Mark Clifton Na wstędze Möbiusa Piątek, 11 czerwca Trzyletnia dziewczynka nie powinna być na tyle inteligentna, żeby wyciąć z papieru i skleić wstęgę Möbiusa. A nawet gdyby jej to się udało przypadkiem, to w żadnym razie nie powinna mieć takich zdolności skojarzeniowych, by wziąć kredkę i starannie narysować ciągłą linię, udowadniając w ten sposób, że wstęga ma tylko jedną stronę. Jeśli zaś nawet za sprawą tajemniczego zbiegu okoliczności tak by się stało, to jak mam wytłumaczyć fakt, że moja zazwyczaj niespokojna córka — wiem, co mówię, używając słowa „niespokojna" — siedzi przez bite pół godziny z brodą opartą na ręku, zapatrzona przed siebie i rozmyślająca nad czymś tak intensywnie, że obserwowanie jej sprawia niemal fizyczny ból? Siedziałem w fotelu zajęty jakąś pracą. Star zaś na podłodze, w zasięgu światła lampy, z dziecinnymi nożyczkami w rączce i rozrzuconymi dokoła niej skrawkami papieru. Zdziwiony panującą od dłuższego czasu ciszą spojrzałem w dół, w samą porę, by zobaczyć, jak skleja dwa końce papierowego paska. Sądziłem wówczas, że tylko przypadkiem przekręciła jeden z nich o pół obrotu. i — Dziecko odkrywa tajemnicę stuleci — uśmiechnąłem się do siebie, gdy wzięła swoje dzieło w pulchne paluszki. Zamiast jednak cisnąć je byle gdzie czy podrzeć na kawałki, jak to zwykle czynią dzieci, przyglądała mu się ze wszystkich stron. A potem chwyciła kredkę i zaczęła rysować ciągłą linię. Wyglądało to tak, jakby chciała potwierdzić słuszność wniosku, do którego doszła! Było to gorzkie potwierdzenie moich obaw; do tej pory bałem się jasno i wyraźnie je sformułować, ale teraz nie mogłem już mieć żadnych wątpliwości. Star miała bardzo wysoki iloraz inteligencji. Przez pół godziny obserwowałem, jak siedzi bez ruchu na podłodze z podgiętą jedną nogą i brodą opartą na ręce. Jej szeroko otwarte, zadziwione oczy wpatrywały się w potencjalne możliwości zjawiska, które właśnie odkryła. Opieka nad nią po śmierci mojej żony stanowiła nielichy problem. A teraz jeszcze to. Gdybyż była normalnie tępa, jak inne dzieci! Przyglądając się jej zdecydowałem, co mam robić. Jeśli już dziec-ko jest tym dotknięte, to trudno, trzeba się z tym pogodzić. Moim zadaniem było ułatwić jej życie. Musi być przygotowana na wszystkie te przykrości, które stały się moim udziałem. Przynajmniej będzie wcześniej wiedziała, jak sobie z nimi radzić. Mogę przecież wykorzystać istniejące metody badań, określić jej poziom inteligencji i w ten sposób ustalić przynajmniej ogólne rozmiary problemu, z jakim przyjdzie się borykać. Dwudziesto-punktowa różnica w ilorazie inteligencji przenosi całą sprawę w obszar zupełnie innych zagadnień. Dziecko z IQ 100 nie ma nawet najmniejszego wyobrażenia o świecie, w którym żyje dziecko z IQ 140, natomiast dziecko o ilorazie równym 120 może mieć o nim tylko bardzo mętne pojęcie. Różnicę między 140 a 160 można porównać do myszy polnej i unoszącego się nad nią sokoła. Nie wolno mi popełnić błędu i zaliczyć ją nie do tej kategorii, do której w rzeczywistości należy. Muszę wiedzieć dokładnie. A tymczasem powinienem traktować ją tak, jakby nic się nie stało. — To się nazywa wstęga Móbiusa — przerwałem jej rozmyślania. Ocknęła się niczym z głębokiego snu. Nie podobało mi się to, jak jej oczy odszukały moje — jakby przyłapano ją na gorącym uczynku. — Ktoś już zrobił? — zapytała z rozczarowaniem. A więc wiedziała, co odkryła! Coś we mnie zamarło, schwycone jednocześnie w szpony smutku i przerażenia. Starałem się usilnie, by mój głos brzmiał możliwie najzwyczajniej. — Tak, pewien człowiek nazwiskiem Möbius. Bardzo dawno temu. Opowiem ci kiedyś o nim, kiedy będziesz starsza. — Teraz. Kiedy jestem mała — zażądała, marszcząc czoło. — I nie mów. Czytaj. Co chciała przez to powiedzieć? Och, zapewne powtarzała tylko to, co słyszała nieraz z moich ust, gdy chciałem usłyszeć od kogoś same fakty, a nie mało znaczące ogólniki. Tak, to na pewno to. — W porządku, młoda damo. — Uniosłem brew i spojrzałem na córkę z udawaną srogością, co zwykle wywoływało u niej atak radosnego śmiechu. — Zaraz trochę zwolnisz tempo! Tym razem nawet się nie uśmiechnęła. Posłużyłem się podręcznikiem fizyki. Z pewnością nie jest napisany prostym językiem, ja zaś w dodatku czytałem najszybciej, jak potrafiłem. Chciałem zmusić ją do tego, by przyznała, że nic nie rozumie, i wtedy mógłbym powtórzyć jej to prostszymi słowami. A jej reakcja? — Czytasz za wolno, tatusiu — poskarżyła się z dziecinną irytacją w głosie. — Mówisz słowo. Ja potem długo myślę i ty mówisz drugie słowo. Wiedziałem, o co jej chodzi. Sam pamiętam, że w dzieciństwie moje myśli śmigały dokoła słów cedzonych powoli przez dorosłych. Przerwy między nimi były wystarczająco długie, by mogły pojawić się i zniknąć całe, nie znane nikomu wszechświaty. . — Więc? — zapytałem. — Więc — powtórzyła mała naśladując brzmienie mego głosu — naucz mnie czytać. Wtedy mogę czytać tak szybkie, jak chcę. — Szybko — poprawiłem ją niezbyt pewnym tonem. — Przysłówek, a nie przymiotnik. Popatrzyła na mnie ze zniecierpliwieniem, jakby dając mi do zrozumienia, że przejrzała te sztuczki dorosłych mające na celu wykazanie ignorancji dzieci. Zrobiło mi się głupio. l września Wiele zdarzyło się^przez ostatnich kilka miesięcy. Kilkakrotnie próbowałem pokierować rozmową ze Star w ten sposób, by poruszyć kwestię jej „przypadłości", ale ona wykazuje niezwykłą zdolność zmieniania tematu, zupełnie jakby z góry wiedziała, o czym chcę z nią mówić, i nie przejawiała tym żadnego zainteresowania. Być może pomimo swojej nadzwyczajnej bystrości jest jeszcze zbyt młoda, by zdać sobie sprawę z tego, jak wrogo odnosi się świat do inteligencji wykraczającej poza normy przeciętności. Odwiedzających nas sąsiadów bawił widok Star wyciągniętej na podłodze z encyklopedią niemal równie dużą, jak ona sama, przewracającej kartki jedna za drugą. Tylko Star i ja wiemy o tym, że czyta przerzucając strony. Sąsiadom starczyło wyjaśnienie, że lubi -oglądać obrazki. Rozmawiają z nią jak z dzieckiem, a ona odpowiada jak dziecko. Skąd wie, że tak właśnie powinna postępować? Przez te miesiące próbowałem ustalić jej iloraz inteligencji: szybkość kojarzenia, reakcji, wszystko ujęte w tabele przeznaczone do mierzenia czegoś, o czym nie mamy pojęcia. Albo tabele są do kitu, albo Star przekroczyła ich możliwości pomiarowe. No więc, Pete Holmes, w jaki sposób masz zamiar podejść do problemów, na które może napotkać twoja córka, i pomóc jej je rozwiązywać, skoro nie masz najmniejszego pojęcia o tym, jak one mogą wyglądać? A przecież muszę wiedzieć. Muszę spróbować zrozumieć chociaż część tego, co może stać się jej udziałem. Przecież nie mogę przyglądać się i nic nie robić. Tylko spokojnie. Nikt lepiej od ciebie nie zdaje sobie sprawy z bezcelowości walki w wadze dużo wyższej niż twoja. Ilu studentów, podwładnych i przełożonych próbowało z tobą współzawodniczyć? Obserwowałeś ich i było ci ich żal, przypominali bowiem osły usiłujące wygrać gonitwę z końmi czystej krwi. ' Jak się czujesz, znalazłszy się dla odmiany w skórze osła? Zawsze dziwiłeś się im, dlaczego sami nie potrafią dostrzec tego, że nie mają żadnych szans. Ale to jest moja córka! Ja m u s''z ę wiedzieć! l października Star ma już cztery lata i według prawa osiągnęła już taki stopień rozwoju, który pozwala jej uczęszczać do przedszkola. Po raz kolej^-ny próbowałem przygotować ją na to, co ją może spotkać. Wysłuchała około dwóch zdań i natychmiast zmieniła temat. Sam już nie wiem, co o tym myśleć. Czyżby znała już wszystkie odpowiedzi? A może nawet nie zdaje sobie sprawy z istnienia samego problemu? . Diabelnie się bałem prowadząc ją wczoraj rano po raz pierwszy do przedszkola. Wieczorem siedziałem w fotelu i czytałem. W pew- nej chwili Star odłożyła zabawki, podeszła do półki z książkami i wyjęła tom bajek. ' To jej kolejna niezwykła cecha. Przyswaja wszystko nieprawdopodobnie szybko, a jednocześnie jej reakcje są normalnymi reakcjami czteroletniej dziewczynki. Uwielbia lalki, książki z bajkami i zabawę w dorosłych. Nie, w żadnym wypadku nie jest potworem. Przytaszczyła książkę do fotela. — Tatusiu, przeczytaj mi bajkę — poprosiła zupełnie serio. Spojrzałem na nią ze zdziwieniem. — A to co nowego? Sama sobie przeczytaj. Uniosła brew imitując charakterystyczny dla mnie grymas. — Dzieci w moim wieku nie potrafią czytać — wyjaśniła poważnie. — Nauczę się czytać, jak będę w pierwszej klasie. To bardzo trudne, a ja jestem jeszcze za mała. Znalazła radę na czekające na nią problemy: konformizm! Nauczyła się ukrywać swoją inteligencję. Wielu z nas drogo kosztowało zdobycie tej umiejętności. Ale nie musisz tego robić dla mnie. Star! Nie dla mnie! Och, właściwie mogę udać, że się na to nabrałem, jeśli tak bardzo jej na tym zależało. — Podobało ci się, w przedszkolu? — zadałem klasyczne pytanie. — Tak! — zawołała z entuzjazmem. — Było fajowo! — A czego się dzisiaj nauczyłaś? Grała ostro. — Niedużo. Próbowałam wycinać lalki z papieru, ale nożyczki mi się ślizgały. Czy tylko mi się zdawało, czy w jej poważnych oczach igrały diabelskie ogniki? • — Tylko bez przesady, kochanie — ostrzegłem ją. — To tak samo niebezpieczne, jak zbytnia bystrość. Cały dowcip polega na tym, żeby każdy mieścił się w średniej. Tylko to możemy tolerować. Czteroletnia dziewczynka powinna wiedzieć, jak się wycina papierowe laleczki. — Tak? — zmarszczyła brwi z zastanowieniem. — To jest chyba właśnie najtrudniejsze, prawda, tato? Wiedzieć, ile można wiedzieć. — Tak, to bardzo trudne — przyznałem jej rację. — Wszystko w porządku — pocieszyła mnie. — Jedna z Głupa-ków pokazała mi, jak się to robi, i teraz mnie lubi. Zaopiekowała się mną i powiedziała innym dzieciom, żeby też mnie lubiły, więc mnie lubią, bo ona jest najważniejsza. Więc chyba zrobiłam dobrze. „Och, nie", jęknąłem w duchu. Nauczyła się już manipulować ludźmi. Zaraz jednak moją uwagę zwróciło co innego: po raz pierwszy nazwała normalnych ludzi „Głupakami", ale powiedziana to tak naturalnie, że nie miałem wątpliwości, iż myślała tak o nich od dłuższego czasu. A potem moje goniące jedna za drugą myśli natrafiły na jeszcze jeden aspekt tej sprawy: — Tak, chyba dobrze zrobiłaś — powiedziałem. — To znaczy, jeżeli chodzi o tę dziewczynkę. Ale nie zapominaj, że cały czas obserwuje cię dorosła wychowawczyni. A ona jest mądrzejsza. — Chciałeś powiedzieć, że jest starsza, tatusiu — poprawiła mnie Star. — A może i mądrzejsza. Nigdy nie wiadomo. — Wiadomo — westchnęła. — Jest tylko starsza. To chyba ogarniający mnie powoli strach sprawił, że przeszedłem do defensywy. — To dobrze — rzekłem stanowczo. — To bardzo dobrze. Możesz więc od niej dużo się nauczyć. Trzeba dużo się uczyć, by wiedzieć, jak być głupim, Przyszło mi na myśl własne, pełne kłopotów życie i dodałem w myśli: „Czasem mam wrażenie, że ja nigdy się tego nie nauczę". Mogę przysiąc, że nie powiedziałem tego na głos, ale Star poklepała mnie pocieszająco po kolanie i powiedziała, jakby odpowiadając na moje słowa: — To dlatego, tatusiu, że jesteś tylko trochę bystry. Jesteś Śred-niakiem, a to dużo trudniej niż kiedy się jest naprawdę bystrym. — Średniakiem? Co to jest ten Średniak? — wybełkotałem starając się ukryć zmieszanie. — No właśnie, sam widzisz — westchnęła z rozdrażnieniem. — Wolno kojarzysz. Średniak, na pewno. Inni ludzie to Głupaki, ja jestem Bystrząk, a ty Średniak. Wymyśliłam te nazwy, jak byłam mała. Dobry Boże! Oprócz tego, że jest nadzwyczaj inteligentna, ma również zmysł telepatyczny! W porządku, Pete, doigrałeś się. Gdyby chodziło o sam intelekt, miałbyś jeszcze jakąś szansę, ale telepatia... — Star? — zapytałem tknięty nagłym impulsem — czy potrafisz czytać w myślach ludzi? — Oczywiście, tatusiu — odpowiedziała tak, jakbym zadał naj-oczywistsze z możliwych pytań. — Możesz mnie nauczyć? Popatrzyła na mnie z figlarnym uśmiechem. — Już się tego uczysz. Ale tak wolno! Widzisz, nawet nie wiedziałeś, że już zacząłeś się uczyć. W jej głosie pojawiła się żałosna nuta, wyraz samotności. — Chciałabym... — zaczęła, ale natychmiast przerwała. — Czego byś chciała? — Rozumiesz już, tatusiu? Starasz się, ale idzie ci bardzo powoli. Mimo to domyśliłem się, co chciała powiedzieć. Tęskniła' za kimś, kto mógłby być dla niej prawdziwym partnerem. Każdy ojciec jest przygotowany na to, że kiedyś straci córkę, ale nie tak szybko. Star... Nie tak szybko... Znowu czerwiec Mamy nowych sąsiadów. Star mówi, że nazywają się Howello-wie. Bill i Ruth Howellowie. Mają syna, Roberta, wyglądającego na może o rok starszego od Star; wkrótce skończy pięć lat. Star bardzo szybko się z nim dogadała. Jest dobrze wychowanym chłopcem i stanowi dla niej doskonałe towarzystwo. A jednak się boję. Star musiała mieć coś wspólnego z ich sprowadzeniem się do sąsiedztwa. Jestem tego pewien. Jestem również pewien, chociaż nie miałem jeszcze okazji lepiej go poznać, że Robert jest Bystrzakiem i telepatą. Czyżby Star, nie mogąc liczyć na to, że jej szybko dorównam, sięgała coraz dalej i dalej, aż wreszcie nawiązała kontakt z innym telepatycznym umysłem? Nie, to zbyt fantastyczny pomysł. Nawet gdyby tak było, to jak mogłaby wpłynąć na bieg wydarzeń w taki sposób, żeby sprowadzić rodzinę Roberta do naszego sąsiedztwa? Howellowie przyjechali z innego miasta. Przypadek sprawił, że akurat w tym samym czasie nasi dotychczasowi sąsiedzi wyprowadzili się i dom został wystawiony na sprzedaż. Przypadek? Jak wielu jest takich Bystrzaków? Jakie są szansę, by jeden z, nich „przypadkowo" zamieszkał koło .drugiego? Wiem, że jest telepatą, ponieważ pisząc te słowa mam świadomość, że on je jednooześnie czyta. Nawet go słyszę. „Och, przepraszam, panie Holmes. Naprawdę nie chciałem." Czy mi się wydaje, czy Star udało się zaszczepić we mnie zalążki swej umiejętności? — To niezbyt ładnie zaglądać bez zaproszenia do czyjegoś umysłu, Robercie — pomyślałem surowo. Był to tylko eksperyment. — Wiem o tym, proszę pana, i bardzo przepraszam. — Leży w łóżku w swoim domu po drugiej stronie podjazdu. — Tak, tatusiu, on naprawdę nie chciał — odzywa się Star ze swojego pokoju. Nie potrafię opisać, co czuję. Są takie chwile, kiedy słowa wydają się tylko pustymi łupinami. Dręczy mnie palący niepokój, a jednocześnie jestem wdzięczny za to, że uczyniono ze mnie co prawda nieporadnego i jąkającego się, ale jednak telepatę. Sobota, 11 sierpnia Wymyśliłem kawał. Nie widziałem Jima Pietre'a już od miesiąca, czyli dokładnie od chwili, kiedy zaczął te swoje badania w muzeum. Byłoby dobrze wyciągnąć go z tej nory, a ten reklamowy drobiazg, który zgubiła Star, powinien się do tego znakomicie nadać. Trzeba przyznać, że wygląda toto dosyć dziwnie. Niezwykle Tajny Talizman Podziemnej Organizacji Młodych Wywiadowców albo coś w tym rodzaju. Niezwykłe jest tę, że nie ma żadnych napisów reklamowych. Po prostu dziwna moneta z brązu, nawet niezbyt dokładnie okrągła. Dosyć toporna robota. Muszą tłuc je milionami nie zmieniając matrycy. Ale tym bardziej nadaje się do tego, by posłać ją Jimowi i napsuć mu trochę krwi. Zawsze potrafił docenić dobry dowcip. Ciekawe, jak by zareagował na wiadomość, że jest tylko Średniakiem. Poniedziałek, 13 sierpnia Siedzę od godziny przy biurku i gapię się przed siebie. Nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. Około południa do biura zadzwonił Jim Pietre. — Słucha) no, Pete — zaczął od razu — co za kawały się ciebie trzymają? Zachichotałem w duchu i postanowiłem jeszcze bardziej go rozjuszyć. — O czym ty mówisz? — zapytałem. — Kawały? Jakie kawały? Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. — O monetę. Monetę — powtórzył niecierpliwie. — Pamiętasz, wysłałeś mi pocztą monetę. — Ach, rzeczywiście — udałem, że dopiero teraz sobie przypominam. — Słuchaj, jesteś znakomitym specjalistą od metali, tak cholernie znakomitym, że przestajesz odzywać się do swoich starych przyjaciół, więc pomyślałem, że może w ten sposób uda mi się zwrócić na siebie twoją uwagę. — W porządku, wygrałeś — powiedział cicho. — Skąd wziąłeś tę monetę? Mówił zupełnie serio. — Daj spokój, Jim. Uczysz się nadymać? Przyznaję się, że to kawał. Star zgubiła ją parę dni temu. Jakaś dziecięca reklamówka czy coś w tym rodzaju. — Ja mówię zupełnie poważnie, Pete. To nie jest żadna reklamówka. — To znaczy? Na studiach Jim potrafił odwrócić ostrze dowcipu i przyłożyć nim sześć razy mocniej. — Nie wiem, co to znaczy. Skąd ją wzięła Star? — zapytał szor- ' stko. — Nie mam pojęcia. — Przestawało to mi się podobać. Dowcip nie rozwijał się tak, ;ak planowałem. — Nie pytałem jej. Sam wiesz, że dzieciaki znoszą najprzeróżniejsze rzeczy. Żaden ojciec nie jest w stanie zliczyć tych śmieci, które dostają oddawszy w sklepie trzy wierzchy pudełek i dziesiątkę. — Z całą pewnością nie dostała tego w sklepie za trzy wierzchy pudełek i dziesiątkę — powiedział starannie wymawiając słowa. — Nie mogła tego nigdzie dostać, za żadną cenę. W gruncie rzeczy, jeśli chcieć zachować logikę, to ta moneta w ogóle nie istnieje. Roześmiałem się na głos. Tak, to był jednak stary, dobry Jim. — W porządku, odgryzłeś się. Jeden — jeden. Może byś tak przyszedł któregoś wieczoru na kolację? — Przyjdę. I to nawet dzisiaj — odparł, wciąż ponuro. — Jak tylko wrócisz do domu. To naprawdę nie dowcip, zakuta pało, rozumiesz? Mówisz, że masz to od Star, i ja ci oczywiście wierzę. Ale to nie śmieć, nie zabawka. To coś prawdziwego. — Przerwał, a po chwili z bezradnym zdziwieniem dodał: — Tylko że to nie może istnieć. Powoli zaczął mnie ogarniać strach. Kiedy Jim mówił, że nie żartuje, to zawsze należało mu wierzyć. — No, dobrze. Może tak byś mi powiedział, o co właściwie' chodzi. — Teraz już lepiej, Pete. Oto, co udało się nam dowiedzieć o tej monecie: pochodzi z Egiptu, najprawdopodobniej z epoki faraonów. Jest ręcznie robiona. Wykonano ją z nie znanego obecnie stopu brązu. Jej wiek oceniamy na jakieś cztery tysiące lat. — Nie musi być w tym nic tajemniczego — zaoponowałem. — Najprawdopodobniej jakiś zbieracz rwie sobie teraz włosy z głowy, usiłując ją odnaleźć. Zgubił, a Star ją znalazła. W muzeach i prywatnych kolekcjach musi być cała masa takich monet. Mówiłem to raczej na swój użytek niż Jima. On wiedział o tym wszystkim bez mojego przypominania. Poczekał, aż skończę. — Punkt drugi — podjął swój wywód. — Mamy w muzeum jednego z czołowych ekspertów numizmatycznych na świecie. Kiedy tylko zobaczyłem, z jakiego metalu jest wykonana, zaniosłem ją do niego. A teraz usiądź wygodniej, Pete. Ów ekspert twierdzi, że takiej monety nie ma w żadnym muzeum i żadnej kolekcji na świecie. — Wy, chłopcy z muzeum przechodzicie czasem samych siebie. Zejdź na Ziemię, Jim. Gdzieś, kiedyś, jakiś kolekcjoner włączył ją do swoich zbiorów i siedział cicho — nie muszę ci mówić, jacy są niektórzy z nich. Przesiadują całymi dniami w zaciemnionych pokojach i przeglądają swoje zbiory, o których nie wie nikt poza... — Dobrze, mądralo — przerwał. — Punkt trzeci. Ta moneta ma co najmniej cztery tysiące lat i jednocześnie jest zupełnie n o-w a! Ciekawe, jak to wyjaśnisz? — Nowa? — zapytałem słabym głosem. — Nie rozumiem. — Po starych monetach widać zużycie. Ostre brzegi zaokrąglają się. Powierzchnia się utlenia. Zmienia się struktura molekularna, tworzą się kryształy. Na tej monecie nie ma żadnych zaokrągleń, nie wytworzyły się żadne tlenki, nie nastąpiły żadne zmiany w strukturze molekularnej. Tak jakby została wybita wczoraj. Skąd wzięłająStar? — Zaczekaj chwilę — poprosiłem. Sięgnąłem pamięcią wstecz. Sobota rano. Star i Robert bawili się. Jeśli się nad tym zastanowić, była to szczególna zabawa. Bardzo szczególna. Star wbiegała do domu i zatrzymywała się przed regałem, na którym stoi encyklopedia. Robert liczył na głos przy drzewie na podwórzu, a Star przez dłuższą chwilę wpatrywała się w encyklopedię. W pewnej chwili usłyszałem, jak mruknęła: — O, to dobre miejsce. ' A może tylko tak sobie pomyślała, a ja akurat to usłyszałem? Ostatnio często mi się to zdarza. Potem wybiegała na zewnątrz. W chwilę później pojawiał się Robert i przystawał przed tym samym regałem, by zaraz również uciec. Przez następnych kilka minut panowała zupełna cisza, przerywana wreszcie głośnymi śmiechami i pokrzykiwaniami, po czym przed regałem znowu pojawiała się Star. „Jak on mnie znajduje?", usłyszałem kiedyś jej myśli. „Nie mogę ani się domyślić, ani wyczytać". Właśnie podczas tych kilku minut ciszy Ruth zawołała raz przez płot: — Hej, Pete! Nie wiesz, gdzie podziały się dzieci? Pora na mleko i ciasteczka. Howellowie są bardzo dobrzy dla Star, niech im Bóg błogosławi. Wstałem zza biurka i podszedłem do okna. — Nie mam pojęcia, Ruth —; odkrzyknąłem. — Kręciły się tu jeszcze kilka minut temu. — Wcale się nie niepokoję — dodała wyjaśniającym tonem, stając na schodach u drzwi kuchennych. — Dobrze wiedzą, że nie wolno im samym przechodzić przez jezdnię. Są jeszcze za mali. Pewnie poszli do Marily. Jak wrócą, powiedz im o mleku 'i ciasteczkach. — W porządku, Ruth. Zniknęła w kuchni, a ja wróciłem do pracy. Wkrótce potem dzieciaki wpadły pędem do domu. Udało mi się przytrzymać je na tyle, by powiedzieć im o czekających na nie smakołykach. — Będę pierwszy! — krzyknął Robert. Nie zwlekając pobiegły na wyścigi do drzwi frontowych. To właśnie wtedy Star zgubiła monetę, a ja podniosłem ją i posłałem Jimowi. — Hallo, Jim? Jesteś tam jeszcze? — Jestem i czekam na odpowiedź. — Wiesz, Jim, chyba będzie najlepiej, jeśli zaraz przyjedziesz. Wyjdę z biura i spotkamy się u mnie. Możesz? — Czy mogę? — wykrzyknął. — Szef kazał mi wszystko zostawić i zająć się tylko tą monetą. Będę za kwadrans. Odłożył słuchawkę. W zamyśleniu zrobiłem to samo, i zszedłem do samochodu. Skręcając w naszą uliczkę zauważyłem Jima nadjeżdżającego z przeciwnej strony. Zatrzymałem wóz przy krawężniku i poczekałem na niego. Nigdzie nie widziałem dzieci. Gdy Jim wysiadł z samochodu, na jego twarzy dostrzegłem taki wyraz niecierpliwości i oczekiwania, jakiego u nikogo jeszcze nie widziałem. Nie myślałem, że widać po mnie wszystkie moje obawy, ale kiedy Jim na mnie spojrzał, od razu spoważniał. — Co się dzieje, Pete? Co się dzieje? — zapytał niemal szeptem. — Nie wiem. A w każdym razie nie jestem pewien. Wejdźmy do środka. Zaprowadziłem Jima do gabinetu. Duże okno wychodzi tu na ogród z tyłu domu; widzieliśmy wszystko jak na dłoni. Z początku wszystko wyglądało bardzo niewinnie — po prostu troje małych dzieci bawiących się w chowanego. Marily, córeczka sąsiadów z drugiej strony, stała przy drzewie. — A teraz słuchajcie — powiedziała. — Chowajcie się tak, żebym mogła was znaleźć, albo nie będę się bawić. — Nigdzie daleko się nie chowamy — spierał się Robert. Jak większość chłopców w tym wieku używa przy rozmowie całej pojemności płuc. — Tylko garaż, drzewa i te krzaki. Musisz dobrze szukać. — Jeszcze inne domy i drzewa, i krzaki! — zawołała z podnieceniem Star. — Tam też musisz szukać. — Właśnie! — podjął Robert. — Cała masa domów i drzew. Szczególnie drzew. Musisz dobrze szukać. Marily potrząsnęła głową z rozdrażnieniem. — Nie wiem, o czym mówicie, i nic mnie to nie obchodzi. Macie chować się tak, żebym mogła was znaleźć. Odwróciła się twarzą do pnia i zaczęła głośno liczyć. Gdybym był sam, z całą pewnością byłbym przekonany, że coś stało mi się z oczami albo że mam halucynacje. Ale obok mnie stał Jim, który widział to samo. Kiedy Marily zaczęła liczyć, pozostała dwójka bynajmniej nie rzuciła się do ucieczki. Wzięli się za ręce stojąc bez ruchu, a potem jakby zamigotali... i zniknęli! Marily skończyła liczenie i szybko sprawdziła nieliczne zakątki podwórka nadające się na kryjówki. Nie znalazłszy nikogo rozbeczała się i ruszyła w stronę domu Howellów. '— Znowu mi uciekli! — poskarżyła się Ruth, która robiła coś w kuchni. Jim i ja ciągle staliśmy przy oknie. Spojrzałem na niego; był blady jak trup, ale i tak chyba nie wyglądał gorzej ode mnie. Znowu coś zamigotało. Star, a w chwilę później Robert zmaterializowali się z powietrza i pobiegli do drzewa krzycząc: — Raz, dwa, trzy, zamawiam! Marily rozbeczała się jeszcze głośniej i uciekła do domu. Zawołałem Star i Roberta. Przyszli, ciągle trzymając się za ręce, trochę zawstydzeni, a trochę buntowniczy. Od czego mam zacząć? Co, u diabła, mam im powiedzieć? — To trochę nieuczciwe — strzeliłem w ciemno. — Marily przecież nie może was tam znaleźć. Star zbladła na tyle, że na jej nosku uwidoczniły się piegi skryte zwykle pod opalenizną, Robert zaś poczerwieniał i odwrócił się do niej gwałtownie. — Mówiłem ci. Star! Mówiłem, że to niesportowo! — powiedział oskarżycielskim tonem, po czym zwrócił się do mnie. — Marily i tak nie potrafi się dobrze bawić w chowanego. Ona jest tylko Głupakiem. — Zostawmy to na chwilę. Star, gdzie właściwie byliście? — zapytałem. — Och, to nic takiego, tatusiu — odparła niepewnie, starając się zbagatelizować całą sprawę. — Kiedy bawimy się z nią, odchodzimy tylko troszkę. Powinna nas tam znaleźć. — Nie odpowiedziałaś mi na pytanie. Gdzie odchodzicie? I jak? Jim pokazał jej brązową monetę, którą mu przysłałem. — Widzisz, Star — powiedział zadziwiająco spokojnie — znaleźliśmy to. — Nie powinnam wam tego mówić. — Z trudem powstrzymywała się od płaczu. — Jesteście tylko Średniakami. Nie zrozumiecie. — Potem, jakby ze skruchą w głosie, zwróciła się do mnie: — Tatusiu, próbowałam ci to przekazać. Naprawdę. Ale ty właściwie nic nie potrafisz odczytać. — Pogłaskała Roberta po ramieniu. — Robert robi to bardzo dobrze — powiedziała, takim tonem, jakby chwaliła go za to, że umie posługiwać się nożem i widelcem. — Nawet lepiej ode mnie, bo nie wiem, w jaki sposób potrafi mnie zawsze tak szybko odnaleźć. — Mogę ci powiedzieć. Star! — wykrzyknął z zapałem Robert. Teraz kiedy został przyłapany, starał się pokryć zmieszanie potokiem słów. — Po prostu nie masz wyobraźni. Nigdy nie widziałem kogoś, kto by miał tak mało wyobraźni! — Właśnie, że mam! — zaprotestowała głośno. — Przecież to ja wymyśliłam całą zabawę. To ja ci pokazałem, jak to się robi, może nie? — Dobra, dobra! — odkrzyknął. — Ale musisz patrzeć na książkę, żeby wiedzieć, co w niej jest, więc zostawiasz za sobą ślad. Ja tylko sprawdzam, dokąd prowadzi; przenoszę się w to miejsce, a ty tam jesteś. To proste. Star otworzyła usta ze zdumienia. — Nigdy o tym nie pomyślałam — przyznała. Jim i ja przysłuchiwaliśmy się ich rozmowie. Znaczenie tego, co mówili, przenikało z wolna do naszych otępiałych umysłów. — Tak czy tak, nie masz w ogóle wyobraźni — zakończył dyskusję Robert i usiadł po turećku na podłodze. — Nie potrafisz teleportować się do miejsca, którego nie ma. Star usiadła przy nim. — Właśnie, że potrafię! A Księżycowi Ludzie? Przecież ich nie ma, bo dopiero będą. Robert spojrzał na nią z dziecinnym obrzydzeniem. — Przecież dobrze wiesz, że już byli. — Rozłożył ręce niczym sędzia baseballowy. — To znaczy, dla twojego taty jeszcze ich nie było, ale na przykład dla tych istot z Arktura już byli. —Ty też nie teleportowałeś się do miejsca, którego nie ma — odparowała Star. — A widzisz? Wskazałem Jimowi fotel, a sam opadłem na drugi. Nareszcie miałem kontakt z czymś zwyczajnym i namacalnym. — A teraz, dzieciaki — przerwałem ich próby uników — zaczy- namy od początku. O i\e dobrze zrozumiałem, potraficie przenosić się w przeszłość i przyszłość? — Oczywiście, tatusiu — odparła Star z nonszalanckim wzruszeniem ramion. — Po prostu teleportujemy się tam, gdzie chcemy. To bardzo bezpieczne. I to były dzieci za małe na to;, by samodzielnie przechodzić przez* jezdnię! Parę razy w życiu doznawałem już szoku. Teraz miałem to samo uczucie — byłem zbyt otępiały, by na cokolwiek reagować. Wszystko wydawało mi się niemal normalne. — Dobrze, dobrze — powiedziałem, z zaskoczeniem konstatując, że użyłem tego samego tonu, jak podczas kłótni o to, komu przypadnie największy kawałek tortu. — Jeszcze nie wiem, czy to bezpieczne, czy nie. Muszę o tym pomyśleć. A tymczasem powiedzcie mi, jak to robicie. / — Byłoby znacznie prościej, gdybyś mógł to odczytać — stwierdziła z powątpiewaniem Star. — Więc przyjmijmy, że jestem Ghipakiem i musicie powiedzieć to słowami. — Pamiętasz tę wstęgę Móbiusa? — zapytała, zaczynając od tego, co pierwsze i podstawowe, zupełnie jakby tłumaczyła coś dziecku. Tak, pamiętałem. Pamiętałem również, kiedy to było: ponad rok temu. Więc jej niespokojny, genialny umysł pracował cały czas nad tym problemem. A ja myślałem, że już dawno o tym zapomniała! — To ten pasek papieru, którego jeden koniec przekręca się o sto osiemdziesiąt, stopni i łączy z drugim — dodała, jakby ponaglając moją pracującą na zwolnionych obrotach pamięć. — Tak, wiem. Wszyscy wiemy, co to jest wstęga Móbiusa. Jim sprawiał wrażenie lekko zdumionego. Nigdy mu o tym nie wspominałem. — A potem jest arkusz, który skręca się o pół obrotu i skleja brzegi... — Butelka Kleina — wtrącił Jim. Star spojrzała na niego z ulgą. — To dobrze, że o tym wiecie — powiedziała. — Będzie łatwiej. A teraz następny krok: bierzemy sześcian... — Przez jej twarz przemknął cień wątpliwości. — Nie można zrobić tego rękami. Można to zrobić tylko w myśli, bo to zresztą i tak jest wymyślony sześcian. Popatrzyła na nas pytająco. Dałem jej znak, żeby mówiła dalej. — A potem robi się z nim to samo, co z butelką Kleina. Jeśli zrobić to z bardzo dużym sześcianem, w którym można się zmieścić, to można się teleportować, gdzie się chce. I to właściwie wszystko— zakończyła pośpiesznie. — Gdzie byliście? — zapytałem, nie podnosząc głosu. Trzeba będzie jeszcze pomyśleć nad techniką, z jakiej korzystali. Moje wiadomości z fizyki były wystarczające, bym wiedział, że właśnie w taki sposób rozrastały się wymiary; linia, płaszczyzna, sześcian — geometria euklidesowa; wstęga Móbiusa, butelka Kleina, nie nazwany jeszcze, przekręcony sześcian — fizyka einsteinowska. Tak, to brzmiało prawdopodobnie. — Och, tu i tam — odpowiedziała niepewnie Star. — W Rzymie, Egipcie... W takich różnych miejscach. — Czy w jednym z tych miast znaleźliście tę monetę?— zapytał Jim. Robił, co mógł, by jego głos brzmiał możliwie naturalnie, i muszę przyznać, że nieźle mu'to się udawało. Zdawałem sobie sprawę' z podniecenia, jakie musi odczuwać widząc otwierającą się przed nim niewyczerpaną skarbnicę wiedzy. — To ja ją znalazłam, tatusiu — odpowiedziała Star. Łzy napłynęły jej do oczu. — Leżała na ziemi i Robert już mnie prawie znalazł, a ja zapomniałam o niej, tak szybko stamtąd uciekłam. — Spojrzała na mnie błagalnie. — Nie chciałam jej ukraść, tatusiu. Nigdy nic nie ukradłam. Chciałam ją zostawić tam, gdzie leżała, naprawdę, ale zgubiłam ją, a potem odczytałam, że ty ją znalazłeś. Chyba bardzo brzydko zrobiłam. Potarłem dłonią czoło. — Zostawmy oceny na później — powiedziałem, czując coś w rodzaju zawrotów głowy. — A co z tym przenoszeniem się w przyszłość? Tym razem odezwał się Robert. — Nie ma żadnej przyszłości, proszę pana. Ciągle powtarzam to Star, ale ona nie rozumie, przecież jest tylko dziewczyną. To wszystko przeszłość. Wszystko jest przeszłością. Jim wyglądał tak, jakby trafił w niego piorun. Otworzył już usta chcąc, zaprotestować, ale potrząsnąłem ostrzegawczo głową. — Może to jakoś wyjaśnisz, Robercie? — poprosiłem. — No, to nie takie proste — powiedział marszcząc brwi. — Na- wet Star tego nie rozumie, a przecież jest Bystrzakiem. Ale ja jestem starszy. — Spojrzał na nią z wyższością, lecz zaraz wystąpił w jej obronie: — Kiedy będzie miała tyle lat, co ja, na pewno zrozumie. Poklepał ją pocieszająco po ramieniu. Miał już przecież sześć lat. — Wraca się w przeszłość. Dalej, niż Egipt i Atlantyda. To jeszcze bardzo niedawno — dorzucił mimochodem. — Dalej, jeszcze dalej i jeszcze dalej. I nagle jest się w przyszłości. — Ja wcale tak nie robiłam — pokręciła głową Star. — Ja wymyślałam przyszłość. Wymyślałam, jak będzie wyglądać, przenosiłam się tam, tam wymyślałam następną i tak dalej. Ja też potrafię myśleć. — To ta sama przyszłość — stwierdził Robert tonem nie dopuszczającym sprzeciwu. — Musi tak być, bo to już się wydarzyło. Nie mogłaś znaleźć raju dlatego, że nigdy nie było Adama i Ewy — to było do Star. A do mnie: — To wcale nie znaczy, że człowiek pochodzi od małpy. Człowiek zapoczątkował samego siebie. Jim znajdował się na granicy apopleksji. Pochylił się naprzód z nabiegłą krwią twarzą i wybałuszonymi oczami. — Jak? — wykrztusił z trudem. Robert zapatrzył się gdzieś daleko przed siebie. — W odległej przyszłości — wiecie, mówię o takiej przyszłości, jak by ją rozumieli Głupaki — ludzie mieli kłopoty. Bardzo duże kłopoty. Byli wśród nich tacy, którzy odkryli ten sam sposób podróżowania, co Star i ja. Więc kiedy świat miał wybuchnąć i utworzyć nową gwiazdę, cała ich masa teleportowała się do czasów, kiedy Ziemia była młoda, żeby zacząć wszystko od początku. Jim gapił się na niego, niezdolny wydusić z siebie ani słowa. — Nie rozumiem — powiedziałem. — Nie wszyscy mogli to zrobić — wyjaśniał cierpliwie Robert. — Tylko kilku Bystrzaków. Ale zabrali ze sobą dużo innych ludzi i wszyscy się przenieśli. — Zawahał się. — Myślę, że później By-strzaki przestali interesować się Głupakami, czy coś w tym rodzaju. W każdym razie Głupaki robili się coraz głupsi, aż w końcu prawie nie różnili się od zwierząt. — Zatkał na moment nos. — Brzydko pachnieli. Uważali Bystrzaków za bogów. Spojrzał na mnie i wzruszył ramionami. — Nie wiem dokładnie, co się stało. Byłem tam tylko kilka razy. To niezbyt interesujące. Zresztą — zakończył — Bystrzaki ostatecznie zniknęli. — Chciałabym wiedzieć, dokąd poszli — westchnęła Star. Było, to bardzo smutne westchnienie. Pogładziłem ją bezsilnie po rączce i z powrotem zająłem się Robertem. — Ciągle niezbyt to rozumiem — powiedziałem. Chwycił nożyczki, kawałek przylepca i kartkę papieru. Szybko wyciął wąski pasek i skleił z niego wstęgę Móbiusa, po czym zaczął na niej szybko pisać: „ludzie jaskiniowi, ludzie ci, ludzie tamci, ludzie z Mu, ludzie z Atlantydy, Egipcjanie, ludzie historyczni, my, ludzie atomowi, ludzie księżycowi, ludzie planet, ludzie gwiazd..." — O, właśnie — powiedział. — Cała wstęga pełna. Teraz widać wyraźnie: po ludziach gwiazd są od razu ludzie jaskiniowi. Wszystko jest ze sobą połączone. To nie jest ani przeszłość, ani przyszłość. To po prostu jest. Rozumiecie? — Ciekawe, jak Bystrzaki spadli ze wstęgi — mruknęła Star. Dotarłem do kresu odporności. ^ — Dzieci — jęknąłem błagalnie — nie wiem, czy ta zabawa jest bezpieczna, czy nie. Przecież możecie trafić prosto do paszczy lwa, czy ja wiem gdzie... — Ależ skąd, tatusiu! — pisnęła radośnie Star. — Od razu byśmy się stamtąd teleportowali. \ — I to szybko — zgodził się Robert. \ — Tak czy tak, muszę to przemyśleć — upierałem się. — Co prawda jestem tylko Średniakiem, ale oprócz tego jestem też twoim tatą. Star, więc musisz się mnie słuchać. — Zawsze się ciebie słucham — odparła energicznie. — Czyżby? A co z obietnicą, że nie będziesz wychodzić poza podwórko? Odwiedziny u Greków i ludzi gwiazd nie bardzo do tego pasują, nie uważasz? — Ależ tatusiu, powiedziałeś tylko, żebyśmy nie przechodzili przez jezdnię, więc nie przechodziłam. Prawda, Robert? — Nigdy nie przechodziliśmy przez żadną jezdnię — potwierdził Robert. — Mój Boże! — jęknął Jim, bezskutecznie usiłując zapalić papierosa. — Dobrze, już dobrze! W takim razie zakazuję wam opuszczania tego czasu! — Zaczekaj! — krzyknął Jim. Złamał gwałtownie papierosa i cisnął go do popielniczki. — Pete, muzeum... — zaczął błagalnym tonem. — Pomyśl, co to może oznaczać. Zdjęcia, okazy, nagrania... I to nie tylko z przeszłości, ale i z przyszłości. Ludzie gwiazd, Pete! Ludzie gwiazd! Czy nie mogłyby odwiedzić chociaż tych miejsc, o których wiedzielibyśmy na pewno, że są zupełnie bezpieczne? Oczywiście nie ma mowy, żeby podejmowały jakieś ryzyko, ale... — Nie, Jim — powiedziałem stanowczo'. — To twoje muzeum, ale moja córka. — Jasne — westchnął. — Chyba tak samo bym postąpił. — Star, Robert — zwróciłem się z powrotem do dzieci. — Chcę byście mi obiecali, że bez mojego zezwolenia nie opuścicie naszego czasu. Nie będę was mógł ukarać, jeśli złamiecie przyrzeczenie, bo nie potrafię robić tego, co wy. Ale chcę mieć wasze słowo honoru, że tego nie zrobicie. _ — Obiecujemy — powiedzieli obydwoje unosząc prawe dłonie, jakby składali przysięgę w sądzie. — Nie opuścimy tego czasu. Pozwoliłem im wyjść na podwórko. Przez dłuższą chwilę Jim i ja patrzyliśmy na siebie bez słowa; oddychaliśmy szybko, jak po dłuż-/ szej gonitwie. — Przepraszam — powiedziałem wreszcie. ' . — I ja też — odparł. — Nie mam do ciebie pretensji. Po prostu przez chwilę zapomniałem, ile może znaczyć dziecko dla ojca. — Ale po chwili, z ironicznym uśmiechem na ustach, dodał: — Już widzę, jak opowiadam o tym wszystkim w muzeum. — Chyba nie masz takiego zamiaru? — zapytałem z niepokojem. ^ — Zęby mnie wyśmiali? Nie jestem aż tak głupi. 10 września . Czyżbym się powoli tego uczył? Miałem coś w rodzaju przebłysku, kiedy myślałem bardzo intensywnie o triumfalnym wkroczeniu Cezara do Rzymu. Przez króciutką chwilę naprawdę to w i-d z i a ł e m! Stałem przy drodze, obserwując wszystko, co się działo, ale to „wszystko" było nieruchome; tylko ja miałem swobodę poruszania. Trwało to tylko mgnienie oka. Czy miałem do czynienia wyłącznie z halucynacją, wywołaną maksymalną koncentracją i gorącym pragnieniem ujrzenia tego obrazu? .Zastanówmy się jeszcze raz. Należy wyobrazić sobie sześcian. Potem obraca się go w myśli o sto osiemdziesiąt stopni i... Zaraz, wtedy ma tylko jedną powierzchnię... Więc tę powierzchnię łączy się dokoła siebie... Czasem wydaje mi się, że już wiem, na czym to polega. Kiedy indziej pogrążam się w rozpaczy. Gdybym tak był Bystrzakiem, a nie tylko Sredniakiem! 23 października '- Nie wiem, co widziałem trudnego w tej teleportacji; okazało się, że jest to najprostsza rzecz na świecie. Nawet dziecko dałoby sobie radę. Brzmi to jak kiepski dowcip, zważywszy, że to właśnie dwoje dzieci pokazało mi, na czym cała sprawa polega, ale chcę powiedzieć, że właściwie każde, najzwyklejsze nawet dziecko umiałoby to powtórzyć. Jedyny problem polega na zrozumieniu kolejnych etapów... nie, nie na zrozumieniu, bo nie mogę powiedzieć, żebym sam je rozumiał; raczej na ich starannym i uważnym powtarzaniu. Nie wiąże się to z żadnym niebezpieczeństwem. Nic dziwnego, że z początku nasunęło mi się skojarzenie z nieruchomym obrazem, gdyż prędkość jest ogromna. Na przykład ta kula — mogłem iść równo z nią, wcale nie pozostając z tyłu. Jeżeli nawet ci pojedynkujący się mężczyźni spostrzegli mnie, to tylko jako rozmazaną, błyskawicznie poruszającą się plamę. To dlatego dzieci się śmiały, gdy ostrzegałem je przed niebezpieczeństwami. Nawet gdyby zmaterializowały się w samym centrum atomowego wybuchu, wszystko wokół nich dziaioby się w tak ślimaczym tempie, że zdążyłyby się teleportować, nim stałaby się im jakakolwiek krzywda. Wybuch nie może rozprzestrzeniać się szybciej niż światło, natomiast nie istnieje żadne ograniczenie szybkości myśli. Jednak mimo wszystko nie pozwoliłem im jeszcze na teleportowanie się poza nasz czas; chcę najpierw przyjrzeć się uważnie jeśli nie wszystkim, to przynajmniej większości epok. Nie chcę ryzykować, chociaż szczerze mówiąc nie mam pojęcia, w jaki sposób mo- gliby wpętać się w jakąkolwiek kabałę. Jednak Robert twierdzi, że Bystrzaki teleportowali się z przyszłości w przeszłość, a to oznacza, że mogą ciągle kręcić się po czasie i jest całkiem prawdopodobne, że na któregoś z nich wreszcie się natkniemy. Nikt nie może zaręczyć, że ten będzie akurat przyjaźnie usposobiony... Czuję się trochę jak świnia, nie zabierając ze sobą kamer, pudełek na okazy i magnetofonów, które podsuwa mi Jim, ale na to przyjdzie jeszcze czas. Najpierw muszę się trochę otrzaskać z historią, a kilkanaście kilogramów sprzętu wcale by mi w tym nie pomogło. A jeśli już o historii mowa — zadziwiające, ile zdołali namącić ci wszyscy historycy! Na przykład: Jerzy III nie był ani wariatem, ani debilem. Nie był też może zbyt sympatyczny, muszę to przyznać — kto by zresztą był, otoczony takim mrowiem pochlebców! Stał się po prostu ofiarą ekspansji imperialnej i rewolucji przemysłowej. Tak samo zresztą wszyscy inni europejscy władcy tego okresu. I tak powiodło mu się znacznie lepiej, niż Ludwikowi; przynajmniej zachował swój zawód i głowę na karku. Natomiast John Wilkes Booth był zdecydowanie niezrównoważony psychicznie. Mogliby go wyleczyć, gdyby znali nasze metody psychoterapii, i wtedy, rzecz jasna, nie doszłoby do zabójstwa Lincolna. I tak bardzo mnie kusiło, żeby temu zapobiec, ale się nie odważyłem... Kto wie, jak by to wpłynęło na dalszy bieg historii. Co ciekawe, osobą najmniej zaskoczoną zamachem był sam Lincoln i chociaż było po nim widać, że cierpi zarówno fizycznie, jak i duchowo, to cały czas sprawiał wrażenie, jakby się tego spodziewał. Cheops bardzo przejmował się tym, że podczas budowy piramidy giną niewolnicy. Dostarczanie nowych nie było sprawą łatwą. W najgorętszej porze dnia mieli cztery godziny wypoczynku i nie wydaje mi się, żeby niewolnicy w jakimkolwiek innym kraju byli lepiej karmieni i mieli lepsze warunki bytowania. Nigdy nie udało mi się natrafić na żadne ślady Atlantydy lub Lemurii; słyszałem tylko opowieści o jakichś bardzo odległych krajach (nie należy zapominać, że w tamtych czasach nawet kilkaset mil stanowiło już nie lada szmat drogi), które zginęły pod falami morza. Skłonni do przesady starożytni lada większą wyspę byli skłonni uznać za kontynent. Niektóre z tych wysp rzeczywiście się zapadały, wraz z kilku tysiącami wieśniaków i pasterzy. Stąd z pewnością wzięły się legendy. Kolumb był uparty jak osioł. Myślał już, żeby zawrócić, kiedy zbuntowali się marynarze, więc na złość im postanowił popłynąć dalej. Ciągle nie rozumiem, co gryzło Dżyngis Chana i Aleksandra Macedońskiego. Z pewnością bardzo by mi pomogła znajomość języków, ponieważ ich wielkie kampanie zaczynały się z reguły jak leniwe wycieczki turystyczne. Helena Trojańska była nawet stosunkowo ładna, ale jej osoba, rzecz jasna, stanowiła tylko pretekst do walki. Indianie amerykańscy próbowali się kilkakrotnie zjednoczyć jeszcze przed nadejściem białego człowieka, ale za każdym razem zwyciężała żądza posiadania większej ilości żon i jeńców, i cały wysiłek szedł na marne. Sądzę jednak, że gdyby się zjednoczyli i wiedzieli, o jaką stawkę idzie gra, udałoby się im utrzymać Amerykę. Mogliby drogą wymiany zdobyć broń i narzędzia i uprzemysłowić swój kraj tak, jak to później zrobili Japończycy. Są to, oczywiście, tylko spekulacje, ale gdyby im się udało, to nasz świat z pewnością wyglądałby zupełnie inaczej. Pewnego dnia spiszę to wszystko w postaci poprawionej historii ludzkości, bogato ilustrowanej fotografiami, i będę się przyglądał, jak tak zwani „eksperci" dyskutują .nad nią, wypruwając z siebie flaki. Nie zapuszczałem Się zbyt daleko w przyszłość. Nie zbliżyłem się nawet do czasów ludzi gwiazd, a już tym bardziej do ich powrotu w przeszłość. Trzeba by sporo pogłówkować nad kierunkiem, w którym należało się udać, a ja przecież nie jestem Bystrzakiem. Kiedy (i jeśli) się tam wybiorę, wezmę za przewodników Star i Roberta. To co udało mi się dostrzec z przyszłości, nie było niczym wspaniałym, ale też niczym szczególnie okropnym. Te „kłopoty" pojawiły się pewnie dopiero wraz z nastaniem ludzi gwiazd, o ile Robert ma rację, a przypuszczam, że ma. Nie mam pojęcia, na czym mogą one polegać, ale musi to być coś rzeczywiście strasznego, skoro nie poradzili sobie nawet mając do dyspozycji tak nieprawdopodobnie rozwiniętą technikę. A może właśnie dlatego? Przecież coś takiego już teraz staje się naszym udziałem. Piątek, 14 listopada Howellowie wyjechali na weekend, zostawiając Roberta pod moją opieką. Nie mam z nim żadnych kłopotów. On i Star dotrzymali swojej obietnicy, ale zdaje się, że kombinują coś nowego. Domyślam się i znów dręczy mnie przeczucie, że coś się stanie. Dzieci robią się coraz bardziej tajemnicze. Nieraz przyłapuję je, jak koncentrują się z wysiłkiem, by po chwili bez żadnego widocznego powodu wybuchnąć radosnym chichotem. — Nie zapominajcie, co mi obiecaliście — zwróciłem uwagę Star. — Dotrzymamy tego tatusiu — odparła poważnym tonem. — Nie opuścimy naszego czasu — powiedzieli chórem. I natychmiast wybuchnęli śmiechem! Muszę mieć ich na oku. Nie wiem, czy to coś pomoże; najwyraźniej do czegoś się przygotowują, ale jak mam je powstrzymać? Pozamykać w pokojach? Spuścić im lanie? Ciekawe, co na moim miejscu zrobiłby ktoś inny. Dzieci zniknęły! Czekam na nie już od godziny. Wiem, że gdyby mogły, z pewnością już by wróciły. Musiały na coś trafić. Są bardzo mądre, ale nie zmienia to faktu, że jednak są jeszcze tylko dziećmi. Mam pewne podejrzenia. Obiecały, że nie opuszczą tego czasu. Mimo swojej psotności Star nigdy jeszcze nie złamała danego mi słowa — to znaczy, interpretując je tak, jak mógł to uczynić jej typowo kobiecy umysł. Stąd wiem na pewno, że są w naszym czasie. Star nieraz zastanawiała się, gdzie podziali się Bystrzacy, którzy zniknęli; jak udało im się zejść ze wstęgi Móbiusa. Otóż to: jak można zejść ze wstęgi Móbiusa, a mimo to pozostać w teraźniejszości? Sześcian nic tu nie pomoże. Z jego pomocą można tylko przemieszczać się po powierzchni wstęgi. Mamy linie, mamy płaszczyznę, mamy sześcian, mamy wreszcie supersześcian-teserakt — tak nakazuje logika matematyczna. Bystrzaki musieli rozumować właśnie w taki sposób. Teraz ja będąc tylko Średniakiem, muszę uczynić to samo. Mimo wszystko nie jest to zadanie tak beznadziejne, jak próba średnio inteligentnej osoby stworzenia dzieła na miarę geniusza. (Geniusza w naszym rozumieniu, rzecz jasna, czyli kogoś, kogo Star i Robert określiliby mianem Średniaka). Każdy, kto dysponuje średnio wysokim IQ i odpowiednim wykształceniem, może odtworzyć tok rozumowania geniusza, pod warunkiem, że zna kolejne etapy, jakie .. musi przebyć, a szczególnie jeśli widzi praktyczne zastosowanie odtwarzanej przez niego teorii. Jedyne, czego z pewnością nie potrafi, to zainicjowanie i zakończenie całego procesu myślowego. Ja tego też nie będę musiał robić — uczynili to już za mnie Star i Robert. Ja „tylko" będę musiał odkryć, jak w praktyce zastosować ich odkrycie. Spróbujmy więc. Redukując przeszłość, teraźniejszość i przyszłość człowieka do postaci wstęgi Móbiusa pozbyliśmy się jednego wymiaru. Wstęga posiada tylko dwa wymiary, ponieważ nie ma głębokości. (Jest to niemożliwe, gdyż wstęga Móbiusa ma tylko jedną powierzchnię.) Redukcja do dwóch wymiarów pozwala na nieograniczone niczym podróżowanie poprzez trzeci wymiar. Trzeci wymiar to również wnętrze sześcianu skręconego o 180 stopni. Pójdźmy krok naprzód, dodając jeszcze jeden wymiar. Otrzymujemy teserakt. Aby uzyskać odpowiednik wstęgi Móbiusa, ale z głębokością, trzeba udać się w czwarty wymiar, co też, jak mi się wydaje, jest jedynym sposobem, w jaki Bystrzacy mogli opuścić zamknięty krąg przeszłości/teraźniejszości/przyszłości. Wydedu-kowali, że nie potrzeba nic więcej. Star i Robert bez wątpienia powtórzyli tę linię rozumowania; nie chcieli łamać przyrzeczenia, więc zeszli ze wstęgi Móbiusa pojawiając się w innej, ale ciągle teraźniejszej, rzeczywistości. Przekazuję ci to wszystko, Jim, bo po pierwsze wiem, że również jesteś Średniakiem, a po drugie, dużo myślałeś nad tym wszystkim, co się stało po otrzymaniu monety zgubionej przez Star. Mam nadzieję, że uda ci się to jakoś wytłumaczyć Howellom, a przynajmniej pomóc im zrozumieć prawdę o ich synu i Star, i o tym, gdzie zniknął Robert. Pozostawiam te notatki w takim miejscu, żebyś się na nie natknął, gdy będziecie z Billem i Ruth przetrząsać dom w poszukiwaniu mnie i dzieci. Jeżeli będziesz miał okazję je przeczytać, będzie to znaczyło, że nie udało mi się odnaleźć dzieci. Istnieje również możliwość, że jednak je znajdę, ale nie będziemy mogli wejść z powrotem na tę wstęgę Möbiusa. Być może czas wygląda tam zupełnie inaczej, a może w ogóle nie istnieje... kto wie, jak to jest poza wstęgą. Bill, Ruth: chciałbym obiecać, że przyprowadzę wam syna, ale nie mogę tego uczynić. Pozostawmy więc to tylko w sferze życzeń. Próbuję teraz wyobrazić sobie sześć sześcianów i pozakładać je jeden na drugi w taki sposób, żeby każdy kąt wewnątrz tej figury był kątem prostym. Nie jest to wcale łatwe, ale bardzo się staram, k9rzystając z umiejętności koncentracji, której nauczyłem się od dzieci. W porządku, już mam. A teraz obracam w myśli teserakt o sto osiemdziesiąt stopni i