedzieć? - W każdym razie nic takiego, co mógłbyś opublikować. - Odłożyła słomkę i zajęła się grzebaniem w torebce. Wyciągnęła z niej paczkę Marlboro i pudełko zapałek. Zapaliła papierosa i obrzuciła Jacka badawczym spojrzeniem poprzez smugę dymu. - Przyszłaś tu dzisiaj, żeby się ze mną zobaczyć, zgadza się? Nie spuszczała wzroku z jego twarzy, paląc w milczeniu papierosa. Zmywarka za barem włączyła się z hukiem. - Wszystko, co powiesz muszę dobrze sprawdzić. Każdy fakt musi zostać potwierdzony, inaczej nie będę mógł niczego wydrukować. - Jeżeli wyjawisz komukolwiek, skąd to wiesz, albo kim jestem, będę skończona. - Nigdy nie zdradzamy źródeł informacji, jeśli osoby te pragną zachować anonimowość. - Ale tu jest Rosja. Na pewno nie ma o niczym pojęcia. Wydaje się jej, że coś wie, ale co niby mogłaby wiedzieć, u diaska? Rany boskie, przecież jest tylko Amerykanką! - Trzech oficerów KGB... - Zgasiła papierosa i zerknęła na Dymitra, który obliczał wpływy na komputerowym terminalu IBM. Następnie powróciła wzrokiem do swego rozmówcy. - Trzech oficerów KGB... Musiał nachylić się nad stołem, żeby ją słyszeć poprzez łoskot zmywarki. Przełknęła ślinę i wyszperała kolejnego papierosa. - Pół godziny przed zamachem w komendzie głównej policji zjawiło się trzech oficerów KGB, którzy nakazali wycofanie sił policyjnych z Placu Radzieckiego. - Skąd to wiesz? Zniżyła głos do szeptu: - Rozkaz został przekazany drogą radiową. Policjanci na placu odebrali go przez swoje radiotelefony. Widziałeś u nich takie małe radyjka, prawda? - Tak - potwierdził. Widział i doszedł do wniosku, że tutejsi policjanci są obwieszeni sprzętem radiowym niczym ich koledzy w Waszyngtonie czy Detroit. - Kołokolcew był tylko pionkiem. Im chodzi o króla. - Kim są ci „oni”? - Zauważył z irytacją, że z gardła wydobywa mu się szept. Powtórzył pytanie nieco głośniej: - Jacy oni? W odpowiedzi pokręciła jedynie głową. - Potrzebuję jakichś nazwisk - nalegał. Odchyliła się do tyłu i zaciągnęła gwałtownie papierosem. Pobiegła spojrzeniem w stronę Dymitra i zatrzymała na nim wzrok. - On niczego nie usłyszy. - Jest z KGB, tak jak cały personel zatrudniony w hotelach dla cudzoziemców. - Zmywarka robi tyle hałasu, że niczego nie będzie słyszał - powtarzał uparcie Yocke. - Wskaż mi przynajmniej właściwy kierunek, podaj jakieś nazwisko, choćby jedno, jakiekolwiek. Zgasiła papierosa w popielniczce i opróżniła kieliszek. - Posłuchaj, Shirley, muszę przecież od czegoś zacząć, w przeciwnym razie twoje przyjście tutaj było zwykłą stratą czasu. Na pewno sama wiesz, jak cholernie trudno nakłonić Rosjan, żeby otworzyli się przed amerykańskim dziennikarzem. To tak, jakby pytać handlarza narkotyków, czy w najbliższym czasie nie spodziewa się nadejścia towaru. Skrzywiła usta w próbie uśmiechu i wstała z miejsca. Po chwili, ściskając mocno torebkę, nachyliła się nad stołem i szepnęła: - Mikołaj Demodow. - To jeden z tej trójki? Ale już jej nie było. Przeszła przez drzwi, skręciła w lewo i zniknęła. Po powrocie do swego pokoju wypisał nazwisko na ekranie komputera i usiadł wpatrując się w nie. Mikołaj Demodow. Nie ma co, ładna historia. Z żadnej strony nie dawała się ugryźć. Nie wiedział nawet tyle, by starać się zorientować, ile prawdy może zawierać ta opowieść - o ile w ogóle było w niej coś z prawdy. Jednak instynkt podpowiadał mu, że coś w niej jest. Człowiek w tym zawodzie rozwija w sobie ów instynkt, kiedy już wysłucha mnóstwa różnych opowieści. Może widać to w oczach rozmówców, w mowie gestów. Przez kilka sekund uderzał machinalnie w klawisze, wreszcie wyłączył komputer. Umył zęby, obmył twarz i ręce, po czym stał przyglądając się swemu odbiciu w lustrze nad umywalką. Myślał o Shirley Ross i trzech agentach KGB. Szkoda, że nie udało mu się wydobyć z niej więcej. Ale jak powinien był się do tego zabrać? Z pewnością znała wszystkie trzy nazwiska. A przynajmniej musiała wiedzieć, jaka rola przypada w tym wszystkim Mikołajowi Demodowowi. W którym miejscu popełnił błąd? I skąd miała te informacje? Większość ludzi nie umie kłamać. Oczywiście, od czasu do czasu spotyka się utalentowanego łgarza, ale przeważająca liczba ludzi nie ma koniecznego doświadczenia do gładkiego posługiwania się kłamstwem. Policja potrafi wyczuć łgarstwo na kilometr. Podobnie jak adwokaci i kaznodzieje. Oraz jak każdy dobry dziennikarz. Chociaż nie bardzo wiadomo, dlaczego tak się dzieje, zawsze można rozpoznać prawdę, kiedy się o nią ociera. W tym momencie Jack Yocke nabrał przekonania, że dane mu było przez chwilę dojrzeć zarys prawdy. I ten ulotny obraz wprawił go w stan podniecenia. Śpiącego w wartowni Siergieja Pawlenkę wyrwał ze snu łoskot łopat śmigłowca. Siergiej miał dziewiętnaście lat, był poborowym wziętym do wojska z kołchozu i nie przywykł jeszcze do helikopterów. W jednej chwili oprzytomniał i wyszedł na zewnątrz. Była pierwsza w nocy. Znajdował się sześćset kilometrów na południowy wschód od Moskwy, w elektrowni atomowej w Sierdobsku. Śmigłowiec zapalił wszystkie światła pozycyjne: czerwone, białe, i migające, które nadawały maszynie wygląd nieziemskiego stwora, niczym obraz z alkoholowego koszmaru. Kiedy stało się oczywiste, że helikopter zamierza wylądować, Siergiej Pawlenko obciągnął bluzę munduru i poprawił czapkę na głowie, nasuwając ją na czoło. Wyregulował pasek karabinu i stanął na baczność ze złączonymi piętami, jak przystało na dobrego żołnierza. Helikopter włączył reflektor. Pawlenko drgnął. Nie widział nigdy śmigłowca lądującego nocą i ten widok najwyraźniej go zafascynował. Snop światła posuwał się w jego stronę, gdy nagle przyszło mu do głowy, że być może stoi w miejscu, gdzie ma zamiar wylądować schodząca w dół maszyna. Zelektryzowany tą myślą rzucił się z powrotem do wartowni. Bezpieczny w swoim schronieniu, zerknął przez ogrodzenie na ustawioną przy bramie głównej budkę strażnika; w świetle dostrzegł swego przyjaciela Leonida, jak pokazuje ręką w jego kierunku, drugą zasłaniając sobie usta. Przez kilka najbliższych dni będzie się zapewne śmiał i natrząsał z niego; podczas ucieczki przed śmigłowcem musiał wyglądać niczym wystraszony zając. Tymczasem maszyna rycząc jak rozwścieczony niedźwiedź i wzniecając huragan kurzu opadła na trawę. Silniki zamarły w jednej chwili; najwidoczniej pilot nie miał za dużo paliwa. Ze środka wysiadło pięciu mężczyzn. Jeden z nich, ubrany w ciemny garnitur i takiż krawat, ruszył w jego stronę. Siergiej stanął na baczność. - Gdzie dyrektor? - Nie wiem. Nikt nie zapowiadał wizytacji. - Przywykłem do tego, żeby być witanym przez dyrektora zakładów. - Zewnętrzna linia telefoniczna jest zepsuta, przez całą noc nie mieliśmy połączenia. - Przekaż dyrektorowi, że jestem. Siergiej nie wiedział, co ma powiedzieć. Kim właściwie był przybysz? Czy powinien poprosić o okazanie dokumentów? Panika musiała odbić się na jego twarzy, bo rysy mężczyzny złagodniały i burknął tylko: - Ściągnij go tutaj. Aparat telefoniczny znajdował się w wartowni - niewielkim drewnianym budynku tuż przy betonowej ścianie bloku reaktora - która zupełnie nie pasowała do reszty otoczenia. Był to archaiczny aparat z tarczą obrotową. Zanim podniósł słuchawkę, wytarł ręce o spodnie i sprawdził wykaz numerów telefonicznych przymocowany taśmą do ściany. Papier był tak brudny, że z trudem odczytał numer. Pokój kontroli, numer trzydzieści dwa. To jedyne miejsce na terenie zakładów, gdzie o tej porze mogli przebywać ludzie. Za pierwszym razem nie dodzwonił się. Sprzęt był przestarzały, a mechaniczne centrale kompletnie zużyte; podobnie działo się w całym byłym imperium radzieckim. Jedyny telefon w kołchozie Siergieja należał do kierownika - bardzo ważnej osoby - i Siergiej nigdy z niego nie korzystał. Mając teraz przed sobą aparat telefoniczny, z którego miał za chwilę zadzwonić (jedynie w obrębie zakładów, gdyż aparat nie miał wyjścia na zewnątrz), Siergiej poczuł się niezwykle dumny. Do głowy by mu nawet nie przyszło uskarżać się na wybryki sprzętu. Wykręcił starannie numer po raz drugi. Tym razem usłyszał w słuchawce sygnał. Czekając na rozmowę obejrzał się i popatrzył na helikopter z dużą, czerwoną gwiazdą na kadłubie. Jeden z pasażerów wszedł do budki przy głównej bramie i rozmawiał właśnie z Leonidem. W słuchawce rozległ się męski głos. - Dzwonię z wartowni przy głównym wejściu - powiedział głośno Siergiej Pawlenko do słuchawki. - Wylądował śmigłowiec. Jakaś ważna figura chce się widzieć z dyrektorem. - Dyrektor jest w domu i śpi. Rozmawiasz z oficerem dyżurnym. - Tak jest. On czeka tutaj na kogoś z dyrekcji. Przylecieli wielkim śmigłowcem z mnóstwem wielkich śmigieł. - Ten szczegół wywarł na Siergieju duże wrażenie; powinien podziałać również na jego rozmówcę. Tak się też najwidoczniej stało, bo po chwili usłyszał: - Zaraz tam będę. Siergiej Pawlenko odwiesił słuchawkę i odwrócił się, aby zdać sprawozdanie mężczyźnie z helikoptera. Kiedy skończył mówić, nieznajomy wyciągnął pistolet z tłumikiem i strzelił mu w twarz, zabijając na miejscu. Pięciu mężczyzn nie traciło czasu. Drzwi do bloku reaktora zaopatrzone były w zamek, który otwierał się tylko od środka. Poczekali, aż dowódca warty otworzy je, po czym ściągnęli Leonida z bramy głównej i zapędzili go wraz z oficerem i ludźmi przebywającymi w budynku do pustego pokoju biurowego, gdzie zastrzelili wszystkich z pistoletów maszynowych wyposażonych w tłumiki. Nie silili się nawet na pozbieranie rozrzuconych wokół mosiężnych łusek. Zablokowali otwartą bramę kawałkiem drewna i przynieśli torby ze śmigłowca. Reaktor pracował na pół mocy. Mężczyzna, który zastrzelił Siergieja, obejrzał dokładnie panele kontrolne, po czym poprowadził swoich ludzi przez wyłożone ołowiem drzwi wiodące do reaktora. Wyjaśniając dzieciom w szkole zasadę działania reaktora atomowego określa się go jako niezwykle prostą aparaturę, posługując się przy tym często analogią z dużym czajnikiem do herbaty. Istotnie, pierwszy reaktor jądrowy skonstruowany przez Enrico Fermiego na płycie stadionu futbolowego Uniwersytetu Chicagowskiego był urządzeniem prostym. Nie dałoby się tego natomiast w żadnym razie powiedzieć o stosie atomowym w Sierdobsku, powielającym reaktorze na neutrony prędkie, schładzanym ciekłym metalem. Na jego rdzeń składało się pięć ton tlenków metali: uranu 235, plutonu 239 i uranu 238 - materiału paliworodnego, który w toku reakcji ulega przetworzeniu na pluton. Materiał ten był uformowany w dwanaście tysięcy długich prętów, każdy o średnicy sześciu milimetrów, rozmieszczonych z drobiazgową precyzją w niewielkim rdzeniu w kształcie sześciokątnego pojemnika, którego każdy z boków mierzył niecały metr długości. Rdzeń spoczywał w cylindrycznym zbiorniku ze stali nierdzewnej wypełnionym ciekłym sodem, który, wtłaczany przez trzy pompy, obiegał rdzeń. Sód przepływający przez rdzeń pochłaniał neutrony i ulegał przetworzeniu w sód 24, wysoce radioaktywne źródło promieni gamma. Radioaktywny sód zostawał przepuszczany przez wymiennik ciepła, gdzie tracił część swego ciepła we wtórnym systemie chłodzenia, również wykorzystującego ciekły sód. Bezciśnieniowy zbiornik ze stali nierdzewnej, zawierający rdzeń oraz pierwotny i wtórny system chłodzenia, miał dwanaście metrów wysokości i tyleż średnicy. Wnętrze zbiornika wypełniał argon, gaz obojętny. Cały zbiornik otaczała ołowiana osłona, tę zaś okalało betonowe sklepienie o grubych na metr ścianach. Rury u szczytu zbiornika wyprowadzały sód z wtórnego systemu chłodzenia i wprowadzały go do drugiego wymiennika ciepła, gdzie zostawał wykorzystywany dla ogrzania wody na parę, napędzającą turbiny, która następnie powracała do zbiornika. Wszystkie wloty rur przechodzących przez zbiornik oraz jego ołowianą i betonową osłonę, znajdowały się powyżej poziomu ciekłego sodu. Sam przebieg reakcji był kontrolowany przez dziesiątki grafitowych prętów pochłaniających promieniowanie: wysuwanie prętów z rdzenia reaktora rozpoczynało reakcję, wsunięcie - przerywało ją. Przybysze ze śmigłowców zaczęli od prętów grafitowych. Stanąwszy na szczycie betonowego sklepienia, umieścili serię małych ładunków wybuchowych, które miały za zadanie zniszczyć mechanizm poruszający prętami, zanim te zdołają wsunąć się w rdzeń. Zabrało im to około pół godziny. Stojąc wciąż na szczycie betonowej osłony biologicznej wyjęli taśmy miernicze i kredę; dowodzący nimi mężczyzna kierował pracą zaglądając do trzymanej w ręku kartki. Kiedy wszystkie miejsca zostały oznakowane kredą dokładnie tam gdzie chciał, sam przystąpił do rozmieszczania sześciu ładunków kumulacyjnych, które miały przenieść energię wybuchu głęboko do wnętrza zbiornika. W tym czasie, kilku jego ludzi wspięło się po drabinie i wyszło na korytarz na papierosa. Po chwili jeden z nich wrócił biegiem. - Pułkowniku, śmigłowiec odlatuje! - Co?! - Niech pan posłucha. Istotnie, do jego uszu dotarło słabe pojękiwanie rozgrzewających się silników. Potknął się i o mało nie upadł w drodze do drabiny. Wspiął się szybko i ruszył pędem po pomoście do rozdzielni. Wypadł na zewnątrz w samą porę, by ujrzeć jak maszyna oddala się w ciemności. W tym momencie wyskoczyło za nim dwóch jego ludzi, z których jeden wymierzył pistolet maszynowy w stronę odlatującego helikoptera. - Niet - krzyknął pułkownik. - To nic nie da. Skończony dureń! Gdyby nawet udało mu się zestrzelić helikopter, odgłos zderzenia z ziemią ściągnąłby im na głowę całą jednostkę wojskową. No i byłoby cholernie ciężko odlecieć stąd roztrzaskanym śmigłowcem. Pułkownik stał, nasłuchując zamierającego odgłosu silników. Kiedy w uszach dźwięczały mu już tylko nocne głosy żab i owadów, on wciąż tkwił w miejscu niezdecydowany. Spodziewał się problemów, ale nigdy tego, że zdradzi ich pilot śmigłowca! Powinien był wziąć rosyjskiego pilota, a nie lecieć z Ukraińcem. Zdusił w sobie gniew i frustrację i zaczął się zastanawiać, co dalej. Zdawał sobie dobrze sprawę, że ma żałośnie niewielki wybór. - Co teraz zrobimy, pułkowniku? - spytał jeden z podwładnych. To pytanie pomogło mu w podjęciu decyzji. - Założymy ładunki - odparł. Sam zdziwił się tonem swego głosu. Był spokojny, w pełni opanowany, i zupełnie nie oddawał tego, co w tej chwili czuł. Zwykle gdy wpadał w wściekłość, jego głos przypominał ochrypły charkot. - Gdybyśmy nie przecięli linii telefonicznych, moglibyśmy zadzwonić po drugi śmigłowiec - zauważył z goryczą jeden z mężczyzn. - Nie możemy wysadzić tego świństwa w powietrze, dopóki nie będziemy mieli czym się stąd wydostać. - Z powrotem do środka - zarządził pułkownik. - Skończymy robotę, a przez ten czas się zastanowię. Nie kwapili się, ale nawyk posłuszeństwa okazał się silniejszy. Pułkownik ruszył za nimi z powrotem do budynku. Dokończenie rozmieszczenia ładunków na szczycie osłony biologicznej zajęło im czterdzieści pięć minut. Trzy kwadranse szukania wyjścia z sytuacji bez wyjścia... Powinien był zapewnić sobie awaryjny helikopter i zabrać radiostację. Ale nie było na to czasu. Zróbcie to zaraz, dzisiaj! Jeszcze tej nocy!, nalegał generał. Brak starannego planowania, wszystkie nigdy nie dokończone przygotowania, nie do końca opracowane zabezpieczenia... W tym właśnie tkwił cały szkopuł z systemem radzieckim: bezlitosne naciski, aby „coś” się stało, wymuszały zawsze drogę na skróty, kompromisy w kwestii jakości i bezpieczeństwa. Człowieka ogarniała wściekłość, gdy widział zagrażające zewsząd niebezpieczeństwa, ale sytuacja stawała się na wskroś katastrofalna, kiedy w grę wchodziło jego życie. Jak łatwo było dla jakiegoś biurokraty czy generała wykrzykiwać: Ma być zaraz zrobione! Rozmieszczając ładunki kumulacyjne zmuszał się do powolnej, drobiazgowej pracy. Nie mógł liczyć na powtórkę, wszystko musiało zostać wykonane jak należy za pierwszym razem. Pomyślał ze złością, że byłby to pierwszy taki wyczyn w Rosji, od czasu jak carowi udało się zapłodnić pannę młodą w noc poślubną. Kiedy skończył, był cały spocony. Odsunął się i wytarł kawałkiem szmaty twarz i ręce. - Załóżcie detonatory - polecił. - Panie pułkowniku, jak się stąd wydostaniemy? - Powiedziałem, żebyście założyli detonatory. Podłączcie je, ale nie uzbrajajcie jeszcze mechanizmu spustowego. Pójdę poszukać jakiegoś środka transportu. Dajcie mi pistolet maszynowy. - Wziął podaną mu broń. - Bierzcie się do roboty. Przewiesił pistolet przez ramię i wspiął się po drabinie. Po jego wyjściu z hali reaktora, dwóch mężczyzn zabrało się do umieszczania detonatorów i podłączania ich do mechanizmu spustowego. Jednostka wojskowa położona była o trzy kilometry od elektrowni. Pułkownik ochłonął nieco idąc w ciemności. Nie chciał używać latarki, potykał się więc co jakiś czas na nierównościach drogi. Mimo to nie zwalniał kroku. Do świtu pozostały tylko dwie godziny. Zatrzymał się, kiedy od kręgu światła rozbłyskującego nad bramą dzieliło go jeszcze pięćdziesiąt metrów. Zlustrował jednostkę szybkim spojrzeniem. Koszary otoczone były przekrzywiającym się, zardzewiałym drucianym ogrodzeniem. Przy otwartej bramie stała budka wartownicza. W środku bez wątpienia siedział wartownik, jedyny człowiek w okolicy nie pogrążony we śnie. Pułkownik miał nadzieję, że poza wartownikiem wszyscy śpią. Zaraz, czy obok tamtego budynku w tyle nie widać przypadkiem ciężarówki? Ależ tak! Stała w trawie porastającej ją aż po osie. W garażu znajdował się pewnie samochód osobowy albo druga ciężarówka. Pułkownik ruszył w stronę budki wartownika, kryjąc się w cieniu i starając się czynić jak najmniej hałasu. Pistolet maszynowy przewiesił przez ramię, w prawej dłoni natomiast trzymał pistolet z tłumikiem. Był w odległości pięciu metrów od budki i wkraczał właśnie w krąg światła, kiedy nagle wartownik w środku drewnianej konstrukcji zobaczył go i drgnął zaskoczony. Pułkownik wycelował pistolet w jego kierunku i polecił najspokojniej jak tylko potrafił, lecz na tyle głośno, aby być słyszanym: - Nie ruszaj się. Zostań dokładnie tam, gdzie jesteś, to nic ci się nie stanie. Żołnierz zamarł. Był młody, nie miał jeszcze dwudziestu lat. - A teraz wyjdź, tylko spokojnie. Żołnierz posłusznie wykonał polecenie. Cały się trząsł. - Gdzie drugi wartownik? W odpowiedzi tamten jedynie pokręcił głową. Pułkownik podniósł broń na wysokość głowy żołnierza i powtórzył pytanie. - Poza mną nikogo nie ma - zapewnił wartownik. - Jeżeli kłamiesz, to pierwszy zginiesz. Rozumiesz? - Tak jest. - Obejrzymy ciężarówkę. Pułkownik zapalił latarkę i zaczął oświetlać drogę. Podążył za żołnierzem, który postanowił podnieść ręce do góry. Ciężarówka okazała się rozpadającym się wrakiem. Sflaczałe opony, powybijane szyby, chwasty zaglądające do wlotu chłodnicy. - Jest inna ciężarówka? - spytał, zniżając głos do wymuszonego szeptu. - W garażu. - Otwieraj, tylko cicho. Jeżeli ktoś się obudzi... Ciężarówka w garażu była zupełnie nowa, pomalowana na ciemnooliwkowy kolor. Wszystkie opony były napompowane. Trzymając broń wycelowaną w wartownika, pułkownik uchylił drzwi od strony kierowcy i skierował światło latarki na tablicę rozdzielczą. Niepotrzebny był kluczyk zapłonu - wystarczyło włączyć system zasilania i nacisnąć przycisk rozrusznika. Wyciągnął rękę i pstryknął przełącznikiem elektrycznym. Zapaliły się kontrolki. Rzucił okiem na wskaźnik paliwa: wskazówka spoczywała po lewej stronie. Brak paliwa! Szybkim ruchem wyłączył przełącznik. - Gdzie benzyna? - Od miesiąca nie mieliśmy benzyny. - Młody żołnierz trzymał teraz ręce opuszczone i mówił nienaturalnie głośno. Pułkownik opuścił lufę pistoletu i posłał pocisk w ziemię tuż obok stopy żołnierza. Zamiast huku wystrzału rozległ się jedynie cichy trzask. - Lepiej będzie, jak poszukasz. - Jest tam - wskazał szybkim, nerwowym gestem. Pod ścianą obok motocykla stało parę kanistrów. Pułkownik podniósł jeden: napełniony do połowy. Pozostałe były puste - wszystkie osiem. - Ten motocykl jest sprawny? - Oczywiście. Kapitan dojeżdża nim codziennie do reaktora. A w niedzielę do miasta. On... - Przymknij się! Szybko sprawdził pozostałe kanistry w garażu: wszystkie były puste. Obejrzał dokładnie kierownicę, opony, odkręcił kołpak na zbiorniku paliwa; przynajmniej do połowy napełniony. Kazał trzęsącemu się żołnierzowi dolać benzyny z kanistra. - Dobra, wyprowadź motocykl i postaw go przy budce obok bramy. W świetle latarni nad bramą pułkownik dokonał przeglądu maszyny. Odkręcił kurek doprowadzając paliwo do gaźnika, pokręcił rączką gazu, skontrolował łańcuch i sprzęgło. Jedynym sposobem na przekonanie się, czy motor działa, było jego uruchomienie. Ale nie tutaj. - Popchaj go dalej - polecił, wskazując w kierunku północno-zachodnim, w stronę reaktora. Żołnierz posłusznie spełnił rozkaz. Pchanie motocykla po piaszczystej drodze w ciemnościach nie było łatwym zajęciem. W pewnej chwili motor przewrócił się, a żołnierz zwalił się na niego. Pułkownik czekał, aż chłopak podniesie maszynę i zacznie dalej pchać. Po przebyciu około pół kilometra nakazał żołnierzowi zatrzymać się i ustawić motocykl na podpórce. Następnie zaświecił mu latarką prosto w oczy i strzelił mu między oczy, gdy ten stał mrugając bezradnie powiekami. Żołnierz osunął się na ziemię bez jednego dźwięku. Pułkownik zaciągnął ciało z drogi w gąszcz zielsk. Schował pistolet do kieszeni, latarkę do drugiej i wsiadł na motor. Wcisnął lekko starter, aż wyczuł sprężanie; wtedy uniósł się i mocno opadł całym ciężarem ciała. Nic. Ponowił próbę. Znowu bezskutecznie. Jeszcze raz. Za czwartym razem motocykl raz zacharczał; musiał jednak dodać za dużo paliwa, bo zaraz zgasł. Po kilku bezowocnych próbach motor zawarkotał, budząc się do życia. Wskoczył na siodełko i czekając, aż silnik się rozgrzeje, zapalił latarkę, żeby spojrzeć na zegarek. Minęło pięćdziesiąt minut - pozostała mu jeszcze godzina ciemności. Zwolnił ostrożnie sprzęgło, wrzucił bieg i przekręcił rączkę gazu. Silnik niemal zgasł, podkręcił więc obroty. Pułkownik zatrzymał motor w odległości stu metrów przed wejściem na teren elektrowni i dalej poszedł na piechotę. Przy drzwiach czekało dwóch jego ludzi. - Zdawało nam się, że przed chwilą słyszeliśmy odgłos pracy silnika - odezwał się jeden. - Nie mylicie się, to był rzeczywiście samochód. Zaparkowałem dalej przy drodze na wypadek, gdyby ktoś przechodził. Założyliście detonatory? - Tak jest, pułkowniku. Musi pan jedynie ustawić zwłokę. Mamy pójść do samochodu i poczekać tam na pana? - Tak. Potrzebuję jeszcze około dziesięciu minut. Przyślę do was tamtych dwóch. Kiedy obaj odeszli na odległość sześciu metrów, nacisnął spust pistoletu maszynowego. Nie było to w porządku, ale takie jest życie. Znalazł transport tylko dla jednej osoby. Reaktor musi być zniszczony. Podszedł do leżących mężczyzn i każdemu, dla pewności, wpakował w głowę po jednej kuli. W dyspozytorni zastał następnego ze swoich ludzi. - Zaparkowałem samochód przy drodze z dala od świateł - oznajmił. - Posiedź tam i poczekaj, aż uzbroję mechanizm spustowy. - Ile da nam pan czasu? - A jaka jest górna granica? - Jedna godzina. - Wystarczy. - Byłoby aż nadto, gdybyśmy dysponowali śmigłowcem - zaoponował - ale go nie mamy. A jeśli złapiemy gumę albo samochód nawali? Pułkownik nie był w nastroju do dyskusji. - Musimy zaryzykować. Gdzie Wasyl? - Przy reaktorze. Sprawdza jeszcze raz połączenia i detonatory. - Idź i zaczekaj w samochodzie. Zanim mężczyzna zdążył dotrzeć do drzwi, pułkownik zdjął z ramienia pistolet maszynowy i oddał krótką serię. W chwili, gdy opuszczał broń usłyszał, jak zatrzaskują się drzwi hali reaktora. Do jego uszu dotarł tupot nóg. Cholera jasna! Wasyl! Wyjął magazynek i założył nowy. Sprawdziwszy, czy dobrze siedzi, otworzył ciężkie, wykładane ołowiem drzwi do reaktora, i wślizgnął się do środka. W ścianę tuż obok uderzył pocisk. Twarz pułkownika pokryły krople potu. Trudno wyobrazić sobie bardziej niebezpieczne miejsce na strzelaninę. Jedna zbłąkana kula może rozerwać jakiś istotny przewód albo wybić dziurę w rurze, przez którą przepływa sód, skażona woda albo para, albo... Przywarł do ściany po lewej stronie drzwi. Kolejny pocisk uderzył w beton. W lewym ręku trzymał pistolet z tłumikiem, w prawym pistolet maszynowy. Gdzie też mógł być... W tym momencie kula trafiła go w biodro i odwróciła o sto osiemdziesiąt stopni. Upuścił pistolet maszynowy i zwalił się ciężko na twarz, z prawą ręką ułożoną pod dziwnym kątem, wierzchem dłoni do góry. Sztuczka była stara jak świat, a on był kompletnym durniem, że jej w ogóle próbował. Gdyby miał chwilę czasu na pomyślenie, na pewno by tego nie zrobił. Z kolei Wasyl, gdyby miał dosyć oleju w głowie albo wykazał się odrobiną rozsądku... Ale tak się nie stało. Nie posłał nawet pułkownikowi drugiej kuli, a był to błąd, którego on sam z pewnością by nie popełnił. Pułkownik leżał teraz niczym worek kartofli. Poczuł, jak pomost wibruje pod stopami Wasyla i dostrzegł nawet w przelocie zarys jego stopy. Wciąż jednak leżał całkowicie nieruchomo z rozluźnionymi mięśniami, prawie nie oddychając. Szok po uderzeniu pocisku powoli przechodził i zaczynał odczuwać piekący ból w lewym biodrze. Na dźwięk otwierających się obok niego drzwi przeturlał się i błyskawicznie wystrzelił z pistoletu w stopę Wasyla, następnie w udo, a gdy tamten upadł, zaczął strzelać w leżące ciało. Posyłał pocisk za pociskiem tak szybko, na ile pozwalał mu mechanizm pistoletu, i przerwał dopiero po opróżnieniu całego magazynku. Kiedy łuski opadały z brzękiem na beton, Wasyl wydał z siebie jedno westchnienie, po czym przestał oddychać. Pułkownik podniósł się wolno na nogi i zbadał miejsce, gdzie trafił go pocisk. Z rany sączyła się krew. Pomost w miejscu, gdzie przed chwilą leżał, był cały czerwony. Oparł ciężar ciała na uszkodzonym biodrze: rana bolała jak diabli, ale kość nie była złamana. Spojrzał na Wasyla, upewniając się, że jego podwładny nie żyje, a następnie wysunął pusty magazynek i zastąpił go pełnym, wyjętym z kieszeni marynarki. Kiedy się z tym uporał, odszukał pistolet maszynowy i przewiesił go przez ramię. Przeszedł po pomoście i opuścił drabinę na szczyt osłony reaktora. Dzięki Bogu! Ładunki były na miejscu, prawidłowo założone i podłączone. Wyciągnął zabrudzoną chusteczkę i ocierając sobie twarz i ręce, sprawdził jednocześnie regulator czasowy. Jedna parszywa godzina. Włączył przycisk kontrolujący zasilanie, upewnił się, że zapaliło się zielone światełko i zwolnił przycisk. Jedna parszywa, mizerna, żałośnie krótka godzina. W tym już bowiem momencie zdawał sobie sprawę, że szczęście odwróciło się od niego. Wszystko poszło nie tak, jak należało. Poprzednie doświadczenia nauczyły go, że szczęście przebiega cyklami: po dobrej passie następuje zła. A w tej chwili właśnie tkwił na samym dnie nieszczęść. Czy rana w biodrze była ostatnim z szeregu niepowodzeń, czy dopiero przedostatnim? Nie należał do ludzi religijnych. W ciągu czterdziestu czterech lat życia nie doświadczył niczego, co zdawałoby się choćby sugerować istnienie innych czynników sprawczych niż własne umiejętności, odwaga i wytrzymałość. Teraz jednak, nie spuszczając wzroku z detonatora, wyczuwał instynktownie, że jego własny zasób zdolności może się okazać niewystarczający. Przekręcił gałkę poruszającą wskazówkę na tarczy zegara; nastawił ją na maksymalny zakres - sześćdziesiąt minut. Sprawdził czas na swoim zegarku. Rozejrzał się wokół siebie. Oparł ponownie cały ciężar ciała na rannym biodrze, odczuwając ostre smagnięcie bólu. Jeszcze raz wytarł ręce. Przeprowadzenie tej akcji było nieodzowne. Gdyby było inaczej, nie wysłaliby go tutaj. Do diabła z tym! Każdy prędzej czy później musi umrzeć, i nie obawiał się tego. Śmierć nie jest niczym strasznym - to tak, jakby przymknąć oczy i zapaść w sen. Ale wyczekiwanie na ten moment może stać się prawdziwą udręką. Spojrzał na okrążającą tarczę jego zegarka wskazówkę sekundnika. Kiedy mijała dwunastkę, wcisnął przycisk uruchamiający regulator zwłoki w detonatorze. Wybuch nastąpi dokładnie za godzinę, siedem minut po piątej. Jeżeli zegar dobrze chodzi. Przyglądał się przez kilka sekund tykającej tarczy, po czym ruszył w kierunku drabiny. Wspiął się po niej, nieco tylko oszczędzając zranione biodro. W dyspozytorni przebiegł szybko wzrokiem dziesiątki tarcz i przyrządów pomiarowych. Sięgnął pewną ręką do głównego układu sterowania i przystąpił powoli do wyciągania prętów z rdzenia, obserwując przy tym uważnie wskaźniki temperatury. Pięć minut później odczytał z zadowoleniem nowe ustabilizowane odczyty: reaktor pracował teraz na niemal osiemdziesiąt procent mocy. Po wyjściu z budynku wyjął drewniany klin blokujący drzwi zewnętrzne pozwalając, by zamknęły się automatycznie. Pięćdziesiąt trzy minuty. Przekuśtykał obok ciał rozciągniętych przy bramie i skręcił prosto na drogę. Lekki wietrzyk schłodził mu pot na twarzy, nie zwracał jednak na to uwagi, idąc spiesznie przed siebie. Wsiadł na motocykl i upewnił się, że paliwo dochodzi do gaźnika. Spróbował przenieść ciężar ciała na lewe biodro, lecz kiedy się uniósł, by zwiększyć siłę nacisku na dźwignię startera, poczuł tak piekielny ból, że o mało nie spadł. Zacisnął zęby i spróbował ponownie. Tym razem powiodło mu się i wcisnął starter, ale silnik nie zapalił. Znowu bez powodzenia. Za trzecim razem motor zawarczał; dodał więc tylko trochę gazu, żeby silnik nie zgasł. Opadł prawie nieprzytomny na siedzenie: całą nogę miał mokrą od krwi. Ile czasu upłynęło do tej pory? Macał ręką szukając przełącznika reflektora. Jest! Jednak reflektor nie zapalił. Nie sprawdził go wcześniej, pewnie wypaliła się żarówka. W końcu udało mu się jakoś ruszyć. Pamiętał, że droga prowadzi na północny zachód, odwrotnie do kierunku wiatru, postanowił więc się jej trzymać. Kiedy mijał bramę elektrowni, zerknął szybko na zegarek przy świetle lampy zawieszonej na słupie: zostało jeszcze czterdzieści jeden minut. Jazda motocyklem ciemną nocą, po porytej koleinami, piaszczystej drodze wymaga ogromnej koncentracji i dużego wysiłku fizycznego; przekonał się, że nawet jadąc z małą prędkością znajduje się zawsze na granicy utraty panowania nad maszyną. Z każdą minutą jednak nabierał pewności siebie. Kiedy oczy w pełni przywykły już do ciemności i mógł bez trudu widzieć drogę przed sobą, otworzył bardziej przepustnicę i wrzucił wyższy bieg. Stąd też w momencie upadku prowadził motocykl ze znacznie większą prędkością. Przednie koło wpadło w koleinę, kierownica skręciła gwałtownie i w jednej chwili wyleciał w powietrze. Zderzenie z ziemią ogłuszyło go zupełnie. Odzyskawszy przytomność, dźwignął się na nogi i rękami wymacał motocykl. Musiał jak najszybciej oddalić się od reaktora. Starał się dostrzec wskazówki na tarczy zegarka, ale na próżno. Odszukał latarkę - nie świeciła. Zepsuła się na skutek upadku. Pistolet maszynowy wbijał mu się w ramię - zdjął więc broń i cisnął w otaczającą go ciemność. Musiał użyć całej siły, żeby postawić motocykl na kołach. Wcisnął rozrusznik - nie zapalił. Wcisnął jeszcze raz. Wreszcie przestał już liczyć próby uruchomienia maszyny. Ile czasu upłynęło? Jak dużo stracił krwi? Mnóstwo. Wylało się z niego pewnie całe morze tej cholernej cieczy. Usiadł wykończony na motorze, zbierając w sobie siły. Poddać się? Nie! Podkręcił przepustnicę i wzniósł się wysoko na chorym biodrze, by całym ciężarem ciała opaść prawą nogą na dźwignię startera. Silnik zaskoczył. Powoli pokręcił gazem wprowadzając silnik na szybkie obroty. Teraz dźwignia zmiany biegów. Jechał wolno, dziesięć, może piętnaście kilometrów na godzinę. Jedynym jasnym punktem obecnej sytuacji było to, że wiatr dął mu prosto w twarz. Gdyby tylko udało mu się nieco oddalić, schronić się za czymś masywnym, choćby za jakąś ziemną osłoną - miałby szansę na przeżycie. Wiatr poniósłby opad radioaktywny w przeciwną stronę. Wjeżdżał teraz na wzgórze. Niebo na północnym wschodzie zaczęło się przejaśniać. Zdał sobie nagle sprawę, że droga i żłobiące ją koleiny stały się bardziej widoczne, dodał więc gazu. Ile zostało mu czasu? Na pewno nie za wiele. Gdyby tylko zdołał dotrzeć na drugą stronę wzgórza. Tam, oddzielony wzniesieniem od reaktora, byłby bezpieczny. Każdy skok motocykla, każde szarpnięcie, odmierzały upływanie kolejnych sekund. Jak wiele mu ich jeszcze pozostało? Puścił lewą ręką kierownicę i spróbował spojrzeć na zegarek. Maszyna skręciła niebezpiecznie, musiał więc na powrót uchwycić kierownicę. Jak daleko odjechał? Czy oddalił się wystarczająco...? Nagle ogarnął go ogromny żar. Poczuł piekące ciepło na karku, na potylicy, które przenikało nawet przez marynarkę. W kilka sekund później przyszła fala uderzeniowa, która omal nie zmiotła go z siodełka. Nie znajdował się za żadną osłoną. Żadną... Za nim, w mroku okrywającym reaktor, tworzył się obłok ziemi i gruzu wyniesiony w górę siłą wybuchu; w ciągu paru sekund zaczął się świecić. Promieniowanie przybierało na sile. Ostatnią rzeczą, jakiej pułkownik doznał, było uczucie, jakby oblał go żar z pieca. Nastąpiło to w momencie, gdy śmiertelnie radioaktywna ognista kula uniosła się znad stopionych szczątków osłony ze stali, ołowiu i betonu. W kilka chwil potem zaczął umierać, chociaż motocykl nadal unosił go od miejsca wybuchu. Rozstawał się z życiem, podobnie jak pogrążeni we śnie żołnierze w bazie wojskowej po drugiej stronie reaktora, i jak każdy inny ssak przebywający w promieniu dziesięciu kilometrów od żarzącej się teraz elektrowni atomowej. Dziesięć kilometrów - tyle właśnie zdołał przejechać. Motocykl przez kilka sekund mknął dalej prosto, dźwigając umierający ciężar, aż nagle przednie koło wpadło w koleinę i maszyna wioząca ciało zarzuciła i zatrzymała się na drodze. Silnik zakrztusił i zgasł. Nad reaktorem tymczasem utworzył się grzybiasty obłok i wzmogła się znacznie siła wiatru na skutek ruchów powietrza napływającego szybko w kierunku źródła ogromnego żaru. Ludziom i zwierzętom oddalonym o kilka następnych kilometrów od reaktora pozostało parę minut życia - czas ten mógł być różny w zależności od grubości materiału osłaniającego ich przed rozszalałym piekłem nuklearnym. Gdy na północnym wschodzie wzeszło słońce, w promieniu piętnastu kilometrów od elektrowni ostało się przy życiu zaledwie kilka owadów. Radioaktywna chmura przesuwała się wraz z wiatrem w kierunku południowo-wschodnim, niosąc bezszelestną śmierć. Następnego ranka Jack Yocke ubierał się w ponurym nastroju. Zniknęła gdzieś euforia, jaką odczuwał ubiegłego wieczoru. Zdołał się zdrzemnąć jedynie przez dwie godziny, a resztę nocy przewracał się tylko z boku na bok. O czwartej nad ranem przypuszczenia ustąpiły miejsca pewności i zdał sobie wreszcie sprawę, że Shirley Ross nie przypadkiem wybrała właśnie jego. Ale dlaczego właściwie on? Nie był sławną ani nawet znaną postacią. I skąd wiedziała, że można go spotkać w hotelu „Metropolitan”? Jej wcześniejsze uchylenie się od odpowiedzi na to pytanie nabrało nagle nowego znaczenia. Może próbowano zastawić na niego pułapkę. Podjął się zadania ponad swoje siły, starając się dotrzeć do sedna niemożliwej do rozszyfrowania historii. Nie znał języka, nie utrzymywał żadnych zawodowych kontaktów choćby z jednym, jedynym mieszkańcem tego pieprzonego, beznadziejnego, słowiańskiego bagna. Był obcokrajowcem w kraju, w którym wszystkich cudzoziemców traktuje się z ogromną podejrzliwością. Nie miał pojęcia o obrazie politycznym stolicy, w której polityka odmierzała rytm życia. Nikt nie będzie chciał z nim rozmawiać, nikt nie zaufa mu na tyle, aby wyjawić prawdę. Nikt. Z wyjątkiem Jacka Graftona, ale on nie wchodził w grę, bo niczego nie wiedział o strzelaninie na Placu Radzieckim. A gdyby nawet miał jakieś informacje i skłonny był się nimi podzielić, i tak nie mógłby podać tego do druku. Potrzebował czegoś, co można by opublikować. Po wyjściu z hotelu ujrzał Gregorija stojącego obok swej poobijanej Łady. Nagrzane do temperatury trzydziestu stopni powietrze było ciężkie od spalin. Zanosiło się na deszcz. W odpowiedzi na pogodne „dzień dobry” Gregorija, zdobył się jedynie na skinienie głową. Opadł ciężko na siedzenie i spojrzał posępnym wzrokiem przez przednią szybę na żebraczkę szykującą się na chodniku do rozpoczęcia nowego dnia pracy. Gregorij tymczasem usadowił się za kierownicą i po krótkich staraniach pobudził samochód do życia. - Dobrze spałeś? - spytał Jacka. - Nie za bardzo. - Gdzie chcesz dzisiaj jechać? Yocke westchnął i przeciągnął palcami po włosach. - Do komendy głównej policji - zadecydował. Po krótkim namyśle doszedł jednak do wniosku, że powinien zacząć od prokuratora okręgowego. Jak tu oni nazywają prokuratora? - Jedziemy do biura prokuratorskiego. - Nie będzie wywiadu z Jelcynem? No cóż, może jutro. - Borys będzie musiał poczekać. Jutro zajmiemy się proktologiem Gorbaczowa. - „Prokto” co? - Przestań wreszcie marudzić i ruszaj. W holu tłoczno było od reporterów. Serce zabiło mu niepokojem. Rozejrzał się w poszukiwaniu Tommy’ego Townsenda, starszego korespondenta „Washington Post”, ale nigdzie go nie było widać. Kilkunastu przedstawicieli prasy międzynarodowej kłębiło się przy stanowisku recepcjonisty, który spoglądał spode łba i mruczał coś gburowato po rosyjsku. Ekipa telewizyjna zapaliła reflektory i włączyła kamerę. Nie ma co, ładny początek dnia! Gregorij przepchał się do recepcji i po upływie dwóch minut wrócił z wiadomością, że za kwadrans odbędzie się konferencja prasowa. Jack skinął głową, nie spuszczając wzroku z dziennikarza telewizyjnego, który dokonywał ostatnich poprawek przy swojej fryzurze. Jeżeli zjawi się Townsend, Jacka czekała trudna decyzja, wziąwszy pod uwagę, że to Townsendowi przydzielono sprawę masakry na Placu Radzieckim. Musiał zdecydować, czy podzielić się z Tommym poufną informacją przekazaną przez Shirley Ross. Na szczęście te rozterki go ominęły, Tommy bowiem w ogóle się nie zjawił, chociaż konferencja prasowa, jak większość spraw w Rosji, rozpoczęła się z opóźnieniem. Konferencja przebiegła zgodnie z oczekiwaniami Jacka. Występując w świetle telewizyjnych lamp, rzecznik prokuratora wygłosił oświadczenie na temat toczącego się śledztwa, którego wyniki dałoby się streścić następująco: brak jakichkolwiek śladów odnośnie tożsamości czy miejsca pobytu zabójców, które można by podać do publicznej wiadomości; nie zapowiadają się żadne aresztowania; Rosjanie zwrócili się o pomoc do Interpolu. Pytania zadawane z sali były pełne szacunku i zawierały jedynie prośby o wyjaśnienie poszczególnych wątków wystąpienia rzecznika. Nikt nie zapytał o jakiekolwiek kwestie pominięte w oświadczeniu. Yocke przecisnął się do drzwi usytuowanych za podium, pociągając za sobą Gregorija. Kiedy cała farsa dobiegła końca, Yocke przyparł do muru wychodzącego rzecznika, postawnego mężczyznę, który najwyraźniej próbował szybko się ulotnić. - Muszę porozmawiać przez minutę z prokuratorem. Gregorij przekazał odpowiedź: - Jest zajęty, nie może pana przyjąć. - „Washington Post” jest w posiadaniu informacji na temat przyczyn, dla których policja opuściła Plac Radziecki; chcemy, żeby prokurator potwierdził je lub im zaprzeczył. Rzecznik obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem. - Proszę zaczekać - odrzekł. Yocke czekał. Reszta dziennikarzy opuściła miejsce konferencji. Ekipa telewizyjna pogasiła reflektory, pochowała kamery, przedłużacze i także zdążyła wyjść. Gregorij zapalił papierosa i stał oparty o podium. Yocke zerknął na zegarek. Po kwadransie znowu sprawdził godzinę. Gregorij palił trzeciego papierosa. Wreszcie do sali wpadł prokurator. - „Washington Post”? - Tak. - O co chodzi? Yocke wziął głęboki oddech i spojrzał rozmówcy prosto w oczy. Do stoczenia tej walki miał tylko dwa kiepskie naboje; oto strzał numer jeden: - Policja została ściągnięta z Placu Radzieckiego na skutek rozkazu nadanego drogą policyjnej łączności radiowej. - Przerwał, aby Gregorij mógł przetłumaczyć. Prokurator ściągnął brwi, ale była to cała jego reakcja. Yocke mówił dalej: - Siły policyjne wycofały się, ponieważ w komendzie głównej policji zjawiło się trzech pracowników KGB, którzy zażądali usunięcia policji z placu. Prokurator zrobił wielkie oczy ze zdziwienia i wybuchnął potokiem rosyjskich słów: - Skąd pan wziął tę historię? Niczego nie ogłaszaliśmy. Kto z panem rozmawiał? Yocke żywił nadzieję, że jego rozmówca okaże się nowicjuszem w dziedzinie kontaktów z zachodnimi dziennikarzami. Istotnie, prokurator był zupełnym nowicjuszem w tej grze. Yocke postanowił więc strzelić w ciemno. - Dlaczego zawiesił pan w obowiązkach szefa policji? Twarz prokuratora pociemniała nieco. Przygryzając dolną wargę przebiegł wzrokiem po twarzy dziennikarza. Yocke próbował zachować kamienny wyraz, choć nie przychodziło mu to łatwo. - Prowadzimy śledztwo - odparł w końcu prokurator. Jack Yocke sam przygryzł wargę, żeby się nie uśmiechnąć. - Będzie sądzony? - Możliwe - Rosjanin wzruszył ramionami. - Za podporządkowanie się KGB? - Kto z panem rozmawiał? Nikomu nie wolno niczego przekazywać w czasie trwania śledztwa. - Czy szef policji pozostawał w zmowie z KGB? - Z pewnością nie. - Ale nie powinien był podporządkowywać się KGB? Prokurator nabrał głęboko powietrza i poprawił marynarkę na ramionach. Skrzywił się. - To złożona sprawa o wielu aspektach. Nie chcemy, żeby w chwili obecnej ukazywały się jakieś publikacje na ten temat. Z pewnością rozumie pan, że oskarżenie nie poparte później dowodami może przynieść dotkliwy uszczerbek czyjemuś dobremu imieniu. „Washington Post” na pewno to rozumie. Jack Yocke nie wierzył własnemu szczęściu. Spodziewał się lodowatych zaprzeczeń, a tymczasem prokurator niczego nie zakwestionował. Z drugiej strony potwierdził pośrednio, że szef policji zastosował się do rozkazów oficerów KGB, nazywających się teraz formalnie urzędnikami Ministerstwa Bezpieczeństwa. Yocke postanowił wystrzelić ostatni pocisk modląc się, aby trafił do celu. - Czy Mikołaj Demodow był jednym z owych oficerów KGB? Odpowiedzią było gwałtowne niet. Gregorij przetłumaczył całą resztę: - To kłamstwo. Kto panu naopowiadał tych łgarstw? - Słyszałem tylko taką pogłoskę. Czyli zaprzecza pan? - Absolutnie. To kłamstwo. - Kim jest Mikołaj Demodow? Ale prokurator zabierał się już do wyjścia. Odwrócił się i poczłapał w stronę drzwi. Jack Yocke wyciągnął błyskawicznie notes do stenografowania i wziął się zaciekle do sporządzania notatek. - Kim jest Mikołaj Demodow? - spytał Gregorija, kiedy znaleźli się w samochodzie. - To wielka figura w KGB. Jest zastępcą generała Szmarowa. - A kim jest Szmarow? - O ile wiem, to człowiek numer dwa. Niewiele informacji pojawia się w druku na temat najwyższych oficerów ministerstwa bezpieczeństwa. Wszyscy oni to stara gwardia, starzy komuniści lojalni wobec przeszłości. Większość z nich należy do grona tych niezadowolonych. - Szmarow też? Czyli jest przeciwko Jelcynowi, tak? Łada zapiszczała głośno, gdy Gregorij zahamował na czerwonym świetle. Siedział zgarbiony nad kierownicą wpatrując się w czerwone światło. - Chcę więcej pieniędzy - odezwał się ze stanowczością w głosie. - Mówiłeś mi, że zamierzasz pisać o życiu w Rosji, że interesujesz się prawami człowieka. Musisz mi więcej płacić. Jack odkręcił szybę po swojej stronie i wciągnął w płuca haust powietrza zmieszanego ze spalinami. - Nie masz pojęcia, co to znaczy być Rosjaninem - pożalił się Gregorij. Zmieniło się światło. Gregorij wcisnął sprzęgło i wrzucił jedynkę. Blisko nich trzymała się wojskowa ciężarówka, wpuszczając Yocke’owi przez okno kłęby dymu. Zakrztusił się i pospiesznie zakręcił szybę. - Dokąd jedziemy? - spytał Gregorija. - Nie wiem, nie powiedziałeś. Zdecydował się na Plac Radziecki. Gregorij skinął jedynie głową. Pomysł ten przyszedł mu do głowy, kiedy ujrzał zepsuty samochód z podniesioną osłoną silnika. Widok pojazdów z uniesioną maską i kierowców pochylających się nad silnikami, które odmówiły posłuszeństwa, był w Moskwie nader częstym zjawiskiem. W społeczeństwie pozbawionym części zamiennych, mechaników, garaży i stacji obsługi, kierowca stał przed alternatywą: własnoręcznie przeprowadzić naprawę na poboczu drogi przy użyciu części ze złomowanych pojazdów albo porzucić samochód tam gdzie się zepsuł, przekształcając go zarazem w kopalnię części zamiennych dla innych kierowców. Kiedy przedstawił Gregorijowi istotę pomysłu, ten ponownie zażądał więcej pieniędzy. Jack starał się go przekonać, mówiąc o skąpstwie swego redaktora i konieczności akceptacji nowych kosztów w Waszyngtonie, Moskwie nad Potomakiem. Gregorij, aczkolwiek niechętnie, zgodził się mu pomóc. Gdy zbliżali się do Placu Radzieckiego, na ulicy Gorkiego Gregorij wyłączył silnik i siłą rozpędu podjechał do krawężnika. Obaj wysiedli i podnieśli maskę silnika. Gregorij odłączył przewody świec zapłonowych i zdjął górną osłonę filtru powietrza. Oparli łokcie na błotniku, zaglądając do wnętrza i czekali. W ciągu trzech minut zjawił się policjant w szarym mundurze i białej czapce, trzymający w ręku białą pałkę do kierowania ruchem ulicznym; z brązowej skórzanej kabury wystawała mu kolba pistoletu. Yocke zaczął pilnie majstrować coś pod maską, podczas gdy Gregorij prowadził rozmowę. W dwie minuty później, po odejściu policjanta, podsumował jej wynik jednym krótkim zdaniem: - W dzień zamachu pełnił służbę na Placu Czerwonym. Wypróbowali ten numer powtórnie za rogiem ulicy. Tym razem policjant zapalił papierosa, którym poczęstował go Gregorij, i zaoferował się z mechaniczną poradą. Uruchomili ostatecznie silnik i odjechali machając mu ręką. - Słyszał komunikat nadany przez policyjne radio. Był jednym z tych, którzy zeszli wtedy z placu. Nazwisko policjanta odpowiedzialnego za łączność radiową brzmi Burbulis. - Zrobimy jeszcze z ciebie dziennikarza. Na posterunek policji. Kosztowało ich dużo gadania i cały karton Marlboro, zanim w końcu udało im się dotrzeć do Burbulisa. Ten okazał się nałogowym palaczem o sczerniałych zębach. Zmierzył Yocke’a podejrzliwym wzrokiem. - Piszę dla „Washington Post”, bardzo poważnej amerykańskiej gazety - zaczął tłumaczyć Gregorij. - Idę tropem pogłoski, w myśl której pana szef ma obecnie kłopoty z prokuratorem w związku z zamachem na Placu Radzieckim. Podczas gdy Gregorij tłumaczył, Yocke zastanawiał się, do jakiego stopnia szef policji cieszy się sympatią Burbulisa. Modlił się w duchu, aby Burbulis wykazał nieco zawodowej lojalności, choćby osobiście miał nienawidzieć swego przełożonego. - To nie jego wina - odezwał się Burbulis. - Znam tych gości z KGB, to porządni ludzie. Pracowaliśmy wspólnie wiele razy. - Nazwiska i adresy - Yocke zwrócił się szybko do Gregorija, starając się, aby w jego głosie nie było słychać podekscytowania. - Zdobądź ich nazwiska i adresy. Burbulis podał im trzy nazwiska i jeden adres. A także uraczył ich wykładem na temat podlegania policji obowiązkowi współpracy z odpowiednimi władzami. - Dawniej takie przesłuchiwanie przez prokuratora policjantów, którzy wypełniali swoje obowiązki, nigdy by się nie zdarzyło - podsumował Burbulis i dorzucił szyderczo: - Jelcynowi brak odwagi, nie czuje żadnego szacunku, niczego nie rozumie. - Rąbnął pięścią w stół, rzucając groźne spojrzenie. Kiedy znaleźli się na ulicy, Yocke zapisał dokładnie nazwiska, które Gregorij przeliterował mu po angielsku. Cały adres stanowiła nazwa ulicy. - Wiesz, gdzie to jest? - spytał Gregorija. - Oczywiście, to przy Arbacie. Powiodło się, jak rany! Pewna bomba na pierwszą stronę! Artykuł wskazujący na powiązania KGB z morderczym zamachem na komunistycznego narodowca Jegora Kołokolcewa i jego pomagierów! Wyrzucił pięść w powietrze z okrzykiem tryumfu. Historię podchwycą agencje informacyjne oraz gazety przedrukowujące teksty z „Washington Post” i puszczą ją w świat. Artykuł podpisany przez Jacka Yocke’a! Najlepsi w górę, a reszcie w skórę! Nie zwracając uwagi na wytrzeszczone oczy przechodniów, odtańczył na chodniku dziki taniec. Miał temat, a jakże, ale najpierw musiał przelać go na papier. Bo jeśli te komuchowate dupki z KGB wyniuchają, na co się zanosi, to będzie mógł zabrać się do pisania dopiero za jakieś dziesięć lat, kiedy wyjdzie z gułagu w samym środku syberyjskiej zimy. Dał nura na przednie siedzenie Łady Gregorija. - Z powrotem do hotelu, Jamesie, i nie oszczędzaj koni. W pokoju hotelowym zapakował do wyściełanej walizki laptopa i upewnił się, że ma przy sobie paszport i dokumenty podróży. Dołożył do walizki zmianę bielizny, szczoteczkę do zębów i maszynkę do golenia. Dodatkowa para skarpet też nie zaszkodzi - pomyślał i wcisnął je do środka. Zamknął walizkę i przejrzał wzrokiem resztę swoich rzeczy, dokonując spisu inwentarza. Portfel i karty kredytowe były w kieszeni. Przy sobie miał kilkaset dolarów. Reszta pieniędzy i czeki podróżne leżały w sejfie hotelowym - mogły tam pozostać. Sprawdził, czy dwie pozostałe walizki nie są zamknięte na klucz - jeśli tamci przyjdą przeszukać pokój, nie chciał, żeby wyłamywali zamki. Spojrzał na zegarek: za dziesięć druga. Nie jadł jeszcze lunchu, ale nie czuł głodu - był zbyt podekscytowany. Zjechał windą z uśmiechem na twarzy. Gregorij otworzył bagażnik; Yocke położył komputer na stosie części zamiennych i pasków klinowych. - Musimy odszukać tych trzech gości z KGB i zobaczyć, czy wskażą palcem na Demodowa. Gregorij usiadł za kierownicą i popatrzył na niego z ciekawością. - A co potem? Pojedziesz zobaczyć się z Demodowem? Na Plac Dzierżyriskiego? - Zadzwonię do niego - w każdym razie spróbuję. I tak się wszystkiego wyprze. Nie warto, żebyś zdzierał opony. - Wariat. - Jego zaprzeczenie w ostatnim akapicie artykułu będzie niczym kropka nad „i” - każdy myślący człowiek dojdzie do wniosku, że facet jest winny jak diabli. - Wariat - powtórzył Gregorij. - Hej, chodzi o „Washington Post”, a nie o jakąś prowincjonalną gazecinę. Zawsze umieszczamy zaprzeczenia. W jednym przypadku na sto dureń mówi prawdę, i wtedy jesteśmy kryci. Nasi prawnicy wolą taki sposób podchodzenia do sprawy. Gregorij położył dłonie na kierownicy i spoglądał przed siebie kamiennym wzrokiem. - No już, jedziemy. - Nie wiem, do jakiej dziury się schowasz, kiedy ta historia zostanie już opublikowana, ale zwróć uwagę, że ja żyję tutaj, i nie mam żadnej dziury, w której mógłbym się ukryć. - Powiedziałem ci, że porozmawiam z redaktorem o podwyżce. Wcale nie żartowałem. Gregorij tylko prychnął. - I co ci mogą zrobić? - ciągnął Yocke. - Czy ponosisz za to jakąś odpowiedzialność? Rany boskie, przecież to nie ty jesteś dziennikarzem, ty mnie tylko wozisz i występujesz w roli tłumacza! Możliwe, że cię trochę przycisną, no to wtedy im wszystko opowiesz. Nie musisz niczego ukrywać ani poczuwać się do jakiejkolwiek winy. Jesteś tłumaczem! No więc, jaka sprawa? I tak cię wypuszczą. Dobrze to wiesz i ja to wiem. Świat się zmienił. Ziutek Stalin od dawna gnije w jakiejś dziurze w ziemi. Gregorij zapalił silnik i ruszył. - Co bym dał, żeby jeździć teraz taksówką po Brooklynie z kuzynem mojej żony! Półtorej godziny zajęło im odnalezienie jedynego adresu, jakim dysponowali - adresu pracownika KGB Iwana Zwiezdnego. Jego mieszkanie znajdowało się na ostatnim piętrze dziesięciopiętrowego budynku, dokąd musieli wspinać się na piechotę. Na odrapanej betonowej klatce schodowej wisiał w powietrzu, niczym miazmaty, odór spalonego tłuszczu i gotowanej kapusty. Otworzyła im kobieta cała zalana łzami. Ledwie Gregorij zdążył podać personalia i zawód gościa, zaczęła rozpaczać. - Zabrali go, parę minut temu - mruknął Gregorij do Yocke’a. - Ludzie prokuratora. Yocke obejrzał dokładnie jedyny wyściełany fotel i usadowił się na nim. Nie miał zamiaru wychodzić, dopóki nie dowie się wszystkiego. Wysłuchanie całej historii zabrało pół godziny, ale warto było zadać sobie ten trud. Przed dwoma dniami do Zwiezdnego zatelefonował Mikołaj Demodow polecając mu pójść do komendy głównej policji i przekazać szefowi policji, aby wycofał swych ludzi z Placu Radzieckiego. Zwiezdny wie, że dzwonił Demodow, bo zna dobrze jego głos. Demodow specjalizuje się w sprawach politycznych. Demodow nie wyjaśnił powodu wydania rozkazu, jednak Zwiezdny w rozmowie z żoną powiedział, że szef najpewniej nie chciał, aby obecność policji ściągnęła na starą gwardię gniew, jaki wzbudzały zwykle wystąpienia Kołokolcewa u zwolenników Jelcyna. Zwłaszcza w sytuacji, gdy ludzie Jelcyna zakazali Demodowowi wydania zgody na zwołanie wiecu. Żona Zwiezdnego nawet nie udawała, że cokolwiek z tego rozumie, i zaklinała się, że jej mąż podobnie nie miał o niczym pojęcia. Iwan był dobrym oficerem, lojalnym sługą państwa. Zawsze robił to, co mu kazano - nie omieszkała podkreślić. Bez względu na to, co Iwan Zwiezdny myślał o powodach kierujących Demodowem, i tym razem postąpił zgodnie z rozkazem. Wziął jednak ze sobą dla ochrony dwóch innych oficerów: tu Zwiezdna wymieniła ich nazwiska. A teraz go aresztowano. Za to, że wypełniał swoje obowiązki, że stosował się do rozkazów. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie... Wszystko to w przekonaniu Jacka brzmiało mało przekonywająco, ale patrząc na Zwiezdną uwierzył w tę opowieść. W końcu jeśli jest się agentem KGB i dzwoni szef z rozkazem, to się go wykonuje, prawda? Mieszkanie było zagracone, ale schludne. W rogu ciasnej kuchni stała staroświecka lodówka, zapewne zepsuta, gdyż zapasy żywności całej rodziny leżały na szafce pod oknem. Meble były stare, pokiereszowane, ale lśniły czystością. Na podłodze leżał czysty, choć podniszczony dywan. - Upewnij się - polecił Yocke Gregorijowi - czy zrozumiała, że pisuję dla gazety amerykańskiej. - Wie o tym. Jest jej wszystko jedno. Chciał dotknąć jej ramienia, pogładzić po włosach, ale powstrzymał się. Wycierała łzy w białą chustkę. - Powiedz jej, że jest mi bardzo przykro - poprosił na odchodnym Gregorija. Musiał szybko przystąpić do rzeczy - temat był zbyt gorący, żeby czekać. W drodze do samochodu zlecił Gregorijowi poszukanie automatu telefonicznego. Gregorij wykręcił numer do KGB. Po powtarzających się okresach wyczekiwania i potokach rosyjskich słów, wręczył słuchawkę Amerykaninowi. Stali przy aparacie wrzutowym na chodniku gdzieś w okolicach Arbatu. Telefon przymocowany był do ściany i osłaniał go okap sięgający do pasa. - Halo, nazywam się Jack Yocke, jestem dziennikarzem „Washington Post”. Głos po drugiej stronie słuchawki powiedział z ciężkim akcentem: „Proszę poczekać”. W każdym razie zabrzmiało to jak „poczekać”. Po kolejnej minucie rozległo się gardłowe: - Demodow. - Czy mówi pan po angielsku, panie Demodow? - Tak. - Nazywam się Jack Yocke. Pracuję dla gazety „Washington Post”. Jesteśmy w posiadaniu historii, którą zamierzamy opublikować, a w myśl której w miniony wtorek trzech agentów bezpieczeństwa udało się do komendy głównej policji i poleciło tamtejszemu szefowi policji ściągnąć siły policyjne z Placu Radzieckiego. Ten zastosował się do rozkazu, i w kilka minut później zamordowano Jegora Kołokolcewa. Według naszych informacji, to pan był osobą, która wysłała tamtych trzech do komendy głównej policji. Chciałby pan to skomentować? Cisza. Wreszcie głos odezwał się: - To nieprawda. Yocke pospiesznie zapisał tę odpowiedź swoim prywatnym systemem stenograficznym. - Był pan w tej sprawie przesłuchiwany przez prokuratora? - Nie. - Czy wiadomo panu, że Iwan Zwiezdny, jeden z pańskich podwładnych, został jakaś godzinę temu aresztowany na mocy nakazu prokuratora? - Nie. Skąd pan to wszystko wie? - Czy życzy pan sobie dodać jeszcze jakiś inny komentarz do tej sprawy? - Nic mi o tej sprawie nie wiadomo. - Połączenie zostało przerwane. Yocke odwiesił słuchawkę i odwrócił się do Gregorija. - Mamy to, czego nam było trzeba: wszystkiemu zaprzecza. - Panie admirale, mówi Jack Yocke. Mam mały problem i potrzebuję pana pomocy. - Co za problem? - Ton głosu admirała Graftona nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że nie ma czasu na towarzyskie pogaduszki. - To długa historia, admirale, a chciałbym powiedzieć panu wszystko osobiście. - Mam tu teraz urwanie głowy... Gdzie jesteś? - W biurze przepustek ambasady. Grafton westchnął. - Dobrze, przyślę po ciebie Toada. - Dziękuję. Yocke odwiesił słuchawkę i wyszedł na zewnątrz. Gregorij siedział w samochodzie, tarasując skrajny prawy pas. Dziennikarz nachylił się, żeby móc porozmawiać z nim przez szybę od strony siedzenia pasażera. - Muszę wyciągnąć komputer z bagażnika. Gregorij zgasił silnik i wysiadł. Otworzył bez słowa bagażnik i poczekał, aż Yocke wyciągnie walizeczkę z komputerem. - Zatem pora na pożegnanie. - Wciąż figurujesz na liście płac, Gregorij. I jak obiecałem, pogadam z redaktorem o podwyżce. Gregorij zatrzasnął i zamknął bagażnik, po czym wsiadł z powrotem do samochodu. Yocke wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów i odliczył pięć dwudziestek. Podszedł do drzwi od strony kierowcy. - Proszę, to dla ciebie. Gregorij podniósł na niego oczy. Próbował się uśmiechnąć, ale nic mu z tego nie wyszło. - Nie trzeba. - To żadna łaska, Gregorij, uczciwie je zarobiłeś. Nakarm rodzinę. Rosjanin zapuścił motor i wrzucił bieg. Yocke cisnął mu pieniądze na kolana, kiedy samochód już ruszał. - Zadzwonię do ciebie - krzyknął. Poprawił pasek walizeczki z komputerem i spoglądał w ślad za oddalającą się Ładą, która sunęła ulicą, pozostawiając za sobą niebieski obłoczek spalin. Gdy zniknęła z pola widzenia, odwrócił się i skierował do bramy ambasady. Stał tam Toad Tarkington i patrzył w jego stronę. - W co się znowu wpakowałeś? Yocke zerknął na wartownika przy wejściu, moskiewskiego policjanta ubranego w typowy szary mundur. Przeszedł obok niego, wszedł do biura przepustek i obrócił się twarzą do Tarkingtona. - KGB czekało na mnie w hotelu. - Jesteś pewny? - prychnął Toad. - Przejechaliśmy obok, nie zatrzymując się. Przed budynkiem stało chyba ze dwanaście wozów policyjnych, a wokół wejścia kręciło się z tuzin facetów w ciemnych garniturach. Po trzech, czterech przy każdych drzwiach. Wyglądało to jak garden party u Al Capone’a. O mało nie wdepnąłem w gniazdo szerszeni. - Chciałeś raczej powiedzieć, że sam je rozkopałeś - fuknął Toad. - A potem gnasz na złamanie karku, z włosem zmierzwionym ze strachu, do zbawczego hotelu „Grafton”, żeby podrzucić nam tę żabę. - Do diabła, Toad, muszę napisać ten artykuł i wysłać go do Ameryki. - Artykuł o czym? - O zamachu na Placu Radzieckim. Toad zacisnął usta, wpatrując się uważnie w jego twarz. - Lepiej będzie, jak pójdziesz już na górę i opowiesz o wszystkim admirałowi - postanowił i wykonał ręką gest w kierunku recepcjonistki, siedzącej za osłoną ze szkła pancernego. W chwili gdy nacisnęła przycisk, Toad otworzył drzwi i wpuścił Yocke’a do środka. Jake Grafton siedział otoczony wydrukami komputerowymi i mapami. Rzucił tylko sucho: - Mów. Dziennikarz zrelacjonował wszystko szybko i zwięźle. Kiedy skończył, admirał rzucił okiem na Tarkingtona, który stał oparty o ścianę z brwiami uniesionymi do góry. - A więc KGB załatwiło swojego pionka, tego Koło... jak mu tam... - odezwał się admirał. - Ale w jakim celu? - Cóż, istnieje kilka możliwych przyczyn, na przykład... - Chcesz wydrukować artykuł nie wiedząc, dlaczego to zrobili? - Tak. - Yocke zerknął na zegarek. - Pójdzie w jutrzejszym wydaniu na pierwszej stronie. - Widząc wyraz twarzy Graftona, dodał: - Proszę tak na mnie nie patrzeć, admirale. Gdyby przyszło nam czekać z relacją o zabójstwie Kennedy’ego do czasu wyjaśnienia motywów, jakimi kierował się Lee Harvey Oswald, to czekalibyśmy do dzisiaj. - Z takim argumentem trudno polemizować, ale akurat tutaj nie bardzo pasuje. - Fakty są faktami. - Jeżeli się nimi dysponuje. Jack Yocke poczerwieniał na twarzy. - Jezu! Jest pan gorszy od mojego redaktora. - Po prostu wytykam to, co od razu rzuca się w oczy. Gdybym ja był dziennikarzem, to zanim oskarżyłbym kogoś o morderstwo, musiałbym najpierw mieć wszystko czarno na białym. No, ale to tobie płacą... - Grafton odchrząknął, a Yocke przyglądając mu się usiłował rozgryźć, co kryje się pod jego maską. Kiedy się odezwał, mówił starannie kontrolowanym głosem: - Nikogo o nic nie oskarżam. Dysponuję informacjami, w jaki sposób doszło do wycofania policji z Placu Radzieckiego, i w moim zawodowym przekonaniu jest to materiał najzupełniej wiarygodny. Ja... - Urwał na widok stanowczego ruchu ręki admirała. Jake Grafton bawił się długopisem, wciskając i wyciskając przycisk. - Jelcyn będzie jedynym, który się z tego ucieszy - zauważył w końcu. - Tak przypuszczam. Toad odchrząknął. - Może opiszesz tę kobietę, którą spotkałeś w barze? - Zaraz, chwileczkę. To, kim ona jest, nie ma nic do rzeczy. Przekazała mi jedynie poufną informację, którą zweryfikowałem na drodze niezależnego dochodzenia. Yocke nie zastanawiał się dotychczas nad motywami postępowania swej informatorki i pytanie Toada wyraźnie go zirytowało. W Ameryce było na porządku dziennym, że ludzie polowali na dziennikarzy, by sprzedać im jakąś historię. Przedstawiciele mass mediów zdawali sobie sprawę, że ich informatorami kierują najprzeróżniejsze motywy, nie wyłączając chęci zemsty; jeżeli jednak informacja okazywała się prawdziwa i warta podania do wiadomości, nikt nie przejmował się motywami. A Jack Yocke nie miał najmniejszych wątpliwości, że wpadła mu w ręce wielka, w pełni udokumentowana sensacja. Przeogromna; jej rozmiary nieco go nawet przerażały. I na pewno autentyczna. Do jasnej cholery, przecież to niemożliwe, żeby ci wszyscy ludzie dzisiaj udawali przed nim, wciskali mu lipę. Przepytywał już kilka tysięcy osób i w lot poznawał, kiedy ktoś mówił prawdę. A dzisiaj, klnął się na Boga, słyszał najprawdziwszą prawdę. Denerwował go tylko Tarkington. Nie był złym facetem, ale czasem trudno było z nim wytrzymać. Jack wziął głęboki oddech i ciągnął: - Prokurator trzyma pod kluczem tych trzech oficerów KGB, którzy zjawili się wtedy w komendzie policji. Mnie też chcą przymknąć. - Tak, tak, już to wiem. Wyprzedziłeś całą dziennikarską brać i czeka cię sława. A teraz powiedz mi, jak ona wyglądała. - Około metr siedemdziesiąt wzrostu, kasztanowate, sięgające do pleców włosy, ciemnobrązowe, niemal czarne, szeroko rozstawione oczy, klasyczne rysy. - Zgrabna? - Tak mi się wydaje. - Co ty, pedał jesteś? - wtrącił ostro Tarkington. - Miała na sobie taką luźną garsonkę z porządnej wełny. Pod nią mogło kryć się cielsko boksera wagi ciężkiej. Czy to chciałeś usłyszeć, marynarzyku? Toad napotkał spojrzenie Jake’a Graftona. Poruszył brwiami odpowiadając na nieme pytanie admirała. - Znasz ją, Toad? - spytał Yocke. - Po prostu jestem ciekawy. Próbuję odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego wybrała właśnie ciebie. - Wiedziała, że jestem dziennikarzem. - W tym mieście aż roi się od dziennikarzy. Dlaczego więc akurat ty? - Nie ma co, panowie marynarze, dobrana z was para. A ja myślałem, że pozwolicie mi zaszyć się tu w jakąś dziurę. - Nagle jego głos przybrał podniesiony ton: - No nie, Jack, jeszcze byś napisał coś, co mogłoby wprawić w zakłopotanie starą poczciwą Amerykę i pewnie nie bylibyśmy w stanie... - Starczy tego - przerwał mu Jake z niesmakiem w głosie. - Możesz przespać się na kanapie. A teraz maszeruj do pokoju Toada - mówiąc to wskazał na drzwi sypialni - i weź się za pisanie swojego artykułu. Kiedy będzie gotowy do wysłania, to dasz mi znać. A tymczasem nie podnoś słuchawki, nawet gdyby dzwonił telefon. Jack Yocke wstał i dźwignął laptopa. Miał już niemal na końcu języka, żeby powiedzieć obu dowcipnisiom, dokąd mogą pójść i co mogą tam razem zrobić, ale... Zamiast tego wymamarotał słowa podziękowania. W tejże chwili jego wzrok spoczął na mapach i wydrukach komputerowych. - A co to za papierzyska? - Ani słowa o tym twojemu redaktorowi - przestrzegł Jake. - Rzecz w tym, że nie ty jeden masz problemy. Rosjanom stopiła się właśnie kolejna elektrownia atomowa. - Jezu! Drugi Czarnobyl? - Może jeszcze gorzej. - Gdzie to było? Gdzieś w pobliżu? - W jakimś Sierdobsku, około sześciuset kilometrów na południowy wschód od Moskwy. A teraz idź już wreszcie do pokoju, zamknij za sobą drzwi i daj nam popracować. Kiedy Yocke znalazł się za drzwiami, Toad włączył radio. Rozbrzmiały takty muzyki klasycznej. - Myślisz, że to Judith Farrell? - spytał Jake. - Dałbym za to głowę. Jake Grafton podszedł do okna i zaczął wyglądać przez szybę. Pomasował się po karku, poruszał ramionami i na koniec przeciągnął się. Odwrócił się w stronę Toada i zauważył: - Trzeba przyznać, że Żydzi każą jej solidnie zapracować na każdego centa. - Na to wygląda. Toad przyglądał się mapie rozpostartej na podłodze. Niesiony wiatrem opad radioaktywny pokryje obszar setek kilometrów kwadratowych. Patrzył na wioski położone w strefie opadów promieniotwórczych, których rosyjskich nazw nie potrafił nawet wymówić, i czuł, jak opanowuje go depresja: całe rzesze ludzi, reprezentujących nie znaną mu bliżej kulturę, skazane zostały na śmierć. - Wierzy pan w Boga? - zadał pytanie Graftonowi. - Tylko w niedzielę. - Widzę tu niedaleko bazę wojskową w Pietrowsku. Proszę, niech pan rzuci okiem: czy to nie ta sama, w której byliśmy parę dni temu? Jake Grafton przyjrzał się uważnie. - Zgadza się, Pietrowsk. Rakiety z głowicami nuklearnymi. - Będą musieli ewakuować całą bazę, jeżeli dotąd jeszcze tego nie zrobili. Ewakuować... To oznaczało samoloty i paliwo. A jaki procent personelu bazy dałoby się wziąć na pokład samolotów? - Zastanawiam się, czy Moskwa w ogóle powiadomi tych ludzi o tym, że w ich stronę nadciąga zabójczy radioaktywny obłok. - A czy ty byś ich powiadomił, gdyby szansę na ucieczkę miało tylko pięć, sześć procent? - odezwał się Grafton zadumanym głosem; mówił tak cicho, że Toad ledwie go słyszał. - Co byś im powiedział? Po chwili wymamrotał pod nosem: - Całe tony opadu radioaktywnego wpadną do Wołgi. Jeszcze raz przebiegł wzrokiem przewidywane poziomy skażenia: liczby były dwa, trzy razy wyższe niż w Czarnobylu. W jaki sposób ludzie doprowadzili do tak straszliwych zniszczeń na tej maleńkiej, kruchej planecie? Wodził palcem po mapie, posuwając się z biegiem Wołgi, mijając Saratow, Engels, Kamyszyn, aż do Wołgogradu, dawniej noszącego nazwę Stalingrad, gdzie rozegrała się jedna z najbardziej przerażających bitew drugiej wojny światowej. Woda dostarczana do tych miast będzie w ogromnym stopniu skażona. Tak jak ziemia. Podobnie i żywność. Wziął do ręki obliczenia poziomów izotopów i okresów ich połowicznego rozpadu i skupił na nich uwagę, próbując je sobie uzmysłowić. Wołga wpada do Morza Kaspijskiego. Jakie skażenie zdoła znieść ów zamknięty śródlądowy zbiornik wodny, zanim stanie się morzem martwym? To było coś gorszego niż katastrofa - to był istny koszmar. Jak zareagują Rosjanie, kiedy w końcu poznają prawdę? Zadzwonił telefon. Toad podniósł słuchawkę i po kilkakrotnym „tak, tak” odłożył ją z powrotem na widełki, po czym zwrócił się do Jake’a: - Ambasador życzy sobie, żeby towarzyszył mu pan na Kreml. Za parę godzin nasz prezydent ogłosi, że Stany Zjednoczone pomogą Rosji w każdy dostępny sposób. Jake Grafton wziął głęboki oddech i wypuścił wolno powietrze. - Kiedy rząd Jelcyna poda do publicznej wiadomości co się stało? - Tego asystent ambasadora nie powiedział. Najpewniej wkrótce. Jelcyn nie miał żadnego wyboru. Gorbaczow dopiero po wielu dniach wyjawił światu prawdę o Czarnobylu i wszędzie podniosły się głosy oburzenia. Ale Gorbaczow był komunistą; Jelcyn zaś przysięgał, że już nim nie jest. - Uhm - mruknął Jake Grafton w odpowiedzi. - Powinien pan chyba wystąpić w mundurze - zauważył Toad. - Wygląda na to, że to właśnie jedna z tych okazji. - Jack Yocke został wpuszczony w maliny przez prawdziwego zawodowca. Wykołowała go jak się patrzy, a biedak tak się rwał do zdobycia tematu - obojętne jakiego - że połknął to nawet nie obwąchując przynęty. Toad Tarkington skinął głową. - Też tak myślę. - Może znowu spróbować. - Nie, nie jest taka głupia. Za duże ryzyko. - Kiedy stawka staje się tak wysoka, ryzyko jest usprawiedliwione. Każde ryzyko! Musimy dotrzeć do niej, zanim zrobi to Jack Yocke. Kapitan Marynarki Herbert „Tom” Collins pełnił funkcję attaché morskiego. Będąc starszym stopniem oficerem marynarki, kierował personelem złożonym z trzech innych oficerów. W skład tej grupy wchodził podpułkownik Piechoty Morskiej, komandor Marynarki oraz, „obciążony” politycznie, porucznik Spiro Dalworth. Jako oficer od działań wojennych na lądzie, mający za sobą dowództwo na niszczycielu, jeszcze w randze porucznika uzyskał dyplom z języka rosyjskiego w podyplomowej szkole amerykańskiej Marynarki w kalifornijskim Monterey. Dziś wieczorem Jake ku swemu zaskoczeniu przypomniał sobie, że pierwszym przydziałem Collinsa po ukończeniu Akademii Marynarki była szkoła energetyki jądrowej. Po jej opuszczeniu, w ramach swej pierwszej służby, nadzorował pracę reaktora na pokładzie fregaty o napędzie jądrowym. Obecnie do obowiązków Collinsa należało pilne śledzenie tego, co dzieje się w marynarce wojennej WNP w sytuacji, kiedy okręty, samoloty i marynarze dzieleni są między nowo utworzone niepodległe republiki. Było to zadanie praktycznie niewykonalne. W przeszłości oficerowie Marynarki USA mogli wykorzystywać jedynie wąski strumyczek informacji, zawierających głównie to, co Rosjanie chcieli, by zobaczono i usłyszano - teraz zaś tonęli w zalewie informacji. Rosjanie niczego przed nimi nie ukrywali, chętnie o wszystkim opowiadali, mówili otwarcie o możliwościach uzbrojenia, problemach z remontami okrętów, silników, radarów, samolotów, o kłopotach z personelem, szkoleniem, poborem, dostawami, żywnością... Słowem, o wszystkim. Jeżeli nowa Wspólnota skrywała jeszcze jakieś sekrety, Collins miał właśnie wpaść na jeden z nich. Dwa dni temu w rozmowie z Jake’em Graftonem wyznał: - Dzisiejsza rosyjska marynarka wojenna przegrałaby bitwę nawet z Włochami. Bóg mi świadkiem, od czasu upadku systemu nie mają ani żywności, ani nawet paliwa, żeby wypłynąć w morze. Nie dają rady nakarmić marynarzy, nie mogą utrzymać we właściwym stanie okrętów; trzymają je zacumowane do pirsów i pozwalają im rdzewieć. Jeszcze parę lat i większość jednostek nie będzie nadawać się nawet do remontu. Stojąc dziś wieczorem na dziedzińcu ambasady Tom Collins spoglądał znużonym wzrokiem na Jake’a Graftona, podkręcając gałkę przenośnego radioodbiornika nastawionego na rosyjską stację grającą amerykański jazz. Znajdowali się w cieniu nowego zespołu budynków ambasady, pustych, ponieważ Rosjanie nafaszerowali je pluskwami - tymi z gatunku elektronicznych. - Czy któryś z pańskich podoficerów nie jest przypadkiem specjalistą od spraw łączności? - Istotnie, panie admirale, mam jednego w swojej dwuosobowej grupie - bosmana sztabowego Holleya. - Collins przebiegł wzrokiem po mundurze Jake’a i naszytych na nim baretkach; admirał wrócił właśnie z Kremla, dokąd udał się wraz z ambasadorem. - Będę go musiał wypożyczyć na jakiś czas. Jego i Dalwortha. - Mamy teraz roboty po same uszy, panie admirale. Pracują po dwadzieścia godzin na dobę. Collins i reszta wojskowych starali się wykorzystać wszystkie możliwe znajomości dla wydobycia na jaw, co rosyjskie koła wojskowe wiedzą na temat rozmiarów katastrofy w Sierdobsku. Jake przez cały dzień próbował pomóc w analizowaniu nadchodzących z różnych stron strzępów informacji. - Rozumiem, ale to niezmiernie ważne. - Tak jest, admirale. Jake Grafton czuł się jak błazen. Potrzebował tylko dwóch godnych zaufania ludzi, obojętne kogo, zdawał sobie jednak sprawę, że Collins ma do zrealizowania równie poważne zadanie. Z drugiej zaś strony, gdyby udało mu się dotrzeć do Judith Farrell... - I co mówią Rosjanie? - spytał Collinsa. - To samo, co zawsze: że wszystkiemu winien Jelcyn. - A jest? - Prawda jest taka, że nie ma pieniędzy na konserwację reaktorów, choć są one w opłakanym stanie. Amerykański ekspert z Komisji ds. Bezpieczeństwa Jądrowego dostałby ataku serca na widok którejś z ich elektrowni. Ale taki stan rzeczy trwa od lat. Kraj jest zbyt biedny, by w sposób prawidłowy budować, konserwować i użytkować elektrownie atomowe. Brakuje im wiedzy technicznej i wykwalifikowanego personelu. - Collins przygarbił się i dodał: - Są jak małpy, które dostały do ręki komputer. - Nikt na Kremlu nie wykazuje nawet chęci do stawiania hipotez, dlaczego rdzeń reaktora uległ stopieniu. Collins chrząknął i zauważył: - Są katastrofy i katastrofy. Wypadki na Three Mile Island i w Czarnobylu można od biedy sklasyfikować jako wycieki radioaktywne. Ale to, co zdarzyło się tutaj, to prawdziwy bajzel, piramidalna kraksa - nic tam prawie nie zostało. Czujniki satelitarne wskazują niewiarygodne pomiary temperatur. Pierwszego odczytu dokonano w trzydzieści minut po katastrofie. Mamy faks zdjęcia satelitarnego sprzed pół godziny - trudno wprost uwierzyć. Wygląda to tak, jakby na elektrownię spadła dziesięciotonowa bomba. Cała konstrukcja zniknęła z powierzchni ziemi - stal, beton, wszystko. Zostało tylko trochę gruzu i dziura w ziemi. Po krótkiej chwili Collins dorzucił: - Oczywiście, nie istnieje nawet cień szansy, żeby ktokolwiek mógł to przeżyć. Grafton gwizdnął przez zęby. - Mówi to pan tak, jakby cały obiekt wyleciał w powietrze. - Dokładnie to miało miejsce. W żargonie profesjonalistów określa się to terminem „nagły wzrost mocy”; a posługując się językiem laików - całe to cholerstwo wyleciało w powietrze. Jake’a zamurowało. Nikt nie wspominał dzisiaj o ewentualności eksplozji, podobnie jak słowo to nie padło z ust nikogo na Kremlu. - Sądziłem, że reaktory atomowe nie mogą wybuchnąć - odezwał się. - To często spotykane błędne pojęcie. W przypadku reaktorów powielających na neutronach prędkich może do tego dochodzić. I tak się właśnie stało. Jake wciąż próbował przyswoić sobie to, co usłyszał. - Czyli wybuchnął? - Eksplozja rdzenia. - Wybuch jądrowy? - Bum. - Jak mogło do tego dojść? Collins potarł dłonią twarz. Rozejrzał się wokół i instynktownie podkręcił gałkę radioodbiornika. - Obiekt w Sierdobsku był reaktorem powielającym na neutronach prędkich schładzanym ciekłym metalem, jednym z pierwszych zbudowanych przez Rosjan. W skład rdzenia wchodzi uran 235 otoczony prętami uranu 238, z którego to materiału w drodze powielania produkowany jest pluton. W chłodzonym wodą reaktorze ciśnieniowym wyciekanie wody prowadzi do stopienia się rdzenia i przerwania procesu rozszczepiania. Oczywiście, gorący rdzeń może spowodować roztopienie pojemnika, a tym samym emisję promieniowania, ale reakcja rozszczepiania ustaje. W reaktorze powielającym utrata chłodziwa przynosi odwrotny skutek: następuje zwiększenie reakcji rozszczepiania. Im gwałtowniejsza utrata chłodziwa, tym gorsze skutki. Temperatura rośnie, powodując roztapianie się rdzenia, który zaczyna wypełniać przestrzeń między prętami. Kiedy materiał jest już dostatecznie zagęszczony, może detonować w postaci wybuchu nuklearnego. Collins machnął niecierpliwie ręką i ciągnął: - Upłynęły całe lata, odkąd zajmowałem się tym gównem, ale z tego, co pamiętam, teoretycznie może nastąpić eksplozja o mocy odpowiadającej mniej więcej dziesięciu tonom trotylu, jeżeli dochodzi do stopienia się rdzenia w wyniku utraty chłodziwa. Na moje oko coś takiego miało miejsce w tym przypadku. Przy tego typu eksplozji do atmosfery przenika prawie połowa całego materiału rozszczepialnego, a to oznacza tony prawdziwego paskudztwa, takiego jak uran, pluton, jod, stront 90, i tym podobne świństwo. Jake Grafton czuł się niczym grzesznik wysłuchujący wyroku Sądu Ostatecznego. - Tony? - powtórzył. Collins był bezlitosny. - Jeżeli chce pan poznać zawodową terminologię, to chłodzony płynnym metalem reaktor powielający jest autokatalityczny - czyli jest swoim własnym katalizatorem powodującym nagłe wzrosty mocy. Proces zagęszczania i skoki mocy, które prowadzą do kolejnych zagęszczeń, przypomina nieco to, co dzieje się na rozpadającej się gwieździe pod koniec jej istnienia. Energia stapia rdzeń, ten się rozpada, wyzwala się większa porcja energii, kolejny skok mocy lub rozpad, bum! Proszę to sobie wyobrazić jako taką małą supernową. Koniec reakcji jądrowej następuje dopiero z chwilą demontażu rdzenia, kiedy ten rozpada się na drobny mak. - Co mogło stanowić przyczynę tego... zagęszczenia rdzenia? - Cóż, nie jestem ekspertem, ale... - Nie mam pod ręką nikogo innego, kogo mógłbym tak nazwać. - O ile sobie przypominam, to w grę wchodzi zespół różnych teoretycznych możliwości. Zasadniczo każdy wybuch lub zjawisko, które powoduje zagęszczanie rdzenia, może zainicjować ten proces. Reaktor jest chłodzony przez ciekły sód, a temperatura tam wyższa niż w piekle - stopiona stal mogła spowodować przemianę sodu w parę i wybuch. Najbardziej prawdopodobną przyczyną jest więc eksplozja zamienionego w parę sodu, ale katastrofę zapoczątkować mogło również parowanie paliwa. Wśród innych przyczyn można wymienić detonację zewnętrzną, która uszkodziła rdzeń i doprowadziła do jego zagęszczenia, utratę chłodziwa lub wstrząsy prowadzące do zniszczenia rdzenia... W tym momencie Jake miał już tego dosyć. Przerwał monolog podniesieniem dłoni. - Zatem jak groźnie to wygląda? - Groźnie? - Collins spojrzał na niego, jakby miał przed sobą durnego dzieciaka. - Reaktor był stary, pełen plutonu - prawdziwie przestarzały gruchot. Pluton jest najbardziej śmiercionośną substancją znaną człowiekowi. Jego okres połowicznego rozpadu wynosi dwadzieścia cztery tysiące dwieście lat. Trzeba by odczekać mniej więcej dziesięć okresów połowicznego rozpadu, czyli powiedzmy jakieś dwieście pięćdziesiąt tysięcy lat, zanim radiacja spadłaby do znośnego poziomu. - Czyli całą wieczność. - W zasadzie tak. - Jaki obszar lądu pozostanie na zawsze skażony? - Nie wiem, próbują to określić w Waszyngtonie. Sam też porobiłem trochę szacunkowych obliczeń. Wszystko zależy od wiatru, ciśnienia atmosferycznego, ilości opadów deszczu, tym podobnych rzeczy. - Proszę więc powiedzieć. - Może sto tysięcy kilometrów kwadratowych, może dwa razy więcej - odparł Collins wzruszając ramionami. - I wszystkiemu winien Jelcyn - powtórzył wolno Jake Grafton. - Ktoś na pewno ponosi winę - zaczął Collins, ważąc starannie słowa. - Widzi pan, po zakończeniu pierwszego okresu służby przestałem zajmować się energią jądrową. Nie przeczę, z początku rwałem się do czynu niczym mały pocisk nuklearny - stawiłem się na rozmowę z tym trollem admirałem Rickoverem i spędziłem potem sporo czasu w Idaho. Przez cały czas myślałem, że trzymamy tego pieprzonego dżina bezpiecznie zakorkowanego w butelce. Ale atom to atom... - Rozejrzał się wokół, jakby w poszukiwaniu odpowiednich słów. - Bóg używa energii termojądrowej dla oświetlenia gwiazd, my opanowaliśmy w tej chwili rozszczepienie jądra i staramy się dojść do energii termojądrowej. Bawimy się w Boga... Małe dzieci siedzące w ciemności i bawiące się zabawkami. A konsekwencje tego... Postanowiłem po prostu, że nie chcę mieć z tym więcej do czynienia. - Reaktor w Sierdobsku wyleciał w powietrze. Jaki był tego powód? Zbytnia pewność siebie człowieka, czy też ktoś temu dopomógł? - Co chciałby pan usłyszeć, teorię prawdopodobieństwa? - Tak. - Nigdy nie należy zasłaniać się Bogiem, trzeba raczej szukać najbardziej prawdopodobnych przyczyn: co człowiek zbudował, człowiek może zniszczyć. - Gdyby planował pan wysadzić reaktor, jak by się pan do tego zabrał? Collins nie miał ochoty na zgadywanki, ale rzut oka na twarz Graftona kazał mu skoncentrować się na zadanym przez niego pytaniu. - Ładunki kumulacyjne na górnej pokrywie reaktora - zaczął krótko. - Przeniosą energię wybuchu w dół i do wewnątrz. Część roztopionej stali przedostanie się do naszej potrawki z sodem, ładunki nie muszą być duże, bo w zbiorniku nie ma podwyższonego ciśnienia. Przy odrobinie szczęścia można wywołać lekką eksplozję pary sodu, która przeniesie falę uderzeniową w głąb rdzenia. Pierwsza fala uderzeniowa doprowadzi do nagłego wzrostu mocy reaktora i kolejnej - tym razem jeszcze większej - fali uderzeniowej, i tak dalej, i tak dalej. Gdybym pragnął spotkać się ze Stwórcą mając sumienie obciążone takim postępkiem, to właśnie tak bym uczynił. O północy zadzwonił telefon. - Admirał Grafton, słucham. - Mówi Richard Harper. Mam to. Jake zrobił wielkie oczy na dźwięk tego nazwiska. - To nie jest bezpieczna linia, Richard. - Dobrze. - Zamilkł na dwie sekundy. - Musiałem się nieźle naszukać i okazali się piekielnie sprytni, ale wreszcie znalazłem. Jak mam to panu przekazać? - Poproszę kogoś, żeby do ciebie zadzwonił. Możesz to napisać? - Jasne. Burza w Rosji wybuchła następnego dnia rano. Przewodniczący Parlamentu starał się przywołać salę do porządku, ale nie miał szans na zrealizowanie swojego zamiaru. Na oczach całego świata wpatrzonego w ekrany telewizorów, posłowie wszczęli awanturę. Wytykanie palcami i krzyki ustąpiły miejsca przepychankom, w ruch poszły pięści. Zanim kamera zgasła, można było zobaczyć kilku deputowanych leżących na podłodze, których kopali i okładali pięściami ich koledzy. Na Placu Czerwonym zebrał się potężny, rozwścieczony tłum. Wyróżniały go dzisiaj czerwone flagi i groźny nastrój. Nagle, jakby za potarciem zapałki, doszło do rozruchów. Przewrócono i podpalono ciężarówkę, pobito policjantów, kilku śmiertelnie. Następnie uczestnicy zamieszek wylegli z Placu i ruszyli w stronę pobliskich hoteli i restauracji dla dewizowców. Wszystkie błyskawicznie splądrowano. Jeden z budynków hotelowych stanął w płomieniach. Atakowano napotkanych na ulicach cudzoziemców i bezlitośnie ich bito. Mimo wszystko CNN udało się jakoś przekazać na żywo większość rozruchów osłupiałemu, rozgniewanemu i przestraszonemu zarazem światu. Chociaż atmosfera strachu i utraty zaufania do władz osiągnęła najwyższy poziom w Rosji, to reszta globu również nie była od niej wolna. Elektrownie jądrowe pracowały w całym świecie zachodnim. Kwestię ich bezpieczeństwa podnoszono od dawna, ale toczące się dyskusje wydawały się mało czytelne dla szerokich mas wyborców, którzy pochłonięci byli przyziemnymi troskami obracającymi się wokół spraw zatrudnienia, zarobków, zapewnienia sobie wykształcenia i dachu nad głową. Ogromne, katastrofalne skażenie powstałe w wyniku wypadku w Sierdobsku pozwoliło opinii publicznej zrozumieć istotę sprawy. Społeczeństwo na własne oczy ujrzało skutki katastrofy, jaka w myśl zapewnień zwolenników energii atomowej nie miała prawa nigdy nastąpić. Rząd koalicyjny we Włoszech załamał się, a premier złożył rezygnację. Prezydent Francji przemawiający do tłumu ocenianego na dziesięć tysięcy osób zmuszony był do przerwania wystąpienia, kiedy na obrzeżach tłumu wybuchły niepokoje. Po drugiej stronie kanału La Manche premier Wielkiej Brytanii zarzucony został ostrymi pytaniami z obu stron sali na temat niebezpieczeństw grożących ze strony brytyjskich reaktorów jądrowych. Również i tutaj znaczna część ustawodawców gotowa była z miejsca zamknąć wszystkie instalacje nuklearne. W chwili gdy Amerykanie zaczęli budzić się przy kawie, gazetach i porannych programach telewizyjnych, ogień rozgorzał już na dobre. Telewizja pokazywała sceny rozruchów w Rosji i kryzys polityczny w Europie, ludzie zaś czytali pierwsze strony gazet z narastającym uczuciem grozy. Artykuł Jacka Yocke’a o powiązaniach KGB z zamachem na Placu Radzieckim (natchniony twórca nagłówków użył słowa „masakra” i kazał wybić je w druku) trafił na tytułową stronę „Washington Post”, ale znalazł się na samym jej dole. Cała reszta strony została poświęcona katastrofie w Sierdobsku. Eksperci byli oszołomieni rozmiarami nieszczęścia. Wyglądało na to, że żaden z elementów nadmiernie rozbudowanego systemu bezpieczeństwa w reaktorze nie zadziałał. Pospiesznie opracowywano napływające z satelitarnych czujników podczerwieni i innych sensorów pomiarowych wstępne dane szacunkowe dotyczące stopnia promieniowania na poziomie gruntu w miejscu, gdzie do niedawna stał reaktor. Jak orzekł jeden z fizyków: „Minie trzysta tysięcy lat, zanim człowiek będzie mógł przejść bezpiecznie bez osłony po owym obszarze”. Kongresmani w waszyngtońskim Kapitolu przepychali się jeden przez drugiego, rywalizując o miejsce przed kamerą w salach, gdzie odbywały się konferencje prasowe. Każdy jak jeden mąż zarzekał się, że będzie popierał ideę krytycznej rewizji amerykańskiego programu energetyki nuklearnej. Znacząca mniejszość wyraziła gotowość natychmiastowego zamknięcia wszystkich reaktorów. Wśród tego grona znalazło się kilku z grupy ustawodawców, którzy do niedawna walczyli najzacieklej w interesie przedsiębiorstw użyteczności publicznej eksploatujących reaktory; tak się przypadkiem składało, że byli to ci sami ludzie, którzy otrzymywali wówczas od owych przedsiębiorstw najwięcej środków finansowych płynących poprzez komitety wyborcze. Członkowie lobby antynuklearnego przeżywali swój wielki dzień. Tryumfując i nie posiadając się z radości w chwili, gdy fala wyniosła ich łódź w górę, nie szczędzili krytyki senatorom i kongresmanom, ustawicznie wyśmiewającym troskę o bezpieczeństwo. Potępili w czambuł Komisję ds. Bezpieczeństwa Jądrowego nazywając ją marionetką na usługach przemysłu, odsądzili od czci i wiary wszystkich urzędników państwowych, którzy kiedykolwiek stwierdzili, że energia jądrowa jest w pełni bezpieczna i zażądali natychmiastowego ustąpienia sekretarza Departamentu Energetyki. Podczas gdy przeciwnicy rakiet z głowicami atomowymi harcowali i paradowali dumnie w studiach telewizyjnych w Nowym Jorku i Waszyngtonie, przed Kapitolem zgromadził się potężny tłum, do którego przemawiali zabierający spontanicznie głos mówcy. Po godzinie tłum stał się niezdyscyplinowany i policja musiała użyć gazów łzawiących do jego rozproszenia. Kiedy nad Japonią zaświeciło słońce, siły przeciwników energii nuklearnej i technologii, ubranych w hełmy i plastikowe zbroje ochronne, były gotowe stoczyć walkę z uzbrojonymi w pałki oddziałami policji do tłumienia zamieszek ulicznych. Bitwa przetoczyła się falą przez centrum Tokio: pociągi regularnych linii pasażerskich zostały dosłownie przewrócone do góry kołami, zniszczono czynne linie energetyczne, atakująca ciżba przełamała ogrodzenie na lotnisku Narita. Mniejsze liczebnie siły policji czmychnęły, kiedy demonstranci rzucili się na stojące u bram lotniska samoloty Boeing 747. Większość olbrzymich maszyn doznała pomniejszych uszkodzeń (ucierpiały głównie koła), dwa samoloty jednak stanęły w ogniu. Chaos doprowadził do paraliżu w całym mieście. W tym czasie ustawodawcy w parlamencie pospiesznie opracowali precyzyjny plan zamknięcia japońskich elektrowni jądrowych. Wiadomo było, że strata mocy stanowić będzie szok dla gospodarki, ale w przypadku narodu, który nigdy nie zapomniał Hiroszimy i Nagasaki, było to jedyne możliwe politycznie rozwiązanie. Tak więc podczas gdy niespokojni, oblani zimnym potem fizycy występowali przed kamerami telewizyjnymi, próbując w oparciu o fragmentaryczne informacje ocenić zniszczenia spowodowane przez katastrofę w Sierdobsku, Japonia wyłączyła się z działań w zakresie energetyki jądrowej. Giełdy na całym świecie odnotowały tragiczny w skutkach spadek akcji przedsiębiorstw energetycznych będących właścicielami elektrowni jądrowych, co doprowadziło do ogłoszenia wstrzymania transakcji z uwagi na ogromną dysproporcję między zleceniami zakupu a sprzedaży. Ale Sierdobsk leży w Rosji, i tam to właśnie sytuacja wymknęła się zupełnie spod kontroli, kiedy wieczorne cienie zaczęły pokrywać ziemię. Ukształtowana w latach po drugiej wojnie światowej mentalność „rozwoju za wszelką cenę” okazała się tym, czym była w istocie - groteskowo błędną kalkulacją, która doprowadziła do bankructwa cały kraj, przemieniła ludzi w żebraków, którym głód zagląda w oczy, a która teraz całe olbrzymie połacie kraju uczyniła niezdatnymi do zamieszkania. Rozwścieczone tłumy przelewały się przez centrum Moskwy i żaden obcokrajowiec nie mógł czuć się bezpiecznie. Trzy hotele stanęły w płomieniach. Wejścia na Kreml zastawiono barykadami, za którymi kryła się policja gotowa strzelać do rozszalałej ciżby. Na ulicach pojawiło się kilka czołgów, zostały jednak z miejsca otoczone i unieruchomione. Załogi wyciągnięto z wozów i pobito na śmierć, a cały ten obraz transmitowały kamery ekip telewizyjnych ustawionych w bezpiecznej odległości na dachach budynków. Tłum zgromadził się wokół budynków ambasady amerykańskiej i z pewnością przystąpiłby do szturmu, gdyby ambasador nie rozkazał żołnierzom Piechoty Morskiej używać ostrej amunicji. Zanim wzeszło poranne słońce, na ulicach wokół ambasady leżało ponad tuzin ciał. Wśród zabitych była młoda kobieta, która usiłowała podejść do muru ambasady na tyle blisko, by rzucić koktajl Mołotowa. Kiedy trafiła ją kula kaprala, butelka roztrzaskała się tuż koło niej i ciało kobiety zostało złożone na ofiarnym stosie. Obraz ten mógłby posłużyć za wspaniały materiał telewizyjny; niestety, ekipa CNN umieszczona na dachu po drugiej stronie alei miała kłopoty z zasilaczem anteny satelitarnej. Jack Yocke widział śmierć kobiety i postanowił wykorzystać opis tej tragedii jako wstęp do artykułu dla „Washington Post”. Czuł, że to będzie naprawdę coś. Zastrzelona kobieta leży na ulicy, z włosami powiewającymi na wietrze; od płonącej benzyny zajmuje się asfalt, ubranie kobiety, na koniec jej kasztanowe włosy... Miał wciąż tę scenę przed oczami, kiedy uderzał w klawisze laptopa, starając się oddać szaleństwo rozwścieczonych, rozszalałych ludzi, atakujących schowanych za ceglanym murem i uzbrojonych w karabinki M16 żołnierzy Piechoty Morskiej. Opisywanie obrazów śmierci i przemocy wychodziło mu zawsze najlepiej, pisał więc teraz pewnie i szybko. Uderzając w klawisze słyszał jeszcze od czasu do czasu ostry huk wystrzału z M16. Chwilami przez otwarte okno wpadał gryzący kłąb dymu z dopalającego się samochodu, zamienionego dziś rano w płonącą pochodnię. Był to Ford na dyplomatycznej rejestracji, ale Jack nie miał pojęcia, do którego z pracowników ambasady mógł należeć. Kiedy skończył, sprawdził pisownię i interpunkcję, po czym korzystając z telefonu Graftona wykręcił numer do „Washington Post” i wysłał artykuł za pośrednictwem modemu. Po nadaniu korespondencji zamknął na klucz drzwi pokoju i wyruszył na poszukiwanie Jake’a Graftona. Zastał go przy południowo-zachodnim narożniku muru otaczającego teren ambasady. Admirał był pilnie zajęty obsługą TAKSAT-u i kodera. Rzucił tylko okiem na Jacka i nie przerwał wybierania przycisków. Jack usiadł obok niego. Nad nimi, na pustych skrzyniach po meblach, które pozwalały mu wyglądać ponad murem, stał żołnierz Piechoty Morskiej uzbrojony w karabin. Przeczesywał wzrokiem okna budynku mieszkalnego dla Rosjan, wznoszącego się tuż po drugiej stronie ulicy. Na szczęście nikomu z uczestników rozruchów nie przyszło do głowy wejść na któreś z pięter i ostrzeliwać z góry teren ambasady - najpewniej z tej prostej przyczyny, że żaden z nich nie dysponował bronią strzelecką. Dawni komunistyczni władcy dokładali wszelkich starań, aby cywilni mieszkańcy tego raju ludu pracującego nie mieli broni. - Ale dzień, co? - odezwał się Yocke. Grafton dokończył wybieranie kodu cyfrowego, po czym kręcił talerzem i anteną o wysokim współczynniku wzmocnienia, zainstalowanymi na szczycie zestawu, tak długo, aż udało mu się zlikwidować pogłos. Wcisnął kolejny przycisk i, oparłszy się o mur z mikrotelefonem w kształcie słuchawki telefonicznej, zerknął na dziennikarza. - Wspaniały - mruknął w odpowiedzi. Po chwili odezwał się do słuchawki: - Proszę z generałem Landem. Mówi admirał Grafton. Znowu chwila wyczekiwania. Grafton wskazał głową spodnie Yocke’a. - Toad ci pożyczył? - Jego są za małe. Kupił mi parę rzeczy w sklepie przy ambasadzie. Admirał kiwnął tylko głową, bawiąc się przewodem mikrotelefonu. Upłynęła prawie minuta, zanim znowu odezwał się do słuchawki: - Mówi admirał Grafton, panie generale. Dzwonię z terenu ambasady w Moskwie... Tak jest, panie generale... Ambasador Lancaster rozmawiał z Jelcynem jakieś pół godziny temu poprzez łącza satelitarne. Wykręcił do Waszyngtonu, a ci zadzwonili do Jelcyna i tą kombinowaną metodą ich połączyli. Zdaje mi się, że tutejszy system łączności telefonicznej jest przeciążony, każdy teraz dzwoni do każdego. Tak jest... Jelcyn powiedział ambasadorowi, że generałowie nie wyprowadzą oddziałów na ulice dla stłumienia zamieszek. Chcą, żeby złożył rezygnację i zostawił władzę w rękach junty... Zgadza się, junty - jest ich siedmiu... Marszałek Michajłow, generał Jakolew, jakaś figura z KGB, niejaki Szmarow - o tych trzech słyszałem. Jest jeszcze paru generałów i jeden admirał. Siódmym jest jakiś cywil... Tak jest. Grafton obrzucił wzrokiem dziennikarza, który podniósłszy oczy przyglądał się żołnierzowi stojącemu na skrzynkach. - Nie wiem - odparł do słuchawki i zamilkł słuchając. Admirał miał na sobie cywilne ubranie. Yocke spostrzegł, że spodnie nie należały do najczystszych, tak zresztą jak i koszula. Po chwili zdał sobie sprawę, że ubranie nie pochodziło z Ameryki, lecz z Rosji. Podobnie było z butami. - Może mógłby pan zamówić dla mnie parę zdjęć. Chciałbym mieć fotografie satelitarne bazy rosyjskiej w Pietrowsku. - Słuchał przez chwilę, po czym przeliterował nazwę bazy. - Zgadza się. Znajduje się na wykazie miejsc skażonych opadem promieniotwórczym z Sierdobska. Jej teren jest z pewnością zbyt silnie promieniotwórczy dla ludzi. Chcę mieć zdjęcie co najmniej sprzed miesiąca, jedno może z ubiegłego tygodnia i jedno z chwili obecnej. I może jeszcze parę ujęć tej elektrowni atomowej w Sierdobsku. Przerwał na moment, po czym kontynuował: - Poza tym przydałoby mi się z sześć kombinezonów antyradiacyjnych... Nie, lepiej niech będzie dziesięć, z tlenowymi aparatami oddechowymi. Proszę przesłać je na pokładzie C-141. Jakoś przedostaniemy się na lotnisko... Dziesięć. Tak jest, panie generale... Aparaty tlenowe, kompletny zestaw fotograficzny. Liczniki Geigera, dozymetry indywidualne, wszystko... Tak, panie generale, chciałbym, jeśli mi się uda, dotrzeć do Sierdobska. - Cóż, nie wydaje mi się, żeby Jakolew miał zamiar ruszyć palcem - ciągnął. - Jest zbyt zajęty próbą przejęcia władzy... Nikt, panie generale. Nie, nie sądzę, żeby starał się nam w jakikolwiek sposób przeszkodzić, ale im gorszy obrót przybierze cała sprawa, tym gorzej wypadnie Jelcyn i demokraci... Wiem, mnie to również przyszło do głowy. To jeden z powodów, dla których chcę dostać się do Sierdobska. Grafton umilkł na chwilę i popatrzył na Yocke’a. Nie było to przyjemne spojrzenie. - Ukradniemy go - odparł generałowi Landowi. - Proszę podesłać mi paru pilotów, którzy potrafią latać na wszystkim - dosłownie na wszystkim. A tak dla względów bezpieczeństwa, może mógłby pan przysłać oddział zwiadu Piechoty Morskiej z całym ich sprzętem i kombinezonami antyradiacyjnymi? Rozmawiali na ten temat jeszcze przez krótki czas, wreszcie Jake powiedział: - I jeszcze jedno, panie generale. Mam człowieka - nazywa się Richard Harper - który próbuje ustalić drogę pieniędzy płynących do kogoś w Rosji, kto sprzedaje broń. Zadzwonił ubiegłej nocy z informacją, że wpadł na trop. Poprosiłem go o sporządzenie sprawozdania. Ma przesłać je pocztą mojej żonie, ale może mógłby pan wydelegować kogoś od siebie do jego domu na Chevy Chase, żeby je stamtąd odebrać? Proszę zrobić sobie kopię, a jedną wysłać mnie. Po tych słowach podał mu adres Harpera. - Dziękuję, panie generale - zakończył i odwiesił słuchawkę. Wcisnął przyciski, gasząc kontrolki urządzenia. - Nie trzeba dodawać, że nie wolno mi wydrukować nic z tego, co tu usłyszałem - zagadnął Yocke. - Nie trzeba dodawać. - Co zamierza pan ukraść? - Śmigłowiec. - Mogę też polecieć? - Zastanowię się. Yocke przyjął to skinieniem głowy. Grafton spakował cały sprzęt łącznościowy do torby. Zasuwał właśnie zamek błyskawiczny, kiedy Yocke zapytał: - Myśli pan, że Jelcyn złoży rezygnację? - Niewykluczone. - No nie, na miły Bóg, po tym... - Może nie mieć wyboru - przerwał mu Grafton. - Na wypadek gdybyś tego jeszcze nie zauważył, pozwól sobie przypomnieć, że Rosja jest grajdołkiem należącym do Trzeciego Świata. A zgodnie z zasadą obowiązującą w zapuszczonych grajdołkach Trzeciego Świata, szef rządu tańczy tak jak zagrają mu faceci w oficerskich mundurach. Jednak Jack Yocke nie słuchał go zbyt uważnie. Umysł dziennikarza pracował teraz na pełnych obrotach, koncentrując się na Mikołaju Demodowie i jego szefie Szmarowie, który, jak się oto okazało, chciał zostać jednym z siedmiu wspaniałych. No i proszę, a Demodow tak zaprzeczał swojemu powiązaniu z masakrą na Placu Radzieckim... Niech ich cholera! Ta banda, uzbroiwszy się w cierpliwość, musiała z pewnością wyczekiwać odpowiedniej chwili na pozbycie się Jelcyna. Nie chcieli, by ten ksenofob i neofaszysta Kołokolcew plątał im się pod nogami, kiedy krążek zostanie rzucony na taflę. Pytanie tylko, jak mu się uda powiązać tych komuchów z zabójstwem Kołokolcewa? Grafton wstał i poprawił pasek przewieszonej przez ramię torby ze sprzętem. Podniósł wzrok na stojącego na straży żołnierza. - Słyszeliście coś, kapralu Williams? - Nic a nic, panie admirale. - Bardzo dobrze. Grafton przeszedł parę kroków, po czym zatrzymał się i obejrzał na Yocke’a. - To jak, idziesz, czy będziesz tu siedział w tym kurzu i podziwiał swój pępek? Dziennikarz wstał i otrzepał spodnie. - Swoją drogą powinien pan obejrzeć mój pępek - jest ozdobiony rubinem. Podarowała mi go pewna Arabka, specjalistka od tańca brzucha, kiedy miałem szesnaście lat. Była moją pierwszą cipką. Próba dowcipu podjęta przez Jacka nie trafiła jednak na podatny grunt. Jake Grafton również miał przed oczami obraz zastrzelonej dziewczyny i jej płonących zwłok. Starał się dociec, co ją skłoniło do chwycenia za wypełnioną benzyną, zatkaną płonącą szmatą butelkę i przebiegnięcia na drugą stronę ulicy ku ambasadzie amerykańskiej. Poczucie zdrady? Zgoda, naród rosyjski został zdradzony przez komunistów, którzy wiele obiecywali, a niewiele dali. Ale ambasada amerykańska? Może czuła głęboką nienawiść do systemu, gotowego przez pięćdziesiąt lat płacić każdą cenę za zdobycie technologii, która w końcu zawiodła ich wszystkich? A przecież to właśnie Amerykanie byli guru zaawansowanej technologii, mistrzami wiedzy tajemnej. Nabijał sobie tym głowę, wciąż jednak nie mógł dojść do żadnego konkretnego wniosku. Wielka niechęć do techniki, tudzież specjalistów od wiedzy technicznej tłumaczyła w dużej mierze wybuch obecnej fali niepokojów politycznych na świecie, mimo to jednak... Reaktor w Sierdobsku był obiektem rosyjskim. Może do owych emocji dołączyła jeszcze, pokutująca w Rosji od wieków, podejrzliwość wobec wszystkiego, co obce? Prawda, że Chińczycy byli pod tym względem o wiele gorsi, ale również Rosjanie reagowali ze strachem na otaczający ich świat zewnętrzny, przesiąknięci jakimś kompleksem narodowej niższości, który wysysali z mlekiem matki. Pragnąłby teraz zapytać o to wszystko tę młodą kobietę, ale szansa na to przepadła bezpowrotnie. Po kobiecie pozostała już tylko kupa zwęglonych kości spoczywających na stopionym, wypalonym asfalcie. Zaświtała mu myśl, że zmarła mogła mieć jakichś krewnych w Sierdobsku albo w innych miejscach ujętych w wykazie skażeń promieniotwórczych. Otwierał właśnie drzwi budynku mieszkalnego, kiedy Jack Yocke zwrócił się do niego z pytaniem: - Czy generał Land wspominał, co Ameryka zamierza uczynić w sprawie katastrofy w Sierdobsku? - Nie - odparł Grafton kręcąc głową. - Niczego nie mówił. - Odwrócił się ku drzwiom i sięgnął do klamki. Kiedy znaleźli się na górze w mieszkaniu zajmowanym przez admirała, które z konieczności pełniło także rolę jego biura, Yocke zasypał go kolejnymi pytaniami. - Ile materiału nuklearnego zawierał ten reaktor? - Około czterech i pół tony. - Tony? - Tak. Może ze trzy tony uranu i półtorej tony plutonu. - A niech to, brzmi to całkiem pokaźnie. Zawsze mi się wydawało, że w grę wchodzi co najwyżej parę garści. - Mówimy o reaktorze powielającym na neutrony prędkie, bo w typowym reaktorze chłodzonym wodą liczba ta jest pewnie jeszcze trzykrotnie większa. - A więc tym razem mogą mówić o szczęściu? Jake Grafton prychnął na to. - Nie bardzo. Całe to świństwo uleciało w powietrze, nastąpił wybuch nuklearny. Prawdopodobnie połowa zawartości rdzenia przeniknęła do atmosfery. Nie wiemy jeszcze nawet tyle, żeby móc dokonać sensownych wyliczeń szacunkowych. A w przypadku takich jak ten reaktorów powielających, w samych tylko przewodach rurowych mieszczą się trzy, cztery tony plutonu. Część z tego została pewnie wyniesiona do atmosfery i rozsiana na wszystkie strony. Nie, Rosjanie w żadnym razie nie mogą mówić o szczęściu. Po chwili milczenia Yocke zapytał: - Jak groźnie więc to wygląda? - Groźnie? - powtórzył Grafton ze zdziwieniem na twarzy. - W porównaniu z Czarnobylem. Grafton wzruszył ramionami. - Sto razy gorzej, a może dwieście? Określenie „groźnie” pomniejsza tutaj śmiesznie skalę całego wydarzenia. To, co znalazło się w powietrzu, to prawdziwe plugastwo... - Zaczął szukać odpowiednich słów, lecz zrezygnował. - Prawdziwe plugastwo - podkreślił. - Sierdobsk położony jest na dalekim odludziu, żadne z miast nie zostało więc skażone od razu. Ale kiedy cały opad promieniotwórczy spadnie do rzek, strumieni i jezior... - Ponownie wzruszył ramionami. - Nie byłbym zdziwiony, gdyby liczba śmiertelnych ofiar urosła w końcu do miliona osób. Jack wytrzeszczył oczy. - Kolejny milion! - krzyknął Grafton z wściekłością w głosie. - Wielki Boże, kiedy to się wreszcie skończy? Yocke wyjął laptopa i stukał machinalnie w klawisze, dopóki Jake nie zaproponował, aby robił to w swoim pokoju. Przeszedł więc do sypialni i zamknął za sobą drzwi. Do pokoju admirała wdarł się przytłumiony odgłos wystrzału karabinowego i Jake zerwał się już niemal z kanapy, lecz po chwili rozmyślił się i pozostał na miejscu. Potrzebował czasu do namysłu. Wyznawał pogląd, iż jedną z najtrudniejszych rzeczy w karierze wojskowej jest konieczność błyskawicznego podejmowania wielu decyzji na podstawie dostępnych informacji - te zaś zwykły być bardzo skąpe i fragmentaryczne. A teraz mamy już komputery i nastała wychwalana pod niebiosa era informacji. Cienka strużka wiadomości przeobrażała się w rozszalały potok spływających nieprzerwanie z drukarek laserowych faktów i liczb, na które nikt nie miał nawet czasu rzucić okiem; bo czy można napić się z węża strażackiego? Jake Grafton zdawał sobie sprawę, że gdyby podniósł słuchawkę telefonu i postawił pytanie, w godzinę otrzymałby więcej informacji, niż byłby w stanie przeczytać przez cały rok. Lepiej zacząć od tego, co już wiedział. Oparł z powrotem głowę na kanapie i, przymknąwszy oczy, pokusił się o dokonanie oceny swego nader skromnego zbioru faktów i wrażeń. Większość ludzi automatycznie zakłada, że ich bracia na całym świecie są do siebie podobni: „Wszyscy myślą tak jak my”. Jake nie popełniał takiego błędu. Miał teraz przeświadczenie, iż rozumie punkt widzenia zawodowych żołnierzy takich jak Jakolew, którzy czują, że ich pozycja w rosyjskim społeczeństwie usuwa im się spod nóg. Bez wroga w Ameryce, którego istnienie stymulowało przyznawanie środków z szalenie skromnych zasobów i zapewnienie siłom zbrojnym pełnych stanów, a ludziom motywacji, armia chyliła się ku upadkowi. Wojskowi próbowali wytyczyć sobie nową misję, głoszącą potrzebę obrony mniejszości rosyjskich, gdziekolwiek by takowe się znajdowały, ale Jelcyn i jego sojusznicy zniweczyli ten plan. Redukowano liczbę pocisków nuklearnych, podczas gdy Ameryka i państwa europejskie utrzymywały swój stan sił konwencjonalnych; pieniędzy nie starczało nawet na nakarmienie wojska; sektor przemysłowy, niezbędny do utrzymania nowoczesnej armii, ulegał rozpadowi - a wszystko to działo się w czasie, gdy wartości, w imię których przywódcy poświęcili życie milionów, traciły na znaczeniu politycznym. Związek Radziecki odszedł w przeszłość. Matka Rosja przeżywała rozkład od wewnątrz: nie było już sekretów, których należałoby strzec, nie było miejsca dla ludzi ceniących sobie uczciwość i honor. Generałowie postanowili zatem uratować Rosję wbrew politykom. Jak daleko mogli się posunąć? Jak daleko już się posunęli? Jakolew powiedział: „Służę Rosji!” Patriota w mundurze, czy tyran w skrwawionym łachu, mającym ukryć jego nagość? Poczuł, że ktoś go szarpie. Drgnął cały i otworzył oczy: nad nim stał Tarkington z palcem przyłożonym do ust. Chwycił Jake’a za ramię i ruchem głowy wskazał uchylone teraz drzwi na korytarz. Poruszył bezgłośnie ustami, z których wypłynęło nieme: - Chodźmy. Po wyjściu z pokoju Toad przymknął drzwi i poprowadził Jake’a korytarzem. Po drodze wręczył mu pistolet schowany w kaburze podramiennej. Uprzednio broń była ukryta pod poduszką w sypialni Jake’a, skąd Toad wyciągnął ją, zanim jeszcze obudził szefa. - Jest do Yocke’a telefon z zewnątrz od jakiejś kobiety - szepnął do admirała. - Bosman zagrał na zwłokę mówiąc, że spróbuje go poszukać. Kiedy już dotrzemy do łącznicy, przełączy rozmowę na aparat w mieszkaniu. Yocke jest u siebie, tak? - Uhm - mruknął Jake i zerknął na zegarek: dochodziła druga nad ranem. Toad przeszedł w lekki trucht. - Czy to ona? - dopytywał się Jake. - Nie słyszałem jej głosu, ale mam takie przeczucie - odparł Toad i dodał w duchu: „W końcu ile mogło być kobiet w Moskwie, którym by zależało na rozmowie z Jackiem Yocke’em?” Kiedy weszli do pokoju, bosman Dan Holley pstryknął przełącznikiem centralki. - Jest tam pani jeszcze? - upewnił się i dorzucił: - Siedzi u kogoś, już dzwonię. Nacisnął znowu przełącznik i podał słuchawki admirałowi. - Mikrofon jest nieczynny, ale pan będzie wszystko słyszał. Jake nałożył słuchawki i usłyszał sygnał. Aparat w mieszkaniu Yocke’a znajdował się w saloniku, a dziennikarz najpewniej teraz spał, trzeba więc będzie trochę poczekać. Telefon dzwonił i dzwonił. A niech to szlag! Przecież kiedy przed dwoma dniami Yocke zjawił się w ambasadzie, sam mu nakazał, żeby nie odpowiadał na telefony. Co będzie, jeśli postąpi zgodnie z poleceniem? Toad i bosman nie spuszczali z niego oczu. Telefon dzwonił nieprzerwanie. No dalej, Jack, gdzież twoja reporterska ciekawość! - Wciąż sygnał - wyjaśnił Jake swym słuchaczom. W tym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju wśliznął się Spiro Dalworth. Odkąd kapitan Collins wyraził swą zgodę, Spiro, Toad i Holley na zmianę pełnili służbę w centrali. Pod czujnym okiem stałego pracownika centrali, który udzielał im instrukcji, ludzie z Marynarki słuchali uważnie głosu każdej z telefonujących osób i czekali, aż odezwie się ktoś, kto poprosi Jacka Yocke’a. Właśnie to przed chwilą miało miejsce. Dziesiąty sygnał, jedenasty. Do diabła, Jack, podnieś słuchawkę! - Słucham - rozległ się na wpół śpiący głos dziennikarza. - To ty, Jack? - spytał kobiecy głos z amerykańskim akcentem. - Czy to ona? - Tak jakby - odparł, niemal z rozdrażnieniem, reporter. - Mówi Shirley Ross. Cieszę się, że cię złapałam. Obdzwoniłam z połowę hoteli w mieście i miałam już zrezygnować, kiedy przyszła mi na myśl ambasada. - Która godzina? - Wiem, że jest późno, ale musiałam z tobą porozmawiać. - To miło, że zadzwoniłaś. - W głosie Jacka czaił się chłód i czujność. Obudził się już na dobre. - Jak przetrwałaś te zamieszki? - Słyszałam o twoim artykule - zaczęła z wylewnym podziwem. - Jestem do głębi poruszona! To naprawdę ważne, żeby ludzie znali prawdę. - Kadzi mu, jak się patrzy, pomyślał w duchu Grafton i zagryzł wargę. - Nigdy nie sądziłam, że ci się uda - dokończyła. - Po prostu szczęście. - No i... Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale... Nie przypuszczałam, że starczy ci odwagi, żeby o tym napisać. - Przecież jestem chłopak z jajami. Co dzisiaj kryjesz w zanadrzu, Shirley? - Jest jeszcze coś. I to dużo więcej. Tamci liczą na to, że nikt nie będzie zadawał właściwych pytań właściwym ludziom. Yocke w odpowiedzi tylko chrząknął. - Idą na całego, i jest im najzupełniej obojętne, czy ktoś na tym ucierpi. - Posłuchaj, Shirley, nigdy nie zdołam poznać Rosji od podszewki, nawet gdyby ktoś z tutejszych otworzył przede mną usta, co jest prawie niemożliwe. Owszem, mogę pociągnąć dalej opowiadanie o facetach, którzy wykonywali rozkazy i zostali aresztowani - kiedy już wyjdą z kicia, o ile w ogóle kiedykolwiek wyjdą. Ale prawda jest taka, że nasz artykuł trafił na mur nie do pokonania. Dzieje się zbyt wiele. - Chodzi o coś innego. W ciszy, która zaległa, Yocke trawił usłyszane przed chwilą słowa. Kiedy milczenie przeciągało się, dodała: - To coś naprawdę ważnego. - Słucham. - Stacja metra Riżskaja. - Podaj mi jeden fakt, Shirley. Jeden mały fakcik i obietnicę, że wiesz więcej. - Czy cię okłamałam? - Jezu! Ile razy słyszałem już taką gadkę. - Wybuchnął śmiechem. - Stacja metra, mówisz. To metro jeszcze kursuje? Jake Grafton otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Nie sądził, że uda się jej dopiąć swego. - Dziwne, ale kursuje. A więc za godzinę licząc od tej pory. Przyjdź sam. I bądź ostrożny. - Ale właściwie gdzie to jest? - spytał Yocke, lecz jego rozmówczyni odwiesiła już telefon. Jake ściągnął słuchawki i rzucił je na stół. Rany boskie, tamta dzwoni sobie, jakby nigdy nic, przez miejscową sieć telefoniczną, która funkcjonuje tylko dlatego, że jest środek nocy, i mówi mu, gdzie mają się spotkać! Równie dobrze mogłaby obwieścić to w gazecie. A zatem na spotkaniu zjawią się: Judith Farrell, Jack Yocke i agenci KGB w liczbie wystarczającej do zaaresztowania całego prezydium. - Zaczęła mu kadzić, jaki jest odważny - przekazał Jake swemu szczupłemu audytorium. - A on jej na to, że jest przecież chłopak z jajami. Toad Tarkington wykrzywił usta w szerokim uśmiechu. Judith Farrell spotka się z Yocke’em gdzieś po drodze. Ona albo ktoś inny. Tak, na pewno tak postąpi. Po prostu chce, żeby wyszedł na ulicę i ruszył we właściwym kierunku. A to oznacza, że nie będzie długo czekać: zgarnie Jacka zaraz po jego wyjściu z ambasady. - Umówiła z nim spotkanie na stacji metra Riżskaja - poinformował Grafton swoich słuchaczy. Potarł zmęczoną twarz. - Przy ciekawości, jaką wykazuje Yocke, trudno wprost zrozumieć, jak temu frajerowi udało się tak długo pożyć. Niewiarygodne. Miał do swojej dyspozycji trzech ludzi plus Yocke’a. Żadnej łączności radiowej. Prowadzenie skrytej inwigilacji w obcym mieście to domena Judith Farrell, jej profesja, sposób życia; nikt z jego grupy, włącznie z nim samym, nie miał za sobą żadnego szkolenia ani doświadczenia w tej dziedzinie. - No dobrze - odezwał się wreszcie po chwili. - Toad, idź sprawdzić, ilu tych gości oblega jeszcze ambasadę i znajdź jakiś sposób, żebyśmy przy próbie wyjścia nie zostali zatłuczeni na śmierć. I wracaj tu zaraz. Ty, Spiro, przyprowadź Yocke’a. A wy, bosmanie, poszukajcie kapitana i zdobądźcie więcej pistoletów, trzy M16, cztery noktowizory i trochę amunicji. No, zabierajcie się już. - Wypędził ich z pokoju. Nie marzył nawet o tym, żeby móc zastawić pułapkę na Judith Farrell. Pośle więc Yocke’a na ulice Moskwy, i będzie się tylko modlić, żeby znalazła go Judith Farrell, zanim zrobi to KGB; i żeby Yocke zdołał ją jakoś namówić do zatańczenia w rytmie narzuconym przez niego, Jake’a. - Noc amatorów w Moskwie - mruknął zdegustowany. Centrala zaczęła na nowo rozbłyskiwać światełkami. Jake wszedł do sąsiadującego z nią pokoju, odszukał stałego telefonistę i kazał mu wracać na swoje miejsce. Jake siedział w pustym pokoju biurowym przylegającym do centrali, kiedy powrócił Toad Tarkington. - Tak właściwie to na zewnątrz zupełnie się wyludniło, admirale - oznajmił. - Parę osób gapi się na ciała, to w zasadzie wszystko. - Nie zabrali zwłok? - Nie, admirale. - Są tam jacyś rosyjscy policjanci? - Żadnego w polu widzenia. Wynieśli się wczesnym rankiem. - Przyprowadź samochód. Otwórz bramę i wjedź nim na teren ambasady. Nie, przyprowadź lepiej dwa. Ruszaj. Toad poszedł bez ociągania. Do jego wielkich zalet należało to, że nie trzeba mu było nigdy niczego dwa razy powtarzać. Nie tracił też czasu na zadawanie głupich pytań ani nie prosił o dodatkowe wskazówki; po prostu chwytał piłkę i biegł z nią do celu. Nadszedł porucznik Spiro Dalworth, prowadząc za sobą Jacka Yocke’a. Dziennikarz miał chmurną minę. - Idź pomóż bosmanowi przy mapach i broni - polecił Jake porucznikowi. Ten wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Yocke spojrzał na zegarek. - O co chodzi? - Usiądź. Yocke posłuchał. - Dalworth mówił, że chce mnie pan widzieć. Jake przytaknął skinieniem głowy. Dziennikarz miał na sobie dżinsy, przybrudzone tenisówki i sweter w nieokreślonym kolorze. Admirał przypominał sobie mgliście, że kilka dni temu widział w tym samym swetrze Tarkingtona; wyglądało na to, że Yocke sam się obsłużył. W dalszym ciągu prezentował się równie amerykańsko jak, nie przymierzając, hot dog. Jake Grafton wyciągnął dolną szufladę biurka i położył na niej nogi. Do pokoju wpadł stłumiony huk wystrzału. Jake zamknął oczy i potarł sobie czoło. - Panie admirale - zaczął Yocke niecierpliwym głosem. - Ja naprawdę... - Jak długo, według ciebie, pochodziłbyś sobie po ulicy, zanim zgarnęłoby cię KGB? Na twarzy Yocke’a pojawił się najpierw wyraz zdziwienia, a następnie złości. - Podsłuchiwał pan! Niech mnie diabli, jeżeli... - Przymknij się! - głos Graftona trzasnął niczym bicz. Złagodził nieco ton i ciągnął: - Nie jesteś chyba tak naiwny, aby sądzić, że w tym kraju można przeprowadzić swobodną rozmowę przez telefon. Z tego, co wiemy, czasem jest taki tłum podsłuchujących, że na skutek spadku napięcia telefon w ogóle nie dzwoni. Yocke skoczył na równe nogi, porwał z biurka oprawny tom raportów i cisnął nim o ścianę. Stanął na wprost admirała zasiadającego za biurkiem i rzucił mu z góry groźne spojrzenie. - Mam już potąd tego całego gów... - Siadaj, porozmawiamy - przerwał mu Jake, wskazując ruchem głowy opustoszałe krzesło. Gdy Yocke zajął z powrotem miejsce, Jake kontynuował: - Jesteś dobrym dziennikarzem, Jack. Myślę, że gdzieś głęboko pod wygładzonym chromowym wizerunkiem dziennikarza kryjesz choć odrobinę troski o ludzi, o których piszesz. Ale, na miły Bóg, kiedy wreszcie zaczniesz dostrzegać, że nie ze wszystkim umiesz sobie poradzić? Yocke wlepił wzrok w admirała. - Chcę, żebyś stawił się na spotkanie z Shirley Ross. Pomożemy ci w tym. - Dziękuję, dziękuję, i jeszcze raz dziękuję. Rząd Stanów Zjednoczonych pragnie przyjść z pomocą staremu Jackowi, chwała Bogu na wysokościach! Nie wiem, czy mam krzyczeć „Hosanna!”, czy się posikać ze szczęścia. - Wziął długi, głęboki oddech, i zaczął wypuszczać wolno powietrze, oglądając sobie przy tym dłonie. Wreszcie odezwał się: - Jak pan myśli, o czym ona chce ze mną rozmawiać? - Nie wiem. Yocke zastanawiał się przez chwilę. - Nie nazywa się Shirley Ross, zgadza się? - Owszem. - Dlaczego nie jest pan ze mną do końca szczery, Jake? - Ależ jestem - zapewnił Grafton głosem brzmiącym niczym uosobienie rozsądku. - Rzecz w tym, że tego, czego nie wiesz, nie wyjawisz nigdy nikomu niepowołanemu. Spróbuj w tym znaleźć odrobinę pocieszenia. W Rosji są ludzie, którzy potrafią zmusić nawet kamień do śpiewania - mają za sobą całe lata praktyki. - Rety, w moim przypadku na próżno wysilaliby swoje talenty. Ale wciąż jeszcze mi pan nie powiedział, dlaczego chce pan, żebym poszedł na to spotkanie. Z jakiegoś dziwnego powodu mam dziwne przeczucie, że nie będzie ono miało nic wspólnego z pisaniem korespondencji do „Washington Post”. - Zamierzam odbyć prywatną pogawędkę z Shirley Ross, na którą ty mi ją przyprowadzisz. Jack nie odpowiedział. Przygryzał paznokieć, spoglądając od czasu do czasu na admirała, ale milczał. Bosman sztabowy Holley i Spiro Dalworth wrócili z mapami i bronią. Jake Grafton wybrał plan miasta i rozłożył go na biurku. W chwilę potem niczym wicher wpadł Toad. - Samochody już są - oznajmił i spojrzał na Yocke’a, który zupełnie go zignorował. - Podejdźcie tutaj - nakazał Jake, pochylając się nad mapą. Wskazał teren ambasady i stację metra Riżskaja, która była punktem przesiadkowym dla przyległej stacji kolejowej. - Po pierwsze, skoro wiadomo, że KGB prowadzi podsłuch wszystkich telefonów kierowanych do ambasady, możemy założyć, iż przechwyciło również i tę rozmowę. Shirley Ross dobrze o tym wie, i dlatego będzie musiała wyjść Jackowi naprzeciw, zanim ten dotrze na miejsce spotkania. KGB może spojrzeć na sprawę w dwojaki sposób: albo uznają, że Shirley i Jack są tymi, na których wyglądają, to znaczy dwojgiem zabawiających się nowicjuszy, i wtedy udadzą się najzwyczajniej w świecie na przystanek metra, by tam na nich poczekać; albo też dojdą do wniosku, że mają do czynienia z profesjonalistami, którzy zamierzają spotkać się gdzieś po drodze, a wtedy spróbują śledzić Jacka już od ambasady. Ja sądzę, że zagrają na dwa fronty: spróbują iść za Jackiem, a na wszelki wypadek wyślą swoich ludzi na stację. - Pozostaje jeszcze trzecia możliwość, panie admirale - wtrącił Toad. - Mogą pomyśleć, że stacja metra to tylko zmyłka, a właściwe spotkanie wyznaczone jest w innym miejscu. - No więc pójdą za Jackiem - skomentował admirał. Rzucił okiem na dziennikarza i dodał: - Z drugiej strony nasuwa się przypuszczenie, że tak naprawdę to chodzi im o Shirley. Chcą ją dostać żywą lub martwą, a ty jesteś jedynie przynętą. - Wzruszył ramionami i dorzucił: - Ale mogę się mylić. Możliwe, że to ciebie będą chcieli zatrzymać, jak tylko cię wypatrzą. No więc jak, wchodzisz w tę grę? - Chcą ją dostać żywą lub martwą - powtórzył Yocke. - Ale dlaczego? Jake zamyślił się. Ile mógł powiedzieć Yocke’owi? - Być może w świetle obecnego rozwoju wydarzeń chłopcy z Placu Dzierżyńskiego nabrali podejrzeń, że panna Ross jest po części przyczyną ich dotkliwych kłopotów. Jack zrobił się purpurowy na twarzy. - Zakładał pan do samego początku, że nie odmówię pomocy - odezwał się oskarżycielsko. - Jeszcze się nie zdecydowałem. Jake Grafton miał już serdecznie dosyć. - Przestań mi grać na nerwach, chłopcze. Masz dziesięć sekund na podjęcie decyzji: tak albo nie. Na biurku leżały dziewięciomilimetrowe Beretty 92 przyniesione przez Dana Holleya. Podoficer wziął teraz jeden z pistoletów do ręki, wyjął magazynek i sięgnął po pudełko z nabojami stojące na biurku. - Czemu zależy panu na widzeniu z Shirley? - spytał Yocke. Jake Grafton trzasnął ze złością dłonią o blat biurka. - Wchodzisz w to czy nie? - warknął. - Wchodzę. - Spotkamy się w tym miejscu. - Palec admirała wylądował na planie miasta. Wszyscy pochylili się, żeby się przyjrzeć. - W tym parku na południowym brzegu rzeki Moskwy, gdzie znajdują się pomniki, jakieś czterysta metrów na wschód od wejścia do parku Gorkiego. - Podniósł wzrok na dziennikarza. - Zapoznaj się dokładnie z mapą, bo będziesz musiał trafić tam po ciemku. Gdy zjawi się Shirley, przyprowadzisz ją właśnie w to miejsce. Jeżeli będą cię śledzić, to może dojść do strzelaniny. Pamiętaj, chcę ją widzieć żywą i zdrową, ty jesteś za nią odpowiedzialny. - A jeśli nie będzie chciała się z panem spotkać? - To postaraj się, żeby zmieniła zdanie. Powiedz jej, co uznasz za stosowne. Jack Yocke przebiegł wzrokiem po twarzach zebranych. Przełknął ślinę. - Pchać się w takie gówno przy tych śmiesznych pieniądzach, które zarabiam... - Kiedy już będzie po wszystkim, załatwimy ci ozdobny tatuaż. Toad klepnął Yocke’a w plecy. - Odpręż się, Jack, każdy musi dać z siebie jakąś cząstkę. A w naszym oświeconym systemie rządów umiera się tylko raz. Masz to zagwarantowane w Konstytucji obok innych swobód, takich jak wolność wyznania, wolność prasy, swoboda satysfakcji seksualnej, prawo do wolności od byłej żony, wol... - Pocałuj mnie w tyłek, głupi skurczybyku. - Spisz się jak należy, to pocałuję cię w tyłek w samo południe na frontowych schodach prowadzących do redakcji „Washington Post”. - Chciałbym o tym napisać - zwrócił się Yocke do Graftona. - Znasz reguły - wtrącił admirał. - Nic z tego, dopóki nie wyrażę zgody. Yocke przygryzł wargę. Miał zamiar o tym napisać, czy to się Graftonowi podobało, czy nie. Grafton dobrze wiedział, kim jest Shirley Ross - bo kimże innym, jak nie amerykańską agentką. Wiedział od chwili, gdy Yocke po raz pierwszy wymienił jej nazwisko, nie zdradził się jednak ani słowem. A ten cały Tarkington - wiecznie z tą swoją przemądrzałą gębą i palantowatym uśmiechem, tylko dlatego, że wie coś, czego ty nie wiesz... Czuł, jak powoli narasta w nim gniew. Jezu, a jeśli ta jej historia o zamachu na Placu Radzieckim to zwykła bujda? Czy możliwe, żeby to ukartowano? Czując w głowie natłok przebiegających myśli przyglądał się uważnie admirałowi poprzez zmrużone oczy. Widział jego odrobinę za duży nos, krótko przystrzyżone szpakowate włosy, szare zimne oczy. Przecież to Grafton mógł wszystko ukartować! No jasne! Przypuśćmy, że cała historia opowiedziana przez Shirley jest prawdziwa z wyjątkiem tożsamości osoby, która zadzwoniła do agentów KGB. Załóżmy, że agenci sądzili, iż rozmawiają z Demodowem, a w rzeczywistości był to ktoś inny. Może Demodow był po prostu kozłem ofiarnym? Czy Jake Grafton byłby zdolny do wymyślenia takiego numeru? Czyli właściwie jakiego? Podszycie się przez telefon pod kogoś innego, żeby załatwić Kołokolcewa? Czy też zabicie tego neonazisty wraz z jego poplecznikami? Po Kołokolcewie nikt specjalnie nie płakał. Prawdę powiedziawszy jego odejście stanowiło jeden z niewielu jaśniejszych punktów w życiu Rosji, próbującej wziąć się za bary z nikczemną przeszłością i jakże niepewną przyszłością. Ten sfanatyzowany demagog... był... Wtopiwszy wzrok w admirała, Jack Yocke poczuł nagle zimny, twardy, mocny jak stal kształt prawdy: Jake Grafton był zdolny do każdego czynu, jeżeli takowy uznawał za słuszny. Niech Bóg ma w opiece tego biednego skurwiela, który ośmieliłby się wejść mu w drogę! Jake Graf... - Chcesz broń? - zapytał Jake wyciągając w jego stronę pistolet. Dalworth i bosman ładowali karabinki M16. Dziennikarz wlepił oczy w pistolet, czując jak umyka mu przerwany wątek. Pistolet... Pokręcił głową. - Gdyby przyłapano mnie z bronią, to wylaliby mnie z „Washington Post”. Toad odezwał się z niedowierzaniem: - Wiedziałem, że w cywilu ciężko o pracę, mimo wszystko jednak... Wolisz być martwy niż bezrobotny? - Jeżeli będę nieuzbrojony, to może mnie nie zastrzelą. Zabijanie dziennikarzy jest kiepską reklamą. Prędzej czy później znudzi im się mnie karmić i odeślą mnie do domu na kościste łono rodzimego wydawcy. Jake Grafton przyjął to wzruszeniem ramion i rzucił pistolet na stół. - Wybór należy do ciebie. - A ja sądziłem, że postanowiłeś wejść do gry - powiedział Toad Tarkington. - Niejeden dziennikarz trafił do ziemi, bo wiedział zbyt wiele - zauważył Dan Holley. Yocke kiwnął ręką na znak podziękowania, ale nie zmienił decyzji. Jack Yocke wyszedł z ambasady mając w jednej kieszeni wyłącznie paszport, a w drugiej plik rublowych banknotów. Wcześniej, przez piętnaście minut zapoznawał się z mapą i miał teraz wrażenie, że wie dokąd zmierza. Do spotkania na stacji metra pozostawało dokładnie sześć minut i nie było szans, żeby zdążył. Próbował uświadomić Graftonowi, że będzie bardzo spóźniony, ale admirał skwitował to krótkim: „Poczekają na ciebie” i kazał mu bez pośpiechu dokładnie przestudiować mapę. Wybiegł szybko przez główną bramę, mijając leżące na ulicy zwłoki - żałosne kupki szmat wyzute z życia. Droga wypadła mu niechcący obok ciała kobiety, którą zwęglił ogień z jej własnego koktajlu Mołotowa. Starał się nie patrzeć, mimo to jednak zerknął i o mało nie zwymiotował. Moskwa pod względem oświetlenia znajdowała się daleko w tyle za miastami Ameryki i Europy. Wyłaniające się od czasu do czasu słabe światła latarni ulicznych jedynie ożywiały mrok i rzucały dość blasku, by przebić wzrokiem ciemność. Yocke dostrzegł, że nie jest sam na ulicy. Z uliczek i drzwi domów spoglądały na niego oczy ludzi ukrytych pod bezpieczną osłoną. Nikt jednak nie zrobił najmniejszego ruchu w jego stronę. Ulicami nie przejeżdżał żaden samochód. Szedł jak mógł najszybciej, pokonując ogarniające go pragnienie rzucenia się do biegu. Gdyby wieść o dzisiejszej wyprawie doszła do uszu redaktora, wywaliłby go bez zmrużenia oka za podejmowanie niepotrzebnego ryzyka. Co go więc skłoniło, żeby się zgodzić? Grafton wytyczył mu całą trasę prowadzącą najkrótszą drogą na miejsce spotkania. Yocke skierował się na północ na ulicę Czajkowskiego, przeciął Plac Wosstanija i znalazł się na Sadowaja-Kudrinskaja, która w rzeczywistości stanowiła przedłużenie Czajkowskiego. Nazwy ulic moskiewskich zmieniały się na każdym głównym skrzyżowaniu - rodzaj europejskiej tradycji powodującej mętlik w głowach turystów, a który kierowcom taksówek zapewniał pełne zatrudnienie. Posuwał się teraz równym krokiem, pokonując odległość dzielącą go od celu. Czuł jak serce i płuca pracują mu miarowym rytmem. W którymś momencie usłyszał odgłos biegnących stóp i rzucił się w sień jednego z domów. Ulica pozostawała pusta. Usiłując zachować spokój stał przez kilka sekund nieruchomo niczym głaz, a serce waliło mu jak młotem. Obserwują go? Czekają na niego? „Ktoś wyjdzie ci naprzeciw, zanim dotrzesz do celu” - zapowiedział mu Jake Grafton. Jasne jak słońce, że ktoś go obserwuje. Po raz pierwszy tego wieczoru doświadczył uczucia prawdziwego strachu. Niepewny, co powinien teraz uczynić, postanowił wreszcie wejść z powrotem na chodnik i podjąć dalszą wędrówkę. Gdzież, u diabła, podziewa się Shirley Ross? Nie był w stanie powstrzymać się od kręcenia głową na wszystkie strony. W końcu zorientował się, że próbując dostrzec wszystko na raz, na dobrą sprawę nie widzi niczego i utkwił wzrok na wprost. W dalszym ciągu jednak rzucał nerwowo okiem z boku na bok i nie mógł się opanować, by co jakiś czas nie obejrzeć się. Ale nikt za nim nie szedł. Muszą go obserwować. To jasne! Oni - kogokolwiek by to miało oznaczać... Patrzą, jak sunie szybko przed siebie, niczym robak mknący po kamiennej posadzce. Lada chwila spadnie na niego miażdżąca stopa i... Otarł pot z czoła i wytarł rękę o spodnie, pozostawiając na nich wilgotną plamę. Zza rogu ulicy wyłonił się samochód i przejechał obok. Siedzący w nim dwaj mężczyźni nie odwrócili głów w jego kierunku. Czarny pojazd pojechał ulicą i skręcił w prawo za następnym rogiem. Opadał z sił. Nerwowe podniecenie wypaliło się w nim do reszty, a tempo marszu okazało się za szybkie. Zmniejszył prędkość, przechodząc w prawie normalny rytm. Tuż przed nim po prawej stronie otworzyły się drzwi. Instynktownie zboczył w lewo w stronę jezdni i przyspieszył kroku. Dobry Boże! Powinien był przyjąć pistolet oferowany przez Graftona. Grafton wiedział, o jaką stawkę chodzi, i nie bez przyczyny zaproponował wzięcie broni. Dlaczego nie miał tyle rozumu, żeby... - Do środka, Jack! To jej głos! Rozbrzmiewał zwykłym, towarzyskim tonem. - Nie stój tak - przynagliła. - Właź do środka! Wszedł w drzwi i znalazł się na ciemnym korytarzu; stała tam, w towarzystwie jakiegoś mężczyzny. Nieznajomy zamknął drzwi, a Shirley chwyciła Jacka za ramię. - Tędy, szybko. Na zewnątrz czeka samochód. Pospiesz się - zakończyła i przeszła w trucht. - Jake Grafton chce się z tobą widzieć. - Gdzie? - W parku na południowym brzegu rzeki Moskwy. Powiedział... - Teraz cicho. - Minęła drzwi i znaleźli się na uliczce. - Do samochodu. Zajęła miejsce obok kierowcy, a Jack usadowił się na tylnym siedzeniu. Samochód ruszył, nim zdążył zamknąć do końca drzwi; uchylił je i zatrzasnął. - Kładź się - poleciła. Zrobił, jak kazała. Samochód skręcił i przyspieszył, strzelając z rury wydechowej. - Jake Grafton powiedział, że... - Poczekaj. Trzymając głowę przy siedzeniu Yocke próbował wyjrzeć przez szybę. Samochód pędził coraz szybciej wąską ulicą; po chwili przyhamował, by wziąć kolejny zakręt. - Kiedy się zatrzymamy - odezwała się Shirley Ross - masz szybko wysiąść, tą samą stroną, którą wsiadłeś. Zamknij dobrze drzwi. Tuż obok naszego auta będzie czekała furgonetka. Wskoczysz do niej, a ja tuż za tobą. - W porządku. Niemal w tej samej chwili pojazd znów skręcił w bok, a po upływie kilku sekund kierowca zahamował. - Teraz. Podniósł się, złapał za klamkę u drzwi i wysiadł najszybciej jak potrafił. Na miejscu stały cztery furgonetki, ale tylko jedna z nich miała otwarte tylne drzwi; Shirley pchnęła go w ich stronę. Wdrapał się do środka, a Shirley podążyła za nim. Ktoś zamknął drzwi i pojazd ruszył. - Dokąd? - spytała. - Do parku leżącego po południowej stronie rzeki, czterysta metrów na wschód od wejścia do parku Gorkiego. Składują tam pomniki zrzucone z cokołów. - Wiem, gdzie to jest. - Przesunęła się do wnętrza furgonetki i zwróciła się do kierowcy w nieznanym języku. Gdy z powrotem znalazła się u jego boku, skierowała swą uwagę na trzymane w ręku małe urządzenie. Po chwili przystawiła je do ucha: radio. Usłyszał dobiegające z niego głosy. - Śledzą nas? - zapytał. - Jadą za trzema furgonetkami. - Za naszą też? Uniosła rękę, gestem nakazując milczenie. Potem przeszła do przodu samochodu, aby naradzić się z kierowcą. Jak, do diabła, wpakował się w cały ten bajzel? Mknie ulicami Moskwy furgonetką śmierdzącą jak śmieciarka, a za nim trop w trop podąża KGB... Przechylił się wraz z pojazdem, który na pełnym gazie wziął gwałtowny zakręt. Ponownie wróciła na miejsce obok niego. - Za kilka minut zmienimy jeszcze raz samochód. Trzymaj się blisko mnie. - Dobrze. Nasłuchiwała uważnie odgłosów dobywających się z odbiornika. - Jak się naprawdę nazywasz? Nie odpowiedziała. - Co chciałaś mi powiedzieć? - dopytywał. - Tobie? Ależ nic. Chciałam porozmawiać z Graftonem, a wszystkie telefony są na podsłuchu. Jake zrozumiał, o co mi chodzi. Jack Yocke otworzył znów usta, ale jej palce dotknęły mu twarzy - kobiece palce, które musnęły mu policzek i spoczęły na wargach. Jake Grafton siedział w trawie oparty plecami o jeden z kompletów spiżowych nóg Feliksa Dzierżyńskiego, z twarzą zwróconą w kierunku parku Gorkiego. Około siedemdziesiąt pięć metrów dalej na północ, po jego prawej ręce, rozciągał się południowy brzeg rzeki Moskwy. Jeszcze dalej na wprost, po prawej stronie, pomiędzy miejscem, które zajmował, a aleją ciągnącą się przed kolumnowym wejściem do parku Gorkiego, wznosił się rozległy niski budynek - Instytut Kultury z przynależącymi doń pustymi parkingami. Wybiegając wzrokiem dalej na wschód widać było, w świetle okalających aleję latarni, stojące za nimi greckie kolumny bramy wiodącej do parku. Kilkaset metrów dalej na południe, po lewej ręce Jake’a, wyrastały rzędy monotonnych bloków mieszkalnych. Za jego plecami park rozciągał się przez pół kilometra aż do samej ulicy. Toad Tarkington leżał na brzuchu wśród karłowatych drzew i zarośli po lewej ręce Jake’a. Spiro Dalworth opierał się o węgieł budynku mieszczącego Instytut Kultury. Holley krył się za Jake’em osłaniając go od tyłu. Wszyscy trzej byli uzbrojeni w karabinki M16. Jake Grafton nie mógł oprzeć się refleksji, że miasto dzisiejszej nocy wydaje się nienaturalnie ciche. Być może całodniowe zamieszki wyczerpały energię moskwian i leżeli oni leraz w łóżkach martwiąc się o swoją przyszłość. A z pewnością mieli się czym gryźć. Pięć minut po wysłaniu Jacka, w chwili gdy Grafton wychodził już z mieszkania, zadzwonił ambasador Lancasler. Toad odebrał telefon i wymyślił jakieś usprawiedliwienie. Obojętnie o co chodziło ambasadorowi, musiało parę godzin poczekać. Rewolwer Jake’a, Magnum.357, leżał obok niego w trawie; wystarczyło jedynie sięgnąć po niego ręką. Admirał w dłoniach trzymał patyk. Strugał go teraz scyzorykiem i zastanawiał się, czego też może chcieć Lancaster. Ambasador nie wyglądał na kogoś, kto telefonowałby po to, by zaprosić go na partyjkę pokera. Na niebie ani jednej gwiazdy. Kolejna bardzo pochmurna noc, która może przynieść deszcz. Ile to już trwało? Dwadzieścia minut? Aleją obok parku Gorkiego przejechało z turkotem kilka ciężarówek. Hałas poniósł się dziwnym echem brzmiąc nienaturalnie głośno: w mieście panowała zbyt wielka cisza. Oparłszy łokcie o kolana jeszcze raz rozejrzał się wokół, trzymając przy oczach urządzenie przypominające wyglądem ciężką lornetkę. W przeciwieństwie jednak do zwykłej lornetki sprzęt ten umożliwiał widzenie obrazu w podczerwieni. Dostrzegł Spiro, który stał u węgła budynku; nakazał mu wyraźnie położyć się na ziemi, ale porucznik, niepomny na te słowa, opierał się o ścianę i obiegał spojrzeniem wszystkie strony. Czy Rosjanie mają noktowizory? Toad był niemal niewidoczny - w miejscu, gdzie powinien leżeć, Jake ujrzał jedynie słabą poświatę. Bosman sztabowy Holley wydawał się być równie dobrze ukryty. Poza nimi żadnego śladu życia. Nie pokazał się nawet pies, kot wyruszający na łowy, pijak czy para kochanków. Podniósł lornetkę i zlustrował budynki po południowej i wschodniej stronie. Gdzieś tam w głębi miasta Yocke bawił się w agenta tajnego wywiadu. Kto jak kto, ale on? Zawsze przekonany, że wszystko wie, gdy w rzeczywistości dawał się każdemu prowadzić jak dziecko. Może nie powinien był go wysyłać. Jeśli coś mu się przytrafi... Nawet spoglądając w lusterko wsteczne Jack Yocke nie był w stanie dostrzec rysów twarzy mężczyzny siedzącego za kierownicą. Nieznajomy był brunetem, nosił ciemną kurtkę i szeptał z Shirley Ross w obcym języku, który Yocke bezskutecznie starał się zidentyfikować w głębokiej ciszy, jaka zapadła po. wyłączeniu silnika. Siedzieli w trzeciej już z rzędu furgonetce. Shirley Ross miała najwyraźniej dostęp do całego parku samochodowego. Studiowała teraz razem z kierowcą mapę; wymienili przyciszonym głosem kolejne uwagi i wyjrzeli przez okno na lewą stronę. Mężczyzna trzymał w ręku niewielkie radio, które nagle rozbrzmiało przeraźliwym hałasem; ściszył je i przystawił do ucha. Na koniec Shirley odwróciła się do Yocke’a. - Miejsce z pomnikami znajduje się jakieś sto metrów stąd, za tymi niewysokimi drzewami. - Kim ty właściwie jesteś? - Wyjdziesz razem ze mną i pójdziemy przez trawnik. Trzymaj się blisko mnie. Gdyby coś się zaczęło, padnij po prostu na brzuch i zostań w tej pozycji. - Gdyby co się zaczęło? - Cokolwiek. Mężczyzna podał do tyłu pistolet maszynowy. Shirley Ross przełożyła pasek przez lewe ramię, wsunęła kolbę pod prawą pachę, a prawą dłonią chwyciła rękojeść i mechanizm spustowy. Kierowca wysiadł z furgonetki i zamknął drzwi. W kilka sekund później otworzyły się tylne drzwi. - Idziemy - poleciła i wyszła pierwsza. Jack Yocke wziął głęboki oddech i pospieszył jej śladem. Samochód zaparkował przed ogromną płytą domu mieszkalnego. Po drugiej stronie ulicy rozpościerał się park. Shirley skierowała się do przodu; podążył za nią. Kiedy zeszli z chodnika wkraczając w chwasty i wyrośniętą trawę, przyszło mu nagle do głowy, że nawet przez ułamek sekundy nie widział rysów twarzy kierowcy. Światła starczało na tyle, że mógł ledwie rozróżnić mgliste kontury drzew i krzaków. Potknął się dwukrotnie i musiał wydłużyć krok, by dogonić Shirley Ross, która pozostawała już tylko niewyraźnym, coraz bardziej oddalonym od niego, czarnym kształtem. W pewnej chwili zatrzymała się i o mało na nią nie wpadł. Zaraz jednak ruszyła dalej, ale już w nieco innym kierunku. Właśnie zaczynał się zastanawiać, czy jego towarzyszka w ogóle wie, dokąd zmierza, kiedy przystanęła i odezwała się cicho: - Dzień dobry, admirale. - Witaj, Judith. Chodź, spocznij tutaj, koło głowy Stalina. - Nie sądzę, żeby nas śledzono, chociaż mogli mnie przechytrzyć. Od dnia pańskiego przyjazdu mają pana na oku. A jeśli chodzi o mnie, to wiele by dali, żeby mnie złapać. Yocke o mało nie przewrócił się o marmurowy posąg, który leżał zwalony na ziemi; usiadł i oparł się o niego plecami. Shirley zajęła miejsce po jego prawej ręce. Naprzeciwko nich, wsparty o jeden z olbrzymich posągów z brązu, siedział Jake Grafton. Yocke dostrzegł w jego dłoniach ciężką lornetkę. - Oddaję panu pańskiego dziennikarza - zwróciła się Shirley do admirała. - Gdzie go posadzimy, żeby móc we dwójkę spokojnie porozmawiać? - O, wydaje mi się, że zasłużył sobie na uchylenie mu rąbka tajemnicy. Bez mojej zgody niczego nie wydrukuje. - Ufa mu pan? Jake Grafton zachichotał. - Pod tą gładką, ambitną facjatą kryje się człowiek o czystym, szlachetnym sercu. - Za wysadzenie w powietrze reaktora w Sierdobsku odpowiedzialny jest Szmarow. - Jasne - prychnął Jake Grafton. - A Kołokolcewa na Placu Radzieckim stuknęło KGB. Jeżeli mamy opowiadać sobie nawzajem bajeczki, Judith, to lepiej znajdźmy jakiś przytulny bar, gdzie przynajmniej podają dobrą whisky. - O, więc wiesz, że to my zabiliśmy Kołokolcewa. Kiedy to zrobiliśmy, KGB wydało kolektywne westchnienie ulgi - ten człowiek był ciężarem dla konserwatystów ze starej gwardii; pomyślałam sobie, dlaczego by nie nadać sprawie większego rozgłosu, nie zmącić trochę wody. - Skąd wiesz, co stało się w Sierdobsku? - Pilot śmigłowca, który ich tam zawiózł, to jeden z naszych; pomaga nam przekupywać tutejsze władze i przemycać stąd Żydów. Przed paru dniami w nocy otrzymał do domu telefon z poleceniem stawienia się do odbycia lotu o priorytetowym znaczeniu. Miał przewieźć pięć osób ze sprzętem do elektrowni jądrowej w Sierdobsku. Na miejscu domyślił się, że coś jest nie tak, kiedy jego pasażerowie zastrzelili jednego ze strażników, a resztę zapędzili do środka budynku. Odczekał więc chwilę, zapuścił silniki i odleciał. Jakieś dwie godziny później reaktor eksplodował. Po kilku sekundach milczenia Jake Grafton zapytał: - Dla kogo pracuje twój człowiek? - Dla KGB. - A jego pasażerowie? - Również dla KGB. Dowodził nimi pułkownik Gaługin. - Skąd wiesz, że Gaługin wysadził obiekt w powietrze? - Potrafię policzyć do czterech. - Gdzie jest teraz Gaługin? - Nie mam pojęcia, nie powrócił. - Wysadził sam siebie w powietrze? - nie dowierzał Jake. - Cóż, wartownika przy głównej bramie nie zastrzelił dla rozrywki, a torby wyładowane sprzętem, które wniósł do środka, nie zawierały z pewnością wyposażenia dla miejscowej drużyny hokejowej. Jednak zarówno on jak i jego ludzie mogli się stamtąd jakoś wydostać i dopiero później zostać wyeliminowani przez KGB. Tego nie wiem. - A co ma z tym wspólnego Szmarow? - Gaługin był jednym z jego zaufanych ludzi. Nie robił niczego bez wiedzy i zgody Szmarowa. - To wszystko opiera się na bardzo kruchych podstawach, Judith. - Panie admirale, w tym interesie nie należy się raczej spodziewać otrzymania do ręki pisemnych oświadczeń złożonych pod przysięgą. Jake Grafton widział zarys jej sylwetki, ale nie mógł dojrzeć twarzy. W głosie kobiety wyczuwało się zmęczenie. Ile lat upłynęło od ich ostatniego spotkania? Policzył w pamięci: pięć. Pięć lat prowadzenia tajnych, zamaskowanych operacji, pięć lat życia pod fałszywymi nazwiskami, kalkulowania niebezpieczeństw i podejmowania ryzyka. Pięć lat polowania na wrogów państwa żydowskiego, pięć lat tajnej wojny... A przecież gdy zetknął się z nią po raz pierwszy we Włoszech, już wtedy była specem od tajnych operacji. - Porozmawiajmy teraz o Nigelu Kerenie - zaproponował Jake Grafton. - Może pan zagwarantować, że ten dziennikarz...? - Jeżeli napisze choć słowo bez mojej akceptacji, to wolno ci go zastrzelić. Jack Yocke nie potraktował tego jako żartu. Kobieta zaczęła mówić na temat podjęty przez Jake’a: - Keren finansował nasze działania, których celem było wydostanie Żydów z Rosji. Przekazał nam miliard dolarów. - Miliard? Aż tyle... - Na łapówki - wyjaśniła krótko. - Mieliśmy masę wydatków. Trzeba było przekupić władze - płaciliśmy dosłownie za wszystko. - Zwróciła się w stronę Yocke’a. - Szukałeś Jakowa Dynkina? Jest już w Izraelu. Jak tylko nam się uda, dowieziemy tam jego żonę. Za pieniądze wydostaliśmy go z więzienia, kupiliśmy mu fałszywy paszport i wizę. Wyleciał z lotniska Szeremietiewo. - Keren był Żydem - odezwał się Jack Yocke. - Chciał pomagać. Aż w końcu CIA dowiedziała się poprzez KGB o jego działalności i postanowiła położyć jej kres. Arabowie domagają się przerwania napływu imigrantów żydowskich do Izraela, a CIA starała się - i nadal się zresztą stara - prowadzić na Bliskim Wschodzie grę na wszystkie fronty. Irak i Syria stanowią bufory dla szyickich fundamentalistów, ale są zaciekłymi wrogami Izraela. Każdemu po trochu, byle zachować status quo. I właśnie oni... Rozległ się strzał, po nim następny. Ciemność przeciął płomień wylotowy z lufy. Jack Yocke skoczył w bok, czując wzbierającą w nim falę adrenaliny i próbował wcisnąć się pod marmurowy posąg Stalina. Niewyraźnie, jak z zaświatów, usłyszał obok siebie wyciszony, głuchy terkot, potem kolejne wystrzały, a w chwilę później zwalił mu się na nogi jakiś ciężar. Tuż obok niego zabrzmiał głośny huk wystrzału. I następne. Skończyło się równie szybko, jak i zaczęło: wszystko trwało nie dłużej niż dziesięć, piętnaście sekund. - Judith? Judith? - usłyszał nawoływanie Jake’a Graftona. Yocke usiłował się poruszyć, ale uniemożliwiał mu to ciężar na nogach. Leżało na nim czyjeś ciało. - Trzymam ją - rzekł Jake Grafton. - Możesz się podnieść, Jack. - Zaświecił miniaturową latarkę. - Postrzelili ją. Judith, słyszysz mnie? Obok nich wyrosła kolejna postać. - Dwóch gości z CIA - doszedł ich głos Toada Tarkingtona. - Obaj nie żyją. Musimy się stąd zmywać i to jak najprędzej. - Trafili Judith - poinformował go Jake. Toad dostrzegł w dłoniach admirała rewolwer. - Zaniesiesz ją razem z Yocke’em do samochodu, a ja ściągnę resztę chłopaków. - Wziął od Toada M16 i przewiesił karabinek przez ramię. Była ciężka. Jack Yocke uchwycił ją za nogi, a Toad pod ramiona. Toad chciał iść szybciej, ale Yocke nie dawał sobie rady. - Ruszaj się, sukinsynu - zaklął pod jego adresem Tarkington. - Żwawiej, żwawiej. Musieli pokonać z nią odcinek stu metrów. Wydawało się, że waży z tonę i kilka razy Yocke miał wrażenie, że za chwilę ją upuści. Przelewała im się przez ręce, całkowicie nieprzytomna. Zaciskając bezceremonialnie dłonie na jej nagich łydkach, czuł się tak, jakby czynił coś nieprzyzwoitego, jakby dokonywał wtargnięcia w sferę jej kobiecości i świadomość tego powiększała mu mętlik w głowie, i tak huczącej już od natłoku myśli. - Co się stało? - rzucił pytanie w przerwie między jednym a drugim oddechem. - Było ich dwóch. Jednego położyłem pierwszym strzałem. Drugi otworzył ogień i zaczął strzelać do Judith. Trafili się chyba nawzajem, albo załatwił go Grafton czy ktoś inny. Cholera wie, może ja też mu dołożyłem - czy to takie ważne... Przyjrzałem się ich zwłokom: faceci z CIA w ambasadzie. CIA? Jezu! Zaklął pod nosem. A on myślał, że cała ta historia opowiedziana przez Shirley, Judith, czy jak jej tam, to jedna wielka bujda! - Co mówiłeś? - spytał Toad. - Jezu! - powtórzył Yocke. Wydała z siebie głuchy jęk na chwilę przed tym, jak zaczęli ją umieszczać na tylnym siedzeniu samochodu. Toad wskoczył na miejsce obok niej. - Ty poprowadzisz, Jack. Kluczyki są pod dywanikiem. Yocke usiadł za kierownicą i zaczął manipulować kluczykami. - Szybciej, Yocke! Musimy dostać się do ambasady, zanim wykrwawi się na śmierć. Wreszcie Yocke’owi udało się jakoś włożyć odpowiedni kluczyk do stacyjki i silnik zapalił. Wrzucił bieg i ruszył, starając się opanować przemożne pragnienie wciśnięcia gazu do dechy. Siedząc w tyle samochodu Toad próbował zorientować się, gdzie została trafiona. Wyglądało na to, że dostała trzy razy. Wszystkie rany wlotowe w okolicy lewego płuca. Obejmując ją ramieniem czuł ciepłą, lepką wilgoć. Cholera! Któraś z kul musiała trafić w okolice serca. Wyszeptała coś; przystawił ucho niemal do jej ust. - Witaj, Robercie - usłyszał. - Hannah, zawieziemy cię do lekarza w ambasadzie. Prawie że ugryzł się w język: niechcący użył jej prawdziwego imienia. Poczuł, jak trzepocze jej puls, a mięśnie wiotczeją. I nagle zrozumiał: umierała. Wezbrała w nim wściekłość, cała gorycz narastającej latami frustracji spowodowanej miłością, która nie była - nie mogła być - odwzajemniona. Wszystko to przelało się po nim falą niepohamowanego gniewu, by w końcu rozpłynąć się, pozostawiając jedynie pustkę. - Judith Farrell - szepnął jej do ucha. - Kochałem w życiu dwie kobiety; ty byłaś pierwszą. Nie wiedział, czy go usłyszała. W chwilę później zdał sobie sprawę, że puls zaniknął zupełnie. Objął ją mocniej i, ze wzrokiem utkwionym w budynki, siedział w samochodzie pędzącym pustymi ulicami. - Ktoś nas sprzedał! - krzyczał Toad Tarkington głosem kipiącym od furii. Twarz mu pociemniała, a oczy zwęziły się w szparki. Jack Yocke instynktownie zrobił krok do tyłu. Cały gniew Tarkingtona skupił się na Holleyu i Spiro Dalworthcie. Obaj starali się zachować pewność siebie, podczas gdy Toad oskarżał dalej niskim, zaciekłym głosem: - Ktoś z obecnych w tym pokoju doniósł CIA o miejscu spotkania i jego uczestnikach. Faceci z CIA nie przechwycili tych informacji z rozmowy telefonicznej ani z podsłuchu, nie śledzili nikogo w drodze do celu. Ktoś sypnął i dlatego zginęła Judith Farrell. Trzeba było widzieć oblicze Spiro Dalwortha, jak próbował zapanować nad jego wyrazem. Toad Tarkington zbliżył się do niego zatrzymując twarz kilka centymetrów od twarzy porucznika. - Ktoś zawiódł pokładane w nim zaufanie. - Wypowiadał te słowa wolno, niczym prorok ze Starego Testamentu rzucający klątwę na króla. - Zdradził swych kolegów, sprzedał ich tym szpionowatym pierdolcom bawiącym się w politykę siły. Może powiesz nam coś na ten temat, Dalworth. - Komandorze, ja... - Ty gnoju! - Zaraz, stanowimy przecież jeden zespół, ja... Toad trzasnął go na odlew grzbietem dłoni w twarz. Dalworth zachwiał się i o mało nie upadł. - Dosyć już tego, Toad - odezwał się Jake Grafton. Tarkington cofnął się i stał, ciskając wściekłe spojrzenia na Dalwortha. Ten zwrócił się do admirała rozcierając sobie policzek: - Tak mi przykro, panie admirale. Myślałem, że... - Głos mu się załamał; porucznik był bliski płaczu. - Komu powiedziałeś o spotkaniu? - spytał Grafton zmęczonym głosem. - Herbowi Tenneyowi. Rozmawialiśmy wcześniej o pracy w agencji, kiedy już odejdę. Moja kariera w Marynarce... - Kiedy mu powiedziałeś? - Zanim wyruszyliśmy do parku. Jake Grafton wyjrzał przez okno na fontannę ustawioną przed kompleksem restauracyjnym. Po drugiej stronie placu znajdował się pusty gmach nowej ambasady naszpikowany elektronicznymi urządzeniami podsłuchowymi. Swoje pluskwy miały tam KGB, CIA, być może i Mossad, MI-5, Niemcy - do wyboru, do koloru. Czy istniał ktoś na tym niepewnym świecie, kto pragnął zasypiać w słodkiej niewiedzy na temat tego, co też ambasador Stanów Zjednoczonych powiedział swoim współpracownikom, asystentowi lub swojej żonie? - Panie admirale... - Nie - odrzekł stanowczo Jake Grafton. Dobrze wiedział, co Tarkingtonowi chodzi po głowie: w swej desperacji nie marzy o niczym innym, jak tylko by odnaleźć i zastrzelić Herba Tenneya. Przypuśćmy, że Judith mówiła świętą prawdę: CIA za pośrednictwem KGB dowiedziała się o działalności Nigela Kerena, a KGB wysadziło w powietrze elektrownię w Sierdobsku, pomyślał Jake. Wybuch doprowadził do skażenia tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni i śmierci tysięcy ludzi, wywołując tym samym kryzys u steru władzy, który mógł przynieść nową dyktaturę stworzoną przez starą gwardię, która stanowiła po części siłę kierowniczą KGB. Załóżmy też, że taki rozwój sytuacji nie spotkałby się z dezaprobatą ze strony bandyckiej kliki w łonie CIA, która kierowała Herbem Tenneyem. Na swój szalony sposób wszystko to pasowało do siebie. Jake Grafton poczuł znowu pustkę w żołądku. Odwrócił się od okna i zarządził: - Toad i Jack, przewieziecie zwłoki Farrell z powrotem do parku. - A dlaczego nie do ambasady Izraela, admirale? Powinna mieć porządny pogrzeb i pochówek. Należy jej się to. Jake Grafton widział już ten tłum urzędasów w ambasadzie izraelskiej, nieziemsko zakłopotanych na widok przyniesionego im ciała tajnego agenta zabitego w trakcie wykonywania operacji, od której rząd Izraela będzie stanowczo się odżegnywał. Ograniczył się do powtórzenia rozkazu: - Zawieźcie ją do parku. - Tak jest, admirale. Idziemy, Yocke. - A pan, bosmanie, może położyć się spać - zwrócił się Grafton do Holleya. Kiedy Toad Tarkington zamknął za sobą drzwi, admirał i Spiro Dalworth pozostali w pokoju sami. Toad i Jack złożyli ciało Farrell na tylnym siedzeniu samochodu pod stertą kurtek. Toad zasiadł za kierownicą, a Jack Yocke zajął miejsce obok niego. Niebo zaczynało pokrywać się szarym brzaskiem, kiedy Toad wziął zakręt i pełnym gazem ruszył w kierunku południowym, jadąc szerokim pustym bulwarem prowadzącym do rzeki. Yocke nadal próbował poskładać wszystko do kupy. - Dobrze ją znałeś? - spytał Toada. Ten nie odpowiedział od razu. - Dość dobrze - rzekł wreszcie. - Shirley Ross, Judith Farrell... to nazwiska legalizacyjne? - Tak. Miała ich więcej. - Znasz jej prawdziwe nazwisko? - Raz mi je podała. - Umrzeć taką śmiercią... - Biorąc pod uwagę to co robiła, wcześniej czy później musiało się tak skończyć. Kiedy przejeżdżali most na rzece Moskwie, Jack odezwał się znowu: - Wierzysz, że to naprawdę jej ludzie sprzątnęli Kołokolcewa na Placu Radzieckim? - Mówiłeś, że jeden z napastników przytrzymywał otwarte drzwi limuzyny, a drugi bez zmrużenia oka przejechał serią po pasażerach, tak? W takim razie osobą, która zadbała o dobicie ofiar była bez wątpienia Judith Farrell. To był dzień zapłaty: ryzykowali życiem, żeby uciszyć raz na zawsze tego kupczącego nienawiścią antysemitę. Możesz się założyć o ostatnią kopiejkę, że Judith Farrell sama pociągała za spust, by mieć całkowitą pewność, że nie będzie żadnej fuszerki. To typowy dla niej sposób działania. Jack Yocke zerknął na tylne siedzenie, po czym powrócił spojrzeniem do Toada. - Czyli była zamachowcem? - Walczyła o dobro swego narodu. - No, nie wiem... - Skończony dureń! - ryknął Toad. - Uśmierciłem dzisiaj człowieka i nie jestem w nastroju do wysłuchiwania morałów w stylu dziennikarskich kazań. To nie koktajl party w Georgetown! - Przepraszam - powiedział Yocke ze skruchą. Toad burknął opryskliwie: - Powinni cię zrobić w gazecie redaktorem działu kulinarnego. Jechali dalej samochodem spoglądając na park, nad którym noc zaczęła przechodzić w szary świt. Nie mieli sobie już nic więcej do powiedzenia. Każdy z nich zajęty był własnymi myślami. Jeśli śledziły ich czyjeś oczy, to Toad ich nie zauważył. Na koniec otworzył drzwi i wysiadł. - Pomóż mi ją nieść - mruknął do dziennikarza. Zostawili ją pod najbliższym drzewem. Toad starał się nie patrzeć jej w twarz. Gdy się wyprostował, spostrzegł zwłoki zabitego przez siebie mężczyzny: wciąż leżał tam, gdzie upadł. W drodze powrotnej do samochodu Yocke zerknął przez ramię na ciało agentki wywiadu izraelskiego. Toad Tarkington szedł nie odwracając się. Kiedy wrócili, grupa żołnierzy rosyjskich zbierała leżące wokół terenu ambasady ciała zabitych i układała je na dużej ciężarówce. Nie byli uzbrojeni. Bramę otworzył żołnierz Piechoty Morskiej i Toad wjechał do środka. Po wyjściu z samochodu, zobaczył ją: zbliżała się w jego stronę ubrana w spodnie koloru khaki i skórzaną kurtkę lotniczą. Włosy miała spięte w kok. Kiedy wyciągnął do niej ręce, przyspieszyła kroku. - Rita! - Witaj, Ropuchu. - Objęła go mocnym uściskiem, po czym cofnęła się o krok. - Przywiozłam ci prezent - oznajmiła i rozpiąwszy suwak kurtki uniosła jej poły. - Siebie! Wziął ją w ramiona. - Kiedy się zjawiłaś? - spytał wreszcie. - Godzinę temu. - Co cię tu przywiodło? - Admirał Grafton prosił o trzech pilotów - zgłosiłam się na ochotnika. Toad próbował przybrać chmurną minę. - Mówiłem ci, żebyś nigdy nie zgłaszała się na ochotnika. - O, a pan, Stary Ropuchu, może to robić cały czas. - No dobrze. Niech cię obejrzę; Boże, jak się cieszę, że cię widzę. Dowódcą oddziału zwiadowczego Piechoty Morskiej był kapitan Mike „Żelazny” McElroy. Jego szerokie bary zwężały się, przechodząc w nienagannie wąski pas i płaski brzuch, który schowany pod koszulą w maskujące kolory musiał być pewnie pofałdowany jak tarka. Zasalutował i przedstawił się. On i Jake zaczynali dopiero zawierać bliższą znajomość, kiedy ukazała się Agatha Hempstead maszerująca chodnikiem prosto w ich stronę. - Ambasador Lancaster nie wiedział o decyzji sprowadzenia oddziału zwiadowczego Piechoty Morskiej ani nie wyrażał na to zgody - odezwała się z miejsca, ignorując zupełnie kapitana McElroya. - Generał Land rozmawiał na ten temat z prezydentem - odparł Jake Grafton łagodnym tonem. - Prezydent dał swoją zgodę. - Należało to omówić z Owenem... z ambasadorem Lancasterem. Tego rodzaju prośba powinna przejść przez Departament Stanu. Nie możemy dopuścić do sytuacji, żeby wojsko uprawiało politykę zagra... - Panno Hempstead - przerwał jej Jake stanowczo. - Moje najszczersze wyrazy przeprosin pod adresem ambasadora Lancastera. Nie miałem zamiaru wyłączać go z całego łańcuszka decyzyjnego, ale czas i nie cierpiące zwłoki względy operacyjne - nie mające nic wspólnego z polityką zagraniczną Departamentu Stanu - wymagały, żebym skontaktował się bezpośrednio z generałem Landem w Pentagonie. - Cóż to za względy? Jakie względy uważa pan za niepolityczne? Tutaj w Rosji wszystko ma swój wymiar polityczny! Powtarzam, wszystko! Wygląda mi na to, że nie rozumie pan stanowiska ambasadora Lancastera! Jake przechylił głowę na bok i zmierzył ją wzrokiem. - To raczej pani zdaje się wykazywać trudności ze zrozumieniem, kto za co odpowiada. Proponuję, żebyśmy dali sobie spokój z tą małą wojną o to, co do kogo należy, i zaczęli ze sobą współpracować. - Jakie względy? Jake Grafton był już gotów powiedzieć jej parę słów do słuchu, ale przełknął je w sobie i odrzekł, wciskając pięści do kieszeni: - Jak pani z pewnością zauważyła, sytuacja w Rosji wymyka się nieco spod kontroli. - Ochrona złożona z żołnierzy Piechoty Morskiej da sobie w zupełności radę z obroną ambasady przed zbuntowanym tłumem, admirale. - Jake nigdy jeszcze nie słyszał, żeby w czyichś ustach stopień wyższego oficera Marynarki miał takie brzmienie: antypatia, drwina, lekceważenie. Panna Hempstead włożyła w to jedno krótkie słowo cały ładunek uczuć. - Decyzja o powiększeniu oddziału Piechoty Morskiej leży w gestii ambasadora. Przybycie uzbrojonego po zęby oddziału zwiadowczego nie przyczyni się raczej do poprawy stanu rzeczy! Urwała na chwilę, co Jake wykorzystał mówiąc: - Ich zadaniem wcale nie jest wzmocnienie stanu liczebnego tutejszych marines. Ale jego rozmówczyni gromadziła dalej swoje argumenty, nie przyjmując do wiadomości odpowiedzi. - Pewna jestem, że w ciągu kilku godzin rząd Jelcyna wystosuje protest dyplomatyczny. Obecność oddziału zwiadowczego gotowego do walki stanowi bardzo poważne naruszenie umów o współpracy wojskowej, na podstawie których działamy przez ostatnie kilka tygodni. Ambasador Lancaster... - Może lepiej będzie, jak porozmawiam z nim samym. - Do czego chce pan użyć tego oddziału? - Wyjaśnię to ambasadorowi. I tak oto nim upłynęło siedem minut znalazł się w gabinecie ambasadora. Borys Jelcyn wygłaszał właśnie telewizyjne przemówienie do narodu. Jake i Hempstead stali w milczeniu, podczas gdy ambasador słuchał treści mowy, przekazywanej mu przez tłumacza. Kiedy program się skończył, Lancaster mruknął: - Cóż, przynajmniej nie złożył rezygnacji. - Czy wspominał coś o tej siedmioosobowej juncie, która dąży do przejęcia władzy? - spytał Jake po wyjściu tłumacza z pokoju. - Nie, i to chyba dobry znak. Ale sytuacja jest bardzo niestabilna. - Ambasador usiadł za biurkiem i zwracając się znów do Jake’a przeszedł prosto do sedna sprawy: - Do czego jest potrzebny ten oddział? - Jeszcze nie podjąłem decyzji, panie ambasadorze. Uznałem, że mogą okazać się potrzebni. - Admirale, nie podoba mi się, że pan czy Hayden Land macie zamiar rozpętać jakąś wojnę. Zanim któryś z tych rwących się do czynu specjalnych wojowników nałoży na siebie barwy wojenne albo da krok poza teren ambasady, chcę dostać pełne uzasadnienie. Na piśmie. - Tak jest. - Umieścimy ich w sali gimnastycznej, mogą tam spać. Ale na miły Bóg, admirale, sekretarz stanu nie będzie bawił się w jakiegoś wesołego wczasowicza na kempingu. W naszym systemie rządów polityka zagraniczna stanowi domenę cywilów. To system wypróbowany i pewny, i naszym zadaniem jest dopilnować, żeby Stany Zjednoczone nie odstąpiły od niego. Jeżeli Land wyprowadził prezydenta na grząski teren, to za chwilę gówno trafi w wentylator. Ten wulgaryzm dziwnie zabrzmiał w ustach dobrze urodzonego reprezentanta Nowej Anglii. Jeszcze przed chwilą Jake byłby gotów się założyć, że starszy pan nigdy nawet nie słyszał tego słowa. - Zanim zdąży się pan nawet zadrasnąć - ciągnął ambasador - chcę najpierw poznać pana plany. - Wiem, że powinienem był podzielić się z panem swoimi troskami, ale napór zdarzeń nie wydawał się pozostawiać zbyt wiele czasu. Niniejszym przepraszam. A wracając do sprawy, planuję za kilka godzin ukraść Rosjanom dwa śmigłowce i polecieć do Sierdobska, żeby trochę się tam rozejrzeć. Chcę przyjrzeć się tej elektrowni. Lancaster usadowił się głębiej w fotelu. - Z tego co słyszałem, teren jest zbyt napromieniowany, żeby mogli tam przebywać ludzie. - Marines przywieźli ze sobą kombinezony antyradiacyjne. Poza tym i tak prawdopodobnie nie będziemy wcale lądować. Chcę po prostu zobaczyć, jak to miejsce wygląda i zebrać dokładniejsze dane o poziomie promieniowania. Lancaster przełknął to z kwaśną miną. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że im mniej wie, tym lepiej. - Chce pan ukraść śmigłowce? - powtórzył z łagodnym zdziwieniem. - Tak, ukraść. Jake sięgnął na biurko po kopertę i na odwrocie napisał: Dzisiaj zamierzam ukraść dwa śmigłowce i polecieć do Sierdobska. Złożył swój podpis, naniósł datę i wręczył kopertę Lancasterowi, który rzucił na nią okiem i westchnął. Przeciągnął palcami po głowie, po czym zauważył: - Widzę, że nie zasypia pan gruszek w popiele, prawda, admirale? - I jeszcze na jedno chciałbym pana uczulić, panie ambasadorze: proponuję, żeby pan i panna Hempstead zatrzymali tę informację dla siebie i nie składali raportu do Waszyngtonu ani nie rozmawiali na ten temat z nikim z personelu ambasady. - O tym już zadecyduje ambasador - odezwała się zgryźliwie Agatha Hempstead. Jake Grafton wzruszył ramionami. - Ubiegłej nocy razem z moim współpracownikiem uczestniczyłem w małym starciu z dwoma uzbrojonymi ludźmi w pobliżu parku Gorkiego. Zostali zabici. Coś mi się zdaje, że mogli to być agenci CIA. - Którzy? - spytał ambasador. Jake podał ich nazwiska. Owen Lancaster i Agatha Hempstead popatrzyli na siebie, po czym przenieśli osłupiały wzrok na admirała. - Pozwoli pan, ambasadorze - rzekł Jake, wstając z miejsca. - Muszę rozejrzeć się za tymi śmigłowcami. Dwójka dyplomatów odprowadziła go wzrokiem, wciąż nie mogąc odzyskać głosu. Jack Yocke uderzał apatycznie w klawisze komputera. Przekonał się już wcześniej, że stukanie palcami w klawiaturę miało właściwości lecznicze. Gdy błądził gdzieś myślami, palce wystukiwały jedynie oderwane od siebie zwroty, kiedy jednak myślał o czymś konkretnym, wówczas spod palców wyłaniały się szeregi słów układających się w zdania, w miarę jak myśli toczyły się jedna za drugą. Cały sekret polegał na formułowaniu myśli w postaci logicznych, powiązanych zdań, czego większość ludzi nie robi. Yocke korzystał z tej umiejętności niemal zawsze. Kiedy obserwował bezpośrednio jakieś wydarzenie czy też trawił w myślach temat, słowa same przewijały mu się przez głowę. Jeżeli czuł pod palcami klawiaturę, słowa zamieniały się w tekst. Rzucił okiem na ekran i odczytał: Nigel Keren. Tak... Przez głowę przemknął mu projekt nagłówka i po chwili na ekranie pojawiły się słowa: BRYTYJSKI MILIARDER NIGEL KEREN ZAMORDOWANY PRZEZ CIA. Taki tytuł mógł mu zapewnić przyjęcie artykułu do każdej gazety w świecie. Tylko że artykułu tego nie wolno mu było napisać. Czując ogarniającą go frustrację, wstał od komputera i zbliżył się do okna. Znajdował się w dalszym ciągu w apartamencie admirała Graftona na terenie kompleksu ambasady i, jeżeli nie chciał trafić z powrotem do krainy dietetycznej Coca Coli i hot dogów, musiał tu pozostać. Nie ma co, Jack, trudno o lepsze zakończenie twojej pierwszej misji w charakterze korespondenta zagranicznego! Piszesz rewelacyjny artykuł, w którym obciążasz winą za morderstwo polityczne niewłaściwych facetów - a mianowicie tutejszą tajną policję, a ci rzecz jasna z miejsca dają ci się we znaki niczym smród z sera limburskiego. Może powinien zadzwonić do wydawcy... Rzucił okiem na telefon i zrobił już nawet krok w jego stronę, powrócił jednak po chwili do okna. Dobrze znał swojego wydawcę. Facet przybierze pozę niedowierzania, uda kompletne zaskoczenie: jak to, chowasz się po kątach i pozwalasz, żeby przechodziły ci koło nosa takie wielkie, niebywałe tematy? Przecież to niczym nowe Pearl Harbor, doniesienia jak z linii frontu: „Najgorsza w dziejach świata katastrofa nuklearna zbiera ogromne żniwo śmierci, upadek demokracji w Rosji, dyktatura wojskowa obala Jelcyna” - a ty co? Jeżeli nie zdobędziesz któregoś z tych tematów - zacznie wrzeszczeć - to do naturalnego końca swojego nędznego życia zajmować się będziesz z powrotem rubryką policyjną. Jack Yocke nie zamierzał informować swojego wydawcy, że w sprawie masakry na Placu Radzieckim popełnił drobną, doprawdy niewielką pomyłkę. Okazało się mianowicie, że KGB to niewinne owieczki, ofiary niecnego spisku izraelskiego mającego na celu splamienie ich honoru. Nie podałby tego szczegółu, nawet gdyby Grafton udzielił mu pozwolenia na opublikowanie całej prawdy - czego zresztą i tak nie uczyni. Rzecz w tym, że został wymanewrowany: jego rozmówczyni doskonale wiedziała, ile prawdy uda mu się odkryć i jak wpasować tę prawdę w ramy opowieści, na której stworzeniu jej zależało. Teraz wiedział wszystko, ale nie mógł niczego powiedzieć. I nie zrobiłby tego, nawet gdyby mógł. Ale czyż prasa nie jest manipulowana przez wszystkich? Robią to cały czas politycy i policjanci, sportowcy i gwiazdy filmowe. Moskwa za ceglanym murem zwieńczonym podwójnym kolczastym drutem sprawiała wrażenie spokojnego miasta. Ze swego miejsca widział, jak żołnierz Piechoty Morskiej otwiera frontową bramę, wpuszczając i wypuszczając pojazdy. W pewnym momencie dostrzegł Toada Tarkingtona, Ritę Moravia i Spiro Dalwortha, którzy pakowali się do samochodu w towarzystwie dwóch marines uzbrojonych w M16. Do następnego samochodu wsiadło kolejnych dwóch żołnierzy Piechoty Morskiej wraz z dwójką pozostałych pilotów. Wkrótce całą grupa wyjechała za bramę. Ten widok wzbudził w nim ciekawość: dokąd się wybierali i w jakim celu? Kiedy drugi z pojazdów skręcił za róg i zniknął z pola widzenia, Yocke powrócił do komputera. O, nie, historia, której nie wolno mu było napisać dotyczyła czegoś innego! KGB WYSADZA W POWIETRZE REAKTOR W SIERDOBSKU! MILIONY OFIAR KATASTROFY! Oto materiał, który z Jacka Yocke’a uczyni postać równie sławną, co Michael Jackson, da początek niebywałej karierze. Kto wie, może dostanie własny felieton, a może nawet zespół badawczy, jak to miało miejsce w przypadku Boba Woodwarda. A jakież to niby świństwa wygrzebał Woodward spod kamienia? Richarda Nixona próbującego nieudolnie zatuszować swe brudne sprawki? Toż to niewarte pierdnięcia w porównaniu z jego śliczną historyjką! Jeszcze nic straconego, o nie! Sekretu strzeże Jake Grafton i żaden inny dziennikarz niczego nie wywącha. Prędzej czy później Jack Yocke dobierze się do tej żyły złota, nos mu to podpowiadał. „Miliony ofiar...” No, może nie miliony, ale na pewno dziesiątki tysięcy. Znaczenie tych słów dotarło do niego dopiero, kiedy objął je wzrokiem na ekranie komputera. Dziesiątki tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci: chromych, kalekich, niewidomych, cnotliwych i grzesznych, tak prawdziwie ludzkich. Wszystkich zamieszkałych w strefie opadu promieniotwórczego czekał ten sam los. A Judith Farrell, zabójczym z Mossadu, oznajmiła Jake’owi Graftonowi, że KGB zrobiło to w sposób zamierzony. Celowo. Morderstwo. Mord polityczny. Cel uświęca środki. Zabić wszystkich. Czy znowu kłamała? Nagle poczuł się znużony ślęczeniem nad komputerem. Wyłączył go, podszedł do okna i przez chwilę wyglądał na zewnątrz. Następnie, wciąż czując zmęczenie, położył się i starał zasnąć. Po chwili zapadł w sen. Jake Grafton również rozmyślał o mieszkańcach strefy skażonej opadem promieniotwórczym; tysiące z nich już nie żyło, umierało lub chorowało zgodnie z naturą ludzką. Gdyby rzecz działa się w Ameryce czy Europie, nie uświadczyłbyś żadnych śmigłowców, które można by ukraść: maszyny nie wykorzystane przez sieci telewizyjne do przewożenia kamer, przekaźnikowego sprzętu satelitarnego i wyfryzurowanych dziennikarek, brałyby udział w akcji ewakuacji i niesienia pomocy. Gdyby rzecz działa się w Ameryce czy Europie... Jedna z tłumaczek oglądała program rosyjskiej telewizji i co pewien czas przekazywała streszczoną relację z tego, co usłyszała; ani razu nie padła najmniejsza wzmianka o tym, że organizowane są jakiekolwiek akcje niesienia pomocy. - Jeszcze za wcześnie - skomentował kapitan Collins. - Musi potrwać, zanim zorientują się, co należy uczynić. Potem upłynie znowu trochę czasu, nim ktoś tam postanowi, czy jest upoważniony do wprawienia w ruch całego mechanizmu. I na koniec trzeba będzie poczekać, aż ktoś ruszy łaskawie swój tyłek i zacznie naprawdę coś działać. Jedno jest pewne: co by zrobili, będzie to o wiele za mało, do tego zbyt spóźnione i zupełnie nieskuteczne. Jake przytaknął skinieniem głowy. Ostatniej nocy spał zaledwie godzinę i był teraz bardzo zmęczony. Próbował się skupić. - Jak silnie napromieniowany jest obszar skażony? - spytał Collinsa. Kapitan Collins, specjalista od techniki jądrowej, wzruszył ramionami. - Kilka lat temu - zaczął - w jednej z rosyjskich elektrowni nuklearnych nie wiedzieli co począć z odpadami radioaktywnymi, wrzucili je więc do jeziora głębokiego na jakieś trzydzieści metrów. Potem robili dalej to samo, aż któregoś lata jezioro częściowo wyschło, muł zamienił się w piasek i wywiał go wiatr. Skażeniu uległ obszar o powierzchni czterystu jedenastu kilometrów kwadratowych. Poziom skażenia wyniósł sześćset rentgenów na godzinę, co stanowi śmiertelną dawkę. Wystarczy spędzić sześćdziesiąt minut bez zabezpieczenia na takim terenie, i człowiek przechodzi do historii. - A zatem co Rosjanie zrobili po katastrofie w Czarnobylu? - Kłamliwie określili rozmiary katastrofy. Uciekli się do kłamstwa przy podawaniu wchłoniętych przez ludzi dawek napromieniowania i liczby ofiar; ściągnęli wojsko dla doprowadzenia wszystkiego do porządku, a następnie kłamali na temat dawek wchłoniętych przez żołnierzy. Kłamali co do stopnia skażenia żywności; pieniądze na akcję niesienia pomocy zostały rozkradzione przez skorumpowanych urzędników państwowych, lekarze źle diagnozowali przypadki nowotworów... Mówiąc krótko, spieprzyli to od początku do końca. Collins przerwał na chwilę, szukając odpowiednich słów. - Może „kłamali” to niewłaściwe określenie. Ci ludzie kierują się zawsze przesłanką, że nigdy nie należy nikomu podawać złych wiadomości - nie są więc w stanie zajmować się skutecznie żadnym problemem na jakimkolwiek poziomie. Złe wieści nie trafiają ani o szczebel wyżej, ani niżej, co znaczy, że prawda nigdy nie dociera do nikogo. Wygłosiwszy tę uwagę, Collins zamilkł. Widząc, że Jake nie zdradza ochoty do zadawania dalszych pytań, kapitan sam zwrócił się do niego z pytaniem: - Co pan chce, żebym zrobił z Dalworthem, admirale? - Mówił panu o awanturze w parku? - Tak jest. I o wygadaniu się przed Herbem Tenneyem. Tym razem Jake wzruszył ramionami. - Niech pan niczego nie robi. Collins zaczął skubać odbarwiony kawałek materiału w jego mundurowych spodniach. - A czy Dalworth wspominał panu, że ci dwaj zabici przez nas to pracownicy CIA? - zapytał Jake. - Tak. - Dalworth może mi być potrzebny - oznajmił Jake z namysłem. - Nie mam pojęcia, co, u diabła, knuje Herb Tenney, ale obojętne co to jest, zaprowadzi go na stos. A ja zamierzam przyłożyć zapałkę. Co planował Herb Tenney? Jake zadręczał się tym pytaniem, leżąc bez ruchu na kanapie. Czuł pulsujący ból głowy. Przełknął już cztery aspiryny, a teraz owinął sobie czoło mokrym ręcznikiem; kropelki wody sączyły się przez włosy i przeinaczały żałośnie cienką poduszkę. Trudno było spojrzeć na to wszystko od właściwej strony. W jakiś dziwny, niewyjaśniony sposób grupa działająca w łonie CIA tkwiła aż po sitka swych ukrytych mikrofonów w panującym w Rosji chaosie. Być może reakcja Toada była najwłaściwsza: zetrzeć z powierzchni ziemi. Tyle że Toad, poddawszy się emocjom, straciłby z pola widzenia inne aspekty sprawy. To cały on... Żarliwa szczerość była stalą ukrytą pod skorupą nonszalancji, którą nosił dla obrony przed wstrząsami i guzami, jakich nie szczędziło na co dzień życie. Toad nadal kochał Judith Farrell - Jake był o tym święcie przekonany. O, mógł kochać inną i rzeczywiście kochał: był do szaleństwa zakochany w Ricie Moravia. Teraz musi kryć się ze swym bólem po poniesionej stracie, aby nie ranić innej ukochanej osoby - tylko Ropuch mógł znaleźć się w tak kłopotliwym położeniu. Jake jedynie domyślał się, jak bardzo musi cierpieć. Jakolew, Szmarow... Poznał ich obu i o obu nie wiedział co sądzić. Jakolew przynajmniej ukazywał swą twarz taką, jaką według niego chcieli widzieć obcokrajowcy; może do tego sprowadzała się jego rola. Szmarow za to wyglądał jak szkaradna zjawa z filmów z Borisem Karloffem* [*Boris Karloff (1887-1969); właściwie William Pratt. Aktor brytyjski, który po przyjeździe do Hollywood zdobył sławę występując w filmach grozy, m.in. jako odtwórca tytułowej roli w filmie „Frankensztajn” (1931) - przyp. tłum.] chętna do wyrywania paznokci i odcinania jąder. Pieniądze. Nie dostrzegał wcześniej powiązania finansowego między Nigelem Kerenem a Mossadem, a przecież było to jasne jak słońce. Nigel Karen - miliarder-wydawca i przemysłowiec... Pieniądze, pieniądze, pieniądze... Richard Harper oznajmił, że wpadł na trop. Tylko co właściwie odkrył? Czy pieniądze stanowiły nić łączącą CIA z KGB? Do czego są zdolni zdesperowani towarzysze, kiedy fala odpływa pozostawiając ich uwięzionych na piaszczystej łasze? Do czego już się posunęli? W bazie rakietowej w Pietrowsku na pewno nikt nie pozostał przy życiu. Według słów Collinsa znajdowała się ona w centrum opadu promieniotwórczego, zaledwie sto pięćdziesiąt kilometrów od punktu zerowego, zgodnie z kierunkiem wiatru. Wszyscy musieli umrzeć szybko, niemal natychmiast. Możliwe, że ludzie przebywający w sterylnych pomieszczeniach przetrwali nieco dłużej - a może i nie. Ale pociski wraz z głowicami jądrowymi pozostały nienaruszone. Spoczywają teraz w hangarach na transporterach, a halę sterylną wypełniają częściowo rozmontowane głowice. Jak pozbyć się głowic nuklearnych zawierających pluton? To pytanie spędzało sen z powiek ekspertom zagranicznym i rosyjskim wojskowym. Ich demontaż nie był żadnym rozwiązaniem - mogły bowiem zostać na powrót złożone przez kogoś, kto dysponował odpowiednią wiedzą i technologią. Po raz kolejny naszła go refleksja, że broń atomowa stanowi największe przekleństwo. Samo jej istnienie, niczym małe czarne dziury, niszczyło porządek czasu, przestrzeni i spraw ludzkich. Musi istnieć jakiś sposób na to, by głowice nuklearne nie mogły zagrozić niczyjemu bezpieczeństwu. Tylko jaki? - Panie admirale. Admirale Grafton. Ujrzał nad sobą bosmana sztabowego Holleya. - Dzwonił komandor Tarkington za pośrednictwem miniaturowego szyfratora - zakomunikował. Jake pomyślał z satysfakcją, że marines przynajmniej przywieźli ze sobą sprzęt łączności. - Powiedział, że znaleźli parę śmigłowców. Kazał panu powtórzyć, że upłynie jeszcze kilka godzin, zanim zatankują paliwo i sprawdzą maszyny. - Dziękuję. Próbował znowu odprężyć się i zasnąć. A więc Toad znalazł śmigłowce... Unosił się na przedwieczornym niebie pokrytym olbrzymimi białymi chmurami płynącymi po błękitnym nieboskłonie; ich wierzchołki skrzyły się płomieniście, a podstawy ginęły ukryte w gęstniejącym cieniu. Widział je wtedy z okna odrzutowca, w ów dzień, gdy wracali do Moskwy po wizycie w bazie rakietowej - przypatrywał się im z góry, z miejsca, skąd ogląda je Bóg. Co myśli Pan, gdy patrzy na chmury płynące po niebie, gdy widzi grzęznących w błocie, sczepionych w walce ludzi, wyfruwających się nawzajem pośród gęstniejących szkarłatnych mroków? Pytanie przemknęło przez znużony umysł i zaraz potem zniknęło pozostawiając po sobie tylko chmury, błękit lądu w dole i mroczne cienie nadchodzącej nocy. W workowatych kombinezonach ABC (dla osłony przed skażeniami atomowymi, biologicznymi i chemicznymi) o uniwersalnym rozmiarze, prezentowali się niczym śmieciarze. Służby amerykańskie nadały im określenie „gorące kombinezony”, ponieważ nie były one zaopatrzone w system chłodzenia. Oficer brytyjski Jocko West pomógł swoim francuskim i niemieckim kolegom ubrać się w kombinezony, po czym sam nałożył swój. Włoch, pułkownik Galvano był nieobecny - nie można go było znaleźć w hotelu ani w ambasadzie włoskiej. Sprzęt ten dostarczał zwykle jedynie przefiltrowane powietrze, jednak modele, z którymi obecnie mieli do czynienia, stanowiły najnowszy wyrób zapewniający ograniczone, lecz niezależne źródło tlenu. Po wyczerpaniu się zapasów tlenu będą zmuszeni przejść na oddychanie przefiltrowanym powietrzem, a przy tak skażonym środowisku, jak to przewidywał Tom Collins, filtry w krótkim czasie ulegną zanieczyszczeniu. Zanim udali się na lądowisko śmigłowców położone w południowo-wschodniej części miasta, Jake odbył dwudziestominutową rozmowę z generałem Haydenem Landem za pośrednictwem szyfrowego telefonu. - Niech pan robi, co uważa za wskazane - poradził Land. Bo i cóż więcej mógł powiedzieć? - Potrafi pan latać na tym... na tym czymś? - spytał Jake porucznika Justina „Karakana” Groelke, jednego z pilotów, którzy przybyli do Rosji z Ritą i oddziałem Piechoty Morskiej. Groelke ubrał się już w swój kombinezon ochronny. - Sądzę, że tak, panie admirale. Wylatałem parę tysięcy godzin na dużych śmigłowcach. - Ile mamy paliwa? - Niezbyt dużo. Wszyscy zabierzemy się do jednej maszyny; drugą Toad załadował pojemnikami z paliwem. Niestety, udało nam się znaleźć tylko pompę ręczną. Polecimy w szyku jak najdalej na południowy wschód, wylądujemy na nieskażonym terenie, tam zatankujemy paliwo do naszego śmigłowca i ruszymy w dalszą drogę pozostawiając na miejscu maszynę z paliwem. Po powrocie ze strefy skażonej ponownie zatankujemy. - Albo porzucimy nasz śmigłowiec. - Tak jest, jeżeli okaże się, że uległ zbyt dużemu skażeniu. - W jakim stanie są obie maszyny? Groelke odpowiedział dopiero po chwili: - Są to całkiem nowe Mi-8 należące do Aerofłotu. Niewiele czasu spędziły w powietrzu; wygląda na to, że od paru miesięcy stoją pod gołym niebem bez żadnej osłony na silnikach. Wyczyściliśmy wloty jak tylko się dało z błota i ptasich odchodów, napełniliśmy miski olejowe, sprawdziliśmy jak najdokładniej wszystkie układy, poziomy płynów, głowice wirników... W płynie hamulcowym może być trochę wody, olej silnikowy w obu maszynach też pozostawia wiele do życzenia. Akumulatory były wyczerpane, uruchomiliśmy więc silniki za pomocą wózka zasilającego i podnieśliśmy obie maszyny w powietrze. Trudno nawet określić, ile błota znajdowało się w silnikach, zanim je zapaliliśmy. Przyjąłem założenie, że gotów jest pan pójść na pewne ryzyko... - urwał. Jake energicznie skinął głową. Jako zawodowi piloci obaj zdawali sobie w pełni sprawę z ryzyka odbywania lotu na zupełnie nieznanych, praktycznie porzuconych maszynach. Chwasty, które leżały teraz pokotem przyciśnięte do ziemi przez strumień powietrza z uruchomianych przez Karakana wirników, w chwili odnalezienia śmigłowców sięgały im aż do kadłubów. Z jednej opony w maszynie transportującej paliwo uszło powietrze. Pół godziny minęło, zanim udało im się uruchomić sprężarkę ściągniętą z hangaru. Za rzecz niewartą już wzmianki Karakan uznał fakt, że w jednym z wlotów systemu chłodzenia uwiła sobie gniazdo ptasia rodzina. - Jak zamierza pan uruchomić silniki tam, na miejscu? - spytał Jake, wskazując w południowo-wschodnim kierunku. - Oczywiście, o ile w ogóle zdołają nas tam dowieźć. - Do drugiego śmigłowca załadowaliśmy wózki akumulatorowe. Tym samym musieliśmy zmniejszyć ilość dodatkowego paliwa, jakie możemy zabrać. - Nie chciałbym wracać pieszo. - Powinno obyć się bez kłopotów, panie admirale. Cóż, w końcu to Karakan był pilotem. Jake miał do wyboru: albo skontrolować razem z nim wyliczenia, albo wierzyć mu na słowo. - W porządku - zakończył rozmowę i odwrócił się do swej nielicznej grupy. - Wyskakujemy z kombinezonów, jak tylko kapitan Collins sprawdzi każdy z nich. I proszę na nie uważać: to jedyne, jakimi dysponujemy. - Jak udało się panu załatwić zgodę na wypożyczenie śmigłowców, admirale? - zainteresował się pułkownik Rheinhart, rozpinając suwak kombinezonu. - Typowa rekwizycja w środku nocy, pułkowniku - wtrącił się Toad, ale na jego twarzy nie zagościł uśmiech. Grafton spostrzegł to i zadał sobie pytanie, czy zauważyła to również Rita, która pomagała teraz kapitanowi Collinsowi w kontroli kombinezonów. - To powszednia procedura w amerykańskiej Marynarce - dorzucił Toad. - O, czyli je kradniecie? - Wartownikom przy bramie pokazaliśmy osobiste pismo od Borysa Jelcyna. - Widząc nieufne spojrzenie pułkownika, Toad dodał: - Napisał je tłumacz z ambasady. Wręczyliśmy je sierżantowi z wartowni na pamiątkę, wraz z dwoma kartonami papierosów i butelką burbona. Gwoli ścisłości, rozmowę prowadził Spiro Dalworth, a Toad jedynie się przyglądał. Dalworth robił co mógł, żeby przypodobać się Tarkingtonowi, który praktycznie biorąc w ogóle się do niego nie odzywał. Spiro Dalworth stał teraz i przysłuchiwał się wymianie zdań; nie przymierzał kombinezonu ochronnego, ponieważ miał pozostać przy śmigłowcu transportującym paliwo. - A jeśli Rosjanie nas zestrzelą? - Jack Yocke spytał szeptem Graftona; ten udał, że niczego nie słyszy, podszedł do Rity i wymienił z nią ostatnie uwagi. - Jeśli wolno mi się wthącić - odezwał się pułkownik Reynaud. - Myślę, że najwyższa poha „na koń”. Jak to mówią w westehnach: „Ghunt pali się nam pod nogami”. Początkowy odcinek lotu Jake spędził na fotelu drugiego pilota obok Karakana Groelke’a. Był pod wrażeniem jego umiejętności pilotażu: Groelke radził sobie z dużym rosyjskim śmigłowcem, jakby latał na nim od lat. Przez pierwsze pięć minut Jake obserwował tarcze przyrządów, które były dla niego niczym czarna magia, i przyglądał się pilotowi przy pracy - a potem odpłynął myślami gdzie indziej. Tego popołudnia niebo przysłaniało więcej chmur pierzastych. Do tego wystartowali z opóźnieniem. Wkrótce pozostawili za sobą uprzemysłowione przedmieścia Moskwy i lecieli przez chwilę wzdłuż dwupasmowej szosy; w chwilę potem droga skręciła bardziej na wschód, a śmigłowce sunęły nad lasami, polami i wyłaniającymi się tu i ówdzie wioskami. To, co Jake widział, nie świadczyło o dobrobycie. Z wysokości trzech tysięcy metrów pola wyglądały na zachwaszczone i zaniedbane; pojawiający się z rzadka dom przypominał raczej chatę, a wioski - skupiska chat. Od czasu do czasu przelatywali nad liniami wysokiego napięcia i torami kolejowymi - wpisanymi na stałe, odstającymi od reszty elementami krajobrazu, biegnącymi po łagodnie pofałdowanym terenie, od jednej mglistej nieskończoności do drugiej. Śmigłowiec wynurzył się z potoku słonecznego światła, wpadając w cień zawisłej na jego drodze chmury, po czym wleciał z powrotem w krąg światła; Jake Grafton tymczasem rozmyślał o radioaktywności i głowicach nuklearnych. Tankowanie paliwa do śmigłowca, którym mieli polecieć w dalszą drogę do Sierdobska, przypominało istny koszmar. Ręczna pompa przeciekała i potrzeba było maksymalnego wysiłku dwóch mężczyzn, żeby jej użyć. Pracowali na zmianę. Większość z nich po trzech, czterech minutach wytężonej pracy z trudem chwytała oddech. Kapitan Piechoty Morskiej mógł pochwalić się najlepszą kondycją, ale nawet on musiał po pięciu minutach zrobić sobie przerwę. Znajdowali się na pastwisku, w odległości kilku kilometrów od najbliższej wioski - mimo to nikt nie przyszedł zobaczyć kim są i dlaczego wylądowali. Przyglądały się im jedynie dwa kościste woły, bezpiecznie ukryte w zaroślach drzew po drugiej stronie pola. - Jak się spisuje maszyna? - spytał Jake Karakana. - Lewy silnik trochę się przegrzewa, ale poziomy oleju wydają się być w porządku. No i ciśnienie w podstawowym układzie hydraulicznym wykazuje okresowe wahania - lecz można z tym jakoś przeżyć. - A drugi śmigłowiec? - Wysiadła grupa bezpieczników, poszedł żyroskop, w paru miejscach występują przecieki płynów hydraulicznych. Tankowanie zajęło im ponad godzinę. W tym czasie Tom Collins przygotował przywieziony przez siebie sprzęt dozymetryczny. Jak objaśnił Jake’owi, w jego skład wchodziły między innymi najnowocześniejsze liczniki Geigera. Czujniki umocowane były na małych kołowrotkach tak, by można je spuszczać przez otwarte tylne drzwi śmigłowca w celu dokonania odczytów na poziomie terenu. W międzyczasie Groelke z drugim pilotem wdrapali się na obie maszyny i przeprowadzili wnikliwą kontrolę silników. Jake polecił Toadowi zająć miejsce w kabinie obok Karakana. Do zadań Toada należeć miała nawigacja. Wyciągnął przywiezione ze sobą mapy i poukładał je zgodnie z przewidywanym porządkiem korzystania z nich. Większość oficerów zabrała w drogę aparaty fotograficzne; sprawdzili je teraz dokładnie, zanim nałożyli hełmy i zasunęli suwaki rękawic na dłoniach. Do momentu, gdy poziom promieniowania nie będzie zbyt wysoki, mieli oddychać przefiltrowanym powietrzem. Na sygnał Collinsa włączą aparaty tlenowe. Do Jake’a zbliżył się Jack Yocke. - Zdaje pan sobie sprawę, że jeśli coś pójdzie nie tak, to wszyscy jesteśmy martwi? Jake’a korciło, żeby w odpowiedzi strzelić coś z głupia frant, ale powstrzymał się widząc wyraz twarzy dziennikarza. - Wiem o tym, Jack - odparł cierpliwym tonem i nałożył hełm na głowę. Znał o wiele lepiej niż Yocke grożące im niebezpieczeństwa. Żadna z osób pozostających przy drugim śmigłowcu nie miała kombinezonu ochronnego, a przy tym odległość dzieląca obie maszyny wykluczała kontakt radiowy. Jeżeli śmigłowcowi lecącemu do Sierdobska przytrafi się poważny problem natury technicznej i zmuszony będzie do wylądowania, wszystkich przebywających na jego pokładzie czeka zagłada. Nawet dysponując sprawnymi helikopterami, doskonałym sprzętem i gruntownym, starannie opracowanym planem, należałoby uznać tę misję za zbyt niebezpieczną - chyba że jest się zdesperowanym idiotą. I właśnie dlatego - skonstatował szyderczo - nie przybyli tu Rosjanie, tylko on. Pilot drugiego śmigłowca otrzymał od Jake’a wyraźne instrukcje: jeżeli nie zjawią się z powrotem w ciągu sześciu godzin, ma wracać do Moskwy. W czasie trwającego godzinę i czterdzieści pięć minut lotu z Moskwy akumulatory naładowały się na tyle, że Karakan mógł uruchomić silnik bez konieczności użycia zewnętrznego wózka zasilającego. Jeden z wózków zaciągnęli do kabiny pasażerów; Spiro Dalworth, na wszelki wypadek, stał przy drugim, pozostawionym na zewnątrz. Jake przypiął się pasami do siedzenia przy tylnych drzwiach. Przebiegł wzrokiem część pasażerską: niektórzy mieli pasy zapięte, inni nie. Yocke bawił się klamrą, przebierając palcami przy zaczepie regulatora. Każdy z nich dumał pewnie nad swym własnym losem. Potem spojrzał do przodu i pochwycił wzrok Toada, który odwracał się w jego stronę. Pokazał Tarkingtonowi podniesiony kciuk. Kiedy obroty silnika ustabilizowały się, Karakan podniósł ogon maszyny i oderwali się od ziemi. Po reaktorze w Sierdobsku pozostały jedynie zwały rumowisk rozciągających się wokół płytkiej dziury w ziemi. Wisząc w powietrzu nad elektrownią na wysokości pięćdziesięciu metrów nie mieli żadnych wątpliwości, że nikt nie przeżył wybuchu. Jake Grafton leżał na brzuchu i wychylał osłoniętą hełmem głowę przez otwarte drzwi śmigłowca. Czterdzieści metrów pod nim czujnik radioaktywny zataczał w powietrzu niewielkie koła. Obok Jake’a pstrykały na zmianę aparaty fotograficzne członków wyprawy. Nagle Jake poczuł, że ktoś go szarpie: ujrzał Collinsa. Zetknęli hełmy i Collins krzyknął: - Nie możemy tu zostać dłużej niż parę minut. Pod nami goręcej niż w piekle. - A co to takiego? - Jake wskazał na rumowisko budynku oddalonego o kilkaset metrów od miejsca, gdzie niedawno stał reaktor. Pośród betonowych gruzów walały się jakieś beczki. Niektóre z nich były rozerwane: to, co się w nich mieściło, miało ciemną, niemal czarną barwę. - Pluton - wyjaśnił Collins. - Pewnie składowali tutaj całe tony tego świństwa. - Pojemniki są popękane. - Właśnie, a ich zawartość rozwieje wiatr; część zostanie zmyta do potoków i rzek lub wsiąknie w ziemię. Lepiej wynośmy się stąd jak najszybciej, admirale. Jake przeszedł w przód maszyny do stanowiska pilotów i trącił Karakana w ramię. Ten przesunął drążek do przodu wyprowadzając śmigłowiec z zawisu. - Zatoczymy koło nad koszarami KGB - polecił Jake. Karakan zastosował się do polecenia. Jeden z budynków kompletnie spłonął i widać było kilka ciał. Nie dostrzegli jednak żadnego ruchu. Najmniejszego. Śmigłowiec leciał łagodnym łukiem, aż skierował się na południowy wschód, obierając kurs na Pietrowsk. Karakan Groelke wzniósł maszynę na wysokość dwóch tysięcy metrów, aby zminimalizować zagrożenie radioaktywne. Jack Yocke nie mógł oprzeć się refleksji, że odgłos pracy silników nabrał teraz mocy hipnotyzującej. Nadstawiał uważnie uszu, nasłuchując z niepokojem, czy nie usłyszy jakiejś zmiany, nierównego rytmu lub nieznanego dźwięku. Kiedy życie zależy od ciągłej miarowej pracy dwóch silników, dźwięk przyciąga uwagę i czyni swoim niewolnikiem. Ruiny reaktora przedstawiały sobą przerażający widok, ale odgłos silników niósł nadzieję dalszego życia - lekarstwo znacznie silniejsze niż wszystko, co lekarz może przepisać. Siedząc z zamkniętymi oczami i koncentrując się na nieskazitelnie równym warkocie silnika, Yocke usiłował ubrać emocje w słowa, a słowa połączyć ze sobą. Tom Collins rozłożył się ze sprzętem na podłodze w części pasażerskiej i sporządzał notatki o odczytach radioaktywności, na podstawie których mógł oszacować stopień skażenia na powierzchni ziemi. Obserwujący go Jake Grafton widział, jak Collins od czasu do czasu kręci głową. Na koniec złożył notatnik i usiadł zgarbiony, ze wzrokiem utkwionym we wskazówki na widniejących przed nim tarczach pomiarowych. Śmigłowiec przeleciał nad wioską, następnie minął niewielkie miasteczko i znalazł się nad terenem kolejnej wioski. Na polach leżało martwe bydło. W dole żadnych znaków życia, nie widać było nawet myszołowów: one również zginęły. Pewnego wieczoru wszyscy mieszkańcy tych okolic położyli się do łóżek, a o świcie, lub niedługo potem, nadciągnął opad promieniotwórczy - niewidzialny deszcz, który spadł bezgłośnie, bez ostrzeżenia, i przyniósł szybką, łagodną śmierć. Większość ofiar umarła najpewniej w czasie snu. Czy taki miał być los cywilizacji? Taki właśnie koniec miał czekać rodzaj ludzki? Śmierć zjawiająca się jakby nigdy nic, bez huku i ostrzeżenia, zabierająca wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci, kiedy leżeli pogrążeni we śnie o świcie dnia ostatniego? Collins tymczasem odszedł od swoich przyrządów i stał teraz obok Graftona, spoglądając do tyłu przez otwarte drzwi. W pewnej chwili ujrzeli Wołgę. W głębokiej wodzie szerokiej rzeki odbijał się błękit nieba i biel chmur. - Zejdźmy niżej i zatrzymajmy się nad powierzchnią wody - poprosił Collins. Karakan skręcił maszyną i zawrócił. Zawiśli w powietrzu na dwadzieścia sekund, po czym Collins dał znak do dalszego lotu. Toad odebrał informację i przekazał sygnał Groelke’emu. Zatoczyli krąg nad bazą rakietową w Pietrowsku, podczas gdy Collins dokonywał kolejnych odczytów. Jake wyjrzał przez okno: budynki koszar, biura i hangary pozostały nietknięte, nie dostrzegł jednak najmniejszego ruchu. Obraz oglądany z tej wysokości przywodził Jake’owi na myśl zestaw kolejki miniaturowej. Kompletu dopełniały samochody, ciężarówki i kilka samolotów ustawionych na płycie postojowej tuż przy pasie startowym, oraz stojące obok najbliższego hangaru lokomotywa i wagony-platformy. Uwagę Jake’a zwróciły trzy, pomalowane na zielono puste transportery zaparkowane na płycie postojowej. Jocko West i obaj oficerowie z Europy stali w drzwiach i przyglądali się transporterom. Po chwili Rheinhart zaczął pstrykać zdjęcia. - Możemy chyba wylądować, admirale - krzyknął Collins. - Na jak długo? - Możliwie jak najkrócej. - Jak mocno skażony jest teren? - Bez osłony, po pół godzinie byłby pan śmiertelnie chory - a może jeszcze szybciej. Groelke posadził maszynę w pobliżu głównego hangaru i wyłączył silniki dla zaoszczędzenia paliwa. Pasażerowie wysiedli ostrożnie ze śmigłowca. Oddychali czystym tlenem, stawiając uważnie kroki i pilnie bacząc na wszystko, co mogłoby rozerwać osłaniające ich antyradiacyjne kombinezony. - Karakan, zostań przy śmigłowcu. Ty też, Toad. Po tych słowach Jake Grafton poprowadził swój niewielki oddział ku otwartym drzwiom hangaru. Olbrzymie pociski rakietowe spoczywające na transporterach przypominały awangardowe rzeźby z widocznymi po bokach czerwonymi gwiazdami. Wewnątrz hangaru, w pobliżu drzwi ciągnęła się wolna przestrzeń, najwyraźniej wystarczająco duża, by pomieścić trzy transportery ulokowane pół kilometra dalej na betonowym placu. Pozostawiając za sobą imponujący widok pocisków, przybysze stanęli wkrótce na wprost średniej wielkości drewnianych skrzyń umieszczonych na paletach. Jedna z nich była rozerwana i odsłaniała cylindryczne urządzenie o średnicy około trzydziestu centymetrów, które pokrywała plątanina przewodów i elementów elektronicznych. Spośród mieszaniny przewodów wyzierała matowa czarna masa w kształcie kuli, stanowiąca konwencjonalny mechanizm wybuchowy. W momencie detonacji pluton w rdzeniu - tworzącym środek owej kuli - miał ulec zgęszczeniu do masy nadkrytycznej. W obrębie owej niewielkiej przestrzeni z atomów plutonu zaczną gwałtownie uciekać elektrony, co doprowadzi do wyzwolenia olbrzymich ilości energii. E = MC2. Jake Grafton szybko przeliczył: cztery głowice na każdej palecie, a ile palet? Prawie sto. Odchodzili już od palet z głowicami, kiedy nagle spostrzegli ciała stłoczone w jednym z rogów. Jake ruszył w tamtą stronę, zauważając po chwili, że jedyną towarzyszącą mu osobą jest Jack Yocke. Wszędzie pełno krwi. Krew? Dobry Boże, przecież ci ludzie zostali zastrzeleni! Ustawiono ich pod ścianą i rozstrzelano. Dopiero w tym momencie zobaczył porozrzucane wokół puste łuski. Podniósł jedną: radziecka. Niewiele to zresztą znaczyło zważywszy, że Rosjanie sprzedawali swój sprzęt wojskowy na cały świat, podobnie jak Amerykanie, Niemcy, Francuzi i Brytyjczycy. Robią tak wszystkie supermocarstwa, nieprawdaż? Dzięki temu w fabrykach wre praca, a dyplomaci mają zapewnione zatrudnienie. Ilu mogło być zabitych? Około piętnastu... Udał się w kierunku wiszącego na ścianie telefonu. Przyciskając słuchawkę do hełmu nasłuchiwał sygnału: głucha cisza. Manipulował przez chwilę przyciskami, wreszcie odwiesił aparat. Wyszedł z budynku i skierował się w stronę hali sterylnej. Znalazł tam kolejne zwłoki, wszystkie noszące rany od pocisków. Niektórzy umarli szybko, inni wykrwawili się na śmierć. Dziury po pociskach widniały w płycie ochronnej, która odgradzała salę od, znajdującego się po drugiej stronie szyby, surowego plutonu. Nawet muchy leżały martwe na podłodze. Jake obejrzał wszystko i, odwróciwszy się, dostrzegł Jacka Yocke’a, który przyglądał mu się przez przesłonę hełmu. Dziennikarz miał przy sobie aparat fotograficzny, ale nie robił żadnych zdjęć. Jake wyminął go, szybko kierując się ku drzwiom. Zobaczył już to, co chciał. Reszta grupy kroczyła przed nim w stronę śmigłowca, Yocke podążał z tyłu. Policzył ich: byli wszyscy. Kiedy wsiadł do śmigłowca, zastał Karakana i Toada w kabinie pilotów. - Zapuszczaj silnik - krzyknął. - Zmywamy się stąd. Karakan zaczął manipulować przełącznikami, ale na próżno. - Akumulator się wyczerpał - oznajmił. Potrzeba było wspólnego wysiłku wszystkich, żeby wyciągnąć ze śmigłowca wózek zasilający. Rzuciwszy okiem na układ sterowania, Toad Tarkington ustawił przepustnicę, włączył akumulator i pchnął przycisk startowy. Bez rezultatu. - Cholera! - zaklął Toad, na tyle głośno, by Grafton mógł go słyszeć. - W tym pieprzonym kraju nic nie działa jak należy - ogłosił i odwrócił się do Jake’a. Ten zerknął na zegarek: przebywali na ziemi od czternastu minut. - W transporterach są pewnie kable złączowe i jakieś narzędzia. Idź i zobacz. Toad ruszył szybkim krokiem: srebrzysta postać sunąca z trudem poprzez fale ciepła unoszące się nad betonową nawierzchnią. Czas płynął. Jake wbił wzrok w niebo. W górze leciał odrzutowiec - dostrzegł na niebie białą smugę kondensacyjną. A oto i on - srebrny punkt wyłaniający się zza chmury. W kieszeni, wewnątrz ochronnego kombinezonu, miał lusterko. Cóż, nie było innego sposobu. Rozsunął ostrożnie suwak kombinezonu na tyle, by włożyć tam rękę, sięgnął pod kombinezon, i wyciągnął lusterko i błyskawicznie zasunął suwak kombinezonu. Lusterko miało prostokątny kształt, pięć na dziesięć centymetrów. Pośrodku mieścił się otwór. Jake spojrzał w górę szukając wzrokiem odrzutowca i próbował skupić odbitą plamę słonecznego światła w celowniku lusterka. Po chwili zdał sobie sprawę, że chmura przesłoniła słońce; odsunął lusterko i zbadał wzrokiem obłoki na niebie. Minęło kilka minut. - Tych ludzi zamordowano. Obok niego stał Jack Yocke. - Każdy, kto mieszkał na południowy wschód od Sierdobska, został zamordowany - poprawił go Jake. - Ci po prostu zginęli inną śmiercią: zostali zastrzeleni. - Dlaczego? Jake machnął ręką w kierunku pustych transporterów. - Ktoś ukradł pociski? - Zdaje się, że na to wygląda, prawda? - W jaki sposób uruchomimy śmigłowiec? - Wcale nie jestem pewny, czy nam się to uda. W tym momencie wyjrzało słońce. I znów wysoko na błękicie nieba pojawiła się sylwetka odrzutowca. Jake podniósł lusterko do oka i, poruszając nim ostrożnie, starał się skupić promień światła na samolocie. Yocke zaczynał powoli rozumieć. - Czy to znaczy, że tam w górze jest Rita? - Możliwe. Mam taką nadzieję. - Niech pana diabli, Grafton! Dlaczego nic nie... - Posłuchaj, Jack: albo z tego wyjdziemy, albo nie. To wszystko. - Nie przestawał obracać lusterkiem; plama słońca znalazła się dokładnie w otworze. - A tamci ludzie sprawiają teraz wrażenie pogrążonych w spokoju. - Nie jestem jeszcze przygotowany na ten rodzaj spokoju. - Oni też pewnie nie byli, ale nikt ich nie pytał o zdanie. Jedno mogę ci obiecać: to miejsce przez jakieś najbliższe dwieście tysięcy lat będzie jednym z najspokojniejszych zakątków naszej planety. - Jake odsunął lusterko od oka i stanął twarzą do dziennikarza. - Spokój, jaki przychodzi wraz ze śmiercią, to jedyne, czego każdy z nas może być pewny. Yocke nie spuszczał wzroku z odrzutowca lecącego wysoko na niebie. - Chyba pana zauważyła. Jeden z transporterów zaryczał hukiem silnika. Wyrzucając z rury wydechowej obłoki dymu, zaczął toczyć się wolno w stronę śmigłowca. - Znalazłem w nim kable złączowe - poinformował Toad Jake’a, kiedy wysiadł z kabiny - ale ani śladu po narzędziach. Ci pieprzeni Rosjanie albo je ukradli, albo ich w ogóle nie dołączyli. - Spróbuj podłączyć te kable i uruchomić wózek zasilający. Przyleciała Rita, ale kto wie, czy śmigłowiec nam się jeszcze nie przyda. Odrzutowiec okazał się trzysilnikowym Tu-154 z emblematami Aerofłotu - rosyjski odpowiednik Boeinga-727. Dopiero kiedy samolot skręcił z pasa startowego bazy Jake dostrzegł, że zza wlotu środkowego silnika nie wydobywa się strumień gorących spalin. Pilotowany przez Ritę odrzutowiec podkołował. - Uwaga, zabieramy się wszyscy samolotem - ryknął Jake. - Pomóżcie kapitanowi Collinsowi pozbierać sprzęt, a potem pakujcie się na tył transportera. Toad, jak już każdy wsiądzie, podjedź tyłem do drzwi odrzutowca. Dwaj marines otworzyli im drzwi i wszyscy wgramolili się do środka. Toad wsiadł na końcu. - Odjechać transporterem od samolotu? - zapytał stojącą w pobliżu Ritę. - Nie, wycofam na odwróconym ciągu. Zamykaj drzwi i w drogę. Zdjęli kombinezony ochronne i rzucili je w tył części pasażerskiej. Jake przeszedł do kabiny pilotów i opadł na fotel drugiego pilota. - Jeden silnik nie działa? - Tak, przegrzewał się. Nie znam przyczyny - może popsuło się ogniwo termoelektryczne. Bez jednego silnika droga startu znacznie się wydłuży, ale myślę, że nam się uda. - Jak długi rozbieg jest nam potrzebny? - Jakieś trzy tysiące metrów. Samolot nie jest obciążony, daleko nam do maksymalnej masy startowej. Powinniśmy dać radę, jeżeli nie pęknie ogumienie: na oponach nie pozostał już ślad po bieżniku, a w kilku miejscach prześwituje nawet włókno kordowe. Jake przebiegł wzrokiem pas startowy, zatrzymując spojrzenie na wyrastających za nim drzewach. Dzięki Bogu! Teren był względnie płaski. - Cóż, pewnie niedługo się przekonamy - zauważył. Toad wsunął głowę do kabiny. - Za każdym razem, gdy cię widzę, Rito, jesteś coraz piękniejsza. Posłała mu promienny uśmiech. - Dobrze było widać zajączki? - zainteresował się Jake. - Tak, miałam tylko trochę kłopotu z odnalezieniem tego miejsca, bo większość przyrządów nawigacyjnych w tym ruskim gracie nie działa. Krążyłam przez jakieś pół godziny i już myślałam, że odlecieliście śmigłowcem - relacjonowała wszystko w wojskowy, zwięzły, rzeczowy sposób. - Tu jest wciąganie podwozia, a tu regulator klap - kontynuowała dotykając każdej dźwigni. - Zaczniemy rozbieg z wciągniętymi klapami, dzięki czemu nieco szybciej będziemy nabierać prędkości. Jak dojdziemy do stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, wychylimy klapy. Przesunie pan regulator klap na pierwsze położenie - w pozycję startową. Kiedy wzniesiemy się w powietrze, na mój znak wciągnie pan podwozie, a potem schowa klapy. - Zatem do roboty. Podprowadziła wolno samolot na sam koniec pasa startowego i, z włączonymi hamulcami, zwiększyła obroty obu sprawnych silników do pełnej mocy. Następnie zwolniła hamulce. Odrzutowiec pomału nabierał prędkości. Jake słyszał głuche uderzenia, gdy koła przetaczały się po spoinach betonowych płyt. Rita Moravia nie próbowała poderwać samolotu; siedziała kontrolując jedynie obroty silnika i prędkościomierz, od czasu do czasu rzucając okiem w kierunku końca pasa startowego, ku któremu gnali z coraz większą prędkością. - Klapy! - krzyknęła. Przesunął dźwignię na pozycję startową: wskaźnik poruszył się. - Idą! Wskazówka prędkościomierza podnosiła się, ale jakże wolno. Koniec pasa startowego zbliżał się coraz bardziej. Jake sięgał już do swojego drążka sterowego, żeby poderwać maszynę, lecz Rita w tej samej chwili pociągnęła drążek i nos samolotu podniósł się w górę. Zaraz potem koła podwozia oderwały się od ziemi, dokładnie na ostatnich metrach pasa startowego. - Wciągnąć podwozie - zawołała. Jake wykonał polecenie. Samolot zaczął teraz szybciej nabierać prędkości. Rita jednak wciąż leciała na tej samej wysokości, pozwalając maszynie rozwinąć prędkość. - Wciągnąć klapy - poleciła wreszcie i Jake przesunął dźwignię. Gdy weszli na pułap trzech tysięcy metrów, Rita odezwała się do Jake’a: - To największy samolot, jakim latałam. Nie jest taki zły. Kiedy samolot wyrównał na pułapie przelotowym, kapitan Collins sprawdził wszystkich pod kątem napromieniowania. Przy tej okazji Jake musiał pożegnać się ze swoją koszulą, a pułkownik Rheinhart stracił spodnie. - Chcę, żeby każdy z państwa wziął sobie długi prysznic, jak tylko dolecimy do Moskwy - zapowiedział im Collins. - Proszę dokładnie umyć włosy. Chodzi o to, żeby pozbyć się radioaktywnego pyłu i brudu. Postarajcie się wytrzymać pod prysznicem tak długo, jak tylko się da - w każdym razie nie wychodźcie spod niego, dopóki nie będziecie lśnić niczym nowa jednopensówka. Kiedy Jake usadowił się w swoim fotelu, zjawił się Yocke i zajął miejsce obok. - Skąd pańscy ludzie zdobyli ten samolot? - Z Aerofłotu. - Kogo musieliście uśmiercić? - Nikogo. Toad powiedział im, że chcemy wyczarterować samolot komunikacyjny i pomachał amerykańskimi dolarami. Otrzymał go, wypełnionego paliwem, za tysiąc siedemset dolarów w gotówce i dwie butelki podłej whisky, które podprowadził z rezydencji ambasadora w czasie przyjęcia z okazji Czwartego Lipca. Pracownik Aerofłotu nalegał na to, żeby leciał z nami rosyjski pilot, ale kiedy Rita wręczyła mu stówę, biedak nagle zachorował na coś i zszedł z pokładu. Rita sama pilotowała maszynę z Szeremietiewa. - A co z kontrolą ruchu lotniczego? - Jeden z żołnierzy Piechoty Morskiej mówi znośnie po rosyjsku. Siedzi teraz w kabinie pilotów razem z Ritą. Yocke pokręcił głową. - Zadziwiające, co można kupić za prawdziwe pieniądze. - A jakże. - Myśli pan, że to właśnie się stało z tamtymi pociskami? - Wiem tyle samo, co ty. - Ejże, Jake, nie zaczynaj wciskać mi kitu! Razem z tobą, Ritą i resztą tych wojskowych bohaterów ryzykowałem dziś własnym tyłkiem. Korona by ci z głowy nie spadła, gdybyś podzielił się ze mną tym, co wiesz. Ten jeden raz. Jack Yocke poczuł skierowane wprost na siebie spojrzenie szarych oczu: nie było w nich ani odrobiny ciepła. - Już drugi raz zwracasz się do mnie po imieniu. Jesteś na to za młody i za głupi. Nie rób tego więcej. - Tak jest, bez obrazy. Ale naprawdę proszę, żeby był pan ze mną szczery. Czuję się jak dzieciak w gabinecie grozy. Zapłaciłem swojego dolca i chcę, żeby włosy stawały mi dęba z przerażenia, nawet gdyby potem miało to przestać być śmieszne. Może podzieli się pan ze mną tym, co wie? - Nie mam pojęcia, co stało się z tamtymi rakietami. Kiedy zobaczyłem puste transportery i ciała zabitych, byłem tak samo zaskoczony, jak ty. - Według informacji, która sprowadziła mnie do tego kraju, Irakijczycy próbują zakupić broń nuklearną. Słyszałem, że mają trzy miliardy do wydania na właściwe zabawki. - Gdzie to słyszałeś? Jack Yocke podrapał się po nosie, a następnie zaczął pocierać sobie intensywnie twarz. Zdradzanie źródła informacji było wbrew jego przekonaniom, ale nie widział innego sposobu. Wreszcie otworzył usta: - Powiedział mi to nieoficjalnie jeden z wysokich urzędników International Commerce Bank. Udzielił mi wywiadu w nowojorskim więzieniu, gdzie siedział w oczekiwaniu na proces. International Commerce Bank został niedawno zamknięty na obszarze całego globu w związku z prowadzoną w nim na ogromną skalę operacją prania pieniędzy, jak również na skutek różnego rodzaju innych przestępstw finansowych. - Uwierzyłeś mu? Zasadnicze pytanie. Zawodowy dziennikarz wysłuchuje mnóstwo historii, wśród których od czasu do czasu trafia się prawdziwa. Dobrzy dziennikarze potrafią wyczuć kłamstwo na odległość przecznicy. - Uznałem, że mówi prawdę - odparł Yocke admirałowi - lub to, co uważa za prawdę. Miałem takie odczucie. - Nie chcę cię urazić, ale czy takie samo odczucie towarzyszyło ci, kiedy Judith Farrell raczyła cię swą historyjką o wydarzeniach na Placu Radzieckim? - Tak, rzeczywiście. Zastanawiałem się nad tym. Po pierwsze, była zawodowym łgarzem, i to piekielnie dobrym. Po drugie, większość tej historii była prawdziwa - na dobrą sprawę całość z wyjątkiem kwestii, kto ponosił w ostateczności odpowiedzialność za masakrę. Wszystko więc pasowało do siebie. Nie było żadnych wymysłów czy krętactw. Dałem się nabrać - zakończył wzruszając ramionami. Jake Grafton wyraźnie się odprężył. - Nie musisz czuć się jak samotny wędrowiec: ja także dałem się kiedyś nabrać na jedną z jej historyjek. Jack Yocke odniósł wrażenie, że właśnie przeszedł pewien rodzaj testu. - W każdym razie nie udało mi się na miejscu potwierdzić przecieku z International Commerce Bank. Dysponowałem nazwiskami dwóch byłych wysokich rangą przedstawicieli banku, którzy zaszyli się gdzieś w Moskwie, a którzy, jak zaklinał się mój informator, znali całą sprawę od początku do końca - rzecz polegała tylko na tym, żeby nakłonić ich do mówienia. Oba ptaszki podobno przelewały pieniądze z miejsca na miejsce, żeby uniemożliwić ich wyśledzenie. Trzymało się to kupy, szukałem ich więc przez pełne cztery dni, ale niczego nie zdołałem wywęszyć. Nie twierdzę, że mam wielki talent do odnajdywania ludzi w Moskwie, mimo wszystko jednak... - Do mnie również dotarła informacja o pieniądzach przechodzących przez International Commerce Bank - wtrącił cicho Jake. - Ich źródłem był podobno Irak, a może Irakijczyk pracujący dla Iranu. - Słyszał pan jakieś nazwiska? Do którego z Rosjan miał trafiać szmal? - Obiło mi się o uszy parę nazwisk. Przy takiej masie pieniędzy nie da się utrzymać wszystkiego w tajemnicy. Oczywiście, próbowali, ale z taką forsą... - Podzielił się zgromadzonymi pogłoskami z Richardem Harperem mając nadzieję, że ten zdoła odkryć szlak przepływu pieniędzy. W tym momencie usłyszał, że silniki zwalniają. - Muszę iść porozmawiać z Ritą. Wylądujemy na innym lotnisku, a stamtąd Toad zadzwoni do Aerofłotu. Nie ma potrzeby, żeby ich kierownik widział, kto leci na pokładzie samolotu. Yocke wstał z fotela, a Jake przecisnął się do przejścia między rzędami i ruszył do przodu w stronę kabiny dla pilotów. Trzy miliardy dolarów... Takie pieniądze nigdzie nie uchodziłyby za drobne, ale w Rosji stanowiły niewiarygodną fortunę. Jack przesunął się na fotel przy oknie i wyglądając przez nie zastanawiał się, gdzie może podziewać się taka forsa; co Rosjanin mógłby z nią począć. W Rosji nie istniały akcje ani obligacje, które można by kupić, nie znano czegoś takiego, jak inwestowanie w budynki biurowe, nie było dzieł sztuki na sprzedaż ani towarzystw naftowych prowadzących wiercenia na Syberii czy w Zatoce Meksykańskiej. Coś niesamowitego! W całym kraju nie uświadczysz najmniejszej rzeczy, w którą można by zainwestować pieniądze - chyba że ktoś chciałby pakować forsę w wyeksploatowane fabryki produkujące przestarzałe buble, których nie chce nikt na naszej planecie z wyjątkiem głodujących, nie śmierdzących groszem Rosjan. Przyszła mu jednak do głowy pewna możliwość. Pobiegł wzrokiem ku kabinie pilotów i właśnie zamierzał uczynić krok w tamtą stronę, gdy rozmyślił się: jeżeli Jake Grafton też zastanawiał się nad tym, to z pewnością wpadł już wcześniej na tę myśl. Było już ciemno, kiedy Tu-154 wylądował w Domodiedowie, olbrzymim lotnisku dla samolotów krajowych linii lotniczych, położonym trzydzieści kilometrów na południowy wschód od Moskwy. Rita podkołowała w najbardziej oddalony od budynku dworcowego róg lotniska i wyłączyła silniki. Jake przeszedł w tył maszyny poszukać kapitana Collinsa. Przywołał palcem Mike’a McElroya, kapitana Piechoty Morskiej, i odezwał się: - Chcę, żeby samolot był wymyty, zanim zadzwonimy do Aerofłotu. Wołałbym nie mieć na sumieniu pojawienia się przypadków choroby popromiennej. McElroy zgodził się wysłać swoich ludzi do znalezienia samochodów-cystern, węży i zajęcia się myciem maszyny. Collins ze swej strony obiecał sprawdzić za pomocą posiadanego sprzętu, czy zlokalizowano i zdezaktywowano wszystkie napromieniowane miejsca. - Postarajcie się jak najlepiej - poprosił Jake przed odejściem. W godzinę później znajdował się już w gabinecie ambasadora Lancastera w kompleksie ambasady. Panna Hempstead siedziała na kanapie, trzymając na kolanach notatnik. - Jelcyn odmówił złożenia rezygnacji - poinformował Lancaster. - Siły antyjelcynowskie przeforsowały na Zjeździe Deputowanych Ludowych wniosek o wotum nieufności. Jedyne, co Jelcyn mógł zrobić, to odwlec głosowanie do piątku. Był poniedziałkowy wieczór. Jake zerknął w kalendarz na biurku ambasadora, żeby się upewnić: zostały trzy dni. - Jakolew i Szmarow wystąpili w telewizji - ciągnął ambasador. - Wygląda na to, że podobnie jak reszta junty cieszą się dużym poparciem. Ludziom dokucza głód, panuje bezrobocie, fabryki nie mają surowców ani rynków zbytu, a katastrofa w Sierdobsku mogła okazać się kroplą przepełniającą miarkę. - Jelcyn został wybrany w głosowaniu powszechnym. Nie wiedziałem, że może go obalić władza ustawodawcza. - W sensie formalnym nie wolno im tego zrobić, ale prawo tutaj podlega ciągłemu procesowi tworzenia. Jeżeli przegra głosowanie nad wotum nieufności, to może zarządzić nowe wybory do parlamentu, albo złożyć rezygnację i pozwolić, by Zjazd wybrał następcę. Problem w tym, że poparcie dla niego topnieje z każdym dniem. - Jakie jest stanowisko Ameryki? - Musimy pozwolić, by Rosjanie sami to rozwiązali. Zaakceptujemy każdy rząd, który zostanie wyłoniony bez uciekania się do użycia siły. - A co ze sprawą wysadzenia reaktora w Sierdobsku? Czy Waszyngton uzna to za akt przemocy? Lancaster wybałuszył oczy. Panna Hempstead zeszła z kanapy i popłynęła dostojnie w stronę biurka. - Wysadzony? Przez kogo? - Nikogo o nic nie oskarżam, po prostu pytam. - To nie jest odpowiednia pora na rzucanie hipotez, admirale - odezwała się kwaśnym tonem - ani sprytnych pytań w rodzaju: „Kiedy przestał pan bić żonę?”. - Wróciła majestatycznym krokiem na kanapę i chwyciła notatnik. - Zakładam, że ma pan poważne podstawy do stawiania takiego pytania - odezwał się Lancaster z niepokojem w głosie. - Czego konkretnie dowiedział się pan w wyniku wyprawy śmigłowcem do Sierdobska? - Reaktor i jego obudowa zniknęły, pozostały po nich jedynie krater i trochę gruzu. Zniszczeniu uległ cały budynek dyspozytorni. Budynek magazynowy mieszczący się o jakieś sto metrów od reaktora został poważnie uszkodzony, a składowane w nim pojemniki z plutonem popękały. Lancaster kiwał tylko głową. Jak większość ludzi miał zaledwie mgliste pojęcie o tym, co oznacza stopienie reaktora i jakie mogą być tego fizyczne skutki. Oczywiście spodziewał się usłyszeć coś okropnego, ale niezbyt konkretnego. Prezentowany opis brzmiał prawdziwie katastroficznie, ambasador mamrotał więc pod nosem: „To straszne” i potrząsał głową. - Przypuszczam, że nikt nie przeżył? - zapytał. - Nikt, panie ambasadorze - odrzekł Jake Grafton i zamilkł na chwilę nie mogąc się nadziwić bezbrzeżnej ignorancji u tak wielkiego człowieka. Po krótkim czasie podjął na nowo temat: - Strefa opadu promieniotwórczego jest bardzo rozległa i silnie skażona. Za parę godzin Collins będzie mógł przedstawić niektóre dane liczbowe. Nie poznamy jednak dokładnych rozmiarów strefy opadu promieniotwórczego, dopóki nie zostaną przeprowadzone pomiary lotnicze. Ale wracając do mojego pytania: chyba nie wyraziłem się jak należy. Proszę mi wybaczyć. Ciekawi mnie po prostu, na ile rząd Stanów Zjednoczonych byłby gotów włączyć się tu, na miejscu, w strzelaninę, gdyby zanosiło się na to, że junta chce przejąć władzę. - Decyzja o tym należy do prezydenta - zapiszczała panna Hempstead ze swego strategicznego miejsca. Ton jej głosu wskazywał, że Grafton był bliski prawdy. Lancaster przemówił znacznie spokojniej: - Mam poważne wątpliwości, admirale, czy ktokolwiek w Waszyngtonie będzie w najmniejszym choćby stopniu zainteresowany awanturą wojskową, nawet gdyby Jakolew osobiście wysadził z tuzin reaktorów na terenie Rosji, a stacja CBS News dysponowała nagraniem wideo, na którym widać, jak naciska guzik Oczywiście mówię to czysto hipotetycznie. Jake Grafton postawił sobie pytanie, jak zareagowałby Waszyngton na wiadomość o tym, że w Iranie czy Iraku znalazły się rakiety balistyczne średniego zasięgu uzbrojone w głowice atomowe. Nie zadał go jednak dwójce dyplomatów. Zanim przysmaży portki Lancasterowi, zamierzał porozmawiać najpierw z Haydenem Landem. Podczas gdy bosman sztabowy Holley przeczesywał swoje miniaturowe biuro w poszukiwaniu urządzeń podsłuchowych i rozkładał telefoniczne urządzenie szyfrowe, Jake poszedł odszukać Jacka Yocke’a. - Chciałbym, żebyś napisał artykuł o tym, co dzisiaj widziałeś. Jak wróci Collins, weźmiesz od niego dane o promieniowaniu, izotopach i całą resztę. Przedstaw to jako sprawozdanie naocznego świadka, po prostu to, co widziałeś. Opuść fragment o transporterach i rakietach. I chcę to zobaczyć, zanim wyślesz. Jack Yocke skończył właśnie brać prysznic. Odczuwał zmęczenie i spoglądał tęsknym wzrokiem na kanapę stojącą w niewielkim mieszkaniu, które Grafton dzielił z Tarkingtonem. Patrzcie go, zjawia się taki i życzy sobie napisania artykułu, zupełnie jakby chodziło o hamburgera smażonego na zamówienie! Nie namyślał się jednak długo, zanim odpowiedział: - Tak jest, panie admirale, za jakąś godzinę będę miał dla pana ten artykuł. Kiedy wróci Collins, dołączę po prostu parę akapitów. - Czekam na dole w biurze. Po zejściu do biura zastał Holleya nadal zajętego szukaniem pól elektromagnetycznych, które nie powinny się tam znajdować. - Co porabiał dzisiaj Herb Tenney? - spytał Jake. - Około jedenastej opuścił ambasadę i wrócił w porze kolacji. Admirał chrząknął i zaczął obmyślać treść planowanej rozmowy z Haydenem Landem. Wreszcie Holley oznajmił, że pokój jest czysty i Jake zabrał się do pracy: wprowadził kod do urządzenia szyfrowego i wybrał numer. Upłynęło siedem minut, nim telefonista w centrali Pentagonu połączył rozmowę. - Przejdźmy na system zabezpieczenia - polecił Land po usłyszeniu głosu Jake’a. Ten wcisnął właściwy guzik i czekał, podczas gdy kodery po obu stronach prowadziły ze sobą pogawędkę wymieniając świergoty i trzaski; w końcu rozległ się głos Landa: - Richard Harper nie żyje. - Co się stało? - Wszystko wskazuje na atak serca. - Dostał pan ten jego raport? - Nie. Cały dom Harpera został splądrowany. Jake nie czekał, aż sparaliżuje go efekt tych słów, i przystąpił bezzwłocznie do składania relacji z wydarzeń mijającego dnia. W czasie gdy Jack Yocke w małym saloniku stukał w klawisze swojego laptopa, Toad i Rita wzięli wspólnie prysznic i wślizgnęli się do łóżka. Kiedy zgasło światło, Rita wtulając głowę w ramię Toada odezwała się: - W drodze z lotniska Yocke wygadywał jakieś niestworzone rzeczy o spotkanych przez niego kobietach, jakiejś Shirley Ross i Judith Farrell... Słuchałam go przez około pięć minut, zanim dotarło do mnie, że mówi o Elizabeth Thorn. - Posługiwała się wieloma nazwiskami. - A teraz nie żyje. - Właśnie. - Kochałeś ją, prawda? - Tak. - Yocke chciał się tym wszystkim z kimś podzielić. - Uhm. - W gruncie rzeczy dobry z niego chłopak. Ale Toad Tarkington nie miał ochoty rozmawiać o Jacku Yocke’u. Umysł zaprzątała mu Judith Farrel oraz owa niezwykła kobieta leżąca u jego boku. - To nie było... - zaczął. - Cii - uciszyła go - nie jestem zazdrosna. Wiem, ile dla ciebie znaczę. Zaczął nad tym rozmyślać, próbując połączyć czarne z białym. Kobiety to naprawdę zadziwiające stworzenia: kiedy już wydaje ci się, że zdołałeś rozszyfrować ich strukturę mózgową, potrafią cię nagle zaskoczyć ujawniając cechę inżynierii genetycznej, której nigdy byś się nie spodziewał, nawet w najśmielszych... - Uważam - podjęła nieoczekiwanie - że powinieneś był mi o niej powiedzieć. Ożeniłeś się ze mną i tak dalej, ale nie sądziłam, że przyjdzie mi kiedyś odkrywać twoje gorące romanse trzymane przede mną w tajemnicy. W tym momencie zdał sobie naraz sprawę, że czarne i białe to jednak dwa różne kolory. - Nie jesteś pierwszą kobietą, z którą podałem sobie rękę. - W przypadku Elizabeth Thorn vel Judith Farrell, czy jak tam się ona nazywała, chodziło chyba o coś więcej niż podanie sobie rąk. Nie baw się w piękne słówka i nie zaprzeczaj. - Rito, niczemu nie zaprzeczam i nie mam zamiaru cię okłamywać, jeśli chodzi o Judith. To była wspaniała kobieta i bardzo ją kochałem. Ale ona poszła swoją drogą, ja swoją i w końcu spotkałem ciebie. Mimo to naprawdę żałuję, że nie żyje. - Ile jeszcze tych kobiet chowasz w zanadrzu? Stary Ropuch dobrze wiedział, że lód, po którym stąpa, jest piekielnie kruchy. Starannie więc wyważył słowa: - Jesteś kobietą, z którą się ożeniłem i z tobą chcę spędzić całe życie. Dlaczego jesteś zazdrosna? - Wcale nie jestem zazdrosna! Odpowiedz na pytanie. - Jakie pytanie? - Ile ich było. - Nie mam do końca pewności - nie robiłem nacięć na łóżku. Zaraz, niech pomyślę... Nie licząc ciebie, było ich jakieś dziesięć tysięcy. - No to dalej, może i mnie włączysz do tego grona - rzuciła opryskliwie. W jej głosie brzmiała cierpka nuta. - Cóż, musiałbym zajrzeć do swoich małych czarnych notesików. Każdy Romeo ma takie. Prowadziłem punktację w dziesięciopunktowej skali. Mógłbym skorzystać z tych zapisków i wyliczyć dokładną liczbę - chociaż, rzecz jasna, nie brałem pod uwagę przygodnych znajomości. O ile sobie przypominam, tobie dałem dziesięć punktów. To poniekąd zasmucające, ale dziesiątki nie trafiały się zbyt często, nie częściej niż raz w miesiącu. Przejrzeć te wszystkie notesy to kupa roboty... Wziął głęboki oddech i wodząc palcami po klatce piersiowej patrzył ze wzrokiem wbitym w sufit, jakby kontemplował ogrom czasu i wysiłku, jakie przyjdzie mu poświęcić na przekopanie się przez tak przepastne archiwum. Widząc, że Rita milczy, postanowił przypuścić atak. Byle ostrożnie. - A ty iloma swoimi dawnymi chłopakami będziesz mnie teraz torturować? Zaczęła się zastanawiać. Po chwili przystąpiła do odliczania na palcach i wreszcie odezwała się: - Było ich stu dziewięćdziesięciu trzech. Pierwszy nazywał się Freddy: podkochiwałam się w nim w przedszkolu. Miał blond włosy, dołki w policzkach i szaleńczo pragnęłam, żeby był mój. Drugim... - Tęskniłem za tobą - przerwał jej. - Och, Toad, ja też! Usiadła na łóżku i zobaczył jej całą twarz: oczy, nos, i usta rozciągające się w uśmiechu. - Zostaniesz tatusiem - powiedziała cicho. - Co? - Jeszcze za wcześnie, żeby mówić o absolutnej pewności, ale tak mi się wydaje. Był przerażony. Odsunął ją na odległość ramion i wykrzyknął: - Jesteś w ciąży i poleciałaś dzisiaj w sam środek tego radioaktywnego piekła? Straciłaś rozum? Uniosła jedną brew. - Nie tak głośno. Nie chcemy chyba wciągać do naszej rozmowy Jacka Yocke’a. - Rita - syknął - jeśli jesteś w ciąży, to nie wolno ci... - Będę robić to, co do mnie należy. Jak każde poczęte dziecko, Toad junior będzie musiał przyjąć swoich rodziców takimi, jacy są. A moja praca to latanie. - Musnęła palcem jego brwi i dodała: - Uspokój się, będę ostrożna. Dzisiaj wyciągnęłam jego ojca z ognistego piekła. Któregoś dnia małe Toadlątko zrozumie i podziękuje mi za to. Toad potrzebował trochę czasu, żeby to przetrawić. Wreszcie spytał: - Myślisz, że to będzie chłopiec? Rita uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. - Tak czy inaczej musisz wracać do Stanów. Nie powinnaś tu była w ogóle przyjeżdżać - dla kobiety w ciąży panuje tutaj zbyt duże zanieczyszczenie. - Przez myśl przemknął mu Herb Tenney i jego dwuskładnikowa trucizna. - Poza tym... Otoczyła go ramionami i popchnęła do tyłu. Przysunąwszy twarz na kilka centymetrów do jego twarzy, przemówiła: - Toadzie Tarkington, kobiety, w których się zakochujesz, to nie domowe kuchty. Gdybym chciała taką zostać, to ryzykowałabym, że cię utracę - a wcale nie mam zamiaru podejmować takiego ryzyka. - Ale... - Nie ma żadnego ale! To dziecko jest również moje. Okiełznaj teraz swoje męskie instynkty i zacznij myśleć nad wyborem imion, a mnie pozwól zająć się resztą. Próbował sobie ułożyć to wszystko w głowie. Kto wie, a może miała rację... Może. Ach, te kobiety! Czy ma to pływać, kochać czy latać - lepiej wypożycz, niż kupuj na lata. Wspaniała rada, tyle że niemożliwa do zrealizowania. Po chwili milczenia zapytał: - Możesz się jeszcze kochać? To pytanie wywołało chichot u przyszłej mamusi, która objęła go teraz w nader intymnym uścisku i zbliżyła swoje usta do jego ust. Bosman sztabowy Holley obudził Jake’a o piątej rano. Słońce wzeszło już na niebie. - Śmigłowiec wrócił parę godzin temu, chłopcy już tu są. - Świetnie - odparł Jake i Holley wyszedł zamykając za sobą drzwi. Jake przykazał Holleyowi, by obudził go, jak tylko powróci śmigłowiec transportowy z załogą. I teraz leżąc w łóżku miał kłopoty z ponownym zaśnięciem. Nie mógł w ogóle jeść - to z powodu obecności Herba Tenneya w tym samym mieście - a w nocy spał tylko po kilka godzin. Taki tryb życia nie wpływał na niego dobrze - wkrótce groziły mu kłopoty z koncentracją. A może już zaczynał odczuwać tego skutki? Leżał w ciemności wpatrując się w sufit. Niebawem zaczął krążyć myślami wokół Callie i Amy. Która godzina mogła być teraz w Waszyngtonie? Co obie dzisiaj porabiają? Kiedy przebudził się ponownie, ujrzał potrząsającego nim Holleya. - Panie admirale, mamy telefon od generała Landa. Ustawiłem w salonie urządzenie szyfrujące. Jake wstał z łóżka i wciągnął spodnie. W salonie zastał Jacka Yocke’a popijącego kawę. - Która godzina? - Prawie południe. - Toad wstał? - Jeszcze nie. - Niech sobie śpi. - Chce pan, żebym wyszedł? - Możesz zostać, ale wszystko, co usłyszysz jest tajne. Nie wolno ci niczego wydrukować. - Znam podstawowe zasady - zapewnił Yocke spokojnym głosem. - Proszę odebrać telefon, przygotuję panu filiżankę kawy. - Mówi admirał Grafton, panie generale. - Mam zdjęcie satelitarne zrobione wczoraj rano nad Pietrowskiem i dzisiejsze z godziny siódmej rano czasu miejscowego. Ile pustych transporterów stało na zewnątrz, kiedy pan tam był? - Trzy, panie generale. - A dziś rano cztery. Na dzisiejszym zdjęciu widnieją również dwa ciała. - Zwłoki? - Leżą na ziemi. Analityk materiałów zdjęciowych określił ich jako martwych. Dla mnie też tak wyglądają. Jedno ciało znajduje się tuż przy transporterze, drugie obok porzuconego śmigłowca. - Jaki był stan zachmurzenia nad Pietrowskiem dziś rano? - Jakieś trzydzieści procent. Kiedy przelatywał satelita, nad tym obszarem rozciągała się akurat spora dziura. - Mamy szczęście - skomentował Jake. Prosił wcześniej generała o codzienne zdjęcia satelitarne, nie spodziewał się jednak tak dramatycznych wyników. - Wszystko wskazuje na to, że ktoś postanowił wrócić do kopalni złota. - Tego ranka po katastrofie niebo było bardzo zachmurzone, nie mamy więc żadnych fotografii. Następnego dnia transportery stały tak jak stały. Wczoraj tak samo. A dziś rano z trzech zrobiły się cztery. - Kto to mógł być? - zapytał Jake. Do salonu wrócił Jack Yocke, podał mu filiżankę kawy i usiadł na kanapie. - Samolot AWACS kontrolujący rejon Zatoki Perskiej wyłapał wczoraj wieczorem kilka minut po dziewiątej trzy samoloty transportowe startujące z lotniska wojskowego w pobliżu Samarry, na północny wschód od Bagdadu. Śledził ich lot na północ z lekkim odchyleniem na zachód, dopóki nie opuściły tego rejonu. A dziś rano, zaraz po wschodzie słońca, trzy transportowce zjawiły się z powrotem. Jeden roztrzaskał się w odległości pięćdziesięciu kilometrów ma północ od bazy powietrznej, dwa pozostałe dotarły tam i wylądowały. - Nie mieli odpowiedniego sprzętu zabezpieczającego przed promieniowaniem. - Na to wygląda. - Panie generale, ktoś będzie musiał zniszczyć te rakiety, zanim wywiozą ich więcej. Stanowią zbyt dużą pokusę. - Za piętnaście minut wybieram się do Białego Domu. Rozmawiałem już z sekretarzem obrony; spotka się tam z nami w towarzystwie doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Może pan być za jakieś półtorej godziny licząc od tej chwili w biurze ambasadora Lancastera ze swoją zabawką do szyfrowania? Ktoś do pana zadzwoni. - Rozkaz, panie generale. Po tych słowach Jake odwiesił słuchawkę i wyłączył urządzenie szyfrowe. - Ktoś powrócił na teren bazy? - spytał domyślnie Yocke. - Najwyraźniej. Zanim doszło do stopienia reaktora, wywieziono co najmniej trzy rakiety. Jeszcze tej samej nocy. Wystąpienie promieniowania miało zamaskować fakt zniknięcia pocisków, przynajmniej na jakiś czas. Ale ktoś wykazał się niedbalstwem i pozostawił na zewnątrz transportery. - Dlaczego nie zabrali również transporterów? - Są za duże i zbyt ciężkie. Może i wzięli jeden czy dwa, w każdym razie co najmniej trzy zdecydowali się zostawić, biorąc w zamian pociski. - A wczorajszej nocy znowu ktoś tam się pojawił? - I prawdopodobnie wywiózł jeszcze parę pocisków. Pozostawili po sobie dwa trupy na płycie postojowej i kolejny pusty transporter. - Wszystko to wiadomo dzięki satelicie? - Uhm. - Na ile dobre są te satelity? - Mogą wypatrzeć przedmiot wielkości paczki papierosów. Problem tylko w tym, żebyśmy mieli ich wystarczającą liczbę: obecnie staramy się kontrolować każdą bazę rosyjską, w której składowane są pociski nuklearne. - I co teraz zrobimy? - Jeżeli masz na myśli Stany Zjednoczone, to Land udaje się właśnie na spotkanie z prezydentem. - W czyich rękach są te pociski? - Saddama Hussajna. - O, do diabła! - To jeszcze nie wszystko. Pamiętasz te głowice zgromadzone w hangarze? Dają się bez trudu przewozić. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że do każdej wywiezionej rakiety zabrali z pół tuzina głowic. Po tych słowach Jake Grafton ruszył do łazienki, żeby wziąć prysznic i ogolić się. Postanowił założyć mundur; wyglądało na to, że zanosi się na tego rodzaju okazję. - O co chodzi? - spytała panna Hempstead marszcząc brwi. - Spodziewam się, że pan ambasador będzie miał wkrótce telefon z Białego Domu. Generał Land prosił mnie, żebym tu był, kiedy zadzwonią. - Niech pan siada, admirale. Przekażę ambasadorowi. W tej chwili rozmawia przez telefon z doradcą Jelcyna w sprawia umówienia daty spotkania. - Obróciła się na pięcie i pomaszerowała w kierunku drzwi wiodących do głównego gabinetu. Jake Grafton przystawił sobie krzesło i usadowił się na nim. Sekretarka zastanawiała się przez chwilę, czy nie obdarzyć go uśmiechem, ale rozmyśliła się i wróciła do stukania w klawisze komputerowego terminalu. Jake sięgnął po egzemplarz „Southern Living” sprzed trzech miesięcy i zaczął przerzucać strony. Nie miałby nic przeciwko temu, gdyby mógł zamieszkać w którymś z opisywanych tam domów - tyle tylko, że najpierw musiałby odziedziczyć pięć milionów dolarów. Po dziesięciu minutach znudziło mu się przeglądanie czasopisma. Spojrzał na zegarek. Drzwi gabinetu ambasadora pozostawały szczelnie zamknięte. Sekretarka udawała, że jest zajęta jakąś pracą rozłożoną na biurku. W pół godziny później, kiedy oglądał obrazy wiszące na ścianie, drzwi otworzyły się. - Proszę wejść, admirale Grafton - zwróciła się do niego panna Hempstead. Przepuściła go i wszedł do środka. Ambasador rozmawiał przez telefon, a mówiąc dokładniej - słuchał. Co jakiś czas powtarzał: „Tak, tak, panie prezydencie”. Na koniec powiedział: - Jest tu razem ze mną, panie prezydencie. Tak jest... Jeżeli tak pan sądzi... Natychmiast pana zawiadomię. Tak, panie prezydencie. Do widzenia. Odłożył słuchawkę i rozejrzał się wokół mrugając oczami. Jego wzrok spoczął na Graftonie, a następnie przeniósł się na pannę Hempstead. - Agatha, zadzwoń z telefonu w drugim pokoju i umów mnie na spotkanie z Jelcynem. Powiedz jego doradcy, że mam do bezzwłocznego przekazania ustną wiadomość od naszego prezydenta. Proszę usiąść, admirale. - Jake skorzystał z zaproszenia. Po wyjściu panny Hempstead Lancaster odezwał się: - Dobrze by było, gdyby mnie pan był wczoraj uprzedził. - Uważałem, że najpierw powinienem porozmawiać ze swoim przełożonym. - Nie uznał pan więc za stosowne podzielić się ze mną prawdą. A ja, pomijając okresy przerw, jestem ambasadorem od ponad dwudziestu lat; debatowałem z prezydentami o sprawach wagi państwowej, kiedy pan był jeszcze porucznikiem i wypełniał raporty o stopniu przydatności marynarzy, którzy upijają się, ilekroć zobaczą butelkę whisky. Pomagałem zapobiec trzeciej wojnie światowej w czasach, gdy nasz nowy prezydent popalał maryśkę - oczywiście bez zaciągania się. Owen Lancaster wstał z fotela i obszedł biurko. Oparł się o obramowanie kominka i odwrócił się do połowy, żeby móc patrzeć na Jake’a. - Chcę panu powiedzieć, że Stany Zjednoczone nie mają żadnego interesu w opowiadaniu się za którąś ze stron toczącej się w Rosji walki politycznej. Nie możemy im zaoferować pieniędzy. Nie dysponujemy gotowym lekarstwem na trapiące ich bolączki. Jedyne, co naprawdę potrafimy robić, to podwyższać lub obniżać o pół punkta stopę procentową lub zatrudniać kolejne dziesięć tysięcy biurokratów do zajmowania się de jure problemem społecznym. Rosjanie będą musieli sami uporać się ze swoimi kłopotami. Widząc, że Jake milczy, Lancaster podszedł i usiadł na sąsiednim krześle. - Prezydent życzy sobie, żebym osobiście zapoznał Jelcyna ze stanem rzeczy w bazie wojskowej w Pietrowsku. Mam mu przedstawić dwie możliwości do wyboru. Wariant numer jeden: Jelcyn zarządzi atak z powietrza na pociski rakietowe znajdujące się nadal w hangarach w Pietrowsku - muszą zostać zniszczone do jutra w południe. I wariant numer dwa: Stany Zjednoczone wykonają to zadanie za niego. Wybór należy do Jelcyna. - Wątpię, czy zgodzi się na którekolwiek z tych rozwiązań - mruknął Jake. - Jestem tego samego zdania. Nie ma wystarczających wpływów w wojsku rosyjskim, żeby narzucić im rozkaz zniszczenia ich własnej bazy - a zezwolenie amerykańskim maszynom bojowym na przelot nad terytorium Rosji w celu przeprowadzenia ataku na rosyjskie instalacje wojskowe równałoby się politycznemu samobójstwu. Prezydent i doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego też tak to widzą. A zatem... Jeśli odrzuci oba warianty, mam przedstawić mu trzecią, kompromisową propozycję: Jelcyn dostarczy dwa samoloty i broń, a dwóch z pańskich oblatywaczy poleci nad Pietrowsk i zniszczy bazę. - Rozumiem. - Chciałbym, żeby tak było. - Owen Lancaster podniósł się z krzesła i zbliżył do okna. Stojąc plecami do Jake’a zaczął mówić: - Rosjanie to dumny naród. Próbujemy zmusić Jelcyna do zrobienia kroku, który może go pogrążyć politycznie. Dla pozbycia się - ilu? - stu czy coś koło tego głowic nuklearnych? - poważnie ryzykujemy zaprowadzenie na Kremlu dyktatury wojskowej. Sto rakiet - to kropla w morzu. Nasz prezydent podjął tę decyzję w niecałą godzinę po rozmowie przeprowadzonej tylko z Haydenem Landem i doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego, który jeszcze pół roku temu na uczelni w Nowej Anglii głosił wzniosłe hasła pryszczatym chłoptasiom, dzieciakom wciąż jeszcze noszącym w portfelach swą pierwszą prezerwatywę. - Jelcyn to nie liberalny demokrata z Little Rock - jest na wpół dyktatorem. Każdy rząd w Rosji będzie do pewnego stopnia dyktaturą. - Przestałem słuchać tego rodzaju głosów w obronie izolacjonizmu, odkąd zaczęły mi wypadać włosy. Rosjanie od zarania dziejów kroczą od jednej tyranii do drugiej; lubią mieć nad sobą tyrana - kogoś, kto by za nich myślał. Ale Jelcyn... Jelcyn usiłuje wciągnąć tych wyizolowanych wieśniaków w gospodarkę światową, w światową kulturę. Borys Jelcyn może okazać się ostatnią nadzieją Rosji. I naszą. Lancaster ruszył ku drzwiom, a po drodze mamrotał: - Zdaje się, iż wy, baranie głowy, nie rozumiecie, że nie wolno robić nic na łapu-capu, kiedy całej naszej planecie zagraża niebezpieczeństwo. Była trzecia po południu, kiedy Lancaster poinformował Jake’a przez telefon o decyzji Jelcyna. - Każe przygotować dla nas dwa Su-25 w bazie powietrznej w Lipiecku. - Gdzie jest Lipieck? - Jakieś dwieście kilometrów na południe. Za dwie godziny na lotnisku Domodiedowo czekać będzie na pańskich pilotów śmigłowiec, którym tam polecą. - Rozumiem. - I jeszcze jedno, admirale... Nie wiem, co Jelcyn powiedział tym z sił powietrznych... - Chce pan przez to sugerować, że działamy na własną rękę? - Dokładnie tak. Jake odłożył słuchawkę i rozejrzał się po członkach swego niewielkiego zespołu. - No więc tak, plan jest następujący: za dwie godziny Rita i ja wsiadamy do śmigłowca stojącego na lotnisku Domodiedowo, który zawiezie nas do rosyjskiej bazy powietrznej. Tam będą na nas czekać dwa Su-25 Frogfoot. Rita i ja polecimy zbombardować bazę w Pietrowsku. Są jakieś pytania? - Hm, admirale... - zaczął Toad. Zerknął na Ritę i odchrząknąwszy zapytał: - Dlaczego właśnie Rita? Jake był szczerze zaskoczony: Toad nie miał zwyczaju kwestionować jego decyzji. - No cóż, zanim przystąpiła do szkoły oblatywaczy, latała przez kilka lat na F/A-18 Hornet. Karakan Groelke był w przeszłości pilotem na śmigłowcach, a Miles - miał na myśli trzeciego z grupy pilotów - przyszedł ze zwalczania okrętów podwodnych. Nasze zadanie polega na zrzuceniu bomb i trafieniu w cel o ile się da za pierwszym razem. - Uhm. Jake obrzucił Toada pytającym spojrzeniem. - Po prostu byłem ciekawy, to wszystko. Rita patrzyła na męża spod zmrużonych powiek. Pewnie jakaś sprawa rodzinna, uznał Jake i zapomniał o sprawie. - Su-25 to odpowiednie maszyny do tego rodzaju zadania - zauważył Groelke. - Tak się wydaje - przyznał Jake. - Wkrótce przekonamy się o tym sami. Znał opinię, jaką cieszył się Su-25 Frogfoot. Ten rosyjski samolot bezpośredniego wsparcia, służący zarazem do zwalczania wojsk pancernych, został zbudowany na podobieństwo Northropa A-9, który przegrał rywalizację w amerykańskich wojskach lotniczych o miano „pogromcy czołgów” w konfrontacji z maszyną A-10 Thunderbolt. Rosjanie używali Su-25 w Afganistanie i samoloty te spisywały się podobno naprawdę dobrze. - Brunhilda Tarkington - powiedział Toad do Rity, kiedy zostali sami. - Co? - Imię dla dziecka. Jeśli to będzie dziewczynka. - Nigdy, przenigdy więcej nie próbuj mi tego robić, Toad. Ja nie kwestionuję twoich zawodowych poczynań i tego samego oczekuję od ciebie. - Ale ja nie jestem w ciąży - i nie zanosi się na to, żebym kiedykolwiek był. - I nie wymądrzaj się przy mnie, bratku! - Lubię, kiedy się tak wściekasz. Obdarzyła go najchłodniejszym z możliwych spojrzeń. - Noszę mundur, przeszłam odpowiednie wyszkolenie, biorę pensję i będę odbywać misje, ilekroć zajdzie taka potrzeba. - Brunhilda. - Nigdy w życiu! Patrzył jak odchodzi lekko zgarbiona, z pochyloną głową, jakby szła pod wiatr. Ojcostwo... To stało się tak nagle. Tak właściwie to nigdy się nad tym nie zastanawiał. Prawdę mówiąc, możliwość taka ani razu nie przyszła mu do głowy. Dzieci to małe ludziki, które zanoszą się płaczem w supermarketach, obrywają po głowach piłkami baseballowymi na rozgrywkach ligi młodzików, i jeżdżą w samym tyle samochodów kombi robiąc miny do ludzi w innych pojazdach. Mają je inni, zwykle starsi od ciebie. To, że sam był kiedyś dzieckiem nie natchnęło go nigdy pragnieniem posiadania własnego potomka ani nie skłoniło nawet do rozważenia takiej perspektywy. Oczywiście nieobca mu była teoria, że z kochania biorą się dzieci, zawsze jednak uważał, że Rita potrafi o wszystko zadbać; jakby nie było, do tej pory nie zachodziła w ciążę. Z pewnością Rita nie podjęłaby takiej decyzji na własną rękę. Prawda? Może przytrafił się wypadek.. Toad Tarkington, zawodowy oficer lotnictwa Marynarki, wiedział niemało o wypadkach: odrobina nieuwagi mogła spowodować rozbicie samolotu, pożar i śmierć. Czasem nawet nie trzeba było nieuwagi, by rozbić się i zginąć w płomieniach - na poziomie niedostępnym dla filozofów swoją rolę odgrywa element szczęścia. Życie to wielka loteria. Tak, to dziecko to najpewniej zwykły przypadek. Czy to zresztą ważne... Chłopiec czy dziewczynka, wychowa dzieciaka jak należy. Pomoc przy lekcjach, wieczorem bajki, dużo sportu... Jak, u licha, jego rodzice dawali sobie z tym radę? Pamiętał klapsy, krótkie chwile z wakacji i pikników, sprzeczki z dziewczynką z sąsiedztwa - miała na imię Becky, Rebecca czy jakoś tak - ale kiedy spróbował to wszystko dodać do siebie, okazało się, że jest tego strasznie mało. To nim wstrząsnęło. Czy nie powinien pamiętać więcej? Boże, od dawna nie starał się wracać do wspomnień z tamtych lat, od czasu, gdy... W każdym razie nigdy nie próbował. A teraz było mu to potrzebne. Trzask, prask, dziękuję pani - i oto miał zostać ojcem. Może należało napisać do matki i poprosić o coś w rodzaju instrukcji obsługi, o coś na piśmie. Ricie to się nie spodoba, może poczuć się śmiertelnie urażona. Czy Rita pamięta więcej od niego z czasów, gdy sama była dzieckiem? Pewnie nie, ale w swym zadufaniu będzie zakładać, że skoro nie dotknęło ją przekleństwo chromosomu Y, to instynkt podpowie jej, co należy robić. Dlaczego on tak niewiele pamięta? Kiedy Holley ustawił szyfrator, Jake Grafton zadzwonił z telefonu w biurze. Połączył się z generałem Haydenem Landem w Pentagonie. - Prawdziwy problem to Irak - podkreślił Land po tym, jak Jake zdał mu relację z małego przemówienia wygłoszonego przez ambasadora Lancastera. - Pociski uzbrojone w głowice nuklearne w arsenale Saddama Hussajna to perspektywa, przed którą Waszyngton nie chciałby nigdy stanąć. - Irakijczycy zabrali tylko kilka pocisków - poinformował go Jake. - Wygląda na to, że postanowili wywieźć zamiast nich głowice. - Też tak sądzę. Prezydent bez trudu przekonał Rosjan do zniszczenia Pietrowska. Gotów był użyć środków amerykańskich do zbombardowania bazy, gdyby Rosjanie odmówili. Wykazał stanowczo zbyt wielką ochotę. - Co chce pan przez to powiedzieć, generale? - Nie sparzył się jeszcze na jakiejś ryzykownej operacji wojskowej, która okazałaby się niewypałem. Pali się więc, żeby krzyknąć: „Do diabła z torpedami! Cała naprzód!” - A co na to wszystko CIA? - Zapowiedzieli prezydentowi, żeby się nie spieszył, bo zrobi sobie z Rosji wroga. Mieli już na końcu języka słowa o groźbie wybuchu trzeciej wojny światowej, ale uciszył ich, zanim zdążyli je wygłosić. - Panie generale, najwyższy czas zająć się tymi rakietami w Iraku. Każdy mijający dzień przybliża nas do pustynnego Armageddonu*. [*wł. Har-Magedon - W Biblii: miejsce ostatecznej walki między siłami dobra i zła przed dniem Sądu Ostatecznego; symbol decydującego, ostatecznego starcia - przyp. tłum.] - Słucham. - Będziemy musieli wejść do Iraku. Dokonamy desantu powietrznego: zeskoczymy na tyłach Hussajna, zabierzemy lub zniszczymy pociski i głowice, i znikniemy najszybciej, jak się da. Musimy to zrobić, zanim zdecyduje się ich użyć. Cisza. A potem: - To nie będzie łatwe. - Oczywiście, panie generale. Wiem o tym. - Saddam może was wszystkich upolować. - To możliwe. Ale najpierw zniszczymy pociski. Generale, albo zdecydujemy się zapłacić dzisiaj niewielką cenę, albo jutro przyjdzie nam ponieść o wiele większe koszty - nie ma innego wyboru. Jeżeli jednak ma się nam udać, trzeba koniecznie go zaskoczyć. Musimy przejąć inicjatywę, póki jeszcze jest czas. - Wcale mi się to nie podoba, za duże ryzyko. Zbyt wiele rzeczy może się nie powieść, a wtedy zostaniecie przykuci na dobre do ziemi i poniesiecie dotkliwe straty. Irakijczycy mogą was wszystkich pochwycić, i wówczas będziemy mieć do czynienia z kwestią więźniów politycznych. Nie, jedyne wyjście to atak z powietrza. Rozwalimy bazę w drobny mak, i taki będzie koniec arsenału nuklearnego Saddama. Stracimy może paru pilotów, ale nie całą masę ludzi. - Gdyby zniszczenie tych rakiet stanowiło jedyny cel, zgodziłbym się z panem - podjął Jake. - Ale tak nie jest. Musimy udowodnić całemu światu, że Saddam jest w posiadaniu tej broni. Będziemy musieli pokazać światu pociski i głowice. Mój plan wygląda następująco... - Przystąpił do wyjaśnień. Zajęło mu to prawie pięć minut. Gdy skończył, Land milczał jeszcze przez kilka sekund. Wreszcie odezwał się: - Cóż, być może zastanowię się nad tą propozycją. Przedstawię ją prezydentowi. Jako żołnierz powiem panu teraz tylko tyle, że to wszystko jest nazbyt skomplikowane. - To nasza największa szansa. - Pomyślę nad tym. Kiedy zamierzałby pan przeprowadzić tę operację? - Najszybciej, jak to możliwe, panie generale - kiedy tylko będzie gotowy odpowiedni plan. Im szybciej, tym lepiej. Jutro mam lecieć jednym z rosyjskich odrzutowców do Pietrowska - startujemy z bazy powietrznej w Lipiecku, stąd wyruszamy za jakąś godzinę. Sądzę, że dziś wieczorem dokonamy przeglądu samolotów, a jutro z samego rana polecimy. Jutrzejszej nocy mógłbym już wylądować w Arabii Saudyjskiej. - Według specjalistów od pogody, w rejonie Pietrowska można spodziewać się rozproszonych i rozbitych chmur warstwowo-kłębiastych, zachmurzenie rzędu pięćdziesięciu procent. Pułap chmur - około tysiąc metrów, przelotne opady. - Zupełnie nieźle. - Kto jest drugim pilotem? - Komandor porucznik Moravia, panie generale. - Dobrze. Niech pan zabierze ze sobą szyfrator i zadzwoni do mnie z Lipiecka przed startem. Wrócę teraz do Białego Domu i zobaczę, co oni tam myślą o Hussajnie. - Tak jest. - Powodzenia, Jake. - Dziękuję, panie generale. Pozostawały tylko dwie możliwości, by powstrzymać Saddama Hussajna: atak z powietrza lub przeprowadzenie desantu powietrznego. Jake zastanawiał się nad treścią tych słów po odłożeniu słuchawki. Kiedy w tym niebezpiecznym świecie wybór ograniczony jest do dwóch zaledwie możliwości, to znaczy, że wszyscy są w poważnych tarapatach. Wiedział o tym, podobnie jak Hayden Land, ale czy prezydent również zdawał sobie z tego sprawę? Rita była w mieszkaniu i układała włosy w kok, trzymając w ustach spinki do włosów. Założyła już kombinezon lotniczy i buty o stalowych noskach. - Gertuda Murgatroyd Tarkington - zaproponował. - Może być też Tarkington-Moravia albo Moravia-Tarkington. Chcesz, żeby miała podwójne nazwisko? - Tarkington wystarczy - orzekła, rozciągając w szerokim uśmiechu wypełnione spinkami usta i spoglądając na odbicie męża w lusterku. Wcisnął dłonie w spodnie i stał, biegając wzrokiem dookoła i unikając jej spojrzenia. - Powiedziałaś rodzicom? - spytał wreszcie. - Oczywiście, że nie. Wiesz tylko ty. Poczekamy, aż bocian sam zaniesie im wiadomość. - To bociany naprawdę przynoszą dzieci? - Dzisiaj już nie, ale kiedyś tak. Zatopił się na moment w rozmyślaniach nad bocianami przynoszącymi niemowlęta. Rzeczywiście, jego wiedza na temat posiadania dzieci była nader skromna. Zerknął na jej odbicie w lustrze i poprosił: - Uważaj tam na siebie. - Będę uważać. - Musisz być na wszystko przygotowana. - Nie obawiaj się. Zbliżył się i stanął tuż za nią. - Zanosi się na to, że będzie to mała jednodniowa wycieczka do Pietrowska: dolot, wykonanie paru podejść z ostrym strzelaniem i powrót do hangaru. Ale równie dobrze sprawy mogą przybrać inny obrót. - Co masz na myśli? - Siedzieliśmy pewnej nocy w parku, kiedy zaczęto do nas strzelać. Myślę, że co poniektórzy chętnie ujrzeliby Jake’a Graftona w grobie. Komuś bardzo zależy na tych rakietach. Miej oczy otwarte: jak tylko ktoś zacznie patrzeć na ciebie zezem, strącaj go bez namysłu prosto na ziemię. Rita skończyła układanie włosów i wpięła szpilki. - Do Graftona strzelali zawodowcy - podkreślił. - Każdy, kto bierze go sobie na kark, pakuje się w poważne kłopoty. Pamiętaj, nie odstępuj go ani na krok, trzymaj się zawsze blisko niego, ale obojętnie co by się działo, leć własnym samolotem. - Tak zrobię, Toad. Ukończyła fryzurę i odwróciła się twarzą do niego. Położył swoje dłonie na jej ramionach. - Chcę cię widzieć z powrotem w jednym kawałku. - Wiem, kochanie. - Musiało nas nieźle przycisnąć do muru, skoro wysyłamy do walki ciężarne kobiety. - Przestań gadać i pocałuj mnie. Jake postanowił zabrać w drogę Spiro Dalwortha, który mówił po rosyjsku. Na nieszczęście porucznik nie miał pojęcia o lotnictwie, samolotach i uzbrojeniu, stąd też tłumaczenie specjalistycznych zwrotów nastręczało mu pewne trudności. W końcu jednak Jake i Rita dowiedzieli się wszystkiego, co trzeba. Zasiadając na zmianę w kabinie Su-25 zadawali pytania, Dalworth je tłumaczył, a rosyjski pilot udzielał odpowiedzi. Rosjanin, młody pilot w stopniu porucznika, przeżył prawdziwy szok kulturowy. - Kto będzie leciał? - zwrócił się do Dalwortha. Ten wskazał na Jake’a i Ritę. - Kobieta!? - Tak. - Pilotować będzie kobieta? - Tak. Gdy pytanie zadawała Rita, odpowiedź padała krótka i lakoniczna. Z kolei kiedy pytającym był Jake, Dalworth ledwie że mógł nadążyć z tłumaczeniem potoku słów Rosjanina. Rita zorientowała się, w czym rzecz i od tej pory przekazywała swe uwagi Jake’owi, który powtarzał je w formie pytań. Tym sposobem cały proces wydawał się przebiegać znacznie sprawniej. Ciemnooliwkowy samolot z czerwoną gwiazdą wymalowaną na ogonie sprawiał wrażenie doskonałego sprzętu wojskowego. Napędzały go dwa silniki turboodrzutowe, z których każdy osiągał ciąg maksymalny 4.100 kG. Na dziesięciu podskrzydłowych wysięgnikach Su-25 mógł przenosić silny ładunek uzbrojenia podwieszanego. Był zaopatrzony w odpowiednio duży zapas paliwa i uzbrojony we wbudowane wewnątrz dwulufowe działko o kalibrze 30 mm. Su-25 wydawał się mieć wszystko, co niezbędne do przeprowadzania ataku na cel naziemny. Za to awionika pozostawiała wiele do życzenia. Samolot nie miał komputerowego systemu wspomagania pilota, który sam musiał prowadzić nawigację, korzystając z minimalnego wsparcia ze strony urządzeń elektronicznych. Jake i Rita byli zatem skazani na lokalizowanie celu za pomocą własnego wzroku i atakowanie go rakietami niekierowanymi. Maszyna miała dalmierz laserowy i mogła wypuszczać nakierowywane laserem pociski, ale nie została zaopatrzona w laserowy podświetlacz celu. Celownik strzelecko-bombardierski był bardzo prymitywny. Kabina pilota i zakres jego obowiązków nie prezentowały się zbyt skomplikowanie, za to przełączniki i urządzenia pomiarowe były porozrzucane po całej kabinie, najwyraźniej bez żadnego uprzedniego planu zmierzającego do ułatwienia pracy pilotowi. Widzialność z kabiny również nie była najlepsza. Fotel pilota był znacznie wysunięty do przodu w stosunku do skrzydeł, co dawało dobre warunki obserwacji do przodu, jednak widzialność do tyłu i na dół była znacznie ograniczona. Tablica przeciwdziałania elektronicznego była prosta i zawierała jedynie wskaźniki pasywnego systemu ochrony. Wychwycenie samolotu przez radary nieprzyjaciela sygnalizowały zapalające się światełka, jednak po otrzymaniu tego ostrzeżenia pilot musiał dalej radzić sobie sam. - To nie to samo, co A-6 albo F/4-18 - zauważyła Rita. - Przypomina raczej A-7 - mruknął Jake. Jedynym napotkanym oficerem był ów porucznik, który przyprowadził ich do hangaru na krótki instruktaż. Zwracała uwagę nieobecność dowódcy bazy i dowódcy pułku lotniczego; wypełniali rozkazy otrzymane z Moskwy, ale nic ponadto. Oficerowie kwaterowali w koszarach. Rita rzuciła swoje rzeczy na piętrowe łóżko i odwzajemniła spojrzenie szepcącym między sobą rosyjskim pilotom. Zaproponowano im jedzenie, ale Jake w imieniu wszystkich odmówił - wolał nie ryzykować biegunki, lepiej już było trochę się przegłodzić. Używając swego sprzętu łączności satelitarnej przeprowadził kolejną długą rozmowę z generałem Landem w Waszyngtonie, po czym usiadł z Ritą na dolnym łóżku i zaczął studiować przywiezione z Moskwy mapy. Tylko za ich pomocą mieli odnaleźć bazę w Pietrowsku, a potem trafić z powrotem do Lipiecka. Większość rosyjskich naziemnych instalacji nawigacyjnych nie działała, a co do pozostałych, to trudno było orzec, na ile można na nich polegać. W łazience doszło do niewielkiego zamieszania, kiedy to Spiro starał się nakłonić do wyjścia wszystkich Rosjan, aby umożliwić Ricie skorzystanie z pomieszczenia. Wkrótce jednak światła zgasły bez fanfar, Rita bowiem, ku rozczarowaniu grupki gapiów, wśliznęła się pod koc kompletnie ubrana. Jake Grafton leżał na łóżku ze wzrokiem wbitym w ciemność. Był zmęczony, lecz nie czuł senności. Hangar, w którym składowano pociski i głowice, zajmował pierwsze miejsce na liście celów przeznaczonych do zniszczenia jutrzejszego ranka. Potem, jeśli starczy im bomb lub pocisków, przyjdzie kolej na halę sterylną ze zgromadzonymi w niej częściami głowic. Musieli wykonać zadanie za pierwszym razem. Proszenie Jelcyna o pozwolenie na odbycie jeszcze jednej misji nie wchodziło w rachubę, zważywszy na „wyjątkową” chęć współpracy i „przyjazną” postawę wykazywaną przez tutejszych ludzi w mundurach. Później pozostawał jeszcze problem rakiet w Iraku. Ile czasu ludzkość miała jeszcze przed sobą, nim Saddam Hussajn uzna, że jego nowy arsenał osiągnął zdolność operacyjną? Czy iracki dyktator doszedł już do tego etapu? W jaki sposób Amerykanie powinni zaplanować dokonanie desantu powietrznego na teren Iraku, aby ograniczyć do minimum setki możliwych zagrożeń, a przy tym zapewnić sobie sporą szansę przechwycenia lub zniszczenia pocisków, nim wojsko irackie odpowie zmasowanym odwetem? Czy szansę powodzenia były na tyle duże, by wydać ludziom rozkaz, czy też należałoby raczej prosić żołnierzy o zgłaszanie się na ochotnika? Zgłoszą się wszyscy jak jeden mąż, co do tego nie miał żadnej wątpliwości, nie chciał jednak brać udziału w namawianiu kogokolwiek do popełnienia samobójstwa. Ani też nie zamierzał sam go popełniać. Co planował teraz Herb Tenney? Czy CIA poinformowała go o planowanej akcji zbombardowania bazy? Jak Tenney mógł na to zareagować? I dlaczego miałby w ogóle reagować? Dziesiątki pytań, a żadnych odpowiedzi. Ale po kolei... Jutrzejsza misja będzie prawdziwą przeprawą: dotarcie do Pietrowska jedynie w oparciu o obserwację punktów naziemnych to nie lada sztuka. Pokonanie tej trasy samolotem, którym nigdy dotąd nie latał, stanowiło niebywałe wyzwanie. Skala trudności nie byłaby wcale mniejsza, gdyby dysponował aktualną wiedzą o odrzutowcach, czym nie mógł się przecież pochwalić. Kiedy po raz ostatni latał samolotem szturmowym? Trzy lata temu? Nie, cztery; mówiąc dokładnie, cztery lata i trzy miesiące. Do tego jeszcze Rita nigdy nie uczestniczyła w walce. Nie spodziewał się wprawdzie, by miało dojść do starcia, ale co będzie, jeśli ktoś zacznie strzelać? Jak Rita da sobie radę? Może powinien był jej coś powiedzieć. Ale co? Znając Ritę Moravia wiedział, że z czymkolwiek by nie wyszedł, zrani tylko jej dumę. Oczywiście, nie pisnęłaby by słowa, odpowiadając z najwyższym szacunkiem „tak jest, panie admirale” i „nie, panie admirale”, lecz... Co zatem mogło się jutro nie udać? Co najwyżej parę milionów rzeczy... Zaczął układać ich listę, badać wszystkie ewentualności, starając się przewidzieć swoje reakcje w sytuacji, gdyby przyszło mu stanąć oko w oko z rzeczywistymi problemami. W godzinę później wciąż jeszcze krążył myślami wokół nieprzewidzianych wypadków, aż w końcu zapadł w niespokojny sen wypełniony wizjami krwi i katastrofy. W ramach kontroli przed lotem sprawdzał właśnie urządzenie katapultujące fotel i wyciągał zawleczki zabezpieczające, kiedy spostrzegł, że jedna jest już wyjęta. Wisiała samotnie połączona z innymi za pomocą czerwonej taśmy, lecz skąd mogła pochodzić? Zaczął szukać. Pewnie gdzieś z boku fotela, gdzie zabezpieczała mechanizm uruchamiający spadochronik wyciągający właściwą czaszę spadochronu. Znalazł to miejsce: z otworu wystawał stalowy gwóźdź. Spróbował wyjąć go palcami. Nic z tego, tkwił na dobre. Stalowy gwóźdź został tu przez kogoś wbity. Fotel mógł być w dalszym ciągu wystrzelony, tyle tylko, że teraz spadochronik wyciągający nie rozwinąłby się, sprawiając, iż czasza spadochronu pozostałaby w pokrowcu; a on, siedząc w fotelu i czekając na otwarcie się czaszy, mknąłby ku zbliżającej się powierzchni ziemi. Zszedł po drabince na betonową płytę i zbliżył się do Spiro Dalwortha, który stał w towarzystwie rosyjskiego porucznika, jedynego oficera, z jakim dane im było dotychczas rozmawiać. - Spiro, powiedz temu błaznowi, żeby zaprowadził mnie do dowódcy bazy. Dalworth wybuchnął potokiem rosyjskich słów. Gdy to nie pomogło, powtórzył jeszcze raz. Rosjanin zrobił wielkie oczy, ale odwrócił się na pięcie i zaczął iść. Jake Grafton i Spiro Dalworth trzymali się dwa kroki za nim. Biuro dowódcy bazy mieściło się w rozpadającym się betonowym budynku, przed którym powiewała na maszcie rosyjska flaga. Okazał się nim pulchny jegomość w kapiących od złota epoletach, co wskazywało chyba na szarżę generalską. - Powiedz mu, że w moim samolocie dokonano sabotażu: ktoś wbił stalowy gwóźdź w fotel katapultowy, aby uniemożliwić jego poprawne funkcjonowanie. Dalworth przetłumaczył. Na twarzy generała odmalował się sceptycyzm. - Chcę dostać dwie inne maszyny - zażądał Jake. - I jego ludzie mają je uzbroić na naszych oczach. Tym razem generał wybuchnął potokiem rosyjskich słów, dziko przy tym gestykulując. - Mówi, że pan się myli. Nic pan nie wie o tym samolocie, a to naprawdę dobra maszyna, sprawdzona w walkach w Afganistanie. Wszyscy jego żołnierze to weterani i sprawują doskonałą opiekę nad powierzonym im sprzętem. To pierwszoliniowa jednostka bojowa, a nie... - Podnieś słuchawkę jego telefonu i zadzwoń na Kreml. Poproś Jelcyna. Trzeba oddać Dalworthowi sprawiedliwość, że nie wahał się ani chwili; chwycił słuchawkę, jakby zamierzał zamówić pizzę. Kiedy poprosił po rosyjsku telefonistę o połączenie z centralą na Kremlu, generał zerwał się z krzesła jak wystrzelony z procy. Jake był przygotowany. Wyciągnął swoje Magnum.357 z kabury pod ramieniem i posłał pocisk w blat biurka generała. Odgłos wystrzału odbił się od ścian pokoju potężnym, paraliżującym hukiem. Kula wybiła zgrabną dziurę w blacie drewnianego biurka, wyrywając przy tym długą drzazgę. Dalworth o mało nie upuścił słuchawki. Generał stanął jak wryty, wybałuszając oczy na Jake’a, który patrząc mu prosto w twarz schował rewolwer do kabury ukrytej pod skórzaną kurtką lotniczą. Drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł żołnierz z karabinem. Dalworth powiedział coś generałowi i gestem nakazał wyjść żołnierzowi; ten w końcu wycofał się z pokoju zamykając za sobą drzwi. Dalworth zaczął mówić do słuchawki. Po trzech, czterech zdaniach i chwili oczekiwania, spojrzał pytająco na Jake’a. - Powiedz im, że ten oto generał nie rozumie, iż ma z nami współpracować. Powiedz im, że w dwóch samolotach, które wyznaczył nam do lotu, dopuszczono się sabotażu. Powiedz im, że chcę dostać dwa sprawne, w pełni uzbrojone samoloty, i to zaraz, zgodnie z tym, co prezydent Jelcyn obiecał prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Dalworth przetłumaczył kolejno wszystkie zdania i przez moment słuchał, po czym przekazał słuchawkę rosyjskiemu generałowi, który przyjął ją z ociąganiem. Kiedy wreszcie odłożył ją na widełki, wstał, poprawił bluzę munduru burknąwszy coś opryskliwie Dalworthowi, po czym wcisnął zamaszyście czapkę na głowę i ruszył ku drzwiom. - Mamy za nim iść, panie admirale. Z tego co zdołałem się zorientować, zapowiedziano mu bez ogródek, że jak nie będzie współpracować, to odwiedzi Syberię. Jake chrząknął i podążył za generałem. Rosyjski generał stał pośrodku płyty postojowej i wściekłym głosem wydawał rozkazy; najpierw wskazał na samoloty pierwotnie przeznaczone dla Jake’a i Rity, następnie na rząd Su-25 wciąż zaparkowanych między osłonami. Gdy do Jake’a podeszła Rita, generał dyrygował służbiście oficerami i żołnierzami. Wyciągnęła rękę pokazując admirałowi pięć rublowych monet. - Znalazłam je przyklejone do łopatek wirników, we wlotach samolotu, którym miałam lecieć. Jake kiwnął domyślnie głową. Dopóki silniki pracowałyby na wolnych obrotach, monety pozostawałyby nadal przyklejone, ale kiedy nabrałyby obrotów na pełnej mocy startowej, monety musiałyby pewnie odpaść i ulec wessaniu przez sprężarki, co zapoczątkowałoby w kilka sekund później odpadanie łopatek wirnika. Spodziewanym następstwem byłby katastrofalny defekt silnika i prawdopodobny pożar w chwili, gdy samolot wznosiłby się w powietrze z pełnym ładunkiem uzbrojenia. Niezwykle widowiskowy rodzaj śmierci. Zamiana samolotów trwała godzinę. Nowe maszyny zostały wyprowadzone za pomocą ciągnika i zatankowane. Dwa zespoły techników zdjęły 250-kilogramowe bomby z maszyn, na których dokonano sabotażu, i podczepiły je pod skrzydłami nowo podstawionych samolotów. Inny zespół zbrojmistrzów założył taśmy nabojowe w obu działkach. W tym czasie Rita sprawdzała każdą z maszyn, kontrolowała zapalniki bomb i uważnie oglądała przetyczki zabezpieczające. Wciąż była tym zajęta, kiedy generał oznajmił Dalworthowi, że samoloty są gotowe. Ten przetłumaczył wiadomość Jake’owi. Grafton odwrócił się plecami do maszyn i pobiegł wzrokiem w stronę budynku biurowego, połączonego linią telefoniczną ze skrzynką na słupie, przez którą przechodziły także linie wychodzące z hangaru i ciągnęły się dalej na wschód, ginąc za jakimiś budynkami, wyglądającymi na żołnierskie koszary. Nad ich głowami chmury płynęły w kierunku południowo-wschodnim; między nimi prześwitywały skrawki błękitnego nieba. Kłębiaste obłoki były ciężkie od wilgoci. Po skończeniu kontroli Rita zbliżyła się do admirała. - Możemy lecieć, kiedy tylko będzie pan gotów. Na masce ciągnika Rosjanie ułożyli kombinezony przeciwprzeciążeniowe, uprzęże spadochronowe, maski tlenowe i spory wybór hełmów. Admirał i Rita ubrali się starannie i zaczęli przymierzać hełmy, aż natrafili na najlepiej pasujące. - Ja poprowadzę - zapowiedział Jake. - Ruszysz za mną, jak tylko zacznę rozbieg i ustawisz się nade mną. Przez cały czas będziemy lecieć na wysokości poniżej siedemdziesięciu metrów. Wyżej wejdziemy dopiero wtedy, gdy w zasięgu wzroku znajdzie się cel. Radiostacja ma cztery kanały, my będziemy używać pierwszego. Sprawdź radio jeszcze przed startem, a potem trzymaj się od niego z daleka, z wyjątkiem nagłej konieczności. Po chwili ciągnął dalej: - Kiedy znajdziemy się w powietrzu, przestrzelam działko i przy okazji strącę skrzynkę telefoniczną na skraju bazy. - Ktoś ci mówił, jak na tym latać? - Prowadź maszynę równo i spokojnie, pozwól, by leciała sama. Żadnych gwałtownych manewrów - do niczego jej nie zmuszaj. Staraj się w miarę możliwości nie przekraczać połowy osiągów. Sprawdź wzrokiem każdy przełącznik, zanim z niego skorzystasz. Bądź cały czas czujna, nie pozwól sobie nawet na sekundę odprężenia. - Znasz ustawienie celownika bombowego? - Dwieście trzydzieści. - W porządku. Posłuchaj, gdyby coś mi się przydarzyło, to bez względu na okoliczności musisz zbombardować hangar, w którym składowane są pociski. - Tak jest, panie admirale - odparła rzeczowo, bez drgnienia głosu. Jake Grafton wolał się upewnić, że został należycie zrozumiany. - Chcę powiedzieć, że masz zrobić wszystko, żeby zniszczyć te pociski. - Rozumiem. Przebiegł wzrokiem po jej twarzy. Miał przed sobą piękną kobietę, ale w jej oczach malowały się teraz pewność siebie i zdecydowanie, jakie pasowałyby w równym stopniu do każdego z mężczyzn, z którymi kiedykolwiek wzbijał się w powietrze. W pełni zadowolony, zwrócił się do Dalwortha. - Zostań przy śmigłowcu i dopilnuj, żeby pilot nigdzie się nie oddalał. Jeżeli będzie trzeba, to pomachaj mu pieniędzmi przed oczami. I nie pozwól, żeby ktoś tutaj dotykał maszyny. Jeżeli nie wrócimy w ciągu trzech godzin, to zmykaj stąd jak najszybciej. - Tak jest. - No to do dzieła - mruknął Jake do Rity, wkładając na głowę hełm. - Panie admirale... - zaczęła Rita. - Chciałam podziękować. Jake spojrzał na nią, nie bardzo rozumiejąc, o co jej chodzi. Stanęła na baczność i zasalutowała. Kiwnął głową w jej stronę i w kierunku zaskoczonego Spiro Dalwortha, i trzymając w ręku mapy, udał się do samolotu. Samolot Jake’a nie chciał oderwać się od pasa startowego. Z silnikami pracującymi na pełnej mocy nabierał prędkości jak należy, ale przednie podwozie nadal przylegało mocno do powierzchni. Pociągnął za drążek na próbę. Wyważenie! Powinien ustawić je w położeniu startowym. Wcisnął teraz kciukiem odpowiedni przycisk i pociągnął na siebie drążek. Nos samolotu wzniósł się w górę, a za nim podwozie główne. Leciał. Maszyna kołysała skrzydłami: wyrównał to za pomocą klapolotek i sięgnął do dźwigni ciągu. Ani drgnęła. Pchnął ją, a następnie przyciągnął. Tym razem ruszyła: trzeba ją było mocno ciągnąć. Samolot zwiększał prędkość z nosem wyważonym ku dołowi. Wskaźnik pokazywał przyrost mocy. Kiedy Jake nabrał już pewności, odszukał dźwignię klap i przesunął ją w górę. Na wysokości trzystu metrów zmniejszył nieco dopływ paliwa, obniżył trochę nos maszyny i przechylił ją piętnaście stopni w lewo. Wyrównał lot w poziomym skręcie w lewo. Zerknąwszy przez lewe ramię, dojrzał samolot Rity. Poczuł, że maszyna zaczyna wytracać prędkość. Dodał ciągu i ustawił położenie nosa, przeklinając sam siebie za tak kiepską znajomość pilotowanego samolotu. Maska tlenowa nie przylegała dokładnie. Wokół policzków uciekał tlen, wydając odgłosy bulgotania, które słyszał mimo dobiegającego z oddali ryku silników. Lewą ręką próbował zacisnąć paski przytrzymujące maskę, wreszcie zrezygnował. Jeszcze raz rzucił okiem na Ritę, która skręciła za nim i była już blisko. Dziewczyna ma pewną rękę, nie trzeba się o nią martwić. Powinien skupić się na własnym locie. Kiedy Rita wyrównała, ustawiając się za nim po prawej stronie, spojrzał w dół ku ziemi. W porównaniu ze standardami amerykańskimi, baza była niewielka: małe budynki skupiono ciasno obok siebie, prawdopodobnie w celu zapewnienia możliwości dojścia wszędzie na piechotę. Wokół niej rozciągały się wielokilometrowe obszary leśne. Dostrzegł biegnącą w dal linię telefoniczną. A tam, u przecięcia dróg, czy to nie skrzynka telefoniczna umocowana na słupie? Zawrócił, wyrównał lot i sięgnął do głównego przełącznika uzbrojenia, przesuwając go w górę; w przeciwieństwie do samolotów amerykańskich, nie miał żadnego pierścienia zabezpieczającego. Teraz przełącznik broni. Kiedy go przekręcił, usłyszał głuchy trzask: znak, że działko zostało załadowane. W każdym razie żywił taką nadzieję. Po włączeniu systemu uzbrojenia zapaliła się siatka celownika. Zaraz, ile według słów rosyjskiego pilota wynosi poprawka w celowniku działka? Dwadzieścia pięć? Ruszył pokrętłem regulatora. Położył maszynę na lewe skrzydło i znów zaczął wypatrywać skrzyżowania dróg. Leżało kilka kilometrów po lewej stronie, nieco za nim, skręcił więc ostro, żeby obrócić nos samolotu. Dodał gazu w skręcie, kiedy skrzydła wróciły prawie do poprzedniego poziomu. To będzie przyjemny, wolny przelot, masa czasu, żeby dobrze wymierzyć. Leciał za prędko. Mniej gazu, nos leciutko w dół i wyważyć maszynę. Skupił uwagę na wypatrzeniu słupa w celowniku. Piekielnie mały cel, za mały... Jest! Cholera, był już za blisko. Sterem kierunku obrócił nieco nos maszyny, i regulując drążkiem ustawienie nosa, ściągnął szybko spust. Maszyna zawibrowała i przez celownik zobaczył ogień z luf. W nocy błysk wystrzału mógłby oślepić człowieka. Palec ze spustu i drążek natychmiast na siebie. Z nosem mocno wzniesionym nad linią horyzontu odwrócił maszynę o dziewięćdziesiąt stopni i rozejrzał się. Ostrożnie, chłopie, masz przewieźć cichutko i wolniutko nielichy ładunek! Słup z puszką leżał na ziemi! Wyrównać... podnieść nos. Więcej gazu. W bezpiecznej odległości od ziemi, teraz kurs sto trzydzieści. Wykręcił szyję, żeby odszukać Ritę. Była tam, gdzie przedtem: z boku i nieco nad nim. Widząc, że patrzy w jej stronę, przybliżyła się nieco i uniosła kciuk. Oba odrzutowce wkrótce minęły ostatnie zalesione obszary i znalazły się nad stepem. Jake obniżył wysokość do około siedemdziesięciu metrów nad pofałdowanym terenem, co wiązało się z koniecznością ciągłego gimnastykowania się z drążkiem i regulacji wyważenia maszyny, w miarę jak ta wznosiła się i opadała w zależności od rzeźby terenu. W dole od krańca po kraniec horyzontu rozpościerał się stepowy krajobraz, przecinany jedynie kopcami pszenicy i od czasu do czasu zakurzoną drogą. Szeroką dolinę Wołgi ludzie zamieszkiwali od niepamiętnych czasów. Nie ulegało jednak wątpliwości, że obecnie opady promieniotwórcze uczynią ją niedostępną dla przyszłych pokoleń. Nawet wtedy, gdy zajęty był trzymaniem kursu i wysokości, nie mógł przestać myśleć o ogromie tragedii sierdobskiej. Gdy był młodszy, uwielbiał taki rodzaj latania. Mknąć nisko ponad otwartą przestrzenią, za pomocą drążka i przepustnicy wprawiać samolot we wdzięczny, kręty taniec, doskonale zespolony z rytmem wznoszenia się i opadania terenu - oto jak powinno wyglądać latanie, harmonijne zespolenie człowieka, maszyny i przyrody. Dzisiaj nie zadumał się ani razu nad czarem takiej chwili. Rozmyślając o rozwianych marzeniach, o tyranach i ludziach skażonych promieniowaniem, nie przestawał wodzić oczami po terenie, zerkając jednocześnie co jakiś czas na tablicę przyrządów. Przy okazji jednej z takich kontroli wzrok przykuło mu światełko, mała żaróweczka, na przemian zapalająca się i gasnąca. Przyjrzał się uważnie, identyfikując przyczynę sygnału: został oświetlony radarem myśliwca. Być może piloci myśliwców jeszcze go nie zlokalizowali, ale już się za nim rozglądają. A niech to! Leciał, podobnie jak Rita, samolotem szturmowym o prędkości poddźwiękowej, a gdzieś tam w górze, ponad chmurami, polowały na nich samoloty myśliwskie. Tak, szukają właśnie ich. Musiał zakładać najgorsze - to jedyny sposób, żeby zachować życie. Szarpnął machinalnie za pasy przytwierdzające go do fotela i jeszcze mocniej je zaciągnął. Samoloty niespodziewanie wzbiły się nad niewielkim wzniesieniem i zaraz potem wyrosła przed nimi ogromna rzeka, w której rozległej, brunatnej toni odbijały się chmury i plamy błękitnego nieba. Maszyny przemknęły nad linią wysokiego napięcia i wystrzeliły nad powierzchnię rzeki. Odbicie nieba w wodzie kazało Jake’owi podnieść oczy do góry: przemierzył wzrokiem nieboskłon i wypatrzył dwie podwójne smugi, W jednej chwili pod nosem maszyny wyrósł wschodni brzeg i Jake Grafton poderwał lekko samolot w górę, aby trzymać się tuż nad wznoszącym się terenem. Dwie podwójne smugi... Mogły je pozostawiać tylko myśliwce lecące w formacji. Myśliwce lecące w poszukiwaniu... Właśnie, kogo? Wschodni brzeg Wołgi żłobiły liczne parowy i koryta strumieni. Wybrał w miarę duży potok i opadł w dolinę wyżłobioną przez jego nurt, zmierzający na zachód w stronę rzeki. Przyczaił się w dole pod osłoną zarośli, kryjąc się przed radarami rozmieszczonymi na powierzchni ziemi: jak go wyłapią, przekażą jego namiar myśliwcom przechwytującym. Gdyby udało mu się utrzymać poniżej linii horyzontu radarów, nie zdołałyby go namierzyć. Ale lecące w górze myśliwce... Nowa generacja radzieckich samolotów myśliwskich zaopatrzona była w impulsowe radary dopplerowskie, które pozwalały im z wysokiego pułapu zidentyfikować i śledzić poruszający się cel pośród zakłóceń terenu. Nowe pociski zaś mogły odnaleźć cel samodzielnie. „Wypatrzony, zestrzelony” - jak to zwykli określać w swym żargonie spece od techniki. Lampka ponownie zapaliła się i zgasła kilka razy. Który myśliwiec mógł być najgorszy, MiG-29? Wystarczająco śmiercionośny, bez wątpienia, ale to jeszcze nie to. Bezsprzecznie najgroźniejszym samolotem, jaki przychodził mu na myśl, był kolejny majstersztyk z biura konstruktorskiego Pawła Suchoja - Su-27 Flanker. Zbudowany w połowie lat osiemdziesiątych z zamiarem zapewnienia przewagi powietrznej nad najlepszymi samolotami posiadanymi przez Zachód, Su-27 był, według oceny zachodnich analityków, lepszy w powietrzu od F-14, F-15, F-16 i F-18, jak również od każdego z myśliwców znajdujących się na wyposażeniu Francuzów, Anglików i Niemców. Jeżeli miał teraz nad sobą Flankery, to całkiem prawdopodobne, że byłe one wyposażone w pociski przeciwlotnicze AA-10 z aktywnym samonaprowadzaniem radarowym; rakiety typu: „wystrzel i zapomnij”. I jeden z takich pocisków mógł w tej właśnie chwili mknąć w dół. Obniżył nos maszyny i zmniejszył wysokość do piętnastu metrów nad skalistym potokiem. Rita w dalszym ciągu trzymała się koło niego, choć była teraz znacznie bliżej, lecąc nieco z tyłu w odległości zaledwie jakichś dziesięciu metrów. Ostrzegawcze światełko błyskało teraz nieprzerwanie. Znaleźli nas. Poślą nam rakietę - albo całe mnóstwo rakiet. Rozciągało się pod nim surowe, niezalesione pustkowie: wystające formacje skalne, kręte potoki w skalistych żlebach, piaszczyste połacie. Musiał się sporo natrudzić, żeby utrzymać maszynę w żlebie. Kilka razy, nie mogąc wykonać skrętu, podrywał samolot nad krawędzią unosząc się nad nią zaledwie o kilkadziesiąt centymetrów, by po chwili gwałtownie skręcić i wśliznąć się z powrotem do żlebu. Niemal instynktownie zdał sobie sprawę, że Rita podąża za nim lecąc tuż ponad strugami powietrza zostawianymi przez jego maszynę. - Mamy nad sobą myśliwce - zakomunikował jej przez radio. Żadnej odpowiedzi. Dla Rity Moravia cisza w eterze oznaczała ciszę w eterze. Jeżeli go w ogóle słyszała... Błysk po lewej stronie. Zerknął okiem w tamtym kierunku i dostrzegł wznoszący się obłok dymu wśród skalnych rumowisk, który przesunął się szybko za ogon maszyny, znikając mu z pola widzenia. Wybuch rakiety! - Strzelają - oznajmił przez radio. Podniósł nos samolotu i wypadł znad niewielkiej doliny, a następnie położył odrzutowiec na lewe skrzydło. Gaz do oporu, drążek na siebie - gwałtowne przyspieszenie wcisnęło go w fotel. Kolejny błysk, tym razem z prawej strony. Jezu, jeden Flanker może zabierać do ośmiu pocisków! Ile już wystrzelili? Po wyjściu z niemal dziewięćdziesięciostopniowego skrętu wyrównał i obniżył z powrotem nos maszyny. Od ziemi dzieliło go teraz zaledwie sześć metrów, co stwarzało wrażenie ogromnej prędkości. Ostrzegawcze światełko wciąż migotało. Impulsowy radar dopplerowski identyfikował poruszające się cele wykrywając ich zbliżanie się lub oddalanie od radaru. Gdyby udało mu się lecieć kursem prostopadłym względem szukającego myśliwca, jego radar nie zdołałby go wykryć. Tyle że, oczywiście, straciwszy go z pola widzenia myśliwiec mógł zmienić kierunek lotu i próbować wychwycić go ponownie. A jednak... Bacząc pilnie, by nie wcisnąć nieopatrznie manetki przyspieszenia, wykręcił szyję biegnąc wzrokiem ku ogonowi maszyny. Głupcze! Pociski mknąć będą z prędkością trzy, czterokrotnie większą od prędkości dźwięku - nigdy ich nie zobaczysz. Za to wypatrując ich możesz się co najwyżej zabić. Skupił się na pilotażu. Po dwudziestu sekundach przechylił samolot w prawo i po zmianie kursu o dziewięćdziesiąt stopni wyrównał. Powrócił na swój pierwotny kurs na południowy wschód. Ostrzegawcze światełko zgasło. Mały cud, chwilowe odroczenie wyroku. Nie miał żadnych złudzeń - prowadził samolot przeznaczony do niszczenia czołgów i zapewnienia własnym wojskom bezpośredniego wsparcia z powietrza, a sunące nad nim cudeńka z pracowni Suchoja stworzone zostały z myślą o zestrzeliwaniu innych samolotów. Rosjanie nie umieli wykonać porządnej maszynki do golenia a nawet odpowiedniej szczoteczki do zębów, ale jeśli tylko się przyłożyli, potrafili budować wspaniałe samoloty. Rozejrzał się za Ritą. Nigdzie jej nie było. Czyżby ją trafili? Ile paliwa mogli jeszcze mieć tamci? On i Rita wystartowali dosyć późno; możliwe, że myśliwce były już wtedy w powietrzu i teraz zaczyna się im kończyć paliwo. Pozostawało mu jedynie się o to modlić. Ostrzegawcze światełko znowu zamigotało. Skręcił na tyle, by móc obejrzeć się za siebie. Widzialność z tego rosyjskiego odrzutowca była naprawdę kiepska! Prawa strona czysta. Wykonał zwrot w lewo i obrócił się całym ciałem. Jest! W górze od podstawy chmury, niczym anioł zmierzający ku piekłu, pędził w dół myśliwiec! A Jake wciąż dźwigał dziesięć bomb o masie dwustu pięćdziesięciu kilogramów każda - dwie i pół tony niepotrzebnego balastu. Musi się ich pozbyć, jeśli nie chce stać się łatwym kąskiem dla polujących na niego myśliwców. Skręcił ostro w lewo, żeby umknąć przeciwnikowi i zmusić pilota myśliwca do przesunięcia się w prawo, i jednocześnie zajął się przełącznikami uzbrojenia. Lecąc obcym samolotem musiał uważnie badać wzrokiem każdy z nich, przyspieszając cały czas i nie tracąc nadziei, że nieprzyjaciel robi dokładnie to, czego od niego oczekuje. Będąc tak blisko ziemi Jake nie mógł, ot, tak po prostu, zrzucić bomb: trafiłyby w punkt niemal tuż pod nim i zapewne eksplodowały. W takim przypadku odłamki i siła wybuchu zniszczyłyby samolot wraz z nim na jego pokładzie. Po nastawieniu przełączników położył maszynę ostro na prawe skrzydło i ustawił ją pod kątem osiemdziesięciu stopni, osiągając w skręcie czterokrotne przeciążenie. W tym też momencie zwolnił bomby: siła odśrodkowa cisnęła je w lewo. Gdy tylko pozbył się ostatniej, zacieśnił skręt do sześciokrotnego przeciążenia. Gdzie podziewał się tamten myśliwiec? Jest - leci w górze po nieudanym ataku. Dobry Boże, oto i następny! Na jedenastej godzinie - pędzi na dopalaczu. Ci goście nie należeli do asów - zbyt szybko nadlatywali i po niewłaściwych trasach. Trzeba się tylko modlić, żeby nie uczyli się za prędko! Spojrzał na kompas: zmierzał na południowy zachód. Ustawił się bardziej na zachód i pchnął maszynę w dół. Chciał uciec w zarośla, zanim odnajdzie parowy prowadzące do Wołgi. Gdyby tylko udało mu się do nich dotrzeć... Myśliwiec lecący wysoko po jego lewej stronie rozwijał tak ogromną prędkość, że w powietrzu, które przecinał, zbierała się para - za każdym ze skrzydeł ciągnęła się smuga kondensacyjna. Cholera! To faktycznie Su-27! Rosjanin musiał lecieć na dopalaniu. Bez dwóch zdań, facet był dosyć agresywny. A tamten drugi - Jake okręcił się do połowy, żeby zerknąć, ryzykując przy tym zderzenie z ziemią - pędził w dół pod kątem trzydziestu stopni, nabierając prędkości. Ile paliwa mogą mieć te pajace? Jego jedyną szansę stanowiło ukształtowanie terenu. Tamci byli w stanie poruszać się szybciej, szybciej nabierali prędkości a Su-27 lepiej zachowywał się podczas walki kołowej. Przyjęcie otwartej walki z obydwoma równałoby się samobójstwu. Od ziemi dzieliło go teraz pięć, sześć metrów. Leciał jak się dało najszybciej, na ciągu maksymalnym; rozwijał teraz prędkość około ośmiuset kilometrów na godzinę. Był zbyt blisko ziemi, żeby się za siebie oglądać. Tak właściwie, to w ogóle leciał za blisko ziemi - przysiągłby, że w pewnej chwili musnął wystający głaz, ale widocznie zdołał go jakoś ominąć o centymetry. Otarcie się o powierzchnię ziemi przy tej prędkości oznaczałoby pewną śmierć - ale jego jedyną szansą przeżycia było lecieć niżej, niż mogliby tego dokonać piloci obu myśliwców. Tam - po prawej stronie! Teren zapadał się, przechodząc w wyżłobioną dolinę. W jednej sekundzie przechylił drążek i pomknął w głąb wąwozu. Ostry skręt - ciaśniej, jeszcze ciaśniej - żeby nie zderzyć się z wystrzeliwującymi nad nim ostrymi krawędziami. Gdy zagłębił się na dobre w krętej dolinie, zboczył na lewą stronę zmniejszając obroty silnika i otwierając hamulce aerodynamiczne. Prędkość gwałtownie zmalała. Gdyby któryś z tamtych zjawił się za nim w wąwozie... Po górnej powierzchni prawego skrzydła, niczym pomarańczowe jabłka, przebiegły ze świstem pociski z działka. Położył się instynktownie na prawe skrzydło. Klapy hamulców wciągnięte, ciąg do oporu. Myśliwiec przemknął obok niego z prawej strony; jego pilot wznosił maszynę i starał się zwolnić. Kiedy zgrabna sylwetka myśliwca znalazła się przed nim, Jake gwałtownie zwolnił i nacisnął spust działka kalibru 30 mm. Działko zawarkotało i wystrzeliło pociskami. Śmiercionośna smuga przecięła kurs skręcającego Su-27. W powietrzu zawirowały strzępy pokrycia. Rosjanin gubił jakieś blachy. Wyciek paliwa z tyłu. Błysk. Jake zwolnił spust i odskoczył w bok, w chwili kiedy myśliwiec eksplodował. Gdzie się podział tamten drugi? Jest! Nadlatuje z lewej strony. Jake wyraźnie dostrzegł płomienie wylotowe działek. Nos ostro w dół, z powrotem w dolinę. Atakujący myśliwiec zrobił podejście na zbyt dużej prędkości. Tak to jest, kiedy ma się naprawdę szybki samolot: człowiek chce wykorzystać całą prędkość, jaką zapewnili mu konstruktorzy, i czasem obraca się to przeciwko niemu. Rosjanin próbował wykonać zakręt o dziewięćdziesiąt stopni, ale przy tej prędkości lewe skrzydło utraciło nośność i maszyna zakoziołkowała. W mgnieniu oka Su-27 uderzył o ziemię i eksplodował. Jake powrócił w dolinę i zredukował obroty silnika do około dziewięćdziesięciu procent mocy. Sprawdził wzrokiem tablicę: przeklęte światełko wciąż błyskało. Wbił palce lewej ręki pod osłonę hełmofonu i otarł pot z oczu. Znowu go odnajdą. Ilu ich jeszcze było? Kiedy przelatywał z Ritą nad Wołgą, widział cztery maszyny. Dwie strącone, dwie nadal w powietrzu - być może w pościgu za Ritą, a może gdzieś tam w górze na ogromnej przestrzeni nieba ich piloci szukają go poprzez swój system radiolokacyjny lub wywołują przez radio swoich towarzyszy, którzy już nigdy się nie odezwą. Czy zdołają go odnaleźć w tej dolinie, która nagle z urwistego wąwozu zaczęła przechodzić w rozpostartą przestrzeń, po której strumień toczył swój nurt na ostatnim kilkukilometrowym odcinku do Wołgi? Zaraz, tam po lewej stronie pojawiła się inna dolina. Jake położył się na lewe skrzydło i wykonał skręt. Zawrócił do nowo odkrytej doliny, szukając wciąż osłony przy wtórze błyskania światełka ostrzegacza radarowego. Jake Grafton odbył swój pierwszy lot bojowy ponad dwadzieścia lat temu w Wietnamie. Znał twardą, nieubłaganą prawdę głoszącą, iż pilot, który w walce powietrznej popełni błąd jako pierwszy, ginie. Obaj piloci, którzy dopiero co stracili życie na myśliwcach konstrukcji Suchoja, popełnili fatalne omyłki. Pierwszy z nich wykonał zbyt szybkie podejście, i pozwolił sobie wejść na ogon, kiedy jego ofiara raptownie zwolniła. Drugi okazał się w gorącej wodzie kąpany - gnał bez opamiętania i będąc blisko ziemi stracił panowanie nad maszyną; w ułamku sekundy już nie żył, nie zdążywszy pewnie nawet uświadomić sobie, co się dzieje. Następnym razem Jake może nie mieć tyle szczęścia. Otarł znowu pot z oczu i zbadał wskaźnik paliwa: wciąż miał go pod dostatkiem. Podobnie jak u A-6, silniki rosyjskiej maszyny szturmowej zużywały paliwo ekonomicznie, a sam samolot zabierał go całe mnóstwo. To jedyna przewaga, jaką Jake miał nad atakującymi go myśliwcami, w których oszczędność zużycia paliwa poświęcono na rzecz zwiększenia prędkości, a zasięg - na rzecz wzrostu manewrowności. Gdzie podziewały się oba myśliwce? Ścigały Ritę? Na moment pojawił się niepokój o Ritę, ale odrzucił od siebie tę myśl. Należała przecież do zawodowców, przed przejściem do szkoły oblatywaczy przez dwa lata była instruktorem na samolotach typu F/4-18 Hornet - sama potrafiła zadbać o siebie. Miał taką nadzieję. Nie pora teraz się nią zamartwiać. Gdyby tylko znał jej obecne położenie... Nadlecieli od tyłu z obu stron. Zdał sobie sprawę z ich obecności, gdy dostrzegł błysk pocisków z działek, przelatujących tuż przed nosem samolotu z lewej strony w prawą. Pchnął drążek do przodu i w tym momencie kątem oka wychwycił pociski mknące nad poszyciem kabiny z prawej na lewą stronę; nic więcej jak świetliste wstęgi, ale dobrze wiedział, co oznaczają. Zaledwie po sekundzie ujemnego przeciążenia ściągnął drążek z powrotem, by uniknąć zderzenia z ziemią. Ale ten krótki moment wystarczył. W chwili, gdy pokonywał rosnące przeciążenie dostrzegł, jak para myśliwców przecina niebo nad nim i zatacza ostry łuk szykując się do następnego podejścia. Nie zdoła przetrwać kolejnego ataku. Otwierając przepustnicę do pełna, wznosił nos samolotu coraz wyżej, aż wzbił się nad urwisko z prawej strony doliny, a następnie skierował nos maszyny w dół. Wszedł mocno w ostry zakręt, starając się znaleźć z tyłu szybszego z myśliwców. Jego pilot w ogóle się nie rozglądał! Kretyn gapił się przed siebie w obawie, by nie zderzyć się z ziemią. Zagrożenie było istotnie poważne, gdy leciało się tak blisko brunatnej powierzchni umykającej z zawrotną prędkością zaledwie o kilkadziesiąt centymetrów poniżej końcówki prawego skrzydła. Dystans skrócił się wraz ze zmianą kąta widzenia celu: myśliwiec zaczął zwracać się w stronę Jake’a. Kąt mniejszy o około siedemdziesiąt, następnie osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt stopni - dwa samoloty mknęły już prostopadle do siebie. Jake przechylił maszynę w lekkim skręcie. Maksymalne odchylenie do strzału... Teraz! Ściągnął spust działka. Pociski wystrzeliły przed dziobem myśliwca i w mgnieniu oka samolot wpadł w ich strumień, który przeszył kadłub wzdłuż jego osi. Nos maszyny opadł, a jej prawe skrzydło pocałowało ziemię. Jake podniósł odrobinę nos swego odrzutowca, by nie podzielić losu Rosjanina, przechylił lekko maszynę i ściągnął drążek, dodając równocześnie ciągu. Gdyby udało mu się wystarczająco szybko wykonać skręt, mógłby przejść do ataku czołowego; jeśli jednak facet ma dość rozumu w głowie, nie przyjmie zaproszenia i ucieknie pionowo w górę, dokąd Jake, dysponując mniejszą mocą, nie zdoła za nim podążyć. I tak właśnie się stało, kiedy oba samoloty sunęły na wprost siebie. Jake szykował się do oddania strzału bez poprawki, ale nie potrafił wystarczająco szybko poderwać nosa maszyny w górę. Opadł z powrotem i ruszył ostro do przodu, aby ustawić oś samolotu równolegle do kanionu. Przemknął nad jego krawędzią i znalazł się pod osłoną ściany skalnej. Serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi. Można mówić o szczęściu! Trzy błędy i trzej martwi przeciwnicy, którzy nigdy już nie zmądrzeją. Ale czwarty nie był zielonym, nadgorliwym szczeniakiem, który uważał siebie za kuloodpornego. Kiedy tylko zorientował się, że zanosi się na atak czołowy, poderwał błyskawicznie nos swego odrzutowca. Takiego gościa niełatwo będzie zabić. A i Jake Grafton wcale nie był pewny, czy stać go jeszcze na to. Podniósł jakoś osłonę hełmu i otarł pot, który zalewał mu oczy, gdy podrywał samolot do szybszego lotu. Tym razem wzniósł się nad dolinę i spojrzał w górę i za siebie, aby zobaczyć, co zamierza Rosjanin. A co ty byś zrobił, Jake’u Graftonie? Zwolniłbym i podążył za przeciwnikiem obniżając się stopniowo coraz bardziej, a kiedy miałbym go w celowniku, otworzyłbym ogień. I po wszystkim. Pobiegł wzrokiem w kierunku myśliwca. Rosjanin znajdował się wysoko w górze w znacznej odległości za ogonem samolotu Jake’a i, z nosem skierowanym ku dołowi, leciał równoległym kursem. Musiał na moment stracić Jake’a z oczu i pozwolił mu odskoczyć, teraz jednak zbliżał się coraz bardziej. Miałeś niezłe życie, Jake. Znałeś paru świetnych facetów, kochałeś wspaniałą kobietę, latałeś na niezłych odrzutowcach. Może twoje życie miało dla kogoś jakieś znaczenie. Ale teraz wszystko skończone. Ten gość w górze zaraz z tobą skończy. Zabiera się do tego jak należy: wolno i metodycznie; nie zanosi się na to, że popełni jakiś błąd. A ty pożegnasz się z tym światem. Rosjanin przymknął przepustnicę i schodził w dół, niczym anioł zagłady. No i co? Przechytrzę tego łajdaka, ściągnę go prosto na ziemię. Lecz nawet w chwili, gdy myśl ta przemknęła mu przez głowę, dobrze wiedział, że nic z tego nie wyjdzie. Facet nie zrobi żadnego błędu, chyba że Jake zmusi go do działania. Jeżeli pozwoli mu rozgrywać własną kartę, to tamten z pewnością wygra. Jake Grafton zaryzykował kolejny rzut oka za siebie, by upewnić się, czy ma wystarczająco dużo miejsca. Chyba tak, chociaż będzie dosyć ciasno. Ściągnął drążek na siebie. Ciąg do oporu. Spokojne czterokrotne przeciążenie, żeby w górze zostało jeszcze co nieco w zapasie. Gdyby facet miał dość oleju w głowie i dysponował mnóstwem paliwa, włączyłby dopalacze i odskoczył w górę, żeby uniknąć zbliżającego się czołowego starcia. Czołowy atak, który każdemu z nich dawał po pięćdziesiąt procent szansy, to najlepsze, czego mógł próbować Jake, podczas gdy jego przeciwnik przewyższał go pod każdym względem, jeżeli chodzi o osiągi. Ale Rosjanin przyjął wyzwanie! Lecąc na plecach w najwyższym punkcie pętli, Jake odepchnął drążek do przodu, ustawił środek siatki celowniczej w górze, by uwzględnić kąt odchylenia pocisków, i pociągnął za spust. Rosjanin już do niego strzelał. Pulsujący ogień z lufy omiatał nos myśliwca, a Jake nie przestawał naciskać spustu. Czuł potężne uderzenia pocisków rozrywających kadłub jego samolotu. W chwilę potem samolot Rosjanina rozleciał się na kawałki. Jake przeciął chmurę wirujących szczątków i spróbował wyrównać maszynę. Spod lewego skrzydła wyciekało paliwo, lewy silnik przerywał. Wyłączył go. Po lewej stronie celownika bombowego zapaliła się duża czerwona lampka: ogień. Musiał mocno napierać na drążek, żeby kontrolować lot maszyny. Po chwili wyrównał lot. I wciąż żył. Ale jak długo? To zależało od ostrzegawczego światełka pożarowego. Rozbłysło kilka razy, po czym zgasło. Może miał mimo wszystko jakąś szansę. Zerknął na kompas: leciał na wschód. Położył się na prawe skrzydło, wchodząc w łagodny skręt, następnie pozwalając maszynie szybować w dół, pracował mocno sterem, by utrzymać ją w równym locie. Musiał znowu zejść nisko, aby uniknąć radaru śledzącego ten obszar nieba. Wyrównał, kierując się na południe i schodząc coraz niżej. Jeden z pocisków wystrzelonych z działka Rosjanina uderzył w drugi węzeł podwieszeń pod lewym skrzydłem, roztrzaskując go i skręcając do tego stopnia, że spod skrzydła wyciekało teraz paliwo. Patrząc na zniszczony wspornik Jake widział, jak resztki paliwa ze zbiornika skrzydłowego ulatują porwane przez pęd powietrza. Ciśnienie w głównym obwodzie hydraulicznym zbliżało się do zera. Jeżeli był to w ogóle wskaźnik głównego obwodu hydraulicznego. Migotanie ostrzegawczych światełek było teraz niemal możliwe do przewidzenia. Szczęściem nie doszło do eksplozji uszkodzonego silnika - gdyby tak się stało, pozostawałoby mu tylko pożegnać się z życiem. Serce nadal biło mu w piersiach mocnym rytmem. Wciąż żył! Pomyślał o martwym Rosjaninie - musiało być u niego pewnie krucho z paliwem, spieszyło mu się. Cóż, tym gorzej dla niego. Jack Yocke stukał machinalnie w klawiaturę laptopa i od czasu do czasu rzucał okiem na Toada Tarkingtona usadowionego w dużym fotelu. Toad trzymał w ręku pistolet i nie spuszczał wzroku z broni; kierował lufę to w tę, to w tamtą stronę, zaciskał dłoń na rękojeści i ważył w dłoni ciężar. Herb Tenney leżał na kanapie z dłońmi założonymi za plecami i unieruchomionymi plastrem. Nogi również miał ściągnięte plastrem, a kolejny jego pasek zaklejał mu usta. Amerykanin wydawał się zachowywać spokój. Więzy były dziełem Yocke’a, który posłużył się przy tym rolką plastra z zestawu pierwszej pomocy, kiedy Toad wprowadził więźnia pod bronią. W pokoju byli teraz wszyscy trzej: emanujący spokojem Herb, Yocke z głową pełną pytań, i Toad bawiący się cholernym pistoletem. - Zgodził się pójść bez oporów? - spytał Jack przerywając milczenie. - Uhm. - Gdzie go znalazłeś? - W kafeterii. Poczekałem, aż skończy kawę i poszedłem za nim. - Zastrzeliłbyś go, gdyby nie chciał iść z tobą? Toad w odpowiedzi rzucił Yocke’owi tylko krótkie spojrzenie, po czym jego wzrok spoczął ponownie na trzymanym w dłoni pistolecie. W jego oczach dziennikarz dostrzegł to, co Herb Tenney musiał z pewnością zauważyć piętnaście minut wcześniej: Toad nacisnąłby spust odczuwając przy tym takie same wyrzuty sumienia, jakich by doznawał rozgniatając muchę. Jack Yocke miał w głowie jeszcze jedno pytanie, chociaż go nie zadał. Zastanawiał się mianowicie, czy to Jake Grafton kazał Toadowi uwięzić Tenneya. Toad nie brał się za nic bez polecenia Jake’a Graftona, a gdy takowe już otrzymał, zrobiłby dosłownie wszystko. Ten głupek był niczym doberman gotów rozszarpać gardło pierwszemu z brzegu człowiekowi, na którego poszczuje go jego pan. Yocke westchnął i zajął się z powrotem stukaniem w klawisze. Porządkował właśnie informacje, jakie otrzymał na temat Nigela Kerena, agenta Mossadu przekupującego Rosjan w celu wydostania z Rosji Żydów oraz dokonującego zamachów na rosyjskich polityków, KGB wysadzającego w powietrze reaktor w Sierdobsku, hangaru pełnego uzbrojonych w głowice nuklearne pocisków i głowic, które wędrowały na południe do Iraku na pokładach samolotów. Siedział nad co najmniej czterema wielkimi tematami, z których każdy mógłby przynieść mu nagrodę Pulitzera, a jedyne, co mógł uczynić, to stukać w te zakichane klawisze i modlić się, że może już niedługo zadzwoni z jakimś materiałem do redakcji. Jeśli jeszcze będzie tam pracował! Czuł się trochę jak poszukiwacz, który, strawiwszy całe życie na gonieniu za drobinami złota, natyka się wreszcie na główną żyłę. I który nie ma pojęcia, dokąd ona wiedzie. Nie dysponował niczym więcej poza fragmentarycznymi informacjami. Jack Yocke spędził pięć lat na pogoni za tematami i zdawał sobie teraz sprawę, że zdobyte informacje trudno nazwać kompletnymi. Owszem, trafił na parę wspaniałych historii, ale nie wiedział, dokąd sięgają ich korzenie. Prawdę znał Jake Grafton, co do tego Jack był święcie przekonany. Cholera, sam zaczyna robić się równie bezmyślny jak Tarkington! Facet siedzi sobie i zabawia się pistoletem, a gdyby go zapytać, odpowie ci, że Jake Grafton wie wszystko. No więc jaki problem? Grafton powie ci to, co chce, żebyś wiedział i wtedy, gdy sam uzna to za stosowne. Jeżeli w ogóle taka chwila kiedykolwiek nadejdzie. A jeśli nie, to znak, że nie powinieneś o niczym wiedzieć. Jack Yocke wcale nie uważał, że Jake Grafton zna wszystkie odpowiedzi. Według niego admirał macał drogę przed sobą, starając się po wyglądzie drzew ocenić wielkość lasu. Jackowi Yocke’owi brakowało wiary Toada. Jego zdaniem prawda leżała pewnie gdzieś pośrodku. Wcisnął klawisz, żeby zapisać w pamięci komputera to, co do tej pory wystukał, po czym wyłączył urządzenie. Zakrył ekranem klawiaturę i wyjął wtyczkę z kontaktu. - Skończyłeś? - zagadnął Toad. - A co, nie widać? - fuknął Yocke. Był w stanie głębokiej frustracji, a zjawienie się Toada prowadzącego na muszce palanta z CIA w niczym mu nie pomogło. - Chciałbyś mi pomóc? - A o co chodzi? - spytał Jack podejrzliwie. - Posiedzisz tu z pistoletem i popilnujesz naszego przyjaciela Herba. Mam coś do załatwienia. Jeżeli Herb choćby drgnie, rozwalisz mu jego parszywy łeb. Jeżeli ktoś poza mną pojawi się w tych drzwiach, strzelaj bez namysłu. No jak, dasz sobie radę? - Nie. - Powinni cię pokazywać na plakatach popierających aborcję. Gdyby twoja matka wiedziała, co z ciebie wyrośnie, wzięłaby stary zardzewiały wieszak i sama to zrobiła. - Jak najdzie cię kiedyś chętka, Tarkington, to możesz pocałować mój różowiutki tyłek. Nie mam zamiaru dać się wmieszać w sam środek wojny albo do kogoś strzelać. I nie życzę sobie więcej żadnych pieprzonych dowcipasów o... Toad cisnął broń w jego stronę. Yocke pochwycił ją, żeby uniknąć trafienia w twarz. Tarkington podniósł się. Przejrzał rzeczy z kieszeni Herba rozłożone na niskim stoliku do kawy i wybrał pęk kluczy. Stanął twarzą do Yocke’a. - Jeżeli ktoś inny niż ja zjawi się w tym pokoju, to zabije cię, jeśli ty nie zabijesz go pierwszy. I możesz założyć się o swojego mikrego fiuta, że Herb sam by cię chętnie uśmiercił, gdyby miał wolne ręce. Zastanów się nad tym. Po tych słowach Toad zbliżył się do drzwi i ostrożnie je uchylił. Wyjrzał na zewnątrz. Następnie upewnił się, że drzwi zamkną się za nim na zatrzask, przekroczył próg i zatrzasnął je. Jack Yocke popatrzył na Herba Tenneya, by sprawdzić, czy facetowi nie chodzą po głowie jakieś głupie pomysły: na nic takiego się nie zanosiło. Potem obejrzał trzymany w dłoni pistolet. To coś po lewej stronie wyglądało na bezpiecznik. Był przesunięty? Na wszelki wypadek wolał trzymać palec z dala od spustu. Miał kiedyś profesora dziennikarstwa, który powiedział na zajęciach, że problem związany z tym zawodem to towarzystwo, z jakim reporter musi się stykać w celu zdobycia tematów. Trudno o bardziej prawdziwe słowa - pomyślał Jack z goryczą. - Jeżeli wyjdę z tego z życiem - odezwał się do Herba Tenneya - to poszukam sobie roboty przy zmywaniu kufli w knajpie dla motocyklistów. Wejdę w lepsze towarzystwo, będę miał dogodniejsze godziny pracy, zarobię więcej pieniędzy i będę mógł częściej przygadać sobie jakąś panienkę. Na korytarzu Toad zwolnił, żeby porozmawiać z sierżantem Piechoty Morskiej, który siedział u szczytu schodów trzymając na kolanach M16. Uzbrojony był również w pistolet spoczywający w kaburze zawieszonej u parcianego pasa. - Wszystko w porządku? - spytał. - Tak jest. Żywej duszy. Toad pobiegł wzrokiem w dół korytarza, na którego końcu siedział drugi marines, spoglądający teraz w ich stronę. Zadowolony z tego, co ujrzał, Toad mówił dalej: - Jest w środku z Jackiem Yocke’em. Gdyby się wydostał, strzelaj mu w nogi. Rób co chcesz, byłeś go nie zabił. - Tak jest. Kiedy znalazł się w pokoju Herba, obrzucił wnętrze spojrzeniem, po czym udał się prosto do łazienki, gdzie zajął się stojącym nad umywalką zestawem do golenia należącym do gospodarza. Tak, były tam nadal: plastikowe buteleczki na tabletki, zaopatrzone w nakrętki chroniące przed otwarciem przez dzieci. Obejrzał je, by upewnić się, że są na pewno tym, czego szuka, a następnie schował je do kieszeni. Zastanawiał się przez moment, czy nie wziąć Herbowi jego szczoteczki do zębów. Nie, te jego pieprzone zęby mogą sobie zgnić. W sypialni wyciągnął walizkę Herba i otworzył ją. Ho ho, nasz stary Herb zaliczał się do porządnisiów, jego matka byłaby z niego dumna. Zwalił wszystko na jedną kupę na środek łóżka i sprawdził dokładnie wykładzinę walizki. Co prawda razem z Jake’em Graftonem przeglądał już raz rzeczy Herba, ale nie zaszkodzi zrobić to ponownie. Starannie i skrupulatnie. Bielizna, skarpety, koszule, spodnie, sweter. Zapasowy krem do golenia. Wycisnął trochę na dywan: zgadza się, krem do golenia. Szafa zawierała kilka garniturów, krawaty, białe koszule i drugą parę butów. Zbadał uważnie te ostatnie: wyciągnął scyzoryk i odpruł podeszwy. Nic. Następnie obmacał starannie garnitury i zrzucił je na podłogę. Poza zapasowym długopisem i zapomnianą przez Herba paczką zapałek, kieszenie były puste. Skupił teraz uwagę na pokoju i zaczął wszystko systematycznie rozbierać. Przez cały czas krążył myślami wokół Rity. Jest w ciąży, a odmówiła zaprzestania lotów. Gdyby był na jej miejscu, to... Ale nie był Ritą. Rita była jaka była i dlatego właśnie się z nią ożenił. Trzeba po prostu przyjmować kobiety takimi, jakie są. Chociaż czasami nie jest to łatwe. Zadziwiające, w jak wielkim stopniu hormony mogą wpływać na różnice w sposobie myślenia mężczyzny i kobiety. Zupełnie jakby stanowili odrębne gatunki, albo byli stworzeniami z innej planety. Opadł na krzesło i wpatrywał się ponurym wzrokiem w rozgardiasz przed jego oczami. Niczego tu nie znajdzie, miał co do tego absolutną pewność. Oddał się więc bez reszty rozmyślaniom o Ricie: jak przemierza w kabinie odrzutowca obce niebo nad radioaktywną ziemią, operuje ostrożnie drążkiem sterowym i dźwignią gazu, zrzuca bomby i zmaga się z przeciążeniami. Czyhało na nią tak wiele niebezpieczeństw. I jeszcze ten cały rosyjski odrzutowiec, zaprojektowany i zbudowany przez bandę żłopiących wódę opojów. Da sobie radę - powiedział do siebie, pragnąc samemu móc w to uwierzyć. Wróci bez problemów, jest przecież z Jake’em Graftonem. Rita jest naprawdę dobra, a Graftonowi trudno dorównać. Stanowią razem zgrany zespół, na pewno sobie poradzą. Niech to diabli, lepiej żeby tak było! Nie miał zamiaru tracić Rity właśnie teraz. Kilka lat temu o mały włos nie zginęła w katastrofie - na samo wspomnienie tamtych chwil zrobiło mu się niedobrze. Nie chciał też tracić Jake’a Graftona. Admirał polecił mu schwytać Herba Tenneya, przykazując przy tym, że jeśli nie wróci, Toad będzie musiał sam zastanowić się, co dalej począć. Tak jakby miał wielki wybór. W każdym razie jedno było pewne: jeżeli Jake Grafton nie wróci z zadania, Herbowi przyjdzie połknąć resztki jego tabletek rozweselających. Kiedy otworzył drzwi pokoju, pierwszym, co zobaczył, była ziemistoblada twarz Jacka Yocke’a, a zaraz potem trzymany przez niego w obu dłoniach Browning Hi Power. Pistolet mierzył w próżnię. Toad zamknął za sobą drzwi na klucz i rzucił okiem na Herba, który udawał pogrążonego we śnie. Yocke podał Toadowi pistolet wysuwając go kolbą do przodu. Ten wziął broń i zatknął ją sobie za pas. - Dzięki - odezwał się. - Cały czas czekałem, czy usłyszę strzały. Yocke uznał, że ta uwaga nie jest warta odpowiedzi. - Skorzystałbyś z niego? - chciał wiedzieć Toad. - Nie wiem. Gdy usadowili Herba na ceramicznym przybytku w łazience, a sami przygotowali puszkę mięsa z chili na lunch, Yocke nie wytrzymał: - Jak możesz tak sobie spokojnie łazić i przykładać ludziom pistolet do głowy? Toad spojrzał z lekkim zdziwieniem. - Jestem żołnierzem. Jake Grafton wydaje rozkazy, a ja je wykonuję. - Ale to nie kino. To prawdziwa broń z prawdziwymi nabojami. Toad nabrał na łyżkę kolejną porcję mięsa z chili. Kiedy jedzenie zmierzało już w dół ku swemu przeznaczeniu, zauważył: - Ciągle szukasz prawd moralnych, Jack. Tylko że takich nie ma. Wszystko, co możemy zrobić, to starać się jak najlepiej. - Ale skąd wiesz, że postępujesz właściwie? - Ja mogę nie wiedzieć, ale Jake Grafton tak. To rzeczywiście niesamowite, ale on zawsze zrobi to co trzeba, bez względu na konsekwencje, nie zważając na to, co może z tego wyniknąć, i mnie to wystarczy. Wypełniam, co mi każe, w przekonaniu, że stara się postępować właściwie. - W chwili, gdy to mówił, pomyślał o Ricie. Przystał na jej decyzję o locie mimo ciąży, wierzył bowiem w jej trzeźwy osąd. Nagle jedzenie zaciążyło mu kamieniem na żołądku. Rzucił łyżkę na talerz i odsunął go od siebie. - Musisz wierzyć ludziom, bo jak nie, to znalazłeś się w kropce - zakończył wolno. - Wymigujesz się od odpowiedzi. Co to znaczy „postępować właściwie”? Dlaczego uważasz, że Jake Grafton wie, co jest właściwe? Ale Toad już go nie słuchał. Wpatrywał się w swój zegarek, na przesuwającą się wskazówkę sekundnika. Powinni już być teraz na ziemi... Jeśli jeszcze żyją. Dlaczego nie zadzwonili? Czy naprawdę wierzył w jej zdrowy rozsądek, czy okazał się po prostu tchórzem, który nie potrafi się postawić? Jeżeli coś się jej przytrafi... Jake Grafton dostrzegł słup dymu w odległości dwudziestu kilometrów. Czarny dym wzbijał się w powietrze na wysokość co najmniej tysiąca metrów niczym gigantyczny komin. Zbliżywszy się, widział, jak wiatr przechyla wznoszące się kłęby, które wyraźnie rosły i unosiły się w postaci grzyba do wyższych warstw atmosfery. Gdy wszedł na wysokość sześćdziesięciu metrów, by uniknąć tumanów pyłu przyciąganego przez piekielny żar buchający u podstawy słupa dymu, wpadł w turbulencję, która dawała się we znaki nawet tutaj, po zawietrznej stronie ognia. Poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła: uszkodzone skrzydło mogło mieć przecież złamany dźwigar. Drążek reagował niezdarnie na skoki maszyny, zmalało ciśnienie we wtórnym obwodzie hydraulicznym. Musi bardzo, bardzo uważać. Hangar stał w płomieniach. Rita. Dziesięć, piętnaście minut temu? Zaraz, chyba coś srebrzystego na płycie postojowej? Skrzydło? Żeby tylko nie skrzydło od samolotu Rity! Podleciał bliżej, żeby się lepiej przyjrzeć: nie, skrzydło było duże i należało do maszyny transportowej, która również płonęła. Rita widocznie przyłapała kogoś na stojance i poczęstowała ogniem. Oddalił się od źródła pożaru i skontrolował wskaźnik paliwa. Miałby go pod dostatkiem, gdyby nie manewrował przez cały czas na pełnym ciągu i nie dał się trafić temu błaznowi. Będzie teraz ciężko. Prawy silnik pozostawał wciąż sprawny i dobrze ciągnął - nie rozbłyskiwały już żadne kolejne światełka ostrzegawcze. Pogorszenie sterowności po przejściu na rezerwowy układ hydrauliczny było wciąż do przyjęcia - pod warunkiem, że nie będzie musiał się bronić przed atakiem, że wytrzyma pompa zapasowa, a on będzie nadal w stanie zmusić do pracy coraz bardziej dokuczającą mu prawą nogę. Samolot leciał zupełnie dobrze na jednym silniku, jeśli pilot naciskał na prawy pedał orczyka z siłą około dwudziestu kilogramów. Maszyna nie utrzymywała sterowności. Niedobrze! Miał do pokonania mniej więcej czterdzieści kilometrów radioaktywnego obszaru, zanim będzie mógł wysiąść i postawić stopę na ziemi. Przypominało to nieco lot nad oceanem rojącym się od rekinów - człowiek modlił się, by silnik nie przestał pracować, i obserwował z najwyższym zainteresowaniem wskazówkę minutową zegara na tablicy przyrządów. Przebiegł oczami rozległy obszar pomiędzy horyzontem a podstawą cumulusów i nimbusów. Zapuszczał spojrzenie w luki między chmurami, rozglądał się badawczo na wszystkie strony: niebo wydawało się być puste. Ale on dobrze wiedział, jak trudno wypatrzeć inny samolot na ogromnym, nieskończonym nieboskłonie, i dlatego nie przestawał szukać. Od czasu do czasu powracał wzrokiem do wnętrza maszyny i sprawdzał godzinę. A więc dotarła tutaj, zniszczyła hangar i samolot transportowy. Na płycie postojowej nie dostrzegł żadnych lejów, które wskazywałyby niecelne zrzuty - wyglądało na to, że ulokowała całą porcję w celu. Zgrabna, fachowa robota. Dziękuję ci, Rito, gdziekolwiek jesteś. Nasłuchiwał odgłosów pracy silnika. Spoglądał na przesuwającą się wskazówkę zegara. Odchylił maskę tlenową, by wytrzeć pot z twarzy. Na przebycie czterdziestu kilometrów potrzeba było jakichś dziesięciu minut lotu; po upływie tego czasu zaczął się powoli odprężać. Bolała go prawa noga, którą musiał wciskać bez przerwy pedał orczyka, ale wróciło mu lepsze samopoczucie. Chociaż, jak się nad tym zastanowić, brzmiało to cokolwiek niemądrze - Collins mówił przecież o „około” czterdziestu kilometrach, a jest oczywiste, że w przypadku strefy opadów promieniotwórczych nie istnieją żadne określone granice. Po prostu natężenie promieniowania z każdym kilometrem będzie malało. Zdając sobie z tego sprawę, nie miał najszczęśliwszej miny, lecz każdy pokonywany kilometr poprawiał mu humor. Żeby tylko ten zmaltretowany odrzutowiec się nie rozleciał... Kiedy wyłonił się z mgły odległy o jakieś dziesięć, dwanaście kilometrów Lipieck, Jake Grafton wzniósł nos swego Su-25 i wspiął się wyżej. Przeleciał nad miastem na wysokości ponad tysiąca metrów i wykonał łagodny skręt, by podejść do oddalonego o osiem kilometrów lądowiska po północno-zachodniej stronie. Ściągnięcie uchwytu wypuszczania podwozia nic nie dało. Odnalazł niewielki przełącznik awaryjny i przesunął go w pozycję dolną. Podwozie wysunęło się i wpadło w strumień powietrza - czuł wyraźnie, jak wzrasta opór. Prawa odrętwiała noga nie była w stanie naciskać z odpowiednią siłą pedału orczyka: nos maszyny chwiał się nieco z boku na bok. Operując ostrożnie jedynym sprawnym silnikiem starał się utrzymać prędkość i wykonać płaskie podejście. Dopiero gdy miał już zupełną pewność, że zaraz dotknie płyty lądowiska, wychylił klapy o dziesięć stopni. Zgasił silnik natychmiast, jak tylko poczuł pisk opon. Bez hamulców maszyna mogła toczyć się i toczyć bez końca - nie miał najmniejszego pojęcia, jak uruchomić system awaryjny. Próbował obrócić o dziewięćdziesiąt stopni uchwyt hamulca postojowego, ale ten nie chciał się obracać. Gdy prędkość odrzutowca zmalała do dwudziestu kilometrów na godzinę, samolot zaczęło ściągać w stronę krawędzi pasa startowego; Jake nie mógł nic na to poradzić. Maszyna zjechała z pasa i zatrzymała się w trawie. Po raz pierwszy od ponad godziny Jake Grafton rozluźnił prawą nogę. Była zupełnie bez czucia. Otworzył pokrywę kabiny, korzystając z zasilania z akumulatora. Kiedy otoczyła go głęboka cisza, zdjął maskę, hełmofon i otarł pot z włosów. Był wykończony. Wykrzesał z siebie jeszcze dosyć energii, żeby ściągnąć rękawice i wypiąć się z pasów. Po uwolnieniu się z uchwytów, usiadł i zaczął masować sobie prawe udo. - Panie admirale! Admirale Grafton! Rita biegła w jego stronę po trawie. - Cześć, dziecino. Jakże się cieszę, że cię widzę! Rita rzuciła okiem na roztrzaskany węzeł podskrzydłowy, po czym skierowała wzrok na Jake’a. - Załatwiłam ten hangar, panie admirale. - Wiem - odparł i potarł palcami oczy. - Wiem. Dwa radioodbiorniki na wyposażeniu śmigłowca były ustawione na półce na przegrodzie oddzielającej kabinę pilota od części pasażerskiej. Przewody miały nakrętki wieńcowe, co pozwalało na ich odłączenie w przypadku konieczności wyjęcia radia. Jake odkręcił palcami nakrętki i wyciągnął przewody. Następnie za pośrednictwem Spiro Dalwortha kazał pilotowi posadzić maszynę na placu przed dworcem kolejowym w Lipiecku. Kiedy przed piętnastoma minutami Jake wylądował na lotnisku wojskowym, nie pojawił się nawet jeden Rosjanin, żeby dokonać przeglądu obu Su-25. Jake wyszedł z kabiny i podążył za Ritą do śmigłowca. - Co było w Pietrowsku? - spytał. - Na płycie postojowej stał czterosilnikowy transportowiec, na którego pokład ładowano właśnie pocisk. Zbadałam sytuację przy pierwszym podejściu, przy drugim ostrzelałam cel. Gdy nadleciałam po raz trzeci, samolot stanął w ogniu. Potem zbombardowałam hangar, który również zaczął płonąć. I na koniec resztą amunicji ostrzelałam halę sterylną. Zastanawiał się, jakie myśli przebiegały Ricie po głowie, kiedy dostrzegła żywe ludzkie postacie i zdała sobie sprawę, że nie wolno pozwolić im wsiąść do samolotu i odlecieć. O czym myślała mierząc do maszyny i pociągając za spust. Biorąc wszystko pod uwagę, lepiej było o nic nie pytać. - Widziałaś na samolocie jakieś oznakowania? - Tak, panie admirale, po arabsku. Musiało im bardzo zależeć na tych pociskach, skoro zaryzykowali lot w biały dzień. - Sprzyjało im spore zachmurzenie, mogło im się udać. - Saddam wysłał swoich ludzi w samobójczą misję. Z tych, których widziałam na ziemi, żaden nie nosił kombinezonu ochronnego. Jake’owi mimo woli nasunęła się refleksja, że wojny prowadzone przez królów były znacznie bardziej cywilizowane. Nic dziwnego, że Churchill wolał wiek dziewiętnasty od obecnego. Pilot rosyjskiego śmigłowca siedział już w kabinie i kiedy tylko wsiedli, uruchomił silniki. Nie minęła minuta, a maszyna uniosła się z płyty postojowej. Patrząc teraz na odłączone przewody radiowe Jake doszedł do wniosku, że potrzebny mu będzie nóż. Kłopot w tym, że go nie miał. Zatknął przewód za kurek rewolweru i tym sposobem ściągnął nakrętkę wieńcową: teraz nie można już było ponownie podłączyć przewodu. Tak samo postąpił w przypadku drugiego radia. Ktoś chciał widzieć go martwym. Możliwe, że piloci myśliwców otrzymali rozkaz skoncentrowania się na samolocie prowadzącym, albo też tak bardzo dali się ponieść młodzieńczej gorączce, że w decydującym momencie zgubili Ritę. Tak czy inaczej, oboje mieli szczęście, że udało im się wyjść z tego z życiem. Wystarczyłby jednak tylko jeden telefon, a w powietrzu znaleźć się mogły kolejne myśliwce, by zestrzelić nieuzbrojony śmigłowiec. Człowiek roztropny poszukałby innego środka transportu. Jake Grafton należał do grona ludzi roztropnych. Bardzo roztropnych. Kiedy śmigłowiec wylądował na placu na wprost dworca kolejowego, zwrócił się z pytaniem do Dalwortha: - Jak się nazywa pilot? - To porucznik Wasyl Lutkin. - Powiedz mu, żeby po naszym wyjściu kontynuował lot do Moskwy. Pilot pociągnął dźwignię skoku zespolonego i podniósł maszynę z ziemi. Jake wiódł wzrokiem za maszyną, dopóki nie przeleciała nad dachami budynków, kierując się na północny zachód. Cóż, może Wasyl Lutkin dotrze do celu. Może. Jeżeli dopisze mu szczęście. Tamci czterej lotnicy próbowali zabić ciebie, Jake, a nie tego gościa. Tak, a zatem wiesz już teraz, jak robił to Józef Stalin: wydajesz ludziom rozkaz i przyglądasz się, jak idą na pewną zagładę. Wszedł ze zwieszonymi ramionami za Dalworthem i Ritą do przestronnego budynku dworcowego. A na ile szczęścia może jeszcze liczyć twoja mała żałosna zgraja, Jake’u Graftonie? Na niezbyt wiele, przyjacielu, niezbyt wiele. Wina i szczęście nie idą w parze. W budynku dworcowym mieściło się stoisko z Pepsi w maleńkich papierowych kubeczkach, w cenie jednego rubla za jakieś trzydzieści gramów napoju. Jake położył na ladzie dziesięciorublowy banknot i w czasie, gdy Dalworth poszedł kupić bilety, wypił z Ritą po pięć kubków lepkiego, słodkiego płynu. Pociąg pękał w szwach. W wagonie, w którym się znaleźli, nie było żadnego wolnego miejsca, trójka Amerykanów wcisnęła się więc w niewielki kąt na podłodze. Wagon wypełniali mężczyźni, kobiety i dzieci wraz z całym swoim dobytkiem. Jeden z pasażerów przewoził kozę, kilka kobiet miało koszyki załadowane żywymi kurczętami. Na podłodze w przejściu między siedzeniami leżał i wciąż wymiotował jakiś mężczyzna, podczas gdy kobieta podawała mu co jakiś czas picie w butelce. - Wygląda mi to na chorobę popromienną - szepnął Dalworth. Jake skinął tylko głową. Po pół godzinie Rita podeszła, żeby pomóc choremu, ciągnąc za sobą Dalwortha w charakterze tłumacza. Powietrze było gęste od mieszaniny różnych woni. Dym z podłych papierosów tworzył ciężką zasłonę. Pociąg zatrzymywał się mniej więcej co godzinę na jakieś dziesięć minut. Jake nie ruszał się ze swego miejsca w kącie, trzymając rękę pod kurtką na rękojeści broni i obserwując ludzi walczących o dostanie się do pociągu. Pod nogami ściskał szyfrator. Nikt nie wysiadał z pociągu: Moskwa była jedynym punktem docelowym. Część rozwrzeszczanego tłumu podróżnych wpychających się do wagonów stanowili żołnierze w mundurach, zajęci mocowaniem się z torbami pełnymi rzeczy osobistego użytku. Nikt z mundurowych ani cywilów nie zwracał najmniejszej uwagi na Amerykanów. W końcu pociąg ruszał w dalszą drogę, a toczący walkę ludzie wyszukiwali sobie jakoś miejsce do jazdy. Rosjanie tak wiele już przeszli, ale wciąż pozostawało przed nimi wiele do wycierpienia... Kiedy po raz dwudziesty odtworzył w pamięci poranny lot i wyrzucił z siebie ostatecznie resztki adrenaliny, siedział spoglądając na pasażerów i starając się odgadnąć koleje ich losu, podczas gdy w pełnym zaduchu powietrzu krążyły strzępy rosyjskiej mowy. Wreszcie głowa opadła mu na kolana i zasnął. Toad Tarkington miał wrażenie, że czas płynie coraz wolniej. Chodził po pokoju, od czasu do czasu zatrzymywał się przy oknie i wyglądał na zewnątrz, włączał telewizor i stał gapiąc się całymi minutami na obrazy przesuwające się po ekranie wcale ich nie widząc, by w końcu wyłączyć odbiornik i znowu zacząć przemierzać pokój. Kiedy nie mógł już dłużej wytrzymać, chwytał za telefon i wykręcał numer. - Kapitanie, tu Toad. Jest coś nowego? Po chwili odkładał słuchawkę i rozpoczynał od nowa nerwowy obchód, obrzucając przy tym Herba Tenneya i Jacka Yocke’a ponurym spojrzeniem. - Co powiedział Collins? - spytał Yocke. - Nic. - Co zrobisz, jeśli Grafton i Rita nie wrócą? Toad nie odpowiedział. Nie chciał nawet wypowiadać na głos takiej możliwości, nie mówiąc już o dyskutowaniu jej z Jackiem. Admirał Jake Grafton i Rita Moravia byli najważniejszymi osobami w jego życiu. Zdawało mu się, że stoi chwiejąc się nad brzegiem przepastnej ciemnej otchłani; każda upływająca minuta czyniła ziejącą okropność coraz bardziej realną i coraz straszniejszą. Po chwili Yocke powrócił do tematu: - Naprawdę powinniśmy o tym porozmawiać. - Na pewno wrócą. - Koniec rozmowy. Musieli być gdzieś na ziemi. Odrzutowce taktyczne zabierają ograniczony zapas paliwa, a kiedy ulegnie on wyczerpaniu... Nie można wylatać całego zapasu paliwa i unosić się w powietrzu bez końca. Gdzie więc mogli się teraz znajdować? W strefie opadów promieniotwórczych? Może zostali zestrzeleni? Dlaczego nie zadzwonili? Jak by na to spojrzeć, coś im się przytrafiło. A nasz przyjaciel Herb najpewniej maczał w tym swoje palce. Toad zorientował się, że patrzy z groźnym wyrazem twarzy na agenta CIA, który spał na sofie. Spał! Stłumił mordercze instynkty i odwrócił wzrok. O szóstej wieczorem Toad nie mógł już wytrzymać. Z braku czegoś lepszego do roboty postanowił pójść poszukać Collinsa. - Wychodzę - oznajmił Yocke’owi, który podniósł oczy znad książki. - Miej oko na Herba. - Po tych słowach wstał i podszedł do drzwi. - Nie dasz mi swojego pistoletu? - zdziwił się Yocke. - Nie. Na zewnątrz są marines. - Na zewnątrz? - Na korytarzu. W razie kłopotów wystarczy tylko krzyknąć, a zjawią się tu biegiem. Toad wyjął Browninga zza paska. - I tak na nic by ci się nie zdał. - Przesunął kciukiem bezpiecznik i pociągnął za spust. Rozległ się głuchy trzask. - Nie jest naładowany. - Co?! - Yocke z trudem wydobył z siebie głos. Jedną z ujmujących cech Yocke’a - a miał ich, zdaniem Toada, niezbyt wiele - było to, iż czasami z trudem chwytał, co się do niego mówiło. Może była to tylko poza, w każdym razie Toad Tarkington delektował się tą chwilą. - Nie myślisz chyba, że jestem na tyle głupi, by dawać załadowaną broń do ręki takiemu narwańcowi jak ty, co? Jak nie odstrzeliłbyś sobie palca u nogi, to dostałbyś pewnie szału i wybił całą ludność na północ od rzeki Moskwy. - Ty brudny zgniłku, oślizły, opóźniony w rozwoju lumpie, ty... Był to najprzyjemniejszy moment w długim, posępnym dniu pełnym niemiłosiernego napięcia i niepewności. Toad przestąpił próg i zamknął za sobą drzwi, zanim Jack Yocke zdążył wpaść w prawdziwą wściekłość. Przechodząc obok siedzącego u szczytu schodów żołnierza Piechoty Morskiej wymamrotał słowa pozdrowienia. Było już po siódmej wieczorem, kiedy blada, wykończona Rita Moravia opadła na podłogę obok Jake’a. Jej kombinezon lotniczy cuchnął wymiocinami. - I jak ten chory? - zainteresował się Jake. - Nie żyje. Choroba popromienna, doszło chyba do odwodnienia... och, sama nie wiem. Przestało mu bić serce, no i... daliśmy spokój. - Zgarnęła kosmyk włosów z oczu i objęła rękami kolana. Jake’owi przyszły do głowy jakieś banały, ale ugryzł się w język. - Jak udało się panu umknąć rano tym myśliwcom? - spytała Rita. - Boże, dziś rano! A wydaje się, jakby minęły całe wieki. - Jeden pilot stracił panowanie nad maszyną i spadł, pozostałych zestrzeliłem. - Miał pan szczęście. - Wszystko w życiu zależy od losu szczęścia: raz los się uśmiechnie, raz nie, a najczęściej jest po prostu szaro i nijako. Po części mamy na to jakiś wpływ, ale w głównej mierze musimy przyjmować rzeczy takimi, jakimi zsyła nam je los. - O co tu chodzi, admirale? Dlaczego Rosjanie wysadzili własny reaktor? - Żeby ukryć zniknięcie broni nuklearnej. - Mówi pan poważnie? - Ależ tak. Ktoś - powiedzmy, że jakaś niewielka grupa ludzi - otrzymał kupę pieniędzy od Saddama Hussajna na zakup broni nuklearnej. Saddam odebrał towar w Pietrowsku w wieczór poprzedzający wybuch reaktora. Wszyscy, którzy tam przebywali, a nie byli zamieszani w sprawę transakcji, zostali zabici. Później nastąpił wybuch reaktora i wiatr wiejący zwykle w tamtym kierunku poniósł śmiertelne stężenie opadów popromiennych na Pietrowsk. Wiadomo było, że w końcu ktoś zawita do Pietrowska, ale przy zwykłym obrocie spraw w Rosji wizyta taka była nader odległa w czasie, może na całe lata. Owa niewielka grupa spiskowców sądziła, że kiedy rzecz wyjdzie wreszcie na jaw, będą w stanie kontrolować przepływ informacji na temat tego, co stało się w Pietrowsku, a to z tej przyczyny, że Borys Jelcyn od dawna będzie odsunięty od władzy, a oni znajdą się u steru. - Skąd mogli mieć taką pewność? - Liczyli, że wybuch reaktora wywoła kryzys polityczny. Gdyby nie doszło do niego w sposób naturalny, postaraliby się zaognić zaistniałą sytuację i doprowadzić do kryzysu. I dobrze odrobili swoją pracę domową za pomocą pieniędzy Saddama. To kupa forsy - prawdziwe pieniądze, w twardej walucie. Ludzie w Rosji znajdujący się u szczytu są tacy sami jak elity władzy w każdym innym zakątku świata: chcą dobrze zjeść, dobrze się ubrać, odpowiednio mieszkać, zapewnić dzieciom wykształcenie, mieć porządną opiekę medyczną. Dawniej wszystko to zapewniała partia komunistyczna, ale te czasy już minęły. Ten jednak, kto zagwarantuje ludziom u władzy taki styl życia, ten będzie rządził. - Pieniądze. - W twardej walucie - w dolarach amerykańskich. Na łapówki, na zapewnienie sobie lojalności, na kupowanie głosów we władzach ustawodawczych. W Moskwie kwitnie gospodarka dolarowa - tylko jak, u licha, uczciwy Rosjanin może wejść w posiadanie dolarów? - O, mój Boże! - szepnęła Rita. - Zamordować tyle ludzi! - To jest Rosja - odparł Jake cicho. - Tu nawet kamienie nie są bez winy. Widzisz tam starca, tego, co ma w klapie miniaturki odznaczeń wojennych? To weteran drugiej wojny światowej. Ma pewnie na podorędziu z setkę historyjek, jak to z współtowarzyszami broni walczył do ostatka i uratował Rosję od Hitlera. Ale słowem nie wspomni o karnych batalionach - chociaż każda dywizja miała taki. Żołnierzami w tych batalionach byli więźniowie polityczni - Rosjanie, którzy palnęli jakieś głupstwo o Stalinie czy NKWD, obywatele, którzy nie wyglądali na nazbyt zadowolonych z życia w nowym komunistycznym raju. Członków karnych batalionów gnano na czele czołgów przed każdym atakiem, żeby wpadali na miny i oczyszczali przejście. Niemiecka obsługa karabinów maszynowych szatkowała ich na strzępy, zdradzając przy tym swoje pozycje oddziałom Armii Czerwonej. No a potem czołgi i dzielni żołnierze, tacy jak ten starzec, zabijały hitlerowców i odnosiły chwalebne zwycięstwa. Uratowali matkę Rosję. Tak, ten stary jest dumny ze swoich odznaczeń. Ale jedno w tym wszystkim jest niebywałe: komuchom nigdy nie zabrakło rekrutów do karnych batalionów. Szaleniec Hitler gazował, rozstrzeliwał i głodził na śmierć swoich wrogów wewnętrznych - wszystko na koszt własny. Stalin uśmiercał swoich przeciwników równie skutecznie, mając z tego jeszcze niezły pożytek. I nie martwił się o kremację zwłok: zostawiał ludzkie szczątki tam, gdzie leżały, żeby gniły i użyźniały ziemię. Grupa przepełnionych ambicją ludzi celowo wysadziła w powietrze reaktor w Sierdobsku. Jeżeli pół miliona ludzi będzie musiało przypłacić życiem ich ambicje dostania się na sam szczyt, to trudno, tak musi być. Podobnie jak ten starzec z odznaczeniami, oni też ponieśli przecież swoje ofiary. Stworzyli piekło na ziemi i mają zamiar nim władać. Dwadzieścia minut później pociąg wjechał na peryferie Moskwy. - Gdzie Dalworth? - spytał Jake Ritę. - Nie wiem. Oddalił się, kiedy umarł tamten mężczyzna. - Poszukaj go. Będziemy musieli szybko wyskoczyć z pociągu i spróbować znaleźć taksówkę. Jeżeli mamy szczęście, to nikt nie będzie nas szukał na dworcu kolejowym. Rita odezwała się zmęczonym głosem: - Wysłał pan tego pilota w śmigłowcu na pewną śmierć. - Było to stwierdzenie faktu, a nie pytanie. Jake Grafton posłał jej tylko spojrzenie. - Idź poszukać Dalwortha - powtórzył cierpliwie. Jeżeli nawet kręcili się jacyś agenci służby bezpieczeństwa i badali uważnie wzrokiem tłum pasażerów, to Jake ich nie zauważył. Trójka Amerykanów przeszła przez dworzec nie zaczepiona. Przy pomocy Dalwortha odszukali wyjście i znaleźli się na chodniku. Na zewnątrz czekały taksówki. Jake i Rita wsiedli na tylne siedzenie jednej z nich, podczas gdy Dalworth umawiał się co do ceny. Ulice wydały się Jake’owi całkiem normalne: panował na nich zwykły ruch uliczny, maszerowali przechodnie, tu i ówdzie trafiał się policjant. O dziesiątej wieczorem słońce prześwitujące przez cienką warstwę chmur pierzastych padało pod bardzo niskim kątem nadając miastu łagodny, niemal pociągający wygląd. Dalworth zajął miejsce z przodu i wdał się w rozmowę z kierowcą. Po paru chwilach odwrócił się do Jake’a i oznajmił: - Facet mówi, że na drogach wokół ambasady wojsko urządziło blokady. Sprawdzają wszystkim dokumenty. Po przejechaniu jeszcze kilku przecznic Jake odezwał się: - Musimy znaleźć jakiś inny środek transportu. - Na przykład czołg - zauważyła Rita ponuro. W odległości pół kilometra od ambasady minęli szereg transporterów opancerzonych, które stały zaparkowane przy krawężniku. - Któryś z nich mógłby załatwić sprawę - rzucił Jake. - Potrafisz coś takiego prowadzić? - Nie ma skrzydeł. - Tak czy nie? - Tak. - Spiro, każ kierowcy zatrzymać się. Wysadził ich u czoła kolumny pojazdów. Na krawężniku stał żołnierz z karabinem. Kolumna liczyła co najmniej tuzin pojazdów opancerzonych a u jej końca, oddalony od nich o niemal sześćdziesiąt metrów, przechadzał się drugi żołnierz. Wyglądało na to, że kradzież transporterów opancerzonych nie weszła tu jeszcze w modę. - Przejdziemy obok niego - Jake poinstruował swych towarzyszy i cała trójka ruszyła. Admirał wyjaśniał dalej: - Rita poprowadzi. Dalworth odbierze żołnierzowi karabin, a ja zaprowadzę go do wnętrza. Kiedy zbliżali się, rosyjski żołnierz wciąż stał rozluźniony, trzymając karabin w zgięciu lewej ręki. Obrzucił ich obojętnym wzrokiem. Kiedy go mijali, Jake wyciągnął rewolwer i wsadził go Rosjaninowi pod żebra, Dalworth tymczasem przechwycił zgrabnie karabin. Drzwi do transportera pozostawały otwarte, Rita wsunęła się więc do środka. Jake wskazał głową transporter i żołnierz ruszył dosyć ochoczo z wyrazem niepewności i strachu na twarzy. Admirał pobiegł wzrokiem w kierunku drugiego wartownika: ten stał zwrócony w zupełnie inną stronę. Słowo honoru, tym dzieciakom nie powinno się powierzać pod opiekę nic bardziej wartościowego niż wysypisko śmieci! Kiedy wszyscy znaleźli się już wewnątrz pojazdu, Dalworth zamknął drzwi i zabezpieczył zapadką. - Gotowe, Rita. - Potrzebuję paru sekund, żeby się w tym połapać, panie admirale - odparła, wpatrując się w tablicę rozdzielczą. Sekundy przeciągały się. Wreszcie ustawiła jakąś dźwignię i wcisnęła przycisk. Silnik obrócił się, ale nie zaskoczył. Zaczęła znów manipulować. - Może nasz przyjaciel potrafi prowadzić - zasugerował Dalworth. - Zapytaj go. Dalworth zwrócił się do żołnierza. Rosjanin zrobił wielkie oczy, ale trzymał język za zębami. Na jego twarzy nie widniał nawet ślad zarostu. Rita męczyła się dalej z rozrusznikiem. Po chwili silnik zapalił. Mocowała się przez jakiś czas z dźwignią zmiany biegów, wrzuciła jedynkę, wreszcie puściła sprzęgło. Pojazd skoczył i ruszył do przodu. - Opróżnij magazynek jego karabinu - polecił Jake Dalworthowi - i rzuć w tył przedziału desantowego. Dalworth rozładował magazynek i wręczył Jake’owi, który cisnął go w tył transportera. W ślad za magazynkiem poleciał karabin. Transporter opancerzony toczył się z imponującą prędkością. Rita trzymała się środka jezdni. Dwie przecznice dalej ujrzeli kolumnę samochodów ustawionych przed blokadą drogową, przy której kręciło się kilka tuzinów żołnierzy. - Wal prosto na nich - polecił Jake Ricie. - Tylko nikogo nie przejedź. - Ależ admirale! - Zejdą ci z drogi. Wcisnęła pedał do dechy i stojący przed nimi żołnierze rozsypali się w pośpiechu. Co dziwniejsze, nie padły żadne strzały. - Może i tak by nas przepuścili - zauważył Dalworth. - Może - zgodziła się Rita. Jake zachował swoje przypuszczenia dla siebie. Transporter toczył się przez dwie przecznice dzielące go od ambasady po zupełnie pustej jezdni. Rita skręciła z bulwaru i skierowała się w dół ulicy, wiodącej do głównego wejścia do ambasady. Tam zahamowała i zatrzymała pojazd. Przynajmniej gwiaździsta flaga wciąż powiewała nad ambasadą. Rosyjski żołnierz tkwił przykuty do swego siedzenia i patrzył osłupiałym wzrokiem na trójkę nieznajomych, którzy przeszli obok czterech uzbrojonych amerykańskich marines w mundurach polowych i weszli do niewielkiego ceglanego budynku recepcji. Żołnierz Piechoty Morskiej pełniący służbę w recepcji uruchomił przycisk wpuszczając ich do środka i odezwał się przez szybę: - Chce pana widzieć ambasador, admirale, podobnie jak kapitan Collins. I witamy w domu! Rita w nagrodę posłała mu promienny uśmiech. Drzwi systemu bezpieczeństwa nie zamknęły się jeszcze na dobre za powracającą trójką, gdy sierżant w recepcji wykręcał już numer telefonu do Toada. Komandor porucznik Tarkington zachodził tu dzisiejszego wieczoru już trzykrotnie i sierżant cieszył się, że tym razem ma mu dla odmiany do przekazania dobrą nowinę. Toad zbiegł jak burza po schodach, kiedy Rita ledwie zdążyła na nie wejść. - Witaj, dziecino! - Jak się masz, Ropuchu - odparła i w tej samej chwili została porwana w górę w szalonym niedźwiedzim uścisku. - Generał Szmarow nie żyje - zakomunikował Jake’owi Tom Collins. - Żartuje pan? - Nie. Wszystko wskazuje na to, że ubiegłej nocy miał atak serca. Umarł w łóżku. W każdym razie takie informacje otrzymałem w Ministerstwie Obrony i kancelarii Jelcyna. Oczywiście, mogło też być tak, że wczorajszej nocy ktoś zabrał go na przejażdżkę i wpakował mu w klatkę piersiową kawałek ołowiu. Zatrucie ołowiem to główna przyczyna ataków serca wśród wyższych oficjeli w tej szerokości geograficznej. - Hm - mruknął Jake Grafton próbując uzmysłowić sobie, jak do tego wszystkiego ma się śmierć Szmarowa. - A co dzisiaj knuje CIA? - Nic, o ile się mogłem zorientować. Toad zaraz po śniadaniu zaprowadził Herba Tenneya na górę, a Harley McCann - myślał tu o najwyższym rangą stałym przedstawicielu CIA w ambasadzie - udał się do swojego biura i robił to, co zwykle. Chyba wciąż tam siedzi. - O wpół do jedenastej w nocy? Musi przecież wiedzieć, że trzymamy pod kluczem Tenneya. - Cóż, nawet jeśli jest najgorszym z naszych szpiegów, to trudno przypuszczać, że przegapiłby takie wydarzenie jak to. Uzbrojeni marines bez przerwy pilnują pańskiego mieszkania. - Szmarow miał atak serca - powtórzył Jake Grafton kręcąc głową. - Czego chce ambasador? - Przez cały dzień rozmawiał przez telefon z Waszyngtonem. Pewnie ma jakieś instrukcje, chce wiedzieć, co wydarzyło się w Pietrowsku... - Najpierw złożę małą wizytę Herbowi. Potem pan i ja pójdziemy razem do ambasadora. - Tak jest, panie admirale. - A tymczasem proszę sprowadzić kapitana McElroya z Piechoty Morskiej. Niech czeka w pogotowiu obok mojego pokoju i niech zabierze ze sobą broń. Herb Tenney był blady, kiedy Jake wszedł do pokoju. Koszulę miał mokrą od potu i błyszczące czoło. Wyglądał, jakby nie golił się od kilku dni. - Gdzie Toad? - spytał Jake Yocke’a. - W sypialni z Ritą. - Poproś ich, żeby tu przyszli, dobrze? - Po tych słowach Jake przysunął sobie krzesło, żeby usiąść na wprost Tenneya, który wciąż przebywał na kanapie. Podczas gdy dziennikarz pukał do drzwi sypialni, Jake zerwał plaster z ust Herba, zgniótł go i cisnął do kosza na śmieci. Nie trafił. Rita i Toad wyszli z sypialni trzymając się za ręce. - Chcę pójść do łazienki - zażądał Herb wojowniczym tonem. Jake ważył w głowie decyzję przez dwie sekundy; na koniec skinął głową. Toad z Jackiem postawili Tenneya na nogi i poprowadzili. Kiedy ich gość siedział już na tronie z opuszczonymi spodniami, Toad wyszedł z łazienki i zamknął drzwi. - Obyło się dzisiaj bez żadnych kłopotów - oznajmił. - On nie powiedział ani słowa, my go nie przesłuchiwaliśmy. Zjadł co nieco i trochę drzemał. Może się mylę, ale wydaje mi się, że kiedy zadzwonił wartownik z bramy z informacją o waszym powrocie, facet wyglądał na lekko zdumionego. Podzieliłem się wiadomością z Yocke’em i Herb miał kłopoty z kontrolowaniem mimiki. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. - Nie zadawałeś mu żadnych pytań, nawet kiedy nie miał plastra? - Nie, panie admirale. Ten człowiek potrafi trzymać język za zębami. - Nader rzadki talent w dzisiejszych czasach. Znalazłeś coś w jego pokoju? Toad wyjął buteleczkę z pastylkami z kieszeni koszuli i wręczył Jake’owi. - Zostały po cztery tabletki z każdego rodzaju - razem osiem. - Przynieś buteleczkę z mojej torby. Rita włączyła się do rozmowy: - Będę tu panu potrzebna, admirale? - Tak. Potrzebuję ciebie, Toada, Jacka i Spiro Dalwortha. Ale wszyscy trzymacie buzię na kłódkę, obojętne co by się działo. Toad, zaprowadź Jacka do sypialni i zapowiedz mu, że jeśli piśnie choć jedno słowo, wyleci za drzwi. Potem naszykuj magnetofon kasetowy Jacka i ukryj pod kanapą. - Po wyjściu Toada Jake zwrócił się do Rity: - Zadzwoń do kapitana Collinsa i poproś, żeby przysłał tu Dalwortha. - Tak jest, admirale. W sypialni Toad przekazał słowa admirała Yocke’owi, który przyjął je kiwnięciem głowy. Toad wyciągnął magazynek z Browninga, następnie wyjął z kieszeni garść nabojów i wcisnął je po kolei do magazynka. - Dlaczego dzisiaj nie miałeś załadowanego pistoletu? - dobiegło go pytanie Yocke’a. Toad był zmęczony i wycieńczony emocjonalnie. Umysł nie pracował mu na tyle szybko, by wymyślić natychmiast jakiś cięty dowcip, powiedział więc Jackowi Yocke’owi ten jeden raz szczerą prawdę. - Jake Grafton chciał go mieć żywego. Gdyby przyszło mi siedzieć tam na wprost niego z załadowaną bronią i czekać... Nie wiem, czy oparłbym się pokusie pociągnięcia za spust. Yocke przyglądał się, jak Toad skończywszy ładowanie magazynka wsunął go w rękojeść pistoletu, odciągnął zamek, zabezpieczył broń i wsunął z tyłu za spodnie. - A dlaczego teraz ją załadowałeś? - spytał. - Może będę miał więcej szczęścia. W łazience Jake napełnił brudną szklankę wodą i obejrzał dokładnie białe tabletki z buteleczki Herba. Wybrał jedną, oznaczoną z obu stron napisem „Aspiryna” i wrzucił ją do wody. Wszystko sprowadzało się do tego: jeżeli Herb zorientował się, że Jake podłożył aspirynę w miejsce jednej połowy dwuskładnikowego koktajlu, to wie zbyt dużo, żeby Jake zdołał go teraz przycisnąć. Przytrzymał szklankę pod światło i zakręcił nią, gdy pigułka zaczęła się powoli rozkruszać: powstała kupka białego proszku. Aspiryna. Dzięki Bogu! Herb Tenney powrócił do salonu na swoje miejsce na kanapie. Jake Grafton wysypał tabletki na stół; brał każdą do ręki i badał uważnie ich oznaczenia. Kiedy skończył, leżały przed nim dwie niewielkie kupki. - Wczorajszej nocy zmarł generał Szmarow - odezwał się tonem zachęcającym do rozmowy. - Opowiedz nam o tym. Herb Tenney, który przed chwilą nie spuszczał oczu z Jake’a oglądającego białe pastylki, powiódł teraz wzrokiem po twarzach pozostałych osób obecnych w pokoju, po czym powrócił spojrzeniem do Jake’a. - Nie mam nic do powiedzenia. - Tenney, odnoszę wrażenie, iż nie rozumiesz, że znalazłeś się w potrzasku. Albo będziesz mówił, albo wciśniemy ci te pigułki do gardła. Co do jednej. - A teraz pan niech posłucha, admirale. Nie wiem, co za głupoty chodzą panu po głowie, ale ja znam swoje prawa. Mam prawo do adwokata i do zachowania milczenia. Jest pan przedstawicielem rządu. - Sądzisz, że wytoczymy ci rozprawę sądową? Żartujesz sobie, prawda? - Jake Grafton przystawił swoje krzesło bliżej Tenneya i pochylił się do przodu, tak że ich twarze oddalone były jedynie o centymetry. - Powtarzam jeszcze raz: albo odpowiesz na moje pytania szczerze jak Bóg przykazał, albo wsadzę ci te pigułki do ust i zakleję ci gębę plastrem. Rozpuszczą ci się, nawet jeśli ich nie połkniesz. Herb Tenney spojrzał na tabletki, a następnie na Jake’a Graftona. Twarz pokryła mu się potem. Wszyscy patrzyli na niego, z wyjątkiem Jacka Yocke’a, który wbił wzrok w tabletki leżące na stole. Herb odchrząknął. - Niech pan każe pozostałym wyjść z pokoju. - Zostaną. - To wszystko jest ściśle tajne. - Jasne, i jeśli mi powiesz, to twoi kumple będą musieli mnie zabić. Słyszałem już te bzdury przedtem. - Co chce pan wiedzieć? - Kto podjął decyzję o zabiciu Nigela Kerena? Herb Tenney oblizał wargi. Pot utworzył mały strumyczek spływający mu po policzku; kropla zebrała się na brodzie i po chwili spadła. - Kto? - powtórzył Jake. Podniósł tabletkę i obejrzał ją. Na koniec odłożył ją z powrotem na stół i wstał. - Toad, Spiro, przytrzymajcie go. Rita, przynieś plaster i oderwij kawałek. Toad przeleciał przez pokój niczym gracz obrony. Walnął w Tenneya rozciągając go jak długiego na kanapie, po czym usiadł mu na klatce piersiowej. Dalworth postępował o krok za nim. Rita pospieszyła do łazienki po rolkę plastra. Herb usiłował krzyczeć, lecz nie mógł chwycić powietrza mając Toada na swojej klatce piersiowej. W następnej chwili Jake ścisnął mu nos i trzymał, aż więzień rozchylił usta. Herb miał skórę śliską od potu i wciąż próbował krzyczeć. Jake wepchnął mu tabletki do ust, podczas gdy Herb wierzgał i wił się na wszystkie strony pomimo ciężaru Toada na klatce piersiowej i Dalwortha uciskającego mu nogi. Jake musiał użyć obu rąk, żeby zamknąć i przytrzymać mu szczękę. - Gdzie jest ten cholerny plaster? - Jezu, Grafton! - dobiegł go gdzieś z tyłu głos Yocke’a. - Przepuście mnie - zawołała Rita torując sobie łokciami drogę przez kłębowisko ciał. Zacisnęła mu plaster na ustach, i wtedy go puścili. Cofnęli się, ciężko oddychając. Herb prychał przez nos, z obłędem w oczach. - Czujesz, jak się rozpuszczają? - Jake nachylił się nad agentem CIA, tak że ich oczy dzieliły tylko centymetry. - Trucizna zostanie wchłonięta przez ścianki ust do systemu krwionośnego. Wiesz lepiej niż ja, czym to się skończy. Jak długo to potrwa? Po jakim czasie przestanie ci bić serce? Po godzinie? Pięciu? Dwunastu? Może zajmie to cały dzień... Nie chciałbym patrzeć, jak w ten sposób umierasz, ale sam wybrałeś. Tenney jęczał przez gardło. Jake pozwalał mu jęczeć. Po chwili Herbowi udało się przejść do pozycji siedzącej. Zaczął potrząsać głową. - Chcesz mówić? Tenney kiwnął energicznie głową. Jake wyciągnął rękę i zerwał mu plaster z ust. Herb wypluł tabletki na podłogę. Zaczął konwulsyjnie łkać i nagle zwymiotował. - Kto? - Muszę wypłukać usta. - Kto?! - ryknął dziko Grafton. - Schenler. - Harvey Schenler? Zastępca dyrektora CIA? Herb Tenney skinął głową. - Odpowiadaj, do jasnej cholery! - Tak. - Dlaczego? - Nie myślę... - Wisi mi, co sobie myślisz! Dlaczego? - Keren dawał pieniądze Izraelczykom na ściągnięcie radzieckich Żydów do Izraela. Arabowie ich tam nie chcą. Próbowaliśmy ustabilizować sytuację na Bliskim Wschodzie. - Czyli otruliście Nigela Kerena. Jak to zrobiliście? Tenney otarł usta, po czym zgiął się w pasie i wytarł język o spodnie. Kiedy się wyprostował, powiódł wzrokiem po twarzach obecnych. - Miał to w swojej buteleczce z aspiryną. - Zamordowaliście człowieka i doprowadziliście do stabilizacji na Bliskim Wschodzie. Stacji benzynowej na rogu ulicy nie grożą żadne kłopoty. Gratulacje. - Niech pan posłucha, admirale - zawołał Tenney gorączkowo. - Świat to jedno wielkie gówno i pan dobrze o tym wie. Potrzebujemy ropy naftowej, a Arabowie ją mają. Mamy dosyć kłopotów z arabusami bez idiotów takich jak Nigel Keren, którzy ze swoimi wypchanymi portfelami przysparzają nam ich jeszcze więcej. Sytuacja jest niestabilna. - A Albert Sidney Brown? Czy on też pakował swój wypchany portfel tam, gdzie nie trzeba? - Nic nie wiem o generale Brow... - Nie łżyj! - huknął Jake. Kiedy chciał, potrafił nieźle ryknąć; tym razem od jego głosu aż szyby zadrżały. - Jesteś o jedną odpowiedź od grobu. Zabiłem dzisiaj czterech, może nawet pięciu ludzi, i możesz mi wierzyć, że nie spędzę bezsennej nocy, jeśli będę musiał zabić i ciebie. - Jake Grafton urwał na chwilę i pokręcił głową z irytacją. - W buteleczce z aspiryną! No więc? - powtórzył pytająco. - Brown mógł stworzyć poważne problemy. - Jakiego rodzaju? - Przesłał Schenlerowi pisemny raport na temat podsłuchu domagając się w nim przeprowadzenia śledztwa. Nie było innego sposobu, żeby go uciszyć. Jake zmienił wątek. - A dlaczego zabiliście generała Szmarowa? - Nie będę... - Usiądź na nim, Toad. Tarkington pchnął Tenneya w ramię i ten rozciągnął się na kanapie. - Nie! - załkał. - Rany boskie, nie! - Odpowiedz na pytanie. - Szmarow przygotował sprzedaż broni do Iraku. On wszystko zaaranżował: sprawę transferu pieniędzy, wysadzenie w powietrze reaktora. Wchodził w skład junty, ale starał się zabezpieczyć z dwóch stron: udostępnił amerykańskiej delegacji archiwa KGB, których nie powinni raczej oglądać - po prostu na wypadek, gdyby Jelcyn mimo wszystko utrzymał się u władzy. - Nie przekupywał deputowanych? - Jasne że tak, ale wie pan, jak to jest: takie świnie szybko zapominają, że im zapłacono. - Co to były za materiały archiwalne? - Jak żeś pan taki mądry, to może mi sam powiesz. Jake już otwierał usta, żeby przywołać Toada, ale powstrzymał się. Kolejny epizod z pigułkami mógł się naprawdę zakończyć śmiercią Tenneya, choćby połowa dwuskładnikowego koktajlu składała się z aspiryny. Możliwe przecież, że Tenney miał już w organizmie brakujący składnik chemiczny. - Dobrze - zaczął wolno. - CIA i KGB współpracowały w przeszłości w wielu sprawach i właśnie materiały na ten temat Szmarow planował przekazać senatorowi i jego współpracownikom. Naprowadziłyby one nieuchronnie Amerykanów na trop Harveya Schenlera i jego kumpli, przyjemniaczków takich jak ty, którzy prowadzą własną politykę zagraniczną w ramach CIA. Szmarow musiał więc umrzeć. Ha, a ja przez cały czas myślałem, że jesteś tu po to, by mnie otruć. A ty miałeś również za zadanie dopilnować, by Szmarow nie puścił pary z ust. Ile jeszcze ludzi w Moskwie było na twojej liście? - Możecie mnie poca... - Richard Harper. - Kto? Jake Grafton schylił się i zaczął wybierać tabletki z wymiocin na podłodze. Niektóre już zmiękły, ale były całe. - Skończ to chrzanienie, Tenney. Nie mam już czasu ani cierpliwości. - Przychwyciliśmy Harpera na grzebaniu w archiwach komputerowych i wytropiliśmy go - pospieszył Herb Tenney, podnosząc lekko głos. - Nie był wcale nadzwyczajnym hackerem, w żadnym razie nie tak dobrym, za jakiego się uważał. - Trafił na trop pieniędzy, zgadza się? - Jakich znowu pieniędzy? - Dobrze wiesz, jakich, śmierdzielu. - Jake Grafton rozsunął suwak dużej górnej kieszeni swego kombinezonu lotniczego, wyciągnął stamtąd kopertę i opróżnił jej zawartość. - Mam list, jaki napisał do mnie Richard Harper. Spójrz: to pismo Harpera. No patrz! Tenney podniósł posłusznie wzrok. - Harper przysłał go mojej żonie - ciągnął Jake beznamiętnym tonem. - Zaniosła ten list Haydenowi Landowi, a ten przysłał go tutaj pocztą dyplomatyczną. Ciut za późno wzięliście się za Harpera! - Nie wiem, o czym pan mówi. - Mówię o trzech miliardach dolarów z kieszeni Saddama Hussajna. Mówię o Bliskowschodnim Przedsiębiorstwie Importu Oleju Palmowego, przykrywce dla działalności CIA. I o kolejnej przykrywce CIA: J. W. Wise - Produkty Organiczne. Jak również o kilku innych kontrolowanych przez CIA firmach, które rozsyłały pieniądze Hussajna po całym świecie, aż w końcu lądowały w Moskwie - trafiając do rąk generała Szmarowa i jego popleczników w kręgach wojskowych i władzach ustawodawczych. Pieniądze na broń nuklearną. Na kupowanie przyjaciół i na obalenie Jelcyna. Pieniądze splamione krwią! Opowiedz mi o tej forsie! - Nic nie... - Jeżeli usłyszę jeszcze raz, że nic nie wiesz, to poznasz smak tabletek. Tylko że teraz nie zdejmiemy ci plastra. Tenney potrząsnął głową, strącając krople potu. - Nie miałem pojęcia, że napisał list. - Domyślam się. Gdybyś to wiedział, moja żona już by nie żyła, co? - Proszę posłuchać, admirale. My... - Zatem Saddam Hussajn ma obecnie broń nuklearną, zgadza się? - Pomogliśmy w sprawie pieniędzy potencjalnym przyjaciołom na wysokich stanowiskach w krajach o kluczowym znaczeniu. W porządku? Robiliśmy to już wcześniej i będziemy tak nadal postępować. Jezu, a pan uważa, że gdzie żyje? W krainie Oz? W Nibylandii? My... - Odpowiedz mi na pytanie! - ryknął Jake. - Saddam Hussajn ma broń nuklearną? - Ma ją także Izrael. W Rosji kotłuje się jak w atomowym tyglu, a nam zależy na istnieniu tam stabilnego rządu, bo inaczej świat stanie przed perspektywą nowego średniowiecza. Hussajn chce być regionalnym mocarzem - jego kilkadziesiąt pocisków nuklearnych przy tysiącach naszych, to śmiechu warte! Dobrze o tym wie. Niech więc sobie będzie dużą rybą w kałuży wody, a my już dopilnujemy, żeby nie wyrywał się przed szereg. - Myślicie, że potraficie go upilnować? A wojna w Zatoce Perskiej? - Powiedzmy sobie otwarcie, admirale: jesteśmy go w stanie kontrolować albo zabić. Ameryka potrzebuje w Rosji stabilnego rządu, to cel pierwszoplanowy. Z Rosją stojącą mocno na nogach, i po naszej stronie, możemy trzymać Saddama na krótkiej smyczy albo zawiązać mu stryczek. - A więc pozwoliliście Szmarowowi i Jakolewowi wymordować pół miliona Rosjan. Nie, pozwolę sobie ująć to inaczej: pomogliście im wymordować pół miliona Rosjan! - My nic nie... - Harper wykrył, że pieniądze przechodziły przez fikcyjne przedsiębiorstwo założone przez CIA, zgadza się? Dlatego go zabiliście. - Mówi pan tak, jakbyśmy byli jakimiś potworami, a to nieprawda. Staramy się utrzymać pokój w tym niestabilnym świecie. Tak trudno to zauważyć? Nie mamy wyboru. Jelcyn upada - jego los jest już przypieczętowany. Nie ma żadnych szans, nawet jednej na milion. Albo zapewnimy sobie wpływy u jego następców, albo zatrzasną nam drzwi przed nosem. To jedyny wybór, przed jakim obecnie stoimy. - Od jak dawna ty i Schenler prowadzicie własną politykę zagraniczną? - Hm? Głos Jake’a przeszedł niemal w szept: - Od jak dawna CIA prowadzi własną politykę zagraniczną? To chyba proste pytanie. Tenney wyglądał na zdezorientowanego, jakby nie rozumiał, o co go pytają. I nagle do Jake’a dotarła cała prawda: administracje prezydenckie przychodziły i odchodziły, ale zawodowi szpiedzy nie bacząc na nic trwali dzielnie dalej. Przez cały czas swego istnienia, czyli od prawie pół wieku, CIA robiła to, co jej szefowie uważali za konieczne. I tak było nadal. - Zafajdani amatorzy w pieluchach, z lizakami w gębach, wpieprzający się w sprawy bezpieczeństwa narodowego! - wrzasnął coraz bardziej rozsierdzony Herb. - Wszyscy wylądujecie na cmentarzu! To nie jest jakiś pieprzony mecz futbolowy. Gra toczy się na poważnie, na dobre. Tu chodzi o interes Ameryki. Zaczyna się rozklejać, uznał Jake Grafton. Za dużo już przeszedł. Odwrócił oczy, podczas gdy Tenney nie przestawał mówić: - A te wasze szmatławe kody, których używacie do swoich szyfratorów - nasi odczytywali teksty w pół godziny po waszym nadaniu. Przysyłali mi nawet faksem wydruki komputerowe. Wiedzą, co knujecie w swoich zdradzieckich umysłach. Wszystko wiedzą! Jake i Toad zakleili mu usta i zanieśli do sypialni. Kiedy zamknęli za sobą drzwi, Toad spytał: - Więc nie próbował nas otruć? - Jasne, że próbował - mruknął Jake. Wsypał tabletki do buteleczki i wrzucił ją do kieszeni koszuli. - To jakiś rodzaj pigułek do samouśmiercania? - zaciekawił się Spiro Dalworth. - Trucizna dwuskładnikowa - wyjaśnił mu Toad. - Lekarstwo dla ludzi, których nie ma się ochoty dłużej oglądać. Jack Yocke siedział w rogu pokoju podpierając brodę ręką. Zerknął na Jake’a Graftona, który wpatrywał się w podłogę, po czym oparł się wygodnie na krześle i zamknął oczy. Toad wyciągnął spod kanapy magnetofon kasetowy i wcisnął mechanizm przewijania. Po przewinięciu taśmy postawił magnetofon na stole i włączył przycisk odtwarzania, podkręcając głośność. Przez kilka minut słychać było suwanie stóp, odgłosy czyjegoś pokasływania, i wreszcie rozległ się głos Jake’a Graftona: - Wczorajszej nocy zmarł generał Szmarow. Opowiedz nam o tym. Niewielkie urządzenie zarejestrowało wszystko. Zamieszanie i przytłumione uwagi towarzyszące wciskaniu Tenneyowi trucizny były brutalnie czytelne, podobnie jak następujące potem odgłosy krztuszenia się Tenneya, gdy zbierało mu się na wymioty. Zebrani w pokoju unikali starannie spoglądania sobie w twarze. Kiedy z taśmy padło wypowiedziane przez Tenneya nazwisko Schenlera, Jake dał Toadowi znak, by wyłączył magnetofon. - Sprowadź bosmana Holleya i uruchom TAKSAT-a - polecił. - Prześlesz tę taśmę generałowi Landowi. - Słyszał pan, co powiedział Herb: złamią nasz kod. - Wyślij tekst. Skorzystaj z TAKSAT-a. A tymczasem przekażemy od siebie wiadomość Harleyowi McCannowi. - A co z ambasadorem? Chciał się z panem widzieć. Jake zerknął na zegarek. - Noc jest jeszcze młoda. Jake wciąż miał na sobie kombinezon lotniczy, kiedy wszedł do pokoju poprzedzającego gabinet ambasadora i stanął twarzą w twarz z Agathą Hempstead. Wciągnęła ostrożnie powietrze, bez wątpienia zszokowana nieco wonią płynącą od Jake’a, po czym otworzyła drzwi do pokoju Lancastera. Ambasador posłał Jake’owi Graftonowi zimne spojrzenie znad okularów. - Prosiłem, żeby przyszedł pan do mnie zaraz po powrocie do ambasady, admirale. - Tak, przepraszam pana. Dwie godziny temu nie miałem panu wiele do powiedzenia poza przekazaniem, że porucznik Moravia zniszczyła pociski w Pietrowsku i samolot transportowy należący prawdopodobnie do Iraku. W czasie lotu w tamtą stronę zostaliśmy przechwyceni przez cztery rosyjskie myśliwce. - Ale jak widzę zdołaliście im umknąć. - Tak, panie ambasadorze. Czy senator Wilmoth jest jeszcze w Moskwie? - Wilmoth był owym amerykańskim senatorem, który pragnął zerknąć w archiwa KGB. - Zatrzymał się w ambasadzie, ale jutro wyjeżdża. Po śmierci Szmarowa KGB zatrzasnęło przed nim drzwi. Obawiam się, że Jelcyn nie dysponuje wystarczająco dużym taranem, by je wyważyć. - Być może będę w stanie pomóc. Czy mógłby pan poprosić senatora, aby przyszedł teraz do pańskiego biura? Mam taśmę, którą chciałbym puścić obu panom. Potem będziemy musieli odbyć długą rozmowę. Lancaster wyglądał na niezdecydowanego, ale podniósł słuchawkę telefonu. Jake wyjął magnetofon z kieszeni i ustawił na blacie biurka. Kiedy zjawił się Wilmoth, Jake puścił taśmę. Musiał ją często zatrzymywać i udzielać wyjaśnień. Lancaster pragnął dowiedzieć się, cóż to takiego, u licha, admirał Grafton wciskał Herbowi Tenneyowi do ust; Jake pokazał więc obie buteleczki, a nawet wysypał z nich tabletki na wypolerowane mahoniowe biurko Lancastera. Po pierwszym przesłuchaniu taśmy Jake puścił ją ponownie, lecz już bez żadnych zatrzymywań. Po raz trzeci zrobił to samo na prośbę senatora Wilmotha. Przetrawienie tego wszystkiego zajęło nowym słuchaczom trochę czasu. Wiadomość, że za wysadzeniem reaktora w Sierdobsku stała junta złożona ze starej gwardii, rozwścieczyła Wilmotha do tego stopnia, że zaczął przeklinać w sposób, który Jake Grafton uznał za niezwykle przyjemny dla ucha. Wreszcie senator wyrzucił z siebie: - Niech no to tylko usłyszy prezydent! - Przypuszczam, że właśnie w tej chwili tego słucha - włączył się Jake. - Przesłałem już to nagranie za pomocą zestawu taktycznej łączności satelitarnej generałowi Landowi z Pentagonu. Generał oświadczył, że zaraz idzie z tym do Białego Domu. - A co z Harleyem McCannem? - spytał ambasador. - On też maczał w tym palce? - Siedzi właśnie w pańskiej poczekalni z kapitanem McElroyem. Może sam go pan zapyta? - Kiedy McElroy udał się wcześniej wraz z czterema marines do pomieszczeń CIA, zastali McCanna i jego zastępców siedzących za biurkami i pogrążonych w oczekiwaniu. - Wygląda na to, że kiedy Toad zwinął dziś rano Herba Tenneya, tamci przedyskutowali całą sprawę i doszli do wniosku, że nie chcą mieć nic wspólnego z tym, co się dzieje. Sprawiają wrażenie ochoczo nastawionych do rozmowy. - Mam im do zadania parę pytań - wyrwał się gniewnie Wilmoth. - Proponowałbym, senatorze, aby wysłał pan swój zespół badawczy do biur CIA i zajął ich archiwa. Nie mam pojęcia, co CIA przechowuje na papierze, ale przypuszczam, że część materiałów stanowić może interesującą lekturę. Wilmoth chwycił za telefon. Lancaster sięgnął po białe tabletki, żeby im się dobrze przyjrzeć. Na koniec położył je z powrotem na biurku obok buteleczki. Kiedy Wilmoth skończył rozmowę telefoniczną, Jake odezwał się do Lancastera: - Być może dzisiejszy wieczór to odpowiedni moment, żeby prezydent Jelcyn złożył wizytę w ambasadzie amerykańskiej. Możemy przegrać dla niego tę taśmę i wręczyć mu kopię. Zdaje się, że będzie umiał zrobić z niej dobry użytek. Lancaster skinął głową. - Co dalej? - Potrzebny mi jest samolot, by dostać się do Arabii Saudyjskiej. Muszę tam dolecieć bez obawy o przechwycenie i atak ze strony rosyjskich myśliwców. Możliwe, że uda nam się omówić to z Jelcynem po przesłuchaniu przez niego taśmy. - Na taśmie wspomina pan, że zabił dzisiaj cztery osoby. Kim one były? - Przechwyciły nas samoloty myśliwskie. Jak widać Rita i ja wciąż żyjemy - dodał Jake wzruszając ramionami. Na twarzy Lancastera pojawił się drapieżny uśmiech. - Zaczynam rozumieć, dlaczego generał Land ma o panu tak wysokie zdanie. Agatha - zwrócił się do panny Hempstead - kiedy my będziemy zajęci rozmową z panem McCannem, mogłabyś sprawdzić, czy uda ci się połączyć mnie z prezydentem Jelcynem? - No, bierz się za swoje gryzmoły. - A niby o czym mam pisać? - zdziwił się Jack Yocke. Tkwił na czworaka na podłodze z gąbką i kubłem wody, usiłując sczyścić z dywanu wymiociny Herba Tenneya. Oparł się na piętach i podniósł wzrok na Jake’a Graftona. - O tym, jak stara gwardia wysadziła reaktor w Sierdobsku i wymordowała pół miliona ludzkich istnień. O towarzyszach ze starej gwardii sprzedających Saddamowi Hussajnowi broń nuklearną. O wykorzystywaniu zarobionych w ten sposób pieniędzy do przekupywania obranych w drodze wyborów polityków rosyjskich, aby ci przegłosowali odsunięcie od władzy Jelcyna. Właśnie o tym. Bierz się do pisania. - Agenta rządu amerykańskiego, od którego torturami wymuszono informacje, trudno cytować jako „wiarygodne, wysoko postawione źródło rządowe” - zauważył kwaśno Yocke i ścierając mokrą plamę w dywanie dodał: - Nie wiem, czy w tym, co powiedział, było choć słowo prawdy. - Myślałem, że jesteś rasowym dziennikarzem. Yocke wrzucił gąbkę do kubła i podniósł się na nogi. Siadł na krześle, które zajmował w czasie przesłuchania Tenneya, wytarł ręce o spodnie i odrzekł: - Nie chcę o tym pisać. Grafton wpatrywał się w niego przez chwilę, a następnie poszukał sobie krzesła. - Może mi to wyjaśnisz. - Świat pełen jest złych ludzi: piszę o nich codziennie. Rabują, kradną, oszukują, biorą narkotyki, przekupują, tłuką na śmierć własne dzieci, zabijają swoje małżonki w napadach pijackiego szału albo zupełnie na trzeźwo pakują kule w dziwki na stopniach budynku sądowego. Ich wszystkich potrafię zrozumieć: są ludźmi. Ale ci tutaj, tacy jak Tenney, Szmarow, Jakolew... - głos mu się załamał. - Oni również są ludźmi. Tylko ich zbrodnie są znacznie większe. - Nie, to nie ludzie. Są wcieleniem zła, nie ma w nich nic z człowieczeństwa - odparł Jack wzruszając ramionami. - Są tak samo ludźmi - nie zgodził się Jake Grafton. - Może nawet są w zbyt dużym stopniu ludźmi. To, czego wzdragasz się przyjąć do wiadomości to fakt, że w każdym z nas jest coś z Hitlera i Stalina. Wystarczy dać odpowiednie środki i motyw, a całe zastępy ludzi ulec mogą całkowitemu zepsuciu. Jaka to różnica: zabić człowieka, a kazać go uśmiercić? Jaka jest różnica pomiędzy nakazaniem zabicia jednego człowieka, a uśmierceniem pół miliona ludzkich istnień? Albo miliona? Albo pięciu milionów. Dziesięciu... Jednym pociągnięciem pióra można uśmiercić - wedle życzenia - wszystkich Żydów, czy też wszystkich przedstawicieli wykształconych warstw, można wytępić wszystkich bogaczy albo wszystkich biedaków, usunąć wszystkich homoseksualistów... Bez różnicy. Zło i grzech to dokładnie to samo - należy tylko przekonać samego siebie, że cel uświęca środki. Każdy z żyjących zdolny jest do dokonania tej małej sztuczki. - Nie chcę o tym pisać. - Nie masz wyboru - to ja jestem tutaj od podejmowania decyzji. Wyciągaj swój komputer i podłącz to cholerstwo. Jeżeli będzie trzeba, to ja sam napiszę za ciebie ten artykuł. - Za kogo pan się uważa, do jasnej cholery? - Jestem urzędnikiem państwowym, który stara się wykonywać swoją pracę. A ty jesteś dziennikarzem prasowym, który pragnie zbić sławę na pisaniu prawdy. Tego ostatniego towaru mamy tu na kopy i musisz go tylko przelać na papier, bo ludzie powinni stanąć przed prawdą twarzą w twarz. To, co z nią poczną, wykracza już poza moją kontrolę: nie mogę odpowiadać za los całej ludzkości. Ale, na Boga, prawdą będą mieli obsmarowaną caluśką pierwszą stronę w każdej gazecie na kuli ziemskiej. Jeżeli więc odmówią spojrzenia prawdzie w oczy, to są równie przesiąknięci złem i równie winni jak ci, o których piszesz. Jake Grafton wstał i dodał: - Będziesz musiał zamieścić nazwiska. Lancaster jest teraz u siebie i odtwarza taśmę Jelcynowi; to również podaj w swoim artykule. Jack Yocke zastanawiał się przez chwilę. Wreszcie odezwał się: - Chce pan, żebym opisał, w jaki sposób zdobył pan te informacje od Tenneya? - Jeśli wolisz, możesz to wszystko przedstawić w formie wywiadu. Nie wspominaj nic o dwuskładnikowej truciźnie: myślę, że ten mały problem sam się rozwiąże. Po prostu cytuj słowa Herba. Nie zapomnij nadmienić, że wywiad został nagrany i prezydent otrzymał jego kopię. - „Ten mały problem sam się rozwiąże” - do diabła, admirale, gówno to zawsze gówno! Skoro zamierzamy przybić do krzyża komuchów, to razem z nimi powinniśmy ukrzyżować naszych rodzimych łotrów. - I tak się stanie, Jack, tak się stanie. Ale po jednym komplecie łajdaków na raz. - Kto pana upoważnił do wydania zgody na opublikowanie tej historii? Prezydent? - Sam się upoważniłem. Yocke nie wiedział, co powiedzieć; był wściekły, znał bowiem odpowiedź Graftona, zanim jeszcze zadał mu pytanie. - Obudź mnie za dwie godziny - polecił admirał. - Dasz mi wtedy do przeczytania swój artykuł. Żaden ze mnie pisarz, ale może będę ci mógł pomóc z przecinkami. Po tych słowach Jake Grafton wyciągnął się jak długi na kanapie. Odwrócił się, układając się plecami do Yocke’a i, nim minęło kilka chwil, oddychał już głęboko i regularnie. Zanim Yocke podłączył i uruchomił swój komputer, z kanapy zaczęło już dochodzić lekkie chrapanie. Borys Jelcyn był krzepkim, zażywnym Rosjaninem o posturze niedźwiedzia i kartoflastym, pokrytym żyłkami nosie, co do którego należało mieć nadzieję, że nie odzwierciedla stanu wątroby jego właściciela. Uścisnął rękę Jake’owi Graftonowi i wskazał na krzesło, nie przerywając rozmowy po rosyjsku ze swoim asystentem, który nie pofatygował się, by cokolwiek tłumaczyć. Tłumacz, który wprowadził Jake’a do pokoju, również milczał. Poprzez zasłony wysokiego okna po lewej stronie Jelcyna prześwitywało słońce. Mrużąc oczy w jego świetle, Jake rozejrzał się dokoła z ciekawością. Był to przyjemny pokój, świadczący o męskim użytkowniku, urządzony ze smakiem i zawalony stosami papieru. Przez cały czas swej przemowy Jelcyn nie przestawał spoglądać na Graftona. Wreszcie jeden z jego asystentów odezwał się: - Prezydent Jelcyn pragnie podziękować rządowi Ameryki za pomoc udzieloną w czasie obecnego kryzysu. Jake Grafton skinął uprzejmie głową i zerknął na zegarek. Pierwsze wydanie „Washington Post” z artykułem Jacka Yocke’a zaczyna pewnie docierać na ulice Waszyngtonu. Jeżeli wydawcy gazety puścili artykuł w materiałach agencyjnych, to w ciągu godziny powinien pojawić się w CNN i wszystkich pozostałych stacjach telewizyjnych i radiowych świata zachodniego. Jeszcze trochę, a na biurku Jelcyna rozdzwoni się telefon. Zaraz po tym, jak we wczesnych godzinach rannych Yocke wysłał za pośrednictwem modemu artykuł do „Washington Post”, oddzwonił do niego Mike Gatler, jego wydawca, i przez pięć minut zadawał mu pytania. W chwili gdy Yocke tracił już niemal cierpliwość, oddał słuchawkę Jake’owi Graftonowi, który oznajmił Gatlerowi: - Tak, czytałem ten artykuł: zawiera samą prawdę. - Saddam Hussajn ma dwa tuziny pocisków nuklearnych? - Jeśli nie więcej. Gatler zagwizdał. - Czy to źródło z CIA - zaraz, jak on się nazywa? - Herb Tenney. - A tak... Czy można mu wierzyć? - Nie sądzę, bym mógł mieć do niego zaufanie, myślę jednak, że w tej sprawie powiedział prawdę. - Czy wolno nam będzie w tym miejscu zacytować pana słowa? - Jeżeli tylko umiecie prawidłowo napisać moje nazwisko. - Jest pan w stopniu kontradmirała, zgadza się? - Tak. - I razem z Yocke’em widział pan ową bazę, z której Hussajn otrzymywał pociski? Pociski sprzedawane mu przez Rosjan? - Tak. Miejscowość nosi nazwę Pietrowsk; Yocke pisze o tym w swoim artykule. Udaliśmy się tam śmigłowcem. - To faktycznie materiał o ogromnym znaczeniu - przyznał Gatler. - To właśnie mówił Yocke. - Mógłbym go jeszcze prosić do telefonu? Jake przekazał słuchawkę dziennikarzowi. - Ten artykuł ledwie dotyka prawdy - zaczął narzekać Gatler. - Wiem, Mike, robię co mogę. Przyślę ci więcej, jak to tylko będzie możliwe. - Chciałbym, żebyś pracował nad tym z Tommym Townsendem. Zadzwoń do niego do hotelu. Yocke postanowił zatelefonować do Townsenda rano. Udał się do łazienki, umył twarz i ręce i kładł się właśnie na podłodze z poduszką pod głową, kiedy Gatler zadzwonił ponownie. - Departament Stanu nie chce ani potwierdzić, ani zdementować tej historii. - Nic na to nie poradzę - odparł Yocke, dając gwałtowne znaki Jake’owi Graftonowi. Admirał usiadł na kanapie i pocierał sobie skronie. - Yocke, to największa sensacja od dnia, kiedy Japonce uderzyły na Pearl Harbor! - krzyknął Gatler. - Nasi chłopcy w Białym Domu nie mogą zdobyć żadnego potwierdzenia, Departament Stanu nie chce ani potwierdzić, ani zaprzeczyć, pracownicy Pentagonu odmawiają wszelkich komentarzy, służby prasowe CIA nie chcą nawet potwierdzić, że nazwisko tego całego Tenneya obiło im się kiedykolwiek o uszy. A CIA oświadcza, że żaden z pracowników agencji nie będzie rozmawiał z prasą - wiesz, naruszenie przepisów bezpieczeństwa i tym podobne gówno. A więc wszystko, co mamy, to twój artykuł i głos faceta twierdzącego przez telefon, że jest kontradmirałem Jake’em Graftonem. Nic więcej. - Słyszałem wywiad z Tenneyem, Mike, uczestniczyłem w tym osobiście. Widziałem, jak nagrywana była taśma. Na własne oczy oglądałem zgliszcza po reaktorze w Sierdobsku, byłem w bazie w Pietrowsku, widziałem ciała i widziałem pociski. Rozmawiałem oficjalnie z Jake’em Graftonem - na Boga, przecież to zastępca dyrektora Agencji Wywiadu Wojskowego! I zgodził się wyraźnie na to, by go cytować. Przeprowadziłem rozmowę z nieżyjącym już pracownikiem izraelskiego Mossadu - został zastrzelony w mojej obecności. Dałem ci wszystko, co mogłem. Jeżeli nie masz dość odwagi, żeby to puścić, to nie puszczaj. - Nie musisz się irytować, Jack, staram się po prostu unaocznić, po jak kruchym lodzie poruszamy się w związku z tą historią. - Przepraszam, Mike, ale to naprawdę dobry materiał. Ręczę ci, że każde słowo w nim zawarte to najprawdziwsza prawda. I zupełnie wisi mi, co mówią inni. Generał Szmarow sprzedał bomby Saddamowi Hussajnowi i wysadził w powietrze reaktor w Sierdobsku, żeby ukryć fakt zniknięcia broni. - Szmarow nie żyje. - Wiem o tym, Mike. - Zmarł na atak serca. - Nie, został otruty przez Herba Tenneya. - Co?! - ryknął Gatler. - Otruty? Przez agenta CIA? Tego nie ma w twoim artykule! - To także wiem, Mike. Nie mogę u nikogo uzyskać potwierdzenia, ale faktem jest, że Tenney w mojej obecności przyznał się do tego zabójstwa. Nie włączyłem tej informacji do artykułu, bo wątpię, by ktokolwiek poświadczył, że Szmarow został zamordowany, nie mówiąc już o tym, że zrobił to Tenney. Powtarzam ci natomiast, że wszystko, co tam się znalazło, to święta prawda. Mam całe mnóstwo materiału, którego nie włączyłem do artykułu, bo nie zdobyłem jeszcze potwierdzenia. Gatler namyślał się przez kilka sekund, wreszcie powiedział: - Muszę dostać kopię taśmy ze spowiedzią Tenneya. - Grafton jej nie wypuści. Prędzej udostępniłby ją Biały Dom, ale prawdę mówiąc nie wierzę w to. Dotyczy mnóstwa spraw, a każda z nich jest ściśle tajna. - Chcę mieć więcej materiału, jak tylko zdołasz uzyskać potwierdzenie. - Rozumiem. Jak coś będzie, dowiesz się pierwszy. Pożegnawszy się z Gatlerem, Yocke oznajmił Jake’owi: - Puści artykuł do druku. Grafton mruknął coś ze swego miejsca na kanapie i naciągnął na siebie marynarkę. Po kilku minutach znowu spał. A teraz admirał rozmyślał bezczynnie, co zrobi Borys Jelcyn, kiedy usłyszy o ukazaniu się artykułu w druku. No cóż, był przecież politykiem, miał wprawę w przerabianiu cytryny w napój cytrynowy. Jake usadowił się na krześle i założył nogę na nogę. Tego popołudnia należało się spodziewać, że zadzwoni prezydent Clinton, aby porozmawiać z Jelcynem o bałaganie w Iraku. Dzisiejsza obecność Jake’a związana była z zaproszeniem Jelcyna, który wczorajszego wieczoru wyraził życzenie, aby Jake zjawił się i odpowiedział na pytania, jakie mogą mieć do niego ludzie Jelcyna. W tym momencie zadzwonił telefon. Jeden z asystentów podniósł słuchawkę, powiedział coś do Jelcyna, po czym rosyjski prezydent przeszedł na drugą linię. Jake spojrzał na zegarek. Zastanawiał się, czy samoloty lecące z Niemiec przybędą na czas. Ale telefon nie był od prezydenta Clintona. Tłumacz odłożył słuchawkę, Jelcyn zaś opadł na fotel i słuchał uważnie ze swego aparatu, od czasu do czasu rzucając spojrzenie na Graftona. Upłynęło tak kilka minut, podczas których Jelcyn pochrząkiwał momentami pod nosem. Na koniec położył słuchawkę na widełki i okręcił się na fotelu zwracając się twarzą do Graftona. Zaczął mówić wymachując palcem przed tłumaczem. Tłumacz przełożył jego słowa: - W „Washington Post” pojawił się artykuł informacyjny. Powołują się w nim na pana z imienia i nazwiska; czy pan zezwolił na publikację artykułu w gazecie? Jake skinął głową. - Tak. Jelcyn słuchał odpowiedzi wiercąc się nerwowo na fotelu. Bawił się ołówkiem, zatrzymał na nim wzrok, by wreszcie odłożyć go z powrotem. Powiedział coś do tłumacza. - Prezydent chciałby wiedzieć, dlaczego dopuścił pan ten artykuł do druku. - Tak jak mówiliśmy wczoraj wieczorem, jest rzeczą najwyższej wagi, aby broń została odzyskana albo unieszkodliwiona. Nie możemy jednak podejmować żadnych kroków w sprawie pocisków bez publicznego wyjaśnienia naszych działań. Należy więc powiedzieć prawdę. A prawda wygląda tak, że niewielka grupa ludzi w Rosji sprzedawała pociski, by zdobyć pieniądze na obalenie legalnie wybranego rządu. Dla zamaskowania popełnionego przestępstwa wymordowali setki tysięcy ludzi. O tym jest ten artykuł. Im szybciej świat go ujrzy, tym lepiej - dla Rosji, dla Stanów Zjednoczonych, dla ludności Bliskiego Wschodu. - To pan wydał zgodę na publikację? - Tak - przytaknął Jake. Przedyskutował oczywiście wcześniej całą sprawę z generałem Haydenem Landem i obaj doszli do wspólnego wniosku, że najlepiej będzie, jeśli Jake weźmie na siebie całą odpowiedzialność. Wyjście tej historii od Jake’a dawało Waszyngtonowi szansę wyparcia się wszystkiego, a taka właśnie byłaby pewnie pierwsza reakcja spanikowanych polityków obdarzonych genetyczną awersją do informowania opinii publicznej o nieszczęściach. Przy normalnym biegu rzeczy mogły minąć tygodnie, zanim ci zebraliby w sobie dość odwagi do publicznego ogłoszenia o tym, co się stało. Tymczasem Hayden Land i Jake Grafton dobrze wiedzieli, że nie mają długich tygodni na uporządkowanie całego bałaganu: w najlepszym razie mieli przed sobą godziny. - Jak przedstawiają się sprawy, admirale? - spytał Jelcyn, myśląc o Waszyngtonie. - Panie prezydencie, omawialiśmy tę kwestię wczoraj wieczorem; nic się nie zmieniło. Samoloty amerykańskich sił powietrznych są w drodze z Niemiec, aby zabrać mnie i innych zagranicznych obserwatorów wojskowych do Arabii Saudyjskiej. Stamtąd udamy się do Iraku w celu odzyskania pocisków. Przystał pan na to, aby marszałek Michajłow i generał Jakolew towarzyszyli naszej grupie w imieniu Republiki Rosyjskiej. - Nie chcę tylko, żeby rozmawiali z dziennikarzami. - Rozumiem. Mogę to panu obiecać. - Zanim zwrócił się pan do prasy, należało to skonsultować ze mną - zauważył Jelcyn. Jake przyznał mu słuszność i wyraził skruchę, choć nie zabrzmiało to nazbyt przekonywająco. Jelcyn nie wyglądał na zbyt poruszonego - artykuł Yocke’a nie mógłby być dlań bardziej korzystny nawet wtedy, gdyby to on sam go napisał. Całkowita niewinność jest towarem nader rzadkim, godnym rozsmakowania się i delektowania. To, że stanowiło się nietknięty cel bezlitosnych przeciwników, których zabiegi w walce o władzę spaliły na panewce, było nawet jeszcze przyjemniejsze. - Chciałbym coś zaproponować, panie prezydencie - podjął Jake. - Za jakąś godzinę zaczną pana oblegać dziennikarze z pytaniami o pański komentarz na ten temat. Jack Yocke, autor owego artykułu z porannego wydania „Washington Post”, jest właśnie na dole. Może zaprosi go pan tutaj, udzieli mu wywiadu i zajmie publicznie stanowisko w tej sprawie, zanim krętacze z Waszyngtonu i Bagdadu włączą się do akcji? Pan Yocke orientuje się doskonale w sytuacji i sprzyja pańskiemu rządowi. Wzmianka o Bagdadzie zrobiła swoje. Saddam Hussajn z pewnością pojawi się przed kamerą, jak tylko dotrze do niego wiadomość o artykule w „Washington Post”. Według oceny Jake’a, Hussajnowi pozostawały dwie możliwości: mógł albo zaprzeczyć, że posiada broń nuklearną, albo przyznać się do tego i oświadczyć, że sprzedał mu ją rząd Rosji - które to pojęcie odnosić się miało, rzecz jasna, do Borysa Jelcyna. Jake przypuszczał, że wybór stanowiska przez Hussajna zależeć będzie od tego, ile czasu brakuje mu jeszcze do nadania pociskom jądrowym zdolności operacyjnej. Im bliższy jest moment gotowości do naciśnięcia guzika, tym bardziej prawdopodobne, że przyzna się do posiadania broni atomowej. Była to jednak czysta spekulacja, lecz Jake starał się w tym momencie uwzględnić wszystkie możliwości. Po kilku minutach Yocke został wprowadzony do gabinetu prezydenta. Posłał krótkie spojrzenie kontradmirałowi Jake’owi Graftonowi siedzącemu po przekątnej biurka Jelcyna, po czym całą uwagę skierował na prezydenta Rosji. Jack Yocke wiedział dokładnie, że jego wydawca, Mike Gatler, oczekuje podania mu na złotym talerzu potwierdzenia ostatnich rewelacji - przystąpił zatem do realizacji tego celu najkrótszą drogą. Punkt po punkcie poprowadził Jelcyna przez całą historię, stenografując sobie jego odpowiedzi w małym notesiku. Tak, prawdą jest, że Szmarow wykorzystał KGB do zebrania pieniędzy od Saddama Hussajna. Generał sprzedał obiekty militarne stanowiące własność narodu, choć nie miał prawa tego zrobić. Popełnił przestępstwo. Tego rodzaju działalność uznano by za przestępczą w każdym kraju świata. To prawda, że Szmarow dopuścił do wywiezienia na pokładach samolotów pocisków z bazy w Pietrowsku na dzień przed tym, jak reaktor jądrowy w Sierdobsku został zniszczony. Tak, Szmarow wydał pułkownikowi Gaługinowi z KGB rozkaz zniszczenia reaktora. Prawdą jest także, że Gaługin dopuścił się tej zbrodni. Jelcyn nie potrafił jeszcze powiedzieć, co Szmarow zrobił z pieniędzmi otrzymanymi za broń - rząd prowadzi śledztwo w tej kwestii. Nowym elementem w całej sprawie jest to, iż Jelcyn polecił marszałkowi Michajłowowi, głównodowodzącemu rosyjskich sił zbrojnych i generałowi Jakolewowi pełniącemu funkcję dowódcy armii rosyjskiej, towarzyszyć kontradmirałowi Jake’owi Graftonowi oraz grupie oficerów z Niemiec, Wielkiej Brytanii, Francji i Włoch w podróży do Iraku w celu odzyskania ukradzionej broni. - Ukradzionej? - spytał Yocke podnosząc wzrok na Jelcyna. - Ukradzionej - powtórzył tłumacz po krótkim wybuchu Jelcyna. - Rząd Rosji nigdy nie sprzedawał i nie będzie sprzedawał ani przekazywał broni nuklearnej. Złożyliśmy co do tego poważne przyrzeczenie wielu rządom na całym świecie. Zawarliśmy odpowiednie traktaty. Jack Yocke zadał kolejne logiczne pytanie: w jaki sposób Rosjanie zamierzają odebrać ukradzioną broń, jeśli Saddam Hussajn nie okaże się na tyle dżentelmeński, by samemu ją zwrócić? Odpowiedź brzmiała: Współpracujemy ze Stanami Zjednoczonymi i rządami innych krajów dla zapewnienia zwrotu skradzionych pocisków. Na tym rozmowa powinna się zakończyć, ale Yocke nie byłby sobą, gdyby zdołał oprzeć się zadaniu jeszcze jednego pytania. Rzuciwszy spojrzenie na Graftona, którego twarz nie zdradzała żadnych emocji, rzekł: - Twierdzi się, że generał Szmarow zmarł przedostatniej nocy na atak serca. Czy był to istotnie atak serca? - Nie wiem - odparł Borys Jelcyn. - Nie ma jeszcze wyników sekcji. Yocke otworzył usta, zerknął ponownie na Graftona, po czym podziękowawszy prezydentowi Jelcynowi za wywiad, wyszedł odprowadzony z pokoju. Jake Grafton pozostał tak jak siedział. Znalazłszy się w poczekalni, Jack chwycił komputer z krzesła, gdzie go wcześniej zostawił, i rozłożył go na kolanie. Nim minęło kilka sekund stukał już w klawisze. Przez ramię zaglądał mu kapitan amerykańskiej Piechoty Morskiej McElroy. Kiedy skończył i podniósł wzrok, w pokoju nie było już McElroya ani czterech towarzyszących mu marines. Za biurkiem siedziała sekretarka. - Czy mógłbym przeprowadzić rozmowę na koszt abonenta? - spytał. Uśmiechnęła się jedynie nerwowo. - Telefon? - powiedział, wyciągając rękę w stronę aparatu i podnosząc pytająco brwi. Skinęła głową. Złapał za aparat, a kiedy usłyszał głos zwracający się do niego po rosyjsku, poprosił centralę międzynarodową. C-141 znajdował się gdzieś na wysokości Morza Czarnego, gdy Jack Yocke poczuł się zmęczony spoglądaniem przez okno na cztery F-15 eskorty, towarzyszący im samolot-cysternę KC-135 i samolot wczesnego wykrywania E-3 Sentry. Jake Grafton najwyraźniej zamierzał dotrzeć do Arabii Saudyjskiej, czy się to komuś podoba, czy nie. Kiedy wsiadali na pokład samolotu w Moskwie, Yocke zapytał: - Nie spodziewa się pan chyba, że rosyjskie lotnictwo będzie usiłowało nas zestrzelić, prawda? - Po opublikowaniu tej historii - chyba nie. Ale mamy ze sobą Michajłowa i Jakolewa; kto wie, jakie mogą być tego skutki. To trochę tak, jakbyśmy wieźli na pokładzie zakładników. W czasie lotu Yocke przyglądał się z rosnącym zaciekawieniem, jak eskortujące F-15 podlatują co jakiś czas do samolotu-cysterny po paliwo, by po chwili ponownie zająć swoje miejsce w szyku. Maszyny zdawały się wisieć bez ruchu w podniebnej przestrzeni. Hałas we wnętrzu C-141 tłumił odgłos pracy ich silników, tak więc widok za oknem przypominał bezgłośny, pełen lekkości balet. Próbował już oczywiście przeprowadzić wywiad z podpułkownikiem Jocko Westem i trzema pułkownikami lotnictwa z Niemiec, Włoch i Francji, ale żaden nie chciał rozmawiać, ani oficjalnie, ani prywatnie. Pozwolili mu zapisać swoje nazwiska na wszelki wypadek, po czym kazali mu się wynosić. Kiedy odwrócił się, by przejść na swoje miejsce, Jocko pożegnał go z uśmiechem i tymi słowami: - Z dziennikarzami jest tak, jak z adwokatami i lekarzami: im rzadziej ich oglądasz, tym spokojniejsze masz życie. Marszałek Michajłow i generał Jakolew siedzieli w tyle kabiny pasażerskiej w otoczeniu czterech uzbrojonych marines. Kapitan McElroy zajmował miejsce w ich pobliżu; gdy Yocke spojrzał w jego stronę, kapitan pokręcił jedynie głową z boku na bok o pół milimetra. W przedzie kabiny Jake Grafton prowadził naradę z Toadem Tarkingtonem i kapitanem Tomem Collinsem. Yocke stanął w przejściu między rzędami i przeciągnął się. Mimo wczorajszej kołomyi związanej z wydarzeniami ostatnich dni i krótkiego, jedynie dwugodzinnego snu, nie czuł się ani trochę zmęczony. Bo też jak często zdarza się możliwość przeprowadzenia wywiadu z prezydentem potężnego państwa i napisania artykułu, który trafi na pierwsze strony wszystkich gazet świata, a potem wskoczenia na pokład samolotu, który wiezie cię po kolejny wspaniały temat? Cóż, powinien już do tego przywyknąć. Ciesz się tą chwilą, dopóki trwa, pomyślał sobie w duchu, bo kiedy minie, to skończy się już na dobre. Przyjdzie ci powrócić znowu do opisywania historyjek kryminalnych i relacjonowania wydarzeń z posiedzeń rady miejskiej. Minął Graftona i jego towarzyszy, i przeszedł do przodu ku kabinie pilotów. Lewy fotel zajmowała Rita Moravia. Odwróciła się i posłała mu uśmiech. - Wie pan, że ona wcale nie jest pilotem - zagadnął Jack majora Sił Powietrznych, który stał za Ritą. - To zdobywczyni tytułu Miss Lipca 1991. - Ostrożnie, przyjacielu - huknął major. - Jesteśmy teraz w nowym, zmodernizowanym wojsku amerykańskim. Wszelkie uwagi mogące mieć jakiekolwiek odniesienie do spraw płci są surowo zakazane. - Przepraszam. - Chce pan chyba zachować polityczną poprawność i ideologiczną czystość, prawda? Nie ma już obecnie żadnych zaimków rodzaju męskiego ani żeńskiego - na wszystko mówimy „ono”. W okresie przejściowym dopuszczalne jest jeszcze używanie słów takich, jak „t-on” czy „t-ona-ż”, ale „t-ona” jest już zabronione. Jedno potknięcie i masz już na karku seksualne gestapo. - A kiedy już z tobą skończą - włączył się poważnym tonem drugi pilot - to będziesz musiał „Spiro Agnew”. - Prawdę powiedziawszy - odezwała się Rita Moravia poprawiając sobie włosy - istotnie zdobyłam tytuł Miss Lipca. - Gdzie teraz jesteśmy? - zainteresował się Yocke, gdy trójka żartownisiów uspokoiła się wreszcie. Za oknem widać było jedynie morze i niebo. - Jedenaście tysięcy metrów nad powierzchnią ziemi - odparł drugi pilot i zaśmiał się ze swego dowcipu. Yocke jęknął. Uważaj, Saddam, Amerykanie znów nadciągają! Opuścił kabinę załogi i powrócił do kabiny pasażerskiej. Jake Grafton zajmował miejsce obok Tarkingtona. Collins siedział z tyłu na osobnym fotelu i coś czytał. Jack przysiadł na poręczy fotela naprzeciwko admirała. - Jak tam plany wojenne? Grafton obrzucił uważnym spojrzeniem twarz Yocke’a. - Nasza umowa jest nadal aktualna, tak? - Ależ oczywiście. - Mówię o tym dlatego, że ubiegłej nocy wygadałeś się przed swoim wydawcą o śmierci generała Szmarowa. Ten temat był i pozostaje zakazany. - Admirale, Gatler nie mógł się zdecydować, czy puścić ten materiał, czy nie. Musiałem podsunąć mu w zaufaniu ważny szczegół, żeby stworzyć wrażenie, że mam takich więcej, że dotykamy zaledwie czubka góry lodowej. A wiadomość o Szmarowie była jedynym solidnym atutem, jaki mogłem wtedy wymyślić. Uznałem, że zależy panu na ukazaniu się tego artykułu w gazecie, bo gdyby było inaczej, nie zadawałby pan sobie trudu zamawiania go - mówiąc to strzelił palcami - niczym zapiekanki z szynką i serem. - Poza tym próbowałeś podejść dzisiaj Jelcyna przy ostatnim pytaniu, licząc na znikomą skądinąd szansę, że się z czymś wygada. - Admirale, ja... Jake przerwał mu stanowczo. - Widziałem, jak spojrzałeś na mnie z miną winowajcy: „Mogę czy nie mogę?” - zanim zacząłeś mleć jęzorem. Albo będziesz grał tak, jak ja ci każę, albo zaraz po wylądowaniu będziesz zasuwał na lotnisko pasażerskie i zawieziesz swoją plastikową zabawkę z powrotem do Moskwy. Gramy według moich reguł, Jack. - Tak jest, admirale. Pan podaje piłkę, pan ustala reguły. Ale tak dla mojej informacji: czy pozwoli mi pan kiedykolwiek pisnąć choć słówko na temat twórczego wykorzystania przez CIA trucizn dwuskładnikowych? Grafton wzruszył ramionami. - Nie wiem, wątpię. Ta sprawa sama się rozwiąże. - Sama się rozwiąże - powtórzył kwaśno Yocke i wciągnął powietrze, szykując się do oratorskiego wystąpienia na temat hipokrytów chowających skrzętnie swoją brudną bieliznę, a biorących się za pranie brudów innych. Nie było jednak ku temu okazji. Jake wskazał kciukiem w tył samolotu i dodał: - Tamci dwaj wchodzą w skład naszego międzynarodowego zespołu. - Ma pan na myśli tych dwóch rosyjskich więźniów? - wypalił Jack i już w tej samej chwili pożałował swych słów. Szare oczy Jake’a Graftona stały się niczym rzeka ścięta lodem. - Dla ciebie to może tylko pisanina - głos Graftona przeszedł niemal w szept - ale dla wszystkich innych gra toczy się o nieco większą stawkę. - Nie zajmuję się tworzeniem literatury fikcji, admirale - w każdym razie nie jest to moim zamiarem. - Wcale cię o to nie proszę. Ale wybij sobie z głowy jakiekolwiek wywiady z nimi, dopóki ci nie pozwolę - o ile w ogóle do tego dojdzie. - Tak jest, panie admirale - odrzekł Yocke, starając się uniknąć sarkazmu w głosie, co mu się nieźle udało. Nie uszedł on jednak uwadze Tarkingtona. Grafton zajął się oglądaniem fotografii, które trzymał na kolanach. Studiował je uważnie przez szkło powiększające. - Zdjęcia lotnicze? - zainteresował się Yocke. - Satelitarne. - Mogę spojrzeć? Grafton wręczył mu kilka fotografii. Wyglądały tak, jakby zostały wykonane z wysokości tysiąca metrów nad lotniskiem. Widział wyraźnie samoloty, wózki zasilające, a nawet ludzi i rzucane przez nich cienie. - Rzeczywiście wyraźne - mruknął. - Pociski są właśnie w tej bazie? - Tak sądzę. Kłopot w tym, że przy zdjęciach robionych z satelity rzadko kiedy można być czegokolwiek absolutnie pewnym. Faktem jest, że czasem rozdzielczość obrazu jest tak dobra, że daje się odczytać numery na tablicach rejestracyjnych - i jeśli ludzie pokroju Saddama są przekonani, że zawsze potrafimy wszystko wypatrzeć, tym lepiej dla nas. Ale nie potrafimy. Na przeszkodzie stoją istotne ograniczenia techniczne. Cała sztuka polega na interpretacji tego, co naprawdę widzisz. - Uderzymy więc na bazę z powietrza? - Tak byłoby najprościej - przyznał Jake. Wybrał kolejną fotografię i nachylił się nad nią. Kiedy się wyprostował, dodał: - Nikt nas jeszcze nigdy nie oskarżał o chodzenie na łatwiznę. Jack Yocke oddał zdjęcia i wrócił na swoje miejsce przy oknie. Siedząc przyglądał się dwóm myśliwcom znajdującym się w jego polu widzenia. Leciały w luźnym szyku, tak luźnym, że dzielił ich ponad kilometr. Słońce zachodziło, rozpalając wierzchołki płynących poniżej chmur na różowo i pomarańczowo. Morze w dole miało kolor głębokiej purpury, przechodzącej niemal w czerń. Pobiegł wzrokiem pomiędzy chmury - odniósł wrażenie, że dostrzega ląd. Lecieli nad Turcją? Rozsiadł się wreszcie wygodnie w fotelu i spróbował zasnąć. W przedzie samolotu Toad Tarkington mruknął do swego szefa: - Pan może wierzy temu osłu, ale ja nie. - Którego z naszych osłów masz na myśli? - Yocke’a. - O, bywa, że czasami brakuje mu manier, ale to uczciwy człowiek. Pod tym względem podobny jest do ciebie. - Widząc, że Toad na próżno szuka odpowiedzi, Jake uśmiechnął się i dorzucił: - Jesteście jak Koszałek i Opałek; Amy mówi, że przebywanie z wami to istna frajda. Wciąż tylko nie może się zdecydować, który z was jest Koszałkiem. - Piękne dzięki, panie admirale. - Bardzo proszę, Toad. Bunkier dowodzenia w szeroko rozrzuconej bazie wojskowej położonej poza granicami Rijadu przypominał scenerię z filmu „Gwiezdne wojny”. Długi szereg monitorów telewizyjnych zamontowanych nad olbrzymią mapą ścienną regionu ukazywał wszelkie możliwe przekazy, począwszy od aktualnych programów CNN aż po przedstawiane na bieżąco, filmowane przy świetle naturalnym i w podczerwieni, obrazy satelitarne wybranych obszarów na terenie Iraku, komputerowe prezentacje dyslokacji wojsk irackich i oddziałów ONZ oraz pojazdów przemieszczających się obok Bagdadu i Samarry, samolotów znajdujących się w powietrzu nad Irakiem, Arabią Saudyjską, Kuwejtem i Zatoką Perską, okrętów przebywających na wodach Zatoki - słowem wszystko, czego mógł potrzebować głównodowodzący zostało zobrazowane na jednym z licznych ekranów. Przy terminalach komputerowych ustawionych na wprost ekranów zasiadali mężczyźni i kobiety przyciskający klawisze, które sterowały całym systemem. W tej chwili oczy każdego z obecnych na sali zwracały się w stronę monitora transmitującego przekaz CNN. Jake Grafton i pułkownicy z Europy stali w zbitej grupce ze wzrokiem wzniesionym na ekran pokazujący obwisłą twarz Saddama Hussajna, który trudził się właśnie wyzywaniem „Washington Post” i Borysa Jelcyna od kłamców. „Irak nie posiada broni nuklearnej. Rozpuszczane są kłamstwa. Zdesperowany Jelcyn próbuje wykorzystać Irak w roli kozła ofiarnego, żeby uniknąć załamania politycznego w Rosji”. - I co pan sądzi? - Jake zwrócił się do Jocko Westa. - Jeżeli ma u siebie wyszkolonych techników rosyjskich, to myślę, że w każdej chwili będzie w stanie wystrzelić pociski z wyrzutni; może mu to co najwyżej zająć parę godzin. Prawdopodobnie jednak posiada tylko dwie, trzy rakiety na wyrzutniach armii rosyjskiej - wyrzutnie były bowiem zbyt wielkie i ciężkie, żeby je transportować. Zabrał tyle pocisków, ile się dało, przypuszczalnie z zamiarem umieszczenia ich na już posiadanych wyrzutniach. Przewiózł również głowice, jako że są małe i mogły zostać szybko załadowane na samoloty. Według mnie gra teraz na zwłokę w celu umieszczenia ukradzionych pocisków na starych wyrzutniach po Scudach i stara się jednocześnie zaadaptować głowice, żeby móc je wykorzystać w swoich rakietach. Pułkownik Rheinhart przyznał mu rację: - Jeżeli dysponuje ludźmi i odpowiednim sprzętem, to w ciągu kilku dni może przystąpić do montowania głowic nuklearnych na swoich Scudach - przez jakieś dziesięć dni da radę uzbroić ze trzydzieści Scudów. Pięć, sześć gotowych do odpalenia rakiet to za mało do prowadzenia wojny. Oficerowie z Włoch i Francji potwierdzili to stwierdzenie skinieniem głowy. Jake Grafton nie był jednak taki pewny: szaleniec mógłby rozpocząć wojnę mając zaledwie jeden pocisk. Wpatrując się w podobiznę Saddama na monitorze Jake Grafton usiłował sobie przypomnieć, co wiedział o irackim dyktatorze. Urodził się w biedzie, jakiej tylko Arab może zaznać, w nędznej wiosce położonej sto kilometrów na północ od Bagdadu. Około roku 1947, w wieku dziesięciu lat przeniósł się do swojego wuja do stolicy. Wuj był autorem epistoły zatytułowanej: „Trzy rzeczy, których Bóg nie powinien był stwarzać: Persowie, Żydzi i wszy”. Traktat ten dla młodego Saddama stał się rodzajem „Mein Kampf”. Jak głosi jego oficjalna biografia, już w kilka miesięcy później po raz pierwszy zamordował człowieka. Kiedy młody rzezimieszek miał dwadzieścia lat, wstąpił do partii Baas, w której zaczął pełnić rolę człowieka od mokrej roboty usuwającego wrogów partii - jakich owej nie brakowało. Jedną z ofiar stał się jego szwagier. W dwa lata później, w 1959 roku sfuszerował próbę zamachu, którego celem był ówczesny iracki dyktator generał Abdul Kassem, i został postrzelony przez ochronę Kassema. Udało mu się jakimś cudem umknąć i schronić w Egipcie. Podjęta w 1963 roku przez partię Baas kolejna próba zamordowania Kassema zakończyła się sukcesem i partia ta przejęła władzę. Saddam powrócił do Iraku, lecz w dziewięć miesięcy później wylądował w więzieniu, kiedy to junta wojskowa obaliła rząd partii Baas. Po powrocie partii Baas do władzy w 1968 roku Saddam znalazł się wśród elity rządzącej. W sposób iście niebywały, porównywalny z karierą Józefa Stalina, przechwycił kontrolę nad tajną policją i przystąpił do systematycznej likwidacji wszystkich, których nie mógł sobie podporządkować, stając się w ten sposób rzeczywistym władcą Iraku. Niezadługo też przejął osobistą kontrolę nad polityką zagraniczną kraju. Nominalny prezydent Iraku wytrwał pod rządami Saddama do roku 1979, kiedy to przeszedł na spoczynek, zostając tym samym pierwszym rządzącym w pamięci żyjących pokoleń, który nie stracił życia w czasie sprawowania urzędu. Saddam namaścił siebie na dyktatora i nadał sobie nowy tytuł: Budzący Grozę. Zdaje się, że tytuł ten traci nieco w tłumaczeniu z arabskiego. Jednak Saddam nigdy nie zapomniał, jaką drogą wspiął się na szczyt, nie odszedł nigdy od swych korzeni. Obdarzony nowym tytułem i pełnią władzy, wciąż z upodobaniem pociągał za spust, by własnoręcznie likwidować członków rady ministrów, generałów i krewnych, którzy mieli czelność nie zgadzać się z nim, lub których podejrzewał o pielęgnowanie kiełkującego ziarna zdrady. Jak by na to spojrzeć, medytował Jake Grafton, Saddam wydawał się łotrem w mistrzowskim wydaniu, egocentrycznym osobnikiem wyzutym z sumienia i zdolnym do popełnienia każdej zbrodni. Innymi słowy - był doskonałym dyktatorem. Oczywiście, spartaczył też parę spraw - ośmioletnia wojna z Iranem kosztowała Irak sto tysięcy istnień ludzkich i siedemdziesiąt miliardów dolarów, na których krajowi nie zbywało. A i awantura o Kuwejt nie potoczyła się zbytnio po myśli Saddama. Jednak człowiek ten nie znał słowa „przegrana”. Po poniesionych klęskach bez litości rozstrzeliwał, gazował i głodził na śmierć swych wewnętrznych wrogów, skazując ich na wieczne zapomnienie. Irak wciąż należał do niego. Rządził nim żelazną ręką i zbroił się w broń nuklearną. Gdy nadejdzie pora, przekona się, kto nadal pragnie postępować lojalnie i kto chciałby klęczeć u jego tronu. Nieszczęście Saddama polegało na tym, że rządził tak małym zakątkiem ziemi. Gdyby tylko dane mu było występować na scenie wielkości Niemiec czy Rosji! Osoba obdarzona naiwnością mogłaby się dziwić, dlaczego cywilizowane kraje świata zajmują się tak nędzną kreaturą jak Saddam - ale Jake Grafton do naiwnych nie należał. Tym, co utrzymywało Saddama przy życiu, była Realpolitik. Dyktator stanowił nieodłączną część dynamicznie ścierających się sił, które chroniły Bliski Wschód przed wybuchem wojny na tle religijnym czy rasowym. Poza tym Irak posiadał ropę naftową. Jake zastanawiał się, czy tchórzliwi politycy „cywilizowanych krajów” będą mieli tym razem wreszcie dosyć. Roztrząsał ciągle tę kwestię, kiedy wezwano go do pokoju, w którym przebywał generał Frank Loy, głównodowodzący wojsk ONZ. Generał Loy rozmawiał właśnie przez łącza satelitarne; wręczył Jake’owi słuchawkę. - Mówi kontradmirał Grafton. - Hayden Land. Cieszę się, że już pan jest. - Właśnie oglądałem Saddama w telewizji. - Tak... Nasi tutaj zachodzą w głowę, co robić. Są wściekli, że dał pan te informacje do „Washington Post” - musiałem przyznać, że udzieliłem na to zgody. I teraz wściekają się na mnie - gdybym nie był czarny, od razu by mnie wywalili. - W tym miejscu pozwolił sobie na przekleństwo. - Co by powiedzieć, Saddam nie zdradza chęci do współpracy. Zaprzecza, że ma broń nuklearną, tak więc obecnie brak niezależnego potwierdzenia przyprawia ich tutaj o ból głowy. - To znaczy, że nie będzie uderzenia z powietrza? - Nie będzie - potwierdził Land znużonym głosem. - Saddam postawił swoje wojska w stan pogotowia - rzekł Jake. - Osiągnięcie pełnej gotowości zajmie im ze cztery, pięć dni, cokolwiek zatem mamy zrobić, musimy to zrobić szybko. Każda upływająca godzina kosztować nas będzie utratę istnień ludzkich. - Wiem o tym - przyznał Land. - Ekspert niemiecki jest zdania, że Saddam może mieć skradzione pociski gotowe do wystrzelenia w ciągu paru godzin, jeśli dotąd ich jeszcze nie przygotował. Land nie odpowiedział. Upłynęła chwila, zanim się odezwał: - Ci tutaj próbują znaleźć sposób, żeby winą za cały ten bajzel obciążyć George’a Busha. Miał okazję rozgnieść tego karalucha, i z niej nie skorzystał, dlatego teraz oni muszą brudzić sobie tym buty. - Rozumiem, panie generale. Czy Yocke ma napisać kolejny artykuł? - Ten pański dziennikarz? Nie, nie w tej chwili. Gdyby do tego doszło, drzwi Białego Domu zamknęłyby się przede mną. A zatem... Chcę, żeby ułożył pan plan ataku na tamto lotnisko: co będzie do niego potrzebne, kiedy może pan go przeprowadzić, jakie to pociągnie za sobą koszty. - Jake dobrze wiedział, że mówiąc o kosztach Hayden Land nie miał na myśli dolarów, lecz życie ludzkie. - Potem niech pan do mnie oddzwoni. Jeżeli obaj z Loyem uznacie, że atak jest możliwy do przeprowadzenia, to proponowałbym, abyście zabrali ze sobą parę ekip telewizyjnych. Jeżeli zafundujemy światu przekaz na żywo ukazujący rosyjskie rakiety i głowice, których posiadania Saddam się wypiera, to ci w Waszyngtonie uwolnią się od kłopotu. Później możecie przystąpić do wywiezienia tych pocisków. - Jeśli spróbujemy je wywieźć, generale, to czeka nas ogromna i szalenie ryzykowna operacja. - Wiem o tym. Jednak chłopcy z Waszyngtonu boją się oskarżenia o spowodowanie skażeń jądrowych. Prędzej już zaakceptowaliby ofiary po naszej stronie niż po stronie Iraku. Nie znaczy to wcale, że są pozbawieni ludzkich uczuć. Rzecz w tym, że wybrano ich względną większością głosów; nie zapominajmy bowiem, że mamy do czynienia z prezydentem, którego nie chciało sześćdziesiąt procent amerykańskiego społeczeństwa. Wie o tym prezydent, wiedzą o tym i jego ludzie - dlatego wolą nie ryzykować zrażenia do siebie tych, którzy ich popierają. Tak przedstawia się polityczna rzeczywistość. Niech więc pan przygotuje lotniczą operację transportową. - Czy w Zatoce Omańskiej nie mamy grupy lotniskowcowej? Gdyby skierowała się na zachód i wpłynęła przez Cieśninę Ormuz do Zatoki Perskiej, znacznie by nam to pomogło.. - Wyślemy ją. A teraz proszę mi dać z powrotem Loya. Jake przekazał słuchawkę generałowi Loyowi i wyszedł z pokoju. - Są w Samarze. - W głosie oficera wywiadu powietrznego brzmiało pełne przekonanie. Jake Grafton musiał się w tym utwierdzić. - Na ile to jest pewne: na pięćdziesiąt pięć procent, na sześćdziesiąt cztery? - Nie, panie admirale, są tam bez wątpienia. Widzieliśmy samoloty przylatujące z Rosji, a potem nie wyjeżdżało stamtąd nic na tyle dużego, co mogłoby przewozić rakietę. Prowadzimy na bieżąco całodobową obserwację satelitarną. Są tam na sto procent. - Rakiety? - nie przestawał dociekać Grafton. - Tak, rakiety. - A głowice? - Tego nie wiem - przyznał oficer sztabowy i dodał, kręcąc głową: - Są tak niewielkich rozmiarów... - Czy przemieszczali gdzieś swoje Scudy? - Nie, nie umknęłoby to naszej uwadze. Od czasu wojny starają się trzymać je w ukryciu. Wiemy, gdzie niektóre pochowali, ale, rzecz jasna, nie jesteśmy pewni co do reszty. - Powtórzmy sobie zatem, czy wszystko dobrze zrozumiałem: rosyjskie pociski znajdują się w Samarze, ale co do Scudów, to znamy tylko niektóre miejsca ich składowania. Jeżeli Irakijczycy montują głowice nuklearne na Scudach, to znaczy, że musieli przetransportować głowice do Scudów, bo tych ostatnich nie przewozili do Samarry. - Zgadza się. - No to jesteśmy załatwieni. - Tak jest, panie admirale. To bardzo trafne określenie, sam bym tego lepiej nie ujął. - Odnajdźcie te Scudy. - Panie admirale, usiłujemy tego dokonać od osiemnastu miesięcy. - Czy Irakijczycy przewozili głowice do znanych wam miejsc składowania Scudów? - Nie wiem, panie admirale, próbujemy... - Widocznie nie staracie się wystarczająco mocno - odparł Jake Grafton lodowato. - Śledźcie każdy pojazd opuszczający bazę w Samarze i sprawdzajcie, dokąd się udaje. Jeżeli dotrze do miejsca, w którym według waszej wiedzy przechowywany jest Scud, to już jesteśmy w domu. - Ściszył głos i dodał: - Mówiono mi o was, że jesteście najlepszymi z najlepszych i dysponujecie najlepszym sprzętem. Znajdźcie te głowice. Nie obchodzi mnie, jak to zrobicie, ale macie je odszukać. I to zaraz! Współczesna połączona operacja wojskowa różnych rodzajów sił zbrojnych jest przedsięwzięciem niezwykle złożonym i wymagającym precyzyjnego planowania. Niepodobna opracować miliony szczegółów w ciągu kilku godzin, nawet gdy głowią się nad tym kompetentni, doświadczeni fachowcy. Aby połączona operacja zakończyła się sukcesem, potrzebne są dni, a nawet tygodnie układania planów. Jake Grafton domagał się, by bieżąca operacja została przygotowana w ciągu osiemnastu godzin, to jest do dwudziestej następnego dnia czasu miejscowego. Przystąpiłby do niej wcześniej, nawet w świetle dnia, gdyby możliwe było szybsze ukończenie przygotowań - ale nawet on musiał przyznać, że taka szansa nie istniała. Wobec takiego stanu rzeczy rozumiało się samo przez się, że nie starczy czasu na przećwiczenie operacji z biorącymi w niej udział dowódcami, zabraknie go na dopracowanie każdego szczegółu, zanim wystrzeli pierwsze działo. Zanosiło się zatem na zwykłe w takich razach zamieszanie - ludzie będą wchodzić sobie w drogę, część z nich w ogóle nie wyruszy; popsuty sprzęt, nadmiar ludzi w jednym, a niedobór w innym miejscu, niezrealizowanie niektórych elementów planu... Tego wszystkiego się obawiał. Ale może też być znacznie gorzej - może się zdarzyć, że dobrzy chłopcy zaczną strzelać do innych dobrych chłopców. On i żołnierze będą musieli jakoś to przeżyć... Albo umrzeć. Na szczęście generał Loy wybrał kompetentnego fachowca do zaplanowania i dowodzenia całą operacją: generał major Daniel Serkin był zahartowanym w bojach żołnierzem, który znał tylko jedno tempo: szybkie. Jake Grafton stał i przyglądał się, chodził po sali i słuchał uwag planistów, zapoznawał się z rozkazami operacyjnymi oraz nieustannie naradzał się z generałem Serkinem. I nie mógł pozbyć się niepokoju, że w czasie gdy sprzymierzeni kłopoczą się o sygnały wywoławcze i częstotliwości radiowe, Saddam może zacząć posyłać głowice nuklearne na swoich wrogów. O świcie zatelefonował do generała Landa i przedstawił mu wstępne ustalenia. Operacja rozpocznie się zrzutem oddziału FOK Marynarki z wysokości dziewięciu tysięcy metrów z opóźnionym otwarciem spadochronów. Spadochrony otworzą się poniżej sześciuset metrów. Oddział zajmie teren lotniska, usunie obronę przeciwlotniczą i stanowiska karabinów maszynowych. Następnie batalion ze 101. Dywizji Powietrzno-desantowej przybędzie na śmigłowcach eskortowanych przez samoloty wczesnego wykrywania i dowodzenia, samoloty zwalczania obrony przeciwlotniczej Wild Weasels oraz myśliwce, przy zapewnieniu bezpośredniego wsparcia lotniczego przez śmigłowce szturmowe. Główna myśl planu sprowadzała się do tego, by jak najszybciej pokonać wszelką obronę i zabezpieczyć lotnisko dla samolotów transportowych. Te miały nadlecieć z własną eskortą powietrzną, która chronić będzie przed kontratakiem wojsk irackich. Po załadowaniu na pokład wszystkich pocisków rosyjskich, maszyny transportowe odlecą, a wojska amerykańskie i sił sprzymierzonych wycofają się pod osłoną lotnictwa. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, atak zakończy się, zanim Irakijczycy zdołają osiągnąć miażdżącą przewagę militarną. Szczęśliwie wyglądało na to, że Saddam Hussajn spodziewa się uderzenia z powietrza. Radary na obszarze Bagdadu i Samarry były niemal nieustannie wycelowane w górę, i w tym też rejonie zgrupowano ruchome odwody obrony przeciwlotniczej. Nie widać było jednak żadnych oddziałów piechoty. Toad Tarkington zaproponował nazwę całej operacji: WICHRY WOJNY. Jake z początku narzekał, że nazwie brak wszelkiego polotu; ale i on czytał Hermana Wouka, więc w końcu przedstawił propozycję generałowi Landowi, który zaakceptował ją bez słowa komentarza. - Zatem wszystko zależy od tego, jak liczebne są siły irackie rozmieszczone na lotnisku? - zauważył Land, kiedy Jake skończył swoje wystąpienie. - Tak jest, generale. Według doniesień wywiadu, będziemy mieli przeciwko sobie batalion Gwardii Republikańskiej. - Mają broń pancerną? - Tak. Stoimy przed wyborem: albo spróbujemy zniszczyć ich czołgi atakiem naszych Apache i dopiero potem dokonamy zrzutu oddziału FOK, albo zrzucimy FOKI licząc na element zaskoczenia, by następnie wprowadzić do akcji Apache. - Czy generał Serkin podjął już decyzję? - Jeszcze nie. - Odnaleźliście Scudy? - Jak dotąd nie, panie generale. - Co będzie, jeśli ich nie znajdziecie? - Tak czy inaczej, ruszamy. - A co z obroną przeciwlotniczą? - Posłużymy się pociskami antyradarowymi, zagłuszaniem, zrzucimy też paski folii metalizowanej. Następnie wprowadzimy nasze A-6 i A-10. - Niech pan do mnie później zadzwoni. Jake udał się na poszukiwanie jakiegoś kąta do spania. W jednym z pokojów biurowych znalazł kanapę. Ściągał właśnie buty, kiedy wytropił go Toad Tarkington. - Przyszła depesza od ambasadora Lancastera z Moskwy - do pana wyłącznej wiadomości. Jake rozerwał kopertę i przeczytał: Herb Tenney nie żyje. Zmarł we śnie. Połowę tabletek, jakie zaaplikował Herbowi, stanowiła zwykła aspiryna, część jednak należała do składu dwuskładnikowego koktajlu. Możliwe, że Herb miał już w organizmie jego brakującą część. Cholera! A może po prostu ktoś go otruł. Jake wsadził depeszę z powrotem do koperty i oddał Toadowi. - Herb Tenney zmarł podczas snu - oznajmił. Toad parsknął gniewnie. - Pies mu mordę lizał. Jake zaczął uderzać się po udzie zaciśniętą pięścią. Po chwili otworzył dłoń i przebiegł palcami po włosach. - Mam już szczerze dosyć tego bajzlu. - Tak - przytaknął Toad. - Wiem. - Zgaś światło i zamknij drzwi. Daj mi się przespać ze trzy godziny. - Tak jest. - I weź na spytki generała Jakolewa. Wybadaj, czy zestrzelili tego rosyjskiego pilota śmigłowca Wasyla Lutkina. - Szefie, to nie pan jest za to odpowiedzialny, ale Jakolew. Nie może pan... - Zrób, co ci mówię, Toad. - Tak jest, panie admirale. Leżał w ciemności starając się odprężyć. Zbyt wiele strzępków myśli przemykało mu po głowie, zbyt wiele pytań pozostawało wciąż bez odpowiedzi. Saddam Hussajn szykował swoją ostatnią sztuczkę, ale tym razem miał to być prawdziwy majstersztyk. Wcześniej usiłował przejąć irańskie pola naftowe i przegrał; próbował zająć Kuwejt, lecz przekonał się, że drugo - czy trzeciorzędna potęga wojskowa nie ma co marzyć o zwycięstwie na współczesnym polu walki konwencjonalnej. Teraz więc postanowił zagrać kartą nuklearną, która mogła okazać się zwycięską, gdyby wojska sprzymierzonych nie przybyły na czas. Na czas. Co dzieje się w tym Waszyngtonie? Toad wyrwał Jake’a ze snu i przekazał mu wiadomość: - Prezydent wyraził zgodę. Ma pan zadzwonić do generała Landa. Z jakiejś nie bardzo dlań jasnej przyczyny Jake obudził się z krótkiej drzemki odświeżony i wypoczęty. Przeszedł za Toadem do centrum łączności i siedział tam popijając kawę, podczas gdy technicy łączyli rozmowę z Waszyngtonem. Tego ranka (w Waszyngtonie była teraz północ albo jeszcze później) w głosie Haydena Landa brzmiała nutka optymizmu. - Ekipa z Białego Domu odważyła się wreszcie spojrzeć prawdzie w oczy i doszła do wniosku, że nie mają żadnego wyboru. Żadnego wyboru! Słowa te odbiły się echem w głowie Jake’a. To tak, jakby z góry zakładano sromotną klęskę. - Gdzie są Scudy? - spytał oficera wywiadu powietrznego. - Nie przemieszczają się po drogach, panie admirale - usłyszał w odpowiedzi. - Nie wypatrzyliśmy też ani jednego pojazdu, który po wyjeździe z Samarry kierowałby się do któregoś ze znanych nam miejsc składowania Scudów. Dosłownie ani jednego. Za pomocą komputerów analizowaliśmy obrazy satelitarne, a wykorzystując radar o zobrazowaniu bocznym śledziliśmy drogę irackich pojazdów: i nic. - Możliwe zatem, że większość głowic znajduje się nadal w bazie w Samarze. - Aczkolwiek niechętnie, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko dojść do tego samego wniosku, panie admirale. Nie jest nigdy rzeczą bezpieczną zakładać, że przeciwnik robi to, czego się po nim spodziewamy. Jake Grafton zdawał sobie dobrze sprawę z pułapki takiego rozumowania, mimo wszystko jednak... - A może - mruknął - Saddam ma kłopoty z dopasowaniem głowic do swoich pocisków. - Nie jest to wcale nieprawdopodobne - przyznał pułkownik Rheinhart. - Irakijczycy przed paru laty zredukowali masę ładunku bojowego, aby móc zabierać więcej paliwa. - No więc gdzie jest teraz Saddam? - zwrócił się Jake do oficera wywiadu. - Wojnę w Zatoce Perskiej przetrwał w przyczepie kempingowej krążąc raz tam, raz tu wokół Bagdadu. Stwierdzaliśmy wtedy wobec prasy, że wiemy, gdzie mieszczą się ich wszystkie stanowiska dowodzenia i kontroli, co było znaczną przesadą. Lecz kiedy potem rozbiliśmy kilka z nich za pomocą inteligentnych bomb, Saddam doszedł do wniosku, że mówimy prawdę. - A obecnie? - Cóż, od wojny w Zatoce Perskiej nasze możliwości w dziedzinie obserwacji satelitarnej znacznie się rozszerzyły. Dysponujemy w powietrzu radarem o zobrazowaniu bocznym, który wyłapuje przemieszczające się pojazdy, dzięki czemu jesteśmy w stanie wykryć miejsca składowania Scudów. Teraz więc naprawdę znamy ich wszystkie stanowiska dowodzenia, i możemy śledzić Saddama przez wiele dni z rzędu. Niestety, wygląda na to, że w tej chwili zgubiliśmy jego ślad. - Czy jest prawdopodobne, że znajduje się w bazie w Samarze? - spytał Jake. - Może być teraz wszędzie, panie admirale. Generał Loy, generał-major Serkin i Jake Grafton wspólnie dokonali przeglądu ostatecznej wersji planu i wyznaczyli godzinę zero na dwudziestą czwartą nadchodzącej nocy. Serkin orzekł, że jego zdaniem na pewno nie dadzą rady zacząć wcześniej, czemu Jake, rzuciwszy po raz kolejny okiem na zegarek, musiał przytaknąć. Zaraz potem udał się na poszukiwanie Toada. - Wyciągnąłeś coś z Jakolewa? - Nie chciał powiedzieć ani słowa. Kiedy usłyszał pytanie, spojrzał na mnie jak na wariata. Jake Grafton westchnął. - Dziś w nocy skaczę razem z oddziałem FOK - odezwał się po chwili. - Chcę, żebyś sprowadził śmigłowcami naszych ekspertów od broni nuklearnej. Załatw śmigłowiec transportowy dla Jacka Yocke’a, zespół telewizyjny z kamerami i ilu tylko zdołasz wcisnąć dziennikarzy prasowych i telewizyjnych. Dopilnuj, żeby kapitan McElroy ze swoimi marines przywieźli naszych dwóch rosyjskich przyjaciół i Spiro Dalwortha. Sprowadź pułkownika Rheinharta, Jocko Westa i pozostałych obserwatorów międzynarodowych. Stoisz na czele całej tej operacji. - Nie, panie admirale, idę z panem. Jake Grafton zareagował dopiero po jakimś czasie: - Toad, chcę, żebyś przywiódł tam prasę i międzynarodową ekipę. To jest klucz do całego przedsięwzięcia. - Rita w zupełności sobie z tym poradzi, szefie. Ja idę z panem. - Widocznie nie wyraziłem się wystarczająco jasno, poruczniku. Ma pan... - Admirale, jeżeli pan zechce, może mnie pan oddać pod sąd polowy, ale wyruszam z panem i będę pana pilnował. To pan jest kluczowym elementem w tej operacji - jeżeli pan zginie, to my wszyscy znajdziemy się w cholernych kłopotach. Nigdy bym sobie tego nie wybaczył, i Rita też by mi nie wybaczyła. Koniec, kropka. - Wykonywałeś kiedyś skoki z opóźnionym otwarciem spadochronu? - Zaliczyłem ich tyle samo, co pan. - Dobra, mądralo. Lecąc w dół będziemy trzymać się cały czas za ręce. Jack Yocke również wystąpił z prośbą, gdy dowiedział się od Toada, że ma polecieć tym samym śmigłowcem, co Rita. - Chciałbym zabrać się z tobą i admirałem. - Pewnie, a jakże. Wybij to sobie z głowy, pilocie od długopisu. Jak obiecasz, że nie zsikasz się w majtki, to damy ci miejsce przy oknie w śmigłowcu dyspozycyjnym. - Nie, chcę skakać z wami. To dopiero będzie materiał! - Zdaje się, że niczego nie rozumiesz, Jack: my będziemy pierwszymi, którzy wejdą do akcji. Chodzi o nocny skok ze spadaniem swobodnym na skupisko sił nieprzyjaciela, który najprawdopodobniej znajdować się będzie w pełnym pogotowiu. Wokół fruwają pociski, śmigłowce szturmowe wala w czołgi, i cały ten bajzel. Bądźże poważny! Twoja matka za twoich szczenięcych lat nie pozwoliłaby ci nawet bawić się kapiszonowcem. - Poproszę admirała. Grafton wysłuchał Yocke’a i obrzuciwszy Toada złośliwym spojrzeniem, odparł: - Czemu nie, jasne, że możesz. Będzie weselej. Pot zaczął z nich ściekać, kiedy o dwudziestej, po kolacji zjedzonej w głównej kafeterii, przystąpili do ubierania się w cały ekwipunek. Strój maskujący, izolowany jednoczęściowy kombinezon, buty skoczka, hełm, pistolet maszynowy z tłumikiem, amunicja, nóż, radio, manierka, kamizelka przeciwodłamkowa („kule będą od ciebie odskakiwać, jakbyś był jakimś cholernym Supermanem”) uprząż spadochronu, spadochrony, maska tlenowa, system zasilania tlenowego, rękawice, okulary ochronne skoczka, gogle noktowizyjne... Ponad trzydzieści pięć kilogramów ekwipunku. Kiedy się wreszcie wystroili, poruszali się jak kaczki. - Nie potrzebuję broni - zastrzegł się Yocke. - Nie ma broni, nie ma skoku - zgasił go krótko Jake Grafton. - Wybieraj. Nie wezmę ze sobą turysty pod grad kul, to moje ostatnie słowo. Yocke pozwolił więc doczepić sobie pistolet maszynowy i amunicję. Ostatnim akordem doznanego poniżenia stała się czarna maskująca pomadka, którą Toad Tarkington wysmarował mu twarz. Coś niesamowitego... Żołnierze z oddziału FOK wyglądali jak statyści z filmu z Arnoldem Schwarzeneggerem. A on bez wątpienia wyglądał tak samo. I pomyśleć, że to wszystko dorośli mężczyźni! Zaczął się na dobre pocić w czasie wykładu, który potem nastąpił. Prowadzący go bosman omawiał każdy element sprzętu. Wyjaśniał działanie wysokościomierza zakładanego na nadgarstek, tłumaczył, że powinni od czasu do czasu sprawdzać na nim wysokość, ale muszą czekać na automatyczne otwarcie się spadochronu. - Wszystko zadziała, słowo! Macie na to moją gwarancję. A jeśli nie będzie chciał się otworzyć, to zawsze możecie go zwrócić i damy wam inny. - Objaśniał, jak mają wybiegać pojedynczo z rampy C-141, rozłożyć w powietrzu ręce i nogi, by uniknąć koziołkowania, sterować w czasie swobodnego spadania i później, po otwarciu się spadochronu, oraz jak należy wylądować. Kiedy trójka nowicjuszy uzyskała już odpowiedzi na wszystkie pytania, padła ostatnia rada: - Najlepiej się nie zastanawiać, tylko robić, co trzeba. Jake Grafton miał głowę zaprzątniętą zbyt wieloma rzeczami, by martwić się skokiem. Kiedy C-141 wzbijał się z pasa startowego, admirał poprawił sobie maskę tlenową, upewnił się, że tlen prawidłowo przepływa, i pozwolił, by kierownik skoków sprawdził mu ekwipunek. I przez cały ten czas starał się znaleźć odpowiedź na pytanie, co Saddam Hussajn uczynił z pociskami. Czy pozostawały nadal w bazie w Samarze, czy też Budzący Grozę wyprowadził Amerykanów w pole? Siedząc obok admirała i czując, jak ochładza się powietrze wewnątrz maszyny, Toad Tarkington myślał o zbliżającym się skoku. Czerwone światełka we wnętrzu samolotu i panujący tam hałas przypominały salę kontroli lądowań na pokładzie lotniskowca - królestwo operatora, mieszczące się na samym krańcu wysepki pomostu okrętu. Czuł kamień w żołądku. Spojrzał na pozbawione wyrazu twarze i błyskające białkami oczy otaczających go żołnierzy z oddziału FOK, i pomyślał o Ricie. Na pewno nic jej nie będzie? Czy podjął właściwą decyzję, postanawiając lecieć z Graftonem? Jeżeli ją zestrzelą, to nie miała nawet spadochronu, nie dysponowała fotelem katapultowym... Gdyby przyszło jej zginąć, chciałby umrzeć razem z nią. Nie był wolny od tej myśli wówczas, gdy ważył w głowie prośbę o pozwolenie towarzyszenia Graftonowi. Broń nuklearna, która mogła uśmiercić miliony... Z żywym i trzeźwo rozumującym Jake’em Graftonem mieli szansę na sukces w tym szaleńczym ataku; ale gdyby zginął, doszłoby do kolejnego rozlewu krwi, zakończonego niechybnie miernymi wynikami. I tak oto, chociaż targały nim szalone obawy, Toad postanowił pójść za głosem rozsądku, a nie serca. Spostrzegł, że tlen ma z lekka metaliczny smak. Przyszło mu nagle do głowy, że mała modlitwa z pewnością nie zaszkodzi. Nie zaprzątał Stwórcy zbyt często głowy - czasami tylko meldował się, by dać Mu (czy może Jej) znać, że on tam w dole wciąż jeszcze żyje i nie przestaje narzekać. W tej chwili jednak uznał, że pora zanieść błagalne wezwanie z głębi serca. Boże, nie pozwól, by coś stało się z Ritą! Jack Yocke rozmyślał wyłącznie o zbliżającej się perspektywie swobodnego spadania. W przeciwieństwie do Graftona i Tarkingtona, ani razu nie katapultował się z samolotu i nigdy nie wykonał nawet jednego skoku. Znał ludzi, dla których wyobrażenia o wspaniale spędzonej sobocie sprowadzały się do możliwości wyskoczenia sobie z samolotu w towarzystwie sześciu kumpli i oddania się swobodnemu spadaniu, by potem spłynąć na dół na sportowych spadochronach, tych barwnych, latających skrzydłach. On ze swej strony nie odczuwał nigdy najmniejszego pragnienia wstąpienia do brygady stuprocentowych mężczyzn; może tamci goście mieli zły poziom hormonów albo próbowali ubarwić swoje szare, nudne życie, ale on był najzupełniej szczęśliwy stąpając nogami po ziemi. Wciąż bez kłopotu umawiał się na randki, kiedy tylko miał ochotę, a fiut sztywniał mu wtedy, gdy było trzeba - po co więc kusić licho? Jedną z przyczyn, dla których znalazł się tutaj, stanowił Tarkington. Ropuch odznaczał się niebywałym talentem do załażenia mu za skórę. Zimny jak lód, („patrzcie, mięczaki, jaki ze mnie ogier”), ten... ten gnojek! Siedział więc teraz w samolocie, marznąc coraz bardziej, i miał w perspektywie nocny lot ku ziemi przez ponad siedem i pół cholernych kilometrów, zanim zacznie opadać na spadochronie - jeżeli ten wynalazek złożony z prześcieradeł i żyłek wędkarskich w ogóle się otworzy - w sam środek zafajdanej wojny z bandą arabusowatych faszystów. A jeśli spadochron się nie otworzy? Nie, poważnie! Po skoku ma leżeć w powietrzu jak manekin sklepowy przez dwie minuty i czterdzieści sekund, i czekać... czekać... czekać... Jeżeli wpadnie w panikę i zbyt wcześnie pociągnie za linkę wyzwalającą, to może zabraknąć mu tlenu albo zniesie go od terenu lądowania, oddalając tym samym od wsparcia własnych żołnierzy. Albo wisząc w powietrzu dostanie się między nadlatujące śmigłowce szturmowe i desantowe młócące wokół swymi wirnikami, lub wpadnie pod ostrzał obrony przeciwlotniczej przeczesującej ciemności, wprost pod ogień armatni i pociski karabinów maszynowych... Nie, Jack, lepiej nie ryzykuj zbyt wczesnego pociągania za linkę wyzwalającą. Poczekaj, aż to ustrojstwo od Woolwortha załatwi wszystko za ciebie. Poczeka, nie wpadnie w panikę, choćby nie wiem co. Powtórzył to sobie jeszcze raz, próbując w to uwierzyć. Zamknie oczy i będzie czekać, aż spadochron się otworzy. Na pewno się otworzy! - przekonywał sam siebie po raz pięćdziesiąty. A jeśli nie, to - wielki Boże! - będą go zdrapywać z asfaltu ze środka pasa startowego. Zaciśnięte kurczowo oczy, nogi i ręce szeroko rozrzucone, wciąż w oczekiwaniu... Teraz, piętnaście minut po starcie, Yocke poczuł, że jest gotowy. Był odpowiednio przygotowany psychicznie, gotów skoczyć w sam środek piekła. Po chwili zerknął na zegarek i spostrzegł, że pozostała jeszcze ponad godzina. O, Jezu! Rita Moravia siedziała w niemal całkowitej ciemności, opierając się plecami o przednią ścianę kabiny dla pasażerów na pokładzie Blackhawka. Razem z nią, chociaż zupełnie niewidoczni, znajdowali się czterej pułkownicy-obserwatorzy z Europy oraz obaj wysocy rangą oficerowie rosyjscy. Rosjanie mieli swoich opiekunów: kapitana Mike’a „Żelaznego” McElroya i jednego z jego sierżantów. Rita zapoznała ich krótko z sytuacją. W tej chwili jednak głowy nie zaprzątali jej pozostali pasażerowie. Słuchała przez słuchawki przytłumionego ryku silników i myślała o mężu. Nic mu nie będzie - zapewniała sama siebie. Kiedy dowiedziała się, że Toad zamierza skakać, przypomniała sobie zaraz tkwiące w jego nodze dwa stalowe gwoździe i naszły ją wątpliwości, czy powinien to robić. Lecz gdy wspomniała mu o nodze, spojrzał na nią wściekłym wzrokiem. Czyż to nie typowe dla całego męskiego rodu? Gdy niepokój trapi mężczyznę, wolno mu być troskliwym, rycerskim i pełnym galanterii. Ale niech no tylko kobieta spróbuje wyrazić zaniepokojenie, to od razu nazywa się ją zrzędą. W życiu nie ma sprawiedliwości. Trzeba o tym powiedzieć Yocke’owi, żeby napisał to na pierwszej stronie. Jej służba w Marynarce nie była wcale sielanką. Najpierw Akademia Marynarki Wojennej, później dywizjon, szkoła oblatywaczy - a na każdym etapie stykała się zarówno z maskowaną, jak i otwartą dyskryminacją. No nie, oczywiście, wyżsi oficerowie zgadzali się, że byłoby wspaniale mieć w Marynarce kobiety - przy założeniu, że te co ładniejsze chciałyby zostać ich sekretarkami. Ale miejsce dla kobiety nie jest na okręcie! Ani w kabinie pilota. Ani tam, gdzie mężczyźni strzelają. Albo tam, gdzie piją i opowiadają sprośne dowcipy. Uchowaj Boże! Jake Grafton tak nie uważał. A ponieważ tak nie uważał, kilka dni temu zmasakrowała ogniem z 30-milimetrowego działka i tak już skazanych na zagładę ludzi. Lecąc teraz nad pustynią w ciemności wypełniającej śmigłowiec, przypomniała sobie tamtą chwilę. Pamiętała drgania drążka sterowego, widok chmur, obraz irackiego samolotu na płycie postojowej, kiedy nurkowała ku niemu, przeciążenie wciskające ją przy manewrach, zapaloną siatkę w celowniku, wibracje, gdy działko wyrzucało z siebie pociski, kłęby dymu wzbijające się ku niebu, kiedy skoczyła w górę i, kładąc maszynę na skrzydło, odleciała... Wszystko było doskonale czytelne, wyryte w jej pamięci. Zabiła ludzi. Oczywiście, trzeba to było zrobić, ale... Ale nie zmieniało to faktu, że właśnie ona tego dokonała. Nagle uświadomiła sobie, że rozumie teraz wyższych oficerów, jakich spotkała przez te wszystkie lata, rozumie spojrzenie w ich oczach: zmęczone, pełne znużenia. Dzisiaj im wybaczyła. Jednak to nie oni mieli rację. Rację miał Jake Grafton. Nie można od tego uciekać albo umywać ręce tylko dlatego, że nie ma się chromosomu Y i penisa. O, nie! Mały Ropuszku ukryty w mym brzuchu, świat, na który przyjdziesz nie składa się jedynie z kwiatów i pluszowych misiów. Czy będziesz chłopcem czy dziewczynką, musisz nauczyć się żyć, wytrwać, przeżyć, dać z siebie wszystko, co możesz. Musisz być silne, moje maleństwo. Musisz znaleźć jakoś siłę, by robić to, co uważasz za słuszne. I siłę, by potem z tym dalej żyć. Krążowniki znajdowały się na zachodnim skrzydle lotniskowcowej grupy uderzeniowej, tworząc na oceanie szerokie półkole rozciągające się na ponad pięć kilometrów. Pociski Tomahawk wyskakiwały w smugach płomieni wznosząc się i nabierając prędkości, by potem opaść w dół i obniżając wysokość do trzydziestu metrów nad poziomem morza, lecieć już dalej na strumieniowych silnikach odrzutowych. Wystrzeliwane były jeden po drugim - w sumie wysłano piętnaście takich pocisków. Ich cel stanowiło pięć stacji radarowych usytuowanych pomiędzy Samarrą a południową granicą Iraku; na każdy cel przypadały trzy Tomahawki. Gdy ostatni z pocisków zniknął w ciemności, lotniskowiec, płynący na wschód od krążowników, ustawił się pod wiatr i wkrótce pierwsze dwa z jego samolotów wzbiły się z katapult w nocne niebo - jeden ze śródokręcia, drugi z dziobu okrętu. Operacja startu trwała siedem minut. Samoloty nie zdążyły się jeszcze na dobre oddalić od lotniskowca, kiedy z wyrzutni na krążownikach wystrzeliły następne kaskady pocisków Tomahawk. W tym czasie sześć śmigłowców AH-64 Apache docierało do wyznaczonych im celów - dwóch kolejnych irackich stacji radarowych - mknąc na wysokości zaledwie dwunastu metrów ponad piaskiem pustyni. Apache ze 101. Dywizji Powietrzno-desantowej przypuszczały podobny atak na pozycje radarowe ulokowane zaledwie o kilka kilometrów od miejsca, gdzie znajdowały się stacje radiolokacyjne zniszczone w pierwszą noc Wojny w Zatoce w 1991 roku. Irakijczycy przez dwa lata budowali nowe, lecz teraz spotkał je ten sam los, co ich poprzedniczki: pod huraganowym ogniem pocisków Hellfire, niekierowanych rakiet kalibru 2,75 cala i pocisków z działka kalibru 30 mm zamieniły się w poskręcaną kupę złomu. Samoloty zwalczania obrony przeciwlotniczej Wild Weasels krążyły już nad Bagdadem. Pod skrzydłami przenosiły antyradarowe pociski samonaprowadzające, które miały za zadanie wyeliminować irackie radary artyleryjskie, gdy tylko te zaczną emisję. Od czasu Wojny w Zatoce samoloty sił sprzymierzonych rutynowo patrolowały niebo nad Irakiem i dziś były tu również, czając się w pogotowiu. Dwa C-141 wiozące na pokładach żołnierzy z oddziału FOK przekroczyły granicę na wysokości dziewięciu tysięcy metrów lecąc prostym kursem ku irackiej bazie powietrznej w Samarze. Ktoś wyszedł z propozycją zmylenia wroga przez pozorowanie lotu na Bagdad, lecz Jake Grafton odrzucił ten pomysł. Najważniejszy cel w Iraku znajdował się w Samarze; wykonywanie mylących manewrów było jedynie stratą paliwa i cennego czasu. Oficer dyżurny w irackim centrum dowodzenia w Bagdadzie spostrzegł na obrazie radaru eskadrę samolotów przekraczających granicę z Kuwejtem, i drugą, która nadlatywała z Arabii Saudyjskiej; obie zmierzały w kierunku Samarry. Niezwykła rzecz, widoczne odstępstwo od typowej taktyki patrolowej wojsk sprzymierzonych, na którą kazano mu zwracać uwagę. Chwytał już prawie za słuchawkę, kiedy pierwszy z wystrzelonych z krążownika pocisków manewrujących dalekiego zasięgu trafił w cel i jeden z monitorów zgasł. Po chwili to samo stało się z drugim i trzecim. Wcisnął jak szalony widełki telefonu; włączyła się centrala. Niestety, zbudowany ze światłowodów, nowoczesny iracki system łączności wojskowej uległ poważnym zniszczeniom w czasie Wojny w Zatoce i był wciąż naprawiany. Oficer dyżurny musiał więc skorzystać z łączy cywilnych. - Daj bazę powietrzną w Samarze, szybko! Nie dowiemy się nigdy, co takiego chciał powiedzieć obsłudze w Samarze, bo w tej właśnie chwili pocisk Tomahawk przebił żelbetową ścianę centrum dowodzenia i po upływie sześciotysięcznej części sekundy półtonowa głowica rakiety eksplodowała. Ludzie przebywający wewnątrz pomieszczenia niczego nawet nie poczuli - po prostu przestali istnieć. Walka się rozpoczęła. Dywizjony samolotów A-10 Thunderbolt i A-6 Intruder pojawiły się błyskawicznie nad obszarem wokół Bagdadu i Samarry i przypuściły atak na stanowiska wyrzutni pocisków przeciwlotniczych. Maszyny były chronione przez samoloty przeciwdziałania elektronicznego i zagłuszania oraz przez zasłonę z pasków folii metalizowanej, które grupa bombowców B-52 zrzucała z wysokości jedenastu tysięcy metrów. Żołnierze z oddziału FOK lecący na maszynach C-141 stali w jednym rzędzie i w milczeniu obserwowali czerwoną lampkę umieszczoną wysoko w tyle kabiny, nad otwartą rampą, która wiodła w zimną, czarną nicość. Jake Grafton, Toad Tarkington i Jack Yocke stali pośrodku szeregu wsparci o prawą burtę samolotu. Jack Yocke wyłączył swój umysł. Kierowała nim teraz wyłącznie adrenalina i instynkt. Czuł się tak, jakby znalazł się na powrót w szkolnej drużynie koszykówki, czekając zgrzany i spocony na wyrzucenie przez sędziego piłki w górę. W pewnej chwili jego wzrok uchwycił zarys ciemności ziejącej za pierwszymi skoczkami, ale zupełnie to zignorował. Potem lampka zapaliła się na żółto. Mężczyzna stojący za nim pchnął go do przodu, postąpił więc o krok, trącając plecy Toada. Podśpiewywał sobie pod maską tlenową: „No już, mała, zróbmy to! Dalej, dalej, dalej, ho!” Kiedy zatem lampka rozbłysnęła na zielono, napiął mięśnie i rzucił się zaraz za Toadem krzycząc: „Dalej, dalej, ho!” Nie miał już pod nogami rampy, i spadał, spadał, spadał w niezmierzoną, bezkresną ciemność. Jake unosił się w przestworzach z szeroko rozłożonymi rękami i nogami czekając, aż oczy przywykną do niemal absolutnej ciemności. Wspaniale by było założyć gogle noktowizyjne, ale podmuch wiatru mógłby zerwać je z głowy. W ciągu kilku sekund osiągnął prędkość dwustu kilometrów na godzinę. Wciąż miał dosyć tlenu. Świetnie. Ile to już sekund minęło? Rozejrzał się, próbując wypatrzeć ludzi, którzy razem z nim lecieli ku ziemi. Dostrzegł zaledwie kilka kształtów majaczących w ciemności. Skupił uwagę na wpatrywaniu się w ścielącą się w dole czerń. Oczywiście, niczego nie było widać z powodu cienkiej warstwy chmur rozciągającej się na wysokości trzech i pół tysiąca metrów. Po ich minięciu powinny się pokazać w dole światła Samarry, może nawet światła bazy powietrznej (o ile jeszcze się palą), a na południe od nich latarnie Bagdadu. Leżał więc rozpostarty w powietrzu, czując, jak targa nim zimny wiatr i starając się utrzymać równowagę. To niezwykle trudne do zrealizowania w ciemności, bez żadnego odniesienia wzrokowego. Pozostawało więc tylko się modlić, żeby człowiek nie zaczął koziołkować; gdyby tak się stało to, rzecz jasna, trudno byłoby tego nie zauważyć. Mimo lodowatego wiatru wcale nie marzł. Kombinezon i ubranie wydawały się zupełnie wystarczającą osłoną. A w miarę spadania powietrze będzie się ocieplać. Co czekało go tam w dole? Czy Irakijczycy czuwali w pełnym pogotowiu, czy też zaskoczenie okaże się dostateczne? Toad Tarkington miał pewien problem: w czasie pospiesznego wypadania na zewnątrz stracił okulary i teraz musiał przymykać oczy pod naporem wiatru. Nie było na co patrzeć, zacisnął więc mocno powieki i zaczął liczyć: „Sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa, sto dwadzieścia trzy...” Spadał z prędkością trzech kilometrów na minutę. Po upływie minuty powinien przebić warstwę chmur, wtedy otworzy oczy. Właściwie nie było wcale tak źle. Odczuwał zimno, ale nie marzł. I nikt nie strzelał. Ci na ziemi otworzą ogień, był tego pewny. Najbardziej niebezpieczny etap skoku stanowiło ostatnie kilkaset metrów, kiedy każdy iracki rekrut zdolny unieść karabin będzie mógł strzelać do nich jak do tarczy. To, co należało zrobić, to wyjąć broń z zaczepów po rozłożeniu się spadochronu i czekać w pogotowiu. Przećwiczył sobie wszystkie ruchy, które będzie musiał wykonać: zdjąć broń, odciągnąć zamek. Ahmad Groźny może próbować posłać kulkę staremu Ropuchowi, ale przyjdzie mu za to drogo zapłacić. Yocke nie odmierzał czasu: zajęty był próbą ułożenia się w powietrzu z maksymalnie rozciągniętymi rękami i nogami. Czuł zawrót głowy na skutek wirowania i, chociaż starał się jak potrafił, nie mógł ustabilizować lotu. Niech to szlag! Stracił też poczucie czasu. Cóż, dwie minuty czterdzieści sekund to całe życie; jeżeli nie ustabilizuje pozycji, to może tak jeszcze spadać w połowie przyszłego tygodnia. Zmusił się do wyciągnięcia jak najdalej ramion i dłoni. Według słów szkolącego ich bosmana, to powinno powstrzymać dalsze koziołkowanie. Ale próby wyprostowania się kończyły się fiaskiem. Zdał sobie sprawę, że leci niemal zgięty w pół. Był tak napompowany powietrzem, że nie umiał nawet powiedzieć, w jakiej pozycji spada! Wkładając w to cały wysiłek, spróbował maksymalnie się rozciągnąć. Uczucie wirowania osłabło. I po chwili ustało zupełnie. W dalszym ciągu podśpiewywał sobie: „Dalej, dalej, dalej...” Przerwał teraz i wziął głęboki, urywany oddech. Wbił wzrok prosto przed siebie w coś, co z pewnością było ziemią. Wiatr dął mu w twarz, jakby chciał wykręcić mu do tyłu nogi i ramiona, a więc przed nim musiała znajdować się ziemia. Trzydzieści lat życia, i wszystkie prowadziły do tego właśnie punktu. Szkoła, praca, rodzina, kobiety, dobre i złe chwile - wszystko to stanowiło zaledwie preludium do tego, czego doświadczał obecnie: swobodnego spadania w zimną, czarną nieskończoność. Zaczął się śmiać. Targał nim śmiech, aż się zakrztusił. Zdaje się, że wpadam w histerię - pomyślał i uspokoił się. Ile już czasu minęło? Czy to zresztą ważne? Odpowiedź brzmiała: nie. Mknął dalej ku oczekującej go ziemi. Widząc światła wyłaniające się nagle ze ścielącej się pod nim aksamitnej czerni Jake zrozumiał, że przebił się już przez warstwę chmur. W dole rozpościerała się Samarra, a baza znajdowała się tuż pod nim. Wykręcił głowę, by rzucić spojrzenie na Bagdad. Z tego, co zobaczył mógł ocenić, że Marynarka i Siły Powietrzne dobrze wywiązywały się ze swego zadania. Przez ciemność przebijały się rozbłyski i migotania eksplozji, tu i ówdzie warkocze pocisków smugowych przecinały ciemność nocy pod różnymi kątami. Żadnego dźwięku, jedynie płomienie wylotowe z luf, rozbłyski wybuchających głowic i skrzące się warkocze pocisków smugowych. Starał się sterować ku środkowi położonej w dole bazy powietrznej, czarnej plamy, gdzie musiały krzyżować się pasy startowe. Prędkość spadania w tempie trzech kilometrów na minutę była teraz łatwo dostrzegalna. Światełka w dole zbliżały się w zatrważającym tempie. Mimo lat, jakie spędził na nocnych lotach samolotami taktycznymi, prędkość opadania przyprawiała go o niepokój. Czy otworzy się spadochron? To pytanie musiało nurtować każdego, kto podejmował się skoku z opóźnionym otwarciem spadochronu. Jake Grafton kierował się pragmatycznym zaufaniem do sprzętu wojskowego: w ciągu tych wszystkich lat z rzadka tylko bywał świadkiem spektakularnych i kończących się zwykle śmiertelnym skutkiem przypadków awarii podstawowych elementów sprzętu. Przyciągnął lewą dłoń i zerknął na podświetlone wskazówki wysokościomierza umocowanego na nadgarstku: pozostał mu jeszcze blisko kilometr spadania! Ile to sekund? Nie miał ochoty na wyliczanki. Czekał, odnotowując w myślach brak błysków ognia z luf. Może udało im się zaskoczyć wroga! Toad patrzył przez szparki powiek na błyskawicznie rosnące w oczach światła lotniska. Wyciągnął rękę i pochwycił linkę wyzwalającą. Czekał. Można już było wyraźnie dostrzec pasy startowe, hangar. I stojący samolot! Jak wysoko się znajdował? Jeszcze parę... Otwarcie się czaszy spadochronu było tak gwałtowne, że Toad o mało nie stracił butów. Zdjął maskę tlenową i odrzucił ją od siebie, po czym przystąpił do sprawdzenia stanu ekwipunku. Wszystko było na miejscu. W porządku! Odpiął pistolet maszynowy i sprawdził magazynek. Na rozciągającym się tuż pod nim lotniskiem nadal nie było widać błysków wystrzałów. Boże, proszę cię, spraw, żeby jeszcze spali! Jack Yocke znowu sobie nucił, powtarzając uparcie jakieś monotonne dźwięki opadając ku jaśniejącym w dole światłom. Powietrze tutaj było cieplejsze. Nie zatrzymywał się dłużej nad swoim spostrzeżeniem, resztę jego uwagi bowiem pochłonęły rozbłyskujące, migocące światła osadzone w aksamitnej, styksowej czerni. Zbliżały się i z każdą chwilą rosły. Słyszał już nawet przytłumione odgłosy eksplozji. Tam w dole toczyła się wojna, a on spadał w sam jej środek z prędkością trzech kilometrów na minutę. Przyłapał się na tym, że maca ręką w poszukiwaniu linki wyzwalającej. Nie, jeszcze nie! Światła gnały ku niemu jak szalone, coraz szybciej i szyb... Potężny wstrząs podrzucił mu głowę do góry i szarpnął za krocze. Krzyknął. Jego krzyk uwiązł w masce tlenowej. Wisiał teraz na uprzęży spadochronu, a gwałtowny wiatr zmienił się w łagodny wietrzyk. Szarpnął maskę tlenową i udało mu się od niej uwolnić. Unosił się z wiatrem. Tylko dokąd? Ten oświetlony kompleks zabudowań - co to może być? Miasto! Dobry Boże, spadał prosto na Samarrę, nie na lotnisko, które leżało gdzieś po prawej stronie. W dole budynki, ulice... Pociągnął za cięgno nośne spadochronu z lewej strony i poczuł, jak obraca się wolno w powietrzu. Teraz kierował się na ulicę. Dobrze! Podniósł głowę, próbując dojrzeć czaszę spadochronu: dostrzegł jedynie jej niewyraźny, skrzydlaty kształt. Gdzie mogą być te linki do sterowania spadochronem? Macał niezdarnie, usiłując je odnaleźć. No dobrze, opada na ulicę i... Coś szarpnęło go za nogi. Zwalił się jak kłoda przed siebie, bez tchu. Przekoziołkował na plecach łapiąc z trudem oddech. Wciąż żyje! Dzięki Bogu! Poczuł szarpnięcie za ramiona. Spadochron spoczywał na ziemi, targany łagodnym podmuchem wiatru. Wstał niezdarnie na nogi i macając w ciemności szukał klamry mocującej cięgna nośne spadochronu. Nacisnął ją, i spadochron zaczął się oddalać. Pozwolił mu odpłynąć. Stał lustrując wokół siebie budynki, okna, pustą ulicę oświetloną przez nieliczne latarnie. Nikogo. Nie zauważył ani jednego Irakijczyka - z czego należało się cieszyć - ale nie było też żołnierzy z oddziału FOK. W nabrzmiałej złowieszczym mrokiem arabskiej ulicy, jego euforia ustąpiła miejsca strachowi. Podbiegł do budynku i stojąc pod jego osłoną rozglądał się i nasłuchiwał, łowiąc uchem odgłosy bitwy, które odbijały się echem od domów. Wzmagający się, cichnący i na nowo rosnący ryk silników odrzutowych przyprawiał go o nerwowe drgawki. Naraz zdał sobie sprawę, że trzęsą mu się ręce i że zagryza nerwowo usta. W którym kierunku znajdowało się lotnisko? Nie miał pojęcia. W trakcie opadania widział je po prawej stronie, kiedy jednak wylądował na ulicy i przewrócił się, stracił wszelkie poczucie orientacji. Rozglądał się więc z zadartą głową po trzy - i czteropiętrowych budynkach, starając się ustalić położenie lotniska, a strach ścinał mu serce lodem. Spostrzegł, że trzyma w dłoniach pistolet maszynowy. Twardy chłód plastiku i metalu powinien go w jakiś sposób podnieść na duchu, ale jeśli nawet tak było, to nie doświadczał tego efektu. Usiłował przywołać w pamięci obraz mapy, której pilnie się przypatrywał w otoczeniu żołnierzy z oddziału FOK kilka godzin temu - w swym poprzednim życiu, zanim przekroczył ów niezwykły próg skacząc z samolotu prosto w pustkę - lecz widział jedynie czarną plamę. Nie miał najmniejszego pojęcia, w której części miasta wylądował i w którym kierunku leżało lotnisko. Stał jak sparaliżowany. Oddychał z trudem i czuł szaleńczy strach, mrożący, przygważdżający lęk, który pętał mu myśli i ruchy. Spadochron pomógł mu wreszcie wyrwać się z tego stanu: syntetyczny materiał owinął się wokół samochodu i powiewał łagodnie na wietrze. Każdy, kto wyjrzałby przez okno, mógłby go zobaczyć, tak jak każdy, kto akurat przechodziłby ulicą. Wyszedł spod osłony drzwi i zaczął iść chodnikiem. Przyspieszył kroku. W końcu puścił się biegiem. Biegnąc minął kilka przecznic i właśnie przeciął w szalonym pędzie dosyć szeroką ulicę, kiedy usłyszał jadącą ciężarówkę. Hałas potężnego silnika pracującego na pełnych obrotach odbił się zwielokrotnionym echem od budynków i wtargnął do jego przeszytego strachem mózgu. Dał nura w pobliskie drzwi w chwili, gdy ogromna wojskowa ciężarówka przetoczyła się z hukiem przez skrzyżowanie, które dopiero co zdążył przebiec. Za nią! Tak. Na pewno jedzie w stronę bazy. Odczekał, aż przycichł odgłos motoru, i zmusił nogi do dalszego biegu. Był pośrodku ulicy, kiedy niebo tuż nad dachami domów przecięła sylwetka odrzutowca - ryk silników maszyny dotarł w jednej chwili do Jacka ogłuszając go na moment. Szyby w kilku oknach pękły i posypały na chodnik. Hałas zamarł niemal tak samo szybko, jak się pojawił, pozostawiając po sobie przerażającą ciszę. Ktoś wyglądał przez okno; Jack dojrzał w przelocie zarys twarzy. Ruszył dalej. Jego krok stał się teraz wolniejszy, bardziej pewny. Otarł prawą dłonią pot z twarzy i chwycił znowu broń. Trzymał ją przed sobą, w pogotowiu. Szedł tak przez jakieś pięć minut, zanim dobiegły go pierwsze odgłosy strzałów. Najpierw pojedyncze, po nich ostre serie broni maszynowej. Wydały mu się bardzo głośne. Kiedy spadochron się otworzył, Jake Grafton podskoczył raz na uprzęży i westchnął z ogromną ulgą. Zdjął szybko maskę tlenową i sięgnął do linek sterowych przy cięgnach nośnych spadochronu. Tuż pod nim znajdował się duży hangar. Nie miał wielkiego wyboru, posterował więc w stronę ciemnego obszaru za budynkiem. Odniósł wrażenie, że szybko przemierza przestrzeń. Posuwał się z wiatrem, nie mógł nic na to poradzić. Podmuch wiatru zniósł go na sporą odległość od hangaru. Rozglądał się, próbując rozeznać się w terenie, na którym miał zaraz wylądować. Jakiś niewyraźny kształt - może ciężarówka? W chwilę potem trafił na coś stopami i poczuł okropne uderzenie w goleń lewej nogi. Wpadł jeszcze na coś, po czym zwalił się z głuchym łomotem na ziemię. Otworzył oczy i stwierdził, że znajduje się na parkingu: zanim dosięgnął ziemi, odbił się od dwóch ciężarówek. Goleń bolała go, jakby ktoś przypiekał ją żywym ogniem. Przekoziołkował i spróbował się podnieść. Zdołał utrzymać się na chorej nodze, ale ból sprawił, że do oczu napłynęły mu łzy. Choleee...! Ściągnął spadochron za pomocą cięgien nośnych i dopiero wtedy odczepił klamry mocujące. Uuu, noga! Usiadł ciężko na ziemi i obmacał lewą nogę. Szybko puchła i chyba nawet krwawiła, ale nie wydawała się być złamana. Zdjął okulary i hełm, a następnie założył gogle noktowizyjne. Odnalazł przełącznik i ustawił czułość. Nałożywszy z powrotem hełm, uwolnił się z uprzęży i rezerwowego spadochronu. Teraz pistolet maszynowy z tłumikiem; przesunął okulary do góry i upewnił się, że broń jest załadowana i zabezpieczona. Siedział i masując się po goleni usiłował sobie przypomnieć, w którym miejscu na lotnisku usytuowany był ów parking. Tak, hangar, o jaki mu chodziło, to właśnie ten duży, stojący nieopodal budynek, nad którym niedawno przelatywał. Podniósł się na nogi i pokuśtykał ostrożnie do bramy. Nie była zamknięta na klucz. Stał i patrząc przez gogle noktowizyjne przeczesywał wzrokiem teren. Dostrzegł sylwetki poruszające się za hangarami. Plamki czerwieni, przygięte do ziemi, poruszały się zręcznie i pewnie, następnie przystawały dla zorientowania się w sytuacji. Żołnierze z oddziału FOK! Ale tam, bliżej niego... Obok budki wartowniczej ujrzał wartownika, który wpatrywał się w ciemność. Nagle na oczach Jake’a zachwiał się i zwalił na betonową płytę. Jake przebiegł wzrokiem okolicę: strzelec, który przeszył wartownika pociskiem z broni zaopatrzonej w tłumik z odległości około trzydziestu metrów, skradał się teraz wzdłuż ściany hangaru ku drzwiom budynku. Jake otworzył bramę i pokuśtykał jak tylko mógł najszybciej w kierunku hangaru. Strzelec spod ściany hangaru obserwował jego nadejście. Kiedy dzieliło ich jeszcze kilka metrów, przywitał Jake’a słowami: - Jezu, szefie, co się panu stało w nogę? Toad Tarkington! - Rozwaliłem ją. A tobie nic nie jest? - Wygląda na to, że nic. Wylądowałem na jakimś betonie. Ale coś mi się zdaje, że to nie o ten hangar nam chodziło. Nie sądzi pan, że jesteśmy nie po tej stronie lotniska? - Zakładasz, że trafiliśmy na właściwe lotnisko. - Co też pan, admirale. - Toad Tarkington wyciągnął z kieszeni koszuli kompas i przyjrzał mu się. - To musi być to lotnisko, ale nie ten hangar. Nasz znajduje się tam - oznajmił wskazując ręką. Zanim zdążyli zareagować, niebo nad ich głowami przecięły pociski i w uszy wdarły się im odgłosy eksplodujących głowic, a potem ryk silników samolotów odrzutowych. I kolejne odrzutowce. Jeden nadleciał plując ogniem z działka. Jake Grafton usiadł na ziemi. Wyjął z kieszeni w nogawce spodni miniaturową latarkę oraz mapę i zaczął ją uważnie badać, podczas gdy odrzutowce ostrzeliwały irackie wojska pancerne stacjonujące na obrzeżach lotniska. Na koniec schował mapę i latarkę na powrót do kieszeni. - Pomóż mi wstać. - Z pana nogą to coś poważnego? - Nie jest złamana. No już, chodźmy. Toad ruszył przodem mając za sobą kuśtykającego Jake’a. Zmierzali w kierunku pogrążonego w ciemności środka lotniska, ku odległym hangarom po jego drugiej stronie. Uszli nie więcej niż trzydzieści metrów, gdy dobiegły ich strzały z broni ręcznej. Zdawało się, że dochodzą z obrzeży lotniska. - No, wiedzą, że tu jesteśmy - mruknął Toad. Dotarli do rowu irygacyjnego i posuwali się z trudem po jego mulistym dnie, kiedy usłyszeli pierwszy śmigłowiec. Przemknął się nad lotniskiem zaledwie dwa metry od ziemi lecąc bez jednego światła. Skręciwszy w lewo zwolnił, prawie zawisając w powietrzu, po czym kontynuował drogę ku obrzeżom lotniska. Jack Yocke słyszał dochodzący gdzieś z dali szum silników śmigłowców. Do jego uszu dobiegł odgłos kilku innych maszyn przelatujących nad miastem. Musiały to być pewnie Apache, śmigłowce szturmowe, które miały pełnić rolę ciężkiej artylerii kierowanej przez przebywających na ziemi żołnierzy z oddziału FOK. Rzecz w tym, że trafił na niewłaściwą stronę pola walki. Powinien znaleźć się w obrębie lotniska, pod ich osłoną. Niech to cholera! Na wojnie nic nigdy nie układa się tak, jak człowiek to sobie zaplanował. Czyż nie to właśnie powiedział mu Jake Grafton, kiedy czekali, by wejść na pokład samolotu? Wybuchy na wprost niego. Błyski, a po kilku sekundach huk, który przetaczał się po nocnych ulicach miasta niemal namacalnymi falami. I warkot broni automatycznej, seria za serią. Na drugim piętrze jakiś mężczyzna otworzył okno i wystawił głowę na ulicę. Spostrzegł Yocke’a i szybko schował głowę z powrotem. Poczuł zimny kamień w żołądku. Pocił się teraz obficie. Nie mógł zrobić nic innego, jak tylko iść dalej przed siebie, w stronę odgłosów strzałów. Dotarł do rogu i zbliżył się ostrożnie. Strzały były teraz głośniejsze, dzieliła go od nich nie więcej niż jedna przecznica. Przyciskając się do ściany budynku, ukryty w ciemności odczekał, aż przeleci śmigłowiec, dopiero wtedy wysunął głowę za róg. I spojrzał prosto w twarz mężczyzny oddalonego zaledwie o metr. Yocke przekręcił pistolet maszynowy i ściągnął spust. I nic. Matko Boska! Bezpiecznik! Próbował go odszukać. Nie było na to czasu. Irakijczyk ruszył na niego z impetem. Yocke zamachnął się lufą, w dalszym ciągu usiłując odnaleźć bezpiecznik, i wymierzył cios napastnikowi. Poczuł piekący ból w ramieniu. W prawej dłoni napastnika błysnął nóż. Przyczajony Irakijczyk, rzucił się nagle na dziennikarza. Yocke przerastał Irakijczyka co najmniej o piętnaście centymetrów i był od niego o dziesięć kilogramów cięższy, a strach dodawał mu niezwykłej siły - i to prawdopodobnie ocaliło mu życie. Udało mu się jakimś cudem chwycić prawy nadgarstek Irakijczyka i zaczął go wykręcać. Kiedy obaj zwalili się na ziemię, nóż wypadł z ręki przeciwnika. Yocke zdołał go pochwycić. Wbił ostrze w ciało Irakijczyka. I jeszcze raz, i jeszcze, uderzając z całej mocy. Tamten wydał z siebie jęk, niemal zawył, po czym uszło z niego życie. Yocke pchnął go jeszcze trzy, cztery razy i odturlał się na bok. Leżał obok trupa, starając się złapać oddech. Miał mokre dłonie. Czuł, jak lepią mu się palce. Ramię paliło go żywym ogniem. Spojrzał przerażonym wzrokiem na krew. Miał ją wszędzie: na dłoniach, ramieniu, ubraniu, noszonym na sobie ekwipunku. Krwią zalany był Irakijczyk. I chodnik. Zdołał się jakoś podnieść i stał słaniając się na nogach. Pusta ulica wypełniała się echem odgłosów bitwy. Ze zdziwieniem spostrzegł, że nadal trzyma w ręku nóż. Otworzył dłoń: nóż upadł z głuchym łoskotem na chodnik. Nie mogąc powstrzymać łkania, obejrzał dokładnie pistolet maszynowy i odnalazł bezpiecznik. Śmigłowce Apache ostrzeliwały rakietami obszar w pobliżu głównej bramy, odległej o jakieś dwieście metrów od Jake’a Graftona i Toada Tarkingtona, którzy leżeli w ciemności na skraju betonowej płyty postojowej i obserwowali wynurzający się przed nimi hangar. Lampy zamontowane w górze pośrodku głównych drzwi i obok budki wartowniczej przy lewym rogu paliły się nadal. Światło lamp ukazywało leżące ciała. Jake naliczył ich osiem. Właśnie w chwili gdy spojrzał, jeden z leżących w pobliżu hangaru poruszył się, czym natychmiast ściągnął na siebie ogień dochodzący z ciemności po prawej ręce Jake’a. Patrząc przez noktowizyjne gogle Jake dostrzegł leżącą na brzuchu postać, która przed chwilą pociągnęła za spust. - Są FOKI - usłyszał szept Toada. - Czy to nie jest właśnie Szkatuła, sejf depozytowy Saddama? - Tak mi się zdaje. - Tam za budką wartowniczą widać drzwi dla personelu; może udałoby się nam przez nie wśliznąć. - Najpierw musimy się zameldować. Miej oczy na wszystko otwarte. Jake wyciągnął radio i zaczął majstrować przy przełącznikach. Potem przyłożył sobie nadajnik do ucha i nastroił mikrofon. - Wąż Jeden, tu Lekarz - zgłosił się. Pod kryptonimem Wąż Jeden krył się oficer dowodzący oddziałem FOK, komandor Lester Slick* [*Laluś - przyp. tłum.]. Slick to zaiste niezwykłe nazwisko w przypadku tego oficera Marynarki; ale jeśli byli tacy, którzy podśmiewywali się z tego, to czynili to jak najdalej od Lestera. Lester Slick wyróżniał się bowiem posturą zawodowego zapaśnika i miał poznaczoną bliznami twarz człowieka, który lubi się bić i zwykł nie odmawiać sobie tej przyjemności. - Tu Wąż Jeden. Określ swoją pozycję. - Przy poszukiwanym hangarze, strona zachodnia. - Poczekaj. Wyczekiwali w ciemności, nasłuchując odgłosów walki. Jake zdjął gogle noktowizyjne, żeby przyzwyczaić oczy do widzenia w mroku. W radiu zaskrzeczało. - Wąż Jeden, tu Wąż Cztery. Jesteśmy we czterech w samym środku plutonu cholernych arabusów. - Wąż Cztery, przebijcie się przez nich. Jesteście już spóźnieni. To cały Lester Slick: jeżeli spodziewasz się współczucia, to napisz do mamusi. - Zrozumiałem. Jake spojrzał na zegarek: za sześć minut powinny nadlecieć pierwsze z Blackhawków. - No dobra, chłopaki, tu Wąż Jeden. Idziemy dobrać się do Szkatuły. Jake i Toad podnieśli się z ziemi i zaczęli przemykać do hangaru. Kiedy znaleźli się w świetle lamp, Jake dostrzegł pięciu innych mężczyzn zbliżających się biegiem: żołnierze z oddziału FOK. - Wchodzimy do środka - szepnął Toadowi i ruszył do drzwi dla personelu obok budki wartowniczej. Otworzył je i wkroczył do korytarza: zamkniętej przestrzeni spełniającej rolę śluzy „przeciwpiaskowej”. Toad trzymał się tuż za admirałem. Przystanęli nasłuchując, po czym Toad uchylił wewnętrzne drzwi na kilka centymetrów, umożliwiając Jake’owi zajrzenie przez powstałą szparę. Po chwili Jake cofnął się i dał znak Toadowi, by zamknął drzwi. - W środku jest ponad tuzin ludzi - oznajmił szeptem. - Niektórzy są uzbrojeni. - A pociski? - Cała masa. - O la la! - Po stronie wschodniej, przy bramie dla samolotów, też są drzwi - ciągnął Jake. - Widziałem, że są otwarte. Wyjdę teraz i wyjrzę za róg. Otwórz mi. Serce waliło mu jak młotem, pocił się obficie i ciężko oddychał, jakby przebiegł dziesięć kilometrów, ale kiedy Toad uchylił drzwi, bezszelestnie wyśliznął się na zewnątrz. Jake wyciągnął rękę i tłumikiem pistoletu maszynowego rozbił klosz lampy nad drzwiami. Potem wysunął ostrożnie głowę za róg hangaru. Widać było tylko ciała. Przebiegł wzdłuż całego budynku tak szybko, jak pozwalała mu na to boląca noga i zatrzymał się za następnym węgłem przy budce wartowniczej. Z najwyższą ostrożnością wychylił głowę i wyjrzał. Zobaczył przyczepę i z tuzin uzbrojonych Irakijczyków, z których niektórzy spoglądali w jego stronę. Cofnął błyskawicznie głowę. Zanosi się na kłopoty, na pewno go spostrzegli. Granat! Wyjął jeden zza parcianego pasa, wyrwał zawleczkę i cisnął go z całej siły za węgieł budynku. Kiedy wybuchnął, wychylił się nieznacznie i oddał serię z pistoletu maszynowego z tłumikiem. Na ziemi leżało trzech mężczyzn. Najbliższej leżący, oddalony nie dalej niż o dziesięć metrów, zaczął podnosić się z betonowego podłoża. Pociski Jake’a trafiły go, i zwalił się do tyłu wypuszczając broń, która zatoczyła łuk w powietrzu. Jake posłał kolejną serię w postacie skupione obok przyczepy, po czym rzucił się pod ścianę. Tuż nad jego głową blacha hangaru zadudniła pod gradem pocisków, a terkot broni odbił się echem od ścian hangaru. Jake przykucnął wypatrując błysków ognia z lufy. Tam! Wypuścił serię, przemykając się bokiem pod wątpliwą osłonę budki wartowniczej. W jego kierunku posypał się nowy grad kul. Nie spiesząc się teraz, celował uważnie: o tym właśnie zapomniał iracki strzelec. Nacisnął spust kierując wylot lufy w dół i zobaczył, jak Irakijczyk wali się na ziemię zza beczki, gdzie się skrywał. Wyjął szybko opróżniony magazynek i wsunął następny. Teraz z powrotem za róg hangaru. Kolejna seria w sylwetki próbujące przedostać się za przyczepę. Stał tam jakiś samochód. Samochód? Coś jakby limuzyna. Strzały ze środka hangaru: Toad musiał dostać się do wewnątrz. Jake rzucił kolejny granat. Kiedy ten eksplodował, wyjrzał ponownie: limuzyna stała tuż obok przyczepy, z otwartymi drzwiami od strony pasażera. Dwóch mężczyzn otworzyło do niego ogień. Samochód ruszył z miejsca. Jake przypadł na brzuchu do ziemi i wziął na cel przednie opony pojazdu. Obaj wyprostowani dotychczas mężczyźni opadli na beton wypuszczając broń. Jake wpakował w opony cały magazynek. Zmienił go na nowy. Limuzyna, mimo przedziurawionych opon, wciąż jechała. Grafton posłał całą serię w maskę silnika i po chwili zobaczył, jak wydobywa się stamtąd obłok pary. Samochód zatrzymał się. Strzały dochodzące z zachodniej części bazy przechodziły w nieprzerwany terkot. Grafton rozejrzał się i dostrzegł biegnącego ku niemu żołnierza z oddziału FOK z bronią gotową do strzału. Żołnierz przypadł do ziemi tuż za nim. - Musisz iść do hangaru i pomóc - poinformował go Jake. - W środku jest jeden z naszych: uważaj, do kogo strzelasz. Tamten bez słowa podniósł się i zniknął w hangarze. Jake pozostał tak jak leżał, obserwując limuzynę i przyczepę przy ścianie hangaru: nikt się nie poruszał. W górze przemknął śmigłowiec, po nim jeszcze jeden. Leciały bez świateł. Z trzeciego trysnęła kaskada pocisków rakietowych, które pomknęły na zachód. W tym momencie w uszach Jake’a rozbrzmiał warkot działka kalibru 30 mm. Śmigłowiec zawisł w miejscu, rażąc ogniem kilka czołgów stojących tuż za płotem okalającym obrzeża lotniska. Strumień powietrza z wirników owiał Jake’a. Z zagłębienia po drugiej stronie pasa startowego podniosły się dwie sylwetki i, zgięte w pół, zbliżały się wolno w jego stronę. O czasu do czasu przystawały i przypadały do ziemi. Skradały się do limuzyny. - Nie zabijajcie go! - krzyknął do nich Jake, wykorzystując moment chwilowej ciszy w nawałnicy ognia przewalającej się tuż za nim. - Zabierzcie go do hangaru. Po tych słowach wstał i otworzył drzwi hangaru. W korytarzu otarł oczy z potu, uchwycił mocno pistolet maszynowy i pchnąwszy wewnętrzne drzwi wskoczył do środka. Wpadł prosto na ciało irackiego żołnierza: Irakijczyk miał poderżnięte gardło. Kolejne ciała leżały obok drzwi wschodnich, tych, które prowadziły do miejsca, gdzie parkowała przyczepa. Jake postąpił ostrożnie do przodu i rozejrzał się bacznie dookoła. Przy zachodniej ścianie hangaru stała grupa Irakijczyków z podniesionymi do góry rękami. Pod ścianą północną spoczywały na przyczepach trzy pociski, a gdzieniegdzie leżały urządzenia o zwartych, cylindrycznych kształtach - głowice pocisków. W jednym kącie pomieszczenia piętrzył się stos drewnianych skrzyń. Pod ścianą zachodnią znajdował się Scud na wyrzutni. - Toad? - zawołał głośno, bo hałas z zewnątrz niósł się potężnym echem w przestronnym wnętrzu metalowego pomieszczenia. - Tutaj, szefie. - Wszystko jak należy? - Na to wygląda. - Jesteś czymś zajęty? - Tak jest. - Zostań, gdzie jesteś. Ja zobaczę, co się dzieje za wschodnimi drzwiami. Przeszedł ostrożnie przez hangar. Nie tracił czasu na liczenie głowic, ale dostrzegł ich całe mnóstwo. Dotarłszy do drzwi, przywarł do nich z jednej strony. Były uchylone; pchnął je i wychylił głowę za framugę, żeby zerknąć. Był to, rzecz jasna, doskonały sposób na pozbycie się własnej głowy, ale obecna chwila nie zdawała się pozwalać na ostrożność. Przy drzwiach leżały ciała trzech osób. Cztery kolejne widniały z prawej, po stronie południowej. Piętnaście metrów dalej nadal stała limuzyna, a za nią przyklękli dwaj żołnierze z oddziału FOK. Jake wyszedł i zbliżył się do nich. - Za pierwszym razem widziałem tu z tuzin ludzi - zaczął. - Nie zauważyliście, gdzie podziała się reszta? - Poszli w kierunku północnym. Wydaje mi się, że jest tam sieć okopów. Może pan znaleźć ich ciała jakieś pięćdziesiąt metrów stąd w tamtą stronę. Niebo nad nimi przecięły śmigłowce i nad głowami przetoczył się huk wystrzeliwanych pocisków Hellfire i rakiet. Jeden z żołnierzy chwycił za klamkę przednich drzwi samochodu i otworzył je szarpnięciem. Kierowca siedział z rękami na kierownicy i nie myślał stawiać żadnego oporu. - Gość naoglądał się za dużo amerykańskich filmów o gliniarzach. No dobra, Ahmed, wysiadaj. Tylne drzwi od strony Jake’a uchyliły się. Stał w pogotowiu, z wycelowanym pistoletem maszynowym i z palcem na spuście. Najpierw wysunęła się noga, odziana w spodnie mundurowe. Za nią ukazało się ramię i głowa, wreszcie przy samochodzie stanął mężczyzna. Był bez nakrycia głowy, ubrany w koszulę mundurową z długimi rękawami, bez krawata i marynarki. Nad górną wargą widniał nieduży gęsty wąs. - Rączki! - rozkazał Jake pokazując pistoletem. Mężczyzna podniósł posłusznie ręce do góry. - No dobra, Saddam - ciągnął Jake, kciukiem lewej ręki wskazując drzwi - dołączmy do reszty gości na przyjęciu. Jake zatrzymał się przed wejściem i wyjął radio. Wybrał właściwy kanał i zameldował się. - Pociski są tutaj. Taniec trwa dalej. Poczekał na potwierdzenie, po czym przyciszył nadajnik, by oszczędzać baterie. Wciąż jednak trzymał go w ręku. W tym czasie żołnierze z oddziału FOK zajęci byli wytyczaniem linii obrony wokół budynku i wyszukiwaniem resztek oddziałów z irackiej Gwardii Republikańskiej. Apache ostrzeliwały obóz Gwardii i pobliskie koszary. Było to tylko działanie zastępcze, chwilowy wybieg do czasu przylotu śmigłowców, które miały przywieźć oddziały 101. Dywizji Powietrzno-desantowej wraz z ciężkim uzbrojeniem. Komandor Lester Slick zbliżał się, sadząc duże kroki. W jego dłoni również trzeszczało radio. - Admirale, mam informacje o czterech naszych zabitych i dwudziestu zaginionych. Wśród tych ostatnich jest ten reporter. Jake przyjął to skinieniem głowy. - Przeczesaliśmy niemal całą bazę i unieszkodliwiliśmy większość sił nieprzyjaciela. Większość ludzi z mojego oddziału ustawia teraz światła w strefach lądowania śmigłowców; powinny tu dotrzeć za jakąś minutę, admirale. - Pola startowe są całe? - Tak się zdaje. - I jak nam idzie? - Wszystko przebiega zgodnie z planem. Natrafiliśmy na mniejszy, niż się spodziewaliśmy opór ze strony Gwardii Republikańskiej, co nas tylko cieszy. - Trzymajmy się więc ustalonego planu. Jak pan będzie mógł, to proszę mi podesłać jeszcze paru ludzi do pilnowania więźniów. I jeśli spotka pan tego reportera, to niech go pan tu przyśle. - Tak jest, admirale. Zabudowania miejskie skończyły się raptownie. Dalej rozciągał się piaszczysty teren, a za nim ogrodzenie okalające lotnisko. W ogrodzeniu widniał sporych rozmiarów otwór, widoczny w przyćmionym świetle docierającym od miasta. Krawędzie drutu były pozwijane, a jeden ze słupów stał przekrzywiony. Za dziurą rozpościerała się czarna nicość. Jack Yocke leżał przywarty do ściany budynku na wprost ogrodzenia. Ze swego miejsca dojrzał ciało człowieka zwróconego twarzą do ziemi, do połowy pokrytego piaskiem. Trup leżał nie dalej niż sześć metrów: w oczy rzucał się wyraźnie typowy hełm amerykańskiego żołnierza, spadochron w pokrowcu spoczywający na plecach, broń, spodnie w pustynnych barwach ochronnych i takież buty. Sądząc po ułożeniu głowy względem pleców, nie ulegało wątpliwości, że mężczyzna miał skręcony kark. Miał też pewnie połamane inne kości. Yocke przeniósł wzrok i zaczął obserwować błyski wystrzałów ze śmigłowców dokonujących nalotów na wojska irackie poza obszarem bazy; widział świetliste wstęgi znaczące drogę pocisków Hellfire. W nocne niebo po wschodniej stronie wzbijały się pulsujące snopy ognia artylerii przeciwlotniczej. Wstęgi pocisków smugowych wydawały się macać na oślep, bez żadnego celu. Właśnie gdy miał tam skierowane oczy, dostrzegł błyski bomb eksplodujących na linii horyzontu, gdzie musiały mieścić się stanowiska artylerii. Działa umilkły. Wziął garść piasku i zaczął przesypywać bez celu przez palce. Po chwili przystąpił na powrót do uważnych oględzin dziury w ogrodzeniu. Oto ono - wejście do bazy powietrznej. Wystarczyło tylko tam pobiec. Ale wyglądało to zbyt pięknie, żeby mogło być prawdziwe. Dlatego leżał na ziemi i wypatrywał. Siląc się na chłodne, rzeczowe podejście, skupił wszystkie myśli na otworze w ogrodzeniu. Skąd tam się wziął? Może to po prostu zwykłe niechlujstwo Irakijczyków... W końcu nie jest to takie nielogiczne - ulice i budynki, które niedawno mijał, były w opłakanym stanie, typowym dla Trzeciego Świata. Spojrzał w lewo: nikogo w polu widzenia. Z prawej - tak samo. Jednak... wcale mu się to nie podobało. Coś tu było nie tak. Roztrząsanie tej kwestii przerwało mu pojawienie się śmigłowca, który nadleciał znad rozciągającego się za Jackiem miasta i przemknął nad ogrodzeniem: czarny, szybko poruszający się kształt. Jack ujrzał, jak gdzieś z prawej strony wypada świetlista smuga i przecina kurs lecącej maszyny. Potem nastąpił wybuch. Jego umysł zarejestrował biały błysk, po nim czerwono-żółtą ognistą kulę, i wrak maszyny runął w dół. Nawet z tej odległości Yocke poczuł lekką falę gorąca na policzkach. Ogień szalał gwałtownie przez kilka minut, po czym przycichł. Wreszcie zamigotał i zgasł, pozostawiając ciemność za ogrodzeniem jeszcze czarniejszą niż przedtem. Yocke rozejrzał się ponownie wokół siebie i zaczął się czołgać. Przez ulicę i dalej po piasku, w kierunku martwego amerykańskiego żołnierza. Murphy: takie nazwisko widniało na jego mundurze. Kolejny raz omiótł wzrokiem okolicę i wstał. Przygarbiony, pobiegł w stronę ogrodzenia. Od dziury w siatce dzieliło go pięć metrów, gdy dojrzał hełm. Zrobił jeszcze dwa kroki, zanim spostrzegł, że w hełmie tkwi nadal głowa. A dalej, na siatce, strzęp materiału. Nie, ludzkie ramię pozbawione dłoni. Stanął jak wryty. Zobaczył teraz dziurę w ziemi pod wyrwą w ogrodzeniu. Miny! Stał na polu minowym. Rozglądał się jak oszalały, usiłując wypatrzeć zapalniki, ale w otaczającym go mroku dostrzegał wyłącznie piasek i śmieci. Tam, po prawej, coś się ruszało. Yocke obrócił jedynie gałkami oczu: żołnierz, i zmierza w tym kierunku. Irakijczyk! Przed nim ziała dziura, która wiodła ku zapraszającej go ciemności. Kolejne szczątki amerykańskiego żołnierza, który musiał wejść na minę. Cztery metry, nie więcej. I ślady. Ślady! Mógł dostrzec drogę, którą kroczył ten nieszczęśnik. Yocke ruszył z miejsca. Jeden krok. Drugi. Trzeci. Kula zaświstała mu nad głową, po niej następna. Puścił się biegiem. Prosto przez dziurę w siatce i dalej, kolejne piętnaście metrów, podczas gdy kule przecinały powietrze wokół niego, a jedna szarpnęła ekwipunkiem na plecach. Rzucił się wreszcie na ziemię i obrócił błyskawicznie w stronę miejsca, skąd przybył. Teren był tak płaski, że przez ogrodzenie widział nadal Irakijczyka, który przed chwilą do niego strzelał. Mężczyzna w hełmie na głowie stał pochylony i mocował się z rączką zamkową! Jack Yocke chwycił pistolet maszynowy. Wycelował starannie, tak dokładnie jak tylko potrafił, starając się przy tym kontrolować oddech. Pociągnął za spust i naciskał go, czując jak broń tańczy mu w rękach. Po wystrzeleniu ostatniego naboju uporał się z pustym magazynkiem i włożył nowy. Spostrzegł teraz, że Irakijczyk przypadł do ziemi: leżał na chodniku, ledwo widoczny w przytłumionym świetle. Yocke wymierzył starannie w rozłożoną na brzuchu postać. Ponownie pociągnął za spust i nie przestawał naciskać, aż wystrzelał cały magazynek. Wprawdzie większość pocisków poszła w niebo, ale kilka początkowych musiało trafić w cel. A potem leżał bez ruchu w ciemności, słuchając walenia własnego serca. Dopiero w tym momencie dotarło do niego, że człowiek, którego przed chwilą zabił, bał się pewnie jeszcze bardziej niż on sam. Irakijczyk strzelał z karabinu i chybił zaledwie z kilkunastu metrów! Prawdopodobnie to jakiś świeży rekrut, może z oddziałów milicji. Znowu zebrało mu się na płacz. Rita ze słuchawkami na uszach słuchała rozmów w eterze i równocześnie przysłuchiwała się rozmowie dwóch pilotów; podchodzili do bazy powietrznej w Samarze lecąc południowym korytarzem. Odrzutowce i śmigłowce szturmowe sprzymierzonych przetarły dwa korytarze przez obronę iracką niszcząc doszczętnie każde stanowisko broni przeciwlotniczej i każdy radar artyleryjski, który zdołały zlokalizować. Nie istniał jednak sposób na to, by śmigłowce szturmowe mogły uśmiercić każdego Irakijczyka uzbrojonego w karabin, stąd też Rita i pozostali pasażerowie śmigłowca nosili kamizelki kuloodporne, mając pod siedzeniem zapasową parę. Pociski świstały w ciemności otaczającej maszynę, trafiając ją co jakiś czas. Kilkakrotnie Ricie zdawało się, że czuje lekkie uderzenie; za którymś razem pilot nie mógł powstrzymać się od przekleństwa. Na szczęście śmigłowiec sprawował się bez zarzutu: wszystkie urządzenia pokładowe działały nienagannie. Mimo to Rita podświadomie kurczyła nogi, wciskała ręce pod kamizelkę kuloodporną, oczekując przypadkowej śmierci. Zegar odmierza sekundy. Zaczynasz być świadomym bicia własnego serca. Przez twój umysł pobudzony adrenaliną przebiegają niekontrolowane myśli. Gwałtowna śmierć jest udziałem innych - mnie nic takiego nie może się przytrafić. Żadna kula nie rozerwie mi ciała, nie otworzy arterii, nie roztrzaska kości ani nie przedrze się przez delikatną masę neuronów i komórek mózgowych, które czynią mnie tym, kim jestem. Na pewno nie. Była zatopiona we własnych myślach, wyczekująca, gdy usłyszała, że pilot zaczyna się dławić i poczuła gwałtowne szarpnięcie maszyny w bok. Drugi pilot zaklął. - Puść drążek, Bill! Cholera, puśćże ten pieprzony drążek! Stanąwszy w drzwiach, Rita wyciągnęła szyję nad pilotem, który siedział rozciągnięty bezwładnie na lewym fotelu: mężczyzna trzymał dłoń zaciśniętą w kurczowym uścisku na drążku. - Odepnij go z pasów! - drugi pilot wrzasnął do Rity przez system łączności wewnętrznej. - Ściągnij go z fotela. Bill, zwolnij ten cholerny drążek! Rozpięła mu klamrę uprzęży na plecach i pochyliła się, by rozpiąć drugą na brzuchu, do którego przylegała dłoń pilota zaciśnięta na drążku. Drugi pilot mocował się obiema rękami z drążkiem, podczas gdy maszyna skakała jak oszalała. Rita musiała się przytrzymać wręgi. - Wyciągnij go z fotela - polecił drugi pilot. Odpięła klamrę na brzuchu i macała ręką w poszukiwaniu drugiej. Umierający mężczyzna szarpał drążek, a maszyna posłusznie reagowała. Rita straciła równowagę. Kiedy ją odzyskała, zawisła na oparciu fotela. Nareszcie. Nie był już przymocowany do siedzenia. - Zdejmij go stąd! Rita ujęła go za ramiona i pociągnęła. Boże, co za ciężar! Napięła się i dźwignęła z całej siły. Pilot wysunął się do połowy fotela, ale wciąż kurczowo ściskał drążek. Zdjęła mu hełm z głowy i zacisnęła dłonie na bluzie pilota. Zaparła się prawą nogą o oparcie fotela i pociągnęła jak mogła najmocniej. Wysunął się z siedzenia, lecz Rita ciągnęła dalej, dopóki oboje nie zwalili się do tyłu, wpadając do części pasażerskiej - ona na dole, ranny pilot na górze. Wymacała latarkę: w jej świetle zobaczyła krew. Otrzymał postrzał w twarz. Patrzył nieprzytomnym wzrokiem, z rany lała się krew. - Dostał w twarz - poinformowała drugiego pilota. - Za pięć minut będziemy na ziemi. Nie pozwól mu umrzeć. Jak można utrzymać przy życiu człowieka, którego trafił pocisk dwa centymetry poniżej prawego oka? Nagle zdała sobie sprawę, że rannym nie wstrząsają już drgawki; był teraz jak kukła. Odszukała nadgarstek i wymacała puls: wciąż się tlił. Nie dało się zrobić nic więcej, wzięła go więc w ramiona i przytuliła. Jack Yocke nie potrafił powiedzieć, jak długo leżał w brudnym piasku. Hałas śmigłowców, wybuchy i wstrząsy, które wyczuwał przez ziemię, przycichły wreszcie; wtedy podniósł się i rozpoczął marsz. Szedł, aż ogarnęła go fala zmęczenia; usiadł na piasku obok pola startowego. Siedział tak, niezdolny zebrać w sobie dosyć energii do dalszej drogi, kiedy usłyszał skrzypnięcie buta na piasku. Chwycił broń i przebiegł palcami po suwadle, usiłując usunąć piach. - Hej, brachu, co tutaj robisz? - O rany... - doznał wielkiej ulgi i spróbował zebrać myśli. Wskazał na ogrodzenie, gdzieś daleko za siebie, i dodał: - Nie otworzył mu się spadochron. Murphy, nazywał się Murphy. Mężczyzna podszedł, żeby przyjrzeć się Jackowi. - Jesteś z FOK, zgadza się? - Nie, ale z nimi skakałem. - Zabieraj się lepiej do hangaru. Wytyczamy linię obrony wokół tego ogrodzenia. - Po drugiej stronie są miny. - Wylądowałeś w mieście? - Uhm. - Jesteś poważnie ranny? Masz na sobie mnóstwo krwi. - W większości nie swojej. - Tam przy hangarze jest sanitariusz. No, ruszaj już, stary. - Gdzie to jest? Żołnierz wskazał mu kierunek. - Dzięki. Ułożył broń w zgięciu ramienia i zaczął iść. Uszedł z dziesięć kroków, gdy tamten krzyknął za nim: - Lepiej się pospiesz, brachu, bo główna fala Blackhawków się spóźnia: mają wylądować dokładnie w tym miejscu. Chyba już je słychać. Mimo wyczerpania i ciężaru wciąż dźwiganego ekwipunku, Jack Yocke puścił się posłusznie truchtem. Kiedy i do jego uszu dotarł narastający jęk coraz bliższych silników, jego krok zmienił się w bieg. Yocke przystanął obok drzwi hangaru i patrzył, jak cztery Blackhawki osiadają na ziemi i wyrzucają z siebie kolejnych żołnierzy. Skakali z maszyn, zanim te dotknęły kołami pasa, a już w chwilę potem śmigłowce odleciały w huku łopat wirników wzniecających chmury pyłu. Następne zjawiły się śmigłowce transportowe z podwieszonym sprzętem artyleryjskim. Po uwolnieniu dział również i one usiadły na ziemi, wypuściły kolejne grupy wybiegających żołnierzy. Poczym zniknęły. Śmigłowce przywoziły karabiny maszynowe, amunicję, sprzęt artyleryjski, broń przeciwlotniczą, sprzęt łącznościowy, i ludzi, całe masy ludzi. Zanim nadleciał czwarty rzut, artyleria dostarczona pierwszym rozpoczęła ostrzał pozycji irackich. Nad głową Jacka wynurzyły się z ciemności trzy olbrzymie śmigłowce Sky Crane z paletami podwieszonymi pod gigantycznymi goleniami. Odwrócił się i wszedł do hangaru. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, były pociski. Długie, białe ostrołukowe cylindry wciąż miały na bokach czerwone gwiazdy. Stał wpatrując się przez kilka sekund, zanim spostrzegł głowice (tak, to musiały być głowice) umieszczone na podnośnikach widłowych. Zaczął liczyć. Trzydzieści dwie. I pociski opatrzone czerwonymi gwiazdami. Pod przeciwległą ścianą, na kolejnej ciężarówce również spoczywał pocisk rakietowy, jednak najwyraźniej inny: na boku obok nosa widniał napis po arabsku, a w innym miejscu pyszniła się flaga o barwach czarnej, białej i czerwonej. Scud! Przed wyrzutnią ze Scudem ustawiono w szeregu Irakijczyków z podniesionymi rękami. Pilnowało ich kilku żołnierzy Armii i FOK Marynarki. Kiedy tak stał przypatrując się uważnie głowicom, usiłując ogarnąć wszystko rozumem, do hangaru wkroczyła żywym krokiem grupka ludzi z kapitanem Collinsem na czele. Yocke rozpoznał wśród nich oficera brytyjskiego Jocko Westa, niosącego jakąś skrzynkę, oraz Rheinharta. West i Rheinhart bez chwili zwłoki otworzyli skrzynkę i zaczęli ją rozpakowywać. Jack stanął za Collinsem i przyglądał się, przy wtórze przytłumionych odgłosów walki przetaczających się przez hangar. - Głowice nadal zawierają materiał radioaktywny - odezwał się Collins do pułkownika Galvano, który zajmował się licznikiem promieniowania. - Pomiary wykazują duże tło promieniowania, Comandante. - Głowę dam sobie uciąć, że te barany nie pofatygowały się nawet spłukać ich wodą - mruknął Jocko West i dodał: - Otwórzmy hangar i zacznijmy to wszystko ładować. Yocke przeszedł się kawałek, żeby rzucić okiem na więźniów. Większość stanowili Irakijczycy, było też jednak kilku Rosjan. Nie mieli najszczęśliwszych min. Jeden z Rosjan próbował nawiązać rozmowę z amerykańskim żołnierzem po angielsku: - Idę, da? Z wami? Wy nas zabieracie? - Hej, Borys, trzymaj ręce tak, żebym mógł je widzieć. - Widzieliście admirała Graftona, żołnierzu? - spytał Yocke. - Jest w którymś z pokojów znajdujących się za pociskami. Yocke podziękował i udał się we wskazanym kierunku. Drzwi do jednego z pokojów były uchylone. Zrobił krok do środka. - Nie pasują, są za duże - powtarzał Spiro Dalworth Jake’owi Graftonowi. Na krzesłach siedziało trzech Rosjan. - Nie da się ich dopasować bez całkowitej zmiany konstrukcji pocisku. - Po kolejnej dawce rosyjskiego tłumaczył dalej: - Hussajn zastrzelił dwóch z naszych. Wziął pistolet i wpakował każdemu kulę w głowę. Oznajmił nam, że dopasujemy te głowice. - Czy to już wszystkie głowice i pociski? Czy Irakijczycy wywozili jakieś głowice jeszcze gdzie indziej? - spytał Jake, a Dalworth wylał z siebie potok rosyjskiego. - Niet. - Wszystkie pociski są tutaj. Toad przysunął się do Yocke’a. - Wyglądasz jak popołudniowa przekąska Drakuli - szepnął. - Jeżeli ta cała krew wylała się z ciebie, to jesteś uboższy o parę litrów. Jack Yocke pokręcił tylko głową. - I co się dzieje? - Wszystko było schrzanione od samego początku - mruknął Toad. - Głowice pochodzą od większych, cięższych pocisków radzieckich. Saddam chciał, żeby je zainstalowano na Scudach, ale nie pasowały. Lecz Saddam, specjalista klasy światowej od rozwiązywania problemów, nie uznawał odmownych odpowiedzi. - Zastrzelił więc dwóch Rosjan? - Żeby zachęcić pozostałych. Wspaniała metoda administracyjna, co? - A te pociski, które tam ustawili? Dlaczego ich nie wyprowadził na zewnątrz i nie oświadczył całemu światu, że ten może się pożegnać ze swoim tyłkiem? Toad nachylił się Jackowi do ucha. - Te pociski nie mają systemu naprowadzania. Owszem, są głowice, paliwo i cała reszta. Ale bez systemu naprowadzania... Jack Yocke pokiwał głową: Rosja, kraj, w którym nic nie działa, gdzie braki są rzeczą normalną. To wszystko zakrawało na istną kpinę, słowo honoru. Saddam, Budzący Grozę, zawiera cwaniacki interes, a Rosjanie wpuszczają go w maliny. - Mogę o tym napisać? - To zależy od admirała. - Czyli to wszystko... ta cała sprawa to jedna wielka klapa? - Czasem nawet najlepiej przygotowane plany... Pół miliona Rosjan nie żyje, kolejne pół miliona, milion albo dwa skazanych jest na zagładę, Amerykanie ginący kilka metrów stąd, Irakijczycy... I wszystko dlatego, że paru rosyjskich polityków potrzebowało rozpaczliwie pieniędzy, a Saddamowi Hussajnowi marzyło się zostać arabskim Stalinem! A on sam dopiero co zabił dwie osoby. Może teraz dalej cieszyć się życiem i pisać swoje wspaniałe artykuły... O tym, jak schrzaniony jest cały ten świat! Yocke przeszedł w kąt pokoju i ciężko usiadł. Nagle poczuł wściekłe pragnienie; wyjął manierkę i pociągnął długi łyk, po nim jeszcze jeden. Smakował powoli wodę i przysłuchiwał się tłumaczom, kiedy zjawiła się pierwsza ekipa telewizyjna. Kamerzysta wlókł koniec kabla, który wychodził za drzwi, inny z mężczyzn ustawiał światła. - Możemy tu kręcić? - spytał reporter Graftona. - Ruszajcie do ataku - odrzekł admirał i podniósł się z krzesła. - Zróbcie wywiad z tamtymi Rosjanami. - Dał znak Toadowi i obaj opuścili pomieszczenie. W pokoju znajdował się masywny stalowy dźwigar, który łączył się pod kątem z jedną z podpór ściennych. Wpatrując się teraz w niego Yocke słuchał produkującego się do kamery zdyszanego reportera CNN, kiedy zaświtała mu w głowie pewna myśl. Wyjął z broni magazynek, umocował lufę z tłumikiem w złączu dźwigara i podpory i nacisnął jak mógł najmocniej. Przerwał na chwilę, zaparł się stopami i włożył w nacisk całą wagę ciała: lufa wygięła się. Mając czoło mokre od potu, zdobył się na krańcowy wysiłek: wygięcie powiększyło się. Gdy osiągnęło trzydzieści stopni, lufa pękła. Yocke wydobył pozostałości pistoletu maszynowego ze zgięcia, obejrzał broń i cisnął ją na podłogę. Oczy wszystkich zwrócone były na dziennikarza telewizyjnego, który prowadził wywiad z rosyjskimi technikami. Jack Yocke wyszedł z pokoju z rękami w kieszeniach, zatopiony w myślach. Baza powietrzna była zabezpieczona. Na razie. Straty wyniosły w przybliżeniu sto osób, z czego około trzydzieści stanowiły ofiary śmiertelne. Dowódca 101. Dywizji Powietrzno-desantowej chciał wycofać się w ciągu trzech godzin, co najmniej na godzinę przed czasem, jaki przewidywał na osiągnięcie przez Irakijczyków zdolności do przypuszczenia ataku pancernego. Mimo bieżącej łączności satelitarnej z kwaterą główną w Arabii Saudyjskiej i pomimo żywionego przekonania, że dysponuje siłami powietrznymi wystarczającymi do powstrzymania jakichkolwiek przewidywalnych działań wojsk irackich, wolał nie ryzykować i nie narażać się na straty w stopniu większym, niż było to konieczne. Jake Grafton wysłuchał raportu i skinął głową. Nie miał żadnych pytań. Grupka oficerów stała w rogu hangaru obserwując techników, którzy ładowali głowice na palety za pomocą podnośników widłowych. Przez otwarte drzwi wpadało zawodzenie silników śmigłowców pracujących na jałowym biegu i głuchy pulsujący odgłos obracających się wirników. Hałas ten niemal zagłuszał odległe ujadania artylerii, która ostrzeliwała zlokalizowane niedobitki sił irackich, by nie dopuścić do ich koncentracji; niemal zagłuszał, ale nie do końca. Ktoś podał Jake’owi papierowy kubek napełniony kawą. Ktoś inny obok niego zapalił papierosa. - Możesz zostawić mi resztę paczki? - Oczywiście, panie admirale. - I zapalniczkę. - Nie wiedziałem, że pan pali. - Nie palę. Idąc przez hangar dostrzegł Jacka Yocke’a, który stał trzymając ręce w kieszeniach. Wyglądał na zmęczonego i pogrążonego w rozmyślaniach; twarz miał wymizerowaną i zapadłą. - Nic ci nie jest? - W porządku, panie admirale. - Chodź ze mną - poprosił Jake i ruszył dalej. - Dosyć się naoglądałem - odezwał się Yocke do pleców admirała. Ten zachowywał się tak, jakby nic nie słyszał. Yocke przyspieszył kroku, żeby się z nim zrównać. - I mam już dosyć. Admirał nawet na niego nie spojrzał. - A kto nie ma? - rzucił pod nosem. Żołnierz Piechoty Morskiej, pełniący straż przed drzwiami pokoju, w którym trzymano generała Jakolewa i marszałka Michajłowa, na widok Jake’a zasalutował. Stojąca obok niego Rita Moravia również oddała admirałowi honory wojskowe. - Jesteś ranna? - zainteresował się Jake Grafton. Przód kombinezonu lotniczego Rity pokrywała krew. - Nie, panie admirale. Przylecieliśmy przed piętnastu minutami - nasz pilot zginął w wyniku ostrzału z broni ręcznej. - Maszyna nadaje się do lotu? - Sądzę, że tak, panie admirale. Trafili nas jeszcze kilkakrotnie, ale to nic poważnego. W tej chwili tankujemy paliwo ze zbiornika, który przywiózł Sky Crane. Będziemy gotowi do startu za jakiś kwadrans. - Świetnie. Rosjanie coś mówili? - Nie, panie admirale. Na wszelki wypadek jest z nimi porucznik Dalworth. Jake skinął głową i otworzył drzwi. Jack Yocke podążył za nim do pokoju. Dalworth wstał z miejsca. - Dziękuję, poruczniku. Chciałbym porozmawiać przez parę minut na osobności z tymi panami. - Tak jest. Kiedy za Dalworthem zamknęły się drzwi, Jake zajął miejsce przy stole na wprost Jakolewa i przysunął mu paczkę papierosów wraz z zapalniczką. Yocke przysiadł na krześle w kącie pokoju. - Ostatni papieros, co, admirale? - mruknął Mikołaj Jakolew. Wziął jednego i poczęstował Michajłowa, który również wetknął papierosa do ust. - Możliwe. Dojdziemy do tego. - Przynajmniej te tutaj to nie rosyjska marka. Jakolew zerknął na Yocke’a, który wyciągał swój notes. Michajłow oddawał się smakowaniu papierosa i nie zwracał uwagi na Jake’a. Sprawiał wrażenie wykończonego, jakby skurczonego, miał zmarszczki wokół oczu i ust, które przypominały teraz głęboko wykute szparki. Wyglądał staro. Jake pamiętał, że marszałek nie mówi po angielsku. - Kto to jest? - Jakolew skierował głowę o ułamek centymetra w stronę Yocke’a. - Reporter. - Reporter?! - Właśnie. Jego specjalnością są wiadomości, których nie można wydrukować. Jakolew przymknął oczy. Zaciągnął się dla próby papierosem, wciągnął dym głęboko w płuca, po czym wypuścił go nosem. - Proszę mi więc wyjaśnić, generale - odezwał się Jake - jak to się stało, że wpakował się pan w ten śmierdzący bajzel. - Chodzi panu o zarys historii Rosji w dwudziestym wieku? Dla amerykańskiej gazety? Ma to być szczegółowy szkic czy artykuł do niedzielnego wydania? - Zwykła ciekawość. - Jeszcze jeden filozof - wymamrotał Jakolew ponuro. - Dam panu pewną dobrą radę, admirale: nosząc ten mundur nie może pan pozwolić sobie na bycie filozofem, na roztrząsanie niuansów dobra i zła. Działa pan dla dobra kraju najlepiej jak potrafi, i godzi się na wynikające z tego konsekwencje. Oto, co oznacza noszenie munduru. - Wysadzenie w powietrze reaktora? Napromieniowanie setek tysięcy rodaków? Czy to właśnie uczynił pan dla dobra kraju? Jakolew dopalił w milczeniu pierwszego papierosa, po czym przypalił następnego od niedopałka poprzedniego. Zaciągnąwszy się kilka razy upewnił się, że papieros jest zapalony. Jego oczy pod ciężkimi brwiami przesunęły się badawczo po twarzy Graftona. - Rosja się rozpada - przemówił w końcu generał. - Już wkrótce przypominać będzie Somalię: kraj bez rządu, prawa, cywilizacji, bez żywności dla narodu. Nie mówimy o powrocie do średniowiecza, admirale, ale o powrocie do epoki kamiennej. Włóczące się bandy uzbrojonych rzezimieszków, masowy głód, epidemie, zupełne załamanie się porządku społecznego - przyszli Rosjanie, żeby przeżyć, staną się kipiącymi nienawiścią, morzonymi głodem szczurami toczącymi boje na kupie łajna. Zerknąwszy na Michajłowa, ciągnął: - Na wsi już się to zaczęło - podobnie jak w republikach, w małych mieścinach w Rosji, o których milczą wasze środki przekazu, na farmach, gdzie nikt nie widzi głodujących niemowląt i starców, gdzie nie ma nikogo, kto by doglądał ludzi umierających na zapalenie płuc czy gruźlicę. Rolnictwo w rozkładzie, brak jedzenia, paliwa, transportu, opieki medycznej, elektryczności, nie ma nikogo, kto stanąłby w obronie tych, którzy sami nie potrafią się bronić... Przemoc prowadząca do wojen etnicznych, waśnie przeradzające się w akty ludobójstwa - to wszystko stało się już faktem! Po chwili milczenia mówił dalej: - Ministerstwa w Moskwie są skorumpowane od dołu aż po samą górę. Niewielka grupa biurokratów handluje dolarami i dobrze sobie żyje, podczas gdy reszta Rosji - reszta Związku Radzieckiego - pogrąża się coraz bardziej w koszmarze śmierci głodowej. I tak właśnie przedstawia się przyszłość, gdy zawala się ten wspaniały plan, który zwie się cywilizacją. Przesunął się na krześle. Michajłow coś powiedział, na co otrzymał krótką odpowiedź Jakolewa. Generał ponownie skierował uwagę na Jake’a. - Wy Amerykanie, zagapieni w telewizory! Patrzycie na Jelcyna i oczekujecie cudów po jego gadkach! Takie polityczne świnie nadają się tylko do rzucania obietnic. - Pochylił się do przodu i sięgnął po kolejnego papierosa. - I ma pan odpowiedź na swoje pytanie. W ciszy, która teraz nastała, w pokoju rozległ się hałas przelatującego nad nimi śmigłowca, a po nim odgłosy odległych eksplozji. - Ma pan może jakieś skargi? - zapytał Jake Grafton, kiedy stało się już jasne, że generał uznał swoje wyjaśnienia za wystarczające. - Skargi? - żachnął się Jakolew. - O, tak! - odparł kiwając energicznie głową. - Bardzo żałuję, że Bóg - który, jak zaklinali się komuniści, nie istnieje - nie dał temu siedzącemu obok mnie workowi gówna nieco odwagi. Gdyby ją miał, to wpakowalibyśmy kulę Jelcynowi i w ten sposób pozbyli się tej egoistycznej świni. Przeszlibyśmy po wszystkich ministerstwach i zastrzelili każdego skorumpowanego łajdaka, jaki wpadłby nam w ręce. Wytropilibyśmy bandziorów terroryzujących wsie i wybili ich jak króliki. A potem sprawilibyśmy, by rolnicy zaczęli produkować żywność, pociągi jeździć, a ludzie mieli co jeść. Skargi? Widząc, jak ojczyzna ginie, podczas gdy politycy się kłócą, a tchórze załamują ręce? Tak, admirale, miałbym się na co poskarżyć. - Dlaczego sam go pan nie zastrzelił? - Tak właśnie powinienem był zrobić. - Jakolew oparł się plecami o krzesło i potarł twarz. - Ach, jestem już stary i zmęczony. Za długo żyję i za dużo widziałem. Jestem gotów na śmierć. - Świat zamienia się w piekło, postanowił więc pan odegrać rolę Boga. - Wy Amerykanie macie powiedzenie, które wydaje się być doskonałą odpowiedzią na takie świętoszkowate stwierdzenia: odpieprzcie się! - Tak łatwo się z tego nie wykręcicie - w głosie Jake’a Graftona pojawiła się ostra nuta. - Rosja znalazła się w obecnym chaosie przez ludzi takich, jak pan; przez to, że carowie, dyktatorzy i rządcy swoim podpisem sankcjonowali morderstwo: „trzeba tak postąpić”, „muszę to uczynić”; „na mnie spoczywa odpowiedzialność i wiem, jak należy działać, oni muszą zatem umrzeć!” Nie przerywając ani na moment, Grafton kontynuował: - Wy, komunistyczni mesjasze uważacie swój naród za świnie, żywicie do nich najwyższą pogardę. Są zbyt ignoranccy, za głupi i zbyt ślepi, by dostrzec, co dla nich jest dobre - muszą się więc nimi zająć mędrcy tacy jak wy. Karmicie ich, ubieracie, zapewniacie im dach nad głową, dbacie, żeby zimą nie marzli, a kiedy trzeba, prowadzicie na rzeź. Wszystko dla ich dobra. Szkoda tylko, iż nie rozumieją, jak to wspaniale, że tacy uczeni, mądrzy, odpowiedzialni ludzie jak wy chcą brudzić sobie ręce dla prowadzenia świńskiej farmy. Jakolew nic nie odpowiedział, sięgnął jedynie po następnego papierosa. - A tam mamy jeszcze jednego takiego - Jake wskazał ręką w stronę wnętrza hangaru - który jest gotów zaszlachtować każdego, kto się z nim nie zgadza. Coś panu powiem: czas już, żebyśmy my, stanowiący gorszą część ludzkości, zapoznali się ze stroną księgi zapisanej przez was: proroków zagłady i potępienia - zakończył i zatopił spojrzenie w Jakolewie. Rosjanin rzucił szyderczo: - I dlatego przywieźliście dwóch rosyjskich łotrów do Iraku, żeby paradowali przed waszymi kamerami; ludzie w kraju mogą się napatrzeć w CNN na tych szatanów wcielonych, wziętych do niewoli przez zwycięskich, szlachetnych Amerykanów. - Nie. Sprowadziłem was tutaj, żebyście mi pomogli w rozwiązaniu pewnej kwestii. Potrzebna mi wasza pomoc. - Mamy wam pomóc? - roześmiał się Jakolew, suchym, złośliwym rechotem. - Jak żołnierz żołnierzowi. Śmiech zamarł i twarz Jakolewa znowu skrzywiła się. - Najpierw mi wmawiacie, że nie mam honoru, a potem zaczynacie się do niego odwoływać. - Splunął na stół w kierunku Jake’a. - Nie jestem tchórzem! Nie boję się śmierci. Kula nie jest mi straszna. - Wiem o tym - odrzekł cicho Jake. - Mam dwóch synów i córkę. Oni też mają dzieci. - Rozprawa sądowa... - Kiedy? - Dowie się pan, gdy przyjdzie pora. Jakolew ponownie rzucił okiem w stronę Jacka Yocke’a i wzruszył ramionami. - Pomyślę o tym. Dla pana osobiście nic bym nie zrobił. Jake Grafton wstał z krzesła i skierował się ku drzwiom. - Chodź, Jack. Kiedy znaleźli się w hali hangaru, Yocke nie mógł powstrzymać ciekawości. - Co to wszystko miało na celu? - Zrobienie dla odmiany czegoś pożytecznego. - Na przykład? - Sam się przekonasz. W pokoju znajdował się stół długi na mniej więcej dwa i pół metra. I krzesła. W jednym końcu stołu zasiadał Saddam Hussajn, który powitał wściekłym spojrzeniem Jake’a Graftona i Jacka Yocke’a wchodzących do pokoju. Ryknął coś po arabsku, na co tłumacz odezwał się do Jake’a: - Chce wiedzieć, czy pan tu dowodzi, admirale. - Tak, jestem jednym z dowodzących oficerów - potwierdził Jake, dając jednocześnie znak dwóm wartownikom na służbie, aby wyszli z pokoju. Ignorując zupełnie Yocke’a, który oparł się o ścianę naprzeciw tłumacza, Hussajn kierował swoje wywody do Jake’a: - Stany Zjednoczone rozpoczęły wojnę z Irakiem - przełożył tłumacz. - Mieszacie się do spraw, które wcale was nie dotyczą. Hussajn miał ręce związane z przodu pojedynczym plastikowym wiązadłem; przestał nimi teraz wymachiwać i dodał potrząsając podwójnie zaciśniętymi pięściami: - Jak długo jeszcze, jak długo jeszcze niewierni gwałcić będą nasze córki? Jak długo jeszcze bezcześcić będziecie nasz święte miejsca? Ile jeszcze czasu upłynie, zanim pozwolicie dzieciom Boga wielbić Go tak, jak nauczył nas Prorok? Toad zbliżył się do Jake’a i podał mu broń, pistolet kalibru 9 mm. - Znaleźliśmy to przy nim. Saddam grzmiał dalej: - Naruszacie suwerenność tego państwa, tego narodu. Strącacie samoloty irackie nad Irakiem, przysyłacie inspektorów, żeby przeczesywali nasze urzędy, ciągle... Jake Grafton wystrzelił z pistoletu prosto w sufit. Ogłuszający huk wystrzału przerwał ten potok wymowy. Łuska uderzyła o ścianę i spadła na podłogę z lekkim metalicznym brzękiem. - Mam pytanie - zaczął Jake spokojnym głosem. - Zapytaj go, ilu Irakijczyków zastrzelił z tego pistoletu. Tłumacz przełożył jego słowa. Hussajn siedział w milczeniu. - A ilu Irańczyków? Cisza. - Ilu Kuwejtczyków? - Ilu Kurdów? - Ilu szyitów? Wciąż odpowiadała mu niezmącona cisza. - Jeżeli nie wiesz albo nie pamiętasz, ilu ludzi zamordowałeś własnym rękami, to może potrafisz powiedzieć, ilu zginęło z twojego rozkazu? Oczy Saddama Hussajna zamieniły się teraz w szparki. - Kiedy zejdziesz już z tego świata, to urządzą ci wspaniały pogrzeb, czy też może wlec będą twoje ciało ulicami i pogrzebią je w kupie łajna? Kiedy przetłumaczono mu te słowa, Saddam Hussajn otworzył usta, żeby coś powiedzieć, w końcu jednak najwyraźniej się rozmyślił. Popatrzył na tłumacza, następnie na Jacka Yocke’a, i powrócił spojrzeniem do Jake’a Graftona. Pistolet był ciężki. Jake przyglądał się mu z uwagą; sprawdził bezpiecznik, kurek, wybitą w metalu nazwę producenta. Potem odłożył go bez pośpiechu i wyjąwszy własną broń - rewolwer Magnum Smith & Wesson.357- zaczął ważyć ją z namysłem w dłoni. Położył broń w odległości około trzydziestu centymetrów od prawej ręki, po czym lewą ręką pchnął lekko pistolet; przeleciał po stole zatrzymując się o jakieś trzydzieści centymetrów przed irackim dyktatorem, z lufą skierowaną w bok. - Załatwmy to tu na miejscu - zaproponował Jake. - Zabiłeś mnóstwo ludzi - jeden człowiek więcej nie zaważy wiele na szali Allacha. I do tego niewierny. No dalej! Łap za swoją broń, ja za swoją i zobaczymy, kto z tego wyjdzie cało. Kiedy tłumacz wyrzucał z siebie słowa, Jake nie spuszczał badawczego wzroku z twarzy Irakijczyka. Ten pobladł. Krople potu zaczęły spływały mu małymi strumyczkami obok nosa i skapywały z wąsów. Koszula pod pachami zaczęła nagle pokrywać się rosnącymi plamami potu. - Widziałeś chyba filmy z kowbojami, co? No, łap za spluwę, ty prostacki, plugawy sukinsynu. Hussajn tkwił w miejscu nieruchomo jak skała. Nie zerknął nawet na pistolet spoczywający w zasięgu jego ręki. - Chwyć za broń! - ryknął Jake Grafton. Hussajn siedział jak trusia, a Jake wracał powoli do siebie. Wziąwszy kilka głębokich oddechów, powiedział: - To twoja ostatnia szansa, żeby wyjść z tego jak mężczyzna. Następnym razem otrzymasz taką samą szansę, jaką ty dałeś swojemu ministrowi zdrowia, taką samą, jaką dajesz ludziom, na których nasyłasz swoich oprawców, taką samą, na jaką zamierzałeś skazać ludzi, dla których przeznaczone były tamte pociski - czyli żadną. To twoja jedyna szansa! Mijały sekundy. Lewa powieka Hussajna zaczęła drżeć w nerwowym tiku. Kiedy drgania się nasiliły, podniósł obie dłonie i potarł sobie oko. Na koniec opuścił z powrotem ręce na kolana. Jake sięgnął po rewolwer. Kiedy wziął go do ręki, Irakijczyk wyraźnie drgnął. Admirał wstał z krzesła i trzymając broń w prawej dłoni, zabrał ze stołu pistolet i zatknął go za pas. Obrzuciwszy dyktatora ostatnim spojrzeniem, Jake Grafton odwrócił się i wyszedł z pokoju. Jack Yocke obserwował całą tę scenę na stojąco. Odsunął teraz od stołu krzesło i opadł na nie. Wyciągnął swój notes i ołówek automatyczny, po czym bardzo starannie napisał dale na czystej kartce papieru. Obok umieścił nazwisko dyktatora. Zwrócił oczy na Hussajna, który wpatrywał się w otwarte drzwi. Siał w nich i odwzajemniał mu spojrzenie uzbrojony amerykański żołnierz. Jack Yocke odchrząknął przyciągając do siebie uwagę tłumacza, który również przysunął sobie krzesło. - Panie prezydencie - zaczął Yocke - czy nie zechciałby pan udzielić wywiadu dla „Washington Post”? W kwadrans później Jake Grafton wrócił do w pokoju prowadząc za sobą obu rosyjskich generałów. Tuż za nimi postępował kapitan Mike „Żelazny” McElroy, trzymając w ręku pistolet maszynowy. Za nimi wszedł reporter telewizyjny z kamerzystą oraz dwóch techników z lampami i zwojami kabli przerzuconych przez ramię. Jack Yocke podniósł się z krzesła i stanął pod ścianą. Toad Tarkington przysunął się do niego nie wypowiadając ani słowa. W tym momencie Jack zdał sobie sprawę, że Toad w dłoni opuszczonej wzdłuż nogi trzyma pistolet, niewidoczny dla oczu pozostałych. Spiro Dalworth również był obecny. W chwili, gdy reporter telewizyjny wydawał polecenia kamerzyście, a technicy dyskutowali nad tym, gdzie rozmieścić światła, do uszu Jacka dobiegły słowa Jake’a kierowane do Dalwortha: - Spytaj generała Jakolewa, czy porucznik Wasyl Lutkin żyje. - Lutkin? - Lutkin, pilot śmigłowca. Zapytaj. Dalworth zbliżył się do miejsca, gdzie siedział generał i zadał mu przyciszonym głosem pytanie. Jakolew zerknął na Jake’a, po czym pokręcił głową. Yocke zauważył, że Michajłow siedzi ze wzrokiem utkwionym w widniejący przed nim blat stołu. Ludzie z telewizji wdali się w dyskusję na temat oświetlenia i ustawienia kamer. Kiedy Jack Yocke próbował później odtworzyć w pamięci dokładny przebieg wydarzeń, miał trudności z ustaleniem ich kolejności. Pamiętał, że przybył jeszcze ktoś z ekipy telewizyjnej niosąc reflektor, i kilka osób naraz zaczęło rozglądać się za kontaktami. Potem zjawił się kolejny kamerzysta i jego pomocnik zabrał się za rozwijanie kabla. Reporter telewizyjny rozmawiał z admirałem Graftonem o możliwości przeniesienia konferencji prasowej do hali hangaru, gdzie można by użyć jednego z pocisków w charakterze dekoracji, kiedy Toad podszedł do generała Jakolewa. Yocke uchwycił tę scenę kątem oka, ale nie zwrócił na nią szczególnej uwagi. W pewnym momencie Toad musiał chyba położyć pistolet na stole przed Jakolewem, ponieważ stał teraz obok niego otwierając scyzoryk, prawdopodobnie by rozpiąć plastikowe wiązadło wokół nadgarstków Rosjanina; nagle Jakolew dźgnął go z całej siły łokciem i Toad, wytrącony z równowagi, zatoczył się do tyłu. - Nie! - krzyknął Yocke. Jego krzyk zlał się niemal z hukiem pierwszego wystrzału. Głowa Michajłowa osunęła się na bok - kula ugodziła go tuż nad uchem. Zaraz potem Jakolew otworzył ogień do Saddama Hussajna. Bang, bang, bang! - potężny odgłos wystrzałów rozbrzmiał wzmocnionym echem w czterech ścianach pokoju. W reakcji na strzał oddany do Michajłowa iracki dyktator uniósł się do połowy z krzesła, trzy kule trafiły go więc w chwili, gdy wstawał, z odległości jakichś trzech metrów. Prawie jednocześnie ze strzałami z pistoletu rozległa się wyciszona seria z pistoletu maszynowego z zamontowanym tłumikiem: Jakolew runął twarzą na stół, a Saddam Hussajn opadł z powrotem na krzesło, które zwaliło się z łomotem do tyłu. Cała scena trwała nie dłużej niż trzy, cztery sekundy. - Cholera, chyba nie żyją - dał się słyszeć głos Tarkingtona, który stał już na nogach i rozglądał się powoli dokoła. Jake Grafton podniósł się z podłogi i obejrzał obu Rosjan. Yocke bezskutecznie usiłował sobie przypomnieć, kiedy admirał znalazł się na podłodze. - Jakolew nie żyje - ogłosił Jake. - Michajłow jeszcze oddycha. Trafiony jedną kulą tuż nad lewym uchem. Nie wydaje mi się, żeby z tego wyszedł, ale... Dalworth, sprowadź lekarza. Yocke przecisnął się obok przerażonego irackiego tłumacza, który tkwił nieruchomo niczym głaz trzymając ręce uniesione do połowy. Toad nachylał się nad ciałem dyktatora spoczywającym na boku; przekręcił je na plecy. W klatce piersiowej Saddama widoczne były trzy dziury: jedna na wysokości lewego barku, druga dokładnie pośrodku klatki piersiowej i trzecia nieco poniżej. Oczy miał utkwione w suficie. Toad puścił nadgarstek i oznajmił: - Brak tętna. Saddam Hussajn był równie martwy, co bosmanmat Murphy... I jak Irakijczyk, którego Jack Yocke zasztyletował w Samarze, albo żołnierz z karabinem, którego skosił serią z pistoletu. Martwy. Toad Tarkington stał spoglądając w dół na twarz Saddama; złożył scyzoryk i wrzucił go do kieszeni. W lewej dłoni trzymał pistolet, z którego strzelał Jakolew, obejmując go w taki sposób, że widać było lufę i kolbę. Yocke miał wrażenie, że broń przypomina pistolet Saddama, ale nie był tego zupełnie pewny. Toad podniósł oczy i napotkał wzrok dziennikarza. Jack Yocke po raz ostatni rzucił okiem na irackiego dyktatora, po czym skierował się ku drzwiom. McElroy wymieniał magazynek w swoim pistolecie maszynowym; nawet nie spojrzał na przechodzącego obok Yocke’a. W hali hangaru dziennikarz natknął się na inną ekipę telewizyjną, która wciąż była zajęta filmowaniem żołnierzy ładujących głowice nuklearne na palety, a następnie palety do śmigłowców. - Czy strzały, które słyszeliśmy, pochodziły ze środka? Co się stało? - spytał reporter podsuwając mu mikrofon. - Saddam Hussajn nie żyje - odrzekł bez pośpiechu Jack Yocke. - Zabił go rosyjski generał. - Cholera jas...! Harry, żwawo, łap za światła! Drodzy państwo, przekazujemy ten program na żywo z bazy irackiej w Samarze i właśnie dotarła do nas wiadomość, że Saddam Hussajn nie żyje! Proszę z nami pozostać, kiedy... Yocke przemierzył wolnym krokiem hangar i wyszedł na zewnątrz. Jeden ze śmigłowców Sky Crane odlatywał właśnie z rosyjskim pociskiem zawieszonym pod spodem. Wirniki maszyny wzniecały potężny podmuch, który o mało nie zerwał Yocke’owi hełmu. Przyglądał się, jak maszyna przechodzi w lot poziomy i znika w ciemności. Pukanie do drzwi obudziło Jake’a Graftona. - Chwileczkę - krzyknął. Wciągnął spodnie i otworzył. Do pokoju wkroczył Yocke taszcząc swój komputer. - Napisałem artykuł i potrzebuję go teraz przesłać drogą telefoniczną do gazety. Będzie musiał go pan odczytać z komputera. Włączył lampkę na biurku i ustawił aparaturę. Jake usadowił się przed ekranem i założył okulary do czytania. - Wciskaj guziki. - Dobra. Po przeczytaniu strony Jake dawał znak głową i Yocke wywoływał następną. Artykuł stanowił przekaz naocznego świadka ataku powietrznego na Samarrę, operacji odzyskania broni nuklearnej i śmierci Saddama Hussajna. Na stronie trzeciej Yocke przeszedł do konkretów: Tuż przed planowanym rozpoczęciem konferencji prasowej generał Jakolew wyrwał pistolet amerykańskiemu oficerowi i oddał strzały do marszałka Michajłowa i Saddama Hussajna, zanim sam został zastrzelony przez oficera Piechoty Morskiej. Hussajn otrzymał trzy kule i zmarł od razu. Michajłow odniósł groźną ranę głowy i umarł mniej więcej w godzinę później. Jakolew zginął na miejscu. Jake wstał z krzesła i zapalił więcej światła. - Zdawało mi się, że nie lubisz bawić się w pisywanie fikcji literackich - zauważył. - Każde słowo, które tu napisałem, jest najprawdziwszą prawdą. - No cóż... - Proszę posłuchać: pan robi użytek najlepiej jak potrafi ze swojej broni, ja używam własnej. - Wiesz co, Jack - w głosie Jake’a Graftona brzmiał łagodny ton - to najmilsze zdanie, jakie kiedykolwiek wyraziłeś na mój temat, ale mam wątpliwości, czy to prawda. Zainscenizowanie tej małej strzelaniny to najpaskudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek w życiu zrobiłem. - Zamierzał pan samemu zastrzelić Saddama, zgadza się? Jake Grafton przeczesał palcami włosy. - No, nie od razu. Po rozmowie z Jakolewem nabrałem przekonania, że on to zrobi, i czułem się podle. To ja chciałem widzieć Saddama martwego! Gdybym jednak go zabił, mogłoby to pociągnąć za sobą trudne do przewidzenia, poważne następstwa. Ale kiedy później usłyszałem, jak wyrzuca z siebie ten stek bzdur, nagle diabli mnie wzięli i pomyślałem, że moglibyśmy się nawzajem powystrzelać. - Nie chciał podjąć gry, pozwolił więc pan, by zastrzelił go Jakolew. - Coś w tym rodzaju. - Nigdy o tym nie napiszę. - Wiem, Jack. - Ale czy komuś w Waszyngtonie zależało na śmierci Saddama? - Jeśli nawet, to nikt mi o tym nigdy nie mówił. - Spojrzał Yocke’owi w oczy i dodał: - Już dawno temu wojsko mnie nauczyło, że możesz skorzystać z wszelkich dostępnych uprawnień, ale niech cię Bóg ma w swojej opiece, jeżeli noga ci się powinie. - Wiedział pan, że Jakolew planuje zabić Michajłowa? - Nie, i żałuję, że tak się stało. To była jego decyzja. - I co pan teraz zamierza robić? - Do diabła, a co niby mam robić? Muszę z tym jakoś żyć. - Czuje się pan winny? Jake Grafton wykonał gest irytacji. - Zrobił pan to, co należało zrobić. Tym razem admirał potarł sobie twarz. - Wtedy też tak myślałem. Podobnie jak wówczas, gdy wysyłałem porucznika Lutkina w dalszą drogę do Moskwy śmigłowcem, który, jak podejrzewałem, zostanie zestrzelony i wtedy, gdy wpychałem te cholerne pigułki Herbowi Tenneyowi do gardła. Tylko że... - machnął bezradnie ręką. - Kiedy wszyscy kaznodzieje wykrzyczą już z siebie całą mądrość, to najistotniejszym przesłaniem pozostaje to, że ludzie nie powinni zabijać ludzi, którzy nie próbują ich zabić. - Zatopił spojrzenie w oczach Yocke’a. - Najłatwiejszym kłamstwem, powtarzanym od wieków, jest to, które sam wypowiedziałeś: Robię to, co należy zrobić. - Chyba nie żałuje pan Saddama Hussajna, Jakolewa i Herba Tenneya? Oni byli winni. Admirał położył dłoń na ramieniu Yocke’a. - Żal mi samego siebie, Jack. Tamci dostali to, na co w zupełności zasłużyli, ale na co ja zasługuję? Nie jestem Bogiem. Nie chcę odgrywać Jego roli. - To świat realny, admirale, a nie zajęcia z metafizyki. Herb Tenney mordował ludzi za pomocą trucizny i sam od niej zginął. Absolutny despota i dwóch ludzi pragnących pójść w jego ślady nie żyją - sami się nawzajem powybijali, to nie pan pociągał za spust. - To sofistyka, Jack, powinieneś był zostać adwokatem. Jack Yocke wybuchnął: - Do diabła, admirale! Mam dosyć ględzenia tych wszystkich mądrali, który cmokają z niezadowoleniem nad stanem świata, a palcem nie kiwną, żeby coś uczynić! Masowe mordy, głód, tyrania - mija już prawie dwa tysiące lat od narodzin Chrystusa, a nadal... - machnął bezradnie ręką. - Wina wydaje się być narkotykiem popularnym w latach dziewięćdziesiątych. Dobra, wychylę swój kielich: jeśli chodzi o mnie, to cieszę się, że Saddam nie żyje... A razem z nim ci dwaj rosyjscy gangsterzy w mundurach. A patrząc wstecz, żałuję, że to nie ja pociągałem za spust. Przełknął głośno ślinę. - Wczoraj w nocy zabiłem nożem człowieka. Nie było innego sposobu, słowo, musiałem to zrobić: on albo ja. A potem opanował mnie strach i zastrzeliłem jakiegoś żołnierza czy milicjanta, który pykał do mnie z antycznego karabinu. Żałuję, że go zabiłem, nie powinienem był do niego strzelać. - Otarł dłonią pot z czoła. - Dobrze wiedziałem, że nie stanowi dla mnie żadnego zagrożenia, ale wie pan... Chciałem go zabić! Rozumie pan? Jake Grafton skinął głową. - Przez cały dzień tamci dwaj nie wychodzili mi z głowy - ciągnął Yocke. - Rozmyślałem nad poczuciem winy, o tym, co należało było zrobić, i jak... - Wziął głęboki oddech i wypuścił głośno powietrze. Popatrzył na swoje dłonie. - I jak chciałbym w takim wypadku postąpić. Ale to już minęło, i teraz muszę z tym dalej żyć. Jake Grafton odchrząknął. - Ja też jakoś to przeżyję. - W jego głosie pojawiła się łagodna nuta. - Może właśnie dlatego wszystko ułożyło się tak, jak się ułożyło. Jack Yocke kiwnął głową. - Jak twoje ramię? - Założyli mi piętnaście szwów, ale cięcie nie było głębokie. Grafton wstał. - No to puszczaj swój artykuł, ja wracam do łóżka. - Toad twierdzi, że zawsze stara się pan postępować właściwie. Myślę, że ma rację. - Mam nadzieję - odrzekł Jake i wyciągnął rękę. Yocke przyjął ją i uścisnął. Yocke zamknął za sobą drzwi i przeszedł korytarzem zaimprowizowanej kwatery oficerskiej. Przesłał artykuł w napisanej postaci, nie zmieniając ani słowa. Potem stanął w oknie i patrzył wybiegając wzrokiem w pustynię. Słońce było już w górze i linię horyzontu zniekształcały ukazujące się miraże. Po powrocie z Arabii Saudyjskiej do Stanów Zjednoczonych Jack Yocke rzucił się w wir pisania. Artykuły jego autorstwa na temat wrzenia w dawnym Związku Radzieckim spotykały się z dobrym odbiorem i były masowo przedrukowywane. Zadzwonił dwukrotnie do Graftonów z zaproszeniem do restauracji, ale za pierwszym razem sam musiał odwołać spotkanie, a innego wieczoru to admirał był po uszy zakopany w robocie. Yocke dobrze to rozumiał. Jako nowy dyrektor Agencji Wywiadu Wojskowego admirał dwoił się i troił, żeby śledzić na bieżąco gwałtownie zmieniające się wydarzenia w dawnych republikach radzieckich i na Bliskim Wschodzie. Tak jak to przewidział Jake Grafton, problem w łonie CIA sam się rozwiązał. Na przełomie września i października Jack natrafił na nekrolog Harveya Schenlera ukryty na ostatniej stronie gazety. Tekst o tym milczał, ale według wyliczeń Yocke’a Schenler był czwartym wysokiej rangi oficerem CIA, który pożegnał się z tym światem od połowy sierpnia. W myśl prasowych publikacji, w każdym z tych przypadków śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych: w czasie snu. Jack zadzwonił do admirała Graftona do biura. - Moje gratulacje z okazji nowego stanowiska. - Dziękuję ci, Jack. A tobie jak leci? - O, siedzę sobie i czytam nekrologi. Wygląda na to, że zastępca dyrektora CIA zmarł wczoraj w nocy w czasie snu. Gość nazywał się Schenler. Przyczyna: niewydolność serca. - No cóż, zważywszy wszystko, to wcale nie najgorszy sposób zejścia - odparł Jake Grafton. - Czwarta gruba ryba w CIA w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Z wodą w Langley musi być chyba coś nie tak. - To ich wybór. Dzięki temu nie ucierpią ich rodziny i instytucja. - A co u Ropucha? - Całkiem niezgorzej. - Jak pan sądzi, będę mógł kiedyś napisać cokolwiek o Schenlerze i jego kumplach? - Bardzo wątpię - padła natychmiastowa odpowiedź. - Z pewnością nie w najbliższym czasie. - Przerwał, i dodał po chwili z odcieniem troski w głosie: - Nie narzekasz chyba na brak materiału do pisania, co? - Jakoś sobie radzimy z zapełnianiem gazety: zamęt na Bliskim Wschodzie, rewolucja w Iraku, Jelcyn próbujący nadal utrzymać się na tygrysie i nie dać się przy tym zjeść. Ta sama stara śpiewka z nowym komentarzem. A jak tam Callie i Amy? - W porządku, Jack, w porządku. Powiem im, że pytałeś. - Dam już panu chyba spokój, admirale. Ale prawdę powiedziawszy zadzwoniłem po to, by panu podziękować. - Za co? - Że mnie pan zabrał ze sobą, pomógł utrzymać się przy życiu, że uczynił mnie pan członkiem zespołu. Dziękuję. - Trzymaj się, Jack. W październiku Jack Yocke otrzymał informację z rosyjskiej ambasady, że jego prośba o przeprowadzenie obszernego wywiadu z Borysem Jelcynem została rozpatrzona pozytywnie. Kiedy zameldował się w hotelu „Metropolitan” w Moskwie, wyniknęły pewne trudności związane z uregulowaniem rachunku za poprzedni pobyt, jako że po jego pospiesznym przeniesieniu się do ambasady amerykańskiej trzymali dla niego pokój przez tydzień. Doszło do napiętej rozmowy z dyrektorem. Po rozmowie telefonicznej z redakcją Yocke przystał w końcu na zapłacenie spornej sumy. Jeszcze raz barman powitał go po nazwisku. Olejne malowidło z wielmożą przed murami Kremla nie zostało poddane renowacji. Siedząc i wpatrując się w obraz Jack rozmyślał o Shirley Ross, czy może raczej o Judith Farrell, jak nazywali ją Toad i Jake. Po przeprowadzeniu wywiadu z Jelcynem Jake podjechał taksówką pod bramę parku Gorkiego, skąd udał się pieszo w kierunku wschodnim. Pomniki Stalina i jego pomagiera leżały teraz we wczesnym zimowym śniegu w otoczeniu nagich drzew. Ostry wiatr poruszał gałęziami. Jack odnalazł miejsce, gdzie pocisk drasnął ostatni ze stojących posągów z brązu. Przebiegł palcem po szramie chłonąc wzrokiem po raz ostatni całą scenerię, po czym wsadziwszy ręce w kieszenie wrócił do czekającej taksówki. W listopadzie Yocke dostał zaproszenie z uniwersytetu w Georgetown do wygłoszenia odczytu na temat problemów wyłaniających się przed Rosją. Siedział na scenie w pobliżu podium muskając nerwowo palcami notatki w oczekiwaniu, aż przygaśnie światło, kiedy zobaczył ich, jak wchodzą: Rita Moravia, Toad Tarkington, Amy i Callie oraz Jake Grafton. Znaleźli miejsca z lewej strony audytorium. Zdumiony Yocke spostrzegł, że Rita jest w ciąży. Amy Carol pomachała do niego, odpowiedział jej więc tym samym. Jake i Toad odwzajemnili mu uśmiech. Obie kobiety też się uśmiechnęły. Serce Jacka Yocke’a napełniło się przyjemnym ciepłem. Dobrze mieć prawdziwych przyjaciół, a jemu szczęście dopisało w sposób wyjątkowy - miał ich pięcioro. Może wieczorem, po skończonym wykładzie zechcą wybrać się z nim na kawę albo na lody. Będzie musiał ich zapytać. Jake Grafton wstawił buteleczkę zawierającą tabletki dwuskładnikowej trucizny do szuflady biurka w pracy i zupełnie o nich zapomniał. Tkwiły w szufladzie przez całą zimę i wiosenne deszcze, gdy on w tym czasie odbywał spotkania, odprawy, i konferencje sztabowe, Irakiem i Rosją wstrząsały wrzenia i niepokoje, w Ameryce Południowej wybuchały zamachy stanu, na Bałkanach toczyła się wojna, a róg Afryki dotknęła kolejna fala masowych głodów. Natknął się na nie któregoś wieczoru pod koniec maja, kiedy szperał w szufladzie w poszukiwaniu nowego długopisu. Postukał palcami w buteleczkę, zerwał nakrętkę i wysypał białe tabletki przed siebie na biurko. Gdy się im tak przyglądał, wspomnienie wszystkich przejść powróciło nową falą. Odpady toksyczne - tym właśnie stały się teraz owe pigułki. Gdyby spuścił je w sedesie, sztucznie stworzone związki chemiczne przeniknęłyby przez oczyszczalnię ścieków do wód Potomaku. Były też zbyt niebezpieczne, żeby wrzucić je po prostu do odpadków, które potem zasypano by ziemią na wysypisku śmieci. Nie wolno wyrzucić ich do oceanu. Gdyby je spalić... Bóg jeden wie, jaka by z tego mogła powstać aktywna mieszanka. A wydobywające się opary miałyby pewnie właściwości trujące. Były jak grudki plutonu - ich składniki stanowiły śmiertelne zagrożenie nawet w najbardziej minimalnych ilościach i trudno się było ich pozbyć w bezpieczny sposób. Tego wieczoru w drodze powrotnej do domu kupił nowy akumulator do samochodu i spytał, czy rano może przywieźć stary do renowacji. Jasne, nie ma sprawy - brzmiała odpowiedź. Po zainstalowaniu nowego akumulatora odkręcił jedną z plastikowych nakrętek ogniwa przy starym i wrzucił tabletki do kwasu, po czym szybko zakręcił nakrętkę z powrotem. Podniósłszy oczy spostrzegł Callie. Stała w garażu z rękami złożonymi na piersiach i obserwowała go. - Co takiego tam wsadziłeś? - Wiesz... Patrzyła unosząc pytająco brwi. A niech tam! - Dwuskładnikowa trucizna. To w związku z nią wyniknęło całe to zamieszanie ubiegłego lata. - I opowiedział jej o Herbie Tenneyu. - Uważasz, że wrzucanie tego tutaj jest bezpieczne? - Powinno być. Zawartość akumulatora zostanie w warsztacie usunięta do olbrzymiej kadzi z kwasem i w ten sposób trucizna ulegnie rozpuszczeniu. Myślę, że to powinno załatwić sprawę. - Jest w tym zatem jakieś ryzyko. - Życie to ryzykowne przedsięwzięcie - odrzekł, wycierając ręce w szmatę. - Jake, co tak naprawdę wydarzyło się w Iraku? - Od tego czasu upłynęło już dziesięć miesięcy, Callie. Czy to takie istotne? Wzruszyła ramionami. - Pewnie nie, chociaż w jakimś sensie tak. Jesienią, kiedy po wykładzie poszliśmy z Jackiem Yocke’em na lody, trochę z nim rozmawiałam. Czytałam też jego artykuł w „Washington Post”. - No i? - Nigdy nie mogłam zrozumieć, co się tam rzeczywiście wydarzyło. Dlaczego zabito Saddama? A ci rosyjscy generałowie? - Yocke rozmawiał z tobą na ten temat? - Zabrzmiało to ostro, i już w tej samej chwili Jake tego pożałował. Callie jednak wydawała się niczego nie zauważać. - Nie - odparła z namysłem, przywołując w pamięci odbytą rozmowę. - Powiedział, że wszystko jest w jego artykule. I tu właśnie tkwi problem: tekst wyjaśnia po prostu, co się stało, a nie dlaczego. Zachowałam ten wycinek - w ubiegłym tygodniu znowu do niego zaglądałam. Zwykle nigdy o takich sprawach nie rozmawiasz - co potrafię zrozumieć, chociaż czasem jest mi naprawdę ciężko, a nawet uważam, że to nie w porządku. Są rzeczy w twoim życiu, o których niczego nie wiem. - Dlaczego czekałaś z tym aż do teraz? - Nie miałam zamiaru w ogóle tego poruszać - wyznała. - Ale potem nagle przyniosłeś tę truciznę do domu... I stąd moje pytanie. Jeżeli nie chcesz mi nic powiedzieć, potrafię to zrozumieć. Jake Grafton zatopił wzrok w żonie i po chwili odezwał się: - Opis podany przez Yocke’a jest zgodny z prawdą. Przekazał to, co widział. - Ale nie wszystko z tego, co widział. - Nie, nie wszystko - przyznał. Przesunął palcami po włosach. - Znajdowaliśmy się w hangarze na terenie Samarry. Toad położył trzymaną przez siebie broń na stole przed Jakolewem i nachylił się, żeby przeciąć plastikowe wiązadło, które pętało Rosjaninowi ręce. Jakolew chwycił broń i zastrzelił Michajłowa i Hussajna. - Toad nie popełniłby takiego błędu. Ty to wszystko zaplanowałeś? Moja żona zna mnie bardzo dobrze, pomyślał w duchu Jake. Aż za dobrze. - Tak - potwierdził cicho. - A Jakolewa zabił kapitan marines? - Tak. - Strzałem w plecy? - Zgadza się. Callie trawiła to w myślach. - Dlaczego? - Uznałem, że świat będzie znacznie lepszym miejscem bez Saddama Hussajna. Podjąłem tę decyzję na własną odpowiedzialność. Ale gdybym ja go zastrzelił, zostałby okrzyknięty męczennikiem. Odbyłem więc rozmowę z Jakolewem. Obaj dobrze wiedzieliśmy, że jeśli wróci do Rosji, zostanie rozstrzelany; Jakolew oświadczył, że jest żołnierzem i nie boi się kuli. Odparłem, że wiem o tym i potrzebuję jego pomocy. - I jaka była jego odpowiedź? - Spojrzał mi prosto w oczy i powiedział, że się zastanowi. Zaaranżowałem więc całą akcję. Kiedy Jakolew ujrzał pistolet leżący na stole w zasięgu jego ręki zrozumiał, co takiego miałem na myśli. I wiedział, czym to się skończy. Sam dokonał wyboru. Michajłow nie miał o niczym pojęcia, ale pewnie i on wolał, żeby skończyło się to w ten sposób. Całkiem możliwe... Był stary, zmęczony i chciał umrzeć... W każdym razie takie odnosiłem wrażenie. Podeszła bliżej i dotknęła jego policzka. - Dlaczego mi wcześniej o tym nie powiedziałeś? Nie powinieneś był sam tego przeprowadzać. - Jakolew i Michajłow byli żołnierzami. Pokpili niemiłosiernie sprawę i chyba pod koniec zaczęli to sobie uświadamiać. - A Hussajn? - Saddam Hussajn był łotrem spod ciemnej gwiazdy, który pazurami torował sobie drogę na szczyt najbliższej kupy łajna, tak jak Al Capone, Józef Stalin, Adolf Hitler, Attyla i setki innych. Nie czuję cienia żalu. - A generał Land? Prezydent? Jaka była ich reakcja? - Spodobała im się wersja Yocke’a. Pewnie po odłożeniu gazety westchnęli z ulgą. - Ile razy jeszcze - spytała - będziesz w stanie uwalniać świat od różnych Tenneyów i Hussajnów i wychodzić z tego z życiem? Spojrzał na nią z podniesionymi brwiami. - Czego ty ode mnie chcesz, Callie? Prowadzę nader osiadły tryb życia. Rany boskie, jestem biurokratą. Przecież mnie znasz! - Znam cię lepiej, niż myślisz, Jacob. Popatrzył badawczo w jej twarz i zsunął jej niesforny kosmyk z czoła. - Będę walczył o słuszną sprawę, dopóki kołatać się we mnie będzie duch walki. Uśmiechnęła się i musnęła ustami policzek męża, biorąc go za rękę. - Chodź zjeść kolację - zaproponowała wiodąc go do domu. - Nie możesz walczyć o pustym żołądku.