Henri-Pierre Cami Zielone Dziecko inne utwory Textes Choisis Przekład Arnold Mostowicz Data wydania oryginalnego 1972 Data wydania polskiego 1975 Cami to nie pseudonim. To autentyczne nazwisko pisarza i humorysty, który przyszedł na świat w Pau w roku 1884 i którego sława przechodziła różne koleje losu: od niezwykłej popularności do całkowitego zapomnienia. Jak większość humorystów tej epoki, szukał Cami swego powołania w różnych dziedzinach sztuki, zanim odnalazł je w pisarstwie właśnie, w twórczości humorystycznej, której dwaj mistrzowie - Mark Twain i Alphonse Allais - kończyli swoje panowanie. Henri-Pierre Cami zamierzał początkowo zostać poetą. Wiersze jego młodości cenione były zresztą przez Mistrala i Frangois Coppee. W 1903 roku wstąpił do konserwatorium, którego nie ukończył, ponieważ zafascynował go teatr. Stawiał pierwsze kroki na deskach scenicznych, ale i ta kariera nie przyniosła mu zbytnich sukcesów. Niemniej z fascynacji teatrem już się nie wyleczył. Teatr na zawsze pozostał inspiracją jego twórczości humorystycznej. Nie ulega bowiem wątpliwości, że najlepsze, najwartościowsze pozycje w jego dorobku pisarskim stanowią owe krótkie scenki teatralne, będące parodią teatru drugiej połowy XIX wieku. Owe jedno-, dwu - czy trzyaktowe skecze, zaopatrzone w bogatą aparaturę didaskalii, tak charakterystyczną dla ówczesnych sztuk teatralnych wydawanych drukiem, u Camiego są nieraz celem samym w sobie. On pierwszy dostrzegł śmieszność konwencji teatru mieszczańskiego. Konwencja ta oraz sztampa i płaskość powieści popularnych, drukowanych w odcinkach, dostarczały Camiemu ram formalnych - korzystał z nich przez dziesiątki lat swej kariery pisarskiej. Na charakterze twórczości Camiego zaważyła na długie lata jego pierwsza praca redakcyjna i dziennikarska. A była to praca niezwykła. W roku 1910, po przeniesieniu się do Paryża, zostaje Cami redaktorem (naczelnym!) pisma noszącego tytuł: „Mały Ilustrowany Karawan, organ związkowy i humorystyczny zakładów pogrzebowych”, które to pismo było rzeczywiście subwencjonowane przez wspomniane zakłady. „Mały Ilustrowany Karawan” wypełniany był właściwie wyłącznie przez Camiego; wszystkie dowcipy, rysunki (Cami bowiem rysował również) i opowiadania obracały się wokół spraw grabarzy, wdów, pogrzebów, trupów i karawanów. W ten sposób Cami, jak pisze jego biograf i wielbiciel Jacques Sternberg, odnalazł swój ulubiony kolor: czarny, i ta czerń - użyjmy tu gry słów, z której Cami z pewnością by nie zrezygnował - przewija się czerwoną nicią przez całą jego twórczość. „Mały Ilustrowany Karawan” ukazał się zaledwie siedem razy. I prawie natychmiast po likwidacji tego pisma zajął Cami miejsce po zmarłym osiem lat wcześniej ojcu nowoczesnego humoru francuskiego, Alphonsie Allais. Został mianowicie felietonistą pisma „Le Journal”, gdzie opiekunem jego był sam Paul Reboux. Nie tylko opiekunem, ale także wprowadzającym na dwór elity pisarskiej Francji. On to bowiem jest autorem jedynego wstępu, jaki do książek Camiego został napisany. Był to wstęp do wydanego w roku 1914 tomiku humoresek pod tytułem „Człowiek z główką od szpilki”. Na przestrzeni lat 1912-1951 prawie rokrocznie wydaje Cami tom opowiadań. Ale, co tu ukrywać, żaden z nich nie osiągnął poziomu pierwszego („Do czytania pod prysznicem”) czy drugiego, o którym wspomniałem. Podobnie jak niemal wszyscy wybitni humoryści miał Cami szczególny stosunek do własnej twórczości. Uważał, że krótkie skeczyki to nie jest wielka literatura. Od czasu do czasu zatem pisze powieści - nie odznaczają się one wielką wartością, nie wzbudziły też większego zainteresowania wśród czytelników. Natomiast przez lat blisko czterdzieści, tydzień w tydzień, czytywano felieton podpisany nazwiskiem Cami. Autor, nawiasem mówiąc, często dokonywał plagiatu na samym sobie; daje się to zauważyć dopiero przy lekturze jego zbiorków. Szczyt popularności Camiego przypada na lata trzydzieste. Nie ma w tym czasie pisma humorystycznego we Francji, z którym by nie współpracował, a sława jego dociera nawet do Ameryki. W tym czasie Cami również rysuje. W okresie 1933-1940 zdobywa dodatkową sławę jako autor czytywanego powszechnie komiksu. Komiks ten, noszący tytuł „Camiczny tydzień”, ukazywał się w „L’Illustration”. Po drugiej wojnie światowej, mimo wciąż trwającej mody na czarny humor, Cami, który był jednym z jego twórców, nie zabłysnął nowymi pomysłami. Umarł w roku 1958, w całkowitym zapomnieniu. W czternaście lat później paryski wydawca Pauvert zapowiedział publikację wszystkich tomików Camiego, to jest około czterdziestu, tak jak ukazywały się one kolejno od 1912 roku. Takich tomów „dzieł zebranych” (bo i jak inaczej je nazwać?) ukazało się w pierwszym rzucie sześć, a na dalsze przyjdzie chyba długo czekać. I to nie tylko z powodu trudności, jakie przeżywało wydawnictwo, ale także dlatego, że humoreski Camiego, podane w zbyt dużej dawce, okazały się mimo wszystko przysmakiem nie zawsze strawnym. Przynajmniej dzisiaj. Dodajmy jeszcze, że według obliczeń pewnego krytyka francuskiego proporcja utworów dobrych do złych wynosi tu jeden do pięciu, sześciu. W naszym zbiorku „Zielone dziecko” znalazły się humoreski z pierwszych tomików Camiego. Po przesianiu tej obfitej twórczości pozostaje bowiem cenne ziarno, utwory reprezentatywne, w pełni potwierdzające renomą, jaką cieszy się Cami wśród specjalistów i smakoszy tego gatunku literackiego. Sam Charlie Ćhaplin, nie najgorszy bądź co bądź fachowiec, wielokrotnie głosił, że Cami jest największym humorystą w literaturze światowej. Nie będziemy tu, rzecz jasna, analizować poszczególnych elementów, z jakich zbudowany jest gmach Camicznego humoru, ani praw, które tą swoistą twórczością rządzą. Operacja to niebezpieczna i rzadko który humorysta wychodzi z takiej próby obronną ręką. W każdym razie jest to - powtarzam - twórczość przede wszystkim parodystyczna, pastiszowa, o czym czytelnik, nawet nie znający parodiowanego wzorca, nie powinien zapominać. Inwencja autora w dziedzinie rzemiosła humorystycznego jest godna podziwu. Każdy jego utwór łamie kark logice, operowanie kalamburem staje się wręcz chorobliwe, co, nawiasem mówiąc, nie ułatwia zadania tłumaczowi i zmusza go nieraz do trudnej ekwilibrystyki. Kalambur słowny nie cieszy się u nas dobrą prasą - wydaje się to nawet dość dziwne w kraju, gdzie poczucie humoru jest cechą narodową. Miejmy więc nadzieję, że jeśli nie kalambury, to z pewnością wojna z logiką zyska Camiemu sympatię czytelników polskich. A skoro już mowa o naszym odbiorcy, to nie zapominajmy, że jednym z pierwszych tłumaczy Camiego na polski był Gałczyński (jego przekład zamieściłem w zbiorze „Przedstawiamy humor francuski”). Gałczyński na pewno dobrze znał twórczość autora „Rodziny Rikiki” i jakieś powinowactwo łączy chyba teatrzyk „Zielona Gęś” z teatrzykiem Camiego. Był zatem Henri-Pierre Cami surrealistą, sam chyba o tym nie wiedząc, był pionierem współczesnego czarnego humoru, był francuskim odpowiednikiem braci Marx. Należał do tych rzadkich humorystów, którzy nie cofają się przed żadnym dowcipem, przed żadnym kalamburem, byleby kalambur ten odgrywał - jak sam Cami kiedyś się wyraził - rolę petardy pod\o’żo-nej pod fotel, w którym spokojnie odpoczywa czytelnik. Takich humorystów dzisiaj nie spotykamy. Współcześni nazbyt się chyba liczą z opinią, z krytykiem, z wydawcą, no i z czytelnikiem, by się ważyć na to, na co ważył się Cami. ARNOLD MOSTOWICZ PS. Jeszcze dwa słowa tytułem wyjaśnienia. „Rodzina Rikiki” stanowi fragment większej całości, która ukazała się w oddzielnym tomie. Osobny tomik poświęcił również Cami przygodom barona de Crac, w którym nietrudno rozpoznać francuską odmianę barona Münchhausena. W niniejszym wyborze znalazła się tylko jedna humoreska z wydanej przez „Iskry”w 1968 roku antologii „Przedstawiamy humor francuski”. AM. Sceny Historyczne POTOP (Jedyna autentyczna wersja) AKT PIERWSZY NIEMOŻLIWY RATUNEK Scena przedstawia dom patriarchy Noego Patriarcha Noe: - Powiedział do mnie Wiekuisty: „Patriarcho Noe, przywiodę wody z niebios, aby wyginęło na ziemi wszystko, co żyje! Zbudujesz arkę z drzewa i powleczesz ją smołą z zewnątrz i wewnątrz. Wejdziesz do arki, wprowadzisz do niej twoich synów, twoją żonę i żony twoich synów. Ponadto wprowadzisz do arki zwierzęta, po parze z każdego gatunku”. Wykonałem polecenie Wiekuistego. Arka jest gotowa. Wysłałem moich trzech synów, Sema, Chama i Jafeta, by zebrali zwierzęta, które mam uratować przed potopem. Sem, Cham i Jafet (nadbiegają bladzi i przerażeni): - Patriarcho! Dzikie zwierzęta nie chcą o niczym słyszeć! Przemierzyliśmy lasy i pustynie. Staraliśmy się namówić tygrysy, lwy, pantery i wołaliśmy do nich: „Kici, kici, kici! Będzie padać, schrońcie się szybko do arki Noego”. Ale te niewdzięczne istoty rycząc rzucały się na nas, i to, że ocaleliśmy, zawdzięczamy jedynie szybkości naszych nóg. Patriarcha Noe: - Piekło i potop!!! Przychodzicie więc z pustymi rękoma? Cham i Jafet: - Niestety, patriarcho! Sem (dowcipnie): - Sem ich przekonywałem... Patriarcha Noe (surowo): - Nie czas teraz na kalambury. No i co? Nawet najmniejsze z dzikich zwierząt nie ocaleje z potopu. Ale nie ma rady, trzeba się spieszyć. W stawach zaczyna mnie rwać. Będzie padać... Sem (z szacunkiem): - Może sam spróbujesz je przekonać, patriarcho. Może będziesz miał więcej szczęścia niż my... Patriarcha Noe: - Nie! To nie na mój wiek! Kiedy się ma sześćset lat i dwa miesiące, nie zostaje się nagle pogromcą zwierząt! - (Wyciąga rękę). - Już zaczynają padać pierwsze krople potopu. Wejdźmy do arki i przeczekajmy, aż ulewa minie... Cham (wściekły): - Jeszcze jedno lato diabli wzięli! Patriarcha Noe: - Wchodzimy do arki! Noe, jego żona, jego synowie i żony jego synów wchodzą do arki Sem (dowcipnie): - Parka za parką, naprzód arko! AKT DRUGI URATOWANI Z POWODZI Scena przedstawia arkę Noego w rok później Patriarcha Noe (w oknie swojej arki): - Dzisiaj wody potopu cofnęły się. - (Z zadowoleniem). - Po deszczu nareszcie mamy trochę ładnej pogody. Głos Wiekuistego: - Wyjdź z arki, patriarcho Noe, wyjdź wraz z twoją żoną, z twoimi synami i z żonami twoich synów i wraz ze wszystkimi zwierzętami, które, zgodnie z moją instrukcją, zebrałeś w arce. Patriarcha Noe, jego żona, jego synowie i żony jego synów: - Wychodzimy z arki! - (Wychodzą z arki). Głos Wiekuistego: - Zapomniałeś, mój drogi Noe, wypuścić wszystkie zwierzęta, które uratowałeś z potopu. Patriarcha Noe (bijąc czołem o ziemią): - Wybacz mi, o Panie! Mimo mojej najlepszej woli nie udało mi się przekonać zwierząt, by się schroniły w arce! Głos Wiekuistego: - Tam do licha! Będę teraz musiał stworzyć wszystko od początku! Nie uratowałeś ani jednego zwierzęcia? Patriarcha Noe: - Uspokój się, o Panie! Arka moja wypełniona jest od dna po dach jedynymi zwierzętami, które udało mi się schwytać. Jest ich tysiące z najróżniejszych gatunków, stłoczone jedno na drugim. Głos Wiekuistego: - Do stu tysięcy bomb! Na co czekasz, by je wypuścić? Patriarcha Noe: - Niestety, Panie, wszystkie one wyginęły podczas podróży. To prawdziwa zaraza w arce, jeśli wolno się tak wyrazić. Głos Wiekuistego: - Wszystkie wyginęły? Cóż to były za zwierzęta, które uratowałeś z potopu? Patriarcha Noe: - Ryby. Głos Wiekuistego (nieco ironicznie): - Błogosławieni ubodzy duchem, ich będzie królestwo niebieskie. KURTYNA WYPRAWA KRZYŻOWA OBRAZ PIERWSZY KRZYŻOWCY RUSZAJĄ W DROGĘ Scena rozgrywa się przed zamkiem Młody i piękny Dunois: - Należymy do wyprawy krzyżowej zorganizowanej przez Godefroy de Bouillona. Za dziesięć minut ruszamy w kierunku Ziemi Świętej. Pośpiesz się, Krzyżowcze, mój sąsiedzie! Pomysłowy Krzyżowiec (w oknie swego zamku): - Tylko wyjmę z zawiasów drzwi mego zamku i już jestem do pańskiej dyspozycji. Młody i piękny Dunois: - Wyjmuje pan z zawiasów drzwi swego zamku? Pomysłowy Krzyżowiec: - Tak jest. Z powodu złodziei. W czasie mojej nieobecności ktoś mógłby się dostać do zamku wyłamując drzwi lub forsując w nich zamek. Skoro zabiorę drzwi z sobą do Palestyny, nikt się do zamku tą drogą nie dostanie. Młody i piękny Dunois: - To bardzo pomysłowe. Pomysłowy Krzyżowiec: - Zwykła ostrożność. - (Wynosi dwoje drzwi na zewnątrz). - Oto dwoje usuniętych drzwi. Przywiążę je do mego rumaka, i w drogę! Odjeżdżam spokojny. Młody i piękny Dunois: - W drogę! Do Ziemi Świętej! OBRAZ DRUGI NIEBEZPIECZNA MISJA Scena rozgrywa się pod Jerozolimą Godefroy de Bouillon (do Krzyżowców): - Oto znajdujemy się pod Jerozolimą. Z minuty na minutę oczekiwać należy ataku Saracenów. Młody i piękny Dunois: - Panie! Niewierni przygotowują swój południowy posiłek. Nie musimy obawiać się z ich strony żadnej niespodzianki. Pomysłowy Krzyżowiec: - Jeśli przygotowują teraz swój obiad, zwyciężymy w tej bitwie, gdyż wpadłem na znakomity pomysł. Godefroy de Bouillon: - Mów! Pomysłowy Krzyżowiec: - Wiadomo wam zapewne, bracia Krzyżowcy, że w obawie przed złodziejami zabrałem z sobą drzwi mego zamku. Krzyżowcy: - Wiemy o tym. Pomysłowy Krzyżowiec: - A więc przy pomocy moich drzwi odniesiemy w dzisiejszej bitwie zwycięstwo. Godefroy de Bouillon: - Zwycięstwo w dzisiejszej bitwie? Pomysłowy Krzyżowiec: - Chciałbym tylko otrzymać do pomocy jakiegoś dzielnego Krzyżowca, który mógłby się podjąć pewnej niebezpiecznej misji. Młody i piękny Dunois: - Oto jestem. Pomysłowy Krzyżowiec: - Dobrze. A więc z apteki w naszym ambulansie należy wziąć największą, jaka tylko istnieje, strzykawkę i napełnić ją rycyną. Następnie należy całą zawartość strzykawki wstrzyknąć do kotła z zupą, jaką gotują na obiad Saraceni, tak by tego nie zauważyli. Dunois biegnie w stronę ambulatorium. Po chwili wraca niosąc olbrzymią strzykawką Młody i piękny Dunois: - Jestem gotów. Pomysłowy Krzyżowiec: - Proszę iść wypełnić swoje zadanie! My będziemy usiłowali odwrócić uwagę wroga wznosząc bojowe okrzyki. Swoje niebezpieczne zadanie wypełni pan w chwili, gdy Saraceni odwrócą głowę w naszym kierunku. Młody i piękny Dunois, trzymając strzykawką w zębach, czołga się w kierunku obozu wroga. Krzyżowcy wznoszą okrzyki bojowe. Saraceni, zdziwieni tym wrzaskiem, spoglądają w stroną obozu Krzyżowców. Dunois celuje ostrożnie i opróżnia całą strzykawką rycyny prosto do kotła niewiernych. Wykonawszy swoje zadanie wraca co sił w stroną Krzyżowców. Pomysłowy Krzyżowiec: - (wbija jedne ze swoich drzwi w ziemię): - Teraz, dzięki tym drzwiom, możemy uważać bitwę za wygraną. OBRAZ TRZECI BITWA Ta sama dekoracja plus wbite w ziemią drzwi Godefroy de Bouillon: - Niewierni kończą swój posiłek. Pomysłowy Krzyżowiec: - Panie! Wydaj rozkaz, by połowa naszej armii ruszyła w stronę Saracenów, a połowa ukryła się po drugiej stronie moich drzwi. Godefroy de Bouillon: - Przygotujcie waszą broń i wasze szpady o potrójnych ostrzach! Naprzód na wroga! Połowa armii pędzi w stroną Saracenów, połowa kryje się za drzwiami Pomysłowy Krzyżowiec (za drzwiami): - Walka rozgorzała. Saraceni spychani są w naszą stronę. Godefroy de Bouillon: - Dziwne! Każdy z wrogów w jednej ręce trzyma lancę, a drugą trzyma się za brzuch. Pomysłowy Krzyżowiec: - Na ich twarzach maluje się okropny niepokój. Wszystko w porządku. Jeden z Saracenów: - Thbkw! - (Widząc drzwi, otwiera je gwałtownie, zamyka za sobą i natychmiast zostaje po drugiej stronie zabity przez Krzyżowców). Drugi Saracen: - Thbkw! - (Widząc drzwi, otwiera je gwałtownie, zamyka za sobą i natychmiast, jak pierwszy, zostaje zabity). W ten sposób, jeden za drugim, wszyscy Saraceni przekraczają fatalne drzwi i stają się ofiarami Krzyżowców Krzyżowcy: - Zwycięstwo! Godefroy de Bouillon: - Może nam wytłumaczysz, dlaczego Saraceni jeden za drugim rzucali się do drzwi, aby dać się przez nas posiekać? Pomysłowy Krzyżowiec: - Rycyna bowiem dawała o sobie znać, a na drzwiach wymalowałem dwa magiczne kółka... OBRAZ CZWARTY UWIĘZIENI W PUSTYNI Scena przedstawia rozpaloną pustynię Młody i piękny Dunois: - Ósmego dnia po naszym tryumfalnym wkroczeniu do Jerozolimy zostaliśmy wciągnięci w zasadzkę. Wzięto nas do niewoli i uwięziono tu, na tej strasznej pustyni. Pomysłowy Krzyżowiec: - Słońce ma być naszym katem. Młody i piękny Dunois: - Jest przeraźliwie gorąco. Jeśli idzie o mnie, to czekam na śmierć jak na wybawienie. Pomysłowy Krzyżowiec: - Nie rozpaczaj, młody i piękny przyjacielu. Postaram się wpaść na jakiś pomysł, który pozwoliłby nam wyjść cało z tej opresji. - (Chowa głową w piasek, aby głęboko się zastanowić, i po chwili ją wyciąga). - Znalazłem! Młody i piękny Dunois: - Pomysł? Pomysłowy Krzyżowiec (z radością): - Co za szczęście, że Saraceni, zostawiając nas na tej rozpalonej pustyni, nie zabrali nam drzwi! Młody i piękny Dunois: - Drzwi? Pomysłowy Krzyżowiec: - Tak, te drzwi nas uratują. Młody i piękny Dunois: - Nie rozumiem. Pomysłowy Krzyżowiec: - Za chwilę wszystko będzie jasne. - (Bierze drzwi, ustawia je w odległości kilku metrów naprzeciwko siebie). Młody i piękny Dunois: - Po co pan to robi? Pomysłowy Krzyżowiec (otwiera jedne i drugie drzwi): - Ustawmy się między nimi. Młody i piękny Dunois: - Ach, co za nadzwyczajne powietrze! Nareszcie jest czym odetchnąć! Pomysłowy Krzyżowiec: - Dzięki moim drzwiom możemy teraz opuścić tę pustynię i wrócić do naszej ojczyzny. Przeciąg między otwartymi drzwiami ulży nam za każdym razem, kiedy będzie nam zbyt gorąco. OBRAZ PIĄTY POWRÓT KRZYŻOWCÓW Scena taka sama jak w pierwszym obrazie Pomysłowy Krzyżowiec: - Wracamy z Ziemi Świętej. Oto mój zamek, jeśli się nie mylę. Wprawmy najpierw drzwi, aby móc je otworzyć i wejść do środka. - (Wprawia drzwi, otwiera je i wchodzi do zamku. Za nim młody i piękny Dunois). - Nieba! Podczas mej nieobecności okradziono mój zamek! Złodzieje wszystko wynieśli Młody i piękny Dunois (zdziwiony): - Jak udało im się dostać do środka? Pomysłowy Krzyżowiec: - Sam się nad tym zastanawiam. Przecież nie mogli wyłamać drzwi, skoro nabrałem je z sobą do Palestyny. Młody i piękny Dunois: - Ci współcześni złodzieje są naprawdę pomysłowi! Ale, ale! Rozumiem! Przecież mogli się dostać przez okna! Pomysłowy Krzyżowiec: - Słusznie. Powinienem był to przewidzieć. Ale co z panem, drogi przyjacielu? Z każdą chwilą staje się pan coraz bledszy. Czy pan chory? Młody i piękny Dunois: - Pozwoli pan, że udam się do mego zamku. Muszę się położyć. Pomysłowy Krzyżowiec: - Położyć? Do łóżka? Młody i piękny Dunois: - Tak, do łóżka. Przeziębiłem się na tej rozpalonej pustyni przez te pańskie diabelne przeciągi! KURTYNA PRAWO PIERWSZEJ NOCY AKT PIERWSZY ŚLUB PODDANEGO Scena przedstawia chatę poddanego Młody i piękny poddany: - Jestem szczęśliwy. Poślubię bowiem dziś moją sąsiadkę, piękną poddankę. Pierwszy zaproszony: - Ale mimo to wyglądasz na zasmuconego. Młody i piękny poddany: - Tak jest, drodzy przyjaciele. Cierpię i jestem zazdrosny. Zaproszeni goście: - O kogo? Młody i piękny poddany: - O pana na zamku feudalnym. Goście: - O pana na zamku? Młody i piękny poddany: - Tak. Bo kiedy zmrok zapadnie, wedle prawa pierwszej nocy, on dzielić będzie łoże pięknej poddanki, którą dzisiaj poślubię. Piąty zaproszony: - Trudno, musisz przyjąć to z rezygnacją. Taki jest zwyczaj. Pan na zamku feudalnym ma prawo spędzić pierwszą noc z żoną swego poddanego. Zaproszeni goście: - Ius primae noctis. Młody i piękny poddany: - Niestety! Nie mam dość pieniędzy, by opłacić zastępczynię, jak to czynią wiejscy bogacze, kiedy się żenią. Dziesiąty zaproszony.. - tak, tak, gdybyś nie był ubogi, mógłbyś opłacić zastępstwo twojej żony w łożu pana. Siódmy zaproszony: - Ba! Noc szybko mija. Przegoń precz smutki i baw się z nami! Młody i piękny poddany: - Kiedy pomyślę, że ten rozpustny i cyniczny feudał będzie rozwalał się tej nocy w mojej łożnicy małżeńskiej, obok mej pięknej żony, nie mogę powstrzymać złości. Drugi zaproszony: - To podobno silny chłop. W każdym razie uczy młode małżonki złych nawyków. Młody i piękny poddany: - To straszne. Lecz cóż widzę na pokrytej kurzem drodze? Goście: - Cóż on widzi na pokrytej kurzem drodze? Młody i piękny poddany: - Nie mylę się. To mój dziadek ze Szkocji. Goście: - Dziadek ze Szkocji? Młody i piękny poddany: - Tak, mój dziadek mieszka w Szkocji. Uprzedził mnie, że przyjedzie na mój ślub. Widziałem go ostatnio, gdy byłem jeszcze dzieckiem, ale poznaję go po szkockiej spódniczce. Dziadek ze Szkocji: - Tak, to ja. Aleś urósł w ciągu tego czasu! Ucałuj mnie szybko i zabierzmy się do świętowania tego szczęśliwego dnia. Młody i piękny poddany: - Przybywasz pieszo, dziadku, ze Szkocji? Dziadek ze Szkocji: - Nie. Widzisz przecież, że jestem konno. Młody i piękny poddany: - Nie widzę. Ściskasz między nogami siodło, ale konia nie widzę. Dziadek ze Szkocji: - Rzeczywiście. Zapomniałem konia w domu. Spieszyłem się na twój ślub i byłem przekonany, że osiodłałem wierzchowca. To prawda, że przed wyjazdem łyknęliśmy sobie coś niecoś w towarzystwie twojej babki. Młody i piękny poddany: - Jak się miewa babka? Dziadek ze Szkocji: - Nadzwyczajnie, jak na swój wiek! Nikt nie dotrzyma jej kroku w piciu wódki i skakaniu na jednej nodze. Muszę wypić za jej zdrowie. - (Pije rum z tykwy zawieszonej u siodła). Siódmy zaproszony: - Oto zbliża się panna młoda. Wszyscy razem: - Niech żyje panna młoda! AKT DRUGI CIERPIENIA MĘŻA Scena rozgrywa się przed chatą pana młodego Młody i piękny poddany: - Zapada noc. Rozpoczyna się bal. Moja żona weszła do mej chaty, oczekując pana na zamku feudalnym. Serce mi pęka. Pierwszy zaproszony: - Odwagi! Młody i piękny poddany: - Dziadek ze Szkocji pocieszał mnie jak mógł. Położył się w drugiej izbie mojej chaty, by odpocząć po trudach dnia. Pierwszy zaproszony: - Powinieneś również udać się na spoczynek, aby zapomnieć o zmartwieniu. Młody i piękny poddany: - Nie! Nie będę mógł zasnąć wiedząc, że moja żona spoczywa w ramionach pana na zamku feudalnym. Trzeci zaproszony: - Cicho! Właśnie zbliża się on do twej chaty, podtrzymywany przez wiernego koniuszego. Pierwszy zaproszony: - Jest zalany w trupa... Jak zwykle. Koniuszy go opuszcza. Senior przekroczył próg twej chaty. Odwagi! Młody i piękny poddany: - Nie mogę dłużej znieść tego widoku! Siódmy Zaproszony: Chodź, ze mną. Spędzisz tę noc u mnie. AKT TRZECI POŚWIĘCENIE Scena przedstawia chatę młodego i pięknego poddanego Młody i piękny poddany: - Świta. Już nie mogę czekać dłużej i spieszę do mojej chaty, by pocieszyć moją młodą żonę. Ale pan na zamku feudalnym chyba jeszcze nie wyszedł. Wejdę na palcach do izby. - (Wchodzi na palcach). - Cóż widzę? Drzwi mojej chaty są otwarte, moja żona smacznie śpi, a łoże jest w idealnym porządku. Co to wszystko znaczy? Piękna poddanka (budzi się): - To ty, mój mężu? Młody i piękny poddany: - Czy pan na zamku feudalnym poszedł już sobie? Piękna poddanka: - Nikogo tu tej nocy nie było. Młody i piękny poddany: - Jak to? Pan na zamku feudalnym nie spędził nocy u twego boku? Piękna poddanka: - Nie. Zgodnie ze zwyczajem czekałam na niego. Ale skoro nie przyszedł, zasnęłam. Młody i piękny poddany: - To niemożliwe! Przecięż widziałem wczoraj wieczorem, jak przekraczał próg mojej chaty. Piękna poddanka: - Cicho! Ktoś wychodzi z sąsiedniej izby... \ Młody i piękny poddany (zaglądając przez dziurkę od klucza): - To pan na zamku feudalnym. Zataczając się wychodzi z mojej chaty. Piękna poddanka: - Ale cóż on robił w sąsiedniej izbie? Młody i piękny poddany: - Nic nie rozumiem. Przecież tam spał mój dziadek ze Szkocji. Głos pana na zamku feudalnym: - Słowo szlachcica! Nigdy jeszcze nie spędziłem tak szalonej nocy miłosnej! Młody i piękny poddany: - Co słyszę? To znaczy!!! Ależ to straszne! Dziadek ze Szkocji (wychodzi): - Tak, to straszne! Młody i piękny poddany: - To ty, dziadku? To ty? Dziadek ze Szkocji: - To prawda... Młody i piękny poddany: - Niczego nie pojmuję. Dziadek ze Szkocji: - Za chwilę wszystko zrozumiesz. Wczoraj wieczorem, kiedy udawałem się na spoczynek, pan na zamku feudalnym wszedł do twej chaty. Wprowadzony w błąd moją szkocką spódniczką, wziął mnie za pannę młodą i rzucił się na mnie, i... Młody i piękny poddany: - Nie wyprowadziłeś go z błędu, dziadku? Dziadek ze Szkocji: - Nie. Zdając sobie sprawę z tego, że ta zesłana przez niebiosa pomyłka ratuje wasze szczęście, milczałem. Pan na zamku feudalnym niczego nie zauważył. Piękna poddanka (całując ręce dziadka): - Wspaniały starzec! Młody i piękny poddany: - O, dziadku! Dziadku! Dziadek ze Szkocji: - Moje dzieci, moje drogie dzieci! - (Płacząc obejmuje młodą parę). - Och! Cóż widzę w lustrze? Młody i piękny poddany: - Cóż widzisz w lustrze, dziadku ze Szkocji? Dziadek ze Szkocji: - Widzę, że nie jestem twoim dziadkiem. Lustro zdradziło mi całą prawdę. Jestem twoją babką. Młody i piękny poddany: - Moją babką? Babka ze Szkocji: - Teraz wszystko rozumiem. To twój dziadek miał przyjechać na ślub. W wigilię jego wyjazdu popiliśmy sobie nieźle, aby uczcić to wydarzenie, i... Młody i piękny poddany: - I?... Babka ze Szkocji: - I nazajutrz rano, niezupełnie jeszcze przytomna, zamiast włożyć na siebie szaty kobiece, włożyłam spódniczkę mego męża. Młody i piękny poddany: - Domyślam się reszty. Widząc się w stroju męskim, sądziłaś, że jesteś moim dziadkiem, i natychmiast ruszyłaś w drogę, by wziąć udział w moim ślubie. Babka ze Szkocji: - Zgadłeś. Byłabym trwała jeszcze w błędzie, gdybym przypadkiem nie spojrzała w lustro. Rozpatrzywszy wszystko dokładnie, dochodzę do wniosku, że moje poświęcenie byłoby znacznie większe, gdybym była twoim dziadkiem ze Szkocji, a nie babką. Młody i piękny poddany: - Nie, nie, babciu. Twoja zasługa jest również wielka, bo liczą się przede wszystkim intencje. Pobłogosław nas, babciu! KURTYNA DRAMAT Z CZASÓW INKWIZYCJI OBRAZ PIERWSZY U SPECJALISTY WYROBÓW OGNIOTRWAŁYCH Scena przedstawia sklep Beznogi heretyk: - Przepraszam, czy muszę przeczekać wielu klientów? Specjalista od uodporniania na ogień: - Tylko dwóch heretyków. Ci panowie wezwani zostali przez trybunał Inkwizycji na dzisiaj po południu. Beznogi heretyk: - Ja również. Właśnie dlatego przyszedłem. Chciałbym, aby mnie pan uodpornił na ogień. W tych czasach Inkwizycji, nigdy nie jest się zanadto ostrożnym. Specjalista od uodporniania na ogień: - Znakomity miałem pomysł, kiedy zainstalowałem swój sklep naprzeciwko trybunału. Klientów mi nie brak. (Podstawia krzesło beznogiemu heretykowi). - Czy mam uodpornić pański wózek również? Beznogi heretyk: - Oczywiście. Tego wymaga ostrożność. Specjalista od uodporniania na ogień (po dokonaniu na beznogim heretyku i na jego wózku szeregu zabiegów uodporniających na ogień): - Gotowe! Teraz niczym pan nie ryzykuje. Mogą pana skazać na stos. Firma gwarantuje panu ogniotrwałość na przeciąg pięciu lat! OBRAZ DRUGI TRYBUNAŁ INKWIZYCJI Wielki Inkwizytor (do beznogiego heretyka): - Oskarżony bez nóg! Zarzuca się wam zbrodnią herezji. Oskarżony głosi, że siebie ceni wyżej niż władzę Kościoła, bo sam ma przynajmniej ręce, podczas kiedy władza kościelna nie ma rąk i nóg. W związku z tym trybunał skazuje oskarżonego na mękę wody oraz na mękę ognia. Po wypiciu pięćdziesięciu jeden litrów wody oskarżony zostanie spalony na placu publicznym. Czy oskarżony ma jakieś uwagi dotyczące wykonania kary? Beznogi heretyk: - Nie chciałbym być spalony publicznie. Wielki Inkwizytor: - Dlaczego? Beznogi heretyk: - Jestem szalenie wstydliwy. Wielki Inkwizytor: - Chwila wstydu szybko minie. Zresztą i bez widzów zarumieni się oskarżony na stosie. - (Naradza się po cichu z pozostałymi sędziami, później mówi głośno). - Niemniej trybunał, chcąc dać wyraz swojej pobłażliwości, okazuje oskarżonemu wyjątkową łaskę, jeśli idzie o zastosowanie męki wody. Beznogi heretyk (nieco zdziwiony): - Jaką łaskę? Wielki Inkwizytor: - Woda, którą oskarżony wypije, będzie uprzednio filtrowana. OBRAZ TRZECI KARA WODY Sala tortur. Beznogi heretyk przywiązany jest do stołu. Do ust włożono mu lejek Kat (wlewa wodę do lejka, licząc jednocześnie litry): - Dziewiętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, przegrałem... Beznogi heretyk: - Że co? Kat: - Wie pan, często gram w 21. I to pechowo. Bardzo przepraszam. Beznogi heretyk: - Jest pan całkowicie usprawiedliwiony. Proszę, niech pan kontynuuje... Kat (kończąc liczenie i wlewanie): - Pięćdziesiąt, pięćdziesiąt jeden. - (Grzecznie). - Czy może dolać jeszcze literek, aby liczba była okrągła? Beznogi heretyk: - Nie, dziękuję. Nie chciałbym nadużywać pańskiej uprzejmości. W każdym razie jestem całkowicie usatysfakcjonowany. Kat: - Czemu to przypisać? Beznogi heretyk: - Jestem chory i lekarz przepisał mi płukanie żołądka. OBRAZ CZWARTY KARA OGNIA Scena przedstawia plac publiczny Kat (sadza beznogiego heretyka na stosie): - Tak. Wygodnie panu? Zaraz dam panu ognia. - (Zapala stos). Handlarz wachlarzami (wołając): - Wachlarze, wachlarze, komu za gorąco? Beznogi heretyk (wołając go): - Hej, handlarzu wachlarzami! (Kupuje wachlarz i wachluje się nim siedząc na stosie, podczas kiedy płomienie wesoło trzaskają). Mija kwadrans. Beznogi heretyk wachluje się flegmatycznie. Nagle jego mały wózek zaczyna się poruszać, wreszcie zeskakuje ze stosu i przewracając kata i kilku widzów z oszałamiającą szybkością mknie unosząc beznogiego heretyka. Lud (przerażony): - To czarownik, czarownik! Beznogi heretyk (podczas swojej niezwykłej jazdy): - Wszystko rozumiem. Woda, którą wypałem, zaczęła się na stosie gotować, zamieniła się w parę i ta para porusza mnie i mój wózek! Uodporniony na ogień, poruszany siłą pary, beznogi heretyk znika na horyzoncie KURTYNA ŻELAZNA MASKA DRAMAT KARNAWAŁOWY AKT PIERWSZY WIĘZIEŃ I GUBERNATOR Scena przedstawia celę w Bastylii Człowiek w żelaznej masce: - Wobec tego, że noszę ten sam numer butów co Ludwik XIV, król kazał mi nałożyć żelazną maskę i zamknąć w Bastylii, aby nikt nie wziął mnie za niego. Nie trzeba chyba dodawać, że czekam tylko na okazję, by stąd uciec. Gubernator Bastylii (wchodzi do celi): - Dowiedziałem się, że próbuje pan przekupić strażnika, aby ułatwił panu ucieczkę. By do tego nie dopuścić, postanowiłem przydzielić panu bezrękiego strażnika. Człowiek w żelaznej masce: - Bezrękiego strażnika? Gubernator Bastylii: - Tak. W ten sposób nie będzie on mógł przyłożyć ręki do pańskich prób ucieczki. - (Wychodzi). AKT DRUGI PHZYGOTOWANIE UCIECZKI Dekoracja ta sama. Nazajutrz Człowiek w żelaznej masce: - Dzięki memu bezrękiemu strażnikowi, który nie może zamknąć drzwi, udało mi się opuścić tego ranka Bastylię, aby kupić sobie pilnik. Udało mi się też ukradkiem wrócić do celi, tak że nikt mnie nie zauważył. Plan mojej ucieczki jest całkowicie opracowany. Opuścić moją celę mogę równo za miesiąc, to znaczy w dniu pochodu karnawałowego. To jedyny dzień, kiedy nikt nie zwróci uwagi na moją żelazną maskę. Gubernator Bastylii (wchodzi): - Panie! Przekazano mi pański list. Prosi pan o to, by mu zezwolono grać w celi na puzonie. Człowiek w żelaznej masce: - To mnie nieco rozerwie. Gubernator Bastylii: - Zezwalam panu grać na puzonie, ale tylko dwie godziny dziennie, aby nie przeszkadzać innym więźniom. Człowiek w żelaznej masce: - Pańska uprzejmość zachęca mnie do złożenia na pańskie ręce jeszcze jednej prośby. Gubernator Bastylii: - Mów pan! Człowiek w żelaznej masce: - Chciałbym otrzymać siatkę na włosy. Gubernator Bastylii: - Siatkę na włosy? Człowiek w żelaznej masce: - Tak jest. Często nawiedzają mnie tak czarne myśli, że włosy stają mi dęba na głowie, co przy mojej żelaznej masce sprawia mi wiele kłopotu. Gubernator Bastylii: - Zgoda. Za chwilę strażnik przyniesie panu w zębach puzon i siatkę na włosy. - (Wychodzi). Człowiek w żelaznej masce: - Pilnik, puzon i siatka na włosy to wszystko, czego mi trzeba, abym mógł opuścić Bastylię w dzień pochodu karnawałowego. AKT TRZECI MUZYKA W CELI WIĘZIENNEJ Dekoracja ta sama Człowiek w żelaznej masce: - Bezręki strażnik przyniósł mi puzon i siatkę na włosy. Do dzieła! - (Przywiązuje pilnik do ruchomej części puzonu. Przyłożywszy pilnik do pręta kraty przy oknie, zaczyna grać poruszając częścią ruchomą instrumentu. W ten sposób pilnik przepiłowuje kratę). - Skrzypienie pilnika zagłuszane jest przez tony puzonu. Bezręki strażnik niczego nie zauważy. Cudownie! Grając na puzonie dwie godziny dziennie, zdążę do karnawału przepiłować całą kratę. Ale nie traćmy czasu! - (Dalej gra na puzonie, piłując kratę). AKT CZWARTY UCIECZKA Dekoracja taka sama Człowiek w żelaznej masce: - Witaj, dniu mojej wolności! Witaj, karnawale! Oto już trzydzieści dni przepiłowuję te kraty przy pomocy puzonu. Dzisiaj skończyłem moje dzieło. Mogę uciec. Cela, w której mnie umieszczono, znajduje się na wysokości siedemdziesięciu stóp nad ziemią. Ale wszystko przewidziałem. Dzięki mojej siatce na włosy mogę bez ryzyka skoczyć w przepaść. - (Skacze trzymając w prawej ręce siatkę na włosy. Na wysokości dwóch metrów od ziemi umieszcza siatkę pod sobą i wpada do niej). - Użyłem sposobu znanego wszystkim akrobatom cyrkowym, którzy, aby zabezpieczyć się przed upadkiem, umieszczają pod sobą siatkę. Miesza się z tłumem pochodu karnawałowego i udaje się w niewiadomym kierunku KURTYNA ZEMSTA KRÓLOWEJ AKT PIERWSZY PERFUMY, KTÓRE ZABIJAJĄ Scena przedstawia pokój Karola Florentyńczyka Katarzyna Medycejska (wchodząc): - No cóż, mój wierny perfumiarzu, czy wymyśliłeś już tak delikatne perfumy, które pozwolą mi uwolnić się od człowieka, którego nienawidzę, od Kapitana Petardników Króla? Karol Florentyńczyk (głosem ponurym): - Tak, wymyśliłem. Ćwiartka kropli trucizny, znajdującej się w tym flakonie, wystarczy, aby zabić tego, kto ją powącha. Katarzyna Medycejska: - Świetnie! Pokrop tą trucizną bukiet kwiatów, który przekażesz Kapitanowi Petardników. Karol Florentyńczyk: - Czy aby nie wyda się to Petardnikowi podejrzane? Katarzyna Medycejska: - Nie. Mój syn, Henryk III, ma zwyczaj wręczania bukietów szlachcicom, których zamierza podnieść do godności swoich faworytów-pieszczoszków. Petardnik będzie zachwycony. Bez obawy powącha kwiaty, których zapach go zabije. Żegnaj, Karolu! AKT DRUGI, BUKIET Scena przedstawia jedną z sal w Luwrze Kapitan Petardników: - Dowiedziałem się z pewnego źródła, że królowa-matka zaprzysięgła mi śmierć. Zgodnie ze swoim zwyczajem prześle mi zatruty bukiet kwiatów. Przyjaciel Petardnika: - Wystarczy, że wyrzucisz te kwiaty, a unikniesz zatrucia. Kapitan Petardników: - To niemożliwe! Królowa jest bardzo przebiegła. Ofiaruje mi ten bukiet wobec całego dworu. Jeśli go nie powącham, będzie to oznaczało, że się boję. Będę więc musiał go wąchać. Przyjaciel Petardnika: - To znaczy, że jesteś człowiekiem skazanym. A oto właśnie, przepychając się przez tłum dworzan, zbliża się jakiś lokaj niosąc bukiet. W jednej ręce trzyma kwiaty, a drugą zatyka sobie nos. Kapitan Petardników: - To z pewnością bukiet zatruty! Lokaj (wręczając bukiet Petardnikowi): - Proszę, to dla pana! Przyjaciel Petardnika: - Co robisz, kapitanie?! Wdychasz zapach zatrutych kwiatów? Kapitan Petardników: - Tak, ale niczego się nie obawiam. Przewidując przesłanie mi takiego bukietu, od wczoraj przechadzam się z czterema funtami lodu na głowie. Proszę, popatrz! - (Unosi hełm). Przyjaciel Petardnika: - Widzę, ale niczego nie rozumiem... Kapitan Petardników: - To proste. Przez ten lód nabawiłem się potężnego kataru. Mogę więc bez obawy wąchać kwiaty przesłane mi przez królową-matkę. Wobec mojego kataru ich zatruty zapach jest bezsilny. Katarzyna Medycejska (schowana za jednym z arrasów): - Widzę, że ten sposób spalił na panewce, Spieszmy do Karola Florentyńczyka. Na Madonnę! Nie ujdzie mi Petardnik! AKT TRZECI DOBRY UCZYNEK ZAWSZE SIĘ OPŁACA Scena przedstawia pokój Kapitana Petardników Niespokojny lokaj: - Drżę na myśl o tym, że memu panu przytrafi się jakieś nieszczęście. Dwa dni temu otrzymał zatruty bukiet kwiatów. Cóż teraz za diabelską machinację knuje królowa-matka i jej przeklęty perfumiarz, Karol Florentyńczyk? Ale oto mój, pan. Kapitan Petardników (wchodząc z małym kotkiem na ręku): - Znalazłem tego kotka na ulicy. Ktoś go porzucił. Zatrzymamy go. Będę go nazywał Dawid. - (Stawia go ostrożnie na podłodze). Niespokojny lokaj: - Dobrze pan zrobił, Kapitanie, przygarniając tego kota. Dobry uczynek zawsze się opłaci. Kapitan Petardników: - Zostaw mnie teraz samego. Czekam na Piękną Nieznajomą, która ma mnie tutaj odwiedzić. Niespokojny lokaj: - Niech się pan wystrzega, Kapitanie. Kto wie, czy to nie jakaś pułapka królowej-matki? Kapitan Petardników: - Wszędzie widzisz jakieś zasadzki. Ale oto słyszę kroki Nieznajomej. Idź już! - (Lokaj wychodzi). - Wejdź, Piękna Nieznajomo! Piękna Nieznajoma: - Dzień dobry, piękny Kapitanie! Kapitan Petardników: - Jakżeż pani piękna! Jak wspaniale czerwone są pani wargi! Pałam chęcią złożenia na nich niewinnego pocałunku! Piękna Nieznajoma (opuszczając skromnie oczy): - Chciałabym bardzo, by mnie pan pocałował w usta. Kapitan Petardników: - Nieba! Kot, którego przygarnąłem, rzuca się na Piękną Nieznajomą i gryzie ją w wargi. Ale cóż widzę?! Były to fałszywe wargi, przyczepione do prawdziwych. Zwierzę pożera je teraz chciwie. Co to wszystko znaczy?! Mów, Piękna Nieznajomo! Piękna Nieznajoma: - Litości! Jestem tylko narzędziem w rękach królowej-matki. Kapitan Petardników: - Królowej-matki? Piękna Nieznajoma: - Jestem jej pokojową. Na jej polecenie Karol Florentyńczyk przyczepił mi fałszywe wargi z płucek cielęcych. Kapitan Petardników: - Z płucek cielęcych? Rozumiem teraz, dlaczego Dawid rzucił się na nie z taką łapczywością! Piękna Nieznajoma: - Ale to jeszcze nie wszystko. Te płucka cielęce... och, to straszne! Kapitan Petardników: - Mów! Te płucka?... Piękna Nieznajoma: - Te płucka cielęce były zatrute!... Kapitan Petardników: - Nieszczęsna! Oto dlaczego chciałaś, bym cię pocałował w usta! To miał być dla mnie pocałunek śmierci. Niespokojny lokaj (wpadając do pokoju): - Co się stało? Nieba! Kot nie żyje! Kapitan Petardników: - Biedny Dawid! Dzięki niemu udało mi się uniknąć trucizny Florentyńczyka. Niespokojny lokaj: - Powiedziałem panu, Kapitanie, że dobry uczynek zawsze się opłaci... AKT CZWARTY PONURE PLANY Scena przedstawia pokój Karola Florentyńczyka Katarzyna Medycejska: - Petardnik znowu uniknął śmierci. Cóż wymyślić, aby go otruć?! Jest teraz bardzo podejrzliwy. Nie je i nie pije niczego, czego nie skosztuje uprzednio jego dziadek. Od czasu historii z płuckami cielęcymi Kapitan jest przebiegły jak wąż. Karol Florentyńczyk (podrywając się): - Jak wąż! Oto pomysł! Wąż powinien ukąsić Kapitana. Katarzyna Medycejska: - Czyś aby nie zwariował, ręką? Karol Florentyńczyk: - Nie, ale mam u siebie w laboratorium skórę potężnej kobry. Jestem chudy i bez trudu wśliznę się do wnętrza tej skóry, by ukąsić Kapitana. Katarzyna Medycejska: - Czyś aby nie zwariował, Karolu? Twoje ukąszenie nie jest przecież trujące? Karol Florentyńczyk: - Nie, ale przygotuję sobie dwa sztuczne zęby przypominające kły węża. Zanurzę następnie te zęby w truciźnie i niech mi broda z wiatrem sfrunie, jeśli nie stanę się równie niebezpieczny jak skorpion. Katarzyna Medycejska: - Nadzwyczajny pomysł! Karol Florentyńczyk: - Jutro rano, nałożywszy na siebie skórę kobry i przyczepiwszy sobie sztuczne kły, wśliznę się do ogrodu Petardnika. AKT PIĄTY WĄŻ I PETARDNIK Scena przedstawia ogród Kapitana Petardników Karol Florentyńczyk (w skórze kobry): - Ściśnięty niewygodnie w skórze kobry, czekam schowany w tym klombie kwiatów na moment, kiedy Kapitan Petardników zejdzie do ogrodu. Ale oto on! Kapitan Petardników: - Cóż przyjemniejszego, jak w ten piękny poranek lipcowy przejść się po ogrodzie! Ale co widzę?! Potężny wąż czai się między kwiatami. Zbliża się, wijąc w moim kierunku. Co robić?! Karol Florentyńczyk (na stronie): - Za kilka chwil moje sztuczne, zatrute kły, które trzymam między zębami, ukąszą śmiertelnie Petardnika. Kapitan Petardników: - Mam pomysł! Przypominam sobie płaczliwą melodię hinduską, którą poskramiacze węży śpiewają, by je zmusić do posłuszeństwa. - (Zaczyna śpiewać po hindusku). Ju!ju!ju!ju!ju!ju!ju! Ju! (bis) Ju!ju!ju!ju!ju!ju!ju! Ju! (bis) Karol Florentyńczyk (na stronie): - Nieszczęście! Tak dalece wlazłem w skórę tej kobry, że ta dziwna pieśń zaczyna na mnie działać. Urzeka mnie coraz bardziej. Kapitan Petardników: - Kobra zatrzymuje się słysząc tę pieśń. Zaśpiewajmy drugą zwrotkę. - (Spiewa). Ju!ju!ju!ju!ju!ju!ju! Ju! (bis) Ju!ju!ju!ju!ju!ju!ju! Ju! (bis) Karol Florentyńczyk (na stronie): - Ogarnia mnie bezwład. Staję się zupełnie bezwolny. Moje ciało zaczyna balansować na prawo i na lewo, w takt melodii. Przekleństwo! Kapitan Petardników: - Bestia jest całkowicie sparaliżowana. Nie rusza się. Przeszyjmy ją moją szpadą. - (Przeszywa szpadą węża). Karol Florentyńczyk: - Jestem raniony! Ginę! Kapitan Petardników: - Przecież to głos Karola Florentyńczyka. Powinienem był się tego spodziewać. To on ukrył się w skórze kobry. Karol Florentyńczyk: - Tak. To prawda. Nie jestem prawdziwym wężem. - (Głosem coraz słabszym). - Niech... mnie... pan... nie... umieszcza... w... słoju... ze... spirytusem... - (Umiera). KURTYNA SKARB EMIGRANTA AKT PIERWSZY ŚMIERĆ MARKIZA Scena przedstawia pokój w Anglii Markiz-emigrant (na łożu śmierci): - Zbliż się, mój poczciwy Hyacyncie, zbliż się, wzorze wiernego sługi. Za chwilę oddam Bogu moją piękną duszę. Ale przedtem przekażę ci ostatnią wolę. Słuchaj uważnie. Chodzi o przyszłość mego siedemnaście lat liczącego syna, który tam, w sąsiednim pokoju, łka z rozpaczy. Hyacynt o krótkiej pamięci: - Słucham uważnie. Markiz-emigrant: - Wyemigrowaliśmy w roku 1793, kiedy we Francji zaczął szaleć terror. Od tego czasu mieszkamy w Anglii. Gdy opuszczaliśmy Francję, nie mogłem zdecydować się, by zostawić w rękach rewolucjonistów ziemię moich przodków. Specjalnymi okrętami przetransportowałem więc do Anglii wielkie ilości wózków z ziemią, która stanowiła moją posiadłość. Drzewa moich rozległych lasów, wyrwane z korzeniami, również wyemigrowały wraz z ziemią, w którą wrosły od wieków. Dzisiaj nie ma już we Francji rządów rewolucji. Gdy tylko umrę, wróć do ojczyzny z moim biednym dzieckiem. Zamieszkacie w naszym starym zamku. Mój przedstawiciel wyśle do kraju całą ziemię, którą zdeponowałem w jednym z wielkich banków londyńskich. Gdy tylko nasza ziemia znajdzie się na swoim dawnym miejscu w pięknej Francji i gdy tylko las mój zostanie z powrotem zasadzony, wykopiesz spod siedemdziesiątego siódmego dębu stuletniego skarb, który pomagałeś mi ukryć przed naszą ucieczką. Przypominasz to sobie, mój poczciwy Hyacyncie? Hyacynt o krótkiej pamięci: - Pan markiz musi mi wybaczyć, ale niczego sobie nie przypominam. Niestety! Nie bez przyczyny nazwano mnie Hyacyntem o krótkiej pamięci. Markiz-emigrant: - To prawda. Zupełnie zapomniałem, że jesteś całkowicie pozbawiony pamięci. Co tu zrobić? Jak sobie przypomnisz, że w lesie zakopany jest skarb? Czekaj, mam pomysł! Przynieś mi szkatułkę, która znajduje się w szafie. - (Hyacynt wykonuje polecenie). - Tak. Teraz zrób supełek na twojej chusteczce. Hyacynt o krótkiej pamięci: - Supełek gotowy. Markiz-emigrant: - Włóż tę chusteczkę do szkatułki. Zaniknij szkatułkę na klucz. Gdy po powrocie do Francji mój rozległy las znajdzie się na swoim dawnym miejscu, wystarczy, że otworzysz szkatułkę, aby sobie przypomnieć, że pod siedemdziesiątym, siódmym dębem stuletnim zakopany jest skarb. Ten skarb zabezpieczy przyszłość mego biednego dziecka. Żegnaj! Umieram! Ohydna postać (schowana pod łóżkiem): - Znam teraz tajemnicę markiza-emigranta. Wkrótce skarb będzie mój! Zobaczymy, kto z nas mocniejszy, panie Hyacyncie! AKT DRUGI SZKATUŁKA Scena przedstawia pokój w zamku Hyacynt o krótkiej pamięci: - Już od dwóch miesięcy żyjemy we Francji i mieszkamy w zamku pańskich przodków. Ziemia, którą świętej pamięci markiz, ojciec pański, zabrał z sobą na emigrację, wróciła na swoje dawne miejsce. Rozległy las jest już prawie cały zasadzony z powrotem. Dzisiaj sadzi się ostatnie drzewo. Syn emigranta: - Nazajutrz po śmierci mego nieszczęśliwego ojca dałeś mi do przechowania szkatułkę. Prosiłeś, bym ją otworzył przed tobą w dniu, kiedy nasz rozległy las znajdzie się na swoim dawnym miejscu. Wyjaśniłeś mi, że szkatułka ta zawiera przedmiot, na którego widok przypomnisz sobie coś, co ma dla mojej przyszłości olbrzymie znaczenie. Hyacynt o krótkiej pamięci: - Mój słaby mózg o niczym sobie nie przypomina. Ale ten przedmiot ze szkatułki z pewnością odświeży moją pamięć. Syn emigranta (biorąc szkatułką): - Otwieram szkatułkę. - (Otwiera szkatułkę). - Spójrz, Hyacyncie! Czy ta chusteczka schowana w szkatułce coś ci mówi? Hyacynt o krótkiej pamięci: - To straszne! Ta chusteczka niczego mi nie przypomina! Niczego! - (Mdleje). Syn emigranta: - Spieszmy po pomoc! - (Wybiega). Ohydna postać (wychodząc zza tapety): - Mój podstęp udał się znakomicie! Rozwiązałem supełek na chusteczce schowanej w szkatułce. Nie widząc na tej chusteczce supełka, Hyacynt nie mógł sobie przypomnieć o istnieniu skarbu emigranta. A teraz, nie obawiając się, że ktoś mi przeszkodzi, śpieszmy wykopać w rozległym lesie, u stóp siedemdziesiątego siódmego dębu stuletniego, skarb emigranta. - (Wychodzi). AKT TRZECI „UMRZESZ, HYACYNCIE!” Sceneria ta sama Hyacynt o krótkiej pamięci: - Wracam do przytomności. Chusteczka ze szkatułki nie odświeżyła mojej pamięci. Ale w interesie mojego młodego pana muszę sobie przypomnieć, o co chodziło mojemu panu! Muszę! Mam pomysł! Syn emigranta: - Mów! Hyacynt o krótkiej pamięci: - Szybko, szybko wyciągnij pan swoją szpadę, markizie, przyłóż ją do mojego gardła i krzyknij: „Hyacyncie, umrzesz!” Syn emigranta: - Czy po tym, jak straciłeś pamięć, straciłeś także rozum? Hyacynt o krótkiej pamięci: - Nie! Niech pan zrobi, markizie, to, o co proszę, a będziemy uratowani. Syn emigranta: - Niechaj będzie! - (Dotyka ostrzem szpady gardła Hyacynta). - Hyacyncie, umrzesz!!! Hyacynt o krótkiej pamięci: - Ach, co za cud! Wszystko sobie przypomniałem. Pod siedemdziesiątym siódmym stuletnim dębem w rozległym lesie jest zakopany skarb. Spieszmy go wykopać. To pański spadek! Syn emigranta: - Ale w jaki sposób odzyskałeś pamięć? Hyacynt o krótkiej pamięci: - Wyjaśnię to panu później. Teraz czas nagli! AKT CZWARTY ODNALEZIONY SKARB Scena przedstawia rozległy las Hyacynt o krótkiej pamięci: - Zbliżamy się. Ale cóż widzę? Jakiś nieznajomy kopie ziemię u stóp stuletniego dębu? Syn emigranta: - Powstrzymaj się, nędzniku! - (Przeszywa szpadą ohydną postać). Hyacynt o krótkiej pamięci: - Teraz wszystko rozumiem. Ten człowiek poznał naszą tajemnicę. Ohydna postać (szyderczo): - Tak, przeklęty sługo! To ja rozwiązałem supełek na chusteczce ze szkatułki. - (Umiera). Hyacynt o krótkiej pamięci: - Oto dlaczego nie mogłem sobie niczego przypomnieć. Ale zdążyliśmy na czas! Bandyta zamierzał ukraść skarb, który został przez świętej pamięci markiza, ojca pańskiego, zakopany u stóp tego drzewa. Syn emigranta: - Ale dlaczego kazałeś, bym ci przyłożył szpadę do gardła i krzyknął: „Umrzesz, Hyacyncie!”? Hyacynt o krótkiej pamięci: - To w tym celu, abym w mgnieniu oka mógł ujrzeć całe swoje życie. Syn emigranta: - Nie pojmuję. Hyacynt o krótkiej pamięci: - Za chwilę wszystko pan zrozumie. Znany jest panu zapewne fakt, że w chwili zbliżającej się śmierci człowiek w ciągu kilku sekund przeżywa całe swoje życie. Gdy zagroził mi pan śmiercią, raz jeszcze przeżyłem wszystkie najdrobniejsze fakty i gesty mego życia, od urodzenia aż po dzisiejszy dzień. Krótko mówiąc, w czasie tej krótkiej wizji ujrzałem siebie, jak w towarzystwie świętej pamięci markiza, pańskiego ojca, zakopujemy skarb u stóp stuletniego dębu. A to przecież chciałem sobie przypomnieć. W dwie minuty później znaleźliśmy się tutaj, ohydna postać została ukarana, a my odnaleźliśmy skarb szlachetnego emigranta. KURTYNA DUCHY BASTYLII DRAMAT 14 LIPCA OBRAZ PIERWSZY TAJEMNICZE KROKI Scena przedstawia kolumnę na placu Bastylii za naszych czasów Zwiedzający kolumnę: - Oto jesteśmy na szczycie kolumny wzniesionej na miejscu dawnej Bastylii. Drugi zwiedzający kolumnę: - Tak jest. I jako dobrzy obywatele wybraliśmy, dla zwiedzenia tej kolumny, dzień 14 lipca. Dozorca: - No i cóż, panowie! Znaleźliście się z powrotem w waszej celi! Niech Bóg chroni króla! - (Zamyka na klucz pomost na szczycie kolumny i schodzi na dół). Pierwszy zwiedzający kolumnę: - Ten dziwny dozorca musiał chyba nagle zwariować. Bierze siebie za strażnika dawnego więzienia i zamyka nas na klucz! Drugi zwiedzający kolumnę: - Na pewno się zalał. Jak mu to przejdzie, zjawi się z powrotem, aby nas uwolnić. Musimy uzbroić się w cierpliwość. Uzbrajają się w cierpliwość Pierwszy zwiedzający kolumnę (patrzy na zegarek): - Oto już sześć godzin, jak uzbrojeni w cierpliwość czekamy na dozorcę. Trzeba tu chyba będzie przesiedzieć całą noc. Drugi zwiedzający kolumnę: - Ponuro na tym pomoście. Bije północ! Ale cóż to, słychać jakby jakieś kroki na schodach. Pierwszy zwiedzający kolumnę: - To wiatr. Drugi zwiedzający kolumnę: - Jeśli to wiatr historii, można się będzie przeziębić. Pierwszy zwiedzający kolumnę: - Nie, to nie wiatr. Kroki są coraz bliższe. Boję się. Kto to? Głosy z wnętrza kolumny: - My! Obydwaj zwiedzający: - Co za „my”? Głosy z wnętrza kolumny: - My, duchy Bastylii. OBRAZ DRUGI ŚWIADECTWO DZIEJÓW Sceneria ta sama Pierwszy zwiedzający kolumnę: - Nasze obawy rozwiały się. Duchy Bastylii są czarujące. Zbierają się w tej kolumnie, aby wspominać dawne czasy. Drugi zwiedzający kolumnę: - To duchy dawnych więźniów Bastylii. Każdy z nich obiecał nam opowiedzieć swoje dzieje. Pierwszy zwiedzający kolumnę: - Oto pierwszy duch Bastylii rozpoczyna swoją opowieść. Posłuchajmy go. OBRAZ TRZECI OPOWIEŚĆ PIERWSZEGO DUCHA Sceneria ta sama Pierwszy duch: - W czasie kiedy rozpoczyna się ta opowieść, byłem więźniem Bastylii. Cela, w której mnie umieszczono, pełna była szczurów. Na próżno wyprawiałem różne brewerie, aby wmówić w szczury, że mam kota. Nic w nich nie wzbudzało strachu. Ale ich obecność nasunęła mi pewien plan ucieczki. Poprosiłem, aby mi w mojej celi pozwolono pracować. Dano mi więc obcasy do malowania. Obydwaj zwiedzający kolumnę: - Obcasy do malowania? Pierwszy duch: - Tak jest. Taką pracę dawano więźniom w związku z ówczesną modą na malowane obcasy. Przyniesiono mi więc do celi obcasy i całą paletę farb. To było wszystko, o czym marzyłem. Nie tracąc czasu, namalowałem na ścianie mojej celi olbrzymi ser. Gdy tylko skończyłem tę pracę, niezliczone ilości szczurów rzuciły się na mój namalowany ser i zaczęły go gryźć. Dwie godziny później ściana mojej celi była przedziurawiona, trzy godziny później byłem wolny, a nazajutrz z powrotem znalazłem się w więzieniu. Obydwaj zwiedzający kolumnę: - Z powrotem w więzieniu? Pierwszy duch: - Tak jest, z mojej winy. Gdy tylko znalazłem się na wolności, przesłałem gubernatorowi Bastylii mój adres. Obydwaj zwiedzający kolumnę: - Pański adres? A to po co? Pierwszy duch: - Dla skierowania pod ten adres mojej korespondencji. ‘ Obydwaj zwiedzający kolumnę: Kolosalna nieostrożność! OBRAZ CZWARTY OPOWIEŚĆ DRUGIEGO DUCHA Sceneria ta sama Drugi duch: - Ja, proszę państwa, postanowiłem uciec z Bastylii przebrany za wieżę. Obydwaj zwiedzający kolumnę: - Za wieżę? Drugi duch: - Tak jest. W Bastylii było dużo wież. Byłem przekonany, że pod tym przebraniem wyjdę, nie wzbudzając żadnych podejrzeń. W ukryciu przed strażnikiem wyciąłem ze starego kawałka kartonu strzelisty szczyt wieży. Wieczorem tego dnia, kiedy strażnik zostawił drzwi mojej celi otwarte... Obydwaj zwiedzający kolumnę: - Otwarte? Drugi duch: - Tak, dla przewietrzenia... Szybko nałożyłem strzelisty szczyt z kartonu na głowę i owinąwszy się peleryną koloru ceglastego, wyszedłem z mojej celi. Ledwie zrobiłem kilka kroków na dziedzińcu więziennym, kiedy jeden z wartowników skierował się w moją stronę. Obydwaj zwiedzający kolumnę: - Był pan zgubiony? Drugi duch: - Nie. Wartownik wziął mnie za wieżę północną i stanął na warcie u moich stóp. Noc była ciemna. Wartownik spacerował wokół mnie, rytmicznie wybijając swój krok. Nagle zatrzymał się, podszedł do mojej peleryny koloru ceglastego i... poczułem, że jest mi mokro. „Ty świnio!” - krzyknąłem. Ten pełen oburzenia okrzyk okazał się dla mnie zgubny. Podstęp mój został odkryty. Zaprowadzono mnie do celi, którą, aby mnie ukarać, zamknięto na klucz. OBRAZ PIĄTY OPOWIEŚĆ DUCHA TRZECIEGO I OSTATNIEGO Sceneria ta sama Trzeci i ostatni duch: - Moja historia jest na pewno ze wszystkich najbardziej wzruszająca. Przez wiele lat zamknięty byłem w Bastylii i nigdy, nawet po najgłębszym zastanowieniu, nie mogłem wymyślić sposobu wydostania się na wolność. Jako syn naturalny pewnego kretyna z Alp i nadmorskiej idiotki, nie byłem zdolny wypracować jakiegoś bardziej skomplikowanego planu. Wreszcie, po dwudziestu trzech latach więzienia i wysiłków mojego mózgu, wpadłem na pomysł ucieczki. Postanowiłem zabrać się natychmiast do realizacji tego planu. Niestety! Gdy szykowałem się właśnie do ucieczki, hałaśliwy tłum wtargnął do mojej celi. „Obywatelu, jesteście wolni - oświadczono mi - właśnie zdobyliśmy Bastylię!” Obydwaj zwiedzający kolumnę: - Rozumiemy. To był właśnie 14 lipca 1789 roku. Lud zdobył Bastylię. Trzeci duch: - Tak jest. Nie miałem szczęścia. Przez przeszło dwadzieścia lat szukałem sposobu, by uciec z tego więzienia, i zostałem uwolniony właśnie tego dnia, kiedy ten sposób wymyśliłem! To się nazywa pech! Obydwaj zwiedzający kolumnę: - Rzeczywiście to był pech. Dnieje. Duchy znikają. Strażnik, już trzeźwy, wypuszcza obydwu zwiedzających kolumną na wolność KURTYNA Niezwykłe przygody barona de Crac NIESPODZIEWANY POŁÓW AKT PIERWSZY W JAKI SPOSÓB BARON DE CRAC ŁOWIŁ PSTRĄGI Scena przedstawia brzeg rzeki gdzieś w Gaskonii Oddany lokaj: - Cóż za pomysł, panie! Łowić pstrągi wędką bez haczyka?! De Crac: - Nie widzisz, głupcze, czym zastąpiłem haczyk na końcu wędki? Oddany lokaj: - Widzę, że przymocowałeś, panie, do wędki olbrzymi magnes, ale mimo to nie rozumiem... De Crac: - Za chwilę wszystko zrozumiesz. - (Rzuca do rzeki garść robaków). - A teraz rzucimy wędkę. Oddany lokaj: - Ależ, panie, magnes nawet nie dotyka wody. Jest zawieszony nad rzeką... Ale co to? Przecież to niezwykłe! Olbrzymi pstrąg wyskakuje z wody, niby ptak kieruje się w stronę magnesu i drżąc przyczepia się doń z całej siły! Drugi pstrąg zachowuje się tak samo! Wyskakuje z wody i przyczepia się do magnesu! I jeszcze jeden! I jeszcze jeden! To naprawdę niezwykłe zjawisko. Prawdziwe grono pstrągów przyczepione jest teraz do magnesu. De Crac: - Szybko, mój lokaju, wrzuć wszystkie te pstrągi do kosza! Oddany lokaj (z trudem odrywając pstrągi od magnesu): - Nic nie rozumiem, panie. Przecież te pstrągi nie są ani z żelaza, ani ze stali, a mimo to przyciągane są przez magnes jak zwykłe szpilki. De Crac (uśmiechając się): - Pstrągi nie są co prawda ze stali, ale robaki, które rzuciłem do wody, są z żelaza... Oddany lokaj: - Z żelaza? De Crac: - Przyjrzyj się dobrze! - (Bierze do ręki garść robaków). - To zwykłe kawałki drutu, które pomalowałem na biało, aby wprowadzić pstrągi w błąd. Oddany lokaj: - Rozumiem! Pstrągi, myśląc, że mają do czynienia z prawdziwymi robakami, połknęły ich większą ilość! De Crac: - Oczywiście! A kiedy żołądki pstrągów pełne były moich robaków, wystarczyło zarzucić wędkę z magnesem, aby złowić mnóstwo tych smakowitych ryb. Oto wszystko! AKT DRUGI DRUGI POŁÓW BARONA DE CRAC Scena przedstawia stóg siana Oddany lokaj: - Panie, kosz jest już napełniony pstrągami. De Crac: - Zanieś kosz do pałacu i wracaj z walizką. To będzie praktyczniejsze. A ja tymczasem prześpię się na tym stogu. Oddany lokaj: - Czy pan baron życzy sobie, abym sprowadził drabinę? De Crac: - Drabinę? Do tego, by wejść na ten stóg, wystarczą mi moje podwiązki. - (Zarzuca podwiązki, które go podciągają na szczyt stogu). - A teraz śpijmy. Śpi przez kilka minut, gdy nagle budzi go jakiś zirytowany głos Zirytowany głos: - Hej, tam! Może pan tak skończy ze swoimi głupimi żartami? De Crac: - Co się stało? Zirytowany głos: - Do stu tysięcy bomb! Ale zrobił mi pan kawał! De Crac: - Jak to? Przecież przez cały czas spałem! Zirytowany głos: - To niech pan, do diabła, uważa! Nie wolno tak trzymać wędki z magnesem, by zwisała ze stogu i przeszkadzała zakochanym! De Crac: - ...By przeszkadzała zakochanym? Zirytowany głos: - Tak, do diabła! Położyłem się z moją Margot u stóp stogu i zamierzałem właśnie okazać jej moje uczucia, gdy nagle zawisłem nad nią, nie mogąc do końca doprowadzić moich zamiarów! De Crac: - Zawisł pan nad Margot? Zirytowany głos: - Tak, do diabła! De Crac: - To już wiem, kim pan jest! Zirytowany głos: - Wie pan, kim jestem?! De Crac: - Oczywiście. Jest pan na pewno owym znanym w całej okolicy młodym człowiekiem o żelaznym zdrowiu i stalowych nerwach! PANNA JONASZ W JAKI SPOSÓB BARON DE CRAC OŻENIŁ SIĘ W WIELORYBIE Scena przedstawia salon w pałacu de la Cracodiere De Crac (do swoich gości): - Tak, tak, moi przyjaciele. W tym właśnie czasie postanowiłem zapolować na wieloryby. Kupiłem więc dużą klatkę z kanarkami i umieściłem ją na pokładzie mego statku. Gdy tylko pojawiał się obok jakiś wieloryb, wydawałem polecenie mojej załodze, by zaczęła ziewać. Ziewanie jest, jak wiadomo, zaraźliwe. Wieloryb również zaczynał ziewać. Tylko na to czekałem. Natychmiast w czeluść jego paszczy rzucałem klatkę z kanarkami. Po chwili mój statek kierował się ku jednej z pobliskich wysp. Ja i moi marynarze schodziliśmy na ląd, czekając na wieloryba. Chór zaproszonych gości: - Czekając na wieloryba? De Crac: - Tak jest. Zazwyczaj bowiem oczom naszym wkrótce po wylądowaniu ukazywał się niezwykły, wspaniały spektakl. Wychylając się z oceanu, posługując się swoimi płetwami niby skrzydłami, szybował w naszą stronę wieloryb, który zgrabnie jak jaskółka siadał zwykle na najwyższym drzewie wyspy. Chór zaproszonych gości: - Wydaje nam się, że rzecz to niemożliwa, baronie. De Crac: - Niemożliwa? Przecież to zwykłe zjawisko autosugestii. Wieloryb połknął większą ilość kanarków. Słysząc trele wydobywające się z żołądka, zaczynał uważać się za ptaka. Bez trudu tedy polowaliśmy na siedzącego na drzewie wieloryba, który wkrótce znajdował się u naszych stóp. Nazajutrz rozpoczynaliśmy nasze polowanie od nowa. I właśnie podczas jednego z takich polowań spotkałem w wielorybie tę, która została później moją ukochaną żoną. Chór zaproszonych gości: - W wielorybie? De Crac: - Tak jest. Pewnego dnia, rzucając klatkę z kanarkami w paszczę potwora, straciłem równowagę i sam w tę paszczę wpadłem. I oto wyobraźcie sobie moje zdziwienie. Przypadek sprawił, że trafiłem na wieloryba, w którego wnętrzu żył, wraz z żoną i dwiema córkami - Zuzanną i Rebeką - jeden z potomków Jonasza. Wbrew bowiem legendzie, Jonasz nigdy nie opuścił wnętrza wieloryba. Ożenił się z ofiarą jakiegoś wypadku, pożartą jak i on przez naszego potwora, i założył we wnętrzu wieloryba rodzinę. Rodzina Jonasza zgotowała mi serdeczne przyjęcie. I już pierwszego dnia zauważyłem, że powierzchowność moja zrobiła, jak zawsze, wielkie wrażenie. Tym razem na piękniejszej z dwóch córek, na uroczej Zuzannie. Wkrótce też piękna ta dziewczyna umówiła się ze mną na spotkanie za śledzioną wieloryba i nie mogąc oprzeć się swemu uczuciu, wpadła w moje gorące objęcia. Ale niestety jej ojciec - Jonasz - przyłapał nas i po niezwykle przykrej scenie polecił mi, bym natychmiast opuścił wieloryba. „Niech mi pan wybaczy - powiedziałem. - Gotów jestem naprawić natychmiast mój błąd i ożenić się z pańską córką, którą kocham”. „Niestety - rzekł Jonasz - błędu tego nie możesz, nieszczęśniku, naprawić. Nie ma tutaj bowiem kapłana, który mógłby pobłogosławić wasz związek. Sytuacja jest więc bez wyjścia. Zhańbił pan mego wieloryba. Musi go pan opuścić, i to natychmiast”... W tej chwili opatrzność dała mi dowód swej wielkiej życzliwości. Wieloryb pożarł kilku rozbitków, wśród których z radością zobaczyłem sutannę księdza. „Przybywa ksiądz w samą porę” - zawołałem. I po chwili sakrament małżeństwa połączył mnie z Zuzanną. Ale niestety krótka była nasza radość. Po pewnym czasie wieloryb połknął również komornika, mego zaciekłego wroga, który od wielu lat poszukiwał mnie za nie zapłacone przeze mnie długi. Ten człowiek bez serca zajął natychmiast nieliczne ruchomości, które Jonasz dał córce w posagu. I nie zważając na łzy mojej żony, wyeksmitował mnie z wieloryba. Po kilku miesiącach wędrówki na dnie oceanu osiągnąłem brzegi Francji. Chór zaproszonych gości: - Bez oddychania? De Crac: - Skądże znowu! Trzymając przez cały czas język w dwóch dłoniach i pociągając go rytmicznie w równych odstępach czasu, zastosowałem po prostu sztuczne oddychanie, dzięki czemu mogłem zakończyć szczęśliwie moją podróż. Oto wszystko. ORYGINALNA ZEMSTA Scena przedstawia salon w pałacu de la Cracodiere Chór zaproszonych gości: - Czy w czasie swej niezwykłej kariery zdobywcy serc był pan, o boski baronie, ofiarą zemsty zdradzonego kochanka albo zdradzonej kobiety, albo męża-rogacza? De Crac: - Oczywiście. Są to przecież niebezpieczeństwa, na które stale narażeni są wielcy uwodziciele. Ileż to podstępów miałem przeciwko sobie! Ile nastawiano na mnie sideł, ile zasadzek! W okresie największych moich sukcesów lokaj mój otworzył sklep z rękawiczkami, które rzucali moi niezliczeni rywale, wzywając mnie na pojedynek. Porzucone kochanki, które nie mogły zapomnieć wirtuozerii moich pieszczot, nieraz próbowały przeciąć nić mego żywota. Jedna z nich, wścieklejsza od wściekłej pantery, korzystając raz z mego snu, próbowała nawet przeciąć coś innego niż nić mego żywota. Ale, nieszczęsna, musiała zrezygnować ze swoich zamiarów. Domyśliłem się niebezpieczeństwa, jakie mi groziło, dopiero wówczas, kiedy znalazłem w łóżku parę nożyczek wygiętych i wyszczerbionych! Chór zaproszonych gości: - Wygiętych i wyszczerbionych. To cudowne! De Crac: - W porównaniu z tą banalną historią, niezwykłą wyda wam się historia zemsty hrabiego des Bajoues-Flasques. Chór zaproszonych gości: - Płoniemy z ciekawości, pragnąc poznać zemstę hrabiego... De Crac: - Hrabia des Bajoues-Flasques był starym i śmiesznym mężem pięknej i pociągającej żony o purpurowych wargach. Poznałem hrabinę podczas jednego z wieczorów organizowanych przez panną de Pompadour, która, jak wam zapewne o tym wiadomo, była w tym czasie szaleńczo we mnie zakochana. Nazajutrz po tym pierwszym spotkaniu otrzymałem od hrabiny liścik, w którym proponowała mi, bym odwiedził ją pod nieobecność jej starego męża. Udałem, się więc na randkę z kobietą, której purpurowe wargi podniecały moją wyobraźnię. Piękna kobieta wyznała mi wstydliwie swoją miłość i nie mogąc oprzeć się urokowi, który emanował z całej mojej postaci, pociągnęła mnie gorączkowo do swej sypialni. „Jestem twoja! Weź mnie!” - szeptała wargami, które żebrały o pocałunek. Zabrałem się do wykonania jej prośby z energią i ferworem, które od dawna stanowiły o mojej reputacji, i właśnie w chwili, gdy oboje zamierzaliśmy utonąć w najwyższej ekstazie, jakaś głowa wychyliła się zza kotary i zawołała głośno: „A kuku! Jestem tutaj!...” „Nieba, mój mąż!” - zawołała hrabina wyskakując z łóżka. „Panie - rzekłem z godnością - jestem do pańskiej dyspozycji!” Ale ohydny hrabia, nic nie mówiąc, palcem wskazał mi drzwi. Wyszedłem, wściekły na tego śmiesznego rogacza, który przerwał moje miłosne karesy tuż przed ostatecznym finałem. „Ba! - powiedziałem sobie wróciwszy do domu - co się odwlecze, to nie uciecze. Zabawa nie jest skończona. Innym razem dokończymy z hrabiną uścisk tak wspaniale rozpoczęty”. I rzeczywiście w kilka dni później otrzymałem od hrabiny nowy liścik, w którym zawiadamiała mnie, że nazajutrz czekać będzie na mnie w lasku Fontainebleau... Przybyłem na spotkanie punktualnie i wkrótce rozpoczęliśmy pieszczoty, tak nieprzyjemnie przerwane w łóżku hrabiny. Ale niestety i tutaj nie było nam dane zakosztować niebiańskiej rozkoszy. Właśnie zbliżaliśmy się do końca, kiedy zza znajdującego się Obok krzaka pojawiła się głowa hrabiego. Krzyknęła, jak za pierwszym razem: „A kuku! Jestem tutaj!...” Nie uwierzycie być może, drodzy przyjaciele, ale to, co wam powiem, jest ścisłą prawdą: mimo naszej ostrożności, mimo naszych podstępów, temu diabelnemu rogaczowi za każdym razem udawało się przerwać na kilka sekund przed ich zakończeniem wszystkie nasze miłosne zmagania! Albo wyskakiwał on spod łóżka, albo z kominka, albo wychylał się zza szafy czy komody... wykrzykując za każdym razem: „A kuku! Jestem tutaj!...” Ta straszliwa karuzela trwała dziesięć lat! Nasz uścisk miłosny rozpoczęty w 1764 roku zakończył się normalnie dopiero w roku 1774, to jest po śmierci owego męża. Nie jestem przesądny, moi przyjaciele, ale możecie mi wierzyć, że nawet wówczas, kiedy mogłem wreszcie zakosztować pełnego szczęścia w ramionach hrabiny, wydawało mi się, że widzę owego śmiesznego rogacza szepczącego do mnie z zaświatów: „A kuku! Jestem tutaj!” STRZAŁA KUPIDYNA W JAKI SPOSÓB BARON DE CRAC PRZYPADŁ DO GUSTU KROWIE Scena przedstawia salon w pałacu de la Cracodiere De Crac (do swoich gości): - W tych czasach polowałem na lisa w moich rozległych włościach. Polowałem w towarzystwie wielkiego kruka Ambrożego. Chór zaproszonych gości: - W towarzystwie kruka Ambrożego? De Crac: - Tak, Ambroży pomagał mi w polowaniu. Siedział na gałęzi i trzymał w dziobie kawał sera. Chór zaproszonych gości: - Jak kruk pana de La Fontaine? De Crac: - Właśnie. Zresztą ta bajka pozwoliła mi opracować nowy sposób polowania na lisa. Zobaczywszy mego czarnego kruka, trzymającego kawał camemberta, lis przystępował do dzieła i przy pomocy komplementów tudzież czułych słówek próbował skłonić Ambrożego, by wypuścił ser z dzioba. Mój wierny kruk nie dawał się długo prosić. Otwierał dziób, camembert spadał na ziemię, wybuchał i zabijał lisa. Chór zaproszonych gości: - Camembert wybuchał? De Crac: - Tak jest, był to bowiem ser naładowany prochem. Nie pozostawało mi nic innego, jak opuścić moją kryjówkę, schować zabitego lisa do torby, dać Ambrożemu nowy kawałek sera i rozpocząć polowanie od nowa. Chór zaproszonych gości: - Jakie to proste! Trzeba było tylko o tym pomyśleć! De Crac: - Otóż pewnego dnia, przemierzając moje lasy w towarzystwie mego kruka oraz mego wiernego lokaja zauważyłem leżące na trawie dziwne dziecko, które wziąłem początkowo za ptaka, miało ono bowiem przyczepione do pleców skrzydła. Na skutek hałasu dziecko obudziło się i uciekło trzepocząc skrzydłami. Uciekło tak szybko, że zapomniało zabrać z sobą leżący w trawie łuk i kołczan naładowany strzałami. „Rozumiem wszystko! - zawołałem. - To miejsce w lesie jest terenem wybranym przez wszystkich zakochanych na miłosne spotkania. Nosi ono nazwę «ścieżki zakochanych». A to dziecię to po prostu Kupidyn, który śledzi zakochanych, aby przeszyć ich strzałami miłości”. Badałem właśnie ów kołczan i łuk, gdy jakiś podejrzany szmer zwrócił moją uwagę. „Panie - szepnął mi do ucha lokaj - myślę, że jakaś gruba zwierzyna ukrywa się w krzakach”. To z pewnością łania - powiedziałem. - Zaczekaj, wypróbuję moją zręczność w strzelaniu z łuku”. Z kołczanu wyjąłem strzałę, napiąłem łuk i widząc jakieś przesuwające się w krzakach zwierzę, puściłem cięciwę. Strzała dosięgnęła celu. Po sekundzie zza krzaka wyjrzał pysk zwyczajnej krowy, a po chwili całe zwierzę ze strzałą w piersi. „Tam do licha! - zawołałem zawstydzony - to tylko zwykła krowa”... „Ależ, panie - zawołał nagle mój lokaj - to z pewnością jakaś zaczarowana krowa! Pańska strzała przeszyła jej pierś, a ona nie pada martwa na ziemię”. Rzeczywiście, krowa jakby wcale nie przejęła się strzałą, która w nią ugodziła. Tylko jej smutne oczy, oczy stworzenia przeżuwającego, przyglądały mi się z dziwną uwagą. Nie, to nie była halucynacja! Krowa patrzała na mnie wzrokiem istoty zakochanej i rzucała mi spojrzenia godne panny de Pompadour. Zdziwienie przykuło mnie do ziemi. Nie mogłem po prostu ruszyć się z miejsca. Krowa zbliżyła się do mnie, przewracając zakochanymi oczyma, i nagle, gdy była już blisko, zarzuciła mi lubieżnie przednie łapy na szyję i przyciągając moją głowę do swojego pyska, pocałowała mnie namiętnie w usta. Zemdlałem! Kiedy przyszedłem do siebie, krowa leżała obok mnie, martwa. Okazało się, że mój lokaj uratował mnie przed jej karesami, rzucając w nią moim wybuchowym camembertem. Wszystko było jasne. Powinienem był przewidzieć, że strzała Kupidyna nie zabije zwierzęcia. Przyczyniła się ona jedynie do tego, że krowa zapałała do mnie gorącym uczuciem. A ów namiętny pocałunek był tego uczucia najlepszym wyrazem... Sceny Myśliwskie POLOWANIE NA TYGRYSY AKT PIERWSZY ODJAZD Scena przedstawia mieszkanie nieustraszonego myśliwego Żona nieustraszonego myśliwego: - Nie chcesz więc zrezygnować z twego projektu polowania na tygrysy przy pomocy szafy z lustrem? Nieustraszony myśliwy: - Nie. Wyjeżdżam dzisiaj wraz z moim starym sługą. Żona nieustraszonego myśliwego: - Jeszcze jeden dziwaczny twój pomysł; zabrać z sobą służącego albinosa pod pretekstem, że jego białe włosy nadają mu wygląd starego sługi. Służący albinos (wchodząc): - Szafa z lustrem jest już zapakowana. Wszystko gotowe. Nieustraszony myśliwy: - W porządku. Teraz zaś, stary sługo, sprowadź samochód, który podwiezie nas do statku. Służący albinos wychodzi Żona nieustraszonego myśliwego: - Zabierz z sobą strzelbę albo jakąś inną broń, aby w razie potrzeby móc się obronić. Nieustraszony myśliwy: - Nigdy! Będę polował na tygrysy wyłącznie przy pomocy szafy z lustrem. Do widziska. - (Wyjeżdża). AKT DRUGI POLOWANIE Scena przedstawia dziką pustynią Nieustraszony myśliwy (do swego służącego albinosa, który ustawił szafą z lustrem pośrodku pustyni): - Widzę dwa tygrysy, które zbliżają się w naszą stronę. Wejdźmy do szafy. - (Wchodzi do szafy wraz ze służącym albinosem i zamyka za sobą dokładnie drzwi). - Przez dziurkę w zamku obserwuję zwierzynę. Służący albinos (drżącym głosem): - Czy nie będę zbyt niedyskretny, jeśli pozwolę sobie zapytać jaśnie pana, co porabiają tygrysy? Nieustraszony myśliwy (z okiem przy dziurce od klucza): - Oglądają się w lustrze. Tego właśnie chciałem. Daj mi jakiś ochłap mięsa. - (Służący daje mu ochłap mięsa). - A teraz wyjdźmy. - (Otwiera drzwi szafy i wychodzi, a za nim służący albinos. Nieustraszony myśliwy pokazuje tygrysom kawałek mięsa i rzuca go do szafy. Tygrysy wskakują do szafy, aby pochwycić rzucony im ochłap. Nieustraszony myśliwy zamyka szybko drzwi szafy, w której pozostają uwięzione zwierzęta). - Teraz je mamy. Służący albinos (ciągle drżąc): - Czy mógłby mi jaśnie pan wyjaśnić, dlaczego tygrysy nas nie pożarły? Nieustraszony myśliwy: - Nie pożarły nas, bo ujrzały siebie w lustrze. Lustro to zaś, założone specjalnie w tym celu, ma tę właściwość, że zmniejsza każdy obiekt, który się w nim odbija. W ten sposób tygrysy ujrzały siebie w wielkości nie przekraczającej wielkości zwykłego kota. Początkowo były tym, rzecz jasna, zdziwione, ale później, drogą autosugestii, doszły do wniosku, że są rzeczywiście zwykłymi, domowymi kotami. Rozumiesz teraz, mój stary sługo, dlaczego nas nie pożarły, tylko rzuciły się na ochłap mięsa? - (Spogląda na zegarek). - Ale robi się już późno. Wracajmy do ojczyzny. Wracają, zabierając z sobą szafą wraz z tygrysami AKT TRZECI ZGUBNE ROZTARGNIENIE Scena rozgrywa się w domu nieustraszonego myśliwego Nieustraszony myśliwy (wchodząc do pokoju swojej żony): - Oto wróciłem razem, z dwoma wspaniałymi tygrysami w szafie. Będziemy mieli dwa piękne dywaniki. Żona nieustraszonego myśliwego: - Ale trzeba chyba będzie wpierw te tygrysy zabić? Nieustraszony myśliwy: - To nie będzie konieczne. Zamierzam je tak wytresować, by zgodziły się dobrowolnie służyć w tym charakterze. Przyzwyczaję je do tego, by umiały rozpłaszczyć się na podłodze, tworząc w ten sposób nocne dywaniki. To tylko kwestia cierpliwości. Trzeba będzie uważać podczas wytrzepywania z nich kurzu, by nie wypadły przez okno. Żona nieustraszonego myśliwego: - Ale gdzie twój stary sługa? Nieustraszony myśliwy: - Instaluje tygrysy w moim pokoju. Zresztą będę go musiał odprawić. Nie ma już białych włosów. Żona nieustraszonego myśliwego: - Nie ma już białych włosów? Nieustraszony myśliwy: - W dniu, kiedy polowaliśmy na tygrysy, tak się przestraszył, że jego białe włosy stały się zupełnie czarne. Głos służącego byłego albinosa (z daleka): - Na pomoc! Na pomoc! Żona nieustraszonego myśliwego: - Nieba! Co się stało? Nieustraszony myśliwy (po dziesięciominutowym namyśle): - Domyślam się przyczyny tego pełnego rozpaczy krzyku. Ale też, swoją drogą, jestem roztargniony! Zapomniałem usunąć z mego pokoju znajdującą się tam szafę ze zwykłym lustrem. To lustro niczego, rzecz jasna, nie zmniejsza. Zwierzęta ujrzały się w nim w swojej normalnej wielkości i przypomniały sobie, że są prawdziwymi tygrysami. Prawdopodobnie pożerają teraz mego starego sługę. Ale to i tak nie ma znaczenia, skoro zamierzałem go zwolnić. - (Zapala papierosa). KURTYNA Z OPOWIEŚCI MYŚLIWSKICH PROLOG POWRÓT MYŚLIWYCH Scena przedstawia oberżę Serdeczny oberżysta: - Noc zapada. Myśliwi zaraz tu przybędą. Na pewno będą mieli swoje torby myśliwskie wypełnione zegarami. Zdziwiony podróżny: - Zegarami? Serdeczny oberżysta: - Tak. Od czasu, kiedy we Francji wycina się drzewa, ptaki prawie zupełnie wyginęły. Rząd, nie chcąc narażać się myśliwym-wyborcom, wiesza na pozostałych drzewach zegary z kukułkami. Zdziwiony podróżny: - Czy to możliwe? Serdeczny oberżysta: - Możliwe. Dzięki temu pomysłowi myśliwi mają wrażenie, że polują. Czekają cierpliwie, aż zegar wybije godzinę lub pół, i gdy tylko ukaże się kukułka, strzelają do niej. Łowcy zegarów (wchodząc do oberży): - Na świętego Huberta! Co za udane polowanie! Pięćdziesiąt siedem zegarów w naszych torbach! Potwornie jesteśmy zmęczeni! Serdeczny oberżysta: - Ogień wesoło trzaska w starym kominku Oberży. Omlet jest już podany, podobnie jak omszałe butelki. Do stołu, panowie! PIERWSZA OPOWIEŚĆ MYŚLIWSKA POLOWANIE NA GORYLA Serdeczny oberżysta (do żony): - Łowcy zegarów skończyli swój posiłek. Wielu już podzieliło się z pozostałymi swoimi wspomnieniami myśliwskimi. Żona serdecznego oberżysty: - Oto trzeci myśliwy zabiera głos. Posłuchajmy! Trzeci myśliwy: - W czasie gdy rozpoczyna się niniejsza historia, moja żona była w odmiennym stanie. Ta kobieta o niezwykle twardym charakterze nie zdradzała żadnej z ciągotek, tak charakterystycznych dla przyszłych matek. Natomiast ja, bardziej nerwowy od mojej żony i niezwykle przejęty moim przyszłym ojcostwem, opanowany zostałem nagle chęcią zapolowania na goryle. Udałem się do lekarza, z którym podzieliłem się moimi dolegliwościami. Lekarz polecił mi, bym natychmiast jechał na polowanie, od tego bowiem zależy wygląd mego przyszłego dziecka. Jeszcze tego samego wieczora wybrałem się w podróż do małej wioski afrykańskiej, gdzie mieszkał mój wuj-Murzyn. Chór myśliwych: - Wujaszek-Murzyn?! Trzeci myśliwy: - Tak. Biedak na skutek pewnych sentymentalnych przejść naturalizował się w Afryce jako Murzyn. Gdy wyjaśniłem mu cel mojej podróży, stary zawołał: „Będziesz polował na goryle?! Wspaniały pomysł! Skorzystam z okazji i wypróbuję nowy system polowania, który sam wymyśliłem”. „Nowy system polowania na goryle?” - zapytałem. „Tak, mój siostrzeńcze, system dziecinnie prosty, wykorzystujący instynkt naśladownictwa, którym odznaczają się te głupie zwierzęta”. Nazajutrz, uzbrojeni w dwie strzelby, udaliśmy się na polowanie. Gdy tylko znaleźliśmy się w puszczy, pojawił się przed nami olbrzymi goryl zgrzytający zębami. Żona serdecznego oberżysty: - To straszne! Chór myśliwych: - Nie przeszkadzać! Trzeci myśliwy: - „To goryl!” - krzyknął mój wujaszek-Murzyn przyjrzawszy się zwierzęciu przy pomocy lupy. Następnie, nie wahając się ani chwili, rzucił w kierunku zwierzęcia swoją strzelbę. Goryl chwycił ją w locie i zaczął jej się z zainteresowaniem przyglądać. „A teraz - rzekł wujaszek - daj mi twoją strzelbę i uważaj. Mój system jest prosty i łatwy: umieszczam lufę strzelby w moich ustach. Goryl naśladując mnie, zrobi to samo ze strzelbą, którą mu rzuciłem. Wystarczy teraz, że nacisnę na spust, aby ten głupi goryl zrobił to samo”. I mój wujaszek rzeczywiście nacisnął spust. Padł strzał i wujaszek zwalił się na ziemię. Po chwili rozległ się drugi strzał. To z kolei goryl, naśladując wujaszka, roztrzaskał sobie mózg... Byłem zachwycony! Mój wujaszek-Murzyn ostatnim wysiłkiem obrócił się w moją stronę i wyszeptał: „Widzisz, mój siostrzeńcze, że miałem rację, kiedy ci mówiłem, że te zwierzęta są piekielnie głupie”. Potem roześmiał się, zamknął sobie palcami oczy i umarł. Serdeczny oberżysta (entuzjastycznie): - Ach, proszę pana, jakiż to wspaniały myśliwy był z pańskiego wujaszka! Chór wzruszonych myśliwych: - Tak, to był twardy, zapalony myśliwy! DRUGA OPOWIEŚĆ MYŚLIWSKA POLUJĄCA MUCHA Siódmy myśliwy: - Wobec „tego, że kolej teraz na mnie, opowiem wam historię Diany, polującej muchy. Chór myśliwych: - Posłuchajmy historii Diany, polującej muchy. Siódmy myśliwy: - Było to pewnego ciepłego, wiosennego popołudnia. Szedłem wesoły wzdłuż rzeki, która przecina mój kraj rodzinny, gdy nagle w jej nurtach zobaczyłem tonącą muchę. Nie namyślając się ani chwili, Skoczyłem w wartką toń i po wielu nadludzkich wprost wysiłkach udało mi się wyciągnąć biedne zwierzątko na brzeg. Zastosowałem sztuczne oddychanie i już po kilku rytmicznych pociągnięciach za język mucha przyszła do siebie. Rozłożywszy ją na słońcu, by obeschła, poszedłem swoją drogą. Żona serdecznego oberżysty: - Cóż to za szlachetny młody człowiek! Siódmy myśliwy: - Uszedłem już kawał drogi, gdy nagle usłyszałem za sobą jakieś kroki. Błyskawicznie się odwróciłem. Okazało się, że to była mucha. Szła za mną krok w krok. Chór myśliwych: - Mu-cha?! Siódmy myśliwy: - Tak jest. Była mi tak wdzięczna za uratowanie jej życia, że nie chciała mnie opuścić. Szła za mną aż do mego domu. Nie miałem odwagi jej odgonić. Żona serdecznego oberżysty: - Wspaniały charakter ma ten młody człowiek! Siódmy myśliwy: - Niestety trzymałem wówczas u siebie oswojonego wróbla. Nazajutrz po moim powrocie połknął on muchę, której dałem imię Diana. Byłem zrozpaczony... Ale jakież było moje zdziwienie, gdy po kilku sekundach ujrzałem moją Dianę z powrotem: wyszła drugą stroną mego ptaka. Nie wierząc własnym oczom, wystawiłem inteligencję muchy ponownie na próbę. Sprawiłem, że mój wróbel połknął Dianę jeszcze raz. I rzeczywiście. Po paru sekundach mucha pojawiła się w taki sam sposób jak poprzednio! Dziesięć, dwadzieścia razy ponawiałem to doświadczenie - dziesięć, dwadzieścia razy moja Diana powtórzyła swój wyczyn. Wpadła mi wówczas do głowy genialna myśl. Postanowiłem mianowicie wykorzystać Dianę do polowania. W ciągu miesiąca kontynuowałem ćwiczenia - karmiąc nią mego wróbla kilka razy dziennie. Wreszcie widząc, że Diana jest odpowiednio przygotowana, ruszyłem na polowanie. Zabrałem z sobą moją muchę oraz zaopatrzyłem się w duży kłębek nici. Chór myśliwych: - Kłębek nici?! Siódmy myśliwy: - Tak jest. Kiedy znaleźliśmy się w polu, przywiązałem jeden koniec nitki do trzeciej łapki Diany i puściłem ją wolno. Jak bawiące się latawcem dziecko, tak i ja, w miarę jak Diana oddalała się ode mnie, rozwijałem kłębek nici. Wkrótce nastąpiło to, co przewidziałem. Pierwszy ptak, który ujrzał moją muchę, rzucił się na nią, otworzył dziób i połknął ją. Diana doskonale wyćwiczona, nie tracąc głowy, natychmiast utorowała sobie drogę wzdłuż systemu trawiennego i po kilku sekundach znalazła się na wolności. Z drugiej, oczywiście, strony ptaka... Nitka, którą przywiązałem do Diany, odbyła, rzecz jasna, tę samą drogę. A sam ptak został w ten sposób nanizany na nitkę jak perła. Zaś moja Diana kontynuowała swój lot. Wkrótce drugiego ptaka, który ją połknął, spotkał los pierwszego. A po kilku godzinach setki, tysiące ptaków, przez które przeszła Diana, utworzyły na mojej nitce prawdziwy różaniec; kolorowy, ptasi różaniec. Pod wieczór ten olbrzymi naszyjnik, który ledwo mogłem utrzymać w rękach, unosił się hen, ponad łany i pola. Dwa dni zabrało mi zdejmowanie tej nanizanej na nitkę zwierzyny. Oto, proszę panów, historia mojej muchy polującej. Chór myśliwych: - Czy to nadzwyczajne stworzenie znajduje się jeszcze u pana? Siódmy myśliwy: - Nie. Biedactwo przeceniło swoje siły. Zmarło w kilka dni po tym cudownym polowaniu. Jeśli zechcecie mnie panowie odwiedzić, zobaczycie ją. Stanowi główną ozdobę mojej jadalni, leżąc wypchana pod kopułką ze szkła. TRZECIA OPOWIEŚĆ MYŚLIWSKA ŁOWCA SŁONI Czternasty myśliwy: - Opowiem wam historię słynnego łowcy słoni. Powołanie, które go tak rozsławiło, odezwało się w nim bardzo wcześnie. Już jako siedmioletni chłopiec czytał wiele powieści podróżniczych i z nich też dowiedział się, jak zastawia się pułapki na słonie. W ogrodzie rodzinnym wykopał potężne doły, które następnie troskliwie przykrył gałęziami. Jego ojciec, wujek i dziadek wpadali kolejno do tych dołów, co dawało uszczęśliwionemu dziecku iluzję prawdziwego polowania na słonie. Chór myśliwych: - Iluzję prawdziwego polowania na słonie?! Czternasty myśliwy: - Tak jest. Jego ojciec bowiem, wujek i dziadek cierpieli na elephantiasis... Ale dopiero później, kiedy bacznym okiem przyglądał się polującym na muchy pająkom, jego powołanie wyraźnie się zarysowało. „Kiedy będę duży - mówił - będę polował na słonie przy pomocy sieci pajęczych”. Chór myśliwych: - Przy pomocy sieci pajęczych? Czternasty myśliwy: - Tak jest. Kilkanaście lat później nasz myśliwy, będąc już dorosłym człowiekiem, wybrał się do krajów, gdzie żyją słonie. Natychmiast po przybyciu na miejsce rozciągnął między drzewami dziewiczej puszczy olbrzymie pajęczyny z żelaznego drutu, który rzecz jasna sprowadził z sobą. Słonie początkowo nie obawiały się tych siatek. Biorąc je za zwykłą pajęczynę (w tych krajach pajęcze sieci są zazwyczaj olbrzymie), nie zwracały na nie uwagi, próbując się przez nie przedrzeć. Tylko na to czekał nasz myśliwy. Schowany na wierzchołku jakiegoś drzewa, gdy tylko zwierzęta dotykały jego żelaznej pajęczyny, przepuszczał przez nią prąd elektryczny, który powodował śmiertelne porażenie słoni zaplątanych w metalowe druty. Po roku takiego polowania przy pomocy metalowej pajęczyny nasz myśliwy, sławny i bogaty, wrócił do Francji. Chór myśliwych: - Dotychczas nie widzimy w tym opowiadaniu niczego nadzwyczajnego. Czternasty myśliwy: - To prawda. Najciekawsze jest jednak to, co nastąpiło później, po odjeździe łowcy słoni. Biedne te zwierzęta terroryzowane przez cały rok straszliwymi żelaznymi pajęczynami, przez które przebiegał prąd elektryczny, nie śmiały w ogóle przedzierać się przez pajęczyny nawet prawdziwe, sądząc, że i one grożą im śmiercią... Wśród słoni panował tak wielki terror, że jeśli zdarzało się, iż któreś z tych zwierząt dotykało prawdziwej pajęczyny, paraliżował je dosłownie strach. Paraliżował je do tego stopnia, że potężne te zwierzęta niezdolne były, jak zwykłe muchy, do wyrwania się z zastawionej przez zwykłego pająka pułapki. Powoli, powoli pająki, mając pajęczyny napełnione słoniami, nabrały odwagi i zaczęły odżywiać się krwią tych osłupiałych z przerażenia zwierząt. I przez dłuższy jeszcze czas mieszkańcy tych terenów nie mogli nadziwić się, obserwując, jak pająki, pogardzając muchami, raczyły się słoniami. Sceny z życia codziennego ANATOMIC-GENTLEMAN albo PUŁAPKA I REKLAMA AKT PIERWSZY PRZYZWOITA RODZINA Scena przedstawia skromne mieszkanie Matka rodziny (do swoich sześciorga dzieci): - Bądźcie cicho, moje drogie dzieci. Wasz ojciec odpoczywa w sąsiednim pokoju. Wkrótce wstanie, aby podjąć swoją codzienną pracę w charakterze „Człowieka-reklamy” albo „Anatomie-gentlemana”. Starsza córka: - Tak, od szeregu miesięcy nasz tatuś reklamuje „Depuratol”. Nosi więc na sobie sztuczne piersi i sztuczny brzuch z masy papierowej, a w środku serce, płuca, żołądek, śledzionę, wątrobę, jelita, z twardego, kolorowego kauczuku, i przebiegając ulice miasta woła: „Depuratol czyści wątrobę, żołądek i jelita!” Matka rodziny: - Następnie, wspomagając słowa gestami, wasz ojciec zanurza gąbkę w wiadrze z „Depuratolem”, które nosi z sobą, i myje kolejno serce, wątrobę, śledzionę, jelita itd. ku wielkiemu zdumieniu gapiów. Starsza córka: - Ojciec poznał satysfakcję, jaką daje popularność. Wszystkie gazety opisywały i pokazywały, jak myje serce, wątrobę czy mózg. Ojciec bowiem zakłada na głowę sztuczną czaszkę zawierającą mózg z twardego i kolorowego kauczuku. Chór dzieci: - Ale oto i nasz tatuś, który się właśnie obudził. Anatomic-gentleman: - Żono, przygotuj mi moje przybory. Czas rozpocząć spacer po ulicach miasta. Matka rodziny: - Kiedy wracasz wieczorem do domu, sam powinieneś układać w porządku te różne części anatomiczne, które zapełniają twoją sztuczną klatkę piersiową i twój sztuczny brzuch z masy papierowej. Zawsze rano jest szalony kłopot, aby to wszystko znaleźć. Starsza córka: - Mama ma rację. Jesteś bardzo nie-porządny, tatusiu. Gdzie położyłeś wczoraj twoje serce? Anatomic-gentleman: - Zdaje się, że do nocnego stolika. Matka rodziny: - Masz tu twoje płuca, które walają się w szafie. Anatomic-gentleman: - A moje jelita? Gdzie są moje jelita? Matka rodziny: - Dopiero co dzieci się nimi bawiły. Anatomic-gentleman: - Do diabła, przecież setki razy zabraniałem dzieciom bawić się moimi jelitami. Używają ich jako skakanki, na co kategorycznie się nie zgadzam! Starsza córka: - Oto jelita, tatusiu. Przeczyściłam je trochę. Teraz masz już chyba wszystko w komplecie? Anatomic-gentleman: - Tak, ale czy na swoim miejscu? Nie zapomnij, droga córko, że w pośpiechu zdarzało mi się wyjść z sercem w czaszce, a z mózgiem w klatce piersiowej. Taka poważna omyłka wzbudza zawsze wesołość przechodniów, a mnie Okrywa śmiesznością. Najmłodsze z dzieci (podbiegając): - Tatusiu, twoja wątroba! Anatomic-gentleman: - W porządku. Przywiążę tylko moją klatkę piersiową i mój brzuch z masy papierowej, wezmę wiadro z „Depuratolem” i już mnie nie ma. Chór dzieci: - Do widzenia, tatusiu! Matka rodziny (wybiegając): - Zaczekaj! Ale jesteś roztargniony, mój drogi. Wyszedłeś bez śledziony. - (Wręcza mu śledzionę). - Do widzenia! AKT DRUGI GROŹBA Dekoracja ta sama Starsza córka: - Kochana mamusiu, teraz kiedy tatuś poszedł do pracy, mogę podzielić się z tobą moimi obawami. Może powinnam tatusia uprzedzić... Matka rodziny: - Co chcesz przez to powiedzieć? Starsza córka: - Wiesz przecież mamo, że od pewnego czasu nagabuje mnie swoimi bezczelnymi propozycjami ów ciemny typ w cyklistówce? Matka rodziny: - Czy ta wstrętna kreatura ośmieliła się rozmawiać z tobą, mimo że kategorycznie mu tego zabroniłam? Starsza córka: - Ośmielił się. A wobec tego, że dumnie przeszłam obok, nie zwracając na niego uwagi, ów ciemny typ w cyklistówce zagroził mi, że zabije tatusia, aby się na nim zemścić za moją pogardę. Matka rodziny: - Nieba! Ten nędznik jest do wszystkiego zdolny! Anatomic-gentleman wraca do domu późnym wieczorem i jest zupełnie bezbronny! W jakże strasznym niepokoju będziemy teraz czekać na powrót twego ojca! AKT TRZECI ANATOMICZNA WALKA Ta sama dekoracja. Północ Matka rodziny: - Dzieci poszły spać. W towarzystwie mej starszej córki czekam na powrót mego drogiego małżonka. Starsza córka: - O, jak straszne i pełne niepokoju jest to oczekiwanie! Czy ciemny typ w cyklistówce spełni swoją groźbę? Matka rodziny: - Posłuchaj! Czy to nie było wołanie o pomoc? To głos twojego ojca! To głos Anatomie-gentlemana! Głos Anatomic-gentlemana (z daleka): - Na pomoc! Napadnięto na mnie z bronią w ręku! Starsza córka: - Nieba! Co robić? Jesteśmy sparaliżowane strachem. Matka rodziny: - Wołania o pomoc ucichły! Tylko jakieś kroki na schodach... Ktoś wchodzi na górę... Nieba! To twój ojciec, zdrów i cały. Anatomic-gentleman (wchodząc): - Tak, to ja. Cudem uszedłem z tej pułapki. Kiedy wracałem do domu, ów ciemny typ w cyklistówce wyskoczył zza muru. W jednej ręce trzymał rewolwer, a w drugiej nóż. „Twoja córka wzgardziła mną! Umrzesz!” - krzyknął ten nędznik rzucając się na mnie z nożem, gotów do zadania ciosu. Nie miałem przy sobie żadnej broni. Pozbawiony możliwości wyboru, chwyciłem za serce z twardego kauczuku, znajdujące się w mojej klatce piersiowej z masy papierowej, i jednym uderzeniem serca w nóż udało mi się wytrącić bandycie broń z ręki. Ale nędznik miał jeszcze rewolwer. W czasie szamotania się zgubiłem gdzieś moje serce, trzeba więc było szukać innej broni. Błyskawicznie chwyciłem za moją sztuczną czaszkę i wyciągnąłem z niej kauczukowy mózg. W momencie gdy bandyta chciał mi roztrzaskać mój prawdziwy mózg strzałem z rewolweru, roztrzaskałem mu rewolwer moim sztucznym mózgiem! Starsza córka: - Brawo, tatusiu! Anatomic-gentleman: - Ale zaciekła walka trwała dalej, tylko siły były teraz przynajmniej równe. Szybki jak błyskawica, gdy bandyta chciał mnie uderzyć głową w żołądek, uderzyłem go z całej siły w głowę moim sztucznym żołądkiem. Drań zachwiał się, ale zbierając resztki sił zamierzał zdradziecko kopnąć mnie nogą w brzuch. Uprzedzając jednak łajdaka, wymierzyłem mu moim sztucznym brzuchem cios w nogę i zwaliłem go na ziemię! Byłem uratowany! Starsza córka: - Ale ty, ojcze, nie zostałeś ranny? Matka rodziny: - Właśnie. Nie zranił cię? Anatomic-gentleman: - Nie, nie, uspokójcie się, nic mi się nie stało. - (Rozkładając na stole swoje sztuczne części anatomiczne). - Poza zgniecionymi jelitami, pękniętą klatką piersiową, poszarpanym żołądkiem, podeptanym mózgiem, rozbitą na kawałki wątrobą, rozwaloną śledzioną i przedziurawionym sercem - najmniejszego nawet draśnięcia. Nic mi się nie stało. Nic! KURTYNA SENSACYJNY WYWIAD Scena przedstawia pokoik konsjerżki Dziennikarz (do konsjerżki): - Przepraszam panią, gdzie tu mieszka inwalida o drewnianej głowie? Konsjerżka: - Na szóstym piętrze, drzwi po prawej. Dziennikarz (wchodząc na szóste piętro): - Zapukajmy! - (Puka). Inwalida o drewnianej głowie: - Proszę wejść! - (Dziennikarz wchodzi). - Dzień dobry panu! Proszę mi wybaczyć, że jestem zupełnie bez głowy, ale właśnie ją nieco odkurzam. Chwileczkę, tylko ją przykręcę i już jestem do pana dyspozycji. - (Przykręca sobie głową). - No, teraz mogę się przynajmniej panu pokazać. Czym mogę służyć? Dziennikarz: - Prosiłbym pana o kilka wspomnień z okresu Pierwszego Cesarstwa. Niech mi pan opowie coś o NIM, drogi weteranie, o NIM! Inwalida o drewnianej głowie (bardzo wzruszony): - ON! Jakże bardzo kochaliśmy naszego Cesarza, my, wiarusy, my, stara gwardia! Nikt sobie dziś tego nawet wyobrazić nie może! Okrzyk „Vive 1’Empereur!” był dla nas źródłem najżywszej radości. W związku z tym chciałbym zresztą opowiedzieć panu historię o pewnym grenadierze-niemowie, który wzniósł okrzyk „Vive l’Empereur!” Dziennikarz: - Historię o grenadierze-niemowie, który wzniósł okrzyk „Vive 1’Empereur!”? Inwalida o drewnianej głowie: - Tak jest. Nazywano go Wiarus-Barnaba. Pod Marengo stracił mowę na skutek wybuchu szrapnela i był zrozpaczony, że nie mógł krzyczeć „Vive l’Empereur!”, gdy mały kapral przechodził przed naszymi szeregami. Barnaba nie chciał opuścić wojska i dalej walczył w szeregach Wielkiej Armii. Pewnego wieczora Napoleon przybył, by nam pogratulować zwycięstwa, i wszyscy entuzjastycznie wznieśliśmy okrzyk „Vive 1’Eanpereur!”. Nagle w ciszy, która zapanowała po naszym pozdrowieniu, usłyszeliśmy zdziwieni Wiarusa-Barnabę-Niemego, który sam z kolei wzniósł entuzjastyczne „Vive 1’Empereur!”. Napoleon zdziwiony zatrzymał się przed Barnabą. „Odzyskałeś mowę, mój dzielny grenadierze?” - zapytał szczypiąc go życzliwie w ucho. Barnaba, cały czerwony ze wzruszenia, nic nie odpowiedział. Ale nagle, gdy Napoleon już się nieco oddalił, Barnaba zaczął ni stąd, ni zowąd cichutko sobie podśpiewywać: Przy mojej miłej, Jakże słodko, słodko spać. Napoleon zmarszczył brwi, odwrócił się i spojrzał swoim orlim wzrokiem na niezdyscyplinowanego Barnabę, tym razem bardziej martwego niż żywego... Myśleliśmy, że Barnaba-Wiarus zwariował. Ale w następnej chwili, jak w teatrze, wszystko się wyjaśniło. Pchnięte jakąś niewidoczną siłą, kepi Barnaby zaczęło się nagle ruszać i spadło na ziemię, odkrywając łysą głowę Wiarusa-Niemowy, na której srożyła się rozwścieczona papuga. Od razu zrozumieliśmy wspaniały podstęp dzielnego żołnierza. Aby móc jak inni wznosić okrzyk „Vive FEmpereur!”, ‘włożył sobie pod kepi, na głowę, tresowaną papugę... Słysząc nas krzyczących „Vive 1’Empereur!” papuga powtórzyła okrzyk za nami. Znając jednak piosenkę „Przy mojej miłej...”, i ją z kolei zaśpiewała. Wreszcie, nie mogąc wytrzymać z gorąca, zrzuciła z siebie kepi, które jej służyło za klatkę. Cesarz pierwszy roześmiał się z całej tej historii. Ale kiedy się oddalił, papuga ponownie wzniosła okrzyk „Vive 1’Empereur!”, jak gdyby chcąc naprawić swoją poprzednią gafę. A cała stara gwardia powtórzyła za nią „Vive l’Empereur!”. Dziennikarz: - Wzruszająca historia. Ale chyba przypomina pan sobie jakieś własne przeżycie? Inwalida o drewnianej głowie:’ - Oprócz głowy, uciętej przez szrapnel pod Austerlitz, nie widzę nic bardziej interesującego w mojej karierze żołnierskiej... Chociaż nie! Przecież wydarzyło się coś, o czym warto wspomnieć. Niech pan posłucha. Było to wieczorem po bitwie pod Waterloo. Armia francuska uciekała w popłochu. Ale ja z moim drewnianym globusem nie chciałem przyjąć tej klęski do wiadomości i nie ruszałem się z miejsca, i to wbrew poleceniu Cesarza, który wydał rozkaz, by się cofnąć. Nagle drżącą ręką odkręciłem częściowo moją drewnianą głowę, w ten sposób, że twarz moja odwrócona była do tyłu. I dzięki temu pomysłowi - szaleńczemu albo heroicznemu, jak pan woli - uciekałem wprawdzie jak inni, ale twarzą do wroga, proszę pana, twarzą do wroga! ENERGICZNA ŻONA OBRAZ PIERWSZY TRAGICZNA PRZEPROWADZKA Scena przedstawia wnętrze mieszkania Mąż: - Miałem znakomity pomysł, aby całe nasze umeblowanie podzielić na drobne części, przypominające zabawki dla dzieci. Pozwoli nam to wyprowadzić się stąd, nie płacąc komornego. Kilkakrotnie obracając przeniosłem tego ranka do nowego mieszkania prawie wszystkie nasze meble. Energiczna żona: - Dozorczyni niczego nie zauważyła? Mąż: - Niczego! Wiesz przecież, że kawałki, na które podzieliliśmy nasze meble, są nie większe od kostek cukru. Można je bez trudu schować do kieszeni. Dozorczyni widziała, jak wychodzę. Ale nie mogła przypuszczać, że w kieszeni mego płaszcza wynoszę nasze łóżka i stół z jadalni. Energiczna żona: - Przyznaj, co to za życie! Jesteś skończonym leniem! Lepiej by było, gdybyś pracował, aby móc zapłacić za komorne, zamiast rozpychać kieszenie naszym umeblowaniem. Mąż: - Ja jestem leniem?! Nie bluźnij, kobieto! Nie zapomnij, że w każdym nowym mieszkaniu prawie trzy miesiące schodzi mi na tym, aby z powrotem odtworzyć nasze meble. Leń?! Ledwie z powrotem je układam, a już trzeba je rozłożyć, by zdążyć z przeprowadzką. Ja... leń! Energiczna żona: - Nie gadaj tyle, tylko zabierz się do pracy! Trzeba jeszcze zapakować 17 625 kawałków szafy z lustrem i 5453 kawałki nocnego stolika. Mąż: - Rzeczywiście nie mamy czasu do stracenia. - (Przy pomocy szczypiec do cukru rozkłada na kawałki lustrzaną szafą). - Gotowe! Energiczna żona: - Dobrze. Tę szafę zapakuję do starej gazety. - (Liczy kawałki przed zapakowaniem). - 17 624, 17 625. Zgadza się. Ten nocny stolik schowasz, jak zwykle, do kieszeni palta, i już nas nie ma. Mąż: - Idziemy. - (Chowając do kieszeni nocny stolik, upuszcza na podłogą kilka kawałków). Energiczna żona: - Ach, ty patałachu! Pozbieraj to! Nigdy nie wiesz, co robić tymi swoimi jedenastoma palcami! Mąż: - Wściekaj się, wściekaj! Czy to moja wina, że natura obdarzyła mnie dodatkowym palcem? Energiczna żona: - Mógłbyś się uspokoić, zarozumialcze! Mając jeden palec więcej niż inni, jesteś jeszcze większym leniem... Mąż: - Ale... Energiczna żona (z pogardą): - Nic już nie mów, kapuściana głowo! Mąż: - Kapuściana głowo?! Wiesz, że ta obraza specjalnie działa mi na nerwy. Rzuca się na swoją żoną, ściska jej nos przy pomocy dziadka do orzechów, a usta szczypcami do cukru. Energiczna żona pada na ziemią, dusząc się Mąż (odzyskując zimną krew): - Nie powinno się nigdy popadać w złość. Spróbujmy naprawić ten rezultat mego złego humoru. - (Bierze piłę i rozpiłowuje swoją żonę na drobne kawałki. Wszystkie kawałki pakuje następnie sumiennie w gazetą). - Trzeba teraz rozrzucić te kawałki mojej biednej żony w różnych pustych dzielnicach miasta. To metoda klasyczna. A w takich sytuacjach klasyka jest niezawodna. - (Zabiera się do wyjścia). - Ale, ale! Zapomniałbym paczki z kawałkami lustrzanej szafy. Byle drobnostka powoduje, że tracę głowę. W jednej ręce z paczką zawierającą żonę, w drugiej zaś - z paczką zawierającą kawałki szafy i z nocnym stolikiem w kieszeni palta, opuszcza mieszkanie OBRAZ DRUGI WYRZUTY SUMIENIA Scena przedstawia opustoszałe tereny miasta. Noc Mąż: - Kilka kawałków mojej biednej żony wrzuciłem do starych fortyfikacji miejskich... Aby sobie dodać odwagi, wypiłem trochę... Wejdźmy do tego baru, by się jeszcze czegoś napić. Jeszcze, jeszcze... - (Chwiejąc się wchodzi do baru, z którego po kilku minutach wychodzi). - Resztki mojej żony trzeba teraz będzie porozrzucać po jakimś pustkowiu. - (Rozrzuca kawałki żony po jakimś pustkowiu). - No, skończyłem wreszcie to ponure zadanie. Wróćmy do nowego mieszkania. Czuję, jak ogarniają mnie wyrzuty sumienia i jak lodowacieje moje serce. Ostatecznie, to zrozumiałe... OBRAZ TRZECI WIERNA TOWARZYSZKA Scena przedstawia nowe mieszkanie Mąż (wchodząc): - Otom w nowym mieszkaniu. Za chwilę zacznie świtać. Muszę się zabrać do rekonstrukcji moich mebli. W tej paczce znajdują się części lustrzanej szafy. - (Zaczyna dopasowywać kawałki jeden do drugiego, jak klocki). - Ale moja ręka trzęsie się, mój wzrok odmawia mi posłuszeństwa. Z pewnością za dużo piłem... za dużo piłem... za dużo piłem... - (Dalej dopasowuje poszczególne kawałki). - Moja praca zbliża się do końca. Jeszcze tylko dopasuję trzy ostatnie kawałki. Pracuję zupełnie machinalnie... nie patrząc... siłą przyzwyczajenia. Piłem, za dużo piłem... No i koniec! Lustrzana szafa zrekonstruowana! Energiczna żona: - Musisz być zdrowo zalany, jeśli mnie bierzesz za szafę z lustrem. Mąż (który z miejsca oprzytomniał): - Nieba! Moja żona! Teraz wszystko rozumiem! Po dokonaniu zbrodni zacząłem pić, aby dodać sobie odwagi. I w końcu pomyliłem obydwie paczki! Wyrzuciłem na śmieci kawałki lustrzanej szafy, a zrekonstruowałem moją żonę! Energiczna żona (strasznym głosem): - Co?!! Wyrzuciłeś na śmietnik naszą piękną lustrzaną szafę?! Zawsze wiedziałam, że jesteś do niczego! Trzeba być skończonym pijakiem, aby porozrzucać po mieście piękną lustrzaną szafę z dębu imitującego lipę... Mąż: - Ale... Energiczna żona (w paroksyzmie złości): - Uspokój się! Gdybyś nie pił, nigdy by do tego nie doszło! Nie pomyliłbyś obydwu paczek! NARESZCIE SAMI albo NOC POŚLUBNA I TELEFON AKT PIERWSZY PRZED ZŁOŻENIEM OFIARY Scena przedstawia salą balową Teść (biorąc na stroną zięcia-męczennika): - Za chwilę, mój zięciu, znajdziesz się w łożu małżeńskim w towarzystwie naszego najdroższego dziecka. Niewinna i słodka ptaszyna nie spodziewa się wcale twojego brutalnego ataku na jej wstyd dziewiczy. Czemuż, ach, czemuż nie mogę jej zastąpić w tę noc tak bolesnych doświadczeń! Biedne dziecko! Staraj się ją oszczędzać, mój zięciu! Zięć-męczennik (lekko obrażony): - Nie jestem brutalem! Pomysłowa teściowa (biorąc na stronę niewinną i słodką ptaszyną): - Odwagi, moja córko! Noc szybko minie. Zresztą, zgodnie z moim poleceniem, obok twego małżeńskiego łoża został zainstalowany telefon. W ten sposób będziesz mogła, leżąc u boku twego małżonka, zdawać mi sprawę minuta po minucie z wydarzeń tej pierwszej małżeńskiej nocy. Odwagi! AKT DRUGI NOC POŚLUBNA Scena przedstawia sypialnią małżeńską Słodka i niewinna ptaszyna (w łożu małżeńskim): - Oto znajduję się w łożu małżeńskim. Co się teraz stanie? Boję się! - (Dzwonek telefonu). - To z pewnością mama. - (Podnosi słuchawką) - Halo, halo? To ty, mamo? Nie, mąż mój jeszcze się nie położył. Rozbiera się w łazience. Och, mamo! Właśnie wchodzi do pokoju. Zięć-męczennik: - Co to znaczy? Nie będziesz chyba przez całą noc telefonowała do twojej matki? Słodka i niewinna ptaszyna (z godnością): - Od kiedy to córka nie ma prawa telefonować do swojej matki? Zięć-męczennik: - Tak... tylko... nie obrażaj się... Ale chciałem powiedzieć... Słodka i niewinna ptaszyna: - Mama prosi, bym ci podała słuchawkę. Głos pomysłowej teściowej (w telefonie): - Halo? Co to znaczy, mój zięciu? Czyżbyś zabronił mojej córce rozmawiać z jej matką? Zięć-męczennik: - Nie, nie, mamo.. Jak tylko... Uważam, że... Głos pomysłowej teściowej: - Dobrze, dobrze. W porządku. Przyjmuję twoje przeprosiny. Chwileczkę! Nie odkładaj słuchawki. Mój mąż ma ci coś jeszcze do zakomunikowania. Głos teścia (w słuchawce): - To ty, mój zięciu? Położyliście się już? Dobrze, w porządku. Nie zapomnij o mojej prośbie: staraj się ją oszczędzić! Zięć-męczennik (z humorem): - Oczywiście, tak, tak... To zrozumiałe. - (Odkładając słuchawkę). - A teraz, kochanie, zgaszę światło. Słodka i niewinna ptaszyna (chwytając szybko telefon): - Halo, mamo? Mój mąż chce zgasić światło! Co mówisz? Że trzeba mu na to pozwolić? Dobrze, mamo, nie wiedziałam... Nie, nie, zostań przy aparacie... Boję się... Zięć-męczennik: - Jak to? Nie odkładasz słuchawki? Słodka i niewinna ptaszyna: - Halo, mamo? Jest zupełnie ciemno. Mój mąż położył się obok mnie... Jego ciało dotyka mojego... Czy mam mu się wyrwać? Co? Mam mu na wszystko pozwolić? Dobrze, mamo... Zięć-męczennik: - Odłóż tę słuchawkę, kochanie. Zapewniam cię, że to bardzo krępujące... Słodka i niewinna ptaszyna (ponownie chwytając za telefon): - Halo! Halo! Mamo? To straszne, to okropne... Mój mąż chce... Głos pomysłowej teściowej (w telefonie): - Poddaj się wszystkiemu, moje dziecko. Trzeba być posłuszną twemu mężowi... To dla twego dobra. Słodka i niewinna ptaszyna: - Ale mamo! To niemiłe! To okropne! Głos pomysłowej teściowej: - Biedne moje, kochane dziecko. Takie jest życie. Najlepiej będzie, jeśli podczas tego bolesnego doświadczenia pomówimy trochę o ciuchach, dobrze? To pozwoli ci o wszystkim zapomnieć. Więc tak sobie pomyślałam, że będzie można twoją ślubną suknię przerobić na wieczorową; trzeba będzie dodać jakieś siedemdziesiąt centymetrów żorżety, czterdzieści pięć centymetrów krepdeszynu w jednym kolorze, a na kołnierzyk kilkanaście centymetrów koronki brukselskiej. Zięć-męczennik (ty zapale miłosnym): - Kochani cię, najdroższa! Jesteś nareszcie moją żoną! Uwielbiam cię! Słodka i niewinna ptaszyna (rozmawiając ciągle przez telefon): - Tak, to będzie praktyczne. Tylko może lepiej byłoby uciąć parę centymetrów i dołożyć kilkanaście usztywnionej organdyny! Zięć-męczennik (wściekły, krzyczy): - Ucięłaby parę centymetrów! Dołożyłaby usztywnioną organdynę! Przekleństwo! Mam tego dosyć! Rezygnuję! KURTYNA WBITY NA PAL DRAMAT TURECKI OBRAZ PIERWSZY PRZED EGZEKUCJĄ Pierwszy widz: - Godzina się zbliża. Skazanego na śmierć mają wbić na pal o siódmej. Drugi widz: - Widzę sędziego i kata, którzy zbliżają się w naszym kierunku. Sędzia (do kata): - Za piętnaście siódma. A skazanego nie ma. Kat: - Jeszcze nie jest spóźniony. Umówiłem się z nim na siódmą. Sędzia: - Miejmy nadzieję, że nie każe zbyt długo czekać na siebie. Chociaż po tym, jak został skazany na śmierć, nie trzeba go było może puszczać na urlop. Kat: - Z drugiej strony nie można mu było odmówić tej łaski. To było przecież jego ostatnie życzenie. Na razie przygotuję pal. - (Wraz ze swoimi pomocnikami wbija pal w ziemię). Sędzia (patrząc na zegarek): - Z pewnością już nie przyjdzie. Jest siódma. Kat: - Dajmy mu jeszcze akademicki kwadrans. Sędzia (spoglądając na zegarek): - Siódma dziesięć. Niepotrzebnie czekamy. Kat: - Oto i on! Przybywa taksówką. Sędzia (do skazanego): - Zjawia się pan w ostatniej chwili. Jeszcze minuta i nikogo by pan nie zastał. Skazany: - Proszę mi wybaczyć. Wziąłem taksówkę, by zdążyć. Ale nie traćmy czasu na próżne gadanie. Co mam robić? Kat (grzecznie): - To proste. Usiądzie pan na ostrzu z żelaza. Skazany: - Na tym piorunochronie? Kat: - Tak jest. Skazany: - Czy to aby nie niebezpieczne? Przecież może uderzyć we mnie piorun? Kat: - Nie sądzę. Zresztą dyżurny synoptyk nie przewiduje na dzisiaj burz... Zechce pan zająć miejsce. Skazany siada na palu OBRAZ DRUGI UŚMIECH WBITEGO NA PAL Sędzia (spoglądając na zegarek): - Od dwóch godzin skazany wbity jest na pal. Nie wygląda na takiego, co zamierza umrzeć. Kat: - Na jego twarzy widnieje uśmiech. Nic nie rozumiem. A przecież wbity jest należycie, z dołu do góry. Ostrze pala wychodzi mu przez usta. To niezwykłe! Obydwaj widzowie: - To rzeczywiście niesłychane! Sędzia: - Najbardziej przykre jest to, że mam dzisiaj gości u siebie. Jeśli skazany na śmierć nie zechce zakończyć tych niesmacznych żartów, spóźnię się! Kat: - Zaczyna padać. Zmokniemy. Pierwszy widz: - Cierpliwość ma swoje granice. Wracam do domu. Drugi widz: - Ten skazany wykazuje wyraźnie złą wolę. Ja też idę do domu. Kat i sędzia zostają sami przy wbitym, na pal OBRAZ TRZECI TEN SAM UŚMIECH Sędzia (spoglądając na zegarek): - Druga po południu. Musiałem przeprosić listownie moich gości. Ten wbity na pal ma ciągle uśmiech na twarzy i żywe spojrzenie. Kart: - Jak długo jestem katem, nigdy czegoś podobnego nie widziałem! Sędzia: - Zmokliśmy jak kury! Trzeba z tym skończyć. - (Szeptem do kata) - Spróbuję go nastraszyć. - (Głośno do skazanego na śmierć) - To znaczy, że pan po prostu kpi sobie ze sprawiedliwości, co?! Czy pan wie, że skazanemu na śmierć, który upiera się, by nie umrzeć, grożą dożywotnie ciężkie roboty?! Kat: - Nie wydaje się, by ta groźba zrobiła na nim wrażenie! Ciągle się uśmiecha! Sędzia (wrzeszczy, tracąc panowanie): - Może wreszcie pan nam powie, dlaczego upiera się pan żyć wbrew prawu i logice? Kat: - Może to diabeł? Skazany (decyduje się mówić): - Nie, nie jestem diabłem. Jestem tylko byłym połykaczem szabel. Tak że, jak panowie rozumieją, dla mnie to rzecz zwykła! KURTYNA POPOŁUDNIE JANA SEBASTIANA FAUNA AKT PIERWSZY PORANEK Scena przedstawia mieszkanie Jana Sebastiana Fauna Przyjaciel Jana Sebastiana Fauna: - Zazdroszczę ci, mój drogi Janie Sebastianie. Twoje walory fizyczne i twój talent muzyczny czynią cię zdobywcą serc płci pięknej. Jan Sebastian Faun: - A trzeba powiedzieć, że tylko przypadkowo zostałem muzykiem. Moi rodzice marzyli o tym, bym zrobił karierę w handlu. Posłali mnie do nauczyciela rachunkowości. Ale ten, będąc zupełnie głuchym, nie zrozumiał, o co im chodzi, i dawał mi dłuższy czas lekcje gry na saksofonie. Nim zorientowano się w błędzie, byłem już doskonałym muzykiem. Przyjaciel Jana Sebastiana Fauna: - Dziwne zrządzenie losu! Jan Sebastian Faun: - Mój ojciec oszalał z rozpaczy i ufarbował sobie włosy na kolor zielony. Wkrótce potem umarł; wszyscy się z niego śmieli i to go zabiło. Przyjaciel Jana Sebastiana Fauna: - Biedny ojciec! Jan Sebastian Faun: - Wstrząs był tak silny, że moja matka w ciągu jednej nocy zmieniła płeć i wstąpiła do Legii Cudzoziemskiej. Przyjaciel Jana Sebastiana Fauna: - Nieszczęsna matka! Jan Sebastian Faun: - Ale ja tu tracę czas na wspominki rodzinne zamiast przygotować się do randki miłosnej, jaką mam z żoną mojego krawca. Jest to istota romantyczna i namiętna. Nasze miłosne spotkania odbywają się na łonie przyrody, która jej przypomina czasy nimf i faunów. Przyjaciel Jana Sebastiana Fauna: - Czy mąż niczego nie podejrzewa? Jan Sebastian Faun: - Nie. Chociaż muszę przyznać, że od paru dni spojrzenie jego wydaje mi się bardziej ukośne niż zazwyczaj. Właśnie ma zaraz nadejść i przynieść mój nowy garnitur. O! Właśnie ktoś dzwoni. To on. - (Otwiera drzwi). Krawiec o ukośnym spojrzeniu: - Oto pański nowy garnitur. Jan Sebastian Faun: - Dziękuję! Włożę go dzisiaj po południu. Krawiec o ukośnym spojrzeniu (na stronie): - Drzyj, przeklęty Janie Sebastianie Faunie! Zbliża się godzina mojej strasznej zemsty! Wraz z tym garniturem przyniosłem ci śmierć! AKT DRUGI POPOŁUDNIE Scena przedstawia oświetlony słońcem las Żona Krawca: - Czekam na mego kochanka w tym lesie rozświetlonym promieniami słońca. Wydaje mi się, że jestem nimfą czekającą na swego Fauna. Jan Sebastian Faun: - Oto jestem! Żona Krawca: - Nie traćmy ani chwili, kochany! Oddajmy się prymitywnym uściskom, które upiększy harmonia naszych gestów! Jan Sebastian Faun: - Ale uważaj na mój nowy garnitur! Żona Krawca: - Wiem, wiem. Mój mąż bardzo solidnie nad nim pracował. Ale ogień mojej żądzy wymaga natychmiastowego splecenia naszych ciał. Obejmuje swego kochanka. Następuje gwałtowny wybuch. Jan Sebastian Faun wylatuje w powietrze jak bukiet ogni sztucznych Krawiec o ukośnym spojrzeniu (wychylając się zza krzaków): - Oto moja słodka zemsta! Żona Krawca: - Nędzniku! Mój kochanek eksplodował raniąc mnie przy tym śmiertelnie. Domyślam się, że to twoja ciemna sprawka. Krawiec o ukośnym spojrzeniu: - Tak jest. Wszystko dokładnie obliczyłem: to ogień twojej żądzy wywołał eksplozję. Płonęłaś namiętnością, a garnitur, który uszyłem dla twego kochanka, był z bawełny strzelniczej... Rozumiesz teraz, dlaczego Jan Sebastian Faun eksplodował?! KURTYNA DRAMAT PRZEZNACZENIA AKT PIERWSZY HOROSKOP Scena przedstawia mieszkanie wróżki czytającej przyszłość Ananke Czytająca Przyszłość: - Siedząc między moją wypchaną sową i oswojonym krukiem, trzymając czarnego kota na kolanach, a rękę na czaszce, czekam na szukających mej rady. Pan Ciekawy Swej Przyszłości (wchodząc): - Dzień dobry! Co mnie czeka w przyszłości? Ananke Czytająca Przyszłość: - Abym mogła odpowiedzieć na twoje pytanie, muszę zasnąć. - (Kładzie się do kołyski). - Proszę mnie teraz łagodnie kołysać. Pan Ciekawy Swej Przyszłości: - Czy śpisz już, Ananke Czytająca Przyszłość? Ananke Czytająca Przyszłość: - Jeszcze nie. Zaśpiewam sobie moją kołysankę mistyczną. - (Śpiewa). Spij, już ciemno dokoła, Si, do, re, mi, fa, sol, la. Spij jak srebrna makrela, Re, mi, fa, sol, fa, re, la. Pan Ciekawy Swej Przyszłości: - Spisz już, Ananke Czytająca Przyszłość? Ananke Czytająca Przyszłość: - Śpię głęboko. Pan Ciekawy Swej Przyszłości: - Jaki los mnie czeka? Ananke Czytająca Przyszłość: - Umrzesz na skutek wypadku kolejowego. AKT DRUGI PRZEZNACZENIE Scena przedstawia ulicę Pan Ciekawy Swej Przyszłości (do swego przyjaciela): - Dziesięć lat temu pewna wróżka przepowiedziała mi, że umrę na skutek wypadku kolejowego. Stałem się, rzecz jasna, ostrożny. Od tego czasu nawet nie wsiadłem do pociągu. W ogóle zlikwidowałem wszystkie moje pociągi. Mogę więc bez obaw patrzeć w przyszłość i śmiać się do woli z fatalnej przepowiedni. Pewny Przyjaciel: - Nikt nie może uciec przed swoim przeznaczeniem. Pan Ciekawy Swej Przyszłości: - Ale oto znajduję się przed domem, w którym mieszkam. Pewny Przyjaciel: - Wychylony z okna piątego piętra, twój synek radośnie cię pozdrawia. Uradowany Synek (wychylając się z okna): - Tatusiu! Tatusiu! Popatrz, jaką piękną zabawkę kupił mi jeden pan, którego mamusia dobrze zna! - (Wyciąga przez okno zabawkę, która wyślizguje mu się z rąk i spada na dół). Pan Ciekawy Swej Przyszłości (padając): - Nieba! Ta zabawka spadając z piątego piętra roztrzaskała mi czaszkę! - (Do przyjaciela). - Widzisz? Jak tu wierzyć wróżkom! Nie umieram na skutek wypadku kolejowego! Pewny Przyjaciel (pokazując mu zabawką): - Patrz! To lokomotywa! Nikt nie ujdzie swemu przeznaczeniu! KURTYNA ZŁA OBSŁUGA OBRAZEK Z ŻYCIA CODZIENNEGO AKT PIERWSZY Scena przedstawia sklep wypychacza zwierząt Wypychacz (sam): - Nareszcie jakiś klient! AKT DRUGI Wypychacz (uprzejmie): - Czym mogę służyć? Klient: - Chciałbym się dać natychmiast wypchać. Wypychacz: - Proszę? Klient: - Tak jest. Dobrze zapłacę. Proszę mnie zaprowadzić do pańskiej pracowni. Wypychacz (na stronie): - Już ja mu zasunę rachunek... Wchodzą do pracowni AKT TRZECI Klient (wychodząc z pracowni): - Świetnie pan to zrobił. Jestem zupełnie dobrze wypchany. I wcale nie czuję się nieswój. Ile zapłacę? Wypychacz: - Zaraz wypiszę rachuneczek. W każdym razie będzie pan mógł uważać się za przypadek jedyny w swoim rodzaju. Klient (lodowato): - Dlaczego? Wypychacz: - Dlatego, u diabła, że dał się pan wypchać! Klient: - Ale to bardzo logiczne. Zauważyłem, że wypchane zwierzęta świetnie się trzymają. Chciałem się trzymać i konserwować równie długo. Oto wszystko! Wypychacz: - Tak, drogi panie, ale nie zauważył pan, że wypycha się tylko martwe zwierzęta! Klient (rozczarowany): - Jestem więc martwy! Wypychacz: - Oczywiście! Klient (wściekły): - Nie mógł mi pan tego, u diabła, wcześniej powiedzieć?! - (Wychodzi, trzaskając drzwiami). KURTYNA SUBTELNY MORDERCA PIERWSZA ZBRODNIA Scena przedstawia pracownię malarza Malarz (do wchodzącego mordercy): - Czym mogę służyć? Morderca: - Chciałbym, aby pan rzucił okiem na ten obraz, który jest moim dziełem. - (Pokazuje mu trzymany w ręku obraz). Malarz (podziwiając): - To jest wspaniały widok Neapolu. Morderca: - „Ujrzeć Neapol... i umrzeć!” - powiedział poeta. - (Wbija malarzowi nóż w serce). - Cóż to za piękna śmierć dla artysty! - (Przeszukuje szuflady, zagląda do szaf zmarłego, ale znajduje tylko jedenaście su). - Biedny chłopiec! Ci artyści, swoją drogą! Wyciera ukradkiem łzę, a przed wyjściem dyskretnie zostawia na kominku dziesięć franków DRUGA ZBRODNIA Scena przedstawia urząd pocztowy. Jedyny pracownik urzędu śpi przy biurku. Aby mu nikt nie przeszkodził, wywiesił na okienku napis: „Zamknięte” Morderca (wchodząc do urzędu pocztowego): - Muszę z kasy oszczędnościowej wyciągnąć trochę pieniędzy. Urząd jest pusty, to dobrze, nie będę musiał stać w ogonku. Zbliża się do śpiącego urzędnika i wbija mu nóż w plecy. Następnie wyciąga z kasy kilka banknotów. Przed opuszczeniem urzędu, na kartoniku, na którym wypisane jest słowo „Zamknięte”, dopisuje: „Z powodu śmierci” TRZECIA ZBRODNIA Scena rozgrywa się w wagonie kolejowym Morderca (do starszej siedzącej naprzeciwko niego damy): - Bardzo panią przepraszam, czy skończyła pani czytać gazetę? Starsza dama: - Owszem, proszę pana. Morderca: - Nie chciałem pani przeszkadzać, ale skoro pani już nie czyta, to do roboty. Czy dym pani nie przeszkadza? Starsza dama: - Absolutnie nie, proszę pana. Morderca: - A więc wszystko w porządku. Strzela do niej z rewolweru. Starsza dama ostatkiem sił stara się pociągnąć za hamulec bezpieczeństwa, ale jej się to nie udaje Morderca (śpiesząc jej z pomocą): - Niech się pani nie fatyguje. Pociąga za hamulec. Ten nadmiar galanterii drogo go kosztuje. Najpierw zatrzymany zostaje pociąg, a następnie on sam. KARA Scena przedstawia więzienie, konkretnie celą skazanych na śmierć Fryzjer (który przed chwilą ogolił głowę mordercy): - Gotowe! - (Odwraca się z uśmiechem do stojących za nim: prokuratora, adwokata, kata i jego pomocników). - Który z panów następny? - (Spostrzegając swoją omyłkę): - Och, przepraszam! Kat: - No, już czas. Pomocnicy kata podchodzą, by związać skazanego Morderca: - Chwileczkę, jeśli łaska. - (Sięga do kieszeni i daje fryzjerowi 50 centymów). Fryzjer (zdziwiony): - Co to jest? Morderca: - Napiwek! KURTYNA NIEŚMIAŁY MĄŻ czyli NIEPRZEWIDZIANE PRZEMÓWIENIE SCENA PIERWSZA MIĘDZY KOCHANKAMI Scena przedstawia garsonierę Edmund (sam): - Od dwudziestu lat jestem kochankiem żony mego najlepszego przyjaciela. Wobec tego, że i sam jestem żonaty, wynająłem tę oto garsonierę, gdzie za chwilę odwiedzi mnie moja kochanka. Ale oto i ona. Wiarołomna żona (wchodzi): - Radosna wiadomość, Edmundzie. Mój mąż umarł! Edmund: - Biedak. Wcale nam nie przeszkadzał. Jego zaufanie do nas nie miało granic. Nigdy niczego się nie domyślał. Wiarołomna żona: - Nigdy! Nieśmiały i bez woli, mój mąż nie ośmieliłby się mnie podejrzewać. Jesteś jego najlepszym przyjacielem i będziesz musiał, mój drogi Edmundzie, wygłosić nad jego grobem kilka wzruszających słów. Edmund: - Tak, tak. Wygłoszę kilka wzruszających słów w dniu jego pogrzebu. SCENA DRUGA ZEMSTA NIEŚMIAŁEGO Scena przedstawia cmentarz Edmund (kończąc swoje przemówienie nad otwartym grobem): - Żegnaj, drogi przyjacielu! Spij w spokoju. Bezlitosna śmierć zabrała cię, gdy kończyłeś swój pięćdziesiąty dziewiąty rok życia. Niebo liczyć będzie o jednego anioła więcej! Żegnaj! Chór obecnych na pogrzebie: - Pięknie mówił pan Edmund. Ale co to znaczy? Nad grobem instalują ekran filmowy i aparat projekcyjny. I głos zabiera notariusz zmarłego. Notariusz zmarłego: - Taka jest ostatnia wola zmarłego, którą wykonuję. Niech nikt nie odchodzi. Zmarły wygłosi krótkie przemówienie. Chór obecnych: - Zmarły wygłosi przemówienie?! Notariusz: - Tak jest. Czując zbliżającą się śmierć, mój klient wpadł na pomysł, aby przed kamerą filmową wygłosić przemówienie, które za chwilę państwo usłyszą. Następnie zobowiązał mnie, bym ten film dźwiękowy wyświetlił w dniu jego pogrzebu. Proszę o film! Pierwszy obecny na pogrzebie: - Rzeczywiście na ekranie widzimy zmarłego... Drugi obecny na pogrzebie: - Elegancko wygląda. Smoking, białe rękawiczki... Trzeci obecny na pogrzebie: - ...cylinder w ręku. Wygłasza przemówienie. Sfilmowany nieboszczyk (żywo gestykulując): - Panie i panowie! Na pewno zdziwieni jesteście, widząc zmarłego, który zabiera głos w dniu swego pogrzebu. Nie jest to na ogół praktykowane. Wiem o tym. Ale chcę skorzystać z postępu techniki, aby wygłosić to krótkie przemówienie i zdradzić wam tajemnicę mego życia. Nigdy nie ośmieliłem się podnieść głosu w obecności mojej żony. W ciągu całego mego życia byłem niezwykle nieśmiały. Nie znosiłem scen małżeńskich. Nieszczęsna wykorzystała to, aby mnie zdradzać z tu oto obecnym moim najlepszym przyjacielem, Edmundem. Moja szalona nieśmiałość nie pozwoliła mi powiedzieć żonie mojej i jej kochankowi, co myślę o ich postępowaniu. Ukrywałem ból przez dwadzieścia lat. Ale kiedy czułem, że mój koniec się zbliża, wpadłem na pomysł zemsty. Zemsty dokonanej przy pomocy przemówienia wygłoszonego nad własnym grobem. Dzięki filmowi dźwiękowemu mogłem zemstę tę zrealizować. Tak, całe życie byłem nieśmiały. Zobaczymy, czy po mojej śmierci nie powiem paru słów prawdy panu Edmundowi. Przez całe życie nie śmiałem podnieść głosu. Teraz to się zmieni. Dzisiaj, kiedy zmarłem, nie ma żadnego powodu, abym pozostał nieśmiały, dzisiaj nie boję się już scen małżeńskich i nic mnie nie powstrzyma przed głośnym oświadczeniem: „Panie Edmundzie, zachował się pan w stosunku do mnie jak ostatni łajdak!” Edmund (zmieszany): - Ależ, ależ... Sfilmowany nieboszczyk: - Jakżeż to, panie Edmundzie! Nie wstydził się pan wygłosić przemówienia nad moim otwartym grobem? Pan, który od dwudziestu lat robił ze mnie rogacza! I sądził pan, panie Edmundzie, że nic nie wiem o pańskiej nędznej zdradzie? O nie! Doskonale wszystko pamiętam. Pamiętam nawet niektóre szczegóły. Ten oto na przykład: moja żona zakochała się w panu pierwszego dnia, kiedy przyprowadziłem pana do domu. Po obiedzie zaintonował pan pewną nieprzyzwoitą piosenkę, której refren brzmiał tak... Z głośnika słychać piosenką: Ma uroczy pieprzyk Klara, Gdzie go ma? Powiem wam zaraz: Tam, gdzie pieprzyk wyrósł Magdzie. Ach, gdzie, ach, gdzie, ach, gdzie, ach, gdzie? Żaden sekret: bowiem to tam, Gdzie swój pieprzyk ma Dorota... Edmund: - To skandal! Trzeba natychmiast przerwać projekcję tego filmu! Jeśli zmarły nie ma szacunku dla siebie, my respektujemy miejsce, w którym się znajdujemy! Sfilmowany nieboszczyk: - A teraz opuszczam pana na zawsze, drogi panie Edmundzie! Ale zanim to uczynię, chciałbym panu jeszcze powiedzieć, co następuje: otóż pańska własna żona, drogi donżuanie, zdradza pana od wielu lat z pewnym zakrystianem, pańska starsza córka spełnia wszystkie życzenia pewnego myśliwego z Afryki, a pańska młodsza córka nie odmawia niczego temu obrzydliwemu starcowi z piątego piętra. Jeśli zaś idzie o pańską służącą... Edmund rzuca się na ekran, rozbija aparat, pada nieprzytomny KURTYNA ZIELONE DZIECKO czyli NIESPODZIANKI OJCOSTWA OBEAZ PIERWSZY BIEDNY CHERUBINEK Scena przedstawia pokój sypialny Akuszerka (pokazuje młodej położnicy dziecko): - Oto dziecko, które pani wydała na świat. Młoda położnica: - Okropność! To dziecko ma skórę zupełnie zieloną. Akuszerka: - Tak, to dziwne. Mały dzidziuś jest równie zielony jak sukno na stole bilardowym. Młoda położnica: - To straszne! Któż mógłby być ojcem tego dziecka? Nadaremnie wysilam pamięć... nie przypominam sobie, abym miała kochanka tego właśnie koloru. Służąca (wchodząc): - Jakiś pan chciałby się z panią porozumieć. Oto jego wizytówka. Młoda położnica (czytając): - Pan Fiffre, poszukiwacz ojców. - (Do służącej). - Proszę go wpuścić. Niebo mi go zsyła. Poszukiwacz ojców (wchodząc): - Dzień dobry. Jestem detektywem-amatorem i moje zdolności oddaję na usługi młodych matek, które mają niejakie trudności w odnalezieniu ojca swego dziecka. Młoda położnica: - Zapłacę każdą sumę za odnalezienie ojca tego zielonego dziecięcia, które wydałam właśnie na świat. Poszukiwacz ojców: - W ciągu ośmiu dni ojciec będzie odnaleziony. Poproszę tylko panią o pełną listę wszystkich pani kochanków. - (Młoda położnica wręcza mu kompletną listą kochanków). - Do zobaczenia wkrótce. - (Wychodzi). OBRAZ DRUGI OJCIEC ZIELONEGO DZIECKA Scena przedstawia salon młodej położnicy Młoda położnica: - Już osiem dni minęło od chwili, kiedy poszukiwacz ojców obiecał mi odnaleźć ojca mego dziecka. Z niecierpliwością czekam na wynik jego poszukiwań. Ktoś dzwoni. To z pewnością on. Służąca (anonsuje): - Poszukiwacz ojców. Poszukiwacz ojców (wchodzi): - Zwycięstwo! Młoda położnica: - Odnalazł pan ojca mego zielonego dziecka? Poszukiwacz ojców: - Tak. Czekają w korytarzu i chcieliby jak najszybciej ucałować swego syna. Młoda położnica: - Jak to „czekają”? Co pan chce przez to powiedzieć? Poszukiwacz ojców: - Chcę przez to powiedzieć, że ojciec dziecka składa się z dwóch mężczyzn. Młoda położnica: - Z dwóch mężczyzn? Poszukiwacz ojców: - Tak. Niech pani odświeży swoje wspomnienia. Przypomina pani sobie beznogiego Japończyka i arystokratę bez rąk, którzy we dwójkę byli z zawodu nauczycielami muzyki? Młoda położnica: - Przypominam sobie. Rzeczywiście Mika miesięcy temu zaangażowałam obydwóch w charakterze nauczyciela muzyki. Beznogi trzymał ręce na klawiszach i siedział na kolanach arystokraty, który naciskał odpowiednie pedały. Poszukiwacz ojców: - Czy nie dała im pani dowodów swej sympatii? Młoda położnica (rumieniąc się): - Rzeczywiście. W dwójkę tworzyli świetnego nauczyciela muzyki i w dwójkę byli też dla mnie pełnym kochankiem. Ach, to była jedna z najpiękniejszych kart mego życia uczuciowego... Ale to jeszcze nie tłumaczy, dlaczego dziecko jest zielone? Poszukiwacz ojców: - To proste: dziecko żółtego Japończyka i arystokraty posiadającego błękitną krew w żyłach, może być tylko koloru zielonego. KURTYNA FATALNY DATEK AKT PIERWSZY ZAKOCHANA W TENORZE Scena przedstawia podwórko Żona pozytywnego bankiera: - Wychylona przez okno, czekam z niecierpliwością, aż pojawi się uroczy śpiewak podwórzowy, do którego zapałałam miłością. Przyjaciółka-powiernica: - Rozumiem doskonale, droga przyjaciółko, twoją gorącą miłość. Ten artysta nie jest zwykłym śpiewakiem podwórzowym. To były-pierwszy-tenor opery, który stał się niemową i z podwórka na podwórko przenosi patefon z płytami, na których zarejestrował utwory wykonywane niegdyś w czasach swojej świetności. Kiedy z głośnika wydobywa się śpiew, były-pierwszy-tenor-niemowa, odziany w strój Romea, jedyny, jaki mu prawdopodobnie pozostał, mimiką udaje swoją pieśń miłosną. Złudzenie jest zresztą całkowite. Można by przysiąc, że to on sam śpiewa swoim cudownym głosem sprzed lat. Żona pozytywnego bankiera (wzdychając): - I tak oto ten fascynujący człowiek podbił moje serce. Przyjaciółka-powiernica: - Bądź ostrożna. Gdyby twój mąż, bankier pozytywny, cokolwiek podejrzewał... Żona pozytywnego bankiera: - Cicho!... Oto właśnie pierwszy-tenor-niemowa wkracza na podwórko. Ach, jak wspaniale ten trykot uwydatnia jego uda tenora! Serce moje bije jak dzwon... - Przyjaciółka-powiemica: - Ustawia swój patefon na ziemi. Z piersią wysuniętą naprzód, z dłonią na sercu i oczyma skierowanymi w naszą stronę, przygotowuje się do mimicznego odtworzenia swej pieśni miłosnej. Wszyscy lokatorzy domu stoją u okien. Pierwszy-tenor-niemowa odnosi ogromny tryumf! Z patefonu wydobywają się tony wielkiej arii operowej. Pierwszy-tenor-niemowa udaje, że śpiewa Chór lokatorów: - Brawo! To cudowne! To opera z dostawą do domu! Deszcz monet spada na dziedziniec Żona pozytywnego bankiera: - Jakiż jest podniecający! Ale cicho! Zbliża się mój mąż, bankier pozytywny. Pozytywny bankier (wchodząc, tonem szyderczym): - Widzę, moja droga, że twój entuzjazm dla tego nędznego śpiewaka podwórzowego nie osłabł! Jeśli się nie mylę, rzuciłaś mu dwadzieścia pięć centymów? Żona pozytywnego bankiera: - A więc tak! Rzuciłam dwadzieścia pięć centymów temu wielkiemu artyście! Z pewnością nie ty popierać będziesz prawdziwą sztukę! Nigdy nie ofiarowałeś najmniejszego datku temu biednemu, ale jakże utalentowanemu śpiewakowi! Bankier pozytywny (na stronie): - O, piekło! Nie ma wątpliwości! Moja żona zakochana jest w tym tenorze-niemowie! Bądźmy czujni! AKT DRUGI DATEK ZAZDROSNEGO MĘŻA Scena przedstawia mieszkanie bankiera pozytywnego Żona bankiera pozytywnego: - Droga przyjaciółko-powiernico! Oto już od trzech tygodni jestem kochanką pierwszego-tenora-niemowy. Codziennie w niewielkiej mansardzie, którą wynajęłam, spotykam się z wielkim artystą. Ach, cóż to za wspaniałe chwile upojenia! W przeciwieństwie do prawdziwych tenorów, którzy muszą się oszczędzać, mój najdroższy były-pierwszy-tenor-niemowa hojnie obdziela mnie swoimi cudownymi uściskami. Przyjaciółka-powiernica: - Bądź ostrożna. Od pewnego czasu twój mąż jest bardziej ponury niż zazwyczaj. Być może domyśla się, że zażywasz rozkoszy z tenorem-niemową? Żona bankiera pozytywnego: - Mów ciszej! Mój mąż pracuje u siebie w gabinecie. A dziś właśnie mój najdroższy pierwszy-tenor-niemowa pojawi się na podwórku, by śpiewać. Przyjaciółka-powiernica: - Oto właśnie on! Słuchaj potężnych tonów patefonu, które wznoszą się aż ku nam! Żona bankiera pozytywnego: - Otwórz okno! Będziemy go mogły lepiej podziwiać! Przyjaciółka-powiernica: - Udawaj całkowitą obojętność, aby uśpić podejrzenia twego męża. Okna jego gabinetu wychodzą na podwórko. Jeśli zorientuje się, że słuchamy pierwszego-tenora-niemowy, wzbudzi to jeszcze większą jego zazdrość. Bądź ostrożna! Żona bankiera pozytywnego: - Trudno! - (Nagle drżącym głosem): - Ale cóż oznacza ten straszny hałas! I ten okrzyk agonii, który rozdarł powietrze? - (Otwiera okno). - Ach, to straszne! Mój kochany, mój najdroższy tenor-niemowa leży zmiażdżony na bruku podwórka! Bankier pozytywny (stojąc w oknie swego gabinetu, głosem złowrogim): - Czy będziesz mi jeszcze, moja droga małżonko, zarzucała, że nie popieram sztuki, że najmniejszej nawet monety nie rzucam twemu faworytowi? Popatrz, jaki byłem hojny! Rzuciłem mu całą moją kasę pancerną! Śpiewak podwórzowy z przyzwyczajenia usiłuje wyszeptać słowa podziękowania za piękny datek i umiera KURTYNA ZAZDROSNY BRZUCHOMÓWCA OBRAZ PIERWSZY Scena przedstawia mieszkanie brzuchomówcy Zazdrosny brzuchomówca: - Kobieta, którą niedawno poślubiłem, jest głuchoniemą. Serdeczny przyjaciel: - Głuchoniemą? Zazdrosny brzuchomówca: - Tak. Wybrałem głuchoniemą, bo jestem straszliwie zazdrosny. Będąc głuchoniemą, nie może wysłuchiwać cudzych duserów ani też na nie odpowiedzieć. Serdeczny przyjaciel: - Bardzo rozsądny pomysł. Zazdrosny brzuchomówca: - Dla większego spokoju nikogo do siebie nie zapraszam. Ty jesteś wyjątkiem. Dzięki twej przysłowiowej brzydocie jesteś przyjacielem, na którego mogę liczyć. Serdeczny przyjaciel: - Żona przyjaciela to dla mnie świętość. Ale czy ci się nie nudzi z żoną, z którą nigdy nie rozmawiasz? Zazdrosny brzuchomówca: - Ona mówi. Ale tylko wtedy, kiedy sobie tego życzę. Serdeczny przyjaciel: - Jak to „mówi”? Zazdrosny brzuchomówca: - Wiesz przecież, że jestem brzuchomówca i na scenie pracuję z kukiełką, która mówi moim głosem. Serdeczny przyjaciel: - Wiem o tym. Zazdrosny brzuchomówca: - Używam tego samego sposobu, kiedy chcę rozmawiać z moją żoną. Mówię do niej głosem naturalnym... Serdeczny przyjaciel: - ... a głosem brzuchomówcy odpowiada twoja żona. Nadzwyczajne! Zazdrosny brzuchomówca: - Tak jest. Bardzo nam z sobą dobrze. Zresztą możesz się o tym przekonać. - (Do żony): - Czy kochasz mnie, najdroższa? Głuchoniema żona (głosem brzuchomówcy): - Jesteś moim szlachetnym i wspaniałym lwem. Serdeczny przyjaciel: - Złudzenie całkowite! Mógłbym przysiąc, że to mówi twoja żona. Odkryłeś sekret szczęścia małżeńskiego. Wstydliwy dozorca (puka i wchodzi): - Brzuchomówco, oto wymówienie. Od pierwszego musi pan opuścić to mieszkanie. Zazdrosny brzuchomówca: - Opuścić mieszkanie? Dlaczego? Wstydliwy dozorca: - Okazuje się, że każdej nocy pańska żona wydaje okrzyki, które narażają na szwank poczucie wstydu pańskich sąsiadów. - (Wychodzi). Serdeczny przyjaciel: - Co to znaczy? Zazdrosny brzuchomówca: - To moja wina. Pragnę, by wszyscy mieli o minie najlepszą opinię, i każdej nocy wydaję moim głosem brzuchomówcy okrzyki rozkoszy, które wychodzą jak gdyby z ust mojej żony, co mile głaszcze moją męską dumę. Serdeczny przyjaciel (zażenowany): - To ja już się może pożegnam. Zazdrosny brzuchomówca: - Idę z tobą. - (Do żony): - Wychodzę, kochanie! Głuchoniema żona (głosem brzuchomówcy): - Wróć szybko, najdroższy! Będę marzyć o twoich pocałunkach, mój mężu, mój przyjacielu, mój kochanku! Serdeczny przyjaciel (przekonany): - Tak. Szczęście zamieszkało pod tym dachem. OBRAZ DRUGI Scena przedstawia schody wiodące do mieszkania brzuchomówcy Zazdrosny brzuchomówca: - Odprowadziłem mego serdecznego przyjaciela, na którego mogę liczyć. Wstępuję po schodach, aby wrócić do mojej żony. Cóż słyszę? Z mego mieszkania dochodzą odgłosy pocałunków! Zaglądnijmy przez dziurkę od klucza. Piekło! Cóż widzę? Oto Antoni, głuchoniemy kuzyn mojej żony, namawia ją do zdrady małżeńskiej. Powinienem był to przewidzieć. Głuchoniemi rozmawiają na migi. Nie mogę dłużej przyglądać się tej haniebnej mimice. Wyważmy drzwi i ukarajmy winnych! - (Wyważa drzwi i wpada do mieszkania). - Żono cudzołożna, zginiesz! - (Wyciąga rewolwer). - Ach! Byłbym zapomniał. Każda żona, nawet schwytana na gorącym uczynku, mówi, że jest niewinna. Moim głosem brzuchomówcy dam jej tę ostatnią satysfakcję. Głuchoniema żona (głosem brzuchomówcy): - Przysięgam, że jestem niewinna! Zazdrosny brzuchomówca: - Giń, bezwstydna kłamczucho! (Zabija ją). - A teraz twoja kolej, głuchoniemy kuzynie mojej żony - (Celuje). - Nie, nie zabijajmy go! Mam pomysł. Moja zemsta będzie jeszcze straszliwsza. Zamknijmy na klucz kochanka mojej żony i biegnijmy po komisarza policji. OBRAZ TRZECI Scena przedstawia mieszkanie brzuchomówcy Zazdrosny brzuchomówca: - Panie komisarzu, zamordowano moją żonę! - (Wskazuje na głuchoniemego Antoniego). - Oto morderca! Komisarz: - Słyszy pan, o co pana oskarżają? Zazdrosny brzuchomówca (na stronie): - Oto moja zemsta. Antoni jest głuchoniemy i nie potrafi odpowiedzieć. Ale moim głosem brzuchomówcy odpowiem za niego i zniszczę go! Komisarz (do Antoniego): - Niechże pan wreszcie odpowie. Czy to pan zabił tę nieszczęsną kobietę? Głuchoniemy Antoni (głosem brzuchomówcy): - Tak. Uwielbiała swego męża i opierała mi się. Dlatego ją zabiłem. Komisarz aresztuje głuchoniemego Antoniego KURTYNA Rodzina Rikiki 1. NA POKŁADZIE „RIKIKI” Pan Rikiki: - Pragnąc wykonać warunki zawarte w testamencie mego wujka kapitana, znalazłem się na jego okręcie „Rikiki” wraz z moją żoną, panią Rikiki, moim synem, Danielem Rikiki, moją córką, Wirginią Rikiki, naszą służącą, Marią-w-jedwabnych-pończochach, naszym psem Adolfem, pianinem, poduszką na fotel, miotełką oraz kociołkiem do prania bielizny. - (Do kapitana): - „Rikiki” dalej wolno posuwa się naprzód, kapitanie? Kapitan: - Oczywiście. Kiedyś, kiedy był jeszcze parowcem, płynął znacznie szybciej. Ale pan kazał przekształcić go w żaglowiec pod pretekstem, że na parowcu łatwo można sobie zaprószyć oczy węglem. Pan Rikiki: - Oczywiście. Żagle to coś znacznie czyściejszego. Kapitan: - Możliwe, ale jest to też znacznie mniej praktyczne. Szczególnie kiedy raz na tydzień każe pan swojej służącej prać wszystkie żagle i potem prasować, a pani Rikiki składa je starannie w szafie jak prześcieradła. Pan Rikiki (widząc zbliżającą się Wirginię, swoją córką): - Cóż to, moja córko? Przecież powinnaś teraz ćwiczyć twoje gamy? Wirginia Rikiki: - Tak, ojcze. Ale słone powietrze rozstroiło pianino. Pan Rikiki: - W takim razie trzeba natychmiast sprowadzić stroiciela. To nie powinno być trudne, Skoro tyle okrętów krąży po oceanach. Wydaje odpowiednie instrukcje kapitanowi i w parą minut później na szczycie najwyższego masztu pojawia się olbrzymi afisz, na którym można przeczytać: POTRZEBNY STROICIEL OD ZARAZ W kilka minut później jakiś transatlantyk zatrzymuje się niedaleko „Rikiki” i spuszcza łódką na morze Kapitan transatlantyku (krzyczy przez tubą): - Wysyłam wara stroiciela. Nie zatrzymujcie go długo. Bardzo nam się spieszy! Łódka ze stroicielem przybija do „Rikiki”. Stroiciel wchodzi na pokład żaglowca i z miejsca przystępuje do pracy Stroiciel (dwie godziny później, po zakończeniu roboty): - Gotowe! Należy mi się sto franków. Pan Rikiki: - Sto franków! Za strojenie pianina mojej córki!... W Paryżu nigdy tyle nie płacę!... Stroiciel: - W Paryżu stroiciel nie przybywa na pokładzie transatlantyku! Pan Rikiki: - To prawda. - (Płaci stroicielowi). Stroiciel (opuszczając pokład): - I niech pan zauważy, że płaci pan zwykłą taryfę ze względu na ładną pogodę. Za strojenie pianina w czasie burzy lub huraganu taryfa jest podwójna. Do pańskich usług. Moje uszanowanie. - (Wraca na transatlantyk). 2. CZŁOWIEK PRZEWIDUJĄCY Scena przedstawia pokład „Rikiki” Kapitan „Rikiki”: - Wspaniała pogoda! Morze spokojne, jak gdyby pokryte oliwą. Pan Rikiki: - Tak, ale mój barometr opadł w stronę podziałki „pogoda zmienna”. Kapitan: - Możliwe. Ale jestem przekonany, że w ciągu najbliższych ośmiu dni pogoda się nie zmieni. Znam się na tym. Pan Rikiki: - Tylko osiem dni?... To znaczy, że nie mamy chwili do stracenia. - (Wołając przez tubą): - Łodzie ratunkowe na morze! Kapitan (oszołomiony): - Co? Jak?... To chyba żart? W taką pogodę? Przy takim spokojnym morzu? Pan Rikiki: - Właśnie. Zauważyłem, czytając opisy katastrof okrętowych, że szalupy ratunkowe były zwykle spuszczane w ostatniej chwili. Kapitan: - Oczywiście. Czeka się aż do chwili, kiedy już nie ma nadziei na uratowanie okrętu. Pan Rikiki: - Dlatego właśnie w czasie katastrof okrętowych ginie tyle ludzi. Po co czekać, aż ocean się rozszaleje? Jeśli trzeba opuścić okręt znajdujący się w niebezpieczeństwie, to lepiej uczynić to przed niebezpieczeństwem i wykorzystać do tego spokojne morze i piękną pogodę. - (Wrzeszcząc): - Spuścić łodzie ratunkowe! Kapitan: - Niech będzie i tak. Ja w każdym razie nie opuszczam „Rikiki”. Pańska szalupa jest gotowa. Pan Rikiki: - Spieszmy się. Pani Rikiki! Danielu Rikiki! Wirginio! Mario! Adolfie! Wsiadać do łodzi! Halo! Nie zapomnijcie pianina i kociołka! Wkrótce szalupa z rodziną Rikiki, pianinem i kociołkiem oddala się od okrętu Pani Rikiki: - Ależ to szaleństwo, Cezarze! Łodzie ratunkowe w taką słoneczną pogodę? Zgubimy się na oceanie! Pan Rikiki (wiosłując): - Niczego się inie obawiajcie! Przed chwilą zauważyłem niedaleko stąd wyspę bezludną. - (Spoglądając na zegarek): - Jest w tej chwili siedemnasta czterdzieści pięć. Zanim dopłyniemy do wyspy, rozpalimy ogień, nakryjemy do stołu, będzie w sam raz czas na kolację. Mario, póki jeszcze możemy wrócić... nie zapomniałaś, mam nadzieję, mojej bonżurki i pantofli domowych? Maria-w-jedwabnych-pończochach: - Nie, proszę pana. Pan Rikiki: - Świetnie. Może to się nie spodobać panu Juliuszowi Verne, ale nie będę zmieniał moich zwyczajów tylko dlatego, że jesteśmy rozbitkami. Mario, potrzymaj kociołek, bo mi spada na głowę. Maria-w-jedwabnych-pończochach: - Proszę pana, czy na wyspie bezludnej są kina i roznosiciele mleka? 3. WYSPA BEZLUDNA Scena przedstawia wyspą bezludną po kolacji Pan Rikiki (w pantoflach domowych i w bonżurce): - Oto zjedliśmy kolację na wyspie bezludnej, gdzie zainstalowaliśmy się wraz z kociołkiem, pianinem i miotełką. Pani Rikiki: - Napijesz się ziółek, kochanie? Pan Rikiki: - Oczywiście, jak zwykle. - (Surowo) - Nie wiem, dlaczego nie miałbym zażyć senesu na wyspie bezludnej? Wirginio, czas na ćwiczenia. Zagraj mi, proszę, „Modlitwę dziewicy”. Gamy będziesz grała później. Wirginia zapala świece i gra na pianinie, podczas gdy pan Rikiki pije swoje ziółka Obcy, zirytowany głos (nagle): - Może już dosyć będzie tej gry na pianinie?! Nawet na tej bezludnej wyspie nie można oka zmrużyć. Zza krzaka wychyla się jakiś nieznajomy o twarzy szubienicznika Pan Rikiki (wyciągając zegarek, z godnością): - Bardzo pana przepraszam. Jest zaledwie wpół do dziesiątej. Prawo zezwala na korzystanie z pianina do dziesiątej. Graj dalej, Wirginio, i odmierzaj dokładnie takty. - (Do nieznajomego): - Pan jest zapewne Robinsonem na tej bezludnej wyspie? Nieznajomy (wściekły): - Sam pan jest Robinsonem! Proszę tylko nie robić w konia Bebe-Krwawej-Rączki, jak mnie nazywano na galerach. Pan Rikiki (zerwawszy się z miejsca): - Pan jest galernikiem? Bebe-Krwawa-Rączka: - Raczej byłem. Uciekłem z zesłania. Jestem teraz kamienicznikiem na tej wyspie bezludnej. Zbudowałem dwa szałasy. Jeden dla mnie. Drugi wynajmuję. Zawsze o tym marzyłem. Pan Rikiki: - Ma pan wolne mieszkanie? Bebe-Krwawa-Rączka: - Tak. Ostatni mój lokator zmarł w wyniku dyskusji o komornym. Szałas jest wolny. Tylko zastrzegam się: musi pan przejąć ruchomości. Poza tym pokaże mi pan ostatnie pokwitowanie za zapłacone komorne. Takie teraz czasy, że nie wiadomo, z kim się ma do czynienia. Pan Rikiki: - Zaraz to załatwimy. Chciałbym jak najszybciej zamieszkać u siebie. - (Patrząc na zegarek). - Wirginio, już dziesiąta. Zamknij pianino. 4. SCENA Z ŻYCIA RODZINNEGO Dwa dni później w szałasie rodziny Rikiki Pan Rikiki (do służącej): - Mario, połóż jeszcze jedno nakrycie. Zaprosiłem właściciela naszego szałasu na obiad. Pani Rikiki (sarkastycznie): - Ślicznie! Uciekinier z galer przy naszym stole! Pan Rikiki: - Co chcesz, trzeba być dyplomatą. Jesteśmy tu na niego zdani. Ale oto nasz gość!... Bebe-Krwawa-Rączka: - Cześć! Pani Rikiki sadza gościa po swej prawicy, a wszyscy siadają wokół olbrzymiego pnia, obsługiwani przez Marię-w-jedwabnych-pończochach Pani Rikiki: - Może jeszcze trochę zupy, panie Bebe-Krwawa-Rączka? Bebe-Krwawa-Rączka: - Dziękuję. - (Z rozrzewnieniem): - Ach, życie rodzinne! Zawsze o tym marzyłem. Kiedy byłem mały, moja stara i mój stary prali się pantoflami wieczór w wieczór. Pan Rikiki (do syna): - Winieneś błogosławić niebiosa, Danielu, że twoi rodzice nie piorą się wieczór w wieczór pantoflami. Bebe-Krwawa-Rączka: - Gdyby mnie rodzice posłali na politechnikę, nigdy by mi przez myśl nie przeszło zostać galernikiem. Wieczór upływa w miłym nastroju i serdecznej atmosferze Pan Rikiki (do swej córki): - Zagraj nam coś, Wirginio, może „Dzwony Kornwalii”? Wirginia siada przy pianinie i gra Bebe-Krwawa-Rączka: - Ładnie gra pańska córka. To mi przypomina, że kiedyś, po jakimś skoku, kupiłem bilet do teatru, gdzie grano właśnie „Dzwony Kornwalii”. Wie pan, lubię moją pracę, ale po robocie trzeba mi trochę rozrywki. Pan Rikiki (do syna): - Zapamiętaj sobie: po pracy rozrywka. Wszystko w swoim czasie. Bebe-Krwawa-Rączka: - Bardzo lubię piosenki. O ptaszkach, o kwiatkach, o miłości. - (Śpiewa). Rodzina Rikiki (ze łzami w oczach): - Brawo! To piękne! I jakie wzruszające! Wirginia Rikiki (z okrzykiem przerażenia): - Tato, tato! Pianino, moje pianino się rusza! Patrz! Rzeczywiście pokrywa pianina unosi się, a ze środka wyłazi olbrzymi wąż Pan Rikiki: - Mario, to twoja wina. Znowu zostawiłaś pianino otwarte. W ten sposób do środka może się dostać kurz lub wąż. Szybko usuń miotełką to zwierzę! Uzbrojona w miotełkę Maria zbliża się do węża. Ten chwyta miotełkę, połyka ją z hałasem i zdycha Bebe-Krwawa-Rączka: - No i padł martwym bykiem. Tylko wrzucić trzeba to do morza. Pan Rikiki: - Rozumiem teraz, dlaczego, Wirginio, tak pięknie grałaś „Dzwony Kornwalii”. Nigdy dzwony te tak pięknie nie brzmiały jak dzisiaj. Wszyscy: - Z powodu węża?. Pan Rikiki: - Oczywiście. To był grzechotnik. 5. WYSPA DOKTORA MOREAU Scena przedstawia ponownie pokład „Rikiki” Pan Rikiki: - Wraz z pianinem i kociołkiem do prania jesteśmy ponownie na pokładzie „Rikiki”. Kapitan: - Tak, i zbliżamy się do Wyspy doktora Moreau. Pan Rikiki: - Wyspa doktora Moreau? Kapitan: - Tak, to ta tajemnicza wyspa, na której pewien dziwny uczony dokonuje eksperymentów z przeszczepianiem różnych ludzkich organów. Wells to opisał. Pan Rikiki (patrząc przez lunetą): - Rzeczywiście, widzę zawieszony na jakimś drzewie napis „Doktor Moreau”. Obok wisi lampka elektryczna i jeszcze jeden napis „Dzwonek nocny”. Chętnie poradzę się tego doktora. Od czasu kiedy przejadłem się tą pieczenia ka-nibalską, cierpię na rozstrój żołądka. Kapitan: - Niech pan nie ryzykuje. O tym doktorze Moreau krążą jakieś dziwne słuchy. Pan Rikiki: - Skoro wisi szyldzik i skoro jest tam dzwonek, to znaczy, że to prawdziwy lekarz. Zresztą dam od razu zbadać całą rodzinę. W kilka chwil później szalupa z rodziną Rikiki przybija do Wyspy doktora Moreau 6. TAJEMNICE NAUKI Scena przedstawia salon doktora Moreau Doktor Moreau: - Nie ordynuję jako lekarz. Ale pokażę państwu moje laboratorium. Słyszeli państwo o moich skromnych doświadczeniach? Pan Rikiki: - Oczywiście, mistrzu. Chodzi podobno o jakieś przeszczepy. Doktor Moreau: - Kiedyś... To były początki... Miałem kilka niewielkich osiągnięć. Między innymi człowieka o łapkach kanarka i uszach zająca, Murzyna z trąbą słonia, brodatą kaczkę, i tak dalej, i tak dalej. Ale to były pierwsze kroki nauki. Obecnie wszystko obywa się bez chirurgów i bez operacji. Wynalazłem aparat pozwalający na przemianę gatunków. Wystarczy przystawić aparat do czaszki dwóch uśpionych obiektów i natychmiast ich świadomość zmienia ciało. Świadomość jednego przechodzi w ciało drugiego i na odwrót. O, na przykład, widzi pan tę muchę, która spaceruje wzdłuż stołu? Jest to mucha, w której przebywa świadomość albo inaczej psychika mego wiernego ucznia, który dobrowolnie poddał się temu doświadczeniu. Pani Rikiki: - Jest to, na Boga, możliwe?! Doktor Moreau (zwracając się do muchy): - Mój drogi Edwardzie, opisz mi, proszę cię, twoje dzisiejsze wrażenia. Mucha zanurza jedną łapkę w kałamarzu i zaczyna pisać na położonej obok ćwiartce papieru: „Mój drogi Mistrzu! W ciele muchy zachowuję wszystkie ludzkie zdolności intelektualne. Spacerując dzisiaj po ścianie, zostałem zaatakowany przez pająka. Ludzka znajomość boksu bardzo mi się przydała. Stanąłem w pozycji zasadniczej i uderzeniem jednej z moich łapek znokautowałem przerażonego pająka. Kontynuuję moje obserwacje. Pański oddany uczeń Edward” Pan Rikiki: - Nadzwyczajne! Doktor Moreau: - To jeszcze nic. Teraz zobaczy pan ciało mego ucznia mieszczące w sobie duszę muchy. - (Do pokoju wchodzi młody mężczyzna, który bzyka jak mucha). - Oto on. Człowiek-Mucha (bzykając i skacząc): - Dzzi-dzzi-dzzi-dzzzi. Doktor Moreau: - O, widzicie, uderza teraz w szybę, jakby się chciał wydostać. Pan Rikiki (do syna): - Podziwiaj, Danielu, cuda nauki. Doktor Moreau: - Jest już wieczór. Noc spędzą państwo u mnie, a jutro rano udadzą się państwo na statek. Dobranoc. Odprowadza swoich gości 7. VENEZIA LA BELLA Scena przedstawia dom w Wenecji Pani Rikiki (wychylając się przez okno i podziwiając laguny): - Nareszcie koniec podróży. Oto Wenecja, miasto snów i marzeń, drogie poetom i zakochanym! Pan Rikiki: - Tak, to dosyć miła mieścina. Ale trzeba by jeszcze wysuszyć wszystkie te brudne kanały, które służą za ulice. I trzeba by wybrukować laguny. Z normalnymi ulicami i chodnikami byłoby to zupełnie przyzwoite miasto. Pani Rikiki: - Cóż za profanacja! Spójrz na te gondole, które tyle uroku przydają Wenecji! Czy możesz pozostać nieczuły na poezję, która unosi się nad tymi lagunami? Głos z gondoli: - Stare ubrania kupuję! Stare żelazo kupuję! Pan Rikiki: - Poezja przypomina Paryż. Pani Rikiki: - Patrz, nawet ten beznogi żebrak w swej gondoli jest romantyczny. Rzuć mu kilka groszy. Beznogi-Żebrak-w-Gondoli: - Szefie, rzuć pan monetę beznogiemu żebrakowi, który zbankrutował na handlu rowerami w Wenecji. Tylko przy wiąż pan to do korka, bo pójdzie na dno i guzik będę z tego miał. Pan Rikiki (zrzuciwszy żebrakowi kilka monet przyczepionych do korka): - Widzisz teraz sama, jak te kanały komplikują życie?! KURTYNA Uzupełnienia klasyków Mojej drogiej córce Jeannette ZIELONY KAPTUREK DRAMAT DLA DZIECI AKT PIERWSZY TRAGICZNY ZBIEG OKOLICZNOŚCI Scena przedstawia wnętrze domu Ojciec Zielonego Kapturka: - Żyjemy w domu, w którym kiedyś mieszkał Czerwony Kapturek pożarty przez wilka. Matka Zielonego Kapturka: - Dziwny to zbieg okoliczności: nasza prześliczna mała córeczka nosi z taką gracją swój miły, zielony kapelusik, że nazywają ją wszędzie Zielonym Kapturkiem. Ojciec Zielonego Kapturka: - Zbieg okoliczności jeszcze dziwniejszy: babcia naszego Zielonego Kapturka mieszka w pobliskim miasteczku, tak jak niegdyś babcia Czerwonego Kapturka, i aby ją odwiedzić, trzeba przebyć gęsty las. Matka Zielonego Kapturka: - Nie chcesz przez to powiedzieć, że ów słynny wilk, który pożarł Czerwonego Kapturka i jego babcię, błąka się ciągle po lesie? Ojciec Zielonego Kapturka: - Niestety, wszystkie te podobieństwa są zaiste niepokojące. Matka Zielonego Kapturka: - Tym bardziej niepokojące, że właśnie upiekłam kilka placuszków i... Ojciec Zielonego Kapturka (blednie): - Placuszki! To straszne! Domyślam się reszty! Zamierzasz posłać naszą córeczkę, aby zaniosła placuszek swojej babci? Matka Zielonego Kapturka: - Tak, placuszek i trochę masła w miseczce. Ojciec Zielonego Kapturka: - Masło w miseczce! To okropne! To są zbieżności nadzwyczajne i tragiczne! Ale cicho! Nasz Zielony Kapturek wraca ze szkoły. Matka Zielonego Kapturka (do córki): - Idź, moje dziecko, i dowiedz się, jak się miewa babcia. Przy okazji zabierz dla niej placuszek i miseczkę z masłem. Zielony Kapturek: - Coś podobnego! Zupełnie jak Czerwony Kapturek! Matka Zielonego Kapturka (zaniepokojona): - Jak Czerwony Kapturek? Moje serce pełne jest najgorszych przeczuć! Czy powinnam jej zezwolić na tę wyprawę? Zielony Kapturek: - Nie obawiajcie się niczego, drodzy rodzice! Zielony Kapturek jest sprytniejszy od Czerwonego Kapturka. Jeśli przypadkowo zobaczę wilka w babci łóżku, nie będzie mógł mnie pożreć. Wpadłam bowiem na pewien pomysł. - (Odchodzi). AKT DRUGI FORTEL ZIELONEGO KAPTURKA Scena przedstawia wnętrze domu babci Wilk, który pożarł niegdyś Czerwonego Kapturka (leży w łóżku): - Gdy tylko zobaczyłem, że Zielony Kapturek udaje się w stronę domku swojej babci, zachowałem się tak, jak niegdyś z Czerwonym Kapturkiem. Przyszedłem pierwszy do babci, szybko pożarłem starszą panią i zająłem jej miejsce w łóżku. Czekam teraz na Zielonego Kapturka, który za chwilę powinien zapukać do drzwi. Zielony Kapturek (pukając do drzwi): - Otwórz, babciu, to ja, twoja wnuczka, Zielony Kapturek. Przynoszę ci placuszek i miseczkę masła. Wilk, który pożarł niegdyś Czerwonego Kapturka (zmieniając odpowiednio glos): - Pociągnij za kołatkę, a haczyk ustąpi. - (Zielony Kapturek wchodzi do pokoju). - Odłóż placuszek i masło ma kominek, a sama połóż się obok mnie. Zielony Kapturek (na stronie): - Nieba! Toż to wilk! Przecież tymi samymi słowami usiłował kiedyś Czerwonego Kapturka zaciągnąć do łóżka. Nędznik trawi teraz biedną babcię, ale, dzięki memu podstępowi, mnie nie będzie mógł pożreć. Wilk, który pożarł niegdyś Czerwonego Kapturka: - A więc kładź się obok mnie, dziecino! Zielony Kapturek (kładzie się obok wilka): - Oto jestem. Ale skąd u ciebie, babciu, takie długie ręce? Wilk, który pożarł niegdyś Czerwonego Kapturka: - To dlatego, żebym cię mógł lepiej objąć. Zielony Kapturek: - Masz strasznie długie nogi, babciu! Wilk, który pożarł niegdyś Czerwonego Kapturka: - To dlatego, żebym mógł lepiej biegać, moje dziecko! Zielony Kapturek: - Masz bardzo długie uszy, babciu! Wilk, który pożarł niegdyś Czerwonego Kapturka: - To po to, żebym cię mógł lepiej słyszeć, moje dziecko! Zielony Kapturek: - Babciu, jakie ty masz duże oczy! Wilk, który pożarł niegdyś Czerwonego Kapturka: - To w tym celu, bym cię mógł lepiej zobaczyć! - (Na stronie): - Przygotujmy się! Zielony Kapturek: - Babciu, jakie masz długie ręce! Wilk, który pożarł niegdyś Czerwonego Kapturka (zbity nieco z tropu): - O to już się pytałaś, moje dziecko! Zielony Kapturek (ciągnie dalej): - Babciu, jakie masz długie nogi! Wilk, który pożarł niegdyś Czerwonego Kapturka: - Ależ ty powtarzasz ciągle te same pytania! Możesz się przecież zapytać o coś innego. - (Podsuwa jej). - Babciu, jakie masz duże... Zielony Kapturek: - ...uszy! Wilk, który pożarł niegdyś Czerwonego Kapturka: - Ależ nie! Wielkie, wielkie... No, co jeszcze widać na mojej twarzy? Zielony Kapturek: - ...wielkie oczy! Wilk, który pożarł niegdyś Czerwonego Kapturka (wyskakuje z łóżka): - Do stu tysięcy diabłów! Ten Zielony Kapturek robi mnie po prostu w konia! Podstępna dziewczynka uparcie powstrzymuje się od powiedzenia: „Babciu, jakie masz duże zęby!” Tak więc, rzecz jasna, nie mogę się na nią rzucić, mówiąc: „Mam je po to, żebym cię mógł lepiej zjeść”. - (Z żalem): - Gdzież są owe naiwne dzieci, które niegdyś tak łatwo można było schrupać? - (Wychodzi wściekły). KURTYNA WILHELM TELL albo SKUTKI ROBIENIA ZAPASÓW AKT PIERWSZY DOBRY INTERES Scena przedstawia drogą w Szwajcarii Wilhelm Tell (w furmance, obok syna): - Cóż to był za wspaniały pomysł, aby dzięki mojej zręczności w strzelaniu z kuszy zrobić te wspaniałe zapasy jabłek. Syn Tella: - Tak, ojcze, dzisiaj też dobrze zarobimy sprzedając jabłka w pobliskim miasteczku. I pomyśleć, że temu nędznikowi Gesslerowi zawdzięczamy ten cudowny pomysł! Wilhelm Tell: - Rzeczywiście, kiedy po raz pierwszy przeszyłem strzałą jabłko na twojej głowie, zrozumiałem, że dla tak świetnego łucznika jak ja jest to dziecinna zabawka. Tam do diabła, powiedziałem sobie, jeśli udało mi się raz, mogę ten wyczyn powtarzać w nieskończoność. I nawet raz wolno mi się pomylić. Jednym słowem, w kilka dni po owej straszliwej próbie, której zawdzięczam moją sławę, postanowiłem przemierzyć wszystkie miasta i wsie szwajcarskie, aby publicznie powtórzyć ową historyczną scenę. Dostarczając mi jedynie jabłka, które umieszczam na twojej głowie, każdy ma prawo obejrzeć ponownie mój nieśmiertelny wyczyn. Syn Tella: - Mogąc jednym tylko jabłkiem opłacić podobne widowisko, nikt się nie waha. Bywa, że zwolennicy silnych wrażeń kilkadziesiąt razy każą ci bisować. Wszystkie jabłonie są, dzięki nam, ogołocone! Cóż to za wspaniały triumf! Wilhelm Tell: - Przedziurawiam przeciętnie jedno jabłko na minutę, czyli sześćdziesiąt jabłek na godzinę. Syn Tella: - Czterysta osiemdziesiąt jabłek w czasie ośmiogodzinnego dnia pracy. Wilhelm Tell: - Czternaście tysięcy czterysta jabłek miesięcznie. Syn Telia: - Co nam daje rocznie Sto siedemdziesiąt dwa tysiące osiemset jabłek. Wilhelm Tell: - Dzięki temu wspaniałemu pomysłowi, gdy tylko zapas jabłek okazał się wystarczający, otworzyłem fabrykę jabłecznika. Moja firma „Jabłko Wilhelma Telia” prosperuje doskonale. Ale oto; wjeżdżamy do wsi. Chłopi czekają na nas z niecierpliwością. AKT DRUGI DRAMAT BRAKU UMIARKOWANIA Scena przedstawia plac w szwajcarskiej wsi, kilka miesięcy później Pierwszy zaniepokojony wieśniak: - Od czasu, gdy Wilhelm Tell otworzył swoją fabrykę jabłecznika, korzystając z jabłek, jakie zbiera z głowy swego syna, widzimy, że zmienia się z miesiąca na miesiąc. Drugi zaniepokojony wieśniak: - Niestety! Biedny Tell nadużywa soku ze swoich jabłek. To stałe upijanie się drogo go może kosztować. Obawiam się, że jakieś nieszczęście przytrafi się jego synowi, którego Tell ciągle używa w charakterze podstawki pod cel. Ale oto zbliża się, aby powtórzyć swój legendarny i codzienny wyczyn. Syn Tella (na stronie): - Nie wydaje mi się, aby mój ojciec zachowywał się normalnie. Ja, który niegdyś nie wahałbym się stanąć przed jego kuszą z wiśnią na głowie, dzisiaj po raz pierwszy mam tremę. Wilhelm Tell (śpiewa pijackim, głosem): - Niech żyje jabłecznik - helwecki! Dzięki niemu tak tańczyć się chce... - (Bierze jabłko, które podsuwa mu jakiś wieśniak, i chwiejnym krokiem udaje się w stronę swego syna). Chór zaniepokojonych wieśniaków: - Cóż robi Wilhelm Tell? To dziwne! Czyżby oszalał? Zatrzymajmy go! Za późno. Strzelił! To straszne! Strzała przeszyła jego syna na wylot! Wilhelm Tell (który nagle wytrzeźwiał): - Nieba! Cóżem zrobił?! Och, nieszczęsne pijaństwo! Zalany - omyliłem się! Zamiast umieścić jabłko na głowie mego syna, umieściłem mego syna głową na jabłku! Przekleństwo! KURTYNA FREGOLITO albo Z TAJEMNIC TOUR DE NESLE * [*”Tour de Nesle” - popularny w swoim czasie melodramat pióra Aleksandra Dumas i Gaillardeta (przyp. tłum.).] AKT PIERWSZY KRÓLOWA SIĘ BAWI Scena przedstawia pałac Nesle w 1314 roku Nadintendent orgii (do kapitana halabardników): - Od chwili, kiedy przedstawiłem Małgorzacie Burbońskiej komedianta Fregolito i jego narzeczoną, tancerkę Wezuwię, królowa jakby się odmieniła. Niegdyś taka ponura, stała się wesołą do szaleństwa. Co noc udaje się do wieży, gdzie przygląda się pięknym tańcom Wezuwii, a następnie spędza długie gadziny sam na sam z Fregolitem. Wiadomo panu, kapitanie, że główny talent tego komedianta polega na błyskawicznych przeobrażeniach przy pomocy peruki, sztucznych wąsów czy kostiumów. W ten sposób potrafi on odegrać różne farsy czy tragedie i sam interpretuje kolejno wszystkie postacie sztuki. Kapitan halabardników: - Wiem o tym. Nadintendent orgii: - Królowa wykorzystuje ten niezwykły talent Fregolita, talent całkowitego przeobrażania się, by odnieść wrażenie, że w jej łożu goszczą wszystkie wielkie postacie historii, żyjące i nieżyjące. Każdej nocy Fregolito przybiera postać, jakiej sobie królowa życzy, i... Ale cicho, oto i ona wraz ze swoją siostrą Blanką Burbońską, nieodłączną towarzyszką orgii. Małgorzata Burbońska: - Niech mi tu panowie zaraz dostawią Fregolita! Nadintendent i kapitan wychodzą Blanka Burbońska: - W kogo ma się przeobrazić tej nocy? Małgorzata Burbońska: - W nikogo. Jestem już zmęczona tą maskaradą miłosną. Rozkoszuję się kolejno pocałunkami Wercyngetoryksa, bohatera Galów, pieszczotami Chilperyka czy Chlodwiga, gwałtownymi wybuchami namiętności Karola Łysego. Z Pepina Krótkiego mało miałam przyjemności, ale pięknego Rolanda pieśń długo rozbrzmiewała... Muszę przyznać, że Fregolito, odgrywając swoje różne role, okazał się artystą sumiennym, zmieniając odpowiednio charakter swej gry i identyfikując się doskonale z interpretowaną przez siebie postacią. Kiedy odgrywał, na przykład, Chlotara III, chrapał przez całą noc, odmawiając mi jakiegokolwiek uścisku pod pretekstem, że monarcha ten miał przydomek „leniwy”. Ale ta zabawa, która jeszcze wczoraj mnie bawiła, dzisiaj bawić mnie przestała. Chcę czegoś innego. Ale oto on. Zostaw nas samych. Blanka wychodzi Fregolito: - Wzywałaś mnie, pani? Czy tej nocy mam się zjawić w twoim łożu jako Karol Wielki czy może jako Filip Piękny? Małgorzata Burbońska: - Nie, Fregolito. Skończmy z tymi przeobrażeniami. Znudziło mi się spanie z ludźmi wielkimi. Aby zmienić rodzaj przyjemności, mam ochotę spędzić noc w ramionach jakiegoś silnego draba... - (spoglądając na niego ognistym wzrokiem) - takiego jak ty, Fregolito! Fregolito (podrywając się): - Jak to, pani? Życzysz sobie... Małgorzata Burbońska: - Tak, ciebie pożądam... Fregolito: - Ależ, pani, to niemożliwe! Jestem narzeczonym cnotliwej Wezuwii. Nie mogę jej oszukać! Małgorzata Burbońska: - Czyś postradał zmysły? Przecież wielokrotnie dzieliłeś moje łoże, przebrany za wybitne postacie historyczne? Fregolito: - Byłem zamówiony, by odgrywać taką rolę; była to tylko kwestia mego zawodu. Ale dzielić twe łoże, pani, pod moją własną postacią? Nigdy! Oznaczałoby to zdradę wobec Wezuwii! Małgorzata Burbońska: - Przekleństwo! Opierasz mi się? Pokażę ci więc, co czeka tego, kto woli miłość tancerki niż uściski królowej! - (Dzwoni. Wchodzi kapitan halabardników). - Kapitanie, zbierz natychmiast siedemdziesięciu halabardników przed pokojem Wezuwii! Ja chcę, ja rozkazuję, aby twoich siedemdziesięciu halabardników weszło jeden po drugim do pokoju Wezuwii, kolejno pozbawiając ją czci! Powiedziałam! Możesz odejść, kapitanie! Kapitan halabardników wychodzi Fregolito: - Pani, nie zrobisz tego! To niemożliwe! Małgorzata Burbońska: - Milcz! I ażeby się przekonać, czy moja zemsta została wykonana, będę obserwowała cały ten miłosny spektakl przez ukryte w murze okienko. Fregolito: - Litości! Będę posłuszny!... Małgorzata Burbońska: - Za późno! Nie odtrąca się uścisków Małgorzaty! Wyjdź! AKT DRUGI STRASZLIWA ZEMSTA Scena przedstawia pokój Wezuwii Wezuwia: - Czy to jakiś straszliwy koszmar? Niestety, to potworna, wstrząsająca prawda! Od przeszło czterech godzin lubieżni halabardnicy, jeden za drugim, wchodzą do mego pokoju i dają upust swoim ohydnym żądzom. Nie ma już nadziei! Hańba moja jest pełna! Głos Małgorzaty (zza muru): - Pełna, masz prawo to powiedzieć! Moich siedemdziesięciu halabardników wykonało swoje zadanie. Możesz iść teraz do swego narzeczonego, Wezuwio! Ja zaś mogę opuścić moje niewidzialne obserwatorium. Wezuwia: - O, hańbo! To była Małgorzata Burbońska. Siedemdziesiąty halabardnik, po wypełnieniu swej ohydnej misji, zabiera się do opuszczenia mego pokoju. - (Łkając) - O, nieszczęsna Wezuwio! Nie jesteś już godna miłości Fregolita! Siedemdziesiąty halabardnik: - Nie płacz, Wezuwio! Ciągle jesteś godna twego narzeczonego. Wezuwia: - Boże, ten głos! Przecież się nie mylę, to... Fregolito (odlepiając swoją sztuczną brodą, zdejmując peruką i hełm halabardnika): - Tak, to ja, twój narzeczony Fregolito! Wezuwia: - Co to wszystko znaczy? Nie rozumiem... Fregolito: - Zaraz wszystko zrozumiesz, moja Wezuwio! Kiedy się dowiedziałem, na jak wielkie cierpienia skazała cię Małgorzata, pospieszyłem do przedpokoju, gdzie zebrało się siedemdziesięciu halabardników. Każdy z nich gotowy, by wtargnąć do twego pokoju. Z miejsca rozbiłem, rzucając o ziemię, szklaną kolbę, którą skradłem w tajnym laboratorium królowej. Kolba rozbijając się napełniła powietrze oparami silnego narkotyku. Dzięki odpowiedniemu środkowi, który zażyłem, a który działa antyusypiająco, tylko ja jeden nie zasnąłem, w przeciwieństwie do wszystkich siedemdziesięciu halabardników. Aby wprowadzić w błąd Małgorzatę, która śledziła cię z ukrycia, szybko zabrałem się do wykonania mego planu. Przyniosłem z sobą kosz peruk i sztucznych bród. Jak wiesz, potrafię błyskawicznie przeobrażać się, dzięki czemu otrzymałem przydomek „człowieka o tysiącu twarzach”. Nałożywszy uniform śpiącego halabardnika, zmieniając szybko wąsy, brodę i perukę za każdym nowym wcieleniem, udało mi się samemu, bez jakichkolwiek uchybień, odegrać - kosztem nadludzkich wysiłków, to prawda - rolę siedemdziesięciu halabardników. A Małgorzata Burbońska opuściła swoje obserwatorium, niczego nie podejrzewając. Jesteśmy uratowani! Bije północ na wieży zamku Nesle. Chodź, moja Wezuwio, uciekajmy z tego przeklętego miejsca! AKT TRZECI NIEWDZIĘCZNOŚĆ Scena przedstawia pokój w zajeździe, gdzie w godzinę później Fregolito i Wezuwia położyli się do łóżka Fregolito: - Udało nam się bez przeszkód uciec z zamku Nesle. Tu, w tym pokoju zajezdnym, jesteśmy zupełnie bezpieczni. Ciężki to był wieczór! Umieram dosłownie ze zmęczenia. Dobranoc, Wezuwio! - (Odwraca się i natychmiast zasypia). Wezuwia (głosem pełnym rozczarowania): - Co za brzydal! Zasnął nie dając swojej Wezuwii żadnych dowodów miłości! KURTYNA SYN ROMEA I JULII albo DZIECIĘ NIENAWIŚCI AKT PIERWSZY NIENAWIŚĆ RODOWA Scena przedstawia gabinet Kapuleta Czcigodny Kapulet: - Na próżno przetrząsam w noce bezsenne archiwa mego szlachetnego rodu. Nie mogę w nich odszukać źródła odwiecznej nienawiści Kapuletów do Montekich i odwrotnie - Montekich do Kapuletów. Sekretarz Kapuleta: - Przejrzałem ostatni pergamin. Niczego nie znajduję. Czcigodny Kapulet: - Tym gorzej. Bardzo chciałem poznać pochodzenie mej zaciekłej nienawiści do Montekich. Ale oto moja córka Julia, która wkracza do gabinetu. Julia Kapulet: - Ojcze, przychodzę, by podzielić się z tobą sekretem mego serca. Kocham Romea, syna Montekich. I on mnie kocha. Pobłogosław nasz związek, ojcze. Czcigodny Kapulet: - O piekła! Ty miałabyś wyjść za mąż za odwiecznego wroga naszego rodu?! Niech moje oczy zmienią swoje orbity, jeśli kiedykolwiek wyrażę na to moją zgodę. Powiedziałem. AKT DRUGI NARKOTYK Scena przedstawia balkon Julii Romeo: - Już północ. Oto znajduję się pod domem Julii. Szafa z lustrem przywiązana jest do okna. To znak, że mogę wejść. Ustawmy tę drewnianą drabinę obok muru i wejdźmy na balkon, aby przyczepić tam moją romantyczną drabinę z jedwabiu. - (Wspina się i przyczepia do balkonu Julii swoją jedwabną drabiną). - Teraz zejdźmy, odstawmy tę wulgarną drabinę i wdrapmy się na balkon Julii przy pomocy mojej, romantycznej. Julia: - Drogi Romeo! Z powodu odwiecznej nienawiści rodowej mój ojciec odmawia nam swego błogosławieństwa. Romeo: - Moi rodzice są również nieprzejednani. Odwieczna nienawiść, dzieląca nasze rody, oto przyczyna naszego nieszczęścia. Julia: - Nie pozostaje nam nic innego, jak wybrać wspólną śmierć. Romeo: - Nie, droga Julio! Zasięgnąłem rady u jednego ze znajomych mi pustelników. Dał mi narkotyk, który sam wynalazł. Julia: - Nie rozumiem. Romeo: - Za chwilę zrozumiesz. Narkotyk ten, który za chwilę wypijemy, uśpi nas na sześćdziesiąt lat i spowoduje, że będziemy wyglądali jak nieżywi. Gdy się obudzimy, minie już prawdopodobnie złość naszych rodzin. Będziemy się mogli zupełnie bezpiecznie kochać. Julia: - Mój drogi Romeo, jeśli dobrze umiem liczyć, to w chwili, gdy się obudzimy, będziemy mieli około siedemdziesięciu pięciu lat... Romeo: - To prawda. Ale ten cudowny narkotyk pozwala także zachować młodość. Za sześćdziesiąt lat obudzimy się równie piękni i młodzi jak dzisiaj. Julia: - To cudowne! Pijmy więc! Ale uprzednio połóżmy na kominku ten list, w którym wyrażamy nasze życzenie, by nas razem pochowano. Romeo: - Pijmy! Piją i zasypiają AKT TRZECI SZEŚĆDZIESIĄT LAT PÓŹNIEJ. Scena przedstawia pokój Romeo: - Wszystko przebiegło zgodnie z naszymi planami. Pod wpływem narkotyku spaliśmy sześćdziesiąt lat. Wczoraj wieczorem, około siódmej piętnaście, bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi opuściliśmy nasz grobowiec rodzinny. Julia: - Jesteśmy jeszcze młodzi i piękni, tak jak byliśmy młodzi i piękni w dniu naszej pozornej śmierci. Romeo: - Nic nam nie przeszkodzi teraz w naszej miłości. Nasi rodzice od dawna nie żyją. Rody Kapuletów i Montekich wybiły się nawzajem co do jednego. Jesteśmy jedynymi żyjącymi ich potomkami. Julia: - Nie, drogi Romeo, nie jedynymi. Będę wkrótce matką. Romeo: - Matką? Julia: - Zapomniałam cię o tym uprzedzić, zanim wypiliśmy narkotyk. Dzięki tobie byłam wówczas w ciąży. Romeo: - To niesłychane! Jesteś więc w ciąży sześćdziesiąt lat! Julia: - Tak jest. Podczas letargu nie mogłam wydać dziecka na świat. Romeo: - Oczywiście, skoro spałaś. Ale nie mamy czasu do stracenia. Biegnę po lekarza. AKT CZWARTY DZIECIĘ NIENAWIŚCI Dekoracja taka sama Romeo: - To dosyć dziwne. Julia wydała na świat dziecko liczące lat pięćdziesiąt dziewięć. To kochane, niewinne dziecię niepokoi mnie swoją długą, siwą brodą. Ale oto ono, w ramionach swej mamki. Syn Romea i Julii: - Bądź przeklęty, ojcze! Matka opowiedziała mi historię narkotyku. Dzięki waszemu egoistycznemu pomysłowi marniałem smutny i opuszczony w ciemnej samotni, nie mogąc żyć własnym życiem. Z winy waszej egoistycznej miłości przychodzę na świat w wieku, kiedy szykować się należy do opuszczenia tego padołu i, co gorsza, wyglądam na dziadka swoich własnych rodziców. Romeo: - Przebacz mi, mój synu! Przebacz! Syn Romea i Julii: - Nigdy! Bądźcie przeklęci. Ściśnięty przez pięćdziesiąt dziewięć lat w łonie matki nie mogłem normalnie się rozwijać. Jedynie zmarszczki na moim czole z roku na rok stawały się coraz gęstsze. Jedynie broda mi rosła i siwiała. Bądźcie przeklęci! Za to, że upokorzyliście człowieka sześćdziesięcioletniego, owijając go w pieluszki noworodka! Romeo: - Kocham cię mimo wszystko! Tyś moim synem! Moja krew! Krew Montekich! Syn Romea i Julii (krzyczy): - Montekich?! Powiedziałeś... Montekich?! To nazwisko wzbudza we mnie wściekłość! Czuję trudną do opanowania żądzę zabijania! Zabijać! Zabijać! Huzia na Montekich! - (Zaczyna szybko kręcić smoczkiem i rzuca nim w Romea). Romeo (padając): - Mój synu! Zabiłeś mnie! Umrę za kilka minut. Julia (przybiegając): - Nieba! Co się stało? Romeo: - Za chwilę umrę, droga Julio Kapulet. Syn Romea i Julii (krzyczy): - Kapulet? Czy dobrze słyszałem? Kapulet? To nazwisko wzbudza we mnie wściekłość. Zabijać! Zabijać! Huzia na Kapuletów! - (Dusi Julię). Julia: - Za chwilę umrę! Romeo (słabnącym głosem): - Zbliżająca się śmierć oświeciła mnie nagle. Jesteśmy ofiarami naszej fatalnej miłości. Nasz syn ma po tobie krew Kapuletów w żyłach. Nie mógł więc znieść widoku kogokolwiek z rodu Montekich. Wzbudziło to w nim odwieczną nienawiść rodową. I dlatego mnie zabił... - (Umiera). Julia (słabnącym głosem): - Przeznaczenie! Dzięki swemu ojcu dziecko ma w żyłach również krew Montekich. Udusił mnie, nienawidząc Kapuletów. - (Umiera). Syn Romea i Julii (krzyczy): - To straszne! Krew Kapuletów i krew Montekich walczą w moich żyłach. Huzia na Kapuletów! Huzia na Montekich! - (Bierze do każdej ręki nóż). - Śmierć Kapuletom! - (Przebija się z prawej strony). - Śmierć Montekim! - (Przebija się z lewej strony i pada martwy). Mamka: - Przeznaczenie! Przeznaczenie! KURTYNA TAJEMNICA ZAKRWAWIONYCH WALIZ AKT PIERWSZY WALIZY, KREW, TAJEMNICA! Scena przedstawia gabinet, w którym detektyw Bzderlok-Holmes dedukuje Uczeń mistrza: - Mistrzu! Czy czytał pan wydanie specjalne dzisiejszych dzienników? Oto tytuły na pierwszych kolumnach: „Walizy, krew, tajemnica!” Bzderlok-Holmes (czyta): - „Dzisiaj rano, około godziny siódmej, wszystkie dworce paryskie zaalarmowały jednocześnie policję, że w przechowalniach bagażu znajdują się walizy, z których wydziela się mdły zapach. Szef policji przybył natychmiast na miejsce i na każdym z dworców otworzył pięć do sześciu podejrzanych waliz. Wszystkie zawierały krwawe szczątki ludzkie. Ilość tych waliz wynosi w sumie trzysta sześćdziesiąt pięć. Nie wiadomo, co o tym sądzić! Wszelka wyobraźnia zawodzi wobec tak straszliwego czynu. W następnych wydaniach poinformujemy naszych czytelników o wynikach śledztwa w tej tajemniczej sprawie”. Uczeń mistrza: - Mistrzu, na ulicy sprzedają już trzecie wydanie specjalne. Bzderlok-Holmes: - Przynieś mi je natychmiast! Uczeń mistrza (wraca z gazetami): - Och, mistrzu! To jeszcze straszliwsze, niż pan przypuszcza. Bzderlok-Holmes (czyta): - „Prefektura policji informuje, że ilość waliz z krwawymi szczątkami, przesłanych do spokojnych obywateli bądź znajdujących się w przechowalniach bagażu, wynosi siedemset pięćdziesiąt dziewięć. Panika ogarnia cały kraj. Społeczeństwo domaga się, by sprawą tą zajął się słynny detektyw Bzderlok-Holmes. Tylko on wykryć może nadawcę krwawych waliz”. Uczeń mistrza: - Naród czeka na pana! Bzderlok-Holmes: - Naród może na mnie liczyć. AKT DRUGI MASKARADA Ta sama dekoracja. Dziesięć dni później Uczeń mistrza: - Od dziesięciu dni, mistrzu, stara się pan bezskutecznie odkryć tajemnicę zakrwawionych waliz. Bzderlok-Holmes: - Tak. Dzisiaj zakończyłem badanie wszystkich ośmiuset czterdziestu waliz. Nie udało mi się zidentyfikować ofiar. Nędznik pokroił je na kawałki, wszystkie je dokładnie pomieszał i zapakował do poszczególnych waliz. Uczeń mistrza: - Utrudniło to dalsze prowadzenie śledztwa. W jednej walizce znajduje się na przykład piętnaście goleni i jeden palec, w drugiej dwadzieścia osiem łydek i trzy nosy. I tak dalej, i tak dalej. Nic z tego nie można zrozumieć. Bzderlok-Holmes: - Lecz mimo to nie tracę nadziei. Śledztwo, jakie prowadziłem, pozwoliło mi wykryć pewien dziwny fakt... Uczeń mistrza: - Cóż takiego, mistrzu? Bzderlok-Holmes: - Później o tym powiem. - (Przegląda gazety). - Och, och! Mój wzrok padł na małe ogłoszenie, które być może da nam klucz do rozwiązania tej zagadki. Szybciej, mój uczniu. Trzeba się natychmiast przebrać za szklarzy. Uczeń mistrza: - Za szklarzy? Bzderlok-Holmes: - Tak, za szklarzy. Musimy postąpić w ten sposób, jeśli chcemy schwytać nadawcę zakrwawionych waliz. AKT TRZECI ARESZTOWANIE ZBRODNIARZA Scena przedstawia samotny domek Bzderlok-Holmes: - Oto stoimy przed samotnym domkiem, w którym według moich przypuszczeń mieszka morderca. Zapukajmy. - (Puka). Uczeń mistrza: - Czy zbrodniarz zechce nam otworzyć? Bzderlok-Holmes: - Tak, zbrodniarz nam otworzy, bo przeorami jesteśmy za szklarzy. Człowiek z samotnego domku (otwierając drzwi, po przyjrzeniu się przybyłym przez szparą): - Proszę, wejdźcie, dobrzy szklarze... Czytaliście zapewne moje ogłoszenie? Bzderlok-Holmes: - Poddaj się, nieszczęsny! - (Rzuca się na człowieka z samotnego domku i przy pomocy swego ucznia wiąże go). Człowiek z samotnego domku: - Jestem zgubiony! Tak, to ja jestem mordercą szklarzy! Jak pan do tego doszedł? Bzderlok-Holmes: - To proste. Badając krwawe szczątki stwierdziłem, że pod paznokciami wszystkich zamordowanych znajdowały się ślady kitu. Wszyscy byli więc szklarzami. Jeszcze miałem pewne wątpliwości, ale kiedy przeczytałem pańskie ogłoszenie: „Poszukuje się szklarzy do wykonania dobrze płatnych robót”, zrozumiałem natychmiast, że nadawca ogłoszenia i morderca to jedna i ta sama osoba. Oto dlaczego, przebrawszy się za szklarzy, wtargnęliśmy do pańskiego domku. Jedna rzecz pozostaje jednak dla mnie tajemnicą. Dlaczego mordował pan szklarzy? Człowiek z samotnego domku: - Aby im ukraść diamenty. Bzderlok-Holmes: - Co takiego? Diamenty do krojenia szkła? Człowiek z samotnego domku: - Tak jest. Chciałem w ten sposób dorobić się majątku. Niestety! Przeliczyłem się. Koszta, które poniosłem, zakupując walizy, przekroczyły wartość diamentów. KURTYNA ZAGUBIONY SZKIELET AKT PIERWSZY NIEZWYKŁA KRADZIEŻ Scena przedstawia sypialnią Okradziony (leżąc w łóżku, do Bzderloka-Holmesa): - W dwóch słowach wszystko panu wyjaśnię: ukradziono mi tej nocy mój własny szkielet. Bzderlok-Holmes: - W jaki sposób zauważył pan zniknięcie pańskiego szkieletu? Okradziony: - Co noc, kiedy wracam do domu po wesołej zabawie, czy to na Montmartrze, czy gdzie indziej, jestem na tyle ostrożny, że prześwietlam się promieniami rentgena. Bzderlok-Hdlmes: - A to po co? Okradziony: - Aby sprawdzić, czy nie tkwi we mnie jakaś kula czy nóż. Ulice nie są u nas wcale bezpieczne. Otóż wczoraj wieczorem zapomniałem prześwietlić się. Po prostu zasnąłem. Ale sen nie trwał długo. Wkrótce obudziłem się i przypominając sobie, że nie dokonałem mego zwykłego przeglądu, sięgnąłem po aparat i prześwietliłem się. Wyobraża pan sobie moje przerażenie, kiedy zauważyłem, że mój szkielet znikł. Zaprosiłem więc pana po to, aby zechciał pan odnaleźć złodzieja. Bzderlok-Holmes: - Jest to sprawa wyjątkowo tajemnicza. Wracani do siebie, aby zabrać się do przeprowadzenia dedukcji. Do zobaczenia. AKT DRUGI DEDUKCJA Scena przedstawia gabinet dedukcji Bzderloka-Holmesa Bzderlok-Holmes (do swego ucznia): - Jak zwykle, aby móc lepiej dedukować, uwieszę się na suficie mego gabinetu głową w dół. Uczeń: - Dlaczego, mistrzu, ta dziwna pozycja tak panu odpowiada? Zawsze mnie to intryguje. Bzderlok-Holmes: - Kiedy wisi się głową w dół, cała krew spływa do mózgu, dzięki czemu nabiera on aktywności i siły, niezbędnych dla rozwiązania wszystkich skomplikowanych problemów. - (Uwieszą się przy pomocy specjalnego aparatu na suficie swego gabinetu do dedukcji). Uczeń: - I ciągle, mistrzu, stara się pan rozwiązać tajemnicę ukradzionego szkieletu? Bzderlok-Holmes: - Tak, ale nie wierzę w kradzież. Uczeń: - Dlaczego, mistrzu? Bzderlok-Holmes: - Bo logicznie rzecz biorąc, nikt nie może być zainteresowany w kradzieży szkieletu osoby żyjącej, chyba że osoba ta jest jakimś fenomenem anatomicznym. W takim wypadku złodziej mógłby mieć nadzieję, że zarobi parę groszy, sprzedając szkielet do jakiegoś muzeum. Ale tu nie imamy do czynienia z podobnym wypadkiem, bo osoba okradziona nie jest żadnym fenomenem. Wobec tego, że kradzież nie mogła nikomu przynieść żadnej korzyści, dedukuję stąd, że kradzieży nie było. Uczeń: - Jaka jest więc, mistrzu, pańska opinia? Bzderlok-Holmes: - Zgodnie z moją opinią uda się pan natychmiast do poszkodowanego i zapyta go pan, czy nie cierpi na dreszcze z powodu zimna i czy nie sypia z otwartymi ustami. Uczeń wychodzi AKT TRZECI SZKIELET WRAŻLIWY NA ZIMNO Ta sama dekoracja Uczeń: - Odgadł pan, mistrzu! Okradziony rzeczywiście cierpi na dreszcze i śpi z otwartymi ustami. Bzderlok-Holmes: - Wszystko jest więc jasne. Nie mamy tu do czynienia z kradzieżą, ale z najzwyczajniejszą ucieczką szkieletu. Zauważył pan, jaki ten okradziony jest chudy? Uczeń: - Tak, mistrzu. On jest prawie przezroczysty. Bzderlok-Holmes: - Niech więc pan uważnie śledzi tok mego rozumowania. Szkielet tego człowieka jest bardzo wrażliwy na zimno. Cierpiał więc z powodu chłodu, mając za okrycie jedynie cienką powłokę skórną człowieka, w którym był zamknięty. Dreszcze, do których okradziony się przyznaje, podkreślają słuszność mojej dedukcji. Uczeń: - Jest pan nadzwyczajny, mistrzu! Bzderlok-Holmes (kontynuując): - Szkielet, widząc, że zima zapowiada się w tym roku surowa i że człowiek, który go okrywa, nie tyje w sposób wystarczający do zapewnienia mu ochrony przed zmianami pogody, postanowił uciec. Uczeń: - Uciec? Jak to uciec? Bzderlok-Holmes: - Skorzystał z tego, że okrywający go człowiek spał z otwartymi ustami, i zbiegł w czasie jego snu przez ten otwór. Uczeń: - To jasne jak słońce! Cudownie wydedukowane! Bzderlok-Holmes: - Musimy zatem szukać tego szkieletu, tak wrażliwego na zimno, w miejscu, gdzie panuje ciepło. Schronił się więc albo w wagonie metra, albo w jakiejś poczekalni dentysty. O wynikach mojej metody dedukcji natychmiast poinformuję człowieka opuszczonego przez swój szkielet. Wychodzi AKT CZWARTY KLUCZ DO ZAGADKI Scena przedstawia sypialnią z pierwszego aktu Bzderlok-Holmes (wchodząc): - Przychodzę poinformować pana, że znalazłem rozwiązanie pańskiej zagadki. Okradziony (ciągle w łóżku): - Ja też. Bzderlok-Holmes: - Pan też? Okradziony: - Tak jest. Przypomniałem sobie, że wracając wczoraj do domu byłem zupełnie zalany. Zamiast więc sięgnąć po mój aparat do promieni rentgena, chwyciłem pierwszy lepszy obiekt, który znalazłem pod ręką. Wobec tego, że obiektem tym było pudełko z serem camembert, rozumie pan, że okazało się rzeczą niemożliwą, abym mógł przy pomocy promieni X ujrzeć swój szkielet. Dlatego też sądziłem początkowo, że szkielet ten został mi skradziony. Ale teraz uspokoiłem się. Przed chwilą prześwietliłem się i stwierdziłem, że mój szkielet jest na swoim miejscu. W każdym razie najadłem się strachu. Bardzo pana przepraszam za fatygę. Dobranoc. - (Odwraca się i zasypia). KURTYNA DZIWNE SAMOBÓJSTWO OBRAZ PIERWSZY UMARŁY, KTÓRY MÓWI Scena przedstawia gabinet Bzderloka-Holmesa Nieznajomy gość (wchodząc): - Drogi panie! Chciałbym przedstawić pańskiemu genialnemu talentowi dedukcyjnemu moją tajemniczą i trudną do wyjaśnienia sytuację: w ciągu ostatnich dziesięciu lat wykonywałem zawód kata sardynek... Bzderlok-Holmes: - Kata sardynek? Nieznajomy gość: - Tak jest. Jako kat pracowałem w wielkiej fabryce konserw. Do moich obowiązków należało odcinanie głów sardynkom. W rezultacie stałego oglądania spadających głów, stałem się neurastenikiem. Postanowiłem popełnić samobójstwo... Zanim jednak będę kontynuował tę opowieść, chciałbym panu postawić jedno pytanie. Czy ja jestem widoczny gołym okiem? Bzderlok-Holmes: - Doskonale. Zresztą to zrozumiałe. Nieznajomy gość: - Nie powtórzy pan, że to zrozumiałe, skoro się pan dowie, że od dwóch godzin nie żyję. Bzderlok-Holmes: - Przepraszam, co pan powiedział? Nieznajomy gość: - Chciałem przez to powiedzieć, że tego ranka zrealizowałem mój projekt samobójstwa. Przy pomocy mocnego sznura powiesiłem się w mojej jadalni. Ulica Tombe-Issoire 7. Bzderlok-Hdlmes: - To niemożliwe, skoro znajduje się pan tutaj. Nieznajomy gość: - A przecież to prawda. W tej chwili wiszę w moim mieszkaniu i jednocześnie znajduję się tutaj! Bzderlok-Holmes: - Wszystko to jest bardzo dziwne. Udam się do pańskiego mieszkania, by osobiście stwierdzić, czy rzeczywiście wisi pan u powały swojej jadalni. Drogą dedukcji dochodzę do wniosku, że jest pan ofiarą halucynacji. Zaczeka pan tutaj na mnie w towarzystwie mego wiernego ucznia. OBRAZ DRUGI ROZTARGNIONY SAMOBÓJCA Dekoracja ta sama Bzderlok-Holmes (wracając): - Miał pan rację, proszę pana. Rzeczywiście pańskie ciało wisi u powały pańskiej jadalni. Nieznajomy gość (przerażony): - W takim razie, kim ja jestem? Kim jestem?! Bzderlok-Holmes: - Niech się pan uspokoi. Po drodze, przy pomocy dedukcji, przeprowadziłem analizę tego wypadku. Jest pan z pewnością duchem ciała wiszącego w pańskim mieszkaniu. Zmaterializował się pan natychmiast po samobójstwie i przyjął pan wygląd jak też i ubranie ciała, które pan opuścił. Niemniej uderzyła mnie jedna rzecz. Nieznajomy gość (zaniepokojony): - Co takiego? Bzderlok-Holmes: - Nosi pan czarne pantofle, podczas gdy ciało wiszące u pana nosi pantofle brązowe. Nieznajomy gość: - Brązowe? Powiedział pan: brązowe? Bzderlok-Holmes: - Tak jest, brązowe. Dedukuję więc... Nieznajomy gość: - Niech pana diabli wezmą z pańską dedukcją! Teraz wszystko rozumiem! Jestem mordercą! Bzderlok-Holmes: - Mordercą?! Nieznajomy gość: - Tak jest. Mieszkałem bowiem z moim bratem bliźniakiem. Różniliśmy się tylko pantoflami. Rzecz jest więc prosta: zamiast sobie nałożyć sznur na szyję, omyliłem się... Bzderlok-Holmes: - Nałożył pan sznur wokół szyi szanownego braciszka? Nieznajomy gość: - Tak, pomyliłem siebie z moim bratem. Sądziłem, że wieszam siebie, a powiesiłem jego! Swoją drogą, co za roztargnienie! KURTYNA ?? ?? ?? ??