Juliet McKenna Złodziejski Hazard Przekład Ewa Witecka The Thief’s Gamble Data wydania oryginalnego 1999 Data wydania polskiego 2001 Moim synom, Keithowi i Ianowi Rozdział l Z księgi BOGACTWO I MĄDROŚĆ Przewodnik dżentelmena zawierający wskazówki jak je zdobyć i utrzymać pióra Tori Sameda HAZARD Większość gier hazardowych wiąże się z runami starożytnych ras i używaniem ich do wróżb i innych podobnych zabobonów dawno zarzuconych w krajach cywilizowanych. Niektóre gry oparte są wyłącznie na przypadkowym układzie z góry ustalonej liczby run; inne opierają się na uzyskanych w czasie rzutów kombinacjach, które dają większą lub mniejszą liczbę punktów. W obu wypadkach zaleca się zapamiętywanie tego, co się wcześniej uzyskało. Najlepiej gra się z przyjaciółmi podczas zakrapianej dobrym winem biesiady, pod warunkiem że wcześniej ustali się stawki i sposób oddawania długów. Będąc w podróży, w wielu lepszych karczmach w miastach i na ważniejszych szlakach dyliżansów można znaleźć stoły do gier hazardowych, przy których zasiadają miejscowi gracze. Takie gry są zazwyczaj uczciwe, czasem o wysokie stawki. Jeżeli posiada się dostateczne umiejętności, można wstać od stołu z wypchanym trzosem. Jednakże długi zaciągnięte w takim towarzystwie należy spłacać natychmiast, jeśli chce się uniknąć utraty swoich towarów i bagażu. Nie wolno dać się wciągnąć do przypadkowej gry w zatłoczonym mieście podczas świąt. Trzeba się wystrzegać uprzejmego nieznajomego, który proponuje nam przyjacielską partyjkę, by mile spędzić wieczór gdzieś w karczmie na pustkowiu. Tacy ludzie żerują na nieostrożnych podróżnych, wygrywając z pomocą obciążonych run i kuglarskich sztuczek. Pozbawieni domu i rodzinnego ciepła uciekinierzy czy wyrzutki są niewiele więcej warci od najemników i złodziei. Karczma Pod Jucznym Koniem na drodze do Col na południe od Ambafostu w Ensaiminie dwunastego dnia przedjesieni O niektórych okazjach można by powiedzieć, że są zbyt dobre, by mogły być prawdziwe. Oczywiście dziesięć lat życia na własny rachunek powinno mnie nauczyć, jak je rozpoznawać. W nocy kiedy zdarzyła się ta szczególna okazja, która miała zniszczyć moje dotychczasowe życie, siedziałam wygodnie po dobrej kolacji przed buzującym ogniem, słuchając świstu wiatru smagającego ściany przytulnej karczmy. Jak zwykle, miałam na sobie nierzucający się w oczy podróżny strój i, prawdę mówiąc, inni klienci w szynku mogli mieć kłopot z określeniem mojego wieku, płci czy zajęcia. Być niewidzialną. Staram się rozwijać tę umiejętność: średni wzrost, średnia budowa ciała, nic szczególnego – chyba że postanowię inaczej. Z nogami na stołku i z nasuniętym na oczy kapeluszem mogłam sprawiać wrażenie pogrążonej w drzemce, ale w myśli chodziłam po wielkiej izbie, kopiąc meble. Gdzie się podziewała Halice? Miałyśmy się tu spotkać cztery dni temu i ten nie zaplanowany postój wyczerpywał moje fundusze. To do niej niepodobne, nigdy dotąd się nie spóźniała na umówione spotkanie. Zawsze, gdy tak się stało – zaledwie kilka razy – przesyłała mi wiadomość. Co powinnam zrobić? Jeszcze raz przeliczyłam pieniądze; nikt z obecnych nie zauważył, jak wsunęłam palce do ukrytej pod koszulą sakiewki i pomacałam monety. Wartościowe monety noszę przy sobie dniem i nocą. Kilka razy musiałam porzucić swoje rzeczy i przeżywałam ciężkie chwile, kiedy znalazłam się bez pieniędzy. W sakiewce było trzydzieści caladhriańskich gwiazd, dziesięć tormalińskich koron i godne zaufania trzy ciężkie cesarskie korony. Wystarczy, by zagrać o wysoką stawką podczas Jesiennego Jarmarku w Col. Na górze miałam jeszcze równie ciężki mieszek zwyczajnych monet, które pokryją koszty podróży pod warunkiem, że rano stąd wyjadę. Jeżeli poczekam dłużej, będę musiała zapłacić za przewóz bagażu i wyżywienie, a to poważnie uszczupli moje zasoby. Kłopot w tym, że nie chciałam pracować sama na Jesiennym Jarmarku w Col. Mimo że jest to zyskowne zajęcie, może być niebezpieczne i choć już teraz potrafię zadbać o siebie, to Halice nadal zręczniej ode mnie włada mieczem i nożami. Praca w parze ma też inne zalety; kiedy ktoś uważa, że nie dopisuje mu szczęście w grze runami, znacznie trudniej będzie mu zauważyć dlaczego, kiedy dwie osoby pomagają swemu szczęściu. W dodatku ludzie nigdy, nawet w dużym mieście, nie spodziewają się, że dwie kobiety będą ze sobą w czasie gry współpracowały. Mogłabym pracować z innymi kolegami po fachu, ale Halice jest nie tylko lepsza od większości z nich, lecz także od niektórych uczciwsza. Oczywiście najprostszym wyjaśnieniem nieobecności Halice było przypuszczenie, że wsadzono ją do lochu w zamku jakiegoś wielmoży w oczekiwaniu na miejscowy rodzaj sprawiedliwości. Zaklęłam głośno, zapomniawszy się na chwilę, ale na szczęście, jak się zdaje, nikt tego nie zauważył. W szynku były jeszcze tylko trzy osoby pogrążone w rozmowie z karczmarzem. Sądząc po stroju, byli to kupcy. Karczma stała przy uczęszczanym szlaku handlowym i wszystko wskazywało na to, że udają się do Col. Brzydka pogoda sprawiła, że miejscowi pozostali w domach. Wcale mi to nie przeszkadzało. Jeśli Halice ma kłopoty, w żaden sposób nie zdołam jej pomóc. Nie mogę się przedstawić jako jej przyjaciółka, bo wtedy sama również wyląduję w kajdanach. Spochmurniałam. Trudno uwierzyć, że Halice wpadła w tarapaty, z których nie udało się jej wywinąć. Właśnie dlatego pracowałyśmy przede wszystkim w Ensaiminie. Konkurencja w handlu gwarantuje tu brak takich kłopotów, jak krążące listy gończe z obietnicą nagrody lub współpracujący ze sobą dowódcy strażników, z powodu których takie prozaiczne miejsca jak Caladhria stają się bardzo niegościnne. Tutaj kłopoty rzadko są tak wielkie, by nie można było się ich pozbyć po przekroczeniu lokalnej granicy, a my nigdy nie staramy się pozostawać dłużej w jakimś miejscu, gdzie nie jesteśmy już mile widziane. Tak więc siedziałam, niepokoiłam się i sączyłam niezłe wino, kiedy przemoczony do suchej nitki jeździec wszedł zamaszystym krokiem do szynku i skinieniem ręki przywołał gospodarza. Nie słyszałam, o czym mówili, choć natychmiast mnie to zaciekawiło. Nie mogłam jednak przysunąć się bliżej, nie zwracając na siebie uwagi. Jeździec podał mu niewielki kawałek pergaminu, a do moich uszu dotarł brzęk monet. Po jego odejściu karczmarz rozwinął list, czy co też to tam było, i kupcy stłoczyli się wokół niego. – Więc co tu jest napisane? – spytał chudy mężczyzna w poplamionym żółtym kaftanie. – Nie wiem. Nie umiem czytać. – Karczmarz wzruszył tłustymi ramionami. – Muszę wiedzieć więcej, zanim w to wejdę, bez względu na to, czy chodzi tu o pieniądze, czy nie. Zawiedziona zagryzłam wargi. Umiem czytać i pisać. Zawdzięczam to staraniom mojej matki, która chciała zapewnić mi wszelkie dostępne wykształcenie, by w ten sposób wynagrodzić mi moje nieślubne pochodzenie, ale w żadnym wypadku nie mogłam zwrócić na siebie uwagi, proponując pomoc. – Daj to. – Towarzysz chudzielca sięgnął po pergamin i zmarszczył brwi, wpatrując się weń ponuro. – Gdzie jest karczma Pod Biegnącym Psem? – To wielki zajazd na szlaku dyliżansów przy placu targowym w Ambafoście – pisnął trzeci kupiec, zaglądając przez ramię odzianemu w skórzany strój towarzyszowi, który starał się odczytać pismo. – Więc tak, zatrzymał się tam pewien kupiec, który jest zainteresowany kupnem tormalińskich antyków. – Brodaty mężczyzna wygładził ogłoszenie i przeczytał je, poruszając wargami. – Tutaj jest napisane, że ten kupiec dobrze za nie zapłaci i że będzie je skupował w dzień targowy. – Pewnie dobrze mu się powodzi, jeśli stać go na rozsyłanie takich ogłoszeń. – Trzeci kupiec w zamyśleniu obgryzał paznokieć. – Czy w tej chwili jest duży popyt na antyki? – Może szykuje się na Jesienny Jarmark. – Brodacz wzruszył ramionami. – W Col są zbieracze i przybędą też kupcy z Relshazu i z Archipelagu Aldabreshińskiego. Chudzielec wbił w pergamin chciwe spojrzenie. – Może powinniśmy spróbować zdobyć kilka wartościowych antyków, jeżeli ceny będą wysokie. Skupili się wokół brodacza, który wyjął jakąś mapę, i zaczęli dyskutować o możliwościach zrobienia intratnego interesu. Wypiłam resztę wina i zaczęłam planować swoje najbliższe posunięcia. Los sprawił, że wiedziałam, gdzie można znaleźć bardzo piękne wyroby z czasów Dawnego Imperium Tormalińskiego. Jeśli uda mi się wytargować w miarę rozsądną cenę, nawet wliczając w to prowizję kupca, mogę czekać na Halice aż do ostatniej chwili, a potem wynająć prywatny dyliżans, by dotrzeć do Col, i jeszcze pozostanie mi dość pieniędzy na grę z bardzo wysokimi stawkami. Problem tkwił w tym, jak kupcowi dostarczyć antyk w taki sposób, żeby jego prawowity właściciel się o tym nie dowiedział. Wydawało mi się wtedy, że dla odmiany bogowie uśmiechają się do mnie. Powinnam zdać sobie sprawę z sytuacji, lecz w tym czasie mogłam myśleć tylko o zysku. W grę wchodziła też słodka zemsta, która byłaby dodatkową premią. Czy to wszystko warte było takiego ryzyka? Kupcy zajęci byli dyskusją, poszłam więc na górę, a nikt tego nie zauważył. Otworzyłam okiennice i wyjrzałam na dwór. Deszcz nadal padał, ale wiatr osłabł i przelotnie poprzez płynące po niebie chmury widziałam zbliżający się do pełni mniejszy księżyc. Czy powinnam to zrobić? Będzie to ryzykowne, ale może okazać się bardzo intratne. No cóż, jestem hazardzistką, a nikt nigdy nie wzbogacił się, trzymając swoje runy w kieszeni, prawda? Po prostu pokusa była zbyt silna. Szybko się przebrałam, zdejmując samodział i skórę, a wkładając na siebie spodnie i kaftan z dobrego sukna, buty, rękawiczki i kurtkę z kapturem, wszystko szaroczarne. Albowiem czysty czarny kolor nadaje przedmiotom wyraźne kontury, które przyciągają wzrok nawet w najciemniejszą noc. Bez najmniejszej trudności zeszłam w dół po zbudowanej z grubych bali ścianie karczmy. Uważałam przy tym, żeby nie zostawić śladów na gipsie, którym ją uszczelniono. Niebawem biegłam już przez las rosnący po obu stronach drogi do Hawtree. Było zimno i mokro, ale rozgrzała mnie perspektywa przygody. W tamtych dniach nie kradłam wiele. W obcym mieście bardzo trudno jest sprzedać skradzione przedmioty paserowi i choć obciążając runy w grze hazardowej, ryzykuje się chłostę, to w razie przyłapania na kradzieży w rezydencji wielmoży w najlepszym przypadku czeka cię pręgierz, a w najgorszym – utrata ręki. Niestety, tylko oni posiadają rzeczy, które warto ukraść. Można się zastanawiać, dlaczego właśnie zaryzykowałam, ale przypadkiem dowiedziałam się, że tego właśnie bogacza nie będzie w domu, co zwiększało szansę sukcesu. Wyznawcy Raeponina mogą mówić, co chcą, o równowadze, sprawiedliwości i wyrównaniu szal, nigdy jednak nie zobaczycie mnie składającej ofiarę w jego świątyni. Hazard uprawiam przecież po to, żeby żyć, a nie dla zabawy. Na początku tego tygodnia siedziałam na koniu pod ociekającym wodą dębem i zauważyłam tego wielmożę wyruszającego na północ ze sporym orszakiem i dużą ilością bagaży, co wskazywało, że planują długi pobyt w innym miejscu. Rozpoznałabym go wszędzie, nawet po dziesięciu latach. Niełatwo kobiecie zapomnieć twarz mężczyzny, który usiłował ją pobić i zgwałcić. Hawtree było niedaleko i bez trudu przebyłam tę odległość; utrzymanie dobrej formy jest najważniejsze w życiu, jakie prowadzę. Szczęśliwa wdychałam wilgotny nocny zapach zieleni. Uwielbiam przebywać na otwartej przestrzeni, chociaż to słońce rządzi runami moich narodzin. Możliwe, że to daje o sobie znać krew mojego ojca, chociaż wychowałam się w mieście. We wsi panował mrok i zaledwie w kilku drewnianych chatach paliły się słabe światełka, ale przecież były to tereny rolnicze i większość tamtejszych mieszkańców kładła się spać i wstawała ze słońcem. W większych, zbudowanych z cegły i kamienia domach wokół placu targowego widać było więcej oznak życia, choć minęła już północ, więc dałam nurka w ciemną alejkę i czekałam, łapiąc oddech. Później szłam bezszelestnie ciemnymi uliczkami, wypatrując psów, które mogłyby zdradzić moją obecność. Dom, którego szukałam, znajdował się tuż za placem targowym. Miał dogodne położenie godne rezydencji bogatego właściciela ziemskiego. Na wysokim frontonie zobaczyłam ciężkie dębowe okiennice zamknięte na żelazne sztaby i mocne drzwi z kosztownym zamkiem; nie przejęłam się tym, idąc na tyły tego domostwa. Znalazłam jakiś ciemny kąt i uważnie przyjrzałam się kuchni i zabudowaniom gospodarskim wokół podwórza. Moja matka powiedziała kiedyś, że jestem najbardziej bezużyteczną dziewczyną ze wszystkich, jakie kiedykolwiek znała, ale lata, które spędziłam jako córka ochmistrzyni, dały mi nieocenioną wiedzę o rozplanowaniu wielkich rezydencji i zwyczajach służby. Na pewno jakaś pomywaczka będzie próbowała zasnąć w wątłym cieple gasnącego pieca kuchennego, zaś szczęśliwsi od niej starsi kucharze i ich pomocnicy udali się już do zimnych, zatłoczonych izb na poddaszu. Kuchmistrz i szambelan mają lepsze pokoje wychodzące na tylny dziedziniec. Nie wiedziałam, ilu sług zabrał ze sobą ten łajdak, więc raczej powinnam unikać tych rejonów. Pomieszczenie, do którego chciałam dotrzeć, znajdowało się na parterze we frontowej części rezydencji tak szczęśliwie, że wystarczyło wejść przez okno na pierwszym piętrze. Przyjrzałam się oknom w słabej księżycowej poświacie, błogosławiąc odziedziczoną po ojcu zdolność widzenia w nocy. Nie wyglądało to zachęcająco, ale nie zamierzałam się poddawać. Pragnęłam pieniędzy, jakie to przedsięwzięcie mogło mi przynieść, i im więcej o tym myślałam, tym bardziej podobał mi się pomysł zemsty na tym wstrętnym bydlaku, który sprowadził mnie wówczas do tego domu. Mówiąc dokładniej, przywiódł mnie do tego domu cały łańcuch zdarzeń, którego ostatnim ogniwem był po prostu ten łajdak z piękną kolekcją sreber. Kiedyś po kolejnych lamentach mojej matki, że zrujnowałam jej życie jako bękart pewnego wędrownego minstrela pochodzącego z Leśnego Ludu, z hukiem i trzaskiem opuściłam to, co uchodziło za mój dom. Nie miałam żadnych konkretnych planów poza odnalezieniem mojego ojca i teraz, gdy wracam do tego myślą, jestem zaskoczona, że upłynęło tak dużo czasu, zanim wpadłam w tarapaty. Po nieudanej próbie wydostania się z pewnej karczmy bez zapłaty wyrzucono mnie na drogę z obolałym tyłkiem i zabrano moje nieliczne bagaże zamiast pieniędzy. Przybyłam do Hawtree dwa dni później, zmęczona i zgłodniała, brudna i zrozpaczona. Nie wpuszczono mnie do żadnego porządnego zajazdu i w końcu schroniłam się w ponurej budzie w pobliżu rzeźni. Zrozumienie, dlaczego tak wiele kobiet siedziało wokół szynku, zabrało mi niewiele czasu, a o mojej ignorancji i przygnębieniu niech świadczy fakt, że sama spróbowałam postarać się o klienta. Brak pożywienia musiał przytępić mi umysł. Przecież nie jestem dziewicą, pomyślałam, a moja matka, nie chcąc, żebym wpadła tak jak ona, zaprowadziła mnie do godnej zaufania zielarki już wtedy, gdy przyłapała pomocnika ogrodnika obmacującego mój tyłek. Nie przyszło mi do głowy, że mogę złapać jakąś chorobę, i patrząc na konkurentki, uznałam, iż zarobię przynajmniej na posiłek. Rozczesałam włosy palcami najlepiej, jak mogłam – były wtedy długie – i uszczypnęłam policzki, by się zarumieniły. Nadal używałam ziołowych płukanek do włosów, by wydobyć z nich czerwoną barwę, i kosmetyków, żeby moje oczy wydawały się raczej zielone niż szare, a moja brunatna samodziałowa sukienka pomimo plam wyglądała dostatecznie egzotycznie w tym brudnym szynku. Istniała szansa, że żaden z tych prostaków nigdy nie widział prawdziwej dziewczyny z Leśnego Ludu, a ponieważ mają one taką, a nie inną reputację, postanowiłam podawać wysoką cenę. Najbliższy klient, który przyglądał się czekającym kobietom, był wysoki, ciemnowłosy i przystojny o ostrych rysach twarzy. Szybko przebiegł spojrzeniem po pozostałych, by utkwić je we mnie. Miejscowe nierządnice odwróciły oczy i powiedziały coś do siebie półgłosem. Byłam tak naiwna, że uznałam, iż są zazdrosne. – No, no, nie jesteś stąd, prawda? – podszedł do mnie i gestem polecił podać mi wino, które chciwie wypiłam. – Nie, jestem tu przejazdem. – Zrobiłam, co mogłam, żeby wydawać się tajemniczą i ponętną. – Całkiem sama? – Musnął moją rękę, nalewając mi więcej wina. – Lubię podróżować bez bagażu – uśmiechnęłam się do niego i nabrałam odwagi. Był czysty, młody i wyglądał na bogatego; mogłam trafić znacznie gorzej. Jak już powiedziałam, byłam wtedy bardzo naiwna. – Jak masz na imię, słodziutka? – Merith. – W rzeczywistości tak nazywała się moja najstarsza ciotka, stara panna, ale kogo to obchodziło. – To niezbyt przytulna karczma. Czy mogę zaproponować ci gościnę? Był to nowy sposób postępowania w tych sprawach, ale nie chciałam z nim dyskutować. Uśmiechnęłam się zalotnie, zerkając na niego spod uczernionych rzęs. – Jestem pewna, że dojdziemy do porozumienia. – Przecież chciałam dostać od niego trochę pieniędzy, a nie tylko ciepłe posłanie i posiłek. Podał mi ramię i ostentacyjnie wyszłam z ponurego szynku, przypisując nagłe szepty za nami zawiedzionym nadziejom. Dziesięć lat później stałam w mroku i w zamyśleniu patrzyłam na okna jego domu. Byłam przekonana, że to był ten salon, do którego mnie zabrał. Wprowadził mnie tam i kazał czekać. Nabrałam otuchy na myśl o jedzeniu i czystym łożu i to, co miało się stać, wydało mi się całkiem przyjemne. Obeszłam salon i zauważyłam piękne gobeliny, lśniące meble i wspaniałą tormalińską zastawę stojącą na obramowaniu kominka. Przypomniałam sobie ballady, które śpiewał mój ojciec – o tym, jak cnotliwa panna popada w biedę, z której ratuje ją przystojny młody wielmoża, i tym podobne. Kiedy usłyszałam, że drzwi się otwierają, odwróciłam się z ciepłym uśmiechem, lecz mój gospodarz nie przyniósł mi obiecanej kolacji. Zamknął za sobą drzwi, a jego wargi wykrzywił zły uśmiech, kiedy przesunął w dłoniach bat. Był rozebrany. Miał na sobie tylko koszulę i gatki i aż poczerwieniał na myśl o tym, co będzie robił. Cofnęłam się tak, by rozdzielił nas stół, a sądząc po złym błysku w jego oczach, stwierdziłam, że trudno mi będzie z pomocą słów uniknąć tego, co zamierzał. Może byłam naiwna, ale nie aż tak głupia. Zdałam sobie sprawę, że grozi mi wielkie niebezpieczeństwo. – Chodź tu, dziwko – rozkazał. – Jeśli chcesz czegoś więcej niż zwykłego seksu, musisz dać za to odpowiednio wyższą zapłatę – odparowałam śmiało. Jeżeli uzna, że przyjmuję jego warunki, może stanie się nieostrożny, a wtedy ucieknę z jego domu jak szczur z płonącej stodoły. – Dostaniesz tyle, ile będę chciał ci dać. – Nie mówił o pieniądzach; skoczył do przodu i śmignął mnie batem po policzku. Wrzasnęłam najgłośniej, jak mogłam, ale on tylko się roześmiał. – Dobrze płacę moim sługom, żeby byli głusi, ty szmato. Wrzeszcz, jeśli chcesz. Lubię to. Zorientowałam się, że powiedział prawdę. Poruszył się, a ja zrobiłam to samo. Okrążyliśmy stół i wielmoża zmarszczył brwi. – Podejdź i zobacz, co dla ciebie mam – spojrzał lubieżnie, podnosząc koszulę. Rzuciłam się do okna, ale był zbyt szybki i złapał mnie za włosy. Potem cisnął mnie na podłogę, podnosząc bat, ale zdołałam się przeturlać pod stół. Zaklął nieprzyzwoicie, chwytając mnie za kostkę. Kopałam i wiłam się jak wąż, gdy wyciągał mnie spod stołu, lecz okazał się zbyt silny. Drugą ręką rozdarł mi sukienkę i uderzył moją głową o nogi krzesła. Roześmiał się na widok krwi i, o dziwo, właśnie wtedy w końcu straciłam cierpliwość. Osunęłam się bezwładnie. Kiedy napastnik rozluźnił chwyt, podciągnęłam kolana. Wybuchnął śmiechem, prostując się, żeby rozwiązać gatki, a wtedy z całej siły walnęłam go stopami między nogi. Opadł na podłogę, wymiotując. Poderwałam się, chwyciłam przewrócone krzesło, z całej siły uderzyłam go w głowę i po raz drugi pobiegłam do okna. Walcząc z zamkami, słyszałam jego jęki i przekleństwa. Nigdy w życiu nie byłam tak przerażona. Zajęta otwieraniem okna nie śmiałam stracić nawet chwili, żeby się obejrzeć za siebie. Po krótkim czasie, który zdawał się być wiekiem, otworzyłam okno i okiennice. Odważyłam się zerknąć na leżącego wciąż na podłodze łajdaka. Podniósł się na kolana, ale nadal miał zamknięte oczy i trzymał się za krocze. Przez otwarte okno wyskoczyłam na drogę. Po raz pierwszy od dłuższego czasu dopisało mi szczęście i nie zrobiłam sobie nic złego. Pobiegłam najdalej i najszybciej, jak mogłam. Kiedy po raz pierwszy opowiedziałam Halice tę historię, była zdumiona, że patrzę na to tak trzeźwo. Wspomnienie tego powodowało, że nadal budziłam się zlana zimnym potem, zwłaszcza gdy zasypiałam przemęczona lub przygnębiona, i w pewnym stopniu właśnie dlatego chciałam się zemścić. Później dowiedziałam się, że wyszłam z tego obronną ręką, jeśli ktoś jest w stanie uwierzyć w sensacyjne opowieści o okaleczonych zwłokach i w to, że na moich oczach wydobyto z rzeki ciało uduszonej kobiety. Wpatrywałam się w okno. Nadal odczuwałam strach, ale, co było ważniejsze dla moich obecnych planów, przypomniałam sobie głęboko wryte w pamięć szczegóły budowy zamków okien i okiennic. Na wszelki wypadek, gdybym znów znalazła się bez pieniędzy, zdobyłam wiele pożytecznych umiejętności i wiedziałam, że dostanę się do środka, jeśli tylko znajdę miejsce, gdzie będę mogła przez jakiś czas popracować niezauważona. Obeszłam dom i ujrzałam boczne okno naprzeciwko gładkiej ściany stajni – wprost idealne. Zabrało mi to mniej czasu, niż przypuszczałam, i znalazłam się w bibliotece. Zaskoczyło mnie to. Kto by pomyślał, że ta małpa może coś czytać? Ostrożnie otworzyłam drzwi, ale znikąd nie dobiegł mnie żaden dźwięk i nie zobaczyłam żadnego światła. Dom pachniał pszczelim woskiem i panował w nim przenikliwy chłód, świadczący o tym, że nie ogrzewano go od kilku dni. Ruszyłam korytarzem, stąpając bezszelestnie po lśniącej podłodze. Drzwi do salonu były zamknięte, ale nie zatrzymały mnie na długo. Niepokoił mnie teraz panujący w nim mrok, gdyż nawet prawdziwi Leśni Ludzie nie widzą nic w całkowitych ciemnościach. Nadal jednak pamiętałam, jak wygląda salon, i bez trudu położyłam rękę na obramowaniu kominka. Co powinnam wziąć? Kusiło mnie, żeby zgarnąć, ile tylko się zmieści do mojego małego, watowanego mieszka. Ten drań był mi przecież coś winien za blizny na moim policzku i skroni, a i starcowi, którego podczas ucieczki musiałam powalić, aby odebrać mu sakiewkę. Przegnałam te głupie myśli. Wystarczy, że wezmę jeden z mniejszych przedmiotów. Przesunęłam ręką po półce i chwyciłam wazon o długiej szyjce. Nie, był zbyt niezwykły, nie umiałabym dostatecznie dobrze ocenić jego wartości. Następny był kielich z głęboko wyrytym z boku herbem. Zbyt łatwy do identyfikacji. Zostawiłam talerz i kilka łyżeczek, uznając, że są zbyt lekkie, żeby były z prawdziwego srebra, i natrafiłam na mały kufel z pokrywką. Pomijając zawijasy na uszku i pokrywce, był nieozdobiony, lecz dostatecznie ciężki. Gładkie uszko pasowało do mojej ręki. Stał w tyle półki, za dwoma ozdobnymi dzbankami do wina; czy znaczyło to, że właściciel później zauważy jego brak? Możliwe, ale zamierzałam zniknąć stąd na długo przedtem. Schowałam kufel i podniosłam pozostałe naczynia, żeby zetrzeć kurz z półki; nie powinnam zostawić śladów, a może jakaś senna służąca przez kilka dni nie zauważy kradzieży. Oczy mnie już bolały od wytężania wzroku w półmroku i szybko opuściłam dom tą samą drogą, którą weszłam. Ponowne zamknięcie okna zabrało mi trochę czasu i niebo już pojaśniało, gdy wróciłam do karczmy. Przyszło mi do głowy, że o kradzież zostanie oskarżony jakiś nieszczęsny lokaj lub inny sługa, ale nie mogę powiedzieć, iż mnie to zmartwiło; dostaną za swoje, nie powinni byli służyć takiemu ścierwu. Miałam tylko nadzieję, że kiedy odkryje kradzież, będzie mu brakowało tego kufelka tak bardzo, jak tego pragnęłam. Jak do tej pory ryzyko bardzo mi się opłaciło. Poszłam do łóżka na resztę nocy, zasnęłam głęboko i nic mi się nie śniło. Komnata Planira zwanego Czarnym w mieście magów na wyspie Hadrumal dwunastego dnia przedjesieni Wypij butelkę z arcymagiem i albo cię to zrujnuje, albo ustawi na całe życie – tak zwykło się mawiać, prawda, Otricku? – Otyły mężczyzna, który to powiedział, wyciągnął kielich, by ponownie go napełniono, i roześmiał się wesoło z własnego żartu. – Myślę, że te dni przeminęły na długo, zanim po raz pierwszy tu przybyłem, Kalionie. – Otrick nalał mu do pełna, a potem dolał sobie; ręka mu nie zadrżała, co kłóciło się z jego pokrytą zmarszczkami twarzą i białymi włosami, które teraz dominowały w siwiźnie stalowoszarych kędziorów i brody. – Kiedy to było, Władco Chmur? – zapytał najmłodszy z obecnych mężczyzn, sięgając po butelkę z dobrze udawaną swobodą, biorąc pod uwagę dystyngowane towarzystwo, w jakim się znalazł. Lekki uśmieszek, który wykrzywił wargi Otricka, był niemal tak samo mało widoczny jak twarz skryta pod maską. – Dawniej niż chciałbym sięgać pamięcią, Usaro – odrzekł cicho, unosząc kielich. Jego jaskrawoniebieskie oczy zabłysły pod ostro zarysowanymi brwiami. – Mniejsza o to. Arcymagu, o czym to chciałeś z nami porozmawiać? – Kalion odwrócił się lekko w głębokim, wyściełanym krześle, zwracając się do mężczyzny o zgrabnej sylwetce, który zamykał okiennice wysokich okien i zaciągał dokładnie grube, zielone kotary – Och, to nic ważnego, Władco Ognia. Byłeś w Relshazie w dniu Letniego Przesilenia, prawda? Zastanawiałem się, czy tamtejsi antykwariusze znaleźli ostatnio coś interesującego? – Planir zapalił parę lamp oliwnych i ich żółty blask jakby ocieplił ciemną dębową boazerię w pokoju, a kilka błysków wskazywało gdzieniegdzie ukryte w dyskretnych niszach starannie dobrane rzeźby. Miękkie światło lamp zamazało siateczkę delikatnych zmarszczek wokół oczu arcymaga i sprawiło, że wydawał się zaledwie o kilka lat starszy od Usary. Postawił jedną z lamp na stole. – Potrzebny nam ogień, jak sądzicie? – Chyba tak – odparł z przekonaniem Otrick. Kalion spojrzał spode łba na chudego, starego czarownika, ubranego schludnie, choć niemodnie w ciemnoszary strój z popeliny, poprzestając na rozpięciu kołnierza swojej aksamitnej szaty kasztanowatej barwy, dopiero co uszytej według ostatniej mody i bogato ozdobionej lamówką przedstawiającą płomienie. – Widzisz, Usara myśli, że znalazł coś nowego, ale równie dobrze może to być zwykła strata czasu. – Arcymag strzelił palcami, niecąc czerwony płomień, który opuścił na polana ułożone w starannie wyczyszczonym palenisku. Otulił się jedwabnymi fałdami swojej czarnej szaty i usiadł na krześle z wysokim oparciem. Później, grzejąc kielich z winem w szczupłych dłoniach o długich palcach, rozsiadł się wygodnie w wyściełanym ciemnoszarym brokatem krześle. – Słodkie ciastko. Częstujcie się wszyscy. – Co dokładnie badasz, Usaro? Przypomnij mi – Kalion poprosił młodego czarownika, niewyraźnie wymawiając słowa, gdyż właśnie przeżuwał kęs miodowego ciastka z owocami. Jaskrawy rumieniec wykwitł na chudej twarzy Usary, kłócąc się z jego rudoblond włosami i w nieco okrutny sposób ujawniając, jak przerzedziły się nad wysokim czołem. – Już od pewnego czasu pracuję nad schyłkiem i upadkiem Imperium Tormalińskiego, Władco Ognia. W ubiegłym roku spotkałem się z kilkoma uczonymi z Uniwersytetu Vanamskiego, kiedy przybyli, by zapoznać się ze zbiorami biblioteki Nadmorskiego Pałacu. Zaprosili mnie do siebie, żebym mógł skorzystać z ich archiwów. Kalion wzruszył ramionami, okazując wyraźny brak zainteresowania tym tematem. Przy tym geście jego liczne podbródki zmarszczyły się niemile dla oka, gdy sięgnął, by dolać sobie wina. – No i? Usara wygładził lnianą krezę na karku, spojrzał przelotnie na Planira, który uśmiechem znad brzegu kielicha dodał mu odwagi, i lekko pochylił głowę o gładkich, ciemnych włosach. – Mów dalej – zachęcił go arcymag. – No cóż, kiedy Sannin była tam podczas Zimowego Przesilenia, poszła na jakąś uroczystość, gdzie wino lało się strumieniami i biesiadnicy rozpuścili języki. Otrick roześmiał się nagle, a na jego chudej twarzy pojawił się złośliwy uśmiech. – O ile znam Sannin, coś więcej się rozpuściło. Ona lubi się dobrze zabawić. – Zamilkł, gdy Planir zerknął na niego ostrzegawczo, ale nadal chichotał w rzadką bródkę, przeżuwając kawałek ciastka. Usara rzucił starcowi zirytowane spojrzenie i powiedział z nieco większym naciskiem: – Zaczęli mówić o historii. Ktoś zauważył jej naszyjnik – starotormaliński wyrób, który odziedziczyła po przodkach. Jeden z historyków zastanowił się głośno, jakich informacji mógłby dostarczyć taki naszyjnik, gdyby tylko potrafił mówić. Otrick zakrztusił się, gdyż miał pełne usta. – Już za moich chłopięcych lat był to stary jak świat pretekst, by zajrzeć dziewczynie w dekolt! Usara zignorował go. – Byli tam uczeni reprezentujący wszystkie dziedziny wiedzy i paru czarowników. Zaczęli się zastanawiać, czy nie ma jakiegoś sposobu, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o pierwszych właścicielach starożytnych przedmiotów. – A na co to komu? – Otrick, marszcząc brwi, potrząsnął pustą butelką. – Czy masz jeszcze trochę tego wina, Planirze? Arcymag machnięciem ręki wskazał mu baterię butelek w lśniącym kredensie, ale nie odrywał szarych oczu od Kaliona. – Sannin twierdzi, że kiedy zaczęli rozmawiać – ciągnął Usara – wpadli na kilka bardzo interesujących pomysłów badawczych. – Czy wydawały się równie interesujące, kiedy wino wyparowało im z głów i dostali kaca? – spytał ironicznie Otrick. – Kiedy Sannin nam o tym opowiedziała, sami zaczęliśmy się nad tym zastanawiać. Istnieje kilka starodawnych metod jasnowidzenia, które moglibyśmy wypróbować, i pewne fragmenty wiedzy religijnej nadające się do wykorzystania. Postawiliśmy kilka obiecujących hipotez wymagających dalszych badań. – Usara pochylił się do przodu ze skupioną twarzą, nieświadomy, że Otrick oburzył się, gdyż pominięto go w rozmowie. – Widzisz, Władco Ognia, jeżeli zdołamy znaleźć sposób pozwalający nam za pomocą tormalińskich antyków zajrzeć poprzez pokolenia w życie zwyczajnych ludzi z przeszłości, zyskamy niezliczone źródła informacji historycznej. Rozumiesz, jak bardzo pomogłoby mi to w moich badaniach? W całej historii pisanej upadek Imperium Tormalińskiego uważany jest za największą katastrofę, jaka kiedykolwiek spadła na cywilizację. Gdybyśmy znaleźli sposób, który umożliwiłby nam połączenie rozproszonych fragmentów kronik... – Z których żaden nie jest szczególnie interesujący i nie znajduje zastosowania w realnym świecie – oświadczył z pogardą Kalion, sięgając po następne ciastko i ponownie napełniając kielich, gdy Otrick znalazł korkociąg. – Dziękuję ci, Władco Chmur. – Zrozumienie naszej historii jest fundamentem umożliwiającym przewidywanie przyszłości. – Usara tak mocno zacisnął cienkie wargi, że stały się prawie niewidoczne, gdy wyprostował się, by zaprzeczyć większemu od siebie rozmówcy. – Nie sil się na pompatyczność, kiedy ze mną rozmawiasz, młody człowieku. Pamiętam, kiedy tu przybyłeś w poplamionych gliną łachmanach ucznia – odparł zgryźliwym tonem Kalion. – Wiedza zawsze ma swoją wartość, Władco Ognia. Ona jest... – Wiedza ma wartość tylko wtedy, gdy znajduje jakieś zastosowanie – Kalion bezlitośnie przerwał Usarze. – Po co w ogóle o tym rozmawiamy, arcymagu? – zapytał z nutką irytacji w głosie. Planir znów wzruszył ramionami i potarł dłonią gładko wygoloną szczękę. – Zastanawiałem się, czy nie powinniśmy przeznaczyć pewnych środków pieniężnych na te badania. – Och, nie! – Kalion wyglądał na tak przerażonego, jak mógł być przerażony ktoś, kto miał dobrze w czubie. – Jest tyle spraw, które Rada musi rozważyć. Słyszałeś relację Imeralda o tym, że na północy rozwija się metodę szybkiego wytopu metali. To prawdziwy postęp, w który powinniśmy się zaangażować. Zwróć uwagę, jak rośnie jakość caladhriańskiego bydła teraz, kiedy większość wielmożów ogradza swoje pastwiska. Mógłbym podać ci jeszcze garść przykładów innych nauk, które poczyniły większe postępy za życia ostatniego pokolenia niż za poprzednich pięciu... – Oszczędź mi całej przemowy, Władco Ognia. – Otrick ziewnął teatralnie. – Pamiętaj, że uczestniczyliśmy w ostatnim posiedzeniu Wielkiej Rady. Wysłuchaliśmy cię uważnie. – Nie możesz zaprzeczyć, że niektórzy z moich poprzedników raczej posunęli się za daleko, niemal zupełnie izolując się od poważnej sztuki czarodziejskiej, Władco Chmur. – Nagana Planira była lekka, ale jednak była to nagana. – Przecież właśnie o tym mówiłem nie wiem od jak dawna – rumieniec na policzkach Kaliona zbladł lekko. – Biorąc pod uwagę tempo zmian zachodzących na kontynencie, jeżeli nie znajdziemy dla siebie odpowiedniej roli, zostaniemy w tyle. Na przykład uprzedzenia w praktyce zabraniające nam mieszania się do polityki są przestarzałe i bezsensowne... – Nie jestem uprzedzony. Po prostu nie widzę dla siebie żadnych korzyści z uwikłania się w organizowanie nudnych żywotów zwykłych ludzi. Jeżeli mam spędzić czas na zajęciach, które odrywają mnie od moich własnych poszukiwań i badań, zrobię to wyłącznie na moich warunkach i żeby osiągnąć coś, czego rzeczywiście potrzebuję. Otrick podał Kalionowi wino, co skutecznie odwróciło jego uwagę. – W każdym razie zachowaj te przemowy na najbliższe posiedzenie Rady, Władco Ognia. To jest właśnie miejsce na ważne debaty. A teraz, jeśli o mnie chodzi, Usaro, możesz spędzić tyle czasu, ile chcesz, na badaniu, co kto robił, kiedy Imperium Tormalińskie waliło się wokoło. Chcę się dowiedzieć, czy ten twój plan dostarczy mi jakichkolwiek informacji o utraconych w ciemnych wiekach technikach i umiejętnościach magicznych. – Taką wiedzę warto zdobyć – Kalion skinął głową na znak zgody. – Przypuszczam, że zdołalibyśmy się tego dowiedzieć, gdybyśmy mogli popracować nad przedmiotami, które należały niegdyś do czarowników... – Usara spojrzał niepewnie w stronę Planira – jeżeli znajdziemy sposób, by przyjrzeć się ich działaniu. Arcymag pochylił się do przodu i ponownie napełnił kielich młodszego maga. – Gdybym miał poprzeć ten projekt, myślę, że chciałbym rozszerzyć pole badań, a najważniejsze wydaje mi się poszukiwanie utraconej magii. – Planir zamilkł i zamyślił się głęboko. Po chwili mówił dalej: – Myślę, że poruszyłeś ważną sprawę, Kalionie. Nadszedł czas, żeby Wielka Rada rozważyła, czy nie powinniśmy odgrywać większej roli we współczesnym świecie. Jest też coś w tym, co powiedział Otrick. Jeżeli czarownicy mają się bardziej zaangażować w sprawy poza naszą wyspą, dla uniknięcia błędów przeszłości musimy to zrobić na naszych warunkach. – Gdybyśmy zdołali ponownie odkryć niektóre czary zagubione podczas rozpadu Dawnego Imperium Tormalińskiego, na pewno zapewnilibyśmy sobie lepszą pozycję w negocjacjach – przyznał Otrick. – Gdybyśmy byli w stanie zaproponować uczonym rozwiązania problemów, które powstały po upadku Dawnego Imperium Tormalińskiego, moglibyśmy nawiązać korzystne kontakty – przemówił śmiało Usara. – Większość nauczycieli i doradców naszych wielmożów i władców na całym kontynencie kształciło się na różnych uniwersytetach. – Masz rację. – Planir spojrzał pytająco na Kaliona. – Co o tym myślisz, Władco Ognia? – Może warto się tym zająć. Co proponujesz? – spytał ostrożnie otyły mag. – W starych kronikach różnych arystokratycznych rodów możemy znaleźć imiona dawnych magów. Moglibyśmy też zapytać, czy te rody mają jakieś odziedziczone po przodkach magiczne przedmioty, które chciałyby sprzedać – myślał głośno Planir. – Usara i jego uczniowie mogliby na nich skoncentrować swoje badania. – To będzie tylko stratą czasu i pieniędzy – oświadczył twardo Otrick. – Lepiej zrobimy, posyłając własnych agentów w góry i zdobywając godne uwagi informacje o tym piecu hutniczym, czy jak go tam nazywają. – Wydaje się, że jest to znaczące ulepszenie, Władco Chmur – przytaknął Planir. – Jeśli jednak miałbym do dyspozycji paru ludzi, odszukanie pewnej liczby prawdziwych antyków z czasów Imperium Tormalińskiego nie powinno być trudne. Co o tym sądzicie? Dowiedzielibyśmy się wcześniej, czy projekt Usary jest coś wart. Kto wie, może nawet odkrylibyśmy jakieś ważne informacje o zaginionej magii. – Możemy tylko wywindować ceny tormalińskich antyków i skończyć z izbą pełną starych garnków i posągów – prychnął Otrick. – To również możliwe – przyznał Planir. – Jednak warto zająć się tym teraz, kiedy mamy trochę środków, a brak nam jakiegoś wyraźnego priorytetu. Zgadzasz się ze mną, Władco Ognia? – Chyba tak – Kalion nadal żywił wątpliwości. Zegar na obrzeżu kominka zadzwonił cicho cztery razy i Kalion podniósł na niego wzrok z pewnym zaskoczeniem. – Musisz mi wybaczyć, arcymagu, nie zdawałem sobie sprawy, że jest aż tak późno. – Dopił wino i z wysiłkiem wstał z krzesła. – Po Letnim Przesileniu zawsze męczy mnie dłuższe przesiadywanie w nocy – zgodził się z nim Otrick, ale nie ruszył się z miejsca. – Musimy mieć dość czasu, by bardziej szczegółowo omówić twoje przemówienie na posiedzenie Wielkiej Rady, Kalionie. Poproś swego najstarszego ucznia, żeby ustalił z Larissą dogodną porę. – Planir ceremonialnie ukłonił się Kalionowi, ruchem ręki przyzywając drzemiącego na schodach chłopca, który miał go eskortować. Zamknął cicho ciężkie, dębowe drzwi, a potem szybko zdjął ozdobioną haftami szatę, odsłaniając praktyczne wąskie spodnie i cienką lnianą koszulę, na którą włożył znoszony i poplamiony atramentem kaftan. – Zamierzałem cię zapytać, czy korzystasz z usług tego samego krawca co Kalion – zachichotał Otrick, żując ostatni kęs ciastka. – Zawsze uważałem, że luźne szaty są dla młodych dziewcząt w wiankach. Tym razem Planir szeroko się uśmiechnął z błyskiem w oku, przypominając wyglądem rozbójnika. – Szczegóły są ważne, Otricku, sam mnie tego nauczyłeś. – A więc dobrze odtańczyliśmy twój taniec, arcymagu? – Po odejściu Kaliona Usara jakby przezwyciężył nieśmiałość. Podszedł do kredensu i nalał sobie wina. – Czy ktoś chce się napić? – Dziękuję, chętnie napiję się mięty – Planir rozparł się w swoim krześle i wyciągając nogi, z zadowoloną miną zbliżył do ognia stopy w miękkich skórzanych butach. – Tak, myślę, że wszystko poszło bardzo dobrze. Jeżeli pojawi się więcej plotek o naszym projekcie, to ta historia powinna wystarczyć. – Tak sądzisz? – Usara podał arcymagowi kryształowy kielich. – Kalion nie wyglądał na całkiem przekonanego. – Nie uznał tego za zbyt interesujące – poprawił go Planir. – I na to właśnie liczyłem. – Ma duże wpływy w Radzie, gdyż jest najstarszym Władcą Ognia i wszystkiego, co się z tym wiąże. – W głosie Usary nadal brzmiała niepewność. – To prawda. – Otrick skinął głową. – Jest też człowiekiem, z którym nasi koledzy i koleżanki najczęściej się spotykają, by poplotkować, czyż nie tak? Usara zrozumiał wszystko i wybuchnął śmiechem. – A więc jeśli ktoś zaciekawi się tym, co robimy, sprawdzi to u Kaliona. Ten zaś powie wszystko, co wie, a nie wie nic ważnego. – Na pewno niewiele spraw bardziej przyciąga uwagę niż pogłoski o sekretnym projekcie, którym osobiście zainteresowani są arcymag i najstarszy Władca Chmur – przyznał Planir, sącząc z zadowoleniem napój. – Widzisz, Usaro, ludzie mają różne zdania na temat roli arcymaga, ale niewielu zdaje sobie sprawę, że najwięcej czasu spędzam na przekonywaniu ich, by zrobili właśnie to, czego ja chcę, jednocześnie dbając o to, żeby byli przekonani, iż realizują własny pomysł. – Z pewnością manipulowałeś Kalionem jak pionkiem w jakiejś grze planszowej – potwierdził Usara. Usta Otricka wykrzywił drapieżny uśmiech. – Sar, nigdy nie graj z tym człowiekiem w Białego Kruka. Jestem pewien, że skończyłoby się to tak, iż leśne ptaki służyłyby krukowi zamiast starać się wygnać go z lasu. – Od lat nie grałem w Kruka, Władco Chmur – Planir pokiwał głową z udanym smutkiem. – Po kilku latach spędzonych na stanowisku arcymaga przestało mnie to bawić. Otrick poszukał w kieszeni spodni niewielkiego irchowego woreczka. – Więc kiedy powiesz Radzie prawdę? – Włożył do ust kilka liści i zaczął żuć ze smakiem. – Kiedy będę mógł wyjawić całą tę historię lub gdy ktoś dostatecznie wysoki rangą opowie mi plotkę, której nie będę w stanie zignorować. – Planir wbił w Usarę bystre spojrzenie. – Wolałbym tę pierwszą ewentualność. Jak szybko możesz zdobyć informacje o tym, co powinienem wiedzieć? Usara nieco nerwowo przełknął wino. – Zdołaliśmy udoskonalić metody identyfikacji przedmiotów, które są nam potrzebne. Najwyższy czas! Przecież wysłanie tak zwanych kupców z workiem pieniędzy w celu zakupu każdego bubla z czasów Dawnego Imperium Tormalińskiego, jaki znajdą, zwróciłoby na nich uwagę – prychnął Otrick. – Niestety – Usara spojrzał z godnością na starego maga. – Nie przypominam sobie jednak, żebyś miał jakiś lepszy pomysł. Planir wyciągnięciem ręki powstrzymał spór. – Biorąc pod uwagą, że nasi ludzie pracowali nad tym przez prawie pół roku, zdziwiłbym się, gdyby udało się nam to przeciągnąć jeszcze dłużej. No, a jakie są wyniki? – Otrzymujemy bardzo szczegółowe informacje, może nawet zbyt szczegółowe. Musimy umieścić je w odpowiednim kontekście, a w źródłach pisanych istnieją luki hamujące nasze badania – wyznał sfrustrowany Usara. – Myślę, że nadszedł czas, by zdobyć jedną z tych vanamskich historii – powiedział Planir w zamyśleniu. – Wolałbym ujrzeć postępy w tej sprawie raczej wcześniej niż później. – Poprosiliśmy mentorów o udostępnienie nam jednej, ale nie zdołaliśmy ich przekonać. – Zmartwiony Usara przestąpił z nogi na nogę. – Myślę, że mnie się lepiej powiedzie. Każdy arcymag włada różnymi rodzajami mocy, Sar, a prawdziwa magia często nie jest potrzebna. – Oczy Planira zapłonęły w blasku lampy. – Otrzymałeś jakieś wieści od Casuela Devoira? Kiedy wraca? – Myślę, że na Równonoc – Usara wzruszył ramionami. – Powiedział, że nie nadaje się do takiej roboty – Otrick prychnął pogardliwie. – A czy mamy duży wybór? Casuel od dziewięciu miesięcy nie miał uczniów, więc jego nieobecność nikomu nie będzie przeszkadzać. Jest dostatecznie bystry i ma dużą wiedzę o Dawnym Imperium Tormalińskim, czyż nie tak? Nie znaczy to, że mamy opowiadać komukolwiek z nich całą tę historię. Planir uśmiechnął się krzywo do Otricka. – Pamiętasz tę sprawę z dnia Letniego Przesilenia sprzed kilku lat? Jego chęć prześcignięcia Shiwalana powinna być bodźcem, którego potrzebuje. – Ha! – Przez twarz Otricka przemknęło rozbawienie. – Jeżeli potrzebujemy odpowiedzi, zanim Rada zacznie zadawać niezręczne pytania, musimy się pospieszyć. Potrzebujemy więcej ludzi. Planir sięgnął poza krzesło i wziął z biurka plik papierów. – Myślę, że znajdą trzech lub czterech odpowiednich agentów, nie zwracając na to niczyjej uwagi. – Będą musieli pracować z jakimś magiem. – Usara zmarszczył brwi. – Będziemy zmuszeni znaleźć paru takich, którym można powierzyć to zadanie, ale którzy nie są teraz niczyimi uczniami. – Niekoniecznie. Złapałem Shiwalana Ralsere, kiedy przyszedł prosić, żebym wziął go na ucznia. Mogę przyjąć przynajmniej jeszcze jednego i myślę, że nadszedł czas, by wciągnąć w to Troannę. Nikt się nie zdziwi, jeśli weźmie paru uczniów, zwłaszcza spośród niedawno przybyłych – podsunął Otrick. – To prawda, zastanowię się nad tym – odrzekł Planir w zamyśleniu. – Będziesz musiał znaleźć kilku uczonych, którzy najlepiej potrafią identyfikować te świecidełka, Sar. Otrick ziewnął i przetarł oczy. – Jeśli jutro rozboli mnie głowa, to będzie twoja wina, Planirze. Jestem już za stary, by dorównać komuś takiemu jak Kalion. – Sprzedawcę wina zamienię w jaszczurkę, jeżeli rano źle się poczujesz – obiecał uroczyście arcymag. – Biorąc pod uwagę cenę, jaką wziął za ten rocznik, będzie to prawdziwa przyjemność. Otrick westchnął ciężko, ożywienie zniknęło z jego twarzy i po raz pierwszy widać było, jaki jest stary. – Więc co zrobimy, kiedy będziemy mieli całą historię? Jeżeli nawet tylko połowa naszych podejrzeń okaże się prawdziwa, mieszkańcy kontynentu po drugiej stronie zatoki usłyszą wrzask, jaki się podniesie na posiedzeniu Rady. Każdy, kto zechce odnaleźć naszą szczególną, mistyczną, ukrytą wyspę, będzie mógł po prostu kierować się dobiegającym z niej hałasem. – Wstrząs jest największy wtedy, gdy się go nie spodziewasz. – Planir najwyraźniej nie był zaniepokojony. – Myślę, że osobiście skupię uwagę na projektach Naldetha. Wtedy nikt nie będzie chichotał za jego plecami, a jeśli jego teorie wejdą w obieg, będziesz mógł mu zaoferować współpracę, Sar. W ten sposób zachowamy kontrolę nad tym, w jaki sposób i kiedy nowe informacje staną się powszechnie znane. – Skoro tak mówisz – powiedział niepewnie młody mag. – Żonglujesz pochodniami – ostrzegł go poważnie Otrick. Planir wzruszył ramionami i wstał, by dolać sobie trunku. – To dość trafny opis funkcji arcymaga. Zresztą, w świetle dziennym ten wilk może okazać się psem i możliwe, że nie będziemy musieli się niepokoić. – Miałbyś większe szansę na zwycięstwo w pierwszym rzucie runami – mruknął Otrick. – Więc uważasz, że nad wszystkim panujesz – Usara spojrzał na Planira, szukając u niego otuchy. Arcymag pokazał w uśmiechu swe białe, równe zęby. – Mam nadzieję, że nie, Sar, to ostatnia rzecz, jakiej pragnę. Ja tylko wprawiam wszystko w ruch i wypatruję pojedynczej runy, która przechyli szalę zwycięstwa na naszą stroną. Wszyscy musimy szukać okazji i dopilnować, żebyśmy jej nie przeoczyli. Karczma Pod Jucznym Koniem przy drodze do Col na południe od Ambafostu w Ensaiminie trzynastego dnia przedjesieni Obudziły mnie hałasy, szczęk uprzęży, tupot końskich kopyt na podwórzu oraz odgłosy rozmowy i pijatyki w dole. Spojrzałam na słońce, ubierając się stosownie do roli, jaką grałam – biednej, lecz względnie uczciwej wieśniaczki. Było znacznie później, niż zamierzałam wstać, ale mimo nocnej wycieczki czułam się wypoczęta. Zimna woda do reszty mnie rozbudziła, więc sprawdziłam ukrytą pod poduszką torbę, by się upewnić, że nie był to tylko sen. Srebrny kufel był tam, gdzie go włożyłam, i w świetle dziennym przekonałam się, że wybrałam piękny okaz. Srebro miało jasny połysk starych tormalińskich wyrobów, a na środku denka zobaczyłam wyraźny stempel wytwórcy, co było jeszcze jednym dobrym znakiem. Nie rozpoznałam go, ale nie znam się na srebrach; moja specjalność to malarstwo. Może powinnam sama zawieźć go do Col, jeśli ceny wzrosły? Myślałam już o tym, lecz przede wszystkim chodziło mi o zdobycie pieniędzy, co pozwoliłoby mi zaczekać na Halice. Zresztą, ponieważ był to cenny wyrób, nie chciałam, aby go przy mnie znaleziono, w razie gdyby zauważono kradzież i miejscowi strażnicy przybyli do karczmy, szukając zaginionego kufla. Z radością sprzedam go tamtemu kupcowi. Zależało mi tylko na zapłacie. Szybko zjadłam śniadanie, dosiadłam wynajętego konia i pojechałam do Ambafostu, przeklinając niewygodne suknie, do których nie byłam przyzwyczajona. Na drodze panował ruch, gdyż zbliżało się już południe, a wczorajszy deszcz ustąpił miejsca ładnej pogodzie. Obok mnie turkotały wieśniacze wozy i miejscowe powozy. Czasami wyprzedzali je jadący dwójkami lub trójkami jeźdźcy lub opóźniały powolne karawany mułów. Była to jednocześnie dobra i zła okoliczność. Większa liczba potencjalnych świadków, którzy mogliby mnie zidentyfikować, gdyby ktoś mnie szukał, ale też więcej ludzi, wśród których mogłam się ukryć. Zastanawiałam się nad zmianą karczmy, lecz martwiłam się o Halice. Bałam się, że nie dotarłaby do mnie wiadomość, którą mogła wysłać. Był to dzień targowy i plac w Ambafoście pękał w szwach. Na straganach oferowano wszystko, począwszy od jarzyn i mięsa do dalasoriańskich wyrobów szklanych i aldabreshińskich jedwabiów. Niektórzy kupcy najwidoczniej handlowali już w drodze do Col. Ludzie rozpychali się, potrącali i krzyczeli, tłum pachniał wilgotną wełną i skórami z domieszką woni piekącego się chleba w górze i odorem bydlęcego łajna w dole. Lubię takie jarmarki; zapewniają doskonałą osłonę. Kilku żebraków bez wielkiego powodzenia szukało szczęścia, ale nie dostrzegłam strażników zmierzających w tę stronę, by ich usunąć, co mnie ucieszyło. Bez trudu znalazłam karczmę Pod Biegnącym Psem i przepchnęłam się przez tłum. Właśnie przyjechało kilka dyliżansów i pasażerowie przekrzykiwali się, próbując się dowiedzieć, kiedy wyruszą w dalszą drogę: jedni chcieli zmienić trasę, inni znaleźć coś do zjedzenia, dzieci płakały, a jakieś małżeństwo postanowiło rozpocząć wielką rodzinną kłótnię na środku karczmy. Całkowicie ignorowano pewną racjonalistkę, która usiłowała znaleźć kogoś chętnego do wysłuchania jej teorii o tym, dlaczego postępy w magii i nauce oznaczają, że nikt nie musi teraz zawracać sobie głowy bogami. – Gdzie jest kupiec skupujący antyki? – zapytałam, chwytając za łokieć przechodzącego obok pomocnika kucharza. – W saloniku dla stałych gości, za barem dla dobrze urodzonych – strząsnął moją rękę i ruszył dalej, nawet na mnie nie spojrzawszy. W zarezerwowanym dla notabli szynku wrzawa zmieniła się w pomruk. Były tam ławy ze schowkami i słodko pachnące zioła wśród trzciny rozesłanej na podłodze. Barman wbił we mnie przenikliwe spojrzenie, ale ponieważ nie wyglądałam ani na wieśniaka, ani na pasterza bydła, postanowił dać mi szansę. Przywołałam na usta mój najpromienniejszy uśmiech, który miał oznaczać, że jestem miła, choć niezbyt bystra. – Właśnie przyjechałam do miasta i ktoś mi powiedział, że jest tu kupiec skupujący antyki. Czy mogłabym z nim porozmawiać? – Powiem mu, że tu jesteś. Jest teraz zajęty. – Polerował i tak już błyszczący cynowy kielich, który trzymał w ręku. Nie chciałam nalegać, więc znów się do niego uśmiechnęłam. – Czekając na niego, chętnie napiłabym się wina. Ty też się napij. – Położyłam jedną markę na kontuarze i wzięłam podany mi kielich, nie czekając na resztę. Siedząc w kącie, zauważyłam dwie kobiety wychodzące razem z saloniku; jedna głupio się uśmiechała, druga zaś próbowała ukryć zmartwienie. – To wstyd, moja droga – powiedziała pierwsza do swojej otyłej towarzyszki. – Twój ojciec zawsze przysięgał, że te kamienie są prawdziwe. Tamta wygładziła suknię z niebieskiego brokatu. – Pozostaje wartość uczuciowa. To nie jest coś, co musiałabym sprzedać tak jak ty. Pierwsza kobieta zacisnęła usta. – Czasy się zmieniają, moja droga. W interesach nie ma dziś miejsca na sentymenty. Razem wyszły na ulicę i zauważyłam, że barman spojrzał na mnie, stawiając na tacy dzban z winem i kilka kielichów. Przywołał mnie gestem, więc podeszłam do niego. – Lepiej nie trać czasu – ostrzegł, otwierając przede mną drzwi. – Dzień dobry, nazywam się Terilla. Znów uśmiechnęłam się promiennie i spojrzałam na trzech mężczyzn siedzących z drugiej strony stołu w małym, nasłonecznionym pokoiku. Siedzący w środku mężczyzna o atletycznej budowie ciała, w stroju z czerwonej popeliny, oparł się o ścianę i popatrzył na mnie, lecz nie odpowiedział mi uśmiechem. Miał ciemne włosy i brodę, nosił grube złote pierścienie bez oczek z drogich kamieni i, o ile się nie mylę, w lewym rękawie ukrywał nóż. Nie widziałam jego butów pod stołem, ale wyglądał mi na kogoś, kto – co dziwne u kupca – miał przy sobie więcej niż jedno ostrze. Jego towarzysze tworzyli niedobraną parę. Na prawo od niego rozsiadł się żylasty jegomość w kaftanie z grubej skóry narzuconym na zieloną lnianą koszulę. Nie pasowała do jego żółtawej cery i długich czarnych włosów, ale wydawało się, że go to nie obchodzi. Siedząc, leniwie rzucał runy raz jedną ręką, raz drugą, aż poczułam swędzenie w palcach. Drugi natomiast wyglądał, jakby zawędrował tu przypadkiem, lecz pił wino, musiał zatem należeć do tej trójki. Może był kimś w rodzaju ucznia: na pewno wyglądał dostatecznie młodo. Nosił praktyczny, brązowy samodziałowy ubiór, miał krótko przystrzyżone jasne włosy, a na jego twarzy malowało się oczekiwanie. Wątpiłam, czy miał nóż lub sztylet, sprawiał bowiem wrażenie, że mógłby sam sobie go wbić w nogę. Milczenie zaczęło mi ciążyć, więc przestałam się uśmiechać i otworzyłam zawieszoną u pasa sakiewkę. – Właśnie przyjechałam dyliżansem z Sowfordu. Ktoś mi powiedział, że kupujecie tormalińskie antyki, więc zaciekawiło mnie, ile moglibyście za to zapłacić. – Postawiłam kufel na stole. Mężczyzna w czerwieni spojrzał na kufel, ale go nie podniósł. – Dokąd jedziesz? – zapytał ten, który rzucał runy. Zebrał je, przybierając szczery i przyjazny uśmiech, któremu zaufałabym tak samo jak swojemu. – Jadę do Oakmontu, by dołączyć do Trupy Elkitha – oświadczyłam spokojnie. Obie miejscowości znajdowały się w odległości kilku dni podróży na wschód i na zachód od tego miejsca, mógł więc mnie potem szukać do woli w trapie wędrownych aktorów. Wytrzymałam jego spojrzenie, ale kątem oka spostrzegłam, że spokojny młodzian podniósł kufel i zaczął go oglądać. – Praca z komediantami musi być podniecająca. Czym się zajmujesz? – pochylił się do przodu, całym sobą wyrażając zainteresowanie. „Nie przesadzaj, kolego – pomyślałam – na pewno nie wyglądam na wieśniaczkę, która dopiero co opuściła swoje gospodarstwo”. – Jestem śpiewaczką – odparłam. To przynajmniej było prawdą, to jeszcze jedna z moich umiejętności. Pomimo dezaprobaty mojej matki nauczyłam się wielu ładnych ballad i kilku powszechnie znanych melodii tanecznych, które potrafiłam zagrać na lutni. – Czy udajesz się na jarmark do Col? Przywódca trójki spojrzał wyczekująco na chłopca. Czyżby był on kimś w rodzaju eksperta? Wyglądał dość młodo. – Nie jestem pewna. – Uznałam, że nadszedł czas, abym sama zadała kilka pytań. – Czy chcecie handlować na tym jarmarku? Może sama powinnam zawieźć tam kufel mojego dziadka. Na piegowatej twarzy chłopca odbiła się troska. Spojrzał na swego przywódcę i porozumieli się bez słów. Zdałam sobie sprawę, że to wielka szkoda, iż nie mogłam zagrać z nim w runy, gdyż z tak wyrazistą twarzą przegrałby własne spodnie. – To kufel twojego dziadka? Jak to się stało, że przybyłaś tu, by go sprzedać? – Przywódca uśmiechnął się do mnie zachęcająco, a przynajmniej tak uważał. Zachichotałam – zdarza mi się to czasami, kiedy noszę suknie. – Och, oczywiście należy do mnie – kłamałam jak z nut. – Dał mi go na łożu śmierci jako posag. Nie chciałam go sprzedać, ale musiałam opuścić dom. Pragnę bowiem śpiewać, ale mój ojciec chce, żebym poślubiła syna jego wspólnika. To sukiennik, gruby, nudny i interesują go tylko wełna i atłasy. Musiałam uciekać. Piegus otworzył usta, na jego twarzy malowało się współczucie, ale najwidoczniej moje słowa nie wywarły większego wrażenia na dwóch pozostałych kupcach. Może trochę przesadziłam, winie za to suknię. – Więc ile mi za niego możecie zapłacić? – A według ciebie ile jest wart? – Mężczyzna w czerwieni pochylił się do przodu. Cofnęłam się o krok, gdyż dosłownie przeszył mnie spojrzeniem. – Hm, nie jestem tego całkiem pewna. – Czy powinnam podać niską cenę i wynieść się stąd, czy też ujawnić, że znam jego prawdziwą wartość? – Dam ci za niego sześć marek. – Caladhrińskich czy tormalińskich? – Obie te oferty były śmiesznie niskie. – Oczywiście tormalińskich – zapewnił mnie, jakby sześć dodatkowych miedziaków stanowiło jakąkolwiek różnicę. – Sędzia zawsze mówił, że kufel jest bardzo cenny. – Podniosłam na nich wzrok i otworzyłam szeroko oczy, robiąc nieszczęśliwą minę. – Czy tak nie jest? Piegus poruszył się w krześle i chciał coś powiedzieć, ale chudzielec w zieleni uciszył go gestem. Przywódca zaś wyprostował się i przesunął ręką po brodzie. – Jest wart tyle, ile chcę za niego zapłacić – powiedział gładko — to znaczy sześć marek. Uważam, że to szczodra oferta, ponieważ wiem, że został skradziony. Cholera. Teraz chciałam się stamtąd wydostać jak najprędzej. Czy powinnam spróbować się wyłgać? Nie, to na nic, zdecydowałam szybko. – Świetnie. Daj mi pieniądze i ruszam dalej. Muszę złapać dyliżans. Chudzielec narysował prędko jakiś wzór w winie rozlanym na stole. W pokoju było nas tylko czworo, a przecież zasuwy na drzwiach zamknęły się z łoskotem. Przeniknął mnie zimny dreszcz. Niech to licho! – Jestem pewien, że masz dość czasu na krótką pogawędkę – odparł spokojnie przywódca, nie sięgając po pieniądze. – A może wyjawisz nam, skąd go masz? Mogłabyś nam też powiedzieć, jak naprawdę się nazywasz, skoro już tu jesteś. – Poszczęściło mi się w pewnej grze kilka nocy temu. Jakiś typ w karczmie postawił ten kufel. Nie wiedziałam, że go świsnął. Chudzielec nalał mi trochę wina, ale go zignorowałam. Nikt nigdy mnie nie przyłapie na piciu z czarownikiem – to niemożliwe. – Obawiam się, że to niezbyt dobre wyjaśnienie. – Przywódca pociągnął łyczek wina i wytarł brodę. – Ten kufel jest częścią niewielkiej, lecz cennej kolekcji należącej do pewnego wyjątkowo niesympatycznego kupca handlującego wełną w Hawtree. Zrozum, my sami chcieliśmy ją od niego kupić, ale podał zbyt wysoką cenę. – Dlaczego wybrałaś właśnie to naczynie? – Piegowaty młodzik nie mógł się dłużej powstrzymać i przywódca spiorunował go wzrokiem. Popatrzyłam na okna, ale i tu nie dostrzegłam szansy szybkiego wyjścia stąd. – Odpręż się, nie zrobimy ci nic złego. – Chudzielec znów popchnął w moją stronę kielich z winem. Łatwo tak mówić. Nie ufam czarownikom – ani trochę. Nie znaczy to, że wierzę w to wszystko, co mówią o nich ballady: w ich niewrażliwość na ból, olbrzymie moce, czytanie w ludzkich umysłach i tym podobne umiejętności. Nieliczni, których znałam, umieli rzucać jakieś czary, ale nic nie chroniło ich, podobnie jak innych, przed ciosem noża między żebra. Jeśli o mnie chodzi, czarownicy są niebezpieczni, ponieważ zajmują się wyłącznie swoimi sprawami. Szukają czegoś, podróżują gdzieś, by znaleźć kogoś, kto przekaże im jakieś informacje, albo po prostu po to, by odkryć, kto był ich ojcem, nie wiadomo dlaczego i po co. Jeżeli czegoś pragną, przejdą po rozżarzonych węglach, a jeśli uznają, że ktoś im się przyda, to położą go i użyją jako kładki. W odpowiedzi wbiłam spojrzenie w chudzielca. – My nie, ale miejscowi strażnicy mogą spojrzeć na to inaczej. – Przywódca podniósł kufel. – Właściciel jest wpływowym człowiekiem. Złapanie złodzieja może przynieść dowódcy straży wiele korzyści. Nie zamierzałam odpowiadać, miał bowiem minę człowieka otwierającego licytację, a założyłabym się, że częściej od niego uczestniczyłam w grze o wysoką stawkę. Milczenie przeciągało się. Słyszałam hałas dobiegający z zewnątrz – z placu targowego: okrzyki handlarzy zachwalających swoje towary, rżenie koni i turkot kół wozów po kocich łbach. Dwaj pijacy chwiejnym krokiem minęli okno, chichocząc głupawo, ich cienie padły na nas wszystkich, czekających bez ruchu. Napięcie rosło z każdą chwilą tak, że mogłabym wbić w nie łyżkę i rozsmarować na chlebie. Przywódca miał obojętną minę, chudzielec uśmiechał się, a piegowaty wyglądał na nieszczęśliwego. – Oczywiście nie musimy nic mówić strażnikom. – Chudzielec uśmiechnął się i podniósł pełny kielich wina, patrząc na mnie, jakby chciał wychylić toast. Przywódca spojrzał na niego ze złością, ale kontynuował: – Widzisz, są inne antyki, które chcielibyśmy zdobyć, a których właściciele nie zamierzają sprzedać. Najwyraźniej masz zdolności, które moglibyśmy wykorzystać. W porządku, przeszliśmy do sedna sprawy. – Dlaczego twój blady magik nie może po prostu zdobyć ich dla ciebie z pomocą magii? – Muszę dokładnie wiedzieć, gdzie się znajdują, i dobrze im się przyjrzeć. – Chudzielec wzruszy i ramionami. – Nie zawsze można to zrobić. A więc nie wchodzi tu w grę problem etyki. To ułatwia sprawę. – Chcecie powiedzieć, że albo będę pracowała dla was, albo wydacie mnie strażnikom i pozwolicie, by ucięli mi ręce. – Piegowaty skrzywił się i uznałam go za słabe ogniwo łańcucha, w który chcieli mnie zakuć. – W zasadzie tak. – Spojrzenie przywódcy stawało się coraz bardziej nieprzyjazne. – Dopilnujemy, żeby to ci się opłaciło – zapewnił mnie chudzielec. – Otrzymasz spory procent od ich wartości. – Na nic mi się to nie zda, jeśli mnie złapią. – Wyciągnę cię z każdego zamknięcia. Kiedy poznam cię trochę lepiej, będę mógł cię wytropić jak myśliwski pies. Doprawdy, rozkoszna perspektywa, czarownik na moim tropie, czarownik, którego nie będę mogła zgubić. – A jeśli jakiś oburzony wielmoża przebije mnie mieczem, żeby strażnikom oszczędzić kłopotu? – zapytałam wyzywająco. – Czy zdołasz wydostać mnie również z ciupy Saedrina? Nie przypuszczałam, że czarownicy potrafią wskrzeszać umarłych. – Jeżeli jesteś na tyle dobra, że znalazłaś to – przywódca znów podniósł mój kufel – na pewno postarasz się o to, żeby cię nie złapano. Splótł palce i strzelił kłykciami z zadowoloną miną, co sprawiło, że jeszcze bardziej mi się nie podobał. – W każdym razie jesteś, jak sądzę, w takim położeniu, że nie możesz stawiać warunków, prawda? Niestety, musiałam mu przyznać rację. Mogliśmy spędzić cały dzień, wymieniając cięte repliki i uwagi z chudzielcem grającym rolę przyjaznego psa domowego przeciwstawiającego się złośliwemu wiejskiemu kundlowi, czyli swemu przywódcy. Wiedziałam jednak, że nie wydostanę się stąd, zanim mi na to nie pozwolą, bez względu na to, jakie powody zatrzymania mnie w tym miejscu podadzą karczmarzowi. Mogłam z miejsca odmówić, ale nie podobał mi się plan wydania mnie strażnikom. Możliwe, że płaczem zdołałabym skłonić dowódcę straży do skazania mnie tylko na chłostę lub pręgierz, ale co, jeśli postanowi zatrzymać mnie w pudle do powrotu tamtego śmierdziela, niedoszłego gwałciciela? Starałam się zachować obojętną minę, ale przeklinałam się, mówiąc do siebie w duchu: „Oto, do czego doprowadziła cię chęć zemsty, ty durna suko”. – W porządku – odrzekłam powoli. Wzięłam kielich, wypiłam zeń wino i ponownie go napełniłam. Poczułam się lepiej. – Więc o co ci chodzi? Przecież nie tylko kupujesz i sprzedajesz, wożąc ze sobą czarownika i uczonego. Co jest aż tak ważne, że chcesz wynająć złodziejkę? – Niech cię o to głowa nie boli. Mam na imię Darni, a moi towarzysze to Geris i Shiwalan. – Mów mi Shiv – chudzielec uśmiechnął się lekko. – A jak ty się nazywasz? – Terilla, już wam mówiłam. – Tak naprawdę było to imię mojej ciotki, która wyszła za mąż za piekarza i stała się tak okrągła, jak jeden z wypiekanych przezeń bochnów chleba. Shiv pokręcił głową i powiedział przepraszającym tonem: Znowu kłamiesz. To stawało się męczące. Postanowiłam przemyśleć wszystko bardzo starannie, zanim udzielę im jakichkolwiek informacji o sobie. Musieli jednak jakoś się do mnie zwracać. Czemu nie powiedzieć im prawdy? – Nazywam się Livak. – Podniosłam kielich w ironicznym toaście i Shiv w odpowiedzi zrobił to samo. – W porządku, załatwimy ci tu pokój – prychnął Darni. – Ruszamy w drogę jutro rano, a do tego czasu siedź jak mysz pod miotłą. – Przykro mi – pokręciłam głową – ale zatrzymałam się w innej karczmie przy głównej drodze. Zobaczymy się rano. Darni spojrzał na mnie pogardliwie. – Nigdy nie popełniaj tego błędu i nie uważaj mnie za durnia. – Mam tam bagaż i rachunek do zapłacenia! – odwarknęłam. – Pojadę z nią po bagaż – zgłosił się Shiv i rumieniec gniewu na twarzy Darniego zbladł. – Podczas mojej nieobecności możecie ustalić właściwy sposób wykorzystania moich usług. Mam wobec was dług za to, że nie wezwaliście strażników z powodu ukradzionego przeze mnie kufla, ale nie przesadzajcie. Na początek chcę otrzymać połowę wartości wszystkiego, co zwędzę. Darniemu wyraźnie nie spodobał się ten pomysł. – Wróć przed zmrokiem – odparł krótko. Shiv odryglował drzwi – tym razem w normalny sposób – i dwornym gestem zaprosił mnie, żebym pierwsza przez nie przeszła. – Więc jakie miałaś plany? – Shiv – gdy jechaliśmy główną drogą – siedział na grzbiecie swego krępego, czarnego wierzchowca jak worek z ziarnem. Zauważyłam podniszczoną uprząż i zwieszoną ze zmęczenia głowę jego konia. Natomiast mój wynajęty rumak był żwawy i wypoczęty. Ujrzałam w myśli drogę przed nami i przypomniałam sobie dogodne miejsce, w którym mogłabym puścić konia galopem i zgubić niechcianego towarzysza podróży. Mogą sobie zabrać mój bagaż, nie znajdą w nim żadnych wskazówek co do mojej osoby. Zaczekaliśmy, aż jakiś wyładowany furgon pokona zryty koleinami, błotnisty zakręt. – Mam nadzieję, że nie sprawiamy ci zbyt wielkich kłopotów, Livak. Omal nie padłam. Mówiąc to, stał się dogodnym obiektem, na którym mogłam wyładować dręczącą mnie frustrację. – Podróżowałaś do Col na jarmark? Czy kradnąc tam, nie naraziłabyś się miejscowym talentom w tej branży? – pytał dalej Shiv. Zignorowałam go. Jakiś osioł za nami zaczął z niewiadomego powodu robić zamieszanie. Kiedy Shiv się odwrócił, ścisnęłam piętami boki mojego wynajętego wierzchowca. Wypoczęty w stajni ruszył galopem i przylgnęłam do jego szyi, by uchronić się przed gałęziami. Nagle koń stanął jak wryty i runęłam ciężko na ziemię. Nigdy nie udało mi się opanować sztuczki, o której mówią handlarze koni, by spadać bezwładnie. Przez krótką, przerażającą chwilę myślałam, że mój wierzchowiec potknął się o króliczą norę. Nie chciałam mieć na sumieniu śmierci tego biednego zwierzaka. Lecz po chwili koń wstał, a ja zrobiłam to samo. Niczego sobie nie połamałam, za co dzięki niech będą Halcarion, ale na pewno nieźle się posiniaczyłam. – Przykro mi, że tak się stało, ale nie sądzę, by Darni był zachwycony, gdybym wrócił sam. Podniosłam wzrok na Shiva, który siedział czujnie na swoim wielkim czarnym wierzchowcu, a wokół jego rąk jarzyło się zielone światło. – Ty bydlaku! Mogłam się zabić! – Wyplułam zbutwiały liść. – Nie, dopilnowałem tego. – Troska brzmiąca w jego głosie sprawiała wrażenie niemal prawdziwej. – Nie winie cię za próbę ucieczki, Livak – zapewnił mnie. – Łatwo ci mówić. – Zaklęłam, gdy koń się poruszył, a ja zakołysałam się na jednej nodze, mając drugą utkwioną w żelaznym strzemieniu. – No, tak – Shiv chwycił wodze mojego konia. – Daj mi tylko słowo, że nie będziesz znów próbowała uciekać. – Dzięki – odparłam chłodno. – W porządku, przysięgnę. – Wyklepałam standardową przysięgę do Misaena. – Zdaję sobie sprawę, że gniewasz się dlatego, iż Darni wciągnął cię w to wszystko. – Czarownik nadal starał się zachowywać przyjaźnie. – Ja nie miałem z tym nic wspólnego. – Czyżby? Groził ci, żeby nakłonić cię do współpracy? Czy wasze plany kompletnie się zawaliły? Czy twoi przyjaciele rozchorują się ze zmartwienia, jeśli nie zjawisz się, jak tego oczekują? Wyglądało na to, że poczuł się niezręcznie. – My naprawdę potrzebujemy twojej pomocy. – Nie jesteście dostatecznie bogaci? Myślałam, że czarownicy postępują uczciwie, wtedy gdy posługują się magią. Czyż nie to właśnie powstrzymuje nas, zwykłych ludzi, przed ukamienowaniem was jako rażącego zagrożenia dla wszystkich? – Pieniądze nie mają z tym nic wspólnego. Skupujemy specjalne wyroby dla arcymaga. Wydało mi się, że czuję swąd spalenizny, gdy poruszył ten niebezpieczny temat. – Nie chcę o niczym wiedzieć! – warknęłam. – Wykonam kilka zadań dla waszego przywódcy, by spłacić dług, ale jeśli później będziecie za mną węszyć, będziecie mieli kłopoty. Opuścił oczy, gdy wbiłam w niego wyzywające spojrzenie. – Masz rację. A tak między nami, Darni nie jest moim przywódcą. Mogę go nie słuchać, jeśli spróbuje w nieuczciwy sposób wykorzystać swoją przewagę. Byłoby ciekawe dowiedzieć się, co czarownicy uważają za nieuczciwe. – A co z tym chłopcem? Czy on ma coś do powiedzenia? – Niech myśli, że przeciągnie mnie na swoją stronę, zobaczymy, co jeszcze mi powie. – Geris? – roześmiał się Shiv. – Nie ośmieliłby się. – On jest magiem czy kimś w tym rodzaju? To twój uczeń? – Nie, tak jak odgadłaś, jest uczonym. To ekspert od tormalińskiej sztuki z Uniwersytetu Vanamskiego. Czasami świat wydaje się, taki mały. Sama pochodzę z Vanamu i znam ponurą fasadę tamtejszego uniwersytetu. To jedna z budowli, które wyglądają ładnie tylko w przyćmionym świetle lub w śniegu. Nie mam pojęcia, co jest w środku. Uniwersytet jest wyłącznie dla bogaczy, którzy mogą sobie pozwolić na wysłanie zbytecznych synów i córek, żeby nauczyli się Saedrin tylko wie jakich nikomu niepotrzebnych rzeczy. Postanowiłam być dla Gerisa miła, jeśli będę miała okazję, i przekonać się, ile zdołam z niego wyciągnąć. Uważałam, że nie będzie to kosztowało zbyt wiele zachodu. – A co z Darnim? Czy on jest magiem? – Nie, tak naprawdę to nie. – Co to znaczy? Sądziłam, że ludzie rodzą się czarownikami. – Są nimi na tyle, na ile pozwala im wrodzone nibypokrewieństwo z żywiołami, ale to nie jest takie proste, jak się wydaje. – Nie bardzo rozumiem? Shiv był na tyle przyzwoity, żeby przybrać skruszoną minę. – Przepraszam. Moc czarownika wywodzi się z żywiołów. Zdolność wpływania na jakiś żywioł czyni cię czarownikiem i jest to cecha, z którą się rodzisz. Wypływa z twego wnętrza – nadal staramy się ustalić, w jaki sposób – i różni się siłą. W rzeczywistości prawdziwie potężnych magów jest niewielu, gdyż większość ludzi posiada zdolność wpływania tylko na jeden żywioł, co właśnie ich ogranicza. – Więc jak to jest z Darnim? – Ma podwójną zdolność, ale bardzo słabą. Jego rodzice mieszkają w Hadrumalu; jego matka gotuje dla mieszkańców jednego z pałaców, a ojciec jest piekarzem. Gdyby żył gdzie indziej, nikt nie zauważyłby jego zdolności. On sam po prostu był człowiekiem, który umiał w trudnych warunkach rozniecać ogień i miał lepsze od innych wyczucie pogody. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że w Hadrumalu, bajecznym mieście arcymaga, są kucharki i piekarze. To trochę podważało historie opisywane we wzniosłych balladach. Zadałam sobie pytanie, kto w tym mieście sprząta! – Kiedy stało się jasne, że ze swymi talentami nie nadaje się na maga, zaczął pracować jako agent arcymaga – ciągnął Shiv. – To jest jego pierwsza samodzielna misja, więc stara się sprawdzić sam siebie na różnych poziomach. – A kim są agenci arcymaga?! – wykrzyknąłem. Shiv zerknął na mnie z ukosa. – Planir nie siedzi w wysokiej wieży w Hadrumalu, wpatrując się we wróżebną misę, żeby zdobyć potrzebne informacje. Tak, to była pomyślna wiadomość. Jedną z niewielu dobrych stron czarowników jest to, że ci naprawdę niebezpieczni przezornie trzymają się na uboczu na swojej zakazanej wyspie. – A jakie jest w tym wszystkim twoje miejsce? – przyjrzałam się podejrzliwie Shivowi. – Ja jestem czarownikiem z Nadmorskiego Pałacu, adeptem wody, z powietrzem jako dodatkową specjalnością. Jestem członkiem Kręgu Doradców w Wielkiej Radzie. No cóż, jeśli o mnie chodzi, wszystko to były tylko słowa. – A co to oznacza? – To oznacza, że większość miejscowych czarowników będzie się przede mną płaszczyć, starając się dowiedzieć, w jakim naprawdę stopniu jestem bliski Planirowi. W Hadrumalu jestem tylko średniej wielkości rybą w pełnym stawie. W polu widzenia pojawiła się karczma, w której zaczęła się ta cała głupia przygoda. – Zaczekaj na zewnątrz, a ja zapłacę karczmarzowi i się spakuję. Shiv pokręcił głową. – Wejdę z tobą. Zjemy coś przed odjazdem. Zirytowana spiorunowałam go wzrokiem – zawsze dotrzymuję raz danego słowa. Kto wie, może Misaen naprawdę istnieje, a nie podoba mi się myśl, że po śmierci jego ogniste psy będą mnie ścigać w zaświatach. I tak już będę musiała gęsto się tłumaczyć przed Saedrinem. Chciałam się przekonać, czy Halice zdołała wysłać do mnie list, a także zostawić dla niej wiadomość. – Kiedyś będziesz musiał mi zaufać! – warknęłam. – Jestem głodny – odparł pojednawczym tonem Shiv. Ruszyłam pierwsza, czując się dość głupio. Rozczochrana jasnowłosa dziewka za barem uśmiechnęła się do Shiva, który odpowiedział jej wymuszonym uśmiechem i wypowiedział jakiś frazes, który miał się spodobać komuś takiemu jak ona. Zostawiłam ich i znalazłam karczmarza odszpuntowującego beczułkę w piwnicy. – Muszę jechać dalej, więc chcę zapłacić teraz. Czy mogę zostawić wynajętego konia w karczmie Pod Biegnącym Psem? – Oczywiście. Trzy marki wystarczą. Otworzyłam sakiewkę u pasa i zapłaciłam karczmarzowi. Ta karczma nie była tania, ale całkowity brak ciekawości u karczmarza powodował, że Halice i ja już nieraz się w niej zatrzymywałyśmy. „Postaraj się dostrzec dobre strony tej sytuacji – powiedziałam sobie w duchu. – Gdybyś wyjechała wcześniej, zmuszona, uciekając, zostawić niespłacony dług, bezpowrotnie straciłabyś to przytulne gniazdko”. – Czy przyszły do mnie jakieś wieści? Potrząsnął przecząco głową. – Na Saedrina! – Co się stało z Halice? Pomijając wszystko inne, chciałam, by ktoś zaufany dowiedział się, co mi się przytrafiło. – Czy mogę zostawić list i trochę pieniędzy? – Robiłyśmy to już niejeden raz i wiedziałam, że temu karczmarzowi mogę zaufać. – Oczywiście. Poszłam do mojego pokoju i szybko się spakowałam. Gdyby nie ciągły niepokój o Halice, na pewno rozważałabym w myśli wszystkie ewentualności wynikające z tego niespodziewanego zwrotu w mojej sytuacji. Napisałam do Halice krótki list pełen slangu hazardzistów oraz prywatnych aluzji i zapieczętowałam, odciskając w wosku imperialną koronę. Nic więcej nie mogłam zrobić, ale nadal nie byłam zadowolona. – Piszesz do kogoś? – Shiv wszedł bez pukania. – A potrzebuję na to twojego pozwolenia? Chcesz przeczytać mój list? – rzuciłam piskliwym z zaskoczenia głosem. – To nie jest konieczne. – Zarumienił się i odwrócił na pięcie. O dziwo, udało mi się wyprowadzić z równowagi tego tak zawsze irytująco opanowanego maga, chociaż nawet nie próbowałam tego zrobić. Zjedliśmy posiłek w milczeniu i odjechaliśmy. Shiv puścił swego wierzchowca kłusem. – Napisałam list do mojej partnerki. Miałyśmy się spotkać w tej karczmie. – Jeżeli musiałam towarzyszyć tej trójce, to ze względu na postawę Darniego i potulność chłopca uznałam, że lepiej byłoby, gdyby Shiv znów spoglądał na mnie przyjaźnie. Mag rozluźnił mięśnie i ściągnął wodze swojego rumaka, aż się z nim zrównałam. – Partnerki? Kochanki? – spytał, unosząc brwi. Roześmiałam się. – Łączą nas tylko interesy. Ona ma na imię Halice. – Więc, czy to ona... no – szukał słów – pozbywa się twoich... hm... nabytków? Rozzłościł mnie, ale szybko zrozumiałam, w czym rzecz. – Uciekam się do kradzieży tylko w wyjątkowych wypadkach. Gramy w runy. – Mogę z tobą kiedyś zagrać. – Grać z kimś, kto widzi poprzez kości? Na pewno nie! – wypaliłam bez namysłu, zanim zdołałam ugryźć się w język, ale Shiv się nie obraził. – Jeżeli żyjesz z gry w runy i pracujesz z przyjaciółką, przypuszczam, że kości nie zawsze padają bez twojej pomocy – zauważył. – Ty nie użyjesz swoich umiejętności, a ja – moich. Zgoda? – Zgoda. – Istotnie taka perspektywa wydała mi się interesująca. – Więc kiedy ma przybyć twoja przyjaciółka? – Obawiam się, że już się spóźniła. To dlatego zwinęłam ten przeklęty kufel. Z powodu tego opóźnienia kończyły mi się pieniądze. Shiv ściągnął wodze i zatrzymał konia. – A chciałabyś się dowiedzieć, co się stało z twoją partnerką? Popatrzyłam na niego z otwartymi ze zdumienia ustami. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Jeżeli masz coś, co do niej należy, albo coś, czego regularnie dotykała, powinienem ją odnaleźć. – Z ulgą znów ujrzałam uśmiech na jego twarzy. – To należy do zawodu tropiciela. – Jasne. – Chciałam to zobaczyć. Sięgnęłam do sakwy przy siodle i wyjęłam ulubiony zestaw kości Halice. – To będzie dobre? – Oczywiście. – Shiv złapał woreczek, który mu rzuciłam, i skierował konia na pobocze drogi. Z ciekawością zbliżyłam się do niego, kiedy zsiadł z wierzchowca obok dużej kałuży. Wyjął z kieszeni buteleczkę z niebieskim płynem. Później przykucnął i wylał kilka kropel na powierzchnię wody. Uklękłam obok niego i patrzyłam szeroko otwartymi oczami, jak kałuża zaczęła świecić zielonkawym blaskiem. Shiv zamknął oczy i ścisnął w dłoni runy Halice; taka sama niesamowita poświata otoczyła jego pięść. Zadrżałam mimo woli. Magiczne światło odróżnia to, co prawdziwe, od fałszywego i widziałam je zaledwie kilka razy w życiu. Spotkałam wielu oszustów podających się za magów i wydaje się godne uwagi, jakie mnóstwo powodów podają, by wyjaśnić, dlaczego muszą ukryć zewnętrzne oznaki czarów, które rzekomo rzucają. Shiv odetchnął głęboko i zielonkawy blask okalający jego rękę dosięgnął powierzchni kałuży. – Spójrz w wodę – rozkazał, otwierając oczy. Posłuchałam i nie mogłam powstrzymać okrzyku zdumienia. To ona, to Halice! – Spojrzałam na obraz w wodzie. Wydawało mi się, że patrzę przez grube szkło, ale bez trudu ją rozpoznałam. Zagryzłam wargi; Halice leżała w łożu z zamkniętymi oczami, a jej zmierzwione włosy kłębiły się nad spoconą twarzą. Prawą nogę miała obandażowaną od stopy po biodro, w łupkach. To wyglądało niedobrze. Krew splamiła opatrunek. Było to na pewno skomplikowane złamanie – nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. – Jest ranna – zauważył niepotrzebnie Shiv. – Czy wiesz, gdzie to jest? Wpatrywałam się bacznie w zamglony obraz, szukając jakiejś wskazówki, ale żadnej nie znalazłam. – To jakaś karczma, ale nie umiem powiedzieć, gdzie jest. Shiv nakreślił na wodzie kilka linii i odbicie poruszyło się i przesunęło. Przypomniało mi to, jak kiedyś siedziałam na wozie, patrząc do tyłu, gdy koń szybko galopował. Pamiętam, jak wszystko wokół stawało się coraz mniejsze. Tak właśnie najlepiej mogę opisać sposób, w jaki zmienił się obraz w kałuży. Po kilku sekundach patrzyliśmy na karczmę z zewnątrz. Odetchnęłam z ulgą. – To zajazd Pod Zieloną Żabą w Środkowym Reckinie, wszędzie poznałabym ten charakterystyczny dach bazarku nabiałowego. – Karczma była dość porządna, a co ważniejsze, miasteczko to miało godnego zaufania aptekarza. Nasi partnerzy, bracia Sorgrad i Sorgren, przedstawili mu nas, kiedy na skutek dość skomplikowanego przedsięwzięcia miałam poważnie zranione ramię. Shiv zmarszczył czoło. – To na drodze do Selerimy, prawda? Tuż za Trzema Mostami? Skinęłam głową. – Czemu pytasz? – Znam kogoś, kto mieszka w pobliżu tego miasteczka. Mogę go poprosić, żeby dopilnował, by dobrze zaopiekowano się twoją przyjaciółką. Halice na pewno by mi nie podziękowała za to, że oddałam ją pod opiekę jakiegoś czarownika. Nie sądziłam jednak, iż bardzo pragnie umrzeć na gangrenę lub od jakiejś gorączki. – Czy twój znajomy mógłby jej przekazać trochę pieniędzy i zadbać, żeby zajął się nią tamtejszy aptekarz? Zapłacę mu za to, jeśli trochę zaczeka. – Oczywiście – skinął głową Shiv. – On sam również zna się na leczeniu – dodał. Wzięłam głęboki oddech – mieliśmy przecież wzajemnie sobie ufać. Widziałam ludzi okaleczonych na resztę życia po takich złamaniach. – Możesz do niego napisać? Na pewno jakiś dyliżans wyrusza do Selerimy dziś lub jutro i woźnica mógłby wziąć twój list. – Nie ma takiej potrzeby. – Shiv uśmiechnął się i podniósł ręce do góry. Słabe niebieskozielone światło zawisło nad jego głową i popłynęło z wiatrem wiejącym wzdłuż drogi. Oczy miał otwarte, lecz niewidzące. Machnęłam przed nimi ręką, lecz nawet nie mrugnął, jego umysł był kilometry stąd. Zaufał mi, choć mogłam się zemścić i kiedy tak stał obok mnie, wbić mu nóż między żebra. No cóż, mogłabym spróbować, pomyślałam: czarownik mający choć odrobinę rozsądku na pewno umiał się bronić przed takimi atakami. W ostateczności mogłabym wsiąść na konia i w jednej chwili zniknąć wśród drzew. Niechby wtedy spróbował mnie znaleźć. Czasami żałuję, że tego nie zrobiłam. Moja matka zawsze mawiała, że pewnego dnia ciekawość zaprowadzi mnie na szubienicę. Ale teraz zainteresowała mnie ta cała sprawa i chciałam się dowiedzieć, co łączyło cenne antyki, agentów arcymaga i uczonych z Uniwersytetu Vanamskiego. Byłam nie tylko hazardzistką; miałyśmy takie przyjaciółki jak Charoleia, której rola „wielmożnej pani Alaric, wydziedziczonej damy”, przyniosła nam wielkie zyski w różnych miejscach. Poufne informacje, a szczególnie wiedza o mających nastąpić ważnych wydarzeniach, mogły uczynić mnie bogatą, zaś arcymag musiał być w to porządnie wplątany, czyż nie tak? Halice nie ruszy się z miejsca przez dłuższy czas, a ja nie nadaję się na pielęgniarkę, więc nic nie zyskam, siedząc i trzymając ją za rękę, kiedy jej noga będzie się zrastać. Może jednak ta gra przyniesie mi mimo wszystko pewne korzyści. Karczma Pod Starą Beczką przy drodze do Hanchetu na wschód od Oakmontu trzynastego dnia przedjesieni Casuel rozejrzał się po małej izdebce i pociągnął nosem. Uznał, że jest odpowiednia. Ściągnął miękką, podniszczoną pościel z łoża i rzucił ją niedbale w kąt. Z zadowoleniem stwierdził brak śladów robactwa, ale ostrożności nigdy nie za wiele. Starannie obejrzał wypchany końskim włosiem materac, zanim zasłał go własną świeżą pościelą i obficie skropił wszystko dokoła i łoże wodą z octem. Usłyszał pukanie i niewyraźne pytanie przez drzwi. – Przepraszam, czy zechciałbyś powtórzyć? – Casuel otworzył drzwi, starając się mówić uprzejmie i ukryć pogardę dla płaszczącego się przed nim siwowłosego wieśniaka. Nie powinien przecież niepotrzebnie go denerwować. Trzeba zachowywać się uprzejmie wobec ludzi niższych stanem, przypomniał sobie. Karczmarz powiedział coś szybko w niezrozumiałym dialekcie do chłopca trzymającego dzban z gorącą wodą i obaj powstrzymali uśmiech. – Zapytałem – starzec mówił dalej z naciskiem – czy wasze wysokości raczą dziś wieczorem spożyć kolację we wspólnej izbie, czy też może pragną wynająć dla siebie salonik? – W uśmiechu karczmarza można było dostrzec cień lubieżności. – Będziemy jeść samotnie, jak nakazuje zwyczaj, wtedy gdy podróżuje się ze szlachetnie urodzoną damą – Casuel powiedział to powoli, by podkreślić czystość swojej wymowy. Przykład rodowitego Tormalińczyka powinien pokazać tym wieśniakom, jak okropnie zniekształcają ten szlachetny język, pomyślał z zadowoleniem. – Jak wasza dostojność sobie życzy. – Starzec gestem polecił chłopcu opuścić izdebkę, przymykając drzwi, lecz ich nie zamykając. Casuel, syknąwszy z irytacji, ruszył, by je zamknąć na klamkę, i spochmurniał, gdy usłyszał, że tamtych dwóch mówi o nim, schodząc po trzeszczących schodach. – Wujku, jak ci się zdaje, czym on się zajmuje? Uważasz, że sprzedaje książki i tym podobne? – Mimo pięknego stroju nie sprzeda wiele, jeśli nie będzie się lepiej zachowywał. Z taką postawą nawet osła nie namówiłby do kupna czegokolwiek. – Więc kim jest ta panienka? Uważasz, że zanurza w niej swoje pióro? – Nie wygląda na taką, jest za młoda i za spokojna. Taka nie umiałaby walczyć o kawałek sera nawet z myszą. Casuel zatrzasnął drzwi tak gwałtownie, że aż zachybotał się płomyk świecy. Stał przez chwilę, zastanawiając się, co powiedzieć temu zuchwałemu młokosowi, a potem zdjął koszulę, by zmyć z ciała podróżny kurz. Wzdragając się na wspomnienie jazdy niewielkim dyliżansem, wciśnięty między ludzi, których stan znał tylko Raeponin, najpierw bacznie przyjrzał się swoim białym ramionom i dość wąskiej klatce piersiowej i złagodniał nieco, nie zauważywszy śladów ukąszeń pcheł. Pędzlem o srebrnym trzonku roztrzepał mydło na pianę i energicznie namydlił twarz. Później Casuel podniósł wypolerowane stalowe zwierciadełko, przechylając je tak, by padało nań jak najwięcej światła. Przyjrzał się sobie, czerpiąc zadowolenie z arystokratycznych konturów czoła i szczęki. Krew rodu Devoir nadal znaczyła jego synów rysami twarzy tchnącymi starożytną mocą, pomyślał, odzyskując dobry humor. Ostrożnie pociągnął cienkie, stalowe ostrze brzytwy w dół, żeby nawet kropla tej szlachetnej – jeśli już nie szlacheckiej – krwi nie splamiła jego ręcznika. Odwracając się w stronę torby podróżnej po przybory toaletowe, spojrzał na skromną kolekcję wyblakłych woluminów ułożonych w zgrabny stos na podrapanym stole obok mniejszej, nierównej sterty pergaminów. Na moment stracił panowanie nad sobą. Może lepiej byłoby mieć coś więcej do pokazania Usarze po powrocie do Hadrumalu, czyż nie? W zamyśleniu zaczesał do tyłu faliste, kasztanowe włosy. Ktoś nieśmiało zastukał do drzwi. – Proszę wejść. Allin z wahaniem zajrzała do środka, zanim weszła. – Pani karczmarka powiedziała, że kolacja jest już gotowa. – Dygnęła, zreflektowała się i płomienny rumieniec rozlał się na jej twarzy. – Mówiłem ci już, Allin, że nie musisz tego robić. – Casuel starał się zapanować nad zniecierpliwieniem, nie chcąc, by dziewczyna znów wybuchnęła płaczem, zwłaszcza teraz, kiedy byli sami w jego sypialni, a on nie miał na sobie koszuli. – Przepraszam, panie Devoir. – Allin nagle schyliła głowę i niepotrzebnie wygładziła suknię, mówiąc bardzo cicho, niemal niedosłyszalnie. – Nie musisz mnie przepraszać – powiedział Casuel tonem, jak mu się zdawało, życzliwym. – Pamiętaj, że magowie powinni budzić szacunek. Musisz się do tego przyzwyczaić. Wyciągnął z torby czystą koszulę i zmarszczył brwi, widząc, że jest pognieciona. – Czy odpowiada ci twoja sypialnia? – O, tak! – Allin zacisnęła pulchne ręce. – Chociaż wolałabym spać w izbie dla kobiet, jeśli to bardziej stosowne. – Pamiętaj, że już nigdy nie będziesz dzieliła posłania z twoimi siostrami ani tym bardziej nie będziesz spała z nieznajomymi kobietami we wspólnej sypialni. – Casuel strzepał kurz z rękawa kaftana. – Zejdźmy na kolację. Pokażę ci księgę, którą dzisiaj kupiłem. Podniósł parę woluminów i kilka listów. Allin zamknęła usta, nie mówiąc tego, co zamierzała dodać, i posłusznie wzięła Casuela pod rękę, biegnąc, by dotrzymać mu kroku. Chociaż był średniego wzrostu, nadal przewyższał ją o głowę, a może nawet jeszcze bardziej. Uśmiechnął się i znów zapytał siebie w duchu, na jak wielkie zniecierpliwienie sobie pozwolił. Na pewno dziewczyna powinna być zachwycona perspektywą własnego pokoju; przecież nigdy dotąd nie zaznała takiej prywatności. Salonik przyjemnie go zaskoczył, gdyż był czysty, choć skromnie umeblowany. Kiedy usiedli przy staroświeckim stole, do tego niewielkiego pomieszczenia weszła otyła kobieta, odsuwając drzwi biodrami, gdyż w rękach trzymała pełną tacę. – Przepraszam, wasza dostojność. – Kobieta ukłoniła się niedbale i odsunęła na bok księgi oraz papiery Casuela, by zrobić miejsce dla tacy. – Ja to zrobię! – warknął Casuel, chwytając cenny wolumin, by uchronić go przed zalaniem zupą. – Jest tu rosół, potrawka z drobiu, barani pudding, ser i krem jabłkowy – powiedziała karczmarka z zadowoleniem. – Jedz na zdrowie, serdeńko, przydałoby ci się trochę więcej ciała. Casuel otworzył usta, ale nie zdołał wymyślić ciętej repliki, zanim otyła dama odeszła z szelestem samodziałowych spódnic. Smaczny zapach płynący z talerzy sprawił, że poczuł ssanie w żołądku, przypominające mu, ile czasu upłynęło, odkąd zjadł śniadanie. – To wszystko wygląda bardzo dobrze – powiedział z pewnym zaskoczeniem. Allin zerwała się z krzesła i podeszła, by podać mu kawałek pieczonej kury. – Siadaj! – warknął Casuel i natychmiast tego pożałował, gdyż oczy dziewczyny zaszkliły się łzami. Pochyliła głowę tak, że widział dobrze jej warkocze upięte na czubku głowy. Casuel westchnął z irytacją. – Musisz zrozumieć, Allin. Jesteś maginią z urodzenia, masz rzadki i cenny talent. Rozumiem, że to wszystko jest dla ciebie nowe i trochę niepokojące, ale zabiorę cię ze sobą do Hadrumalu i zostaniesz uczennicą w jednym z pałaców. Wierz mi, twoje życie się zmieniło, i to na lepsze. Wiem, że potrzebujesz czasu, by się do tego przyzwyczaić. Pamiętaj jednak, iż już nie jesteś pogardzaną najmłodszą córką, którą wszyscy pomiatają. A teraz zjedz trochę zupy. Podsunął wazę w jej stronę i po długiej chwili Allin wytarła oczy brzegiem szala i z wahaniem nalała sobie trochę zupy. Jedli w niezręcznym milczeniu. Allin mruknęła coś z wahaniem, ale Casuel nie uchwycił jej słów, gdyż jej lescaryjski akcent sprawiał, że nie zawsze ją rozumiał. – Przepraszam, co powiedziałaś? – Zapytałam, kiedy udamy się do Hadrumalu. – Allin zerknęła na niego spod grzywki. Podmuch wiatru szarpnął okiennicami i złociste ozdoby na poszarpanym grzbiecie jednego z jego ostatnich nabytków zalśniły w migotliwym blasku świecy. Casuelowi, który miał usta pełne baraniego puddingu, potrawa nagle wydała się ciężka i tłusta. Bez wątpienia była to stara kopia Szpiega Minrinela. Notatki na marginesach sprawiały wrażenie interesujących, lecz na pewno nikt nie nazwałby tej księgi rzadką. Odsunął talerz z baraniną na bok. – Nie sądzę, by stało się to wcześniej niż po Równonocy. – Z roztargnieniem nabrał łyżką trochę kremu jabłkowego. – Muszę zrobić coś ważnego dla Usary. – Czy on jest bardzo wielkim magiem? – spytała Allin z cieniem lęku w głosie. Casuel musiał się roześmiać. – Niezupełnie. Jest niewiele starszy ode mnie, nikt nie nazwałby go osobą władczą. Ma rangę starszego czarownika w Pałacu Terrene, gdzie ja sam studiuję, ale został członkiem Wielkiej Rady i plotka głosi, że arcymag słucha go od czasu do czasu. – A ty pracujesz dla niego? – To nie takie proste. – Casuel pociągnął kilka łyków piwa i wzdrygnął się, z tęsknotą myśląc o dobrym winie. – Usara prawdopodobnie poddaje mnie próbie, by sprawdzić, czy nadaję się na ucznia, dając mi możliwość współpracy nad pewnym specjalnym projektem. Z uznaniem dla siebie samego skinął głową. – Urodziłem się w Tormalinie, moim żywiołem, tak jak jego, jest woda. Któż lepiej mógłby mu pomóc w badaniach nad upadkiem Imperium Tormalińskiego? Założę się, że dowiem się więcej o ostatnich dniach Imperium niż pięciu dowolnych członków Wielkiej Rady, których mógłby wymienić. – Księgi, które kupiłeś od mojego ojca, są dla Usary? – Właśnie. – Casuel przegnał niegodną myśl, że cena za te bez wątpienia potrzebne woluminy okazała się wyższa, niż przewidywał. Uznał jednak, że zrobił dobry interes; przecież tamten mężczyzna rozpaczliwie pragnął otrzymać zapłatę za cenne księgi przed nadejściem zimy. Wygnani ze swego lescaryjskiego domu przez zmienne koleje letnich walk rodzice Allin usiłowali wykarmić swoje liczne potomstwo, gdy usłyszeli o wędrownym uczonym zainteresowanym kupnem ksiąg. Ale kiedy tylko Casuel zorientował się, że dziewczynka, która zawsze rozpalała ogień, jest urodzoną maginią, nie mógł przecież jej tam zostawić. Zresztą zabranie jednego dziecka, którego zaganiany ojciec już nie będzie musiał karmić, było dla niego równie ważne, jak pieniądze. Zwłaszcza wiecznie głodnego dziecka, zauważył, patrząc, jak Allin pochłania krem jabłkowy ze smakiem, lecz nieelegancko. Dolał sobie piwa i pochylił się do przodu, ulegając chęci zwierzenia się komuś. – Problem w tym, że ja sam uważam, iż Usara nie tylko mnie wysłał do realizacji swego projektu na kontynencie. Kiedy Usara zwrócił się z tym do mnie, uznałem za stosowne mieć oko na niego i na jego uznanych uczniów. Różni ludzie prowadzili rozmowy, o których trudno powiedzieć, czy mają jakieś znaczenie. Wbił nóż w ser i powąchał go z powątpiewaniem. Za bardzo przypominał mu ten rodzaj sera, który jego matka wkładała do pułapek na myszy. – Nie wiem, jak powinienem postąpić. Może będzie dla mnie korzystne, jeśli wrócę jako pierwszy, mając niewiele na początek, ale kilka niezłych tropów, ponieważ wtedy Usara będzie mógł mnie zatrzymać w bardziej oficjalny sposób, wpisując do grupy swoich uczniów. Z drugiej jednak strony, ponieważ zbliża się Równonoc, odbędzie się wiele jarmarków, ludzie będą kupować i sprzedawać różne rzeczy, pojawią się skrybowie z zapasami przypadkowo zgromadzonych ksiąg i tak dalej. Może warto jeszcze poczekać. Mogę znaleźć coś naprawdę robiącego wrażenie. Casuel ponownie wbił nóż w ser z dziką irytacją i nagle odsunął się z krzesłem tak gwałtownie, że aż stół się zakołysał. – Chociaż prawdopodobnie po powrocie okaże się, że Shiwalan Ralsere wrócił z takimi samymi rezultatami dzień wcześniej. – Zdaje się, że niezbyt go lubisz – zauważyła nieśmiało Allin. – Osobiście nie mam nic przeciwko niemu – skłamał Casuel. – Po prostu chodzi o to, że wszystko, jak się zdaje, przychodzi mu zbyt łatwo. To niesprawiedliwe. Shiwalan nie zrobił nawet połowy tego co ja, ale w ciągu trzech lat po przybyciu do Hadrumalu chodził jak cień za takimi magami jak Rafrid i nawet za maginią Shannet. Jeśli o nią chodzi, to nie przyjęła ucznia od dziesięciu lat i nagle zainteresowała się Shiwalanem Ralsere, pomijając magów, którzy przez wiele lat przygotowywali się do nauki, czekając, aż ktoś zechce ich nauczać. Piwo przestało się trząść w dzbanie i jego powierzchnia zalśniła w blasku świecy. Nagła myśl odwróciła uwagę Casuela od tych często powtarzanych skarg. – Widzisz, ja podejrzewam, że Shiwalan jest podstępny i że używa swoich mocy dla zapewnienia sobie awansu. Na przykład jasnowidzenia. Podobno jest w tym dobry. A właśnie nad tym pracowała Shannet, zamknięta w swojej wieży; w każdym razie tak wieść niesie. – Czy ja mogę być jasnowidzącą? – Nieco za małe oczy Allin zabłysły. – No cóż, najlepsi w tym są magowie związani z wodą. Twoim żywiołem jest ogień, ale tego też powinnaś się nauczyć. Mnie się to udało. Allin spojrzała na Casuela z podziwem, co mile połechtało jego próżność. Nagle poczuł się niebywale odważny. Usiłując ignorować ucisk w brzuchu na myśl o swojej odwadze, Casuel sięgnął po talerz i nalał doń wody. – Pokażę ci. W skrzyneczce z przyborami do pisania poszukał atramentu i ostrożnie wylał kilka kropli na powierzchnię wody. Światło barwy bursztynu uparcie migotało wokół jego palców, zanim zamienił je w brudnozielone, które słabo oświetliło wodę. Zagryzając wargi, Casuel skupił się, malując w myśli sygnet Shiva, co przyszło mu łatwo, gdyż dostatecznie długo nosił jego odcisk na policzku po tamtym haniebnym incydencie w dzień Letniego Przesilenia. To wspomnienie odwróciło jego uwagę i musiał zacząć wszystko od nowa. Świeże ślady atramentu zawirowały w wodzie, a potem Casuel ujrzał zamazany obraz Shiwalana siedzącego w jakiejś karczmie, znacznie lepszej od tej nory, zauważył z rozdrażnieniem. – To jest Ralsere. – Kto mu towarzyszy? – Allin z otwartymi ustami wpatrywała się w misę. Casuel spochmurniał, patrząc na pełną życia rudowłosą dziewczynę pijącą z Shiwalanem piwo i grającą w runy. – Jakaś kobieta z Leśnego Ludu, która dopiero co opuściła swoje lasy i wyobraża sobie, że ma u niego jakieś szansę – mruknął. – Czeka ją niespodzianka, jeśli już ma plany na dzisiejszą noc. – Słucham? – Nic, nic – odrzekł pospiesznie Casuel. „W istocie ta dziwka jest dość urodziwa. Dlaczego ja nigdy nie spotykam takich kobiet” – zastanowił się, zerkając z ukosa na niedojrzałą przysadzistą postać, brzydką, okrągłą twarz i zadarty nos Allin. Fala pożądania opadła, gdy rozpoznał mężczyznę siedzącego w przeciwległym krańcu izby. – Darni Fallion? Co on tam robi? Casuel z otwartymi ustami patrzył, jak Shiwalan przeszedł na drugą stronę izby, by zamienić kilka słów z najemnikiem, zanim wrócił do dziewczyny. Jego poruszenie udzieliło się wodzie i wizja rozpłynęła się w mieszaninę zielonych jak mchy i brązowych plam. Casuel zignorował to i atrament plamił teraz popękane szkliwo misy. – Kim jest ten drugi mężczyzna? – To jeden z agentów arcymaga – odrzekł ponuro Casuel. – To może być poważna sprawa. Chciałem powiedzieć, że jako agent niewiele znaczy, ale jeżeli Shiwalan podróżuje z Darnim, znaczy to, iż Planir jest w to w jakiś sposób zamieszany. Casuel za nic nie mógł przepuścić takiej okazji. Musi się dowiedzieć, co się dzieje. – Zaczekaj tutaj. Casuel zostawił Allin siedzącą z szeroko otwartymi oczami przy stole, wyszedł z saloniku i wrócił ze swoim zwierciadłem. Niezwykle – jak na niego – zaabsorbowany otworzył okiennice i postawił na parapecie świecę, nie zwracając uwagi na lodowate podmuchy wiatru. Allin zadrżała i szczelniej otuliła się szalem, zachowując spokój, wpajany jej od dziecka, którym przestała być tak niedawno. Siadając na zydlu, Casuel strzelił palcami i pomarańczowy ogień zapalił świecę, która rzucając wyzwanie wiatrowi, paliła się nieruchomym płomieniem. Casuel ustawił zwierciadło tak, by odbiło się w nim światło świecy. Zwierciadło zapłonęło własnym blaskiem, odbijając złociste światło na skupioną twarz Casuela, a potem w oczy Allin, kiedy podeszła, by spojrzeć mu przez ramię na obrazy widoczne na lśniącej powierzchni. – Więc dokąd się teraz udajemy? – W pokoju, w którym panowała głęboka cisza, głos miniaturowej postaci wydawał się cichy i stłumiony. – Kto to taki? – szepnęła Allin z wahaniem. – Geris, denerwujący młokos z Uniwersytetu Vanamskiego. Jeden Saedrin wie, co on tam robi! Casuel nie odrywał oczu od zwierciadła, gdzie teraz wyraźnie widział Darniego. – Drede, Eyhorne, potem Hanchet. – Darni dla podkreślenia wagi swoich słów postukał w mapę. – Jak daleko zabieramy tę dziewczynę? – Geris zniżył głos, patrząc niepewnie na drugą stronę izby. Darni wzruszył ramionami. – Dopóki strażnicy nie zaczną jej szukać, może nam towarzyszyć, o ile okaże się przydatna. Wiele zależy od tego, czy zdoła zdobyć dla nas ten przedmiot, czy nie. Jeśli jej się to uda i skontaktujemy się w Hanchet z człowiekiem, którego mi polecono, zawrócimy do Friernu. Może ta chciwa krowa zarobi swoją część tych pieniędzy. – Jesteś pewien? To będzie bardzo ryzykowne. – Gerisowi wyraźnie coś się nie podobało i przenosił spojrzenie z Darniego na pozostałe osoby siedzące w przeciwległym krańcu pokoju. Darni pociągnął długi łyk piwa, zanim odpowiedział cichym, monotonnym głosem: – Jeżeli tamten zielarz ma rację, są to księgi, których potrzebujemy, i w żaden inny sposób nie dostaniemy ich od Armilego. Słyszałeś aptekarza: jest pewien, że szambelan mieszka teraz w Hanchet i z radością sporządzi dla nas plan biblioteki w zamian za niewielką zapłatę i obietnicę zemsty. Wiesz, że zastanawiałem się, gdzie możemy znaleźć kogoś, kto zna górne piętro rezydencji Armilego, nie zwracając na siebie uwagi. – A jeśli ją złapią? – Geris podniósł głos i Darni spojrzał na niego ponuro. – Jeżeli lord Armile będzie miał kogoś, kogo złapie i będzie mógł postawić pod pręgierzem czy powiesić, jeśli tak mu się spodoba, to nie będzie chciał dalej szukać. Zresztą kto jej uwierzy, jeśli zacznie mówić o czarownikach, którzy ją wynajęli? – Nadal mi się to nie podoba – rzucił wyzywającym tonem Geris. – Nie musi ci się to podobać — to nie ty podejmujesz decyzję. – Głos Darniego zabrzmiał zgrzytliwie w metalowym zwierciadle. – Albo jest dostatecznie biegła w swoim fachu, by nie wpaść w kłopoty, albo musi zaakceptować to, co przyniosą upadające runy losu. W każdym razie, jeśli się kompletnie skompromituje przy swoim pierwszym zadaniu, nie będziemy musieli jej zabierać do Friernu, prawda? Zapłacimy jej i zostawimy. Casuel wpatrywał się w zwierciadło, przerażony tym, co usłyszał. – Nie mogę uwierzyć! Ta dziewczyna nie jest żadną dziwką, która lubi się zabawić, ale zwykłą złodziejką! – Potrząsnął głową. Znów podniecenie Casuela zniszczyło obraz. Zaklął i zatrzasnął okiennice, gdyż wiał przenikliwy wiatr. – Czy oni zamierzają kogoś okraść? – Allin spojrzała na niego osłupiała. – Nie to jest najgorsze! Pomyśl, wszystko wskazuje na to, że może im się to udać! Zawsze podejrzewałem, że Shiwalan knuje intrygi, by awansować, a ten Darni nie jest lepszy od zwykłego najemnego nożownika. Pół roku mojej gorliwej pracy zostanie pominięte, chociaż tamta para ma moralność szczurów portowych! Casuel z zaskoczeniem spojrzał na swoje ręce, które trzęsły się z bezsilnej złości i uczucia zawodu. – Niech ich obu porazi raeponiński syfilis! – zaklął. – Czy zamierzasz coś zrobić w tej sprawie? Casuel otworzył usta, by zaprzeczyć, ale nie zaniknąwszy ich, znieruchomiał i patrzył przez chwilę w przestrzeń niewidzącym spojrzeniem. Odkaszlnął i w zamyśleniu pociągnął łyk piwa. – No cóż, jeżeli oni gotowi są uciec się do takich nikczemnych sztuczek, powinienem coś z tym zrobić, prawda? A jeśli im się nie uda? Jeżeli trop takiego spisku doprowadzi strażników do czarownika oraz agenta arcymaga, reputacja Hadrumalu zawiśnie obok tej rudej dziwki na szubienicy! Ufne, pełne szacunku spojrzenie Allin pobudziło go do działania. Casuel wyjął z sakwy długą, grubą księgę. – Co to takiego? – To przewodnik, mapy dróg, którymi kursują dyliżansy – odparł z zadowoleniem. – Bądź cicho przez moment. W kilka chwil znalazł drogi, których szukał, ale odszukanie odsyłaczy nie było łatwe, gdyż musiał jednocześnie rozłożyć kilka map. Casuel zaklął pod nosem. Tak, tu jest Hanchet. To niewielka miejscowość, prawda? Istnieje tylko po to, by obsługiwać podróżnych przejeżdżających przez mosty przerzucone u zbiegu dwóch rzek. To nie jest prawdziwe miasto w tormalińskim znaczeniu tego słowa. – Spójrz, moglibyśmy tam dotrzeć pojutrze – szepnął w końcu. Drżącymi rękami złożył mapy. – Nie, musimy zachować poczucie rzeczywistości. Przede wszystkim nie mamy pojęcia, z kim powinniśmy się skontaktować na początku. Wiemy tylko, że szukają kogoś, kto był szambelanem u lorda Armile’a. – Jeśli to miasteczko jest podobne do tego, w którym ostatnio mieszkałam, nietrudno będzie go znaleźć. W takiej dziurze wszyscy się znają jak łyse konie – powiedziała nieśmiało Allin. Casuel spojrzał na nią w zamyśleniu. – Miejscowe plotkarki wiedziałyby o czymś takim, prawda? Wiem, że moja matka i jej kółko krawieckie na pewno by wiedziały. Przypuszczam, że jest tam jakaś karczma, gdzie mógłbym zadać kilka pytań, nie budząc niczyich podejrzeń. Oburzenie ścisnęło go za gardło i pociągnął długi łyk piwa, żeby się uspokoić. – Jak Ralsere i Darni mają czelność układać plany ograbienia lorda Armile’a? Friern to jedno z nielicznych lenn między tym miejscem a Col, gdzie powozy nie grzęzną na drogach po osie, a konie nie są unurzane w błocie po pęciny! To jedne z najbezpieczniejszych dróg w okolicy, jeśli już o tym mowa. Pamiętasz tych rozbójników, których widzieliśmy za tamtą halą targową chłostanych, zakutych w dyby? – Tak, pamiętam! – Ostry ton głosu Allin zaskoczył Casuela, zanim zrozumiał, jak wielką wagę wygnana z własnego domu przez wojnę domową rodzina przywiązuje do przestrzegania prawa. Spojrzał na drugą stronę pokoju, wpatrzony w dal, poza jego pokryte wapnem ściany. Po długiej chwili wyprostował się w krześle. – Mógłbym zebrać trochę informacji o tym szambelanie, to na pewno nam nie zaszkodzi. Jeżeli okaże się, że ten lord Armile ma jakieś księgi, których pragnie Usara, dlaczego nie mógłbym zwrócić się do niego otwarcie? Raeponin, jak mówią, wynagradza chętnych do działania, czyż nie tak? – Jesteś pewien? – Allin spojrzała na niego obojętnie. Casuel zaczął chodzić tam i z powrotem po nierównej podłodze, a zuchwałość zrodzona z długo skrywanych uraz i złości stopniowo zwyciężyła jego wrodzoną ostrożność. – Muszę zwrócić na siebie uwagę Usary, po prostu muszę, a to oznacza ryzyko, prawda? Przystanął, obrócił się na pięcie z miną człowieka, który właśnie podjął ważną decyzję, i sięgnął pod kaftan, skąd wyjął wypchaną sakiewkę z pieniędzmi. – Ralsere musi kraść księgi, a nie kupować je jak uczciwy człowiek, ponieważ trwoni pieniądze arcymaga w luksusowych zajazdach. Położył przed sobą złotą monetę z szyderczym uśmiechem na twarzy. – Po prostu mogę go poprosić, by pozwolił mi obejrzeć swoją bibliotekę, a potem zaproponować godziwą cenę. Dlaczego nie? Lord Armile na pewno jest rozsądnym człowiekiem. Przecież pochodzi ze szlachetnego rodu, nawet jeśli jest tylko ensaimińskim wielmożą z pogranicza. Wyniosły uśmiech wykrzywił usta Casuela. – Uważam, że nie powinniśmy komplikować sprawy, mówiąc mu, że jesteśmy czarownikami. Sądzę, że podawanie się za kupca handlującego księgami jest wystarczającym wyjaśnieniem. Uśmiech na jego twarzy przygasł i Casuel zmarszczył brwi. – Allin, nie chcę, żebyś mówiła o tym komukolwiek, kiedy dotrzemy do Hadrumalu, w każdym razie nie przed moją prywatną rozmową z Usarą. Takie postępowanie mogłoby rzucić cień na godność czarownika, gdyby się o tym dowiedziano. Oczywiście moim obowiązkiem jest dopilnować, by w przyszłości uniemożliwiono Shiwalanowi i jego wspólnikom takie ryzykowne działania, nie chcę jednak, żeby wyglądało na to, iż po prostu obgaduję innego ucznia. Muszę starannie wybrać odpowiedni moment. Projekt Usary musi być ważny, jeżeli sam arcymag jest w to zaangażowany, choćby w niewielkim stopniu, to zaś wymaga współpracy, a nie konfrontacji między magami. Czy to rozumiesz? Allin pośpiesznie skinęła głową. – Oczywiście. Nikomu nic nie powiem. Casuel uśmiechnął się z aprobatą, słysząc słowa świadczące o jej bezkrytycznym posłuszeństwie. – Dobrze będziesz sobie radzić w Hadrumalu, moja droga. Masz bystry umysł i odpowiednie nastawienie. Dopilnuję, żebyś dostała się na naukę do jednego z najlepszych pałaców. To powinno być łatwe do załatwienia, po tym jak wywrze odpowiednie wrażenie na Usarze, okiełzna zapędy Shiwalana i zapewni sobie uznanie zwierzchników, którego z niezrozumiałych powodów do tej pory nie zyskał. Echo zapamiętanego bólu odżyło w szczęce Casuela. Nadal pozostawał problem Darniego. Czyż to nie on jako jedyny pozostał w jednej z portowych karczem w Hadrumalu, kiedy tamtejsi żeglarze wyzwali wszystkich klientów do walki na pięści? Byłoby lepiej, gdyby Usara pominął jego imię, kiedy zameldował o tym haniebnym incydencie Planirowi. Ale w jaki inny sposób Casuel mógł zwrócić na siebie uwagę arcymaga? Będzie musiał się nad tym poważnie zastanowić. Rozdział 2 Z księgi GEOGRAFIA WSCHODU Opis krajów będących dawnymi prowincjami Imperium Tormalińskiego pióra Marola Amfmoora, mentora i uczonego z Uniwersytetu Vanamskiego, wraz z wyczerpującymi informacjami o głównych miastach, rzemiosłach i towarach w nich wytwarzanych ENSAIMIN Nazwa Ensaimin jest zniekształceniem określenia Einar Sai Emmin, w starożytnym języku tormalińskim „kraj wielu ras”. Oczywiście liczba mnoga Einarinn jest bardziej znana, gdyż to starożytne słowo oznacza „świat”. Historycy zainteresowani poprawieniem reputacji tamtego zaginionego imperium przedstawiają ten kraj jako prowincję rządzoną silną ręką, co charakteryzowało tormalińskie rządy nad Dalasorem, Lescarem i Caladhrią, choć w istocie wcale tak nie było. Podbijając Caladhrię, władcy Tormalinu dotarli aż do Białej Rzeki, naturalnej granicy między Zatoką Peorle a górami Południowych Ostróg, najwęższym możliwym do obrony terenem w tamtych stronach. W tym przewężeniu po raz pierwszy nawiązano oficjalny kontakt między Imperium Tormalińskim a Królestwem Solury. Król Soltriss, który rościł pretensje do wszystkich ziem leżących na zachód od Wielkiego Lasu, wysłał emisariuszy na ten jeszcze przez nikogo nie zajęty teren poza granicami swego kraju. Podróżując wśród ludności tubylczej, wysłannicy ci spotkali dyplomatów cesarza Correla zwanego Mężnym, który w owym czasie zamierzał wcielić do imperium ziemie leżące poza jego granicami. Nieświadomi niczego mieszkańcy tamtych żyznych równin mieli szczęście, że obaj ci potężni władcy uzmysłowili sobie, jak niebezpieczne może być rozszerzenie ich państw. Correl już wysłał swoje kohorty na północ przez Dalas, by zagarnąć bogate w minerały góry Gidestanu, a Soltriss ze swej strony słusznie wątpił w opłacalność przyłączenia kraju oddzielonego od reszty jego prowincji przez nieprzenikniony, tajemniczy Wielki Las. Leśny Lud na pewno uznałby takie okrążenie za groźbę i stawiałby opór za pomocą wszystkich tajemnych środków, jakimi dysponował. W taki oto sposób szczęśliwy kraj Einar Sai Emmin odniósł wielkie korzyści z handlu rozwiniętego między Imperium Tormalińskim i Królestwem Solury zamiast wojny. Zbudowano wygodne drogi, którymi ze wschodu na zachód wędrowały karawany jucznych koni, a Leśny Lud zaczął podróżować i handlować na własny rachunek, zaś poszukiwacze z Gidestanu i Soluranu odkryli w Smoczych Grzbietach złoża metali i kamieni szlachetnych, które przewożono z północy nad morze. Nawet kupcy z pustyń Mandarkinu leżących poza tymi niebezpiecznymi górami ryzykowali przez nie przeprawę, by dostarczyć na rynki Południa skóry i bursztyn. Powstały lenna rządzone przez pomniejszych lordów, którzy sami nadawali sobie pompatyczne tytuły, przemieszane z rządzącymi się samodzielnie miastami wyrosłymi wokół miejsc, gdzie drogi docierają do rzek, oraz nieliczne bezpieczne przyczółki wzdłuż wybrzeża. Wszystko to nadało tak różnorodny charakter współczesnemu Ensaiminowi. Rywalizacja w kraju zależnym od handlu nie zachęcała do zjednoczenia i wielu uczonych przekonująco dowodzi, że mieli w tym swój skryty udział arystokraci Tormalinu i Soluranu, gdyż utrzymanie takiego bufora między obu mocarstwami było korzystne dla wszystkich zainteresowanych stron. Karczma Pod Biegnącym Psem w Ambafoście czternastego dnia przedjesieni Miałam dość słabe wyobrażenie o wstawaniu o świcie i odjeżdżaniu galopem, jak to czynią ludzie wyruszający na poszukiwania. Ale nie dotyczyło to tamtej trójki. Było już dobrze po wschodzie słońca, kiedy Shiv zapukał do moich drzwi. Czekał długo, aż się ubrałam, gdyż cały czas zastanawiałam się jeszcze, czy nie powinnam spróbować ucieczki. Moja obietnica, że nie ucieknę, dotyczyła tylko dnia wczorajszego, a przynajmniej ja tak uważałam. Śniadanie zjedliśmy powoli w saloniku. Darni objadał się befsztykiem z cebulą, piwem, chlebem, miodem, potem znów chlebem i słodkimi ciastkami. Ja lubię owsiankę i wolę być w stanie normalnie chodzić po posiłku niż obżarta dreptać niezdarnie jak kaczka. Ale dało mi to do myślenia; ta trójka nie oszczędzała grosza i zaciekawiło mnie, ile zarabia agent arcymaga i ile pieniędzy dostaje na wydatki. W końcu wyruszyliśmy. Shiv i Darni jechali konno, a ja dołączyłam do Gerisa, który podróżował w zgrabnym, ciągniętym przez dwa konie powozie. Siedziałam obok niego z przodu, gdyż tył załadowany był parą kufrów z żelaznymi okuciami i naszymi bagażami. Kufry wyglądały interesująco i ciekawa byłam, czy Shiv w jakiś sposób je zabezpieczył, czy też spokojne działanie moich wytrychów mogłoby okazać się owocne. Zamknięte skrzynie bardzo mnie intrygowały. Skupiłam się na drodze; nie chciałam, żeby Darni lub Shiv zauważyli moje zainteresowanie. Geris dobrze powoził; lejce trzymał luźno i bez trudu kierował gniadymi końmi, spokojnie do nich przemawiając. Najwidoczniej robił to od lat, przypuszczalnie od dzieciństwa, co niemal na pewno oznaczało, że pochodził ze szlachetnego rodu. Prości ludzie tacy jak ja mają szczęście, jeśli mogą używać mułów. Wędrowałam przez kilka lat, zanim było mnie stać na naukę jazdy konnej, i uważam, że nigdy nie nauczyłabym się powozić, gdyby nie miało to istotnego znaczenia w pewnym oszustwie, którego wraz z Halice dopuściłyśmy się w Caladhrii. – To dobrze dobrana para – zauważyłam po kilku kilometrach jazdy w milczeniu. – Znalazłem je ostatniej wiosny – uśmiechnął się Geris. – Ładne, prawda? Ale mają tak równy krok, że kupiłbym je, nawet gdyby jeden był czarny, a drugi biały. Nie zawracam sobie głowy doborem maści. Lubię ludzi przyjacielskich i szczerych takich jak Geris; mówią nam znacznie więcej, niż im się wydaje. W Vanamie tylko bogaci mogą sobie pozwolić na grymaszenie przy wyborze maści koni albo są tak pewni siebie, że w tych sprawach ignorują modę. A więc bogactwo i szlachetny ród nie zawsze idą w parze. Bogaty, szlachetnie urodzony, ufny i naiwny. Czemu nie spotkałam go wtedy, gdy byłam sama? Przyszła mi do głowy inna, bardziej przykra myśl: może to on a nie arcymag finansował to przedsięwzięcie? Muszę jednak uważać, by nie wygrać od niego za dużo, kiedy następnym razem zagramy w runy. – Shiv powiedział mi, że pochodzisz z Vanamu – powiedziałam spokojnie. – Tak, to prawda. – To ciekawy przypadek. Właśnie tam się urodziłam. – Obdarzyłam go ciepłym, siostrzanym uśmiechem. Geris uśmiechnął się w odpowiedzi, przypominając mi przymilnego aldabreshińskiego pieska domowego. – A gdzie mieszkasz? Może mamy wspólnych znajomych? Kiedy zorientował się, dokąd go zaprowadziła rozmowa ze mną, zrobił zabawną minę. Było to dobre pytanie na grzeczną pogawędkę, ale czy rzeczywiście pragnął właśnie o to zapytać kobietę, od której kupił skradziony przedmiot? Na jego twarzy odbiła się konsternacja, gdy zdał sobie sprawę, w jaką wpadł pułapkę. Miałam ochotę podać nazwiska garstki miejskich notabli, których okradłam. Czy to wystarczy, żebym mogła uznać ich za moich znajomych? – Wątpię. – Zlitowałam się nad nim. – Moja matka jest ochmistrzynią. – Tak, a u kogo? – Nadal było to niezbyt taktowne pytanie, ale tym razem, jak się zdaje, wcale tego nie zauważył. – U Emysa Glashdala, który mieszka na wschód od rzeki, za Rivenroad. Geris pokręcił głową. – Niezbyt dobrze znam tą część Vanamu. Moja rodzina mieszka na Ariborne. – Ach, tak? – Nie musiałam udawać zainteresowania. Ariborne oznacza pieniądze, ale niekoniecznie odziedziczone po przodkach. Niektóre typy spod ciemnej gwiazdy usiłują wraz z tym adresem zdobyć powszechne poważanie. Geris zerknął na mnie, a potem skupił się na pokonywanym zakręcie drogi, która po niedawnym deszczu była bardzo wyboista i grząska. Z jego twarzy wyczytałam chęć do pogawędki walczącą z instrukcjami wydanymi bez wątpienia przez Darniego, nakazującymi mu zachować dyskrecję. Siedziałam cichutko i zakręt przejechaliśmy szczęśliwie. Geris znów spojrzał na mnie z ukosa i jego oczy zabłysły, gdy skierował je na moje okryte spodniami nogi. Wyciągnęłam je i odchyliłam się do tyłu, przez co mój kaftan napiął się na piersiach. – Na Ariborne jest kilka pięknych domów – powiedziałam z żalem. – Długo tam mieszkałeś? Tak jak sądziłam, kodeks obyczajowy nie pozwolił Gerisowi ignorować damy, która chciała z nim rozmawiać, bez względu na fakt, że to określenie niezbyt do mnie pasowało. – Mój ojciec zbudował tam dom jakieś dziesięć lat temu, kiedy on... – Geris urwał, zawahał się, a potem roześmiał i dodał: – Ojej, i tak możesz o tym wiedzieć. Moim ojcem jest Judal Armiger. – Nigdy w życiu by mi to nie przyszło do głowy! – wpatrywałam się w niego. – Judal od Zwierciadła? Ten Judal? Geris zarumienił się, ale widziałam, że jest dumny ze swego ojca, i wcale mnie to nie zdziwiło. – Czemu tak się z tym kryjesz? Judal od trzech pokoleń jest największym aktorem w Vanamie! – pozwoliłam dać się porwać entuzjazmowi. – Moja matka opowiadała mi, jak stworzył własną trupę zamiast szukać bogatego patrona. Mówiła, że wszyscy byli zdumieni. A potem zbudował własny teatr zamiast grać w świątyniach jak wszyscy inni – to naprawdę było genialne posunięcie. – Jest bystrym człowiekiem. – Geris wyprostował się, gdyż duma rozsadzała mu pierś. – Bystry to za mało powiedziane. Ludzie nadal opowiadając jego pierwszym występie, gdy grał w jakimś lescaryjskim romansie. Kapłani aż posinieli. Skąd zdobył się na tyle odwagi, by potem urządzić solurańską maskaradę tylko po to, żeby pokazać im, co myśli? – Roześmiałam się. Jako dziecko widywałam przebierańców, kiedy czasami wychodziłam z ojcem, i wciąż bez trudu mogłam ich sobie wyobrazić. – Pisze też własne sztuki – pochwalił się Geris. – Przeżył kpiny, sabotaż i naśladownictwo i ustanowił standardy, według których ocenia się wszystkie trupy aktorskie. Przypominało mi to jeden z dramatów Judala, ale nie zamierzałam używać wybiegów. Judal na pewno jest niezwykłym człowiekiem. A przy okazji zarobił bardzo dużo pieniędzy. – Wiedz, że razem z matką stałyśmy kiedyś w kolejce przez całe popołudnie, żeby zobaczyć Córkę księcia Marlieru. Geris odwrócił się i zapytał żywo: – Spodobała ci się? Co o niej sądzisz? – Moja matka oświadczyła, że nigdy nie przyszło jej do głowy, iż matka, dając córce w tyłek, mogła nie dopuścić do wybuchu wojen lescaryjskich – roześmiałam się, przypomniawszy sobie jej szyderczy ton. – Sądzę, że nie była to całkiem sprawiedliwa ocena. – Geris sprawiał wrażenie wytrąconego z równowagi. – Ja uznałam tę sztukę za świetną – zapewniłam go. – Naprawdę podziwiałam księżniczkę za to, że stawiła im wszystkim czoło i bez względu na konsekwencje nie pozwoliła, by kierowali jej życiem. Słowa te ułagodziły Gerisa, więc nie rozwodziłam się nad tym dłużej. Wprawdzie wówczas podziwiałam upartą Suletę, gdyż z charakteru była do mnie bardzo podobna, ale teraz, jakkolwiek wydaje się to nieprawdopodobne, raczej podzielałam opinię mojej matki. – No dobrze! – Pokręciłam głową ze zdumienia. – Więc jak to się stało, że towarzyszysz tej dziwnej parze? – Machnięciem ręki wskazałam na plecy Darniego i Shiva. Geris odprężył się nieco. – Mój mentor na Uniwersytecie Vanamskim jest ekspertem od historii Imperium Tormalińskiego, zwłaszcza czasów Nemitha Żeglarza i Nemitha Lekkomyślnego. Pewnego razu – to znaczy wtedy, gdy Planir potrzebował kogoś, kto pomógłby jego ludziom – kiedy zapragnął dowiedzieć się czegoś więcej o tym okresie, skontaktował się z moim mistrzem, który zarekomendował mnie Darniemu i Shivowi. Miałam nadzieję, że nikt nie powierzał Gerisowi naprawdę ważnych informacji. Te wszystkie jego wahania powodowały, że można go było tak łatwo przejrzeć, jakby miał wypisane kredą na plecach: Znam pewien sekret. – Nie chciałeś pracować w Zwierciadle? – Ja sprzedałabym wszystkie moje ciotki i kuzynki za taką szansę. No cóż, prawdę mówiąc, sprzedałabym je za znacznie mniej, ale nadal nie mogłam zrozumieć, jak Geris mógł zrezygnować z czegoś tak ekscytującego. – Nie bardzo. Ja po prostu nigdy nie mógłbym być aktorem. No cóż, powiedział prawdę. – Zainteresowałem się historią, kiedy ojciec pisał Vamyra Śmiałego. Sam też napisałem kilka sztuk, ale nie były zbyt dobre. Najbardziej interesowały mnie studia, próby zrozumienia dzieł dawnych mędrców, zapisków świątynnych, kronik z czasów Imperium i tego rodzaju sprawy. Czy wiesz, że dawni Tormalińczycy uważali, że jedno pokolenie liczy dwadzieścia pięć lat, a Soluranie utrzymują, że trzydzieści trzy, i dlatego wzajemne powiązanie ich dziejów jest takie trudne? – A twój ojciec nie ma nic przeciwko temu? – Ojciec zawsze mówił, że sami wybieramy swoją drogę życia. Sam musiał uciekać z domu, żeby robić to, czego pragnął, i dlatego przysiągł sobie, że nie będzie niczego narzucał swoim dzieciom. Jak dotąd to się mu udaje. Zresztą mam dwóch braci i siostrę, którzy występują w teatrze, brata, który pisze naprawdę dobre sztuki, i siostrę, która wszystko organizuje, więc nie sądzę, żeby im mnie brakowało. Uśmiechnął się spokojnie, zadowolony ze swego losu. Zastanawiałam się, jaka jest ta rodzina wolna od sporów i sprzeczek. – Może wyda ci się to głupie, ale nie przypuszczałam, że Judal ma rodzinę, i nie sądzę, żeby ktokolwiek myślał o tym, jakie życie prowadzi Judal poza sceną. – Słysząc to, byłby naprawdę zachwycony. – Geris puścił konie kłusem, gdy Shiv i Darni zniknęli na zalesionym odcinku drogi. – Nigdy nie chciał, żeby jego sława przeszkadzała nam w życiu prywatnym. Moja matka, mój młodszy brat i siostry mogą chodzić po mieście nie rozpoznawani przez nikogo. Matce bardzo to odpowiada. „Ciekawe, ile ma dzieci?” – zastanawiałam się. – Musi być niezwykłą kobietą. – Taka właśnie jest – potwierdził z dumą Geris. Uśmiechnęłam się. Wątpię, czy rozumiał to w taki sposób jak ja. Minęliśmy kamienny drogowskaz z napisem i spochmurniałam, gdyż zdałam sobie sprawę, że jedziemy drogą do Eyhorne. – Dokąd jedziemy? Myślałam, że jeżeli chcecie skupować antyki, to pojedziemy do Col? Uśmiech Gerisa zgasł, a chłopak popatrzył niepewnie na plecy Darniego. Nie ustąpiłam. – Chyba musiałeś ostatnio widzieć jakiś almanach? Wiesz, że dodają do Równonocy jeden dzień, żeby wszystko zgadzało się w kalendarzu. Będzie to największy jarmark od lat. Moglibyście tam znaleźć najróżniejszych kupców. – To oczywiste, oni używają tam tormalińskiego kalendarza, prawda? – Geris zmarszczył brwi. – Czy podobnie jak Soluranie nie dodali dodatkowego dnia trzy lata temu? Wzruszyłam ramionami. Nie chciałam, żeby Geris skupił się na błędach w różnych metodach pomiaru czasu; już samo śledzenie, kto używa jakiego systemu, i stwierdzanie, że stosuje się właściwy almanach, są wystarczająco kłopotliwe. – Więc dokąd jedziemy? – Och, do Drede – odparł z roztargnieniem Geris. – Może wiesz, czy Tormalińczycy dodają jakieś dni do Letniego Przesilenia? – Co takiego jest w Drede? – To nie miało sensu. Drede to takie miejsce, które istnieje tylko dlatego, że wokół jest tyle pustej przestrzeni, iż ludzie, przemierzając ją, w końcu zaczynają czuć przemożną potrzebę zbudowania jakiejś karczmy. Geris otrząsnął się i na razie porzucił kalendarzowe obliczenia. – Nie jestem pewien, czy powinienem z tobą o tym rozmawiać – przyznał. – Jeżeli mam tam dla was wykonać jakąś robotę, muszę mieć jak najwięcej czasu, żeby dobrze ją zaplanować. – Nie bardzo wiem, jak mógłbym ci pomóc. – Powiedz mi na przykład, co mam zwędzić? Od kogo? Dlaczego te rzeczy są takie ważne? Geris poruszył się na siedzeniu. – Chodzi o rogowy kałamarz – powiedział w końcu. – Co takiego? – Rogowy kałamarz. Trzyma się w nim atrament, a zrobiono go z rogu. – Tak, wiem, co to takiego. Ale co w nim takiego szczególnego? Darni mógłby ich kupić w Col cały tuzin. – Potrzebujemy właśnie tego. Właściciel nie chce go sprzedać, więc zastanawialiśmy się, jak go zdobyć. Pojawiłaś się w odpowiedniej chwili – uśmiechnął się przymilnie. Jeśli o mnie chodzi, Geris mógłby się nie wysilać, próbując mnie oczarować. Z mojego punktu widzenia trudno byłoby wybrać na to gorszy moment. Nagle poczułam się zmęczona tą grą. – Słuchaj, albo mi powiesz, o co tu chodzi, albo zeskoczę z tego powozu i prysnę w las, zanim zdążysz podłubać w nosie. Spróbuj to potem wytłumaczyć Darniemu. Zamrugał, słysząc ostre nuty w moim głosie. – Darni oświadczył, że powiedział ci wszystko, co powinnaś wiedzieć – odrzekł błagalnym tonem. – Geris – ostrzegłam go. – Mogę zniknąć ci z oczu, zanim zdołasz zwrócić na to uwagę Darniego. – To skomplikowana sprawa – rzekł w końcu. – Mamy pół dnia drogi, nim się zbliżymy do Drede, a ja jestem dobrą słuchaczką, więc mów. – Czy mówiłem ci, że mój mentor z Uniwersytetu Vanamskiego jest ekspertem okresu upadku Imperium? – spytał z westchnieniem. Skinęłam głową. – Tak, okresu panowania Nemitha Lekkomyślnego. – Zbiera stare mapy, rejestry świątynne, ówczesne kroniki, wszystko, co mu wpadnie w ręce. Kupcy dobrze go znają, a kilka lat temu zaczął również kolekcjonować antyki, głównie to, co dotyczy nauki i uczonych – piórniki, szkła powiększające, puszki na zwoje. Jest to niezbyt cenne, ale samo w sobie interesujące. „Do czego on zmierza?”. Milczałam. – To, co teraz powiem, wyda ci się naprawdę dziwne – powiedział niechętnie Geris, więc spojrzałam na niego ze złością. – Zaczął miewać sny. Nie takie zwyczajne, ale naprawdę szczegółowe i barwne. Powiedział, że miał wrażenie, iż żyje życiem kogoś innego, i po przebudzeniu przez wiele dni pamiętał każdy szczegół. Nie sądzę, by z tego coś wynikło, gdyby w zeszłym roku w czasie Letniego Przesilenia nie wziął udziału w zebraniu mentorów, kiedy wszyscy się popili. Zaczął tam opowiadać te swoje niezwykłe sny i okazało się, że dwaj inni mentorzy miewali takie same. Ornale, bo tak się nazywa, uważał, że pracuje zbyt intensywnie i że jego umysł zajmuje się badaniami nawet podczas snu. Mówił więc o tym bardzo niechętnie, ale tamci dwaj wysłuchali go z prawdziwą ulgą. Jeden z nich to geograf, który bada prawidłowości pogody, a drugi to metalurg, który usiłuje odkryć, w jaki sposób w cesarskiej mennicy oczyszczano białe złoto. „On i kilka tysięcy innych – pomyślałam. – Życie stanie się naprawdę interesujące, kiedy ktoś ponownie odkryje tajemnicę białego złota, gdyż monety z czasów Imperium Tormalińskiego są jedynymi pieniędzmi, których nie można przekuć”. – No i? – ponagliłam go. – No więc, ich badania nie miały nic wspólnego z historią Imperium jako taką. Geograf zaczął się zastanawiać, czy nie wariuje, a przecież jest on racjonalistą i prawdziwym ekstremistą i twierdzi nawet, że nie wierzy w istnienie bogów. Metalurg przypisywał swoje sny temu, że za często przebywał w oparach rtęci. W każdym razie zaczęli rozmawiać i wkrótce stało się jasne, iż w tych niezwykłych snach widzieli wydarzenia i ludzi, których Ornale znał ze swoich badań, ale o których tamci dwaj nigdy nie słyszeli. Widzisz, kroniki z końca rządów Nemitha Żeglarza są bardzo niekompletne, a panowanie Nemitha Lekkomyślnego było bardzo krótkie, bo Imperium rozpadało się dosłownie na jego oczach, i nie ma niczego, co można by znaleźć. W każdym razie w Califer mieszkał pewien zarządca prowincji, a Ornale dzięki swoim badaniom jest obecnie chyba jedynym człowiekiem, który wie o jego istnieniu, tymczasem Drissle, metalurg, znał imiona psów tego zarządcy i tym podobne rzeczy. Zrozumiałam, dlaczego Geris nigdy nie będzie aktorem. Gdy przerwał, by złapać oddech, wtrąciłam. – Ale co wspólnego mają te dziwaczne sny z kradzieżą rogowego kałamarza z Drede? – Zrozum, oni nie znaleźli w źródłach historycznych żadnych informacji o takich snach. Zachowały się świątynne tradycje o wykorzystywaniu snów do przepowiadania przyszłości, jednak zaprowadziło ich to donikąd. Wprawdzie istnieje gidestańska legenda o pewnym człowieku, który miał wizje we śnie, ale... – Geris, to mnie nie interesuje – przerwałam mu. – Powiedz, dlaczego mam ukraść ten kałamarz? Nadąsał się na chwilę, zbierając myśli. – Oni postanowili zobaczyć, czy uda im się znaleźć jakiś wspólny czynnik, który mógłby mieć jakieś znaczenie. Umysł naukowca, pomyślałam, jest całkowitą tajemnicą dla reszty ludzi. – Okazało się, że każdy z nich zgromadził małą kolekcję przedmiotów z czasów Dawnego Imperium. Drissle miał małą wagę do monet, kilka matryc pieczęci i kufer alchemika, a Marol – mapy i model Archipelagu Aldabreshińskiego, ukazujący, w jaki sposób prądy morskie przepływają między wyspami i jak ich drogi zmieniają się w zależności od pory roku. Widzisz, to jest naprawdę interesujące... – Zagryzł wargi. – Sądzę, że i o tym nie chcesz posłuchać. W każdym razie odkryli, że każdy z nich miał jakąś rzecz, do której był naprawdę przywiązany i której za nic nie chciał sprzedać. Wszystkie te przedmioty powstały w odstępie kilku lat, tuż przed upadkiem Imperium, i wszystkie ukazywały im się w snach. Postanowili przeprowadzić doświadczenie i zamienili się tymi rzeczami, ale kiedy je oddali, sny zniknęły. A gdy je odzyskali – powróciły. Spojrzałam przed siebie, doganialiśmy Darniego i Shiva. – Przejdź do sedna sprawy, Geris – poprosiłam. – Nie mogli znaleźć żadnego wyjaśnienia, uznali więc, że musi to mieć jakiś związek z magią. Zaczęli się rozpytywać, gdzie tylko mogli, i dowiedzieli się, że jeden z magów, Usara, prowadzi badania nad upadkiem Imperium i założeniem Hadrumalu. Uważa, że te sny mogą dostarczyć cennych informacji, więc wysyła agentów, by zdobyli więcej tormalińskich antyków. – I ten rogowy kałamarz jest jednym z nich? – Pochodzi z odpowiedniego okresu i jest jedną z rzeczy osobistych, z którymi łączą się te niezwykłe sny. Problem w tym, że właściciel nie chce go sprzedać. Już samo to jest znaczące. – A może po prostu jest chciwy, chce wysokiej ceny, jak za tamten kufel. – Zamierzałem cię o to zapytać. – Geris ożywił się i podniósł głos. – Dlaczego wybrałaś właśnie to naczynie? Tamten kupiec miał sporo rzeczy, które nas interesowały; ten kufel również, ale nie jest z nich najcenniejszy. Czy długo go trzymałaś? Poczułaś coś, gdy wzięłaś go do ręki? – Geris! – Darni i Shiv zatrzymali się, czekając na nas przed mostem, gdzie należało zapłacić myto. – Co ci mówiłem? – Geris zamilkł, kiedy podjechał do nas Darni. – To ja jej powiem to, co powinna wiedzieć, i to we właściwym czasie. Podjechał do strażnika, by ustalić wysokość opłaty za przejazd mostem, a ja spojrzałam na niego z prawdziwą niechęcią. Wjechaliśmy do Friernu i pozwoliłam Gerisowi powozić w milczeniu. Chciałam zadać mu mnóstwo pytań, ale uznałam, że mogą poczekać. Friern to nie miejsce na wielką kłótnię z Darnim, gdyż wtedy niemal na pewno opuściłabym tę trójkę. Minęliśmy gospodę Pod Szarym Jeleniem i po pewnym czasie zatrzymaliśmy się w zajeździe o tej samej nazwie, żeby dać koniom odpocząć i posilić się. Jeśli o mnie chodzi, naprawdę nie cierpię miejsc, gdzie każdy zajazd nazywany jest od herbu miejscowego wielmoży. Milicja lorda Armile’a jak zwykle była dobrze widoczna – jakiś oddział właśnie galopował drogą, prawie nie zwracając na nikogo uwagi. Mur wokół jego włości był znacznie dłuższy niż wtedy, gdy widziałam go po raz ostatni; sprawy miejscowych wieśniaków wyglądały źle, bo całe ich gromady rozbijały skały na poboczu drogi, zarabiając w ten sposób na chleb. Ucieszyła mnie myśl, że przejedziemy tylko przez skrawek tego okręgu. Późnym popołudniem kamienne drogowskazy zapowiadały Drede jako miejsce naszego następnego postoju i droga zaczęła się piąć po wzgórzach. Kiedy od Drede dzieliła nas już niewielka odległość, Darni polecił nam się zatrzymać pod kępą wierzb i pozwolić koniom ugasić pragnienie. – Teraz Shiv i Geris zaczekają tutaj – poinformował mnie krótko. – Ty i ja pojedziemy do Drede. Pokażę ci dom, a ty dostaniesz się do niego po zapadnięciu zmroku. Jak tylko zwędzisz kałamarz, ruszymy w dalszą drogę. – Dokąd? – zapytałam łagodnie. – Znam pewne miejsce, gdzie możemy się zatrzymać, prywatny dom, a nie karczmę. Powinniśmy dotrzeć tam o świcie, jeśli się pospieszymy. Mniejszy księżyc jest w trzeciej kwadrze, będzie więc dostatecznie jasno. – Te ostatnie słowa skierował do Gerisa, który wyraźnie miał pewne obiekcje ze względu na swoje konie. – Jak wygląda dom naszego celu? – Czego? – Ofiary, nieszczęśnika? – Jest niewielki, stoi przy jednej z ulic w pobliżu rzeźni. – A ten facet? – To stary ekscentryk, antykwariusz. Na pewno ma co najmniej sześćdziesiąt lat, słabe zdrowie i co noc musi stukać do drzwi Saedrina. Pokręciłam głową. – Najpierw muszę go obejrzeć, ale uprzedzam cię, że nie pójdę tam o zmierzchu. – Zrobisz to, co ci każę! – odparował gniewnie Darni. – Nie, jeśli zależy ci na tym tak bardzo, jak przypuszczam. Przy świetle mniejszego księżyca będzie wokół za dużo ludzi, przynajmniej do jego zachodu, nawet w tak małej miejscowości jak Drede. Ten dom stoi przy ulicy, pewnie nie ma podwórza i z obu stron jest wciśnięty między inne budynki, czyż nie tak? To niełatwe zadanie. Jeśli ten antykwariusz jest starcem, ma lekki sen. W dodatku, o ile się nie mylę, jego dom jest po brzegi załadowany osobliwościami, podłogi przykrywają dywany, a stoły i księgi znajdują się dosłownie wszędzie, prawda? – Tak właśnie jest. – Słysząc to, Darni spojrzał krzywo na Gerisa. – Pójdę tam tuż przed zachodem księżyca. Wy trzej powinniście przejechać przez miasteczko i zatrzymać się w pierwszej karczmie na drodze do Eyhorne. Spotkamy się o świcie i ruszymy dalej jak zwykli podróżni, którzy zamierzają jechać przez cały dzień. – Myślę, że... Shiv przerwał Darniemu: – To Livak jest ekspertem w tej dziedzinie, więc zrobimy tak, jak radzi. Darni rzucił mu złe spojrzenie, ale nic nie powiedział. To interesujące, pomyślałam. – Aha, kto poszedł na spotkanie ze starcem, kiedy ten nie chciał sprzedać kałamarza? – Ja i Geris – wyjaśnił Shiv. – W takim razie Darni ma rację, on powinien pokazać mi to miejsce. Zjedzmy teraz coś, a potem możemy napić się piwa. – Obdarzyłam go uśmiechem, starając się jak najlepiej ukryć zadowolenie z odniesionego zwycięstwa, ale nie wywarł na nim żadnego wrażenia. „Dąsaj się, jeśli chcesz – pomyślałam – mam to w nosie”. Posililiśmy się szybko i zostawiliśmy Gerisa i Shiva grających pod drzewem w runy. Mieli ruszyć dalej nieco później, kiedy ruch na drodze trochę się zmniejszy, a Geris z jakiegoś powodu chciał nauczyć się lepiej grać. Powiedziałam im, żeby starali się unikać jakichkolwiek kontaktów z ludźmi. Staruszek może jest w połowie drogi do stołu Saedrina, ale założę się, że skojarzy wizytę tak łatwej do zapamiętania pary, która pragnie kupić kałamarz, z jego tajemniczym zniknięciem. Strażnicy w tych stronach nie byli szczególnie bystrzy, lepiej jednak nie ryzykować spotkania ze świadkami, którzy mogliby zidentyfikować ich samych i trasę ich podróży. Spacerkiem weszliśmy do miasta i zastanawiałam się, czy nie wziąć Darniego pod ramię, prawdę mówiąc głównie po to, by go zirytować. Postanowiłam jednak tego nie robić – sprawa nie była warta zachodu. Rozglądałam się wokoło, gdy tak szliśmy, bacznie przyglądając się otoczeniu, gdyż od mojego ostatniego pobytu minęło trochę czasu. Drede to miłe miasteczko, nierówne linie domów zbudowanych z miejscowego żółtego kamienia, pokrytych łupkowymi dachówkami. – Zielone drzwi – mruknął takim tonem, jakby prowadził ze mną rozmowę – aleja na prawo i bluszcz na szczycie dachu. Zerknęłam spod rzęs na to miejsce, badając je wzrokiem w poszukiwaniu potrzebnych informacji. – Większość czasu spędza na dole, sądząc z tego, co stwierdził Shiv – ciągnął Darni. – Możesz wejść przez okno na poddaszu. – Równie dobrze mogłabym rozwalić drzwi siekierą – odparłam. – Byłoby szybciej i narobiłabym tyle samo hałasu. Darni zamierzał coś odburknąć, ale uciszyłam go gestem, wskazując na przechodniów. Bardzo męczyły mnie jego obecność i arogancja. – Sądząc po pajęczynach i bluszczu, tego okna nie otwierano od zbudowania domu – mówiłam spokojnie, poważnym tonem. – Zaufaj mi, wiem, co robię, Darni. Czyż nie dlatego zmusiłeś mnie do uczestnictwa w tej maskaradzie? Poszliśmy do małej, skromnej karczmy na placu targowym i wypiliśmy razem dzban piwa. Nie jest to gospoda, którą poleciłabym komuś z moich przyjaciół, ale prawdę mówiąc, może to wyraz twarzy Darniego sprawił, że piwo wydało mi się skwaśniałe. Słońce zaszło i mniejszy księżyc wzeszedł na południu i zaświecił różowym, mieniącym się blaskiem. Wstałam, a Darni miał dość rozumu, by pójść w moje ślady. Spacerkiem ruszyliśmy w mrok drogą do Friernu; dorównałam kroku Darniemu i szliśmy obok siebie. – Idź i nie rozglądaj się, spotkamy się o świcie. – Wślizgnęłam się w aleję prowadzącą w stronę rzeźni, a Darni poszedł dalej, nie zmieniając kroku. Pokręciłam głową z mieszaniną złości i podziwu. Aleja cuchnęła skrzepłą krwią, świeżym łajnem i przerażonymi zwierzętami. Na pewno nie było to miejsce, gdzie pary kochanków będą szukały schronienia, ale było w sam raz dla mnie. Obeszłam rzeźnię od tyłu, od strony dziedzińca, i poszłam inną aleją. Przykucnęłam w dogodnym miejscu, by obserwować dom starego. Słaby blask jedynej świecy poruszał się do czasu do czasu, a potem frontowa część domu pogrążyła się w ciemnościach. Mieszkańcy sąsiednich kamienic żyli według pewnego rytmu, gotując, jedząc, wylewając pomyje i zamykając okiennice. Kominy przestały dymić, a z najbliższych drzwi z lewej wyszli do karczmy dwaj chłopcy, którzy potem wrócili chwiejnym krokiem, kiedy księżyc zawisł wysoko na niebie. Zapanowało chwilowe zamieszanie, gdy stwierdzili, że drzwi zamknięto na zasuwę, zanim matka wpuściła ich do domu, karcąc piskliwym głosem. Usiadłam i czekałam. W miasteczku zapanowały cisza i spokój. Po chwili słyszałam już tylko szczury szukające jedzenia w śmietniku za mną i od czasu do czasu odgłosy szamotaniny, kiedy jakiemuś kotu udało się coś upolować. Przeszłam przez ulicę i ruszyłam ukradkiem wzdłuż alei. Szopy na drewno, wygódki i chlewy były wciśnięte w wąską przestrzeń dzielącą nierówne szeregi domów. Sądząc po braku smrodu, chlew staruszka był pusty, co stwierdziłam z ulgą, świnie bowiem mają dobry słuch i potrafią też narobić dużo hałasu. Dałam nurka w mrok i bacznie przyjrzałam się drzwiom i oknom. Niedobrze. Okna z tej strony były równie wypaczone i zamknięte na głucho, jak frontowe i w dodatku również zarośnięte bluszczem. Nie spodobało mi się to i zrozumiałam, że będę musiała spróbować dostać się przez drzwi. Uklękłam i zbadałam wzrokiem błoto przy stopniu; nie zobaczyłam odcisków pazurów ani łap, psia sierść nie zaczepiła się o nierówne futryny. Jak dotąd, wyglądało to zachęcająco. Popatrzyłam z bliższej odległości i w duchu pobłogosławiłam Drianon za to, że spojrzała życzliwie na swoją niesforną córkę. Staruszek wykosztował się na drogi zamek. Mając nadzieję, że zrezygnował z rygli, wyjęłam wytrychy i zabrałam się do pracy. Umiem odsunąć rygle, ale w najlepszym przypadku robię to powoli, a często z hałasem. Zdałam sobie sprawę, że nie wydał na darmo pieniędzy, gdyż czas płynął nieubłaganie. Był to skomplikowany zamek, może nawet dzieło jakiegoś Człowieka z Gór. W końcu przesunęłam ostatni bęben i spróbowałam, jak mogłam najwolniej, poruszyć klamką. Ruszyła się opornie z powodu rdzy i brudu, ale drzwi nie były zaryglowane. Wślizgnęłam się do środka i przystanęłam, żeby rozejrzeć się wokoło. Powietrze w pokoju było przesycone dymem, odorem moczu i skwaśniałego mleka. Z przeciwległego końca dochodził czyjś chrapliwy, nierówny oddech, a w blasku ognia gasnącego na kominku ujrzałam tuż obok niego skuloną na krześle postać. Pochodziłam z Leśnego Ludu, więc dobrze widziałam w ciemnościach, do których mój wzrok szybko się przyzwyczajał. Dostrzegłam więc stół zastawiony brudnymi naczyniami z resztką jedzenia, polana zwalone bezładnie na podłodze, rozrzucone wokoło szmaty i śmiecie. Zbliżyłam się do drzwi frontowego pokoju i znalazłam się w zupełnie innym świecie. Księgi leżały wszędzie, ale były ułożone tematycznie i według nazwisk autorów. Kurz nie pokrywał ich okładek, a na stojącym na środku biurku dostrzegłam stos pergaminów pokrytych kaligraficznym pismem. Lśniąca luneta spoczywała na szczegółowym rysunku nocnego nieba, zaś na ławie pod oknem leżały zioła i kwiaty wraz z drobiazgowymi opisami sposobu ich używania i miejsc, z których pochodzą. Rogowy kałamarz stał na małym stoliku obok piór, noża i barwników. Był naprawdę piękny. Wyrzeźbiony z rogu o barwie jasnego bursztynu, którego nie umiałam zidentyfikować, i oprawiony w delikatnie zdobione taśmy z czerwonego złota. Sięgnęłam po niego, ale się zawahałam. Nie chciałam, żeby sny z ciemnych wieków zakłócały mi nocny odpoczynek, i żałowałam, że poznałam całą tę sprawę. Zaskoczył mnie dochodzący z kuchni kaszel, więc z bijącym sercem chwyciłam kałamarz. Co będzie, jeśli antykwariuszowi śnił się właśnie jeden z tamtych dziwacznych snów? Czy kradzież kałamarza obudzi jego właściciela? Pospiesznie ponownie postawiłam go na stole jak świecę, z której kapie gorący wosk. Serce waliło mi jak młotem, gdy patrzyłam na ten przeklęty przedmiot. „Weź się w garść”, rozkazałam sobie w duchu. Odetchnęłam głęboko, ostrożnie podniosłam kałamarz i znieruchomiałam, czekając, czy antykwariusz się nie obudzi. Usłyszałam szelest koca, skrzypienie krzesła, a potem chrapliwy oddech starca znów stał się rytmiczny. Oddychał z trudem. Zadałam sobie pytanie, jak przetrwa zimę. Szybko przebiegłam wzrokiem stosy ksiąg, czekając, aż antykwariusz znów zaśnie głęboko. Jeżeli Geris i Shiv szukali informacji o końcu Imperium Tormalińskiego, wiele stracą, kiedy ich właściciel umrze we śnie, a miejscowi wieśniacy obrabują jego dom. Mały stosik poświęcony był ostatnim cesarzom z rodu Nemithów, więc wsadziłam te księgi za pazuchę i zacisnęłam mocniej pasek. Upewniwszy się, że w kuchni znów zapanował spokój, wymknęłam się na zewnątrz. Powoli znów zamknęłam drzwi na zamek, nie zwracając uwagi na przyspieszone bicie serca i pot, który drażnił mi skórę między łopatkami. Antykwariusz na pewno zauważy brak kałamarza, ale jeśli nie będzie śladów włamania, a los będzie mi sprzyjać, strażnicy uznają go za starego idiotę o zmąconym umyśle. Zadowolona z siebie pobiegłam ciemnymi ulicami i dalej główną drogą, pozostawiając za sobą uśpione Drede. Nie mogłam jednak pozbyć się uczucia, że w jakiś sposób skalałam się tym, co zrobiłam. Wiem, że takie odczucia u złodziejki wydają się głupie, ale wciąż wyobrażałam sobie rozpacz tego starca, gdy zauważy brak kałamarza. Nie kradłam dla zysku czy dla zemsty, jak w przypadku srebrnego kufla. Nie obrabowałam również z konieczności jakiegoś bogacza, któremu taka strata nie zaszkodzi. Tamten starzec żył bardziej umysłem niż ciałem i zastanawiałam się, jakie znaczenie miały w jego ponurym życiu barwne sny o przeszłości, gdy ciało i zmysły ze starości odmawiały mu już posłuszeństwa. – Weź się w garść, ty bekso! – obrugałam sama siebie. – Ten antykwariusz równie dobrze może być najwstrętniejszym starym łajdakiem od czasu, kiedy Misaen stworzył słońce i księżyce. Zamierzałam zwrócić się do Gerisa z pewną prośbą. Chciałam, żeby poprosił jakiegoś życzliwego mentora z Uniwersytetu Vanamskiego, by zajął się staruszkiem. Nie powinien mieszkać w takim bałaganie. Przyspieszyłam kroku, a dręczące mnie wyrzuty sumienia malały wraz z odległością od Drede, aż wreszcie całkiem znikły. Niebo szarzało przed świtem, kiedy dotarłam do karczmy. Weszłam otwarcie, lecz cicho na podwórze, zastanawiając się, jak znajdę pozostałych. Nie musiałam się niepokoić. Darni siedział obok szopy na wozy, na snopie słomy, ciasno owinięty opończą. Gdy się do niego zbliżyłam, otworzył oczy. – Masz go? Skinęłam głową i podałam mu sakiewkę ze skradzionym kałamarzem. – Czekałeś tu przez całą noc? Będziesz mógł jechać? – Wypocząłem dostatecznie. Nauczyłem się tego w wojsku. – Wydawało się, że jest w lepszym humorze niż przedtem. – Czy mogę coś zjeść, zanim ruszymy w drogę? – Czułam zmęczenie, gdyż nocne podniecenie już mnie opuszczało. Darni podał mi kawałek chleba, sera i kufel z piwem, stojący dotąd na ziemi obok snopu, na którym siedział, a potem pożyczył mi swoją opończę. – Powinnaś odpocząć. Obudzę pozostałych i wyruszymy o wschodzie słońca. Nie zamierzałam się z nim spierać, gdy okazał tę nieoczekiwaną serdeczność. Owinęłam się w grube, wełniane okrycie, nadal ciepłe od jego ciała, i skuliłam się na słomie. Rozdział 3 Z dramatu CÓRKA KSIĘCIA MARLIERU Tragedia w pięciu aktach Akt drugi, scena trzecia Sypialnia Sulety pióra Awlimaila Kespre [WCHODZI TISELL] Suleta: – Powiedz mi, czy mój ojciec jeszcze oddycha? Tisell: – O, tak, słodka pani, ale w każdym jego oddechu słychać dźwięk kluczy Saedrina. Drzwi w zaświaty już wkrótce otworzą się przed jego szlachetną duszą. Suleta: – Nie mogę tego znieść! Tisell: – Przez wzgląd na niego musisz dźwigać to brzemię, które tak ciąży twoim wątłym ramionom. Suleta: – Jaka szkoda, że urodziłam się, by tak bardzo cierpieć! Tisell: – Nie przeklinaj swoich narodzin, drogie dziecko, ale to niewierne babsko, które tak skalało łoże swego małżonka! Suleta: – Tylko nie mów tak o Jej Wysokości Królowej poza tymi murami, bo nie będę mogła uchronić cię przed chłostą. Tisell: – Mówię szczerą prawdę, którą znają wszyscy, moja pani. Ona może być królową, ale okazało się, że jest zwykłą ladacznicą i, co gorsza, wciągnęła do tego rynsztoka również swoje dzieci. Suleta: – Nie przypominaj mi o okropnych cierpieniach moich kuzynów! Nazwanie ich bękartami będzie nie mniej okrutne od bicza, którym wychłostano ich nagą matkę na oczach motłochu. Tisell: – Jesteś są mą dobrocią, kochanie, jeśli myślisz o innych, kiedy sama stoisz przed takim wyborem. Suleta: – Co chcesz przez to powiedzieć? Tisell: – Czy twoja pani matka nie rozmawiała z tobą? Myślałam, że... Suleta: – Nie widziałam jej, odkąd przynieśli mego ojca do domu... [WCHODZI ALBRICE, KSIĘŻNA MARLIERU] Tisell: – Wasza Miłość [składa ukłon]. Albrice: – Zostaw nas, chciałabym porozmawiać z moją córką bez świadków. [TISELL WYCHODZI] Albrice: – Twój ojciec jeszcze nie odszedł z tego świata, ale jego lekarz powiedział mi, że stanie się to przed świtem. Nie, jeszcze nie czas na łzy, najdroższe dziecko, nie możemy sobie pozwolić na taki zbytek. Wychodząc za mąż z miłości, wyrzekłam się mojej pozycji księżniczki, ale teraz, kiedy jeden z moich braci zginął z ręki twojego ojca, a drugiego przyłapano, gdy cudzołożył z tamtą suką, jestem jedynym żyjącym potomkiem króla Herica. Muszę teraz postąpić zgodnie z wymogami mojej krwi i rodu. Ta czysta krew płynie tylko w twoich żyłach, córko, i ten, czyje prześcieradło splami podczas twojej nocy poślubnej, stanie się władcą tego nieszczęsnego kraju. Ich Wysokości Parnilesse i Draximal mają prawa do tronu, które na wadze samego Raeponina byłyby sobie równe. To twoja ręka przechyli jej szalę na jedną lub drugą stronę. Suleta: – Mam zostać podana jak kawałek mięsa na talerzu? Albrice: – Bez impertynencji, moja panno! Czy wychowałam cię na taką głupią dziewczynę? Suleta: – Draximal to rozpustny pijak, którego trzy żony już uciekły barką Poldriona, a Parnilesse co noc pląsa jak niewiasta ze swymi nauczycielami tańca! Mówisz mi, że muszę poślubić jednego z nich, i twierdzisz, że brak mi rozumu, gdy się przed tym wzdragam? Mówię ci otwarcie, że bez względu na to, czy moja krew – królewska lub nie – będzie płynąć w moich żyłach, czy też rozleje się na tę spragnioną ziemię, nigdy się na to nie zgodzę! [SULETA WYCHODZI] Na wschód od Drede na drodze do Eyhorne piętnastego dnia przedjesieni Nie spodziewałam się, że zasnę, ale ocknęłam się, kiedy Shiv przenosił mnie do powozu, a Geris usiłował znaleźć dla mnie miejsce między bagażami. – Wszystko w porządku – wysunęłam się z fałd opończy – mogę siedzieć z przodu. Shiv uśmiechnął się do mnie. – Jesteś tego pewna? Ziewnęłam. – Mogę drzemać podczas jazdy, robiłam to już wiele razy. Au! – Twarda okładka jakiejś księgi wpiła mi się w bok i wrzasnęłam z bólu. – O co chodzi? – Geris rozejrzał się wokół niespokojnie. – O to. – Wyciągnęłam księgi zza pazuchy. – Musiałam być bardzo zmęczona, żeby zasnąć na czymś takim. Oczy Shiva zabłysły na widok tytułów ksiąg, ale Darni pojawił się w chwili, kiedy miał otworzyć pierwszą. Schował je więc do lnianego worka i włożył do torby przy siodle. – Zapłaciłem rachunek i możemy ruszać w dalszą drogę. Nikt nie widział Livak, więc niech tak będzie i niech wszyscy sądzą, że jesteśmy handlującymi barwnikami kupcami, za których się podajemy. Zrozumiałam, dlaczego wieźli zamknięte kufry i wystawiali straże. Spojrzałam na Darniego z budzącym się szacunkiem; może rzeczywiście miał jakieś ukryte talenty. Geris ruszył, a ja się zdrzemnęłam. Mogę spać wszędzie, póki czuję się bezpiecznie, może z wyjątkiem dachu dyliżansu, ale teraz nic mi nie przeszkadzało, gdyż Geris powoził tak, jakby wiózł ładunek jajek, zaś droga była w dobrym stanie. Do czasu, gdy się zatrzymaliśmy w południe, by dać odpocząć koniom, wyspałam się porządnie i ciekawa byłam, gdzie się zatrzymamy podczas tej zwariowanej podróży. Nie musiałam długo czekać. Byliśmy niedaleko od granicy Eyhome, kiedy Darni skierował nas na boczną drogę. Gdy pokonaliśmy szczyt jakiegoś wzniesienia, ujrzeliśmy kilka budynków obok okolonego drzewami jeziora. Nad dachami warsztatów wznosiły się przysadziste, bulwiaste kominy pieców do wypalania garnków i cegieł wysyłające w błękitne niebo ciemne obłoki dymu. – O, Darni! – Potężnie zbudowany mężczyzna w poplamionej gliną koszuli i spodniach wynurzył się z niskiej szopy i pomachał do nas. Odwrócił się i zawołał do chłopca, który siedział na zwisającej nisko gałęzi i łowił ryby w jeziorze. – Seyn, chodź tutaj! Mój syn zajmie się waszymi końmi – wyjaśnił. – Wejdźmy do środka. Zauważył mnie i powitał uprzejmym skinieniem głowy. – Jestem Trevor, witaj w moim domu. Pomógł Darniemu nieść pierwszy kufer, zaś Geris i Shiv wnieśli drugi do masywnego, ceglanego domu w środku zabudowań. Weszłam za nimi do dużej kuchni, gdzie rumiana kobieta, mniej więcej w moim wieku, zagniatała chleb na starannie wyszorowanym stole, a gromadka równie porządnie wymytych dzieci bawiła się wokół jej nóg na wykładanej kafelkami podłodze. – Shiv! – Z widoczną radością pocałowała go w policzek, przezornie trzymając umączone ręce z boku. – Witajcie! Darni, Geris, jak się macie? – Bardzo dobrze, dziękujemy. – Geris! – Dzieci otoczyły go zewsząd i stwierdziłam, że było ich pięcioro, poczynając od smukłej, jasnowłosej panienki sięgającej mu do pasa, do pełzającego z ogromną determinacją niemowlęcia, które, jak się zdawało, uważało, że umie chodzić, choć wszystko świadczyło, iż tak nie jest. Co rok – prorok. Sądząc po gromadce dzieci i po wystającym brzuchu gospodyni, założyłabym się, że garncarz znów rozpalił ogień w jej piecu. Wytarła ręce o fartuch. – Jestem Harna, witam cię serdecznie. – Livak – przedstawiłam się, wyciągając rękę, którą uścisnęła. – Jak długo się zatrzymacie? – Odłożyła ciasto na bok, by rosło pod kawałkiem czystego płótna, i zwróciła się do Darniego. – Spędzimy tu dzisiejszą noc, a potem ruszymy dalej. – Sądzę, że możemy zatrzymać się na dłużej, Harno – wtrącił Shiv. – Darni, Livak oprócz tamtego przedmiotu zdobyła dla nas jeszcze kilka ksiąg. Mogą okazać się bardzo przydatne i chciałbym usłyszeć zdanie Conalla. Darni po raz pierwszy tego dnia rzucił mi pochmurne spojrzenie. – Rozumiem. Pomówimy o tym później – powiedział złowieszczym tonem. Zatrzymał się na chwilę, a potem wyszedł dumnym krokiem na podwórze. Harna zignorowała go i przyjrzała mi się uważniej. – Wyglądasz na zmęczoną, pozwól, że pokażę ci twój pokój. Co powiesz na kąpiel? – To byłoby cudowne. – Poszłam za nią żwawo, pozostawiające Gerisa, dzielącego słodkie ciastka między dzieci, i Shiva, który wyjmował ze spiżarni chleb i zimne mięso. – Wszyscy czują się tu jak u siebie w domu – skomentowałam, kiedy szłyśmy po wąskich schodach. – W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy widziałam Darniego częściej niż przez ostatnie sześć lat. Nie przeszkadza mi to, bo działa w słusznej sprawie. Powstrzymałam chęć dalszego drążenia tego tematu. – Co ty z nimi robisz? – Harna najwidoczniej nie miała takich skrupułów. – Och, różne rzeczy. Skinęła głową i więcej nie pytała. – To twój pokój. – Harna otworzyła niskie drzwi prowadzące do pokoiku wciśniętego pod spadzisty dach. Wciągnęłam do płuc lawendowy zapach bielusieńkiego płótna i omal nie zasnęłam od razu. – Jest śliczny. – I rzeczywiście był. Na umywalce stał dzbanek i miednica o błyszczącej polewie, które można by drogo sprzedać w Vanamie, ściany pomalowano na różowo, a małe okno przesłaniały schludne, lniane zasłony. – Łazienka jest tam. – Harna pokazała mi schody prowadzące do wykładanego kafelkami pomieszczenia z wielką wanną z odpływem sprytnie umieszczonym w podłodze. – Jest naprawdę wspaniała – zauważyłam. Harna uśmiechnęła się lekko. – Trevor lubi robić wszystko jak najlepiej. Kiedy kąpiesz siedmioro dzieci, wanna musi być duża jak tutejszy bród przez Dalas. Siedmioro!? Drianon, ratuj! Trevor wszedł z wielkim kotłem pełnym parującej wody. – Ja sam porównałbym to do burzy na Zatoce Caladhriańskiej. Nalał wody do wanny, a ja spojrzałam na nią pożądliwie. – Dziękują ci. Jesteś pewien, że nie zabieram wam zbyt dużo gorącej wody? Trevor potrząsnął przecząco głową. – Napaliłem dziś w piecach, a umieszczone w nich miedziane kotły pozwalają wykorzystywać ich ciepło. Możemy wykąpać was wszystkich i jeszcze pozostanie nam dużo gorącej wody. Wyszedł, a pojawiła się Harna z miękkimi ręcznikami. – Przyjemnej kąpieli – powiedziała, zamykając drzwi. Było mi naprawdę dobrze. Na półce stały buteleczki z wonnymi olejkami, a wśród nich znalazłam olejek z Grassgildu, jeden z moich ulubionych. Możliwość wymoczenia się w pachnącej wodzie i umycia włosów znacznie poprawiła moje samopoczucie. Kiedy woda wystygła, wygramoliłam się niechętnie z wanny i owinięta ręcznikiem pobiegłam do mojego pokoju, gdzie czysta koszula i bielizna dopełniły mojego szczęścia. W domu panował spokój. Słyszałam dzieci bawiące się gdzieś w oddali i turkot kół wozu, który wyjeżdżał z podwórza. Wyciągnęłam się na poduszkach wypychanych gęsim pierzem i sięgnęłam do torby podróżnej po księgę, której nie dałam Shivowi. O zaginionych sztukach Tormalinu. „Brzmi obiecująco” – pomyślałam. Otworzyłam ją i zaczęłam rozszyfrowywać drobne pismo; nie było to łatwe. W Ensaiminie wszyscy mówimy po tormalińsku, ale jest to język potoczny. Ten zaś tekst napisano w górnotormalińskim dialekcie, wspólnym dla całego Imperium. Marszcząc brwi, wpatrywałam się w dziwnie akcentowane słowa, usiłując odczytać znaki intonacyjne umieszczone nad i pod wierszami. Ziewnęłam i przetarłam oczy. Było to tak trudne, że zadowoliłam się przeczytaniem tytułów rozdziałów: O astronomii, O matematyce, O oczyszczaniu rudy, O okulistyce, O lekach, O wymowie. Nie było to zbyt zajmujące. Nie jestem pewna, kiedy zasnęłam, ale gdy obudziło mnie ciche pukanie do drzwi, niebo za oknem mieniło się już różowymi i pomarańczowymi barwami zmierzchu. – Livak? To ja, Harna. Zaraz zawołam wszystkich na kolację. Zejdziesz? – Tak, dziękuję. Za chwilę do was dołączę. Schodząc po schodach, usłyszałam dobiegające z kuchni głosy Shiva i Darniego. Przystanęłam, by się dowiedzieć, o czym rozmawiają. – Nie podoba mi się, że sama podejmuje takie decyzje – utyskiwał Darni. – Chyba nie mogła przyjść i poprosić nas o zgodę? Ten stary i tak zauważy brak kałamarza, prawda? Zniknięcie kilku ksiąg może sprawić, że strażnicy uznają to za przypadkową kradzież, dokonaną przez kogoś, kto chciał spróbować szczęścia. Tacy samotnicy jak ten antykwariusz zawsze uważani są za skąpców; założę się, że pół miasteczka uważa, iż siedzi na ukrytych kufrach pełnych tormalińskich marek. Jeżeli dopisze nam szczęście, strażnicy dojdą do wniosku, że ktoś włamał się do jego domu i po prostu złapał leżące najbliżej rzeczy, które wydały mu się cenne. – Uważasz, że wybiegła myślą tak daleko? Zresztą, ile osób w Drede znałoby wartość takich ksiąg, jak te? – spytał szyderczo Darni. – A kogo to obchodzi? Wiedziała dostatecznie dużo, by zdać sobie sprawę, że te księgi mogą nam się przydać, i to tylko na podstawie półprawdy, którą wyjawił jej Geris. – O wiele za dużo, niż powinna wiedzieć. Pamiętaj, że jest złodziejką i że wyłącznie dlatego jej potrzebujemy. – Nie zgadzam się – oświadczył spokojnie, lecz stanowczo Shiv. – Umie dobrze kraść, ale potrafi też szybko myśleć. Im więcej wie, tym większa jest szansa, że trafi na coś takiego, czego my moglibyśmy nie zauważyć. Planir polecił użycie wszystkich dostępnych środków. Skrzywiłam się w półmroku. Czy chciałam się w to bardziej zaangażować? Przecież z drugiej strony to były jakieś ciemne sprawki czarowników. Przypomniałam sobie swąd rozżarzonych węgli, o czym zaczynałam już zapominać. Z drugiej jednak strony w grę wchodziły pieniądze; połowa wartości skradzionego przeze mnie kałamarza to na początek całkiem niezła sumka. Informacje też zawsze mają swoją wartość. Darni zaczął coś mówić, ale przerwały mu otwarcie drzwi i gromada dzieci, która wpadła do domu. Tupnęłam kilka razy w miejscu, a potem głośno zeszłam po schodach i przyłączyłam się do nich. Posiłek był znakomity i sycący. Najwidoczniej Harna miała długoletnią praktykę, gdyż oprócz naszej grupy i swoich siedmiorga dzieci karmiła jeszcze dwóch mężczyzn, którzy, jak się zorientowałam, byli uczniami Trevora. Jeżeli Ostrin kiedykolwiek przebierze się za śmiertelnika i wyruszy na wyprawę, by wypróbować ludzką gościnność, co – jak mówią legendy – robi, Harna nie będzie musiała się niczego obawiać, oprócz tego, że boski wędrowiec może być jej częstym gościem. Uczniowie zjedli, podziękowali jej i udali się do swoich pokoi, a Harna zaczęła grozić dzieciom, że pośle je do łóżek. – Proszę, czy możemy obejrzeć kilka sztuczek Gerisa? – poprosiła najstarsza dziewczynka, patrząc błagalnie dużymi, niebieskimi oczami. – Z miłą chęcią – oświadczył Geris. – Ale tylko kilka – uśmiechnęła się Harna. Zaczęła sprzątać ze stołu, a Geris pokazał swą niezwykłą wprawę w manipulowaniu monetami, które zdawał się wyjmować z uszu niemowlęcia. Oparłam się pokusie przyłączenia do nich i odwróciłam się do Shiva. – Jesteś pewien, że ci dwaj nie będą plotkowali przy kuflu piwa o dziwnych gościach swego mistrza? – Gestem wskazałam na drzwi, którymi wyszli. – Harna powiedziała, że byliście tu wiele razy od Wiosennej Równonocy. Shiv potrząsnął przecząco głową i pociągnął długi łyk doskonałego miodu pitnego Trevora. – Nie będą plotkować. – Jesteś tego pewien? – Nawet nie próbowałam ukryć swego sceptycyzmu. – Najzupełniej. – W jego głosie nie wyczułam powątpiewania. Ku mojemu zaskoczeniu instynkt nakazał mi uwierzyć w jego słowa. – Shiv, Shiv, możesz nam pokazać jakieś czary? Popatrzyłam na chłopca, który o to spytał, i omal nie zakrztusiłam się miodem. – Harna? – Och, oczywiście. – Harna uśmiechnęła się i nalała wody do dużej, płaskiej misy. Shiv zatarł dłonie i zielone magiczne światło zalśniło wokół jego palców. Musiałam mieć oczy tak szeroko otwarte jak zgromadzone wokół dzieci, kiedy w misie pojawił się staw, trawiaste brzegi, trzciny rosnące na płyciznach i lilie pływające na powierzchni wody. – Pokaż kaczki, pokaż kaczki – poprosiło jedno z maleństw. Shiv posłuchał, ukazując nieprawdopodobnie żółtego ptaka z szeregiem płynących za nim kaczątek. Obraz nagle zamigotał i kaczęta zaczęły się chować wśród trzcin i liści, a ich matka daremnie próbowała znów je zgromadzić. Shiv nagle wybuchnął śmiechem. – Harno! – zaprotestował. Kiedy podniosłam oczy, zobaczyłam zielone światło migocące w jej rękach i rozbawienie w oczach. Shiv ponownie odzyskał kontrolę nad kaczętami. – Dobrze, to wystarczy. Wszyscy marsz do łóżek. Dzieci posłuchały prawie bez protestów, co było dość niezwykłe. No cóż, ta sztuczka z kaczkami na dobranoc na pewno sprawiła, że opowieści o Niesamowitych Ludziach wydały im się bardzo nudne. Harna i Geris zagonili dzieci na górę, a Darni i Shiv wyszli, by ostatni raz rzucić okiem na konie. W tym czasie zastanawiałam się, gdzie zniknęły dwa kufry z żelaznymi okuciami. – Zapraszam cię do mojego gabinetu. – Trevor zaprowadził mnie do ładnie umeblowanego pokoju tuż obok. Rozpalił ogień, gdyż polana były już ułożone w stos i tylko na to czekały, a potem otworzył politurowaną szafkę i podał mi pięknie wypalaną glinianą czarę. – Może trochę wina? Z jagód wrzosu, robimy je sami. A może jałowcówki lub jeszcze trochę miodu? Miałam przykre doświadczenia z winami owocowymi. – Poproszę o jałowcówkę. Nalał mi solidną porcję jak ktoś, kto sam nigdy nie pije, a potem zerknął z ukosa na biurko, gdzie leżała duża łupkowa tabliczka pokryta zgrabnymi diagramami. – Pracujesz nad czymś? Nie chcę ci przeszkadzać, jeżeli chcesz popracować. – Jeśli ci to nie przeszkadza. – Mówiąc to, usiadł, z ulgą porzucając towarzyskie obowiązki. – Co to takiego? – Utkwiłam wzrok w rysunku, nie mogąc nic zrozumieć. – To nowy sposób wytopu metali wynaleziony w Gideście; Ludzie Gór wymyślili coś, co nazwali piecem hutniczym. – Zmarszczył brwi, patrząc na jakieś obliczenia, wytarł do czysta część tabliczki i zaczął od nowa. Zajrzałam mu przez ramię. – Więc Harna jest maginią? – Alkohol sprawił, że zadałam to pytanie bez zastanowienia. – Właśnie. – Trevor sprawiał wrażenie beztroskiego. – W takim razie... – Nie wiedziałam, jak sformułować następne pytanie. Podniósł wzrok i szeroki uśmiech rozjaśnił jego kwadratową twarz o surowych rysach. – W takim razie dlaczego wyszła za mąż za garncarza i mieszka na takim odludziu? – Najwidoczniej był przyzwyczajony do odpowiadania na to pytanie. – Coś w tym rodzaju – odparłam ze śmiechem. Wzruszył ramionami i wrócił do swoich obliczeń. – Ma magiczne zdolności, ale naprawdę chce od życia jedynie dobrego małżeństwa, szczęśliwego domu i mnóstwa dzieci. Spotkaliśmy się, kiedy podróżowała z innym magiem, i pozostaliśmy w kontakcie, a gdy pokochała Seyna, wzięliśmy ślub. Dopiłam jałowcówkę; nie rozumiałam tego. Nagłe, głośne szczekanie psów na zewnątrz sprawiło, że Trevor podniósł wzrok. – Pójdę do psów i sprawdzę, co się dzieje. Po jego odejściu znów pojawił się Shiv. – Jakiś problem? – spytałam. – Lis lub jakiś inny drapieżnik węszy wokół kaczek – wyjaśnił. Shiv nalał sobie trochę wódki z jęczmienia i usiadł z westchnieniem. – Więc jak długo tu zostaniemy? – Posłałem list do pewnego jegomościa imieniem Conall, który mieszka w Eyhorne. Pracował nad wczesnymi zapiskami z Hadrumalu i chciałbym, żeby obejrzał księgi, które znalazłaś. To był świetny pomysł. – Jeżeli powiesz mi, o co tu naprawdę chodzi, może zdołam znaleźć dla was więcej pożytecznych rzeczy – powiedziałam niedbale. – Chyba że Darni ci nie pozwoli. Shiv roześmiał się i zignorował tę zaczepkę. – Przypuszczalnie zostaniemy tu parę dni, więc wypocznij jak najlepiej. Później udamy się do Dalasoru, a to znaczy, że będziemy obozować pod gołym niebem, gotować posiłki na ognisku i nie będziemy sypiać na puchowych łożach ani w czystej pościeli. – Sądziłam, że w Dalasorze są tylko trawa, owce i bydło. – Nigdy tam nie byłaś? – Żyję, grając i wędrując z miejsca na miejsce, Shiv. – Ponownie napełniłam moją czarę. – Z mojego punktu widzenia podróż do kraju, gdzie maksymalna stawka to dziesięć kóz, nie ma sensu. Shiv roześmiał się i pociągnął łyczek wódki. Spojrzałam na niego w miękkim świetle lampy i przeniknął mnie rozkoszny dreszczyk. Był naprawdę przystojny, nawet wziąwszy pod uwagę wpływ, jaki wywarł na mnie wypity alkohol. Przeszłam przez pokój i usiadłam obok niego na ławie stojącej przy kominku. – Harna powiedziała mi, że byliście tu wielokrotnie od Wiosennej Równonocy. To wymaga spędzania większości czasu z dala od domu. Shiv przeciągnął się i zamknął oczy. – Tak, to prawda – zgodził się ze mną – ale Pered jest bardzo wyrozumiały. Zamrugałam. – Pered? Lekki, czuły uśmiech zaigrał na ustach Shiva. – Mój kochanek. Ozdabia rękopisy dla pewnego kopisty w Hadrumalu. Jesteśmy razem już od sześciu lat, więc zdążył się przyzwyczaić do mojej nieobecności. Pociągnęłam następny łyk, żeby pokryć zmieszanie, gorączkowo szukając sposobu zmiany tematu rozmowy. Przynajmniej udało mi się nie zrobić z siebie idiotki. – Ale ty nie pochodzisz z Hadrumalu, prawda? Masz inny akcent niż Darni, ale nie umiem go umiejscowić. – Nie, jestem z zachodniej Caladhrii, z bagien poza Kevilem. Przypomniałam sobie, co kiedyś powiedziała mi Halice, że podczas gdy wszyscy opowiadają dowcipy o Caladhrianach, Caladhrianie żartują z Kevilczykow. – Na Drianon! Musiałeś tam uchodzić za prawdziwego dziwoląga! Najwyraźniej tego wieczoru mój mózg nie kontrolował moich ust, więc odstawiłam czarę. – Co chcesz przez to powiedzieć? Ponieważ jestem magiem czy z powodu... – Shiv otworzył oczy i uśmiechnął się do mnie frywolnie. – Jak określają to teraz damy z Vanamu? Tym, który perfumuje swoje chusteczki do nosa? Mężczyzną, który nie tańczy na dansingu? A może wolisz bardziej powszechne określenia? Pedał? Ciota? – zapytał z upodobaniem i błyskiem w oczach. No cóż, jeśli to mu nie przeszkadza, dlaczego miałoby zawadzać mnie? – Z obu powodów, jak sądzę. – Och, Caladhria nie jest taka zacofana, jak sądzicie. – Przestań się zgrywać – powiedziałam szyderczym tonem. – Połowa caladhriańskich domów, w których przebywałam, nawet nie miała kominów. Ilu ludzi w twojej wsi używa oliwnych lamp? – Trzcinowe pochodnie świecą równie dobrze. Dlaczego mieliby je porzucić? – Poważny ton jego głosu omal nie wprowadził mnie w błąd, dostrzegłam jednak błysk w jego oku. – Ale masz rację. Moja rodzina nie wiedziała, co ze mną zrobić. Nie było to tylko nieprzyjemne, po prostu czułem się jak świnia w oborze. Mój wuj miał kuzyna, którego żona poleciła mnie pewnemu magowi w Kevilu, a ten wysłał mnie do Hadrumalu. – Shiv zajrzał w głąb swojej duszy. – Było to piętnaście lat temu, połowa mojego życia. Zapomniałam, że Caladhria jest właśnie taka; jeżeli twoja babka znała mężczyznę, którego bratankowie sprzedali kiedyś konia twojemu kuzynowi, możesz się uważać za powinowatego. W takim środowisku trudno jest pracować w moim zawodzie, ale ma to swoje dobre strony – nigdy nie widziałam tam dzieci żebrzących na ulicach. Nagle coś mi się przypomniało. – Dlaczego gawędziłeś z każdą służącą, jaką spotkaliśmy, jeśli masz – no – inne skłonności? – One tego oczekują, a przyjaźnie nastawiona dziewczyna może ci udzielić pożytecznych informacji. Była to prawda; sama trzepotałam rzęsami do tylu mężczyzn, których nie miałam zamiaru nawet dotknąć, a co dopiero pozwolić im na coś więcej. – Czy możesz sobie wyobrazić Gerisa usiłującego oczarować otoczenie? Albo Darniego? Wyobraziwszy to sobie, wybuchnęłam śmiechem. – A co z Darnim? Jaki on ma problem? Nie ma żadnej rodziny? – Ależ ma. Jego żona jest alchemiczką, która przybyła do Hadrumalu, żeby pracować dla czarowników specjalizujących się w magii ognia. Mogłam tylko powiedzieć: – Och. – Ich pierwsze dziecko przyszło na świat tuż po Zimowym Przesileniu i wydaje mi się, że Darniemu nie podoba się, iż w takiej chwili musi tyle podróżować – dodał współczująco Shiv. Prychnęłam pogardliwie. – Nie musi się wyładowywać na nas wszystkich. Więc znasz Harnę dlatego, że jest maginią? Czy to dlatego się tu zatrzymujecie? – Tak, a w dodatku jest też kuzynką Darniego. – Czy to nie jest niezręczna sytuacja? To znaczy, jeżeli Darni nie może być prawdziwym magiem, a ona jest... Shiv przecząco pokręcił głową. – Był taki czas, kiedy Darni oddałby swoją męskość za połowę talentu Harny, ale wzniósł się ponad to. Spotkanie ze Strellem pomogło mu zrozumieć, że na świecie są rzeczy znacznie ważniejsze od magii. Ziewnął i przesunął ręką po włosach. – Idę spać. Do zobaczenia rano. Zastanawiałam się, czy też nie pójść na górę, ale po niedawnej drzemce naprawdę nie byłam zmęczona. Wróciłam do tabliczki Trevora i usiłowałam zrozumieć jego obliczenia, kiedy drzwi otwarły się nagle. Podskoczyłam. – Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć – przeprosił mnie Geris. – Nieważne. – Moją uwagę przykuwał rysunek pieca hutniczego, który naszkicował Trevor. – Widziałeś to? – Co? Ach, tak, to bardzo interesujące, prawda? Podniosłam wzrok; jak na kogoś, kto zdawał się gromadzić wszelkie strzępy niepotrzebnych informacji, Geris nie sprawiał wrażenia zbyt zainteresowanego. Stał nieporadnie przy kominku. – Wszystko w porządku? – spytałam z ciekawością. – O, tak. – Geris nalał sobie dużą porcję wina i wypił ją, mrużąc lekko oczy. Najwidoczniej dodało mu to odwagi, jakiej potrzebował. – Wiesz, prawdę mówiąc, nie byłem pewien, czy uda ci się zdobyć ten rogowy kałamarz. – Jestem bardzo dobra w tym, co robię. – Zaskoczona usłyszałam ostry ton swego głosu. – Nie, nie chciałem powiedzieć, że uważałem, iż ty... to znaczy byłem pewien, że nikt nie będzie w stanie tego dokonać. Bez trudu dostrzegłam podziw w jego szeroko otwartych oczach i ukryłam uśmiech pod obojętną miną hazardzistki. – Tak? – Opowiedz mi o tym – poprosił. Może była to moja szansa wystąpienia w jednej ze sztuk Judala, choćby tylko pośrednio. – Dobrze – uśmiechnęłam się do niego i usiedliśmy na ławie przed kominkiem. – No więc, najpierw poszliśmy obejrzeć ten dom, a potem na piwo... – zaczęłam. Może przesadziłam nieco, opisując trudności, jakie musiałam pokonać, i nie sądzę, aby Darni odegrał w tym opowiadaniu wielką rolę, ale trudno było mi się oprzeć błagalnej minie Gerisa. – Myślę, że doskonale się spisałaś – szepnął, kiedy skończyłam opowiadać moją nieco ubarwioną historię. – Trudno nam będzie wyrazić ci naszą wdzięczność. – Pewnie. Tylko ty mi podziękowałeś. – W tym momencie zdałam sobie sprawę, jak wielki sprawiło mi to zawód, bo – ku mojemu zaskoczeniu – głos mi zadrżał. – Nie, wszyscy jesteśmy ci wdzięczni. – Geris sprawiał wrażenie naprawdę zmartwionego. – Kiedy Shiv oświadczył, że nie zdołał kupić tego antyku, pomyśleliśmy, iż będziemy musieli wrócić bez niego. Darni był wściekły. – I wtedy ja się zjawiłam i rozwiązałam wszystkie wasze problemy – prychnęłam. – Darni mógłby okazać mi choć trochę wdzięczności. – Porozmawiam z nim o tym – powiedział stanowczo Geris i musiałam się roześmiać. – Nie zawracaj sobie tym głowy, już spotykałam takie typy jak on. – Naprawdę? – Geris najwidoczniej chciał usłyszeć coś jeszcze, wiec mówiłam dalej, gdyż pochlebiło mi jego zainteresowanie i ucieszyła sposobność pochwalenia się moimi bardziej spektakularnymi sukcesami. Nie zaskoczył mnie zbytnio, kiedy po przyjacielsku objął mnie ramieniem, wtedy gdy wyjaśniałam mu ostatni plan Charolei, który miał pozbawić władze Relshazri części ich dochodów. Zachęcająco przytuliłam się do niego. Byłam naprawdę szczęśliwa i pozwoliłam mu się pocałować, kiedy porównywaliśmy wady i zalety różnych piwiarni w Vanamie. Jego oddech pachniał słodkim winem, a usta były twarde i suche. Nie sądzę, by ten dobrze wychowany chłopiec spodziewał się, że nasza rozmowa szybko skończy się w jego łożu, ale spałam sama już od dłuższego czasu i uznałam, iż spędziłam zbyt wiele samotnych nocy. Wprawdzie przyszło mi na myśl, że kiedy ostatnim razem połączyłam przyjemne z pożytecznym, gorzko tego później żałowałam, lecz delikatne ręce i namiętne pocałunki Gerisa niebawem rozwiały moje wątpliwości. Może pod pewnymi względami był naiwny, ale jeśli wolno mi wyrazić moje zdanie, na pewno uszczęśliwił kilka dziewcząt z Vanamu. Okazał się dobrym kochankiem i zapewne występował w tej roli od niedawna, gdyż nadal czuł niejasny lęk, który uznałam za wzruszający. Miał jednak dość doświadczenia w sztuce kochania, żeby wiedzieć, iż rozkosz, którą z kimś dzielisz, to rozkosz podwójna. Był wrażliwy i czuły i nawet zrobił wszystko, żeby nie przewrócić się na bok i nie zasnąć, kiedy skończyliśmy. – Zaśnij. – Odgarnęłam mu włosy z mokrego od potu czoła i pocałowałam go. Otulił mnie świeżym prześcieradłem i leżeliśmy tak obok siebie jak dwa psiaki. Zapadłam w sen, czując na włosach jego oddech. Plac targowy w Hanchett piętnastego dnia przedjesieni Zatrzymaj się, mój śliczny. – Casuel zgrzytnął zębami, pociągając za lejce. Pomogły mu kocie łby, na które nagle wjechali. Koń poślizgnął się i zatrzymał niepewnie, parskając z niezadowolenia. – Tak lepiej. – Casuel nacisnął na hamulec dwukółki i rozejrzał się po placu targowym, szukając wzrokiem głównej karczmy. Ściągnął usta z aprobatą, przyjemnie zaskoczony. – Jest znacznie lepiej, niż przypuszczałem. I dojechaliśmy szybko – powiedział zadowolony do Allin. – Ta dwukółka jest wygodniejsza od dyliżansu. – Ostatni etap podróży w otwartym powoziku zarumienił jej ziemistą twarz. Casuel rozejrzał się dookoła z wahaniem, gdyż nie wiedział, w którą stronę pojechać. Pod koniec dnia na miejscowym placu targowym nadal panowało zamieszanie. – Zjedź pan z drogi! Koń spłoszył się, gdy jakiś wieśniak z irytacją machnął w ich stronę laską. Casuel zamierzał powiedzieć temu drabowi, co o nim myśli, zorientował się jednak w porę, że w istocie zatrzymał się przed wodopojem. Cmoknął i smagnął konia lejcami po zadzie, patrząc pogardliwie ponad głowami zniecierpliwionych rolników czekających w kolejce, by napoić swoje zwierzęta przed powrotem do domu. Zachwiał się, zanim sobie przypomniał o zwolnieniu hamulca, by mogli odjechać. Jakiś łobuziak powiedział coś z nadzieją w głosie gdzieś w okolicy kolan Casuela. – Co powiedziałeś? – Zszokowany mag zdał sobie sprawę, że w wioskach oddalonych od głównych szlaków dyliżansów ten zniekształcony dialekt jest jeszcze bardziej niezrozumiały. – Mogę popilnować twojego konia za ćwierć pensa, panie? Casuel spojrzał na niego, mrużąc oczy, ale po chwili sięgnął do kieszeni po pieniądze. Przecież to mimo wszystko nie Col. Wyjął całego pensa i oczy młodzika zabłysły. – Gdzie możemy znaleźć pokoje i stajnię na dzisiejszą noc? – Tam, w karczmie Pod Psem Myśliwskim – odparł chłopak, starając się ukłonić. – Jedź za mną, panie. Casuel niezdarnie kierował koniem w tym rozgardiaszu. – Widzisz, w Hadrumalu nie muszę wiele powozić – wyjaśnił Allin, która jednak nie zwróciła uwagi na jego słowa, gdyż rozglądała się wokoło z zainteresowaniem. Na podwórzu karczmy panował ruch, ale stajenny, widząc tak dobrze ubranego powożącego, szybko do niego podszedł. – Szukamy noclegu i miejsca w stajni na dzisiejszą noc. – Casuel odwrócił się, sięgnął po bagaże i podał stajennemu. – Weź je i zarezerwuj dla nas dwa pokoje. – Zajmę się tym, panie. – Sługa przycisnął do piersi zniszczoną walizkę Allin z nieco zaskoczoną miną. Casuel wysiadł z powozu i skrzywił się, czując ból mięśni barków nieprzyzwyczajonych do trudów powożenia. Popatrzył na rosnący wokół wodopoju tłum i skinieniem przywołał do siebie łobuziaka. – Pospaceruj z koniem, aż ochłonie, napój go i przyprowadź go tu z powrotem, a dostaniesz pensa, kiedy rano będę odjeżdżał. Idąc nieco sztywno dumnym krokiem w kierunku karczmy, Casuel pomyślał z zadowoleniem, że nakłonił chłopca do posłuszeństwa. Allin wysiadła niezdarnie, plącząc się w spódnicach, poszła za Casuelem i wpadła na niego, gdy zatrzymał się na widok kontuaru szynku otoczonego trzema rzędami spragnionych wieśniaków. Kilka chwil stał niepewnie, a potem zacisnął zęby. Pomyślał, że jego przyszłość mogła zależeć od tego, czego się tutaj dowie. – Przepraszam. Za pozwoleniem. – Kiedy ktoś boleśnie szturchnął go łokciem w żebra, a barczysty rolnik przepchnął się obok niego, sięgając po kufel z piwem, uświadomił sobie, że grzeczność zaprowadzi go donikąd. – Służba! – Wypowiedziane z obcym akcentem słowo zagłuszyło wrzawę w zatłoczonym szynku i Casuel zarumienił się, kiedy uciszony nagle tłum utkwił w nim wzrok. – Poproszę dzbanek piwa. – Casuel strząsnął kurz ze swojej fałdzistej opończy i odkaszlnął, by ukryć zakłopotanie. Gwar rozmów znów podniósł się wokół niego, a karczmarz popchnął dzbanek i kufle na drugą stronę kontuaru. Casuel usiadł przy końcu lady i spojrzał podejrzliwie na oleistą powierzchnię napitku. Również Allin z powątpiewaniem badała go wzrokiem. – Wiem. Wolałbym wino, ale nie ma sensu nawet o nie pytać poza większymi miastami Ensaiminu. – Casuel westchnął z tęsknoty za swoimi przytulnymi komnatami w Hadrumalu, a jeszcze bardziej za dobrze prowadzonym domem swych rodziców. – Przepraszam. – Chwycił za rękaw jakąś służącą mijającą ich z tacą zastawioną miskami. – Możesz zamówić posiłek przy drzwiach kuchni. – Odwróciła się, by strząsnąć rękę Casuela, nie zrzucając misek z tacy, nawet nie odwracając głowy w jego stronę. – Nie, ja kogoś szukam – zaczął Casuel. – Zapytaj w pralni w następnym domu – burknęła służąca, usuwając łokieć z zasięgu jego ręki. Casuel pociągnął łyczek piwa i natychmiast tego pożałował. Barman stał przy przeciwległym krańcu kontuaru i nic nie wskazywało na to, że tempo sprzedaży się zwolni. – Powiedziałbym, że mamy tu taką szansę na spokojną rozmowę jak szczur w psiej jamie – mruknął do Allin. Skinęła głową i zamilkła, gdyż pragnienie przemogło w niej ostrożność, i spróbowała piwa. Zacisnęła oczy i zakaszlała. – Myślisz, że mogą tu mieć trochę mleka? – spytała, mrugając powiekami. – Nie pijecie? – Nieprzyjemny fetor zaatakował nozdrza Casuela. Odwrócił się i zauważył brudnego, niskiego mężczyznę o rozbieganych oczkach i w pomiętej odzieży, który kręcił się przy drzwiach wychodzących na podwórze. – Nie te pomyje – Casuel skrzywił się. Oczy obdartusa zabłysły i wyciągnął rękę po dzbanek. – Nie tak szybko. – Casuel podniósł na chwilę naczynie. – Usiłuję kogoś znaleźć... – Zapytaj w pralni obok – odparł natychmiast stary włóczęga, nie odrywając wzroku od dzbanka z piwem. – Co takiego szczególnego jest w tej pralni? – zapytała półgłosem Allin. Wyprowadzony z równowagi Casuel pokręcił głową. – Możemy tam pójść i sami się o tym przekonać. Tutaj nie dostaniemy niczego prócz noclegu w wychodku. Ściągnął wzrokiem oczy barmana, położył kilka miedziaków na ladzie i z zadowoleniem opuścił pękającą w szwach karczmę, pozostawiając ohydny napitek uradowanemu włóczędze. Stanął na schodku i odetchnął głęboko świeżym powietrzem. Allin, stąpając po skrzypiących deskach, przecisnęła się pod jego ramieniem, wycierając się z tyłu. – Jak ci się zdaje, gdzie jest ta pralnia? – spytał Casuel. – Spoza tamtych okiennic bucha para. – Allin wskazała na drugą stronę alei. – Chodźmy. Zakładam, że praczka będzie wiedziała, kto gdzie mieszka. Kobiety zawsze to wiedzą, prawda? Moja matka zazwyczaj zna historię każdego, kto zamieszka przy tym samym placu, jeszcze zanim zdąży rozpakować kufry. Allin uśmiechnęła się niepewnie. Casuel szedł przodem, ale zatrzymał się z wahaniem przed drzwiami, kiedy usłyszał dobiegające stamtąd chichoty. Nigdy nie czuł się dobrze w towarzystwie kobiet, zwłaszcza gdy było ich kilka. Popatrzył na Allin; może to ona powinna zapytać. Nie, raczej nie. Casuel wyprostował się i wszedł do środka. Omal nie wyszedł natychmiast, gdy stanął twarzą w twarz z dziewczyną w rozpiętym od góry gorsecie na czymś w rodzaju koszuli nocnej. Powitała go bardzo szczerym uśmiechem. – W czym mogę pomóc? – Kobieta w wieku jego matki podniosła na niego oczy znad balii. – Potrzebuję pewnych informacji. – Casuel usiłował nie zwracać uwagi na kroplisty pot, który wystąpił mu na czoło. Oczywiście w pralni musi być gorąco. Nic więc dziwnego, że pracujące w niej kobiety są lekko ubrane. Kąciki ust matrony drgnęły w uśmiechu. – A jakie to mają być informacje? Casuel, obawiając się, że pot poplami mu kaftan, zdjął opończę i rozluźnił wiązania koszuli. – Próbuję znaleźć mężczyznę, który był kiedyś szambelanem u lorda Armile’a z Friern. – Wydaje mi się, że chodzi o Terena. – Kobieta, która to powiedziała, miała gniewną minę, ponure oczy i niewiarygodnie rude włosy spadające na ramiona. Zobaczyła za Casuelem Allin i lekka zmarszczka przecięła jej czoło. – Czy możesz mi powiedzieć, gdzie mogę go znaleźć, pani? – zapytał chłodno, lecz uprzejmie Casuel, rad, że tak łatwo udało mu się rozwiązać problem. Rudowłosa niewiasta szybko wymieniła spojrzenia z praczką. Po chwili milczenia popatrzyła z rozbawieniem na Casuela. – Znasz ścieżkę prowadzącą do głównej drogi do Dalasoru? – Mogę ją znaleźć – oświadczył Casuel z dużą pewnością siebie. – Przejdź przez most za zagajnikiem, idź dalej aż do trzeciej ścieżki z lewej, a obok wielkiego dębu zobaczysz świątynię Poldriona. – Czy znajdę go tam? – zapytał zakłopotany Casuel. – Piąta nisza po prawej, środkowa półka. – Rudowłosa kobieta roześmiała się serdecznie i pociągnęła łyk z płaskiej flaszki w skórzanym futerale, którą ukrywała w fałdach spódnicy. Uśmiechnęła się ciepło do Allin. – Przykro mi, ale Teren nie żyje i kilkanaście miesięcy temu poddano go kremacji. – Praczka niechętnie zamieszała bieliznę miedzianym prętem. Casuel chciał obrócić się na pięcie i odejść oburzony tym, że stał się celem niesmacznych żartów tak nisko urodzonej kobiety. – Dla jego biednej żony to nic śmiesznego. – Dziewczyna w rozluźnionym gorsecie wyszła z tylnego pomieszczenia z koszykiem, w którym był chleb i ser, i podzieliła jedzenie między obecnych. Utkwiła w Allin długie, przenikliwe spojrzenie, a potem również i ją poczęstowała, mówiąc: – Wejdź, moja panno, nie musisz stać na progu. Casuela nagle olśniło. – Pozostawił wdowę? Teraz kobieta z płaską flaszką miała dla odmiany poważną minę. – Nieszczęśliwa kobiecina, ma do wychowania pięcioro dzieci i żadnej rodziny bliżej niż trzy dni drogi stąd. – Trudno jest żyć z dala od bliskich w podobnej sytuacji – powiedziała współczująco praczka i westchnęła, żując chleb. – Jeśli nie mogę prowadzić interesów z jej mężem, przynajmniej postaram się zrobić wszystko, co będę mógł dla nieszczęśników, których opuścił – oświadczył górnolotnie Casuel. – Miłosierdzie jest obowiązkiem wszystkich rozumnych ludzi. Rudowłosa niewiasta mruknęła coś, czego nie zrozumiał, gdyż usta miała pełne i mówiła jeszcze bardziej zniekształconym dialektem niż poprzednio. Praczka skinęła głową i wyglądała na zamyśloną. Casuel zignorował ten brak szacunku. – Gdzie mogę znaleźć tę damę? – Teraz możesz ją znaleźć na placu targowym – powiedziała młodsza dziewczyna, porozumiawszy się wzrokiem z rudowłosą kobietą, która skinęła twierdząco głową. – Przez większość dni sprzedaje ser dla pani Dowling. Casuel podziękował jej uprzejmym skinieniem głowy. Nagle wpadł na pewną myśl. – Ile by kosztowało oczyszczenie i przetarcie gąbką mojej opończy? Kobiety spojrzały po sobie i ruda ukryła nagle twarz w fartuchu i dostała ataku kaszlu. Przez usta praczki znów przemknął uśmiech, ale zdołała odpowiedzieć w miarę grzecznie. – Cztery pensy, wasza dostojność. – Uśmiechnęła się do Allin. – Wygląda na to, że i ty mogłabyś odświeżyć swój strój, panienko. Zaczekasz tutaj, póki jego dostojność będzie zajęty? – O tak, z przyjemnością. – Allin zawahała się, mocniej otulając się szalem. – Wrócę po ciebie. – Casuel podał praczce swoją opończę i wyszedł, nieco oszołomiony nagłym wybuchem śmiechu, który usłyszał za sobą. Nie mogę tracić czasu na rozmyślania o dziwnym zachowaniu praczek, powiedział sobie w duchu. Plac targowy był teraz prawie pusty, kilka ostatnich wozów albo odjeżdżało traktami prowadzącymi do zagród właścicieli lub czekało, z zaciągniętymi płóciennymi budami, aż wieśniacy opuszczą gospody, rozjarzone teraz blaskiem latarni i rozbrzmiewające wrzawą. Z pewną niechęcią kluczył między kupami słomy, łajnem i zwiędłymi warzywami zaśmiecającymi kocie łby, zmierzając w kierunku zgrabnego, krytego słomą dachu bazarku nabiałowego. Przyspieszył kroku na widok kilku kobiet, które podnosząc swoje koszyki, pozostawiały szerokie kamienne stopnie kilku szukającym pożywienia ptakom gnieżdżącym się w strzechach. – Wybaczcie mi, moje panie. – Złożył dworny ukłon i zaskoczone kobiety zatrzymały się w pół kroku. – Szukam wdowy Teren. – Spróbował się uśmiechnąć, by zaskarbić sobie ich życzliwość. – A to dlaczego? – spytała ostrożnie jedna z przekupek. – Prowadziłem interesy z jej zmarłym mężem. – Casuel uznał, że powinien zmienić ton na rozkazujący, gdyż wyglądało na to, iż urokiem osobistym niewiele tu zdziała.. Kobiety długą chwilę porozumiewały się wzrokiem, lecz Casuel nic z tego nie zrozumiał. Jedna z nich rozejrzała się po placu i ludziach zajętych swoimi sprawami, skinęła głową swojej towarzyszce. – Jest z dziećmi na przeciwległym krańcu. – W brązowej sukni i niebieskim fartuchu – dodała druga. Obydwie odeszły z przewieszonymi przez ramię pustymi koszykami od studni, przy której stali, prowadząc tę jałową rozmowę. Casuel okrążył bazarek i bez trudu znalazł wdowę po Terenie. Była mniej więcej w jego wieku, miała zmęczoną, chudą twarz; właśnie pakowała do koszyków kilka piętek chleba i warzywa, które matka Casuela natychmiast by wyrzuciła, gdyż nie nadawałyby się nawet na karmę dla jej świń. – Usiądź i nie pozwól Miri szaleć, zrozumiałeś? – warknęła do obdartego chłopczyka, który wraz z młodszą siostrą ganiał gołębie. Chłopczyk otworzył usta, by zaprotestować, rozmyślił się jednak i chwycił dziewczynkę za skraj podartej spódniczki, siadając wraz z nią na najniższym stopniu. – Czy te dzieci nie powinny już być w łóżkach? – Casuel spochmurniał, patrząc na długie cienie. – A co tobie do tego? – Kobieta nie była na niego zła. Po prostu mówiła zmęczonym głosem, nawet nie patrząc na Casuela. Próbowała bez powodzenia wsunąć pod chustkę wymykające się spod niej kosmyki włosów, zawiązując jednocześnie fartuszek dziewczynki. – Przepraszam, pozwól, że się przedstawię. – Casuel ukłonił się nisko. – Jestem Casuel Devoir. O ile wiem, jesteś wdową Teren? – Cieszę się z tego spotkania – odparła wdowa, wstając i patrząc na niego w osłupieniu. Dzieci gapiły się na przybysza z otwartymi ustami. – Miałem nadzieję, że zobaczę twojego męża... – Casuel urwał, widząc grymas bólu na zwróconych ku niemu trzech twarzach. – Słyszałem o twojej stracie – mówił dalej pośpiesznie – i mam nadzieję, że w jakiś sposób będę ci mógł pomóc. Ciemne, przygasłe oczy kobiety zabłysły. – Drianon wie, że przydałaby się nam jakaś pomoc. Proszę. – Podała postrzępiony koszyk Casuelowi i przerzuciła przez ramię nosidło z pozostałymi koszami. – Jak sam powiedziałeś, tych dwoje powinno już być w łóżkach. Odprowadź mnie do domu i będziemy tam mogli porozmawiać. Casuel otworzył usta, by zaprotestować, ale szybko je zamknął. Powiedział sobie, że musi zdobyć te informacje. Jeżeli są tak ważne dla Darniego, to są po dwakroć ważniejsze dla niego. Ruszył za kobietą z dziećmi, niezręcznie starając się trzymać koszyk tak, by ostre, wiklinowe patyki nie uszkodziły mu ubrania. Ku jego uldze wdowa niebawem skręciła w wąski zaułek i zapukała do drzwi jednego z porządnie wyglądających, stojących rzędem domów. Otworzyła jej jakaś starsza dziewczynka z wrzeszczącym niemowlęciem w ramionach, jednocześnie stopą uniemożliwiając ucieczkę jakiemuś niesfornemu starszemu berbeciowi. – Weźcie sobie kolację i idźcie z nią do tylnej izby. – Wdowa usiadła na niskiej ławie przed kominkiem i rozwiązała stanik. Dzieci posłusznie napełniły miski gęstą zupą, wzięły po kawałku czarnego chleba i wyszły przez wąskie drzwi. – Proszę wybaczyć, poczekam na zewnątrz, aż nakarmisz swoje dziecko. – Casuel, cały czerwony, odwrócił się, by odejść, gdy tymczasem dziecko głośno i z widoczną uciechą ssało pierś matki. – Muszę zająć się moją rodziną, a jestem na nogach od świtu – powiedziała bezkompromisowo wdowa. – To jedyna okazja, kiedy mogę usiąść, więc mów teraz albo odejdź. Casuel odchrząknął i wbił wzrok w wątły ogień. – O ile wiem, twój mąż służył w domu lorda Armile’a. – To prawda. A co tobie do tego? – Interesują mnie kontakty handlowe z jego wysokością, gdyż handluję księgami i manuskryptami. Może pamiętasz, czy twój mąż mówił ci kiedyś o bibliotece w Domku Myśliwskim we Friernie? Mimo woli odwrócił głowę, słysząc zmęczony śmiech wdowy. – To ja jemu mówiłam, bo codziennie ścierałam tam kurze i zamiatałam to przeklęte miejsce. – Ty też tam służyłaś? – Byłam starszą pokojówką, póki jego wysokość nie wyrzucił nas za to, że ośmieliliśmy się pobrać bez jego zgody. – Powiedziała chrapliwym ze złości głosem, mrugając oczami, żeby powstrzymać łzy, uciszając jednocześnie zaniepokojone niemowlę. Casuel nie wiedział, co powiedzieć. Kobiety i tak były dostatecznie tajemnicze, a już zupełnie nie rozumiał ich wtedy, kiedy płakały. Ku jego wielkiej uldze wdowa po chwili potrząsnęła głową i pociągnęła nosem. – Co chcesz wiedzieć? – zapytała. – Interesują mnie prace dotyczące upadku Imperium Tormalińskiego. Wiesz, o czym mówię? Czy przypominasz sobie, by ktokolwiek w twojej obecności wspomniał o księgach poświęconych tej tematyce? Wdowa podniosła niemowlę, przechyliła je przez ramię, aż mu się głośno odbiło, przyłożyła do drugiej piersi i zamyśliła się. Rozwiązała chustkę, a jej piękne, ciemne włosy, przyprószone siwizną, opadły na ramiona. – Myślę, że będzie nam się znacznie lepiej rozmawiało, jeśli przestaniesz traktować mnie jak debilkę, mój panie, bez względu na to, jak się nazywasz – powiedziała w końcu cierpko. – Sama przeczytałam sporo tych ksiąg, zanim nas wyrzucono, więc chyba mogę opowiedzieć ci o wszystkim, co cię interesuje. Ale zanim to zrobię, chciałabym wiedzieć, po co ci te wiadomości i ile są dla ciebie warte. Casuel zawahał się, usiłując coś odpowiedzieć i nie chcąc przy tym zrazić do siebie tego tak nieoczekiwanego źródła informacji. – Mam klienta, który interesuje się literaturą dotyczącą tego historycznego okresu. Jeżeli lord Armile ma takie księgi, mógłbym udać się do niego i zapytać, czy zechciałby je sprzedać. Czy pamiętasz jakieś tytuły i autorów? – Masz nadzieję, że nie zna wartości tego, co posiada, i chcesz zdobyć to postępem, udając, że robisz to przy okazji – w głosie kobiety zadźwięczał śmiech i dodała ostrzejszym tonem: – Mimo wytwornych manier wcale nie jesteś taki uczciwy, prawda? Ale wcale mi to nie przeszkadza. Chętnie zaszkodzę jego wysokości, jeśli zdołam, i zrobię to z największą przyjemnością, oby Drianon poraziła jego męskość paskudną chorobą. Casuel otworzył usta, by bronić swego honoru, ale po chwili znów je zaniknął. – Co możesz mi powiedzieć? – spytał i wyjął z kieszeni pokrytą woskiem tabliczkę do robienia notatek. – Najpierw ustalmy cenę – odparła kobieta, patrząc na niego surowo, co sprawiło, że Casuel poczuł się jak pięciolatek. – Chcę wrócić z dziećmi do mojej wioski. Potrzebuję pieniędzy na bilety na dyliżans i opłatę za bagaż. – Pięć marek wystarczy? Tormalińskich? – Casuel sięgnął po sakiewkę. Wdowa zamrugała z wrażenia. – Aż nadto – odrzekła. Pocałowała porośniętą puszkiem główkę śpiącego niemowlęcia i położyła je w wiklinowej kołysce. Potem zaś, ku wielkiej uldze Casuela, zawiązała gorset i podniosła na niego oczy, a lekki uśmiech igrał jej na wargach. – Ustalanie ceny ksiąg to nie to samo co targowanie się o konie, prawda? Casuel ukłonił się lekko. – Umiem targować się równie dobrze, jak inni, pani; mój ojciec handluje pieprzem i dobrze nauczył mnie swego fachu. Jest też człowiekiem honoru i wbił mi do głowy, że jeśli spotkam wdowy i sieroty, powinienem okazać im miłosierdzie, a nie próbować wykorzystać ich nieszczęście. Pomyślał z zadowoleniem, że te pieniądze pozwolą im na kupno porządnych ubrań i wdowa nie będzie zmuszona przedstawiać swoim krewnym dzieci w żebraczych łachmanach. – I oczywiście nie upijasz się w dni świąteczne i wspominasz swoją matkę w każdej świątyni Drianon, jak rozumiem. – W jej głosie brzmiało teraz więcej dobrego humoru niż ironii. – Pozwól mi położyć dzieci spać, a potem powiem ci wszystko, co wiem. Proszę tylko o to, żebyś dopiekł temu łajdakowi bardziej niż ogień kurze pieczonej na święta. Popatrzyła na garnek wiszący nad ogniskiem i zagryzła wargi. – Lepiej idź coś zjeść; przykro mi, ale niczym nie możemy się z tobą podzielić. Zegar wydzwonił trzecią w nocy, zanim Casuel wrócił w końcu na plac targowy i do karczmy. Przepełniało go podniecenie i kroczył zamaszyście, chociaż w ustach wciąż czuł smak pasztecika, który, jak zaczynał podejrzewać, zrobiono z koniny. Podmuch wiatru przyniósł woń ciepłego, przesyconego zapachem mydlin powietrza. – Allin! – wykrzyknął, przypomniawszy sobie o niej z poczuciem winy. – To nic takiego; nic nie mogło jej się stać w pralni. Mimo to przyspieszył kroku, lecz w drzwiach zatrzymał go jakiś mężczyzna, który, jak się zdaje, wypił za dużo i nie wiadomo czemu uznał, że nadeszła pora sporu o cenę wyprania jego rzeczy. – Przepraszam. – Casuel przepchnął się obok niego i zobaczył Allin pogrążoną w rozmowie z praczką. – Jeżeli cię wykorzystuje, możesz tutaj zostać. Po prostu, żeby prać, nic więcej. Zajmiemy się tobą. – Dobry wieczór, wasza dostojność – rudowłosa kobieta powitała go głośno i zaszła mu drogę z jego opończą przerzuconą przez ramię. Allin wstała niezgrabnie, z zaczerwienionymi policzkami i świeżo uczesanymi włosami, układającymi się w wilgotnym powietrzu w loki. – Jesteś gotowa? – spytał krótko Casuel, biorąc swoją opończę i podając praczce tormalińską markę. – Myślę, że powinniśmy wrócić do karczmy. Chcę wyjechać wczesnym rankiem. Na pożegnanie praczka cmoknęła Allin w policzek. – Wiesz, gdzie jesteśmy, moja droga. Casuel czekał niecierpliwie, aż Allin narzuciła na ramiona szal i zawiązała go na piersiach. – Znalazłeś tę wdowę? – spytała, kiedy w słabej księżycowej poświacie wracali do karczmy. – Tak. – Odzyskał dobry humor. – Wiesz, to powinno być całkiem łatwe. Według niej lord Armile prawie nie ma pojęcia, co ma na półkach. Po prostu odziedziczył bibliotekę razem z lordowskim tytułem. Sądzę, że powinienem znaleźć coś, co zrobi wrażenie na Usarze, a może nawet na Planirze. Niemal równie satysfakcjonujący był fakt, że za dodatkową markę przekonał wdowę po szambelanie, aby zaprzeczyła, iż cokolwiek wie o bibliotece lorda Armile’a, gdyby ktoś inny ją o to pytał, na przykład Darni lub Shiv. Casuel postanowił nie informować Allin o tym szczególe. Dziarskim krokiem wszedł do karczmy i zatrzymał się na progu, zaskoczony widokiem, gdyż szynk był tak samo zapełniony jak przedtem. – Przepraszam, zarezerwowałem tu wcześniej pokój. – Podniósł rękę, żeby zatrzymać służebną, której włosy wyślizgnęły się ze spinek i której fartuch był poplamiony piwem i jedzeniem. – Tamte drzwi wychodzą na schody. Znajdź jedną z pokojówek i jej zawracaj głowę. – Odsunęła go i poszła dalej, po drodze zgarniając ze stołu kilka dzbanków. – Przepraszam... – zaczął Casuel z oburzeniem, ale dziewczyna już odeszła. – Chodźmy! – warknął na Allin i przepchnął się przez tłum rozbawionych wieśniaków. Kiedy znalazł się na piętrze, nie spodobało mu się, że wepchnięto jego sakwę podróżną pod łóżko w pokoju, który miał dzielić z dziewięcioma innymi gośćmi. Wyszedł na wąski korytarz i skinieniem ręki przywołał zabieganą pokojówkę niosącą naręcze zniszczonych koców. – Wszystko w porządku, wasza dostojność. Ty tutaj, a ta dama w izbie dla kobiet na górze. – Zarezerwowałem dwa pokoje – zaczął z oburzeniem. – To niemożliwe w dzień targowy. – Kobieta zamierzała przejść obok niego i rozzłościła się, gdy jej to uniemożliwił. – Awanturowanie się na nic się nie zda. Jeżeli nie chcesz tego łóżka, mam na nie pięciu chętnych. Słysząc jej ton, Casuel zarumienił się z gniewu. – No, już dobrze, dobrze – mruknął pojednawczo. Odprowadził Allin do długiej izby na poddaszu i z ulgą ujrzał tam grupę czystych, porządnie ubranych gospodyń. Wrócił do swojego łóżka i wyciągnął spod niego sakwę, gdyż postanowił zrobić notatki, zanim się położy. Nagle zszokowany wciągnął powietrze do płuc, zapominając o irytacji z powodu drobnych niewygód w karczmie. – Niech Raeponin ześle na nich zarazę! Ktoś szperał w jego rzeczach! Wzdrygnął się ze wstrętem na myśl o niechlujnych łapach złodziei grzebiących w jego bieliźnie, która tylko nieznacznie zmieniła swoje położenie. Sprawdził księgi, ułożył je na łóżku i sięgnął na dno torby po pakiet listów i dokumentów. Nadal był zapieczętowany jego sygnetem, ale gdy zbliżył doń świecę, zobaczył wyraźne smugi w miejscu, gdzie rozgrzanym nożem podważono wosk. Złamał pieczęć i drżącymi z oburzenia rękami przejrzał swoje notatki. – Witaj. Casuel odwrócił się, zaskoczony, gdyż zwrócono się do niego w dziwnie oficjalnie brzmiącym tormalińskim. Jasnowłosy mężczyzna w czystym podróżnym stroju zajął łóżko obok niego. – Dobry wieczór – odparł lakonicznie. – Jesteś z dala od domu. – Obcy rozłożył swoje koce i uśmiechnął się lekko. Czego chce od niego ten niski facet? – Podróżuję z powodu mojego zawodu – odrzekł chłodno. – Jak widzę handlujesz księgami? Jasnowłosy mężczyzna miał niebieskie oczy, które pomimo ciepłego uśmiechu spoglądały zimno. – Między innymi. – „Ten ciekawski jegomość sam mógłby mi odpowiedzieć na kilka pytań” – pomyślał Casuel. – Nie rozpoznaję twojego akcentu. Skąd pochodzisz? – Przybyłem z Mandarkinu. – Mężczyzna uśmiechnął się szerzej. – Przekonałem się, że tu jest znacznie cieplej. „Jeśli ty urodziłeś się w Mandarkinie, to ja jestem Aldabreshińczykiem” – pomyślał Casuel. W to kłamstwo mógł uwierzyć prosty wieśniak, który nigdy nie podróżował dalej niż dziesięć kilometrów od domu, ale on sam spotkał kilku Mandarkińczyków w Hadrumalu, a ten człowiek mówił z zupełnie innym akcentem niż oni. Coś tu nie pasowało. Ziewnął ostentacyjnie. – Przepraszam, ale chce mi się spać. Casuel zdjął buty i spodnie i wsunął się pod miękkie koce, obiecując sobie, że po powrocie do jakiegoś cywilizowanego zajazdu natychmiast wykąpie się i zmieni bieliznę. – Jeden Raeponin wie, jak można zasnąć w tym hałasie dochodzącym z dołu – mruknął do siebie, gdyż zgiełk w szynku nie cichł. Do pokoju zaczęli wchodzić mężczyźni w różnym stopniu pijani i rozebrani i Casuel skulił się pod kocami, próbując odizolować się od tego nieprzyjemnego towarzystwa. W pokoju stopniowo zapanował spokój, a gęsty mrok przepełniło chrapanie, zazwyczaj przerywane kopniakiem z sąsiedniego łóżka. O dziwo, Casuelowi wydawało się, że zdążył tylko zamknąć oczy, a już światło poranka sączyło się przez zamknięte okiennice i pokojówka waliła w drzwi, ogłaszając, że śniadanie jest gotowe. Niechętnie wygramolił się spod koców. Dudniła mu w skroniach i bolały go oczy, gdyż wcale nie wypoczął po nocy nieoczekiwanych i niezwykłych snów. Rozmowy z Usarą i innymi osobami które znał w Hadrumalu, podpatrzona i podsłuchana z pomocą jasnowidzenia dyskusja Ralsere’a i Darniego, wszelkiego rodzaju błahe bzdury i wspomnienia pomieszały się i przetoczyły tam i z powrotem w jego śpiącym umyśle. Allin szybko zrezygnowała z prób wciągnięcia go do rozmowy przy śniadaniu i wkrótce odjechali w ponurym milczeniu. Garncarnia Trevora przy drodze do Drede na zachód od Eyhorne szesnastego dnia przedjesieni Obudziłam się wcześnie, nieco odrętwiała, ale nie mogłam narzekać. Geris nadal spał głęboko, więc pocałowałam jego zmierzwione włosy i wymknęłam się z pokoju. Zimna woda szybko mnie rozbudziła i do mojej świadomości zaczynał dochodzić ruch w pozostałej części domostwa. Sięgnęłam pod poduszkę po księgę, którą wczoraj zaczęłam czytać. Sama nie wiedziałam, co mnie podkusiło, by ją zatrzymać. Zastanowiłam się, gdzie jest pokój Shiva; byłam pewna, że nic by nie powiedział, gdybym dołożyła ją do pozostałych. Ciężkie kroki minęły moje drzwi i uchyliwszy je, zobaczyłam plecy Darniego, który szedł w stronę schodów. – Więc jak zamierzasz postąpić z Conallem? Wiesz, kiedy przybędzie? Nie usłyszałam odpowiedzi, ale domyśliłam się, że rozmawiał z Shivem, który znajdował się na schodach niżej od niego. Bezszelestnie zamknęłam za sobą drzwi i zajrzałam do następnego pomieszczenia. Zobaczyłam tam torbę Darniego, więc poszłam dalej. W pokoju Shiva nie tylko ujrzałam leżące na kredensie wszystkie księgi, lecz także tajemnicze kufry leżące w nogach łoża. Pociągnęłam nosem i potarłam usta ręką. Ciekawość zaprowadziła Amit na szubienicę. Moja matka opowiadała mi tę wesołą bajkę dla dzieci dostatecznie często, ale nigdy nie wywarła ona na mnie żadnego wpływu. Nauczyłam się jednak ostrożności. Był to jedyny wypadek w moim życiu, kiedy chciałam wiedzieć więcej o czarownikach. Czy Shiv otoczył te kufry czarami, które sprawią, że wróci biegiem po schodach, gdy tylko ich dotknę? Czy Darni stał na warcie w karczmie, by chronić te skrzynie, a może był to tylko podstęp mający wytłumaczyć jego obecność na podwórzu, kiedy na mnie czekał? Zaswędziały mnie palce i pomacałam moje wytrychy. Na Saedrina, co mam do stracenia? Przecież nie zamierzałam nic zabrać i nawet jeśli Shiv dowie się i wyrzuci mnie z tego towarzystwa przebierańców, w co zresztą powątpiewałam, nie będę w gorszej sytuacji niż przedwczoraj. Nie złamie umowy o rogowym kałamarzu, a za połowę jego wartości uszczęśliwiona dojadę dyliżansem do Col. Sorgrad i Sorgren powinni już tam być i będę mogła z nimi pracować. Zamknęłam drzwi i zajęłam się najbliższym zamkiem. Był dobry, ale mogłam sobie z nim poradzić i niebawem go otworzyłam. Podniosłam wieko kufra; wypełniony był niewielkimi przedmiotami zgrabnie zawiniętymi w aksamit. Wyjęłam garść i rozwinęłam parę. Zawiedziona westchnęłam z rezygnacją. Na pewno było tam trochę cennych klejnotów, pierścieni i naszyjników ze starego złota i drogich kamieni oszlifowanych w niemodny od dziesięciu pokoleń sposób, ale leżały obok wartych zaledwie parę marek błyskotek, jak kryształowy słoiczek ze srebrną pokrywką, łańcuszek służący za pasek jakiejś gospodyni z pękiem kluczy, nożyczkami i aromatyczną kulką, pudełeczko na igły dla zapalonej hafciarki. Znalazłam też parę sztyletów, ale podczas gdy jeden ozdobiono misternie złotem i drogimi kamieniami tak gęsto, że stał się aż nieporęczny, drugi był zwykłym, praktycznym nożem, którym można by pokroić mięso i chleb. Najdziwniejszy ze wszystkich wydawał się złamany miecz. Brzeszczota nie było, ale wyrzeźbiona z rogu jelenia rękojeść była równie starannie owinięta, jak leżąca obok bezcenna bransoleta. Opowieści o zaginionych mieczach udowadniających prawa do tronu królewskiego i przekutych złamanych brzeszczotach były tematem lescaryjskich romansów – wraz z lescaryjską polityką, jeśli chodzi o ścisłość – ale nie mogłam sobie wyobrazić Shiva tracącego głowę dla takich bzdur. Usłyszałam cienkie głosy i tupot nóg dzieci biegnących obok drzwi pokoju Shiva. Pośpiesznie położyłam wszystko na swoje miejsce i zamknęłam kufer. Wydaje się, że dzieci dopadły Gerisa, co pozwoliło mi w trakcie tego zamieszania wyślizgnąć się na dół. Przy śniadaniu panował chaos, gdyż wciąż jacyś ludzie przychodzili i wychodzili, dlatego dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że przyłączył się do nas siwowłosy starzec o irytującym sposobie bycia, który nie pasował do jego poważnej twarzy. – Shiv? – skinęłam głową w stronę nowo przybyłego, pytająco unosząc brwi. Shiv przełknął kęs. – Przepraszam, ciągle zapominam, że jeszcze wszystkich nie znasz. To jest Conall. – Miło mi. – Uścisnęłam rękę, którą mi podał. – Conall, to jest Livak. Z zawodu jest hazardzistką, ale uprzejmie pomaga nam w zdobyciu niektórych trudniej dostępnych przedmiotów. Przypuszczam, że zabrzmiało to lepiej, niż gdyby przedstawił mnie jako zwyczajną złodziejkę. Tylko co miał znaczyć zwrot „uprzejmie pomaga”? Dałam temu spokój. – Geris powiedział mi, że okazałaś się na tyle sprytna, by zdobyć kilka ksiąg? – W oczach Conalla dostrzegłam błysk zainteresowania. „Niech Saedrin broni mnie przed czarownikami i uczonymi – pomyślałam. – Czy kiedykolwiek będę mogła wrócić do porządnych, zwyczajnych ludzi: nie zawsze uczciwych handlarzy końmi, oszustów, zawodowych graczy i im podobnych?”. – Przejdźcie, proszę, do gabinetu. Mam dużo pracy – Harna zajęła się tym, co matki małych dzieci robią przez cały dzień, a my przeszliśmy do sąsiedniego pomieszczenia. – Te są bardzo interesujące. – Conall z radością zatarł ręce. – Almanach Herioda. Widziałem tylko jedną kopię tej wersji, ale nie była ona zbyt wierna. – Przewertował ją, z entuzjazmem badając wzrokiem ledwie czytelne pismo. – Sprawdziliście fazy księżyca w związku ze zmianami pór roku? A co do świąt – czy są tu jakieś wskazówki? Czy w ogóle możemy określić z maksymalną dokładnością, ile lat według tormalińskiej rachuby czasu liczyło jedno pokolenie? – Są tutaj Roczniki D‘Iselliona z załącznikiem, którego nigdy dotąd nie widziałem. – Geris podał mu inną księgę i Conall przez moment miał nieszczęśliwą minę jak osioł między dwiema wiązkami siana. – Może najpierw zerkniesz na to? – Shiv podał mu cienką księgę w niebieskiej oprawie o pożółkłych ze starości kartkach. Wytężyłam wzrok, ale po drugiej stronie stołu ledwie widziałam pismo, nie mówiąc już o odczytaniu go. Conall spoważniał, wyjął z kieszeni szkło powiększające i nucąc cicho, oglądał księgę. Podniósł wzrok ze zdumieniem. – To Misteria Misaena! Shiv skinął głową. – Wygląda to na coś w rodzaju pamiętnika i wydaje mi się, że jest to dzieło kogoś wtajemniczonego. Geris wyciągnął skądś stertę pergaminów i zaczął je przeglądać. – Jest tu sporo wiadomości o widzeniu na odległość – szepnął Conall. Podniósł wzrok na Shiva. – Czy dobrze to odczytałem? Czy z tego wynika, że oni mogli zarówno słyszeć, jak i widzieć na odległość? – Chyba tak. Spójrz na następną stronę. – Mam! – Geris wyciągnął jakiś arkusz ze swoich notatek. – Tu jest wzmianka o Nawigacji D’Oxire’a. Co o tym sądzicie? Czy to ta, którą znaleźliśmy zeszłej zimy? Geris i Conall pochylili się nad stołem, a Shiv i Darni patrzyli cierpliwie. – Może ktoś zechciałby mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? – zapytałam z kwaśną miną. Darni otworzył usta, ale Shiv go uprzedził. – Chyba możemy ci zaufać. – O, tak! – wtrącił Geris, patrząc na mnie ciepło, co w jakiś sposób mnie zaniepokoiło. – Widzisz, jest w tym więcej informacji o upadku Imperium Tormalińskiego niż w tych dziwnych snach. – I to jest rzeczywiście istotne. – Conall podniósł palec w stanowczym geście. – Dopiero zaczynamy łączyć w całość wzmianki o tym, co naprawdę się wydarzyło. Tak wiele informacji zaginęło. – To prawda, i to nie tylko danych historycznych – Shiv się zawahał. – Słucham – ponagliłam go. – Odwaliliśmy w Hadrumalu kawał dobrej roboty, starając się dowiedzieć, dlaczego pewne przedmioty sprawiają, że ludzie miewają te dziwne sny. Obecnie nie znamy czaru, który mógłby wywołać taki efekt, ale zawsze wiedzieliśmy, że dawni Tormalińczycy umieli robić wiele rzeczy, których my jeszcze nie potrafimy naśladować. Wydawało się, że mamy prawdziwą szansę przeprowadzenia poważnych badań. Mieliśmy dużo materiału. Shiv przesunął ręką po włosach. – Nie będę cię zanudzał szczegółami... – Dziękuję ci za to – mruknęłam. – Przepraszam, mów dalej. – Zaczynamy odnosić wrażenie, jakby to był całkiem nowy – a raczej stary – rodzaj magii. – Miał taki wyraz twarzy jak człowiek, który właśnie przegrał cały majątek, gdyż postawił na niewłaściwe runy. – Nie bardzo rozumiem. – Jest całkowicie odmienny od wszystkiego, co dziś znamy jako magię. W ogóle nie opiera się na żywiołach. – Przykro mi, ale niczego, ale to niczego nie pojmuję. Shiv cmoknął z irytacją. – Wiesz, że magia polega na manipulowaniu składnikiem... – Nie, naprawdę nie wiem. Wszyscy wpatrywali się we mnie i poczułam się bardzo niezręcznie. – Zrozumcie, nigdy nie miałam nic wspólnego z czarownikami – powiedziałam na swoją obronę. – Powietrze, ziemia, ogień i woda – przemówił Darni z rogu pokoju. – Czarownicy przychodzą na świat z wrodzoną zdolnością rozumienia i manipulowania jednym z tych żywiołów. Dzięki ćwiczeniom mogą nauczyć się posługiwania pozostałymi. To właśnie jest magia. – No cóż, chodzi nie tylko o to, ale w zasadzie tak to właśnie działa. – Shiv wbił we mnie wzrok. – Lecz magia otaczająca tamte przedmioty nie ma w ogóle nic wspólnego z żywiołami. – Więc co to jest? – Gdybym wiedział, stałbym w kolejce do fotela arcymaga. – Wiemy, że wiąże się to z występowaniem jakiejś mocy – podjął żywo Geris. – W jednych miejscach jest silniejsza niż w innych, ale nie zdołaliśmy znaleźć żadnych powszechnie znanych czynników. Nazywamy ją eterem, to znaczy, to źródło mocy. Mam tutaj wzmiankę o tym... – przerzucił swoje notatki. Eter. Miłe, wywierające wrażenie uczone słowo oznaczające, jeśli dobrze pamiętam, „rzadkie powietrze”. Przypuszczam, że jakieś inne zwyczajne określenie nie budziłoby takiego samego zaufania. – Więc co tak naprawdę wiecie? – Jedyne wskazówki, jakimi dysponujemy, to fragmenty starotormalińskich dzieł i zniekształcone tradycje tajemniczych kultów. – Conall z przejęciem pochylił się do przodu. – Tutaj ja wchodzę do gry. Jestem wtajemniczonym Poldriona. To urząd kapłański przekazywany z pokolenia na pokolenie, świątynia znajduje się na naszych ziemiach i starsi ludzie z naszych stron nadal oddają cześć Poldrionowi, dlatego kontynuujemy tę tradycję. W zeszłym roku złamałem ramię i rana się zaogniła, więc leżałem prawie trzy miesiące, dla zabicia czasu porządkując wszystkie zapiski. Niektórzy ludzie wiedzą, jak miło spędzać czas, pomyślałam. – Trafiłem na instrukcje dotyczące czegoś, co kapłani Poldriona nazywali cudami, i przekonałem się, że mogę to zrobić, jeśli postępuję zgodnie z nimi. – Wiem, że to brzmi niewiarygodnie... Machnęłam ręką, by uciszyć Gerisa. – Nie, nie całkiem. Osobiście uważam, że większość religii to mydlenie oczu, ale widziałam kilku kapłanów dokonujących czegoś, czego nie mogłam wytłumaczyć. Mów dalej, Conallu. – Pozwól, że ci pokażę. Staruszek najwyraźniej bardzo pragnął pokazać mi swoje jarmarczne sztuczki. – Proszę. Umieścił świecę na środku stołu i wyrecytował jakieś niezrozumiałe zdanie. Uniosłam brwi ze zdziwienia, kiedy knot świecy się zatlił. – Talmia megrala eldrin fres – powtórzył i świeca zapaliła się jasnym płomieniem. Wpatrywałam się w nią, aż zgasła. – Ale któż może stwierdzić, że Conall nie jest w rzeczywistości urodzonym magiem, tylko po prostu wcześniej nie zdawał sobie z tego sprawy? – Podniosłam wzrok na Shiva. – Nie można ukryć takich zdolności; przeważnie ujawniają się w dzieciństwie. – Okazuje się, że podpalasz pościel lub sprawiasz, że woda się przelewa – powiedział beznamiętnie Darni, co w tych okolicznościach było godne uwagi. – Ujawnia się w jakiś sposób. — Shiv skinął głową. – Nawet wtedy, gdy ludzie robią wszystko, by to stłumić. Niektóre talenty pojawiają się później, ale najpóźniejszy odnotowany wiek to zaledwie siedemnaście lat. Conall ma ponad pięćdziesiąt. Zresztą, gdyby to była władza nad żywiołem, wiedziałbym o tym. Na pewno bym to wyczuł. Popatrzyłam na smużkę dymu wijącą się nad świecą. Coś sobie przypomniałam. – Zrób to jeszcze raz. Conall posłuchał mnie i zdałam sobie sprawę, że powtarzam za nim niezrozumiałe słowa. – O co chodzi? – Geris obserwował mnie uważnie. – O rytm – odparłam powoli. – Nie słyszysz go? Podniosłam jakieś pióro i wystukałam ten rytm na stole. – Razdwatrzy, razdwatrzy, razdwa, raz. – Do czego zmierzasz? Powtórzyłam te bzdurne słowa, podkreślając ich rytm i zastanawiając się, dlaczego nikt inny tego nie zauważył. Zawsze dobrze wyczuwałam rytm, gdyż harfa była w moich szczęśliwych runach. Pióro, które trzymałam, buchnęło płomieniem. – Cholera! – Upuściłam je i wszyscy gapiliśmy się głupio przez chwilę, gdy zaczął się palić wypolerowany stół Harny. – Cholera! – Shiv zgasił ogień krótkotrwałym zielonym błyskiem i wszyscy zaczęliśmy kaszleć, dusząc się gryzącym dymem spalonego pióra, póki Darni nie otworzył okna. – W porządku, przekonaliście mnie – powiedziałam lekko drżącym głosem. – Co takiego ważnego było w tym rytmie? – Geris był naprawdę zaciekawiony. – Nie jestem pewien – odparł powoli Conall, mrużąc oczy w zamyśleniu. – Musimy się temu lepiej przyjrzeć. Dlaczego zwróciło to twoją uwagę? – Mój ojciec był bardem – powiedziałam niechętnie. – Przypuszczam, że odziedziczyłam po nim słuch muzyczny. W każdym razie wiele ze starych elegii, które mi śpiewał przed zaśnięciem, miały tego rodzaju rytm. – Naprawdę? – Conall pogrzebał w swoich pergaminach w poszukiwaniu czystej kartki i zaczął notować. – Co to za elegie? Pamiętasz tytuły? – Nie mam pojęcia. – Wzruszyłam ramionami. – To były stare pieśni Leśnego Ludu. Conall spojrzał na mnie tak, jakby po raz pierwszy zauważył moje rude włosy i zielone oczy. – Pochodzisz z Leśnego Ludu? – W połowie. Mój ojciec był minstrelem, który przywędrował do Vanamu i tam spotkał moją matkę. – Gdzie możemy go znaleźć? – Conall żywo podniósł pióro. – Na pewno nie w Vanamie – odparłam lakonicznie. – Pozostał tam jakiś czas, a potem ruszył w dalszą drogę. Wracał od czasu do czasu, ale coraz rzadziej. Nie widziałam go od Równonocy, kiedy skończyłam dziewięć lat. – Jak się nazywał? – Czemu pytasz? Dlaczego chcesz to wiedzieć? – Nauczyłam się żyć bez ojca i nie chciałam do tego wracać. – Wiemy tak mało, że niemal wszystko może mieć jakieś znaczenie – powiedział spokojnie Shiv. – Powinniśmy pójść tym tropem. Leśni Ludzie wędrują daleko i po całym świecie, ale wiernie trwają przy swoich tradycjach. Mogli zachować coś, co my wszyscy utraciliśmy przed wiekami. – Gdybyśmy znali imię twego ojca, moglibyśmy przynajmniej zidentyfikować jego krewnych. – Jihol – odrzekłam krótko. – Jihol? – Conall spojrzał na mnie wyczekująco. – A jego przydomek? – Słucham? – Opisowa część jego imienia. To ważne, jeśli mamy go odnaleźć. Popatrzyłam na niego i coś mi się przypomniało. – Jelenia Noga – powiedziałam powoli. – Tak nazywała go moja babka. No cóż, awanturnik byłoby dokładniejszym określeniem. Przegnałam wspomnienie o pogardliwych słowach babki, które pewnego słonecznego popołudnia popsuły nam tak rzadkie rodzinne spotkanie. Conall pilnie to wszystko notował. Geris spochmurniał, a potem się uśmiechnął. – To znaczy, że... – urwał. – Jeżeli w połowie pochodzisz z Leśnego Ludu, powinnaś się nazywać Livak Córka Łani. – Powiedział to takim tonem, jakby ogłaszał moje prawa do lescaryjskiego tronu. – Nikim takim nie jestem! – warknęłam. Nie podobało mi się, że ta rozmowa obnaża moją nieznajomość tego, co można by nazwać dziedzictwem mego ludu. Wyglądał na urażonego, nie miałam jednak czasu na jego romantyczne bzdury. – Wróćmy do tematu, Shiv. Więc odkryliście nowy rodzaj magii, ale co w tym takiego ważnego? – Nie wiem. – Rozłożył ręce. – Może to tylko ciekawostka, a może potencjalne trzęsienie ziemi. Po prostu nie wiemy, z czym mamy do czynienia, zaś ignorancja może się okazać zabójcza. – Chcesz powiedzieć, że wam, czarownikom, nie podoba się myśl, iż inni ludzie mogliby władać magią, prawda? – prychnęłam. – W czym problem? I tak nadal wiecie o tym więcej niż ktokolwiek inny na świecie. – Ale czarownicy nie mogą używać tego rodzaju czarów. – Geris! – Shiv i Darni powiedzieli to chórem, wyjątkowo w tej chwili zgodni, i chłopak poczerwieniał. – Nie mogą? – To interesujące ułożenie kości. Spojrzałam pytająco na Conalla. – No, tak. Okazało się, że nawet ludzie z minimalnym talentem do współpracy z żywiołami okazali się całkowicie niezdolni do stosowania tych nielicznych czarów, które odkryliśmy. Śmiałam się, dopóki nie ujrzałam miny Darniego. Odkryli nowy rodzaj magii, ale jego nieprzydatne zdolności magiczne odgradzały go od niej. Co za kopniak w tyłek. Jak widać, miał pewne powody, by czasami zachowywać się jak skopany pies. – Ale inni ludzie mogą? Kto może, a kto nie? – Coraz bardziej mnie to interesowało. – Nie wiemy. Nie możemy znaleźć żadnej wspólnej cechy. – Wszyscy mieli poważne miny, więc zamilkłam. Przypomniałam sobie pytanie, które od jakiegoś czasu nie dawało mi spokoju. – Czy to wszystko ma coś wspólnego z tym, że sami nie mogliście zdobyć tamtego kałamarza? – Słucham? – Shiv wyjątkowo źle udawał obojętność. – Powiedziałeś mi, że możesz za pomocą czarów przenosić przedmioty, jeżeli je widziałeś i wiesz, gdzie się znajdują, Shiv. Ty i Geris odwiedziliście tamtego antykwariusza, więc do czego ja byłam wam potrzebna? – Mówiliście, że jest bystra! – Conall roześmiał się, więc posłałam mu swój uśmieszek. – Wygląda na to, że między tymi dwoma rodzajami magii istnieje jakiś konflikt – przyznał Shiv. – Nie zawsze tak jest, ale na pewno w przypadku tak silnie zaczarowanych przedmiotów jak tamten rogowy kałamarz mogę mieć poważne problemy. Geris otworzył usta, by wyjaśnić dokładniej, ale uciszyłam go machnięciem ręki. – Więc skoro już tyle wiem, może powiecie mi, dokąd się udajemy i co będziemy robić? Im więcej będę wiedziała, tym lepiej będę mogła wam pomóc. Darni miał taką minę, jakby chciał zaprotestować, ale postanowił robić to, co pozostali. Wyciągnął mapę z rozrzuconego bezładnie stosu pergaminów Gerisa i rozłożył ją na stole. – Pojedziemy przez Eyhorne i dalej główną drogą do Dalasoru. W Hanchet mam się spotkać z pewnym człowiekiem, który być może dysponuje przydatnymi dla nas informacjami. Od nich zależy to, co zrobimy dalej. Ja na pewno chcę wrócić przed zimą do Inglisu. Mieszka tam pewien kupiec, który przelicytował nas podczas aukcji pewnego szczególnie nas interesującego antyku. Chcę go odzyskać. Wtedy ty wkroczysz do akcji. Popatrzyłam na mapę i oceniłam odległość, jaką musimy przebyć, i czas, jaki nam to zabierze. – Mówisz poważnie? – spytałam z niedowierzaniem. – Całkowicie – odparł twardo Darni. Więc w tym roku nie mam żadnych szans na Jesienny Jarmark w Col. No cóż, jeżeli jest to tak ważne dla arcymaga, że rozsyła swoich ludzi po całym Dawnym Imperium, kimże jestem, by to kwestionować? Mogę tylko siedzieć cicho i czekać na pieniądze. Zastanowiłam się, czy nie powinnam wynegocjować dziennej stawki. Znowu spojrzałam na mapę. – A co z Caladhrią? Na pewno jest tam mnóstwo wielmożów z ładnymi błyskotkami? – Caladhrią leży znacznie bliżej i są tam tak przyjemne rzeczy jak prawdziwe drogi, karczmy i łaźnie, których, jak wszyscy wiedzą, ciągle brakuje w Dalasorze. – To już załatwione – zapewnił mnie Conall. – Pracowałem w Caladhrii przez kilka lat jako komisarz od spraw ustalania własności gruntów oraz ich ogradzania i mam tam mnóstwo znajomych. Założyłabym się, że ich ma, biorąc pod uwagę miłość Caladhriańczyków do biurokracji. Rządzi nimi rada złożona z pięciuset najważniejszych magnatów, która zapewnia luksusowe życie miejscowym urzędnikom. Zawsze mnie zdumiewało, jak w ogóle przyszedł im do głowy pomysł ogradzania gruntów, ale jeśli zdać sobie sprawę, ile zrobili, aby ulepszyć swoje stada, wszystko będzie jasne. Czy znaliście kiedyś arystokratę, który pominąłby okazję zarobienia więcej pieniędzy? – Więc jedziemy do wspaniałego Dalasoru, gdzie trawy pod dostatkiem i jak okiem sięgnąć stada owiec. – Najwidoczniej Shivowi ten pomysł podobał się tak samo jak mnie. – Conallu, w Eyhorne jest dziś dzień targowy, prawda? – Darni zmierzył mnie swoim spojrzeniem. – Dobrze zrobimy, kupując ci konia. Nie chcę tracić zbyt wiele czasu na podróż przez Dalasor, więc wymienimy też pozostałe konie na nowe. Ruszajmy. Pozostawiliśmy Gerisa i Conalla, którzy z podnieceniem wpatrywali się w wyblakłe pismo, i Shiva, który usiłował naprawić spalony blat stołu Harny. Wszyscy trzej robili to, klnąc po cichu. Do Eyhorne było niedaleko i na jarmarku, gdy tam przybyliśmy, panował ożywiony ruch. Kiedy doszło do targów, wymowna mina Darniego: „bez kija nie podchodź”, okazała się bardzo przydatna i wkrótce nabyliśmy krzepkiego muła, przybory kuchenne, koce i namioty. Darni dobrze wiedział, czego szuka, gdyż był ekspertem w swojej dziedzinie, tak jak ja w swojej. Odprężona bawiłam się, obserwując miejscowych złodziejaszków przy pracy. – Co ci się w koniu podoba? – Pewny siebie Darni poszedł prosto do wybiegów. – Brak zębów i możliwości kopania? Popatrzył na mnie z ciekawością. – Jeździsz konno? – Wynajętymi końmi, kiedy to konieczne. – Więc nie musimy próbować kupić tego? – wskazał na wybieg, gdzie czarnobiałe bydlę, jak się wydawało, robiło wszystko, żeby pożreć pomocników licytatora. – Nie dla mnie – odparłam z przekonaniem. Darni z żalem spojrzał na to złośliwe zwierzę. – Szkoda, chciałbym mieć jednego z tych gidestańskich ogierów. Na mojego wierzchowca wybraliśmy w końcu potulnego wałacha gniadej maści o łagodnych oczach. Znaleźliśmy też zapasowe konie dla nas wszystkich i jednego konia do powozu. Słysząc ostateczną cenę, aż zamrugałam z wrażenia, ale Darni zapłacił bez wahania. – Dobra pora – stwierdził, kiedy dosiedliśmy naszych wierzchowców, gotowi do odjazdu. – Teraz wszyscy sprzedają konie. – Czy mój wierzchowiec jest częścią mego zarobku, czy nie? – Pogładziłam jedwabistą łopatkę wałacha. Darni potrząsnął przecząco głową. – Nazwij go premią. Planir może sobie na to pozwolić. Znowu zaczęłam się zastanawiać nad dłuższą współpracą z agentami arcymaga. Następnego ranka ruszyliśmy w dalszą drogę, kierując się na północ. Darni narzucił szybkie tempo, a ja zaczęłam się rozkoszować jazdą na dobrze ułożonym, rasowym wierzchowcu. – Więc jak go nazwiesz? – spytał Geris, kiedy czekaliśmy przy brodzie na naszą kolej. – Co? Och, nie wiem. – Ma szlachetny łeb, co powiesz na Kycira? Roześmiałam się głośno. – Gerisie, to jest koń! Siedząc na nim, wszędzie dojeżdża się prędzej niż piechotą, ale dlaczego miałabym nadać mu właśnie takie imię? – A co w tym złego? Kycir był ostatnim nie kwestionowanym królem Lescaru. – Był też ostatnim durniem. – Był bohaterem! – Zginął w pojedynku, broniąc honoru swojej żony, a kiedy dworzanie poszli powiedzieć jej o tym, zastali ją w łożu z jego bratem! – Kycir zginął, wierząc w nią! – Jako ostatni. Jego heroizm ściągnął na Lescar wojnę domową, która toczyła się przez dziesięć pokoleń! Odchodząc, spieraliśmy się tak żartobliwie, a kiedy w końcu wróciliśmy do mojego wałacha, zgodziliśmy się, by nazwać go po prostu Gniadoszem. Bez żadnych przeszkód dojechaliśmy w ciągu kilku dni do ciągnącego się wzdłuż granicy z Caladhrią pasa wrzosowisk między Eyhorne i Hanchet. Był wprawdzie pewien nieco kłopotliwy moment, kiedy Darni zdał sobie sprawę, że Geris zamierza dzielić ze mną namiot, i zaciągnął go między drzewa pod pozorem nazbierania chrustu. – Przyniosę trochę wody – niedbale podniosłam kocioł. – Oczywiście. – Shiv nie podniósł oczu znad mięsa, które wbijał na rożen. Uśmiechnęłam się szeroko do Shiva i ruszyłam spokojnie między drzewa. Darni zmywał Gerisowi głowę, co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. – A jak ona będzie się wspinała na strychy w zaawansowanej ciąży? Pomyślałeś o tym?! – syknął. Geris wymamrotał coś, czego nie dosłyszałam. Czy powinnam powiedzieć Darniemu, że pomyślałam o takim rozwoju wypadków i że się przed nim zabezpieczyłam? Nie, to nie jego sprawa. Niech sam mnie o to zapyta, jeśli się odważy. Zirytowany Darni podniósł głos: – Słuchaj, nie obchodzi mnie, czy zabawiacie się ze sobą dziesięć razy w ciągu nocy... Usłyszałam miękkie uderzenie pięści o ciało i uznałam, że powinnam odejść. Darni i Geris wrócili wkrótce, niosąc porządny zapas chrustu, co mnie nieco zaskoczyło. Nikt nic nie powiedział i wszystkim tego wieczoru dopisywał humor, więc przypuszczam, że się dogadali. Westchnęłam z żalem na wspomnienie łatwego życia, kiedy pracowałam tylko z kobietami. Dotarliśmy do Hanchet kilka dni później, właśnie wtedy, gdy mniejszego księżyca zaczynało ubywać, a większy był w trzeciej kwadrze. Co do mnie, to zatęskniłam za prawdziwym łożem i kąpielą. Niestety, Hanchet zawiodło mnie pod wieloma względami. Jest tak zacofane, że większość domów to wzmocnione belkami chałupy z wierzbowych witek i gliny. Po niedawnym deszczu całe miasto tonęło w błocie i cuchnęło stojącą wodą. W dodatku wcześniejsza burza zniosła most na drodze i Hanchet pełne było podróżnych i kupców czekających na jego naprawę. Nie mogliśmy dostać porządnych pokoi nawet za pieniądze arcymaga i musiałam odnowić znajomość z różnego rodzaju insektami, od których aż się roi w łóżkach tanich karczem. W naszej nie było łazienki, a ze względu na napiętą atmosferę w mieście nie odważyłam się pójść do pobliskiej pralni, wokół której kręciło się za dużo „praczek”. Obecną władczynią Hanchet jest oschła stara panna, która nieoczekiwanie odziedziczyła tron i która jest naprawdę wrogo nastawiona do płatnej miłości. Usunięto prostytutki ze wszystkich domów publicznych, ale jej wysokość jeszcze nie wpadła na to, dlaczego nagle rozkwitły miejsca, gdzie można uprać swoją odzież i wymyć ciało, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Następnego ranka Darni zostawił nas w szynku przy marnym piwie i jeszcze gorszym jedzeniu i poszedł odszukać swojego znajomego. Wrócił nieoczekiwanie szybko z takim wyrazem twarzy, który skwasiłby każde wino. – Kłopoty? – Shiv popchnął w stronę Darniego dzban z piwem, gdy ten usiadł z westchnieniem. – On nie żyje. – Darni spojrzał ponuro na swoje piwo i coś z niego wyłowił. – W jaki sposób umarł? – Zatroskany Geris otworzył szeroko oczy. – Wrzód. Chirurg wyrwał mu ząb, ale było już za późno. Krew rozniosła truciznę po całym ciele i dwa dni później... – Darni wzruszył ramionami. Przesunęłam językiem po moich własnych zębach, wdzięczna matce za szczerbę, jaką tam miałam. Założyłabym się, że pozostali zrobili to samo, gdy usłyszeli tę historią. Zmarszczyłam brwi, patrząc na Gerisa, który wydawał się nieprzyzwoicie rozbawiony, a chłopak poczerwieniał i pochylił głowę. – Zostawił dla ciebie jakąś wiadomość czy coś takiego? – spytał z wahaniem Shiv. – Twój list... – Nic, co mógłbym odszukać. – Darni pokręcił głową. – Wdowa sprzedała wszystko i wróciła do swojej rodziny. Nie możemy jej potępiać, gdyż zostawił ją z pięciorgiem dzieci, które musi wychować. Spojrzał ze złością na swoje piwo i poszedł kłócić się o nie z szynkarzem. – Kim był ten człowiek? Co Darni miał nadzieję od niego uzyskać? – zapytałam, wiedziona ciekawością. – Nieważne. – Shiv zdołał jednocześnie uśmiechnąć się do mnie i rzucić Gerisowi ostrzegawcze spojrzenie. A więc to tak. Nie nalegałam; jeżeli nie zdobyli informacji i w rezultacie tego ominęła mnie ryzykowna praca, mogą zatrzymać swoje tajemnice dla siebie, zwłaszcza jeśli z tego powodu czują się ważni. Ale roztargnieni mężczyźni są kiepskimi graczami. Wyjęłam moje runy i uśmiechnęłam się wesoło do nich obu. Przynajmniej mogliśmy opuścić tonące w błocie Hanchet i chociaż musieliśmy nadłożyć drogi, by dotrzeć do następnego mostu, byliśmy w Dalasorze jeszcze przed zapadnięciem nocy. Rozdział 4 Z księgi MYŚLI O STAROŻYTNYCH RASACH przedstawione Stowarzyszeniu Antykwariuszy z Selerimy przez Werala Tandriego Jestem pewien, panowie, że gdy byliśmy dziećmi, nasze niańki zabawiały nas i od czasu do czasu karały opowieściami o Niesamowitych Ludziach. Czy któryś z was stracił tak jak ja zepsuty ząb i leżał, nie mogąc zasnąć, tamtej nocy, bojąc się, że jakiś mały, niebieski człowieczek wyjdzie z cienia i zażąda jednego z waszych zdrowych zębów jako należnej mu ofiary? Teraz wszyscy możemy się śmiać i jako dorośli uczeni mężowie uznać takie tematy za zbyt banalne, by brać je pod uwagę. Nie będę się spierał z tymi, którzy tak czynią, ale ja sam zacząłem badać, czy jakieś źdźbło prawdy nie kryje się w tych płodach dziecięcej wyobraźni. Wraz ze wzrostem popularności badań antykwarycznych wśród bogatych i szlachetnie urodzonych dżentelmenów w ostatnich latach odkopano kilka pierścieni ziemnych będących dziełem Niesamowitych Ludzi. Dokonano też fascynujących odkryć. Sądząc po ich kościach, ci ludzie rzeczywiście byli niżsi od nas o kilka dłoni. Odkryto, że wojownik pogrzebany na ziemiach lorda Edrina w pobliżu przełęczy Ferring miał czarne włosy i prawdopodobnie ciemną skórę, choć mogło to być rezultatem doskonałego zachowania się jego szczątków w podmokłym terenie, zanim melioracja umożliwiła uprawę ziemi. Opowieści o małych, ciemnoskórych ludziach wydają się więc bliskie prawdy. Ludzie Cienia podobno mieli dosiadać wiatru. No cóż, członkowie naszego koła zawiązanego ostatniej wiosny w Dalasorze znaleźli kobietę, sądząc po stroju, wysokiego rodu, pogrzebaną wraz z sześcioma końmi. Wśród ich kości znajdowały się resztki bogato zdobionej uprzęży. Dzięki dalej prowadzonym wykopaliskom odkryto namioty, kołdry, wrzeciona, żarna i przenośny piecyk, ale żadnego pojazdu na kołach. Co ciekawe, w sztuce Niesamowitych Ludzi nie znaleziono również niczego podobnego. Pomyślcie o nawet dzisiaj smaganych wiatrem równinach Dalasoru, a bez trudu wyobrazicie sobie rasę ludzi żyjących i wędrujących wraz ze stadami koni, od których, jak wiemy, niegdyś tam się roiło. Panowie, na pewno nadszedł czas, by zgromadzić i zbadać te dowody w bardziej naukowy sposób. Nasi przodkowie w swej ignorancji nie patrzyli w przeszłość poza konflikt ze starożytnymi rasami lasowi gór. Rozważcie jednak korzyści, jakie przynosi teraz współpraca górników z Gidesty z Ludem Gór ze Smoczych Grzbietów. Noże, których używacie przy stole, są wytworem umiejętności i metod nieznanych naszym kowalom już od pokoleń. Kiedy czarna ospa dotknęła Hecksen ostatniej zimy, tamtejsi aptekarze pomogli i uratowali wielu cierpiących, stosując leki, które poznali dzięki kontaktom handlowym z Leśnym Ludem. Nasze bajki dla dzieci przypisują Niesamowitym Ludziom wiele cudownych mocy, ale nie mają oni, niestety, współczesnych potomków. Możemy tylko badać ich groby i pozostałe po nich przedmioty i przybyłem tu dzisiaj, by prosić was o współpracę i, tak, to prawda, o pieniądze. Jeżeli zdołamy zorganizować odpowiedni program badań, możemy zdobyć bezcenne informacje, które poszerzą naszą wiedzę o starożytności, a nawet odkryć cuda, które przyniosą korzyść nam samym i przyszłym pokoleniom. Droga południowa w Dalasorze trzydziestego ósmego dnia przedjesieni Zadrżałam z zimna, gdy tak stałam wczesnym rankiem, patrząc na stepy. Trawa była mokra od rosy i posrebrzona szronem wszędzie tam, gdzie kilka wątłych drzew rzucało cień. – Zimno ci? – Geris otworzył ramiona i z wdzięcznością wsunęłam się pod jego opończę. – Ile czasu pozostało do Równonocy? – spytałam. – Czy to trochę nie za wcześnie na szron? Geris zacisnął wargi, przebierając w małym kuferku i, co było dla niego typowe, wyciągając trzy różne almanachy. Inni, jeśli mają szczęście, muszą zadowolić się jednym na cały dom. Przewertował almanach i porównał mapy przybywających i ubywających księżyców. – Pięć dni, jeśli dziś w nocy nie będzie mniejszego księżyca – oświadczył w końcu. – Nie zapominaj, że zapuściliśmy się daleko na północ. Wyciągnęłam moją opończę. – Więc dotrzemy do Inglisu dopiero wtedy, gdy zacznie się śródjesień. Masz almanach ukazujący Inglis? Co będzie dalej? Geris zajrzał do drugiej księgi, ale po chwili potrząsnął głową. – Wszystko tutaj to sprawy gildii, ustalanie terminów nauki rzemiosła i tym podobne. Podsyciło to moją ciekawość i miałam właśnie poprosić, by pozwolił mi rzucić okiem na tę księgę, kiedy Darni polecił nam wsiąść na konie. Gdy ruszyliśmy w dalszą drogę, uznałam, że tak naprawdę to Dalasor mi się nie podoba. Między innymi nie ma tam prawie miejsc, gdzie można by się ukryć, a ja w takich okolicznościach źle się czuję. Zawsze lubię mieć jakieś dyskretne wyjście z każdej sytuacji, a tutaj wszystko widać na odległość wielu kilometrów. Podczas jazdy zdałam sobie sprawę, że ciarki przechodzą mi po skórze jak dziecku przekonanemu, iż jakiś potwór ukrywa się w domu lub w ubikacji. Dotarliśmy do zakrętu głównej drogi i z zaskoczeniem zobaczyłam, że Darni na nią wjechał. Kopnęłam konia – przepraszam – Gniadosza, by ruszył cwałem, i dogoniłam go. – Nie popłyniemy rzeką? Myślałam, że to najszybsza droga na wybrzeże. Darni potrząsnął przecząco głową. – Teraz wszyscy górnicy i traperzy będą opuszczali Gidestę, gdyż w górach zima przychodzi wcześnie. Statki będą przepełnione, a nawet gdyby nie były, to nie jest to zbyt przyjemne towarzystwo. Chcę się trzymać z dala od kłopotów. – No tak, rozumiem – próbowałam ukryć zawód. Darni uśmiechnął się szeroko. – Szukasz okazji do gry, prawda? – Podobno na większych statkach można wygrać majątek, jeśli uda się je opuścić bez noża w plecach – przyznałam. – Przykro mi. Zamiast tego będziesz musiała spróbować wygrać kilka sztuk bydła u jakichś pasterzy. Darni mógł się śmiać, ale kilka dni później udało mi się wygrać dla nas wołu i ładunek chrustu, kiedy zatrzymaliśmy się na nocleg z poganiaczami pędzącymi na południe bydło na rzeź. Spałam dobrze mimo tupotu bydła wokół nas, ale była to moja ostatnia spokojna noc. – Jesteś bardzo nerwowa – zauważył Darni obojętnie, gdy przejeżdżaliśmy przez jeszcze jedną niczym niewyróżniającą się połać równiny, a ja zerkałam za siebie. – Nie jestem przyzwyczajona do tego, by być tak widoczna – przyznałam. – Im wcześniej poczuję kocie łby pod nogami i zobaczę mur, za którym będę mogła się ukryć, tym będę szczęśliwsza. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i wciągnął w płuca ożywcze powietrze. – Mnie się tutaj podoba. – A mnie nie. Wiem, że to zabrzmi idiotycznie, ale jestem pewna, iż ktoś nas obserwuje. Darni zastanowił się nad tym, co powiedziałam. – Może powinniśmy zakopać resztę tego mięsa. Przypuszczam, że to wilki idą naszym tropem. Tutaj jest mnóstwo zwierząt i ptaków, czyżbyś ich nie widziała? Przecież Leśni Ludzie podobno wyczuwają obecność zwierząt, prawda? Wzruszyłam ramionami. – Nie mam pojęcia. Zwykle zauważam psy dopiero wtedy, gdy gryzą mnie w nogę. Wiem tylko, że ciarki chodzą mi po skórze. – Jesteś pewna, że nie przywiozłaś ich ze sobą z Hanchet? Mógł sobie żartować, ale ja mówiłam serio. Kiedy zatrzymaliśmy się na posiłek, pomogłam Shivowi, krojąc mięso, podczas gdy on rozpalał ognisko. Dzięki czarownikom można sporo zaoszczędzić na hubce i krzesiwie. – Czy musisz wypatrywać czegoś konkretnego podczas seansu jasnowidzenia, jak wtedy gdy odnalazłeś Halice? – spytałam od niechcenia. – A może wystarczy, że po prostu rozejrzysz się po okolicy? Shiv skinął głową. – Czemu pytasz? – Może to, co powiem, wyda ci się głupie, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jesteśmy obserwowani. Darni uważa, że dostaję gęsiej skórki z powodu miejscowej zwierzyny. Uważam jednak, że nie o to chodzi. – Jesteś pewna? – Całkowicie. – Mówiąc to, zdałam sobie sprawę, jak bardzo jestem tego pewna, i Shiv wyczuł to w moim głosie. – To mi wystarczy. Jeśli chcesz, sprawdzę nasz szlak. Wyjął swoje olejki, rzucił czary i wszyscy zgromadziliśmy się wokół niego, by ujrzeć fascynujące obrazy, które wydobył z wody. Odnalazł poganiaczy, których wcześniej spotkaliśmy, i patrzyliśmy, jak przekraczają w bród jakąś rzekę, obserwując, jak kołyszą się drobne różki bydła, kiedy rzuciło się do wody. – W porządku, spójrzmy za siebie – szepnął Shiv. Obraz pomknął w tył i zastanowiłam się, czy ptaki tak właśnie widzą ziemię – jako zielono-brązowy kobierzec, ozdobiony połyskliwymi rzekami i strumieniami, usiany ciemniejszymi zielonymi kropkami drzew i nakrapiany ostatnimi letnimi kwiatami. Ścisnęło mnie w dołku, kiedy teren przybliżył się i ujrzałam jakąś dolinę. Ujrzeliśmy kilka jeleni uciekających przez równinę przed zwinnymi, szarymi sylwetkami, co wystraszyło stado dzikiego ptactwa, które uniosło się w powietrze. Jakiś kruk dziobał szczątki dzikiego konia, który wpadł do jaru, ale oprócz tego nie zauważyliśmy żadnych oznak życia. Shiv sprawił, że obraz znów przedstawiał miejsca, gdzie się znajdowaliśmy. – Nic, czego nie spodziewaliśmy się zobaczyć – oświadczył Darni, kiedy magiczny obraz ukazał nam cztery postacie z pochylonymi głowami i pasące się konie. Zamrugałam, gdy obraz rozpłynął się w przyprawiającą o zawrót głowy spiralę. – Nie tylko obejrzałem nasz szlak, ale także rozejrzałem się wokoło – potwierdził Shiv. – Niczego tam nie ma. Pokręciłam głową. – Może coś mi się przywidziało – powiedziałam bez przekonania. – Spróbujemy znaleźć lepszą kryjówkę i rozbijemy obóz – powiedział na pocieszenie Geris, ale ujrzałam błysk w jego oku. No cóż, pomyślałam, nie ma lepszego lekarstwa na zdrowy sen od dobrego seksu, a na to się zanosiło. – Znam miejsce, do którego możemy się udać. – Darni przyspieszył i późnym popołudniem zdałam sobie sprawę, że kieruje się do nasypu, który wznosił się na stepie jak małe, płaskie wzgórze. – Czy to nie jest pierścień Niesamowitych Ludzi? – wlepiłam w niego wzrok. – To tam chcesz rozbić obóz? – Właśnie – spojrzał na mnie wyzywająco. – O co chodzi? Boisz się, że widma niebieskich Ludzi Cienia zejdą z tęczy i naszpikują cię zielonymi strzałkami? – Wiesz, że one są wykonane z miedzi, to znaczy strzały Niesamowitych Ludzi? – piskliwym głosem powiedział Geris. – Wszystkie ich wyroby są z metalu. Wypowiedzenie tej błahej informacji ukryło fakt, że zapomniałam języka w gębie i zdołałam utrzymać obojętną minę, kiedy szukaliśmy drogi między wałami z torfu i rozkładaliśmy obóz. Przecież opowieści o Niesamowitych Ludziach to tylko bajki dla dzieci i chociaż brodzący w krowim łajnie wieśniacy mogą w nie wierzyć, to my, bardziej bystrzy mieszkańcy miast, nie uznajemy takich bzdur. W każdym razie to właśnie sobie wmawiałam, choć zdawałam sobie sprawę, że jest to równie przekonujące, jak domokrążca zachwalający lekarstwa na łysinę. – Oni byli prawdziwymi ludźmi – powiedział Geris, by dodać mi odwagi, kiedy się rozpakowaliśmy, a ja zdołałam wmówić sobie, że powinnam zignorować te dziecinne lęki. – Co, małymi, zielonymi ludzikami, które mogą wchodzić w cienie? – zaśmiałam się, lecz głos mi zadrżał. – Nie – odrzekł poważnie. – Ale zarówno tu, jak i w innych podobnych miejscach żyli ludzie. Pewien mentor polecił swoim uczniom rozkopać pierścień w pobliżu Borelatu. Znaleźli tam mężczyznę pogrzebanego w łodzi i otoczonego skarbami. – Chyba żartujesz! – powiedziałam, marszcząc brwi. – To daleko od wód nadających się do żeglugi. Barki mogą dotrzeć tylko do Tresigu, prawda? – Może kiedyś mogły pływać dalej. Przecież w pobliżu są suche nabrzeża, tak czy nie? W tym momencie podszedł do nas Shiv. – Już prawie Równonoc. – Wskazał na ledwie widoczny sierp większego księżyca. – Czy to czyjeś urodziny? Geris pokręcił głową. – Ja urodziłem się w przedzimiu. – Darni i ja jesteśmy dziećmi pojesieni. – Shiv wzruszył ramionami. – Och, na pewno wymyślimy coś, za co będzie warto wypić. – No, hm, to właściwie moje urodziny. Urodziłam się w poleciu. – Z jakiegoś głupiego powodu czułam się trochę onieśmielona tym wyznaniem. – Nie ma tu wielkich szans na świętowanie. – Geris wyglądał na prawdziwie zmartwionego, co mnie jednocześnie wzruszyło i zmartwiło. – Nie będzie to dla ciebie prawdziwe święto. – No cóż, my... Przenikliwe rżenie jednego z koni zagłuszyło słowa Shiva i przez jedną przerażającą chwilę naprawdę uwierzyłam, że Niesamowici Ludzie przebudzili się z wiecznego snu. – Wracajcie do ogniska! – Ryk Darniego przywrócił nam poczucie rzeczywistości i ujrzałam mężczyzn przełażących przez nasyp. Ich obnażone miecze połyskiwały w blasku ognia. Ich hełmy i kolczugi pobrzękiwały, gdy biegli, a ich nabijane ćwiekami buty głucho dudniły, uderzając o miękką ziemię. Żaden z nich się nie odezwał, ale poruszali się groźnie zjednoczeni wspólnym celem, co bardziej mroziło krew w żyłach niż jakikolwiek okrzyk bojowy. Wrażenie to zepsuł nieco jeden z biegnących, który poślizgnął się na śliskiej od rosy trawie, ale dzięki Saedrinowi dało nam to chwilę, aby otrząsnąć się z wrażenia i zdać sobie sprawę, że napastnicy mają nad nami ogromną przewagę liczebną. Poszukałam strzałek w mieszku u pasa i cofnęłam się, żeby móc lepiej rzucać. Poczułam ciepło na łydkach; zdałam sobie sprawę, że mam mało miejsca i muszę uważać, aby nie wejść na rozżarzone węgle. – Pocałujcie Saedrina w tyłek! – warknął Darni, wychodząc do przodu, by walczyć z najbliższymi napastnikami. Ich pewność siebie budziła przerażenie. Pierwszy zamachnął się mieczem, żeby zdzielić Darniego w głowę. Widziałam, jak ręka atakującego unosi się, a potem zatacza w powietrzu łuk, gdyż Darni jednym ciosem odciął ją w nadgarstku. Uwagę jego towarzysza rozproszył strumień krwi, który trysnął mu prosto w twarz, dlatego zakończył żywot z mieczem Darniego w brzuchu. Kiedy trzeci runął na kamienie, napór nieco osłabł i zdołaliśmy ustawić się w obronny krąg, zanim ponownie nas zaatakowali. Miecze zderzyły się w gradzie iskier, cięć, parad, fint, wypadów i pchnięć. Miecz Darniego błyskał w świetle płomieni, aż zdołał sięgnąć poza gardę i rozciąć gardło przeciwnika. Krew trysnęła na niego, ale Darni po prostu zamrugał, by lepiej widzieć, i kopniakiem odrzucił na bok krwawiące zwłoki. Tańczące w blasku ogniska cienie utrudniały mi celowanie. Rzuciłam strzałkę i przez długą jak wieczność chwilę czułam ściskanie w dołku, gdyż wydawało mi się, że nie trafiłam. Ale tamten zrobił chwiejny krok do przodu, po czym osunął się na kolana, szarpiąc swoje ramię, i w ciągu kilku sekund skonał, dusząc się i kaszląc. Co za ulga, więc jednak trucizna nie straciła swej mocy. Moje strzałki unieszkodliwiły jeszcze kilku napastników, ale wkrótce mi ich zabrakło. Darni walczył jak jeden z demonów Poldriona, a ja starałam się stać tak, żeby oddzielał mnie od atakujących. Zerknęłam przez ramię, by sprawdzić, czy nas nie okrążono, i ujrzałam, że Shiv i Geris byli odwróceni do nas plecami i stali tuż za nami. Geris miał refleks i szybkość niezbędne w walce na miecze, ale nie był w stanie zabić swego przeciwnika. Nawet ja dostrzegłam szansę, której nie wykorzystał. Sądząc po zadowoleniu, jakie odmalowało się na zaciętych rysach napastnika, również on zdał sobie z tego sprawę i obnażył zęby w triumfującym, złośliwym uśmiechu. Geris za długo fechtował się jak dżentelmen, podczas gdy Darni naprawdę zabijał. Krew strumieniem spływała po rękawie Gerisa i zrozumiałam, że przywykł walczyć z tarczą. Musiał chyba zdać sobie sprawę ze swoich kłopotów, gdyż nagle zwiększył tempo walki. Odpędził napastnika szybkimi, zamaszystymi ciosami. Oszołomiony mężczyzna opuścił gardę i Geris rozpłatał mu czaszkę; ujrzałam jego grymas, gdy odwrócił głowę, by uniknąć prysznica z mózgu i krwi. Stojąc z naszej strony ogniska, użyłam mojej ostatniej strzałki, gdy nagle stanął przede mną brodaty, muskularny mężczyzna, który uznał, że jestem już bezbronna. Mylił się. Wysunęłam sztylet z rękawa i kiedy zamachnął się mieczem, wbiłam mu ostrze w pachę. Nie mogłam wyciągnąć sztyletu, gdy bydlak upadł, i zimny strach ścisnął mi serce. Wrzasnęłam więc do odwróconego do mnie plecami Darniego. – Potrzebna mi broń! Darni, nie mam miecza! Kopnął do tyłu leżący na ziemi oręż, omal nie odrąbując mi palców nóg. Wykrzykując jakieś sprośności, zmusił przeciwnika, by cofnął się o parę kroków. Blondas, z którym walczył, pomylił się, sądząc, że dostrzegł dogodny do ataku moment, i skoczył do przodu, nadziewając się brzuchem na ostrze. Osunął się na kolana, drąc się na całe gardło, a Darni kopnął go w twarz. Podbiegłam do Darniego i bardzo szybko przypomniałam sobie sztukę walki na miecze, błogosławiąc Halice za to, że nalegała, bym z nią ćwiczyła, i żałując, że nie umiem tyle co ona. Wielki łajdak z żółtą brodą rzucił się na mnie, szukając słabszego przeciwnika. Był silny i szybki i mogłam tylko odpierać jego ataki dopóty, dopóki nie poślizgnął się na flakach swego kompana. Wtedy rąbnęłam go mieczem w twarz. Jego zęby i kości zabłysły na moment w blasku ognia, gdy padł twarzą w płomienie. Włosy żółtobrodego paliły się z odrażającym odorem, kiedy dziko wymachiwał rękami. Z furią zaczęłam kopać go w tył głowy, aż znieruchomiał. Darni powalił jeszcze jednego ciosem od dołu, w kolana, a potem zabił go pchnięciem w oczy. Nasze spojrzenia spotkały się w jakiejś niepojętej chwili spokoju. – Stawaj za mną. Co z innymi? A co z końmi? Konie! Jeśli je stracimy, czeka nas długa, piesza podróż do domu. Rozejrzałam się wokoło i zrozumiałam, dlaczego Darni nie spętał swego wierzchowca. Ten kasztan o niesympatycznym wyglądzie stawał dęba, kopiąc i gryząc z zimną furią rumaka bojowego, i kilka krwawiących postaci wiło się pod jego kopytami. Shiv używał jako halabardy snopu światła o barwie bursztynu, a trafieni nim napastnicy kwiczeli niczym świnie. Powalił dwóch, którzy runęli na ziemię, jakby dostali maczugą w głowę, i nawet nie drgnęli, tylko krew strumieniami tryskała spod ich hełmów. – Shiv! – ryknął Darni jak rozjuszony byk, a Shiv spojrzał na nas przelotnie. Żrący ogień liznął moją nogę i omal nie zapłaciłam najwyższej ceny za brak uwagi. Wrzasnęłam niczym orzeł Drianon i dzięki temu zdołałam się opanować. Darni walczył teraz z dwoma napastnikami, a ja znalazłam się w prawdziwych tarapatach. Mój przeciwnik nie dorównywał wzrostem swoim kompanom, był jednak szybki, silny i przerażająco łatwo odbijał moje cięcia. Cofałam się krok za krokiem, aż poczułam zgrzyt rozżarzonych węgli pod butami, a płomienie zaczęły przypiekać mi nogi. Mężczyzna, z którym walczyłam, wyszczerzył do mnie zęby w złośliwym uśmiechu. Naprawdę pomyślałam, że ze mną koniec. Szafirowe światło przemknęło obok mnie i musnęło triumfującą twarz, która wybuchła i zamieniła się w sczerniałe szczątki. Gapiłam się głupio – jak wszyscy w chwili nieprawdopodobnego spokoju, który nagle ogarnął zarówno przyjaciół, jak i wrogów. – Rusz się! – Darni popchnął mnie przez gasnące ognisko i z trzech stron otoczyliśmy Shiva, który rozsiewał iskrzące się, wielobarwne światło wokół wału ziemnego. Podobne do rozdwojonej błyskawicy światło powaliło i odrzuciło do tyłu jeszcze dwóch wrogów, a potem światło strzeliło z rąk Shiva w stronę gasnącego ogniska. Czerwone światło, jasne jak nowy dzień, przemknęło nad ziemią, by dobić rannych, a potem strzeliło przez powietrze, wieńcząc wierzchołek pierścienia płomieniami tam, gdzie wrogie posiłki konały w męce, wrzeszcząc wniebogłosy. Na Saedrina, ilu ich tam było? Ilu czekało poza pierścieniem? Z wielkim trudem zapanowałam nad paniką i skupiłam się na swoich ranach, jakąś cząstką umysłu zdając sobie sprawę, że jęczę żałośnie. Mam to w nosie, pomyślałam i krzycząc na całe gardło, przyłączyłam się do litanii głośnych przekleństw Darniego. W dole, w zakrwawionym, pełnym trupów pierścieniu, jeszcze jeden napastnik padł na ziemię, gdy jego miecz wybuchł, rozpadając się na ostre jak brzytwy odłamki, które rozerwały mu twarz. Pozostali zorientowali się teraz, że są w pułapce, i zdwoili swe wysiłki. Przestali się bronić i desperacko walczyli, by dotrzeć do Shiva i udaremnić jego czary. Teraz to oni na nas wrzeszczeli, lecz chociaż nic nie rozumiałam, wyczuwałam w ich głosach zaciekłą nienawiść. Obłędne przerażenie chwyciło mnie za serce i czułam, że lada chwila zacznę wyć. Teraz sama darłam się wniebogłosy jak nasi wrogowie. Darni krzyknął coś, czego nie zrozumiałam, ale Shiv cisnął kilka garści niebieskiego ognia i zaczął tkać wielobarwną sieć mocy. W jednej chwili czarne fale spłynęły po naszych mieczach, znikając jak dym w powietrzu. Zadałam cios stojącemu naprzeciw mnie mężczyźnie: kolczuga na jego ramieniu pękła, ciało zaś roztopiło się jak tłuszcz, dymiąc i wydając ohydną woń. Geris ruszył do przodu za przeciwnikiem cofającym się z lękiem przed śmiercionośną czernią i omal nie zginął od zadanego z boku pchnięcia między żebra. Shiv dostrzegł grożące mu niebezpieczeństwo i napastnik krzyknął piskliwie jak dziewczyna, kiedy jego ramię rozpadło się pod ciosem zielonego światła, a kości ręki i nadgarstka posypały niczym runy. Padł na kolana, więc dobiłam go ciosem w kark. Dopiero po kilku chwilach zauważyłam, że walka się skończyła, ale nadal dzwoniło mi w uszach i byłam zdezorientowana. Dziwne cienie przebiegały wokół pierścienia, gdy utkana przez Shiva ściana ognia zabłysła po raz ostatni i zgasła. Przygotowaliśmy się, czekając na nowe ataki, ale nikt nie wypadł z mroku. Darni wyrwał się z naszej znieruchomiałej grupy i pobiegł w górę szańca, wrzeszcząc wyzywająco w noc. Przeszył mnie dreszcz przerażenia, kiedy czyjaś ręka chwyciła mnie za ramię, ale to był tylko Shiv. Podchwyciłam go, gdy ciężko dysząc, osunął się na kolana; miał śmiertelnie bladą twarz i oczy podkrążone jak w gorączce. – Darni! – wrzasnęłam piskliwie, bliska histerii. Obejrzał się, stojąc na szczycie wału. – Geris, pomóż Livak. Coś źle z Shivem! Geris pomógł mi położyć Shiva na ziemi. Wyciągnęłam z ogniska jakiegoś trupa, choć zrobiło mi się niedobrze od mdlącego smrodu spalonego ciała. Nie miałam na to czasu. Dorzuciłam drew do ognia i stałam, nie wiedząc, co robić. – Alkohol, czerwona butelka. Geris ostrożnie wlał trochę płynu do ust Shiva, który kaszlnął słabo. – Wino, nie miód pitny. Dziękuję. A teraz weź trochę wina i zagrzej je, dodając odrobinę miodu. Posłuchałam, choć ręce mi się trzęsły. Na twarzy Shiva pojawił się lekki rumieniec i mag zaczął wolniej oddychać. Geris zajął się nim, rozpiął mu koszulę i zaczął szukać ran, nie zwracając uwagi na swoje zakrwawione ramię. Ciemny cień pojawił się na szczycie nasypu i chwyciłam za miecz, zanim się zorientowałam, że to Darni; oczy świeciły mu jak u dzikiego psa. – Co z nim? – Podchodząc do ogniska, twarz miał zwróconą na zewnątrz, w stronę nocnego mroku. – Jest wyczerpany, ale całonocny sen przywróci mu siły – powiedział spokojnie, pewnym siebie tonem Geris, idąc do swojej skórzanej torby z pergaminami. – Co robisz? – zapytałam w oszołomieniu. Popatrzył na mnie tak, jakby dopiero teraz mnie zauważył. – Coś, co pomoże Shivowi zasnąć. – Pokazał mi kartę, z ładnie napisanymi dwuwierszami, a potem wypowiedział nad leżącym czarownikiem skomplikowane formułki. Oddech Shiva pogłębił się, stał się bardziej normalny, a jego ciało odprężyło się powoli. – To ta magia eteru? – Tak. – Geris zmarszczył brwi. – Nigdy przedtem nie działała tak szybko. Zastanawiam się, co niezwykłego ma w sobie to miejsce? – dodał ostrzejszym tonem, wyraźnie sfrustrowany. – Co jeszcze możesz zrobić? – Niewiele. Cholera! Stare księgi mówią, że oni umieli leczyć rany, gorączkę, wszystko. A ja mogę go tylko uśpić. Gdybym tylko... – Gdyby babcia miała wąsy, toby była dziadkiem. Nie przesadzaj, Shiv bardzo potrzebuje snu. – Darni zdjął zakrwawioną tunikę i zaczął zmywać z siebie krew. – Nic nam nie grozi? – spytałam głupio. – Na razie nie. Niczego nie zauważyłem, ale mogą się przegrupowywać. – Darni omiótł spojrzeniem miejsce rzezi. – Zdziwiłbym się, gdyby wrócili, musimy jednak być gotowi do walki. Kiedy wytarł się do sucha resztkami koszuli, dostrzegłam kilka szerokich, purpurowych blizn na jego piersiach i barkach. Krew płynęła powoli ze świeżej rany na ramieniu, a otarte kłykcie obu rąk również krwawiły. Odwrócił się i ujrzałam, że nie ma żadnych obrażeń na plecach. – W mojej torbie jest mały, zielony worek, Livak. Nie chciałbym poplamić wszystkiego krwią. Przyniosłam ten worek i skrzywiłam się współczująco, kiedy wylał alkohol na rany, zanim spróbował je obandażować. – Pozwól, że ci pomogę. – Zrobiłam to tak szybko, że mruknął z aprobatą: – W porządku, a teraz obejrzyjmy twoją nogę. Zupełnie zapomniałam o swojej ranie, choć wydaje się to niemożliwe, ale jak tylko o niej wspomniał, poczułam ból, jakby kopnął mnie koń pociągowy. Usiadłam i patrzyłam w odrętwieniu, jak Darni rozcina mi spodnie, odsłaniając głęboką ranę. Ogień opalił mi włosy na nodze. Teraz była tak gładka jak u drogiej dziwki. Nie była jednak poparzona. – Trzeba ją zszyć – powiedział trzeźwo Darni. – Chcesz zrobić to sama? – Wytrzymaj chwilę. – Geris oczyścił długie, płytkie cięcie na swoim ramieniu i podszedł do mnie. – Będzie bolało – powiedział niepotrzebnie, zaciskając dłonie na moim udzie. Darni przetarł ranę zwitkiem szmatek nasączonych alkoholem. Udało mi się nie zwymiotować ani nie zemdleć, choć niewiele brakowało. Zrobił to szybko, ale gdy skończył, cała drżałam i ociekałam potem. – Prześpij się trochę. Geris i ja będziemy czuwać jako pierwsi. – Aha. – Nie panowałam nawet nad własnym językiem i otuliwszy się opończą, położyłam się obok Shiva. Moje serce powoli się uspokoiło, a przerażenie i uniesienie walką opadły. Drżenie ustąpiło ostatnie i pozostał tylko pulsujący ból w zranionej nodze. Zamknęłam oczy i wsłuchiwałam się w trzask płomieni. Przypomniałam sobie, jak zachorowałam w dzieciństwie i leżąc w kuchni, zaciskałam powieki, powstrzymując łzy napływające mi do oczu. – Livak? – Ze zdumieniem stwierdziłam, że obudziło mnie ciche pytanie Gerisa. Zamrugałam i w szarym świetle poranka ujrzałam jego twarz pobladłą i zmęczoną. – Możesz teraz czuwać przez jakiś czas? Muszę się przespać. Usiadłam i potarłam twarz, krzywiąc się, gdy poczułam ból w nodze. – Pewnie. – Rozejrzałam się wokoło. – Gdzie jest Darni? – Tutaj. – Darni siedział na szczycie wzniesienia na warcie, wytężając zmysły jak dobry pies. – Nie chcesz trochę odpocząć? Potrząsnął przecząco głową. – Nie mógłbym; taka walka pozostawia ogień we krwi na wiele godzin. Odpocznę później. Chyba nie wrócą. – Kto to był? – Bandyci, jak sądzę. Prawdopodobnie z Lescaru, jakaś grupa, której przywódca poniósł porażkę w nieznanych nam okolicznościach. Przyjrzałam mu się, mrużąc oczy. Włosy i brodę nadal miał zlepione krwią, ale twarz wesołą i odprężoną. – Łódź Poldriona obróci dzisiaj wielokrotnie – zauważyłam w końcu. Darni uśmiechnął się szeroko. – Myślę, że nie weźmie wielu z nich, nie ustaliwszy wcześniej ceny. Zastanawiam się, ilu wyrzuci za burtę w połowie drogi. – Ze spokojną miną przyjrzał się trupom rozrzuconym na trawie. – Mam nadzieję, że przyzna ci patent oficerski. Gdzie nauczyłeś się tak walczyć? – W Lescarze, w służbie u księcia Triollego dziesięć lat temu. – Dobrze sobie radzisz. – Muszę być w czymś dobry. Pominęłam tę cierpką uwagę. – Co się stało Shivowi? – Ogólne wyczerpanie. Nie można tak bezkarnie miotać mocy wokoło. – Nie zdawałam sobie z tego sprawy – odparłam w zamyśleniu. – Naprawdę powinnam dowiedzieć się więcej o czarownikach. Darni wyciągnął ramiona nad głową, jego twarz wykrzywił grymas bólu, gdy badał swoje obrażenia. – Zanim się zorientowali, że nie mam takiej mocy, jakiej potrzebuje prawdziwy czarownik, wysłuchałem wielu wykładów. W Hadrumalu jest pewien stary, niebezpieczny łajdak imieniem Otrick; to chyba najlepszy mag powietrza. W każdym razie wygłasza wykłady na temat Dlaczego czarownicy nie rządzą światem? Wskazał ręką na nieruchomą postać Shiva. – To właśnie jeden z powodów. Zastanowiłam się, jakie są inne powody, ale wolałam o nie nie pytać. – Otrick udziela też nowym uczniom lekcji poglądowych. Widziałem, jak niektórych wynoszono z jego pałacu. – Darni spojrzał na mnie i dodał z uśmiechem: – To, że się nie jest magiem, ma też swoje dobre strony. Słońce wzeszło wyżej. Geris obudził się i zjedliśmy śniadanie, które z powodu zlanego krwią otoczenia nam nie smakowało. Muchy zaczęły się gromadzić i zabraliśmy się do obrzydliwego zadania, odsuwania na bok trupów, aby nasze konie nie wpadły w histerię, kiedy będziemy opuszczać ten starożytny fort. Shiv spał nadal, lecz odzyskał już normalne rumieńce, poruszał się od czasu do czasu, a ruchy jego oczu wskazywały, że coś mu się śni. – Możliwe, że czekają nas dalsze kłopoty, więc weźmiemy zbroje – rozkazał Darni i zaczęliśmy się szarpać z mniej okaleczonymi zwłokami. Kiedy wreszcie ściągnęłam z jednego z napastników kolczugę, z zaskoczeniem zdałam sobie sprawę, że prawie na mnie pasuje. Spojrzałam na trupy wrogów z nowym zainteresowaniem. – Są dość krępi, prawda? Dla Shiva musiałbyś zrobić z dwóch jedną. Geris znieruchomiał. – Shiv nie może nosić zbroi; metal owinięty wokół niego zaszkodzi jego czarom. – Położył na ziemi miecz, który czyścił, i wyciągnąwszy sztylet z pochwy, zaczął uważniej przyglądać się trupom. – Tak, wszyscy są dość niscy. – Zaczęło mnie mdlić, gdy zastanawiałam się, czyjego akademickie zainteresowania obejmują również sekcje zwłok, ale ku mojej uldze zadowolił się rozcięciem odzieży. – Darni, jest w tym coś szczególnego. – Ruszył wokół doliny, zdejmując martwym wrogom hełmy i misiurki. – Co masz na myśli? – Wszyscy są bardzo do siebie podobni; na przykład wszyscy mają żółte włosy. Jak często to się spotyka? Darni przyjrzał się kilku twarzom, bladym, z sino-purpurowymi wargami i językami lub pokrytych budzącymi wstręt plamami w zależności od sposobu, w jaki upadli. Wzruszył ramionami, gdyż go to nie obchodziło. – Pewnie wszyscy są spokrewnieni. Wiesz, że bandyci często działają całymi rodzinami. – Aż tylu? I wszyscy tacy młodzi? – Geris wyglądał na zaintrygowanego. – To po prostu rozbójnicy szukający zdobyczy. – Darni wyjął nożyce i zaczął usuwać zbędne części kolczug, które wybrałam. – Czego szukali? Przecież nie jesteśmy wyładowaną pieniędzmi karawaną kupiecką. – Geris usiadł na piętach. – Tylko nasze konie są coś warte, a tych nie chcieli ukraść. – To dlatego, że każdy, kto się do nich zbliżył, dostał kopytem w łeb – Darni wyszczerzył zęby w uśmiechu. Geris nie sprawiał wrażenia przekonanego. – Rozejrzę się po okolicy. – Tylko nie odchodź za daleko i bądź ostrożny. Krzycz, jeśli coś zobaczysz. – Patrzyłam z niepokojem, jak odchodził, nawet sama chciałam z nim pójść, ale Shiv właśnie wtedy się obudził. – Macie trochę wody? – wychrypiał. – Czuję się tak, jakbym zamiast ust miał rękawicę poganiacza mułów. Podałam mu kubek z wodą. – Jak się czujesz? Oparł się na łokciu i skrzywił się, gdyż wodę czuć było skórą i taki sam miała smak. – Bywało lepiej, ale dojdę do siebie. – Przestraszyłeś mnie tak, że straciłam chyba rok życia – powiedziałam. Miał to być żart, ale wyszło inaczej. – Tak naprawdę, to chyba ja go straciłem – Shiv usiadł i rozejrzał się wokoło. – Na Saedrina! Co za jatka! Geris wrócił z niezadowoloną miną. – Oni wcale nie mieli koni. – Ich kumple zabrali je z powrotem do miejsca, gdzie się ukrywają. Nie sądzę, byśmy wykończyli wszystkich. – Darni rzucił w moim kierunku kolczugę. – Zobacz tę. Przymierzyłam ją, krzywiąc się na myśl o takim ciężarze na ramionach. – Pasuje. Darni zaczął wiązać rzemykiem żelazne pierścienie. – Powinienem je przynitować – mruknął z niezadowoleniem. – Nie, słuchajcie – Geris nie ustępował. – Oni nie mieli koni, mówię wam, że przyszli pieszo. – Skąd? Jesteśmy oddaleni o wiele kilometrów od jakiejkolwiek osady lub twierdzy. Chyba się pomyliłeś. – Przyjrzałem się ich śladom. Wiem, co mówię. – Geris nalegał z niezwykłym u niego uporem. Podniosłam na niego oczy znad mieczy, które ważyłam w ręku. – Mów dalej. – Znów ogarnął mnie niepokój. – Nigdzie nie ma śladów końskich kopyt. Popatrzcie na nich, żaden nie ma butów do konnej jazdy ani ostróg. Oni przyszli pieszo! – W takim razie kryją się gdzieś w pobliżu i obserwują drogę. – Darni nie sprawiał wrażenia przekonanego. – Lepiej wynośmy się stąd, zanim wrócą. Bierzmy się do pracy. Słowa Gerisa dały mi dużo do myślenia. Kiedy chodziłam wokół, szukając moich strzałek, przyjrzałam się uważniej najbliższym zwłokom i, zapominając o obrzydzeniu, rozsunęłam resztki odzieży. – To dziwne. – Co? – Geris podszedł do mnie, a Shiv spojrzał na mnie z zainteresowaniem. – No cóż, ten tu na pewno ma na sobie starą, zniszczoną odzież, ale ciało pod tymi łachmanami jest czyste. – Pochyliłam się niżej. – Spójrzcie, na bieliźnie zakrzepły krople krwi, jakby jej właściciela pokąsały wszy lub pchły. – Przesunęłam palcem po zimnym jak marmur ciele. – Ale na nim nie ma żadnych śladów ukąszeń. Jest czysty, wyszorowany. – Zbliżyłam się do następnego, prawie nietkniętego trupa. – Ten tak samo. – Więc pozbyli się robactwa. Co w tym tajemniczego? Czy miałaś kiedyś wszy? Wierz mi, też chciałabyś się ich pozbyć. – Darni skupił się na swojej pracy. Usiadłam na piętach. Darni prawdopodobnie miał rację, ale nie sądziłam, że właściwie odczytaliśmy tamte krwawe runy. Co pominęłam? Zaczęłam szukać dalej. – Żaden z nich nie ma przy sobie pieniędzy. – Pogrzebałam w kilku trzosach i kieszeniach, odpędzając muchy i starając się nie zauważać zapachu krwi. – Nie mają też żadnych rzeczy osobistych. Nie znalazłam pierścieni ani biżuterii, niczego. A to co? Pokazałam Gerisowi skrawek odartej skóry na ramieniu jednego z zabitych. Popatrzył na pozostałe trupy, ale nie znalazł nic podobnego. – Zbłąkany strzał Shiva? – Oni wszyscy nie żyją i tylko to powinno nas obchodzić. Ruszajcie się, chcę, żebyśmy wynieśli się stąd jak najprędzej. – W głosie Darniego zabrzmiała twarda nuta, co powstrzymało nas od dalszych poszukiwań i myślowych spekulacji. Geris mruknął coś pod nosem i wrócił do czyszczenia swego miecza, a Shiv zaczął się powoli podnosić. Niebawem spakowaliśmy się i byliśmy gotowi do dalszej drogi. – Zrobimy coś z tym wszystkim? – Przystanęłam, gdy wychodziliśmy z pierścienia ziemnego, i spojrzałam za siebie na stos trupów. – Zebranie drew na spalenie ich zabrałoby za dużo czasu. – Darni pokręcił głową i wskazał gestem na przeciwległy kraniec wału. – One się nimi zajmą. Popatrzyłam na czekające kruki i z trudem przełknęłam ślinę. Trzydzieści lub więcej ciał zapewni tym ptakom pokarm na długi czas. Kiedy znaleźliśmy się z powrotem na drodze, czyste powietrze wywiało odór śmierci z moich nozdrzy i poczułam się lepiej. Zatrzymaliśmy się przy następnym brodzie i rozebraliśmy się, by zmyć resztę krwi z siebie i z naszego ekwipunku. Geris zachęcał mnie, żebym dla zachowania skromności wykąpała się w rozlewisku rzeki nieco poniżej miejsca, w którym myli się mężczyźni, ale go nie posłuchałam, gdyż tylko Drianon wiedziała, jacy bandyci kryli się w okolicy. – Nadal sądzę, że to było trochę dziwne – powiedziałam półgłosem do Shiva, susząc włosy i zerkając jednym okiem na Darniego, który mył sobie brodę i miał zamydlone uszy. – Zgadzam się z tobą. – Shiv włożył koszulę przez głowę. – Nie rozumiem, dlaczego ich nie wypatrzyłem podczas seansu jasnowidzenia. Jeżeli nie mieli koni, powinni przebywać na obszarze, który wtedy obejrzałem. – Może podjechali kawałek, a dalej ruszyli pieszo – powiedziałam z powątpiewaniem. – Czemu mieliby to zrobić? – Nie mam pojęcia. Pojechaliśmy dalej w milczeniu, źli, że nie umieliśmy rozwiązać tej zagadki. Domek myśliwski we Friernie czterdziesty dzień przedjesieni Casuel skrzywił się, wysiadając ostrożnie z dyliżansu i uważnie omijając błoto; ważne, żeby od samego początku wywrzeć dobre wrażenie. Pociągnął za poły surduta, by rozprostować zagniecenia, i spojrzał ponuro na brudne ślady na swoim bucie, na który nastąpił jakiś nadmiernie obładowany wieśniak. – Czy to jest właśnie to? – Allin omiotła spojrzeniem skupisko ceglanych domków. – No cóż, nie sądzę, żebyśmy musieli pytać o drogę – odparł cierpko. Wpatrywali się w szeroki, ceglany fronton czworobocznej budowli o imponującym wyglądzie ukrytej za wysoką żelazną bramą po drugiej stronie drogi. – To jest domek myśliwski? Casuel nie mógł potępić Allin za to, że zapytała z niedowierzaniem. Rezydencja lorda Armile’a powstała jako schronienie dla myśliwych, ale wątpił, czy pozostało w niej cokolwiek z pierwotnej zabudowy. Spojrzał w zamyśleniu na grupę wieśniaków czekających przy furtce, gdzie mężczyźni o surowym wyrazie twarzy stali oparci na halabardach i od czasu do czasu wpuszczali po kilku do środka, a wtedy ich dłonie stykały się na moment. Za nimi rozległ się dźwięk rogu. – Z drogi! Casuel zdołał ukryć się w najbliższym wejściu przed jakimś powozem, który przemknął z turkotem, obryzgując suknie Allin błotem z pełnej kolein drogi. Kopyta koni zazgrzytały na wysypanym żwirem podjeździe i Casuel z żalem odprowadził je wzrokiem. Przybyłby, wywierając znacznie większe wrażenie, gdyby wynajął jakiś pojazd, uświadomił sobie poniewczasie. A przecież taki wydatek byłby uzasadniony, prawda? – Chodźmy, Allin. Przeszedł na drugą stronę drogi – zbliżył się do gwardzistów – wyprostowany i z podniesioną wysoko głową, ignorując ciekawskie spojrzenia wieśniaków. Allin zrobiła to samo. Casuel zauważył z zadowoleniem, że w końcu zdołała przybrać postawę pełną godności. – Dzień dobry, pragnę zobaczyć się z szambelanem lorda Armile’a – Casuel ukłonił się lekko i spojrzał wyczekująco na mężczyznę ze wstążką naszytą na kaftanie wokół oznaki z herbem przedstawiającym jelenia. – On cię oczekuje? – zapytał przezornie wartownik przy bramie. – Nie, nie jesteśmy umówieni – Casuel uśmiechnął się uprzejmie. – W takim razie czekaj na swoją kolej. – Najwyraźniej gwardziści chętniej zachowywali się arogancko niż dwornie. Casuel, nie przestając się uśmiechać, wyjął z kieszeni przygotowany wcześniej list. – Proszę, przekaż mu to z moimi pozdrowieniami. Na pewno zechce mnie przyjąć. Wartownik spojrzał niepewnie na list, na Casuela, a potem na rezydencję. – Chodź tu. – Gestem przywołał wyraźnie zdenerwowanego chłopca, którego szarą liberię uszyto na mężczyznę przynajmniej o dłoń wyższego. – Zanieś to Arminowi. Chłopiec pobiegł podjazdem, z pośpiechu ślizgając się po żwirze. – Czy macie zwyczaj siedzieć, kiedy damy stoją? – Casuel uniósł brwi, spoglądając na dwóch gwardzistów rozwalonych na ławce. – Wstać! Gwardziści spojrzeli ze złością na swego dowódcę, ale posłuchali. Allin ukłoniła się i usiadła, zbierając nerwowo suknie. Casuel uśmiechnął się jeszcze szerzej, wyjął z kieszeni tabliczkę do notowania i napisał kilka słów, co, jak zauważył, wyraźnie zwiększyło dla niego szacunek obecnych. – On ma przyjść. – Chłopiec wkrótce wrócił zdyszany i spocony mimo panującego chłodu. – Dziękuję. – Casuel, nie spiesząc się, podziękował wartownikom przy bramie uprzejmym skinieniem głowy i srebrnym pensem. – Widzisz, Allin, trzeba wiedzieć, jak postępować z takimi ludźmi – powiedział półgłosem. Ukrył uśmiech, słysząc z tyłu gwar domysłów, gdy brama zamknęła się za nimi. Lecz kiedy ruszyli w stronę pałacu, wkrótce zadowolenie znikło z jego twarzy. Poskromienie nadużywających władzy sług to jedna sprawa, ale mężczyzna, który tu mieszkał, to coś zupełnie innego. – Dlaczego ta rezydencja wygląda jak dom jakiegoś lescaryjskiego wielmoży? – spytała z napięciem Allin. Widać było, że niedawno przebudowano okna na parterze na wąskie strzelnice. Zobaczyli też robotników, którzy pracowali na dachu, dobudowując zębaty mur obronny i wieżę strażniczą. Przy głównym wejściu szereg obsypanych różowym pyłem wieśniaków układało cegły w stosy, a w pobliżu leżały długie drągi przygotowane do ustawienia rusztowania. Gdzieś z tyłu dobiegały odgłosy uderzeń młota i dłuta. – Och, ci drobni wielmoże lubią wywierać wrażenie na swoich sąsiadach potężnymi fortyfikacjami – powiedział lekkim tonem Casuel. – Tędy. – Poszli za zdenerwowanym chłopcem wokół głębokiego wykopu – zapewne przyszłej fosy – gdzie gromada barczystych mężczyzn ustawiała zaostrzone pale. Boczne drzwi stały otworem i mężczyzna o płaskiej twarzy czekał na nich wraz ze służącą, która dygnęła i wzięła od nich opończe. – Dzień dobry. – Casuel ucieszył się, gdy nieznajomy odpowiedział na jego ukłon uprzejmym ukłonem, i poszedł za nim w znacznie lepszym nastroju. Sługa lorda Armile’a prowadził ich przez wykładany boazerią korytarz o lśniącej podłodze. Ich kroki dźwięczały na nieskazitelnie czystych kamiennych płytach. Allin rozejrzała się wokół niepewnie, ściskając szal. – Tędy, proszę. – Lokaj otworzył drzwi i dwornie przepuścił Casuela. Casuel zatrzymał się na moment, by z podziwem obejrzeć wytwornie umeblowaną komnatę, a potem odwrócił się, chcąc zwrócić się do swego przewodnika. – Czy mogę prosić... – urwał; sługa zamknął za nimi drzwi, pozostawiając ich samych w salonie. – Nie sądzę, żebyśmy byli tu mile widziani – szepnęła nerwowo Allin. Lekki dreszcz przebiegł Casuelowi po plecach, ale zignorował go. – Ach, pokrzepiające trunki! – Podszedł do kredensu i z radością nalał sobie pełny kielich, by uspokoić buntujący się żołądek. – No, napij się, dostaniesz trochę rumieńców, moja droga. Przypuszczam, że cierpisz na chorobę dyliżansową. Sącząc wino, z uznaniem uniósł brwi. – No, no, nie spodziewałem się znaleźć dobrych trokaińskich roczników tak daleko na zachodzie, Allin. Lord Armile na pewno ma doskonały smak. Odwrócił się powoli, chłonąc wzrokiem pokój. Jego eleganckie umeblowanie było tak dobrane, by służyło jako dekoracja do wiszącego nad kominkiem portretu naturalnej wielkości. Stojąca postać w uroczystym stroju była w połowie odwrócona i jednym ramieniem opierała się o piedestał, na którym mały posążek jakiegoś boga miał świadczyć o dziedzicznym w rodzie kapłaństwie. – To on? – szepnęła z lękiem Allin. – Sądzę, że tak. To najpóźniejszy styl formaliński, wiesz, ostatni krzyk mody. Dla Casuela twarz z portretu nie miała w sobie nic sympatycznego. Przenikliwe spojrzenie i mocno zaciśnięte pełne usta zdawały się rzucać wyzwanie patrzącemu, przy czym tchnąca życiem postać wyraźnie kontrastowała z innymi, mniejszymi portretami zawieszonymi na pokrytych boazerią ścianach komnaty. Były one namalowane w dawnym, bardziej prymitywnym stylu i wydawały się dziwaczne i niezdarne w porównaniu z podobizną obecnego właściciela pałacu. – Musiałem zapłacić temu jegomościowi trzos pełen monet za to, że przyjechał aż tutaj, tak daleko, ale warto było, prawda? Casuel drgnął i odwróciwszy się, ujrzał, jak pierwowzór portretu wychodzi z ukrytych w alkowie drzwi. – Komu... – Kaszlnął i odchrząknął. – Kto jest tym artystą? – To jakiś malarz, którego polecił mi Messire Den Ilmiral. – Czysty, poprawny tormaliński lorda Armile’a szpeciło tylko lekkie seplenienie, zdradzające, że jeden z jego pierwszych nauczycieli miał akcent lescaryjski. Obejrzał Allin od stóp do głów, zanim ukłonił się jej z nieco zakłopotaną miną. – To dzieło robi wrażenie. – Casuel sączył wino, zdając sobie sprawę, że artysta rzeczywiście pochlebił swemu klientowi, łagodząc głębokie bruzdy wokół ust i oczu i zmniejszając wydatny nos. – Taka pochwała z ust wykształconego człowieka wiele znaczy – lord Armile uśmiechnął się szeroko i rozłożył list Casuela. – Napisałeś, że masz do mnie sprawę, która przyniesie mi korzyści? Casuel uśmiechnął się w odpowiedzi. Pomimo dwornych manier i mebli naśladujących tormalińską modę nadal miał do czynienia z pogranicznym ensaiminskim wielmożą, niewrażliwym na piękno i nie znającym dobrych obyczajów. – To prawda. – Usiadł. – Handluję księgami, dziełami literackimi i starożytnymi dokumentami. Słyszałem, że masz piękną bibliotekę. – Od kogo? Casuel zawahał się na moment. – Czy to ważne? – Zawsze lubię wiedzieć, kto o mnie rozpowiada. Casuel nie zauważył, że lord Armile uśmiecha się tylko ustami, a nie oczami. – Nie zapamiętałem imienia tego jegomościa, bo po prostu rozmawialiśmy w jakimś zajeździe. – Casuel pociągnął łyczek wina. – Chodzi o to, że mam klientów zainteresowanych kupnem różnych tekstów i zastanawiałem się, czy może masz część tych, których szukam. – Kim są twoi klienci? – Uczeni i antykwariusze, szczegóły nie są ważne. Casuel zająknął się lekko, udając beztroskę. – Szczegóły zawsze są ważne. – Lord Armile nie usiadł. – Nie chcę niczego sprzedać z mojej biblioteki. Możesz jechać dalej. Odwrócił się w stronę ukrytych drzwi. Casuel gapił się na niego przez chwilę, a potem wstał niezdarnie. – Panie, nie sądzę, żebyś zdawał sobie sprawę... to znaczy, mogę ci dobrze zapłacić. – Mam dostatecznie duże dochody. – Zyskałbyś wdzięczność potężnych i wpływowych ludzi – dodał desperacko Casuel. Lord Armile spojrzał na niego przez ramię. – Sam jestem potężnym człowiekiem – powiedział cicho. – A ty nie jesteś pierwszym szpiegiem, który próbował dostać się do mego domu i wścibiać nos w moje sprawy. – Nie jestem szpiegiem – oburzony Casuel podniósł głos. – Kim więc jesteś? – Lord Armile pociągnął dwa razy za sznur od dzwonka i Casuel usłyszał kroki za drzwiami. – Już ci mówiłem, jestem wędrownym kupcem handlującym księgami i dokumentami. – Oburzenie nagle minęło, Casuela przeniknął zimny dreszcz i odniósł wrażenie, że wino skwaśniało mu w żołądku. – Czyżby? Czy odwiedziłeś któregoś z moich sąsiadów? Przecież oni też mają piękne biblioteki. Nie, nie zrobiłeś tego, doniesiono by mi o tym. Przybyłeś prosto do mnie tuż po opuszczeniu dyliżansu w Market Harrall i nawet nie masz ze sobą żadnego bagażu! Powiedz mi, jak się ma lord Sovel? – Nie miałem zaszczytu poznać tego dżentelmena – odparł oschle Casuel. – Nie, przypuszczam, że nie. Teraz to jego synalek wykonuje za niego brudną robotę. – Armile klasnął w dłonie i dwaj przysadziści mężczyźni w pospolitych szarych liberiach z hałasem otworzyli drzwi. Allin pisnęła z przerażenia i chwyciła Casuela za rękaw. – Popełniasz poważny błąd. – Gniew pogrubił głos Casuela. – Nie jestem szpiegiem, jestem magiem. Armile podniósł rękę i mężczyźni się zatrzymali. – Naprawdę? Udowodnij to. Casuel zamrugał i oderwał palce Allin od swego ramienia. – Co proszę? – Udowodnij to! – W głosie Armile’a zabrzmiała wyraźna groźba i Casuel stracił odwagę. Czując, że ręce mu się trzęsą, potarł je, zanim zaczął tkać bursztynowy blask mocy w ciasną sieć. Ośmielony lękliwymi pomrukami, które usłyszał za sobą, sięgnął głęboko do swoich zasobów mocy i wyrzucił jaw postaci olbrzymiego psa z jarzącymi się ślepiami i kapiącą z pyska pianą, która syczała, gdy spadała na podłogę. Allin przycisnęła ręce do ust, by powstrzymać pisk strachu. Lord Armile nieruchomo wpatrywał się w zjawę. – Przypuszczam, że to ładna, jarmarczna sztuczka. Casuel zacisnął usta i gdy bestia zaszczekała ogłuszająco, z zadowoleniem stwierdził, że Armile mimo woli zbliżył ręce do uszu. Allin była teraz tak biała jak posadzka w komnacie. Uświadomiwszy sobie, że ich panu grozi niebezpieczeństwo, mężczyźni w szarych liberiach ruszyli w stronę Casuela, ale ten zwrócił ku nim gigantycznego psa, każąc mu warczeć i przenosić spojrzenie z jednego na drugiego. Tamci spojrzeli po sobie z powątpiewaniem. Żaden jednak nie chciał sprawdzić, na ile prawdziwe mogą być te długie jak palec kły. Głośny śmiech zaskoczył Casuela, lecz młody mag zdołał utrzymać iluzję na miejscu. – To rzeczywiście imponujące. Muszę cię prosić o wybaczenie, ale żyjemy w ciężkich czasach. – Lord Armile podszedł do kredensu, nie spuszczając oka z magicznego psa, nalał wina do kielicha i podał Allin, która wypiła je jednym haustem. – Proszę, zacznijmy wszystko od początku. – Armile gestem polecił dwóm gwardzistom, by się wycofali, co uczynili aż nazbyt chętnie. Casuel sprawił, że pies znieruchomiał na chwilą, później zamienił go w płomienie, które pomknęły ku sufitowi, a następnie przeniknęły na zewnątrz. Lord Armile zmusił się do uśmiechu, gdy zauważył, iż jego kosztowny tynk pozostał nietknięty. – Czy uczynisz mi zaszczyt, zostając na kolację? – Dziękuję, będę zachwycony. – Casuel wygładził przód surduta. To zaproszenie bardziej przypominało powitanie, na jakie zasługiwał, nawet jeśli musiał uciec się do tak prymitywnego popisu, by je uzyskać. – Przejdźmy do biblioteki. Zobaczymy, jakie księgi mogą cię zainteresować. Pani – dwornie podał Allin ramię z ujmującym uśmiechem. Casuel skinął głową, wyprostował się i poszedł za lordem Armile’em, który ich prowadził. Biblioteka mieściła się w długiej komnacie ciągnącej się wzdłuż boku pałacu. Półki z księgami stały między głęboko osadzonymi oknami, naprzeciwko ściany zasłoniętej jeszcze liczniejszymi rzędami ksiąg. – To robi wrażenie – Casuel nawet nie próbował ukryć podziwu. – Rzadko widywałem tak wielkie prywatne biblioteki poza Tormalinem. – Dziękuję, mój ojciec był kimś w rodzaju uczonego. – Ostrzejsza nuta w głosie lorda Armile’a umknęła uwadze Casuela. – Proszę, rozejrzyj się, muszę powiadomić kucharza, że na kolacji będą dwie dodatkowe osoby. Lord Armile wyszedł przez kolejne drzwi ukryte w boazerii i Allin z konsternacją odprowadziła go spojrzeniem. – Chyba ma dość sług, którzy by przekazali tę wiadomość. – Zachowaj spokój, o tak, dobra z ciebie dziewczyna. – Casuel żwawo przeszukiwał półki z księgami i zwojami według listy, którą wbił sobie w pamięć. – Och tak, to wspaniała kopia Historii Mennitha. Spójrz, tu jest Selerimska farmakopea, Dawne wieki Tandriego. To wszystko wygląda bardzo zachęcająco. Wkrótce zidentyfikował garść innych tekstów w różnym stanie i z notatkami na marginesach i usiadł przy podręcznym biurku, by szybko dokonać kilku obliczeń. Allin zajrzała mu przez ramię i aż jęknęła z wrażenia. – Och, wiedziałem, że to nie będzie tania transakcja, ale mam gorsze kopie, które mogę później sprzedać – zapewnił ją beztrosko Casuel. – Poza tym nie brak mi pieniędzy. A teraz, proszę, nie przeszkadzaj mi w pracy. Allin opadła na sofę, skubiąc brzeg szala. Jakiś czas później Casuel drgnął i podniósł oczy, kiedy lokaj w niebieskiej liberii otworzył drzwi. – Podano do stołu. Proszę iść za mną. Casuel zerknął przez okno i zaskoczony zauważył, że zapadał już zmierzch. – Tak, dziękuję. Chodźmy, Allin. – Włożył notatki do kieszeni i ruszył za sługą. Zaskoczyło go, że kolację podano w mniejszym salonie ze starszymi, cięższymi meblami. Najwidoczniej lord Armile nie unowocześnił tej części swojej rezydencji. Casuel ukrył uśmiech; zyski ze sprzedaży ksiąg można by z pożytkiem wykorzystać właśnie tutaj. – Znalazłeś dużo ksiąg, które cię zainteresowały? – lord Armile ręką dał znak lokajowi, który zaczął zdejmować pokrywki z licznych talerzy i półmisków. Casuel nałożył sobie kawałek pieczonego gołębia i kilka kromek chleba. – Tak, dziękuję. Wydaje mi się, że mógłbym zrealizować kilka zamówień. – Czy zechciałbyś powtórzyć, dla kogo pracujesz? – Armile skinieniem głowy wydał polecenie drugiemu lokajowi, który zaczął kroić udziec wołowy. Casuel zauważył z zadowoleniem, że Allin odprężyła się po napełnieniu talerza. – Pomagam kilku magom z Wielkiej Rady w ich badaniach – odparł lekko Casuel. Uznał, że zapewnił już sobie odpowiednią pozycję w oczach gospodarza, by móc teraz zachowywać się bardziej przyjaźnie. – Magia to dyscyplina wymagająca współpracy. – I ci magowie, o których wspomniałeś, interesują się antykami? – Między innymi – powiedział Casuel tak wyniośle, jak jest to możliwe, gdy ma się usta pełne pieczeni z gołębia. – Spróbuj pasztetów z dziczyzny – lord Armile podniósł palec i lokaj szybko napełnił ich kielichy. – Czy wracasz wkrótce do Hadrumalu? – To zależy. – Casuel sięgnął do talerza z kotletami. – Najpierw muszę wykonać różne zadania. – Ale jesteś samodzielnym agentem, masz swobodę działania? – O, tak. – Casuel skinął głową. – Jestem panem samego siebie. Lord Armile uśmiechnął się szeroko. Bruzdy wokół jego ust pogłębiły się jeszcze bardziej, tak że wyglądał niemal złowieszczo. Podziw Casuela dla autora portretu wielmoży wzrósł jeszcze bardziej. – Więc co cię zainteresowało w mojej bibliotece? – lord Armile odchylił się do tyłu w krześle i pociągnął łyczek wina. Casuel pospiesznie przełknął jedzenie i wytarł usta serwetką. – Na pewno są tam interesujące pozycje, chociaż nie jestem pewien, ile będę mógł ich kupić z moimi funduszami. Lord Armile podniósł rękę. – Drogi panie, nie śmiałbym brać od ciebie pieniędzy, jeżeli Rada Magów potrzebuje tych ksiąg do swoich badań. Casuel wpatrywał się w niego z głupim wyrazem twarzy. – No cóż, to znaczy, naprawdę doceniam twoją szczodrość, ale... – Możesz mi zapłacić, wyświadczając mi pewną przysługę. – Armile pochylił głowę i przestał się uśmiechać. – A co to miałaby być za przysługa? – spytał niespokojnie Casuel. Przeniósł spojrzenie na barczystego lokaja, który z ramionami skrzyżowanymi na potężnej klatce piersiowej stał przy drzwiach po drugiej stronie salonu. – Nie znasz mojego sąsiada, lorda Sovela, jak sądzę? – Lord Armile strzelił palcami i drugi lokaj nalał czystej wódki do małych kieliszków. On również był niezwykle dobrze zbudowany jak na domowego sługę, zauważył poniewczasie Casuel. – Widzisz, on ma kopalnię żwiru, którą pragnę kupić. Zaproponowałem mu za ten kawałek ziemi godziwą cenę, ale nie chce mi go sprzedać. – Lord Armile wzruszył ramionami. – Ty mógłbyś go przekonać. – Czemu chcesz kupić kopalnię żwiru? Casuel spojrzał na Allin z lekkim zaskoczeniem, choć wdzięczny jej był za to, że się wtrąciła do rozmowy. – Żeby zmniejszyć koszt utrzymania dróg, moja droga. – Armile zaproponował jej nieco wódki, ale odmówiła, lekko się rumieniąc. – Na pewno masz doskonałe drogi, panie. – Casuel uznał, że pochlebstwo nie zaszkodzi. – Twoi kupcy i dzierżawcy muszą być ci bardzo wdzięczni. – Do licha z kupcami. Chcę po prostu mieć pewność, że zawsze mogę wysłać swoją milicję wszędzie tam, gdzie jest potrzebna – odparł lord Armile z surowym wyrazem twarzy. – Wierzę w rządy silnej ręki. Casuel poruszył się na krześle. – Ja, oczywiście, popieram rządy prawa, ale, niestety, czarownikom nie wolno się mieszać do lokalnej polityki. Przykro mi. – Mnie również. – Lord Armile strzelił palcami i potężne ramiona chwyciły Casuela od tyłu. Zatrzaśnięto mu na nadgarstkach ciężkie, żelazne kajdany, gdy daremnie szamotał się w rękach lokajów Armile’a. – To oburzające! – wybełkotał. – A zresztą jak, na Saedrina, mogłeś pomyśleć, że zdołam nakłonić lorda Sovela do czegokolwiek? Armile wstał i nachylił się nad Casuelem, który zagłębił się w swoim krześle. – Zagroź, że uczynisz go impotentem, zabijesz jego rodzinę, nie obchodzi mnie to – powiedział cicho bardzo groźnym tonem. – Zrób, co będzie konieczne, żeby go przekonać, iż odmowa będzie go kosztować znacznie więcej niż sprzedaż tej kopalni. Odwrócił się, złożył głęboki ukłon Allin, która siedziała nieruchomo, z niedojedzonym owocowym plackiem w dłoni. – Zastanów się, jak najlepiej możesz mi pomóc. Masz czas do północy. Wielkimi krokami wyszedł z salonu ze swymi sługami i więźniowie usłyszeli zgrzyt klucza w zamku. – Och, nie – jęknęła Allin. – Co oni chcą z nami zrobić? Casuel zamknął oczy i zaczął oddychać głęboko, aż odzyskał kontrolę nad pęcherzem moczowym i wnętrznościami. – Milcz, głupia dziewczyno! – warknął łamanym lescaryjskim. Zaskoczona Allin zamilkła. Zapadło długie milczenie, podczas którego usłyszeli ciche głosy za drzwiami. – Co teraz zrobimy? Mam spróbować uciec przez okno? – spytała po jakimś czasie Allin. Jej głos nadal drżał, ale już nie brzmiała w nim histeryczna nuta. Casuel z ulgą zauważył, że dziewczyna nie tylko stara się znaleźć wyjście z tej sytuacji, ale używa też swego ojczystego języka. – Uważam, że lord Armile powinien się dowiedzieć, iż nie może pomiatać czarownikiem jak byle służącą – odparł drżącym głosem Casuel. – Ale nie możesz rzucać czarów, będąc w kajdanach. Wszystkie ballady o tym mówią. Casuel zmusił się do lekkiego uśmiechu. – To ludowy przesąd, którego nigdy nie uznaliśmy za stosowne obalić. Na pewno władający powietrzem czarownik nie mógłby pracować w kajdanach, a ty nigdy nie powinnaś rzucać czarów, stojąc w wodzie, ale ja jestem magiem ziemi. Zamknął oczy, skupił się i na kajdanach zaiskrzyły macki bursztynowego światła. Allin wstrzymała oddech, ale nic się nie stało. Casuel uniósł powieki i z konsternacją spojrzał na swoje ręce. – Nie powinienem był włożyć tyle energii w tamtą przeklętą iluzję – mruknął z przygnębieniem. – Sądziłam, że czarownicy mogą znikać, przechodzić przez ściany i robić tym podobne rzeczy! W głosie Allin zabrzmiało rozczarowanie, budzące w Casuelu gniew, który zaczął dominować nad paniką. – Władca Chmur byłby w stanie to zrobić. Ja w obecnej sytuacji mogę posłużyć się tylko tym żywiołem, który kontroluję dzięki wrodzonym zdolnościom! – odwarknął. – Więc co zamierzasz teraz zrobić? Możesz wydostać nas stąd lub w jakiś sposób wezwać pomoc? – Allin podeszła do okna i wyjrzała w mrok. Casuela chwyciły mdłości i spojrzał tęsknie na swój kieliszek z wódką. – Daj mi trochę czasu. Już niedługo będę mógł zrzucić te kajdany, a zamek w drzwiach też nie będzie żadnym problemem, ale nie wiem, jak przejdziemy obok tych zbirów. Allin utkwiła w nim wzrok. – Czy zrobisz to, czego on od ciebie żąda? Myślisz, że dotrzyma słowa? – Nie mogę tego zrobić w żadnym wypadku – odparł z przygnębieniem Casuel. – To znaczy, gdybym nawet w jakiś sposób przeraził lorda Sovela i zmusił go do ugody z Armile’em, to kiedy tylko Wielka Rada by się o tym dowiedziała – a dowiedziałaby się na pewno – miałbym większe kłopoty, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić! Allin zaczęła szarpać okiennice. – Pomocy! Pomocy! – wrzasnęła rozpaczliwie, ale odpowiedział jej tylko śmiech za drzwiami. – Zamknij się, ty głupia dziewczyno! – Więc zrób coś! – Allin odwróciła się i płomyki świec w wieloramiennym świeczniku, gdy dosięgnął ich jej gniew, strzeliły wysoko w górę. Oboje patrzyli z otwartymi ustami, jak magiczny ogień spalił świece, pozostawiając kałużę płynnego wosku, który dokończył zniszczenia stołu lorda Armile’a. – Uspokój się, moja droga – powiedział drżącym głosem Casuel, nagle wdzięczny losowi za to, że słudzy Armile’a nie rozpalili ognia na kominku. Kolana ugięły się pod Allin i dziewczyna z poszarzałą twarzą osunęła się na ławkę pod oknem. Casuel otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zamknął je, za późno jednak, gdyż Allin to zauważyła. – O co chodzi? Wymyśliłeś coś? – Nie, to znaczy nie całkiem. To nie ma znaczenia. – Casuel aż się skulił na myśl o wprowadzeniu w życie pomysłu, który właśnie przyszedł mu do głowy. Upokorzenie nie pozwoliło mu o tym myśleć. – Wymyśliłeś coś, masz jakiś pomysł. – Allin wstała. – Co takiego? Casuel zawahał się. Upokorzenie jest chyba lepsze od niełaski, czyż nie tak? – No cóż, jeśli wyczarujesz mi płomień i znajdziemy coś błyszczącego, mógłbym spróbować jasnowidzenia i w ten sposób poprosić o pomoc. Allin odwróciła się do stołu i gwałtownym ruchem odsunęła na bok miski i talerze. O sekundę za późno sięgnęła po talerz, który roztrzaskał się na podłodze. Zamarła i oboje wstrzymali oddech, ale nikt nie otworzył drzwi. – Mam. – Allin wytarła sos ze srebrnej pokrywki. – Ta się nada? – Przynieś ją tutaj i znajdź jakąś świecę. – Casuel wziął głęboki oddech. – Trzymaj ją w górze, o tak. A teraz skoncentruj się na knocie, bardzo delikatnie. Nakieruj swój umysł i rozpal niewielki płomyk. Popatrzyli na świecę, która uparcie nie chciała się zapalić. – Skup się! – ponaglił ją poirytowany Casuel. – Robię to! – Allin zacisnęła usta i pochyliła się niżej. Nagle płomień strzelił w górę i Casuel dostał ataku kaszlu od swądu palących się włosów, gdy jeden z jej loków zniknął w kłębach dymu. – Utrzymaj go, utrzymaj, o tak. Zmniejsz go, uspokój się, świetnie ci to idzie – wymamrotał pospiesznie Casuel. Allin uśmiechnęła się nieśmiało i płomyk świecy przybrał bardziej normalny wygląd. Casuel zacisnął drżące ręce i skupił swój magiczny talent na odbiciu płomyka. Przypływ mocy zaskoczył go, ale zaraz przypomniał sobie o żelaznych kajdanach skuwających jego ręce. Z kim powinien spróbować nawiązać kontakt? Rozpaczliwie poszukał w pamięci informacji o czarownikach przebywających w tych stronach. Zrobiło mu się słabo. Biorąc pod uwagę zasięg, powinien skontaktować się z Usarą, czyż nie tak? No cóż, przynajmniej będzie miał nikłą szansę utrzymania tego żałosnego incydentu w tajemnicy, jeżeli od razu wyzna wszystko członkowi Wielkiej Rady. Pokrywkę, wypełniło jaskrawe światło barwy bursztynu i pojawił się w niej jakiś obraz. Casuel niechętnie wziął głęboki oddech. – Usara! Mag o rudoblond włosach podniósł oczy znad tygli i rozejrzał się wokoło z ciekawością. – Casuel? Allin utkwiła w nim spojrzenie. – Czy on nas nie widzi? Casuel zignorował ją. – Usaro, proszę cię, potrzebuję twojej pomocy. Czarownik podwinął postrzępione rękawy, zrobił jakiś gest i magiczny blask pociemniał, a powietrze zaiskrzyło się od mocy. Teraz patrzył prosto na nich. – Gdzie jesteś? – Uwięził mnie lord Armile z Friernu, który chce, żebym użył magii w jego służbie – odrzekł otwarcie Casuel. – Jak do tego doszło? – Później ci wytłumaczę. – Casuel skulił się ze strachu. Wolałbym tego uniknąć. – Zrozum, gdyby chodziło tylko o mnie, stawiłbym mu czoło, ale mam ze sobą pewną dziewczynę, urodzoną maginię, którą zamierzałem zabrać do Hadrumalu. Sądzę, że grozi jej niebezpieczeństwo. Usara zerknął przelotnie na Allin. – Czy ten lord Armile rzeczywiście cię uwięził? – Tak, coś w tym rodzaju – zaczął Casuel. – Myślę, że powinniśmy dać mu porządną nauczkę, by się poważnie zastanowił, zanim znów spróbuje takiej sztuczki – odparł ponuro Usara. Jego twarz wyjrzała z obrazu na pokrywce. – Przygotuj się do biegu. – Co... Casuel nie dokończył pytania. Zagłuszył go potężny huk, gdy ściana wokół okna wybuchła na zewnątrz kaskadą drewna i szkła. – Chodź! – Casuel nie musiał rozkazywać. Choć przeszkadzały mu kajdany, niezdarnie gramoląc się po rumowisku, dotarł do Allin, która zebrawszy suknie wokół kolan, biegła jak ścigana przez psy łania. W pewnej chwili zatrzymała się i zawahała, przecierając oczy, gdyż w ciemności straciła orientację. Z pałacu i z budynków przed nimi dobiegły ich krzyki, trzaskanie drzwiami i szczekanie psów. – Tędy! – Casuel z desperacją cisnął strzałę bursztynowego światła, mierząc w bramę ogrodu. Pobiegli do wypalonej dziury o nierównych brzegach i wpadli w gęste krzaki. – Zaczekaj, muszę się ich pozbyć. – Casuel zaklął, ale po kilku chwilach kajdany się otworzyły. Chwycił za ramię Allin, która drżąc na całym ciele, stała, ciężko dysząc. – Weź się w garść. – Utkał bladoniebieską aurę. – Jeżeli zachowasz spokój, mogę wyprowadzić nas stąd tak, że nikt nas nie zauważy. Obłędnie przerażona skinęła głową w milczeniu. – Wrócimy do Market Harrall, zabierzemy nasze rzeczy i wsiądziemy do pierwszego dyliżansu. – Casuel zmusił się, by mówić z dostateczną pewnością siebie, choć tak naprawdę wcale jej nie miał. – Kiedy wydostaniemy się z tego okręgu, możemy udać się do Hadrumalu. Gdy przedzierali się przez ociekające wodą krzaki, pomyślał z przerażeniem, że będzie musiał gęsto się tłumaczyć. A wszystkiemu winien był Shiwalan. Inglis szóstego dnia pojesieni Reszta naszej podróży przebiegła spokojnie i obu księżyców przybywało, kiedy w końcu osiągnęliśmy grzbiet wzgórz i ujrzeliśmy wijącą się w dole rzekę Dalas wpadającą do oceanu. Przy ujściu Dalas rozłożyło się miasto Inglis, jedyny ośrodek cywilizacji na przestrzeni wielu kilometrów we wszystkich kierunkach. Odetchnęłam głęboko z zadowolenia i pożegnałam bezkresne stepy. – To wygląda na takie miasto, jakie lubię, Gerisie. Wiele się tu wydarzy, przeczuwam to. W odpowiedzi uśmiechnął się do mnie. By dotrzeć do Inglisu, pojechaliśmy główną drogą biegnącą wzdłuż brzegu rzeki. Trudno było się nie gapić jak jakiś prosty caladhriański wieśniak na olbrzymie tratwy z pni spławiane w dół rzeki i na wielkie statki rzeczne przybywające z lasów i gór Gidesty. Od strony rzeki dobiegały nas śpiewy, odgłosy pijatyki i w jednym przypadku nawet walki. Palce nadal mnie świerzbiły z żalu za straconą okazją udziału w legendarnych grach rozgrywanych na pokładach takich statków. Prawdopodobnie Darni miał rację, kiedy mówił, że te statki to źródło kłopotów, ale przecież nasza podróż przez stepy też nie była spokojną przechadzką, prawda? Wrzaski z jednego ze statków spłoszyły konie, kiedy tłum wyrzucił za burtę jakiegoś mężczyznę. Odjeżdżając, słyszeliśmy, jak przeklina, usiłując wdrapać się na brzeg po gnijących belkach nabrzeża. Ponad strefą przypływu po obu stronach ujścia znajdowały się stocznie, a echo piłowania i uderzeń młotków odbijało się od wzgórz biegnących w stronę oceanu. Czułam zapach świeżo ściętego drzewa i smoły i unoszącą się nad nimi słoną woń morza. A kiedy wytężyłam słuch, ponad miejskim zgiełkiem usłyszałam cichy plusk fal. Oczywiście już przedtem widziałam morze. Byłam parę razy w Relshazie, spędziłam też trochę czasu na Wybrzeżu Korzennym między Peorle i Grennetem, ale osłonięte lądem wody Zatoki Caladhriańskiej bardzo się różnią od otwartych przestworzy oceanu. Stałam w strzemionach, gdy przemykaliśmy się w stronę leżących na wschodzie basenów portowych, gdzie wysokie maszty dalasoriańskich żaglowców kołysały się na tle porannego słońca. Droga prowadziła nas wzdłuż doków, lecz zatrzymaliśmy się, aby Darni i Shiv mogli przedyskutować, co robić dalej. Nie zawracałam sobie głowy słuchaniem ich rozmowy. Patrzyłam na przybrzeżne fale rozbijające się o skały przylądka, na ten masywny wał umocnień broniących lądu przed morzem, na słońce lśniące na bardziej spokojnych wodach ujścia i na smukłe kształty statków oceanicznych. Kiedy pomyślałam o niezdarnych galerach, które przewożą towary między Morzem Lescaryjskim i Archipelagiem Aldabreshińskim, powiedziałam sobie w duchu, że wyglądają jak psy wyścigowe wystawione do wyścigu przeciwko psom hodowanym na mięso. Nic dziwnego, że Tormalińczycy zabraniają Dalasorianom opływać Przylądek Wiatrów. Gdyby pozwolono im się zapuszczać na morza południowe, upolowaliby wszystko, co tylko by zechcieli. Gdy wiatr zmienił kierunek, ohydny fetor i szczęk kajdan wyrwały mnie z zamyślenia. Kaszlnęłam i odwróciwszy się, ujrzałam zdobiący port rząd szubienic. Ciała w różnym stopniu rozkładu kołysały się, na wietrze, a klatki płoszyły szukające pokarmu ptaki. – Więc co wiesz o Inglisie? – Podjechałam do Gerisa, który rozglądał się wokoło jak wieśniaczka na pierwszym w życiu jarmarku. – Kto rządzi tym miastem? Geris pokręcił głową. – Nie jestem pewien, nigdy nie byłem tak daleko na północy. Darni będzie wiedział. Darni obejrzał się na dźwięk swego imienia. – Co powiedziałaś? Powtórzyłam pytanie. – Później. Najpierw znajdziemy jakąś kwaterę, a potem usiądziemy, żeby ułożyć dalsze plany. Mam tu kilku znajomych. – Muszę wiedzieć, czego powinnam się spodziewać, jeżeli mam wykonać pracę, o której dyskutowaliśmy. – Och, ta właścicielka sklepów nazywa się... – Tupot kopyt zagłuszył dalsze słowa Gerisa, kiedy pchnęłam nań Gniadosza i groźnym spojrzeniem zmusiłam do milczenia. – Nie na ulicy i nie tak głośno! – syknęłam. Poczerwieniał, lecz powstrzymałam chęć udobruchania go. Musi nauczyć się dyskrecji albo wszyscy zadyndamy na szubienicy, szczękając kajdanami ku uciesze morskich ptaków. Taka właśnie atmosfera panowała w Inglisie. Shiv prowadził nas przez zatłoczone ulice do serca miasta. Domy były z porządnego białego kamienia, główne ulice ładnie wybrukowane, z bieżącą wodą, spłukującą rynsztoki. Jadąc, zauważyłam, że większość budynków zbudowano w bardzo podobnym stylu i zapewne w tym samym okresie, dostrzegłam niewiele przypadkowych linii dachów lub brzydkich rogów ulic. To miasto tchnęło długoterminowym planowaniem, porządkiem i pieniędzmi i znów się zaciekawiłam, kto tu właściwie rządzi. – Odchrzańcie się! – Darni podniósł bat, kiedy wjechaliśmy na szeroki plac i siedzący dotąd wokół eleganckiej fontanny żebracy poderwali się i ruszyli w naszym kierunku. Rzuciłam kilka pensów przedzierającemu się na czworakach mężczyźnie, którego nogi wykoślawiła przebyta w dzieciństwie choroba. Tego nie można udawać. Pożałowałam jednak mojej szczodrości, gdy inni skierowali się w moją stronę. – Możesz mi dać zbędnego miedziaka? – Chudy mężczyzna trzęsącymi się rękami chwycił wodze Gerisa i zobaczyłam, że miał nieprzytomne zielonkawe oczy narkomana zażywającego tan. Kopnęłam go w plecy i podniosłam groźnie sztylet. Ucieszyłam się, że noszę rękawice, gdy ujrzałam śluz spływający mu po twarzy. – Znikaj, zanim oberwiesz! – Nie był tak otumaniony, by nie dosłyszeć tej groźby, i odszedł, potykając się i chwiejąc na nogach. – Nie dotknął cię? – spytał zatroskany Shiv. Potrząsnęłam przecząco głową. – Nie martw się. – Spędziłam przecież kiedyś trzy dni, wymiotując aż do krwi, po tym jak podniosłam sakiewkę narkomana uzależnionego od tanu. Już nigdy nie popełnię tego błędu i za nic w świecie nie dotknę zaraźliwego śluzu. Za pieniądze arcymaga dostaliśmy czyste, przestronne pokoje w porządnej karczmie. Odpoczywając w parującej wannie, doszłam do wniosku, że mogłabym przywyknąć do takich podróży. Na Drianon, dobrze było zrzucić z siebie tę przeklętą kolczugę, od której aż rozbolały mnie ramiona! Stukanie do drzwi uchroniło mnie przed mimowolnym zaśnięciem w tej pachnącej wodzie. – Kto tam? – Darni wynajął dla nas salonik na pierwszym piętrze. – Shiv wsadził głowę w drzwi. – Poszedł spotkać się z ludźmi, o których wspominał, więc nie musisz się spieszyć. Zejdź, kiedy będziesz gotowa. Niechętnie wygramoliłam się z wanny i ubrałam w czystą odzież, a humor mi się poprawił, gdy zdałam sobie sprawę, że w takiej karczmie na pewno mają praczkę. Płukanie bielizny w rzece jest lepsze niż nic, ale i tak w końcu cuchnie się jak ropucha. Spochmurniałam, patrząc na moje ubranie poplamione w pierścieniu Niesamowitych Ludzi. Zrobiłam, co mogłam, ale nadal było widać, że to krew. Praczka na pewno zrobiłaby to lepiej, wiedziałam jednak, że oddając jej tę odzież, naraziłabym się na plotki. Doszłam więc do wniosku, że powinnam ją wyrzucić. Nie podobało mi się to, gdyż bardzo lubiłam ten kaftan. Uszyty był ze skóry łosia i niełatwo będzie kupić taki nowy kaftan. Nagle pewna myśl przyszła mi do głowy i pobiegłam do pokoju Gerisa. – Tutaj chyba są jacyś porządni korzenni kupcy, prawda? – Uśmiechnął się na mój widok. Porządkował swoją kolekcję maleńkich, wypolerowanych szkatułek i puszek i zrozumiałam, że będzie zadowolony dopiero wtedy, gdy Inglis dołoży coś do jego zapasu ziół. Przez większość wieczorów Geris urozmaicał nasze życie obozowe mieszaniem ziół, próbowaniem i pilnowaniem temperatury w swoim kociołku. Niezwykle szczodrze dzielił się rezultatami, ale oprócz niego nikogo z nas nie poruszał kubek dziwnie pachnącej, gorącej wody. – Potrzebuję więcej miedzianej soli – zmarszczył brwi. – Jak myślisz, chyba będzie tutaj dość kosztowna, prawda? Kupię tylko jedną koronę, to nie powinno drogo kosztować. Zastanawiałam się, czy nie zwrócić mu uwagi, że nawet przy vanamskich cenach moja matka zapłaciłaby za taką ilość miedzianej soli większą część swojego kwartalnego zarobku. Uznałam jednak, że nie warto. Lecz wyprawa do zielarza mogła mi się opłacić, gdyż przekonałabym się, czy znajdę w Inglisie jakieś interesujące „przyprawy” do moich strzałek. Nagle przypomniałam sobie, po co tu przyszłam. – Nie posyłaj swojego zakrwawionego w walce ubrania do praczki. Nie chcemy zwracać na siebie uwagi. – Och, spaliłem je pewnej nocy, gdy miałem wartę – odrzekł lekkim tonem Geris. – Czy, twoim zdaniem, będę mógł dostać tutaj świeże liście chmielu? Po prostuje spalił, ot, tak sobie, jak śmiecie. Czystą jedwabną koszulę, samodziałowy kaftan i uszyte na zamówienie spodnie. Co to znaczy być przyzwyczajonym do bogactwa! – Chodź, odszukamy salonik wynajęty przez Darniego. – Zaczekaj, aż ustalę, co muszę kupić. – Geris nadal porządkował swoje rzeczy osobiste, więc czekałam oparta o framugę. Mogło być znacznie gorzej. Mogliśmy znajdować się w Relshazie, gdzie moda na zioła osiągnęła szczyt. Tam naprawdę można zbić majątek, jeśli ma się dostatecznie duży wybór najrozmaitszych ziół. Nawet parę przypadkowych zatruć nie zmniejszyło tego owczego pędu. Dowiedziałam się o tym, gdy grałam kiedyś o wysoką stawkę z jedną z bardziej znanych ofiar tej mody, i nikt mnie nigdy nie przekona, że jej śmierć była przypadkowa. – Po powrocie do Vanamu zaprowadzę cię do moich ulubionych kupców. – Geris wziął mnie pod rękę, gdy schodziliśmy ze schodów. – Za Żelaznym Mostem jest jeden naprawdę świetny zielarz. Moja matka również kupuje u niego wszystkie zioła i przyprawy. Spodoba ci się. Gawędził dalej uszczęśliwiony, ale zrozumiałam, że będę musiała znaleźć sposób, by zerwać z nim, nie raniąc go. Geris miał coś w rodzaju potrzeby zakładania gniazda rzadko spotykanej poza kurnikiem. Po prostu za bardzo się różniliśmy pod wieloma względami. Spędziliśmy Jesienną Równonoc w obozie poganiaczy bydła, gdzie zatrzymaliśmy się, by kupić paszę i nowe konie, a Geris zmusił nas wszystkich do opuszczenia śpiworów i wysłuchania grania Łańcucha Rogów, które niosło się nad oszronionym stepem. Stał tam, czytając fragmenty ze swego aż nazbyt szczegółowego almanachu, mamrocząc coś o starożytnych początkach tego obrzędu i tradycjach cyklu słonecznego. Jeśli o mnie chodzi, był to pożyteczny sposób zdobycia informacji o tym, jak daleko i w jakim kierunku znajdują się inne obozowiska. Równie dobrze mogłam wysłuchać tej gry na rogach zawinięta w ciepłe koce. Może pewnego dnia położę włosy na ołtarzu Drianon, ale wiedziałam na pewno, że to nie Geris je utnie. Mam jednak dość czasu, by się tym martwić, powiedziałam sobie w duchu. – To ostatni pokój z prawej. – Shiv podszedł do nas i po otwarciu drzwi ujrzeliśmy w eleganckiej sali dla stałych gości, gustownie ozdobionej zielonym brokatem, Darniego siedzącego w towarzystwie nieznajomego młodego mężczyzny. – To jest Fremin Altaniss. – Darni ruchem ręki wskazał młodzieńca, który spojrzał na nas niepewnie i otworzył usta. – Zaczekaj. – Odwróciłam się do Shiva. – Wydaje mi się, że w tym mieście nikt nie powinien nas podsłuchać, bo mogłoby się to dla nas źle skończyć. Możesz coś z tym zrobić? – Oczywiście. – Nakreślił w powietrzu jakieś znaki, które rozbłysły błękitem. Później niebieskie iskry okrążyły okna i ściany, a cały pokój rozjarzył się na krótko i zgasł. – W porządku. – Usiadłam u szczytu stołu. – Witaj, Freminie. Kim ty właściwie jesteś? – To agent, któremu polecono obserwować interesującą nas kobietę zajmującą się handlem. – Chyba może mi sam odpowiedzieć, Darni? – On składa meldunki tylko mnie. Biedny chłopak wyglądał jak mysz między dwoma kotami, ale ja nie zamierzałam się wycofać. – Darni, jeśli chodzi o posiekanie ludzi na rąbankę, jesteś w tym najlepszy, to nie ulega wątpliwości. Ale wierz mi, ja jestem najlepsza w uwalnianiu ludzi od ich własności. Muszę zdobyć informacje o pewnych sprawach, których ty byś na pewno nie docenił, więc ja będę pytać ciebie, a ty jego, skoro tak chcesz. Myślę jednak, że będzie prościej, jeśli to ja osobiście go przepytam. Shiv otworzył usta, a potem je zamknął i wszyscy czekaliśmy, aż Darni podejmie decyzję. Ciszę pogłębił jeszcze brak odgłosów z zewnątrz. – Zaczynaj. – Nie uśmiechając się, skinieniem głowy dał znak Freminowi, który uznał, iż może znów odetchnąć. – A więc, jak dobrze znasz Inglis i jak długo tu jesteś? – Przybyłem tu z Yeniyią, handlarką z Relshazu. Jesteśmy w Inglisie od końca polecia. – Byłeś tu kiedyś przedtem? Pokręcił głową, a ja powstrzymałam westchnienie. Zadanie wyglądało na dostatecznie trudne, więc miałam nadzieję na lepsze miejscowe źródło informacji. – Więc co możesz mi powiedzieć o Inglisie? Kto uważa, że nim rządzi, i kto naprawdę to robi? – Wszystkim kierują gildie kupieckie – powiedział z dużą pewnością siebie. – To one naprawdę tu rządzą. Różne gildie zajmują się różnymi sprawami, ale ich przywódcy ustalają wszystko między sobą. – Jest tu jakaś rada czy elektorzy przemawiający w imieniu ludu? – Nie. Każdy, kto tu mieszka na stałe, musi być członkiem jednej z gildii, dlatego przypuszczam, że przekazują swoje postulaty za pośrednictwem mistrzów – powiedział z lekkim powątpiewaniem. – Jak to działa? – Tak naprawdę to nie jestem pewien, każda gildia ma własny system. Skrzywiłam się. – Jak silna jest ich władza? Muszą tu być ludzie, którzy chcą się uniezależnić. Fremin znów pokręcił głową. Ścisnęło mnie w dołku, gdyż zrozumiałam, że czeka mnie naprawdę trudne zadanie. – Każdego, kto się nie przyłączy, wyganiają z miasta. Zresztą przynależność do gildii przynosi pewne korzyści, a najważniejszą z nich jest wolny od opłat przewóz towarów na południe. Gildie zarządzają także miastem. – Muszą być przecież ludzie, którzy nie chcą płacić – nie mogłam zrozumieć. – Przynależność do gildii kosztuje, a to oznacza mniejsze zyski. – Nie, to wszystko jest częścią systemu; gildie nie biorą pieniędzy od swoich członków. Oni spłacają swoje zobowiązania usługami – zamiataniem ulic, członkostwem w straży pożarnej i tym podobnymi. Ktoś musiał to wszystko dokładnie przemyśleć. Nagle pewna myśl przyszła mi do głowy. – Jak sprawna jest tutejsza straż pożarna? Mówiąc ściślej, jak się traktuje podpalaczy? – Livak! – syknął oburzony Geris, gdy zrozumiał, do czego zmierzam. – Uspokój się, to nie Vanam – uspokoiłam go. – Tu niemal wszystko zbudowane jest z kamienia. Fremin miał nieszczęśliwą minę. – Grozi ci za to powieszenie. To dla nich ryzyko straty pieniędzy i towarów. – Zawsze mógłbym wzniecić pożar z bezpiecznej odległości – zauważył Shiv. – Myślisz o odwróceniu ich uwagi? Skinęłam głową. – Chodzi mi nie tylko o wykonanie zadania, ale i o bezpieczną ucieczkę. – Możesz to zrobić? – Zaskoczył mnie niepokój malujący się na twarzy Darniego. – Nie jestem pewna – powiedziałam otwarcie. – Muszę zdobyć sporo informacji, zanim będę mogła to stwierdzić. A więc, Fremin, a może wolisz, by nazywać cię Frem? – Niech będzie Frem. – Odprężył się trochę bardziej, a ja uśmiechnęłam się do niego. To nie jego wina, że okazał się tak sprawny jak eunuch w domu publicznym. – A co z tą handlarką? Czym handluje i jaki ma status? – Handluje futrami i tkaninami; kupuje futra w górze rzeki, a wełnę w Dalasorze. Zawarła umowę z pewną rodziną, która zajmuje się tkaniem i spilśnianiem, a później ona wysyła tkaniny i sukno na południe do Tormalinu, a także sprzedaje je traperom i im podobnym, kiedy schodzą z gór. Sprowadza też lniane płótno i jedwab z Tormalinu i z Archipelagu Aldabreshińskiego. – Jest bogata? – Bardzo. Jest dość młoda, na pewno nie ma jeszcze trzydziestki, i jest bardzo ładna. – Co wiesz o jej życiu prywatnym? – Jest wdową. Jej mąż należał do rodziny tkaczy, z którą zawarła umowę, ale ostatniej zimy umarł na zapalenie płuc. Obecnie zaleca się do niej kilku mężczyzn, z których każdy prowadzi jakiś interes i wszyscy zajmują wysokie stanowiska w gildiach. – Skąd się tego wszystkiego dowiedziałeś? – Dowiedziałem się, gdzie pijają jej słudzy, udałem przyjaźń i normalnie ich wypytałem. Powiedziałem im, że gromadzę informacje dla grupy hodowców kóz, którzy szukają nowych rynków. Shiv musiał mnie przejrzeć, choć starałam się zachować kamienną twarz. – Czy to wygląda na zbyt trudne zadanie? – No cóż, to ważna obywatelka, która będzie mogła poprosić o różnego rodzaju przysługi, kiedy będzie miała jakiś problem, na przykład kradzież cennego naszyjnika. Co więcej, pięciu potężnych mężczyzn będzie starało się jej pomóc, żeby wylądować w jej pościeli. Gdy tylko stwierdzi brak tego klejnotu, ludzie zaczną się rozpytywać i założę się, że będą szukać niskiego młodzieńca z południa o niebieskich oczach i kasztanowych włosach, którym powodowała zbytnia ciekawość i który ubiera się zgodnie z ostatnią relshaską modą. Frem wyraźnie się wystraszył i zrobiło mi się go żal, zwłaszcza gdy ujrzałam minę Darniego. – Następnym razem postaraj się dowiedzieć jak najwięcej tylko na podstawie obserwacji. Bądź żebrakiem, brudnym, w łachmanach i tak dalej, albo jeszcze lepiej wariatem. Ludzie mogą sobie przypomnieć, że był jakiś imbecyl paplający, iż ścigają go niebieskie koty, ale nie zapamiętają twojej twarzy. – Czy ty właśnie tak postępujesz? – zapytał Shiv z ciekawością. Uśmiechnęłam się do niego, siadając. – Och, ja raczej szukam moich zaginionych dzieci. Twierdzę, że muszą być gdzieś w pobliżu, i ludzie dostarczają mi użytecznych informacji wszelkiego rodzaju, kiedy wyjaśniają, dlaczego moje dzieci nie mogą być w tym lub w tamtym domu. Kiedy dowiem się już wszystkiego, co możliwe, zaczynam się zachowywać coraz bardziej dziwnie, wyjaśniając, że jedno z moich dzieci to koza, a drugie to prosiaczek. Wtedy starają się mnie pozbyć jak najszybciej. – Zamierzasz spróbować tego tutaj? – spytał z powątpiewaniem Darni. – Nie. Będę czysta aż do chwili, gdy wykonam zadanie. Frem, zrobisz dla mnie jeszcze coś, a potem wracasz do domu. Spotkaj się dziś wieczorem z twoimi kumplami od kielicha i dowiedz się wszystkiego, co możliwe, o tych konkurentach. Szczególnie zależy mi na informacji, który z nich traci szansę i czy ostatnio o coś się z którymś z nich pokłóciła. Wydaj tyle, ile potrzeba, i powiedz im, że zarobiłeś mnóstwo pieniędzy na pewnym interesie z kozami i że jutro wracasz do domu. Następnego ranka kup natychmiast bilet do Tormalinu i upewnij się, że widziano cię, jak wsiadałeś na statek. Pobij się z kimś w porcie albo zrób coś podobnego. – Ja się z tobą pobiję. – Darni najwyraźniej zamierzał pomóc Fremowi, ale miał taką minę, jakby wolał bić się z pierwszym lepszym dokerem. – Shiv, tutaj muszą być czarownicy. Możesz się dowiedzieć, co robią i jaki stosunek do ich działalności mają gildie? Jeżeli zamierzasz użyć magii, chciałabym wiedzieć, jak na to zareaguje straż. Skinął głową. – Mogę to zrobić. – W porządku, idę zobaczyć, czego sama zdołam się dowiedzieć. Zanim zacznę układać jakikolwiek plan, muszę dobrze poznać to miejsce. – Pójdę z tobą. – Geris wstał. – Sama mniej się będę rzucać w oczy, uwierz mi. – Byłabym mniej widoczna z pomalowanym na zielono mułem, ale nie chciałam zranić jego uczuć. – To niebezpieczne miasto. Może ci coś zagrażać – zaoponował. – Umiem o siebie zadbać – powiedziałam tak łagodnie, jak umiałam. – Robię to od bardzo dawna, Gerisie. – Jeżeli Frem wraca do Hadrumalu, chcę wysłać przez niego raport. Będę potrzebował twojej pomocy – oświadczył stanowczo Darni. – Ty i ja zostaniemy tutaj, a potem, jeżeli Livak będzie nas potrzebowała do odwrócenia uwagi, mało kto będzie znał nasze twarze. Uśmiech rozpromienił twarz Gerisa, gdy to usłyszał. Wymknęłam się z saloniku i niepostrzeżenie opuściłam karczmę przez podwórze przy stajni. Postanowiłam pójść pieszo. Parę dni wcześniej Darni zdjął szwy z mojej nogi i chociaż jeszcze nie byłam całkiem zdrowa, wędrując piechotą, będę miała większą swobodę ruchów. Znalazłszy się w większej odległości od nich wszystkich, odetchnęłam z ulgą. Nadal ciążyła mi praca na czyjś rozkaz i dobrze się poczułam, znów mając złudzenie, że jestem wolna. Przez moment przebiegła mi przez głowę myśl o ucieczce statkiem, ale w tamtej chwili wyzwanie, jakim była ta kradzież, okazało się zbyt kuszące. Będzie to najtrudniejsze zadanie, jakiego się dotychczas podjęłam samodzielnie, i na chwilę zatęskniłam za Halice, Sorgradem, Sorgrenem i Charoleią. Gdyby byli ze mną, ukradłabym połowę bogactw tej damy, a ona nawet by tego nie zauważyła. Ale nie było czasu na marzenia. Przeszłam spacerkiem przez miasto, bacznie obserwując otoczenie i starając się, żeby nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Pragnęłam stać się niewidzialna. Ten pomysł wydał mi się naprawdę interesujący. Teraz, kiedy współpracowałam z czarownikiem, mogłam korzystać z różnego rodzaju udogodnień, niedostępnych dla zwyczajnego złodzieja czy złodziejki. Będę musiała dowiedzieć się od Shiva coś więcej na ten temat. Szukałam takiej części miasta, która byłaby najmniej kontrolowana przez gildie. W większości nadbrzeżnych miast byłby to port, ale ponieważ istnienie Inglisu zależało od handlu, sprawiał on wrażenie dzielnicy najściślej kontrolowanej ze wszystkich. Wędrowałam pozornie bez celu, udając nowo przybyłą kobietę zajmującą się handlem i rozglądającą się po okolicy. Na pewno było to interesujące miejsce. Wszyscy rzemieślnicy obrabiający te same metale mieli tu swoje dzielnice – miedzi, srebra, złota. Tuż obok mieszkali kupcy handlujący kamieniami szlachetnymi, szlifierze kamieni, jubilerzy i pokrewni im rzemieślnicy. Kuśnierze i garbarze pracowali razem, a ich warsztaty znajdowały się dalej od sklepów kupców tekstylnych i pracowni krawców, których magazyny tworzyły większą część śródmieścia, gdzie ulokowali się też przedstawiciele innych gałęzi handlu typowych dla wielkiego miasta – sprzedawcy owoców, rzeźnicy, garncarze, cieśle – i wszyscy prowadzili ożywiony handel. Wśród ich klientów były zarówno zmęczone matki w skromnym odzieniu prowadzące rozbrykane dzieci, jak i eleganckie damy w fałdzistych, jedwabnych sukniach, przed którymi płaszczyli się uniżeni kupcy. W tłumie krążyli handlarze z tacami pełnymi świecidełek i jedzenia. Nie było mi łatwo zauważyć w tłumie kieszonkowców i rzezimieszków. Wydaje mi się, że zauważyłam jednego. Nie widziałam samej kradzieży, ale to, że nagle zaczął się oddalać od swojej ofiary szybciej, niż poruszała się reszta tłumu. Kiedy odwrócił ku mnie twarz, ujrzałam, że ma taką minę jak królik w klatce lwa, jak zwierzę uciekające przed psami, które i tak go rozszarpią. Ukradkiem omiotłam spojrzeniem plac, wypatrując tych psów, i dostrzegłam kilku mężczyzn w lekkich zbrojach krążących wokół sklepów i kramów. Moją uwagę zwróciło coś jeszcze. W naszych czasach na większości placów zawsze można znaleźć jednego lub dwóch racjonalistów przekonujących, że w obecnych czasach kult bogów nie ma sensu. Ale najwyraźniej nie w Inglisie. Czy był to wynik celowej polityki, czy tylko oznaka, że nowe idee z trudem docierają tak daleko? Szłam coraz dalej i w końcu znalazłam koński targ. Wyglądał bardziej obiecująco; świąteczne girlandy z kwiatów i owoców nadal wisiały na niektórych drzwiach lub leżały w rynsztokach. Jeżeli ci ludzie nie są tacy skrupulatni w wypełnianiu obowiązku sprzątania ulic, może mają także bardziej liberalne nastawienie do innych spraw. Zobaczyłam tam też jakiegoś kapłana rozdającego jałmużnę składającą się z chleba i mięsa. Jego świątynia była niezwykle starannie utrzymana, podobnie jak wszystkie inne, które minęłam. Był jednak pierwszym sługą bogów w Inglisie, którego ujrzałam bez skarbonki. Po drugiej stronie szerokiej, zakurzonej łąki, na której urządzono koński targ, dostrzegłam kilka zajazdów. Zajazd Pod Wschodzącym Słońcem był z pewnością domem publicznym, a karczma Pod Skrzyżowanymi Mieczami – tylko pijacką knajpą i niczym więcej. Gospoda Pod Orłem zdawała się obiecywać coś więcej i rzeczywiście nie rozczarowała mnie. Było tam wesołe towarzystwo, ale nie zauważyłam wśród nich kompletnie pijanych. Z jednej strony szynku z ożywieniem grano w runy, jednak nie przyłączyłam się do grających, nikt bowiem nie chce jednocześnie gawędzić i grać. Pod oknem stały stoły z planszami do gry w Białego Kruka, więc poszukałam wzrokiem wolnego miejsca. Lubię grać w Kruka, ale ani Darni, ani Geris nie umieją. Shiv potrafi, lecz po kilku partyjkach zorientowałam się, że nie był skłonny grać dłużej, co nie było dla mnie zaskoczeniem. Zauważyłam wolne miejsce naprzeciw wysokiego, żylastego mężczyzny o ciemnych, kręconych włosach i oliwkowej cerze najczęściej spotykanej na południu Tormalinu. Siedział nad kielichem wina, pozornie odprężony i beztroski. Wiedziałam, że tak nie jest; dostrzegłam czujność w jego oczach, kiedy przyglądał się handlarzom koni i każdemu mijającemu go cudzoziemcowi. Nosił praktyczny miecz i siedział na pół odwrócony, tak by nic mu nie przeszkadzało w razie, gdyby musiał go nagle użyć. Czujny, lecz nie drapieżny, wydał mi się interesujący. – Szukasz partnera do gry? – Wskazałam gestem na planszę. – Wyświadczę ci tę uprzejmość, jeśli chcesz zagrać. – Wyprostował się i skinieniem ręki przywołał kelnera. – Chcesz grać w Białego Kruka czy w Dzikie Ptactwo? – zapytałam, sortując porządnie zniszczone pionki. – W cokolwiek. Wina? Skinęłam głową i zaczęłam umieszczać drzewa i krzaki na planszy. Zobaczymy, jaki jest dobry. – Interesujące – mruknął, a ja usiadłam i zaczęłam sączyć doskonałe califeriańskie czerwone wino, gdy mój przeciwnik wybierał ptaki, które zamierzał ustawić na otwartej przestrzeni. – Dopiero co przybyłaś do Inglisu? – Nie podniósł oczu, rozmieszczając na planszy drozdy jabłoniowe i pstrokate wrony. – Dziś rano. – Czemu miałabym kłamać, jeśli nie było takiej potrzeby? – Z prądem rzeki? Pokręciłam przecząco głową i pochyliłam się, by przed umieszczeniem kruka na planszy dokładniej przyjrzeć się, w jaki sposób ustawił ptaki. Metoda mojego przeciwnika była myląca w swojej prostocie: zachował kruki i sowy do następnego ruchu. Mógł to być jedyny biały kruk, który zostałby wygnany z lasu, gdybym nie była ostrożna. – Więc przybyłaś z Tormalinu? Co tam nowego? Dlaczego chciał się dowiedzieć, skąd przybyłam? – Nie, dotarłam tu drogą z południa, przez Dalasor. Pochodzę z Ensaiminu. A ty? – Ja przyjechałem z wybrzeża Tormalinu; załatwiam pewne sprawy dla kilku osób. Jestem tu od dziesięciu dni. Mógłbym ci pomóc i powiedzieć, gdzie znaleźć dobrą karczmę czy lepszych kupców. – To na pewno by mi się przydało. – Oboje doskonale się zrozumieliśmy. Zagraliśmy kilka partii i wypędziłam jego ptaki śpiewające z zachodniego skraju planszy, zanim użył sokołów, by mnie stamtąd przegonić. – Przebyłaś daleką drogę z Ensaiminu – zauważył mój nowy przyjaciel, ponownie napełniając mi kielich. – Co cię tu sprowadza? – Jak zwykle szukam nowych możliwości. – To nie jest miasto przychylne dla indywidualnej przedsiębiorczości, jeśli rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć. – Podniósł oczy znad planszy i zobaczyłam, że to przyjazne ostrzeżenie było szczere. – Wygląda na bardzo dobrze zorganizowane – zauważyłam, jakbym zgadzała się z tym, co powiedział. – Słyszałam, że gildie kierują wszystkimi urzędami, strażą i tak dalej. – Masz rację i robią to bardzo dobrze. Tutejsi strażnicy nie są jak zwykle bandą nieudaczników, którzy mają znajomych w radzie miejskiej; gildie wynajmują ich każdej zimy z Lescaru, kiedy walki słabną. Są dobrze opłacani i wyćwiczeni. W Inglisie krążą wielkie sumy pieniędzy i gildie bardzo dbają o to, żeby wszyscy wiedzieli, iż są bezpieczne. – Czy regularnie patrolują miasto? Czy umiejętnie ścigają sprawców w razie jakichś kłopotów? Załóżmy na przykład, że okradziono mój pokój. – Patrolują wszędzie, od świtu do świtu. Jeżeli nie złapią winowajców od razu, ścigają ich tak długo, aż to zrobią, i dowiedziałem się, co mnie bardzo ucieszyło, że nie można ich przekupić. W dodatku współpracują z nimi czarownicy. – Tak, są bardzo skuteczni, sądząc po szubienicach. Czy wszystkich wieszają, czy też wsadzają do paki? – Jest wieża, do której wtrącają pijaków i tak dalej. – Dobrze wiedzieć, że w nocy można bezpiecznie chodzić ulicami. – Oboje mówiliśmy tak, jak byśmy byli bardzo zadowoleni z tej sytuacji. Zdradziłam się trochę, wykonując niezręczny ruch, i omal nie wypłoszyło mnie ukryte stado sów. – Nie widziałem wielu Leśnych Ludzi tak daleko na wschodzie. – Wypił wino i rozsiadł się wygodniej, podczas gdy ja badałam wzrokiem planszę, gdzie sprawy coraz bardziej się komplikowały. – Och, podróżujemy tu i tam. – To musi być nieco kłopotliwe, gdyż każdy może cię zapamiętać z powodu twoich rudych włosów. Mimo woli uśmiechnęłam się szeroko. – Och, z pomocą płukanek ziołowych można dokonać naprawdę wiele. W razie potrzeby mogę mieć takie same czarne i kręcone włosy jak ty. Odpowiedział mi uśmiechem i rzekł z uznaniem: – Założę się, że i z nimi ładnie byś wyglądała. Ja w najlepszym wypadku mogę ogolić głowę i zapuścić brodę. Ten obraz wydał mi się interesujący. – Jak często to robisz? – Od czasu do czasu. Zawsze interesują mnie nowe możliwości, tak samo jak ciebie. Każde z nas zrobiło jeszcze kilka ruchów. – Jasny kolor na pewno dodałby urody twoim włosom, jeśli byłabyś zmuszona je ufarbować. – Był naprawdę dobrym aktorem; powiedział to w taki sposób, jakby dopiero przed chwilą przyszło mu to do głowy. – Nie znaczy to, że często widuje się prawdziwe blondynki lub blondynów. – Nie. – Omiotłam spojrzeniem szynk, napotykając zwykłą mieszankę kasztanowatych i jeszcze ciemniejszych włosów. – Od razu widać, że kolor włosów tej służącej pochodzi prosto z tygla alchemika. – Wiesz, wydaje mi się, że w życiu widziałem tylko kilka prawdziwie żółtowłosych osób naraz. – Była to niewinna pogawędka przy przyjacielskiej grze, czyż nie tak? – W drodze spotkałam kogoś, kto powiedział, że wraz z towarzyszami widział całą gromadę mężczyzn o włosach koloru pszenicy. – Była to rzetelna wymiana informacji; przecież powiedział mi kilka ważnych rzeczy o tutejszej straży. W każdym razie chciałam się dowiedzieć, jaki był powód jego zainteresowania jasnymi włosami. – Tak? Kiedy to było? – Parę dni przed Jesienną Równonocą, tuż przed bydlęcą drogą w miejscu, gdzie skręca na południe w kierunku Lescaru. Przyjrzał się planszy, pozornie zainteresowany tylko następnym ruchem, ale założę się, że oczami wyobraźni oglądał odpowiedni almanach. – Co z bydłem w tym roku? – Zrobił szybki ruch i odizolował mojego kruka. – Bardzo dobrze, gdyż tego lata deszcze utrzymywały trawę w dobrym stanie. – Więc interesowali go nie tylko jasnowłosi napastnicy, którzy nas zaatakowali. Graliśmy dalej, gawędząc leniwie o przypadkowych sprawach. Był to ciekawy pojedynek, który w końcu wygrałam, co sprawiło mi większą przyjemność, niż się spodziewałam. Mój rozmówca wstał i podał mi rękę. – Dziękuję za grę. Życzę miłego pobytu, Inglis to przyjemne miasto, dopóki nie zwrócisz na siebie uwagi niewłaściwych osób. – Dał prztyczka krukowi. Wypiłam resztę wina i odeszłam kilka chwil później. Bez trudu odnalazłam więzienie i przyglądałam mu się przez jakiś czas po drodze do dzielnicy, gdzie mieszkała Yeniya, handlująca futrami i materiałami, którą miałam okraść. Mimo tego, co powiedziałam moim towarzyszom podróży, sama chciałam zobaczyć jej dom. Ucieszyłam się, że to zrobiłam, kiedy po przejściu wolnym krokiem kilku ulic zbadałam wzrokiem linię dachów sugerującą, że jej luksusowa, dwupiętrowa rezydencja przylega plecami do domu handlowego, który miała na następnej biegnącej wyżej ulicy. Założyłabym się o wszystkie złote monety, które miałam ukryte w sakiewce, że łączą je drzwi, i zanotowałam to w pamięci jako potencjalną drogę wejścia lub wyjścia stamtąd. Zaczęłam dostrzegać jakiś sensowny plan. Resztę dnia spędziłam, oglądając równie uważnie budynek gildii tkaczy, targ rolny oraz dwa inne prywatne domy, a także nawiązując rozmowy i grając w runy w kilku karczmach. Nie miałam pojęcia, czy mnie obserwowano, ale nie chciałam się w nic wplątywać. Wróciłam do naszej karczmy z pełną sakiewką dokładnie wtedy, kiedy miejskie dzwony wydzwoniły pierwszą w nocy. Kiedy je usłyszałam, poczułam się znacznie lepiej. Po tak długiej podróży przez bezludne pustkowia miejskie dzwony oznaczają cywilizację, gorącą wodę i porządne jedzenie. – Nareszcie wróciłaś! – Geris usiłował ukryć wielką ulgę, z jaką mnie powitał, i jego troska mnie wzruszyła. – Przecież mówiłam, że nic mi się nie stanie. – Pocałowałam go szybko. – Zjedzmy teraz kolację, a kiedy wróci reszta, zajmiemy się układaniem planów. Dzięki przypadkowym wygranym mogliśmy zamówić najlepszy posiłek w karczmie, więc flirtowaliśmy i śmialiśmy się, popijając wino, kiedy pojawił się Frem, a chwile, później Shiv. Było zupełnie naturalne, że do naszego saloniku udaliśmy się z winem i wódką, ale po zamknięciu drzwi przystąpiliśmy do omawiania naszych spraw. – A więc, Frem, co masz nam do powiedzenia? Okazało się, że Yeniya manipuluje wszystkimi swoimi zalotnikami tak umiejętnie, że ucieszyłam się, iż zawodowo nie zajęła się grą w runy. Wszyscy byli pełni entuzjazmu, chętni i przekonani, że obetną jej włosy na ofiarę dla Drianon w ciągu roku, jeśli nie wcześniej. W tym czasie robiła rozmaite interesy, by powiększyć swój i tak pokaźny majątek. Skrzywiłam się, usłyszawszy te nowiny. Wyglądało na to, że żadnej z nich dla nas nie wykorzystam. – Jest jeszcze coś. – Frem pociągnął łyk wina. – Bratanek zmarłego męża Yeniyi sprawia jej kłopoty. Starał się obalić testament przed sądem gildii. Oświadczył, że otrzymał zbyt mały spadek, i domagał się większego udziału w interesach. – Proces się odbył? Frem wzruszył ramionami. – Trudno powiedzieć, ale mówił każdemu, kto zechciał go wysłuchać, że jest przegrany tylko dlatego, iż jeden z głównych sędziów stara się o rękę Yeniyi. Uśmiechnęłam się od ucha do ucha. Miałam nadzieję, że usłyszę właśnie coś takiego. – Co zamierzasz? – zapytał z ciekawością Geris. – Nieważne, później ci powiem. Shiv, co możesz nam powiedzieć o tutejszych czarownikach? Shiv spochmurniał. – Są dość szanowani i dostatecznie reprezentowani w zwyczajnych zawodach, ale muszą należeć do gildii jak wszyscy. Muszę powiedzieć, iż uważam, że mają podzielną lojalność. Mój autorytet sprawi, że przymkną oczy na to, co robimy – na przykład żaden z nich nie powie o nas straży – nie przypuszczam jednak, by chcieli z nami aktywnie współpracować. Każdego czarownika, który przekroczy prawo, wsadzają na najbliższy statek, bez względu na to, dokąd płynie. – To nie powinno nam sprawić kłopotu – zapewniłam go. – Wystarczy, że będziesz mógł posłużyć się magią i że nikt nie wskaże nas palcem. – Czego chcesz? – Jeżeli straż mnie przymknie, czy możesz mnie stamtąd wydostać, a potem ponownie tam przenieść? – Tak, jeśli będę miał dość czasu, żeby przyjrzeć się temu budynkowi. – Możesz uczynić mnie niewidzialną? – To była najważniejsza część mego planu. – Tak. Na dwie godziny – czy to wystarczy? – Całkowicie. – Usiadłam wygodniej na krześle i uśmiechnęłam się do nich wszystkich. – Myślę, że możemy zacząć układać plany, panowie. Naprawdę było to dość proste. Musiałam wejść i wyjść, nie będąc widziana. Mieliśmy także naprowadzić straż na fałszywy trop, kiedy Yeniya rozgłosi kradzież, a także stworzyć dla mnie niepodważalne alibi na wypadek, gdyby w jakiś sposób mnie rozpoznali. Frem powiedział nam, kiedy jej służący będą mieli następną wolną noc. Darni i Geris spędzili poprzedzające ją wieczory, zawierając przy kielichu wina przyjaźń z nerwowym bratankiem jej zmarłego męża i zachęcając go, by skarżył się jeszcze głośniej i żałośniej. Obserwowałam to wszystko pewnego dnia o zmierzchu, siedząc na uboczu w karczmie Pod Lupą. Nigdy nie przypuszczałam, że są tak dobrymi aktorami, ale byli naprawdę doskonali. W nocy poszłam parę razy za kłótliwym bratankiem do jego siedziby i wkrótce dobrze poznałam jego skromny domek i proste zamki w drzwiach. Kiedy straż znajdzie ukrytą w jego kominie garść klejnotów Yeniyi, skupi na nim całą uwagę na tak długo, aż będziemy mogli spokojnie, nie rzucając się w oczy, opuścić Inglis w parę dni po tym, jak przestaną przesłuchiwać każdego, kto opuszcza miasto. Rozdział 5 Z księgi ALMANACH ROLNIKA Z WYBRZEŻA OCEANU według Sosare’a Herioda zawierający zrozumiałe zestawienia i instrukcje dotyczące wszelkich upraw rolnych, hodowli zwierząt i zajęć gospodarskich Zestawienie pór roku według faz księżyców i związanych z nimi obyczajów ZIMOWE PRZESILENIE Poświęcone Poldrionowi Większy i mniejszy księżyc w pełni Gidesta: sprzedaż skór baranich i kozich. Inglis – Zimowy Jarmark (opłata podatku na walkę z wilkami). Dalasor: Jarmarki Jemiołowe. Ujeżdżanie Niebezpiecznego Konia. Tormalin: Podatki pieniężne. Zimowa Sesja Sądu Przysięgłych. Noc Spokoju Dusz. POZIMIE Poświęcone Misaenowi Trwa aż do drugiego nowiu większego księżyca Gidesta: Umieszczanie czaszek do dwudziestego dnia; potem przejażdżki saniami. Dalasor: Znakowanie i błogosławienie stad. Pokrywanie klaczy. Tormalin: Koronowanie panien pierwszych kwiatów. Opłata sprzedażnego przez kupców. PRZEDWIOŚNIE Poświęcone Halcarion Trwa do drugiego nowiu mniejszego księżyca Gidesta: Obrzędy Kroku Dastennina, gdy pękają lody. Sprzedaż futer w Inglisie. Dalasor: Wypędzanie Młodego Barana. Sprzedaż paszy na bydlęcej drodze. Tormalin: Zdobienie pługów, błogosławienie ziarna siewnego. Rysowanie na drzwiach run przynoszących pomyślność. WIOSENNA RÓWNONOC Poświęcona Raeponinowi Ubywanie większego księżyca, a przybywanie mniejszego Gidesta: Zawieranie kontraktów górniczych w Inglisie. Jarmark Aptekarzy. Dalasor: Dzień Minstrela. Ciągnienie losów o letnie prawa wodne. Tormalin: Podatki od stad. Zjazd pałaców. Błogosławienie kwiatów. POWIOŚNIE Poświęcone Arrimelinowi Trwa do równoczesnej pełni większego i mniejszego księżyca Gidesta: Rozpoczęcie żeglugi na rzekach. Zgromadzenie górników na Wzgórzu Gerrada. Dalasor: Zapłata Niesamowitym Ludziom za prawo przejazdu. Wyścigi w Ishelwater. Tormalin: Opłata podatku od własności ziemskiej. Błogosławienie łodzi i sieci. PRZEDLECIE Poświęcone Ostrinowi Trwa aż do ostatniej kwadry drugiego, większego księżyca Gidesta: Sprzedaż wełny i handel barwnikami w Inglisie. Portowe święta. Dalasor: Strzyżenie owiec. Wykurzanie Króla Kleszczy. Ozdabianie pierścieni piórami. Tormalin: Sianokosy. Zbiór plonów. Zdobienie świątyń sitowiem. LETNIE PRZESILENIE Poświęcone Saedrinowi Nów większego księżyca Gidesta: Wybory do gildii w Inglisie. Uspokajanie Gór. Dalasor: Jarmarki nabiałowe i wyścig serowy. Ogniska Białej Nocy. Tormalin: Letnia Sesja Sądu Przysięgłych. Opłata podatków od ziemi. Danina cesarska. POLECIE Poświęcone Larasionowi Trwa aż do drugiej pełni większego księżyca Gidesta: Jarmark Aptekarzy. Sprzedaż tkanin. Świątynne piwa. Dalasor: Ozdabianie wieńcami kamieni. Oblewanie wodą stad. Tormalin: Jarmark Różany. Nocne czuwania w świątyniach. Splatanie zboża. PRZEDJESIEŃ Poświęcona Dastenninowi Trwa przez cały nów aż do przybywania większego księżyca Gidesta: Zakończenie sezonu górniczego. Dziesięcina złożona górom. Dalasor: Spęd stad. Zgromadzenie kowali. Zgromadzenie leśników. Tormalin: Święto Plonów. Sprzedaż świni Ostrina. Sprzedaż soli morskiej. JESIENNA RÓWNONOC Poświęcona Drianon Większy i mniejszy księżyc w drugiej kwadrze Gidesta: Jarmark Metali i Kamieni Szlachetnych. Sprzedaż soli kamiennej. Dalasor: Sprzedaż bydła na bydlęcej drodze. Obrzęd Łańcucha Rogów. Tormalin: Podatki od mięsa, mleka i wełny. Obchodzenie granic. POJESIEŃ Poświęcona Talagrinowi Trwa aż do drugiej pełni mniejszego księżyca Gidesta: Sprzedaż miejsc dla uczniów w gildiach. Pożegnalna opłata czeladników. Dalasor: Wbijanie zimowego pala. Sprzedaż skór. Jarmarki Orzechów. Tormalin: Koronowanie pszenicy. Święto Ostatniego Cielaka. Otwarcie sezonu zbioru chrustu. PRZEDZIMIE Poświęcone Maewelinowi Trwa aż do drugiej pełni większego księżyca Gidesta: Aukcje pułapek dla traperów. Wyścigi na lodzie w Inglisie. Dalasor: Palenie wiązki Ailsa. Zdobienie drzewek-stróży. Tormalin: Zdobienie świątyń zielonymi gałęziami. Wiązanie powrozów na drogach. Inglis dziesiątego dnia pojesieni Nadeszła noc, kiedy miałam wykonać zlecone mi zadanie, i wraz z Shivem wyruszyliśmy do miasta. Geris miał później przyprowadzić nieszczęsnego bratanka męża Yeniyi do karczmy na przyjacielską partyjkę run. Shiv wymówił kilka zaklęć, by zagwarantować, że nikt nie zapamięta tego młodzieńca. Ja zaś zostawiłam Gerisowi specjalny zestaw kości, by się upewnić, iż będzie kontrolował grę. Spędziłam kilka wieczorów, ucząc go różnych sztuczek, a połączenie jego zwinnych palców i naiwnego zachowania mogło być naprawdę katastrofalne dla jego ewentualnych przeciwników. Niewiele brakowało, żebym zaczęła się zastanawiać, czy nasz związek nie ma jednak przed sobą dłuższej przyszłości. Noce spędzone wspólnie w puchowym łożu na pewno zachęcały do takich pomysłów. Na dworze było ciemno i zimno, ale ulice oświetlały pochodnie przy drzwiach bogatych mieszczan i wyznaczeni specjalnie do tego ludzie z latarniami. Pociągnęłam łyk jałowcówki, którą zabrałam ze sobą, a potem wylałam jej trochę na ubranie i włosy. Musiałam uważać, by nie wylać za dużo – niewidzialność na nic mi się nie przyda, jeśli tam wszędzie będą się zastanawiać, skąd się bierze zapach kotła destylacyjnego. Znaleźliśmy spokojną gospodę w porządnej dzielnicy, której lubią pilnować strażnicy, a ja zaczęłam odgrywać swoją słynną rolę pijaczki, na przemian płaczliwej i kłótliwej. Kto wie, może powinnam spróbować się zatrudnić w trupie Judala? Nie minęło wiele czasu, aż karczmarz wysłał gdzieś chłopca z jakąś wieścią. – Chodź, kochanie, znajdziemy dla ciebie miłe miejsce, gdzie będziesz mogła się położyć. – Powiedział, że mnie kocha, przysiągł na wszystkie świętości. – Jestem pewien, że to zrobił. – Strażnik na poły wyniósł mnie z gospody i zaprowadził do aresztu. Uznałam go za Lescaryjczyka, sądząc po akcencie, i to gorliwego – z powodu błyszczącego napierśnika. Nie widziałam idącego za nami Shiva, ale upłynęło niewiele czasu od zamknięcia mnie w celi, kiedy pochwycił mnie bardzo silny wir powietrzny. Straciłam orientację i dostałam mdłości, więc zamknęłam oczy. A gdy je otworzyłam, ujrzałam, że stoję obok Shiva. Z trudem udało mi się nie zwymiotować na jego buty. Chybaby mi za to nie podziękował. – Ruszajmy. – Poszliśmy tak szybko, jak to było możliwe bez zwracania na siebie uwagi. – Pozostawiłem iluzję przedstawiającą ciebie śpiącą w celi – szepnął Shiv. – Dobry pomysł. – Zawsze jest coś, co mi nie przychodzi do głowy, i zaczęłam się zastanawiać, czy w przyszłości Shiv zgodziłby się współpracować ze mną i z Halice. Znaleźliśmy boczną uliczkę obok domu Yeniyi, gdzie czekał na nas Darni. – Przyszła o siódmej i jeszcze nie wyszła. Służba opuściła dom tuż przed zmierzchem. Zmarszczyłam brwi. Wiedzieliśmy, że Yeniya ma zjeść kolację ze swoim prawnikiem, i liczyliśmy na to, gdyż nikt nigdy nie widział jej noszącej ten naszyjnik do sukni wieczorowych. – W porządku, wracaj i pomóż Gerisowi. Darni odszedł, a Shiv zaczął rzucać na mnie swoje czary. Poczułam się naprawdę dziwnie; widziałam samą siebie niewyraźnie, jakbym była cieniem. Zdjęłam opończę i rzuciłam ją do stóp Shiva. Czarownik podskoczył, kiedy stała się widzialna. – Wracaj do karczmy – szepnęłam. – A jeżeli będziesz miała kłopoty? Jeśli ona jednak nie wyjdzie? – Spojrzał gdzieś obok mojego prawego ucha. – Jakoś sobie poradzę. Nie chcemy, żeby ktokolwiek zobaczył cię w pobliżu jej domu. Shiv odszedł, a ja przeszłam na drugą stronę ulicy i zeszłam schodami na kuchenne podwórze. Ta wyprawa przestała być zabawna i straciła wiele ze swego uroku, kiedy nie musiałam obserwować, czekać i kryć się w mroku. Powinnam tam wejść czy nie? Przecież byłam niewidzialna i wiedziałam, że słudzy wyszli. Czy powinnam zaryzykować i obejść budynek, choć Yeniya nadal tam przebywa? Co może robić sama w tym pustym domu? Przyszło mi na myśl kilka możliwości; jedna z nich to ta, że zamożna kobieta nie jest sama. Czy to takie złe? Jeżeli zabawia się z jakimś przystojnym lokajem, na pewno mnie nie zauważą. Miałam tylko nadzieję, że zafundowała sobie osobną garderobę oraz że nie trzyma biżuterii w sypialni. Dobry seks sprawia, że człowiekowi wydaje się, iż świat dokoła wiruje, nigdy jednak nie pomyśli się, że szkatułki same się otwierają lub że przedmioty płyną w powietrzu. Zdecydowałam, że i tak tam wejdę; jeżeli zadanie okaże się niemożliwe do wykonania, po prostu wymknę się i będziemy musieli wymyślić coś innego. Kuchnia i parter były ciemne, a z zamkami uporałam się szybko. Przemknęłam przez wielką, budzącą echa kuchnię, ślizgając się na gładkiej, kamiennej posadzce. Pozostałe w niej zapachy prania i pieczenia mieszały się z przywołującą wspomnienia wonią rozpalonego metalu pieca kuchennego. Wychowałam się w podobnym miejscu. Nikt nie przygotowywał posiłku, więc Yeniya i jej amant na pewno nie zamierzali jeść kolacji w domu. Sprawiło mi to ulgę, ale nie wiedziałam, co się dzieje. Obserwowaliśmy ją od wielu dni i zazwyczaj jej tryb życia swą regularnością przypominał aldebreshińskie deszcze. Wyczułam, że coś jest nie w porządku, gdy okrążyłam długi, starannie wyszorowany stół i skierowałam się do drzwi. Zaczęłam żałować, że Shiv nie czekał na mnie na zewnątrz lub, co byłoby znacznie lepsze, nie towarzyszył mi w tej wyprawie. Ukradkiem wspięłam się po schodach i weszłam do bogato umeblowanej sali. Nawet w ciemnościach wyglądała tak wspaniale, że w porównaniu z nią dom, w którym wyrosłam, wydawał się tandetny. Yeniya czy jej zmarły mąż mieli zarówno dobry smak, jak i pieniądze. Błyszczące wazy lśniły w alkowach, a wpadające przez okna świetlne błyski rzucały barwne plamy na obrazy wiszące rzędem na ścianach. Suszone kwiaty w srebrnych stojakach przesycały powietrze słodkimi zapachami. Jednym słowem, dom był piękny i spokojny. Przemknęłam się zasłanymi chodnikiem schodami na pierwsze piętro i przekonałam się, że jego właścicielka nie była teraz ani piękna, ani spokojna. Kimkolwiek byli napastnicy, nie okazali jej litości. Brutalnie połamali jej piękne palce o polakierowanych paznokciach, a odłamki strzaskanych kości połyskiwały wśród poszarpanego ciała. Krew na jej nieskazitelnej twarzy dowodziła, że przegryzła wargi, co świadczyło o jej męce, a łzy zrujnowały jej modny makijaż. Wyrywali garściami jej lśniące, kasztanowe włosy, a to, co pozostało, kleiło się od potu i krwi. Sińce wokół jej szyi przestały ciemnieć, gdy śmierć w końcu przyniosła jej wyzwolenie, ale zorientowałam się, że mordercy na przemian ją dusili i puszczali. Na przegubach i na kostkach pozostały odciski rąk nieznanych okrutników, a krew i jasne smugi na jej zielonej, atłasowej sukni powiedziały mi dlaczego. Czy gwałt był częścią tortur, czy też nagrodą dla dręczycieli? Sztylet wbity w oko zakończył jej męczarnie, lecz drugie, szkliste i okolone krwią, jasnoniebieskie oko przygasłe w chwili śmierci patrzyło prosto na mnie. Oko ofiary pytało błagalnie: dlaczego mnie to spotkało? Przyciskałam ręce do ust, dopóki nie wzięłam się w garść. To był zupełnie nowy układ run. Zmusiłam się do myślenia; powinnam dowiedzieć się, ile tylko zdołam, a potem wynieść się stąd jak najprędzej. Wyciągnęłam rękę, by przykryć podartą koszulą jej poranione ciało, ale powstrzymałam się w ostatniej chwili. Jeżeli czarownicy współpracują ze strażą, nikt nie wie, czego są w stanie dowiedzieć się o tym, kto tu był. Nie mogę niczego dotykać. Zmusiłam się, by nie zwracać uwagi na zwłoki zamordowanej kobiety, i rozejrzałam się po pokoju. To był gabinet i napastnicy przeszukali go dokładnie, co uznałam za zrozumiałe. Pergaminy leżały wszędzie wokół, rozrzucone na podłodze, podarte, zdeptane i zakrwawione. Mrużąc oczy, przyjrzałam się niektórym, błogosławiąc zdolność widzenia w nocy odziedziczoną po Leśnym Ludzie. Były to dokumenty dotyczące interesów i choć nie miałam w tych sprawach żadnego doświadczenia, uznałam je za ważne, gdyż były wśród nich umowy kupna określające szczegółowo procenty i marże. Znów zerknęłam na ciało; takie tortury wymagały czasu. Yeniya nie była zakneblowana ani związana, a wokół jej ust brakowało sińców świadczących, że zatykano je ręką; takiemu dzikiemu atakowi musiał towarzyszyć wielki hałas. Dlaczego nikt nie usłyszał jej krzyków? Czemu Darni nic nie zauważył? Podeszłam do okna. Zobaczyłam stamtąd wejście do uliczki, w której stał na warcie. Yeniyę napadnięto, kiedy się ubierała na umówioną kolację; gdzie była jej służąca? Zastanowiłam się, czując mdłości. Jak napastnicy dostali się do domu? Masywna kasa stała pod jedną ze ścian, przyśrubowana do niej, o ile się na tym znam. Wieko było podniesione, chociaż za nic w świecie nie mogłam zrozumieć, jak je otworzyli, gdyż w pobliżu nie było żadnych kluczy. Wokół metalowego kufra leżało więcej porozrzucanych papierów i stos miękkich, skórzanych sakiewek, które wydały mi się kuszące. Tak, pokusa była silna, ale coś mi się w tym nie podobało. Przyjrzałam się bliżej otwartej kasie, czubkiem sztyletu odsuwając na bok zawartość, a potem usiadłam na piętach, marszcząc brwi. Musiały tam być pieniądze. Kilka monet wślizgnęło się między papiery, ale reszta zniknęła. Pozostało też kilka klejnotów w porozrzucanych aksamitnych futerałach, ale w spokoju pozostawiono śliczne woreczki na oszlifowane kamienie szlachetne. O co tu chodziło? Napad na kasę, by ukraść tylko pieniądze, to szybka robota – wpaść i uciec z powrotem na ulicę, żeby się ich pozbyć tej samej nocy, najlepiej kupując coś, co można prędko sprzedać. Po co pozostawiać piękne, niemożliwe do zidentyfikowania kamienie szlachetne, a zabrać bardzo łatwą do odszukania biżuterię? Tortury to długotrwałe i ryzykowne zajęcie, zwłaszcza w takim miejscu jak to, i po co w ogóle torturować, jeśli już o tym mowa? Jeżeli chcieli zdobyć informacje o jej interesach i majątku, to dlaczego pozostawili podeptane dokumenty, które je zawierały? Tak, Yeniya miała duże wpływy w swojej branży, ale były grubsze od niej ryby. Co takiego wiedziała, że warto było ryzykować napad w mieście, gdzie wieszano rzezimieszków za pierwsze w życiu przestępstwo? To wszystko naprawdę śmierdziało. Zajrzałam znów do kasy; czy powinnam poszukać tego łańcucha? Nie, założyłabym się, że dawno zniknął wraz z tymi, którzy zabili Yeniyę. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach; czy oni tego właśnie szukali? Nie miałam dowodów, by tak sądzić, a mimo to byłam o tym przekonana. Zostaw to, musisz stąd odejść. Ponownie zajrzałam do kufra. Czy powinnam zabrać coś, by rzucić podejrzenie na bratanka? Nie, mógł być idiotą, w dodatku chciwym, ale nie zasłużył na to, żeby go ubabrać w tym błocie. Czy znalazłam tam coś, co mogło nam się przydać? Nic, co warte byłoby ryzyka, że zostaniemy posądzeni o współudział w tej zbrodni. Podeszłam do drzwi i zamarłam z bijącym sercem, gdyż usłyszałam jakiś cichy odgłos w korytarzu w dole. Idiotko, powiedziałam sobie, to prawdopodobnie tylko kuchenny kot. Prawdopodobnie, a jeśli nie? Popatrzyłam na moje ręce, nadal czyste i ledwie widzialne, ale przeklęłam się w duchu, uzmysłowiwszy sobie, że nie słuchałam uderzeń zegara. Jak długo mogę liczyć na wygodną niewidzialność? Zbliżyłam się powoli do ciemnego kąta i wychyliłam się ostrożnie do przodu, aż wyjrzałam poza poręcz. W podobnej do studni klatce schodowej panował gęsty mrok, ale latarnia jakiegoś przechodnia rzuciła światło przez okna i ujrzałam jakiś cień, który szybko ukrył się pod schodami. Stałam nieruchomo i patrzyłam, jak cień oddzielił się i ciemna postać pobiegła korytarzem w stronę kuchni. Stąpając cicho, weszłam na następne piętro, a serce waliło mi jak młotem, kiedy zmusiłam się, by ostrożnie obejść ozdobne wazy i stojaki. To, co wcześniej wydawało mi się eleganckie i dekoracyjne, teraz zamieniło się w niewygodne zawalidrogi. Stanęłam, starając się oddychać spokojnie, i wytężyłam słuch w oczekiwaniu na odgłosy pogoni. Nic nie słyszałam, ale to mi się nie podobało. Wszystkie drzwi wokół mnie były zamknięte, a nie chciałam ryzykować, gdyż skrzypiące zawiasy mogłyby mnie zdradzić, choć wydawało się to nieprawdopodobne w tak świetnie utrzymanym domu. Ruszyłam dalej korytarzem, z trudem stąpając po śliskiej podłodze. Które drzwi w końcu korytarza prowadzą do tylnych schodów? Przycisnęłam twarz do szczeliny w każdych z nich i poczułam lekki powiew na ustach. Nacisnęłam klamkę i pobłogosławiłam Halcarion, kiedy poruszyła się cicho i ujrzałam wejście dla służby prowadzące na parter. Nie było tam żadnego światła. Nawet mój odziedziczony po ojcu wzrok Leśnego Ludu mnie zawiódł i musiałam, stawiając każdy krok po omacku, schodzić po stopniach, dławiąc strach w obawie, że jakaś nieznana ręka wysunie się z ciemności, by mnie schwytać. Musiałam się skoncentrować, żeby opuścić dom zamordowanej, zanim czary Shiva przestaną działać. Przesuwałam prawą ręką po boazerii dla utrzymania równowagi, a w lewej trzymałam w pogotowiu sztylet, gdy w pewnej chwili namacałam palcem pewną nierówność w drewnianej płycie i przystanęłam, zastanawiając się, co to takiego. Ta linia, nie grubsza od ostrza noża, biegła wokół płyty i kiedy nacisnęłam ją lekko, nieco ustąpiła. Powoli wypuściłam powietrze z płuc. Czy to mogą być drzwi do magazynu? Znajdowały się we właściwym miejscu i miałoby to sens. Jeżeli się stąd wydostanę, będę musiała zaprzestać gry w runy na kilka miesięcy, gdyż ostatnio szczęście aż nadto mi sprzyjało. Przebiegłam nagle drżącymi palcami wokół płyty. Musiał tam być jakiś zamek lub haczyk. Nic. Niech to licho. Pocierałam ręce tak długo, aż przestały się trząść, i znów spróbowałam. Tym razem znalazłam listwę, która odsunęła się, odsłaniając niewielki otwór. To był zamek; haczyk byłby lepszy, ale nie tracąc czasu, zaczęłam otwierać go wytrychem, a złowroga mroczna cisza zdawała się napierać na mnie ze wszystkich stron. Udało się. Otworzyłam drzwi i zamknęłam je za sobą szybciej niż szczur uciekający z płonącej stodoły. Kiedy poczułam się bezpieczna, odwróciłam się, by zobaczyć, gdzie się znalazłam. Dach ginął w mroku, ale dostrzegłam równe rzędy wysokich półek. Czułam ostry zapach świeżej farby i kiedy wyciągnęłam rękę, wymacałam gładką belę popeliny. Ruszyłam szybko, kierując się ku przeciwległej ścianie, gdzie, jak wiedziałam, były drzwi. Miałam tylko nadzieję, że nie zobaczę tam strażników, prywatnych czy na służbie gildii. Powinnam to sprawdzić przedtem. Słaby zapach podobny do woni wilgotnej psiej sierści dał mi znać, że znalazłam się w części, gdzie składowano futra, i wytężyłam wzrok, szukając w ciemnościach wyjścia. Zamarłam, usłyszawszy przed sobą kroki. Mogłabym pomyśleć, że mi się to przywidziało, ale po kilku sekundach znów dotarł do mnie szczęk podkutych butów stąpających po kamiennej posadzce. Skręciłam w bok i sięgnęłam ręką między futra, by sprawdzić, czy mogłabym się między nimi ukryć. Niestety nie. Popatrzyłam na półki; czy były dostatecznie mocne, żebym mogła się na nie wspiąć? Być może, ale kiedy zastanawiałam się nad ryzykiem, nagle zakręciło mi się w głowie. Zamrugałam, ale zawroty były coraz silniejsze. Miałam wrażenie, że nagle dostałam gorączki. Zrobiłam krok do przodu, ale nie mogłam sobie przypomnieć, w którą stronę szłam. Odwróciłam się, żeby zawrócić, ale i to nie wydało mi się właściwe. Kolana ugięły się pode mną, a ręce zaczęły się trząść. Wysokie półki z futrami majaczyły przede mną, przesuwając się i krzyżując, napierając z góry, aż miałam ochotę krzyczeć. Ich zapach zamienił się w mdlący, duszący smród i zabrakło mi tchu w piersiach. Znów się odwróciłam i padłam na kolana, a podłoga zakołysała się pode mną. Przywarłam do kamiennych płyt, jakbym się bała, że z nich spadnę. Narastała we mnie chęć krzyku, lecz jakaś cząstka mojego oszalałego umysłu wiedziała, że nie mogę tego zrobić. Ugryzłam się mocno w język i poczułam w ustach gorzki smak krwi. Ból jakby rozjaśnił mi w głowie i resztkami sił dałam nurka pod najniższą półkę ze skórami. Kiedy leżałam tam, potrząsając głową i desperacko usiłując zebrać myśli, ujrzałam, że jakiś mężczyzna w czarnych butach podszedł cicho do przejścia między półkami. Usłyszałam szelest skórzanych podeszew, gdy mnie minął, i znieruchomiałam jak posąg w świątyni. Kiedy niemal niesłyszalne kroki cofnęły się, rozjaśniło mi się w głowie i leżałam, gorączkowo starając się ustalić, w jakim kierunku znajdują się drzwi wyjściowe. Kiedy tak zachodziłam w głowę, dostrzegłam przed sobą słabe światło. Bardzo ostrożnie przesunęłam się do przodu, ale to, co zobaczyłam, sprawiło, że pomyślałam, iż znów majaczę. Na kamiennych płytach świeciły ślady stóp nie okolone żadnym ze znanych mi magicznych kolorów, lecz bladą poświatą, jak księżycowy ogień widywany na statkach. Wpatrywałam się w nie, gdy nagle przebiegł mnie dreszcz, kiedy zorientowałam się, że są to moje ślady widoczne dla tego, kto mnie ścigał. Obróciłam się z trudem, by sprawdzić podeszwy butów, ale nic tam nie dostrzegłam, więc nie warto ich było zdejmować. Przeczołgałam się na drugą stronę półek najszybciej, jak mogłam, nie robiąc zbyt wiele hałasu, ale prędkość była teraz ważniejsza od ciszy. Wstałam i powiodłam wokół dzikim wzrokiem. Usłyszałam kroki o kilka rzędów za mną, więc oddaliłam się od nich, klnąc w duchu zdradzieckie srebrzyste ślady stóp, które pojawiały się za mną. Dotarłam do wielkich, podwójnych drzwi i znalazłam boczne wyjście; wytrychy wyślizgnęły mi się ze spoconych rąk, gdy spróbowałam je otworzyć. Moje ręce, moje materialne, całkowicie materialne i widoczne ręce. Strach ścisnął mi serce, gdy zdałam sobie sprawę, że zaklęcie Shiva przestało działać. Dobiegło mnie zgrzytnięcie podkutego obcasa i nerwy puściły mi jak cięciwa łuku. Odryglowałam główne drzwi i otworzyłam je. Wolałam zaryzykować, że ktoś może tam stać na straży, niż skończyć jak Yeniya. Okrzyk z tyłu wezwał nieznanych prześladowców, więc pobiegłam co sił w nogach. Ulice były ciemne i ciche. Moje kroki odbijały się echem od kamiennych ścian magazynów. Nie mogłam się nigdzie ukryć, nawet gdybym chciała. Biegłam dalej, kierując się do centrum miasta. Dzięki niech będą Saedrinowi, że chłodne, nocne powietrze rozjaśniło mi w głowie. Dlaczego nigdy w pobliżu nie ma żadnego strażnika właśnie wtedy, gdy jest potrzebny? Ujrzałam ciemne wejście do jakiejś ulicy i zwolniłam kroku. Powinnam tam pobiec czy też nie? Ta chwila wahania uratowała mi życie, gdyż odziany w czerń mężczyzna wychynął z mroku i zamachnął się mieczem, celując tam, gdzie powinna znajdować się moja głowa. Cofnęłam się niezdarnie, wyciągając miecz; jak, na Poldriona, oni mnie wyprzedzili? Zabójca znowu zaatakował mnie mieczem. Odbiłam cios, od czego rozbolały mnie ramiona, i musiałam zrobić szybki unik, by uchronić się przed następnym. Upuściłam sztylet i wyciągnęłam drugi zza pasa. Dobre było to, że ten drugi zatrułam, złe zaś – że musiałam zbliżyć się do napastnika, żeby go użyć. Dzięki niech będą Saedrinowi, że Darni zgodził się uczyć mnie sztuki walki po naszej przygodzie w Dalasorze. Żeby wyjść z tego cało, będę potrzebowała wszystkich moich umiejętności. Odziany w czerń mężczyzna znów zadał cios znad ramienia i mógłby rozpłatać mi czaszkę, ale zdołałam się uchylić. Obserwowałam go uważnie i zdałam sobie sprawę, że zdradza swoje zamiary ruchami swobodnej ręki, wprawdzie nie trwało to długo, ale te kilka sekund mogło mnie ocalić. Krążyliśmy dokoła i walczyliśmy, a kiedy zauważyłam, iż ponownie zamierza ciąć z góry, pomknęłam do przodu i wbiłam mu sztylet w nie chronioną kolczugą pachę. Wrzasnął coś niezrozumiałego, a ja odskoczyłam, by uniknąć riposty. Na tym właśnie polega kłopot z truciznami, że te, którymi można bezpiecznie zatruć broń, nie działają zbyt szybko. Następne uderzenie napastnika było już wolniejsze i mężczyzna oblizał wargi, gdy jad zaczął działać. Zawodził go refleks i zdołałam zadać mu cios pod kolana. Kiedy upadł, zamaszystym ruchem odrąbałam mu głowę, która potoczyła się jak piłka, a hełm spadł, odsłaniając jasne włosy widoczne w księżycowej poświacie. Krew trysnęła na wszystkie strony, a ja klęłam na czym świat stoi. To na pewno zwróci uwagę strażników; jeśli nie coś innego. Krzyk w tyle zamienił się w jęk. Odwróciwszy się błyskawicznie, ujrzałam trzech innych mężczyzn w identycznych zbrojach idących prosto na mnie. Cofnąwszy się o krok, poślizgnęłam się na śliskich od krwi kocich łbach. Zaklęłam, ocierając podeszwę o kamień. Odwróciłam się, by rzucić się do ucieczki, lecz świat wokół mnie znów stał się dziwny. Chyba znacie sny, kiedy próbujecie uciekać i nie możecie, gdy wydaje się wam, że brodzicie po pas w wodzie? Zdołałam ujść zaledwie kilka kroków, zanim odwróciłam się, by stawić czoło pościgowi. Jeżeli mam umrzeć, to nie od rany w plecy. Zbliżyli się. Jeden uśmiechał się szeroko, jego zęby błyszczały w bladej twarzy. Wpadłam we wściekłość, zaklęłam i wyciągając miecz i sztylet, przyjęłam śmiertelne wyzwanie. Trucizny powinno wystarczyć na jeszcze jednego, jeśli zadam głęboki cios, lecz zabiorę ze sobą w objęcia śmierci tylu tych łajdaków, ilu zdołam. Otoczyli mnie, kiedy oparłam się o ścianę, i zadałam sobie pytanie, ile dzisiejszej nocy może kosztować podróż łodzią Poldriona. – Hej, kurzy móżdżku! A może wolałbyś kogoś bardziej odpowiedniego wzrostem? Masz na to dość odwagi? Z alei wychynęli trzej mężczyźni, ze szczękiem wyciągając miecze. Moi wybawcy byli ordynarni, brudni i wyglądali jak śmierć w podkutych hufhalami butach. Kiedy ścigający mnie blondyni zamarli na moment, kompletnie zaskoczeni, ocknęłam się z osłupienia i zaczęłam działać. Ugodziłam najbliższego sztyletem w kark, a kiedy potknął się od mojego silnego ciosu, rzuciłam się w wyrwę w ich szeregu. – Potrzebujesz pomocy, kochanie? – Przywódca moich wybawicieli podszedł do mnie z boku i jak wściekły pies wyszczerzył zęby ze swojej brudnej brody. Na pewno nie był lescaryjskim księciem przybywającym mi na pomoc, ale nie zamierzałam teraz krytykować jego higieny osobistej. Nie potrzebował odpowiedzi na swoje pytanie, gdyż mężczyźni w czerni zaatakowali nowo przybyłych. Poruszali się niczym wyćwiczeni żołnierze i atakowali jak jeden mąż. Moi nowi sojusznicy nie byli tak dobrze ułożeni, lecz zastąpili to dzikością zrodzoną z życia w obozach górników. Rąbali wyszczerbionymi mieczami, zmuszając napastników do cofania się krok za krokiem. Nadal miałam kłopoty z tym, którego właśnie ugodziłam, gdyż czas płynął, a trucizna nadal nie działała. Wreszcie wywrócił oczy białkami do góry i postąpił chwiejnie do przodu, a wtedy wbiłam mu sztylet pod brodę. Runął na kolana u moich stóp i poczułam nie licującą z sytuacją woń irysów bijącą z jego gładko ogolonej twarzy, zanim krew strumieniem chlusnęła mu z obwisłych nagle ust. Kopniakiem odrzuciłam trupa na bok i ruszyłam na pomoc moim nowym kompanom. Teraz, kiedy siły były wyrównane, jasnowłosi zbóje nie walczyli długo. Jeden zginął z mózgiem rozbryzganym na ścianie, kiedy miecz rozrąbał mu czaszkę i przeciął twarz. Drugi poległ bardziej czysto, gdy nagle, uświadomiwszy sobie, że czeka go śmierć, odkrył gardę i miecz wbił mu się prosto w szyję. – Chodu! – Brodacz ponaglił nas, zanim mężczyzna u jego stóp przestał bełkotać. Pobiegliśmy w dół alei, która doprowadziła nas do następnej ulicy okolonej z obu stron magazynami i placami targowymi. Przebyliśmy sieć większych ulic i mniejszych, ustronnych uliczek, aż dotarliśmy do spokojnej ulicy, gdzie wznosiły się domy z pokojami do wynajęcia. – Podziękowania za uratowanie życia to za mało, chłopcy – powiedziałam żarliwie, gdy zwolniliśmy kroku i ruszyliśmy spacerkiem. – Wyglądało na to, że potrzebowałaś pomocy, kwiatuszku. – Nie mogę zaprzeczyć. Co tu robiliście? – Wyszliśmy na spacer. – Mężczyźni spojrzeli po sobie i wyczułam, że nasze kruche przymierze zaczyna słabnąć. – Miałam więc szczęście. – Sięgnęłam do sakiewki i zastanowiłam się, ile im dać. Do licha, mogli dostać wszystko. Odcięłam ją nożem. – Upijcie się na moją cześć i wyświadczcie mi pewną przysługę: zapomnijcie, że kiedykolwiek mnie widzieliście. Brodacz zamrugał. – Nie musisz... – zaczął niepewnie. – Hura! – Jeden z jego towarzyszy wziął ode mnie sakiewkę i zważył ją w dłoni z uznaniem. Szliśmy wolno obok siebie, aż minęliśmy patrolującego ulicę strażnika. Mrok ukrył krew na naszych ubraniach, ale byłam zdenerwowana jak źrebak na ujeżdżalni. Nie oglądając się, pozostawiłam górników na rogu następnej ulicy i ruszyłam do naszej karczmy najszybciej, jak mogłam. Przemknęłam przez podwórze przy stajni i chwyciłam opończę, którą jakiś głupiec zostawił na siodle. Okręciwszy się nią, by ukryć plamy krwi, poszłam do tylnych schodów. Drzwi do saloniku były zamknięte, co mnie wzburzyło, i gniewnie szarpnęłam klamkę. – Otwórzcie! – syknęłam. Klucz szczęknął w zamku i runęłam do przodu, kiedy Darni, otwierając drzwi, dosłownie wyrwał mi je z ręki. Przecisnęłam się obok niego. – Mamy potworny problem na karku... – zaczęłam bez tchu. – Wiesz, gdzie on jest? – Darni chwycił mnie za ramię, wpijając mi palce w ciało. – Kto gdzie jest? – Odepchnęłam jego rękę. – Posłuchaj, to ważne. – Nie, to ty posłuchaj. – Darni z trudem hamował wściekłość i zdałam sobie sprawę, że nie chcę zobaczyć, jak wybuchnie. – Wiesz, gdzie jest Geris? – Geris? – Popatrzyłam na niego głupio. – Miał być tutaj i grać w runy z tym jak-mu-tam bratankiem. – Zniknął. – Rozejrzawszy się, zobaczyłam Shiva klęczącego przy kufrach, które wieźliśmy z odległości tylu kilometrów, teraz otwartych i pustych. – Zniknął? – Powtórzenie tego słowa niewiele pomogło, gdyż nie mogłam zrozumieć, o co im chodzi. – Według karczmarza wyszedł tuż przed moim powrotem. – Twarz Darniego stężała jak kamień. – Zabrał ze sobą owoc pracy kilkunastu miesięcy i odszedł z grupą jasnowłosych mężczyzn. Wpatrywałam się w niego z otwartymi ustami. Zamknęłam je, obróciłam się na pięcie i pobiegłam. Wypadłam z karczmy, zatrzaskując za sobą drzwi, ignorując ryk oburzonego Darniego i zaskoczone spojrzenia gości. Pędząc ciemnymi ulicami, zdałam sobie sprawę, że modlę się szczerze po raz pierwszy w moim dorosłym życiu. – Halcarion, spraw, żeby tam był, proszę, niech tam będzie. – Czy Księżycowa Panna wysłucha mnie teraz, gdy już wykorzystałam tak wiele szczęścia tej nocy? – Czy mogę pani pomóc? – strażnik w wypolerowanej zbroi wyszedł z jakichś drzwi, by zastąpić mi drogę. Zauważyłam błysk jego napierśnika dostatecznie szybko, by cofnąć rękę od rękojeści sztyletu; nerwy miałam napięte jak cięciwa łuku i z trudem nad sobą panowałam. – Słucham? Nie, dziękuję. Spóźniłam się na pewne spotkanie, to wszystko – wykrztusiłam, ale on tylko zasalutował i cofnął się w mrok. Zmusiłam się, żeby iść wolniej; nadal miałam na sobie zakrwawioną odzież i wcale nie chciałam się z tego tłumaczyć. Jak dotąd nikt nie podniósł larum, więc chyba jeszcze nie odkryto śmierci Yeniyi, ale to nie potrwa długo; jej służba wkrótce wróci do domu. Na końskim targu nadal panował ruch. Zagrody były pełne i pasterze z Dalasoru i Gidesty obozowali przy ogniskach, pijąc, śpiewając i nie zważając na tych, którzy może chcieli zasnąć. Karczma Pod Orłem była oświetlona i roiła się od klientów. Przepchnęłam się przez tłum, choć przeszkadzała mi opończa, którą musiałam przytrzymywać. Omiotłam spojrzeniem ciżbę w szynku, szukając ciemnej, kędzierzawej głowy i długich kończyn. W końcu dostrzegłam mężczyznę, którego szukałam. Grał w Białego Kruka z jakimś handlarzem koni, zaś ich wyrównana gra przyciągnęła wielu ciekawskich, którzy otoczyli ich kręgiem. Podniósł wzrok, kiedy podeszłam, a światło lamp nieciło złociste błyski w jego brązowych oczach. Teraz, kiedy go znalazłam, stałam bez ruchu, nie wiedząc, co powiedzieć. – Czy to babcia? Miała następny atak? W porządku, idę. – Wstał i natychmiast wyprowadził mnie z karczmy, objąwszy ramieniem, o pół głowy wyższy od tłumu mężczyzn, który rozstąpił się przed nami. – O co chodzi? – Zatrzymaliśmy się na dziedzińcu poza zagrodami z końmi, gdzie nikt nie mógł nas podsłuchać. – Szukasz jasnowłosych mężczyzn. Trafiłeś już na jakiś ślad? – zapytałam. – Jeszcze nie – odparł powoli. – Czemu pytasz? – Ktoś, z kim podróżuję, zniknął i myślę, że to oni go porwali. – Cholera! – Na moment stracił panowanie nad sobą i ujrzałam w jego oczach dziką wściekłość. Podświadomie oparł rękę na rękojeści miecza. – Kim ty właściwie jesteś? Czym się zajmujesz? – Podróżuję z pewnym czarownikiem i agentem arcymaga. Gromadzą oni starotormalinskie rzeczy dla Planira, który chce je w jakiś sposób wykorzystać. Był z nami vanamski uczony, Geris. Wyszliśmy dziś wieczorem, a kiedy wróciliśmy, już go nie zastaliśmy, najwyraźniej opuścił karczmę z grupą jasnowłosych mężczyzn. – Nie mógł odejść sam? Dlaczego sądzisz, że owi blondyni to ci sami, których szukam? – Przyglądał mi się uważnie, z obojętną miną. Z kimś takim lepiej nie grać w runy, kiedy się pije. – Podczas podróży do Inglisu napadła na nas gromada mężczyzn o włosach koloru pszenicy, a kiedy dziś wieczorem wyszłam, by wykonać pewną pracę, zaatakowali mnie ich towarzysze. To nie przypadek. Ty ich szukasz i tylko coś ważnego zaprowadziło cię tak daleko na północ. – Co to była za praca? Zawahałam się, nie chciałam mówić za wiele. Ogarnięta dziwną niechęcią nie chciałam się przyznać, że jestem złodziejką współpracującą z czarownikami. – Możemy sobie pomóc w tej sprawie? – nie ustępowałam. – Nie mogę powiedzieć nic więcej, póki nie dasz mi słowa. – Oczywiście. – Skinął głową i złożył wiążącą przysięgę na Dastennina. Był to interesujący wybór. Kiedy opowiedziałam mu w ogólnych zarysach całą tę historię, przerwało nam pięć uderzeń zegara wybijającego północ. Mój rozmówca zaklął i rozejrzał się wokoło. Zobaczyłam handlarzy koni zalewających wodą ogniska i karczmarzy eskortujących ostatnich klientów do drzwi. Przybyłam w ostatniej chwili. – Dzisiejszej nocy niewiele zdziałamy. – Przesunął ręką po włosach. – Zobaczymy się o świcie? Skinęłam głową i odwróciłam się, by odejść. Nie miałam nic więcej do powiedzenia i czułam, że szybko tracę energię, pobudzoną wydarzeniami tej nocy. Potknęłam się na suchym końskim łajnie i na pewno bym upadła, gdyby nowy znajomy nie chwycił mnie za ramię. – Z tobą wszystko w porządku? – Potarł koniuszki palców, wąchając je, by potwierdzić, że to krew. – To nie moja krew – powiedziałam zmęczonym głosem. – Po prostu to była okropna noc i jestem wykończona. – Możesz przespać się w moim łóżku, jeśli chcesz – zaproponował. Pokręciłam głową. – Wszystko będzie dobrze. Darni zacznie rozwalać to miasto, jeśli i ja zniknę. – Ten czarownik? – Nie, agent arcymaga. A tak między nami, uważaj na niego, niełatwo akceptuje pomysły innych ludzi. – Chcesz, żebym cię odprowadził? – Nie, dziękuję. Będę ostrożna. Skinął głową i odwrócił się, żeby wrócić do karczmy Pod Orłem. Spojrzał przez ramię. – A jeśli już o to chodzi, to jak się nazywasz? Gapiłam się na niego przez chwilę, zanim zdałam sobie sprawę, że nawet się sobie nie przedstawiliśmy. – Livak, nazywam się Livak. – Ja jestem Ryshad. – Mrugnął do mnie i uśmiechnął się, dodając mi otuchy. – Zobaczymy się rano. Szybkimi krokami przeszedł koński targ i zginął mi z oczu w cieniu. Powoli ruszyłam w stronę naszej karczmy. Minęła już północ i strażnicy będą się bardziej interesowali tym, kto jest na ulicy i czym się zajmuje. Nasunęłam kaptur na głowę i trzymałam się mroku. Może powinnam była się zgodzić, żeby Ryshad mnie odprowadził. Para na pewno nie zwróciłaby na siebie uwagi. Uświadomiłam sobie, że nie nalegał, i zadałam sobie pytanie, kiedy po raz ostatni spotkałam mężczyznę, który uwierzył mi na słowo, gdy mu powiedziałam, że dam sobie radę. To była przyjemna odmiana. Niecierpliwość miotała Darnim, kiedy wróciłam. – Nigdy więcej nie wybiegaj tak nagle! – warknął wściekle. – Gdzie, do cholery, tak pognałaś?! – Znam kogoś, kto będzie mógł nam pomóc – odparłam krótko. – Będzie tu rano. Przepchnęłam się obok niego i skierowałam do stołu, przy którym siedział Shiv z głową zwieszoną nad czarą wina. – Shiv! – Zupełnie o nim zapomniałam; mieliśmy się ponownie spotkać przed więzieniem. – Co...? Przerwał mi zmęczonym ruchem ręki. – Otworzyłem zamki w kilku celach i w głównych drzwiach. Nie przypuszczam, żeby przy całym zamieszaniu, jakie tam zapanuje, ktoś zauważył twoją nieobecność. – Dziękuję. – Zanotowałam sobie w pamięci, że i tak powinnam zachować ostrożność, chociaż jeszcze jedna pijaczka nie powinna zwracać szczególnej uwagi, prawda? – Mam to gdzieś! Komu wszystko wypaplałaś?! – Darni złapał mnie za ramię. Jeszcze chwila, a ja także stracę cierpliwość i wybuchnę. Strąciłam jego rękę. – Wypchaj się, Darni. Tej nocy o mało mnie nie zabito, rozumiesz? Jak ci się zdaje, skąd mam na sobie tyle krwi? Nawet mnie nie zapytałeś, co się ze mną działo, kiedy wykonywałam dla ciebie całą tę brudną robotę! – Raczej nie miałem po temu okazji, czyż nie tak? Chciałem cię zapytać o Gerisa, ale wypadłaś stąd jak kopnięty kot! Nigdy więcej tego nie rób, słyszysz?! – Nie rozkazuj mi, Darni, nie jestem jednym z twoich głupawych szpicli. Nie słyszałeś, co powiedziałam? O mało mnie nie zabito tej nocy; w moich runach oznacza to, że jesteśmy kwita. Nie pracuję już ani dla ciebie, ani dla twojego cholernego arcymaga! – Zamknijcie się oboje! To w niczym nie pomaga Gerisowi! Shiv wszedł między nas i zauważyłam, jak bardzo jest zmęczony. Stłumiłam w sobie gniew i przestraszyłam się nie na żarty, a w dodatku byłam kompletnie wykończona. Pociągnęłam spory łyk wina z jego kielicha, ale to wcale mi nie pomogło. – Próbowałeś jasnowidzenia? Nie możesz go znaleźć? – Nie mogę znaleźć nawet śladu. Próbowałem wszystkiego, co mi przyszło do głowy. – W jego głosie zabrzmiały wyraźnie strach i frustracja, których nie mógł opanować. – Prześpijmy się trochę, a kiedy się rozwidni, zobaczymy, co da się zrobić. Skinęłam głową i odeszłam, całkowicie ignorując Darniego. Kiedy znalazłam się w moim pokoju, rozebrałam się, rzucając zakrwawioną odzież na kupę. Pospiesznie położyłam się do łoża, owinęłam kocami i niemal natychmiast zasnęłam. Bardzo martwiłam się o Gerisa, przejmowałam się losem Yeniyi, jasnowłosymi mężczyznami i wszystkim innym. Ale po prostu miałam wszystkiego dosyć. Byłam zbyt zmęczona, nawet by się rozpłakać. Rozdział 6 Z księgi NEMITH LEKKOMYŚLNY – SIÓDMY I OSTATNI ROK JEGO PANOWANIA Roczniki Imperium Tormalińskiego pióra Sieura D’Iseliona To właśnie w tym roku Nemith, ostatni z tej dynastii, zapragnął zaspokoić swoją najbardziej szaleńczą ambicję i podbić Gidestę. Rok ten zaczął się źle, podwójny nów księżyców w czasie Zimowego Przesilenia już sam w sobie jest złym znakiem, przy tym Nemith wzgardził zwyczajowymi obrzędami mającymi zaskarbić łaski Poldriona w takim czasie i upokorzył Auspeksa, który przybył, by wywróżyć, co przyniesie nadchodzący rok. Od tej pory stosunki cesarza ze stanem kapłańskim gwałtownie się pogorszyły. To właśnie podczas świąt Cesarskiego Zimowego Przesilenia zaczęły krążyć pogłoski, że w Wiosenną Równonoc cesarz zostanie oficjalnie obwołany władcą Imperium Tormalińskiego i że otrzyma przydomek Lekkomyślny. Opóźnienie w uznaniu go przez wielkie rody już poważnie irytowało Nemitha i jego korespondencja z generałem Pallerasem pozwala przypuszczać, że rozważał nawet użycie siły zbrojnej przeciw swym jawnym wrogom. Chociaż trudno uwierzyć w coś takiego, wyjaśniłoby to jego bezprecedensową decyzję o zatrzymaniu kohort pod bronią od ubiegłego roku przez okres zbiorów, jesień i zimę. Nie trzeba chyba dodawać, że takie rozkazy były bardzo niepopularne wśród żołnierzy i doprowadziły do zamieszek w obozach, a także do skąpych zbiorów i niedostatku w wiejskich rejonach imperium z powodu nieobecności większej części siły roboczej. To z kolei spowodowało wzrost cen zboża w miastach i rosnące niezadowolenie wśród biedoty miejskiej. Książęta z wielkich pałaców kilkakrotnie protestowali przeciwko takiemu postępowaniu cesarza, aż w końcu Nemith otwarcie okazał pogardę Sieurowi Den Rannionowi, używając jego listów jako serwetek podczas jednej z rozpustnych zabaw. Od tej pory książęta z Wielkiego Zgromadzenia odrzucali wszelkie zaproszenia z cesarskiego pałacu, lecz Nemith po prostu uznał to za oznakę ich cichej zgody na jego politykę. Do czasu Wiosennej Równonocy w obozach wojskowych zapanował głód i żołnierze zagrozili buntem. Nemith rozpaczliwie poszukiwał okazji do jakiejś kampanii wojennej, która jednocześnie dałaby żołnierzom możliwość zdobycia łupów i oddaliła ich od bardziej zamożnych prowincji Imperium. Uważając Caladhrię i Dalasor za spacyfikowane, posłał swoje kohorty na północ, przez Dalas do Gidesty. W listach do małżonki kilkakrotnie powtarzał opowieści o dalekich, złotodajnych rzekach i klifach poprzecinanych żyłami srebra, co oczywiście stanowiło zachętę do podboju. Jak wykazują cesarskie rachunki z tego roku, był prawie bankrutem i wszyscy książęta z wielkich pałaców od pół roku odmawiali mu kredytów. Na zwołanym na dzień Wiosennej Równonocy Wielkim Zgromadzeniu rzeczywiście nadano mu przydomek Lekkomyślny, co było dla niego tym większą obelgą, że, oczywiście, nie mógł się w żaden sposób zemścić. Gidestańska kampania zaczęła się źle, gdyż Ludzie Gór wyszli ze swoich zimowych siedzib w ukrytych dolinach Smoczego Grzbietu i stanęli do walki. Ich dzikość przeraziła wieśniaków powołanych do wojska i wykorzystywanych dotychczas do wykonywania łatwych zadań w Lescarze i Caladhrii. W dodatku okazało się, że wrogów było znacznie więcej, niż oczekiwano. Zrażając do siebie książąt, wielmożów i kapłanów, Nemith pozbawił swoje armie doświadczonych dowódców, oficerów wywiadu i środków szybkiej komunikacji oraz zaopatrzenia. W miarę jak rosły straty, największym problemem stały się dezercje. Nemith nakazał zaostrzenie kar i przestrzeganie żelaznej dyscypliny, ale oczywiście to tylko pogorszyło sytuację. Książęta odmówili dostarczenia nowych kohort spośród swoich dzierżawców i otwarcie użyczali schronienia uciekinierom z ziem cesarza. Wydaje się dyskusyjne, czy w tym momencie Nemith mógł uratować koronę, wycofując się przez Dalas. To możliwe, ale wydarzenia w Ensaiminie i Caladhrii wkrótce uczyniły to pytanie czysto teoretycznym. Inglis jedenasty dzień pojesieni, ranek Było już jasno, kiedy obudziłam się następnego ranka i przez chwilę leżałam, rozkoszując się miękkim łożem, spokojem i ciszą. Potem uświadomiłam sobie, że brak mi ciepła ciała Gerisa pod miękkimi, wełnianymi kocami, i przypomniałam sobie wstrząsające wydarzenia minionego dnia. – Livak? – Cichy głos Shiva w uchylonych drzwiach powstrzymał moje łzy. – Wejdź, nie śpię. – Potarłam twarz rękami, żeby się rozbudzić. Wszedł z parującym dzbankiem i postawił go na umywalce. Zwiesiłam nogi z łoża, sięgając po ostatnią czystą koszulę. Nie z powodu skromności, ale dlatego, że teraz, w środku pojesieni, ranki były naprawdę chłodne. No bo przecież nie musiałam się obawiać, że Shiv zacznie się do mnie zalecać, prawda? Shiv otworzył okiennice. Patrząc na niego, zmarszczyłam brwi. – Wyglądasz na zdruzgotanego. Powiedziałeś, że powinniśmy się przespać – a ty sam co robiłeś? – Postanowiłem spróbować jeszcze kilku sposobów – przyznał z zakłopotaniem. – Nie możesz sobie pozwolić na całkowitą utratę sił – odrzekłam surowo. – Na Drianon, mówię jak moja matka, Shiv. Nie zmuszaj mnie już do czegoś takiego! Zdołał się lekko uśmiechnąć. – Jakiś mężczyzna pyta o ciebie. Nazywa się Ryshad. Powiedział, że wiesz, o co chodzi. Usłyszawszy to, zerwałam się z łóżka i szybko ubrałam. – Gdzie on jest? – W saloniku. Darni załatwia dla nas śniadanie. Zrobiło mi się żal biednych kucharek. Kiedy weszłam do saloniku, Darni w skupieniu jadł chleb z mięsem, całkowicie ignorując Ryshada, który siedział z kuflem cienkiego piwa i zdawał się nie przejmować falami wrogości napływającymi z drugiej strony stołu. – Dziękuję, że przyszedłeś, Ryshadzie. – Zerknęłam na stojące na stole jedzenie: mięso, chleb, jakieś resztki z minionej nocy. Nie było owsianki. Popatrzyłam na Darniego i postanowiłam, że się bez niej obejdę. Wzięłam miskę z czymś w rodzaju puddingu owocowego i kielich wina, które porządnie rozcieńczyłam wodą. – A jaki ty masz w tym wszystkim interes? – Darni podniósł oczy znad talerza i spojrzał wyzywająco na Ryshada. – Szukam żółtowłosych mężczyzn, którzy zaatakowali bratanka mojego pana – odparł lekkim tonem Ryshad. – Livak i ja spotkaliśmy się kilka dni temu i wymieniliśmy nieco informacji. Powiedziała mi, że podobno porwali jednego z waszych przyjaciół. – Więc pochodzisz z Tormalinu? – Shiva wyraźnie to interesowało, mnie również. – Ze Zyoutesseli. Jestem wasalem Messire D’Olbriota. Sięgnął za pazuchę i wyjął amulet z brązu ozdobiony jakimś herbem. – Co to dokładnie znaczy? – zapytał Shiv. – Mój miecz należy do niego – powiedział po prostu Ryshad. – Wykonuję jego rozkazy. Nie znałam tego imienia, ale tytuł i styl oznaczały stary ród i jeśli ten D’Olbriot jest uznawany za patrona, musi odgrywać bardzo ważną rolę w zawiłej tormalińskiej polityce. – Znasz go? – Shiv spojrzał pytająco na Darniego. – Słyszałem o nim – a noszenie oznaki wasala bez pozwolenia karane jest szubienicą. – Wojowniczy wyraz twarzy Darniego nieco złagodniał i agent arcymaga zmierzył wzrokiem Ryshada. – Ród Messire’a D’Olbriota jest o trzy pokolenia starszy od cesarskiego i magnat ten nie waha się mu o tym przypominać. – Co mu zrobili tamci? – Sięgnęłam po wodę, by dolać jej do wina. – Napadli na jednego z jego bratanków, kiedy wracał do domu z uczty. Pobili go i zostawili, uznawszy za zmarłego; oślepł na jedno oko i stracił władzę w rękach. Jego umysł również doznał urazu. Teraz niewiele różni się od dziecka. – W beznamiętnym dotąd głosie Ryshada zabrzmiał gniew, gdy podświadomie zsunął opończę z rękojeści miecza. – Dlaczego to zrobili? – O ile wiemy, to był rabunek. Ten młodzieniec nosił jakieś odziedziczone po przodkach pierścienie, które jako jedyne zabrali. Shiv i Darni spojrzeli po sobie, a choć Ryshad to zauważył, mówił dalej: – Mój patron chce się zemścić za okaleczenie krewnego i odzyskać skradzione przedmioty. Jeżeli schwytam ich w miejscu, gdzie działa godny zaufania wymiar sprawiedliwości, mam ich wydać. Jeśli nie, rozkazał mi ich zabić. Nic mnie to nie obchodziło, a zresztą kto chciałby stanąć na drodze wasalowi tormalińskiego księcia? – Sam zamierzasz się z nimi rozprawić? – Darni próbował, ale nie zdołał ukryć ironicznej nuty w głosie. – Współpracuję z kimś, a ponieważ umiemy dobrze walczyć, radzimy sobie w razie potrzeby – odrzekł z dużą pewnością siebie Ryshad. – Na ogół wynajmujemy pomoc na miejscu, jeśli jest to konieczne. – Z jakiego okresu pochodzą te pierścienie? – spytał Shiv. – Nemitha Żeglarza. – Ryshad spojrzał na mnie wyczekująco. – Wygląda na to, że nie tylko wy gromadzicie antyki. Shiv uciszył Darniego gestem. – Rozumiem, że Livak powiedziała ci, iż pracujemy dla Planira? Ryshad skinął głową. Zapanowało niezręczne milczenie, gdyż każdy zastanawiał się, co dalej powiedzieć. Przerwałam je, uderzając miską w stół. – W porządku, teraz, kiedy ustaliliśmy, że wszyscy pracujemy dla naprawdę wybitnych osób, możemy odłożyć na później udawanie, jakie to na nas wywarło wrażenie. Co wiesz o tamtych ludziach, Ryshadzie? Skrzywił się i przesunął ręką po nie ogolonym podbródku. – Niewiele. Są obcy, chcę powiedzieć, naprawdę obcy; to nie znaczy, że nie pochodzą z żadnego z krajów wchodzących niegdyś w skład Dawnego Imperium. – Czy to mogą być Soluranie? – spytał z powątpiewaniem Darni. Ryshad pokręcił głową. – Nieźle znam Solurę; ci mężczyźni nie są podobni do żadnego ludu z naszej strony świata, o którym słyszałem. O ile wiem, nie mówią po solurańsku, w żadnym z dawnych języków tormalińskich prowincji ani nawet po tormalińsku. To było dziwne. Wszyscy znają tormaliński tak samo jak swój ojczysty język, prawda? Jest to konieczne, jeśli chcą handlować lub nauczyć się czegokolwiek. – Więc jak porozumiewają się z miejscową ludnością? – Shiv sprawiał wrażenie bardziej zaniepokojonego, niż wskazywało na to pytanie, które zadał. – Nie zawracają sobie tym głowy. Idę ich tropem wzdłuż wybrzeża i nie znalazłem nikogo, kto by miał z nimi bezpośrednio do czynienia, w każdym razie nikt żywy. Pojawiają się gdzieś, wykonują jakieś zadanie i opuszczają to miejsce tej samej nocy. – Co oni robią? – Zdawało mi się, że już znam odpowiedź. – Głównie zabierają tormalińskie antyki – potwierdził Ryshad. – Nie starają się ukryć tego, co robią. Napadają kogoś, biją go do nieprzytomności lub nawet torturują, a potem zabierają jakieś starożytne klejnoty albo miecz, odziedziczone po przodkach srebra i tym podobne. To bez sensu, gdyż to, co zabierają, nie wymaga tak wielkiej przemocy, jakiej używają. Kiedy ich ścigamy, znikają jak dym na wietrze. – Co jeszcze robili? – Wrogość Darniego malała, w miarę jak rosło jego profesjonalne zainteresowanie. Ryshad nachylił się ku przodowi. – Może wy coś więcej z tego zrozumiecie. Atakowali świątynie i zabijali kapłanów. Wyglądał na nieco zawiedzionego, kiedy nasze obojętne miny zdradziły, że nic o tym nie wiemy. – Jeżeli przybywają i znikają jak gaz błotny, w jaki sposób ich tu wyprzedziłeś? – spytał Darni, całkowicie pochłonięty tematem. – Poruszali się prawie w linii prostej wzdłuż wybrzeża i atakowali wyłącznie w wielkich miastach. Z Bremilayne mogli się udać tylko do Inglisu. Myśleliśmy, że choć raz ich wyprzedziliśmy. Czekaliśmy tutaj półtora miesiąca, a oni znów pojawili się znikąd i porwali waszego naukowca. – To nie wszystko. Powinieneś dowiedzieć się o Yeniyi; nasza skóra nie będzie warta funta kłaków, jeśli przyjdą po nas strażnicy. Odstawiłam wino i opowiedziałam o wczorajszym przerażającym wieczorze. Zadrżałam na samo to wspomnienie i śniadanie zaciążyło mi w żołądku. – Był to przypadek czy może wiedzieli, że zamierzacie okraść Yeniyę? – myślał głośno Ryshad. Darni zbladł, jakby chwyciły go mdłości. – Mogli to wycisnąć z Gerisa. – Nie, nie żyła już przedtem, nim zostawiliśmy go tutaj, jestem tego pewna. – Nie chciałam myśleć o Gerisie w rękach ludzi zdolnych zrobić to, co zobaczyłam. – Opowiedz mi więcej o tych zanikach orientacji – rozkazał Shiv, podnosząc oczy znad notatek. Znów o tym opowiedziałam. – To były czary? – spytałam na końcu. – Nic o tym nie wiem – Shiv sprawiał wrażenie urażonego. Nakapał wosku na zwinięty pergamin i zapieczętował go swoim sygnetem. – Wrócę za chwilę. Darni spojrzał na mnie, kiedy Shiv opuścił salonik. – Tak naprawdę nie jesteś przyzwyczajona do walki, prawda? Przypomnij sobie fort Niesamowitych Ludzi. Byłaś potem w kiepskim stanie. Czy jesteś pewna, że to nie strach przemawia przez ciebie? – powiedział ostrożnie, obojętnym tonem. Potrząsnęłam przecząco głową. – Przywykłam do skradania się w ciemnych miejscach, Darni. Nie boję się własnego cienia i pamiętaj, że mam wzrok Leśnego Ludu. Pewnie, że się przestraszyłam, ale w takiej sytuacji mój umysł pracuje jeszcze lepiej. Zapadło milczenie, wszyscy opuściliśmy głowy, a ja pomyślałam poważnie o opuszczeniu tego towarzystwa i powrocie do Ensaiminu. Nie zdążyłam na jarmark w Col, ale mogłam przyłączyć się do Halice, jeśli jest w stanie podróżować, i razem z nią udać się do Relshazu, gdzie Charoleia spędza zimę. Westchnęłam. Nie, nie mogłam ich opuścić, nie wiedząc, co się stało z Gerisem. Przynajmniej tyle byłam mu winna. Pohamowałam bezsensowną złość na zaginionego uczonego za to, że dał się tak podejść. Tak to jest, gdy pracuje się z amatorami. Shiv wrócił. – Zamierzam skontaktować się z Planirem – powiedział nagle. – Musi się dowiedzieć, co się dzieje, a oprócz tego potrzebuję dalszych instrukcji. – Nie ma takiej potrzeby – zaoponował Darni. – Możemy uwolnić Gerisa jeszcze tej nocy. Ci mężczyźni z pewnością zostawili jakieś ślady. – Ścigam ich już od przedwiośnia i nigdy nie znalazłem żadnego – powiedział spokojnie Ryshad. – Geris nie jest głupi, równie dobrze może sam się uwolnić – nie ustępował Darni. – Jeżeli jest do tego zdolny. Karczmarz powiedział, że wydawało się, iż poszedł z tamtymi jasnowłosymi mężczyznami dobrowolnie. Wiesz może, czy z kimś rozmawiał? – zapytałam. – Nie, ale co to ma z tym wspólnego? – Och, zastanów się, Darni – próbowałam zachować przyjazny ton. – Kiedy Geris ostatnio gdzieś poszedł lub coś zrobił, nie gadając bez przerwy? Nie poszedłby dobrowolnie, a to oznacza, że znów chodzi tu o magię. – Potrzebujemy instrukcji i Wielka Rada musi się dowiedzieć, co się dzieje – nalegał Shiv. – Sami możemy sobie z tym poradzić. – Darni poczerwieniał. – Myślę, że Livak ma rację co do Gerisa. Magia ma w tym swój udział, a to oznacza, że ja podejmę decyzję – warknął Shiv z niezwykłą u niego twardą nutą w głosie. Zatrzasnął za sobą drzwi. Co do mnie, nie zamierzałam zostać i czekać, aż Darni zechce na kimś innym wyładować złość, więc również wstałam. – Potrzebuję trochę pieniędzy, Darni. – Na co? – Nagła zmiana tematu wprawiła go w zakłopotanie. – Połowa moich ubrań jest poplamiona krwią, a nie chcę dać praczce tak smakowitego kąska, który mogłaby rzucić straży. Jeszcze kilka takich bójek i będę nosić suknię balową i pantofelki. Darni sięgnął do sakiewki i rzucił na stół garść monet, mamrocząc coś o kobietach i pierwszeństwie. Zebrałam pieniądze i uśmiechnęłam się do Ryshada. – Chodźmy więc na zakupy – zaproponował. Na ulicach Inglisu, którymi szliśmy, poranny handel kwitł w najlepsze. Miałam na sobie skromną bluzkę i spódnicę, a w swoim nie rzucającym się w oczy samodziałowym stroju Ryshad mógł uchodzić za miejscowego prawie wszędzie. – Informacje – powiedziałam cichym głosem. – Kto w tym mieście dysponuje informacjami? – Najpierw sprawdźmy na afiszach. – Ryshad najwyraźniej podążał tym samym tropem co ja. Najnowsze afisze, wystawione na tablicy frontu domu będącego siedzibą gildii drukarzy, przyciągnęły spory tłum. Kiedy przedarliśmy się do przodu, zrozumiałam dlaczego. Zamordowanie Yeniyi będzie jeszcze przez jakiś czas najważniejszą nowiną. Nie było w tym nic dziwnego, wziąwszy pod uwagę, że jednym z jej najgorliwszych zalotników był pewien wpływowy wytwórca papieru. Jak wynikało z afiszy, Yeniya została zgwałcona i uduszona. Czy oznaczało to, że piszący dysponował niepełnymi informacjami, czy też strażnicy utrzymywali pewne szczegóły w tajemnicy, żeby łatwiej zidentyfikować zabójcę? Ryshad postukał we fragment znajdujący się w dole afisza. Strażnicy prosili o informacje każdego, kto wynajął pokoje grupie mężczyzn, możliwe, że braci, o żółtych włosach i brodach. Mnie znacznie bardziej zaniepokoił opis czterech mężczyzn widzianych w rejonie zbrodni, sądząc po strojach – górników lub traperów, z których jeden był rudy, niski i szczupły. Żywiłam nadzieję, że moi ówcześni wybawcy będą mieli dość rozumu, by trzymać język za zębami. Jeśli szczęście mi sprzyja, to wciąż piją za moje pieniądze i będą zbyt pijani, żeby z kimkolwiek rozmawiać. Wyglądało jednak na to, że lepiej zrobię, trzymając się przez jakiś czas niewieścich strojów. Skierowaliśmy się do straganu z materiałami, gdzie Ryshad kupił mi szal. – Więc kto pisze te wiadomości i skąd zdobywa informacje? – zapytałam głośno, wsuwając włosy pod szal, zadowolona, gdyż był nie tylko ciepły, lecz także osłaniał twarz. – Czy chcemy, aby dowiedział się, że jesteśmy czymś zainteresowani? – Ale czy może wiedzieć więcej, niż napisał? To gildie rządzą tym miastem i strażnikami. – Ryshad pozornie leniwie rozejrzał się po placu, podczas gdy ja przypinałam szal. – Muszą mieć jakieś źródła. – Miejmy więc oczy i uszy otwarte. – Wygładziłam spódnicę i rozpoczęliśmy długie zakupy. Byłam niemal szczęśliwa, do czasu aż minęliśmy budkę z gorącymi herbatkami ziołowymi. Nie chciałam myśleć o tym, co może się dziać z Gerisem. Zmusiłam się do skupienia uwagi na naszej maskaradzie. – Co o tym myślisz? – Wyciągnęłam piątą z kolei bluzkę i Ryshad zerknął na nią. – Jest śliczna, kochanie. Jeśli ci się podoba, kup ją. – Jego oczy spoglądały z rozpaczą charakterystyczną dla mężczyzny, którego wbrew jego woli zaciągnięto na zakupy damskich fatałaszków. – Nie jestem pewna. A co powiesz o tej z haftem? – Co? – Ryshad, który przed chwilą zdawał się patrzeć w dal, spojrzał na mnie. – Nie zwracasz uwagi, prawda? – powiedziałam gderliwie. Taktowny kupiec na nowo zwinął kilka bluzek i z trudem zachowałam powagę, gdy Ryshad mrugnął do mnie porozumiewawczo. – Chce mi się pić. – Ryshad podniósł rękę w chwili, gdy zamierzałam porządnie go zbesztać. – Kup obie i weź też tę jedwabną w kolorze bursztynu. Zafunduję ci. Kupiec wyglądał na zachwyconego i nic dziwnego, biorąc pod uwagę, jaką cenę miał jedwab tak daleko na północy. Zresztą było mi do twarzy w tym kolorze. Ryshad zapłacił i ruszyliśmy dalej z jeszcze jednym pakunkiem. – No więc? – zapytałam. – Będziesz potrzebowała spodni i myślę, że powinienem je kupić. – Co mam robić w tym czasie? – Usiądź, wypij kielich wina i obserwuj tego muzykanta. Ryshad zaprowadził mnie do dość przyjemnej gospody, gdzie usiadłam na zewnątrz, ostentacyjnie ciesząc się bladym światłem słonecznym i cienkim winem. Układając pakunki, uważnie przyglądałam się lutniście. Opierał się o pomnik wystawiony nie wiadomo komu i grał wesołe lescaryjskie melodie taneczne. Przechodnie rzucali mu miedziaki, ale zobaczyłam, że podeszło też do niego dwóch żebraków. Zatrzymali się, by porozmawiać, i dał każdemu trochę pieniędzy. Czy była to tylko przyjazna współpraca ludzi mieszkających na ulicy? Tam, skąd pochodzę, jest to tak normalne jak zęby u kury. Jakiś strażnik podszedł do lutnisty i kazał mu odejść. Muzykant wstał, żeby zaprotestować. Patrzyłam, jak stali naprzeciwko siebie i sprzeczali się zawzięcie. O dziwo, dotąd nie widziałam, żeby strażnicy zawracali sobie głowę innymi ludźmi ulicy. Ten lutnista nikomu nie przeszkadzał i grał na tyle dobrze, by od razu dostać pracę w jakiejś gospodzie. Strażnik przyparł go do posągu. Nie zauważyłam, żeby mu coś podawał, ale założyłabym się o najlepszy miecz Darniego, że jakieś zawiniątko lub niewielki przedmiot przeszło z ręki do ręki. Muzykant ruszył na drugą stronę placu i rozejrzałam się wokoło, szukając wzrokiem Ryshada. Nie chciałam zgubić nawet najdrobniejszego tropu. Odetchnęłam z ulgą, gdy Ryshad znów się pojawił. Wstałam i zaczęłam iść, zanim dotarł do mnie. – Masz rację, on rzeczywiście pracuje dla straży. Pójdziemy za nim? – Powiodłam dokoła wzrokiem, by sprawdzić, czy nadal widzę lutnistę. – Nie teraz. Na pewno znów go spotkamy, a nie chcę, aby strażnicy zauważyli, że się nim interesujemy. – Ryshad poprowadził mnie w przeciwnym kierunku. – Wszyscy wyszli na ulice i przeganiają hałastrę. Większość dostaje kopniaka, ale niektórym uchodzi to niemal na sucho i szybko się oddalają. – W takim razie pozwolimy, by nasz przyjaciel o zręcznych palcach zgromadził tyle informacji, ile zdoła, zanim zadamy mu kilka pytań. Zaproponujemy mu potem złoto za obietnicę trzymania gęby na kłódkę lub sztylet między żebra w ciemnym zaułku, jeśli wskaże nas strażnikom, czy tak? – Tak właśnie myślę – uśmiechnął się Ryshad. – Zostawmy go teraz i chodźmy odszukać Aitena, mojego partnera. Powinienem mu powiedzieć, co się dzieje. Po powrocie do naszej karczmy zajrzeliśmy do saloniku. Shiv był pogrążony w rozmowie z wyraźnie zdenerwowanym młodzieńcem w przesadnie ozdobnej szacie. – Kto jeszcze mógłby próbować odkryć magiczny trop? – pytał z irytacją Shiv. – Nikt – upierał się nieszczęsny młodzian. – Pytałem każdego, kogo mogłem, i nikt czegoś takiego nie robi. Nie wiem nawet, jak można by rozpocząć coś podobnego. Przypuszczam, że można by... – Nieważne. – Shiv podniósł na nas oczy. – Macie jakieś wieści? – Przykro mi. – Pokręciłam głową. – Wrócimy później. Gdzie jest Darni? – W mieście. – Wyraz twarzy Shiva mówił bardzo wiele. Wskazałam ręką na jego rozmówcę. – Jakieś ślady? – Wydaje się, że strażnicy przepytują czarowników. Są przekonani, że mordercy posłużyli się czarami, żeby w jakiś sposób dostać się do domu Yeniyi. – Shiv westchnął. – Starałem się nie zwracać na siebie uwagi, rozpytujące się o to. Ktoś mógłby zechcieć ratować swój tyłek, nasyłając na mnie strażników. – Zobaczymy się później. – Zamknęłam drzwi i odwróciłam się do Ryshada. – Więc dokąd idziemy? – Do cyrku. – Zmierzył mnie wzrokiem. – Możesz wyglądać mniej porządnie? Rozpuściłam włosy i owinęłam nisko szalem ramiona, rozpinając górę bluzki. – Teraz lepiej? Uśmiechnął się od ucha do ucha. – Świetnie. Odnalezienie kumpla wśród krwiożerczych tłumów w cyrku zabrało mu trochę czasu. Zmęczyły mnie już podszczypywania w tyłek, gdy Ryshad pomachał ręką do kogoś wśród tłumu i wskazał na wyjście. Zapach krwi i zwierzęta ryczące z bólu przypomniały mi Yeniyę, a poza tym nigdy nie widziałam nic godnego uwagi w dręczeniu zwierząt. – Ryshad! Miło cię widzieć! – Livak, to jest Aiten. Aiten był średniego wzrostu, średniej budowy ciała i miał niczym nie wyróżniające się brązowe oczy i włosy. Jednym słowem, był typem człowieka, na którego w tłumie nie spojrzy się po raz drugi. Patrzył na mnie niepewnie, więc zatrzepotałam powiekami i spojrzałam na niego spod rzęs, udając kobietę lekkich obyczajów najlepiej, jak umiałam. Ryshad roześmiał się. – Nie daj się oszukać, Ait. Ona współpracuje z kilkoma agentami arcymaga, a kiedy jej się to znudzi, D’Olbriot zrobiłby duży błąd, nie oferując jej jakiegoś zajęcia. – Jakie masz nowiny? – Aiten cały zamienił się w słuch, kiedy podeszliśmy do balustrady najbliższej areny. Ryshad niezwykle zwięźle wyjaśnił mu, co się stało, podczas gdy ja patrzyłam na właścicieli sokołów ćwiczących swoje ptaki. Aiten miał nieszczęśliwą minę. – O niczym takim tu nie słyszałem. Wprawdzie strażnicy wcześniej przeszli się tędy i zabrali kilku bardziej wyróżniających się opryszków, ale wyglądało to raczej na rutynowe wymiatanie śmieci niż na poszukiwanie kogoś konkretnego. – Więc ci dranie pojawili się, wzięli tę nieszczęsną na tortury, uciekli do swojej nory i znów zatarli za sobą ślady? – Twarz Ryshada stężała jak kamień. – Zaczyna mnie to już męczyć. – Zobaczę, czego zdołam się dowiedzieć. – Aiten rozejrzał się wokoło. – Spróbuję przy sokołach, kiedy rozpoczną się zawody. Będę potrzebował trochę pieniędzy na zakłady. Ryshad podał mu pękatą sakiewkę. Dlaczego ja nigdy nie nawiązałam współpracy z bogatym sponsorem? Ponieważ zbyt często oznacza to konieczność wykonywania rozkazów kogoś takiego jak Darni, uświadomiłam sobie. – Masz dobre oko do ptaków, prawda? – Skądże! – odparł wesoło Aiten. – Ale to zdumiewające, ile mogą powiedzieć ci ludzie, którzy właśnie dostali od ciebie pieniądze. – Czekamy na ciebie o zachodzie słońca. – Ryshad wziął mnie pod ramię i dzięki pieniądzom Darniego poszliśmy spacerkiem na obiad do bardzo kosztownej jadłodajni. Spędziliśmy resztę tego popołudnia, przechadzając się po mieście, kupując coraz to nowe fatałaszki, oglądając widoki i przypatrując się, jak strażnicy podsuwają kuszące przynęty i zastawiają pułapki na każdego, kto mógłby im coś powiedzieć. Ktokolwiek rządził tym miastem, dokładnie wiedział, co robi. Komnata Planira zwanego Czarnym w Hadrumalu jedenastego dnia pojesieni, południe Kalion zgarnął zamaszystym ruchem swoje pergaminy w zgrabny stosik. – Widzisz więc, arcymagu, że jeśli będziemy mieli tylu uczniów na wiosnę, skutki finansowe są oczywiste. – Wyprostował się na krześle z miną człowieka gotowego bronić swoich poglądów. – Dziękuję, że przyszedłeś z tym do mnie. – Planir uśmiechnął się uprzejmie do Władcy Ognia, odchylając się do tyłu na krześle. – Tak, sądzę, że powinniśmy sprawdzić rachunki wszystkich pałaców i zobaczyć, czy nie jest to powszechny problem. Podejrzewam, że tak będzie, a wtedy będziemy mogli uzgodnić wspólne stanowisko w tej sprawie. Arcymag zamknął rejestry i księgi leżące na lśniącym blacie i wstał, by z powrotem odstawić je na półkę poniżej wysokiego, zwieńczonego ostrym hakiem okna. – Możemy to omówić na następnej sesji Rady. A teraz, ponieważ jesteś zadowolony z rotacji uczniów, myślę, że nie powinienem zatrzymywać cię dłużej, gdyż mam sporo pracy. – Planir spojrzał wyczekująco na Kaliona, lecz otyły czarownik nie ruszył się z miejsca. – Jest jeszcze jedna sprawa, o której muszę powiedzieć, arcymagu – stwierdził Kalion surowo, a nawet z lekką dezaprobatą. – Tak? – Planir znów usiadł, unosząc pytająco wąskie brwi. – Niepokoi mnie poufałość, z jaką pozwalasz się traktować. – Kalion pochylił się do przodu, a jego liczne podbródki zakołysały się, gdy potrząsnął głową dla podkreślenia wagi swoich słów. – Chodzi mi o sposób, w jaki zwracają się do ciebie Otrick i Usara. To po prostu nie wypada! Planir sięgnął po stojącą na stole karafkę i nalał sobie szklankę wody, obracając ją leniwie w blasku słońca, gdy snop światła przedarł się nagle przez jesienne chmury i zalał złotem kamienne wieże Hadrumalu. – Otrick jest jednym z najstarszych magów w Hadrumalu, jak również starszym Władcą Chmur, Kalionie – odrzekł łagodnie. – Należał do Rady już wtedy, kiedy ty i ja byliśmy uczniami, jeśli pamiętasz, i uważam, że nie byłoby właściwe, abym nalegał na to, by okazywał dla mojego stanowiska szacunek. A co do Usary, to był moim pierwszym uczniem. Uważam go jednocześnie za przyjaciela i za kolegę. Uprzejme, rozsądne słowa Planira najwyraźniej stępiły ostrze krytyki Kaliona, który jednak nie ustępował. – Nie chodzi mi tylko o Otricka i Usarę. Dowiedziałem się, że widziano cię na tańcach Równonocy w Pałacu Wellery i że pląsałeś z każdą uczennicą, która nie miała partnera. Takie swobodne zachowanie z twojej strony i tolerowanie podobnej postawy wobec ciebie niegodne jest powagi urzędu, jaki piastujesz. – Prawdę mówiąc, Władco Ognia, ostatnio bardziej mnie obchodzi efektywność mojego urzędu niż jego powaga – powiedział ostrzejszym tonem Planir, wbijając w Kaliona surowe spojrzenie. – One są nierozłączne! – zaoponował gorąco Kalion. – Wydaje mi się, że nie. – Planir pociągnął łyczek wody, unosząc drugą, upierścienioną dłoń, by uciszyć Kaliona. – Niedawno na sesji Rady świetnie przedstawiłeś problem przywrócenia czarownikom dawnego znaczenia w sprawach kontynentu. O ile sobie przypominam, powiedziałeś, że magowie powinni być lepiej widoczni i mniej groźni. Zgadzam się z tobą i uważam, że to samo można powiedzieć o stanowisku arcymaga. Jeżeli wydaję się bezpośredni nawet nowo przybyłemu uczniowi, dowiem się więcej w jeden dzień, wędrując po Hadrumalu i gawędząc w herbaciarniach i księgarniach, niż czytając przez tydzień podania i memoranda z pałaców. Potrzebuję tych informacji, jeśli mam dobrze wykonywać obowiązki nałożone na mnie przez Wielką Radę. – Jest jeszcze kwestia szacunku... – zaczął Kalion po chwili wahania. – Uważam, że na szacunek trzeba sobie zasłużyć, Władco Ognia, a nie wymagać go jako należnego sobie – przerwał mu lakonicznie Planir. – Na kontynencie zachodzą wielkie zmiany, sam przecież tak powiedziałeś, i nasi uczniowie wyrośli w tych zmieniających się czasach. Nie możemy oczekiwać, że po wyjściu z łodzi nagle cofną się o trzy pokolenia. To nie jakieś caladhriańskie lenno, gdzie wystarczy, że włożę krótką opończę, by wszyscy skrócili swoje płaszcze. – Różnice rangi mają podstawowe znaczenie dla utrzymania autorytetu. Kalion poruszył się na swoim krześle i podświadomie bawił się pierścieniem, na którym wyryto jego insygnia. – Pamiętaj, Kalionie, że sprawujemy swoje urzędy tylko dzięki zgodzie większości, choć nie zostało to głośno powiedziane. Zresztą, czy widziałeś, żeby ktokolwiek podważył mój autorytet, zarówno spośród członków Rady, jak i ogółu czarowników? Planir uśmiechnął się. Zapytał łagodnym tonem, ale Kalion poczerwieniał, próbując znaleźć odpowiedź, zanim opuścił wzrok. Arcymag zerknął przez okno na dachy pałaców zniżające się ku zatoce i lekko zmarszczył brwi. Później wstał i skrzyżowawszy ramiona na piersi, spojrzał w dół na Kaliona. – Znasz powiedzenie, że słucha się psa, który zaszczeka tylko raz, a bije się tego, który ujada całymi nocami. Nie obawiaj się, Kalionie, ja używam mojego autorytetu i władzy tylko wtedy, kiedy jest to potrzebne. Zresztą wiesz równie dobrze, jak ja, że po prostu unika się i izoluje arcymagów o skłonnościach do despotyzmu. Rozległo się ciche pukanie do drzwi i Kalion z ulgą w oczach odwrócił głowę. – To na pewno Usara, który chce się ze mną naradzić w sprawie swoich badań. – Planir pochylił głowę w lekkim ukłonie. – Musisz nam wybaczyć. – Oczywiście, arcymagu. – Kalion włożył dokumenty do pięknie wykonanej teczki, wstał i nagłym ruchem wygładził przód swojej szkarłatnej tuniki. – Władco Ognia – Usara ukłonił się uprzejmie, gdy Planir otworzył drzwi przed Kalionem. – Wejdź. – Planir znów odwrócił się w stronę stołu, pozwalając Usarze zamknąć drzwi. – Zdołałem zobaczyć się z Shannet... – zaczął żywo Usara, ale Planir potrząsnął głową, marszcząc brwi. – Za chwilę, Sar. Powiedz mi, czy wiesz, kto ostatnio dostarcza nowych plotek Kalionowi z Pałacu Wellery? Usara pokręcił głową. – Nie. Chcesz, żebym się popytał? Planir skinął głową. – Oczywiście dyskretnie. A teraz mów, co Shannet miała do powiedzenia? – Najpierw sama spróbowała jasnowidzenia, by odszukać Gerisa, a potem z pomocą Otricka, który spotęgował jej czary. Nie powiodło się jej tak samo jak nam – westchnął Usara. – Niech to licho! – zaklął z irytacją Planir. – Może zechce spróbować i złączyć się ze mną teraz, kiedy skończyłem z Kalionem i jego nieszczęsną arytmetyką? – Zrzucił z siebie uroczystą szatę i włożył na koszulę wygodny, wełniany kaftan. – Nie, powiedziała, że moglibyśmy wziąć do pomocy połowę Rady i też nic by to nie dało. Uważa, że jest w jakiś sposób osłaniany. – Zdenerwowany Usara przesunął ręką po rzednących włosach. – Ona jest ekspertem w tej dziedzinie. Wie, co mówi. Więc znów mamy do czynienia z magią eteru – powiedział Planir, krzywiąc wargi w ponurym uśmiechu. – Wygląda na to, że tak właśnie jest – zgodził się z nim Usara. – W takim razie, gdzie mamy szukać rozwiązania tego problemu, Sar? – spytał Planir, odwracając się do podręcznej biblioteki i wyjmując księgi różnej wielkości. – Otrick poszedł poszukać w archiwach. – Usara wziął od arcymaga ciężką księgę w zielonej oprawie i położył ją na stole. – Shannet powiedziała, że już kiedyś wyczuła coś takiego jak w przypadku Gerisa. Planir znieruchomiał z otwartą księgą w dłoniach. – Kiedy? – Słyszałeś kiedyś o magu imieniem Azazir? – Usara poszukał w kieszeniach poplamionych atramentem skórzanych bryczesów, wyjął nabazgraną notatkę i przebiegł ją wzrokiem. – Tak – odparł powoli Planir. – Czemu pytasz? – Shannet powiedziała, że ten Azazir twierdził, iż odkrył jakieś wyspy daleko na oceanie, setki kilometrów na wschód. Uczeń Azazira, Viltred, był jej przyjacielem i próbował z pomocą jasnowidzenia dojrzeć te wyspy, aby udowodnić, że jego mistrz mówił prawdę. – Usara podniósł oczy znad notatek. – Jest pewna, że Gerisa ukrywa taka sama osłona jak ta, która niegdyś zakryła przed nią i Viltredem tamte wyspy. – Naprawdę? – Planir miał coś jeszcze powiedzieć, ale drzwi otwarły się nagle i ukazał się w nich Otrick, który oparł się o framugę. Dyszał ciężko i twarz miał niemal równie białą, jak jego koszula. – Myślę, że już najwyższy czas, żebyśmy wprowadzili nowe zwyczaje: magowie powinni mieszkać na parterze zamiast wspinać się po tych wszystkich przeklętych schodach! – Stary czarownik opadł ciężko na najbliższe krzesło i poszukał w kieszeni opończy swoich liści do żucia. – Znalazłeś ten pamiętnik? – Usara podał Otrickowi szklankę wody. Starzec, oniemiały na chwilę, skinął twierdząco głową, a potem wyjął zza pazuchy cienki tomik. – Tutaj. Nie mówcie archiwiście, że to ja go zwędziłem. Planir wziął księgę i zaczął szybko przewracać pożółkłe kartki. Mrużąc oczy, wpatrywał się w niewyraźne pismo. – Teraz w świetle ostatnich doniesień Shiva stało się to interesujące. – Arcymag przerwał wertowanie pamiętnika i spojrzał na Usarę. – Posłuchajcie tego: „Mury zamku patrolowali wartownicy w czarnych szatach i widać było, że nasz gospodarz utrzymywał liczny zastęp zbrojnych. Kiedy spróbowałem opuścić tę fortecę, zagrodzono mi drogę bez słowa wyjaśnienia czy przeprosin”. – Planir przewrócił stronę. – Jest jeszcze coś: „Jadła ledwie starczało dla wszystkich i ciągle czuliśmy się niezręcznie z powodu uporczywych spojrzeń i pomruków dochodzących z niższych stołów. Mogę tylko przyjąć, że powodem takich komentarzy były nasze ciemne włosy i cera, gdyż tamtejsza ludność miała jasne włosy i skórę”. – Powiedziałem Shannet, że podobno to jasnowłosi mężczyźni pojmali Gerisa, i dzięki temu przypomniała sobie o opowieściach Viltreda i Azazira – przytaknął Usara. – Więc skąd przybywają ci cudzoziemcy? – Oczy Otricka odzyskały blask, a twarz przybrała bardziej normalny kolor. – Z jakichś wysp na skraju mapy świata? Wiecie, że potrzebowaliby magii, żeby przepłynąć ocean. – Wygląda na to, że ją znają. Przypomnijcie sobie, co ten tormaliński rycerz powiedział Shivowi – rzekł w zamyśleniu Planir. – Myślę, że powinniśmy dowiedzieć się jak najwięcej o tych wyspach i ich mieszkańcach. Zdaje się, że Shiv i Darni mają największą szansę zdobycia tych informacji, gdyż znajdują się w odpowiednim miejscu. – Co z Gerisem? – Usara podniósł oczy znad księgi, którą wertował. Planir nadal przewracał strony starego pamiętnika. – Po prostu musimy się pogodzić z faktem, że Geris zaginął – odrzekł w końcu. – Magia eteru nie jest już tylko starożytną ciekawostką, nie w przypadku, gdy jakiś nieznany lud używa jej do przepłynięcia oceanu i rzuca czary, których nie umiemy ani wykryć, ani zneutralizować, nie jeżeli wysyła agentów, którzy grabią i zabijają, bez względu na pobudki, jakimi się kierują. Chodzi tu o coś więcej niż o młodego uczonego z Vanamu. Pomyślcie o ostatniej teorii Naldetha i kronikach Imperium, które badał. – Shiv nie zechce porzucić Gerisa – ostrzegł Otrick, chmurząc się, co jeszcze bardziej pogłębiło zmarszczki na jego twarzy. – Na jego miejscu zrobiłbym to samo. Planir wzruszył ramionami. – Kto mówi, że porzucą tego chłopca? Czy na pewno te tajemnicze wyspy to najlepsze miejsce do znalezienia jego śladów? – Chyba tak naprawdę nie wierzysz w to, co mówisz? – spytał z powątpiewaniem Usara. – To, w co ja wierzę, nie ma znaczenia, jeżeli zdołam przekonać Shiva. – Planir zamknął niewielką księgę. – Jeśli Azazir raz znalazł te wyspy, Shiv ma wystarczające umiejętności, by zrobić to ponownie, gdy tylko Azazir powie mu to, co o nich wie. – A jak ma do niego dotrzeć, skoro od ponad pokolenia nikt nie słyszał o Azazirze? – spytał ironicznie Otrick. – Proszę cię, żebyś przestał się ze mną spierać, Władco Chmur. – Lekki uśmieszek rozjaśnił twarz Planira. – Miałem oko na tego starego wariata od czasu, gdy włożyłem pierścień arcymaga; mogę skierować do niego Shiva. – A jeśli Azazir nie zechce współpracować? Znasz przecież jego reputację. – Usara przestał czytać, zaznaczywszy palcem miejsce na pergaminowej stronicy. – Okiełznamy tego konia, jeśli będziemy musieli. – Planir roześmiał się nagle. – W razie potrzeby mam dość autorytetu, by go do tego przekonać. Da to Kalionowi do myślenia. Inglis jedenastego dnia pojesieni, wieczór Do zachodu słońca znałam już główne i boczne ulice Inglisu prawie tak dobrze jak Vanamu. Może mi się to kiedyś przydać, jeśli będę musiała wykonać jakieś zadanie, którego zyski przewyższą ryzyko pracy w Inglisie, ale ani na ślad Gerisa, ani tajemniczej grupy, która go pojmała, nie natrafiliśmy. Kiedy zmęczeni wróciliśmy do naszej karczmy i zaczęliśmy wchodzić po schodach, już z końca korytarza słychać było sprzeczkę Darniego i Shiva. Pospieszyłam do saloniku i z trzaskiem otworzyłam drzwi. – Chcecie, żeby wszyscy was usłyszeli?! Walczące psy robią mniej hałasu od was! Darni i Shiv stali naprzeciw siebie, oddzieleni stołem, piorunując się wzrokiem. Odwrócili się i spojrzeli na mnie ze złością, ale przynajmniej ich uciszyłam. – Co się dzieje? – zapytałam. – Otrzymaliśmy instrukcje od arcymaga. – Shiv pobladł z gniewu. – Nie zgadzam się z nimi – zaczął Darni. Był czerwony na twarzy i ciężko dyszał. – Nie masz się z nimi zgadzać, ale być im posłuszny! – warknął Shiv. Nie mieściło mi się w głowie, że może mówić tak lodowatym tonem. – Więc co mamy robić? – Usiadłam i nalałam wszystkim wina. Darni i Shiv po kilku pełnych napięcia chwilach też zajęli miejsca za stołem, ale żaden nie chciał odpowiedzieć mi pierwszy. – Planir chce, żebyśmy wyruszyli na poszukiwania pewnego starego, zwariowanego czarownika, który i tak prawdopodobnie leży martwy w jakimś rynsztoku – powiedział z oburzeniem Darni. – Shiv? – Planir powiedział mi, że słyszał opowieści o rasie żółtowłosych ludzi. Otóż ten czarownik, Azazir, twierdził, że przepłynął ocean i dotarł do jakiegoś nieznanego lądu dwa pokolenia temu lub coś koło tego. Prawdopodobnie tam właśnie oni mieszkają. – To dość niejasne, Shiv – powiedziałam z powątpiewaniem. – Jest coś więcej. Planir ma tajne cesarskie kroniki z czasów panowania Nemitha Lekkomyślnego. One również wspominają o jakiejś rasie jasnowłosych i, jak zdołał się dowiedzieć Planir, to właśnie ci cudzoziemcy użyli magii, by spowodować upadek Imperium Tormalińskiego. Władają mocami, o których nic nie wiemy. Przebiegł mnie zimny dreszcz, choć w saloniku było ciepło. – Imperium Tormalińskie upadło, ponieważ stało się zbyt wielkie, żeby można było je kontrolować. Wszyscy wiedzą, że to sprawa logistyki, a nie magii. – Darni ponownie wstał i z groźną miną pochylił się w stronę Shiva. – Czego chce od ciebie Planir? – Ryshad zyskał pełne wdzięczności spojrzenie Shiva. – Jeżeli zdołamy odnaleźć Azazira, to być może powie on nam, skąd pochodzą ci ludzie. Jeśli tam dotrzemy, powinniśmy móc się dowiedzieć, kim są i czego chcą. – Za dużo w tym wszystkim jeśli i być może – powiedziałam z powątpiewaniem. – A co z Gerisem? Znaleźliśmy kilka śladów, którymi powinniśmy pójść, prawda, Ryshadzie? Ryshad powoli skinął głową. – To wszystko prawda, ale w innych miejscach trafiłem na lepsze wskazówki i nigdzie mnie nie zaprowadziły. Gdyby ten czarownik mógł nam wskazać te tajemnicze wyspy, powinniśmy udać się prosto do tego, kto tym wszystkim kieruje. – Azazir nie mógłby nawet wskazać swojego własnego nosa, nie wsadzając sobie palca w oko! – Darni prawie krzyczał. – Słyszałeś te same opowieści co ja, Shiv. To zwariowany stary łajdak, który powinien zostać stracony ostatnim razem, kiedy naraził się Wielkiej Radzie. Zresztą od lat nikt nic o nim nie słyszał. Pewnie gnije gdzieś na odludziu i chwała za to bogom. Ryshad i ja wymieniliśmy niepewne spojrzenia. Arcymag i Rada Magów mieliby skazywać czarowników na śmierć? Nigdy o tym nie słyszałam. – A jak mamy go odszukać? – Darni zapytał wyzywająco Shiva. – Planir zidentyfikował pewien obszar, gdzie została zachwiana równowaga między żywiołami. Występuje tam wielka ilość wody i wszystko wskazuje na to, że mogło się to stać tylko za sprawą czarów. To właśnie w rejonie Gidesty, gdzie ostatnio widziano Azazira. Jestem magiem wody, więc jeżeli się zbliżę do tego miejsca, powinienem odnaleźć źródło magii, która to powoduje. Zabrzmiało to mało wiarygodnie, nawet dla kogoś tak mało zorientowanego jak ja. – Nie mamy żadnej gwarancji, że ci się powiedzie, a zresztą możesz po prostu znaleźć jakieś długotrwałe czary i jego kości. Ale w porządku, załóżmy, że jeszcze żyje. Dlaczego miałby z tobą rozmawiać? Zamierzasz mu powiedzieć, że pracujesz dla Planira, tak? „Pomóż mi, proszę, ponieważ pracuję dla arcymaga, który zagroził, że cię pogrzebie, jeśli jeszcze raz zbliżysz się na odległość dziesięciu kilometrów do jakiejś wioski?” – Darni znów wrzeszczał na całe gardło. – A co z Gerisem, Shiv? – zapytałam, gdyż bardzo zmartwił mnie taki obrót sprawy. – Mają nad nami przewagę jednego dnia drogi i jeśli udamy się gdzie indziej, stracimy trop i nie znajdziemy go po powrocie. – Planir sam usiłował za pomocą czarów odnaleźć Gerisa i użył połowy Rady, żeby wzmocnić te czary. Jeżeli oni nie mogą go znaleźć, nikomu się to nie uda. – Na twarzy Shiva malowała się rozpacz. – Więc najlepiej zrobimy, udając się prosto do człowieka, który tym wszystkim kieruje – powiedział spokojnie Ryshad. – Znajdźmy go, a wtedy będziemy mieli największą szansę odnalezienia waszego przyjaciela. – Ktoś cię o coś pytał?! – Darni nie odrywał oczu od Shiva. – Nie możesz tego zrobić, Shiv. Zaczniemy szukać Gerisa tu i teraz! – Muszę być posłuszny arcymagowi i ty także, jeśli pozostała ci choć odrobina rozsądku. – Shiv z widocznym wysiłkiem opanował gniew. – Wyruszam o brzasku. Ryshadzie, arcymag pragnąłby, żebyś się do nas przyłączył. Livak, nie masz wobec nas żadnych zobowiązań, ale jeśli masz ochotę wyruszyć z nami, chciałbym, żebyś to zrobiła. – Potrzebuję jej pomocy do odnalezienia Gerisa! – wrzasnął Darni. Shiv otworzył usta, a potem je zamknął i dostojnym krokiem wyszedł z saloniku, zatrzaskując za sobą drzwi, by wyładować złość. – Nie skończyłem mówić! – Darni z hałasem wypadł za nim i pomyślałam, że drzwi wypadną z futryny, kiedy z całej siły nimi trzasnął. – Według Darniego dyskusja polega na tym, że on mówi to, co myśli, coraz głośniej i głośniej, aż wszyscy inni ulegną – wyjaśniłam Ryshadowi, dolewając wina. – Spotkałem już ten gatunek ludzi. – Ryshad zdawał się tym nie przejmować. – Co zamierzasz zrobić? – A co z tobą? – Aiten i ja udamy się z Shivem, to nie ulega kwestii. To może być nikły ślad, ale najlepszy, jaki wykryliśmy od prawie pół roku. – Nie uważasz, że moglibyśmy trafić na ślad Gerisa? Nie chciałabym pozostawić go w taki sposób. – Jeżeli są tu jakieś informacje, strażnicy na pewno je zdobędą. Nie zapominaj, że pięciu najważniejszych mężczyzn w całym mieście żąda znalezienia mordercy lub morderców Yeniyi. Jeśli można odszukać tę gromadę, strażnicy zrobią to równie szybko, jak my byśmy to zrobili, i sami znajdą Gerisa. – Nie sprawiasz wrażenia przekonanego. – Bo nie jestem – odparł szczerze Ryshad. – Na długo przedtem zaczynałem podejrzewać, że nasi wrogowie używają magii. Widzisz, Livak, przecież dobrze znasz życie – możliwe, że Geris już nie żyje. Jeśli jednak pozostał przy życiu, to tylko dlatego, że chcą wydobyć z niego jakieś informacje, a w takim razie najprawdopodobniej zabiorą go do swojego przywódcy. Zastanów się nad tym. Westchnęłam. Uczucie i lojalność doradzały, abym przyłączyła się do Darniego, który zamierzał dotąd przekopywać to miasto, aż znajdziemy Gerisa, ale rozsądek mówił, że Shiv i Ryshad mają rację. Kiedy przyszło mi dokonać tego trudnego wyboru, zdałam sobie sprawę, że bardziej ufam Shivowi niż Darniemu, bez względu na to, czy jest czarownikiem, czy też nie. – Przypuszczam, że w takim razie powinnam pojechać z wami – powiedziałam smutno. – Cieszę się. – Ryshad wstał i na krótko objął mnie ramieniem. – Zobaczymy się później. Muszę powiadomić Aita, co robimy, i załatwić jeszcze kilka innych spraw. Odprowadziłam go wzrokiem, a potem wyładowałam się, ciskając kielichami w przeciwległą ścianę. Czy tylko Shivowi i Darniemu wolno wpadać w złość? Przez resztę dnia byłam zajęta szukaniem jakichkolwiek śladów Gerisa w pobliżu naszej karczmy. Zupełnie nic nie znalazłam. W końcu położyłam się i spędziłam samotnie noc w zimnym łożu, żałośnie rozpamiętując możliwości wyboru, aż wyczerpana zasnęłam głęboko. Wyjechaliśmy nazajutrz w wilgotny i zimny jesienny poranek. Było zimno i wilgotno. Nigdzie nie widziałam Darniego. A kiedy Shiv i ja, zamieniwszy zaledwie kilka słów, osiodłaliśmy nasze wierzchowce, zdałam sobie sprawę, że konie Gerisa zniknęły. – Gdzie są jego rumaki? – Powiodłam dzikim wzrokiem wokół stajen. – Darni załatwia im tu pobyt. W razie potrzeby wynajmie stajennego, który zabierze je z powrotem do Vanamu – wyjaśnił krótko Shiv. Wyraz jego twarzy zniechęcał do dalszej dyskusji, więc zabrałam się do poprawiania popręgu Gniadosza. O dziwo, poczułam ulgę, że nie muszę robić sceny, nalegając, by ktoś zajął się ukochanymi końmi Gerisa, ale jednocześnie ogarnął mnie gniew na Darniego, że zrobił to zamiast mnie. Karczma Pod Jednorożcem w Inglisie pierwszego dnia pojesieni No, teraz już lepiej. – Casuel ściągnął rękawice i rozejrzał się z zadowoleniem po schludnym salonie. Otworzywszy okno, wciągnął w płuca słone powietrze i uśmiechnął się, wodząc wzrokiem po regularnych rzędach dachów i domów. Właśnie ucichł ostatni dźwięk wielkiego zegara, obwieszczając wszem i wobec, że minęła piąta godzina dnia. – Dobrze jest znów wrócić na wschód. Wiedz, że ten biały kamień przypomina mi mój dom. – Odwrócił się, by się uśmiechnąć do Allin, ale zamiast tego zmarszczył brwi. Dziewczyna stała żałośnie w drzwiach, pociągając nosem i wycierając go w brudną chusteczkę. – Dlaczego tu przybyliśmy? – zapytała płaczliwie. – Chcę jechać do Hadrumalu. Nie spodziewałam się, że będziesz mnie wlókł po całym Lescarze w brudnym dyliżansie. Dlaczego nie mogłeś mnie zabrać do domu mojego wuja? Przejechaliśmy przez wieś sąsiadującą z tą, z której pochodzą, i wszystko tam wyglądało dość spokojnie. Aż do wiosny nie będzie żadnych walk. Już nawet nie wiem, czy w ogóle chcę zostać maginią. – To nie jest kwestia wyboru – odrzekł zgryźliwie Casuel. Ta rozmowa zaczynała go męczyć. – Już niedługo pojedziemy do Hadrumalu. I przy odrobinie szczęścia, pomyślał w duchu, wtedy nareszcie będę mógł się ciebie pozbyć. – Nie mogę tracić czasu najeżdżenie po ciebie do jakiejś pipidówki w Lescarze. A jeśli wezwą mnie dzisiaj? Allin zaczęła płakać. – Idź i trochę odpocznij – zaproponował w akcie rozpaczy Casuel. – Każę służącej, by przyniosła ci smaczną herbatę ziołową na katar. Allin westchnęła głośno i poszła do sąsiedniej sypialni. Casuel odetchnął z ulgą, szybko zapalił świecę i zwrócił się w myślach do Usary. – Jeszcze jesteś w Inglisie? – spytał od razu czarownik o rudoblond włosach, wysyłając magiczną energię, żeby wzmocnić czary umożliwiające kontakt. – Oczywiście. – Casuel był oburzony. – Chociaż tak naprawdę to nie rozumiem, dlaczego musieliśmy przejechać taki kawał drogi... – Wierz mi, Casuelu, gdybym mógł wybierać, na pewno bym ciebie nie wysłał — powiedział zwięźle Usara. Casuel przypuszczał, że było to coś w rodzaju przeprosin. – W porządku, co mam zrobić? Zobaczył, jak Usara przeciera oczy i ziewa. Dlaczego był taki zmęczony? Południe w Inglisie to późny ranek w Hadrumalu, czyż nie tak? Casuel miał nadzieję, że Usara nie zaczął się zadawać z takimi magami jak Otrick. Usara strzelił palcami nad jakąś czarą i pociągnął łyk, gdy jej zawartość zaczęła parować, lekko krzywiąc się przy tym. – W tym mieście zamordowano znaną właścicielkę hurtowni tkanin i futer imieniem Yeniya. Chcę, żebyś skontaktował się z miejscowymi czarownikami i poznał ostatnie nowiny. Ale, na Saedrina, bądź dyskretny w takiej chwili, sytuacja będzie tam bardzo delikatna. Casuel spochmurniał. – Wybacz mi, ale chyba istnieją odpowiednie techniki jasnowidzenia, których mógłbyś użyć... – Nie sądzisz, że już tego próbowaliśmy? – przerwał mu zirytowany Usara. – A teraz potrzebujemy oczu i uszu w Inglisie. Zrobisz wszystko, na co cię stać, i dla odmiany zachowasz się taktownie. – Nie macie specjalnych agentów, którzy zajmują się takimi sprawami? – spytał Casuel. – To poniżej godności czarownika, nie uważasz?! – dodał z niesmakiem. Magiczny blask na krótko zmienił barwę na złotą. – A może przestałbyś się kłócić i po prostu to zrobił, Casuelu? – powiedział zimno Usara. – Myślę, że jesteś mi coś winien po wpadce we Friernie, prawda? Przypuszczam, że wolałbyś, żebym to ja najpierw wyjaśnił wszystko Planirowi? Casuel miał nadzieję, że bursztynowy odcień magicznego światła ukrył gorący rumieniec, który nagle wypłynął na jego twarz. – Przepraszam. Oczywiście czarownicy powinni sobie pomagać. Zrobię to z radością. Czarodziejski obraz zamigotał i Casuel nie usłyszał pierwszych słów odpowiedzi Usary. – I jeszcze jedno – ciągnął Władca Ziemi – szukamy grupy, może dwóch małych grup żółtowłosych mężczyzn niższego wzrostu niż przeciętny, którzy nie pochodzą z żadnej prowincji Dawnego Imperium Tormalińskiego. Teraz tylko wypytaj miejscowych magów, nie zwracaj na siebie uwagi, a przede wszystkim bądź dyskretny. Pamiętaj o tym, Casuelu; na pewno byś nie chciał, żeby ci ludzie wpadli na twój ślad. – No cóż, jeśli to ma być trochę niebezpieczne, chyba powinienem znaleźć jakiegoś tutejszego maga, żeby zaopiekował się Allin, aż będzie można ją zawieźć do Hadrumalu? – Casuel nie zdołał ukryć nadziei, która zabrzmiała w jego głosie. – To byłoby niewłaściwe w tej sytuacji – odparł tajemniczo Usara. – Zresztą to ty ją znalazłeś, więc ty jesteś za nią odpowiedzialny; znasz zasady. A teraz zajmij się tym, co ci zleciłem, i skontaktuj się ze mną jutro; lepiej wtedy, gdy już zjem śniadanie. Usara zerwał magiczną więź tak nagle, że Casuela zabolały ręce. Przez chwilę patrzył z irytacją w puste zwierciadło, a potem poszukał w torbie przyborów do pisania. Przecież nie mógł się włóczyć po mieście z kapeluszem w ręku, rozpytując o czarowników, którym go nie przedstawiono. Przede wszystkim zaś nie mógł pozostawić Allin bez opieki. – Do kogo piszesz? Odwróciwszy się, ujrzał Allin stojącą w drzwiach, rozczochraną i nieszczęśliwą. – Co z moim naparem ziołowym? – spytała z rozdrażnieniem. Casuel zagryzł wargi i pociągnął za dzwonek. – Wydaje się, że tutejsze służące każą na siebie czekać. – Usiadł i zawahał się, trzymając pióro nad kawałkiem pergaminu. – Do kogo piszesz? – Allin wytarła nos w tę samą brudną chusteczkę. – Proszę jednego z tutejszych magów o informacje – Casuel w zamyśleniu oczyścił stalówkę. – Czarownicy mieszkają tu tak samo jak w Hadrumalu? – Allin wyglądała na zakłopotaną i Casuel musiał sobie przypomnieć, że każdy rozsądny mag trzymał się z dala od targanego wojnami Lescaru. Nie chciał jednak, by winiono go za jej ignorancję, gdy zostanie już przyjęta na nauki. – Czarownicy, którzy mogą mieć nadzieję na powiększenie całej swej wiedzy magicznej, po ukończeniu nauki pozostają w Hadrumalu – wyjaśnił wyniośle. – Ci, którzy mają zdolności bardziej przydatne do codziennych, mniej wzniosłych aspektów magii, przeważnie wracają na kontynent i tam znajdują sobie pracę. Ci z nas wyżsi rangą zazwyczaj znają kogoś w większości miast. Zmarszczył brwi. Czy znał kogoś w Inglisie, kto zechciałby mu pomóc? Czasami bardzo by mu się przydała zdolność wkradania się w łaski ludzi, którą Shivalan tak zręcznie wykorzystywał do umocnienia swojej pozycji. W Inglisie mieszka Carral, czyż nie tak? Przybył tutaj, by robić coś związanego z rzeką, a może z kamieniami szlachetnymi? Nie, na pewno nie mogło to być nic ważnego. Casuel napisał szybko kilka linijek, dotknął palcem wałeczka wosku i zapieczętował list sygnetem. – Tak? – Drzwi otworzyły się i służąca wsunęła głowę do pokoju. – Proszę, każ posłańcowi oddać ten list. – Casuel poszukał w kieszeni drobnej monety. – Oczywiście, panie. – Mogę dostać naparu z ziółek? – przemówiła Allin, gdy dziewczyna chciała odejść. – Coś na okropne przeziębienie, jeśli macie coś takiego? Służąca spojrzała na nią z odrobiną współczucia. – Oczywiście, zaraz ci coś przyniosę. Połóż się do łóżka, kochanie, chyba nie chcesz, żeby taki katar rzucił ci się na płuca. Niebawem wróciła z pachnącym kubkiem i inną, starszą kobietą. Napoiły Allin ziołami i dały jej chusteczkę do nosa spryskaną aromatycznymi olejkami, wywołując, zdaniem Casuela, niepotrzebne zamieszanie. Wreszcie zostawiono go w spokoju i mógł rozłożyć swoje księgi na stole w salonie. Zaczął czytać, szukając jakichkolwiek wskazówek, które mogłyby mu wyjaśnić, czym zajmuje się Usara. Co mogło być ważnego w upadku Imperium Tormalińskiego? Uczeni od pokoleń roztrząsali każdy szczegół, czyż nie tak? Od czasu do czasu docierały do niego hałasy z ulicy, tętent kopyt, odgłos kroków na kocich łbach, krzyki i śmiech, ale Casuel ignorował je, pracując wytrwale przez całe popołudnie, metodycznie łącząc fakty i studiując odsyłacze. Drzwi otworzyły się z trzaskiem, a zawiasy niemal zostały wyrwane z framugi, gdy dwaj olbrzymi mężczyźni o rozczochranych włosach i zmierzwionych brodach kopnęli je z całej siły. Wpadli do środka, chwycili Casuela, przyciskając do ściany i dysząc mu prosto w twarz; ich cuchnące oddechy omal go nie udusiły. Gorączkowo szukał słów, z trudem łapiąc powietrze, ale ogarnęła go panika, kiedy podnieśli go nad podłogę, chociaż nadal widział szpetne twarze i patrzące dziko oczy napastników. Ze strachu zapomniał wszystkie czary, jakich kiedykolwiek się nauczył, i słaby blask zgasł w jego palcach. Weszli jeszcze dwaj zbóje, a ich poplamione zakrzepłą krwią skórzane spodnie i śmierdzące, źle wyprawione futrzane kaftany świadczyły, że byli traperami, którzy niedawno zeszli na ląd z jakiegoś statku. Stali, wyglądając absurdalnie, u boku młodego mężczyzny, którego elegancki, aksamitny strój był pognieciony i poplamiony, tak że nikt i nic nie zdołałoby przywrócić tej kosztownej tkaninie dawnego wyglądu. Jego nie ogolona twarz była blada, oczy zaczerwienione i podpuchnięte. Casuel spojrzał na niego z konsternacją tak zdezorientowany, że nie był w stanie wykrztusić żadnego sensownego zdania. – Ty pilnuj drzwi! – Młody mężczyzna zwrócił się do ostatniego wynajętego łotrzyka. – Sprawdź pokój, upewnij się, czy jest sam. Obszedł powoli stół i spojrzał Casuelowi w oczy. Niebieskie oczy napastnika były szeroko otwarte, pełne gniewu z zaczerwienionymi białkami. – Kim ty właściwie jesteś, śmieciu, i jaką korzyść dała ci śmierć Yeniyi? – Nie rozumiem, o co ci chodzi! – jęknął Casuel, gdy trzymający go mężczyźni ponownie uderzyli nim o ścianę. Szamotał się, próbując znów stanąć na podłodze. Rozwścieczony młodzieniec potrząsnął pergaminem. – Nie udawaj niewiniątka! Carral wie, kto tu płaci, i przysłał twój liścik prosto do mnie. Chwycił Casuela za szczękę i odchylił mu głowę do tyłu. – Mów! – wykrztusił ochrypłym głosem i Casuel z przerażeniem zdał sobie sprawę, że miotające tym mężczyzną emocje odebrały mu rozsądek. – Proszę, nie rób mi nic złego! – zapiszczała ze strachem i rozpaczą Allin. Casuel właśnie miał powiedzieć to samo, kiedy jeden z brutali wywlókł ją z sypialni, a jej bose stopy, wystające spod grubej koszuli nocnej, ledwie dotykały podłogi. – Nie ma nikogo innego, Evernie. Tylko ta gołąbeczka. Dostatecznie pulchna, prawda? – Rzucił Allin na krzesło i dziewczyna skuliła się na widok pożądliwego spojrzenia mężczyzny, którego żółtawe zęby były wyraźnie widoczne na tle brudnej, brązowej brody. – Jesteście strażnikami? – wyjąkał Casuel. – Wkrótce zapragniesz, żebyśmy nimi byli! – Mężczyzna imieniem Evern zaśmiał się chrapliwie. – Nie, nazwij nas po prostu zatroskanymi obywatelami. Widzisz, Yeniya była moją przyjaciółką. Głos mu się załamał i przetarł ręką oczy. – Jakiś łajdak ją zamordował i zabiję każdego, kto miał cokolwiek wspólnego z jej śmiercią! – Ja nie mam z tym nic wspólnego! – Casuel próbował pokręcić głową i został uderzony w twarz. – To dlaczego o to pytasz, dupku? Dlaczego tak cię interesuje, jakimi śladami idą strażnicy? Casuel jęknął i zapomniał języka w gębie. Evern skinieniem głowy dał znak traperowi trzymającemu więźnia z lewej i ten natychmiast walnął Casuela pięścią w brzuch. Krzycząc z bólu i zdumienia, że coś takiego w ogóle jest możliwe, czarownik zgiąłby się wpół, gdyby traperzy nie przyciskali go do ściany. Przestąpił z nogi na nogę, rozpaczliwie pragnąc zmniejszyć ból. – Dlaczego zadajesz pytania? Martwisz się, że strażnicy mogą być na twoim tropie, co? Na to wygląda. – Mężczyzna wyjął zza pasa parę cienkich rękawiczek i włożył je z przesadną ostrożnością. Casuel zamrugał oczami, żeby pohamować łzy. – Po prostu staram się dowiedzieć, co się stało. Evern nagle uderzył go mocno pięścią w usta. – Dlaczego?! – wrzasnął z wściekłością. Strużka krwi popłynęła po podbródku Casuela. Skrzywił się, oblizując rozbite usta, i starał się nie jęknąć, gdy Evern stał przed nim, uderzając pięścią w rozwartą dłoń, nie zważając, że rozmazuje krew na kosztownej rękawiczce. W głębokiej ciszy Casuel usłyszał, że ktoś biegnie korytarzem, i spojrzał z rozpaczą na drzwi. – Jesteś Tormalińczykiem, co? – powiedział w zamyśleniu Evern. – Paru Tormalińczyków rozpytywało, kogo się dało, ale zniknęli. Co to za jedni? – Naprawdę nie mam pojęcia! – wykrztusił z rozpaczą Casuel. – Nawet nie wiem, o kim mówisz. – Lepiej, żebyś wiedział, matole! – warknął Evern; grymas zawodu wykrzywił jego twarz. – Chcę wiedzieć, co mieli z tym wspólnego; chyba właśnie dlatego zniknęli? Uderzył Casuela w żebra; mag zaczął jęczeć i wymiotować. Przestraszona Allin wybuchnęła głośnym płaczem, a potem nagle ucichła, kiedy zdała sobie sprawę, że zwróciła tym na siebie uwagę wszystkich obecnych. Evern odwrócił się i spojrzał na nią, a na jego twarzy odmalowała się pogarda. Wbił rękę w rozczochrane loki dziewczyny i odchylił jej głowę do tyłu. – Co wiesz? – Zbliżył do niej swoją twarz i zmarszczył brwi. – Nic – jęknęła, przyciskając ręce do piersi. Evern wyprostował się i spojrzał na nią lekceważąco. – Więc tylko grzejesz mu łoże, tak? Odwrócił się nagle do Casuela, który wzdrygnął się, próbując uchylić się przed ciosem, na ile to było możliwe. Ramiona drętwiały mu poniżej miejsc, w których ściskali je traperzy, a szczęka pulsowała bólem. – Jest trochę za młoda na te rzeczy, co? – zadrwił Evern. – Ale wyglądasz, jakby ci się do tego spieszyło. Może podzielisz się nią z innymi? Zobaczmy, co ona umie! – Zostaw ją w spokoju, ty świnio! – Casuel szamotał się bezsilnie. W głowie miał mętlik. Co Usara mu zrobi, jeśli ta głupia gąska zostanie zgwałcona?! – Ona nie ma z tym nic wspólnego. Evern zbliżył twarz do twarzy więźnia i Casuel wyczuł woń drogich perfum pod ostrym zapachem potu. – Udowodnij mi to! – warknął półgłosem. Casuel zamknął oczy i przeklął w myśli dzień, w którym opuścił Hadrumal. – Wiedz, że jestem czarownikiem – powiedział, starając się odzyskać choć odrobinę godności, ale mu się to nie udało i pisnął te słowa z rozpaczą. – I co z tego? – Evern cofnął się nieco z okrutnym wyrazem twarzy. – Czy to miało wywrzeć na mnie wrażenie? Moje doświadczenie życiowe mówi mi, że czarownicy robią to, za co się im zapłaci. Chcesz zamienić mnie w ropuchę, co? Wyciągnął cienki sztylet i przyłożył lśniący stalowy brzeszczot do szyi Casuela. – Ludzie mówią, że ten, kto zabił Yeniyę, użył magii, by uciec. Czemu nie miałbym cię zabić tylko dlatego, że przypuszczam, iż jesteś w to zamieszany? Nacisnął mocniej i zwrócił sztylet ostrzem do skóry Casuela. Mag zaczął się trząść, gdy poczuł palący ból w szyi. – Przysięgam, że nie miałem z tym nic wspólnego – wychrypiał. – Przykro mi z powodu twojej straty. Evern zamknął oczy w bezmiernej rozpaczy, a w jego oczach pojawiły się łzy. Odwrócił się, robiąc jakiś gest, i traperzy zaczęli systematycznie i brutalnie bić Casuela, wykazując w tym znaczną wprawę. Mag usiłował się skulić, chroniąc brzuch i genitalia, ledwie słysząc zawodzenie Allin, gdyż jego świat skurczył się do koszmarnego bólu przekraczającego wszystko, co mógł sobie wyobrazić. – Sądzę, że on nic nie wie, szefie. Mel, ucisz tę sukę lub zrób jej coś, żeby naprawdę miała powód do płaczu. Casuel usłyszał słowa trapera poprzez dzwonienie w uszach po długim jak wieczność milczeniu. – To nie jest typ, który wytrzyma porządny wycisk – dodał ten sam oprawca. Łzy ulgi dołączyły do błota i krwi na policzkach Casuela. Leżał nieruchomo, w napięciu, nie śmiać się poruszyć, ale ostrożnie otworzył oczy. Z zewnątrz dobiegł jakiś cichy dźwięk i wszyscy obecni zwrócili głowy w tę stronę. Pilnujący wejścia traper coś mruknął, kiedy szczęknęła klamka, ale gdy ruszył się z miejsca pomalowane na biało drzwi uderzyły go w twarz, powalając na podłogę. Zanim zdążył wstać, jakiś potężnie zbudowany mężczyzna z ciemną brodą wszedł i prędko kopnął go między nogi. Później zatoczył krąg obnażonym mieczem i wbił wzrok w Everna. – Przywołaj do siebie te psy albo będę musiał je pozabijać. – Darni! – Casuel spróbował się podnieść, ale musiał pozostać na kolanach, gdyż ostry ból przeszył mu pierś. – Założę się, że nigdy nie przypuszczałeś, iż ucieszysz się na mój widok, Cas – Darni uśmiechnął się złośliwie. Evern cofnął się o krok, trzymając nisko rozłożone ręce. – Kim ty jesteś, do cholery?! – warknął z wściekłością. Darni ukłonił się z lekceważącą miną. – Kimś, kto ci mówi, że popełniasz wielki błąd. Masz szczęście, że Carral okazał dość rozsądku, by powiadomić mnie o tym liście. Ten żałosny wyskrobek nie miał nic wspólnego ze śmiercią Yeniyi. – A ty skąd o tym wiesz? – Evern uniósł sztylet. – Lepiej rzuć tę szpilkę – powiedział lodowatym tonem Darni. – Kopnij go tam. Evern zawahał się przez moment, lecz go usłuchał. Casuel znów zaczął łapać oddech. – Wiem, że nie miał nic wspólnego z jej śmiercią, ponieważ pracuje dla tego samego pana co ja. – Darni omiótł spojrzeniem traperów. – Lepiej usiądźmy i rozsądnie o tym pogadajmy. Wolałbym, żebyście posłuchali, bo tylko ja jeden mam długi miecz w ręku, jeśli już o to chodzi. Evern zacisnął zęby i warknął z wściekłości i frustracji, ale w końcu skinął głową. – W porządku. Traperzy ruszyli na pomoc koledze nadal jęczącemu na podłodze i trzymającemu się za genitalia z twarzą poszarzałą pod warstwą brudu. Stanęli rzędem pod oknem, pozostawiając Everna stojącego między nimi i Darnim. – Dla kogo pracujesz? – Evern skrzyżował ramiona na piersi i wyzywająco spojrzał na Darniego. – Oczywiście dla Rady Magów. – Darni sprawiał wrażenie zaskoczonego, że tamten musiał zapytać. – Planir jest bardzo zaniepokojony możliwością użycia magii w tak straszliwej zbrodni. – On jest agentem arcymaga? – Evern spojrzał na Casuela z widocznym niedowierzaniem. – On nie, ale ja tak. Wstań, Cas. – Darni wyjął zza pazuchy rzemyk i Evern z otwartymi ustami spojrzał na wiszący na nim pierścień z brązu. – Pokaż mi go – zażądał. Darni zdjął rzemyk z szyi i cisnął do Everna. – Skąd mam wiedzieć, czy jest prawdziwy? – spytał Evern, rzucając go po chwili właścicielowi. Darni pokręcił głową, chwytając pierścień w powietrzu. – Myślisz, że ktoś zaryzykuje podróbkę? Wierz mi, nikt nie śmie narazić się Planirowi. Popatrzył na Casuela, który zdołał dowlec się do krzesła, nadal obejmując ramionami bolące żebra. – Nie wiem, co on o tym pomyśli – powiedział w zamyśleniu. – Zrobiłeś mokrą plamę z biednego, starego Casa, co? – Miałem powody! – warknął Evern. – Żaden czarownik nie będzie mi mówił, co mam robić w moim mieście, arcymag czy inny. Miałem powody, by sądzić, że ten śmieć był w to zamieszany, i mam prawo się tego dowiedzieć. Magia pomogła zabić Yeniyę i jeśli jakiś czarownik przyczynił się do jej śmierci, wpędzimy całą tę nędzną zgraję do oceanu. Co zrobi twój szacowny arcymag, jeżeli zamkniemy przed wami nasze miasto, bydlaki? Gildie was nie potrzebują, to my rządzimy tym miastem i tak już pozostanie. Darni znowu po prostu potrząsnął głową. – Nie rzucaj czczych pogróżek. Na dalszą metę to wy stracicie, jeśli wypędzicie czarowników z miasta. Uśmiechnął się do Everna, a Casuel uznał wyraz jego twarzy za najbardziej przerażający ze wszystkiego, co dotąd widział w życiu. – W każdym razie, jeśli Planir dowie się, że jakiś mag był w to zamieszany, ten nędzny łajdak nie zdoła się ukryć na dnie oceanu, w lodowcu w Smoczych Grzbietach lub pod jakąś ognistą aldabreshińska górą. Powolne utopienie go w wiadrze z jego własnym gównem byłoby lepszym losem od tego, jaki zgotuje mu Rada. Czyż nie tak, Cas? Casuela zatkało, gdy usłyszał ten obrzydliwy opis, i w milczeniu skinął tylko głową. Evern podniósł ręce, ale znieruchomiał, gdy Darni zamachnął się mieczem, by mu to uniemożliwić. – Więc kto zabił Yeniyę? Jak mam znaleźć tego parszywego drania? Co twój przeklęty arcymag zrobi, żeby ją pomścić? – To nie twoja sprawa – odrzekł zimno Darni. – Może jednak zechcesz mi pomóc. Ścigam grupę mężczyzn, którzy, jak wiem, są w to zamieszani, i powiedziałbym, że mamy dużą szansę schwytania ich. – Oni ją zabili? – Nie, ale mogą nas zaprowadzić do tych, którzy to zrobili. – Darni przełożył miecz do lewej ręki i wyciągnął prawą do Everna. – Daję ci na to moje słowo. Pomóż mi ich złapać, a nie powiemy nic więcej o błędzie, jaki tu popełniłeś. Zamknij się, Cas – dodał, kiedy mag otworzył posiniaczone usta, by zaprotestować. – Więc jak, będziemy współpracowali w tej sprawie, czy mam pomścić mojego przyjaciela? – Darni wbił gniewne spojrzenie w traperów, którzy niepewnie spojrzeli po sobie. Evern wstał, na jego twarzy nadzieja mieszała się ze smutkiem. Ciszę przerwało głośne plaśnięcie, gdy Allin zemdlała i niezdarnie osunęła się na podłogę. – Na Drianon! – powiedział z irytacją Darni. – Kto to jest, do licha, Cas? Choć byś jej nie wiem ile płacił, to i tak będzie za mało. Napięcie opadło i Evern pochylił głowę, mrugając oczami, by ukryć łzy. – W porządku. Ale lepiej byłoby, żebyś miał rację w tej sprawie – ostrzegł. – Zaufaj mi – odparł ponuro Darni. – Chcę złapać tamtych tak samo jak ty. Casuel podniósł na niego oczy i z przerażeniem uświadomił sobie, że to była absolutna prawda. Pomyślał, że nie zazdrości mordercom losu, jaki ich czeka, kiedy wpadną w ręce Darniego, ale kłucie i ból nasilający się w każdej części jego ciała przerwały ten tok myśli. Droga z Inglisu do Gidesty piętnastego dnia pojesieni Podróż końmi i obozowanie pod gołym niebem niebawem straci swój urok jako sposób spędzania czasu w zimie, pomyślałam z goryczą. Już wolałabym szyć kołdry. Szturchnęłam Gniadosza w żebra, by wypuścił powietrze z płuc, gdyż wstrzymał oddech, kiedy go osiodłałam; nie zaskoczy mnie po raz drugi tego samego dnia. Nie ma żadnej szansy na to, że zapomnę Gerisa, jadąc na koniu, któremu razem nadaliśmy imię, dodałam ponuro w myśli. Na szczęście, zanim humor jeszcze bardziej mi się zepsuł, Ryshad i Aiten podjechali na swoich kosmatych kasztanach, które wyglądały tak, jakby przybyły prosto ze stepów Gidesty. – Więc gdzie jedziemy tego popołudnia? – Ryshad zatoczył koniem, by jechać obok Shiva. – Musimy przebyć tę rzekę i ruszyć drogą na północ. – Shiv kopnął swego wierzchowca mocniej, niż należało, i Ryshad pozwolił mu ruszyć do przodu. Do zachodu słońca przejechaliśmy szmat drogi. Spojrzałam przez ramię do tyłu i zobaczyłam zmierzch zapadający nad lśniącym przestworzem oceanu, zanim ostatecznie przesłoniły go wzgórza. Pozwoliliśmy Shivowi prowadzić, gdyż najwyraźniej chciał być sam. Kiedy Aiten raczył Ryshada kilkoma dość niewybrednymi opowieściami, zdałam sobie sprawę, że przeprowadził zwiad we wszystkich ubogich dzielnicach Inglisu. Już przedtem słyszałam te historyjki, ale tylko w lupanarze. Nie zrozumcie mnie źle; wiele domów publicznych proponuje gry hazardowe jako dodatkowy sposób pozbawiania głupców gotówki i kilka lat temu spędziłam dziewięć interesujących miesięcy, pomagając paru lupanarom przechylić szalę na ich korzyść. Było to pouczające przeżycie, które na pewno wyleczyło mnie z romantycznych wyobrażeń o życiu prostytutki, ale dla mnie niedostatecznie wyzywające, gdyż żaden z klientów nie poświęcał grze całkowitej uwagi. Słuchałam leniwie, jak Aiten zaznajamiał Ryshada z ostatnimi dowcipami krążącymi w cyrku, a Ryshad śmiał się i jęczał w odpowiednich miejscach, ale nadal skupiał uwagę na drodze przed nami i na otaczającym nas lesie. Aiten najwidoczniej nie uważał tego za niezwykłe i dalej opowiadał swoje kawały, jednak nie usłyszałam takiego, którego bym już nie znała. Inglis to miasto, do którego przybywają stare dowcipy, by tam umrzeć. Jechałam za nimi z mulicą niosącą nasze zapasy i doszłam do wniosku, że chyba to zwierzę było najweselsze z nas wszystkich. Shiv zatrzymał się nad rzeką, zanurzył w niej ręce i spojrzał w zamyśleniu na dopływ, do którego dotarliśmy. – Pojedziemy wzdłuż niego – powiedział najłagodniejszym tonem, jaki u niego słyszałam, odkąd porwano Gerisa. Podjechałam do niego i z ulgą zauważyłam, że odzyskuje dobry humor. – Jedziemy wzdłuż rzek? Czy Azazir jest magiem wody? – Nie powiedziałem tego? Tak, jednym z najlepszych. – Shiv uśmiechnął się lekko. – Jak on... – Nie mogłam się zdecydować, jak sformułować pytanie, które nie dawało mi spokoju przez cały dzień. – Więc jak pokłócił się z Wielką Radą? – Shiv przejechał przez błotnisty trakt i ruszyliśmy dalej po nieco suchszej trawie. Pozwoliłam, żeby sam zdecydował, co mi powie. Kiedy w końcu odpowiedział na moje pytanie, mówił powoli i w zamyśleniu. – Musisz zrozumieć, że dla takiego maga jak Azazir jego żywioł jest najważniejszy na świecie. Fascynuje go woda, jej wpływ na otoczenie, to, w jaki sposób staje się częścią wszystkiego, i co on sam może zrobić, by na nią wpływać. Wielu naprawdę potężnych czarowników to właśnie tacy ludzie. – Czy on jest potężny? I niebezpieczny, jeśli już o tym mowa? – spytałam nieco nerwowo. – Jest bardzo potężny, ale nie przypuszczam, żeby stał się dla kogoś niebezpieczny, chyba że przeszkodzisz mu w czymś, co go zainteresowało. Jeśli chodzi o mnie, to wolałabym mieć więcej pewności. – A co Darni miał na myśli, mówiąc, że Azazir powinien zostać stracony? Shiv zmarszczył brwi. – Azazir zawsze był samotnikiem. Opuścił Hadrumal i dokonał wielu dziwnych rzeczy, a między innymi odbył tę rzekomą podróż na drugą stronę oceanu. Nadmorski Pałac pełen jest opowieści o nim i trudno się zorientować, które z nich są prawdziwe. Przez większość czasu wyolbrzymiał, a przez resztę opowiadał niestworzone historie, jeśli wierzyć niektórym członkom Rady. W końcu został wygnany za zalanie wodą połowy Adrulle. – Co takiego?! – wykrzyknął Ryshad. Odwróciłam się w siodle i zobaczyłam, że wraz z Aitenem słuchał z takim samym zainteresowaniem jak ja. Aiten roześmiał się, a Shiv uśmiechnął się do niego. – Wtedy to wcale nie wydawało się śmieszne. Było przedlecie, a on zatopił znaczną część plonów w południowej Caladhrii. Tamtej zimy cena chleba podwoiła się i w niektórych miastach wybuchły zamieszki. – Dlaczego to zrobił? – zapytałam. – Chciał stworzyć bagno, by móc je badać – odparł po prostu Shiv. – Dlatego skierował większość wód Relu na najbliższą równinę. – Jak bardzo obniżył się poziom tej rzeki? – Nic dziwnego, że ten czarownik stanowił takie zagrożenie. Tylko od szerokości i głębokości Relu zależy, czy nie kończące się krwawe utarczki w Lescarze obejmą też spokojną Caladhrię. – Dostatecznie nisko, żeby książę Marlieru wysłał przez nią swoje oddziały – odparł Shiv. – A co z Relshazem? – Ryshad wyglądał na równie osłupiałego, jak ja. – Zgromadzenie Stróżów Prawa powołało do życia milicję, jak tylko stało się jasne, że rzeka wysycha. Oni jako pierwsi zażądali stracenia Azazira. Nie zaskoczyło mnie to. Relshazyjczycy bardzo poważnie podchodzą do swojej niepodległości i bezpieczeństwa ze względu na położenie ich kraju w delcie Relu między Caladhrią i Lescarem. Ponieważ zależy to od tej rzeki, każda propozycja, nie mówiąc o próbie, przerzucenia przez nią stałego mostu grozi karą śmierci. Nic więc dziwnego, że nikt jej nie wysuwa. Oprócz tego jest to wesołe miasto, z mnóstwem okazji dla kogoś takiego jak ja. Nagle ogarnęła mnie taka tęsknota za ciepłym, południowym słońcem i orzeźwiającymi południowymi winami, że nie usłyszałam następnego pytania Ryshada. – Nie. Rada Magów nie przyjmuje rozkazów od żadnej innej władzy – powiedział z poważną miną Shiv. – Zresztą, gdyby Relshazyjczycy nie narobili takiego hałasu, Azazir również mógłby zostać stracony. Ale w takiej sytuacji arcymag nie zamierzał zrobić niczego, co pozwalałoby przypuszczać, że uległ ich presji, dlatego Azazir został zesłany właśnie tutaj. Nadal nie podobała mi się myśl o czarownikach zabijających się nawzajem. – Oni rzeczywiście zamierzali go stracić? Shiv spojrzał na mnie z powagą. – Kłopoty, których wszystkim narobił, kosztowały wiele istnień ludzkich, mnóstwo pieniędzy i dziewięć miesięcy pracy, by usunąć szkody. Z takich właśnie powodów czarownicy bywają bardzo nielubiani. Jesteśmy naprawdę potężni i to może budzić wśród ludzi strach, dlatego czynimy wszystko, żeby tego nie widzieli. Kiedy ktoś taki jak Azazir robi to, co chce, nie dbając o konsekwencje, ludzie się niepokoją. A jeżeli Wielka Rada pozwala, by komuś takiemu uszło to bezkarnie, wkraczamy na drogę prowadzącą do sytuacji, gdzie dzieciom z magicznymi zdolnościami pozwala się umrzeć na byle chorobę i czarownicy wypędzani są z wiosek kamieniami. Rada tak rządzi czarownikami, żeby nikt nie miał pretekstu do takiego postępowania. – Wykład Otricka „Dlaczego czarownicy nie rządzą światem” - mruknęłam. Shiv usłyszał mnie i znów uśmiechnął się szeroko. – Większość z nich i tak nie zawracałaby sobie tym głowy. Odciągałoby to ich uwagę od naprawdę ważnego zadania – badania ich żywiołów. Lecz nieliczni od czasu do czasu podejmowali takie próby i Wielka Rada zajmowała się również nimi. Dotarliśmy do miejsca, gdzie kilka strumieni wpadało do bezimiennej rzeki, i Shiv zsiadł z konia, by znów zanurzyć w niej ręce. Nie mogłam się zdecydować, czy żałuję, że mu przerwano, czy też nie. Niektóre z tych historii naprawdę budziły strach. Dobrze ubity trakt biegł brzegiem rzeki, co było zupełnie naturalne, gdyż wzgórza stawały się coraz bardziej strome, a porastający je las gęstniał z każdym kilometrem. Przebyliśmy znaczną odległość i natknęliśmy się na górniczą osadę oddaloną o kilka dni drogi od Dalas. Była całkiem duża jak na górskie miasteczko i wydawała się niezwykle trwała, ze zbudowaną z kamienia kuźnią i karczmą, która sprawiała wrażenie, że może zaoferować coś więcej niż dziwki i alkohol tak mocny, że aż rozpuszcza zęby. Shiv zaprowadził nas do miejsca, które można by nazwać placem targowym, chociaż nikt tam niczego nie sprzedawał. Mężczyźni i kobiety w podniszczonych roboczych ubraniach zmierzyli nas zaciekawionymi spojrzeniami. Shiv wyprostował się w siodle i rozejrzał wyniośle dookoła. Popatrzyłam na niego i zdałam sobie sprawę, że ten drań stał się nagle niezwykle czysty w przeciwieństwie do nas, pokrytych podróżnym kurzem. Dobre czary, jeśli umie się je rzucać, przyznałam w duchu. – Jestem czarownikiem z Rady arcymaga i potrzebuję informacji. Aiten i Ryshad zrównali się ze mną, zsunęli opończe z prawej strony, odsłaniając ramiona, i niedbale oparli ręce na mieczach. Wszyscy troje spojrzeliśmy po sobie i czekaliśmy, aż zabłoceni tubylcy wybuchną śmiechem, zaczną z nas drwić lub obrzucą nas końskim łajnem w zależności od nastroju. Ale nic takiego się nie stało, co mnie zaskoczyło. Chciałabym zobaczyć jakiegoś czarownika próbującego tej sztuczki w Vanamie. – A jakiego rodzaju? – Kowal odszedł od paleniska i podszedł do nas, wycierając ręce w szmatę. Był bardzo muskularny, jego twarz i ręce pokrywały maleńkie blizny, a głos miał spokojny i pewny. Pomyślałam, że może jednak zdobędziemy jakieś pożyteczne informacje. – Szukam starego maga imieniem Azazir. Kilka lat temu przebywał tu na północy. – Shiv podniósł ręce i na środku placu utkał wirującą sieć z niebieskiego ognia. Lśniące pasma okrążyły iskrzące się wewnątrz powietrze, rzucając przelotne błyski wokół magicznego kręgu. Linie te nagle stały się cieńsze, zabłysły i zgasły, pozostawiając obraz wiszący w powietrzu nad studnią. Ujrzałam chudą postać zmniejszoną mniej więcej do połowy normalnej wielkości w długiej, zielonej opończy narzuconej na suknię barwy mchu. Azazir miał rzadkie, siwe, równo przycięte, sięgające do ramion włosy i był zgarbiony, tak że jego wąska twarz wysuwała się do przodu jak głowa czapli, a wydatny nos jeszcze zwiększał to podobieństwo. Oczy mu lśniły zielenią. W pewnej chwili jego postać z rozłożonymi rękami i migocącymi szatami zatoczyła krąg, jak gdyby chciał popatrzeć na wpatrzonych w niego oszołomionych górników. Zdołałam zamknąć usta, zanim szczęka mi opadła, i zrobiłam wszystko, co mogłam, żeby naśladować spokój i opanowanie Ryshada i Aitena. Omal nie zrzuciłam tej maski, kiedy Ryshad mrugnął do mnie porozumiewawczo, ale mieszkańcy osady nadal byli tak wstrząśnięci, że mogłabym sięgnąć im w głąb gardeł i ukraść wnętrzności, a oni nawet by tego nie zauważyli. – A więc – głos Shiva przeciął milczenie jak bicz – czy ktoś coś o nim wie? Usłyszeliśmy głuchy pomruk, tłum zafalował i wypchnął do przodu starą kobietę, która niechętnie zbliżyła się do nas. – Możesz mi pomóc? – Shiv nachylił się ku niej, pytając miłym, melodyjnym głosem. Ta brudna, stara wiedźma spojrzała na niego z takim przerażeniem jak królik na łasicę, a potem wzięła się w garść i odpowiedziała z czymś więcej niż zwykłą u niej wojowniczością. – Dziesięć lat temu miał zwyczaj przychodzić po mąkę i inne takie rzeczy! – warknęła. Shiv uśmiechnął się do staruszki, łącząc w tym uśmiechu wdzięczność z protekcjonalnością, i co było dla niej znacznie ważniejsze, wsunął jej do ręki kilka monet. Blask złota, którego sami nie musieli wydobywać ze skał, nagle rozwiązał języki wszystkim otaczającym nas mieszkańcom osady. – Mieszkał tam w górze za dębem, gdzie buki schodzą do rzeki. – To było za czasów mojego ojca. Kiedy ostatni raz o nim słyszałem, miał chatę obok jeziorek z pstrągami. – Zawędrował jeszcze dalej, idioto. Mieszkał nad jeziorem, kiedy Emmer złapał tamtą wielką rybę, no wiesz, tę z zielonymi łuskami. – Ostatni raz przyszedł tu w Letnie Przesilenie trzy lata temu. Pamiętam, że było to tuż przed narodzinami Nalli i że mieliśmy wtedy ten rój pszczół pod strzechą. – Wyglądał jednak starzej, stracił większość włosów i podpierał się kijem. – Moi wujowie powiedzieli, że spotkali go za linią śniegu przedostatniej zimy. Zrozumieli, iż musi być czarownikiem, ponieważ ubrany był tylko w tunikę i to taką, jakiej nie daliby psu na posłanie. Każdy normalny człowiek zamarzłby na kość. – Myślę, że prawdopodobnie już nie żyje. Shiv podniósł rozkazująco rękę i paplanina ustała. – Czy ktoś widział go od zeszłej wiosny? Tłum, jak się zdaje, dwukrotnie się powiększył od naszego przybycia. Mieszkańcy osady poruszyli się, przestępując z nogi na nogę, popatrzyli po sobie, ale nikt nic nie powiedział. Shiv ukłonił się z siodła, a potem powiódł wokoło władczym spojrzeniem. – Dziękuję wam w imieniu arcymaga. Czy mogę wam zapłacić jakąś przysługą? Jeżeli przedtem pomyślałam, że zaniemówili, to teraz całkowicie zdębieli. W zapadłej nagle ciszy słychać było tylko szum płynącej rzeki. Właśnie kiedy zamierzałam kopnąć Gniadosza i wynosić się stąd, jakiś głos zapytał piskliwie z tyłu: – Możesz nam powiedzieć, gdzie znajduje się żyła srebra? – Wyrachowanego śmiałka szybko uciszono, ale Shiv uśmiechnął się i widziałam, że pod wyniosłą miną dławi śmiech. – Szukajcie skały w kształcie niedźwiedzia z jarzębiną w górze i w dole. – Shiv rozdał garść tormalińskich marek, a potem ruszył w drogę. Aiten i Ryshad pobudzili swoje konie, by podążyć za nim jak cesarska eskorta. Ja zostałam z mulicą, więc zwróciłam się do najbliżej stojącego wieśniaka i powiedziałam, naśladując pańską minę i sposób mówienia Shiva: – Będziemy wam wdzięczni za chleb, za każdy owoc, który możecie odstąpić, i za mąkę, jeśli ją macie. Kilka osób pobiegło i wróciło z koszami i workami. Jestem pewna, że mulica spojrzała na mnie z wyrzutem, ale zbyt cieszyłam się myślą, że znów będę mogła zjeść świeży chleb, by się tym przejąć. Mulica postanowiła jednak współpracować ze mną i dzięki temu mogłam wyjechać z górniczego miasteczka w wielkim stylu. Jego mieszkańcy musieli uznać przybycie Shiva za największe wydarzenie od czasu ostatniej lawiny błotnej. Aiten czekał na mnie, kiedy dotarłam do zakrętu drogi nad pięknym, głębokim rozlewiskiem rzeki. – Nie chcieliśmy cię zgubić, kwiatuszku. – Uśmiechnął się, gdy zobaczył nowy ładunek na grzbiecie mulicy. – Dobra myśl. Masz coś smacznego na obiad? – Gdzie są Shiv i Ryshad? – Lepiej, żeby nie myślał, iż jedyna kobieta w naszej grupie automatycznie będzie kucharką. Zastanowiłam się, czy powiedzieć mu o tym od razu, czy pozwolić, by sam to odkrył, kosztując przyrządzone przeze mnie posiłki. Nawet Darni się nie spisał lepiej podczas naszej podróży przez Dalasor. – Shiv znów myje ręce. – Aiten pomógł mi przeprowadzić mulicę przez śliski skrawek gruntu i skierowaliśmy się w stronę spienionego nurtu rzeki bielejącej między drzewami. – Spędziłeś tu trochę czasu, prawda? – Zrobiłam to samo, co Aiten, zsiadłam z Gniadosza i poprowadziłam go brzegiem poprzecinanym odsłoniętymi korzeniami drzew. – To prawda, dziewięć miesięcy w obozach kopaczy złota, na zachód od Celiare. Skąd o tym wiesz? Uśmiechnęłam się lekko. – Jeżeli zobaczysz mnie grającą w dwie marki trzy razy w ciągu jednej nocy, wtedy możesz mnie nazywać „kwiatuszkiem”. A tak w ogóle to mam na imię Livak, zrozumiałeś? Aiten zaczekał, aż się z nim zrównam, a ja ucieszyłam się, widząc, że się nie obraził. – Pochodzę z małego miasteczka w pobliżu Parnilesse. – Podał mi rękę, pomagając przejść przez śliski odcinek gruntu. – Moi rodzice są rolnikami. Nie podobało mi się życie przy pługu, więc wstąpiłem do książęcej milicji. Spędziliśmy trzy miesiące jako sojusznicy Triolle, walcząc z Darximalem, a potem wojowaliśmy z Triolle w przymierzu z Marlierczykami. Wkrótce się domyśliłem, że jego wysokość nigdy nie zjednoczy Lescaru, chyba że jakaś straszna zaraza zabije wszystkich innych władców, więc postanowiłem sam zadbać o swoją przyszłość. Nieźle zarobiłem w górnictwie, ale niełatwo jest tam wytrzymać. Cztery lata temu ruszyłem na południe. Dotarliśmy do brzegu rzeki i zobaczyłam, że Shiv bada wzrokiem pnie buków, a Ryshad szturcha splątane gałęzie zaczepione o powalone drzewo. – Ślady powodzi są jeszcze dalej – mówił Shiv. – Spójrzcie na to. – Ryshad wyciągnął coś z płytkiej wody i wszyscy podeszliśmy, by obejrzeć kawałek belki, z której gonty nadal zwisały przytrzymywane zardzewiałymi gwoździami. – Nie wątpię, że to jest fascynujące, ale czy zechciałbyś wyjaśnić nie wtajemniczonej mieszczce dlaczego? – zapytałam uprzejmie. – Rzeka wylewa tu regularnie i woda sięga bardzo wysoko – powiedział Shiv, jakby to wszystko wyjaśniało. – A nie powinna? – odważyłam się zapytać. – Oczywiście, że nie. – Shiv ugryzł się w język i potrząsnął głową. – Przepraszam. Tak wysoko w górze rzeki nie powinno być powodzi wyrządzających równie wielkie szkody. – Nie obraź się Shiv, ale ja mieszkałem w tych górach – powiedział z wahaniem Aiten. – Kiedy wody z topniejących śniegów spływają do tych rzek, wylewają one jak kipiący kocioł. – Biorę to pod uwagę. – zapewnił go Shiv. – Ale i tak nie jest to naturalne. Spójrzcie, dalej w górze rzeki woda zmyła całe budynki. To część dachu! Ilu ludzi byłoby tak głupich, żeby budować swoje domy poniżej śladów największej powodzi? Osobiście znałam ludzi tak głupich, że chcąc wysuszyć buty, podpalali sobie nogi, ale po popisie w górniczej wiosce musiałam przyznać, iż Shiv zna swój fach. To mi coś przypomniało. – Skąd wiedziałeś o tej żyle srebra, Shiv? – Planir mi o niej powiedział. – Roześmiał się wesoło. – Uważał, że może będziemy musieli zyskać przychylność tutejszych ludzi. Jest magiem ziemi, więc w czasie jasnowidzenia dostrzega takie rzeczy. Sprawiało to wrażenie pożytecznego talentu. Założę się, że temu czarownikowi nigdy nie brakowało pieniędzy. – Dlaczego więc nie może nam po prostu powiedzieć, gdzie jest ten Azazir? – Trudności we wzajemnym powiązaniu żywiołów rosną wraz z odległością. To skomplikowana sprawa. Shiv zazwyczaj nie udzielał takich ogólnikowych odpowiedzi, a w dodatku, wsiadając na konia, nawet na mnie nie spojrzał. Pojechałam za nim w zamyśleniu, kiedy skierowaliśmy się w głąb coraz gęściejszego lasu. Pokaz Shiva był najważniejszym wydarzeniem tego dnia. Zaczęliśmy jak codziennie coraz bardziej oddalać się od porządnej kąpieli i snu w prawdziwym łożu, gdy nagle zaczął padać deszcz. Nie była to ulewa, tylko mżawka, chociaż niebawem przekonałam się, że moknie się tak samo. Popatrzyłam posępnie na krople wody połyskujące na uszach Gniadosza i chyba po raz dziesiąty od opuszczenia Inglisu zapytałam się w duchu, co ja tu właściwie robię. Jechaliśmy coraz bardziej zwężającymi się drogami, aż stało się zbyt ciemno, byśmy mogli podróżować po tak niebezpiecznym terenie, więc rozbiliśmy obóz. W nocy temperatura spadła bardzo gwałtownie i obudziliśmy się zmarznięci, sztywni jak deski i porządnie rozeźleni. Nawet mulica wyglądała na zirytowaną. Wędrowaliśmy wciąż dalej i dalej i nasza sytuacja stawała się coraz gorsza, w miarę jak deszcz z mżawki zamieniał się w ulewę, a powietrze oziębiało. Nie zdążyliśmy nawet zjeść naszych zapasów chleba, gdy pojawiła się na nim pleśń, a połowę owoców straciliśmy podczas upadku mulicy, gdyż przemoknięte rzemienie uprzęży rozciągnęły się i obluzowały. Postanowiliśmy zaryzykować i upiec podpłomyki, chociaż zwilgotniała mąka zamieniła się w nieapetyczną, kleistą masę. Następnego dnia przekonaliśmy się, że popełniliśmy błąd, gdyż po kolei musieliśmy pędzić w krzaki z bolesnymi skurczami żołądka. Cierpieliśmy tak przez dwa dni, kiedy w czasie przeznaczonym na posiłki tylko piliśmy i zbieraliśmy duże, wilgotne liście, ale gdy biegunka przestała nam dokuczać, przebyliśmy szmat drogi. Musiałam przeczytać kilkanaście lescaryjskich romansów i wysłuchałam dwa razy tyle ballad o wyprawach na bezdroża w poszukiwaniu czarodziejskiego amuletu lub zaginionej księżniczki, ale w żadnej nie znalazłam wzmianki, jakie to może być nieprzyjemne. We śnie znów słyszałam dźwięczne uderzenia kopyt Gniadosza o kocie łby. Niestety, śniłam też o Gerisie i chyba tylko to powstrzymało mnie od przerwania podróży i powrotu do ciepła i suchej odzieży. Przez cały czas Shiv jechał niepomny niczego i przysięgłabym, że w jakiś sposób nie mókł tak bardzo jak my wszyscy. Ryshad i Aiten znosili niewygody bez wyraźnego podenerwowania, co tylko dowodzi, jak niewrażliwi mogą być mężczyźni. Wprawdzie pewnego wstrętnego popołudnia w końcu stracili panowanie nad sobą, ale wcale nie poczułam się z tego powodu lepiej. Zaciskając usta z irytacją, Ryshad rutynowo usiłował oczyścić swój miecz z plamek rdzy, a Aiten poszedł w gąszcz, by upolować kilka królików lub wiewiórek na kolację. Shiva nie było, gdyż poszedł znowu pogadać z kałużami lub z czymś innym, a ja przeglądałam bagaże, sprawdzałam, czy Gniadosz i mulica nie poobcierały sobie skóry od uprzęży, i usiłowałam oczyścić im nogi z liści i błota. – Naprawdę uważasz, że warto było dźwigać to wszystko? – spojrzałam z obrzydzeniem na moją zardzewiałą, zwiniętą w rulon kolczugę. Od samego patrzenia na nią bolały mnie ramiona i miałam wrażenie, że cuchnę jak worek starych podków. Ryshad wzruszył ramionami. – Na grzbiecie mulicy nie jest do niczego potrzebna. Noś ją albo wyrzuć. – Jest brudna – powiedziałam zgryźliwie. – Zamarznę w niej, a poza tym waży tyle, co worek kamieni. I w dodatku śmierdzi. Ryshad wyciągnął rękę, w której trzymał drucianą szczotkę. – Jeśli chcesz, możesz ją oczyścić i naoliwić. Przeniosłam spojrzenie z kolczugi na niego i z powrotem, bliska wybuchu gniewu. Nie chciałam praktycznych rad, pragnęłam współczucia, sympatii i kogoś, kto mi powie, że dobrze zrobię, wyrzucając to draństwo. – Ty nie nosisz kolczugi – powiedziałam oskarżycielskim tonem. Ryshad postukał palcem w swój gruby, skórzany kaftan i z zaskoczeniem usłyszałam głuchy odgłos. – Kaftan z żelaznych płytek – wyjaśnił, zdejmując go i pozwalając mi pomacać metalowe dyski zaszyte między skórą a płócienną podszewką. – Wygląda na wygodniejszy od kolczugi – powiedziałam z podziwem. – Gdzie mogłabym taki kupić? – Nigdzie po tej stronie Dalas. Mój kupiłem w Zyoutesseli. – Tam, skąd pochodzisz? Opowiedz mi o niej. Czy to prawda, że widać tam jednocześnie ocean i Morze Lescaryjskie? – Zapragnęłam udać się do jakiegoś ciepłego, cywilizowanego kraju, nawet jeśli krył się tylko w czyjejś pamięci. Ryshad usiadł i na chwilę zapomniał o swojej pracy. – No cóż, to możliwe, jeżeli wejdziesz na wieżę, którą Den Rannionowie zbudowali w najwyższym punkcie przełęczy. W rzeczywistości te dwa miejsca zakotwiczania statków są od siebie dość oddalone i sądzę, że bardziej przypominają dwa miasta połączone drogą lądową, z górami w środku. My mieszkamy od strony oceanu, mój ojciec jest kamieniarzem i dzierżawcą u Messire’a D’Olbriota. Do tego patrona należy trzecia część ziemi z tej strony i piąta część zysków z transportu tamtą drogą. Może jednak powinnam dla niego pracować. Ryshad mówił, że ów Messire D’Olbriot jest bardzo bogaty. – Czy wiele statków próbuje opłynąć Przylądek Wiatrów, nie chcąc płacić za transport towarów lądem? – Przypomniałam sobie smukłe dalasoriańskie statki w Inglisie. – Niektórzy robią to latem, ale większość z nich wraca w postaci wraków wraz z jesiennymi przypływami. Ryshad po raz ostatni przetarł swój miecz nasączoną olejem szmatą i zamaszystym ruchem próbował włożyć go do pochwy. Oręż nieoczekiwanie w niej utknął. Tormalińczyk zaklął, gdy zabolało go ramię. – Co się stało? – zapytałam. Ryshad odpiął pas z pochwą i obejrzał je dokładnie. – Na zęby Dasta! – Wyszarpnął pochwę i zajrzał do środka. – Jest wypaczona! Możesz w to uwierzyć? Miałem tę pochwę przez pięć lat, a jedna cholerna wyprawa do Gidesty ją zniszczyła. Usiadł i zaczął zrywać skórę pokrywającą drewno, klnąc pod nosem. Tymczasem Aiten wpadł na polanę, z okrzykiem irytacji odrywając poprzyczepiane do niego gałązki i liście. – Nie mogłem tam niczego znaleźć! – oświadczył. – Nie dostrzegłem tropów mniejszych niż ślady wodnych jeleni i dzikich kóz. – Mogę zjeść kozie mięso. – Wzruszyłam ramionami. – Nie dziś wieczorem. – Aiten rzucił okręcony linką, złamany kawałek drewna do ogniska, które syknęło i zatrzeszczało. – Przecież to twój łuk! – zawołałam. – A jedyny sposób, w jaki mógłbym coś nim upolować, to podkraść się do zwierzaka i zatłuc go na śmierć! – Aiten poszukał w swojej sakwie manierki z jakimś alkoholem. – Jest tak pokrzywiony jak tylna noga tej mulicy. To przez ten cholerny deszcz. Gdzie jest Shiv? Podobno jest magiem wody, czy nie może czegoś zrobić z tą przeklętą pogodą? Usiłował ogrzać ręce przy niewielkim ognisku. Na szczęście łuk trochę podsycił jego płomienie. Pozostawiłam ich obu i poszłam poszukać Shiva. Mag przykucnął nad głębokim jeziorkiem, ale kiedy zerknęłam nad jego ramieniem, ujrzałam tylko jakieś skomplikowane wzory z rubinowego, bursztynowego, szafirowego i szmaragd owego światła. Wstał i potarł się po krzyżu. – Chcesz czegoś ode mnie? – Ait nie może nic znaleźć na kolację. Zastanawiał się, czy nie mógłbyś czegoś zrobić z tą pogodą i powstrzymać deszcz choć na trochę. Shiv skrzywił się. – Przykro mi, magia pogody jest poza moim zasięgiem. Wymaga całego ogniwa mocy i przynajmniej czterech czarowników. – Warto było spytać. – Westchnęłam. – Co robisz? Shiv z powrotem odwrócił się do jeziorka. – Szukam miejscowych zniekształceń żywiołów. Moc wody została tu związana na kilka fascynujących sposobów. – Jak to? Shiv rzucił mi wyraźnie chytre spojrzenie. – To skomplikowane, nie zrozumiałabyś tego. Spojrzałam na niego, mrużąc oczy, gdy nagle zdałam sobie sprawę, że jego słowa mogą potwierdzić moje podejrzenia. – Jesteś pewien? Czy nie miało to przypadkiem czegoś wspólnego ze wszystkimi przedmiotami, które ostatnio się wypaczyły, zardzewiały lub zgniły? – Zgoda, miało – przyznał. – Znaczy to, że jesteśmy na właściwej drodze, nie sądzisz? Jeżeli oczywiście to Azazir stara się nas zniechęcić. – Jeśli o mnie chodzi, to mu się udaje – burknęłam. – Czy masz pojęcie, jak daleko musimy jeszcze jechać? Shiv przeszedł na brzeg rzeki i wskazał w górę, między wzgórza. – Widzisz to podwójne wypiętrzenie nad tym skalnym osuwiskiem? Myślę, że jest gdzieś za nim. Popatrzyłam nie tyle na tamto wzgórze, ile na wiszące nad nim szare, burzowe chmury. Zmarszczyłam brwi, usiłując zrozumieć, co dziwnego było w tym, co widziałam. – Shiv, te chmury nigdzie nie płyną – powiedziałam powoli. – One po prostu krążą wokół tego wzgórza. To nie ma sensu. Przecież wieje tam silny północny wiatr, widać to po drzewach. – Tak? Jego zaskoczona mina nie wprowadziła mnie w błąd. – Powiedziałeś, że jeden czarownik nie mógłby za pomocą magii wywierać wpływu na pogodę – oświadczyłam oskarżycielskim tonem. – Nie, nie może. – Ja naprawdę nie chciałam usłyszeć niepewności w głosie Shiva. – W każdym razie nie powinien. Rozdział 7 Z księgi OPOWIEŚĆ O ZAŁOŻENIU HADRUMALU pióra Ocarna, Mistrza Trzeciego Stopnia z Pałacu Wellery Kiedy włości Hecksen zostały spustoszone, powszechny strach przed urodzonymi magami wzrósł niepomiernie. Chociaż szaleństwo i ambicję magów Mercela i Freita możemy uznać za przerażające, twierdzenia lordów z Peorle i Algeralu, że zostali przez nich zaczarowani, mogą być tylko kłamstwami. Co gorsza, Wybrańcy z Col uczepili się tego żałosnego pretekstu rzekomo dlatego, że odkryli spisek czarowników i kapłanów, którzy zamierzali przejąć władzę. Pogłoski dodały rozgłosu tej kalumni, wywołując powszechną panikę wśród niczego nieświadomych ludzi. Pobito nawet zwykłych skrybów i splądrowano kilka szkół. Rozwiązano oficjalne kolegia kapłańskie i spalono bibliotekę świątynną. Straty w dziedzinie wiedzy spowodowane zniszczeniem w Col jednej z ostatnich świątyń, które przetrwały chaos Ciemnych Wieków, są nie do oszacowania. Dlatego zawsze musimy pamiętać, że nie wolno nam lekceważyć ograniczonych umysłów pospólstwa. Trydek podróżował wtedy po Caladhrii jako nauczyciel. W tym kraju wrogie nastawienie do uczonych nie było tak rozpowszechnione jak gdzie indziej, ale panowała tam zupełna ciemnota. Uważano wtedy, że wystarczy, jeśli wielmoża będzie miał skrybę, i że sam nie powinien uczyć się czytać ani pisać. Dlatego wiele bibliotek zamknięto, aby zbutwiały, służąc jedynie za pokarm dla robactwa. Urodzonych magów coraz częściej traktowano jako dziwaków, jeśli nie wręcz pechowców, i wielu takich nieszczęśników stało się ofiarami swoich własnych mocy, którymi nie umieli się posługiwać. Kilka poważniejszych wypadków, jak spłonięcie lady Shress i jej dziecka w czasie połogu, stało się powszechnie znanymi, przekazywanymi w różnych wersjach legendami. Książę Triolle ogłosił, że będzie karać próbą ognia użycie tego, co nazwał naukami tajemnymi, a inni lescaryjscy wielmoże poszli w jego ślady. Oczywiście takie postępowanie jeszcze bardziej pogorszyło los niewykształconych i przerażonych młodzieńców i dziewcząt i nie trzeba było długo czekać na jego rezultaty. Niebawem każdą naturalną powódź, pożar czy uderzenie pioruna przypisywano urodzonym magom lub maginiom i rozpoczynano gorączkowe poszukiwania, a wtedy – co całkiem zrozumiałe – prawie zawsze znajdowano jakiegoś nieszczęśnika ze śladami takich zdolności. Jeżeli miał szczęście, po prostu go wypędzano; jeśli nie, a działo się to coraz częściej, zabijano ich bez litości. Trydek zgromadził grupę wydziedziczonych urodzonych magów i magiń i kilkakrotnie podejmował próby osiedlenia się w różnych miejscach. Jako młody człowiek słyszałem, że pod koniec życia opowiadał przejmująco o strachu i ciemnocie, z jakimi on sam i grupka jego towarzyszy mieli do czynienia. Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, musimy uznać, że takie postępowanie jak zniszczenie Gerill Market, oślepienie lorda Arbela, a zwłaszcza powstanie parnilesseńskie było niemądre, lecz zrozumiałe. To po tej rewolcie, za radą Videlli, późniejszej Pierwszej Mistrzyni Nadmorskiego Pałacu, Trydek zgodził się w końcu na zawsze opuścić ląd stały. Gidesta dziewiętnastego dnia pojesieni Deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz. Im bardziej zbliżaliśmy się do kręgu chmur, tym deszcz stawał się coraz bardziej rzęsisty. Ta stacjonarna burza wyglądała niebawem tak przekonująco jak kapłańskie kondolencje. Zauważyłam, że Ryshad i Aiten spoglądali po sobie niepewnie i że zerkali z powątpiewaniem w stronę Shiva. Walczyliśmy – i to dosłownie – by iść dalej, gdyż rzeczywiście toczyliśmy prawdziwy bój. Plątanina drzew, jeżyn i bluszczu coraz bardziej gęstniała i z rosnącą złością musieliśmy często przystawać, by uwolnić siebie lub nasze zwierzęta i szukać jakiejś ścieżki. Wreszcie przysłowiowa rzucona przez los runa zakończyła partię, gdy zatrzymaliśmy się, by rozbić obóz, i żadne z nas nie mogło rozpalić ognia. Szperałam w torbach na grzbiecie mulicy z nadzieją, że znajdę jakiś choć w połowie suchy prowiant. Później usiłowałam rozciąć suszone mięso sztywnymi z zimna palcami, lecz nóż ześlizgnął się i zraniłam się boleśnie w palec. Właśnie miałam z gniewu wybuchnąć płaczem, kiedy zdałam sobie sprawę, że niewiele brakuje, by Ryshad i Aiten się pobili, więc wzięłam się w garść. – Źle to robisz. Pozwól, że ja spróbuję. – Bardzo proszę. Ale to krzesiwo jest do niczego. – Czy trzymałeś hubkę za pazuchą, jak ci powiedziałem? – Tak, ale na nic się to nie zdało. Jest tak samo mokra jak ja cały. – Więc czemu jej nie owinąłeś w ceratę? – Dlaczego to mnie winisz? Czemu sam nie zrobisz niczego pożytecznego, zamiast ciągle krytykować? – Spałem z tym draństwem w spodniach ostatniej nocy. Było suche, kiedy ci je dałem. Uznałam, że czas się wtrącić. – Shiv, pomożesz nam rozpalić ten cholerny ogień? – Słucham? – Ogień, Shiv, musimy zjeść i napić się czegoś ciepłego. – Jesteś pewna? To pytanie podziałało na nas jak coś w rodzaju iskry. Ryshad wybuchnął. – Oczywiście, że jest tego pewna! Przemokliśmy do suchej nitki, zmarzliśmy, w każdym razie my troje. Deszcz nie spływa z normalnych ludzi jak woda z kaczego kupra, jeśli tego nie zauważyłeś. Wtrąciłam się, gdy wziął głęboki oddech; wyglądało na to, że może zrobić coś, czego Shiv pożałuje. – Po prostu rozpal ogień, proszę cię, Shiv. Shiv podszedł do ułożonych w stos gałęzi, które już tak nasiąkły wodą, że można by je wyżąć, i zagryzł wargę, wysuwając nad nie ręce. Zapadła długa, pełna napięcia cisza. – Z tym może być problem. – Shiv spojrzał na nas przygnębiony. – To znaczy? – spytał złowieszczo Ryshad. – Chodzi o żywioły. Ogień został niemal całkowicie wyparty z tego obszaru. – Co to znaczy niemal całkowicie? – Ucieszyłam się, że nie ja muszę odpowiedzieć Ryshadowi. Znów zaległo milczenie. – Na tyle, by uniemożliwić rozniecenie ognia za pomocą magii lub w inny sposób. Czekałam na wybuch Ryshada lub Aitena, ale nic się nie stało. – Więc co teraz zrobimy? – Ryshad wyładował gniew, przerzucając kopniakiem żałosny stos gałązek i hubkę na środek porośniętej niskimi krzakami dziury, która wśród tych chaszczy uchodziła za polanę. Aiten podsunął Shivowi pod nos rękę. Była biała i pomarszczona jak mokra szmata. – Widzisz to? Moje palce wyglądają tak, jakbym kąpał się przez trzy dni. Jest mi tak zimno, że już nie wstrząsają mną dreszcze. Jeżeli czegoś nie zrobisz, skostniejemy z zimna, o ile nie umrzemy już we śnie. Żyłem w tych górach, Shiv, i widziałem takie przypadki. – Może powinniśmy zawrócić? – Spojrzenia Aitena i Ryshada powiedziały mi, że myślą to samo, co ja, ale żaden nie chciał zaproponować tego pierwszy. – Nie, chyba nie mówisz tego poważnie. – W głosie Shiva zabrzmiała błagalna nuta, co mnie zaskoczyło. – Nie możemy się poddać. Azazir robi to, by nas zniechęcić. – Jeśli o mnie chodzi, to mu się udało. – Ryshad opanował gniew, ale miał ponurą minę. – Nie mogę rozpalić ognia, ale mogę was trochę wysuszyć i spróbuję osłonić przed deszczem – zaproponował Shiv. Aiten, który usiłował rozwiązać sznurowadła, podniósł oczy. – Rysh? Co o tym sądzisz? Ryshad westchnął. – Potrzebujemy czegoś, co pomoże nam przetrwać tę noc. Zresztą już za późno na powrót do tamtej doliny. Teraz, kiedy wiedzieliśmy, że możemy zrobić coś pożytecznego, wszyscy działaliśmy szybko. Wyciągnęłam i rozwinęłam najsuchsze koce, a Ryshad i Aiten zrobili baldachim z największego kawałka ceraty. Zrzuciliśmy nasze mokre opończe i kaftany i usiedliśmy kręgiem, kolano przy kolanie, żeby jak najlepiej dzielić się ciepłem naszych ciał. Było to niewygodne, ale narzuciliśmy koce na ramiona, nakładając jeden na drugi, i mocno ściągnęliśmy, aż całkowicie nas zakryły. – A teraz odprężcie się i pozwólcie mi działać, w żaden sposób nie przerywając. – Shiv skupił w rękach nici słabego, niebieskiego światła i zamknął oczy. Nawet ja mogłam zauważyć, że z magią dzieje się tu coś dziwnego. Normalnie, gdy używał powietrza, ten magiczny blask był lazurowy, teraz jednak miał barwę turkusów, które Aldabreshińczycy cenią tak wysoko. Nie zamierzałam się wtrącać, wkrótce jednak zrozumiałam, dlaczego nas ostrzegł, kiedy migocące linie mocy zaczęły pełznąć nad nami i wokół nas. Wyparły z naszych ubrań i włosów wodę, która uniosła się kłębami pary, straszliwie łaskocząc. Zacisnęłam mocno powieki, lecz to tylko pogorszyło sprawę, więc znów je podniosłam. Miałam wrażenie, że oblazły mnie roje pcheł lub wszy. Nie był to jednak zwykły atak, ale spotęgowany dziesięciokrotnie. Skóra mi cierpła jak u pijaka, który ma zwidy, i sądząc po odrazie malującej się na twarzy Ryshada, czuł on to samo. Zaczęłam myśleć, że sytuacja wygląda teraz gorzej niż wtedy, gdy byłam cała mokra. Zdałam sobie jednak sprawę, że znów czuję, iż mam palce u nóg. Kiedy tak swędziały mnie i paliły, powiedziałam sobie, że jest to lepsze niż przedtem, choć samą siebie musiałam o tym przekonać. Aiten poruszył się i zaklął pod nosem, ale znieruchomiał pod surowym spojrzeniem Shiva. Ja zagryzłam wargi i skupiłam uwagę na kłębach pary rozwiewającej się w zapadającym zmierzchu. Każde przechodzące obok zwierzę pomyliłoby nas z kupą kompostu. W chwili, kiedy ujrzałam sierp pierwszego z dwóch księżyców wznoszący się nad czubkami drzew, Shiv odetchnął i przestał czarować. – Teraz powinno być lepiej. – Ledwie widziałam go w mroku, usłyszałam jednak niepewność w jego głosie. Pomacałam bluzkę szorstkimi palcami; była sztywna, ale naprawdę sucha. Uświadomiłam też sobie, że zmarszczki zniknęły z czubków moich palców. – Dzięki, Shiv. – Aiten poszperał w sakiewce u pasa. – Czy ktoś chce trochę tassinu? Jeżeli potrzebuję jakiegoś środka pobudzającego, zazwyczaj pozostaję przy alkoholu, ale uznałam, że tym razem wezmę to, co mi zaproponowano. – Dzięki, spróbuję. Aiten odnalazł moją rękę w ciemnościach i wcisnął do niej mały, okrągły orzeszek. – Rozgryź go, a potem włóż miazgę między zęby a policzek – poradził. – Mogę? – Shiv zapalił kulkę magicznego światła i wyciągnął rękę. – Nie wiedziałem, że żujesz tassin. – Zwykle tego nie robię – Aiten urwał, by rozgryźć twardą skorupkę orzecha. – Zabieram zawsze trochę na wypadek trudnych sytuacji i sądzę, że z taką właśnie mamy teraz do czynienia. Rysh, chcesz kilka? Ryshad westchnął i w niesamowitej niebieskiej poświacie ujrzałam, że jego twarz się ściągnęła. – Powinienem wziąć. Ile masz? – Na tyle dużo, żebyś mógł powoli przyjść do siebie. – Na twarzy Aitena malowało się współczucie, gdy podał mu parę orzeszków o ciemnych skorupkach. – Lubiłem żuć tassin – wyjaśnił Ryshad, wprawnie rozłupując orzechy. – Pozbycie się tego nałogu zabrało mi prawie pół roku. Słowa te wywarły na mnie duże wrażenie. – To prawdziwe osiągnięcie. – Nie chciałbym znów przez to przechodzić. – Ryshad skrzywił się. Wszyscy siedzieliśmy i żuliśmy jak skulone obok siebie krowy i niebawem poczułam, że ciepło z ust rozchodzi się do mojego żołądka i nóg. Zdenerwowanie wywołane wielodniową wędrówką w zimnie i wilgoci zamieniło się w lekką irytację i zaczęłam rozumieć, dlaczego ludzie stają się nałogowcami. – Kiedy wrócimy do cywilizacji, kupię największy kawał wołowiny, jaki rzeźnik zechce mi sprzedać. Upiekę go z cebulą i masłem i zjem z całodzienną porcją chleba – mruknęłam z przekonaniem. – Przestań – jęknął Ryshad. Zjedliśmy resztki prowiantu, któremu tassin nadał dziwny smak, i humor nam się poprawił. Wszyscy wiedzieliśmy, że jest to sztuczna zmiana nastroju, ale po jakimś czasie przestaliśmy się tym przejmować. – Jaki był najgorszy posiłek, który spożył każdy z was? Oczywiście oprócz tego. – Aiten uśmiechnął się do mnie szeroko, z poplamionymi tassinem zębami i gorzko pachnącym oddechem. Shiv opowiedział nam wielce przesadzoną historię o jedzeniu uczniów w Hadrumalu; a przynajmniej mam nadzieję, że przesadzał. Jeżeli nie, sama napiszę o tym do Planira i nikt nie zobaczy mnie w miejscu, gdzie można znaleźć mysz w gulaszu. Od okropnych posiłków przeszliśmy do okropnych sytuacji i Aiken tak rozbawił nas opowieściami o życiu lescaryjskiego najemnika, że ryczeliśmy ze śmiechu. Najbardziej spodobała mi się historia o sierżancie, który pewnej nocy przeprowadzał swój oddział przez zasadzkę. – „No, chodźcie, zuchy!” – próbował ponaglić swoich ludzi. – „Zuchy?” – Usłyszał tylko tupot nóg uciekających żołnierzy i zobaczył kołyszącą się latarnię chorążego, uciekającego co sił w nogach prosto w zasadzkę! Śmieszny przypadek śmierci przez głupotę. Ryshad z kolei opisał trudności, jakie nastręcza nauczanie rekrutów z milicji używania tarczy i nie wyrządzania większej szkody sobie niż nieprzyjacielowi. Ja zaś zabiłam im ćwieka, każąc odgadnąć, jaką najtrudniejszą do pokonania przeszkodę napotkałam w moim zawodzie. W przypadku gdybyście się nad tym zastanawiali, to nie były to psy, zamki czy strażnicy, ale te przeklęte dzwoneczki na drucie, które ludzie zawieszają w drzwiach i w oknach. Wygrałam w życiu sporo drinków, zadając tę zagadkę. Świt wstał wcześniej niż się spodziewałam; wstaliśmy, rozprostowując zdrętwiałe nogi i przygotowując się do następnego etapu naszej makabrycznej podróży. Shiv zrobił, co mógł, osuszając naszą odzież i buty, ale dawno nie czułam się tak fatalnie jak wtedy, gdy wkładałam wilgotny, przejmujący chłodem kaftan i opończę. Nie muszę dodawać, że deszcz nadal padał, i nie sądzę, żebym kiedykolwiek widziała u jakiegoś zwierzęcia tak gniewne i pełne wyrzutu spojrzenie jak u naszej mulicy. Kolejny dzień wyrąbywania ścieżki, ślizgania się i przeklinania podczas wędrówki przez zarośla doprowadził nas do jakiegoś grzbietu skalnego, a kiedy stanęliśmy na jego szczycie, ujrzeliśmy w dole zupełnie inny widok. Była to dolina z jeziorem na dnie, ale do większości jezior zwykle wpada jeden lub dwa strumienie, to zaś było punktem zbiorczym dla setek. Wiem, że wyda się to nieprawdopodobne, lecz tamte potoki nie spływały zgodnie z prawami natury w dół zboczy, tylko tryskały wprost do jeziora. Założę się, że gdybyśmy poszukali, znaleźlibyśmy inne płynące w górę, by tam dotrzeć. Woda spływała po stromych zboczach doliny i wprawdzie nieliczne rośliny zdołały znaleźć tam oparcie, ale wyglądało na to, że trawa i ziemia wkrótce przegrają tę bitwę. Wody jeziora były mroczne, ciemnozielone i gęsta mgła wirowała nad jego powierzchnią. – To jest to? – spytał niepotrzebnie Aiten. Shiv powoli skinął głową, odwracając się i uważnie przyglądając otoczeniu. Powiodłam wzrokiem za jego spojrzeniem, ale nic nie zobaczyłam. Poczułam się bardzo nieswojo i zadałam sobie pytanie, co tu było nie w porządku. Źródło zawsze było dla mnie szczęśliwą runą; co usiłowało mi teraz powiedzieć? Zrozumiałam po kilku chwilach. – Słyszycie coś? Czy słuch mnie zawodzi, czy tu rzeczywiście nie ma ptaków? Wszyscy staliśmy i nasłuchiwaliśmy, ale docierał do nas tylko szmer wody w dole, a poniżej głuchy szum z przeciwległego krańca jeziora. – Tędy. – Shiv skierował się w stronę tego odgłosu, zjechaliśmy i zaczęliśmy ostrożnie posuwać się błotnistym brzegiem. Poczułam mrowienie na karku i bez pytania zrozumiałam, że coś lub ktoś nas obserwuje. Gniadosz parsknął i bojaźliwie zwolnił kroku, kiedy fale jeziora liznęły jego kopyta. Zaklęłam i musiałam użyć wszystkich moich umiejętności, żeby znów ruszył do przodu. Miałam pełne ręce roboty, ponieważ prowadziłam też mulicę, a ten przeklęty zwierzak uznał, że jestem jedynym człowiekiem, z którym warto współpracować. Wprawdzie uważam, że wszystkie istoty płci żeńskiej powinny trzymać się razem, ale tego było już za wiele. Zdołałam zmusić ją do kłusa, co zrobiła bardzo niechętnie. Kiedy jednak spojrzałam przed siebie, zauważyłam, iż moi towarzysze podróży znacznie mnie wyprzedzili. Kłęby mgły wpływały w dzielącą nas przestrzeń i nagle zadrżałam. – Zaczekajcie! – Uderzyłam piętami w boki Gniadosza, który skoczył do przodu, lecz z każdą sekundą mgła stawała się coraz gęściejsza. Shiv i pozostali stali się niewyraźnymi, zamazanymi sylwetkami, gdy otuliła nas wilgotna biel. – Zaczekajcie na mnie! – wrzasnęłam, ale mgła zdusiła mój okrzyk jak poduszka. Opuściłam wzrok, by sprawdzić, gdzie znajduje się brzeg jeziora, lecz kopyta Gniadosza już zniknęły w podnoszącej się mgle. Zatrzymał się i parsknął nerwowo, zwracając uszy do przodu, a potem kładąc je po sobie. Popatrzyłam na mulicę. Widziałam teraz tylko jej głowę, ale robiła to samo dużymi, włochatymi uszami, przewracając oczami i ukazując białka, jakby coś ją przestraszyło. Usiadłam, zmuszając się, by oddychać spokojnie. Wytężyłam słuch, próbując usłyszeć to, na co reagowały zwierzęta. Przerażające szepty napłynęły od strony jeziora, ale nic nie mogłam zrozumieć. Zadrżałam na zimnym wietrze i mocno kopnęłam Gniadosza, który jednak nie chciał się ruszyć z miejsca. Nagły szczebiot za nami zaskoczył mulicę, która skoczyła do przodu, uderzając w zad Gniadosza. Koń gwałtownie odwrócił głowę i kłapnął zębami. Mulica zrobiła to samo, wierzchowiec stanął dęba, a ja zsunęłam się niezdarnie przez jego zad na ziemię. – Stój, ty cholerna szkapo! – Bezradnie chwytałam wlokące się wodze, ale przeklęty zwierzak zniknął we mgle, która była teraz tak gęsta jak zepsute mleko. Podniosłam się niezgrabnie i powiodłam dookoła dzikim wzrokiem. Przynajmniej nadal trzymałam mulicę. Jeżeli w okolicy jest jakiś amator jedzenia, powinien zająć się najpierw nią. Czy są tu niedźwiedzie? Wilki? Coś gorszego? – Chodź. – Przytrzymałam jej wodze, oparłam się o jej kosmaty bark i ostrożnie zrobiłam kilka kroków do przodu. Poczułam wodę liżącą moje stopy i zaklęłam. Cofając się, spróbowałam pójść w inną stronę, ale po kilku krokach znów zaczęłam brodzić po wodzie. Odwróciwszy mulicę, dostrzegłam przelotnie we mgle jakiś ciemny, niewyraźny kształt mniej więcej wzrostu mężczyzny. – Shiv? Ryshad? To wy? – Poszłam powoli do przodu, ale widziałam tylko mgłę. Z tyłu dobiegł mnie odgłos skrobania o kamień i odwróciłam się błyskawicznie, przyciskając plecy do dodającego otuchy, mocnego boku mulicy. Wrzasnęłam, kiedy coś lub ktoś poklepało mnie po ramieniu, ale kiedy rozejrzałam się szybko wokół, niczego nie zobaczyłam. Wszystkie strachy, które zazwyczaj trzyma się w ryzach w głębi jaźni, zaczęły się dobijać do drzwi mojego umysłu. Przerażenie, gdy jako dziecko bałam się chodzić po ciemnym domu, lęk przed potworami, które zapędzały mnie do łoża i bezpiecznej pościeli, strach przed zgubieniem rodziców na zatłoczonej ulicy. Przyłączyły się do nich obawy dorosłego wieku; znów poczułam strach, jak wtedy, gdy omal nie zostałam zgwałcona, obłędne przerażenie, kiedy groziła mi chłosta za kradzież, lęk i niepewność jutra, gdy rozdzielono mnie z Sorgradem podczas zamieszek w Relshazie. Zaczęłam trząść się jak w gorączce, kiedy obezwładniający strach sprawił, że coraz trudniej było mi myśleć i iść do przodu. Mulica również się trzęsła, kręciła głową i oblewała się potem tak, jak gdyby miała przed sobą jakiegoś drapieżnika, kiedy niewyraźne, ukryte we mgle cienie krążyły wokół nas i groźne odgłosy docierały ze wszystkich stron. Usłyszałam głos babki wyszydzającej płynącą w moich żyłach krew Leśnego Ludu, uderzenia bata o ciało, szalony śmiech niedoszłego gwałciciela. Wobec tego gwałtownego ataku opuściła mnie odwaga i osunęłam się na kolana, ale nadal kurczowo trzymałam wodze mulicy, jakbym tonęła. Nie wiem, jak długo tak trwałam skulona i sparaliżowana bliżej nieokreślonym strachem w gęstej mgle. Wreszcie słaby głos rozsądku zaczął się przedzierać przez chaos w moim umyśle. Kiedy już dłużej nie mogłam znieść strachu z zamkniętymi oczami, uniosłam powieki i dostrzegłam różnicę w wyglądzie mgły z jednej strony. Tam, gdzie przedtem niepodzielnie władała biel, matowa jak całun biedaka, ujrzałam teraz ledwie widoczny kolor. Niemal niedostrzegalny błękit rozpalał się w ciężkim, wilgotnym powietrzu. To musiał być Shiv. Wstałam i zmusiłam się, żeby na drżących nogach ruszyć w stronę tej barwy, ciągnąc za sobą opierającą się mulicę. Idąc, wzięłam się w garść i przyspieszyłam kroku. Nie umiem opisać ulgi, jaką poczułam na widok Shiva stojącego w połyskliwej, niebieskiej kuli czystego powietrza. Granice jego magii rozszerzały się i kiedy to jaskrawe, błękitne światło przemknęło nade mną, opuścił mnie strach – było to jak fizyczne wyzwolenie. – Co się dzieje? – Podeszłam do niego i z obawą rozejrzałam się wokoło. Shiv potrząsnął głową i skoncentrował się na manipulowaniu magiczną energią. Zmiana w oświetleniu sprawiła, że podniosłam oczy i zobaczyłam, że mgła rozwiewa się przed nami. Niebawem ujrzeliśmy brzeg jeziora i zbocza doliny. Wciągałam w płuca czyste powietrze tak długo, aż przestałam drżeć. – Azazirze! – ryk Shiva zaskoczył mulicę, ale zdołałam ją zatrzymać. – Twoje czary są potężną bronią przeciw niewykształconym ludziom. Szanuję twoje umiejętności, ale zaprzestańmy tego pojedynku! Mamy do ciebie ważną sprawę i nie przeszkadzalibyśmy ci, gdyby nie chodziło o śmierć lub życie! Rozległ się głośny huk, jak uderzenie pioruna na równinach, i mgła zniknęła w jednej chwili. Zamrugałam, by pohamować łzy, które nagle napłynęły mi do oczu, kiedy ujrzałam słońce i błękit nieba, a dolinę na moment skąpało czyste światło rześkiego, jesiennego dnia. Wszystko to minęło jednak tak szybko, że omal nie uznałam, iż zmysły mnie zawodzą; chmury powróciły i deszcz znowu lunął, jeszcze bardziej rzęsisty niż dotąd. – Shiv! – Aiten i Ryshad, potykając się, szli ku nam w strugach deszczu, ślizgając się w zdradliwym błocie. Oni również stracili swoje konie i obaj byli bladzi i zmęczeni. Wymioty poplamiły opończę Aitena, lecz nie chciałam się zastanawiać, co go mogło tak bardzo przerazić. Twarz Ryshada stężała i pobladła, a jego obnażony miecz był matowy i szary jak chmury nad nami. – To były jakieś czary. – Shiv wyciągnął do nas ramiona i stanęliśmy kołem, trzymając się za ręce, czerpiąc od siebie siły i dysząc ciężko, kiedy oczyszczaliśmy nasze umysły z pozostałości zesłanych przez czary lęków. Ryshad przerwał milczenie. – Co teraz, Shiv? – Idziemy dalej – oświadczył mag nie znoszącym sprzeciwu tonem i ruszył w stronę przeciwległego brzegu jeziora. Poszliśmy za nim, trzymając się blisko dodającej otuchy, zwyczajnej mulicy. Zdałam sobie sprawę, że wszyscy, z wyjątkiem Shiva, bez namysłu wyciągnęliśmy miecze z pochew. Szum płynącej wody stał się głośniejszy i teraz, kiedy mgła się rozwiała, zobaczyliśmy przed sobą wodospad spadający z wysokiego klifu. Para wodna unosiła się nad kaskadą jak z kipiącego kotła, a piana rozbryzgiwała się na wszystkie strony pod naporem wody. – Spójrzcie tam – Aiten wskazał na podnóże urwiska. To, co uznałam za kupę głazów, przy dokładniejszej obserwacji okazało się dziwnie regularne, a kiedy się tam zbliżyliśmy, zobaczyłam nierówne okna i ciemny cień drewnianych drzwi. Bez wątpienia było to coś w rodzaju domu. – Chodźmy. – Ryshad wyprzedził Shiva, a Aiten ruszył za nim. – Ostrożnie, musimy być cierpliwi – zawołał za nimi Shiv. Nie jestem pewna, co odpowiedział Aiten, ale myślę, że coś podobnego do „mam tę całą cierpliwość”. W każdym razie podszedł szybko do drzwi i z wprawą kopnął je z całej siły. Nie rozległ się jednak głośny trzask, na który prawdopodobnie liczył, ale raczej ciche skrzypnięcie, przy czym dodatkowo popsuła efekt konieczność wyciągnięcia nogi z gnijących desek. Shiv mruknął coś niepochlebnego pod nosem i pospieszył za nimi. Ja powoli przywiązałam mulicę i poszłam w stronę towarzyszy podróży dopiero wtedy, gdy stało się jasne, że żaden rozwścieczony czarownik nie zamieni ich wszystkich w żaby. Po wejściu do środka zrozumieliśmy, że ktoś tu kiedyś mieszkał, ale już dawno opuścił to schronienie. Niezgrabne, drewniane meble porastały grzyby, a miękka wyściółka krzeseł dawno zmieniła się w mysie legowiska i pozostały po niej tylko żałosne strzępy. Ryshad i Aiten otworzyli wszystkie szuflady i jedyny kufer, ale nie znaleźli nic poza jakąś mokrą, niemożliwą do zidentyfikowania masą. Ze ścian spływały strumyki wody i powietrze cuchnęło wilgocią i zgnilizną. – Jeżeli to był jego dom, to on na pewno już nie żyje – oświadczyłam w końcu. – Darni powiedział, że mógł pozostawić ochronne czary, czyż nie tak? Może to wszystko, co mogliśmy znaleźć. Shiv stanął na środku śmierdzącej rudery i odwrócił się powoli. – Nie, te czary są żywe, a to oznacza, że i Azazir żyje. Musi tu gdzieś być jakaś wskazówka. – Tam coś jest. – Ryshad bacznie przyglądał się przeciwległej ścianie i kiedy przesunął po niej ręką, z trudem zdołaliśmy dostrzec zarys drzwi wykutych w kamieniu. – Pozwól mi to obejrzeć. Kiedy Shiv i pozostali mężczyźni zgromadzili się wokół drzwi, ja podeszłam do paleniska. Umieszczono je przy ścianie wraz z rusztem do pieczenia, a po obu stronach osłonięte głazami, żeby ogrzewały izbę i pozwalały gotować na małym ogniu. Od dawna go nie używano i woda niemal zupełnie zmyła popiół. Nachyliłam się, by zajrzeć do komina, ale nie zobaczyłam światełka; musiał być zatkany gdzieś wyżej, może przez gniazdo zbudowane jeszcze przed ucieczką ptaków z tego nienaturalnego miejsca. Zadałam sobie w duchu pytanie, czy czarownik może mieć więcej wyobraźni od innych ludzi, jeśli chodzi o ukrycie kosztowności? – Tam! Odwróciwszy się, zobaczyłam, że Shiv oświetla bursztynowym światłem skalne drzwi, które się otworzyły, i cała trójka zajrzała w mroczną czeluść za nimi. Sięgnęłam głębiej w przewód kominowy i pomacałam, przesuwając żelazną konstrukcję do wędzenia i zawieszania kotłów. Nie znalazłam tam niczego niezwykłego, więc zawinęłam rękawy i zbadałam ruszt. W głębi wyczułam inny rodzaj kamienia, gładszego od nierówno ociosanej skały. Nacisnęłam wszystko wokół niego i, ku memu zaskoczeniu, otworzył się, obracając sztywno wokół osi. Za głazem było jakieś zagłębienie i szukałam dalej wyciągnięta, z twarzą przyciśniętą do brudnych prętów rusztu. Moje palce cofnęły się, napotkawszy coś zimnego i śliskiego, ale zacisnęłam zęby, poskromiłam wyobraźnię i zmusiłam się do wyciągnięcia mokrego tobołka. Niegdyś była to cienka, miękka skórka, ale było to bardzo dawno temu. Rozsunęłam śmierdzące fałdy, odsłaniając coś w rodzaju długiego, białego pręta i piękny srebrny pierścień. Nadal byłam sama, więc wsunęłam pierścień na rzemyk, który noszę na szyi, aby na nim zawieszać różne rzeczy, i przyjrzałam się uważniej prętowi. Pokrywały go sześciokąty jak w plastrze miodu, przy czym w każdym wyryto niewielki wzór. Zauważyłam tam maleńkie postacie, potworne twarze, pajęczyny, płatki śniegu, różne obrazy. Po dokładniejszych oględzinach zdałam sobie sprawę, że znalazłam długą kość, wygładzoną, wypolerowaną i ozdobioną z jednej strony małymi szlachetnymi kamieniami. Zrozumiałam, że musi to mieć coś wspólnego z rzucaniem czarów. Był tam kawałek bursztynu, rubin, szafir, szmaragd i diament – klejnoty magii żywiołów. – Nic tam nie ma. – Buty Ryshada zgrzytnęły na śmieciach pokrywających podłogę, kiedy szedł na czele powracających mężczyzn. – Mam coś. – Odwróciłam się i wyciągnęłam tajemniczą kość w stronę Shiva. – Różdżka Azazira, ogniskująca jego moc! – Shiv wyrwał mi ją i przyjrzał się jej uważnie. – I co z tego? – Aiten chciał obejrzeć różdżkę, ale Shiv odsunął ją od niego. – Jeżeli jego różdżka jest tutaj, on sam również musi być gdzieś w pobliżu – mruknął Shiv, mówiąc raczej do siebie niż do nas. – Co to takiego? – spytał ciekawie Ryshad. – Słucham? Och, to różdżka Azazira. Każdy czarownik robi sobie taką, żeby zapisać na niej swoją magiczną wiedzę, to część nauki magii. Z pomocą różdżki skupia uwagę na tym, co robi. – Shiv omiótł spojrzeniem ten ponury dom-jaskinię i zmarszczył brwi. – Chodźmy. – Wyprowadził nas na zewnątrz i zadrżałam, kiedy deszcz zaczął nas smagać ze zdwojoną siłą. – Gdzie jesteś, stary wariacie? – Shiv spochmurniał, wpatrując się w strugi deszczu. – Ait, tędy. – Ryshad zdążył zrobić kilka kroków, najwidoczniej chcąc ruszyć dalej brzegiem jeziora, ale nagle wszystko wokół nas zaczęło się zmieniać z przerażającą szybkością. Zrobiło się bardzo zimno, deszcz zamienił się w śnieg, a potem w grad i potężny wicher zadął nie wiadomo skąd, waląc w nas lodowymi kulkami. Krzyknęłam, gdy grad wielkości jajka uderzył mnie w ramię, a potem zasłoniłam głowę rękami, by ochronić ją przed następnymi. Podbiegliśmy, żeby ukryć się w jaskini, ale zanim do niej dotarliśmy, grad ustał. Staliśmy, patrząc na siebie niepewnie, i krople deszczu kapały nam z włosów i nosów. Duży siniak ciemniał na policzku Ryshada. Znów poczułam mrowienie na skórze, lecz tym razem to włoski na moich odsłoniętych ramionach stanęły dęba, gdy powietrze napełniło się energią. Szare chmury nad nami poczerniały i falując groźnie, zaczęły się zniżać. – W nogi! – Okrzyk Shiva wyrwał nas z osłupienia i dobiegliśmy do jaskini, zanim pierwsze uderzenie pioruna rozbryzgało w powietrzu błoto i wodą. – Azazirze! – Shiv stanął przed nami i podniósłszy ramiona, krzyknął głośno: – Jeżeli chcesz to kontynuować, pokaż się. Jeśli chcesz mnie wypróbować, przyjmę wyzwanie, które rzucisz mi osobiście – albo nic z tego nie będzie. Przybądź i poddaj próbie moje czary – o ile masz dość odwagi! Ryshad i ja wymieniliśmy przerażone spojrzenia. Jeżeli zostaniemy wplątani w pojedynek dwóch czarowników, to szybko wylądujemy u Poldriona. Zapadła cisza, która zdawała się trwać pół dnia, ale przypuszczam, że minęło zaledwie kilka sekund, gdy energia rozpłynęła się w powietrzu i chmury powróciły do swego poprzedniego zajęcia – wylewania rzęsistego deszczu. Popatrzyłam na Shiva, który utkwił zafascynowane spojrzenie w wodospadzie na przeciwległym krańcu jeziora. Dziwna radość rozjaśniła jego oczy, a usta wykrzywił niesamowity uśmiech, gdy powoli pokiwał głową ze zdumienia. Różnił się teraz od nas, zwykłych ludzi, bardziej niż kiedykolwiek i zdenerwowało mnie to silniej, niż mogłabym wyrazić słowami. Oblizałam wyschłe nagle wargi. – Co się dzieje, Shiv? Czy za wodospadem jest jakaś jaskinia? Czy on tam jest? – O, nie – szepnął Shiv. – Nie widzisz? On jest wodospadem! Szybkim krokiem ruszył brzegiem jeziora, a my gapiliśmy się na niego, usiłując zrozumieć jego słowa. Kiwając głową, poszłam za nim pierwsza, ale nikt z nas nie odważył się podejść zbyt blisko, kiedy dotarliśmy do katarakty. Wbiłam spojrzenie w spadającą wodę i zmrużyłam oczy. Czy coś tam było, czy też tak mi się tylko wydawało? Plama wody w środku kaskady sprawiała wrażenie stojącej. Wirując bez końca wokół własnej osi, nie pędziła w dół, żeby zniknąć w jeziorze. – Azazirze! – Shiv posłał zielonkawy błysk mocy w głąb wodospadu i dziwna plama zniknęła. Już chciałam się odwrócić, kiedy jakaś ludzka postać wynurzyła się z jeziora i ruszyła po wodzie w naszą stronę. Początkowo tak przezroczysta jak kryształowa woda wodospadu, w miarę zbliżania stawała się coraz wyraźniejsza. Zanim dotarła do brzegu, zobaczyłam nagiego, chudego jak szkielet starca. Jego ociekające wodą włosy i broda były raczej bezbarwne niż białe, a w jasnych, przenikliwych oczach dostrzegłam błysk szaleństwa. – Kim jesteś? – Głos starego maga odbił się echem od wodospadu i Azazir utkwił w Shivie nieruchome, rybie spojrzenie. – Jestem Shiwalan, wtajemniczony z Nadmorskiego Pałacu, adept wody i powietrza. Służę Wielkiej Radzie i – z upoważnienia arcymaga – przybyłem tu, by zadać ci kilka pytań – powiedział Shiv spokojnie, pewnym siebie tonem. Azazir lekko zmarszczył brwi. – Kto teraz jest arcymagiem? – Planir zwany Czarnym – odparł beznamiętnie Shiv. Podskoczyliśmy, słysząc nagły chichot Azazira. – Planir! Pamiętam go! Syn górnika z Gidesty, wszędzie miał węglowy pył, nawet w bliznach na kolanach i w kłykciach. Planir Czarny! A niech to, to inni uczniowie tak go przezwali, kiedy go zobaczyli! Wyszedł z wody i z ulgą zobaczyłam, że dzięki zetknięciu z ziemią zyskał bardziej materialną postać i żywsze barwy. – Czego jego eminencja chce ode mnie? – Utkwił w Shivie rybie spojrzenie. – Chodźmy w jakieś wygodniejsze miejsce. – Shiv zwrócił się w stronę jaskini, ale Azazir po prostu przykucnął w mule. – Tu jest mi całkiem wygodnie. Jego ramiona i klatkę piersiową zdobiło coś, co początkowo uznałam za łuski. Potem jednak zdałam sobie sprawę, że są to sześciokątne, podobne do plastra miodu wzory, niektóre wytatuowane, ale większość po prostu wydrapana w skórze i zabliźniona. Przebiegł mnie dreszcz i to nie tylko z powodu zimna i deszczu. – W młodości przepłynąłeś ocean – zaczął z wahaniem Shiv. – Znalazłeś ojczyznę rasy jasnowłosych ludzi. Musimy dowiedzieć się wszystkiego, co o nich wiesz. Azazir przewrócił kilka płaskich kamieni. – Dlaczego miałbym ci o nich opowiedzieć? Nikt mi wtedy nie uwierzył. Czemu miałbym teraz pomóc Radzie? Zgarnął garść ślimaków, włożył do ust i zjadł razem z muszlami. Aiten krzyknął z obrzydzenia i odwrócił się do niego plecami. – Ci obcy przybywają do Tormalinu i Dalasoru. Grabią i zabijają ludzi. Potrzebujemy twojej pomocy – Shiv nadal mówił spokojnie, przekonywająco. – To nie ma nic wspólnego ze mną. – Azazir pogrzebał wokół siebie w ziemi i nagle ogarnął mnie gniew. – Pięknie. Jeśli cię to nie interesuje, chociaż przebyliśmy tak daleką drogę i cierpliwie znieśliśmy twoje głupie sztuczki, to możesz się wypchać. Wyświadcz mi przysługę i usuń ten cholerny deszcz na tak długo, żebyśmy mogli rozpalić ognisko i zjeść coś ciepłego. Potem zawrócimy i możesz budować sobie zamki z błota tak długo, jak ci się podoba. Azazir podniósł na mnie wzrok i ujrzałam pierwszy cień człowieczeństwa w jego zimnych, martwych oczach. – Przypuszczam, że jeśli nie byliście tak głupi, by moje czary was zabiły, możecie okazać się dostatecznie interesujący, abym z wami porozmawiał. Poszedł w stronę ruin swojej nory, patrząc ze złością na rozbite drzwi. Im dalej odchodził od jeziora, tym stawał się bardziej ludzki, a gdy dotarliśmy do jaskini, zaczął lekko drżeć. Kiedy wszedł do środka, ściany zapłonęły zimnym, zielonym światłem, gdyż jego dom go rozpoznał. – Możemy rozpalić ognisko? – spytał pospiesznie Aiten, a na jego twarzy odbiła się taka sama ulga jak u nas wszystkich, gdy Azazir powoli skinął głową. – Komin jest zatkany. – Powstrzymałam Aitena, zanim zdołał skrzesać iskrę i zapalić hubkę, i wyszliśmy na zewnątrz, by oczyścić komin od góry. Kiedy wróciliśmy do jaskini, Ryshad już rozpalił niewielkie ognisko i właśnie łamał resztki drzwi, ustawiając je przy palenisku, by wyschły. Azazir, owinięty w opończę Shiva, rozmawiał z młodym magiem. Shiv opowiadał mu o wydarzeniach, które przywiodły nas do tego miejsca. Zjedliśmy rozwodniony posiłek, ale w tej chwili oddałabym wszystkie złote monety, które posiadałam, za kubek gorącej zupy, więc się już nie skarżyłam. Nawet mulica wyglądała na weselszą, gdy przywiązaliśmy ją obok drzwi i narwaliśmy dla niej trawy. – Opowiesz nam o swojej podróży? – spytał w końcu Shiv. Wszyscy spojrzeliśmy wyczekująco na starego maga. Azazir oparł brodę na rękach, łokcie na kościstych kolanach i zajrzał w przeszłość. – Szukałem zaginionej kolonii – zaczął w końcu. – Jestem z pochodzenia Tormalińczykiem, a my nie zapominamy o naszych rodzinach, nawet jeśli jako urodzeni magowie nie możemy wypełniać obowiązków, jakie nakłada na nas nasz ród. – Z jakiego rodu pochodzisz? – wtrącił Ryshad, za co Shiv skarcił go surowym spojrzeniem. – Z T’Aleonne. – Azazir uśmiechnął się na to wspomnienie. – Byłem Azazirem, dostojnym T’Aleonne, potomkiem Kryształowego Drzewa. Zdawałam sobie sprawę, że te słowa na pewno coś znaczą dla Ryshada i Aitena, ale zrozumiałam, iż będę musiała poczekać, zanim dowiem się co. – Byliśmy potężnym rodem w Dawnym Imperium Tormalińskim – ciągnął Azazir. – Mieliśmy władzę i bogactwo; więzy pokrewieństwa łączyły nas z połową cesarzy z Pałacu Nemithów i byliśmy potomkami Pałacu Tarlów. Moglibyśmy założyć następną dynastię w Tormalinie, ale mojego przodka zafascynowały poszukiwania nowych ziem za oceanem. Kiedy Den Fellaemion skierował swoje statki do Kel Ar’Ayen, popłynęliśmy z nim i pomogliśmy mu zbudować za morzem nowe miasta. Moi przodkowie zasiadali przy wysokim stole obok Nemitha Żeglarza i razem z nim pływali po oceanach. Chcieliśmy rządzić nowymi prowincjami. Mieliśmy do tego prawo i odpowiednie pochodzenie. Grymas gniewu i pogardy wykrzywił twarz starca. – Nemith Lekkomyślny, tak nazywają go historycy. Myślę, że dla tych podlizuchów bardziej prawdziwy byłby przydomek Miłośnik Ladacznic. Kiedy pojawili się tamci jasnowłosi mężczyźni, Ludzie Lodu – koloniści słali pismo za pismem z prośbą o pomoc, ale ta nigdy nie nadeszła. Ostatni z Pałacu Nemithów był zbyt zajęty podpalaniem Imperium, zaspokajaniem swojej żądzy złota i wciąż nowych nierządnic. Wolał raczej walczyć z Ludem Gór dla zaspokojenia szalonej ambicji podbicia Gidesry. Założę się, że cieszył się, iż me musiał stawić czoła wyzwaniu ze strony rodu dziesięciokroć bardziej godnego rządzić Imperium niż jego własny. Moi przodkowie zrobili to, co mogli. Wydali cały majątek, ostatnią koronę, ale było już za późno. Kolonia została zniszczona, Imperium się rozpadło, i mój ród popadł w nędzę, podczas gdy mniej znane pałace utuczyły się na rabowaniu ruin chwały Tormalinu. Azazir zapatrzył się ponuro w ogień, rozmyślając o krzywdach wyrządzonych jego rodowi dwadzieścia pokoleń temu. – Wiedziałeś, gdzie szukać tej kolonii? – ponaglił go łagodnie Shiv. – Mieliśmy swoje archiwum. Mój ród wiele stracił, ale zachowaliśmy naszą historię, nie tak jak te szumowiny, które przyszły po nas i które nie miały więcej przodków niż bezdomny pies. W głosie Azazira zabrzmiało oburzenie. – Nikt nam nie uwierzył. Inne rody, które żeglowały po oceanach, dawno wymarły, a ich wiedza zaginęła. Nazwano mojego ojca zgrzybiałym, zidiociałym starcem i kpiono z niego z powodu wiedzy jaką posiadał. Ja czekałem na odpowiednią chwilę, pobierając nauki, ale wiedziałem, że pewnego dnia dowiem się, jak żeglować po otwartym morzu na podobieństwo moich przodków, i że upomnę się o to, co mi przekazali w spadku. Omiótł nas spojrzeniem, a w jego oczach błyszczała wiara człowieka dotkniętego obsesją. Urodziłem się po to, żeby przywrócić mojej rodzinie majątek i znaczenie. Po cóż innego zostałbym magiem? Żal sprawił, że mówił dalej ponurym tonem. – Myślałem, że czarownicy będą inni, że mają otwarte umysły. Przekonałem się, iż zżera ich zazdrość tak samo jak innych ludzi. Nikt nie chciał mi pomóc, wszyscy – co wiem na pewno – wystąpili przeciwko mnie. Nikt nie chciał, żeby mi się powiodło. Mógłbym być największym magiem mojego pokolenia, gdyby nie przeszkodziły mi na tym miałkie umysły. Powinienem zostać arcymagiem, ale nikt nie miał takich rozległych horyzontów jak ja ani takiej wizji przyszłości. – Ale mimo tego przepłynąłeś oceany? – Shiv zdołał zmienić temat wywodu Azazira. Tak – oświadczył triumfalnie stary mag. – Przez lata zdobywałem wiedzę o prądach oceanicznych i tajemnicach głębin. Rozmawiałem z rybami i z morskimi zwierzętami, a nawet ze smokami mórz południowych. Przekazały mi swoje tajemnice i w końcu znalazłem dostatecznie dalekowzrocznego ucznia, który zechciał połączyć swoją moc z moją i odbył tę podroż. – Kto to był? – Shiv nie mógł się powstrzymać. Azazir spojrzał spode łba. – Nazywał siebie Viltredem. Wyruszył ze mną, ale w końcu zabrakło mu odwagi. Okazał się takim samym mięczakiem jak reszta, kiedy doszło do prawdziwej magii. Żaden z nich nie jest gotów na takie poświęcenie, jakiego wymaga się od synów ze szlachetnych rodów. Shiv rzucił mi posępne spojrzenie i czekał, aż złość Azazira przeminie. – Więc odbyłeś tę podróż przez ocean? – zapytał Shiv, kiedy Azazir w końcu przestał mówić i zamyślił się głęboko. – Tak. Moi przeciwnicy twierdzili, że nie można tego dokonać, ale udowodniłem, iż umiem panować nad prądami i burzami. – Stary czarownik wyprostował się dumnie i podniósł wysoko głowę. – Okazało się, że Kel Ar’Ayen to kraina wysp, oddzielonych od siebie kanałami i mieliznami i otoczona oceanem. Jego mieszkańcy, Ludzie Lodu, czyli Elietimmczycy, jak ich nazywano w dawnej mowie, musieli mnożyć się jak króliki. Byli wszędzie, niemal zupełnie ogołocili swój kraj. Nie znalazłem żadnych śladów tormalińskich miast, wszystkie przestały istnieć. Natknąłem się tylko na tych płodnych, żółtowłosych dzikusów. – Skąd wiesz, że to był Kel Ar’Ayen? – spytał ostrożnie Shiv. Azazir spojrzał na niego i jego oczy znowu zabłysły gniewem. – Znalazłem szczątki naszych zaginionych przodków, choć ich miasta padły. Kiedy tam dotarliśmy, zgłosiłem się do władcy tego kraju, który początkowo traktował nas jak honorowych gości, co nam się przecież należało. W skład jego majątku wchodziło srebro, broń i inne kosztowności, które mogły pochodzić tylko z Dawnego Imperium. Jego przodkowie musieli ograbiać zmarłych jak dzikusy. Stary czarownik otulił się ciaśniej opończą i znów utkwił wzrok w ognisku. – Ten pies wkrótce pokazał swoje prawdziwe oblicze. Zostaliśmy uwięzieni, zabroniono nam opuszczać nasze komnaty, a kiedy zaprotestowaliśmy, zagrożono nam zakuciem w kajdany. Nie powinien był tego robić, bo przecież nie jestem jakimś ciemnym wieśniakiem, żeby kłaniać się kogutowi siedzącemu na kupie gnoju. Nie miał prawa mnie więzić ani władać majątkiem rodów dziesięciokrotnie od niego szlachetniejszych. Zabrałem tą część spadku po moich przodkach, którą znalazłem, i odpłynęliśmy. Nie zamierzałem pozwolić na to, by mnie obrażano, zwłaszcza że to ja powinienem był rządzić tym krajem, a jego współplemieńcy służyć mi jak niewolnicy, wdzięczni za to, że w ogóle żyją. – Przywiozłeś tamte antyki na nasz kontynent? – Niecierpliwość w głosie Ryshada nie wywarła żadnego wrażenia na Azazirze, który dalej gadał bez związku. – Bardzo trudno jest ustalić, czy rzeczywiście ma się do czynienia z tormalińskimi antykami, gdyż niemal na pewno są to tylko kopie – powiedziałam głośno, łącząc protekcjonalny sceptycyzm z dużą dozą politowania, by go zirytować. Azazir połknął przynętę i usiadł prosto, mierząc mnie chłodnym spojrzeniem zielonych oczu. – Jesteś prostą, nieuczoną dziewką. Co możesz wiedzieć o takich sprawach? – Nie denerwuj się, staruszku – powiedziałam uspokajającym tonem. – Jeżeli chcesz nazywać je skarbami z czasów Imperium, to niech i tak będzie. Azazir wstał ze stołka z przekleństwem i dumnym krokiem przeszedł to drugiego pomieszczenia. – Co ty wyrabiasz?! – syknął do mnie Shiv. Uciszyłam go machnięciem ręki, gdyż Azazir wrócił z tobołkiem owiniętym w jakąś tkaninę. Gdziekolwiek to ukrywał, dobrze się zachowało, gdyż było suche i pachniało przyprawami chroniącymi przed wilgocią. – Jeśli ktoś z was potrafi ocenić takie kosztowności, możecie się im przyjrzeć – powiedział wyniośle, rozwijając opończę niemodną już od całego pokolenia. Zostawiłam Shiva, który nadal wypytywał Azazira, i spojrzałam chciwie na zawartość tobołka. Ryshad przyłączył się do mnie i razem zaczęliśmy oglądać biżuterię, kilka sztuk broni, skrzynkę z przyborami do pisania i trochę drobnych rzeczy osobistych, podobnych do tych, z którymi zniknął Geris. – Co o tym sądzisz? – Podniosłam bliżej światła komplet przyborów do manikiuru. – Są tormalińskie, z końca Imperium. – Ryshad przesunął palcami po herbie wyrytym na srebrnej czarze. – To godło D’Alsenninów. To – Den Rannionów, a to, jak sądzę, jest emblemat bocznej linii rodu Tor Priminalów. Nazwy te niewiele mi mówiły. – O co chodzi z tą zaginioną kolonią? – zapytałam cicho. Ryshad zmarszczył brwi. – To wszystko jest trochę dziwne. Do naszych czasów dotrwały opowieści o jakiejś kolonii założonej przez Nemitha Żeglarza. Wszystkie jednak mówią, że znajdowała się ona w Gideście, gdy Pałac Nemithów usiłował rozszerzyć na północ granice Imperium. Przeczytałem niektóre z tych historii. Bez względu na to, co o tym piszą, ta kolonia na pewno nie powstała na żadnej wyspie. Jest tam mowa o wielkich lasach, nowych źródłach złota i miedzi i rzece z mieliznami pełnymi drogich kamieni. Gwizdnęłam niemal bezgłośnie. – Warto by ponownie znaleźć coś takiego, choćby po to, żeby złamać monopol Aldabreshińczyków. – Zgadzam się. – Ryshad usiadł na piętach z mieczem w dłoniach. – W którym miejscu te historie mogłyby być nieprawdziwe? – A co według nich stało się z tą kolonią? – Zdobyli ją Ludzie Gór. Zamieszkiwali wtedy większe obszary Gidesry i wyparli stamtąd siły Imperium. Nemith Lekkomyślny zaprzysiągł im zemstę i wysłał przez Dalas armię, która uwikłana została w kampanię bez wyraźnie określonych celów. Ogarnęła go tak wielka obsesja włączenia Gidesty do Imperium, że pozwolił, by reszta całkiem zniszczała. Imperium upadło, magia niemal zaginęła do czasu, aż Trydek założył Hadrumal, i od tej pory nikt nie rządzi Gidestą. Zamyśliłam się nad tą opowieścią. – Spotkałeś kiedyś kogoś z Ludu Gór, Rysh? Pokręcił głową. – O tym nie może być mowy. Oni z zasady nie zapuszczają się na południe. – Znam dwóch braci, którzy pochodzą z Ludu Gór. W ich żyłach płynie czysta krew tego plemienia, urodzili się w jakiejś dolinie, w zabitej deskami dziurze, w pobliżu granicy z Mandarkinem. – I co? – Są niżsi od większości mężczyzn; najwyższy dorównuje mi wzrostem. Sorgrad ma płowe włosy, ale Sorgren jest znacznie jaśniejszy, niemal tak jasny jak ci tajemniczy mężczyźni, których szukamy. A jeśli wasi historycy pomylili wojnę Nemitha na północy z walką o tamte zamorskie tereny cesarstwa? Jeżeli te kolonie zostały starte z powierzchni ziemi, jak twierdzi Azazir, zapewne pozostało niewielu ludzi, którzy zachowali prawdziwe archiwa. Ryshad chyba nie był przekonany. – To tylko domysły, Livak. Zresztą te wyspy nie mogą być zaginioną kolonią, gdyż opis jest całkiem inny. Miałam coś odpowiedzieć, ale jakiś przedmiot ukryty w fałdach opończy przyciągnął moją uwagą. Był to długi, cienki sztylet, trzy złączone ze sobą ostrza, które miały zadawać potrójne, ciężkie rany. – Co to jest? – Podałam sztylet Ryshadowi, który pokręcił głową. – Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Słysząc to, Aiten podniósł wzrok i przyszedł obejrzeć nasze znalezisko. – Jakiś wyjątkowo zły umysł wymyślił coś takiego – powiedział z podziwem. – To nie jest tormaliński wyrób i założę się, że nie zrobili tego również Ludzie Gór. – Pogrzebałam wśród antyków i wyjęłam dziwnie zakrzywiony nóż. – A co powiesz o tym? Ryshad wzruszył ramionami. – Dwa okazy niezidentyfikowanej broni niewiele znaczą. Nagłe poruszenie zakończyło naszą dyskusję. – Więc przybyliście tu po to, by mnie ograbić, tak? – Azazir zerwał się na równe nogi i spojrzał ze złością na Shiva. – Nie, pytałem tylko o... – Nie wierzycie mi jak cała reszta. Chcecie tylko ograbić mnie z resztek mojego majątku i wzbogacić się moim kosztem. Nie wierzę, że są tu jacyś dziwni najeźdźcy. Kłamiecie tak samo jak inni. Shiv skrzywił się z bólu, kiedy Azazir spoliczkował go kościstą ręką. Wypluł krew i zaklął, przykładając rękę do krwawiącego nosa. – Przysięgam, że jesteśmy uczciwi. – Ryshad wyciągnął zza pazuchy swój medalion. – Jestem wasalem Messire’a D’Olbriota i chcę się zemścić na tych cudzoziemcach za krzywdę wyrządzoną jego krewnemu. A oto mój znak i upoważnienie do używania mego miecza w jego imieniu. – D’Olbriota? Ze Zyoutesseli? Więc wyrośli tak wysoko? – Messire D’Olbriot jest jednym z najbardziej zaufanych doradców cesarza – oświadczył stanowczym tonem Ryshad. – Kto teraz jest cesarzem? Czy Tadriol zdołał zachować tron dla swego rodu? Którego z jego synów wybrano? – Gniew Azazira minął równie szybko, jak wybuchł. – Wybrano Tadriola, trzeciego syna Tadriola Ostrożnego. Nie został jeszcze ogłoszony cesarzem, więc nie używa tego tytułu. Popatrzyłam na Ryshada z zainteresowaniem. Jeżeli z góry wiedział, kogo tormalińscy wielmoże mogą obwołać swoim władcą, moglibyśmy wygrać pokaźną sumę w domach gry w takich miastach jak Ryshaz. Będę musiała z nim o tym później porozmawiać. Odwróciliśmy uwagę Azazira na tak długo, że Shiv zdołał się opanować. Razem udało nam się uspokoić wzburzonego starego wariata i znów wprawić go w dobry humor. W zamian za to musieliśmy wysłuchać jego chaotycznych, złośliwych tyrad przeciwko wszystkiemu i wszystkim, którzy kiedykolwiek pokrzyżowali jego plany, i wkrótce mnie to zmęczyło. Za szczególnie irytujące uznałam jego poglądy na rolę kobiet, które miały się nadawać tylko do gotowania, sprzątania i łoża. Postanowiłam więc przespać się trochę, choćby tylko dlatego, żeby nie powiedzieć temu staremu świętoszkowi, co o nim myślę. Położyłam się owinięta w suche koce przy ciepłym palenisku, co było szczytem luksusu, i niebawem powędrowałam do Krainy Cieni. Ulica Srebrna w Inglisie dziewiętnastego dnia pojesieni Jeśli o mnie chodzi, moja obecność tutaj jest całkowicie zbędna, zwłaszcza przez dwie noce z rzędu – powiedział zgryźliwie Casuel, naciągając futrzany kaptur głębiej na głowę. Darni równie obojętny na te skargi, jak gwiazdy migoczące wysoko na nocnym niebie wpatrywał się bacznie w wąskie wejście do alei, znajdujące się w pewnej odległości od ich stanowiska na niewielkim balkonie. – Och, przestań jęczeć, Cas, wystarczy, że będziesz przygotowany do zatrzaśnięcia tych drzwi magicznym zamkiem, kiedy ci powiem – mruknął, a jego oddech uniósł się do góry jak dym w mroźnym powietrzu. – Chyba zapomniałeś, że mam kilka złamanych żeber – syknął opryskliwie Casuel. – Guzik prawda! – odparł żywo Darni. – Może są pęknięte, bo gdyby były złamane, leżałbyś na plecach, płacząc w kubek z tanową herbatą. Wiem, sam to przeżyłem. Najwidoczniej, drążąc ten temat, niczego nie mógł uzyskać, więc Casuel dąsał się przez jakiś czas, zanim podjął następną próbę. – Siedzę tu skulony na mrozie i czuję się coraz gorzej. Cały zdrętwiałem. Minęła już północ, jestem zmęczony i bardzo głodny. I przestań nazywać mnie Cas, dobrze wiesz, że tego nie lubię. – Wydaje mi się, że zyskałem prawo, by nazywać cię, jak mi się podoba, jeśli zważylibyśmy wydarzenia ostatnich dni na wadze Raeponina. Nadal nie podziękowałeś mi za to, że cię uratowałem. – Śmiech wyczuwalny w głosie Darniego jeszcze bardziej zirytował Casuela. – W takim razie dziękuję ci, jestem ci bardzo wdzięczny, możesz być tego pewny – odparł urażony mag. – To nie zmienia faktu, że w ogóle nie powinno mnie tu być; aptekarz powiedział, że mogłem odnieść też jakieś wewnętrzne obrażenia. – Nie masz się czym martwić, tamci traperzy znali się na rzeczy – powiedział znudzonym tonem Darni. – Nie sikasz krwią, prawda? I w ogóle przestań zrzędzić. – Powinienem leżeć w łożu – oburzony Casuel podniósł głos. – Aptekarz powiedział, że... – Mów ciszej! – Darni spojrzał groźnie na maga, marszcząc brwi, a jego przysłonięte powiekami oczy błysnęły złowieszczo w słabym świetle. – Zostałeś obandażowany, prawda? Powinieneś poćwiczyć, wyrobić sobie mięśnie, a następnym razem twoje żebra pozostaną nienaruszone. – Następnego razu nie będzie! – mruknął Casuel w podniesiony kołnierz. – Powiedziałbym, że to zależy od tego, jak długo będziesz pracował dla mnie. – Zęby Darniego błysnęły w słabej księżycowej poświacie. Casuel przestąpił z nogi na nogę, napinając mięśnie pośladków na myśl, że jeszcze raz mógłby się znaleźć w takiej strasznej sytuacji. Jakaś doniczka ze stosu czekających na wiosenną rozsadę ze szczękiem uderzyła o balustradę. – Siedź spokojnie! – warknął półgłosem Darni. Casuel włożył ręce w fałdy opończy, ostrożnie dotknął żeber i aż jęknął, gdy poczuł przeszywający go ostry ból, skrzyżował więc ramiona, żeby nie ulec pokusie sprawdzenia, jak poważne są obrażenia. – Nadal nie rozumiem, co tu robimy. Od wczorajszego wieczoru powtarzasz, że za chwilę mi to wyjaśnisz, i nadal na to czekam. – Chcę, żeby czarownik, któremu mogę zaufać, zapieczętował te drzwi – powiedział cicho Darni, nie odrywając od nich wzroku. – Miejscowi chłopcy i dziewczęta mogą podejrzewać, że jeśli pokrzyżują mi plany, powyrywam im nogi z tyłków i skopię na śmierć ich własnymi butami. Ty wiesz, że to pewne jak mur. – Zachichotał złośliwie i mrugnął do Casuela. – Nie uważam tego za zabawne – burknął gniewnie mag. – I nadal mi nie powiedziałeś, dlaczego tu jesteśmy. Darni cofnął się ostrożnie od balustrady i potarł ręką brodę, żeby usunąć wilgoć skraplającą się wokół jego ust w tę mroźną noc. – Właścicielem tego sklepu z zielonymi drzwiami, które masz opieczętować, jest człowiek zajmujący się wymianą pieniędzy. Wczoraj po południu odwiedził go jakiś niski blondyn, który chciał wymienić pokaźną sumę lescaryjskich marek. – A więc ktoś nie sprawdził dobrze woreczków z pieniędzmi, jakimi mu za coś zapłacono? – prychnął Casuel. – Tak, można spotkać głupców, którzy budzą się ze sporą ilością ołowianych monet. Zapewniam cię jednak, że chociaż to rzadkość – nie budzi podejrzeń. Darni spojrzał na niego z widoczną konsternacją. – Czy ty w ogóle kiedykolwiek słuchasz czegoś innego oprócz własnego głosu? Byłeś tam, kiedy Evern wyjaśnił, że ten stary lichwiarz jest z zamiłowania antykwariuszem, a może mi się to tylko przyśniło? Wygląda na to, iż ma trochę antyków, których poszukuje Planir. Wiemy, że tamci pszenicznogłowi również się nimi interesują. Dlatego tu na nich czekamy. – Wiesz, trzeba mi było powiedzieć o tych poszukiwaniach tormalińskich zabytków. – Casuel szybko zapomniał o bolących żebrach, gdy znalazł nowy powód do skarg. – Nie wiem, jak mam skutecznie współpracować z Usarą, jeśli nikt mi nie mówi, co się dzieje. – Wydaje mi się, że im mniej wiesz, tym wszyscy są bezpieczniejsi – rzucił na odczepnego Darni. – Niezbyt ci się powiodło z lordem Armile’em, prawda? – Skąd o tym wiesz? – Casuel spojrzał na Darniego z oburzeniem. – Nie możesz porozumiewać się z Usarą za pomocą magii, nie masz takiego talentu! – Allin mi opowiedziała. – Darni nachylił się niżej i Casuel cofnął się, owijając się ciaśniej opończą. – To brzmi bardzo interesująco. Dodała też, że byłeś również w Hanchet. Zastanawiam się, co tam zobaczyłeś. Casuel z zaskoczenia zaniemówił, co go bardzo zirytowało. Podskoczył, gdy zamknięte dotąd okiennice na balkonie rozchyliły się powoli ze zgrzytem. – Na razie nikogo nie widać. – Evern przecisnął się przez szparę i przykucnął obok Darniego. – Myślę, że to strata czasu. – Dowódca straży tak nie uważał – odparł lakonicznie Darni. – Dał nam ludzi i pozwolił na czuwanie przez pięć nocy, jeśli to będzie konieczne. – Więc myślisz, że oni tu przyjdą? – nie ustępował Evern. – Tak. – Darni nadal wpatrywał się w odległą aleję. – I że zaprowadzą nas do tych, którzy zabili Yeniyę? – Tak. – Jesteś tego pewien? – Lepiej, żeby to zrobili, inaczej mają zarezerwowaną szybką podróż do Poldriona. – Darni ponuro spojrzał na drzwi. Casuel syknął z bólu, daremnie próbując się poruszyć, aby odzyskać czucie w zdrętwiałych plecach. Evern odwrócił się, by go uciszyć. Zanim jednak zdążył coś powiedzieć, Darni sprężył się jak pies, który zwęszył zdobycz. – Cas, chodź tu – rozkazał, podnosząc ciemną latarnię. – Zapal ją. Casuel zdołał to zrobić drżącymi palcami za drugim razem. – Jest mi za zimno – powiedział niepewnie. Darni i Evern zignorowali go, śledząc ukradkowe ruchy na ulicy w dole. Kilku mężczyzn szło wzdłuż rynsztoka, a kiedy przeszli przez boczną uliczkę, obnażona głowa jednego z nich zajaśniała w gwiezdnej poświacie. – Tam! – Evern wskazał na krótki błysk światła z jakiegoś dalekiego okna. Darni stęknął i w odpowiedzi odciągnął zasłonkę ze swojej latarni. Casuel starał się zobaczyć, co się dzieje. – Przepraszam. – Z irytacją pociągnął Everna za łokieć. Evern zignorował go i podszedł do okien na balkonie. – Będę ze strażnikami. Darni skinął głową, nie odrywając oczu od ciemnego wejścia do alei. – Cas, przygotuj się – polecił. – Oni już przeszli – zaoponował Casuel. – Oni... Zamilkł, gdy Darni ostrzegawczo podniósł rękę. – Po prostu zrób to, kiedy ci powiem. Casuel zacisnął usta i poprzez balustradę wpatrywał się w zielone drzwi, które teraz były tylko ciemniejszą plamą na szarej ścianie. Rzucił słaby czar, by lepiej widzieć, niechętnie przyznając się w głębi ducha, że boi się konsekwencji, jakie poniesie, jeśli zawiedzie Darniego. Dostrzegłszy jakiś ruch w mroku, rozpaczliwie sięgnął do ziemi, udzielającej mu mocy, posyłając swoją magiczną cząstkę w dół i dalej wąską ulicą. Dotyk kamienia i ziemi dodał mu sił i otuchy, przywracając nadwątloną pewność siebie. Jego oczy zaszkliły się, kiedy obmacywał okolice kamiennego progu wskazanych drzwi, zapuszczając palce mocy w drewnianą futrynę i gromadząc w sobie magiczną energię, gotów do wykonania rozkazu Darniego. Odgłos kroków odbił się echem w umyśle Casuela, gdy nieznajomi ostrożnie przeszli po kocich łbach, a potem się zatrzymali. Później stanęli po obu stronach drzwi, podczas gdy jeden z nich nachylił się do zamka. Zmysły Casuela dziwnie go zaswędziały, kiedy drzwi otworzyły się bezszelestnie, bez dźwięku klucza czy wytrycha. Mężczyzna w sznurowanych wysoko butach wszedł szybko do środka. Pozostali ruszyli za nim. W wyniku czarów Casuela żelazne ćwieki w ich podeszwach wzniecały iskry. Przeszli przez ulicę i bez wahania weszli do domu. – Teraz! – Darni żelazną ręką chwycił Casuela za ramię. Mag z niemym okrzykiem rzucił czar, rozkazując kamieniom, by były mu posłuszne i przywarły do drewnianych drzwi i okiennic tak mocno, żeby zwykła siła nie była w stanie ich pokonać. Sięgnął głęboko między włókna desek i belek, rozszerzając czary i nadając im twardość skały. – Chodź! – Darni zerwał się na równe nogi. – Nie, poczekam... – Casuel nie zdołał dokończyć zdania, dysząc ciężko, gdy Darni przepchnął go brutalnie przez okno, a potem w dół schodów. – Biegnij! – Darni poruszał się szybko i zaskakująco lekko jak na tak potężnie zbudowanego mężczyznę. Casuel zawahał się na moment, a potem pobiegł za nim, jeszcze bardziej przestraszony tym, co może kryć się w ciemnych ulicach niż w tamtym domu. W ostateczności postara się, żeby Darni osłaniał go przed tym, co mogło mu tam grozić. Evern dogonił ich i Casuel zobaczył światło lampy odbijające się w napierśnikach, kiedy strażnicy odrzucili do tyłu płaszcze, żeby nie przeszkadzały im w biegu. Oddział zgromadził się przed zielonymi drzwiami, kiedy odgłosy walenia od środka odbiły się echem od sąsiednich domów. – Cas, stłum ten hałas – rozkazał zaraz Darni. Casuel niezdarnie nakreślił coś w powietrzu, wymknął mu się niebieski błysk i stukanie przycichło. Odetchnął z ulgą i skrzywił się, poczuwszy ostry ból w boku. Darni skinął głową do Everna. – Widzisz, czarownicy też się przydają. – Ty – Evern wskazał na jakiegoś strażnika, a potem na okno, w którym pojawiło się żółte światło – powiedz temu, kto tam jest, żeby wrócił do łóżka i że wszystko jest w porządku. – A jest? – spytał Darni. Evern przytknął do ust srebrny gwizdek i zagrał krótką melodyjkę. Z dachów odpowiedziały mu inne gwizdki i Casuel zauważył, że ktoś ciekawski natychmiast zdmuchnął świecę w domu po drugiej stronie ulicy. – Są gotowi – potwierdził Evern. – Więc chodźmy tam. – Darni spojrzał wyczekująco na Casuela, który oparł drżącą rękę na drzwiach. Czar zadrżał pod palcami maga i drzwi otworzyły się na jego rozkaz. Rozległ się łoskot, gdy uderzyły tego, kto walił w nie pięściami, a oddział strażników wpadł z tupotem do środka. Darni wyciągnął z pochwy sztylet i zatrzymał się na progu, zagradzając drogę Evernowi, który ruszył do przodu z ponurą miną. – Zrobimy to po mojemu – ostrzegł, zanim podniósł ramię. – Cas, zostań ze mną. – Zaczekałbym na zewnątrz, jeśli nie masz nic przeciwko temu – powiedział pośpiesznie Casuel. – Mam. Wejdź do środka i poświeć nam – Darni spiorunował go wzrokiem. Casuel zagryzł wargi i wahając się, ruszył z nimi, choć cały czas trzymał się z tyłu, kiedy we trzech weszli do pełnego strażników domu. Skrzywił się, słysząc uderzenia pięści o ciała i jęki, gdy broniący się mężczyźni nieoczekiwanie trafiali w zbroję. Rzucone pospiesznie czary wystarczyły, by oświetlić komnatę niebieskawym, magicznym blaskiem, więc niezdecydowany stanął w drzwiach, gdyż poczuł, że ściska go w dołku na myśl o dalszej przemocy. Teraz kiedy strażnicy widzieli, co robią, brutalnie, z wprawą zabrali się do unieszkodliwiania niedoszłych złodziei. Dwóch już schwytano i właśnie wiązano sprawnie i szybko. Casuel aż krzyknął, gdy na podłogę powalono jasnowłosego młodzieńca, któremu krew spływała po twarzy. Inny runął pod naporem ciosów, rozpaczliwie próbując wczołgać się pod stół, ale wyciągnięto go stamtąd i zniknął pod stosem pancerzy. Casuel zmarszczył brwi i przygryzł wargi. Jasnowłosi złodzieje byli uderzająco podobni do mężczyzny, którego spotkał w Hanchet, ale naprawdę nie chciał o tej wyprawie rozmawiać z Darnim, zwłaszcza że teraz to już nie miało żadnego znaczenia, prawda? – Ostrożnie! – warknął Darni. – Chcemy, żeby mogli mówić. Co najmniej jeden udowodnił, że może, choć robił to w niezrozumiałym języku, wrzeszcząc jakieś obelgi i przekleństwa, kiedy krzesłem osłaniał się przed trzema strażnikami. Rzucili się na niego, lecz okazał się szybszy i walnął jednego z nich tak mocno, że ten osunął się na kolana. Kopniak w twarz posłał pechowego stróża prawa pod nogi jego kolegów; wypluwał krew i zęby, jego złamana szczęka zwisała bezwładnie. Darni próbował ostrożnie zajść wojowniczego blondyna z boku. Nagle powietrze przeszył srebrny błysk – rzucony przez kogoś nóż ze świstem przeleciał obok ucha Casuela i przebił gardło broniącego się złodzieja. Ten padł na kolana z krzykiem, który zamienił się w charkot, gdy krew chlusnęła mu z ust. Zachwiał się, rozpaczliwie chwycił się za szyję, po omacku szukając noża i nie zważając na to, że rani sobie ręce. Poślizgnął się w kałuży własnej krwi, daremnie próbując wstać. – Cholera! – Evern pomknął do przodu, chwycił z tyłu rannego złodzieja za włosy i szybkim ruchem przeciął mu gardło, niemal do kręgosłupa. Mężczyzna opadł na podłogę jak kukła, a krew trysnęła na wszystkie strony. – Potrzebni nam są żywi, durniu! – Darni wrzasnął na Everna. – Wypchaj się trocinami, nie ty mi wydajesz rozkazy! – odwarknął Evern. – Zobacz, co zrobił Yarlowi. Darni nawet nie spojrzał na rannego strażnika, kiedy jeden z jego kolegów, podtrzymując, wyprowadzał go z domu. – Potrzebni są nam żywi, żeby odpowiedzieli na nasze pytania. Jeszcze jeden taki wyskok i sam cię zatłukę. Na chwilę zapadła głęboka cisza, obecni przenosili spojrzenia z Darniego na Everna i z powrotem, czekając z zaciekawieniem. Casuel zasłonił usta ręką, rozpaczliwie powstrzymując wymioty, ogarnięty paniką na myśl, jak bardzo będzie go to bolało przy jego pękniętych żebrach. Evern pierwszy opuścił wzrok i zwrócił się do więźniów patrzących na tę scenę szeroko otwartymi oczami. – Dobra, zadajmy im kilka pytań – zażądał. Darni ostrożnie minął kałuże krwi i wymiotów otaczające trupa i uważnie przyjrzał się rezultatom prewencyjnych działań strażników. Najmłodszy złodziej zwisał bezwładnie w więzach, zachowując pionową postawę tylko dlatego, że barczysty strażnik przyciskał go do ściany. – Jak masz na imię? – Darni machnął ręką przed jego bladą twarzą. – Jest nieprzytomny, spójrzcie na jego oczy – powiedział z odrazą. Twoi chłopcy są zbyt brutalni do takiej pracy. Drugi więzień czujnie mu się. przyglądał. Kiedy Darni do niego przemówił, odpowiedział potokiem ostrych słów. Pozostali dwaj zesztywnieli w rękach strażników, a ich twarze stężały jak maski. Darni uciszył go ciosem w usta, ale nawet Casuel dojrzał teraz jakieś zdenerwowanie na twarzach pojmanych złodziei, którzy utkwili wzrok w martwym towarzyszu leżącym w kałuży własnej krwi. Mdlący odór rzeźni napełnił pokój. – Powiedzcie nam to, czego chcemy się dowiedzieć, a będziemy was dobrze traktować – oświadczył głośno Darni, cofając się o krok, by po kolei przyjrzeć się więźniom. – Jeżeli będziecie milczeli, nie chciałbym być na waszym miejscu. Casuel spojrzał na jasnowłosych mężczyzn, zastanawiając się, co się teraz stanie, z rozpaczliwą nadzieją, że nie będzie to zbyt krwawe. Ciszę przerwało kilka ciężkich oddechów, skrzypienie skóry i szczęk broni, kiedy strażnicy przestępowali z nogi na nogę lub mocniej chwytali więźniów. Ci ostami popatrzyli na Darniego wyzywająco i nic nie powiedzieli. Darni pokiwał głową i odwrócił się do nich plecami. Zerknął na Everna i uniósł brwi, odchylając głowę lekko do tyłu. Evern spochmurniał, a potem niemal niezauważalnie skinął głową. – W porządku, wystarczy, że każemy Casowi użyć magii, a poprzewraca im w głowach tak, że zaczną mówić – skomentował spokojnie Darni. – Wolałbym, żeby nie stracili rozumu, ale możemy poderżnąć im gardła, kiedy skończy. Casuel otworzył usta, chcąc zaprzeczyć, lecz Evern z całej siły nadepnął mu na nogę. – Zacznij od tego z prawej. – Evern podszedł do przodu i spojrzał na więźnia z nienawiścią, której nikt nie musiał tłumaczyć. Tamten zamrugał, a dwaj pozostali popatrzyli na niego. – Jasne. – Darni stanął przed wskazanym, niższym od niego mężczyzną, muskając brodą jego nos, i powoli wytarł zakrwawiony sztylet w jego samodziałowy kaftan, najpierw z jednej strony, a potem z drugiej. Później podniósł ostrze i uśmiechnął się złośliwie. – Zaboli cię znacznie bardziej niż mnie, przyjacielu. – Co chcesz zrobić? – spytał drżącym głosem Casuel, wpatrując się w błyszczący sztylet z niezdrowym zachwytem. – Tylko to, co potrzeba, i tylko tyle, żeby nasz przyjaciel zaczął mówić. – Darni wsunął ostrze za ucho mężczyzny. – Widzisz, są różne części ludzkiego ciała, które wcale nie są człowiekowi potrzebne, w każdym razie nie do rozmowy. Cienki strumyk krwi popłynął po ostrzu. Casuel pospiesznie wymknął się na ulicę. Wdychając mroźne powietrze, rozpaczliwie starał się zapanować nad żołądkiem. Drgnął, kiedy z domu dobiegł go głośny wrzask, pospiesznie zaczarował kilka garści powietrza, zatkał nimi uszy i zacisnął powieki. – Jak mogłem dać się wciągnąć w to wszystko? – jęknął z rozpaczą. – Ani szacunek, ani awans nie będą tego warte, nawet miejsce w Wielkiej Radzie. Stopniowo odzyskał panowanie nad sobą i, drżąc z zimna i napięcia, wyczerpany oparł się o ścianę domu. W oddali jakiś zegar zadzwonił cicho sześć razy i Casuel zapytał siebie w duchu, czy może wrócić do karczmy do swojego łoża. Lepiej nie, zadecydował z niechęcią. To nie jest najlepszy moment, żeby denerwować Darniego. – Z tobą wszystko w porządku? Casuel omal się nie obsikał, kiedy ciężka dłoń spoczęła na jego ramieniu, ale w ostatniej chwili zdał sobie sprawę, że to tylko jeden ze strażników. Pozostali również wyszli z domu, ciągnąc zgiętych wpół więźniów, których buty stukotały cicho o bruk. – Cas – masz to na pamiątkę! – Darni wyłonił się z drzwi domu i rzucił mu zakrwawiony kawałek mięsa. Casuel cofnął się szybko z okrzykiem obrzydzenia, czując, jak żołądek podchodzi mu do gardła, gdy zobaczył, że to ludzkie ucho. – Chyba tego nie zrobiłeś? – jęknął z przerażeniem. – Nie, nie zrobiłem. – Darni podniósł krwawy strzęp i rzucił go z powrotem w drzwi. – Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać po tym, jak zobaczyłem wyraz twojej twarzy tam, w środku. – Roześmiał się od ucha do ucha, najwyraźniej był w bardzo dobrym humorze. – Więc, więc... – wyjąkał Casuel, gdy z domu wyszedł Evern, a za nim strażnik niosący przerzuconego przez ramię ostatniego więźnia, który chyba zemdlał. – Zabraliśmy go do drugiego pokoju i powiedzieliśmy mu, że będziemy siekać jego towarzyszy tak długo, aż zacznie mówić. – Darni wytarł ręce w zakrwawioną szmatę z zadowoloną miną. – Wszyscy wrzeszczeli bardzo przekonująco, kiedy ściskaliśmy im jądra szczypcami do kominka. I kroiliśmy kawałki z ich martwego kompana, żeby mu pokazać. – Okropny z ciebie łajdak, co? – Podziw walczył ze strachem w głosie Everna. – Najgorszy z nas wszystkich – przytaknął Darni. – Chodź, Cas, wracajmy do domu. Casuel, potykając się, ruszył za Darnim, który szybko kroczył cichymi ulicami. Chciał wprawdzie zapytać, jak agent arcymaga mógł zrobić coś takiego, ale się nie odważył. Zaspana służąca wpuściła ich do karczmy Pod Jednorożcem i pisnęła ze strachu, gdy w blasku świecy ujrzała zakrwawionego Darniego. – Nie martw się, mała, to nie moja krew. – Darni uśmiechnął się do dziewczyny, która cofnęła się nerwowo. – Może masz coś do zjedzenia? Byliśmy bardzo zajęci tej nocy. Dygnęła w milczeniu, zanim pierzchła do kuchni i zapaliła świece stojącego na pobliskim stole świecznika. – Jesteś głodny?! – Casuel nie mógł w to uwierzyć. Objął ramionami bolące żebra i tęsknie pomyślał o swoim łożu. – W porządku. Czego się dowiedziałeś? Darni machnięciem ręki kazał mu milczeć, gdyż dziewczyna wróciła, niosąc pełną tacę. – Dzięki, mała. Masz, kup sobie nową wstążkę do włosów. Zabiorę to na górę. Casuel poszedł pierwszy, niosąc świece, i czekał z rosnącym zniecierpliwieniem, kiedy Darni jadł kawałek zimnej dziczyzny, polewając ją aromatycznym sosem. – Mogę iść do łóżka? – spytał w końcu. Darni potrząsnął głową. – Niestety, nie. Musisz skontaktować się z Usarą lub z Otrickiem – powiedział z pełnymi ustami. – Nie tej nocy! – jęknął Casuel. – A zresztą, co masz im do powiedzenia? – Ci żółtowłosi pochodzą z jakichś wysp, daleko na oceanie. – Darni podniósł oczy znad talerza. – Co o tym sądzisz? Casuel usiadł i sięgnął po czarę z winem. – Myślę, że to bardzo interesujące – odparł po chwili. – Dlaczego? – Darni mierzył go przenikliwym spojrzeniem. – W księgach, które czytałem, znalazłem kilka dziwnych ustępów, które miałyby więcej sensu, gdyby za oceanem były jakieś nieznane krainy. – Casuel rozejrzał się wokoło, szukając wzrokiem swoich ksiąg. – No cóż, jeśli o mnie chodzi, najważniejsze jest to, że dowiedzieliśmy się, dokąd zabierają Gerisa. – Darni oderwał zębami kawałek mięsa. – O, tak. – Casuel zamyślił się, a po chwili spytał: – Powiedzieli, co właściwie tu robią? Darni potrząsnął głową z pełnymi ustami. – Nie, oprócz tego, że szukają i kradną tormalińskie antyki. Ale tamten blondas nazwał to odzyskiwaniem ich własności i gadał coś o odwiecznych wrogach. – Powiedziałeś, że ci mężczyźni, z którymi odjechał Shiwalan, i tamta dziewczyna to ludzie Messire’a D’Olbriota, prawda? – Casuel chwycił mapę, rozwinął ją i przysunął bliżej świece. – No i co z tego? – Darni odsunął tacę, westchnął z zadowoleniem i dolał sobie wina. – To, że się tym interesuje. Co więcej, jest najważniejszym z tormalińskich książąt, którego posiadłości ciągną się wzdłuż wybrzeża oceanu i który prowadzi tam zyskowne interesy. – Casuel podniósł oczy na Darniego. – Mógłby dać nam statek. Darni patrzył na niego chwilę, zanim wybuchnął śmiechem. Casuel zacisnął zęby i zapragnął zetrzeć ten protekcjonalny uśmiech z ust agenta arcymaga. – Nie, posłuchaj. – Casuel próbował ukryć irytację. To było naprawdę ważne. – Oczywiście opowiemy o wszystkim Usarze, ale cokolwiek powiedzą na to w Hadrumalu, jeżeli chcesz uratować tego chłopca, Gerisa, będziesz potrzebował statku, by tam dotrzeć. Im szybciej załatwimy jakiś, tym lepiej. Tym większe szansę wzbudzenia życzliwego zainteresowania w Usarze, a może i w Planirze, dodał cicho w myślach. Potrzebuję czegoś, co przyćmi moje dotychczasowe niepowodzenia. Nie można też odrzucić korzyści, jakie może przynieść służba u takiego patrona jak Messire D’Olbriot. Darni pokręcił głową. – Nie, nie chcę mieszać w to więcej ludzi niż to konieczne. Zresztą stracilibyśmy za dużo czasu, jadąc aż do Zyoutesseli. Casuel odsunął mapę. – Wszyscy książęta będą przez całe przedzimie w Toremalu. Właśnie wtedy dokonują najważniejszych posunięć politycznych, kiedy zbiory są w spichrzach, a morza zbyt wzburzone, by handlować. Jeżeli zdołamy dotrzeć do Bremilayne, możemy wysłać list pocztą cesarską. Ci chłopcy mogą przebyć dwadzieścia kilometrów dziennie. Otrzymalibyśmy odpowiedź najdalej za cztery dni. Darni przyjrzał się mapie, ale nadal nie wyglądał na przekonanego. – Nie sądzę, żeby poczta wzięła list ode mnie niezależnie, czy mam sygnet Planiera, czy nie. – Ja go wyślę. – Casuel podniósł swój pierścień do pieczętowania. – Mój ojciec płaci dostatecznie wysokie podatki. Darni nachylił się do przodu i pociągnął łyczek wina. – Ciągle zapominam, że jesteś z pochodzenia Tormalińczykiem – skomentował, pocierając brodę. Jego zamyślone oczy lśniły w blasku świec. – Sądząc po tym, co mi powiedziałeś, Messire D’Olbriot już jest w to zamieszany przez ten atak na jego bratanka czy coś takiego – ciągnął Casuel. – Na pewno Planir i tak się z nim skontaktuje, jeżeli jego ludzie współpracują z Shiwalanem. Darni potrząsnął głową i zachichotał. – Nie umiesz ukrywać motywów, którymi się kierujesz, Cas. Są tak widoczne jak zaawansowana ciąża. W porządku, zrobimy tak, jak mówisz. Casuel urwał, nic nie rozumiejąc. – Naprawdę chcesz to zrobić? Darni opróżnił czarę z winem. – Evern już powiedział, że o tej porze roku nie dostaniemy statku, którym moglibyśmy popłynąć tak daleko na północ. W porządku, możesz iść spać. Powiemy wszystko Usarze i to będzie pierwszą rzeczą, jaką zrobimy rano. Kilka uderzeń zegara nie zrobi większej różnicy. Jezioro Azazira dwudziestego dnia pojesieni Nie wiem, czy Shiv rzucił jakiś czar na ognisko, ale nadal się paliło, obłożone torfem wziętym Saedrin wie skąd, kiedy obudziłam się następnego ranka. Ryshad, Shiv i Aiten nadal chrapali. Ani śladu Azazira. Poruszyłam ogień, który strzelił w górę, a potem wyszłam z kotłem, by nabrać trochę wody. Mulica powitała mnie tak przyjaźnie jak zawsze, zaś docierające z pewnej odległości rżenie dowodziło, że Gniadosz i inne konie zajadają się uschniętą trawą. Najwidoczniej Azazir nie zapomniał tego, co wiedział o życiu zwykłych ludzi, gdyż rozsiodłał nasze wierzchowce, niezdarnie je wyczyścił, a bagaże położył przy wejściu. Sprawdziłam je szybko. Wszystko było nietknięte, chociaż pełne rzepów i poszarpane cierniami. Czary Azazira musiały dopaść konie wtedy, gdy przerażone wybiegły z mgły. To naprawdę była dobra nowina, gdyż spodziewałam się, że są już w połowie drogi do Dalas. Patrzyłam niepewnie na jezioro, zastanawiając się, czy można się z niego napić, kiedy Shiv wyszedł z jaskini, ziewając i przeciągając się leniwie. – Gdzie jest Azazir? – spytałam. Shiv pokręcił głową. – Nie wiem. Odszedł zaraz po północy. Myślę, że znów jest gdzieś w wodzie. Zadrżał, ale nie z zimna. – Słyszałem o magach ogarniętych obsesją na punkcie swojego żywiołu, ale chyba tak naprawdę nie miałem pojęcia, co to właściwie znaczy. Zrób mi przysługę, Livak – jeżeli zauważysz, że ze mną dzieje się coś takiego, wbij we mnie jeden z twoich sztyletów, i to ten, który działa szybko. Popatrzył na wodospad z wyraźnym wstrętem. – Czego jeszcze dowiedziałeś się o tych Ludziach Lodu? – spytałam żywo, gdyż nie podobał mi się błysk strachu w jego oczach. – Co? No cóż, spodziewam się, że po dalszych poszukiwaniach Rada zdoła zlokalizować te wyspy. Z tego, co powiedział Azazir, wnioskuję, że możemy być pewni, iż ci blondyni pochodzą właśnie stamtąd. Ryshad przypuszcza, że kilka rodów, na które napadli w Tormalinie, to potomkowie założycieli zamorskiej kolonii, więc istnieje jakaś więź. Nie jestem jednak pewien, dokąd nas zaprowadzi. – Czy Rada coś zrobi? A co z Gerisem? Odpowiedź Shiva zagłuszył szum wody, gdy Azazir wypadł z jeziora prosto przed nami. Jego nagie ciało znów było blade, wcale nie przypominało ludzkiego, a w oczach błyszczała dzika wściekłość. – Okłamaliście mnie czy po prostu jesteście skończonymi durniami?! – syknął. – Twierdzicie, że szukacie tych Ludzi Lodu, a widzę, że to oni was szukają! Uważacie mnie za idiotę? – Co takiego? Gdzie, pokaż mi! – Shiv w jednej chwili skupił moc i jezioro zawrzało u jego stóp. Pobiegłam do pieczary i kopnęłam Ryshada w nogi. – Obudź się! Mamy towarzystwo. Kiedy mężczyźni szukali butów, ubrań i mieczy, pobiegłam z powrotem do Shiva. Mag zaczarował krąg wody z jeziora, a Azazir dodał do jego czaru swój własny prysznic szmaragdowego blasku, ogromnie zwiększając przez to głębię i wyrazistość obrazu. Zgromadziliśmy się wokół kręgu zaczarowanej wody, który ukazał nam grupę już znajomych, żółtowłosych mężczyzn przedzierających się przez splątane jeżyny i zarośla okolicznego lasu. – Skąd się dowiedzieli, gdzie jesteśmy? – Rzuciłam gniewne spojrzenie na wodę. – A jeśli mają Darniego? Czy powiedziałby im o tym? Shiv potrząsnął przecząco głową. – Prędzej dałby się zabić. To było prawdopodobne. Pomimo moich sprzeczek z Darnim miałam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. – Powiedziałbym, że polują na samego Azazira – oświadczył Ryshad po kilku chwilach. – Na pewno szukają tormalińskich antyków, które im ukradł. – Dlaczego teraz, po tylu latach? – spytałam, znów zirytowana tą tajemniczą sprawą. – Czemu właśnie teraz, kiedy my również tu jesteśmy? Nikt mi nie odpowiedział, gdy obserwowaliśmy zbliżających się wrogów. Podstawowa różnica między nimi i nami polegała na tym, że bez wahania podążali naszym tropem. Nawet tam, gdzie nie zostawiliśmy żadnych śladów lub gdzie ścieżki się rozwidlały, nie zatrzymali się nawet na moment, żeby ustalić kierunek. – Jeszcze więcej magii – mruknął Ryshad. – Ale nie takiej, którą mógłbym wyczuć. – Azazir spojrzał w dół na obraz w magicznym kręgu. Na jego kamiennej twarzy malowała się podejrzliwość. – Zobaczmy, jak zareagują na mój system obronny. Widzieliśmy, jak gęste zarośla, wysuwające się z ziemi korzenie chwytające stopy i kopyta, nisko rosnące gałęzie smagające twarze i włosy spowolniły tempo jazdy wrogów. Nie słyszeliśmy, co mówią, ale założę się, że przeklinali. – Zaczekaj chwilę. – Shiv podniósł rękę i Azazir zatrzymał atak. Jeden z Elietimmczyków – jak przypuszczam, mogliśmy ich tak teraz nazywać – właśnie uniósł dłoń i wydawało się, że coś śpiewa. Jego usta poruszały się w nieco przesadny sposób. Byłam zaskoczona, kiedy na moich oczach roślinny gąszcz rozplatał się i rozstąpił przed nimi. – Co to było? Azazir wydawał się zaskoczony. – To coś nawet nie tknęło mojego czaru, to nie był żaden przeciwczar. Ten śpiewający blondas w jakiś sposób zadziałał bezpośrednio na drzewa. Teraz na jego twarzy malowało się oburzenie. – Zobaczmy, jak to mu się spodoba. Kiedy złośliwy stary czarownik rzucał coraz więcej przeszkód na drogę napastników, przyjrzałam się maleńkim postaciom widocznym w magicznym kręgu. Mężczyzna, który śpiewał, był ubrany tak samo jak pozostali, na czarnym, skórzanym stroju nosił kolczugę, a w ręku trzymał miecz. Widocznie metal nie przeszkadzał mu w rzucaniu czarów. – Ryshadzie, jak byli ubrani ci ludzie, których ścigałeś? – Przeważnie w miejscowe stroje. Przekonaliśmy się, że kradną odzież z pralni i tym podobnych miejsc. – Zmarszczył brwi, patrząc na czarodziejski obraz. – A co z tymi, którzy na ciebie polowali? – Ci z Inglisu mieli na sobie skórzaną odzież tak jak ta banda, ale napastnicy z Dalasoru nosili stare ubrania z samodziału i płótna. – Czyżbyśmy szukali więcej niż jednej grupy? Jak oni mogą tak szybko wędrować? Usiłowałam znaleźć jakąś odpowiedź, kiedy okrzyk Aitena oderwał nas od magicznej wizji Shiva. W czasie gdy przyglądaliśmy się napastnikom, Aiten stał na warcie na brzegu jeziora. – Tam! Spojrzałam w kierunku, który wskazywał ręką – na przeciwległy brzeg jeziora. Grupka ubranych na brązowo mężczyzn szła prosto na nas. Mieli na sobie samodziałową odzież, a w słońcu połyskiwały ich miecze i, co bardzo nas zaskoczyło, także ich głowy. Głośny okrzyk zabrzmiał nad jeziorem i zobaczyłam drugą grupę w tych samych barwach, nadchodzącą z drugiej strony. Azazir i Shiv porzucili swe czary i zwrócili się, by stawić czoło nowemu zagrożeniu, zaś Aiten i Ryshad razem ruszyli do przodu z wyciągniętymi mieczami. Zielony ogień z rąk Azazira przemknął nad wodą i kiedy dotknął wrogów, ci zatrzymali się, uwięzieni w grubym, szarozielonym lodzie. Shiv splótł powietrze nad jeziorem i skierował olbrzymi strumień wody w środek grupy Ludzi Lodu. Błoto i jakieś szczątki poleciały w niebo i wielu Elietimmczyków zostało rozszarpanych na strzępy, na krótko barwiąc wodę krwią. Właśnie pomyślałam, że wszystko się skończy, zanim do nas dotrą, kiedy nagle z piersi Shiva wydarł się głośny krzyk. Krew trysnęła z rany na jego ramieniu i osunął się na kolana, gdyż jakaś niewidzialna ręka uderzyła go z boku w głowę. Podeszłam do niego, ale znów poczułam tę samą dziwaczną, spowalniającą ruchy, dezorientującą moc, która zaatakowała mnie w Inglisie. – Wiesz, kto to robi? – wrzasnęłam z rozpaczą. – Uderz ich czymś. Nie pozwól im śpiewać. Azazir zamachał rękami w powietrzu, na jego twarzy malowała się niepewność, kiedy usiłował wybrać jakiś cel. Zaklęłam, gdy na grzbiecie mojej dłoni otworzyła się zadana nie wiadomo przez kogo rana. – To ten z tyłu, z kapturem na opończy. – Odwróciwszy się, zobaczyłam, że Ryshad wyjął małą lunetę, żeby przyjrzeć się atakującym, i ręka mu nie drżała, choć krew spływała z jego mankietu. Ludzie Lodu zachwiali się i paru osunęło się na kolana, a woda bez przerwy lała się z ich ust i nosów. Zaczęli się krztusić i bełkotać, tonąc na otwartej przestrzeni. Odzyskałam znów władzę w nogach, ale chociaż Azazir sparaliżował magię napastników, nadal musieliśmy stawić czoło ich mieczom. Zaklęłam, sięgając po strzałki. Kolejna walka, a ja znów nie miałam na sobie tej przeklętej kolczugi! Na szczęcie Ryshad i Aiten narzucili na siebie zbroje i stanęłam za nimi, wypatrując ofiar. Nowi przeciwnicy okazali się równie podatni na moje zatrute strzałki, jak ich kompani i tylko garstka z pierwszej grupy przeżyła i wzięła udział w bezpośredniej walce. Jeden popełnił błąd: skierował się w stronę Azazira i jego miecz przeszył wychudłe ciało starego czarownika. Nie chcę powiedzieć, że je przerąbał, ale przeszył je ostrzem miecza. Wtedy to ciało rozwarło się i zamknęło za mieczem, a biała skóra zadrgała. Dostrzegłam jeszcze zaskoczenie na twarzy napastnika, kiedy Azazir wtłoczył mu ramię, które nagle stało się płynne, w otwarte usta i utopił go na miejscu. Pomagałam Shivowi z tyłu, zaś Ryshad i Aiten pokazali, na co stać dobrze wyćwiczonych tormalińskich szermierzy. Najwidoczniej od dawna przywykli do współdziałania, chronili się wzajemnie, kiedy zadawali mocne ciosy, oszczędzając siły, poruszając się zręcznie w śmiercionośnym tańcu. Każdy jasnowłosy przeciwnik, który upadł, nie pożyje długo i pierwsi, którzy do nas dotarli, konali już w błocie, a ich towarzysze cofnęli się przed naporem tych dwóch tormalińskich wojowników. Odwróciłam się, by sprawdzić, co się dzieje z drugą grupą Elietimmczyków, i zobaczyłam, że stoją, wahając się, na drugim brzegu wzburzonej rzeki. Azazir podniósł rękę i spadła na nich gradowa burza, wywołując zamieszanie w ich szeregach. Jeden podszedł na brzeg jeziora i wrzucił coś do wody. Azazir zaklął, pobiegł do przodu i dał nurka, prawie nie wzbudzając fal. Ich grupa w końcu się podzieliła. Niektórzy rzucili się do ucieczki, ale większa część skierowała się ku nam. Ryshad i Aiten ruszyli do przodu, zanim jednak okazali się potrzebni, woda w jeziorze wystrzeliła w górę w wybuchu białej piany. Później potoki wody runęły w dół, odsłaniając błyszczące zielone łuski, grzebień ze szkarłatnych kolców i wężowy tułów wodnego smoka. Smok wynurzył się z jeziora, kołysząc podłużnym łbem z boku na bok, a jego język trzepotał wśród lśniących zębów wielkości mieczy. Podobne do żagli skrzydła rozwinęły się na jego grzbiecie w blasku słońca, bijąc powietrze, kiedy nachylił się do przodu i stanął – co wydawało się niemożliwe – na powierzchni jeziora. Wyzywający ryk odbił się echem od okalających je wzgórz; wszyscy zamarli ze zdumienia. Głos Aitena wyrwał nas z oszołomienia. – Chodźcie, to może być tylko iluzja. Zaatakujmy ich, póki są wytrąceni z równowagi. Pobiegł z Ryshadem w stronę Elietimmczyków, a Shiv i ja pospieszyliśmy za nimi. Ja byłam trochę bardziej czujna. Smok syknął i pomknął przed siebie, chwytając stojącego najbliżej brzegu jasnowłosego mężczyznę. Wielki złowrogi łeb pochylił się do przodu, a błyszczące zęby zacisnęły się na głowie ofiary jak pułapka na niedźwiedzie. Później potwór odrzucił na bok szczątki człowieka niczym olbrzymi kot i rozerwał na pół drugiego blondyna, a potem trzeciego. Ryshad i Aiten zatrzymali się w pół kroku. Na naszych oczach pozostali przy życiu Ludzie Lodu stracili odwagę i rzucili się do ucieczki. Omal do nich nie dołączyłam, kiedy smok z sykiem zwrócił się ku nam; krwawe strzępy nadal zwisały mu z paszczy. Popatrzył na nas rozjarzonymi, szkarłatnymi oczami o wąskich jak u kota źrenicach, czarnych niczym smoła. Przez chwilę staliśmy niezdecydowani, a potem bestia zwinęła wielkie skrzydła i zanurzyła się w mętnych wodach jeziora. – To ci dopiero iluzja! – powiedział drżącym głosem Ryshad. Aiten potrząsnął głową z niedowierzaniem. – Ostatniego wodnego smoka zabito w czasach mojego dziadka, który dowodził jednym z ostatnich smoczych okrętów. Jak on mógł tutaj przeżyć? Przecież to zwierzęta ciepłowodne! – To był Azazir? – spytałam Shiva, który był tak poruszony jak my wszyscy. Mag zmarszczył brwi i ostrożnie zanurzył ręce w jeziorze, a potem szybko je wyciągnął, jakby się sparzył. – Nie, on tam jest, ale smok również. To oddzielne istoty. – Przecież smoki nigdy nie zapuszczały się tak daleko na północ – nie ustępował Aiten, starając się wytłumaczyć coś zupełnie niepojętego. – Wydaje mi się – zaczął z wahaniem Shiv – że Azazir w jakiś sposób stworzył tego smoka. Przecież smoki są ucieleśnieniem żywiołu wody. – Zapomnijcie o smoku – ponaglił nas Ryshad. – Tracimy piękną szansę dogonienia tych morderców! – Uciekają w popłochu – potwierdziłam, patrząc na niego. – Mogą nas zaprowadzić prosto do swojej bazy. – Shiv, obserwuj ich, kiedy pójdziemy po konie – rozkazał Ryshad. Zostawiliśmy maga klęczącego nad jakąś kałużą, sami zaś wróciliśmy biegiem i jak w gorączce zarzuciliśmy na konie bagaże i uprząż. Gniadosz wyczuł mój niepokój i niespodziewanie się spłoszył. Zaklęłam i szarpnęłam wodze, by go uspokoić; nie mogliśmy sobie pozwolić na spóźnienie, przecież Ludzie Lodu mogą nas zaprowadzić nawet do Gerisa, jeśli porwany uczony nadal żyje. Kiedy wróciliśmy do Shiva, mag tkał między kamieniami na brzegu jeziora skomplikowaną sieć z bursztynowego światła. Popatrzył na nas i zimny, triumfalny uśmiech wykrzywił jego wargi. – Zaznaczyłem ich ślady. Teraz nam nie ujdą. – Musnął mnie spojrzeniem i utkwił je w Ryshadzie. – Masz te antyki? Kiedy dosiedliśmy koni, Ryshad skinął głową. – Azazir dał ci swoje skarby? – spytałam z niedowierzaniem. – Jak ci się to udało? – Wytłumaczyłem mu, że jeśli zajmę się badaniem przywiezionych z kraju Ludzi Lodu antyków i wykonywaniem rozkazów arcymaga, nie będę miał czasu na poinformowanie Planira, iż Azazir majstruje przy rzekach i manipuluje w tych stronach pogodą. – Ton Shiva był równie ponury, jak jego mina. – Oczywiście stało się to, zanim dowiedzieliśmy się o smoku. Nie jestem pewien, czy zdołam to utrzymać w tajemnicy. Wzdrygnęłam się i spojrzałam nerwowo na jezioro. – Jedźmy już stąd, dobrze? Shiv pojechał pierwszy tropem czarów, którymi się posługiwał, a ja znalazłam się obok Ryshada. Zauważyłam, że w jego wyglądzie coś się zmieniło. – Używasz jednego z mieczy Azazira? Uśmiechnął się niepewnie. – Shiv stwierdził, że powinienem. Muszę powiedzieć, że czuję się nieswojo, mając czyjś antyk wart kilka tysięcy koron. Słysząc to, uniosłam brwi. Wiedziałam, że stare miecze są cenne, ale żeby aż tak? Zadałam sobie pytanie, czy mogłabym zażądać mojej części jego wartości jak w przypadku skradzionego kałamarza. Prawdopodobnie nie, uznałam z żalem. Niebawem dotarliśmy do bardziej normalnie wyglądającego lasu i zatrzymaliśmy konie, kiedy Shiv podniósł rękę. – Prawie ich dogoniliśmy – powiedział spokojnie. – Powinniśmy zachować ostrożność. Powietrze wokół nas zalśniło i zamigotało jak światło słońca odbijające się od wód strumienia. – Jesteśmy niewidzialni? – spytał z wahaniem Aiten. – Nie. – Shiv potrząsnął głową. – Niezupełnie, po prostu trudno nas zobaczyć. Jeżeli będziemy trzymali się w pewnej odległości od nich i zachowamy spokój, nie powinni nas zauważyć. Dzień powoli mijał, a my wciąż jechaliśmy tropem naszej zwierzyny. Po jakimś czasie Elietimmczycy uspokoili się i zwolnili tempo marszu, ale nadal posuwali się bardzo wytrwale, jeśli wziąć pod uwagę trudny teren. – Jedziemy na wschód, prawda? – spytałam Ryshada, usiłując dojrzeć słońce przez złociste, jesienne liście w gęstym lesie. – W tej chwili – przytaknął. – Moim zdaniem uciekają na wybrzeże. Zaczynałam się zastanawiać, czy w ogóle się zatrzymają, gdyż robiło się coraz ciemniej i zapadła noc, a oni maszerowali wciąż dalej i dalej w tym samym tempie, chociaż oba księżyce były teraz niewidoczne. Zobaczyłam, że Shiv gestem polecił nam się zatrzymać, i odetchnęłam z ulgą. Zsiadł z konia i podszedł do nas. – Rozbijają obóz na polance tuż za tym wzniesieniem – powiedział cicho. – Będziemy obserwować ich kolejno, ale nie przypuszczam, by zamierzali zaraz wyruszyć dalej. Ryshad, który właśnie pętał swego konia, podniósł oczy. – Jeżeli można, wezmę pierwszą wartę. – Przyłączę się do ciebie. – Klepnęłam Gniadosza i podkradliśmy się do szczytu wzgórza. Ryshad przemykał się między krzakami i skałami niemal tak cicho jak ja i uśmiechnęłam się do niego z uznaniem, kiedy zauważyłam, że na mnie patrzy. Na ostatnim odcinku czołgaliśmy się na rękach i kolanach, a potem położyliśmy się na ziemi, by zajrzeć poza szczyt wzniesienia. Noc była chłodna, ale sucha i cicha, więc było nam dość wygodnie. Ścigani przez nas Ludzie Lodu skupili się wokół niewielkiego ogniska. Popatrzyłam na nich i po chwili zmarszczyłam brwi. – Rzadko się do siebie odzywają, prawda? – mruknęłam do Ryshada. Skinął głową. – Wydaje się, że robią wszystko zgodnie z wyuczoną musztrą. Wkrótce zrozumiałam, co miał na myśli. Połowa uciekinierów jadła, a pozostali stali na warcie, potem po kolei zbierali chrust, przynosili wodę, a nawet rozebrali się i umyli jak jeden mąż, po pięciu. Patrząc na nich, zadrżałam. Podobno mam obsesję na punkcie czystości, ale nawet ja w taką pogodę nie myłabym się na wolnym powietrzu. Elietimmczycy owinęli się kocami, jakby porozumiewali się bez słów, i dwóch siedziało na warcie, patrząc w ciemny las, kiedy ich towarzysze spali. Instynkt lub zdobyte podczas musztry nawyki obudziły następną parę, jakiś czas później i ta dwójka przejęła wartę bez jednego słowa. – Stracili dowódcę – Ryshad powiedział cicho po pewnym czasie. – Nikt nie wydaje rozkazów, nikt nie dyskutuje nad tym, co powinni zrobić. Nikt nimi nie dowodzi. Powstrzymałam cisnące się na usta przekleństwo. – Powinniśmy byli obejrzeć zwłoki. Zapomnieliśmy o tym, prawda? Ledwie widoczny w mroku Ryshad wzruszył ramionami. – Nie mieliśmy na to czasu, czyż nie tak? Myślę, że ci, którzy rzucali te dziwaczne czary, są ich przywódcami. Ten motłoch po prostu działa tak, jak został nauczony, nie mają nic innego do roboty. – Więc co to dla nas oznacza? Błysnął zębami w uśmiechu. – Założę się, że wracają prosto do tego, kto nimi dowodzi, lub najszybszą drogą do domu. Założymy się o kilka koron? Potrząsnęłam głową, zanim przypomniałam sobie, że prawdopodobnie nie zobaczył tego w mroku. – Nie zakładam się, Rysh. Tej nocy nic się nie wydarzyło, chyba tylko to, że Elietimmczycy wyspali się lepiej niż nasza czwórka, co w myśli dodałam do rejestru ich win. Zjadłam zimne śniadanie, patrząc, jak przygotowują się do następnego całodziennego marszu, a moi towarzysze przeglądali nasze bagaże. Wydawało mi się to prawie nudne, zanim sobie przypomniałam, jakich zbrodni dopuścili się Ludzie Lodu. Zadałam sobie pytanie, jak ktoś tak pozbawiony inicjatywy mógł w tak okrutny, można by rzec wyrafinowany, sposób zamordować Yeniyę; a jeśli robili tylko to, co im kazano, kto mógł im wydać takie rozkazy? Doszłam do wniosku, że cieszy mnie to, iż prawdopodobnie zabiliśmy go nad jeziorem. Ten dzień i kilka następnych niczym się nie różniły od siebie, gdyż jechaliśmy tropem coraz bardziej przygnębionej gromady Elietimmczyków wciąż dalej i dalej na wschód. Zwolnili kroku i wykonywali rutynowe czynności z mniejszym zapałem. Podróż nie przysparzała nam większych kłopotów, gdyż dzień był chłodny, ale słoneczny. Później wiatr przyniósł nam słony zapach oceanu i zdałam sobie sprawę, że jesteśmy blisko wybrzeża. Rozdział 8 Z księgi NAUKI O NAWIGACJI pióra D’Oxire’a WYBRZEŻE OCEANU Podróż morska na oceanie jest całkowicie odmienna od żeglowania po Zatoce Lescaryjskiej lub między wyspami Archipelagu Aldabreshińskiego. Każdy wypływający na otwarty ocean kapitan statku musi na nowo nauczyć się swego zawodu lub zginąć. Pogoda jest tam znacznie bardziej burzliwa, a sztormowe wiatry wieją wprost z głębin. Fale są większe i silniejsze, co oznacza, że statki oceaniczne są węższe, mają głębsze zanurzenie i bardziej zróżnicowane ożaglowanie i takielunek. Na tych wodach nie można bezpiecznie pływać galerami, gdyż gwałtowne burze mogą nadciągnąć ze wszystkich stron. Biorąc jednak pod uwagę brak dróg na wybrzeżu kontynentu i okoliczność, że transport towarów lądem zajmuje wiele czasu, żeglarz, który nauczy się tego, co potrzebne do przetrwania na oceanie, może szybko osiągnąć kolosalne zyski. Ci, którzy tego nie zrobią, utoną. Na tym wybrzeżu najbardziej niebezpieczne dla żeglugi są prądy oceaniczne. Każdy kapitan statku tracący z oczu ląd musi pamiętać, że prądy mogą go znieść z zaplanowanego kursu. Oczywiście można względnie łatwo się zorientować, czy jest się za daleko na północ, czy na południe, ale to niewiele pomoże. W klifach wybrzeża jest stosunkowo mało miejsc, w których można zakotwiczyć, i większość z nich nadaje się tylko dla statków rybackich. Najważniejszą rzeczą jest wynajęcie pilota dobrze znającego linię brzegową, grożące tam niebezpieczeństwa, punkty orientacyjne i miejsca, gdzie można nabrać słodkiej wody. Do większości zatok trudno jest się zbliżyć, zwłaszcza przy przeciwnym wietrze, bo przy wejściu do wielu z nich często kryją się mielizny. Warto dobrze płacić doświadczonym załogom. Byli piraci są pożytecznymi członkami załogi tak długo, dopóki ich liczba jest ograniczona. Jeżeli prądy zniosą statek zbyt daleko na wschód, niemal zawsze zakończy się to tragicznie w taki lub inny sposób. Prądy są szybkie i wszelkie obliczenia położenia statku i drogi przebytej w ciągu dnia nie mają żadnego sensu. Każdy kapitan portu z łatwością wyliczy wiele statków, które zaginęły bez względu na porę roku, przy czym żadne ich szczątki nie zostały nigdy wyrzucone na brzeg, nawet podczas zimowych sztormów. Prądy na południu od Bremilayne są wyjątkowo szybkie i mogą znieść statek z kursu o dziesiątki kilometrów. Jeżeli jakiś statek przy przychylnym wietrze zdoła uciec przed takim prądem, grozi mu wtedy niebezpieczeństwo, że ten wiatr pogna go szybko na zachód i rozbije o przybrzeżne skały, zwłaszcza jeśli stanie się to w nocy. Zdarza się to tak często, że większość rodzin rybackich dorabia sobie, odnajdując towary wyrzucone na brzeg. Na południe od Zyoutesseli pogoda szybko się psuje, a prądy stają się nieprzewidywalne. Próbę opłynięcia Przylądka Wiatrów podejmują tylko szaleńcy lub desperaci, a nie poważni żeglarze. Transport towarów lądem z jednego krańca Zyoutesseli na drugi jest mniej kosztowny niż utrata statku na oceanie. Większość kupców traktuje ten transport lądowy jako warunek wszelkich umów zawieranych z kapitanami. Nikt godny szacunku nie pożyczy pieniędzy na zakup towarów, jeśli w kontrakcie nie jest zapisany transport lądem w Zyoutesseli. Zatoka Sholvin w Gideście dwudziestego szóstego dnia pojesieni Znad wierzchołków drzew napłynęły krzyki ptaków morskich, a niedługo potem również odgłosy ludzkiej działalności – skrzypienie statków kołyszących się na kotwicach, plusk omywających je fal, stukanie młotków, strzępy rozmów – przywiał ku nam wzmagający się wiatr. – Ostrożnie – przestrzegł nas Shiv, gdy przywiązaliśmy konie i podeszliśmy na skraj lasu, by spojrzeć w dół stromego zbocza. – Przykro mi – powiedział, kiedy spojrzałam na niego ze złością. Elietimmczycy, nie kryjąc się, podążyli do wioski położonej nad nieregularną zatoczką wyżłobioną w skalistym brzegu morza przez bystrą rzeką, z której Azazir byłby dumny Łodzie rybackie były przywiązane do mola z ciemnoszarego kamienia, a suszące się sieci powiewały na wietrze, który teraz niósł silny zapach wodorostów, rybich wnętrzności i mułu – zwykłych rozkosznych woni wybrzeża. Zmarszczyłam brwi, kiedy patrzyliśmy, jak Ludzie Lodu podążają prosto do dużego trójmasztowca przycumowanego na końcu mola, w pewnej odległości od najbliższego statku rybackiego, gdzie grupa miejscowych obszarpańców wyjmowała z ładowni kosze z rybami. Rybacy nawet nie podnieśli oczu, gdy Elietimmczycy mijali ich, maszerując karnie w dwuszeregu, nagle ponownie ujęci w karby dyscypliny. – Shiv, czy oni też używają magii, żeby się ukryć? – Na pewno nie takiej, którą mogę rozpoznać. – Ale nikt ich nawet nie zauważa, już nie mówiąc o rozmowie z nimi. Co się dzieje? Patrzyliśmy, jak zdyscyplinowany oddział pomaszerował w kierunku trójmasztowca i został poddany czemuś w rodzaju identyfikacji. – Na Saedrina, to niezwykłe. – Zignorowałam ostrzeżenia Shiva i Ryshada i ostrożnie zeszłam ścieżką w dół, kryjąc się tak długo, jak to było możliwe, aż dotarłam do rozrzuconych w nieładzie wokół rzeki kamiennych chat, gdzie kręciło się dość ludzi, żebym mogła się wśród nich ukryć. Wszyscy zauważyli mnie od razu, ale patrzyli na mnie jak na wędrowną przekupkę. – Dzień dobry. – Siwy staruszek wygrzewający się w słońcu na ławce przyjrzał mi się podejrzliwie. Uśmiechnęłam się w wyuczony sposób, udając ładną, choć niezbyt inteligentną kobietę, nawet jeśli nie pasowało to do mojej poplamionej opończy i bryczesów. – Możesz mi coś powiedzieć o tej zacumowanej tam łodzi? – wskazałam na trójmasztowiec. Spojrzał na mnie, nic nie rozumiejąc. – Mówisz o tym statku? – Tak, tym z zielonymi proporcami – powiedziałam powoli, zastanawiając się, czy już na samym początku nie trafiłam na wioskowego głupka. Zmrużył oczy, wpatrując się w morze, całkowicie ignorując wielki trójmasztowiec znajdujący się na wprost niego. – Czy ten statek tu płynie? Nie widzę już tak dobrze jak dawniej. – To nieważne. – Miałam już odejść, kiedy jakaś kobieta ze zniszczonymi od ciężkiej pracy rękami i ogorzałą twarzą otworzyła drzwi chaty. Ostry nóż do patroszenia ryb zalśnił w jej dłoni. – Tato? Z kim rozmawiasz? Wyglądała na bardzo bystrą, więc nie próbowałam jej oczarowywać. Bardzo rzadko działa to na kobiety, przynajmniej ze strony innych kobiet. – Możesz mi powiedzieć, czy widzieliście tu ostatnio jakichś cudzoziemców? Oczy jej zabłysły na widok srebrnej monety, która nagle pojawiła się w moich palcach. – A jak oni wyglądają? – Są jasnowłosi jak Ludzie Gór. Obcy, trzymający się z dala od innych ludzi. Przyjrzała się monecie, ale po chwili pokręciła głową. – Przykro mi, nie widziałam nikogo takiego. – A może jakieś nieznane statki? Oceaniczne, jak dalasoriańskie. – Nie widzieliśmy nikogo, odkąd pewien kupiec przypłynął do nas z Inglisu na Letnie Przesilenie. W głosie rybaczki zabrzmiało rozczarowanie, nie wątpiłam jednak w jej szczerość. Uwierzyłabym jej bez zastrzeżeń, gdybym na własne oczy nie widziała elietimmskiego okrętu z załogą zajętą tym wszystkim, co robią żeglarze przed opuszczeniem portu. – A co powiesz o żaglowcu, który cumuje przy końcu mola, kiedy przypłynął? Miała zakłopotaną minę, gdy powiodła wzrokiem za moim spojrzeniem i zobaczyła łódź rybacką. – To statek Machila i jego braci. Wrócili z łowisk o świcie. Wcisnęłam parę marek w jej lepką od śluzu dłoń, żeby odwrócić jej uwagę od rozważań na temat tego, kim ja sama mogę być, i szybkim krokiem przeszłam z powrotem przez wieś z dostateczną pewnością siebie, żeby nikt nie próbował mnie zaczepić. Ryshad nie wyglądał na zadowolonego ze mnie, kiedy wróciłam do moich towarzyszy. – No i co? – To bardzo dziwne. Wydaje się, że nikt nie widzi ani statku, ani jego załogi – powiedziałam po prostu. Ryshad i Aiten sprawiali wrażenie zakłopotanych, ale na twarzy Shiva malowało się przerażenie. – Jesteś pewna? Przepraszam, to głupie pytanie. – Miał taką minę, jakby jego ulubiony pies właśnie zdechł. – Dlaczego uważasz, że to taka zła wiadomość? Shiv przetarł ręką zmęczoną twarz. – Jedną z dziedzin magii w czasach Dawnego Imperium była kontrola nad ludzkimi umysłami: oni to umieli. W Hadrumalu nigdy nie udało się nam tego naśladować. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że Ludzie Lodu posiadają wiedzę, o której my nie mamy pojęcia? Na moment zapadła głęboka cisza, a po niej wszyscy jednocześnie zwróciliśmy się do Shiva. – A więc co teraz wiemy? Możesz się zorientować, czy Geris jest na tym statku? – Jak uwolnimy waszego przyjaciela, jeśli jest tam uwięziony? – Możesz go wydostać w taki sam sposób, jak wydostałeś mnie z wieży w Inglisie? – Dajcie mi chwilę spokoju! – burknął Shiv. Zamknął oczy i zmarszczył brwi, kiedy różnokolorowy magiczny blask zamigotał wokół jego głowy. – Cholera! Coś blokuje moje czary i w ogóle nie mogę zajrzeć do wnętrza tego statku. – Myślę, że to dowodzi, iż działa tam całkowicie odmienna magia – powiedziałam z westchnieniem. Staliśmy niezdecydowani wokół niego, aż Aiten spojrzał na zatoczkę i zaklął. – Na zęby Dasta, oni nie tracą czasu. Odpływają. Patrzyliśmy bezradnie, jak załoga trójmasztowca rzuciła cumy i napędzany długimi wiosłami statek wypłynął z zatoczki. – Chodźcie! – warknął Shiv. – Potrzebujemy jakiegoś statku. Och, wspaniale; coraz lepiej. Raz jeszcze zastanowiłam się, jakie bóstwo obraziłam, by wpaść w takie towarzystwo. Pospieszyliśmy w dół zbocza i na molo, ignorując zaciekawione spojrzenia wieśniaków. – Machil! – Ogorzały żeglarz podniósł wzrok z pokładu swojego statku, najwyraźniej dziwiąc się, skąd ta obca, rudowłosa kobieta zna jego imię. Shiv rzucił swoje czary natychmiastowej gotowości do kontaktów z prostymi ludźmi i władczo spojrzał z konia. – Załatwiam pewną ważną sprawę dla arcymaga i potrzebuję statku. Czy mogę wynająć ciebie? Niestety, nie wywarło to żadnego wrażenia na Machilu, który wrócił do spłukiwania rybich wnętrzności i łusek z pokładu. – Nie – odparł. Ryshad wyciągnął swój amulet. – Pracuję dla Messire’a D’Olbriota z Zyoutesseli. Będzie ci bardzo wdzięczny, jeśli zgodzisz się z nami współpracować. – A co mnie to obchodzi? – Machil wzruszył ramionami. – Nie popłynę tak daleko na południe, nie o tej porze roku. Ponieważ próba odwołania się do uczuć wyższych tego człowieka najwyraźniej się nie powiodła, wyglądało na to, że teraz moja kolej. – Postaramy się, by ten trud ci się opłacił. – Nie próbowałam się uśmiechnąć, tylko potrząsnęłam sakiewką zawieszoną u pasa. Rybak nie mógł wiedzieć, że były w niej jedynie caladhriańskie pensy. Miałam tylko nadzieję, że zanim wyruszyliśmy na tę szaleńczą wyprawę, Shiv zabrał większość tych pieniędzy, które Darni otrzymał na niezbędne wydatki. Jak to się mówi, zawsze można dotrzeć do rąk człowieka poprzez jego kieszeń. Machil postawił wiadro i uniósł brwi, choć nadal się nie uśmiechnął. – W jaki sposób? Popatrzyłam na statek, na jego ładunek i na całą wieś. Pewien pomysł przyszedł mi do głowy, więc go wykorzystałam. – Chyba nie sprzedajecie tu wszystkich złowionych ryb, prawda? Rzucił mi podejrzliwe spojrzenie. – A jeśli tak, to co? – No, solicie je, wędzicie czy może jeszcze coś innego z nimi robicie i wieziecie w głąb lądu? A co z obozami górniczymi? Założę się, że bardzo dobrze za nie płacą? Popatrzył na mnie w milczeniu, lecz wyczekująco. Moi towarzysze mieli dość rozsądku, by siedzieć spokojnie i udawać, że doskonale wiedzą, do czego zmierzam. – Wozisz je sam czy sprzedajesz pośrednikowi? – Machil zerknął na długi, niski budynek po drugiej stronie rzeki i zrozumiałam, że trafiłam w dziesiątkę. – Z trzema końmi i juczną mulicą mógłbyś wyeliminować pozostałych i zatrzymać zyski dla siebie. Teraz uśmiechnęłam się do niego szeroko i z ulgą spostrzegłam, że odpowiedział mi lekkim uśmiechem. – Cztery konie i umowa stoi. Nie wezmę koni na pokład, więc i tak będziecie musieli je tu zostawić. Nie mam więc żadnej szansy na zatrzymanie Gniadosza, a zresztą nawet w najlepszym wypadku była na to słaba nadzieja, więc wzięłam się w garść. Kiedy dopadnę Gerisa, drogo mi zapłaci za to, że przez niego wplątałam się w ten cały sentymentalny galimatias. Udawałam zawiedzioną, żeby uznał, iż wygrał w tym starciu, a potem powoli skinęłam głową. – Myślę, że tak. – W takim razie możecie mnie wynająć. – Ziewnął. – Będę gotów wieczorem, gdy zacznie się przypływ. Dokąd płyniemy? Spojrzałam pytająco na Shiva. Ledwie dostrzegalnie skinął głową, więc uśmiechnęłam się do Machila. – Później ci powiemy. Nie wyglądał na szczególnie zadowolonego i pomyślałam, że będziemy mieli z nim problemy, kiedy przyjdziemy wieczorem z taką ilością możliwie użytecznych zapasów, jakie uda nam się kupić w takiej małej osadzie. Na szczęście dla nas nie chciał ośmieszyć się przed swoją załogą, więc skinieniem głowy zaprosił nas, abyśmy poszli za nim do zatłoczonych kabin, podczas gdy marynarze ładowali i upychali nasze bagaże. – Dokąd płyniemy? – zapytał. – Na pełne morze – odparł szczerze Shiv. – Śledzę statek, który odpłynął z wybrzeża dzisiejszego ranka. Machil spojrzał na niego ze zdumieniem. – Chyba żartujesz. Już dawno ich nie widać. Shiv zrobił lekki gest i oświetlił ponure, drewniane ściany magicznym blaskiem. – Znajdę ich. – Możesz też zagwarantować, że wiatry i prądy nic nam nie zrobią? – spytał ironicznie rybak. – Oczywiście. – Shiv miał taką minę, jakby pytanie Machila trochę go zaskoczyło. – Przykro mi, w żaden sposób nie uda mi się zabrać wystarczającej ilości zapasów na podróż, jeśli nie wiem, ile czasu potrwa, w każdym razie nie dziś wieczorem. Zresztą i tak musiałbym się dowiedzieć, na jak długo popłyniemy, żeby zabrać dostatecznie dużo słodkiej wody. W głosie Shiva zabrzmiała ostra nuta. – Ocean jest pełen ryb, a ja mogę oczyścić z soli tyle wody, ile będzie potrzeba. Machil przesunął ręką po tłustych włosach, wyraźnie w to nie wierząc, ale rozsądnie nie chciał prosto w oczy nazwać czarownika kłamcą. Pokręcił głową, a jego twarz stężała jak kamień. – Nie ma mowy; możecie sobie zabrać wasze zwierzęta. Dla nikogo nie zaryzykuję wyprawy na otwarty ocean. – Jak daleko zwykle wypływasz? – spytał łagodnie Aiten, wiążąc węzły na kawałku szpagatu. – Dobre łowiska są na płyciznach w odległości około trzech dni żeglugi – odparł Machil po chwili podejrzliwego milczenia, patrząc na ręce Aitena. – Może byś nas tam zabrał? Jeżeli znajdziemy statek, którego szukamy, i dobra pogoda się utrzyma, zobaczymy, czy będziemy musieli płynąć jeszcze dalej. – Taka wyprawa warta jest pięciu zdrowych, silnych zwierząt z uprzężą. – Uznałam, że dobrze zrobię, jeśli mu o tym przypomnę. – W porządku. Płyniemy do tych łowisk, a potem zdecyduję, czy popłyniemy dalej. – Machil odszedł, zanim ktokolwiek z nas zdążył odpowiedzieć, i zaczął głośnym krzykiem wydawać rozkazy swoim braciom. Aiten uśmiechnął się szeroko do Shiva. – Rozumiem, że zdołasz skierować wiatr w niewłaściwym kierunku, jeśli będziemy musieli popłynąć dalej. – To wszystko bardzo ładnie wygląda, ale ja nie jestem żeglarzem – podkreśliłam z naciskiem. – Będą nam potrzebni do obsługi tej balii, a co będzie, jeśli nie zechcą współpracować? Aiten rzucił mi szpagat z węzełkami. – Nauczyłem się od mojego dziadka czegoś więcej niż morskich opowieści. Jak ci się zdaje, dlaczego nagle postanowił mi zaufać? Od znalezienia odpowiedzi uratował mnie nagły przechył podłogi, od którego chwyciły mnie mdłości. – Wygląda na to, że ruszyliśmy w drogę. – Aiten wspiął się po drabinie i wyszedł na pokład. Ja zaś wzięłam głęboki oddech i usiadłam, zaciskając zęby. Ryshad spojrzał na mnie współczująco. – Chyba źle znosisz morskie podróże, prawda? Podniosłam na niego oczy i zmusiłam się do uśmiechu. – Raz odbyłam podróż z Relshazu do Col i przez cały czas wymiotowałam, a podobno przybrzeżne wody są spokojne. Dom dla gości w świątyni Ostrina w Bremilayne czterdziestego drugiego dnia pojesieni Casuel opanował złość, kiedy Darni znów zaczął chodzić po pokoju. – Nie rozumiem, dlaczego mamy czekać cały ranek po to, by ten człowiek nas wezwał – powtórzył z irytacją wojownik. Tormaliński książę spotyka się z ludźmi wtedy, kiedy jemu to odpowiada, a nie odwrotnie – powiedział zmęczonym głosem Casuel, nie wiadomo który już raz z rzędu. – Pragniemy tylko, by pozwolił nam poprosić któregoś z kapitanów jego statków dalekomorskich o wynajęcie. – Darni wyjrzał przez okno. – Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego postanowił sam tu przybyć. – Skąd mogę to wiedzieć? – Casuel wytarł pióro do czysta i odłożył je. Najwyraźniej próba zajęcia się jakąkolwiek pracą nie miała sensu. Zakorkował kałamarze z atramentem i ułożył w zgrabny stos swoje książki obok lśniącego, choć starego stołu. – Mógłbym robić coś innego, prowadzić śledztwo. – Darni odwrócił się, by odsunąwszy na bok muślinową zasłonę, spojrzeć z drugiej strony na ulicę. – Nie cierpię, kiedy każą mi tracić czas dla wygody jakiegoś wielmoży, który postanowił stać się wścibski. – Messire D’Olbriot jest jednym z najważniejszych patronów w Tormalinie – odrzekł zniecierpliwiony Casuel. – Przywykł kierować sprawami swego domu, swojej wielkiej rodziny, swoich wasali i ich podopiecznych i nadzorować jedną dwudziestą gospodarki kraju, jak wynika z ostatniego spisu podatkowego. Jeżeli chce się z nami zobaczyć, to dlatego, że uważa to za ważne, a nie dlatego, że akurat ma trochę wolnego czasu! Siedząca w kącie Allin podniosła oczy znad robótki. – Więc on jest kimś w rodzaju lescaryjskiego władcy? – Nie, jest znacznie ważniejszy. Kiedy mówi, że wkrótce spadnie deszcz, wszyscy, począwszy od cesarza, zakładają kaptury. Casuel popatrzył na Allin. Wyglądała dziś schludnie, dopilnował tego, ale nadal czuł się nieswojo w jej obecności. Zamierzał odesłać ją do miasta z garścią miedziaków, żeby coś sobie kupiła, ale, co było typowe, okazało się, że w domu dla gości właśnie tego dnia urządzano wielkie pranie, więc żadna służąca nie mogła jej towarzyszyć. A przecież była to jedyna okazja, kiedy ucieszyłby się z jej skłonności do spoufalania się ze służbą. – To najważniejszy człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkasz w życiu, więc siedź spokojnie i milcz – powiedział groźnie. Jej lescaryjski akcent wydałby się w takim towarzystwie przeraźliwie prowincjonalny. – Może być najważniejszym Tormalińczykiem – Darni rozejrzał się wokoło. – Chciałem powiedzieć, że to Planir jest najważniejszy ze wszystkich ludzi. Allin nerwowo wbiła igłę w szew. – Ja też będę musiała się z nim spotkać? – Tak, ale nie martw się, jest bardzo bezpośredni. – Darni uśmiechnął się do niej. – Wkrótce zawieziemy cię do Hadrumalu, obiecuję. Przedstawię cię mojej żonie Strell. Jest alchemiczką, więc zna wielu magów ognia i szybko znajdzie dla ciebie jakieś miejsce. – Dziękuję ci za twoje zainteresowanie Allin, Darni, ale to ja załatwię dla niej miejsce – oświadczył stanowczym tonem Casuel. – Na pewno nie będzie w tym nic złego, jeżeli przejrzysz wszystkie propozycje? – Darni udawał niewiniątko. – Pomoże ci to wybrać najlepszą. Allin przeniosła spojrzenie z jednego na drugiego, na jej okrągłej twarzy odbiło się lekkie zaskoczenie, a oczy zabłysły. – Będę mogła wybrać? – Wydaje mi się, że tak – Darni skinął głową. – W tej chwili jest duże zapotrzebowanie na magów ognia. – Uważam, że powinniśmy się skupić na tym, co mamy zrobić teraz – powiedział karcącym tonem Casuel. Allin znów pochyliła głowę nad robótką, ale uśmieszek zadowolenia zaigrał w kącikach jej ust. Za oknami widać było ożywiony ruch; goście przychodzili i odchodzili, wierni przybywali, by złożyć ofiary w świątyni Ostrina, dalekie pokrzykiwania docierały z targu za murami. Allin pocerowała większość odzieży Casuela, a Darni zapewne dokładnie obejrzał każdy zakątek skromnie wyposażonej poczekalni, kilka krzeseł, stół i szeregi płaskorzeźb przedstawiających różne podróże Ostrina w przebraniu, kiedy ten bóg raczył sprawdzać gościnność królów i książąt. W końcu usłyszeli dźwięk frontowego dzwonka. – Nareszcie! – wykrzyknął Darni. – Allin, pamiętaj, co ci mówiłem, jak się masz zachowywać. – Casuel nerwowym ruchem przygładził włosy, pospiesznie wpychając księgi i koszyk z przyborami do pisania pod ławę ze schowkiem. Drzwi otworzyły się i wszedł jakiś młodzieniec w liberii. – Messire D’Olbriot czeka na was w sali przyjęć – powiedział protekcjonalnym tonem. – Ach, tak? – Twarz Darniego stężała i Casuel pospiesznie zrobił krok do przodu. – Dziękuję ci, człowieku. – Casuel przeszedł obok lokaja, wciskając mu monetę do ręki. Służący spojrzał na nią w chwilowym osłupieniu tak wytrącony z równowagi, że musiał się przepchnąć obok Allin, która posłusznie ruszyła za czarownikiem. Darni wolnym krokiem poszedł za nimi, uśmiechając się z uznaniem. – Messire D’Olbriot. – Lokaj z ukłonem przepuścił wszystkich przez drzwi, sztywny z oburzenia. Casuel skinął mu wyniośle głową, a potem zgiął się w niskim ukłonie przed czterema mężczyznami siedzącymi na eleganckich krzesłach ustawionych wokół stołu ozdobionego wazą ze świeżymi kwiatami. – Messire, mam zaszczyt się przestawić: jestem Casuel Devoir, mag. Moi towarzysze to Darni Fallion, agent arcymaga, i Allin Mere, uczennica. Allin, zamiatając spódnicami podłogę, zgięła się tak nisko w ukłonie, że omal się nie przewróciła. Darni chwycił ją za łokieć i podtrzymał, sam zaś ukłonił się nieco sztywno i nie tak głęboko. Czterej mężczyźni wstali i odpowiedzieli uprzejmymi ukłonami. – Chciałbym przedstawić mojego starszego brata, syna mojej najstarszej siostry i mojego najmłodszego syna. – Książę po kolei wskazywał na swoich towarzyszy ku głębokiej uldze Casuela. Mag znów się ukłonił, ukradkiem przyglądając się temu najpotężniejszemu z patronów i jego doradcom. Messire D’Olbriot był otyłym mężczyzną w kwiecie wieku, z pulchną twarzą i jasnymi oczami, z których biła nieprzeciętna inteligencja. Jego brat był u progu starości i głębokie zmarszczki ściągały mu policzki w dół, nadając jego twarzy ponury wyraz, choć w rzeczywistości miał tylko poważną minę. Siostrzeniec był o kilka lat starszy od najmłodszego z tej czwórki, przy czym u obu widać już było tendencję do tycia, mimo że na razie odpowiednio uszyte, kosztowne stroje ukrywały tę wadę. Oprócz widocznego rodzinnego podobieństwa na twarzach wszystkich malowała się pewność siebie, charakterystyczna dla zamożnych, wpływowych osób. – Devoir? – przemówił nagle siostrzeniec. – Czy twój ojciec handluje pieprzem w Orelwood? – Rzeczywiście. – Casuel zmusił się do nerwowego uśmiechu; jego ojciec nie podziękowałby mu za zwrócenie na niego uwagi takich osobistości, gdyby syn pokpił sprawę. – W takim razie jesteś bratem kompozytora Amalina Devoira? Wszyscy spojrzeli na Casuela z zainteresowaniem i mag znów ukłonił się nisko, choć przeszył go ból popękanych żeber, niemal tak wielki jak smutek, który odezwał się w jego sercu. Czy kiedyś spotka kulturalnego Tormalińczyka, który rozpozna go jako wybitną jednostkę, a nie tylko krewnego jego nadętego braciszka? – Słyszałem nowy utwór twego brata w Toremalu; twój ojciec musi być bardzo z niego dumny – rzekł uprzejmie Messire D’Olbriot. – Mój ojciec nie jest nikim szczególnym i nie mam braci, ale podlegam osobiście arcymagowi. – Dworska kurtuazja najwidoczniej była nie w smak Darniemu. – Czy mogę poznać twoją odpowiedź na naszą prośbę? Cztery pary niebieskoszarych oczu zwróciły się na wojownika. Messire D’Olbriot wyciągnął jakiś pergamin z szerokiego rękawa. – Twój list nieco nas zaskoczył – stwierdził. – Niepokoiłem się, że tak długo nie otrzymywałem wieści od Ryshada, ale zdawałem sobie sprawę, że w swoich poszukiwaniach może znaleźć się poza zasięgiem poczty cesarskiej. Wiesz, gdzie on teraz jest? – Próbowałem odszukać jego i naszych towarzyszy za pomocą wizji. – Casuel ostrożnie podszedł do Darniego. – Teraz wiemy tylko tyle, że są na pokładzie jakiegoś statku rybackiego, gdzieś na przestworzach oceanu. – W takim razie nigdy nie zobaczymy ani jego, ani Aitena – zauważył cierpko brat księcia. – Będziemy opłakiwali ich utratę. – Niekoniecznie – odparł stanowczym tonem Darni. – Nasz kolega jest doświadczonym czarownikiem i ma liczne talenty dające mu władzę nad wodą. – Wiesz, dokąd płyną? – spytał siostrzeniec D’Olbriota, pochylając się do przodu wyraźnie zaintrygowany. – Do grupy wysp, daleko na wschodzie. – Casuel usiłował dyskretnie wytrzeć spocone dłonie o kaftan. – I co mają nadzieję tam odkryć? – Uważamy, że jest to ojczyzna rasy żółtowłosych mężczyzn, odpowiedzialnych za serię kradzieży i napadów. D’Olbriot spojrzał po kolei na swoich krewnych, unosząc pytająco brwi; jego brat potrząsnął głową, syn wzruszył ramionami, a siostrzeniec zacisnął usta. – Potrzebujemy statku, żeby ich dogonić – powiedział z widocznym zniecierpliwieniem Darni. – Mieliśmy nadzieję, że możesz nam pomóc. – Naiwne bajeczki dla dzieci i sprzeczne legendy mówią o jakichś wyspach na wschodzie – stwierdził ponuro brat księcia. – Wszystkie zgadzają się co do jednego: że każdego, kto do nich dotrze, spotyka zły los. – W takim razie możemy tylko mieć nadzieję, że Ryshad i Aiten ich nie znajdą. – Siostrzeniec zamyślił się. – Grozi im jakieś wielkie niebezpieczeństwo bez względu na to, czy do nich dotrą, czy nie, to pewne. Messire D’Olbriot ponownie przeczytał list Darniego. Podniósł oczy. – Najwyraźniej wiesz, jakich zbrodni dopuścili się ci ludzie wobec mojego krewnego. Dlaczego cię to interesuje poza naturalnym pragnieniem sprawiedliwości? – spytał obojętnie, ale jego oczy zabłysły. – Grupa tych jasnowłosych mężczyzn porwała naszego kolegę. To uczony pracujący dla arcymaga, a także mój przyjaciel. – Darni spojrzał na siedzącego księcia. D’Olbriot wytrzymał jego spojrzenie. – Co w tej pracy dla arcymaga jest tak ważnego? Czy to ma coś wspólnego z tą obcą rasą blondynów? – Arcymag może odpowiedzieć na twoje pytanie, jeśli uzna, że powinieneś o tym wiedzieć. – Ton Darniego był dość uprzejmy, ale Casuel skrzywił się, gdyż agent Planira mówił bardzo otwarcie. – To bardzo ważna sprawa i jestem pewien, że Planir zapragnie zasięgnąć twojej rady, Messirze. Na pewno dotyczy to bezpieczeństwa terytorium Tormalinu i... Darni przerwał mu, piorunując go spojrzeniem. – Najważniejszy w tej chwili jest statek. Potrzebujemy żaglowca, na którym będziemy mogli popłynąć na poszukiwanie tych wysp, żeby pomóc naszym i twoim ludziom w uwolnieniu naszego kolegi. Wiele słyszałem o lojalności patrona w stosunku do wasala w Tormalinie i doszedłem do wniosku, że zechcesz nam pomóc. – Nie sądzę, żebyś mógł uczyć lojalności kogokolwiek z rodu D’Olbriotow, agencie maga. – Siostrzeniec księcia spojrzał na Darniego z niechęcią. – Jestem pewien, że on nie zamierzał nikogo obrazić... – zaczął pospiesznie Casuel i urwał, gdyż Messire D’Olbriot podniósł rękę. – Co o tym sądzisz, bracie? Starszy mężczyzna poruszył się w krześle. – Dwóch wasali na statku rybackim to tylko zwiad, ale statek oceaniczny z proporcem D’Olbriotow na maszcie może zostać uznany za akt wrogości. Chodzi tu też o sprawę pozwolenia czarownikom na wtrącanie się do polityki. Wydaje mi się, że lepiej zrobimy, trzymając się od tego z daleka. – Zrobicie, jak zechcecie, ale wątpię, żeby ci pszenicznogłowi zostawili was w spokoju – odparł monotonnym głosem Darni. – Przeprowadźcie własne śledztwo, milordowie, a przekonacie się, że oprócz waszego krewnego obrabowano wiele innych osób. Jestem pewien, że słyszeliście też o ostatnich wypadkach w Inglisie. Wydaje mi się, że kiedy usłyszycie relację Ryshada, przekonacie się, iż te akty gwałtu to tylko wstęp do czegoś znacznie gorszego. Casuel zastanowił się, jak Darni mógł wypowiedzieć zwykłe przypuszczenie takim tonem, że zabrzmiało jak stwierdzenie faktu. – Mamy obowiązek pomścić atak na mojego kuzyna, ojcze. – Syn tormalińskiego księcia przemówił po raz pierwszy. – I powinniśmy być lojalni w stosunku do naszych wasali. Messire D’Olbriot spojrzał na niego uważnie, a potem znów przeniósł wzrok na Darniego. – Zamierzasz się tam udać bez względu na moją decyzję? – To było raczej stwierdzenie niż pytanie. – Tak – odrzekł stanowczo Darni. – Nie mogę porzucić przyjaciół w takiej sytuacji. Skontaktowałem się z Hadrumalem i otrzymałem pozwolenie od arcymaga. – Zamierzacie sami podjąć walkę z tą nieznaną rasą, tak? Wojownik, mag i panna? – zapytał brat księcia z nutą ironii w głosie. Ku wielkiej uldze Casuela Darni nie dał się sprowokować. – Nie, panie. Arcymag powiedział, że wyśle nam z pomocą zarówno czarowników, jak i żołnierzy. Wkrótce tu przybędą. Chciałbym, żeby statek czekał w pogotowiu, by nie tracić czasu. – W takim razie planujesz inwazję – powiedział z wyraźną dezaprobatą starzec. – A z pewnością przynajmniej wrogą akcję. – To oni pierwsi nas zaatakowali, napadając na takich ludzi jak twój bratanek i porywając mojego kolegę. – Darni panował nad sobą, ale mówił lodowatym tonem. – Nazwałbym to odwetem. Messire D’Olbriot zwinął list i z roztargnieniem stukał nim w kolano. Wyglądał na zamyślonego. – Nie możemy zignorować tego, że osobiście jesteśmy zainteresowani tą sprawą, panowie. – Zmiażdżył pergamin w garści. – Sojusz z czarownikami na pewno wywoła komentarze, ale myślę, że w tym wypadku możemy się nimi nie przejmować. Machnięciem ręki wskazał na siostrzeńca. – Dostojny Camarl zorganizuje dla was spotkanie z kapitanami statków oceanicznych. To oni podejmą decyzję, czy popłyną z wami, ale dam im znać, że popieram wasze przedsięwzięcie. – Jesteś bardzo łaskaw, Messirze... – Casuel urwał, gdyż książę mówił dalej. – Żądam od ciebie jednego – wbił w Darniego przenikliwe spojrzenie. – Planir lub jeden z jego współpracowników ma mnie osobiście odwiedzić, żeby w pełni wyjaśnić mi tę sprawę, nie później niż do Zimowego Przesilenia. Jeżeli istnieje jakieś zagrożenie terytorium lub interesów Tormalinu, chcę o tym wiedzieć dostatecznie wcześnie, żeby móc podjąć odpowiednie środki zaradcze. Rozumiesz, o co mi chodzi? Pomogę wam pod tym warunkiem i nie podlega to żadnej dyskusji. Czy otrzymam twoje zapewnienie, że tak się stanie? – Oczywiście, panie. – Darni ukłonił się uprzejmie, obrzucając Casuela zjadliwym spojrzeniem. – Jestem pewien, że arcymag bardzo chętnie udzieli ci wszelkich informacji, których potrzebujesz. – Jakoś nie mogę sobie wyobrazić żadnego kapitana, który miałby ochotę wyruszyć na otwarty ocean o tej porze roku. – Brat Messire’a skrzyżował ramiona z wyrazem niezachwianego przekonania. – Dowiemy się, kto najgłębiej wierzy w Dastennina, prawda? – Po raz pierwszy rozbawienie ożywiło twarz Messire’a D’Olbriota, łagodząc nieco napiętą atmosferę. – Może sami powinniście złożyć jakieś ofiary w świątyni Pana Mórz, zanim wyruszycie w taką podróż. – Doskonały pomysł. – Casuel zapomniał o bolących żebrach i ukłonił się nisko, krzywiąc się, gdy wielmoże wstali, ale Darni tylko się roześmiał i podał mu rękę. – To na pewno nie zaszkodzi, prawda? Dziękuję ci, Messirze. – Dostojny Camarl skontaktuje się z wami jeszcze dziś i będzie wam towarzyszył do portu. – Messire D’Olbriot urwał, by dwornie ukłonić się Allin, a jego krewni zrobili to samo. Gorący rumieniec wypłynął na policzki dziewczyny, która dygnęła w odpowiedzi, oniemiała z zaskoczenia, co z wdzięcznością zauważył Casuel. – Pozwólcie, że was odprowadzę. – Stał niezdecydowanie, kiedy wielmoże wychodzili z sali przyjęć. Darni odprowadził go pogardliwym spojrzeniem. – Czy ja muszę popłynąć tym statkiem na ocean? – szepnęła Allin, krzywiąc z niepokojem pulchną twarz. – Nie, kotku. – Darni objął ją ramieniem i szybko uścisnął. – Wszystko będzie w porządku. Już wkrótce przybędą tu doświadczeni czarownicy. Oni się tobą zajmą. Przestworza oceanu druga połowa pojesieni Niewiele mogę opowiedzieć o tym szczególnym etapie naszej bezsensownej podróży, ponieważ już wkrótce bez przerwy wpatrywałam się w dno wiadra. Nikt inny nie cierpiał na chorobę morską, ale szybko przestali ze mnie żartować, kiedy zdali sobie sprawę, że nie wystarczy kilka godzin, by zrobić ze mnie wytrawnego żeglarza. Przez kilka dni bez przerwy chwytały mnie mdłości i bardzo źle się czułam. Kiedyś późnym wieczorem Ryshad przyszedł zobaczyć, jak się czuję. Przytrzymał mi głowę, a potem pomógł mi umyć twarz. Zapach olejku cytrynowego rozpuszczonego w wodzie przytłumił kwaśny odór wymiotów i zdołałam wydusić słowa podziękowania. – Nic nie mów. – Delikatnie wytarł mi twarz wilgotną, czystą szmatką. – Masz, wypij trochę wody i zacznij to żuć, może ci to pomoże. Kiedy nie zwróciłam kilku łyczków, wyciągnęłam rękę. – To nie tassin, prawda? – Nie, słodzony imbir. – Podał mi kleistą grudkę. Usunęła ona niesmak z moich ust, co przyniosło mi ulgę, ale kiedy statek znów zaczął się mocniej kołysać, wróciłam do wiadra. Niebawem przestałam się interesować czymkolwiek i nawet kiedy Shiv zszedł do kajuty, nie zdobyłam się na okazanie ciekawości. No, powiedzmy do chwili, gdy zdałam sobie sprawę, że rozmawiają o mnie. – Ona teraz nie utrzymuje w żołądku nawet wody – mówił Ryshad. – To może być groźne. – Dlaczego nie wezwaliście mnie wcześniej – zaniepokoił się Shiv. Gdybym nie czuła się tak okropnie, jego troska na pewno by mnie wzruszyła. – Byłeś zbyt zajęty. Jak na magiczne efekty reaguje sternik? – Och, wygląda na uszczęśliwionego, chociaż nie wiem, czy rzeczywiście mu to nie przeszkadza, czy też tylko udaje, żeby zmylić swoich braci. Shiv podszedł do koi i łagodnie ujął w dłonie moją głowę. Ujrzawszy nagle szmaragdowy błysk, zacisnęłam powieki, ale niewiele to pomogło, gdyż światło zdawało się wydobywać z mojej głowy, co było tak niezwykłe, że wkrótce zapomniałam o mdłościach. Blask zgasł i zamrugałam, by lepiej widzieć. – Co to było? – wychrypiałam. – To woda w twoich uszach – wyjaśnił Shiv. – To między innymi dlatego tak cię mdli. To, co zrobiłem, powinno ci pomóc. Spróbuj teraz zasnąć. Zdałam sobie sprawę, że gwałtowne mdłości ustały. Wzięłam głęboki oddech i pożałowałam tego, gdyż rozbolało mnie gardło, żołądek i ramiona, a w głowie czułam tak silny ból, jakby sam Misaen walił tam młotem w kowadło. – Nigdy byś nie pomyślał, że południowy morski wiatr był w runach mojego losu, co? – zażartowałam słabym głosem. – Masz, weź jeszcze imbiru. – Ryshad podał mi coś zwiniętego w zatłuszczony papier. Chyba jednak mi pomogło. Pociągnęłam długi łyk wody, a kiedy pozostała w moim żołądku, napiłam się jeszcze i zjadłam kawałek suchara. Po jakimś czasie uznałam, że prawdopodobnie będę mogła zasnąć. Ku mojemu zaskoczeniu obudziłam się, gdy był już jasny słoneczny dzień. Kajuta była pusta, a mój żołądek spokojny, za co podziękowałam Drianon. Ryshad pojawił się po jakimś czasie z suchym chlebem. – Wyjdź na pokład – poradził. – Poczujesz się lepiej, gdy odetchniesz świeżym powietrzem. Poszłam za nim po drabinie na wciąż miękkich nogach, ale mdłości już nie wróciły, więc chyba czary Shiva podziałały. Omiotłam statek spojrzeniem i ujrzałam Aitena obnażonego mimo chłodu do pasa, pomagającego załodze przy wyciąganiu sieci. Shiv rozmawiał ze sternikiem. – Żagiel na horyzoncie! – Usłyszawszy ten okrzyk, podniosłam wzrok i ujrzałam w górze chudego chłopca, który przywarł do kołyszącego się z boku na bok masztu. Na ten widok mój żołądek omal znów się nie zbuntował, więc szybko przeniosłam wzrok na morze. – Gdzie on jest? – spytałam Ryshada. – Nie zobaczysz go stąd. – Spojrzał znów na Shiva, który skinął głową, i zdałam sobie sprawę, że statek zwalnia. – Zatrzymujemy się? – spytałam nerwowo, omiatając spojrzeniem pusty przestwór, na którym niczego nie dostrzegłam. – Nie, tylko zwalniamy, żeby nas nie zauważyli. Zostaniemy w tyle tak długo, aż zakryje nas krzywizna oceanu. – Nie rozumiem? – Powierzchnia oceanu jest zakrzywiona. – Ryshad nakreślił łuk w powietrzu. – Jeżeli tu zostaniemy, nie zobaczą nas. To statek wyższy od naszego, możemy więc płynąć za nim, widząc czubki jego masztów. Musiałam mieć kompletnie głupią minę, gdyż Ryshad przykucnął i zaczął coś rysować na mokrym pokładzie. – To jest powierzchnia oceanu. Jedni mówią, że jest jak zakrzywienie na powierzchni pełnego kielicha, drudzy uważają nawet, że świat jest kulą. W każdym razie... Podniosłam rękę, by go uciszyć, kiedy podniósł oczy. Zaczynało mi to przypominać rozmowy z Gerisem i uznałam, że im mniej wiem o oceanach, tym lepiej będę się czuła. – Wierzę ci na słowo. Chcę się tylko dowiedzieć, kiedy zobaczymy jakiś ląd? Nikt nie umiał mi na to odpowiedzieć, ale też nikomu chyba to nie przeszkadzało. Machil zgodził się popłynąć dalej na środek oceanu, kiedy zdał sobie sprawę, jak dobrze Shiv potrafi kontrolować wiatr i wodę wokół statku, i gdy stało się jasne, że wyjdzie na głupca w oczach braci, jeśli zrezygnuje. Aiten świetnie się spisał, przeciągając ich na naszą stronę. Żaden z nich nie zapytał, co robimy, a ponieważ Shiv nie udzielił im żadnej informacji, nasza trójka trzymała języki za zębami. Tak więc nasza podróż się wydłużała, najpierw dziesięć dni, potem jeszcze dziesięć i jeszcze kilka. Wkrótce zaczęłam się śmiertelnie nudzić, ponieważ niewiele mogłam pomóc, nawet gdybym chciała. Pogoda stała się bardziej wietrzna i burzliwa, wszystko wokół poszarzało. Wydawało mi się jednak, że nikomu to nie przeszkadza, uznałam więc, że w niedalekiej przyszłości nie grozi nam utonięcie. Przynajmniej nie dokuczała mi już choroba morska. Shiv koncentrował się na śledzeniu nieprzyjacielskiego okrętu, a Ryshad i Aiten pomagali załodze. Zdołałam rozegrać kilka partii run, ale kiedy za drugim razem zużyłam cały zgromadzony na statku zapas pancerzy krabów jako żetonów, zainteresowanie znikło. Do czasu, gdy księżyce pokazały nam, że nadeszło przedzimie, zaczęłam się zastanawiać, czy będziemy płynęli tak długo, aż zobaczymy, jak elietimmski okręt spada z krawędzi świata. Lecz w pewnej chwili siedzący na maszcie chłopiec zaszokował nas wszystkich okrzykiem: – Ziemia na horyzoncie! Machil wdrapał się na maszt szybko, choć niezgrabnie. Wiatr porwał jego słowa, więc nie usłyszeliśmy, o czym rozmawiał z młodym żeglarzem. Kiedy zszedł na dół, na jego twarzy malowała się dziwna mieszanina zdumienia i strachu, co ujrzeliśmy też na twarzach jego braci. – Tam jest jakiś ląd. – Najwidoczniej nie wierzył, że cokolwiek znajdziemy. Rybacy spojrzeli po sobie – coś ich niepokoiło, ale najwyraźniej żaden nie chciał jako pierwszy powiedzieć tego głośno. – Postawmy więcej żagli i podpłyńmy bliżej. – Aiten ruszył w stronę lin, nikt jednak za nim nie poszedł. – Nie chcę. – Chłopiec, który stał na wachcie – najmłodszy z braci – gdy nagle to powiedział, zaczerwienił się po białka oczu. Żaden z pozostałych żeglarzy nie uciszył go, jak to mieli w zwyczaju. – Dlaczego nie? – spytał ostrożnie Shiv. Widziałam, że zaniepokoił go taki obrót wydarzeń. Chłopiec zacisnął zęby. – Jeżeli tak daleko jest jakiś ląd, to musi to być kraina cieni. Powiódł wyzywającym wzrokiem po kręgu swoich braci, jakby zachęcając ich, by temu zaprzeczyli. Tamci wymienili kilka nieprzeniknionych spojrzeń, ale żaden nic nie powiedział. – Cieni? – spytałam, starając się, by w moim głosie zabrzmiała tylko ciekawość. Chłopiec otworzył usta, a potem je zamknął. Zapadło niezręczne milczenie, aż w końcu odezwał się Machil. – Znamy stare opowieści o wyspach, na których mieszkają cienie topielców. Jest w nich mowa o tym, że jeśli się tam wyląduje, nigdy nie wróci się do domu. – Spojrzał na nas wyzywająco i zrozumiałam, że mamy trudny problem. – Chyba nie wierzycie w bajki dla dzieci? – powiedział rozbawionym tonem Aiten. Popełnił błąd i twarze żeglarzy wokół nas spoważniały. – Są tam cienie – czasami wpadają w sieci, jeżeli popłynie się zbyt daleko za północne łowiska – odezwał się jeden ze starszych braci, człowiek, którego nikt nie posądziłby o to, że ma dość wyobraźni, by upiec rybę, zamiast ją usmażyć. – Rozumiem. A jak one wyglądają? – Shiv miał bardzo poważną minę. Machil wzruszył ramionami. – Jak wszyscy topielcy, ale widać, że to są cienie, ponieważ prawie nie mają kolorów, w każdym razie włosów czy skóry. Nie musiałam patrzeć na moich towarzyszy, by zorientować się, że myślimy o tym samym. Dlaczego nie powiedzieliśmy tym ludziom, co robimy, i nie zapytaliśmy ich, czy wiedzą coś, co mogłoby nam się przydać? Cokolwiek byśmy im teraz powiedzieli, zabrzmi jak kłamstwo i nie będzie pasowało do wizji krainy cieni zmarłych i topielców, których lękała się załoga. Shiv spojrzał na nieruchome twarze wokół nas i szybko podjął decyzję. Wskazał na małą szalupę. – Wysadźcie nas do niej. Możecie wracać do domu. – O nie, jesteś nam potrzebny, by zapewnić nam przychylny wiatr – powiedział stanowczym tonem Machil. – Mogę rzucić czar, który doprowadzi was do domu – odpowiedział mu Shiv z całym autorytetem maga. Machil odwrócił się, mamrocząc coś o tym, że cała karawana mułów nie była warta tej wyprawy, ale rozkazał dwóm swoim braciom odwiązać szalupę. Poszłam za Shivem do kajuty. – Shiv – zaczęłam nerwowo. – Co my właściwie teraz robimy? Podniósł na mnie oczy znad listu, który pisał. – Och, nigdy nie zamierzałem płynąć tym statkiem do samego brzegu. Wydaje mi się, że lepiej zrobimy, wychodząc na ląd nie zauważeni i badając go dokładnie, zanim postanowimy, co robić dalej. Znajdujemy się w dalszej odległości od lądu, niż planowałem przepłynąć szalupą, ale to nie będzie trudne. – Nie jestem tego taka pewna. – Jego opanowanie i spokój wywierały na mnie zupełnie inny wpływ, niż powinny. – Jak zdołamy wrócić do domu? Ci tutaj popłyną na zachód, zanim zdążymy wyjąć wiosła. – Ja zapewnię wam powrót do domu. Jeżeli znajdziemy jakąś łódź, to będzie łatwe. Gdyby stało się najgorsze, mogę nas przenieść, tak jak zrobiłem to z tobą w Inglisie. Popatrzyłam na niego ze zdumieniem. Przenieść mnie przez kamienną ścianę i pół ulicy to jedna sprawa, ale o ilu kilometrach teraz mówił? Nagle przyszła mi do głowy inna myśl. – Chcesz powiedzieć, że możesz odbyć taką podróż za pomocą czarów? Że wcale nie musiałam wymiotować przez tyle czasu? Shiv potrząsnął głową, pieczętując list, który zaadresował do Planira. – Niestety, nie. Mogę nas zabrać tylko tam, gdzie już kiedyś byłem. Potem jednak nie będę zdolny do niczego przez cały następny dzień. Takie skomplikowane czary naprawdę mnie wykańczają. Zaczęłam w myśli szukać innych argumentów, by powstrzymać Shiva przed opuszczeniem na środku oceanu tego statku – który nagle wydał mi się cudowny – i jego wspaniałej załogi. Bardzo mnie zdenerwowało, że nie wymyśliłam czegoś, czego nie mógłby równie łatwo podważyć. Przypomniałam sobie, że był to jeden z wielu powodów, dla których wolałam nie zadawać się z czarownikami. Tak więc wyruszyliśmy w tej napędzanej wiosłami łupinie i – jak na mój gust – znalazłam się za blisko wody. W każdym razie Ryshad i Aiten wyglądali na równie zdenerwowanych, i to do tego stopnia, że postanowili założyć zbroje na wypadek, gdybyśmy mieli kłopoty po wylądowaniu. Oznaczało to, że będą pływać równie dobrze, jak worek pszenicy, ale w takim przypadku, jeśli się utopimy, będę miała towarzystwo. Mieszkając w Vanamie, tak oddalonym od morza, jak to tylko możliwe, nigdy nie nauczyłam się pływać. Przynajmniej nie musieliśmy wiosłować. Shiv siedział na dziobie szalupy, trzymając rękę w wodzie, a na jego twarzy malowało się głębokie skupienie. Łódź ślizgała się spokojnie po falach i wkrótce zobaczyłam, jak szare kształty na horyzoncie nabierały barw i wyrazistości. Matowozielone wzgórza nad wybrzeżem o barwie łupku wyglądały bardzo niegościnnie. Wpłynęliśmy bezszelestnie do płaskiej, żwirowatej zatoki i siedzieliśmy chwilę, patrząc po sobie i nagle nie wiedząc, co dalej robić. – Chodźmy. – Ryshad wstał i wyszedł z szalupy. – Przybyliśmy tu, żeby znaleźć odpowiedzi na kilka pytań, więc chodźmy się rozejrzeć. Aiten nalegał, żebyśmy wyciągnęli łódź poza ślady przypływu i zabezpieczyli ją kilkoma kamieniami. Gdyby to zależało ode mnie, wracalibyśmy już do domu w najszybszy sposób i Shiv mógłby później odsypiać to tak długo, jakby tego potrzebował. Nic jednak nie powiedziałam; wszyscy byliśmy zbyt zdenerwowani, żeby ryzykować wszczynanie sprzeczki. A poza tym dobrze było mieć pod nogami twardą ziemię i głowę zajętą zadaniem do wykonania. – Co teraz? – zapytałam, kiedy znaleźliśmy ukryte zagłębienie w kamienistym brzegu i ukryliśmy tam nasze zapasy. – Musimy zapoznać się z tym miejscem, zanim zaczniemy obmyślać jakiekolwiek plany – oświadczył Ryshad. – Zobaczmy, jak ci ludzie żyją, a potem może dowiemy się, kto tu rządzi. To bardziej mi się spodobało. – Jeżeli znajdziemy jego dom, pójdę tam i zobaczę, czego zdołam się dowiedzieć. – Nie wiem, czy powinniśmy się rozdzielać... – zaczął niepewnie Shiv. Ryshad uciszył go machnięciem ręki. – Pogadamy o tym, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila. Poprowadził nas przez kamienisty brzeg i przeszliśmy przez odsłoniętą połać porośniętej krzakami łąki. Rozejrzałam się wokoło i zmarszczyłam brwi. – Tu prawie nie ma się gdzie schować, Rysh. – Rosło tam zaledwie kilka drzew, wykoślawionych przez wiatr – pod nimi mogła się ukryć tylko niedożywiona świnia. Nie tracił czasu na odpowiedź i skierował się do drugiego, popękanego skalnego grzbietu. Chociaż trudno się po nim szło, to przynajmniej można było się tam gdzie ukryć. Po dłuższej wędrówce ujrzeliśmy przed sobą dym, co wskazywało na obecność ludzi. Szliśmy teraz ostrożniej. – Ogniska z nawozu. – Aiten skrzywił się, poczuwszy ten smród, ale ja tylko wzruszyłam ramionami. A co innego mogli tu palić? Z dogodnego punktu obserwacyjnego na szczycie jednej ze skał spojrzeliśmy w dół na małą osadę, która przylgnęła do nierównego wybrzeża. Ludzie krzątali się wokół łodzi wyciągniętych na brzeg. Na szarym piasku leżało jeszcze coś czarnego i ogromnego, czego nie mogłam rozpoznać. Ryshad wyjął lunetę i nie mógł powstrzymać okrzyku zdziwienia. – Na zęby Dasta! To jakaś ryba. – Mogę? – Shiv wziął od niego lunetę. – Nie, to wieloryb, zwierzę morskie. – Jak smok? – spytałam nerwowo. Kiedy byliśmy w łodzi, przynajmniej tym nie musiałam się niepokoić. – Nie. Wieloryby przypominają z wyglądu ryby, ale są zwierzętami i mają czerwoną krew. Karmią mlekiem swoje młode. – Shiv podał mi lunetę i dostrzegłam grupę jasnowłosych ludzi, którzy zdzierali skórę i mięso z olbrzymiego, zakrwawionego cielska. Ścisnęło mnie w dołku, więc zwróciłam lunetę w inną stronę. W osadzie wrzała praca, mięso wieloryba suszyło się na stojakach, dzieci wykopywały coś w piasku za wioską, dorośli naprawiali sieci, patroszyli ryby i porządkowali liny. Shiv sięgnął po lunetę, więc oddałam mu ją niechętnie. – Azazir miał rację, kiedy powiedział, że oni mnożą się jak szczury; tu musi być trzykrotnie więcej ludzi niż w osadzie, z której wypłynęliśmy – stwierdziłam. Aiten obserwował drugą stronę. Obejrzał się przez ramię. – Popatrzcie tutaj. Podeszłam, by spojrzeć na wybrzeże, i zobaczyłam mężczyzn i kobiety pracujących na skałach odsłoniętych przez odpływ. Jedni zbierali mięczaki, inni napełniali kosze wodorostami, a jeszcze inni ciągnęli je w głąb lądu, gdzie całe mnóstwo ludzi zakopywało je w mizernych, tarasowatych poletkach na zboczach wzgórz, otoczonych szarymi, kamiennymi murami. – Oni poruszają się jak niewolnicy – mruknął Aiten. – To zupełnie jak na Archipelagu Aldabreshińskim. – Oprócz tego, że nie jest tu bardzo gorąco i tego lądu nie porasta dżungla, co miałeś na myśli? – spytałam żartem. Ryshad przyłączył się do nas. – Oni nie są niewolnikami – rzekł powoli. – Nie ma tu nadzorców, prawda? Robią to z własnej woli. Rozejrzałam się po nagim, nieurodzajnym krajobrazie i zadrżałam, gdyż od morza ciągle wiał zimny wiatr. – Robią to, ponieważ w innym wypadku wymarliby z głodu. Na Misaena, ale sobie wybrali miejsce do życia! – To nie kwestia wyboru – odezwał się Shiv, zwracając Ryshadowi lunetę. – Nie można opuścić tych wysp bez pomocy magii, która pokonałaby morskie prądy i przeciwny wiatr. Tak więc siedzieliśmy i obserwowaliśmy ludzi o ponurych twarzach wykonujących żmudną pracę. Przybycie flotylli jednoosobowych łódek wywołało podniecenie i ożywioną działalność; zawieszone między łódkami sieci były pełne ryb. Wkrótce potem przypłynęła para większych, dwu – i czteroosobowych łodzi i nie mogłam powstrzymać okrzyku, gdy zobaczyłam przywiązane do nich ciała, które wyglądały jak ludzkie. Ryshad zapewnił mnie, że to były foki, wyjaśniając, iż podobne zwierzęta żyją na południowym wybrzeżu Tormalinu. Stwierdziłam, że to chyba niezbyt mądre, iż zdradzam moją niewiedzę o morzach i zwierzętach morskich za każdym razem, gdy pojawia się coś nowego; odtąd będę milczała i dowiadywała się wszystkiego w miarę rozwoju wydarzeń. – Skąd biorą drzewo na łodzie? – zastanawiał się głośno Aiten, kiedy patrzyliśmy, jak rybacy wyciągają łodzie na brzeg i zamykają je w długich, niskich budynkach. Ryshad znów patrzył przez swoją lunetę, a ja postanowiłam, że muszę zdobyć taką samą dla siebie. – Nie sądzę, żeby używali drewna – powiedział po jakimś czasie, składając lunetę. – Te łodzie zrobione są ze skóry naciągniętej na konstrukcję z kości. Popatrzyliśmy na cielsko wieloryba, z którego teraz pozostał tylko ogromny, zakrwawiony szkielet. – Wykorzystują wszystko, czyż nie tak? – w głosie Shiva oprócz podziwu zabrzmiała troska. Zrozumiałam dlaczego. Ci ludzie mieli wszystkiego mało, więc wykorzystywali to jak najlepiej. Bieda i pomysłowość to niebezpieczna kombinacja. Ruszyliśmy ukradkiem, by schować się w cieniu szarej skały. Wiatr przestał nas smagać, co przyniosło ulgę, ale nadal było nam zimno; jeżeli zacznie padać, będziemy mieli kłopoty. Nadeszło południe i zmieniający kierunek wiatr przyniósł nam zapach pieczonych ryb. – Umieram z głodu! – jęknął Aiten. – Czy czujecie ten zapach? Spojrzał na mnie w zamyśleniu. – Może udałoby ci się tam podejść i ukraść coś dla nas? – Bądź poważny! – Nie spojrzałam na niego ponuro, choć miałam ochotę. – Wystawiłabym się tam na widok jak eunuch w lupanarze. – Sądziłem, że z eunuchami chodzi o to, iż oni w ogóle niczego nie wystawiają, ani w lupanarach, ani gdzie indziej – Aiten wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Ej, wy, tam, zamknijcie się! – syknął Shiv, któremu nie spodobało się, że się przekomarzamy. Myślę, że rzeczywiście nie była to najodpowiedniejsza chwila na głupie żarty. – Spójrzcie tam! – Ryshad nadal przyglądał się wiosce i wszyscy podążyliśmy wzrokiem za jego spojrzeniem. Grupa mężczyzn zgromadziła się przy zwróconych ku lądowi ścianach domów i ładowała na plecy toboły tak ciężkie, że skrzywiłam się, patrząc na to nawet z takiej odległości. – Chodźmy za nimi. Zachowując ostrożność, obeszliśmy kamienny grzbiet, otaczający tę niewielką osadę. Patrzyliśmy z góry na obładowanych mężczyzn, którzy ustawili się szeregiem i ruszyli wzdłuż brzegu. Szliśmy mniej więcej równolegle do nich i znaleźliśmy się na bardziej płaskiej, nie tak skalistej przestrzeni. Znów trudno było znaleźć kryjówkę i musieliśmy biec chyłkiem od murów do wykopanych w torfie kanałów, wierząc, że czary Shiva sprawią, iż każde przypadkowe przelotne spojrzenie ześlizgnie się po nas. Nastąpiła przerwa, kiedy tragarze dotarli do jakiejś rzeki, gdzie na mulistych brzegach ujścia stało jeszcze więcej ludzi, zajętych sieciami przywiązanymi tak, by łapały ryby przynoszone przez przypływ. W oddali pięło się w górę wysokie urwisko, a małe postacie na skalnych półkach wybierały jajka z gniazd morskich ptaków, które wrzeszczały wściekle i atakowały ich dziobami i szponami. Zadrżałam. Taka wspinaczka po mokrych skałach jest bardzo niebezpieczna, kiedy ma się zajęte ręce, a na głowie lądują ptasie odchody. Czekaliśmy, aż nasi tragarze bezpiecznie przedostali się na drugi brzeg, a potem ostrożnie poszliśmy dalej po mokrym piasku. Shiv tak prowadził, żebyśmy nie wpadli do ukrytych zbiorników wodnych. Moje buty nie nasiąkały wodą, ale wszystkim nam było teraz bardzo zimno i z ulgą zauważyłam, że po przebyciu rzeki kierujemy się w głąb lądu. Coraz wyższe wzgórza chroniły nas od wiatru i trafiliśmy na ubitą drogę, co znacznie ułatwiło nam wędrówkę. Musieliśmy jednak nadal pospiesznie kryć się za gęstymi krzakami rosnącymi po jej bokach za każdym razem, gdy Shiv za pomocą czarów stwierdzał, że ktoś się zbliża. Za którymś razem, kiedy siedziałam tak przykucnięta, liżąc rękę poranioną ostrymi kolcami miejscowych roślin, zauważyłam coś na jednym z kamiennych słupów wyznaczających drogę. Był to niezdarny rysunek złożony z linii i kątów umieszczonych w kwadracie. Gdzieś to już widziałam. Może na tutejszych statkach rybackich? Myślałam wtedy, że jest to tylko ozdoba. Ruszyliśmy dalej i teraz, kiedy już zwróciłam na to uwagę, dostrzegłam ten rysunek na wszystkich przydrożnych słupach. Byłam tak pochłonięta rozważaniem, co to mogło znaczyć, że omal nie weszłam na plecy Ryshada, gdy minęliśmy jakiś zakręt i znaleźliśmy się przed skupiskiem budowli. Tragarze dotarli do jakiegoś fortu czy osady obronnej. Na środku stał duży, dwupiętrowy dom, otoczony wysokim murem, do którego przylegały mniejsze budynki. Panował tam taki ruch, jak we wsi, którą dopiero co opuściliśmy, ale nad morzem chaty nie były tak ściśnięte. Doszłam do wniosku, że przestrzeń oznacza bogactwo w tym miejscu, gdzie trzeba uprawiać każdy nadający się do tego skrawek ziemi. Nad bramą umieszczona była kamienna płyta z herbem, który po drodze wszędzie widziałam. Bramy pilnowali czujni wartownicy w brązowych uniformach. – Wygląda na to, że znaleźliśmy dom ich wodza – mruknęłam, podchodząc do Ryshada. Ryshad rozglądał się, marszcząc brwi. – To niełatwe do obrony miejsce. Atakujący mogliby wspiąć się na to wzniesienie i po prostu zasypać obrońców kamieniami lub strzałami. – Nie wiesz, jakimi magicznymi środkami obronnymi dysponują – całkiem niepotrzebnie zauważył Shiv. Skuliliśmy się w odosobnionej niszy skalnej i obserwowaliśmy, jak tragarze cierpliwie czekają w szeregu. Żaden z nich nie usiadł, ani nie zdjął tobołów. Po prostu stali, aż ich wezwano, i mężczyźni z fortu odebrali od nich wielkie paczki. Ludzie pracowali w magazynach i warsztatach. Usłyszałam uderzenia kowalskiego młota, a potem inny dźwięk, którego nie mogłam zidentyfikować, aż ujrzałam ubrudzonych mąką mężczyzn wynoszących worki z niskiego budynku. Brakowało jakichkolwiek odgłosów związanych z wodą i śladów dymu z kuźni. – Jak oni napędzają ten młyn? – szepnęłam do Shiva. Mag spochmurniał i zamknął oczy, oparłszy dłonie na skałach. Na moment zmarszczył czoło zaintrygowany, a potem otworzył oczy. – Spod ziemi dociera ciepło oraz gorąca woda. W jakiś sposób potrafią to wykorzystywać. Popatrzyliśmy na siebie szeroko otwartymi oczami; ci ludzie na pewno byli bardzo pomysłowi. – Nie ulega wątpliwości, że to ogniste góry stworzyły te wyspy – szepnął Ryshad. – We wszystkim są podobne do Archipelagu Aldabreshińskiego. Rząd tragarzy, powłócząc nogami, ruszył do przodu, co przypomniało mi stojące przede mną zadanie. Jakiś mężczyzna sporządzał na drewnianej tabliczce coś w rodzaju listy, a ponieważ szukaliśmy informacji, przyglądałam mu się uważnie, aby zobaczyć, co się z nią stanie. W końcu przykrył tę listę i skierował się do głównego domu, do którego wszedł przez nikogo nie zatrzymywany. – Sądzisz, że tam zdołasz się dostać? – Ryshad podał mi lunetę i zbadałam osadę wzrokiem. – Jeżeli moim wyłącznym zmartwieniem będą tylko mury i okna, to nie ma problemu. – Odwróciłam się i spojrzałam na Shiva. – Znasz jakiś sposób, by stwierdzić, czy są tam jakieś magiczne środki obrony? Mag bezradnie wzruszył ramionami. – Nic związanego z żywiołami, ale nie umiem powiedzieć, czy jest coś, co ma związek z eterem. Spochmurniałam. – Nie mam nic przeciwko ryzyku, ale wolałabym je ponosić wtedy, kiedy wiem, że szukam czegoś wartego zachodu. Ryshad dosłownie wyjął mi z ust oczywiste pytanie. – Możesz powiedzieć, czy tam w środku jest któraś z ukradzionych rzeczy? Shiv podniósł rękę, szukając w sakwie olejków do jasnowidzenia. – Zobaczmy. Staliśmy na czatach, kiedy Shiv mówił półgłosem i gestykulował nad swoją srebrną miseczką, zgasiwszy dla bezpieczeństwa całe magiczne światło. W końcu poklepał mnie po plecach i zsunęłam się z powrotem do jego boku. – Chyba znalazłem kilka ksiąg Darniego, parę tomów historii według Werala Tandriego. Znajdują się w czymś w rodzaju gabinetu i wydaje mi się, że są po przeciwległej stronie, na najwyższym piętrze. – Są jakieś ślady Gerisa? – spytałam, daremnie licząc na wygraną w tym pierwszym rzucie runami. Shiv z westchnieniem pokręcił głową. – Żadnych. – A może jakieś obszary tak osłonięte jak tamten okręt? – Ryshad spojrzał przez ramię. – Nie, obejrzałem całe to miejsce. – Możesz mi pokazać, co jest w środku? To mi pozwoli zrobić to znacznie szybciej, kiedy tam wejdę. – Wolałbym nie, jeżeli sądzisz, że sobie poradzisz – odparł niechętnie Shiv. – Szybki rzut okiem to jedna sprawa, ale szczegółowe badanie zabiera dużo czasu i mocy. Pamiętaj, że tamci Ludzie Lodu nad jeziorem byli w stanie rozpoznać we mnie czarownika, podejrzewam więc, iż mają jakieś sposoby na wykrywanie magii żywiołów, nawet jeśli my nie umiemy wyczuć ich czarów. Niestety, musiałam się zgodzić z jego rozumowaniem. – Jeżeli nie ma tam magicznych osłon, to wydaje mi się mało prawdopodobne, że natrafisz na eteryczne środki obrony – powiedział Ryshad, chcąc mnie zachęcić. Uniosłam brwi i spojrzałam na niego z powątpiewaniem. To był słaby argument, ale lepsze to niż nic. Tak więc usiedliśmy i czekaliśmy przez resztę dnia znudzeni, odrętwiali i głodni. Pomyślałam, że ballady o wielkich przygodach nie wspominają o całym mnóstwie przykrych przeżyć. Kiedy ostami raz słyszeliście mistrela wtrącającego parę wierszy o tym, że jego bohater śmiertelnie się nudził, czekając, aż coś się wydarzy, lub przemókł do suchej nitki podczas ulewy? No cóż, przynajmniej nie mieliśmy tego problemu. Już chciałam powiedzieć o tym Ryshadowi, ale doszłam do wniosku, biorąc pod uwagę szczęście, jakie nam sprzyjało podczas tej niezwykłej podróży, że mogłoby to wyglądać na kuszenie Dastennina. Dom dla gości w świątyni Ostrina w Bremilayne pierwszy dzień przedzimia Darni wyładował swą złość na rączce dzwonka, który zadźwięczał jak oszalały. – Załatw jakiś obiad – warknął przez ramię na zaskoczonego nowicjusza, który otworzył drzwi. – Dzień dobry, wybacz, proszę, mojemu towarzyszowi. – Casuel ukłonił się pospiesznie i przemknął obok. Dostojny Camarl poszedł za nim powoli z zamyślonym wyrazem twarzy. – Coś nie tak? – spytała Allin, nerwowo ściskając robótkę, kiedy trzej mężczyźni zdjęli opończe mokre od nieustającej mżawki. Darni zaczął chodzić po pokoju. – Nie możemy znaleźć żadnego kapitana, który zechciałby wypłynąć z nami na ocean. Casuel popatrzył ponuro na listę imion. – Podali nam wszystkie możliwe wymówki, począwszy od stanu prądów morskich aż po niebezpieczne węże morskie. – Muszę wyznać, że trochę męczy mnie to, iż cuchnący morskim zielskiem mężczyźni traktują mnie jak idiotę. – Camarl przesunął dłonią po włosach lepiących się od nawianej wiatrem soli. – To zwykłe tchórze! – prychnął Darni. – Nie, są tylko ostrożni i mają rację, wziąwszy pod uwagę porę roku. – Dostojny Camarl pokręcił głową. – Żądamy od nich, by narażali życie. Nagły podmuch wiatru szarpnął oknem, jakby dla podkreślenia jego słów. – Oferujemy im dostatecznie dużo pieniędzy! – Darni opadł ciężko na najbliższe krzesło. – Dlaczego Messire D’Olbriot nie może po prostu rozkazać któremuś z nich, żeby zabrał nas na pokład? – Są pod jego opieką i wielu pływa na należących do niego statkach. Ale sami podejmują decyzje i Messire ani nie może, ani nie chce ich do niczego zmuszać. – Musimy załatwić jakiś statek przed przybyciem ludzi Planira. – Sfrustrowany Darni znów zerwał się z krzesła. Camarl spojrzał na Casuela, który siedział zasępiony, obejmując ramionami wciąż bolące żebra. – Wiesz, kiedy to się stanie, dostojny Devoirze? Casuel potrząsnął głową i zmęczonym głosem odpowiedział: – Muszą przepłynąć z Hadrumalu na kontynent, a w zimie to zawsze stanowi pewien problem. Powinni jednak szybko dotrzeć lądem przez Lescar – o tej porze roku nie będzie tam żadnych walk. – Za to drogi będą w strasznym stanie. – Darni nie dał się ułagodzić. – Shivowi i jego towarzyszom mogą grozić najróżniejsze niebezpieczeństwa. – Albo równie dobrze mogą właśnie w tej chwili być w drodze do domu. – Casuel spochmurniał. – Nigdy nie wylądowałbym na nieznanej ziemi, nie mając drogi ucieczki. Na pewno powinni zatrzymać swój statek? – Nie sądzę, żeby Shiwalan zawracał tym sobie głowę, jak wrócą na kontynent – mruknął z kwaśną miną Casuel. – Czy wiecie, co się działo z waszymi przyjaciółmi? – Allin skończyła zgrabny szew i odgryzła nitkę. – No więc jak, Cas? Widziałeś ich za pomocą jasnowidzenia, prawda? Darni stanął i spojrzał na niego z drugiej strony stołu. – Nie, w każdym razie nie od ostatniego razu, kiedy o to poprosiłeś. Wtedy nadal byli na wynajętym statku rybackim – bronił się oburzony Casuel. – Mam ci mówić wszystko, co powinieneś zrobić?! – Darni podniósł ręce z oburzeniem. – Mówiłeś mi, żebym kontaktował się z Hadrumalem co godzinę – odparował energicznie Casuel. – I wydaje ci się, że starczy mi energii na coś jeszcze? – Oby Saedrin cię przeklął! Choć raz zrób coś z własnej inicjatywy! – Darni podniósł głos. Allin, usłyszawszy pukanie, otworzyła drzwi i ujrzała zaskoczoną służącą. – Dostojny Camarl prosił o herbatę ziołową – dygnęła nerwowo. – Dziękuję. – Camarl patrzył, jak dziewczyna stawia tacę na stole i wybiega z pokoju. – Nie sądzę, by te kłótnie na coś się zdały – zauważył młody wielmoża, sięgając po kulkę do parzenia ziół i wsypując do niej łyżeczką niewielkie ilości suszonych ziół z porcelanowych miseczek stojących na tacy. Zatrzasnął wieczko zamykanej na zawiaski kulki. – Porozmawiam z moim wujem i zobaczę, czy przypomną mu się jacyś inni kapitanowie statków, do których będziemy mogli się zwrócić. Camarl umieścił srebrną kulkę z otworkami w kubku i nalał gorącej wody z dzbanka. – Naprawdę nie chcę już nikomu więcej opowiadać o naszych sprawach. – Darni sięgnął po kubek. – Wiemy, że te blondasy były w tej części kraju. Kto wie, może nadal mają tu swoich szpiegów? – W tej chwili w okolicy nie ma żadnych żółtowłosych ludzi – przemówiła nieoczekiwanie Allin. Odłożyła robótkę i zaczęła sobie parzyć zioła. – Skąd to wiesz? – Darni spojrzał na nią w oszołomieniu. – Rozmawiałam ze służącymi. – Allin zarumieniła się i zakręciła w kubku kulką z ziołami. – Powiedziałam, że moja matka chce sobie sprawić blond perukę, i poprosiłam, by mnie powiadomiły, jeśli zobaczą kogoś, kto ma naprawdę jasne włosy. Dodałam, że nieważne, czy to będzie kobieta, czy mężczyzna, ponieważ zawsze mogę zapytać mężczyznę, czy ma siostrę, która wkrótce wychodzi za mąż i zechce sprzedać włosy. Zerknęła na nich spod rzęs. Na twarzy każdego z trzech mężczyzn malowało się inne odczucie – od niedowierzania i rozdrażnienia u Casuela do zaskoczenia i aprobaty u Darniego. – Ja tylko chciałam pomóc. – Allin ukryła twarz w kubku, sącząc pachnący napój. – Ostrzegałem cię już przed plotkowaniem ze służącymi... – zaczął żartobliwie Casuel. – Och, zamknij się, Cas, i zaparz sobie ziółka. – Darni popchnął tacę w jego stronę. – A jeśli naraziła nas wszystkich na zdemaskowanie? – Wiesz, ty... – Darni dostrzegł lekceważący, choć uprzejmy wyraz twarzy Camarla i najwyraźniej nie powiedział tego, co początkowo zamierzał. – Gdybyś był bardziej mokry, kaczki siadałyby ci na głowie, Cas. Allin uśmiechnęła się szeroko, a Camarl zasłonił usta, na których nieoczekiwanie pojawił się uśmiech. Casuel zaczął zaparzać zioła i nagle zatęsknił za eleganckim salonem swojej matki i jej tacą ze srebrnym serwisem do naparów, wszystko w tym samym stylu, kupione u złotnika w dniu ostatniego przesilenia. Przywykłem do czegoś lepszego niż ta kolekcja nie pasujących do siebie antyków, pomyślał ponuro. Dostojny Camarl kaszlnął. – Jeżeli dotąd brak wieści o naszych przeciwnikach, to na razie nie musimy się tym tak bardzo przejmować. Wydaje mi się jednak, że powinniśmy się dowiedzieć, co robią Ryshad i wasi przyjaciele. Dostojny Devoirze, czy dostatecznie odpocząłeś, by spróbować jasnowidzenia, bo tak, jak mi się zdaje, nazwałeś tę czynność? Pragnienie zablokowania swoich zdolności z czystej złośliwości walczyło w Casuelu z chęcią zdobycia przychylności tego, jak się zdawało, wpływowego magnata. – Spróbuję, ale jestem bardzo zmęczony – powiedział po chwili. – Dziękuję ci – Camarl złożył dworski ukłon. Casuel potarł ręce. – Potrzebuję szerokiej, płaskiej misy i zimnej wody. Allin posłusznie po nie pobiegła. – Masz coś, co należało do Shiva lub tamtej kobiety? – mówił dalej Casuel. – Działając z takiej odległości, potrzebuję czegoś, na czym będę mógł skupić uwagę. Darni poszukał w kieszeni. – Trzymaj – podał Casuelowi runę do gry. – Zabrałem ją, Livak, kiedy kilku dalasorskich pasterzy kóz trochę się na nią zezłościło. – Co on robi? – Camarl szepnął do Allin, kiedy patrzyli, jak Casuel kładzie dziwnie ciężką runę w misie i dolewa wody, a potem nachyla się i bierze głęboki oddech, czego natychmiast pożałował, gdy ból przeszył mu żebra. – Wywoła na wodzie obraz, obraz ludzi, których szukamy, rodzaj odbicia. – Obserwowała uważnie każdy ruch maga. – Czy możesz to zrobić? – spytał zaintrygowany Camarl. – Jeszcze nie, ale się nauczę. – W oczach Allin zabłysła determinacja. – Możecie być cicho? – warknął Casuel. Matowozielone światło stopniowo skupiło się na dnie misy, stając się coraz jaśniejsze i jaskrawsze, aż wreszcie uniosło się ku powierzchni wody. Oświetliło skupioną twarz Casuela i zamigotało, rzucając dziwne cienie na jego rysy. – Mam ich! Casuel zacisnął zęby, wpatrując się ponuro w obraz. – W każdym razie zeszli na ląd. Darni, Allin i Camarl szybko pochylili się i zobaczyli nierówny, skalisty teren. – Tam – powiedział Darni po dłuższej chwili. – W tym zagłębieniu. Camarl przyjrzał się obrazowi. – Ukrywają się, ale nie widzę przed czym. – Nie ma z nimi Gerisa – w głosie Darniego zabrzmiało rozczarowanie. Allin podświadomie zacisnęła mocniej szal na ramionach. – Ten kraj wygląda na bardzo ponury i zimny. Camarl skinął głową. – Chodzi o to, czy oni są gdzieś daleko na północy, czy po prostu bardzo daleko na wschodzie? – Pokaż nam coś więcej, Cas – rozkazał Darni. – Spróbuję – wycedził przez zęby Casuel. Obraz poruszył się powoli, ujrzeli spękane skały, posępne osypisko, przytulone do wybrzeża domy rzucające wyzwanie niepogodzie, a potem uniósł się, ukazując lepiej otoczenie. – Myślisz, że oni go obserwują? – Camarl wyciągnął rękę, wskazując na dom. – Nie dotykaj wody – powiedział z wysiłkiem Casuel i młody wielmoża szybko cofnął rękę. Darni syknął przez zęby w zamyśleniu. – Zastanawiam się, czy Geris jest tam w środku. Jeżeli zdołają go uwolnić, będą musieli uciekać z tych skał i to szybko. Na Saedrina, to takie denerwujące! – Nie możesz się z nimi skontaktować? – spytała z wahaniem Allin. – Nie z pomocą tych czarów ani na taką odległość – odparł krótko Casuel. Kroplisty pot wystąpił mu na czoło. Darni mruknął coś pod nosem, ale wszyscy usłyszeli słowo „bezużyteczny”. – Może sam spróbowałbyś to zrobić?! – warknął Casuel, a magiczne światło zaczęło migotać i pociemniało. – To naprawdę niezwykłe! – wtrącił szybko Camarl. – Nigdy dotąd nie zatrudniałem czarownika i nie miałem pojęcia, że potrafią oni dokonywać takich cudów. Casuel podniósł głowę wyżej i rzucił Darniemu spojrzenie, w którym triumf mieszał się z pogardą, zanim znów skupił wolę na jasnowidzeniu. – Możesz nam pokazać coś więcej z tych wysp? – Camarl zaczął robić notatki na skrawku pergaminu. – Przyda się nam, gdy zejdziemy na ląd. – Nam? – Darni spojrzał pytająco na młodego wielmożę, który w odpowiedzi uśmiechnął się szeroko. – Uważam, że powinienem reprezentować interesy D’Olbriotów, kiedy dotrzemy do tych wysp. Messire będzie oczekiwał, że zajmę się poszukiwaniem wszelkich okoliczności, które mój ród mógłby w tej sytuacji wykorzystać. – Chodzi o ocalenie naszych przyjaciół, a nie o przysporzenie bogactw twojemu krewnemu. – Darni spojrzał na niego spode łba. – Oba cele nie są sprzeczne – odrzekł stanowczym tonem Camarl. – Te morza, jak widać, są pełne ryb, mogą też tam być również inne bogactwa. – Czy ktoś to obserwuje? – zapytał ze złością Casuel i wszyscy pospiesznie znów skupili uwagę na obrazie w wodzie. Skuta lodem góra, której zbocza pokrywały śniegi – zniknęła. Poniżej długie osypiska skał przechodziły w ponure doliny, z marnymi pastwiskami z rzadka porośniętymi krzakami. W zapadającym zmierzchu tylko kilka świateł odróżniało niewielką osadę od otaczających ją skał. Nie było widać ani ludzi, ani zwierząt ukrytych przed zimnem, gdyż szron już połyskiwał na nagich klifach. Ledwie widoczne ścieżki wiły się wokół szachownicy nierównych pól rozszerzającej się w stronę morza, gdzie zimne, szare fale lizały kamienisty brzeg. – Będziemy musieli podpłynąć statkiem oceanicznym blisko wybrzeża. – Camarl zmarszczył brwi. Casuel odetchnął z trudem i obraz zaczął się ślizgać wzdłuż brzegu. Pojawiła się mała zatoka, długi skalny wał chroniący lagunę. Później ujrzeli drugą wyspę, cypel i wąską cieśninę przegrodzoną łańcuchem wysepek. – To nie skały, ale fortyfikacje – wskazał Darni. – Spójrzcie, to musi być patrol. Patrzyli, jak ustawione szeregiem maleńkie postacie przeszły po wybudowanej na mieliźnie grobli i zniknęły w maleńkiej wieży strażniczej. – Czego tak pilnują? – myślał głośno Camarl. – Dostojny Devoirze, czy możesz podążyć dalej wzdłuż tej cieśniny? Casuel skinął głową w milczeniu, oddech miał teraz krótki, urywany. Morze zalśniło pod księżycami, ale szary ląd stawał się coraz bardziej niewyraźny, w miarę jak wieczór przechodził w noc. – Spójrzcie, stocznie! – wykrzyknął nagle Camarl. Utkwili spojrzenia w ogrodzonej murem enklawie przy brzegu. Wokół podłużnych niskich baraków leżało drewno, a w kwadratowej zagrodzie z jednej strony – maszty. Poruszające się wzdłuż muru punkciki świetlne wskazywały na obecność patrolujących strażników. Kilka wysokich statków stało na cumach na końcu długiego mola. Tormaliński wielmoża i agent arcymaga spojrzeli po sobie. – Skąd zdobywają drewno na tak wielkie statki? – zapytali jednocześnie. – Z Gidesty czy Dalasoru? – Darni zacisnął usta. – Kradną czy kupują? – zapytał ponuro Camarl. – Jakie przyczółki tam mają? Obraz zakołysał się nagle, gdy Casuel przesunął go wysoko w górę jakiegoś urwiska. Pod nimi zalśniło pole lodowe i czerwonawy blask rozjaśnił mrok. – Góry ogniste! szepnął Darni. – Jak na Archipelagu Aldabreshińskim. – Casuel otarł czoło drżącą ręką. Ląd pomknął pod nimi, aż znaleźli się nad kipiącym morzem. Wielkie słupy pary strzelały z granicy lądu i wody, gdzie rzeka ognia wypluwała płynne skały we wrzącą pianę. Nieco dalej z morza wynurzała się wyspa, której pełen wdzięku symetryczny stożek kontrastował z wodnym chaosem u jej podnóża. – Misaen nadal tu pracuje – skomentował Camarl. – Za pośrednictwem tych czarów wyczuwam, że powraca do mnie moc ziemi. – Casuel zamrugał, gdyż pot zalewał mu oczy. – To miejsce ożywiają żywioły w surowym stanie, ogień, woda i cała reszta. Darni wbił wzrok w obraz. – W żaden sposób nie możesz mnie tam przenieść, Cas? – Dobrze wiesz, że mag może przetransportować kogokolwiek tylko do miejsc, które osobiście odwiedził! – burknął Casuel, a magiczny blask zaczął nieubłaganie gasnąć. – Otrick łączył to z jasnowidzeniem – zaoponował Darni, wyciągając ręce w bezsilnej złości. Casuel potrząsnął głową i woda w misie nagle zrobiła się przejrzysta. – Dlaczego Otrick jeszcze się nie zabił to jedna z wielkich, niewyjaśnionych dotąd tajemnic współczesnej magii. – Drżącymi rękami chwycił kubek z ziołowym naparem i wypił duszkiem. – Wygląda na to, że przynajmniej w tej chwili są bezpieczni. – Twarz Darniego wykrzywił grymas rozczarowania. – Złościsz się tylko dlatego, że dotarli tam przed tobą – powiedział złośliwie Casuel. – Nie o to chodzi i dobrze o tym wiesz – odparł z wściekłością Darni. – Na pewno... – Dostojny Camarl podniósł głos, by zagłuszyć ich obu. – Na pewno najważniejszą rzeczą jest, żebyśmy znaleźli sposób udzielenia im pomocy, kiedy będą jej potrzebować. Darni i Casuel spojrzeli na niego. – Jak? – spytali niemal chórem. Camarl zamyślił się głęboko – Obawiam się, że na razie nie mam pojęcia. Wyspy Elietimmczyków pierwszy dzień przedzimia Zapadł mrok i zmienili się wartownicy przy bramie. Nowy oddział wymaszerował z koszar znajdujących się przy bliżej nas położonym boku twierdzy i uświadomiłam sobie, że powinnam ich unikać. Kiedy oficerowie wymienili coś, co, jak przypuszczam, mogło być kluczami, zdarto mundur z jakiegoś nieszczęsnego żołnierza, odprowadzono go i przywiązano do czegoś w rodzaju drewnianej ramy. Skrzywiłam się, gdy świst bata odbił się echem w dolince, w której się ukryliśmy. Nawet bez lunety Ryshada widzieliśmy krew spływającą po plecach chłopca. Kiedy w końcu go zostawili, wisiał nieruchomo, co raczej wskazywało na to, że umarł, niż że stracił przytomność. – Nadal uważasz, że ten kraj nie przypomina Archipelagu Aldabreshi? – mruknął ponuro Aiten. Ryshad potrząsnął głową. – Chłosta to część wojskowej dyscypliny, chociaż bardzo brutalna. Biczowanie cywilów bardziej przypominałoby represje stosowane przez wrogie wojska, ale tutaj to nie ma miejsca. Jeżeli sądzisz, że tutejsi wieśniacy udzielą nam jakiejkolwiek pomocy, radzę o tym zapomnieć. To przypomnienie naszego osamotnienia i mogących nam grozić nieznanych niebezpieczeństw uciszyło nas wszystkich, więc usiedliśmy, patrząc ponuro na twierdzę. Wokół nas gęstniał mrok, robiło się coraz zimniej i zaczęłam się niepokoić, czy zmarzniętymi, zesztywniałymi palcami będę w stanie otwierać zamki. – Masz. – Shiv podał mi mały kamyk i ze zdziwieniem zauważyłam, że grzeje mi dłonie. Mag uśmiechnął się do mnie szeroko. – Niezbyt się znam na magii ziemi, ale nauczyłem się kilku sztuczek. Przyjrzałam się gwiazdom i księżycom. Korona Halcarion znajdowała się w innej części nieba, ale obserwowałam ją uważnie. Kiedy uznałam, że jest dobrze po północy, wstałam powoli, krzywiąc się, gdy rozprostowywałam zdrętwiałe kończyny, i zamieniłam buty na miękkie, skórzane trzewiki. – Nie chcę, żebyś mnie śledził za pomocą swego jasnowidzenia, gdyż mogłoby to kogoś zaalarmować – szepnęłam do Shiva – ale czy możesz wzmocnić swój słuch? Mag skinął głową i odetchnęłam z ulgą. – Jeżeli mnie złapią, wrzasnę na całe gardło. Jeśli mnie usłyszysz, uciekajcie stąd jak najszybciej. Ostrożnie zeszłam ze zbocza. Wszędzie leżały kamienie, a nie chciałam się zdradzić nawet najcichszym dźwiękiem. Kilka jednoizbowych chat wokół drogi i bramy stanowiło dobrą kryjówkę, poza tym w pełni wykorzystałam ciemności, kiedy przekradałam się do położonego najdalej od koszar boku fortu. Mur obronny zbudowano bez zaprawy, co zapewniło mi wygodne oparcie dla rak i nóg, i bez trudu zdołałam się po nim wspiąć. Na jakiś czas przylgnęłam do muru jak wiewiórka, zerkając ponad jego szczytem, by sprawdzić, czy droga była bezpieczna. Kiedy się upewniłam, że w twierdzy panuje taki spokój jak w skarbcu skąpca, przetoczyłam się przez szczyt muru i zeskoczyłam cicho na dół. Nikt nie krzyknął ani mnie nie zauważył. Wydawało się, że wszyscy wartownicy zgromadzili się w wartowni, i wcale nie zazdrościłam im ciepłego, przenośnego piecyka, którego blask widziałam przez szpary w drzwiach, jeśli tylko zatrzyma ich w środku i nie będą patrzeć w ciemność, jeśli już o tym mówimy. Główny budynek miał długie, wąskie okna z rogowych płytek osadzonych w drewnianych, witrażowych rombach. Pokiwałam głową ze zdumienia; niewątpliwie był to miejscowy standard luksusu. U nas teraz nawet wieśniacy mają szyby w oknach. Obeszłam bok domu, gdzie, jak stwierdził Shiv, znajdował się gabinet miejscowego wielmoży, i sprawdziłam najniższe okno. Poruszyło się, ale założyłabym się, że wewnątrz były okiennice, choćby tylko dla zatrzymania ciepła w tym surowym klimacie. Zmarszczyłam brwi, nie chcąc ryzykować, bo nie miałam pojęcia, co mogło być z drugiej strony. Nawet najgłupszy sługa może podnieść larum, jeżeli ktoś wchodzi przez okno i wpada na niego w środku nocy. Podeszłam do bocznych drzwi i znalazłam w nich prosty zamek, który prawdopodobnie mogłabym otworzyć twardszym źdźbłem trawy. A ponieważ miałam swoje wytrychy, weszłam do budynku po kilku sekundach i cicho zamknęłam za sobą drzwi. Sień była cicha i ciemna, więc ruszyłam ostrożnie, nie chcąc na nic wpaść. Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegłam kilka nisz w ścianach i drzwi po obu stronach. Nasłuchiwałam przy wszystkich, kierując się w stronę schodów, ale nic nie usłyszałam, nawet cichych dźwięków wydawanych przez śpiących ludzi. W niszach znajdowało się to, co miejscowi uważali za skarby, głównie wyroby z metalu, kielichy, dzbanek, kilka kiepskich glinianych naczyń – nic, co u nas uznałabym za warte kradzieży za cenę kolejki piwa. Spodobały mi się tylko gobeliny utkane z miękkiej wełny w taki sam wzór, jaki widniał nad bramą. Drzwi do jednego pokoju były otwarte, więc rozejrzałam się po nim ostrożnie. Był zawalony kuframi i skrzyniami, co sprawiło, że znalazłam się w środku, zanim zdążyłam pomyśleć. Tak właśnie działają na mnie zamknięte kufry. Czy powinnam jakiś otworzyć? Szarpnęłam wieko, a kiedy okazało się, że nie jest zamknięte, zajrzałam do niego. Wypełniony był odłamkami metalu, połamanymi i uszkodzonymi wyrobami z żelaza czy brązu. Przypomniałam sobie tutejszą wioskę, gdzie wszystko było zrobione z kamienia lub z kości, i popatrzyłam na złom, którym u nas wzgardziłby każdy kowal. A tu przechowywano go w domu przywódcy jak srebro lub złoto. Jeżeli ci ludzie uważali to za oznakę bogactwa, to byli bardziej niebezpieczni, niż przypuszczałam, zwłaszcza teraz, gdy mogli w jakiś sposób przepłynąć ocean i dotrzeć na kontynent. Nogi mi już nie marzły i ostrożnie położyłam rękę na kamiennej podłodze. Nie była zimna, lecz ciepła, co mnie zdziwiło, ale przypomniałam sobie, co Shiv powiedział o podziemnym cieple. Zostawiłam skrzynie i zajrzałam w górę schodów, gdzie słaby blask wskazywał, że gdzieś na pierwszym piętrze paliło się światło. Nie poruszało się, więc nikt go nie niósł, ale jeśli ktoś zostawi na noc zapalone światła, to znaczy, że spodziewa się, iż ktoś będzie chodził po domu. Zaczęłam ukradkiem piąć się po schodach i kiedy znalazłam się za zakrętem, z zadowoleniem stwierdziłam, że stąpam po chodniku, po którym łatwiej poruszać się cicho niż po kamiennych płytach. Na wypolerowanym kamiennym stoliku na środku korytarza stała mała lampka oliwna i zdałam sobie sprawę, że to apartamenty miejscowego wielmoży. Zatrzymałam się, by zorientować się w sytuacji, i szybko poszłam do gabinetu, by zniknąć, zanim ktoś wyjdzie do ustępu. Gabinet również nie był zamknięty. Zdumiało mnie, jak bardzo ten człowiek czuł się bezpieczny, zwłaszcza biorąc pod uwagę niedbalstwo wartowników przy bramie. Ci ludzie po prostu nie spodziewali się żadnych kłopotów, w każdym razie nie takich, jakich my mogliśmy im narobić. No cóż, zawsze staram się być przygotowana na niespodzianki, ale i tak zamknęłam za sobą drzwi. Rozejrzałam się po porządnie utrzymanym pokoju ze stosami dokumentów i ksiąg rachunkowych. Nie był to leniwy wielmoża, jak powiedzmy Armile z Friern, który wyciskał ze swoich poddanych każdy grosz, by go wydać na wspaniale się prezentującą milicję lub na kurtyzany. Wieśniacy uprawiali ziemię, łowili ryby i robili inne rzeczy, a ten człowiek zarządzał młynem, kuźnią, magazynami, kierował też wieloma innymi dziedzinami życia swoich poddanych. Współpraca oznaczała przeżycie dla wszystkich mieszkańców tej wyspy i to czyniło z nich jeszcze niebezpieczniej szych wrogów. Zadrżałam pomimo ciepła, gdy zaczęłam dokładnie przeszukiwać gabinet. Ten, kto zarządzał tym miejscem, powinien był wiedzieć, że zamknięcie jakiegoś kufra, podczas gdy wszystko inne pozostało otwarte, można porównać do pozostawienia wskazówki, iż było tam coś ważnego. W jednej chwili otworzyłam ten stary, dębowy kufer i wyjęłam zeń jakąś księgę. Zauważyłam tam też inne. Było zbyt ciemno, żebym mogła coś przeczytać, więc niechętnie sięgnęłam po lampkę pełną cuchnącego rybami oleju. Okiennice były zamknięte, a paląca się w korytarzu lampa uniemożliwiała komukolwiek zauważenie pod drzwiami blasku światła, który mógłby mnie zdradzić. Uznałam więc, że warto zaryzykować. W złocistym świetle lampki zobaczyłam, że księgi napisano po starotormalińsku, i znalazłam wśród nich dzieła historyczne, o których wspomniał Shiv. Miałam odkryć jeszcze coś ciekawszego i to naprawdę wielka szkoda, że kiedy okazało się, że miałam rację w ważnej sprawie, to nie było ze mną nikogo, na kim zrobiłabym odpowiednie wrażenie, mówiąc: „a nie mówiłam?”. Bardzo spodobało mi się to, że na kawałkach pergaminu wsuniętych do ksiąg były notatki napisane alfabetem Ludzi Gór albo niemal identycznym. Sorgrad i Sorgren nauczyli Balice i mnie tego pisma, żebyśmy mogły pisać listy, których nikt inny raczej nie zdołałby odczytać, dlatego wiedziałam, że się nie pomyliłam. Nie zrozumiałam sensu samych słów, gdyż moje słownictwo w tym języku było raczej specjalistyczne i dotyczyło głównie gier hazardowych, kosztowności, domów i koni. Mimo to zdołałam zauważyć, że ten język był podobny do mowy Ludzi Gór, powiedzmy tak jak dalasoriański do caladhriańskiego lub tormaliński do lescaryjskiego. Dla kogoś znającego jeden z nich przypuszczalnie zrozumiałe będzie to, co się powie w drugim, o ile rozmówca będzie mówił powoli. Pod księgami leżały zwinięte mapy, co było coraz bardziej interesujące, wyjęłam je więc i rozłożyłam na biurku. Kiedy z trudem odczytywałam imiona na jakimś drzewie genealogicznym, rozpoznałam kilka tormalińskich rodów, o których wspomnieli Azazir i Ryshad. Obok niektórych znajdowały się nazwy miast wraz z innymi, niemożliwymi do zidentyfikowania określeniami. Parę przekreślono i zastanowiłam się, co to mogło oznaczać. Inne gęsto zapisane arkusze mogły być raportami. W nagłówku każdego z nich znajdowały się słowa, które w niepokojący sposób przypominały imiona aldabreshińskich wodzów. Bardzo mało wiedziałam o tym archipelagu. To miejsce, gdzie nikt nie używa pieniędzy, a oprócz tego mają tam brzydki zwyczaj wykonywania egzekucji na nieproszonych przybyszach. W dodatku wszyscy wiedzą, że ci wodzowie atakują wybrzeża Tormalinu i Lescaru, odkąd uznali, iż będzie im to uchodzić płazem. Dlatego nie spodobała mi się myśl, że Elietimmczycy tam mogli szukać sprzymierzeńców. Zaczynało wyglądać na to, że Planira Czarnego czekają znacznie gorsze kłopoty, niż mógł przypuszczać. Rozejrzałam się wokół, szukając czegoś, na czym mogłabym zrobić kopie, ale przekonałam się, że atrament i materiały piśmienne uznano za dostatecznie cenne, by miały własną szafkę, co oznaczało, iż ich brak zostanie zauważony. Nie ośmieliłam się zrobić niczego, co mogłoby nasunąć komuś podejrzenie o moich odwiedzinach, więc usiłowałam zapamiętać jak najwięcej. Na stole leżały mapy i również im się przyjrzałam, kiedy zauważyłam, że przedstawiają tę wyspę, bo udało mi się rozpoznać wioskę i drogę, wzdłuż której wędrowaliśmy. Gwizdnęłam bezgłośnie, gdy dostrzegłam szczegóły. Narysowano tam niemal każdą skałę. Wyspa była podzielona między trzech właścicieli i zdałam sobie sprawę, że symbol, który wszędzie widzieliśmy, to rodzaj herbu. Każdą posiadłość zaznaczono jej własnym emblematem i zanotowałam w pamięci punkty orientacyjne wokół wszystkich trzech głównych twierdz. Jeśli kiedykolwiek odnajdziemy Gerisa, założę się, że będzie w jednej z tych warowni. Przejrzałam mapy, uważając, by położyć je w tej samej kolejności, aż znalazłam jedną narysowaną w większej skali, ukazującą całą grupę wysp. Serce mi zamarło, gdy zobaczyłam rozmiary lądu i w przybliżeniu określiłam liczbę ludności, jeżeli każda wioska miała tylu mieszkańców co ta, w której byliśmy. Wprawdzie te wyspy mogą mieć powierzchnię mniejszą niż połowa Caladhrii, ale założę się, że zamieszkuje je czterokrotnie więcej ludzi niż Ensaimin, a nasz kraj uważany jest za gęsto zaludniony według miejscowych standardów. Jedyną dobrą nowiną były tutejsze podziały – nawet ławice piasku w płytszych kanałach zaznaczono symbolami własności, czasem kilkoma. Staranne zacieranie i ponowne rysowanie herbów było bardzo rozpowszechnione na granicach każdej posiadłości i niektóre zmiany wyglądały na niedawne. W tak biednym kraju nawet kilka długości pługa może być cennym nabytkiem, prawda? Dowód zastarzałego konfliktu granicznego to jedyny promyk nadziei, jaki dostrzegłam w tym, co zobaczyłam. Ta słaba iskierka zgasła, kiedy zorientowałam się, że następna mapa ukazywała wybrzeża Dalasoru i Tormalinu, na których znalazłam Inglis i, na osobnym szkicu, Zyoutesselę. Wybrzeże Dalasoru narysowano dość szczegółowo na morzu z naniesionymi licznymi liniami i notatkami, które, jak przypuszczam, miały jakieś znaczenie dla żeglarzy. Spoważniałam, ponieważ w tamtych stronach Inglis jest jedynym prawdziwym ośrodkiem władzy i organizacji państwowej, a bardzo trudno będzie przegnać tych ludzi, jeżeli wszyscy postanowią wsiąść na statki i zasiedlić dla odmiany ten kawałek przyzwoitego lądu. Mogłam liczyć jedynie na to, że mają bardzo mało statków, a jeszcze lepiej – tylko ten, który widzieliśmy. Zatopienie go – i wszystkich podobnych – stałoby się dla nas najważniejszą rzeczą. W takiej sytuacji Shiv po prostu musiałby przenieść nas do domu z pomocą czarów. Zamarłam, usłyszawszy skrzypnięcie drzwi w głębi korytarza. Zgasiłam lampę i przycupnęłam za biurkiem, oblizując poparzone palce. Nikt się nie zbliżył do gabinetu, więc uklękłam, by popatrzeć przez szczelinę w źle dopasowanych drzwiach. Małe dziecko w długiej sukience dreptało korytarzem, ciągnąc za sobą jakiegoś zwierzaka z wełny. Poszło do pokoju na przeciwległym krańcu i usłyszałam ciche głosy dorosłych, uciszające dziecko, kiedy zaczęło głośno zawodzić. Kuliłam się w tej kiepskiej kryjówce z bijącym sercem, a czas dłużył mi się niemiłosiernie. W końcu uznałam, że pozwolili dziecku zostać i nie próbowali odesłać go do jego własnego łóżka. Ale powszechnie wiadomo, że rodzice małych dzieci mają lekki sen, postanowiłam więc wynieść się stąd jak najprędzej. Ułożyłam wszystko dokładnie tak, jak było, i opuściłam to miejsce dziesięć razy ostrożniej, niż tu przyszłam. Na szczęście Drianon musiała dojść do wniosku, że matka tego dziecka zasługuje na porządny nocny odpoczynek, i dzięki temu wyszłam z ponurego domostwa, nikogo nie budząc. Przeszłam przez mur w miejscu położonym najbliżej siedziby wielmoży i z daleka okrążyłam twierdzę, żeby wrócić do naszego punktu obserwacyjnego. Teraz, gdy zdobyłam tak cenne informacje, bezpieczeństwo było znacznie ważniejsze niż czas. Ryshad czekał na mnie, kiedy podkradłam się do zagłębienia w zboczu wzgórza, i z wdzięcznością wzięłam opończę, którą mi podał, drżąc na zimnym wietrze. – Musimy... – zaczęłam, szukając w moich bagażach czegoś do jedzenia. Uciszył mnie, przykładając palec do ust. – Później. Ruszajmy stąd, póki jest ciemno. Odwrócił się do Shiva i Aitena i obudził ich w kilka chwil. Aiten nie bardzo miał ochotę opuszczać to miejsce, ale Shiv się zgodził i niebawem przekradaliśmy się przez wysoką trawę i krzaki. Znaleźliśmy inną niewielką dolinkę, w której Ryshad i ja przespaliśmy się trochę, podczas gdy Shiv i Aiten stali na warcie. Obudziłam się zziębnięta i zesztywniała w szarym świetle poranka i podczas posiłku przekazałam im to, czego się dowiedziałam. – Uważam, że powinniśmy spróbować odnaleźć ten statek oceaniczny i zatopić go – zakończyłam. – Najpierw, zanim cokolwiek zrobimy, musimy wrócić po większą ilość prowiantu – powiedział kwaśno Aiten, żując pasek suszonego mięsa. – Chcę się skontaktować z Planirem i powiedzieć mu o tym, czego się dowiedziałaś – postanowił Shiv. – Te informacje są zbyt ważne, by mogły poczekać. Zbyt ważne, żeby je utracić, jeżeli nas złapią, pomyślałam ponuro. Shiv trzymał w dłoniach błękitny kryształ, miał zamknięte oczy i zmarszczone w skupieniu brwi. – Czy możesz narysować dla nas coś w rodzaju mapy? – spytał w zamyśleniu Ryshad. – Na początek pokaż nam, gdzie mieszkają pozostali wielmoże. – Spróbuję. – Zaczęłam rysować w torfie linie, używając kamyków dla oznaczenia wzgórz i wiosek, kiedy usłyszałam, że Ryshad i Aiten zaklęli dokładnie w tej samej chwili, chociaż obaj stali na warcie po przeciwnych stronach. Podniosłam oczy, otwierając usta ze zdumienia. – Co się dzieje? – Ludzie. W naszą stronę idzie jakaś wielka gromada. – Ryshad zsunął się po zboczu z ponurą miną i podszedł do Aitena. – Czy to nas ścigają? – zapytał z wahaniem Aiten. – A kogo mają ścigać jak nie nas? – Ryshad chwycił Shiva za ramię i mocno potrząsnął. Mag zaklął, otwierając oczy. – O co chodzi? – spytał opryskliwie. – Ledwie nawiązałem kontakt. – Kłopoty – odrzekł lakonicznie Ryshad, przewieszając torbę przez ramię. – Są na naszym tropie. Podeszliśmy najszybciej, jak było można, i posuwaliśmy się ukradkiem płytką doliną, oddalając się od ścigających. Obejrzałam się za siebie i zauważyłam dwie grupy ciemnych postaci. Poruszały się w ciszy i ustawione wachlarzem schodziły ze zbocza. Pomimo słabego światła i faktu, że przysięgłabym na każdego boga, iż nie pozostawiliśmy żadnych śladów, kierowali się prosto do naszej kryjówki. – Zaczekajcie – szepnął Ryshad i przykucnęliśmy wśród rozrzuconych głazów nad niewielkim strumykiem. Na naszych oczach ze wszystkich stron i prawie bezdźwięcznie ścigający zaatakowali nagle kotlinę, która niedawno była naszym schronieniem. Ujęci w karby żelaznej dyscypliny stanęli czujnie w szeregach, a dwaj z nich zaczęli przeszukiwać teren jak psy tropiące zdobycz. Rytmiczny, ledwie słyszalny śpiew niósł się w zimnym, spokojnym powietrzu nad milczącym krajobrazem. – W drogę. – Shiv prowadził nas ostrożnie brzegiem strumienia. Małe obłoczki mgły uniosły się znad wody, ale widziałam, jak wirowały wokół raje Shiva w sposób zdradzający, że je kontroluje. Mgiełka ta zdawała się lśnić na skraju mojego pola widzenia i choć odgadłam, że jest to jakaś magiczna osłona, stwierdziłam, iż strasznie rozprasza uwagę, jak cichutka melodia, której nie możesz rozróżnić. – Cholera, kwiatuszku, patrz, co robisz! – syknął Aiten, kiedy nadepnęłam mu na piętę. Przeprosiłam go bezgłośnie i pospieszyliśmy za Ryshadem i Shivem. Po opuszczeniu płaskiej doliny znaleźliśmy się na trawiastej równinie, całkowicie odsłonięci. Ryshad rozejrzał się dokoła z nietypowym dla niego wahaniem i poprowadził nas na wzgórze porośnięte z rzadka krzakami, za którymi przynajmniej można było się schować. Rozbolały mnie plecy, gdyż biegliśmy pochyleni, ale nie odważyliśmy się wyprostować na tle nieba, chociaż czary Shiva na pewno by pomogły nam się ukryć. Zrobiło się jaśniej i pierwsze złociste promienie wschodzącego słońca zabarwiły wzgórza. Nie byłam przestraszona, jeszcze nie, ale świadomość, że wkrótce mogli mieć do tego powód, któremu nie można zaradzić, sprawiała, że poczułam na karku mrowienie. Na pewno nie podobało mi się, że znajdujemy się na tak odsłoniętym terenie bez możliwości szybkiej ucieczki poza jego granice. – Padnij! – Ryshad opadł w krzaki i poczołgaliśmy się za nim, gdy z przeciwległego krańca wzgórza dotarł do nas dźwięk kozich dzwoneczków. Ryshad oddalił się chyłkiem, a ja musiałam zwalczyć pokusę, by nie pójść w jego ślady. Im więcej ruchu, tym większa szansa, że kogoś zauważą. Zaskoczyło mnie, kiedy zdałam sobie sprawę, jak bardzo ufam Ryshadowi, ale nie lubię składać mego losu w obce ręce nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach, a te wyglądały na najgorsze z możliwych. Zdołałam rozewrzeć zaciśnięte zęby, gdy Ryshad skinieniem ręki polecił nam ruszyć do przodu, więc poczołgałam się na łokciach i kolanach między obsypane jagodami krzaki, nie zwracając uwagi na to, że szarpią mi ubranie i drapią skórę. Kiedy znalazłam się na równym terenie, spojrzałam w dół i zobaczyłam jakiegoś chłopca, który ziewał i przecierał oczy, pędząc stadko wyjątkowo kosmatych kóz ze znajdujących się na lewo od nas niezgrabnych zagród. Parę kobiet doiło tam kozy, a chłopiec kierował się w górę przeciwległego zbocza wzgórza, więc nadal pełzaliśmy z trudem w dół po prawej stronie. Pocieszające było to, że w tej osłoniętej od wiatru dolinie wyrosło kilka większych drzew, przy których mogliśmy stanąć, niestety kozy zostawiły je w spokoju tylko z powodu długich jak palce cierni, które raniły nas przy każdej okazji. Zignorowaliśmy je jednak i ruszyliśmy szybciej. – Stać. – Aiten pilnował naszych tyłów i zamarliśmy, gdy nas ostrzegł. Obejrzałam się i zobaczyłam, że ścigający zaatakowali zagrody dla kóz z taką samą precyzją jak przedtem dolinkę, która przez jakiś czas była naszą kryjówką. Kobiety podniosły ręce na znak, że nie są uzbrojone, a kiedy mówiły swoje imiona, stały prosto, bez lęku. Nie zobaczyliśmy podniesionych mieczy ani nie usłyszeliśmy ostrych głosów, gdy dowódcy pogoni podeszli do nich, by je wypytać. Kiedy pierwsze promienie słońca oświetliły dolinę, ujrzałam u tych dwóch błysk stalowych naszyjników. Nie ma czasu na prawdziwy strach, zdecydowałam. Na razie mogę sobie pozwolić tylko na całkowicie zrozumiałą obawę. – Widzisz ich odznaki? – szepnęłam do Aitena. – Jeśli dojdzie do walki, oni muszą zginąć pierwsi. Shiv zastanawiał się nad jakimś pytaniem Ryshada i odwróciłam się, by usłyszeć odpowiedź. – Masz rację. Oni muszą w jakiś sposób wyczuwać żywe ciała, identyfikując przy tym w jakiś sposób ludzi, gdyż nikt nie skierował się w stronę kóz. – W takim razie musimy przebywać wśród ludzi – powiedział posępnie Ryshad. – To cholernie ryzykowne – mruknął z powątpiewaniem Aiten, ale ja musiałam zgodzić się z Ryshadem. Opowieść o złodzieju, który ukrył perłę w dzbanku z cukierkami, jest bardzo stara, ale sposób ten był i jest wciąż aktualny. Przypomniałam sobie mapę tych wysp i sklęłam siebie w duchu za to, że nie zwróciłam uwagi, w jakim kierunku szliśmy. – Tam w dole jest jakaś wieś. – Teraz ja prowadziłam i posuwaliśmy się naprawdę szybko. Niestety, zrobiło się już całkiem jasno i nie minęło wiele czasu, gdy zobaczyliśmy na pobliskim zboczu młody zagajnik, jednak drzewka rosły tu jak na mój gust zbyt rzadko. Podążyliśmy w ich stronę, ale musieliśmy zwolnić, gdyż ślizgaliśmy się po butwiejących liściach. Spoza zasłony liści dotarły do nas codzienne odgłosy budzącej się wcześnie wsi i podpełzliśmy bliżej, zgarbieni jak staruszkowie dotknięci chorobą stawów. Ujrzałam nierówne, kamienne dachy z przysadzistymi kominami i Ryshad gestem kazał nam się zatrzymać. Sam zaś ruszył do przodu, bardzo powoli i ostrożnie. Stałam nieruchomo, zmuszając się, by nie odrywać oczu od pleców Ryshada. Nie usłyszysz ich za sobą, nie zdołasz ich zobaczyć, więc nie ryzykuj, że ktoś dostrzeże ciebie jak się ruszasz, głupia dziwko, zganiłam siebie w duchu. – Ait pilnuje naszych pleców, zaufaj mu. Na twarzy Shiva malowało się napięcie i zdałam sobie sprawę, że cichutki dźwięk, który słyszałam, to zgrzyt jego zębów. Ten cichutki odgłos denerwował mnie jak skrzypienie noża na glinianym garnku, więc skuliłam się, nie mogąc zareagować. W chwili, kiedy myślałam, że już tego nie wytrzymam, Ryshad przywołał nas skinieniem i odetchnęłam z ulgą. Przedzieraliśmy się teraz między splątanymi drzewkami poniżej krawędzi wzgórza osłaniającego wieś i zdałam sobie sprawę, że Ryshad podąża w stronę kupki ustawionych tam pionowo głazów. Ostatni odcinek drogi pokonaliśmy na brzuchach i łokciach, ale kiedy znaleźliśmy się między tymi kamieniami, mieliśmy jakąś osłonę, lecz co było znacznie ważniejsze, widzieliśmy stamtąd całą wieś oraz drogę, którą przybyliśmy, i drogę wychodzącą z osady. Aiten ulokował się przy najdalszym głazie, a Ryshad położył się obok mnie. – Narysuj jeszcze raz tę mapę, dobrze? Może oderwiemy się od nich na jakiś zaś, ale musimy mieć jakieś pojęcie, dokąd idziemy. – O zmierzchu powinniśmy poszukać jakiejś nadbrzeżnej osady – powiedział cicho Shiv, patrząc na nas ze swojego punktu obserwacyjnego. – Jeżeli uda nam się zdobyć jedną z tamtych łodzi wielorybniczych, zaprowadzą nas do domu. – Nie mógłbyś nas po prostu przenieść stąd z pomocą czarów? – usiłowałam ukryć błagalną nutę, która jednak zabrzmiała w moim głosie, i spojrzałam ponuro na mapę, którą rysowałam w torfie. – Możesz? – Aiten obejrzał się z nadzieją, ale Shiv z żalem potrząsnął głową. – Jeżeli nie będę musiał rzucić żadnych innych czarów od tej chwili do zmierzchu, zdołam odesłać jedno z was. Aiten spojrzał niepewnie na Ryshada, który wzruszył ramionami. – To powinna być Livak – powiedział po prostu. – Nie! – wrzasnęłam oburzona, czerwieniąc się i wściekając na samą siebie, gdy pozostali mnie uciszali. – Ty jedna masz informacje, których potrzebuje Planir. – Ryshad wbił we mnie surowe spojrzenie i przestałam protestować. Prawdę mówiąc, od tak dawna przywykłam troszczyć się przede wszystkim o siebie, że na myśl, iż wydostanę się z tej pułapki, radość zalała mi serce. Później jednak niedawno nabyte przyzwyczajenie współpracy z tą grupą wzięło górę. Nie miałam pojęcia, czy jestem gruboskórną dziwką, czy rozsądną agentką Planira, ale wiedziałam, że nie chcę pozostawić moich towarzyszy na pastwę, jeden Poldrion wie jakiego, losu. Mogłam się jednak nad tym zastanawiać, do czasu gdy Shiv dostatecznie wypocznie i odzyska swoją magiczną siłę, na co zresztą nie postawiłabym w grze wysokiej stawki. Nie wiedziałam, co powiedzieć, więc odeszłam, by przyjrzeć się wiosce z posterunku między dwoma wielkimi głazami. Napięcie zniknęło, ale zdawałam sobie sprawę, że nie mogę się odprężyć, gdyż byłby to wyjątkowo głupi pomysł. Zmusiłam się, żeby szczegółowo zbadać wzrokiem otoczenie i zachować czujność. Na głazach wyryto jakieś napisy i zadałam sobie pytanie, czemu miał służyć ten kamienny krąg i dlaczego w tak ubogim kraju wyzbyto się kawałka dobrej ziemi. Po jakimś czasie, odcyfrowując litery w przerwach między obserwowaniem wioski, uznałam, że były to spisy imion. W mojej duszy powstało okropne podejrzenie, którego nie mogłam zlekceważyć. Pomacałam wokół siebie torf, na którym siedziałam, przesuwając palcami pod splątanymi suchymi roślinami, czołgając się wkoło na rękach i kolanach. Rzeczywiście, odkryłam regularne linie cięć i ślady podnoszenia torfu, co dało owal w przybliżeniu tak długi jak ludzkie ciało i szeroki jak połowa tej wielkości. Pomodliłam się szybko do Misaena z nadzieją, że nikt w wiosce nie poczuł dziś nagłej potrzeby przybycia i rozmowy ze zmarłym przodkiem. Uświadomiłam sobie, że Ryshad patrzy na mnie z nie ukrywanym zmieszaniem, podpełzłam więc i usiadłam obok niego. – Jesteśmy w mogilnym kręgu – powiedziałam spokojnie. Przez chwilę zdawał się nie rozumieć i przypomniałam sobie, że wyznawcy Dastennina urządzają pogrzeby w morzu i nie palą swoich zmarłych tak jak pozostali mieszkańcy kontynentu. – Dziwni ludzie. – Na jego twarzy odbiło się takie samo obrzydzenie jak na mojej. Oby Saedrin sprawił, żebym umarła w jakimś cywilizowanym kraju, spłonęła na porządnym, gorącym stosie, a moje szczątki spoczęły w pięknej urnie w jakiejś świątyni, kiedy dusza przekona się, co zaświaty mają do zaoferowania. Rozdział 9 Z księgi ZAGINIONE SZTUKI TORMALINU pióra Argulemmina z Tannath Lakę ROZDZIAŁ 7: MAGIA KAPŁAŃSKA Zanim upadek Pałacu Nemithów sprowadził Ciemne Wieki na nasz nieszczęsny świat, tormalińscy kapłani znali wiele zdumiewających nauk tajemnych. Chociaż możemy opłakiwać utratę większości tego, co dodawało uroku i piękna życiu w Dawnym Imperium, takie sztuki jak te lepiej pozostawić ukryte w ciemności Chaosu. Mówi się, że ówcześni kapłani potrafili zajrzeć do umysłu człowieka i odczytać jego myśli. Większość robiła to twarzą w twarz, a co wydaje się jeszcze straszniejsze, niektórzy biegli w tej sztuce robili to z komnat oddalonych od ich ofiar, a nawet, choć trudno w to uwierzyć, z odległości kilku kilometrów. To, co kapłani mogli odczytać, zależało od ich wprawy. Nowicjusz był w stanie zaledwie wyczuć nastrój danego człowieka, jego strach lub zadowolenie. Bardziej doświadczony potrafił dostrzec, do czego zmierzały takie uczucia, i zidentyfikować obiekt, który budził w człowieku przerażenie lub żądzę. Posiadający największe umiejętności kapłani umieli wyczytać słowa w głowach bezbronnych ofiar takich eksperymentów, powtarzając im ich najskrytsze myśli i tajemnice. Niektórzy mogli nawet wtargnąć do snów danego człowieka, przeszukując jego wspomnienia i pragnienia, pozostawiając ofiarę chorą z bólu. Dzięki takim metodom potęga i wpływy stanu kapłańskiego, zwłaszcza zaś kapłanów Poldriona i Raeponina, rosły i rozprzestrzeniały się z każdym rokiem. Kiedy oskarżono kogoś o popełnienie jakiejś zbrodni, tylko nieliczni mieli dość hartu ducha, by zaprzeczyć świadectwu kapłana, a jeśli ktoś to zrobił, jak można mu było uwierzyć, kiedy wszyscy znali potęgę czarowników? Czy mamy uwierzyć, że nigdy nie nadużyli tej potęgi, że nigdy nie złożyli fałszywego świadectwa, kiedy nie wierzono nikomu, kto zaprzeczył jakiemuś kapłanowi? Niestety, ułomność ludzkiej natury to coś, co nie zmieniło się z upływem czasu. Dawno temu pewien młodzieniec wstąpił do stanu kapłańskiego i przeżył życie, wykonując rozkazy swoich najwyższych rangą zwierzchników. Złożył straszliwe przysięgi podczas nieznanych dziś obrzędów, bez wątpienia tak okropnych, że ich nie zapisano, by nigdy nie zapoznały się z nimi oczy niewtajemniczonych. Z pomocą postów i wyrzeczeń oczyszczano ciało i łamano ducha, podporządkowując wolę nowicjusza rozkazom jego zwierzchnika. Gdyby taki młodzian pożałował swojej decyzji i próbował uciec, kapłani ci znali wiele czarów i mogli zamknąć go w magicznej sieci. Mówi się, że mogli się porozumiewać na ogromne odległości, przekazując informacje ze świątyni do świątyni. To, co widział jeden kapłan, mógł pokazać drugiemu i obraz twarzy człowieka ściganego przez kapłanów można było przekazać na cały obszar Imperium w ciągu kilku dni. Nawet jego kroki śledzono z pomocą czarów niewrażliwych na pogodę lub próby oszustwa. Emanacje pozostawione przez jego duszę odkrywano w tajemniczy sposób, a był to ślad, którego nie można było zatrzeć. Nic więc dziwnego, że tak niewielu opuściło stan kapłański w owych czasach. Wyspy Elietimmczyków drugi dzień przedzimia Słońce przesuwało się coraz wyżej, a my nie dostrzegliśmy żadnego śladu pogoni, co przyniosło ulgę, lecz stanowiło zarazem pewną zagadkę. Wioska kipiała życiem i na szczęście wydawało się, że potrzeby żywych przeważyły nad obrzędami ku czci umarłych. Tak blisko Zimowego Przesilenia i tak daleko na północy dni były znacznie krótsze niż gdziekolwiek indziej, w każdym razie tam, gdzie dotąd dotarłam. Południe nadeszło i przeminęło znacznie szybciej, niż ktokolwiek z nas przypuszczał, i zaczęłam się zastanawiać, czy doczekamy jeszcze w tym miejscu nadejścia wczesnej nocy, gdy będziemy mogli wyruszyć na poszukiwanie łodzi. Siedzieliśmy, obserwując grupy mężczyzn ciągnących pługi na twardym gruncie poza wsią, i zdałam sobie sprawę, że nigdzie nie widziałam tu żadnych zwierząt większych od kóz. Nic więc dziwnego, że wojownicy atakujący nas na kontynencie nie mieli koni. Grupy kobiet zbierały coś, co uznałam za pokrzywy, najwyraźniej nie zwracając uwagi na parzące liście i wrzucając je do podłużnego, kamiennego koryta. Inne opróżniały podobne koryto i zauważyłam, że moczyły te rośliny w taki sam sposób jak my len, żeby utkać później płótno. Poczułam dziwny niepokój, widząc, ile wysiłku poświęcały wyrobowi tkaniny z zielska, które u nas wszyscy po prostu omijali lub ścinali jako nikomu niepotrzebne. Wszystkie dzieci, nawet najmniejsze, pracowały – sprzątały i biegały z czymś tam i z powrotem. Widziałam czyste podwórza za grupą domów; na każdym była zagroda dla jakichś porośniętych futrem zwierząt, podobnych do królików, mniej więcej tej samej wielkości, z długimi, puszystymi ogonami. Cysterny z wodą deszczową oczyszczano z liści i tym podobnych zanieczyszczeń, a przy każdej chacie znajdował się. skrawek ziemi, gdzie starsze dziewczęta i chłopcy krzątali się w czymś w rodzaju cieplarni. Te ogrody przylegały do siebie, rozdzielone wysokimi murami z biegnącymi po nich rurami, a niewielkie kłęby niebieskiego dymu leniwie unosiły się ku niebu. Nie założyłabym się, ale byłam pewna, iż nie hodują egzotycznych kwiatów jak zaciekle konkurujący ze sobą botanicy z Vanamu. Ci ludzie nie marnowali paliwa po to, by koronkowe szkarłatniki zakwitły o tydzień wcześniej, tu chodziło o przetrwanie. Wspomnienie o Vanamie sprawiło, że znów, jak przez cały czas, zaczęłam się martwić o Gerisa i nasza bezczynność zaczęła mi ciążyć, a była tym bardziej irytująca, że wiedziałam, iż było to najrozsądniejsze, co mogliśmy zrobić. Słońce nieubłaganie przesuwało się po niebie i zaczęłam się niepokoić, że może rzeczywiście będę musiała wrócić sama. Ryshad chyba zauważył, że się denerwuję, gdyż usiadł obok mnie. – Zabiegani, prawda? – mruknął, skinieniem głowy wskazując na wioskę. – W tym miejscu jest coś dziwnego, ale naprawdę nie wiem co – powiedziałam, uświadomiwszy sobie jedną z przyczyn mojego złego samopoczucia. Popatrzyliśmy w dół zbocza i nagle zauważyłam to, co nie dawało mi spokoju. – Gdzie są starzy ludzie? – Wprawdzie widać było gdzieniegdzie kilka łysych, szpakowatych lub siwych osób zajętych jak wszyscy, nigdzie jednak nie dostrzegliśmy żadnych staruszków siedzących na ławach i plotkujących, których można spotkać w najmniejszej wiosce na kontynencie. – A jeśli już o to chodzi, to gdzie są kaleki lub żebracy? – Ryshad pochylił się teraz do przodu, marszcząc brwi, gdy wpatrywał się w krzątających się wieśniaków. Podał mi lunetę i zobaczyłam, że miał rację: nikt nie miał pokrzywionych członków, nie zauważyłam kalekich starców ani młodszych wiekiem ludzi, którzy zostali okaleczeni podczas jakiegoś wypadku, słowem, żadnej oznaki codziennego pecha, który Misaen umieszcza w runach losu tak wielu ludzi. – Powiedziałbym, że albo mają bardzo dobrych, albo bardzo złych lekarzy. Jakiś ruch zwrócił moją uwagę i skierowałam lunetę na grupę ludzi wokół śmietnika. Słońce zabłysło w czymś białym zanurzonym w błocie i dzięki lunecie zobaczyłam garstkę kości, które wyglądały jak szczątki dziecięcej rączki. Wydało mi się to tak okropne, że pojawienie się mężczyzn w brązowych uniformach na szczycie najdalszego wzgórza uznałam za uśmiech losu. – Nie ruszajcie się – rozkazał niepotrzebnie Shiv. Skuliliśmy się w wysokiej trawie jak młode zające, przerażone widokiem naganiaczy. Kiedy pościg wjechał na środek wioski, ustała tam wszelka działalność. Mężczyźni ze stalowymi naszyjnikami zawołali coś i wieśniacy zgromadzili się bez protestu, ale mimo tego wyczuwało się w ich ruchach strach, choć nie zdejmowali czapek i nie poprawiali włosów jak na kontynencie. Przywódcy „ścigających nas” przemówili krótko i z ulgą ujrzałam, że wieśniacy w odpowiedzi wzruszają ramionami lub kręcą głowami. Żołnierze stali niezdecydowani przez pełną napięcia chwilę, a potem, kiedy dowódcy im pozwolili, rozeszli się wśród wieśniaków i wyraźnie się odprężyli, pijąc z podanych dzbanów. Naprawdę pragnęłam, żeby tego nie robili, gdyż natychmiast poczułam dokuczliwe pragnienie. – Czas ruszać w drogę – powiedział półgłosem Ryshad. Podczołgaliśmy się w stronę przeciwległego krańca kamiennego kręgu i przylgnęliśmy do trawy. Shiv pierwszy dotarł do przerwy między głazami naprzeciwko nadbrzeżnej drogi, którą wcześniej wypatrzyliśmy, ale między kamieniami zapłonął nagle biały ogień. Te przeklęte głazy zadzwoniły jak świątynne dzwony, wydając potężny, głuchy dźwięk niczym uderzenie młota samego Misaena. Shiv cofnął się z przekleństwem na ustach, tuląc dłonie do piersi, z twarzą wykrzywioną bólem. – Dupki żołędne! – Aiten pobiegł do przerwy między głazami, pochylony, jakby zamierzał wyważyć drzwi. Zniknął nagle za szczytem wzgórza, nie natrafiając na żaden opór. Na moment zapanowało zamieszanie, kiedy Ryshad i ja podbiegliśmy do Shiva, chcąc chwycić go za ramię, a potem oboje przystanęliśmy, by pozwolić to zrobić drugiemu. – Do licha z tym, ruszcie się! – warknął Shiv i pobiegliśmy razem, kierując się w dół ścieżki, gdzie znaleźliśmy Aitena otrzepującego się z kurzu: najwidoczniej długo koziołkował. Stał całkiem przytomny i to mnie uspokoiło, więc minęłam go biegiem i pierwsza pognałam w stronę nadbrzeżnej drogi. Odgłosy alarmu i pościgu ucichły, gdy oddaliliśmy się od wioski, wiedziałam jednak, że niewiele czasu upłynie, zanim pościg znów ruszy naszym tropem. Shiv mamrotał do siebie w biegu. – Jak to się stało? Nie było tam żadnej magii, te kamienie były tak martwe jak spoczywające pod nimi kości. Nie jestem biegły w sprawach ziemi, ale tyle wiem. Co oni takiego zrobili? – Czy to naprawdę ma jakieś znaczenie? – Odwróciwszy się, warknęłam na niego piskliwym nagle głosem. – Biegnij! Minęliśmy zakręt i omal nie wpadłam na jakąś kozę, kiedy spotkaliśmy innego młodego pasterza. Aiten ze zgrzytem wyciągnął z pochwy miecz. – Szkoda czasu. – Zapomnij o tym. I tak wiedzą, dokąd zmierzamy. – Ryshad i ja przemówiliśmy w tej samej chwili. Aiten tylko obrzucił chłopca przekleństwami i wepchnął go w najbliższy ciernisty krzak. Zerknęłam na Aitena i zdałam sobie sprawę, że przynajmniej on uznał, iż nadszedł czas, by naprawdę się przestraszyć. Trudno mi było nie zgodzić się z nim, ale widziałam, że Shiv nadal znacznie bardziej przejmuje się swoimi piekącymi rękami i urażoną dumą. Natomiast Ryshad wydawał się opanowany jak zawsze, nie stracił tej maski spokoju, nawet jeśli przychodziło mu to z trudem. Doszłam do wniosku, że mogę poczekać, aż panika ogarnie większość z nas, i dopiero wtedy się zdecyduję. Trawa ustąpiła miejsca kamieniom i piaskowi i wypadliśmy na otwartą plażę, gdzie zachodzące słońce złociło płytkie wody szerokiego kanału rozdzielonego piaszczystymi łachami. Zdałam sobie sprawę, że był odpływ. Dastennin chyba uznał, że warto zesłać Ryshadowi lub Aitenowi szczęśliwy rzut. – Zaczekajcie chwilę. – Powiodłam wokoło wzrokiem, daremnie szukając jakichkolwiek wyraźnych znaków orientacyjnych w krajobrazie, który na pierwszy rzut oka był tak urozmaicony jak pole pszenicy. Cholera, przecież widziałam mapę, prawda? Zmusiłam się, by oddychać powoli, nie zwracając uwagi na walące jak młotem serce, skupić się i zastanowić. Odnalazłam ten znak po kilku sekundach – szereg kopców schodzących z ponurych wzgórz naprzeciwko nas i zbudowane z wielkich kamieni pośrodku kanału coś, czego nie mogłam zidentyfikować. – Luneta! – zażądałam. Za jej pomocą obejrzałam kamienie. Miałam rację, emblematy były inne. – Jeżeli przedostaniemy się na drugą stronę tego kanału, znajdziemy się w innej posiadłości – powiedziałam krótko. Ryshad, który szybko wszystko pojął, skinął głową. – Naruszenie granicy to coś, czego nie robi się bez namysłu. Nawet jeśli nie zawrócą, na pewno będą musieli posłać jakieś wieści lub otrzymać odpowiednie rozkazy, prawda? Rozmawialiśmy, idąc, i Shiv zaprowadził nas do kanału z lodowatą wodą morską, wpatrując się w jego dno, żeby znaleźć dla nas bezpieczne przejście. – Dupki żołędne! – Aiten odzyskał nieco dawnego opanowania, znów obejmując tylną straż. Więc powstrzymałam uśmiech, kiedy moi towarzysze zatrzymali się na moment, by wziąć głęboki oddech, gdy zimna woda sięgnęła im do pachwin. Ruszyliśmy dalej. Utkwiłam spojrzenie między łopatkami Shiva, zdecydowanie ignorując obawy o to, gdzie stawiam nogi na miękkim, niewidocznym dnie i jak mam uniknąć denerwującego, silnego prądu. Poziom wody obniżył się po jakimś czasie, ale to niewiele poprawiło naszą sytuację, gdyż wieczorny wiatr dmuchał na nasze mokre ubrania i mroził nas niczym owinięte w cienkie płótno mięso w lodowni. Ale gdy tylko znaleźliśmy się na mieliźnie, mogliśmy biec i choć przeszkadzały w tym mokre buty i odzież, krew zaczęła nam szybciej krążyć w żyłach. Stukot butów na kamieniach sprawił, że obejrzałam się za siebie i zrozumiałam, że runy losu wpadły właśnie w ręce kogoś innego. Nad kanałem rozległy się głośne krzyki. Starszy Naszyjnik i jego kumpel wysyłali swoich ludzi w pościg za nami. Nienawidziłam triumfalnych uśmiechów na ich twarzach, ale właśnie wtedy, gdy z całej duszy pragnęłam kopnąć ich w zęby, pierwsi dwaj napastnicy zniknęli pod wodą – coś wciągnęło ich w głębinę tak szybko, że nawet nie zdołali wrzasnąć. – Shiv! – Rozejrzałam się wokoło, ale nie był zwrócony w moją stronę, jego ręce zwisały nieruchomo po bokach. Na jego twarzy malowało się przerażenie i kiedy spojrzałam w prawo, zrozumiałam dlaczego. Grupa zbrojnych w połyskliwych, czarnych, skórzanych strojach stała na szczycie grzbietu górskiego nad nami, a na ich czele stał jakiś białowłosy mężczyzna z czarnym buzdyganem. Podniósł ręce do góry i kiedy wiatr zmienił kierunek, usłyszeliśmy nieharmonijny, donośny śpiew. Strach ścisnął mi serce, gdy zobaczyłam nabijane ćwiekami wzory i krój uniformu znany mi od czasu naszego „spotkania” w Inglisie. Panika, jaka opanowała ścigających nas, zniknęła szybciej, niż mogłabym przypuszczać. Nie wiadomo skąd pojawiły się kusze i wzdrygnęłam się, gdy strzały ze świstem przeleciały mi nad głową. Kilka się przedostało, ale większość odbiła się od jakiejś niewidzialnej zasłony. Odziani w skórzane stroje żołnierze odpowiedzieli chmurą strzał z łuków i kamieni z zaskakująco celnych proc, ale kiedy nadleciała druga salwa, wysłali w odpowiedzi niewiele pocisków, gdyż garstka z nich runęła na ziemię jak ogłuszone maczugami bydło, krwawiąc z uszu i nosów. Mężczyzna z buzdyganem krzyknął coś i ktoś w rodzaju młodszego kapłana zaczął śpiewać razem z nim. Nagle oddział jego ludzi zniknął. Słysząc wrzaski oburzenia, odwróciłam się i zobaczyłam, że jakimś sposobem znaleźli się po drugiej stronie kanału, rąbiąc mieczami strażników otaczających Młodszego Naszyjnika. Kilku z nich padło na plecy, ich twarze wybuchły fontannami krwi tak, że Młodszy Naszyjnik musiał wykonać swój długi eteryczny skok w górę zbocza. Teraz, kiedy był osamotniony, mężczyzna z buzdyganem posłał fale mocy prosto w niego. Ziemia i kamienie trysnęły w powietrze i jakiś nieszczęsny żołnierz został dosłownie rozszarpany na kawałki. Białowłosy zdawał się nie zwracać uwagi na los swojego oddziału, którego wojownicy nagle znieruchomieli i byli rozrąbywani na kawałki tam, gdzie stali. Skończywszy z nimi, Starszy Naszyjnik próbował uderzyć bezpośrednio w swojego wroga snopami niebiesko-białego ognia. Te jednak rozprysły się na wszystkie strony; gdyż uderzyły w coś w rodzaju niewidzialnej tarczy osłaniającej mężczyznę z buzdyganem, ale podrapały i lekko zraniły kilku jego ludzi. Na moich oczach te powierzchowne obrażenia zamieniły się w rany o poszarpanych brzegach, a zadrapania w otwarte wrzody. Inny młodszy kapłan postąpił do przodu i włączył się do chóru, śpiewając ochrypłym głosem. – W nogi! – Z wyciągniętym mieczem Ryshad ruszył przodem i zaczął schodzić z mielizny, kiedy wrogie oddziały zbliżały się z obu stron. Miałam nikłą nadzieję, że zechcą raczej powybijać się wzajemnie niż nas zabić. Może ruszając się z miejsca, popełniliśmy błąd, gdyż wtedy na pewno nas zauważono. Wrzasnęłam nagle przerażona, kiedy niezwykle mocne, niewidzialne ręce zaczęły ciągnąć mnie do góry. Ryshad chwycił mnie za udo, a ja z całej siły uczepiłam się jego ramienia i kędzierzawej głowy. Niebiesko-białe iskry strzelały z moich włosów, aż lodowaty podmuch wiatru znów powalił mnie na ziemię. Dziwne, kanciaste snopy światła przemknęły z jednej i z drugiej strony, ale odbiły je jaskrawo-błękitne błyskawice strzelające z rąk Shiva. Otaczające nas zielone błyski odepchnęły nadchodzących żołnierzy; a kiedy wrogowie się zatrzymali, mielizna zamieniła się w zdradzieckie, ruchome piaski. – Wypróbuj starą, książkową magię – mruknął wściekle Shiv. – Jestem w swoim żywiole. Bardzo kręciło mi się w głowie, przywarłam więc do Ryshada. Skuliliśmy się obok siebie, kiedy Shiv utkał wokół nas połyskliwą sieć mocy, a Aiten niezdarnie, lecz wyzywająco wyciągnął miecz. Żołnierze w czarnych i brązowych mundurach zbliżali się teraz z obu stron i Shiv zaczął miotać na nich błyskawice; trafieni cofali się chwiejnym krokiem, a potem ich sczerniałe, zwęglone ciała z sykiem padały w kałuże na piaskach. Usłyszałam teraz jęk zawodu w jego głosie, gdy ich przeklinał, gdyż w miejsce jednego, którego posłał do Saedrina, magowie eteru po prostu wysyłali przez kanał dwóch innych, zaprzestawszy walki ze sobą na rzecz prawdziwej zdobyczy. Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, zastanowiłam się, czy nie nadszedł czas, kiedy powinnam pozwolić sobie na obłędne przerażenie, ale jakoś doszłam do wniosku, że to nie ma sensu. W obliczu zbliżającej się śmierci cofaliśmy się ramię w ramię, a obnażone miecze nie drżały nam w dłoniach. Chwyciły mnie mdłości i krzyk próbował wyrwać mi się z piersi bez pośrednictwa gardła, ale poczułam przypływ szalonej dumy. Shiv na moment zaprzestał ataków i właśnie wtedy niewidzialna ręka powaliła go na plecy. Kiedy wielki, purpurowy siniak wykwitł mu na czole, mag upadł bezwładnie jak szmaciana lalka na skały ukryte w płytkiej wodzie. Krew zabarwiła wodę za jego głową. Zrobiłam krok w jego stronę. Poślizgnęłam się i nogi ugięły się pode mną. Wykręciłam się z całej siły i zawisłam w powietrzu w niewiarygodnej pozycji, unieruchomiona jak wypatroszona, gotowa do uwędzenia ryba. Machałam bezradnie ramionami, ale miałam wrażenie, że szamoczę się w gęstym miodzie. Wreszcie w ogóle nie mogłam się poruszyć. Ostatkiem sił odwróciłam głowę i zdołałam tylko dojrzeć przelotnie Ryshada i Aitena. Pojmano ich tak jak mnie, znieruchomieli w dziwacznej pozie między krokiem i upadkiem. Głowa Aitena znajdowała się zaledwie o dłoń nad powierzchnią wody, tak że widziałam drobne zmarszczki, jakie powstawały od jego oddechu. Wokół nas rozbrzmiały okrzyki bojowe, kiedy, po sparaliżowaniu nas, Elietimmowie zaczęli walczyć ze sobą. Piaski spłynęły czerwienią i mdlący smród rzeźni zmieszał się ze słonym zapachem morza i odorem potu walczących mężczyzn. Wysoko w górze widziałam krzyczące ptaki morskie, które nagle zwabiła ta nieoczekiwana zdobycz. Nieznana magia, która sparaliżowała mi stopy, pełzła w górę mego ciała i czułam się coraz bardziej obojętna na rzeź wokół mnie. Moja matka dała mi kiedyś aldabreshiński syrop przeciwbólowy, kiedy chirurg wyciął mi jakiś wrzód z pleców. Obudziłam się na krótko w środku nocy i zobaczyłam ją przy moim łożu, ze ściągniętą twarzą, gdy obserwowała mój każdy oddech, ale byłam tak odległa od jej cierpienia, jak teraz od umierających wokół mnie mężczyzn. Z trudem uświadomiłam sobie, że wrzaski, tracąc wszelki sens, zmieniają się w nieartykułowane dźwięki. Widziałam, jak jeden mężczyzna w brązowym uniformie zwrócił się przeciwko swemu bliźniemu i odrzuciwszy miecz, zaatakował go jak zwierzę zębami i paznokciami, nie zważając, że obaj toną w powracającej fali przypływu. Niewielkie fale przeniosły obok mnie jakiegoś trupa; zmarły miał obie ręce zaciśnięte na rękojeści sztyletu, który wbił sobie w gardło. Dwaj mężczyźni chwiejnym krokiem przesunęli się przed moim zamglonym wzrokiem, każdy krwawiąc z kilku śmiertelnych ran, lecz widoczna w ich oczach wściekłość kazała im walczyć dalej. Czyjeś ręce chwyciły mnie brutalnie, przerzuciły przez ramię, moja głowa podskakiwała bezwładnie, a wbite w skórzany mundur ćwieki raniły mi policzki. Przez krótką chwilę, kiedy podawano mnie komuś innemu, ujrzałam ścieżkę, którą tak niedawno tutaj przyszliśmy. Zwłoki w brązowych uniformach leżały rozrzucone na kamienistym brzegu, a Starszy Naszyjnik chodził między rannymi. Niektórym pomagano wstać, lecz na moich oczach podszedł do Młodszego, pokiwał głową i ciosem sztyletu w oko wyprawił go w jakieś tam zaświaty, które na tych ludzi czekały. Z zakrwawionymi rękami wykrzyczał głośno jakieś przekleństwo, które zmroziło nawet mój oszołomiony i nic nie rozumiejący umysł, jednak niosący mnie odziani w czerń mężczyźni nawet nie zwolnili kroku, kiedy odwrócili się plecami do pokonanych nieprzyjaciół i z widoczną pogardą kopniakami odrzucali na bok trupy wrogów. Niejasno uświadomiłam sobie, że powinno mnie to przerazić, ale pełznące coraz wyżej odrętwienie w końcu ogarnęło ostatni zakamarek mojego umysłu i wszystko pochłonęła nicość. Minęło sporo czasu, zanim zdałam sobie sprawę, że znów odzyskuję przytomność. Nie mogłam się poruszyć, nawet mrugnąć oczami, i dopiero po dłuższej chwili zrozumiałam, że biała, niczym nie wyróżniająca się przestrzeń, którą widziałam, to sufit. Myśl ta przez jakiś czas tkwiła w moim sparaliżowanym umyśle, a potem, kiedy moje zmysły powoli się przebudziły, zauważyłam na suficie miniaturowe pęknięcia, płatki farby, które się złuszczyły i odpadły, oraz pajęczynę, która z optymizmem przywarła do jakiegoś niedostępnego zakątka. Właśnie zaczęłam się interesować strukturą tego sufitu, kiedy dotarło do mnie, że odzyskuję słuch, co nie znaczy, że zdawałam sobie sprawę z jego braku. Z pewnej odległości dotarł do mnie odgłos kroków kogoś kroczącego dziarsko po drewnianej podłodze i jakiś bliżej nieokreślony stukot dochodzący gdzieś z dołu. Kiedy usiłowałam ustalić, co to mogą być za dźwięki i co mogą oznaczać, gdyż mój umysł funkcjonował tak kiepsko jak u nietrzeźwiejącego od trzech dni pijaka, rozpaczliwy wrzask rozdarł ciszę i urwał się tak nagle, że wstrząsnęło to mną do głębi. Rozbudził mnie szybciej niż kubeł zimnej wody. To był krzyk mężczyzny, nie wołanie lub okrzyk oburzenia, ale wrzask wywołany panicznym strachem. Na moment ogarnął mnie lęk o moich towarzyszy, ale zagłuszyła go obawa o mnie samą. Szok spowodowany tym krzykiem sprawił, że mogłabym skoczyć do góry dwukrotnie wyżej, niż sięgam głową, ale w rzeczywistości nie poruszyłam żadnym mięśniem. Byłam tak bezsilna jak ogłuszona świnia czekająca na nóż rzeźnika. W tej samej chwili, jakby ta myśl była jakimś sygnałem, otworzyły się drzwi i usłyszałam ciche szurnięcie butów o podłogę. Na próżno usiłowałam odwrócić głowę, ale nie musiałam się trudzić, gdyż nowo przybyły podszedł do miej ca, gdzie leżałam, i nachylił się nade mną tak, że zobaczyłam jego twarz. Był to ten białowłosy mężczyzna z plaży, który nosił buzdygan. Wydał mi się przystojny z tymi kanciastymi rysami twarzy. Na jego pociągłej twarzy nie było skrawka zbędnego tłuszczu, a skóra ciasno opinająca czaszką usiana była drobnymi zmarszczkami i kilkoma małymi bliznami. Miał ciemnobrązowe, prawie czarne oczy, bezlitosne i obce jak oczy orła beznamiętnie wpatrującego się w zdobycz. Przemówił do mnie, ale jego słowa nic nie znaczyły. Miały w sobie coś z rytmu mowy Ludzi Gór i kilka podobnych dźwięków, ale przy tej szybkości nic nie zrozumiałam. Daremnie próbowałam wzruszyć ramionami, otworzyć szerzej oczy, wygiąć usta, by dać do zrozumienia, iż nic nie pojmuję. Nieprzyjemne rozbawienie zabłysło w oczach białowłosego wodza, który wypowiedział kilka niezrozumiałych zdań w jakby znajomym rytmie. Odzyskałam czucie w rękach i nogach. Poczułam wokół nadgarstków i kostek ucisk rzemieni, którymi przywiązano mnie do twardego stołu. Wykręcone mięśnie natychmiast mnie rozbolały i zdałam sobie sprawę, że mogę teraz krzywić się z bólu. Otępienie umysłu również zaczęło ustępować i poczułam się tak, jakbym miała najgorszego w życiu kaca. Musiałam skupić resztki energii, by nie zwymiotować, co nie jest szczególnie przyjemne, gdy się leży na plecach. Białowłosy nadal pochylał się nade mną, w jego oczach widziałam błysk pogardliwego rozbawienia i postanowiłam, że jeśli zwymiotuję, to zrobię wszystko, by trafić mu prosto w twarz. – A więc muszę cię powitać w moim domu. Mam nadzieję, że dojdziemy do porozumienia w sprawie twoich odwiedzin. Mówił po tormalińsku, nie starą mową ksiąg i pergaminów, której mógłby się z nich nauczyć, ale językiem potocznym, z doskonałym południowym akcentem, w dialekcie kupieckim. Wszystkie pomysły rzucenia mu wyzwania choćby nawet gestem nagle wydały mi się śmieszne. – Przybyłaś nieproszona do mojej posiadłości, a ja mam dość surowe zasady w tych sprawach – mówił uprzejmie. – Jednak pochodzisz z Tren Ar’Dryen, a nim się obecnie interesuję. Pożyteczne informacje mogłyby zmniejszyć karę za przestępstwo, którego się dopuściłaś. Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się nad nieznaną nazwą: Tren Ar’Dyen? Góry Świtu? W każdym razie coś w tym rodzaju. Wydało mi się dziwne, że ci ludzie używają tormalińskiej nazwy naszego kraju. Pięścią ubraną w skórzaną rękawicę ozdobioną metalowymi ćwiekami uderzył w stół obok mojej głowy, dziurawiąc przy tym drewniany blat. – Proszę, byś uważała, kiedy do ciebie mówię. – Łagodny ton jego głosu złowieszczo kontrastował z gwałtownym gestem. – Podróżujesz w towarzystwie czarownika z Hadrumalu i dwóch najemnych wojowników – mówił dalej spokojnie. – Czego tu szukacie? Nie mogłam wymyślić żadnej odpowiedzi, więc milczałam. Uniósł brwi, wyraźnie zawiedziony. – Pracujesz na polecenie Planira Czarnego. Powiedz mi, proszę, co dla niego robisz. Milczałam jak posąg w świątyni. – Skontaktowaliście się z tym złodziejem Azazirem. Co wam powiedział o krainie Kel Ar’Ayen? Kiedy nadal nie odpowiadałam, nachylił się niżej i poczułam bijący od niego zapach mydła i wonnych olejków do kąpieli. Jego oddech pachniał ziołami, a zęby, które wyszczerzył w groźnym uśmiechu, były białe i równe. – Jeżeli będziesz ze mną współpracowała, nic złego ci się nie stanie. Jeśli stawisz opór, tysiąckroć pożałujesz, że nie umarłaś, zanim pozwolę wysłać cię do krainy cieni. Mogło to sprawiać wrażenie jednego z przemówień, które każdy czarny charakter wygłasza w lescaryjskich dramatach, ale on naprawdę tak uważał i dobrze o tym wiedziałam. Musiał dojrzeć strach w moich oczach, gdyż uśmiechnął się z zadowoleniem i zaczął chodzić równymi krokami po pokoju. – Co możesz mi powiedzieć o obecnej tormalińskiej polityce? Jacy patroni są naprawdę wpływowi? Kto jest zaufanym cesarza? Dlaczego mnie o to pytał? Nie miałam o tym pojęcia i nawet nie umiałabym wymyślić przekonywającego kłamstwa. – Co z Planirem? Jakie utrzymuje stosunki na przykład z Relshazyjczykami, Radą Caladhriańską, z księstwami? Co ja o tym wszystkim wiedziałam? Shiv i Ryshad mogliby mieć jakieś pojęcie, ale... Kiedy to pomyślałam, jego buty zgrzytnęły, gdy się zatrzymał. – Świetnie, przynajmniej niektórzy z was mają właściwe znajomości. No więc, co takiego wiesz, co mogłoby mi się przydać? Gorączkowo usiłowałam wyczyścić mój umysł, ale szybkim krokiem podszedł do mnie i chwycił moją głowę w dłonie, naciskając palcami skronie. Czułam na twarzy jego ciepły oddech, a drobinki śliny zbryzgały mi policzki. – Nie próbuj ze mną walczyć, młoda kobieto. Mogę wejść i wyjść z twojego umysłu, kiedy mi się spodoba, i wziąć zeń, co tylko zechcę. Jeżeli będziesz stawiać opór, ucierpisz na tym, więc bądź grzeczną dziewczynką, zachowaj spokój, a może jeszcze cienie zabiję. Człowiek, który wypowiedział te słowa, był gwałcicielem i wielokrotnie znacznie dotkliwiej zgwałcił mój umysł niż tamten zboczony łajdak w Hawtree mógłby zbezcześcić moje ciało. Zdarł z niego opanowanie dorosłego wieku i obnażył dziewczynkę, którą byłam, na przemian przerażoną i zbuntowaną, kiedy usiłowałam znaleźć swoje miejsce w świecie, gdzie inni mieli pełne rodziny i domy. Przedarł się przez drogocenne wspomnienia szczęśliwych lat z moimi rodzicami, plugawiąc je swoim szyderstwem. Sprowadziwszy mnie do płaczącego dziecka, wrócił do mego spotkania z Darnim i z Shivem, rozdzierając moje wspomnienia, by wycisnąć z nich wiedzę, która mogłaby mu się przydać. Pogarda, jaką mi okazał, ponieważ nie znałam ich planów, przeszyła mnie jak płomień, ale zanim zaczął dalej śledzić moje życie, zalała mnie jego sprośna ciekawość. Obejrzał moje życie intymne z Gerisem i innymi, a jego lubieżne rozbawienie wtargnęło do mojego umysłu; poczułam się zbrukana ponad wszelkie wyobrażenie. Mój umysł pulsował bólem, był posiniaczony, spuchnięty i rozdarty, ale on przemocą wtłaczał we mnie swój badawczy intelekt tak długo, że zlękłam się, iż stracę rozum. Wydawało mi się, że te tortury trwały wiele godzin, chociaż wątpię, by zabrało mu to więcej niż kilka chwil. Wstrząs uwolnienia niemal sprawił mi ból. Białowłosy stał nade mną długą chwilę, a jego usta wykrzywił uśmiech zadowolenia i ohydnego zaspokojenia. Zacisnęłam zęby, nie chcąc go błagać, żeby mnie nie krzywdził, by nie zrobił tego jeszcze raz, nie mogłam jednak kontrolować łez, które aż zmoczyły mi włosy. Oprawca nachylił się nade mną i szepnął mi poufale do ucha jak kochanek: – Chcę od ciebie czegoś więcej. A teraz zdecyduj, czy powiesz mi to sama, czy może chcesz, żebym znów spróbował znaleźć to w twojej głowie. A może wolałabyś, abym wydał cię moim gwardzistom. – Bezlitosnymi palcami uszczypnął mnie w pierś, aż niemal zemdlałam z bólu. – Istnieje wiele sposobów, by zmusić ludzi do mówienia, i wierz mi, stosuję je wszystkie. Odszedł nagle i usłyszałam, że zamknął drzwi na klucz. Wtedy rzemienie wokół moich nadgarstków i kostek rozluźniły się, ale kiedy usiadłam, by je rozetrzeć, nie zobaczyłam żadnych więzów. Wpatrywałam się w czerwone zagłębienia w ciele pozostałe po rzemieniach, w których się szamotałam, i zdałam sobie sprawę, że istniały tylko w mojej wyobraźni. Starałam się zapanować nad histerią, oddech miałam krótki, urywany, jak u schwytanego w pułapkę zwierzęcia. Nie wiem, jak długo tak siedziałam, nie mogąc nic zrobić ani pomyśleć, ale w końcu strach ustąpił i zaczęłam słyszeć więcej normalnych dźwięków docierających przez wąskie okno mojego więzienia. Moja babka nazywała to przeklętą zaciętością, moja matka mówiła, że jestem uparta, lecz ja zawsze wolałam określać to jako siłę charakteru. Zresztą nieważne, jak można nazwać to, co w końcu postawiło mnie na nogi. Przeszłam przez pokój i podeszłam do okna. Było zakratowane, nie miałam więc szans przez nie uciec, a oprócz tego zauważyłam, że jestem na czwartym piętrze budynku o stromych, kamiennych ścianach. Sądząc z tego, co zobaczyłam, wyciągając szyję i rozglądając się dokoła, znajdowałam się w kwadratowej i łatwej do obrony warowni. Poniżej ujrzałam bardzo rojny dziedziniec, otoczony szerokim murem, na którym znajdowała się zabezpieczona poręczami droga, po której chodziły patrole. Wydawało się, że jesteśmy w pewnej odległości od okolicznych wzniesień na szczycie jakiegoś wzgórza. Ktokolwiek zbudował tę twierdzę, znał się na rzeczy. Postukałam w szybę. Była nierówna i wyblakła, ale wciąż było to tylko szkło. W dole poza fortecą zauważyłam połyskujący w słońcu rząd cieplarni przed zwróconym na południe murem otaczającym ogród. Popatrzyłam na patrolujących gwardzistów odzianych w czarne, skórzane mundury nabijane ćwiekami. Według miejscowych standardów bogactwa wpadliśmy w ręce jednego z ważniejszych magnatów, co mogło mieć różnego rodzaju przykre następstwa – dla nas w naszym obecnym fatalnym położeniu i później dla Planira oraz dla tych, którzy mogą spotkać tych drani na swoim wybrzeżu. Zdałam sobie sprawę, że widoczne w oddali drągi wystające w pewnej odległości za murami to maszty statków i to w dodatku oceanicznych. Więc co teraz? Muszę przyznać, że byłam bardzo bliska poddania się. Jakaś cząstka we mnie nie widziała innego wyjścia oprócz wyznania wszystkiego, co wiedziałam, z nadzieją na szybką śmierć. Na szczęście w większej części mojej natury dominuje hazardzistka, a ona nie przestawała mi przypominać, że gra kończy się dopiero wtedy, gdy wszystkie runy zostaną rzucone. W końcu zaczęłam jej słuchać. Podeszłam do drzwi i obejrzałam zamek. Był dobry, ale uznałam, że ja jestem lepsza. Miałam właśnie odczepić języczek od klamry pasa, który przypadkowo był użytecznym wytrychem, kiedy usłyszałam kroki w korytarzu. Szybko ukryłam się w najbliższym kącie, osunęłam na podłogę, położyłam głowę na kolanach i zasłoniłam ramionami – jednym słowem obraz nędzy i rozpaczy. Nie był to białowłosy mężczyzna, lecz sześciu jego piechurów. Na pewno nie mogłam uznać tego za próbę zastraszenia mnie, gdyż już wiedziano, że nie umiem rzucać czarów. Wyglądałam na odpowiednio przestraszoną i, uwierzcie mi, nie było to trudne. Wyprowadzili mnie bez słowa i zeszliśmy trzy piętra w dół, przechodząc przez jednakowe, pobielone korytarze. W jakimś pustym pokoju starszy mężczyzna w miękkiej, szarej szacie rozebrał mnie z bezosobową pogardą i przeszukał tak starannie jak nikt dotąd. W oczach strażników, którzy się temu przyglądali, od czasu do czasu widziałam błysk pożądania, ale na tym etapie gwałt był na dole listy tego, czego się obawiałam. Bardziej się bałam, kiedy jako młodsza, znacznie głupsza dziewczyna musiałam odwiedzić aptekarza, gdyż nabawiłam się świerzbu. Kiedy mężczyzna w szarej szacie i o zimnych palcach skończył, strażnicy zaprowadzili mnie schodami jeszcze niżej i wrzucili do najczyściejszego lochu, jaki kiedykolwiek widziałam. Nie zakuto mnie w kajdany. Przypuszczam, że uznali, iż naga, rudowłosa kobieta będzie łatwa do wytropienia, gdybym zdołała uciec. Obejrzałam moje nowe więzienie. Było mniej więcej wielkości zagrody dla koni w stajni, oświetlone przez umieszczone wysoko pod sufitem, zakratowane okno wychodzące na jakiś dziedziniec. Ściany były pobielone i wyszorowane, ale znalazłam ślady świadczące, że niegdyś krew utworzyła tu na podłodze kałużę i zbryzgała ściany. W celi stały wiadro, dzbanek z czystą wodą, kościane kubki oraz koszyk z chlebem i serem. Zauważyłam, że również w tym pomieszczeniu podłoga była ciepła. Właśnie doszłam do wniosku, iż wolałabym brudny lescaryjski loch, gdzie miałabym szansę na to, że przestaną zwracać na mnie uwagę i że mogłabym stamtąd uciec, kiedy drzwi się otworzyły i wepchnięto przez nie Aitena. – Livak! – Był nagi jak ja, ale w znacznie gorszym stanie. Świeże siniaki i rany odcinały się ostro od jego jasnej skóry i miał podbite oko. Popatrzył na mnie i wolne od sińców części jego twarzy poczerwieniały, kiedy na próżno starał się zasłonić rękami. – Nie bądź głupcem! – warknęłam. – Przecież każde z nas wie, jak to wygląda. – To było typowe dla Aitena, który mimo swego zasobu sprośnych dowcipów tak się wstydził nagości jak dziewicza kapłanka Halcarion. Niezręczną sytuację zmieniło przybycie Ryshada. Nie miał widocznych obrażeń, ale sprawiał wrażenie zszokowanego. Jego twarz ściągnęła się i zmizerniała, ale podobnie jak ja zachowywał się tak, jakby brak odzieży był ostatnią rzeczą, którą się przejmował. Kilkudniowy czarny zarost kontrastował z niezwykłą u niego bladością. – Nic ci nie jest? – Aiten i ja zapytaliśmy chórem, pomagając Ryshadowi usiąść. Przyniosłam mu kubek wody, ale machnięciem ręki dał znak, że jej nie chce, a wyraz jego twarzy wskazywał, iż ma mdłości. – Brali was już do tego Białowłosego? – spytał słabym głosem, nie chcąc patrzeć nam w oczy. – Mnie tak. – Ja też nie mogłam powstrzymać drżenia głosu. Ryshad podniósł wzrok i w jego bursztynowych oczach ujrzałam odbicie własnej męki. Ta chwila, kiedy zorientowałam się, że przeżyliśmy to samo, w jakiś sposób dodała mi sił i dostrzegłam identyczny błysk determinacji w spojrzeniu Ryshada. Aiten spojrzał na nas ze strachem. – Rozumiem, że to przerażające? – Tak – odparł powoli Ryshad. – I przypuszczam, że chcą, żebyśmy ci powiedzieli, jakie to okropne, żeby strach jeszcze to spotęgował. – Zwykła u niego metaliczna nutka wzmocniła jego głos. – Więc tego nie zrobię. To straszne, Ait, okropne, ale na pewno sobie z tym poradzisz. Zastanowiło mnie głębokie przekonanie, które zabrzmiało w głosie Ryshada. Sądząc po lęku, który nadal malował się na twarzy Aitena, jego również. – Co ci się przytrafiło? – Chciałam odwrócić jego uwagę i dowiedzieć się, czemu może będę musiała stawić czoło, kiedy rozegra się następna partia. Aiten wzruszył ramionami. – Wydano mnie garstce tych drani, którzy zrobili wszystko, żeby zbić mnie do nieprzytomności. Musieli uznać, że dostatecznie mnie zmiękczyli – jakiś starzec zaczął mnie wypytywać, co tu robimy. Nic nie powiedziałem, więc mnie rozebrali... i przeszukali – zaczerwienił się po uszy – a potem wrzucono mnie tutaj. – Nie przejmuj się tym, Ait. – Widziałam, że nie dawało mu to spokoju. – Teraz sześciu gwardzistów może przysiąc, że naprawdę mam rude włosy. Po prostu próbują nas złamać. Ryshad, który wpatrywał się w podłogę, podniósł oczy, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jesteśmy nadzy. Popatrzył na mnie w zamyśleniu jak rozważny handlarz koni. – Czy któryś z nich czegoś próbował? Czy myślisz, że można nakłonić któregoś z nich, żeby... – Rysh! – powiedział z oburzeniem Aiten. – Wszystko w porządku, Ait, słowo honoru. – Położyłam mu rękę na ramieniu, by dodać mu otuchy. – Nie zrozum mnie źle, ale pozwoliłabym im robić to na sześć sposobów od dziś aż do Zimowego Przesilenia, gdybym uważała, że dzięki temu się stąd wydostaniemy. Ale żaden z nich nic nie zrobił, nawet nie próbował. Ryshad uśmiechnął się do mnie lekko. – No cóż, to dowód na to, że są bardziej zdyscyplinowani niż większość oddziałów, z którymi się dotąd zetknąłem. – Niestety – przytaknęłam ze słabym uśmiechem. Ryshad wstał i zaczął oglądać celę. Kiedy przyglądał się kracie, drzwi znów się otworzyły i bezceremonialnie wrzucono przez nie Shiva. Na szczęście Aiten zdołał schwycić go w porę, gdyż mag był nieprzytomny, włosy nadal miał zlepione krwią, a ubranie poplamione wodą morską. – Jak to się stało, że nie zdjęli mu spodni? – mruknął ze złością Aiten, kładąc Shiva ostrożnie na podłodze i zdejmując zeń kaftan, który podłożył mu pod głowę. – Ponieważ poniżanie nieprzytomnego człowieka niewiele daje. – Ryshad ukląkł obok maga. – A to znaczy, że nie odzyskał przytomności, odkąd nas pojmali. – Z ponurą miną obejrzał rany z tyłu głowy Shiva, ostrożnie rozgarniając długie, czarne, zlepione zakrzepłą krwią włosy. Przeniknął mnie dreszcz. – Czułabym się lepiej, gdybym nie musiała zadawać sobie trudu myślenia o takich rzeczach jak te. Ryshad usiadł na piętach. – Ten, kto tu rządzi, to bystry łajdak. Jak ci się zdaje, dlaczego pakują nas tu razem jednego po drugim? Zrozum, że wszystko to ma wytrącić nas z równowagi i pognębić. Więc walcz z tym. Nie wiem, czy nas w jakiś sposób podsłuchiwano, czy śledzono nasze słowa lub myśli, ale nie mogę uwierzyć, że to był przypadek, iż drzwi otworzyły się po chwili i strażnicy wrzucili kolejne bezwładne ciało. Poznałam obszytą futrem opończę, zanim Ryshad przewrócił ciało, odsłaniając to, co pozostało z sympatycznej, piegowatej twarzy Gerisa. Zdławiłam dźwięk pośredni między szlochem i wrzaskiem, przyciskając ręce do ust, by powstrzymać wybuch żalu i rozpaczy. Ryshad podszedł i objął ręką moje wstrząsane spazmami ramiona. – To Geris? – spytał cicho, znając już odpowiedź. Skinęłam głową w milczeniu i zaczęłam gwałtownie szlochać. Bardzo się bałam tej chwili. Logika kazała mi jej oczekiwać, ale krew urodzonej hazardzistki łudziła mnie nadzieją, że wszystko, jak na scenie teatru w sztuce Judala, może dobrze się skończyć. Już kilkakrotnie straciłam przyjaciół, ale wtedy niebezpieczeństwo było częścią zakładu, częścią gry, w którą wszyscy wchodziliśmy świadomie. Nie mogłam pozbyć się przekonania, że Misaen w jakiś sposób zaopiekuje się Gerisem, podobnie jak robi to z pijakami i małymi dziećmi. Geris był zbyt dobrym człowiekiem, żeby mogło go spotkać coś naprawdę złego, prawda? Żal za Gerisem ścisnął mi serce i zalał mój umysł jak fala. Podsycały go strach o mój własny los oraz szok, jaki wywołał u mnie gwałt na moim umyśle, świadomość, że nie wywiązaliśmy się z powierzonej przez Planira misji, i przerażająca myśl, co może się stać, jeśli ten Człowiek Lodu poprowadzi swoje przeklęte żółtowłose hordy za ocean. Irracjonalne poczucie winy i myśl, że w jakiś sposób byłam za to odpowiedzialna, nie dawały mi spokoju. Znałam przecież prawa rządzące światem i powinnam była się zaopiekować takim niewiniątkiem jak Geris. Moje wewnętrzne bastiony, z trudem zdobyty optymizm i nadzieja, że w jakiś sposób to wszystko przeżyjemy, legły w gruzach. Płakałam jak nigdy dotąd, szlochałam jak mała dziewczynka, której świat zawalił się wraz ze zniszczoną lalką. Zanosiłam się od płaczu, aż poczułam pustkę w sercu, drżąc po wybuchu żalu, z pulsującą bólem głową i podpuchniętymi, bolącymi oczami, niewrażliwa na nic oprócz tej wszechogarniającej męki. Burza uczuć powoli minęła. Znalazłam się w takim stadium, że lament okazał się słabością nie przynoszącą ulgi. Zdałam sobie sprawę, iż Ryshad obejmuje mnie silnymi ramionami, poczułam zapach jego ciała i muśnięcie cienkich, kręconych włosków na jego piersi, którą zwilżałam łzami. Odetchnęłam głęboko, drżąc cała, i pozwoliłam, by posadził mnie pod ścianą. W jakimś zakamarku mojej jaźni zdałam sobie sprawę, że cała ta sytuacja powinna być dla nas wyjątkowo krępująca, ale naprawdę mi to nie przeszkadzało. Ryshad przyniósł mi trochę wody, a Aiten bez słowa podał mi skrawek płótna wyrwanego z koszuli Shiva. Wytarłam nim twarz i wyczerpana oparłam się o ścianę. Właśnie wtedy znowu zadałam sobie pytanie, czy nas szpiegują, i słaba iskierka gniewu zaczęła walczyć z lodowatym brzemieniem żalu w moim umyśle. Popatrzyłam na Aitena i zobaczyłam, że przenosi spojrzenie z Shiva na Gerisa, a na jego twarzy maluje się wstyd i bunt. Poczuł mój wzrok i zagryzł wargi, ale nie odwrócił oczu. – Oni chyba teraz nie potrzebują wszystkich swoich ubrań? Prawdę mówiąc, będę mógł myśleć jaśniej z zakrytą dolną częścią ciała. – To prawda. – Starałam się mówić spokojnie, choć w głębi duszy wrzeszczałam, żeby trzymał łapy z daleka od mojego przyjaciela i kochanka. Ryshad obrzucił mnie takim spojrzeniem, że pomyślałam, iż rozumie moje uczucia. – Nie możemy spalić Gerisa, ale spróbujmy przygotować go do pogrzebu i dopełnić wszystkich obrzędów – powiedział cicho. – Zasłużył przynajmniej na to. Tak więc rozebraliśmy Gerisa, obmyliśmy jego biedne, potłuczone ciało najlepiej, jak mogliśmy, i owinęliśmy w jego wełnianą opończę; pachniała boleśnie znajomymi ziołami, których używał, by nadać słodką woń swojej bieliźnie. Znów się popłakałam, gdy ujrzałam, jak okaleczono jego piękne, delikatne ręce, które dały mi tyle rozkoszy. Wszystkie palce miał połamane, a jeden odcięty. Na obu rękach i nogach brakowało paznokci, na dłoniach pozostały ślady wielokrotnego bicia jakimś twardym, cienkim prętem. Pęcherze i oparzenia szpeciły twarz przypalaną gorącym żelazem, podobnie jak pachy, uda i genitalia. Jego pięknie wykrojone, pełne usta, stworzone do całowania, były rozbite i posiniaczone. Jedno ramię złamano w kilku miejscach, podobnie jak szczękę, zmiażdżono też twarz. Stracił większość zębów, rozbitych lub wyrwanych. Łzy powoli spływały mi po twarzy, kiedy zamknęłam jego łagodne, brązowe oczy, w których przywykłam widzieć błysk ciekawości, życzliwość, niewinność i dobroć. Nie wyrwałam się ze smutku, ale gniew zaczął narastać w moim sercu, kiedy nie znalazłam tego, czego szukałam – śladu ostatniego ciosu sztyletu, aktu miłosierdzia, który uwolniłby Gerisa od mąk. Nie było go na umęczonym ciele mojego kochanka i poczułam, że budzi się we mnie pragnienie, by w jakiś sposób odpłacić temu białowłosemu łajdakowi o lodowatym sercu, żebym mogła zemścić się na nim, zanim umrę. Patrząc na okaleczone zwłoki, które niegdyś były Gerisem, zrozumiałam w końcu, że nigdy nie wyjdziemy stąd żywi. Oczywiście nikt z nas nie miał żadnej monety, więc wydłubaliśmy brud z butów Gerisa, rozcieńczyliśmy go wodą i napisaliśmy błotem nasze imiona na dłoni zmarłego, żeby Poldrion mógł nas obciążyć tym długiem. Dodałam imię Shiva i, po chwili wahania, Darniego, gdyż nie przypuszczałam, żeby mieli coś przeciwko temu. Wypowiedzieliśmy nad nim słowa pożegnania, okazało się bowiem, że rytuały Dastennina są dość podobne do obrzędów Drianon, do których przywykłam, i uznałam, że Poldrion będzie wiedział, czego pragniemy. Po raz ostami zasłoniłam Gerisowi twarz kapturem z jego opończy i usiadłam z pochyloną głową u jego boku. Był to najgorszy dzień w moim życiu. – Opowiedz mi o nim. – Ryshad podał mi wierzchnią tunikę Shiva, zawiązując na sobie bryczesy Gerisa, i usiadł przy mnie. Potrząsnęłam głową, oniemiała z bólu, a Ryshad chwycił mnie za ramię. Ujrzałam współczucie na jego twarzy i łzy w oczach. – Mów do mnie, opowiedz mi, jaki był, przypomnij sobie to, co było dobre, szczęśliwe chwile. – Łza spłynęła mu po policzku, ale nie zwrócił na nią uwagi. – Jeżeli tego nie zrobisz, zapamiętasz go tylko takim, jaki jest teraz. Opiekowałem się moją siostrą, kiedy zachorowała i umarła na gorączkę plamistą, i wierz mi, że wiem, co mówię. Przez rok lub dłużej widziałem tylko jej przedśmiertną mękę. Dlatego zacząłem zażywać tassin. Nie wiedziałam, co powiedzieć, lecz Ryshad nie ustępował. – Nigdy go nie znałem. Myślisz, że zostalibyśmy przyjaciółmi? Jaki on był? – Był dobrym chłopcem, człowiekiem wielkiego serca – odparłam. – Był w jakimś sensie naiwny, nie miał pojęcia o prawdziwej wartości pieniądza i zbyt ufał ludziom. Był lojalny i kochający. – Głos mi zadrżał. – Czy wy... – Ryshad nie wiedział, jak to sformułować, ale zrozumiałam, o co mu chodzi. – Byliśmy kochankami, choć raczej dzięki przypadkowi niż z jakiegoś innego powodu – powiedziałam otwarcie. – Myślę, że dla Gerisa miało to większe znaczenie niż dla mnie. Pochodził z dużej rodziny i sądząc po tym, co widziałam, kochał dzieci. Możliwe, że zamierzał ożenić się ze mną, ale nigdy by nic z tego nie wyszło. Ubolewanie nad utratą czegoś, czego tak naprawdę nigdy nie chciałam, było głupotą, ale nadal bolało jak cios noża w serce. – Na Saedrina, kto powiadomi jego rodzinę? – Łzy znów popłynęły mi z oczu, choć nie sądziłam, że jeszcze mogę płakać. – Czy to kochająca się rodzina? – Chyba tak. Wiele o nich mówił. – Nagle poczułam się niepewnie. Co naprawdę wiedziałam o Gerisie? Przedtem nie wydawało się to ważne, ale teraz zadawałam sobie pytanie, czego mogłabym się dowiedzieć, gdybym zechciała. Opowiedziałam Ryshadowi o Judalu i o jego teatrze, o niespożytej ciekawości Gerisa, jego ciągłej paplaninie o wszystkim i o niczym, o kalendarzach, almanachach, różnych systemach wyboru królów czy o nieżyjących od dziesięciu pokoleń pisarzach. Kiedy tak mówiłam, zdałam sobie sprawę, jak niewiele wiedziałam o Gerisie, skąd na przykład wzięła się jego wielka fascynacja tymi głupimi naparami ziołowymi? Przypomniałam sobie walką w twierdzy Niesamowitych Ludzi, męstwo Gerisa i jego nieoczekiwane opanowanie w takich sytuacjach; gdzie mógł zdobyć taką nieustraszoną odwagę? Kiedy burza uczuć o mało mnie nie udusiła, Ryshad rozładował napięcie opowieściami o swoich braciach, zmarłej siostrze, o koniach, które posiadał, o uczonych, których spotkał, słowem o wszystkim, co wiązało się z tym, o czym mówiłam. Nie wiem, jak długo rozmawialiśmy. W celi pociemniało, a później oświetlił ją od góry blask pochodni z dziedzińca, ale wtedy już odzyskałam spokój i Geris znów żył – przynajmniej w moich wspomnieniach. Widziałam mojego kochanka takim, jakim go znałam, a nie okaleczone zwłoki w kącie lochu. Geris powiedział mi kiedyś, że Aldabreshińczycy nie uważają nikogo za naprawdę umarłego, póki nie zejdzie ze świata ostatnia osoba, która go znała. Zdałam sobie sprawę, że zaczynam teraz rozumieć, co mieli na myśli. Dom dla gości w świątyni Ostrina w Bremilayne drugiego dnia przedzimia A Hin westchnęła na widok trójkątnego rozdarcia w spodniach Darniego. Siedziała na ławie pod oknem z podciągniętymi kolanami, wyglądając od czasu do czasu na wąską, ciemną od deszczu ulicę. Opuszczając rodzinę, myślała, że udało się jej uniknąć takich nudnych zajęć jak cerowanie wszystkim ubrań, a teraz brakowało jej mroźnych, słonecznych lescaryjskich zim, tak niepodobnych do tego zalanego deszczem miejsca. Zaskoczyło ją pukanie do drzwi i pospiesznie postawiła nogi na podłodze, wygładzając spódnicę. – Proszę. – Dzień dobry. – Mężczyzna mniej więcej w wieku ojca Allin otworzył drzwi, opuszczając mokry kaptur i odsłaniając starannie podcięte ciemne włosy i gładko ogoloną twarz. – To ty jesteś Allin? – Oczywiście, że to ona. – Jakiś niższy mężczyzna przepchnął się obok niego, by ogrzać się przy wątłym ogniu na kominku. Zrzucił postrzępioną pelerynę, odsłaniając rozczochrane siwe włosy i brodę, i zwrócił przenikliwe spojrzenie swych niebieskich oczu na dziewczynę. Do licha z takim ogniem, panienko. Zadzwoń po więcej węgla! Allin nie chciała się przyznać, iż nie miała odwagi. – Nieważne. – Ciemnowłosy mężczyzna uśmiechnął się do zalęknionej dziewczyny, patrząc na nią życzliwie szarymi oczami. – Przybyliśmy tu, by spotkać się z Casuelem i z Darnim. Pomijając gidestański akcent, przypominał Allin jej wuja Warrina. – Obawiam się, że obaj wyszli, panie. Mam im powiedzieć, że tu byłeś? Możesz zostawić list. Odłożyła robótkę, przypomniawszy sobie dobre maniery, których matka usiłowała ją nauczyć. – Mam zadzwonić po wino lub napar ziołowy? – Dziękuję, chętnie napijemy się wina. – Ciemnowłosy mężczyzna powiesił obie opończe na kołku i podszedł do kominka, by się ogrzać. Miał ręce zbielałe, a paznokcie zsiniałe z zimna. Allin mocno zacisnęła ręce, wstała i zadzwoniła na służącą. Dalekie echo dzwonka napełniło cichy dotąd pokój. – Jesteście żeglarzami? – Allin spróbowała nawiązać uprzejmą rozmowę. – W pewnym sensie. – Niski mężczyzna uśmiechnął się do niej figlarnie i, ku swemu zmartwieniu, dziewczyna poczuła, że się czerwieni jak zwykle. – Jesteśmy czarownikami, kolegami Darniego i Casuela. – Ciemnowłosy mężczyzna uśmiechnął się z sobie tylko wiadomego powodu. Drzwi zgrzytnęły i Allin nie musiała szukać odpowiedzi. – Świetnie, powiedz mi coś, czego nie wiem, Cas. – Darni wpadł do pokoju. – Dzień dobry. – Ciemnowłosy mężczyzna odwrócił się od kominka i Allin po raz pierwszy zobaczyła, że Darni zapomniał języka w gębie. – Nie ma... – Casuel urwał, wchodząc. – Planir! Ukłonił się pospiesznie i Allin zdołała dygnąć niezgrabnie, zanim kolana się pod nią ugięły i z głośnym plaśnięciem opadła na ławę pod oknem. – Arcymagu, Władco Chmur. – Darni złożył najgłębszy i najbardziej szczery ukłon, jaki widziała Allin. – Serdecznie witam. – Co załatwiłeś w sprawie statku? – Otrick spojrzał na niego groźnie. Darni odpowiedział takim samym spojrzeniem. – Nikt nie chce ryzykować z powodu prądów morskich, sztormów, morskich potworów i tak dalej. – Messire D’Olbriot zobaczy, czy zdoła coś dla nas zrobić – dodał pospiesznie Casuel. – Jestem pewien, że ktoś zmieniłby śpiewkę, gdyby Messire wydał kilka oficjalnych rozkazów – powiedział zgryźliwie Darni. – W Tormalinie tak się nie postępuje! – warknął Casuel, zanim zdążył się ugryźć w język, i spojrzał nerwowo na Planira. – Proszę o wybaczenie, arcymagu. Darni zignorował go i zwrócił się do Otricka. – Kto jeszcze jest z wami? Ile mieczy? – Na razie tylko my dwaj. Uznaliśmy, że powinniśmy przybyć pierwsi – odpowiedział Planir takim tonem, że Darni zacisnął zęby, powstrzymując pytania cisnące mu się na usta. – Niepokoiły mnie potencjalne trudności ze znalezieniem statku o tej porze roku. – Jestem pewien, że nam się to uda, to znaczy, Messire D’Olbriot obiecał nam wszechstronną współpracę i jestem pewien, że pozwoli nam porozmawiać z innymi żeglarzami – nie ustępował Casuel. – Jeżeli kapitanowie D’Olbriota nie chcą popłynąć o tej porze roku, nie widzę możliwości, by się zgodzili jacyś inni – powiedział łagodnie Planir, ale Casuel mimo to miał taką minę, jakby dostał kopniaka. – Racja, w takim razie spróbujemy porozmawiać z kimś innym. – Otrick zatarł ręce z radością. – To znaczy z kim? – Darni był wyraźnie zmieszany. – Z piratami! – powiedział z wyraźnym zadowoleniem Otrick. Drzwi otworzyły się, zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, i służąca rozejrzała się ciekawie dokoła. – Wina, proszę – powiedziała słabym głosem Allin. – I więcej węgla. – Mogę zapytać, dlaczego mówicie o piratach? – Dostojny Camarl wszedł obok służącej i powoli powiesił mokrą opończę na poręczy najbliższego krzesła. – Och, dostojny, to jest, ja, to jest... – Casuel przeniósł spojrzenie z Otricka na młodego wielmożę, nie mogąc się zdecydować. – Dostojny Camarlu D’Olbriot – Darni wystąpił do przodu – pozwól, że ci przedstawię Planira, arcymaga z Hadrumalu, i Otricka, Władcę Chmur z Nowego Pałacu. Camarl ukłonił się nisko, Planir odpowiedział w taki sam sposób, zaś Otrick zadowolił się skinieniem głowy. – Mówiłem, że jedynym sposobem na zdobycie statku o tej przez roku jest wynajęcie jakiegoś pirata. – W oczach Otricka pojawił się wyzywający błysk. – To interesująca propozycja – powiedział ostrożnie Camarl. Przyniesiono wino i Camarl zajął się dodawaniem doń ciepłej wody i miodu, a Planir przyłączył się do niego. To uciszyło Darniego. – Na pewno jest możliwe, że pirat zgodzi się wypłynąć na morze, kiedy zawodowy marynarz nie zechce tego zrobić. – Camarl sączył napój. – W takim wypadku musielibyśmy jednak zapłacić wygórowaną cenę za tę dość wątpliwej wartości usługę. – Nie chodzi tu o pieniądze – powiedział dziarsko Darni, rezygnując z dolania wody do wina, które wypił duszkiem. – Wyznam, że nie mam pojęcia, jak skontaktować się z piratami. – Camarl potrząsnął głową z lekkim uśmiechem. – Moja znajomość z nimi ograniczała się dotąd do oglądania ich na szubienicach w porcie. – Och, ja mogę się tym zająć. Pływałem z połową korsarzy na tych wodach. – Otrick uśmiechnął się wesoło, widząc zszokowane miny wszystkich obecnych. – Widzę, że uważasz tę propozycję za zaskakującą – powiedział spokojnie Planir, rozglądając się po pokoju. – Ale jeśli nikt z was nie ma lepszego pomysłu, to jest to jedyne, co nam pozostało. Zapadła ponura cisza, kiedy wszyscy wymienili pytające spojrzenia i pokiwali posępnie głowami. – Ale co przeszkodzi piratowi w odpłynięciu z nami od wybrzeża, poderżnięciu nam gardeł i wyrzuceniu nas do morza? – wybuchnął nagle Casuel. – Ja, na początek! – warknął Darni. – Na Saedrina, Cas, co z ciebie za czarownik?! – Ostrożność jest zawsze wskazana, Casuelu – wtrącił szybko Planir, by przerwać niezręczne milczenie. – Ale twoim kolegom zagraża wielkie niebezpieczeństwo i musimy działać szybko, by mieć choć nikłą szansę na ich uratowanie. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Darni spojrzał z konsternacją na arcymaga, zanim zwrócił się do Casuela: – Nie szukałeś ich, używając jasnowidzenia? – Schwytano ich, matole. – Otrick ledwie dorównywał wzrostem Casuelowi, ale ten mimo to wzdrygnął się, słysząc pogardę w głosie starego maga. – Szukałem, to znaczy, zamierzałem, ale miałem tak mało czasu... – Głos Casuela zamienił się w rozpaczliwy pisk. – Zdaje się, że stało się to dość nieoczekiwanie. – Planir usiadł przy stole, przerywając krąg, zacieśniający się wokół nieszczęsnego Casuela. – Dlatego przybyliśmy wcześniej. – Tak, a także dlatego, by uniknąć niezręcznych pytań na sesji Rady! – zachichotał Otrick, ponownie napełniając swoją czarę winem. Casuel patrzył z przerażeniem, jak Darni i Camarl zaśmiali się razem z Władcą Chmur. – Niestety, to też prawda. – Planir mrugnął do Allin, która obserwowała tę scenę szeroko otwartymi oczami. Zachichotała, zaskoczona, i zawstydziwszy się, zakryła usta rękami. – W porządku, jeżeli skończyłeś flirtować z tą kandydatką na maginię, szanowny arcymagu, to chodźmy. – Otrick wychylił czarę do dna. – Lepiej zostań tutaj, kwiatuszku. Gdybym wziął taką śliczną dziewczynę jak ty tam, dokąd idziemy, musiałbym słono zapłacić, żeby cię odzyskać! Otrick chwycił swoją opończę i wyszedł z pokoju. Planir zamaszyście ukłonił się Allin i powolnym krokiem ruszył za Darnim i Camarlem, pozostawiając Casuela, który zatrzymał się z wahaniem w drzwiach jak źle wyszkolony lokaj. Podniósł głowę i bez powodzenia spróbował spojrzeć na dziewczynę z tłumionym wyrzutem. – Tylko nie wpakuj się w jakieś tarapaty! – fuknął ze złością. Allin wytrzymała, aż odszedł dostatecznie daleko, zanim wybuchnęła śmiechem. Casuel rozglądał się wściekłym wzrokiem dookoła, dopóki nie dostrzegł jaskrawozielonej opończy dostojnego Camarla schodzącego ze wzgórza. Ruszył za nimi pospiesznie, ślizgając się na mokrym bruku stromej ulicy. – Tędy. – Podążali za Otrickiem wąską aleją, gdzie domy wyglądały jak kupy kamieni, z których nieoczekiwanie wyrastały kominy. Odór śmieci pod nogami zwiększał się coraz bardziej, a w stosach odpadków chrobotały szczury. Tablice z nazwami oberży najwyraźniej nie były w modzie w tej okolicy, ale bok futryny przedstawiający niezdarnie wyrzeźbioną kobietę trzymającą przed sobą dzban między nagimi piersiami był dostatecznie wymowny. – Jesteśmy na miejscu. – Otrick poufale klepnął posąg prostytutki po gładkich, drewnianych pośladkach. Pozostali ruszyli za nim, Darni zasępiony, Camarl z wyuczoną obojętną miną, Planir, z sobie tylko wiadomego powodu, zdawał się uśmiechać do siebie, a Casuel był przerażony nie na żarty. Gwar rozmów ucichł. Casuel nadepnął Darniemu na piętę, kiedy ten olbrzym się zatrzymał i ze skrzyżowanymi ramionami piorunował spojrzeniem zgromadzonych w karczmie. – Przestań patrzeć, jakbyś chciał zachęcić kogoś, by plunął ci w oczy, Darni – odezwał się z przekąsem Otrick. – Gdybym chciał urządzić walkę psów, przyprowadziłbym doga. Darni przeniósł spojrzenie na kobiety stojące wokół rozklekotanych schodów i w jego oczach pojawił się pożądliwy błysk. Jedna z nich podeszła bliżej. Na jej gorsecie straszyła się brudna koronka, która jednak nie zdołała zasłonić różowych brodawek jej piersi. – Cześć, staruszku! Nie widziałam cię tu od kilkunastu miesięcy. – Z bliska w świetle dziennym było widać zmarszczki pod jej grubym makijażem. – Byłem zajęty, złotko. – Otrick kiwnął ręką na powitanie. Darni usiadł sztywno na ławie pod ścianą, a Camarl i arcymag rozsiedli się na krzesłach, sprawiając wrażenie, że czują się całkiem swobodnie, chociaż młody wielmoża okazał pewien brak opanowania, kiedy odwrócił się w odpowiedzi na klepnięcie po ramieniu i ujrzał wprost przed oczyma wycięcie dekoltu rozczochranej blondynki, która pochyliła się nad nim, aby podać mu kielich z winem. – Dziękuję. – Wziął kielich i dał dziewczynie miedziaka, którego ta wsunęła między brudne piersi i porozumiewawczo mrugnęła. – Jest to na pewno oblicze Bremilayne, jakiego przedtem nie widziałem – mruknął Camarl do Casuela, który siedział z zaciśniętymi kolanami, owinięty ciasno opończą. Casuel skinął głową i z roztargnieniem pociągnął ryk wina, a zdziwienie zastąpiło wstręt na jego twarzy. – A czego się spodziewałeś, Cas? – roześmiał się Otrick. – Przemyt polega na zdobywaniu najlepszych towarów, nie płacąc nic żadnemu pośrednikowi! Kobieta siedząca na kolanach Otricka zachichotała jak młoda dziewczyna i pogładziła go po brodzie. – My tu z pewnością oferujemy wszystko, co najlepsze. – Mamy mało czasu, Otricku – przypomniał staremu czarownikowi Planir z twardą nutką w głosie, choć zachowywał się bardzo uprzejmie. – A więc tak, złotko, szukam Brodźca. – Otrick objął ladacznicę w pasie. Ta spojrzała na niego czujnie. – Był tu kilka nocy temu, ale nie widziałam go od tej pory. Otrick uszczypnął ją w udo z porozumiewawczym uśmiechem. – Powiedz mu tylko, że Szary Gąsior go szuka. – Powiem mu, jak go zobaczę. – Kobieta skinęła głową. Planir wstał i skłonił się uprzejmie. – Dziękujemy ci za wino, pani. Dyskretnie podał jej garść srebrnych monet, co wywołało szelest spódnic wokół schodów. Otrick zsunął dziwkę z kolan, wstał i na pożegnanie uszczypnął ją w pośladek i pocałował. Jego towarzysze wyszli z karczmy i czekali chwilę, mrużąc oczy w dziennym świetle. – Chciałbyś tu później wrócić, Darni? – Otrick wytarł brodę z figlarnym błyskiem w niebieskich oczach. – Jestem żonaty, Władco Chmur – roześmiał się Darni. – Nie sądzę, żeby Strell podziękowała mi za dar, jaki mógłbym tu dla niej otrzymać. Niebawem wrócili na szersze ulice bardziej reprezentacyjnej dzielnicy i mogli iść obok siebie. – Zaciekawiło mnie coś, Władco Chmur – zaczął z wahaniem Camarl. – Brodziec i szary gąsior to nazwy ptaków, prawda? – A czy używałbyś swojego prawdziwego imienia, gdybyś zajmował się przemytem? – Otrick utkwił wzrok w twarzy młodego wielmoży. Znów zapanowało milczenie. – Jakie właściwie stosunki łączyły cię z tymi piratami? – spytał delikatnie Planir. – Wszystkich to ciekawi, ale tylko ja mam dostatecznie wysoką rangę, żeby o to zapytać, i wydaje mi się, że nie jest to opowieść dla uszu młodej Allin. Otrick zachichotał i wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu. – Nie zdobyłem miana Władcy Chmur, siedząc pod drzewami i rzucając garściami liście na wiatr. Właśnie tam, na przestworzach oceanu, dowiedziałem się o wietrze więcej niż jakikolwiek żyjący mag. Czy sądzisz, że jest inny sposób, aby podążyć za Shivem i twoimi ludźmi? Camarl spojrzał na Planira. – Zamierzałem cię o to zapytać. Naprawdę nie rozumiem, jak można mieć nadzieję, że przybędziemy na te wyspy w porę, by im pomóc. – Twarz młodego wielmoży była poważna, a w jego głosie brzmiała podświadoma pewność siebie, typowa dla wysoko postawionej osoby. – Przecież nie można liczyć na przepłynięcie oceanu w czasie krótszym niż dwadzieścia pięć dni. Planir niedbale rozejrzał się dookoła, zanim odpowiedział. – Zaufaj mi, dostojny, w razie potrzeby możemy przebyć ocean w dwadzieścia pięć godzin. W jego głosie dźwięczała absolutna pewność. Camarl skinął głową. – W takim razie, jakie będzie nasze następne posunięcie? – Poczekamy, aż dawny kumpel Otricka skontaktuje się z nami i wszystko przygotuje do morskiej podróży – odparł zwięźle Planir. – W tym czasie skontaktuję się z Kalionem i kilkoma innymi członkami Rady z nadzieją, że uznają opowieść tego minstrela za dostatecznie intrygującą, by tu przybyć i wziąć udział w zabawie. Warownia Człowieka Lodu na wyspach Elietimmczyków trzeciego dnia przedzimia Moglibyśmy tak rozmawiać całą dobę, ale Shiv poruszył się i jęknął. Aiten ubrany w pożyczone od niego spodnie siedział cicho obok, sprawdzając od czasu do czasu jego oddech i puls i podając mu wodę za pomocą skrawka płótna. – Co z nim? Wzięłam Shiva za rękę, raz jeszcze czując się zupełnie niepotrzebna. Aiten potrząsnął głową. – Nie będziemy wiedzieli, póki się nie ocknie, przy urazach głowy zawsze tak jest. – Jego spokojny ton dodał mi otuchy. – Nie wyczuwam jednak złamania czaszki i, prawdę mówiąc, gdyby miał umrzeć, jego stan by się pogarszał, a przecież widzieliśmy, że się poruszył. Minęło jednak jakieś pół dnia, zanim Shiv w końcu otworzył oczy. Były zamglone i półprzytomne. Źrenice miały różną wielkość i kiedy spróbował usiąść, zaczął wymiotować. Woda pomogła mu trochę i zdołaliśmy ułożyć go wygodniej, ale upłynęło trochę czasu, nim był w stanie mówić. – Odpręż się i to wszystko – powiedział stanowczym tonem Aiten. – Walnęli cię tak mocno, że znalazłeś się w połowie drogi do Saedrina, i minie trochę czasu, zanim przyjdziesz do siebie. Widziałam bezsilną rozpacz na twarzy Shiva, więc chwyciłam go za rękę. – Nigdzie nie idziemy. – Miałam nadzieję, że nie pojawi się żaden elietimmski żołnierz, by zadać kłam moim słowom. Mag kaszlnął. – Rozumiem, że jesteśmy w jakimś lochu? – spytał z odrobiną dawnego dobrego humoru. Wzruszyłam ramionami. – Bywałam nawet w gorszych karczmach, ale tak, rzeczywiście jesteśmy zamknięci. Shiv z wyraźnym trudem utkwił wzrok w Aitenie. – Albo stratowało cię stado świń, albo usiłowali wydobyć z ciebie informacje. – Obawiam się, że zależy im na odpowiedziach. – Ryshad zawahał się. – Potrafią też dotrzeć do samego środka głowy. Shiv jęknął i to nie z bólu. – Więc posługują się magią eteru? Mieliśmy rację? – Niestety, tak. – Co mamy teraz zrobić? – Ryshad powiódł po nas pytającym spojrzeniem. Podniosłam rękę. – Czy powinniśmy rozmawiać? Jestem pewna, że ten Człowiek Lodu, ten białowłosy łajdak, w jakiś sposób słuchał moich myśli. Aiten i Ryshad popatrzyli niepewnie na siebie, a potem na mnie. – Jest dobrze po północy – powiedział słabym głosem Shiv, z zamkniętymi oczami. – Nie wyczuwam nigdzie w pobliżu czuwającego umysłu. Nie chciałbym siedzieć tutaj w milczeniu, aż znów po nas przyjdą. – Czy możemy się stąd wydostać? – Aiten z powątpiewaniem spojrzał na kratę, która wyglądała teraz jak wzór złożony z jaśniejszych kształtów na tle ciemności, gdyż zgaszono pochodnie na dziedzińcu. – Dokąd pójdziemy, jeśli nam się to uda? Podeszłam, by obejrzeć drzwi, i znalazłam bardzo porządny jak na tutejsze standardy zamek, który był dla mnie prawdziwym wyzwaniem, ponieważ nie miałam narzędzi. Spojrzałam w zamyśleniu na kościane kubki i zadałam sobie pytanie, jak szybko i jak głośno uda się rozbić jeden z nich? Shiv poruszył się z wysiłkiem i skrzywił z bólu. – Jeżeli uda się nam wyjść z tego pomieszczenia, musimy znaleźć jakąś kryjówkę, w której będziemy mogli pozostać, aż skontaktuję się z Planirem. Kiedy nawiążemy kontakt, zaczerpnie on od członków Rady dość mocy, żebym mógł przynajmniej przekazać nasze wezwanie. – A mogliby zabrać nas do domu? – Nie chciałam, by zabrzmiało to zbyt błagalnie. Shiv westchnął. – Być może, ale to mało prawdopodobne. Nie mogę was okłamywać. Aiten i Ryshad dobrze ukryli rozczarowanie, lecz we mnie na nowo wstąpiła otucha. Nikła szansa to lepsze niż żadna, a przecież jestem hazardzistką. Tak długo, jak nie zapytam Shiva, jak wielkie są te szansę, mogę udawać sama przed sobą, że warto grać dalej. Przecież duże sumy wygrywa się tylko wtedy, gdy szansę są bardzo małe. – Mógłbyś nas ukryć, Shiv? – spytał Ryshad po namyśle. – Myślę, że tak – odparł powoli mag. – Zastanawiałem się, w jaki sposób zdołali nas wyśledzić, i sądzę, że mogę stworzyć iluzje, które naprowadzą ich na fałszywy trop, przynajmniej na jakiś czas. Ryshad skinął głową. – Jeżeli zostaniemy w warowni lub w jej pobliżu, nie powinni znaleźć nas tak łatwo. – Każdy zamek, w którym byłem, miał jakieś zakamarki, gdzie można się było ukryć. – Twarz Aitena wreszcie rozjaśniła się lekko, więc nie widziałam potrzeby zwrócenia mu uwagi, że nasz plan jest tak wiarygodny jak gwarancje handlarza koni. – Musimy przeprowadzić zwiad. – Popatrzyłam na Shiva. – Nie możesz się szybko poruszać, więc musimy wiedzieć, gdzie mamy iść. Jeżeli zdołam się stąd wydostać i zbadać to miejsce, kiedy oni śpią, myślę, że uda mi się znaleźć dobrą kryjówkę. Ryshad nie wyglądał na przekonanego i zastanawiałam się w duchu, czy przypadkiem nie odgadł moich prawdziwych zamiarów. Nie spojrzałam mu w oczy, tylko podeszłam do drzwi i znów przyjrzałam się zamkowi. – Ait, możesz spróbować rozbić jeden z tych kubków? Potrzebują długich odłamków, niezbyt cienkich na końcach, jeśli to możliwe. Shiv kaszlnął słabo. – Myślę, że to nie będzie potrzebne. Najwidoczniej w tych stronach ludzie nieczęsto uciekają z paki. U nas żaden strażnik nie zostawiłby mi butów. Zachichotał cicho i spojrzałam na niego z lekką irytacją. – Sprawdź szwy, Livak, wewnętrzne i zewnętrzne. Poczułam nagły przypływ nadziei, kiedy ostrożnie zaczęłam rozluźniać szwy i wyjęłam z nich cztery cienkie, stalowe przetyczki o odpowiednio ukształtowanych końcach. Wszyscy jednocześnie zwróciliśmy głowy w stronę drzwi, aby sprawdzić, czy jakiś łajdak, który nas podsłuchiwał, nie wpadnie do celi, ale po długiej chwili milczenia cmoknęłam Shiva w czoło. – Z czymś takim dotrę tutaj wszędzie. Może nawet uda się nam stąd wydostać. – Bądź ostrożna. – Ryshad spojrzał na mnie surowo. Uśmiechnęłam się lekko, było to słabe echo mojego dawnego uśmiechu. – A kiedy nie jestem? Zanim Ryshad mógł pójść za mną lub potwierdzić swoje podejrzenia, wyszłam z celi i stąpając bezgłośnie bosymi stopami, ruszyłam w głąb korytarza, po którego bokach było więcej więziennych cel. Wydawało się jednak, że w tej chwili jesteśmy jedynymi gośćmi Białowłosego, co stwierdziłam z ulgą. Zimny przeciąg przypomniał mi, że nadal mam na sobie tylko wełnianą tunikę, ale wtedy nie zwracałam na to uwagi. Miałam ważniejsze sprawy na głowie i, z wytrychami Shiva w rękach, mogłam zrobić znacznie więcej, niż kiedykolwiek marzyłam. Na pewno poszukam kryjówki, a także, co ważniejsze, najkrótszej drogi wydostania się stąd. Bez względu na to, co Shiv mógłby powiedzieć, nie wierzyłam, że zdoła ukryć nas przez dłuższy czas. Nie znaczy to, że straciłam zaufanie do jego talentów, ale ci Ludzie Lodu mieli umiejętności, o których nic nie wiedzieliśmy. Jak, na Saedrina, Shiv miał z nimi walczyć? Pewność siebie tego Człowieka Lodu przekonała mnie o jego przewadze we władaniu tą nieznaną magią, a przecież znajdowaliśmy się w samym sercu jego posiadłości. Nawet jeśli się stąd wydostaniemy, dokąd się udamy? Jego ludzie dogonią nas, zanim przejdziemy pół kilometra, a teraz, kiedy Shiv jest taki słaby, bylibyśmy jak ranny jeleń czekający na ostatnią śmiertelną strzałę. Może Drianon uśmiecha się do nas, więc warto spróbować, toteż zamierzałam jak najlepiej wykorzystać czas, kiedy mogłam swobodnie wędrować po uśpionej warowni. Szybko weszłam tylnymi schodami wyżej, dławiąc strach, gdy mijałam pokój, w którym mnie więziono; nie miałam czasu na takie luksusy. Zatrzymując się przy każdych drzwiach, nasłuchiwałam, czy ktoś nie śpi w środku. Było to łatwiejsze niż w wielu innych miejscach, gdzie w pracy przeszkadzały mi odgłosy nocnego życia w mieście, więc wkrótce miałam pewność, że żaden z pokoi na tym piętrze nie jest zajęty. Były to pomieszczenia do pracy i nikt w nich nie mieszkał. Po długim czasie, kiedy się czułam jak dodatkowy koń przywiązany z tyłu wozu, odzyskałam wiarą w siebie. Shiv może wyczarować, co tylko zechce, nigdy też nie dorównam Ryshadowi i Aitenowi w walce na miecze, ale nie znam nikogo lepszego ode mnie w prowadzeniu dyskretnej obserwacji. Nie zaszkodzi jednak sprawdzić. Ostrożności zawdzięczam, że żyję. Zachowując się możliwie jak najostrożniej, weszłam po schodach piętro wyżej i poczułam na zakręcie, że chodnik pod nogami robi się grubszy i bardziej miękki. Delikatnie przesunęłam czubkiem stopy z boku na bok i przekonałam się, że chodnik dotyka do ściany. To luksus – czy były to pomieszczenia mieszkalne? Do tej pory mój wzrok Leśnego Ludu przywykł już do słabego światła przenikającego przez wąskie szczeliny w okiennicach i kiedy moje oczy znalazły się na poziomie wyższego piętra, szybko, lecz dokładnie obejrzałam korytarz. Ujrzałam ciepły blask wypolerowanego drewna, błyski niebieskiej ceramiki, blask spiżowego zwierciadła wiszącego na przeciwległej ścianie. U nas uznano by naszego gospodarza tylko za dość zamożnego człowieka. Doszłam jednak do wniosku, że na tym gnojowisku on jest największym kogutem. Tak, on miał nie tylko ambicję, lecz także magiczne i inne talenty, które pomagały mu realizować jego plany. Podkradłam się jak najostrożniej do najbliższych drzwi i przyłożyłam do nich ucho. Po długiej chwili usłyszałam szelest pościeli i skrzypienie łoża, gdy ktoś się poruszył, a potem znów wszystko ucichło. Czy był to Białowłosy łajdak o zimnym jak lód sercu, który rządził tym miejscem? Zacisnęłam i rozwarłam palce, zanim przypomniałam sobie, że nie mam broni. Gdybym miała sztylet lub miecz, wpadłabym tam i bez wahania w jednej chwili poderżnęłabym mu gardło. Może dobrze się stało, że byłam nieuzbrojona, chociaż wciąż nie mam co do tego pewności. Prawdopodobnie zginęłabym w walce, ale zarówno wtedy, jak i teraz dałabym trzos pełen złota za szansę przejechania sztyletem po jego szyi. Czy mogłabym to zrobić którymś z wytrychów przez oko lub ucho? Być może, uznałam to jednak za zbyt ryzykowne. Dobry gracz wie, kiedy może rzucić runy i kiedy nie powinien tego robić. Oprócz tego nie miałam pojęcia, kto jeszcze tam mieszkał, może okazałoby się, że na zawsze uciszyłam jakąś kobietę lub dziecko, a nie lubię zabijać bez potrzeby. Stłumiłam bezsensowną irytację i wytężając słuch, znów cicho zeszłam po schodach. Nie słyszałam nawet kroków gwardzistów patrolujących warownię, a kiedy przyłożyłam oko do szpary w jakiejś okiennicy, ujrzałam na dziedzińcu jedynie dwóch wartowników, którzy nic nie robili, tylko tupali od czasu do czasu, by nie zmarznąć. Pod wpływem nagłego impulsu przyrzekłam sobie, że jeśli dzięki łasce jakiegoś boga wydostaniemy się stąd, wrócę tu z Halice, Sorgradem, Sorgrenem i Charoleią, jeśli będzie wolna, i oskubiemy to miejsce do czysta po to tylko, by pokazać temu draniowi, jak ważne jest zachowywanie środków ostrożności. Kilka chwil stałam niezdecydowana, a potem zajęłam się drzwiami sąsiadującymi z pokojem, w którym mnie więziono, gdyż zdałam sobie sprawę, że Białowłosy słyszał moje myśli, a skoro przyszedł do mnie tak szybko, musiał być gdzieś w pobliżu. Być może, ale nie w tym pomieszczeniu, pomyślałam po otwarciu drugiego kompletu wykazów. Jeden Saedrin wie, co w nich było, ale liczby pozostają liczbami bez względu na to, czy są to księgi tormalińskie, czy Ludu Gór. Obejrzałam drzwi na przeciwległym krańcu korytarza i wydały mi się bardziej obiecujące. Zamek był najlepszy, jaki widziałam poza Relshazem, z porządnej stali i dobrze naoliwiony. Tak, był dobry, ale ja okazałam się lepsza i moje wysiłki wkrótce zostały wynagrodzone. Ten pokój był gabinetem lub biblioteką, wślizgnęłam się do niego i ostrożnie zamknęłam za sobą drzwi, gdyż nie chciałam, żeby mi przeszkadzano. Gobeliny z nie barwionej wełny zasłaniały ściany i zmniejszały przeciągi. Tylko prostaczka krytykowałaby ich ograniczoną skalę kolorów, gdyż były pięknie utkane, w zawiłe wzory we wszystkich odcieniach brązu, od prawie czarnego do najjaśniejszego beżu. Grube dywany pieściły moje zmarznięte palce nóg, rzeźbione meble lśniły od wosku i wieloletniego polerowania. Problem w tym, że było ciemno, więc poszukałam lampy lub świecy. Niebawem znalazłam ogarek świecy osadzony w pięknym, srebrnym gidestańskim świeczniku i postanowiłam zaryzykować. Czy jakiegoś wartownika zaniepokoi światło w gabinecie jego pana? Pomyślałam, że nie, nie tutaj, bez względu na porę. Daremnie szukałam stali, krzesiwa, zapalniczki, czegokolwiek. Zdesperowana przetrząsnęłam wszystkie szuflady w biurku, ale znalazłam tylko pióra, atrament i noże. Wzięłam najostrzejszy – lepsze to niż nic. Zapach wosku coś mi przypomniał i nagle mnie oświeciło. Wpatrując się w knot, szepnęłam: „Talmia megrala eldrin fres”. Kiedy się zapalił, porwała mnie radość zupełnie nie pasująca do naszej ciężkiej sytuacji. Weź się w garść, powiedziałam sobie surowo, chciałaś mieć światło, więc je teraz wykorzystaj. Choć było to absurdalne, po raz pierwszy od wielu miesięcy, jak mi się wydawało, opanował mnie naprawdę dobry humor. Teraz, kiedy lepiej widziałam, przyjrzałam się zapchanym półkom z księgami. Tomy historii Dawnego Imperium Tormalińskiego ustawiono według lat panowania kolejnych cesarzy. Były tam zbiory listów, prace o filozofii naturalnej, etyce, dramaty, nie kończące się rzędy ksiąg. Rozpoznałam pewne imiona, o których wspomniał Geris, i zdałam sobie sprawę, jak wiele naszych ksiąg i skarbów nakradł ten Człowiek Lodu. Niestety, nie mogłam nic odzyskać. Skupiłam uwagę na biurku i usiadłam w miękkim, wyściełanym fotelu, by zbadać zgrabne stosy pergaminów. Niezbyt się obawiałam, że zostawię jakieś ślady. Co gorszego mogło mnie po tym wszystkim jeszcze spotkać? Schwytają mnie i poddadzą torturom? To nic nowego. Nadal byłam przekonana, że wszyscy umrzemy na tej przeklętej wyspie, chciałam tylko w jakiś sposób wybić szprychy z kół tego wozu, zanim wyjedzie na drogę. Robiłam to częściowo dla Planira, a częściowo z poczucia odpowiedzialności za wszystkich moich przyjaciół i rodzinę, którzy mogą ucierpieć, jeśli Ludzie Lodu na nas napadną. Ale przede wszystkim szukałam zemsty, chciałam odpłacić tym draniom za to, co zrobili ze mną, i za samotną, męczeńską śmierć Gerisa. Zignorowałam cichy głos z głębi jaźni, który przypominał mi, że tak naprawdę to właśnie pragnienie zemsty zaprowadziło mnie w to miejsce. Zastanawiałam się, czy nie podpalić zgromadzonych w gabinecie Białowłosego ksiąg i dokumentów, ale uznałam, że poczekam z tym, aż znajdę drogę ucieczki z tej warowni dla nas wszystkich, kiedy będziemy mieli najlepszy pożytek z odciągnięcia w ten sposób ich uwagi. Postanowiłam zajrzeć do tych ksiąg i zobaczyć, czy znajdę tam jakieś użyteczne informacje. Wydawało się, że pedantyczny umysł to cecha wrodzona tych ludzi tak jak długie nogi u psów gończych, więc niebawem poznałam tematykę poszczególnych stosów notatek. Człowiek Lodu miał prawie te same wiadomości o wybrzeżu Inglisu co dowódca żołnierzy w brązowych uniformach, ale mniej wiedział o tormalińskim wybrzeżu, co zdawało się być dobrą nowiną. Na jego biurku znalazłam wielki arkusz poświęcony upadkowi Imperium, z datami zaznaczonymi na środku i opisanymi z boku wydarzeniami. Najwidoczniej pracował nad tym od jakiegoś czasu, gdyż brzegi były lekko postrzępione, a notatki zrobione różnymi atramentami. Zdawał się być szczególnie zainteresowany działalnością tych rodów arystokratycznych, które zaangażowały się, jak powiedział Azazir, w założenie Kel Ar’Ayen. Pod spodem znalazłam drzewa genealogiczne i inne zapiski, wyraźnie gromadzone przez długi czas. Na innym arkuszu zapisane były nazwy różnych tormalińskich, dalasorskich i nawet niektórych caladhriańskich miast. Do każdego miasta dołączono wykaz ludzi, przy których napisano jakieś liczby. Początkowo nic to dla mnie nie znaczyło i odłożyłam ten arkusz, biorąc inny spis, na którym znajdowały się elietimmskie posiadłości na tych wyspach, z przypiętą, jak później uznałam, imienną listą właścicieli. Niektóre nazwiska były przekreślone, a obok nich napisano jakieś liczby. Wpatrywałam się w obie listy, aż ujrzałam nowy obraz, podobny do aldabreshińskich rzeźb, które z jednej strony są drzewem, a z drugiej twarzą. Gdybym chciała opuścić te skały na środku oceanu, też szukałabym informacji o miejscu, w którym zamierzałam się osiedlić. Musiałam przyznać, że Białowłosy miał niezłą siatkę informatorów na kontynencie i – sądząc po tym, co zobaczyłam – dobrze im płacił. Spojrzałam w zamyśleniu na drugą listę. Między miejscowymi wielmożami istniała ostra rywalizacja, a ponieważ żaden z nich, jak się zdaje, nie zamierzał walczyć otwarcie, założę się, że skrytobójstwo było ich ulubioną metodą. Może tak, może nie. Czy to znaczyło, że są tak obstawieni strażą jak lescaryjska szlachcianka usiłująca uniknąć „małżeństwa” przez porwanie? Nie widziałam ani śladu tego. Może mieli magiczne środki obrony, których używali? Wzruszyłam ramionami i odłożyłam na bok obie listy – nie miałam na to czasu. Inny stos składał się z arkuszy, z których każdy nosił w tytule nazwę jakiejś elietimmskiej posiadłości. Nic z tego nie zrozumiałam, chociaż stopniowo odzyskiwałam dawną biegłość w odczytywaniu kanciastego alfabetu Ludu Gór, przesunęłam je więc na bok i sięgnęłam po stos, który z powodu barwy atramentu uznałam za bardziej świeży. Dreszcz przebiegł mi po plecach, kiedy rozpoznałam w tych notatkach imię Ryshada i nazwę Zyoutessell oraz nazwiska D’Olbriot i Tadriol. Znając metody Białowłosego, nie mogłam winić go za to, że wyjawił te informacje. Zaniepokoiłam się jednak, widząc, jak wiele ten zimny drań wydobył z głowy Ryshada. Arkusz zatytułowany Aiten miał tylko kilka krótkich wierszy i wydawało się, że i ze mnie nie wydobył wielu wartościowych informacji. Zresztą sama też dokładnie nie wiedziałam, ile są warte, czyż nie tak? Wzięłam następny pergamin i ręka nagle mi zadrżała, gdy zobaczyłam na nim imię Gerisa. Zdałam sobie sprawę, że nie mogę odczytać protokołu z jego przesłuchania, więc szybko go odłożyłam i patrzyłam głupio na to, co teraz odkryłam. Kilka arkuszy pokrywał gęsty tekst w bardzo poprawnym, wyszukanym tormalińskim i rozpoznałam piękne, kaligraficzne pismo Gerisa. Co takiego znalazłam? Uspokój się, skarciłam się w duchu. Poczekałam, aż ręce przestaną mi drżeć, i zmusiłam się, by wolniej oddychać. Po jakimś czasie zrozumiałe słowa wynurzyły się z bezsensownej zbieraniny przed moimi oczami. Okazało się, że jest to starannie napisana rozprawa na temat upadku Imperium. Pominęłam odnośniki nawiązujące do prac i ludzi, o których nic nie wiedziałam, ale śledząc wzrokiem rzeczową, przekonywającą argumentację, usłyszałam tak wyraźnie pełen zapału głos Gerisa, że do oczu napłynęły mi łzy. Otarłam je i zaczęłam czytać ten dokument w poszukiwaniu czegoś, co byłoby pożyteczne dla tych z nas, którzy pozostali przy życiu. Moją uwagę zwróciła wzmianka o eterze i przeczytałam ten fragment dokładniej. Po przestudiowaniu prac Trel’Mithria i roczników prowadzonych przez Zakon znany jako Młoty Misaena (teraz już nie istniejący na Ziemiach Zachodnich) doszedłem do wniosku, że w Dawnym Imperium używano głównie magii, którą teraz nazywamy magią eteru. Magia żywiołów była dziedziną podporządkowaną, którą uważano za mało pożyteczną. Magia eteru czerpie z potencjału mocy ukrytego w umysłach jednostek. Tłumaczy to jej pokrewieństwo z formami komunikacji myślowej i kontrolę nad ludzkimi umysłami, która nie występuje w magii żywiołów. – Trzymaj się tematu, Geris – szepnęłam, pomijając kilka paragrafów, w których omawiał występowanie mocy umysłu w legendach i tradycji. Moc ta rośnie, kiedy kilka umysłów skupi się na jednym obiekcie. Relacje Argulemmina i Nemitha Uczonego dowodzą, że to religia była tą siłę skupiającą, zarówno w Dawnym Imperium, jak i w starożytnych kulturach Elietimmczyków. Wyjaśnia to, dlaczego przede wszystkim kapłani posługiwali się magią eteru w tych czasach, I wyjaśnia, dlaczego ci dranie zmiatali z powierzchni ziemi każdą świątynię, na którą się natknęli na kontynencie. Później był skomplikowany ustęp poświęcony argumentacji racjonalistów i Geris spekulował nawet, że nasze wyobrażenia o bogach mogły pochodzić od wczesnych i niezwykle potężnych czarowników władających magią eteru. Było tam więcej w tym samym duchu, ale przebiegłam wzrokiem następne linijki, aż zatrzymała mnie wzmianka o Kel Ar’Ayen. Na podstawie tych cytatów, wyjętych z dziejów Elietimmczyków, nie można teraz zanegować istnienia wschodniego kontynentu i założenia tam tormalińskiej kolonii Kel Ar’Ayen. Jeżeli uzna się następujące świadectwo z Roczników Herioda za dokładne, sugeruje ono, że walka o panowanie nad tymi krajami była zacięta i że w dużym stopniu opierała się na magii. Przebiegłam szybko wzrokiem szczegółową argumentację, która tego dowodziła, gdyż niewiele mi to mówiło, a byłam gotowa uwierzyć Gerisowi na słowo. Jeżeli przyjmiemy poprawki Gara Pretsena i dodamy zapiski Elietimmczyków, staje się jasne, że kiedy tormalińscy osadnicy w końcu znaleźli się w pułapce, uderzyli nie w magię, którą władali Elietimmczycy, ale w jakiś sposób w samo źródło ich mocy. Jednakże w ten sposób nie tylko usunęli fundamenty magii swoich wrogów, lecz także magii Imperium Tormalińskiego w ich ojczyźnie. Magia eteru nigdy nie odzyskała dawnego znaczenia na ziemiach zachodnich w chaosie, jaki nastał po rozpadzie Imperium czy w Ciemnych Wiekach, jakie nastąpiły potem. Jednakże elietimmski system klanowy nadal stanowił mentalną siłę skupiającą lojalność mieszkańców tych wysp i w ten sposób pozostał zbiornikiem mocy, chociaż poważnie uszczuplonym, gdyż osoby praktykujące magię eteru były jednocześnie kapłanami i władcami. Pominęłam dalsze ustępy, szczegółowo omawiające sytuację religii w Tormalinie i w innych miejscach kontynentu. Jeżeli potrzebowaliśmy kapłanów i wiernych, by dali nam magię eteru do walki z tymi łajdakami, to przegraliśmy jeszcze przed najazdem Elietimmczyków. Nie przyszła mi na myśl żadna znajoma osoba w młodym wieku, której religijność nie ograniczała się do obchodzenia kilku świąt i przysięgania na to lub inne bóstwo. Kapłani nie musieli się niepokoić, że argumentacja racjonalistów sprawi, iż ludzie odwrócą się od religii; apatia robiła swoje. Nie przeczytałam reszty uczonego wywodu Gerisa, gdyż byłam bardzo przygnębiona. A więc znalazłam odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Czy to mi w czymś pomogło? Czy pomoże Planirowi, nawet jeśli założyć, że zdołamy dostarczyć mu choć część tych informacji? Czy uda mu się nawiązać współpracę z cesarzem? A jeśli tak, to czy nowożytne Imperium i czarownicy z Hadrumalu zdołają odeprzeć inwazję wspartą nieznaną magią? Połowa lescaryjskich książąt prawdopodobnie sprzymierzy się z Elietimmczykami tylko po to, żeby zyskać przewagę nad rywalami, i zanim Caladhriańska Rada Wielmożów omówi tę sprawę, Elietimmczycy rozbiją obozy pod bramami ich domów. Tylko Saedrin wie, co zrobiliby Aldabreshińczycy, ale przysięgłabym, że wszystko oprócz nawiązania współpracy. Kiedy wyrównałam stosy dokumentów, nowa myśl wywołała we mnie straszny gniew, rozpraszając te bezcelowe rozważania. Geris spędził tu jakiś czas, dano mu dostęp do tych ksiąg i poproszono, by spisał swoje wnioski. Musiał sam podjąć współpracę. Niemożliwe, aby wykonał taką pracę pod mentalną kontrolą Człowieka Lodu. Nie mogłam go potępiać ze wzglądu na sytuację, w jakiej się znalazł. Czy zgodził się podzielić swoją wiedzą w zamian za wolność? Być może, ale podejrzewałam, że kiedy znalazł się wśród tak bogatego źródła informacji, sam nie umiał oprzeć się pokusie. Czy spodziewał się, że zostanie zabity po skończeniu pracy? Miałam nadzieję, że nie. Ja sama bym tego oczekiwała, a mimo to nadal uczestniczyłabym w tej grze z nadzieją na szczęśliwy rzut run, który umożliwiłby mi ucieczkę. Z punktu widzenia Białowłosego zabicie Gerisa miało sens. Nie mógł ryzykować, że młody uczony powie o tym wszystkim któremuś z jego rywali lub ucieknie, zabierając informacje o Elietimmczykach na kontynent. To wszystko wyglądało bardzo sensownie, ale jeśli Geris z nim współpracował, nie było powodu torturowania go, żadnego powodu oprócz złego, chorego umysłu. Do licha z tymi rozważaniami, po prostu nie miałam na nie czasu. Chwyciłam dokumenty, które, jak sądziłam, mogą nam się przydać – można być wychłostanym tak samo za kradzież bochenka chleba, jak za kromkę – zdmuchnęłam ogarek i wyszłam z gabinetu. Stałam na korytarzu, zastanawiając się, dokąd pójść, kiedy zauważyłam inny wspaniały zamek. Biorąc pod uwagę moje doświadczenia z zamkniętymi drzwiami i kuframi, nie było w tym nic dziwnego, że po kilku sekundach znalazłam siew środku. Uśmiech wykrzywił moje spękane usta, kiedy znalazłam tam nasze ubrania i część bagaży. Można by pomyśleć, że żołnierze wzięli je jako należne im łupy, ale Człowiek Lodu najwyraźniej trzymał swoich wojowników w ryzach lub chciał ukryć naszą obecność. Pewną ilość tobołów rozpakowano lub rozcięto, ale koszule i spodnie są takie same na całym świecie i nikogo nie zainteresowały. Włożyłam moje bryczesy i buty szybciej niż kochanek, który usłyszał tętent konia nadjeżdżającego męża, i pospiesznie wyjęłam ubrania Ryshada i Aitena. Niech to Saedrin weźmie, tu nie było broni. Rozejrzałam się po pokoju, przecież musiała być gdzieś pod ręką. Nie wątpiłam w to, chociaż nie mogłabym powiedzieć dlaczego. Podszedłszy do okna, by otworzyć okiennice i wpuścić trochę światła, znalazłam we framudze głęboki, drewniany kufer. Kiedy go otworzyłam, w gwiezdnej poświacie zalśniły stal, srebro i złoto. – Dzięki ci, Poldrionie – szepnęłam w uniesieniu. Miecze nie należały do nas, ale odpowiadało mi wszystko, co miało rękojeść i ostrze. Były tam dwa dobre miecze, cięższe i dłuższe niż te, których się u nas używa, oraz garść sztyletów. Problemem będzie brak pochew i pasów, ale będziemy musieli sobie bez nich poradzić. Miecz w każdej ręce z pewnością bardzo poprawił moje samopoczucie. Hałas na zewnątrz przymurował mnie do podłogi. Przez szparę w okiennicach zobaczyłam, że wartownicy spotkali się na szczycie schodów prowadzących na mur. Schodząca para zatrzymała się, prawdopodobnie by wymienić uwagi ze zmiennikami, a następnie popędziła na dół, bez wątpienia aby się ogrzać, zjeść i położyć się spać. Spojrzałam w górę nad brzegiem okiennicy i odprowadziłam ich wzrokiem, by zobaczyć, dokąd idą. Ujrzałam jasny blask przenośnego piecyka, gdy weszli do wartowni przy bramie. Przyjrzałam się gwiazdom. Harfa Trymona znajdowała się dokładnie w górze, więc zanim nastąpi następna zmiana warty, na długo przed świtem powinniśmy już dawno być w drodze. Wprawdzie tutejsze noce są długie, ale nie było czasu do stracenia. Szybko pogrzebałam wśród aksamitnych woreczków na dnie kufra. W jednym było pełno pierścieni i wsunęłam dwa czy trzy na palce – w tych stronach też muszą być ludzie, którzy wezmą łapówkę. Szybko obrzuciłam pokój spojrzeniem na wypadek, gdybym coś pominęła, ale znalazłam tylko ubikację w niszy za zasłoną. Popatrzyłam na porcelanowy klozet, na dzbanek z wodą do spłukiwania, a potem zajrzałam w głąb samego ustępu, gdzie otwarta rura ściekowa ginęła w mroku. Słyszałam o klozetach ze spłukiwaną muszlą, nigdy jednak żadnego nie widziałam. Natomiast ta ubikacja wyglądała na coś pośredniego między takim urządzeniem a wygódką z deską, wiadrem i skrzynią z popiołem do zasypywania szufelką po sobie, do czego przywykłam. Woda. Poszukałam w pamięci, ale nie mogłam sobie przypomnieć, abyśmy podczas naszej wędrówki zobaczyli jakikolwiek zbiornik słodkiej wody. Jeśli już o to chodzi, to strumienie, które widzieliśmy, ledwie się sączyły, a tamta wioska miała cysterny na wodę deszczowana każdym dachu, przy czym na pewno nie zobaczyliśmy żadnej studni, w każdym razie nie na otwartej przestrzeni. To była bogata siedziba, ale chociaż mogli tu mieć wodę do spłukiwania w ustępie, założę się, że wykorzystywali ją później w jakiś inny sposób. Postanowiłam to sprawdzić i poszukać rur kanalizacyjnych. Szybko znalazłam drogę na niższe piętra, szłam jednak ostrożnie, by nie wpaść na wałęsających się służących. Ich brak zwrócił moją uwagę i przez moment zastanawiałam się, dlaczego tak było, nie znalazłam jednak żadnej odpowiedzi. Kiedy polujący na miejscowe szkodniki kot bezszelestnie otarł się o moje nogi, omal nie dostałam ataku serca, ale oprócz niego nie było tu nikogo. Nie wiem, gdzie znajdowała się kuchnia, ale na najniższych piętrach warowni mieściły się łaźnie i pralnia. Tak jak się spodziewałam, we wszystkich pomieszczeniach były grube rury odpływowe umieszczone na środku pochyłych podłóg, a szybkie podniesienie klapy nie stanowiło problemu. Na wszelki wypadek sprawdziłam kilka razy i rzeczywiście wszystkie wychodziły na południe. Po chwili zebrałam się na odwagę i popełzłam jedną z nich, pamiętając ciągle, jak mało czasu mi zostało. Rury były duże, co wydało mi się naturalne w miejscu ogarniętym taką obsesją mycia i prania. Małe ślady rąk i nóg w szlamie wskazywały, że posyłano tam nieszczęsne służące lub dzieci, by utrzymać je w czystości. Wprawdzie ja mogłam poruszać się w nich swobodnie, ale niepokoiłam się o moich towarzyszy. Aitenowi nic nie grozi, Shivowi również, gdyż choć wysoki, był szczupły. Szeroki w barach Ryshad może mieć kłopoty, ale jeżeli będzie musiał wybierać między ryzykiem kilku zadrapań a wydostaniem się z tego przeklętego miejsca, na pewno wybierze to drugie. Ruszyłam dalej z coraz większą nadzieją, gdyż rury połączyły się i nadal kierowały się na południe. Wyczułam smród, kiedy brudna woda popłynęła rurą, ale się nie zatrzymałam. Usiłowałam trzymać się z dala od cuchnącego szlamu i zanotowałam sobie w pamięci, że powinnam ostrzec Aitena. To świństwo nie może dostać się do jego ran i zadrapań, bo na pewno natychmiast nastąpi zakażenie. Rozbolały mnie plecy, gdyż byłam solidnie obciążona, i musiałam iść zgięta wpół. Wytężając bezskutecznie wzrok w ciemnościach, dotarłam do miejsca, które początkowo uznałam za zakręt. Obmacałam ostrożnie ściany, ale niebawem stało się oczywiste, że to było zakończenie. W takim razie dokąd płynęła woda? Niechętnie sięgnęłam pod powierzchnię śmierdzącego płynu i odkryłam kilka rozgałęziających się mniejszych rur. Jak do tej pory wszystko było jasne. Ale dlaczego tutaj jest tak dużo miejsca? Dlaczego rury nie rozdzielały się wcześniej? Zastanawiałam się nad tym nie wiem jak długo, a potem pomacałam nad głową. Po kilku nieudanych próbach znalazłam, jak podejrzewałam, pokrywę. Pchnęłam ją ostrożnie i okazało się, że nie miała zamka. A kiedy podniosłam ją na tyle, by wyjrzeć, przekonałam się, że znalazłam się w ogrodzie otoczonym ogrzewanym ciepłą wodą murem. Powstrzymałam okrzyk triumfu i wytężyłam wzrok, by się zorientować, jak możemy się stąd wydostać. Zdałam sobie sprawę, że będziemy musieli iść bardzo ostrożnie. Wysokie, zmarznięte łodygi kukurydzy okręcone były wokół pozostałościami roślin strączkowych, zaś ziemię pokrywały szerokie liście czegoś, czego nie rozpoznałam. Trzy uprawy na tym samym kawałku ziemi. W innych okolicznościach uznałabym to za godne podziwu, teraz jednak niepokoiło mnie, że idąc przez taką masę wyschłych roślin, możemy nieźle hałasować. Odszukałam wzrokiem zewnętrzny mur i z radością ujrzałam boczną bramę. Była zaryglowana i zamknięta na sztaby przed intruzami, ale to nie nastręczy nam kłopotów, ponieważ będziemy wychodzili, a nie wchodzili. Nieoczekiwany zgrzyt butów na wierzchołku muru obronnego przypomniał mi o wartownikach i zmącił moją radość. Zasępiłam się. Czy Shiv zdoła nas ukryć pod maską iluzji choćby na tak długo, żebyśmy mogli wyjść przez tę bramę i zniknąć w dali za murami? Zwłoka nic nam nie da. Ruszyłam z powrotem tak szybko i cicho, jak to było możliwe, i wymyślałam sobie surowo, czując, jak rośnie we mnie nieprzeparty optymizm. Znalazłam drogę ucieczki, mieliśmy ubrania i broń i zaczynałam myśleć, że może mamy szansę wydostać się z tej pułapki. Bądź realistką, powiedziałam sobie w duchu. Myślisz, że już odniosłaś sukces? Masz tylko szansę zginąć z bronią w ręku i to wszystko. Może tak było, ale na pewno lepsza taka śmierć niż z rąk Człowieka Lodu rozdzierającego mój umysł lub powolne konanie na torturach. Zadrżałam, przypomniawszy sobie niektóre ustępy traktatu Gerisa, a zwój dokumentów wydał mi się lodowato zimny, jakby nieludzka moc tych słów wsiąkła w pergamin. Rozdział 10 Wyjątek z OSTATNIEJ PRACY GERISA ARMIGERA zmarłego uczonego z Uniwersytetu Vanamskiego, wydanej z komentarzami Ornale’a Scrivenera, jego mentora i przyjaciela Chociaż napady Elietimmczyków na kraje zachodniego kontynentu trwają od niedawna, wiedzieli oni o naszym istnieniu od czasów walki o ziemie Kel Ar’Ayen i możemy tylko zazdrościć ciągłości ich kronikom. Przytoczony poniżej list napisał wódz Klanu Czarnej Skały do wodza Klanu Rybich Mielizn w okresie między śmiercią Feorla, zwanego Ostatnim, i Anarchią Krwawych Toporów. Nastawienie, z jakim go pisano, raczej nie uległo większym zmianom w poprzednim i obecnym pokoleniu. Ostateczna klęska kapłanów i ich magii sprawiła, że wielu prostych ludzi zwątpiło w istnienie bogów, mój bracie, ale nie daj się temu zwieść. Jesteśmy Młotami Misaena i musimy pozostać mu wierni. Niektórzy z nas bardzo źle znoszę to, że żyjemy uwięzieni na tych wyspach od tak wielu lat, zwłaszcza ci, których starsi członkowie rodzin pamiętają słodki, zielony Kel Ar’Ayen. Nie zapomnij o tym wielkim, żyznym kraju, mój bracie, raczej powiedz swemu dziadkowi, by odświeżył i zachował żywymi swoje wspomnienia – zwierciadło obietnicy danej nam przez Misaena. Nie pozwól, by wątpliwości zatruły twój umysł. Misaen poddaje nas próbie, doskonali, oczyszcza nasz charakter z nieczystości, które doprowadziły do naszego upadku z rąk przeklętych mieszkańców Ziem Świtu. Bogowie się nie zmieniają, Misaen wciąż jest stwórcą. Nadal wydobywa ogień z naszych gór. Czy pozwolimy, by ten ogień zgasł w naszych sercach? Ja nie pozwolę ani moi synowie, ani synowie moich synów, póki mój ród nie wygaśnie w zimnych popiołach Ostatniego Sztormu. Nasza stal zahartuje się w jego ogniu i nie strzaska jej zimne ukąszenie mórz. Składam ci tę przysięgę, solenne przyrzeczenie na groby moich praojców, którzy niegdyś stąpali po złotych piaskach Wschodu. Odzyskamy władzę nad Oceanem. Odbierzemy moce umysłu i ducha nędznym kapłanom, którzy nas zdradzili. Wyruszymy na wschód i zdobędziemy miasta Kel Ar’Ayenu, aż nie pozostanie z nich kamień na kamieniu. Wyruszymy na zachód i pokonamy tormalińskich najeźdźców, aż ich klany rozproszą się na cztery wiatry. Epoka kapłanów minęła, nie jesteśmy dziećmi, które potrzebują nianiek. Misaen czeka na epokę wojowników, którzy umieją władać orężem ręki i umysłu. Tacy wojownicy będą mogli podbić ziemie po obu stronach Oceanu; pustkowia Kel Ar’Ayen, by napełnić je swymi synami, i motłoch z Tren Ar’Dryen, żeby uczynić z nich swych niewolników. Nie myśl, że Misaen nas opuścił, nie uczynił tego. Raczej ukazał nam nasze przeznaczenie i zamknął nas z daleka, jak atletów przed pojedynkiem, żeby mieć pewność, iż przygotujemy się do zwycięstwa i zasłużymy na nie. Ciekawe, że wszystkie elietimmskie nazwy dotyczące Tormalinu zawierają wzmiankę o „świcie”, ponieważ ich wyspy znajdują się na wschodzie. Patrz Rozdział 8, gdzie przytoczono dalsze argumenty na rzecz tezy, że ta rasa pochodzi z kraju Ludzi Gór. Warownia Człowieka Lodu na wyspach Elietimmczyków trzeciego dnia przedzimia Szybko wróciłam do naszej celi. Moi towarzysze leżeli skuleni obok siebie, a buty Shiva i zwinięta tunika sprawiały wrażenie, że jest dość nóg i głów dla każdego ciekawskiego strażnika. Kiedy otworzyłam zamek, zobaczyłam, że ich nerwy były napięte jak cięciwy łuków. – To ja! – szepnęłam, a Aiten i Ryshad natychmiast zerwali się z podłogi. Rzuciłam Aitenowi jego ubranie. Jego początkowa wdzięczność nieco zmalała, kiedy przekonał się, że jest wilgotne i śmierdzi. – Gdzie byłaś? – Ryshad ubierał się szybko, nie zważając na stan swoich spodni. – W kanałach ściekowych – powiedziałam zwięźle. – Znalazłam wyjście. Popatrzyłam na Shiva, który powoli zawiązywał swoje buty. – Będziesz mógł nas ukryć na krótko? Musimy przejść przez bramę. Shiv podniósł oczy i uśmiechnął się od ucha do ucha. – Jestem w formie. Z ulgą stwierdziłam, że patrzy prosto na mnie, ale jego twarz nadal wydawała się wymizerowana i blada. – Więc chodźmy. Aiten wyszedł pierwszy, z mieczem w dłoni, a kiedy doszli do rogu korytarza, Shiv zgiął i rozgiął place w sposób, który – jak już wiedziałam – oznaczał przygotowanie do rzucania czarów. W czasie, gdy ponownie zamykałam drzwi celi, dostrzegłam kątem oka owinięte opończą jak całunem ciało Gerisa i nagły przypływ żalu sprawił, że wytrychy omal nie wypadły mi ze zdrętwiałych nagle palców. Przygnębiona zastanawiałam się, co ci dranie teraz z nim zrobią. Zagrzebią w ziemi, żeby zjadły go robaki, czy po prostu wyrzucą na śmietnik? Dlaczego nie używają oczyszczającego ognia jak cywilizowani ludzie? Podskoczyłam, kiedy Ryshad położył mi rękę na ramieniu. – To już nie jest Geris, Livak – powiedział cicho i obejrzawszy się, zobaczyłam, że patrzy na mnie ze współczuciem. – On już uciekł. Skinęłam głową, nie mogąc wykrztusić ani słowa, a potem dałam sobie w myśli kopniaka i poprowadziłam moich towarzyszy do najbliższego pomieszczenia do zmywania naczyń, gdzie pozostawiłam klapę od kanalizacji lekko przekrzywioną. Kiedy wszyscy weszliśmy do rury, mimo mdlącego smrodu odetchnęłam z ulgą i skupiłam się na czekającym mnie zadaniu. Aiten poślizgnął się i zaklął, a jego głos odbił się głośnym echem w zamkniętej przestrzeni. Ryshad uciszył go, zanim ja zdążyłam to zrobić, i ruszyliśmy do przodu we względnej ciszy. Miałam nadzieję, że na górze nie znalazł się nikt, kto by usłyszał zgrzyt podkutych gwoździami butów i miecza, kiedy Ryshad natknął się na wąski zakręt, ale było już za późno, żeby się teraz tym martwić. Musiałam zwolnić kroku, gdyż moi towarzysze stracili orientację w ciemnościach i ja sama również przez jedną straszną chwilę, kiedy napotkałam jakieś odgałęzienie. „Podejmij jakąś decyzję, dobrą lub złą, i trzymaj się jej” – powiedziałam sobie w duchu i kilka kroków dalej zostałam nagrodzona bólem pokaleczonych palców, kiedy dotknęłam końca rury kanalizacyjnej. Ujrzałam bladą nitkę majaczącą w ciemnościach w miejscu, gdzie wetknęłam w uchylone drzwi korzeń jakiejś rośliny. Odetchnęłam z ulgą. Przy takim szczęściu będę dłużna Drianon połowę moich rocznych wygranych. – Ait? Shiv? – Ryshad dotknął mnie ręką i chwyciłam jaz całej siły. Nagła słabość ugięła moje kolana, ale Ryshad, czując drżenie moich palców, odwzajemnił uścisk, co dodało mi odwagi. Wcisnęliśmy się niezdarnie w ciasną, kamienną klatkę. – Jakiej osłony potrzebujemy i na jak długo? – Shiv przysunął się do mnie, wstał i razem ostrożnie podnieśliśmy wieko kanału ściekowego. Wskazałam na bramę ogrodu, a potem na wierzch muru, po którym bezładnie chodzili wartownicy. Shiv dokładnie obejrzał ogród i powoli skinął głową. – Musimy wychodzić pojedynczo i powoli. Kiedy znajdziemy się na górze, możemy pójść szybciej. Ile czasu zajmie ci otwarcie bramy? – A skąd mam wiedzieć? Nie mam pojęcia, Shiv! – Przepraszam, to było głupie pytanie. Zaczekajmy, aż nasz przyjaciel w szykownym, skórzanym stroju znajdzie się. na przeciwległym krańcu muru. Ten leniwy drań szedł sobie wolniutko, nie spiesząc się, ale kiedy odszedł, wygramoliłam się pierwsza, położyłam się na brzuchu i ukryłam pod oszronionymi liśćmi jakichś roślin nadal tkwiących w ziemi. Świeży zapach zimnej, wilgotnej gleby przegnał smród z moich nozdrzy i powitałam go z radością jako pewien powrót do normalności. Kiedy wszyscy wyszliśmy z kanału i skuliliśmy się jak króliki w ogrodzie z sałatą, Shiv nakreślił jakieś wzory na ziemi i skinieniem głowy dał nam znak, że możemy iść. Przebiegliśmy niewielką odległość i ukryliśmy się pod murem. Żaden ostrzegawczy okrzyk nie rozdarł nocnej ciszy. Nikt nas nie odkrył. Zdjęłam sztabę i sięgnęłam do rygli, ale na szczęście zatrzymałam się w ostatniej chwili. Były zardzewiałe i zaskrzypiałyby tak głośno jak skrzecząca w nocy sowa. Patrzyłam na nie w bezsilnej wściekłości, a potem zabrałam się do otwierania zamka, gorączkowo starając się znaleźć rozwiązanie tego problemu. Słyszałam, jak stojący za mną Ryshad i Aiten niecierpliwie przestępują z nogi na nogę, i musiałam ugryźć się w język, żeby ich nie skląć. – Shiv, te rygle narobią cholernie dużo hałasu. Zrób coś. Patrzył na mnie chwilę, nie rozumiejąc, a potem szybko położył ręce na górnych i kiedy sięgnęłam do dolnych, poczułam, że powietrze wokół nas zwilgotniało i zgęstniało. Podniosłam oczy, skinęłam głową i pociągnęliśmy je razem, szybko i bezgłośnie. Przebiegliśmy przez bramę i niebezpieczny teren otaczający zamek. Podniosłam wzrok na blednące powoli niebo i zadałam sobie pytanie, ile czasu minie, zanim odkryją naszą ucieczkę. Radość z odzyskanej wolności walczyła we mnie ze strachem przed pościgiem i ponownym schwytaniem. – Niech to licho! – powiedziałam do siebie. – Najpierw musi cię znaleźć. Ruszyliśmy dalej i już wkrótce z przyzwyczajenia biegliśmy równym krokiem. Pragnęłam, żebyśmy poruszali się jeszcze szybciej, ale byłam bardzo zmęczona i tylko emocje dodawały mi sił. Popatrzyłam z niepokojem na Shiva i Aitena, kiedy znaleźli się z tyłu. Shiv nadal był przeraźliwie blady w szarym świetle świtu, a Aiten najwyraźniej cierpiał z powodu pobicia. Ciemne plamy na jego koszuli wskazywały, gdzie ponownie otworzyły się niektóre jego rany. – Musisz się umyć natychmiast, jak tylko to będzie możliwe, Ait – powiedziałam stanowczym tonem. – Woda morska leczy rany, wiesz o tym. Skinął głową. Oczy miał zmęczone, a zaciśnięte usta dowodziły, że źle się czuje. Ryshad prowadził nas w kierunku gęstwiny wysokich masztów rysujących się na tle jasnoróżowego nieba, zapowiedzi wschodu słońca. Zeszliśmy z głównej drogi i przypadliśmy do ziemi w gęstych krzakach nad portem. Zatoczka miała nieregularny kształt i wrzynała się głęboko w ląd. Musiał do niej prowadzić głęboki kanał, sądząc po rozmiarach statków cumujących przy nabrzeżu. Chociaż było wcześnie, widzieliśmy już ludzi pracujących na pokładach statków i w porcie, gdzie przenoszono i sortowano towary. Rozchodzący się daleko w zimnym powietrzu plusk pochodził od niewidocznych dla nas łodzi wiosłowych, kursujących po ciemnej wodzie między statkiem i brzegiem. Nie wiedziałam, czy teraz jest przypływ, czy odpływ, ale przypuszczałam, że mamy do czynienia z ważnym momentem, kiedy woda podnosi się lub opada, gdyż w oknach wielu chat rozrzuconych wokół zatoki paliły się ciepłe, żółte światła. – Mamy nikłe szansę na znalezienie tu jakiejś łodzi – zauważyłam z powątpiewaniem. Zaskoczyła nas melodia grana na kobzie. Patrzyliśmy wszyscy z konsternacją, jak z drzwi budynku, który musiał być gospodą, wysypała się grupa żołnierzy. Siedzieliśmy w milczeniu, widząc, jak pomaszerowali w górę traktu i zastąpili drugi oddział ukryty w innej, niczym się nie wyróżniającej chacie. Zaklęłam pod nosem. Jeżeli chcemy się gdzieś dostać, lepiej jest to zrobić, kiedy wartownicy są przy końcu zmiany, zmęczeni i znudzeni, a nie wtedy, gdy właśnie się zmienili i są czujni jak pies przy rzeźni na początku dnia. Ryshad odruchowo sięgnął po swoją lunetę i zaklął, gdy się zorientował, że jest teraz łupem Białowłosego w jego warowni. Zobaczyłam już dostatecznie dużo. – W żaden sposób nie znajdziemy tutaj łodzi. Musimy spróbować w jakiejś wiosce rybackiej lub czymś w tym rodzaju. – Nie, zaczekaj – odezwał się Ait. Nawet nie odwróciłam głowy, nie przestając się przyglądać przybrzeżnym ścieżkom prowadzącym z portu w głąb wyspy. – Musimy się stąd wynosić. Będzie świtać prędzej, niż przypuszczacie. – Trzeba to omówić – powiedział powoli Ryshad. – Musimy ułożyć jakiś plan. Rozejrzałam się wokół i westchnęłam w duchu. Jedno z twierdzeń mojej matki okazało się prawdziwe, a mianowicie to, że mężczyznom zawsze przychodzą do głowy nieodpowiednie pomysły w najmniej stosownych porach. – Najpierw musimy się stąd wynieść. W drogę! – syknęłam do niego. – A co będzie, kiedy odkryją naszą ucieczkę? Zaraz ruszą naszym tropem i wrócimy tam, skąd przyszliśmy – zareagował Shiv. – Musimy w jakiś sposób odwrócić ich uwagę – oświadczył stanowczym tonem Ryshad. – I musi to być dobry sposób. – W porządku, coś takiego na pewno by nam pomogło, oczywiście gdybyśmy przy tej okazji nie zapadli się głębiej w to łajno – przyznałam. – Jeśli o mnie chodzi, myślałam o podpaleniu czegoś. Shiv pokręcił przecząco głową. – W tej chwili trudno by mi było rozpalić ogień. Muszę oszczędzać siły na wypadek, gdybyśmy potrzebowali następnej magicznej osłony. Podniosłam rękę, by go uciszyć. – Pamiętasz stół u Harny? Znalazłam tam ułożoną przez Gerisa listę drobnych czarów – sama mogę to zrobić. – Eteryczne sztuczki? A co z jego notatkami? Księgami? Co jeszcze znalazłaś? – spytał z nadzieją Shiv. – Później – przerwał mu Aiten. – Potrzebujemy czegoś więcej niż ognia. Wiem, o czym mówię, i znam pewne lescaryjskie sztuczki, których moglibyśmy użyć. Musimy wywołać zamieszanie, ale w taki sposób, żeby myśleli, iż zrobili to ich wrogowie. Mówiłaś o tutejszych nie kończących się starciach na granicach posiadłości. Możemy sprawić, że ten łajdak pomyśli, iż zrobili to tamci w brązowych mundurach. – To zbyt skomplikowane – zaoponowałam. – Nie mamy czasu do stracenia, by próbować udowodnić, jacy jesteśmy sprytni. – Posłuchaj tylko, do licha! – Aiten podniósł głos, więc się zamknęłam. Zaczynałam żałować, że oddałam mu buty. Najwidoczniej ciepłe stopy odciągały mu krew z głowy. – Kiedy walczyłem dla Parnilessa, grupa naszych znalazła się w pułapce między wojskami Triolla i fortem obsadzonym przez kontyngent z Draximalu. O świcie zmiażdżyliby nas jak skorupę orzecha, więc pięciu weteranów wymknęło się i znalazło dziewczyny z obozu Triolla. Wyrżnęli te dziwki i zostawili draximalskie odznaki zerwane ze zdobytych przez nas łupów. Dlatego chyba rozumiecie, że kiedy oddziały Triolla rzuciły się na Draximalczykow, myśląc, iż oni to zrobili, nam udało się wydostać z okrążenia. – Ty po prostu chcesz im odpłacić w swojej monecie, Ait. Zemsta jest grą szaleńców. – A ponieważ Halcarion nie poraziła mnie piorunem za tę hipokryzję, mówiłam dalej: – Nie chcę zaczynać jakiejś bezsensownej rzezi. Jestem przeciwna przypadkowym morderstwom, a zresztą byłby to najszybszy sposób obudzenia mieszkańców warowni, równy prawie zadęciu w róg myśliwski. Zapadło niezręczne milczenie, aż przerwał je Ryshad. – To nie musi być zabójstwo, prawda? – myślał głośno. – A co powiecie na wzięcie zakładnika? Moglibyśmy wziąć jakąś kobietę lub dziecko albo, jeśli byłoby to możliwe, jednego z tych typów noszących stalowe naszyjniki. Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem. – Myślałam, że to Shiva walnięto w głowę? Masz pojęcie, ile kłopotu może narobić zakładnik? Jeden zakładnik oznacza, że jedno z nas będzie musiało pilnować go przez cały czas. Jest nas tylko czworo i Shiv nadal nie ma wszystkich pionków na planszy, prawda? – Mając zakładnika, będziemy mogli się z nimi targować – nie ustępował Ryshad. – Jeżeli nas dogonią, może zdołamy wynegocjować możliwość opuszczenia tej wyspy. – Jeśli stąd uciekniemy, zakładnik mógłby dostarczyć Planirowi nieocenionych informacji – powiedział w zamyśleniu Shiv i zrozumiałam, czując ucisk w dołku, że zaczyna tańczyć w rytm tej samej melodii. Wyciągnęłam zza pazuchy pergaminy. – To są eteryczne czary – potrząsnęłam jednym z dokumentów. – Mogę ich użyć, Rysh, korzystając z notatek Gerisa, mogę zapalić ogień z oddali. A gdybym zaczęła od podpalenia tamtych statków’.’ Nie pomyśleliby, że to dzieło ich rywali? Nie wywarło to na nich żadnego wrażenia. – Przede wszystkim opuśćmy to miejsce – powiedziałam błagalnym tonem. – Wszyscy graliście w Kruka, prawda? Nie zabiera się od razu wszystkich leśnych ptaków, a zaczyna się od jednego stada i eliminuje je po kolei. Widziałam, że niebo jaśnieje, i lęk sprawił, że mówiłam w sposób bardzo przekonujący. – W porządku. Wynośmy się stąd, a potem zajmiemy się tymi, których wyślą w pogoń – przerwał milczenie Ryshad i gdyby był bliżej, wycałowałabym go za to. Na prawo od nas ciągnęło się długie ujście nieznanej rzeki, a pasmo wzgórz zasłaniało wybrzeże przed oczami mieszkańców warowni. Szybko przeszliśmy po miękkim torfie i piaszczystych ścieżkach, lecz cały czas czułam na skórze mrowienie, gdyż w każdej chwili spodziewałam się okrzyku świadczącego, że ktoś wykrył naszą obecność. Lecz czary Shiva jeszcze raz sprawiały, że nawet jeśli ktoś spojrzał na nas przelotnie, to nas nie widział. Dotarliśmy do podnóża pagórków i wydm i szukając dalszej drogi, przykucnęliśmy tam, choć było to kiepskie schronienie. – Chodźmy tędy. Będziemy mieli większą szansę znalezienia jakiejś łodzi. Nie wiem, dlaczego Aiten był tak pewny siebie, ale pochodził z wybrzeża Tormalinu, więc poszliśmy za nim. Kiedy dotarliśmy do szczytów przybrzeżnych wzniesień i wydm, ruszyliśmy po zbitym piasku w stronę plaży, po której będziemy mogli szybciej się poruszać. – Zaczekajcie chwilę. Muszę złapać oddech. – Odwróciłam się i z przerażeniem zobaczyłam, jak daleko w tyle został Shiv. Nadal miał szarą twarz, podczas gdy my wszyscy zaróżowiliśmy się na silnym wietrze. – Wciąż utrzymujesz iluzję? – spytał nagle Ryshad. A ja sklęłam siebie w duchu za to, że nie zdałam sobie sprawy, jak bardzo czary nadwerężają siły wyczerpanego maga. – Musimy zaryzykować wędrówkę bez niej – powiedział stanowczo, kiedy Shiv powoli skinął głową. Powietrze wokół nas zatrzeszczało, gdy mag przestał rzucać czary. Bez magicznej osłony poczułam się nieswojo. – Podejdźmy bliżej wydm. – Z powrotem poprowadziłam nas do lgnących do butów piasków ponad linią przypływu i brnęliśmy dalej. Shiv nadal wlókł się z tyłu i zobaczyłam, że nie mógł zwyciężyć w tej grze: wędrówka po piasku męczyła go tak samo jak rzucanie czarów. – Na zęby Dasta, jesteś wykończony, co? – Aiten chwycił Shiva pod ramię, a Ryshad zrobił to z drugiej strony i popatrzyli na mnie z niepokojem. – Pójdź na zwiady, Livak. Zobacz, co jest przed nami i dokąd idziemy. Skinęłam głową, oddaliłam się od moich towarzyszy i wspięłam nieco wyżej między kępy ostrej trawy, by móc rozejrzeć się po okolicy. Szliśmy teraz szybciej, ale niepokoiłam się, co będzie, jeśli ktoś natknie się na nas, gdyż pozostali nie byli zdolni reagować dostatecznie szybko. Rozglądałam się dokoła, próbując jak żaba dostrzec wszystko jednocześnie. Równie dobrze mogłabym sobie zaoszczędzić tego wysiłku, gdyż to nos ostrzegł mnie przed niebezpieczeństwem, kiedy wiatr przyniósł mdlący, słodkawy fetor ognisk z suszonego łajna. U podnóża wydm zatrzymałam się i czekałam, aż towarzysze zrównają się ze mną. – Myślę, że przed nami jest jakaś wioska. Zostańcie tutaj, a ja pójdę się rozejrzeć. Shiv z ulgą opadł na miękki piasek i wymieniłam z Ryshadem niespokojne spojrzenia, zanim poczołgałam się między kępkami wysokiej trawy, przypominając sobie wszystkie sposoby poruszania się w taki sposób, by nikt mnie nie zauważył. Znalazłam jakieś zagłębienie terenu na skraju wydm i spojrzałam ostrożnie przez zasłonę z traw. Przez piaski wił się wąski strumień i na sam ten widok zachciało mi się pić. Zmusiłam się, by patrzeć dalej, i zauważyłam, że ta rzeczułka płynie przełęczą między pagórkami, które nieco dalej znów pięły się w górę, stawały się coraz wyższe i łączyły z łańcuchem stromych skał. Na zwróconym ku lądowi łagodnym zboczu kłęby dymu buchały z paru kominów sterczących z dachów wykonanych z takiej samej twardej trawy, jaka mnie otaczała. To miało sens, wzgórza osłaniały wioskę, chroniąc ją w ten sposób przed nadciągającymi od morza sztormami. Popatrzyłam chciwie na długi, niski kamienny budynek zbudowany na zwróconym w stronę oceanu zboczu. Nikt tam nie mieszkał, przynajmniej nikt z przytulnej, niewielkiej osady znajdującej się z drugiej strony pagórka. Okna były małe, bez okiennic, a wielkie, szerokie drzwi zajmowały większą część ściany. Wszystko wskazywało na to, że jest to kryta przystań dla łodzi, więc podpełzłam do przodu, nie spuszczając oka z wioski. Kiedy znalazłam się na skraju otwartej przestrzeni, zobaczyłam w pobliżu szopy trzy długie, szarobrązowe kształty leżące obok siebie ponad linią przypływu. Uśmiechnęłam się szeroko. Dastennin właśnie zyskał część tego, co będę miała w sakiewce, kiedy następnym razem będę przechodziła obok jego świątyni. Nie były to łodzie wielorybnicze, bardziej przypominały łódki używane do połowu fok, które widziałam, jak mi się wydawało, wiele lat temu. Nie zamierzałam grymasić, to były łodzie, a ja tak bardzo pragnęłam opuścić to miejsce, że poważnie potraktowałabym nawet propozycję podróży w wydrążonej kłodzie. Brnąc przez piasek i trawę, wróciłam do moich towarzyszy. – I co? – Na twarzy Ryshada malował się niepokój i zauważyłam, że również Shiv źle wygląda. – Jest tam parę domów, ukrytych za niewielkimi pagórkami. Najważniejsze, że znalazłam kilka łodzi, które, jak sądzę, należą do łowców fok. Muszą być w jakiś sposób przymocowane, więc jeśli dotrzemy do miejsca, gdzie dalej nie będzie można się ukryć, podkradnę się do nich i spróbuję odwiązać jedną, zanim wszyscy zaryzykujemy wyjście na otwartą przestrzeń. Oczy wszystkich zabłysły, gdy usłyszeli tę nowinę, i nawet wygląd Shiva jakby się poprawił. Ostrożnie zeszliśmy na skraj wysokich traw. Aiten i Ryshad przeszli na boki, żeby móc lepiej obserwować wioskę, ja zaś okrążyłam wydmę, chcąc znaleźć najkrótszą drogę przez plażę, gdzie nic nas nie będzie osłaniało. Obejrzałam się na Ryshada, który skinął twierdząco głową. Odetchnęłam głęboko i idąc pochylona tak nisko, jak to tylko było możliwe, pobiegłam w stronę łodzi, wiedząc, że wzniesienie terenu zasłania mnie przed wzrokiem mieszkańców wioski. Zimne wody strumyka dodały mi sił i podbiegłam do skórzanych łodzi. Serce waliło mi jak młotem i z trudem oddychałam. Spojrzałam przez ramię na moich towarzyszy i zauważyłam z niepokojem, że w oddali majaczą blanki murów warowni. Ledwie widoczny szlak prowadził z głównego na tej wyspie portu do zwróconych w stronę morza zboczy wydm i tam się rozwidlał – jedno odgałęzienie biegło w stronę wioski, a drugie prosto do mnie. Uznałam, że to nie ma znaczenia, i przyjrzałam się łodziom odwróconym do góry dnem. Dla mnie, szczura lądowego, wszystkie wyglądały na zdatne do podróży morzem, co stwierdziłam z ulgą, gdyż równie dobrze mogło to być miejsce, w którym je naprawiano lub rozbierano na części. Nie zobaczyłam wioseł ani nic podobnego, więc zajrzałam do środka; mieliśmy przecież Shiva, uznałam zatem, że nie będzie z tym problemu. Znacznie trudniej mi pójdzie ze splecioną z rzemieni, nasączoną olejem liną, którą łodzie były przywiązane do żelaznego pierścienia wbitego w kamienny słupek. Zagryzłam spękane wargi, próbując użyć sztyletu, gdyż węzeł był tak skomplikowany i zaciśnięty, że nawet nie zamierzałam go rozwiązywać. Puknęłam ze złości, gdyż rzemienie okazały się równie twarde, jak suszone mięso i niemal tak samo trudne do przecięcia. To musiało trochę potrwać. Kiedy silniej uchwyciłam dłonią rękojeść, by mocniej nacisnąć na upartą linę, nagły przenikliwy ból z boku głowy sprawił, że podniosłam oczy z zaskoczeniem. Obejrzawszy się szybko, zobaczyłam klęczącego Ryshada, który szykował następny kamyk, żeby zwrócić moją uwagę. Gdy się zorientował, że patrzę w jego stronę, gorączkowymi gestami wskazał za siebie i ujrzałam odbicie wschodzącego słońca w nabijanym metalem uniformie. W jednej chwili okrążyłam łódki i ze złością, która odpędziła wszelkie myśli o strachu, zobaczyłam oddział odzianych na czarno żołnierzy równym krokiem schodzących głównym traktem. Zniknęli za jakimś wzniesieniem, a ja pospiesznie rozważałam wszystkie – choć ograniczone – możliwości, jakie mi pozostały. Nie mogłam się przyłączyć do moich towarzyszy, gdyż zbliżający się wrogowie na pewno by mnie zobaczyli, gdybym usiłowała przejść przez odsłonięty teren po obu stronach strumienia. Kiedy tylko dotarliby do rozwidlenia szlaku, zauważyliby mnie przy łodziach, chyba że ukryłabym się pod którąś z nich. Byłoby to idiotyczne, gdyż założyłabym się, że wysłano ich, by pilnowali właśnie tych łodzi, co oznaczało, iż już odkryto naszą ucieczkę. Popatrzyłam na odległe wieże warowni Białowłosego, lecz nie widziałam żadnego poruszenia na prowadzącej tam drodze, ale to nie było w jego stylu. Pobiegłam więc co sił w nogach, chcąc ukryć się za dającą lepszą osłonę szopą, i okrążyłam ją tak, żeby znalazła się między mną a nadchodzącym niebezpieczeństwem. Na przeciwległym krańcu budynku były małe drzwi, więc wbiegłam w nie jak kot uciekający przez psami. To rzeczywiście była kryta przystań. Na kozłach na środku stał szkielet nowej łodzi, a ławy po obu stronach były zawalone rzeźbionymi kośćmi, garnkami z klejem, powrozami, igłami i skrawkami skóry. Podeszłam ostrożnie do głównych drzwi i wyjrzałam przez jakąś szparę. Elietimmczycy schodzili traktem szybkim krokiem, ale teraz, kiedy widziałam ich lepiej, zauważyłam, iż nie wszyscy z nich są tak zdyscyplinowani i doświadczeni, jak można było oczekiwać. Dowodził nimi osobnik w długiej, czarnej opończy, a już sama jego postawa świadczyła o bezwzględności. Za nim podążał muskularny typ ze srebrnymi łańcuchami lśniącymi wokół górnej części rękawów czarnego kaftana: ten sługa Białowłosego zachowywał się pewnie, jakby był zastępcą dowódcy. Wszystko to robiło wielkie wrażenie, a idący za nimi czterej żołnierze wyglądali na bardzo czujnych i dobrze wyćwiczonych. Cały efekt jednak psuł wlokący się na końcu zdyszany grubas. Poruszał się z gracją prośnej maciory, chociaż znacznie wolniej i coraz bardziej zostawał w tyle. Na moich oczach pozostali Elietimmczycy przystanęli i ten, którego nazwałabym sierżantem, zaczął wrzeszczeć na grubaska, przypominając mi wszystkie powody, dla których zawsze unikałam pracy w milicji. Usłyszałam fragmenty wyzwisk i zdałam sobie sprawę, że wiatr wieje od lądu, co powinno nam pomóc. Nie usłyszą żadnego spowodowanego przez nas odgłosu, a długi cień szopy rozciągający się na lewo ode mnie oznaczał, że słońce będzie im świeciło prosto w oczy. Musieliśmy wykorzystać każdą, nawet najmniejszą przewagę i szybko rozejrzałam się wokoło w poszukiwaniu czegoś użytecznego. W jednej chwili ściągnęłam z półki ładnie wygarbowaną skórę i chwyciłam nożyce, by zrobić procę. Nie było to tak dobre jak zatrute strzałki, ale przynajmniej będę mogła zaatakować tych łajdaków, zanim spotkamy się w walce wręcz. Pomyślałam chwilę i odcięłam następny pas, w którym na środku wycięłam otwór, i zrobiłam dla siebie skórzane okrycie, które lepiej osłoni mnie przed jakimś ostrzem niż wełniana tunika. Może przydałoby się nam jeszcze kilka ciężkich włóczni zrobionych ze związanych rzemieniami drzewców i kościanych grotów. Chwyciłam jedną z nich i zerkając przez szparę w drzwiach,, z powątpiewaniem zważyłam ją w ręce. Lepiej by mi poszło, gdybym chciała rzucić wiosłem, ale może posłuży mi za coś w rodzaju piki, która jest użyteczną bronią tak długo, dopóki trzyma się przed jej ostrym grotem łajdaka usiłującego nas zabić. Oparłam kilka włóczni o drzwi i pochyliłam się, szukając po omacku na żwirowatym podłożu kamieni odpowiednich do procy, kiedy ujrzałam, jak sierżant cofnął się, by osobiście dać kopniaka grubaskowi. Zauważyłam jakiś ruch w wysokiej trawie na zwróconym ku morzu zboczu wydmy. To Ryshad odważył się zerknąć sponad traw. Zdjęłam sztabę z głównych drzwi, otworzyłam je i machnęłam ręką, aby padł na ziemię. Zaczęłam intensywnie myśleć. Ci Elietimmczycy nadchodzili, by pilnować łodzi, a ja byłam sama i jeśli mnie znajdą, zginę. We czworo mieliśmy szansę pokonania siedmiu żołnierzy Białowłosego, ale Shiv nie mógł nawet stać, nie mówiąc o walce. Powinniśmy się połączyć i trzymać ich z daleka tak długo, aż zepchniemy łódź na wodę i uciekniemy. Tak, to była odpowiednia chwila na odciągnięcie ich uwagi i miałam tylko nadzieję, że Ryshad powstrzyma Aitena dostatecznie długo, bym mogła coś takiego zrobić. Boczne okno wychodziło na wieś i zobaczyłam szarozieloną strzechę jednej z chat. Podpalenie zawsze było moją ulubioną metodą, kiedy musiałam odwrócić czyjąś uwagę, a teraz w dodatku zaangażuje to na jakiś czas również mieszkańców tej niewielkiej osady. Nie chciałam bowiem, żeby mężczyźni przyzwyczajeni do przebijania włóczniami zwierząt morskich przyłączyli się do żołnierzy. Skupiłam całą uwagę na skrawku widocznego przez okno dachu i wyśpiewałam słowa zaklęcia, wykorzystując odziedziczone po ojcu wyczucie rytmu. Przez niebywale długą chwilę nic się nie działo, ale potem ujrzałam szarą wstęgę dymu unoszącego się ku niebu i języki płomieni chciwie liżące strzechę. Znów uchyliłam drzwi szopy i zobaczyłam, że moi towarzysze przykucnęli ostrożnie na skraju kryjówki. Niech Saedrin ich pobłogosławi, najwidoczniej zamierzali, bez względu na ryzyko, przyjść mi z pomocą. Powstrzymałam ich uniesioną dłonią i uważnie obserwowałam oddział Elietimmczyków. Sierżant stał teraz twarzą w twarz z grubaskiem i stukał go palcem w pierś, by podkreślić wagę swoich słów. Oficer w czarnej opończy spoglądał wyniośle na tę scenę, a dwóch znajdujących się w pobliżu żołnierzy najwidoczniej bawiło, że tym razem to ktoś inny dostaje kopniaka w tyłek. Cała trójka podskoczyła, kiedy jeden z pozostałych dwóch zauważył ogień strzelający nad dachami chat i zaczął krzyczeć. Omal nie wybuchnęłam śmiechem mimo grożącego nam niebezpieczeństwa, kiedy mocno poruszeni zatrzymali się, spojrzeli po sobie zdenerwowani, a potem pospieszyli prawym odgałęzieniem traktu. Otworzyłam drzwi szopy i machnięciem ręki przywołałam moich towarzyszy. Serce biło mi jak oszalałe, gdy stałam nieruchomo z procą w ręku, a oni biegli przez otwartą przestrzeń. Aiten i Ryshad podtrzymywali Shiva, obejmując go ramionami, i przysięgam, że jego buty pozostały suche, choć przeszli przez strumyk. Naprawdę myślałam, że im się uda, ale kiedy minęli łodzie, jakiś czujny żołdak odwrócił się ku morzu i zauważył ich. Jego wrzask zagłuszył odgłosy paniki dochodzące z osady. Kiedy pozostali dołączyli do mnie i stanęli w wejściu do szopy, żołnierze odwrócili się w naszą stronę i ujrzałam na szyi oficera lśniący w słońcu złoty naszyjnik. – Dzięki ci, Panie Morza – szepnął z prawdziwą satysfakcją Aiten. – Jak to? – spytałam nerwowo, gdy zauważyłam, że mocniej ścisnął rękojeść miecza. – Ten drań dowodził łajdakami, którzy chcieli wkopać moje flaki w żebra. Zrozumiałam, że szykuje się do walki, i sądzę, że trudno było go za to potępiać. – Posłuchaj, Ait, wystarczy, że ich powstrzymamy do chwili, aż zepchniemy łódź na wodę – ostrzegłam go. – Nie możemy stawać do walki wręcz. – Ja zajmę się łodzią – Shiv wyglądał na zmęczonego, ale patrzył czujnie, więc posłałam mu uśmiech. – A ja ci pomogę. – Ryshad podał włócznie Aitenowi. – Spróbuj nimi popsuć komuś dzień. Pogodną zwykle twarz Aitena wykrzywił drapieżny uśmiech, jakiego nigdy na niej nie widziałam. Bez trudu podniósł ciężki oręż, co wskazywało na spore doświadczenie we władaniu włócznią. Wybrałam sporą garść kamieni i kucnęliśmy przy wejściu do szopy, kiedy wrogowie podeszli bliżej. – Myślę, że nas nie widzą – mruknęłam ze zdumieniem, gdy się zbliżyli, a ten, który podniósł alarm, gestykulował, mówiąc coś do pozostałych wodzących wzrokiem po łodziach i szopie. Sierżant nadal był z tyłu, dręcząc grubaska, i to najwidoczniej rozpraszało uwagę innych żołnierzy. – Jesteśmy w cieniu, prawda? Słońce świeci im prosto w twarz. – Aiten zmrużył oczy, mierząc wrogów spojrzeniem, a potem wstał i z głośnym okrzykiem rzucił włócznię. – Łapcie ją, baranie łby! Nie wiem, czy z powodu zaskoczenia, czy oślepienia przez słońce, pierwszy żołnierz po prostu stał w miejscu, jakby czekając, aż ciężka włócznia przebije mu klatkę piersiową. Runął na ziemię zalany krwią, dusząc się i bełkocząc. Pozostali – zszokowani – znieruchomieli na tak długo, że Aiten cisnął drugą włócznię. Ruszyli jednak z miejsca, kiedy się zorientowali, iż leci w ich stronę. Niewiele to im pomogło. Aiten najwidoczniej robił to nie pierwszy raz i drugi żołnierz upadł, kwicząc jak świnia, z wbitą w nogę włócznią. Gardłowe, lecz dziwnie muzykalne dźwięki zagłuszyły jego wrzaski i zdałam sobie sprawę, że oficer zaczął śpiewać, kiedy Ryshad i Shiv pobiegli w stronę łodzi. Shiv zajął się rzemienną liną jednej z nich, zaś Ryshad przeciął mieczem pozostałe. – Durna babo, Złoty Naszyjnik chce śpiewać, a ty tego nie widzisz? – mruknęłam gniewnie pod nosem i szybko włożyłam w procę kamień wielkości jajka. Możecie zapomnieć o nonsensach z trafianiem między oczy, ja celowałam w pierś. Kamień trafił, uderzył z całą mocą, tak że oficer zgiął się wpół, a potem osunął na kolana z wrzaskiem dowodzącym, że miał złamane co najmniej jedno żebro. – Dobrze wam tak, bydlaki, zatłukę was! – Aiten wybiegł z drzwi z mieczem w jednej, a sztyletem w drugiej ręce. – Zaczekaj! – wrzasnęłam bezsensownie. Popatrzyłam na Shiva i zamrugałam, widząc, że skomplikowane węzły rozwiązują się same pod jego dotknięciem. Ryshad pomógł mu przewrócić łódź, a potem pobiegł wesprzeć Aitena, który walczył z dwoma elietimmskimi dowódcami. – Na zęby Dasta! – Ponieważ Shiv dość szybko spychał łódź do wody, pobiegłam za tymi dwoma żądnymi krwi idiotami. Ryshad zaatakował sierżanta, a grubasek cofał się z przerażoną miną, więc pomyślałam, jak mogłabym pomóc Aitenowi, walczącemu z dwoma pozostałymi piechurami. Gardłowy syk zwrócił moją uwagę na oficera, który walcząc ze śmiercią, patrzył na mnie z nienawiścią w oczach. Spojrzałam na niego i zamarłam z przerażenia, gdy go rozpoznałam. Miał ciemne włosy i gładką skórę, ale jego rysy wskazywały, że pokolenie wcześniej tak musiał wyglądać nasz prześladowca, Człowiek Lodu. Wykrzyczał jakieś rytmiczne zaklęcie, ale zanim je skończył, rzuciłam się na niego ze sztyletami w dłoniach i przycisnęłam go do ziemi. Paniczny strach dodał mi sił. Oficer zaklął i zdołał chwycić mnie za nadgarstek, zaś mój drugi sztylet ześlizgnął się po kolczudze osłaniającej mu plecy. Pchnięciem bioder przetoczył nas oboje, ale ja miałam za sobą znacznie więcej tych cholernych walk wręcz, niż zazwyczaj gotowa jestem przyznać. Dlatego szybko wyrwałam się spod niego, kopiąc go z boku w kolana i ponownie przewracając go na plecy. Nachyliłam się, walnęłam go w nos i poczułam, że ciepła krew zbryzgała mi włosy, a przeciwnik zakrztusił się, próbując dalej rzucać zaklęcia. Ostry ból przeszył mi głowę i zrozumiałam, że odpłacił mi pięknym za nadobne. Zdołałam uwolnić rękę i podrapałam mu twarz, celując w oczy. Konwulsyjnym ruchem omal mnie nie zrzucił i choć zdołałam przytrzymać go, zginając nogę, to jednak chwycił mnie za rękę, miażdżąc mi palce w żelaznym uścisku. Toczyliśmy się po ziemi, miałam piasek w oczach, w nosie, w ustach i każde z nas starało się zyskać przewagę nad przeciwnikiem. Był ode mnie cięższy i zaczęło mi się to już dawać we znaki. Zdążyłam tylko pomyśleć, że schwytałam wilka w pułapkę na szczury, gdy nagle zakrztusił się, puścił mnie i chwycił się za szyję. Później dziwnie posiniał i opadł na mnie nieprzytomny. Zsunęłam z siebie jego ciało i otarłam twarz z krwi i piasku. Shiv stał tuż obok, patrząc na leżącego nieruchomo elietimmskiego oficera z wyjątkowo zadowoloną miną. – Co się stało? – Zabrałem mu powietrze z płuc – powiedział ze złośliwą satysfakcją Shiv. Opuściłam oczy. – Umarł? – Jeszcze nie, dopóki nie zechcą jego śmierci. Popatrzyłam na Aitena i Ryshada, którzy stali nad grubaskiem. Ten ostatni rzucił miecz i klęczał, a jego obwisły brzuch zakołysał się jak bukłak z piwem, kiedy błagalnie wyciągnął ręce. – Powie im, gdzie się udaliśmy! – Aiten najwyraźniej chciał go zabić. – Może im powiedzieć, że mamy jego kumpla ze złotym naszyjnikiem – zauważył Ryshad. – Mówiłem ci, że warto mieć jakiegoś ważnego zakładnika. Aiten warknął coś do grubaska i zostawili go kulącego się ze strachu na piasku. Pomogłam Shivowi zaciągnąć Złotego Naszyjnika do łodzi. – Tak więc masz swojego zakładnika, Rysh, a Aiten chyba zabił dość ludzi. Jeżeli wszyscy są zadowoleni, czy możemy opuścić to parszywe miejsce? Ryshad i Aiten uśmiechnęli się do mnie, wsiadając do łodzi, i już nie mogłam udawać, że jestem rozzłoszczona. – Masz więcej szczęścia niż rozumu! – pokiwałam głową do Ryshada. – Jeżeli Dastennin mi sprzyja, to co mogę na to poradzić? – spytał, otwierając szeroko oczy. – Możesz się modlić i wypełniać jego przykazania. – Shiv przesunął rękami po bokach łodzi, która ruszyła szybko po falach. – Musimy przepłynąć ponad połowę tego cholernego oceanu, zanim będziemy mogli powiedzieć, że jesteśmy prawie bezpieczni. Baseny portowe w Bremilayne trzeciego dnia przedzimia Casuel stąpał ciężko po nabrzeżu z tak ponurą miną, że nawet leniuchujący dokerzy schodzili mu z drogi. W bezsilnym gniewie ściskał nawoskowane, papierowe torebki z ziołami i suszonymi owocami. „Jestem czarownikiem – wściekał się – zasłużyłem na więcej szacunku. Dostojny Camarl ma dobrze; wyrósł przyzwyczajony do wydawania rozkazów służbie i bez wątpienia nie miał nic złego na myśli. Ale ja, Casuel, nie jestem niczyim lokajem i Camarl nie miał prawa wydawać mi takich poleceń. Czemu to Darni nie biegał po ulicach, zbierając jak służąca kretyńskie pakieciki”. Casuel popatrzył na drugą stronę portu i na statek o wysokich masztach, smukły, ze stromymi burtami i wygiętym dziobem łagodnie kołyszący się przy odległym nabrzeżu oraz na maleńkie postacie Darniego i Camarla krzątających się wraz z załogą, szykującą się do drogi. Bulka stateczków poławiaczy krabów okrążyło długie ramię falochronu. Zakołysały się na lśniących wodach portu i zaczęły rzucać cumy. Ludzie z koszami na rękach gromadzili się przy nabrzeżu, czekając, aż będą mogli kupić świeżo złowione skorupiaki. Casuel na myśl o świeżych homarach odzyskał dobry humor, gdyż te na wybrzeżu oceanu były najsmaczniejsze. Jedzenie w domu dla gości przy świątyni Ostrina przyjemnie go zaskoczyło, nawet jeśli wyposażenie było zbyt skromne i nieco staroświeckie. Zsunął opończę z ramienia i włożył paczki pod pachę. Przynajmniej dzisiaj nie padało. Po jasnobłękitnym niebie łagodny wiatr gnał pierzaste chmury. Wprawdzie Casuel nie palił się do podróży przez ocean, ale miał nadzieję, że nie będzie zbyt uciążliwa, gdyż popłynie z nimi panujący nad wiatrami Otrick. – Znów się spotykamy, Casuelu! Casuel zatrzymał się i odwrócił zdziwiony, że ktoś go tak powitał. Spoza suszących się sieci wyszedł uśmiechnięty od ucha do ucha niski, jasnowłosy mężczyzna. – Masz nade mną przewagę, panie. – Casuel próbował udawać beztroskę, ale miał zamęt w głowie. To był wróg! Jak wezwać pomoc? Darniego? Camarla? – Spotkaliśmy się w Hanchet, nie pamiętasz? – Blondyn uśmiechnął się wesoło. – Bardzo mi pomogłeś, złość i zazdrość ułatwiają czytanie w czyimś umyśle. Casuel jęknął i chciał się rzucić do ucieczki, ale Człowiek Lodu mocno chwycił go za ramię i stal zabłysła w jego drugiej ręce. Straszliwy ból przeszył głowę Casuela, gdy lodowate, zielone oczy wroga uwięziły jego spojrzenie, i trwał tak bezsilny i przerażony. Pogardliwe dotknięcie przeorało powierzchnię jego umysłu, szorstkie i pobieżne. – A więc to jest ten statek, a to są twoi sprzymierzeńcy, dziękuję, to właśnie chciałem wiedzieć. – Nieprzyjaciel spojrzał na pakieciki w zagięciu ramienia Casuela z pogardliwym uśmiechem, a potem dźgnął go nagle sztyletem powyżej klamry pasa. Casuel zgiął się wpół; Elietimmczyk szybkim ruchem popchnął go na rozwieszone sieci. Mag rozpaczliwie chwycił oburącz rękojeść sztyletu, łapiąc oddech i wołając płaczliwie, gdy krew pociekła mu z brzucha. Blondyn patrzył na niego przez chwilę, a potem zniknął w gęstniejącym tłumie. – Pomocy! – wychrypiał mag. – Pomóżcie mi! Casuel zdołał usiąść, na pół wisząc w sieciach. Jego mięśnie napięły się gwałtownie, gdy spróbował coś zrobić ze straszliwym bólem, który rozchodził się z okolicy brzucha. Ciepła krew na jego palcach była lepka i śliska. Skowycząc jak kopnięty pies, Casuel przesunął się do przodu na pośladkach, zagryzając wargi z powodu przeszywającego bólu. Odpoczął i dysząc ciężko, wysunął buty z sieci. Krew sączyła się na bruku, tworząc kałużę wokół jego stóp, a szkarłatne krople połyskiwały na paczuszkach, których nie upuścił. Usłyszawszy kroki, Casuel podniósł oczy z ulgą. – Pomóż mi, zra... Patrzył, nic nie rozumiejąc, jak rybak przekroczył jego stopy i ruszył dalej, nie zwracając na niego uwagi. – Ty draniu! – wychrypiał z rozpaczą. Nóż był rozpalonym do czerwoności prętem ślącym ból z brzucha do kręgosłupa, parzącą żelazną sztabą, a okaleczone ciało zdawało się topić wokół niego. Reszta z każdym oddechem stawała się coraz zimniejsza, a lepki pot zamarzał mu na brwiach. Casuel znów wrzasnął z bólu, kiedy ktoś nadepnął mu na kostkę, wykręcając nogę i śląc falę bólu do brzucha. – Uważaj, jak chodzisz! – powiedziała wesoło handlarka ryb do swojej towarzyszki, kiedy przeszły obok, szeleszcząc spódnicami, przed niedowierzającym spojrzeniem Casuela. One go nie widziały! Nie zdawały sobie sprawy, że tu jest! Jak to możliwe? Nikt nie rzucił na niego czaru! Oparł się o pal z zamglonymi ze strachu oczami. Umrze tutaj! Ruch na nabrzeżu zwrócił jego uwagę. Ze statków poławiaczy krabów wyładowywano kosze z leniwie poruszającymi się skorupiakami, a handlarki ryb i inni klienci podchodzili do rybaków, żeby się targować. Casuel jęknął z rozpaczy, która nie miała nic wspólnego ze straszliwym bólem brzucha. Zobaczył bowiem przepychających się przez tłum kilku blondynów, kierujących się do stojącego na cumach statku pirackiego. Sięgnął do ziemi, ale był to daremny trud, gdyż metal w jego brzuchu rozpraszał i wypaczał magiczną energię. Z przerażeniem przycisnął ręce do rany i wydawało mu się, że cały brzuch rozrywa się od środka. – Casuel! – Poprzez sieci zobaczył bladą, przerażoną twarz Allin. – Halcarion, pomóż mi! – Wrogowie, tam! – Casuel usiłował powiedzieć coś więcej, kręciło mu się w głowie, wstrząsały nim dreszcze i wszystkie zmysły mąciły się z bólu. Allin obeszła ship, uklękła przed rannym magiem, postawiła koszyk i zaczęła rwać spódnicę. – Nie ruszaj się! – rozkazała, zwijając kawałek płótna. Słaby zapach lawendy napłynął do nozdrzy Casuela, wypierając mdlący zapach krwi. – Tutaj. – Przycisnęła prowizoryczny opatrunek do rany i Casuel jęknął. Po chwili chwycił rękojeść sztyletu, ale Allin z całej siły przytrzymała jego palce, nie zważając na krew. – Nie, dopiero kiedy zaprowadzimy cię do lekarza. – Władczym ruchem odsunęła jego rękę i rozejrzała się dokoła; jej okrągła twarz stężała i pobladła. – Spójrz! – Casuel drżącą ręką wskazał na statek piracki, rozpacz zabrzmiała w jego cichym głosie. Na pokładzie statku działo się coś niedobrego. Allin patrzyła z niedowierzaniem, jak jeden z wielkich bomów runął w dół, żagle rozdarły się z głośnym trzaskiem podobnym do uderzenia pioruna, a wrzaski przygniecionych ludzi zmieszały się z okrzykami mew. Płachta z rozdartego żagla spadła na dwóch marynarzy i zaczęła ich dusić jak żywa, tłumiąc krzyki. Szamotali się rozpaczliwie, lecz jej postrzępione brzegi falowały, owijając się wokół nich coraz ciaśniej. Czyjeś ciało spadło z najwyższego masztu, a liny wiły się za nim jak węże. Ktoś inny również runął w dół, ale śmiercionośna pętla schwyciła go za szyję, zanim uderzył o pokład, i wisiał tak wśród podobnych do całunu strzępów żagla jak ptak o przetrąconym karku. Tuż obok stateczek poławiaczy krabów kołysał się przy molu, a jego załoga, nie wiedząc o niczym, targowała się wesoło z garstką klientów. – Sprowadź Planira – jęknął Casuel, ale Allin już mocno przywiązywała szarfą do rany zaimprowizowany opatrunek. – Nie ruszaj się i – na Saedrina – nie dotykaj noża – rozkazała i pobiegła co sił w nogach przez nabrzeże, nie zwracając uwagi na zaskoczone spojrzenia mieszczan zajmujących się swoimi sprawami. Casuel oparł się o pal, na którym rozwieszono sieci, ledwie dysząc, i szeroko otwartymi z przerażenia i rozpaczy oczami obserwował chaos, jaki zapanował na ich statku. Widział teraz Darniego, jego czerwoną opończę i ciemne włosy. Promienie słońca zatańczyły wesoło na mieczu Darniego, kiedy zamachnął się na jakiegoś niewidzialnego wroga, a potem zaczął zadawać ciosy innemu niewidocznemu przeciwnikowi. Obróciwszy się szybko wokoło, rzucił się do przodu, pchnął mieczem, powalił jakiegoś nieszczęsnego majtka i nie zważając na mimowolną ofiarę, ścigał widma, które tylko on jeden widział. Kołysząc się i skacząc, wymachiwał mieczem, skupiwszy całą uwagę na powietrzu przed sobą. Znów skoczył do przodu, ale tym razem bardziej niezdarnie, gdyż poruszał się z coraz większym trudem. Ogarnęła go panika, kiedy rozejrzał się wokoło i zobaczył, że wrogowie atakują go teraz z dwóch, trzech, ze wszystkich stron. Camarl cofał się powoli wzdłuż burty na rufie, trzymając przed sobą sztylet, lekko pochylony w pozie walczącego wojownika, sięgając ręką do tyłu, by sprawdzić, gdzie się znajduje, i nie odrywając oczu od jakiegoś niewidzialnego niebezpieczeństwa. Pomknął do przodu, a potem w tył, odskoczył w bok, by uniknąć wyimaginowanego pchnięcia. Potem wzdrygnął się, przycisnął rękę do barku, jego ciało skuliło się, osłaniając ranę, którą widział jego umysł. Jedno ramię młodego wielmoży zwisło bezwładnie, sztylet wypadł mu z ręki. Później Camarl znów się cofnął, nagle zerwał z siebie zieloną opończę i skoczył do spienionej wody w basenie portowym. Jego głowa wynurzyła się na krótko. Casuel z przerażeniem zauważył, że młody wielmoża nie może utrzymać się na powierzchni. Camarl wprawdzie umiał pływać, ale nie potrafił wykorzystać swych umiejętności, ponieważ w jego umyśle istniało przekonanie, że jedno ramię ma sparaliżowane. Jeszcze kilka innych kręgów białej piany w matowozielonej wodzie zatoki świadczyło o losie mężczyzn, którzy spadli z takielunku. Borny i żagle statku pirackiego kołysały się gwałtownie tam i z powrotem, trzepocząc, jakby chwycił je jakiś szaleńczy wir powietrzny, podczas gdy różnokolorowe żagle stateczków rybackich wisiały, poruszając się lekko na wietrze. Liny smagały powietrze, zwijały się jak żywe, okręcając się wokół ramion i nóg, narzędzia i części omasztowania uniosły się z pokładu, by dźgać i walić w odsłonięte głowy żeglarzy. Beczka z wodą zerwała się z haka i potoczyła w stronę paru chłopców kulących się przy budce pokładowej, miażdżąc ich bezlitośnie. A przez cały ten czas życie portu toczyło się normalnym trybem, nikt nic nie widział i na nic nie zważał. – Niech mnie licho! Casuel zdołał podnieść ciężką głową i zobaczył Otricka patrzącego nań z wyrazem przerażenia i gniewu na twarzy. Podniósł zakrwawioną rękę i wskazał na zatłoczone nabrzeże. – Jasnowłosi – wykrztusił przez zaciśnięte zęby. Otrick pochylił się do przodu. – Złapię tych drani! – syknął. Kobiety czekające w kolejce, by podnieść kosze z niebieskoszarymi skorupiakami, zaczęły się rozglądać, kiedy wiatr szarpnął ich szarfy i szale. Paru rybaków z zakłopotaniem spojrzało na czyste niebo. Porywy wiatru targały spódnicami i opończami, tłum rzedł i zaczął się rozchodzić. Fale zalewały nabrzeże. Kobiety zaklęły głośno, czując, że ich pończochy nagle się zamoczyły. Rozglądały się, wypatrując tego, kto tak beztrosko wylewa brudną wodę. Sprawdzały, czy śmieci nie zatkały jednego z rynsztoków biegnących przez nabrzeże. Kilka potknęło się, kiedy kamienie brukowe nagle się obluzowały i potoczyły im pod nogami. Jakaś nieznana postać poślizgnęła się i upadła, krąg zamieszania rozszerzył się, gdy ktoś się o nią potknął, a koszyk poturlał, przewracając inną nieuważną ofiarę. Wesoły nastrój tłumu prysnął i ludzie zaczęli się rozglądać, zdziwieni i zmieszani. – Świetnie! – Otrick strzelił palcami i jaskrawoniebieski ogień zapłonął w jego oczach, gdy zabłysły w słońcu. Jasnowłosi mężczyźni prawie dotarli do statku pirackiego, ale narastający w tłumie niepokój spowolnił ich tempo. Nadal jednak wydawało się, że nikt nie widzi tych cudzoziemców, chociaż ich jasne włosy lśniły nad czarnymi uniformami, na których srebrne ćwieki zmatowiały od morskiej soli. Nagle silna fala odrzuciła garść stateczków poławiaczy krabów od nabrzeża, cumy pękły, a czekający mieszczanie cofnęli się przed wodnym pyłem, odsłaniając odzianych w czerń mężczyzn. Woda zabulgotała wokół ich stóp, a piana zaczęła przenikać przez bruk. Buty blondynów się zapadły, w nabrzeżu pojawiły się pęknięcia, unieruchamiając podbite żelaznymi podkówkami obcasy. Elietimmczycy zachwiali się na nogach, jakby popchnął ich zimowy huragan, podczas gdy oddalone od nich zaledwie o kilka kroków kobiety mogły poruszać się swobodnie. Okrzyki niepokoju i irytacji zabrzmiały z tłumu, zagłuszając plusk wody i wrzaski mew. Ciemna chmura pojawiła się nie wiadomo skąd i zakryła słońce. – Po prostu daj im w łeb, nie chcą tu widowiska. – Planir pojawił się z Allin idącą tuż za nim i podniósł rękę, kiedy Otrick skupił iskrzące się niebieskie światło wokół palców. – Nie chcemy wywołać rozruchów i nie mam ochoty gęsto się tłumaczyć przed Messire’em D’Olbriotem! I tak już jest dostatecznie źle. Stary czarownik prychnął z dezaprobatą, ale czarna chmura się rozwiała, a jasnowłosi mężczyźni po prostu osunęli się na bruk, jakby dostali maczugami po głowach. Rozległy się okrzyki przerażenia, kiedy handlarki ryb i żeglarze nagle zauważyli intruzów; jedni zaczęli się od nich oddalać, przepychając się szybko, drudzy podeszli bliżej, lecz potem cofnęli się, gestykulując ze zdumieniem. – Statek! – Allin wskazała drżącym palcem. Chaos na statku pirackim nadal trwał. Grupy przerażonych mężczyzn kuliły się, walcząc z linami, żaglami i towarami, gdyż te wszystkie martwe przedmioty nadal ich atakowały. Niektórzy usiłowali dotrzeć do burty i próbować szczęścia w zatoce, ale wiszące luzem belki zwalały z nóg każdego, kto podejmował taką próbę. – Kto jest sprawcą tego wszystkiego? – mruknął Planir, zaciskając cienkie wargi i odwracając się, by zbadać wzrokiem nabrzeże i pnącą się w stronę miasta ulicę. – Nic nie wyczuwam. Jak ci dranie to robią? – burknął z kwaśną miną Otrick. – Tam. – Planir wskazał palcem i niepozorna postać częściowo ukryta za jakimś kramem nagle zgięła się wpół. – Szukajcie jeszcze kogoś, kto się nie rusza ani w przód, ani w tył. – Ktoś ma na rękach krew Casuela – odezwała się Allin. – Możesz ją znaleźć? Otrick zatarł ręce i spojrzał ponuro. – Mam jednego, tam, koło karczmy. Stojąca w pobliżu portowej oberży kobieta krzyknęła z zaskoczenia, gdy jakiś mężczyzna runął jak długi na bruk, omal jej nie przewracając. Cofając się, kopnęła go, właściwie niechcący, i przyspieszyła kroku. Ludzie wpadli w panikę i nieszczęśnik zniknął pod butami i samodziałowymi spódnicami. Kiedy nacisk tłumu zelżał, leżał jak rozdeptana lalka, z widocznymi śladami butów na brudnej opończy, jego jasne włosy były pełne ziemi i zakrwawione wokół twarzy. Chaos na statku pirackim nagle ustał. Darni wyłonił się z grupy żeglarzy i z obnażonym mieczem zbiegł po kładce. Później pognał wzdłuż nabrzeża z rozłożonymi rękami, potrząsając głową, a zaskoczeni rybacy rozstępowali się przed nim. Darni zignorował ich, na zmianę szukając w tłumie kogoś, kogo miałby podstawę zaatakować, i wypatrując w wodzie tych, którzy tam wpadli lub wskoczyli. – Darni, tutaj! – Wydawało się, że Planir nie podniósł głosu, ale wojownik, będąc w połowie nabrzeża, usłyszał go i skierował się w jego stronę. – Gdzie są te przeklęte łajdaki?! – spytał, czerwony jak burak, zlany potem, pozornie niewrażliwy na chłód. – Powyrywam z nich flaki! – Zajmiemy się nimi za jakiś czas. – Planir ukląkł obok Casuela, a na jego twarzy malowała się troska. – Pokaż mi to. Ostrożnie poluzował opatrunek, naciskając na ranę i uważając, by nie dotknąć kościanej rękojeści sztyletu. Szybko rzucił okiem pod zakrwawione płótno, a potem znów przywiązał je mocno. – Potrzebujemy lekarza i to szybko – powiedział ponuro. – Skontaktuj się z Hadrumalem – nalegał Darni. – Porozmawiaj z kimś, kto pracował z Gerisem, oni zajmowali się uzdrawianiem. Planir spojrzał na Allin, która zwijała drugi opatrunek ze strzępów płótna. – Dobrze się spisałaś. – Można się wiele nauczyć, kiedy głupi mężczyźni przez pół lata umierają przy twoim żywopłocie – powiedziała przygnębiona, klękając, by założyć drugi opatrunek. – Jak go stąd zabierzemy? – Na tym. – Darni rozłożył opończę na ziemi. – Każdy weźmie za róg i pójdziemy powoli. – Ja też pomogę. Co się stało Casowi? Casuel otworzył oczy i jak przez mgłę zobaczył Camarla spoglądającego przez ramię Darniego; z jego rozczochranych włosów kapała woda, spływając po twarzy. Ranny mag chciał coś powiedzieć, cokolwiek, przekazać ostatnie posłanie, ale zdołał tylko szepnąć ze łzami: – Powiedzcie mojej matce, że ją kocham. – Sam jej to powiedz, nie jestem posłańcem – odparł Darni, a jego szorstkie słowa nie pasowały do delikatnych ruchów rąk, kiedy przenosił Casuela na opończę z grubej wełny. – Dobrze, że jest czerwona, Cas, ale i tak będziesz musiał zapłacić ten cholerny rachunek za pranie. – Gdzie jest najlepszy lekarz? – Planir spytał Camarla. – W Cockleshill – odpowiedział młody wielmoża po chwili namysłu. – Tędy. – Cholera! – Przekleństwa Otricka zatrzymały ich po kilku niezdarnych krokach. Allin zwróciła wzrok tam, gdzie wskazywał, i zobaczyła, że pozostali przy życiu piraci zgromadzili się wokół leżących nieruchomo wrogów. Zaimprowizowane maczugi podnosiły się i opadały, od czasu do czasu błyskały sztylety i miecze, buty uderzały z determinacją, łamiąc kości. Jedna z grup potoczyła obdarte, martwe ciało na nabrzeże i wrzuciła do spienionej wody liżącej śmieci wokół śliskich od szlamu drewnianych pali. – Na Saedrina! – Planir potrząsnął głową. – Och, to tylko szeregowcy, nic wielkiego. Camarlu, to tych dwóch chcemy. Znajdź coś, żeby ich związać. – Przełożył róg opończy do lewej ręki, a prawą mu ich wskazał. Casuel nie zdołał powstrzymać jęku, kiedy przetoczył się na bok. – Oczywiście, widzę ich. – Camarl ruszył w tę stronę i zawołał władczym głosem tormalińskiego arystokraty. – Hej, wy, ci ludzie to przestępcy! Trzymajcie ich! Ty przynieś mi linę, szybko! Kapitanie, znajdź dla mnie kogoś, kto szybko biega, muszę się porozumieć z patronem D’Olbriotem. – Ruszajmy. – Darni nie umiał ukryć zatroskania. – Źle z Casem. – Rozchmurz się – wtrącił nagle Otrick. – Młody Casuel zdołał wreszcie zrobić coś pożytecznego. Casuel wbił zamglone spojrzenie w starego czarownika, mrugając i kołysząc się między czterema niosącymi go mężczyznami, i patrzył w górę na przyprawiającą o zawrót głowy układankę pleców, dachów i chmur, słysząc echo zatroskanych głosów i nie rozumiejąc słów, gdyż tracił przytomność. – O czym ty mówisz? – zdenerwowanie brzmiące w głosie Planira zdradziło, że naprawdę się martwi. – Zastanawiałeś się, jak przekonać Radę, żeby cię poparła, prawda? – Otrick zasapał się, gdy zaczęli iść pod górę stromą ulicą. – Nikt nie będzie cię o nic pytał. Ci ludzie zaatakowali maga, a nie jakiegoś oszusta handlującego rzekomo cudownymi lekami, jednego z naszych, nawet jeśli to tylko Casuel. Kiedy ostatnio coś takiego uszło bezkarnie? Nigdy od czasów Chaosu, jeśli mnie pamięć nie myli, a znam historię! Otrick z zaczerwienionymi z wysiłku policzkami patrzył na szarą, wymizerowaną twarz Casuela. – No Cas, zrobiłeś coś, czego nawet arcymag nie mógłby dokonać. Wszyscy członkowie Rady przepłyną z nami każdy ocean – tam i z powrotem – tylko po to, żeby wszyscy się dowiedzieli, iż coś takiego nikomu nie ujdzie bezkarnie. Nie bój się, ci dranie drogo nam za to zapłacą. – A co ze statkiem pirackim i jego załogą? – spytał posępnie Darni. – Nigdzie bez nich nie popłyniemy, a w tej chwili wyglądają makabrycznie. Co twój kompan człowiek-ptak z tym zrobi? – Cholera! Casuel poczuł, że zalewają go fale bólu i że kręci mu się w głowie. A jednak nie mógł pozbyć się uczucia oburzenia, że ostatnią rzeczą, jaką usłyszał, były słowa arcymaga, który klął jak stary najemnik. Przestworza oceanu, wyspy Elietimmczyków trzeciego dnia przedzimia Skórzana łódka łowców fok mknęła po morzu gnana czarami Shiva. Opuszczając wybrzeże wyspy, przeskoczyliśmy przez spienione fale przybrzeżne i wkrótce znaleźliśmy się na wielkim, kołyszącym się przestworze otwartego oceanu. Obejrzawszy się, ujrzałam z ulgą niknące w dali czarne piaski i porośnięte uschłą trawą pastwiska. Później już tylko od czasu do czasu widzieliśmy wysokie, szare góry, gdy nasza łódka unosiła się i opadała wśród szczytów i dolin ciemnozielonego morza. Odwróciłam się, gdyż od tego widoku robiło mi się niedobrze. Ryshad sterował wprawnie, a Shiv klęczał na dziobie, badając przed nami fale, a jednocześnie używając całej swojej mocy, żebyśmy odpłynęli jak najdalej. Wtedy chyba po raz pierwszy w życiu cieszyłam się, że siedzę w łódce, co tylko dowodzi, jak bardzo się bałam, iż zostaniemy ponownie schwytani. Wiatr dmuchał, rozsiewając pył wodny z wysokich fal, i już wkrótce wszyscy przemokliśmy do suchej nitki i porządnie zmarzliśmy, ale nikt z nas nie zamierzał się skarżyć. Siedziałam za Shivem i kiedy znudził mi się widok kołyszącego się jednostajnie oceanu, co stało się bardzo szybko, odwróciłam się i zobaczyłam, że Aiten w zamyśleniu trąca nogą naszego więźnia. Rzuciliśmy go po prostu na dno łódki i jeśli o mnie chodzi, mógł tam leżeć przez całą drogę do domu. – Zakładam, że nadal nie uczestniczy w grze? – Nie chciałam się zbliżać do Złotego Naszyjnika, jeśli nie musiałam, bez względu na to, czy był przytomny, czy nie. – Tak, jest całkowicie poza planszą – powiedział wesoło Aiten, uśmiechając się do mnie szeroko. – Wiesz co, kwiatuszku, tak naprawdę to nie przypuszczałem, że się stamtąd wydostaniemy. – Ja również. – Potrząsnęłam głową, gdyż nadal nie mogłam uwierzyć w nasze szczęście. – Jeszcze się nie wydostaliśmy – przypomniał nam ostrzejszym nieco tonem Ryshad, ze skupioną miną prowadząc łódź przez mętną morską kipiel. – Opuściliśmy te przeklęte wyspy i to mi wystarcza – odparł dziarsko Aiten i zdałam sobie sprawę, że także się uśmiecham. – Wiesz co, Rysh, jedynym przekonującym stwierdzeniem, jakie kiedykolwiek usłyszałam z ust pewnego racjonalisty, było: „Ciesz się chwilą, póki trwa”. A ta naprawdę mi się podoba. Ryshad uśmiechnął się niechętnie i kiedy Shiv odwrócił się, chcąc usłyszeć, co mówimy, zobaczyłam, że i on trochę się uspokoił. Ale cokolwiek miał powiedzieć, zagłuszyło go burczenie w brzuchu Aitena. – Na zęby Dasta, umieram z głodu! Teraz, kiedy to powiedział, zorientowałam się, że wszyscy myślimy o tym samym. Strach wypełnia brzuch, kiedy trwa, ale będziemy potrzebowali czegoś więcej oprócz świeżego powietrza, żeby przepłynąć przez nie wiadomo ile kilometrów morskiego bezkresu. Shiv zatarł ręce i łódka zwolniła biegu. – O co chodzi? – spytałam bardziej zaniepokojona, niż mogłabym przypuszczać. – Nie mogę jednocześnie napędzać łodzi, nie pozwalać ocknąć się naszemu przyjacielowi i wzywać ryb – wyjaśnił Shiv. – Po prostu jeszcze nie mam dość sił na to wszystko. Ryshad spochmurniał. – Wydaje mi się, że powinniśmy płynąć najszybciej, jak uda ci się to zrobić. Jeżeli go zwiążemy – trącił nogą więźnia – czy możesz zatkać mu gębę, żeby nie rzucał na nas czarów? Shiv skinął głową, jego oczy pojaśniały. – Mogę otoczyć jego usta pasmami powietrza. Jeżeli nie będę musiał go przytrzymywać, powinniśmy płynąć znacznie szybciej. Sięgnęłam po linę z rzemieni. – Czemu tego nie powiedziałeś? Zrobiłam pośrodku pętlę, włożyłam ją na szyję Złotego Naszyjnika, a oboma końcami związałam mu ręce i nogi. Im bardziej będzie się szamotał, tym mocniej będzie się dusił i w ten sposób nam nie zagrozi, choćby nie wiem, co wymyślił. Aiten gwizdnął z podziwu. – Znasz się na wiązaniu zwierząt, co? Pociągnęłam za jeden koniec liny, by się upewnić, że jest mocno zaciśnięta. – Jestem wszechstronnie utalentowaną kobietą – powiedziałam z wyniosłą miną. Zepsułam jednak wszystko, podskakując, gdy tłusta ryba spadła obok mnie na dno łodzi. – Znasz się na patroszeniu? Odwróciwszy się, ujrzałam Shiva przerzucającego przez ramię inną ociekającą wodą zdobycz. – Ani trochę, jeśli już o to pytasz, w każdym razie nie na patroszeniu ryb. – Popatrzyłam ze wstrętem na podskakującą rybę. – A nie można by jej w jakiś sposób usmażyć? – Taką świeżą rybę? Nie ma potrzeby! – Aiten wyciągnął sztylet, sprawdził, czy jest ostry, i z zadowoloną miną kilkoma zręcznymi ruchami oskrobał i wypatroszył rybę. Położył ją na ławce na środku łodzi i pociął na cienkie płatki. – Spróbuj. – Podał mi jeden. Nie mogłam nic zrobić, włożyłam go do ust i postarałam się połknąć bez żucia. Rzeczywiście smakował nieźle, ale nie zachwycała mnie myśl o surowych rybach i zwykłej wodzie przez całą drogę do domu. Aiten podał kilka płatków Ryshadowi, który zjadł je bez komentarza z niezmienionym wyrazem twarzy. Zauważył, że mu się przyglądam, i po raz pierwszy od czasu naszej ucieczki wybuchnął śmiechem. – Wolałbym ją zjeść z sosem pieprzowym lub z dobrym winem, ale jestem też amatorem świeżej ryby. – W Zyoutesseli przygotowują ją na wiele sposobów, prawda? – Shiv również sięgnął po garść płatków, ale bez szczególnego entuzjazmu, co zauważyłam z zadowoleniem. – Cienko pokrojoną z pastą ziołową, w sosie z kwaśnego wina lub z sokiem z cytryny, obtoczoną w sosie pieprzowym i czarnej soli. – Aiten patrzył przez chwilę rozmarzony. – Po powrocie zabiorę was wszystkich do najlepszej knajpy rybnej na wschodnim wybrzeżu. Kaszlnęłam, czując w ustach słony smak. – Czy możesz odsolić dla nas trochę wody, Shiv? Wszyscy rozejrzeliśmy się dokoła, daremnie szukając czegoś, co mogłoby posłużyć za wiadro. – Zawsze możemy użyć butów – powiedział bez przekonania Aiten. – Wystarczą ręce – odparł stanowczo Shiv i kiedy nabraliśmy w dłonie morskiej wody, napełnił ją niebieskim światłem, uwalniając od soli, tak że nadawała się do picia. Był to powolny proces i woda miała dziwny smak, ale nie zamierzałam narzekać. Kiedy Ryshad pochylił się do przodu, bo nadeszła jego kolej, przyszło mi do głowy, że powinniśmy sterować na zmianę. – Mogę ci pomóc? – Nie zrozum mnie źle – Ryshad pokręcił głową – ale nie masz doświadczenia z łódkami, prawda? Ait i ja poradzimy sobie. Nie zamierzałam z nim dyskutować ani się obrażać. Zimna woda i surowa ryba ciążyły mi w żołądku, więc skuliłam się przy burcie, by się osłonić przed wiatrem i pyłem wodnym, i ostrożnie rozwinęłam notatki Gerisa. Jeżeli nie mogę robić nic innego, poszukam, czy nie znajdę tu czegoś, co może nam się przydać do obrony lub zwiększenia szybkości naszej łodzi. Minął prawie cały ranek, zanim uznałam, że chyba na coś trafiłam, ale kiedy podniosłam wzrok znad pergaminów, zobaczyłam, że Złoty Naszyjnik uważnie mi się przygląda. Nie było mu wygodnie leżeć na dnie łodzi, a jego jasnozielone oczy iskrzyły oburzeniem. Spojrzałam na niego wyzywająco, ale nie opuścił oczu. Przeniosłam spojrzenie na Ryshada, który uniósł brwi, widząc moją skupioną minę. Skinieniem głowy wskazałam na Złotego Naszyjnika. – Jak ci się zdaje, co powinniśmy z nim zrobić? – zapytałam niedbale. Ryshad milczał chwilę, a potem puścił do mnie oko, zanim odpowiedział takim samym tonem. – Moglibyśmy pokroić go na przynętę dla ryb, jeśli chcesz, albo zjeść, jeżeli lubisz ciepłe mięso. – Co?! Zignorowałam okrzyk przerażonego Aitena i zobaczyłam strach w oczach więźnia, który na próżno zaczął się szamotać w więzach. – Wygląda na to, że nasz przyjaciel zna tormaliński – zwróciłam się do Shiva. – Możesz również zatkać mu uszy? – Powinienem był zrobić to wcześniej, co? – Shiv z irytacją zagryzł wargi z powodu tego niezwykłego u niego przeoczenia i utkał mocną szarfę z iskrzącego się błękitu wokół głowy jeńca. Kiedy światło zgasło, zauważyłam na jego twarzy prawdziwy strach, którego nie mógł przesłonić gniew. Nachyliłam się niżej, utkwiłam spojrzenie w jego jasnych oczach, patrząc najgroźniej, jak umiałam. Tym razem odwrócił wzrok i zamknął oczy. – Z nim wszystko w porządku. Zresztą, Shiv, ktoś z nas powinien był o tym pomyśleć tak samo jak ty. Usatysfakcjonowana wróciłam do notatek Gerisa. – Posłuchajcie, jest tu coś, co powinniśmy wypróbować. Opisane jest jako osłona, sposób na ukrywanie śladów. – A na co się to zda na wodzie? – Ryshad zmarszczył brwi. – Nie sądzę, żeby chodziło o prawdziwe ślady, ale o to coś, co wychwytują czarownicy praktykujący magię eteru. – Spojrzałam ponuro na dokument. – Jestem całkiem pewna, że właśnie o to chodzi. Aiten wzruszył ramionami. – Nie zaszkodzi to wypróbować. Odchrząknęłam i w milczeniu przeczytałam słowa zaklęcia, by znaleźć rytm. – Ar mel sidit, ranel merklene – wyśpiewałam te słowa, ale odniosłam wrażenie, że nic się nie stało. – Podziałało? – spytał z ciekawością Ryshad. Poczułam się głupio. – Nie mam pojęcia. Nikt nie miał nic do powiedzenia. Usiedliśmy wygodnie, szykując się na nudne popołudnie i obserwowanie szarych fal płynących na spotkanie szarego nieba, podczas gdy nasza łódka mknęła po oceanie. Pod koniec dnia wszyscy straciliśmy humor i ogarnęło nas przygnębienie. Nie zdawałam sobie sprawy, że zasnęłam, ale był ranek, kiedy Shiv poklepał mnie po ramieniu, i zamrugałam, podnosząc na niego oczy z niepokojem. – Spójrz, moje czary działają! Odwróciwszy się, zobaczyłam wyskakujące z wody jakieś ogromne ryby, które kierowały się prosto na nas. Przełknęłam ślinę, gdyż chwycił mnie za gardło strach, który szybko minął na widok uśmiechniętej twarzy Shiva. Zadałam sobie pytanie, co to, do licha, za stworzenia. – Psy Dastennina! – Aiten powitał te zwierzęta okrzykiem zadowolenia, a Ryshad uśmiechnął się od ucha do ucha. Widząc to, wysiłkiem woli starałam się uspokoić. Wielkie ryby baraszkowały wokół dziobu łódki i musiałam przyznać, że miały bardzo przyjazne paszcze: długie, podobne do dziobów, i tak sympatycznie wygięte, jakby się uśmiechały. Wydając niezwykłe, piskliwe dźwięki, wychyliły się z wody, by popatrzeć na Shiva. Wtedy zobaczyłam, że ich paszcze pełne są ostrych zębów. Powiedziałam sobie, że nie będę się niepokoić, póki moi towarzysze nie zaczną. Mimo to podskoczyłam, gdy jedna z tych ryb wynurzyła się obok mnie i opryskała mnie ciepłą, cuchnącą wodą z dziury w głowie. Usiłowałam się powstrzymać, ale musiałam zapytać: – Co to za stworzenia? Shiv, który właśnie karmił jedno z nich, odwrócił się ku mnie. – To delfiny, zwierzęta morskie, tak jak wieloryby, ale mniejsze. Popatrzyłam na smukłe ciała stłoczone w wodzie i na trójkątne płetwy grzbietowe przecinające pianę. – Przywołałeś je? Shiv skinął głową. – Mogą wiele opowiedzieć o wodach, po których płyniemy. Na początek muszę wiedzieć, kiedy dotrzemy do głównego prądu płynącego na południe. Przebycie go będzie wymagało całej mojej mocy. Gdybyśmy wpadli na ten prąd, zanim się zorientuję, moglibyśmy się znaleźć daleko za Przylądkiem Wiatrów, nie wiedząc o tym. – Znalezienie dowodów na istnienie nowego kontynentu to chyba dość jak na tę wyprawę. – Ryshad sięgnął za burtę i podrapał głowę ciekawskiego zwierzęcia. – Jak je nazwałeś? – Coraz bardziej przyzwyczajałam się do tych wesołych stworzeń, ale ręce trzymałam przy sobie. – Psami Dastennina. To jego święte zwierzęta. – Aiten również karmił je odpadkami. – Podobno umieją wędrować między naszym światem i zaświatami, kiedy zechcą, a nie tylko we śnie lub po śmierci. Wesoły delfin wyskoczył z wody i popatrzył na mnie z niezaprzeczalną inteligencją. Ukłoniłam się i powiedziałam uroczystym tonem: – Jeżeli możecie w jakiś sposób dotrzeć do Dastennina lub któregokolwiek z bogów, poproście ich, by pomogli nam dotrzeć do domu. Moi towarzysze uśmiechnęli się, ale żaden się nie roześmiał. Jak powiedział Aiten, nie zaszkodzi spróbować. Utkwiłam spojrzenie w wodzie, kiedy delfiny nagle przestały baraszkować i dały nurka w głębinę. Spojrzałam pytająco na Shiva. – Posłałem je, by sprawdziły, gdzie się znajdujemy w stosunku do pobliskich prądów morskich – wyjaśnił. – Będą wracać od czasu do czasu i pilnować, żebyśmy nie zboczyli z kursu. Wskazał na chmury zasłaniające niebo nad nami, na monotonnie falujący ocean i nie musiał dalej tłumaczyć. Na śniadanie zjadłam bez entuzjazmu zimną, surową rybę i zadałam sobie pytanie, jak przeżyjemy podróż przez ocean w otwartej łodzi na takiej diecie. Drżąc mimo woli, nie tylko od zimnego wiatru, z powrotem skuliłam się przy dającej marną osłonę burcie łodzi. Zerknęłam na Złotego Naszyjnika i zobaczyłam, że patrzy na mnie ciemnobrązowymi oczami. Widziałam już to spojrzenie i na samo wspomnienie mróz przeszedł mi po kościach. Elietimmski oficer spojrzał mi w oczy i nienawiść zapłonęła w ich ciemnej głębi, plując wściekłym, bezsilnym ogniem, kiedy rozpaczliwie skoczyłam ponad ławką, żeby unieszkodliwić go ciosem w szczękę. Zazwyczaj nie mogę tego zrobić, nawet gdy mężczyzna jest związany, ale garść złotych i srebrnych pierścieni, które zabrałam z warowni, dodała siły moim argumentom. – Livak! – Wszyscy patrzyli na mnie, kiedy zacisnęłam ręce, żeby ulżyć bolącym kłykciom. To nie był on – wyjąkałam. – To nie był on. To nie były jego oczy, on ma zielone, a ja widziałam, że są brązowe, prawie czarne. To był tamten łajdak, Człowiek Lodu, ten z fortu, jego ojciec czy kim tam dla niego jest. Wszyscy spojrzeliśmy niepewnie na nieruchome ciało i zastanowiłam się, ile szkody wyrządziłam tym ciosem, gdyż tego po prostu nigdy nie wiadomo i dlatego tak wielu ludzi zadyndało na szubienicy. – Wódz Elietimmczyków, ten, który nas przesłuchiwał, patrzył oczyma tego tam? – spytał Ryshad po długim milczeniu. Skinęłam twierdząco głową. – Jestem tego pewna. – Więc wie, gdzie jesteśmy? – Nie mam pojęcia – wzruszyłam ramionami. – Po prostu nie chcę, żeby tak na mnie patrzył. – Może powinniśmy wyrzucić go za burtę – powiedział z powątpiewaniem Shiv. – Jeśli nas dogonią, moglibyśmy go uwolnić w zamian za naszą wolność – przypomniał mu Ryshad. Aiten odwrócił się, otwierając usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie odezwał się, gdyż przez jego twarz przemknął wyraz zakłopotania. Zamrugał i kiedy popatrzyłam na niego, zobaczyłam, że światło zgasło w jego jasnobrązowych, wesołych oczach jak zdmuchnięta świeca. Zmieniły kolor na matowo-czarny, jego twarz zwiotczała i stracił przytomność. – Ait! – krzyknęłam z przerażeniem, uchylając się przed ciosem miecza, który rozrąbałby mi czaszkę jak rzepę. Upadłam do tyłu na pośladki, co uratowało mnie przed drugim cięciem. Shiv poruszył się, ale o sekundę za wolno, i następne uderzenie trafiło go w ramię, łamiąc kość jak suchą gałąź. Wrzasnął z bólu; zebrałam się w sobie na ławce i obiema nogami kopnęłam tego, kto przed chwilą był Aitenem, tak mocno, że chwiejnym krokiem cofnął się na rufę łodzi. Niebieskie światło zapłonęło wokół mnie, kiedy Shiv odciągnął mnie do tyłu z pomocą utkanego instynktownie czaru. Kiedy rozjaśniło mi się przed oczami, wyczułam, że chroni nas powietrzny mur. – Ryshadzie, on ma Aitena, ten łajdak dostał się do jego głowy. Ryshad nie czekał, aż to powiem, tylko chwycił miecz, a mężczyzna, który niegdyś był Aitenem, już zwracał się ku niemu z podniesionym ostrzem. Stali przez chwilę nieruchomo, ale kiedy Człowiek Lodu zaatakował, nie skierował miecza Aitena przeciw Ryshadowi, lecz przebił nim dno łodzi, rozcinając utwardzoną olejem skórę, jakby to był perkal. – Ty draniu! – warknął Shiv, trzymając się za strzaskane ramię. Skrzywił się z bólu, jęcząc z wysiłku, ale zobaczyłam, że plątanina zielonych linii ponownie złączyła rozcięte dno, tak że na razie utrzymaliśmy się na powierzchni wody. Odcięłam rękaw i pocięłam na prowizoryczny bandaż dla Shiva. Strumyki krwi spływały po jego palcach, mieszając się z wodą chlupiącą wokół naszych stóp. – Pozwól, że ja to zrobię – powiedziałam krótko. Shiv poruszył ręką, a ja z całej siły zacisnęłam bandaż na tryskającej krwią ranie. Mag zaskamlał z bólu i zaklęłam bezradnie. – Ait, Ait, walcz z tym, wyrzuć tego drania, walcz z nim. Ból zabrzmiał w głosie Ryshada, który odparował mieczem cios Aitena, i z obu ostrzy trysnęły iskry. Patrzyłam z przerażeniem, kiedy marionetka, którą ten bydlak, Człowiek Lodu, zrobił z jego przyjaciela, atakowała Ryshada. Nie miała nic ze zręczności Aitena, uprzedzała o ciosach jak tegoroczny rekrut i modliłam się, żeby oznaczało to, iż Aiten usiłuje odzyskać kontrolę nad swoim ciałem. Ból wykrzywił twarz Ryshada i zobaczyłam krew na jego koszuli. Patrzyłam, czując jak serce podchodzi mi do gardła, że Ryshad nie atakował; wszystkie ciosy jego miecza miały charakter obronny. Kiedy Człowiek Lodu umocnił kontrolę nad Aitenem i zaczerpnął więcej z jego umiejętności, Ryshad zareagował zbyt wolno. Paraliżował go strach, że zrani przyjaciela, i tym samym skazywał się na porażkę. Ja będę musiała to zrobić. Gdyby Ryshad poległ, nie pokonam doświadczonego wojownika w walce wręcz bez względu na to, kto kontrolował jego umysł. Shiv był teraz prawie nieprzytomny i nie chciałam sobie wyobrazić, co może się zdarzyć, jeśli przestanie kontrolować swoje magiczne talenty. Wyciągnęłam sztylet i podeszłam na skraj stworzonej przez Shiva zapory, zerkając z niepokojem za siebie. Shiv skinął głową, na jego twarzy malowało się napięcie, gdyż usiłował nie zemdleć, wiedząc, co muszę zrobić. Podeszłam jeszcze bliżej, powoli, bardzo powoli, żeby nie wypaść z chwiejącej się gwałtownie łodzi, a jednocześnie nie zaalarmować wroga. Ryshad rzucił się do przodu i omal mnie nie rozdeptali, kiedy Aiten cofnął się chwiejnym krokiem po ciosie w twarz. Ryshad z całej siły walnął go gałką rękojeści i krew trysnęła mi w twarz wraz z pyłem wodnym. Zobaczyłam rozpacz na twarzy Ryshada. Ten cios powinien był posłać nieprzytomnego Aitena w zaświaty. To eteryczny czar trzymał go na nogach. Niewiele brakowało, by Ryshad drogo zapłacił za tę rozpacz. Miecz Aitena pomknął do przodu z dawną szybkością i rozciął ramię Ryshada. Ścisnęłam mocniej sztylet, daremnie żałując, że nie mam moich trucizn, silnych narkotyków, które, jak wiedziałam, mogły błyskawicznie powalić ofiarę. Nie miałam czasu. Przyjrzałam się plecom Aitena, ale cios w serce byłby zbyt ryzykowny, gdyż kiedy łódź podskakiwała mi pod nogami, a Aiten rzucał się do przodu i do tyłu, mogłam trafić w żebro. To zaś mogłoby się dla mnie fatalnie skończyć. Muszę zatem zadać śmiertelny cios w jakieś wielkie naczynie krwionośne w szyi lub w nodze. Na pewno szybko go unieszkodliwi, ale czy dostatecznie szybko? Po prostu musiałam się modlić, by Ryshad zrozumiał, co robię. Aiten stanął w rozkroku, starając się zachować równowagę w gwałtownie kołyszącej się łodzi. Zamachnął się, by roztrzaskać głowę Ryshada. Poruszyłam się razem z nim. Zadałam cios od dołu, między nogi, w wewnętrzną stronę uda, rozcinając arterię. Aiten potknął się i kiedy Ryshad zobaczył tryskającą z nogi przyjaciela krew, rzucił się do przodu, przyciskając ręce Aitena do tułowia w gorączkowym uścisku. Osunęli się na kolana i Aiten wkrótce przestał się szamotać. Jego głowa opadła na pierś Ryshada, a potem na bok i zobaczyłam, że czerń opuszcza jego oczy i powraca znany brązowy kolor. Widok ten przeszył mi serce jak cios sztyletu. Aiten zmarszczył lekko brwi i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Nie zdążył jednak, gdyż wydał ostatnie tchnienie i zamknął oczy jak zmęczone dziecko. Nie mogłam patrzeć na ból malujący się na twarzy Ryshada. Zacisnęłam więc powieki, by nie widzieć, jak bezradnie opłakuje śmierć przyjaciela. – Ty draniu, ty śmierdzący dupku, ty sukinsynu, ty wypierdku zżartej kiłą dziwki, ty plamo gówna na tyłku świata, pieprzyłbyś się ze świnią, ale żadna by cię nie zechciała. Wylałam całą złość w daremnych przekleństwach, które jednak nie przyniosły mi ulgi. Otworzyłam oczy, by spojrzeć na twardą rzeczywistość, ale zdałam sobie sprawę, że nic nie widzę. – Masz całkiem niezłe słownictwo jak na zwykłą dziwkę. Ale dzięki niemu cię odnalazłem, więc nie będę się skarżyć. Niesamowity, bezbarwny ogień rozjaśnił otaczający mnie mrok i zobaczyłam Człowieka Lodu kroczącego powoli w moją stronę przez kłębiącą się ciemność. Jęknęłam z przerażenia i omal serce mi nie stanęło. Co on zrobił? Gdzie byłam? Gorączkowo ścisnęłam sztylet i wyciągnęłam przed siebie, by odegnać Białowłosego, ale ostrze wydawało mi się blade i niematerialne. Trzęsąc się jak drzewo podczas huraganu, zdałam sobie sprawę, że uwięził mnie w mojej własnej głowie. Nie wiem, jak się tego dowiedziałam, po prostu tak się stało. – Jesteś bardzo bystra – przytaknął znienawidzony głos, a zabrzmiał tak blisko, jakby Białowłosy stał obok mnie. Widziałam, że kiedy podpływał ku mnie, poruszał wargami. Zmarszczyłam brwi, a wściekły gniew prawie stłumił przerażenie, gdyż ochłonęłam już z pierwszego szoku. Zobaczyłam, że postać Człowieka Lodu jest niewyraźna, zamazana na brzegach, i ten widok dodał mi nieco sił, ale na moich oczach rozjaśniła się na tle mroku, stała się lepiej widoczna, bardziej przerażająca. – Powinienem był poświęcić ci więcej uwagi – westchnął Białowłosy. – Chodzi o to, że Geris tak bardzo starał się mnie przekonać, że jesteś tylko jego nałożnicą, przyjaciółeczką służącą jemu i twojemu przyjacielowi-iluzjoniście. – Jego głos zabarwiła odpychająca nuta. – Teraz, kiedy już znam prawdę, chyba znajdę znacznie więcej interesujących rzeczy w twoim ciele i umyśle, prawda? Na myśl, że znów wtargnie do mojego umysłu, ogarnęło mnie tak wielkie przerażenie, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie zaznałam. Mógł zrobić, co chciał, z moim ciałem; rany się goją, a w najgorszym wypadku czekają na nas zaświaty, ale czułam, że nie zniosę jego powtórnej obecności w mojej jaźni. – Talmia megrala eldrin fres! – wyplułam na niego te słowa i otaczający mnie mrok zapłonął szkarłatem, a obraz Białowłosego zbladł na sekundę. – Bezwstydna suka! Skrzywiłam się, gdy bicz bólu przeorał moją głowę, ale powtórzyłam te słowa, wrzeszcząc bezgłośnie. Ciemności zniknęły tym razem na chwilę i zachodziłam w głowę, szukając czegokolwiek innego, jednocześnie raz po raz uderzając we wroga tym zaklęciem. – Ty żałosna dziwko, już raz byłem w tobie i mogę znów to zrobić. Odepchnęłam zwoje zła, które prawie mnie oplatały, i schroniłam się za murem rozsądku, który wzniosłam przeciw niemu. Znał mój umysł, ale druga strona tej rany oznaczała, że ja znałam również jego umysł. Walczyłam instynktownie, nie wiedząc jak ani dlaczego, ale ze wszystkich sił, które mogłam zmobilizować. Co miałam do stracenia? Sklęłam samą siebie za to, że tylko pobieżnie przejrzałam sporządzoną przez Gerisa listę czarów, ignorując niemożliwe do wymówienia słowa. Wyjąkałam teraz to, co mogłam sobie przypomnieć, choć nie było to niezrozumiałe. Zacinając się na tych fragmentach, poczułam, że bicz jego intelektu zelżał nieco, a mój umysł wyślizguje się z jego uścisku. Nieznane, rytmiczne słowa obudziły głęboko pogrzebane we mnie wspomnienia i poczułam nowy przypływ nadziei. – Marmol, edril, senil, deksil, wrem, tedren, fathen, ardren, parlen, wrek. Zaśpiewałam wyliczankę Leśnych Ludzi, prawie nonsensowną dla nich samych w późniejszych pokoleniach, której jednak nadal uczyli swoje dzieci, tak jak mój ojciec przekazał ją mnie. Wykrzyczałam te starożytne słowa, a potem znalazłam pieśń wymieniającą nazwy ptaków – Kruk był grą Leśnego Ludu na długo przedtem, zanim poznała ją reszta świata. Powtarzałam to wszystko raz po raz, szukając w pamięci bezsensownych dziecinnych słów i rymowanek, które w jakiś sposób przeszkodziły Człowiekowi Lodu w powtórnej napaści na mój umysł. Wyczuwałam jego gniew i znacznie słabiej jego zmieszanie. Dla niego byłam tylko dzieckiem zatykającym uszy palcami i wyzywająco śpiewającym piosenkę, by zagłuszyć wyrzuty rodzica. To wszystko, co mogłam zrobić, ale jak powie wam każdy trzylatek, trudno pokonać taką taktykę. Otaczająca mnie ciemność wycofała się i przerażający obraz Człowieka Lodu dryfował przez chwilę jak dym na wietrze. Poczułam, że palą mnie nadgarstki i marzną nogi, więc kiedy zmysły poinformowały mnie, że nadal kontroluję swoje ciało, zdwoiłam wysiłki. – Livak! Livak! – ochrypły głos Ryshada zadźwięczał mi w uszach, a przekleństwa Człowieka Lodu wykrzyczane w ostatnim wybuchu wściekłości odbiły się echem w moim umyśle. Rozjaśniło mi się przed oczami i ujrzałam wykrzywioną bólem twarz Ryshada z nosem przy moim nosie. Jęknęłam, czując, że z całej siły ściska mi nadgarstki jak żelazne cęgi. – To ty? – Moje oczy się nie zmieniły, prawda? Zajrzał mi głęboko w oczy i po długiej, pełnej napięcia chwili wyraz podejrzliwości zniknął z jego twarzy. – To był on? – Jeżeli spróbuje z tobą, śpiewaj pieśni ludowe, stare ballady, starożytne modlitwy, stare obrzędy, jeśli jakieś znasz. W tych słowach jest moc, nie wiem dlaczego. Zimny wiatr przenikał mnie do szpiku kości i zdałam sobie sprawę, że drżę na całym ciele, jestem mokra od potu i wyczerpana jak zwierzę, które uciekało, by ocalić życie. Kolana ugięły się pode mną i otoczył mnie mdlący, słodkawy zapach krwi, kiedy obojętne fale kołysały naszą łódką na wszystkie strony. – Rysh? Musiałam to zrobić, rozumiesz? To nie był on, to ten łajdak to zrobił. Zrozum, to był jedyny sposób. Podniosłam oczy, mówiąc to wszystko drżącym głosem, ale Ryshad nie patrzył na mnie. W jego oczach pojawiła się tak bezgraniczna rozpacz, jaką widziałam tylko na twarzy skazańca na szafocie. Odwróciłam się, by zobaczyć, w co się wpatruje, i kiedy znaleźliśmy się na szczycie wielkiej, zielonej fali, ujrzałam kilka masztów na tle bladego nieba na wschodzie. Wiatr wydymał ich żagle, gdy tak ku nam płynęły, a długie proporce z herbem Człowieka Lodu wysuwały się do przodu jak chciwe jęzory. – Oby Trymon nas ocalił! – Shiv z głębi serca wyszeptał prośbę do boga podróżników i tak mocno chwycił burtę naszej małej łódki, że aż palce mu zbielały. Nabrałam ducha, kiedy zwrócił dziób tej kruchej łupiny w przeciwną stronę i pomknęliśmy po spienionym szczycie jednej fali, potem drugiej i następnej. – Och, Peredzie – jęknął ledwie dosłyszalnie Shiv i głowa z wyczerpania opadła mu na pierś. Rzuciłam się do przodu, by go podtrzymać, zanim wypadnie za burtę, ale chociaż go złapałam, nie odważyłam się znów poruszyć, żebyśmy się nie wywrócili. Łódka, zwrócona teraz burtą do fal, kołysała się na boki, grożąc przewróceniem. Ciało Aitena zanurzało się w wodzie, której coraz więcej przybywało; zobaczyłam, że zaczęliśmy tonąć, gdy czar Shiva zamigotał i przygasł. – Nie dostaną nas wszystkich! – Ryshad, którego nagle opadła rozpaczliwa wściekłość, przerzucił przez ramię ciało Aitena, a krew przyjaciela poplamiła mu plecy, kiedy wrzucił go do oceanu. – Niech Dastennin cię przyjmie, Ait. Obyś miał przyjemną podróż. Popłyń za jego psami w zaświaty, gdzie poprzedzą cię twoje uczynki. Będziemy o tobie pamiętać na tym świecie do chwili, aż przyłączymy się do ciebie. Nie mógł wykrztusić reszty pożegnania. Wyciągnęłam do niego wolną rękę. Chwycił ją, ja zacisnęłam palce na jego dłoni i tuliliśmy się do siebie bez słowa, bez sił i nadziei. Oboje drgnęliśmy, kiedy nasz więzień nagle zniknął uniesiony, jak przypuszczam, przez jakiś eteryczny czar, ale prawdę mówiąc, wcale mnie to nie obchodziło. Podtrzymałam Shiva, kiedy łódka podskoczyła i zawirowała, ponieważ wzmagający się wiatr zaczął chłostać morze wokół nas. W końcu zadałam sobie pytanie, czy nie powinniśmy oddać się chciwym falom na złość Człowiekowi Lodu. Zadrżałam. To byłaby straszna śmierć. Maszty zbliżyły się i widzieliśmy teraz długie, ciemne kadłuby trzech elietimmskich statków. Nasza łódka znów się zakołysała, ale to nie fale ją podrzuciły, ktoś inny to zrobił. Ujrzałam gibki kształt mknący w wodzie obok nas. – Delfiny! – Ryshad popatrzył na mnie ze zdumieniem, gdy ostro zakończone płetwy przecięły pianę morską i te wesołe zwierzęta zaczęły pchać naszą łódkę na zachód. Podłużna głowa wynurzyła się z wody w pobliżu Shiva. Delfin skinął głową, wyskakując do przodu, jakby chciał dotknąć maga. Zlękłam się, że utopi nas wszystkich, więc przytknęłam bezwładną rękę Shiva do nosa zwierzęcia. – Na Saedrina, coście za jedni? – Dźwięczny głos wypełnił powietrze wokół nas, kiedy delfin dotknął dłoni Shiva. Rozejrzałam się wokół zdumiona, a po zaskoczonej minie Ryshada odgadłam, że i on to usłyszał. Powietrze nad głową nieprzytomnego Shiva zalśniło błękitem i zmatowiało. Zobaczyłam twarz starca, twarz o ostrych rysach, z rozwianymi przez wiatr włosami i brodą, zamazaną i zniekształconą, jakbym widziała ją przez grube szkło. – Ktoś ty? – Nic innego nie przyszło mi do głowy. – Jestem Otrick – odparł lakonicznie nieznajomy, jakby to wszystko wyjaśniało. – Kim jesteś i co robisz z czarodziejskim pierścieniem maga na ręku? Popatrzyłam głupawo na kolekcję pierścieni, którą zgromadziłam, i po raz pierwszy zauważyłam, że mam srebrną obrączkę ukradzioną Azazirowi. – Nie zdawałam sobie sprawy... – Włóż go na palec Shiwalana, a potem wsadź jego rękę do wody. Szamotałam się z magicznym pierścieniem, moimi zimnymi, mokrymi palcami i bezwładnymi rękami Shiva. Kiedy wykonałam to zadanie, zielone światło uniosło się z głębin wokół nas i zaczęło pchać naszą łódkę ze zdumiewającą szybkością. Piana skupiła się przed jej dziobem. Delfiny już nie popychały tej skórzanej łupiny, lecz płynęły po obu jej stronach, przeskakując przez dziób w sposób, który naprawdę mnie przeraził. Nic nie mogłam na to poradzić, gdyż ręce miałam zajęte. Nadal lewą podtrzymywałam Shiva, a Ryshad trzymał mnie za prawą. Oczywiście cieszyłam się, że w ten sposób dodaje mi otuchy, ale tak naprawdę to wolałabym sama uczepić się burty. Ryshad musiał zauważyć niepewność na mojej twarzy, gdyż usiadł obok mnie i objął mnie ramieniem, jednocześnie chwytając się ławki. Spienione morze uciekało do tyłu, a nasza łódka pędziła z nie znaną mi dotąd szybkością. Zdławiwszy resztki strachu, obiecałam sobie, że po tym wszystkim nigdy nie wejdę nawet na rzeczny prom, choćbym musiała szukać mostu przez kilka tygodni. – Co to takiego? Kiedy Ryshad to powiedział, otworzyłam oczy. Byłam ciekawa, czy sytuacja będzie wyglądała lepiej, czy gorzej, niż kiedy je zamykałam. – Mgła? – spytałam i nie udało mi się ukryć ironii w głosie. – Widziałaś kiedyś taką mgłę? Oczy Ryshada znów zabłysły, więc popatrzyłam na tę mgłę z zainteresowaniem. Była bardzo gęsta i nagle zdałam sobie sprawę, że się porusza, ignorując wiatr i fale, i mknie w naszą stronę. Spojrzałam do tyłu, ale elietimmskie statki zbliżały się nieubłaganie. Mogłam teraz rozróżnić poszczególne postacie na rejach, widziałam głowy ludzi na pokładach. Czy zdążymy się schronić we mgle, zanim nas dogonią? Czy to Otrick ją przysłał? Z zapierającą dech szybkością mlecznobiała mgła pomknęła ku nieprzyjacielskim statkom i zobaczyłam, że niesie ją potężny wicher. Elietimmskie żaglowce zatrzymały się jak konie, którym ściągnięto wodze, a ich żagle trzepotały bezużytecznie, kiedy fale morskie popychały je bezładnie w różnych kierunkach. – Spójrz! Zawsze wydaje mi się, że patrzę w złym kierunku. Odwróciwszy się, ujrzałam, że z mgły wynurzył się smukły, dalasoriański statek i że nasza łódka skierowała się w jego stronę jak ciągnięta na linie, a wokół nas świeciło w wodzie zielone światło. Zaskoczył nas matowobiały blask, który odbił się od groźnej zapory z mgły, i elietimmskie statki znów pomknęły do przodu. Teraz zatańczyło wokół nich niebieskie światło, a zawiłe sieci mocy zawisły na niebie, kontrastując z szarymi chmurami. Jęknęłam. Chociaż sieć czarów stawała się coraz grubsza, nadal widzieliśmy, że coś w rodzaju bariery chroni nieprzyjacielskie jednostki i jeżeli czarownicy nie zdołają się przez nią przebić, nie tkną Elietimmczyków. Nasza łódź zakołysała się gwałtownie, gdy olbrzymia fala wzniosła się nieoczekiwanie i runęła na ścigające nas statki. Spieniona woda rozlała szmaragdowe światło na dzioby elietimmskich żaglowców i jeden z nich bezradnie zakołysał się pod tym ciosem. Kiedy oddalił się od pozostałych, odcięty od eterycznej osłony, z połączenia powietrza i wody powstał potężny wir, który uderzył w sam jego środek, rozrywając go na dwie części. Żagle i maszty poleciały wysoko w niebo, pokład rozszczepił się jak polano pod ciosem siekiery, a ciała marynarzy i jakieś odłamki rozproszyły się szeroko i daleko po ciemnym morzu. Dziób runął w dół wśród ryku grzywaczy, a okrzyki nagle ucichły, kiedy połowa elietimmskiego statku podążała w kierunku odległego dna oceanu. Rufa natomiast uniosła się wysoko w powietrze, a wszelkiego rodzaju szczątki spadły z niej, gdy przez chwilę wisiała nieruchomo, zanim pogrążyła się, idąc w ślad za resztą statku. Woda zakipiała, kiedy zniknął w toni, a z głębin wypłynęły najróżniejsze strzępy i kawałki takielunku. W tym momencie eteryczne środki obrony Elietimmczyków osłabły i nie było w tym nic dziwnego. Irytujące niebieskie światło wijące się wokół innych statków znalazło jakiś słaby punkt i błyskawica rozdarła groźnie wyglądające chmury, roztrzaskując najwyższy maszt na drugim żaglowcu. W jednej chwili żagle zapaliły się i wszystkie trzy maszty płonęły jak drzewa podczas pożaru lasu. Te jaskrawo-pomarańczowe płomienie nie zgasły, gdy pożarły płótno żaglowe. Rozjarzyły się na nowo ciemnoczerwonym blaskiem magii, runęły na pokład, pomknęły tam i z powrotem, pochłaniając każdego, kogo napotkały na swojej drodze. Języki ognia przeskakiwały, pokonując niewiarygodne odległości, czepiając się lin, odzieży, włosów, trawiąc wszystko, czego dotknęły, i spalając na popiół z niewiarygodną szybkością. Nagle zaschło mi w ustach i z trudem przełknęłam ślinę, kiedy magiczny pożar objął zaatakowany statek śmiercionośnym uściskiem, ścigając nawet tych, którzy wyskoczyli za burtę, daremnie próbując uciec przed płomieniami, paląc ich żywcem, gdyż woda nie chciała ugasić tej kwintesencji żywiołu ognia. Blask ten odbijał się na chmurach jak przerażająca parodia zachodu słońca i zadałam sobie pytanie, czy ponosi mnie wyobraźnia, czy też rzeczywiście czuję gorąco na twarzy. Dym buchał wysoko w niebo, wykrzywiony w nienaturalne kształty przez wiatr wykonujący rozkazy czarowników, którzy starali się zatrzymać trzeci, nie tknięty dotąd elietimmski statek, prący wciąż do przodu. – Spójrz, Rysh, delfiny – wskazałam na trójkątne płetwy przebijające się przez rozrzucone chaotycznie szczątki na powierzchni morza. Ryshad zasępił się i wziął głęboki oddech. – To chyba nie one. Znów spojrzałam na wodę i zobaczyłam, że rzeczywiście wyglądają inaczej. Miały po dwie płetwy, a za mniejszą zauważyłam długi ogon. – Rekiny! – Ryshad zerwał się z ławki i zwrócił w stronę statku czarowników. – Hej, rzućcie nam szybko linę! – ryknął. – Mamy na łodzi rannych i rekiny się tu gromadzą. Patrzyłam, niezupełnie rozumiejąc, o czym mówi, aż jeden z długich, szarych kształtów podpłynął w poszukiwaniu źródła podniecającego go śladu. Kiedy przepływał obok naszej kruchej łupiny, na moment wynurzył się z wody i ujrzałam szczeliny prawdziwych rybich skrzeli i zimne, matowe oczy, pozbawione błysku inteligencji czy współczucia, oraz zakrzywioną paszczę wypełnioną rzędami zębów podobnych do kolców w potrzasku. Łódka zakołysała się, gdy minął ją rekin, i zauważyłam, że jest od niej dłuższy prawie o ramię. – Zaatakuje nas? – zawołałam do Ryshada, który stał przy sterze z wyciągniętym mieczem, gotów walnąć w każdą paszczę, która mogłaby się do nas zbliżyć. – To możliwe – odparł ponuro. – One płyną śladem krwi w wodzie. Jego wołanie pobudziło do czynu załogę statku magów. Spuszczono sieć z jednej strony i ujrzałam wysoką postać w zniszczonej odzieży kręcącą liną nad głową. Lina przemknęła ze świstem przez powietrze, a kiedy Ryshad ją chwycił, marynarze zaczęli nas ciągnąć. Odwróciwszy się, zauważyłam, że rekiny bardziej zainteresowały się łatwiejszą zdobyczą szamoczącą się w wodzie wśród szczątków elietimmskich statków i usiłowałam zatkać uszy, by nie słyszeć wrzasków przerażenia. Trzeci żaglowiec płynął dalej, nie zważając na tonących ziomków nawet wtedy, gdy woda wsysała ich w głębinę za jego rufą. Zbliżał się coraz szybciej, nie zwalniając mimo otaczającej go wielobarwnej świetlnej sieci, gdyż obdarzeni wszelkimi rodzajami talentów magicznych czarownicy usiłowali przebić się przez moc, która go chroniła. Zamajaczył groźnie obok nas, ale byliśmy już blisko dalasorskiego statku. Kiedy jednak przygotowałam się do pochwycenia liny, zobaczyłam, że żeglarze nagle spadli z takielunku jak zmrożone ptaki. Kiedy Elietimmczycy odpowiedzieli atakiem magii eteru, marynarze na pokładzie rozbiegli się w różne strony w kompletnej panice zagrożeni czymś, czego ja nie mogłam pojąć. Grzmot rozdarł niebiosa i przez chwilę widziałam błękit nieba, kiedy rozwarły się chmury nad elietimmskim statkiem. Wyrwa zamknęła się niemal natychmiast, ale na naszych oczach chmury zaczęły krążyć, falować, ciemnieć, zniżając się nad nieprzyjacielskim żaglowcem. Od drugiego uderzenia pioruna zabolały mnie uszy, a jaskrawe, białe światło wystrzeliło z serca chmury. To był smok, smok powietrzny, istota z gromu i chmur. Ogromny, dwukrotnie większy od wodnego smoka Azazira. W porównaniu z nim czarny statek, nad którym krążył, wydawał się mały. Na jego srebrnym brzuchu falowała ledwie widoczna złocista poświata o barwie obłoków podczas zimowego wschodu słońca. Reszta ciała była czysto biała, jak podobne do wież chmury płynące nad nizinami. Zniżał lot, krążąc wokół statku magów, zwracając ku niemu głowę. Byliśmy teraz blisko niego, tak blisko, że widziałam kolce na jego grzebieniu, przezroczyste niby sople lodu, pas przyprószonych bielą szaroniebieskich łusek na środku jego grzbietu i zaskakujący, lazurowy kolor jego oczu, które zmrużył, gdy nagle pomknął w stronę nieprzyjacielskiego statku. Unosząc się wysoko nad nim, wisząc w powietrzu dzięki szybkim ruchom przezroczystych skrzydeł, walnął wielkim ogonem w maszty, zrzucając odłamki, żagle i beznadziejnie splątane liny na pokład. Krzyki Elietimmczyków zagłuszył triumfalny ryk smoka, który wzleciał w górę, zatoczył krąg i zanurkował w powietrzu jak sokół, by rozszarpać wszystko, co zobaczył, świecącymi, białymi szczękami. Wielkie, błyszczące niczym miecze pazury szybko zniweczyły próby oporu kilku żołnierzy, po których pozostały krwawe strzępy. Machnął skrzydłami, roztrącając fale, które wróciły ze zdwojoną siłą, posyłając nas prosto na burtę statku magów. Uczepiłam się wiszącej tam sieci jak skąpiec sakiewki. – Pomocy! – krzyknęłam. – Na Saedrina, pomóżcie nam! Nad burtą pokazały się twarze marynarzy i wciągnięto mnie na pokład. Zszokowana zadrżałam na zimnym wietrze, ale odepchnęłam troskliwe ręce, które chciały owinąć mnie kocami i zabrać w bezpieczne miejsce. – W łódce jest nieprzytomny człowiek... Kiedy wykrztusiłam te słowa, dzwoniąc zębami, dwóch gibkich marynarzy natychmiast wychyliło się za burtę. Nad poręczą ukazała się ciemna, kędzierzawa głowa Ryshada, który na poły wdrapał się, na poły upadł na pokład. – Livak! Odwróciłam się z niedowierzaniem, nie wiedząc, czy mam halucynacje, czy też ten, kto to powiedział, rzeczywiście za mną stoi. – Cześć, Darni – powiedziałam, nie bardzo wierząc, że znów go widzę. Spojrzał na marynarzy, którzy ostrożnie kładli Shiva na kocu, i z zadowoleniem ujrzałam w jego oczach prawdziwą troskę. Otwarto pokrywę luku i kiedy ostrożnie spuszczono tam nieprzytomnego maga, Darni odetchnął z ulgą. Potem podszedł nagle, by zajrzeć do naszej kruchej łódki. – A Geris? – zapytał z nutą niepewności w głosie. Pokręciłam przecząco głową. – Znaleźliśmy go, ale już nie żył – powiedziałam zmęczonym głosem. Żal ścisnął mnie za gardło. Wytarłam oczy, które nagle zaczęły łzawić od przenikliwego wiatru, z wyczerpania i wielkiego żalu. Na twarzy Darniego pojawiło się rozczarowanie i rozpacz. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Wyjęłam zza pazuchy dokumenty, które tam trzymałam, poplamione wodą morską i potem. – Znalazłam część jego pism. To ważne – któryś z waszych czarowników powinien je zobaczyć. Darni zignorował pergaminy. – Wolałbym raczej, żeby Geris wrócił. Miałam ochotę wepchnąć mu je do gardła i chciałam właśnie wyrazić swoje zdanie na temat jego niewdzięczności, kiedy Ryshad przykrył mi plecy kocem. Otuliłam się nim z wdzięcznością. – Jak to się stało, że znaleźliście się tu właśnie w chwili, gdy was potrzebowaliśmy? To cholernie szczęśliwy przypadek. Ryshad zacisnął ręce na parującym kubku, a ja sięgnęłam po ten, który podał mi jakiś ciepło ubrany marynarz. Było to podgrzane korzenne wino i błogosławione ciepło popłynęło aż do palców moich nóg. – Przypadek? Niech mnie licho! To nie jest fantastyczna ballada jakiegoś barda. – Darni podniósł głowę wyniośle. – Powiedziałem, że znajdziemy jakiś trop w Inglisie, i znaleźliśmy go. Tamci dranie w czarnych skórach wynieśli się w tym samym czasie co wy, ale nawiązanie pewnych kontaktów w Inglisie zabrało mi trochę czasu. Wszyscy chcieli dostać nagrodę za odnalezienie morderców Yeniyi i wytropiliśmy drugą grupę, która usiłowała wtopić się w tło, nosząc miejscowe stroje. Pamiętasz, Livak? Przypomniałam sobie sceptycyzm Darniego, kiedy Geris i ja powiedzieliśmy, że to właśnie robią, ale milczałam. To nie miało teraz znaczenia. – Doszedłem do wniosku, że będą dostatecznie zniechęceni, by próbować następnego napadu, kiedy ich kumple musieli wiać. Wiedziałem, gdzie można znaleźć inne tormalińskie antyki w tym mieście, udałem się więc do strażników. Nie zapominaj, że jestem agentem arcymaga, z medalem, który to potwierdza, i Radą, która mnie wspiera. Przywódcy gildii okazali się równie rozjątrzeni, jak Planir, pilnowaliśmy zatem wszystkich prawdopodobnych celów. Darni przerwał, by odetchnąć, wyraźnie dumny ze swoich osiągnięć, jakby chciał powiedzieć: „a nie mówiłem”, choć na szczęście jeszcze tego nie zrobił. Nie interesowało mnie to. Mógł się pysznić jak ogier, ale mało mnie to obchodziło. Dotarliśmy na wyspy przed nim i to my, choć za późno, znaleźliśmy Gerisa, kiedy on prawdopodobnie dręczył jakieś podrzędne figury groźbą czyjejś magii. Zacisnęłam powieki, by się nie rozpłakać. – Więc jak to się stało, że się tu znaleźliście właśnie wtedy, kiedy was potrzebowaliśmy? – spytał z ciekawością Ryshad, choć w jego głosie nie było podziwu, którego Darni najwidoczniej oczekiwał. Odpowiedział mu starszy, bardziej chrapliwy głos. – Shiwalan jest moim uczniem. Kiedy tylko się dowiedziałem, że to jego mam tam szukać, odnalezienie tych wysp okazało się stosunkowo łatwe. W chudym, białowłosym mężczyźnie, który szedł ku nam, rozpoznałam Otricka. Był niższy, niż przypuszczałam, ledwie dorównywał mi wzrostem, miał na sobie spodnie z grubego, żaglowego płótna i krótką, brudną, niebieską opończę. Bardziej przypominał mi pirata niż wybitnego czarownika. Miałam chęć zapytać go, czemu nie zrobił tego wcześniej, jeśli to było takie łatwe, ale ugryzłam się w język. Kilka dni dla Gerisa mogłoby mieć wielkie znaczenie, a gdyby odszukał nas przed świtem, to przynajmniej Aiten nadal by żył. Odegnałam nagłe wspomnienie jego ciepłej krwi tryskającej mi na rękę. – Jak znalazłeś naszą łódkę? – spytał Ryshad, najwidoczniej zadowolony, że może jeszcze komuś podziękować poza Darnim, a ja z całego serca podzielałam to uczucie. – Muszę przyznać, że to było trochę trudniejsze. Wszystkim wielorybom i delfinom z tej strony Przylądka Wiatrów kazałem was szukać. Otrick wyszczerzył do nas zęby w uśmiechu i zdumiał mnie blask jego szafirowych oczu. – Tamten smok – powiedziałam nagle – był prawdziwy czy to tylko iluzja? Otrick uśmiechnął się do mnie, a w tym uśmiechu chytrość przemieszała się z rozbawieniem. – Chyba był skuteczny, moja pani. 7robił, co trzeba, prawda? Wszyscy popatrzyliśmy na usiane szczątkami statków morze, gdzie wrzaski konających Elietimmczyków zastąpiły teraz przenikliwe okrzyki ptaków morskich, przybyłych nie wiadomo skąd, by zająć się zdobyczą. – Planir przesyła ci wyrazy szacunku, Otricku, i pyta, czy mógłbyś zejść na dół? Gdzieś z boku pojawił się chudy mężczyzna w ciepłej opończy. W jego głosie zabrzmiała jednocześnie służalczość i rozdrażnienie, a wyraz niechęci chyba zawsze gościł na jego twarzy, sądząc po bruzdach, jakie wyżłobił w niebrzydkich skądinąd rysach. Jego twarz miała szary, niezdrowy kolor i poruszał się tak, jakby bolał go brzuch. Uznałam więc, że może ten kiepski nastrój ma jakieś usprawiedliwienie. – Czego chcesz, Casuelu? Och, przypuszczam, że wiem. Wy dwoje, chodźcie z nami, powinniście się wysuszyć. Ryshad i ja poszliśmy za Otrickiem, pozostawiając niezadowolonego Darniego na pokładzie. Schronienie się przed dokuczliwym wiatrem w ciepłej, suchej kajucie było jedną z największych przyjemności, jakich zaznałam w życiu, włączając w to świętowanie Letniego Przesilenia w karczmie Pod Złoconą Różą w Relshazie. Krzepka, rumiana dziewczyna o długich, kasztanowych włosach, młodsza ode mnie chyba o jakieś dziesięć lat, znalazła dla mnie suchą odzież i chociaż wolałabym spodnie, to grube, wełniane pończochy i cztery spódnice dobrze chroniły przed zimnem. Włożyłam też za dużą bluzkę i gorset i otuliłam się ciasno ciepłym szalem. – Co teraz? – Nie mogłam powstrzymać ziewania, kiedy opuścił mnie strach, który dotąd trzymał mnie na nogach. Spojrzałam tęsknie na koję z puchową kołdrą i poduszką. – Myślę, że powinnaś zobaczyć się z Planirem – powiedziała przepraszającym tonem dziewczyna. – Chciał się z tobą spotkać. – Jesteś maginią? – spytałam z ciekawością; wszystko wskazywało na to, że nadal powinna chodzić do szkoły gdzieś na lescaryjskiej prowincji, co zdradzał jej akcent. – Jeszcze nie. – Zarumieniła się jeszcze bardziej. – Ale będę. Przypuszczam, że gdybym była w jej wieku, taka perspektywa wydałaby mi się ekscytująca, ale wtedy dostatecznie długo usiłowałam po prostu przeżyć, by udowodnić mojej matce, że tak naprawdę to wcale jej nie potrzebuję. – W takim razie prowadź – powiedziałam z niewielkim entuzjazmem, ale na więcej nie było mnie stać. – Przepraszam, nie dosłyszałam twojego imienia. – Jestem Allin. Poprowadziła mnie przez labirynt drabin i drewnianych ścian do dużej kajuty, gdzie pięć postaci pochylało się nad stołem, podczas gdy pozostałe stały dokoła, słuchając z uwagą. Dwie podniosły głowy, kiedy weszłyśmy, a jedna podeszła do mnie, wyciągając rękę. – Jestem Planir. Cieszę się, że cię widzę. Arcymag nie był zbyt wysoki, miał ciemne włosy, gibkie ciało i nieregularne rysy twarzy, którym dodawały uroku łagodne, szare oczy i miły uśmiech. W jego głosie pobrzmiewał miękki gidestański akcent – pozostałość z czasów jego młodości – i jakaś intymna nuta, która wywarła na mnie duże wrażenie. Nagle zdałam sobie sprawę, że mam rozczochrane włosy i że muszę wyglądać jak nie zasłane łoże. Mógł mieć od czterdziestu do sześćdziesięciu lat. Zauważyłam kurze łapki w kącikach oczu i łysiejące czoło, ale założyłabym się, że mógł uwieść każdą kobietę, którą chciałby zaprosić do swego łoża. Według mnie, jeśli chcecie wiedzieć, wcale nie wyglądał na arcymaga. Wysiłkiem woli zmusiłam się, by skupić uwagę na bieżących sprawach. – Nie zdołaliśmy uratować Gerisa, ale znalazłam kilka jego prac. Mogą się wam przydać. – Usara? – Planir władczym gestem przywołał kogoś ze swoich współpracowników. Podszedł do nas chudy czarownik w brązowym stroju i szybko wziął pogniecione pergaminy. – Gdzie dokładnie... Jeden z pozostałych magów przerwał mu nagle. – Planirze, jesteś nam potrzebny. Obaj wrócili do stołu, a ponieważ nikt mi nie zabronił, poszłam za nimi. Jakiś obraz unosił się. teraz nad nierównym blatem. Jęknęłam z wrażenia. Jeżeli wydawało mi się, że staw z kaczkami stworzony przez Shiva i Harnę był dobry, to muszę stwierdzić, że w porównaniu z obrazem, który teraz widziałam, wyglądał jak dziecinny rysunek. Rozpoznałam wyspy Elietimmczyków, ale to nie była zwykła mapa. Widać było plażę, wieś i fortyfikację ze wszystkimi szczegółami. Zadrżałam, ujrzawszy maleńkie postacie zamarłe w tym obrazie. Czy bogowie tak widzieli świat i ludzi? – Jeżeli ty zdołasz rozbić tę szczelinę, Kalion wyprowadzi płynną skałę, a ja zajmę się tym lodowcem. Te słowa wypowiedziała krzepka kobieta w stroju caladhriańskiej wieśniaczki, z obwisłym brzuchem i szczerbatymi zębami – widać było, że wydała na świat niejedno dziecko. Mimo to patrzyła przenikliwie i miała władczy wyraz twarzy, kiedy nachyliła się nad miniaturowym, skutym lodem krajobrazem na stole. Planir również się pochylił i marszcząc brwi, przyglądał się kraterowi góry ognistej. – Usaro, możesz otworzyć dla mnie ten kanał? – Bursztynowe światło popełzło po obrazie i Usara skinął głową z dużą pewnością siebie. Stałam w milczeniu, kiedy magowie nachylili się nad miniaturowym światem, który stworzyli, szykując zagładę Elietimmczykom. Zbocze góry zadrżało pod czarodziejskim światłem Planira i stopniowo, konwulsyjnymi ruchami zaczęło się obsuwać. Czarownik imieniem Kalion odchrząknął i strzelił palcami, posyłając w ten otwór krótkie, czerwone błyski. Wylał się zeń jaskrawobiały ogień, płynna skała, ochładzając się, zmieniła barwę na czerwoną, spływając po zboczu góry. Skąpa roślinność rozbłysła i zamieniła się w popiół, kiedy ogień pełzł ku niczego nie świadomej wiosce. – Usaro, możesz to trochę zwęzić? – spytał półgłosem Kalion. Kroplisty pot wystąpił mu na czoło, kiedy się skoncentrował, i wytarł go z roztargnieniem bogatą, aksamitną szatą, która lepiej by wyglądała na jakimś lescaryjskim lichwiarzu. – Nie tak szybko – poleciła magini. Robiła coś z lodową ścianą okalającą położoną nieco wyżej górę, gdzie Planir otwierał w skale inny kanał. Patrzyłam, jak pomarańczowa poświata wypłynęła spod lodu, i wzdrygnęłam się na myśl, że wypuszczono tak wielkie ilości wody po to, by zmyła skromne chaty nieszczęsnych elietimmskich wieśniaków. Miałam nadzieję, że część ich z takich trudem zapełnionych spiżarni przetrwa, lecz i tak Elietimmczyków czekała głodowa, ponura zima. Podskoczyłam, usłyszawszy skrzypienie otwieranych drzwi. Mężczyzna imieniem Casuel zajrzał z wahaniem i najwidoczniej poczuł ulgę, gdy mnie zobaczył. – Ty jesteś Livak, prawda? – zapytał cicho. – A kto chce się tego dowiedzieć? – spytałam przezornie, nie chcąc usłyszeć, że ktoś, na przykład Darni, mnie wzywa. – Chcę, żebyś mi opowiedziała o waszych przeżyciach. Chodź ze mną, proszę. Zamierzam przygotować raport dla Rady, by nie tracić czasu. – Zerknął z niepokojem na pochylonych nad stołem czarowników, ale oni nas teraz nie widzieli i nie słyszeli. Westchnęłam z niechęcią, gdyż nie chciałam wykonywać rozkazów następnego czarownika, zwłaszcza kogoś tak niesympatycznego jak ten. Jednak z drugiej strony nie miałam siły na kłótnię. – Czy to nie może poczekać? Przecież nigdzie nie odchodzę! Zacisnął usta, ale mimo tego popatrzyłam na niego z obojętną miną. – Przypuszczam, że tak – powiedział w końcu niechętnie. – Zobaczę się z tobą po rozmowie z Shiwalanem. – Casuelu! – Otyły czarownik zwany Kalionem podniósł oczy. – Przyślij tu Allin, dobrze? Chciałbym jej pokazać, jak to się robi. Casuel ukłonił się lekko. – Oczywiście, Władco Ognia. – Podał mi chudą dłoń i potrząsnęłam nią. – Zobaczymy się później. ,,Na pewno nie, jeśli będę miała coś do powiedzenia w tej sprawie, ty niesympatyczny drabie” – odparłam w myśli, mijając go pospiesznie. Nos i instynkt zaprowadziły mnie do kuchni, a następnie niebawem znalazłam spokojny kącik na pokładzie i zaczęłam jeść chleb i mięso, które dał mi miły okrętowy kucharz. – Zaczynałem się zastanawiać, co z tobą zrobili – Ryshad wynurzył się zza jakiejś beczki i usiadł obok mnie. Podałam mu pajdę chleba. – Spotkałam Planira, ale był dosyć zajęty. Z tego, co zobaczyłam, czarownicy próbują zatopić tamte wyspy. Ryshad skinął głową, jedząc z apetytem. Podał mi cynowy kufel z pokrywką pełen piwa. Pociągnęłam długi łyk, zanim przypomniałam sobie, że tak naprawdę nie lubię piwa. – Wygląda na to, że każdy tu ma coś do roboty oprócz nas? – Och, myślę, że na jakiś czas dość się napracowaliśmy, nie sądzisz? Zdołałam uśmiechnąć się lekko w odpowiedzi na wymuszony uśmiech Ryshada. – Czy ktoś ci powiedział, dokąd płyniemy? – Ten statek płynie do Hadrumalu, ale przypuszczam, że przedtem przybiją gdzieś do portu, zapewne w Tormalinie. Mogą mnie tam wysadzić – powiedział stanowczym tonem. – Wracasz do domu? – Perspektywa utraty Ryshada napełniła mnie dziwną niechęcią. – Myślałam, że będą nas trzymać w Hadrumalu tak długo, aż wycisną z nas każdy szczegół. – To mogłoby potrwać dwa miesiące. Nie, nie przyjmuję rozkazów od żadnego czarownika, nawet od arcymaga. Moim pierwszym obowiązkiem jest złożyć raport Messire’owi D’Olbriotowi, jego skrybowie mogą zrobić kopię tego dla Planira. – Ryshad skrzywił się i wziął ode mnie kufel z piwem. – A potem muszę udać się do rodziny Aita i opowiedzieć im, jak zginął. Siedzieliśmy w milczeniu przez kilka chwil. – A co z tobą? – spytał po chwili Ryshad. – Chciałbym ci pokazać Zyoutesselę i jestem pewien, że Messire D’Olbriot zechce cię wynagrodzić. – Za co? – Popatrzyłam na niego ciekawie, a on wskazał na moje ręce. – To są jego pierścienie, te z ognistym drzewem w herbie. – Ujął dłonią moją rękę i delikatnie obrócił pierścienie wokół palców. – Warte są książęcej nagrody. Roześmiałam się, zsunęłam je i podałam Ryshadowi. – Kto by pomyślał? Nie wiem, Rysh, ja również zamierzam jak najszybciej wrócić do mojego dawnego życia. Halice na pewno myśli, że ugrzęzłam gdzieś na końcu świata, a miałyśmy się spotkać z przyjaciółmi w Col. Najlepiej zrobię, udając się do Relshazu. Może magowie mogliby mnie zabrać na Wybrzeże Korzenne, chciałabym ruszyć Drogą Pieprzową. – Ziewnęłam, choć zimny wiatr działał orzeźwiająco. – Na pewno nie chcę popłynąć do Hadrumalu, nie spędzę zimy z czarownikami i uczonymi nicującymi mi umysł. Muszą mi zapłacić to, co sami winni, i wydaje mi się, że zażądam dodatkowych procentów za nadmierne ryzyko, ale poza tym nic tam po mnie. Siedzieliśmy jeszcze jakiś czas w milczeniu. – Muszę powiedzieć, że nie lubię pozostawiać nie ukończonej pracy – stwierdziłam. – A ta się jeszcze nie skończyła, prawda? – Chyba masz rację. Moja matka zawsze jednak mawiała, że jedyna rzecz w życiu, która jest skończona, to nowy gobelin. – Ryshad westchnął. – Wiem, o czym myślisz, czuję to samo, ale mam też inne zobowiązania. Oparłam dłoń na ręce Ryshada i siedzieliśmy tak, zastanawiając się, jakie rozwiązanie będzie dla nas najlepsze. Z oddali dobiegł przeciągły, przytłumiony huk i popatrzyliśmy na siebie pytająco szeroko otwartymi oczami. – Shiv! – Machnęłam ręką, gdy nas mijał, patrząc gdzie indziej. – Nie spodziewałem się, że tak szybko znów zobaczę cię na nogach! – Ryshad podał mu kufel z piwem, uśmiechając się z ulgą. Shiv przyłączył się do nas w naszym zacisznym kąciku i potarł grubo obandażowane ramię. – Jeden z tych uczonych zajmował się magią leczniczą praktykowaną w Solurze. Wydaje się, że i ona jest magią eteru. Zresztą mniejsza o to, w każdym razie postawiła mnie na nogi, więc reszta jest nieważna. Przyjrzałam się jego twarzy, zaróżowiła się lekko, ale nadal wyglądał mizernie, a Ryshad niewiele się od niego różnił. Zapytałam się w duchu, co zobaczę, kiedy znajdę jakieś zwierciadło. – Zastanawialiśmy się po prostu, co dalej robić. Masz jakiś pomysł? Shiv pokręcił głową i powiedział zmęczonym głosem: – Potrzebują mnie w Hadrumalu. Opisanie i przeanalizowanie naszej wyprawy zajmie sporo czasu. Rada przedyskutuje to wszystko, a potem zdecyduje, jakie podjąć kroki. Niektórzy uznają, że powinniśmy sami załatwić to wszystko, inni będą namawiali do przymierza z Tormalinem, będą też pośrednie opinie. Jedni poprą wysadzenie elietimmskich wysp w powietrze, drudzy zaś zechcą poczekać w nadziei, że Ludzie Lodu po prostu się wycofają. Planir będzie musiał zakończyć swoje dzieło i podjąć jakąś decyzję przed Wiosenną Równonocą. Westchnął głęboko. – Ale to jego problem. Ja po prostu chcę wrócić do domu do Pereda i zamknąć drzwi na klucz do końca roku. To już była weselsza perspektywa. – Wrócimy na kontynent przed Zimowym Przesileniem? Straciłam rachubę czasu. – Tak – uśmiechnął się Shiv. – Co będziemy świętować? A co powiesz na wyprawę do jednego z domów gry w Relshazie? Miałam się roześmiać, ale czarownik imieniem Casuel wyskoczył z jakiegoś luku, rozglądając się na wszystkie strony jak zaskoczony królik. – Shiwalan, tu jesteś! Szybko, potrzebujemy twojej pomocy! Pojawiło się kilku innych magów i wstaliśmy. Patrzyłam z otwartymi ustami, jak wysoko wzniesiona nad powierzchnią ogromna fala płynęła przez ocean prosto na nas. Statek otoczyła lśniąca, szmaragdowa zasłona i unieśliśmy się na olbrzymim grzywaczu niczym ptak morski, a serce przestało mi już walić jak młotem. Wszyscy czarownicy popatrzyli przez chwilę na morze, a potem wrócili do przerwanej pracy. Ich opanowanie zaparło mi dech. – Naprawdę powinieneś czekać w pogotowiu na instrukcje arcymaga, Shiwalan – skarcił go wyniośle Casuel. Pomyślałam, że jeśli miałabym spędzić z nim jakiś czas, na pewno chciałabym w jego materacu zaszyć rybę. – Zapominasz, Cas, że jestem uczniem Otricka. – Shiv uśmiechnął się czarująco do antypatycznego maga, co tamtego najwidoczniej niezmiernie denerwowało. Prychnął, ale zauważył Usarę wychodzącego na pokład i pospieszył, by kręcić się wokół niego, grzecznie nadskakując. Shiv potrząsnął głową i strzelił palcami w charakterystycznym caladhriańskim geście pogardy, gdy znów zostaliśmy sami. – Wy dwaj się nie zgadzacie, co? – Ryshad z rozbawieniem obserwował tę wymianę zdań. – Nie. – Shiv pokręcił głową z ponurym uśmiechem i sięgnął po piwo. – No cóż, Cas nie jest najsympatyczniejszym gościem na świecie, ale to częściowo moja wina. Zaintrygował mnie wyraz lekkiego zawstydzenia na jego twarzy. – Jak to? – zapytałam. Shiv wzruszył ramionami i minęła długa chwila, zanim zdecydował się na odpowiedź. – To było parę lat temu, w dzień Letniego Przesilenia. Wypiłem za dużo i przyszedł mi do głowy jeden z tych pomysłów, które wydają się bardzo dobre, dopóki się nie wytrzeźwieje. Ryshad i ja skinęliśmy głowami z udawaną powagą, a Shiv wybuchnął śmiechem. – Chodzi o to, że nikt nigdy nie widział Casa z dziewczyną, on zawsze był bardzo skryty i przyszło mi na myśl, że może mieć – no – moje skłonności. Przypadkiem usłyszałem, że jego rodzina podziela poglądy racjonalistów, a wiecie, jacy oni są... – Gdyby natura zdecydowała, że mężczyźni powinni sypiać z mężczyznami, to po co w ogóle istnieją kobiety i tak dalej. – Ryshad skinął głową. Wlepiłam wzrok w Shiva. – Zalecałeś się do niego? – Nie! – odparł z oburzeniem Shiv. – Pered i ja nie szukamy innych partnerów. Ja tylko mu zaproponowałem, że przedstawię go pewnemu przyjacielowi Pereda, który został z nami na to święto... – Ale ten, jakżemutam, uznał to za śmiertelną obrazę swojej męskości? – domyślił się Ryshad, uśmiechając się od ucha do ucha. – Chciał mi przyłożyć! – przyznał ponuro Shiv. – Nie trafił – ale ja tak, no i w sumie wszystko wymknęło się spod kontroli. Roześmiałam się, kiwając głową. – Ty durniu! – Spójrz! – Ryshad wyciągnął rękę w stronę odległych wysp. Wysoki ship dymu i popiół strzelał w niebo. Widok ten szybko przywołał nas do brutalnej rzeczywistości. – Lepiej sobie pójdę – mruknął Shiv i wymknął się niepostrzeżenie. – Powiedziałabym, że Planir i inni czarownicy dali Człowiekowi Lodu coś, co dostarczy mu zajęcia na dość długo – zażartowałam wstrząśnięta. Ryshad skinął głową; na jego twarzy malowało się zmęczenie. – To go nie powstrzyma. Myślę, że Messire D’Olbriot będzie musiał wystawić obserwatorów i każe im wypatrywać czarnych statków gnanych wiatrem Wiosennej Równonocy. Przeniknął mnie dreszcz. Kiedy Ryshad wyciągnął do mnie ramiona, przytuliłam się do niego. Oparłam twarz na jego ciepłym, suchym wełnianym kaftanie i zamknęłam oczy, odprężając się po raz pierwszy od czasu opuszczenia Inglisu. Objął mnie mocniej i z westchnieniem ukrył twarz w moich włosach. Było rzeczą najbardziej naturalną na świecie, że uniosłam twarz, by mógł mnie pocałować, potem zaś po prostu siedzieliśmy, czerpiąc otuchę z naszej bliskości. A statek magów mknął po oceanie w stronę domu. Rozdział 11 Z dzieła PODRÓŻ PO NIEZNANYCH KRAJACH EINARINNU pióra Marrisa Dohalle’a PIEŚŃ LICZB LEŚNEGO LUDU Z tej pieśni wynika jasno, że Leśni Ludzie to starożytna rasa. Mają zwyczaj uczyć swoje dzieci tych stów, które kiedyś oznaczały liczby: marmol, edril i tak dalej, pozbawionych teraz sensu, gdyż ich język zmienił się z upływem czasu. Jedno jest słońce na kopule nieba, Marmol to ognisko w mroku długiej nocy. Dwa są księżyce w wielkim tańcu mocy, Edril, ich sieć lekka, z powietrza utkana. Trzy ludy dzielą góry, lasy i równiny, Semil, nad nimi ciepło słońca płynie. Cztery są wiatry, zło i dobro niosą, Dreksil to oddech spokoju i burzy. Pięć palców do łuku lub do harfy służy, Wrem to żałoba po minstrela zgonie. Sześć rzek od wroga od wieków nas broni, Tendren to galop szybki rączych koni. Siedmiu jest Mędrców największych na świecie, Fathen jest pusty, wiatr w nim lękiem miecie. Osiem jest pór roku, a każda jest inna, Adren to rok nowy na wielkim Lat Drzewie. Dziewięciu jest Świętych i liczba też święta, Parlen – losu różdżki, przyszłość w nich ukryta. Dziesięć palców za broń szybko chwyta, Wrek to rąk uścisk, przyjaźni oznaka. Zapomniano większość pierwotnego znaczenia tej starożytnej rymowanki, gdyż Leśny Lud przekazuje wydarzenia historyczne tylko za pomocą ustnych przekazów, które są różne w różnych klanach, gdyż każdy koncentruje się na jego własnych członkach. Znane niegdyś pojęcia zmieniły znaczenie w wyniku powtarzania i zmiany warunków życia. Leśnym Ludziom to nie przeszkadza, według nich bowiem historia jest ciągle się zmieniającą, ciągle się rozprzestrzeniającą osnową życia, zakorzenioną w dziele stworzenia i rozrastającą się z każdą nową porą roku – czyli Drzewem Lat. Rozprzestrzenianie i podział uważane są za zdrowe i naturalne; grupy rodzinne wędrują po przestworzach Wielkiego Lasu, łącząc się w pewnych porach, rozdzielając w innych. Więzi międzyludzkie rzadko bywają trwałe i uważa się za całkiem zrozumiałe, że członkowie danej rodziny rozstają się z nią na kilka miesięcy lub dłużej, wędrują z inną grupą lub w ogóle opuszczają Las. To dzięki tej tradycji widujemy często na tak wielu drogach minstreli z Leśnego Ludu, którzy łączą nienasyconą żądzę wędrówki z charakterystycznym dla ich rasy zamiłowaniem do muzyki. Wynika ono z faktu, że polegają na pieśniach i poezji epickiej zamiast na historii pisanej. Biorąc pod uwagę ogromne zasoby Wielkiego Lasu, Leśni Ludzie mogą łatwo zaspokoić wszystkie swoje potrzeby, dzieląc się między sobą bez konfliktów i sporów. W rezultacie tego nie rozumieją znaczenia bardziej oficjalnych granic i pojęcia własności. Z podobnych powodów Leśni Ludzie rzadko są sprawni w walce wręcz, skupiając się na umiejętnościach oka i ręki potrzebnych do polowania w dzikim lesie, a nie do bezpośredniej konfrontacji zbrojnej o ziemię lub zasoby. Jednakże nieostrożny podróżnik wędrujący gościńcami przez Wielki Las może zostać trafiony zatrutą, śmiercionośną strzałą, jeśli przypadkiem trafi na polowanie. Leśni Ludzie przeważnie są tolerancyjni, gdyż żyją blisko natury. Wysoko cenią harmonię – między rasami, między jednostkami i w muzyce. Kiedy muszą rozstrzygnąć sprawę dominacji lub władzy w swoim gronie, robią to zazwyczaj podczas zawodów poetów lub siwaków. Uważają, że poniżenie przeciwnika przynoś, mu więcej szkody, niż gdyby został zabity. Kiedy jednak grozi im prawdziwi niebezpieczeństwo. Leśni Ludzie okazują wyjątkową determinacje której niewiele ras, starożytnych czy współczesnych, może dorównać. Chata w Shanklane w środkowym Reckinie czterdziestego dnia przedzimia Nie była to długa przechadzka i dobrze mi zrobiła po spędzeniu ostatnich sześciu dni w dyliżansach. Barman w karczmie Pod Zieloną Żabą bez trudu przypomniał sobie Halice i jej złamaną nogę i wskazał mi drogę do tej małej chatki, którą wynajmowała od początku tej pory roku. Podziękowałam mu i poszłam sprężystym krokiem drogą wijącą się przez pola. Było chłodno i sucho, śnieg skrzypiał mi pod nogami i pomyślałam, że po zapadnięciu nocy zamarznięta ziemia będzie twarda jak żelazo. Na razie jednak nie było wiatru i popołudniowe słońce grzało mi twarz. Każdy kilometr wędrówki pozwalał mi coraz bardziej zdystansować się od moich przeżyć, ale nadal dręczyły mnie poczucie winy i niepokój, jak sprawy się potoczyły dalej. Miałam nadzieję, że patron Ryshada przyjął go ze zrozumieniem. Nie chciałam myśleć o tym, jakie przyjęcie zgotowała mu rodzina Aitena. Czy powinnam była udać się wraz z nim? Wtedy jednak musiałabym ponownie przeżyć tamte straszne chwile; wystarczył mi jeden raz, a moje odczucia na pewno by sienie poprawiły, gdybym znów o nich opowiedziała. Nie, Aiten odszedł w zaświaty i nic nie sprowadzi go z powrotem. Jego bliscy mogą go opłakiwać bez mojej pomocy. Ludzie żyją i umierają, Misaen ich stwarza, a Poldrion odwozi takie jest życie. Zadałam sobie pytanie, jak się wiedzie Ryshadowi. Czy myśli o mnie? Czy nagłe porywy pożądania pulsują w jego krwi tak jak w mojej? Coś zamieniło ciepły, przyjazny pocałunek w wybuch palącej żądzy i oboje zadrżeliśmy jak zakochane nastolatki. Na statku oceanicznym pełnym ciekawskich magów trudno o prywatność, a jednak udało się nam znaleźć odosobnione miejsce, by zaspokoić tę nieoczekiwaną namiętność, która w nas zawrzała. Lecz choć współżycie seksualne nawet w tak fatalnych warunkach dało nam mnóstwo rozkoszy, czekałam przy burcie i patrzyłam, jak Ryshad wychodzi na ląd w Zyoutesseli. Czy popełniłam straszny błąd, czy też uratowałam nas przed czymś, czego byśmy potem żałowali jak moi rodzice? Nad tym również nie chciałam się długo zastanawiać. Poślizgnęłam się i potknęłam w miejscu, gdzie było dość cienia, by zamarznięta kałuża nie roztopiła się w południowym słońcu, i uśmiechnęłam się do siebie ponuro. Żaden mężczyzna nie miał na mnie tak wielkiego wpływu przez ostatnich dziesięć lat. Jednak bardzo trudno było zapomnieć o tej nieoczekiwanej przygodzie. Dręczyło mnie mnóstwo różnych pytań o Elietimmczykach, o zaginionej tormalińskiej kolonii, o dziwnych snach, słowem o wszystkich innych klockach z układanki Planira. Pożerała mnie ciekawość, ale jak powiedziała moja matka: „Ciekawość zaprowadziła Amit na szubienicę”. – Zapomnij o tym – powiedziałam sobie stanowczo – tormalińscy książęta i wszyscy czarownicy z Hadrumalu mogą sami to załatwić. Tak, chciałabym pomścić Gerisa, ale zemsta jest dla głupców, od tego wszystko się zaczęło i spójrz, dokąd cię to zaprowadziło! Trzymaj się z dala od tego, Livak – rozkazałam sobie surowo – odejdź i nie oglądaj się. Skręciłam na zacieniony, błotnisty szlak. Zamarznięte koleiny były twarde jak skała. Garstka przytulnych chat kuliła się pod słomianymi strzechami, a ja poszukałam wzrokiem zielonych drzwi. Jeżeli Halice może sama troszczyć się o siebie, z jej nogą nie jest źle, prawda? Zaczęłam powtarzać w myśli wszystkie argumenty, które przygotowałam, by wyjaśnić, dlaczego postąpiłam tak, a nie inaczej. Problem w tym, że wszystkie wydawały się nieprzekonujące oprócz pękatej sakiewki z pieniędzmi, którą ukryłam pod kaftanem. Poklepałam ją czule, jak niektóre kobiety w ciąży poklepują się po brzuchu. W torbie na plecach miałam też opieczętowaną woskiem sporą butlę z wyśmienitym winem. To powinno pomóc bez względu na to, co Halice o mnie pomyśli. Zapukałam do drzwi i nacisnęłam klamkę. Wesołe słowa powitania zamarły mi na ustach, kiedy ujrzałam Halice siedzącą na krześle i stojących nad nią dwóch jasnowłosych mężczyzn z podniesionymi rękami. – A potem powiedziałem: „Posłuchaj, jak ci się zdaje, jak wielką szkodę mogłem wyrządzić?”. Halice wybuchnęła znajomym, szczekliwym śmiechem, a obaj blondyni odwrócili się, by zobaczyć, kto przyszedł. – Livak! Sorgrad i Sorgren pospieszyli, by mnie objąć, ale cofnęłam się o krok, trzęsąc się cała i tłumiąc strach, gdyż ożyły we mnie straszne wspomnienia. Zatrzymali się zatroskani. – Nic ci nie jest? – Znajomy głos Sorgrada przegnał te okropne przywidzenia i zdołałam się w miarę normalnie uśmiechnąć. – Oczywiście, przepraszam, po prostu poczułam podmuch z opończy Poldriona. – Chodź, ogrzej się. – Halice nie wstała i zobaczyłam kulę opartą o jej krzesło. Nie widziałam nogi ukrytej pod kocem przykrywającym jej kolana i zadałam sobie pytanie, jak się zrasta. No cóż, sama mi powie, jak źle z tym było, kiedy do tego dojrzeje. Zauważyłam jednak, że przybrała na wadze, siedząc i czekając, aż złamanie się zrośnie. Podeszłam do kominka i zatarłam dłonie nad ogniem, wdychając znajome zapachy świeżego chleba i piekącego się na rożnie mięsa, oznaczające bezpieczny dom. – Gdzie byłaś? – Sorgren nalał mi korzennego wina z dzbanka stojącego na kracie ochronnej przed kominkiem i przez chwilę rozkoszowałam się jego ciepłem i smakiem. – Pamiętasz tę grę, o której zawsze mówisz, kiedy się upijesz, tę, która umożliwi ci uczciwe życie? – Uśmiechnęłam się szeroko do nich wszystkich. – Znalazłaś ją? – W ciemnych oczach Halice odbił się blask ogniska, a rozbawienie walczyło z nadzieją na jej ogorzałej twarzy. – Nie. – Potrząsnęłam głową i sięgnęłam za pazuchę. – Myślałam, że tak, ale się pomyliłam. A mimo to naprawdę się opłaciło. Puściłam skórzaną sakiewkę na stół, upadła z brzękiem wskazującym, że są w niej złote monety. Sorgren zważył ją w dłoni i najwidoczniej, sądząc po jego minie, zastanawiał się, ile zarobiłam. – Dużo tego? – Dostatecznie dużo, żebyśmy mogli tak świętować to Zimowe Przesilenie, by na zawsze pozostało w naszej pamięci! A może wynajęlibyśmy szybki zaprzęg i pojechali do Col? – Wychyliłam czarę do dna i dolałam sobie wina. – Moglibyśmy zdążyć na ostatni dzień. To niezły plan – Sorgrad uśmiechnął się do mnie, a oczy mu zabłysły. – Czym właściwie się zajmowałaś? Halice powiedziała, że od jakiegoś czarownika otrzymała list, w którym pisał, że pracowałaś dla arcymaga, – To długa historia i nie chcę jej teraz opowiadać – odparłam stanowczo. – Nie wiem, może później. To wcale nie przypominało ballady ułożonej przez jakiegoś głupiego minstrela, tyle mogę wam powiedzieć. Było cholernie niebezpiecznie i niewiele brakowało, żebym nie wróciła. – Ale wróciłaś i wygląda na to, że dobrze ci zapłacili – rzekł wesoło Sorgren, otwierając sakiewkę, i zaczął układać monety z białego złota w błyszczące stosiki. Zawsze lubił żyć teraźniejszością. – Pieniądze tylko wtedy są coś warte, jeśli żyjesz i możesz je wydać, Gren. – Potrząsnęłam głową. – To część moja i pewnego nieżyjącego mężczyzny. Jego gra zapewniła mu tylko podróż z Poldrionem. Przeszył mnie dreszcz i zamieniłam go w teatralną pozę: wzdrygnęłam się ostentacyjnie i oświadczyłam: – Prędzej podejmę jakąś uczciwą pracę, niż znów będę pracować dla arcymaga. Halice przyglądała mi się uważnie przez moment. Może wygląda jak starsza siostra wsiowego głupka, ale jest mądra. – W takim razie jedźmy do Col, wydajmy to złoto i zapomnijmy o nim – powiedziała wesoło. – Ci dwaj chłopcy mają kilka interesujących pomysłów na to, jak zdobyć trochę forsy w Lescarze. – W porządku. – Odwróciłam rożen i tłuszcz zatrzeszczał w płomieniach. – Zjedzmy to prosię i zajmijmy się układaniem planów. Jestem za takim, w którym będą ciepłe karczmy, znajomy zestaw run w mojej ręce i kilka ściśle kontrolowanych partyjek z głupimi wieśniakami. Chcę wam powiedzieć jeszcze jedno: cokolwiek zrobimy, nie może to mieć nic wspólnego z czarownikami! Podziękowania Przy pisaniu tej opowieści pomogło mi wiele osób. Serdecznie dziękuję Steve’owi za ciągle poparcie i inspirację; Helen za jej wielki wkład w powstanie koncepcji; Mike’owi i Sue, Liz i Andy’emu, za niezmiennie uczciwą krytykę. Z szacunkiem wspominam tu również wszystkich z zamku Penar. Powieść ta jest zaledwie początkiem. Mam wielki dług wdzięczności wobec Emmy, Vala i Adriana za poparcie w tej sprawie, wobec Tima za nieocenione edytorskie porady i wszystkich pracowników wydawnictwa Orbit za ich entuzjazm. Szczególne podziękowania należą się różnym gałęziom rodziny Rosę za ich pomoc podczas „wielkiego kryzysu ospy wietrznej”. Pragnę też wyrazić podziękowanie mojej matce za jej niezapomniany telefon: „Wiesz, miałam wrażenie, że czytam prawdziwą książkę!”.