CZESŁAW CZAPLIŃSKI PASJE JERZEGO KOSIŃSKIEGO 3 COPYRIGHT Czesław Czapliński 4 Od autora Mija dziesięć lat, gdy 3 maja 1991 roku, znaleziono Jerzego Kosińskiego martwego, w wannie, z plastikową torbą na głowie, w jego nowojorskim mieszkaniu, przy 57 Ulicy na Manhattanie. Kim był jeden z największych mistyfikatorów XX wieku? Przede wszystkim pisarzem, którego jak kiedyś, z podobnym dreszczem emocji, czytają dziś młodzi ludzie, w ponad 30 krajach, przetłumaczonym na 20 języków, w wielomilionowym nakładzie. Ciągle wychodzą wznowienia jego książek. Czas jest najlepszym sędzią. Jeżeli odrzucimy sensacje, które niewielu ludzi dziś interesują, poza tymi, którzy je tworzyli, wyłania się postać niezwykłego człowieka, który swoją pasją tworzenia zadziwia, a osiągnięciami mógłby obdzielić wielu. Kosiński to artysta przede wszystkim niejednoznaczny i, głównie przez tę swoją cechę, niepokojący i ciekawy. W jego życiu i twórczości jak w soczewce skupiają się sprzeczności naszych czasów. Widać tam wyostrzone kontury naszych własnych aspiracji, pożądań i pokus; widać nasze maski, strachy i rozterki, nasze wielkie ambicje i moralną małość. Dlatego właśnie tak trudno mieć do Kosińskiego jednoznaczny stosunek. Nie sposób go odrzucić i niełatwo go przyjąć — pisali red. Agnieszka Salska i Grzegorz Gazda we wstępie do książki pt. „Jerzy Kosiński: Być tu i tam” (1997), zawierającej materiały z konferencji naukowej upamiętniające 50. rocznicę powstania Uniwersytetu Łódzkiego, którego Kosiński był absolwentem pn. „Jerzy Kosiński. Człowiek i dzieło na skrzyżowaniu kultur” z 8-10 maja 1995 roku. Co ciekawe, po śmierci zainteresowanie Kosińskim nie maleje, wręcz przeciwnie. Pośmiertnie ukazał się tom esejów Jerzego Kosińskiego Przechodząc obok (Passing By, 1992), ukazało się kilka książek poświęconych Jego życiu, setki artykułów i recenzji, było kilka wystaw poświęconych Jego życiu, nakręcono kilka filmów i zrobiono sztukę teatralną w Nowym Jorku. Spór o Kosińskiego, a szczególnie o jego powieść „Malowany ptak”, nie jest zakończony i pewnie nigdy się nie zakończy, sądząc z temperatury wypowiedzi. Zawsze uważałem, że ważne jest nie tylko to, co kto mówi, ale kto mówi. Przytoczę więc na zakończenie wypowiedź prof. Marii Janion, wybitnego historyka literatury, profesora Uniwersytetu Warszawskiego, członka Polskiej Akademii Nauk, która w eseju pt. „Sam w ciemni”, zamieszczonym w książce „Twarz i maski Jerzego Kosińskiego” (1992), towarzyszącej mojej wystawie w Muzeum Sztuki w Łodzi, w pierwszą rocznicę śmierci napisała: „…Drastyczny przykład recepcji Malowanego ptaka w Polsce, gdzie obrzucono go najgorszymi obelgami i pomówieniami, dowodzi, że została naruszona granica sztuki, którą przecież Kosiński obrysował tak mocno i tak wyraźnie. Ale w Polsce rzeczywiście przyzwyczajono się traktować sztukę jak wypowiedź ideologiczną. Kosiński zaś był od tego jak najdalej, nigdy nie chciał mieć z czymś podobnym niczego wspólnego, był gotów na największe wyrzeczenia dla sztuki i jako sztuki właśnie. Kosiński miał rację: nie chciał Malowanym ptakiem nikogo urazić, ani znieważyć. Chciał pokazać to, co uznał za swój największy skarb: symbolicznie ukształtowany, dramatyczny i bolesny, własny świat wewnętrzny. I to właśnie mu się udało w sposób wyjątkowy. Pozostawił mroczne ostrzeżenie, gdyż nosił w sobie dramat – jak wszyscy, którzy przetrwali zbrodnię i zagładę. Czesław Czapliński, Nowy Jork, 1 lutego 2001 5 Wstęp Pasje Kosińskiego to jedyna w skali światowej książka biograficzna, w której tworzeniu Kosiński – jej bohater – aktywnie uczestniczył. Po trzech latach rozmów, zbierania materiałów, wspólnych podróży, w styczniu 1991 roku, przed wyjazdem na Florydę, Kosiński czytał ostatnie fragmenty książki. Na dwa tygodnie przed samobójczą śmiercią (3 maja 1991 r.) przeprowadziłem z Nim ostatni wywiad na temat mającego niebawem powstać w Polsce AmerBanku, na którego otwarcie Kosiński wybierał się. Zgodnie z moją umową z Kosińskim, mimo zainteresowania (szczególnie po jego śmierci) wydaniem książki w Stanach Zjednoczonych po angielsku, chcę dotrzymać zobowiązania, że książka ukaże się najpierw po polsku w Polsce. Nie tylko dlatego, że rozmowy nasze były prowadzone głównie po polsku. Wszystkie książki Kosińskiego wychodziły najpierw po angielsku, a następnie po wielu latach (Malowany ptak po prawie 30 latach) tłumaczone były na polski. Pierwsza wersja Pasji Kosińskiego ukaże się jednak po polsku, a dopiero później będą tłumaczenia na inne języki. Układ tekstów, jak również materiału ilustracyjnego jest taki, jak to zostało ustalone przed śmiercią Kosińskiego. Czym nie jest książka Pasje Kosińskiego? Nie jest typową biografią, w której od urodzin do chwili śmierci, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku, bardziej lub mniej szczegółowo opisywane jest cudze życie! Nie jest gloryfikacją Kosińskiego jako człowieka i pisarza, paszkwilem – wkładającym w jego usta słowa, których nigdy nie wypowiedział, przypisującym mu czyny, których nie popełnił. Czym są więc Pasje Kosińskiego? Książka jest niechronologiczną mozaiką – często przenikających się i uzupełniających pasji. Pisarstwo, joga, narty, polo, seks, życie towarzyskie, przyjaźnie, podróże, fotografia... oto dziedziny mające ogromny wpływ na dalekie od przeciętności życie Jerzego Kosińskiego. Jest możliwie obiektywnym i wielostronnym portretem Kosińskiego ukazującym go jako człowieka i pisarza w intymnych rozmowach, w większości nigdy wcześniej nie publikowanych, w wypowiedziach i recenzjach krytyków, pisarzy, ludzi sztuki. Stanowi swoisty album – zawierający ponad dwieście zdjęć pochodzących z prywatnej kolekcji Kosińskiego, jego przyjaciół na całym świecie i w Polsce oraz z moich zbiorów, bogatych dzięki dziesięcioletniej z nim przyjaźni. Przyjaźni? To wielkie słowo. Spotykałem w Stanach Zjednoczonych, a ostatnio także w Polsce ludzi, którzy zaledwie otarli się o niego, a nazywają go swoim serdecznym przyjacielem? Związane jest to z niezwykłą komunikatywnością Kosińskiego. Pamiętam, że dziesięć lat temu, już po krótkiej rozmowie z nim miałem wrażenie, jakbym znał go od wielu lat. Myślę, że Jurka Kosińskiego mogę zaliczyć do swoich bliskich przyjaciół, on sam to potwierdził. Ofiarowując mi swą ostatnią książkę The Hermit of 69th Street napisał: „Czesławowi i Oli Czaplińskim – aby nikt nie pomylił! w dowód wdzięczności, podziwu i zaklepanej przyjaźni, Jerzy-Pustelnik, Nowy Jork, 14 czerwca 1988”. Nie bez znaczenia jest chyba to, że pochodzimy z tego samego miasta. Przypomina mi się zabawna historia. Będąc w Łodzi przygotowywałem część materiałów do Pasji Kosińskiego. Któregoś dnia poszedłem na ulicę Piotrkowską do punktu, w którym robią kserokopie. Kiedy obsługująca mnie osoba zobaczyła na zdjęciu rodowitych łodzian Kosińskiego i Polańskiego na nartach w Szwajcarii i dowiedziała się, że piszę książkę o Kosińskim, wystawiła mi rachunek ze znaczną zniżką. Takich i podobnych sytuacji było wiele. 6 Fotografia Jerzy Kosiński od wczesnej młodości w latach pięćdziesiątych poważnie interesował się fotografią. Tamte lata doskonale pamięta Jurek Neugebauer, mieszkający w Łodzi przyjaciel Kosińskiego. Spotkałem Jurka w 1952, może w 1953 roku, nie pamiętam dokładnie – wspomina Jerzy Neugebauer. Miałem wówczas wystawę swoich zdjęć w Łódzkim Towarzystwie Fotograficznym. Podszedł do mnie Jurek Kosiński, przedstawił się i powiedział, że interesuje się fotografią. Pokazał mi później swoje zdjęcia. Jakie one były? Raczej amatorskie. Ale może po roku bardzo intensywnej pracy w ciemni, często po dwadzieścia cztery godziny bez przerwy, zrobił kolosalne postępy. Trzeba pamiętać, że ciemnie w tamtych czasach to prymitywne pomieszczenia bez wentylacji. Często pot zalewał nam oczy. Raz nawet zatruliśmy się rozrabianymi odczynnikami i przez parę godzin chrypieliśmy, nie mogąc mówić. Głównym pomysłodawcą prac był Jurek, niejednokrotnie nie nadążałem za jego energią. Pomysły wylatywały mu jak z rękawa. Czym głównie interesowaliście się? Na początku pasjonowały nas akty. Podrywaliśmy więc dziewczyny, w czym Jurek odnosił specjalne sukcesy. Później wpadł on na pomysł, aby fotografować starców. Najpierw na ulicach, a następnie w przytułkach i domach opieki. Pamiętam, jak przychodziliśmy do wiekowych kobiet, które malowały się wcześniej – bo przecież fotografowie przyszli. Dla mnie było to wielkie przeżycie. Z perspektywy lat uważam, że był to burzliwy, ale niezmiernie ciekawy okres – czystej fotografii, całkowitego zaangażowania się i fajnej roboty. Byliście młodzi, chyba na utrzymaniu rodziców, skąd więc pieniądze na to wszystko? Z pieniędzmi rzeczywiście wtedy było krucho. Ja pracowałem już w Wytwórni Filmów Fabularnych w Łodzi. Jurek był na utrzymaniu rodziców – dostawał tylko jakieś kieszonkowe. Pamiętam stałe kłopoty, za co kupić filmy. Największy jednak problem finansowy powstał, kiedy po roku czy dwu wysyłania zdjęć na konkursy fotograficzne na całym świecie – Królewskie Towarzystwo Fotograficzne w Londynie przysłało nam zaproszenie. By uzyskać członkostwo, należało wpłacić 19 funtów. Dla nas była to wówczas kolosalna suma. Jurek jednak postanowił, że zdobędzie pieniądze. Sobie tylko znanymi sposobami, wędrując po Ministerstwach: Kultury i Sztuki, Spraw Zagranicznych i Finansów w Warszawie, załatwił dewizy. W prasie rozpętała się wokół tego burza, ukazało się kilka artykułów o nas. Staliście się więc sławni? Tak. Ale nie podobało się to wielu starszym członkom Oddziału Łódzkiego ZPAF, do którego razem z Jurkiem chcieliśmy się dostać. Nasza chęć przynależności do Królewskiego Towarzystwa Fotograficznego Wielkiej Brytanii była oceniona jako autoreklama, niegodna prawdziwych artystów. Był to okres stalinowski? No właśnie. I jak można było przewidzieć, oblano Jurka na egzaminie z historii sztuki, którą miał w małym palcu! Ja dostałem się, ale nie miałem łatwego życia, bo mój start zaczął się od sądu koleżeńskiego. 7 Dlaczego? Obstawałem przy przyjęciu Jurka do ZPAF. Spowodowałem, że przyjechała komisja z Warszawy, jednak nic nie wskórałem. W efekcie stałem się czarną owcą. Dziś myślę, że wszystko to, jak również zorganizowanie przez Jurka wystawy fotografii amerykańskiej, przyczyniło się do ożywienia życia fotograficznego w Polsce. Wystawy fotografii amerykańskiej? No właśnie. Dzięki zagranicznym kontaktom Jurka w dawnym salonie Łódzkiego Towarzystwa Fotograficznego przy ulicy Andrzeja Struga 2 po raz pierwszy po wojnie w Polsce można było zobaczyć prace fotografików amerykańskich. Frekwencja była szalona. Przed salonem wisiała ogromna flaga amerykańska, którą wydobyliśmy z Jurkiem z Grand Hotelu. W ciągu wielu lat, jakie minęły od czasów wspomnianych przez Jerzego Neugebauera, Kosiński wystawiał swoje zdjęcia na wielu wystawach. A oto jak on sam mówił o swoich młodzieńczych pasjach fotograficznych w jednym z wywiadów: Neugebauera spotkałem na początku lat pięćdziesiątych, a sztukami wizualnymi w szerokim tego słowa znaczeniu zająłem się już w roku 1947 wstępując do gimnazjum w Łodzi, gdzie byłem redaktorem gazetki ściennej pt. „Świat idzie naprzód”. Co miesiąc przygotowywałem zdjęciowy montaż wycinków z różnych magazynów. Niewiele brakowało, żeby wyrzucono mnie za to ze szkoły. Dlaczego? Ponieważ posługiwałem się wycinkami z pism amerykańskich, a nie czasopism radzieckich i była o to ogromna awantura. Muszę dodać, że takie montaże robię do dziś. Polega to na tym, że biorę w ręce nożyczki, które pozostają nieruchome, a papier się obraca. Jaki to miało związek z fotografią? Oglądałem wtedy najlepsze zdjęcia, znakomicie wydrukowane, co dawało mi dobrą orientację w branży fotograficznej. Nie mówiąc o tym, że przecież montaż jest jedną z dziedzin fotografii. Po pewnym czasie jeden z moich szkolnych kolegów powiedział: „Jurek nie wycinaj zdjęć istniejących, zacznij robić własne, wycinaj zdjęcia z natury”. Aparat Kodak Box- Camera dał mi Staszek Pomorski, kolega z ławy szkolnej – i tak się zaczęło. Jakie tematy interesowały cię na początku? Akty. Dopiero później wyszedłem na ulicę i fotografia stała się częścią mojego normalnego życia. Zawsze chodziłem z aparatem, którego jakość nigdy nie była dla mnie ważna. Fotografia interesowała mnie z filozoficznego punktu widzenia jako koncepcja, którą wymyślałem, a później szukałem w naturze. Aparat fotograficzny pozwolił mi socjologizować moją wyobraźnię, dzięki zdjęciom uzmysłowiłem sobie, co mnie w życiu interesuje. To ciekawe, czy mógłbyś to rozwinąć? Wyszedłem z założenia, że skoro naciskam migawkę w tym, a nie w innym momencie, to ten moment definiuje mnie. Zadałem sobie pytanie, co wobec tego w życiu interesuje mnie? Patrząc na własne zdjęcia szukałem odpowiedzi. Fotografia spełniała więc wobec ciebie podobną rolę – odnajdywania samego siebie – jaką dziś dla innych ludzi w Stanach Zjednoczonych spełnia psychoanaliza? Aparat mówił mi, czym interesuję się wizualnie i był to prąd, który szedł równolegle z moimi zainteresowaniami intelektualnymi. Uczestniczyłeś wówczas w kilkunastu wystawach na całym świecie, miałeś nawet w 1957 roku, na kilka miesięcy przed wyjazdem do Nowego Jorku, indywidualną wystawę w Klubie Krzywego Koła (KKK) w Warszawie – co tam pokazywałeś? Tak jak już wspomniałem, zacząłem od aktów, w których interesowała mnie architektura ciała, a w architekturze interesował mnie krajobraz wojny. Z jednej strony ciało jako miejsce, w którym rodzi się życie, a z drugiej – cała seria ruin. „Chwasty wojny” – tak zatytułowałem wypalone, okaleczone, przekrojone w połowie domy. Oprócz tego ulica jako teatr, gdyż cho- 8 dzimy w określony sposób, robiąc odpowiednie miny – jak na scenie. Ale jednocześnie ulica jako prywatność, bo jesteśmy sami z sobą, nikt nas nie obserwuje. Czy twoje pierwsze zdjęcia miały związek z tym, co później pisałeś? Oczywiście. Dzieci bawiące się same z sobą wśród ruin z moich wczesnych fotografii były jakby ilustracją do Malowanego ptaka (pierwsze wydanie 1965 r.). W Malowanym ptaku erotyka miała związek z moimi pierwszymi aktami, które, nawiasem mówiąc, były pod dużym wpływem amerykańskiego fotografa Man Raya. Przeglądając twoje negatywy widziałem, że nie używałeś tradycyjnych materiałów? Robiłem własne. Kupowałem za grosze filmy do nagrywania dźwięku, na których prawie nie ma emulsji. Preparowałem własną emulsję, nie wiedząc dokładnie, jaka jest jej czułość. Potem wywoływałem negatyw w mojej wspaniałej „ciemni”, którą stanowił korytarz prowadzący do paru mieszkań. Pracę mogłem rozpocząć dopiero po północy, gdy się upewniłem, że wszyscy już spali. Twoje wczesne zdjęcia mają ciekawą koncepcję graficzną, bardzo mało w nich tonów pośrednich, dominuje biel i czerń. Czym było to podyktowane? Biało-czarne zestawienie w fotografii jest odpowiednikiem zestawienia czasownikrzeczownik, często używanym w mojej prozie. Na przykład to, co zrobiłem w mojej nowej książce The Hermit of 69th Street jest dokładnie tym, co wówczas robiłem w fotografii. Starałem się stworzyć nowy typ wyrazu, w którym elementy treści nie są bardziej ważne niż elementy formy – fotografia jest przecież jednym i drugim. Jak widzisz, niektóre zdjęcia, jak np. Stadion, są typowo graficzne, a akty są fotograficzne. W prozie robiłem to samo. Malowany ptak jest połączeniem wyobraźni – grafiki, z rzeczywistością – fotografią. Opisane sytuacje z Malowanego ptaka są bardzo wizualne, można je zobaczyć: krajobrazy, postacie, niezwykle realistyczne sceny. W przeszłości oprócz zachwytów wywoływały wiele nieporozumień ze względu na trudności odróżnienia życia od fikcji. Na ogół czytelnicy nie wiedzą, co było przeżyciem, a co jest literacką fabułą. Co jest obrazem istniejącym, a co wymyślonym. Ale z drugiej strony zarówno na zdjęciach, jak i w prozie zaznacza się twoja obecność? Pokazuję wyraźnie, że stoję na zewnątrz, zachowując dystans. I dlatego czytelnik mojej prozy, jak i widz oglądający moje fotografie, może pobudzić swoją wyobraźnię. Na moich fotografiach widać, że wówczas gdy nacisnąłem migawkę, nikt mi nie pozował. Chciałem osiągnąć dwie rzeczy: aby temat był jak najbardziej zobiektywizowany, co uzyskałem zachowując dystans, a jednocześnie zastanowić się, dlaczego, mimo że jestem poza, obiekt interesuje mnie. W prozie powtórzyłem te same zainteresowania. Zacząłem od ulicy, socjologia – moje dwa pierwsze eseje, a później Malowany ptak – dziecko konfrontujące się w społeczeństwie. Jest pewne podobieństwo twoich zdjęć do fotografii Diany Arbus, znanej nowojorskiej artystki fotografika, która w 1971 roku popełniła samobójstwo? Tylko pozornie. Arbus fotografowała ludzkie „wybryki natury”, a ja fotografuję wybryki natury dlatego, że są to ludzie. Spotykam w barze nieprawdopodobnie małą kobietę, którą chciałbym sfotografować jak normalną osobę. Pokazać, że chociaż nie jest większa niż cztery szuflady biurka, przy którym siedzi, to w jej głowie kryją się różnorodne tajemnice, takie jak u ludzi normalnego wzrostu. Poza tym, jeśli chodzi o perspektywę widzenia świata, to wie na pewno więcej. Niezmiernie ciekawi mnie twoja opinia o niedawno zmarłym na AIDS znanym fotografiku nowojorskim Robercie Mapplethorpe (1946-1989), który jest twórcą wielu zdjęć o tematyce seksualnej. Mapplethorpe przedstawił ciało jako obiekt seksualny, oddzielając je od humanistyki całej osoby. Nie wniósł nic do fotografii jako medium. Na przykład członek męski wiszący na spodniach przez otwarty rozporek nie wnosi nic do kompozycji czy do wiedzy o ciele ludz- 9 kim. Dlatego oceniam bardzo nisko jego prace, mimo że jego zdjęcia sprzedawane są za zawrotne sumy. Po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych Kosiński nigdy nie przestaje zajmować się fotografią, chociaż główną rolę w jego życiu zaczyna zdecydowanie odgrywać pisarstwo. W jego prozie często przewijały się motywy fotograficzne, jak choćby w powieści The Devil Tree: Pewnego wieczoru, kiedy obserwował przyjęcie wydane przez Kuchnię Znakomitości, zobaczył wśród gości Karen. Była w towarzystwie fotografa z magazynu „Life”, który robił jej zdjęcia. W pewnym momencie fotograf wyszedł na kilka minut, żeby zaparkować pozostawiony na jezdni samochód. Wychodząc aparat z filmem zostawił pod opieką kelnera. Podczas nieobecności fotografa zachęcona przez ochrypły tłum Karen próbowała otworzyć butelkę krajowego szampana. Gdy wystrzelił korek, oblał ją strumień spienionego wina i kelner nie mógł powstrzymać się od pstryknięcia kilku zdjęć powierzonym mu aparatem. Po powrocie fotografa, kelner oddał mu aparat, nie wspominając słowem o zdjęciach, które nim zrobił. Wkrótce ponętny wizerunek zmoczonej szampanem Karen ukazał się na okładce magazynu „Life” i niektórzy krytycy uznali go za najlepszą okładkę w długiej i znakomitej historii pisma. Wówczas pojawił się kelner. Powiedział, że gdyby Karen zeznała na jego korzyść, zdjęcie z okładki pozwoliłoby mu rozpocząć karierę fotografa i spełniłoby się marzenie jego życia. W większości sztuk artysta pozostaje w fizycznym oddaleniu. Pisarz zaczyna od słów, kompozytor od dźwięków, zarówno jedne, jak i drugie są ze swej natury abstrakcją, niemniej jednak mogą wywoływać w czytelniku czy słuchaczu konkretne obrazy lub emocje. Fotograf natomiast zaczyna od konkretu, abstrakt rodzi się dopiero w bezpośredniej konfrontacji aparatu i obiektu. Łatwo więc można zrozumieć frustrację i żal kelnera z powodu odmówienia mu prawa do tej konfrontacji. Czy w Cockpit: Tyle czasu, tak dużo starań, a wynik nieciekawy: widzę się tylko w tym ułamku sekundy, kiedy migawka była otwarta. Z myśli i emocji, jakie mną w tym momencie rządziły, ani śladu. Kiedy zejdę z tego świata, a wraz ze mną moje wspomnienia, wszystko co pozostanie to tysiące pożółkłych fotografii i trzydziestopięciomilimetrowych negatywów zamkniętych w metalowych szafkach. Dzień zeszedł mi na segregowaniu i powiększaniu negatywów, na ulicę udałem się dopiero późnym wieczorem. Od razu zauważyłem młodą ładną prostytutkę, która wysiadłszy z taksówki ruszyła leniwym krokiem ku narożnemu barowi. Podszedłem do niej i zaprosiłem ją do siebie. Bez zbędnych słów wymieniła cenę. Zatrzymałem przejeżdżającą taksówkę i podałem kierowcy jeden z moich adresów. Podczas jazdy dziewczyna milczała, w pewnym momencie zauważyła tylko, że ma kilku klientów w mojej dzielnicy. Gdy znaleźliśmy się w mieszkaniu, zaoferowałem jej drinka, lecz odmówiła. Zapłaciłem jej z góry i pokazałem wszystkie reflektory i kamery przymocowane do statywów. Oświadczyłem, że wybrałem ją nie tylko dlatego, że uważam ją za ładną, ale także za fotogeniczną. Wręczyłem jej album z powiększonymi zdjęciami kobiet, zarówno ubranych jak i rozebranych. Przeglądając je stwierdziła mimochodem, że jedyną fotografię, jaką ma, zawdzięcza bratu, który pstryknął ją kiedyś polaroidem. Wśród modelek z albumu rozpoznała dziewczynę, również prostytutkę, na którą natknęła się kiedyś w więzieniu. Zapytała, dlaczego wolę fotografować prostytutki, a nie zawodowe modelki. Odparłem, że prostytutki zachowują się w towarzystwie mężczyzn znacznie swobodniej niż modelki. 10 Po tej krótkiej rozmowie wydała mi się już całkiem odprężona, więc zaproponowałem, żebyśmy się zabrali do roboty. Zapewniłem ją, że nie musi się rozbierać, jeżeli nie ma na to ochoty, albowiem fotografowanie kobiet ubranych interesuje mnie tak samo, jak robienie aktów. Oświadczyła, że z przyjemnością będzie pozowała nago. Przyrzekłem jej, że jeżeli ujęcia dobrze wypadną, przyniosę je nazajutrz wieczorem na ulicę, żeby mogła je obejrzeć. I jeśli znajdą w jej oczach uznanie ofiaruję jej kilka sztuk. Poszła do łazienki, by poprawić makijaż, a ja ustawiłem światła i kamery. Z początku zachowywała się sztucznie, a ja zmieniałem oświetlenie kąt widzenia, usiłując uchwycić ją w momencie, kiedy się najmniej tego spodziewała. Fotografowałem ją ubraną i rozebraną. W momencie kiedy rozpinała bluzkę, zdejmowała stanik, ściągała z siebie spódnicę, zdejmowała rajstopy. Kiedy uznałem seans za skończony i powiedziałem jej, ile zużyłem rolek, była zdumiona. Poprosiłem ją o adres i numer telefonu, ale odmówiła. Wychodząc powiedziała, że każdego wieczoru będę ją mógł znaleźć w tym samym miejscu co dzisiaj, chyba żeby ją aresztowano. Gdy tylko wyszła, zabrałem się do wywoływania negatywów. Wybrałem kilka najpiękniejszych, z których każde eksponowało jakiś szczególny aspekt jej urody. Nad .ranem odbitki były gotowe, przykrojone do standardowego formatu. Wyglądały naprawdę jak zrobione przez zawodowca. Z niecierpliwością czekałem wieczoru. Gdy tylko zapadł zmrok, włożyłem kilka zdjęć do teki i pojechałem na ową ulicę, na której ją spotkałem. Kilka innych dziewcząt już się tam przechadzało, ale mojej nie było widać. Otworzyłem tekę, wyjąłem jedno zdjęcie, pokazałem je pierwszej z dziewcząt i zapytałem, czy zna moją modelkę. Owszem, odparła, ale będę musiał cierpliwie poczekać, gdyż przybywa zazwyczaj ostatnia. Dziewczyna była oczarowana zdjęciem koleżanki i zażądała, żebym jej pokazał pozostałe. Odpowiedziałem, że z zasady nie pokazuję nikomu cudzych zdjęć bez zgody modela. Zgodziła się, że dyskrecja to rzecz ważna także w jej zawodzie i oddaliła się, by wdać się w rozmowę z jakimś mężczyzną. W dwie godziny później z taksówki wysiadła moja modelka. Całkowicie zmieniła fryzurę, styl ubioru i makijaż, ale była równie ponętna jak poprzedniego wieczoru. W obawie, że poderwie mi ją ktoś inny, podbiegłem do niej szybkim krokiem. Nie od razu mnie poznała. Ale gdy zobaczyła tekę, uśmiechnęła się i zapytała, czy przyniosłem zdjęcia. Oświadczyłem, że wypadły nawet lepiej niż się spodziewałem i zaprosiłem ją do baru, żeby mogła je sobie spokojnie obejrzeć. Gdy już siedzieliśmy przy narożnym stoliku i zamówiliśmy drinki, zacząłem po kolei wyjmować fotosy z teki. Barman, który z pewnością znał moją towarzyszkę z widzenia, szeptał coś do swoich klientów, a ci zaczęli się nam uważnie przyglądać. Rozłożyłem fotografie na stole, na krzesłach, a nawet na podłodze. Dziewczyna była zdumiona. Powiedziała mi, że nie spodziewała się ich zobaczyć, albowiem wielu klientów udawało, że ją fotografuje, ale żaden nigdy nie przyniósł jej ani jednej fotki. Po chwili wahania zapytała, czy mogłaby kupić ode mnie wszystkie te zdjęcia i może nawet zamówić następne. Zapewniłem ją, że nie stać by jej było na moje honoraria. Pisma płacą mi za jeden fotos więcej niż ona zdoła zarobić przez cały tydzień. Ale wyznałem, że wybrałem ją na swoją modelkę dlatego, że jej pragnę i zasugerowałem, żeby zarobiła na nie we właściwy sobie sposób. Dodałem, że ilekroć uda jej się doprowadzić mnie do orgazmu, otrzyma cztery fotografie do wyboru. Szybko zrobiła stosik ze zdjęć i starannie je przejrzała. Zrobiwszy to samo po raz drugi, pozostawiła na boku już mniej fotografii. Wreszcie zredukowała wybór do czterech. Oświadczyła, że chętnie zapracuje na dalsze zdjęcia. Jedyny warunek, jaki postawiła, to spotkanie późnym popołudniem, a to dlatego, że po nocach pracuje zawodowo, a w dzień musi to odsypiać. Nazajutrz po południu zjawiła się u mnie w modnym zamszowym kostiumiku i wielce podniecona oświadczyła, że pokazała zdjęcia koleżankom, a te poddały jej myśl, by przygo- 11 towała sobie tekę ze zdjęciami, taką jaką niosą ze sobą zawodowe modelki i aktorki udające się na przesłuchanie. Byłoby to doskonałe alibi w razie gdyby ją policjanci znowu kiedyś chcieli aresztować. Przyjęła ode mnie drinka, przebrała się w przyniesione specjalnie na ten seans stroje. Fotografowałem ją wiele razy. Następnie kochaliśmy się i ona wybrała sobie jeszcze dziesięć zdjęć z wykonanych przeze mnie poprzednim razem. Odtąd przychodziła do mojego mieszkania codziennie w drodze do pracy. Zawsze miała na sobie inny strój, nową perukę, inny kolor lakieru na paznokciach, inny odcień pomadki na ustach. Nie omieszkiwałem obrzucać jej za to komplementami, gdyż widziałem, że sprawia jej to przyjemność. Narzekała pół żartem, pół serio, że moje reflektory męczą jej oczy, a sposoby jakie stosuję, by wywołać u niej orgazm wyczerpują ją fizycznie, zanim jeszcze udaje się do pracy. Dopiero wtedy uświadamiałem sobie, że spędzi noc w objęciach kilku obcych mężczyzn. Pewnego wieczoru, jakiś czas po rozstaniu z nią, ogarnęło mnie dziwne zdenerwowanie. Przebrałem się tak, żeby nie mogła mnie poznać i ruszyłem jej tropem. Zacząłem obserwować ją z przeciwległej strony ulicy. W pewnym momencie zajechał samochód policyjny i dziewczęta szybko się rozpierzchły, tylko po to, by po jego zniknięciu powrócić na swoje stanowiska. Później obserwowałem, jak rozmawia z jakimś facetem w średnim wieku. Miał zupełnie nieruchomą, pozbawioną wszelkiego wyrazu twarz. Jego łokcie i przeguby rąk wykonywały szybkie nie zamierzone ruchy, a prawa dłoń z palcami jak szpony była sparaliżowana. Byłem pewny, że dziewczyna odmówi kalece, lecz nie uczyniła tego. Oboje wsiedli do taksówki i odjechali. Pozostałem na ulicy i zastanawiałem się, czego ten człowiek będzie od niej żądał i czy ona zgodzi się na jego zachcianki. Podczas naszego następnego spotkania zapytałem ją o niego. Przyznała, że z początku odczuwała doń pewną odrazę. Kiedy poprosiłem, żeby mi dokładnie pokazała, co robili, wydała się zaszokowana moją prośbą... Co jakiś czas Kosiński bulwersuje i szokuje. Pisał o tym m.in. „American Photographer” (luty 1981) w tekście zatytułowanym On To The Next Century (Do następnego wieku): Nowy Jork – Jerzy Kosiński wielokrotnie nagradzany powieściopisarz, w swoim poprzednim życiu za Żelazną Kurtyną był nagradzanym fotografikiem (zob. „Migawki”, czerwiec 1980). Niedawno Kosiński wziął udział w wystawie najnowszych fotografii członków Century CIub, jednej z najbardziej ekskluzywnych enklaw artystycznych. Kontynuując zapoczątkowaną w Warszawie tradycję, Kosiński wystawił trzy prowokujące akty. Kiedy kolegafotografik pochwalił go za portrety „tak pięknych kobiet”, pisarz który przysięga, że „nie znosi kłamstwa”, poinformował swojego wielbiciela, że postacie na zdjęciach „w sensie biologicznym są mężczyznami”. Można powiedzieć, że po raz pierwszy transseksualiści w jakiejkolwiek formie pojawili się w Century CIub. – P.G. W październiku 1988 roku w Andre Zarre Gallery w sercu nowojorskiego Soho na West Broadway odbyła się indywidualna wystawa Kosińskiego pt. Early Photographs of Poland and Russia 1950-1957 (Wczesne fotografie. Polska i Rosja 1950-1957), na której pokazał kilkadziesiąt zdjęć, a we wstępie do katalogu pisał: Jaźń jest myśliwym szukającym środków samoekspresji. Pewnego dnia, już jako dorastający młodzieniec w moim rodzinnym mieście Łodzi w powojennej Polsce, czytając Gighantie, powieść opublikowaną przez Tiphaigne de la Roche w 1760 roku (pierwszą powieść z gatunku science fiction), natknąłem się na jego wizjonerski opis, czym może być fotografia jako sztuka; wizjonerski, ponieważ kiedy pisał swoją książkę, wynalazek fotografii jeszcze nie istniał i trzeba było na niego poczekać następne osiemdziesiąt lat. Niebawem podjąłem decyzję: ja też zostanę wizjonerem, a pisarstwo i fotografia staną się moimi głównymi środkami wyrazu. 12 W następstwie tej decyzji zacząłem pisać do gazetki szkolnej (wkrótce zostałem jej redaktorem) i jednocześnie robiłem eksperymenty z aparatem fotograficznym, a także z różnymi technikami wywoływania filmów, między innymi przy zastosowaniu samodzielnie wyprodukowanych i zmodyfikowanych chemikaliów i emulsji. Po pewnym czasie zacząłem wystawiać swoje prace, najpierw w czcigodnym Towarzystwie Fotograficznym w Łodzi, a następnie na wystawach międzynarodowych. Nawiasem mówiąc, Łódź, drugie największe miasto w Polsce, choć była centrum włókienniczym, zawsze interesowała się sztuką. Tu długo przed drugą wojną światową otworzono pierwsze na świecie Muzeum Sztuki Współczesnej (którego zbiory zawierały między innymi oryginały heliografów, autorstwa urodzonego w Łodzi Karola Hillera), zaś po wojnie Łódź stała się siedzibą znanej na całym świecie Szkoły Filmowej. Od tamtej pory dzieląc mój twórczy zapał między pisarstwo i fotografię, uświadomiłem sobie, że, jak to kiedyś sam zdefiniowałem: „Celem sztuki fikcji, działającej poprzez oryginalny, świadomy wybór słów (które z samej swej natury są zawsze abstrakcyjne) jest powodowanie, by w umyśle czytelnika ewokowały się spontanicznie postacie ludzkie, obiekty, uczynki i sytuacje, które są konkretne. Celem sztuki fotograficznej, działającej poprzez oryginalny, świadomy wybór obrazów (które z samej swej natury są zawsze konkretne) jest powodowanie, by w umyśle widza ewokowała się gra kompozycji, świateł i przestrzeni – jakiś nowy porządek wizualny, którego działanie jest abstrakcyjne. Zatem istota każdej z tych sztuk polega na ruchu, w literaturze od abstrakcji do konkretu, w fotografii od konkretu do abstrakcji”. („Wystarczy być, a wystarczy widzieć”, „American Photographer”, czerwiec 1980) William Butler Yeats opowiadał się po stronie „sztuki, która nie jest tylko snuciem opowieści”, a dla Diany Arbus „Nic nigdy nie jest takie, jak się nam mówi. To, co rozpoznaję, jest tym, czego nigdy przedtem nie widziałam”. Te słowa najlepiej oddają dla mnie naturę sztuki fotograficznej. Po wystawie Richard Johnson na słynnej Page Six dziennika „New York Post” (5 października 1988) po rozmowie z Kosińskim w tekście zatytułowanym Jerzy unwrapping his kinky sex photos (Jerzy pokazuje swoje fotografie niekonwencjonalnego seksu) pisał: Jerzy Kosiński gotów jest otworzyć ponownie poprzez magię swojego aparatu fotograficznego zaryglowane od dawna drzwi do nowojorskich seks-klubów. Powieściopisarz-podglądacz zamierza odsłonić swoją prywatną kolekcję niektórych „dziwnych” osób, jakie spotkał w nowojorskim seksualnym podziemiu. „Przestałem fotografować tę scenerię około 1975 roku”, zapewnił Jerzy wczorajszego wieczoru w Andre Zarre Gallery, w której wystawione są fotodziennikarskie obrazy, jakie robił w Polsce i Rosji w latach 1950-1957. Kiedy jednak skórzane bary dla sadystów i masochistów typu Hell Fire CIub pracowały na pełnych obrotach, Jerzy, jak sam utrzymuje, „proponował napotkanym tam seksualnym dziwakom, by mu pozowali”. „Miałem jedną pracownię na 79 ulicy, a drugą na 12. Fotografowałem moje modele bez twarzy, chyba że zgodzili się ją pokazać. Nigdy nie robiłem nieprzyzwoitych zdjęć”. Jerzy powiedział George'owi Rushowi z Page Six, że we wczesnych latach sześćdziesiątych zaczął fotografować artystów burleskowych. „Co kilka miesięcy robiłem zdjęcia niektórych striptizerek, tych dobrych. Porównując je, można było zobaczyć jak ich ciało, to przybierało, to traciło na wadze. Nigdy nie robiłem zdjęć mężczyznom, ale fotografowałem transwestytów. Mam serię zdjęć trzech braci, którzy stali się trzema siostrami. Chyba byli Kolumbijczykami, ale jeden z nich zdobył tytuł Miss Piękności Berlina Zachodniego”. 13 Jeśli chodzi o wystawę zdjęć homoseksualistów Roberta Mapplethorpe'a, Jerzy uznał ją za „interesującą głównie ze względu na oprawę zdjęć”. „Byłem rozczarowany. Temat jest całkowicie konwencjonalny, fotografowie porno robili takie zdjęcia latami. Jeśli chodzi o aspekt artystyczny, to co Mapplethorpe robi ze światłem i cieniem, właściwie nie posuwa naprzód osiągnięć francuskich fotografików sprzed 50 laty”. Jerzy powiedział, że kiedy skończył niekonwencjonalne erotycznie bestsellery Randka w ciemno i Ring, postanowił porzucić bohaterów noszących skórzane obroże: „zacząłem się powtarzać”. Uznał również, że „dyskoteka jest hałaśliwym grobem”. „Johnny Carson powiedział mi kiedyś: «W tym kraju przyglądamy się rozmowom». Cóż, teraz gdy mam 55 lat, chciałbym móc ich słuchać. Życie cyganerii artystycznej zanikło. Odwiedziłem ostatnio «World» (klub nocny) i nie zobaczyłem w nim niczego ciekawego”. Może dlatego Kosiński chciałby w przyszłym roku zrobić pokaz swoich aktów i oprócz pisania scenariusza do politycznego dramatu o Lwie Trockim, pracuje nad „moralitetem, którego akcja rozgrywa się w seks-klubie lat siedemdziesiątych”. „Nowy Jork był bardzo kolorowym miastem” – powiedział Jerzy – ale ta era już się skończyła. „Wkroczyła między nas nowa choroba”. Z perspektywy kilkudziesięciu lat widać, że fotografia była jedną z pierwszych i najbardziej trwałych pasji Kosińskiego. Nigdy nie rozstawał się z aparatem fotograficznym, zawsze towarzyszył mu choćby mały automat. Fotografia fascynowała Kosińskiego wszechstronnie – jako bogate zjawisko, jako sztuka, wiele pisał na tematy estetyki fotograficznej, jak choćby w eseju pt. Jak fotogeniczne musi być moje ja („Sztuka” nr I, 1989): „Każde pokolenie ma taką definicję człowieka, na jaką sobie zasłużyło” – napisał Abraham Joshua Heschel w Who Is Man? (1965). Można to sparafrazować: każde pokolenie zasłużyło sobie na swój portret. Siedzę sobie nieruchomo, podkreślam: nieruchomo, a nie sztywno czy bez życia, czekając aż sfotografuje mnie Czesław Czapliński, jeden z portrecistów, którzy zasłynęli w ostatnim dziesięcioleciu dzięki utrwaleniu na zdjęciach wszystkich znanych, sławnych i najbardziej interesujących twarzy świata: ślicznej Catherine Deneuve i pogrążonego w myślach Avedona, uśmiechniętego Josepha Brodsky'ego i zamyślonego Liberace. Tak się zdarzyło – a nie jest to dziełem przypadku, lecz wynikiem świadomego filozoficznego zamysłu, że Czapliński jest (bodaj) jedynym spośród fotografów koncentrujących się na ekspresji twarzy ludzkiej, który zdaje sobie sprawę z tego, że zbliżenie umieszcza w kadrze także jego samego. – Czy mam pozować? – zapytałem, gdy Czapliński zaczął ustawiać ostrość na mojej twarzy. – Pozować? – odpowiedział fleszując uśmiechem i silną lampą. – Na przykład na koniu, jak królowa Wiktoria. Jej ulubiony fotograf, George W. Wilson, sportretował ją na jednym zdjęciu z chłopcem stajennym w szkockiej spódniczce i z ręką na chrapniku jej konia. – A czy i pana nie przyłapano w pozie kawalerzysty, twarzą w twarz z masą czytelniczą bez twarzy, z półnagim torsem, nie twarzą? – Czapliński odrzucił mój pomysł i wykonał całą serię zdjęć z jednego obrotu. – A może pozować inaczej? – zmieniłem soczewkę mózgową, odsuwając się jednocześnie od aparatu. – Tak jak pisarze pozują swoim ulubionym fotografom. Jak Scott F. Fitzgerald pozował Nikolasowi Murayowi z wzrokiem utkwionym w nie zapisaną kartkę. Jak bardzo brodaty D.H. Lawrence pozował Edwardowi Westonowi. Jak zapięty na ostatni guzik T.S. 14 Eliot pozował Irvingowi Pennowi. Jak Christopher Isherwood z wyciągniętą ręką usiłował się wymknąć George'owi Plattowi Lyncsowi. Jak Truman Capote pokazywał Andy'emu Warholowi swoje krwawiące jeszcze blizny po operacji plastycznej. Albo jak niektórzy znajomi pisarze pozują mnie, swemu ulubionemu fotografowi – powiedziałem przypominając w ten sposób Czaplińskiemu, że poza pisarstwem wypowiadam się także poprzez sztukę fotografii. – Wiem, o co panu chodzi, ale ja tak nie patrzę na pana – odpowiedział Czapliński, zmieniając ustawienie świateł. – A może powinienem patrzeć w dal, jak Cocteau na zdjęciu Gisele Freude? – zapytałem wiercąc się na krześle i rozmyślając nad tym, czym jest dla mnie moje własne istnienie? Czemu stawiam czoło, gdy tak rozmyślam o moim byciu tu i teraz? Takie są wszechogarniające imponderabilia sformułowane przez mego żydowsko-amerykańskiego guru, Abrahama Joshuę Heschela. – Proszę patrzeć w głąb swego ja, patrząc w aparat – powiedział Czapliński szukając w torbie innego obiektywu. – Moje ja nie jest na tyle szczególne, żeby się w nie wpatrywać – powiedziałem enigmatycznie. Jestem przecież powieściopisarzem. Pisarz bez przerwy aranżuje konfrontacje między swoim ustawionym w bojowym szyku bohaterem a coraz to nową personą. – W tej konfrontacji chcę pana uchwycić, jakim pan jest naprawdę. Pana, nie pańską personę – powiedział Czapliński, montując nowy obiektyw. – Więc może powinienem wystąpić, powiedzmy, w kusym stroju do gry w polo albo za obszernej kurtce narciarskiej? – Powinien pan wystąpić w wyrazie twarzy, który ujawnia pańskie nagie ja. Powinien pan być piórem nad piórami, które służą swemu ja i stowarzyszeniu PEN. Czy Chance z Being There (Wystarczy być) nie powiedział: „Lubię się przyglądać”. Więc niech się pan przygląda. Niech się pan przygląda swemu ja. – Kwestia „Lubię się przyglądać” – to hołd, który moje pisarskie ja złożyło obrazom – powiedziałem, zerkając w głąb swego ja. Przecież od stwierdzenia, że na początku było słowo, powtarzam: słowo, nie obraz, to właśnie obraz potrzebował czegoś, na czym mógłby się wesprzeć. A kto ma do tego zadania lepsze kwalifikacje niż pisarz? – machnąłem piórem w stronę Czaplińskiego. – Był to także hołd złożony Abrahamowi Joshui Heschelowi, który powiedział: „Jestem tym, co widzę”. Rozumie pan, nie powiedział: „Widzę, czym jestem”. Na pewno nie wtedy, kiedy patrzę w głąb swojej camery obscury – powiedziałem uśmiechając się do camery lucidy Czaplińskiego. – Nie ma problemu – pospieszył z odpowiedzią Czapliński fotografując mnie z profilu. – Czy Heschel, pański ulubiony myśliciel, nie powiedział: „Do człowieka można podejść i obejrzeć go na dwa sposoby, od wewnątrz i od zewnątrz. Od wewnątrz widzi się siebie, tu i teraz; od zewnątrz wychodzi się na spotkanie współczłowiekowi – tak?” – Czapliński sprytnie uprzedził mój następny argument. – Tak – zgodziłem się. – Ale skąd wiadomo, czy moje ja nie jest jak Imp of the Perverse (Duch przekory) Poego? Rodem z Poego i rodem z Polski? Czy inwencja literacka – ciągnąłem – nie czyni z powieściopisarza mistrza pozorów? – Tak i nie – odpowiedział Czapliński zwiększając szybkość migawki. Przypominam sobie, co pan mówił o różnicach między fikcją a fotografią. – I zacytował dosłownie z pamięci, co wydrukowano w „American Photographer”. – Czy w takim razie, zamiast zalewać światłem każdą moją zmarszczkę, każdy mój siwy albo wypadający włos, nie byłoby lepiej sfotografować mnie gdzieś między Jądrem ciemności Conrada a Ciemnością w południe Koestlera? Jak pan myśli. Czap? Czyżby pan naprawdę uwierzył, że którykolwiek z nas może uchwycić prawdziwe ludzkie ja za pomocą fikcji literackiej albo automatycznej ogniskowej – zawahałem się przed zadaniem pytania, które mnie samego przyprawiało o wahanie, kiedy mi je zadawano. 15 – Czy to możliwe? – zawahał się jak ja. – Sądzę, że tak – odpowiedziałem wkładając maskę, którą właśnie wymyśliłem. – Czy „ja” nie jest szczeliną apretury? Szczeliną zaskoczoną podczas chwileczki autoekspozycji? – ośmieliłem się zaproponować Czaplińskiemu, gdy ten ledwo dostrzegalnym ruchem palca zamknął aparat na głębię mego ja. 16 Pisarstwo Dla Kosińskiego pisarstwo było zawodem, z którego czerpał środki finansowe pozwalające prowadzić życie na dość wysokim poziomie, ale było również, a może głównie – pasją. Aby to w pełni zrozumieć trzeba było widzieć go w trakcie pisania, które sprawiało mu ogromną przyjemność. Obserwowałem go wielokrotnie. Kiedy pisał esej do mego albumu fotograficznego Twarzą w twarz, po kilkunastu wersjach, nad każdą pracował kilka dni, ciągle nie był zadowolony. Oddając następną wersję do przepisania, mówił – teraz jest to, co chciałem. Ale kiedy tylko czysty, przepisany maszynopis leżał na jego biurku, różnokolorowe mazaki szły w ruch. A on sam mówił – „jak mogłem tak napisać”. Zaczynałem powątpiewać, czy kiedykolwiek zakończy się proces pisania... Tak było i jest ze wszystkimi książkami Kosińskiego, których rękopisy oglądałem w depozycie bankowym. Byłem również świadkiem tego, jak otrzymał wydruk książki The Hermit of 69th Street (1989), na którym mógł nanieść tylko niewielkie poprawki, co było zaznaczone we wcześniejszej umowie z wydawnictwem, które chciało dotrzymać terminu wydania książki i posłało do druku tekst, nie czekając na korektę autora. Kosiński normalnie zmieniał tekst wiele razy. Na „przepisywaniu” polegało jego pisanie, co często podkreślał. Tym razem nowa wersja zawierała wiele zmian, gdyż doszły nowe źródła. Kosiński, jak zawsze, chciał sam opłacić koszty następnej korekty. Niestety. Było za późno – książka poszła do druku. Stąd na początku pierwszego wydania The Hermit of 69th Street (Seaver Books/Henry Holt and Co., Inc., New York, 1988) umieszczono notatkę autora obiecującego pełny tekst w następnym wydaniu książki: Od autora Odkąd zaczął pisać, Norbert Kosky kierował się naukami F.L. Lucasa: „Na koniec, wiele przemawia za regułą «pisz w pośpiechu, poprawiaj w wolnych chwilach». I zazwyczaj poprawianie jest najlepsze wtedy, kiedy miało się czas zapomnieć, co się napisało i spogląda się na to świeżymi oczyma”. (Styl, rozdz. Metody pisarstwa, l955, 1962, s. 259). Wysyłając tę książkę do druku, odkryłem wśród należących do Kosky'ego rzeczy kolejne serie przypisów i końcowych dopisków. Było za późno, by włączyć je do pierwszego wydania. Mój wydawca zapewnił mnie jednak, że włączy je do wydań późniejszych. Póki co, krytycy i czytelnicy zostaną niechcący wynagrodzeni za brak ostatecznego szlifu możliwością nabycia pozycji do zbiorów kolekcjonera rzadkich książek: niekompletnym compleat autofikcyjnego stylu Norberta Kosky'ego. Jest to o tyle ciekawe, że The Hermit of 69th Street to książka, którą pisarz zgodnie z założeniem zostawił na etapie brudnopisu, a pracował nad nią w latach 1982-1988. Wiele swych innych książek w następnych wydaniach zmieniał i rozszerzał. Jest to typowe dla Kosińskiego, który traktował swoje książki jak życie, a więc ciągły rozwój, ruch i dlatego trudno mu było zakończyć proces pracy nad książką, w której realne życie przeplata się z literacką fikcją. Malowany ptak (1965) to nie tylko pierwsza powieść Kosińskiego i nie tylko przyniosła mu największą sławę. We Francji otrzymał za nią nagrodę „Le Prix du Meilleur Livre Etranger” (1966), uznającą tę publikację za najlepszą zagraniczną książkę roku. W ciągu dwudziestu pięciu lat od daty jej ukazania się nakład Malowanego ptaka dawno przekroczył trzy miliony egzemplarzy. Przetłumaczono tę powieść na ponad dwadzieścia języków, w tym w 1988 roku również na polski. Malowany ptak, jak żadna inna książka, przyniosła autorowi wiele zmartwień i nieczęsto dotąd spotykanych w świecie literackim ataków. 17 Dwa pierwsze zbiory esejów Kosińskiego o psychologii społeczeństwa skolektywizowanego centralnie The Future Is Ours, Comrade (1960) i No Third Path (1962) były na listach bestsellerów, ukazały się w odcinkach jednocześnie w „The Saturday Evening Post” i w „Reader's a Digest”, co się do tego czasu nigdy nie zdarzało. Wydrukował je autor pod literackim pseudonimem Joseph Novak. Kiedy zapytałem Kosińskiego, dlaczego po takim sukcesie, pierwszą swoją powieść Malowanego ptaka (1965) wydał pod nazwiskiem Jerzy Kosiński i do tego po angielsku, a nie po polsku, powiedział: Rzeczywiście w roku 1965 nikt w świecie wydawniczo-literackim Ameryki o Kosińskim nie słyszał, gdyż Novak nie był dotąd z Kosińskim utożsamiany. To było pierwsze poważne ryzyko, gdyż książka wydana przez Kosińskiego (do tego powieść – trudny do sprzedaży gatunek literatury) nie mogła łatwo korzystać z sukcesu dwóch książek (1960, 1962) Novaka. Po drugie, od strony dźwiękowej rzecz biorąc, „Jerzy Kosiński” to dźwięki bardzo trudne do wymówienia, i do zapamiętania, dla anglosaskiego społeczeństwa ze względu na brak w angielskim języku twardego dźwięku „rz” i miękkiego „ń”. Dlatego wszyscy w Ameryce wymawiają moje imię i nazwisko jako „Drzerzy Kozynsky”, a nie „Yerzeee Koseensky”, jak brzmi wymawiane po polsku. Dodatkowym ryzykiem było zarzucenie mojej mowy ojczystej na rzecz angielszczyzny: Mogło się okazać, że moja polszczyzna byłaby wystarczająco dobra, aby Malowany ptak wszedł do panteonu literatury polskiej? Na pisanie po. angielsku miałem jednak, bardzo mnie wtedy przekonywający, argument psychiczny. Polszczyzna skonkretyzowałaby krzywdząco moją powieść, nadając jej partykularność, nie mówiąc już o zaproszeniu, jakie sugerowałaby, do szukania w konkretnej rzeczywistości polskiej rzekomo istniejących bohaterów-adresatów. Natomiast ja chciałem, aby historia bezimiennego chłopca była jak najbardziej oderwana ode mnie – a jak najbliższa czytelnikowi. Mnie chodziło o uniwersalność tragedii, a nie umiejscawianie jej poprzez język polski, tylko w Polsce. Jako socjolog miałem ponadto przykłady innych pisarzy: Bronisława Malinowskiego, Floriana Znanieckiego oraz, bez przesady, co najmniej kilku tuzinów polskich intelektualistów, nie mówiąc już o Conradzie, którzy, mimo że wykształceni w Polsce, pisali i piszą czy to w Anglii czy Ameryce po angielsku, lub w innych językach. Nie ma kwestii, że poprzez swą etymologiczną odrębność i brak np. onomatopeiczności, język angielski nadał treści Malowanego ptaka własną, bardzo specyficzną, celowo przeze mnie pożądaną „ponadprzestrzenność” i brak emocjonalności, spotęgowane przez świadome użycie w książce tylko uniwersalnie brzmiących i zangielszczonych imion bohaterów, a także brak jakiejkolwiek nazwy miejsca akcji. Skomentowałem ten temat obszerniej w eseju Notes of the Author on The Painted Bird, który wyszedł w momencie pierwszej publikacji Malowanego ptaka w 1965 roku. Tak na przykład sformułowanie następującej akcji z Malowanego ptaka po angielsku niesie ze sobą, dla mnie, człowieka, który w angielskim nie wyrósł, a tylko w ten język wrósł już jako człowiek dorosły, większy stopień wyobcowania emocjonalnego, większą swobodę i łatwość wypowiadania się po angielsku: „...Sometimes the man lifted the woman, forced her to kneel on the bed leaning on her elbows, and he mounted her from the back, beating her rhythmically with his belly and thighs. I looked on with disappointment and disgust at the two intertwined, twitching human frames. So that’s what love was: savage as a bull prodded with a spike, brutal, smelly, sweaty...” Proszę porównać powyższy fragment napisany po polsku, w tłumaczeniu Tomasza Mirkowicza (Malowany ptak. Czytelnik, Warszawa 1989): „...Czasami chłop podnosił ją z posłania, zmuszając, aby klękała na łóżku, wsparta na łokciach, i wchodził w nią od tyłu, rytmicznie waląc w jej ciało brzuchem i udami. 18 Przyglądałem się z rozczarowaniem i obrzydzeniem ich splecionym, dygoczącym postaciom. Więc to miała być miłość: dzika jak buhaj dźgany ostrym kołkiem, brutalna, cuchnąca, pełna potu ...” Parafrazując powyższy kontrast, mógłbym powiedzieć, że często ci z nas, którzy wyrośli od dziecka w języku ojczystym „przyglądają się z rozczarowaniem i obrzydzeniem” akcji seksualnej przedstawionej werbalnie w ich języku ojczystym. Podczas gdy w języku ich ojczyma, którym operują zupełnie swobodnie, ta sama akcja emocjonalnie nie psuje im literackiego smaku. Wielu z moich dwujęzycznych przyjaciół – pisarzy, dramaturgów, filmowców, którzy tak jak ja piszą w zapożyczonym języku – po angielsku, francusku, niemiecku, takie samo doświadczenie potwierdza. Ironia mego literackiego losu, a może kara za grzech szukania literackiej uniwersalności, polega na tym, że w tej chwili (1989), kiedy historia otworzyła zamknięte od 1957 roku drzwi do Polski – kraju mego ojczystego języka, moje powieści są tam tłumaczone na mój ojczysty język przez innych pisarzy, którzy także piszą po angielsku. Tymczasem ja, powieściopisarz „istnieję” tylko w języku angielskim, nie posiadając własnego polskiego głosu powieściopisarskiego. A gdybym dał się skusić i któregoś roku zdecydował na napisanie choćby jednego fragmentu Malowanego ptaka czy Kroków własną polszczyzną? Byłby to interesujący przykład, jak pisze ojczystym językiem pisarz, którego tylko na ojczysty język przekładano z angielskiego – his step-mother tonque – języka macochy. Ŕ propos różnicy emocjonalno-tonalnej między polskim a angielskim – proszę zwrócić uwagę, że podczas gdy po polsku słowo ojczym i macocha brzmią nieprzychylnie, bo odbiegają od ojca i matki, ich odpowiedniki angielskie –stepfather i stepmother – brzmią po angielsku całkiem neutralnie, ponieważ słowo step (krok) tylko kwalifikuje słowo father (ojciec) i mother (matka). W języku polskim zaś ich odpowiednikami są słowa całkowicie nowe, prawie karykaturalne, nic z pojęciem ojca i matki nie mające wspólnego... Ale wróćmy do początku. Wydanie Malowanego ptaka nie było łatwe. Rękopis odrzucano co najmniej dwanaście razy. Jednego razu, kiedy byłem z Kosińskim w banku, gdzie w sejfie trzymał cenne listy, pamiątki, rękopisy, pokazywał mi śmiejąc się odmowę wydawnictwa, które wydrukowało jego dwie pierwsze książki. Kiedy wreszcie prestiżowe bostońskie wydawnictwo Houghton-Mifflin postanowiło wydać Malowanego ptaka (1965), w nieco skróconej wersji pozbawionej pewnych seksualnie zbyt realistycznych akapitów, które zostały przywrócone w wydaniu w miękkiej okładce w 1966 roku, nakład nie był szokujący – 3500 egzemplarzy. Dopiero po roku Malowany ptak ukazał się w dużym nakładzie w miękkiej okładce, na którą jako projekt graficzny Kosiński wybrał fragment z tryptyku Hieronima Boscha, scenę z Sądu Ostatecznego, potwora, który niesie w koszyku na plecach dziecko. Panujący wówczas niepodzielnie w Stanach Zjednoczonych hippisi „dzieci kwiaty” zaczęli identyfikować się z tą książką i zaczęto sprzedawać ją w setkach tysięcy egzemplarzy. Posypały się recenzje i przekłady. Myślę, że dobrym przykładem tego, co wówczas pisano o Malowanym ptaku, będzie wybór głosów, głównie amerykańskich i niemieckich, jakie zamieściły londyńskie „Wiadomości” (nr 1047, 24 kwietnia 1966): Z listu Artura Millera do Kosińskiego: Surrealistyczny charakter Pana książki działa na umysł tak wstrząsająco przez to, że jest tak starannie utrzymany w ramach prawdopodobieństwa i rzeczowości. Straszliwe doświadczenia związane z hitleryzmem są dla mnie kluczem do naszej epoki – hitlerowcy doprowadzili tylko do ostateczności to, co czai się w tzw. normalnym społecznym bytowaniu i w normalnym człowieku. Okazał Pan właśnie tę normalność, a to rzecz bardzo ważna i trudna. Trudno mówić o pięknie przy takim temacie, a jednak stworzył je Pan dzięki stopniowo odsłanianej i zmiennej treści centralnego obrazu. Mam nadzieję, że zostanie to uznane za osią- 19 gnięcie jedyne w swoim rodzaju. Gdybym miał kiedyś wrócić do Niemiec, myślę, że Pana Ptak polatywałby tam nad moją głową. Joseph P. Bauke w „Saturday Review”: Wstrząsająca książka, pełna scen sadyzmu, które mają niewiele sobie równych w literaturze współczesnej... Mistrz makabry, Kosiński, jest autentycznym głosem dzieci naszego wieku. Elie Wiesel w „New York Times Book Review”: Jedna z najlepszych książek. To opowiadanie w pierwszej osobie, pisane z głęboką szczerością i wrażliwością, jest czymś więcej niż spowiedzią i miejscami osiąga urzekający charakter i ton jak gdyby – surrealistycznej opowieści... Przedstawiona z ekonomią środków, umiejętnie i wnikliwie przemawia do chłopięcego umysłu i serca, stanowi jeden z najbardziej przerażających składników narracji... Andrew Fieid w „New York Herald Tribune”: W The Painted Bird Kosiński dał nam książkę, która choć nie opisuje ani jednej ważnej bitwy, mówi nam o drugiej wojnie światowej wszystko co trzeba, a nawet więcej niż chcielibyśmy wiedzieć. Prof. Giorgio de Santillana, autor Crime of Gelleo: Jest to jeden z najważniejszych dokumentów naszego czasu. Styl jest właśnie taki, jaki powinien być, a równocześnie odznacza się wrażliwością spostrzeżeń i niedomówieniami właściwymi prawdziwej poezji. Aleksander Janta (przedstawiony czytelnikom jako „polski poeta i pisarz”, z wyliczeniem książek w języku angielskim): To odważne i przykuwające świadectwo mroków naszego wieku wykracza daleko poza kliniczną historię jednostki, opowiedzianą tu z przerażającym realizmem. Pomnożona przez miliony historia «pomalowanego ptaka» jest symbolem poniżającej zbiorowość ludzką wojny, która nie skończyła się z chwilą podpisania zawieszenia broni. Nieludzkość ludzi wobec ludzi przybiera w różnych stronach wielorakie postaci. Prawdziwy wymiar tej paraboli tkwi w jej alegorycznych implikacjach... Oleg Ivasky w „Library Journal”: Od niektórych książek trudno się oderwać, a inne znów trudno zapomnieć. Jedno i drugie dotyczy tej książki... Lewis Nichols w „New York Times”: ... jedna z najlepszych książek wydanych tej jesieni i stanowczo najbardziej przerażająca... Luis Bunuel, światowej sławy reżyser filmowy: W ostatnich kilku latach chyba ta książka wywarła na mnie największe wrażenie. Czytając ją byłem zafascynowany i kilka razy musiałem przerwać lekturę, tak mnie przeraziły niektóre rozdziały. Jest w niej coś więcej niż realizm, dla mnie jest to wyprawa w świat koszmaru i trwogi poprzez świat niesprawiedliwości, nasz własny świat. Dałem ją do przeczytania kilku przyjaciołom, na których zrobiła to samo niezatarte wrażenie... Franz Schonberner, były redaktor „Sumpliciasimusa”: Wśród niezliczonych wspomnień z niezliczonych piekieł, które zniekształciły oblicze naszego świata w ostatnim trzydziestoleciu – świadectwo Pana należy do wybitnych. Jest to, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, pierwszy wypadek, że ktoś odważył się dać obraz cierpień sześcioletniego dziecka... Wielkie osiągnięcie artystyczne i po prostu ludzkie... Kurt Seeberger w „Münchener Merkur”: Książka Kosińskiego jest mistrzowskim eposem... Rainer Fabian w „Reinischer Merkur”: Powieść Kosińskiego jest niezmiernie ciekawą próbą opisu psychologicznych odkryć za pomocą psychologicznych symbolów i archetypów, i zarazem próbą dogłębnego wyjaśnienia 20 okropności, które ogarnęły Europę XX w.... Jest to niewątpliwie jedna z najważniejszych książek ostatnich lat... Gerhard Zwerenz w „Zeit”: Słusznie można nazwać książkę Kosińskiego najbrutalniejszą książką sezonu: trzeba jednak dodać, że artyzm i poezja nie ustępują tu brutalności... Książka taka wymaga wielkoduszności... także ze strony czytelników. Karla Hocker w „Kölnische Rundschau”: Nie jest to właściwie książka do czytania, lecz – książka do cierpienia... Peter Meier w „Tages-Anzelger” (Zurich): Ten dokument pisany w pierwszej osobie liczby pojedynczej opiera się dość widocznie na autobiograficznych danych – co nadaje autentyczny charakter opisom nawet najbardziej nieprawdopodobnym. Wstrząsa tu temat i wstrząsają fakty, a nie (jak np. u Grassa) sposób ich podania. Wynosi to książkę wysoko ponad kategorię tanich „dreszczowców”, przenosi ją w sferę konieczności: czuje się, że Kosiński musiał napisać to sprawozdanie. Tylko ludzie bezmyślni i bez serca mogą przejść obok niego obojętnie. Herbert Singer w „Tagesspiegel”: Przerażająca książka. Wywoła nieporównany wstrząs, uderzy czytelnika, będzie go prześladowała całymi dniami... Odpycha i budzi podziw... wymyka się spod krytyki i estetycznych ocen. Franz Schonauer w „Kölnischer Stadtanzegler”: Są w tej książce sceny nie do zapomnienia, wobec których bledną najbardziej wstrząsające fragmenty Sanktuarium Faulknera. Wolfdietrich Schmurre w „Spiegel”: Autor jest bardziej niż dobrze obznajomiony z mroczną wyobraźnią nieszczęśliwego dzieciństwa. Tło jest przykuwające, pełnia materiału wprost przytłacza, styl jest realistyczny i wyrobiony w amerykańskiej szkole powściągliwości. W zupełnie innym tonie pisał korespondencję z USA pod tytułem Laur malowany Wiesław Górnicki, którą opublikowała „Polityka” (19 marca 1966): Tak więc po latach posuchy doczekaliśmy się wreszcie własnego wieszcza. Wieszcz nazywa się Jerzy Kosiński, mieszka w Nowym Jorku i posiada obywatelstwo Stanów Zjednoczonych A. P., toteż mówiąc „my” mam na myśli nie nas, krajowych prowincjuszy od prądów intelektualnych wolnego świata, lecz raczej tych, co w naszym imieniu nieustępliwie podtrzymują więź z awangardą światowej kultury. Najnowsza książka wieszcza pt. Malowany ptak (w języku oryginału The Painted Bird) ukazała się dopiero przed dwoma miesiącami, a już zdobyła sobie entuzjastyczne przyjęcie krytyki i przekroczyła nakład 100 tysięcy egzemplarzy, co na amerykańskie stosunki należy uznać za triumf niezwykły. Wieszcz zawarł ponadto umowy na dwanaście przekładów obcojęzycznych i tyleż do nich odrębnych posłowi, gdyż w przeciwieństwie do innych wieszczów odznacza się znakomitym łbem do biznesu. Należy więc oczekiwać, że na łamy prasy literackiej Europy spłynie wkrótce potop zachwytów i cmokań. Może nie wypada abyśmy na tę okoliczność byli całkiem nie przygotowani? Albowiem Kosiński wieszczem jest, jako rzecze profesor Pimko. Z początkiem lutego udowodnili to na specjalnym sympozjum w Nowym Jorku czterej czołowi krytycy emigracyjni (w tym jeden psychiatra), a oni ostatecznie powinni się znać na literaturze. Niżej podpisany miał honor przysłuchiwać się obradom sympozjum i może zaświadczyć, że wydawanie patentu na wieszcza odbyło się zgodnie ze wszystkimi przepisami polonistyki od pana Zagłoby. Przewód wpływologiczny wykazał najpierw, że Kosiński tzw. pełną garścią czerpie z najświetniejszych tradycji literatury światowej. Jako protoplastów jego myśli wymieniono m.in. Dostojewskiego, Nietzschego, Céline’a, Hamsuna oraz Sienkiewicza, który bardzo gustownie 21 opisywał wydłubywanie oczu – temat szczególnie bliski Kosińskiemu. Po stwierdzeniu, że wieszcz na szczęście nie chodzi samopas i mieści się we właściwych wpływach, dokonano rozbioru literackiego dzieła. Eksperci zeznali, że książka świadczy o „niebywałej erupcji talentu” i „wyjątkowym zmyśle obserwacyjnym”. Porusza „odwieczne ludzkie dylematy”, przy czym Kosiński jest „jednym z największych moralistów naszej epoki”. Książka jest również „pedantycznie zgodna z naszą wiedzą o lecznictwie ludowym, podsumowaną w znanej pracy profesora Biegeleisena”. Wykazano na koniec „pełną zbieżność z linią filozoficzną literatury pesymistycznej, wiodącą od Nietschego do Henry Millera”. Co się zaś tyczy strony formalnej, to jasne jest, że Kosiński „sięgnął wyżyn wyrazu artystycznego”. Mało kto w takiej sytuacji powinien powątpiewać, że Kosiński wieszczem jest. A krążące po Nowym Jorku plotki, jakoby zwołanie sympozjum i wykluczenie z niego nawet cienia kontrowersji mogło mieć związek z hojnym darem wieszcza na rzecz organizatorów – należy zapewne odrzucić jako plugawą insynuację. Niżej podpisany nie jest krytykiem literackim i uchowaj Bóg, żeby się mądrzył na temat nie swojej specjalności. To, że osobiście wywiódłby parantele Kosińskiego raczej od barona Münchhausena, Przybyszewskiego i Eugeniusza Sue – nie ma wielkiego znaczenia. Toteż poprzestańmy raczej na informacjach bez rozleglejszych komentarzy. Dyplom wieszcza ominął Kosińskiego za jego pierwszą w wolnym świecie książkę pod szyderczym tytułem Przyszłość jest nasza, towarzysze! Nawet życzliwi uciekinierom krytycy pokryli ją zakłopotanym milczeniem jako cokolwiek niezdarną beletryzację tez propagandowych Freies Europa, a na tej podstawie nawet w Ameryce do Panteonu nie wpuszczają. Darujmy też sobie relację o następnej książce pt. Nie ma trzeciej drogi, z której dowiadujemy się, że komunizm wkrótce upadnie. Obie ukazały się pod pseudonimem Józef Novak. Wieszcz, jak dotychczas, jest więc człowiekiem jednego dzieła, czyli Malowanego ptaka. Trudno je nazwać powieścią, jest to właściwie pamiętnik, utrzymany w konwencjonalnej stylistyce i podrobiony na tzw. surową autobiografię, I głównie dlatego wart streszczenia. Gdyby to wszystko, co Kosiński ma do powiedzenia, można było uznać za „fikcję literacką”, rzecz nadawałaby się najwyżej na cierpki felietonik, bośmy już nie takie historie o sobie czytywali. Kosiński jednak, używając konsekwentnie pierwszej osoby i dbając o naturalistyczną dosłowność narracji, sugeruje czytelnikowi, że daje mu wierny, dokumentalny niemal przekaz atmosfery wsi polskiej podczas okupacji. I to już trochę zmienia posmak tej afery. Malowany ptak nie jest bowiem, na mój gust laika, żadnym wydarzeniem literackim, lecz raczej aferą, i to w bardzo kiepskim guście. W podobnym stylu utrzymane były artykuły w polskiej prasie, w znakomitej większości pisane przez ludzi, którzy nie mieli do czynienia z oryginałem. Atakowano autora w sposób daleki od tego, co mieści się w ramach kultury i dobrych obyczajów, chyba treść książki oddziaływała na recenzentów. Janusz Wilhelm! w artykule Psychologia nienawiści, zamieszczonym w warszawskiej „Kulturze” (5 czerwca 1966), pisał: Kongres Polonii Amerykańskiej wyraził przypuszczenie, że ta książka, podobnie jak inne antypolskie publikacje, została wydana w Stanach Zjednoczonych i przełożona na sześć europejskich języków za pieniądze zachodnioniemieckie. Owszem, mogę w to uwierzyć. Pieniądze zachodnioniemieckie gotowe są przecież służyć zawsze wydawaniu, reklamowaniu i przekładaniu tekstów, które dowodzą, że to nie tyle Niemcy, ile raczej Polacy mordowali Żydów. Ale nie mogę uwierzyć, aby ta książka powstała za jakiekolwiek pieniądze. Nie, jest ona tworem spontanicznym. Zrodziła się z emocji rzeczywistej: z krzyku długo tłumionej nienawiści. Nienawiść właśnie otacza tu wszystko cokolwiek z naszym krajem się łączy. Oczywiście ludzi, dzikich, okrutnych, głupich Jahusów, żyjących poniżej wszelkiego prawa, wszelkiego obyczaju, wszelkiej kultury. Lecz także zwierzęta, cherlawe, głodne i okryte gnojem. Także 22 pola i łąki, bagniste, grząskie, porosłe nędznym sitem. Także lasy ponure i mroczne, gdzie u podnóża drzew znaleźć można tylko cuchnące lub trujące grzyby. Także rzeki, mętne i bezrybne. Także niebo, zawsze pochmurne, na przemian siąpiące deszczem lub wiejące mrozem. Przeklęty kraj Kaina. Kraj zarazy, ciemności i niewoli. Polska. Patrzę na obwolutę tej książki i widzę fotografię autora. Stoi oparty o barierę drewnianego pomostu nad jakąś wielką, zamgloną, amerykańską wodą. Pociągła, smagła twarz, inteligentne, nerwowe spojrzenie pod krzaczastymi brwiami. Dlaczego nas nienawidzi? Był sześcioletnim dzieckiem, kiedy zaczęła się wojna. Ktoś ocalił go przed śmiercią w komorze gazowej. Ktoś – później – dał mu chleb, bielszy z pewnością aniżeli ten, który jadała większość ludzi w tym kraju. Ktoś – jeszcze później – dał mu wykształcenie, pełniejsze z pewnością aniżeli to, które otrzymała nawet mniejszość ludzi w tym kraju. Za to wszystko nie zdążył niczym zapłacić. I jeśli mógł czuć się tu obcy, to nie mógł czuć się skrzywdzony. Więc dlaczego nas nienawidzi? Patrzę na obwolutę tej książki i spostrzegam informację o autorze. „Urodzony w Polsce w roku 1933. Przybył do Ameryki w grudniu 1957 roku. Obecnie uzyskał obywatelstwo Stanów Zjednoczonych”. Czy cieszyłbym się z tego faktu, gdybym był Amerykaninem? Naturalnie, miło bywa czasami poczytać o dalekich krajach, gdzie wśród strasznych ludzi na tle strasznej scenerii dzieją się straszne rzeczy. Myślimy wtedy: u nas jest inaczej – i czujemy się podniesieni na duchu. Gdybym zatem był Amerykaninem, przeżyłbym zapewne przy lekturze tej książki chwilę satysfakcji. Ale bardzo krótką. Bo widząc fotografię tego człowieka, kiedy tak stoi oparty o barierę drewnianego mostu, nie byłbym jednak niczego pewien. Lękałbym się mianowicie, czy wcześniej lub później stąd również nie odejdzie. I czy odszedłszy, nie opluje natychmiast tej ziemi, na którą patrzy, tej wody, którą ma za plecami, i tego nieba, które jest nad nim. Wątpię bowiem, aby pokochał swą nową ojczyznę. Jest, jak poprzednia, ojczyzną z przypadku. A jeśli jej nie pokocha, to ją znienawidzi. Będzie to usprawiedliwienie i równocześnie zemsta. Zemsta za własne kalectwo: niezdolność do miłości, którą człowiek, aby w pełni być człowiekiem, winien rzeczom trwalszym niż on sam. Te i inne niezwykle ostre ataki na Kosińskiego w kraju i na emigracji, spowodowały, że opublikował w wielu pismach oświadczenie – „Irish Times” (l 8 stycznia 1967, Dublin): Szanowny Panie W związku z Pana artykułem Czy Polska nie jest przewrażliwiona w stosunku do nowej książki? („Irish Times” z 20 grudnia) chciałbym podkreślić, że moja powieść Malowany ptak (W.H. Allen and Cook. Londyn, 1966) nie zamyka się w kręgu jakiejkolwiek etnicznej, narodowej czy religijnej grupy. Aby uniknąć niewłaściwego i arbitralnego przypisania winy, specjalnie nie używałem nazwisk osób i nazw miejscowości, które sugerowałyby określone miejsce akcji. Stąd też żadna grupa nie ma powodu uważać, że została przeze mnie opisana, ani też nie ma żadnych podstaw do zadrażnienia jakichkolwiek szowinistycznych uczuć. Piszę to, ponieważ nie chcę, żeby Malowany ptak stał się pożywką dla oskarżeń i wzajemnego obwiniania się. Z poważaniem Jerzy Kosiński Niewiele to jednak pomogło, jak również opublikowanie równocześnie z Malowanym ptakiem książki pt. Notes of the Author of The Painted Bird (Scientia – Factum, Inc., New York, 1965), w której Kosiński wyjaśniał powieściowy charakter książki. Były również ze strony Polonii pozytywne reakcje. 23 Jedną z pierwszych recenzji już w styczniu 1966 roku zamieściły londyńskie „Wiadomości”, Zygmunt Nagórski jr pisał: Książka Kosińskiego nie jest łatwa do czytania. Odchodzi się od niej z rozterką. Autor nie wini swoich oprawców: pisze on akt oskarżenia przeciwko ludzkości. Ich okrucieństwo jest rezultatem tradycji, wiary, przesądów, rezultatem wieków nędzy, głodu, chorób i eksploatacji przez silniejszych sąsiadów... Odegrał on rolę pisarza-myśliciela, zostawił po sobie książkę, która przetrwa. Oby następne pokolenia czytając historię chłopca-tułacza w czasie II wojny światowej mogły odłożyć książkę z westchnieniem współczucia i jednocześnie z uczuciem ulgi, że czytają historię przeszłości... Aleksander Wat, poeta i prozaik, współtwórca polskiego futuryzmu, w artykule Narodziny poety pisał: W dawniejszych czasach uznano by go zapewne za nawiedzonego czy opętanego i leczono egzorcyzmami. Albo spalono na stosie... Książka nie zawiodła moich oczekiwań. Gdyby była tylko dziełem wyobraźni, choćby i archetypalnej, byłaby wariantem bajek Grimma. Taka, jaką jest, jest Chimerą, o której nie można wiedzieć, co w niej jest snem, a co jawą, czy jest snem czy jawą. Poeta Kazimierz Wierzyński: Książka zrobiła na mnie wstrząsające wrażenie. Nie mogę jeszcze z nią się oswoić ani uporządkować wrażeń, wiem tylko, że pisana jest z niespotykanym talentem i przejmującą siłą. Powieściopisarka Maria Kuncewiczowa: Czytając ją, chorowałam, czułam się jak pies na łańcuchu, przykuty do miejsc strasznych i fascynujących, od których nie ma ucieczki. Podobnych uczuć doznawałam kiedyś, kiedy mi czytano niektóre bajki Grimma, tylko że wtenczas powtarzałam sobie w myśli, to jest bajka, a teraz musiałam sobie powtarzać, to jest prawda... W tej chwili Malowany ptak odleciał już ode mnie na taki dystans, że nie widzę krwi ani błota na piórach, tylko same czyste barwy i one mnie zachwycają. Odniósł Pan jako artysta wielki triumf nad materiałem: książka zostaje w pamięci jako wizja niezwykła i piękna, świadectwo fantastycznej cierpliwości człowieka w jego walce ze śmiercią. Inny pisarz i publicysta Aleksander Janta-Połczyński napisał w londyńskich „Wiadomościach”: To odważne i przykuwające świadectwo mroków naszego wieku wykracza daleko poza kliniczną historię jednostki, opowiedzianą tu z przerażającym realizmem. Pomnożona przez miliony, historia „pomalowanego ptaka” jest symbolem poniżającej zbiorowość ludzką wojny, która nie skończyła się z chwilą podpisania zawieszenia broni. Nieludzkość ludzi wobec ludzi przybiera w różnych stronach wielorakie postaci. Prawdziwy wymiar tej paraboli tkwi w jej alegorycznych implikacjach. Jerzy Strumiński w artykule Technika prowokacji („Myśl Polska” 1 czerwca – 15 lipca 1974) próbował wyjaśnić, dlaczego Polacy atakowali Kosińskiego: Pomimo że w bibliotekach amerykańskich współczesna literatura polska nie wygląda zbyt imponująco, dorobek literacki Jerzego Kosińskiego wciąż nie należy do kręgu tych problemów, o których się chętnie lub głośno dyskutuje. Polonia amerykańska, zróżnicowana w swych wszystkich podstawowych problemach, wydaje się jednak jednomyślna w stosunku do oceny Kosińskiego. Jest to jednomyślność oparta na moralnej negacji, na możliwościach demonstrowania swej dezaprobaty, wobec człowieka i pisarza, który od chwili przyjazdu do Ameryki w 1958 roku, do momentu swego obecnego sukcesu jako prezes amerykańskiego Pen CIubu, nie zbliżył się modelem do żadnego z bohaterów Sienkiewicza, Konopnickiej lub Kuniczaka; co więcej, który rodzajem osobowości artystycznej i temperamentem emigranta nie kontynuuje wiekowych tradycji polskich pielgrzymów za oceanem. Jest to zapewne jeden z powodów, dla których Kosiński, ze swym imponującym dorobkiem, nie jest pupilkiem ani 24 prasy krajowej, poszukującej wciąż pretekstów ideologicznych, ani prasy emigracyjnej, skazanej na tradycjonalizm. Tymczasem Jerzy Kosiński, kiedykolwiek tylko ma okazję – w telewizji, podczas wywiadu prasowego lub w rozmowie w radiu, ciągle podkreśla swoją polską przeszłość, tłumaczy się ze swoich związków z narodem o odrębnej i skomplikowanej kulturze, wyjaśnia polityczną odrębność swej literackiej percepcji. Jego częste odniesienia do polskiego podłoża – czasem nawet podkreślane z obsesyjnym naciskiem, niemalże traktowane jako klucz do zrozumienia jego twórczości wynikają nie tyle z potrzeby tłumaczenia się ze swego nazwiska (dwie pierwsze książki wydał bowiem pod pseudonimem Josepha Novaka), ile raczej z podłoża historyczno- literackiego, a także z częstych analogii – bardziej lub mniej uproszczonych – z pisarstwem i losami innego wybitnego polskiego pisarza piszącego po angielsku, Josepha Conrada (Korzeniowskiego). Nowojorski tygodnik „The Village Voice” zamieścił na pierwszej stronie artykuł Jerzy Kosiński’s Tainted Words (22 czerwca 1982) napisany głównie przez Geoffreya Stockesa – recenzenta restauracji nowojorskich i Eliota Fermont-Smitha – krytyka literackiego, którzy na podstawie „faktów” opatrzonych często określeniami „rzekomo”, „prawdopodobnie” kwestionowali metodę i etykę pisarską Kosińskiego. Sugerowali, co już wcześniej można było przeczytać w prasie, że Kosiński pisał Malowanego ptaka na zamówienie CIA. Całość kończyli stwierdzeniem: „If you paint a bird, it won’t fly” (Jeżeli go pomalujesz, ptak nie pofrunie). Po wydrukowaniu artykułu Geoffreya Stockesa i Eliota Fermont-Smitha w żyjącym z sensacji „The Village Voice” rozpętała się istna burza. Tekst przedrukowano w całości lub we fragmentach w kilkuset pismach na całym świecie. Zareagowały najważniejsze pisma; w „The New York Times” w rubryce „Arts and Leisure” opublikowano długi artykuł pt. I7 Years of Ideological Attack on the Cultural Target (7 listopada 1982), w którym John Corry demaskuje przyczyny ataków na Kosińskiego. Zareagowali pisarze, James A. Michener na łamach „The New York Times” (28 listopada 1982) pisał: W doskonałej i gruntownej analizie międzynarodowego ataku na Jerzego Kosińskiego pióra Johna Corry (Siedemnaście lat ideologicznego ataku na cel kulturalny z 7 listopada bieżącego roku) rozważane są trzy zarzuty: Po pierwsze, możliwe, że Kosiński jest nieprzyjemnym człowiekiem. Byli nimi również Lord Byron i Evelyn Waugh. Po drugie, Kosiński niekiedy za ostro przedstawia swoje racje. Podobnie czynili Rabelais i Mark Twain. Po trzecie, Kosiński nie pisze swoich książek. Nie znajduję żadnych konkretnych dowodów na poparcie tego oskarżenia i bardzo mało na podtrzymanie zarzutu o plagiat. Ubolewam z powodu obrazu supersamca, jaki wyłania się z długiego artykułu, który kilka tygodni temu opublikował „The Sunday Times”, ponieważ było w nim dużo pozerstwa i samochwalstwa. Jednakże nie wydaje mi się, by ten pożałowania godny występ stanowił wystarczający powód do karcenia poważnego artysty, który napisał kilka wspaniałych książek. Można zarzucać mu hałaśliwą samoreklamę, ale nie przestępstwa literackie. Jerzy Kosiński zasługuje na nasze poparcie. James A. Michener Austin, Teksas Zaczęli wycofywać się koronni świadkowie, jak oburzona Barbara Mackay, która napisała list do „The Village Voice” (10 sierpnia 1982): Drogi Panie, 25 Będąc przez ostatnie sześć lat dziennikarzem, czuję się wystarczająco kompetentna, by rozpoznać różnicę między niedbałą a wyszukaną techniką reporterską. Będąc jednym ze źródeł „cytowanych” w ataku Geoffreya Stockesa i Eliota Fermont-Smitha na Jerzego Kosińskiego Splamione słowa Jerzego Kosińskiego, „Voice”, 22 czerwca, czuję, ze jestem równie kompetentna, by pozwolić sobie na komentarz co do prawdziwości tego artykułu, przynajmniej w części dotyczącej przypisywanych mi cytatów. (...) Stockes wkłada na przykład w moje usta stwierdzenie, że „krystalizowałam pomysły Kosińskiego w akapit, stronę, rozdział”, że „słowa były często moje”, że „ubierałam je w język angielski”. Nie tylko, że tego nie powiedziałam, ale nawet nie brzmi to tak, jak mogłabym powiedzieć, gdybym chciała uniknąć prawdy. Wielu ludzi, którzy znają mój sposób mówienia, zaskoczonych było tymi „cytatami”, po prostu uważali, że w żaden sposób nie przypominają niczego, co mogłabym powiedzieć. Jest kilka ubocznych kwestii w reportażu Stockesa i Fermont-Smitha, którymi należałoby się zająć, co pominęli, co wytłumaczyli fałszywie, „dowód” którego nie udało im się dostarczyć, ale centralnym problemem pozostaje sprawa języka. Wyjaśniałam szczegółowo panu Stockesowi, że moim zadaniem jako redaktora jest dopilnowanie dokładności i prawidłowości użycia poszczególnych słów, czym, dodałam, jestem przekonana, zajmował się również Max Perkins. I stwierdziłam bardzo jasno, że sprawą pierwszej wagi jest nie tylko kwestia pomysłów Kosińskiego, struktury, zarysu, czy też samej treści, ale język, który został użyty, by tchnąć w te pomysły życie, by stworzyć powieściową treść... ... w całym artykule Stockesa i Fermont-Smitha... nie ma cienia prawdy, której to obaj pisarze przysięgają, że są wierni. To właśnie tego cienia prawdy brakuje w ich twórczości. Parafrazując Fermont-Smitha i Stockesa, „w świecie dziennikarskim istnieją pewne konwencje”. Jedną z nich jest uczciwość. Drugą rzetelność. – Barbara Mackay Denver, Colorado Takie rzeczy zdarzają się w krajach, gdzie każdy może opublikować, co chce, wydawać własne pismo, zakładać wydawnictwa, etc. Wszyscy czekali na ruch Kosińskiego, większość uważała, że Kosiński powinien zaskarżyć „The Village Voice” o zniesławienie, straty materialne, gdyż wiele wydawnictw, szczególnie europejskich, wycofało się z przekładów. Nic z tych rzeczy. Kosiński opublikował w tygodniku „New York” (28 lutego 1983) fotoreportaż pt. Revealed: The Real Authors of Jerzy Kosiński’s Books, w którym zamieścił zdjęcia „autorów” swoich książek z humorystycznymi biografiami. Na każdym ze zdjęć był on sam odpowiednio ucharakteryzowany jako zupełnie inny fikcyjny „charakter”. Po czym wyjechał do Szwajcarii i zajął się nową książką, wydając oświadczenie, że będąc prezesem amerykańskiego Pen Ciubu walczył o wolność wyrażania swych myśli w prasie zgodnie z pierwszym dodatkiem do Konstytucji Stanów Zjednoczonych. W ten sposób zakończyła się jego sprawa w „The Village Voice”, do której jednak wracają autorzy piszący o Kosińskim. Pomału sytuacja z Malowanym ptakiem w polskim środowisku zaczęła wracać do normalności. Nowojorski „Nowy Dziennik” (19 marca 1987) opublikował po raz pierwszy, za zgodą autora, w tłumaczeniu Aleksandry Czaplińskiej, jeden z rozdziałów Malowanego ptaka. Książką zainteresowały się wydawnictwa w Polsce i po długich pertraktacjach 18 października 1987 roku doszło do podpisania umowy na wydanie w Spółdzielni Wydawniczej Czytelnik w Warszawie Malowanego ptaka w nakładzie 100 tysięcy egzemplarzy, w rekordowym terminie jednego roku. Kiedy wyszły na jaw plany wydawnicze Czytelnika, a Jerzy Kosiński w 1988 roku po raz pierwszy od 1957 roku odwiedził Polskę, znowu odezwały się stare echa. Rozpoczął Marian 26 Blażejczyk w „Ładzie” (24 kwietnia 1988), znowu przypisując powieści antypolskość, na co zareagował Ryszard Marek Groński w „Polityce” (maj 1988): Zjawił się po trzydziestu latach Jerzy Kosiński. Udzielił wielu wywiadów, wyspowiadał się ze swoich projektów i planów, podpisał umowy wydawnicze. Projekty i plany pisarza (choćby część ich tylko udało się zrealizować) świadczą o prawdziwym przejęciu się sprawami Polski. Czy potrzebni są nam sojusznicy, zatroskani o los zabytków Krakowa i zapomniane cmentarze? Czy polscy czytelnicy powinni poznać książki autora docenianego i popularnego? Czy powtarzanie bzdur sprzed dwudziestu lat i nawoływanie do czujności ma jakikolwiek sens? Zapowiedź wizyty Kosińskiego bardzo zdenerwowała p. Mariana Błażejczyka; zaraz siadł i napisał ostrzeżenie, pt. Pstry ptak. Ostrzeżenie zamieścił tygodnik „Ład” (nr 17), zatroskany o morale nielicznych czytelników. Przeczytałem tekst p. Błażejczyka. Potem spojrzałem na notkę o autorze. W roli krytyka literackiego wystąpił profesor, specjalista z dziedziny prawa rolnego. Nawykły do pisania o rentach gruntowych nie dał się przekonać, że literatura to nie proste odwzorowanie rzeczywistości, zaś jej kraina nie zawsze daje się zlokalizować na mapach. Gdyby przyjąć interpretację p. B. – Hamlet to wredny paszkwil na Danię; wołający o pomstę do Boga, w jakim świetle Szekspir ukazał Duńczyków? Co tam zresztą Hamlet. A taki Proces Kafki – pan profesor mógłby zająć się zdemaskowaniem pisarza, też z cytatami i przywołaniem szczególnie zapadających w pamięci obrazów. Po tej robótce, dla relaksu i żeby nie wyjść z wprawy („Ład” czeka!) polecam wzięcie pod profesorską lupę Nosorożca – ten niewdzięczny Rumun Ionesco napisał paszkwil na Francję i Francuzów... Dalej ukazywały się teksty za i przeciw. Tomasz Gabiś w artykule Gwiazda z Ameryki („Ład”, 1988) pisał: ...Jak na razie „telewizyjna osobowość” autora Malowanego ptaka rzuciła na kolana pół Polski. Wypada teraz czekać na książki. Przekonamy się wówczas, czy miał rację jl (Jerzy Lisowski?), który na łamach poważnego pisma literackiego („Twórczość” 1966 nr 7) w czasie, gdy Malowanemu ptakowi robiono w Polsce, przyznaję, że nieco przewrotnie, reklamę, pisał: „Tylko w Ameryce mogła ona zrobić karierę bestselleru, żerując na ignorancji, braku kultury i zdziczeniu psycho-patologicznym wychowanej na komiksach szerokiej publiczności czytelniczej...” Przez cały ten czas nie było na polskim rynku książki, aby szersze grono ludzi mogło się z nią zapoznać. Finał nastąpił 21 kwietnia 1989 roku, kiedy w księgarni Czytelnika przy ulicy Wiejskiej, nie opodal redakcji „Twórczości” w Warszawie Jerzy Kosiński podpisywał pierwsze egzemplarze polskiego wydania Malowanego ptaka, a Karol Jachowski w artykule zatytułowanym słowami Kosińskiego Długo czekałem na ten dzień... („Nowiny” 25 czerwca 1989 roku) pisał: Kilkutysięczny tłum, który przez wiele godzin szturmował warszawską księgarnię Czytelnik w pierwszym dniu sprzedaży Malowanego ptaka Jerzego Kosińskiego, mógł przyprawić o paroksyzm zazdrości każdego zawodowego pisarza. Oto w dobie bezwzględnej dominacji wizualnych środków przekazu na czele z telewizją, drastycznego spadku zainteresowania książką, zmniejszenia się czytelnictwa i obniżenia nakładów książek – ludzie od trzeciej rano tłoczą się, wpisują na listy społeczne, by kupić książkę, która, jak na polskie warunki, ukazuje się w oszałamiająco wysokim nakładzie 100 tysięcy egzemplarzy, i o której poza otaczającą ją dwuznaczną sławą, nic na dobrą sprawę nie wiadomo. Od tego momentu Malowany ptak zacznie bronić się sam. Już dziś wiadomo, że pierwszy nakład 100 tysięcy egzemplarzy sprzedano w ciągu kilku godzin. Wydrukowano następne 100 tysięcy, przygotowano specjalne bibliofilskie wydanie z ilustracjami Stasysa. 27 Pen Club Z twojej „antykolektywnej” przeszłości wiem, że niechętnie należałeś do jakichkolwiek organizacji, znane są twoje boje z ZMP i Związkiem Studentów w Polsce. Co skłoniło cię do wstąpienia do Pen Clubu? Dla mnie Pen Club uosabia esencję zawodu pisarskiego. Sama nazwa Pen wywodzi się od słów: Poets, Essayists, Novelists, do którego należą w USA, oprócz wcześniej wymienionych, dramatopisarze, wydawcy i tłumacze. Warunki przynależności są takie, że trzeba być najpierw zaproszonym przez Zarząd Pen Clubu. Mnie komisja nominacyjna zgłosiła w 1962 roku po wyjściu pod pseudonimem Josepha Novaka mojego drugiego zbioru esejów, gdyż kryteria są takie, że trzeba mieć dwie uznane przez krytykę książki, i tak zostałem przyjęty. Na czym koncentrowały się twoje zainteresowania w Pen Clubie? Za sprawę bardzo istotną uważałem problem wolności pisarzy w innych krajach. Od Europy Wschodniej trzymałem się z daleka, uważając, że nie będę wystarczająco obiektywny. Ktoś mi wówczas powiedział, że przez to, iż kiedyś tam byłem, i mam swoje złe doświadczenia, nie mogę być obiektywny. Była to oczywista bzdura, z której wynika, że można być obiektywnym wtedy, kiedy się nic z bezpośredniego doświadczenia nie wie. Od czasu do czasu włączałem się do różnych akcji kulturalnych. Istotne jest tutaj, że ja jestem całkowicie apolityczny i że moja apolityczność jest wynikiem moich najbardziej istotnych przekonań, których się już w Polsce w szkole średniej kurczowo trzymałem. Co wtedy, a także później, doprowadziło do wielu bardzo groźnych konfliktów z coraz bardziej upolitycznianymi przez partię instytucjami. Trzeba pamiętać, że Pen Club jest organizacją apolityczną. Ja z przekonania nigdy nie należę do żadnej organizacji politycznej czy politycznego stowarzyszenia. Osobiście nie propaguję jakichkolwiek doktryn politycznych. Jak Luther „przy tym obstaję i inaczej nie mogę...” Jeśli przez treść moich powieści przenika tu i tam jakaś tendencja polityczna, to jest to wbrew moim literackim zamiarom. Jak dostąpiłeś zaszczytu bycia prezydentem najliczniejszego na świecie amerykańskiego Pen Clubu? Po kilkuletnich wykładach z języka angielskiego, jakie prowadziłem w Wesleyan i Princeton University w 1970 roku otrzymałem profesurę literatury i dramaturgii angielskiej na Yale University w School of Drama. Właśnie w Yale zwróciło się do mnie dwóch byłych prezydentów Pen Clubu z zapytaniem, czy mogliby zgłosić mnie jako kandydata na nowego prezydenta. To pytanie wyglądało jak żart, na liście kandydatów już wtedy znajdowali się wybitni pisarze amerykańscy – urodzeni i wykształceni w Stanach – każdy z wielkim dorobkiem. Wyraziłem wówczas oczywiście zgodę, ale podkreśliłem, że to strata czasu, gdyż jestem spoza Stanów Zjednoczonych, a żaden z byłych prezydentów nie był w tym sensie co ja cudzoziemcem. Na prezydenta Pen Clubu głosują wszyscy członkowie, a przeszłość kandydata jest wielostronnie i bardzo skrupulatnie analizowana przez całą zbiorowość pisarską, a to nie byle jaki filtr kolektywny. Tak jak na prezydenta Stanów Zjednoczonych? Powiedziałbym nawet, że bardziej, bo pisarze są niezwykle czuli, przez swoją indywidualność, na to, co godziłoby w istotę pisarstwa. Okazało się, o czym powiadomiono mnie, że na zebraniu ogólnym zostałem wybrany jednogłośnie na prezydenta Pen Clubu. Jak to odebrałeś? Taka doza odpowiedzialności radykalnie zmieniła mój tryb życia. Po otrzymaniu owego zaszczytnego obowiązku musiałem zrezygnować z profesury (1973) w Yale, bo nie mogłem 28 pogodzić jej z prezydenturą w Pen Clubie. Tak więc natychmiast po wyborach wynająłem dwupokojowe mieszkanie w centrum Manhattanu u zbiegu 57 Ulicy i 6 Alei, aby służyło jako dom i biuro. Nie chciałem tracić czasu na codzienne dojazdy do biura Pen Clubu u zbiegu 5 Alei i 24 Ulicy. Zrobiłem to także dlatego, abym mógł sam pokrywać wszystkie wydatki związane z prowadzeniem prezydentury. Nigdy dotąd nie byłem opłacany przez żadną organizację humanitarną. To także odnosi się do mojej obecnej prezydentury Fundacji Obecności Żydowskiej, którą założyłem w 1988 r. „American PEN” Newsietter (Summer 1973) zamieścił informacje o mojej nominacji oraz przemówienia – pożegnalne Thomasa Fleminga i moje inauguracyjne. Na uroczystości obecny był Heinrich Böll laureat Nagrody Nobla. Co chciałeś zmienić w amerykańskim Pen Clubie? Przede wszystkim zmodernizować i umoralnić działania tej organizacji, jeśli tak można powiedzieć. Rozpocząłem szereg nowych akcji Pen Clubu, jak np.: pomoc dla pisarzy w trudnej sytuacji materialnej, wprowadzanie ubezpieczenia zdrowotnego, którego dotąd nie było, nie tylko wśród pisarzy, ale i innych grup. To był historyczny moment, to działanie potem inne organizacje zaczęły wprowadzać w życie. Zorganizowałem program pomocy dla więźniów amerykańskich, którzy chcą pisać książki. Jedną z osób biorących udział w konkursie Pen Clubu był więzień Jack Henry Abbott, skazany na dożywotnie więzienie. Zaczął pisać do mnie prosząc, aby pomóc mu w zwolnieniu z więzienia. To był krańcowy maoista, który pisał do mnie wzruszające listy, zakładając, że będę po jego stronie. Dedukował, że skoro pozytywnymi bohaterami Malowanego ptaka są czerwonoarmiści, to ja będę po stronie jego stalinowskiej filozofii – a on był także gorliwym stalinowcem. Jak mu zarekomendowałem moje eseje pisane pod pseudonimem Joseph Novak, zorientował się, że źle trafił i zaczął szukać innego mecenasa, który napisze w jego imieniu petycję. Znalazł go w osobie Normana Mailera, mojego dobrego przyjaciela, który z uczciwych względów uważał, że skoro pisał, brał udział w konkursach, to odbył karę. To, że był kryminalistą w wieku dwunastu lat, powinno zaliczyć się do przeszłości. Ja tej petycji nie podpisałem, to było już po mojej prezydenturze. Abbott został zwolniony, napisał książkę In the Belly of the Beast, a podczas sprzeczki w barze zabił młodego dramaturga Richarda Adana i wrócił do więzienia, ale mój program jest nadal prowadzony. Moja ostra krytyka tego, co zrobił Abbott, zraziła mi wielu ludzi z maoistowskiej lewicy. Twoja prezydentura znana jest głównie z niespotykanej dotąd presji na rządy totalitarne w krajach, gdzie nie przestrzegano praw człowieka, a pisarze za swe poglądy byli więzieni? Zajmowałem się głównie Ameryką Łacińską i Iranem, gdyż tam najbardziej łamano prawa człowieka. Jak wpływałeś na reżimy obojętne na prośby z zewnątrz? Wiedziałem, że silnym atutem mogą być pieniądze. Włączyłem więc w moje akcje prezydentów dużych banków, którzy dołączali swoje listy do moich próśb, a głowy państwa wiedziały, że oni popierają moją działalność. A chyba nie ma nic gorszego dla krajów totalitarnych, jak wycofywanie się kapitału. Przykładem takiego działania m.in. był mój osobisty list do gen. Pinocheta sprawującego wtedy władzę w Chile, w którym zwracałem mu uwagę na okropne nadużycia władzy w stosunku do ludzi pióra, robiąc aluzję do ewentualnego szukania przeze mnie poparcia. Nie spodziewałem się żadnego rezultatu, tymczasem generał Pinochet odpisał własnoręcznie, otrzymałem trzystronicowy list. Obiecał, że wskazane przeze mnie osoby w najbliższym czasie zostaną zwolnione i że będę to mógł osobiście sprawdzić dzwoniąc, kiedy chcę do nich. I rzeczywiście, wszyscy oni zostali zwolnieni. Najpoważniej związany byłeś z działalnością na rzecz praw człowieka w Iranie? Spowodowane to było tym, że byłem w kontakcie towarzyskim z królową Iranu i szachem, którzy lubili moje książki, m.in. Being There tłumaczono na perski, i nieraz zapraszali mnie do Iranu. Nigdy nie skorzystałem z tego zaproszenia, gdyż wielu pisarzy i intelektualistów w 29 Iranie wtedy prześladowano. Królowa w świetnie wydanej książce o Iranie zrobiła collage z moich książek. Wykorzystywałem to, że znałem królową oraz premiera Iranu Hoveydę i ówczesnego ambasadora Iranu w ONZ Ardeshir Zaheda do uwolnienia Rezy Baraheni, zwanego Sołżenicynem Iranu. Gdy dowiedziałem się od stewardesy, która przesłała mi list od jego krewnych, że on siedzi w więzieniu za napisanie eseju rzekomo marksistowskiego, zabrałem się do sprawy. Zręcznie poinformowałem podczas przyjęcia w obecności Henry Kissingera – o uwięzieniu Baraheni. Skutek był taki, że niedługo Baraheni wypuszczono z więzienia, do tego z listem przepraszającym. Pozwolono mu przyjechać do Stanów Zjednoczonych na stypendium, które mu załatwiliśmy na Indiana University. Zaraz po przyjeździe przyszedł do mnie i dosłownie upadł na kolana, dziękując za uwolnienie, gdyż po tylu latach więzienia oczekiwał na śmierć. Opisał to w książce The Crowned Cannibals (Koronowani ludożercy Vintage Books, New York 1977): Co to jest, co mnie uwalnia? Pod koniec listopada wyczuwam zmianę atmosfery. Dr Rezvar czasami się uśmiecha. Kiedy piszę odpowiedzi na jego pytania, poleca strażnikowi przynieść mi filiżankę herbaty. Nie zapomina jednak nigdy obrzucić mnie wyzwiskami, nie przestaje bić innych na moich oczach. Rytuał ten wart jest omówienia. Kiedy nie chce mu się zabrać więźnia do sali tortur, po prostu każe mu położyć się na podłodze w pokoju. – Zrób kąt prosty – rozkazuje. Więzień unosi nogi pionowo, tworząc kąt dziewięćdziesięciu stopni z leżącym na podłodze tułowiem. Przesłuchujący bierze bicz skręcony z kabla, staje z prawej strony ofiary i bije ją nim po piętach. Więzień wyje z bólu, ale trzyma nogi w powietrzu, pozostawiając pięty swoich stóp w dyspozycji kata. Rytuał zostaje przerwany, kiedy torturujący się zmęczy. Rzuca bicz na wbity w ścianę hak, podchodzi do biurka, siada, otwiera blaszane pudełko i wyciąga pastylkę, połyka ją, po czym pisze pytania na kartce i kładzie ją przede mną. Pewnego wczesnego ranka przyprowadzony zostaję do pokoju przesłuchującego mnie oficera. Wydaje się być bardzo zły i poważny. Coś gdzieś jest nie tak. Wysuwa szufladę i wręcza mi następujący tekst: Jego Ekscelencja Amir Abbas Hoveyda Premier Iranu Teheran, Iran Wasza Ekscelencjo, Amerykański Pen CIub reprezentujący 1600 znanych amerykańskich poetów, dramatopisarzy, eseistów, dziennikarzy, redaktorów, wydawców i powieściopisarzy jest poważnie zaniepokojony przetrzymywaniem dr Rezy Baraheni w więzieniu w Teheranie po jego powrocie z placówek dydaktycznych w amerykańskich uniwersytetach w Teksasie i Utah. W związku z gwałtownie rosnącym w Stanach Zjednoczonych zaniepokojeniem losami profesora Baraheni, które może wpłynąć na pogorszenie przyjacielskich stosunków między naszymi krajami, amerykański Pen CIub byłby głęboko wdzięczny, gdyby zechciał pan interweniować w sprawie praw i wolności obywatelskich profesora Rezy Baraheni oraz gdyby powiadomił Pan amerykański Pen CIub tak szybko jak tylko to możliwe o jego stanie. Amerykański Pen CIub udostępni oświadczenie Waszej Ekscelencji amerykańskiej opinii publicznej. Z poważaniem Jerzy Kosiński Prezes Amerykańskiego Pen CIubu Członek Zarządu Międzynarodowej Ligi Praw Człowieka 23 listopada 1973 Dr Rezvan przygląda mi się. – Czy może mi pan dokładnie przetłumaczyć ten telegram? 30 Tłumaczę na perski. Wiem, że telegram ten musiał już być tłumaczony innym i że upłynęło dużo czasu zanim dotarł do rąk tak mało ważnej figury jak mój przesłuchujący. Ale on pragnie swojej lwiej części. Nie zna angielskiego i jest mi go żal, ponieważ musi się zniżyć do proszenia mnie o tłumaczenie. Nienawidzi mnie za wszystkie kłopoty, jakich przysporzyłem mu moją pracą w języku perskim, a teraz jeszcze to. – Chcemy, byś napisał list do tego człowieka i powiedział mu, że nie jesteś w więzieniu, że jesteś bezpieczny i szczęśliwy i że nie powinien wtrącać się w twoje życie i w wewnętrzne sprawy naszego kraju. Wie, że odrzuciłem propozycje ludzi od niego ważniejszych i że nie będzie mógł zmusić mnie do robienia rzeczy, których robić nie chcę, jednak wciąż nalega. Wiem, że ten telegram oznacza dla mnie ogromną nadzieję, przynajmniej na lepszą niż pierwotnie oferowana transakcję. – Jak pan widzi, dr Rezvan, telegram nie jest adresowany do mnie. Adresatem jest Jego Ekscelencja Premier. Nie mogę odpowiadać w imieniu Jego Ekscelencji Premiera. – Ta sprawa nie leży w gestii Premiera. SAVAK odpowiada jedynie przed Jego Królewską Mością, Szachem Szachów, Światłem Arian. Wylicza mi te tytuły jakby dotyczyły trzech różnych osób. (1) Jego Królewskiej Mości, (2) Szacha Szachów, (3) Światła Arian. Prawdopodobnie słuchający powinien zapytać, któremu z tych wielkich mężów podlega SAVAK. – Ma pan całkowitą rację. SAVAK odpowiedzialny jest wobec Szacha Szachów, ale, jak pan wie, ja nie jestem członkiem tej organizacji. Nie do mnie należy odpowiedź na ten telegram. Adresowany jest przez kogoś, kogo nie znam, do kogoś w tym kraju, kto nie jest mną. To prawda, dotyczy mnie, ale ja jestem tylko więźniem, a więźniowie nie mają prawa odpisywać na listy czy telegramy. – Rząd zrobi w tym przypadku wyjątek i pozwoli ci odpowiedzieć. – Nie, proszę pana, nie mogę skłamać temu człowiekowi. Będąc więźniem, nie mógłbym napisać do niego, nawet gdyby on napisał do mnie. – Będziesz miał kłopoty. Wiemy, że to twoja żona napisała tym ludziom, że jesteś w więzieniu. Zaraz ją dostaniemy. Domyślam się, jak wygląda prawda, ale nic mu nie mówię. – Moja żona nie wtrąca się do polityki. Ona nie ma z tym nic wspólnego. – Zobaczysz, co się stanie z tobą i twoją żoną. Ale w jego głosie wyczuwam ton zniechęcenia, który bardzo mnie cieszy. Zawiązują mi opaskę na oczy i prowadzą z powrotem do celi. Kilka dni później pozwalają mi na gazety, książki i nawet dodatkowe papierosy. Przedtem dawali mi jednego papierosa dziennie, teraz trzy. Pierwsza książka, jaką mi dostarczyli to Grona gniewu Steinbecka w języku perskim, druga – zbiór wierszy Mirzadeha Ashqu, rewolucyjnego poety uśmierconego przez Szacha Rezę Pahlavi. Wszystkie należą do książek zakazanych przez rząd. W Komité mają ich cały zbiór. Następną jaką dostaję, jest Chrystus ukrzyżowany Nikosa Kazantzakisa w tłumaczeniu na perski. Pewnego dnia, kiedy dają mi gazetę, widzę w rogu notatkę o wyjeździe Ardeshira Zahedi, ambasadora Szacha w Stanach Zjednoczonych, do Austin w Teksasie. Stamtąd ma się udać do Salt Lake City w Utah. To są dwa miasta, w których wykładałem. Coś rzeczywiście musi się tam dziać w mojej sprawie. Poinformowali mnie, że odwiedzi mnie moja żona. Prowadzą mnie do pokoju przy gabinecie Hosseinzadehego. Jest tam moja żona. Mówię jej po angielsku, że przesłuchujący pytał mnie o jakieś listy i że powinna wszystkiemu zaprzeczyć. Wtedy wchodzi Hosseinzadeh, a za nim dr Rezvan. Ten pierwszy jest potwornie rozwścieczony. – Mówiliśmy ci, że jest tylko jeden sposób na wydostanie się z tego więzienia, poprzez okazanie lojalności wobec monarchii na piśmie i w telewizji. 31 Nawet nie odpowiadam na to oświadczenie. Hosseinzadeh nie nalega, żebym coś powiedział. Przechodzi do innych tematów. – Ach, więc teraz twoja żona jest tutaj. Jakim prawem – zwraca się do niej – napisałaś listy do wrogów Iranu? – Jakie listy? – pyta moja żona. – Nie udawaj, że nic o nich nie wiesz – wrzeszczy Hosseinzadeh, – Ich kopie są w naszych rękach. – Czy może mi pan powiedzieć, o jakie listy chodzi? – Listy, jakie napisałaś do przyjaciół męża. – Jakich przyjaciół? – Tych w Ameryce. – Nigdy nie pisałam do żadnych przyjaciół w Ameryce – odpowiada moja żona tak chłodno, jak tylko potrafi. Widziałem napisany na maszynie raport o tym, że moja żona napisała do Stanów Zjednoczonych. Dr Rezvan pokazał mi go, mówiąc z dumą, że napisał go agent SAVAK z Uniwersytetu w Utah. Nie pokazał mi jednak żadnych listów napisanych ręką mojej żony, tak więc prawdopodobnie ich nie mieli. Hosseinzadeh wygłasza różnego typu pogróżki w rodzaju, że pewnego dnia moja żona zostanie przyprowadzona do Komité w mniej przyjemnych okolicznościach. Wydaje się jednak, że jak na razie nie mogą jej nic zrobić. Mija kilka dni, w których nikt nie wie, co się zdarzy. Jestem teraz sam w celi. Czytam książki, które dostaję już prawie codziennie. Kiedy widzę się z dr. Rezyanem, ten mówi mi coś o żonie, coś o pokajaniu się, a ja proszę o książki. Mniej więcej w połowie grudnia pokazuje mi następujący list od Jerzego Kosińskiego, którego nazywa teraz „wrogiem narodu irańskiego”: 2 grudnia 1973 Sekretarz Jego Ekscelencji Amira Abbasa Hoveydy Premiera Iranu Teheran, Iran Szanowny Panie, 23 listopada 1973 roku telegram, którego kopię załączam, przesłany został Jego Ekscelencji Amirowi Abbasowi Hoveydzie. Pozwoliliśmy sobie podkreślić, że w Stanach Zjednoczonych rośnie zaniepokojenie losem Profesora Rezy Baraheni i że ogromna liczba wybitnych naukowców, pisarzy, dziennikarzy, dramatopisarzy, powieściopisarzy i poetów wyraziła głęboką troskę jego sytuacją. Wydaje się nam, że byłoby z pożytkiem dla obu państw, gdybyśmy mogli poinformować amerykańską opinię publiczną o obecnym stanie Profesora i gdybyśmy zapobiegli jakiejś krzywdzie, która mogłaby mu się przytrafić (może przypadkowo) po jego powrocie z wykładów w Stanach Zjednoczonych. Pragnęlibyśmy dostać od Jego Ekscelencji Hoveydy odpowiedź tak szybko jak to możliwe, ponieważ sprawa ta traktowana jest tu z ogromną powagą. – A swoją drogą, kto to jest ten Kosiński? – zapytał mnie dr Rezvan. – Nie wiem. – Dziwnie się nazywa. Czy to Ormianin? – Nie wiem. – Dlaczego w takim razie wysyła te wszystkie listy i telegramy w twojej sprawie? – Nie wiem. – „Nie wiem, nie wiem”. Przez ostatnie trzy miesiące powtarzasz bez przerwy „nie wiem”. Milczymy przez chwilę, po czym dr Rezvan zadaje kolejne pytanie: 32 – Czy ten Kosiński odwiedził kiedyś nasz kraj, żeby zobaczyć nasz postęp? – Nie wiem. – Mamy wszystkie pieniądze świata. Możemy kupić każdego, w tym tego twojego Ormianina, Kosińskiego. – Wy wiecie lepiej. Ja nie wiem. Zmienia temat. – Czy twoja żona powiedziała ci, co działo się w Stanach Zjednoczonych w twojej sprawie? – Skąd ona miałaby wiedzieć? – Ona wie wszystko. – Ale skąd? – Już ona wie skąd i oboje poniesiecie tego konsekwencje. Rozwścieczyliście wszystkich tymi listami. – Ja ich nie napisałem. Nie napisała ich także moja żona. Nie mogę odpowiadać za listy, które napisał ktoś inny. Chcę „wypuścić” go, żeby powiedział coś więcej o tym, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych. Ale on nic mi nie mówi. Przychodzą po mnie w południe 22 grudnia 1973 roku i mówią, żebym zabierał ze sobą wszystkie rzeczy. Prowadzą mnie z zawiązanymi oczami do pokoju kapitana, dowódcy straży. Tam czekają już na mnie dr Rezvan i kapitan. Ale grube ryby są nieobecne. Wręczają mi torbę ze wszystkimi moimi rzeczami. Przenoszą mnie do innego więzienia? Nie wiem. Wkładam skarpety. Wciągam do dziurek sznurowadła i zakładam buty. Następnie zakładam pasek. Wręczają mi pieniądze, dziesięć tomanów, czyli półtora dolara, i oddają zawartość moich kieszeni. Widzę artykuł o teatrze, który zatrzymała cenzura. Wkładam wszystko do kieszeni. Mówią, żebym podpisał jakiś papier. Nie chcą pokazać, co jest na nim napisane. Odmawiam. Dr Rezvan poleca kapitanowi, by pokazać mi ten dokument. Napisane jest w nim, że jeśli opuszczę Teheran, będę musiał zapłacić dziesięć tysięcy tomanów lub tysiąc trzysta dolarów. Podpisuję go. Czy naprawdę mam być zwolniony? Nie mogę w to uwierzyć. Co się stało na zewnątrz? Dr Rezvan rozkazuje: – Chodź ze mną! Wykonuję jego polecenie. Chcę powiedzieć “Nie jestem przyzwyczajony do tego rodzaju wspaniałomyślności, doktorze Rezvan, ale wydaje mi się, że nie zrozumie lub nie doceni tego, co mam na myśli. Idziemy krętymi więziennymi korytarzami. Dr Rezvan zatrzymuje się przed bramą: – Idź. Jesteś wolny. Odwraca się i znika w budynku. Znajduję się na terenie Głównego Departamentu Policji. Idę powoli i ostrożnie, oglądając się co chwilę do tyłu. Może obserwują mnie z niewidocznych szpar. Może zabiją mnie i powiedzą, że uciekałem. Przechodzę przez bramę i wychodzę na ulicę. Przechodzę przez jezdnię i skręcam w prawo w kierunku Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Wciąż co jakiś czas oglądam się za siebie. Po lewej stronie znajduje się Urząd Celny, po prawej południowa ściana Głównego Departamentu Policji. Wszędzie wokoło stoją sprzedawcy. Zalewa mnie hałas miasta. Stoję teraz znów na ulicy, zwrócony twarzą w kierunku Ministerstwa, plecami do Departamentu Policji. Przywołuję taksówkę. Przeskakuję radośnie, choć nie do końca wyzbyłem się podejrzliwości. Kiedy sadowię się w taksówce, czuję przyspieszone bicie serca. Już nie jestem tym młodym człowiekiem, którym kiedyś byłem. Ale jestem wolny i jadę do domu, gdzie czekają mnie setki listów z poparciem i twarze pełne dobroci i miłości, i syn, który przyjdzie na świat za kilka miesięcy. Rząd ściga mnie, zmienia moje oświadczenia w środkach masowego przekazu, udaje, że poszedłem na ustępstwa, aby wydostać się z więzienia, obraża mnie i grozi, że mnie zaaresz- 33 tuje, jak tylko odważę się napisać coś przeciwko niemu. Ale teraz chcę stosować tę samą taktykę, która sprawiła, że wyszedłem na wolność: organizować międzynarodowy nacisk. Dziewięć miesięcy później opuszczam Iran, wiedząc, ze nie potrafię ugiąć się przed presją życia pod dyktaturą Szacha, wyrzec się mojego ideału: prawa samostanowienia dla narodu irańskiego, wyrzec się siebie i stać się poetą chwalącym tyranię Szacha. Moja misja jest prosta: zmusić królów, autokratów i faszystów, by uwolnili więźniów politycznych i więźniów sumienia. Jakaż to ironia losu, w kilka lat później premier Iranu Amir Abbas Hoveyda znalazł się w więzieniu Chomeiniego. Kosiński był jedynym świadkiem, który zeznawał, że pomógł on wielu intelektualistom irańskim, zwalniając ich z więzienia, nie będąc osobiście odpowiedzialnym za ich aresztowanie. Pisała o tym cała światowa prasa, kilkakrotnie „The New York Times” (Linda Chariton – „Writer Says Ex-Premieron Trisi Helped Free Iranian Intellectuals”, 17 marca 1979): Pisarz oświadcza, że sądzony w Iranie były premier pomógł uwolnić z więzienia irańskich intelektualistów. Pan Kosiński następująco skomentował tę sytuację: „Role się odwróciły. Teraz Abbas Hoveida jest w więzieniu. Teraz on jest prześladowany. Chcę, by odpowiadał przed sądem prawa, a nie przed innego rodzaju SAWAKiem”. Wiesław Kuniczak, amerykański pisarz polskiego pochodzenia wspominał mi, że również zawdzięcza ci dużo? Kuniczak został aresztowany w Grecji i był trzymany w więzieniu w bardzo złych warunkach. Skazany na lata więzienia za to rzekomo, że przywiózł jakieś niedozwolone środki medyczne. W tym czasie w Grecji był niedemokratyczny rząd i wyglądało, że będzie musiał spędzić w więzieniu wiele lat. Zwróciłem się wtedy do kilku przemysłowców i finansistów: po różnych interwencjach Kuniczak został zwolniony. Po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych napisał: ... Cóż więcej mogę powiedzieć? Ostatnie pięć lat były dla mnie gorzką nauczką, a nowe ciągle przede mną. Ale może szybka i wielkoduszna reakcja na moje nieszczęście jest znakiem, że pech odwróci się ode mnie. Czy byłby Pan tak miły i podziękował Jerzemu Kosińskiemu oraz Komitetowi za okazane mi zrozumienie? Oto co mnie tak zaskakuje: że wciąż istnieją ludzie, którzy okazują pomoc w wydobyciu innych z sideł, szczególnie, kiedy w dużej mierze samemu się je zastawiło. Dlaczego powinno ich to obchodzić? Czy dlatego, że jako zawodowcy i artyści pamiętają ohydne dołki, które wszyscy niekiedy kopiemy pod samym sobą? Lub czy to po prostu coś ludzkiego – coś, w co ciągle nie mogę pozwolić sobie uwierzyć? Nie śmiem wierzyć w coś tak skomplikowanego jak dobroć, to mogłaby być nauczka, jakiej nie potrafiłbym znieść. Napisałem do Pana tak jak do innych, niczego nie oczekując. Żaden fundusz czy fundacja nigdy nie odpowiedziały na moje listy. I nagle moja skrzynka pełna jest dowodów pomocy i wyrazów zainteresowania, ciepłych i szczerych życzeń... długi zostały nagle spłacone, nadchodzą fundusze na powrót do Stanów... Jest nawet obietnica darmowego mieszkania w Nowym Jorku...W tej chwili to wszystko jest dla mnie nieco za dużo, bym mógł się z tym uporać. To podważa świat, który nauczyłem się rozumieć. Rozglądam się za hakiem, ukrytym ostrzem, haczykiem i nigdzie nie mogę ich znaleźć. Mam nadzieję, że zrozumie Pan moje zakłopotanie. Raz jeszcze dziękuję W.S. Kuniczak... Kiedy pierwsza kadencja 1972-1973 Kosińskiego jako prezydenta amerykańskiego Pen Clubu dobiegła końca, został ponownie wybrany na następną 1974-1975, co nieczęsto się zdarza, a znany pisarz meksykański Carlos Fuentes na dorocznym obiedzie American Center 34 of P.E.N. powiedział na wstępie do pisarzy i Kosińskiego („American Review”, 21 października 1974): Przebiegły stary dyktator, Porfirio Diaz, który rządził w moim kraju przez ponad trzydzieści lat i który nie stronił od przekleństw, powiedział kiedyś: „Biedny Meksyk, tak oddalony od Boga i tak bliski Stanów Zjednoczonych”. Wydaje mi się, mój drogi Jerzy Kosiński, że zjedna toponimiczną zmianą, ta osobliwa uwaga równie dobrze może być użyta w stosunku do Polski. Ale gdybym ją miał zastosować do Ciebie, powiedziałbym tak: „Biedny Bóg, tak oddalony od Polski i tak bliski Jerzego Kosińskiego”. Można powiedzieć, że kiedy sprawy układają się dla nas źle, Meksyk jest Polską Ameryki Łacińskiej, a Polska Meksykiem Europy. Kiedy wszystko idzie dobrze, cóż, wtedy oba nasze kraje są Finlandiami wyobraźni i możemy zacząć liczyć błogosławieństwa, którymi zostaliśmy obsypani. Na to przyjęcie przybył również Leopold Sedar Senghor, znany poeta, piszący po francusku ówczesny prezydent Senegalu. Zdarzyła się tam zabawna historia, którą Kosiński opisał w „The Paris Review” (nr 97). Kim są ci ludzie, za którymi stoisz? (dotyczy zdjęcia) Inge Morath, żona Arthura Millera i Leopold Senghor, prezydent Senegalu. Zdjęcie zrobiono podczas dorocznego przyjęcia Pen Clubu w Hotelu St. Regis. Prezydent Senghor był głównym mówcą. Ja byłem wówczas prezesem Pen Clubu. Czy to zdjęcie jest z jakiegoś względu interesujące? Cóż, kiedy właśnie miałem wygłosić mowę powitalną, podbiegł do mnie człowiek z ochrony i szepnął, że właśnie przybył z żoną do hallu hotelowego ważny francuski dyplomata i bez potwierdzenia jego tożsamości nie dostanie się do środka. Zapomniał wziąć zaproszenia. Wymamrotałem do mikrofonu „zaraz wracam”, po czym zostawiając drugiego prezydenta i wszystkich pozostałych gości nieco zaskoczonych takim obrotem sprawy, zeskoczyłem z podium i klucząc między stołami wybiegłem z sali balowej do awaryjnej ekspresowej windy – drzwi do niej były otwarte na wypadek próby zamachu na życie jednego czy więcej z obecnych tam prezydentów. W hallu podbiegłem do dyplomaty. Gotował się z wściekłości. – Mais c’est incroyable! – Przepraszam za kłopoty, ekscelencjo – zacząłem. – Przyszedłem, by eskortować pana et Madame, do Waszego stołu. Proszę za mną tout de suite. – Nareszcie! Vous saőez! – wykrzyknął dyplomata, nadal poirytowany. Tak więc, kiedy znaleźliśmy się w sali balowej, przeprowadziłem spóźnione znakomitości na oczach wszystkich przez całą długość sali do ich miejsc przy stole, jednym z najbardziej widocznych, ustawionym najbliżej podium. W odruchu tak starym jak sztuka dyplomacji, dygnitarz wsunął rękę do kieszeni, wyjął pojedynczy szeleszczący banknot dolarowy i starając się być dyskretnym, wręczył mi go na oczach całej sali. Oczywiście przyjąłem napiwek, tak taktownie jak uczyniłby to każdy prezes Pen Clubu, po czym wskoczyłem z powrotem na podium. Dopiero gdy znalazłem się przy mikrofonie i otwarcie przyznałem się do otrzymanego przed chwilą hojnego napiwku, dyplomata uświadomił sobie z kim miał do czynienia. „Mais non!”, usłyszałem jak wyszeptał wystarczająco głośno, by go wszyscy usłyszeli i mogli się roześmiać. „Oh, mon Dieu!”. Oto jego maitre d‘ nagle przeobraził się w prezesa Pen Clubu. To może się zdarzyć tylko w Ameryce. Jak znajdowałeś na to wszystko czas? Będąc prezydentem Pen Clubu wydałeś jeszcze powieść „Cockpit”? Prezydentura zajmowała mi prawie cały dzień, pisałem wcześnie rano. Nie muszę chyba dodawać, że tego typu działalność pełna jest konfliktów. Możesz sobie wyobrazić zebranie 35 dyrektorów Pen Clubu, kilkadziesiąt osób, każdy z nich to wybitny pisarz, kliki, koterie, lewica, prawica, centrum, fundamentaliści pisarscy, naiwni, albo cwaniacy polityczni. Muszę z dumą powiedzieć, że zebrania nie trwały dłużej niż dwie godziny, a zawsze na początku wydawało się, że przy takiej wysokiej temperaturze sali nie zakończą się nigdy. Jak to robiłeś? Byłem maksymalnie demokratyczny. Gdy tylko temperatura dyskusji wzrastała grożąc herezją, żądałem głosowania całego Zarządu. Widzę u ciebie w gabinecie na ścianie oprawioną rezolucję zarządu Pen Clubu... Dyplom Amerykańskiego Pen Clubu dla Jerzego Kosińskiego. Amerykański Pen CIub uznał, że Jerzy Kosiński pełniąc przez dwie kadencje funkcję prezesa Amerykańskiego Pen Clubu zasłużył na głębokie podziękowanie, zarówno ze strony Zarządu, jak i członków, za troskliwy, zręczny i, doprawdy, wzbudzający szacunek sposób, w jaki wypełniał swoje obowiązki. Okazał pełne wyobraźni i opiekuńczości poczucie odpowiedzialności za pisarzy na całym świecie. Żaden członek amerykańskiego Pen Clubu nie potrafi uzmysłowić sobie pełnego zakresu jego starań, ale pewne jest, że były one niezwykłe i że owoce tego, co osiągnął, trwać będą długo. Zawdzięczamy mu wiele i jest naszym życzeniem, aby zostało to utrwalone w historii Pen Clubu wraz z naszą wdzięcznością. Amerykański Pen Club Nowy Jork, 16 czerwca 1975 Międzynarodowy Pen CIub, stowarzyszenie pisarzy, poetów, dramaturgów, wydawców, eseistów, powieściopisarzy. To bardzo miłe podsumowanie mojej dwukadencyjnej (maksimum dozwolone) prezydentury przez kolegów pisarzy, zwłaszcza że takiej rezolucji nigdy dotąd nie uchwalono w historii amerykańskiego Pen Clubu. Obserwując pisarzy jako prezydent Pen Clubu oraz jako pisarz, jak określiłbyś miejsce pisarzy w społeczeństwie amerykańskim? Sytuacja zasadniczo różni się na przykład od sytuacji w Polsce nie tylko kulturowo, ale także materialnie. Pisarz w Stanach Zjednoczonych należy do tzw. kategorii osób samozatrudniających się, czyli ma prawo być przedsiębiorstwem reprezentującym samego siebie, albo ma agenta, który go reprezentuje. Którą drogę ty wybrałeś? Ja się sam reprezentuję jako własne przedsiębiorstwo, którego jestem. częścią składową i które działa jako mój agent, a ja jestem legalnym właścicielem tego przedsiębiorstwa, które mnie zatrudnia. Większość pisarzy amerykańskich funkcjonuje w ten sposób, że ich reprezentantami są wielkie firmy agentów literackich, które szukają dla pisarzy najlepszego wydawcy. Najlepszego nie tylko ze względów literackich, ale również ze względów finansowych. Oczywiście Ameryka, dwieście kilkadziesiąt milionów ludzi, to olbrzymi rynek wydawniczy. Dlatego tutaj, nawet książki czytane na marginesie – a ja jestem pisarzem marginesu – osiągają nakłady setek tysięcy. Często żartuję, że gdyby tyle osób mnie czytało na przykład w Norwegii, ile mnie czyta w Ameryce, to procentowo sprowadziłoby się do kilkuset osób. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych nawet mały procent oznacza stosunkowo dużą liczbę czytelników. Dochodzimy do problemu stosunku pisarza do „przemysłu wydawniczego”, jeśli tak można powiedzieć? Od samego początku mojej kariery pisarskiej w Ameryce nie podobało mi się tak zwane option close w kontrakcie. Polegało to na tym, że zanim pisarz da następną książkę innemu wydawcy, musi najpierw pokazać temu, który wydał poprzednią. Była to klauzula w moim przekonaniu bardzo nieamerykańska, gdyż stwarzała sztuczny przymus w wolnym społeczeństwie. O ile wiem, byłem pierwszym pisarzem w Stanach Zjednoczonych, który powiedział: „nie ma mowy, ja tej klauzuli nie podpiszę”. Motywowałem to w ten sposób, że przyjechałem 36 z innego ustroju politycznego, wiem na czym polega zniewolenie pisarza i uważam, że taka klauzula jest ciemną plamą w kontrakcie amerykańskim i dla mnie nie do przyjęcia. Jako pierwszy wykreśliłem z kontraktu tę klauzulę, a potem wszyscy zaczęli to robić. W moim przypadku to było łatwe, bo reprezentowałem siebie. Udało mi się także usunąć następną nieprawidłowość wydawniczą. W Stanach Zjednoczonych większość książek wychodzi najpierw w twardej okładce, która jest stosunkowo droga, odbiorcami tej edycji są czytelnicy z klasy średniej, biblioteki. Osiąga ona stosunkowo niewielki nakład, od kilku do kilkudziesięciu tysięcy egzemplarzy. A za rok przygotowuje się tzw. wydanie kieszonkowe w miękkiej okładce, w nakładzie czasami wielu milionów egzemplarzy. Te dwie edycje są ekonomicznie zupełnie innymi propozycjami i wobec tego pisarz po wyjściu książki w twardej okładce, negocjuje możliwość wydania kieszonkowego, z różnymi wydawcami. Między twardą okładką, a wydaniem kieszonkowym istnieje trzeci typ książki, tzw. trade paperback – półtwarda okładka, przypominająca swoim formatem i typem oprawy większość książek wydawanych we Francji, Niemczech czy w Polsce. Miałem o wiele więcej czytelników, gdy książka ukazywała się w wydaniu kieszonkowym, gdyż studenci mnie czytali i wobec tego postanowiłem odwrócić kolejność. Zacząłem najpierw szukać wydawcy kieszonkowego. Dzięki temu nie musiałem dzielić się dochodami, co dla pisarzy jest niesprawiedliwe. Za to, że wydawca wydaje książkę w twardej okładce, później często bierze połowę dochodów z wydania kieszonkowego. Ale to jest o tyle niesprawiedliwe w moim przypadku, że np. nakład książki w twardej oprawie wynosił 70 tysięcy egzemplarzy, a wydania kieszonkowego rok później – 3 miliony. Dlaczego wydawca, który poniósł stosunkowo małe ryzyko, wydając mnie w twardej okładce, ma korzystać z wysiłku wydawcy paperbacku, który ponosi o wiele większe ryzyko. Złamałem ten odwieczny i skanonizowany zwyczaj, podpisując kontrakt na sto procent z wydawcą kieszonkowym, proponując, aby wydawca twardej okładki, który wyda ją przedtem, dostał jako nagrodę pocieszenia mniej więcej dwa, trzy procent z wydania kieszonkowego, ale w żadnym wypadku nie połowę. To było w tym okresie nie praktykowane, a nawet rewolucyjne w amerykańskim przemyśle wydawniczym. Sporo staroświeckich wydawców oczywiście bardzo się na mnie krzywiło. Eleganccy wydawcy mówili, że mój krok stawia ich na drugorzędnej pozycji i że stworzyłem ekonomicznie groźny przykład, gdyż inni pisarze na pewno pójdą w moje ślady. Do czego to doprowadziło? W konsekwencji tego nastąpiło coś bardzo ciekawego. A mianowicie moje książki wydawane były przez największe wtedy w Ameryce wydawnictwo książek kieszonkowych Bantam Books, które nigdy nie wydawało książek w twardej okładce. Zaproponowałem, aby Bantam wydał po raz pierwszy moją książkę Pinball w twardej okładce jako ich pierwszą pozycję tego typu i oprócz tego jednocześnie w półtwardej okładce (trade paperback) za połowę ceny dla studentów. Wydanie książek jednoczesne w twardej i półtwardej okładce było wówczas zupełnie nowe. Kto kupi tę pierwszą, a kto drugą? – pytali. Tłumaczyłem, że te dwie „okładki” trafiają w ręce zupełnie innych czytelników. Jedni idą do eleganckich sklepów i płacą na przykład 15 dolarów za Kosińskiego w twardej okładce. Tymczasem studenci w kampusie uniwersyteckim dostaną Kosińskiego za 7 dolarów. A kogo nie stać na jedną czy drugą, za rok ma możliwość nabycia tej samej książki za cztery dolary w kieszonkowej edycji przeznaczonej dla masowych czytelników na dworcach, w supermarketach, aptekach itd. To była w tym czasie taka herezja, że kiedy im to zaproponowałem, to cały Zarząd Bantam patrzył na siebie w znaczący sposób. Zrobili tak jednak i ich eksperymentalny nakład książki Pinball był dla nich wydawniczym sukcesem. Od tego czasu Bantam zaczął wydawać książki w twardej okładce, po raz pierwszy w swojej wieloletniej historii. W rok później wydali ponad siedemset tytułów, łącznie z całą 37 awangardą bardzo znanych pisarzy amerykańskich. Ocenione to było jako rewolucja wydawnicza. 38 Autofikcja Twoje powieści różnią się od tradycyjnych. Co legło u ich podstaw, mam na myśli filozofię twórczą? Mój stosunek do fikcji i do pisania powieści, a nawet wybór powieści jako głównej karocy narracji. Jako socjolog byłem skrępowany dodatkowo zastanawianiem się, kim jest obecny czytelnik. W jakim sensie obecny czytelnik różni się od czytelnika przeszłości. Jak współczesny pisarz amerykański funkcjonuje w zupełnie innym świecie niż w XIX wieku, odnosi się to również do kraju, w którym TV nie jest tak powszechna jak w Stanach Zjednoczonych. Doszedłem do bardzo wyraźnych wniosków, mając za sobą dwa lata praktyki, pisząc pod pseudonimem jako Joseph Novak, kiedy mogłem od niechcenia chwalić swoje książki, bo nikt nie wiedział, że je napisałem. Nawiasem mówiąc, swoboda ta skończyła mi się później. Po możliwie dokładnym przeanalizowaniu rzeczywistości, w jakiej pisarz funkcjonuje, zobaczyłem, że czytelnicy są wychowywani przez TV parę godzin dziennie od dziecka. TV jest najbardziej popularnym narratywnym medium. Oprócz tego najbardziej dostępnym, telewizor jest w salonie, w sypialni, w łazience, w biurze, w samochodzie, w ręku, można z nim iść na plażę. Daje możliwość śledzenia kilkudziesięciu wątków narracyjnych naraz i wtłacza do głowy widza tysiące elementów, których ja już nie muszę opisywać, bo widz je widział tysiąc razy. Jeżeli Balzak czy Tołstoj chcieli opisać armatę, to musieli to zrobić, gdyż zwłaszcza kobiety armaty nie widziały. Tymczasem ja w tej chwili mogę napisać tylko „przeszedł koło dziesięciu zakurzonych armat z II wojny światowej” i nie muszę już ich opisywać, bo każdy a moich czytelników, co najmniej jedną armatę w TV widział. Założyłem wobec tego od początku, że moja powieść będzie bardzo demokratyczna, na tej zasadzie, iż nie będę prawił kazań. Bo moi czytelnicy są za mądrzy, aby słuchać kazań Kosińskiego. A jeśli już chcą słuchać kazań, to włączają sobie programy religijne w TV, które na odpowiednich kanałach ciągną się od rana do nocy. Nie będę moralizatorski, bo moi czytelnicy nie są ani lepsi, ani gorsi ode mnie. Mają prawo do swojej moralności. Czy dlatego, że jestem pisarzem, mam lepszy dostęp do duszy ludzkiej czy do sumienia? Oczywiście, że nie. Wobec tego to, co kiedyś było ekonomią stylu, powinno zamienić się w ekonomię samego procesu opisowego i przenieść się na charakterystykę sytuacji, które nie są dostępne wizualnie, tzw. charakter osoby, motywacje wewnętrzne i towarzyszące im akty fizyczne. Opisywane poprzez minimum opisu, odwołujące się .do nożyc, które się odezwą. Uderzam w stół narracyjny, a nożyce odzywają się tysiącem obrazów w głowie czytelnika i wykrawają wycinanki o wiele lepsze, niż ja bym mógł sam wykroić. Każdy z moich czytelników, nawet najbardziej ubogi w wyobrażenia twórcze, widział więcej rzeczy w TV niż ja widziałem. Zwłaszcza że ja jestem, mimo wszystko, człowiekiem „za Hemarem”, „człowiekiem starego pokolenia”. Wychowałem się na obrazach wewnętrznych i na rzeczywistości. Nie miałem TV w młodości. Pamiętać musimy, że dziecko amerykańskie, czy ktokolwiek, kto ogląda TV tylko przez dwie godziny dziennie, ogląda ją przez setki godzin rocznie. To jest nieprawdopodobna akumulacja. Pokolenie moich studentów „wyrosło” mniej więcej na osiemnastu tysiącach godzin TV, gdy wstępowali na uniwersytet. Nie każdy sobie zdaje jednak sprawę, że jest to odpowiednikiem dziewięciu lat zatrudnienia w pełnym wymiarze godzin. 39 Widzę, że stworzyłeś całą teorię literatury polegającą, najprościej rzecz ujmując, na wyższości czytelnika nad pisarzem. Co w takiej sytuacji ty masz do zaoferowania swoim czytelnikom, którzy mają w głowie więcej obrazów niż ty? Obrazy to jeszcze nie wszystko. Nie mówię, że mają w charakterze większą ilość emocji czy informacji o różnicy czasu, jaki upłynął między Michałem Aniołem a Marksem. Być może potrafią umieścić je w jednym rozdziale historii, być może je rozdzielą na zawsze, nie o to chodzi. Natomiast jeśli chodzi o opis stołu, łóżka czy samochodu to nie ma kwestii, że mogę sobie zaoszczędzić zachodu. Niech czytelnik pojedzie sam „na swoim biegu”, gdyż psychiczny bieg czytelnika jest zupełnie inny. Jest to bieg niecierpliwy, stworzony na środku narracyjnym TV, który można opuścić jednym dotknięciem palca i przenieść się na inny, nawet bez wstawania, gdyż wszystko jest zdalnie sterowane. Czyli, w jakimś sensie, mój czytelnik ma w swoim ręku zdalne sterowanie obrazów, które moja książka tylko kodyfikuje. Była to zupełna nowość, do której czytelnicy nie byli przygotowani? Tak, i wywołało to gwałtowne reakcje w stosunku do moich powieści. W momencie kiedy pojawiłem się na horyzoncie literackim Ameryki, królowała psychoanaliza. Psychoanaliza, która robiła wszystko, aby czytelnikowi ułatwić sąd moralny kwalifikując działania bohatera. Pisarze za każdym razem tłumaczyli, czy protagonista jest winny czy nie. Czy jest moralny czy nie, uczciwy czy nie. Czytelnik spotykał charakter literacki zamknięty w butelce z nalepką – ostrożnie bo się można skaleczyć i z korkociągiem do jej otwarcia. Ode mnie zaczęli dostawać coś zupełnie innego. Uważali, że dostawali w pysk (Kosiński śmieje się), a nie literaturę. Zaczęły napływać groźne listy, w których czytelnicy pytali: „jakie masz prawo w taką rzecz nas wciągać? My powinniśmy być w stosunku do twojej literatury «na zewnątrz», w tej samej pozycji, w jakiej jesteśmy w stosunku do TV. Poza tym nie podobają nam się twoi bohaterowie – ich miłość jest często bezmiłosna. Dzięki tobie idziemy z nimi do łóżka. Tyś nas nie uprzedził, że to niewdzięczni kochankowie”. I tak dalej... Rzeczywiście, ostrzeżeń w rodzaju „ostrożnie!” w twoich książkach nie ma. Brak ciągłości akcji w twoich powieściach też musiał powodować zamieszanie? Zamieszanie to delikatnie powiedziane. Czytelnicy nie są celowo przygotowani na to, co może mieć miejsce w następnym „kroku”. Na przykład podróżując klatką schodową kroków książki, która się nazywa Kroki. Po angielsku słowo „steps” jest bardziej ambiwalentne niż polskie „kroki”, bo także oznacza stopnie. Każdy krok może być nie tylko następnym krokiem, ale może być również jakościowo inną spiralą. Nie poprzestałeś na tym? Rozwijałem to coraz dalej, a pozycję pisarza ująłem najpełniej w Being There jako Chauncey Gardiner, który patrząc na TV staje się uduchowiony. Tam jest takie zdanie, że patrząc na TV jest unoszony siłą której nie widział, ani nie potrafił nazwać. TV przychodzi do niego jako świetna forma narracji, rzeczywistość to ogród, w którym rzeczy autentycznie rosną, kwitną, więdną, są przykryte śniegiem czy oświetlone słońcem. A TV przychodzi jako skondensowana narracja o całym świecie. Cóż jest więc lepszego wobec tego? I to jest pozycja pisarza. Pisarz, powiedziałem sobie, patrzy na świat, ale także mój czytelnik na ten świat patrzy. Z tym, że ja patrzę na świat, a czytelnik w dodatku patrzy jeszcze na TV, która go inspiruje o wiele bardziej niż powieść. Statystyki mówią, że średnio ludzie w Stanach Zjednoczonych patrzą na TV siedem i pół godziny dziennie, a czytają powieści tylko pięć godzin rocznie. Do tego słuchają radia tysiąc dwieście godzin rocznie. To, że przyjechali ludzie z innych kultur, z innymi językami, z innym sposobem myślenia, z inną gramatyką świata, spowodowało, że tym bardziej rzucili się na Chaplina i Hollywood, aby mieć wspólny język obrazu. Samochód stał się wspólnym językiem, droga, kolejka po chleb w czasie bezrobocia, obawa przed stratą pracy. A nie rzeczy, które się przywiozło ze starego kraju. Wszyst- 40 kie emocje zostały przedefiniowane i dlatego amerykańskie kina stały się najbardziej popularnym miejscem, w którym, w jakimś sensie, kształcił się amerykański charakter. Esperanto nie było narodowym językiem Ameryki, konstytucja także nie była. Ile ludzi w końcu zna Bill of Rights Jeffersona? Kto nie ma radia i TV? Radio i TV uformowały popularny typ umysłu amerykańskiego. Od czasu kiedy zaczynałeś jako pisarz minęło wiele lat, teraz twoje książki są już klasyką? Starsze pokolenie miało i ma problem z moimi książkami, gdyż wychowane zostało na Freudzie, Tołstoju, Dostojewskim, ogólnie na literaturze, która mówiła, kto jest biesem, a kto dostaje bisy. U mnie nie było wiadomo. Cieszy mnie, że dziś moje książki czytają młodzi Yuppisi, tak jak czytali je młodzi w latach sześćdziesiątych, bo to jest pokolenie przyzwyczajone do tego, aby mu nie zawracać głowy rzeczami, które już zna albo ideologią, bo ma prawo do własnej. Mam nadzieję, że nie zatrzymasz się na tym, lecz pójdziesz dalej? Oczywiście, że nie. Na przykład w nowej powieści pod tytułem Dialoghi d’Amore tytuł wziąłem z książki Don Isaaca Abranabela Leone Ebreo, wydanej w 1501 r. Leone Ebreo był synem jednego z najwybitniejszych Żydów wyrzuconych z Hiszpanii w 1492 roku. Oryginalne Dialoghi d’Amore napisane po włosku są traktatem o poezji, o miłości, o erotyce, o pożądaniu, w formie pytanie – odpowiedź między dwojgiem kochanków. Takiej książki do tego czasu nie było. Wszystko wokół miłości. W tej książce idę najdalej, odchodząc od formy powieści i przesuwam się na pozycję, w której czytelnik ma prawo do reżyserowania mojej książki, prawie tak jak reżyser do reżyserowania filmu. Czytelnik idzie za tymi dwiema osobami, śledzi ich dialogi, dostaje informacje dotyczące miejsca, gdzie to się dzieje, jest przeze mnie wyraźnie popychany tu i ówdzie. Ale jest popychany trochę na zasadzie uderzenia łokciem. Czytelnik ma możliwość reżyserowania, a wobec tego wzięcia większego udziału w tworzeniu książki, tak jak reżyser w tworzeniu scenariusza. A czym jest scenariusz, jeśli nie uproszczoną powieścią? Przez wiele lat, na początku historii filmu zapraszano pisarzy do Hollywood myśląc, że np. Faulkner potrafi zrobić scenariusz. Już wówczas było widać wyraźną różnicę między powieścią zostawiającą wszystko do wyobrażenia czytelnikowi, starającą się jednocześnie później wszystko opisać. Tu powstał konflikt, pisarz opisywał jak najwierniej, a czytelnik miał już do dyspozycji kino. Zaczęła wówczas powstawać literatura detektywistyczna – sensacyjna, która w jakimś sensie brała z filmu szybką akcję, nie za dużo wątków, bo się czytelnik zgubi, erotyka oczywiście, po prostu sztampa. To znaczy ordynarne wersje Ordynata Michorowskiego czy Trędowatej. Wykorzystując tutaj trochę grę słów można powiedzieć, że ten trend filmowy wyszedł z literatury „trędowatej”. Większość filmów była banalna, nieciekawa, idiotyczna. Ilu jest klasyków filmowych? Ile filmów o wypracowanej, wycyzelowanej formie? Niewiele więcej niż powieści tego rodzaju i nie są również bardziej popularne niż takie powieści. Ten trend i prąd przejęła później masowo TV, tak że w tej sytuacji ja mam wygodną pozycję. Jestem przygotowany do przechodzenia przez bóle narodzinowe nowego podejścia do czytelnika. Nie mówię tu o nowym podejściu do literatury, nie zaklepuję sobie tutaj żadnej wielkości. Ale to się łączy, chcesz czy nie. Być może. Zrobiłem jeszcze jedną rzecz, jakiej inni pisarze nie zrobili, bo w jakimś sensie nie musieli tego robić. Ani Balzak, ani Dostojewski, ani nawet Andrzejewski nie są częścią kultury wizualnej w Ameryce, do takiego stopnia do jakiego pisarz jest nią tutaj. Pisarz tutaj jest nie tylko na okładce książki, ale o nim piszą książki. Piszą o Prouście, o Tołstoju. Powieści Tołstoja nie są bestsellerami w Ameryce, ale jego biografia. Podobnie dzieje się z Proustem, którego mało kto tutaj rozumie. Ale jego biografię sprzedaje się jak ciepłe bułeczki. W Europie to, że pisarz daje swoje nazwisko na książce było nieważne, jedno, co było ważne, to wyobraźnia pisarza. Ale te rzeczy zaczęły się zmieniać od Victora Hugo, to nie był już tylko 41 pisarz, to był również polityk, który manipulował opinią Francji. To samo Emil Zola, który nie tylko pisał książki o kurtyzanach, ale o mało nie spowodował zamachu stanu. Podczas gdy w Europie zaczęto pisarzy chować „na koszt” rządu, bo rząd często ich mordował, mowa oczywiście o Niemczech i Rosji stalinowskiej, w Ameryce pisarz zdobył inną rangę, stojąc gdzieś między burleską a wodewilem intelektualnym. Znalazłem się dokładnie w tej sytuacji, dlatego że z jednej strony byłem pisarzem, który pisał poważne książki, ale jednocześnie „łapano mnie” na zdjęciach półnagiego. Media, w tym TV, wprowadziły element, którego ja nie mogłem zakwestionować. Nie mogłem zakładać, że mój czytelnik nie będzie wiedział, kim Kosiński jest. Taka skromność, to byłby idiotyzm, skoro jest notka biograficzna o pisarzu na książce, to już się czytelnika zaprasza, aby coś o nim wiedział. W jednym tylko przypadku nie pozwoliłem, aby wydawca dał notkę biograficzną, a mianowicie w przypadku masowego wydania (paperback) Malowanego ptaka w 1966 r. We wszystkich innych są. Ale tak naprawdę, czy miałoby znaczenie to, czy notka jest czy jej nie ma, jeśli książka byłaby dobra? Oczywiście, że nie. Jest sporo książek wydawanych pod pseudonimami, ale i to do anonimowości nie prowadzi, bo na przykład w ciągu dwóch tygodni zainteresowani wiedzą, kim jest autor czy autorka, bo dobierają się do tego dziennikarze z prasy, radia i TV. Prawdziwie czy nie, komuś tę książkę przypiszą. W moim przypadku krytyk kulturalny z „The Village Voice” starał się przypisać moje powieści innym ludziom, rzekomo piszącym moje książki na zamówienie CIA. Nawiasem mówiąc, w powieściach Cockpit (1975) i Deőil Three (1973) sam stworzyłem taką dramatyczną możliwość, czyli zabawa jeszcze większa. Wobec tego stworzyłem dodatkowy element dramaturgiczny, mówiąc otwarcie do czytelnika: – „cha, cha, cha, uważasz, że mnie znasz, bo mnie widziałeś w TV i coś przeczytałeś. Wobec tego wsadzę wtyczkę w powieści, coś rzekomo o sobie, a może nie rzekomo?” I świadomie nazwałem ten rodzaj literacki autofikcją, czy autobiografia to nie wyciąg, zbiór, antologia. Na podstawie tego, że ja lubię cebulę, można napisać cały rozdział, albo po prostu tego nie wymienić, w zależności od tego, co się będzie uważało za ważne. Stosowałem od samego początku autofikcję, którą zdefiniowałem w dwu pierwszych akapitach Notes of the Author on the Painted Bird (Scientia- Factum, Inc., New York 1965): Najistotniejszym etapem procesu pisarskiego, jak się często uważa, jest proces, w którym pisarz staje poza doświadczeniem, jakie zamierza odzwierciedlić w swojej książce. Głównym elementem tej „alienacji” jest świadome dążenie do zbadania siebie i własnego doświadczenia „z zewnątrz”, z pozycji, w której zarówno sam pisarz, jak i jego otoczenie zatracają konkretne cechy i po długim okresie walki i niepewności oddzielają się od rzeczywistości dnia codziennego po to, by wstąpić w płynny i nie tak sztywno ograniczony wymiar. Ten „nowy wymiar” istnieje tylko w świadomości pisarza, wewnątrz niego elementy rzeczywistości nie są już posłuszne ziemskim prawom grawitacji, szczegóły czasu i miejsca przestają być ważne. Między rzeczywistością zewnętrzną a własną wyobraźnią pisarz wstawia różne zasłony. Ich liczbę oraz skuteczność ich funkcji jako filtrów dla jego myśli dyktuje temperament pisarski i wizja twórcza. Nie mogą one całkowicie zasłonić rzeczywistości, mogą jedynie rozmazać jej kontury, zwężając lub rozszerzając jej granice, przyspieszając lub spowalniając jej nie kończący się ruch. Znowu postawiłeś czytelnika w trudnej sytuacji, gdyż on sam musiał sobie odpowiedzieć, co jest w twoich powieściach literacką fikcją, a co autobiografią? To doprowadzało wielu ludzi do szału już od pierwszej książki – Malowanego ptaka. Irytowano się – czy to działo się na Polesiu, czy koło Sandomierza, czy wieśniakami byli Ukraińcy, czy może Rusini. A tymczasem ja mówiłem o dramacie dziecka. Jeśli na przykład ktoś strzela cię w pysk, to czy ta ręka jest prawa czy lewa już nie jest ważne. Tak samo jak nie jest 42 ważne, czy dziecko pochodzi z lewicy czy prawicy. To, co się liczy, to jest dramat, liczy się uderzenie i jego konsekwencje dla ręki i dla twarzy. Czyli jest to kolejna prowokacja? Oczywiście, że tak. Świadomie starałem się przyciągnąć do swojej literatury, tak jak Balzak czy Lermontow, który w Bohaterze naszych czasów już wiedział, że czasami mniej to lepiej. Tołstoj to wiedział tylko czasami, z wielkich opowiadaczy Flaubert, Faulkner, Nabokow nastawiali się na coś innego. Mówili: ja tego czytelnika przygwożdżę, im więcej mu dam, to przynajmniej coś z tego pozostanie. A Stendhal już mówił: nie trzeba tyle, wiedząc, że nie będą go czytali wieśniacy. A skoro tak, to nie musiał poświęcać połowy rozdziału temu, jak Georges Sorel był ubrany, bo ci, co go czytali, wiedzieli, bo to ich środowisko. Ty jesteś wobec tego pisarzem środowiskowym? Jestem pisarzem środowiskowym czytelników, którzy przynajmniej w Stanach Zjednoczonych patrzą przeciętnie siedem i pół godziny dziennie na wielokanałową TV. To co piszę nie jest więc obliczone na trawienie przez niewielu czytelników wychowanych na psychoanalizie, a raczej na nowy typ stosunku między czytelnikiem a pisarzem. Stosunku, w którym pisarz staje się, chcąc nie chcąc, bardziej intelektualnie strategiczny niż kiedykolwiek przedtem w historii literatury. Moje książki są w jakimś sensie bardziej zaplanowane intelektualnie przez to, że piszę je w epoce telewizji i nie muszę np. zajmować się opisywaniem mebli, co robi za mnie i dla mnie TV. Gdybym to robił dzisiaj, to by mnie zredukowało do roli jednowarsztatowego rzemieślnika. Prawdziwie metafizyczna rola moich powieści, nawiasem bardziej meta niż fizyczna, polega m.in. na tym, że w każdym akapicie akcji stawiam sobie za cel powieść. Wobec tego przeciętny czytelnik nie da sobie z nią zupełnie rady, bo ona jest, powiedzmy sobie szczerze, nudna i niepotrzebnie wypchana detalami. Zdałem sobie sprawę, że było miejsce tylko na książki o tym, jak naprawić samochód, jak poznać ludzi i osiągnąć satysfakcję życiową, jakie witaminy brać, aby nie mieć bólu głowy – typu poradnikowego. A jeśli powieść, to banalna, pozbawiona motywacji i w jakimś sensie odwołująca się do najbardziej elementarnych stanów psychicznych. Albo literatura bardzo poważna, tradycyjna, którą niewiele ludzi mogło czytać, gdyż zawierała osobiste psychoanalizy. Mnie ani jedno, ani drugie rozwiązanie nie odpowiadało, stąd powstała koncepcja, o której pisałem w Notes of the Author..., a którą potem uzupełniłem w artykule Death in Cannes („Esquire”, marzec 1986, tom 105 nr 3, Nowy Jork): Jednak dziękuję za fotografie. Mówią, że fotografia warta jest tysiąc słów. Mówią tak, ale wiedzą, że to nieprawda. Wiedzą, że aby poruszył nas obraz (nawet obraz tak czysty i majestatyczny jak arabeska w Islamie), trzeba dodać do niego słowa (nawet gdy jest się Arabem). I nawet w Cannes, mieście szulerów, malarzy martwej natury i samego Festiwalu Filmowego, wiedzą, że każdy ruchomy obraz zaczyna się od dodania do niego słów. Jest to kuracja, nawet drakońska, w której każde słowo warte jest tysiąc obrazów. Kontynuując, przyjrzyjmy się tym dwóm fotografiom. Pokazują „Dwóch mężczyzn na sofie” – na pewno nie jest to martwa natura. Na jednym z nich obaj mężczyźni wydają się uśmiechać, na drugim zdają się być smutni – całkiem znacząca zmiana nastroju, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę, że oba zdjęcia zrobione zostały w odstępie kilku sekund. Więc co? Same fotografie nie powiedzą ci nawet, czy zrobione zostały przez artystę-fotografika czy przez amatora do rodzinnego albumu, czy dla potomności czy na plakat. Same w sobie nie mówią nic – nawet które z nich zrobiono wcześniej. Założę się, że zdjęcie z uśmiechem zostało zrobione później. Zawsze stawiam na szczęśliwe zakończenia. Przegrałeś. Zdjęcie „ze szczęśliwym zakończeniem” zrobione zostało najpierw. Paradoksalnie, zrobiono je po tym, jak jeden z dwóch mężczyzn (ten z lewej) powiedział coś o „szczęśliwych zakończeniach”, kładąc nacisk na słowie „szczęśliwe”. Nie zrobił tego dlatego, 43 że jest z natury szczęśliwy (tak się składa, że ma ponury charakter, tak ponury, że założyłbym się, iż w hollywoodzkim filmie obsadziliby go w roli Zinowiewa, „ponurego towarzysza” Lenina). Zrobił to nie dlatego, że wierzy w szczęśliwe zakończenia. Podkreślił słowo „szczęśliwe”, ponieważ nie potrafi zmusić się, by podkreślić słowo „zakończenie” i ma ku temu dobry powód: przez długi czas uważał tego człowieka za swego alchemicznego przyjaciela. Alchemiczny przyjaciel to taki, w którym obraz ojca zlewa się z obrazem najlepszego druha. Dosyć. Morał: oglądaj obrazy, jeśli musisz, ale nawet w Cannes nie zakładaj się na ich temat. Niemniej jednak, skoro używasz obrazów, czy ten kawałek jest nie-fikcją? Nie. To jest kawałek o pamięci, a skoro pamięć jest fikcją, nazwij go autofikcją. Autofikcja (czy jak ją niekiedy się nazywa „oko na mnie”) jest gatunkiem literackim wystarczająco hojnym, by pozwolić autorowi przejąć cechy charakteru jego fikcyjnego protagonisty – a nie na odwrót. W tym kawałku imię i nazwisko mężczyzny z lewej strony zdjęcia są takie same jak imię i nazwisko autora. Żeby ich nie pomylić, nazwijcie go JK. Powstała najbardziej lakoniczna definicja AUTOFIKCJI, jako rodzaju pisarskiego, który nawet wówczas, gdy ma się zdjęcie do zilustrowania, nadal jest fikcją, ponieważ wchodzi w to wyobraźnia autora. 44 Film Twoja książka „Malowany ptak” jest jakby gotowym scenariuszem filmowym, nieraz zastanawiam się, dlaczego nie została sfilmowana? Powieść Malowany ptak (1965) zaraz po ukazaniu się drukiem zwróciła uwagę kilku reżyserów i producentów z przemysłu filmowego, zaczęły napływać oferty z różnych krajów. Z dużych i małych wytwórni, a nawet od studentów, którzy chcieli robić filmy dyplomowe. Dostałem wiele propozycji od profesorów, którzy gotowi byli oddać mi swoje stawki uniwersyteckie do końca życia, aby tylko mieli prawo do zrobienia filmu. Bez przesady prawie wszyscy znani poprosili o prawo do Malowanego ptaka. Tymczasem uważałem, że powieść ta nie nadaje się na tradycyjny film o wojnie, ponieważ jest to książka, w której najbardziej konkretna akcja to pięć lat wojny przefiltrowane przez wyobraźnię chłopca, od jego szóstego do dwunastego roku życia. Dlatego jest to opowieść „surrealistycznie realistyczna”. Jedyny rodzaj filmu, który, moim zdaniem, mógłby taką mieszankę wizji odpowiednio przekazać, tzn. umiejscowić akcję w wyobraźni chłopca, a także w realistycznej okupacji hitlerowskiej – to film mieszający w równej proporcji w każdej scenie – odpowiednik wyobraźni i fantazji chłopca (który, pamiętajmy, przez większą część narracji jest niemową), z dokumentarnie tu i ówdzie potraktowaną faktograficzną „ramą” akcji, czasu i miejsca. Po wielu rozmowach z reżyserami amerykańskimi, brytyjskimi, francuskimi, a w ostatnich dwóch latach reżyserami z Polski, a także po przejrzeniu różnych proponowanych mi scenariuszy doszedłem do wniosku, że tylko „przemieszanie” najnowocześniejszej komputerowej animacji z podejściem dokumentarno-realistycznym miałoby sens. O czym zresztą pisałem bardzo wyraźnie w Notes of the Author..., publikacji wydanej w USA i innych krajach jednocześnie z książką Malowany ptak w 1965 roku. Każda inna próba byłaby artystycznym kłamstwem, ponieważ powieść jest amalgamatem „wizji i rewizji”. Póki nie znajdzie się taka możliwość, która notabene umożliwiłaby oglądanie filmu zarówno dzieciom, jak i dorosłym, i to na całym świecie, biorąc pod uwagę uniwersalność tematu – dziecko vis-ŕ-vis wojny – książka nie będzie filmowana. Czy jest to twoja ostateczna decyzja jeśli chodzi o „Malowanego ptaka”? W tej chwili tak. Chodziłoby o to, aby język filmu potrafił przenieść wizualnie to, co pomyśli narracyjna głowa bohatera, parafrazując Słowackiego. To oznacza przekazanie nieprawdopodobnej tragedii oderwanego od rodziców przez wojnę sześcioletniego chłopca. Jak to przekazać w najbardziej humanitarny sposób, nie rezygnując jednocześnie z nieprawdopodobnej brutalności okresu wojny? Jak to „przesączyć” przez filtr, jakim jest dziecko, aby jednocześnie nie stracić historii? Jak zrobić go w kraju prawdziwym ekranowo, ale nie skonkretyzowanym etnicznie? Wobec tego musi być zrobiony na bagnach i polach jakby niczyich, gdzie mieszkają dziwne plemiona widziane oczyma dziecka. I aby film, podobnie jak książka, przefiltrował historię, dzięki temu, że dialogi mówione będą po angielsku. A przecież pierwszą swoją powieść – „Malowanego ptaka” – mogłeś pisać po polsku? Tak – ale tylko teoretycznie. Praktycznie bowiem angielszczyzna pomogła przenieść akcję powieści w „krainę czarów i moczarów”. Gdybym przekazał jej treść po polsku, na co psychicznie nie byłem przygotowany, gdyż jako pisarz potrzebowałem narracyjnego filtru, by się odseparować od moich wewnętrznych wspomnień z okresu wojny, które „siedziały” w mojej jaźni jak wiedźmy w języku polskim – to polska książka w połączeniu z wyraźnie polskim nazwiskiem i pochodzeniem autora, sugerowałaby, że akcja dzieje się w konkretnych wio- 45 skach i że chcąc nie chcąc jest autobiograficzną spowiedzią. To oczywiście było jak najdalej od mojej koncepcji nowoczesnej powieści. Poza tym, pamiętajmy, że Malowany ptak (1965) poprzedzony był (1960, 1962) dwoma zbiorami esejów socjologicznych, które napisałem po angielsku. Ŕ propos: czy gdyby Swift przygodom Guliwera dał odpowiednie miejsce w Anglii, to nie uważano by, że to książka o Anglii? Chodziło mi o to, aby to nie był chłopiec z krainy Guliwera, a z krainy olbrzymów: olbrzymów wojny, w krainie figur zupełnie dotąd nie spotykanych. W krainie figur ponad- i pozaludzkich, których do tego czasu normalne życie nie stworzyło. Ale powiedziałem sobie, że jednocześnie pociągi, które przelatują przez te wioski muszą być realne, tak jak i fotografie wyrzucane przez Żydów z pociągów: elegancko ubrane rodziny, żony, dzieci, żydowscy posłowie na sejm, itd. Trzeba pokazać, że ginie cała cywilizacja tysiąclecia, która tymi realnymi pociągami omija wioski. Wioski są tu nieważne, bo to wojna cywilizacji z cywilizacją, a nie z chłopami. Wobec tego trzeba tych prostych chłopów pokazać jako jedynych uczciwych ludzi w historii drugiej wojny światowej. Ludzi, którzy od czasu do czasu bili swoje dzieci w mordę, ale którym nigdy nie przyszłoby do głowy, aby kogoś żywcem spalić. Trzeba skonfrontować oficera SS, który reprezentuje najnowocześniejszą technicznie cywilizację, jaką ludzkość potrafiła stworzyć, do tego reprezentuje ją nienagannie, jest czysty, wykształcony w Berlinie, zna poezję żydowską Heinego, być może w szkole czytał Marksa czy Freuda, i księdza polskiego z małej wioski, tego przedmurza chrześcijaństwa, który przed oczami esesmanów palcem wygraża, bo kto inny mógł na esesmana palec podnieść. I wobec tego poruszyć problem, czy Watykan mógł ten palec podnieść? Jeżeli jakikolwiek reżyser potrafiłby to zrozumieć i odpowiednio połączyć technologicznie na ekranie „oczy dziecka” (np. przez użycie animacji) z oczami historii (nawet poprzez film dokumentalny), to mógłby to być najlepszy film na świecie. Film uniwersalny o autentycznej tragedii nas wszystkich. O tragedii tego, jaki wpływ na wyobraźnię może mieć wojna. Film, w którym najbardziej nieprawdopodobne rzeczy powinny być realne, a rzeczy najbardziej realne powinny mieć zupełnie inny kolor. Tylko wtedy wyraziłbym zgodę na realizację filmu opartego na mojej powieści Malowany ptak. Diametralna zmiana twego stanowiska nastąpiła w przypadku książki: „Wystarczy być” (1971), która była twoją trzecią powieścią po „Malowanym ptaku” (1965) i „Krokach” (1968)? Tak. Zainteresowanie kręgów filmowych tą książką było jeszcze większe. Oferty na film oparty na Wystarczy być (1971) przychodziły dosłownie codziennie z różnych krajów, w których ta książka ukazała się w tłumaczeniach. Wówczas działałem aktywnie w Pen Clubie, wykładałem na uniwersytecie, pisałem, oprócz tego prowadziłem normalne życie prywatne. Muszę powiedzieć, że oferty przychodziły od najlepszych reżyserów hollywoodzkich oraz od gwiazd filmowych, które uważały, że rola Chauncey Gardinera jest dla nich idealna, dająca aktorowi ogromne możliwości. Nie mogąc odpisywać na wszystkie propozycje, ani nawet o nich dyskutować, wydrukowałem stwierdzenie, że nie mam zamiaru robić filmu. Jednak, jak wiadomo, w końcu uległeś Peterowi Sellersowi, gdyż film powstał? Od samego początku między tymi, którzy chcieli ten film zrobić był Peter Sellers, który w momencie, gdy książka wyszła w Londynie użył pewnego podstępu. Zadzwonił mianowicie do mojego wydawcy i przedstawił się jako Chauncey Gardiner, tak jak nazywa się główny bohater i stwierdził, że moja książka w jakimś sensie wkracza w jego życie prywatne. Niezwykle poważny zarzut? Tak, na Zachodzie to możliwość procesu. Rozmawiając z wydawcą powiedziałem, że to jest niemożliwe, gdyż Wystarczy być, podobnie jak dwie poprzednie powieści, są fikcją literacką. On jednak upierał się, mówiąc, że jeśli się z nim nie spotkam, to przekaże sprawę adwokatowi. Pomyślałem sobie, że to prawdopodobnie jakiś egocentryk i nie ma co przeciągać struny, pojechałem więc z Kiki do wyznaczonej przez niego restauracji w Londynie. Muszę 46 dodać, że to było zaraz po tym, jak londyński „Times” ogłosił Wystarczy być najlepszą książką roku (1971). Wchodzimy do restauracji, a w kącie siedzi jakiś pan w sombrero, a właścicielka mówi, że to jest właśnie Chauncey Gardiner. Podchodzimy bliżej, on zdejmuje kapelusz, okulary i widzimy uśmiechniętą twarz Petera Sellersa. Od tego czasu zaczął się romans Petera z tematem książki. Jak on cię przekonywał? Peter stwierdził, że po przeczytaniu Wystarczy być uświadomił sobie, że do tej pory grał innych ludzi. Teraz doszedł do wniosku, że w Wystarczy być mógłby po raz pierwszy być samym sobą i zupełnie nie grać. I dlatego to byłaby najlepsza jego rola, zupełnie inna niż wszystkie dotychczasowe, co dla aktora jest chyba najważniejszą rzeczą, gdyż jest szansą zrobienia filmu swego życia. Wielcy aktorzy, podobnie jak wielcy pisarze, czy piosenkarze, wiedzą, kiedy moment wielkości nadchodzi. Jeśli są wielcy, to potrafią ten moment wykorzystać, jeśli nie, to moment przemija i być może nie pojawi się po raz drugi. On się na to bardzo zawziął, zrobił sobie nawet wizytówkę Chauncey Gardiner. Aby mi się przypodobać przysyłał upominki, telegramy podpisywane Ch. Gardiner, a kiedy wpadliśmy na siebie gdzieś przypadkowo w restauracji, czy na przyjęciu, pokazywał mi jakiś „numer” z książki, jak by to zagrał. To był przecież wówczas wielki aktor? Jeden z najbardziej znanych na świecie. A ja długo się wahałem i uporczywie mówiłem – nie. W końcu jednak Sellers cię przekonał. Pomyślałem sobie w końcu, na litość Boga, on ma rację, przecież Chauncey Gardiner jest całkowicie sobą. Dlaczego wobec tego aktor, który ma go grać miałby grać, jeśli będzie sobą. I wobec tego, dlaczego reżyser ma się krygować tematem książki, skoro temat jest prosty. Chauncey Gardiner jest całkowicie niewinny i pozbawiony jakiejkolwiek chęci grzechu, koncepcji zła, jakiegokolwiek fałszu czy cynizmu. I w ten sposób zrozumiałem, że tylko Peter Sellers, nikt inny nie potrafi w tym filmie zagrać, tak jak trzeba, aby Chauncey Gardiner zagrał bez gry. Jak również, że tylko reżyser Hal Ashby, w tym okresie typowy flower child, będzie świetnie się nadawał do tego, by reżyserować film. Jaki był twój wpływ na film, skoro miał być – nie grany i nie reżyserowany? Na film miałem wpływ nie przez reżysera, jak to zwykle bywa, ale przez aktora, aby nie powstały animozje, że film reżyseruje autor, a nie reżyser. Peter Sellers był niezwykle przywiązany do mojej książki i uważał, że skoro ją napisałem, to ja tylko ją rozumiem i przede mną nie udawał. Scenariusz napisałem prawie dokładnie strona po stronie zgodnie z akcją książki. Przeniosłem tylko akcję z Nowego Jorku do Waszyngtonu. Skutki były takie, że Hal Ashby pozostawał za kamerą. Natomiast wszystkie konsultacje na temat charakteru bohatera Sellers prowadził ze mną. A jego partnerka, wielka aktorka Shirley MacLaine? Pytała mnie, jak ma np. ustosunkować się do Chauncey Gardinera – czy ma się masturbować dla niego, czy to jest tylko gra masturbacji w ramach filmu. Czyli był to typ literackiej reżyserii, występowałeś jako twórca charakterów. A w jaki sposób znalazła się w tym filmie Shirley MacLaine? Już na wstępie Peter jako bardzo idiosynkratyczny aktor powiedział mi, że będzie problem z rolą kobiecą. I rzeczywiście, żadna z proponowanych przeze mnie kandydatek nie odpowiadała Sellersowi. Nagle przypomniałem sobie Shirley MacLaine jako świetną aktorkę i osobę w jakimś sensie w życiu zbliżoną do charakteru mojej bohaterki Elizabeth Rand. Zdałem sobie sprawę, że powinienem być ostrożny obsadzając te role ludźmi osobowościowo podobnymi do stworzonych bohaterów, ponieważ dotykam w tym momencie magii filmowej, 47 wszystko może wybuchnąć i nic z tego nie będzie. Albo będzie film o wartościach nie starzejących się. Mówiąc „nie starzejący się” – co masz na myśli? Historia filmowa powinna moim zdaniem uwzględniać kategorię – jak długo trwa przekonywająca siła filmu. Jeśli trwa trzy tygodnie, bo jest propagandowy, to wiemy, o co chodzi, jeśli trwa sezon zimowy w Ameryce, to już wiele, a nawet ogromny sukces. Jeśli daj Boże przeżyje dwa lata, a jak ktoś pamięta go po czterech, to jest jeden z największych filmów świata. Wobec tych kryteriów, film „Wystarczy być” na podstawie twojej książki jest jednym z najlepszych filmów świata, gdyż nadal jest aktualny, jak wówczas gdy był zrobiony w 1978 roku. Za scenariusz dostałeś brytyjskiego „Oscara”? Dla mnie jako dla pisarza film Wystarczy być był ideałem platońskim. Uważam, że film Wystarczy być bardzo wiernie oddaje koncepcję, filozofię, akcję i w jakimś sensie tony pośrednie książki, których właściwie wymaga się tylko od literatury. Jest to film wizualny, ale jednocześnie szalenie intelektualny i nie zatraca rzeczy, które można wczytać w ten film, czy wyczytać z filmu. Krytykę miałeś świetną, była okładka w magazynie „Time”? Peter Sellers wiedział, że stworzył najlepszą rolę swego życia. Jeśli nie dostał Oscara w Hollywood, to moim zdaniem tylko dlatego, że były problemy z podatkami, on nigdy podatków w Ameryce nie płacił, a pod tym względem Ameryka jest wielce „patriotyczna” – podatki trzeba płacić. Film dostał wszystkie inne wyróżnienia krytyki. Film Being There do końca 1979 roku nagradzany był i nominowany do wielu nagród: Lorimar – Wystarczy być nagrody i nominacje (za rok 1979); Akademia filmowa (Oscary): Nagroda – najlepszy aktor w roli drugoplanowej – Melvyn Douglas. Nominacja – najlepszy aktor w roli pierwszoplanowej – Peter Sellers. Hollywoodzkie Stowarzyszenie Prasy Zagranicznej (Złote Globy): Nagroda – najlepszy aktor filmowy, komediowy lub musicalowy – Peter Sellers, najlepszy aktor filmowy w roli drugoplanowej – Melvyn Douglas. Nominacje – najlepsza aktorka filmowa, komediowa lub musicalowa – Shirley MacLaine, najlepszy reżyser – Hal Ashby, najlepszy scenariusz filmowy – Jerzy Kosiński. Stowarzyszenie Krytyków Filmowych Los Angeles: najlepszy aktor w roli drugoplanowej – Melvyn Douglas. Nowojorskie Stowarzyszenie Krytyków Filmowych: najlepsza aktorka w roli drugoplanowej – Shirley MacLaine. Krajowy Zarząd Recenzentów (nagrody Davida Griffitha): najlepszy aktor – Peter Sellers. Związek Pisarzy Amerykańskich: najlepszy scenariusz komediowy będący adaptacją powieści – Jerzy Kosiński. Brytyjska Akademia Filmu i Telewizji (BAFTA): najlepszy scenariusz roku – Jerzy Kosiński. Na nieszczęście w niedługim czasie Peter Sellers umarł. Mój brytyjski Oscar za scenariusz i nagroda Związku Zawodowego Pisarzy Scenariuszy w Stanach Zjednoczonych, gdzie indywidualnie głosuje kilka tysięcy ludzi, jest zawodowo największą nagrodą na świecie. Zupełnie inny rozdział w twoim współdziałaniu z filmem to rola aktora. Najpierw udział w znanych programach telewizyjnych, jak Johnny Carson Show, a później znalazłeś się wśród największych aktorów, w głośnej epopei filmowej „Reds”, reżyserowanej przez Warrena Beatty? Reds to zupełnie inna sprawa. Gdzieś na przełomie 1973 i 1974 roku Warren zaczął flirtować z ideą zrobienia filmu, którego bohaterem byłby John Reed autor książki Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem. Może dlatego, że jestem z Polski, zwrócił się do mnie. Przyjechał do Nowego Jorku ze scenarzystą angielskim Robertem Townie i chciał mnie namówić, abym 48 brał udział w pisaniu scenariusza, wiedząc o moim brytyjskim Oscarze i nagrodzie Writers Guild of America za scenariusz do filmu Wystarczy być. Mnie osoba Johna Reeda zupełnie nie interesowała, ponieważ ja nie myślę w kategoriach politycznych i film polityczny był najdalszym od wszystkiego, co mogłem robić. Mój film Wystarczy być jest filmem apolitycznym, a jednocześnie przez swoją uniwersalność politycznym. Miałeś wobec tego negatywny stosunek do jego filmu? Tak. Warren to zauważył i zaczął w jakimś sensie przekonywać mnie, że być może istnieje dla mnie w tym filmie rola. Myślałem, że żartuje i tym chce przekupić mnie, abym włączył się jako scenarzysta. Kiedy mówił mi o jednej z głównych ról – Zinowiewa – którą miałem grać, śmiałem się jak z dobrego żartu. Aż tu nagle dzwoni Barry Diller, wówczas szef wytwórni Paramount Pictures Corporation, mój wieloletni znajomy i mówi: – Wysyłam ci kontrakt, bo, jak wiesz, grasz Zinowiewa. Na ten film wydajemy ponad 30 milionów dolarów. Musisz być w Hiszpanii za pięć dni. Na moje protesty, stwierdzenia, że do tego się nie nadaję, Barry odpowiedział: – Jerzy, zmieniłeś się. Zmieniłeś się, i to w negatywny sposób, mówię ci jako przyjaciel. Pamiętam cię wychodzącego we fraku z najbardziej ciekawego przedstawienia czy przyjęcia, bo dowiedziałeś się, że wydarzył się wypadek w Bronx czy Brooklynie i chcąc znać życie jechałeś tam. Ludzie w Nowym Jorku wiedzą, że barmani dzwonią do ciebie, jak ktoś w barze umiera, czy jak przychodzi policja, aby bar zamknąć, czy coś innego się dzieje. Ty jak Kipling zjawiasz się w jednym ze swoich przebrań. Teraz masz szansę zobaczenia czegoś, czego nigdy nie widziałeś. Zobaczenia siebie samego jako aktora, zagrania być może w ostatnim hollywoodzkim epiku, bo nas na takie filmy długo nie będzie stać. – To jest film polityczny, a takie mnie nie interesują – odpowiedziałem. – Mylisz się, Jerzy, to jest film idealistyczny. To jest film, w którym być może po raz pierwszy jest próba pokazania pisarza, nie błazna, jako człowieka, który ma wpływ na politykę, a nawet na rewolucję w pewnym sensie. Wobec tego to powinno być dla ciebie o wiele ciekawsze niż to, co kiedykolwiek dotychczas zrobiłeś. Pozwoli ci to wniknąć w duszę pisarza, który nagle widzi się aktorem i duszę aktora, który jest pisarzem. W Reds masz świetną rolę, która jest bliska tobie historycznie i etnicznie. Zinowiew był polskim Żydem, ty jesteś nim także, jest duże podobieństwo fizyczne. Kiedyś taka propozycja interesowałaby cię, a teraz nie? Wobec tego, jeśli nie ma w tobie tego rodzaju ciekawości, kończysz się jako pisarz. Doszedłem do wniosku, że to mądry facet i należy go posłuchać, wobec tego wyraziłem zgodę. Otworzyłem drzwi i krzyknąłem do Kiki – pakujemy się, zarezerwuj lot do Londynu, a z Londynu do Madrytu. W ten sposób zaczęła się filmowa kariera Kosińskiego, o czym sam pisał w magazynie „Vogue” (kwiecień 1982) w artykule Odważny facet z tego Beatty. Tak odważny jak John Reed: – Te partie filmu, w których miałem grać, kręcone były w Hiszpanii. Kiedy przyjechałem do Madrytu, Warren Beatty, pracujący nad filmem jako reżyser, producent i scenarzysta oraz odtwórca głównej roli, miał za sobą ponad dwa i pół roku zdjęć w Stanach Zjednoczonych, Anglii i Finlandii, nie licząc trzech czy czterech lat przygotowań, jakie poświęcił „czerwonym” przed rozpoczęciem produkcji. Po przymiarkach, dopasowaniach i założeniu kostiumu Grigorija Zinowiewa, dołączyłem do grupy kilkudziesięciu statystów wybranych do ról współpracowników Zinowiewa, aparatczyków partyjnych i innych sowieckich biurokratów. Wszyscy czekaliśmy teraz na Warrena, który miał do nas przemówić i opowiedzieć nam o naszych rolach w filmie. Byłem zaskoczony typowo rosyjskim wyglądem wszystkich statystów i przez chwilę podziwiałem kunszt dobierania obsady w Paramount Pictures. Kiedy czekaliśmy na wystąpienie Warrena, odkryłem, 49 że towarzyszący mi statyści mówią doskonałym, soczystym, pierwszorzędnym, współczesnym rosyjskim, jaki pamiętałem z moich uniwersyteckich lat w Moskwie i Leningradzie. Zaczęliśmy rozmawiać: dowiedziałem się, że są rosyjskimi emigrantami, przybyłymi do Hiszpanii w późnych latach siedemdziesiątych jako mężowie, żony i krewni tych Hiszpanów, którzy idąc w ślady Dolores Ibaruri „La Passionaria”, słynnej hiszpańskiej komunistki przebywającej w Związku Radzieckim od hiszpańskiej wojny domowej, powrócili do kraju po spędzonych tam latach wygnania. W swej sowieckiej przeszłości Rosjanie ci byli zatrudnieni w różnych instytucjach państwowych w charakterze urzędników niższego szczebla. Teraz, żyjąc w Hiszpanii, wielu z nich nie miało pracy lub zaangażowanych było jedynie na część etatu nie w swoich dziedzinach. Większość władała słabo językiem hiszpańskim lub wcale go nie znała. Wszyscy ucieszyli się z możliwości statystowania, z dobrej zapłaty, przebywania w wygodnych, klimatyzowanych przyczepach kempingowych, jedzenia posiłków przygotowanych przez jednego z lepszych lokalnych kucharzy. Wykształceni w Związku Radzieckim wiedzieli wystarczająco dużo o Johnie Reedzie, lecz niewiele o Zinowiewie, uznanym przez tamtejszą propagandę za słusznie straconego przez Stalina, w czystkach lat trzydziestych, zdrajcę sowieckiej sprawy. Wszyscy wybrani zostali na statystów przez Warrena na podstawie zdjęć robionych aparatem polaroid, jakie każdy z nich przekazał lokalnym agentom teatralnym po opublikowaniu w hiszpańskich gazetach ogłoszeń Warrena. Kiedy rozmawialiśmy, do pokoju wszedł Warren w towarzystwie rosyjskiego tłumacza, również emigranta. Byłem zdumiony, jak bardzo napięcie związane z pracą nad filmem odbiło się na wyglądzie Warrena: był blady, zapuchnięty, otyły, jego skóra straciła świeżość. W kostiumie Johna Reeda składającym się ze znoszonej koszuli i workowatych wełnianych spodni, które widocznie rzadko zdejmował w swoim pozazdjęciowym życiu, wyglądał teraz jak prawdziwy John Reed przed jego pierwszym spotkaniem z przywódcą sowieckim, Grigorijem Zinowiewem i jego komitetem. Zwracając się do nas z zaimprowizowanym na poczekaniu przemówieniem, Warren przedstawił siebie i swojego tłumacza, po czym przedstawił mnie jako odtwórcę roli Zinowiewa. – Przez następne kilka tygodni – powiedział – będziemy wszyscy razem pracować i nasze działania koncentrować się będą wokół postaci Zinowiewa. Przerwał, by tłumacz mógł przetłumaczyć to, co powiedział. – Chcę, byście jako współpracownicy Zinowiewa – kontynuował – byli w filmie tak prawdziwi, jak byliście kiedyś i jacy bylibyście nadal, gdybyście zostali w Związku Radzieckim na różnych ważnych sowieckich stanowiskach... Przerwał ponownie i tłumacz zaczął tłumaczyć. Zauważyłem, że opuścił fragment końcowych uwag Warrena, zastępując je słowami: „Chcę, byście byli sobą, takimi jacy jesteście i jakimi byliście w przeszłości”. Kiedy skończył, Warren zwrócił się do niego cierpliwie: – Ja tak nie powiedziałem – mówił zdecydowanym tonem. – Powiedziałem, że chcę, „żeby byli teraz w filmie tacy, jacy byliby w swoim dawnym życiu, a nie jacy są teraz”. Tłumacz był zaskoczony, ja także. Żaden z nas nie spodziewał się, że Warren Beatty zna rosyjski. – Przepraszam, Warren – wybąkał tłumacz – próbowałem jedynie za tobą nadążyć. – Ale ci się to nie udało – odparł Warren. – Więc może ja spróbuję nadążyć za tobą. Roześmiał się, po czym zwrócił się do nas i zaczął mówić po rosyjsku. – Spróbuję powiedzieć wam, co myślę o filmie i o waszych w nim rolach. Wybaczcie mi, jeśli mój rosyjski nie jest wystarczająco dobry. Miał poprawną wymowę, niezbyt ciężki akcent, składnię tylko odrobinę koślawą. – To bardzo ważne, żebyście nie próbowali grać w tym filmie, lecz byście mówili, poruszali się i zachowywali tak, jak czyniliście to, kiedy mieszkaliście w Związku Radzieckim. Jako reżyser będę wam mówił, kogo chciałbym, byście w filmie sportretowali i wtedy podczas każdego ujęcia będziecie demonstrować – przedstawiać, że się tak wyrażę, a nie grać – co to znaczy być ważnym funkcjonariuszem partyjnym. 50 Jeśli będziecie mieć jakieś pytania, ja lub Jerzy Kosiński odpowiemy wam na nie naszą własną odmianą języka amerykańsko-rosyjskiego. Czy są jakieś pytania? Młoda Rosjanka, która w następnych tygodniach zakochała się w Warrenie, podniosła rękę: – Mówi pan bardzo dobrze po rosyjsku. Kiedy się pan tego nauczył i dlaczego? – John Reed nauczył się rosyjskiego – odparł Warren – i to na tyle dobrze, że mógł się nim porozumieć. To jest film o Johnie Reedzie, a ponieważ go gram, najmniej co mogłem zrobić przez ostatnie kilka lat to również się go nieco poduczyć. Przez resztę spotkania mówił po rosyjsku, tylko od czasu do czasu robił błąd, zwracając się do poszczególnych statystów bardziej familiarną formą „ty” zamiast mniej familiarnego „wy”. Żaden ze statystów nie miał za złe tej nagłej familiarności, ponieważ, pewien jestem, przekonani byli, że była zamierzona. Przez następne kilkanaście tygodni nadal zwracał się do rosyjskich statystów, zarówno do wszystkich przez megafon, jak i indywidualnie w prywatnych rozmowach, tylko po rosyjsku. * * * Nieco później znaleźliśmy się na planie w Guadix, małym miasteczku znanym z biedy i Cyganów, którzy nadal mieszkają w podziemnych, podobnych do pieczar domach. Filmowe sceny bitewne, jak również spotkanie Zinowiewa z Reedem w rewolucyjnym pociągu Zinowiewa, kręcone były tutaj, na otwartej równinie, jakieś pięćdziesiąt kilometrów za miasteczkiem. Jedyny hotelik w mieście przekształcony został w magazyn rekwizytów i kostiumów, a jego parter używany byt jednocześnie jako biuro, w którym rejestrowano i opłacano statystów, oraz stołówka, w której ich karmiono. Jedynym lokalem, jaki znaleziono dla mnie i Warrena, były dwie małe sypialnie w drewnianym domku na przedmieściu zamieszkanym przez starą wdowę po generale Falangi. Dom stał przez lata zaniedbany, dwa z jego pokoi zamienione zostały w magazyn starych mebli, znoszonych ubrań, książek i innych pamiątek. Nie było w nim gorącej wody, a zimna ledwo kapała. Nie było lodówki. W toalecie woda spuszczała się tylko raz na jakiś czas, a wanna była zatkana. Instalacja elektryczna pozwalała jedynie na palenie się jednej czterdziestowatowej żarówki u sufitu w każdym pokoju. Rano w zaimprowizowanej kuchni moja przyjaciółka przygotowała na przenośnej dwupalnikowej kuchence śniadanie dla naszej trójki. Żeby zrobić grzankę musiała kromkę chleba przekładać do dzbanka z gotującą się wodą. Po naszej przeprowadzce zainstalowano telefon, sznur od niego wił się po podłodze małego korytarza łączącego sypialnię moją i Warrena. Ponieważ Warren i ja musieliśmy pracować nad dialogami Zinowiewa z Reedem, do małego salonu, w którym znajdował się stół i kilka krzeseł, udekorowanego portretem generała Falangi oraz licznymi fotografiami samego Franco, a także innych członków jego ekipy (wszyscy w odświętnych mundurach z orderami i królewskimi epoletami) wniesiono elektryczną maszynę do pisania. Dla nas pracujących nad historycznym filmem, postacie z fotografii z łatwością kojarzyć się mogły z ludźmi cara. Pracując wśród tych reliktów czułem się jak stojący naprzeciw Johna Reeda, próbujący go wciągnąć w nieuchronny upadek starego reżimu, Zinowiew. Emerytowany weteran wojny domowej, tak stary, że prawie się nie mógł poruszać, wynajęty został do pilnowania domu. Uzbrojony w dubeltówkę chodził wokół niego z falangistowskim zapałem. Pierwszego dnia o mały włos nie postrzelił wdowy – prawowitej właścicielki domu, która przyszła o brzasku, by sprawdzić, czy obaj z Warrenem urządziliśmy się wygodnie. W nocy strażnik siedział po ciemku w korytarzu, i kiedy raz wymknąłem się z sypialni i nie chcąc budzić Warrena, skradałem się do łazienki bez zapalania światła, strażnik wymierzył do mnie w ciemności i chybiać celu, wpadł na stojące na jego drodze krzesło, upuszczając strzelbę na podłogę. 51 Koło północy, zmęczony całym dniem pracy i godzinną jazdą z planu zdjęciowego, po szybkim posiłku w zatłoczonej stołówce, Warren zaczynał ze mną pracę nad dialogami, dawał mi wskazówki co do mojej gry aktorskiej, a w międzyczasie wpadał do sypialni, by odebrać jeden z wielu telefonów, jakie co noc otrzymywał ze Stanów Zjednoczonych lub by samemu gdzieś zadzwonić. Często w środku nocy, obudzony kasłaniem Warrena – w Hiszpanii cierpiał na przewlekłe zapalenie krtani – lub częstymi wyprawami strażnika do łazienki, słyszałem jak rozmawia przez telefon. W takich momentach znowu widziałem siebie jako Zinowiewa dzielącego pokój z Johnem Reedem, romantycznym Amerykaninem, który zamiast poświęcić się rewolucji i propagandzie, wciąż szukał pocieszenia w rozmowach telefonicznych z tymi, których zostawił w odległej Ameryce. * * * Alcazar w Sewilli wybrany został jako plener dla Zjazdu Ludu Wschodu. W środku podwórza wybudowane zostało podium, a po bokach wisiały transparenty z portretami Marksa i rewolucyjnymi hasłami napisanymi cyrylicą. Podczas kręcenia filmu duże grupy artystów – głównie zagranicznych – przelewały się przezeń w trakcie robienia zdjęć, strzelając oczami w kierunku setek przebranych w egzotyczne wschodnie kostiumy statystów. Zmieszawszy się z tłumem podczas jednego z ujęć, w którym Warren grał wygłaszającego przemówienie Johna Reeda, zobaczyłem grupę sowieckich turystów, łatwo rozpoznawalnych dzięki ich ubiorom, sposobie zachowania i wpiętym do ubrania znaczkom z czerwoną gwiazdą. Właśnie weszli na podwórze Alcazaru i znieruchomieli na widok dekoracji, gigantycznych portretów Karola Marksa, czerwonych flag oraz sowieckich plakatów i haseł z lat dwudziestych. – Wspaniałe, nieprawda? – odezwałem się po rosyjsku do jednego z nich, mężczyzny w średnim wieku z aparatem fotograficznym i przewodnikiem turystycznym w ręce. Spojrzał na mnie podejrzliwie, lecz w znoszonym czarnym garniturze, jaki z racji mojej roli miałem na sobie, ja też mogłem być wzięty za sowieckiego turystę. – Mhm – przytaknął. – Co to za film? – O Johnie Reedzie – odparłem. – O Johnie Reedzie? O tym Johnie Reedzie, który napisał Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem i który jest pochowany na Kremlu? – Tak, o tym. Sowiecki turysta był mile zdziwiony. – Czy to ten film o Johnie Reedzie, który sowiecki reżyser Bondarczuk miał zrobić wiele lat temu? – zapytał olśniony nagle tą myślą. – Nie, to film amerykański – odpowiedziałem. Jego nadzieje rozwiały się, sowiecki turysta spojrzał na mnie z niedowierzaniem. – Amerykański film o Johnie Reedzie? Jesteście pewni, że to nie jest przynajmniej amerykańsko- radziecka koprodukcja? – Jestem pewien. Gram w nim Zinowiewa. – Grigorija Zinowiewa? Zdumiał się. Po namyśle zapytał przestraszony ściszonym głosem: – Kim pan jest? – Jestem Amerykaninem. – Ale mówi pan po rosyjsku. – Był taki czas, kiedy nie byłem Amerykaninem. Wtedy nauczyłem się rosyjskiego. Teraz jako aktor mam okazję znowu go używać. 52 – Wydawało mi się, że Amerykanie pogrzebali pamięć o Johnie Reedzie głębiej, niż my pogrzebaliśmy jego zwłoki – powiedział sowiecki turysta. – Kto robi ten film? – zapytał wciąż zaintrygowany. – Warren Beatty – odparłem wskazując Warrena na podium. – Jest producentem, autorem scenariusza, a także odtwórcą głównej roli. Sowiecki turysta pokręcił głową. – Czy wykopywanie Johna Reeda w Ameryce Reagana nie wymaga takiej samej odwagi jak... – zniżył głos – wykopywanie Zinowiewa w breżniewowskiej Rosji? Nic na to nie odpowiedziałem, a on jeszcze raz pokręcił głową. – Odważny facet z tego Warrena Beatty, odważny facet – powtórzył i odchodząc jakby po namyśle spojrzał na mnie znad ramienia i dodał: – Tak odważny jak John Reed, może nawet bardziej – i dołączył do swojej grupy. Wróćmy jeszcze do realizacji filmu. Czy jeśli się już zgodziłeś grać w filmie, miałeś jakiś wpływ na scenariusz? Część scenariusza, w którym się pojawiałem pisałem razem z Warrenem. Chodziło o to, aby dialogi były filozoficznie spójne, dlatego rozmowy Zinowiewa i Reeda sam pisałem. Co wieczór uzgadnialiśmy kwestie, tak aby w konfrontacji między Zinowiewem a Reedem było dużo prawdy historycznej. Nastąpiła wówczas we mnie ciekawa przemiana. Osobiście postawa Zinowiewa nie odpowiadała mi, mimo że to ideowiec, jednak zaangażowany politycznie, co jest dla mnie anatemą. Jednak John Reed również, gdyż z mojego punktu widzenia, to był naiwniak, pod wieloma względami. Idealista, nie znający świata, na który patrzył jak na bajkę. Wchodząc więc w rolę Zinowiewa, nie lubiłem Reeda. Patrzyłem na niego w ten sposób, w jaki można by założyć patrzył na niego Zinowiew, który mógł hipotetycznie powiedzieć: – Co ty się tu pętasz, tu się dzieją ważne rzeczy, a dla ciebie to zabawa w dziennikarstwo! To, że Leninowi książka Reeda podobała się, to świetnie, jak mu się mogła nie podobać. Reed w jakimś sensie zobiektywizował zapis i pod tym względem to była przyzwoita książka. Jak radziłeś sobie na planie, czy miałeś tremę? Trzeba pamiętać, że aktorstwo to poważny zawód, a ja byłem i nadal jestem całkowitym amatorem w tej dziedzinie. Aktorstwo to nie jest coś, co można zdobyć przez wejście na stół i przemawianie do ludzi. Musiałem nadrobić ten fakt i w jakimś sensie psychicznie wkomponować się w nową rolę. Pomagało mi to, że byłem na obcym terenie (Hiszpania), a moimi współaktorami byli statyści hiszpańscy, pochodzący z Rosji (pozostali tam po wojnie domowej w Hiszpanii). Czyli byłem wyobcowany, statyści rosyjscy nie wiedzieli, kim jestem i prawdopodobnie mieli do mnie taki sam stosunek, jak wielu Rosjan miało do Żyda Zinowiewa. Myśleli, że „jako aktor z takim talentem” potrafię zarabiać pieniądze, uśmiechając się zgryźliwie patrzyli na moje wybryki przed kamerą. Co masz na myśli mówiąc „wybryki przed kamerą”? Polegało to na tym, że moją rolę reżyserował Warren i jako przyjaciel był bardzo cierpliwy w stosunku do mnie rozumiejąc mój stan psychiczny. Wiedział, co jest ważne dla nie-aktora, który szybko musi stać się aktorem. Najważniejsza była umiejętność koncentracji i dekoncentracji, pracował nad tym u mnie, przekazując mi swoje doświadczenie aktorskie. Mieszkaliśmy w maleńkim domku razem, Kiki nam gotowała. Proste, spartańskie warunki, w jakich żyliśmy niczym nie przypominały życia wielkich gwiazdorów Hollywoodu. Przed kamerą Warren jako reżyser, aktor, a przede wszystkim dobry psycholog zrozumiał, że naturalne będzie wywołać antagonizmy mające swoje korzenie w historii. Wywołał mianowicie stan niechęci rosyjskich statystów do mnie, mówiąc im, że jestem znanym pisarzem, a oni po angielsku nie czytali, więc w to nie wierzyli. Ja wówczas zacząłem naturalnie wszystkich traktować jak Zinowiew, tzn. z góry, krzycząc na nich i na Johna Reeda. 53 Czyli Warren Beatty sterował tobą znakomicie. Jak ty włączyłeś się do roli? Zdawałem sobie sprawę, że skoro już jestem aktorem, to muszę być do tego odpowiednio nastawiony! W czasie jednego z posiłków z Warrenem, powiedziałem mu, że Zinowiew nie tylko jest Żydem polskim, intelektualistą, który zorganizował przewóz ze Szwajcarii do Rosji jednej z najważniejszych osobistości naszego stulecia – Lenina, Zinowiew to nie facet z Hollywood, który ma do czynienia z aktorami. To człowiek, którego studio filmowe nazywa się „Historia”, a film „Rzeczywistość nowoczesna”. To facet, który grzebie carskie imperium przy pomocy małej grupki ludzi – bolszewików. W sumie całe imperium jest zrujnowane i staje się sprawiedliwe historycznie dzięki Leninowi, który to przygotowuje teoretycznie. Ale trzeba to pokazać historycznie, architektem sceny historycznej jest nie Bucharin, nie Kamieniew, nie Radek, nie Budionny – ale właśnie Zinowiew. Bo Lenin wiedział, kto się na takich rzeczach zna, mówiąc do Zinowiewa, gdy się z nim kłócił: „jesteś kucharką do wszystkich potraw”, a kiedy mu prawił komplementy – „jesteś szefem całej mojej kuchni”. Musiałeś chyba dużo przygotowywać się teoretycznie, do roli Zinowiewa? Przestudiowałem jego życie, to była fascynująca postać. Ale trzeba teraz podłożyć moje życie pod jego. I zaproponowałem Warrenowi, że zrobię pewne rzeczy, które są charakterystyczne dla mnie, a mianowicie, iż jem cytrynę, tak jakby była bez kwasu, a oprócz tego jem cytrynę z cebulą. Na poparcie swych słów poprosiłem kelnera o przyniesienie cebuli i cytryny. Warren patrzył na to osłupiały. Powiedziałem mu również, że w warunkach wojennych, jakie panowały w czasie rewolucji, je się cebulę, aby uniknąć szkorbutu, poza tym jest dobra na koncentrację. Czyli nie ma kwestii, że Zinowiew z całym polsko-żydowskim folklorem jadł cebulę, a jak miał cytrynę, to jadł ją razem z cebulą. Poza tym nie bez przyczyny na dobrych przyjęciach podaje się dużo kawioru, a na boku leży cytryna i począstkowana cebula. I dlatego taka scena powinna się znaleźć w filmie. W tym momencie bezwiednie wykopałem sobie grób aktorski... Dlaczego mówisz, że wykopałeś sobie grób aktorski? Otóż Warren z miejsca – jako dobry aktor i reżyser – powiedział: „znakomity pomysł, zrobisz taką scenę w filmie, podczas której wszyscy będą się ślinić”. Ale aby się wszyscy ślinili, trzeba tę scenę nagrać, co okazało się niebywale wyczerpujące, gdyż z różnych dramatycznych względów musiałem tę scenę powtórzyć wielokrotnie. Za każdym razem kucharz hiszpański przygotowywał cebulę, a ja ją jadłem rozmawiając z Johnem Reedem (Warrenem). Przy powtórzeniu mówiłem do pięćdziesięcioosobowej ekipy – proszę się odwrócić – wkładałem dwa palce do gardła i wymiotowałem do podstawionego worka. Następna cebula, cytryna, proszę się odwrócić... Ale organizm to nie automat. Po paru takich powtórkach byłem już chory. A chciałem tę scenę odegrać udając, że mi to nie przeszkadza. Udawałem, że wymioty to cha! cha! cha! Tymczasem mi się dosłownie wykręcały wnętrzności. Po dziesiątym razie zacząłem wymiotować co drugi raz, aby nie tracić sił. Po dwudziestym trzecim razie Warren powiedział: „OK, myślę, że mamy właściwe ujęcie”. No właśnie, jak zachowywał się Warren Beatty, który był twoim przyjacielem, ale w czasie filmu musiał być bezwzględnym reżyserem? Był niezwykle mądrym reżyserem. Wiedział, że byłem niepewny jak każdy amator i aby dodać mi pewności, mówił: „To świetna scena, tak świetna, że trzeba ją zrobić jeszcze raz, aby jej nie stracić”. Przy następnej znów mówił: „Wiesz, ta może nie jest tak dobra jak poprzednia, postaraj się więc powtórzyć poprzednią” i w ten sposób robiłem wiele dubli. On mnie cały czas wspomagał, sprowadził nawet autora, najlepszej według mnie, książki o Johnie Reedzie. Znal on nie tylko wszelkie problemy związane z pisarstwem Johna Reeda, ale cały okres rewolucji w Rosji. W jakimś sensie nastąpiło odwrócenie ról, tak jak ja rozmawiałem z Peterem Sellersem i Shirley MacLaine, jako mentor filozoficzny, mówiąc o naturze mojego bohatera czy bohaterki, których oni mieli odgrywać w Wystarczy być, tak w tym momencie autor książki o Johnie Reedzie miał taki stosunek do mnie w filmie Reds. Szedłem do 54 niego i pytałem, jak by zachował się Zinowiew, a on patrzył w oczy historii i na przykład mówił: „Widzę Zinowiewa zdenerwowanego, oczekującego przy telefonie, jednym z nielicznych w Pałacu Newskim”. Innym razem pytam go, czy jest możliwe, aby Zinowiew miał krótki romans z młodą aktorką rosyjską. Na co on odpowiadał, że wydaje mu się to mało prawdopodobne, bo wówczas Zinowiew nie miał czasu. Był to świetny klimat dla mnie. Pewne rzeczy wykorzystałem w Pinball, by przekazać doświadczenia związane z filmem, a także w The Hermit of 69th Street (Samotnik z 69 Ulicy), w której bohater gra Bucharina. Lata przygotowań, miesiące pracy na planie, potem montaż, aż wreszcie film ukazał się w kinach. Jako sowiecka Nemezis Reeda, pisarz Jerzy Kosiński świetnie wywiązuje się ze swego zadania – tundra rosyjskiego lodu naprzeciw wszechamerykańskiego ognia Reeda... – pisał Richard Corliss na łamach magazynu „Time” (7 grudnia 1981). Niespodzianką jest wyśmienicie niepokojąca gra powieściopisarza Jerzego Kosińskiego w roli bolszewickiego biurokraty Zinowiewa: jest tak natrętny terrier wgryzający się w kość marksistowsko-leninowskich dogmatów... – pisał David Ansen na łamach magazynu „Newsweek” (7 grudnia 1981). Nie mogę narzekać, chociaż najpierw schowałem się przed światem. Już po nakręceniu filmu spędziłem z Warrenem wiele czasu podczas montażu, który robił w Nowym Jorku, dwie ulice ode mnie. Nieraz uważałem, że najlepsze momenty mojej gry aktorskiej są specjalnie wycinane, aby pokazać, że Kosiński nic nie potrafi. Kiedy się sprzeciwiałem, Warren mówił: – Pamiętaj, że ty w tej chwili jesteś Zinowiew, czyli numer 2, a ja Lenin, czyli numer 1. Jak ja wycinam, to wiem, co robię. Truchlałem myśląc, że nie będę się mógł już nigdy pokazać publicznie. Tymczasem stało się odwrotnie, film był znakomicie przyjęty. Warren odrzucił też względy komercyjne, zrobił film długi (3 godziny i 20 minut), który można pokazać tylko dwa razy w ciągu dnia, a nie cztery, wybrał długość epicką, czyli zachował się jak powieściopisarz. Odrzucił też możliwość zarobienia dużych pieniędzy, nie zgadzając się na skrócenie filmu dla telewizji. Uważał, że jego dzieło wymaga określonego czasu filmowego i koniec. W Reds Warren wprowadził kilka niebywałych innowacji filmowych, pokazał mianowicie osobę związaną z określonymi wydarzeniami historycznymi jeszcze za jej życia, Johna Reeda. Warren podjął duże ryzyko pokazując ten typ literatury fabularnej, za którą Paramount Pictures Corp. zapłaciło ponad trzydzieści milionów dolarów. No właśnie, jak było z kosztami filmu? Jeśli ci powiem, że byłem ubezpieczony na kilka milionów dolarów, w jakimś sensie nieważny aktor, to daje wyobrażenie skali. Dlaczego byłeś ubezpieczony? Oczywiście nie dlatego, że jestem taki utalentowany, ale gdybym na przykład złamał nogę i nie mógł kontynuować następnych scen Zinowiewa, to wszystkie następne i do tej pory zrobione musiałyby być powtórzone z innym aktorem. Włączając w to sceny zbiorowe z kawalerią, wysadzanie pociągu, etc. W tych scenach byłem otoczony końmi, a ja uwielbiam konie, wielokrotnie miałem ochotę, aby na któregoś wskoczyć. Za każdym razem kiedy próbowałem, ni stąd, ni zowąd jakiś osobnik podchodził do mnie. Wyglądał jak normalny statysta, mówił: „Senior nie, nie”, grożąc mi palcem. W drugiej ręce pokazywał mi legitymację, nie partii Zinowiewa, a firmy ubezpieczeniowej mówiąc: „Pan podpisał kontrakt, że nie będzie robił żadnych rzeczy, które mogą stanowić fizyczne zagrożenie dla roli”. Nie wolno mi było prowadzić samochodu, musiałem stosować się do odpowiedniej diety. Poza tym wszystkim Warren nie pozwalał mi tracić energii, nie mogłem bawić opowiadaniami innych aktorów. Czyli od rana na jego „ukaz”, taki sam jaki wydawał Lenin, siedziałem w specjalnym samochodzie dla aktorów. Przychodził do mnie na piętnaście minut przed wy- 55 stępem fryzjer i charakteryzator, z którymi też nie wolno mi było rozmawiać, a nawet nie mogłem rozmawiać z Kiki. Warren oszczędzał mój głos i miał rację, gdyż często nie będąc aktorem traciłem oddech. Za ile to wszystko musiałeś znosić? Na tym polega zabawność Ameryki, że mnie zapłacono za tę rolę więcej niż za pierwsze trzy książki, które przecież były bestsellerami. Czy Warren Beatty umotywował, dlaczego do roli osoby numer 2 po Leninie wziął ciebie, co by nie powiedzieć amatora, a nie utytułowanego aktora? Kiedyś, gdy go o to zapytałem, powiedział: „Wolałem zaryzykować z tobą, ponieważ przeszedłeś w jakimś sensie przez gehennę historii. Masz wypisaną na twarzy gehennę drugiej wojny światowej, której by nie było bez pierwszej. Czyli być może nie byłoby Mołotowa bez Zinowiewa, jesteś więc tym samym produktem etnicznie. A jeśli mogłeś występować dwadzieścia parę razy w Jobnny Carson Show, gdzie trzeba powiedzieć żart między dwiema reklamami, nie tracąc puenty, to możesz być i u mnie. Wolałem więc zaryzykować z tobą, niż z zawodowym aktorem amerykańskim, który będzie grał, ale nie będzie czuł, na czym polega dramat historii. Ostatnim dramatycznym momentem w historii amerykańskiej była wojna domowa zeszłego stulecia, a ty przeżyłeś wojnę światową i wojnę domową”. Co oprócz pieniędzy dał ci film? Dodatkową dozę próżności, a próżność jest pisarzowi bardzo potrzebna, bo przecież sporo czasu upływa między wydaniami książek, no, i są złe krytyki. Do momentu mojej gry w Reds przechodnie zatrzymywali mnie na ulicy od czasu do czasu. Zatrzymywali mnie, bo czytali moje książki, albo widzieli mnie w telewizji. Po Reds, który został entuzjastycznie przyjęty, a moja rola Zinowiewa dobrze oceniona (daj Boże, abym miał takie recenzje z mojej nowej książki), nastąpiło to, że ja stałem się wizualnie popularny. Jest to złe określenie dla powieściopisarza, znacznie lepsza jest popularność intelektualna. Ludzie, którzy zatrzymywali mnie na ulicy potem, znali mnie tylko jako aktora, nic o mnie nie wiedzieli poza tym, że moje nazwisko było w czołówce filmu. Pytali mnie – „pan jest przyjacielem Warrena Beatty i Shirley MacLaine, niech nam pan coś o nich opowie”, czyli życie stało się szalenie trudne. Oprócz tego nastąpiły rzeczy niemożliwe do uniknięcia – duża zawiść zawodowa, z której ja sobie zdaję sprawę jako pisarz, będąc czasami zazdrosny o innych. Nie mogłem tego znieść, wyniosłem się na cały rok 1983 do Szwajcarii, gdzie od wielu lat mam mieszkanie. Gdy stałeś się gwiazdą, czy zaczęto ci proponować inne role w filmach? Gwiazdą? Powiedzmy meteorem. Oferty napływały z dużych wytwórni filmowych i telewizji. Ale po spojrzeniu w moje wewnętrzne lustro powiedziałem sobie: aktorstwo to była frajda, jestem jednak pisarzem, w pisarstwie jestem swobodny, mam całkowitą kontrolę nad tym, co robię. Przełożenie idei z mózgu na papier jest stosunkowo krótką drogą, a film to wiele ogniw finansowo-przemysłowych. Dlatego zdecydowałem się, że jeśli będę grał, to na pewno nie będzie to nic poważnego. Zagrałem np. nowojorskiego żebraka w filmie Religion, Inc. Nosisz się jednak z zamiarem filmowania twojej następnej książki „Passion Play”? Napisałem na wszelki wypadek scenariusz na podstawie tej książki, ale na razie nie widzę ani aktora, ani reżysera, który zagwarantowałby swoją osobowością, że coś twórczego z tego wyjdzie na ekranie. Książka jest o graczu w polo, a przecież ty również grasz w polo, czy nie skusi cię to, aby znowu wystąpić w filmie? Być może tylko przejadę na koniu przez ekran, albo spadnę z konia i po mnie koń przejedzie... Nie zerwałeś jednak związków z filmem, tak jak obiecywałeś po „Reds”, widziałem twoje nazwisko na plakacie filmu „Lodz Ghetto” (Getto w Łodzi) zrobionego na początku 1989 r. przez K. Taőerna i A. Adelsona? 56 W tym filmie użyczyłem głosu Mordechajowi Chaimowi Rumkowskiemu, który był tzw. Przełożonym Starszeństwa Żydów, pełniąc tę funkcję przez całą okupację i który jest mi bliski z wielu względów. 57 Życie towarzyskie Prawie każdego wieczoru gdzieś bywasz, twój kalendarz zapisany jest na wiele tygodni naprzód. Czym jest dla ciebie życie towarzyskie? Jeżeli życie towarzyskie zredukujemy do najmniejszej jednostki, to okaże się, że jednostką życia towarzyskiego nie jest towarzystwo. Co więc? Obecność przynajmniej jednej osoby, z którą ma się kontakt, gdyż istotą życia towarzyskiego jest konwersacja. Dla pisarza to jest „woda na młyn?” Tak, a młynem jest kontekst, w którym się funkcjonuje. Do wyboru są różne możliwości. Można stać ze szklanką koktajlu w ręku i rozmawiać ze wszystkimi, czyli z nikim. Można nie rozmawiać z nikim, tylko się przyglądać. To jest już dla mnie lepsza sytuacja niż poprzednio, bo przynajmniej jako fotograf czy pisarz coś mogę wynotować z obecności ludzkiej. Inna możliwość to konwersacja z kilkoma osobami na różne tematy. Co najbardziej lubisz? Sytuację, gdy można zmieniać miejsce, czyli przyjęcia z bufetem, ale jednocześnie prowadzić intymne rozmowy z ludźmi, obok których siedzę. Sztucznym odpowiednikiem tego jest zaplanowana sytuacja przy stole, gdzie ma się z góry daną liczbę osób do rozmowy. Osobę po lewej, osobę po prawej i czasami naprzeciwko. Dla mnie najciekawszą sytuacją towarzyską jest kolacja z bufetem, gdzie można zmieniać miejsca, przysiadać się do różnych ludzi, prowadząc w ramach możliwości intymne rozmowy. Co masz na myśli mówiąc „intymne rozmowy”? Chodzi o to, że istnieje kontakt źrenic i kontakt jaźni. Że wiadomo, o czym się mówi i jedna osoba słucha drugiej z uwagą, reaguje i odpowiada – następuje wymiana poglądów. A jeśli wymiana poglądów nie następuje, wtedy system bufetowy pozwala spojrzeć na brakującą na talerzu sałatę, uśmiechnąć się i powiedzieć „muszę sobie dołożyć”, i odejść bez naruszenia kodeksu dobrego wychowania. Wszystko jest w porządku, nikt się nie obraża i później nie trzeba już do tego samego miejsca wracać. Wiele ludzi niechętnie spotyka się w szerszym gronie? Koncentracja, a tym samym samotność to warunek nieodzowny pisarstwa. Większość ludzi w moim wieku siedzi w biurze otaczając się sekretarkami, telefonami, całym aparatem społecznym w miniaturze. Ja jestem otoczony społeczeństwem nieżywym, społeczeństwem idei, książkami. Wobec tego brakuje mi kontaktu z ludźmi. Bardzo łatwo w takiej sytuacji można popaść w lenistwo towarzyskie. Nigdzie nie chce się wychodzić. Jak się jest przez cały dzień pewnym samego siebie, to się jest niepewnym w obecności innych. Wielu pisarzy na tę chorobę choruje. Nie chodzą na przyjęcia, a jeśli już idą, to są nienaturalni, sztywni, niechętni do rozmowy, albo zbyt nonszalanccy, traktujący wyniośle ludzi wokół siebie. Inni, bardziej nieśmiali, „wzmacniają” pewność siebie dużą ilością alkoholu czy innych środków napędowych. Czy życie towarzyskie w Nowym Jorku różni się od życia towarzyskiego innych miast? W Nowym Jorku jest ono bardziej wymagające, szalenie szybkie, pełne ludzi, których ja nazywam nasyconymi – nic ich nie interesuje, wszystko już spotkali, mają pieniądze, uważają się za ozłoconych przez naturę. To są jednostki trudne, nie chcę ich nazwać zblazowanymi, interesują się innymi dziedzinami życia. Profesjonaliści-zawodowcy też powodują, że życie towarzyskie jest trudne. 58 Zawsze uważałem, że z zawodowcami można się najlepiej porozumieć? Jeśli chodzi o wykonywanie ich profesji – tak. Ale w życiu towarzyskim nie chcą tracić czasu na rozmowy ogólne. Artyści wymagają, abyś wiedział, na czym polega ich sztuka, aktorzy, abyś znał ich występy na Broadwayu, architekci chcą, abyś wiedział, co zrobili. Jeśli nie wiesz, to nie będą z tobą rozmawiać, bo tracą czas. Stwarza to dodatkową presję, że trzeba wiedzieć, kto jest kim. Większość ludzi w Nowym Jorku zakłada, że jeśli wybełkocą swoje nazwisko, to ich z miejsca rozpoznasz. To może doprowadzić do fatalnych pomyłek. Uważasz, że rozmawiasz z byłą królową, a jest to jej pokojówka. Przygotowujesz się do przyjęć? Tak, jeśli znam nazwiska osób zaproszonych. A jeśli nie, to zachowuję się jak wszyscy z okresu Stendhala, to znaczy zakładam, że teren jest zaminowany i trzeba bardzo ostrożnie po nim chodzić, gdyż można spowodować wybuch, o którym się nie będzie wiedziało. A jednocześnie nie wolno uogólniać. Do tego wszystkiego trzeba dodać, że przyjęcia w Nowym Jorku są krótkie, zaczynają się o 19.30 a nawet 20.00, a już o 23.30 ludzie rozchodzą się do domów. Nowy Jork jest pracującym miastem i następnego dnia rano trzeba iść do biura. Czyli jeśli weźmie się pod uwagę, że na początku jest koktajl, w czasie którego niewiele się dzieje; później kolacja, w czasie której uzależnionym się jest od sąsiadów; po kolacji goście śpieszą się do domu, to autentyczny czas na wymianę opinii, zdobycie nowego doświadczenia intelektualnego jest w Nowym Jorku szalenie krótki. Zanim zapytam cię o gafy, które przytrafiły się tobie lub twoim bliskim, a które w różnej formie opisujesz w swoich książkach, powiedz, jak gafy są traktowane w nowojorskim towarzystwie? Środowisko nie wybacza gaf. Jeśli popełnisz gafę, to prawdopodobnie gospodyni nie zaryzykuje, aby zaprosić cię drugi raz. Jeżeli jesteś drażliwy w stosunku do ludzi, też cię nie chcą, jeżeli za banalny również nie. Tolerują tylko ludzi z Białego Domu, najbliższych przyjaciół prezydenta. Wówczas możesz być kompletnym idiotą i wszystko jest w porządku. Jeżeli jesteś senatorem czy kongresmenem, nic to w Nowym Jorku pod względem towarzyskim nie oznacza, jak również to, że jest się bogatym. Wróćmy do gaf? Było ich sporo. Któregoś sezonu, w Szwajcarii, w miejscowości narciarskiej zaproszono mnie na lunch. Akurat wróciłem ze Szwecji, gospodyni przedstawiła mnie innym, więc nie wychwyciłem wszystkich nazwisk. Między gośćmi była miła para z Hiszpanii, mieszkali w Madrycie, pomyślałem, że to Hiszpanie. Ta para bardzo interesowała się moimi obserwacjami na temat Szwecji. Jak zacząłem opowiadać, inni ludzie przyłączyli się do nas. Opowiadałem anegdoty, jakie zwyczaje etniczne bawiły mnie, dziwiły, a nawet doprowadzały do śmiechu. Im więcej o Szwecji mówiłem, tym ta para więcej się cieszyła. Natomiast kilka innych osób zachowywało się dziwnie. „Prawdopodobnie Szwecja ich nie interesuje” – pomyślałem. Gdy śmiałem się z punktualności Szwedów, że trzeba stać przed wejściem do domu, zanim wybije określona godzina (na którą nas zaproszono), towarzystwo pękało ze śmiechu. Właściwie w moich opowieściach nie było nic niestosownego, raczej lekko ujęte spostrzeżenia. Pod koniec przyjęcia, właśnie ta para powiedziała, że chcieliby się jeszcze ze mną zobaczyć, bo mój typ humoru przypadł im bardzo do gustu. Ja sięgnąłem do portfela po kartę wizytową, oni także dali mi swoją wizytówkę. Od niechcenia rzuciłem okiem na nią i okazało się, że rozmawiałem z byłym królem Szwecji, który abdykował, osiadł w Hiszpanii, aby nie mieszać się w sprawy szwedzkie. Czy miałeś jakieś ciekawe przygody na gruncie towarzyskim z Polakami? Wiele lat temu, kiedy w Polsce byłem – delikatnie mówiąc – niemile widziany, znalazłem się na przyjęciu u mego bliskiego przyjaciela, który był ministrem spraw zagranicznych Jordanii. Bardzo eleganckie przyjęcie u niego w domu, on reprezentował w końcu króla Jordanii. Na tym przyjęciu zjawiło się paru dyplomatów polskich z ONZ. Byłem mocno opalony, wy- 59 glądałem podobnie jak moi przyjaciele, którzy mają ciemną karnację skóry. W pewnym momencie trzej przedstawiciele PRL podeszli do nas i zaczęli mówić o urokach Jordanii. Aż wreszcie zapytali, czy mogą zrobić sobie ze mną zdjęcie, sądzili zapewne, że jestem jednym z wysokich urzędników Jordanii. Podkreślali, że im się bardzo mój kraj podobał. Uśmiechałem się od niechcenia, rozmawialiśmy po angielsku. W końcu jeden z nich powiedział, że muszę koniecznie odwiedzić ich kraj, na pewno mi się spodoba – i podał swoją wizytówkę. Czym prędzej tamci dwaj dali także wizytówki. Wolno szukając swojej, powiedziałem, że byłem w Polsce –po raz ostatni w 1957 roku (nasze spotkanie miało miejsce na Początku lat siedemdziesiątych). – To bardzo dawno, nasz kraj się od tego czasu zmienił, musi pan przyjechać – nalegali. – Jak mi pan da adres, to wyślę panu oficjalne zaproszenie, aby pan z delegacją Jordańską przyjechał. Na to ja powiedziałem, że w Polsce byłem nawet dość długo – dwadzieścia cztery lata. – Dwadzieścia cztery lata – powtórzył polski dyplomata z niedowierzaniem. – A można zapytać o nazwisko pana – wszystko po angielsku. – Jurek Kosiński – odpowiedziałem już po polsku. Odeszli bez słowa, zostawiając mnie na środku sali. Czy widzisz jakieś wspólne cechy środowiska nowojorskiej elity towarzyskiej z innymi tego typu środowiskami w Stanach Zjednoczonych, czy na świecie? Niektóre są typowe dla całej Ameryki, ale w Nowym Jorku szczególnie się uwydatniają. W Paryżu czy Londynie wszyscy intelektualiści, pisarze, filmowcy, poeci, spotykają się w tych samych kawiarniach czy na tych samych przyjęciach. Szczytem piramidy jest kilka salonów i tam się wszyscy przemieszczają. W Ameryce istnieje szereg piramid od siebie niezależnych i niewiele ludzi przeskakuje z jednej do drugiej. Tu uczestnicy życia towarzyskiego skupiają się często w dość jednolitych pod względem zawodowym grupach, tzn. istnieje duża możliwość, że na przyjęciu zorganizowanym przez pana X będą ludzie reprezentujący jego piramidę. I jeśli on jest z TV, to będą głównie ludzie z amerykańskiej TV, może parę osób, ale niewiele, z filmu, kilku finansistów, najczęściej związanych z TV. Czyli często ja jestem jedynym pisarzem. Od czasu do czasu wpadam na innego, bardzo rzadko się zdarza, aby było więcej niż dwóch pisarzy. Istnieje pewnego rodzaju numerus ciausus, tzn. że ludzie niechętnie zapraszają gości z innych piramid, bo są wyspecjalizowani zawodowo. Jest to cecha życia towarzyskiego Stanów Zjednoczonych, w przeciwieństwie do Europy, gdzie na to nie zwraca się uwagi. A już w Polsce w kawiarni gromadzą się wszyscy intelektualiści, niezależnie z jakiej są dziedziny. Norman Mailer był tym, na którego najczęściej wpadałem w ostatnich latach albo Joan Didion. W Hollywood sytuacja jest jeszcze bardziej krańcowa, bo jest to miasto jednego przemysłu – filmowego. Czyli bardzo rzadko się zdarza, że na przyjęciu w Los Angeles spotka się wydawcę czy pisarza tam, gdzie będą scenarzyści. Nie będzie nawet aktorów teatralnych, ludzi muzyki, będą filmowcy, agenci gwiazd. Dla Europejczyka ta cecha amerykańskiego życia towarzyskiego jest dość ciężka. Poza tym nikt w Europie nie jest przygotowany na pytanie – co robi? A tutaj pytają. Od razu musisz się określić zawodowo. W Europie takie pytania czasami byłoby nietaktowne. Jeśli się okaże, że jesteś nieznany, bo reprezentujesz inną dziedzinę, to wszyscy są w niezręcznej sytuacji, bo oni o tobie wystarczająco dużo nie wiedzą. Czyli pod tym względem życie towarzyskie w Stanach Zjednoczonych jest oparte na małym zaufaniu do samego siebie. Chce się mieć ludzi? których się zna i w stosunku do których nie popełni się zawodowej gafy. Czyli tutaj życie towarzyskie jest jakby przedłużeniem interesu? W jakimś sensie tak. Jeśli się nie należy do określonego świata biznesu, to niepotrzebnie zajmujesz miejsce przy stole. Chyba że jesteś zabawny albo „stanowisz pomost” między niewygodnymi sytuacjami. Trzeba dodać, że amerykańskie życie towarzyskie nie jest oparte na żartach. Opowiadanie żartów i dowcipów jest w gruncie rzeczy niższym poziomem zabawy 60 towarzyskiej i patrzy się na to z pogardą, chyba że ktoś jest zawodowym komikiem. Nie ma dowcipów politycznych, bardzo niewiele jest standardowych europejskich dowcipów. Ceni się sztukę opowiadania, przedstawiania rzeczy, które ludzie znają z innego punktu widzenia, ale nie udziwniania. Inną cechą jest bezpośredniość zawodowa – co pan robi? Czasami – ile pan zarabia? Gdzie pan mieszka? Istnieje duża klikowość, tzn. że ci sami ludzie ciągle się spotykają. Nowych sprowadza się bardzo ostrożnie, jednego na pewien czas. Czyli odświeżanie tych grup towarzyskich jest wolnym procesem. W gruncie rzeczy przez trzydzieści lat pobytu w Stanach Zjednoczonych utrzymuję kontakt w głównym pionie z tymi samymi ludźmi i tak nawiązuje się przyjaźnie. Z kolei jak się „na orbitę” wejdzie, to aby z niej wypaść trzeba coś bardzo złego popełnić. Nieobecność nie wyklucza zupełnie człowieka z orbity, wraca się po paru miesiącach czy latach dokładnie w to samo miejsce, gdzie było się przedtem. Ja wyłączyłem się na rok z życia towarzyskiego, kiedy byłem w Europie w 1983 roku, po powrocie wylądowałem na tym samym miejscu przy stole, przy którym ostatni raz siedziałem. Gdybyś miał wybrać najbogatsze przyjęcie, na którym byłeś? Chyba tzw. urodziny stulecia na cześć żony miliardera Johna W. Kluge w Hotelu Waldorf- Astoria w Nowym Jorku. O czym pisała m.in. Suzy w swoim artykule Gala urodzinowa, która dorównała zapowiedziom w „New York Post” (20 września 1988): John W. Kluge, jeden z bardziej znanych miliarderów przysiągł rok temu na 39. urodzinach swojej żony, Patrycji, że jej czterdzieste urodziny będą uroczystością, która przyćmi wszystko, albo on nie nazywa się John Kluge. No cóż, wygląda na to, że jednak się tak nazywa, ponieważ sobotniego wieczoru w Wielkiej Sali Balowej Hotelu Waldorf-Astoria nie zabrakło niczego, ale to niczego, żeby wielka gala, jaką wydano tej nocy, wpisana została do annałów historii przyjęć. Wydaje się, że uroczystość tę przygotowywano przez większą część 1988 roku. Najpierw zdecydowano rzecz najważniejszą – czy powinno to być przyjęcie, na którym obowiązywałby biały krawat i frak, czy dobra stara kolacja w strojach wizytowych. Nie muszę wam mówić, że zdecydowanie zwyciężył biały krawat. Potem Patrycja Kluge musiała zdecydować, w jakiej wystąpi sukni. Ponieważ większość jej strojów projektuje Scaasi, to on miał przygotować kreację na tę okazję. Na jej wielki wieczór uszył wspaniałą, królewską, satynową suknię balową z odsłoniętymi plecami, zdobioną antyczną koronką, w stylu belle époque, coś doskonale pasującego do postawnej brunetki. Do przygotowania przyjęcia John Kluge zaangażował Clivea Davida, architekta przyjęć, który organizował uprzednio dla państwa Kluge wielkie bale, w tym kilka lat temu wspaniały weekendowy festiwal w ich wieloakrowej posiadłości w Wirginii. Drogi Clive prześcignął samego siebie, zwłaszcza gdy chodzi o oświetlenie. Nigdy na żadnym przyjęciu nie widziałam tak pięknego oświetlenia, począwszy od Srebrnej Galerii Hotelu Waldorf, gdzie światła są czasem tak oślepiające, że wydaje się, że znajdujesz się albo w stołówce, albo w pokoju przesłuchań. Goście, w liczbie 360, wchodzili najpierw do Srebrnej Galerii przeobrażonej w prawdziwą palmową dżunglę, a stamtąd przechodzili do Sali Basildon, również wspaniale oświetlonej i upiększonej dostawionymi na tę okazję kilkoma wspaniałymi egzemplarzami mebli z epoki Ludwika XIV. Tam właśnie stali państwo Kluge, by powitać gości przed wysłaniem ich do sąsiedniej Sali Nefrytowej, w środku której wyrastały z basenu olbrzymie lodowe rzeźby, obramowane wetkniętymi w nie jedna przy drugiej butelkami wódki rosyjskiej, całość zaś ukoronowana była gigantycznym jesiotrem leżącym z otwartą paszczą na morskim łożu z najlepszego kawioru. Jeśli wolisz coś innego niż wódka z kawiorem, mogłeś pić szampana Mumm de Mumm 1982, przywiezionego samolotem z Paryża i tej samej nocy po raz pierwszy rozlanego w Stanach Zjednoczonych. 61 Wprowadzony we Francji zeszłego roku ten prestiżowy cuvé serwowany był wcześniej jedynie Księstwu Walii podczas gali Trustu Księcia w Londynie. A teraz tu. Była to scena z belle epoqué z dodatkiem starego Wiednia. Z otaczających parkiet stołów zwisał udrapowany w stylu austriackim wytłaczany atłas w kolorze kości słoniowej, układający się przy podłodze w fałdy. Pozłacane krzesła przykryte były poduszkami z mory w kolorze drapowań. Mel Atlas, specjalista od układania kwiatów, zaprojektował pozłacane kandelabry z kutego żelaza, wznoszące się na wysokość 1,80 m nad każdym stołem i ukoronowane osiemnastoma osłoniętymi świeczkami, a u podstawy przykryte wspaniałą renesansową kompozycją kwiatową. Na olbrzymich adamaszkowych serwetach w kolorze kości słoniowej spoczywał oprawiony w pergamin program przyjęcia z wytłoczoną kameą z wizerunkiem Patrycji Kluge, zawierający menu i listę gości. Chciałabym opowiedzieć wam przez chwilę o kandelabrze. Rozmiary zwisającego tam zwykle z sufitu kryształowego kandelabra zostały na ten wieczór pięciokrotnie zwiększone kaskadami kryształowych łez i wisiorów przeplatanych obręczami kwiatów. W rezultacie zyskał średnicę około 4,5 m. i zwisał z sufitu na długość około 6,5 m. To wraz z wiszącymi z dwóch najwyższych obręczy warkoczami kwiatów oraz kwiatową fontanną na scenie robiło wrażenie zaczarowanego ogrodu, baśniowej fantazji. Pierwszym daniem był vol-au-vent składający się z homara, krewetek i kraba w sosie z rukwi wodnej, do tego serwowano wino Chardonnay 1986 z winnicy Klugów w Wirginii, ale reszta kolacji zorganizowana była na zasadzie bufetu, z europejskim stołem myśliwskim, który zajmował całą szerokość sali balowej: martwa natura podkreślona bażantami, kuropatwami, dziczyzną, królewskim krabem z Alaski, wyrobami rymarskimi, sprzętem myśliwskim, owocami i kwiatami. Był ogromny wybór przysmaków morskich, ostryg, mięczaków, łososi, krabów, pstrągów, homarów, nadziewanych ryb atlantyckich. Były tam miseczki marynowanych gołąbków i gęsich wątróbek, przepiórki i przepiórcze jaja, szynka z Wirginii; wołowe żeberka, pieczone prosięta, udźce baranie, kiełbaski. Były sałaty i sery, a potem cztery urodzinowe torty. Orkiestra Boba Hardwicka grała do tańca, zanim o jedenastej został nalany Mumm de Mumm i „szaleństwo urodzinowe” rozpoczęło się. Cztery baletnice tańczyły na scenie prezentując tort urodzinowy z czekoladowym musem, udekorowane przedtem cukrowymi kwiatami, zaprojektowanymi przez Sylvię Welmatock. Po zaproszeniu przez Johna Kluge gości, Patrycja Kluge ukroiła jeden z tortów i na dany sygnał ogromny kandelabr zaczął się kręcić, rzucając pryzmat światła na zebranych 360 osób, niektóre z nich zastanawiały się, czy przypadkiem ta wielka rzecz nie ruszy w tan po sali balowej ŕ la „duch w operze”. Patrycja powiedziała, że szczególnie pragnie pogratulować Dr. Armandowi Hammerowi, który w maju skończył 90 lat. Tak więc, by go uhonorować, Misza Gulko, śpiewak basowy i emigrant z Kamczatki, odśpiewał dla niego rosyjskie pieśni. Kiedy ostatnio słyszeliście o czymś podobnym? Kto był wówczas dla ciebie najciekawszym gościem? Na przyjęciu był kwiat towarzyski Stanów Zjednoczonych, plutokracji także. Była między innymi osoba, którą lubię i znam od wielu, wielu lat – królowa Iranu, Shabanou Farah Pahlavi i jej syn, książę Ali Reza, który jest ewentualnym następcą tronu, jeśli rodzina Pahlavich dojdzie do władzy. Korespondowałem z nią, kiedy była królową Iranu, miałem nawet zaproszenie, nie pojechałem tam jednak, uważając, że sytuacja praw człowieka w tym kraju była fatalna. Nawiasem mówiąc, prosiłem ją często o pomoc w zwalnianiu z więzienia różnych intelektualistów irańskich, w tym tzw. Sołżenicyna Iranu Rezy Baraheni (na ten temat obszernie w rozdziale dotyczącym Pen Clubu). Ona oczywiście już królową nie jest, ale ja mam w sto- 62 sunku do niej ogromne poczucie wdzięczności historycznej. Poza tym, gdyby kiedyś chciała pozować, byłaby genialną modelką. Na tym eleganckim przyjęciu frakowym (nie smokingowym) stoję z nią i jej synem, rozmawiamy. Trzeba pamiętać, że do niej mówi się „wasza królewska wysokość”. Ona rzadko pojawia się w towarzystwie, jest stosunkowo skromnie ubrana, żadnej przesady jeśli chodzi o biżuterię. Nie trzeba chyba dodawać, ile milionów miały kobiety na sobie, jeśli sala była udekorowana różami za milion dolarów. Spokojnie można by ufundować stypendium dla wszystkich pisarzy na świecie na dwadzieścia lat. W jakimś momencie podchodzi do mnie grupa zaproszonych ludzi spoza Nowego Jorku, bo solenizantka jest z innego stanu, rozpoznają mnie z występów telewizyjnych w Johny Carson Show. Nie mam możliwości przedstawienia ich królowej, gdyż nie znam ich nazwisk. Według protokołu tak to musi się odbyć, bo ona nadal jest królową, królestwa się nigdy nie traci. W momencie kiedy ja desperacko zastanawiam się, jak wybrnąć z sytuacji, jeden z nich zwraca się do mnie i mówi – czy to prawda, że tutaj jest królowa Iranu z synem, ten idiota uważa, że jest następcą tronu. Syn Rezy Pahlavi jest doskonale wykształconym, mądrym człowiekiem, ma poczucie tragedii dziejów. To, co się stało z jego ojcem, co byśmy nie myśleli o rządach Szacha w Iranie, jest ogromną tragedią. W tym momencie jest już za późno, by odwrócić jego uwagę. A oni pytają dalej – gdzie on jest? Ja w tym momencie z głupią miną rozglądam się po sali (królowa i syn widzą, co robię, uśmiechają się od niechcenia). Mówię, że jeszcze ich nie widzę tutaj. Na szczęście towarzystwo po chwili odchodzi prosząc, aby im pokazać tych niezwykłych gości, jak tylko przyjdą. Bardzo nieprzyjemna sytuacja. A czy miałeś jakieś zabawne historie związane z ludźmi pióra? Kiedy do Nowego Jorku przyjechał Jewtuszenko, zaproszono mnie razem z innymi pisarzami i intelektualistami na spotkanie z nim do jednego z hoteli. Po mojej lewej stronie siedziała wybitna twórczyni szkoły dramatycznej Stela Adler. Szalenie barwna osoba, która wykształciła wielu aktorów, m.in. Jacka Nicholsona, i przyjaźnię się z nią od trzydziestu lat. Kiedy pod koniec lat pięćdziesiątych przyjechałem do Nowego Jorku, przedstawiła mnie ładnym aktorkom, które potem fotografowałem. Jej mąż, umarł kilka lat temu, był dobrym pisarzem; zawsze mamy o czym mówić. Po mojej prawej stronie w czasie przyjęcia siedział krytyk literacki w kremowym ubraniu, który, jakby pech chciał, dwa dni wcześniej napisał fatalną recenzję jednej z moich książek, chyba najgorszą, jaką miałem w całej karierze. Nalewam Steli kieliszek czerwonego wina, a ona przechyla się przez moje ramię mówiąc: „nie przypominam sobie pana nazwiska”. W tej sytuacji ja odpowiadam: „Przepraszam bardzo, to moja wina, nie przedstawiłem was”. Jemu zrobiło się głupio, bo w recenzji odmawiał mi daru czegokolwiek i wybrzydzał na książkę z każdego punktu widzenia. Kiedy wypowiedziałem jego nazwisko, ona, która jest bardzo oczytana: „aha, to pan przedwczoraj zrecenzował książkę Jerzego”. On niby od niechcenia: „tak, z urzędu”. „Z urzędu – powtórzyła – takie straszne rzeczy trzeba było pisać z urzędu”. „No wie pani, w Ameryce wszystko wolno”. W tym czasie ona wstaje – „zgadzam się z panem, że wszystko wolno” – podnosi szklankę czerwonego wina i powoli wylewa na jego jasne ubranie, wolno zaczynając od ramion, przez krawat, koszulę, spodnie. Nieomal cała sala na to patrzy. Muszę przyznać, że reszta obiadu upłynęła raczej w napiętej atmosferze. Często przebierasz się, aby cię nie rozpoznawali i nie zawracali ci głowy. A czy to, że cię poznali, sprawiło ci kiedyś przyjemność? Koło mnie jest restauracja japońska. Japończycy nie podlizują się gościom. Mimo to, że przez cztery lata tam przychodziłem, nie dali mi nigdy darmowego drinka, chociaż taki jest zwyczaj w Ameryce. Restauracja jest dobra, więc przychodzi sporo Japończyków. Któregoś dnia byłem w restauracji w towarzystwie kilku przyjaciół. Kiedy kończyliśmy jeść zauważyłem, że nie opodal sześciu Japończyków obserwuje mnie i szepcze coś do siebie. Na pewno mnie rozpoznali, nawet się ucieszyłem. Czułem, że za chwilę podejdą, bo się wyraźnie przy- 63 gotowywali. Zacząłem się we własnej zarozumiałości z tego cieszyć. Chciałem, aby właściciele restauracji i kelnerzy dowiedzieli się, że ja to nie byle kto i nawet Japończycy mnie znają, co w przyszłości spowoduje, że mi więcej czasu poświęcą, a może czasem dostanę lepszy stolik. I rzeczywiście, po paru chwilach szóstka japońskich biznesmenów wstaje, zapina swoje garnitury i trochę militarnym krokiem podchodzi do mego stolika. Oczywiście na oczach całej sali. Ustawili się rzędem. Jeden z nich ukłonił się nisko i powiedział do mnie: „Czy mógłby pan z łaski swojej dać nam autograf”. Szczęśliwy, że cała restauracja patrzy, sięgam do tylnej kieszeni i wyjmuję kartki papieru. Moi przyjaciele przy stole również zadowoleni, bo Kosińskiego wyglądającego anonimowo rozpoznano w restauracji. Podpisałem się na kartce. Japończyk podnosi ją do oczu, czyta, a po chwili pyta – co napisałem? Ja mówię – Jerzy Kosiński, – co to znaczy Jerzy Kosiński? – To moje nazwisko. Robi się cisza. Tamci się pytają, on tłumaczy. I patrząc na mnie ze zdziwieniem, mówi – to pan nie jest Marcel Marceau? – Nie. – To mi jest bardzo przykro. Oddaje mi mój autograf i wychodzą z restauracji. A ja już zacząłem podpisywać się na drugiej i trzeciej. Ważne przyjęcia w Nowym Jorku opisywane są następnego dnia w prasie codziennej przez wyspecjalizowane dziennikarki, z których najbardziej znane to Suzi i Cindy Adams z „New York Post”, Liz Smith z „Daily News”. Z tych opisów dowiadujemy się kto był, o czym mówili, co jedli etc. Jak do tych osób ustosunkowują się uczestnicy przyjęć? Najczęściej nie są one zapraszane urzędowo, lecz jako część towarzystwa, jako przyjaciele. I tu powstaje konflikt interesów, bo na drugi dzień piszą o tych, którzy byli na przyjęciu, jednych wymieniając, innych nie. Czasami przychodzą do mnie i pytają o plany, jeżeli o nich powiem, to mimo że rozmowa miała przyjacielski charakter, informacje te mogą znaleźć się w gazecie. Powstaje sytuacja, w której trzeba się zastanowić, o czym się mówi. Jak niedawno na przyjęciu w ambasadzie jednego z zaprzyjaźnionych krajów powiedziałem którejś z tych dziennikarek, że chcę pisać sztukę teatralną, ona to napisała. Zacząłem dostawać wiele telefonów i listów od ludzi związanych z teatrem. Na spotkaniach towarzyskich obowiązuje określony strój. Na niektórych zaproszeniach napisane jest, czy wymagany jest krawat, muszka, smoking czy frak, etc. Nowy Jork jest pod tym względem bardzo rygorystyczny. Tak samo jak hippisi rygorystycznie ubrani są w swetry i dżinsy. W życiu towarzyskim na poziomie klasy średniej i wyższej obowiązuje ciemne ubranie dla mężczyzn, koszule niekoniecznie białe, ale nie kolorowe i ciemny krawat. Ja przez wiele lat miałem prawo do noszenia wełnianego żakietu zamiast marynarki. Ale takie zezwolenie trzeba było uzyskać, miały je tylko dwie osoby. Dlaczego? Nie byłem przyzwyczajony do ciasnej marynarki i siedzenia w niej przez wiele godzin, gdyż na co dzień nie chodzę do biura. Przez pewien czas w różnych środowiskach miałem licencję na nienoszenie marynarki, oprócz mnie miał to jeszcze jeden z Rothschildów. Na ten temat nadal się mówi i od czasu do czasu pytają, co się stało z moim wełnianym żakietem, wspominając, że mogłem go nosić u Oskara de la Renty. To był szczyt nieformalności; jeśli weźmie się pod uwagę, że tam się spotykali dyktatorzy mody, to o takich rzeczach się pamięta. 64 Seks Właściwie wszystkie twoje książki zawierają sceny aktów erotycznych. Wielu krytyków i stałych czytelników zastanawia się, jakie to ma odniesienie do twego życia. Czy jest to wyłącznie fantazja, czy doświadczenie wynikające z zainteresowania się seksem? Chciałbym w tym miejscu uściślić, bo z natury rzeczy nie tyle interesuje mnie seks jako taki, ile rola życia zmysłowego w Ameryce, a tym samym i w moim życiu. Powieściopisarz ma bardzo specyficzną licencję poetycką i życiową. Zwłaszcza gdy zaczął pisać jako socjolog życia rodzinnego w Stanach Zjednoczonych. Seks interesował mnie jako sprawa życia, a nie wyżycia. Dlatego fascynowały mnie motywacje seksualne i ich formy społeczne odzwierciedlane w pisarstwie, filmie, fotografii, teatrze, wodewilu, nie mówiąc już o prywatkach urządzanych w Łodzi. Moi rodzice nie byli pruderyjni. Ojciec nie lubił zbytnio życia towarzyskiego, lubił studiować języki obce, znał ich dwanaście, a osiem biegle. Lubił książki, był nałogowcem czytania i gry w szachy. Matka uwielbiała życie towarzyskie, zwłaszcza kiedy było ono połączone ze swobodą wypowiedzi tańcem i dobrą konwersacją. Po matce odziedziczyłem umiejętność opowiadania, chociaż ona czyniła to o wiele sprawniej. A od ojca nauczyłem się formułowania myśli. W Łodzi, kiedy szukałem ciekawych kobiet do fotografowania czy aktów, matka zapraszała je do domu i przedstawiała mnie jako fotografa. Jej zawdzięczam kontakt z wieloma z moich ciekawych modelek. Czyli tak jak już mówiłem, nie było żadnego parawanu w dziedzinie dla mnie tak zawsze ważnej. W Zakopanem, kiedy pracowałem jako instruktor narciarski, uczyłem jazdy na nartach młode kobiety, wśród nich było sporo kobiet wolnych, mogłem więc dalej rozwijać swoje zainteresowania fotograficzne. A po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych? Zorientowałem się, że w przeciwieństwie do Paryża czy Londynu, gdzie z tradycji wodewile i burleski są na wysokim poziomie, w Nowym Jorku, być może dlatego, że multietniczna widownia tego nie wymagała, przedstawienia tego typu nie mają zbyt wysokich lotów. Dla mnie te widowiska stały się ciekawe poprzez striptizerki, które występowały, zdawał się je charakteryzować duży pociąg do występku. Zacząłem je fotografować, co moja matka skategoryzowała jako „przyfotografowywanie”. Wynagradzałem im to, płacąc zdjęciami, które im robiłem, a których one potrzebowały do ogłoszeń, reklamowania siebie. Dałem temu wyraz jako pisarz w książkach Cockpit i Blind Date. Następną cechą, która różniła Nowy Jork od miast europejskich, była niespotykana gdzie indziej wolność i swoboda życia, w tym seksualnego, które miało wiele poziomów. Stąd potrzeba istnienia wielu rozmaitego typu klubów seksualnych otwartych od popołudnia do wczesnego ranka każdego dnia. Obowiązywała całkowita anonimowość takich miejsc. Dla kogoś takiego jak ja, kogo seks tak interesował, było bardzo ważne, że Nowy Jork stanowił kopalnię wrażeń i skojarzeń, z których wiele znalazło oddźwięk w mojej prozie. Co znaczy było, czy dziś już nie jest? Jest, ale zmienił się charakter zachowań seksualnych. AIDS zrobiło ogromne spustoszenie w spontanicznym zachowaniu. W samym śródmieściu Nowego Jorku znajdowało się kilkadziesiąt miejsc, gdzie można było pójść i oglądać widowiska „żywego seksu” – widowiska równie niesamowite, jak rzeczy, które tylko na obrazach Bosha można zobaczyć. Nie muszę chyba dodawać, że kopulacje również. Dla mnie jako fotografa, socjologa i pisarza, była to złota żyła tematów. To bardzo podniecało moją wyobraźnię, pomagało mi w pisarstwie. Jednocześnie moje zainteresowania filozofią buddyjską spowodowały, że seks stał się ważny, 65 gdyż służył jako podnieta intelektu, a nie wyłącznie jako źródło przyjemności zmysłowej. Mówię to w tej chwili z łezką w oku: „Bosh już nie króluje tutaj, tutaj królem stało się idealne małżeństwo van de Veldego. Nie ukrywałeś swojego zainteresowania seks-klubami? Wręcz przeciwnie, często opowiadałem w telewizji o tym, co miało miejsce w klubach seksualnych. Pisałem o tym z ironią, ale „pozarealistycznie”, gdyż jako pisarz z natury niczego nie propaguję poza inwencją tworzenia. Duże fragmenty były w książkach Cockpit, Blind Date i Pinball. Jerzy Kosiński – Randka w ciemno (tytuł oryginału Blind Date) 1977: Dla niej taniec i seks były jedynymi sposobami nawiązywania kontaktu z innymi ludźmi, tak jak pielęgnowanie ciała i urody stanowiło jedyny sens jej istnienia. Być widzianą, podobać się i oszałamiać swym wyglądem – to były jedyne motywy jej zachowania. Nienawidziła każdej czynności, która skazywała ją na samotność, ale wolałaby nie wyjść wcale niż wyjść i nie być zauważoną i podziwianą. Kiedy czuła na sobie czyjś wzrok, wydawała się wracać do życia, jakby pod dotknięciem niecierpliwych rąk kochanka. Ponieważ Gorąca Dama wiedziała, że jest źródłem pożądania Levantera, chętnie mu się oddawała; poddawała się bólowi, skoro zadawanie bólu było tym, czego potrzebował, by czuć, że ją wreszcie posiadł. Ale jak tylko bliski był ulegnięcia własnemu podnieceniu, odzyskiwała nad nim kontrolę i wówczas to ona stawała się narzędziem jego nasycenia, on zaś był jej niewolnikiem. Czuł się właścicielem jej piękna, jednak jej seksualność pozostawała dla niego zagadką. Nie potrafił określić dokładnie, czego szukała w ich seksualnych zbliżeniach, wydawało się jednak, że rozumie wszystkie jego pragnienia. Podczas gdy inne kobiety zachowywały się czasami jakby jego potrzeby były dziwne, ona przyjmowała je jako coś zupełnie normalnego, wydawała się być dumna ze swych umiejętności wyciągnięcia na jaw wszystkich jego skrytych żądz i pragnień. W zmysłowym czuwaniu nad jego ciałem, notowała każdy szczegół jego wytrysku, ciekawa długości i intensywności kolejnych spazmów. Żeby zrozumieć Gorącą Damę zaczął robić jej zdjęcia, starając się uchwycić charakterystyczny dla niej wyraz twarzy, gest, uśmiech. Kiedy rósł stos odbitek, Levanter przeglądał je, jedną po drugiej, mając cichą nadzieję, że w jej wyglądzie odkryje to, co go jednocześnie pociągało i niepokoiło. Jednakże fotografie te, tak jak nie pomogły mu jej odgadnąć, tak nie dawały też żadnego wytłumaczenia jego fascynacji. Zaczął fotografować ją na przeźroczach. Kiedy slajdy zmieniały się w projektorze i coraz to nowe obrazy Gorącej Damy wyświetlały się na przenośnym ekranie, miał wrażenie, że ukazane w nich piękno miało swój początek gdzieś w jego mózgu, jakby zostało tam wyryte przez artystę, który postanowił zostać anonimowy. Znał ją stosunkowo krótko i kiedy wyrażał swoje zaniepokojenie jej seksualnością. Gorąca Dama odpowiadała, że usunięcie guza spowodowało u niej uraz, zakłóciło rytm miesiączkowania i zagroziło jej bezpłodnością. Jej ciało jeszcze się nie zagoiło i co tydzień musiała poddawać się badaniom i brać serię zastrzyków. W połowie tygodnia? między wizytami lekarskimi, ogarniał ją stan przygnębienia i niepewności, po zastrzykach wpadała w euforię i odzyskiwała pewność siebie. Nie miał najmniejszego powodu podejrzewać, że wymyślała historyjki o swoich przygodach, ale przeczuwał, że jej wiedza o własnym życiu seksualnym jest niepełna i może nieświadomie zafałszowana. Doszedł również do przekonania, że nie była szczera w sprawie orgazmów, jakie kochając się z nim przeżywała. Czasami twierdziła, że je ma, chociaż faktycznie ich nie miała. Brał to za objaw następstw pooperacyjnych, pieczęć z gazy wciąż broniła do niej dostępu i Levanter pragnął posiąść ją bardziej. Wydawało mu się, że w tych mo- 66 mentach, które spędzają ze sobą, jego życie rośnie, zaś w chwilach bez niej kurczy się. Gorąca Dama stała się jego nałogiem. Levanter wrócił z jednej ze swych podróży dwa dni przed planowanym terminem. Było późno, Gorącej Damy nie było w ich hotelowym apartamencie. Był niespokojny i zszedł do hallu kupić poranną gazetę. Wiedziony słabą nadzieją, że trafi na ślad Gorącej Damy, zapytał portiera, czy widział ją tego wieczoru. Portier powiedział mu, że ponieważ padało i nigdzie nie było taksówek, młoda dama jakieś dwie godziny temu odjechała hotelową limuzyną. Levanter skłamał, że miał do niej dołączyć, ale zgubił gdzieś adres, pod którym mieli się spotkać i zamówił ten sam samochód. Hotelowy kierowca zawiózł go prosto do klubu, gdzie, jak powiedział, podwiózł młodą damę. Levanter nigdy przedtem tam nie był. Otworzył drzwi i napotkał badawczy wzrok młodego, dobrze zbudowanego wykidajły. Kiedy przedzierał się do szatni przez zatłoczony hall, zaczepiła go młoda kobieta w krótkiej skórzanej spódnicy z koronkowymi wstawkami po bokach. Miała wydepilowane w zgrabne łuki brwi i wypięty do przodu biust podkreślający kształtną linię piersi pod lichą szyfonową bluzką. – Znam cię – powiedziała niskim przyjemnie wymodulowanym głosem. – Widziałam cię raz w dyskotece. Byłeś z moją przyjaciółką. – Twoją przyjaciółką? Skinęła twierdząco głową. – Tańczyłeś z nią tego wieczoru na parkiecie i zderzyliście się z inną parą. Powiedziała mi, że nazywasz ją Gorącą Damą. Ona tu jest, wiesz? – Wiem – powiedział Levanter. – Przyszedłem do niej. Oddał płaszcz w szatni i ruszył korytarzem do znajdujących się na zapleczu sal. Młoda kobieta kroczyła obok niego na wysokich obcasach, najwidoczniej zdecydowana dotrzymać mu towarzystwa. – Opowiedziała mi, jak spotkaliście się w Europie – szeptała. – Między dwoma państwami. To bardzo romantyczne, jak ze starego filmu Grety Garbo. Kobieta była tak blisko, że czuł ciężki zapach jej perfum, a jej biodra ocierały się o niego. – Wiesz, byłeś jej pierwszym mężczyzną. – Pierwszym mężczyzną? To niemożliwe! – wykrzyknął Levanter. – Tak, jej pierwszym mężczyzną po zmianie! – Po czym? – Wiesz po czym. Po operacji. – Masz na myśli usunięcie guza? Dziewczyna ścisnęła jego ramię. Roześmiała się zakrywając delikatną dłonią usta. – A to dobre. Podoba mi się jak to nazywasz: „guz”! Zatrzepotała długimi rzęsami i odrzuciła włosy z twarzy i ramion. Levanter zdenerwował się. – A ty jak to nazywasz? – zapytał. Dziewczyna śmiała się nadal. Wzięła jego dłoń i przytrzymując ją, włożyła sobie pod spódnicę, przycisnęła mocno, aż upewniła się, że poczuł, co chciała mu pokazać. – Nazwę to, jakkolwiek ty chcesz to nazwać, kochanie – powiedziała gardłowym szeptem. – Wiesz, wkrótce ja też usunę mojego „guza”! Może byś mnie kiedyś odwiedził? Levanter wyciągnął rękę spod spódnicy i skierował się w stronę, skąd dochodziły dźwięki tanecznej muzyki. W jednej chwili cała historia jego związku z Gorącą Damą stanęła mu przed oczami. Nie martwiło go zaślepienie jej pięknem fizycznym, ale z jakiegoś powodu wstydził się tego, co robili, kiedy się kochali. Nie mógł powstrzymać się od wyobrażania sobie, co o nim myślała. Nie był już po prostu kochankiem pięknej i tajemniczej kobiety. Był raczej zepsutym seksualnie partnerem domagającym się łatwego zaspokojenia od innego 67 mężczyzny; mężczyzny, który przez cały czas tak dobrze rozumiał jego pragnienia i tak łatwo je zaspokajał. Levanter rozejrzał się wokoło. Było tam wiele pięknych kobiet, choć żadna z nich nie była tak oszałamiającej urody jak Gorąca Dama. Teraz, gdy wiedział kim były, czuł się oszukany. Gorąca Dama tańczyła. Kiedy ujrzała Levantera, przerwała nagle taniec i oderwała się od partnera, wysokiego, muskularnego mężczyzny. Zdyszana, z włosami w nieładzie podbiegła do Levantera, pocałowała go i wzięła na bok. – Jak mnie znalazłeś? – zapytała przyciszonym głosem. – Przywiózł mnie hotelowy kierowca. – Widziałam, że rozmawiałeś z moją przyjaciółką. – Tak. Powiedziała, że się przyjaźnicie. Wyczuła jego nastrój. – A więc powiedziała ci. Teraz już wiesz – wyszeptała. – Tak, wiem o twoim „guzie”. – To nic nie zmieni, prawda? Będziemy ze sobą – dopytywała się patrząc na niego błagalnie. – Nie, nie będziemy – powiedział Levanter. – Muszę cię zostawić. Gorąca Dama nalegała: – Nie dałeś mi wystarczającej szansy. Nawet jeszcze siebie nie znam. Za tydzień zdejmą mi opatrunek. Nie będziesz mógł odróżnić mnie od innych kobiet – przerwała. – Będę jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek znałeś, której orgazmy płyną całkowicie z wewnątrz. – Przyciągała mnie twoja tajemnica – odparł Levanter. – A teraz nic już z niej nie zostało. – Ale nie oszukałam cię. Żadna kobieta nie dogodziłaby ci lepiej ode mnie, nie chciałeś mieć ze mną dziecka. Spojrzała na niego uważnie, po czym poprowadziła go do innego korytarza. Z półpiętra dochodziły przytłumione głosy. Zatrzymała go, zanim tam dotarli. – Już jako dziecko zrozumiałam, że natura się pomyliła – zaczęła. – Widziałam jak coraz bardziej upodabniam się do dziewczynki i odczuwałam potrzeby, których nie mogłam zrozumieć. Kiedy miałam dwanaście lat, każdego dnia spędzałam przed lustrem przynajmniej kilka minut, przebierając się w dziewczęce stroje, malując się lub wkładając perukę. Zastanawiałam się nad zmianą płci. Ale w muzułmańskich krajach kobiety posiada się jak zwierzęta – roześmiała się gorzko. – Urodzić się kobietą, to już wystarczające nieszczęście. Zupełnie nie do pomyślenia jest, by zdrowy na umyśle mężczyzna chciał się w nią zmienić. Gorąca Dama poprowadziła Levantera do ławki i zmusiła, by koło niej usiadł. Wzięła głęboki oddech. – Moja rodzina – zaczęła – była jedną z najbogatszych i najbardziej wpływowych w naszym kraju, a mój ojciec był znanym dyplomatą. Jako jego jedyny syn, byłam jego dumą i jedynym dziedzicem rodzinnej fortuny – zamyśliła się na chwilę, po czym kontynuowała beznamiętnym tonem. – Kiedy zbliżałam się do szesnastego roku życia, mój ojciec ku swemu przerażeniu odkrył, że tracę męskość. Wezwał więc grupę francuskich lekarzy, którzy tygodniami podawali mi zastrzyki z męskimi hormonami, lecz Allach nie dał się przechytrzyć. Levanter dotknął jej dłoni, myśląc o tym, jak delikatny i kobiecy był jej kształt. Gorąca Dama ciągnęła swoją opowieść, jak gdyby teraz, kiedy w końcu ją zaczęła, nic już nie mogło jej powstrzymać. – Mimo tych zabiegów, zaczęły mi rosnąć piersi. Moje ciało upierało się, że jestem kobietą. Czułam, że nie ma nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić. Moja matka umarła, gdy byłam małym dzieckiem, z młodą kobietą, z którą wkrótce potem ożenił się mój ojciec oraz z ich dwiema córkami nigdy nie byłam blisko. Dlatego naprawdę zdziwiło mnie, kiedy z pomocą przyszła mi macocha. Dopiero później zrozumiałam, dlaczego to zrobiła. Levanter spojrzał na nią pytająco. 68 – Wciąż byłam jedynym prawnym dziedzicem fortuny ojca – wyjaśniła Gorąca Dama. – Moja macocha nie urodziła mu syna, a oto nadarzyła się okazja, żeby pozbyć się jedynej przeszkody stojącej między nią i jej córkami a ogromnym majątkiem. Kiedy studiowałam w Ameryce, moja macocha przyjechała mnie odwiedzić i potajemnie załatwiła mi wizytę u amerykańskiego lekarza specjalizującego się w transseksualistach. Poradził mi terapię psychologiczną, jako przygotowanie do operacji i życia w roli kobiety. Oczywiście nie wiedział, że już się do tego przygotowywałam, bywając co wieczór tutaj czy w innych podobnych lokalach. Bez wiedzy ojca, moja macocha przelała pokaźną sumę pieniędzy na moje konto w Szwajcarii. Przeszłam przez psychoterapię oraz serię zastrzyków z hormonami i wkrótce gotowa byłam na wyjazd do Szwajcarii, gdzie poddać się miałam transformacji Spojrzała na Levantera, a kiedy on nic nie powiedział, ciągnęła dalej. – Kiedy leżałam wciąż w klinice, anonimowy rozmówca, bez wątpienia wynajęty przez macochę, zatelefonował do mego ojca, informując go, że zostałam ranna w wypadku. W ciągu kilku godzin zaniepokojony moimi obrażeniami ojciec znalazł się przy moim łóżku. Lekarz podniósł prześcieradła i z dumą oznajmił, że operacja się udała: jego syn jest teraz kobietą. Ojciec wybiegł z pokoju krzycząc, że stracił syna – przerwała, jakby chciała przełknąć dźwięczący w jej glosie ból. – Zanim opuściłam szpital, mój ojciec przysłał do mnie swego emisariusza, urzędnika ambasady, który zakomunikował mi, że zmuszeni byli przedsięwziąć kroki, by zapobiec skompromitowaniu mojego ojca, rodziny i jego urzędu w służbie króla. Mój paszport stracił ważność, a ponieważ ojciec stwierdził, że bezpowrotnie stracił syna, nie mam prawa używać nazwiska mojej rodziny. Posłaniec powiadomił mnie, że ojciec zdobył świadectwa od różnych autorytetów moralnych, iż cierpię na zaburzenia psychiczne. Jeśli kiedykolwiek spróbuję wrócić do kraju, zostanę zatrzymana jako samookaleczający się wariat i zamknięta w domu dla umysłowo chorych. A gdybym kiedykolwiek gdziekolwiek na świecie przyznała się publicznie, kto jest moim ojcem, jego ludzie dopilnują, bym nie dożyła chwili, w której mogłabym go powtórnie zniesławić. Było jasne dla Levantera, że Gorąca Dama nie miała żadnych wątpliwości, iż ojciec spełniłby swoją groźbę. Jerzy Kosiński – Gra (tytuł oryginału Pinball) 1982: Kiedy Marcello po raz pierwszy zabrał Donnę do klubu Dead Heat, była zaskoczona widząc jak wielu gości, zwłaszcza mężczyzn, go zna. Podchodzili do niego i ściskali mu dłoń lub machali z drugiego końca sali, czy też wskazywali na niego szepcząc między sobą lub do swoich partnerek, jakby był jakąś znakomitością. Kiedy zapytała go, co zrobił, żeby zdobyć taką popularność, odpowiedział, że należy do stałych bywalców lokalu, a ludzie w Dead Heat są po prostu przyjacielscy. Pewnego wieczoru, kiedy siedzieli przy barze po jednym czy dwóch drinkach, Marcello podniósł się powoli, wziął Donnę za rękę i poprowadził ją w głąb jednego z ciemnych korytarzy. Podążając posłusznie za nim, czuła z tyłu obecność tłumu, ponure, szepczące cielska, posuwający się las cichych damskich i męskich tułowi, podnieconą, ochoczą procesję eskortującą ją do najodleglejszych granic doświadczenia. Popychając ją delikatnie przed sobą, Marcello skierował się do dużej sali w końcu korytarza. Uniósł ją za pośladki, jakby podnosił beczułkę i posadził na stole pod przeciwległą ścianą. Donna zamknęła oczy. Marcello zdjął jej suknię przez piersi i głowę, po czym ściągnął majtki, a kiedy opadły na podłogę, rozsunął jej uda. Ocierając się o nią biodrami, masował jej piersi, a ona, wciąż z zamkniętymi oczami, połączyła się z nim w długim pocałunku. Czuła obecność tłumu w sali, zrazu niezdecydowanego i posępnego, prawie bezgłośnego, jak zbierająca się piana, a następnie poruszającego się, zbliżającego, zacieśniającego krąg wokół stołu. Gdy otworzyła powieki, zobaczyła ich wszystkich wpatrujących się w nią z ciemności. 69 Bez ostrzeżenia Marcello wślizgnął się w nią i kiedy objęła go rękami za szyję, krzyknęła z bólu i rozkoszy. Tłum też wydał z siebie dźwięk, pojedyncze długie westchnienie. Podczas gdy Marcello poruszał się w niej gwałtownie i natarczywie, otwierając ją niczym świeżą ranę, wszystkie twarze z tłumu zbliżyły się, jak zwierający szyki wartownicy, aż zaczęły napierać na nich oboje. Zatopiona w doznaniach, jakie obudził w niej Marcello, Donna prawie nie czuła dotyku niezliczonej ilości rąk na swoim ciele; rąk, które wydawały się nie należeć do żadnego konkretnego ciała, lub czasami wydawało się, że należą do każdego z osobna, i które gładziły jej stopy, głaskały łydki, uda i piersi, pieściły jej plecy, włosy, szyję i policzki. Pogrążona w pojedynczym doznaniu, jej ciało złączone w jedno z ciałem poruszającego się w niej mężczyzny, czuła jak odpływa, zatracając się w wewnętrznym nieskończenie przyjemnym wirze, w świecącej blaskiem własnego ciepła masie i czuła, że opuszcza ten rój pozbawionych życia postaci, które kładąc swe dłonie na jej ciele, mogły jedynie przyglądać się jej z daleka; z klatki, której nie dane im było opuścić. Donna spojrzała na Domostroya, próbując odgadnąć, co o niej sądzi. – Potem, kiedy to się skończyło – ciągnęła – i oboje z Marcello wróciliśmy do baru, byłam wciąż podniecona. Całe moje ciało naelektryzowane było seksem i wpadałam z jednego orgazmu w drugi. Przychodziły jak pulsowanie serca, tak długo jak mnie dotykał, tak długo jak chciałam, żeby trwały – przerwała. – I nie przeszkadzało mi, że wokół byli ludzie. Czułam, że jest coś smutnego w tych mężczyznach i kobietach krążących samotnie w tę i z powrotem po Dead Heat; w tych parach, które trzymały się za ręce, ale nie mogły czuć siebie nawzajem i w tych wszystkich kobietach ubranych jak mężczyźni i w tych mężczyznach, którzy może powinni byli urodzić się kobietami. Czasami chciało mi się z nich śmiać. Takie żałosne kreatury, myślałam, takie duchowe zera, tacy seksualni oszuści. Ale kiedy spoglądałam na nich znowu, czułam, że mogłabym nad każdym z nich płakać, tyle samotności, rozpaczy, potępienia jest w oglądaniu miłości, której samemu nie można lub nie ma się śmiałości odegrać. – To wymaga odwagi – myślałam – żeby przyjść do tej okropnej dziury, do tych bebechów seksu, po to, by przyznać przed samym sobą i przed innymi, że patrzenie na mnie i Marcella czy inne podobne pary jest jedynym sposobem, w jaki mogą uczestniczyć w miłości, jedynym sposobem, w jaki mogą usłyszeć jej muzykę – nawet jeśli sami nie potrafią jej zagrać. Następnym razem, kiedy Marcello zabrał Donnę do Dead Heat, znowu zaprowadził ją do Jam Session i znowu w zamglonej oddali podążały za nimi ciche kroki nieznajomych. Tym razem Marcello skręcił i wszedł do jednej z największych niszy – wilgotnej, prostokątnej, pozbawionej krzeseł – i obróciwszy ją tyłem do siebie wciągnął za sobą do środka. Opierając się plecami o ścianę przyciągnął nie stawiającą oporu Donnę, aż jej plecy przywarły ściśle do jego klatki i bioder. Wówczas zwrócona twarzą do nieubłaganie napierającej na nich z korytarza ludzkiej masy, poczuła z tyłu dotyk Marcella, jego ręce pod spódnicą pieściły ją delikatnie, podczas gdy w zimnym półmroku tłum wpatrywał się w nią w niemym zachwycie. Wówczas Marcello wbił się w nią od tyłu, a ona poddała się doznaniu przeszycia jego męskością. Naparła na niego przechylając się w dół i w tył, by poczuć go głębiej. Marcello rozpiął jej bluzkę i rozwiązał spódnicę-kopertę, która opadła przed nią sztywno, niczym fartuch lub tarcza. Kiedy zaczęła poruszać się w rytm jego ruchów, tłum zawył. Stopieni w jedną całość, jej ciało sczepione konwulsyjnie z jego ciałem, poruszali się w przód i w tył, ociągając się chwilami, podczas gdy tłum wdzierał się niezdarnie w czarną czeluść niszy, aż zagroził, że wypełni sobą każdy jej centymetr. Jak monstrualny krocionóg, mężczyźni i kobiety dysząc, pocąc się i kłując w ciemności, szukali jej po omacku rękami, dotykali jej włosów, piersi, brzucha i ud. Nie mogła ich powstrzymać i musiały jej przyjść z pomocą ręce Marcella, które szorstko odsunęły natrętów, jednego po drugim, zamykając do niej drzwi; drzwi, które przed chwilą tak chętnie przed nimi otworzył. 70 Donna spojrzała na Domostroya i ciągnęła dalej, jak gdyby nie chciała dać mu czasu na komentarz. W następnych tygodniach, mówiła, często pytała Marcella, dlaczego chce wracać do Dead Heat i kochać się z nią na oczach obcych ludzi. – Marcello powiedział mi, że nie jest taki jak większość ludzi, którzy dla swojej seksualnej uczty potrzebują prywatności. Powiedział, że może podniecić się tylko kochając się ze mną w obecności nieznajomych. Dla niego prawdziwa przyjemność seksu płynęła z przekroczenia dystansu seksualnego między kochankami nie w domu, gdzie nic i nikt ich nie rozprasza, ale w miejscach typu Dead Heat, gdzie ich intymność, czy nawet samo jej odegranie są stale zagrożone, sprawdzane, wystawiane na pokaz, poddane osądowi, nieomal szturmowane. Dead Heat był dla niego jak kościół dający schronienie ekstazie i rytuałowi, zbiorowym i osobistym zarazem. Kochanie się ze mną w tym miejscu, mówił, to jak chodzenie po linie bez rozpostartej pod nią siatki. Nawet sama perspektywa pójścia tam go podniecała. Zastanawiał się zawsze, na jakiego rodzaju seks natkniemy się danego wieczoru: czy będzie wielu „eunuchów” – samotnych potulnych mężczyzn, którzy na jego polecenie klękali przede mną i całowali moje stopy – czy „kanibali” – tych opętanych żądzą seksualnej dominacji zboczeńców z Jam Session, których powstrzymywała jego obecność, ale którzy w każdej chwili gotowi byli mnie porwać i zanim Marcello mógłby mnie odnaleźć, dobrać się do mnie jeden po drugim na wszystkie możliwe sposoby, jak robili to często z innymi opuszczonymi w labiryncie nisz w Dead Heat mężczyznami i kobietami. Jeśli byłam z Marcello tak długo, to dlatego, że będąc z nim zaczęłam postrzegać siebie jako osobę bardziej żywą niż kiedykolwiek przedtem, a o nim myślałam już nie jak o moim kochanku, ale jednym z tych, którzy patrzyli na mnie z ciemności. – Lecz – ciągnęła Donna – Marcello przysięgał, że mnie kocha, mówił, że jeśli ja też go kocham, nie powinnam wstydzić się tego, co robiliśmy w Dead Heat. Mówił, że chociaż kochał się tam ze mną na oczach innych, powinnam wiedzieć, że oni mogli jedynie na nas patrzeć. Jego ciało było między nimi a mną, a jeśli chodzi o to, że mnie dotykali, czy nie dotyka mnie piasek, kiedy leżę na plaży? Ci ludzie, mówił, są ludzkim piaskiem. Powiedział mi, że jestem jedyną kobietą w jego życiu, z którą utrzymuje stosunki seksualne, że ze mną czuje się bardziej wolny nasycony niż kiedykolwiek z jakąkolwiek kobietą. Czy chodząc do seks klubów tylko patrzyłeś? Tego typu pytanie można adresować do moich książek, a nie do mnie samego. Poza tym są różne typy uczestnictwa, można tylko obserwować, czasami konkretnie, tak, że jest się częścią tego, co się dzieje, ale niekoniecznie być aktywnie włączonym. Na tym właśnie polegała duża swoboda ruchów w tych klubach. Można było być i w samym środku, na marginesie, anonimowo, bez żadnych konsekwencji, wyłapując istotę życia seksualnego w masowej formie, której gdzie indziej pisarz często nie mógł dotąd zobaczyć. Obecnie brakuje mi możliwości takiego dużego wyboru, różnorodność obserwowanych widowisk „na żywo” miała podniecający wpływ na moją wyobraźnię. Mam niewiele zainteresowań, a te, które już nam, są szalenie głębokie. Na przykład ja niczego nie zbieram, wolę rzeczy wynajmować niż posiadać. Kolekcjonuję natomiast sytuacje międzyludzkie, tak jak inni kolekcjonują obrazy. Moje życie towarzyskie od co najmniej dwudziestu paru lat ma wyraźną topografię. Możliwość bycia anonimowym jest dla mnie znikoma, bo łatwo mnie ludzie rozpoznają dzięki telewizji, wywiadom w prasie, graniu w filmie Reds, etc. Noszenie sztucznych wąsów i brody jest męczące o tyle, że drażni skórę, a także przyjaciół, którym się to nie podoba, iż muszą siedzieć z Kosińskim z brodą. Irytuje nowo poznanych ludzi, którzy poznają mnie na przykład z wąsami, a gdy je zdejmuję, uważają, że są oszukani, że wykorzystałem ich do własnej gry. W klubach przebieranie się nie było potrzebne? 71 Ani przebieranie, ani rozbieranie, choć można także być w nich nudystą. Kluby seksualne miały to do siebie, że panowała tam bardzo wyraźna dyscyplina seksualno-towarzyska i towarzysząca temu kodyfikacja zachowania. Nikt nikogo po imieniu nie nazywał. Ludzie przybierali inne imiona. Jeśli kogoś rozpoznali, to nie mówili na ten temat. Panowała bardzo drastycznie przestrzegana dyscyplina noli me tangere. Nie było żadnego gwałtu, to znaczy nikt cię nie dotknął, jeśli nie chciałeś być dotknięty i ty nikogo nie dotykałeś, jeśli nie było wyraźnej zachęty. Wszystko miało swoje specyficzne słownictwo, gesty. Jednym słowem – panowała ogromna demokracja? Demokracja etykiety seksualnej – etykiety bez nieporozumień i gaf. Zawsze chodziłem z kobietą, bo takie są wymagania. Mężczyzna sam nie mógł wejść, aby była zachowana równowaga, żeby nie było starć. Miałem kilka przyjaciółek w sensie towarzyszek (dziennikarek, aktorek, malarek, rzeźbiarek), które tak jak ja albo z innych względów interesowały się tym. A jednocześnie były to osoby mądre, przyzwyczajone do życia ulicy, bo trzeba umieć tam być, nie można nagle splunąć na kogoś, nieraz zdarzały się różne sytuacje. Nie można się przerazić czy zgorszyć. Zawsze z kimś chodziłem z miejsca na miejsce, przyglądaliśmy się, rozmawialiśmy. Potem wychodziliśmy taktownie do innych miejsc. Dodatkową frajdą było to, że kluby otwarte były do godziny 4-5 rano, a większość z nich miała pływalnie, czasami olimpijskiego rozmiaru, w których oczywiście nikogo nie było. Bo przecież ludzie nie chodzili do seks klubów, aby siedzieć w basenie. Pisząc w ciągu dnia, uczestnicząc wieczorem w życiu towarzyskim, po przyjęciu mogłem do takiego klubu pójść i swobodnie popływać. Byłem w świetnej formie przez te lata dlatego, że trzy, cztery razy w tygodniu po północy uprawiałem moją jogę w wodzie. To się niestety skończyło, gdyż w ciągu dnia nie mam czasu iść na pływalnię. Z tego, co wiem, seks kluby były bardzo wyspecjalizowane? Tak. Od klubów typu nudystycznego, poprzez kluby wyraźnie orgiastyczne, aż do klubów, w których większość osób ubierała się w kostiumy bardzo specyficzne: skóra, lateks, guma, jedwab, etc., i tylko się rozmawiało o rzeczach intymnych. Kluby dotykowe, bardzo wyuzdanego tańca, zmiany partnerów bez żadnej zazdrości, przygotowanie terenu do ewentualnych późniejszych eskapad. Kluby z prywatnymi kabinami, salami orgii na kilkaset osób, jadalniami, salami gimnastycznymi. Poza tym kluby, które nie wymagały równowagi płci, cała ogromna grupa klubów tylko dla mężczyzn albo dla kobiet. Istniało sporo klubów, gdzie dominowali transseksualiści albo całkowite hermafrodyty, albo pół na pól, a także tylko dla transwestytów, tzw. przebierańców seksualnych. Stałeś się ekspertem? Byłem we wszystkich klubach, bo mnie to interesowało, i nie ukrywałem tego. Ironia polegała na tym, że ja przebierałem się za kogoś innego, gdy wybierałem się na przykład do eleganckich restauracji, aby mieć swobodę ruchów, aby mnie nikt nie pytał o moje książki. Natomiast do klubów chodziłem jako ja – Kosiński. Dużo ludzi znających moje książki, w których o tych klubach pisałem, dyskretnie albo niedyskretnie rozpoznawało tam mnie. To, że chodziłem tam jako ja, było dobre, ponieważ podchodzili do mnie biznesmeni, aktorzy, nawet ludzie, którzy byli przebrani – pełniłem rolę spowiednika. Poza tym wiedzieli, że znam te miejsca i pytali mnie o nie, czasami dawałem rady, bo nie wolno dać się unieść instynktowi, za co można później drogo zapłacić. Dzięki tym wycieczkom, które miały miejsce po normalnym życiu, spotkałem najciekawszych ludzi w Nowym Jorku. Na przykład któregoś dnia usiadła koło mnie para, on okazał się prezydentem jednego z największych banków w Stanach Zjednoczonych, towarzyszyła mu żona. Ponieważ mnie rozpoznał, zaprosili mnie później do swego domu, tam widziałem rzeczy, których Bosh nawet nie chciałby widzieć. Wyglądali na spokojnych, cichych ludzi, a u nich w domu dostałem jednak gęsiej skórki. 72 Czy mógłbyś coś opowiedzieć? Nie, na pewno nie! Każdy mógł wejść do klubu? Uczestniczono na zasadzie członkostwa i trzeba było mieć kartę wstępu. W wielu klubach chciano, by przychodzili ludzie bogaci, zwracano uwagę, jakimi samochodami podjeżdżają. Nie wpuszczano pijanych i narkomanów, gdyż wszystkie kluby rejestrowano i prowadzący nie chcieli mieć kłopotów. Przez wszystkie te lata nie widziałem ani jednej sceny gwałtu, nie mówię oczywiście o gwałcie seksualnym, ale na przykład o pobiciu. Czasami słyszałem ostrą wymianę słów, gdy na przykład ktoś źle odczytał język klubu. Co masz na myśli mówiąc „język klubu”? We wszystkich klubach obowiązywał bardzo wyraźny rytuał, biada temu, kto tego rytuału nie znał. Na czym on polegał? Rytuał opierał się na typie spojrzenia, siedzenia, stania, opierania się – to bardzo bogaty język. Należało go znać, gdyż gafy mogły być bardzo nieprzyjemne i w efekcie doprowadzić do wyrzucenia z klubu. Istniała cala seria zachowań, które oznaczały, jaki typ intymności był dostępny, albo na jaki typ intymności określona osoba lub para zgodziłaby się. Czyli na przykład złe odczytanie tego języka powodowałoby, że nagle chciałbyś pocałować kogoś w czoło, a ta osoba powiedziałaby – przecież widzisz wyraźnie, że to nie o czoło chodzi. Istniał również podział na kluby etniczne, tylko dla czarnych, żółtych, dla Anglosasów. Ja mogłem wchodzić do wszystkich, gdyż znali mnie z książek i TV, gdzie o klubach pisałem i mówiłem. Czyli z tego wniosek, że tam spotykałeś swoich czytelników? Tak. W klubach seksualnych niewiele było ludzi, którzy nie czytali moich książek. Odpowiadały im one ze względu na duży ładunek seksualny. Miałem tam ogromną frajdę, gdyż ci ludzie nie tylko rozumieli moje książki, ale mieli do nich autentyczny pociąg i każdy z nich uważał, że mnie odkrył. A niektórzy odkryli kluby dzięki mnie, bo czytali o nich w moich książkach. Wynika z tego, ze występowałeś jako socjolog zbierający materiały, jako mężczyzna, którego seks także interesuje, jako pisarz. Czy mógłbyś dziś określić, jaką rolę odegrał w tych zainteresowaniach seks jako taki? Najmniej ważną. Dla mnie istotna była atmosfera seksu. Mnie podnieca u ludzi seksualność, która czyni ich wrażliwymi na życie. Sam akt jest mechaniczny i to mnie nie interesowało. Zwracam uwagę, że każdy z tych klubów miał normalną restaurację i że w cenę wejścia wliczona była dyskoteka, sala gimnastyczna, sauna, basen, wideo, bilard... Mówisz o tym w czasie przeszłym? Bo, niestety, po moim przyjeździe z Europy w 1984 roku, ze względu na AIDS wszystko zaczęło się kończyć. Istnieją nadal kluby, w których wszyscy są ubrani, i kilka innych małych klubów. Zaczął obowiązywać bardzo rygorystyczny kodeks, nie ma wymiany płynów, a tzw. seks suchy. Przez to powiększyła się liczba klubów poświęconych przebieraniu się, tańcowi, nawet wyuzdanemu. To, co mówię o Nowym Jorku, odnosi się również do innych dużych miast w Stanach Zjednoczonych, do Los Angeles, Chicago. Czy masz zdjęcia z klubów? W klubach nie wolno było mieć aparatu fotograficznego. Większość klubów wymagała nagości, nosiło się ręczniki. Sposób, w jaki się ten ręcznik zawiązywało i nosiło, był częścią kodeksu zachowania. Sposób zawiązania ręcznika pokazywał, jak rozwiązła była osoba. Istniał klub w Paryżu, gdzie noszono maski z papieru, typ maski mówił, co chciało się maskować w swoim profilu seksualnym, a co pokazać. Tak samo kultura homoseksualistów ma całą masę symboli: klucze, chusteczki. Któregoś dnia w bardzo dużym klubie jakaś osoba ni stąd, ni zowąd – ja stałem w ręczniku oparty o ścianę, czy o kogoś – zrobiła mi zdjęcie. Natychmiast wzięto ją pod pachy, zabrano aparat i wyjęto film. 73 Ale masz przecież ogromną kolekcję zdjęć ludzi z klubów? Tak, gdyż w klubach znajdowałem ludzi, których później fotografowałem w moim studio. Mam ciekawą kolekcję transseksualistów, tj. kobiet, które kiedyś były mężczyznami, a zewnętrznie kobietami. Fotografowałem ich w czasie wolnych przemian, od zdziewczęconego chłopca do bardzo kobiecej kobiety. To czasem zajmowało dwa, trzy lata, a ja co parę miesięcy robiłem zdjęcia. Fotografowałem osoby w sposób, w jaki by to robił Man Ray, a nie Helmut Newton, tzn. bez wskaźników środowiskowych. W przeciwieństwie do tego co robię w swoich książkach, opisując jednostki jako cząstki środowiska. Mnie twarze i ciała tych ludzi interesowały z punktu widzenia formy fizycznej, której opisać nie można, bo jak opisać kształt ciała. Pod tym względem fotografie wyręczyły mnie tam, gdzie nie mogłem poradzić sobie jako pisarz. A jako pisarz wykorzystywałem w swoich książkach znajomość środowiska. Masz tysiące negatywów obnażonych kobiet. Jak one powstały? Mówiłem moim modelkom: „obnaż się mężczyźnie, w jaki chcesz sposób, a ja będę cię fotografował”, subiektywnie oczywiście, gdyż naciskał będę migawkę, kiedy o tym zdecyduję. „Ale nie chcę ci nic więcej narzucać. Uwodź mężczyznę, wyobraź go sobie, to nie muszę być ja, ja jestem aparatem fotograficznym. Ty się obnażasz w sposób właściwy dla ciebie. Patrz na mnie, jeśli chcesz, patrz w siebie, w lustro? rób, co chcesz”. Robiłem zdjęcia paroma aparatami, różnymi obiektywami, od szerokokątnego, który obejmował cały kontekst pokoju, gdyż było to w mieszkaniach. Miałem dwa wynajęte mieszkania, zaadaptowane na studia fotograficzne – jedno na dole miasta (12 Ulica), drugie na górze (79 Ulica). Czyli odbywało się to w miejscach prywatnych, a nie w profesjonalnych studiach. Aparaty dyskretnie ustawione, światła powiększone w stosunku do normalnego oświetlenia mieszkania. Mówiłem im, że chcę je pokazać jako osoby seksualne. Każdy z nas jest osobą seksualną, a objawia się to w różny sposób. Zawsze jednak w ten sposób, że trzeba się rozebrać. Ale jednocześnie dodawałem: „jeśli uważasz, że twoja kobiecość bycia podniecającą zyskuje poprzez rekwizyty, takie jak wysokie buty, woalka, rękawiczki – to ich użyj. Muzykę też wybierasz sobie sama, jeśli chcesz może to być walc Straussa. Zaczynamy – chcesz drinka dobrze, nie to nie – start. Możesz robić, co chcesz, motywem przewodnim jest jednak uwodzenie mężczyzny i danie wyrazu graficznego instynktowi życia”. Czy w zamian za to dawałeś im te zdjęcia? Nie. Robiłem im portrety. Aktów nie dawałem, gdyż mają swoich mężów, kochanków, którzy mogliby być z tego niezadowoleni. W tych mieszkaniach miałem również gotowe ciemnie fotograficzne. W przerwie robiłem powiększenia, które najczęściej otwierały następne godziny seansu, gdyż tym sposobem nie robiono profesjonalnych zdjęć. Kim były osoby przez ciebie fotografowane? W większości robiłem zdjęcia modelkom, ale nie fotograficznym. Najbardziej zależało mi na osobach, które tańczyły w balecie i miały naturalną swobodę ruchów, albo występowały w burlesce, ale nie chodziło mi o te, które zawodowo rozbierały się, tańcząc w Go-Go Girls. Chciałem mieć osoby, dla których akt rozbierania był ważny. Jakie robiło to na tobie wrażenie jako mężczyźnie, a nie fotografiku? Czasami robiły na mnie ogromne wrażenie. Nie zdając sobie z tego sprawy przed fotografowaniem, nagle w trakcie fotografowania odkrywałem osobowość zupełnie niezwykłą. Osobowość fizyczną albo metafizyczną, która mi bardzo imponowała. Zdarzało się również, że osoba, która fascynowała mnie przed zdjęciami, po zdjęciach stawała się zupełnie obojętna. Czy miałeś jakieś przygody z tym związane? Parę razy osoby, które fotografowałem, chciały więcej zdjęć, przychodziły wiele razy. Albo denerwował się mąż czy kochanek, który widząc portrety podejrzewał, że były inne zdjęcia. Jeden mówił, że jak mu ich nie dam, to odetnie mi pewną istotną dla mężczyzny część ciała. I co najgorsze miał ze sobą długi, ostry nóż, mógł więc to zrobić. 74 Jak kobieta musiała wyglądać, abyś ją wybrał do zdjęć? Szukałem kobiet, które w jakimś sensie miały „wypisaną” w swojej osobowości kobiecość albo chęć jej pokazania. Chciałem, aby te, które kobiecość obnosiły, pokazały ją. A te, które ją ukrywały, aby wyzwoliły się ze wstydu albo z przekonania, że nie są wystarczająco fotogeniczne czy ładne do pozowania. Wiele z nich pozowało po raz pierwszy, co stanowiło dla mnie dodatkową podnietę. Tych zdjęć nigdy nie publikowałem i nikomu nie pokazywałem, ty jesteś pierwszy. Może w przyszłości zrobię wystawę fotograficzną – oczywiście zachowując anonimowość modeli, przedstawiających kształt swoich ciał. 75 Przyjaźnie Roman Polański Wokół przyjaźni Jurka Kosińskiego i Romana Polańskiego narosło wiele legend, niezgodnych z prawdą opinii, stwarzanych głównie przez autorów biografii Polańskiego, korzystających z materiałów z drugiej ręki, a często z plotek. Ale wróćmy do początków kontaktów Kosińskiego z Polańskim. Z informacji uzyskanej od Kosińskiego wiem, że spotkali się pierwszy raz w Łodzi w 1950 roku podczas egzaminów do Szkoły Filmowej, gdzie Kosiński jako student Uniwersytetu Łódzkiego chciał studiować historię filmu. Ważne jest również właściwe usytuowanie Wojtka Frykowskiego, o którym Thomas Kiernan w biografii pt. The Roman Polański Story (Opowieść Romana Polańskiego, Grove Press, New York 1980) pisał m.in.: Wojtek Frykowski, szkolny kolega, który później zdobędzie wątpliwą sławę bycia jedną z ofiar napadu na Sharon Tate, nie był przyjacielem Polańskiego ze Szkoły Filmowej, nigdy tam nie studiował. Frykowski i Kosiński byli od 1948 roku przyjaciółmi, mieszkali niedaleko siebie w Łodzi. Kosiński przedstawił Frykowskiego Polańskiemu i później do 1956 roku często cała ta trójka jeździła zimą na narty do Zakopanego, gdzie Kosiński był instruktorem. Thomas Kiernan we wspomnianej wyżej biografii tak pisał o Kosińskim: Bardzo inteligentny i przenikliwie zjadliwy Kosiński był w każdym calu tak cyniczny i intelektualnie niespokojny jak Polański. Choć zostali przyjaciółmi, rywalizowali ze sobą o zainteresowanie mniej utalentowanych studentek łódzkich. Głównym tematem, jaki przewijał się w ich dyskusjach, była wyższość literatury jako najefektywniejszego środka narracji nad filmem. Kosiński trzymał stronę literatury, uważając kino za naśladowczy środek artystyczny. Polański był oczywiście za kinem. Ich kłótnie często trwały godzinami. Wczesną jesienią 1956 roku Polański wiele czasu spędził przykuty do łóżka, a następne kilka miesięcy ograniczonej aktywności ruchowej spowodowały u niego zanik mięśni. Jego niepozorna sylwetka skurczyła się jeszcze bardziej, przez co stracił rolę w kolejnym filmie, jaki kręcił tej jesieni Wajda. Żeby odzyskać tężyznę fizyczną zaczął uprawiać podnoszenie ciężarów i gimnastykę. Na początku 1957 roku wrócił do dawnego wyglądu, a następnie jeszcze trochę przybrał na wadze. Cieszył się z tej dodatkowej masy i wewnętrznego poczucia siły, jakie mu dawała. Zawsze był szybki i zwinny, charakteryzowała go dobra koordynacja ruchowa, ale nigdy nie miał okazji sprawdzenia swoich wrodzonych zdolności atletycznych, poza grą w piłkę nożną na podwórku. Kosiński odegrał ważną rolę w fizycznym odrodzeniu Polańskiego. Szczupły i gibki był niezwykle wysportowanym i dobrym bokserem, futbolistą oraz narciarzem. Ponieważ ich przyjaźń opierała się częściowo na rywalizacji, Polański próbował dorównać w fizycznej tężyźnie Kosińskiemu. Przyjaciele, którzy opisywali zmianę osobowości Polańskiego po wypadku samochodowym, kładli także na konto wypadku nagłą i widoczną zmianę w jego życiu seksualnym. Według relacji wszystkich, również jego własnej, do 23 roku życia miał bardzo ograniczone kontakty seksualne. Niektórzy twierdzą, że w dużej mierze spowodowane to było faktem, iż 76 peszyła go jego niepozorna postura i nieciekawy wygląd. Inni mówią, że jego niski wzrost nie miał z tym nic wspólnego – mimo wszystko nie był niższy od przeciętnego Polaka. Twierdzili, że wychowany bez matki, nie umiał postępować z kobietami. Mimo swoich przechwałek o przygodach w Wiedniu kilka lat wcześniej, wydawało się, że po pierwszych krakowskich doświadczeniach seksualnych stracił zainteresowanie dziewczynami. Odkąd przyjechał do Łodzi, poza krótkim romansem z psychotyczną Sonią, prawie nie widywano go w towarzystwie kobiet, mimo że w szkole filmowej i na planie zdjęciowym było mnóstwo dziewcząt. – Kiedy tylko znalazł się w sytuacji sam na sam z dziewczyną ze szkoły – wspomina rówieśnik Polańskiego – był skrępowany i nieśmiały. Jeżeli odkrywał się przed dziewczyną, to po to, by jej przyciąć, powiedzieć coś błyskotliwego lecz okrutnego, by ją wprowadzić w zakłopotanie. – Przed wypadkiem Polański nie czuł się dobrze w towarzystwie kobiet – wspomina inny były student szkoły łódzkiej. – Myślę, że bał się ich lub czuł do nich niechęć, ponieważ stracił matkę, a wszystkie inne kobiety, które spotkał w okresie dorastania były nieprzyjemne. Jednak po wypadku, kiedy wyrabiał sobie mięśnie ćwiczeniami fizycznymi, nagle zaczął uganiać się za dziewczętami. Opowiedział mi, co było powodem tej zmiany: kiedy był w szpitalu zakochała się w nim młoda pielęgniarka. Wiesz, jego głowa cała pokryta była bandażami, podobnie szyja i broda. Jedyne co można było zobaczyć to usta, nos i oczy. Jego oczy nabrały bardzo atrakcyjnego wyrazu. Brązowe, sarnie, były całkiem pociągające. Jak rozumiem, pielęgniarce zrobiło się go żal i, jak powiedział mi Roman, zakochała się w jego oczach. Przychodziła do jego pokoju, była dla niego bardzo dobra i mówiła mu, jakie ma wspaniałe oczy. Myślę, że kiedy wydobrzał na tyle, żeby pójść z kimś do łóżka, miał z nią krótki romans. Od tamtej pory zdawał sobie sprawę z uroku swoich oczu i wrażenia, jakie wydawało mu się robiły na kobietach. Kiedy pracował nad swoją tężyzną fizyczną, zaczął flirtować z dziewczynami z Łodzi, jak sam mówił, uwodząc je oczami. I całkiem mu się to udawało. Im bardziej mu się udawało, tym bardziej się ośmielał. Wkrótce stał się regularnym Lotariem, ale dziewczęta, większość z nich, chciały od niego czegoś więcej niż tylko seksu. Chciały, wydaje mi się, przyjaźni, zaufania, trwałego związku. Lecz to go nie interesowało. No cóż, próbował, ale nie mógł, czy nie chciał się zaangażować. Po pierwsze, dziewczyny, z którymi chodził, nie były tak bardzo atrakcyjne. Ani błyskotliwe. W niczym nie przypominały Romana. Nudziły go rozmowy z nimi. Inni utrzymują, że to znowu Jerzy Kosiński bardziej niż cokolwiek innego odpowiedzialny był za radykalną zmianę zachowania Polańskiego w stosunku do płci przeciwnej. Kosiński był wytworny i tajemniczy, prawie zagrażające przystojny. Natychmiast po przybyciu do szkoły zdobył sobie reputację kobieciarza. Polański wkrótce nauczył się tego od Kosińskiego i znowu, kierowany odruchem rywalizacji, próbował naśladować przyjaciela. Po wyjeździe z Polski w 1957 roku Kosiński sfinansował podróż Frykowskiego do Paryża, a później w 1967 roku zaprosił go do Nowego Jorku i przedstawił Abigail Libby Folger, swojej studentce, powstała między nimi miłość. W 1969 roku zostali zaproszeni przez Sharon Tate-Polański do ich rezydencji w Beverly Hilis. Sharon spodziewała się dziecka. Miał przyjechać Kosiński i Polański, który został jednak w Londynie. Jak wiemy z wstrząsających raportów, Sharon Tate oraz jej goście zostali bestialsko zamordowani przez bandę Helter- Skelter Charlesa Mansona. Kosiński uniknął tragedii tylko dlatego, że na lotnisku pomylono jego bagaż, który zamiast do Los Angeles wysłano do Nowego Jorku, co opóźniło jego przyjazd o jeden dzień! Czemu dał wyraz w swej książce Blind Date. Barbara Leaming w Polański: A Biography – The Filmmaker As Voyeur (Polański: Biografia – filmowiec jako voyeur. Simon and Schuster, New York 1981) niedługo po swoim 77 powrocie z Polski, przytacza wypowiedź „przyjaciela” Kosińskiego – Witolda Kaczanowskiego, który powiedział: ... Kosińskiego nie spodziewano się tego wieczoru, po prostu szukał reklamy. Skąd on to mógł wiedzieć? Jeszcze ostrzejsze sądy wyrażał Victor Lownes we wspomnianej biografii Barbary Leaming: Victor Lownes również poruszony był oświadczeniami Kosińskiego, ale z innych powodów. Polański wierzył, że zabójcy wywodzili się spośród jego znajomych i Lownes zaczął podejrzewać Kosińskiego. W poniedziałek po morderstwie Lownes rozmawiał z Kosińskim przez telefon o przygotowaniach do pogrzebu Frykowskiego. Pisarz nie wspomniał słowem Lownesowi o tym, że zamierzał być w Cielo Drive 9 sierpnia. Kiedy Lownes wziął gazety i przeczytał, jak Kosiński opowiada dziennikarzom, że cudem uniknął śmierci, ponieważ zawieruszył się jego bagaż, był zaskoczony. Inne, całkiem niewinne posunięcia Kosińskiego zaczęły wydawać mu się podejrzane – na przykład jego telefon do Lownesa z informacją, że rodzina Frykowskiego przyjeżdża z Polski i że to oni, a nie on zadecydują, co zrobić z ciałem. Kiedy Lownes wrócił do Londynu 22 sierpnia, napisał list do Wydziału Zabójstw w Los Angeles, sugerując, że powinni przesłuchać Kosińskiego. Lecąc do Londynu, Lownes przeczytał jednym tchem Kroki Kosińskiego i zafascynowała go eksploatująca sceny gwałtu wyobraźnia pisarza. Co za umysł, zastanawiał się, był zdolny do czegoś takiego? I do czego taki umysł może być zdolny w życiu? (Takie pytania stawiano pod adresem pisarzy począwszy od markiza de Sade’a, a skończywszy na Williamie Burroughs). Lownesowi wydawało się, że zabójstwa mają swe źródło w urzeczywistniającej zbrodnicze idee i impulsy powieści Kosińskiego. W liście do policji napisał, że uderzyła go, jak to określił, „fascynacja Kosińskiego nieuzasadnionym morderstwem i osobliwe pojęcie osiągnięcia pewnego rodzaju wolności poprzez przygotowanie się do czystego gwałtu i totalnej seksualności”. Fakt, że powieść napisana była w pierwszej osobie potęgował niepokój Lownesa, dał się nabrać na zastosowaną przez Kosińskiego technikę zamazania granic między fikcją a rzeczywistością. „Czy naprawdę nie jest choćby odrobinę prawdopodobne, że autor tak dziwnej książki może sam być bardzo dziwną osobą?” – pytał Lownes. Na wpół zakłopotany tym, co napisał, kończył: „Wiem, ze moja sugestia jest szalenie naciągana, ale z pewnością warto sprawdzić opowieść o zawieruszonym bagażu, zmianie w planach dotyczących pogrzebu Wojtka i o tym, co działo się z Kosińskim podczas tego okropnego weekendu. W międzyczasie, mam nadzieję, rozwiążecie tajemnice zbrodni i nawet nie będzie trzeba prześledzić tej linii rozumowania (lub też jej braku)...” Spekulacja ta nie miała w rzeczywistości żadnych podstaw i nigdy nie znaleziono najmniejszego związku, czy nawet czegoś, co wskazywałoby na związek między Kosińskim a popełnionym morderstwem. Jakkolwiek naciągana była sugestia zawarta w tym liście – i Lownes był pierwszym, który to przyznał – jest ona znacząca, gdyż pokazuje jak łatwo w przypadku pisarza typu Kosiński można pomylić sztukę z życiem, uwierzyć, że autor jest w pełni zdolny wcielić w życie swoje najciemniejsze literackie scenariusze. Ponieważ Kosiński, jak Polański, dostroił swoją pracę do swego obrazu w świadomości odbiorców, delikatnie zachęcił ich do pomylenia sztuki z życiem, ba, nawet sprawił, że pomieszanie ich stało się nieuchronne, choć jednocześnie wykpiwał to w swoich wywiadach. Przytoczone przeze mnie oraz inne zupełnie absurdalne wypowiedzi ludzi, którzy według mnie, chcieli zaistnieć na łamach prasy, zostały zignorowane przez Kosińskiego, już wówczas nie angażującego się w prasowe potyczki. Kiedy jednak ukazała się autobiografia Roman (William Morrow and Co., Inc., New York 1984) i gdy sam Polański napisał: 78 Społeczność hollywoodzka jest tak skora do udramatyzowywania siebie i wywierania wrażenia na innych, że dziesiątki ludzi twierdziło potem, iż byli tego wieczoru zaproszeni. Niektórzy z nich mogli po prostu pomylić daty. Sharon planowała duże przyjęcie na moje urodziny, 18 sierpnia, i zdążyła już wysłać kilka zaproszeń, ale nikogo nie spodziewano się tego wieczoru, nawet Jerzego Kosińskiego, który powiedział później, że gdyby nie zawieruszony na lotnisku bagaż, również znalazłby się wśród ofiar. W „The New York Times Book Review” ukazał się list Clement Biddle Wood: (Tate oczekiwała Kosińskiego, „The New York Times Book Review”, 15 kwietnia 1984): List do redakcji W swojej recenzji książki Romana Polańskiego Roman z 22 stycznia Thomas Keneally pisze: „Zgodnie z książką, powieściopisarz Jerzy Kosiński twierdzi, że gdyby nie zawieruszony na lotnisku bagaż, byłby jedną z ofiar gangu Mansona. Jednakże pan Polański utrzymuje, że Kosiński nie był tego wieczoru oczekiwany”. Roman Polański się myli. Na krótko przed morderstwem Jerzy Kosiński i Kiki von Fraunhofer gościli u nas w naszym letnim domu w Grecji. Na początku sierpnia musiałem lecieć do Kalifornii, żeby pracować nad scenariuszem filmowym. Pan Kosiński i panna Fraunhofer powiedzieli mi, że również jadą do Los Angeles, że zatrzymają się u Sharon Tate i że wszyscy możemy się tam spotkać. Późnym popołudniem 8 sierpnia 1969 roku pan Kosiński zadzwonił do mnie do Hotelu Beverly Hills i powiedział, że musi zostać na noc w Nowym Jorku, żeby odzyskać zawieruszony na lotnisku bagaż. Powiedział: „Mówiłem Sharon, że jesteś w Los Angeles, powiedziała, żebyś do niej wpadł”. Ponieważ nie znałem Sharon Tate, Postanowiłem spędzić ten wieczór z przyjaciółmi. To był wieczór, kiedy popełniono morderstwo. Uczciwość Jerzego Kosińskiego została ostatnio zakwestionowana w innych sprawach. Wiem, że kiedy mówi, iż tego wieczoru Sharon Tate go oczekiwała, mówi prawdę. Józef Chałasiński W Łodzi dowiedziałem się, że profesor Chałasiński bardzo ci sprzyjał na Uniwersytecie Łódzkim? Sprzyjał to za mało powiedziane, gdyby nie on, to w ogóle nie byłoby mowy o studiach. Jak to rozumiesz? Po ukończeniu Gimnazjum im. Żeromskiego przy ulicy Łęczyckiej 33 w Łodzi, w 1950 roku otrzymałem tzw. wilczy bilet po moich zatargach z ZMP. Nie chciałem jednak ustąpić i poszedłem do jednego z członków komisji egzaminacyjnej Uniwersytetu Łódzkiego. Kiedy on zobaczył moją maturę – same piątki, nawet z religii, skierował mnie do profesora Chałasińskiego i on umożliwił mi zdawanie egzaminów, zostałem przyjęty. Drugi raz w mojej sprawie wstawił się profesor Chałasiński, kiedy studenci chcieli mnie usunąć z uczelni dlatego, że nie należałem do ich związku, podobnie jak to było w gimnazjum. Nie miałem wstępu do stołówki, co w owym czasie (lata pięćdziesiąte) było poważną sankcją natury ekonomicznej. Profesor Chałasiński, który był wówczas rektorem, przeciwstawił się temu, mówiąc, że jeśli studenci usuną kolegę, to w następnej kolejności mogą usunąć i jego. Zagroził ustąpieniem ze stanowiska i postanowiono mnie nie ruszać, przywracając mi jednocześnie możliwość korzystania ze stołówki. Nie były więc twoje studia usłane różami? 79 To jeszcze nic – najgorsze nastąpiło dopiero po wakacjach w Międzyzdrojach, gdzie razem z Januszem Kuczyńskim (obecnie prof. UW) i Strejczykiem byliśmy instruktorami kulturalno- oświatowymi. Moje „przestępstwo” było tym razem natury seksualnej. Zarzucano mi, że fotografowałem nagą robotnicę z Krakowa, która nie wiedziała, że jest fotografowana nago, albo zgodziła się na akt wyraźnie nielegalny. Tym razem o dyscyplinarne i natychmiastowe skreślenie mnie z listy studentów zabiegał Komitet Wojewódzki partii w Łodzi. A jak to było naprawdę z tym „przestępstwem”? Jak wiesz, jeszcze w szkole średniej zajmowałem się fotografią. W czasie wakacji w Międzyzdrojach mieliśmy wiele romantycznych przygód, a ja fotografowałem jeszcze trochę aktów. Problem powstał, kiedy przypadkowo odkryliśmy nielegalne nadużywanie władzy przez miejscowego sekretarza partii, który pozwalał na nielegalną sprzedaż mięsa. Nic by w tym nie było złego, ale my donieśliśmy o tym do Komitetu i natychmiast wytoczono nam proces. Nie bez znaczenia jest stare przysłowie, ze najlepszą obroną jest atak? No właśnie. Doszło to natychmiast na uczelnię, gdzie pamiętano jeszcze o mojej sprawie ze związkiem studentów. Czy i tym razem uchronił cię profesor Chałasiński? Oczywiście, był po mojej stronie, ale teraz sprawa była niezwykle poważna. Skończyłeś jednak studia, więc finał całej sprawy musiał być dla ciebie pomyślny? Tym razem pomógł mi przypadek. Na naszym roku była starsza kobieta skierowana na studia z tak zwanego przydziału społecznego jako zasłużona działaczka partyjna. Kiedy na ogólnym zebraniu miały zdecydować się moje losy i mówiono o mojej moralności, nagle ona wstała i powiedziała, że wie na czym moja moralność polega, kiedy bez żadnego powodu przez trzy lata wieczorami pomagałem jej się uczyć, gdy miała kłopoty, zamiast chodzić na dziewczyny. Zapanowała cisza. Było to zupełnie niespodziewane, gdyż ja nikomu o tym nie mówiłem. Dla mnie los tej kobiety był jedynym dowodem sprawiedliwości społecznej po wojnie, ponieważ miała możliwość studiowania. Po chwili ciszy kobieta ciągnęła dalej: „Inni studenci śmieli się ze mnie – tu spojrzała dookoła – i wy go oskarżacie, że robił jakieś zdjęcia kurwie, która dupą zarabia, i tak ma być badana moralność? A czy on ją siłą tam zaciągnął?” Po dość długiej chwili konsternacji, ktoś nieśmiało, chcąc ratować „honor” zebranych, zaproponował, żebym otrzymał tylko naganę, a ona wtedy krzyknęła – „bez wpisania do akt”. I tak się zakończyło to szaleństwo. Czy po ukończeniu Uniwersytetu Łódzkiego miałeś jeszcze kontakt z profesorem Chałasińskim? Tak, on pomógł mi dostać stypendium Polskiej Akademii Nauk w Warszawie, rozumiejąc jako syn chłopa moje problemy. Przygarnął mnie, nazywając swoim „kadetem”, kiedy byłem jego najlepszym studentem z nauk społecznych. Oprócz tego dla mnie profesor Chałasiński był ogromnym autorytetem naukowym, uczeń dwóch wybitnych socjologów – Thomasa i Znanieckiego. Jego książkę Genealogia inteligencji polskiej uważam za najlepszy esej socjologiczny, jaki istnieje w literaturze polskiej. Jego oryginał z 1945 roku jako jedyny przywiozłem z sobą do Stanów Zjednoczonych. To była moja biblia, która mi dużo o polskim charakterze mówiła, a co ciekawe napisana nie przez Żyda, nie przez politruka, nie przez superinteligenta z kawiarni w Warszawie, ale przez chłopa. A znowu jego książka Kultura amerykańska, wydana w 1962 roku, jest najlepszą książką jaką znam o Ameryce. Profesor Chałasiński był przykładem antytotalitarnego i antykomunistycznego socjologa. 80 Arthur Miller Znowu zacznę sakramentalnym pytaniem – kiedy poznałeś Arthura Millera? W 1964 roku, kiedy otrzymałem ostatnią przed drukiem korektę The Painted Bird w zwykłej szarej kopercie. Kiedy chciałem wyrzucie opakowanie, ponieważ do takich przesyłek nie wkłada się listów, zobaczyłem białą kopertę wewnątrz. Okazało się, że to był list Arthura Millera do mnie, który cytowano w późniejszych wydaniach książki Malowany ptak: Surrealistyczna jakość pana książek jest potężnym wyzwaniem dla umysłu, ponieważ jest tak starannie utrzymana w granicach prawdopodobieństwa i rzeczywistości. Dla mnie w tym stuleciu doświadczenie nazizmu jest sprawą kluczową – naziści po prostu doprowadzili do skrajności to, co skądinąd mieści się w tak zwanej normalnej społecznej egzystencji i w normalnym człowieku. Pan ukazał całą tę normalność, a to jest bardzo ważna i trudna rzecz. Ciężko mówić o pięknie w odniesieniu do tego tematu, jednak pan je stworzył poprzez stopniowanie i zmianę treści centralnego obrazu. Mam nadzieję, że pańska praca przyniesie panu uznanie za jej unikalność w tym względzie. Jeśli kiedykolwiek powrócę do Niemiec, obawiam się, że pański ptak będzie fruwał nad moją głową. Arthur Miller To był początek mojej przyjaźni z Arthurem Millerem. Wkrótce odwiedziłem go, poznałem jego żonę, Ingę Morath, zajmującą się fotografią, co było mi również bliskie. Poza tym moja żona Mary Weir pasjonowała się teatrem. Po jej śmierci, kiedy zacząłem wykładać na Uniwersytecie w Yale, przeniosłem się do New Haven i byłem bliskim sąsiadem Arthura. Musiałeś mieć również bliski z nim kontakt w czasie twojej prezesury w Pen Clubie? Tak, w tym czasie nasze kontakty jeszcze się wzmocniły, wysyłałem go za granicę na zjazdy. Przez długie lata Miller utrzymywał mieszkanie w Hotelu Chelsea na Manhattanie. Kiedy wybrał życie wiejskie, zrezygnował z niego. Przyjeżdżając do Nowego Jorku zatrzymywał się u mnie. Któregoś razu spędził noc u nas, śpiąc na kozetce, na której ty teraz siedzisz. To moje łóżko – normalne, było jednak trochę dla niego za małe! Wiem, że nie lubisz wyrażać opinii o żyjących pisarzach, ale przyznasz chyba, że Arthur Miller jest wybitnym dramaturgiem, a przy tym ogromnym innowatorem? Najlepszym dowodem tego jest chyba sztuka After the Fall (Upadek), która była nawet zbyt eksperymentalna jak na Amerykę. W Polsce została przyjęta znacznie lepiej dzięki Czyżewskiej, która w niej grała. Była to sztuka wieloplanowa o tematyce wojennej, a właściwie o skutkach, jakie powoduje wojna, z czego Amerykanie nie zdają sobie sprawy. Przez żonę, która była ofiarą obozów koncentracyjnych, Miller mógł w swoim małżeństwie zobaczyć, jakie skutki wywiera wojna na osobowość człowieka. A co sądzisz o jego wcześniejszym małżeństwie z Marylin Monroe? Też można określić je jako eksperymentalne, jeśli weźmie się pod uwagę niezwykłe połączenie amerykańskiej seksbomby, łatwo „wybuchającej” w nie najbardziej twórczy sposób i pisarza, którego życie polega w pewnym sensie na odcięciu się od świata. O tym dużo pisano, a Miller wyszedł z tego związku „uderzony samym eksperymentem”, ale prawdopodobnie wzbogacony o pewne doświadczenie psychologiczne, a to ważne dla dramaturga. Po tych wszystkich przejściach w ostatnich latach Miller przeniósł się na stałe na wieś? Zawsze był bardzo silnie związany z naturą. Ma dużą posiadłość w stanie Connecticut, gdzie mieszka wielu moich przyjaciół: Mike Nichols, Harrison Salisbury, Rose i William Styron. Pamiętam, jak kiedyś w zimie, mój stary buick ugrzązł w śniegu na pustkowiu, w środku nocy. Dzwoniłem do wielu firm samochodowych, żadna nie chciała wysłać ekipy i wyciągnąć mnie, mówiąc, że za duży śnieg. Na samym końcu, kiedy miałem już w perspektywie nocowanie w zimnym samochodzie na pustkowiu, zadzwoniłem do Arthura Millera, który przyjechał swoim jeepem i nas wyciągnął. 81 Zbigniew Brzeziński To, że przyjaźnisz się z Brzezińskim od lat, nie jest tajemnicą. Jak mógłbyś określić go prywatnie? Brzeziński jest jednym z najbardziej zrównoważonych ludzi, jakich znam, ma ogromne poczucie humoru sytuacyjnego, uwielbia towarzystwo. Cechuje go o wiele młodsze usposobienie niż wskazywałby na to jego wiek. W jego obecności często czuję się dwa razy starszy od niego, ze względu na jego radość życia i świetną formę fizyczną. Ma nieomal chłopięcą chęć poznawania, potrafi cieszyć się bez żadnego cynizmu, a zarazem odznacza się szalenie idealistycznym stosunkiem do wielu rzeczy. Czy mógłbyś podać cos na poparcie swoich słów? Kilka lat temu Brzeziński z żoną Muszką przyjechał do nas do Republiki Dominikańskiej, gdzie ja każdego roku grałem w polo. Nasi przyjaciele zaprosili nas na długą jazdę konną. Brzeziński przyjął zaproszenie, mimo że do tej pory na koniu nie jeździł. Do tego wszystkiego dostał konia z temperamentem do galopu, z siodłem typu western (zachodnim). Ja miałem siodło angielskie. Różnica jest taka, że na angielskim siodle jeździec trzyma się konia obejmując go nogami. Siodła typu western przeznaczone są do długich podróży, raczej wolnych, a jeźdźcy trzymają się siodła. Brzeziński siedział bardzo prosto jak kawalerzysta, trzymając się kurczowo siodła, mimo że na pewno umierał z bólu, ale był na czele kolumny. Obserwowałem go dokładnie, wykazał ogromną silę charakteru, dojeżdżając do końca. Nie tylko nie spadł z konia, ale nawet nie zwolnił. Parę razy pytałem, czy zatrzymać, odpowiadał przecząco. Po kilku godzinach jazdy musiał dostać taką lekcję jak nigdy przedtem, potraktował to jednak jako nowe doświadczenie. Pamiętam, na zakończenie powiedziałem mu, że znając „siodło władzy”, nie chce oddać go zbyt łatwo – z czego śmiał się długo. A co sądzisz o Brzezińskim jako wykładowcy i pisarzu? Brzeziński jako profesor ma znakomitą metodę prowadzenia zajęć. Stwarza warunki, jakby to było autentyczne zebranie National Security Council i w ten sposób studenci podejmują decyzję. Jest szalenie zorganizowany, co dwa lata wydaje nową koncepcyjnie książkę. Według mnie, jeśli chodzi o jego umysłowość, jest on najwybitniejszym republikaninem, mimo że sytuacyjnie połączony jest z partią demokratyczną. Dlaczego? Być może dlatego, że partia demokratyczna jest w impasie filozoficznym. Mimo pewnych różnic masz wiele wspólnego z Brzezińskim, choćby to że obydwaj wspaniale znając język polski, piszecie po angielsku? To prawda, oprócz tego interesujemy się i czynnie uprawiamy sporty, on tenis i żeglarstwo, ja narciarstwo i polo. Nasze kontakty i przyjaźń mają czysto prywatny charakter, poznałem go na początku lat sześćdziesiątych, gdy byłem doktorantem na Columbia University. Ale w czasie jego pobytu w Białym Domu, nigdy tam nie byłem, bo z gruntu jestem apolityczny. Mnie zresztą u wszystkich ludzi interesuje sposób myślenia, analizowania świata, stosunek do władzy, ale w kategoriach humanistycznych, a nie przynależności do partii politycznej. Kiedy uczestniczyłem w obchodach sześćdziesiątej rocznicy jego urodzin w Waszyngtonie, sala była wypełniona osobistościami politycznymi z Białego Domu, ja nikogo z nich nie znałem. 82 W okresie Camp David pewne sformułowania Brzezińskiego niefortunnie przekształcone przez prasę spowodowały, że część polityków żydowskich uważała, iż Brzeziński nie rozumiał Żydów i wykazał zbytnią obojętność wobec ich problemów. Nie ma nic bardziej błędnego, pamiętam naszą wspólną podróż do Izraela. Brzeziński pozbawiony jest jakichkolwiek uprzedzeń, zdając sobie dobrze sprawę z ogromnego wkładu, jaki Żydzi wnieśli do kultury polskiej. Dowodem tego jest atmosfera, w jakiej wyrastał. Jego ojciec dr Tadeusz Brzeziński, gdy był konsulem w Lipsku, dostał wysoką nagrodę The Jevish National Foundation Certificate, od organizacji Keren KI Izrael, za pomoc i zrozumienie spraw kolonii polsko-żydowskiej w Niemczech. Brzeziński jest twórcą nowoczesnej myśli politycznej, jednym z architektów Camp David. Jacob Javits Kiedy poznałeś senatora Javitsa? Mój kontakt z senatorem Javitsem zaczął się w 1960 roku, kiedy wyszła moja pierwsza książka The Future Is Ours, Comrade pod pseudonimem Josepha Novaka. Zadzwonił wtedy do mnie jego asystent informując mnie, że senatora interesuje kilka aspektów poruszanych w książce. Chodziło mu, jeśli dobrze pamiętam o to, czy istnieje ruch liberalny wśród intelektualistów rosyjskich, ja wyjaśniałem, że ten liberalizm jest dziewiętnastowieczny. A kiedy spotkałeś się z nim osobiście? W 1962 roku po wyjściu drugiej mojej książki No Third Path, kiedy zaprosił mnie, w imieniu Javitsa, partner jego firmy prawniczej John Trubin i wówczas poznałem Javitsa, jego żonę i dzieci. Od kiedy datuje się wasza przyjaźń? Przyjaźń zawiązała się prawie natychmiast, gdyż on był bardzo miłym człowiekiem, a moja żona Mary była wybitną republikanką. Po śmierci Mary przyjaźń trwała dalej, oprócz samego senatora bardzo dobrze znałem jego syna, który studiował w Yale, gdy ja byłem tam profesorem. Zaprzyjaźniliśmy się z całą rodziną, prawie nie było tygodnia, abyśmy u nich nie byli. Na przykład na główne przyjęcie z okazji wydania w 1971 roku mojej książki Being There na tzw. „publication party” Javitsowie zaprosili ponad sto znaczących osób, wśród nich wielu redaktorów naczelnych znanych czasopism. Pomogło ci to w reklamie książki? Wręcz przeciwnie, gdyż inni dziennikarze irytowali się, że Kosiński spotyka się z redaktorami naczelnymi, zanim jego książka została zrecenzowana. Wiadomo, że świat literacki, jak każdy inny, jest bardzo pewny siebie, a zarazem niepewny, a idealnym pisarzem do recenzowania jest pisarz nieżyjący. Im pisarz jest bardziej ruchliwy, przedsiębiorczy, tym mniejsza szansa, że będzie pokazany we właściwym świetle. To dotyczy w równym stopniu Normana Mailera, co i mnie. Wspomniałeś przy okazji Brzezińskiego, że nie interesujesz się polityką, a senator Javits był politykiem? Był bardzo nietypowym politykiem amerykańskim o ogromnej autentyczności. Niedawno przeczytałem jego listy, udostępnione mi przez jego żonę, które pisał jako młody człowiek ze swojej pierwszej podróży do Europy, miał wówczas około dziewiętnastu lat. Kiedy byłem prezydentem Pen Clubu, Javits pomagał mi w walce o prawa człowieka. Muszę jeszcze dodać, że do przeczytania tych listów po jego śmierci upoważnił tylko kilka osób. Na jego po- 83 grzebie znajdowałem się w najbliższym otoczeniu przy grobie. Czułem się dosłownie tak, jakbym stracił członka rodziny, zawsze fotografowałem uroczystości rodzinne Javitsów. A jego żona Marion? W jej domu w lutym 1987 roku odbył się twój ślub z Kiki? Marion to również niezwykle ciekawa osoba, wylansowała m.in. Jaspera Jonesa i Raushenberga. Javits był spokojny i zrównoważony, ona bardzo ekstrawagancka w swoich postawach, czasami doprowadzało to do spięć, często przesadnie eksponowanych przez prasę. Przyjęcia u Javitsów znane są w środowisku nowojorskim, uczestniczyłeś w wielu, czy zapamiętałeś coś zabawnego? Z anegdotycznych zdarzeń pamiętam, jak na kameralnym przyjęciu u Javitsów poeta rosyjski Jewtuszenko wymieniał zegarki jako dowód Przyjaźni. Wymiana, jak każda między Europą Wschodnią a Ameryką, nie była sprawiedliwa, gdyż wymieniał rosyjskie pobiedy na rolexy i tissoty. Amerykanie nie wiedząc co dostają, zabierali zegarki, które może historycznie były ciekawe, ale miały mniejszą wartość materialną i mechaniczną niż te, których się pozbywali. Przechodziło to gładko, gdyż traktowano to jako zwyczaj rosyjski. Co Jewtuszenko z tymi zegarkami później robił, pozostanie chyba tajemnicą; może miał sklep w Moskwie. Właśnie u Javitsów zobaczyłem dr. Kissingera, który siedział z Jewtuszenką przy stole, i ku mojemu przerażeniu zobaczyłem, że Kissinger zaczyna odpinać swój zegarek w tym samym momencie, kiedy zaczął to robić Jewtuszenko. Nie było możliwości, aby komuś o tym powiedzieć. Parę godzin po przyjęciu zadzwoniła do mnie Marion w strasznej panice, mówiąc, że muszę jej pomóc w rozwiązaniu nieporozumienia. Jewtuszenko wymienił swój zegarek z dr. Kissingerem, który myślał, że to jest tylko na wieczór, z tłumaczenia wynikło, iż to jest „na wieczność”. Zresztą dla polityków amerykańskich wieczność to jest wieczór, w jakim się o tym mówi. Kissinger uważał, że pod koniec kolacji zegarek zostanie mu zwrócony, a przyjaźń została zawarta. Tymczasem Jewgienij Jewtuszenko poszedł do hotelu z tissotem na ręku. Marion prosiła mnie, abym odzyskał zegarek Kissingera, który był podobno rodzinną pamiątką właściciela. Przeprowadziłem rozmowę po rosyjsku – Jewtuszenko, dowiedziawszy się, że musi oddać zegarek, był niepocieszony. Parę lat później, zupełnie przypadkowo, rozmawiałem o tym przy stole z Brzezińskim, a on zdziwił się: „jaki to rodzinny zegarek, pamiętam jak Henry i ja kupiliśmy sobie tissoty w Genewie parę lat temu”. Syn Javitsa, jak już mówiłem, był studentem w Yale, gdy ja tam wykładałem; bardzo mi pomagał. Pewnego razu chciałem zwrócić uwagę studentów, że nie można ludzi oceniać po wyglądzie zewnętrznym. Na moją prośbę przyszedł na zajęcia, które prowadziłem, ze swoją przyjaciółką i przedstawił się jako top dancer. Cała grupa uwierzyła, że to autentyczna postać. Ja protestowałem, grupa mnie uciszała. Twierdzili, że jestem nieuprzejmy dla zaproszonych gości. Na koniec, gdy oni wyszli, studenci rzucili się na mnie, twierdząc, że ja z Europy Wschodniej nie mogę nic wiedzieć o top dancing i nie mogę zabierać głosu. Wówczas zatrzymałem Javitsa i jego przyjaciółkę i poprosiłem, aby się przedstawili. On powiedział, co było zresztą zgodne z prawdą, że jest studentem prawa i nie tańczy, a jego przyjaciółka jest studentką filozofii i też nie tańczy. Był to dowód, jak można wprowadzić w błąd ludzi nie wykazujących zmysłu krytycznego. Niedawno jedna z absolwentek szkoły dramatycznej w Yale na łamach „The New York Times” wspominała z sentymentem to wydarzenie. Pod koniec życia Javits był nieuleczalnie chory? Został sparaliżowany, skazany na inwalidzki wózek, potem płuca przestały funkcjonować. Wykazał niezwykły stosunek do swej choroby, do tego, że traci wiele czynności, do bólu. Starał się podchodzić do tego świadomie, poznać swoją chorobę. Ta choroba wymagała specjalnej opieki, krzesła elektrycznego z zestawem urządzeń pompujących powietrze do płuc. Javits przyczynił się do zmiany przepisów ubezpieczeniowych ludzi zapadających na tę cho- 84 robę. W Ameryce, gdzie nie ma ubezpieczenia państwowego, są to sprawy bardzo ważne i znaczą więcej, niż Europejczyk potrafi sobie wyobrazić. To był wspaniały człowiek. George Harrison W czasie rozmowy o filmie wspomniałeś, ze Harrison pierwszy przeczytał „Being There” i później czytał to Sellersowi. Sellers natomiast powoływał się na twoją przyjaźń z Harrisonem, który znał ciebie lepiej niż ktokolwiek inny? Harrison interesował się Indiami, jego muzyka była pod dużym wpływem medytacji i różnych kierunków jogi. Mnie również od dawna interesowały te zagadnienia. Moja książka Steps (Kroki), którą lubił Harrison, miała motto z Bhagaőadgity: „Dla człowieka nieopanowanego nie istnieje mądrość, nie istnieje także zdolność skupienia; bez skupienia zaś nie można zaznać spokoju. A czyż niespokojni mogą mówić o szczęściu?” On odkrył pewną naszą wspólnotę metafizycznych interesów. Czy pamiętasz, kiedy i gdzie spotkałeś Harrisona po raz pierwszy? To było w czasie, kiedy wybuchła wojna egipsko-izraelska. Spotkaliśmy się w domu finansisty amerykańskiego Vesco Nassau na Bahamas. Dom wynajął Harrison, gdyż nie mógł wjechać do Stanów Zjednoczonych, mając jakieś problemy prawne związane z marihuaną wiele lat wcześniej. Jaki on był? Niebywale zdolny do nadawania kształtów swoim myślom. Mądry, ciekawy i bardzo miły człowiek. Lubił, podobnie jak ja, żarty, chowanie się. Łączyły nas wspólne filmy, które lubiliśmy, jak choćby The Producers. Z tego co wiem, mieliście nawet jakieś wspólne zamierzenia twórcze? Mieliśmy pomysł na połączenie trzech rzeczy naraz w musicalu - na Broadwayu. On miał grać i wykorzystać swoje utwory muzyczne, ja miałem być autorem tekstu. Myślałem wówczas o stworzeniu takiej Postaci jak w Pinball, tzn. faceta, który robi własną muzykę. Harrison w jakimś sensie był prototypem tej postaci, bo on myślał samodzielnie odłączyć się od zespołu The Beatles, i on miał grać w tym musicalu. To przedsięwzięcie byłoby dla niego bardzo korzystne pod względem finansowym. Mnie otworzyłoby ono drogę na Broadway, a bardzo chciałem zrobić coś, co łączyłoby muzykę ze słowem. W dalszej kolejności mógłby powstać z tego film. To był taki wielomedialny projekt. Wszystko szło świetnie. Harrison przyjechał do mnie do Szwajcarii, pracowaliśmy razem. Nie słyszałem jednak, aby coś takiego powstało? Niestety, rozbiło się wszystko przez jego prawników i spór o udział w dochodach z płyty, która miała być zrobiona z musicalu. Żałowałem, że nic nie wyszło z naszego przedsięwzięcia, gdyż uważałem, że można było z tym wejść na Broadway. On się wówczas znakomicie nadawał do tego, aby grać Godarda – prostego faceta, który pisze muzykę w stylu rock. Czy coś mu zawdzięczasz? Harrison wprowadził mnie w dwa typy muzyki: indyjską i rag, z których druga zrobiła na mnie szczególne wrażenie. Dzięki niemu zacząłem zwracać coraz większą uwagę na muzykę naszej hemisfery: hiszpańską, meksykańską... Pod tym względem on miał na mnie większy wpływ muzyczny niż ja na niego literacki. Ale w swojej książce pt. I, Me, Mine stawia mnie na równi z Szekspirem, jeśli chodzi o wpływ literacki na jego osobowość twórczą: ...W obrębie muzyki miałem szczęście spotkać Biamillah Khana i Ali Akbara Khan i Ravi Shankara, miałem szczęście spotkać i znać Elvisa i Littie Richarda i Fats Domino. 85 Czy nie myślałeś wrócić dziś do nie zrealizowanego projektu? Do samego projektu raczej nie. Ale może w Jewish Presence Foundation zrobimy coś z Harrisonem, gdyż ma on wielostronny talent. Zna się na psychicznej roli judaizmu, roli Żydów w muzyce. Frederick (Ted) Woodruff Field Peter Newcomb w artykule Diőided we stand (Zaistnieliśmy dzięki podziałowi) – „Forbes”, 26 października 1987 – pisał m.in.: Na początku 1984 roku pokaźna część koncernu przedsiębiorstw Fielda została wystawiona na sprzedaż. Pozostały jedynie jakieś fragmenty nieruchomości i udziały w telewizji kablowej. Nieruchomości przejął Cabot z Cabot & Forbes. Marshal V chciał zatrzymać dla siebie tę firmę i zapłacił Tedowi za połowę jego udziałów. I tak w 1984 roku Ted Field w wieku 32 lat został z 260 milionami dolarów w gotówce. Co robić? Skuszony urokiem Hollywoodu i ryzykiem robienia tam filmów, Ted przeniósł się do Los Angeles i stworzył firmę zajmującą się produkcją filmową – Interscope Communication. „Myślę, że upłynęło trochę czasu, zanim Ted zdecydował coś zrobić ze swoim życiem” – mówi Burkett. – „I wydaje mi się, że powstanie Interscope było początkiem nowego okresu”. Jednakże dopiero po zakupieniu Panavision, firmy produkującej kamery filmowe i należącej do Warner Communications, Ted dostał się do pierwszej ligi Hollywoodu. Kupił ją za 50 milionów dolarów w 1985 roku do spółki z bostońską firmą kapitału spekulacyjnego kierowaną przez Williama Thompsona. Szybko uświadomił sobie, że partnerzy, jak starsi bracia, stanowią ograniczenie i kilka miesięcy później odkupił udziały Thompsona. Tylko w okresie dwóch pierwszych lat Ted wypuścił (sam lub w koprodukcji) wiele kasowych hitów, jak na przykład Wielka fortuna, Stan krytyczny. Zemsta gamoniów. We wrześniu za 142 miliony dolarów Ted sprzedał Panavision brytyjskiej firmie Lee International, zarabiając na czysto 100 milionów dolarów (przed podatkami). Kiedy to starszy brat zarobił ostatnio 100 milionów dolarów w 36 miesięcy? Rzecznik Teda, Burkett, mówi, że Ted ma namiętność do przemysłu filmowego, ale podkreśla, że jest to tylko niewielka część jego działalności. Burkett lubi mówić o innych inwestycjach Teda z takimi ludźmi, jak wychowanek Four Hundred Forbes, J. B. Fuqua czy miliarder Lester Crown. „Ted robi interesy z grubymi rybami” – mówi Burkett. Jak dotąd najgrubszą rybą w życiu Teda jest Sir James Goidsmith. W 1984 roku Ted zainwestował trochę pieniędzy w sfinansowanie ofensywy Goldsmitha na Crown Zellerbach. Jego udział w tej transakcji przyniósł mu około 45 milionów dolarów. Kiedy Sir Jimmy przypuścił w zeszłym roku atak na Goodyear, Ted znowu wyłożył trochę gotówki i zarobił na wykupie po zaniżonej cenie akcji zagrożonego przedsiębiorstwa. „To była poważna transakcja” – upiera się Burkett. – „Jej celem nie było tylko wymuszanie sprzedaży akcji”. Jak można się spodziewać po młodym mężczyźnie, który nie musiał pracować na swoje pierwsze 260 milionów dolarów, Ted Field snobuje się na lewicowość – „finansowo konserwatywny, społecznie postępowy demokrata” – oto jak Field nazywa samego siebie. Rzecznik Burkett: „Kiedy Ted poświęcił się robieniu interesów, zaczął również zauważać potrzebę działalności charytatywnej”. 86 Ted wspiera różne inicjatywy, między innymi badania nad chorobami Alzheimera i AIDS, jak również Sundance, instytut filmowy Roberta Redforda. Ostatnio wydał przyjęcie w celu zdobycia pieniędzy na inicjatywę Elie Wiesela budowy pomnika zagłady Żydów (sam oddał na ten cel 500 000 dolarów). Ted Field zasiada także w zarządzie organizacji wolności obywatelskich People for the American, fundacji stworzonej przez multimilionera Normana Leara. Prócz niego w zarządzie są: chicagowski handlowiec i przyjaciel Fielda, Richard Denis, oraz komputerowiec Max Palevsky. Ted jest ostatnio nieco spokojniejszy. Od dziesięciu lat nie bierze udziału w wyścigach samochodowych. Wraz ze swoją trzecią żoną zakupił Green Acres, posiadłość starego Harolda Lloyda w Beverly Hills. Ted kupił dom po zarządzonej sądownie w ramach ugody rozwodowej licytacji. Lloydowie, żeby zatrzymać dom, odwołali się od decyzji sądu. Gdyby w apelacji sprawa została wygrana, Ted straciłby kilka milionów dolarów. Apelacja nie została przyjęta i Ted wszedł w posiadanie nieruchomości. Andrew Patner i Robert Johnson w artykule Field’s Odyssey (Odyseja Fielda) – „The Wall Street Journal”, 24 sierpnia 1989, Nowy Jork – zwracali uwagę na niezwykłą wręcz prywatność Teda Fielda: Z Hollywoodu Pan Field od dziesięciu lat nie udzielił żadnego wywiadu. Jego rzecznik, Robert L. Burkett, nazywa siebie „alter ego” Teda. Twierdzi, że biorąc udział w wyścigach samochodowych „Ted chciał coś udowodnić. Wszystkie pieniądze świata nic nie mogą pomóc w osiągnięciu wyników w tym sporcie, a on chciał dokonać czegoś w takiej dziedzinie, w której nie miałyby znaczenia jego pieniądze”. (...) Dzień pracy pana Fielda zaczyna się zwykle o 6 rano, kiedy po drodze do biura w Murdock Plaza w dzielnicy Westwood w Los Angeles z telefonu w swoim czarnym mercedesie 560 rozpoczyna handel akcjami i towarami. Biurowiec Murdock Plaza jest jego własnością. (Konsultant do spraw bezpieczeństwa, którego zaangażował do pomocy w zaprojektowaniu jego biura na 14 piętrze budynku, zasugerował zainstalowanie dość osobliwej ujeżdżalni, opartej na użyciu ładunków sprężonego powietrza w celu przyspieszenia ucieczki pana Fielda z budynku w razie awarii. W efekcie na parterze zainstalowano cumę zjeżdżalni, ale samo urządzenie nigdy nie zostało zbudowane). Pan Field stosuje inne formy ucieczki. Kiedy zamyka się giełda, wychodzi na obiad zwykle na łososia, dwa piętra wyżej do Regency CIub. Przy stole nie odbiera telefonów. Dwa razy w tygodniu gra w tenisa u siebie w Beverly Hills, gdzie mieszka ze swoją trzecią żoną. „Wydaje się, że nikomu nie kojarzy się już z kierowcą rajdowym, chociaż nadal nosi bandaż na lewej ręce, by ukryć dwa skaleczone w wypadku na wyścigach palce. Przestał uprawiać rajdostwo samochodowe we wczesnych latach osiemdziesiątych” – mówi Clay Hammer, prezes Montros Capital Corporation w Durnham, w Północnej Karolinie. Pan Hammer, który zainwestował pieniądze razem z panem Fieldem podejrzewał, że ta zmiana miała coś wspólnego z faktem, iż Field z biegiem lat stawał się bardziej dojrzały. „Ted jest teraz poważnym inwestorem”. O Tedzie Fieldzie w sumie bardzo mało się wie, mimo ze robi spektakularne rzeczy i jest „nieprzyzwoicie” bogaty. Jak zaczęła się twoja przyjaźń z nim. Czy niedyskretnym mógłbyś uchylić rąbka tajemnicy? Ponad dziesięć lat temu Ted Field chciał zrobić film z Passion Play. Czuł pewne powinowactwo filozoficzne z The Deőil Tree, w której występuje człowiek bliski mu środowiskowo. Ted pochodzi z rodziny, w której jego prapradziadek stworzył „koncepcję” domu towarowego, jeśli tak można powiedzieć. Napisał również ważną książkę o roli wolności. Ojciec Teda umarł stosunkowo wcześnie. Matka – Kay Fanning – wyszła drugi raz za mąż, była redaktorką pisma „Anchorage Daily News” na Alasce, które dostało nagrodę Pulitzera. Później była 87 redaktorem naczelnym „Christian Science Monitor” i pierwszą kobietą prezydentem The American Society of Newspaper Editors. Z jego biografii wiem, że brał udział w rajdach samochodowych od Dayton do Le Mana? Jeździł samochodami wyścigowymi i szybkimi łodziami. Często z nim podróżowałem i robiłem zdjęcia. Mam nawet zdjęcia z miejsca, gdzie o mało nie zginął w Dayton, co ciekawe, było to tam, gdzie opona mu pękła rok wcześniej. Przed wyścigiem pokazał mi to miejsce i wydarzył się podobny wypadek, który ja sfotografowałem. Dziś już przestał uprawiać ten sport, jest finansistą? Nieskromnie muszę powiedzieć, że odegrałem pewną rolę w tym, że sal się finansistą, sugerując, iż życie jest dostępne bez ultraszybkości. Ze sportów uprawia tenis i szachy, te ostatnie prawie na poziomie mistrzowskim. Zawsze jeździ z trenerami tenisa i szachów. Jest jednym z najbardziej zrównoważonych ludzi, jakich znam. Uwielbia swoje dzieci, stąd ochrona osobista, aby coś im się nie stało. W wypadku śmierci jego albo żony, Kiki i ja jesteśmy zobowiązani do zajęcia się nimi, zapewnienia opieki medycznej i wykształcenia. To daje wyobrażenie o charakterze naszej przyjaźni. Spędzamy razem wakacje. Ted jest wybitnym znawcą literatury, był kiedyś na Alasce edytorem, sprawdzał moją powieść Pinball. Ja mu mogę w paru słowach powiedzieć, co piszę, a on dokładnie wie, patrząc w szachownicę mego mózgu, w którym kierunku pójdę. Czyli jakby mnie ktoś zapytał – kto zna pana charakter najlepiej – musiałbym powiedzieć: Ted Field i jego obecna trzecia żona Susan, z którą ma dwoje dzieci. U niego, gdzie spędziłem parę miesięcy, zacząłem pisać książkę – powieść Chantal, w której chciałem wprowadzić tematykę orientalną; pojechaliśmy wówczas do Tajlandii. Kiedy to było? Po ataku „Village Voice”, który ja być może na skutek własnej próżności potraktowałem zbyt poważnie, nikt inny poza mną by tego nie zrobił, zostałem w Szwajcarii. Ted podtrzymywał mnie wówczas psychicznie. To był dla mnie bardzo trudny okres, z czego on sobie lepiej zdawał sprawę niż ktokolwiek inny. Czym teraz głównie zajmuje się Ted Field? Finansuje i produkuje filmy fabularne i telewizyjne, otacza się bardzo twórczymi ludźmi. Często złośliwi i zazdrośni mówią, że ma pomysły, bo otacza się wybitnymi ludźmi. Owszem, otacza się wybitnymi ludźmi, bo oni są ciekawi, a poza tym on sam jest wybitny. Bez przesady – takiej głowy to ja nie widziałem. Jest doskonałym znawcą literatury, podchodzi do niej z niebywałą rzetelnością. A jednocześnie odznacza się intuicją, inteligencją, bezstronnie ocenia różne projekty, czy pomysły. Dzięki tobie spotkałem Teda kilkakrotnie, po raz pierwszy wiele lat temu w San Francisco, miał coś z ręką? To przykra sprawa. Nietypowy, pechowy wręcz wypadek samochodowy. Po wyścigach jego samochód był holowany z szybkością 4-5 mil na godzinę po żużlowej drodze. Szofer ciężarówki na zakręcie nie spojrzał w lusterko do tyłu i nie zobaczył, że samochód Teda przewrócił się. Lewa ręka Teda znalazła się na zewnątrz pomiędzy drogą a samochodem trąc o żużel. Przez parę miesięcy robiono przeszczepy ciała do tego, co po ręce zostało. Ale ślady pozostały. On ten szok psychiczny zniósł znakomicie. Niejednokrotnie mówiłeś, ze Ted ma na ciebie duży wpływ intelektualny, jego uwagi na temat twego pisarstwa wiele ci pomagają. Macie podobne poglądy, ale w czym się różnicie? Na przykład zupełnie inaczej oceniamy wydarzenia w Europie Wschodniej. On się w gruncie rzeczy Europą mało interesował dotąd, ale być może pod moim wpływem pogłębi swoje oceny. Ted Field otacza się wybitnymi ludźmi i pięknymi przedmiotami? 88 W Los Angeles mieszka w zabytkowym domu, należącym kiedyś do Harolda Lloyda. Odrestaurował go jako pomnik, którego prototyp znajduje się niedaleko Florencji. Razem pojechaliśmy go zobaczyć. Typowy przykład dokładności Teda. On chciał zobaczyć, co motywowało Harolda Lloyda, zanim się zdecydował na taką budowę. Ma obrazy z okresu renesansu, które studiuje, tak jak wszystko, czym się zajmuje, szachy, literaturę. Jak zachowuje się w stosunku do ludzi utalentowanych, których, powiedzmy, chciałby naśladować? Ted ma ogromny respekt dla ludzi utalentowanych, pod warunkiem, że tego talentu nie zmarnowali, lub nie marnują. Kiedy przedstawiłem mu Fibaka w Paryżu, Ted zachowywał się niemal pokornie uznając talent Fibaka, którego znał tylko ze słyszenia. On wie, na czym polega trudność dyscypliny, ogrom pracy, jaką włożył Fibak, aby dojść do sukcesów w tenisie. On wie, że sama inteligencja, siła fizyczna i nawet siła charakteru nie wystarczają. Trzeba mieć wewnętrzny ogień, a Fibak jest jednym z niewielu sportowców na świecie, którzy ten ogień mają. Poza tym jego interesował Fibak jako istota renesansowa, jego kolekcja, posiadłości, poznał jego żonę i dwie młode panienki (córki), których poziom umysłowy, świetne maniery są dowodem na to, jakimi wspaniałymi rodzicami są Fibakowie. Pamiętam, jak dokumentowałem w 1988 roku mecz szachowy, w czasie którego Ted Field grał w Nowym Jorku z szachowym arcymistrzem świata Garry Kasparowem, stawiając mu długo czoło, a sekundowała mu żona Susie. Nie zaskoczył mnie, a wręcz potwierdził powagę zainteresowań, o których mówiłeś, artykuł Petera Newcomba „Heir’s gambit” („Gambit spadkobiercy”, „Forbes”, 14 maja 1990, Nowy Jork: „Obecnie Field zwrócił swoją uwagę na szachy, które według niego mogą stać się masowym sportem. W październiku stworzona przez Fielda Światowa Promocja Szachów Profesjonalnych Inc. zorganizuje i sfinansuje Światowe Zawody Szachowe, dziesięciotygodniowy pojedynek z udziałem broniącego tytułu mistrza Garrego Kasparowa i ubiegającego się o ten tytuł Anatolija Karpowa. Plan Fielda zakłada, że przez pięć pierwszych tygodni turnieju odbywać się będzie w Hotelu Macklowe na Manhattanie, a na ostatnie pięć tygodni przeniesie się do Lyonu we Francji. Field ma nadzieję, że personalizując tę grę uda mu się ją spopularyzować. Garry Kasparow mógł mu się tu przysłużyć. W wieku 27 lat Kasparow stał się sławą w Europie, gdzie jego sympatycy „piszczą” na sam widok ciemnego, przystojnego młodego Rosjanina. Być może podobnie zareaguje publiczność amerykańska. Kasparow właśnie podpisał kontrakt z Creative Artists Agency, hollywoodzką firmą najlepszych talentów; mogą z tego powstać filmy reklamowe. Field, gorący miłośnik szachów, zainwestował z własnych funduszy około 3 milionów dolarów i szuka sponsorów, którzy zobowiązaliby się do sfinansowania programu „Szachowe Minuty”, filmowych urywków z meczów, które można by nadawać w telewizji sieciowej, lub do opłacenia transmisji tego programu w telewizji kablowej. Field planuje również wprowadzenie opłaty – 1000 dolarów od osoby – za bilet na wszystkie mecze podczas nowojorskich pięciu tygodni turnieju. Rozpoczął także prace nad filmem dokumentalnym. Jednakże Field daleki jest od „zaszachowania”. Podczas gdy prawie 40% francuskich telewidzów ogląda turniej szachowy na żywo, Amerykanie wpadają w Nielsenowską próżnię telewizji publicznej. Nikt nie wie, ilu telewidzów go ogląda, ani też jak bardzo są mu wierni. Jeśli przedsięwzięcie Fielda nie przyniesie żadnych efektów, to przynajmniej odpowie na te pytania. 89 Narty Jerzy Kosiński w książce Cockpit pisał: By ustalić kolejność skoków ciągnęliśmy zapałki. Zawodnik, który wyciągnął najkrótszą, zawieziony został na górę snowmobilem. Wysiadł na starcie, poprawił sobie gogle i przez chwilę stał nieruchomo czekając na sygnał. Kiedy sędziowie unieśli ręce, ruszył z pewnością siebie, która zrazu mnie zwiodła, ale w miarę jak nabierał przyspieszenia, zacząłem zdawać sobie sprawę, że przedwcześnie prostuje ciało, że celuje zbyt wysoko. Wylądował tuż przy barierze balkonu i wpadł w pozornie kontrolowany ślizg. Kiedy się wreszcie przewrócił, usłyszeliśmy trzask jego łamiących się nart... Po wyjściu książki, w specjalistycznym magazynie „Skiing” poświęconym narciarstwu Linda Cross – Kosiński on Skiing (Kosiński o nartach), „Skiing”, listopad 1977 – zastanawia się, czy Kosiński mógł to zrobić sam. Ciągły „problem” związany z twórczością Kosińskiego: W Cockpit (piątej powieści Kosińskiego) bohater uświadamia sobie, że nigdy nie będzie na tyle dobrym narciarzem, żeby się wybić w zjeździe. Zamiast tego opanowuje więc sensacyjną sztukę: zjazd na nartach bezpośrednio w kierunku oczekujących na kolejkę linową, gwałtowny skręt w ostatniej chwili, lot w powietrzu nad ostatnimi stopniami schodów i lądowanie na pokrytym śniegiem balkonie nad nimi. By opanować tę sztukę rozpoczyna rygorystyczny harmonogram całodziennych ćwiczeń. Chudnie, wykręca sobie kostkę i jest przerażony za każdym razem, gdy zbiera się do skoku. Jego wysiłki się opłacają i dzięki śmiałemu przedstawieniu przed kolejką do wyciągu zdobywa miano pośledniejszej klasy bohatera. Podchodzą do niego ludzie i pytają o radę w sprawie sprzętu narciarskiego. Jednakże lokalni instruktorzy narciarscy wiedzą, że jest przeciętnym narciarzem, który opanował jedną dobrą sztuczkę i wyśmiewają go. W końcu zorganizowane zostają zawody w przeskakiwaniu balkonu. Dwóch instruktorów odnosi poważne obrażenia zanim sędziowie decydują się przerwać współzawodnictwo. Sam Jerzy Kosiński nie zachowywał się w ten sposób. W przeciwieństwie do narciarzy, których wprowadza na karty swoich powieści, smukły, ciemnowłosy powieściopisarz nie ma w sobie żyłki rywalizacji. Prawdę mówiąc, jest jej przeciwny. Zwycięstwo Franza Krammera w zjeździe na Olimpiadzie 1976 roku określa mianem „smutnego występu”, przez co chce powiedzieć, że żal mu było Krammera, a narciarstwo w stylu wolnym nazywa „sportem próżności” – tak określa sytuację, w której sportowiec przypodobać chce się publiczności kosztem własnego bezpieczeństwa i przyjemności. Kosiński widzi w sporcie naturalne przedłużenie dążenia jednostki do zrozumienia siebie, własnych ograniczeń i możliwości. „Sprawdzasz siebie w pojedynku z samym sobą i nagrodzony zostajesz przyjemnością samoświadomości”. Oczywiście w twórczości Kosińskiego większe fragmenty dotyczące narciarstwa i gór można znaleźć nie tylko w cytowanej powieści Cockpit, ale także w innych, w Blind Date, Steps. Z biografii Kosińskiego wiadomo, że kontakt z nartami rozpoczął zaraz po zakończeniu wojny w 1945 roku. Narty odegrały w jego życiu bardzo ważną rolę, po jednym z upadków na nartach odzyskał głos, który stracił podczas wojny. 90 W czasie studiów, do wyjazdu z Polski w 1957 roku, był nawet instruktorem narciarstwa w Zakopanem, gdzie jeździł ze swymi przyjaciółmi: Wojtkiem Frykowskim, Romanem Polańskim, Staszkiem Pomorskim. Kiedy zapytałem go o początki narciarstwa i stosunek do tego sportu, powiedział: W porządku chronologicznym, najpierw – jeszcze w czasie wojny – jeździłem na łyżwach, na zamarzniętych jeziorach. Narty wybrałem dlatego, że byłem raczej wątłej budowy. W czasie wojny nie rosłem, a później w przeciągu półtora roku podskoczyłem o parę centymetrów. Byłem raczej anemiczny i miałem trudności z mową. W Jeleniej Górze poradzono moim rodzicom, że narty byłyby najlepsze dla mnie, ponieważ nie wymagają konwersacji oraz zbyt dużego wysiłku fizycznego, kolejka wciąga do góry, a prawo ciężkości daje energię. Znaleziono mi głuchoniemego instruktora narciarskiego w Bierutowicach. On nauczył mnie jeździć na nartach w Karkonoszach. Dzięki temu, że był kiedyś mistrzem, członkiem ekipy olimpijskiej dla niepełnosprawnych, od początku miałem profesjonalną opiekę. Muszę powiedzieć, że nartom zawdzięczam wiele: odzyskałem mowę, poprawił się mój wygląd fizyczny, co nie jest bez znaczenia, bo jestem próżny z natury... Narty w Ameryce nie mają dla mnie takiego uroku. Drzewa rosną tu bardzo wysoko na zboczach, szybko dojeżdża się więc do linii drzew. Mnie to bardzo irytuje, bo lubię mieć wrażenie, że jestem ponad ziemią, a nie na zboczu, niezależnie od tego, jakie jest ono strome. Poza tym w górach amerykańskich są niskie temperatury i bardzo sypki śnieg, w którym zanurzają się narty, co dla mnie jest nieprzyjemne. Nie ustawał jednak Kosiński w poszukiwaniach dogodnego dla siebie miejsca do uprawiania narciarstwa. Znalazł je dopiero po objechaniu czterdziestu pięciu ośrodków narciarskich na całym świecie, o zaletach tego miejsca pisze w „The New York Times” (1 listopada 1981): W końcu znalazłem Crans-Montana w szwajcarskim kantonie Valais. Wybrałem Crans-Montana nie dla świecącego tam przez cały rok słońca, tras narciarskich o długości 128 kilometrów i łączących je 20 wyciągów z kolejką linową i krzesełkami, ale dla Plaine Morte. Ta trasa narciarska, która zaczyna się na wysokości 3300 m na lodowcu o tej samej nazwie, pozwala ci oglądać z każdego miejsca wzdłuż jej spadku (rzut pionowy 1800 m) jedną z najbardziej spektakularnych panoram górskich na świecie: Pasmo Simplon na wschodzie, Mont Blanc na zachodzie, Weisshorn, Zinal Rhothorn, Matterhorn i Dent Blanche pomiędzy nimi. W przeciwieństwie do wielu innych alpejskich tras, Plaine Morte, mimo jej nazwy – Martwy Płaskowyż – nie podporządkowuje sobie narciarza, ale pozwala mu uświadomić sobie, jak trudny, niebezpieczny, jak stromy będzie jego zjazd. Na Plaine Morte możesz wykręcać krystianię od krawędzi do krawędzi trasy i możesz rzucić się w dół stoku tak stromo, że jeśli upadniesz, nie zatrzymasz się przez setki metrów. Możesz tańczyć walca zjeżdżając w dół po lekko zmuldowanych odcinkach trasy, które biegną jedne po drugich między gładkimi graniami, po czym zwężają się w prawie płaskie przełęcze, a następnie otwierają na szerokie łatwe doliny, i znów się zwężają, żeby jeszcze raz się otworzyć. A przez cały czas zjazdu widzisz twarz gór tak wysokich, tak ogromnych, tak przerażających w swoim arystokratycznym majestacie, że czujesz się jednocześnie na tyle silny, by rzucić im wyzwanie i na tyle nic nie znaczący, by wiedzieć, że nikt nigdy nie będzie w stanie dorównać ich niedoścignionej wspaniałości. Abyś mógł zastanowić się nad ich wielkością, gościnni Szwajcarzy postawili wzdłuż trasy osiem restauracji z wykwintną obsługą i tak wielkim i ambitnym menu, jakie oferują najlepsze restauracje Lozanny czy Genewy. To wszystko stanowi zaledwie część tajemnicy mojej miłości do Plaine Morte. 91 Od lat należało nieomal do reguły, że Kosiński przynajmniej dwa zimowe miesiące spędzał w swoim mieszkaniu w Crans-Montana w Szwajcarii. „Pobyty w Crans-Montana uważam – stwierdza Kosiński – za niezwykle ważne dla mojej psychiki, traktuję je jako pewnego rodzaju azyl psychiczny. Odcinam się od życia w dużym mieście, przerzucam się na język francuski. Nieraz popadam w stan zagrożenia, wydaje mi się, że zapomnę języka angielskiego albo że mój francuski nie jest wystarczająco dobry. Uprawianie narciarstwa nie przeszkadza w pisaniu, ponieważ ja koncentruję się rano, a później mogę iść na narty. Dziś, gdy z perspektywy lat porównuję dwa moje ulubione sporty, narciarstwo i polo, to widzę w nich wielkie podobieństwo. W obu energia dostarczana jest z zewnątrz, w jednym i drugim stopy utrzymywane są nieruchomo: w nartach – trzymają je zamki, w polo – strzemiona. Ruchliwość tułowia w jeździe na koniu i balansowanie na nartach są do siebie zbliżone. Oba sporty łączy się wyraźnie z życiem towarzyskim, które odgrywa dla mnie ogromną rolę, i dlatego będę je uprawiał, dokąd starczy mi sił”. 92 Polo „W Passion Play Jerzy Kosiński zrobił dla polo to, co Hemingway dla walki byków i obrócił ten sport w literacką metaforę” – pisał Daniel J. Cahill w artykule Life at a Gallop („The Washington Post”, 16 września 1979). Passion Play jest jedyną pełną powieścią napisaną o polo, jednym z najstarszych – bo liczącym dwa i pół tysiąca lat, sportów – w której to Kosiński pisał: Sfinansowana przez mieszkańców Stanhope Estates uroczysta gala dla uczczenia zawodów, z udziałem rywalizujących drużyn, innych graczy w polo i zaproszonych na uroczystość międzynarodowych osobistości sportu i elity towarzyskiej, wydana została w Klubie Polo i Golfa. Fabian przybył bez zaproszenia i niespokojnie kręcił się wśród wystrojonego tłumu. W jednej z sal usłyszał, że ktoś go zawołał. W jego kierunku szedł mężczyzna w średnim wieku ubrany w granatowy garnitur, srebrny krawat ze złotą szpilką w kształcie uderzającego piłkę. Mężczyzna z drapieżnością ptaka wpił wzrok w twarz Fabiana. – Wiem, kim pan jest – oznajmił ściszając głos i przyjmując ton udawanej konspiracji. – Ja też – odpowiedział Fabian. – Oto sławny Fabian – wykrzyknął mężczyzna, ciągnąć Fabiana za ramię w róg pokoju. – Michael Stockey – przedstawił się. – Szukałem tutaj pana wśród najemników polo, ale powiedziano mi, że dla nikogo się pan nie wynajął. To prawda? – Nie wynająłem się, bo nie dostałem żadnej oferty – odparł Fabian. Stockey zbliżył się. – Niech pan sobie przypomni – ciągnął pogodnym tonem – już raz się spotkaliśmy. Na zawodach polo w Los Lemures na Karaibach. Fabian przeprosił, że nie pamięta tego spotkania. Jego odpowiedź nie zraziła Stockeya. – W każdym razie ostatnio przypomnieliśmy sobie pana nazwisko – mówił dalej. – W koncernie Grail uważamy, że polo – najszybszy i najniebezpieczniejszy sport świata – jest grą przyszłości. Półtonowa masa jeźdźca i konia pędzi z prędkością 55 km na godzinę po torze z siedmioma innymi wierzchowcami, z których wszyscy uganiają się za piłką wielkości kuli bilardowej! W każdej sekundzie dla zdobycia przewagi gracz ryzykuje życiem! Cóż za impet w tej grze! – zapalił się do swojej wizji. – Polo – supersport: niebezpieczeństwo biegu z przeszkodami, szybkość wyścigów, gwałtowność hokeja na lodzie, napięcie amerykańskiej piłki nożnej, precyzja baseballu, wyzwanie golfa, praca zespołowa wyścigów na wrotkach – przerwał zadowolony z siebie, po czym ciągnął dalej: – Gra królów jest nadal królem gier. Koncern Grail być może sfinansuje nawet Światowe Zawody Indywidualnej Gry w Polo w Wellington, Retama lub Boca Raton, na które każdy z setek amerykańskich i zagranicznych klubów polo wyśle graczy – najlepszych zawodowców i amatorów – by rywalizowali ze sobą, jeden na jednego, o tytuł Najlepszego na Świecie Gracza Polo. Niech pan pomyśli, jak taki współczesny turniej tchnąć może życie w obraz polo w telewizji! To będzie prawdziwy sukces! Co pan o tym myśli, Fabianie? – Nie ma drugiego takiego sportu – potwierdził Fabian. Stockey przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą. – Oto więc wymarzona rola dla pana: gospodarz naszych, zawodów. Któż mógłby być lepszy? Jest pan autorem książki o polo. Pomógł pan napisać poprawki do Ustawy o Ochronie Koni. Spędził pan pół życia za granicą, grał pan w polo na całym świecie. Zna pan osobiście niektórych najlepszych graczy. 93 Przerwał ciekawy reakcji Fabiana. – Czyj to pomysł? – zapytał ostrożnie Fabian. – Sam Patrick Stanhope poprosił mnie, żebym pana odnalazł i wysondował na ten temat. Jest panu ogromnie wdzięczny za uwagę, jaką poświęcił pan małej Vanessie, żeby nauczyć ją jazdy konnej, i to tak dobrze, że nigdy nie spadła z konia. Oczywiście nie miał pan wszystkich za sobą – przerwał. – No cóż, tak między nami, niektórzy ludzie ze Stowarzyszenia Gry w Polo mówią, że nie wzięłaby pana żadna drużyna. Że jest pan jastrzębiem piłki, grającym samotnie, że rzadko chybia pan celu, a nigdy drugiego gracza. – Wiem, co mówią – uciął Fabian. – Istnieje pewna legenda – Stockey zakaszlał nerwowo. – Mówią, że nauczył się pan tych świetnych strzałów w dzieciństwie podczas wojny w Europie, kiedy musiał pan popisywać się woltyżerką na jakichś wiejskich jarmarkach, że pana miejsce jest w cyrku, a nie na polu gry w polo. Nie chcą pana nawet jako sędziego czy arbitra. – Wiem. – I przypuszczam, że wie pan także, co niektórzy mówią o tym, co się stało... no, o tym wypadku Eugene’a, że nie był to żaden wypadek, że obaj toczyliście rodzaj pojedynku. Podczas gdy Fabian milczał, Stockey złożył dłonie jak do modlitwy i poruszał w zamyśleniu palcami. – Niemniej jednak według prawa pojedynek, nawet kiedy kończy się śmiercią jednego z uczestników, nie jest, mhm, morderstwem – zawiesił przebiegle głos. – Wie pan, co mam na myśli. Fabian nie zareagował. Stockey rozłożył szeroko ręce i wydał z siebie głębokie gwałtowne westchnienie. – Stajenny, który był tam tego ranka opowiadał, że obaj graliście szybko i gwałtownie, ale to Eugene jechał prosto na piłkę, która uderzyła go w twarz. Co więcej, twierdził, że pan grał z ręką poważnie skaleczoną poprzedniego dnia. – Odciąłem sobie palec – poprawił go Fabian. Stockey drgnął nerwowo. Odsłonił zęby w kolejnym grymasie uśmiechu. – Chciałbym, żeby pan wiedział, iż Patrick Stanhope wie, że śmierć jego brata była zwykłym wypadkiem. Czy istnieje poważny gracz w polo, który nigdy nie uległ kontuzji? – Ja – odparł Fabian. – Moje gratulacje! Jednak większość ekspertów ma za sobą wiele wypadków. – Jeśli miało się wiele wypadków, nie jest się ekspertem – oznajmił Fabian. – To bardzo radykalny punkt widzenia – powiedział ostrożnie Stockey. – Słuchając pana ma się wrażenie, jakby czytało się pana książki. Ludzie lubią myśleć, że są profesjonalistami, nawet kiedy im się coś nie udaje – urwał. – Pana książki psują im sport. – To wypadki psują sport, nie książki o wypadkach – zaprotestował Fabian. Stockey obrzucił go długim refleksyjnym spojrzeniem. Ale niech pan pomyśli, pańskie książki czynią pana rzecznikiem bezpiecznej gry w polo, to jeszcze lepsza perspektywa dla naszego telewizyjnego widowiska. Co pan na to. Fabianie? – Muszę się nad tym zastanowić – odpowiedział Fabian. Stockey poklepał go po ramieniu. – Możemy pomóc panu urządzić się na Florydzie – powiedzmy w Klubie Polo i Golfa w Palm Beach, niech pan pomyśli, jak może się pan wtedy bawić! Najlepsi gracze z całego świata, nieprzebrane tłumy, wszystkie znakomitości, jakie można sobie wyobrazić! – wręczył Fabianowi wygrawerowaną wizytówkę. – Proszę do mnie wkrótce zadzwonić i powiedzieć, że się pan zgadza. Odszedł w kierunku baru. 94 Ludzie czytając książki Kosińskiego pisane niezwykle sugestywnym językiem zastanawiają się, gdzie przebiega granica, gdzie kończy się rzeczywistość, a zaczyna fikcja literacka. Saul Bellow, laureat literackiej Nagrody Nobla z 1976 roku, o manipulowaniu faktami z własnego życia w swoich powieściach, powiedział: ...Powieściopisarz ma wszelkie prawo to czynić. Nie mogę zrozumieć, jak można poważnie wysuwać wobec pisarza tak puste oskarżenia. W szerszym sensie, każda myśl pisarza staje się jego własnością i częścią jego samego, tak więc w tym rozumieniu wszystko, co pisarz zdecyduje się przelać na papier, staje się autobiografią... (Dave Smith, „Los Angeles Time”, 5 stycznia 1983). Gdzie przebiega więc granica i jakie są źródła zainteresowań –pasji Kosińskiego? W „Passion Play” pojawiają się konie. Jaki ma to związek z twoim życiem i gdzie należy szukać początków? W czasie drugiej wojny światowej (z chwilą wybuchu wojny Kosiński miał 6 lat) miałem kontakt z końmi, jak większość dzieci na wsiach. Brało się konie na pastwiska. Trzeba dodać, że niewiele koni zostało na wsiach, zabrali je partyzanci lub Niemcy. Dlatego te, które pozostały, były niezwykle cenne, dlatego z koniem nie wolno się było rozstawać ani na chwilę. Pamiętam, jak podwiązywano mi nogi pod brzuchem konia, aby mi nie uciekł. Konie – bardzo potrzebne w pracy na wsi – były wówczas na wagę złota. Właściwie koni nie lubiłem, bo byłem kościsty i wszystko mnie uwierało, nie było mowy o siodłach, siedziało się na derkach. Ale na koniu czułem się pewniej, bo jeśli na przykład pojawili się wiejscy chłopcy, to jednym kopnięciem mogłem spowodować, że koń unosił mnie w bezpieczne miejsce. Pamiętam również, miałem wówczas już chyba dziewięć lat, jak pojawił się element seksualny. Zwróciłem mianowicie uwagę, że dziewczęta, nawet starsze, patrzyły na mnie w górę, a ja na nie z góry. Zrozumiałem wówczas, dlaczego rycerze w książkach, które czytałem jako dziecko, jeździli na koniach, a nie, powiedzmy, na hulajnogach. Po wyjeździe z Polski (1957) większość moich przyjaciół: Wojtek Frykowski, Roman Polański, a także Miloš Forman interesowała się szybkimi samochodami, mnie nigdy to nie pasjonowało. Motocykle też nie, mimo że będąc jeszcze w Polsce, w Jeleniej Górze miałem nsu. Kiedy więc rozpoczął się twój romans z polo, w którym konie, i to jakie, odgrywają główną rolę? Wkrótce po tym jak poznałem moją późniejszą żonę Mary Weir, na początku lat sześćdziesiątych; zanim się pobraliśmy, wyjechaliśmy na Florydę w okresie zimowym, do jednej z jej posiadłości Hobe Sound (wyspa milionerów) niedaleko Palm Beach. Była to wówczas wyspa protestantów, tzw. WASP, na której nie pozwolono mieszkać Żydom i katolikom. Byłem chyba pierwszym wyjątkiem. Sąsiadem Mary Weir był były ambasador Stanów Zjednoczonych w ZSRR, znał dwie moje książki, wydane pod pseudonimem Josepha Novaka. To on właśnie widząc, że jestem izolowany, spytał: „Jerzy, czy ty widziałeś kiedyś grę w polo?” Zabrał mnie do najlepszego klubu polo Royal Palm Beach. Do tego sportu, który znałem, miałem negatywny stosunek, uważałem, że jest sportem dla milionerów, a cóż ja – cudzoziemiec, pisarz, wówczas na początku kariery? Mój przyjaciel jednak nie dał za wygraną, przytaczając opinię Theodore Roosevelta, również pisarza, który uważał, że nie ma lepszego sportu dla intelektualisty w średnim wieku – niż gra w polo. Dałeś się więc w końcu przekonać? Tak. Kiedy przyjechaliśmy do Royal Palm Beach, właśnie zakończył się mecz, w którym grał m.in. mąż Barbary Hutton – Porfirio Rubirosa, znany powszechnie playboy z Republiki Dominikańskiej, który później został dyplomatą w Paryżu. To był niezwykle miły facet, szalenie zabawny i gdybym miał go jakoś określić, z całą przyjaźnią, jaką czułem dla Wojtka Frykowskiego, mogę powiedzieć, że to był „zachodni Wojtek Frykowski”. Z tym, że Wojtek miał samochody, kobiety i szybką „jazdę życia”, a Porfirio Rubirosa lubił polo i kobiety. 95 Ożenił się z Barbarą Hutton, jedną z najbogatszych kobiet na świecie, która znała moją żonę ze szkoły. Jeśli chodzi o polo, w tym czasie on był bardzo dobrym graczem, ale, bez fałszywej skromności, muszę stwierdzić, że nie był, jak się okazało, dużo lepszy niż ja. Byliśmy w tej samej kategorii „zaawansowanego dyletanctwa”. To jest chyba najlepsza pozycja w życiu, bo jest z tego frajda, nie ma się przerostu ambicji, czyli odpada w złym sensie konkurencja, odkrywa się w sobie nowe możliwości, wynik jest nieważny, liczy się gra. Na tym polega prawdziwy sport, ale jaką rolę odegrał Porfirio Rubirosa w twoim zainteresowaniu się polo? Zasadniczą. Kiedy Porfirio Rubirosa zobaczył ambasadora, którego znał, podjechał do nas. W czasie powitania ambasador powiedział mu, że jestem z Polski. – Polska to kraj najlepszych jeźdźców, najlepiej ubranych – zareagował Rubirosa. Zrobiło mi się bardzo przyjemnie, ale zaraz zapytał. – Czy gra pan w polo? – Nie! – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Dlaczego? – Nie lubię koni. – Jak może mężczyzna nie lubić koni? – zareagował gwałtownie Rubirosa. – To wynika z mojej przeszłości i dotychczasowych kontaktów z końmi. – Nie! To wynika z tego, że nie miał pan do czynienia z prawdziwymi końmi; i podał mi swojego konia. Chcąc nie chcąc wskoczyłem na niego i od tego momentu zaczęła się moja afera miłosna z końmi i polo. Co w tym było tak atrakcyjnego? To wyjątkowo męski sport, wszystko odbywa się w pełnym galopie, konie są do tego przyzwyczajone i trenowane. Sport z tak zwaną nieregulowaną kolizją, nieomal orgia. Zmiana konia co trzy minuty daje nieprawdopodobny zastrzyk nowej energii. Precyzja konia daje poczucie władzy. Jazda na koniu w czasie gry w polo jest tak daleka od defilady ułańskiej, jak zderzenie ciężarówek od szermierki. Aby bieg konia zwolnić, trzeba mieć dużo siły, nie reaguje on nawet na dość silne ruchy. Gdyby się nagle zatrzymał, to spowodowałoby to śmierć gracza, ponieważ wszyscy pozostali wpadliby na niego. Z zewnątrz oglądane – polo wygląda bardzo niewinnie? Nic bardziej błędnego. Wysiłek w czasie gry w polo zbliżony jest, wg amerykańskiej organizacji zdrowia, do wysiłku biegacza maratonu. Trzeba zdać sobie sprawę, że zawodnik musi mieć całkowitą kontrolę nad koniem lewą ręką, a w prawej trzyma młotek o wadze 16 uncji, którym wyprostowaną ręką uderza się w piłkę, trzymając się na koniu nogami, czasami wisząc z jednej czy z drugiej strony, co powoduje niebywałe zmęczenie, ale jednocześnie dostarcza szalonych emocji. Upadek z takiej pozycji to w najlepszym razie złamanie kręgosłupa czy żeber, w najgorszym – natychmiastowa śmierć. Właściwie nie ma niegroźnych wypadków w polo, mówi się, że to jest jedyny sport, w którym nie ma różnicy między wypadkiem a upadkiem. W Ameryce istnieje drugi rodzaj polo, tzw. arena, o wiele bezpieczniejszy, gra się na małej arenie, gdzie nie można rozwinąć galopu, trzy osoby na trzy. Ale to jest tylko namiastka prawdziwego polo. Polo uważa się za sport dla superbogatych ludzi – królów i księżniczek, a wokół niego kręcą się same znakomitości. Dlaczego? Między innymi dlatego, że w polo gra się w pełnym galopie, a koń nawet najbardziej wytrzymały może być w tym stanie przez dwie, trzy minuty, później musi odpocząć. Z tego względu trzeba zmieniać konie, czyli gracz musi mieć od czterech do sześciu koni, a w gorącym klimacie nawet dziewięć. Do tego obsługa, transport (specjalne samoloty), co czyni polo niezwykle kosztownym, ekskluzywnym sportem. 96 Czy konie do gry w polo odznaczają się jakimiś specjalnymi cechami? Są to konie odpowiednio trenowane przez wiele lat, o cenach nieraz dochodzących do kilkudziesięciu tysięcy dolarów. Dosadnie mówiąc, różnica między koniem, którym się gra w polo a koniem do zwykłej jazdy, jest taka jak między porsche a ciężarówką. Ten sport zafascynował cię. Czy doskonaliłeś więc swoje umiejętności? Po tym jak pierwszy raz zagrałem z Porfirio Rubirosą, odziedziczyłem po nim wybitnego trenera Jabar Singha (który niestety zmarł w 1986 r.). On trenował mnie w Republice Dominikańskiej, w słynnej Casa de Campo. Jabar Singh był wówczas uważany za jednego z najlepszych trenerów, który osiągnął 9 goli w swojej karierze, a trzeba wiedzieć, że maksymalnie może ich być 10. W całej historii polo było niewielu ponad dwudziestu takich zawodników. Od tego czasu każdego roku grałem dwa miesiące w polo, zarówno w Republice Dominikańskiej, jak i w Stanach Zjednoczonych z najlepszymi zawodnikami. Grałeś w zespołach? Tak, ale nie chciałem być klasyfikowany przez US Polo Association, w którym jest kilka tysięcy zawodników i musiałbym rozgrywać mecze w różnym czasie, co ograniczyłoby moją swobodę. A przecież moim głównym zajęciem jest pisanie. Jak sam mógłbyś ocenić swoje umiejętności gry w polo? Mam stosunkowo słabe uderzenie główne, natomiast świetny ruch nadgarstka, co w polo jest szalenie ważne. Samym ruchem nadgarstka można posłać piłkę na 30 jardów. Gram zwykle z numerem jeden, jest to pozycja dla najsłabszego gracza, który zawsze znajduje się w przedzie. Pozostali trzej, którzy potrafią posłać piłkę na odległość 150 jardów, są w tyle. Łapię długie piłki od nich i w pełnym galopie trzymam tę piłkę przed pyskiem konia, leżąc na koniu. Reguły gry nie pozwalają, aby mi ją zabrać. Skutki są takie, że Kosiński, który jest przeciętnym graczem w polo, najwięcej wkłada do bramki. Wróćmy teraz do twojej książki „Passion Play”, która do dziś jest jedyną powieścią w języku angielskim, w której główny bohater jest zawodowym graczem w polo? Kiedy w 1979 roku wyszło Passion Play, polo nie było tak popularne jak dziś. Passion Play, które rozeszło się w milionach egzemplarzy oraz moje wystąpienia w TV, wywiady w magazynach przyczyniły się w znacznej mierze do popularyzacji tego sportu w Stanach Zjednoczonych. Niedługo potem, organizacje polo zaczęły mi dziękować i zapraszać na swoje uroczystości. Podobnie jak za filmy, wręczałem „Oscary za polo”, które nazywają się „Tommy Hitchcock”, na cześć wybitnego gracza amerykańskiego, który miał klasyfikację 10. I co ciekawe, odbywało się to w Royal Palm Beach na Florydzie, gdzie w 1962 roku po raz pierwszy zetknąłem się z polo. Interesujesz się tym sportem nie tylko praktycznie, ale i teoretyczna, o czym świadczy bogate archiwum, różnorodne materiały, jakie zebrałeś na temat światowego polo. Po „Passion Play” kluby i wydawnictwa z całego świata przysyłają ci swoje publikacje. Czy w związku z tym, że polo jest silnie związane z końmi, a nie muszę mówić, czym jest koń dla Polakowi było kiedyś uprawiane w Polsce? Oczywiście, grano w polo na przykład przed wojną w Łańcucie. Jednym z moich polskich prototypów graczy w polo był książę Alfred Potocki, który grał w Łańcucie w polo i pokazywał gościom zamek, wożąc ich po korytarzach powozem zaprzężonym w cztery konie, co nie przeszkadzało jego matce, Betce Potockiej. Ja niestety nie mogę tego robić, gdyż nie posiadam takiego zamku. Był on również posiadaczem ponad stu koni, ja zaś jestem uzależniony od ludzi, którzy pożyczają mi konie do gry. Nie tylko ja, ale także Ami Shinitzky, redaktor naczelny najpoważniejszego magazynu wychodzącego w Stanach Zjednoczonych „Polo” (wrzesień 1979), zadał sobie pytanie: Ale dlaczego polo i konie? Czy nowy motyw stanowi jedynie upust dla prywatnych fantazji Kosińskiego? Na pewno nie. Siedząc na koniu człowiek poddany jest paradoksowi Kosińskiego: połączeniu siły i pędu z równą im dozą narażenia się na niebezpieczeństwa i zranie- 97 nia. Każde uderzenie kopyta spowodować może nawet śmierć. Nie chodzi jednak tylko o kategorie mechaniczne, ale i o to, że wola wierzchowca jest jego niezależnym panem o innych niż nasze potrzebach. W rezultacie w Passion Play mamy obrazy i ustępy, które dla uprawiających jeździectwo oddają świetność ich doświadczenia, a dla tych, którzy nie jeżdżą konno, są rodzajem wprowadzenia w najstarszy stosunek, jaki człowiek nawiązał z istotą innego gatunku. „...Fabian wiedział, że jego jedyną pasją jest polo, jego jedyną sztuką – zdolność, w siodle i w ruchu, uderzenia lecącej piłki, jego jedynym rzemiosłem – umiejętność wprowadzenia piłki na każdą upatrzoną w polu pozycję. Nieustraszony obecnością innych graczy, on, na koniu w pełnym galopie, z kijem niczym gotową do ataku lancą, w jego mózgu – skondensowana w jednym akcie teraźniejszość, przeszłość i przyszłość, niedościgniony, bez skazy. W tych najkrótszych, najbardziej rozświetlonych chwilach życia przenikało go szczęście, zaskakiwała radość, był pionierem w królestwie rozciągającym się poza znane stany i sytuacje, był bogiem w doskonałym momencie istnienia”. Fascynacja Kosińskiego grą w polo w układzie jeden na jednego jest zaraźliwa. Chociaż polo drużynowe potęguje wysiłek – czterech przekształconych w większą całość – rozmazuje plan jednostkowy. Wina za przegraną spada na wszystkich, ale również wszyscy dzielą odpowiedzialność i wyzwanie. Jeśli polo jest konfrontacją, wówczas Polo jeden na jednego jest jej najdoskonalszą formą. „Teraz stojąc naprzeciw Eugene’a, Fabian czuł jak jego duch uwalnia się z wizji, która go krępowała i ze strachu przed śmiercią i z pokusy przeżycia... Zawisłszy w powietrzu nad piłką, jego kij w górze. Fabian podniósł się w prawym strzemieniu i nachylił się nad grzbietem Big Licka... Jednym gładkim, wymierzonym uderzeniem kij Fabiana trafił piłkę W jej punkt zwrotny, a ta przelatując pod szyją konia wystrzeliła w powietrze dokładnie wtedy, gdy Eugene zwolnił swojego wierzchowca i odwrócił się bokiem zataczając łuk kijem do gry w polo. Fabian odchylił się do tyłu, by spojrzeć na swego przeciwnika w sekundzie, w której to uczynił, jego piłka strzeliła Eugene’a w twarz, jej siła uderzenia przekrzywiła mu kask, nasuwając go na czoło...” Dla Fabiana polo może czasami oznaczać wojnę, ale charakterystyczne dla tej gry napięcie i kulminacja są również metaforami miłości fizycznej. „...Rozlała się nad nim fala uczucia, duma z jego wyczynu. I właśnie wtedy rzemienie, którymi przytroczone było siodło, zerwały się pod jego ciężarem. W mgnieniu oka paski puściły i siodło wraz z nim przechyliło się na bok. Kiedy koń skręcił, Fabian wypadł z siodła, zanurzając się w rozmarzeniu w trawę. Wypuściwszy w końcu lejce, zmoczony kropelkami rosy niczym zimnym potem, turlał się po trawie poddając się temu wytryskowi wody i piany, który wydawał się mieć swoje źródło nie w trawie lecz w nim samym, łącząc go z jego ciałem w nierozerwalną jedność”. I tak Fabian przechodzi od jednej potyczki do drugiej, licząc się z procesem starzenia, tym aspektem natury, który przypomina nam o jej przewadze. Ta świadomość nie opuszcza go ani na chwilę, jest jak tępy ból kompromitujący wcześniejszą wolność, stanowi powód do refleksji i dojrzewania. Fabian, który cały czas demonstruje niedoskonałości natury ludzkiej: strach, starzenie się, niepokój, nigdy nie okazuje tkliwości czy skłonności do uczuć. Kiedy w końcu poddaje się miłości, niespójność tego gestu nie daje czytelnikowi spokoju – przyzwyczailiśmy się do tego, że Fabian nie potrafi kochać. Skrupulatność Kosińskiego jako autora jest bronią obosieczną. Żeby stworzyć fragmenty, do których wciąż chce się wracać, pracuje nad swoimi werbalnymi obrazami właściwie z pasją naukowca. Są one triumfem języka angielskiego i ostatecznym dowodem, że ich podstawą nie są kalki językowe. Z drugiej jednak strony dokładne zaplanowanie Passion Play co jakiś czas zabija niezbędną spontaniczność, spłaszczając nieuchwytny wymiar żywych postaci. 98 Czytając Passion Play gracze w polo uzyskują dodatkową premię, przewagę, jaką niewielu innych czytelników może się poszczycić: osobiste zrozumienie znaczenia polo dla Fabiana i Kosińskiego oraz uprzywilejowaną wiedzę o pewnych ludziach, miejscach i wydarzeniach, które, choć fikcyjne, inspirowane są rzeczywistością. Życie powieściopisarza nie różni się od życia kolekcjonera nagród: sława dziś, zapomnienie jutro. W jego życiu jest coś więcej poza honorariami – palące pragnienie usłyszenia raz jeszcze aplauzu. U Kosińskiego ostatnie 14 lat miało siedem takich kulminacji, każda z nich objawiała światu geniusz jego talentu i żywość jego doświadczeń. Mimo to nie istnieje on jedynie od powieści do powieści. Powieść doskonała nigdy nie przestaje się nam odsłaniać. Kosiński nigdy nie wyrusza w pole, jakiekolwiek pole, bez planu. Przygotowuje się na każde zdarzenie, delektując się nim tak samo, jak i tym, co było przedtem oraz co nastąpi potem. To jest chwila w dramacie życia. ...Ale dlaczego polo i konie? Jak u Dostojewskiego postacie Kosińskiego badają swoje dusze, zawsze szukając granic... – pisał o Passion Play Stefan Kanfer („Time”, 17 września, 1979). Oczywiście wierni czytelnicy pasjonujący się twoim życiem, po swojemu przeprowadzą granice między rzeczywistością a fikcją w „Passion Play”. Zdaję sobie sprawę, ze nie pisałeś tej powieści dlatego jedynie, że gra w polo na to zasługuje, a raczej ze względu na bohatera. Dlatego ciekawi mnie, jak bardzo pod tym względem „Passion Play” podobnie zresztą jak inne twoje powieści, jest autobiograficzna? To prawda, że mam dużo wspólnego z bohaterem Passion Play. Podobnie jak Fabian jeżdżę konno i gram w polo, mam podwójną, europejsko-amerykańską przeszłość. Jak Fabian jestem „człowiekiem przenośnym”, który ceni sobie swoją niezależność. I, podobnie jak Fabian, doświadczyłem rozpaczy nędzy jak również splendoru, władzy i bogactwa, które są tak widoczną cechą międzynarodowej sceny polo. Ale zamiast nazywać tę powieść autobiograficzną, powiedzmy jedynie, że w tym okresie mojego życia naśladowałem Fabiana lepiej niż jakąkolwiek inną z moich fikcyjnych postaci. 99 Joga Skąd wzięły się twoje zainteresowania jogą? Jogą zacząłem interesować się na początku nie z fizjologicznego, lecz literackiego punktu widzenia, dzięki lekturze Bhagawadgity, którą czytałem już w Polsce. W moim domu teksty jogi były po wojnie dość popularne, dlatego że ojciec, tak jak mój dziadek Maksymilian Weinreich, był dość dobrym szachistą w Łodzi. Tradycja grania w szachy, bardzo popularna w Polsce, szczególnie kultywowana była przez klasę średnią. Celowali w tym Żydzi, którzy zrobili z tego sport umysłowy. Gra w szachy to jedyna rzecz, jaką wolno było się zajmować nawet religijnym Żydom w sobotę. Jaki to ma związek z jogą? Szachy wymagają koncentracji najwyższego typu, a koncentracja to odpowiednie dotlenienie mózgu. Dlatego szachiści uczyli się jak oddychać równomiernie, żeby nie tracić równowagi, gdy robi się zły ruch, aby nie wpadać w panikę, bo szachy są zaprzeczeniem wszystkich tych stanów. Szachy są racjonalną odpowiedzią na racjonalny ruch czy też nieracjonalny. Do tego trzeba dodać, że w szachach najwyższy typ koncentracji musi trwać przez godziny. Przy tego typu koncentracji następuje bardzo duże zużycie paliwa w mózgu. Pod tym względem mój ojciec osiągnął poziom królewskiej jogi. Jakie znalazło to odbicie w twoim pisarstwie? Choćby fragment w książce Steps (Kroki). Interesowała mnie sprawa połączenia dwu teoretycznie i czasami praktycznie sprzecznych postaw życiowych, mianowicie stanu obezwładnienia czyli wolności i stanu kontroli. Dialektycznego związku między stanem obezwładnienia a stanem kontroli, co w jakimś sensie może prowadzić do twórczości artystycznej. Wystarczy przeczytać prace prof. Stefana Szumana, który miał na mnie wpływ w latach sześćdziesiątych, a szczególnie jego esej o sztuce dyletancko-dydaktycznej. Bez otwarcia nie ma inspiracji, ale otwarcie grozi tym, że będzie stan bez kontroli, a sztuka to kontrola obezwładnienia. I na tym polega także joga. Jest prawdopodobnie tyle typów jogi, ile ludzi którzy ją uprawiają. Jaki typ jogi ciebie najbardziej interesuje? Mnie po pewnym czasie zaczął interesować jeden element, a mianowicie kontrola powietrza, oddychania. Wielu ludzi uważa, że to jest esencja jogi. Dzięki ćwiczeniom jogi można kontrolować oddech – jednocześnie występuje stan obezwładnienia i kontroli. Polega to na tym, że powstaje najpierw świadome, a potem refleksyjne kontrolowanie oddechu. Wtedy, kiedy kontrola oddechu staje się refleksyjna, osiąga się stan jogi królewskiej. Fizjologicznie to się objawia w ten sposób, że dzięki kontroli oddech dostarcza zawsze tyle tlenu, ile mózg potrzebuje, ani więcej, ani mniej. Zapobiega stanom uniesień i depresji. Tutaj fizjologia spotyka się z metafizyką. Ja sposobem „kevala kumbhaka” trzymam w sobie powietrze bez przymusu. Jak to można sprawdzić? Jedynym sposobem sprawdzenia praktycznego, czy następuje wystarczające utlenienie krwi na zasadzie prawidłowego oddechu, jest zanurzenie się w wodzie bez ruchu, przy normalnym oddechu z głową ponad powierzchnią wody, przy ewentualnym zgięciu nóg i trzymaniu rąk na kolanach, w tzw. pozycji lotosu. Pisał o tym Kosiński w artykule: Jak nauczyłem się lewitować w wodzie, w magazynie „Life” (kwiecień 1984): 100 Kiedy w wieku 10 lat ślizgając się na łyżwach po zamarzniętym jeziorze w Polsce zostałem dla żartu wepchnięty pod lód przez wiejskie dzieci i krztusząc się z trudem wydostałem się na powierzchnię, wiedziałem, że woda nie jest moim żywiołem. Od tamtej pory – tak w oceanie, rzece, jeziorze, basenie, jak i nawet w wannie – dręczył mnie strach przed zamykającą się znowu nade mną taflą wody. Z powodu tej obsesji, mimo że lubiłem pływać, związałem się z lądem, wybierając narciarstwo i jazdę konną jako moje ulubione dziedziny sportu i ćwiczeń fizycznych. Zeszłego roku podczas wakacji w Wenecji Wschodu, Bangkoku, zobaczyłem z jaką łatwością i nieskrępowaniem traktują wodę Tajlandczycy. Najmłodsze dzieci i najstarsi ludzie pływają i chlapią się w rzekach, jeziorach i kanałach, jakby woda była naturalnym środowiskiem człowieka. Pewnego dnia w moim hotelu zobaczyłem, jak Tajlandczyk w średnim wieku zanurza się w najgłębszym miejscu basenu, ale właśnie gdy spodziewałem się, że zacznie pływać, złożył razem nogi, położył ręce wzdłuż ud i wyprostowany, z głową nad powierzchnią zaczął unosić się, jakby stał na przezroczystej półce. Zbliżyłem się do basenu i przyjrzałem mu się dokładnie: od dna dzieliło go kilkadziesiąt centymetrów wody i nie było tam żadnego urządzenia, które mogłoby go podtrzymywać. – Przepraszam – odezwałem się zaintrygowany. – Dlaczego pan nie tonie? – A dlaczego miałbym tonąć, skoro tego nie chcę? – odpowiedział pytaniem mężczyzna. – A więc czemu pan nie pływa? – Nie chcę pływać – odrzekł Tajlandczyk. – Co pan robi, żeby utrzymać się w ten sposób w wodzie? – spytałem. – Nie widzi pan? Nic. – Ale na czym polega ta sztuka? – pytałem dalej obserwując każdy jego ruch. – Być sobą. Oto cała sztuka – odrzekł zmieniając pozycję. Rozsunął uda, podwinął pod siebie stopy, położył ręce na pośladkach i ponownie znieruchomiał poddając się delikatnemu kołysaniu wody. – Być sobą? To wszystko? – To wszystko – potwierdził Tajlandczyk. – Ale kiedy ja jestem sobą i nic nie robię, wówczas tonę – zaprotestowałem. – Jeśli toniesz, to znaczy, że coś robisz – odparł mężczyzna. – Nie rób nic. Bądź sobą. – Łatwo powiedzieć! Czy jest jakieś miejsce, gdzie mogę się tego nauczyć? – spytałem. – Tak – odrzekł nieco zniecierpliwiony. – W wodzie. – Ale czy zna pan kogoś, kto mógłby mnie uczyć? – Tak. Ty sam możesz to zrobić – odrzekł z emfazą i odwrócił się ode mnie. W następnych tygodniach wiele czasu spędziłem na obserwowaniu, analizowaniu i próbowaniu zrozumienia siebie w wodzie. Najpierw odwróciłem kolejność tego, co zwykle robiłem. Wchodząc do basenu zamiast zacząć natychmiast pływać, pozwalałem swemu ciału zatonąć, następnie wynurzyć się, po czym znowu zatonąć i ponownie wypłynąć. Dalej, zamiast przeciwdziałać pójściu na dno przy pomocy długich wdechów i wydechów, zacząłem ćwiczyć powolne płytkie oddychanie. Dzięki niemu stałem się mniej podatny na podskakiwanie w dół i w górę, ale tylko dopóty, dopóki oddychałem miarowo i w równych odstępach. W końcu nauczyłem się, że aby unosić się w wodzie, tak długo jak zechcę, muszę trzymać ramiona w tyle, rozluźnić mięśnie, wypiąć brzuch i klatkę piersiową. Po wielu próbach udało mi się nie robić nic, to znaczy stałem bez ruchu, nabierając jedynie minimum potrzebnego do oddychania i utrzymywania się na powierzchni wody powietrza, a woda przez cały czas nigdy nie podniosła się powyżej mojego policzka. Teraz, czy to w pionie czy w poziomie, mogę jak długo zechcę utrzymać się w wodzie, rozkoszując się uczuciem wolnego spadania nie idąc na dno. Pozbywszy się strachu przed zatonięciem, odkryłem nowe przyjemności przebywania w wodzie. Wodna lewitacja stała się przyjemnością i sportem. 101 Podczas gdy eksperymentowałem i wymyślałem nowe, bardziej śmiałe sposoby utrzymywania się w wodzie, korzyści z mojego świeżo odkrytego ćwiczenia były oczywiste. Moje ciało stało się bardziej giętkie, moje płuca się rozszerzyły, mięśnie brzucha rozwinęły się i stwardniały. Przez lata cierpiałem na nagłe bóle w dolnej części kręgosłupa i uważałem je za objaw zawodowej choroby pisarza w średnim wieku, obsesyjnie pochylonego nad maszyną do pisania, a także karę za moje równie obsesyjnie uprawiane narciarstwo, czy napady gry w polo. Jednakże po kilku tygodniach ćwiczeń z utrzymywaniem się w wodzie, sztywność, napięcie i bóle pleców zelżały, po czym po raz pierwszy od trzydziestu lat całkowicie ustąpiły. Ponieważ przy unoszeniu się w wodzie konieczne jest również przyjęcie odpowiedniej postawy i kontrola oddechu, traktować je można jako łatwe wprowadzenie do jogi oraz innych ćwiczeń całego organizmu. Tymczasem w różnych basenach moje utrzymywanie się w wodzie wywoływało różne reakcje. Dla dzieci wszystkich narodowości było zwykłymi czarami, jednym krokiem do umiejętności chodzenia w, a w końcu po, wodzie. Dla dorosłych, zwłaszcza dla Włochów, Hiszpanów i Polaków wychowanych w tradycji zachowania godności nawet pod działaniem stresu czy w warunkach niewygody, było przyjemną odmianą chroniącą fryzurę przed niesforną wodą. Wychowani na logice kartezjańskiej Francuzi, szybko zgodzili się, że unoszenie się na wodzie z głową nad jej powierzchnią jest tym, co odróżnia człowieka od ryby. W trapionej turystami zatłoczonej Szwajcarii, gdzie na ograniczonej przestrzeni pływacy ściśnięci są jeden przy drugim, niezliczone ludzkie bójki mogą utrzymywać się na wodzie, nie robiąc ani jednej falki. Zaś krzyżacki duch moich niemieckich widzów radował się, widząc żołnierską dokładność, z jaką nawet zanurzony głęboko w wodzie, potrafiłem przyjąć postawę zasadniczą. Ciekawi mnie, czy twoje unoszenie się na wodzie nie wynikło czasami z twojego lęku przed wodą, o czym wspominali twoi koledzy ze szkoły? Nie ma wątpliwości, że zacząłem interesować się tą możliwością pozostania z głową na powierzchni pod wpływem tego, że nigdy nie lubiłem zanurzać się w wodzie. A pływanie i wszystkie sporty związane z wodą wywoływały u mnie stres. Bałem się przerwania dostępu powietrza, po jakichś żartach z czasów młodości, czemu dałem wyobrażeniowo dowód w Malowanym ptaku. Może chciałbyś w przyszłości chodzić po wodzie? Zatrzymajmy się na metaforze, że wszystkim nam chodzi o to, aby mieć głowę ponad powierzchnią wody, aby się utrzymać ponad powierzchnią fizycznie i metafizycznie. Czy teraz też oddychasz w ten sposób? Zawsze, ale dopiero w wodzie można to sprawdzić. Mogę być nawet stopami nad wodą, jak jestem w dobrej formie. Jest to sprzeczne z tym, co pisze Donna de Varona, podwójna złota medalistka olimpijska z 1984 roku, że z chwilą kiedy głowa idzie nad wodę, to stopy muszą wpaść pod wodę. Ja pokazuję, że to nieprawda. 102 Podróże Oglądałem u ciebie albumy fotograficzne, pełno w nich twoich zdjęć z całego nieomal świata. Jesteś zapalonym podróżnikiem? Wolę podróżować na stronicach moich książek, mogę bowiem wymyślać kraje oraz moich bohaterów. Dlatego wiele podróży wydaje mi się stratą czasu, gdyż traci się energię na rzeczy nieproduktywne. Ale jeśli już to robię, to odzywa się we mnie artysta fotografik, który ratuje pisarza mogącego się nudzić, bo pisarz chce wędrować po stronie sam, i w domu. Natomiast fotograf mówi, że możesz zrobić zdjęcia, jakich jeszcze nie było. Poza tym w podróżach pociąga mnie to, że mogę chodzić po dzielnicach miast, w których najbardziej widać działanie czasu. Pamiętaj, że w moim przypadku podróż nie jest łatwą rzeczą, widziałeś to zresztą sam w czasie naszej wspólnej podróży do Izraela. W większości państw wydawane są moje książki, czyli podróże połączone są ze spotkaniami z wydawcami, lub jako były prezydent Pen Clubu jestem „wyłapywany” przez uniwersytety. Na przykład mój wyjazd do Egiptu, który miał być poświęcony tylko grze w polo, od momentu kiedy postawiłem nogę na lotnisku stał się podróżą kulturalno-oświatową. Ja wówczas reprezentuję: Amerykę, Pen Club, Yale, Jewish Presence Foundation. Dlatego moje podróże są męczące, muszą być dobrze zorganizowane, aby nie było chaosu, i aby nie tracić energii. Oprócz długich podróży dość regularnie przemieszczasz się pomiędzy miejscami, gdzie masz swoje mieszkania – między Nowym Jorkiem, a odległym o niecałe sto mil New Haően, czy Cras-sur-Sierre w Szwajcarii. Jakie jeszcze miejsca na świecie ci odpowiadają i dlaczego? Paryż jest dla mnie miastem szalenie wygodnym i tam mógłbym mieszkać. Ironicznie rzecz biorąc mógłbym mieszkać w Bangkoku, mimo że nie znam języka, bo mi tam jest pod względem psychologicznym bardzo wygodnie. Wygoda psychiczna nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek inną. Trochę mniej chętnie mógłbym mieszkać w Londynie, gdzie przeszkadzałby mi klimat, ja reaguję mocno na światło. Jeśli jest ciemno i deszczowo, to jest ciemno i deszczowo w mojej duszy także. Nie zawsze, ale jest potrzebne dodatkowe światło wewnętrzne, aby nie poddać się temu, co robi na mnie przygnębiające wrażenie. Zwłaszcza woda spadająca z nieba, wolę mieć wodę dochodzącą do szyi niż wyżej. A poza tym chodzenie pod parasolką uniemożliwia patrzenie w niebo. Wspominałeś o podróżowaniu w wyobraźni? Jest cała literatura pisarzy, którzy piszą o podróżach, i jest cała literatura podróżnicza napisana przez pisarzy. Najważniejszą rzeczą jest to, że pisarz może podróżować nie ruszając się z krzesła. Przykładem tego jest Robinson Cruzoe czy Swift w krainie liliputów czy olbrzymów. W jakimś sensie można powiedzieć, że pisarz powieści opartej na wyobraźni ma największą swobodę ruchów, bez ruszania się z miejsca. Ta swoboda polega nie tylko na tym, że można wymyślać środki lokomocji, ale nową planetę, jak to zrobił Verne. W nowelce pt. „Chantal” opublikowanej przez Long Island Uniőersity (Spring-Summer 1988) wymyśliłeś cały kraj: ...Wkrótce po przybyciu Samuela Kramera do Mandali (stolicy Mantraku, 69 tysięcy mieszkańców) i wprowadzeniu się do Hotelu Mandala, portier, zawodowo przyjacielski Mantraka w średnim wieku, w typie „nie opisuj mnie”, wita go z „Wiadomościami Mandali” w ręku...? To zabawne, ale niektórzy szukali tego kraju w atlasach. Powieść, którą piszę w tej chwili Center State dzieje się w kraju, który w jakimś sensie jest krajem stworzonym przeze mnie, mimo że jest kompilacją wielu krajów. 103 Wielokrotnie widziałem cię przed kolejną podróżą, rozstawione walizki, a ty między tym wszystkim niezbyt szczęśliwy, raczej podenerwowany? Dobrze zaobserwowałeś ten stan, który wynika z tego, że nie wiem, co z sobą zabrać z mojego warsztatu pisarskiego. Ujmując to z punktu widzenia fantastyki naukowej, to bym chciał, aby za naciśnięciem guzika podróżował ze mną mój pokój. Z moją kopiarką, a zwłaszcza książkami, które widzisz na półkach. To jest moje intelektualne zaplecze, są to książki, które w danym momencie mnie pobudzają, pociągają, pomagają, słowniki. Przeniesienie się do hotelu powoduje, że jestem na łasce i niełasce innej przestrzeni, mam z sobą tylko maszynopis tego, nad czym pracuję. Ale z drugiej strony to dobrze, bo wobec tego muszę być bardziej wyobrażeniowy, gdyż nie mam zaplecza. W tym przypadku zmiana klimatu psychicznego jest spowodowana zmianą miejsca i często topografii fizycznej. Natomiast bardzo lubię mieszkać w mieszkaniach innych ludzi. Bardzo lubię być gościem, to polega nie tylko na tym, że lubię moich przyjaciół i chcę żyć na ich koszt – nawiasem mówiąc jestem tanim gościem, a oni mają dużo miejsca – ale również na tym, że mieszkanie u kogoś jest wprowadzeniem się w królestwo psychiczne innej osoby. Co masz na myśli? Zwróć uwagę na przykład na układ książek w mieszkaniu innych ludzi. Mają oni biblioteki z książkami, których ja nie mam, albo na które nie zwróciłem uwagi. Są to często książki duże, na które u siebie nie mam miejsca, a do biblioteki publicznej nie mam czasu chodzić. Jeśli nawet są to książki podobne tematycznie do tych, które mnie interesują, układ fizyczny tych książek na półkach jest zupełnie inny. Książki, które u mnie znajdują się pod sufitem, po które rzadko sięgam, tam mogą być na pierwszym miejscu. Parę dni temu odwiedziłem przyjaciół i znalazłem się w sypialni, która była wypełniona książkami o drugiej wojnie światowej. W tej chwili tak się składa, że o drugiej wojnie światowej przypominamy sobie przez nadchodzące zjednoczenie Niemiec. Gdybym mógł zostać gościem u tych ludzi, co najmniej przez tydzień, stałbym się ekspertem literatury na temat drugiej wojny światowej w Europie centralnej. Jak czujesz się w obcych krajach, jeśli nie znasz języka? Występuje u mnie wtedy stan zagrożenia. Poza krajami z językiem angielskim, w rejonie języka francuskiego daję sobie jako tako radę, ale nie mogę się dokładnie wypowiedzieć. Nie umiem używać trybu warunkowego, czyli przedstawiam siebie jako zupełnie inny typ człowieka, który mówi tylko w czasie teraźniejszym, przeszłym i przyszłym, bardzo zdecydowanie. W rzeczywistości często posługuję się trybem warunkowym, zakładając, że rzeczy nie będą miały miejsca, albo iż ewentualnie zaistnieją. Zaletą pobytu w innym kraju jest to, że się jest w jakimś sensie przestawionym na samotność swego języka, w tym przypadku mówię o angielskim. Otoczony językiem francuskim staję się zagrożony i wkładam o wiele więcej energii w to, aby „spod palców” nie uciekł mi język angielski, systematycznie pracuję nad książką. Zaleta Szwajcarii, która jest krajem wielojęzycznym, polega na tym, że mam możliwość konfrontacji z książkami włoskimi, francuskimi, z którymi w sensie pasywnym daję sobie radę. Mam dostęp do innej psychiki, do innych typów zachowania ludzi, do innego typu werbalnego przedstawiania. W tym przypadku podróże są dla mnie bardzo ważne, stwarzają pewien typ podniety, praktyki i zachęcają do inwencji. Na zakończenie, jaki sposób podróżowania najbardziej lubisz? Najbardziej lubię być na statku, który nie jest daleko od brzegu. Nie na małym żaglowcu, a na dużym jachcie, aby ludzie na siebie nie wpadali. Rano na pokładzie mogę siedzieć i pisać, mając jednocześnie świadomość, że jestem niedaleko brzegu i jeśli chcę być w porcie, i zobaczyć nowy typ ludzkiej egzystencji, to mogę to zrobić, ale nie muszę. Czyli mam poczucie bycia ani tu, ani tam. Takie zawieszenie jest znakomite dla powieściopisarza, który w jakimś sensie jest zawieszony między niebem a ziemią. Następuje u mnie wówczas duża krystaliza- 104 cja pomysłów, ogromna wydajność pracy, bo nie marnuje się energii na życie społeczne – ubieranie się, na posiłki, na które trzeba chodzić w takie czy inne miejsca. Jestem w jakimś sensie sam. Przyjaciele na statku mają swoje zajęcia, nikt nikomu nie przeszkadza. Obecność natury, plaży, wody daje duże możliwości ćwiczeń fizycznych. Kapitan prosi o zajmowanie miejsc i zapięcie pasów, gdyż za kilka chwil będzie przygotowywał się do startu. Stewardesy pomagają w tym pasażerom i objaśniają, jak należy się zachować w czasie awarii, demonstrują sposób użycia masek gazowych, pokazują wyjścia awaryjne. Ogromny Boeing pełen pasażerów wolno rusza z miejsca, po chwili zatrzymuje się jednak, mimo że do odlotu pozostały już tylko minuty, a przed nami długa kolejka samolotów czekających na start. Ponownie w głośnikach rozlega się znajomy głos kapitana: – „bardzo proszę wszystkich o zajęcie miejsc, w innym przypadku nie możemy kontynuować podróży, takie są przepisy”. Zaczynam rozglądać się, żeby zobaczyć, dlaczego nie odlatujemy. Z przodu samolotu dwaj tradycyjnie ubrani Żydzi rozpoczęli modły, stojąc w przejściu, nie robiąc sobie nic z próśb kapitana, który zresztą za chwilę pojawił się osobiście koło nich, gestykulując żywo. Na nic to się jednak nie zdało. Zwróciłem się do siedzącego obok Kosińskiego pytając, jak to się skończy? – Jak się skończy trudno powiedzieć, stwierdził – ale zaczyna się ciekawie moja pierwsza w życiu podróż do Izraela. Po czterdziestu minutach Żydzi zakończyli modły, usiedli jakby nigdy nic, a samolot izraelskich linii lotniczych EL-AL wystartował z lotniska JFK. w Nowym Jorku. Po kilku godzinach lotu wylądowaliśmy szczęśliwie na lotnisku Ben Guriona w Tel-Awiwie, gdzie na przygotowanej naprędce konferencji prasowej Kosiński udzielał pierwszych wywiadów prasie izraelskiej. W czasie dziesięciodniowego pobytu w Izraelu podobnych wywiadów i konferencji miał kilka dziennie. Kosiński musiał nadrobić pięćdziesiąt pięć lat nieobecności, uczestnicząc aktywnie w wielu spotkaniach i w międzynarodowej konferencji Historia i kultura Żydów polskich (Czesław Czapliński, „Przegląd Polski”, II luty 1988, Nowy Jork). Taki tytuł nosiła międzynarodowa konferencja, która odbyła się w dniach 31 stycznia – 5 lutego 1988 r. w Jerozolimie. Konferencja zorganizowana została przez Instytut Studiów nad Historią i Kulturą Polskich Żydów Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, którym kieruje prof. Chone Shmeruk, oraz Instytut Studiów Polsko-Żydowskich w Oxfordzie z prof. Anthonym Polonskym na czele. Oczywiście w pracach organizacyjnych uczestniczył duży sztab osób i instytucji, m.in.: Yad Vashem (Israel Gutman, Yitzhak Arab), Uniwersytet Jagielloński (prof. Józef Gierowski), Uniwersytet Warszawski (Jerzy Tomaszewski), KUL (Jerzy Kłoczowski), Uniwersytet Hebrajski (Shlomo Avineri, Shmuel Ettinger). Trudno o lepszy wybór miejsca: „święte miasto” Jerozolima (po hebrajsku Yerushalayim), zwana jest miastem pokoju. W Jerozolimie, której historia sięga czterech tysięcy lat, krzyżują się wpływy trzech głównych nurtów religijnych: chrześcijaństwa, judaizmu i islamu. Są tu bezcenne zabytki i miejsca kultu: Ściana Płaczu, kościół Św. Grobu na wzgórzu Golgota, klasztor Zaśnięcia NMP z grobem Dawida, meczet el-Aksa, meczet Kubbet es-Sachra. Bezpośredni kontakt z historią, tak samo znaną przez Polaków jak i Żydów, tworzył znakomity nastrój dla konferencji na temat obrosłej mitami i niedopowiedzeniami kwestii, jaką są stosunki polsko-żydowskie. Trzeba jeszcze gwoli ścisłości dodać, że obecna, największa – tylko z Polski przybyło ponad 80 naukowców i publicystów – konferencja była już trzecią z kolei. Pierwsza odbyła się w 1984 roku w Oxfordzie, druga w 1986 roku na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. W ramach obecnej konferencji odbyło się ponad 40 sympozjów, na których wygłoszono kilkadziesiąt referatów. Niezmiernie ciekawe było sympozjum na temat “Problemy etyczne Holocaustu w Polsce”, któremu przewodniczył prof. Józef Gierowski, były rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, a uczestniczyli w nim: W. Bartoszewski, J. Błoński, V. Erlich, J.T. Gross, I. Gutman, R. Scharf i J. Turowicz. Dyskusja w dużej mierze toczyła się wokół artykułu J. 105 Błońskiego, który został opublikowany w „Tygodniku Powszechnym”, i wzbudził ogromne kontrowersje w Polsce i poza granicami. Z konferencją było związanych wiele imprez towarzyszących: wystawa książek w języku jidysz, wystawa fotografii, festiwal filmów polskich o tematyce żydowskiej. Oprócz tego pisarz, Jerzy Kosiński – przewodniczący zarządu Amerykańskiej Fundacji Studiów PolskoŻydowskich – wygłosił kilka odczytów w Jerozolimie i Tel-Awiwie. Podczas jednego z nich tak mówił, nawiązując do konferencji: ...Historycy mają prawo traktować zjawiska historyczne jako obiektywne. Powieściopisarz ma nad nimi przewagę, gdyż może zwrócić uwagę na elementy, które nie są wystarczająco ścisłe, aby być dostępne naukom historycznym. Na konferencji mówiono dużo o obojętności Polaków wobec zagłady, że Polacy rzekomo nie zademonstrowali solidarności z Żydami, którzy ginęli na ich oczach. Oczywiście, zwracano uwagę, że ta obojętność nie była tylko polskim fenomenem. Ja chciałbym powiedzieć, o czym historycy na ogół nie mówią, mianowicie o roli strachu, paniki i autentycznego zdziczenia wywołanego stanem wojny, w którym życie ludzkie zupełnie się nie liczy, w którym niemieckim rozporządzeniem powtarzanym na każdym drzewie i domu zakazywano jakiegokolwiek aktu miłosierdzia – pod karą śmierci lub obozu koncentracyjnego – w stosunku do Żydów. Akt miłosierdzia okazywany jednostce wywoływał zbiorowe konsekwencje dla całego otoczenia. To znaczy moje wejście jako Żyda w zbiorowość polską skazywało ją automatycznie na karę, jakiej do tej pory w historii nie było. Nie wolno zapominać również o okupacji, która manifestowała się obecnością munduru niemieckiego na każdym kroku. W Polsce było to najbardziej widoczne. Jako pisarz mogę powiedzieć, że skutki strachu są takie, iż wielu ludzi odwraca się tyłem nie do ofiary, ale do własnego strachu, którego się wstydzi. Chciałbym wprowadzić nową kategorię „paraliżu psychicznego”, spowodowanego strachem. O tym historycy nie mówią, mimo że wszyscy wiemy, na czym to polega. Trzeba ponadto powiedzieć, że strach raz wszczepiony w naturę ludzką w 1939 roku, powtarzany w 1940, 1941, 1942 roku... będzie coraz większym paraliżem. Nie ma kwestii, że historia to autentyczne postawy i trzeba mówić o zdziczeniu, o rozpadzie, którego ofiarami byli nie tylko Polacy, ale i Żydzi. Wystarczy przypomnieć sobie zachowanie niektórych Żydów spośród kapo, czyli policji żydowskiej... Każde publiczne wystąpienie Kosińskiego, który po raz pierwszy w życiu odwiedził Izrael, było szeroko komentowane w prasie. Caler Den-David w „The Jerusalem Post” pisał w artykule zatytułowanym Kosiński Shakes Them Up m.in.: ...Pisarz Jerzy Kosiński oszołomił tłum na spotkaniu, kiedy bronił zachowania Polaków wobec Żydów w czasie Holocaustu... Dalej, kiedy zaatakował film dokumentalny Shoah jako całkowicie „niesprawiedliwy i tendencyjny”, wywołał pojedynek z publicznością... Jego towarzysz w dyskusji, dr G. Wigoder powiedział, że Kosiński zniekształca historię, przedstawiając Polaków jako filosemitów, a Polskę jako żydowski raj. Jego atak na Shoah był nieusprawiedliwiony historycznie. O znaczeniu konferencji niech świadczy fakt, że za pośrednictwem prof. Józefa Gierowskiego, gen. Jaruzelski przekazał oświadczenie o chęci normalizacji stosunków z Izraelem, a także zapowiedział ogłoszenie przez władze PRL oficjalnego oświadczenia na temat „politycznych błędów popełnionych w latach 1967-1968, włącznie z potępieniem wszelkich form antysemityzmu i dyskryminacji”. Zapowiedź ta spotkała się z aplauzem uczestników konferencji. Pobyt Kosińskiego w Izraelu zarejestrowałem na zdjęciach: oficjalne spotkanie z Teddy Kollek (burmistrz Jerozolimy), Shimon Peres (premier Izraela), pobyt w obozie Palestyńczyków, w starej Jerozolimie, przy Ścianie Płaczu, Yad Vashem... Dwa miesiące później w 106 kwietniu 1988 r., po trzydziestu jeden latach nieobecności (od 1957 r.), Kosiński przyjechał do Polski na dwanaście dni. Jego prywatna wizyta zbiegła się z obchodami czterdziestej piątej rocznicy powstania w getcie warszawskim. W Teatrze STU (12 kwietnia 1988 r.) na spotkaniu z publicznością Krakowa Kosiński powiedział („Zdanie” 1989 nr 1/82): ...Ja nadal sobie nie zdaję sprawy, że naprawdę jestem w Polsce. Że jestem otoczony ludźmi, z którymi mógłbym rozmawiać trzydzieści lat temu, i z którymi przez te lata nie rozmawiałem. Mam z tym duży kłopot czasami. Wpadam w panikę rano i wieczorem. Na przykład wciąż nie wiem, co ze sobą zabiorę z powrotem do Ameryki? Czy bym chciał być tutaj dłużej, czy będę się bał wracać. Ktoś mnie zapytał w amerykańskim konsulacie, czy zechcę zostać? Być może poproszę o azyl? Chodzi o to, jak się mam związać z Polską. Ja bym się z Polską bardzo chętnie powiązał przez Pen Club, bo nie jestem w jakimś sensie ani polski, ani amerykański – jestem pisarzem. Mnie kategorie narodowe nie obchodzą zupełnie. Piszę po angielsku. Redaktor „Przekroju” mówi do mnie: „Panie Jerzy, jeżeli pan zacznie pisać po polsku, to wpierw dla «Przekroju»”. Pomyślę – powiedziałem. Zobaczymy, czy ktoś inny mi lepiej zapłaci. Po powrocie z Polski do Stanów Zjednoczonych, Kosiński w rozmowie, którą z nim przeprowadziłem, publikowanej w „Przeglądzie Polskim” pod tytułem: Polska – najbardziej uduchowiony kraj Europy (19 maja 1988, Nowy Jork), wspomina, że największe emocje w czasie pobytu w Polsce związane były ze „...spotkaniem z bratem – pierwszy raz od 31 lat! Mimo że był on przez rodziców znaleziony w czasie wojny, przygarnięty i zaadoptowany, to jednak jest moim bratem. A moi rodzice są jego rodzicami. O wizycie na grobie rodziców nie muszę mówić, że była wielkim przeżyciem. Ale muszę powiedzieć, że smutek tej wizyty przesłoniła później radość z powitań ze starymi przyjaciółmi, z patrzenia razem w lustro i mówienia: «Boże, co się stało?» Siedzenie w kawiarni przy tym samym stoliku, przy którym się trzydzieści lat temu siedziało. Tańczenie tego samego tanga z kobietami, z którymi się przyjaźniłem i które fotografowałem. Spotkania z przyjaciółmi, z którymi łączą mnie wspomnienia stawania się mężczyznami. Dla mnie, jako człowieka i pisarza, powrót, dotknięcie tego świata jest czymś najważniejszym od czasu wyjazdu z Polski w grudniu 1957 roku. Byłem w Łodzi, Warszawie, Lublinie, Oświęcimiu, Krakowie... Jednak jedynym miejscem, w którym się popłakałem, oczywiście poza grobem moich rodziców – był Kazimierz, dawna żydowska dzielnica Krakowa, którą nasza fundacja – Amerykańska Fundacja Studiów Polsko-Żydowskich – chce odbudować. Proszę sobie wyobrazić, że zwiedzając bóżnicę zupełnie odruchowo otworzyłem jedną z szaf. Zobaczyłem setki manuskryptów i starodruków z XVIII i XIX wieku w opłakanym stanie... Podczas tej wizyty bardzo silnie uzmysłowiłem sobie nie tylko siłę polskości, jaka po trzydziestu latach nieobecności we mnie tkwi, ale też, ile jest elementów żydowskich w kulturze, literaturze i bycie polskim, mimo że w odniesieniu do przeszłości w Polsce prawie nie ma Żydów. Przed wojną było ponad trzy miliony Żydów, spośród nich większość mówiła po hebrajsku lub żydowsku. Jeśli to nie świadczy o swobodzie Żydów w Polsce, to co może świadczyć? Mówienie wobec tego o nienawiści Polaków do Żydów jest historycznym nonsensem. Żydzi, jak to się potocznie mówi, żyli w Polsce pełną gębą, a że czasami ktoś ich w tę gębę uderzył – cóż, to była racja żydowskiego stanu bytu. Jako pisarz mogę powiedzieć, że historia zna inne rozwiązania – np. Hiszpanie wyrzucili Żydów ze swego kraju... Polska jest najbardziej uduchowionym krajem Europy. To kraj, który wykazał dużą powściągliwość w czasie konfrontacji, czyli duże poszanowanie życia. Wówczas, gdy konfrontacja między rządem a Solidarnością mogła zakończyć się tysiącami ofiar, te ofiary były znikome. Tymczasem dla przykładu dzisiejszy Izrael, mimo powściągliwości, co widziałem na własne oczy, nie może ich uniknąć. Nie mam co do tego wątpliwości, że ceną za poszanowanie życia, które Polacy 107 cenią sobie tak bardzo – okazał się stan wojenny. W Polsce konfrontacje dowiodły olbrzymiej dojrzałości społeczeństwa polskiego... A później na łamach „The New York Times” (22 października 1988) zamieścił esej pt. Restoring a Polish Jewish Soul: Rok 1957, w którym jako 24-letni mężczyzna opuszczałem Polskę, wyjeżdżając do Stanów Zjednoczonych, był duszący dla mnie i mojego pokolenia. Krótki okres wolności wypowiedzi artystycznej skończył się kwaśną nutą neostalinowskich prześladowań. I jakby nie było dość, że Polaków już otaczały Sowiety, matka Rosja okrążyła właśnie dwoma sputnikami całą kulę ziemską. A teraz przeskoczcie ze mną następne trzydzieści lat mojego życia, podczas których pisałem spokojnie prozę w Ameryce i trzymałem się z dala od polityki, a jednak ze wszelkich możliwych powodów skutecznie zablokowano mi wjazd do Polski: najpierw, zaraz po moim wyjeździe, dlatego że nie stawiłem się z powrotem w przepisowym terminie, potem zaś ponieważ w konsekwencji tego, co orzekła o mnie i mojej pierwszej powieści Malowany ptak polska propaganda, stałem się osobą non grata. Mijały lata, umarł mój ojciec, potem moja matka – ostatnia osoba, z którą łączyły mnie więzy krwi – oboje beze mnie przy ich boku, pozostał jedynie mój adoptowany przez rodziców brat. Dosyć? Wiedząc, że nie byłem w Polsce przez 30 non grata lat, wyobraźcie sobie, jak byłem wdzięczny, kiedy Amerykańska Fundacja Studiów Polsko-Żydowskich, w której jestem przewodniczącym zarządu, zwróciła się do mnie z prośbą, czy zgodzę się wręczyć Nagrodę Judaica dla najbardziej zasłużonego w ochronie kultury żydowskiej Polaka oraz czy dostarczę mu ją osobiście do Warszawy? Na taką prośbę całe moje Ja mówi „tak”. Następnie wykonuję półoficjalny telefon do polskiego konsula w Nowym Jorku. Udaję nonszalancję, choć moje polskie serce łomocze jak opętane. Mówimy po polsku językiem, którego starałem się nie zapomnieć, mimo że od 1957 roku wyrażałem swoje myśli po angielsku. Pytam go wprost: „Czy rząd polski nie będzie miał nic przeciwko temu, bym odwiedził kraj?” Nie, rząd polski nie ma nic przeciwko, odpowiada konsul. Co więcej, kontynuuje, ponieważ pan Kosiński już raz odwiedził Polskę, między 1933 rokiem, kiedy się tam urodził, a 1957, kiedy na swoje twórcze wygnanie wybrał Amerykę, obecny rząd polski traktować będzie jego podróż jako powtórne odwiedziny, a nie wizytę, dodaje z powagą. Pakując do plecaka pudełko okruchów nie zatartych przez czas wspomnień, wyruszam do Polski w towarzystwie Kiki, mojej urodzonej w Ameryce, wykształconej w Anglii żony, która nie zna słowa po polsku. Lądujemy w Warszawie, po krótkim locie z Wiednia i już z lotniska w Polsce, połykając pigułkę łez, moje amerykańskie Ja nadaje do mnie następującą informację: „Rozmawiając po polsku z każdym, z kim zechcę, czuję, że dotknięcie polskiej ziemi porusza we mnie najgłębsze sfery mojej świadomości”. W dniu naszego przyjazdu, to co wcześniej zaplanowane było w Warszawie jako małe przyjęcie z okazji wręczenia Nagrody Judaica, staje się, przypadkowo, głośnym wydarzeniem publicznym. Gdziekolwiek pójdę przeprowadzają ze mną wywiady, czy to weseli „organiści” z Solidarności czy zawsze poważne organa partyjne. Idąc za głosem serca i wspomnień podróżujemy z żoną z miejsca na miejsce, dodając do chwil zdziwienia dawkę zmienionego upływem czasu rozpoznania. A potem jedziemy do mojego rodzinnego miasta, Łodzi. Do drugiej wojny światowej Łódź, centrum włókiennicze, nazywane było „Manchester Europy Wschodniej”. W mieście tym, w którym około 250 000 natchnionych, mówiących głównie jidysz Żydów stanowiło jedną trzecią mieszkańców, przyszedłem kiedyś na świat. Mieszkałem tam przed wojną i studiowałem po wojnie. 108 Kiedy chodzę ulicami Łodzi rekonesans rodzinnego miasta przeradza się w rekonesans własnego Ja. Największe wrażenie robi na mnie największy na świecie cmentarz żydowski. Ponad 180 000 grobów i grobowców stoi tu dumnie na warcie, wiele z nich to największe i najbardziej wyszukane okazy z wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem. To właśnie w getcie łódzkim zginęło wielu moich krewnych, tu lub w drodze do komór gazowych. Wracając do teraźniejszości. Cały spięty spotykam się z Henrykiem, moim adoptowanym bratem. Pamiętacie, że kiedy widzieliśmy się ostatnio w 1957 roku, miał 17 lat. Teraz ma około 47. Mimo upływu trzydziestu lat wygląda dla mnie ciągle tak samo. Podczas tych lat oddzieleni Żelazną Kurtyną rzadko dzwoniliśmy czy pisaliśmy do siebie, teraz ręka w rękę, łzy w łzy, pochylamy się w podwójnym żalu nad podwójnym grobem naszych rodziców. Po spotkaniu z Henrykiem moje niespokojne Ja ciągnie mnie i Kiki z Łodzi do krakowskiego Kazimierza. Kiedyś wyodrębniona dzielnica Krakowa zamieszkana przez stulecia głównie przez polskich Żydów, dziś stanowi nierozdzielną część miasta, z którego polscy królowie rządzili polskim królestwem, królowie ci byli wystarczająco potężni, by dać milionom Żydów z innych części świata ich polin (od hebrajskiego słowa pohlin – „tu będziesz żył na wygnaniu”) – jak Żydzi nazywali Polskę, kiedy po raz pierwszy odwoływali się do niej. Kiedy na Kazimierzu, w starej żydowskiej dzielnicy, gdzie tak wiele domów i synagog wymaga remontu, robiłem zdjęcia XVI-wiecznego żydowskiego cmentarza, słyszałem jak każdy kamień woła do mnie: „Przywróć, i to szybko, świetność żydowskiego Kazimierza, czy nie jestem częścią twojej duszy?” Z przepełnionym sercem zostawiamy za sobą świetlistą ziemię Krakowa, by po niecałej godzinie zatrzymać się w Oświęcimiu, piekle stworzonym przez człowieka, gdzie naziści próbowali przekształcić bogatą duszę żydowskiego narodu w użyźniający glebę nawóz, i w czym ponieśli bezlitosną klęskę. „Być Żydem w dwudziestym wieku, znaczy otrzymać specjalny dar” – napisał Muriel Rukeyser. Dosyć. Wraz z pojawieniem się krótkich fragmentów moich powieści w polskiej prasie, przyjmuję zaproszenia na organizowane ad hoc spotkania, głównie z publicznością studencką. Mówię do nich spontanicznie, a oni spontanicznie mi odpowiadają. Samolubnie chwalę się przed nimi, jak to jest, kiedy moje Ja po trzydziestu latach myślenia po angielsku znowu wypowiada się w języku polskim. Oni zaś opowiadają mi bezinteresownie jak to jest, gdy – młodzi i wykształceni – zmuszeni są czekać 20-50 lat na mieszkania, których jakieś 15 milionów rozpaczliwie potrzebuje. 109 Fundacje i biznes Pod koniec 1987 roku Jerzy Kosiński zaczął coraz częściej mówić o planach założenia fundacji, a kiedy po kilku tygodniach zaprosił mnie na pierwsze zebranie, przeprowadziłem z nim wywiad pt. Nowa fundacja w Nowym Jorku („Przegląd Polski”, 19 listopada 1987, Nowy Jork). Zapytany wówczas, jak powstała idea fundacji, odpowiedział: To długa historia. W czasie pracy nad Pustelnikiem 69 Ulicy, która ma się ukazać w marcu 1988 r., musiałem dosłownie uciekać od fikcji literackiej w stronę źródeł historycznych. Książka obejmuje duży krajobraz historyczny polsko-żydowski, ponieważ miałem już subiektywny głos głównego bohatera Norberta Koskiego, szukałem najbardziej miarodajnych zobiektywizowanych wypowiedzi. Właśnie wtedy dotarłem do Instytutu Studiów PolskoŻydowskich w Oxfordzie. Dowiedziałam się również, że istnieją niezależne, ale powiązane z Instytutem Fundacje Studiów Polsko-Żydowskich w Bostonie, Miami i Chicago. Zapytałem samego siebie, dlaczego nie ma takiej w Nowym Jorku? Po ukończeniu książki pomyślałem, że albo wpadnę w depresję, albo będę kontynuował zainteresowania, jakim książka jest poświęcona. Ale bez dalszego pisania. W tym przypadku oznaczało to zainteresowanie się sobą samym – Jerzym Kosińskim. Skąd się wziął? Jakim jest obdarzony ładunkiem psychicznym? Jakie mam możliwości, aby w wieku 55 lat spojrzeć na swoją przeszłość tak, jak mój bohater patrzy na swoją? Doświadczenia z okresu prezesury w Pen Clubie – walki o prawa autorów w różnych krajach – wykazały, że najwięcej można osiągnąć poprzez instytucje. Zapytałem ludzi z Oxfordu, dlaczego nie nią w Nowym Jorku Fundacji Studiów Polsko-Żydowskich? Tu przecież żyje mnóstwo Polaków, Żydów i ludzi, którzy skorzystali z kultury polsko-żydowskiej. Ktoś żartobliwie powiedział, że w Nowym Jorku nas na to nie stać. Ale w końcu zwrócono się do ciebie? Ale odpowiedziałem, że nie mam wystarczająco dużo energii i czasu, obiecując rozejrzeć się za ewentualnym prezesem. I tu powstał problem. Okazało się, że w Ameryce ludzie nie mają czasu. Czas dla ludzi oznacza pieniądze. Po różnych próbach doszedłem do wniosku, że zamiast tracić czas na szukanie wybitnego finansisty amerykańskiego, który zechciałby zostać prezesem fundacji, trzeba szukać ludzi interesujących się naszą przeszłością. W konsekwencji przy kolejnej propozycji prezesury zgodziłem się, z zastrzeżeniem, że napisane będzie przy moim nazwisku – biuro prezesa. W ten sposób będzie wiadomo, że to, co jest ważne, to nie osoba, a biuro. (...) Tymczasem szukam pieniędzy, odbywam każdego dnia serię spotkań. Zaczynam od przyjaciół, których staram się poruszyć. Nieraz kłócę się z poglądami, że lepiej dawać pieniądze na rzeczy, które mają przyszłość, a przeszłość jest nieważna. Od czasu do czasu spotykam się z godnymi uznania postawami, np. jeden z wybitnych amerykańskich impresariów teatralnych obiecał zabezpieczyć wszystkie dokumenty żydowskie znajdujące się w bibliotekach w Polsce. Skąd pochodzą podstawowe fundusze? To ciekawe, sporo pieniędzy dał człowiek, który nie jest Żydem ani katolikiem. Bezwyznaniowy, był kiedyś protestantem. Swoją decyzję umotywował w ten sposób, że jest ważne, aby człowiek taki jak ja – a byłem jedynym polskim Żydem, jakiego bliżej znał – człowiek w jakimś sensie bez rodziny, miał prawo do swojej przeszłości. Stwierdził, że jeśli amerykański Irlandczyk czy amerykański Włoch ma takie prawo, to dlaczego nie Jerzy Kosiński, który nie zmienił nazwiska. Jerzy Kosiński to nie jest żydowskie nazwisko. Żydowskie nazwisko to Jerzy Lewinkopf. Gdybym po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych zmienił nazwisko, czy 110 powiedzmy powrócił do nazwiska Lewinkopf, a matka była z domu Weinreich – otworzyłoby mi to wiele dróg w Nowym Jorku. Moja siła polegała jednak na nazwisku Jerzy Kosiński, które łączy mnie z przeszłością. Ten Amerykanin z Los Angeles to zrozumiał i dał mi pieniądze. A w ogóle pierwsze fundusze dostałem od amerykańskiego Żyda, którego dziadkowie przybyli z Białegostoku. W jaki sposób zamierzasz zainteresować Fundacją szersze grono Amerykanów? Poprzez Brunona Schulza, polskiego pisarza, który był Żydem i który mając do wyboru czy pisać po niemiecku czy po polsku – wybrał Polski. Niemiecki znał wystarczająco dobrze, aby tłumaczyć Kafkę. Mając możliwość stania się częścią większej w sensie topograficznym kultury niemieckiej, pisał nadal po polsku. Był świadomie zaściankowy, uważając, że zaściankowość nie istnieje. Dziś widzimy, że to nie zaściankowość, a uniwersalność. Ze swoimi dwiema książkami, które dzięki tłumaczeniom i wprowadzeniu przez Johna Updike i wielu innych pisarzy amerykańskich są znane, Bruno Schulz będzie naszym pomostem do wielkiego środowiska intelektualno- artystycznego Ameryki, które może książki przeczytać, zobaczyć jego rysunki i wejść w problematykę polsko-żydowską. Chcemy, łącznie z Pen Clubem, zorganizować tydzień poświęcony Schulzowi. Na zakończenie sympozjum przyznana będzie po raz pierwszy Nagroda im. Brunona Schulza. Kto jest jej fundatorem? Ufundowałem ją prywatnie i zabezpieczyłem w ten sposób, aby co roku, może w dzień śmierci Schulza, Pen Club przyznawał dziesięć tysięcy dolarów. Jest to chyba najwyższa nagroda literacka Pen Clubu? Tak. Do tej pory największą, siedem i pół tysiąca dolarów, ufundowała Mary Hemingway. Jakie będą zasady przyznawania tej nagrody? Ufundowałem ją i odsuwam się od tego: Pen Club zdecydował, że będzie to nagroda przyznawana pisarzowi mało znanemu, którego książka lub książki ukażą się w Stanach Zjednoczonych. Dzięki tej nagrodzie nazwisko Schulza na stałe wejdzie do intelektualnego świata Ameryki. Wracając jeszcze do fundacji, której honorowymi patronami są wielcy i znani ludzie, kto jest jeszcze z nią związany? Fundacja jest kierowana przez tzw. zarząd dyrektorów, grupę ludzi, których stosunek do przeszłości jest emocjonalny i intelektualny. Ale to nie są tylko Polacy, Żydzi, czy też polscy Żydzi. Czy masz jakąś specjalną ideę, którą przez Fundację chciałbyś zrealizować? Moją prywatną ambicją jest zebranie funduszów na otwarcie w Warszawie centrum kultury badań polsko-żydowskich, które obejmie swą działalnością całą Europę Wschodnią. Widzę je jako żyjące muzeum. Holocaust byłby jednym z tematów, na pewno nie ostatnim, gdyż kultura duchowa nie umiera, trwa wiecznie. W marzeniach widziałbym centrum jako duży budynek, centralnie ulokowany, z salami odczytowymi, gdzie mogłyby się odbywać międzynarodowe konferencje. Przeszłość nie tyle zatrzymana, ale kontynuowana, będąca czynnikiem obecności. Nie zamknięte na kłódkę muzeum, do którego odwiedzenia potrzebne jest specjalne zezwolenie. Na świecie jest 15 milionów Żydów, z czego co najmniej połowa ma duchowe więzy z Europą Wschodnią, o czym pisze Abraham Joshua Heschel – mój żydowski duchowy nauczyciel. Nieważne jednak, ilu Żydów mieszka w Warszawie, kultura polsko-żydowską nie należy do nich, jest własnością nas wszystkich – Żydów i nie-Żydów. Tak jak kultura polska nie jest własnością tylko Polaków. Nie skończyło się na wielkich planach. Fundacja zaczęła aktywnie działać, a Kosiński, tak samo jak było w czasie prezesury w amerykańskim Pen Clubie, sam pokrywał wszystkie wydatki. Na początku lutego 1988 roku przy udziale Fundacji odbyła się w Jerozolimie niezwy- 111 kle udana konferencja pod znamiennym tytułem: „Historia i kultura Żydów polskich”, o której pisałem wcześniej w rozdziale – „Podróże”. A już we wrześniu Fundacja zorganizowała w Nowym Jorku dni uczczenia pamięci życia i pracy Brunona Schulza (1892-1942). W wielodniowym programie zapoczątkowanym 26 września 1988 roku w nowojorskim Town Hall Theatre przyznano pierwszą Nagrodę im. Brunona Schulza dla mieszkającego w Paryżu polskiego poety Zbigniewa Herberta. Fundatorem nagrody wynoszącej 10 tysięcy dolarów jest Jerzy Kosiński. Od tego czasu co rok jest ona przyznawana przez Jewish Presence Foundation poprzez Pen Club, który spełnia rolę jury, stanowi ona dowód uznania dla nieamerykańskiego pisarza, którego twórczość zasługuje na szerszą popularyzację w Stanach Zjednoczonych. W 1989 roku otrzymał ją pisarz jugosłowiański Danilo Kish. W tym samym czasie w The New York Academy of Art otwarta została wystawa rysunków Brunona Schulza wypożyczonych z Muzeum Literatury w Warszawie, pokazywanych po raz pierwszy w Stanach Zjednoczonych. Odbył się również w The 57th Street Playhouse pokaz filmów opartych na prozie Schulza: Niebo bez słońca w reżyserii J. Rybkowskiego, Cast in to time w reżyserii A. Skiby, Sanatorium pod klepsydrą w reżyserii W. Hasa, a w Lamb’s Theatre sceniczna adaptacja utworów Schulza. Jakby nie dość tego wszystkiego, na amerykańskim rynku wydawniczym, w zasłużonym wydawnictwie Harper and Row ukazała się elegancko wydana książka pt. The Letters and Drawings of Bruno Schulz – w opracowaniu Jerzego Ficowskiego i ze wstępem Adama Zagajewskiego. Znajdują się w niej m.in. nigdy dotąd nie publikowane rysunki Schulza, o którego prozie w Ameryce pisali: ...Znakomite, żywo rozświetlone opowiadania, które miały ogromny wpływ na takich amerykańskich pisarzy, jak: John Updike, Philip Roth, Bernard Malamud, Saul Bellow, Cynthia Ozick. I.B. Singer powiedział o nim: „Gdyby Schulzowi pozwolono dożyć swych dni, mógłby podarować nam niewypowiedziane skarby, ale to co zrobił w swoim krótkim życiu wystarczyło, by stał się jednym z najznakomitszych pisarzy, jacy kiedykolwiek żyli...” Kosiński stworzył też fundację – Jewish Presence Foundation. Cele i formy jej działalności określa program: Niewiedza jest źródłem uprzedzenia; strach – duszą represji. Fundacja Obecności Żydowskiej chce sięgać poza świat żydowski, angażować innych nie tylko w dialog, ale w praktyczne programy, które informowałyby opinię publiczną o twórczej roli, jaką Żydzi odegrali w świecie i w kolejnych krajach, które stały się ich domem. Aby to osiągnąć, Fundacja inicjuje programy, które informują i kształcą opinię publiczną, pokazując znaczenie kultury żydowskiej. Programy te mają na celu ochronę kultury i intelektualnego etosu Żydów oraz ukazanie jak ich duch przenikał sztukę, myśl i nauki różnego rodzaju i jak ona sama kształtowana była przez sztukę, myśl i naukę innych. Fundacja pragnie: – ochronić dziedzictwo i kulturę żydowską, – zainicjować i poprzeć projekty „afirmacji życia”, które potwierdzą znaczące osiągnięcia intelektualne i artystyczne poszczególnych osób i wspólnot na rzecz wzbogacenia zarówno jakości życia w swoich krajach, jak i jakości życia wszystkich ludzi, – wspierać wspólne akcje społeczne w sprawach leżących w sferze powszechnego zainteresowania, – tworzyć wspólnie z innymi grupami programy, które demonstrować będą pluralistyczne tworzenie kultur. Fundacja Obecności Żydowskiej nie jest sekciarska czy etnocentryczna. Kultury i idee są własnością wszystkich bez wyjątku. Credo fundacji to ochrona duchowego pluralizmu, która służy wzajemnemu zrozumieniu i tworzeniu. 112 O bardziej szczegółowe informacje na jej temat zwróciłem się do Jurka Kosińskiego. Jak po polsku nazywać się będzie Jewish Presence Foundation, nie można chyba tłumaczyć dosłownie? Z tym jest problem, ale myślę, że nazwa Fundacja Obecności Żydowskiej jest najbliższa tego, czym ma się zajmować. No właśnie, czy mógłbyś cos więcej powiedzieć o jej celach, niż to, co podano w suchym i lakonicznym programie, który można różnymi sprawami wypełnić? Projekty, które chcemy z czasem realizować nie muszą same przez się dotyczyć osobowości żydowskich, ani nie muszą być związane z instytucjami żydowskimi. Mogą dotyczyć idei, na przykład w tej chwili zajmuję się problemem oświaty w Meksyku. Chodzi o zwrócenie uwagi na to, że w Meksyku tylko osiem procent dzieci ma możliwość skończenia sześciu klas szkoły podstawowej. Powodem takiego stanu rzeczy są trudności ekonomiczne. I chociaż w tym kraju mają nauczycieli, nie mają szkół, albo – o ironio – są budynki, w których brak podstawowego wyposażenia, między innymi krzeseł, biurek itp. Co chcesz więc robić? Postanowiłem zwrócić się do paru wybitnych ludzi, aby stworzyć w Stanach Zjednoczonych „Desk and Chair Festival” („Festiwal biurka i krzesła”). W ramach tej akcji Amerykanie (na terenie całych Stanów Zjednoczonych) zostaną poproszeni o to, aby pozbyli się rzeczy, które są im niepotrzebne, poczynając od krzesła i biurka, maszyny do pisania, VCR. Rzeczy te chcemy przekazać Meksykanom. To by był największy festiwal dawania w historii świata. Na podstawie paru telefonów stwierdziłem, że można dostać kilkadziesiąt tysięcy mechanicznych albo elektrycznych maszyn do pisania w przeciągu jednego tygodnia w Nowym Jorku. Wiele rzeczy można otrzymać od dzieci amerykańskich, przecież większość ich mieszkań zawalona jest zabawkami i pomocami naukowymi. Druga akcja prowadzona jest w New Haven i Hartford, dwóch najbogatszych miastach w Stanach Zjednoczonych. New Haven jest na drugim miejscu w Stanach Zjednoczonych pod względem śmiertelności dzieci po narodzeniu! Miasto uniwersyteckie przepełnione lekarzami? A Hartford naładowane firmami ubezpieczeniowymi – na czwartym miejscu! Czym jest to spowodowane? Tym, że dobre szpitale nie chcą przyjmować ludzi bez ubezpieczeń, a kogo dziś stać na ubezpieczenia? Nie chcą przyjmować czarnych, bo przychodzą bez karty kredytowej, a skąd mogą mieć kartę kredytową? Pytania można by mnożyć. Wobec tego młode kobiety z nieślubnymi dziećmi znajdują się często w tragicznej sytuacji. Ja się z tym nie mogę pogodzić z etycznego punktu widzenia, mam mieszkanie w New Haven. Powodem drugiej twoja podróży do Polski było to, że wyszedł „Malowany ptak”, ale także załatwiłeś wiele spraw dla nowej Fundacji? Tak, w Krakowie udało się znaleźć miejsce, w którym będzie można zorganizować Centrum Obecności Żydowskiej. Plany są takie, aby w dwu ogromnych pomieszczeniach powstało „planetarium obecnego umysłu ludzkiego” z najnowocześniejszymi środkami technicznymi – komputerami z urządzeniami wykorzystującymi doświadczenia Hollywoodu, Disneylandu, wszystkich możliwych źródeł kultury. Chodzi o pokazanie, jak różnymi wynalazkami promieniowała kultura polsko-żydowska na terenie Rzeczypospolitej. W Oświęcimiu królują popioły i śmierć, a tutaj na ogromnej świetlnej mapie po naciśnięciu odpowiedniego guzika ukażą się idee, nazwiska wynalazców i informacje o tym, co dzięki nim zmieniło się na świecie. Dotkniesz klawisza z hasłem Oświęcim i zobaczysz, ilu zginęło tam potencjalnych wynalazców i ilu spalono ludzi o genialnych umysłach. Trzeba to będzie tak skonstruować, aby nadać wizualną formę umysłowi ludzkiemu, czego dotąd nikt nie zrobił. Później można przenieść to również jako kopię na Florydę do Disneylandu. Ale wcześniej należy to zrobić w krakowskim Kazimierzu jako przeciwstawienie się Oświęcimowi. Już mamy pawilon na to przedsięwzięcie wartości 50 milionów dolarów w Orlando na Florydzie. 113 Kto to sfinansuje w Polsce? Chcemy tym zainteresować kogoś z właścicieli największych sieci hotelowych w Stanach, kto wybuduje dobry hotel w Polsce i będzie utrzymywał to planetarium życia. Jeszcze raz podkreślam, że to musi być technologiczny cud świata, musi robić wrażenie o wiele większe niż Oświęcim. A dokładnie musi robić takie wrażenie, jakie robi życie w przeciwieństwie do wrażenia, jakie robi śmierć. Co oprócz tego planuje Fundacja? W Anglii chcemy pokazać wpływ Żydów m.in. na naukę, medycynę, sztuki piękne, a w tym także na fotografię. We Francji i Hiszpanii będziemy się zajmować językiem ladino, którym Żydzi mówili poza hebrajskim i jidysz w krajach arabskich i Hiszpanii, a który zaginął. W tej chwili mówi nim tylko milion ludzi. Oprócz aktywnej działalności w Fundacji jesteś w Zarządzie korporacji PARC (Polish American Resources Corporation), o której ukazało się w Polsce i Stanach Zjednoczonych wiele artykułów, w tym ostatnio o AmerBanku – AmerBank, czyli Amerykański Bank w Polsce („Nowy Dziennik” 16-17 czerwca): W dniu 31 maja odbyło się w Warszawie walne zgromadzenie akcjonariuszy Banku Amerykańskiego w Polsce. W grudniu ubiegłego roku bank ten otrzymał od władz polskich pierwsza licencję jako bank prywatny o przewadze kapitału zagranicznego. Jedna trzecia wstępnego kapitału, opiewająca na 7 500 000 $, należy do PARC – Polish American Resources Corporation. Przewodniczącym Rady PARC jest Jerzy Kosiński, a prezesem Jan Byrczek. Pozostałymi amerykańskimi akcjonariuszami AmerBanku są: Bankers Trust Company, jeden z największych banków amerykańskich, którego aktywa przekraczają 55 miliardów $; Morrison Knudsen Corporation, czołowa firma inżynieryjno-konstrukcyjna; Time Warner Inc., największa na świecie firma w dziedzinie masowego przekazu o obrotach przekraczających 10 miliardów $ rocznie – Stanisław Bednarski współwłaściciel „Nowego Dziennika”. Pozostałe 20% kapitału jest w rękach polskich. Do polskich udziałowców należą: Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo, cztery inne przedsiębiorstwa państwowe i prywatne, oraz 22 osoby prywatne. Rada banku, która ukonstytuowała się tego samego dnia, na przewodniczącego wybrała Witolda Sulimirskiego, byłego członka zarządu Irving Trust Company w Nowym Jorku, na wiceprzewodniczącego Jamesa Claytona (Managing Director Bankers Trust Company). Prezesem został Zygmunt Niewiarowski, były dyrektor szeregu banków handlowych i inwestycyjnych w Anglii, Francji oraz na Środkowym Wschodzie. Bank Amerykański w Polsce wkrótce rozpocznie działalność doradczo-inwestycyjną w ramach „joint venture” pod nazwą AmerTrust, która stworzona ma być wspólnie z Bankers Trust Company i PARC. AmerTrust specjalizować się będzie w takich dziedzinach, jak: wprowadzanie kapitału zagranicznego do Polski, prywatyzacja, tworzenie „joint venture”, rozwój rynku kapitałowego. Operacje komercyjne wszczęte zostaną przez AmerBank przed końcem roku. Lokal banku będzie się znajdował przy ulicy Marszałkowskiej 115 w Warszawie, z oddziałami w kilku miastach polskich. Jakie, oczywiście najbardziej ogólnie, ma założenie PARC? PARC ma proste założenie, uznaje, że rzeczą niezaprzeczalną jest to, iż najważniejszą potrzebą ekonomiczną Polski, która jest jednocześnie najtrudniejsza do zagwarantowania, jest sprawa mieszkaniowa. Nie ma kwestii, że biorąc pod uwagę typ wartości kulturowych, jakie panują w Polsce, człowiek bez mieszkania nie może zdefiniować się jako osoba na własnym terenie. Polska jest krajem, w którym ludzie myślą w kategoriach własności – czy to psychicznych, czy moralnych, czy ekonomicznych. Wszystko wyszło z założenia, że dom człowieka to jego twierdza dla rodziny, bez mieszkania budować rodziny nie można. 114 Jeśli chodzi o budowanie domków rodzinnych Polska zajmuje chyba jedno z ostatnich miejsc na świecie. Sytuacja się jeszcze pogarsza, gdyż istniejące domy niszczeją, ponieważ nie są konserwowane. Sprawa jest prosta – co najmniej kilka milionów Polaków mieszka w warunkach, w których nie mogą rozwijać swoich zainteresowań, nie mogą mieć prywatnego życia rodzinnego. Ale z drugiej strony na całym świecie nikt mieszkań nie dostaje za darmo? Nie ma kwestii, że polskim robotnikom nikt mieszkań nie wybuduje za darmo – PARC też nie. Ale mogą oni zapłacić, aby przedsiębiorca amerykański, który będzie w to inwestował, został wynagrodzony. Chcemy zaspokoić najbardziej żywotne interesy Polski. Ale wracam jeszcze raz do pytania – czym Polacy zapłacą? Wiadomo przecież, jakie są koszty budownictwa w Ameryce. Zapłacą dając siłę roboczą, uzbrojony teren, spłacając długoletnie korzystne kredyty. Przeniesienie technologii budowlanych do Polski to niezbyt wielki interes. W Stanach Zjednoczonych domy buduje się masowo. Jednocześnie istnieje w Polsce wiele przedsiębiorstw, które wytwarzają znakomite półprodukty wówczas, gdy jest finansowa motywacja. Kiedy zaczniemy wprowadzać nowe technologie budowlane, okaże się, że domy nie muszą wyglądać jak koszary, betonowe baraki. Mogą być lekkie, łatwe do ustawienia i funkcjonalne. Ludzie zobaczą, że ich na to stać i że będą je mieli w ciągu trzech, czterech lat. Będą mogli budować życie kulturowe, myśleć o książkach, dokształcaniu się. Alkoholizm spadnie o połowę, bo będzie na co odkładać pieniądze. Polska ma ogromne możliwości, gdyż jeśli wejdą tu najnowsze technologie, to będzie miała za kilka lat najnowocześniejszy park maszynowy. W tej sytuacji, wbrew sprawiedliwości dziejowej, znalazły się Niemcy i Japonia po drugiej wojnie światowej. Były zrujnowane wojną a dostały najnowszy park maszynowy i stały się potęgami technologicznymi. Tak może stać się w Polsce. Ostatni wywiad przed śmiercią Jerzego Kosińskiego, który przeprowadziłem 10 kwietnia 1991 r. w jego mieszkaniu przy 57 Ulicy na Manhattanie. Dlaczego ty jako pisarz zająłeś się bankiem, który jest domeną biznesmenów, a nie pisarzy? Trzeba zacząć historycznie, od tradycji merkantylnych. Skąd ja jestem? z miasta Łodzi. Łódź była i jest nadal nie tylko centralnie położonym miastem w Europie, ale i na mapie merkantylnej świata. Centralnym tekstylnie. Mój ojciec był dyrektorem przedsiębiorstwa tekstylnego. Po wojnie pracował w przedsiębiorstwie norm produkcyjnych. Mój dziadek, Maksymilian Weinreich, był członkiem przedsiębiorstwa ubezpieczeniowego. Pamiętam, jak mój ojciec mówił, że pisarstwo, czy powieściopisarstwo, to jest coś, co człowiek powinien uprawiać dla przyjemności, a nie traktować wyłącznie jako formę utrzymania. Uważał, że w jakimś sensie ja, zwłaszcza po przyjeździe do Ameryki, powinienem zająć się czym innym. Po przyjeździe do Nowego Jorku poszedłeś na studia? Studiowałem socjologię. Była możliwość, że z socjologii mógłbym pójść na „market research”, zwłaszcza że wydział socjologii Columbia University tym się zajmował. Nie przypadkiem, kiedy pisałem książki pod pseudonimem Joseph Novak, przysłużyłem się kulturze polsko- amerykańskiej tym, że byłem redaktorem Socjologii amerykańskiej. Jeśli spojrzysz na wybór artykułów w tej antologii, to zobaczysz, że to są rzeczy bardzo techniczne, jeśli chodzi o rynek. Spotkanie Mary Weir i małżeństwo z nią, wprowadziło mnie w kręgi czysto finansowe. W kręgi ludzi, dzięki którym zrozumiałem, że nawet tak wielkie przedsiębiorstwa, jak przedsiębiorstwo stalowe czy samochodowe istnieją tylko dlatego, że są finansowane przez banki. Gdyby nie było banków, to 50 milionów samochodów nie byłoby sprzedawanych w Stanach Zjednoczonych. To banki wprowadziły „instalment plan”. Kupowanie na raty? 115 Tak. Zniknięcie gotówki i karta kredytowa, którą nasz bank też wprowadza, zmieniło profil życia Stanów Zjednoczonych. Spowodowało, że poziom życia w Stanach Zjednoczonych, przynajmniej do niedawna, byt najwyższym poziomem na świecie. To wszystko dzięki instytucjom bankowym. Trzeba pamiętać, że „instalment plan” został wprowadzony dopiero po wojnie, czyli stosunkowo niedawno. Historycznie rzecz biorąc, jako pisarz jak mógłbym się mojemu ojcu przypodobać? Przypodobałbym mu się w ten sposób, że bym mu przypominał, iż najstarszym istniejącym czekiem bankowym jest czek wypisany na firmę Clayton and Morris, który znajduje się w Anglii w muzeum, z 16 lutego 1659 roku. A Clayton i Morris byli pierwszymi bankierami pisarzami, ich firma nazywała się „Clayton end Morris, scrivenera of Old Jewry”. Tak się dziwnie złożyło, że oni byli Żydami. Clayton był wybitnym bankowcem, byli pionierami „private deposit banking” w Anglii, która była wówczas najpotężniejszym mocarstwem finansowym. Clayton był dyrektorem Bank of England od 1702 r. do śmierci. Ich rola polegała na tym, że przed nimi przysłowiowi Gołdsmith robili tradycyjne operacje bankowe. Dawałeś im towar, oni dawali ci pieniądze. Clayton i Morris wynaleźli formę „Cash deposit”, za które dostawałeś czek, czyli kawałek papieru, a nie pieniądze. Oczywiście z tym papierkiem można było wrócić po swoje pieniądze, albo ten czek sprzedać komuś innemu. Zaczęli robić i inne rzeczy, stworzyli tzw. hipotekę. Nie muszę ci mówić, że stworzenie hipoteki w Anglii, kraju prywatnej własności, zrewolucjonizowało banki. I to wyszło od Claytona i Morrisa, którzy byli pisarzami, zajmowali się przeglądaniem archiwów, wypisywaniem opinii. Jak więc widzisz, tradycje „pisarskie” są. W Diabelskim drzewie (The Deőil Three), – jedynej książce którą przerobiłem dwa razy (pierwsze wydanie w 1973 r.), potem mi się nie podobała i zrobiłem rewizję w 1981 roku – mówię o biznesie i o finansach. Jeśliby również spojrzeć na Wystarczy być, to też się dzieje w kręgu Wall Street. Nasza koncepcja fundacji wynikła z przeświadczenia, że jeśli istnieje 10 milionów ludzi w „Solidarności”, to mowy nie ma, aby system się utrzymał w takiej samej formie i wobec tego musi nastąpić ogromne przemieszczenie sił społecznych w Polsce. Przecież jedynym powodem, dla którego Komunie Paryskiej nie udało się w 1871 roku skomunizować Francji, było to, iż nie zdołała ona przejąć banków. Przez to, że banki zostały w wolnych rękach, Komuna Paryska upadła. Uzmysłowiłem sobie, że jeżeli Ameryka ma stworzyć globalną bazę w Europie Środkowej, to najlepiej w Polsce, między Rosją a Niemcami. Chodzi o to, aby przed 1992 rokiem zaklepać sobie miejsce w rejonie Morza Bałtyckiego, na tej samej zasadzie, na jakiej banki japońskie weszły w rejon Pacyfiku. Zagwarantować to mógł bank, którego co najmniej 80% udziałów powinno być w rękach największych, najbardziej wyspecjalizowanych i zróżnicowanych przedsiębiorstw amerykańskich. Aby Ameryka mogła wejść do Polski, nie tylko pełną gębą, ale i pełnym doświadczeniem. Globalnie rzecz biorąc, Ameryce takiej pozycji bardzo brakuje, kiedy NATO praktycznie nie istnieje. W Filadelfii, w dwusetną rocznicę giełdy powiedziałem, że początki stosunków finansowych polsko-amerykańskich wywodzą się od Niemcewicza, od pożyczki, jaką Jefferson dał Niemcewiczowi, od biznesu Kościuszki z Jeffersonem. Następnie zacząłem pisać listy, proponując stworzenie karty kredytowej, na której powinny być dwa symbole – Kościuszko i Jefferson, a w drugim końcu orzeł polski i amerykański. Chciałbym, aby wizerunek Jeffersona był taki, jak przedstawiony przez Kościuszkę. Oprócz tego amerykańska obecność oznacza „Declaration of Independence”, której by nie było bez Jeffersona. A jednocześnie Kościuszko i Pułaski przyczynili się do niej. Ostatnie dwa lata, które poświęciłem negocjacjom związanym z bankiem, przewróciło mój tryb życia zupełnie. Piszę rano, niestety, musiałem przestać pisać prawie zupełnie, bo zebrania bankowe zaczynają się od śniadania i ciągną się do lunchu. Przez prawie dwa lata nieomal wszystkie moje wysiłki, bez wyjątku, poszły na Polish-American Resources Corporation 116 (PARC), na AmerBank i AmerTrust. Przydała się również moja superpedantyczność w przygotowywaniu tekstu do druku, w robieniu kontraktów. Bez przerwy czepiałem się słów i zdań, bo jak wiadomo język jest pułapką. Dostawałem za to wiele komplementów, dlatego że w paru przypadkach uratowałem AmerBank, albo AmerTrust, albo PARC, od ewentualnych strat, które mogłyby wynikać z niejasnych sformułowań językowych. Nie przestawałem pracować jako pisarz, równocześnie przygotowywałem poprawki i uzupełnienia do wydania kieszonkowego Pustelnika 69 Ulicy. Kończąc, niezależnie, czy bankowi się uda czy nie, gdyż banki mają swoje losy, będzie konkurencja niemiecka, włoska, francuska... biorę pod uwagę diasporę polską na świecie i to, że Polska w słowach byłego ambasadora amerykańskiego w Polsce Johna Davisa Jr. jest najbardziej proamerykańskim krajem na świecie – wydaje mi się, że amerykański bank w Polsce ma duże szansę. Ale nawet gdyby się nie powiodło, gdyby okazało się, że nie jest tak dobrze jak być powinno, jedna rzecz jest niewątpliwa, że jest pierwszym amerykańskim bankiem w Polsce od 1939 roku. A wobec tego i pierwszym w Europie Wschodniej, bo wszystkie inne miały tylko oddziały, nasz jest całkowicie niezależny, dostał licencję nr 1. Na tym polega główna rzecz i nasz triumf historyczny. Na szczęście zrozumiał to Narodowy Bank Polski, gdy argumentowałem to im mówiąc: „musicie panowie nam dać licencję nr 1, bo to nie jest oddział banku z Wall Street, ale oryginalny bank amerykański, którego siedzibą główną zawsze będzie Polska, a jego oddziały mogą powstać w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie”. Czyli teraz już nie musisz pisać, aby żyć, będą spływały dywidendy? Tu się zaczyna inny problem, który polega na tym, że bogaci stają się bogatsi, a biedni nie. Gdyby się okazało w tej chwili, że straciłem wszystko, co włożyłem, to okres który spędziłem przy tworzeniu banku był wielką frajdą. Tym, że powstał bank, jestem całkowicie usatysfakcjonowany, nie miałbym żadnych pretensji do losu. Ale jak by na to nie spojrzeć, bank to jednak inwestycja, która po pewnym czasie daje dochody? Znasz mnie dobrze i wiesz, że ja nigdy nie myślę o sobie przyszłościowo. Zawsze myślę w kategoriach historii poprzedniej, akumulowania doświadczeń, czy wyobraźni. Nie patrzę dalej niż na dzisiejszy wieczór. Bo jak idę spać, to przypomina mi się, co mówił ojciec, że nigdy nie wiadomo, czy się obudzę. Nie muszę ci mówić, że w mojej obecnej sytuacji zdrowotnej jest to coraz bardziej realne. 117 Kalendarium życia Jerzego Kosińskiego 1933, 14 czerwca – urodził się w Łodzi Jerzy Nikodem Kosiński, syn Mieczysława i Elżbiety Kosińskiej. 1950 – ukończył Gimnazjum im. St. Żeromskiego przy ulicy Podhalańskiej 2a w Łodzi. 1950–1955 – studiował na Uniwersytecie Łódzkim, dyplom uzyskał na wydziale nauk politycznych i historii. 1955–1957 – był asystentem w Instytucie Historii i Socjologii PAN w Warszawie. 1956 – został członkiem Photographic Society of America i The Royal Photographic Society of Great Britain. 1957 – został członkiem Polskiego Towarzystwa Fotograficznego w Warszawie, członkiem kandydatem Związku Polskich Artystów Fotografików oraz odbyła się jego indywidualna wystawa fotografii w Klubie Krzywego Koła w Warszawie. 1957, 20 grudnia – przyjechał do Nowego Jorku. 1958–1961 – otrzymał stypendium Fundacji Forda. 1958–1963 – kontynuował socjologiczne studia podyplomowe Columbia University i The New School for Social Research w Nowym Jorku. 1960 – wyszedł jego pierwszy zbiór esejów The Future Is Ours, Comrade pod pseudonimem Joseph Novak. 1962, 19 stycznia – zmarł w Łodzi ojciec Kosińskiego Mieczysław, pochowany został na Cmentarzu Komunalnym na Dołach w Łodzi. 1962 – wyszedł jego drugi zbiór esejów No Third Path pod pseudonimem Joseph Novak. – ożenił się z 40-letnią wdową po twórcy multimilionowego koncernu National Steel Corp. – Mary Hayward Weir. 1965 – opublikował swoją pierwszą powieść The Painted Bird. – został obywatelem amerykańskim. 1966 – The Painted Bird uhonorowany został we Francji „Le Prix du Meilleur Livre Etranger” (nagroda dla najlepszej obcej powieści). 1968 – ukazała się powieść Steps, – umarła Mary Weir, spadek: rezydencje na Park Avenue w Nowym Jorku, Connaught w Londynie, Ritz w Paryżu, Suothampton, Hobe Sound na Florydzie i Florencji... nie przechodzą w jego posiadanie. 1968–1969 – wykładał w Wesleyan University. 1969 – otrzymał prestiżową National Book Award za Steps. 1969–1970 – wykładał w Princeton University. 1970 – wyróżniony został przez American Academy and National Institute of Arts and Letters. 1970–1973 – wykładał w Yale University. 1971 – ukazała się jego kolejna powieść Being There. 1972, 21 stycznia – zmarła w Warszawie jego matka Elżbieta Kosińska, pochowana została koło męża, na cmentarzu w Łodzi. 1973 – ukazała się powieść The Deőil Tree. 1973–1975 – był prezesem amerykańskiego PEN CLUBU i funkcję tę sprawował przez maksymalną ilość dwóch kadencji. 1974 8 lipca – otrzymał „Freedom Award” od Brith Sholom. 1975 – wyszła powieść Cockpit. 118 1977 – wyszła kolejna powieść Blind Date 1978 – uhonorowany przez The American Civil Liberties Union. 1979 – nakręcono film na podstawie jego książki Being There w rolach głównych: Peter Sellers i Shirley McLaine. – wyszła kolejna powieść Passion Play. 1980 – wyróżniony przez Polish-American Polonia Media. – otrzymał nagrody od „Writers Guild of America” i „British Academy of Film and Television Arts” tzw. „Brytyjski Oscar” za najlepszy scenariusz do filmu Being There 1982 – wyszła powieść Pinball. – grał Zinowiewa w filmie Warrena Beatty Reds. 1982 22 czerwca – nowojorski tygodnik „The Village Voice” zamieścił atak na Kosińskiego. 1987 – został tzw. fellow w Timothy Dwight College – Yale University. 1988 – ukazała się kolejna książka The Hermit of 69th Street. – w styczniu Kosiński po raz pierwszy w życiu odwiedza Izrael, a w kwietniu odbywa pierwszą od 31 lat podróż do Polski. – otrzymał tytuł doctora honoris causa od Albion College Michigan. 1988, 26 wrzesień –jako prezes Fundacji Studiów Polsko-Żydowskich zorganizował „A tribute To Bruno Schulz” w nowojorskim Town Hall Theatre fundując nagrodę im. B. Schulza. 1988 październik – odbyła się w Galerii Andre Zarre w Nowym Jorku indywidualna wystawa fotografii. 1989 – powołał do życia i jest prezesem Jewish Presence Foundation, i Polish-American Resources Corp., gdzie jest przewodniczącym Zarządu. – ukazał się w wydawnictwie Czytelnik Malowany ptak po polsku, a on sam podczas drugiej podróży do Polski podpisywał pierwsze egzemplarze, oblegany przez wielotysięczny tłum. 1989, 24 kwietnia – spotkanie z intelektualistami w sali Koncertowej Zamku Królewskiego w Warszawie. – otrzymał tytuł doctora honoris causa Potsdam College/New York State University. 1991, 3 maja – znaleziono Jerzego Kosińskiego martwego w wannie z torbą na głowie, w jego nowojorskim mieszkaniu. 1991, 17 maja – otwarto w Warszawie AmerBank, pierwszy od wojny bank amerykański w Polsce, którego pomysłodawcą był Kosiński. 1992 kwiecień/ maj – w pierwszą rocznicę śmierci odbyła się w Muzeum Sztuki w Łodzi – rodzinnym mieście – wystawa zdjęć Czesława Czaplińskiego „Twarz i maski Jerzego Kosińskiego”. 119 Jerzy Kosiński, w mieszkaniu w Nowym Jorku na 57th Street, 1981. Jerzy Kosiński, w mieszkaniu w Nowym Jorku na 57th Street, 1981. 120 Jerzy Kosiński przemawia w Foreign Policy Research Institute w Nowym Jorku, 1987 Od lewej Arthur Sulzberger, Zbigniew Brzeziński, Henry Grunvald, Jerzy Kosiński i Abe Rosenthal, w domu Marion Javits, w czasie ślubu Kosińskiego z Kiki, 1987. 121 Jerzy Kosiński przemawia w Foreign Policy Research Institute w Nowym Jorku, 1987 122 Jerzy Kosiński i Zbigniew Brzeziński w domu Marion Javits, w czasie ślubu Kosińskiego z Kiki, 1987 123 Jerzy Kosiński i Joseph Brodski w American PEN Club w Nowym Jorku, 1987. 124 Jerzy Kosiński w Andre Zarre Gallery w Nowym Jorku ogląda swoje zdjęcia, 1988. 125 Jerzy Kosiński w Andre Zarre Gallery w Nowym Jorku ogląda swoje zdjęcia, 1988. Jerzy Kosiński w filmie „Religion Inc.” w Nowym Jorku, 1988. 126 Jerzy Kosiński w filmie „Religion Inc.” w Nowym Jorku, 1988. 127 Jerzy Kosiński przemawia w nowojorskiej synagodze, 1988. 128 Jerzy Kosiński w Izraelu w Yad Vashem, 1988. Jerzy Kosiński przy Ścianie Płaczu w Jerozolimie, 1988. 129 Jerzy Kosiński przy Ścianie Płaczu w Jerozolimie, 1988. 130 Jerzy Kosiński na Cmentarzu Żydowskim w Łodzi, 1990. Jerzy Kosiński na Cmentarzu Żydowskim w Łodzi, 1990. 131 Jerzy Kosiński na Cmentarzu Żydowskim w Łodzi, 1990. Jerzy Kosiński, 1990. 132 Jerzy Kosiński pływa w Morzu Galilejskim w Izraelu, 1988. Jerzy Kosiński pływa w Morzu Galilejskim w Izraelu, 1988. 133 Jerzy Kosiński, 1988. 134 Jerzy Kosiński w maskach, 1987. 135 Jerzy Kosiński w maskach, 1987. 136 Jerzy Kosiński w maskach, 1987.