John Maxwell Coetzee W sercu kraju (In the Heart of the Country) Przełożyła: Magdalena Konikowska Wydanie oryginalne: 1977 Wydanie polskie: 2004 1. Dzisiaj mój ojciec przywiózł do domu nową, świeżo poślubioną żonę. Nadjechali - klik-klak - przez równinę dwukółką zaprzężoną w konia, któremu nad czołem powiewało strusie pióro, cali zakurzeni po długiej podróży. A może dwukółkę ciągnęła para przystrojonych piórami osłów, to też możliwe. Ojciec miał na sobie czarny frak i cylinder, jego żona szerokoskrzydły kapelusz i białą suknię obcisłą w talii i przy szyi. Nie umiem podać więcej szczegółów, chyba że zacznę koloryzować, ponieważ na nich nie patrzyłam. Byłam w swoim pokoju, w szmaragdowym półmroku późnego popołudnia za zamkniętymi okiennicami, czytając książkę lub, co bardziej prawdopodobne, leżąc na wznak z wilgotnym ręcznikiem na oczach, żeby zwalczyć migrenę. Jeśli chodzi o mnie: siedzę w swoim pokoju, czytam albo piszę bądź walczę z migreną. W koloniach jest mnóstwo tego rodzaju dziewcząt, ale żadna oprócz mnie, jak sądzę, nie wpadła w aż taką skrajność. Jeśli chodzi o mojego ojca: spaceruje z wolna w czarnych butach z cholewami, tam i z powrotem, tam i z powrotem po deskach podłogi. I jeszcze nowa żona: ta do późna się wyleguje. Oto trójka przeciwników. 2. Nowa żona. Nowa żona jest grubokoścista, leniwa i zmysłowa, ma w sobie coś z kota; na szerokich ustach ospały uśmiech. Oczy ma bystre i czarne jak dwie jagody, dwie bystre czarne jagody. Postawna kobieta o ciemnych nadgarstkach i długich, pulchnych, stożkowatych palcach. Je z apetytem. Je, śpi i leniuchuje. Wysuwa długi czerwony język, oblizując z warg słodki tłuszczyk barani. - O, to dobre! - mówi i uśmiecha się, przewraca oczami. Jak zahipnotyzowana przyglądam się jej ustom. Później zwraca ku mnie te szerokie, uśmiechnięte usta i bystre czarne oczy. Z trudem znoszę jej uśmiech. Nie tworzymy razem szczęśliwej rodziny. 3. To nowa żona, a zatem stara nie żyje. Stara żona była moją matką, ale umarła już tak dawno, że ledwie ją pamiętam. Musiałam być wtedy bardzo mała - ot, prawie niemowlę. Z najgłębszych lochów pamięci wydobywam niewyraźny, szary obraz, obraz niewyraźnej, szarej, kruchej i subtelnej kochającej matki skulonej na podłodze, takiej matki, jaką każda dziewczyna w mojej sytuacji najpewniej by dla siebie wymyśliła. 4. Pierwsza żona ojca, moja matka, była kruchą i subtelną kobietą, która żyła i umarła pod mężowskim pantoflem. Mąż nigdy jej nie wybaczył tego, że nie dała mu syna. Jego bezlitosne wymagania seksualne doprowadziły ją do śmierci przy porodzie. Była zbyt krucha i subtelna na to, żeby powić krzepkiego, nieokrzesanego chłopca, następcę, jakiego życzył sobie ojciec, i dlatego umarła. Doktor zjawił się za późno. Wezwany przez posłańca na rowerze, musiał przejechać ponad sześćdziesiąt kilometrów wyboistym traktem, w swoim wózku zaprzężonym w osła. Kiedy dotarł na miejsce, matka leżała już spokojnie na łożu śmierci, cierpliwa, bez kropli krwi, skruszona. 5. (Dlaczego jednak nie przyjechał konno? I czy wtedy były już rowery?) 6. Nie patrzyłam, jak ojciec wiezie żonę do domu przez równinę, gdyż siedziałam w swoim pokoju, w mrocznym zachodnim skrzydle, umierając z tęsknoty i czekając stosownej chwili. Powinnam już stać gotowa, żeby ich przywitać uśmiechami i propozycją wypicia herbaty, ale tak nie zrobiłam. Byłam nieobecna. Nikt tego nie spostrzegł. Ojciec nie zwraca uwagi na moją nieobecność. Dla niego byłam nieobecnością przez całe swoje życie. Toteż zamiast promieniować kobiecym ciepłem w sercu tego domu, znaczyłam tyle co nic, zero, próżnia, w którą wszystko się zapada, tyle co bunt, stłumiony, posępny, niczym lodowaty przeciąg wirujący w korytarzach - lekceważona, mściwa. 7. Zapada noc, mój ojciec ze swoją nową żoną baraszkują w sypialni. Ręka w rękę pieszczą łono kobiety, wyczekując, aż zadrży i zakwitnie. Oplatają się nawzajem; ona otula go swoim ciałem. Chichoczą i jęczą. To dla nich piękne chwile. 8. Przez całe życie mieszkałam w domu, mocą przeznaczenia wzniesionym w kształcie litery H, mieszkałam w teatrze z kamienia i słońca ogrodzonym całymi milami drutu, krążąc z pokoju do pokoju, wisząc jak cień nad służbą: ponura córka-wdowa, dziecko posępnego ojca. Dzień po dniu o zachodzie słońca spotykaliśmy się twarzą w twarz nad baraniną, nad kartoflami, nad dynią - prostym jedzeniem przyrządzonym prostymi rękami. Czy to możliwe, żebyśmy rozmawiali? Nie, na pewno nie rozmawialiśmy, tylko stawialiśmy sobie czoło w milczeniu, kęs za kęsem przegryzając się przez czas, a nasze oczy - jego czarne i moje czarne odziedziczone po nim - błądziły obojętnie po własnym polu widzenia. Później szliśmy spać, aby wyśnić alegorie niezaspokojonego pożądania, których szczęśliwie nie potrafimy zinterpretować; po czym każdego ranka, pełni lodowatego ascetyzmu, rywalizowaliśmy o to, kto wstanie pierwszy, kto roznieci ogień na zimnym palenisku. Życie na farmie. 9. W cienistej sieni dzień i noc tyka zegar. To ja go stale nakręcam i raz w tygodniu reguluję według słońca i almanachu. Czas na farmie to czas szerokiego świata, ani o krztynę mniej czy więcej. Stanowczo kiełznam ślepy, subiektywny czas serca z jego wybuchami podniecenia i wlokącą się nudą: moje serce będzie biło do niezmiennego, jednosekundowego taktu cywilizacji. Pewnego dnia jakiś nie narodzony jeszcze uczony uzna, że ze wszystkich urządzeń właśnie zegar ujarzmił głuszę. Czy jednak kiedykolwiek pozna pustkę godziny sjesty, godziny wybijanej w chłodnych zielonych domach o wysokim stropie, w których córki kolonii leżą z zamkniętymi oczami, licząc uderzenia zegara? Ta ziemia jest pełna smętnych starych panien takich jak ja, zapomnianych przez historię, granatowych niczym karaluchy w naszych rodowych gniazdach, polerujących do blasku miedziane rondle i robiących zapasy dżemu. Napastowane przez władczych ojców, kiedyśmy były małe, stałyśmy się zgorzkniałymi westalkami, okaleczonymi na całe życie. Gwałt w dzieciństwie: ktoś powinien zbadać jądro prawdy w tej fantazji. 10. Żyję, cierpię, jestem tutaj. Przebiegłością i zdradą, jeżeli trzeba, walczę o to, by się nie stać jedną z tych istot zapomnianych przez historię. Jestem starą panną, która trzyma pamiętnik pod kluczem, lecz także czymś więcej. Jestem niepewną świadomością, ale i to nie wszystko. Kiedy gasną ostatnie światła, uśmiecham się w ciemności. Zęby mi lśnią, chociaż nikt by w to nie uwierzył. 11. Zachodzi mnie od tyłu, w smudze woni kwiatu pomarańczowego i rui, bierze mnie za ramiona. - Proszę cię, nie bądź zła. Rozumiem, że się niepokoisz i martwisz, ale nie ma powodu. Chciałabym, żebyśmy byli razem szczęśliwi. Zrobię wszystko, naprawdę wszystko, żeby to się udało. Czy mi wierzysz? Wbijam wzrok w uskok komina; nos mi nabrzmiewa i czerwienieje. - Chcę stworzyć szczęśliwą rodzinę - mówi ona, krążąc - z nas trojga, razem. Chcę, żebyś mnie uważała za siostrę, nie za wroga. Obserwuję pełne wargi tej zaspokojonej kobiety. 12. Niegdyś wyobrażałam sobie, że jeśli tylko będę mówić dostatecznie długo, objawi mi się wreszcie, co to znaczy być gniewną starą panną w samym sercu pustki. Chociaż jednak obwąchuję każdą anegdotę jak pies lubą suczkę, nie trafiam na żaden gwałtowny rozrost w sferę „gdybania”, co dałoby początek prawdziwie podwójnemu życiu. Pragnąc nade wszystko złożyć słowa, które przeniosą mnie żywcem na ziemię mitów i herosów, oto nadal tkwię we własnej nędznej jaźni pośród tępego letniego skwaru, a ta nie chce sama siebie przerosnąć. Czego mi brakuje? Płaczę i zgrzytam zębami. Czy tylko pasji? Czy zaledwie wizji drugiego życia na tyle żarliwej, żeby mnie przenieść z doczesności bytu w podwójność znaczeń? Czyżby każda żyłka nie drżała we mnie z żarliwego wzburzenia? Czy może mojej pasji brakuje woli? Czy jestem gniewną, a mimo wszystko poniekąd zadowoloną z siebie wiejską starą panną, którą pochłania i trzyma w uścisku własna furia? Czy naprawdę chcę siebie przerosnąć? Historia mojej wściekłości i jej straszliwe następstwa: czy mam wsiąść do tego wehikułu i pozwolić się unieść z prądem, przez bystrzyny i wzburzoną wodę, aby na koniec obudzić się odświeżona w spokojnym ujściu rzeki? Cóż to za automatyzm, jakie mi przyniesie wyzwolenie - a bez wyzwolenia jaki właściwie sens ma moja historia? Czy w najgłębszą furię wprawia mnie los starej panny? Kto stoi za moim uciemiężeniem? Ty i ty, mówię, kuląc się wśród popiołów, dźgając palcem w stronę ojca i macochy. Ale dlaczego od nich nie uciekłam? Dopóki istnieje jakieś inne miejsce, gdzie mogę żyć, również i na mnie wskazują niebiańskie palce. Czy też, czego dotychczas nie wiedziałam, lecz teraz niestety wiem, przypisano mi bardziej złożony los: ukrzyżowanie głową w dół, w charakterze przestrogi dla tych, którzy się lubują we własnej wściekłości i w żaden sposób nie dostrzegają innego wątku? Ale jaki mi pozostaje inny wątek? Małżeństwo z drugim synem sąsiada? Nie jestem radosną wieśniaczką. Jestem nieszczęsną, ponurą dziewicą, a moja historia jest moją historią, nawet jeżeli to nudna, czarna, ślepa, głupia i nieszczęsna historia, nie znająca swojego znaczenia i swoich wielu możliwych, niewykorzystanych radosnych wariantów. Ja jestem ja. Charakter to los. Historia to Bóg. Uraza, uraza, uraza. 13. Anioł - tak ją czasem nazywają, Czarny Anioł, który przybywa, żeby ocalić ich brązowoskóre dzieci od krupu i gorączki. Kiedy przychodzi do opieki nad chorymi, cała jej domowa surowość zmienia się w niesłabnące współczucie. Noc po nocy, odpędzając sen, czuwa przy kwilących dzieciach albo rodzących kobietach. - Anioł z nieba! - mówią, łypiąc gorliwie tymi swoimi oczami pochlebców. Serce jej rośnie. Podczas wojny pewno by rozjaśniała ostatnie godziny rannym. Umieraliby z uśmiechem na ustach, wpatrzeni w jej oczy, ściskając ją za rękę. Ma w sobie niewyczerpane pokłady współczucia. Musi się czuć potrzebna. Jeśli nie widać nikogo, kto by jej potrzebował, jest zakłopotana i zbita z tropu. Czy to nie tłumaczy wszystkiego? 14. Gdyby mój ojciec był słabszym człowiekiem, miałby lepszą córkę. Ale on nigdy niczego nie potrzebował. Zniewolona przez własną potrzebę bycia potrzebną, krążę wokół niego jak księżyc. Tylko na ten jeden, śmiechu wart sposób zapuszczam się w psychologię naszego débâcle. Wytłumaczyć znaczy przebaczyć, być wytłumaczonym znaczy uzyskać przebaczenie - lecz ja, jak myślę z nadzieją i lękiem, jestem niewytłumaczalna, nie do wybaczenia. (Cóż to jednak takiego we mnie cofa się przed światłem? Czy naprawdę ukrywam jakąś tajemnicę, czy cały ten wewnętrzny zamęt mierzy tylko w moją lepszą, poszukującą połowę? Czy naprawdę wierzę, że gdzieś w szczelinie pomiędzy łagodną matką a mną-dzieckiem leży klucz do tej ponurej, znudzonej starej panny? Wyjdź poza siebie, wyjdź poza siebie - taki szept słyszę w swoim najtajniejszym wnętrzu). 15. Inna strona mojej natury - skoro już mówię o sobie - to umiłowanie przyrody, zwłaszcza życia owadów, rozbieganego, celowego życia, które się toczy wokół każdej kulki łajna i pod każdym kamieniem. Kiedy byłam małą dziewczynką (snuj wątek, snuj!) w ozdobionym falbankami czepeczku, podobno całymi dniami siadywałam w piasku, bawiąc się ze swoimi przyjaciółmi żukami - szarymi i brązowymi, i dużymi czarnymi, których nazwy zapomniałam, ale bez trudu mogłabym odnaleźć w encyklopedii - i z przyjaciółmi mrówkolwami, budującymi te małe, wytworne lejkowate pułapki z piasku: po ich bokach toczyłam w dół pospolite czerwone mrówki, a czasem pod płaskim kamieniem znajdowałam też młodego skorpiona, bladego, ogłupiałego, sflaczałego, którego miażdżyłam patykiem, bo już wtedy wiedziałam, że skorpiony są złe. Nie boję się owadów. Zostawiwszy gospodarstwo za plecami, idę boso korytem rzeki, gorący, ciemny piasek skrzypi pod stopą i wciska się między palce. Przy brodzie siadam, rozpościerając spódnicę, czując na udach ciepły dotyk czarnoziemu. Na pewno bym się nie zawahała, gdyby w nagłej potrzebie - chociaż nie mam pojęcia, jak mogłabym w takiej potrzebie się znaleźć - przyszło mi zamieszkać w glinianej chacie czy nawet w szałasie z gałęzi, gdzieś na stepie, i żywić się dosłownie byle czym, rozmawiać z owadami. Już w małej dziewczynce musiały przebłyskiwać cechy szalonej staruchy; czarni, którzy chowają się po krzakach i wiedzą wszystko, na pewno śmiali się w kułak. 16. Dorastałam razem z dziećmi służby. Mówiłam jak one, zanim się nauczyłam mówić tak jak teraz. Bawiłam się z nimi patykami i kamykami, zanim się dowiedziałam, że mogę dostać dom dla lalek z Tatą, Mamą, Piotrusiem i Janeczką śpiącymi każde we własnym łóżku i z czystymi ubrankami przygotowanymi w komódce, której szuflady wysuwają się i wsuwają, podczas gdy suka Nan i kot Feliks drzemią przy ogniu w kuchni. Z dziećmi służby buszowałam po stepie w poszukiwaniu kłączy khamma, karmiłam krowim mlekiem osierocone jagnięta, zawisałam na wrotach, przyglądając się pławieniu owiec i zabijaniu świni na Boże Narodzenie. Wdychałam kwaśną woń zakamarków, gdzie wszyscy oni spali bez ładu i składu niczym króliki, siadywałam u stóp starego, ślepego dziadka, a on strugał spinacze do bielizny i opowiadał o minionych dniach, gdy ludzie i zwierzęta wędrowali z zimowych pastwisk na letnie i żyli sobie razem na szlaku. U stóp starego człowieka wchłonęłam mit przeszłości, kiedy to zwierzę, człowiek i pan wiedli zwyczajne życie, tak niewinni jak gwiazdy na niebie - i wcale mi nie do śmiechu. Jakże mam znieść ból utraty, cokolwiek utraciłam, bez snu o pierwotnej erze, być może zaprawionego fiołkową melancholią, i bez mitu o wygnaniu, w którym znalazłabym wytłumaczenie swojego bólu? Moja mamo, moja łagodna, pachnąca, kochająca mamo, co jak narkotykiem oszołomiłaś mnie mlekiem i drzemką w puchowych piernatach, a potem, przy dźwięku dzwonów nocą, zniknęłaś, zostawiając mnie samą pośród szorstkich rąk i twardych ciał - gdzie jesteś? Mój utracony świat to świat mężczyzn, zimnych nocy, płonących polan i błyszczących oczu, a także długa opowieść o martwych bohaterach, w języku, którego się nie oduczyłam. 17. W domu, gdzie żyją dwie gospodynie-rywalki, służący krzątają się przygarbieni, uchylając się przed resztkami złości, które niechybnie ktoś na nich ciśnie. Znudzeni harówką, wyglądają kłótni, z ich barwnością i dramatyzmem, chociaż wiedzą, że dla służby nie ma chyba nic lepszego niż zgoda. Jeszcze nie nadszedł dzień, gdy olbrzymy toczą między sobą wojnę, a karły umykają w noc. Doznając wszelkich uczuć nie kolejno, falami przeciwieństw, lecz równocześnie, jako mieszaniny wściekłości, żalu, urazy i wesołości, odczuwają zawrót głowy, który sprawia, że tęsknią za snem. Chcą być w wielkim domu, a zarazem chcą zostać we własnej izbie, udając chorobę, drzemiąc na ławce w cieniu. Filiżanki wyślizgują im się z palców i tłuką na podłodze. Szepczą pospiesznie po kątach. Bez wyraźnej przyczyny karcą dzieci. Mają złe sny. Psychologia służących. 18. Nie żyję ani samotnie, ani w społeczności, lecz jak gdyby wśród dzieci. Mówią do mnie nie słowami - te brzmią dziwacznie i niejasno - lecz znakami, konfiguracją twarzy i rąk, postawą ramion i stóp, subtelnością melodii i tonu, przerwami i lukami, których gramatyki nigdy nie spisano. Rozszyfrowując czarnych, szukam po omacku, tak samo jak oni rozszyfrowując mnie: także bowiem dla nich moje słowa są przytłumione, wsłuchują się więc w alikwoty głosu, w niuanse brwi, które powiedzą im, o co mi naprawdę chodzi. „Uważaj, nie rozzłość mnie”, „To, co mówię, nie wychodzi ode mnie”. Oddzieleni wieloma dolinami przestrzeni i czasu, ze wszystkich sił staramy się pochwycić blady dym wzajemnych sygnałów. Właśnie dlatego moje słowa są inne niż te, które człowiek wypowiada do drugiego człowieka. Samotna w swoim pokoju, kiedy obowiązki mam już za sobą, a lampa pali się równym płomieniem, wpadam we własny zgrzytliwy rytm, potykam się o kamienie słów, jakich dotąd nie słyszałam w żadnych innych ustach. Stwarzam się w słowach, które stwarzają mnie, ja, co żyjąc pomiędzy nieszczęśliwymi, nigdy nie uważałam siebie za taką, jaką widzieli mnie inni, nigdy nie uważałam drugiej osoby za taką, jaką ja ją widziałam. Dopóki wolno mi być sobą, nic nie jest niemożliwe. W tym pokoju, w mojej klasztornej celi, jestem szaloną wiedźmą, tak jak mi pisane. Ubranie zlepia mi cieknąca ślina, garbię się i skręcam, na stopach wykwitają zrogowaciałe odciski, a ten pedantyczny głos, bez powodu rozciągający zdania, zionący nudą, bo na farmie nic się nigdy nie dzieje, łamie się i sączy zrzędne, wariackie myśli, co przynależą do głuchej nocy, gdy cenzor chrapie, do szalonej polki, którą tańczę sama ze sobą. 19. Jaką pociechą są cyzelowane paradoksy w zamian za miłość cielesną? Obserwuję pełne wargi zaspokojonej wdowy, słyszę skrzypienie podłogi na zamilkłej farmie, ciepły szept z wielkiego łoża, czuję na sobie balsam kochającego ciała, zasypiając, pogrążam się w parujących cielesnych woniach. Lecz jak wypuścić z rąk to, co rzeczywiste, na rzecz tak pożądanej mrocznej otchłani? Stoję w drzwiach - kostropata dziewica, naga, pytająca. 20. Do tych pełnych, ciemnych warg zaspokojona wdowa podnosi palec w wieloznacznym geście. Czy mnie ostrzega, żebym była cicho? Czy moje jasne ciało ją bawi? Przez rozsunięte firanki promienie księżyca w pełni padają jej na ramiona, na pełne, ironiczne wargi. W cieniu bioder leży uśpiony mężczyzna. Ona podnosi do ust tę wieloznaczną dłoń. Czy jest rozbawiona? Przestraszona? Przez rozchylone firanki tchnie nocny podmuch. W pokoju ciemność, sylwetki śpiących są tak spokojne, że w dudnieniu własnego serca nie słyszę ich oddechów. Czy powinnam do nich pójść ubrana? Czy to zjawy, które znikną pod moim dotknięciem? Ona przygląda mi się pełnymi, ironicznymi wargami. Przy drzwiach upuszczam ubranie. W blasku księżyca kobieta taksuje moje biedne, błagalne ciało. Płaczę, chowając oczy, pragnąc historii życia, która przewali się nade mną spokojnie, jak to się dzieje u innych kobiet. 21. Kiedy ojciec wracał zgrzany i brudny po całym dniu pracy, oczekiwał, że zastanie przygotowaną kąpiel. Do moich obowiązków w dzieciństwie należało rozpalenie ognia na godzinę przed zachodem słońca, żeby można było nalać gorącej wody do emaliowanej nasiadówki, gdy tylko ojciec ciężkim krokiem wejdzie przez drzwi frontowe. Potem się wycofywałam w cień, za parawan w kwiaty, aby wziąć od ojca ubranie i wyłożyć czystą bieliznę. Wymykając się na palcach z łazienki, słyszałam chlupot, kiedy wchodził do wanny, cmokanie wody pod pachami i między pośladkami, wdychałam też słodkie, wilgotne, ciężkie wyziewy mydła i potu. Później ten obowiązek ustał. Lecz ilekroć myślę o męskim ciele - białym, masywnym, niemym - czyje to ciało, jeśli nie jego? 22. Obserwuję ich przez szparę w firankach. Biorąc go za rękę i unosząc spódnicę, ona zsiada z dwukółki - jeden krok, drugi. Rozpościera ramiona, uśmiecha się, ziewa, z palca obciągniętego rękawiczką zwisa mała zamknięta parasolka. On stoi tuż za nią. Wymieniają ciche słowa. Wchodzą po stopniach. Jej oczy są syte i szczęśliwe, to oczy z gatunku tych, które nie zauważają palców na koronkowych firankach. Nogi kroczą rytmicznie, bez wysiłku, w zgodzie z resztą ciała. Przestępują próg i znikają, idąc bez pośpiechu: mężczyzna i kobieta wracający do domu. 23. Pod wieczór, kiedy cienie najpierw się wydłużają, a potem okrywają wszystko, stoję w oknie. Hendrik przecina podwórze w drodze do składziku. Z koryta rzeki dobiega coraz głośniejszy, połączony w jeden chór świergot ptaków, potem cichnie. W ostatniej poświacie jaskółki pikują do gniazda pod okapem, przemykają pierwsze nietoperze. Ze swoich najróżniejszych nor wyłaniają się drapieżniki: muishond, meerkat. Co robią ból, zazdrość i samotność w afrykańskiej nocy? Czy cokolwiek znaczy kobieta spoglądająca przez okno w mrok? Opieram wszystkie dziesięć palców o chłodne szkło. Rana w piersi otwiera się gładko. Jeżeli jestem emblematem, to trudno. Czegoś mi brakuje, jestem istotą dziurawą w środku, coś znaczę, ale nie wiem co, jestem niema, wpatruję się przez szklaną taflę w ciemność, której niczego nie brak, która żyje sama w sobie - z nietoperzami, zaroślami, drapieżnikami i całą resztą - która na mnie nie zważa, która jest ślepa, która nic nie znaczy, a jedynie jest. Jeśli nacisnę mocniej, szkło pęknie, pocieknie krew, cykanie świerszczy na chwilę umilknie, potem rozlegnie się znowu. Żyję wewnątrz skóry, wewnątrz domu. Nie znam żadnego uczynku, który mnie wyzwoli i wyprowadzi w świat. Nie znam żadnego uczynku, który wprowadzi świat we mnie. Jestem potokiem dźwięków rwącym w głąb wszechświata, całymi tysiącami cząsteczek łkających, jęczących, zgrzytających zębami. 24. Pocą się i męczą, cały dom trzeszczy jak noc długa. Nasienie z pewnością zostało już posiane, wkrótce ona zacznie polegiwać rozwalona, grzejąc się bezmyślnie, zacznie pęcznieć i dojrzewać w oczekiwaniu, aż zastuka jej różowe prosiątko. Natomiast moje dziecko, zakładając, że takie nieszczęście mogłoby mi się kiedykolwiek przytrafić, byłoby chude i blade, płakałoby bez ustanku, boby je bolała główka i brzuch, dreptałoby z pokoju do pokoju na chwiejnych nóżkach, ściskając troki matczynego fartucha i chowając buzię przed obcymi. Ale kto by mi dał dziecko, kto by się nie zamienił w bryłę lodu na widok moich kościstych kształtów w ślubnym łożu, tej sierści zarastającej aż po pępek, pach jak kwaśno pachnące jamy, tej czarnej kreski wąsika, oczu czujnych, wciąż w defensywie, oczu kobiety, która nigdy się nikomu nie oddała? Ile by trzeba dyszenia i sapania, zanimby się zawaliła moja forteca? Kto by obudził moje drzemiące jajeczka? Kto czuwałby przy mnie w połogu? Mój ojciec, gniewny, z batem? Czarni - zastraszeni słudzy - przyklękający, żeby mi ofiarować porwane jagnię, pierwsze owoce i miód dzikich pszczół, chichoczący z powodu tego cudu dzieworództwa? Oto wysuwa ryj ze swojej jamy, syn swego ojca, Antychryst z pustyni, który przybył, aby poprowadzić roztańczone hordy do Ziemi Obiecanej. Wirują i biją w bębny, potrząsają siekierami i widłami, podążają w ślad za dzieckiem, podczas gdy matka w kuchni odprawia czary nad ogniem albo wyrywa wnętrzności kogutom, albo śmieje się dziko, usadowiona w zakrwawionym fotelu. Umysł na tyle szalony, żeby wymyślić ojcobójstwo i pseudomatkobójstwo, a kto wie, jakie jeszcze okropności, z pewnością może objąć także führera epileptyka i zgraję bezczelnych niewolników maszerujących na miasteczko, na którego srebrnych dachach migocze słoneczny ogień i z którego okien zostaną bezzasadnie porozrywani kulami na strzępy. Leżą w pyle, synowie i córki Hotentotów, muchy pełzają im po ranach; potem ich się wywiezie i pogrzebie w jednej stercie. Uginając się pod ciężarem ojca, wytężam siły, by dać życie światu, ale rodzę chyba tylko śmierć. 25. W świetle latarni sztormowej widzę, że śpią snem błogo zaspokojonych, ona na plecach, z koszulą sfałdowaną wokół bioder, on twarzą w dół, wtula lewą rękę w jej dłoń. Nie wzięłam ze sobą tasaka do mięsa, tak jak myślałam, tylko topór, broń walkirii. Wzbogacam siebie w tej ciszy niby prawdziwa miłośniczka poezji, oddycham ich oddechem. 26. Ojciec leży na plecach, nagi, palce prawej ręki splótł z palcami jej lewej, szczęka mu obwisła, ciemne oczy, z całym ich ogniem i błyskawicami, ma zamknięte, z gardła wydobywa się płynne rzężenie, znużona ślepa ryba, przyczyna mojej niedoli, zwisa w kroczu (oby już dawno temu wydarto to do ostatniego korzenia i ostatniej bulwy!). Siekiera sunie łukiem ponad mój bark. Przede mną robili to już najróżniejsi ludzie - żony, synowie, kochankowie, spadkobiercy, rywale - nie jestem sama. Jak kula na sznurku topór spada na końcu ręki, zagłębia się w gardło - i nagle wszystko jest jednym tumultem. Kobieta się podrywa i siada wyprostowana, rozgląda się z furią, cała zakrwawiona, zdezorientowana gniewnym charkotem i chluśnięciem przy swoim boku. Jakie to szczęście, że w takich chwilach wypadki zaczynają toczyć się same i wymagają od sprawcy tylko przytomności umysłu! Ona skromnie obciąga koszulę nocną na biodra. Pochylając się w przód i coś chwytając, zapewne jedno z ich czterech kolan, wymierzam o wiele lepszy cios, głęboko w czubek jej głowy. Kobieta opada do przodu, w kołyskę kolan, a potem skulona przewraca się na lewo; wciąż w niej tkwi mój dramatyczny tomahawk. (Kto by pomyślał, że taiłam w sobie takie ciosy?) Jednakże z tej strony łóżka coś mnie drapie, tracę równowagę, muszę zachować zimną krew, muszę oderwać palce, jeden po drugim, odzyskać (z niejakim wysiłkiem) siekierę i ze wstrętem rąbać te ręce, te ramiona, aż wreszcie mam wolną chwilę, aby naciągnąć prześcieradło na całe to dygotanie i waleniem wymusić spokój. Oto tłukę w równym rytmie, być może dłużej niż to konieczne, ale jednocześnie staram się uspokoić, przygotowując się do niewątpliwie nowego etapu w życiu. Bo też już dłużej nie muszę się martwić, czym wypełnić dni. Złamałam przykazanie, a winni nie odczuwają nudy. Muszę się pozbyć dwóch masywnych ciał, oprócz wielu innych śladów przemocy, jakiej się dopuściłam. Muszę przybrać odpowiedni wyraz twarzy, wymyślić stosowną historię - a wszystko to jeszcze przed świtem, zanim Hendrik przyjdzie przed udojem po wiadro! 27. Pytam siebie: Dlaczego od chwili kiedy nadjechała - klik-klak - przez równinę dwukółką zaprzężoną w konia, którego uprząż przystrojono strusimi piórami, cała zakurzona po długiej podróży, w swoim szerokoskrzydłym kapeluszu - dlaczego odmawiałam jej rozmowy, uparcie i ze wszystkich sił pragnąc zachować dla siebie monolog, monolog mojego życia? Czy potrafię sobie wyobrazić, jak by to było, gdybyśmy razem odwracały stronice poranków nad parującymi filiżankami herbaty - na podwórzu popiskiwałyby kurczęta, w kuchni cicho paplała służba - nieważne, w jakim nastroju, mając się na baczności albo całkiem spokojne? Czy potrafię sobie wyobrazić, jak wycinamy wspólnie wykroje albo spacerujemy po sadzie, trzymając się za ręce i chichocząc? Czy to możliwe, że nie jestem więźniem tej samotnej farmy i kamiennej pustyni, tylko własnego kamiennego monologu? Czy moje ciosy miały na celu zamknąć te przenikliwe oczy, czy uciszyć jej głos? Czy nie mogłyśmy, pochylone nad swoimi filiżankami, nauczyć się gruchać jak dwa gołąbki albo przepływając obok siebie w ciemnym korytarzu, zgrzane i niezdolne zasnąć w porze sjesty, dotknąć się, objąć i przytulić? Czyżby te drwiące oczy nie mogły złagodnieć, czyżbym ja nie mogła się ugiąć, czyżbyśmy nie mogły całe popołudnie leżeć objęte i szeptać, dwie dziewczyny razem? Głaszczę ją po czole, ona trąca nosem moją rękę, ogarniają mnie mroczne głębiny jej oczu i nie mam nic przeciwko temu. 28. Pytam siebie: Cóż takiego siedzi we mnie, co mnie zwabia do zakazanych sypialni i każe popełniać zakazane czyny? Czy całe życie na pustyni, uwikłane w ten lej z czarnej materii, skręciło mnie w taki zwój nienawistnej energii, że byle domokrążca albo daleki kuzyn przybyły w odwiedziny ma się spodziewać trucizny w jedzeniu bądź ciosu toporem, kiedy leży w łóżku? Czy życie sprowadzone do swoich podstaw wypala w ludziach wszystko prócz stanów najprostszych - czystego gniewu, czystej żarłoczności, czystego lenistwa? Czy przez swoje wychowanie nie jestem zdolna przeżywać bardziej złożonych uczuć? Czy właśnie dlatego nigdy nie opuszczam farmy, obce mi jest miejskie życie, gdyż wolę się pogrążyć w symbolicznym krajobrazie, gdzie proste namiętności mogą wirować i kłębić się dookoła własnego środka, w przestrzeni bez granic, w nieskończonym czasie, wypracowując własne formy potępienia? 29. Pytam siebie: Czy jednak oddaję sprawiedliwość miastu? Czy nie można wyobrazić sobie miasta, nad którego dachami ciągną wstęgi tysiąca sekretnych ogni, z którego ulic wzbija się szmer tysiąca trajkoczących potępionych głosów? Możliwe; ale to zbyt malarskie, a ja nie jestem malarką. 30. Pytam siebie: Co zrobię z ciałami? 31. Głęboko pod ziemią płyną podskórne rzeki, przez ociekające kryształową wodą mroczne groty, przez groby - gdyby tylko dało się do nich dotrzeć - wszystkich rodzinnych sekretów świata. Wchodzę w letnią wodę, szukając ponika, który w naszych marzeniach kiwa na nas z głębokości i prowadzi do podziemnego królestwa. Spódnica faluje i unosi się na wodzie wokół mojej talii niczym czarny kwiat. Czerwony szlam i zielona rzęsa koją mi stopy. Z brzegu przyglądają się moje buty, jak porzucone bliźnięta. Samobójstwo to najbardziej literacka z przygód, pod tym względem przerasta nawet morderstwo. W miarę jak się zbliża kres opowieści, wyzwala się potok naszej ostatecznej, kiepskiej poezji. Rzucam spokojne, długie pożegnalne spojrzenie na niebo i na gwiazdy, które prawdopodobnie też odpowiadają spokojnym, długim i bezmyślnym spojrzeniem, wypuszczam ostatni luby oddech (żegnaj, duchu!) i nurkuję w otchłań. Po czym mija elegijny trans - a reszta to zimno, wilgoć i farsa. Bielizna wydyma się w wodzie jak balon. Zbyt prędko uderzam o dno, mityczny wir jest równie odległy jak zawsze. Pierwszy rozmyślny haust wody w nozdrza wywołuje kaszel i atak ślepego przerażenia organizmu, który chce żyć. Nogami i ramionami winduję się ku powierzchni. Głowa wynurza się w nocne powietrze, dyszę i pluję. Próbuję się ułożyć płasko, ale jestem znużona, taka znużona. Może jeszcze raz czy dwa walę drewnianymi rękoma. Może ponownie tonę, smakując teraz wodę z mniejszym obrzydzeniem. Może znowu wypływam na powierzchnię, wciąż się miotając, lecz także oczekując spokojnego interludium, by wystawić na próbę i pokosztować ospałość mięśni. Może tłukę o wodę już tylko w jednym miejscu, dobijając ostatniego targu, rezygnując z oddechu w zamian za jedno słowo, na pół wodę, na pół prośbę do nieobecnych, do wszystkich nieobecnych, którzy teraz zbierają się na niebie niczym trąba powietrzna nieobecności, usunięci, ślepi - proszę, żeby przywołali psy, żeby odwołali ten żart, aż wreszcie znów tonę i przystępuję do gruntownego zgłębiania swoich ostatnich chwil. 32. Co ja jednak wiem o zgłębianiu takiej bezdni, ja, popychadło, które spędzało dni nad garnkami w czarnym od sadzy kącie, a nocami wciskało pięści w oczy, obserwując świetlne kręgi, ich wiry i kaskady, czekając na wizje? Podobnie jak zabójstwo, umieranie to zapewne bardziej ponura historia od tej, którą tu opowiadam. Wyobcowana z ludzkiej gromady, nieuchronnie przeceniam wyobraźnię i oczekuję, że dzięki niej doczesność rozjarzy się w aureoli własnej transcendencji. Lecz po co, pytam siebie, te wspaniałe zachody słońca, jeżeli przyroda nie przemawia do nas ognistymi językami? (Nie przekonuje mnie wywód o zawieszonych drobinkach pyłu). Po co świerszcze jak noc długa i ptasia piosenka o świcie? Ale robi się późno. Jeśli jest czas na przemyślenia, jest również czas na to, żeby wrócić do kuchni, a w tej chwili muszę się zająć poważną sprawą, mianowicie usunięciem zwłok. Wkrótce bowiem Hendrik otworzy drzwi od podwórza i chociaż to prawda, że samą esencją kondycji służącego jest jego zażyłość z brudami pana, i chociaż w istocie z pewnego punktu widzenia zwłoki można uznać za brudy, Hendrik to nie tylko esencja, lecz także substancja, nie tylko służący, lecz również ktoś obcy. Najpierw przyjdzie Hendrik po wiadro, potem, nieco później, Anna, żeby pozmywać naczynia, zamieść podłogę, żeby zasłać łóżka. Co pomyśli, kiedy zastanie cały dom cichy, prócz miarowego odgłosu szorowania dobiegającego z małżeńskiej sypialni? Waha się nasłuchując, nim zapuka. Wykrzykuję w przestrachu, przez masywne drzwi Annę dochodzi mój przytłumiony głos: - Nie, dzisiaj nie! Anno, to ty? Dzisiaj nie... przyjdź jutro. A teraz proszę, idź już. - Odchodzi. Stojąc z uchem przy szparze, słyszę, jak zamykają się za nią tylne drzwi, a później, choć powinna już być poza zasięgiem słuchu, szybki tupot jej stóp po żwirze. Czyżby wywęszyła krew? Czy pobiegła donieść? 33. Kobieta leży na boku, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Jeżeli się nie pospieszę, stężeje w tej pozycji. Włosy opadają jej na twarz, podobne do lepkiego ciemnoczerwonego skrzydła. Mimo że ostatnim ruchem uchylała się od straszliwej siekiery, zaciskając powieki, zaciskając zęby, teraz twarz jej się odprężyła. Natomiast mężczyzna, tak przywiązany do życia, przesunął się. Jego ostatnie doznania z pewnością nie należały do przyjemnych - to szukanie na oślep, wiotczejącymi mięśniami, złudnej strefy bezpieczeństwa. Leży z głową i ramionami zwieszonymi przez krawędź łóżka, czarny od zgęstniałej krwi. Byłoby dla niego lepiej, gdyby oddał łagodnego ducha, podążając za nim jak najdalej w wędrówce z ciała, unosząc pod powiekami obraz jaskółki, która pikuje, wzbija się w niebo, szybuje wysoko. 34. Co za szczęście, że w takich chwilach istnieje tylko jeden problem, problem czystości. Dopóki nie znikną te krwawe resztki porodowe, nie ma dla mnie nowego życia. Pościel cała nasiąkła, trzeba będzie ją spalić. Trzeba też spalić materac, ale już nie dzisiaj. Na podłodze grzęzawisko krwi; kiedy poruszę ciała, tej krwi przybędzie. Co z ciałami? Można je spalić albo pogrzebać, albo zatopić. Żeby je grzebać lub topić, muszę opuścić dom. Jeżeli zakopać, to tylko tam, gdzie ziemia jest miękka, czyli w korycie rzeki. Jednakże zwłoki pogrzebane w korycie rzeki woda wypłucze przy najbliższym - czy też drugim z kolei - przyborze i wrócą do świata objęte zgniłymi ramionami, trącając leniwie ogrodzenie, tam gdzie przecina ono rzekę. Jeśliby je obciążyć i zatopić w zbiorniku, zatrują wodę, a podczas najbliższej suszy pojawią się znowu, skute łańcuchem szkielety szczerzące zęby w stronę nieba. Czy jednak zostaną pogrzebane, czy zatopione, trzeba je ruszyć z miejsca, bądź w całości taczkami, bądź w paczkach. Jak jasno pracuje mój umysł, zupełnie jak u maszyny. Czy mam dość siły, żeby bez niczyjej pomocy przewieźć trupa na taczkach, czy też muszę go pociąć na poręczne kawałki? Czy zdołam unieść choćby jeden nie podzielony tułów? Czy można taki rozebrać na części bez popadania w sprośność? Powinnam była zwracać baczniejszą uwagę na sztukę rzeźniczą. A jak przykuć ciało do kamienia, nie wiercąc dziur? I czym drążyć? Świdrem? Korbą z wiertłem? A może, wybierając inne wyjście, porzucić zwłoki na mrowisku lub też ukryć w grocie gdzieś w odległym zakątku farmy? Może stos pogrzebowy na kuchennym podwórzu? Może podpalić dom, aż nam wszystkim się zawali na głowę? Czy dam radę tego dokonać? 35. Oczywiście, prawdę rzekłszy, dam radę zrobić wszystko, jedynie onieśmiela mnie ta swoboda; takie zadania wymagają tylko cierpliwości i skrupulatności, których, podobnie jak mrówka, mam w nadmiarze, mam też niewrażliwy żołądek. Jeśli wybiorę się na wzgórza, z pewnością dostatecznie prędko znajdę głazy z dziurami na wylot, wydrążonymi przez krople wody w minionej erze lodowcowej albo wykutymi podczas wulkanicznego kataklizmu. W szopie na pewno są całe metry opatrznościowego łańcucha, dotychczas niewidoczne, teraz nagle rzucające się w oczy, a także baryłki prochu i wiązki drewna sandałowego. Ale właśnie zaczynam się zastanawiać, czy już nie czas znaleźć silnego, muskularnego wspólnika, który o nic nie pytając, zarzuci sobie zwłoki na plecy i ruszy żwawo, żeby się ich pozbyć w jakiś szybki, skuteczny sposób, na przykład wepchnie ciała do wyschniętej studni i przykryje ją potężnym głazem. Bo przyjdzie taki dzień, kiedy nie będę mogła się obejść bez drugiego człowieka, kiedy będę musiała słyszeć inny głos, nawet obrzucający mnie wyłącznie obelgami. Monolog mojego „ja” to słowny labirynt, z którego się nie wydostanę, póki ktoś mi nie pokaże jak. Przewracam oczami, sznuruję usta, nastawiam uszy, ale twarz w lustrze jest i będzie moja, nawet jeśli potrzymam ją w ogniu, aż zacznie topnieć. Obojętne, jak gorączkowo przeżywam sprawę śmierci bądź nurzam się we krwi i mydlinach, obojętne, jakie wilcze wycia miotam w noc, wszelkie akty odgrywane w moim wewnętrznym, makabrycznym teatrze pozostają ledwie zachowaniem. Nikogo nie obrażam, bo i nie ma kogo obrazić prócz służby i umarłych. Jak dostąpię zbawienia? I czy to naprawdę ja (szur... szur... szur...), ta dama o gołych kolanach? Czy ja sama - to moje prawdziwe i najgłębsze „ja” poza zasięgiem słów - uczestniczyłam w tych zjawiskach choć trochę żywiej, niż po prostu istniejąc w danej chwili w czasie, danym punkcie w przestrzeni, w których kawał przemocy, a następnie kawał szorowania (ze względu na służbę) przemknęły z rumorem po drodze znikąd donikąd? Jeżeli się odwrócę i odejdę, czy cała ta scena, krwawa w świetle lampy, nie skurczy się w tunelu pamięci, czy nie przejdzie przez bramę z rogu, a wówczas zostanę w ponurym pokoiku na końcu korytarza, wiercąc pięściami w oczach, czekając, aż się zrosną brwi mojego ojca, potem mroczne jamy pod nimi, później grota ust, skąd bez końca powraca echem jego wieczne NIE? 36. Gdyż ojciec mimo wszystko nie umiera tak łatwo. W złym humorze, poobcierany od siodła, oto wjeżdża tu wprost z zachodu słońca, kiwa głową, kiedy go witam, wchodzi sztywno do domu i osuwa się na fotel, czeka, aż pomogę mu ściągnąć buty. Dawne dni jednak nie minęły. Nie przywiózł do domu nowej żony, nadal jestem jego córką, a jeśli potrafię cofnąć złe słowa, nawet jego dobrą córką, chociaż, jak widzę, lepiej schodzić mu z drogi, podczas gdy tak rozmyśla nad swoim niepowodzeniem, którego ja - bez żadnego doświadczenia w zalotach, przez całe życie trzymana w korzystnej nieświadomości - nie zdołam zrozumieć. Serce mi skacze na myśl o tej drugiej szansie, ale moje ruchy są odmierzone i skromne, spuszczam głowę. 37. Ojciec odsuwa talerz z nietkniętym jedzeniem. Siedzi w pokoju od frontu, zapatrzony w kratę kominka. Zapalam dla niego lampę, lecz odprawia mnie machnięciem ręki. W swoim pokoju skubię rąbek sukni i dostrajam ucho do jego milczenia. Czy wzdycha między uderzeniami zegara? Rozbieram się i kładę spać. Rano pokój od frontu jest pusty. 38. Pół roku temu Hendrik przywiózł do domu nową, świeżo poślubioną żonę. Nadjechali - klik-klak - przez równinę wózkiem zaprzężonym w osły, cali zakurzeni po długiej podróży z Armoede. Hendrik miał na sobie czarny garnitur po moim ojcu, stary pilśniowy kapelusz z szerokim rondem i koszulę zapiętą pod szyję. Żona siedziała obok, ściskając szal, bezbronna i zalękniona. Hendrik kupił ją od ojca za sześć kóz, dorzucając banknot pięciofuntowy plus obietnicę następnych pięciu funtów, a może pięciu kóz - takie rzeczy nie zawsze się słyszy wyraźnie. Nigdy nie widziałam Armoede, chyba nigdy nigdzie nie byłam, chyba niczego nie wiem na pewno, może jestem po prostu duchem albo oparem unoszącym się na przecięciu pewnej długości i pewnej szerokości geograficznej, zawieszonym tutaj przez niewyobrażalny trybunał, póki coś się nie wydarzy, może póki kołek nie przebije serca trupa pogrzebanego na rozstajach albo gdzieś tam zamek nie zawali się do „tjornu”, cokolwiek by to miało znaczyć. Nigdy nie byłam w Armoede, ale bez żadnego wysiłku - to jedna z moich umiejętności - mogę powołać do życia ponure, smagane wiatrem wzgórze, chaty sklecone z żelastwa, z jutowymi szmatami w drzwiach, grzebiące w pyle kurczęta, których los jest z góry przesądzony, obojętne, usmarkane dzieci dźwigające kubły wody ze zbiornika, te same kurczęta teraz w rozsypce przed wózkiem, w którym Hendrik uwozi swoją dziecięcą żonę, wstydliwą, w chustce na głowie, podczas gdy sześć darowanych za nią kóz węszy pomiędzy cierniami i żółtymi oczyma obserwuje scenę, dla mnie na zawsze niepoznawalną w swoim bogactwie: głogi, gnojowisko, kurczęta, dzieci pędzące za wózkiem, wszystko w harmonii pod słońcem, niewinne - lecz dla mnie to zaledwie słowa, słowa, słowa. Bez wątpienia tym, dzięki czemu się nie poddaję (spójrzcie na łzy cieknące pochyłością nosa, tylko czysta metafizyka nie pozwala im spaść na kartkę, płaczę z powodu utraconej niewinności, swojej i rodzaju ludzkiego), jest moja determinacja, moja żelazna determinacja, moja żelazna, zawzięta, śmiechu warta determinacja, żeby się przedrzeć przez parawan słów do Armoede widzianego okiem kozła i na kamienną pustynię, nie wspominając już o innych miejscach, wbrew wszystkiemu, co mówili filozofowie (co też ja, biedna prowincjonalna sawantka domowego chowu, wiem o filozofii, kiedy przygasa lampa, a zegar wybija dziesiątą?). 39. Uwięziona we śnie, całą noc leży u boku Hendrika, dziecko, które jeszcze rośnie, to o ułamek w kolanie, to o ułamek w łokciu: proporcje nie tracą łagodności. Za dawnych dni, minionych dni, kiedy Hendrik wraz ze swoim plemieniem wędrował z pastwiska na pastwisko za stadem owiec, w złotym wieku, zanim się zjawił robak, niewątpliwie na skrzydłach ryczącej burzy, po czym uciekł, a żył dokładnie tu, gdzie teraz siedzę - cóż za zbieg okoliczności - może wtedy, gdy Hendrik był patriarchą nie zginającym przed nikim kolan, brał sobie do łóżka dwie żony, które go czciły, spełniały jego wolę, dostrajały ciało do jego namiętności, spały przytulone mocno: stara żona po jednej stronie, młoda po drugiej - tak to sobie wyobrażam. Lecz tej nocy Hendrik ma przy boku tylko jedną żonę, i stary Jakob w budynku szkoły też jedną, która mamrocze i się dąsa. Jej gderliwy głos dobiega niesiony wiatrem o zmroku; słowa na szczęście zamazane - człowiek nigdy nie ma za mało kłótni - lecz ton potępienia aż nadto wyraźny. 40. To nie jest dom Hendrika. Nikt nie wywodzi swojego rodu z kamiennej pustyni, nikt prócz owadów, a wśród nich także mnie, chudego czarnego żuka z atrapą skrzydeł, żuka, co nie składa jajek i mruga w słońcu - prawdziwa łamigłówka dla entomologii. Przodkowie Hendrika w dawno minionych czasach przecinali pustynię ze swoimi stadami i swoim dobytkiem, wędrując z A do B albo z X do Y, węsząc za wodą, porzucając maruderów, zmuszając się do forsownego marszu. A potem, pewnego dnia, zaczęły wyrastać płoty - jak przypuszczam, rzecz jasna - nadjechali mężczyźni na koniach i z ocienionych twarzy popłynęły prośby, żeby wędrowcy się zatrzymali i osiedli, prośby, które mogły też być rozkazami i mogły być groźbami, nigdy nie wiadomo, i tak wędrowiec został pasterzem, a po nim pasterzami były jego dzieci, i jego kobiety brały do domu pranie. Fascynująca jest ta historia kolonialna: ciekawe, czy da się stworzyć historię spekulatywną, skoro może istnieć spekulatywna filozofia i teologia, a teraz, jak się okaże, również spekulatywna entomologia - wszystkie wyssane przeze mnie z palca - nie wspominając już o geografii kamiennej pustyni i o hodowli zwierząt. No i ekonomia: jak mam wyjaśnić ekonomię swojego życia, z jego migrenami i sjestami, z jego nudą, z jego spekulatywnym letargiem, chyba że owce mają co jeść (gdyż ostatecznie to nie jest farma owadzia); a co ja im zapewniłam prócz kamieni i stepowych roślin? Z pewnością to one żywią owce, które żywią mnie, spłowiała stepowa trawa, szare skarłowaciałe krzewy, w moich oczach ponure, lecz w oczach owiec tak smakowite i soczyste. Inna wielka chwila w historii kolonialnej: pierwszy merynos sunie w górę z pokładu statku, windowany za pomocą bloku i wielokrążka, w płóciennych pasach, becząc ze strachu i nie zdając sobie sprawy, że to Ziemia Obiecana, w której całe owcze pokolenia będą skubać pożywne stepowe ziele i zapewniać bazę ekonomiczną mojemu ojcu i mnie, naszemu bytowaniu w tym samotnym domu, gdzie czekamy bez końca, aż urośnie wełna, i gromadzimy wokół siebie niedobitki straconych hotentockich szczepów, aby nam po wieczne czasy rąbały drwa, czerpały wodę, pilnowały stad i usługiwały, w tym domu, gdzie pożera nas nuda i gdzie wyrywamy skrzydełka muchom. 41. Hendrik się tu nie urodził. Zjawił się znikąd - dziecko jakiegoś nie znanego mi ojca i jakiejś matki, wysłane w ciężkich czasach w świat, z błogosławieństwem albo i bez, żeby zarabiało na chleb. Zjawił się pewnego popołudnia, pytając o pracę, chociaż nie pojmuję dlaczego tutaj, mieszkamy przecież przy drodze, która nie prowadzi z żadnego A do żadnego B na świecie, jeżeli taki los jest topologicznie możliwy... mam nadzieję, że używam tego słowa poprawnie, nigdy nie miałam guwernera, nie należę do tych długonogich pannic rozpuszczonych jak dziadowski bicz, przy których wędrowni nauczyciele uwielbiają siadać jak najbliżej, jestem zimna i wiecznie spocona, i ogłupiała z niepokoju. Hendrik zjawił się pewnego popołudnia - chłopak, jak zgaduję, szesnastoletni, rzecz jasna, cały zakurzony, z kijem w ręce i torbą na ramieniu, przystanął u podnóża schodków, spojrzał w górę, tam gdzie siedział mój ojciec, paląc i wpatrując się w przestrzeń; taki mamy tu zwyczaj, stąd pewno się bierze nasze spekulatywne nastawienie: wpatrujemy się w przestrzeń, wpatrujemy w ogień. Hendrik zdjął kapelusz - charakterystyczny gest; szesnastoletni chłopak trzymający kapelusz przy piersi, tutaj wszyscy mężczyźni i chłopcy noszą kapelusze. - Baas - powiedział - dzień dobry, baas. Szukam pracy. Ojciec odchrząknął i przełknął. Odtwarzam jego słowa; nigdy się nie dowiem, czy Hendrik słyszał to, co ja usłyszałam ponadto, czego być może nie słyszałam tamtego dnia, lecz słyszę dzisiaj wewnętrznym uchem: posępny czy też pogardliwy półcień spowijający słowa. - Jakiej pracy szukasz? - Jakiejkolwiek... po prostu pracy, baas. - Skąd jesteś? - Z Armoede, baas. Ale teraz idę od baasa Kobusa. Baas Kobus mówi, że baas ma tu pracę. - Pracujesz u baasa Kobusa? - Nie, nie pracuję u baasa Kobusa. Byłem tam, bo szukałem pracy. Wtedy baas Kobus powiedział, że baas ma pracę tutaj. Więc przyszedłem. - Z jaką pracą sobie poradzisz? Umiesz się obchodzić z owcami? - Tak, ja dobrze znam owce, baas. - Ile masz lat? Umiesz liczyć? - Jestem silny. Będę pracował. Baas zobaczy. - Sam jesteś? - Tak, baas, teraz jestem sam. - Znasz ludzi z mojej farmy? - Nie, baas, nie znam nikogo w tych stronach. - Teraz słuchaj uważnie. Jak się nazywasz? - Hendrik, baas. - Słuchaj uważnie, Hendrik. Idź do kuchni i powiedz Annie, żeby ci dała chleba i kawy. Powiedz, że ma ci przygotować miejsce do spania. Jutro z samego rana masz być tutaj. Wtedy ci powiem, jaką dostaniesz pracę. A teraz odejdź. - Słucham, baas. Dziękuję, baas. 42. Ależ cieszy ten płynny dialog. Oby całe moje życie było takie, pytanie i odpowiedź, słowo i echo, zamiast tej męki: I co dalej? I co dalej? Rozmowa mężczyzn jest taka spokojna, taka pogodna, taka konkretna i na temat. Powinnam się urodzić mężczyzną, wówczas na pewno bym tak nie zgorzkniała, spędzałabym dni na słońcu, robiąc wszystko, cokolwiek robią mężczyźni, kopiąc doły, stawiając płoty, licząc owce. Czego w ogóle szukam w kuchni? Trajkotanie służących, plotki, dolegliwości, dzieci, praca, zapach jedzenia, kocie futro na kostkach nóg - jakie życie mogę z tego złożyć? Nawet dziesiątki lat jedzenia baraniny, dyni i kartofli nie dały mi ani policzków i podbródka, ani biustu i bioder prawdziwej wiejskiej gospodyni-karmicielki, sprawiły zaledwie tyle, że te chude pośladki obwisły. Bo niestety, siła mojej woli, którą przedstawiam sobie jako drut osłonięty krepą, mimo wszystko nie była dostatecznie wielka, żebym zdołała całkiem się przeciwstawić cząsteczkom tłuszczu: chociaż giną całymi milionami w kampaniach przeciwko drobnoustrojom mojej krwi, to jednak wciąż prą naprzód falą ślepych ust - tak sobie to wyobrażam - kiedy rok po roku siedzę przy stole naprzeciwko milczącego ojca, słuchając, jak wewnątrz mnie pracują drobniutkie zęby. Człowiek nie powinien spodziewać się cudów po ciele. Nawet ja umrę. Jakie to oczyszczające. 43. Lustro. Odziedziczone po dawno utraconej matce, której portret - bo to pewnie jej portret - wisi na ścianie jadalni nad naszymi głowami, nad moim milczącym ojcem i równie milczącą mną; dlaczego jednak, kiedy wywołuję obraz tej ściany, poniżej ramy obrazu widzę tylko szarą plamę, strzęp szarej plamy, jeśli coś takiego można sobie wyobrazić, i nakreślam jej kontury, wodząc okiem po ścianie... Odziedziczone po dawno utraconej matce, którą pewnego dnia odnajdę, lustro zajmuje drzwi szafy naprzeciwko łóżka. Rozmyślania nad odbiciem własnego ciała nie sprawiają mi przyjemności, ale obleczona w koszulę nocną, białą koszulę - biel na noc, czerń na dzień, tak się ubieram - w ciepłe skarpety dla ochrony przed zimowym chłodem i w nocny czepek z powodu przeciągów, czasem zostawiam zapalone światło i półleżąc w łóżku, wsparta na łokciu, uśmiecham się do odbicia półleżącego w łóżku naprzeciw mnie i wspartego na łokciu, a niekiedy też mówię do niego albo może do niej. W takich chwilach zauważam (lustro: cóż to za pomocne urządzenie do ujawniania rozmaitych rzeczy, jeżeli lustro można nazwać urządzeniem, jest takie proste, pozbawione mechanizmu), jak gęsto zarastają mi włosy między oczami, i zastanawiam się, czy mojego groźnego spojrzenia, groźnego szczurzego spojrzenia - mówiąc otwarcie, nie mam powodu kochać tej twarzy - nie dałoby się stonować kosmetyką, czyli wyskubując pincetką część tych włosów albo nawet cążkami wszystkie, całą kępę, zupełnie jak pęczek marchewki, co rozsunęłoby mi oczy szerzej i stworzyło złudzenie wdzięku czy wręcz spokoju ducha. I czybym nie złagodziła swojego wyglądu, gdybym uwolniła włosy spod siatki i szpilek za dnia, a w nocy spod czepka, umyła je i pozwoliła, żeby opadły najpierw na kark, a potem, pewnego dnia, może i na ramiona, bo skoro włosy rosną trupom, dlaczego by nie miały urosnąć mnie? I czy chociaż trochę bym nie wyładniała, gdybym zrobiła coś z zębami, których mam za dużo, gdybym poświęciła kilka, dając pozostałym miejsce, gdzie by mogły rosnąć, jeżeli nie jestem na to za stara. Z jakim spokojem rozważam kwestię wyrwania zębów: boję się wielu rzeczy, ale bólu chyba nie. Zasiadłabym (mówię sobie) przed lustrem, zacisnęła cążki na skazanym zębie, po czym ciągnęła i szarpała tak długo, aż ząb by wypadł. Później wzięłabym się do następnego. Skończywszy z zębami i brwiami, przeszłabym do cery. Co rano bym biegła do sadu i stawała pod drzewami, pod morelami, brzoskwiniami, figowcami, pochłaniała owoce, póki kiszki by mi się nie rozluźniły. Zadbałabym o więcej ruchu: poranny spacer korytem rzeki, wieczorny na wzgórza. Jeżeli to z przyczyn fizycznych skórę mam taką matową i bladą, ciało takie chude i ociężałe - jeśli podobne kombinacje są możliwe - aż czasem się zastanawiam, czy krew we mnie płynie, czy też tylko stoi w kałużach, i czy może mam dwadzieścia jeden skór zamiast siedmiu, jak to piszą w książkach - jeżeli więc jest tak z przyczyn fizycznych, lekarstwo też musi być fizyczne; a jeśli nie, w co jeszcze można wierzyć? 44. Cóż by to jednak była za radość stać się kimś przeciętnym, przeciętną, pogodną, pustogłową panną dziedziczką, która dokłada wszelkich starań, żeby nie odstawiono jej w ciemny kąt, gotowa się oddać ciałem i duszą pierwszemu z brzegu chętnemu, choćby domokrążcy bądź wędrownemu nauczycielowi łaciny, urodzić mu sześć córek, znosić jego razy i obelgi z chrześcijańskim hartem ducha, wieść życie przyzwoite i skromne, zamiast wspierać się na łokciu i obserwować własne odbicie w lustrze, w atmosferze narastającej martwoty i zatracenia, jeśli wierzyć temu, co czuję w kościach. Dlaczego, skoro potrafię tak niezłomnie wyskakiwać z ciepłego łóżka o piątej rano, aby rozpalić w piecu, ze zsiniałymi nogami, palcami przywierającymi do zmrożonego żelaza, dlaczego nie mogę poderwać się teraz, w świetle księżyca pobiec do skrzyni z narzędziami i do sadu, narzucić sobie całego tego reżimu z wyskubywaniem włosów, wyrywaniem zębów i jedzeniem owoców, zanim będzie za późno? Czy jest we mnie coś, co uwielbia rzeczy ponure, ohydne, naznaczone zgubą, co zwęszywszy dla siebie gniazdo, kuli się w ciemnym kącie pomiędzy szczurzymi bobkami i kośćmi kurczaka, zamiast poddać się nakazom przyzwoitości? A jeśli tak, to skąd się wzięło? Z monotonii mojego otoczenia? Z tylu lat przeżytych w sercu przyrody, siedem mil od najbliższego sąsiada, z zabawy patykami, kamykami i owadami? Chyba nie, ale przecież nie mnie o tym sądzić. Od moich rodziców? Od ojca, gniewnego, bez krzty miłości? Od matki, tego zamazanego owalu za jego głową? Możliwe. Może od nich, razem i każdego z osobna, a przedtem od czworga moich dziadków, których nie pamiętam, lecz z pewnością mogłabym sobie przypomnieć w razie potrzeby, od ośmiorga pradziadków i szesnaściorga prapradziadków, jeżeli gdzieś w rodzie nie zdarzyło się kazirodztwo, a przed nimi od kolejnej trzydziestki i dwójki, i tak dalej, póki nie dojdziemy do Adama i Ewy, a w końcu do ręki Boga - wszystko to w procesie, którego matematyka zawsze mi umykała. Grzech pierworodny, degeneracja rodu: oto dwie piękne, śmiałe hipotezy tłumaczące moją szpetną twarz, mroczne tęsknoty oraz niechęć do tego, żeby w tej sekundzie wyskoczyć z łóżka i zacząć się leczyć. Jednakże nie obchodzą mnie tłumaczenia. Jestem poza wszelkimi „dlaczego” i „skąd” dotyczącymi mojej osoby. Obchodzi mnie tylko przeznaczenie, a w braku przeznaczenia to, co się ze mną stanie, cokolwiek by to miało być. Kobieta w nocnym czepku przyglądająca mi się z lustra, kobieta w pewnym sensie będąca mną skurczy się i zgaśnie tutaj, w sercu kraju, jeśli nie dostanie za pożywienie choćby cienkiej zupki wydarzeń. Nie mam zamiaru stać się jedną z tych, co to patrzą w lustro i nie widzą nic albo chodzą w słońcu, nie rzucając cienia. Wszystko zależy ode mnie. 45. Hendrik. Hendrik odbiera zapłatę w pieniądzach i w naturze. Kiedyś były to dwa szylingi pod koniec miesiąca, teraz urosły do sześciu. Do tego dwie rzeźne owce plus tygodniowy przydział mąki żytniej i kukurydzianej, cukru i kawy. Ma własną grządkę warzywną. Nosi dobre ubrania po moim ojcu. Sam szyje sobie buty ze skór, które suszy i garbuje. Niedziele ma dla siebie. W chorobie zawsze ktoś go dogląda. Kiedy się zestarzeje za bardzo, żeby pracować, jego obowiązki przejmie ktoś młodszy, a Hendrik wycofa się na ławkę w słońcu, skąd będzie patrzył, jak się bawią jego wnuki. Na cmentarzu już oznaczono dla niego grób. Córki zamkną mu oczy. Sprawy mogą się potoczyć na różne inne sposoby, ale nie znam żadnego równie spokojnego. 46. Hendrik pragnie zostać głową rodu, swojego własnego skromnego rodu porównywalnego z linią genealogiczną mojego dziadka i ojca, nie mówiąc już o innych. Marzy mu się dom pełen synów i córek. Właśnie dlatego się ożenił. Drugi syn, tak sobie myśli, ten posłuszny, zostanie z rodzicami, przyuczy się do pracy na farmie, będzie prawdziwą podporą, weźmie sobie dobrą żonę i przedłuży linię rodu. Córki, myśli Hendrik, będą pracowały w kuchni państwa. W sobotnie wieczory będą się do nich zalecać chłopcy z sąsiednich farm, którzy pokonają bezkresne przestrzenie stepu, jadąc na rowerach, z gitarami przewieszonymi przez plecy. Córki urodzą nieślubne dzieci. Pierwszy syn, ten kłótliwy, ten, który nie zechce przytakiwać, porzuci dom i znajdzie pracę na kolei, dostanie nożem podczas bijatyki i umrze w samotności, łamiąc matce serce. Co do innych synów, tych jeszcze nieokreślonych, to być może również odejdą w poszukiwaniu pracy i wszelki słuch o nich zaginie, może umrą w niemowlęctwie, wraz z pewnym odsetkiem córek, przez co linia wprawdzie się rozgałęzi, ale niezbyt szeroko. Oto aspiracje Hendrika. 47. Hendrik znalazł sobie żonę, ponieważ nie jest już taki młody, ponieważ nie chce, aby jego krew zginęła z tej ziemi na wieki, ponieważ zaczął się lękać zmierzchu, ponieważ człowiek nie został stworzony na to, iżby żył samotnie. 48. Nic nie wiem o Hendriku. Powód jest taki, że przez te wszystkie wspólne lata na farmie on nie zapominał, gdzie jego miejsce, a ja nie zapominałam o rezerwie. Dzięki połączeniu tych dwóch rzeczy, miejsca i rezerwy, moje spojrzenie padające na niego, jego spojrzenie padające na mnie pozostały uprzejme, obojętne, dalekie. Takie wyjaśnienie mi wystarcza. Hendrik to człowiek pracujący na farmie. Jest tylko wysokim brązowoskórym mężczyzną o prostych plecach, wysokich kościach policzkowych i skośnych oczach, który przecina podwórze szybkim, niestrudzonym krokiem, takim, jakiego nie umiem naśladować - nogi nie tyle zginają mu się w kolanach, ile jakby chodzą na zawiasach od bioder - jest mężczyzną, który w piątkowe wieczory zabija dla nas owcę i wiesza tuszę na drzewie, rąbie drwa, doi krowę, mówi rano: „Dzień dobry, panienko”, unosi kapelusz i krząta się przy swoich zajęciach. Mamy własne miejsca, Hendrik i ja, w tym jakże starym kodeksie. Płynnie, swobodnie stawiamy kroki w naszym tańcu. 49. Zachowuję tradycyjną rezerwę. Jestem dobrą panią, sprawiedliwą, bezstronną, dobrotliwą, wcale nie wiedźmą. Dla służby nie liczy się mój wygląd i za to jestem wdzięczna. Dlatego też nie ja jedna wyczuwam to, co wlatuje z dworu niesione lekkim wiatrem o świcie. Wszyscy to coś czujemy i wszyscy wpadliśmy w przygnębienie. Leżę rozbudzona, słuchając krzyków, przytłumionych, zdławionych krzyków pożądania, smutku, wstrętu i udręki, nawet udręki, które pikują, szybują, dygoczą w całym domu, jak gdyby nagle zaroiło się w nim od nietoperzy, udręczonych, smutnych, pełnych obrzydzenia i tęsknoty nietoperzy szukających utraconego gniazda, zawodzących tak piskliwie, że aż psy przypadają do ziemi, a mnie ów ton wręcz wypala to wewnętrzne ucho, które nawet w podziemnym śnie nastawia się na sygnały ojca. To z jego sypialni dobiegają krzyki, cieńsze, bardziej gniewne i smutniejsze niż kiedykolwiek, odkąd Hendrik przywiózł swoją dziewczynę z Armoede, odkąd kurz podniósł się ospale za wózkiem, a osły mozolnie dreptały ścieżką do chaty, znużone po długiej podróży. Hendrik zatrzymuje się przed drzwiami, wkłada bat w tulejkę, schodzi na ziemię i zsadza dziewczynę, po czym odwróciwszy się do niej plecami, zaczyna wyprzęgać osły. A mój ojciec, stojąc na werandzie o jakieś sześćset metrów od nich, przez ciężką lornetkę polową po raz pierwszy widzi czerwoną chustkę, szeroko rozstawione oczy, spiczastą brodę, małe, ostre zęby, lisią szczękę, szczupłe ramiona, smukłe ciało Anny Hendrika. 50. Potężny promień mojego widzenia się odchyla i na chwilę oświetla dziecięcą żonę Hendrika zsiadającą z wózka. Później, niczym latarnik przywiązany do krzesła, aby umocnić się przed naporem zdradliwej siódmej fali, widzę, jak dziewczyna z powrotem wślizguje się w ciemność, słyszę zgrzyt kół zębatych obracających reflektor i czekam, aż znów wypłyną na widok Hendrik albo mój ojciec, albo ta druga kobieta, i przez moment rozjarzą się światłem, które nie jest ich własne, lecz pochodzi ode mnie i może nawet nie jest światłem, tylko ogniem. Wystarczy jedynie, mówię sobie, odrzucić pasy i pociągnąć za dźwignię czekającą na moją rękę, aby koła zębate przestały zgrzytać, a światło padało stale na dziewczynę, na jej szczupłe ramiona, jej smukłe ciało; ale jestem tchórzem, żeby wymienić tylko tchórzostwo, promień sunie więc dalej i już za chwilę patrzę na kamienną pustynię albo na kozy, bądź też na własną twarz w lustrze, rzeczy, na które szczęśliwie mogę wypuścić suchy, kwaśny oddech wstrzymywany tak boleśnie; ten oddech to (mimo wszystko nie umiem zaprzeczyć) mój duch i moje „ja”, przynajmniej w takim stopniu, w jakim jest nimi światło. Jakkolwiek aż do bólu pragnę się zrzec tronu świadomości, przejąć sposób istnienia charakteryzujący kozy i kamienie, ów ból potrafię jeszcze znieść. Siedząc tutaj, utrzymuję kozy i kamienie, całą farmę i nawet jej okolice - o tyle, o ile je znam - zawieszone w moim chłodnym, izolującym wnętrzu, wymieniając je jedno po drugim na słowne żetony. Gorący powiew unosi i opuszcza płachtę barwy ochry. Krajobraz układa się na nowo i nieruchomieje. Potem Hendrik zdejmuje żonę z wózka. Wyraźna i nieświadoma w szkłach lornetki, stawia pierwsze kroki ku chacie, wciąż ściskając coś na kształt zwiędłego bukietu, palce u nóg ma skromnie skierowane do wewnątrz, gładkie ciało trze o gładkie ciało pod sztywnym perkalem spódnicy, i oto słowa znowu zawodzą. Słowa to moneta. Słowa wyobcowują. Język to żaden środek przekazu dla pożądania. Pożądanie jest ekstazą, nie wymianą. Język potrafi opisać tylko przedmiot pożądania. Żony Hendrika, jej figlarnych sarnich oczu, jej wąskich bioder słowa nie zdołają wymacać, dopóki pożądanie nie pozwoli się przekształcić w ciekawość patrzącego. Gorączka pożądania wyrażana słowami rodzi manię katalogowania. Zmagam się z mądrościami z piekła rodem. 51. W godzinie przedświtu Hendrik się budzi, wyrywają go ze snu dźwięki zbyt subtelne dla mojego ucha, zmienny wiatr, ptasie szelesty przy końcu snu. W ciemności wkłada spodnie, buty, marynarkę. Roznieca wygasły ogień i parzy kawę. Za jego plecami nieznajoma kobieta aż po uszy otula się karosem i leży, obserwując go. Oczy jarzą jej się pomarańczowo. Okno zamknięte, powietrze w chacie gęste od ludzkich zapachów. Leżeli nago całą noc, budząc się i znów zasypiając, wydzielając złożone wonie: dymną kwaśność czarnych - znam ją na pamięć, na pewno miałam brązowoskórą niańkę, chociaż nie mogę jej sobie przypomnieć; (znowu węszę, inne zapachy są ostrzejsze) bez wątpienia żelazistą woń krwi; spod krwi wyraźnie przebija cienka, gorzka smuga podniecenia dziewczyny; i wreszcie, nasycając powietrze mleczną słodyczą, odzew Hendrika. Stosownym pytaniem nie jest tu: Jakim cudem ja, samotna stara panna, wiem o takich sprawach? Nie na próżno spędzam wieczory zgarbiona nad słownikiem. Słowa to słowa. Nigdy nie udawałam, że w pełni ogarniam owo nocne przeżycie. Jestem zaledwie pośrednikiem w sferze znaków. Właściwe pytanie brzmi: Jeżeli ja o tych sprawach wiem, to w o ileż większym stopniu mój ojciec nie śmie o nich wiedzieć, a zatem czemu gorąca skorupa jego serca, puchnąc z zawiści w swojej celi, zwyczajnie nie pęknie? Ja podnoszę, obwąchuję, opisuję i odrzucam, przechodzę od jednej sprawy do następnej, pilnie wyliczam wszechświat słowami; lecz jaką on ma broń, którą potrafiłby trzymać na dystans smoki pożądania? Żadna ze mnie prorokini, ale w chłodnym powiewie wiatru wyczuwam nadchodzącą katastrofę. Słyszę tajemnicze kroki w pustych korytarzach naszego domu. Garbię się i czekam. Po dziesiątkach lat snu coś nam się przydarzy. 52. Hendrik kuca przed ogniem i zalewa fusy wrzątkiem. Dopóki trwa idylla, sam będzie sobie przygotowywał kawę. Później dziewczyna, już nie bajkowy gość, tylko żona, nauczy się wstawać pierwsza, a wkrótce też znosić wrzaski i bicie. Jeszcze tego nieświadoma, przygląda się z ochotą, pocierając o siebie cieple podeszwy stóp. 53. Hendrik wychodzi w zanikający świat nocy. Na drzewach wzdłuż koryta rzeki ptaki zaczynają się niepokoić. Gwiazdy są czyste jak lód. Pod butami zgrzytają i chrupią kamyki. Słyszę brzęknięcie wiadra o kamienną podłogę składziku, potem szybkie kroki oddalają się z chrzęstem w stronę obory. Ojciec odrzuca koce, wyskakuje z łóżka, stoi w skarpetkach na zimnej podłodze. W swoim pokoju już się ubieram, ponieważ kawa musi na niego czekać, kiedy srogi i mizerny wmaszeruje do kuchni. Życie na farmie. 54. Hendrik i ojciec nie zamienili ani słowa na temat małżeństwa, odkąd Hendrik przyszedł zapytać, czy może sobie sprowadzić na farmę żonę, a mój ojciec odparł: - Rób, jak uważasz. - Uczta weselna odbyła się w Armoede, noc poślubna przeszła gdzieś w drodze albo tutaj, tego nie wiem, a następnego dnia Hendrik wrócił do pracy. Ojciec zwiększył mu przydział, ale nie ofiarował prezentu ślubnego. Kiedy zobaczyłam Hendrika pierwszy raz po tym, jak oznajmił o swoich planach, powiedziałam: - Gratuluję ci, Hendriku. Dotknął kapelusza, uśmiechnął się i odrzekł: - Dziękuję, panienko. 55. Siedząc tuż obok siebie na werandzie, wpatrzeni w ostatnie promienie słońca, czekając na spadające gwiazdy, niekiedy słyszymy brzęk strun gitary Hendrika, niepewne, łagodne dźwięki zza rzeki. Pewnej nocy, gdy powietrze było wyjątkowo spokojne, słuchaliśmy, jak wygrywa całą Hand vol vere. Jednakże na ogół nocami wiatr, niczym chlaśnięcie bicza, odpędza kruche dźwięki i równie dobrze moglibyśmy żyć na osobnych planetach, my na naszej, oni na swojej. 56. Rzadko widuję żonę Hendrika. Kiedy go nie ma, zwykle przesiaduje w chacie, robi tylko wypady do zbiornika po wodę albo nad rzekę po drewno, gdzie niezawodnie przyciąga moje oko szkarłatna chustka podrygująca między drzewami. Dziewczyna zaznajamia się z nowym życiem, z rutyną gotowania i prania, z obowiązkami wobec męża, z własnym ciałem, z czterema ścianami dookoła, widokiem z drzwi frontowych i z ogromnym bielonym budynkiem farmy pośrodku, z masywnym mężczyzną i żwawą, chudą kobietą, którzy wieczorami wychodzą na werandę i siedzą wpatrzeni w przestrzeń. 57. Co niedziela Hendrik wraz z żoną odwiedzają Jakoba i Annę. Wystrojeni odświętnie, zaprzęgają osły i statecznie jadą te paręset kroków traktem do starej szkoły. Zagaduję Annę o dziewczynę. Jest „słodka” - mówi - ale to jeszcze dziecko. Jeśli ona jest dzieckiem, to kim jestem ja? Widzę, że Anna chętnie by ją wzięła pod skrzydła. 58. Z kapeluszem w ręce Hendrik stoi w drzwiach kuchni, czeka, aż podniosę wzrok. Spotykam jego spojrzenie nad miską do ubijania piany i rozbitymi skorupkami jajek. - Dzień dobry, panienko. - Dzień dobry, Hendrik. Jak się masz? - Mamy się doskonale, panienko. Przyszedłem zapytać, czy może panienka by znalazła w domu jakąś pracę? Dla mojej żony, panienko. - Może i coś się znajdzie, Hendriku. Ale gdzie jest twoja żona? - Tutaj, panienko. - Ruchem głowy wskazuje przez ramię, potem znowu szuka moich oczu. - Powiedz jej, żeby weszła. Odwraca się i rzuca z wymuszonym uśmiechem: - H?! Szkarłatny błysk: dziewczyna wślizguje się za niego. Hendrik odstępuje na bok, a ona stoi w obramowaniu drzwi, palce ma splecione, spuszcza wzrok. - A więc to ty jesteś drugą Anną. Teraz mamy dwie. Kiwa głową, wciąż odwracając twarz. - Porozmawiaj z panienką! - szepcze Hendrik. Głos brzmi szorstko, ale to bez znaczenia, jak wszyscy wiemy, właśnie takie scenki odgrywamy przed sobą nawzajem. - Jestem Anna, panienko - szepcze Anna. Cicho chrząka. - W takim razie musisz zostać Klein-Anną, nie może być dwóch dziewcząt o takim samym imieniu w jednej kuchni, prawda? Jest piękna. Głowę i oczy ma po dziecięcemu duże, kontur warg i kości policzkowych czysty, jak narysowany ołówkiem. Tego roku i przyszłego, i może jeszcze następnego nadal będziesz piękna, mówię do siebie, póki się nie pojawi drugie dziecko, a ciebie nie wyczerpią poród, choroby, nędza i monotonia, póki Hendrik nie poczuje się oszukany i rozgoryczony, póki nie zaczniecie na siebie wrzeszczeć, póki skóra ci się nie pomarszczy, a oczy nie stracą blasku. Jeszcze będziesz jak ja, mówię sobie, nic się nie bój. - Spójrz na mnie, Anno, nie wstydź się. Chciałabyś przyjść do pracy tu, w domu? Powoli kiwa głową, pociera podbicie stopy dużym palcem drugiej nogi. Przyglądam się tym palcom i jędrnym łydkom. - No dalej, dziecko, odezwij się, przecież cię nie zjem! - H?! - szepcze Hendrik od drzwi. - Tak, panienko - mówi Anna. Podchodzę do niej, wycierając ręce o fartuch. Nie cofa się, ale błyska oczami w stronę Hendrika. Palcem wskazującym dotykam podbródka dziewczyny i unoszę jej twarz do góry. - Daj spokój, Anno, nie ma się czego bać. Wiesz, kim jestem? Patrzy mi prosto w oczy. Usta jej drżą. Oczy ma nie tyle czarne, ile ciemnopiwne, nawet ciemniejsze niż oczy Hendrika. - No, kim jestem? - Panienka jest panienką. - To już przestań się boczyć!... Anno! Anna, moja stara Anna chyba przez cały czas kręciła się po korytarzu, nasłuchując. - Anno, to nasza Klein-Anna. Jesteś taka miła i duża, więc może ciebie nazwiemy Ou-Anna, wtedy ona zostanie Klein-Anną. Co ty na to? - Świetnie, panienko. - Teraz posłuchaj: daj jej kubek herbaty, a potem niech się bierze do pracy. Pokaż jej, gdzie trzymamy rzeczy do szorowania, chciałabym, żeby przede wszystkim wymyła podłogę w kuchni. A ty, Klein-Anno, musisz jutro przynieść własny kubek i własny talerz. Będziesz pamiętała? - Tak, panienko. - Hendrik, lepiej już sobie idź, baas się rozzłości, jak zobaczy, że tu sterczysz. - Słucham, panienko. Dziękuję panience. A wszystko to w naszym własnym języku, języku niuansów, w mowie o giętkim szyku i delikatnych partykułach, niejasnej dla niewtajemniczonego, lecz dla własnych dzieci gęstej od chwil solidarności, chwil oddalenia. 59. Dziś rano padało. Całymi dniami deszczowe chmury przetaczały się szeregiem po niebie od horyzontu po horyzont, daleki grzmot klekotał o kopułę przestrzeni, narastał parny mrok. Wreszcie w połowie poranka ptaki zaczęły kołować i sadowić się w gniazdach, pokrzykując ostrzegawczo i przyzywająco stłumionymi głosami. Zamarł wszelki powiew. Krople wody, ogromne, letnie, bryznęły z nieba, potem jakby się zawahały, aż w końcu lunęły na serio, podczas gdy burza, przetykana błyskawicami i bezustannie dudniąca echem, wędrowała tędy swoją drogą na północ. Deszcz padał przez godzinę. Potem ustał, ptaki znów zaśpiewały, ziemia parowała, ostatnie świeże strumyki skurczyły się i znikły. 60. Dzisiaj pocerowałam ojcu sześć par skarpet. Obowiązuje konwencjonalna zasada, starsza niż ja sama, która głosi, że Anna nie będzie się zajmowała cerowaniem. 61. Dzisiejszy udziec barani był wyśmienity: kruchy, soczysty, w sam raz wypieczony. Każda rzecz znajdzie dla siebie miejsce. Możliwe jest życie na pustyni. 62. Pokonując wzniesienie nad zbiornikiem, ojciec zbiera wokół głowy i ramion smugi i zwoje - pomarańczowe, różowe, lawendowe, fiołkowe, karmazynowe - paradę zachodzącego słońca w aureoli. Cokolwiek dziś robił (nigdy nie mówi, ja nigdy nie pytam), mimo wszystko wraca do domu dumnie i w chwale, wspaniała męska postać. 63. W obliczu wszelkich pokus gnuśności mój ojciec nigdy nie przestał być dżentelmenem. Kiedy wyjeżdża konno, wkłada buty z cholewami, które ja pomagam mu zdejmować, a Anna musi pastować. Podczas objazdów, gdy co dwa tygodnie dokonuje przeglądu swoich dóbr, nosi marynarkę i krawat. W specjalnym pudełku trzyma trzy spinki do kołnierzyka. Przed posiłkami myje ręce mydłem. Pija swoją brandy uroczyście, sam, z koniakówki - ma takie cztery - rozparty w fotelu przy świetle lampy. Co miesiąc sztywny, jakby kij połknął, siada na stołku przed kuchennymi drzwiami, podczas gdy kurczęta mierzą go wzrokiem i popiskują, po czym poddaje się surowym zabiegom moich nożyczek. Strzygę stalowosiwe włosy, przygładzam je dłonią. Później ojciec wstaje, strząsa serwetki, dziękuje mi i odchodzi sztywnym krokiem. Kto by pomyślał, że takimi rytuałami potrafi wiązać ze sobą dni, tygodnie, miesiące i, zdawałoby się, lata, nadjeżdżając co wieczór na tle płomiennego nieba, jak gdyby spędził cały dzień w oczekiwaniu tej chwili, jakby przywiązał konia w cieniu akacji tuż za wzniesieniem, a sam półleżał wsparty o siodło, strugając spinacze do bielizny, paląc, pogwizdując przez zęby, drzemiąc z kapeluszem nasuniętym na oczy, z kieszonkowym zegarkiem w ręku. Czy to miara sekretnego życia, jakie prowadzi, zniknąwszy z oczu, czy też ta myśl dowodzi braku szacunku? 64. Co sześć dni, kiedy zbiegają się nasze cykle, jego dwu-, mój trzydniowy, zmuszeni jesteśmy poufale wypróżniać kiszki w ustępie za figowcami, w odorze naszych świeżych odchodów, bądź on w moim smrodzie, bądź ja w jego. Odsunąwszy drewnianą pokrywę kubła, staję okrakiem nad piekielną nawałą ojca, krwistą, dziką, taką, jaką muchy kochają najbardziej, pocętkowaną, jestem pewna, nie strawionym mięsem, ledwie rozdrobnionym, nim zostało przepchnięte. Tymczasem mój własny stolec (tu myślę o ojcu, w spodniach spuszczonych do kolan, z nosem zmarszczonym i zadartym najwyżej, jak to tylko możliwe, podczas gdy muchy plujki bzyczą wściekle w czarnym dole poniżej) jest ciemny, oliwkowy od żółci, zbity, zatrzymywany zbyt długo, stary, zmęczony. Dyszymy i napinamy się, podcieramy każde na swój sposób kwadratami papieru toaletowego ze sklepu - znak lepszego urodzenia - doprowadzamy ubranie do porządku i wracamy na wspaniałe wolne powietrze. Później Hendrik ma obowiązek sprawdzić kubeł i jeśli nie okaże się pusty, opróżnić go do dziury wykopanej daleko od domu, umyć i odstawić na miejsce. Nie wiem, gdzie dokładnie się opróżnia kubeł; lecz gdzieś na farmie jest dół, w którym czerwony wąż ojca i czarny córki, oplatając się nawzajem zwojami, obejmują się, śpią i gniją. 65. Jednakże rutyna dnia ulega zmianie. Ojciec zaczął przychodzić do domu rano. Nigdy przedtem tego nie robił. Wkracza do kuchni i sam parzy sobie herbatę. Mnie zbywa wzruszeniem ramion. Stoi z rękami w kieszeniach, odwrócony plecami do jednej i drugiej Anny, jeżeli tam są, patrzy przez okno, póki herbaciane liście nie naciągną. Służące chodzą przygarbione, niespokojne, omalże niewidoczne. A jeśli ich tam nie ma, ojciec wędruje po domu, z filiżanką w ręku, aż znajdzie Klein-Annę, zajętą zamiataniem lub czyszczeniem albo czymkolwiek innym; stoi wówczas nad nią, przypatrując się, nie mówiąc ani słowa. Trzymam język za zębami. Kiedy ojciec wychodzi, my, kobiety, wszystkie się odprężamy. 66. Na tej gołej ziemi trudno zachować tajemnice. Żyjemy nadzy pod spojrzeniem własnych sokolich oczu, lecz robimy to pod przymusem. Wzajemne urazy, jakkolwiek skrywane w piersi, niekiedy wypływają na powierzchnię i aż dławią, chodzimy więc na dalekie spacery, wbijając paznokcie w dłonie. Jedynie grzebiąc w sobie sekrety, możemy je zachować. Jeżeli wciąż zaciskamy usta, to dlatego że jest w nas wiele rzeczy, które grożą wybuchem. Szukamy obiektów do wyładowania gniewu, a gdy je znajdziemy, wpadamy w niepohamowaną furię. Służący lękają się napadów wściekłości mojego ojca, zawsze gwałtownej, niewspółmiernej do przyczyny. Podbechtywani jego furią, smagają osły, ciskają kamieniami w owce. Co za szczęście, że zwierzęta nie odczuwają gniewu, tylko go znoszą, wiecznie znoszą! Psychologia panów. 67. Kiedy Hendrik jest poza domem, przy jakimś głupim zajęciu w południowym skwarze, ojciec odwiedza jego żonę. Podjeżdża pod drzwi chaty i czeka, nie zsiadając z konia, aż dziewczyna wyjdzie i stanie przed nim, mrużąc oczy w słońcu. Mówi do niej. Jest lękliwa. Chowa twarz. On próbuje ją uspokoić. Może nawet się uśmiecha, ale ja tego nie widzę. Schyla się, podaje jej paczuszkę w szarym papierze. Paczka jest pełna cukierków w kształcie kierów i kar z różnymi napisami. Gdy ojciec odjeżdża, dziewczyna stoi, trzymając paczuszkę. 68. Lub też: Kiedy Klein-Anna idzie ku domowi w południowym skwarze, nadjeżdża mój ojciec. Ona przystaje, wtedy on, schylony nad końską szyją, mówi do niej. Jest lękliwa i chowa twarz. On próbuje ją uspokoić, nawet się do niej uśmiecha. Z kieszeni wyjmuje paczuszkę w szarym papierze, którą podaje dziewczynie. Jest pełna cukierków zwanych kiery i kara. Ona składa, zwija paczuszkę i idzie dalej. 69. Ojciec schyla się nad końską szyją, mówi do dziewczyny, próbuje ją uspokoić. Ona chowa twarz. On sięga do kieszeni, dostrzegam srebrny błysk. Przez chwilę moneta leży odkryta na jej dłoni, to szyling albo nawet floren. Oboje na nią patrzą. Później ręka się zamyka. On odjeżdża, ona idzie do domu. 70. Ojciec skubie jedzenie, odpycha talerz. Pije swoją brandy tym razem nie w fotelu, tylko spacerując po podwórzu w świetle księżyca. Kiedy do mnie mówi, jego głos brzmi burkliwie z przekory i ze wstydu. Nie muszę się czaić za okiennicami, żeby znać jego myśli winowajcy. 71. Gdzie ona w ogóle może wydać pieniądze? Gdzie je schowa przed mężem? Gdzie ukryje cukierki? A może zje wszystkie sama w jeden dzień? Czy jest aż takim dzieckiem? Skoro ma jeden sekret przed mężem, wkrótce będzie miała dwa. Przemyślny, jaki przemyślny prezent! 72. Ojciec wierzy, że mu się powiedzie, gdy tylko ja zejdę mu z drogi. Chociaż nie ośmiela się tego mówić, chciałby, żebym się zaszyła z migreną w sypialni i już tam została. Powtarza sobie, zapewne ze szczerym przekonaniem, jaka to szkoda, że ja, Hendrik i wszelkie inne zawady po prostu nie znikną. Ale jak długo, jego zdaniem, potrwa idylla: tylko oni we dwoje na farmie, starzejący się mężczyzna i służąca, głupiutkie dziecko? Doprowadzi go do szału ta bezmyślna wolność. Co będą robić razem dzień po dniu, dzień po dniu? Co w ogóle mają sobie do powiedzenia? Prawda jest taka, że ojciec potrzebuje naszego sprzeciwu, kilku naszych sprzeciwów, które by trzymały dziewczynę z dala od niego, które by utwierdzały jego pożądanie, potrzebuje też naszego sprzeciwu, aby pozostać bezsilnym wobec tego pożądania. W gruncie rzeczy nie pragnie odosobnienia, tylko bezradnego współudziału obserwatorów. Nie wierzę również, żeby nie wiedział, jak się wdziera w moje sny, do czego jest w nich zdolny, jakie popełnia uczynki. Długi korytarz łączący dwa skrzydła domu, z jego sypialnią w jednym skrzydle i moją w drugim, roi się od nocnych zjaw, jest wśród nich on i jestem ja. Te istoty nie należą ani do mnie, ani do niego: należą do nas obojga, wspólnie. Za ich sprawą nawzajem się bierzemy i jesteśmy brani w posiadanie. Na pewnym poziomie, jak oboje wiemy, Klein-Anna to tylko pionek, a prawdziwa gra toczy się między nami dwojgiem. 73. Poddałam się jego życzeniu i oznajmiłam o swojej niedyspozycji. Zielone okiennice są zamknięte. Cały dzień leżę wyciągnięta na kapie, moje zrogowaciałe palce u nóg sterczą w powietrzu, na oczach poduszka. Mam tu wszystko, czego mi potrzeba: pod łóżkiem nocnik, przy łóżku karafkę z wodą i szklanką na szyjce. Stara Anna przynosi posiłki i sprząta pokój. Jem jak ptaszek. Nic nie biorę na migrenę, bo wiem, że nic mi nie pomoże, a zresztą kultywuję ból. Trudno dziś o przyjemność, natomiast ból można znaleźć wszędzie, muszę się nauczyć, jak nim się wykarmić. Nawet popołudniami powietrze jest chłodne i zielone. Czasami ból przypomina twardą bryłę za ścianą czoła, czasami krążek wewnątrz czaszki, który się przechyla i brzęczy zgodnie z ruchem ziemi, czasem znów falę narastającą, tłukącą bez końca o wewnętrzną stronę powiek. Godzina za godziną leżę, skupiając się na dźwiękach we własnej głowie. Jak w transie pochłonięta sobą, słyszę puls w skroniach, wybuchy i zmierzch komórek, zgrzytanie kości, przesiewanie skóry w proch. Przysłuchuję się molekularnemu światu wewnątrz mnie z taką samą uwagą, jaką wynoszę w ten prehistoryczny na zewnątrz. Idąc korytem rzeki, słyszę kaskadę tysięcy ziarenek piasku albo czuję żelaziste wyziewy skał w słońcu. Znajduję zrozumienie dla spraw owadów - dla cząsteczek pożywienia, które trzeba przenieść przez szczyty gór i zmagazynować w jamkach, dla jajek, które trzeba ułożyć w sześciokąty, dla plemion rywalki, które trzeba unicestwić. Zwyczaje ptaków również są niezmienne. Toteż niechętnie staję w obliczu chaotycznych poszukiwań ludzkiej żądzy. Zasklepiona pod poduszką w ciemnym pokoju, skoncentrowana na jądrze bólu, gubię się w istocie własnej istoty. Oto co mi przypadło w udziale: być poetką wnętrza, badaczem natury kamieni, uczuć mrówek, świadomości myślących części mózgu. To chyba jedyne, wyłączając śmierć, do czego przygotowało mnie życie na pustyni. 74. Ojciec wymienia zakazane słowa z Klein-Anną. Nie muszę opuszczać pokoju, żeby wiedzieć. „My - mówi do niej - my dwoje”; i to słowo rozbrzmiewa w powietrzu pomiędzy nimi. „Teraz: chodź ze mną teraz”, mówi do niej. Jest dostatecznie mało prawdziwych słów, słów twardych jak skała, na których da się zbudować życie, a on właśnie takie niszczy. Wierzy, że oboje mogą wybierać słowa, stworzyć własny prywatny język, z „ja” i „ty”, „tu” i „teraz” należącymi tylko do nich. Lecz nie ma na świecie żadnego prywatnego języka. Ich intymne „ty” jest także moim „ty”. Cokolwiek do siebie mówią, nawet w najszczelniejszym mroku nocy, wypowiadają to zwykłymi słowami, chyba że szwargoczą na podobieństwo małp. Jak mogę rozmawiać z Hendrikiem tak jak przedtem, skoro kalają mi mowę? Jak mam rozmawiać z nimi? 75. Toczą się dni i noce, światło w moim chronionym okiennicami pokoju rozjaśnia się do barwy szarozielonej i ciemnieje do czerni, stara Anna pojawia się i znika, i znowu się zjawia w turach nocnika i talerza, pomrukując, cmokając. Leżę tu uwikłana w cykle czasu, poza prawdziwym czasem tego świata, podczas gdy mój ojciec i żona Hendrika przemierzają własne, proste jak strzała ścieżki od żądzy do zdobycia, od bezradności do ulgi oddania. Mają już za sobą pochlebstwa, prezenty, wstydliwe potrząsania głową. Hendrika wysyła się na najdalsze krańce farmy, żeby odrobaczał owce. Ojciec uwiązuje konia przed domem służącego. Rygluje za sobą drzwi. Dziewczyna stara się odpychać jego ręce, ale to, co zaraz nastąpi, przejmuje ją zarazem lękiem i zachwytem. Ojciec ją rozbiera i układa na materacu z włókna kokosowego, należącym do służącego. Dziewczyna spoczywa bezwładnie w jego ramionach. Leży z nią, kołysze się z nią, dopełniając aktu, o którym wie na tyle dużo, aby zdawać sobie sprawę, że on także narusza prawa. 76. „Patrzę na każdego biednego człowieka jak na kogoś całkowicie zgubionego - szepcze głos (w mojej samotności słyszę głosy, może naprawdę jestem wiedźmą) - całkowicie zgubionego, jeśli na swoje nieszczęście ma uczciwe serce, ładną żonę i potężnego sąsiada”. Biedny Hendrik: zgubiony, zgubiony. Płaczę pijackimi łzami. Potem mocno zaciskam powieki, żeby odpędzić ból, czekam, aż trzy postacie rozpłyną się w smugi, pulsowania i zwoje: Hendrik, który gra na organkach pod odległą akacją, para zwarta w dusznej chacie. Wreszcie jestem tylko ja: odpływam w sen poza zasięg bólu. Oddziałując na siebie, zmieniam świat. Gdzie się kończy ta władza? Może właśnie tego próbuję się dowiedzieć. 77. Anna nie przyszła. Cały ranek leżałam, czekając na jej dyskretne pukanie. Myślę o herbacie i sucharkach, aż cieknie mi ślina. Bez wątpienia nie jestem tylko czystym duchem. 78. Stoję w kapciach w pustej kuchni, mam zawroty głowy po tej długiej hibernacji. Piec jest zimny. Słońce migocze na rzędach miedzianych rondli. 79. Stoję za swoim krzesłem, ściskając oparcie, rozmawiam z ojcem. - Gdzie jest Anna? Dzisiaj nie przyszła. Pochylony nad talerzem, nabiera widelcem porcję ryżu z sosem. Żuje z apetytem. - Anna? Skąd mam wiedzieć, gdzie jest Anna? Nie moja rzecz. Służące to twoja sprawa. O którą Annę ci chodzi? - O naszą Annę. Naszą, nie tę drugą. Chcę wiedzieć, gdzie ona jest. W szkole nikogo nie ma. - Poszli sobie. Odjechali dziś rano. - Kto? - Ona i stary Jakob. Wzięli wózek i osły. - Ale dlaczego tak nagle? Dlaczego mi nie powiedziałeś? Dokąd pojechali? - Po prostu sobie pojechali. Spytali mnie, a ja im pozwoliłem. Co jeszcze chcesz wiedzieć? - Nic. Nic więcej nie chcę wiedzieć. 80. A może gdy wchodzę do pokoju, słowa już płyną z tego wyniosłego czarnego cylindra. @- Anna i Jakob wyjechali. Dałem im urlop. Przez jakiś czas musisz sobie radzić bez Anny. 81. A może jest tylko pusta kuchnia, zimny piec, rzędy lśniących miedzianych rondli i nieobecność, dwie nieobecności, trzy nieobecności, cztery nieobecności. Mój ojciec stwarza nieobecność. Gdziekolwiek idzie, zostawia ją za sobą. Przede wszystkim swoją własną nieobecność - obecność tak zimną, tak ciemną i tak odległą, że sama jest nieobecnością, ruchomym cieniem, który rzuca zły urok na serce. I jeszcze nieobecność mojej matki. Mój ojciec jest nieobecnością matki, jej zaprzeczeniem, jej śmiercią. Ona miękka, jasna; on twardy, ciemny. Zamordował we mnie całą macierzyńskość i zostawił mi tę kruchą, włochatą skorupę z grzechoczącym wewnątrz grochem martwych słów. Stoję w pustej kuchni, nienawidząc go. 82. Przeszłość. Na oślep szukam gdzieś w głowie wlotu tunelu, który poprowadzi mnie wstecz w czasie i pamięci, obok obrazów mnie samej wciąż młodszej i młodszej, świeższej i świeższej, przez młodość i dzieciństwo aż do matczynych kolan i mojego początku - ale tego tunelu tam nie ma. Wewnątrz czaszki ściany są szkliste, widzę jedynie wpatrzone we mnie własne odbicie, obraz osoby zaniedbanej i zgryźliwej. Jak mogę wierzyć, że ta istota była kiedykolwiek dzieckiem, jak mogę wierzyć, że się narodziła z rodzaju ludzkiego? Łatwiej sobie wyobrazić, jak wypełza spod kamienia okryta butelkowozielonym pancerzykiem, jak zlizuje z siebie śluz jajka, po czym ustaliwszy, gdzie się znalazła, odpełza w stronę tej farmy, żeby zamieszkać za boazerią. 83. Lecz może jeśli spędzę dzień na strychu, opróżniając stare kufry, znajdę świadectwo wiarygodnej przeszłości: zdobne wachlarze, medaliony i kamee, pantofelki balowe, kotyliony i upominki, sukienkę od chrztu i fotografie, jeżeli wtedy były już fotografie, może dagerotypy przedstawiające naburmuszone dziecko o kręconych włosach, usadowione na kolanach kobiety, niepewnej, niewyraźnej, za nimi sztywna postać mężczyzny, a obok, kto wie, także naburmuszony chłopczyk w ubranku ozdobionym koronkami, brat, który zapewne umarł podczas jednej z tych wielkich epidemii, podczas epidemii grypy albo ospy, i zostawił mnie bez obrońcy. A później, zaledwie rozkwitło jej niepewne młode macierzyństwo, kobieta z pewnością zmarła przy trzecim porodzie, zmarła, tak jak się tego obawiała, bojąc się odmówić mężczyźnie znienawidzonej, bezlitosnej przyjemności, jakiej z nią zaznawał; jej śmierć była niczym ohydna nawałnica grozy, akuszerka krążyła po pokoju, załamując ręce i zalecając ipekakuanę jako ostatnią deskę ratunku. 84. Wszędzie na tej ziemi niewątpliwie żyją cierpliwe dzieci w średnim wieku, czekając, aż osłabną dłonie rodziców ściskające klucze. W dniu, kiedy ułożę ojcu ręce na piersi i naciągnę mu na twarz prześcieradło, w dniu, kiedy przejmę klucze, otworzę żaluzję biurka i odsłonię wszystkie sekrety, które miał przede mną, rejestry i banknoty, nadania własności i testamenty, fotografie zmarłej kobiety podpisane „Z wyrazami miłości”, pakiecik listów przewiązany czerwoną wstążką. Wreszcie w najciemniejszym kącie najniższej przegródki odkryję dawne uniesienia trupa, kartki z wierszami złożone trzy albo cztery razy i wetknięte do dużej szarej koperty - sonety do Nadziei i Radości, wyznania miłosne, żarliwe przysięgi i deklaracje, poślubne rapsodie, czterowiersz „Do mojego Syna”; potem już nic więcej, cisza, wyczerpuje się wena. Gdy młodzieniec stawał się mężem, ojcem, panem, w którymś miejscu tej drogi serce musiało się zamienić w kamień. Czy to właśnie tam, wraz z pojawieniem się dziewczynki karlicy? Czy to ja zabiłam w nim życie, tak jak on zabija życie we mnie? 85. W groteskowych różowych kapciach stoję na środku kuchennej podłogi. Oczy mnie szczypią w kłującym świetle słońca. Poza mną leży cicha przystań łóżka w zaciemnionym pokoju, przede mną rozdrażnienie całego dnia domowej krzątaniny. Jakim cudem mogłabym z gnuśności i banalności swojego życia, z ignorancji i nieudolności wykrzesać groźbę rozwścieczonej córki stającej twarzą w twarz ze speszonym bądź butnym ojcem, z bezczelną albo rozdygotaną służącą? Nie mam do tego serca, nic mnie nie przygotowało do takiej roli. Życie na pustyni uczy wyłącznie tego, że wszystko jest dozwolone. Pragnę tylko wśliznąć się z powrotem do łóżka i zasnąć, wetknąwszy kciuk w usta, albo też odszukać najstarszy letni czepek i odejść wzdłuż koryta rzeki, aż dom zniknie mi z oczu, aż będę słyszeć jedynie drżące głosy cykad i muchy przemykające tuż obok twarzy. Mój temat to nieskończony bieg strumieni snu i jawy, nie burze ludzkich konfliktów. Tu gdzie na pustyni stoi ten dom, jest jakiś zamęt, wir, czarna dziura, w której żyję, lecz która wzbudza we mnie odrazę. Byłabym o wiele szczęśliwsza pod krzakiem, urodzona pośród stosiku jajek, rozsadzając skorupkę w zgodnym chórze tysięcy sióstr, aby wtargnąć w ten świat jako jedna z armii siekających szczęk. W czterech ścianach łatwo zniweczyć moją furię. Wszystko, co z siebie wylewam, z powrotem pada na mnie deszczem, odbite od płaszczyzn tynku, kafli, desek i tapety, przywiera do mnie, przesiąka na powrót przez skórę. Jakkolwiek może i wyglądam na maszynę z przeciwstawnymi kciukami przystosowaną do prac domowych, w rzeczywistości jestem kulą rozedrganą od potężnej energii, gotową wybuchnąć na wszystko, cokolwiek mnie nadtłucze. I podczas gdy wyczuwam w sobie jeden impuls, który każe mi się wytoczyć pod kopułę nieba i rozerwać, nie robiąc szkody, obawiam się, że działa także inny - jestem pełna sprzeczności - nakazujący mi ukryć się w kącie niby pająk czarna wdowa i zatruć każdego, kto tamtędy przejdzie, swoim jadem. - A masz, za tę młodość, której nigdy nie przeżyłam! - syczę i spluwam, jeżeli pająki potrafią pluć. 86. Jednakże prawda jest taka, że nosiłam czarną wdowią żałobę dłużej, niż to pamiętam, gdyż o ile wiem, byłam dzieckiem w czarnej pieluszce wymachującym rachitycznymi nóżkami, ściskającym czarne szydełkowe butki, kwilącym. Z pewnością mając sześć lat, dzień po dniu chodziłam w obrzydliwej butelkowozielonej sukience, która okrywała mnie od szyi po nadgarstki i ukazywała zaledwie skrawek chudych goleni, znikających w topornych czarnych trzewikach. Niewątpliwie w tym wieku mnie sfotografowano, nie znajduję innego wytłumaczenia: w jednym z tamtych kufrów albo biurek musi być moje zdjęcie - pewno je pominęłam, spisując zawartość. Skąd bowiem u takiego dziecka tyle samoświadomości, by zdołało ujrzeć siebie tak beznamiętnie i jasno, aż do ściągniętych ust, bladej cery i cienkich kosmyków włosów? A może miałam wizję, nie powinnam zbytnio polegać na fotografiach, cóż by ci wszyscy fotografowie robili na pustyni w latach mojego dzieciństwa, na pewno nie tropili właśnie mnie; może jako dziecko skłonne do zamyśleń zostałam na chwilę przeniesiona gdzieś poza siebie i wówczas miałam wizję tego, jaka byłam naprawdę - w butelkowozielonej sukience, bez wątpienia ona też leży gdzieś na strychu - po czym odzyskałam swoją bezmyślną zwierzęcą integralność, weszłam w nią z powrotem za sprawą tego kogoś, kto zechciał mnie obdarzyć ową wizją, za sprawą mojego anioła stróża bądź też jakiejś innej odmiany anioła, tej odmiany, która, co możliwe, przestrzega człowieka przed wielkimi nadziejami, za sprawą anioła realności, zbawczego anioła. A może nigdy nie miałam zwierzęcej integralności lub też straciłam ją przed upływem szóstego roku życia; może w tym wieku byłam już małą cielesną maszyną drepczącą tam i sam po podwórzu, budującą płotki z kamieni czy zajętą innymi dziecięcymi sprawami, obrywającą skrzydełka muchom pod bacznym i surowym okiem małego widmowego sobowtóra; być może, na nieszczęście, nie ma aniołów, może wszystkie wizerunki mojego dziecięcego „ja”, które ze sobą noszę, to dzieło owego małego obserwatora (cóż innego miała do roboty?), może oderwała się ode mnie, kiedy byłam bardzo, bardzo młoda, może nawet tamta wizja mnie samej jako dziecka cierpiącego na zgagę bądź zgryzotę, bądź cokolwiek innego, dziecka ściskającego czarne butki i kwilącego, to wizja tego sobowtóra, który duma nad kołyską i odczuwa własną widmową zgryzotę - oczywiście przypuszczam, że to była jakaś „ona” - a oprócz tego dostrzega ślepe uliczki rozwidlające się wszędzie dokoła, uliczki, na które ja nie zwracam uwagi, ponieważ tropię coś większego niż problemy filozoficzne. 87. Jestem czarną wdową w żałobie po swoich niespełnieniach. Przez całe życie poniewierałam się w byle kącie, zapomniana, zakurzona niczym stary trzewik, a kiedy już mnie ktoś zauważył, to traktował jak narzędzie, żeby zaprowadzić w domu porządek, żeby trzymać w karbach służbę. Ja jednak mam zupełnie inne poczucie samej siebie, które przebłyskuje niepewnie gdzieś w moim mrocznym wnętrzu: poczucie siebie jako pochwy, jako matrycy, jako obrończyni pustej wewnętrznej przestrzeni. Nie idę przez świat niby ostrze noża tnące wiatr ani też niby wieża z parą oczu, tak jak mój ojciec, lecz pod postacią dziury, dziury udrapowanej w ciało, z dwiema wrzecionowatymi nogami wiszącymi swobodnie u dołu, z dwiema kościstymi rękami trzepoczącymi u boków i z dużą głową kiwającą się na górze. Jestem dziurą, która krzykiem domaga się przemiany w całość. Wiem, że w pewnym sensie to tylko słowa, to tylko myśli, ale jeśli się nie da myśleć o sobie słowami, obrazami, to jak inaczej? Myślę o sobie jako o kobiecie ze słomy, o strachu na wróble, niezbyt mocno wypchanym, z groźną miną wymalowaną na twarzy, aby odpędzał ptaki, i z dziurą w samym środku, z przestrzenią, którą mogłyby wykorzystać polne myszy, gdyby miały dużo sprytu. To jednak coś więcej niż tylko obraz, nie umiem zaprzeczyć, znam się co nieco na anatomii, nie najgorzej wyczuwam własny organizm, jestem między innymi dziewczyną żyjącą na farmie pośród zgiełku przyrody - w każdym razie pośród tego lichego zgiełku dostępnego tu na pustyni - i zdaję sobie sprawę, że pomiędzy nogami mam dziurę, której nigdy nie wypełniono, prowadzącą do drugiej dziury, której nie wypełniono również. Jeżeli cała przypominam znak O, o czym czasem się przekonuję, to pewno dlatego, że jestem kobietą. Jakież to jednak irytujące, by po medytacjach przynoszących chlubę myślicielowi wpaść nagle w pułapkę i przyznać, że wszystko byłoby dobrze, gdybym tylko miała porządnego mężczyznę, który by spał u mojego boku i dał mi dzieci, że wnet nabrałabym animuszu, nauczyła się uśmiechać, członki by mi się zaokrągliły, skóra zarumieniła, a głos w mojej głowie się zająknął i wreszcie zaczął milknąć na dobre. Żadną miarą nie potrafię uwierzyć, że ocali mnie taki związek wiejskiego chłopaka z wiejską dziewczyną, cokolwiek znaczy tu ocalenie, a przynajmniej nie teraz, bo nie wiadomo, do jakich zmian mogę jeszcze dojrzeć. Tymczasem wierzę, że przypadł mi w udziale los bardziej wzniosły. Toteż gdyby jakimś cudem przykłusował tutaj pewnego dnia jeden z kościstych sąsiadów z bukietem stepowych kwiatów, aby rumieniąc się i pocąc, zabiegać o mnie ze względu na spadek, położyłabym się do łóżka albo czytała mu wyjątki ze swoich okropnych sonetów lub też wiła mu się u nóg w udawanym ataku - cokolwiek, byle tylko zmykał galopem. Zakładając oczywiście, że mamy sąsiadów, nie widzę na to żadnego dowodu, równie dobrze moglibyśmy żyć na Księżycu. 88. Z drugiej strony potrafiłam, niekiedy na długie dni, utracić to swoje poczucie osoby wybranej, potrafiłam widzieć siebie jako zwykłą samotną i brzydką starą pannę, która zdoła w pewnym stopniu znaleźć wybawienie od samotności, od osamotnienia, za sprawą małżeństwa, ludzkiej instytucji małżeństwa z drugą samotną duszą, być może bardziej zachłanną od innych, głupszą, brzydszą, nie najlepszą partią - ale w końcu co ze mnie za partia; z kimś, do kogo ślubuję się naginać nieco mocniej, komu przysięgnę harować nieco więcej niż inna kobieta na moim miejscu, dla kogo będę musiała się rozbierać w sobotnie noce, w ciemności, żeby go nie wystraszyć, kogo spróbuję podniecić, jeżeli zdołam się wyuczyć tej sztuki, kogo wreszcie nakieruję do odpowiedniego otworu, przenikalnego dzięki bryłce smalcu z garnuszka przy łóżku; z kimś, czyje dyszenie i sapanie będę znosić, a w końcu, jak można się spodziewać, kto mnie napełni swoim nasieniem i przy kim będę leżeć, słuchając jego chrapania, póki nie spłynie na mnie balsam snu. To, czego mi brakuje w sferze doświadczenia, najpełniej wynagradzam sobie w sferze wyobraźni; jeśli nawet stosunki mężczyzn z kobietami wyglądają inaczej, równie dobrze mogłyby wyglądać właśnie tak. Potrafię też sobie wyobrazić, jak po wielu księżycowych pełniach zachodzę w ciążę - chociaż wcale by mnie nie zaskoczyło, gdybym się okazała bezpłodna, uosabiam potoczne wyobrażenie kobiety bezpłodnej - i jak potem, po siedmiu czy ośmiu miesiącach, daję życie dziecku, bez pomocy akuszerki, podczas gdy mąż leży w sztok pijany w sąsiednim pokoju, jak przegryzam pępowinę i przyciskam siną dziecięcą buzię do płaskiej, niesmacznej piersi; jak później, po dziesiątku lat rodzenia i doglądania w całkowitym odosobnieniu, wynurzam się na światło dzienne, wiodąc za sobą pomiot szczurowatych dziewczynek karlic, wszystkich niczym żywe odbicie mnie samej, naburmuszonych w blasku słońca, potykających się o własne stopy, identycznie ubranych w butelkowozielone sukienki i czarne trzewiki z zadartymi noskami; jak wreszcie, po kolejnym dziesiątku lat słuchania ich syków i odgłosu skrobiących paznokci, wysyłam je jedną po drugiej w szeroki świat, żeby tam sobie robiły wszystko, cokolwiek nieatrakcyjne dziewczęta robią w świecie, żeby na przykład mieszkały w pensjonatach i pracowały na poczcie, żeby rodziły nieślubne szczurowate dzieci, wysyłane później z powrotem na farmę, gdzie znajdą azyl. 89. Może tylko tyle znaczy dla mnie być kimś wybranym: nie musieć występować w sielankowej komedii jak ta powyższa, nie dać się usprawiedliwić biedą, zwyrodnieniem, apatią ani gnuśnością. Chcę, aby moja historia miała początek, środek i koniec, nie ziejący środek bez końca, co mi zagraża, nie mniej wówczas, gdy spojrzę przez palce na romanse ojca i strawię życie, by strzec jego zdziecinnienia, niż wówczas, gdy pójdę do ołtarza z jakimś wieśniakiem i umrę wypełniona po brzegi latami, zasuszona babcia w bujanym fotelu. Nie wolno mi zasnąć w samym środku życia. Z otaczającej mnie pustki muszę wyrywać jedno zdarzenie po drugim, jedno po drugim, żeby ich małe wybuchy dalej mnie podtrzymywały. Ponieważ ów inny rodzaj historii, splot wspomnień w drzemiącej strefie umysłu, na zawsze pozostanie dla mnie niedostępny. Moje życie to nie przeszłość, moja sztuka nie może być sztuką pamięci. To, co mi się przydarzy, jeszcze się nie przydarzyło. Jestem ślepym punktem pędzącym z otwartymi oczami wprost w gardziel przyszłości, moje hasło brzmi „A co potem?”. Jeżeli w tej chwili nie wyglądam jak ktoś pędzący, to tylko dlatego że przez moment dygoczę nerwowo w pustym domu, czując pociechę słonecznego światła pełgającego po tych samych rzędach miedzianych rondli, po których pełgało, zanim przyszłam na ten świat. Nie byłabym sobą, gdybym nie odczuwała powabów chłodnego kamiennego domu, wygodnego starego porządku, antycznej feudalnej mowy. Może pomimo czarnego stroju i stali w sercu (chyba że to kamień, kto odróżni, skoro serce jest tak daleko) raczej sprawuję pieczę, aniżeli niszczę, może moja wściekłość na ojca to po prostu wściekłość z racji pogwałcenia dawnego języka, właściwego języka bezczeszczonego wtedy, kiedy ojciec wymienia pocałunki i poufałe zaimki z dziewczyną, która wczoraj szorowała podłogi, a dziś powinna myć okna. 90. To jednak, jak wiele innych rzeczy dotyczących mojej osoby, jest zaledwie teorią. Oddam wszystko, byleby tylko się nie zasklepić w wersji samej siebie pod postacią mścicielki z roziskrzonymi oczami i mieczem wysoko w górze, mścicielki starego porządku. Jak zapamiętałam z pewnej książki, rak pustelnik, rosnąc, przenosi się z jednej pustej muszli do drugiej. Sroga moralistka z mieczem ognistym to jedynie przystanek, nieco mniej tymczasowy niż wymizerowana żona robiąca na drutach na werandzie, nieco bardziej tymczasowy niż dzikuska, która na stepie rozmawia z przyjaciółmi owadami i przechadza się w słońcu południa, lecz tak czy owak tymczasowy. Nie ma znaczenia, w czyjej muszli obecnie się przyczaiłam, to muszla martwego stworzenia. Ma znaczenie tylko fakt, że moje niespokojne „ja” o miękkim ciele znalazło schronienie przed drapieżnikami z głębin, przed rekinem, ośmiornicą, kaszalotem i wszelkimi innymi istotami polującymi na raka pustelnika. Nie znam oceanów, jakkolwiek obiecuję sobie, że któregoś dnia, gdy zostanę wdową albo zamożną starą panną, spędzę dzień nad morzem - zapakuję kanapki do koszyka i wypcham portfel pieniędzmi, wsiądę do pociągu i powiem, komu trzeba, że chcę zobaczyć morze: to daje wam pewne pojęcie, jaka jestem naiwna. Zdejmę buty, powędruję przez skrzypiący morski piasek, zadziwiona tyloma milionami malutkich śmierci, dzięki którym powstał. Podkaszę spódnicę i brodząc w wodzie, dotrę na mieliznę, gdzie uszczypnie mnie rak, rak pustelnik - prawdziwie kosmiczny żart - zapatrzę się w horyzont, westchnę pod adresem całego tego bezmiaru, zjem kanapki, prawie nie czując smaku chrupiącego razowca ani słodkiej konfitury z zielonych fig, zamyślę się nad swoją znikomością. A potem oczyszczona, otrzeźwiona, złapię powrotny pociąg, usiądę na werandzie i będę obserwować płomienne zachody słońca, karmazyny, różowości, fiolety, oranże, krwawe czerwienie, będę wzdychać i opuszczę głowę na piersi, będę płakać hesperyjskimi łzami nad sobą, nad życiem, jakiego nie zaznałam, nad radością i ochotą niewykorzystanego ciała, teraz już przykurzonego, suchego, nieprzyjemnego, nad coraz to wolniejszym pulsowaniem krwi. Wstanę z leżaka, powlokę się do sypialni i rozbiorę przy ostatnich promieniach światła, żeby oszczędzić nafty, po czym wzdychając, wzdychając bez końca, natychmiast zasnę. Przyśni mi się kamień, kamyk leżący na plaży, na bezmiarze białego piasku, wpatrzony w dobrotliwe błękitne niebo, usypiany falami; nigdy jednak się nie dowiem, czy naprawdę przyśni mi się taki sen, ponieważ wszelkie nocne wydarzenia wymaże z pamięci pianie koguta. A może też wcale nie zasnę, tylko będę się rzucać i przewracać z boku na bok, umęczona bólem zębów po tylu słodkich figach, jako że nie zwracamy tu uwagi na higienę, chodzimy zaniedbani, z cuchnącym oddechem i wreszcie ze spróchniałymi pieńkami zębów, zastanawiając się, co ze sobą począć, aż w końcu trzeba się uciec do środków ostatecznych, do obcęgów kowala albo goździkowego olejku na zapałce, albo do płaczu. Dotychczas unikałam płaczu, lecz na wszystko jest stosowny czas i miejsce; niewątpliwie pewnego dnia w końcu zapłaczę, wtedy kiedy zostanę sama na farmie, kiedy wszyscy odejdą, Hendrik i jego żona, Anna i Jakob, mój ojciec, moja matka, szczurowate wnuki, a wówczas będę mogła snuć się beztrosko po domu w samej koszuli, wychodzić na podwórze i na opustoszałe pastwiska dla owiec, i dalej na wzgórza; wtedy przyjdzie czas na płacz i rwanie włosów z głowy, na zgrzytanie dziąsłami bez lęku przed wykryciem i karą, bez konieczności zachowania twarzy. To będzie stosowny czas na wypróbowanie tych oto płuc, których nigdy dotąd nie wypróbowałam, czas, żeby się przekonać, czy potrafię sprawić, by wzgórza rozbrzmiały echem, wzgórza i równina, jeżeli na równinie da się wywołać echo, by więc rozbrzmiały echem wrzasków, jęków i zawodzenia. To również, kto wie, może być stosowny czas na podarcie moich ubrań, na ułożenie przed domem ogromnego stosu na ognisko z przyodziewku, sprzętów i obrazów, w którym między pokrowcami na meble pomarszczą się mój ojciec, matka i dawno utracony brat, czas na wykrzykiwanie z dziką radością, podczas gdy płomienie wzbiją się w nocne niebo, może nawet czas na wniesienie głowni do domu, na podpalenie materacy i szaf, sufitów z drewna podokarpu i strychu zastawionego kuframi pełnymi pamiątek, póki wreszcie sąsiedzi, kimkolwiek są, nie zobaczą na horyzoncie wieży ognia i nie przybędą galopem, żeby mnie wynieść w bezpieczne miejsce, chichoczącą, mamroczącą staruszkę, która pragnęła zwrócić na siebie uwagę. 91. Szkoła jest pusta. Popiół na palenisku wystygły. Półka nad piecem opróżniona. Łóżko gołe. Trzaska okiennica. Jakob i Anna odeszli. Zostali odprawieni. Odjechali, nie zamieniwszy ze mną jednego słowa. Przyglądam się pyłkom kurzu opadającym sennie w słonecznym promieniu. Głęboko w nosie wyczuwam jakby smak krwi, ale to nie krew. W rzeczy samej, swobodnemu biegowi wydarzeń nie potrafią sprostać nasze choćby i najczarniejsze wyobrażenia. Stoję w drzwiach zdyszana. 92. Szkoła. Dawno, dawno temu była tu prawdziwa szkoła. Dzieci ściągały tutaj z farmy, żeby zasiąść w ławkach i uczyć się czytania, pisania oraz arytmetyki. Latem, kiedy skwar brzęczał im w uszach, ziewały, przeciągały się i wierciły. W zimowe ranki brnęły po oszronionej ziemi i przy śpiewaniu psalmów pocierały o siebie zmarznięte gołe palce u nóg. Przychodziły również dzieci sąsiadów, płacąc pieniędzmi i w naturze. Była tu nauczycielka, niewątpliwie córka zubożałego pastora, wysłana z domu, żeby zarobiła sobie na chleb. A potem nauczycielka uciekła z jakimś Anglikiem, który tędy przejeżdżał, i wszelki słuch o niej zaginął. Później nie było już więcej nauczycielek. Przez wiele lat szkoła stała nie używana, stopniowo przejmowały ją w posiadanie nietoperze, szpaki i pająki, aż wreszcie pewnego dnia dano ją za mieszkanie Annie i Jakobowi czy też innym Annie i Jakobowi, którzy przybyli tu przed nimi. Nie może być inaczej, bo jeżeli po prostu wyssałam tę historię z palca, jak mam wytłumaczyć trzy drewniane ławki ustawione w drugim końcu izby, a za nimi sztalugi, gdzie Jakob zwykle wieszał marynarkę? Ktoś musiał zbudować i wyposażyć szkołę, dać ogłoszenie do „Weekly Advertiser” albo do „Colonial Gazette” - „poszukuje się nauczycielki” - wyjść po nią na stację, umieścić ją w pokoju gościnnym i wypłacić pensję, ażeby dzieci pustyni nie rosły na barbarzyńców, lecz na spadkobierców wszystkich epok, obznajomionych z obrotami kuli ziemskiej, Napoleonem, Pompejami, ze stadami reniferów na skutych lodem pustkowiach, z nietypową rozszerzalnością wody, siedmioma dniami Stworzenia, nieśmiertelnymi komediami Szekspira, z ciągami geometrycznymi i arytmetycznymi, tonacjami durowymi i molowymi, z chłopcem, który chciał palcem zatkać dziurę w tamie, z Rumpelstiltskinem, z cudem bochnów chleba i ryb, prawami perspektywy i z wieloma jeszcze innymi rzeczami. Gdzie się to wszystko teraz podziało, gdzie ta radosna uległość wobec mądrości przeszłych czasów? Ile pokoleń przeminęło pomiędzy dziećmi recytującymi tabliczkę mnożenia a moim niepewnym „ja”? Czy to możliwe, żeby mój ojciec był wśród nich? Gdybym przywlokła te ławki do światła, czybym pod warstwą kurzu znalazła jego inicjały wyryte scyzorykiem w drewnie? Lecz jeżeli tak, gdzie przepadła cała ta humanistyczna wiedza? Czego on się nauczył od Jasia i Małgosi o ojcach, którzy prowadzą swoje córki w ciemny las? Czego nauczył go Noe o cudzołóstwie? Co mu powiedziała tabliczka mnożenia o żelaznych prawach wszechświata? A jeśli nawet to nie mój ojciec, lecz dziadek siadał w tych ławkach i recytował tabliczkę, czemu nie przekazał ojcu żadnych humanistycznych nauk, czemu pozwolił, żeby ten pozostał barbarzyńcą, a po nim także ja? Czy też istnieje możliwość, że my, nasz ród, wcale stąd się nie wywodzimy? Może mój ojciec albo dziadek pewnego dnia przygalopował na farmę, z parą pistoletów i pasem z ładownicami, zjawił się znikąd, rzucił na ziemię kapciuch pełen złotych samorodków i wypłoszył nauczycielkę z budynku szkoły, po czym zasiadł własnym zadem na jej stołku, ustanawiając bestialskie rządy? A może się mylę, całkiem się mylę? Czy to aby nie ja sama chodziłam do tej szkoły, siedziałam w najciemniejszym kącie zasnutym pajęczynami, podczas gdy moi bracia i siostry, liczni bracia i siostry, a także dzieci z sąsiednich farm krzykliwie domagali się swojej kolejki w opowiadaniu historii Noego; i czy doszczętnie usunęłam wszystkich z pamięci ze względu na ich radosny śmiech, czy też dlatego że wrzucali mi gąsienice za kołnierz butelkowozielonej sukienki, by mnie ukarać za kwaśną minę i niechęć do gier; i wreszcie, czy postanowili nigdy już ze mną się nie zadawać, tylko zostawić mnie wraz z ojcem na pustyni, podczas gdy sami będą zbijać majątek w mieście? Bardzo trudno w to uwierzyć. Jeżeli mam braci i siostry, nie mogą przecież żyć sobie w mieście, z pewnością zagarnęła ich wielka epidemia zapalenia opon mózgowych. Nie potrafię bowiem uwierzyć, żeby obcowanie z rodzeństwem nie pozostawiło na mnie żadnego śladu, a tymczasem najwyraźniej tak się stało, zamiast tego noszę na sobie ślad obcowania z głuszą, z samotnością i pustką. Nie potrafię też uwierzyć, że kiedykolwiek opowiadano mi historię Noego, już nie wspomnę o innych, że jej słuchałam, siedząc w kółku z innymi dziećmi. Moją wiedzę przesyca odór druku, nie rezonans donośnego ludzkiego głosu opowiadającego historie. Może jednak nie mieliśmy dobrej nauczycielki, może ta nasza siedziała rozparta i markotna przy stoliku, lekko uderzając pałeczką w otwartą dłoń, rozmyślając o zniewagach, marząc o ucieczce, podczas gdy dzieci brnęły przez czytanki, w ciszy jak makiem zasiał. Bo też jak inaczej nauczyłabym się czytać, nie mówiąc już o pisaniu? 93. Albo może byli to przyrodni bracia, może to wyjaśnia wszystko, może to właśnie prawda, na pewno brzmi prawdziwiej, jeśli mam wierzyć uszom; może byli to przyrodni bracia i siostry, dzieci zażywnej blondynki, ukochanej żony, która zmarła w kwiecie wieku; może tak samo zuchwali, jasnowłosi, zażywni i pełni odrazy wobec wszystkiego, co zagadkowe i niepewne, toczyli nieustanną wojnę z potomkiem myszowatej, niekochanej drugiej żony, która umarła przy porodzie. Później zaś, kiedy już przyswoili wszystko, co miała im do zaofiarowania guwernantka, zagarnął ich en masse rubaszny wuj ze strony matki, aby odtąd żyli szczęśliwie po kres swoich dni, ja natomiast zostałam tutaj, by czuwać nad ojcem w jego ostatnich latach. Zapomniałam o tej zgrai, nie dlatego że ich nienawidziłam, lecz dlatego że ich kochałam i utraciłam. Siadywałam z rozdziawionymi ustami w ciemnym kącie, pochłaniając ich żywiołową wesołość, gromadząc wspomnienia całego tego krzyku i śmiechu, żeby potem w swoim samotnym łóżku móc przeżywać dzień od nowa i tulić go do siebie. Ze wszystkich przyrodnich braci i sióstr najbardziej kochałam Artura. Gdyby mnie uderzył, wiłabym się z rozkoszy. Gdyby rzucił kamień, pobiegłabym po niego. Dla Artura jadłabym czernidło do butów i piła mocz. Lecz niestety, złotowłosy Artur nigdy nie zwracał na mnie uwagi, jak zwykle zajęty wygrywaniem zawodów, chwytaniem piłki i recytowaniem tabliczki mnożenia. W dniu kiedy odszedł, ukryłam się w najciemniejszym zakamarku szopy i przysięgłam, że odtąd nie wezmę do ust ani kęsa strawy. Gdy mijały lata, a Artur nie wracał, coraz to dalej odpychałam wspomnienie o nim, aż nareszcie wróciło do mnie dzisiaj, odległe jak bajka. Koniec historii. Są w niej pewne niekonsekwencje, ale nie mam czasu, żeby je wytropić i usunąć, coś mi mówi, że muszę wyjść z tej szkoły i wrócić do swojego pokoju. 94. Zamykam drzwi, siadam, patrzę suchymi oczami na skrawek tapety nad biurkiem; nie jarzy się tam obraz złotowłosego Artura, z którym biegniemy razem po plaży, trzymając się za ręce, tylko różowa róża z dwoma zielonymi liśćmi na polu identycznych różowych róż, wiecznie promieniujących własnym światłem na niepojętą przestrzeń izdebki i na róże z pozostałych ścian. Oto miejsce już nie do pomniejszenia, oto mój pokój (sadowię się głębiej na krześle) i nie życzę sobie tutaj żadnych zmian: gdyż ulgą dla moich mrocznych dni, pociechą, która nie daje mi przymknąć powiek, złożyć rąk i ukołysać się na dobre, zagłębić w nicość, tą pociechą jest świadomość, że ze mnie i tylko ze mnie te kwiaty czerpią energię pozwalającą im obcować samym ze sobą, ze sobą nawzajem w ekstazie czystego istnienia, podobnie jak kamienie i krzewy na stepie tętnią życiem, przepełnione takim szczęściem, że trzeba by na to innego słowa, a wszystko to, ponieważ ja jestem tutaj i ponieważ dzięki mnie zaczynają wibrować od swojej własnej odmiany materialnej świadomości - świadomości, że ja na wieki nie jestem nimi ani one mną, że przenigdy nie będę, jak one, zachwytem czystej jaźni, lecz że niestety wiecznie mnie od nich oddziela bełkot słów, które w moim własnym wnętrzu stwarzają mnie i przetwarzają jako coś innego, coś innego. Farma, pustynia, cały świat aż po horyzont trwa w ekstazie wewnętrznej wspólnoty, pobudzany daremnym pragnieniem mojej świadomości, by w takim świecie zamieszkać. Oto jakie myśli snuję, patrząc na tapetę, czekając, aż oddech się uspokoi, aż zniknie strach. Obym nigdy się nie nauczyła czytać. 95. Jednakże bestia nie dała się zaczarować mojej paplaninie. Z godziny na godzinę podkrada się do mnie bliżej przez całe popołudnie. Słyszę jej koci krok, czuję cuchnący oddech. To na nic, jeśli się rzucę do ucieczki, zginę jeszcze bardziej haniebnie, powalona od tyłu w kaskadzie bielizny, wrzeszcząc, póki nie trzaśnie mi kark, jeżeli to litościwa bestia, albo póki pazury nie wyszarpią wnętrzności, jeżeli okrutna. Gdzieś po farmie włóczy się mój ojciec, płonąc ze wstydu, gotów paść trupem na miejscu, ledwie ktoś mu pogrozi palcem. Czy to ojciec jest bestią? Gdzie indziej na farmie majaczą Hendrik i Anna, on gra na organkach w cieniu drzewa - ciągle tak go sobie wyobrażam - ona nuci pod nosem, dłubie między palcami u nóg, czeka, co się dalej wydarzy. Czy to Hendrik jest bestią, ten znieważony mąż, sługa deptany pańskim butem, powstający z rykiem zemsty? Anna o ostrych, drobnych zębach, z gorącymi pachami - czy to ona jest bestią, ta kobieta subtelna, zmysłowa, nienasycona? Mówię i mówię bez końca, żeby nie upaść na duchu, podczas gdy oni mnie otaczają, uśmiechnięci, władczy. Jaki jest sekret ich władzy nade mną? Co oni takiego wiedzą, czego ja nie wiem? Gdziekolwiek się zwrócę, coś mi tarasuje drogę. Za miesiąc, już to widzę, będę zanosić śniadanie do łóżka swojemu ojcu i swojej służącej, a tymczasem Hendrik będzie siedział rozwalony w kuchni, jadł herbatniki, rzucał kozikiem w blat stołu, szczypał mnie w siedzenie, kiedy się znajdę obok. Ojciec będzie jej kupował nowe sukienki, a tymczasem ja będę prała jej brudną bieliznę. Oboje jak dzień długi będą się wylegiwać w łóżku, pogrążeni w zmysłowym rozleniwieniu, a tymczasem Hendrik będzie zaglądał do kieliszka, szakale będą pożerać owce i dzieło całych pokoleń legnie w gruzach. Ona urodzi mu oliwkowe dzieci, które będą siusiać na dywany i biegać po korytarzach. Zacznie spiskować z Hendrikiem, żeby ukraść ojcu pieniądze i srebrny zegarek. Poślą po swoich krewnych, po braci, siostry i dalekich kuzynów, po czym ulokują ich na farmie. Przez szparę w okiennicy będę się przyglądała zgrai tańczącej w sobotnie wieczory przy dźwiękach gitary, podczas gdy stary pan usiądzie jak ostatni dureń na werandzie, uśmiechając się i kiwając głową, istny król festynu. 96. Kto jest tą bestią pomiędzy nami? Moje historie to tylko historie, nie budzą we mnie strachu, jedynie odwlekają chwilę, kiedy będę musiała zapytać: Czy to swoje własne warczenie słyszę w zaroślach? Czy to mnie należy się bać, zgłodniałej, niepohamowanej, ponieważ tutaj, w sercu kraju, gdzie przestrzeń promieniuje ze mnie ku czterem krańcom ziemi, nie ma nic, co by mogło mnie powstrzymać? Gdy tak siedzę w milczeniu, patrząc na róże, czekając, aż minie popołudnie, trudno mi się z tym pogodzić. Nie jestem jednak aż tak głupia, żeby wierzyć w to, co widzę; a jeśli dostroję się pieczołowicie do tego, co się we mnie dzieje, z pewnością poczuję, jak w oddali pomarszczone jabłko mojego łona podnosi się i płynie, niczym ucieleśnienie wszelkiego zła. Owszem, jestem tylko starą panną ważącą ledwie czterdzieści parę kilo, zwariowaną od samotności, ale, jak podejrzewam, nie całkiem nieszkodliwą. Może więc to prawdziwe wytłumaczenie mojego strachu, strachu, który zarazem jest przewidywaniem: lękam się tego, co zamierzam zrobić, a przecież i tak to zrobię, bo jeśli nie, jeśli odpełznę na bok i będę czekać lepszych dni, moje życie pozostanie pasemkiem cieknącym znikąd donikąd, bez początku ani końca. Pragnę mieć swoje własne życie, tak jak z pewnością chciał własnego życia mój ojciec, który to sobie mówił, kupując paczuszkę kierów i kar. Świat przepełniają ludzie pragnący żyć po swojemu, lecz poza pustynią jedynie nielicznym dana jest taka swoboda. Tutaj, w samym sercu pustki, mogę się rozrastać w nieskończoność, podobnie jak mogę się skurczyć do rozmiarów mrówki. Brak mi wielu rzeczy, ale wolność do nich nie należy. 97. Kiedy jednak siedziałam tu, śniąc na jawie, może nawet drzemiąc z policzkami opartymi na pięściach i z obnażonymi dziąsłami, popołudnie mijało - światło nie jest już zielone, tylko szare - zbudziły mnie nagle kroki i głosy. W oszołomieniu serce wali jak młotem; do ust, cuchnących i lepkich po popołudniowym otępieniu, napływa mi sól. Uchylam drzwi. Głosy słychać w drugim końcu domu. Jeden z nich to głos mojego ojca, wydaje polecenia, znam ten ton, chociaż nie umiem odróżnić słów. Jest też drugi głos, ale wiem o nim tylko dlatego, że pierwszy chwilami milknie. Tak jak się obawiałam. Nie poskutkowała magia wyobrażania sobie najgorszego. Najgorsze jest tuż. Teraz te stopy w butach z cholewami nadchodzą korytarzem. Zamykam drzwi i mocno się o nie zapieram. Znam ów krok od samego zarania, a jednak stoję z rozdziawionymi ustami i walącym pulsem. On na powrót zmienia mnie w dziecko! Buty, łomot butów, czarna brew, czarne oczodoły, czarna dziura ust wywrzaskująca wielkie NIE, żelazne, zimne, grzmiące, które mnie powala, grzebie i więzi. Znowu jestem dzieckiem, niemowlęciem, pędrakiem, białym bezkształtnym życiem bez rąk, bez nóg, bez niczego, czym mogłabym się uchwycić ziemi, bez żadnej przyssawki, żadnego pazura; wiję się, but znów nade mną zawisa, rozwiera się jama ust i dmie wielki wiatr, mrożąc mnie aż do gąbczastego serca. Chociaż się opieram o drzwi, wystarczy mu tylko pchnąć, a upadnę. Boję się, gdyż zniknęło jądro gniewu, nie ma dla mnie łaski, zostanę ukarana, po czym już nigdy nie zaznam ukojenia. Dwie minuty temu to ja miałam rację, a on się mylił, byłam drzemiącą furią usadowioną na twardym krześle, czekałam, żeby stawić mu czoło - milcząca, nieobecna, pogardliwa i kto wie, jaka jeszcze; ale teraz znowu się mylę, mylę i jeszcze raz mylę, tak jak myliłam się zawsze, odkąd się urodziłam w niewłaściwym czasie, w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym ciele. Łzy ciekną mi po policzkach, nos mam zatkany, to na nic, czekam, aż mężczyzna po drugiej stronie drzwi zdecyduje za mnie, jaką formę przyjmie dzisiejsza nocna niedola. 98. Puka, trzy lekkie stuknięcia paznokciem o drewno. Do ust znów mi napływa sól; kurczę się, wstrzymując oddech. W końcu on odchodzi: równe kroki się oddalają - raz, dwa, trzy... - w głąb korytarza. A zatem to moja kara! Nie chciał mnie widzieć, tylko trzymać pod kluczem przez noc! Okrutne, okrutne, okrutne! Łkam w swojej celi. Znowu dobiegają mnie głosy. Są w kuchni. On każe jej położyć jedzenie na stół. Ona wyjmuje chleb z blaszanego pojemnika, tłuszcz i słoik konfitur z kredensu. On każe zagotować wodę. Ona mu mówi, że nie potrafi uruchomić pieca na naftę. On go dla niej zapala. Ona stawia czajnik na ogniu. Splata palce i czeka na wodę. On każe jej usiąść. Ma siedzieć z nim przy stole. Ukroił chleba, popycha ku niej kromkę czubkiem noża. Każe jej jeść. Głos ma szorstki. Nie umie wyrażać czułości. Oczekuje, że ludzie to zrozumieją i wezmą pod uwagę. Lecz nikt tego nie rozumie, nikt prócz mnie, która całe życie przesiedziałam w kącie, obserwując go. Wiem, że jego wybuchy gniewu i ponure milczenie to nic innego jak maski przesłaniające czułość, której nie ma śmiałości okazać, żeby nie przytłoczyły go jej następstwa. Nienawidzi jedynie dlatego, że nie ośmiela się kochać. Nienawidzi, aby trzymać się w karbach. Mimo wszystko nie jest złym człowiekiem. Nie jest niesprawiedliwy. Jest tylko starzejącym się mężczyzną, który zaznał tak niewiele miłości i myśli, że teraz ją znalazł, kiedy tak je ze swoją dziewczyną chleb i brzoskwinie, czekając, aż się zagotuje woda na kawę. Nie sposób sobie wyobrazić spokojniejszej sceny, jeśli pominąć rozgoryczone dziecko wytężające słuch za drzwiami w drugim końcu domu. Zasiedli właśnie do agapy; lecz istnieje jedna jedyna uczta szlachetniejsza niż agapa, a jest nią rodzinny posiłek. Mnie również powinni zaprosić. Powinnam usiąść przy tym stole, u szczytu, jak należy, ponieważ jestem gospodynią w tym domu; i to ona, nie ja, musiałaby usługiwać. Wtedy moglibyśmy zgodnie łamać się chlebem i kochać nawzajem, każde na swój sposób, nie wyłączając mnie. Jednakże nakreślono granice, wykluczono mnie ze wspólnoty, toteż nasz dom stał się domem dwóch historii: historii szczęścia, czy też zrywu ku szczęściu, i historii niedoli. 99. Zgodnie podzwaniają ich łyżeczki. Obydwoje są łasi na słodycze. Ich oczy się spotykają wśród smużek pary. Ona ma za sobą tydzień poznawania tego obcego mężczyzny - silnego, zwalistego, owłosionego, lecz już sflaczałego, niszczejącego - który dzisiejszej nocy, nie kryjąc się już dłużej, buńczucznie oznajmia, że została jego konkubiną, jego własnością. Czy dziewczyna w ogóle myśli o mężu, owiniętym w koc pod zimnymi gwiazdami albo jęczącym w opuszczonej chacie, podczas gdy nowy właściciel obejmuje ją kolanami pod stołem? Czy zadaje sobie pytanie, jak długo kochanek zdoła ją chronić przed gniewem męża? Czy w ogóle myśli o jutrze, czy też jeszcze u piersi matki nauczyła się żyć w rozkosznej teraźniejszości, choćby i potępiana? Co dla niej znaczy ten nowy mężczyzna? Czy tylko rozkłada uda, bierna, niewrażliwa, ponieważ jest jej panem, czy też w uległości znajduje wyszukaną przyjemność, której nigdy by jej nie dała miłość małżeńska? Czy kręci jej się w głowie od tak niespodziewanego wyniesienia? Czy ją upoiły podarki, monety, cukierki czy co tam dla niej wybrał z rzeczy po żonie, boa z piór, naszyjnik ze sztucznych brylantów? Dlaczego ja nigdy nie dostałam tych pamiątek? Dlaczego wszystko trzyma się przede mną w tajemnicy? Czemu ja także nie siedzę przy kuchennym stole, wymieniając uśmiechy w ciepłych i mglistych oparach kawy? Co mnie czeka po czyśćcu samotności? Czy przed wyjściem umyją naczynia, czy też będę musiała wypełznąć jak karaluch w środku nocy, żeby po nich pozmywać? Kiedy dziewczyna zacznie wypróbowywać swoją władzę, kiedy zacznie wzdychać, wstawać od stołu, przeciągać się i odpływać, zostawiając cały bałagan służbie? A w dniu, gdy to zrobi, czy on się ośmieli na nią warknąć, czy też będzie już tak ogłupiały, że przestanie się liczyć cokolwiek prócz powabów jej bioder i pośladków, kiedy nimi zafaluje, sunąc do sypialni? Jeżeli ona przestanie być służącą, kto jak nie ja zajmie jej miejsce, chyba że wybiegnę w noc i nigdy nie wrócę, umrę na pustyni i oskubią mnie do czysta ptaki, a potem mrówki, jako napomnienie? Czy on w ogóle zauważy? Hendrik natknie się na mnie podczas swoich wędrówek, przyniesie do domu w worku. Cisną mnie do jakiejś dziury, przykryją i zmówią modlitwę. Później ona rozpali ogień, włoży fartuch i pozmywa naczynia, ogromną stertę naczyń, całe stosy filiżanek po kawie, które ja zostawiłam w spadku, po czym westchnie i pozazdrości mi śmierci. 100. Miotam się w ciemności jak oszalała, smagana rozterką. Zbyt wiele nieszczęścia, zbyt wiele samotności sprawia, że człowiek się staje zwierzęciem. Tracę ludzkie spojrzenie na świat. Kiedyś potrafiłabym się otrząsnąć i blada, zapłakana, zobojętniała powlec korytarzem, by stawić im czoło. Wówczas prysnąłby ów erotyczny czar, dziewczyna umknęłaby z krzesła, ojciec posadził mnie przy stole i dał mi coś do picia, żebym doszła do siebie. Może wręcz dziewczyna by przepadła w mroku nocy: wszystko znowu byłoby dobrze, odwlekłaby się chwila, gdy za nimi dwojgiem szczękną drzwi, a ja wreszcie pojmę, że nie mam dostępu do tego pokoju, bo zawsze byłam kimś zbyt poślednim, aby tam wejść. Lecz dzisiejszej nocy już nazbyt długo tłukłam się o wodę, jestem słaba, znużona mówieniem sobie tego czy owego, dzisiejszej nocy zamierzam się odprężyć, ustąpić, zgłębić rozkosze tonięcia, dotyk własnego ciała wyślizgującego się ze mnie i innego wślizgującego na to miejsce - członki wewnątrz członków, usta wewnątrz ust. Z wdzięcznością witam śmierć jako wersję życia, w którym nie będę sobą. Chociaż powinnam, nie dostrzegam tu sofizmatu. Kiedy bowiem się zbudzę na dnie oceanu, z moich ust dobiegnie brzęczenie tego samego, dawnego głosu, brzęczenie czy też bulgot, czy jakikolwiek inny dźwięk wydawany przez słowa w wodzie. Co za nuda! Kiedy to się skończy? Księżyc świeci na kobietę, całą z czarnych fałd, na zimnej podłodze. Niczym wyziewy ulatuje z niej diabeł o popielatej twarzy. Słowa szeptane tymi sinymi ustami to moje słowa. Tonąc, zatapiam się w sobie. Jestem i zarazem nie jestem widmem. Pochylam się. Dotykam skóry - ciepła, szczypię to ciało - boli. Jakiego jeszcze dowodu mogę sobie życzyć? Ja to ja. 101. Stoję pod drzwiami ich pokoju: trzy gładkie płyciny i porcelanowa gałka, nad którą wisi moja dłoń. Wiedzą, że tu jestem. Moja obecność ożywia powietrze. Zastygają w pół gestu, pełni zmieszania, czekają na mój ruch. Pukam do drzwi, mówię: - Tatusiu... Słyszysz mnie? Milczą, wsłuchani w ogrom swoich oddechów. - Tatusiu, nie mogę spać. Patrzą sobie w oczy, jego spojrzenie mówi: Co mam zrobić?, jej: Ona nie jest moja. - Tatusiu, dziwnie się czuję. Co robić? 102. Wlokę się z powrotem do kuchni. Światło księżyca bije przez odsłonięte okno na nagi stół. W zlewie leży talerz i dwie filiżanki, czekają na umycie. Dzbanek z kawą jest jeszcze ciepły. Ja także mogłabym się napić, gdybym miała chęć. 103. Gładzę białą gałkę. Rękę mam lepką. - Tatusiu... Mogę coś powiedzieć? Przekręcam gałkę. Zatrzask ustępuje, ale drzwi się nie otwierają. Zamknęli je na klucz. Słyszę, jak on oddycha po tamtej stronie. Mocno stukam w drzwi pięścią. Ojciec chrząka i mówi beznamiętnie: - Już późno, dziecko. Lepiej porozmawiajmy jutro. Idź już, spróbuj się przespać. Odezwał się. Uznawszy za nieodzowne zaryglować przede mną drzwi, teraz uznał za nieodzowne przemówić do mnie. Znowu walę mocno. Co zrobi? Zamek otwiera się z trzaskiem. Przez szparę wystrzela ku mnie jak wąż uniesione ramię, mlecznobiałe nad ciemnymi włosami. W mgnieniu oka ojciec chwyta mnie za nadgarstek i miażdży go całą mocą tej wielkiej ręki. Krzywię się, ale w żadnym razie nie pozwolę sobie na krzyk. Jego szept rozbrzmiewa kaskadą pszenicznych plew, chrapliwy, wściekły. - Marsz do łóżka! Rozumiesz, co do ciebie mówię? - Nie! Nie chcę spać! To nie moje łzy, te łzy zaledwie przeze mnie przepływają, tak jak mocz, który wydalam, jest zaledwie moczem. Wielka ręka sunie w górę po moim przedramieniu, aż znajduje i ściska łokieć. Pod jej naporem osuwam się coraz niżej i niżej; głową dotykam framugi. Nie czuję bólu. Coś się dzieje w moim życiu, to lepsze niż samotność, jestem zadowolona. - A teraz już przestań! Przestań mnie złościć! Odejdź! Odpycha mnie w tył. Trzask drzwi. Przekręca klucz. 104. Kucam pod ścianą naprzeciwko drzwi. Głowa mi opada. Z gardła wydobywa się nie płacz, nie jęk, nie głos, lecz wiatr wiejący z gwiazd i nad polarnymi pustkowiami, i przeze mnie na przestrzał. Biały wiatr, czarny wiatr, wiatr, który nie mówi nic. 105. Ojciec stoi nade mną. Ubrany staje się swoim kompletnym, władczym „ja”. Sukienkę mam zadartą, widzi moje kolana oraz czarne skarpetki i buty, tam gdzie się kończą nogi. W gruncie rzeczy nic mnie to nie obchodzi, niech widzi. Wiatr nadal przelatuje przeze mnie ze świstem, lecz teraz cichszym. - Już dobrze, dziecko, chodźmy spać. Ton brzmi łagodnie, ale ponieważ słyszę wszystko, słyszę też w nim gniewne półtony i wiem, jaki jest fałszywy. Ojciec łapie mnie za nadgarstek, podciąga w górę moje wiotkie ciało kukiełki. Jeżeli puści, to upadnę. Nic mnie nie obchodzi, co się dzieje z tym ciałem. Jeśli zechce stratować je obcasami na miazgę, nie zaprotestuję. Jestem rzeczą, którą on trzyma za ramiona i prowadzi korytarzem do celi w najodleglejszym krańcu domu. Korytarz nie ma końca, dudnią nasze kroki, zimny wiatr bez ustanku kąsa mnie w twarz, pochłaniając łzy cieknące z oczu. Wiatr wieje wszędzie, nadlatuje z każdej dziury, obraca wszystko w kamień, w lodowcowy, zmrożony do głębi kamień najdalszych gwiazd, których nigdy nie zobaczymy, gwiazd wiodących życie od nieskończoności po nieskończoność w mroku i niewiedzy, jeżeli ich nie mylę z planetami. Wiatr wieje z mojego pokoju, przez dziurkę od klucza, przez szpary; kiedy otworzą się drzwi, wnet mnie strawi, stanę w paszczy czarnego wiru, nic nie słysząc, niczego nie wyczuwając, spowita wiatrem, który huczy pomiędzy atomami mojego ciała i świszczę w grocie za moimi oczami. 106. Kładzie mnie na znajomej zielonej kapie. Unosi mi stopy i ściąga buty. Wygładza sukienkę. Co więcej może zrobić? Co więcej ośmieli się zrobić? Znowu rozbrzmiewa łagodny ton. - No już, teraz śpij, dziecko, robi się późno. - Jego ręka dotyka mojego czoła, zrogowaciała ręka mężczyzny, która wygina drut. Jakie to czułe, jakie uspokajające! Jednakże chce tylko wiedzieć, czy nie mam gorączki, czy u korzeni mojego strapienia nie leży jakiś mikrob. Czy mam mu powiedzieć, że nie znajdzie we mnie żadnych mikrobów, że moje ciało nazbyt zgorzkniało, by dać im schronienie? 107. Zostawił mnie samą. Leżę wyczerpana, a świat wiruje, wiruje bez końca naokoło łóżka. Mówiłam i do mnie mówiono, dotykałam i mnie dotykano. Toteż jestem czymś więcej niż tylko śladem tych słów przebiegających mi przez głowę w drodze znikąd donikąd, niż smugą światła na tle próżni kosmosu, niż spadającą gwiazdą (dziś wieczór wyjątkowo przepełnia mnie astronomia). Czemu więc po prostu się nie odwrócę na bok i nie zasnę tak jak teraz, całkowicie ubrana, nie obudzę się rano, nie zmyję naczyń, nie usunę się w cień, czekając na nagrodę, która niewątpliwie przyjdzie, jeżeli wszechświatem ma rządzić sprawiedliwość? Albo też dlaczego nie pójdę spać, bez końca obracając w myślach pytanie, czemu po prostu nie zasnę tak jak teraz, całkowicie ubrana? 108. Dzwonek wzywający na obiad leży jak zwykle na kredensie. Wolałabym wprawdzie coś większego, donośny, brzękliwy dzwon, choćby dzwonek szkolny; może gdzieś na strychu jest taki szkolny dzwonek, pokryty kurzem, oczekujący wskrzeszenia, jeżeli oczywiście była tutaj kiedykolwiek szkoła - lecz nie mam czasu go odszukać (choć czyby serca nie skoczyły im do gardła, gdyby usłyszeli zmykające kocie łapy, furkot skrzydeł nietoperzy, widmowy krok mścicielki ponad łóżkiem?). Cicho jak kot, bosa, głusząc palcami serce dzwonka, skradam się korytarzem i przykładam ucho do dziurki od klucza. Zupełna cisza. Czy leżą z zapartym oddechem, z dwoma zapartymi oddechami, czekając na mój ruch? Czy już śpią? A może spoczywają w uścisku? Czy to właśnie tak się robi, poruszeniami zbyt drobnymi, aby je usłyszeć, na podobieństwo sklejonych much? 109. Dzwonek pobrzękuje cienko, nieprzerwanie, elegancko. Kiedy męczy mi się prawa ręka, dzwonię lewą. Czuję się lepiej niż wtedy, gdy tu stałam ostatnim razem. Jestem spokojniejsza. Zaczynam nucić, najpierw niepewnie, to na niższym, to na wyższym tonie niż ton dzwonka, później odnajduję ten właściwy i już go się trzymam. 110. Czas płynie jak mgła rzednąca, gęstniejąca, wsysana w ciemność przede mną. Stopniowo zamiera uczucie, które uważam za swój ból, chociaż to tylko samotność. Kości twarzy topnieją, z powrotem cała mięknę: miękkie ludzkie zwierzę, ssak. Dzwonek wpadł we właściwy takt - cztery uderzenia ciche, cztery głośne - do którego zaczynam wibrować, z początku grubszymi mięśniami, potem tymi bardziej delikatnymi. Opuszczają mnie strapienia. W postaci pałeczkowatych istot wypełzają ze mnie, kurczą się. 111. Wszystko jeszcze będzie dobrze. 112. Dostałam. Oto co się zdarzyło. Dostałam mocno w głowę. Czuję zapach krwi, w uszach mi dzwoni. Wyrwano mi z ręki dzwonek. Słyszę, jak z głośnym brzękiem uderza o podłogę w głębi korytarza, turla się w prawo i w lewo, jak to dzwonki. Korytarz rozbrzmiewa monotonnym echem wrzasków, dla mnie niezrozumiałych. Osuwam się po ścianie i ostrożnie siadam na podłodze. Teraz czuję smak krwi. Cieknie mi z nosa. Przełykam ją. Wysuwam język, zlizuję też krew z warg. Kiedy ostatni raz ktoś mnie uderzył? Nie umiem sobie przypomnieć. Może nigdy dotąd mnie nie bito, może wyłącznie pieszczono, chociaż trudno w to uwierzyć, pieszczono, strofowano i zaniedbywano. Cios nie boli, jedynie znieważa. Jestem obrażona i zgwałcona. Jeśli idzie o ciosy, przed chwilą byłam jeszcze dziewicą. Wrzaski nadal wiszą w powietrzu, jak skwar, jak dym. Jeżeli zechcę, mogę sięgnąć w górę i pomachać ręką w ich gęstwie. Zawisa nade mną ogromny biały żagiel. Powietrze gęstnieje od zgiełku. Zamykam oczy i wszelkie inne otwory, jakie tylko mogę. Hałas przenika we mnie. Zaczynam dzwonić. Żołądek mi się buntuje. Następne uderzenie, drewnem o drewno. Gdzieś bardzo daleko brzęczy klucz. Powietrze wciąż wibruje, choć jestem tutaj zupełnie sama. Uporano się ze mną. Byłam nieznośna, a teraz ze mną się rozprawiają. O tym warto pomyśleć, póki mam jeszcze wolną chwilę. Odszukuję swoje dawne miejsce przy ścianie, spokojna, oszołomiona, wręcz ospała. Nie potrafię zgadnąć, czy kiedy już zacznę myśleć, przyjdzie właśnie myśl, czy też marzenie. Są na świecie ogromne połacie, gdzie jeśli wierzyć lekturze, zawsze pada śnieg. Gdzieś na Syberii lub na Alasce znajduje się ośnieżone pole, a pośrodku stoi słup, przechylony, zbutwiały. Chociaż to południe, światło jest takie przyćmione, że równie dobrze mógłby być wieczór. Śnieg prószy bez końca. Poza tym jak okiem sięgnąć nie widać nic. 113. W stojaku przy drzwiach frontowych, tam gdzie właściwie powinny stać parasole, gdybyśmy w ogóle ich używali, gdybyśmy tutaj w odzewie na deszcz nie unosili ku niemu twarzy, nie chwytali w usta gorących kropli i się nie radowali, stoją dwie strzelby, dubeltówka na przepiórki i zające oraz karabin lee-enfield. Lee-enfield ma zasięg blisko dwóch tysięcy metrów. Zdumiewające. Nie wiem, gdzie znaleźć naboje do dubeltówki. Lecz w małej szufladzie stojaka leży sześć pocisków kaliber 303 o ostrych, brązowych czubkach: walały się tu całymi latami wśród pojedynczych guzików i szpilek. Odszukuję je po omacku. Nikt by nie pomyślał, patrząc na mnie, że umiem się posługiwać bronią - a jednak umiem. Jest kilka rzeczy, których nikt by o mnie nie pomyślał. Nie wiem, czy potrafię po ciemku załadować magazynek, ale mogę włożyć jeden nabój i zasunąć zamek. Dłonie mam nieprzyjemnie lepkie jak na kogoś, kto zazwyczaj aż się łuszczy, wyschnięty na wiór. 114. Nie jestem spokojna, chociaż zaczęłam działać. Przeniknęła we mnie jakaś próżnia. Nie zadowala mnie nic z tego, co się teraz dzieje. Cieszyłam się, stojąc w ciemności, dzwoniąc i nucąc, lecz wątpię, czybym odnalazła to szczęście, gdybym wróciła, wymacała dzwonek pod meblami, wytarła go z pajęczyn, po czym znowu stała, dzwoniąc i nucąc. Pewne sprawy są chyba bezpowrotnie stracone. Może to właśnie świadczy o realności czasu minionego. 115. Nie jestem spokojna. Nie potrafię uwierzyć w to, co właśnie mi się przydarza. Potrząsam głową i naraz przestaję rozumieć, dlaczego nie miałabym spędzić tej nocy w swoim łóżku, śpiąc; przestaję rozumieć, dlaczego ojciec nie miałby spędzić tej nocy we własnym łóżku, śpiąc, a żona Hendrika w swoim i Hendrika łóżku, śpiąc. Przestaję rozumieć konieczność ukrytą za tym, co robimy, co robi każde z nas. Jesteśmy zaledwie kaprysem, jednym kaprysem po drugim. Czemu nie możemy przystać na to, że nasze życie jest puste, tak puste jak zamieszkiwana przez nas pustynia, i nie możemy go spędzić, licząc owce albo zmywając filiżanki, z radością w sercu? Nie pojmuję, dlaczego historia naszego życia ma koniecznie być ciekawa. Namyślam się ponownie nad wszystkim. 116. Kula spoczywa ukryta w komorze. W czym leży moje własne zepsucie? Namyśliwszy się bowiem przez chwilę, z pewnością dalej będę robić swoje, jak dotąd. Może brak mi stanowczości, żeby stawić czoło nie tyle nudzie garnków, patelni i tej samej poduszki co noc, ile historii tak nudnej, kiedy ją opowiadać, że równie dobrze mogłaby to być historia milczenia. Brak mi odwagi, by przestać mówić, by na powrót rozpłynąć się w ciszy, skąd przyszłam. Historia, którą tworzę, ładując ten ciężki karabin, to ledwie gorączkowa, nieprawdziwa paplanina. Czy należę do ludzi aż tak nierzeczywistych, że nie potrafią sięgnąć poza siebie inaczej niż tylko kulami? Tego właśnie się boję, kiedy jako niewiarygodna postać, uzbrojona dama, wymykam się w rozgwieżdżoną noc. 117. Podwórze tonie w srebrnobłękitnym świetle. Bielone ściany składziku i szopy lśnią widmową bladością. Daleko na równinie migoczą skrzydła wiatraka. Jęk i łomot tłoka dobiega słabo, lecz wyraźnie, niesiony nocnym powiewem. Piękno świata, w którym żyję, zapiera mi dech. Podobnie, jak czytałam, gdy spadają łuski z oczu skazańcom idącym na szubienicę albo na szafot, ci, lamentując, że muszą umrzeć, w owej chwili wielkiej jasności mimo wszystko składają dzięki za to, że żyli. Może powinnam zdradzić słońce na rzecz księżyca. Ale słyszę jeden dźwięk całkiem tutaj nie na miejscu. To słabszy, to znów silniejszy, przypomina głos psa chorego na nosówkę, psa, który skamle, warczy i zieje bez ustanku; nie wydaje go jednak pies, lecz małpa albo człowiek, lub też kilkoro ludzi gdzieś za domem. Niosąc karabin przed sobą jak tacę, idę na palcach po żwirze, okrążam szopę i wychodzę na jej tyłach. Wzdłuż ściany domu ciągnie się wał cienia. W cieniu przy kuchennych drzwiach leży to coś, ani pies, ani małpa, tylko mężczyzna, w rzeczy samej (dostrzegam, podchodząc bliżej) Hendrik, jedyna osoba, której nie powinno tu być. Kiedy mnie zauważa, hałas, ta jego paplanina - jeśli to właściwe słowo - milknie. Zbliżam się, Hendrik odgrywa dla mnie scenkę, próbuje wstać, ale opada z powrotem. Wyciąga ręce, otwiera i unosi dłonie. - Nie strzelać! - mówi. To taki żart. Nie zdejmuję palca ze spustu. Na razie nie dam się zwieść pozorom. Dolatuje mnie odór, nie wina, lecz brandy. Tylko mój ojciec mógł mu ją dać. A zatem przekupiony, nie oszukany. Opierając rękę o drzwi za sobą, Hendrik znowu usiłuje wstać. Kapelusz spada mu z kolan na ziemię. Sięga po niego i powoli przewraca się na bok. - To ja - mówi, wyciągając wolną rękę w kierunku lufy. Trzymam broń daleko poza jego zasięgiem. Robię krok do tyłu. Leżąc w progu na boku, z podciągniętymi kolanami, zapomina o mnie i zaczyna płakać. Czyli to był ów hałas. Przy każdym spazmie drżą mu pięty. Nic nie mogę dla niego zrobić. - Zmarzniesz, Hendrik - mówię. 118. Drzwi pokoju ojca są przede mną zamknięte, ale okno otwarte, jak zwykle. Dzisiejszej nocy mam już dość słuchania cudzych odgłosów. Toteż trzeba działać prędko, nie myśląc, a ponieważ nie mogę zatkać uszu, należy cicho nucić. Wsuwam lufę pomiędzy firanki. Opierając łoże na parapecie, unoszę karabin, aż mierzy dokładnie w przeciwległy róg sufitu, zamykam oczy i pociągam za spust. Nie miałam dotąd przyjemności słyszeć, jak broń wypala w zamkniętym pomieszczeniu. Przywykłam do echa powracającego falami ze wzgórz. Teraz natomiast kolba tylko uderza gwałtownie w moje ramię, potem wstrząs, tępy, nic nadzwyczajnego, wreszcie chwila ciszy, nim się rozlegnie pierwszy krzyk. Słuchając go, wdycham kordytowy dym. Kiedy uderzyć krzemieniem o krzemień, skacze iskra i ulatuje smużka takiego samego gryzącego dymu. 119. W istocie nigdy przedtem nie słyszałam podobnego krzyku. Napełnia ciemną izbę jasnością i sączy blask przez ściany niczym ze szkła. Zamiera w serii słabych kwiknięć, natychmiast wybucha od nowa. Zadziwiające. Nigdy bym nie uwierzyła, że można wrzeszczeć tak głośno. Zamek się cofa, łuska brzęczy mi u stóp, następny nabój, chłodny, obcy, wślizguje się do komory. Krzyki brzmią teraz krócej, bardziej rytmicznie. Słychać też mnóstwo gniewnych, cichszych odgłosów nie do taktu, które oddzielę później, kiedy znajdę czas, jeżeli potrafię je sobie przypomnieć. Unoszę lufę, zamykam oczy i pociągam za spust. W tej samej chwili karabin wyrywa mi się z rąk. Wybuch brzmi jeszcze bardziej tępo niż przedtem. Cała strzelba, o dziwo, ucieka ode mnie. Wsuwa się między firanki i znika. Opadam na kolana, z pustymi rękami. 120. Powinnam teraz odejść. Już dosyć nabroiłam, w żołądku zaczynają się niemiłe sensacje, zepsułam im obojgu noc, niewątpliwie będę musiała za to zapłacić. Na razie powinnam zostać sama, tak byłoby najlepiej. 121. Hendrik stoi w świetle księżyca na środku podwórza, obserwuje mnie. Nie sposób zgadnąć, co sobie myśli. Mówię do niego chłodno, starannie składając słowa: - Idź spać, Hendrik. Już późno. Jutro będzie nowy dzień. Zatacza się, kapelusz ocienia mu twarz. Wrzaski przeszły w krzyk. Najlepiej będzie dla nas wszystkich, jeśli odejdę. Okrążam Hendrika i ruszam drogą prowadzącą poza farmę albo, jeśli spojrzeć na to z drugiej strony, drogą prowadzącą w bardziej rozległy świat. Z początku plecy mam zupełnie bezbronne, ale później to wrażenie przygasa. 122. Czy to możliwe, że istnieje wytłumaczenie wszystkiego, co robię, i że to wytłumaczenie tkwi we mnie niby klucz grzechoczący w puszce, który czeka, aż ktoś go wyjmie i za jego pomocą wyjawi tajemnicę? Czy to jest ów klucz: za sprawą konfliktu z ojcem mam nadzieję uciec od wiecznych rozmyślań o oderwanym bycie i poznać prawdziwy antagonizm, z punktem zwrotnym i rozwiązaniem? Jeżeli tak, czy chcę użyć klucza, czy też pragnę go porzucić na skraju drogi i nigdy już nie oglądać? I czy to nie godne uwagi, jak w jednej chwili mogę odchodzić z miejsca, gdzie właśnie dokonał się przełom, odchodzić od wystrzałów, od wrzasków i przerwanych przyjemności, szurając butami po kamykach, pod promieniami księżyca padającymi na mnie jak srebrne pręgi, w coraz chłodniejszym nocnym powiewie, a już w następnej chwili, nieczuła na nic, mogę z powrotem wpaść w bełkot słów? Ciekawe, czy jestem rzeczą pomiędzy rzeczami, ciałem popychanym naprzód siłą ścięgien i kostnych dźwigni, czy też monologiem płonącym w czasie, mniej więcej metr pięćdziesiąt nad ziemią, jeżeli ziemia nie okaże się tylko kolejnym słowem, a wtedy istotnie zatracę się na dobre? W każdym razie niewątpliwie nie jestem sobą tak wyraźnie, jak bym sobie życzyła. Kiedy naprawię swoje postępowanie z dzisiejszej nocy? Powinnam była zachować spokój albo też mieć więcej zdecydowania. Moje niezdecydowanie ujawniła niechęć wobec smutku Hendrika. Kobieta z czerwoną krwią w żyłach (jaki kolor ma moja? bladoróżowy? atramentowofioletowy?) wcisnęłaby mu do ręki topór i wepchnęła go do domu, żeby szukał zemsty. Kobieta zdecydowana zostać kowalem własnego losu bez wahania targnęłaby firankami i zalała karygodny uczynek powodzią światła, księżycowego światła, światła głowni. Ja wszakże, tak jak się obawiałam, wiecznie się miotam pomiędzy dramatycznymi staraniami a ospałością rozmyślań. Chociaż wycelowałam broń i pociągnęłam za spust, zamknęłam przy tym oczy. Zrobiłam tak nie tylko przez kobiecą słabość, lecz także kierując się swoistą logiką, psychologią, która miała mnie uchronić przed widokiem nagości ojca. (Może ta sama logika nie pozwoliła mi wyciągnąć ręki i pocieszyć Hendrika). (Nic nie powiedziałam o nagości dziewczyny. Dlaczego?) Świadomość, że ma się jakąś psychikę, przynosi ukojenie - bo skoro obdarowano mnie psychiką, niewątpliwie też dano mi życie - lecz jednocześnie stwarza powód do niepokoju. Jeśliby opowiadać o podświadomych pobudkach, tworem czyjej wyobraźni byłabym w takiej historii ja? Coś zagraża mojej wolności, zapędzają mnie w kąt moce, nad którymi nie panuję, wkrótce przyjdzie mi już tylko usiąść w kącie, płacząc, z drgającymi mięśniami. Obojętne, że ów kąt przedstawia mi się teraz jako długa wędrówka po otwartej drodze: na jej końcu odkryję, że ziemia jest okrągła - kąty przybierają wiele kształtów. Nie jestem przygotowana do życia na drodze. To znaczy, jakkolwiek mam stopy i nogi, jakkolwiek oszukiwałabym samą siebie, twierdząc, że trzeba mi wielu środków do życia - z pomocą szarańczy, przelotnych deszczów i zapasowych butów dam radę wędrować w nieskończoność - naprawdę nie zniosłabym napotkanych ludzi, oberżystów, pocztylionów i rozbójników, jeśli żyję w ich epoce, nie zniosłabym przygód, gwałtów, rabunków, choć co prawda nie mam nic wartego rabunku, nic wartego gwałtu - ale przecież wypadki chodzą po ludziach; to by dopiero było niezapomniane przeżycie! Jeżeli, z drugiej strony, droga jest wiecznie taka sama jak teraz, ciemna, kręta, kamienista, jeżelibym mogła wiecznie po niej błądzić bądź to w świetle księżyca, bądź słońca, nie docierając do takich miejsc jak Armoede, stacja albo miasto, w którym córki czeka zguba, jeżeli - cud nad cudami - droga prowadzi donikąd, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, rok po roku, lub wyłącznie, jeśli mam szczęście, wiedzie na kraniec świata, wówczas mogłabym jej się oddać, oddać się historii życia na drodze, bez psychologii, bez przygody, bez kształtu ani formy, tup tup tup w starych trzewikach zapinanych na guziczki - trzewikach zdzieranych na strzępy, lecz natychmiast zastępowanych parą nowych, identycznych, wiszących na sznurku u szyi jak dwie czarne piersi - z rzadkimi przerwami na posiłek złożony z szarańczy i wody deszczowej, jeszcze rzadszymi przerwami z powodu wymagań natury, a także innymi przerwami na drzemkę i korowód snów (bez nich człowiek umiera); a tymczasem wstęga moich rozmyślań, czarna na białym tle, płynie niby mgła metr pięćdziesiąt nad ziemią, rozwinięta wstecz aż po horyzont... tak, takiemu życiu mogłabym się oddać. Gdybym wiedziała, że tylko tego się ode mnie wymaga, mój krok natychmiast stałby się szybszy i dłuższy, biodra rozkołysały, wędrowałabym naprzód uśmiechnięta i z radością w sercu. Jednakże nie bez racji przypuszczam - może zresztą nie idzie tu o rację, tej sferze daleko do racjonalności - przypuszczam zatem, po prostu i zwyczajnie, przypuszczam bezpodstawnie, że ta droga prowadzi do Armoede, jeśli na rozstajach skręcę w prawo, jeśli zaś w lewo, to na stację. Jeśli natomiast podążę na południe z biegiem podkładów kolejowych, pewnego dnia znajdę się nad morzem, będę mogła iść plażą w szumie nadpływających fal lub też wejść prosto do morza, gdzie moja głowa, nie zasłużywszy na cud, bezlitośnie popychana morskimi prądami zanurzy się pod wodę, a wstążka słów wreszcie odpłynie na dobre w strudze bąbelków. Co powiem ludziom w pociągu, patrzącym na mnie tak dziwnie z powodu zapasowej pary butów na szyi, z powodu szarańczy, która wyskakuje z torebki - co powiem dobrotliwemu starszemu panu o srebrzystych włosach, tłustej damie odzianej w czarną bawełnianą suknię, ocierającej pot z górnej wargi cieniusieńką chusteczką, sztywnemu młodzieńcowi, który przygląda mi się tak uważnie i który w każdej chwili, zależnie od epoki, może się okazać moim dawno utraconym bratem albo uwodzicielem, albo wręcz jednym i drugim jednocześnie? Jakie mam dla nich słowa? Rozchylam wargi, widzą moje marmurkowe zęby, czują zapach próchnicznych dziąseł i cofają się przed grzmiącym uderzeniem starego, zimnego, czarnego wiatru, który wieje ze mnie bez końca znikąd donikąd. 123. Ojciec siedzi na podłodze, w nogach wielkiego małżeńskiego łoża, gdzie tak wiele się napłodzono w naszej rodzinie. Do pasa jest nagi. Ciało ma kredowobiałe. Twarz, która powinna być tak samo ceglastobrązowa jak przedramiona, pożółkła. Ojciec patrzy prosto na mnie, tam gdzie stoję z ręką przy ustach w pierwszym porannym świetle. Resztę ciała okrywa zieleń. Zerwał zielone firanki razem z karniszem, dlatego w pokoju jest tak jasno. Właśnie firankę przyciska sobie do pasa. Patrzymy na siebie. Jakkolwiek się staram, nie potrafię odgadnąć uczuć z wyrazu jego twarzy. Brak mi umiejętności czytania w twarzach. 124. Chodzę po domu, zamykam drzwi: dwoje drzwi do salonu, dwoje do jadalni, drzwi do sypialni, drzwi do sypialni, drzwi do szwalni, drzwi do gabinetu, drzwi do łazienki, drzwi do sypialni, drzwi do kuchni, drzwi do spiżarni, drzwi do mojego pokoju. Niektóre drzwi są już zamknięte. 125. Filiżanki nie są jeszcze umyte. 126. W pokoju ojca fruwają muchy. Ich bzyczenie przesyca powietrze. Pełzają ojcu po twarzy, ale ich nie odgania - on, zawsze taki grymaśny. Gęsto obsiadają mu ręce, ręce czerwone, zakrwawione. Na podłodze plamy zaschniętej krwi, krew zlepia firankę. Nie brzydzę się krwi, czasami robiłam kaszankę, lecz w tym wypadku chyba byłoby lepiej opuścić na chwilę pokój, przejść się kawałek, odzyskać jasność umysłu. Jednakże zostaję, coś mnie tutaj trzyma. Ojciec raz po raz chrząka, wreszcie się odzywa. - Sprowadź Hendrika - mówi. - Proszę, każ mu tu przyjść. Nie opiera się, kiedy odginam jego palce przyciskające krwawy opatrunek z firanki. W brzuchu zieje dziura na tyle duża, że mogłabym w nią wsunąć kciuk. Ciało dookoła dziury jest wypalone. Jego ręka chwyta róg firanki i osłania przyrodzenie. Znowu zawiniłam. Nie umiem postępować właściwie. Z powrotem przykładam mu opatrunek. 127. Biegnę teraz, tak jak nie biegłam od czasów dzieciństwa, z zaciśniętymi pięściami, podrygującymi ramionami, z trudem roztrącając nogami szary rzeczny piasek. Całkowicie pochłonięta swoją misją, działaniem bez zastanowienia, jestem czterdziestopięciokilowym zwierzęciem, które gna w przestrzeni, powodowane impulsem katastrofy. 128. Hendrik śpi na gołym materacu. Kiedy się nad nim pochylam, zalewa mnie odór alkoholu i moczu. Dyszę mu prosto w ogłuchłe ucho, przekazując wiadomość: - Hendrik, obudź się, wstawaj! Baas miał wypadek! Chodź, pomóż! Młóci rękami, trafia mnie, wykrzykując gniewne sylaby, potem na powrót wpada w odrętwienie. Dziewczyny tutaj nie ma. Gdzie jest? Zaczynam ciskać w Hendrika różnymi przedmiotami, czajnikiem, garściami łyżek i noży, talerzami. Chwytam szczotkę i dźgam go włosiem w twarz. Hendrik gramoli się z łóżka, osłania rękoma. Nie przestaję go szturchać. - Słuchaj, kiedy do ciebie mówię! - dyszę. Nie posiadam się z wściekłości. Woda z czajnika płynie na materac. Hendrik wycofuje się przez drzwi i pada na progu. Oślepiony słońcem znowu się kuli, leżąc na boku w pyle. - Gdzie masz butelkę? Mów! Gdzie brandy? Skąd wziąłeś brandy? - Stoję nad nim ze szczotką, w gruncie rzeczy zadowolona, że nikt nas nie widzi: dorosłego mężczyzny, dorosłej kobiety. - Niech mnie panienka zostawi! Nic nie ukradłem! - Skąd wziąłeś brandy? - Baas mi dał, panienko! Ja nie kradnę. - Wstań i słuchaj, co mówię. Baas miał wypadek. Rozumiesz? Musisz zaraz przyjść i pomóc. - Tak, panienko. Gramoli się na nogi, chwieje, zatacza i znowu pada. Wysoko unoszę szczotkę. Hendrik z oburzeniem podnosi nogę, żeby się obronić. - No, chodź, rusz się wreszcie, na litość boską! - krzyczę. - Jeśli nie pomożesz, to baas umrze, a wtedy nie ja będę winna. - Zaraz, chwileczkę, panienko, to nie takie łatwe. Nawet nie próbuje wstać. Leżąc tak na ziemi, nagle się uśmiecha. - Ty pijaku, ty wstrętny pijaku, jesteś tutaj skończony, przysięgam! Pakuj manatki i wynoś się, ale już! Nie chcę cię tu więcej widzieć! Kij od szczotki łomocze o podeszwę jego buta i wymyka mi się z rąk. 129. Znowu dyszę i brnę korytem rzeki. Oby tak woda napłynęła ryczącą powodzią i wszystkich nas zmyła, z owcami i całą resztą, oczyściła tę ziemię! Może właśnie tak zakończy się ta opowieść, jeżeli najpierw dom nie spłonie. Tymczasem jednak słońce wypaliło ostatnie fiolety i różowości poranka, czeka nas kolejny pogodny dzień; powiedziałabym, że niebo jest bezlitosne, gdybym nie wiedziała, że jest po prostu bezchmurne, że ziemia jest po prostu sucha, a skały po prostu twarde. Cóż to za czyściec: żyć w tym ślepym i głuchym wszechświecie, gdzie wszystko prócz mnie jest po prostu sobą! Tylko ja jedna, jedyna drobinka nie pomykam przed siebie na oślep, lecz próbuję tworzyć własne życie pośród tej burzy materii, tych ciał popychanych żądzą, tego wiejskiego idiotyzmu! Robi mi się niedobrze, nie mam wprawy w bieganiu, pierdzę donośnie w pół kroku. Powinnam mieszkać w mieście: zachłanność, oto grzech, który potrafię zrozumieć. W mieście znalazłabym dość miejsca, aby rozwinąć skrzydła; może nie jest jeszcze za późno, może jeszcze zdołam uciec do miasta, w męskim przebraniu, jako zasuszony niski mężczyzna bez zarostu, żeby tam ćwiczyć się w zachłanności, zbić majątek i znaleźć szczęście, choć to ostatnie jest mało prawdopodobne. 130. Stoję zadyszana przy oknie w sypialni. - Hendrik nie przyjdzie. Jest pijany. Tatuś nie powinien dawać mu brandy, nie przywykł do takich trunków. Karabin nadal leży na podłodze koło okna. Ojciec ma twarz sinożółtą. Siedzi jak przedtem, przyciskając do siebie firankę. Nie odwraca głowy. Nie sposób poznać, czy mnie usłyszał. 131. Klękam nad nim. Patrzy na pustą ścianę, ale skupia wzrok na jakimś punkcie poza nią, być może na nieskończoności albo nawet na swoim zbawicielu. Czy jest martwy? Mimo że w życiu miałam wiele do czynienia z ospą i grypą, nigdy nie widziałam, jak umiera stworzenie większe niż świnia. W nos uderza mnie jego oddech, gorączkowy, cuchnący. - Wody! - szepcze ojciec. W wiadrze pływają jakieś pyłki. Wygarniam je, po czym wypijam cały kubek. Później go napełniam, wracam do ojca, przykładam mu kubek do ust. Przełyka z uspokajającą werwą. - Czy mogę pomóc tatusiowi położyć się do łóżka? Pojękuje cicho, zaciskając zęby, każdy płytki oddech to jeden jęk. Palce u nóg sterczące spod firanki kurczą się i prostują. - Pomóż mi - szepcze - sprowadź szybko doktora. Po policzkach ciekną mu łzy. Staję nad nim w rozkroku, chwytam go pod pachy, usiłuję podnieść. Nie pomaga mi ani trochę. Płacze jak dziecko. - Pomóż mi, pomóż, tak okropnie boli! Szybko, daj coś na ból! - Nie ma więcej brandy. Tatuś oddał wszystko Hendrikowi. Teraz, kiedy jest nam potrzebna, nie ma ani kropli. - Pomóż mi, dziecko, nie mogę tego znieść, nigdy w życiu tak mnie nie bolało! 132. Podeszwy butów lepią mi się nieprzyjemnie do podłogi. Wędruję po domu bez planu ani celu, zostawiając ślady, które będę musiała zmyć. On siedzi w kałuży krwi, jak dziecko, które się zmoczyło. 133. Po raz trzeci przecinam koryto rzeki, teraz idąc mozolnie, zmęczona, zniechęcona. Przez ramię przewiesiłam strzelbę. Kolba obija mi się o łydki. Czuję się jak stary wiarus, ale ciekawe, jak wyglądam. Hendrik leży wyciągnięty na wznak i chrapie. Następny śmierdzący mężczyzna. - Hendrik, wstawaj natychmiast, bo strzelam. Mam powyżej uszu twoich gierek. Baas cię potrzebuje. Kiedy człowiek nie rzuca słów na wiatr, kiedy nie krzyczy w popłochu, tylko przemawia cicho, zdecydowanie, stanowczo, wówczas go się rozumie i okazuje mu posłuszeństwo. Jak miło rozpoznać uniwersalną prawdę. Hendrik wstaje chwiejnie i idzie za mną. Daję mu do niesienia karabin. Nabój w komorze zamka został zużyty, i to jeszcze przed północą. Wbrew pozorom jestem nieszkodliwa. 134. - Hendrik, weź baasa pod ramiona, podniesiemy go i ułożymy w łóżku. Hendrik chwyta pod ramiona, ja pod kolana; przenosimy ojca na rozgrzebane łóżko. Jęczy i mówi do siebie w delirium. Przynoszę miednicę z wodą, gąbkę, karbol. Nie widziałam dotąd rany ziejącej w plecach, z której nieustannie sączy się krew. Ze środka sterczą strzępki ciała. Delikatnie obmywam ranę naokoło. Kiedy gąbka dotyka żywego mięsa, ojciec drga gwałtownie. Przynajmniej jednak kula nie tkwi w ciele. Nie mam dość bandaża na tak dużą ranę. Nożycami krawieckimi zaczynam ciąć prześcieradło na pasy. Zabiera to sporo czasu. Hendrik nie może znaleźć sobie miejsca, każę mu więc odganiać muchy od jego pana. Robi to pełen skrępowania. Hendrik unosi tułów, ja tymczasem opatruję obie dziury szarpiami i raz po raz okręcam bandażem grubą talię. Przyrodzenie jest mniejsze, niż się spodziewałam, nieomal ginie w kępie czarnych włosów płożących się aż po pępek: blady chłopczyk, krasnal, karzełek, debilny syn, który całe lata przeżył zamknięty w piwnicy, o chlebie i wodzie, rozmawiając z pająkami, śpiewając sobie piosenki, aż tu pewnej nocy dają mu nowe ubranie i wypuszczają go na wolność, hołubią i rozpieszczają, karmią i poją, a później zabijają. Biedne maleństwo. To niemożliwe, że wzięłam się właśnie stąd czy też z tej obrzmiałej bryły poniżej, cokolwiek by to miało być. Już prędzej uwierzę (aczkolwiek z pewną dozą sceptycyzmu), że to ojciec mnie wymyślił, wiele lat temu, a później o wszystkim zapomniał. A właściwie sama siebie wymyśliłam, także bardzo dawno temu, i już nie umiałam się uwolnić od tego konceptu. Hendrika peszą moje pracowite ręce i oczy, moje sumienne ręce i oczy, lecz przecież ręce i oczy kobiety, błądzące tak blisko bladej bezbronnej męskości. Zdaję sobie sprawę z jego zakłopotania, odwracam się więc i uśmiecham, pierwszym szczerym uśmiechem, jakim obdarzyłam go dzisiaj albo może i przez te wszystkie lata, odkąd go znam. Hendrik spuszcza oczy. Czy ludzie o brunatnej skórze mogą się rumienić? Wkładam ojcu przez głowę czystą koszulę nocną. Przy pomocy Hendrika obciągam ją za kolana. Teraz wygląda czysto i przyzwoicie. - Tymczasem możemy tylko cierpliwie czekać, Hendrik. Idź do kuchni, zaraz przyjdę, zaparzę kawy. 135. A zatem znalazłam się niespodziewanie w samym środku pola moralnych napięć, ni mniej, ni więcej, ledwie do tego przygotowana przez swoje wychowanie. Co robić? Kiedy Hendrik odzyska równowagę, zechce się dowiedzieć, czy ów wypadek to jakieś dziwactwo kasty rządzącej, czy też ja jestem winna i można mnie wykorzystać. Zechce się dowiedzieć, na kogo spada największa hańba, na niego czy na mnie, na nas czy na nich, i kto zapłaci więcej za milczenie. Klein-Anna, jeżeli w ogóle da się ją odszukać, zechce się dowiedzieć, czy złości mnie, czy też przeraża jej romans z moim ojcem. Zechce się dowiedzieć, czy jestem gotowa jej bronić przed Hendrikiem i czy w przyszłości spróbuję trzymać ją z dala od kochanka. Oboje z Hendrikiem zechcą się dowiedzieć, czy muszą odejść z farmy, czy też skandal uda się zatuszować. Ojciec zechce się dowiedzieć, jaką pokutę można na mnie nałożyć; czy kiedy zejdzie mi z drogi, postaram się wpłynąć na dziewczynę; czy trzeba wymyślić jakąś fikcyjną historyjkę, ażeby wytłumaczyć ranę, na przykład tłumaczyć ją wypadkiem na polowaniu. Będą mnie obserwować przymrużonymi oczami, będą ważyć każde moje słowo, a słowa, które ja usłyszę, słowa o mdłym smaku, o nieokreślonej barwie, o nieprzejrzystej powierzchni nie zdołają ukryć niuansów szyderstwa. Będą wymieniać uśmiechy za moimi plecami. Popełniono zbrodnię. Musi więc się znaleźć zbrodniarz. Kto jest winowajcą? Moja sytuacja przedstawia się wyjątkowo fatalnie. Siły zaczajone we mnie, a należące do tej psychologii, którą tak się brzydzę, posiądą mnie i każą mi uwierzyć, że życzyłam sobie zbrodni, że pragnęłam śmierci ojca. Kiedy ciemne, niewyraźne postacie Hendrika i Klein-Anny zaczną mi grozić palcem za plecami, moje dni nagle się staną jednym pasmem pokuty. Będę lizać rany ojca, kąpać Klein-Annę i przynosić mu ją do łóżka, niewolniczo służyć Hendrikowi. Popychadło nad popychadłami, w mroku przedświtu będę rozpalać ogień, podawać im śniadanie do łóżka i dziękować, kiedy mnie obrzucą obelgami. Już się pojawił wąż, dawny Eden umarł! 136. Oszukuję sama siebie. Jest gorzej, znacznie gorzej. On nigdy nie wydobrzeje. Dawna sielanka zamieniła się w jedną z tych przytłaczających historii, w których brat i siostra, żona, córka i kochanka czatują i warczą na siebie przy łóżku, czekając na śmiertelne rzężenie, albo podchodzą się nawzajem w mrocznych korytarzach domu rodzinnego. To nieuczciwe! Urodzona w próżni czasu, nie pojmuję zmienności kształtów. Mam dar jedynie do istnienia w sobie samej, do ognia i lodu osobowości w jądrze wszechrzeczy. Moim środkiem przekazu jest poemat, nie kronika. Stojąc w tym pokoju, nie widzę ojca i pana umierającego w łóżku, lecz słoneczne światło odbite z piekielną jasnością od zroszonego potem czoła; czuję woń wspólną dla krwi i kamienia, oliwy i żelaza, woń, którą ludzie podróżujący w przestrzeni i czasie, wdychający i wydychający ciemność, pustkę, nieskończoność czują na orbitach martwych planet, Plutona, Neptuna i tych jeszcze nie odkrytych, tak są malutkie i odległe, woń, którą wydziela materia, kiedy jest bardzo stara i chce jej się spać. Och, ojcze, ojcze, gdybym tylko mogła poznać twoje tajemnice, pełzać przez miodny plaster twoich kości, słuchać wrzawy szpiku, piosenki nerwów, unosić się na fali twojej krwi, a w końcu dotrzeć do spokojnego morza, gdzie pływają moi niezliczeni bracia i siostry, trzepiąc ogonkami, uśmiechając się, szepcząc mi o przyszłym życiu! Chcę mieć jeszcze jedną szansę! Pozwól mi unicestwić się w tobie i wyłonić po raz drugi jako ktoś czysty i nowy, jako słodka rybka, ładny niemowlak, roześmiany szkrab, szczęśliwe dziecko, wesoła dziewczyna, zarumieniona oblubienica, kochająca żona, łagodna matka należąca do historii z początkiem i końcem, w miasteczku z miłymi sąsiadami, kotem na wycieraczce, geranium na parapecie i wyrozumiałym słońcem! Byłam jedną wielką pomyłką! Pomiędzy tyloma białymi rybkami pływała jedna czarna, i właśnie tę czarną wybrano, żeby stała się mną. Nie byłam siostrą dla żadnej z nich, byłam uosobieniem złego losu, rekinem, młodym czarnym rekinem. Czemu go nie rozpoznałeś i nie poderżnąłeś mu gardła? Co z ciebie za litościwy ojciec, ty, który nigdy się o mnie nie troszczyłeś, tylko posłałeś w świat jako potwora? Zmiażdż mnie, pochłoń, unicestwij, zanim będzie za późno! Wymaż mnie do czysta, wymaż również tych szepczących obserwatorów i ten dom w samym sercu pustki, pozwól mi spróbować od nowa w cywilizowanym otoczeniu! Obudź się i mnie obejmij! Tylko raz pokaż mi swoje serce, a przysięgam, że nigdy więcej nie spojrzę, czy to w głąb twojego serca, czy jakiegokolwiek innego, choćby to było serce najpodlejszego kamienia! Odrzucę także tę swoją gadaninę, co do słowa! Kiedy zabrzmią, zaraz je podpalę! Czy nie widzisz, że jedynie rozpacz, miłość i rozpacz, każe mi mówić w ten sposób? Odezwij się do mnie! Czy muszę cię wzywać głosem krwi, żebyś coś powiedział? Jakich jeszcze potworności ode mnie żądasz? Czy swoje błagania muszę wyżłobić nożem na twoim ciele? Czy myślisz, że możesz umrzeć, nie powiedziawszy mi przedtem TAK? Czy myślisz, że nie zdołam wydobyć za ciebie oddechu z twoich własnych płuc albo pompować krwi, ściskając twoje serce w garści? Czy myślisz, że położę ci monety na powiekach lub podwiążę szczękę, zanim się odezwiesz? Będziemy mieszkać razem, ty i ja, w tym pokoju, dopóki nie postawię na swoim, dopóki nie nadejdzie koniec świata, dopóki gwiazdy nie spadną z nieba. Ja jestem ja! Mogę poczekać! 137. Jego stan nie ulega zmianie. Tracę do wszystkiego cierpliwość. Nie mam ochoty truchtać z pokoju do pokoju, spełniając wymogi dnia, prowadząc głupie rozmowy z Hendrikiem. Nic się nie dzieje ani też nie sposób sprawić, aby się działo. Utknęliśmy w strefie ciszy. Kręcę młynka palcami i zamartwiam się. Żeby tak spadł deszcz! Żeby tak uderzył piorun i podpalił step! Żeby tak ostatni z wielkich gadów wypełzł ze szlamu na dnie zbiornika! Żeby tak nadzy mężczyźni na kucykach runęli nawałą ze wzgórz i nas zmasakrowali! Co mam zrobić, by się uchronić od nudy życia właśnie tym i tylko tym dniem? Dlaczego Hendrik nie zatopi noża do chleba w piersi mężczyzny, który zniszczył mu całą radość życia? Dlaczego Klein-Anna nie wyjdzie ze swojej kryjówki, gdziekolwiek ta jest, nie uklęknie przed mężem, nie zacznie błagać o przebaczenie, nie dostanie kilku szturchańców, nie zostanie opluta, po czym z nim się nie pogodzi? Dlaczego teraz nie szlocha przy łóżku kochanka? Dlaczego Hendrik jest taki zamknięty w sobie? Dlaczego, zamiast czekać niezmordowanie w kuchni, nie kręci się przy mnie z tajemniczym uśmiechem, napomykając o cenie milczenia? Dlaczego ojciec nie wstaje i nas nie przeklina? Dlaczego to ja muszę dawać życie nie tylko sobie, cierpką minutę za minutą, lecz także wszystkim innym na farmie i samej farmie, każdemu jej patykowi i kamieniowi? Kiedyś powiedziałam, że śpię - ale to kłamstwo. Powiedziałam, że co noc wkładam białą nocną koszulę i zasypiam, celując w gwiazdy zrogowaciałymi palcami u nóg. To jednak nie może być prawda. Jak mam pozwolić sobie na sen? Gdybym choć na chwilę wypuściła świat z rąk, zaraz by się rozpadł: Hendrik i jego wstydliwa oblubienica rozsypaliby się w proch, wciąż mocno przytuleni, i przesiali na podłogę, świerszcze przestałyby cykać, dom się roztopił w bladą abstrakcję linii i kątów na tle bladego nieba, mój ojciec popłynął niczym czarna chmura i został wessany do gawry w mojej głowie, gdzie waliłby w ściany i ryczał jak niedźwiedź. Pozostałabym tylko ja, w tej fatalnej chwili leżąc niby we śnie na bezcielesnym łóżku ponad bezcielesną ziemią, zanimby wszystko zniknęło. Wymyślam to po to, aby wymyśliło mnie. Teraz nie mogę już przestać. 138. Mam jednak sny. Nie śpię, ale mam sny: nie wiem, jak to mi się udaje. Jeden z nich to sen o krzewie. Kiedy zaszło słońce, a księżyc jest w nowiu, kiedy gwiazdy dają tak nikłe światło, że człowiek nie widzi własnej ręki przed nosem, krzew, o którym śnię, jarzy się nieziemskim blaskiem. Stoję naprzeciw krzewu, patrząc na niego, a on odpowiada spojrzeniem z głębin najciemniejszej nocy. Później opada mnie senność. Ziewam, kładę się i zasypiam, w tym swoim śnie, na niebie nade mną gaśnie ostatnia gwiazda. Jednakże krzew, samotny we wszechświecie - ma za towarzystwo tylko mnie, ale teraz śpię, nie wiadomo, gdzie się znajduję - nadal mnie oświetla swoim blaskiem. Taki jest mój sen o gorejącym krzewie. Z pewnością można zastosować metodę interpretacji, wedle której sen o krzewie to sen o moim ojcu. Lecz kto to wie, czym jest sen o moim ojcu? 139. - Czy mam zaprzęgać osły, panienko? - Nie, lepiej poczekajmy, jeśli ruszymy baasa teraz, ból tylko się pogorszy. 140. Dziewczyna jest w szwalni. Pewno ukrywała się tutaj przez całą noc, przycupnięta w kącie, słuchając jęków z sypialni i kroków chrzęszczących po żwirze, aż wreszcie zasnęła na podłodze, w gniazdku z materiałów, jak kot. Postanowiwszy ją znaleźć, znalazłam natychmiast: nie sposób dorastać w domu, nie ucząc się jednocześnie niuansów jego oddechu. - No, to już koniec, dość tych gier i zabaw! Gdzie twoje ubranie, co? Bądź łaskawa zostawić moje koce, masz własne rzeczy. No dalej, co teraz masz zamiar zrobić? Co powiesz mężowi? Co mu powiesz o zeszłej nocy? Odezwij się wreszcie, co powiesz mężowi, no? Coś tutaj wyprawiała? Ty dziwko! Ty wywłoko! Zobacz, co narobiłaś! To twoja wina, te wszystkie brudy to twoja wina! Jedno ci powiem, masz się dzisiaj stąd wynieść, razem z Hendrikiem, ja już z wami skończyłam! I przestań się mazać, już za późno, trzeba było płakać wczoraj, dziś to niewiele da! Gdzie masz ubranie? Włóż coś na siebie, nie stój przede mną goła, ubieraj się i idź precz, nie chcę cię więcej widzieć! Powiem Hendrikowi, żeby po ciebie przyszedł. - Proszę, panienko, moje rzeczy gdzieś przepadły. - Tylko mi tu nie kłam, twoje rzeczy są w sypialni, tam gdzie ty byłaś! - Tak, panienko. Proszę, panienko, on mnie zbije. W ten sposób wyładowując na dziewczynie bezmiar małodusznego oburzenia, aż puchnąc od gniewu i poczucia moralnej wyższości, w tym cudownym antrakcie staję się kobietą pomiędzy kobietami, jędzą pomiędzy dzielnymi wiejskimi jędzami. To przychodzi samo przez się, nie trzeba żadnych lekcji, jedynie potulnych ludzi naokoło i urazy, jaką żywi się do nich, ponieważ się nie odcinają. Jestem kłótliwa, lecz tylko dlatego że mam wokół siebie bezkresną przestrzeń, a także czas przedtem i czas potem, który poniekąd się oderwał od historii, i w tych pochylonych twarzach mam jeszcze dowód na swoją nieograniczoną władzę. Wszędzie biję pięściami w próżnię. Co mi pozostało innego, jak tylko rozprzestrzeniać się posępnie aż po granice wszechświata? Jak tu się dziwić, że wszystkiemu zagrażam, że w każdej chwili mogę zadać gwałt najskromniejszemu stepowemu kwiatkowi, że tęsknie śnię o krzewie, który stawia opór mojemu metafizycznemu podbojowi? Biedny Hendrik, biedna Anna, jaką mają szansę? 141. - Hendrik! Słuchaj uważnie. Anna jest w domu. Żałuje, że to wszystko się stało. Przyrzeka, że nic takiego więcej się nie powtórzy. Chce cię prosić o przebaczenie. Ja chcę wiedzieć jedno: czy mam ją do ciebie wysłać, czy będą jakieś kłopoty? Bo mówię ci tu i teraz, Hendrik, jeżeli sprawisz jakikolwiek kłopot, to umywam ręce od was obojga, możecie się już dzisiaj wynosić. Stawiam sprawę jasno. Nie moja rzecz, co się dzieje między tobą i Anną, ale jeżeli ona przyjdzie do mnie i powie, że potraktowałeś ją okrutnie, strzeż się! - Anno, chodź tu zaraz! No chodź, prędzej, on nic ci nie zrobi! Dzieciak wchodzi, powłócząc nogami. Znowu ma na sobie własne ubranie, brązową sukienkę do kolan, błękitny rozpinany sweter, szkarłatną chustkę. Staje naprzeciwko Hendrika, dużym palcem u nogi kreśli wzory na żwirze. Na twarzy ma plamy, to ślady łez. Bez ustanku pociąga nosem. Hendrik mówi: - Niech się panienka nie gniewa, ale panienka zanadto się wtrąca. Zbliża się o krok do Klein-Anny. Głos nabrzmiał mu pasją, jeszcze go takiego nie słyszałam. Anna wślizguje się za mnie, wyciera nos rękawem. Taki piękny ranek, a ja wpadłam w sam środek walki kogutów. - Ty!... Zabiję cię! - woła Hendrik. Anna chwyta mnie za sukienkę między łopatkami. Otrząsam się. Hendrik przeklina ją wyrazami, których znaczenia na ogół mogę się tylko domyślać, nigdy przedtem ich nie słyszałam, to dopiero niespodzianka. - Przestań! - krzyczę. Nie zwraca na mnie uwagi, rzuca się na Annę. Ta natychmiast obraca się na pięcie i czmycha; on za nią. Jest zwinna i boso, on w butach, ale gnany wściekłością. Wrzeszcząc bez przerwy, Anna śmiga to w prawo, to w lewo, usiłuje go zgubić. Wtem w połowie drogi do szkoły, jakieś sto kroków od miejsca, gdzie stoję, nagle pada i kuli się, zwija w kłębek. Hendrik zaczyna ją walić pięściami i kopać; ona rozpaczliwie krzyczy. Podkasuję spódnicę, biegnę w ich stronę. To niewątpliwie działanie, niedwuznaczne działanie. Nie przeczę, mój strach miesza się z radosnym ożywieniem. 142. Hendrik kopie ją rytmicznie miękkimi butami. Nie podnosi na mnie oczu, pot zalewa mu twarz, Hendrik musi dokończyć robotę. Gdyby miał pod ręką kij, toby go użył, ale w tej części świata nie trafia się wiele kijów, jego żona ma szczęście. Ciągnę go za kamizelkę. - Zostaw ją! - mówię. Nie dał się zaskoczyć. Łapie mnie za nadgarstek, po czym obróciwszy się zwinnie, także za drugi. Przez moment stoimy twarzą w twarz, Hendrik przyciska moje nadgarstki do piersi. Czuję jego gorący zapach, nie bez wstrętu. - Przestań! - mówię. - Puść mnie! Następuje kilka ruchów, których w podnieceniu chwili nie potrafię rozróżnić, chociaż na pewno uda mi się to później, w chłodnej retrospekcji. Szarpie mnie w przód i w tył: stopy kolebią się to w jedną, to w drugą stronę, nie do taktu z resztą ciała, głowa podryguje, tracę równowagę, ale on nie pozwala mi upaść. Wiem, że wyglądam absurdalnie. Na szczęście żyjąc tutaj, w samym sercu pustki, człowiek nie musi zachowywać twarzy wobec nikogo, nawet - jak teraz się zdaje - wobec służby. Chociaż zęby mi dzwonią, nie czuję gniewu: są gorsze rzeczy niż bronienie słabych, są gorsze rzeczy niż to szarpanie, niezbyt zresztą brutalne, nie wyczuwam wrogości w tym mężczyźnie, któremu można wybaczyć wściekłość i który, jak widzę, oczy ma i tak zamknięte. Zataczam się do tyłu; Hendrik mnie puścił, odwraca się ku dziewczynie - zniknęła. Padam ciężko na plecy, żwir pali mnie w dłonie, spódnica łopocze w powietrzu, kręci mi się w głowie, ale jestem wesoła i gotowa na więcej, może całe zło zawsze polegało tylko na tym, że nie miałam z kim się bawić. Czuję w skroniach pulsowanie krwi. Zamykam oczy: za chwilę będę sobą. 143. Hendrik zniknął z oczu. Trzepię ubranie, aż unoszą się kłęby kurzu. Kieszeń przy spódnicy mam całkiem oberwaną, zginęło kółko z kluczami od składziku, spiżarni i szafek w jadalni. Grzebię naokoło, wreszcie je znajduję, przygładzam włosy i ruszam drogą do szkoły w ślad za Hendrikiem. Zdarzenie goniło zdarzenie, a jednak radość przygasa, tracę rozpęd, nie jestem pewna, czemu dalej idę za nimi, może należałoby ich zostawić, żeby wyrównali rachunki i pogodzili się na swój własny sposób. Nie chcę jednak być sama, nie chcę się pogrążyć w czarnych myślach. 144. Hendrik, na czworakach, przycupnął nad dziewczyną na składanym łóżku, jak gdyby za chwilę miał zatopić zęby w jej gardle. Ona podnosi kolana, żeby go odepchnąć; sukienka zsuwa jej się na biodra. - Nie - prosi, a ja wszystko słyszę, przystanąwszy nagle w drzwiach szkoły, najpierw dostrzegam odblask światła na jej udach i jego kościach policzkowych, później, kiedy oczy przywykły do mrocznego wnętrza, całą resztę - nie, nie tutaj, przyłapie nas! Dwie głowy odwracają się w stronę postaci przy drzwiach. - O Boże! - mówi dziewczyna. Opuszcza nogi, obciąga sukienkę i odwraca się twarzą do ściany. Hendrik prostuje się na kolanach. Uśmiecha się do mnie od ucha do ucha. Poniżej pasa coś mu sterczy, zapewne jego obnażony narząd, choć groteskowo większy, niż być powinien, o ile się nie mylę. Hendrik mówi: - Panienka pewno przyszła sobie popatrzeć. 145. Otwieram drzwi do pokoju chorego; w nos uderza słodkawy odór. Jakkolwiek spokojny i rozsłoneczniony, pokój rozbrzmiewa cienkim, wielogłosowym brzęczeniem. Fruwają tu setki much, zwykłych much domowych i większych zielonych plujek, których ostry bzyk ginie w ogólnym szumie, toteż struktura dźwięku w pokoju jest nasycona i polifoniczna. Ojciec nie spuszcza mnie z oka. Jego wargi formują jakieś słowo, lecz go nie słyszę. Ociągam się w progu. Nie powinnam była wracać. Za każdymi drzwiami czai się nowy koszmar. Znowu to słowo. Na palcach podchodzę do łóżka. Bzyczenie teraz narasta, muchy rozpierzchają się przede mną. Jedna z nich nadal siedzi ojcu na garbku nosa i się myje. Odganiam muchę machnięciem ręki. Podfruwa, krąży, siada mi na przedramieniu. Odganiam ją. Mogłabym spędzić na tym cały dzień. Szum znowu brzmi jednostajnie. „Wody”, to właśnie mówi ojciec. Kiwam głową. Unoszę przykrycie, rzucam okiem. Leży w morzu krwi i gówna, już na wpół skrzepłych. Z powrotem utykam mu pościel pod pachami. - Tak, tatusiu - mówię. 146. Przykładam mu kubek do ust, ojciec siorbie. - Jeszcze - szepcze. - Poczekaj chwilę. - Jeszcze. Znowu pije i chwyta mnie za ramię, na coś czeka, nasłuchuje czegoś gdzieś w oddali. Odpędzam muchy. Ojciec zaczyna zawodzić, coraz głośniej, ciało mu sztywnieje. Powinnam jakoś zaradzić bólowi. Uścisk nie słabnie, ciągnie mnie w dół. Ustępuję i kucam przy łóżku, nie mam ochoty siadać w cieczy przesiąkającej pościel. Odór przyprawia mnie o mdłości. - Biedny tatuś - szepczę i kładę mu dłoń na czole. Jest rozpalony. Płynny spazm pod przykryciem. Ojciec dyszy przerywanie. Nie mogę tego znieść. Jeden po drugim odginam jego palce, ale one jeden po drugim znowu się zaciskają. Nie jest bynajmniej bezsilny. Szarpnięciem uwalniam ramię i wstaję. On otwiera oczy. - Niedługo przyjedzie doktor - rzucam. Materac jest bezpowrotnie stracony, trzeba będzie go spalić. Muszę zamknąć okno. Muszę też z powrotem zawiesić firanki, żar popołudnia i smród to doprawdy za wiele. Nie zniosę więcej much. 147. Muchy, które powinny szaleć z radości, sprawiają wrażenie rozzłoszczonych. Wszystkiego im mało. Na całe mile wokół porzuciły skromne łajno trawożernych i przybyły lotem strzały na tę krwawą fiestę. Dlaczego nie śpiewają? Może jednak to, co biorę za rozdrażnienie, jest w istocie odgłosami owadziej ekstazy. Być może życie much od kolebki aż po grób, by się tak wyrazić, to jedna długa ekstaza, którą ja błędnie tłumaczę. Może również życie zwierząt jest jedną długą ekstazą przerwaną tylko w chwili, kiedy z pełną jasnością zdają sobie sprawę, że nóż odkrył ich tajemnicę i że już nigdy nie zobaczą cudnego słońca, które w tym właśnie mgnieniu gaśnie im przed oczami. Może życie Hendrika i życie Klein-Anny to ekstaza, jeśli już nie przeszywająca, to przynajmniej podobna łagodnemu strumieniowi jasności promieniującej z oczu i czubków palców, jasności dla mnie niewidocznej, przerywanej tylko w takich chwilach, jak zeszłej nocy i dziś rano. Może ekstaza nie jest zjawiskiem aż tak rzadkim. Może gdybym mniej mówiła, a bardziej poddawała się uczuciom, wiedziałabym o niej więcej. Z drugiej strony, jeślibym zamilkła, może wpadłabym w popłoch i straciła kontakt z tak dobrze znanym światem. Uderza mnie myśl, że stoję przed wyborem, którego nie muszą dokonywać muchy. 148. Jedna za drugą muchy padają pod uderzeniami packi, jedne rozbryzgują się w zawiesiste plamki śluzu, inne składają nóżki i schludnie schodzą ze świata, jeszcze inne kręcą się gniewnie na grzbiecie, póki nie zostaną miłosiernie dobite. Te ocalałe krążą po pokoju i czekają, aż się zmęczę. Muszę jednak utrzymywać dom w czystości, a w tym jestem niestrudzona. Jeżeli porzucę ten pokój, jeżeli zamknę drzwi na klucz i pozatykam szpary szmatami, to wkrótce przyłapię się na tym, że porzucam następny, a po nim dalsze, póki omal nie zaprzepaszczę domu, omal nie zdradzę jego budowniczych, póki nie zapadnie się dach, okiennice nie zaczną stukać, stolarka nie popęka, nie zgniją obicia, myszy nie urządzą sobie harców, aż wreszcie pozostanie nietknięty tylko ostatni pokój, jeden jedyny pokój i mroczny korytarz, którym będę wędrować dzień i noc, opukując ściany, przez wzgląd na dawne czasy usiłując sobie przypomnieć różne inne pomieszczenia - pokój gościnny, jadalnię, spiżarnię, gdzie przeróżne słoje dżemu szczelnie przykryte woskowymi krążkami cierpliwie czekają na dzień zmartwychwstania, który nigdy nie nadejdzie; później zaś, ogłupiała od senności - ponieważ spać muszą nawet szalone staruchy niewrażliwe na upał i chłód, czerpiące pożywienie z lotnego powietrza, z drobinek kurzu, szybujących strzępków pajęczyny i z jajek pcheł - wycofam się do ostatniego pokoju, swojego własnego, pokoju z łóżkiem przy ścianie, z lustrem i stołem w kącie, gdzie opierając brodę na dłoni, snuję te myśli szalonej staruchy, gdzie też umrę, na siedząco, i zgniję, gdzie dzień po dniu, dzień po dniu będą mnie wysysały muchy, nie wspominając już o myszach i mrówkach, aż na koniec stanę się czystym białym szkieletem, który nie ma już światu nic więcej do zaofiarowania, i będę mogła trwać sobie w spokoju, a pająki uprzędą w moich oczodołach pułapki na maruderów ściągających na ucztę. 149. Tymczasem musiał upłynąć dzień. W tej luce musiał być jeden dzień, kiedy to ojcu nieodwracalnie się pogorszyło i kiedy Hendrik pogodził się z Klein-Anną, gdyż odtąd byli tacy jak przedtem, a jeżeli niezupełnie tacy sami, to nieco mądrzejsi i bardziej smutni w sposób, którego nie umiałam rozpoznać. Ten dzień musiałam jakoś spędzić. Może go przespałam. Może zabiwszy wszystkie muchy, przyniosłam mokrą gąbkę i chłodziłam ojcu czoło, aż do chwili gdy nie potrafiłam dłużej znieść smrodu. Może stałam w korytarzu, czekałam na jego wołanie i tam zasnęłam: śniłam o deszczu i o stepie pokrytym kwiatami, białymi, fioletowymi i pomarańczowymi, które falowały na wietrze, aż w końcu obudziłam się o zmierzchu i poszłam nakarmić kurczęta. Może później, w półmroku, trzymając pod pachą miskę karmy, stałam wsłuchana w nocny powiew szeleszczący liśćmi i obserwowałam lot nietoperzy w ostatniej poświacie, i wpadłam w okrutną melancholię, jaką odczuwają ci, co pędzą życie wśród nieznośnego piękna, ze świadomością, że pewnego dnia umrą. Może wówczas się modliłam, nie po raz pierwszy, aby umrzeć spokojnie i nie być dla ziemi utrapieniem, tylko wyglądać życia tak jak kwiat albo najdrobniejszy pyłek w brzuchu robaka, bezwiednie. Możliwe, że istotnie upłynął właśnie taki dzień i że spędziłam go w ten sposób, bezradna w obliczu cierpień mojego ojca, życząc sobie, aby minęły, drzemiąc, spacerując tam i sam po podwórzu w wieczornym chłodzie, rozmyślając, jak to będzie, kiedy wszyscy pomrzemy. Jednakże mogłam spędzić ten dzień jeszcze na inne sposoby, które są warte wzmianki. Może próbowałam pomóc ojcu wstać z łóżka i nie dałam rady - on jest ciężki, a ja drobna. To by tłumaczyło, dlaczego umarł tak ohydnie zwieszony przez krawędź łóżka, z siną twarzą, z wytrzeszczonymi oczami, z wysuniętym językiem. Może postanowiłam dźwignąć go z tego błota, w którym leżał. Może chciałam go przenieść do innego pokoju. Może go zostawiłam, przerażona i pełna obrzydzenia. Może tuliłam jego głowę i łkałam: - Tatusiu, pomóż mi, proszę cię, sama nie dam rady. - Może kiedy stało się jasne, że nie zdoła pomóc, że nie ma dość siły, że przede wszystkim zaprząta go to, co dzieje się w jego ciele, może wtedy powiedziałam: - Przebacz mi, tatusiu, nie o to mi chodziło, kochałam cię i dlatego to zrobiłam. 150. Lecz prawdę mówiąc, wystrzegam się wszelkich przypuszczeń. Podejrzewam, że w tym brakującym dniu wcale mnie tu nie było; a skoro tak, nigdy się nie dowiem, czym go wypełniłam. Istnieję bowiem jak gdyby z coraz większymi przerwami. Przepadają całe godziny, całe popołudnia. Widocznie straciłam cierpliwość do ospałego biegu czasu. Niegdyś zadowoliłoby mnie wypełnianie dni rozmyślaniami; teraz jednak, wziąwszy udział w istnym karnawale zdarzeń, dałam się zupełnie uwieść. Niczym te córki z pensjonatów siedzę i bębnię palcami po meblach, słucham tykania zegara, czekam, co jeszcze się wydarzy. Niegdyś żyłam w czasie jak ryba w wodzie, oddychając nim, pijąc go i tylko nim się karmiąc. Teraz zabijam czas, a czas zabija mnie. Wiejskie życie! Jakże za nim tęsknię. 151. Siedzę przy stole w kuchni, czekając, aż kawa trochę ostygnie. Nade mną stoją Hendrik i Klein-Anna. Mówią, że chcieliby ode mnie usłyszeć, co mają robić, ale nie mogę im pomóc. W kuchni nie ma nic do roboty, ponieważ nikt już tutaj nie jada. A co do farmy, Hendrik wie lepiej ode mnie, jakie prace należy tam wykonać. Musi chronić owce przed szakalami i dzikimi kotami. Musi niszczyć pasożyty i larwy much plujek. Musi pomagać przy koceniu się owiec. Musi uprawiać ogród i tępić pleniówki. Dlatego to nieprawda, że Hendrik i Klein-Anna czekają tu na polecenia: czekają na to, co teraz zrobię. 152. Siedzę przy stole w kuchni, czekając, aż kawa trochę ostygnie. Hendrik i Klein-Anna stoją nade mną. - Ten zapach robi się coraz gorszy - mówi Hendrik. - Owszem, będziemy musieli rozpalić ognisko - odpowiadam. Jestem wdzięczna, że w trudnych chwilach mogę liczyć na wiernego pomocnika. Spotykają się nasze spojrzenia. Widzimy przed sobą jeden cel. Uśmiecham się, Hendrik uśmiecha się również, niespodziewanie i szczerze, odsłaniając plamiste zęby i różowe dziąsła. 153. Hendrik mi tłumaczy, w jaki sposób można wyjąć ze ściany całą ramę okienną. Najpierw pokazuje, jak odłupać tynk, żeby odsłonić zaczepy mocujące ramę do muru. Pokazuje, jak je przepiłować piłką do metalu. Przepiłowuje cztery zaczepy; kurz i opiłki osypują się w miniaturowe piramidy u naszych stóp. Hendrik wypycha ramę - oba skrzydła okna są nadal zamknięte na klamkę - i odkłada ją na bok. Wyjaśnia, w jaki sposób ustawia się parapet poziomo, jeszcze przed ułożeniem pierwszych cegieł. Kładzie osiemnaście warstw cegły i tynku. Ja myję kielnię i skrzynię do zaprawy. Octem wypłukuję mu wapno spod paznokci. Czekamy całą noc i cały dzień, aż tynk wyschnie. Anna przynosi nam kawę. Bielimy świeży tynk. Palimy ramę. Szkło pęka w płomieniach. Miażdżymy je obcasami na proszek. 154. Razem z Hendrikiem wspinamy się po schodach na strych. W skwarnej duchocie Hendrik mi pokazuje, jak wysmołować podłogę, żeby zalepić szpary między deskami. Podczas gdy on smołuje, ja podsycam ogień pod kubłem. Wycofujemy się na czworakach ze strychu. 155. Hendrik wyjmuje klamkę z drzwi i pokazuje mi, jak za pomocą tępego dłuta wepchnąć w szpary pakuły ze smołą. Kładzie szesnaście warstw cegły, żeby zamurować wejście do pokoju. Ja mieszam zaprawę, myję narzędzia, szoruję mu paznokcie. Zrywamy starą tapetę i pokrywamy ściany korytarza nową, znalezioną na strychu. Znać pod nią wybrzuszenie futryny, ale nie zwracamy na to uwagi. 156. Hendrik mi pokazuje, jak przepiłować cegły i zaprawę. Posługujemy się piłą tracką, która wisi w stajni. Zęby tej piły nigdy się nie stępią. Przecinamy ściany łączące sypialnię z resztą domu. Ręce nam się męczą, lecz nie przerywamy ani na chwilę. Uczę się spluwać w dłonie, zanim chwycę piłę. Praca nas łączy. Przestała być przywilejem Hendrika. Jakkolwiek słabsza, jestem mu równa. Klein-Anna wspina się po drabinie i przynosi nam kubki kawy oraz kromki chleba z dżemem. Wpełzamy pod dom, żeby przepiłować fundamenty. Nasz obfity pot płynie zgodnie w mrocznym cieple. Przypominamy parę termitów. Nasza siła leży w wytrwałości. Piłujemy na wylot dach i podłogę. Odpychamy pokój. Pomału unosi się w powietrze - czarny statek, osobliwego kształtu, żeglujący na tle gwiazd. Odpływa w głąb nocy, w głąb pustej przestrzeni, niezgrabnie, ponieważ nie ma stępki. Stoimy w pyle i mysich bobkach, na ziemi, gdzie nigdy nie świeciło słońce, i odprowadzamy go wzrokiem. 157. Dźwigamy ciało i niesiemy do łazienki, Hendrik trzyma ramiona, ja nogi. Zdejmujemy koszulę nocną i odwijamy bandaż. Sadzamy trupa w wannie, polewamy całymi wiadrami wody. Woda zmienia kolor, na powierzchnię zaczynają wypływać nitki odchodów. Ręce zwisają po bokach wanny, usta są rozdziawione, oczy wytrzeszczone. Po półgodzinie moczenia zmywamy zaskorupiały brud z dolnych partii ciała. Podwiązujemy szczękę i zaszywamy oczy. 158. Na zboczu wzgórza za domem Hendrik układa stos gałęzi i podpala. Ciskamy w płomienie koszulę nocną, bandaż, pościel, materac. Tlą się przez całe popołudnie, napełniając powietrze wonią palonego włókna kokosowego i pierza. 159. Wymiatam wszystkie martwe muchy, szoruję podłogę mydłem i piaskiem, póki ślady krwi nie staną się ledwie bladoróżowymi plamami na brązowych deskach. 160. Wynosimy wielkie łoże do stajni, wszyscy troje, windujemy je, po jednym rogu na raz, na krokwie, gdzie mocno przytwierdzamy mebel łańcuchami, na wypadek gdyby przyszedł taki dzień, kiedy znowu będzie potrzebny. 161. Ze strychu znosimy pusty kufer i pakujemy do niego rzeczy zmarłego, wyjściowy garnitur, czarne buty z cholewami, wykrochmalone koszule, obrączkę, dagerotypy, dzienniki, księgi rachunkowe, pakiecik listów przewiązany czerwoną wstążką. Jeden z listów odczytuję Hendrikowi na głos: „Jakże teraz za Tobą tęsknię...” Hendrik śledzi mój palec, gdy ten wskazuje kolejne słowa. Przygląda się uważnie zdjęciom rodzinnym i bezbłędnie rozpoznaje mnie pomiędzy innymi dziećmi, pomiędzy rodzonymi i przyrodnimi braćmi i siostrami, którzy stracili życie podczas przeróżnych epidemii albo odeszli do miasta, żeby zbić majątek, i wszelki słuch o nich zaginął. Na zdjęciach mam zaciśnięte usta i skwaszoną minę, lecz Hendrikowi to nie przeszkadza. Skończywszy, wkładamy papiery do kufra, zamykamy go na kłódkę i odnosimy na strych, aby tam oczekiwał wskrzeszenia. 162. Składamy i chowamy do szuflady zielone firanki, szyjemy nowe z barwnego materiału w kwiaty, który przypadkiem znaleźliśmy na strychu. Hendrik się przygląda, jak moje pracowite stopy naciskają pedał, a zwinne palce kierują szwami. Zawieszamy nowe firanki, dzięki którym w pokoju jest chłodniej, a mimo to jasno. Uśmiechamy się na myśl o naszej inicjatywie. Klein-Anna przynosi kawę. 163. Hendrik i Klein-Anna stoją nade mną, czekając na polecenia. Kręcę fusami w filiżance. Mamy przed sobą trudny dzień, mówię im, dzień oczekiwania. Słowa przychodzą opieszale, klekoczą mi w ustach, wypadają ciężko jak kamienie. Hendrik i Klein-Anna czekają cierpliwie. Na północy gromadzą się chmury, mówię im, może idzie na deszcz, może za kilka dni step okryje młoda zieleń, uschnięte krzewy wypuszczą pędy, a szarańcza, uśpiona przez całą zimę, zacznie się wyłaniać z gleby i wystartuje, szukając pożywienia, otoczona chmarą ptaków. Musimy, mówię im, ogólnie rzecz biorąc mieć się na baczności przed owadami, które się wyroją jak co roku, gdy tylko spadnie deszcz, a step zakwitnie. Wspominam o plagach gąsienic. Ptaki to nasi sprzymierzeńcy, mówię im, ptaki i osy, gdyż osy to także drapieżniki. Hendrik słucha, trzymając kapelusz w ręce, ale nie patrzy mi w oczy, tylko obserwuje te moje wargi, które muszę siłą układać stosownie do każdej sylaby. Wargi są zmęczone, wyjaśniam mu, chcą odpocząć, znużyło je całe to przymusowe wymawianie ciągnące się od dzieciństwa, od chwili gdy im wyjawiono, że zgodnie z pewnym prawem nie wolno im już po prostu się rozchylać, by otworzyć drogę długiemu „aaaa” - prawdę mówiąc, zawsze im to wystarczało do wyrażania wszystkiego, cokolwiek trzeba wyrazić - i nie wolno się zaciskać w długim zadowolonym milczeniu, w którym pewnego dnia, obiecuję, jeszcze się pogrążę. Wyczerpało mnie posłuszeństwo temu prawu, staram się wyłożyć Hendrikowi, prawu znaczącemu mnie swoim piętnem w przerwach między słowami, w przerwach bądź w lukach, a także w artykulacjach rozpętujących wojnę dźwięków, „b” przeciwko „d”, „m” przeciwko „n” i tak dalej, oraz w innych miejscach, których nie miałabym siły ci opisać, choćbym czuła, że rozumiesz, w co zresztą wątpię, bo nawet nie znasz alfabetu. To prawo chwyciło mnie za gardło, mówię i jednocześnie nie mówię, wdziera mi się do krtani, jedną ręką trzymając za język, a drugą za wargi. Jak mogę mówić, mówię, że to nie oczy prawa spoglądają spoza moich oczu albo że umysł prawa nie zajmuje mi czaszki, zostawiając tylko tyle zdolności rozumowania, abym dała radę wypowiadać słowa powątpiewania - jeżeli to naprawdę ja je wypowiadam - i widzieć ich fałsz? Jak mogę mówić, że prawo, już dorosłe, nie stoi wewnątrz mojej powłoki, ze stopami w moich stopach, z rękoma w moich rękach, z przyrodzeniem zwisającym z mojej dziury; albo że kiedy już skorzystałam z okazji i wypowiedziałam to wszystko, wargi i zęby prawa nie zaczną przegryzać się na wylot przez tę skorupę, aż ono samo stanie tutaj przed tobą - prawo wyszczerzone w uśmiechu i jeszcze raz zwycięskie, z miękką skórą twardniejącą na powietrzu, podczas gdy ja leżę jak wylinka, zmięta, porzucona na podłodze? 164. Stoimy w ciemnym korytarzu przed jedynymi drzwiami, które, odkąd pamiętam, zawsze były zamknięte na klucz. Co trzymasz w tym zamkniętym pokoju? - pytałam ojca. Tam nic nie ma, odpowiadał, to rupieciarnia, nie ma tam nic oprócz połamanych mebli, a zresztą zginął klucz. Teraz każę Hendrikowi otworzyć drzwi. Dłutem podważa i obluzowuje zamek. Potem wali dwukilowym młotem, aż ościeże idzie w drzazgi i drzwi się rozwierają. Z podłogi ulatuje chmura delikatnego kurzu. Pokój pachnie chłodnymi znużonymi cegłami. Klein-Anna przynosi lampę. W przeciwległym kącie widzimy dwanaście trzcinowych krzeseł, starannie ustawionych jedno na drugim. Widzimy szafę, wąskie łóżko, umywalkę z dzbankiem i miednicą. Łóżko jest porządnie zasłane. Poklepuję je, kurz unosi się z szarych poduszek, z szarej pościeli. Wszędzie pajęczyny. Zbudowali pokój bez okna, mówię do Hendrika. 165. Szafa jest zamknięta na klucz. Hendrik wyłamuje zamek nożem. W środku wisi mnóstwo ubrań, smętnych nobliwych ubrań z minionych czasów: nosiłabym takie z rozkoszą. Wyjmuję jedną suknię, białą, z bufiastymi rękawami i wysoką stójką, przykładam ją do Klein-Anny. Dziewczyna odstawia lampę na podłogę, wygładza suknię, przeciągając dłońmi po ciele. Pomagam jej się rozebrać. Odbieram stare rzeczy i składam je na łóżku. Klein-Anna spuszcza oczy. Odblask światła jarzy się na jej brązowych bokach i piersiach, na które znowu nie znajduję słów. Serce bije mi szybciej, kiedy wciągam jej suknię przez głowę i zapinam guziki na plecach. Nie nosi bielizny. 166. Chociaż wszystkie buty są na nią za ciasne, Klein-Anna koniecznie chce dostać parę. Wkładam jej więc pantofle, nie zapinając pasków. Wstaje niepewnie, stawia chwiejne kroki. Prowadzi nas z pokoju niespodzianek na werandę. Słońce zachodzi, na niebie kłębią się oranże, czerwienie i fiolety. Klein-Anna spaceruje tam i z powrotem, dumna jak paw, opanowując sztukę chodzenia w butach. Gdybyśmy tylko mogli jadać zachody słońca, mówię, wszyscy bylibyśmy syci. Stoję u boku Hendrika i patrzę. Hendrik wyzbył się swojej dawnej rezerwy. Ociera się o mnie ramieniem. Nie wzdrygam się. Sam rozum dyktuje, żeby coś mu szepnąć, coś miłego, czułego i zabawnego na temat Anny - bo właśnie na to mam ochotę - żeby się odwrócić ku niemu, a wówczas on pochyliłby się ku mnie; żeby na krótką chwilę znaleźć się w dziurze powietrznej - jego prywatnej przestrzeni, tej przestrzeni, którą stojąc bez ruchu, tak jak teraz, wypełnia własnym oddechem i własną wonią, i żeby wciągnąć powietrze, raz, drugi, tak często, jak trzeba, by powiedzieć wszystko, co mam do powiedzenia - wciągnąć powietrze Hendrika i po raz pierwszy wdychać je wrażliwymi nozdrzami, doceniając zapach piżma, potu i dymu, niegdyś taki dla mnie odrażający. W końcu tak właśnie pachną ludzie na wsi, którzy pracowali rzetelnie, w pocie czoła pod gorącym słońcem, gotując to, co uprawiali bądź zabili, na ogniu rozpalonym własnymi rękami. Być może, mówię sobie, ja także pewnego dnia zacznę pachnieć tak samo, jeśli tylko potrafię zmienić tryb życia. Rumienię się ze wstydu, czując własny słaby zapach, zapach dziewiczej kobiety, zaostrzony histerią, niczym woń cebuli, woń moczu. Hendrik na pewno nie chciałby - bo niby po co? - wetknąć mi nosa pod pachę, tak jak ja chcę wetknąć mu pod pachę swój! 167. Klein-Anna odwraca się przy końcu swojej promenady, posyła nam uśmiech. Nie dostrzegam ani cienia zazdrości. Wie, jak mocno trzyma Hendrika. Śpią razem: mąż i żona. Mają swoje małżeńskie sekrety. W ciepłym mroku leżą objęci i rozmawiają o mnie. Hendrik opowiada zabawne rzeczy, a Anna chichocze. Opowiada jej o moim życiu odludka, o samotnych spacerach, o tym, co robię, kiedy mi się zdaje, że nikt nie patrzy, o tym, jak mówię do siebie, jak drgają mi ramiona. Naśladuje moje gniewne mamrotanie. Potem opowiada, jak go się boję, mówi o moich szorstkich słowach wypowiadanych po to, żeby trzymać go na dystans, o woni strachu, która ode mnie dolatuje. Opowiada o tym, co robię, kiedy leżę sama w łóżku. Opowiada o moich nocnych wędrówkach po domu. Opowiada, co mi się śni. Mówi Annie, czego potrzebuję. Mówi, że potrzebuję mężczyzny, że trzeba mnie pokryć, trzeba zmienić mnie w kobietę. Jestem dzieckiem, mówi jej, mimo moich lat, jestem starym dzieckiem, groźnym starym dzieckiem pełnym stęchłych soków. Ktoś powinien ze mnie zrobić kobietę, mówi jej, ktoś powinien przebić we mnie dziurę i wypuścić te stare soki. Czy to mam być ja, pyta ją, czy to ja mam wejść pewnej nocy przez okno, położyć się na niej i zrobić z niej kobietę, po czym wymknąć się przed świtem? Myślisz, że by mi pozwoliła? Czyby udawała, że to sen, i nie stawiała oporu, czy też trzeba by ją zmusić? Czy zdołałbym się wcisnąć między te sękate kolana? Czy straciłaby głowę i zaczęła wrzeszczeć? Czy musiałbym zakryć jej usta? Czyby nie była napięta, sucha i nieubłagana do ostatka, jak rzemień? Czy wdarłbym się do tej zakurzonej dziury, tylko po to żeby dać się zetrzeć na miazgę w kostnym imadle? Czy może pomimo wszystko okazałaby się miękka, jak kobieta, jak ty... tutaj? I Anna dyszy w ciemności, przywierając do swojego mężczyzny. 168. Klein-Anna odwraca się przy końcu swojej promenady, posyła nam uśmiech. Jest radosna, wie o wszystkim, czego pragnę, i nie ma mi tego za złe. Chciałabym w sobotni wieczór spacerować z nią ramię w ramię, ubrana w najbarwniejszą sukienkę, szepcząc i chichocząc jak dziewczynka, popisując się przed wiejskimi elegantami. Chciałabym od niej usłyszeć, gdzieś w cichym kąciku, o wielkich życiowych tajemnicach: jak być piękną, jak zdobyć męża, jak zadowolić mężczyznę. Chciałabym być jej młodszą siostrą - późno zaczynałam w życiu, jak gdybym przespała lata, które mam za sobą, jestem nadal nie uświadomionym dzieckiem. Chciałabym dzielić z nią łóżko, a kiedy o północy wejdzie na palcach do pokoju, zerkać jednym okiem, jak się rozbiera, i przespać całą noc przytulona do jej pleców. 169. - Nie mogę dzisiaj spać sama - mówię do nich. - Przyjdźcie dziś w nocy spać tutaj w domu. Słowa padły spontanicznie. Ogarnia mnie radość. Z pewnością tak mówią inni ludzie, tak z serca. - No, czego tu się bać, zapewniam was, tu nie ma żadnych duchów. Szukają nawzajem swoich oczu, rozważają moje pobudki, posyłają sobie w zmierzchu wiadomości, których nie potrafię wykryć. Hendrik odsunął się ode mnie, wypadłam z jego ciepłej przestrzeni. Czyżby czuł, że traci grunt pod nogami? - Nie, panienko - mruczy. - Lepiej już wrócimy do siebie. W miarę jak on słabnie, ja nabieram siły. - Nie. Chcę, żebyście spali tutaj, tylko przez tę jedną noc. Inaczej będę w domu całkiem sama. Możemy zrobić posłanie na macie w kuchni, będzie całkiem wygodne. Chodź, Anno, chodź mi pomóc. 170. Hendrik i Anna stoją przy posłaniu, czekając, aż odejdę. - Pamiętajcie, żeby przed snem zgasić lampę - mówię. - Anno, dopilnuj, proszę, żeby jutro rano palił się ogień. Dobranoc, Hendriku, dobranoc, Anno. Jestem uosobieniem dziarskości. - Dobranoc, panienko. 171. Kiedy już mieli dość czasu, by się położyć, wracam i nasłuchuję pod zamkniętymi drzwiami. Jestem boso: a co do polujących skorpionów - chcą mnie, to niech biorą. Nic nie słyszę, ani jednego poruszenia, ani jednego szeptu. Jeżeli wstrzymuję oddech, to oni robią to samo. I jak tu mieć nadzieję, że ich zwiodę, tych wieśniaków, którzy podeszwami stóp i koniuszkami palców słyszą stuknięcie kopyta o kilometr dalej? 172. Leżę w łóżku i czekam. Zegar tyka, mija czas, nikt nie przychodzi. Zasypiam i nic mi się nie śni. Wschodzi słońce. Budzę się i ubieram. Kuchnia jest pusta, pościel złożona, ogień się pali. 173. Maszeruję piaszczystą drogą obok trzech akacji, przez róg naszego pola na cmentarz. Jedna połowa cmentarza, oddzielona niskim płotem pomalowanym na biało, jest przeznaczona dla dynastii, które uprawiały tę ziemię, a teraz spoczywają w łupku pod kamiennymi płytami zdobnymi w ryte zawijasy. Drugą połowę, bardziej zatłoczoną, wypełniają mogiły pasterzy, służących oraz ich dzieci. Idę między kamieniami, aż wreszcie docieram do grobu, który sobie upatrzyłam, grobu kogoś, o czyich narodzinach i śmierci nic nie wiem, wobec kogo nie mam żadnych pobożnych zobowiązań. Tuż obok zwietrzałej granitowej płyty znajduje się wlot tunelu biegnącego ukośnie w głąb ziemi. W tym łożu zmarłego jakiś jeżozwierz, być może także całe pokolenia wstecz, wygrzebał sobie dom, spał tam i wychowywał młode. 174. Hendrik siedzi ze swoją młodą żoną na ławce w cieniu chaty. Jest niedziela. - Hendrik, weź, proszę, oskard i łopatę, chodź ze mną na cmentarz. Ty, Anno, lepiej zostań. 175. Hendrik nie może sam ruszyć z miejsca płyty nagrobnej. To robota dla czterech mężczyzn, mówi. Dźga oskardem wokół trzech krawędzi tkwiących w ziemi, lecz kamień ani drgnie. - Odkop cały ten bok. Poszerz dziurę na całą długość płyty. - To nora jeżozwierza, panienko, tam nic nie ma. - Rób, co ci każę. Podczas gdy Hendrik się mozoli, chodzę naokoło niego. Grób wypełniają odpryski kamienia i ziemia, warstwy zostały naruszone, nietrudno w nich kopać: właśnie dlatego jeżozwierz wybrał sobie to miejsce na norę, miał stąd blisko do pola lucerny. Kiedy już Hendrik poszerzył wejściowy tunel, na jego końcu dostrzegamy, tak jak się spodziewałam, legowisko - sporą zaokrągloną komorę. Chociaż leżę na brzuchu, osłaniając oczy, światło jest zbyt jaskrawe, żebym mogła dojrzeć tylną ścianę jamy. - Hendrik, jak głęboko sięga ta nora? Sprawdź łopatą. Nie chciałabym naruszyć trumny. - Bez obawy, panienko, na pewno nie jest głęboka, chociaż taka duża. Jeżozwierze nie wkopują się daleko, robią tylko jedną dużą komorę, taką jak ta. - A człowiek, Hendriku... czy zmieściłby się w niej człowiek? - Tak, panienko, jest dostatecznie duża, człowiek wszedłby tam z łatwością. - Ale tak dla pewności, pokaż mi, jak by to wyglądało. - Ja? O nie, panienko, za wcześnie dla mnie wchodzić do grobu! - Hendrik wybucha śmiechem, lecz nie ma zamiaru ustąpić, stoi, zepchnąwszy kapelusz na tył głowy. 176. Zwijam spódnicę wokół kolan i opuszczam nogi do jamy. Tyłem zsuwam się w ciemność. Hendrik mi się przygląda, wsparty na łopacie. Jestem już w środku. Próbuję się rozprostować, ale nie mogę wyciągnąć nóg. Kulę się w chłodnej ziemi i odwracam od światła. We włosach mam pełno piachu. Zamykam oczy, żeby tym pełniej rozkoszować się mrokiem. Wnikam we własną duszę i nie widzę żadnego powodu, by stąd wyjść. Mogłabym tu założyć drugi dom. Hendrik mógłby mi przynosić jedzenie. Nie potrzebowałabym wiele. Nocą bym wypełzała, żeby rozprostować nogi. Może nawet w swoim czasie nauczyłabym się wyć do księżyca i grasować po uśpionej farmie w poszukiwaniu odpadków. Nie widzę żadnego powodu, by znów otworzyć oczy. - Tak - mówię do Hendrika. Głos mam ochrypły, słowa dudnią mi w głowie. - Jest dostatecznie duża. Pomóż mi wyjść. Hendrik się pochyla, obserwuje usta swojej pani, które poruszają się w cienistej jamie. 177. Ciało leży przygotowane na podłodze w łazience, zaszyte w szary brezent. Słyszałam, że marynarze przeciągają ostatni ścieg przez nos trupa, tak dla pewności, ale nie potrafię się na to zdobyć. Nie płakałam przy swoim zajęciu. Bynajmniej nie dlatego, że serce mam twarde. Ktoś musi umyć zwłoki, ktoś musi wykopać grób. 178. Wychodzę na werandę, wołam mocnym, pewnym głosem: - Hendrik! Hendrik opuszcza plamę cienia, przecina podwórze. - Weź, proszę, taczki i ustaw je przy drzwiach do kuchni. - Słucham, panienko. Kiedy się zjawia przy tylnym wejściu, już tam na niego czekam. - Chodź, pomóż mi wynieść ciało. Patrzy na mnie niepewnie. W tej właśnie chwili staje okoniem. Jestem na to przygotowana. - Hendrik, powiem ci szczerze. Nie sposób dłużej czekać. Jest gorąco, baasa trzeba pochować. Tylko my dwoje możemy to zrobić. Sama nie dam rady, a nie mam ochoty, żeby wścibiał tu nos ktoś obcy. To sprawa rodzinna, nasza prywatna sprawa. Rozumiesz mnie? - A pastor? - Hendrik mamrocze, jest niezdecydowany, nie sprawi mi kłopotu. - Dajże spokój, Hendrik, nie mamy czasu do stracenia. Pomóż mi wynieść ciało. Odwracam się, on idzie za mną. 179. Dźwigamy pakunek, on od strony głowy, ja od nóg, wynosimy go z domu na słońce. Nikt nas nie widzi, bo też nikogo nie ma. Nigdy nikogo nie było, żywa dusza nie widziała, co tu się dzieje. Jesteśmy poza prawem, toteż w życiu kierujemy się tylko takim prawem, jakie rozpoznajemy w sobie samych, idziemy za naszym wewnętrznym głosem. Ojciec spoczywa na taczkach, dokonuje ostatniego objazdu swoich włości. Kroczymy mozolnie drogą na cmentarz, Hendrik popycha taczki, ja pilnuję, żeby opakowane brezentem nogi nie zsuwały się na boki. 180. Hendrik nie chce mieć nic wspólnego z pochówkiem. - Nie, panienko - powtarza w kółko, cofając się i potrząsając głową. Pcham i ciągnę, aż wreszcie taczki stoją blisko jamy. Mając dość czasu, potrafię wykonać każdą męską pracę. Chwyciwszy nogi w kostkach i ścisnąwszy je pod pachą, wytężam siły, żeby ściągnąć pakunek. Taczki przewracają się na bok, odskakuję, ciało pada na ziemię twarzą w dół. - Nie stój tak, pomóż mi! - krzyczę. - Ty zarazo hotentocka, niech cię diabli, to wszystko przez ciebie, przez ciebie i przez tę twoją kurewkę! - Jestem nieprzytomna z wściekłości. Hendrik się odwraca, naciska kapelusz na głowę i szybko odchodzi. - Ty szmato! Tchórzu jeden! - wrzeszczę za nim. Niezdarnie, jak to kobieta, rzucam w niego kamieniem. Kamień pada o wiele za blisko. Hendrik nie zwraca na to najmniejszej uwagi. 181. Biodra są za szerokie, żeby przejść przez otwór, ciała nie da się wsunąć bokiem, nie można też wyprostować zgiętych kolan owiniętych brezentem. Muszę albo poszerzyć jamę, albo rozerwać pakunek. Nie cierpię niszczyć dobrej pracy wykonanej własnymi rękami. Nie mam ze sobą ani noża, ani łopaty. Grzebię w ziemi kamieniem, ale z nader miernym skutkiem. Powinnam była związać brezent liną, bo w ten sposób nie mam za co złapać, palce zmęczyły mi się tym ściskaniem i wleczeniem. 182. Kiedy wracam z łopatą, muchy już tu są, całą chmarą podrywają się z szarego pakunku i brzęczą w powietrzu, nie mogąc się doczekać, kiedy sobie pójdę. Wymachuję rękami. Jest późne popołudnie. Jak szybko mija czas, gdy go spędzać pracowicie. Łopata ma niewłaściwy kształt, dostosowany raczej do odgarniania, a tymczasem ja potrzebuję takiej, która by się wgryzała w ziemię. Rąbię kantem sztychu, coraz to krzesząc iskry z nagrobka, obsypując się ziemią, lecz w końcu poszerzam jamę o parę centymetrów. I znów ciało zsuwa się w głąb po biodra, po czym utyka. Klęknąwszy, pcham je z całej siły. Siadam obok i kopię obiema nogami. Ciało z lekka się przekręca, biodra prześlizgują się do środka. Dźwigam tors, obracam go dalej, aż ramiona leżą całkiem płasko. Teraz głowa i ramiona przejdą, tylko że stopy i kolana nie chcą się przesunąć głębiej, ponieważ dno jamy opada, a potem znowu się wznosi. To nie kolana są winne, jak spostrzegam, tylko kręgosłup, który nie daje się zgiąć. Mozolę się bez chwili wytchnienia, pośród karmazynowych wspaniałości zachodzącego słońca, kopię ramiona najpierw z prawa, później z lewa, bez skutku. Będę musiała wyciągnąć trupa z powrotem, rozciąć płótno żaglowe i przywiązać kostki nóg do ud, żeby go skrócić. Czy jednak kolana okażą się dość giętkie? Czy trzeba będzie przeciąć ścięgna? Pochówek to jedna wielka pomyłka. Należało raczej spalić zwłoki razem z materacem i z łóżkiem, po czym pójść na długi spacer w step, aby uciec przed zapachem. Należało wykopać nowy grób w korycie rzeki albo w ogrodzie, tam gdzie ziemia jest miękka. Należało rozgrzebać jedną ze skromniejszych mogił: co za różnica, gdzie on spocznie? Jeżeli chcę umieścić go w tym grobie, nie mam innego wyjścia, jak tylko go wciągnąć, wejść pierwsza do środka, a następnie wciągnąć go za sobą. Jestem już zmęczona. Nie wiem, jak uda mi się skończyć przed zmrokiem. Przez całe życie miałam dość czasu, aż nadto dużo czasu, zbyt wiele czasu, z trudem chwytałam oddech życia w rozrzedzonym ośrodku naszego czasu. Obcy mi pośpiech, ze wstrętem wyczuwam w swoim pocie woń popłochu. Nie jestem ani bogiem, ani zwierzęciem, dlaczego wszystko muszę robić sama, aż do ostatniego szczegółu, dlaczego musiałam żyć w ten sposób, bez żadnej pomocy? Nie potrafię się zdobyć na to, żeby podnieść całun i znów stanąć twarzą w twarz z tym pociemniałym, serowatym ciałem, które mnie spłodziło. Jeśli jednak nie pochowam go teraz, czy w ogóle to kiedykolwiek zrobię? Może powinnam po prostu wejść do łóżka i czekać tam dzień po dniu, nakrywszy głowę poduszką, nucąc sobie pod nosem, podczas gdy ten wór leżałby w słońcu, muchy bzyczały wokół niego, a mrówki sunęły tam i z powrotem, aż wreszcie zawartość by napuchła i pękła, i puściła czarne soki; później powinnam dalej czekać, aż się dopełni jego męka, aż ciało stanie się jedynie kośćmi i włosami, gdyż mrówki, zabrawszy wszystko, co było warte zachodu, odejdą gdzie indziej; a potem, jeżeli szwy wytrzymają, powinnam nareszcie wstać z łóżka, podnieść worek i cisnąć do nory jeżozwierza, i uwolnić się od niego na dobre. 183. Pakunek, wyciągnięty na powrót z jamy, leży obok grobu niczym wielka szara larwa, ja zaś, jego niestrudzona matka popychana do działania instynktem, znowu zabieram się do umieszczenia go w bezpiecznym miejscu, które wybrałam, choć nie mam pojęcia, dla jakiego snu zimowego, z jakimi zapasami pożywienia, jakiej oczekując metamorfozy - chyba że wyklułaby się wielka szara ćma: oto frunie z uporem ku oświetlonemu budynkowi farmy, przedziera się na oślep pomiędzy czmychającymi nietoperzami, tnie powietrze końcami skrzydeł; w futerku na jej grzbiecie jasno świeci trupia główka, a szczęki - jeżeli ćmy mają szczęki - rozwierają się szeroko, by pochwycić zdobycz. Najpierw wsuwam do jamy głowę, lecz znowu, ponieważ kręgosłup nie chce się zgiąć, nie mogę przecisnąć ud. Dościgają mnie ogary logiki. 184. Światło mrocznieje, ptaki sadowią się do snu. Stojąc przez chwilę nieruchomo, słyszę pobrzękiwanie wiadra przy udoju. Krowa ryczy do Hendrika. Jego żona czeka przy ogniu. Na całym tym szerokim świecie są tylko dwie istoty, co nie mają gdzie głowy skłonić. 185. Wślizguję się w mrok jamy. Wzeszły pierwsze gwiazdy. Chwytam pakunek od strony stóp, zapieram się i ciągnę. Ciało sunie gładko, aż do ud. Unoszę stopy nad ziemię i znowu ciągnę. Wsuwa się do ramion. Wejście do nory zatarasowane, tkwię w zupełnych ciemnościach. Przekładam stopy nad kolanem, obejmuję pakunek za ramiona i ciągnę po raz trzeci. Głowa z głuchym stukiem wpada do środka, znów rozbłyskują gwiazdy: już po wszystkim. Przeczołguję się nad trupem i wynurzam na wolne powietrze. Szkoda, że ze wszystkich gwiazdozbiorów umiem nazwać tylko Krzyż Południa. Potrzebuję odpoczynku, nie zdołam już tej nocy zasypać jamy, Hendrik będzie musiał zrobić to rano. Będzie musiał przywieźć piasek z koryta rzeki - nie ma łatwiejszego sposobu - zatkać wejście do nory kamieniami, przyzwoicie uklepać ziemię. Ja zrobiłam swoje. Drżąc z wyczerpania, wracam do domu. 186. I nagle jest już ranek. Zupełnie jakbym miała moc pomijania całych dni i nocy, jak gdyby nigdy ich nie było. Przeciągam się, ziewam w pustej kuchni. W progu zjawia się Hendrik. Wymieniamy stosowne słowa powitania. - Proszę panienki, przyszedłem zapytać... bo jeszcze nie dostaliśmy zapłaty. - Nie dostaliście zapłaty? - Nie, panienko, jeszcze nie dostaliśmy. Obdarza mnie tym swoim dobrym uśmiechem, jak gdyby nagle w tym, co mówi, znalazł źródło obezwładniającej radości. Z czego to tak się cieszy? Czyżby myślał, że mogę go potraktować równie życzliwie? - Proszę panienki, sprawa jest taka. - Podchodzi bliżej, zamierza wszystko wyjaśnić, nie zauważa, jak się cofam. - W piątek był pierwszy dzień miesiąca, czyli w poniedziałek powinniśmy dostać pieniądze, wszyscy, jak tu jesteśmy na farmie. Ale baas nam nie zapłacił. No więc dalej czekamy, panienko. - Czy baas nic zupełnie wam nie dał? - Nie, panienko, całkiem nic, ani grosza z naszych pieniędzy. - To wiem, ale nie chodzi mi tylko o pieniądze. A ta brandy, którą dostałeś od baasa? A Klein-Anna? A te wszystkie prezenty, które jej dał? Też coś kosztowały, prawda? Baas dał wam tyle różnych rzeczy, ale nie: ty na dokładkę przychodzisz i prosisz o pieniądze. O nie! Dla takich jak ty nie mam żadnych pieniędzy. Kłopoty, wiecznie kłopoty! Co ja wiem o pieniądzach? W całym swoim życiu nie musiałam dotykać monety cenniejszej niż sześciopensówka. Skąd mam wziąć pieniądze? Gdzie ojciec je trzymał? W dziurze w materacu, przesiąkniętym krwią, teraz już spalonym na popiół? W puszce na tytoń pod podłogą? Pod kluczem na poczcie? Jak mam w ogóle je zdobyć? Czy ojciec spisał testament? Czy zostawił pieniądze mnie, czy też braciom, siostrom i krewnym, o których nigdy nie słyszałam? Jak się tego dowiedzieć? Czy jednak chcę jego pieniędzy? Czy ich potrzebuję, skoro całe życie mogę przeżyć szczęśliwie, żywiąc się tylko gotowaną dynią? A jeżeli jestem osobą zbyt prostą, żeby potrzebować pieniędzy, dlaczego Hendrik nie może się bez nich obejść? Dlaczego zawsze musi sprawiać mi zawód? - Wykonaliśmy naszą pracę, panienko. - Uśmiech zniknął, Hendrik aż zesztywniał z gniewu. - Teraz musimy dostać pieniądze. Baas zawsze nam płacił. Zawsze! - Przestań mi tu dogadywać! - Mam swoje własne źródła gniewu. - Jaką to pracę naprawdę wykonaliście wy oboje? Jaką pracę wykonała ta twoja Anna? Jaką pracę ty wykonałeś wczoraj po południu, kiedy musiałam sama pochować baasa? Nie mów mi o pracy, tutaj tylko ja jedna robię cokolwiek! Idź stąd, nie mam dla ciebie pieniędzy! - Dobrze. Skoro panienka mówi, że musimy odejść, to pewno musimy! W rzeczy samej, Hendrik mi grozi, na zimno i otwarcie. Z pewnością przyszedł, cały w uśmiechach, żeby mnie wypróbować, żeby zobaczyć, co da się ze mnie wycisnąć, bo skoro jestem całkiem sama i śmieszna, myślał sobie, muszę też być słaba i wystraszona. Teraz natomiast mi grozi, oczekując, że stracę głowę. - Posłuchaj mnie uważnie, Hendriku, nie zrozum mnie źle. Nie wypłacam wam pieniędzy, ponieważ ich nie mam. Jeżeli chcecie odejść, to sobie idźcie. Ale jeśli poczekacie, obiecuję, że dostaniecie swoje pieniądze, co do grosza. A teraz decyduj. - Nie, panienko, ja rozumiem. Jeśli panienka mówi, że musimy czekać, no to musimy, skoro panienka nam obiecuje zapłatę. W takim razie weźmiemy sobie tę rzeźną owcę. - Oczywiście, weźcie swoją owcę. Ale dopóki nie każę, nie bij nic dla domu. - Słucham, panienko. 187. Podłoga lśni, jak nigdy nie lśniła, wtedy gdy miała nad nią pieczę służba. Klamki błyszczą, skrzą się okna, meble połyskują. Każdy najmniejszy promień światła wpadający do domu odbija się bez końca od jednej lśniącej powierzchni do drugiej. Własnoręcznie wyprałam co do sztuki całą bieliznę, rozwiesiłam ją, uprasowałam, złożyłam i schowałam. Kolana mam opuchnięte od klęczenia przy wannie, ręce obtarte od tary. Bolą mnie plecy, a ilekroć wstanę, kręci mi się w głowie. W powietrzu wisi zapach wosku i oleju lnianego. Kurz całych wieków - kurz z góry szaf, kurz ze sprężyn łóżek - został wymieciony na dwór. Na strychu czyściutko. Kufry stoją rzędem, szczelnie zapełnione rzeczami, których już nie potrzebuję, klamry i zamki błyszczą. W moim domu panuje porządek od piwnic aż po dach, a wszystko zrobiłam sama. Teraz kolej na farmę. Niedługo trzeba strzyc owce, bo inaczej się poduszą. Jeśli Hendrik odmówi, poradzę sobie sama, mam nieograniczone zasoby energii; włożę kapelusz od słońca, wezmę nożyce krawieckie, będę łapać owce za tylne nogi, ściskać je kolanami i strzyc jedną po drugiej, dzień za dniem, póki nie skończę - niech wełna poleci z wiatrem, na cóż mi ona? Może zresztą trochę zachowam, wypcham wełną materac, żeby potem leżeć na nim nocą, na całym tym oleistym cieple. Jeżeli nie uda mi się pochwycić owiec, co może się zdarzyć (nie mam owczarka, psy warczą i przypadają do ziemi, kiedy na nie wołam, nie lubią mnie, to przez ten zapach), to trudno, owce muszą zginąć, muszą zalegać rozsiane po stepie, dysząc i robiąc bokami, podobne do zabrudzonych brunatnych puszków do pudru, dopóki ich stwórca nie zechce nareszcie powołać ich do siebie. Co do wiatraków, to nadal będą się obracać dzień i noc, wiatraki są wierne, nie myślą, nie przeszkadza im skwar. W zbiornikach woda występuje z brzegów, Hendrik wciąż nawadnia pola, widuję go wieczorami. Kiedy przestanie - czy to znudzony, czy rozgoryczony - ja podejmę tę pracę. Potrzebuję drzew owocowych i warzywnika. Jeśli chodzi o resztę, to żyto może sobie zmarnieć, może zmarnieć lucerna. Krowa przestaje dawać mleko, krowa może sobie zdechnąć. 188. Pomiędzy mną a nimi leży wyschła rzeka. Nie przychodzą już do domu, nie mają po co. Nie zapłaciłam im. Hendrik nadal doi wycieńczoną krowę i nawadnia pola. Anna zostaje na gospodarstwie. Czasami, kiedy patrzę z werandy albo przez okno, miga mi jej szkarłatna chustka podrygująca w korycie rzeki. W piątkowe wieczory Hendrik przychodzi do spiżarni po swoją porcję kawy, cukru, mąki i fasoli. Obserwuję, jak przemierza podwórze najpierw w jedną, potem w drugą stronę. 189. Cały drób zdziczał, gnieździ się na drzewach. Jednego ptaka po drugim zabijają dzikie koty. Zeszłej nocy przepadło stadko piskląt. Kończy się karma. Nie znalazłam żadnych pieniędzy. Jeżeli leżą na poczcie, są dla mnie stracone. Może jednak naprawdę spłonęły. A może nigdy ich nie było. Może nie będzie pieniędzy, dopóki nie ostrzygę owiec i nie sprzedam wełny. W takim razie ich nie będzie. 190. Nie można tak żyć. 191. Niezdolna zasnąć, snuję się w porze sjesty po domu. Dotykam cudzych ubrań w tamtym zamkniętym pokoju. Patrzę w lustro i próbuję się uśmiechać. Twarz w lustrze odpowiada niewesołym grymasem. Nic się nie zmieniło. Nadal się sobie nie podobam. Anna może nosić te rzeczy, ale ja nie. Chodząc zbyt długo w czerni, sama stałam się czarna. 192. Hendrik co tydzień zabija jedną owcę. W ten sposób sięga po swoją należność. 193. Co rano wstaję i szukam, co by tu wyczyścić. Jednakże sprzęty nie brudzą się dostatecznie prędko. Zbyt mało są używane, muszę czekać na kurz, a ten osiada dopiero, gdy przyjdzie jego pora. Jestem przygnębiona; cały dom lśni. 194. Hendrik stoi w drzwiach frontowych, za nim jego żona. - Panienko, kawa się skończyła, mąka się skończyła, prawie wszystko się skończyło. - Wiem. - No i panienka dalej nam zalega z zapłatą. - Nie mam pieniędzy. Zresztą i tak nie pracujecie, więc czemu miałabym wam płacić? - Ale panienka dalej jest nam dłużna, czy nie tak? - Nie ma sensu w kółko prosić, Hendriku, mówię ci, że nie mam pieniędzy. - No to może nam panienka dać coś innego. 195. Nie mogę ciągnąć dalej tych idiotycznych dialogów. Język, którym powinnam się porozumiewać z tymi ludźmi, mój ojciec zaprzepaścił na dobre i nie sposób go przywrócić. Nasz obecny zakrawa na parodię. Od urodzenia żyłam językiem hierarchii, dystansu, perspektywy. Był moim ojczystym językiem. Nie chcę powiedzieć, że takim pragnie przemawiać moje serce, nazbyt wyraźnie czuję, jaki żałosny jest ten jego dystans, lecz przecież nic innego nie mamy. Chociaż potrafię uwierzyć, że kochankowie mówią jakimś własnym językiem, to jednak nie umiem go sobie wyobrazić. Nie zostało mi już ani trochę słów, na których wartości mogłabym polegać. Hendrik chowa głowę w ramiona i uśmiecha się szeroko, porozumiewawczo, ilekroć mi podsuwa dawne wyrażenia. „Panienko, panienko, panienko” - rzuca mi w twarz; „Znam cię, jesteś córką swojego ojca” - mówi, osłaniając usta dłonią; „Jesteś przyrodnią siostrą mojej żony, tam gdzie leżał twój ojciec, ja też leżę, znam tego mężczyznę, moje łóżko nosi jego ślad”. „Ty, ty, ty” - nuci Klein-Anna spoza jego pleców, gdzie nie mogę jej wypatrzyć. 196. Hendrik pojawia się wysoko nade mną, na podeście przed drzwiami na strych, ubrany w rzeczy mojego ojca. Istna groteska! Stoi upozowany, opierając ręce na biodrach i wypinając pierś. - Aitsá! - woła do niego z dołu Klein-Anna. - Zdejmij to natychmiast! - Tego już nie zniosę, posuwa się za daleko. - Powiedziałam, że możesz sobie wziąć coś ze starych ubrań baasa, ale te rzeczy nie są dla ciebie! Łypie okiem na żonę, nie zwraca na mnie uwagi. - Hendrik! - krzyczę. - H?! - Wyciąga ramiona i kręci piruety na podeście. - Aitsá! - odkrzykuje mu żona, pokłada się ze śmiechu, zachwycona. Przywłaszczył sobie białą bawełnianą koszulę bez kołnierzyka, najlepszą atłasową kamizelkę, spodnie z diagonalu, nawet porządne czarne buty z cholewami. Kilka innych koszul leży udrapowanych na poręczy. Co mogę zrobić, mając ich dwoje przeciwko sobie? Jestem taka samotna, w dodatku jestem kobietą! Wspinam się mozolnie po drewnianych schodach. To moje przeznaczenie, muszę je wypełnić do końca. Śmiech umilkł. Oczy mam już na poziomie butów Hendrika. - Panienko! - Czy to nienawiść słyszę wreszcie w jego głosie? - Panienko, niechże panienka powie swojemu staremu Hendrikowi: czy panienka chce, żeby zdjął ubranie baasa? - Powiedziałam ci, Hendriku, że możesz sobie wziąć stare rzeczy, ale te nie są dla ciebie. Ile jeszcze tych opryskliwych słów zdołam wymówić, gdy tymczasem chcę zawodzić i jęczeć? - Czy panienka życzy sobie, żebym zdjął to ubranie? Wpadłam w pułapkę. Zaraz się rozpłaczę. Przez co jeszcze muszę przejść, zanim zostawią mnie w spokoju? Hendrik zaczyna rozpinać spodnie. Zamykam oczy, opuszczam głowę. Muszę uważać, jeżeli spróbuję zejść po schodach tyłem, na pewno się pośliznę i spadnę. - Ej, patrz! Patrz, panienko ty nasza, patrz! - To z całą pewnością nienawiść słyszę w jego głosie. Po policzkach ciekną mi gorące łzy, choć z całej siły zaciskam powieki. Oto moja kara, właśnie przyszła, teraz muszę ją znieść. - No, nie bój się, panienko nasza, toż to tylko mężczyzna! Przez długi czas tworzymy taki żywy obraz. - Już przestań, sprawiasz jej ból. Cichy głos Klein-Anny dobiega z dołu, ocala mnie. Otwieram oczy i widzę, jak dziewczyna z ciekawością zagląda mi w twarz. Jest kobietą, a zatem zna litość. Czy to uniwersalna prawda? Wymacując drogę, noga za nogą schodzę tyłem po stopniach, mijam Klein-Annę, wlokę się w głąb domu. Robią ze mnie wroga, ale dlaczego? Czy tylko dlatego, że nie mam dla nich pieniędzy? 197. Wałęsają się po podwórzu w strojnym przyodziewku moich rodziców, nie mając nikogo, przed kim mogliby nim się popisać. Te dni bezczynności dają im się we znaki, podobnie jak mnie. Wszyscy się załamujemy. Znudzeni sobą, ci dwoje zaczęli mnie nękać, tak dla zabawy. Biorę karabin ze stałego miejsca w stojaku na parasole. Ponad muszką pojawiają się z wolna plecy Hendrika. Czym jest Hendrik w tej chwili, mężczyzną dręczonym nudą, gryzącym trawkę, czy też białą plamą na tle zieleni? Kto to wie? Karabin i cel są teraz na jednej linii: pociągam za spust. Czuję oszołomienie, ogłuszyło mnie, ale już raz przez to przeszłam, znam nawet to dzwonienie w uszach, nabrałam wprawy. Anna biegnie jak dziecko, młócąc powietrze rękoma, potykając się w sutej białej sukni. Hendrik usiłuje powlec się za nią na czworakach. Usuwam się w mrok swojego pokoju, żeby tam czekać, aż ucichnie hałas. 198. Z karabinem w dłoni wychodzę na pustą werandę. Unoszę broń, celuję w białą plamę koszuli. Lufa chwieje się wariacko, nie ma gdzie jej oprzeć. Anna wrzeszczy, wskazując na mnie. Ruszają pędem, niby dwa zające biegną przez podwórze w stronę warzywnika. Nie daję rady dość prędko odprowadzać ich lufą karabinu. Nie jestem zła, nie jestem nawet niebezpieczna. Zamykam oczy i pociągam za spust. Czuję oszołomienie, ogłuszyło mnie, w uszach mi dzwoni. Hendrik i Klein-Anna zniknęli za rzędem figowców. Odstawiam broń na miejsce. 199. W strojnym przyodziewku zmarłych siedzą na starej ławce w cieniu drzewa gumowego. Hendrik zakłada nogę na nogę, ręce wyciągnął z tyłu na oparciu. Klein-Anna tuli się do jego ramienia. Hendrik spostrzega, że obserwuję ich przez okno. Wstaje i podchodzi. - Może tak panienka ma dla mnie trochę tytoniu? 200. Leżę na łóżku, nakrywszy oczy poduszką. Drzwi do pokoju są zamknięte, ale wiem, że Hendrik chodzi po domu, szpera w szufladach. W tym domu nie uszłaby mojej uwagi nawet mucha liżąca sobie łapki. Drzwi się otwierają. Odwracam się do ściany. On staje nade mną. - Proszę spojrzeć, panienko, znalazłem tytoń. Ostatni raz wdycham słodką woń tytoniu fajkowego. Kto ją znowu wniesie do mojego domu? Hendrik ciężko siada na łóżku obok mnie; nozdrza wypełnia mi jego zapach. Kładzie mi rękę na biodrze, a ja krzyczę do pustej ściany, cała sztywniejąc, wywrzaskując swoje przerażenie z głębi płuc. Ręka się cofa, zapach znika, lecz wrzaski rozbrzmiewają nadal. 201. Hendrik i Klein-Anna siedzą na starej ławce w cieniu drzewa gumowego. Hendrik zakłada nogę na nogę, pyka z fajki. Anna przylgnęła do jego ramienia. Obserwuję ich przez okno. Są nietknięci. 202. Macham do Hendrika białą kopertą. - Zawieź ten list na pocztę. Oddaj go baasowi z poczty. On ci da pieniądze. Jeśli ruszysz jutro z samego rana, możesz być z powrotem we wtorek wieczorem. - Słucham, panienko... na pocztę. - Jeśli cię spytają, powiesz, że to ja cię przysyłam. Powiesz, że baas jest chory i nie może przyjść. Pamiętaj: baas jest chory... nie mów nic więcej. - Nie powiem, panienko. Baas jest chory. - Tak. I powiedz Annie, że jeżeli będzie niespokojna, to oczywiście może jutro w nocy spać tutaj w kuchni. - Słucham, panienko. - I dobrze schowaj list, bo inaczej nic nie dostaniesz. - Tak, panienko, schowam go dobrze. 203. Anna zaczyna przygotowywać sobie posłanie. Nie wychodzę z kuchni, siedzę przy stole, obserwując ją. Porusza się niezgrabnie. Teraz, kiedy nie ma przy niej męża, straciła grunt pod nogami. - Lubisz spać w kuchni, Anno? - Tak, panienko. - Odwraca twarz, mówi szeptem, nie wie, co robić z rękami. - A nie chciałabyś się przespać w przyzwoitym łóżku? Jest zbita z tropu. - Nie chciałabyś spać w łóżku w pokoju gościnnym? - Nie, panienko. - Coś podobnego! Naprawdę wolisz spać tutaj na podłodze? - Tak, panienko, na podłodze. Wytrzymuje długą chwilę milczenia. Napełniam czajnik. - Kładź się. Ja tylko sobie zrobię herbaty. - Dziewczyna przykrywa się i odwraca od światła. - Powiedz mi, Anno, czy ty się wcale nie rozbierasz? Nie rozbierasz się, kiedy idziesz spać? Czy śpisz w tej swojej chustce na głowie? Ściąga chustkę. - Powiedz mi, czy kiedy jest z tobą mąż, też śpisz w ubraniu? W to nie uwierzę. - Przyciągam krzesło do jej posłania. - Czy z mężem miło spędzasz czas, Anno? Daj spokój, nie ma czego się wstydzić, nikt nas nie usłyszy. No, powiedz mi, czy miło spędzasz czas? Czy to przyjemnie być mężatką? - Pociąga nosem, nieszczęśliwa, uwięziona w mrocznym domu razem z czarownicą. Dzięki Bogu, nie będzie to dialog, mogę rozpostrzeć skrzydła i frunąć, dokąd wola. - Ja też chciałabym mieć swojego mężczyznę, ale nic z tego nie wyszło, nigdy się nikomu dostatecznie nie spodobałam, nigdy nie byłam ładna. - Pochylam się na twardym kuchennym krześle i zawisam nad nią, istna tyranka; Anna słyszy tylko, jak w moim głosie huczą fale wściekłości, i zanosi się okropnym łkaniem. - Ale nie to jest najgorsze. Energia to wieczna rozkosz, mogłabym być kimś zupełnie innym, mogłam wypalić sobie drogę z tego więzienia, mój język rozwidla się w płomienie, pojmujesz. Tyle że wszystko niepotrzebnie obróciło się do wewnątrz. Dla ciebie brzmi to jak wściekłość, a tymczasem to ledwie trzaskanie wewnętrznego ognia. Tak naprawdę nigdy nie byłam na ciebie zła, ja tylko chciałam porozmawiać, bo nigdy się nie nauczyłam, jak mówić z drugim człowiekiem. Zawsze wyglądało to tak, że dochodziło do mnie słowo, a ja przekazywałam je dalej. Anno, nigdy nie znałam słów prawdziwego porozumienia, prawdziwie wymienianych. Słów, które ci ofiarowuję, ty nie potrafisz mi oddać. Są bezwartościowe. Rozumiesz? Bez wartości. Jak to wyglądało, kiedy rozmawiałaś z moim ojcem? Czy w końcu staliście się po prostu mężczyzną i kobietą? No powiedz mi, chcę wiedzieć. Czy słyszałaś od niego dobre słowa? Nie płacz, dziecko, przecież ci mówiłam, że nie jestem na ciebie zła. - Kładę się obok niej, przytulam jej głowę. Anna wysuwa długi język i zlizuje smark z górnej wargi. - No już, przestań wreszcie płakać. Musisz mi uwierzyć, wcale się nie gniewam o to, co robiliście we dwójkę z baasem. To dobrze, że znalazł z tobą trochę szczęścia, miał takie okropnie samotne życie. Jestem pewna, że to było przyjemne dla was obojga, prawda? Ja nigdy bym mu nie dała szczęścia, ja byłam tylko tępą, posłuszną córką, tylko go nudziłam. - Powiedz mi, Anno, gdybyście nadal byli razem, gdyby on żył, jak myślisz, czy to możliwe, że my obie byśmy się zaprzyjaźniły? Bo ja sądzę, że tak. Że byłybyśmy trochę jak siostry albo jak kuzynki. - Słuchaj, nie ruszaj się, zaraz zgaszę światło, a potem wrócę i polezę koło ciebie, aż zaśniesz. Leżę drżąca obok niej w ciemności. - Powiedz mi, Anno, jak na mnie mówisz? Jak mam na imię? - Oddycham najciszej, jak tylko mogę. - Jak mnie nazywasz w myślach? - Panienka? - No tak, ale czy dla ciebie jestem wyłącznie panienką? Czyżbym nie miała własnego imienia? - Panienka Magda? - Tak. Albo zwyczajnie Magda. W końcu na chrzcie dano mi na imię Magda, a nie Panienka Magda. Czyby to nie brzmiało dziwnie, gdyby pastor chrzcił dzieci w ten sposób: Panienka Magda, Baas Johannes i tak dalej? Słyszę, jak cichutko pęka banieczka śliny, kiedy Anna się uśmiecha. Robię postępy. - Albo też Klein-Anna, Mała Anna, zamiast Anna. Wszyscy jesteśmy z początku mali, czy nie tak? Ja także byłam kiedyś Małą Magdą. Ale teraz jestem po prostu Magda, a ty po prostu Anna. Mogłabyś powiedzieć: Magda? No proszę, powiedz tak do mnie. - Nie, panienko, nie mogę. - Magda. To łatwe. Nic nie szkodzi, jutro w nocy znowu spróbujemy i wtedy zobaczymy, czy dasz radę powiedzieć: Magda. A teraz trzeba już spać. Poleżę tu trochę z tobą, a potem pójdę do siebie, do swojego łóżka. Dobranoc, Anno. - Dobranoc, panienko. Znajduję jej głowę, przyciskam wargi do czoła. Przez moment dziewczyna się wyrywa, później sztywnieje i znosi mój uścisk. Leżymy obok siebie, bynajmniej nie w harmonii, ja czekając, aż Anna uśnie, ona czekając, aż sobie pójdę. Po omacku brnę z kuchni do własnego łóżka. Staram się, jak tylko mogę najlepiej, w tym nieznajomym świecie dotyku. 204. Czekam na Hendrika. Dzień upływa niespokojnie. Wreszcie spostrzegam coś daleko na stepie - niewątpliwie jego, zdążającego mozolnie ku domowi, najpierw mikroskopijną białą chmurkę kurzu na horyzoncie, potem ciemny punkcik, który porusza się na tle innych ciemnych punktów, nareszcie wyraźną sylwetkę mężczyzny na rowerze, gdy pedałuje w moją stronę w popołudniowym skwarze. Zakładam ręce. Zsiadł teraz z roweru i popycha go przez miękki piasek, tam gdzie droga przecina rzekę. Chyba przywozi jakąś paczkę. Lecz w miarę jak się zbliża, paczka coraz wyraźniej przybiera kształt marynarki przytroczonej z tyłu roweru. Hendrik opiera rower o najniższy stopień, maszeruje ku mnie po schodkach. Podaje mi list złożony we czworo. - Dzień dobry, Hendriku, na pewno jesteś zmęczony. Odłożyłam dla ciebie coś do zjedzenia. - Tak, panienko. Czeka, aż przeczytam list. Rozwijam kartkę. To tylko drukowany formularz opatrzony nagłówkiem ONTTREKKINGS - WYPŁATY Z KONTA. Na marginesie krzyżyk postawiony ołówkiem obok rubryki Handtekening van bel?er - Podpis depozytom. - Nic ci nie dali? - Nic, panienko. Panienka powiedziała, że dostanę moje pieniądze. I gdzie one teraz? - Stoi nade mną tak blisko, że wręcz uwięzłam na krześle. - Przykro mi, Hendrik, naprawdę przykro. Ale nie martw się, coś wymyślę. Jutro sama pojadę na stację i wszystko załatwię. Trzeba będzie przed zmierzchem złapać osły. Nie mam pojęcia, gdzie się pasą. - Słowa, słowa: mówię tylko po to, żeby powstrzymać ścianę jego gniewu, która piętrzy się nade mną. Odsuwam krzesło w tył i podnoszę się chwiejnie. On stoi, gdzie stał, ani drgnie. Kiedy się odwracam, ocieram się o połataną koszulę, lśniącą skórę, o zapach słońca i potu. Hendrik wchodzi za mną do domu. 205. Wskazuję przykryty półmisek na stole. - Może zjesz tutaj, w kuchni? Unosi pokrywkę, patrzy na zimną kiełbasę i zimne kartofle. - Zrobię herbaty. Na pewno chce ci się pić. Ciska półmiskiem po stole. Półmisek rozbija się o kafle, grudki jedzenia lecą na wszystkie strony. - Ty!... - wrzeszczę. Przygląda mi się, czekając, co zrobię. - O co ci chodzi, na Boga żywego? Dlaczego nie powiesz wprost, co cię tak złości? Pozbieraj jedzenie i posprzątaj, ale to już, nie pozwolę, żebyś mi tu bałaganił w moim domu! Hendrik opiera się o stół, ciężko dysząc. Wspaniała pierś, silne płuca. Mężczyzna. - Panienka skłamała! - Słyszę, jak te słowa rozbrzmiewają w przestrzeni pomiędzy nami. Serce mi zamiera, nie chcę, żeby na mnie krzyczano, staję się wówczas zupełnie bezradna. - Panienka mówiła, że na poczcie dadzą mi pieniądze! Dwa dni jechałem... całe dwa dni! I gdzie moje pieniądze? Z czego mam żyć? Spiżarnia pusta. Skąd mamy wziąć jedzenie? Z nieba? Póki był tu baas, co tydzień dostawaliśmy jedzenie, co miesiąc pieniądze; a gdzie baas teraz leży? Czyżby nie widział, że w ten sposób nic nie osiąga? Co mogę zrobić? Nie mam dla niego pieniędzy. - Możesz sobie stąd odejść - mamroczę, ale on mnie nie słyszy, wygłasza swoją tyradę, ciskając ciężkimi czarnymi słowami, których nie chce mi się już dłużej chwytać. Odwracam się na pięcie. Hendrik skacze do mnie, łapie mnie za ramię. - Puszczaj! - krzyczę. Ściska mnie mocno i wciąga z powrotem do kuchni. - O nie, jeszcze chwileczkę! - syczy mi do ucha. Chwytam pierwszą rzecz, jaka mi wpada w oko - widelec - rzucam się na niego. Zęby widelca zadrapują mu ramię, prawdopodobnie nawet nie przebijając skóry; on jednak wydaje okrzyk zdumienia i ciska mną o podłogę. Gramolę się na nogi, a wówczas spada na mnie grad ciosów. Brakuje mi tchu, wydyszałam już z siebie wszystko, osłaniając głowę przewracam się pomału i niezgrabnie z powrotem na podłogę. - Tak!... Tak!... Tak!... - powtarza Hendrik, bijąc mnie. Dźwigam się, na czworakach zaczynam pełznąć w stronę drzwi. On kopie mnie w pośladki, mocno, dwa razy - to męskie kopniaki, trafiają w kość. Uchylam się, łkając ze wstydu. - Proszę cię, proszę! - Przewracam się na plecy, unoszę kolana. Tak właśnie musi wyglądać zwykła suka; lecz jeśli idzie o to, co następuje potem, nawet nie wiem, jak do tego dochodzi. Hendrik dalej kopie mnie po udach. 206. Hendrik nadal wygłasza mi za plecami swoją tyradę, ciskając ciężkimi czarnymi słowami, ja jednak nie mogę już dłużej wysłuchiwać żalów człowieka, którego przepełnia poczucie krzywdy. Odwracam się i wychodzę. Ledwie stawiam drugi krok, Hendrik rzuca się na mnie, łapie mnie za ramię, szarpnięciem obraca do siebie. Usiłuję się wyrwać. Chwytam pierwszą rzecz, jaka wpada mi w oko - widelec - atakuję, zadrapując Hendrikowi ramię. Zęby nawet nie przebiły skóry, on jednak ze zdumieniem wciąga powietrze i ciska mną o ścianę, przygważdża całym ciężarem. Widelec leci na ziemię. Hendrik mocno napiera na mnie kroczem. - Nie! - mówię. - Tak! - mruczy on tuż przy moim uchu. - Tak!... Tak!... Płaczę, cała sytuacja jest haniebna, nie mam pojęcia, jak z niej wybrnąć, coś we mnie mięknie, coś umiera. Hendrik się schyla i sięga po kraj sukienki. Opieram się, ale on znajduje to, czego szukał, jego palce już suną w górę pomiędzy moimi nogami. Z całej siły zaciskam uda, żeby unieruchomić tę dłoń. - Nie, proszę, nie, proszę cię, nie to, tylko nie to, błagam cię, Hendrik, dam ci, co zechcesz, tylko proszę, nie to! Dyszę, aż dostaję zawrotów głowy, bezskutecznie odpycham, ciągle odpycham jego twarz. Hendrik osuwa się po moim ciele, szarpie za gumę od majtek, drapie mnie. - Nie!... Nie!... Nie... Słabo mi ze strachu, nie ma w tym najmniejszej przyjemności. - Och, Hendrik, proszę, puść mnie, ja nawet nie wiem jak!... Padam, może nawet mdleję, podtrzymywana tylko jego ramionami zaciśniętymi wokół moich ud. Wreszcie leżę na podłodze, czując zapach wosku, zapach kurzu. Mdli mnie ze strachu, członki zmieniły się w wodę. Jeżeli takie jest moje przeznaczenie, to budzi wyłącznie wstręt. Coś mi się przydarza, coś ze mną robią, wyczuwam to w oddaleniu - upiorne nacięcia, tępy dotyk skalpela. Napływają wyraźne dźwięki i cmoknięcia, oddechy, chlipanie. - Nie tutaj, nie na podłodze, proszę cię, proszę! - Jego ucho mam tuż przy wargach, wystarczy tylko szepnąć, żeby mnie usłyszał. Kołysze mną w tę i z powrotem, w tę i z powrotem na deskach podłogi; za każdym razem obijam się lekko głową o listwę. Napływają również wyraźne zapachy - włosów, popiołu. - To boli... proszę... proszę cię, przestań... Czy, ostatecznie, właśnie tak robią to ludzie? Hendrik ciężko dyszy, dyszy bez końca, jęczy mi wprost do ucha; łzy ściekają mi do gardła. Niech to się skończy, niech się skończy! On zaczyna sapać. Ciałem wstrząsa długi dreszcz, Hendrik nieruchomieje. Później wyślizguje się ze mnie i odsuwa. Teraz wiem na pewno, że był tam w środku, teraz kiedy już go nie ma, a na dobre zostały ból i lepkość. Wciskam palce w krocze, podczas gdy obok mnie Hendrik zapina spodnie. Zaczyna się ze mnie sączyć to coś, ten gryzący strumyk, niewątpliwie jego nasienie, ścieka mi po udach i dalej na ubranie, na podłogę. Jakim cudem zdołam to wszystko zmyć? Zanoszę się rozpaczliwym łkaniem. 207. Rzuca mną o ścianę, przyszpila mi nadgarstki, przygważdża mnie całym ciężarem. Widelec leci na podłogę, Hendrik mocno napiera na mnie kroczem. - Nie! - mówię. - Tak! - odpowiada on. - Tak!... Tak!... - Dlaczego tak mnie nienawidzisz? - szlocham. Odwracam od niego twarz, nie potrafię nic na to poradzić. - Ciągle tylko chcesz mi sprawiać ból. Co ja ci zrobiłam? To nie moja wina, że wszystko idzie tak źle, to wina twojej żony, jej i mojego ojca. To także twoja wina! Wy po prostu nie wiecie, kiedy należy przestać! Przestań! Nie rób tego, to boli! Proszę cię, przestań! Dlaczego sprawiasz mi ból? Dlaczego sprawiasz mi taki ból? Proszę cię! Proszę, nie tak, nie na podłodze! Hendrik, puść mnie! 208. Zamyka drzwi do sypialni i opiera się o nie. - Zdejmij ubranie! - mówi ten obcy człowiek. Zmusza mnie, żebym się rozebrała. Palce mam drętwe. Cała drżę. Nieustannie szepczę do siebie, ale on, bez reszty zatopiony w sobie, nic nie słyszy. - Nic tylko na mnie wrzeszczysz, nigdy ze mną nie rozmawiasz, nienawidzisz mnie... Odwracam się plecami, niezdarnie ściągam sukienkę i halkę. To moje przeznaczenie, to przeznaczenie każdej kobiety. Nie mogę zrobić więcej, niż dotąd zrobiłam. Kładę się na łóżku plecami do Hendrika, krzyżując ręce na piersi, ukrywając swój nędzny mały biust. Zapomniałam zdjąć buty! Teraz już za późno, wszystko potoczy się dalej, od początku do końca. Muszę po prostu to znieść, aż wreszcie zostanę sama i będę mogła zacząć na nowo odkrywać, kim jestem, składając razem - w czasie, którego szczęśliwie mamy tutaj tak wiele - kawałki rozrzucone w nieładzie za sprawą tego niezwykłego popołudnia w moim życiu. 209. Ściągając mi majtki, Hendrik rozdziera je o guziczek przy bucie: jedna więcej kobieca praca dla mnie. - Otwórz się - mówi; to pierwsze słowa, które do mnie wypowiedział. Ja jednak jestem zimna, potrząsam głową i cała się zaciskam, zaciskam wszystko razem, nie mam mu nic do ofiarowania, nie sposób mnie przekonać, nawet łzy się nie przecisną spod tych zasupłanych powiek, będzie musiał otworzyć mnie siłą, mam twardość skorupy, nie mogę mu pomóc. Na siłę rozwiera mi kolana, a ja z powrotem je ściskam, raz za razem, raz za razem. Unosi mi nogi w powietrze. Sztywnieję i krzyczę ze wstydu. - Nie bój się - mówi on. Czy to jego słowa? Język mu się plącze. Nagle wciska głowę między moje uda. Odpycham wełniste włosy, wiję się, ale jemu udaje się przedrzeć. - Aaa! - krzyczę. Nie ma końca upokorzeniu. Jestem mokra, to odrażające, na pewno mokra od jego śliny, musiał na mnie splunąć, kiedy tam był. Zanoszę się łkaniem. Hendrik kuca między moimi nogami, rozwiera je, napiera. - To nie będzie bolało - mówi. Wdarł się we mnie siłą. Rzucam się z boku na bok, płaczę, lecz on jest nieubłagany, obnaża mi także piersi i przyciska się do mnie; sapie mi wprost do ucha, kołysząc się wchodzi coraz głębiej, kiedy to się skończy? - Każdy to lubi - rzuca szorstko. Czy to jego słowa? Co ma na myśli? A potem: - Trzymaj mocno! - Co? Łóżko trzeszczy we wszystkich spojeniach, to łóżko dla jednej osoby, otomana, nie nadaje się do takich rzeczy. Hendrik wysysa mi powietrze z płuc, jęczy i syczy mi do ucha, zęby zgrzytają mu jak kamyki. „Każdy to lubi”? „Każdy to lubi”? Czyżby na ludziach robiło to aż takie wrażenie? Ale co właściwie? Hendrika od stóp do głów przechodzą dreszcze, czuję je wyraźnie, wyraźniej niż cokolwiek dotąd, to z pewnością punkt kulminacyjny aktu, tyle wiem, widziałam to u zwierząt, wszędzie jest takie samo, zwiastuje koniec. 210. Hendrik leży na plecach obok mnie i chrapie, uśpiony. Moja ręka przykrywa mu przyrodzenie, przytrzymywana tam jego dłonią; nerwy mam jednak stępione, nie czuję ciekawości, wyczuwam jedynie wilgoć i miękkość. Nie budząc go, przykrywam się zieloną kapą. Czy teraz jestem kobietą? Czy dzięki temu stałam się kobietą? Tyle drobnych zdarzeń, działań, ruchów następujących jeden po drugim, mięśnie, które pociągają kości to w tę stronę, to w tamtą - i czy w rezultacie mogę powiedzieć: Jestem wreszcie kobietą, czy też: Czy jestem wreszcie kobietą? Palce chwytają trzonek widelca, lśniące zęby przebijają połataną koszulę, orzą skórę. Płynie krew. Zmagania pary ramion, widelec leci na ziemię. Jedno ciało spoczywa na drugim, napiera, ciągle napiera, próbując dostać się do środka, wszędzie ruch. Czego jednak to ciało chce wewnątrz mnie? Co ten mężczyzna usiłuje we mnie znaleźć? Czy kiedy się obudzi, spróbuje jeszcze raz? Jaką głębszą napaść i zawładnięcie knuje we śnie? Czy pewnego dnia jego kościste ciało legnie stłoczone w moim wnętrzu, jego czaszka w środku mojej czaszki, jego członki wzdłuż moich członków, a cała reszta upakowana w moim brzuchu? Co ze mnie samej zostawi dla mnie? 211. Mijają ostatnie chwile popołudnia, a tymczasem ja leżę obok tego mężczyzny, roniąc łzy i krew. Gdybym miała wstać teraz i wyjść, ponieważ nadal umiem chodzić, nadal umiem mówić, gdybym miała wyjść na werandę, z potarganymi włosami, z obwisłymi pośladkami, z paskudnie powalanymi udami, gdybym miała wyjść na światło dnia, ja, czarny kwiat rosnący w kącie, oślepiona, oszołomiona - na pewno byłoby to, mimo wszystko, popołudnie jak każde inne, nie umilkłyby zgrzytliwe głosy cykad, na horyzoncie nadal drżałyby fale rozprażonego powietrza, a słońce spoczywało ociężale i obojętnie na mojej skórze. Przeszłam już teraz wszystko i nie zstąpił żaden anioł z mieczem ognistym, żeby tego zabronić. Jak się wydaje, w tej części nieba brak aniołów, w tej części świata brak Boga. Cała kraina należy wyłącznie do słońca. Nie sądzę, aby z przeznaczenia mieli żyć tutaj ludzie. Stworzono tę ziemię dla owadów, które żywią się piaskiem i składają jajka jeden w trupie drugiego, i nie mają głosu, by krzyczeć w chwili śmierci. Nic by mnie nie kosztowało pójść do kuchni, wziąć nóż i odciąć mężczyźnie tę część ciała, którą mnie znieważał. Gdzie to wszystko się skończy? Co mi teraz zostało? Kiedy będę mogła powiedzieć: Dość? Łaknę słońca. Pragnę, żeby ktoś wziął mnie w ramiona, uspokajał i pieścił, powiedział, że maszyneria może już się zatrzymać. Potrzebuję jaskini, nory, gdzie bym przycupnęła, chcę zatkać uszy na tę paplaninę, co nieustannie ze mnie wypływa i wpływa z powrotem, chcę znaleźć dom gdzie indziej, jeżeli już koniecznie w tym ciele, to na innych warunkach, skoro nie ma innego ciała, jakkolwiek znam takie jedno, które wolałabym o wiele bardziej, nie powstrzymam tych słów, chyba że poderżnę sobie gardło, otóż chciałabym wejść w ciało Klein-Anny, chciałabym wśliznąć się do gardła, kiedy będzie spała, po czym delikatnie rozprzestrzenić się wewnątrz niej - z rękoma w jej rękach, ze stopami w jej stopach, z czaszką w dobrotliwej ciszy jej czaszki, w której wirują obrazy mydła, mąki i mleka - gładko nałożyć otwory swojego ciała na jej otwory i bezmyślnie oczekiwać wszystkiego, cokolwiek do nich się dostanie: ptasiej piosenki, zapachu nawozu, części ciała mężczyzny, oczekiwać już nie w gniewie, lecz z łagodnością, kołysząc się w cieple krwi, omywana mydlanym nasieniem, uśpiona w swojej jaskini. Ja również zasypiam, gdy tymczasem moje palce, przykryte jego śpiącymi palcami, zaczynają się uczyć, jak pieścić tę miękką rzecz, której nazwy tak długo, jak tylko zdołam, prawdopodobnie spróbuję nie poznawać. 212. Hendrik odpycha moją dłoń, siada. - Spałeś. - To moje słowo, łagodne, ja je wypowiadam. Jakie to dziwne. Po prostu przychodzi. - Proszę cię, już się na mnie nie złość. Nic już nie powiem. - Odwracam się na bok, patrzę prosto na niego. Hendrik pociera twarz złożonymi dłońmi, przełazi nade mną i znajduje spodnie. Wsparta na łokciu obserwuję jego żwawe ruchy, typowe ruchy ubierających się mężczyzn. Wychodzi z pokoju i w chwilę później słyszę chrzęst opon roweru po żwirze, coraz cichszy, w miarę jak Hendrik się oddala. 213. Pukam do otwartych drzwi chaty. Umyłam się, twarz mam czystą, o uprzejmym wyrazie. Anna pojawia mi się za plecami, niosąc naręcze chrustu. - Dobry wieczór, Anno, Hendrik w domu? - Tak, panienko. Hendrik! Panienka przyszła! A zatem nie wie o niczym. Uśmiecham się do niej; Anna się wzdryga. Trzeba jeszcze czasu. Hendrik staje w progu, nie wychodząc z cienia. - Hendrik, chciałabym, żebyście odtąd spali z Anną w domu, za bardzo się denerwuję, kiedy jestem sama. Przygotuję wam porządne łóżka, nie będziecie musieli znowu spać na podłodze. Właściwie możecie spać w pokoju gościnnym, bo czemu by nie. Zabierzcie stąd wszystko, co wam będzie potrzebne, żeby nie biegać tam i z powrotem. - Wymieniają spojrzenia, podczas gdy ja stoję i czekam. - Dobrze, przyjdziemy - mówi Hendrik. 214. We trójkę siedzimy przy stole, w świetle świec jemy zupę, którą ugotowałyśmy z Anną. Niepewni co do swojej pozycji w tym domu, nie znając dobrze moich zwyczajów, oboje jedzą z zażenowaniem. Anna spuszcza oczy; Hendrik odpowiada na moje pytania dotyczące farmy na swój dawny, lakoniczny sposób. 215. Zmywam naczynia, Anna wyciera. Wspólna praca idzie nam sprawnie. Anna obawia się tylko tych chwil, gdy nie ma czym zająć rąk. Postanowiłam zadawać mniej pytań, za to więcej paplać, żeby przywykła do trybu oznajmującego. Kiedy nasze ciała się ocierają, uważam, by się nie odsuwać. Hendrik zniknął, wyszedł w noc. Co robią mężczyźni, spacerując tak w ciemności? 216. Ścielimy dwa łóżka w pokoju gościnnym, przyzwoicie, z prześcieradłami i kocami. Następnie zsuwamy łóżka razem. Nie zapominam o nocniku. Napełniam karafkę wodą. Nie zaniedbuję niczego, moje intencje nie są też bynajmniej nieczyste. W sercu pustki, w tym martwym miejscu zaczynam od początku - a przynajmniej robię pewien gest. 217. Tuż przed świtem Hendrik wślizguje się do mojego łóżka i bierze mnie. To boli, nadal jestem obtarta i podrażniona, ale próbuję się odprężyć, zrozumieć te doznania, jakkolwiek nie mają dotąd określonej formy. Nie rozumiem, co takiego we mnie budzi jego podniecenie; a jeśli rozpoznaję przyczynę, mam nadzieję, że z czasem zmieni się na lepsze. Chciałabym spać w jego ramionach, żeby się przekonać, czy to w ogóle możliwe - spać w czyichś ramionach, on jednak tego nie chce. Nie polubiłam jeszcze zapachu jego nasienia. Ciekawe, czy kobieta przywyka do tej woni. Anna w żadnym razie nie może rano ścielić tego łóżka. Muszę natrzeć solą pokrwawione prześcieradło i trzymać je pod kluczem albo też po cichu spalić. Hendrik wstaje i ubiera się po ciemku. Nie spałam ani chwili, już prawie ranek, kręci mi się w głowie z wyczerpania. - Czy dobrze to robię, Hendriku? - Wychylam się z łóżka, chwytam go za rękę. Poznaję po swoim głosie, on zresztą też musi to słyszeć, że się zmieniam. - Nic o tym nie wiem, Hendriku... rozumiesz? Chcę się tylko dowiedzieć, czy robię to dobrze. Proszę cię, pomóż mi chociaż tyle. Hendrik rozluźnia uścisk moich palców, wcale nie szorstko, i odchodzi. Leżę naga, zamyślona, wykorzystując jak najlepiej czas, który pozostał mi do świtu, przygotowując się także do następnej nocy. 218. - Jesteś szczęśliwy, Hendriku? Czy dzięki mnie czujesz się szczęśliwy? - Przeciągam palcami po jego twarzy, na to mi pozwala. Usta Hendrika się nie uśmiechają, ale uśmiechnięte usta nie są jedyną oznaką szczęścia. - Czy lubisz to ze mną robić? Hendriku, ja nic nie wiem. Nie wiem, czy to lubisz. Rozumiesz, o czym mówię? Chciałabym na niego popatrzeć, chciałabym zobaczyć, czy przygląda mi się z dawną czujnością. Z każdym dniem coraz trudniej odczytać jego twarz. Pochylam się nad nim, muskając go rozkołysanymi włosami, chyba to lubi, na to mi pozwala. - Hendriku, dlaczego się nie zgadzasz, żebym zapaliła świecę? Tylko raz? Przychodzisz w nocy, zupełnie jak duch... skąd mam wiedzieć, że to naprawdę ty? - A któż by inny? - Nikt... chciałabym tylko zobaczyć, jak wyglądasz. Mogę? - Nie! 219. Są i takie noce, kiedy nie przychodzi. Leżąc nago, czekam, zapadam w płytką drzemkę, gwałtownie się budzę, witam jękiem śpiew pierwszych ptaków, pierwszą poświatę ranka. To również przytrafia się kobietom, leżą czekając na mężczyzn, którzy nie przychodzą, czytałam o tym, niech nikt nie mówi, że nie doświadczam wszystkiego, od A do Z. Słabnę z braku snu. Bez ostrzeżenia zasypiam popołudniami, usadowiona na jakimś krześle, po czym budzę się zgrzana i oszołomiona, w uszach dźwięczy ostatnie, słabe echo chrapania. Czy ci dwoje widzą mnie w takim stanie? Czy pokazują palcami, uśmiechają się i odchodzą na palcach do swoich zajęć? Zaciskam zęby ze wstydu. 220. Odżywiam się nieprawidłowo, przez co jeszcze bardziej chudnę, jeżeli to możliwe. Dostałam wysypki na szyi. Ani śladu urody, którą mogłabym go nęcić. Pewnie dlatego nie pozwala mi zapalić świecy, pewnie sądzi, że odstręczyłby go mój widok. Nie wiem, co sprawia mu przyjemność, czy woli, żebym się poruszała, czy też żebym leżała nieruchomo, kiedy mnie bierze. Gładzę jego skórę, lecz bez najmniejszego oddźwięku. Hendrik zostaje ze mną coraz krócej, czasami ledwie przez tę minutę, której mu trzeba na zaspokojenie. Nie zdejmuje koszuli. Jestem zanadto wysuszona na takie poczynania. Zaczęłam zbyt późno w życiu, strumienie, które powinny płynąć, wyschły już dawno temu. Staram się zwilżyć, słysząc go pod drzwiami, ale nie zawsze to pomaga. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, dlaczego zamienia łóżko żony na moje. Czasem, kiedy się rozbiera, w nos uderza mnie jej rybi zapach. Jestem pewna, że kochają się co noc. 221. Obraca mnie twarzą do dołu i robi mi to od tyłu, jak zwierzę. Wszystko we mnie umiera, gdy muszę unieść ku niemu swoją brzydką pupę. Jestem upokorzona; chwilami wydaje mi się, że Hendrik pragnie właśnie mojego upokorzenia. 222. - Zostań chwilę dłużej, Hendriku. Nie moglibyśmy porozmawiać? Tak rzadko mamy okazję do rozmowy. - Ciii, nie tak głośno, ona nas usłyszy! - To przecież dziecko, śpi głęboko! Masz coś przeciwko temu, żeby się dowiedziała? - Nie. Co może zrobić? Co czarni w ogóle mogą zrobić? - Proszę cię, nie bądź taki zgryźliwy! Skąd w tobie tyle goryczy, czy ja ci coś zrobiłam? - Nic, panienko. Gramoli się z łóżka; ciało ma nieugięte, jak z żelaza. - Hendrik, nie odchodź! Jestem zmęczona, śmiertelnie zmęczona. Naprawdę nie potrafisz zrozumieć? Chcę tylko trochę spokoju, chcę zgody między nami. Nie proszę o wiele. - Nie, panienko. - I już go nie ma. 223. Trzeba również wypełniać czymś dni, dni w każdym atomie naznaczone bezcelowością. Nikt z nas trojga nie umie odnaleźć w tym domu swojej właściwej ścieżki. Nie potrafię powiedzieć, czy Hendrik i Anna są gośćmi, czy najeźdźcami, czy też więźniami. Nie potrafię już zamykać się w swoim pokoju, tak jak to miałam w zwyczaju. Nie mogę zostawić Anny, żeby troszczyła się tutaj sama o siebie. Obserwuję jej oczy, czekając, aż wyjawi, że wie, co się dzieje nocami; ona jednak nie chce na mnie patrzeć. Nadal pracujemy razem w kuchni. Czego więcej mogę się po niej spodziewać? Czy to ona ma utrzymywać dom w lśniącej czystości, czy też mam to robić ja, pod jej nadzorem? Czy mamy razem szorować wszystko na klęczkach, służki domowego ideału? Wiem, że Anna chce wrócić do własnego domu, do własnych swobodnych zwyczajów i przyjemnych zapachów. To Hendrik ją tutaj trzyma. Na pewno chce być z nim sam na sam. Jednakże Hendrik pragnie i jej, i mnie, tak jak ja pragnę i jej, i Hendrika. Nie wiem, jak tu rozwiązać ten problem. Nic nie wiem prócz tego, że asymetria odbiera ludziom szczęście. 224. Annę męczy mój uważny wzrok. Męczą ją moje nagabywania, żeby się odprężyła, żeby usiadła przy mnie na starej ławce w cieniu drzewa gumowego. Męczy ją zwłaszcza moja gadanina. Nie zadaję jej już pytań, na to jestem za mądra, po prostu do niej mówię; nie mam jednak wprawy w rozmowie, nie znam żadnych anegdot, żadnych plotek, całe życie spędziłam w samotności, brak mi doświadczenia, żeby się do niej zbliżyć, czasami zaledwie paplam, czasem sprawiam wrażenie nudnego, trajkoczącego dziecka, które, rzecz jasna, dzięki tej paplaninie uczy się ludzkiego języka, lecz powoli, zbyt powoli i nazbyt wielkim kosztem. Jeśli idzie o Annę, to jej słowa dobiegają stępione niechęcią. 225. Oznajmiam, że przyszła pora na zrobienie konfitur z zielonych fig. Jestem radosna, to mój ulubiony dzień, ale nie udaje mi się wyrwać Anny z ponurego nastroju. Idziemy wzdłuż rzędów drzew. Zrywaj tylko najmniejsze figi, mówię jej, nie bierz żadnej, która choćby zaczęła dojrzewać. Owoce spadają do wiader, na każdych pięć w moim przypada jeden w wiadrze Anny. Rozkładamy figi na kuchennym stole. - Natnij ją lekko na krzyż, o tak - mówię - żeby cukier mógł się przedostać do środka. - Palce mam zwinne, Anna natomiast niezdarne, pracuje powoli, żadna z niej pomoc. Opuszcza ręce na kolana i wzdycha. Obserwuję ją przez stół, ponad miskami fig. Nie chce spojrzeć mi w oczy. - Czy coś cię gnębi, dziecko? - pytam. - No, powiedz mi, może potrafię ci pomóc. Anna potrząsa głową, żałośnie, bezsensownie. Podnosi figę i zaczyna ją skrobać. - Czujesz się samotna, Anno? Tęsknisz za rodziną? Z wolna potrząsa głową. Tak spędzam dni. Nie nastąpiło żadne przeobrażenie. To, za czym tęsknię, cokolwiek to jest, nie nadchodzi. 226. Stoję za plecami Anny. Kładę jej ręce na ramionach, wsuwam palce pod kołnierzyk sukienki, gładzę jasne, młode kości, obojczyk, łopatkę - te nazwy nic nie mówią o jej pięknie. Anna spuszcza głowę. - Czasem mnie też ogarnia smutek. To pewnie wina krajobrazu. - Palce dotykają jej szyi, szczęki, jej skroni. - Nie przejmuj się. Wkrótce wszystko będzie dobrze. Co począć z pożądaniem? Leniwe spojrzenie pada na przedmioty, na osobliwe kamienie, ładne kwiaty, dziwaczne owady: podnoszę je, niosę do domu, gromadzę w schowkach. Mężczyzna przychodzi do Anny i przychodzi do mnie: obejmujemy go, zatrzymujemy w sobie, my należymy do niego, on do nas. Jestem spadkobierczynią ziemi rodzinnej, którą moi przodkowie uznali za dobrą ziemię i ogrodzili. Znamy tylko jedną odpowiedź na przypływy pożądania: schwytać, osaczyć, trzymać. Lecz jak rzeczywiste jest nasze posiadanie? Kwiaty rozsypują się w proch, Hendrik się wyrywa i odchodzi, ziemia nic nie wie o płotach, kamienie pozostaną na swoim miejscu, kiedy ja już się rozpadnę, nawet jedzenie, które pochłaniam, przelatuje przeze mnie. Nie należę do bohaterów żądzy, nie pragnę rzeczy wiecznych ani nieosiągalnych, pytam tylko o jedno, pytam nieśmiało, z powątpiewaniem, płaczliwie - czy nie można zrobić z pożądaniem czegoś innego, niż wyłącznie starać się ze wszystkich sił posiąść przedmiot żądzy, planując to tak czy siak nadaremnie, ponieważ całe przedsięwzięcie może się skończyć jedynie zagładą rzeczy pożądanej? O ile bardziej przejmujące staje się moje pytanie, kiedy kobieta pożąda drugiej kobiety - dwie dziury, dwie pustki. Jeśli bowiem jestem właśnie czymś takim, to ona jest tym również, anatomia to przeznaczenie: pustka albo może skorupa, błona osłaniająca pustkę, która łaknie wypełnienia w świecie, gdzie nic nie wypełnia. Mówię do niej: - Czy wiesz, Anno, jak się czuję? Jak wielka pustka, jak pustka napełniona wielką nieobecnością, a tą nieobecnością jest żądza dopełnienia, żądza spełnienia. A jednocześnie wiem, że nic mnie nie napełni, bo pierwszym warunkiem życia jest wiecznie pożądać, inaczej życie by ustało. Wieczne niespełnienie to podstawa życia. Spełnienie nie daje pełni. Tylko kamienie niczego nie pożądają. A kto wie, może i one mają takie dziury, których nigdy nie zdołaliśmy odkryć. Pochylam się nad nią, głaszczę ją po ramionach, trzymam jej bezwładne ręce w swoich. Oto co ode mnie dostaje - kolonialną filozofię, słowa, za którymi nie stoi historia, zgrzebne słowa, podczas gdy ona pragnie opowieści. Potrafię wyobrazić sobie kobietę zdolną uszczęśliwić to dziecko, nasycić Annę prawdziwymi opowiadaniami z prawdziwej przeszłości: o tym, jak to dziadek uciekał przed pszczołami, jak zgubił przy tym kapelusz i już nigdy go nie odnalazł, o tym, dlaczego księżyca przybywa i ubywa, o tym, w jaki sposób zając przechytrzył szakala. Lecz moje słowa przychodzą znikąd i biegną donikąd, nie mają przeszłości ani przyszłości, lecą ze świstem po równinie w opustoszałej, wiecznej teraźniejszości, nie karmiąc nikogo. 227. Mieliśmy odwiedziny. Anna obcinała mi włosy. W porannym chłodzie siedziałam na stołku przed kuchnią. Z lekkim wiatrem niosło się polami stłumione, podziemne dudnienie pompy, jeszcze jeden dźwięk w świecie swojskich, pobudzających odgłosów. Mogę sobie wyobrazić siebie, ślepą i szczęśliwą w takim świecie, jak unoszę twarz do słońca i wygrzewam się, łowiąc uszami odległe głosy. Nożyczki Anny prześlizgują mi się po karku, chłodne, posłuszne moim pomrukiwaniom. I naraz na pustym progu jakieś zamieszanie, brąz na szarości, na czerni, przestrzeń jakby się rozsypuje i na powrót układa w całość przed moimi oczami, Hendrik pojawił się i znika, nogawki jego spodni biją o siebie, podeszwy butów chrzęszczą po żwirze; Anna natychmiast pędzi za nim, schylona, ponaglana, grzebień i nożyczki cisnęła byle gdzie: oto po bezruchu poruszenie, bez wyraźnego przejścia, jak gdyby całe jej życie ze mną było ledwie chwilą, zamrożoną, wydzieloną, skradzioną z życia w biegu. Nie zdążyłam jeszcze się podnieść, a oni już znikają za ścianą zagrody do strzyżenia owiec, za szopą, na zboczu opadającym do koryta rzeki. Wyłaniam się z domu, z serwetą na ramionach, ściskając podstrzyżone włosy w garści, staję oko w oko z dwoma nieznajomymi mężczyznami, dwoma jeźdźcami. Wyglądam niechlujnie, zaskoczyli mnie, co właściwie powinno działać na moją niekorzyść; ale wiem swoje, ci dwaj są na mojej ziemi, zakłócili mi spokój, to oni muszą przeprosić i wyjaśnić, z jaką sprawą tu przyszli. - Nie - odpowiadam im oschle - wyjechał dziś wcześnie rano... Nie, nie wiem dokąd... Chłopak pojechał razem z nim... Zapewne późno. Zawsze wraca późno. To ojciec i syn, sąsiedzi. Kiedy ostatni raz widziałam któregoś z sąsiadów? Czy w ogóle widziałam kogokolwiek? Nie mówią, po co przyjechali. To męskie sprawy. Ogrodzenia się zawaliły, w okolicy grasuje stado psów, wśród owiec epidemia, szarańcza się wyroiła, nie zjawili się postrzygacze - nie chcą mi powiedzieć. To prawdziwe klęski, jak sama się z nimi uporam? Jeżeli zrobię Hendrika swoim zarządcą, czy zdoła pokierować farmą, podczas gdy ja, stojąc mu ze srogą miną za plecami, będę udawać, że jest tylko marionetką? Czy nie lepiej ogrodzić farmę drutem kolczastym, zaryglować bramę, wybić owce i raz na zawsze zrezygnować z tego fikcyjnego gospodarowania? Jak mogę przekonać takich twardych mężczyzn, że jestem ulepiona z tej samej gliny, skoro to oczywista nieprawda? Na darmo jechali tak daleko, chcąc załatwić sprawę, teraz więc czekają, aż ich zaproszę, żeby zsiedli z koni i nieco się pokrzepili. Ja jednak nadal stoję przed nimi milcząca i groźna, aż w końcu mężczyźni, wymieniwszy spojrzenia, uchylają kapeluszy i zawracają konie. To ciężkie chwile. Czeka mnie więcej odwiedzin, czekają pytania, na które trudniej będzie odpowiedzieć, nim wreszcie wizyty i pytania ustaną. Po wielekroć odczuję pokusę, żeby się poniżać i szlochać. Jakie sielankowe wydają się dawne dni; i jakże kusząca, na inny sposób, przyszłość w ogrodzie za drutem kolczastym! Dwie opowieści, aby dodać sobie otuchy: ponieważ jak się obawiam, naprawdę nie istnieje przeszłość ani przyszłość, a owym osoczem, w którym żyję, jest wieczna teraźniejszość, i obojętne, czy ciężko dyszę pod ciężarem tego twardego mężczyzny, czy czuję przy uchu lodowate ostrza nożyczek, czy obmywam zmarłych, czy też przyrządzam mięso - i tak jestem w niej oporną Gwiazdą Polarną, wokół której wiruje cały ten niesamowity wszechświat. Nękana, lecz niepokonana, przekłuta, lecz z nietkniętym jądrem. W głębi duszy pozostałam wściekłą dziewiczą modliszką z minionych dni. Hendrik może mnie wziąć, ale to ja trzymam jego trzymającego mnie. 228. - Oni tu jeszcze przyjadą! Nie uda ci się nabrać tych ludzi! Będą czekać na starego baasa, a jeśli nie przyjdzie, to zaraz poznają, że coś jest nie tak! Hendrik chodzi wielkimi krokami, to znika, to pojawia się w kałuży światła z lampy. Wrócił w nocy, przynosząc istną burzę. Teraz widzę wyraźnie, jak daleko zaszliśmy w poufałościach. Nauczył się nie zdejmować kapelusza w mojej obecności. Nauczył się biegać z furią w tę i z powrotem, kiedy mówi, i walić pięścią w otwartą dłoń. Gestami wyraża gniew, lecz także pewność siebie mężczyzny, któremu wolno ten gniew okazać. To ciekawe. Jego namiętność do mnie była namiętnością zrodzoną z furii. Właśnie dlatego moje ciało całe się przed nim zamknęło. Nie kochane, więc i nie kochało. Ale czy je znienawidził? Co takiego próbował osiągnąć przez cały ten czas? Wiem, że usiłował wydobyć coś gwałtem z mojego ciała, ja jednak byłam zbyt uparta, zbyt niezręczna, zbyt niezdarna, zbyt ociężała, zbyt zmęczona, zbyt przerażona strumieniem jego gniewnego, żrącego nasienia; zaciskałam zęby i nie ustępowałam, tylko tyle, podczas gdy on pragnął czegoś innego, może chciał chwycić mnie za serce, chwycić za serce i mną wstrząsnąć. Jak głęboko, zastanawiam się, człowiek zdoła wejść w drugiego człowieka? Jaka szkoda, że on nie umie mi pokazać. Ma możliwości, lecz nie ma słów, ja mam słowa, lecz nie mam możliwości; ponieważ, jak się obawiam, nie istnieje takie miejsce, dokąd moje słowa nie sięgną. - Mówię ci, pewnego dnia oni wrócą, i to prędzej, niż myślisz, sprowadzą ze sobą innych, wszystkich innych farmerów! Zobaczą, że mieszkasz w wielkim domu razem ze służbą. A wtedy to nam się dostanie, wcale nie tobie, tylko jej i mnie! I jeszcze się dowiedzą o starym baasie, tego bądź pewna! Stara Anna już od dawna opowiada na prawo i lewo różne historie, każdy wie, co stary baas wyczyniał na boku z moją żoną! Jak powiedzą, że to ja go zastrzeliłem, kto mi uwierzy, kto uwierzy czarnemu? Powieszą mnie! Mnie! O nie, ja odchodzę, jutro odchodzę, wynoszę się z tej części świata, jutrzejszej nocy chcę być daleko, chcę być w samym Kapsztadzie! - Hendrik, porozmawiajmy przez chwilę rozsądnie, dobrze? Proszę cię, usiądź, wszystko mi się miesza, kiedy biegasz taki wzburzony. Najpierw mi powiedz, gdzie byłeś przez cały dzień i gdzie jest Anna? - Anna jest u siebie. Nie będziemy już tutaj spali. - Ty też nie będziesz? Mam spać sama w tym domu? - Nie będziemy tu spali. - Wiesz co, Hendrik? Sprawiasz mi ból. Wiesz co? Jesteś zdolny sprawić mi ból i robisz to za każdym razem. Naprawdę myślisz, że wydałabym cię policji? Myślisz, że taki ze mnie mięczak, że nie przyznałabym się do winy? Jeśli tak, to mnie nie znasz, Hendriku. Tyle w tobie goryczy, aż całkiem cię zaślepiła. Nie jestem tylko jedną z białych, ja jestem ja! Ja to ja, nie jacyś tam ludzie. Dlaczego to ja mam płacić za cudze grzechy? Sam wiesz, jak żyję na farmie, zupełnie poza ludzką społecznością, omalże poza ludzkością! Popatrz na mnie! Wiesz, kim jestem, nie muszę ci mówić! Wiesz, jak mnie nazywają: wiedźma z Agterplaas! Dlaczego miałabym trzymać ich stronę przeciwko tobie? Mówię ci prawdę! Co jeszcze mam zrobić, żebyś w to uwierzył? Czy nie widzisz, że ze wszystkich ludzi na świecie tylko do ciebie i do Anny się przywiązałam? Czego więcej chcesz? Mam się rozpłakać? Mam uklęknąć? Czekasz, żeby biała kobieta klęczała przed tobą? Czekasz, żebym została twoją białą niewolnicą? Powiedz mi! Odezwij się! Dlaczego ty nigdy nic nie mówisz? Dlaczego bierzesz mnie każdej nocy, skoro mnie nienawidzisz? Czemu nawet mi nie powiesz, czy robię to dobrze? Skąd niby mam wiedzieć? Jak mam się nauczyć? Kogo zapytać? Annę? Czy naprawdę muszę pójść do twojej własnej żony i spytać ją, jak być kobietą? Jak mogę się jeszcze bardziej poniżyć? Czy biała kobieta musi ci aż lizać tyłek, żebyś się do niej uśmiechnął, chociaż ten jeden raz? Czy wiesz, że nigdy mnie nie pocałowałeś, nigdy, nigdy, nigdy? Czy wy się w ogóle całujecie? Całujesz swoją żonę? Czym ona tak bardzo się różni ode mnie? Czy kobieta musi sprawić ci ból, abyś ją pokochał? Czy to twoja tajemnica, Hendriku? W którym miejscu tego potoku próśb i oskarżeń Hendrik wyszedł? Czy został do końca? Czy straciłam go na zawsze? Czy to możliwe, że gdybym uśmiechała się częściej, gdyby moje ciało odtajało, to odkryłabym na nowo znanego mi niegdyś, cierpliwego młodzieńca, który sam szył sobie buty, kręcił rączką młynka do kawy, kiedy ja wsypywałam ziarenka, uchylał kapelusza, błyskał zębami i sunął do kolejnego zajęcia tym swoim swobodnym, niestrudzonym krokiem? Poznając go lepiej, chyba utraciłam wszystko, co najbardziej w nim lubiłam. Jaką powinnam wyciągnąć z tego naukę - jeżeli nie jest za późno na wszelkie nauki - jeśli kiedyś znowu mam poznać mężczyznę? Czy tę, którą wyciągnął mój ojciec, gdy nie mógł już podnieść ręki, żeby spędzić muchy z twarzy: Strzeż się zażyłości ze służbą? Czyżbyśmy oboje, Hendrik i ja, każde na swój sposób, stracili wszelką szansę na miłość? A może ta historia po prostu przyjęła gdzieś zły obrót, może gdybym trafiła na ścieżkę prowadzącą stopniowo ku łagodniejszej formie zażyłości, wszyscy troje nauczylibyśmy się żyć razem szczęśliwie? Czy może ta pustynia z ognia i lodu jest czyśćcem, przez który musimy przejść w drodze do ziemi mlekiem i miodem płynącej? A co z Anną? Czy ona również przyjdzie? Czy pewnego dnia staniemy się jak siostry i będziemy spały w jednym łóżku? Czy Anna, kiedy sama się dowie, wydrapie mi oczy? 229. Muszą być inne sposoby wypełniania pustych dni niż tylko odkurzanie, zamiatanie i pucowanie. Przemierzam zamknięty cykl pokojów niczym mysz w kołowrocie. Czyżby nie dało się wysprzątać pokoju raz na zawsze? Może znowu zacznę od strychu, zatykając szpary między ścianami a dachem, rozpinając papier na podłodze, może potem opieczętuję i uszczelnię drzwi i okna, w ten sposób zdołam zatrzymać wdzierający się kurz, i porzucę dom aż do nadejścia wiosny, jeżeli wiosna kiedykolwiek nadejdzie, jeżeli wówczas będzie tu jeszcze ktoś, kto wszystko pootwiera. Może zostawię jeden pokój otwarty, najchętniej mój własny, przez wzgląd na dawne czasy, zgromadzę w nim resztkę świec, resztkę jedzenia, siekierę, młotek, gwoździe, resztę papieru i atramentu. A może lepiej byłoby zamknąć okiennice, zaryglować ostatnie drzwi i przenieść swój dobytek do mrocznego małego składziku, gdzie dawno temu mieszkali budowniczowie wielkiego domu, snując plany przyszłej feudalnej dynastii. Tam, pomiędzy myszami i karaluchami, z pewnością umiałabym znaleźć sposób na zakończenie swojej historii. 230. Jedne po drugich trzaskają za mną zamykane drzwi wielkiego domu. Wlokąc meble, próbując okiełznać kurz, zmieniając drewno w popiół, znalazłam sobie zajęcie na całe życie. Niewolnicy w łańcuchach tracą wszystko, jak sobie uświadamiam, nawet radość, gdy się z nich uwalniają. Żywiciel umiera, pasożyt pomyka z niepokojem przez stygnące wnętrzności, zastanawiając się, czyją tkanką będzie teraz się żywił. Nie zostałam mimo wszystko stworzona do życia w samotności. Jeślibym mocą przeznaczenia utknęła na środku stepu w samym sercu pustki, zakopana po pas i zmuszona wieść siakie takie życie, nie zdołałabym tego dokonać. Nie jestem filozofem. Kobiety nie zostają filozofami, a ja jestem kobietą. Kobieta nie umie zrobić czegoś z niczego. Jakkolwiek jałowe mogły się wydawać moje zmagania z kurzem, pajęczynami, jedzeniem i brudną bielizną, były konieczne, aby zapełnić wewnętrzną próżnię, aby dać mi życie. Samotna w stepie, zupełnie bym zmarniała. Żadną miarą nie potrafiłabym wypełniać dnia po dniu i nocy za nocą ruchami ciał niebieskich ani cichutkimi głosami owadów debatujących nad tym, czy już można, czy jeszcze nie można mnie zjeść. Potrzebowałabym co najmniej - prócz oczu i uszu - pary rąk i zdolności posługiwania się nimi, a także zapasu kamyków, żeby układać z nich wzory; lecz jak długo można układać wzory z kamyków, zanim człowiek zapragnie unicestwienia? Nie jestem zasadą, regułą dyskursywną, maszyną osadzoną przez istotę z innej planety na tej opustoszałej ziemi pod Krzyżem Południa, aby tu płodzić arbitralne opinie dzień za dniem, noc po nocy, przeliczając je, w miarę jak ich przybywa, póki wreszcie się nie wyczerpię. Potrzebuję czegoś więcej niż tylko kamyków do przestawiania, pokoi do sprzątania, mebli do przesuwania z miejsca na miejsce; potrzebuję ludzi, z którymi mogłabym rozmawiać, braci i sióstr bądź też ojców i matek, potrzebuję historii i kultury, nadziei i pragnień, potrzebuję etyki i teologii - żeby nie wspomnieć już o jedzeniu i piciu - a dopiero wtedy będę szczęśliwa. Co mnie czeka teraz, kiedy zostałam sama? Gdyż znów jestem sama, samotna, w historycznej teraźniejszości: Hendrik odszedł, Anna odeszła razem z nim, umknęli nocą bez jednego słowa, zabierając tylko to, co zdołali przytroczyć do roweru. Co teraz się stanie? Jestem pełna złych przeczuć. Kulę się w składziku, chłód kamiennej podłogi pomału przenika mi kości, karaluchy otoczyły mnie kręgiem, wyciągając ciekawskie czułki, a ja obawiam się najgorszego. 231. Nadchodzi zima. Chłodny wiatr świszczę po równinie pod ołowianym niebem. Kartofle poszły w nasienie, owoce zgniły na ziemi. Pies uciekł śladem Hendrika. Pompy nadal pracują jednostajnie dzień i noc, w zbiornikach woda występuje z brzegów. Farma popada w ruinę. Nie wiem, co będzie z owcami. Pootwierałam wszystkie furtki, stado rozpierzchło się po całej farmie. Pewnego ranka, tuż przed świtem, setka szarych kształtów przeciągnęła między domem a składzikiem, ze stłumionym, głuchym tupotem, przepychając się i poszturchując, szukając nowego pastwiska. Jak się okazuje, owce nic dla mnie nie znaczą. Nie potrafię ich złapać, a zarzynania bym nie zniosła. Gdybym miała kule, zastrzeliłabym zwierzęta dla ich własnego dobra (ważę karabin w dłoni, rękę mam pewną) i niechby potem zgniły. Ich runo jest długie i brudne; zakażone przez kleszcze i larwy much plujek, nie przeżyją następnego lata. 232. Żywię się dyniami i kleikiem kukurydzianym. Nic nie odłożyłam na ciężkie czasy. Bóg zatroszczy się o swój lud; a jeśli ja do niego nie należę, równie dobrze mogę zginąć. Chłostana wiatrem, wlokę się od jednego błahego zajęcia do drugiego. Skóra łuszczy mi się z twarzy, drobinka po drobince; brak mi woli, żeby ją odradzać. Atomy skóry, atomy zaprawy murarskiej, atomy rdzy odlatują w zapomnienie. Jeżeli człowiek jest bardzo cierpliwy, jeśli żyje dostatecznie długo, to może się spodziewać, że ujrzy dzień, kiedy ostatnia ściana rozpadnie się w proch, na palenisku będzie wygrzewać się w słońcu jaszczurka, a głóg wypuści pędy na cmentarzu. 233. Miałam gości, więcej gości, niżbym mogła wyliczyć. W swojej pierwotnej niewinności nie zdawałam sobie sprawy, że na świecie żyje aż tylu ludzi. Przeszukali farmę centymetr po centymetrze w poszukiwaniu mojego ojca, który odjechał pewnego fatalnego dnia i nigdy nie wrócił. Nie można skreślić nazwiska z listy, jak mi wyjaśniają, dopóki nie odnajdzie się szczątków. Taka jest zasada. Kiwam głową. Jakim szczęściarzem musi być ten, kto w życiu kieruje się prostymi, wiarogodnymi zasadami. Może jeszcze nie jest za późno, by porzucić głuszę i znaleźć schronienie pośród cywilizacji. 234. Koń. Po zniknięciu ojca koń stał całymi tygodniami w stajni. Później sprzykrzyło mi się karmienie zwierzaka i wypuściłam go na wolność. Teraz nie ma konia. Może zresztą snuje się gdzieś po wzgórzach, szuka swojego zaginionego pana. 235. Farmę odwiedzili również Ou-Anna i Jakob. Przyjechali wózkiem zaprzężonym w osły, żeby zabrać resztę swego dobytku. Ou-Anna wzdychała i mówiła o cnotach mojego ojca. - Zawsze był taki słowny - powiedziała. - Macie jakieś wieści o Hendriku? - spytałam. - Żadnych - odparła. - Przepadł gdzieś razem z tą swoją żonką. Ale jeszcze go złapią! Jakob przyciska kapelusz do piersi, kłania się. Żona prowadzi go do wozu. Zacina osły i oboje odjeżdżają z mojego życia, pomarszczeni, przygarbieni. Patrzę za nimi, póki nie pokonają brodu, po czym zamykam drzwi. 236. Co się stanie z Hendrikiem? Kiedy przyszli szukać mojego ojca - ci brodaci mężczyźni, ci chłopcy o rumianych policzkach, małych zaciętych ustach i błękitnych oczach strzelców wyborowych - czy naprawdę szukali nieobecnego pana, czy też chodziło im raczej o zbiegłego niewolnika i jego kobietę? A jeśli to drugie, czy nie jest rzeczą pewną, że do tej pory ich znaleźli, zastrzelili bez zbędnych słów i wrócili do domu na kolację? W tej bowiem części świata nie ma kryjówek. Ta ziemia, gdziekolwiek spojrzeć, rozciąga się naga przed okiem myśliwego; kto nie zdoła się ukryć w jakiejś norze, jest zgubiony. Może jednak nie zastrzelili ich od razu. Może, wytropiwszy, powieźli ich, związanych jak bydlęta, przed jakiś odległy trybunał, po czym skazali na tłuczenie kamieni przez resztę życia, aby przestępcy zapłacili za swoje zbrodnie i za szalone, mściwe historie, które opowiadali. Może mnie, kobiecie, dobrze urodzonej panience bez piątej klepki, po prostu nic nie powiedziano. Może wyprowadzili Hendrika i Annę z sali sądowej, popatrzyli po sobie i skinęli głowami, łagodząc sprawiedliwość miłosierdziem, a następnie wysłali tu na farmę egzekutora ze zwojem drutu, żeby zadrutował na głucho bramę, i wyrzucili mnie z pamięci. Człowieka da się bowiem trzymać pod kluczem nie tylko w małym pomieszczeniu, lecz także na wielkiej przestrzeni. Może zatem moja historia ma już swój koniec, akta przewiązano wstążką i wetknięto do schowka, i tylko ja nie wiem o niczym, dla swojego własnego dobra. A może w istocie sprowadzili Hendrika z powrotem na farmę, żeby nas skonfrontować, a ja o tym zapomniałam. Może zjawili się wszyscy, sędziowie, urzędnicy sądowi, egzekutorzy, ciekawscy z całej okolicy, przyprowadzili do mnie Hendrika skutego łańcuchem za nadgarstek i kostkę nogi, po czym spytali: - Czy to ten? - i czekali na odpowiedź. Wówczas spojrzeliśmy na siebie po raz ostatni, a ja powiedziałam: - Tak, to on. - Hendrik obrzucił mnie plugawymi wyzwiskami i opluł, oni go pobili, odciągnęli ode mnie, a ja wybuchnęłam płaczem. Być może to właśnie prawdziwa historia, jakkolwiek dla mnie niepochlebna. A może przez cały czas byłam w błędzie, może ojciec mimo wszystko nie umarł, może dziś wieczór o zmierzchu nadjedzie ze wzgórz na zaginionym koniu i wmaszeruje do domu, burcząc gniewnie, bo kąpiel nie gotowa, powyważa zamknięte drzwi, zwęszy obce zapachy. - Kto tu był? - wrzeszczy ojciec. - Wpuściłaś do domu jakiegoś brudasa Hotentota?! Piszczę, rzucam się do ucieczki, lecz on mnie łapie, wykręca mi rękę. Język plącze mi się ze strachu. - Hendrik! - łkam. - Chodź, pomóż, duchy wróciły! Jednakże Hendrika niestety nie ma i sama muszę stawić czoło demonom - dorosła kobieta, kobieta światowa, chociaż wcale na taką nie wyglądam, skulona za ostatnim workiem kukurydzy. Hendriku, nie mogę do ciebie przemówić, lecz dobrze ci życzę, tobie i Annie, życzę ci, żebyś znalazł w sobie przebiegłość szakala, żeby poszczęściło ci się lepiej niż ścigającym cię myśliwym. A jeśli pewnego dnia przyjdziesz i zapukasz w okno, wcale się nie zdziwię. Możesz spać tutaj cały dzień, a nocą spacerować w świetle księżyca, mówiąc do siebie o tym, o czym mówią do siebie mężczyźni na swoim własnym skrawku ziemi. Będę dla ciebie gotowała, spróbuję nawet, jeśli zechcesz, znowu być twoją drugą kobietą, z pewnością to mnie nie przerasta, jeżeli tylko tak postanowię; na pewno wszystko jest możliwe na tej wyspie poza przestrzenią, poza czasem. Możesz przyprowadzić swoje maleństwa: będę ich pilnować w dzień i wyprowadzać nocą, żeby się pobawiły. Rozjarzą się ich wielkie oczy, będą widzieć rzeczy niewidzialne dla innych ludzi; natomiast za dnia, kiedy groźnie spogląda oko niebios, przeszywając każdy cień, możemy spocząć razem w chłodnym mroku ziemi, ja, ty, Anna i one. 237. Nadchodzą i przemijają lata i zimy. W jaki sposób mijają tak prędko, ile ich już przeszło - tego nie umiem powiedzieć, bo zabrakło mi zapobiegliwości: już od dawna trzeba było żłobić karby na słupie albo wydrapywać znaki na ścianie lub też prowadzić dziennik, wzorem prawdziwego rozbitka. Czas jednak płynął nieprzerwanie i teraz naprawdę jestem szaloną, złą staruchą o zgarbionych plecach, haczykowatym nosie i sękatych palcach. Możliwe, że nie mam racji, przedstawiając czas jako rzekę, która płynie z nieskończoności w nieskończoność i unosi mnie ze sobą jak korek bądź gałązkę; może też czas, przez chwilę płynąwszy nad powierzchnią ziemi, potem przez chwilę płynął w głębi, aby znów się wynurzyć, z przyczyn na zawsze dla mnie niepoznawalnych, i teraz na powrót płynie w pełnym świetle, a ja razem z nim; znowu daję się słyszeć po tylu latach i zimach spędzonych w trzewiach ziemi, kiedy to słowa musiały dalej rozbrzmiewać (bo gdzież bym była, gdyby umilkły?), lecz rozbrzmiewały nie zostawiając śladu, nie zostawiając wspomnienia. Może też czas nie istnieje, może się mylę, sądząc, że to mój żywioł, może istnieje tylko przestrzeń, a ja jestem świetlnym punkcikiem sunącym kapryśnie od jednego punktu w przestrzeni do drugiego, błyskawicznie przeskakującym całe lata - raz jestem przestraszonym dzieckiem w kącie klasy szkolnej, raz starą kobietą o sękatych palcach: to także możliwe, jeśli spojrzeć bezstronnie, a ponadto tłumaczyłoby to pewną tymczasowość moich wspomnień. 238. Farmę odwiedził jeszcze tylko jeden człowiek. Nadszedł pewnego popołudnia drogą prowadzącą do domu. Obserwowałam go ze zbocza wzgórza, z miejsca gdzie pracuję nad kamieniami. Nie widział mnie. Zapukał do drzwi kuchni. Później, osłoniwszy oczy, próbował zajrzeć przez okno. To było dziecko, chłopiec dwunasto-, trzynastoletni, w spodniach do kolan i w obszernej brązowej koszuli. Na głowie miał czapkę koloru khaki, czapkę czy też kepi, nigdy dotąd takiej nie widziałam. Kiedy nikt mu nie odpowiedział, chłopiec poszedł do sadu, gdzie drzewa pomarańczowe aż się uginały od owoców. Tam właśnie się do niego podkradłam, stara kobieta z głuszy. Zerwał się na równe nogi, drżąc, usiłując schować za plecami nie dojedzoną pomarańczę. - Kto tu kradnie moje owoce? - powiedziałam, słowa padały z ust ciężko jak kamienie, jakie to dziwne uczucie: znowu wypowiadać prawdziwe słowa do prawdziwego słuchacza, jakkolwiek skamieniałego. Dzieciak wybałuszył oczy - pozwolę sobie odtworzyć tę scenę - na staruchę w czarnej sukni powalanej jedzeniem i grynszpanem, staruchę z wielkimi zębami sterczącymi na wszystkie strony, z szalonymi oczyma i strzechą siwych włosów, i w tej właśnie chwili pojął, że wszystkie opowieści były prawdziwe, że prawdą było coś jeszcze gorszego, że już nigdy nie zobaczy matki, tylko zostanie zarżnięty jak jagnię, jego słodkie mięsko upiecze się w piekarniku, ścięgna wygotują na klajster, gałki oczne posłużą do sporządzenia jakiejś mikstury, a czyściutkie kości ciśnie się psom. - Nie! Nie! - wydyszał, małe serce omalże przestało bić, chłopiec upadł na kolana. Wyciągnął z kieszeni list i podniósł go wysoko drżącą dłonią. - Tutaj jest list, proszę starszej panienki, proszę, nie! Była to szara koperta z grubym krzyżykiem narysowanym niebieskim ołówkiem. Zaadresowana do ojca. A zatem o nas nie zapomniano. Otworzyłam kopertę. Zawierała druczek w dwóch językach, w którym żądano uiszczenia podatku za konserwację dróg, tępienie szkodników i temu podobne cuda, o jakich nigdy nie słyszałam. - Czyj to podpis? - spytałam chłopca. Potrząsnął głową, obserwując mnie, nie mając zamiaru podejść bliżej. - Kto wysłał ten list? - Poczta, proszę starszej panienki. - Tak, ale kto dokładnie? - Nie wiem, proszę starszej panienki. Panienka musi podpisać. Za list. - Podał mi mały notes i ogryzek ołówka. Opierając notes na udzie, napisałam: „NIE MAM PIENIĘDZY”, drukowanymi literami, z powodu bolących palców. Chłopiec wziął notes i ołówek, schował do kieszeni. - Usiądź - powiedziałam. Przysiadł na piętach. - Ile masz lat? - Dwanaście, proszę starszej panienki. - A jak ci na imię? - Piet, proszę starszej panienki. - Dobrze, Piet, powiedz mi, czy już to kiedyś robiłeś? - Tu utworzyłam kółeczko z kciuka i palca wskazującego lewej ręki, po czym przesunęłam przez nie palec wskazujący prawej, parę razy w tę i z powrotem. Piet pomału pokręcił głową, patrzył prosto w moje szalone, stare oczy, rozważał, kiedy by tu czmychnąć. Podeszłam krok bliżej i położyłam mu rękę na ramieniu. - Chciałbyś się nauczyć, Piet? Błyskawiczny ruch, kłąb pyłu - i chłopiec zniknął, pędził między drzewami pomarańczowymi, na drugi brzeg rzeki i dalej drogą, ściskając w ręku czapkę. To były te jedyne odwiedziny. 239. Słyszę również głosy. Właśnie obcowanie z głosami nie pozwoliło mi zmienić się w zwierzę. Jestem bowiem pewna, że gdyby do mnie nie przemawiały, już dawno odrzuciłabym tę artykułowaną sieczkę i zaczęła skowyczeć, porykiwać bądź skrzeczeć. Marynarz na bezludnej wyspie zwraca się do swoich zwierząt: - Śliczna Polly! - mówi do papugi; - Przynieś! - woła do psa. Lecz przez cały czas czuje, jak twardnieją mu wargi, język staje kołkiem, chrypi krtań. - Hau, hau! - mówi pies; - Krra, krra! - mówi papuga. I wkrótce marynarz już biega na czworakach, powala miejscowe kozy pałką z grubej kości, je ich mięso na surowo. To nie dzięki mowie człowiek jest człowiekiem, tylko dzięki mowie innych ludzi. 240. Glosy przemawiają do mnie z maszyn, które latają po niebie. Mówią do mnie po hiszpańsku. 241. Nie znam ani trochę hiszpańskiego. Niemniej jednak ten hiszpański, który dochodzi mnie z latających maszyn, nie sprawia mi żadnych trudności: natychmiast wszystko rozumiem. Nie potrafię wytłumaczyć tego zjawiska, chyba że przyjmiemy, iż jakkolwiek słowa mają zewnętrzne cechy wyrazów hiszpańskich, nie należą w istocie do lokalnego hiszpańskiego, lecz do języka czystych znaczeń, o jakim mogliby śnić filozofowie, a zatem ów przekaz za pośrednictwem języka hiszpańskiego - z udziałem mechanizmów, których nie umiem wykryć, ponieważ tkwią we mnie zbyt głęboko - jest czystym znaczeniem. To moje przypuszczenie, moje skromne przypuszczenie. Słowa są hiszpańskie, lecz powiązane ze znaczeniami uniwersalnymi. Jeżeli w to nie wierzę, wówczas muszę uznać, że nie można polegać na moim świadectwie, co wprawdzie zaniepokoiłoby kogoś trzeciego, ale nie obchodzi ani mnie, ani moich głosów, czyli dwóch zainteresowanych i liczących się tu stron, gdyż najwyraźniej wierzymy w siebie nawzajem; albo też muszę uznać, że specjalnie dla mnie zachodzi nieprzerwana cudowna interwencja w postaci przekładu: na to wytłumaczenie nie chcę przystać, dopóki nie zawiodą wszelkie inne, jako że wolę mniejszą potworność od większej. 242. Jakże mogę tylko się łudzić, skoro myślę tak jasno? 243. Głosy z latających maszyn nie dochodzą mnie bezpośrednio w jakiś prosty sposób. To znaczy, z latających maszyn nie wychylają się mężczyźni i nie krzyczą do mnie. W rzeczy samej, jeśli latające maszyny są dostatecznie duże, żeby pomieścić mężczyzn, w moim pojęciu „mężczyzny”, to chyba ledwie im się to udaje. Latające maszyny, które wyglądają jak cienkie srebrne ołówki z dwiema parami sztywnych skrzydeł, parą długich z przodu i parą krótkich tuż za nimi, mają jakiś metr osiemdziesiąt długości, ponieważ jednak latają setki metrów nad ziemią, wyżej niż większość ptaków, sprawiają wrażenie mniejszych niż w rzeczywistości. Przelatują z północy na południe pierwszego i czwartego dnia, natomiast z południa na północ drugiego i piątego, nie pokazują się na pustym niebie w dniach trzecim, szóstym i siódmym. Cykl siedmiodniowy to jedna z prawidłowości odkrytych przeze mnie w odniesieniu do tych maszyn. 244. Zupełnie możliwe, że jest tylko jedna maszyna, która cztery razy na tydzień lata tam i z powrotem po niebie, a nie cztery czy więcej maszyn. Co do tego jeszcze się nie zdecydowałam. 245. To coś, co lata po niebie, bardziej przypomina maszynę niż owada, gdyż brzęczy nieprzerwanie i posuwa się ruchem idealnie miarowym. Nazywam to maszyną. Możliwe jednak, że to owad. Jeżeli tak, żart jest naprawdę okrutny. 246. Słowa, które słyszę, nie są słowami wykrzykiwanymi do mnie z maszyn. Wszystkie te kryształowe hiszpańskie wyrazy sprawiają raczej wrażenie zawieszonych w powietrzu, później zaś, w miarę jak się oziębiają, zaczynają opadać niżej, zupełnie jak rosa albo szron w czas mrozów, po czym docierają do moich uszu nocą, a jeszcze częściej wczesnym rankiem tuż przed świtem, wsiąkając mi w umysł niczym woda. 247. Nie łudzę się; a jeżeli nawet, to moje złudzenia są czymś wyjątkowym. Nie zdołałabym wymyślić takich słów, jakie mnie dobiegają. Pochodzą od bogów; a jeśli nie od nich, to z innego świata. Słowa z ostatniej nocy brzmiały: Kiedy śni nam się, że śnimy, chwila przebudzenia jest bliska. Zastanawiam się nad tym tekstem. Z pewnością nie dotyczy on mojego obecnego stanu. Nigdy mi się nie śniło, że śnię. Ostatnio nic mi się nie śni, śpię opanowana błogą biernością, czekając, aż nadejdą słowa, niby dziewica w oczekiwaniu na Ducha Świętego. Niewątpliwie jestem kimś rzeczywistym. To moja ręka, kość i ciało, ręka co dzień taka sama. Tupię nogą: oto ziemia, na wskroś rzeczywista, tak jak i ja. A zatem słowa odnoszą się widocznie do czasu, który dopiero nadejdzie. Być może ostrzegają, iż pewnego dnia obudzę się odrobinę bardziej nieważka, odrobinę mniej realna niż teraz, a odsłoniwszy firankę i zapatrzywszy się w step, jak już milion razy przedtem, nagle spostrzegę, że każdy krzew i drzewo, każdy kamień i ziarenko piasku otacza jego własna przejrzysta aureola, jak gdyby każdy atom odwzajemniał moje spojrzenie. Ostre głosy cykad, tak znajome, że wręcz niesłyszalne, zaczną pulsować mi w uszach, zrazu cichutko niby sygnały z odległej gwiazdy, potem głośniej, aż cała czaszka rozdźwięczy się przenikliwym cykaniem, później stopniowo coraz cichszym i miarowym, już we mnie. Co wtedy sobie powiem? Że mam gorączkę, że chyba dostałam pomieszania zmysłów, że jeśli odpocznę, to za kilka dni dojdę do siebie i będę taka sama jak dawniej? Jaki bodziec popycha bakterie gorączki, aż pokonują siedem mil bezwodnej stepowej krainy usianej skórami merynosów padłych dawno temu - jeśli przyjąć, że to bakterie przenoszą gorączkę i że mają skrzydła? Nagroda w postaci jednej wysuszonej starej panny? Z pewnością gdzie indziej znajdą pożywniejsze kąski. Nie, boję się tego, że wówczas mogłabym powiedzieć sobie tylko tyle: Tak dłużej być nie może, powoli się gubię, sen dobiega końca, chwila przebudzenia jest bliska. Co mnie czeka, kiedy się obudzę? Ten na wpół zapomniany brązowoskóry mężczyzna, który leży napięty i gniewny w moim łóżku, przysłoniwszy oczy ramieniem? Zimny korytarz przed pokojem ojca i ukradkowe skrzypienie sprężyn łóżka? Wynajęty pokój w obcym mieście, gdzie objadłszy się soloną wieprzowiną i sałatką kartoflaną, przez całą noc miałam złe sny? A może jeszcze inna kłopotliwa sytuacja, tak dziwaczna, że aż nie do wyobrażenia? 248. Głosy mówią: Z braku jakichkolwiek wrogów i sił przeciwnych w świecie zewnętrznym, uwięziony w przytłaczającej ciasnocie i regularności, człowiek na koniec nie ma innego wyboru, jak tylko zmienić się w przygodę. O ile je dobrze rozumiem, oskarżają mnie o to, że zmieniłam swoje życie w fikcję, ot tak, z nudów. Oskarżają mnie, jakkolwiek taktownie, że się przedzierzgnęłam w kogoś bardziej porywczego, bardziej wielowymiarowego, bardziej udręczonego, niż jestem w istocie, jak gdybym czytając samą siebie niby książkę, uznała, że książka jest nudna, odłożyła ją i w zamian zaczęła wymyślać siebie. Tak właśnie pojmuję ich oskarżenie. Stworzyłam swoją historię nie tyle powodowana buntem przeciwko prawdziwemu uciskowi, mówią, ile w odpowiedzi na nudę usługiwania ojcu, rozkazywania służącym, prowadzenia gospodarstwa, próżnego przesiadywania, podczas gdy lata płynęły mimo; kiedy nie mogłam znaleźć żadnego wroga zewnętrznego, kiedy hordy brązowoskórych jeźdźców nie chciały runąć nawałą ze wzgórz, wymachując łukami i wyjąc, zrobiłam wroga z samej siebie, ze spokojnej, posłusznej osoby, która pragnęła jedynie wypełniać polecenia ojca, nabierać ciała i sycić się dniami. Czy są bogami, a mimo to nie widzą, pytam siebie, czy może to ja jestem rozmyślnie ślepa? Co wygląda bardziej niewiarygodnie - moja historia własnego życia czy też historia dobrej córki nucącej psalmy przy polewaniu tłuszczem niedzielnej pieczeni, w kuchni urządzonej na modłę holenderską, w martwym punkcie kamiennej pustyni? Jeśli zaś idzie o wymyślanie wrogów, to nędzny wojownik ze wzgórz nigdy nie był tak straszliwy jak nieprzyjaciel, który żył w naszym cieniu i mówił: „Tak, baas”. Niewolnikowi mówiącemu wyłącznie „Tak” mój ojciec mógł odpowiadać wyłącznie „Nie”, a ja powtarzałam to za nim - i właśnie z tego wynikło całe nieszczęście. A zatem protestuję. Pewnych rzeczy nie widać z nieba. Jak jednak przekonać oskarżycieli? Próbowałam układać wiadomości z kamieni, lecz kamienie są zbyt nieporęczne, gdy przychodzi do przeprowadzania koniecznych rozróżnień. I jaką mam pewność, że tamci w ogóle zrozumieją moje słowa? Jeżeli to naprawdę bogowie, przy tym wszechwiedzący - fakt, że posługują się tylko jednym językiem, wcale na to nie wskazuje. Jaką mam pewność, że choćby o mnie wiedzą? Może zupełnie nie zdają sobie sprawy z mojego istnienia. Może przez cały czas się myliłam, sądząc, że mówią do mnie. Może ich słowa są przeznaczone wyłącznie dla Hiszpanów, ponieważ zrządzono - aczkolwiek nic o tym nie wiedziałam - że to Hiszpanie są narodem wybranym. Może też Hiszpanie wcale nie żyją tak daleko, jak mi się zdawało, lecz tuż za wzgórzami. Rzecz warta zastanowienia. A może zbyt biorę sobie owe słowa do serca, może nie są przeznaczone ani tylko dla Hiszpanów, ani tylko dla mnie, lecz dla nas wszystkich, kimkolwiek jesteśmy, dla tych rozumiejących po hiszpańsku: wszyscy zostaliśmy oskarżeni o to, że tworzymy pozornie prawdziwe przygody, choć w to nieco trudniej uwierzyć, niewielu ludzi ma tyle wolnego czasu co ja. 249. Niewinna ofiara może znać zło jedynie pod postacią cierpienia. To, czego nie odczuwa zbrodniarz, to jego zbrodnia. To, czego nie odczuwa niewinna ofiara, to jej własna niewinność. Martwi mnie tutaj moja nieznajomość niuansów hiszpańskiego. Wolałabym, żeby te sentencje były mniej sybillińskie. Czy głosy podają tu definicję zbrodni i niewinności, czy też mówią mi o sposobie, w jaki ofiara i zbrodniarz doświadczają na sobie zbrodni? Jeśli to pierwsze, czy twierdzą, że kiedy zło znamy jako zło, tym samym zabijamy w sobie niewinność? W takim razie mogę wstąpić do królestwa zbawionych tylko jako wiejska dziewczyna, nigdy jako bohaterka świadomości. Czy ośmielę się powiedzieć: A wtedy będę przeklęta? Czy przemawiające do mnie głosy umilkną? Jeżeli tak się stanie, naprawdę będę zgubiona. 250. To właśnie świadomość niewolnika upewnia pana w jego własnej prawdzie. Lecz świadomość niewolnika jest świadomością zależną. A zatem pan nie ma pewności, jak się przedstawia prawda o jego autonomii. Prawda ta leży w nieistotnej świadomości i w jej nieistotnych poczynaniach. Te słowa dotyczą mojego ojca, jego obcesowości wobec służby, jego niepotrzebnej szorstkości. Jednakże ojciec był taki szorstki i władczy tylko dlatego, że nie zniósłby, gdyby poprosił i spotkał się z odmową. Wszystkie jego rozkazy były ukrytymi prośbami - nawet ja to widziałam. Jak służący pojęli, że mogą zranić go najdotkliwiej, okazując posłuszeństwo w najbardziej niewolniczy sposób? Czy ich również, jakimiś nie znanymi nam kanałami, pouczyli bogowie? Czy ojciec traktował służących coraz surowiej po to tylko, by ich sprowokować, zmusić do wypowiedzenia tak niewolniczego posłuszeństwa? Czy objąłby buntowniczego niewolnika, tak jak ojciec obejmuje syna marnotrawnego, choć niewykluczone, iż zaraz potem by go wychłostał? Czy męczeńskim krzyżem ojca stał się paradoks objaśniony mi właśnie przez głosy, a polegający na tym, że ludzi, którzy gięli się jak trzcina, spełniając jego zachcianki, na swój sposób prosił o potwierdzenie własnej prawdy, zarówno tej w samym sobie, jak i tej dla samego siebie? I czy na jego prowokację odpowiadali swoją, powtarzając „Tak, baas”, spuszczając oczy, skrywając uśmiech, uzbrajając się w cierpliwość, póki wreszcie nie przeciągnął struny? Na pewno wiedzieli, że tak się stało, kiedy sprowadził Klein-Annę do domu. Wiedzieli o tym już wcześniej, dostrzegłszy jego zaślepienie. Czy właśnie dlatego Hendrik schował dumę do kieszeni? Czy w uwiedzeniu Anny nie widział ostatniej próby, jaką ojciec podjął, chcąc wydrzeć z ust niewolnicy, choć tylko w głuchą noc, słowa wypowiadane zwykle przez jedną wolną istotę do drugiej, słowa, które mógłby usłyszeć ode mnie albo od każdej z tych wyperfumowanych wdów mieszkających w okolicy, ale tym samym, jako że wypowiadane przez nas, słowa dla niego bezwartościowe? Czy może Hendrik widział wszystko jasno i wyraźnie, niczego nie wybaczał, lecz poprzysiągł zemstę? Czy moja banicja tutaj to właśnie jego zemsta? Czy to, że odczuwam banicję wyłącznie jako cierpienie, a nie jako zbrodnię przeciwko sobie, jest oznaką mojej niewinności? Jak daleko sięga mściwość, jeżeli nie zwycięży współczucie? Głosy milkną zbyt prędko. Jestem wdzięczna za to, co mi ofiarowują. Ich słowa są szczerozłote. Niegdyś lekceważona, dziś uhonorowana za lata samotności, jak mało kto. Przyznaję, jest sprawiedliwość we wszechświecie. Lecz słowa dochodzące z nieba przynoszą więcej pytań niż odpowiedzi. Dieta złożona z pojęć ogólnych dławi mnie i przyprawia o mdłości. Umrę, zanim dotrę do prawdy. Chcę, rzecz jasna, prawdy, lecz jeszcze bardziej pragnę nieodwołalności! 251. Kamienie. Kiedy maszyny zaczęły latać mi nad głową i do mnie mówić, bardzo chciałam im odpowiedzieć. Stawałam na szczycie skały za domem, najchętniej ubrana na biało, w starej, połatanej białej koszuli nocnej, dawałam znaki rękoma i wykrzykiwałam odpowiedzi, najpierw po angielsku, potem zaś, gdy spostrzegłam, że tamci mnie nie rozumieją, po hiszpańsku. - ES MI! - wrzeszczałam - VENE! - w języku hiszpańskim, który musiałam wymyślać, poczynając od podstawowych zasad, w introspekcji, stopniowo, krok po kroku. 252. Później przyszło mi na myśl, że istoty z tych maszyn być może latają pochłonięte sobą, jak w ekstazie, z oczami utkwionymi w bezkresnym błękitnym horyzoncie, a wiadomości wymykają im się, że tak powiem, nawiasowo, aby poszybować w dół, kiedy przyjdzie pora. Zaczęłam się zastanawiać, czy wzorem klasycznych rozbitków nie powinnam rozpalić ognia, żeby zwrócić ich uwagę. Mozoląc się przez trzy dni, wzniosłam istną górę z chrustu. Po czym czwartego dnia, kiedy od północy pojawił się na niebie pierwszy srebrny błysk, podpaliłam ów stos sygnalizacyjny i pobiegłam dawać im znaki. W niebo buchnęły gigantyczne płomienie. Powietrze wypełniło się trzaskaniem kolczastych gałęzi i rzężeniem umierających owadów. - ISOLADO! - wrzeszczałam, przekrzykując hałas, skacząc tam i sam, wymachując białą chusteczką. Maszyna przepłynęła nade mną jak duch. - ES MI! VIDI! - Nie odpowiedział mi żaden głos. 253. Jednakże, jak później sobie uświadomiłam, nawet gdyby istota siedząca w maszynie się odezwała, jej głos i tak zginąłby w tym zgiełku. A poza tym, pytałam siebie, skąd mieliby wiedzieć, że ów ogień jest sygnałem? Czy nie mogliby uznać go za ognisko wędrowca albo za płonącą stertę słomy na polu zadowolonego farmera bądź też za zwykły pożar stepu wywołany uderzeniem pioruna, nic niezwykłego? Nie jestem bowiem bezspornym rozbitkiem, nic nie wskazuje na to, że nie zdołam pójść przed siebie noga za nogą, aż dotrę do najbliższego punktu pomocy i poproszę o to coś, czego sobie życzę, na przykład o balsam cywilizacji. 254. Lecz może, pomyślałam sobie potem, źle ich osądzam, może doskonale wiedzą, że jestem rozbitkiem, i z uśmiechem obserwują, jak skaczę tam i sam, głosząc swoją wyjątkowość - a tymczasem świat od horyzontu po horyzont zapełniają podskakujący ludzie, którzy dają znaki od swoich własnych ognisk. Może się błaźnię, może zwrócę ich uwagę i zyskam aprobatę tylko wówczas, gdy zaprzestanę tych śpiewów i tańców, gdy z powrotem wezmę się do zamiatania i pucowania. Może zachowuję się jak brzydka siostra w historii, w której jedynie dla Kopciuszka nadchodzi wybawienie. Może już minęło tysiąc lat, a ja, z braku kalendarza, tego nie zauważyłam: książę przeszukuje teraz najdalsze krańce globu, by odnaleźć swoją oblubienicę, a ja, choć tak długo hołubiłam tę przypowieść, odczytując ją jako alegorię swego zadośćuczynienia, nagle się przekonam, że zostaję tutaj, porzucona wśród przyziemnego prostactwa, podczas gdy szczęśliwa para odlatuje ku nowemu życiu na dalekich planetach. Co mam robić? Tak czy owak jestem zgubiona. Być może powinnam jeszcze rozważyć słowa o niewinności niewinnego. 255. Kamienie. Skoro nie potrafiłam krzyczeć tak, żeby mnie usłyszeli (ale czy na pewno mnie nie słyszeli? Może usłyszeli, lecz ich nie zaciekawiłam, a może nie leży w ich zwyczaju potwierdzanie, że odebrali wiadomość), wzięłam się do pisania. Przez tydzień, mozoląc się od świtu do zmierzchu, pchałam po stepie taczki pełne kamieni, aż za domem zgromadziłam cały stos, dwieście kamieni, gładkich, okrągłych, wielkości małej dyni. Pomalowałam je, jeden po drugim, wapnem pozostałym z dawnych czasów (jak każdemu porządnemu rozbitkowi przydają mi się wszelkie rupiecie, muszę kiedyś sporządzić listę rzeczy, których jeszcze nie użyłam, a potem, w charakterze ćwiczenia, znaleźć i dla nich zastosowanie). Układając z kamieni blisko czterometrowe litery, zaczęłam wypisywać wiadomości dla moich zbawców: CINDRLA ES MI; a następnego dnia: VENE AL TERRA; i: QUIERO UN AUTR; po czym znowu: SON ISOLADO. 256. Po tygodniach budowania wiadomości, tygodniach wypełnionych przetaczaniem kamieni, zamalowywaniem rys, chodzeniem tam i z powrotem po schodach na strych, aby się upewnić, czy linie biegną prosto, nagle uderzyła mnie myśl, że treści, które tu wypisuję litera po literze, nie są, ściśle rzecz biorąc, odpowiedziami na słowa dobiegające z nieba, tylko zwykłym natręctwem. Czy ktokolwiek, pytałam siebie, miałby ochotę odwiedzić takie miejsce na ziemi, dokąd tak wrzaskliwie zaprasza istota tak rozpaczliwie samotna - nie wspominając już o jej wieku i szpetocie? Czy nie omijałby go raczej jak zarazy? A zatem w dni, kiedy latały maszyny, wkładałam szerokoskrzydły kapelusz i zaczęłam budować wiadomości spokojniejsze, bardziej niejasne, w stylu przekazów z maszyn, a przez to być może bardziej kuszące. POEMAS CREPUSCLRS, oznajmiłam pierwszego dnia - chodziło mi o CREPUSCULARIAS, ale nie starczyło kamieni. (Później przywiozłam taczkami dwa tuziny nowych, w tej części świata nigdy ich nie brakowało, chociaż nie wiem, co zrobię z malowanymi kamieniami, gdy maszyny przestaną tędy latać, ta kwestia stale mnie niepokoi, może będę musiała zbudować grobowiec przed kuchennymi drzwiami, przygotować go na ten wielki dzień, kiedy tam wpełznę, bo nie mam serca odwieźć kamieni z powrotem na ojczysty step i rozrzucić, nie po tym, jak przez tyle czasu były dla siebie braćmi i siostrami i brały udział w moich przekazach). SOMNOS DE LIBERTAD, napisałam drugiego dnia; AMOR SIN TERROR czwartego; DII SIN FUROR piątego; NOTTI DI AMITAD znowu pierwszego. Potem napisałam drugi wiersz, w sześciu częściach, odpowiadając na różne oskarżenia ze strony głosów: DESERTA MI OFRA - ELECTAS ELEMENTARIAS - DOMINE O SCLAVA - FEMM O FILIA MA SEMPRE HA DESIDER LA MEDIA ENTRE. Środek! Pomiędzy! Jakże tego szóstego dnia przeklinałam swój los za to, że odmówił mi rzeczy najbardziej potrzebnej, słownika prawdziwego języka hiszpańskiego! Do czego to podobne, żeby człowiek musiał łamać sobie głowę, przepatrując wrodzone zasoby w poszukiwaniu głupiego spójnika, podczas gdy właściwe słowo drzemie sobie gdzieś w książce! Dlaczego nikt nie przemówi do mnie w prawdziwym języku płynącym z serca? Środek, pośrednik - oto czym chciałam być! Ani panem, ani niewolnikiem, ani rodzicem, ani dzieckiem, lecz pomostem między nimi, ażeby we mnie pogodziły się sprzeczności! 257. A jednak, zawsze pełna dobrej woli, pytałam siebie: Cóż niby takiego moje wiersze, nawet zrozumiane, ofiarowują podniebnym istotom? Skoro tamci potrafią budować latające maszyny, powaby inteligencji poruszającej kamienie, budującej słowa muszą im się wydawać dość mizerne. Jak mogą ich poruszyć? FEMM, napisałam, FEMM - AMOR POR TU. Po czym zniżywszy się do ideografów, zużyłam wszystkie kamienie na rysunek kobiety leżącej na plecach, o figurze pełniejszej niż moja, kobiety leżącej z rozłożonymi nogami i również młodszej ode mnie, nie była to odpowiednia pora na drobiazgowość. Jakie to wulgarne, pomyślałam sobie, oglądając obrazek ze szczytu schodów, a przecież jakie niezbędne! Tu zachichotałam. Jak bardzo upodobniłam się do czarownicy z bajki. Można by się obawiać, że podniebni ludzie, zwabieni przeze mnie na ziemię, nagle spostrzegą, że zamienili się w świnie i muszą się żywić pomyjami. Może jednak właśnie tego się boją i dlatego mnie unikają: może podczas swoich podróży nad resztą świata przysiadają na wierzchołkach drzew i rozmawiają z ziemskim ludkiem, lecz kiedy przelatują nade mną, wznoszą się wysoko, przesyłając ostrzegawcze wiadomości. 258. Próbowałam także lekceważyć nocne przekazy. Nie sposób, powiedziałam sobie, trwać w beznadziejnym zaślepieniu, nie sprowadzając na siebie losu Narcyza. Tańczący ślepiec najwyraźniej nie przestrzega żałoby, powiedziały głosy. Też coś! To świat słów stwarza świat rzeczy. Dobre sobie! 259. Wreszcie ubiegłej nocy głos nie chciał zamilknąć, mówił i mówił bez przerwy, już nie zwięzłymi epigramami, lecz budując płynne wypowiedzi, aż zaczęłam się zastanawiać, czy to nie przemawia jakiś nowy bóg, nic sobie nie robiąc z moich krzyków protestu. - Zostaw mnie, chcę spać! - wrzasnęłam, bębniąc piętami w łóżko. Jest tak i tak ma być, że nie padniemy ofiarą zabójcy, powiedział głos, że zgadzamy się umrzeć, jeżeli sami staniemy się zabójcami. Każdy człowiek zrodzony w niewoli jest urodzonym niewolnikiem. Niewolnik w łańcuchach traci wszystko, nawet pragnienie, by się z nich uwolnić. Bóg nie kocha nikogo, ciągnął głos, z nikogo nie nienawidzi, ponieważ Bóg wolny jest od namiętności i nie odczuwa przyjemności ani bólu. Toteż człowiek kochający Boga nie może chcieć ani dążyć do tego, aby Bóg odwzajemnił jego miłość; albowiem pragnąc wzajemności, pragnąłby zarazem, żeby Bóg przestał być Bogiem. Bóg pozostaje ukryty i każda religia, która tego nie potwierdza, jest fałszywą religią. - Odejdź! - krzyknęłam. - Ty gnoju hiszpański! Pożądanie jest pytaniem bez odpowiedzi, ciągnął głos - teraz wiem na pewno, że mnie nie słyszą - uczucie samotności to tęsknota za miejscem. Takie miejsce to środek świata, pępek kosmosu. Człowieka nie zadowoli mniej niż wszystko. Ci, którzy powściągają pożądanie, robią tak dlatego, że czują pożądanie na tyle słabe, by dało się powściągnąć. Kiedy Bóg za pośrednictwem nikczemników spełnia to, co zarządził w swych tajnych wyrokach, nikczemnikom bynajmniej nie można tym samym wybaczyć. Tych, których nie przyjmuje do grona wybranych, Bóg zarazem potępia, i to jedynie dlatego, że chce ich wykluczyć. 260. Cały dzień, dokądkolwiek poszłam, te słowa brzęczały mi w uszach, dokuczliwe przez swoją nieuchwytną doniosłość, irytujące brakiem logiki. Jakiż to zabójca podobno mi zagraża? Jak niby człowiek może się zgodzić na swoją śmierć? Ciało kocha samo siebie i nie umie pogodzić się z własną zagładą. Gdybym naprawdę była niewolnikiem, który z rezygnacją przystaje na życie w łańcuchach, czybym już dawno temu nie nauczyła się słowa „Tak”? A przecież gdzie w mojej mowie da się odnaleźć owo „Tak”? Jeżeli nie jest ona od początku do końca buntem, czym jest w takim razie? Jeśli zaś chodzi o nieobecność Boga na kamiennej pustyni, na ten temat nie dowiem się niczego, o czym już bym nie wiedziała. Tutaj wszystko wolno. Nic nie podlega karze. Wszystko na wieczne czasy popada w zapomnienie. Bóg zapomniał o nas, a my o Bogu. Nie kierujemy ku Bogu naszej miłości, ani też nie pragniemy, żeby On zwrócił ku nam swoje myśli. Strumień przestał płynąć. Jesteśmy rozbitkami - odtrącił nas Bóg, odtrąciła historia. To właśnie źródło naszego poczucia samotności. Ja przynajmniej nie pragnę się znaleźć w środku świata, chcę tylko być w tym świecie u siebie, tak jak najlichsze zwierzę jest tu u siebie. Zadowoliłoby mnie o wiele, wiele mniej niż wszystko: po pierwsze, życie bez pośrednictwa słów; te kamienie, te krzewy, to niebo doświadczane i znane bez zastrzeżeń; a także, by spokojnie obrócić się w proch. Z pewnością nie żądam zbyt wiele. Czy wszelkie sentencje płynące z góry nie są w istocie nieświadome źródła naszej choroby, a jest nim brak kogokolwiek, z kim moglibyśmy rozmawiać, i jeszcze to, że nasze pragnienia wypływają z nas chaotycznie, bez celu, bez żadnej reakcji, zupełnie jak nasze słowa, kimkolwiek my jesteśmy, bo może wolno mi mówić tylko za siebie? 261. Mam wszelako inne troski prócz kłótni z głosami. Czasem przy ładnej pogodzie, takiej jak dzisiaj, słonecznej, lecz niezbyt upalnej, wynoszę ojca z pokoju i sadzam na werandzie, podpierając go poduszkami w starym fotelu, żeby znowu miał przed sobą dawne włości, których już nie widzi, a wokół siebie śpiew ptaków, którego już nie słyszy. Niczego nie widzi ani nie słyszy; o ile wiem, nie czuje też żadnego smaku ani zapachu, i kto zgadnie, jak odbiera moje dotknięcie na skórze? Ojciec bowiem wycofał się daleko, bardzo daleko w głąb siebie. Przycupnął aż w komorach własnego serca, otulony pulsowaniem osłabłej krwi, dalekim szelestem oddechu. O mnie nie wie nic. Podnoszę go bez trudu, tego karzełka z suchych kości powiązanych pajęczyną, tak poręcznego, że mogłabym go złożyć i zapakować do walizki. 262. Siedzę na werandzie u boku ojca, patrzę, jak toczy się świat; ptaki raz jeszcze zajęte budowaniem gniazd, lekki wiatr chłodzi mi policzki, może ojcu również. - Pamiętasz - mówię - jak dawniej jeździliśmy nad morze? Jak pakowaliśmy cały kosz kanapek i owoców, a potem jechali dwukółką na stację, żeby złapać wieczorny pociąg? Jak w pociągu spaliśmy, kołysani śpiewem kół, budzili się ospale na postojach, kiedy uzupełniano zapas wody, słyszeli dalekie, przytłumione głosy ludzi z obsługi, znowu zapadali w sen; jak następnego dnia przyjeżdżaliśmy nad morze i szliśmy na plażę, zdejmowali buty i brodzili w wodzie, jak trzymałeś mnie za ręce i unosiłeś ponad fale? Pamiętasz raka pustelnika, który uszczypnął mnie w palec u nogi, i jak wtedy płakałam, strasznie płakałam, a ty stroiłeś miny, żeby mnie uspokoić? Pamiętasz pensjonat, gdzie się zatrzymaliśmy? Jakie niesmaczne było jedzenie i jak pewnego wieczoru odepchnąłeś talerz, oznajmiając, że nie zamierzasz jeść odpadków, po czym wstałeś i wyszedłeś z jadalni? I jak ja też odepchnęłam talerz, i poszłam za tobą? Czy pamiętasz, jakie szczęśliwe były psy, widząc nas z powrotem? Pewnego razu stary Jakob zapomniał je nakarmić, okropnie go zwymyślałeś i odebrałeś mu tygodniowy przydział mięsa. Czy pamiętasz Jakoba i Hendrika, Ou-Annę i Klein-Annę? Pamiętasz tego syna Ou-Anny, który zginął w wypadku i którego przywieźli na farmę, żeby go tu pochować, i jak Ou-Anna chciała się rzucić do grobu? Czy pamiętasz lata wielkiej suszy, kiedy trzeba było sprzedać wszystkie owce, bo w promieniu trzystu kilometrów nie znalazłyby żadnego pastwiska, i jak musieliśmy mozolnie odbudowywać farmę od podstaw? Pamiętasz ogromne, stare drzewo morwowe po drugiej stronie kurnika i to, jak któregoś lata pień rozpękł się na pół pod ciężarem tej masy owoców? Pamiętasz, jak wokół drzewa ziemia była stale poplamiona na fioletowo sokiem opadłych jagód? Pamiętasz naszą ławeczkę dla zakochanych stojącą pod drzewem gumowym? Mogłeś przesiedzieć tam całe popołudnie, słuchając bzyczenia dzikich pszczół. Czy pamiętasz tę sukę, Vlek, takiego świetnego owczarka, że razem z Jakobem, bez niczyjej pomocy, potrafili przegnać przed tobą całe stado owiec, żebyś mógł je policzyć? Pamiętasz, jak się zestarzała, jaka była schorowana, aż całe jedzenie po prostu przez nią przelatywało, i właśnie ty musiałeś ją zastrzelić, a później poszedłeś na spacer, nie chcąc, żeby ktoś zobaczył, jak płaczesz? Czy pamiętasz - mówię - te śliczne dropiate kury, które kiedyś mieliśmy, tego karłowatego koguta i jego pięć żon gnieżdżących się na drzewach? Czy wszystko to pamiętasz? 263. Ojciec siedzi - jeśli można to nazwać siedzeniem - w starym skórzanym fotelu, owiewany chłodnym wietrzykiem. Oczy ma niewidzące, dwie szkliste błękitne ściany obramowane na różowo. Słyszy jedynie to, co się rozgrywa w nim samym, chyba że cały czas się mylę i ojciec słyszy moją paplaninę co do słowa, lecz woli ją ignorować. Na dziś koniec wycieczki; czas wnieść go z powrotem do domu, żeby sobie odpoczął. 264. Układam ojca na łóżku, rozpinam mu piżamę i odpinam pieluchę. Czasami pielucha jest nieskazitelnie czysta; dziś jednak znać na niej bledziutką plamkę, dowód na to, że gdzieś w jego wnętrzu nadal ciekną soki, że mięśnie wciąż zawiadują nikłą perystaltyką. Wrzucam zużytą pieluchę do kubła i zapinam nową. 265. Karmię ojca bulionem i słabą herbatą. Później przyciskam usta do jego czoła i otulam go na noc. Niegdyś sądziłam, że to ja umrę ostatnia. Teraz jednak myślę, że po mojej śmierci on jeszcze przez kilka dni będzie tu leżał, wciąż oddychając, czekając na posiłek. 266. Lecz na razie wydaje się, że nic się nie wydarzy, że może długo potrwa, nim przyjdzie na mnie czas, by wpełznąć do mauzoleum i zamknąć za sobą drzwi - jeśli, rzecz jasna, uda mi się znaleźć na strychu parę zawiasów - po czym odpłynąć w sen, w którym nareszcie nie będzie głosów dokuczających mi, wymyślających. W chwilach takich jak ta teraz, wypełnionych posępnymi myślami, kusi człowieka, żeby podliczyć rachunki, związać luźne końce. Czy znajdę odwagę, aby w samym sercu pustki umrzeć jako szalona stara królowa, nie wytłumaczona przez archeologów i dla nich niewytłumaczalna, złożona w grobie pełnym prymitywnych obrazów malowanych wapnem, a przedstawiających podniebnych bogów; czy też ustąpię przed widmem rozsądku i wytłumaczę siebie, na własny użytek, słowami jedynej spowiedzi znanej nam, protestantom? Umrzeć jako zagadka z pełną duszą albo umrzeć opróżniona z tajemnic - tak właśnie, w malowniczy sposób, stawiam przed sobą tę kwestię. Przykładowo: Czy kiedykolwiek wyjaśniłam sobie do końca, czemu nie uciekam z farmy, żeby umrzeć pośród cywilizacji w jednym z licznych - niewątpliwie - zakładów, gdzie miałabym zapewnione książki z obrazkami przy łóżku, stertę pustych trumien w piwnicy i wykwalifikowaną pielęgniarkę, która położy mi obola na języku? Czy w ogóle wyjaśniłam albo choć zrozumiałam, co robię tutaj, w tej okolicy poza zasięgiem prawa, gdzie często przymyka się oko na zakaz kazirodztwa, gdzie dni mijają nam w okrutnym odrętwieniu - ja, która najwyraźniej miałam zadatki na bystrą dziewczynę, zdolną nadrobić niedostatki fizyczne dziesięcioma zwinnymi palcami na klawiszach fortepianu oraz albumem pełnym sonetów, ja, która mogłam zostać dobrą żoną, pracowitą, oszczędną, skłonną do poświęceń, wierną, a nawet chwilami namiętną? Co ja robię na tym barbarzyńskim pograniczu? Nie wątpię, ponieważ nie są to błahe pytania, że gdzieś tam czeka cała literatura, by mi na nie odpowiedzieć. Niestety, nie znam jej, a poza tym zawsze łatwiej mi było wysnuwać odpowiedzi z głębi własnych trzewi. Istnieją niewątpliwie wiersze o sercu stęsknionym za Verlore Vlakte, o melancholijnym zachodzie słońca ponad pagórkami, owcach tulących się do siebie we wczesnym wieczornym chłodzie, o dalekim łoskocie wiatraka, o pierwszym cykaniu pierwszego świerszcza, ostatnich świergotach ptaków na akacjach, o kamieniach w ścianie budynku farmy wciąż ciepłych od słońca, o silnym blasku lampy w kuchni. Te wiersze mogłabym napisać sama. Trzeba całych pokoleń, długich lat przeżytych w mieście, żeby przegnać z serca tęsknotę za wiejskimi zwyczajami. Nigdy tego nie zmażę, zresztą nawet nie chcę. Jestem zepsuta do szpiku kości pięknem tego zapomnianego świata. Prawdę mówiąc, nigdy nie pragnęłam odlecieć razem z podniebnymi bogami. Miałam wciąż nadzieję, że to oni zstąpią na ziemię i będą żyli wraz ze mną w raju, swoim ambrozyjskim oddechem wynagradzając wszystko, co straciłam, kiedy widmowe brązowe sylwetki ostatnich ludzi, których znałam, ukradkiem umknęły w noc. Nie uważałam się nigdy za marionetkę w rękach innego człowieka (oto nadchodzą jakże słodkie końcowe fanfary), zawsze wyrażałam swoje życie własnym głosem (cóż za pociecha), w każdej chwili wybierałam własne przeznaczenie, czyli śmierć tutaj, w tym skamieniałym ogrodzie za zamkniętą bramą, blisko kości mojego ojca, w przestrzeni powtarzającej echem hymny, które mogłam stworzyć, których jednak nie stworzyłam, ponieważ (jak mi się wydawało) było to zbyt łatwe.