ISAAC ASIMOV ROBOTY Z PLANETY ŚWITU TYTUŁ ORYGINAŁU: THE ROBOTS OF DAWN PRZEŁOŻYŁ ZBIGNIEW KRÓLICKI Dedykuję Marvinowi Minsky’emu i Josephowi F. Engelbergerowi, którzy streścili (odpowiednio) teorię i praktykę robotyki. HISTORIA CYKLU POWIEŚCI O ROBOTACH Mój pisarski romans z robotami zaczął się dziesiątego maja 1939 roku, ale jako czytelnik science fiction zakochałem się w nich dużo wcześniej. W roku 1939 roboty w literaturze science fiction nie były niczym nowym. Mechaniczne istoty ludzkie spotykamy już w starożytnych i średniowiecznych mitach i legendach, lecz słowo „robot” po raz pierwszy pojawiło się w sztuce Karola Capka zatytułowanej R.U.R. Premiera przedstawienia odbyła się w Czechosłowacji w roku 1921, ale utwór szybko doczekał się tłumaczeń na wiele języków. R.U.R. to skrót od „roboty uniwersalne Rossuma”. Rossum, angielski przemysłowiec, produkuje sztuczne istoty ludzkie po to, by zastępowały w pracy człowieka, który teraz, wolny już od wszelkiego przymusu, może oddać się wyłącznie twórczości. (W języku czeskim słowo „robot” oznacza „pracę przymusową”). Mimo najlepszych intencji Rossuma wszystko poszło nie tak, jak zaplanował: roboty wznieciły rebelię i zaczęły niszczyć gatunek ludzki. Nie jest zapewne rzeczą zaskakującą, że według pojęć roku 1921 postęp techniczny musi doprowadzić do powszechnej katastrofy. Pamiętajmy, że skończyła się właśnie pierwsza wojna światowa, której czołgi, samoloty i gazy bojowe ukazały ludzkości „ciemną stronę mocy”, by użyć określenia z Gwiezdnych wojen. R.U.R. stanowi rozszerzenie ponurej wizji przedstawionej w jeszcze słynniejszym bodaj Frankensteinie, gdzie stworzenie nowego rodzaju sztucznej istoty ludzkiej kończy się katastrofą, choć nie na tak globalną skalę jak w sztuce Čapka. Za przykładem tych dwóch dzieł literatura lat dwudziestych i trzydziestych nieodmiennie ukazywała roboty jako niebezpieczne maszyny, niszczące ostatecznie swoich stwórców. Moralne przesłanie tych utworów przypominało raz po raz, że „istnieją rzeczy, po które nie powinien sięgać umysł człowieka”. Ja jednak już jako młodzieniec nie mogłem pogodzić się z myślą, że jeśli wiedza stanowi zagrożenie, alternatywą jest ignorancja. Zawsze uważałem, że rozwiązaniem musi być mądrość. Nie należy unikać niebezpieczeństwa. Trzeba tylko nauczyć się nim sterować. Jest to zresztą podstawowe wyzwanie dla człowieka, odkąd pewna grupa naczelnych przekształciła się w ludzi. Każdy postęp techniczny niesie ze sobą zagrożenie. Ogień był niebezpieczny od początku, podobnie (jeśli nie bardziej) — mowa; jedno i drugie jest groźne do dzisiaj, ale bez nich człowiek nie byłby człowiekiem. Tak czy owak, sam nie wiem dlaczego, opowiadania o robotach, które czytałem, nie satysfakcjonowały mnie; czekałem na coś lepszego. I znalazłem — w grudniu 1938 roku na łamach Astounding Science Fiction. Wydrukowano tam opowiadanie Lestera del Reya zatytułowane Helen O’Loy. Autor z ogromną sympatią odnosi się do występującej w utworze postaci robota. Było to chyba dopiero drugie opowiadanie tego pisarza, ale na zawsze już zostałem zagorzałym miłośnikiem del Reya, (Proszę, niech nikt mu o tym nie mówi. On nie może się dowiedzieć). Miesiąc później, w styczniu 1939 roku, w magazynie Amazing Stories również Eando Binder w opowiadaniu I, Robot pokazał nader sympatycznego robota. Utwór ten, choć znacznie odbiegał klasą od poprzedniej historii, znów niebywale mnie poruszył. Czułem niejasno, że i ja pragnę napisać opowiadanie, w którym roboty przedstawione byłyby jako istoty miłe, dobre i przyjazne. I tak oto dziesiątego maja 1939 roku rozpocząłem pracę. Trwało to aż dwa tygodnie; w tamtych latach pisanie opowiadań zajmowało mi sporo czasu. Stworzoną historię zatytułowałem Robbie, a traktowała ona o robocie–niańce, który bardzo kochał powierzonego jego opiece chłopca, ale w matce dziecka budził lęk. Fred Pohl (liczył sobie wówczas również dziewiętnaście lat i do dnia dzisiejszego ostro ze mną rywalizuje) okazał się mądrzejszy ode mnie. Przeczytawszy Robbiego oświadczył, że John Campbell, wszechwładny wydawca Astounding, nie przyjmie tego opowiadania, ponieważ zbyt przypomina ono Helen O’Loy. Miał rację. Campbell odrzucił je z tego właśnie powodu. Niemniej, kiedy w jakiś czas potem Fred został wydawcą dwóch nowych magazynów, dwudziestego piątego marca 1940 roku wziął ode mnie Robbiego. Opowiadanie ukazało się drukiem w tym samym roku w numerze wrześniowym czasopisma Super Science Stories, pod zmienionym tytułem Strange Playfellow (Fred miał okropny zwyczaj zmieniania tytułów — prawie zawsze na gorsze. Opowiadanie to ukazywało się potem wielokrotnie drukiem, ale zawsze już pod oryginalnym tytułem). W tamtych latach jednak sprzedawanie opowiadań komuś innemu niż Campbell niezbyt mnie interesowało, więc spróbowałem napisać kolejne dziełko. Najpierw przedyskutowałem pomysł z samym Campbellem. Chciałem mieć pewność, że jeśli nawet odrzuci moje opowiadanie, to zrobi to wyłącznie ze względu na jego niedoskonałość literacką. Napisałem Reason, w którym robot miał — by tak rzec — własną religię. Campbell zakupił ten utwór dwudziestego drugiego listopada 1940 roku i wydrukował go w swoim magazynie w kwietniu 1941 roku. Było to już trzecie opowiadanie, które Campbell ode mnie kupił — a pierwsze, które wziął w takiej formie, w jakiej zostało napisane, nie żądając zmian i poprawek. Fakt ów tak wbił mnie w dumę, że napisałem trzecie opowiadanie o robotach, tym razem o robocie, który potrafił czytać ludzkie myśli. Zatytułowałem je Liar!. Campbell również je kupił i opublikował w maju 1941 roku. Tak więc w dwóch kolejnych numerach Astounding miałem dwa swoje opowiadania o robotach. Nie zamierzałem na tym poprzestać. Miałem pomysł na całą serię. Ponadto wymyśliłem coś jeszcze. Dwudziestego trzeciego grudnia 1940 roku, podczas dyskusji z Campbellem o pomyśle czytającego w ludzkich myślach robota, rozmowa zeszła na problem praw rządzących ich zachowaniem. Uważałem, że roboty są urządzeniami mechanicznymi, które mają wbudowane systemy zabezpieczające. Zaczęliśmy się zastanawiać, w jakim kształcie słownym można by to wyrazić — i tak narodziły się Trzy Prawa Robotyki. Najpierw dokładnie sformułowałem owe Trzy Prawa i zacytowałem je w moim czwartym opowiadaniu zatytułowanym Runaround. Ukazało się ono drukiem w maju 1942 roku na łamach Astounding, a tekst samych Praw pojawił się na stronie setnej. Specjalnie o to zadbałem, tam bowiem po raz pierwszy w historii świata, o ile się orientuję, padło słowo „robotyka”. W latach czterdziestych napisałem dla Astounding cztery dalsze opowiadania: Catch That Rabbit, Escape (tutaj Campbell zmienił tytuł na Paradoxical Escape, ponieważ przed dwoma laty opublikował już inne opowiadanie pod tytułem Escape), Evidence oraz The Evitable Conflict. Ukazały się one kolejno na łamach Astounding w lutym 1944 roku, w sierpniu 1945, we wrześniu 1946 i w czerwcu 1950 roku. Od 1950 najpoważniejsze wydawnictwa, głównie Doubleday and Company, zaczęły publikować fantastykę naukową w twardej oprawie. W styczniu tego roku Doubleday wydał moją pierwszą książkę, powieść pt. Kamyk na niebie, a ja w pocie czoła pracowałem już nad następną. Fredowi Pohlowi, który przez jakiś czas był moim agentem, przyszło do głowy, że mógłbym wydać w jednej książce moje opowiadania o robotach. Doubleday wprawdzie nie było zainteresowane zbiorem opowiadań, ale pomysł podchwyciło żywo niewielkie wydawnictwo Gnome Press. Ósmego czerwca 1950 roku wręczyłem im maszynopisy opowiadań zebranych pod wspólnym tytułem Mind and Iron. Wydawca pokręcił głową. — Nazwijmy to I, Robot — powiedział. — Nie możemy — odparłem. — Przed dziesięciu laty tak właśnie zatytułował swoje opowiadanie Eando Binder. — A kogo to obchodzi? — odparł wydawca (przytaczam łagodną wersję tego, co naprawdę powiedział), więc dość niechętnie, wyraziłem zgodę na zmianę tytułu sugerowaną przez Gnomę Press. I, Robot ukazała się pod sam koniec roku 1950, jako druga książka w moim dorobku pisarskim. Składała się z ośmiu opowiadań o robotach drukowanych przedtem w Astounding, ale ułożonych w innej kolejności, tak że stanowiły pewien logiczny ciąg. Ponadto włączyłem do zbioru moje pierwsze opowiadanie, Robbie, ponieważ — mimo że Campbell je odrzucił — darzyłem je wielkim sentymentem. W latach czterdziestych napisałem wprawdzie jeszcze trzy inne opowieści z cyklu robotów, które Campbell bądź odrzucił, bądź ich w ogóle nie widział, ale nie pasowały one logicznie do innych opowiadań i nie weszły do zbioru I, Robot. Utwory te oraz inne opowiadania o robotach, napisane w ciągu dziesięciu lat po książkowym wydaniu I, Robot, znalazły się w zbiorze The Complete Robot, opublikowanym przez Doubleday w roku 1982. Książka nie zrobiła furory na rynku księgarskim, niemniej rok po roku sprzedawała się stale, choć powoli. Po pięciu latach wydała ją również brytyjska firma Armed Force, w tańszej twardej oprawie. I, Robot pojawił się również w wersji niemieckiej (moja pierwsza publikacja obcojęzyczna), a w roku 1956 doczekał się nawet paperbacku w New American Library. Jedynym moim zmartwieniem było Gnomę Press, które dogorywało i nie przekazywało mi półrocznych rozliczeń, nie mówiąc już o honorariach. Podobnie zresztą miała się rzecz z trzema książkami z cyklu „Fundacja”, wydanymi w tej firmie. W roku 1961 Doubłeday, widząc że Gnomę Press nie ma szans na zetrwanie, przeję}o od nich prawa do I, Robot (i książek z cyklu Fundacja”) — Od tej chwili pozycje te zaczęły funkcjonować o wiele lepiej — I, Robot do dzisiaj ma dodruki. A to już przecież trzydzieści trzy lata. W roku 1981 prawa do tej książki zakupili producenci filmowi, ale jak dotąd nie doczekała się ekranizacji. Doczekała się natomiast tłumaczeń; o ile wiem — na osiemnaście języków, w tym na rosyjski i hebrajski. Ale zbyt wyprzedziłem rozwój wydarzeń. Wróćmy do roku 1952, kiedy to I, Robot jako publikacja Gnome Press z trudem przepychała się do przodu, a ja nie miałem realnych widoków na sukces. Wtedy to pojawiły się nowe, najwyższej próby czasopisma z gatunku science fiction, a wraz z nimi przyszedł prawdziwy boom w tej dziedzinie. W roku 1949 zaczął się ukazywać The Magazine ofFantasy and Science Fiction, a w 1950 — Galaxy Science Fiction. Tym samym John Campbell stracił swój monopol i w ten sposób zakończył się „złoty wiek” lat czterdziestych. Z uczuciem pewnej ulgi zacząłem pisywać dla Horace’a Golda, wydawcy Galaxy. Przez ostatnie osiem lat pracowałem wyłącznie dla Campbella i czułem, że zbyt jestem związany z jednym tylko wydawcą. Gdyby mu się coś przytrafiło, w równym stopniu dotknęłoby to mnie. Kiedy więc Gold zaczął kupować moje utwory, bardzo się uspokoiłem. Gold wydrukował w odcinkach moją drugą powieść, Gwiazdy jak pył…, choć zmienił tytuł na Tyrann, który w moim przekonaniu brzmiał okropnie. Ale Gold nie był jedynym człowiekiem, dla którego pisałem. Jedno opowiadanie o robotach sprzedałem Howardowi Browne’owi, który wydawał Amazing w tym krótkim okresie, kiedy pismo starało się utrzymywać wysoki poziom. Utwór ów, zatytułowany Satisfaction Guaranteed, ukazał się w roku 1951 w kwietniowym numerze tego magazynu. Był to jednak wyjątek. Nie chciałem już więcej pisać opowiadań o robotach. Zbiór I, Robot stanowił naturalne zakończenie pewnego etapu mojej literackiej kariery. Zająłem się innymi sprawami. Gold, który drukował już w odcinkach jedną moją powieść, koniecznie chciał opublikować następną, zwłaszcza kiedy najnowszą książkę Prądy przestrzeni wziął do druku w odcinkach Campbell. Dziewiętnastego kwietnia 1952 roku dyskutowałem z Goldem pomysł mojej nowej powieści, która miałaby ukazać się w Galaxy. Wydawca doradzał powieść o robotach, ale ja zdecydowanie odmówiłem. O robotach pisywałem jedynie opowiadania, i miałem poważne wątpliwości, czy udałoby mi się sklecić na ten temat sensowną powieść. — Ależ poradzisz sobie — kusił Gold. — Co myślisz o przeludnionym świecie, w którym pracę ludzi wykonują roboty? — Zbyt przygnębiające — odparłem. — Nie jestem przekonany, czy mam chęć pisać ciężką, socjologiczną powieść. — Więc zrób to po swojemu. Lubisz kryminały. Wymyśl więc morderstwo w tym przeludnionym świecie, wymyśl detektywa, który ma rozwiązać zagadkę, a za partnera daj mu robota. Jeśli detektyw nie podoła zadaniu, zastąpi go robot. To był celny strzał. Campbell mawiał często, że kryminalne opowiadanie science fiction jest sprzecznością samą w sobie; w razie kłopotów detektyw może nieuczciwie wykorzystywać wymyślane na poczekaniu wynalazki techniczne, co stanowiłoby nadużycie wobec czytelnika. Zasiadłem zatem do pisania klasycznego kryminału, który nie byłby takim nadużyciem, a zarazem byłby typowym utworem science fiction. W ten sposób powstała powieść Pozytonowy detektyw. Ukazała się drukiem w trzech kolejnych numerach Galaxy: w październiku, listopadzie i grudniu 1953 roku. W roku następnym wydrukowało ją wydawnictwo Doubleday jako moją jedenastą książkę. Bez wątpienia Pozytonowy detektyw okazał się książką, która po dziś dzień stanowi mój największy sukces. Sprzedawała się lepiej niż inne, wcześniejsze, od czytelników napływały niezwykle serdeczne listy, no i w Doubleday uśmiechano się do mnie tak ciepło jak nigdy dotąd. Do tej pory, zanim podpisali ze mną kontrakt, żądali szkiców poszczególnych rozdziałów; teraz wystarczało im już tylko moje zapewnienie, że pracuję nad kolejną książką. Pozytonowy detektyw odniósł sukces tak ogromny, że nieuniknione okazało się napisanie jego drugiej części. Podejrzewam, że gdybym nie zaczął już pisać prac popularnonaukowych, co sprawiało mi wielką frajdę, zabrałbym się za to natychmiast. Ostatecznie do Nagiego słońca zasiadłem dopiero w październiku 1955 roku. Kiedy jednak już się zmobilizowałem, pisanie szło mi jak z płatka. Utwór stanowił jakby przeciwwagę poprzedniej książki. Akcja Pozytonowego detektywa rozgrywa się na Ziemi, gdzie żyje wiele istot ludzkich i nieliczne roboty. Nagie słońce dzieje się na Solarii, w świecie gdzie jest mnóstwo robotów, a ludzi niewielu. Co więcej, choć zasadniczo w swojej twórczości unikałem wątków romansowych, w Nagim słońcu zdecydowałem się taki motyw pomieścić. Byłem bardzo zadowolony z tej powieści i w głębi duszy uważałem ją nawet za lepszą od Pozytonowego detektywa, ale na dobrą sprawę nie wiedziałem, co z nią zrobić. Do Campbella, który zajął się dziwaczną pseudonauką zwaną dianetyką, latającymi talerzami, psioniką i innymi wątpliwej wartości sprawami, trochę się zraziłem. Z drugiej jednak strony zbyt wiele mu zawdzięczałem i dręczyły mnie wyrzuty surnienia, że tak bezceremonialnie związałem się z Goldem, który wydrukował w odcinkach już dwie moje powieści. Ale z narodzinami Nagiego słońca Gold nie miał nic wspólnego, mogłem więc dysponować tą powieścią wedle własnej woli. Zaproponowałem ją zatem Campbellowi, który nie namyślał się ani chwili. Ukazała się w trzech odcinkach Astounding w roku 1956, w numerach październikowym, listopadowym i grudniowym. Campbell tym razem nie próbował już zmieniać tytułu. W roku 1957 powieść ukazała się w Doubleday jako moja dwudziesta książka. Zrobiła taką samą karierę (jeśli nie większą) jak Pozytonowy detektyw i wydawnictwo Doubleday oświadczyło, że nie mogę na tych dwóch powieściach poprzestać. Powinienem napisać trzecią, tworząc tym samym trylogię, podobnie jak trylogię tworzyły moje wcześniejsze powieści z cyklu ,,Fundacja”. W pełni się z wydawnictwem zgadzałem. Miałem ogólny pomysł fabuły i wymyśliłem nawet tytuł — The Bounds of Infinity. W lipcu 1958 roku wyjechałem z rodziną na trzy tygodnie nad morze, do Marshfield w stanie Massachusetts. Planowałem napisać tam większą część powieści. Akcję umieściłem na Aurorze, gdzie relacja ludzie — roboty nie przechyla się ani na korzyść człowieka, jak w Pozytonowym detektywie, ani na korzyść robota, jak w powieści Nagie słońce. Co więcej, miałem zamiar rozbudować wątek miłosny. Tak to sobie wykombinowałem — ale coś nie wypaliło. W latach pięćdziesiątych coraz bardziej wciągało mnie pisanie książek popularnonaukowych i dlatego po raz pierwszy w swojej karierze zacząłem tworzyć coś, co pozbawione było iskry bożej. Po napisaniu czterech rozdziałów zniechęciłem się i zarzuciłem pomysł. Zdawałem sobie jasno sprawę, że nie podołam wątkowi romansowemu i nie zdołam stosownie wyważyć relacji człowiek — robot. I tak już zostało. Minęło dwadzieścia pięć lat. Zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce nieustannie były wznawiane. Obie powieści pojawiły się na rynku razem pod tytułem The Robot Novels; ukazały się również łącznie z niektórymi moimi opowiadaniami w tomie zatytułowanym The Rest of Robots. Poza tym zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce doczekały się licznych wydań kieszonkowych. Tak więc przez dwadzieścia pięć lat czytelnicy nie stracili z nimi kontaktu i mam nadzieję, że przyniosły im one wiele radości. Mnóstwo osób pisało do mnie domagając się trzeciej powieści o robotach. Na zjazdach pytano mnie o nią wprost. Nigdy jeszcze tak usilnie nie nakłaniano mnie do napisania czegokolwiek (może z wyjątkiem czwartej powieści z cyklu „Fundacja”). Jeśli ktoś pytał mnie, czy zamierzam napisać trzecią powieść o robotach, nieodmiennie odpowiadałem: „Tak, kiedyś zabiorę się za nią, więc módlcie się, żebym żył jak najdłużej”. Ja również — nie wiem dlaczego — czułem, że powinienem napisać tę powieść, ale lata mijały, a we mnie rosła pewność, że nie potrafię tego dokonać, i umacniałem się w smutnym przeświadczeniu, że trzecia powieść nigdy się nie narodzi. A jednak w marcu 1983 roku przedstawiłem wydawnictwu Doubleday „długo oczekiwaną” trzecią powieść z cyklu „Roboty”. Nosi ona tytuł Roboty z planety świtu i nie ma nic wspólnego z nieszczęsną próbą z 1958 roku*. Isaac Asimov Nowy Jork 1. BALEY Elijah Baley, znalazłszy się w cieniu drzewa, mruknął do siebie: — Wiedziałem. Pocę się. Wyprostował się, otarł czoło grzbietem dłoni i popatrzył z obrzydzeniem na wilgotną rękę. — Nienawidzę się pocić — powiedział do siebie, jakby ustalał nowe prawo natury. I znów poczuł żal do wszechświata za stworzenie czegoś tak niezbędnego, a przy tym tak nieprzyjemnego. Nigdy (chyba że sam tego chcesz) nie pocisz się w Mieście, gdzie temperatura i wilgotność są dokładnie kontrolowane i gdzie ciało nie znajduje się w sytuacji, kiedy ciepło, które wytwarza, przewyższa to, które wydziela. Oto cywilizacja. Spojrzał na pole, na gromadę mężczyzn i kobiet będących w pewnym sensie jego podwładnymi. Większość stanowiła młodzież przed dwudziestką, ale zauważył także kilka osób tak jak i on w średnim wieku. Nieudolnie machali motykami, a także wykonywali wiele innych prac zazwyczaj należących do obowiązków robotów, którym — choć zrobiłyby to znacznie sprawniej — kazano stać z boku i patrzeć na uparcie mozolących się ludzi. Po niebie płynęły chmury i słońce na moment schowało się za jedną z nich. Baley niepewnie spojrzał w górę. To oznaczało, że promieniowanie słoneczne — a więc i proces pocenia się — osłabnie. Jednak mogło także zapowiadać deszcz. Na tym polegał problem z Zewnętrzem. Nieustająca huśtawka nieprzyjemnych alternatyw. Zawsze zdumiewało Baleya, że taki niewielki obłok może całkowicie zasłonić słońce, zacieniając ziemię aż po horyzont, choć reszta nieba pozostaje bezchmurna. Stał pod baldachimem liści, który tworzyło coś w rodzaju prymitywnej ściany i sufitu, wspartej na filarze pokrytym przyjemną w dotyku korą, i znów patrzył na gromadę ludzi, uważnie przyglądając się każdemu z osobna. Przychodzili tu raz na tydzień, niezależnie od pogody. Zyskiwali też nowych zwolenników. Początkowa, mała grupka uparciuchów stała się teraz zdecydowanie liczniejsza. Władze Miasta, jeśli nawet nie popierały tego przedsięwzięcia, były łaskawe nie stawiać przeszkód. Na horyzoncie po prawej ręce Baleya — na wschodzie, jak wynikało z położenia popołudniowego słońca — widział wysokie, sterczące kopuły Miasta, zamykające wszystko, dla czego warto żyć. Zobaczył też małą, poruszającą się plamkę, która była za daleko, żeby ją rozpoznać. Po sposobie, w jaki punkcik się przemieszczał, oraz po innych mniej wyraźnych oznakach Baley stwierdził, że to robot — co nie było niczym niezwykłym. Powierzchnia ziemi poza Miastami była domeną robotów, a nie ludzi — oprócz nielicznych, takich jak Baley, którzy marzyli o gwiazdach. Mimowolnie wrócił spojrzeniem do machających motykami marzycieli. Wszystkich znał i mógł nazwać po imieniu. Pracowali, ucząc się jak znosić Zewnętrze i… Zmarszczył brwi i mruknął cicho: — A gdzie Bentley? Odpowiedział mu młody głos, pełen radości życia. — Tu jestem, tato. Baley obrócił się błyskawicznie. — Nie rób tego, Ben. — Czego? — Nie skradaj się do mnie. Mam dość kłopotów z zachowaniem równowagi tutaj, w Zewnętrzu, nie musisz jeszcze mnie straszyć. — Wcale nie chciałem cię przestraszyć. Trudno robić hałas idąc po trawie. Nic nie można na to poradzić… Czy nie uważasz, że powinieneś już wracać, tato? Jesteś tu już od dwóch godzin i myślę, że masz dość. — Dlaczego? Ponieważ mam czterdzieści pięć lat, a ty jesteś dziewiętnastoletnim smarkaczem? Uważasz, że musisz opiekować się swoim zgrzybiałym ojcem, tak? — No chyba tak. Za to jako wywiadowca spisałeś się doskonale. Dotarłeś do sedna sprawy. Okrągłą twarz Bena rozjaśnił szeroki uśmiech. Patrzył na ojca błyszczącymi oczami. Ma w sobie wiele z Jessie — pomyślał Baley — bardzo przypomina matkę. Rysy chłopca rzeczywiście zdradzały tylko niewielkie podobieństwo do posępnej, owalnej twarzy ojca. Natomiast sposób myślenia przejął Ben od niego. A czasem, gdy się zamyślił, marszczył czoło w sposób świadczący niezbicie, czyim jest synem. — Czuję się doskonale — rzekł Baley. — Oczywiście, tato. Trzymasz się najlepiej z nas wszystkich, zważywszy… — Zważywszy na co? — Na twój wiek, rzecz jasna. I wcale nie zapominam, że to był twój pomysł. Mimo to zobaczyłem, że schowałeś się w cieniu, i pomyślałem, że… no, może staruszek ma dość. — Ja ci dam staruszka — obruszył się Baley. Robot, którego zauważył opodal Miasta, był już dostatecznie blisko, żeby go dokładnie obejrzeć, ale Baleya to nie interesowało. Zwrócił się natomiast do syna: — Trzeba od czasu do czasu schować się w cieniu, kiedy słońce grzeje zbyt mocno. Musimy nauczyć się korzystać z zalet przebywania w Zewnętrzu, tak samo jak znosić związane z tym niewygody. Zaraz zza tej chmury wyjrzy słońce. — Masz rację. No cóż, może wrócimy? — Zostanę jeszcze. Raz na tydzień mam wolne popołudnie i spędzam je tutaj. To mój przywilej. Otrzymałem go razem z klasą C–7. — Nie chodzi o przywilej, tato. Chodzi o to, że jesteś przemęczony. — Mówię ci, że czuję się znakomicie. — Pewnie. A kiedy przyjdziemy do domu, od razu pójdziesz do łóżka i będziesz leżał w ciemności. — Zwykłe antidotum na nadmiar słońca. — Mamę to niepokoi. — No cóż, niech trochę się pomartwi. To jej dobrze zrobi. Ponadto, co złego w tym, że trochę tu posiedzę? Najgorsze jest to, że się pocę, jednak do tego po prostu muszę się przyzwyczaić. Nie można inaczej. Kiedy zacząłem, nie potrafiłem odejść nawet kilku metrów od Miasta, nie oglądając się za siebie — a wtedy tylko ty mi towarzyszyłeś. Teraz spójrz, ilu nas jest i jak daleko mogę odejść bez żadnych problemów. Potrafię też więcej znieść. Wytrzymam jeszcze godzinę. Z łatwością. Mówię ci, Ben, twojej matce dobrze zrobiłoby, gdyby też tu przyszła. — Kto? Mama? Chyba żartujesz. — To wcale nie są żarty. Kiedy nadejdzie czas odlotu, nie będę mógł lecieć ze względu na nią. — I będziesz z tego zadowolony. Nie oszukuj się, tato. To przecież nie nastąpi zaraz. A jeśli nie jesteś za stary dziś, na pewno będziesz wówczas. Takie przedsięwzięcie jest dla młodych ludzi. — Wiesz co — warknął Baley, zaciskając pięści. — Jesteś taki sprytny, z tymi twoimi „młodymi ludźmi”. Czy byłeś już na innej planecie? Czy któryś z tych tam na polu opuścił kiedyś Ziemię? A ja tak. Dwa lata temu. Nie miałem żadnej aklimatyzacji i przeżyłem. — Tak, tato, ale ta służbowa podróż trwała krótko, a ponadto miałeś bardzo dobrą opiekę. To nie to samo. — To samo — upierał się Baley, w głębi serca wiedząc, że nie ma racji. — A zresztą przygotowania do odlotu nie potrwają tak długo. Jeśli otrzymam zgodę na przelot na Aurorę, oderwiemy się od Ziemi. — Zapomnij o tym. To nie będzie takie łatwe. — Musimy spróbować. Rząd nie wypuści nas, jeśli Aurora nie wyrazi zgody na nasz przylot. To największy i najpotężniejszy z kosmicznych światów, a jego opinia… — Liczy się! Wiem. Dyskutowaliśmy na ten temat milion razy. Jednak nie potrzebujemy tam lecieć, żeby je otrzymać. Są takie rzeczy jak promieniowanie transmisyjne. Możemy z nimi porozmawiać siedząc tutaj. Przypominałem ci już o tym nieraz. — To nie to samo. Musimy mieć bezpośredni kontakt — ja też mówiłem ci to wielokrotnie. — Baley nie ustępował. — W każdym razie — powiedział Ben — jeszcze nie jesteśmy gotowi. — Nie jesteśmy, ponieważ Ziemia nie chce nam dać statków. Przestrzeniowcy udostępnią je razem z niezbędną pomocą techniczną. — Co za pewność! Dlaczego mieliby to zrobić. Od kiedy zaczęli żywić takie ciepłe uczucia do nas, krótko żyjących Ziemian? Gdybym mógł z nimi porozmawiać… — Daj spokój, tato. Po prostu chcesz polecieć na Aurorę, żeby zobaczyć tę kobietę. Baley zmarszczył czoło i jego brwi nad głębokimi oczodołami nastroszyły się groźnie. — Kobietę? Jehoshaphat! Ben, o czym ty mówisz? — Eee, tato, tak między nami — i ani słowa mamie — co naprawdę zaszło między tobą a tą Solarianką? Jestem już duży. Możesz mi powiedzieć. — Jaka kobieta? — Potrafisz patrzeć mi w oczy i zaprzeczać znajomości z Solarianką, którą oglądała cała Ziemia? Gladia Delmarre, o niej mówię. — Nic nie zaszło. Ten film to bzdura. Powtarzałem ci to tysiąc razy. Ona wcale tak nie wyglądała. Ja tak nie wyglądałem. Wszystko zostało wymyślone. Wiesz przecież, że wyprodukowali to wbrew mojej woli, ponieważ rząd uważał, że w ten sposób ukaże Przestrzeniowcom Ziemię w dobrym świetle. Postaraj się nie sugerować czegoś innego twojej matce. — Nawet nie przyszłoby mi to do głowy. Jednak ta Gladia udała się na Aurorę i ty też chcesz tam polecieć. — Czy próbujesz mi powiedzieć, że naprawdę uważasz, iż chcę lecieć na Aurorę… Jehoshaphat! Jego syn uniósł brwi. — Co się stało? — Ten robot. To R. Geronimo. — Kto? — Robot–goniec z naszego wydziału. Wyszedł z Miasta! Mam wolne i celowo zostawiłem telefon w domu, bo nie chciałem, żeby zawracali mi głowę. Mam taki przywilej jako C–7, a jednak wysłali po mnie robota. — Skąd wiesz, że po ciebie, tato? — Drogą dedukcji. Po pierwsze: nie ma tu nikogo innego, kto miałby coś wspólnego z policją; po drugie: on idzie prosto w naszą stronę, a więc wnioskuję, że to mnie szuka. Powinienem schować się za drzewo i nie wychodzić. — To nie mur, tato. Robot może je obejść. — Panie Baley, mam dla pana wiadomość. Czekają na pana w Komendzie Głównej — rozległo się wołanie. Robot stanął, chwilę czekał, po czym powtórzył jeszcze raz: — Panie Baley, mam dla pana wiadomość. Czekają na pana w Komendzie Głównej. — Słyszę i rozumiem — odparł zrezygnowany Baley. Taka odpowiedź była konieczna, w przeciwnym razie robot powtarzałby swoje bez końca. Baley lekko zmarszczył brwi, oglądając posłańca. To był nowy model, bardziej podobny do człowieka niż starsze wersje. Z wielką pompą został uruchomiony zaledwie przed miesiącem. Rząd zawsze próbował wszystkiego, co mogłoby zapewnić społeczną akceptację robotów. Ten miał szarawą powierzchnię z matowym połyskiem, trochę elastyczną w dotyku, przypominającą miękką skórę. Wyraz jego twarzy, choć niezmienny, nie był tak głupawy, jak u większości robotów. Jednak w rzeczywistości poziomem rozwoju umysłowego — podobnie jak inne — niewiele odbiegał od kretyna. Baley wspomniał R. Daneela Olivawa, robota Przestrzeniowców, towarzyszącego mu w trakcie wykonywania dwóch zadań — jednego na Ziemi, a drugiego na Solarii — którego widział po raz ostatni, gdy Daneel konsultował z nim sprawę lustrzanego odbicia. Wykazywał on tyle ludzkich cech, że Baley traktował go jak przyjaciela i tęsknił za nim, nawet teraz. Gdyby wszystkie roboty były takie… — Mam dziś wolny dzień, chłopcze — powiedział Baley. — Nie muszę iść do pracy. R. Geronimo milczał, tylko ręce lekko mu drżały. Baley wiedział, iż oznacza to jakiś konflikt w pozytonowych układach robota. Maszyna musiała słuchać ludzi, lecz często zdarzało się, że dwie osoby żądały wykonania wzajemnie sprzecznych poleceń. Robot dokonał wyboru. Powiedział: — Ma pan dziś wolny dzień. Czekają na pana w Komendzie Głównej. — Jeśli cię potrzebują, tato… — rzekł niechętnie Ben. Baley wzruszył ramionami. — Nie przesadzaj, synu. Gdyby naprawdę mnie tak potrzebowali, przysłaliby zamknięty pojazd i jakiegoś człowieka na ochotnika, zamiast posyłać piechotą robota i irytować mnie jego komunikatami. Ben potrząsnął głową. — Przecież nie wiedzieli, gdzie jesteś i jak długo trzeba będzie cię szukać. Sądzę, że dlatego nie wysyłali człowieka. — Tak? No cóż, zobaczmy, jak ważne jest to polecenie. R. Geronimo, wracaj na komendę i powiedz, że będę w pracy o dziewiątej — zwrócił się do robota. — Idź! To rozkaz! — dorzucił ostro. Robot wyraźnie się zawahał, po czym odszedł kawałek, zawrócił, zbliżył się nieco do Baleya, a w końcu stanął jak wryty, trzęsąc się całym ciałem. Baley rozpoznał objawy i mruknął do Bena: — Chyba będę musiał pójść. Jehoshaphat! Robot nie radził sobie z tym, co specjaliści określali mianem równopotencjalnych sprzeczności na drugim poziomie. Posłuszeństwo było Drugim Prawem i R. Geronimo właśnie otrzymał dwa niemal równoważne, a zarazem przeciwstawne rozkazy. Powszechnie nazywano taką sytuację roboblokiem albo — częściej — roblokiem. Robot powoli zwrócił się ku niemu. Pierwsze polecenie było ważniejsze, ale tylko trochę, dlatego mówił niewyraźnie. — Panie, powiedziano mi, że możesz tak odpowiedzieć. W takim wypadku miałem przekazać… — Urwał i dodał ochrypłym głosem: — Miałem przekazać, jeśli będziesz sam. Baley lekko poruszył głową i Ben nie czekał. Wiedział, kiedy ojciec jest tatą, a kiedy policjantem, odszedł więc szybko na bok. Zirytowany Baley przez chwilę zastanawiał się, czy nie wzmocnić swojego polecenia, pogłębiając w ten sposób blok, lecz to z pewnością spowodowałoby uszkodzenie wymagające analizy pozytonowej i przeprogramowania. Koszt, mogący równać się całorocznym zarobkom policjanta, zostałby potrącony z pensji Baleya. — Cofam rozkaz — powiedział. — Co miałeś przekazać? R. Geronimo natychmiast zaczął mówić wyraźnie. — Kazano mi powiedzieć, że jest pan potrzebny w związku z Aurorą. Baley obrócił się do Bena i zawołał: — Daj im jeszcze pół godziny, a potem powiedz, że mają wracać. Muszę iść. Ruszając, rzekł z pretensją w głosie do robota: — Dlaczego nie kazali ci powiedzieć tak od razu? I dlaczego nie mogli zaprogramować cię tak, żebyś wziął wóz i oszczędził mi spaceru? Dobrze wiedział, dlaczego. Jakikolwiek wypadek, w który byłby wplątany robot, wywołałby falę nowych zamieszek skierowanych przeciwko tym maszynom. Przyspieszył kroku. Od murów Miasta dzieliły go dwa kilometry, a później będzie musiał przedrzeć się do centrali w godzinie szczytu. Aurora? Czyżby jakiś kolejny kryzys? Minęło pół godziny, zanim Baley dotarł do bramy miejskiej, przygotowany na to, co nastąpi. Choć może tym razem będzie inaczej. Podszedł do płaszczyzny dzielącej Zewnętrze od Miasta — mur odgraniczający chaos od cywilizacji. Położył dłoń na płytce kontaktowej i pojawił się otwór. Jak zwykle, Baley nie czekał, aż przejście się otworzy do końca, lecz prześlizgnął się przez nie, gdy tylko było wystarczająco szerokie. R. Geronimo poszedł w jego ślady. Policyjny wartownik drgnął zaskoczony. Za każdym razem, gdy ktoś przychodził z Zewnętrza, miał takie samo niedowierzanie w oczach, tak samo stawał na baczność, tak samo kładł dłoń na kolbie blastera i tak samo marszczył brwi. Baley spojrzał ostro i wartownik, prężąc się służbiście, zasalutował. Drzwi zniknęły. Baley znalazł się w Mieście. Ściany wokół zamknęły się, a Miasto stało się wszechświatem. Znów był zanurzony w bezkresnym, wiecznym szumie, odorze ludzi i maszyn, który niebawem zapadnie w podświadomość; w łagodnym, rozproszonym świetle, nie przypominającym bezpośredniego, zmiennego blasku w Zewnętrzu, z jego zielenią, brązem, błękitem i bielą przerywanymi czerwienią lub żółcią. Tu nie było podmuchów wiatru, skwaru, chłodu ani zapowiedzi deszczu; zamiast tego była cicha, nieustająca obecność łagodnych prądów powietrza, utrzymujących świeżość. Temperaturę i wilgotność dobrano tak precyzyjnie do wymagań ludzkich organizmów, że ich nie odczuwano. Baley mimowolnie odetchnął z ulgą i poweselał, gdy stwierdził, że znów jest w domu, bezpieczny w znanym mu i znającym go środowisku. Zawsze tak było. Ponownie zaakceptował Miasto jako łono, wracając tu z ulgą i zadowoleniem. Wiedział, że to łono zrodziło ludzkość. Dlaczego jednak tak chętnie pogrążał się w nim z powrotem? I czy zawsze tak będzie? A jeśli się mu uda wyprowadzić niezliczone rzesze z Miasta i z Ziemi do gwiazd, czy naprawdę sam nigdzie stąd nie wyruszy? Czy zawsze tylko w Mieście będzie się czuł jak w domu? Zacisnął zęby — roztrząsanie tego nie miało sensu. — Czy przyjechałeś tu pojazdem, chłopcze? — zwrócił się do robota. — Tak, panie. — Gdzie on teraz jest? — Nie wiem, panie. Baley zwrócił się do wartownika. — Tego robota dostarczono tu dwie godziny temu. Co stało się z pojazdem, którym przyjechał? — Przed godziną został gdzieś wezwany, sir. Niepotrzebnie pytał. Ci w samochodzie nie wiedzieli, jak długo robot będzie go szukał, więc nie czekali. Baley przez chwilę miał ochotę ich wezwać, ale poradziliby mu, żeby skorzystał z ruchomego chodnika; tak będzie szybciej. Jedynym powodem jego wahania była obecność R. Geronima. Nie chciał, aby towarzyszył mu on na pasie szybkiego ruchu, ale nie mógł oczekiwać, że robot przedrze się do komendy przez wrogo nastawione tłumy. Nie miał wyboru. Niewątpliwie komisarz nie zamierzał niczego mu ułatwiać. Na pewno złościło go, że nie może wezwać Baleya przez telefon. — Tędy, chłopcze — rzekł Baley. Miasto zajmowało pięć tysięcy kilometrów kwadratowych i miało przeszło czterysta kilometrów ekspresstrady, plus setki kilometrów ruchomych chodników, służących z górą dwudziestu milionom mieszkańców. Skomplikowana sieć połączeń biegła na ośmiu poziomach, przecinając się w setkach miejsc, co umożliwiało przesiadki w różnych kierunkach. Jako wywiadowca, Baley musiał znać ją na pamięć. Można by go wywieźć z zawiązanymi oczami w najdalszy kąt Miasta, zdjąć opaskę, a bezbłędnie odnalazłby drogę powrotną. Tak więc i teraz dobrze wiedział, jak dostać się do centrali. Miał do wyboru osiem różnych tras, lecz przez chwilę zastanawiał się, która z nich będzie o tej porze najmniej zatłoczona. Tylko przez chwilę. — Chodź ze mną, chłopcze — rzekł. Robot posłusznie ruszył za nim. Skoczyli na pobliski pas transportowy i Baley przytrzymał się jednego z pionowych prętów: białego, ciepłego, o powierzchni umożliwiającej dobry chwyt. Nie chciał siadać; nie zostaną tu długo. Robot zaczekał na przyzwalający gest Baleya, zanim złapał się tego samego pręta. Równie dobrze mógł tego nie robić — bez trudu utrzymywał równowagę — ale Baley nie zamierzał ryzykować. Odpowiadał za robota i musiałby zapłacić Miastu, gdyby R. Geronimo uległ uszkodzeniu. Na pasie jechało już kilka osób i wszyscy z zaciekawieniem patrzyli na robota. Baley przechwycił te spojrzenia, a ponieważ jego wygląd budził respekt, gapie szybko poodwracali głowy. Dał znak ręką i zeskoczył z pasa. Właśnie dotarli do punktu przesiadkowego, a ponieważ poruszali się z taką samą szybkością jak sąsiedni pas, więc nie musieli zwalniać. Baley przeszedł na drugi i poczuł pęd powietrza — teraz już nie osłaniała ich plastikowa kabina. Podniósł jedno ramię na wysokość oczu, żeby złagodzić napór powietrza. Zjechał w dół, do przecięcia z ekspresstradą, a potem zaczął wjeżdżać w górę pasem biegnącym równolegle do niej. Usłyszał młody głos wołający „robot!” i dobrze wiedział, co zaraz nastąpi. Grupka kilku chłopców przebiegnie po pasie i popchnięty robot ze szczękiem runie w dół. Potem zatrzymany nastolatek, jeśli w ogóle stanie przed sądem, będzie twierdził, że robot wpadł na niego, że stanowił zagrożenie dla podróżnych — i z pewnością zostanie uniewinniony. Robot nie mógł ani się obronić, ani zeznawać w sądzie. Baley zareagował natychmiast, ustawiając się między pierwszym nastolatkiem a robotem. Przeszedł na szybszy pas, podniósł rękę wyżej — jakby osłaniając się przed silniejszym podmuchem wiatru — i nieznacznym ruchem łokcia zepchnął chłopca na sąsiednie, wolniejsze pasmo, na co tamten zupełnie nie był przygotowany. Krzycząc ze strachu, stracił równowagę i upadł. Pozostali przystanęli, szybko ocenili sytuację i pospiesznie czmychnęli. — Na autostradę, chłopcze. R. Geronimo zawahał się. Robotom nie było wolno bez opieki jeździć drogą szybkiego ruchu, lecz otrzymał stanowczy rozkaz, więc go wykonał. Człowiek podążył za nim i to uspokoiło maszynę. Baley przecisnął się przez tłum podróżnych, popychając przed sobą R. Geronima. Przeszedł na mniej zatłoczony górny poziom, złapał się pręta i jedną nogą mocno przydepnął stopę robota, zniechęcając wszystkich gapiów groźnym spojrzeniem. Po piętnastu kilometrach znalazł się w pobliżu komendy i wysiadł. R. Geronimo poszedł za nim. Był nie uszkodzony, nawet nie draśnięty. Baley zwrócił go i otrzymał pokwitowanie. Dokładnie sprawdził datę, czas i numer seryjny robota, po czym schował kwit do portfela. Zanim skończy się ten dzień, sprawdzi i upewni się, że zwrot został zarejestrowany przez komputer. Teraz szedł na spotkanie z komisarzem. Znał go dobrze. Wiedział, że gdyby spotkało go jakiekolwiek niepowodzenie, będzie ono powodem degradacji. Okropny facet. Traktował dotychczasowe sukcesy Baleya jako osobistą zniewagę. Komisarzem był Wilson Roth. Objął to stanowisko dwa i pół roku temu. Zajął miejsce Juliusa Enderby’ego, który podał się do dymisji, kiedy osłabło wzburzenie wywołane morderstwem Przestrzeniowca. Baley nigdy nie pogodził się z tą zmianą. Julius, mimo wszystkich swoich wad, był zarówno przyjacielem, jak i zwierzchnikiem; Roth był tylko zwierzchnikiem. Nawet nie wychował się w Mieście. Nie w tym Mieście. Ściągnięto go tutaj. Roth nie był ani zbyt wysoki, ani zbyt gruby. Uwagę jedynie zwracała jego wielka głowa, osadzona na wysuniętym do przodu karku. To nadawało mu ciężkawy wygląd. Oczy miał na pół przysłonięte opadającymi powiekami. Wyglądał na wiecznie zaspanego, ale wszystko zauważał. Baley przekonał się o tym, gdy tylko tamten objął stanowisko. Wiedział, że Roth go nie lubi i sam żywił podobne uczucia do niego. Komisarz nie wyglądał na rozzłoszczonego — nigdy nie sprawiał takiego wrażenia — lecz w głosie słychać było niezadowolenie. — Baley, dlaczego tak trudno cię znaleźć? — zapytał. — Ponieważ dziś mam wolne popołudnie, komisarzu — odparł spokojnie wywiadowca. — Tak, ten przywilej C–7. Słyszałeś coś o biperze, prawda? O takim czymś, co odbiera wiadomości? Możesz zostać wezwany, nawet w wolnym czasie. — Wiem o tym bardzo dobrze, komisarzu, ale teraz żadne przepisy nie nakazują noszenia bipera. Można nas wezwać bez niego. — Na obszarze Miasta tak, ale ty przebywałeś w Zewnętrzu — a może się mylę? — Nie myli się pan, komisarzu. Wyszedłem z Miasta. Przepisy nie nakazują, abym w takim wypadku nosił biper. — Zasłaniasz się literą prawa, tak? — Tak, komisarzu — odparł chłodno Baley. Roth wstał, rozejrzał się wokół nieco groźnie, po czym usiadł na biurku. Zainstalowane przez Enderby’ego okno dawno zostało zamurowane i zamalowane. W zamkniętym pomieszczeniu komisarz wydawał się wyższy. Nie podnosząc głosu powiedział: — Myślę, Baley, że liczysz na wdzięczność Ziemi. — Mam zamiar wykonywać moją pracę, komisarzu, najlepiej jak umiem i zgodnie z przepisami. — A kiedy naginasz przepisy, spodziewasz się pobłażliwości. Baley nic na to nie odpowiedział, komisarz zaś ciągnął dalej: — Uznano, że dobrze poradziłeś sobie ze sprawą morderstwa Sartona przed trzema laty. — Dzięki, komisarzu — odparł Baley. — Sądzę, że to doprowadziło do demontażu Kosmopola. — Tak, przy aplauzie Ziemian. Uznano również, iż dobrze się spisałeś dwa lata temu na Solarii. Pragnę cię zapewnić, że wiem, iż rezultatem była zmiana warunków traktatu ze światami Przestrzeniowców na znacznie korzystniejsze dla Ziemi. — Myślę, że to jest w aktach, sir. — Zostałeś uznany za bohatera. — Nigdy tego nie twierdziłem. — Byłeś dwukrotnie awansowany, po każdej z tych spraw. Powstał nawet film oparty na wydarzeniach, które miały miejsce na Solarii. — Zrobiony bez mojej zgody i wbrew mojej woli, komisarzu. — Lecz przedstawia cię jako bohatera. Baley wzruszył ramionami. Komisarz bezskutecznie czekał kilka sekund na reakcję, po czym ciągnął dalej: — Od tamtej pory minęły prawie dwa lata i nie dokonałeś niczego ważnego. — Rozumiem, że Ziemię może interesować, co dla niej ostatnio zrobiłem. — Właśnie. I zapewne zapyta o to. Wiadomo, że jesteś przywódcą nowego ruchu skupiającego tych, którzy próbują przebywać w Zewnętrzu, grzebią w ziemi i udają roboty. — To dozwolone. — Nie wszystko, co dozwolone, jest mile widziane. Myślę, że wielu ludzi uważa cię za dziwaka, a nie bohatera. — Może to się zgadza z moją własną opinią o sobie — rzekł Baley. — Publiczność jest znana z notorycznie krótkiej pamięci. W twoim wypadku bohater może szybko zostać uznany za dziwaka, więc jeśli popełnisz błąd, będziesz miał poważne kłopoty. Reputacja, na jaką liczysz… — Z całym szacunkiem, komisarzu, na nic nie liczę. — Reputacja, na jaką zdaniem Wydziału Policji liczysz, nie pomoże ci i ja także nie będę w stanie pomóc. Przez chwilę na kamiennej twarzy Baleya pojawił się cień uśmiechu. — Nie chciałbym, aby ryzykował pan swoje stanowisko, podejmując jakąś rozpaczliwą próbę ratowania mnie. Komisarz wzruszył ramionami i uśmiechnął się równie przelotnie. — Nie musisz się o to martwić. — Dlaczego więc mówi mi pan o tym? — To jest ostrzeżenie. Nie próbuję cię zniszczyć, zrozum. Daję jedynie przestrogę na przyszłość. Będziesz zamieszany w niezwykle delikatne sprawy i z łatwością możesz popełnić błąd, a ja uprzedzam, że nie wolno go popełnić. Przy tych słowach na twarzy komisarza pojawił się szeroki uśmiech. Baley obrzucił go poważnym spojrzeniem. — Czy może mi pan wyjawić, co to za delikatna sprawa? — Nie wiem. — Czy chodzi o Aurorę? — R. Geronimo dostał instrukcje, żeby tak powiedzieć w razie potrzeby, ale ja nic o tym nie wiem. — A więc dlaczego pan twierdzi, że to bardzo delikatna sprawa? — Daj spokój, Baley, ty jesteś specem od zagadek. Jak myślisz, co sprowadza członka Departamentu Sprawiedliwości do Miasta, skoro mogli ściągnąć cię do Waszyngtonu, tak jak dwa lata temu w sprawie incydentu na Solarii? I co sprawia, że przedstawiciel ten marszczy brwi, denerwuje się i niecierpliwi, kiedy nie można cię znaleźć? Twoja decyzja, żeby nie być osiągalnym, była pomyłką, za którą ja nie ponoszę żadnej odpowiedzialności. Może nie był to fatalny błąd, ale sądzę, że kiepsko zacząłeś. — A pan jeszcze mnie teraz zatrzymuje — powiedział Baley, marszcząc brwi. — Niezupełnie. Gość z Departamentu właśnie się odświeża Wiesz, co to za eleganciki. Dołączy do nas, kiedy skończy. Wiadomość o twoim przybyciu została przekazana, więc czekaj, tak samo jak ja. I Baley czekał. Od dawna wiedział, że film zrobiony wbrew jego woli, chociaż pomógł Ziemi, pogorszył jego stosunki w komendzie. Stworzono mu trójwymiarowy portret, który wyróżniał go z dwuwymiarowej szarzyzny organizacji i czynił celem ataków. Otrzymał awans i przywileje, ale to także zwiększyło wrogie nastawienie komendy. A im wyżej awansuje, tym bardziej potłucze się, jeśli spadnie. Jeżeli popełni błąd… Przedstawiciel Departamentu wszedł, obojętnie rozejrzał się wokół, zbliżył się do biurka Rotha i usiadł. Zachowywał się jak przystało urzędnikowi wysokiej rangi. Roth spokojnie zajął sąsiedni fotel. Baley w dalszym ciągu stał i usiłował nie okazywać zdziwienia. Roth mógł go ostrzec, ale nie zrobił tego. Specjalnie tak dobierał słowa, żeby niczego nie zdradzić. Przedstawiciel okazał się kobietą. Nie było żadnego powodu, który by to wykluczał. Każdy urzędnik może być kobietą, nawet sekretarz generalny. Kobiety służyły także w policji, jedna nawet w stopniu kapitana. Lecz Baley nie spodziewał się, że właśnie teraz ją spotka. Historia znała wypadki, kiedy kobiety zajmowały wiele stanowisk w administracji. Wiedział o tym; dobrze znał historię. Jednak obecnie były inne czasy. Kobieta siedziała sztywno wyprostowana w fotelu. Jej mundur niewiele różnił się od męskiego, tak samo jak fryzura. Płeć zdradzały jedynie piersi, których wypukłości nie starała się ukryć. Miała około czterdziestu lat, regularne i wyraziste rysy twarzy. Była atrakcyjną kobietą w średnim wieku, dość wysoką brunetką, jeszcze bez śladów siwizny. — Pan jest wywiadowcą Elijahem Baleyem, klasa C–7. To było stwierdzenie, a nie pytanie. — Tak, proszę pani — odpowiedział mimo to Baley. — Ja jestem podsekretarzem i nazywam się Lavinia Demachek. Wcale nie wygląda pan tak jak na filmie, który o panu nakręcono. Często mu to mówiono. — Nie mogli zrobić wiernego portretu, ponieważ nie zyskałby wielu widzów, proszę pani — rzekł sucho Baley. — Nie jestem pewna. Wygląda pan lepiej niż ten aktor o twarzy dziecka, którego zaangażowali. Baley zawahał się sekundę, lecz postanowił zaryzykować, a może po prostu nie mógł się oprzeć pokusie. Powiedział z pewnością siebie: — Ma pani dobry gust. Roześmiała się i Baley odetchnął. — Ale dlaczego kazał mi pan na siebie czekać? — Nie poinformowano mnie o pani przybyciu, a właśnie miałem wolne popołudnie. — Które spędzał pan w Zewnętrzu, jak słyszałam. — Istotnie. — Powiedziałabym, że jest pan jednym z tych czubków, gdybym nie miała tak dobrego gustu. A więc zamiast tego zapytam, czy jest pan jednym z tych entuzjastów. — Tak, proszę pani. — Spodziewa się pan wyemigrować pewnego dnia i znaleźć nowe światy wśród pustki Galaktyki? — Raczej nie. Mogę już być za stary, ale… — Ile pan ma lat? — Czterdzieści pięć. — No, wygląda pan na tyle. Tak się składa, że ja mam też czterdzieści pięć lat. — Nie wygląda pani na tyle. — Na więcej czy na mniej? Znów się roześmiała, a potem dodała: — Jednak nie bawmy się w słowne gierki. Czy uważa pan, że jestem za stara na pionierkę? — Nikt z nas nie może być pionierem bez treningu w Zewnętrzu. Szkolenie najlepiej odbyć za młodu. Mam nadzieję, że mój syn pewnego dnia stanie na innej planecie. — Naprawdę? Chyba pan wie, że Galaktyka należy do Światów Zaziemskich. — Jest ich tylko pięćdziesiąt, proszę pani. W Galaktyce są miliony planet nadających się do zasiedlenia — albo do przysposobienia — nie zamieszkanych przez inteligentne formy życia. — Tak, ale żaden statek nie może opuścić Ziemi bez zgody Przestrzeniowców. — Może ją otrzymamy. — Nie podzielam pańskiego optymizmu, panie Baley. — Rozmawiałem z Przestrzeniowcami, którzy… — Wiem o tym — powiedziała Demachek. — Moim zwierzchnikiem jest Albert Minnim, który dwa lata temu wysłał pana na Solarię. Pozwoliła sobie na lekki uśmieszek. — O ile pamiętam, aktor, który grał jego rolę w tym programie, był do niego bardzo podobny. Pamiętam także, że szef nie był tym zachwycony. Baley zmienił temat. — Prosiłem podsekretarza Minnima… — Został awansowany, jak panu wiadomo. Baley doskonale rozumiał znaczenie klasy zaszeregowania. — Jaki teraz ma tytuł? — Wicesekretarza. — Dziękuję. Prosiłem wicesekretarza Minnima o pozwolenie na przelot na Aurorę, żeby załatwić tę sprawę. — Kiedy? — Niedługo po powrocie z Solarii. Od tej pory dwukrotnie ponawiałem prośbę. — Jednak nie otrzymał pan upragnionej odpowiedzi? — Nie, proszę pani. — I jest pan zdziwiony? — Jestem rozczarowany. — Niepotrzebnie. — Lekko odchyliła się w fotelu. — Nasze stosunki ze Światami Zaziemskimi są bardzo delikatne. Z pewnością sądzi pan, że dwie rozwiązane sprawy złagodziły napięcie — i tak jest. Ten okropny program o panu również bardzo pomógł. Jednak ta poprawa to zaledwie tak mała część — tu zbliżyła palec wskazujący do kciuka — tak wielkiej całości. — Przy ostatnich słowach szeroko rozłożyła ramiona. — W tych okolicznościach — ciągnęła — nie mogliśmy ryzykować wysłania pana na Aurorę, najważniejszy Świat Zaziemski, gdzie mógłby pan zrobić coś, co wywołałoby międzygwiezdne reperkusje. Baley popatrzył jej w oczy. — Byłem na Solarii i nie narobiłem zamieszania. Wprost przeciwnie… — Tak, wiem, lecz był pan tam na życzenie Przestrzeniowców, a taki wyjazd dzielą całe parseki od wizyty na nasze żądanie. Nie może pan tego nie pojmować. Baley milczał. Kobieta mruknęła, że to ją nie dziwi i powiedziała: — Od kiedy pańskie prośby zostały przedłożone wicesekretarzowi i — zupełnie słusznie — zignorowane, sytuacja zmieniła się na gorsze, zwłaszcza w ciągu ostatniego miesiąca. — Czy taki jest powód tego spotkania? — Czyżby zaczynał się pan niecierpliwić, sir? — powiedziała z ironią. — Czy mam nie odbiegać od tematu? — Nie, proszę pani. — Dlaczego? Staję się przecież męcząca. A więc przejdę do dna sprawy i zapytam, czy zna pan doktora Hana Fastolfe’a. Baley odparł ostrożnie: — Spotkałem go raz, trzy lata temu, w ówczesnym Kosmopolu. — Polubił go pan, jak sądzę. — Był przyjacielski jak na Przestrzeniowca. Kobieta cicho prychnęła. — Wyobrażam sobie. Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że przez ostatnie dwa lata stał się on wpływowym politykiem na Aurorze? — Słyszałem, że zasiada w rządzie, od… od mojego dawnego partnera. — Od R. Daneela Olivawa, pańskiego przyjaciela — robota? — Od mojego byłego partnera. — Z czasów gdy rozwiązał pan ten drobny problem związany z dwoma matematykami na pokładzie statku Przestrzeniowców? — Tak, proszę pani — kiwnął głową Baley. — Widzi pan, jesteśmy dobrze poinformowani. Przez ostatnie dwa lata doktor Han Fastolfe wchodził w skład rządu i był ważną figurą w ciałach ustawodawczych Aurory, a nawet mówi się o nim jako o przyszłym przewodniczącym. A przewodniczący, jak pan wie, to u nich stanowisko zbliżone do szefa rządu. — Tak, proszę pani — powiedział Baley, zastanawiając się, kiedy Demachek dojdzie do tej niezwykle delikatnej sprawy, o której wspominał komisarz. Jednak ona się nie spieszyła. — Fastolfe jest… umiarkowany — ciągnęła dalej. — Tak o sobie mówi. Uważa, że sprawy na Aurorze, a także na wszystkich Światach Zaziemskich, zaszły za daleko; pan zapewne jest zdania, iż również zbyt daleko zaszły na Ziemi. Chciałby on trochę ograniczyć zrobotyzowanie, przyspieszyć wymianę pokoleń, związać się i zaprzyjaźnić z Ziemią. Oczywiście, zgadzamy się z nim, ale po cichu. Gdybyśmy zbyt demonstracyjnie okazywali nasze zainteresowanie, wyrządzilibyśmy mu niedźwiedzią przysługę. — Wierzę, iż Fastolfe poparłby ziemskie osadnictwo na innych Planetach. — Ja też tak uważam. Jestem przekonana, że mówił panu o tym. — Tak, proszę pani, kiedy go spotkałem. Demachek złożyła dłonie i oparła brodę na czubkach palców. — Czy uważa pan, że on reprezentuje opinię publiczną Światów Zaziemskich? — Tego nie wiem. — Obawiam się, że nie. Ci, którzy są z nim, to zwolennicy, a za przeciwników ma zawziętych fanatyków. Tylko zręczność i polityczna i urok osobisty zapewniają mu władzę. Największą słabością Fastolfe’a jest oczywiście sympatia okazywana Ziemi, Ustawicznie wykorzystują to przeciw niemu, zrażając tych, którzy pod innymi względami podzielają jego poglądy. Jeżeli zostanie pan wysłany na Aurorę, każdy popełniony tam błąd wzmocni nastroje antyziemskie i osłabi pozycję Fastolfe’a — być może ostatecznie. Ziemia po prostu nie może podjąć takiego ryzyka. — Rozumiem — mruknął Baley. — Lecz Fastolfe chce je podjąć. To on spowodował, że wysłano pana na Solarię, kiedy dopiero dochodził do władzy i był narażony na ataki. Jednak wtedy mógł utracić tylko swoje stanowisko, natomiast teraz musimy troszczyć się o los ponad ośmiu miliardów Ziemian. To sprawia, że obecna sytuacja jest niezwykle delikatna. Urwała i Baley w końcu był zmuszony zadać pytanie: — O jakiej sytuacji pani mówi? — Wygląda na to — odparła Demachek — że Fastolfe został zamieszany w poważny i bezprecedensowy skandal. Jeśli będzie niezręczny, grozi mu śmierć polityczna w ciągu kilku tygodni. Przy nadludzkiej zręczności może przetrwa parę miesięcy. Jednak wcześniej czy później zostanie zniszczony jako siła polityczna na Aurorze. A to, pan rozumie, byłoby prawdziwą katastrofą dla Ziemi. — Czy wolno zapytać, o co jest oskarżany? Korupcja? Zdrada? — Nic podobnego. Jego osobiste zalety są niepodważalne, nawet przez wrogów. — A zatem zbrodnia z namiętności? Morderstwo? — Niezupełnie morderstwo. — Nie rozumiem. — Na Aurorze żyją ludzie, panie Baley. A także roboty — w większości podobne do naszych, przeważnie niewiele nowocześniejsze. Jednak jest tam kilka humanoidalnych robotów, tak podobnych do ludzi, że nie można ich odróżnić. — Wiem o tym doskonale — skinął głową. — Zakładam, że zniszczenie humanoidalnego robota nie jest morderstwem w dosłownym znaczeniu tego słowa. Baley nachylił się ku niej gwałtownie i krzyknął: — Jehoshaphat, kobieto! Skończ z tymi gierkami. Czy chcesz mi powiedzieć, że doktor Fastolfe zabił R. Daneela? Roth zerwał się na równe nogi i najwyraźniej zamierzał rzucić na Baleya, ale podsekretarz Demachek powstrzymała go machnięciem ręki. Nie była dotknięta słowami wywiadowcy. — W tych okolicznościach wybaczam panu brak szacunku. Nie, R.— Daneel nie został zabity. On nie jest jedynym humanoidalnym robotem na Aurorze. Inny taki — robot, nie R. Daneel, został zamordowany — w pewnym sensie. Mówiąc dokładnie, jego mózg został całkowicie zniszczony; wprowadzono go w trwały i nieodwracalny roboblok. — I twierdzą, że zrobił to doktor Fastolfe? — Tak mówią jego wrogowie. Ekstremiści, którzy chcą, aby Galaktykę zamieszkiwali tylko Przestrzeniowcy, a Ziemianie zniknęli ze wszechświata. Jeśli zdołają oni w nadchodzących tygodniach doprowadzić do przyspieszonych wyborów, na pewno przejmą całkowitą kontrolę nad rządem, oczywiście z katastrofalnym skutkiem. — Dlaczego ten roboblok ma takie znaczenie? Nie rozumiem. — Nie jestem pewna — odparła Demachek. — Nie twierdzę, że rozumiem politykę Aurory. Domyślam się, że humanoid był w jakiś sposób powiązany z planami ekstremistów i jego zniszczenie rozwścieczyło ich. — Bardzo trudno jest zrozumieć działania tych ludzi i tylko wprowadziłabym pana w błąd, gdybym próbowała je interpretować. Baley z trudem się opanował pod jej spokojnym spojrzeniem. — Po co mnie wezwano? — spytał cicho. — Ze względu na Fastolfe’a. Już raz poleciał pan w kosmos, żeby rozwiązać zagadkę, i powiodło się panu. Fastolfe chce, aby udał się pan na Aurorę i odkrył, kto jest odpowiedzialny za roboblok. Uważa, że to jego jedyna szansa powstrzymania ekstremistów. Nie jestem robotykiem. Nic nie wiem o Aurorze… O Solarii też nic pan nie wiedział, a jednak odniósł sukces. Chodzi o to, Baley, że my równie gorąco jak Fastolfe pragniemy odkryć, co naprawdę zaszło. Nie chcemy jego klęski, gdyż wówczas Ziemia stałaby się obiektem ataków ekstremistycznie nastawionych Przestrzeniowców, zacieklejszych niż kiedykolwiek Przedtem. Musimy temu zapobiec. — Nie mogę wziąć na siebie takiej odpowiedzialności. To zadanie graniczy z… — Z niemożliwością. Wiemy o tym, ale nie mamy wyboru, i Fastolfe nalega, a obecnie popiera go cały rząd Aurory. Gdyby i odmówił pan lub gdybyśmy pana nie puścili, narazilibyśmy się na I wściekłość Aurorian. Jeśli poleci pan i odniesie sukces, będziemy f ocaleni, a pan zostanie odpowiednio wynagrodzony. — A jeśli polecę i zawiodę? — Zrobimy wszystko, żeby wina spadła na pana, a nie na Ziemię. — Innymi słowy, żeby nie posypały się urzędnicze głowy. — Można to ująć tak: zostanie pan rzucony na pożarcie wilkom w nadziei, iż zostawią w spokoju Ziemię. Jeden człowiek za naszą planetę to niezły interes. — Wygląda na to, że skoro na pewno poniosę klęskę, równie dobrze mogę nie lecieć. — Dobrze pan wie, że tak nie jest — powiedziała łagodnie Demachek. — Aurora poprosiła o pana i nie może pan odmówić. A czemu miałby pan odmawiać? Od dwóch lat starał się pan o pozwolenie na lot i denerwował, że nie otrzymuje zgody. — Chciałem tam polecieć w pokoju, aby uzyskać pomoc w zasiedlaniu nowych światów, a nie… — Nadal może się pan starać o pomoc w urzeczywistnieniu tego marzenia, Baley. Załóżmy, że się panu powiedzie. Istnieje taka możliwość. Fastolfe będzie bardzo zobowiązany i może zrobić w tej sprawie znacznie więcej niż kiedykolwiek. A i my także będziemy dostatecznie wdzięczni, żeby pomóc. Czy to nie jest warte ryzyka, nawet tak wielkiego? Choć szansę sukcesu są małe, jednak jeżeli nie pojedzie pan, będą równe zeru. Proszę o tym pomyśleć, ale nie za długo. Baley zacisnął usta i w końcu, pojmując, że nie ma innego wyjścia, zapytał: — Ile mam czasu do… Demachek przerwała mu w pół słowa: — Chodźmy. Czy nie wyjaśniłam, że nie ma wyboru ani czasu? Odlatuje pan… — spojrzała na zegarek — …za niecałe sześć godzin. Kosmoport znajdował się na wschodnich przedmieściach Miasta, w niemal całkowicie opuszczonym sektorze, który był już na obszarze Zewnętrza. Wrażenie łagodziło nieco to, że kasy biletowe i poczekalnie znajdowały się jeszcze w Mieście, a do statku dojeżdżało się przez doczepiony rękaw. Zwykle wszystkie odloty miały miejsce w nocy, kiedy ciemności osłabiały efekt otwartej przestrzeni. W porcie nie dostrzegało się zbyt dużego ruchu, jak na liczebność ziemskiej populacji. Ziemianie bardzo rzadko opuszczali planetę, więc podróżnymi byli przeważnie przedstawiciele biznesu, który reprezentowali Przestrzeniowcy i roboty. Elijah Baley, czekając aż statek będzie gotowy na przyjęcie pasażerów, już tęsknił za Ziemią. Bentley siedział obok w ponurym milczeniu. W końcu powiedział: — Wcale nie spodziewałem się, że mama zechce przyjść. Baley kiwnął głową. — Ja też nie. Pamiętam, jak zareagowała, kiedy leciałem na Solarię. Teraz było tak samo. — Zdołałeś ją uspokoić? — Robiłem, co mogłem. Uważa, że na pewno zginę w katastrofie albo Przestrzeniowcy zabiją mnie na Aurorze. — Wróciłeś z Solarii. — Dlatego niechętnie puszcza mnie po raz drugi. Myśli, że kuszę los. Jednak jakoś sobie poradzi. Teraz twoja kolej, Ben. Bądź przy niej i cokolwiek będziesz robił, nie wspominaj nigdy o zasiedlaniu nowej planety. Właśnie to ją niepokoi. Czuje, że pewnego dnia ją opuścisz i że nigdy cię nie zobaczy. — To jest prawdopodobne — odparł Ben. — Być może ty potrafisz pogodzić się z tym, ale ona nie, więc nie dyskutujcie na ten temat podczas mojej nieobecności. Dobrze? — Zgoda. Sądzę, że ona jest trochę zazdrosna o Gladię. Baley przeszył go wzrokiem. — Czy ty… — Nie powiedziałem ani słowa. Jednak ona też widziała ten film i wie, że Gladia przebywa na Aurorze. — I co z tego? To duża planeta. Czy myślisz, że Gladia Delmarre powita mnie w kosmoporcie? Jehoshaphat, Ben, czy twoja matka nie rozumie, że ten kiczowaty film był w dziewięciu dziesiątych fikcją? Ben z widocznym wysiłkiem zmienił temat. — To takie zabawne — powiedział — siedzisz tu bez żadnego bagażu. — I tak jest go za dużo. Mam na sobie ubranie, prawda! Zdejmę ciuchy zaraz po wejściu na pokład. Zabiorą je, potraktują chemikaliami i wystrzelą w kosmos. Potem, kiedy już mnie okadzą, wyczyszczą i wypolerują, na zewnątrz i od środka, dadzą nowe. Już raz przez to przeszedłem. Znów zapadła cisza, którą przerwał Ben: — Wiesz co, tato… — i urwał. Spróbował ponownie: — Wiesz co, tato… — lecz i tym razem nie poszło mu lepiej. Baley spojrzał na niego uważnie. — Co chcesz powiedzieć, Ben? — Tato, czuję się okropnym dupkiem mówiąc to, ale chyba muszę. Nie reprezentujesz typu bohatera. Nawet ja nigdy cię z takiego nie uważałem. Jesteś porządnym facetem i najlepszym ojcem na świecie, ale nie bohaterem. Baley mruknął coś pod nosem. — A jednak — ciągnął Ben — jeśli się zastanowić, to ty wymazałeś Kosmopole z map; ty przeciągnąłeś Aurorę na naszą stronę; to ty zacząłeś ten projekt osadnictwa na nowych planetach. Tato, zrobiłeś dla Ziemi więcej niż cały rząd razem wzięty. Dlaczego tak cię nie doceniają? — Ponieważ nie jestem typem bohatera i dlatego, że zaszkodził mi ten głupi film. Przysporzył mi wrogów w Wydziale Policji,, zdenerwował matkę i obdarzył mnie reputacją, jakiej nie mogę i sprostać. Biper na jego przegubie zamigotał i Baley wstał. — Muszę już iść, Ben. — Wiem. Jednak chciałem powiedzieć, tato, że ja cię podziwiam. A tym razem, kiedy wrócisz, usłyszysz to od wszystkich, nie tylko ode mnie. Baley poczuł, że się rozkleja. Gwałtownie skinął głową, położył synowi rękę na ramieniu i wymamrotał: — Dzięki. Uważaj na siebie i na mamę, kiedy mnie nie będzie. Odszedł i nawet nie odwrócił głowy. Powiedział Benowi, że leci na Aurorę omówić projekt osadnictwa. Gdyby tak było, mógłby wrócić z sukcesem. A tak… Powrócę w niełasce — pomyślał. — Jeżeli w ogóle to mi się uda. 2. DANEEL Baley już po raz trzeci miał lecieć kosmolotem, wiedział więc dobrze, czego ma oczekiwać. Przeżyje uczucie odizolowania, ponieważ nikogo nie spotka, oprócz (ewentualnie) robota. Zostanie poddany temu całemu medycznemu okadzaniu i wyjaławianiu, przygotowującemu go do spotkania z Przestrzeniowcami, którzy uważali Ziemian za chodzące zbiorniki najrozmaitszych infekcji. Jednak teraz nie zrobi to na nim wrażenia. I na pewno nie odczuje tak bardzo opuszczenia Miasta. Jest przygotowany na otwartą przestrzeń. Tym razem może nawet poprosi, żeby pokazano mu kosmos — pomyślał odważnie z uczuciem lekkiego ściskania w żołądku. — Czy wygląda on inaczej niż na zdjęciach nocnego nieba, zrobionych na obszarach Zewnętrza? Przypomniał sobie, jak pierwszy raz ujrzał kopułę planetarium (rzecz jasna, stojącego bezpiecznie w granicach Miasta). Wiedział wówczas, że nie znajduje się na otwartej przestrzeni, więc nie odczuwał lęku. Potem jeszcze dwukrotnie — nie, trzykrotnie — był nocą w Zewnętrzu, gdzie przyglądał się prawdziwym gwiazdom na prawdziwym nieboskłonie. Robiły mniejsze wrażenie niż kopuła planetarium. Kiedy jednak powiał chłodny wietrzyk świadczący 0 tym, że znajduje się poza Miastem, odczuwał niepokój, choć widok był mniej groźny niż za dnia, bowiem ciemność otaczała go grubym murem. Czy obraz, który ujrzy przez iluminator kosmolotu, będzie podobny do tego, co widział w planetarium czy też do nocnego ziemskiego nieba? A może zrobi całkiem inne wrażenie? Baley skoncentrował się na tych rozważaniach, odsuwając myśli o rozstaniu z Jessie, Benem i Miastem. W przypływie odwagi odmówił jazdy samochodem i uparł się, że z poczekalni do kosmolotu przejdzie pieszo w towarzystwie robota, który po niego przybył. W końcu to krótki odcinek drogi i do tego dobrze zadaszony. Rękaw był tylko lekko wygięty i obejrzawszy się za siebie, Baley dojrzał stojącego na drugim końcu Bena. Niedbale machnął mu ręką, jakby wsiadał na ekspresstradę do Trenton, a Ben wyrzucił ramiona nad głowę, układając palce obu rąk w starożytny znak zwycięstwa. Zwycięstwa? Próżne nadzieje — pomyślał Baley i starając się odegnać ponure myśli, zaczął się zastanawiać, jak by to było, gdyby razem z innymi pasażerami, także źle znoszącymi otwartą przestrzeń, miał odlecieć w biały dzień, kiedy metalowa powłoka statku lśni w słońcu. Jak by przeżywał to zamknięcie w maleńkim blaszanym świecie, który ma się zaraz oderwać od Ziemi i zatracić w przestrzeni, a po pokonaniu bezkresu nicości znaleźć się w innym… Starał się poruszać miarowym krokiem, zachowując kamienny wyraz twarzy. Jednak idący obok robot zatrzymał go. — Źle się pan czuje, sir? (Nie „panie”, tylko „sir”. To był robot z Aurory.) — Nic mi nie jest, chłopcze — odparł szorstko Baley. — Ruszaj. Nie odrywał oczu od ziemi i nie podniósł ich, dopóki nie podeszli do pojazdu kosmicznego. Statek przysłali Aurorianie! Był tego pewien. Obrysowany ciepłym blaskiem lamp, wznosił swój długi, smukły kadłub — potężniejszy od kosmolotów wytwarzanych na Solarii. Baley wszedł do środka i porównanie znów wypadło na korzyść Aurorian. Kabina, którą miał zajmować, była większa niż dwa lata temu, bardziej luksusowa i wygodna. Dobrze wiedział, czego oczekiwać, więc bez wahania zdjął z siebie ubranie. (Podejrzewał, że spalą je w płomieniu plazmowym — Na pewno mu go nie oddadzą, kiedy będzie miał wrócić na Ziemię — o ile w ogóle wróci. Poprzednio nie oddali.) Nie otrzyma żadnej odzieży, dopóki nie zostanie starannie wykąpany, ostrzyżony, zbadany i zaszczepiony. Niemal wyczekiwał tych upokarzających zabiegów. Przynajmniej pozwolą mu zapomnieć o tym, co go czeka. Ledwie poczuł przyspieszenie i nim zdążył sobie z tego zdać sprawę, już opuścili Ziemię i znaleźli się w kosmosie. Włożywszy wreszcie nowy strój, Baley bez entuzjazmu obejrzał się w lustrze. Materiał był gładki i błyszczący, a przy każdym poruszeniu mienił się różnymi kolorami. Nogawki spodni opinały kostki i wchodziły do butów, które same dopasowały się do stóp. Bluza miała długie bufiaste rękawy, a do kołnierza był przypięty kaptur, który mógł w razie potrzeby zakryć głowę. Dłonie osłaniały przezroczyste rękawiczki. Wiedział, że został tak ubrany nie dla jego wygody, lecz aby zmniejszyć niebezpieczeństwo grożące Przestrzeniowcom. Baley pomyślał, że powinien odczuwać nieprzyjemne gorąco i wilgoć. Jednak z wyraźną ulgą stwierdził, że nawet się nie poci. Zwrócił się więc do robota, który nadal mu towarzyszył. — Chłopcze, czy te ciuchy mają regulowaną temperaturę? — Istotnie, sir. To ubranie na każdą pogodę, bardzo chętnie noszone. A także niezwykle drogie. Niewielu na Aurorze może sobie na nie pozwolić. — Tak? Jehoshaphat! Spojrzał na robota. Wyglądał na prymitywny model i właściwie niewiele różnił się od ziemskich, a mimo to przy formułowaniu zdań wykazywał subtelność, jakiej brakowało maszynom Ziemian. Mógł na przykład nieznacznie zmieniać wyraz twarzy. Uśmiechnął się lekko, gdy informował, że Baley otrzymał coś, na co niewielu Aurorian mogło sobie pozwolić. Materiał, z którego wykonano robota, przypominał metal, a jednak zachowywał się jak tkanina, rozciągająca się przy każdym ruchu i ciesząca oko kontrastowymi kolorami. Krótko mówiąc, jeśli nie przyjrzało mu się dokładnie i z bliska, robot, chociaż zdecydowanie niehumanoidalny, wydawał się ubrany. Baley zapytał go: — Jak mam na ciebie mówić, chłopcze? — Jestem Giskard, sir. — R. Giskard? — Jeśli pan chce, sir. — Czy na tym statku jest biblioteka? — Tak, sir. — Czy możesz znaleźć mi książkofilmy o Aurorze? — Jakiego typu, sir? — O historii, naukach politycznych, geografii — czymkolwiek, co pomoże mi zrozumieć mieszkańców. — Tak, sir. — I projektor. — Tak, sir. Gdy robot wyszedł przez podwójne drzwi, Baley uświadomił sobie, że podczas podróży na Solarię nawet nie przyszło mu do głowy, aby wykorzystać czas na nauczenie się czegoś pożytecznego. W ciągu ostatnich dwóch lat zrobił wyraźne postępy. Pchnął drzwi, którymi przed chwilą wyszedł robot, lecz nie ustąpiły. Zdziwiłby się, gdyby było inaczej. Obejrzał więc pomieszczenie. Zauważył ekran projektora i spróbował go włączyć. Nagle ryknęła muzyka, a kiedy w końcu zdołał ją przyciszyć, słuchał z dezaprobatą. Blaszana i niemelodyjna. Brzmiała tak, jakby instrumenty orkiestry były dziwnie rozstrojone. Potknął innych przełączników i wreszcie ukazał się obraz. Zobaczył mecz piłki nożnej, grany najwidoczniej w stanie nieważkości. Piłka wędrowała po liniach prostych, a gracze — zbyt liczni po obu stronach — z płetwami na plecach, łokciach i ramionach szybowali w powietrzu. Niezwykły widok sprawił, że Baleyowi zakręciło się w głowie. Kiedy pochylił się, by wyłączyć projektor, usłyszał, że drzwi się otwierają. Spodziewając się R. Giskarda, z początku zauważył tylko, że to nie on. Dopiero po chwili pojął, że widzi humanoidalną postać o szerokiej twarzy z wystającymi kośćmi policzkowymi i krótkich, płowych włosach, ubraną w klasyczny garnitur. — Jehoshaphat! — powiedział Baley zduszonym głosem. — Partnerze Elijahu — odezwał się tamten podchodząc bliżej z lekkim uśmiechem na poważnej twarzy. — Daneel! — krzyknął Baley, obejmując robota i przyciskając go do piersi. — Daneel! Baley trzymał Daneela, jedyny znajomy obiekt na statku i jedyną nić łączącą z przeszłością. Przywarł doń ze wzruszeniem i ulgą. Potem pomału pozbierał myśli i zrozumiał, że nie trzyma Daneela, tylko R. Daneela — Robota Daneela Olivawa. Tulił go, a ten ściskał swego partnera lekko i pozwalał się obejmować. Sądził, że ta czynność sprawia przyjemność ludzkiej istocie, więc ją znosił, gdyż pozytonowe zasoby mózgu nie pozwalały mu się odsunąć i rozczarować oraz zawstydzić człowieka. Niepodważalne Pierwsze Prawo Robotyki głosi: „Robot nie może zranić żadnej ludzkiej istoty…” — a odrzucenie przyjacielskiego gestu zraniłoby tego człowieka. Powoli, starając się nie zdradzać zmieszania, Baley puścił robota. Na koniec jeszcze lekko ścisnął jego ramiona. — Nie widziałem cię, Daneelu — powiedział — od kiedy przyprowadziłeś na Ziemię ten statek z dwoma matematykami. Pamiętasz? — Oczywiście, partnerze Elijahu. Miło mi cię widzieć. — Odczuwasz coś, prawda? — spytał Baley. — Nie umiem tego określić w kategoriach ludzkich doznań, partnerze Elijahu Jednak mogę rzec, iż na twój widok moje myśli biegną szybciej, a siła grawitacji zdaje się w mniejszym stopniu oddziaływać na moje zmysły. Wyobrażam sobie, że ten stan w przybliżeniu odpowiada wrażeniom, które określiłbyś mianem przyjemności. Baley kiwnął głową. — Cokolwiek czujesz na mój widok, partnerze, jeśli jest to lepsze od stanu, w jakim jesteś, kiedy mnie nie widzisz, zupełnie mi odpowiada — nie wiem, czy nadążasz za tokiem mojego rozumowania. Skąd się tu wziąłeś? — Giskard Reventlov zameldował, że zostałeś… — urwał Daneel. — Oczyszczony? — spytał ironicznie Baley. — Zdezynfekowany — rzekł Daneel. — Wtedy uznałem, że czas się pokazać. — Chyba nie obawiałeś się infekcji? — Oczywiście, że nie, partnerze Elijahu, ale inni na statku nie chcieliby ze mną przestawać. Mieszkańcy Aurory są wyczuleni na ryzyko zarażenia, czasami w stopniu przekraczającym rzeczywiste niebezpieczeństwo. — Rozumiem, ale nie pytałem, dlaczego jesteś tu w tej chwili. Pytałem, dlaczego w ogóle tu jesteś? — Doktor Fastolfe, do którego należę, polecił mi udać się na ten statek z kilku ważnych powodów. Uważał, że od początku tej niewątpliwie trudnej dla ciebie misji powinieneś mieć przy sobie coś znajomego. — To bardzo uprzejmie z jego strony. Jestem mu wdzięczny. R. Daneel skłonił się nisko. — Doktor Fastolfe sądził również, że to spotkanie zrobi na mnie — tu robot zawahał się — odpowiednie wrażenie. — Sprawi przyjemność, Daneelu. — Jeśli wolno mi użyć tego określenia, tak. A trzeci — najważniejszy powód — to… W tym momencie drzwi ponownie otworzyły się i wszedł R. Giskard. Baley na jego widok poczuł nagły przypływ niezadowolenia. Miał przed sobą niezaprzeczalnie maszynę, a jej obecność w jakiś sposób podkreślała charakter Daneela (R. Daneela — nagle pomyślał Baley), mimo iż był on znacznie doskonalszą wersją robota. Baley nie chciał takiego zwracania uwagi na robocią naturę Daneela; nie podobało mu się zmieszanie, jakie odczuwał z tego powodu, że nie potrafi traktować swego partnera inaczej niż człowieka, któremu trudno się wysłowić. — Co jest, chłopcze? — rzucił zniecierpliwiony. — Sir, przyniosłem filmoksiążki, które chciał pan obejrzeć, i czytnik. — Dobrze, połóż je tu. Połóż. I możesz wyjść. Daneel zostanie ze mną. — Tak, sir. Oczy robota — lekko świecące, zauważył Baley, w odróżnieniu od oczu Daneela — przelotnie zatrzymały się na R. Daneelu, jakby w oczekiwaniu na polecenia od zwierzchnika, lecz ten rzekł spokojnie: — Uczynisz właściwie, przyjacielu Giskardzie, zostając pod drzwiami na zewnątrz. — Tak zrobię, przyjacielu Daneelu — odrzekł robot. Wyszedł, a Baley zapytał z niechęcią w głosie: — Dlaczego on musi stać pod moimi drzwiami? Czy jestem więźniem? — Z żalem muszę przyznać, że tak — odparł R. Daneel. — Chodzi o to, iż podczas podróży nie wolno ci rozmawiać z załogą statku. Jednak powód obecności Giskarda jest inny i dlatego muszę cię poprosić, partnerze Elijahu, żebyś nie mówił „chłopcze” ani do Giskarda, ani do jakiegokolwiek innego robota. Baley zmarszczył brwi. — Czy on nie lubi tego słowa? — Giskard nie ocenia żadnych czynów ludzkich istot. Po prostu „chłopiec” nie jest na Aurorze przyjętą formą zwracania się do robota, a należy unikać zatargów z tubylcami, które mogłyby wyniknąć z demonstracyjnego podkreślania swojego pochodzenia takimi nieistotnymi zwrotami. — A więc jak mam mówić? — Tak jak do mnie, używając powszechnie przyjętego imienia. To w końcu tylko dźwięk, wskazujący konkretną osobę, do której mówisz. A dlaczego jeden dźwięk miałby być lepszy od drugiego? To przecież kwestia umowna. Ponadto na Aurorze przyjęto, że robot to „on”, a czasem „ona”, a nie „ono”. Co więcej, na Aurorze nie ma zwyczaju używania litery R. — chyba że przy specjalnych okazjach, kiedy należy podać całe imię robota — a nawet wtedy często się ją pomija. — W takim razie, Daneelu (Baley powściągnął nagłą pokusę, by powiedzieć „R. Daneelu”), w jaki sposób odróżnić robota od człowieka? — Różnica zazwyczaj jest wyraźnie widoczna, partnerze Elijahu. Nie ma potrzeby jej podkreślać. Przynajmniej tak uważają Aurorianie, a ponieważ prosiłeś Giskarda o filmy o Aurorze, zakładam, że chcesz poznać życie na tej planecie, aby lepiej wykonać misję, jakiej się podjąłeś. — Misję, jaką mnie obarczono — tak. A jeśli różnica między człowiekiem a robotem nie jest wyraźnie widoczna, Daneelu? Tak jak w twoim wypadku? — To po co rozróżniać, chyba że zmusza do tego sytuacja. Baley westchnął. Wiedział, że trudno mu będzie przyzwyczaić się do tego udawania, że roboty nie istnieją. — A zatem, jeśli Giskard nie jest moim strażnikiem, to po co jest tutaj, za drzwiami? — Wypełnia polecenia doktora Fastolfe’a, partnerze Elijahu. Giskard ma cię chronić. — Chronić? Przed kim? Albo przed czym? — Doktor Fastolfe nie wyjawił szczegółów. Jednak sprawa Jandera Panella rozbudziła tyle ludzkich emocji… — Jandera Panella? — Robota, którego przydatność się skończyła. — Innymi słowy tego, którego zabito. — Zabito, partnerze Elijahu, to określenie zarezerwowane zazwyczaj dla ludzkich istot. — Przecież na Aurorze unika się rozróżniania robotów od ludzi, prawda? — Tak jest! Mimo to — o ile wiem — nigdy nie rozważano faktu rozróżnienia lub jego braku w tym szczególnym wypadku zakończenia funkcjonowania. Nie znam przepisów. Istotnie, była to zwykła kwestia semantyki. Jednak Baley postanowił poznać sposób myślenia Aurorian. Inaczej daleko nie zajdzie. Powiedział powoli: — Ludzka istota, która funkcjonuje, jest żywa. Jeśli to życie zostaje gwałtownie zakończone w wyniku celowego działania innej ludzkiej istoty, mówimy o „morderstwie” lub „zabójstwie”. „Morderstwo” jest nieco silniejszym słowem. Będąc niespodziewanie świadkiem próby gwałtownego zakończenia życia jakiegoś człowieka, krzyczy się: „Mordują!” Niepodobna, żeby ktoś zawołał: „Zabijają!” To słowo bardziej formalne, mniej emocjonalne. — Nie rozumiem, na czym polega różnica, partnerze Elijahu. Skoro słowa „morderstwo” i „zabójstwo” opisują gwałtowne zakończenie ludzkiego życia, to muszą być zamiennikami. A zatem na czym polega różnica? — Jedno z tych dwóch słów, wykrzyknięte, skuteczniej mrozi krew w żyłach, Daneelu. — Dlaczego? — Można to tłumaczyć skojarzeniami myślowymi, wpływem używania przez lata w pewnych okolicznościach tego właśnie słowa. — Nie mam niczego takiego w programie — orzekł Daneel z dziwnym rozczarowaniem, wyczuwalnym w pozornie beznamiętnym głosie. — Czy uwierzysz mi na słowo, Daneelu? Natychmiast, jakby właśnie podano mu rozwiązanie zagadki, Daneel odparł: — Bez wahania. — A zatem możemy uznać, że funkcjonujący robot jest żywy — stwierdził Baley. — Wielu odmówiłoby takiego rozszerzania tego pojęcia, ale my sobie ułożymy definicje na własne potrzeby. Najłatwiej będzie potraktować funkcjonującego robota jako żywą istotę. Gdybym miał wymyślić jakieś nowe pojęcie lub starał się unikać stosowania starego, byłaby to niepotrzebna komplikacja. Na przykład ty, Daneelu, jesteś żywy, prawda? — Ja funkcjonuję! — odparł powoli i z naciskiem robot. — Daj spokój. Jeśli żyje wiewiórka, robak, drzewo i źdźbło trawy, to dlaczego nie ty? Nigdy nie powiedziałbym ani nie pomyślałbym, że ja żyję, a ty tylko funkcjonujesz. Poza tym przecież przez jakiś czas mam mieszkać na Aurorze, a tu, jak powiedziałeś, nie powinienem inaczej traktować robotów. Tak więc mówię ci, że obaj jesteśmy żywi, i masz mi uwierzyć na słowo. — Tak zrobię, partnerze Elijahu. — A jednak czy możemy powiedzieć, że przerwanie robociego życia w wyniku celowego działania ludzkiej istoty jest morderstwem? To budzi wątpliwości. Jeśli rodzaj przestępstwa jest taki sam, kara również powinna być taka sama, ale czy to byłoby słuszne? Jeżeli karą za zabójstwo człowieka jest śmierć, czy naprawdę powinno się zabijać człowieka, który zniszczył robota? — Karą za morderstwo jest zmiana osobowości, partnerze Elijahu, poprzedzona praniem mózgu. To wypaczona osobowość odpowiada za popełnioną zbrodnię, a nie całe ciało. — A jaka kara obowiązuje na Aurorze za gwałtowne przerwanie działania robota? — Nie wiem, partnerze Elijahu. Mogę tylko powiedzieć, że taki incydent nigdy nie miał tam miejsca. — Podejrzewam, że karą nie byłoby pranie mózgu — rzekł Baley. — A co z robobójstwem? — Robobójstwem? — zdziwił się Daneel. — To znaczy zabójstwem robota. — A jak utworzyć czasownik odrzeczownikowy, partnerze Elijahu? Skoro mówi się „zabijać”, należałoby powiedzieć „robobijać”. — Masz rację. Lepiej byłoby rzec „mordować”. — Tylko że o morderstwie mówimy, jeśli ofiarą jest człowiek. Na przykład nie morduje się zwierząt. — Racja. A nawet człowieka nie morduje się przypadkowo, lecz z premedytacją. Szerszym pojęciem jest „zabijać”. Stosuje się je tak do przypadkowej śmierci, jak i do rozmyślnego morderstwa, w odniesieniu do zwierząt oraz ludzi. Nawet drzewo może zostać zabite przez grzyby, więc czemu nie robot? — Ludzie, a także inne zwierzęta i rośliny to żywe stworzenia — odparł Daneel. — Robot jest sztucznym produktem, tak samo jak ten czytnik. Produkt można zniszczyć, zepsuć, skasować i tak dalej. Nie można go zabić. — Mimo to, Daneelu, będę mówił zabić. Jander Panell został zabity. — Jaki wpływ na przedmiot może mieć określenie, które go dotyczy? — „Róża, jakkolwiek ją zwać, pachnie równie słodko”. Nieprawdaż, Daneelu? Robot zamilkł, po czym odrzekł: — Nie jestem pewien, co ma do tego zapach róż, ale jeśli ziemska róża jest tym popularnym kwiatem zwanym różą na Aurorze i jeżeli przez zapach rozumiesz pewną cechę, którą ludzkie istoty mogą wykryć, wyczuć lub zmierzyć, to na pewno określenie róży inną kombinacją dźwięków wcale nie wpłynie na jej zapach i inne właściwości. — Racja. A mimo to zmiana nazwy powoduje u człowieka zmianę percepcji. — Nie rozumiem dlaczego, partnerze Elijahu. — Ponieważ ludzie często nie kierują się logiką, Daneelu. To nie jest cecha godna podziwu. Baley usadowił się w fotelu i pogrążył w myślach. Dyskusja z Daneelem pozwoliła mu przez chwilę zapomnieć o tym, że znajduje się w kosmosie, na statku coraz bardziej oddalającym się od Układu Słonecznego, by wykonać skok w nadprzestrzeni. Zapomniał, że wkrótce znajdzie się kilka milionów kilometrów od Ziemi, a potem kilka lat świetlnych od niej. Co więcej, z rozmowy można było wyciągnąć także pozytywne wnioski. Niewątpliwie uwaga Daneela, że Aurorianie odnoszą się do robotów tak samo jak do ludzi, miała go wprowadzić w błąd. Mieszkańcy Aurory mogli szlachetnie zapomnieć o inicjałach „R”, przestać zwracać się do robotów „chłopcze” i zapomnieć o rodzaju nijakim, ale opór Daneela przed określaniem tym samym słowem gwałtownego końca robota i człowieka świadczył, że były to jedynie powierzchowne zmiany. Ten opór został przecież zaprogramowany jako zachowanie się maszyny. W głębi duszy więc Aurorianie byli równie mocno jak Ziemianie przekonani, że roboty są tylko maszynami nie dorównującymi istotom ludzkim. To oznaczało, iż poszukiwania jakiegoś rozwiązania kryzysu nie będą utrudniane przynajmniej przez ten fałszywy pogląd Aurorian na społeczeństwo. Baley zastanawiał się, czy powinien wypytać Giskarda, aby potwierdzić wyciągnięte wnioski, lecz zdecydował, że to nic nie da. Prosty umysł Giskarda będzie bezużyteczny. Przez cały czas mówiłby „Tak, sir” i „Nie, sir”. Równie dobrze można by słuchać nagrania. No cóż, postanowił Baley, trzeba dalej próbować z Daneelem, który przynajmniej umie odpowiadać precyzyjnie. — Daneelu, zastanówmy się nad sprawą Jandera Panella, która — jak zakładam na podstawie tego, co dotychczas od ciebie usłyszałem — jest pierwszym wypadkiem robobójstwa w historii Aurory. Odpowiedzialny za to człowiek — zabójca — jest, jak rozumiem, nieznany. — Jeżeli założymy — odparł Daneel — iż zrobił to jakiś człowiek, to nie znamy jego tożsamości. Masz rację, partnerze Elijahu. — A co z motywem? Dlaczego Jander Panell został zabity? — Tego również nie wiadomo. — Lecz był to humanoidalny robot, taki jak ty, a nie, jak na przykład, R. Gis… Chciałem powiedzieć, jak Giskard. — I to prawda. Jander był humanoidalnym robotem, tak jak ja. — Czy można założyć, że nie zamierzano popełnić robobójstwa? — Nie rozumiem, partnerze Elijahu. Baley odparł niecierpliwie: — Czy mogło być tak, że sprawca chciał popełnić zabójstwo, nie robobójstwo, ponieważ uważał Jandera za człowieka? Daneel pokręcił głową. — Humanoidalne roboty wyglądem zewnętrznym bardzo przypominają ludzi, partnerze Elijahu, aż po włosy i pory w skórze. Nasze głosy brzmią naturalnie, możemy nawet spożywać pokarmy. Jednak wyraźnie różnimy się zachowaniem. Z czasem i w miarę rozwoju techniki z pewnością to się zmieni. Ziemianie, nie nawykli do humanoidalnych robotów, mogą nie dostrzegać tych szczegółów, ale Aurorianie zauważają je bez trudu i żaden z nich nawet przez chwilę nie wziąłby Jandera czy mnie za ludzką istotę. — Czy jakiś Przestrzeniowiec spoza Aurory mógłby popełnić ten błąd? Daneel zastanowił się. — Nie sądzę. Moja opinia nie wynika z własnych obserwacji czy zaprogramowanych informacji. Wprowadzono mi dane, z których wynika, że na wszystkich Światach Zaziemskich roboty są równie dobrze znane jak na Aurorze — a czasem, jak na Solarii, jeszcze lepiej. Wnioskuję więc, że żaden Przestrzeniowiec nie wziąłby robota za człowieka. — Czy na innych Światach Zaziemskich znajdują się humanoidalne roboty? — Nie, partnerze Elijahu, są one tylko na Aurorze. — A zatem Przestrzeniowiec nie mający nigdy bezpośredniego kontaktu z humanoidalnym robotem mógłby wziąć go za istotę ludzką. — Jest to nieprawdopodobne. Nawet humanoidalne roboty pod pewnymi względami zachowują się jak roboty, tak że bez trudu rozpozna je każdy Przestrzeniowiec. — Są także Przestrzeniowcy mniej inteligentni, mniej doświadczeni, mniej dojrzali, na przykład dzieci, które mogłyby nie zauważyć różnicy. — Jest pewne, partnerze Elijahu, że to… robobójstwo nie zostało popełnione przez kogoś nieinteligentnego, niedoświadczonego czy młodego. Zupełnie pewne. — Zaczynamy eliminować podejrzanych. Dobrze. Jeżeli każdy Przestrzeniowiec zauważyłby różnicę, to co z Ziemianami? Czy możliwe, aby… — Partnerze Elijahu, będziesz pierwszym Ziemianinem, który od początków osadnictwa na Aurorze postawi stopę na powierzchni tej planety. Wszyscy obecni mieszkańcy urodzili się tam lub — w nielicznych wypadkach — na innych Światach Zaziemskich. — Pierwszy Ziemianin — mruknął Baley. — Jestem zaszczycony. Czy rzeczywiście nikt nie mógł się przemknąć na Aurorę bez wiedzy jej mieszkańców? — Nie! — odparł stanowczo Daneel. — Twoje wiadomości, Daneelu, mogą być niedokładne. — Nie! — powtórzył robot nie zmieniając tonu. — A zatem należy uznać, że robobójstwo miało być robobójstwem i niczym więcej. — Stwierdzono to na początku. — Aurorianie, którzy doszli do takiego wniosku, dysponowali wszechstronnymi informacjami. Ja słyszę je teraz dopiero po raz pierwszy. — Moja uwaga, partnerze Elijahu, nie ma pejoratywnego znaczenia. Wiem, że nie wolno umniejszać twoich zdolności. — Dziękuję, Daneelu. Jestem pewien, że nie drwisz. Powiedziałeś przed chwilą, iż robobójstwo nie zostało popełnione przez kogoś nieinteligentnego, niedoświadczonego czy młodego. Zastanówmy się nad tym… Baley wiedział, że nie jest to najkrótsza droga do celu. Nie miał jednak innego wyjścia. Zważywszy na swój brak znajomości obyczajów i sposobu myślenia mieszkańców Aurory, nie mógł uderzać na ślepo i zbyt pospiesznie. Gdyby w ten sposób potraktował inteligentną osobę, pewnie straciłaby ona cierpliwość, odmówiła informacji, a do tego jeszcze uznała go za idiotę. Jednak Daneel będzie mu chętnie towarzyszył w poszukiwaniach. Takie zachowanie natychmiast zdradzało, że jest to robot, mimo humanoidalnego kształtu. Aurorianin stwierdziłby to już na podstawie odpowiedzi na pierwsze pytanie. Daneel miał rację mówiąc o łatwości rozpoznania robota. Baley po chwili podjął przerwany wątek: — Można by wykluczyć dzieci, może większość kobiet i wielu dorosłych mężczyzn zakładając, że metoda robobójstwa wymagała znacznej siły — na przykład, że Jander miał roztrzaskaną głowę albo wgniecioną pierś. To, jak sądzę, nie byłoby łatwe dla kogoś, kto nie byłby niezwykle dużym i silnym człowiekiem. Z tego, co na Ziemi powiedziała mu Demachek, Baley wiedział, że zbrodni nie popełniono w ten sposób, ale czy Demachek na pewno miała dobre informacje? — Tego nie zdołałaby zrobić żadna istota ludzka — rzekł Daneel. — Dlaczego? — Partnerze Elijahu, na pewno wiesz, że szkielet robota jest metalowy i o wiele mocniejszy od ludzkiego. Nasze kończyny są silniejsze, szybsze i dokładniej kontrolowane. Trzecie Prawo Robotyki głosi: „Robot musi chronić sam siebie”. Napadnięty przez człowieka, obroni się bez trudu. Nawet najsilniejszego człowieka można obezwładnić. I niepodobna, żeby robot dał się zaskoczyć. My zawsze wiemy o obecności istot ludzkich. Inaczej nie moglibyśmy pełnić naszych funkcji. — Daj spokój. Daneeiu. Trzecie Prawo głosi: „Robot musi chronić sam siebie, dopóki nie koliduje to z Pierwszym lub Drugim Prawem”, Drugie Prawo zaś mówi: „Robot musi słuchać danego mu rozkazu, chyba że koliduje on z Pierwszym Prawem”. Natomiast Pierwsze Prawo brzmi: „Robot nie może zranić człowieka ani przez zaniechanie działania dopuścić, aby człowiek poniósł szkodę”. Człowiek może nakazać robotowi, żeby dokonał samozniszczenia — i robot użyje wszystkich swoich sił, żeby rozbić sobie czaszkę. A jeśli człowiek zaatakuje robota, ten nie może się bronić w obawie, że zrobi mu krzywdę, co byłoby pogwałceniem Pierwszego Prawa. — Sądzę, że myślisz o ziemskich robotach — powiedział Daneel. — Na Aurorze i na każdym Świecie Zaziemskim roboty cieszą się większym poważaniem niż na Ziemi, a ponadto są bardziej skomplikowane, wszechstronne i cenne. U nas Trzecie Prawo jest wyraźnie silniejsze od Drugiego. Polecenie samozniszczenia byłoby kwestionowane i wykonane tylko z naprawdę uzasadnionego powodu — wyraźnego i poważnego zagrożenia A obrona przed atakiem nie pociągałaby naruszenia Pierwszego Prawa, gdyż roboty na Aurorze są dostatecznie zręczne, żeby obezwładnić człowieka nie czyniąc mu krzywdy. — Załóżmy jednak, że ktoś stworzy sytuację, w której on, człowiek, poniesie śmierć, jeśli robot nie dokona samozniszczenia?? — Robota na pewno nie zadowoliłoby gołosłowne stwierdzenie. Musiałby zobaczyć przekonujący dowód, że istota ludzka poniesie śmierć. — Czy człowiek nie jest w stanie zaaranżować sytuacji, w której robotowi wyda się, iż istota ludzka naprawdę znajduje się w wielkim niebezpieczeństwie? Czy właśnie taka wymagana przemyślność jest powodem tego, że wykluczasz nieinteligentnych, niedoświadczonych i młodych? — Nie, partnerze Elijahu, nie dlatego. — Czy w moim rozumowaniu popełniłem jakiś błąd? — Żadnego. — A zatem błąd może tkwić w założeniu, że został uszkodzony. On nie doznał żadnych fizycznych obrażeń. Zgadza się? — Tak, partnerze Elijahu. A więc Demachek miała dobre informacje — pomyślał Baley. — W takim razie, Daneelu, został uszkodzony mózg Jandera. Roboblok! Całkowity i nieodwracalny! — Roboblok? — Skrót od blokady robota, całkowite wstrzymanie pracy zwojów pozytonowych. — Na Aurorze nie używamy słowa „roboblok”, partnerze Elijahu. — A jakiego? — Mówimy o zamrożeniu psychicznym. — Tak czy owak, chodzi o to samo. — Byłoby dobrze, partnerze Elijahu, gdybyś używał naszego terminu, inaczej twoi rozmówcy mogliby cię nie zrozumieć i rozmowa utknęłaby w miejscu. Niedawno powiedziałeś, że różne światy różnią się od siebie. — Dobrze. Będę mówił „zamrożenie”. Czy coś takiego może nastąpić spontanicznie? — Tak, ale według robotyków prawdopodobieństwo jest znikomo małe. Jako humanoidalny robot mogę stwierdzić, że nigdy nie doświadczyłem niczego, co by chociaż przypominało stan zamrożenia psychicznego. — Zatem należy założyć, że jakiś człowiek celowo stworzył sytuację, w której doszło do tego. — Dokładnie tak twierdzą przeciwnicy doktora Fastolfe’a, partnerze Elijahu. — A ponieważ to wymagałoby znajomości robotyki, doświadczenia i wprawy, nie mógł tego zrobić ktoś mało inteligentny, niedoświadczony lub młody. — Masz rację, partnerze Elijahu. — Można by nawet sporządzić listę mieszkańców Aurory posiadających niezbędne cechy i w ten sposób zestawić grupę podejrzanych. — Prawdę mówiąc, już to zrobiono. — I jak długa jest ta lista? — Najdłuższa zaproponowana zawiera tylko jedno nazwisko. Teraz z kolei Baley zamilkł na chwilę. Zmarszczył groźnie brwi i wybuchnął: — Tylko jedno nazwisko? — Tylko jedno — odparł spokojnie Daneel. — Tak twierdzi doktor Han Fastolfe, największy autorytet w robotyce teoretycznej. — No to na czym polega problem? Czyje to nazwisko? — Doktora Hana Fastolfe’a, oczywiście. Właśnie powiedziałem, że jest największym autorytetem w dziedzinie robotyki i — według jego własnej opinii — jedynym, który mógł wprowadzić Jandera Panella w stan psychicznego zamrożenia nie pozostawiając żadnych śladów. Lecz doktor Fastolfe utrzymuje, że tego nie zrobił. — Jednak nikt inny nie mógł, tak? — Istotnie, partnerze Elijahu. Oto cała zagadka. — A co, jeśli doktor Fastolfe… — zaczął Baley i urwał. Nie było sensu pytać Daneela, czy doktor Fastolfe kłamał lub mylił się sądząc, że nikt prócz niego nie mógł tego dokonać, albo twierdząc, że on tego nie zrobił. Daneel został zaprogramowany przez Fastolfe’a i nie było możliwe, aby programowanie obejmowało zdolność do podważania wiarygodności programującego. Starając się zachować spokój, Baley powiedział: — Przemyślę to, Daneelu, i jeszcze wrócimy do tej rozmowy. — Doskonale, partnerze Elijahu, bo już pora spać. Byłoby dobrze, gdybyś skorzystał teraz z okazji i odpoczął, gdyż na Aurorze natłok wydarzeń może cię zmusić do prowadzenia nieregularnego trybu życia. Pokażę, jak rozłożyć łóżko i poradzić sobie z pościelą. — Dziękuję, Daneelu — wymamrotał Baley. Nie łudził się, że sen przyjdzie szybko. Wysłano go na Aurorę w ściśle określonym celu — aby udowodnił niewinność Fastolfe’a — a od powodzenia tej misji zależało bezpieczeństwo Ziemi oraz (ogólnie biorąc mniej ważna, lecz niezwykle istotna dla Baleya) jego dalsza kariera. Tymczasem, zanim zdążył dolecieć na Aurorę, już dowiedział się, że Fastolfe właściwie przyznał się do zbrodni. Baley zasnął w końcu, kiedy Daneel pokazał mu, jak zmniejszyć intensywność pola wytwarzającego sztuczną grawitację. Nie była to antygrawitacja i zużywała tyle energii, że proces miał bardzo ograniczone zastosowanie i tylko w pewnych warunkach. Daneel nie był zaprogramowany na wyjaśnienie zasady działania tego urządzenia, a gdyby nawet, Baley był przekonany, że i tak nie zrozumiałby ani słowa. Na szczęście mógł z niego korzystać bez naukowego przygotowania. — Siły działania pola — mówił Daneel — nie można zmniejszyć do zera; a przynajmniej nie tymi pokrętłami. Zresztą spanie w stanie nieważkości i tak nie jest zbyt wygodne, szczególnie dla niedoświadczonych kosmonautów. Wystarczy ustawić pole tak, żeby uwolnić się od ciężaru ciała, a jednocześnie zachować orientację przestrzenną. Poziom trzeba dobrać indywidualnie. Większość ludzi czuje się najlepiej przy minimalnych wartościach, ale za pierwszym razem powinieneś ustawić nieco większe natężenie, żeby zachować znajome wrażenie ciężaru ciała. Po prostu eksperymentuj i znajdź takie pole, w którym czujesz się najlepiej. Zajęty nowymi doznaniami, Baley stwierdził, że zapomina o problemie winy czy niewinności Fastolfe’a i powoli zapada w sen. Śnił, że wrócił na Ziemię i jechał ekspresstradą, ale nie w jednym z foteli. Raczej unosił się obok szybkobieżnego pasa, tuż nad głowami ludzi, nieznacznie ich wyprzedzając. Żaden z pasażerów nie okazywał zdziwienia; nikt nie patrzył w górę. To było bardzo przyjemne uczucie i brakowało mu go po obudzeniu. Następnego ranka po śniadaniu… Czy naprawdę było rano? Czy w kosmosie można mówić o rankach — albo innych porach dnia? Oczywiście, że nie. Po namyśle postanowił, że za ranek uzna czas po przebudzeniu, za śniadanie zaś posiłek wtedy zjadany, w ogóle zdecydował, że kwestia pór dnia jest nieistotna. Przynajmniej dla niego. Tak więc, następnego ranka po śniadaniu przejrzał pobieżnie nadesłane wiadomości i stwierdził, że nie ma w nich nic na temat robobójstwa na Aurorze, po czym zajął się książkami, które przyniósł mu poprzedniego dnia (poprzedniej nocy?) Giskard. Wybrał te, których tytuły zapowiadały historyczne treści, i pospiesznie przejrzawszy kilka stwierdził, że dostał filmoksiążki dla nastolatków. Były bogato ilustrowane i napisane prostym językiem. Zastanawiał się, czy Giskard tak oceniał jego inteligencję — a może potrzeby. Po krótkim namyśle uznał, że w swej robociej niewinności miał on dobre chęci, nie ma więc sensu obrażać się z powodu urojonej zniewagi. Skupił się nad czytnikiem i nagle zauważył, że Daneel przegląda książkofilmy razem z nim. Ciekawość czy tylko chęć zajęcia czymś oczu? Daneel ani razu nie poprosił o powtórzenie strony. O nic też nie zapytał. Zapewne po prostu z mechanicznym zaufaniem akceptował wszystko, co czytał, nie pozwalając sobie na luksus wątpliwości czy zaciekawienia. Baley również nie zadał Daneelowi żadnego pytania dotyczącego lektury, poprosił jedynie o wyjaśnienie działania nie znanego mu urządzenia, którym musiał się posłużyć. Parę razy przerwał czytanie, żeby skorzystać z małego pomieszczenia przylegającego do kabiny i przeznaczonego do załatwiania tak intymnych potrzeb fizjologicznych, że nazywano je dyskretką. Dziwiło go, że pokoik ten mógł pomieścić tylko jedną osobę, ponieważ on, mieszkaniec Miasta, był przyzwyczajony do długich rzędów urynałów, sedesów, umywalek i pryszniców. Przeglądając książkofilmy, Baley nie próbował zapamiętywać szczegółów. Nie miał przecież zamiaru zostać ekspertem w sprawach Aurory ani nawet zdawać z tego tematu egzaminu do szkoły średniej. Po prostu chciał wyrobić sobie ogólny pogląd. Na przykład stwierdził, że mimo hagiograficznych zapędów historyków piszących dla młodzieży, widać wyraźnie, iż ojcowie–założyciele, którzy osiedlili się na planecie w pierwszych dniach międzygwiezdnych podróży, to Ziemianie z krwi i kości. Ich problemy, spory, całe zachowanie były typowo ziemskie; wydarzenia, jakie miały miejsce na Aurorze, przypominały to, co przezywali pionierzy zagospodarowujący kilka tysięcy lat wcześniej nie zamieszkane obszary Ziemi. Aurorianie nie napotkali inteligentnych form życia, z którymi musieliby walczyć, żadnych myślących stworzeń, które stawiałyby przed najeźdźcami z Ziemi problem traktowania, humanizmu czy okrucieństwa. W istocie, na planecie prawie nie było jakiegokolwiek życia. Tak więc szybko została zasiedlona przez ludzi, ich rośliny i zwierzęta oraz przez pasożyty i inne organizmy nieopatrznie przywleczone z Ziemi. Oczywiście, osadnicy przywieźli ze sobą także roboty. Szybko uznali planetę za swoją, ponieważ sama wpadła im w ręce, i na początku nazywali ją Nową Ziemią. To oczywiste, gdyż był to pierwszy skolonizowany Świat Zaziemski, leżący poza Układem Słonecznym — owoc międzygwiezdnych podróży, zwiastun nowej ery. Jednak ludzie szybko przecięli pępowinę łączącą ich z Ziemią i miejsce swego osiedlenia nazwali Aurora — od imienia rzymskiej bogini jutrzenki. To był świat słońca. Osadnicy od początku ogłosili się przodkami nowej rasy. Cała dotychczasowa historia ludzkości była ciemną nocą i dopiero teraz na tej nowej planecie świtał dzień. To samouwielbienie wyczuwało się w każdym szczególe: w nazwach, datach, zwycięzcach i przegranych. To było najważniejsze. Zasiedlono inne Światy Zaziemskie, jedne z Ziemi, inne z Aurory, lecz Baley nie zwrócił uwagi na opisy tych wydarzeń. Potrzebował ogólnego spojrzenia. Odnotował w pamięci dwie poważne zmiany, które oddaliły Aurorian od ich ziemskich braci. Pierwszą było masowe wykorzystywanie robotów do rozmaitych prac, a drugą, wydłużenie okresu życia. W miarę jak roboty stawały się lepsze i wszechstronniejsze, Aurorianie coraz bardziej na nich polegali. Jednak nie nadmiernie. W przeciwieństwie do Solarii — pomyślał Baley — na której nieliczni ludzie żyli w otoczeniu całej masy robotów. Na Aurorze było inaczej. A jednak uzależniali się coraz bardziej. Patrząc na wszystko z dystansu, szukając tendencji i uogólnień, można było stwierdzić, że każdy krok we wzajemnych stosunkach człowieka z robotem polegał na zależności. Nawet sposób ustalenia praw robotów — stopniowe zaniechanie tego, co Daneel nazwałby „niepotrzebnym rozróżnianiem” — świadczył o ustępstwach. Baley odniósł wrażenie, że Aurorianie nie robili tego z sympatii dla robotów; oni starali się zapomnieć, iż ludzkie istoty są zależne od maszyn o sztucznej inteligencji. Długowieczność ludzi sprawiła, że bieg wydarzeń uległ zwolnieniu. Wzloty i upadki rozciągnęły się w czasie. Osłabienie tempa woju pociągało za sobą częstsze ustępstwa. Nie ulegało wątpliwości, że dzieje Aurory stawały się coraz mniej ciekawe, prawie nudne. Dla obywateli z pewnością było to korzystne. Interesująca historia to często ciąg katastrof i mimo że dobrze się ją czyta, źle jest ludziom, którzy ją tworzą. Niewątpliwie zdecydowana większość Aurorian uważała, że ich życie jest interesujące, chociaż może trochę zbyt spokojne. Jeśli na tym świecie jutrzenki wstał spokojny, słoneczny dzień, to któż by domagał się burzy? W pewnej chwili pogrążony w lekturze Baley odniósł przedziwne wrażenie. Gdyby musiał je opisać, powiedziałby, że zrobiło mu się niedobrze. Poczuł się tak, jakby w ułamku sekundy przenicowano go i znów doprowadzono do poprzedniego stanu. Doznanie to trwało tak krótko, że ledwie je zarejestrował, ignorując jak lekkie czknięcie. Dopiero po minucie dotarło do niego znaczenie tego faktu; przypomniał sobie, że już dwukrotnie przeżył coś podobnego: kiedy leciał na Solarię i kiedy wracał z niej na Ziemię. Był to ,,skok” — przejście przez bezczasową i bezwymiarową nadprzestrzeń, w której pojazd kosmiczny pokonywał całe parseki wszechświata i ograniczenia szybkości światła. (Łatwo to opisać, gdyż statek po prostu opuszczał wszechświat i przecinał obszar, na którym nie obowiązywało ograniczenie prędkości. Natomiast trudno to wyjaśnić, ponieważ nie można wytłumaczyć, czym jest nadprzestrzeń, chyba że użyje się symboli matematycznych, których nie da się zastąpić łatwo przyswajalnymi pojęciami.) Jeśli ktoś przyjął, że ludzie nauczyli się manipulować nadprzestrzenią nie rozumiejąc, czym manipulują, widział rezultat. W jednej chwili statek był kilka mikroparseków od Ziemi, a w następnej kilka mikroparseków od Aurory. Idealny skok miał zerowy — dokładnie zerowy — czas trwania i jeśli został wykonany wzorowo, nie powodował absolutnie żadnych biologicznych sensacji. Jednak fizycy ustalili, że taki wzorowy skok wymaga ogromnej ilości energii, tak więc zawsze był pewien „czas efektywny” różny od zera, chociaż możliwie jak najkrótszy. Właśnie stąd brało się to dziwne i zasadniczo nieszkodliwe uczucie przenicowania. Uświadomiwszy sobie, że jest bardzo daleko od Ziemi, a bardzo blisko Aurory, Baley nabrał ochoty, żeby obejrzeć planetę Przestrzeniowców. Częściowo był to objaw tęsknoty za jakimś miejscem, gdzie żyją ludzie, a częściowo naturalna ciekawość zobaczenia tego, czym teraz, po obejrzeniu książkofilmów, były zaprzątnięte jego myśli. W tym momencie wszedł Giskard z posiłkiem przypadający na okres między przebudzeniem a zaśnięciem (nazwijmy to „obiadem”) i powiedział: — Zbliżamy się do Aurory, sir, ale nie będzie pan mógł oglądać tego z mostka. Zresztą i tak nie ma na co patrzeć. Słońce Aurory to tylko jasna gwiazdka, a minie jeszcze kilka dni, zanim zbliżymy się o tyle, że będzie można dostrzec jakieś szczegóły. — I jakby po namyśle, dodał: — Później też nie będzie pan mógł oglądać tego z mostka. Baley był rozczarowany. Widocznie domyślili się, że chciałby popatrzeć, i odmówili mu. Jego obecność na mostku była niepożądana. — Bardzo dobrze, Giskardzie — odpowiedział i robot odszedł. Baley spojrzał za nim ponuro. Ile jeszcze ograniczeń będzie musiał znieść? Chociaż istniały małe szansę, że jego misja zakończy się sukcesem, zastanawiał się, jakich sposobów użyją Aurorianie, żeby mu ją utrudnić. 3. GISKARD Denerwuje mnie, Daneelu, że muszę tu siedzieć jak więzień, ponieważ Aurorianie, którzy lecą z nami, obawiają się mnie jako źródła infekcji. To zwykłe przesądy. Poddałem się przecież dezynfekcji. — To nie z tego powodu zostałeś poproszony o pozostanie w kabinie, partnerze Elijahu — odparł Daneel. — Nie? A z jakiego? — Może pamiętasz, że kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się na tym statku, zapytałeś, dlaczego to mnie wyznaczono jako twoją eskortę. Powiedziałem, że chciano, abyś miał coś znajomego obok siebie oraz aby sprawić mi przyjemność. Właśnie miałem podać trzeci powód, kiedy przerwał nam Giskard, przynosząc twój czytnik i materiały, a później rozpoczęliśmy dyskusję o robobójstwie. — I nie podałeś mi tego trzeciego powodu. Jaki on jest? — No cóż, partnerze Elijahu, po prostu pomagam cię strzec. — Przed czym? — Incydent, który umownie określiliśmy mianem robobójstwa, obudził wielkie namiętności. Zostałeś wezwany na Aurorę, aby Pomóc dowieść niewinności doktora Fastolfe’a. A ten film… Jehoshaphat, Daneelu — krzyknął rozwścieczony Baley. — oni tutaj, na Aurorze, też to widzieli? — Widzieli go na wszystkich Światach Zaziemskich, partnerze Elijahu. To był niezwykle popularny program dowodzący, jesteś uzdolnionym detektywem. — A więc ktokolwiek się kryje za tym robobójstwem — przeświadczony, że z łatwością go wskażę — może teraz wiele zaryzykować, aby zapobiec mojemu przybyciu, i zabić mnie. — Doktor Fastolfe — powiedział spokojnie Daneel — jest głęboko przekonany, że nikt się nie kryje za tym robobójstwem, gdyż żaden człowiek oprócz niego nie mógł tego dokonać. Według doktora Fastolfe’a to był zwykły zbieg okoliczności. Jednakże są tacy, którzy usiłują zbić na tym kapitał polityczny i udaremnienie próby rozwiązania zagadki leżałoby w ich interesie. Dlatego należy cię chronić. Baley krążył po kabinie, jakby wysiłkiem fizycznym chciał przyspieszyć proces myślowy. Jakoś nie czuł się osobiście zagrożony. — Daneelu, ile humanoidalnych robotów znajduje się na Aurorze? — Teraz, kiedy Jander już nie funkcjonuje9 — Tak, teraz — kiedy Jander jest martwy. — Jeden, partnerze Elijahu. Baley ze zdumieniem spojrzał na Daneela. — Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem, Daneelu. Jesteś jedynym humanoidalnym robotem na Aurorze? — I na jakimkolwiek innym świecie, partnerze Elijahu. Myślałem, że o tym wiesz. Ja byłem prototypem, a potem skonstruowano Jandera. Później doktor Fastolfe odmówił konstruowania następnych, a nikt inny nie potrafił tego robić. — W takim razie, skoro z dwóch humanoidalnych robotów jeden nie żyje, czy doktorowi nie przyszło do głowy, że pozostałemu — tobie, Daneelu — może grozić niebezpieczeństwo? — Dopuszcza taką możliwość, lecz prawdopodobieństwo powtórzenia się wypadku psychicznego zamrożenia jest znikome. Nie bierze tego poważnie. Jednak uważa, że może dojść do jakiegoś innego nieszczęścia. Myślę, że także z tego powodu wysłał mnie na Ziemię, po ciebie. W ten sposób przez tydzień lub dwa nie będzie mnie na Aurorze. — I jesteś teraz więźniem tak jak ja, prawda, Daneelu? — Jestem więźniem — odparł poważnie Daneel — tylko w tym sensie, partnerze Elijahu, że nie powinienem opuszczać tego pomieszczenia. — A w jakim innym sensie można być więźniem? — W takim, że osoba o ograniczonej swobodzie poruszania nie zgadza się z tym ograniczeniem. Prawdziwe uwięzienie lega na przymusie. Ja doskonale rozumiem powód mego pobytu tutaj i godzę się z tą koniecznością. — Ty tak — mruknął Baley. — Ale nie ja. Jestem więźniem całym tego słowa znaczeniu. A kto gwarantuje nam bezpieczeństwo na statku? — Za drzwiami stoi Giskard, partnerze Elijahu. — Czy ma wystarczającą inteligencję do tej roboty? — Dokładnie rozumie swoje rozkazy. Jest twardy, silny i dobrze pojmuje znaczenie swojego zadania. — Chcesz powiedzieć, że da się zniszczyć w naszej obronie? — Tak, oczywiście — tak samo jak ja jestem gotowy dać się zniszczyć broniąc ciebie. Baley poczuł zakłopotanie. — I nie masz nic przeciw temu, że byłbyś zmuszony oddać za mnie swoje istnienie? — Tak mnie zaprogramowano, partnerze Elijahu — odparł Daneel z pewną łagodnością w głosie. — A jednak czasem mam niejasne wrażenie, że nawet gdybym nie został tak skonstruowany, kres mojej egzystencji byłby zupełnie nieistotny, jeśli mógłby uratować twoje życie. Baley nie mógł się powstrzymać. Wyciągnął rękę i mocno uścisnął dłoń Daneela. — Dziękuję, partnerze Daneelu, ale proszę, nie pozwól, aby do tego doszło. Nie chcę, abyś stracił życie. Wydaje mi się, że zachowanie mojego byłoby niewystarczającą rekompensatą. Baley ze zdumieniem uświadomił sobie, że naprawdę tak uważa. Z lekką zgrozą zrozumiał, że byłby gotów zaryzykować życie dla robota… Nie, nie dla robota. Dla Daneela. Giskard wszedł bez pukania. Baley przyzwyczaił się już do tego. Robot, jako jego strażnik, mógł wchodzić i wychodzić, kiedy chciał. I Giskard w oczach Baleya był tylko robotem, choćby wszyscy mówili o nim „on” i zapominali o „R”. Baley był przekonany, że gdyby akurat drapał się, dłubał w nosie czy zaspokajał potrzeby fizjologiczne, Giskard pozostałby obojętny, nieporuszony i nie zdradzając żadnych emocji, zapisałby informację w swoim Wewnętrznym banku pamięci. To czyniło Giskarda jedynie ruchomym meblem i Baley nie odczuwał wcale zmieszania w jego obecności. Wprawdzie rob nigdy nie przeszkodził mu, wchodząc w nieodpowiedniej chwili — rozmyślał leniwie detektyw. Giskard przyniósł mu niewielki sześcian. — Sir, sądzę, że wciąż chce pan obejrzeć Aurorę z kosmosu. Baley aż podskoczył. To z pewnością Daneel zauważył jego irytację, wydedukował przyczynę i podjął właściwe kroki, aby ją usunąć. Pozostawiając wykonanie Giskardowi i przedstawiając to jako pomysł prostego robota, Daneel wykazał niezwykłą delikatność. W ten sposób uwalniał Baleya od konieczności wyrażania; wdzięczności. Prawdę mówiąc, detektywa bardziej irytował niepotrzebny jego zdaniem — zakaz obserwowania Aurory, niż pozbawienie wolności. Narzekał na to od dwóch dni, od kiedy wykonali skok. — Dziękuję, przyjacielu — zwrócił się do Daneela. — To był pomysł Giskarda. — Tak, oczywiście — rzekł Baley z uśmiechem. — Jemu także dziękuję. Co to jest, Giskardzie? — To astrosymulator, sir. Zasadniczo działa jak trójwymiarowy odbiornik i jest połączony z kabiną widokową. Jeżeli mogę dodać… — Tak? — Obraz nie okaże się specjalnie ekscytujący, sir. Nie chciałbym, żeby się pan rozczarował. — Spróbuję nie oczekiwać zbyt wiele, Giskardzie. A w każdym razie nie będę cię winił, jeśli przeżyję zawód. — Dziękuję, sir. Muszę wracać na stanowisko, ale Daneel pomoże panu obsłużyć aparat, gdyby były z tym jakieś problemy. Wyszedł, a Baley z aprobatą zwrócił się do Daneela: — Uważam, że Giskard poradził sobie z tym naprawdę dobrze. Może jest prostym modelem, ale bardzo dobrze zaprojektowanym. — On również jest robotem Fastolfe’a, partnerze Elijahu. Ten astrosymulator działa całkowicie automatycznie. Ponieważ już jest nastawiony na Aurorę, wystarczy dotknąć krawędzi pilota. Aparat włączy się, a potem nie trzeba już nic robić. Czy chciałbyś uruchomić go sam? Baley wzruszył ramionami. — Nie ma potrzeby. Może ty to zrobisz. — Bardzo dobrze. Daneel umieścił sześcian na stole, na którym Baley przeglądał ksiażkofilmy — — To — powiedział, pokazując mały prostokąt, który trzymał w dłoni — jest pilot, partnerze Elijahu. Musisz tylko chwycić go za krawędzie w ten sposób i lekko nacisnąć do środka, aby włączyć mechanizm — ponowne naciśnięcie wyłącza go.’ Daneel nacisnął pilota i Baley wydał zduszony okrzyk. Oczekiwał, że sześcian rozjaśni się i ukaże się w nim holograficzny obraz gwiazd. Tak się nie stało. Zamiast tego, znalazł się w kosmosie — otoczony ze wszystkich stron przez jasne, nie mrugające gwiazdy. Trwało to tylko moment, a potem wszystko wróciło do normy: pokój, a w nim Baley, Daneel i sześcian. — Bardzo mi przykro, partnerze Elijahu — rzekł Daneel. — Wyłączyłem go, gdy tylko zauważyłem, że źle się czujesz. Nie wiedziałem, że nie jesteś przygotowany na ten widok. — A zatem przygotuj mnie. Co się stało? — Astrosymulator działa bezpośrednio na ośrodek postrzegania w ludzkim mózgu. Nie ma sposobu, aby odróżnić wrażenie, jakie wywołuje, od trójwymiarowej rzeczywistości. Jest on stosunkowo nowym urządzeniem, dotychczas używanym tylko przez astronomów, którzy nie podali dokładnych opisów. — Czy ty też to widziałeś, Daneelu? — Tak, ale bardzo kiepsko i nie tak realistycznie jak człowiek. Ja dostrzegam niewyraźne zarysy nakładające się na wciąż widoczne przedmioty w tym pomieszczeniu, ale wyjaśniono mi, że ludzkie istoty widzą wyłącznie obraz z urządzenia. Niewątpliwie, kiedy mózgi takie jak mój zostaną lepiej dostrojone i przystosowane… Baley doszedł do siebie. — Chodzi o to, Daneelu, że ja nie byłem świadomy niczego innego. Nawet samego siebie. Nie widziałem moich rąk i nie czułem, gdzie są. Miałem wrażenie, że jestem bezcielesnym duchem lub… ee… jakbym umarł, lecz przetrwał w jakiejś niematerialnej formie istnienia i zachował świadomość. — Teraz rozumiem, dlaczego było to dla ciebie takie denerwujące. — Prawdę mówiąc, to było bardzo denerwujące. — Przykro mi, partnerze Elijahu. Każę Giskardowi zabrać aparat. — Nie. Teraz jestem przygotowany. Daj mi ten sześcian. Czy zdołam go wyłączyć, jeśli nie będę świadomy tego, że mam ręce? — Przylgnie ci do dłoni, tak że go nie upuścisz, partne Elijahu. Doktor Fastolfe, który doświadczył tego uczucia, powiedział mi, że kiedy człowiek chce wyłączyć urządzenie, aparat zostaje automatycznie ściśnięty. To zjawisko jest oparte na manipulowaniu impulsami nerwowymi, tak samo jak i obraz. Przynajmniej tak dzieje się, jeśli chodzi o Aurorian i sądzę… — …że Ziemianie są fizjologicznie wystarczająco do nich podobni, żeby zadziałało i w naszym wypadku. No cóż, daj mi pilota; spróbuję. Z lekką obawą Baley ścisnął krawędź. Ponownie znalazł się w przestrzeni. Tym razem spodziewał się tego, a kiedy stwierdził, że może bez trudu oddychać i wcale nie czuje się jak zawieszony w próżni, postanowił zaakceptować zjawisko jako złudzenie optyczne. Wciągając powietrze przesadnie głęboko (pewnie aby przekonać samego siebie, że naprawdę oddycha), z zaciekawieniem rozejrzał się na wszystkie strony. Nagle pojął, że rozróżnia to swoje sapanie, więc zapytał: — Słyszysz mnie, Daneelu? Baley ze zdziwieniem stwierdził, że zabrzmiało to trochę sztucznie, jakby słowa dobiegały z daleka. A potem doszedł do niego głos Daneela, wystarczająco wyraźny, żeby go rozpoznać: — Tak — odparł Daneel. — A i ty powinieneś mnie słyszeć, partnerze Elijahu. Zdolność postrzegania i czucia zostały ograniczone w celu nadania złudzeniu pozorów realizmu, ale słuch pozostał nietknięty. Przynajmniej w znacznym stopniu. — Hmm, widzę tylko gwiazdy — chciałem powiedzieć, zwykłe gwiazdy. Aurora ma swoje słońce. Sądzę, że jesteśmy dostatecznie blisko niej, żeby dostrzec gwiazdę będącą tym słońcem, jako sporo jaśniejszą od innych. — Aż nazbyt jasną, partnerze Elijahu. Jest zasłonięta, inaczej mógłbyś doznać uszkodzenia siatkówki. — A zatem gdzie jest planeta? — Widzisz konstelację Oriona? — Tak, widzę. Czy chcesz powiedzieć, że obserwujemy takie same konstelacje jak na Ziemi czy w miejskim planetarium? — Prawie. Jak na odległości międzygwiezdne, nie znajdujemy się zbyt daleko od Ziemi i Układu Słonecznego, którego ona jest częścią, tak że obrazy nieba mogą być zbliżone. Słońce Aurory jest znane na Ziemi pod nazwą Tau Ceti i leży zaledwie 3,67 parseka stąd. Teraz, jeśli przeciągniesz linię od Betelgeuzy do środkowej gwiazdy Pasa Oriona, a potem drugie tyle dalej i jeszcze kawałek, znajdziesz niewielką gwiazdę. To będzie Aurora. Za kilka dni będzie łatwiejsza do rozpoznania, ponieważ zbliżamy się do niej bardzo szybko. Baley spojrzał uważnie. Zobaczył jasny, podobny do gwiazdy punkt. Nie było świetlnej strzałki, zapalającej się i gasnącej, wskazującej Aurorę. Ani biegnącego łukiem napisu nad planetą. — A gdzie Słońce? Pytam o ziemskie Słońce. — Widziane z Aurory, znajduje się w konstelacji Panny. To gwiazda drugiej wielkości. Niestety, nasz astrosymulator nie jest odpowiednio skomputeryzowany i nie będzie łatwo pokazać ci ją — W każdym razie, wyglądałaby jak całkiem zwyczajna gwiazda. — Nieważne — rzekł Baley. — Mam zamiar wyłączyć aparat. Gdybym miał kłopoty, pomóż. Poszło gładko. Obraz zgasł w tej samej chwili, gdy tylko pomyślał o wyłączeniu go i Baley mrugając oczami zobaczył, że znów się znajduje w jasno oświetlonej kabinie. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że przez kilka minut wydawało mu się, że jest w kosmosie, bez jakiejkolwiek zabezpieczającej ściany, a jednak nie uaktywniła się jego ziemska agorafobia. Kiedy zaakceptował swoje nieistnienie, było mu całkiem przyjemnie. Ta myśl zdumiała go i przez chwilę nie mógł skupić uwagi na obrazie. Raz po raz wracał do astrosymulatora i patrzył na kosmos, który oglądał z perspektywy obserwatora znajdującego się tuż przed dziobem kosmolotu, sam (pozornie) nie istniejąc. Czasem tylko przez chwilę, żeby upewnić się, że już nie przeraża go ta bezdenna otchłań. Czasami gubił się w mrowiu gwiazd i zaczynał leniwie liczyć je lub szukać figur geometrycznych, upajając się możliwością robienia czegoś, co na Ziemi byłoby niemożliwe, gdyż narastający agorafobiczny lęk szybko zagłuszyłby wszystko inne. Wreszcie stwierdził, że Aurora bezsprzecznie staje się coraz jaśniejsza. Niebawem po krótkich poszukiwaniach, potem bez większego trudu, a w końcu z łatwością mógł ją odnaleźć wśród innych plamek światła. Z początku stanowiła mały punkcik, który szybko urósł i zaczął przechodzić w różne fazy. Kiedy Baley zdał sobie z tego sprawę, Aurora była niemal idealnym półokręgiem. Zwrócił się więc do Daneela z prośbą 0 wyjaśnienie. — Zbliżamy się spoza płaszczyzny orbity, partnerze Elijahu. Biegun południowy Aurory znajduje się mniej więcej na środku okręgu, lekko przesunięty ku oświetlonej części. Na południowej półkuli jest wiosna. — Według materiałów, które przejrzałem, oś Aurory jest chylona o szesnaście stopni — powiedział Baley. Nie mogąc doczekać się spotkania z Aurorianami, nieuważnie przejrzał opis planety, ale to zapamiętał. — Tak, partnerze Elijahu. W końcu wejdziemy na orbitę Aurory i pory roku zaczną się zmieniać. Nasza planeta obraca szybciej niż Ziemia… — Dzień ma tu 22 godziny, nieprawda? — Na Aurorze dzień trwa 22,3 tradycyjnych godzin. Dzieli na 10 godzin, każda z nich na !00 minut, a te z kolei na 1 sekund. Tak więc sekunda jest tam w przybliżeniu równa ziemskiej sekundy. — Czy właśnie to mieli na myśli autorzy książek, wspominając o dziesiętnych godzinach, minutach i tak dalej? — Oczywiście. Z początku trudno było Aurorianom odrzucić jednostki czasu, do których byli przyzwyczajeni, więc używamy obu systemów: standardowego i dziesiętnego. W końcu, oczywiście, zwyciężył dziesiętny. Obecnie mówimy o godzinach, minutach i sekundach, mając na myśli wyłącznie ich decymalne wersje. Ta system przyjął się na wszystkich światach Przestrzeniowców, a nawet na tych, na których nie wiąże się z naturalnym obrotem planety. Rzecz jasna, każda planeta używa również lokalnego systemu mierzenia czasu. — Tak jak Ziemia. — Tak, partnerze Elijahu, tylko że Ziemia używa wyłącza standardowych jednostek czasu. To niewygodne dla handlujący z nią planet Przestrzeniowców, ale pozwalają jej na to. — Sądzę, że nie z dobrego serca. Podejrzewam, że chcą podkreślić odmienność Ziemi. A jak ta decymalizacja dopasowuje się do cyklu rocznego? W końcu Aurora musi mieć określony cza obiegu wokół słońca, od którego zależą pory roku. Jak to je: mierzone? — Aurora okrąża słońce w 373,5 auroriańskiego dnia albo w ciągu 0,95 ziemskiego roku. To nie ma specjalnego znaczenia. Aurorianie przyjęli, że miesiąc ma 30 dni, a 10 miesięcy to jedeij rok dziesiętny. Rok dziesiętny jest równy około 0,8 lokalnego lut blisko trzem czwartym ziemskiego roku. Ten stosunek, oczywiście, jest różny dla każdego świata. Dziesięć dni to zazwyczaj decymiesiąc. Wszystkie światy Przestrzeniowców używają tego systemu. — Na pewno istnieje jakaś wygodna metoda mierzenia zmian pór roku? — Każdy świat ma swój sposób, który rzadko znajduje zastosowanie. Każdy obywatel może obliczyć porę roku dowolnego dnia — minionego czy przyszłego — jeśli z jakichś powodów potrzebuje takiej informacji. Tak jest na wszystkich planetach i na każdej równie łatwo jest to przeliczyć. I oczywiście, partnerze Elijahu, każdy robot może zrobić to samo, aby ukierunkować ludzką aktywność, o ile jest ona w jakiś sposób uzależniona od pór roku. Przewaga jednostek dziesiętnych polega na tym, że dostarczają ludzkości zunifikowanego systemu mierzenia czasu, wymagającego zaledwie przesuwania przecinka. Baleya niepokoiło to, że książki, które przeglądał, nie wyjaśniały tego faktu. Jednak znając historię Ziemi wiedział, że w pewnym momencie jej kalendarz opierał się na fazach Księżyca, aż nadszedł czas, gdy ze względów praktycznych zarzucono ten sposób mierzenia i nigdy doń nie wrócono. A jednak gdyby dał jakiemuś obcemu książkę o Ziemi, ten zapewne nie znalazłby w niej wzmianki o fazach Księżyca czy o historycznych zmianach kalendarza. Daty podano by bez żadnego komentarza. Co jeszcze pozostawili bez wyjaśnienia? A zatem, w jakim stopniu może polegać na wiadomościach, które zebrał? Będzie musiał nieustannie zadawać pytania i niczego nie powinien zakładać z góry. Wiedział jednak, że mimo to nie uniknie sytuacji, w której przeoczy oczywiste, źle coś zrozumie lub wybierze zły sposób. Teraz, kiedy używał astrosymulatora, Aurora wypełniała całe pole widzenia i była podobna do Ziemi. (Baley nigdy nie oglądał w ten sposób Ziemi, ale w podręcznikach astronomii były jej zdjęcia.) No cóż, na Aurorze dostrzegał takie same warstwy chmur, plamy pustyń, wielkie połacie dnia i nocy, te same zorze na obszarach północnej półkuli, które ukazywały fotografie kuli ziemskiej. Baley przyglądał się temu z uwagą i nagle przyszło mu na myśl, ze być może z jakiegoś powodu zabrano go w kosmos, powiedziano, iż leci na Aurorę, a teraz odwożono na Ziemię. Czy zdołałby to stwierdzić przed lądowaniem? Nie miał powodów do podejrzeń. Daneel uprzedził go, że układ gwiazd na niebach obu planet był taki sam. A czyż to nie jest oczywiste w wypadku planet okrążających sąsiednie słońca? Oba światy widziane z kosmosu wyglądały identycznie, więc można by tego oczekiwać, skoro oba były zamieszkane i dostarczały wszystkiego, co niezbędne ludziom do życia. Czy były powody, aby podejrzewać takie skomplikowane oszustwo? Jaki mieliby w tym cel? A gdyby jednak, czyż ich działania wydawałyby się nazbyt skomplikowane i bezsensowne? Gdyby roi to z jakiegoś oczywistego powodu, przejrzałby ich natychmiast, Czy Daneel uczestniczyłby w takim spisku? Na pewno gdyby był człowiekiem. Jednak on był tylko robotem; mogli mu w jakiś sposób nakazać, aby zachowywał się odpowiednio. Baley nie był w stanie podjąć żadnej decyzji. Zaczął wypatrywać zarysów kontynentów, które mógłby uznać za ziemskie. To byłby wystarczający dowód, lecz nie znalazł go. Zamglone kontury, pojawiające się i znikające za chmurami nic mu nie mówiły. Słabo rozeznawał się w geografii Ziemi. Na rodzimej planecie naprawdę dobrze znał tylko podziemne Miasta — jaskinie ze stali. Dostrzeżone fragmenty linii brzegowych były zupełnie obce — nie wiedział, czy te lądy leżą na Ziemi czy na Aurorze. I skąd ta niepewność? Kiedy leciał na Solarię, ani przez chwili nie miał wątpliwości co do celu podróży; nie podejrzewał, że mogliby go sprowadzić z powrotem na Ziemię. Tak, tylko wtedy stało przed nim jasno określone zadanie i mógł się spodziewać sukcesu. Teraz czuł, że nie ma żadnych szans. Może właśnie dlatego chciał wrócić na Ziemię i wymyślał skomplikowany spisek. Baley stwierdził, że jego obawy zaczęły żyć własnym życie: Przecież nie mógł zrezygnować. Spoglądał na Aurorę w niemal obłąkańczym napięciu, niezdolny wrócić do otaczającej go rzeczywistości. Aurora poruszała się, powoli obracała… Wpatrywał się dostatecznie długo, żeby to dostrzec. Kiedy poprzednio oglądał przestrzeń, wydawała się nieruchoma, ja malowane tło, milczący i statyczny wzór świetlnych plamek, wśród których później pojawił się mały półksiężyc. Czy to ten bezruch spowodował, że nie ujawniła się agorafobia Baleya? Jednak teraz widział, jak Aurora się porusza, i zobaczył, że statek spiralnym ruchem opada ku niej w ostatniej fazie lotu. Obłoki wybrzuszały się w górę… Nie wcale nie; to statek spiralnie pogrążał się w chmurach. To statek spadał. On spadał. Nagle zdał sobie sprawę z własnego istnienia. Pędził bezbronny w dół, przez chmury, przez rzadką atmosferę ku twardej powierzchni planety. Ścisnęło go w gardle; oddychał z najwyższym trudem. Rozpaczliwie powtarzał sobie w duchu: jesteś na statku. Otaczają cię ściany kabiny. Jednak nie widział żadnych ścian. Pomyślał: nawet zapomniawszy o ścianach, i tak jesteś samodzielnym bytem. Masz skórę. Jednak nie czuł skóry. To uczucie było gorsze od zwyczajnej nagości — był samym istnieniem, całkowicie odsłoniętą kwintesencją osobowości, żywym punktem otoczonym przez otwarty, nieskończony świat — i spadał. Chciał wyłączyć ten obraz; zacisnął palce na płytce sterownika, ale nic się nie stało. Zakończenia nerwów działały tak anormalnie, że nie był w stanie zacisnąć dłoni siłą woli. W ogóle nie miał woli. Oczy nie chciały mu się zamknąć, a pięść ścisnąć. Przerażenie odebrało mu rozum i unieruchomiło. Jedyne, czego był świadom, to chmury — białawe, z lekkim pomarańczowozłotym odcieniem… Wszystko przybrało szarą barwę i Baley poczuł, że tonie. Nie mógł oddychać. Rozpaczliwie usiłował wykrztusić coś przez ściśnięte gardło, zawołać Daneela na pomoc… Nie zdołał dobyć z siebie głosu… Baley dyszał tak, jakby dopiero co przerwał taśmę na mecie długiego biegu. Całe pomieszczenie było odchylone od pionu i coś uwierało go w lewy łokieć. Zrozumiał, że leży na podłodze. Giskard klęczał obok niego, ściskając swoją robocią dłonią (silną, ale trochę chłodną) prawą pięść Baleya. Drzwi do kabiny, znajdujące się tuż za plecami Giskarda, były otwarte na oścież. Nie pytając Baley wiedział, co zaszło. Giskard złapał dłoń bezradnego ludzkiego stworzenia i zacisnął ją na sterowniku astrosymulatora. Inaczej… Daneel też tam był, nisko pochylony nad Baleyem, z twarzą wykrzywioną grymasem, który — być może — wyrażał ból. — Nic nie mówiłeś, partnerze Elijahu. Gdybym wcześniej zrozumiał, że cierpisz… Baley dał znak gestem, że rozumie i nie ma mu tego za złe. Wciąż nie mógł mówić. Kiedy człowiek niezręcznie spróbował wstać z podłogi, roboty chwyciły go pod ramiona i podniosły. Umieściły go w fotelu, a Giskard delikatnie wyjął mu z ręki sterownik. — Wkrótce lądujemy. Sądzę, że już nie będzie panu potrzebny astrosymulator. Daneel dodał poważnym tonem: — Chyba najlepiej będzie zabrać go, na wszelki wypadek. — Zaczekaj! — przerwał mu Baley. Mówił ochrypłym szeptem nie mając pewności, czy tamci rozumieją choć słowo. Zaczerpnął tchu, lekko odchrząknął i powtórzył jeszcze raz: — Zaczekaj! — Potem dodał: — Giskardzie. Robot odwrócił się. — Sir? Baley nie odpowiedział od razu. Teraz, kiedy Giskard wiedział już, że jest potrzebny, będzie czekał dłuższą chwilę, a nawet całą wieczność. Baley usiłował zebrać myśli. Agorafobia czy nie, nadal pozostawała niepewność co do portu przeznaczenia statku. Odczuwał ją już wcześniej i właśnie ona mogła wywołać atak agorafobii. Musi wiedzieć. Giskard nie skłamie. Robot nie umie kłamać — chyba że otrzyma bardzo wyraźne polecenie. A dlaczego ktoś miałby instruować Giskarda? To Daneel był towarzyszem Baleya, to z nim przebywał cały czas. Gdyby zaplanowano oszustwo, bez wątpienia wyznaczono by do tego Daneela. Giskard był zaledwie pokojówką, kelnerem i wartownikiem u drzwi. Na pewno nie było potrzeby trudzić się pracochłonnym instruowaniem, jak ma się poruszać w pajęczynie kłamstw. — Giskard! — rzekł Baley niemal normalnym głosem. — Sir? — Niedługo wylądujemy, prawda? — Za niecałe dwie godziny, sir. Ma na myśli dwie godziny dziesiętne — pomyślał Baley. — Więcej jak dwie godziny czasu rzeczywistego? Mniej? Nieważne. Tylko zamiesza w głowie. Daj spokój. — Podaj mi natychmiast nazwę planety, na której mamy wylądować — powiedział najostrzejszym tonem, na jaki mógł się zdobyć. Człowiek, gdyby w ogóle odpowiedział, zrobiłby to dopiero po namyśle, i to zdradzając pewne zaskoczenie. Giskard odrzekł natychmiast matowym i obojętnym głosem. — To Aurora, sir. — Skąd wiesz? — To nasz punkt docelowy. Tak więc nie może to być Ziemia, na przykład, ponieważ masa słońca Tau Ceti to zaledwie dziewięćdziesiąt procent masy ziemskiego Słońca, poza tym jest ono trochę chłodniejsze, a jego promieniowanie ma lekko pomarańczowy kolor, który nie przyzwyczajone oczy Ziemianina są w stanie rozróżnić. Może już dostrzegł pan charakterystyczne zabarwienie tego słońca Aurory w odbiciu od górnej warstwy chmur. Z pewnością będzie pan to widział patrząc na krajobraz, dopóki pańskie oczy nie przywykną. Baley oderwał wzrok od nieruchomej twarzy Giskarda. On zauważył wcześniej różnice koloru — pomyślał Baley — i uznał je za pozbawione znaczenia. Poważny błąd. — Możesz odejść, Giskardzie. — Tak, sir. — Zrobiłem z siebie głupca, Daneelu — rzekł Baley z wyraźną przykrością. — Sądzę, że zastanawiasz się, czy cię nie oszukujemy i czy nie chcemy zabrać gdzieś daleko od Aurory. Czy był jakiś powód takich przypuszczeń, partnerze Elijahu? — Żadnego. Sądzę, że jest to skutek oszołomienia po ataku agorafobii. Patrząc na pozornie nieruchomy kosmos nie miałem objawów choroby, ale być może czaiła się ona w podświadomości, powodując narastające oszołomienie. — To nasza wina, partnerze Elijahu. Znając twoją niechęć do otwartej przestrzeni, nie powinniśmy ci udostępnić astrosymulatora, a na pewno było błędem pozostawienie cię bez ściślejszej opieki. Baley zniecierpliwiony potrząsnął głową. — Nie mów tak, Daneelu. Miałem wystarczającą opiekę. Zachodzi pytanie, jak powinienem być chroniony na samej Aurorze. Partnerze Elijahu, wydaje mi się, że trudno ci będzie uzyskać zgodę na swobodny kontakt z Aurorą i Aurorianami. A jednak właśnie na to muszę mieć pozwolenie. Jeżeli mam Poznać prawdę o tym wypadku robobójstwa, muszę mieć swobodę Poszukiwania informacji na planecie oraz wśród zamieszanych w sprawę ludzi. Baley zdążył już dojść do siebie, lecz nadal czuł się trochę zmęczony. Był też zakłopotany tym, że wyczerpujące przeżycie wywołało gwałtowną chęć zapalenia fajki, chociaż zerwał z nałogiem już przeszło rok temu. Niemal odczuwal smak i zapach tytoniowego dymu, powoli przepływającego przez gardło i nos. Wiedział, że będzie musiał zadowolić się wspomnieniem. Na Aurorze na pewno nie pozwolą mu zapalić. Na żadnym ze światów Przestrzeniowców nie uprawiano tytoniu, a gdyby wziął trochę ze sobą, zaraz by mu go odebrano i zniszczono. — Partnerze Elijahu, trzeba to przedyskutować z doktorem Fastolfem po wylądowaniu. Ja nic mogę podejmować żadnych decyzji w tej sprawie. — Wiem o tym, Daneclu, ale jak mam rozmawiać z doktorem Fastolfem? Przez jakiś odpowiednik astrosynuilatora? Trzymając w dłoni sterownik? — Wcale nie, partnerze Elijahu. Porozmawiacie osobiście. On zamierza spotkać się z tobą w kosmoporcie. Baley nasłuchiwał odgłosów lądowania. Oczywiście, nie wiedział, jakich dźwięków powinien oczekiwać. Nie znał mechanizmu statku, liczby mężczyzn i kobiet na pokładzie, nie miał pojęcia, na czym polega proces lądowania i jakie wiążą się z tym hałasy. Krzyki? Warkot? Stłumione wibracje? Nie usłyszał niczego. — Wydajesz się spięty, partnerze Elijahu — powiedział Daneel. — Wolałbym, abyś nie zwlekał z informowaniem mnie o złym samopoczuciu. Powinienem pomóc ci w tej samej chwili, gdy z jakiegokolwiek powodu poczujesz się źle. Słowo „powinienem” wymówił z lekkim naciskiem. Baley rozmyślał leniwie — Daneel kieruje się Pierwszym Prawem. Kiedy zemdlałem, a on nie przewidział tego w porę, z pewnością na swój sposób cierpiał tak samo jak ja. Niedozwolona nierównowaga potencjałów pozytonowych może być bez znaczenia dla mnie, ale u niego może wywołać równie nieprzyjemną reakcję, co ostry ból u mnie. Skąd mam wiedzieć, co kryje się pod pseudoskórą oraz w pseudoświadomości robota i skąd on może wiedzieć, jakie myśli snują się po mojej głowie? A później, zawstydzony tym, że pomyślał o Daneelu jako o robocie, Baley spojrzał w jego łagodne oczy (od kiedy uznał, że mają łagodny wyraz?) i rzekł: — Gdybym poczuł się źle, partnerze Daneelu, natychmiast powiedziałbym ci o tym. Nic mi nie jest. Po prostu nasłuchuję jakichś dźwięków świadczących o postępach procedury lądowania. — Dziękuję, partnerze Elijahu — powiedział poważnie Daneel, lekko skinąwszy głową. — Lądowanie nie powinno być nieprzyjemne. Poczujesz przyspieszenie, ale minimalne, gdyż to pomieszczenie przesunie się — do pewnego stopnia — w kierunku wektora siły. Temperatura może wzrosnąć, ale nie więcej niż dwa stopnie Celsjusza. Co do efektów sonicznych, możesz usłyszeć cichy syk przy przejściu przez gęstniejącą atmosferę. Czy to cię zaniepokoi? — Nie powinno. Drażni mnie to, że nie mogę obserwować lądowania. Nie chcę być więziony i utrzymywany w nieświadomości. — Już przekonałeś się, partnerze Elijahu, że charakter tego doświadczenia nie odpowiada twojemu temperamentowi. — I mam się z tym pogodzić? — upierał się Baley. — To nie powód, żeby mnie tu trzymać. — Partnerze Elijahu, już wyjaśniałem, iż te ograniczenia wprowadzono dla twojego dobra. Baley potrząsnął głową. — Uważam, że są one zbędne. Przy tych wszystkich trudnościach, jakie będę miał ze zrozumieniem czegokolwiek na Aurorze, szansę na to, że uda mi się rozwiązać tę sprawę, są tak małe, iż nie podejrzewam, aby ktokolwiek przy zdrowych zmysłach zadawał sobie trud i próbował mnie powstrzymać. A gdyby nawet, czemu miałbym być zaatakowany osobiście? Dlaczego nie można by dokonać sabotażu na statku? Jeżeli przyjmiemy, iż mamy do czynienia z pozbawionymi skrupułów złoczyńcami, to z pewnością mogą oni uznać statek i jego załogę — wliczając ciebie, Giskarda i mnie — za niską cenę zapewniającą im bezpieczeństwo. — Prawdę mówiąc, partnerze Elijahu, taką ewentualność wzięto pod uwagę. Statek został dokładnie sprawdzony. Jakiekolwiek próby sabotażu zostałyby ujawnione. — Jesteś pewny? Na sto procent? — W takich sprawach nie można mieć absolutnej pewności, jednak Giskardowi i mnie wystarczyła świadomość, że w tym wypadku ta pewność była dość duża i możemy działać przy minimalnym marginesie ryzyka. — A gdybyście byli w błędzie? Twarz Daneela wykrzywił bolesny grymas, jakby proszono go, I »y rozważył coś, co zakłócało sprawną pracę pozytonowych zwojów jego mózgu. Jednak nie myliliśmy się — odparł. — Tego nie możesz wiedzieć. Podchodzimy do lądowania, a to zawsze jest niebezpieczny moment. W rzeczywistości, czasem nawet nie trzeba sabotażu na pokładzie. Moje osobiste bezpieczeństwo jest najbardziej zagrożone teraz, właśnie teraz. Nie mogę ukrywać się w tej kabinie, jeśli mam wysiąść na Aurorze. Będę musiał przejść przez statek i być w pobliżu innych. Czy podjęliście odpowiednie kroki, żeby zapewnić bezpieczne lądowanie? (Marudził, niepotrzebnie dokuczając Daneelowi, ponieważ denerwowało go długotrwałe pozbawienie wolności i poczucie utrafi godności wywołane chwilą omdlenia.) Jednak Daneel odparł spokojnie: — Podjęliśmy, partnerze Elijahu. I nawiasem mówiąc, już lądowaliśmy. Znajdujemy się na powierzchni Aurory. Baley przez chwilę patrzył na niego z niedowierzaniem. Gwałtownie rozejrzał się wokół, lecz w otaczającym go pomieszczeniu nie dostrzegł, rzecz jasna, żadnej zmiany. Nie czuł i nie słyszał niczego, czego — według Daneela — mógł oczekiwać. Żadnego przyspieszenia, gorąca czy świstu. A może partner celowo jeszcze raz podniósł kwestię osobistego bezpieczeństwa, aby mieć pewność, że Baley nie będzie myślał o innych niepokojących sprawach. — Pozostaje problem opuszczenia statku. Jak mam to zrobić nie narażając się na atak ewentualnych wrogów? Daneel podszedł do ściany i dotknął ją w pewnym miejscu. Ściana po prostu rozsunęła się na boki. Baley ujrzał przed sobą długi tunel. W tej chwili Giskard wszedł do kabiny i oznajmił: — Sir, w trójkę pójdziemy korytarzem do wyjścia. W tym czasie będzie on bacznie obserwowany. Na drugim końcu czeka doktor Fastolfe. — Podjęliśmy wszelkie środki ostrożności — dodał Daneel. — Przepraszam was — mruknął Baley. W ponurym nastroju wszedł w tunel. Zapewnienia robotów o podjętych środkach ostrożności upewniały go tylko, że uznano takie działania za konieczne. Baley nie uważał się za tchórza, ale znalazł się na obcej planecie gdzie nie mógł odróżnić wroga od przyjaciela, ani spodziewać się oparcia w nikim (z wyjątkiem, oczywiście, Daneela). W krytycznej chwili — pomyślał z lekką zgrozą — nie będzie tu zacisznej kryjówki. 4. FASTOLFE Doktor Han Fastolfe czekał uśmiechnięty. Był wysoki i chudy, b jasnobrązowych, niezbyt gęstych włosach. I jeszcze te jego uszy. Nawet po trzech latach Baley doskonale je pamiętał. Duże, odstające, nadawały właścicielowi trochę zabawny, dobroduszny wygląd. Bardziej te uszy niż wylewne powitanie wywołały uśmiech Baleya, który pomyślał, że chyba na Aurorze jest możliwe wykonanie drobnego zabiegu z zakresu chirurgii plastycznej, korygującego ten defekt. Jednak równie dobrze mogło być tak, że Fastolfe lubił ich wygląd tak samo jak (ku własnemu zdziwieniu) Baley. Twarz skłaniająca do uśmiechu to rzecz godna uwagi. Może doktor cenił sobie to, że jest lubiany od pierwszego wejrzenia. A może chciał, by go nie doceniano? Albo po prostu lubił się wyróżniać? — Wywiadowca Elijah Baley — odezwał się Fastolfe. — Dobrze pana pamiętam, chociaż w myślach wciąż nadaję panu twarz aktora, który grał pańską rolę. Baley sposępniał. — Ten film prześladuje mnie, doktorze Fastolfe. Gdybym wiedział, gdzie mógłbym przed nim uciec… — Nigdzie — pocieszył go tamten. — Przynajmniej w normalny sposób. Tak więc, jeżeli nie chce pan o tym mówić, od tej po wykluczymy ten temat z naszych konwersacji. Już nigdy o tym nie wspomnę. Dobrze? — Dziękuję — odparł Baley i nieoczekiwanie wyciągnął rękę do Fastolfe’a. Ten zawahał się. Potem przyjął podaną dłoń, ściskając ją delikatnie, niezbyt długo, i powiedział: — Zakładam, że nie jest pan chodzącym siedliskiem zarazków, panie Baley. — I dodał ze skruchą, patrząc na swoje ręce: — Muszę jednak wyznać, że moje dłonie pokryto warstwą ochronnej powłoki, co nie należy do przyjemności, lecz jestem przecież wytworem irracjonalnych lęków mojej społeczności. Baley wzruszył ramionami. — Jak my wszyscy. Mnie nie upaja myśl o znalezieniu się w Zewnętrzu — na otwartej przestrzeni. Jeśli o tym mowa, to i cieszy mnie, że musiałem przybyć na Aurorę właśnie w taki okolicznościach. — Doskonale to rozumiem, panie Baley. Mam tu zamknięty samochód, a kiedy przybędziemy do mojej posiadłości, postaram się zapewnić panu odpowiednie warunki. — Dziękuję, ale czuję, że podczas pobytu na Aurorze od czasu do czasu będę musiał przebywać w Zewnętrzu. Przygotowałem się na to najlepiej jak mogłem. — Rozumiem, ale będziemy pana narażać na kontakt z Zewnętrzem tylko wtedy, kiedy zajdzie konieczność. Teraz nie ma takiej potrzeby, proszę więc skorzystać z samochodu. Pojazd czekał w cieniu tunelu i Baley zanim wsiadł, dostrzegł fragment Zewnętrza. Za plecami czuł obecność Daneela i Giskarda, krańcowo odmiennych, ale tak samo poważnych i czujnych, a także nieskończenie cierpliwych. Fastolfe otworzył tylne drzwi i powiedział: — Proszę. Baley zajął miejsce w samochodzie. Szybko i zwinnie Daneei usiadł obok, a Giskard, właściwie jednocześnie, z drugiej strony. Wyglądało to jak dobrze opracowany układ choreograficzny. Baley znalazł się między nimi, ale wcale nie czuł się jak w potrzasku. Prawdę mówiąc z ulgą przyjął to, że z obu stron Zewnętrza dzieli go robot. Jednak tu nie było żadnego Zewnętrza. Kiedy Fastolfe usiadł na przednim siedzeniu i zamknął drzwi za sobą, okna ściemniały, a wnętrze pojazdu zalało miękkie, sztuczne światło. — Zazwyczaj tak nie jeżdżę, panie Baley, ale to mi nie przeszkadza, a dla pana może być znacznie przyjemniejsze. Samochód jest całkowicie skomputeryzowany, wie, dokąd jechać, i poradzi sobie z każdą przeszkodą czy awarią. Nie musimy nic robić. Poczuli lekkie przyspieszenie, a potem słabe, ledwie wyczuwalne wrażenie ruchu. — To bezpieczna droga, panie Baley. Zadałem sobie sporo trudu, aby mieć pewność, że bardzo niewielu ludzi wie o tym, iż jest pan w tym pojeździe, a na pewno nie można odkryć pańskiej obecności w nim. Podróż samochodem — nawiasem mówiąc o napędzie odrzutowym, a więc właściwie poduszkowcem — nie zajmie nam wiele czasu, lecz jeśli ma pan ochotę, proszę skorzystać z chwili wypoczynku. Jest pan teraz całkiem bezpieczny. — Mówi pan tak — odrzekł Baley — jakby sądził, że coś mi grozi. Byłem chroniony w sposób graniczący z uwięzieniem na pokładzie statku, a teraz tutaj. Baley rozejrzał się po małym, zamkniętym wnętrzu samochodu, w którym otaczał go metalowy szkielet i chromowane szkło, nie wspominając o metalowych korpusach dwóch robotów. Fastolfe uśmiechnął się lekko. — Wiem, że przesadzam, ale na Aurorze robi się gorąco. Przybywa pan w krytycznej dla nas chwili, wolę więc wyjść na głupca z powodu przesadnej ostrożności, niż — nie doceniając przeciwnika — podjąć straszliwe ryzyko. — Sądzę, że zdaje pan sobie sprawę, doktorze Fastolfe, iż moja klęska tutaj byłaby ciosem dla całej Ziemi. — Świetnie to rozumiem. Jestem równie jak pan zdecydowany nie dopuścić do tej porażki. Proszę mi wierzyć. — Wierzę. Co więcej, moje niepowodzenie tutaj, z jakiejkolwiek przyczyny, będzie oznaczało także moją osobistą i zawodową klęskę na Ziemi. Fastolfe obrócił się na fotelu i ze zdumieniem spojrzał na Baleya. — Naprawdę? Z pewnością nikt nie będzie tego tak traktował. Baley wzruszył ramionami. — Wiem, że stanę się wygodnym celem dla zdesperowanego rządu Ziemi. — Nie pomyślałem o tym, kiedy prosiłem o pańską pomoc, Panie Baley. Może pan być pewien, że zrobię, co w mojej mocy. Chociaż, szczerze mówiąc — dodał, spoglądając w bok — to nie będzie wiele, jeżeli przegramy. — Wiem — powiedział ponuro Baley. Wyciągnął się w miękkim fotelu i zamknął oczy. Ruch poją ograniczał się do łagodnego, usypiającego kołysania, ale Ba nie zasnął. Intensywnie rozmyślał, co z tego wszystkiego wyniknie. U celu podróży Baley także nie doświadczył kontaktu z Zewnętrzem. Kiedy wysiadł z poduszkowca, znalazł się w podziemnym garażu, a mała winda wywiozła go na parter (jak stwierdził później). Zaprowadzono go do słonecznego pokoju i przechodząc przez smugę promieni (rzeczywiście lekko pomarańczowych). Baley mimowolnie się skulił. Fastolfe zauważył ten ruch i powiedział: — Szyby nie są półprzeźroczyste, chociaż można je przyciemnić. Zrobię to, jeśli pan chce. Prawdę mówiąc, powinienem pomyśleć o tym… — Nie trzeba — odparł szorstko Baley. — Usiądę tyłem do okna. Muszę się zaaklimatyzować. — Jak pan woli, ale proszę mi dać znać, gdyby zrobiło się panu niedobrze. Panie Baley, w tej części Aurory mamy właśnie późny ranek. Nie znam pańskiego czasu osobistego na statku. Jeśli jest pan od wielu godzin na nogach i chciałby się trochę przespać, to proszę powiedzieć. Jednak jeżeli uzna pan, że podoła za chwilę możemy zjeść razem śniadanie. — Tak się składa, że to byłoby zgodne z moim czasem osobistym. — Wspaniale. Przypomnę tylko, że nasz dzień jest siedem procent krótszy od ziemskiego. To nie powinno powodowa większych zaburzeń biorytmu, ale w razie potrzeby spróbujemy dostosować się do pańskich potrzeb. — Dziękuję. — I w końcu… nie miałem pojęcia, jaką stosuje pan dietę. — Zjadam wszystko, co tylko przede mną postawią. — Pomimo to nie będę obrażony, jeżeli uzna pan coś za… niezbyt smaczne. — Dziękuję. — I nie ma pan nic przeciw temu, że Daneel i Giskard dołączą do nas? Baley uśmiechnął się lekko. — Czy oni też będą jeść? Fastolfe odpowiedział poważnie: — Nie, ale chcę, żeby byli przy panu przez cały czas. — Wciąż grozi mi niebezpieczeństwo? Nawet tutaj? — Nikomu nie ufam. Nawet tutaj. — Sir, podano do stołu — oznajmił robot. Fastolfe skinął głową. — Bardzo dobrze, Faber. Za chwilę przyjdziemy. — He ma pan tu robotów? — spytał Baley. — Niewiele. Nie osiągnęliśmy poziomu jak na Solarii, czyli dziesięciu tysięcy na jednego człowieka, ale posiadam ich więcej niż przeciętny Aurorianin — pięćdziesiąt siedem. Dom jest spory, służy mi za biuro i pracownię. Ponadto żonie, kiedy ją mam, powinienem zapewnić dostatecznie dużo przestrzeni, stąd oddzielne skrzydło i osobna służba. — No cóż, posiadając pięćdziesiąt siedem robotów, sądzę, że nie zauważył pan braku dwóch. Teraz nie czuję się tak bardzo winny, że musiał pan wysłać Giskarda i Daneela, aby eskortowali mnie na Aurorę. — Zapewniam pana, panie Baley, iż ten wybór nie był przypadkowy. Giskard jest moim majordomusem i prawą ręką. Jest ze mną od dawna. — A jednak posłał go pan, żeby mnie sprowadził. Czuję się zaszczycony. — Ten fakt świadczy o pańskim znaczeniu, panie Baley. Giskard to najlepszy z moich robotów, jest silny i wytrwały. Baley zerknął na Daneela i Fastolfe dodał: — Mówiąc to, nie brałem pod uwagę mojego przyjaciela, Daneela. On nie jest sługą, lecz osiągnięciem, z którego jestem niezwykle dumny. Pierwszy model tej klasy. Jego projektantem i wzorem był doktor Roj Nemennuh Sarton, który… Urwał taktownie, ale Baley kiwnął głową i rzekł: — Rozumiem. Nie chciał, aby doktor dokończył zdanie i wspomniał o zamordowaniu Sartona na Ziemi. — Nadzorował montaż — ciągnął Fastolfe — ale to moje obliczenia umożliwiły stworzenie Daneela. Doktor uśmiechnął się do Daneela, który skłonił głowę. — Był jeszcze Jander — powiedział Baley. — Tak — rzekł Fastolfe ze smutkiem. — Może powinienem go zatrzymać przy sobie, tak jak Daneela. Jednak on był moim drugim humanoidalnym robotem, a to pewna różnica. Daneel jest jakby moim pierworodnym — specjalnym egzemplarzem. — A teraz już nie konstruuje pan następnych takich robotów? — Już nie. Jednak chodźmy — rzekł Fastolfe, zacierając ręce. — Musimy coś zjeść. Nie sądzę, panie Baley, aby na Ziemi ludzie byli przyzwyczajeni do tego, co nazywam naturalnym pokarmem. Mamy sałatkę z krewetek, chleb, ser i mleko, jak pan chce, oraz szeroki wybór soków owocowych. Skromny posiłek. Na deser lody. — Same tradycyjne ziemskie potrawy — rzekł Baley. — U nas w oryginalnej postaci istnieją jedynie w starożytnej literaturze. — Na Aurorze również nie są takie popularne, ale uznałem, iż nie ma sensu podawać naszych specjałów i przypraw. Do ich smaku trzeba przywyknąć. — Doktor Fastolfe podniósł się. — Proszę za mną, panie Baley. Będziemy tylko my dwaj, więc obejdzie się bez zbędnych biesiadnych rytuałów. — Dzięki — odrzekł Baley. — Uważam, że to niezwykle uprzejmie z pańskiej strony. Zabijałem nudę podróży intensywnym przeglądaniem materiałów dotyczących Aurory, więc wiem, że uprzejmość wymaga zachowania skomplikowanego ceremoniału przy stole, co byłoby dla mnie męczące. — Nie musi pan się obawiać. — Czy moglibyśmy zrezygnować z konwenansów i porozmawiać o interesach przy jedzeniu, doktorze Fastolfe? Nie mamy czasu do stracenia. — Podzielam ten punkt widzenia. Naprawdę jest wiele spraw do omówienia, a mam nadzieję, że nikomu pan nie powie o tym uchybieniu. Nie chciałbym zostać wykluczony z towarzystwa. — Zachichotał, a po chwili dodał: — Jednak nie powinienem się śmiać. Nie ma z czego. Strata czasu może okazać się czymś więcej niż utrudnieniem. Może mieć fatalne skutki. Pokój, który Baley opuścił, udając się na posiłek, był zapasowy: kilka krzeseł, kredens, coś, co wyglądało jak fortepian, ale miało mosiężne zawory zamiast klawiszy, jakieś abstrakcyjne wzory na ścianach, które zdawały się jarzyć swoim światłem. Podłoga o wzorze szachownicy w kilku odcieniach brązu została zapewne zaprojektowana tak, aby przypominała drewno, i chociaż lśniła w świetle lamp jak świeżo wywoskowana, wcale nie była śliska. Jadalnia miała taką samą podłogę, ale poza tym wyglądała zupełnie inaczej. Był to prostokątny pokój zastawiony licznymi meblami. Stało tam sześć dużych stołów, które można było łączyć w dowolny sposób. Wzdłuż jednej z krótszych ścian ciągnął się bar z rzędem butelek w różnych kolorach umieszczonych przed wklęsłym lustrem, w którym odbijał się pokój, wydłużony niemal w nieskończoność. Po przeciwnej stronie były cztery nisze, a w każdej z nich czekał robot. Obie długie ściany pokrywała mozaika o nieustannie zmieniających się barwach. Jeden z obrazów ukazywał planetę, jednak Baley nie potrafił stwierdzić, czy była to Aurora, jakiś inny świat, czy też wytwór wyobraźni artysty. Znajdowało się tam pole pszenicy (albo czegoś takiego), pełne skomplikowanych maszyn rolniczych obsługiwanych przez roboty. Dalej było widać porozrzucane budowle, przechodzące w coś, co według Baleya było odmianą Miasta. Drugą ze ścian projektował astronom. Jakaś planeta, niebiesko–biała, oświetlona przez odległe słońce, odbijała światło w taki sposób, że nawet spoglądając z bliska nie można było oprzeć się myśli, iż powoli się obraca. Otaczające ją gwiazdy — jedne ciemniejsze, inne jaśniejsze — również zdawały się zmieniać swój układ, chociaż kiedy ktoś przez chwilę skupił wzrok na jakiejś małej grupce, zamierały w bezruchu. Baley uznał ten widok za dziwaczny i odpychający. — To dzieło sztuki, panie Baley — stwierdził Fastolfe. — O wiele za drogie, ale podobało się Fanyi. To moja aktualna partnerka. — Czy dołączy do nas? — Nie, panie Baley. Jak powiedziałem, zjemy posiłek tylko we dwóch. Poprosiłem, żeby przez jakiś czas pozostała w swojej części domu. Mam nadzieję, że mnie pan rozumie? — Tak, oczywiście. — Proszę tutaj. Oto pana miejsce. Jeden ze stołów był zastawiony talerzami, filiżankami i rozmaitymi sztućcami, częściowo nie znanymi Baleyowi. Na środku znajdował się wysoki, lekko stożkowaty cylinder, który wyglądał jak gigantyczny pionek szachowy z szarego kamienia. Usiadłszy, Baley nie zdołał oprzeć się pokusie wyciągnięcia ręki i dotknięcia cylindra palcem. Fastolfe się roześmiał. — To przyprawnik. Jest wyposażony w prosty mechanizm kontrolny, pozwalający odmierzyć określoną ilość każdej z dwunastu przypraw na dowolne miejsce na talerzu. Aby zrobić to należycie, trzeba go podnieść i wykonać dość skomplikowane ewolucje — same w sobie bezsensowne, ale bardzo cenione przez hołdujących modzie Aurorian jako symbol wdzięku i delikatności, jakie powinny towarzyszyć podawaniu posiłku. Kiedy byłem młodszy, umiałem za pomocą kciuka i dwóch palców trzykrotnie obrócić przyprawnik w powietrzu, po czym otrzymać sól w chwili, gdy spadł mi na dłoń. Gdybym teraz spróbował to zrobić, ryzykowałbym, że rozwalę głowę mojemu gościowi. Jestem przekonany, że nie ma pan nic przeciw temu, że nie spróbuję. — Nalegam, żeby pan tego nie próbował, doktorze Fastolfe. Jeden robot postawił sałatkę na stole, drugi przyniósł tacę z sokami owocowymi, trzeci chleb i ser, a czwarty poprawił serwetki. Wszystkie cztery miały dobrze skoordynowane ruchy więc wtaczały się i wytaczały bez żadnych zderzeń czy trudności. Baley patrzył na nie ze zdumieniem. Bez żadnych wcześniejszych przygotowań zakończyły pracę i stanęły każdy na innym końcu stołu. Jednocześnie cofnęły się ukłoniły, wykonały zwrot i wróciły do nisz w drugim końcu pokoju. Nagle Baley zdał sobie sprawę z obecności Daneeli i Giskarda. Nie zauważył, kiedy przyszli. Czekali w dwóch wnękach, które pojawiły się w ścianie z widokiem na łan zboża Daneel stał bliżej. Fastolfe powiedział: — Teraz, kiedy poszły… Przerwał i potrząsnął głową. — Tylko że one nie poszły. Zwyczaj nakazuje robotom odejść, zanim rozpocznie się posiłek. Roboty nie jedzą, a ludzie tak, Zatem wydaje się logiczne, że jedzący zostają, a nie jedzący odchodzą. I tak powstał jeszcze jeden rytuał. Nie do pomyślenia jest rozpocząć posiłek w obecności robotów. Jednak w tym wypadku.. — One nie wyszły — powiedział Baley. — Nie. Uznałem, że bezpieczeństwo jest ważniejsze od etykiety, i sądzę, że nie będzie pan miał nic przeciwko temu. Baley poczekał, aż gospodarz zacznie jeść i wtedy także podniósł widelec. Fastolfe posługiwał się sztućcami powoli, by Ziemianin mógł go dokładnie obserwować. Baley ostrożnie ugryzł krewetkę i stwierdził, że jest dobra. Rozpoznał smak, przypominający produkowaną na Ziemi pastę z krewetek, lecz o wiele delikatniejszy i bogatszy. Żuł powoli i przez chwilę, mimo chęci jak najszybszego rozpoczęcia śledztwa, nie był w stanie myśleć o niczym — całą uwagę skupił na jedzeniu. To Fastolfe wykonał pierwszy ruch. — Czy nie powinniśmy zacząć rozważać naszego problemu, panie Baley? Detektyw lekko się zmieszał. Tak. Z pewnością. Proszę o wybaczenie. Pańskie jedzenie zaskoczyło mnie, tak że z trudem zdołałem zebrać myśli. Ten problem, doktorze Fastolfe, został stworzony przez pana, prawda? — Dlaczego pan tak uważa? — Ktoś popełnił robobójstwo w sposób wymagający sporej wiedzy — tak słyszałem. — Robobójstwo? Zabawne określenie — uśmiechnął się Fastolfe — Oczywiście, rozumiem, co miał pan na myśli. Dobrze pan słyszał: ten sposób wymaga naprawdę sporej wiedzy. — Którą tylko pan posiada, jak mi powiedziano. — Niewątpliwie. — I nawet pan sam przyznaje — a prawdę mówiąc, upiera się — że tylko on mógł wprowadzić Jandera w stan psychicznego zamrożenia. — Twierdzę tak, gdyż to prawda, panie Baley. Kłamstwo nic by nie dało, nawet gdyby przeszło mi przez gardło. Powszechnie wiadomo, iż jestem najlepszym teoretykiem robotyki na wszystkich pięćdziesięciu światach. — Mimo to, doktorze Fastolfe, czy drugi po panu albo trzeci, a nawet piętnasty teoretyk robotyki z pięćdziesięciu światów nie posiada wiedzy niezbędnej do popełnienia tego czynu? Czy naprawdę mógł to zrobić tylko najlepszy z nich? Fastolfe odparł spokojnie: — Moim zdaniem rzeczywiście potrzeba do tego umiejętności najlepszego eksperta. Istotnie uważam, że ja sam zdołałbym dokonać tego tylko w jeden z moich dobrych dni. Proszę pamiętać, że najlepsze umysły w dziedzinie robotyki — włącznie z moim — usilnie pracowały nad stworzeniem pozytonowego mózgu, którego nie można wprowadzić w stan psychicznego zamrożenia. — Jest pan tego pewny? Naprawdę pewny? — Całkowicie. — I stwierdził pan to publicznie? — Oczywiście. Przeprowadzono publiczne przesłuchanie, mój drogi Ziemianinie. Zadano mi pytania, które teraz i pan zadaje, a ja udzieliłem szczerych odpowiedzi. Takie są nasze zwyczaje. — W tej chwili nie kwestionuję tego, że był pan przekonany, iż mówi prawdę. Jednak czy nie kierowała panem całkiem uzasadniona duma? To także byłoby typowe dla Aurorianina, prawda? — Chce pan powiedzieć, iż tak bardzo zależało mi na tym, żeby uznano mnie za najlepszego, że dobrowolnie postawiłem się w sytuacji, gdy wszyscy będą musieli stwierdzić moją winę? — Nie wiem dlaczego, ale podejrzewam, że wolałby pan utraci polityczną i społeczną pozycję, niż narazić na szwank swą reputację naukowca. — Ma pan zadziwiający sposób rozumowania, panie Baley Nie przyszłoby mi to do głowy. Gdybym musiał wybierać między wyznaniem, że nie jestem najlepszy, a przyznaniem, że jestem winny — użyjmy pańskiego określenia — robobójstwa, pańskim zdaniem świadomie wybrałbym to drugie. — Nie, doktorze Fastolfe, nie chciałbym przedstawiać te sprawy w zbyt dużym uproszczeniu. Czy nie mogło być tak, że błędnie uważał się pan za największego z robotyków, nie mającego sobie równych, upierając się przy tym za wszelką cenę, ponieważ podświadomie — podświadomie, doktorze Fastolfe — wiedział pan, iż w rzeczywistości inni dogonili pana, a może nawet prześcignęli. Fastolfe uśmiechnął się z lekkim zniecierpliwieniem. — Nie, panie Baley. Myli się pan. — Proszę się zastanowić, doktorze! Czy jest pan pewny, że żaden z kolegów — robotyków nie może się z panem równać? — Tylko nieliczni zajmują się robotami humanoidalnymi. Skonstruowanie Daneela dosłownie stworzyło nową profesję, dla której nawet nie ma jeszcze nazwy — może humanorobotyka? — wszystkich teoretyków robotyki na Aurorze nikt prócz mnie nie ogarnia zasad działania pozytonowego mózgu Daneela. Rozumiał je doktor Sarton, ale on nie żyje — a i on nie pojmował ich dobrze jak ja. Podstawowa teoria jest moja. — Mogło tak być na początku, ale na pewno nie spodziewa się pan, że zachowa tę wyłączność. Czy nikt nie zna pańskiego odkrycia? Fastolfe stanowczo potrząsnął głową. — Nikt. Nikogo nie uczyłem i żaden z żyjących robotyków nie wysunął swojej własnej teorii. Baley, lekko zirytowany, pytał dalej. — A może jakiś bystry młody człowiek, świeżo po studiach, mądrzejszy niż ktokolwiek podejrzewa… — Nie, panie Baley, nie. Wiedziałbym o nim. Przeszedłby przez moje laboratoria. Pracowałby ze mną. Obecnie nie ma takiego młodzieńca. Kiedyś pojawi się; może będzie ich wielu. Jednak na razie nikt taki nie istnieje. Zatem jeśli pan umrze, ta nowa nauka umrze razem z panem? — Mam dopiero sto sześćdziesiąt pięć lat. Dziesiętnych, oczywiście, a więc tylko sto dwadzieścia cztery wasze, ziemskie, lata — mniej więcej. Według naszych norm jestem jeszcze młody i nie ma żadnych medycznych powodów, aby można było uznać, że przeżyłem choć połowę życia. Osiągnięcie wieku czterystu lat — dziesiętnych mam na myśli — nie jest tu niczym niezwykłym. Jeszcze dużo czasu przede mną, żeby uczyć innych. Skończyli posiłek, ale żaden nie zamierzał wstać od stołu. Roboty również nie zaczęły sprzątać. Wydawało się, że zahipnotyzowała ich ta gwałtowna wymiana zdań. Baley zmrużył oczy. — Doktorze Fastolfe, dwa lata temu byłem na Solarii. Tam odniosłem wrażenie, że Solarianie są najzręczniejszymi robotykami wśród mieszkańców pięćdziesięciu światów. — Generalnie to prawda. — I żaden z nich nie mógłby tego dokonać? — Żaden, panie Baley. Oni zajmują się robotami, które w najlepszym razie dorównują mojemu Giskardowi. Solarianie nie mają pojęcia o konstruowaniu humanoidalnych robotów. — Skąd może pan mieć pewność? — Jeśli był pan na Solarii, panie Baley, to dobrze pan wie, że Solarianie kontaktują się z najwyższą trudnością i głównie za pomocą trójwymiarowych transmisji — chyba że kontakt seksualny jest absolutnie niezbędny. Czy sądzi pan, że mogliby wymyślić robota o ludzkim wyglądzie, który by negatywnie oddziaływał na ich neurozę? Ponieważ on jest tak podobny do człowieka, unikaliby jego towarzystwa i nie byliby w stanie wykorzystać w żaden rozsądny sposób. — A czy jakiś Solarianin nie nauczył się tolerować ludzkiego ciała? Skąd może pan wiedzieć? — Istotnie, nie mogę temu zaprzeczyć, lecz w tym roku na Aurorze nie ma mieszkańców Solarii. — Ani jednego? — Ani jednego! Oni nie lubią spotykać się nawet z Aurorianami i nie chcą przylatywać ani tu, ani na inne światy, chyba że w najbardziej naglących sprawach. Wówczas zostają na orbicie 1 komunikują się z nami drogą elektroniczną. — W takim razie, jeśli — dosłownie i w przenośni — jest pan jedyną osobą na wszystkich światach, która mogła to zrobić… Cxy zabił pan Jandera? — Nie mogę uwierzyć, że Daneel nie powiedział panu, iż nie przyznałem się do popełnienia tego czynu. — Powiedział mi, ale chcę to usłyszeć od pana. Fastolfe zmarszczył brwi i założywszy ręce na piersi, odparł przez zaciśnięte zęby: — A więc mówię panu. Nie zrobiłem tego. Baley potrząsnął głową. — Wierzę, że pan wierzy w swoje słowa. — Tak jest. Z całym przekonaniem. I mówię prawdę. Ja nie zabiłem Jandera. — Jednak skoro pan tego nie zrobił, a nikt inny nie mógł, zatem… Chwileczkę. Może uczyniłem błędne założenie. Czy Jander naprawdę nie żyje, czy też sprowadzono mnie tu pod takim pretekstem? — Robot naprawdę jest zniszczony. Będzie go pan mógł obejrzeć, o ile Departament Sprawiedliwości nie zabroni mi dostępu do niego, lecz chyba to nie wchodzi w rachubę. — W takim razie, jeśli pan tego nie zrobił, nikt inny nie mógł, a robot naprawdę nie żyje, to kto popełnił zbrodnię? Fastolfe westchnął. — Jestem pewien, że Daneel powtórzył panu moją odpowiedź przed komisją, ale pan chce usłyszeć ją z moich ust. — Racja, doktorze Fastolfe. — No dobrze, a więc nikt nie popełnił tej zbrodni. Zamrożenie psychiczne Jandera spowodował spontaniczny blok pozytonowego strumienia przepływającego przez jego zwoje mózgowe. — Czy to możliwe? — Raczej nie, ale skoro ja tego nie zrobiłem, tylko w ten sposób można to wytłumaczyć. — A czy nie jest bardziej prawdopodobne, że pan kłamie, niż że nastąpiła spontaniczna blokada zwojów mózgowych? — Wielu tak twierdzi. Jednak przypadkiem wiem, iż tego nie zrobiłem, a więc psychiczne zamrożenie pozostaje jedynym rozwiązaniem. — I sprowadził mnie pan tutaj, żeby zademonstrować — dowieść — że ten spontaniczny blok naprawdę miał miejsce? — Tak. — Tylko jak mogę udowodnić taki przypadkowy efekt? A wygląda na to, że jest to jedyny ratunek dla pana, Ziemi i dla mnie. — Według hierarchii ważności, panie Baley? Baley wyglądał na rozzłoszczonego. — No dobrze: pana, mnie i Ziemi. — Po długotrwałych rozważaniach — rzekł Fastolfe — niestety doszedłem do wniosku, iż w żaden sposób nie uda się zdobyć takiego dowodu. Baley z przerażeniem spojrzał na Fastolfe’a. — W żaden sposób? — W żaden. Zupełnie. Nagle, najwidoczniej powodowany chwilowym kaprysem, chwycił przyprawnik i powiedział: — Wie pan co, zastanawiam się, czy jeszcze potrafię wykonać potrójny obrót. Precyzyjnym ruchem ręki rzucił przyprawnik w górę. Pojemnik koziołkował w powietrzu, a kiedy opadał, Fastolfe złapał go, podstawiając pod węższy koniec kant prawej dłoni (kciukiem skierowanej w dół). Przyprawnik zakołysał się, obrócił i spadł na kant lewej dłoni. Przeważył z powrotem i zatrzymał się na prawej, a potem znów na lewej ręce. Po trzech takich manewrach został lekko podrzucony w powietrze, wystarczająco wysoko, aby wykonał obrót. Fastolfe złapał go prawą ręką, lewą trzymając w pobliżu, skierowaną grzbietem w dół. Chwyciwszy przyprawnik, doktor pokazał lewą dłoń, na której leżały drobne ziarenka soli. — To dziecinna zabawa, a włożony wysiłek jest nieproporcjonalny do efektu, jakim jest, rzecz jasna, szczypta soli, ale dobry gospodarz z dumą prezentuje taki pokaz. Niektórzy eksperci potrafią utrzymywać przyprawnik w powietrzu przez półtorej minuty, poruszając rękami tak szybko, że niemal nie można nadążyć za nimi spojrzeniem. Oczywiście — dodał w zadumie — Daneel może wykonać takie czynności zręczniej i szybciej niż jakikolwiek człowiek. Przeprowadzałem z nim takie próby, żeby sprawdzić, jak działa jego mózg, ale byłoby wysoce niewłaściwe, gdyby prezentował swoje umiejętności publicznie. Niepotrzebnie upokorzyłby przyprawników — no, to popularna nazwa takich żonglerów, chociaż nie znajdzie jej pan w słownikach. Baley mruknął coś pod nosem. — Musimy wrócić do sprawy — westchnął Fastolfe. — Przecież dlatego ciągnął mnie pan przez kilka parseków przestrzeni. — Istotnie. Do rzeczy. — Czy ten pokaz miał jakiś ukryty cel, doktorze Fastolfe? — No cóż, wyglądało na to, że znaleźliśmy się w impasie. Sprowadziłem tu pana w niezwykle trudnej sprawie. Wyraz pańskiej twarzy był dość wymowny i prawdę mówiąc, ja wcale i czułem się lepiej. Pomyślałem, że nam obu przyda się odrobi wytchnienia. A teraz wróćmy do naszej rozmowy. — Mam próbować dokonać rzeczy niemożliwej? — Dlaczego tak pan to ocenia? Przecież cieszy się pan repu człowieka, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. — Ten film? Wierzy pan w tę idiotyczną parodię wydarzeń Solarii? Fastolfe rozłożył ręce. — To moja jedyna nadzieja. — A ja nie mam wyboru. Muszę próbować; nie mogę wre na Ziemię bez sukcesu. Powiedziano mi to wyraźnie. Dokto. Fastolfe, w jaki sposób mógł zostać zabity Jander? Jak trze było manipulować jego umysłem? — Panie Baley, nie wiem, jak mógłbym to wytłumaczyć drugiemu robotykowi, którym pan nie jest, nawet gdybym był gotów publicznie zaprezentować moją teorię, a nie jestem. Jednakże zobaczmy, czy nie uda mi się jej wyjaśnić choć pobieżnie. Oczywiście wie pan, że roboty wymyślono na Ziemi. — W dziedzinie robotyki dzieje się u nas bardzo niewiele… — Ziemskie uprzedzenia wobec robotów są dobrze znane na planetach Przestrzeniowców — przerwał doktor. — Jednak ziemskie pochodzenie robotów jest oczywiste dla każdego mieszkańca Ziemi, kiedy się nad tym zastanowi. Powszechnie wiadomo, że podróże nadprzestrzenne stały się możliwe dzięki zastosowaniu robotów, a ponieważ planety Przestrzeniowców nie mogłyby zostać zasiedlone bez podróży nadprzestrzennych, nie ulega wątpliwości, że roboty istniały przed rozpoczęciem osadnictwa, gdy Ziemia była jedyną zamieszkaną planetą. Tak więc roboty zostały wymyślone na Ziemi, przez Ziemian. — A jednak Ziemia nie jest z tego dumna, prawda? — Nie mówimy o tym — rzekł krótko Baley. — I Ziemianie nic nie wiedzą o Susan Calvin? — Natrafiłem na to nazwisko w kilku starych książkach. Ona należała do pionierów badań w dziedzinie robotyki. — To wszystko, co pan o niej wie? Baley machnął ręką. — Zapewne mógłbym znaleźć więcej, gdybym przejrzał archiwa ale nie miałem okazji. — Dziwne — powiedział Fastolfe. — Dla wszystkich Przestrzeniowców ona jest niemal boską istotą, tak że chyba niewielu noża robotykami pamięta, że była Ziemianką. Uznaliby to za profanację. Nie uwierzyliby, gdyby powiedziano im, że umarła przeżywszy tylko trochę ponad sto lat dziesiętnych. A wy znacie ją jedynie z jej pionierskich prac. — Czy ona ma coś wspólnego z tą sprawą, doktorze? — Nie bezpośrednio. Musi pan wiedzieć, że krążą o niej liczne legendy. Większość z nich to niewątpliwie bujdy, ale i tak są powtarzane. Jedna z najsłynniejszych — i najmniej prawdopodobnych — dotyczy wyprodukowanego w tych dawnych czasach robota, który w wyniku jakiejś awarii linii produkcyjnej został obdarzony zdolnościami telepatycznymi… — Co!? — To legenda! Mówiłem, że to legenda — i z pewnością nie ma w niej odrobiny prawdy. Istnieje jednak teoretyczna przesłanka pozwalająca przypuszczać, że to mogło mieć miejsce, chociaż nikt nigdy nie przedstawił wiarygodnej teorii tłumaczącej to zjawisko. Wystąpienie takich zdolności w prymitywnym mózgu pozytonowym z czasów przed podróżami w nadprzestrzeni jest nieprawdopodobne. Dlatego twierdzimy, że ta opowieść jest zmyślona. Mimo to opowiem ją, gdyż zawiera pewien morał. — Proszę mówić. — Ten robot, jak głosi legenda, mógł czytać w myślach. Kiedy zadawano mu pytanie, czytał w myślach pytającego i mówił mu to, co tamten chciał usłyszeć. Pierwsze Prawo Robotyki wyraźnie stwierdza, że robot nie może skrzywdzić człowieka, ani przez zaniechanie działania pozwolić, aby stała mu się krzywda — dla robotów zazwyczaj oznacza to fizyczną krzywdę. Tymczasem robot czytający w myślach niewątpliwie uznałby, że rozczarowanie, gniew czy inne gwałtowne uczucie unieszczęśliwia daną osobę i zinterpretowałby przyczynę takich odczuć jako krzywdę. A zatem, gdyby robot — telepata wiedział, że prawda może rozczarować lub rozgniewać pytającego albo wywołać jego zazdrość lub oburzenie, powiedziałby mu uspokajające kłamstwo. Rozumie pan? — Tak, oczywiście. — Dlatego robot kłamał nawet samej Susan Calvin. To nie mogło trwać długo, gdyż różni ludzie słyszeli odmienne wersje wydarzeń, nie tylko różniące się, ale także nie znajdujące pokrycia w rzeczywistości. Susan Calvin odkryła, że jest okłamywana i pojęła, że te kłamstwa postawiły ją w bardzo niezręcznej sytuacji. To, co na początku byłoby dla niej tylko drobnym rozczarowaniem, teraz — w wyniku zawiedzionych nadziei — stało się klęską. Nigdy nie słyszał pan tej opowieści? — Daję słowo, że nie. — Zdumiewające! A jednak na pewno nie wymyślono jej na Aurorze, ponieważ jest jednakowo rozpowszechniona na wszystkich światach. W każdym razie Calvin się zemściła. Udowodniła robotowi, że — obojętnie, czy powie prawdę, czy skłamie — jednakowo skrzywdzi osobę, z którą rozmawia. Nie mógł przestrzegać Pierwszego Prawa, cokolwiek by zrobił. Robot, zrozumiawszy: to, był zmuszony szukać ucieczki w całkowitej bezczynności. Jeśli mam użyć barwnego określenia, spaliły mu się pozytonowe zwoje. Jego mózg został nieodwracalnie uszkodzony. Legenda głosi, że; ostatnie słowo, jakie Calvin rzuciła niszczonemu robotowi, brzmiało „Kłamca!” — Zakładam, że coś podobnego przytrafiło się Janderowi Panellowi. Może stanął przed sprzecznością pojęć i jego mózg uległ uszkodzeniu? — zainteresował się Baley. — Tak się wydaje, chociaż dziś nie jest równie łatwo tego dokonać jak w czasach Susan Calvin. Może ze względu na legendę, robotycy starali się utrudnić powstanie takich sprzeczności;’ W miarę rozwoju teorii mózgów pozytonowych, a także coraz doskonalszego ich projektowania, wymyślano coraz lepsze systemy przewidujące rozmaite sytuacje, tak żeby robot zawsze mógł podjąć jakieś działania zgodne z Pierwszym Prawem. — A więc nie można spalić pozytonowego mózgu. To chce mi pan powiedzieć? Bo jeśli tak, to co przydarzyło się Janderowi? — Nie to mam na myśli. Coraz lepsze systemy, o których mówię, nigdy nie są całkowicie skuteczne. Nie mogą być. Obojętnie jak subtelny i skomplikowany stworzymy mózg, zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że stanie w obliczu sprzeczności. To podstawowe prawo matematyki. Nigdy nie potrafimy wyprodukować’ mózgu dostatecznie precyzyjnego i złożonego, żeby zredukować takie ryzyko do zera. Możemy jedynie się starać. Jednakże powstały systemy tak bardzo zbliżone do ideału, że wywołanie stanu psychicznego zamrożenia przez postawienie odpowiedniej sprzeczności wymagałoby głębokiego zrozumienia tego konkretnego pozytonowego umysłu, z którym mamy do czynienia — a do tego trzeba naprawdę dobrego teoretyka. — Takiego jak pan, doktorze Fastolfe? — Takiego jak ja. Jeśli idzie o roboty humanoidalne, nie mam równego sobie. — Albo w ogóle nikogo — rzekł ironicznie Baley. — Właśnie. Albo w ogóle nikogo — powtórzył uczony, nie zwracając uwagi na ton detektywa. — Humanoidalne roboty mają mózgi — a mógłbym dodać, że również ciała — świadomie skonstruowane na podobieństwo istot ludzkich. Pozytonowe mózgi są niezwykle delikatne i pod pewnymi względami równie wrażliwe jak ludzkie. Tak jak u człowieka czasem występuje zawał w wyniku samej czynności mózgu, bez wpływu jakichkolwiek czynników zewnętrznych, tak mózg humanoidalnego robota może w rezultacie zbiegu okoliczności — przypadkowego dryfu pozytonów — doznać psychicznej zapaści. — Czy jest pan w stanie to udowodnić, doktorze Fastolfe? — Mogę przeprowadzić dowód matematyczny, ale ci, którzy zdołają prześledzić tok obliczeń, nie zawsze zgodzą się z postawioną tezą. Opieram się na kilku założeniach, nie pasujących do przyjętego sposobu myślenia o robotyce. — A jakie jest prawdopodobieństwo spontanicznego wystąpienia stanu psychicznego zamrożenia? — W dużej grupie humanoidalnych robotów, liczącej powiedzmy sto tysięcy, istnieje przypuszczenie, że jeden z nich mógłby ulec takiemu zagrożeniu w czasie równym długości życia przeciętnego Aurorianina. Oczywiście, mogłoby do tego dojść znacznie wcześniej, tak jak w wypadku Jandera, chociaż szansę na to byłyby znikome. — Jednak rozumie pan, doktorze, że nawet jeśli wykaże pan bezspornie, że taka spontaniczna reakcja może zajść u każdego robota, nie będzie to równoznaczne z udowodnieniem, iż coś takiego przydarzyło się właśnie Janderowi i właśnie w tym czasie. — Nie — przyznał Fastolfe. — Ma pan całkowitą rację. — Pan, największy ekspert, jeśli idzie o roboty, nie może tego dowieść w sprawie Jandera. — I znów ma pan całkowitą rację. — A zatem czego oczekuje pan ode mnie, detektywa, który nie ma pojęcia o robotach? — Nie trzeba niczego udowadniać. Wystarczy przedstawić odpowiednią sugestię, która przekona opinię publiczną, że spontaniczny stan psychicznego zamrożenia był możliwy. — Na przykład…? — Nie wiem. — Jest pan pewien, że nie wie? — spytał szorstko Baley. — Co pan ma na myśli? Przecież powiedziałem, że nie wiem. — Proszę posłuchać. Zakładam, że większość Aurorian już; usłyszała, że przybyłem na tę planetę w celu rozwiązania zagadki. Trudno byłoby sprowadzić mnie tu w sekrecie, zważywszy, że jestem Ziemianinem, a to jest Aurora. — Tak, z pewnością, toteż nawet nie próbowałem. Porozum miałem się z przewodniczącym i namówiłem go, żeby udzielił mli zezwolenia na ściągnięcie pana tutaj. W ten sposób zdołałem odroczyć rozprawę. Ma pan szansę rozwiązania zagadki, zanim stanę przed sądem. Wątpię, aby dali mi dużo czasu. — A zatem powtarzam: Aurorianie w większości wiedzą, że jestem, a także, że przybyłem, aby znaleźć przyczynę śmierci Jandera. — Oczywiście. Jaki mógłby być inny powód? — I od kiedy wszedłem na pokład statku, który mnie tu przywiózł, byłem trzymany pod ścisłą strażą w obawie, że pańscy wrogowie spróbują mnie wyeliminować sądząc, że jestem cudotwórcą, który potrafi rozwiązać tę zagadkę w taki sposób, żeby znalazł się pan po stronie zwycięzców, chociaż szansę na to są niewielkie. — Owszem, niepokoję się o pana. — Załóżmy, że komuś, kto nie chce rozwiązania tej zagadki i pańskiego uniewinnienia, doktorze Fastolfe, udało się mnie zabić. Czyż to nie poprawiłoby pańskiego wizerunku w oczach i opinii publicznej? Czy społeczeństwo nie uznałoby, iż wrogowie czują, że jest pan niewinny, bo inaczej nie posunęliby się doj morderstwa w obawie przed wynikiem dochodzenia? — To dość skomplikowane rozumowanie, panie Baley. Sądzę, że pańska śmierć — odpowiednio wykorzystana — mogłaby posłużyć takiemu celowi, lecz do tego nie dojdzie. — Jednak po co mnie chronić, doktorze Fastolfe? Dlaczego nie dać im mnie zabić, a moją śmierć wykorzystać dla zwycięstwa? — Ponieważ wolałbym, aby pozostał pan przy życiu i zdołał dowieść mojej niewinności. — Przecież pan wie, że nie mogę udowodnić pańskiej niewinności. — Może jednak. Ma pan silną motywację. Od tego zależy los Ziemi, a także — jak mi pan mówił — pańska kariera. 90 — I cóż mi po tej motywacji? Gdyby kazał mi pan latać machając rękami i powiedział, że jeśli nie polecę, umrę w męczarniach, a Ziemia zostanie zniszczona wraz z jej mieszkańcami, miałbym bardzo poważną motywację do latania, a i tak nie uniósłbym się w powietrze. — Wiem, że szansę są nikłe — mruknął Fastolfe. — A ja jestem przekonany, że są równe zeru — wypalił Baley — i tylko moja śmierć może pana uratować. — A zatem nie zostanę ocalony, gdyż zadbam o to, żeby wrogowie nie mogli pana dosięgnąć. — Jednak pan może. — Co? — Przyszło mi do głowy, doktorze Fastolfe, iż mógłby mnie pan zabić w taki sposób, żeby zrzucić winę na pańskich nieprzyjaciół, a następnie wykorzystać moją śmierć przeciwko nim, i że może właśnie dlatego zostałem ściągnięty na Aurorę. Fastolfe przez chwilę patrzył na Baleya z lekkim zdziwieniem, a potem, w porywie gwałtownego, ślepego gniewu jego twarz poczerwieniała i wykrzywiła się okropnym grymasem. Pochwyciwszy ze stołu przyprawnik, zamachnął się i cisnął nim w Baleya. Kompletnie zaskoczony detektyw zdołał tylko skulić się na krześle. 5. DANEEL I GISKARD Jeśli Fastolfe poruszał się szybko, to Daneel zareagował o wiele szybciej. Baley, który całkiem zapomniał o obecności robota, usłyszał tylko cichy szmer, stłumiony brzęk — i już Daneel stał obok Fastolfe’a z przyprawnikiem w ręce, mówiąc: — Ufam, że nie zrobiłem panu krzywdy, doktorze Fastolfe. Oszołomiony detektyw zauważył, że Giskard znajduje się niedaleko, po drugiej ręce doktora, a wszystkie cztery roboty porzuciły nisze pod przeciwległą ścianą i dotarły prawie do stołu. Lekko zdyszany i rozczochrany Fastolfe powiedział: — Nie, Daneelu. Spisałeś się doskonale, naprawdę. I dodał, podnosząc głos: — Wszyscy spisaliście się świetnie, ale pamiętajcie, nie możecie pozwolić, żeby coś was powstrzymało — nawet moja osoba. Zaśmiał się cicho i ponownie usiadł, przygładzając fryzurę. — Przepraszam — zwrócił się do Baleya — że tak pana przestraszyłem, ale uważałem, że pokaz będzie bardziej przekonujący niż moje słowa. Baley, który skulił się tylko odruchowo, poluzował kołnierzyk i odparł szorstko: — Obawiam się, że oczekiwałem słów, ale przyznaję, że pokaz był przekonujący. Cieszę się, że Daneel był dostatecznie blisko, żeby Pana rozbroić. — Wszystkie roboty były wystarczająco blisko, aby mnie rozbroić, lecz Daneel stał najbliżej i doskoczył pierwszy. Dopadł mnie na tyle szybko, że mógł być delikatny. Gdyby stał dalej, może musiałby wykręcić mi rękę albo ogłuszyć. — Czy posunąłby się tak daleko? — Panie Baley — odparł Fastolfe. — Wydałem polecenia co do pańskiej ochrony, a ja wiem jak wydawać rozkazy. Roboty nie wahałyby się ocalić pana, nawet gdyby miały mnie skrzywdzić. Oczywiście, starałyby się wyrządzić mi jak najmniejszą szkodę, tak jak to uczynił Daneel. Ucierpiała jedynie moja godność i uczesanie. Czuję również lekkie mrowienie w palcach. Fastolfe delikatnie poruszał ręką. Baley wziął głęboki oddech, usiłując ochłonąć. — Czy Daneel nie chroniłby mnie nawet bez pańskich rozkazów? — zdziwił się Baley. — Bez wątpienia. Musiałby. Jednak nie powinien pan uważać, że robot odpowiada prostym tak lub nie, w górę lub w dół, wejść lub wyjść. To błąd często popełniany przez laików. Chodzi o czas reakcji. Moje polecenia dotyczące pańskiej osoby były tak sformułowane, żeby u wszystkich moich robotów włącznie z Daneelem uzyskać wysoki potencjał, największy, jaki mogłem utrzymać bez ryzyka. Tak więc ich reakcja na grożące panu niebezpieczeństwo jest niezwykle gwałtowna. Miałem pewność, że tak będzie i dlatego mogłem zamierzyć się na pana tak niespodziewanie, aby przekonująco zademonstrować, że nie jestem w stanie pana skrzywdzić. — Tak, jednak trudno mi powiedzieć, że zawdzięczam to panu. — Och, całkowicie ufam moim robotom, szczególnie Daneelowi. Chociaż trochę za późno przyszło mi do głowy, że gdybym natychmiast nie puścił przyprawnika, Daneel mógłby — wprawdzie niechętnie — złamać mi rękę. — Uważam, że niepotrzebnie pan tak ryzykował — stwierdził Baley. — Ja też jestem tego zdania. Po fakcie. Gdyby pan teraz zamachnął się, chcąc rzucić we mnie przyprawnikiem, Daneel Zapobiegłby temu, lecz nie tak szybko, ponieważ nie otrzymał specjalnych instrukcji co do mojego bezpieczeństwa. Mam nadzieję, że okazałby się wystarczająco zręczny, aby mnie ocalić, ale nie jestem pewny, i wolę nie próbować. — A gdyby zrzucono na ten dom jakiś ładunek wybuchowy? — Albo gdyby z pobliskiego pagórka wystrzelono w nas strumień promieni gamma…? Moje roboty nie zapewniają całkowitego bezpieczeństwa, ale takie terrorystyczne zamachy są bardzo m prawdopodobne na Aurorze. Proponuję, żeby się pan tym przejmował. — Mam taki zamiar. Prawdę mówiąc, nigdy poważnie podejrzewałem, aby był pan dla mnie zagrożeniem, ale musiałem wyeliminować taką możliwość, jeśli mam kontynuować śledztwo. Teraz wracajmy do sprawy. — Tak, słusznie. Mimo tego dodatkowego i niezwykle dramatycznego przerywnika, nadal musimy dowieść, że psychiczny blok Jandera nastąpił samoistnie i przypadkowo. Baley, który miał teraz świadomość obecności swego partnera, odwrócił się i zapytał niespokojnie: — Daneelu, czy przykro ci, że omawiamy tę kwestię? Daneel, który właśnie odstawił przyprawnik na inny stół, odparł: — Partnerze Elijahu, wolałbym, żeby mój były przyjaciel Jander nadal był sprawny, ale ponieważ nie jest i ponieważ nie można przywrócić go do poprzedniego stanu, jedyne co pozostaje, to zapobiec podobnym incydentom w przyszłości. Ponieważ obecna dyskusja ma na celu takie zakończenie, raczej cieszy mnie niż martwi. — A więc, żeby wyjaśnić jeszcze jedną sprawę, Daneelu, czy sądzisz, że doktor Fastolfe jest odpowiedzialny za koniec twojego kolegi — robota? Wybaczy pan, że o to pytam, doktorze? Fastolfe przytaknął skinieniem głowy. — Doktor Fastolfe oświadczył, że nie jest za to odpowiedzialny, a więc, oczywiście, nie jest — odpowiedział Daneel — Nie masz co do tego wątpliwości? — Żadnych, partnerze Elijahu. Fastolfe wyglądał na lekko ubawionego. — Przesłuchuje pan robota, panie Baley. — Wiem, ale nie potrafię myśleć o Daneelu jako o robocie, dlatego pytałem. — Jego odpowiedzi nie miałyby żadnego znaczenia przed komisją dochodzeniową. Został zaprogramowany tak, że musi wierzyć. — Ja nie jestem komisją dochodzeniową, doktorze Fastolfe, i zamierzam wyjaśnić wszelkie wątpliwości. Wróćmy do punktu wyjścia. Albo pan zniszczył mózg Jandera, albo doszło do tego przypadkowo. Twierdzi pan, że nie zdołam udowodnić zbiegu okoliczności, więc postaram się wykluczyć jakikolwiek pański udział. Innymi słowy, jeśli zdołam dowieść, że nie mógł pan zabić Jandera, jedyną przyczyną jego śmierci pozostaje zbieg okoliczności. — A jak może pan tego dokonać? — To kwestia środków, okazji oraz motywu. Dysponował pan odpowiednimi środkami, żeby zabić Jandera, to jest teoretyczną wiedzą pozwalającą manipulować nim tak, aby doprowadzić go do stanu psychicznego zamrożenia. A czy miał pan okazję? Robot był pańskim dziełem, pan zaprojektował budowę jego pozytonowych zwojów i nadzorował całą konstrukcję, ale czy pozostawał w pańskim posiadaniu, kiedy uległ zniszczeniu? — Nie, prawdę mówiąc, nie. Był u kogoś innego. — Jak długo? — Około ośmiu miesięcy — trochę ponad pół waszego roku. — Aha. To interesujące. Był pan z nim lub w pobliżu w czasie jego zniszczenia? Czy mógł pan to zrobić? Krótko mówiąc, czy jest pan w stanie udowodnić, iż przebywał daleko i nie miał kontaktu z robotem, co usunie podejrzenie, że jest pan sprawcą. — Obawiam się, że to niemożliwe. Przedział czasu, w jakim ktoś popełnił ten czyn, jest dość szeroki. Destrukcja robota nie powoduje zmian, takich jak rigor mortis u ludzi. Możemy jedynie stwierdzić, że w pewnej chwili Jander był sprawny, a po pewnym czasie zauważono, że nie działa. Te dwa momenty dzieli blisko osiem godzin. Na ten czas nie mam alibi. — Żadnego? A co pan wtedy robił, doktorze Fastolfe? — Byłem tutaj, w mojej posiadłości. — Może roboty widziały pana i zaświadczą. — Na pewno widziały, ale nie mogą być świadkami, a tego dnia Fanya wyszła załatwiać swoje sprawy. — Czy Fanya podziela pańskie zainteresowanie robotyką? Fastolfe uśmiechnął się krzywo. — Ona wie o tym mniej niż pan. Poza tym, to nie ma żadnego baczenia. — Dlaczego? Cierpliwość Fastolfe’a najwidoczniej zaczęła się wyczerpywać. — Drogi panie Baley, nie mamy do czynienia z fizyczną napaścią z bliskiej odległości, taką jak mój udawany atak na pana. To, co się przytrafiło Janderowi, nie wymagało mojej fizycznej obecności. Tak się zdarzyło, że Jander znajdował się niedaleko stąd, ale równie dobrze mógłby być na drugiej stronie Aurory. Zawsze mogłem nawiązać z nim kontakt elektroniczny i wydając odpowiednie polecenia, uzyskać pożądane reakcje — na przykład doprowadzić go do stanu psychicznego zamrożenia. Zasadnicze czynności nie zabrałyby wiele czasu… Baley przerwał mu. — A zatem procedura jest krótka i ktoś mógłby natrafić na nią przypadkowo, dokonując rutynowych czynności? — Nie! — rzekł Fastolfe. — Na Aurorę! Ziemianinie, pozwól mi skończyć. Już mówiłem, że nie. Doprowadzenie Jandera do psychicznej zapaści było długim, skomplikowanym i mozolnym procesem, wymagającym wielkiej wiedzy oraz sprytu, i nie można do tego dojść przypadkowo. Zgodnie z moimi obliczeniami, prawdopodobieństwo przypadkowego wykonania całej tej skomplikowanej procedury jest daleko mniejsze niż możliwość spontanicznej blokady psychicznej. Jednakże gdybym ja chciał wywołać psychiczną zapaść, mógłbym powoli wywoływać zmiany i reakcje, stopniowo, przez tygodnie, miesiące, a nawet lata, aż doprowadziłbym do zniszczenia Jandera. I przez cały czas robot nie zdradzałby żadnych oznak zbliżającej się katastrofy, tak samo jak ktoś zbliżający się w mroku do przepaści ma pod stopami pewny grunt, dopóki nie przekroczy krawędzi. Doprowadziwszy robota do odpowiedniego stanu, mógłbym zniszczyć go jednym krótkim rozkazem. Ten ostatni krok zająłby mi tylko chwilę. Rozumie pan? Baley zacisnął usta. Nie było sensu ukrywać rozczarowania.’ — Krótko mówiąc, miał pan okazję. — Każdy ją miał. Każdy mieszkaniec Aurory, o ile on czy ona posiadali odpowiednie umiejętności. — A tylko pan dysponował odpowiednimi umiejętnościami. — Obawiam się, że tak. — Co doprowadza nas do motywu, doktorze Fastolfe. — Ach! — I tutaj może zdołamy czegoś dowieść. Te humanoidalne roboty są pańskie. Powstały na podstawie pańskiej teorii, przez cały czas uczestniczył pan w ich konstruowaniu, nawet jeśli to doktor Sarton nadzorował ich budowę. Istnieją dzięki panu, i wyłącznie dzięki panu. Mówił pan o Daneelu jako o swoim „pierworodnym”. One są pańskim dziełem, pańskimi dziećmi, darem dla ludzkości oraz nadzieją na nieśmiertelność. (Baley czuł, że staje się coraz bardziej elokwentny i przez moment wyobraził sobie, iż przemawia przed komisją dochodzeniową.) — Na Ziemię! — a raczej: na Aurorę! — czemu miałby pan niweczyć swoje dzieło? Dlaczego miałby pan niszczyć życie, które było cudownym wytworem pracy pańskiego umysłu? Fastolfe był lekko rozbawiony. — Panie Baley, przecież pan nie ma o tym pojęcia. Skąd pan wie, że moja teoria była cudownym wytworem pracy mojego umysłu? Mogła być zwykłym rozwinięciem równania, które każdy mógł przeprowadzić, tylko nikomu przede mną nie chciało się tego robić. — Nie sądzę — odparł Baley, z trudem odzyskując spokój. — Jeżeli nikt prócz pana nie rozumie zasady działania mózgu humanoidalnego robota na tyle dobrze, żeby go zniszczyć, to zapewne nikt oprócz pana nie potrafiłby go stworzyć. Zaprzeczy pan? Fastolfe potrząsnął głową. — Nie, nie zaprzeczam. A jednak, panie Baley — mówił z twarzą spochmurniałą bardziej niż w chwili rozpoczęcia rozmowy — pańska dokładna analiza wydarzeń jeszcze pogarsza naszą sytuację. Już zdecydowaliśmy, że tylko ja miałem środki i okazję. Tak się składa, że miałem także motyw — najlepszy motyw na świecie — i moi wrogowie wiedzą o tym. Zatem jak, na Ziemię! — albo, cytując pana, na Aurorę! — zdołamy dowieść, że tego nie zrobiłem? Baley zmarszczył brwi w głębokiej zadumie. Pospiesznie odszedł w kąt pokoju, jakby szukając schronienia. Potem gwałtownie się odwrócił i powiedział ostrym tonem: — Doktorze Fastolfe, wydaje mi się, że znajduje pan przyjemność w gnębieniu mnie. Uczony wzruszył ramionami. — Ja tylko przedstawiam istotę problemu. Biedny Jander zmarł śmiercią robota w wyniku zwykłej niestabilności dryfujących pozytonów. Jestem pewny, że tak się stało, ponieważ wiem, że nie miałem z tym nic wspólnego. Jednak nie można nikogo przekonać, Ze jestem niewinny, a wszystkie poszlaki wskazują na mnie, i musimy wziąć to pod uwagę, decydując co — o ile cokolwiek — możemy zrobić. — No dobrze — powiedział Baley. — Zajmijmy się pańskim motywem. Pozornie najbardziej istotny motyw może wcale nim nie być. — Wątpię. Nie jestem głupcem, panie Baley. — Ale także nie jest pan sędzią siebie i swoich motywów. Czasem tak bywa. Uważam, że z jakiegoś powodu dramatyzuje pan sytuację. — Nie sądzę. — A więc proszę powiedzieć mi o tym motywie. O co chodzi’ — Nie tak szybko, panie Baley. Nie tak łatwo to wyjaśnić. Czy może pan wyjść ze mną z domu? Baley szybko spojrzał w kierunku okna. Słońce na niebie opuściło się niżej i w pokoju pojaśniało. Detektyw zawahał się, po czym powiedział trochę głośniej, niż to było konieczne: — Tak! — Wspaniale — odparł Fastolfe. A potem dodał przyjacielskim głosem: — Ale może najpierw chciałby pan skorzystać z dyskretki? Baley zastanawiał się przez chwilę. Nie odczuwał naglącej potrzeby, ale nie wiedział, jak długo będzie poza domem, jakie udogodnienia tam są, a jakich nie ma. Co więcej, nie znał zwyczajów w tej kwestii, a nie przypominał sobie, żeby w książkofilmach, które przeglądał na pokładzie statku, znalazł coś na ten temat. Może bezpieczniej przyjąć propozycję gospodarza? — Dziękuję — powiedział. — Chętnie skorzystam. Fastolfe skinął głową. — Daneelu — powiedział. — Pokaż panu Baleyowi drogę dyskretki dla gości. — Partnerze Elijahu, proszę za mną. Gdy wychodzili do drugiego pokoju, Baley rzekł: — Przepraszam, Daneelu, że nie uczestniczyłeś w mojej rozmowie z doktorem Fastolfem. — To nie byłoby właściwe, partnerze Elijahu. Odpowiedziałem, kiedy zadałeś mi bezpośrednio pytanie, ale nie proszono mnie, żebym brał czynny udział w rozmowie. — Poprosiłbym cię, Daneelu, gdybym nie był skrępowany moją pozycją gościa. Sądziłem, że popełniłbym błąd przejmując inicjatywę w tej sprawie. — Rozumiem. To dyskretka dla gości, partnerze Elijahu. Drzwi otworzą się pod dotknięciem ręki, jeżeli w pomieszczeniu nie ma nikogo. Baley nie wchodził. Przez chwilę zastanawiał się, po czym powiedział: — Gdybyś jednak został zaproszony do rozmowy, Daneelu, czy jest coś, co chciałbyś powiedzieć? Jakiś komentarz? Twoja opinia byłaby dla mnie bardzo cenna, przyjacielu. Daneel odparł poważnie, jak zwykle. — Chciałbym jedynie dodać, że stwierdzenie doktora Fastolfe’a, iż miał doskonały motyw, aby wyłączyć Jandera, było dla mnie nieoczekiwane. Nie wiem, jaki to mógł być motyw. Jednakże, cokolwiek będzie twierdził, mógłbyś zapytać go, dlaczego z tego samego powodu nie doprowadził mnie do psychicznej zapaści. Jeśli można uwierzyć, że miał powody, aby zniszczyć Jandera, dlaczego nie miał ich w moim wypadku? To chciałbym wiedzieć. Baley spojrzał na niego przenikliwie, próbując odgadnąć wyraz twarzy, która niczego nie mogła zdradzić. — Czy czujesz się zagrożony, Daneelu? Czy uważasz, że Fastolfe może być dla ciebie niebezpieczny? — Zgodnie z Trzecim Prawem muszę bronić mojej egzystencji, ale nie stawiałbym oporu, gdyby doktor Fastolfe lub inny człowiek uznał, że jej zakończenie jest niezbędne. To Trzecie Prawo. Jednak wiem, że mam znaczną wartość, zarówno pod względem włożonego materiału, pracy i czasu, jak i w kategoriach naukowych. Dlatego byłoby konieczne dokładne wyjaśnienie mi, dlaczego muszę przestać istnieć. Doktor Fastolfe nigdy — nigdy, partnerze Elijahu — nie powiedział niczego, co sugerowałoby, że ma coś takiego na myśli. Nie wierzę, aby kiedykolwiek przyszło mu do głowy, żeby zniszczyć mnie albo Jandera. Jego koniec musiał być spowodowany przypadkowym dryfem pozytonów, który kiedyś może zakończyć i moje istnienie. We wszechświecie zawsze trzeba wziąć pod uwagę element przypadku. — Ty tak mówisz, Fastolfe tak twierdzi, a ja w to wierzę. Kłopot w tym, żeby przekonać innych do takiego punktu widzenia. Spojrzał ponuro na drzwi do dyskretki i spytał: — Wchodzisz ze mną, Daneelu? Robot wydawał się lekko rozbawiony. — Pochlebia mi, partnerze Elijahu, że do tego stopnia uważasz mnie za człowieka. Oczywiście, nie czuję takiej potrzeby. — Z pewnością. Jednak i tak możesz wejść. — To nie byłoby właściwe. Odwiedzanie dyskretki nie jest w zwyczaju robotów. Takie pomieszczenia są przeznaczone wyłącznie dla ludzi. Ponadto, to jednoosobowa kabina. — Jednoosobowa! — Baley był zaskoczony. Jednak zaraz się uspokoił. Inne światy, inne obyczaje! Ale o tym książkofilmy nie wspominały. — A więc to miałeś na myśli mówiąc, że drzwi otworzą się tylko wtedy, jeśli kabina będzie wolna. A jeżeli będzie zajęta, tak jak za chwilę? — Wtedy nie otworzy się pod dotknięciem, zapewniając samotność. Naturalnie, drzwi ustąpią, jeśli ktoś pchnie je od środka! — A jeśli ktoś wewnątrz zasłabnie, dostanie zapaści albo ataku serca i nie będzie mógł otworzyć drzwi? Czy to oznacza, że nikt nie zdoła mu pomóc? — Istnieją awaryjne sposoby otwierania drzwi, partnerze Elijahu, jeżeli zachodzi potrzeba — odparł robot i po chwili dodał, wyraźnie zaniepokojony: — Czy uważasz, że coś takiego może nastąpić? — Nie, oczywiście, że nie. Jestem tylko ciekawy. — Będę tu czekał. Jeżeli usłyszę wołanie, partnerze Elijahu, natychmiast podejmę działanie. — Wątpię, czy będziesz musiał. Baley ostrożnie dotknął drzwi, które natychmiast się otworzyły. Odczekał chwilę, czy się nie zamkną z powrotem, i wszedł do środka, a wtedy natychmiast zatrzasnęły się za jego plecami. Kiedy dyskretka była otwarta, Baley zauważył, że jej wyposażenie odpowiada przeznaczeniu: umywalka, kabina (zapewne wyposażona w prysznic), wanna, półprzeźroczyste drzwi z widocznym za nimi sedesem. Było też kilka urządzeń, których nie mógł rozpoznać. Domyślał się, że służyły zaspokajaniu osobistych potrzeb. Nie miał okazji przyglądać się dłużej, gdyż w mgnieniu oka wszystko zniknęło i Baley zaczął się zastanawiać, czy te przedmioty naprawdę tu były, czy też jedynie zdawały się istnieć, ponieważ on się ich spodziewał w tym pomieszczeniu. W miarę jak drzwi zamykały się, zapadała ciemność, ponieważ nie było tam okna. Kiedy zamknęły się zupełnie, ponownie zrobiło się jasno, ale Baley nie zobaczył żadnego z widzianych przed chwilą urządzeń. Był dzień, a on znajdował się w Zewnętrzu — przynajmniej miał takie wrażenie. Nad głową zobaczył niebo z chmurami przesuwającymi się miarowo, że trudno to było uznać za rzeczywisty obraz. Ze wszystkich stron otaczał go zielony gąszcz, poruszający się w równie monotonnym rytmie. Poczuł znajome ściskanie w żołądku, jakie zawsze odczuwał w Zewnętrzu — ale on nie był tam. Wszedł do pomieszczenia bez okien. To jakaś sztuczka z oświetleniem. Powoli ruszył naprzód. Wyciągnął ramiona. Wolniej. Patrz uważnie — nakazał sobie. Rękami dotknął gładkiej ściany. Przesuwając się wzdłuż niej, wyczuł coś, co musiało być umywalką, którą zauważył wcześniej. Wkrótce dostrzegł jej niewyraźny kształt w potopie ostrego światła. Znalazł kran, ale nie popłynęła z niego woda. Powiódł dłonią w górę, lecz nie odkrył niczego, co przypominałoby znajome kurki. Wreszcie natrafił na podłużny prostokąt o szorstkiej powierzchni, która odróżniała go od reszty ściany. Nacisnął, a wtedy gąszcz się rozchylił przepuszczając strumień wody, który szybko i z pluskiem zaczął spadać w dół. Baley odruchowo odskoczył, ale woda zniknęła, zanim dotarła do jego nóg. Nadal płynęła, ale nie dotykała podłogi. Wyciągnął rękę. To nie była woda, ale złudzenie optyczne. Nie zmoczyła mu palców, nic nie poczuł. Jednak oczy nie chciały uwierzyć dowodom. Widziały wodę. Idąc śladem strumyka, w końcu znalazł coś, co było prawdziwą, zimną wodą, lejącą się cienką strużką z kranu. Ponownie wymacał prostokąt i zaczął eksperymentować, naciskając tu i tam. Temperatura wody szybko się zmieniała i niebawem odnalazł miejsce, którego dotknięcie dawało letni strumień. Nie zauważył nigdzie mydła. Trochę niechętnie zaczął pocierać dłonie, podstawiając je pod coś, co wyglądało jak naturalny wodospad. Mechanizm jakby czytał w jego myślach albo — co bardziej prawdopodobne — kierował się odgłosem pocieranych rąk — Baley poczuł w wodzie dodatek mydła, strumień zaś wzburzył się i zmienił w pianę. Baley pochylił się nad zlewem i przemył twarz mydlaną wodą. Poczuł twardy zarost, ale wiedział, że bez instrukcji nie zdoła skorzystać w tej łazience z przyborów do golenia. Skończył i bezradnie trzymał dłonie pod wodą. Jak zatrzymać wypływ mydła? Nie musiał pytać. Zapewne urządzenie samo się wyłączyło, kiedy dłonie przestały się ocierać o siebie. Mydło zniknęło z wody i zostało zmyte z jego rąk. Opłukując twarz mocno zmoczył sobie koszulę. Ręczniki? Papier? Cofnął się i zamknąwszy oczy, odchylił głowę, żeby woda nie kapała mu na ubranie. Krok w tył najwidoczniej uruchomił mechanizm, bowiem Baley poczuł na twarzy podmuch gorącego powietrza. Najpierw wystawił twarz, a potem dłonie. Kiedy otworzył oczy, zobaczył, że woda przestała płynąć. Wyciągnął rękę i przekonał się, że już nie czuje wilgoci. Ściskanie w dołku dawno zmieniło się w irytację. Rozumiał, że dyskretki na każdym świecie są inne, ale ta bezsensowna imitacja Zewnętrza chyba poszła zbyt daleko. Na Ziemi dyskretka była wielkim publicznym pomieszczenie przeznaczonym dla jednej płci, z oddzielnymi kabinami zamykanymi na klucz. Na Solarii do dyskretki wchodziło się wąskim korytarzem biegnącym z boku domu, jakby Solarianie nie chcieli, żeby to pomieszczenie uznawano za część budynku. Jednak w obu światach, chociaż tak odmiennych pod wszelkimi względami dyskretki były wyraźnie oznakowane, a przeznaczenie znajdujących się wewnątrz przedmiotów nie ulegało wątpliwości. Dlaczego tu usiłowano zamaskować wszystko sielskim krajobrazem? Zirytowany ruszył w kierunku miejsca, gdzie uprzednio widział półprzeźroczyste drzwi. Idąc powoli wzdłuż ściany i obijając się o różne wystające przedmioty, wreszcie je odnalazł. W końcu oddał mocz do czegoś, co wyglądało jak mały stawek, który zdawał się nie przyjmować strumienia płynu. Baley był pewny, że celuje dokładnie do tego czegoś, co brał za urynał, więc powiedział sobie, że jeśli korzysta z niewłaściwego urządzenia lub źle mierzy, to nie jego wina. Kiedy skończył, przez chwilę zastanawiał się, jak spłukać, ale zrezygnował. Po prostu nie zniósłby już kolejnych poszukiwań i tego fałszywego wodospadu. Udało mu się natomiast odnaleźć drzwi, którymi wszedł, jednak dowiedział się o tym dopiero wtedy, kiedy otworzył je przypadkowym dotknięciem. Światło natychmiast zgasło, pozostawiając zwyczajny dzienny blask. Daneel czekał na niego razem z Fastolfem i Giskardem. — Był pan tam prawie dwadzieścia minut. Zaczęliśmy się już martwić — powiedział uczony. Baley poczuł gwałtowny przypływ wściekłości. — Miałem problemy z pańskimi głupimi złudzeniami — rzekł z trudem panując nad sobą. Fastolfe otworzył usta i uniósł brwi w niemym „och!”. — W drzwiach jest kontakt kontrolujący złudzenie. Można je ściemnić i wtedy jest widoczna rzeczywistość, albo nawet całkowicie wyłączyć. — Nikt mi nie powiedział. Czy wszystkie wasze dyskretki są takie? — Nie. Na Aurorze zazwyczaj są wyposażone w aparaturę fantomatyczną, ale rodzaj złudzenia zależy od indywidualnych upodobań. Ja lubię złudzenie gęstwiny i od czasu do czasu zmieniam szczegóły. Wie pan, po pewnym czasie, człowiekowi wszystko może się znudzić. Niektórzy ludzie wykorzystują złudzenia erotyczne, ale to nie w moim guście. Oczywiście, jeśli ktoś jest przyzwyczajony do dyskretek, te iluzje nie są kłopotliwe. Pomieszczenia są standardowe i wszyscy wiedzą, gdzie co jest. To tak jak chodzenie po ciemku w dobrze znanym pokoju. Niech mi pan powie, Baley, dlaczego nie wyszedł pan i nie poprosił o pomoc? — Ponieważ nie chciałem. Przyznaję, że te iluzje bardzo mnie zirytowały, ale zaakceptowałem je. W końcu to Daneel zaprowadził mnie do dyskretki i nie udzielił żadnych instrukcji ani ostrzeżenia. Na pewno dokładnie poinstruowałby mnie, gdyby działał na własną rękę, ponieważ przewidziałby, że będę miał kłopoty. Tak więc muszę założyć, że wydał mu pan wyraźny rozkaz, żeby mnie nie ostrzegał, a ponieważ nie sądzę, aby bawiły pana takie żarty, muszę założyć, że miał pan po temu jakiś poważny powód. — Ach tak? — W końcu to pan zaproponował opuszczenie domu, a kiedy się zgodziłem, natychmiast zapytał, czy chcę odwiedzić dyskretkę. Uznałem, że narażając mnie na złudzenie Zewnętrza, chciał pan sprawdzić, czy zdołam je znieść, czy też ucieknę w panice. Jeśli zniosę iluzję, można mi pokazać rzeczywistość. No cóż, zniosłem. Jestem trochę mokry, ale to zaraz zniknie. — Jest pan mądrym człowiekiem, panie Baley. Przepraszam za ten eksperyment i kłopot, jaki panu sprawiłem. Próbowałem tylko zapobiec znacznie gorszym kłopotom. Czy nadal chce pan wyjść ze mną? — Nie tylko chcę, doktorze Fastolfe. Wręcz nalegam. Przeszli korytarzem do wyjścia, a za nimi podążali Daneel z Giskardem. Fastolfe powiedział tonem towarzyskiej pogawędki: — Mam nadzieję, że nie robi panu różnicy, iż towarzyszą nam roboty. Aurorianie nie ruszają się nawet na krok bez przynajmniej jednego robota, a szczególnie w pańskim wypadku muszę nalegać, aby Daneel i Giskard byli w pobliżu przez cały czas. Otworzył drzwi i Baley usiłował oprzeć się naporowi słońca oraz wiatru, nie wspominając o wszechobecnym, duszącym i dziwnie obcym zapachu Aurory. Fastolfe odsunął się, więc Giskard wyszedł pierwszy. Przez chwilę uważnie rozglądał się wokół. Sprawiał wrażenie, że wytęża wszystkie zmysły. Obejrzał się na Daneela, który dołączył do niego i robił to samo. — Dajmy im chwilę, panie Baley — rzekł Fastolfe — a powiedzą nam, kiedy uznają, że możemy bezpiecznie wyjść. Pragnę skorzystać z okazji i ponownie przeprosić za ten brzydki kawał, jaki zrobiłem panu z dyskretką. Zapewniam, że wiedzielibyśmy, gdyby miał pan tam jakieś kłopoty — wszystkie czynności życiowe pańskiego organizmu były monitorowane. Jestem niezwykle zadowolony, chociaż wcale nie zdziwiony, że rozszyfrował pan moje zamiary. Uśmiechnął się, po czym z ledwie zauważalnym wahaniem położył dłoń na ramieniu Baleya i uścisnął go przyjacielsko. Baley pozostał sztywny. — Mam wrażenie, że nie pamięta już pan poprzedniego kawału z przyprawnikiem. Jeśli zapewni mnie pan, że od tej pory będziemy grali uczciwie i otwarcie, uznam te wydarzenia za uzasadnione. — Zgoda! — Czy możemy bezpiecznie wyjść? — Baley patrzył na Giskarda i Daneela, którzy poszli dalej i rozdzielili się, nadal obserwując otoczenie. — Jeszcze nie. Sprawdzą całą posiadłość. Daneel powiedział, że zaprosił go pan do dyskretki. Mówił pan to poważnie? — Tak. Wiedziałem, że nie potrzebuje tego, ale uważałem, iż byłoby nieuprzejmie nie zaproponować. Nie byłem pewien, jakie są wasze zwyczaje co do tego, mimo że na statku przejrzałem sporo materiałów o Aurorze. — Sądzę, że to jedna z tych rzeczy, o jakich Aurorianie nie mają ochoty wspominać, nie można więc oczekiwać, aby w książkach wyjaśniano je Ziemianom odwiedzającym naszą planetę. — Ponieważ przybywa ich tu tak niewielu? — Właśnie. Roboty nigdy nie odwiedzają dyskretek. To jedyne miejsce, gdzie człowiek może uwolnić się od nich. Czasami ma się ochotę pozbyć ich towarzystwa. — A jednak kiedy przed trzema laty Daneel był na Ziemi z powodu śmierci Sartona, usiłowałem powstrzymać go od wejścia do publicznej dyskretki mówiąc, że nie musi. Pomimo to uparł się i wszedł. — I słusznie. Wtedy, z dobrze panu znanych powodów, otrzymał wyraźne polecenie, żeby nie zdradzał, iż nie jest człowiekiem, jednak tutaj, na Aurorze… Ach, już skończyli. Roboty szły w ich kierunku i Daneel pokazał, że wszystko w porządku. Fastolfe zagrodził drogę Baleyowi. — Jeśli pan pozwoli, panie Baley, pójdę pierwszy. Proszę policzyć do stu, a potem dołączyć do nas. Baley, doliczywszy do stu, wyszedł i podszedł do Fastolfe’a. Twarz miał trochę zbyt nieruchomą, szczęki zbyt zaciśnięte, a plecy zanadto wyprostowane. Rozejrzał się wokół. Otoczenie nie różniło się wiele od tego, co widział w dyskretce. Tworząc iluzję, Fastolfe zapewne wzorował się na swojej posiadłości. Wszędzie rosła zieleń, a z jednego pagórka spływał strumień. Może był sztuczny, ale z pewnością nie był złudzeniem. Woda naprawdę płynęła. Przechodząc obok, Baley poczuł wilgotny powiew. Wszystko wydawało się dziwnie cywilizowane. Zewnętrze na Ziemi wyglądało groźniej i o wiele piękniej, chociaż Baley znał je tylko pobieżnie. — Chodźmy tędy. Proszę spojrzeć! — powiedział Fastolfe, lekko ściskając Baleya za ramię. Między dwoma drzewami rozpościerał się rozległy trawnik. Po raz pierwszy widok wywołał u Ziemianina poczucie bezmiaru; na horyzoncie dostrzegł jakiś budynek — niski, szeroki oraz tak zielony, że zdawał się wtapiać w krajobraz. — To gęsto zamieszkany teren — rzekł Fastolfe. — Pan, przyzwyczajony do ogromnych ziemskich mrowisk, może uważać inaczej, ale znajdujemy się w mieście Eos, będącym administracyjnym centrum planety. Mieszka tu dwadzieścia tysięcy ludzi, co czyni je największym miastem nie tylko na Aurorze, ale na wszystkich planetach Przestrzeniowców. Eos liczy tyle samo mieszkańców co cała Solaria — mówił z dumą. — A ile robotów, doktorze? — Na tym obszarze? Pewnie ze sto tysięcy. Na całej planecie przypada średnio pięćdziesiąt robotów na jednego człowieka, a nie dziesięć tysięcy, jak na Solarii. Większość naszych robotów pracuje na farmach, w kopalniach, fabrykach i w przestrzeni. Raczej cierpimy na ich brak niż nadmiar, szczególnie w gospodarstwach domowych. Większość Aurorian posiada dwa lub trzy roboty, niektórzy mają tylko jednego. Mimo to nie chcemy powielać solariańskich rozwiązań. — A czy są domy, w których nie ma żadnego robota? — Nie. To nie leżałoby w publicznym interesie. Gdyby ktoś z jakiegoś powodu nie mógł sobie pozwolić na robota, otrzymałby go na koszt społeczeństwa. — A co się dzieje w razie wzrostu populacji? Produkujecie więcej robotów? Fastolfe potrząsnął głową. — Populacja nie rośnie. Aurora liczy dwieście milionów mieszkańców i ta liczba pozostaje nie zmieniona od trzystu lat. To odpowiednia liczba. Z pewnością czytał pan o tym w książkach, które znalazł na statku. — Tak — przyznał Baley. — Jednak trudno mi w to uwierzyć. — Zapewniam pana, że to prawda. W ten sposób każdy ma wystarczającą ilość ziemi, przestrzeni, powietrza i zasobów na planety. Nie mamy za dużo ludności, tak jak Ziemia, ani za mało, jak Solaria. To, co pan widzi, to oswojony świat. Przyprowadziłem tu pana, żeby go pan sobie obejrzał. — Czy grożą wam jakieś niebezpieczeństwa? — Zawsze istnieje jakieś zagrożenie. Mamy burze, ulewy, trzęsienia ziemi, zamiecie, lawiny, jeden czy dwa wulkany… Nigdy nie można całkowicie wykluczyć możliwości śmierci w wypadku. Ponadto zdarzają się napady złości lub zazdrości, wybryki młodzieży i szaleństwa krótkowzrocznych. Jednak to wąski margimes nie wpływający na całkowity spokój panujący na naszej planecie. Fastolfe przez chwilę się zastanawiał nad swoimi słowami, po czym westchnął i powiedział: — Na pewno nie chciałbym, żeby było inaczej, ale mam pewne zastrzeżenia. Przywieźliśmy na Aurorę tylko te rośliny i zwierzęta, które uznaliśmy za potrzebne albo ozdobne. Staraliśmy się wyeliminować wszystko, co uznaliśmy za chwasty, robactwo i niepełnowartościowe. Wyselekcjonowaliśmy silnych, zdrowych i atrakcyjnych ludzi — oczywiście, według naszych upodobań. Próbowaliśmy… Ale pan się śmieje, panie Baley? Baley nie śmiał się, tylko lekko drgnęły mu usta. — Nie, nie — zapewnił. — Nie ma się z czego śmiać. — Jest, ponieważ wiem równie dobrze jak pan, że ja nie należę do atrakcyjnych mężczyzn. Kłopot polega na tym, że nie możemy całkowicie opanować kombinacji genów oraz wpływu środowiska. W dzisiejszych czasach, rzecz jasna, kiedy oktogeneza stała się bardziej popularna — choć mam nadzieję, że nigdy nie upowszechni się tak jak na Solarii — zostałbym wyeliminowany w fazie zarodkowej. — A wówczas, doktorze Fastolfe, świat straciłby wielkiego teoretyka robotyki. — Zgadza się — uczony przytaknął bez fałszywej skromności — ale nigdy nie dowiedziałby się o tym, prawda? W każdym razie usiłowaliśmy utrwalić prostą, lecz skuteczną równowagę ekologiczną, umiarkowany klimat, żyzną glebę i możliwie równomiernie podzielić zasoby. Rezultatem jest świat wytwarzający wszystko, czego potrzebujemy, który — jeśli dokonać personifikacji — zaspokaja nasze zachcianki. Czy mam opowiedzieć, do jakiego ideału dążymy? — Proszę — odparł Baley. — Usiłowaliśmy stworzyć planetę, która jako całość przestrzegałaby Trzech Praw Robotyki. Ona nie czyni krzywdy człowiekowi, ani rozmyślnie, ani przez zaniedbanie. Robi to, co chcemy, dopóki nie każemy jej krzywdzić ludzi. I broni się sama, oprócz tych miejsc i sytuacji, kiedy musi nam służyć albo chronić nas, nawet swoim kosztem. Nigdzie indziej, ani na Ziemi, ani na innych światach Przestrzeniowców, nie osiągnięto tego choćby w zbliżonym stopniu. Baley rzekł ze smutkiem: — Ziemianie również tego pragnęli, ale od dawna jesteśmy zbyt liczni i za bardzo zniszczyliśmy naszą planetę w czasach ignorancji, żeby teraz coś z tym zrobić. A co z miejscowymi formami życia? Przecież na pewno nie przybyliście na martwą planetę. — Wie pan, że nie, jeśli poznał pan naszą historię. Kiedy przybyliśmy, na Aurorze istniało życie roślinne i zwierzęce oraz atmosfera azotowo–tlenowa. Tak było na wszystkich pięćdziesięciu światach Przestrzeniowców. Dziwne, ale w każdym wypadku te formy życia były nieliczne i niezbyt zróżnicowane. Ponadto niezbyt uporczywie trzymały się swojej planety. Dokonaliśmy podboju, jeśli można tak rzec, bez walki, a te okazy, które przetrwały, znajdują się w naszych akwariach i kilku starannie chronionych ogrodach zoologicznych. Naprawdę nie rozumiemy, dlaczego na tych zamieszkanych planetach, które ludzie odkryli, istniało tak niewiele form życia, podczas gdy na Ziemi wprost roiło się od nich i tylko tam powstały inteligentne gatunki. — Może to zbieg okoliczności, wynik wyrywkowego badania kosmosu. Na razie poznaliśmy tylko jego mały fragment. — Przyznaję — rzekł Fastolfe — że to najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Gdzieś może być równowaga ekologiczna tak samo skomplikowana jak na Ziemi. Gdzieś mogą istnieć inteligentne istoty i technologiczna cywilizacja. A jednak życie oraz inteligencja Ziemi rozeszły się na wiele parseków we wszystkie strony wszechświata. Jeśli są gdzieś rozumne istoty, dlaczego też nie ruszyły w kosmos i czemu jeszcze ich nie spotkaliśmy? — Z tego co wiemy, równie dobrze może to nastąpić jutro. — Może. A jeśli takie spotkanie jest nieuchronne, tym bardziej nie powinniśmy biernie czekać. Istotnie staliśmy się bierni, panie Baley. Od dwóch i pół wieku nie zasiedlono żadnej nowej planety. Nasze światy osiągnęły taki stopień cywilizacji, stworzyły i wygodne życie, że nie mamy ochoty ich opuszczać. Aurora została skolonizowana, ponieważ na Ziemi zrobiło się tak nieprzyjemnie, że ryzyko i niebezpieczeństwa na nowych, pustych planetach zdawały się niczym. Od czasu powstania pięćdziesięciu światów — z których ostatnia była Solaria — skończyło się parcie w kosmos, a Ziemianie schowali się w swoich podziemnych, stalowych jaskiniach. Koniec. Kropka. — Chyba pan tak nie myśli. — Jeżeli staniemy w miejscu, jeśli pozostaniemy bierni, zadowoleni i nieporuszeni, to tak, tak właśnie myślę. Ludzkość mu się jakoś rozprzestrzeniać, jeśli ma się nadal rozwijać. Jedną z metod jest ekspansja w kosmosie, nieustanny podbój kolejnych planet. Jeśli jej zaniechamy, dotrze do nas jakaś inna cywilizacja, z której dynamizmem nie będziemy mogli konkurować. — Oczekuje pan wojny kosmicznej — tak jak na tym filmie. — Nie, wątpię, czy to będzie potrzebne. Cywilizacja dokonująca podboju kosmosu nie potrzebuje tych kilku naszych światów i prawdopodobnie będzie zbyt rozumna, żeby narzucać nam swoją hegemonię. Jeśli jednak zostaniemy otoczeni przez żywotniejszą, energiczniejszą rasę, przegramy w wyniku samego porównania; zginiemy pojmując, czym staliśmy się i jaki zmarnowaliśmy potencjał. Oczywiście, możemy zadowolić się innymi rodzajami ekspansji, na przykład naukową albo kulturalną. Jednakże obawia się, że ich nie da się rozdzielić. Zaprzestanie jednej oznacza poniechanie pozostałych. Teraz na pewno zaniedbaliśmy wszystkie. Żyjemy za długo i zbyt wygodnie. — Na Ziemi uważamy Przestrzeniowców za wszechpotężnych, pewnych siebie. Nie mogę uwierzyć, że coś takiego słyszę z pańskich ust. — Żaden Przestrzeniowiec tego by nie powiedział. Moje poglądy są nieortodoksyjne, dla innych wręcz nie do przyjęcia, więc rzadko rozmawiam o takich sprawach z Aurorianami. Zamiast tego po prostu zachęcam do zasiedlania nowych planet, nie zdradzając obawy przed katastrofą, jaką grozi zaniechanie kolonizacji. Przynajmniej tego udało mi się dokonać. Aurora poważnie, a nawet entuzjastycznie, myśli o nowej erze wypraw i osadnictwa. — Mówi pan to — zauważył Baley — bez cienia satysfakcji. Co się stało? — Właśnie doszliśmy do motywu, jaki miałem, żeby zniszczyć Jandera Panella. — Fastolfe urwał, potrząsnął głową, po czym ciągnął dalej: — Chciałbym, panie Baley, lepiej rozumieć ludzi. Spędziłem sześćdziesiąt lat badając zawiłości pozytonowego mózgu i zamierzam temu problemowi poświęcić następne piętnaście czy dwadzieścia. Dotychczas zaledwie musnąłem problem ludzkiego mózgu, który jest znacznie bardziej skomplikowany. Czy, podobnie jak Prawa Robotyki, istnieją Prawa Humanistyki? Ile ich może być i jak je wyrazić matematycznie? Nie wiem. Jednak może kiedyś nadejdzie dzień, gdy ktoś sformułuje Prawa Humanistyki i wówczas zdoła przewidzieć przyszłe wielkie kryzysy oraz dalsze losy ludzkości, a wtedy zamiast zgadywać i domyślać się, będzie wiedział, co robić, żeby było lepiej. Czasami marzę o stworzeniu działu matematyki, którą nazwałbym „psychohistorią”, jednak wiem, że nie zdołam, i obawiam się, że nikt inny tego nie dokona. Zamilkł. Baley czekał chwilę, a potem cicho powiedział: — A co z pańskim motywem zniszczenia Jandera Panella, doktorze Fastolfe? Uczony zdawał się nie słyszeć pytania. W każdym razie nie odpowiedział. Zamiast tego rzekł: — Daneel i Giskard znów sygnalizują, że wszystko w porządku. Proszę powiedzieć, czy pójdzie pan ze mną dalej? — Dokąd? — zapytał ostrożnie wywiadowca. — Do najbliższej posiadłości. W tamtą stronę, przez trawnik. Czy niepokoi pana otwarta przestrzeń? Baley zacisnął usta i spojrzał we wskazanym kierunku, jakby usiłując przewidzieć skutki spaceru. — Sądzę, że zdołam to znieść bez kłopotów. Giskard, stojący dostatecznie blisko, żeby słyszeć, teraz przysunął się jeszcze bardziej; dzienny blask ukrywał błysk w oku robota. Jeśli jego głos był wyprany z uczucia, to słowa zdradzały troskę. — Sir, czy mogę przypomnieć, że w czasie podróży poważnie cierpiał pan przy podejściu do lądowania? Baley obrócił się do niego. Choć miał szczególny stosunek do Daneela, wynikający z minionych doświadczeń, co mogło wpłynąć na traktowanie wszystkich robotów, w tym wypadku nie potrafił się powstrzymać. Prymitywniejszy Giskard był wyraźnie odpychający. Usiłując opanować narastający gniew, powiedział: — Chłopcze, zachowałem się nieostrożnie na pokładzie statku, ponieważ byłem zbyt ciekawski. Ujrzałem wizję, jakiej jeszcze nigdy nie widziałem, i nie miałem czasu na przygotowania. To co innego. — Sir, czy teraz nie czuje się pan niedobrze? Czy mogę być tego pewny? — Czuję się czy nie — odparł stanowczo Baley (przypominając sobie, że robot jest związany Pierwszym Prawem, i usiłując być uprzejmy wobec kawałka złomu, który w końcu tylko troszczył się o jego dobro) — to bez znaczenia. Mam moje obowiązki, a nie zdołam ich wypełnić, jeśli będę się ukrywał w czterech ścianach. — Obowiązki? — powtórzył Giskard, jakby nie zaprogramowano mu wyjaśnienia tego słowa. Baley spojrzał na Fastolfe’a, ale ten nie miał zamiaru interweniować. Zdawał się słuchać z roztargnieniem, jakby sprawdzał reakcję robota danego typu na pewną sytuację i porównywał ją z sobie tylko znanymi związkami, zmiennymi, stałymi oraz równaniami różniczkowymi. A przynajmniej tak ocenił Baley. Denerwowało go, że stał się obiektem takiej obserwacji i rzekł (wiedział, że odrobinę zbyt ostro): — Czy wiesz, co oznacza „obowiązek”? — To, co powinno być zrobione, sir — odparł Giskard. — Twoim obowiązkiem jest przestrzegać Praw Robotyki. Ludzie również mają swoje prawa — jak przed chwilą powiedział’ twój pan, doktor Fastolfe — których muszą przestrzegać. Ja muszę robić to, po co mnie przysłano. To ważne. — Jednak wychodzenie na otwartą przestrzeń, jeśli nie jest pan… — I tak trzeba to zrobić. Może pewnego dnia mój syn poleci na inną planetę, o wiele mniej wygodną od tej, i pozostanie w Zewnętrzu do końca życia. Gdybym mógł, poleciałbym z nim. — Dlaczego miałby pan to robić? — Już mówiłem. Uważam to za mój obowiązek. — Sir, nie mogę naruszać Prawa. Czy może pan nie słuchać swojego? Ponieważ muszę nalegać… — Mógłbym nie spełnić mojego obowiązku, ale ja chcę tak postąpić, a czasami to jest najważniejsze. Na chwilę zapadła cisza, a potem Giskard zadał kolejne pytanie: — Czy poniósłby pan jakąś krzywdę, gdyby udało mi się namówić pana, żeby nie wychodził na otwartą przestrzeń? — Tak, ponieważ czułbym wtedy, że nie dopełniłem obowiązku. — Czy ta szkoda byłaby większa od nieprzyjemności przebywania na otwartej przestrzeni? — Znacznie większa. — Dziękuję za wyjaśnienie, sir — powiedział Giskard i Baley wyobraził sobie, że na nieruchomym obliczu robota pojawił się wyraz zadowolenia. (Ludzka skłonność do personifikowania jest nieuleczalna). Giskard cofnął się i wreszcie odezwał się doktor Fastolfe: — To interesujące, panie Baley. Giskard potrzebował instrukcji, zanim zdecydował, jak jego pozytonowe ścieżki powinny odpowiedzieć na Trzecie Prawo, a raczej jak postąpić w określonej sytuacji. Teraz już wie, co ma robić. — Zauważyłem, że Daneel nie zadawał żadnych pytań. — Daneel zna pana. Pracowaliście razem na Ziemi i na Solarii. Czy możemy już iść? Chodźmy powoli. Proszę rozglądać się ostrożnie, a jeśli w jakimś momencie zapragnie pan odpocząć albo zawrócić, liczę, że mi pan o tym powie. — Owszem, ale jaki jest cel tej przechadzki? Skoro przewiduje pan, że będzie dla mnie nieprzyjemna, na pewno nie proponuje pan tego bez potrzeby. — Nie — rzekł Fastolfe. — Myślę, że chciałby pan obejrzeć Jandera. — Prawdę mówiąc — tak, ale sądzę, że to nic mi nie powie. — Jestem pewien, ale da nam okazję przesłuchania kogoś, kto w czasie tragedii był niby — właścicielem Jandera. Na pewno zechce pan porozmawiać o sprawie nie tylko ze mną. Fastolfe powoli ruszył naprzód, zerwał z mijanego krzaka jakiś liść, złożył go na pół i zaczął skubać. Baley patrzył na niego z zaciekawieniem, zastanawiając się, jak Przestrzeniowcy, którzy tak bardzo obawiają się infekcji, mogą wkładać do ust coś, czego nie przerobiono, nie gotowano i nie umyto. Przypomniał sobie, że Aurora jest wolna (całkowicie wolna?) od patogenicznych mikroorganizmów, ale i tak uznał ten gest za odrażający. Odraza nie musi mieć racjonalnej przyczyny, usprawiedliwiał się w myślach i nagle stwierdził, że jest o krok od wybaczenia Przestrzeniowcom ich stosunku do Ziemian. Wycofał się. To co innego! Tu chodzi o istoty ludzkie! Giskard wysunął się naprzód i szedł przed nimi, z prawej strony, a Daneel pozostał w tyle, po lewej. Pomarańczowe słońce Aurory (Baley dopiero teraz zauważył jego barwę) słabo grzało, pozbawione letniego żaru ziemskiego Słońca (tylko czy taką porę roku mieli teraz na tej części planety?). Trawa, czy jakaś inna roślina (wyglądała jak trawa), była trochę sztywniejsza i bardziej sprężysta niż ta na Ziemi, a grunt był twardy, jakby od dawna nie padał tu deszcz. Szli w kierunku sąsiedniego domu, zapewne należącego do niby–właściciela Jandera. Baley usłyszał szelest w trawie, nagły ptasi pisk na pobliskim drzewie oraz ciche, nieustanne bzyczenie owadów. Oto — powiedział sobie — zwierzęta, które kiedyś żyły obok przodków człowieka. One nie mają pojęcia, że ta ziemia, którą zamieszkują, nie zawsze należała do nich. Drzewa i trawa powstały z innych drzew i traw, niegdyś rosnących na Ziemi. Tylko ludzie wiedzieli, że nie są tu autochtonami, lecz wywodzą się od Ziemian — ale czy Przestrzeniowcy nie starali się o tym zapomnieć? Może nadejdzie czas, kiedy w ogóle nie będą pamiętać, z którego świata pochodzą i czy w ogóle mieli ojczystą planetę? — Doktorze Fastolfe — powiedział nagle, częściowo chcąc przerwać napływ myśli, które zaczęły go przygnębiać — nadal nie wyjawił mi pan motywu zniszczenia Jandera. — Prawda! Nie wyjawiłem! A jak pan uważa, dlaczego opracowałem teoretyczne podstawy konstruowania pozytonowych mózgów dla humanoidalnych robotów? — Nie mam pojęcia. — Proszę pomyśleć. Chodzi o stworzenie sztucznego umysłu możliwie najbardziej podobnego do ludzkiego, a to najwidoczniej wymaga czegoś graniczącego z poezją… Urwał i uśmieszek na jego ustach zmienił się w szeroki uśmiech. — Wie pan, że niektórzy moi koledzy zawsze denerwują się, kiedy im mówię, że jeśli wniosek nie jest poetycznie wyważony, nie może być słuszny naukowo. Oświadczają, że nie rozumieją, co to oznacza. — Obawiam się, że ja także. — Ale ja wiem. Nie mogę tego wyjaśnić, lecz czuję, nie umiejąc ubrać w słowa, i może właśnie dlatego uzyskałem wyniki, o jakich nie śniło się moim kolegom. Jednak robię się pompatyczny, a to znak, że pora wrócić do prozy. Imitowanie ludzkiego umysłu, o którego funkcjonowaniu nie mam pojęcia, wymagało sporej intuicji, czyli czegoś, co dla mnie jest podobne do poezji. Ta sama intuicja, której zawdzięczam pozytonowy mózg humanoidalnego robota, powinna umożliwić mi nowe podejście do wiedzy o ludzkim umyśle. Sądziłem, że w ten sposób zrobię przynajmniej mały krok w kierunku psychohistorii, o której panu mówiłem. — Rozumiem. — A skoro zdołałem opracować teoretyczne podstawy konstrukcji pozytonowego mózgu, potrzebowałem humanoidalnego ciała, w jakim mógłbym go umieścić. Rozumie pan, mózg nie żyje samodzielnie. Współdziała z ciałem, tak że humanoidalny mózg umieszczony w niehumanoidalnym ciele w pewnym stopniu również będzie nieludzki. — Jest pan tego pewien? — Całkowicie. Wystarczy porównać Daneela z Giskardem. — A zatem Daneel został skonstruowany jako model eksperymentalny w celu lepszego zrozumienia ludzkiego mózgu? — Właśnie. Pracowałem nad tym z Sartonem przez całe dwie dekady. Przeżyliśmy wiele niepowodzeń. Daneel był pierwszym prawdziwym sukcesem, więc zatrzymałem go do dalszych badań, a także ze względu na — tu uśmiechnął się krzywo, jakby przyznawał się do czegoś głupiego — sentyment. W końcu Daneel pojmuje sens obowiązku, podczas gdy Giskard, mimo wszystkich swoich zalet, ma z tym kłopoty. Widział pan. I pobyt Daneela na Ziemi przed trzema laty był jego pierwszym zadaniem? Pierwszym tak ważnym. Kiedy Sarton został zamordowany, Potrzebowaliśmy robota odpornego na ziemskie choroby zakaźne, a jednocześnie wystarczająco podobnego do człowieka, żeby nie padł ofiarą antyrobocich uprzedzeń mieszkańców Ziemi. — To zdumiewający zbieg okoliczności, że Daneel znalazł się pod ręką we właściwym czasie. — Tak? Wierzy pan w zbiegi okoliczności? Mam wrażenie, że ilekroć dokonuje się tak rewolucyjnego wynalazku, jak humanoidalny robot, zawsze powstaje jakaś sytuacja wymagająca zastosowania. Myślę, że podobne sytuacje zdarzały się regularnie, kiedy Daneel jeszcze nie istniał, i wówczas korzystano z innych rozwiązań i urządzeń. — Czy pańskie wysiłki zostały uwieńczone sukcesem, doktorze Fastolfe? Czy teraz lepiej rozumie pan ludzki umysł? Fastolfe szedł coraz wolniej i wolniej, tak że Baley musiał dostosować tempo marszu do jego kroków. W końcu stanęli w pół drogi między posiadłością Fastolfe’a a sąsiednią. To był trudny moment dla wywiadowcy, gdyż znajdował się w jednakowej odległości od obu domów, ale zwalczył narastający niepokój, zdecydowany nie prowokować Giskarda. Nie chciał jakimś gęsten czy okrzykiem — a nawet grymasem — narażać się na próby ratunku w wykonaniu robota. Nie życzył sobie, żeby odnoszono go w bezpieczne miejsce. Fastolfe niczym nie zdradzał, że rozumie kłopoty gościa. Powiedział: — Nie ma wątpliwości, że osiągnięto znaczny postęp w dziedzinie mentologii. Pozostają — i zapewne zawsze pozostaną — poważne problemy, ale zrobiono poważny krok naprzód. Jednak… — Jednak? — Jednak Aurory nie zadowalają czysto teoretyczne badania ludzkiego mózgu. Trwają prace nad zastosowaniem humanoidalnych robotów w celach, których nie aprobuję. — Takich jak misja na Ziemi. — Nie, to był krótki eksperyment, który poparłem, a nawet byłem zafascynowany. Czy Daneel może oszukać Ziemian? Okazało się, że tak, chociaż, oczywiście, Ziemianin nie ma oczu wyczulonych na roboty. Daneel nie zdoła zwieść Aurorianina, chociaż ośmielam się twierdzić, że humanoidalne roboty przyszłości zostaną udoskonalone w takim stopniu, że będzie to możliwe. Jednak są inne zadania, jakie przed nimi postawiono. — Na przykład? Fastolfe w zadumie wpatrywał się w dal. — Mówiłem, że ten świat jest oswojony. Kiedy założyłem ruch dla wznowienia wypraw badawczych i osadnictwa, nie zamierzałem oddawać przywództwa wygodnickim Aurorianom ani innym Przestrzeniowcom. Sądziłem, że powinniśmy ośmielić Ziemian, żeby stanęli na czele. Przy tak okropnym stanie swej planety — proszę wybaczyć — i przy krótkiej średniej życia nie mają wiele do stracenia, więc myślałem, że chętnie zaryzykują, szczególnie jeśli wspomożemy ich technologicznie. Mówiłem panu o tym, kiedy spotkaliśmy się na Ziemi trzy lata temu. Pamięta pan? Zerknął z ukosa na Baleya. Wywiadowca odparł flegmatycznie: — Pamiętam bardzo dobrze. Prawdę mówiąc, rezultatem naszej rozmowy było powstanie podobnego ruchu na Ziemi. — Naprawdę? Wyobrażam sobie, że to nie jest łatwe. Ziemianie cierpią na klaustrofilię, nie lubią opuszczać czterech ścian. — Walczymy z tym, doktorze Fastolfe. Nasza organizacja planuje wyprawę w kosmos. Mój syn przewodzi ruchowi i mam nadzieję, że nadejdzie dzień, gdy opuści Ziemię na czele ekspedycji mającej skolonizować nowy świat. Jeśli rzeczywiście otrzymamy technologiczną pomoc, o której pan wspomniał… Baley pozwolił ostatnim słowom zawisnąć w powietrzu. — Chce pan powiedzieć, jeżeli dostarczymy statki? — I inne wyposażenie, doktorze Fastolfe. — Są pewne trudności. Wielu Aurorian nie chce, aby Ziemianie polecieli w przestrzeń i zasiedlili nowe światy. Obawiają się szybkiego rozprzestrzenienia ziemskiej kultury, stylu życia, chaosu. Rozejrzał się niespokojnie i rzekł: — Dlaczego tu stoimy? Chodźmy. Powoli ruszyli przed siebie, a doktor ciągnął dalej: — Argumentowałem, że tak nie musi być. Przypominałem, że ziemscy osadnicy nie będą typowymi Ziemianami. Nie będą żyli w zamkniętych kopułach Miast. Przybywając na nową planetę, będą bardziej podobni do dawnych Aurorian. Wypracują stan ekologicznej równowagi i staną się duchowo bliżsi nam niż swoim ziomkom. — A czy nie nabędą w ten sposób wszystkich słabości, jakie znajduje pan w cywilizacji Przestrzeniowców? — Może nie. Będą uczyć się na naszych błędach. Jednak to akademicka dyskusja, ponieważ zdarzyło się coś, co całkowicie zmienia sytuację. — Co takiego? — Wynaleziono humanoidalnego robota. Widzi pan, są tacy, którzy uważają go za idealnego osadnika. Chcą zakładać nowe światy za ich pomocą. — Przecież zawsze mieliście jakieś roboty. Czy wcześniej nie występowano z takimi pomysłami? — Och tak, ale zawsze były nierealne. Zwykłe niehumanoidalne roboty, pozbawione bezpośredniego nadzoru, budujące świat odpowiadający ich nieludzkim potrzebom, nie byłyby w stanie ujarzmić planety i stworzyć warunków odpowiednich dla delikatnejszych, bardziej giętkich umysłów i ciał istot ludzkich. — Na pewno stworzony przez nie świat mógłby posłużyć jako materiał wyjściowy. — Z pewnością, panie Baley. Jednak jest oznaką auroriańskiego upadku, że przeważa pogląd, iż taki materiał wyjściowy byłby mocno niewystarczający. Z drugiej strony, grupa humanoidalnych robotów, możliwie najbardziej podobnych ciałem i umysłem do ludzkich istot, mogłaby zbudować świat, który odpowiadałby im, a więc i ludziom. Nadąża pan za tokiem mojego rozumowania? — Całkowicie. — Widzi pan, one zbudowałyby ten świat tak dobrze, że kiedy skończyłyby i Aurorianie w końcu zdecydowaliby się wyruszyć w kosmos, po prostu z jednej Aurory przenieśliby się na drugą. Nigdy nie opuściliby domu; przeprowadziliby się do nowego, dokładnie takiego samego jak poprzedni. Czy nadal nadąża za moim rozumowaniem? — Wiem, o co panu chodzi, ale przyjmuję, że Aurorianie nie wiedzą. — Na razie. Sądzę, że zdołam przeforsować mój punkt widzenia, o ile opozycja nie zniszczy mnie politycznie wykorzystując tę historię z Janderem. Widzi pan teraz, jaki przypisują mi motyw. Uważają, że mój program zakłada zniszczenie humanoidalnych robotów, aby zapobiec ich wykorzystaniu do kolonizowania innych planet. Tak głoszą moi wrogowie. Teraz przystanął Baley. W zadumie spojrzał na Fastolfe’a i powiedział: — Rozumie pan, iż leży w interesie Ziemi, aby przeważył pański punkt widzenia. — W naszym interesie również, panie Baley. — I w moim. Jednak zapomnijmy na chwilę o mnie. Dla mojego świata nadal jest niezwykle istotne, aby jego mieszkańcy otrzymali zachętę oraz pomoc w badaniach Galaktyki; abyśmy zachowali nasz styl życia; żebyśmy nie byli skazani na wieczne Wiezienie na Ziemi, gdyż tam możemy tylko wymrzeć. — Sądzę, iż niektórzy z was zechcą pozostać w tym więzieniu. — Oczywiście. Jednak przynajmniej część ucieknie, jeśli dostanie zezwolenie. Dlatego też jest moim obowiązkiem, nie tylko jako reprezentanta praw znacznej części ludzkości, ale jako zwykłego Ziemianina, pomóc w oczyszczeniu pańskiego imienia, czy jest pan winny, czy nie. Mimo to mogę z całym zapałem poświęcić się temu zadaniu tylko wtedy, gdy będę przekonany, że rzucane na pana oskarżenia są bezpodstawne. — Oczywiście! Doskonale rozumiem. — A zatem, z uwagi na to, co słyszałem o pańskim hipotetycznym motywie, proszę ponownie oświadczyć, że nie zrobił pan tego. — Panie Baley, świetnie rozumiem, że nie ma pan żadnego wyboru. Zdaję sobie sprawę, że mogę bezkarnie przyznać się do winy, a pan wciąż będzie zobowiązany pomagać mi w ukryciu tego faktu ze względu na charakter pańskiej pracy oraz potrzeby pańskiej planety. Istotnie, gdybym naprawdę popełnił to przestępstwo, czułbym się zobowiązany przyznać do winy, tak żeby mógł pan wziąć ten fakt pod uwagę i — znając prawdę — tym skuteczniej ratować mnie, a także siebie. Jednak nie mogę tego zrobić, ponieważ jestem niewinny. Jakkolwiek pozory świadczą przeciwko mnie, nie zniszczyłem Jandera. Coś takiego nigdy nie przyszło mi do głowy. — Nigdy? Fastolfe uśmiechnął się ze smutkiem. — Och, raz czy dwa pomyślałem, że Aurora mogłaby obejść się bez moich odkryć, które doprowadziły do stworzenia pozytonowego mózgu, albo że byłoby lepiej, gdyby te mózgi okazały się niestabilne i łatwo dostawały psychicznej zapaści. Jednak to była tylko przelotna pokusa. Nawet przez chwilę nie brałem pod uwagę możliwości zniszczenia Jandera w tym celu. — A zatem musimy udowodnić, że właściwie nie miał pan Motywu. — Dobrze. Tylko jak? — Możemy udowodnić, że to nic nie da. Co komu po zniszczeniu Jandera? Można zbudować więcej humanoidalnych robotów. Tysiące. Miliony. — Obawiam się, że nie, panie Baley. Nie można. Tylko ja umiem je projektować, a dopóki mogą służyć do kolonizacji planet, odmawiam budowania nowych. Jandera nie ma i został tylko Daneel. — Inni odkryją sekret. Fastolfe dumnie podniósł głowę. — Chciałbym zobaczyć robotyka, który byłby do tego zdolny. Moi wrogowie utworzyli Instytut Robotyki jedynie w tym celu, żeby poznać metody konstrukcji humanoidalnego robota, ale nie zdołali. Na pewno nie udało im się dotychczas i wiem, że nie uda się nigdy. Baley zmarszczył brwi. — Jeżeli jest pan jedynym człowiekiem znającym tajemnicę ich budowy, a pańscy wrogowie tak rozpaczliwie usiłują ją poznać, czy nie będą próbowali wydrzeć jej panu? — Oczywiście. Grożąc mojej politycznej egzystencji, nakładając karę, uniemożliwiającą mi dalszą pracę w tej dziedzinie i kładąc kres mojej karierze zawodowej, mają nadzieję, że podzielę się z nimi tym sekretem. Może nawet skłonią komisję, aby nakazała mi zdradzić ten sekret pod groźbą konfiskaty mienia, uwięzienia — kto wie czego? Jednak postanowiłem znieść wszystko — wszystko — i nie poddać się. Rozumie pan, że wolałbym nie być do tego zmuszony. — Czy oni znają pańską determinację? — Mam nadzieję. Mówiłem im to wyraźnie. Podejrzewam, że sądzą, iż nie mówię poważnie. Mylą się. — Gdyby jednak panu uwierzyli, mogliby podjąć bardziej zdecydowane kroki. — Na przykład? — Ukraść papiery. Porwać pana. Torturować. Fastolfe wybuchnął śmiechem i Baley się zmieszał. — Nienawidzę mówić jak postać z filmu, ale czy rozważył pan taką możliwość? — Panie Baley… Po pierwsze, moje roboty potrafią mnie obronić. Porwanie mnie lub moich papierów wymagałoby rozpętania małej wojny. Po drugie, nawet gdyby taka próba jakimś cudem się powiodła, żaden z robotyków będących w opozycji nie chciałby przyznać, że nie jest w stanie zdobyć tajemnicy pozytonowego mózgu humanoidalnego robota inaczej, jak przez kradzież lub wymuszenie. Jego lub jej reputacja zawodowa byłaby doszczętnie zniszczona. Po trzecie, na Aurorze takie wypadki się nie zdarzają.. Nawet najmniejsza próba przestępczego zamachu na moją osobę przechyliłaby szalę sympatii komisji oraz opinii publicznej na moją stronę. — Naprawdę? — mruknął Baley, w duchu przeklinając fakt, że musi działać w społeczeństwie, którego po prostu nie rozumie. — Tak. Daję słowo. Chciałbym, żeby podjęli taką melodramatyczną próbę. Chciałbym, żeby okazali się takimi głupcami, prawdę mówiąc, panie Baley, chciałbym móc namówić pana, żeby pan do nich przystał, zdobył ich zaufanie i podbechtał do ataku na moją posiadłość lub zamachu na pustej drodze czy czegoś w tym rodzaju, co — podejrzewam — często zdarza się na Ziemi. — Nie sądzę, aby to było w moim stylu — odparł sztywno Baley. — Ja też nie, więc nie zamierzam nalegać, aby spełnił pan to życzenie. I proszę mi wierzyć, że źle się składa, bo jeśli nie sprowokujemy ich do samobójczego rozwiązania siłowego, nadal będą wykorzystywali inną, znacznie skuteczniejszą broń. Wykończą mnie pomówieniami. — Jakimi pomówieniami? — Zarzucają mi nie tylko zniszczenie jednego robota. Już to mogłoby wystarczyć. Rozsiewają plotki — na razie tylko plotki — że jego śmierć była wynikiem niebezpiecznego eksperymentu, uwieńczonego sukcesem. Rozgłaszają, że pracuję nad sposobem szybkiego i skutecznego unicestwiania pozytonowych mózgów, tak że kiedy moi przeciwnicy zdołają skonstruować własne roboty humanoidalne, ja — razem z członkami mojej partii — będę mógł je zniszczyć, w ten sposób nie pozwalając Aurorze na kolonizację nowych światów i pozostawiając Galaktykę moim Ziemianom. — Przecież to nieprawda. — Oczywiście. Mówiłem panu, że to kłamstwa. W dodatku idiotyczne kłamstwa. Taka metoda destrukcji nie jest nawet teoretycznie możliwa, a ludzie z Instytutu Robotyki nie opracowali swoich robotów humanoidalnych. Ponadto nie byłbym w stanie dokonać takiego masowego zniszczenia, nawet gdybym chciał. Nie mógłbym. — Czemu więc cały ten gmach kłamstw nie runie pod własnym ciężarem? — Niestety, mało prawdopodobne, aby nastąpiło to w porę. Chociaż to bzdurne plotki, będą je szerzyć dostatecznie długo, żeby zaszkodzić mi w oczach opinii publicznej i odebrać część głosów komisji. W końcu wszyscy przekonają się, że to nonsens, ale wtedy będzie za późno. I niech pan zauważy, że Ziemia jest wykorzystywana jako kozioł ofiarny. Zarzut, że działam na korzyść Ziemi, jest poważny i wielu uwierzy w tę hecę, wbrew zdrowemu rozsądkowi, kierując się niechęcią do Ziemi i jej mieszkańców. — Chce pan powiedzieć, że podsyca się niechęć do Ziemian. — Właśnie. Moja — a także wasza — sytuacja pogarsza się z każdym dniem i mamy bardzo mało czasu. — Czy nie istnieje jakiś prosty sposób ukręcenia łba tej aferze? (Zdesperowany Baley uznał, że czas przywołać argument Daneela.) Gdyby naprawdę chciał pan przetestować metodę destrukcji humanoidalnego robota, dlaczego miałby go pan szukać w innej posiadłości, gdzie eksperyment mógł napotkać nieprzewidziane trudności? Przecież miał pan u siebie Daneela. On był pod ręką, bez ryzyka. Gdyby w tej plotce tkwiło choć ziarno prawdy, czy nie eksperymentowałby pan na nim? — Nie, nie — rzekł Fastolfe. — Nikt w to nie uwierzy. Daneel był moim pierwszym sukcesem, moim triumfem. W żadnym wypadku nie mógłbym go zniszczyć. Oczywiście, wykorzystałbym Jandera. Każdy o tym wie i wyszedłbym na głupca usiłując przekonać kogokolwiek, że wolałbym poświęcić Daneela. Zbliżali się do celu. Baley zaciskał wargi, głęboko zamyślony. — I jak pan się czuje, panie Baley? — Jeżeli chodzi panu o przebywanie poza domem, to całkiem o tym zapomniałem. Natomiast jeśli ma pan na myśli nasz problem, to jestem tak bliski poddania się jak tylko można, nie wkładając przy tym głowy do ultradźwiękowej komory homogenizującej — powiedział cicho Baley i dodał ze złością: — Dlaczego posłał pan po mnie, doktorze Fastolfe? Czemu właśnie mnie wybrał pan do tej roboty? Co panu zrobiłem, że tak mnie pan traktuje? — Właściwie to wcale nie był mój pomysł — odparł Fastolfe — a jedynym moim usprawiedliwieniem jest skrajna rozpacz. — No dobrze, a czyj to był pomysł? — Podsunięto mi go w posiadłości, do której zmierzamy, a lepszego nie przyszło mi do głowy. — A więc to właściciel tego domu… Dlaczego on… — Ona. — Dobrze, dlaczego ona wymyśliła coś takiego? — Och! Jeszcze nie wyjaśniłem, że ona pana zna, panie Baley. Jest tam, czeka na nas. Wywiadowca wytrzeszczył oczy. — Jehoshaphat! — szepnął. 6. GLADIA Stojąca przed nimi młoda kobieta powiedziała z nikłym uśmiechem: — Wiedziałam, że kiedy znów cię zobaczę, Elijahu, to będzie pierwsze słowo, jakie usłyszę. Baley gapił się na nią. Zmieniła się. Włosy miała krótsze, a wyraz twarzy jeszcze bardziej zakłopotany niż dwa lata temu. Mimo to pozostała tą samą Gladią. Nadal miała trójkątną twarz o wystających kościach policzkowych i wąskiej brodzie. Wciąż była mała, drobna i dziwnie dziecinna. Często o niej śnił po powrocie na Ziemię. W tych snach, które nie miały żadnego zabarwienia erotycznego, nigdy nie mógł się z nią porozumieć. Zawsze była za daleko. Nigdy nie słyszała, kiedy ją wołał. Podchodząc do niej, nigdy nie zdołał dojść. Nietrudno zrozumieć, dlaczego miał takie sny. Ona urodziła się na Solarii i jako mieszkanka tej planety rzadko przebywała w towarzystwie innych ludzi. Elijah nie mógł zbliżyć się do niej, ponieważ był człowiekiem, a Ponadto Ziemianinem. Chociaż dobro prowadzonego przez Baleya dochodzenia w sprawie morderstwa zmuszało ich do częstych spotkań, przez cały czas pozostawała szczelnie osłonięta, nie pozwalając na najmniejszy fizyczny kontakt. Jednak kiedy widzieli się ostatni raz, pod wpływem nagłego impulsu przelotnie dotknęła dłonią jego policzka. A przecież musiała wiedzieć, iż może się czymś zarazić. Cenił sobie ten gest, tym bardziej że wychowa ją w sposób wykluczający takie zachowanie. Z czasem sny były coraz rzadsze. — To ty byłaś właścicielką… — zaczął głupawo. Urwał i Gladia dokończyła za niego. — Tego robota. A przed dwoma laty to ja miałam męża. Niszczę wszystko, czego dotknę. Baley bezwiednie podniósł dłoń do policzka. Gladia zdawała się tego nie widzieć. — Uratowałeś mnie wtedy. Wybacz, ale musiałam wezwać cię ponownie. Wejdź, Elijahu. Proszę do środka, doktorze Fastolfe. Uczony odsunął się, przepuszczając Baleya. Za Fastolfem wkroczyli do domu Daneel z Giskardem i ze skromnością charakterystyczną dla robotów zajęli miejsca naprzeciw siebie w pustych wnękach, gdzie stanęli nieruchomo, plecami do ścian. Przez chwilę wydawało się, że Gladia potraktuje ich z obojętnością, z jaką ludzie zazwyczaj podchodzili do robotów. Jednak zerknąwszy na Daneela, obróciła się do Fastolfe’a i powiedziała nieco zduszonym głosem: — Tamten. Proszę. Każ mu odejść. — Daneelowi? — spytał lekko zdziwiony robotyk. — On… jest zbyt podobny do Jandera! Fastolfe spojrzał na Daneela i na jego twarzy pojawił się wyraz szczerego bólu. — Oczywiście, moja droga. Wybacz mi. Nie pomyślałem. Daneelu, przejdź do innego pokoju i pozostań tam, dopóki tu będziemy. Robot opuścił pokój bez słowa. Gladia przez chwilę patrzyła na Giskarda, jakby oceniając, czy i on jest podobny do Jandera, po czym odwróciła się, lekko wzruszywszy ramionami. — Czy któryś z was chciałby napić się czegoś? Mam wspaniały napój kokosowy, świeży i zimny. — Nie, Gladio — odparł Fastolfe. — Ja tylko przyprowadziłem tu pana Baleya, tak jak obiecałem. Nie zostanę długo. — Wystarczyłoby mi trochę wody — powiedział Baley. Gladia podniosła rękę. Niewątpliwie ktoś ją obserwował, ponieważ po chwili bezgłośnie wkroczył robot, niosąc na tacy szklankę wody i talerzyk z czymś, co wyglądało na krakersy posmarowane różową galaretką. Baley nie oparł się i wziął jeden, chociaż nie był pewien, co to takiego — Stwierdził, że z pewnością pochodzi z Ziemi, ponieważ nie mógł uwierzyć, aby na Aurorze podano mu miejscowy biotop albo jakiś syntetyk. Jednak ziemskie jadalne okazy mogły zmienić się z biegiem lat w wyniku celowej kultywacji czy też oddziaływania miejscowego środowiska, a Fastolfe podczas lunchu stwierdził, że do posiłków na Aurorze trzeba się przyzwyczaić. Czekała go miła niespodzianka. Przystawka miała ostry, korzenny smak, ale była niezwykle smaczna, tak że natychmiast wziął drugą. Podziękował robotowi, który zabrał od niego całą tacę i wyszedł. Było już późne popołudnie i na zachodzie słońce przeświecało rdzawo przez warstwę chmur. Baley miał wrażenie, że dom, choć mniejszy od posiadłości Fastolfe’a, byłby jednak znacznie przytulniejszy, gdyby nie Gladia, która wywierała bardzo przygnębiające wrażenie. Oczywiście, mogło to być wytworem jego wyobraźni. W każdym razie uznał, że trudno byłoby zachować dobre samopoczucie tutaj, gdzie za ścianami czaiło się nieprzyjazne Zewnętrze. Z żadnej strony — rozmyślał — nie promieniuje ludzkie ciepło. Próżno byłoby tu szukać poczucia wspólnoty czy jedności. Wszędzie czekał martwy świat. Zimny! Jaki zimny! Ogarnął go chłód na myśl o sytuacji, w jakiej się znalazł. (Wstrząs wywołany spotkaniem Gladii sprawił, że chwilowo o tym zapomniał.) Rozmyślania te przerwał głos kobiety: — Usiądź, Elijahu. Musisz mi wybaczyć, że nie jestem sobą. Po raz drugi stałam się sensacją na skalę planetarną, a już ten pierwszy raz zupełnie mi wystarczył. — Rozumiem, Gladio, nie przepraszaj. — A co do pana, drogi doktorze, niech pan nie czuje się zobowiązany opuścić nas teraz. — No cóż… — Fastolfe spojrzał na prostokąt ściennego zegara. — Zostanę jeszcze chwilę, ale mam robotę, która musi być zrobiona, nawet gdyby niebo miało runąć. Zwłaszcza że muszę liczyć się z tym, iż w najbliższej przyszłości nie będę w stanie nic zrobić. Gladia gwałtownie zamrugała oczami, jakby powstrzymując łzy. — Wiem, doktorze Fastolfe. Ma pan poważne kłopoty przez to, co zdarzyło się tutaj, a ja myślę tylko o sobie. — Postaram się rozwiązać moje problemy, Gladio — powiedział Fastolfe. — Nie ma potrzeby, żebyś obwiniała się o cokolwiek. Może pan Baley zdoła nam pomóc. Słysząc to, Baley zacisnął usta i rzekł niezręcznie: — Nie miałem pojęcia, Gladio, że jesteś w jakiś sposób zamieszana w tę sprawę. — A któżby inny? — odparła z westchnieniem. — Byłaś… właścicielką Jandera Panella? — Nie całkiem właścicielką. Pożyczyłam go od doktora Fastolfe’a. — Czy byłaś przy nim w czasie, gdy… — Baley zawahał się, nie wiedząc jak to wyrazić. — Umarł? Czy możemy powiedzieć, że umarł? Nie, nie byłam. I zanim zapytasz, wyjaśnię, że w tym czasie nie było w domu nikogo innego. Byłam sama. Zazwyczaj jestem sama. To moje wychowanie, jak pamiętasz. Oczywiście, są pewne wyjątki. Wy dwaj jesteście tu, a ja nie mam nic przeciwko temu — przynajmniej tak sądzę. — Czy na pewno byłaś sama w czasie śmierci Jandera? Nie mylisz się? — Nie — odparła lekko zirytowana Gladia. — Nie, nic nie szkodzi, Elijahu. Wiem, że trzeba ci wszystko powtarzać. Byłam sama. Naprawdę. — Jednak były tu inne roboty. — Tak, oczywiście. Kiedy mówię „sama”, mam na myśli, że nie było tu żadnych istot ludzkich. — Ile masz robotów, Gladio? Pomijając Jandera. Gladia zamilkła, jakby liczyła w myślach. W końcu powiedziała: — Dwadzieścia. Pięć w domu i piętnaście na zewnątrz. Roboty krążą swobodnie między domem doktora Fastolfe’a a moim, tak że nie zawsze można powiedzieć, czy ten akurat należy do mnie czy do niego. — Aha — rzekł Baley. — A ponieważ doktor Fastolfe posiada w swojej posiadłości pięćdziesiąt siedem robotów, to oznacza, że razem mamy tu siedemdziesiąt siedem robotów. Czy w pobliżu mieszka jakiś człowiek, którego roboty mogłyby mieszać się z waszymi? — W najbliższej okolicy nie ma innego domostwa — odparł Fastolfe. — Zresztą wypożyczanie sobie robotów nie jest powszechnie praktykowane. Gladia i ja stanowimy wyjątek, gdyż ona nie jest Aurorianką, a ja… jestem za nią odpowiedzialny — Mimo to. Siedemdziesiąt siedem robotów — rzekł Baley. — Tak — odparł uczony. — Ale dlaczego tak pan to podkreśla? — Ponieważ to oznacza, że mamy tu siedemdziesiąt siedem ruchomych obiektów, każdy trochę podobny do człowieka, które zwykle widzicie kątem oka i na które nie zwracacie uwagi. Czy nie jest możliwe, Gladio, że gdyby jakiś człowiek chciał wtargnąć do domu, mogłabyś tego nie zauważyć? Byłby jeszcze jednym ruchomym obiektem, podobnym do człowieka, więc nie zwróciłabyś na niego uwagi. Fastolfe zachichotał, a Gladia poważnie potrząsnęła głową. — Elijahu — powiedziała. — Od razu widać, że jesteś Ziemianinem. Czy wyobrażasz sobie, że jakiś człowiek, nawet doktor Fastolfe, mógłby wejść do tego domu bez mojej wiedzy? Może nie zwróciłabym uwagi na poruszającą się postać, zakładając że to robot, ale ten nigdy nie wszedłby do środka. Teraz czekałam na wasze przybycie, lecz tylko dlatego, że moje roboty poinformowały mnie o waszym nadejściu. Nie, nie, kiedy zginął Jander, w tym domu nie było nikogo innego. — Oprócz ciebie? — Oprócz mnie. Tak samo jak nie było w domu nikogo innego, kiedy został zabity mój mąż. Fastolfe przerwał jej łagodnie. — Jest pewna różnica, Gladio. Twój małżonek został zamordowany tępym narzędziem. Fizyczna obecność mordercy była konieczna, a jedynie ty przebywałaś w pobliżu. To bardzo komplikowało sprawę. Tymczasem Jander został unieruchomiony jakimś subtelnym programem. Fizyczna obecność nie była potrzebna. Twoja osoba nie ma tutaj żadnego znaczenia, szczególnie że nie orientujesz się, jak zablokować umysł humanoidalnego robota. Oboje odwrócili się do Baleya, Fastolfe z zagadkowym, a Gladia ze smutnym wyrazem twarzy. (Baleya irytowało, że Fastolfe, którego przyszłość wyglądała równie ponuro jak jego, przyjmował ten fakt z humorem. Na Ziemię! czy jest jakiś powód, żeby w takiej sytuacji śmiać się jak idiota? — pomyślał posępnie.) — Ignorancja — rzekł powoli Baley — nie może być wytłumaczeniem. Można nie wiedzieć, jak się dostać w pewne miejsce, ale mimo to dotrzeć do celu idąc na oślep. Ktoś mógł porozmawiać z Janderem i mimowolnie uruchomić mechanizm samozniszczenia. — Z jakim prawdopodobieństwem? — zapytał Fastolfe. — To pan jest ekspertem, doktorze, i oczekuję, że uzna pan je za niezwykle małe. — Niewiarygodnie małe. Ktoś może nie wiedzieć, jak dostać się w pewne miejsce, lecz jeśli jedyną drogą jest seria lin rozpiętych w najróżniejszych kierunkach, jaką ma szansę na to, że dotrze do celu idąc na oślep, z zawiązanymi oczami? Gladia gwałtownie zamachała rękami. Zacisnęła pięści, jakby opanowując drżenie rąk, po czym położyła je na kolanach. — Nie zrobiłam tego przypadkiem ani celowo. Nie byłam przy nim, kiedy to się stało. Nie byłam. Rozmawiałam z nim rano. Był w porządku, całkiem normalny. Kilka godzin później, kiedy go wezwałam, nie przyszedł. Poszłam go szukać i znalazłam na zwykłym miejscu — wyglądał całkiem normalnie. Problem w tym, że nie reagował na polecenia. Wcale nie reagował. Od tego czasu nie działa. — Czy coś, co mu powiedziałaś, zupełnie mimochodem, mogło spowodować psychiczny blok po pewnym czasie, na przykład po godzinie? Fastolfe przerwał ostro: — To niemożliwe, panie Baley. Jeśli następuje psychiczna zapaść, to natychmiast. Proszę nie męczyć Gladii. Ona nie mogła wywołać jej celowo, a po prostu nieprawdopodobne, żeby spowodowała ją przypadkowo. — Czyż nie jest równie nieprawdopodobne, że było to — jak pan twierdzi — efektem przypadkowego dryfu pozytonów? — Nie aż tak nieprawdopodobne. — Obie możliwości są równie niewiarygodne. Jaka jest różnica między jednym nieprawdopodobieństwem a drugim? — Ogromna. Wyobrażam sobie, że prawdopodobieństwo wystąpienia psychicznej zapaści w wyniku dryfu pozytonów wynosi l:1012, podczas gdy wywołanej zbiegiem okoliczności 1:10100. To tylko przybliżony stosunek, ale sensowny. Różnica byłaby wiek niż między pojedynczym elektronem a całym wszechświatem — na korzyść dryfu pozytonów. Zapadła cisza, którą przerwał Baley. — Doktorze Fastolfe, wcześniej powiedział pan, że nie zostanie pan długo. — Istotnie, powinienem już wracać. — Dobrze. Zatem zechce pan się teraz oddalić? — Dlaczego? — Ponieważ chcę porozmawiać z Gladią w cztery oczy. — Żeby ją męczyć? — Muszę przesłuchać ją bez przeszkód z pańskiej strony. Nasza sytuacja jest zbyt poważna, żeby przejmować się etykietą. — Nie obawiam się pana Baleya, drogi doktorze — powiedziała Gladia i dodała żartobliwie: — Moje roboty obronią mnie, jeżeli stanie się zbyt nieuprzejmy. Fastolfe uśmiechnął się i rzekł: — Bardzo dobrze, Gladio. Wstał i wyciągnął do niej rękę. Uścisnęła ją lekko. — Jeżeli nie macie nic przeciwko temu, chciałbym, żeby Giskard pozostał tutaj, a Daneel w sąsiednim pokoju. Czy możesz mi pożyczyć jednego robota, żeby eskortował mnie w drodze do mojej posiadłości? — Oczywiście — odparła Gladia, podnosząc ręce. — Sądzę, że znasz Pandiona. — Jasne! Solidna i godna zaufania eskorta. Wyszedł w towarzystwie kroczącego tuż za nim robota. Baley czekał, obserwując Gladię. Siedziała wpatrując się w swoje dłonie, ciasno splecione na podołku. Czuł, że ta kobieta ma mu coś jeszcze do powiedzenia. Nie wiedział, jak ją nakłonić do wyznań, ale jednego był pewny — w obecności Fastolfe’a nie poznałby całej prawdy. Gladia spojrzała na niego oczami małej dziewczynki. — Co u ciebie, Elijahu? Jak się czujesz? — Nieźle, Gladio. — Doktor Fastolfe powiedział, że przyprowadzi cię tutaj i postara się, żebyś musiał trochę postać na samym środku odkrytego terenu. — Ach tak? I po co? Dla zabawy? — Nie, Elijahu. Powiedziałam mu, jak reagujesz na otwartą Przestrzeń. Pamiętasz, jak zemdlałeś i wpadłeś do stawu? Elijah szybko potrząsnął głową. Nie zdołał wyrzucić tego wydarzenia z pamięci, ale nie lubił go wspominać. Rzucił szorstko: — Już taki nie jestem. Ćwiczyłem. — Jednak doktor Fastolfe powiedział, że cię sprawdzi. Wszystko w porządku? — Wystarczającym. Nie zemdlałem. Wypomniał sobie epizod na statku w czasie przelotu na Aurorę i lekko zacisnął zęby. To było co innego i nie miał ochoty o mówić. Celowo zmienił temat. — Jak mam się teraz do ciebie zwracać? — Nazywałeś mnie Gladią. — Może tak nie wypada. Mógłbym mówić pani Delmarre, jeśli… Jęknęła i przerwała mu: — Nie używałam tego nazwiska, od kiedy tu przybyłam. Proszę, nie nazywaj mnie tak. — A jak mówią na ciebie Aurorianie? — Gladia Solaria, ale w ten sposób zaznaczają, że jestem obca, czego nie lubię. Po prostu Gladia. Nic więcej. To nie jest tutejsze imię i wątpię, aby nosiła je jakaś inna kobieta na tej planecie. Ja nadal będę zwracała się do ciebie Elijah, jeśli nie masz nic przeciwko temu. — Proszę. — Chciałabym podać herbatę. To było stwierdzenie, a nie zapytanie, więc Baley skinął głową. — Nie wiedziałem, że Przestrzeniowcy piją herbatę. — To nie jest ziemska herbata, ale wyciąg roślinny — przyjemny, ale całkowicie nieszkodliwy. Nazywamy go herbatą. Podniosła rękę i Baley zauważył, że przy mankiecie miała wszyty ściągacz, do którego przylegała cienka, cielista rękawiczka. Nadal odsłaniała w jego obecności minimum ciała. Wciąż starała się zmniejszyć ryzyko infekcji. Przez chwilę trzymała rękę w powietrzu i po jakimś czasie pojawił się robot niosący tacę. Był zdecydowanie bardziej prymitywny od Giskarda, ale zręcznie rozstawił filiżanki, talerzyki z kanapkami i małymi kawałeczkami ciasta. Sprawnie nalał herbatę. — Jak ty to robisz, Gladio? — zaciekawił się Baley. — Co, Elijahu? — Kiedy czegoś chcesz, podnosisz rękę i robot zawsze właściwie odczytuje polecenia. Skąd ten wiedział, że ma podać herbatę? — To nic trudnego. Za każdym razem kiedy daję znać, zakłócam małe pole elektromagnetyczne nieustannie utrzymywane w tym pokoju. Lekkie poruszenia dłoni i palców powodują różne odkształcenia, a moje roboty odpowiednio interpretują te impulsy. Wydaję w ten sposób tylko proste rozkazy: „Przyjdź tutaj!”, ,,Przynieś herbatę!” i tak dalej. — Nie zauważyłem, aby doktor Fastolfe korzystał z tego sposobu w swojej posiadłości. — Nie jest używany na Aurorze. To system z Solarii i jestem do niego przyzwyczajona. Ponadto, zawsze o tej porze piję herbatę — Borgraf spodziewał się takiego polecenia. — To jest Borgraf? — zapytał Baley, z zainteresowaniem oglądając robota, na którego przedtem tylko zerknął. Częste kontakty powodowały zobojętnienie. Jeszcze jeden dzień i w ogóle przestanie zwracać uwagę na roboty. Będą przemykać wokół niego nie zauważone, a wszystko zacznie robić się samo. Jednak nie chciał, aby tak się stało. Nie życzył sobie ich obecności. — Gladio, chcę zostać tylko z tobą. Bez robotów. Giskardzie, dołącz do Daneela. Możesz pełnić straż tam. — Tak, sir — odparł Giskard, który obudził się i ożył na dźwięk swojego imienia. Gladia była lekko ubawiona. — Wy, Ziemianie, jesteście tacy dziwni. Wiem, że macie na Ziemi roboty, ale zdaje się, że nie wiecie, jak z nimi postępować. Warczycie na nie, jakby były głuche. Zwracając się do Borgrafa powiedziała cicho: — Borgrafie, żaden z was ma nie wchodzić do tego pokoju bez wezwania. Nie przeszkadzajcie nam, chyba że w razie nagłego i wyraźnego niebezpieczeństwa. — Tak, proszę pani — odparł Borgraf. Cofnął się, zerknął na stół, jakby sprawdzając czy czegoś nie zapomniał, odwrócił się i opuścił pokój. Teraz z kolei Baleyowi zebrało się na śmiech. Gladia wprawdzie mówiła cicho, ale tonem właściwym sierżantowi zwracającemu się do rekruta. Chociaż czemu miałoby go to dziwić? Już dawno się przekonał, że łatwiej dostrzec czyjeś błędy niż swoje. — Zostaliśmy sami, Elijahu. Nie ma tu nawet robotów. — Nie odczuwasz przede mną lęku? Powoli potrząsnęła głową. — Dlaczego miałabym się bać? Wystarczyłby ruch ręki, jakiś gest, stłumiony okrzyk, a zaraz zjawiłoby się tu kilka robotów. Nikt na żadnej z planet Przestrzeniowców nie musi się obawiać drugiego człowieka. Nie jesteśmy na Ziemi. A dlaczego pytasz? — Ponieważ są inne niebezpieczeństwa, nie tylko fizyczne. Nie byłbym wobec ciebie przemocy ani siły fizycznej. Czy jednak nie przeraża cię moje dochodzenie i to, co mogę odkryć? Pamiętaj także, że nie znajdujemy się na Solarii. Tam współczułem ci i zamierzałem dowieść twojej niewinności. — A teraz mi nie współczujesz? — zapytała cicho. — Tym razem nie chodzi o śmierć twojego męża. Nie jesteś podejrzana o morderstwo. Został zniszczony jedynie robot i, o ile wiem, nie jesteś o nic podejrzana. To doktor Fastolfe jest moim problemem. Z przyczyn, o których nie będę mówił, jest dla niezwykle ważne, żeby udowodnić jego niewinność. Jeżeli okaże się, iż dokonując tego, będę musiał zniszczyć ciebie, nic na to nie poradzę. Nie zamierzam cię osłaniać, żeby ci oszczędzić bólu. Musiałem to powiedzieć. Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. — Dlaczego coś miałoby mnie zniszczyć? — Może zaraz do tego dojdziemy — odparł spokojnie Baley — skoro nie ma doktora Fastolfe’a, który mógłby przeszkadzać. Nabił na widelczyk jedną z małych kanapek na talerzu (nie używał palców ze względu na Gladię), zrzucił ją na swój talerzyk, następnie włożył do ust i popił herbatą. Odpowiedziała kanapką na kanapkę, łykiem herbaty na jego łyk. Najwidoczniej jeśli on zamierzał być opanowany, to ona też. — Gladio — rzekł. — Muszę wiedzieć, jakie stosunki łączą cię z doktorem Fastolfem. To ważne. Mieszkasz obok niego i utrzymujecie coś, co można określić mianem wspólnego parku robotów. Wyraźnie zależy mu na tobie. Nie próbował dowodzić swej niewinności, ograniczając się do stwierdzenia, że jest niewinny, ale stanowczo wystąpił w twojej obronie, kiedy zacząłem cię przesłuchiwać. Na twarzy kobiety pojawił się lekki uśmiech. — A co podejrzewasz, Elijahu? — Dajmy spokój słownej szermierce. Nie chcę podejrzewać. Chcę wiedzieć. — Czy doktor Fastolfe wspomniał o Fanyi? — Tak. — Pytałeś go, czy Fanya jest jego żoną, czy tylko towarzyszką? Czy ma dzieci? Baley poruszył się niespokojnie. Oczywiście, powinien o tą zapytać. Jednak w ciasnych mieszkaniach zatłoczonej Ziemi niezwykle ceniono sobie każdą odrobinę prywatności, ponieważ ona niemal nie istniała. Było prawie niemożliwe nie znać szczegółowo rodzinnych układów innych ludzi, więc nie pytało się o to i nie udawało niewiedzy. W ten sposób wszyscy zachowywali złudzenia. Oczywiście tutaj, na Aurorze, ziemskie zwyczaje nie miały sensu, jednak Baley odruchowo zastosował się do nich. Głupiec! — Jeszcze nie pytałem. Powiedz mi. — Fanya jest jego żoną. Miał ich kilka, rzecz jasna nie jednocześnie, chociaż wielożeństwo między przedstawicielami dwóch czy jednej płci również zdarza się na Aurorze. Lekki niesmak, z jakim to powiedziała, skłonił ją do pospiesznego wyjaśnienia: — Na Solarii nie ma czegoś takiego. Jednakże aktualne małżeństwo doktora Fastolfe’a zostanie niebawem rozwiązane. Wtedy będą mogli wejść w nowe związki, chociaż często jedna czy obie strony nie czekają na to. Nie mogę powiedzieć, że rozumiem taki lekceważący stosunek do tych spraw, Elijahu, ale tak traktują je Aurorianie. Doktor Fastolfe, o ile wiem, jest raczej konserwatywny. Zawsze pozostaje w związku małżeńskim i nie szuka przygód. Na Aurorze uważają, że to staroświeckie i głupie. Baley kiwnął głową. — Czytałem o tym. O ile wiem, małżeństwo zawiera się, kiedy ktoś zamierza mieć dzieci. — Teoretycznie tak, ale powiedziano mi, że mało kto traktuje to dzisiaj poważnie. Doktor Fastolfe ma już dwoje dzieci i nie może mieć więcej, ale wciąż żeni się i składa podania o trzecie. Oczywiście, dostaje odmowną odpowiedź i wie, że nie będzie innej. Niektórzy ludzie nawet nie piszą podań. — To po co się żenią? — Wiążą się z tym pewne korzyści socjalne. To dość skomplikowane i nie wiem, czy zrozumiesz, nie będąc Aurorianinem. — No, mniejsza z tym. Powiedz mi o dzieciach doktora Fastolfe’a. — Ma dwie córki z dwóch różnych małżeństw. Oczywiście, Fanya nie jest matką żadnej z nich. Nie ma syna. Każda córka wyszła z łona matki, zgodnie z panującym tu zwyczajem. Obie są już dorosłe i mają swoje posiadłości. Czy utrzymuje z nimi jakieś stosunki? — Nie wiem. Nigdy o nich nie mówi. Jedna jest robotyczką i sądzę, że musi spotykać ją na gruncie zawodowym. Druga chyba stara się o stanowisko przewodniczącej miejskiej rady któregoś z miast, a może już je objęła. Nie jestem pewna. — Czy są jakieś tarcia w rodzinie? — O żadnych nie słyszałam, ale niewiele z tego wynika, Elijahu. O ile wiem, on pozostaje w dobrych stosunkach ze wszystkimi swoimi byłymi żonami. Z żadną nie rozstał się w gniewie. Przede wszystkim doktor Fastolfe nie jest takim typem człowieka. Nie wyobrażam sobie, żeby zareagował na jakiekolwiek nieszczęście inaczej jak dobrodusznym westchnieniem rezygnacji. On będzie żartował na łożu śmierci. Przynajmniej to wydaje się prawdą, pomyślał Baley. — A teraz twój stosunek do doktora Fastolfe’a. Proszę, mów prawdę. Chociaż to krępujące, nie możemy unikać prawdy. Spojrzała mu w oczy. — Nie ma w tym nic krępującego. Doktor Han Fastolfe jest moim przyjacielem, bardzo bliskim przyjacielem. — Jak bliskim, Gladio? — Jak powiedziałam — bardzo bliskim. — Czy czekasz na anulowanie jego małżeństwa, żeby zostać następną żoną? — Nie — odparła spokojnie. — A zatem czy jesteście kochankami? — Nie. — A byliście? — Nie. Jesteś zdziwiony? — Ja tylko zbieram informacje — odparł Baley. — Pozwól mi więc wszystko opowiedzieć, Elijahu, a nie pokrzykuj, jakbyś oczekiwał, że mnie zaskoczysz i wyznam ci coś, co chciałabym zachować w sekrecie. W jej głosie nie było cienia gniewu. Wydawało się, że ta sytuacja ją bawi. Baley lekko się zmieszał i już miał powiedzieć, że wcale nie o to mu chodziło, ale skłamałby oczywiście, więc nie było sensu zaprzeczać. — No cóż, mów — burknął. Na stoliku pozostały resztki posiłku. Baley zastanawiał się, czy w innych okolicznościach Gladia podniosłaby rękę, poruszyła nią, a Borgraf przybyłby bezgłośnie i posprzątał. Czy to, że te resztki stały na stole, denerwowało Gladię i w rezultacie osłabiało jej samokontrolę? Jeśli tak, to lepiej, żeby pozostały. Ale Baley specjalnie na to nie liczył, gdyż nie zauważył, aby gospodyni przejmowała się tym nieporządkiem lub choćby wała sobie z niego sprawę. Gladia ponownie spuściła oczy, a jej twarz trochę się wydłużyła i przybrała zawzięty wyraz, jakby dziewczyna wracała myślami do przeszłości, o której chciałaby zapomnieć. — Widziałeś, jak wyglądało moje życie na Solarii. Nie było szczęśliwe, ale nie znałam innego. Dopiero gdy dowiedziałam się, co to znaczy być szczęśliwą, przekonałam się, jak bardzo moje wcześniejsze życie było nieszczęśliwe. Pierwszy przebłysk zawdzięczam tobie. — Mnie? — zaskoczyła go. — Tak, Elijahu. Nasze ostatnie spotkanie na Solarii — mam nadzieję, że pamiętasz je — nauczyło mnie czegoś. Dotknęłam cię! Zdjęłam rękawiczkę, podobną do tej, jaką noszę teraz, i dotknęłam twojego policzka. Ten kontakt nie trwał długo. Nie wiem, czym był dla ciebie — nie, nie mów mi, to nieważne — ale dla mnie oznaczał bardzo wiele. Popatrzyła na Ziemianina, dzielnie wytrzymując jego spojrzenie. — Chcę powiedzieć, że dla mnie był wszystkim. Zmienił całe moje życie. Pamiętasz, Elijahu, że odkąd stałam się dorosła, nigdy nie dotknęłam mężczyzny ani żadnej ludzkiej istoty oprócz mojego męża. A i to zdarzało się bardzo rzadko. Oczywiście, widziałam mężczyzn w stereowizji i dokładnie poznałam budowę męskiego ciała, każdy jego fragment. Pod tym względem już niczego nie mogłam się nauczyć. Jednak nie miałam powodu sądzić, że jeden mężczyzna różni się od drugiego. Znałam skórę mojego męża, jego ręce, kiedy zdołał się przemóc, żeby mnie dotknąć, no… wszystko. Nie przypuszczałam, że z innym mężczyzną będzie inaczej. Nie odczuwałam przyjemności w kontaktach z mężem, ale dlaczego miałabym ją czuć? Czy jest coś przyjemnego w kontakcie moich palców z tym stołem, oprócz tego, że ewentualnie mogę cieszyć się gładkością blatu? Kontakt z mężem był częścią rzadkiego rytuału, jaki odprawiał, ponieważ tego od niego oczekiwano, a jako dobry Solarianin przestrzegał go co do dnia, godziny, czasu trwania i sposobu zalecanego przez dobre wychowanie. Tyle że w innym znaczeniu tego słowa nie było to dobre wychowanie, gdyż choć nasze sporadyczne kontakty miały na celu stosunek seksualny, mąż nie starał się o zgodę na dziecko i — jak sądzę — nie był zainteresowany jego posiadaniem. A ja zanadto go podziwiałam, żeby występować o pozwolenie na własną rękę, chociaż miałam prawo. Kiedy o tym myślę, widzę, że te doświadczenia seksualne były powierzchowne i mechaniczne. Nigdy nie przeżywałam orgazmu. Ani razu. Dopiero z lektur dowiedziałam się, że coś takiego istnieje. Opisy tylko mnie zadziwiły, a ponieważ można je znaleźć jedynie w importowanych książkach, gdyż solariańskie nie zajmują się seksem, nie mogłam im ufać. Sądziłam, że to tylko egzotyczna metafora. Nie mogłam też skutecznie eksperymentować z autoerotyzmem. Zdaje się, że powszechnie używa się słowa masturbacja. Przynamniej takie określenie słyszałam na Aurorze. Na Solarii, oczywiście, nigdy nie omawia się żadnych aspektów seksu, w dobrym towarzystwie zaś nie używa się słów z nim związanych. A na Solarii nie ma innego towarzystwa. Z tego, co przeczytałam, wywnioskowałam, jak można się masturbować i wiele razy podejmowałam nieśmiałe próby według opisów. Nie mogłam. Tabu, jakim objęto dotykanie ludzkiego ciała, sprawiało, że nawet moje własne zdawało mi się zakazane i nieprzyjemne. Mogłam przesunąć dłonią po włosach, założyć nogę na nogę, poczuć ucisk uda na udzie, lecz to były przypadkowe, obojętne dotknięcia. Wywołanie w ten sposób zamierzonej przyjemności przedstawiało dużą trudność. Każda komórka mojego ciała wiedziała, że tego nie wolno robić i dlatego niczego nie odczuwałam. Nigdy, ani razu nie przyszło mi do głowy, że zwykłe muśnięcie ręką może dać wiele radości w innych okolicznościach. Jak miałabym na to wpaść? Dopiero kiedy dotknęłam ciebie. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Poczułam coś, ponieważ ocaliłeś mnie przed uznaniem za morderczynię. A ponadto nie byłeś zakazany. Nie byłeś Solarianinem. Nie byłeś — wybacz mi — prawdziwym mężczyzną. Przybyłeś z Ziemi! Wyglądałeś jak człowiek, ale krótko żyjący i pełen zarazków, ktoś, kogo w najlepszym razie można uznać za półczłowieka. A ponieważ uratowałeś mnie i nie byłeś prawdziwym mężczyzną, mogłam cię dotknąć. Co więcej, nie patrzyłeś na mnie wrogo i z odrazą jak mój mąż, ani ze starannie wystudiowaną obojętnością tych, którzy oglądali mnie w trójwizji. W twoich oczach dostrzegłam ciepło i zrozumienie. Zadrżałeś, kiedy dotknęłam twego policzka. Zauważyłam. Nie wiem, dlaczego. Ten kontakt był tak przelotny, a fizyczne doznanie niczym nie różniło się od tego, co czułabym dotykając męża lub innego mężczyznę, a może nawet kobietę. Jednak było w tym coś więcej niż fizyczne doznanie. Byłeś tam, czekałeś na to, zauważyłam u ciebie oznaki czegoś, co uznałam za… uczucie. A kiedy moja dłoń dotknęła twojego policzka, poczułam, jakby płomień przeleciał mi po ręce i rozpalił całe ciało. Nie mam pojęcia, jak długo to trwało — na pewno była to chwila — ale dla mnie zatrzymał się czas — Stało się ze mną coś, co jeszcze nigdy mi się nie przydarzyło, i rozmyślając o tym po pewnym czasie, kiedy zmądrzałam, zrozumiałam, że o mało co nie doznałam wtedy orgazmu. Próbowałam tego nie okazać… Baley bał się na nią spojrzeć i tylko potrząsnął głową. — No więc nie okazałam tego po sobie. Powiedziałam „Dziękuję, Elijahu”. Podziękowałam ci za to, co zrobiłeś w związku ze śmiercią męża. Jednak jeszcze bardziej za rozjaśnienie mojego życia i ukazanie, nawet bezwiednie, jego uroku; za otwarcie drzwi, wskazanie drogi, nakreślenie horyzontów. Sam fizyczny akt był sam w sobie niczym. Przelotne dotknięcie. Jednak ono dało początek wszystkiemu. Jej głos powoli ucichł i przez chwilę milczała, wspominając. Potem podniosła rękę. — Nie. Nic nie mów. Jeszcze nie skończyłam. Przedtem wyobrażałam sobie przeróżne dziwne rzeczy. Mężczyznę i siebie, robiących to co mój mąż i ja, ale jakoś inaczej — nawet nie wiedziałam jak — i odczuwających coś innego, coś, czego nawet nie mogłam sobie wyobrazić, chociaż starałam się ze wszystkich sił. Równie dobrze mogłam spędzić całe życie usiłując wyobrazić sobie niewyobrażalne i umrzeć tak, jak zapewne często zdarza się kobietom, a także mężczyznom na Solarii: niczego nie wiedząc, nawet po tych trzech czy czterech wiekach. Niczego. Mają dzieci, ale niczego nie wiedzą. Tymczasem wystarczyło jedno dotknięcie twojego policzka, Elijahu, a dowiedziałam się. Czyż to nie zdumiewające? Nauczyłeś mnie tego, czego tylko się domyślałam. Nie mechanicznych czynności, nie nudnego, niechętnego zbliżenia ciał, ale czegoś, czego nigdy z tym nie łączyłam. Wyraz twarzy, błysk oka, uczucie czułości, dobroci, coś, czego nawet nie potrafię opisać, akceptacja, usunięcie bariery dzielącej dwie istoty ludzkie. Chyba to miłość — wygodne słowo zawierające wszystko i dużo więcej. Czułam miłość do ciebie, Elijahu, ponieważ przypuszczałam, że mógłbyś mnie pokochać. Nie twierdzę, że mnie kochałeś, ale wydawało mi się, że mógłbyś. Nigdy nie zaznałam takiego uczucia i chociaż znalazłam to słowo w starych książkach, nie wiedziałam, co oznacza, tak samo jak nie miałam pojęcia, o co chodzi, kiedy ich bohaterowie mówili o honorze i zabijali się w jego obronie. Zapamiętałam to słowo, ale nigdy nie rozumiałam znaczenia. Nadal nie rozumiem. I tak było z miłością, dopóki cię nie dotknęłam. Potem już mogłam sobie wyobrazić. Przybyłam na Aurorę wspominając ciebie, myśląc o tobie i bez końca rozmawiając z tobą w myślach. Sądziłam, że tutaj znajdę milion Elijahów, Przerwała, przez chwilę się zastanawiała, po czym zaczęła mówić dalej. — Tak się nie stało. Okazało się, że Aurora jest na swój sposób równie niedobra jak Solaria. Tam seks był złem. Nienawidzono go i wszyscy uciekali przed nim. Nie mogliśmy kochać z nienawiści, jaką budził seks. Na Aurorze seks był nudny. Przychodził całkiem naturalnie — jak oddychanie. Jeśli ktoś poczuł potrzebę, zaspokajał ją z pierwszą odpowiednią osobą i jeśli nie była ona w tym momencie zajęta czymś, czego nie dało się przełożyć na później, uprawiał seks w dogodny dla siebie sposób. Czy jednak oddychanie może wywołać ekstazę? Jeśli ktoś się dusił, to zaczerpnięcie powietrza może wywołać dreszcz rozkoszy i ulgi. A jeśli komuś nigdy nie zabrakło tchu? I jeśli nigdy nie musiał obywać się bez seksu? Jeżeli uczono go tego od dziecka, tak jak czytania i pisania? Jeśli młodych oczekiwano eksperymentowania z nim, a po starszych, że udzielą im pomocy? Seks, dozwolony i dostępny jak woda, na Aurorze nie miał nic wspólnego z miłością, tak samo jak zabroniony i wstydliwy na Solarii. W obu wypadkach dzieci są nieliczne i mogą przyjść na świat tylko po złożeniu podania. Jeśli zostanie ono załatwione pozytywnie, następuje okres uprawiania seksu, którego celem jest zapłodnienie, nudny i wywołujący mdłości. Jeżeli nie dojdzie do tego w odpowiednim czasie, partnerzy rezygnują i decydują się na osiągnięcie celu sztucznie. W swoim czasie też tutaj zacznie królować ektogeneza, tak że procesy poczęcia i narodzin będą przebiegać w laboratoriach, seks zaś zostanie sprowadzony do roli kontaktów towarzyskich i zabawy, mając tyle samo wspólnego z miłością, co gra w kosmiczne polo. Nie zdołałam przyjąć auroriańskiej postawy, Elijahu. Nie byłam odpowiednio wychowana. Przerażona, sięgnęłam po seks i nikt mi nie odmówił, ale nikt nic dla mnie nie znaczył. Oczy mężczyzn, którym ofiarowywałam siebie, były puste. Jeszcze jedna, mówiły, i co z tego? Byli chętni, ale nic poza tym. A ich dotyk nic dla mnie nie znaczył. Równie dobrze mogłabym dotykać mojego męża. Nauczyłam się nie zwracać na to uwagi, spełniać ich zachcianki — i nadal nie miało to żadnego znaczenia. Nawet nie miałam ochoty robić tego sama ze sobą. Uczucie, jakiego zaznałam dzięki tobie, nigdy nie powróciło. Potem przestałam go szukać. Przez cały ten czas doktor Fastolfe był moim przyjacielem. Tylko on jeden na Aurorze wiedział o wszystkim, co zdarzyło się na Solarii. A przynajmniej tak sądzę. Domyślasz się, że całej historii nie podano do publicznej wiadomości, a już na pewno nie w tym okropnym filmie, o którym słyszałam, ale nie chciałam oglądać. Doktor Fastolfe chronił mnie przed brakiem zrozumienia ze strony Aurorian oraz ich pogardą dla Solarian. Bronił mnie też przed rozpaczą, w jakiej mogłam się pogrążyć. Nie, nie byliśmy kochankami. Oddałabym mu się, ale zanim przyszło mi to do głowy, przestałam się spodziewać, że uczucie, jakie we mnie obudziłeś, kiedykolwiek powróci. Uznałam je za kaprys wyobraźni i zrezygnowałam. Nie próbowałam. On też nie. Nie wiem, dlaczego. Może widział, że moja rozpacz wynika z niemożności znalezienia czegokolwiek w seksie i nie chciał pogrążyć mnie jeszcze bardziej kolejną porażką. To byłoby dla niego typowe — troszczyć się o mnie w taki sposób. Tak więc nie zostaliśmy kochankami. Po prostu był moim przyjacielem, kiedy bardzo potrzebowałam przyjaźni. A więc, Elijahu, masz odpowiedź na pytanie, które zadałeś. Chciałeś poznać prawdę o moim stosunku do doktora Fastolfe’a. Oto ona. Jesteś zadowolony? Baley usiłował ukryć przygnębienie. — Przykro mi, Gladio, że życie było dla ciebie tak okrutne. Udzieliłaś mi informacji, których potrzebowałem. Chyba udzieliłaś mi ich więcej, niż przypuszczasz. Gladia zmarszczyła brwi. — W jakim sensie? Baley nie odpowiedział wprost. Rzekł: — Cieszę się, że nasze spotkanie ma dla ciebie takie znaczenie. Na Solarii nigdy nie przyszło mi do głowy, że wywarłem na tobie takie wrażenie, a nawet gdyby, nie próbowałbym… No, wiesz. — Wiem, Elijahu — powiedziała łagodnie. — Ani ja nie zgodziłabym się, gdybyś proponował. Nie mogłabym. — Rozumiem. I nie traktuję tego, co mi teraz powiedziałaś, jako zaproszenia. Jedno dotknięcie, jedna chwila seksualnego Przebudzenia nie musi być czymś więcej. Najprawdopodobniej już nigdy się nie powtórzy i nie należy niszczyć pięknego wspomnienia bezcelowymi próbami. Dlatego teraz… nie proponuję ci siebie. Nie powinnaś tego traktować jako jeszcze jednego niepowodzenia. Ponadto… — Tak? — Jak już mówiłem, może powiedziałaś mi więcej, niż sądzisz Widzę z tego, że ta historia nie kończy się tak źle. — Dlaczego? — Opowiadając mi o uczuciu wywołanym dotknięciem mojego policzka, powiedziałaś: „rozmyślając o tym po pewnym czasie, kiedy zmądrzałam, zrozumiałam, że wtedy o mało co nie doznałam w orgazmu”. Jednak zaraz zaczęłaś wyjaśniać, że seks z Aurorianami nigdy nie dawał ci satysfakcji, więc zakładam, że nie osiągałaś orgazmu. A jednak kiedyś musiałaś go mieć, Gladio, jeżeli rozpoznawałaś uczucie, jakiego zaznałaś wtedy na Solarii. Nie mogłabyś wrócić pamięcią do tego wydarzenia i zrozumieć swego stanu, gdybyś nie nauczyła się kochać. Innymi słowy, musiałaś mieć kochanka i zaznać miłości. Jeśli mam wierzyć, że doktor Fastolfe nie jest i nie był twoim kochankiem, to oznacza, że ktoś inny nim jest albo był. — A jeśli nawet? Co cię to obchodzi, Elijahu? — Nie wiem, Gladio. Powiedz mi, a jeżeli okaże się, że to nie moja sprawa, na tym poprzestaniemy. Kobieta milczała. — Jeśli mi nie wyjawisz, będę musiał sam zgadnąć. Uprzedziłem cię, że nie mogę sobie pozwolić na oszczędzanie twoich uczuć, Gladia zacisnęła usta, aż zbielały jej kąciki. — Musi być ktoś. Ogromnie rozpaczasz z powodu utraty Jandera. Odesłałaś Daneela, ponieważ nie mogłaś znieść tego, że jego twarz przypomina ci utraconego robota. Jeżeli mylę się twierdząc, że to Jander Panell… — urwał na chwilę, po czym powiedział szorstko: — jeśli to nie robot, nie Jander Panell był twoim kochankiem, powiedz. A Gladia wyszeptała: — Jander Panell, robot, nie był moim kochankiem. Był moim mężem! Baley bezgłośnie poruszył wargami, ale bez trudu można było zrozumieć, co powiedział. — Właśnie — skwitowała Gladia. — Jehoshaphat! Jesteś wzburzony. Dlaczego? Nie aprobujesz tego? — Nie do mnie należy aprobata czy dezaprobata — odparł bezbarwnym głosem. — Co oznacza dezaprobatę. — Co oznacza, że ja tylko szukam informacji. Na czym polega różnica między kochankiem a mężem na Aurorze? — Jeśli dwoje ludzi mieszka przez jakiś czas w tej samej posiadłości mogą mówić o sobie raczej jako o mężu i żonie niż jako o kochanku czy kochance. — Jak długo? — O ile wiem, to zależy od regionu i miejscowych zwyczajów. W mieście Eos wystarczą trzy miesiące. — Czy przez ten czas należy także powstrzymać się od stosunków seksualnych z innymi? Gladia ze zdziwieniem podniosła brwi. — Dlaczego? — Ja tylko pytam. — Wyłączność jest nieznana na Aurorze. Mąż czy kochanek, to żadna różnica. Każdy uprawia seks do woli. — A ty uprawiałaś, kiedy byłaś z Janderem? — Nie, ale tylko dlatego, że nie chciałam. — A miałaś propozycje? — Czasami. — I odmawiałaś? — Zawsze można odmówić. To wynika z braku wyłączności. — Zatem odmawiałaś? — A ci, którym odmawiałaś, wiedzieli dlaczego? — Co masz na myśli? — Czy wiedzieli, że masz męża–robota? — Miałam męża. Nie nazywaj go mężem–robotem. Nie ma takiego wyrażenia. — Wiedzieli? — Nie wiem, czy wiedzieli — odparła po krótkim namyśle. — A mówiłaś im? — Dlaczego miałabym im mówić? — Nie odpowiadaj pytaniami na pytania. Mówiłaś im? — Nie. Jak zdołałaś tego uniknąć? Czy nie uważasz, że wyjaśnienie Powodu odmowy powinno być wiarygodne? Nikt nigdy nie żąda wyjaśnień. Odmowa to po prostu odmowa i zawsze jest akceptowana. Nie rozumiem cię. Baley zamilkł, żeby się zastanowić. Myśli Gladii i jego nie biegły tym samym torem, lecz równolegle do siebie. — Czy na Solarii posiadanie robota za męża uznano by za normalne? — Na Solarii to byłoby nie do pomyślenia i nigdy nie zastanawiałam się nad taką ewentualnością. Tam wszystko jest nie do pomyślenia. A także na Ziemi, Elijahu. Czy twoja żona miała kiedyś robota za męża? — To nie ma znaczenia, Gladio. — Może, ale twoja mina wystarczy mi za odpowiedź. Wprawdzie nie jesteśmy Aurorianami, ale przebywamy na Aurorze. Ja mieszkam tu od dwóch lat i akceptuję ich moralność. — Czy chcesz powiedzieć, że seksualne kontakty między człowiekiem a robotem są na Aurorze tak powszechne? — Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że są akceptowane, ponieważ tu wszystko, co dotyczy seksu, jest akceptowane — wszystko co dobrowolne, co daje obu stronom satysfakcję i nie wyrządza nikomu krzywdy. Cóż to za różnica, w jaki sposób osobnik czy grupka osobników znajduje zadowolenie? Czy ktoś martwi się o to, jakie czytam książki, co jem, o której wstałam lub poszłam spać, czy kocham koty czy też róże? Seks również jest na Aurorze traktowany obojętnie. — Na Aurorze — powtórzył Baley. — Jednak ty nie urodziłaś się na Aurorze i nie przywykłaś do tutejszych zwyczajów. Przed chwilą powiedziałaś mi, że nie umiałaś przyjąć ich obojętnej postawy wobec seksu, jaką teraz wychwalasz. Jeszcze wcześniej wyraziłaś niechęć do wielokrotnych małżeństw i swobody seksualnej. Jeśli nic nie powiedziałaś tym, którym odmawiałaś, zapewne dlatego, że jakąś ukrytą częścią świadomości wstydziłaś się, że masz Jandera Panella za męża. Mogłaś wiedzieć lub podejrzewać, albo tylko zakładać, że jest w tym coś niezwykłego — nawet na Aurorze — i odczuwałaś wstyd. — Nie, Elijahu, nie wmówisz mi tego. Jeśli posiadanie robota za męża jest czymś niezwykłym na Aurorze, to tylko dlatego, że takie roboty jak Jander są tu czymś niezwykłym. Roboty, jakie mamy na Solarii czy na Ziemi, a nawet na Aurorze, oprócz Jandera i Daneela, są zaprojektowane jedynie do zaspokajania prymitywnych potrzeb seksualnych. Można ich użyć jako przyrządów do masturbacji, takich jak elektryczny wibrator, ale nic poza tym. Kiedy upowszechnią się nowe roboty humanoidalne, seks pomiędzy człowiekiem a robotem również stanie się powszechny. — Jak znalazłaś się w posiadaniu Jandera, Gladio? Istniały tylko dwa takie modele — oba należały do doktora Fastolfe’a. Czy po prostu pożyczył ci jednego? — Tak. — Dlaczego? — Chyba z uprzejmości. Byłam samotna, pozbawiona złudzeń, rozbita, obca na Aurorze. Dał mi Jandera do towarzystwa i nigdy nie będę w stanie odpowiednio podziękować mu za tę przysługę. To trwało zaledwie pół roku, ale te pół roku może być warte całego mojego życia. — Czy doktor Fastolfe zdawał sobie sprawę, że Jander był twoim mężem? — Nigdy o tym nie mówił, więc nie wiem. — Czy ty o tym wspominałaś? — Nie. — Dlaczego? — Nie czułam potrzeby. Nie, to nie dlatego, że się wstydziłam. — Jak do tego doszło? — Że nie czułam potrzeby? — Nie. Że Jander został twoim mężem. Gladia zesztywniała. — Czemu muszę to wyjaśniać? — powiedziała wrogim tonem. — Gladio, robi się późno. Nie spieraj się ze mną. Czy jesteś przygnębiona tym, że Jander… odszedł? — Czy musisz pytać? — A chcesz wiedzieć, co zaszło? — Mówię jeszcze raz: czy musisz pytać? — Pomóż mi. Potrzebuję każdej informacji, jeśli mam dojść do jakichkolwiek wyników w tej pozornie nierozwiązywalnej sprawie. Jak to się stało, że Jander został twoim mężem? Gladia odchyliła się w fotelu i nagle jej oczy zaszkliły się od łez. Odsunęła talerz z okruchami, które kiedyś były ciastem, i odparła zduszonym głosem: — Zwykłe roboty nie noszą odzieży, ale są zaprojektowane tak, że wyglądają jak ubrane. Jestem mieszkanką Solarii, więc dobrze znam roboty, a posiadając pewien talent plastyczny… — Pamiętam twoje rzeźby świetlne — rzekł łagodnie Baley. Gladia skinęła głową. — Stworzyłam parę projektów dla nowych modeli, które — moim zdaniem — są bardziej stylowe i interesujące niż obecnie używane na Aurorze. Kilka moich szkiców wykonanych na podstawie tych projektów wisi tu na ścianach, a także znajdują się one w innych pomieszczeniach. Baley spojrzał na rysunki. Już je widział. Bezsprzecznie przedstawiały roboty. Nie były naturałistyczne, ale wydłużone i dziwnie wygięte. Zauważył, że zniekształcenia celowo zaprojektowano tak, żeby sprytnie podkreślić te partie, które — teraz, kiedy patrzył na nie z innego punktu widzenia — sugerowały ubranie. W jakiś sposób kojarzyły mu się z kostiumami służby, jakie widział kiedyś w książce poświęconej średniowiecznej wiktoriańskiej Anglii, Czy Gladia wiedziała o tym, czy też podobieństwo było przypadkowe? Zapewne nie miało to żadnego znaczenia, lecz może warto zapamiętać. Kiedy zauważył szkice po raz pierwszy, uznał, że Gladia otacza się robotami przypominającymi jej Solarię. Mówiła, że nienawidziła tamtego życia, ale to uczucie było rezultatem przemyśleń. Solaria to jedyny dom, jaki miała, i z pewnością z trudem zdołała wyrzucić go z pamięci — lub nie zdołała. Może to wywarło wpływ na jej malarstwo, nawet jeśli nowe zajęcie miało bardziej oczywisty powód. Gladia ciągnęła swą opowieść dalej. — Osiągnęłam sukces. Kilka koncernów produkujących roboty dobrze płaciło za moje projekty, a formy wielu już istniejących modeli przerobiono według moich wskazówek. Dostarczyło mi to pewnej satysfakcji, która w niewielkim stopniu łagodziła wewnętrzną pustkę mojego życia. Kiedy doktor Fastolfe dał mi Jandera, miałam robota, który, oczywiście, nosił ubranie. Drogi doktor był tak uprzejmy, że podarował mi kilka zmian odzieży dla Jandera. Te rzeczy były zupełnie pozbawione stylu, więc z przyjemnością kupiłam takie, jakie uznałam za odpowiedniejsze. To oznaczało konieczność dokładnego zmierzenia Jandera. Musiał więc rozebrać się przede mną. I dopiero wówczas zrozumiałam, jak bardzo jest podobny do człowieka. Niczego mu nie brakowało tak jeśli chodzi o budowę, jak i funkcjonowanie, lecz Jander panował nad sobą w sposób, jaki u człowieka określono by siłą woli. Mógł się podniecić na rozkaz. Powiedział mi o tym, kiedy zapytałam, czy jego penis jest sprawny. Ciekawiło mnie to, więc mi zademonstrował. Musisz zrozumieć, że chociaż był bardzo podobny do człowieka, wiedziałam, iż mam do czynienia z robotem. Miałam pewne opory przed dotykaniem ludzi — rozumiesz — i nie wątpię, że to była przyczyna braku satysfakcji seksualnej z Aurorianarni — Jednak on nie był człowiekiem, a ja przez całe życie stykałam się z robotami. Niebawem uświadomiłam sobie, że lubię go dotykać, a Jander równie szybko pojął, że znajduję w tym przyjemność. Był dobrze zaprojektowanym robotem, który dokładnie stosował się do Trzech Praw. Odmowa sprawiania radości oznaczałaby rozczarowanie. Rozczarowanie byłoby interpretowane jako krzywda, a on nie mógł skrzywdzić człowieka. Starał się więc sprawiać mi radość, a ponieważ widziałam, że mu na tym zależy, czego nigdy nie zauważyłam u moich kochanków, rzeczywiście odczuwałam zadowolenie i w końcu pojęłam — w pełni, jak sądzę — czym jest orgazm. — A więc byłaś szczęśliwa? — Z Janderem? Oczywiście. Całkowicie. — Nigdy się nie kłóciliście? — Z Janderem? Jak? Jego jedynym celem, jedynym sensem istnienia było sprawianie mi przyjemności. — I to cię nie niepokoiło? Zadowalał cię, ponieważ musiał. — A czy mógłby mieć inny powód? — I nigdy nie miałaś ochoty spróbować z prawdziwym… z Aurorianinem, kiedy już nauczyłaś się, czym jest orgazm? — Byłaby to zaledwie namiastka. Pragnęłam tylko Jandera. Teraz rozumiesz, co utraciłam? Posępna zazwyczaj twarz Baleya jeszcze spochmurniała. — Rozumiem, Gladio. Proszę, wybacz mi, jeśli wcześniej sprawiłem ci ból, gdyż wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy. Rozpłakała się, a on czekał, nie wiedząc, co powiedzieć, nie mogąc wymyślić nic, co mogłoby ją pocieszyć. W końcu potrząsnęła głową i otarła łzy wierzchem dłoni. — Czy coś jeszcze? — szepnęła. — Kilka pytań na inny temat i już nie będę cię niepokoił — powiedział przepraszająco i przezornie dodał: — przez jakiś czas. — O co chodzi? — spytała zmęczonym głosem. — Czy wiesz, że są ludzie, którzy uważają, iż doktor Fastolfe jest odpowiedzialny za śmierć Jandera? — Tak. — Czy wiesz, że sam doktor Fastolfe przyznaje, że tylko on był w stanie zabić Jandera w taki sposób, w jaki to zostało zrobione? — Tak. Drogi doktor sam mi o tym powiedział. — No cóż, Gladio, czy ty uważasz, że doktor Fastolfe zabił Jandera? Spojrzała na niego ostro, a potem powiedziała ze złością: — Jasne, że nie. Dlaczego miałby to zrobić? Przecież Jander był jego robotem, a on się nim opiekował. Ty nie znasz doktora tak dobrze jak ja, Elijahu. To miły człowiek, który nie skrzywdziłby nikogo, nawet robota. Podejrzewać, że zabiłby, to tak jak sądzić, że kamienie spadają do góry. — Nie mam dalszych pytań, Gladio. Jest jeszcze jedna sprawa, jaką muszę tu teraz załatwić: zobaczyć Jandera Panella — czy też jego ciało — o ile otrzymam twoje pozwolenie. Znów była podejrzliwa i wrogo nastawiona. — Po co? Dlaczego? — Gladio! Proszę! Nie oczekuję, że to coś da, ale muszę zobaczyć Jandera, żeby wiedzieć, że nie ma powodu go oglądać. Postaram się nie robić niczego, co mogłoby zranić twoje uczucia. Gladia wstała. Jej sukienka, tak prosta, że niewiele różniąca się od dopasowanego pokrowca, nie była czarna, lecz w mdłym, matowym kolorze. Baley, chociaż nie znał się na modzie, pojął, jak dobrze podkreślała żałobę kobiety. — Chodź ze mną — szepnęła Gladia. Baley udał się za Gladia, mijając kilka pomieszczeń o lekko lśniących ścianach. Raz czy dwa dostrzegł w oddali jakieś postacie — jak sądził roboty, którym kazano nie przeszkadzać. Minęli przedsionek i pokonawszy parę schodków, znaleźli się w pokoju, w którym lśniła tylko jedna ściana, dając wrażenie punktowego źródła światła. W pomieszczeniu stało łóżko oraz krzesło — poza tym żadnych innych mebli. — To był jego pokój — powiedziała Gladia. Potem, jakby uprzedzając pytanie Baleya, dodała: — Tylko tyle potrzebował. Zostawiałam go w spokoju tak długo, jak mogłam — czasem cały dzień. Nie chciałam, żeby mi się znudził. Potrząsnęła głową. — Teraz żałuję, że nie byłam z nim w każdej sekundzie. Nie wiedziałam, że mamy tak mało czasu. Oto on. Jander leżał na łóżku i Baley spojrzał na niego ponuro. Robot był nakryty gładkim, błyszczącym całunem. Świecąca ściana rzucała blask na twarz Jandera, gładką i niemal nieludzką w swym pięknie. Oczy miał szeroko otwarte, ale puste i pozbawione głębi. Był wystarczająco podobny do Daneela, żeby usprawiedliwić nerwową reakcję Gladii. Spod prześcieradła wystawała szyja i gołe ramiona. — Czy doktor Fastolfe oglądał go? — Tak, dokładnie. Zrozpaczona, poszłam po niego i gdybyś widział, jak szybko tu przybiegł, jaki był przejęty, zrozpaczony i wystraszony, nigdy nie przyszłoby ci do głowy pytać, czy jest winny. Jednak nic nie mógł zrobić. — Czy Jander jest rozebrany? — Tak. Doktor Fastolfe musiał wszystko zdjąć, żeby go dokładnie zbadać. Nie było sensu znowu go ubierać. — Czy pozwolisz, że uniosę całun, Gladio? — A musisz? — Nie chcę, żeby zarzucano mi, że zaniedbałem istotną czynność śledczą. — Czyżbyś mógł odkryć coś, czego nie zauważył doktor Fastolfe? — Nie, Gladio, ale muszę wiedzieć, że niczego tam nie ma. Proszę, nie utrudniaj. — No dobrze, rób co chcesz, ale błagam, kiedy skończysz, ułóż całun dokładnie tak, jak jest teraz. Odwróciła się plecami i oparłszy ramię o ścianę, skryła twarz w zgięciu łokcia. Nie wydawała żadnego dźwięku i nie poruszała się, ale Baley wiedział, że znów zaczęła płakać. Zwłoki niewiele różniły się od ludzkich. Muskularne ciało było nieco uproszczone, ale miało wszystkie typowe części: sutki, pępek, penis, jądra, włosy łonowe i tak dalej. Nawet drobne, jasne włoski na piersi. Ile dni upłynęło od śmierci Jandera? Baley nagle przypomniał sobie, że nie ma pojęcia; wiedział tylko, że musiało to nastąpić przed jego odlotem na Aurorę. Minął tydzień, a zwłoki nie wykazywały żadnych śladów rozkładu, ani widocznych, ani wyczuwalnych. Typowa właściwość robotów. Detektyw zawahał się, a potem wsunął jedną rękę pod łopatki Jandera, drugą zaś pod jego biodra. Nie chciał prosić Gladii o pomoc. Zebrał wszystkie siły i z trudem zdołał obrócić Jandera na brzuch, nie zrzucając go z łóżka. Zgrzytnęły sprężyny. Gladia musiała zgadnąć, co robi, lecz nie odwróciła się. Nie zaproponowała pomocy, ale też nie protestowała. Baiey puścił robota. Jander był ciepły w dotyku. Zapewne zasilanie nadal umożliwiało tak prostą czynność, jak utrzymywane ciepłoty, nawet przy braku czynności mózgu. Ciało było jędrne i elastyczne. Zapewne wcale nie przechodziło w stan analogiczny do rigor mortis. Jedno ramię zwisało teraz z łóżka, jak nieprzytomnemu człowiekowi. Baley delikatnie chwycił je i puścił. Zakołysało się lekko 1 znieruchomiało. Pochylił się nad kolanem, obejrzał najpierw jedną, a później drugą stopę. Pośladki miały idealny kształt, przewidziano nawet odbyt. Baley nie mógł opanować niepokoju. Nie opuszczało go wrażenie, że narusza spokój ludzkiej istoty. Gdyby miał do czynienia ze zwłokami człowieka, chłód i stężenie pośmiertne pozbawiłoby je ludzkich cech. Pomyślał niechętnie — zwłoki robota są bardziej ludzkie od zwłok człowieka. Ponownie podniósł Jandera i obrócił. Starannie wygładził prześcieradło i nakrył ciało całunem. Cofnął się i uznał, że wszystko jest tak, jak było. — Skończyłem, Gladio — oznajmił. Odwróciła się, spojrzała na Jandera wilgotnymi oczami i powiedziała: — Czy możemy już iść? — Tak, oczywiście, ale… — O co chodzi? — Chcesz go trzymać tutaj? Chyba nie zacznie się rozkładać. — Czy to ma jakieś znaczenie, czy chcę? — Z pewnych powodów ma. Musisz dać sobie szansę zapomnienia. Nie możesz chodzić trzysta lat w żałobie. Co minęło, nie wróci. Te stwierdzenia jemu samemu wydały się okropnie płytkie. Ciekawe, co ona o tym pomyślała? — Wiem, że chcesz dobrze, Elijahu. Proszono mnie, żebym zatrzymała Jandera do czasu zakończenia śledztwa. Potem, na moją prośbę, zostanie poddany kremacji. — Kremacji? — Pocięty palnikiem plazmowym i rozłożony na części pierwsze, tak samo jak ludzkie ciała. Zostanie mi jego hologram — i wspomnienia. — Rozumiem. Teraz muszę wrócić do domu doktora Fastolfe’a. — Czy oględziny zwłok Jandera dały ci coś? — Niczego nie oczekiwałem, Gladio. Spojrzała mu w oczy. — Elijahu, chcę, żebyś odkrył, kto to zrobił i dlaczego. Muszę wiedzieć. — Gladio… Gwałtownie potrząsnęła głową, jakby nie chciała go słuchać. — Wiem, że możesz to zrobić. 7. ZNÓW FASTOLFE Baley opuścił dom Gladii, nim zapadł zmrok. Obrócił się w kierunku, który uznał za zachodni i ujrzał słońce Aurory teraz mające barwę głębokiego szkarłatu, otoczone pasemkami rdzawych chmur wiszących na jasnozielonym niebie. Chłodniejsze i bardziej pomarańczowe od ziemskiego, wyraźniej uwidoczniało te różnice o zachodzie, kiedy jego promienie przechodziły przez grubszą warstwę atmosfery. — Jehoshaphat — mruknął. Daneel szedł za wywiadowcą, a Giskard, tak jak przedtem, trochę z przodu. Nagle Baley usłyszał głos Daneela: — Jak się czujesz, partnerze Elijahu? — Całkiem nieźle — odparł zagadnięty, bardzo z siebie zadowolony. — Dobrze znoszę Zewnętrze, Daneelu. Mogę nawet podziwiać zachód słońca. Czy zawsze tak wygląda? Daneel spojrzał obojętnie w górę i odparł: — Tak. Jednak chodźmy szybciej do posiadłości doktora Fastolfe’a. O tej porze roku zmierzch nie trwa długo, partnerze Elijahu, a wolałbym, żebyś znalazł się tam, kiedy jest jeszcze widno. — A więc ruszajmy. Baley zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby poczekać na zmrok. Nie jest przyjemnie poruszać się w ciemności, ale wtedy miałky wrażenie, że znajduje się w pomieszczeniu — a nie wiedział, jak długo potrwa euforia wywołana widokiem zachodzącego słońca. Jednak to były tchórzliwe wątpliwości, do których nie chciał się przyznać otwarcie. Giskard zwolnił i zrównał się z nim. — Czy nie wolałby pan zaczekać, sir? Czy zmrok nie byłby dla pana lepszy? My dobrze widzimy w ciemnościach. Nieco dalej, po obu stronach, Baley zauważył inne roboty. Czy to Gladia oderwała swoje od prac w polu, czy Fastolfe przysłał strażników? Ten fakt podkreślał, jak bardzo troszczyli się o jego bezpieczeństwo i Baley przekornie uznał, że nie może przyznać do słabości. — Nie, pójdziemy teraz — powiedział i żwawym krokiem ruszył w kierunku posiadłości Fastolfe’a, widocznej tuż za od odległymi drzewami. Niech roboty idą lub nie, jak chcą — postanowił śmiało. Wiedział, że gdyby tylko pozwolił sobie na chwilę wahania, jakaś część jego świadomości nadal sprzeciwiałaby się pozostawaniu na powierzchni planety, gdzie jedyną barierą między nim a wielką próżnią jest powietrze, ale nie zamierzał się tym przejmować. Opanowanie lęku kosztowało go tak wiele, że musiał zacisnąć szczęki, żeby nie dzwonić zębami. A może winny był zimny wieczorny wiatr, który wywołał gęsią skórkę na jego plecach. To nie Zewnętrze. Nie. — Jak dobrze znałeś Jandera, Daneelu? — zapytał przez zaciśnięte zęby. — Od kiedy skonstruowano przyjaciela Jandera, do czasu gdy przeszedł do posiadłości panny Gladii, zawsze byliśmy razem. — Czy nie martwiło cię, Daneelu, to wasze podobieństwo? — Nie. Obaj wiedzieliśmy, że jesteśmy inni, a doktor Fastolfe odróżniał nas bez trudu. A zatem byliśmy dwoma odmiennymi osobnikami. — Czy ty także odróżniałeś ich, Giskardzie? Szli teraz bliżej siebie, może dlatego, że inne roboty przejęły straż z większej odległości. — O ile pamiętam — odparł Giskard — nie było wypadku, żeby okazało się to konieczne. — A gdyby był? — Wtedy odróżniłbym. — Powiedz mi, Daneelu, jaką miałeś opinię o Janderze? — Jaką miałem o nim opinię, partnerze Elijahu? Pod jakim względem? — Na przykład, czy dobrze wykonywał swoją pracę. — Oczywiście. — Czy spełniał oczekiwania? — O ile wiem, tak. — A ty, Giskardzie? Jakie jest twoje zdanie? — Nigdy nie byłem tak blisko przyjaciela Jandera jak przyjaciel Daneel, więc nie byłoby właściwe, gdybym wyrażał moją opinię. Mogę powiedzieć, że o ile wiem, doktor Fastolfe był bardzo z niego zadowolony. Był równie zadowolony z przyjaciela Jandera jak z przyjaciela Daneela. Jednakże nie sądzę, aby zaprogramowano mnie w sposób zapewniający nieomylność takich sądów. — A co z okresem, kiedy Jander znalazł się w posiadłości panny Gladii? Czy wtedy znałeś go, Daneelu? — Nie, partnerze Elijahu. Panna Gladia trzymała go w swoim domu. Kiedy przychodziła w odwiedziny do doktora Fastolfe’a, nigdy nie brała go ze sobą, o ile wiem. Kiedy towarzyszyłem doktorowi podczas wizyt w posiadłości panny Gladii, nie spotykałem przyjaciela Jandera. Baley był tym lekko zdziwiony. Obrócił się do Giskarda zamierzając zadać mu to samo pytanie, zawahał się jednak i wzruszył ramionami. Ta droga wiodła donikąd, a jak wcześniej przypomniał doktor Fastolfe, przesłuchiwanie robota w krzyżowym ogniu pytań nie ma większego sensu. Świadomie nie powie niczego, co skrzywdziłoby jakiegoś człowieka i nie można go namówić, przekupić ani zmusić. Nie skłamie, ale uparcie choć uprzejmie będzie udzielać bezużytecznych informacji. Chyba nie miało to już znaczenia. Gdy znaleźli się na progu domu, Baley odetchnął z zadowoleniem. Teraz był przekonany, że drżenie rąk i ust istotnie wywołał wieczorny chłód. Słońce już zaszło, pojawiło się kilka gwiazd, a niebo przybrało dziwną, zielonkawo–purpurową barwę, wyglądając jak posiniaczone. Baley przekroczył próg i wszedł w zaciszne ciepło świecach ścian. Poczuł się bezpieczny. Wrócił pan w samą porę, panie Baley — powitał go Fastolfe. — Czy spotkanie z Gladią było owocne? — Bardzo owocne — odparł Baley. — Może nawet trzymam w ręku klucz do tej sprawy. Fastolfe uśmiechnął się uprzejmie, nie zdradzając zdziwienia, czy podniecenia. Wprowadził gościa do pomieszczenia pełniącego najwidoczniej rolę jadalni, mniejszego i zaciszniejszego niż to, w którym jedli poprzednio. — Pan i ja, mój drogi panie Baley — powiedział uprzejmie — zjemy teraz kameralny obiad. Tylko my dwaj. Jeśli pan woli, każę robotom odejść. I nie będziemy rozmawiać o interesach, chyba że będzie pan bardzo chciał. Baley nic nie odpowiedział, tylko ze zdumieniem oglądał ściany. Miały żywy, fosforyzujący kolor zieleni, którego jasność i odcień zmieniały się od dołu do góry. Tu i ówdzie było widać ciemniejsze plamy oraz cienie. Te ściany sprawiały, że pokój zdawał się dobrze oświetloną grotą na dnie płytkiego morza. Rezultat przyprawiał Baleya o zawrót głowy. Fastolfe zauważył wyraz jego twarzy i rzekł: — Przyznaję, że to kwestia gustu, panie Baley. Giskardziie, zmniejsz oświetlenie ścian. Dziękuję. Baley odetchnął z ulgą. — I ja dziękuję panu, doktorze Fastolfe. Czy mogę odwiedzi ć dyskretkę? — Ależ oczywiście. Baley zawahał się. — Czy mógłby pan… Fastolfe zachichotał. — Wszystko jest w porządku, panie Baley. Nie będzie miał powodu do narzekań. Gość skłonił głowę. — Bardzo dziękuję. Bez nieznośnej iluzji, dyskretka była tylko najbardziej luksusową i najwygodniejszą toaletą, jaką Baley widział. Niewiarygodnie różniła się od ziemskich, w których rzędami ciągnęły się identyczne kabiny, przeznaczone dla pojedynczych osób. Pomieszczenie lśniło niezwykłą czystością, jakby ze wszystkich urządzeń zdzierano zewnętrzną warstwę po każdym użyciu. Baley poczuł, że jeśli pobędzie dłużej na Aurorze, z trudem przyzwyczai się na Ziemi do tłumów, które nie zawsze przestrzegały zasad higieny i czystości. W tej luksusowej dyskretce, pełnej urządzeń z kości słoniowej i złota (niewątpliwie sztucznego złota i sztucznej kości słoniowej), lśniących i gładkich, Baley nagle stwierdził, że otrząsa się na myśl swobodnie się rozmnażających różnorodnych ziemskich bakteriach. Czy nie tak myśleli Przestrzeniowcy? Czyż mógł mieć im to za złe? W zadumie mył ręce, bawiąc się przyciskaniem kontrolnego prostokąta zmieniającego temperaturę wody. A jednak ci Aurorianie, którzy ujarzmili przyrodę i dostosowali ją do swoich potrzeb, poświęcali zbyt wiele uwagi dekoracji wnętrz udając, iż żyją na łonie natury. A może to dotyczyło jedynie Fastolfe’a? W końcu posiadłość Gladii była daleko skromniejsza. Prawdopodobnie dlatego, że ona się urodziła na Solarii. Obiad był jednym pasmem przyjemności. Ponownie, tak jak podczas poprzedniego posiłku, towarzyszyło mu wrażenie bliskiego obcowania z naturą. Potraw było dużo — każda inna, każda w małych porcjach; w wielu daniach z łatwością rozpoznał jakieś mięso i warzywa. Wszystko tak mu smakowało, że nawet nie zwracał uwagi na kawałeczki kości, chrząstki lub włókienka ścięgien, które wcześniej odbierały mu apetyt. Na pierwsze danie podano rybę — małą rybkę, którą zjadało się w całości, ze wszystkimi wnętrznościami, co w pierwszej chwili uznał za kolejną niemądrą próbę popisywania się kontaktem z naturą przez duże „N”. Mimo to za przykładem Fastolfe’a włożył ją do ust i natychmiast zmienił zdanie. Jeszcze nigdy nie jadł czegoś równie doskonałego. Każda potrawa miała inny smak, czasem niezwykły i nie zawsze przyjemny, ale stwierdził, że to mu nie przeszkadza. Liczył się dreszcz podniecenia wywołany kosztowaniem nowych dań, które za radą Fastolfe’a popijał lekko aromatyczną wodą. Starał się powściągać łakomstwo i nie skupiać wyłącznie na jedzeniu. Obserwował i naśladował Fastolfe’a, który przyglądał mu się z rozbawieniem. Ufam — powiedział uczony — że panu smakuje. — Niezłe — zdołał wykrztusić Baley. — Proszę nie silić się na zbędne uprzejmości. Niech pan nie je niczego, co wydaje się panu dziwne lub niedobre. Jeśli coś panu szczególnie przypadnie do gustu, natychmiast każę przynieść dokładkę. — Nie trzeba, doktorze Fastolfe. Wszystko jest doskonałe. — Świetnie. Mimo iż Fastolfe proponował, żeby zjedli bez towarzystwa robotów, jeden z nich podawał do stołu. (Fastolfe, przyzwyczajony do tego, zapewne nie zwrócił nawet uwagi — pomyślał Baley i nic nie powiedział.) Robot poruszał się bezszelestnie. Jego elegancka liberia wyglądała jak z historycznej sztuki i dopiero po przyjrzeniu się można było stwierdzić, w jakim stopniu kostium był złudzeniem, a w jakim gładko wykończoną, metalową powierzchnią maszyny. — Czy tego robota wykonano według projektu Gladii — zapytał Baley. — Tak — odparł Fastolfe z widocznym zadowoleniem. Byłaby zachwycona, gdyby dowiedziała się, że rozpoznał pan jej styl. Jest dobra, prawda? Zdobywa coraz większą popularność, a do tego pełni użyteczną rolę w naszym społeczeństwie. Konwersacja w trakcie posiłku była miła i nie dotyczyła żadnych istotnych tematów. Baley wolał w milczeniu cieszyć się posiłkiem, pozwalając podświadomości — czy czemukolwiek, co przejęło funkcję myślenia — decydować, jak podejść do problemu będącego teraz najistotniejszym punktem sprawy Jandera. Fastolfe przejął inicjatywę, mówiąc: — A skoro wspomniał pan o Gladii, panie Baley, czy mogę spytać, jak to się stało, że wyruszył pan do jej posiadłości pogrążony w rozpaczy, a wrócił niemal zadowolony, twierdząc, być może ma pan w ręku klucz do rozwiązania sprawy? Czy dowiedział się pan czegoś nowego — może nieoczekiwanego — od Gladii? — Tak — odparł krótko Baley, zaabsorbowany degustacją nieznanego deseru, którego drugą porcyjkę właśnie otrzymał (być może kelner zauważył pożądliwy błysk w jego oczach). Czuł, że się przejadł. Nigdy w życiu nie doznał tak wielkiej przyjemności podczas posiłku i po raz pierwszy stwierdził, że żałuje fizjologicznych ograniczeń, nie pozwalających objadać się w nieskończoność. Był lekko zawstydzony swoim łakomstwem. — A czegóż nowego i nieoczekiwanego dowiedział się pan od Gladii? — pytał z niezmąconą cierpliwością Fastolfe. — Zapewne czegoś, o czym nie wiedziałem? — Możliwe. Gladia powiedziała mi, że dał jej pan Jandera prawie pół roku temu. Fastolfe skinął głową. — O tym wiedziałem. Tak. — Dlaczego? — rzucił ostro Baley. Przyjazny uśmiech powoli zgasł na ustach Fastolfe’a. — Dlaczegóż by nie? — Nie wiem, „dlaczegóż by nie”, doktorze Fastolfe. Ja chcę poznać powód. Fastolfe lekko potrząsnął głową i nic nie powiedział. — Doktorze Fastolfe, jestem tu, żeby rozwikłać coś, co wyglada na nieprzyjemną aferę. Nie zrobił pan nic, żeby mi to ułatwić. Przeciwnie, znajduje pan szczególną przyjemność w udowadnianiu mi, jaka to paskudna afera, i obalaniu wszelkich moich domniemań, które mogłyby stanowić rozwiązanie zagadki. Ja nie oczekuję, że wszyscy będą odpowiadać na moje pytania. Nie mam żadnej władzy na tej planecie i nie mam prawa pytać, nie mówiąc już o wymuszaniu odpowiedzi. Jednak pan znajduje się w innej sytuacji. Przybyłem tu na pana żądanie i usiłuję uratować pańską oraz moją karierę, a ponadto jestem przekonany, że próbuję ocalić nie tylko Ziemię, ale i Aurorę. Dlatego oczekuję od pana wyczerpujących i szczerych odpowiedzi. Proszę nie grać na zwłokę i nie pytać mnie, dlaczego nie, kiedy ja chcę wiedzieć, dlaczego. Teraz pytam ponownie i ostatni raz: dlaczego? Fastolfe wydął wargi i sposępniał. — Przepraszam, panie Baley. Jeśli zwlekałem z odpowiedzią, to dlatego, że — spojrzawszy wstecz — wydaje się, iż nie miałem istotnego powodu, żeby robić prezent z takiego robota. Gladia Delmarre… nie, ona nie używa nazwiska, zatem Gladia jest obca na tym świecie; jak panu wiadomo, miała bardzo przykre przeżycia na ojczystej planecie, a także na tej, o czym może pan nie wie… — Wiem. Proszę mówić konkretniej. — No cóż, współczułem jej. Była sama, więc pomyślałem, iż Jander sprawi, że poczuje się mniej samotna. — Tak po prostu? Jesteście kochankami? Byliście nimi? — Nie, wcale nie. Nie próbowałem. Ani ona. Dlaczego? Czy Gladia powiedziała, że byliśmy kochankami? — Nie, nie powiedziała, ale i tak potrzebowałem potwierdzenia jej słów. Poinformuję pana, kiedy stwierdzę jakieś niezgodności w zeznaniach. Jak to jest, że chociaż ma pan dla niej tyle sympatii — a z tego co słyszałem od Gladii, ona jest panu bardzo wdzięczna — jednak nie sypiacie ze sobą? Myślałem, że na Autorze propozycje seksualne są czymś równie banalnym jak komentarze na temat pogody. Fastolfe zmarszczył brwi. — Nie ma pan o tym pojęcia, panie Baley. Niech pan nie sądzi według kryteriów pańskiego świata. Seks nie jest dla nas bardzo ważny, lecz zachowujemy się rozsądnie. Myślę, że odniósł pan inne wrażenie, ale proszę mi wierzyć, nie traktujemy lekko tej sprawy. Gladia, nienawykła do naszych zwyczajów i seksualnie sfrustrowana na Solarii, mogła postępować lekkomyślnie — chociaż lepszym określeniem byłoby słowo „rozpaczliwie” — więc nic dziwnego, że nie była zadowolona z rezultatów. — Nie próbował pan naprawić sytuacji? — Uderzając w konkury? Nie jestem dla niej odpowiednim mężczyzną, a jeśli o tym mowa, to ja również potrzebuję innej kobiety. Było mi żal Gladii. Lubię ją. Podziwiam jej talent artystyczny. I pragnę, żeby była szczęśliwa. W końcu przyzna pan, panie Baley, że sympatia nie musi się opierać na pożądaniu sesualnym? Czy pan nigdy nikogo nie lubił? Czy nie zdarzyło się panu przeżyć zadowolenia, kiedy pomógł pan komuś w biedzie? Z jakiej planety pan przybył? — Ma pan dużo racji, doktorze Fastolfe. Nie wątpię, że jest pan porządnym człowiekiem. Mimo to proszę mnie zrozumieć. Kiedy pierwszy raz zapytałem, dlaczego dał pan Gladii Jandera, nie usłyszałem tego, co powiedział mi pan teraz — i trzeba dodać, z dużą dozą emocji. Pańskim pierwszym odruchem był unik, wahanie, gra na zwłokę przez pytanie „dlaczegóż by nie?”. Zakładając, że w końcu powiedział mi pan prawdę, co z pytaniem, które tak pana zmieszało? Jaki powód — którego nie chciał pan podać — przyszedł panu do głowy, zanim uczepił się pan pobudek, które zechciał wyjawić? Proszę wybaczyć natarczywość, ale muszę to wiedzieć — i zapewniam, że wcale nie z ciekawości. Jeżeli to, co usłyszę, nie ma żadnego związku ze sprawą, może pan być pewny, że nie zostanie ujawnione. — Szczerze mówiąc — odparł cicho Fastolfe — nie mam pojęcia, dlaczego odpowiedziałem wymijająco na pańskie pytanie. Zaskoczył mnie pan czymś, czemu chyba nie chcę stawić czoła. Muszę się zastanowić, panie Baley. Siedzieli w milczeniu. Sługa uprzątnął stół i opuścił pokój. Daneel i Giskard byli gdzie indziej (zapewne strzegli domu). Baley i Fastolfe zostali sami. — Nie wiem, co powinienem panu powiedzieć. Może zacznę od wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat. Mam dwie córki. Dwie różne matki… — zaczął swe wyjaśnienia Fastolfe. — Czy nie wolałby pan mieć synów? Gospodarz wyglądał na szczerze zdziwionego. — Nie. Wcale nie. Sądzę, że matka mojej drugiej córki chciała a jednak nie wyraziłem zgody na sztuczne zapłodnienie wybranym nasieniem — nawet moim własnym — lecz nalegałem na naturalny rzut genetyczną kostką. Zanim zapyta pan dlaczego, powiem, że lubię przypadek, a ponadto chyba po prostu wolałem córkę. Rozumie pan, zaakceptowałbym i syna, ale nie chciałem wykluczać szansy narodzin dziewczynki. No cóż, drugie dziecko okazało się dziewczynką i może to było przyczyną, że jej matka rozwiodła się ze mną wkrótce potem. Z drugiej strony, wiele małżeństw rozpada się po narodzinach dziecka, więc może nie powinienem szukać jakichś specjalnych powodów. — Rozumiem, że odebrała panu córkę. Fastolfe obrzucił Baleya zdziwionym spojrzeniem. — Dlaczego miałaby to robić? Ach, zapomniałem. Pan jest z Ziemi. Nie, oczywiście, że nie. Dziecko można oddać do przedszkola, gdzie będzie miało odpowiednią opiekę. Jednak — zmarszczył nos, jakby zmieszany czymś, o czym właśnie sobie przypomniał — nie umieściłem jej tam. Postanowiłem wychować ją sam. To było dozwolone, ale bardzo niezwykłe. Oczywiście, byłem wtedy bardzo młody, jeszcze nie stuknęła mi setka, ale już wyrobiłem sobie nazwisko w dziedzinie robotyki. — I zdołał pan? — Wychować córkę? Och tak. Bardzo ją polubiłem. Dałem jej na imię Vasilia. Tak nazywała się moja matka. Zachichotał na samo wspomnienie. — Mam takie dziwne napady sentymentalizmu — na przykład uczucie, jakim darzę moje roboty. Rzecz jasna, nigdy nie widziałem matki, ale jej nazwisko jest w moich dokumentach. O ile wiem, ona jeszcze żyje, więc mógłbym się z nią zobaczyć, ale myślę, że to odrobinę niesmaczne, kiedy spotyka się kogoś, kto kiedyś nosił cię w swoim łonie. Na czym skończyłem? — Dał pan córce na imię Vasilia. — Tak. Wychowałem ją i naprawdę polubiłem. Bardzo. Czasem wprawiałem przyjaciół w zakłopotanie, musiałem więc trzy — mać ją z daleka podczas wszelkich spotkań towarzyskich i zawodowych. Pamiętam jak kiedyś… — zaczął i urwał. — Tak? — Nie myślałem o tym od dziesięcioleci. Pewnego razu, kiedy Siedziałem z doktorem Sartonem, omawiając jeden z najwcześniejszych projektów robotów humanoidalnych, przybiegła zapłakana i rzuciła mi się w ramiona. Chyba miała wtedy zaledwie siedem lat, więc oczywiście przytuliłem ją, ucałowałem i przerwałem rozpoczętą dyskusję, co miało opłakane skutki. Sarton wyszedł, pokasłując i chrząkając bardzo urażony. Minął z górą tydzień, zanim zdołałem wznowić z nim kontakty i podjąć przerwaną dyskusję. Dzieci chyba nie powinny wywierać zbyt dużego wpływu na ludzi, ale jest ich tak mało i tak rzadko można je spotkać. — A pańska córka, Vasilia, ona również pana lubiła? — Och tak, a przynajmniej do czasu… Bardzo mnie lubiła. Zająłem się jej wykształceniem i zadbałem, by rozwinęła pełnię swoich możliwości intelektualnych. — Powiedział pan, że lubiła pana do czasu… czegoś tam. A zatem przyszedł moment, gdy przestała pana darzyć uczuciem. Dlaczego? — Kiedy dorosła, chciała mieć swoją własną posiadłość. To całkiem naturalne. — A pan tego nie chciał? — Co pan miał na myśli mówiąc, że nie chciałem? Jasne, że chciałem. Wciąż zakłada pan, że jestem potworem, panie Baley. — Czy zamiast tego mam zakładać, że kiedy osiągnęła wiek odpowiedni do posiadania własnej posiadłości, nie darzyła już pana tym naturalnym uczuciem, co w czasach, gdy pozostawała na pańskim utrzymaniu? — To nie jest takie proste. Właściwie nawet bardzo skomplikowane. Wie pan… — Fastolfe wyglądał na zmieszanego. — Odmówiłem jej, kiedy zaczęła mi robić awanse. — Zalecała się do pana? — spytał ze zgrozą Baley. — To całkiem naturalne — odparł obojętnie Fastolfe. — Mnie znała najlepiej. Wyjaśniłem jej problemy seksu, zachęcałem do eksperymentowania, zabrałem do Pałacu Uciech, miałem jak najlepsze chęci. Należało to przewidzieć i byłem głupcem nie spodziewając się tego i dając się schwytać. — Ale kazirodztwo? — Kazirodztwo? Ach tak, ziemskie pojęcie. Na Aurorze nie ma czegoś takiego, panie Baley. Bardzo niewielu Aurorian zna swoich rodziców. Naturalnie, kiedy chodzi o małżeństwo i gdy składa się wniosek o zgodę na posiadanie dzieci, są przeprowadzane poszukiwania genealogiczne, ale co to ma wspólnego z towarzyskim seksem? Nie, nie, nienaturalne jest to, że odmówiłem mojej córce. Poczerwieniał cały, a najbardziej jego ogromne uszy. — Mam nadzieję — mruknął Baley. — Nie było żadnych sensownych powodów, a przynajmniej takich, które mógłbym podać Vasilii. To zbrodnia z mojej strony, że nie przewidziałem tego i nie przygotowałem dla młodej i niedoświadczonej dziewczyny racjonalnego wyjaśnienia, które nie zraniłoby jej i oszczędziło upokorzenia. Naprawdę głęboko wstydzę się, że wziąłem na siebie ogromną odpowiedzialność wychowania dziecka, a potem naraziłem je na takie wielkie rozczarowanie. Sądziłem, że możemy kontynuować nasz związek ojca i córki jak przyjaciele, ale ona nie zrezygnowała. A ponieważ ją odpychałem — chociaż starałem się to robić jak najdelikatniej — stosunki między nami coraz bardziej się pogarszały. — Aż w końcu… — Aż w końcu zapragnęła własnej posiadłości. Z początku sprzeciwiałem się, nie dlatego, że nie chciałem, aby ją miała, ale ponieważ przed jej odejściem pragnąłem odnowić naszą dawną miłość. Nie zdołałem. To był chyba najtrudniejszy okres w moim życiu. Wreszcie po prostu i dość gwałtownie oznajmiła, że odchodzi i że nie zdołam jej zatrzymać. Do tego czasu była już profesjonalnym robotykiem — dziękuję losowi, że nie porzuciła zawodu z niechęci do mnie — mogła więc zbudować posiadłość bez mojej pomocy. Tak też zrobiła i od tej pory prawie nie utrzymujemy kontaktów. — Doktorze Fastolfe, a może to, że nie porzuciła zawodu świadczy, iż nie czuje tak głębokiej urazy do pana. — Ten zawód wykonuje najlepiej i jest nim najbardziej zainteresowana. Jestem przekonany, że pozostanie przy robotyce nie ma nic wspólnego ze mną. Z początku myślałem tak samo jak Pan i robiłem przyjazne gesty, które nie zostały odwzajemnione. — Tęskni pan za nią, doktorze? — Oczywiście, panie Baley. To przykład błędu wychowawczego. Ulega się bezsensownym impulsom, atawistycznym zapędom, co prowadzi do wzbudzenia u dziecka głębokiej miłości, a Potem odrzuca się jego pierwsze uczucie, a to wyciska na nim emocjonalne piętno na resztę życia. A w dodatku człowiek naraża się na irracjonalne poczucie żalu po stracie. To coś, czego nie czułem nigdy przedtem ani potem. Oboje cierpieliśmy niepotrzebnie, a wina leży całkowicie po mojej stronie. — Co to ma wspólnego z Gladią? Fastolfe drgnął. — Och! Zapomniałem. No, to dość proste. Wszystko, co powiedziałem o Gladii jest prawdą. Lubiłem ją. Współczułem Podziwiałem jej talent. Jednak ona przypomina mi Vasilię. Zauważyłem to podobieństwo, kiedy zobaczyłem pierwszą transmisję z jej przybycia z Solarii. Było zdumiewające i sprawiło, że zainteresowałem się Gladią. Westchnął. — Kiedy zrozumiałem, że ona — podobnie jak Vasilia — miała kłopoty z seksem, nie byłem w stanie tego znieść. Jak pan widzi, postarałem się, żeby zamieszkała w pobliżu. Byłem jej przyjacielem i zrobiłem, co mogłem, żeby ułatwić jej adaptację na obcej planecie. — A więc zastąpiła panu córkę. — W pewien sposób tak, chyba można to tak określić, panie Baley. I nie ma pan pojęcia, jak się cieszę, że nigdy nie przyszło jej do głowy, aby to zmienić. Odrzucając jej propozycję, ponownie bym odepchnął Vasilię. Akceptowanie tylko dlatego, że nie umiałbym jej ponownie odrzucić, zatrułoby mi resztę życia, gdyż uważałbym, iż dla obcej kobiety — trochę podobnej do mojej córki, zrobiłem więcej niż dla rodzonego dziecka. Tak czy tak… No, nic nie szkodzi. Teraz widzi pan, dlaczego na początku zwlekałem z odpowiedzią na pańskie pytanie. Zastanawiając się, przypomniałem sobie całą tę tragedię. — A pańska druga córka? — Lumen? — zapytał obojętnie Fastolfe. — Nie utrzymuję z nią kontaktów, chociaż słyszę o niej od czasu do czasu. — Powiedziano mi, że ubiega się o jakiś urząd. — Lokalny. Z mandatu globalistów. — Co to za jedni? — Globaliści? Oni cenią tylko Aurorę — rozumie pan, tylko nasz glob. Aurorianie mają przewodzić kolonizacji Galaktyki. Innym należy zakazać, o ile to tylko możliwe, szczególnie mianom. Nazywają to „obroną własnych interesów”. — Oczywiście, to nie jest pański punkt widzenia. — Oczywiście. Ja przewodzę partii humanistów, która uważa, że wszyscy ludzie mają prawo do swojej części Galaktyki. Kiedy mówię o moich „wrogach”, mam na myśli globalistów. — A zatem Lumen należy do pańskich wrogów. — Vasilia również. Ona pracuje w Instytucie Robotyki powstałym kilka lat temu i skupiającym robotyków uważających mnie za demona, którego za wszelką cenę należy pokonać. Jednak, o ile mi wiadomo, moje byłe żony są apolityczne, może nawet należą do humanistów. — Uśmiechnął się krzywo i powiedział: — No dobrze, panie Baley, czy zadał pan już wszystkie pytania, które chciał zadać? Baley odruchowo włożył ręce do kieszeni spodni, które dostał a statku, choć wiedział, że niczego tam nie znajdzie. Skrzyżował ręce na piersiach. — Właściwie, doktorze Fastolfe, nie jestem wcale pewny, czy odpowiedział pan już na pierwsze pytanie. Dlaczego dał pan Gladii Jandera? Wyjaśnijmy to, a może ujrzymy światło w ciemnościach. Fastolfe znów poczerwieniał. Tym razem raczej z gniewu, ale nadal mówił spokojnie. — Niech mnie pan nie naciska, panie Baley. Udzieliłem już odpowiedzi. Było mi żal Gladii i myślałem, że Jander zapewni jej towarzystwo. Mówiłem z panem bardziej otwarcie niż z kimkolwiek, częściowo ze względu na moją sytuację, a także dlatego, że nie jest pan Aurorianinem. W zamian oczekuję szacunku. Baley przygryzł dolną wargę. Nie znajdował się na Ziemi. Nie miał poparcia żadnej instytucji i grał o stawkę większą niż własna kariera. — Przepraszam, doktorze Fastolfe, jeśli zraniłem pańskie uczucia. Nie chciałem sugerować, że mówi pan nieprawdę lub nie chce współpracować. Mimo to nie mogę działać nie znając całej prawdy. Może wyjaśnię, jakiej odpowiedzi oczekuję, a pan powie mi, czy mam rację, choćby częściowo, czy też się mylę. Sądzę, że podarował pan Gladii Jandera po to, aby stał się obiektem jej pożądania seksualnego, odwracając jej zainteresowanie od pana? Może nie zrobił pan tego świadomie, ale proszę przemyśleć to teraz. Czy nie takie były pańskie pobudki? Fastolfe wziął do ręki ozdobny drobiazg leżący na stole. Obracał go w palcach, siedząc w bezruchu. W końcu odparł: — Mogło tak być. Z pewnością, kiedy pożyczyłem jej Jandera — nawiasem mówiąc, nie dałem go na własność — przestałem niepokoić się tym, że Gladia zaproponuje mi współżycie. — Nie wie pan, czy wykorzystywała Jandera w celach seksualnych? — A pytał pan o to Gladię, panie Baley? — Interesuje mnie pańskie zdanie. Czy zauważył pan u nich jakieś wyraźnie seksualne zachowania? Czy któryś z pańskich robotów informował pana o czymś takim? Czy ona sama nie mówiła panu o tym? — Odpowiedź na wszystkie te pytania, panie Baley, brzmi nie. Uważam jednak, że nie ma nic niezwykłego w wykorzystywaniu robotów w celach seksualnych przez mężczyzn czy kobiety. Zwykłe roboty nie są do tego przystosowane, ale ludzie są niezwykle pomysłowi w tej dziedzinie. Co do Jandera, on został odpowiednio skonstruowany, ponieważ chcieliśmy jak najbardziej upodobnić go do człowieka… — Tak żeby mógł uprawiać seks? — Nie, to nigdy nie przyszło nam do głowy. Zmarły doktor Sarton i ja traktowaliśmy projekt humanoidalnego robota jako czysto abstrakcyjny problem. — Jednak takie humanoidalne roboty są idealnie zaprojektowane do uprawiania seksu, prawda? — Teraz, kiedy zaczynam się nad tym zastanawiać — a przyznaję, że na początku odsuwałem od siebie taką myśl — sądzę, że Gladia mogła wykorzystywać Jandera w tym celu. Jeśli tak było, to mam nadzieję, że doznawała przyjemności. W takim wypadku uznałbym, że pożyczając go jej, zrobiłem dobry uczynek. — Czy ten uczynek nie okazał się lepszy, niż pan przewidywał! — W jakim sensie? — Co powiedziałby pan, gdyby okazało się, że Gladia i Jander byli mężem i żoną? Dłoń Fastolfe’a nadal trzymająca ozdobę przez chwilę zacisnęła się na niej kurczowo. — Co takiego? To śmieszne. Prawnie niemożliwe. Nie będzie dzieci, więc nie można złożyć podania. Jeśli para nie zamierza składać takiego wniosku, nie ma mowy o małżeństwie. — To nie jest kwestia prawna, doktorze Fastolfe. Niech pan pamięta, że Gladia jest Solarianką i ma inną mentalność. To kwestia uczuć. Gladia sama powiedziała mi, że traktowała Jandera jak swojego męża. Sądzę, że teraz uważa się za wdowę i przeżywa kolejny szok seksualny — bardzo poważny. Jeśli w jakikolwiek sposób przyczynił się pan do tego… — Na wszystkie gwiazdy! — krzyknął Fastolfe oburzony. — Nie zrobiłem tego! Cokolwiek zamierzałem osiągnąć, nigdy nie przypuszczałem, że Gladia może wyobrazić sobie małżeństwo z robotem, nieważne jak podobnym do człowieka. Żaden Aurorianin nie podejrzewałby czegoś takiego. Baley skinął głową i podniósł rękę. — Wierzę panu. Nie sądzę, by miał pan zdolności aktorskie i tak dobrze udawał szczerość. Jednak musiałem wiedzieć. W końcu mimo wszystko mogło tak być, że… — Że wszystko przewidziałem? Że celowo, z sobie tylko znanych powodów, doprowadziłem do tego wdowieństwa? Nigdy. Nie mogłem przewidzieć nieprzewidzianego. Panie Baley, cokolwiek chciałem osiągnąć umieszczając Jandera w jej posiadłości, nie miałem złych zamiarów. Nie chciałem tego. Wiem, że dobre chęci są kiepską wymówką, ale tylko to mam na swoją obronę. — Nie mówmy już o tym, doktorze — rzekł Baley. — Chciałbym teraz przedstawić prawdopodobne rozwiązanie zagadki. Fastolfe głęboko odetchnął i wyciągnął się w fotelu. — Wspominał pan o tym po powrocie od Gladii. — Rzucił Baleyowi gniewne spojrzenie. — Nie mógł pan powiedzieć od razu? Czy musieliśmy przechodzić przez… to wszystko? — Przykro mi, doktorze Fastolfe. Bez tego wszystkiego nie miałbym klucza do zagadki. — No dobrze. Proszę o wyjaśnienie. — Już mówię. Przyznaje pan, że Jander znalazł się w sytuacji, jakiej nawet pan, największy autorytet w dziedzinie robotyki teoretycznej, nie zdołał przewidzieć. Zaspokajał Gladię tak dobrze, że zakochała się w nim i uznała za męża. A jeśli uszczęśliwiając ją, jednocześnie ją unieszczęśliwiał? — Nie jestem pewien, czy rozumiem. — No cóż, spójrzmy na to tak. Ona niechętnie o tym mówi, a zauważyłem już, że na Aurorze problemy seksualne nie są czymś, co ukrywa się za wszelką cenę. — Nie nadajemy ich w dziennikach hiperwizji — rzekł sucho uczony — ale i nie trzymamy ich w tajemnicy, tak jak inne ściśle Prywatne sprawy. Zasadniczo wiemy, kto jest aktualnie czyim Partnerem, a między przyjaciółmi często rozmawiamy o tym, czy współmałżonek jest dobry, chętny lub wprost przeciwnie. Na takie tematy mówi się także na spotkaniach towarzyskich. — Ale nie miał pan pojęcia o związku Gladii z Janderem. — Podejrzewałem… — To nie to samo. Ona nic panu nie mówiła. Niczego pan nie widział. Żaden z robotów nic panu nie doniósł. Trzymała to w tajemnicy nawet przed panem, jej najlepszym przyjacielem na Aurorze. Widocznie jej roboty otrzymały wyraźne rozkazy, aby nie rozmawiać o tym z Janderem, a sam Jander musiał dostać Polecenie, żeby niczego nie zdradzić. — Sądzę, że to słuszny wniosek. — Dlaczego miałaby tak postąpić, doktorze? — Może jest to objaw pruderii w sprawach seksu? — Czy nie można powiedzieć, że wstydu? — Nie miała powodu się wstydzić, chociaż przyznaję, że uznając Jandera za męża naraziłaby się na śmieszność. — Ten fakt mogła łatwo zataić, nie ukrywając niczego innego. Załóżmy, że się wstydziła. — No i co? — Nikt nie lubi być zawstydzony, a ona mogła obwiniać o to Jandera w ten bezsensowny sposób, w jaki ludzie zrzucają na innych winę za swoje własne błędy. — Tak? — Mogło się zdarzyć, że Gladia, która jest bardzo zapalczywą osobą, zalała się łzami i — na przykład — zarzuciła Janderowi, że jest przyczyną jej wstydu i udręki. Może nie trwało to długo i zaraz zaczęła go przepraszać i pieścić, ale czy Jander nie uznałby iż naprawdę jest powodem jej cierpień? — Możliwe. — A to oznaczałoby dla Jandera, że sprawi jej ból, jeśli pozostanie w tym związku, a także jeżeli go zakończy. Cokolwiek by uczynił, pogwałciłby Pierwsze Prawo, a nie mogąc tego zrobić, skorzystał z jedynego wyjścia, jakim było zaniechanie jakiegokolwiek działania — i tak popadł w stan psychicznego zamrożenia. Czy pamięta pan historię, którą opowiedział mi pan dzisiaj, o legendarnym robocie–telepacie, unieruchomionym przez pioniera robotyki? — Przez Susan Calvin. Rozumiem! Opiera pan swój scenariusz na tej starej legendzie. Bardzo pomysłowo, panie Baley, ale nic z tego. — Dlaczego nie? Kiedy powiedział pan, że nikt inny nie mógł doprowadzić Jandera do psychicznej zapaści, nie miał pan pojęcia, że robot znalazł się w tak nieoczekiwanej sytuacji. Widzę wyraźne podobieństwo do historii Susan Calvin. — Załóżmy, że opowieść o niej i robocie–telepacie nie jest całkowitą fikcją. Weźmy ją poważnie. Nadal nie widzę podobieństwa do sytuacji Jandera. W wypadku Susan Calvin mieliśmy do czynienia z niezwykle prymitywnym robotem, którego dziś nie uznano by nawet za zabawkę. Mógł jedynie jakościowo rozpatrywać takie kwestie, jak sytuacja A powoduje ból; brak sytuacji A powoduje ból; jedynym wyjściem jest zapaść psychiczna. — A Jander? — Każdy nowoczesny robot — każdy robot z ostatniego stulecia — rozważałby takie problemy ilościowo. Która z tych sytuacji, A czy nie–A, spowoduje większy ból? Robot podjąłby szybką decyzję i wybrał mniejsze zło. Prawdopodobieństwo, że uznałby dwa przeciwstawne zdarzenia za powodujące identycznie negatywne skutki, jest niewielkie, a nawet gdyby, współczesny robot ma możliwość dokonania losowego wyboru. Jeśli w jego ocenie rozwiązania A i nie–A są jednakowo niekorzystne, wybiera jedno nich w zupełnie przypadkowy sposób i działa bez wahania. Nie dostaje psychicznej zapaści. — Chce pan powiedzieć, że Jandera nie mogło to spotkać? Wcześniej słyszałem, że mógłby go pan do tego doprowadzić. — W wypadku pozytonowego mózgu humanoidalnego robota trzeba wyłączyć mechanizm losowego wyboru, co zależy całkowicie od sposobu, w jaki go skonstruowano. Nawet jeśli ktoś zna podstawy teorii, proces doprowadzenia robota do pożądanego — jeśli można tak rzec — stanu metodą zręcznie stawianych pytań i poleceń wywołujących zapaść psychiczną, jest bardzo trudny i długotrwały. Nie ma żadnej możliwości, żeby doszło do tego przypadkowo i sama sprzeczność wywołana miłością i wstydem nie wystarczyłaby bez przemyślanego postępowania w bardzo niezwykłych warunkach. Z czego wynika, co wciąż powtarzam, iż jedyną przyczyną mógł być nieprzewidziany zbieg okoliczności. — Jednak pańscy wrogowie będą twierdzić, że bardziej prawdopodobny jest pański udział… Czy nie możemy upierać się, że Jander dostał zapaści psychicznej w wyniku konfliktu wywołanego miłością i wstydem Gladii? Czy to nie brzmiałoby wiarygodnie? Nie przekonałoby opinii publicznej? Fastolfe zmarszczył brwi. — Jest pan zbyt niecierpliwy, panie Baley. Proszę się zastanowić. Jeśli spróbujemy rozwiązać nasz problem w ten trochę nieuczciwy sposób, jakie będą konsekwencje? Nie mówię już o wstydzie i cierpieniu Gladii, która nie tylko musiałaby pogodzić się z utratą Jandera, ale także z myślą, że sama do tego doprowadziła, o ile naprawdę wstydziła się i okazała mu to. Nie chciałbym tego robić, ale na chwilę zapomnijmy o tym. Moi wrogowie natychmiast powiedzą, że pożyczyłem jej Jandera, żeby doprowadzić do jego zniszczenia. Zrobiłem to, oświadczą, żeby wypróbować metodę wywoływania zapaści psychicznej u humanoidalnych robotów, nie ponosząc przy tym żadnych konsekwencji. Będzie jeszcze gorzej, ponieważ nie tylko zostanę oskarżony o knucie intryg, jak teraz, ale i o to, że postąpiłem niegodnie wobec niczego podejrzewającej kobiety, którą oszukałem udając przyjaźń. Baley oniemiał. Szczęka mu opadła i z trudem wyjąkał: — Przecież nie mogliby… — A jednak. Sam pan był tego bliski przed kilkoma minutami. — Ja tylko wykluczałem… — Moi nieprzyjaciele nie wykluczaliby, a już na pewno nie stwierdziliby publicznie, że to niemożliwe. Baley czuł, że się czerwieni. Oblała go fala gorąca i nie potrafił spojrzeć Fastolfe’owi w oczy. Odchrząknął zmieszany. — Ma pan rację. Powiedziałem to bez zastanowienia i mogę jedynie prosić o wybaczenie. Jestem głęboko zawstydzony. Chyba nie ma innego wyjścia niż odkrycie prawdy — jeżeli zdołamy tego dokonać. — Nie popadajmy w rozpacz — rzekł Fastolfe. — Już odkrył pan związane ze sprawą Jandera fakty, o których nie miałem pojęcia. Może odkryje pan ich więcej, tak że to, co obecnie jest dla nas zagadką, stanie się zrozumiałe. Co zamierza pan teraz robić? Jednak Baley nie potrafił przestać myśleć o swojej klęsce. — Naprawdę nie wiem — odparł. — No cóż, nie powinienem pytać. Ma pan za sobą długi i niełatwy dzień. Nic dziwnego, że umysł pana pracuje trochę wolniej. Czemu pan nie odpocznie, nie obejrzy filmu albo nie położy się spać? Baley kiwnął głową i wymamrotał: — Może ma pan rację. Jednak wcale nie przypuszczał, że następnego ranka poczuje się lepiej. Sypialnia była zimna, zarówno pod względem temperatury, jak i wystroju. Baley lekko zadygotał. Niska temperatura sprawiała, że miał wrażenie, iż znalazł się w Zewnętrzu. Ściany były jasne i (co niezwykłe u Fastolfe’a) niczym nie udekorowane. Podłoga wyglądała jak z kości słoniowej, lecz pod bosymi nogami czuł miękką wykładzinę. Łóżko było białe, a gładki koc miły w dotyku. Baley usiadł na posłaniu i stwierdził, że materac lekko się uginapod jego ciężarem. Odwrócił się do Daneela, który wszedł za nim. — Daneelu, czy niepokoi cię, kiedy człowiek opowiada ci kłamstwa? — Wiem, że ludzie czasem kłamią, partnerze Elijahu. Czasami kłamstwo może być użyteczne lub konieczne. Moja ocena zależy od kłamiącego, okazji i powodu. — Czy zawsze wiesz, kiedy ktoś kłamie? — Nie, partnerze Elijahu. — Czy uważasz, że doktor Fastolfe często kłamie? — Nigdy nie stwierdziłem, żeby doktor Fastolfe skłamał. — Nawet w związku ze śmiercią Jandera? — O ile wiem, wszystko, co powiedział, było prawdą. — Może polecił ci tak mówić? — Nie, partnerze Elijahu. — Jednak może i to kazał ci powiedzieć… Urwał. Znowu to samo: jaki sens przesłuchiwać robota? A już szczególnie w tym wypadku był to tylko krok w tył. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że materac cały czas uginał się i że zapadł się już po biodra. Podniósł się z łóżka. — Czy ten pokój jest ogrzewany, Daneelu? — Będzie ci cieplej, kiedy przykryjesz się kocem i zgasisz światło, partnerze Elijahu. Wywiadowca podejrzliwie rozejrzał się wokół. — Zechcesz zgasić światło i pozostać w pokoju? Światło zgasło niemal natychmiast i Baley stwierdził, że pomylił się przypuszczając, że ten pokój nie był niczym ozdobiony. Gdy zapadła ciemność, znalazł się w Zewnętrzu. Słyszał cichy szept wiatru wśród drzew, a z oddali dochodziły głosy zwierząt. Nad głową widział rozgwieżdżone niebo, po którym przepływały ledwie widoczne obłoki. — Zapal światło, Daneelu! W pomieszczeniu zrobiło się jasno. — Daneelu — rzekł Baley. — Nie chcę tego. Nie chcę gwiazd, obłoków, dźwięków, drzew, wiatru ani żadnych zapachów. Chcę ciemności — kompletnej ciemności. Możesz to zrobić? — Oczywiście, partnerze Elijahu. — A więc zrób. I pokaż mi, jak mogę wyłączyć światło, kiedy będę mógł zasnąć. — Jestem tutaj, żeby cię chronić. — Jestem pewien, że możesz to równie dobrze robić po drugiej gronie drzwi — powiedział zrzędliwie Baley. — Giskard zapewne będzie pod oknami, jeśli za tymi zasłonami są jakieś okna. — Są. Jeżeli przejdziesz przez ten próg, partnerze Elijahu, znajdziesz tam dyskretkę przeznaczoną dla ciebie. Ta część ściany jest niematerialna, więc przejdziesz przez nią z łatwością. Światło zapali się, kiedy wejdziesz, a zgaśnie, gdy wyjdziesz — i nie ma tam żadnych ozdób. Możesz wziąć prysznic, jeżeli chcesz, albo zrobić to, na co masz ochotę przed pójściem spać. Baley skierował się w stronę dyskretki. Nie dostrzegł żadnej szpary w ścianie, lecz podłoga w tym miejscu lekko się wybrzuszała sugerując obecność progu. — Dlaczego widzę w ciemnościach, Daneelu? — Ta część ściany, która nie jest ścianą, lekko fosforyzuje, do nocnej lampki, to przy wezgłowiu pańskiego łóżka znajduje się wgłębienie, które — jeśli włoży pan tam palec i przyciśnie — zaciemni pokój lub rozjaśni. — Dziękuję. Możesz już odejść. Pół godziny później leżał skulony pod kocem, przy zgaszonym świetle, spowity uspokajającą ciemnością. Jak powiedział Fastolfe, miał za sobą długi dzień. Prawie niewiarygodne, że dopiero co wylądował na Aurorze. Od rana dowiedział się bardzo wiele, ale na nic mu się to nie zdało. Leżał w mroku i po kolei rozpamiętywał wydarzenia ostatnich godzin w nadziei, że przypomni sobie coś, czego wcześniej nie zauważył — ale nic takiego się nie zdarzyło. Nawet spokojnemu, mądremu, bystrookiemu Elijahowi Baleyowi z hiperwizji. Materac niemal go owijał, podobny do ciepłego kokonu. Baley poruszył się i materac wyprostował się, po czym powoli dopasował do ciała. Nie było sensu męczyć znużonego, sennego umysłu rozważaniem wypadków minionego dnia, ale nie potrafił oprzeć się pokusie, więc odtwarzał swoje zachowanie krok po kroku, podążając po własnych śladach z kosmoportu do posiadłości Fastolfe’a, potem do Gladii, a następnie z powrotem do domu uczonego. Gladia, piękniejsza niż pamiętał, ale jakaś twarda, dziwnie twarda — a może to tylko ochronna skorupa? Biedna kobieta. Ciepło wspominał jej reakcję, gdy dotknęła dłonią jego policzka… Gdyby tylko mógł pozostać z nią… nauczyć… Głupi Aurorianie… ich obrzydliwie obojętny stosunek do seksu… Wszystko dozwolone, a w rezultacie niczego nie można, niczego sensownego — ani Fastolfe’owi, ani Gladii czy doktorowi… Wrócił myślą do Fastolfe’a. Obrócił się i zauważył, że materac ponownie się dopasował do ciała Powrót do Fastolfe’a. Co się stało po drodze? Coś powiedziano? Czegoś nie powiedziano? A na statku lecącym na Aurorę, Jeszcze przed lądowaniem… coś, co pasowało do… Baley znalazł się w nierealnej krainie półsnu, gdy umysł uwalnia od ciała i żyje własnym życiem. Jak wielki ptak szybujący w powietrzu i wolny od grawitacji. Usiłował samodzielnie powiązać wydarzenia, drobne, nie zauważone fakty, które — połączone ze sobą — tworzą pajęczynę, splot… Nagle wydało mu się, że słyszy jakiś dźwięk, więc natychmiast się ocknął. Niczego nie usłyszał i jeszcze raz zapadł w półsen, żeby podjąć przerwany tok myślowy, lecz nie zdołał. Przypominało to dzieło sztuki tonące w mętnej wodzie. Nadal widział zarysy, plamy koloru. Rozmazywały się, ale wiedział, że tam są. A choć rozpaczliwie usiłował je schwytać, wszystko zniknęło i nie pozostało mu żadne wspomnienie. Zupełnie nic. Czy naprawdę wymyślił coś, czy też wspomnienie o tym było jedynie iluzją zrodzoną przez senny umysł? Przecież istotnie zasypiał. Kiedy na krótko przebudził się w nocy, pomyślał sobie: Miałem pomysł. Ważny. Jednak niczego nie pamiętał, oprócz tego, że na coś wpadł. Przez chwilę leżał, wpatrując się w mrok. Jeżeli naprawdę coś odkrył, przypomni sobie w swoim czasie. Albo nie! Jehoshaphat! I znów zasnął. 8. FASTOLFE I VASILIA — Baley przebudził się gwałtownie i ostrożnie wciągnął powietrze. Poczuł słaby, nieokreślony zapach, który zniknął przy drugim wdechu. Daneel stał obok łóżka. — Mam nadzieję, partnerze Elijahu, że dobrze spałeś. Baley rozejrzał się wokół. Zasłony nadal pozostawały zasłonięte, ale z pewnością był już dzień. Giskard przygotowywał mu ubranie, zupełnie inne niż to, które nosił wczoraj. — Bardzo dobrze, Daneelu. Czy coś mnie zbudziło? — W obieg powietrza wprowadzono dawkę antysomniny, partnerze Elijahu. Ona aktywuje ośrodek budzenia. Zastosowaliśmy mniejszą dawkę niż zwykle, gdyż nie byliśmy pewni twojej reakcji. Może powinniśmy podać jeszcze mniejszą. — Odczułem to, jakby ktoś kopnął mnie w tyłek. Która godzina? — Jest siódma zero pięć czasu miejscowego. Według pory fizjologicznej za pół godziny będzie śniadanie. Daneel powiedział to bez cienia uśmiechu, z jakim powiedziałby to człowiek. Giskard odezwał się jeszcze bardziej matowym i pozbawionym wyrazu tonem: — Sir, przyjaciel Daneel i ja nie możemy wchodzić do dyskretki. — powie nam pan, czego potrzebuje, natychmiast to przyniesemy. Gdy Baley wstał z łóżka, Giskard od razu zaczął je słać. — Czy mogę zabrać pańską piżamę, sir? Baley wahał się tylko przez chwilę. W końcu pytał go robot, nic więcej. Rozebrał się i podał piżamę Giskardowi, który przyjął ją z lekkim, powolnym skinieniem głowy. Baley spojrzał na siebie z niesmakiem. Nagle uświadomił sobie swoje ciało czterdziestoletniego mężczyzny, zapewne będącego w gorszej kondycji niż prawie trzykrotnie starszy Fastolfe. Odruchowo rozejrzał się, szukając kapci i nie znalazł ich. Właściwie nie były mu potrzebne. Podłoga pod stopami była ciepła i miękka. Wszedł do dyskretki i poprosił o instrukcje. Stojąc po drugiej stronie iluzorycznej ściany, Giskard wyjaśnił, jak działa golarka, podajnik pasty do zębów, jak automatycznie uruchomić spłuczkę i kontrolować temperaturę prysznica. Wszystko było wspanialsze niż na Ziemi, a ponadto nie istniały przepierzenia, nie dobiegały głosy innych ludzi, które nauczył się nie zauważać, żeby podtrzymać złudzenie samotności. Zbytek — myślał ponuro Baley dopełniając miłego rytuału porannej toalety, ale jak już się przekonał, przyzwyczaiłby się do tego zbytku. Jeśli pobędzie dłużej na Aurorze, przeżyje szok kulturowy po powrocie na Ziemię, szczególnie z powodu dyskretek. Miał nadzieję, że Ziemianie zasiedlający nowe światy nie będą mieli ochoty budować publicznych dyskretek. Może — rozmyślał Baley — właśnie to oznacza zbytek: coś, do czego człowiek szybko się przyzwyczaja. Zakończywszy toaletę, Baley opuścił dyskretkę z gładko wygolonym podbródkiem, błyszczącymi zębami, wykąpany i wysuszony. — Giskardzie, gdzie znajdę dezodorant? — Nie rozumiem, sir. — Kiedy użyłeś dozownika mydła, partnerze Elijahu — wtrącił szybko Daneel — uruchomiłeś spryskiwanie dezodorantem. Proszę, wybacz przyjacielowi Giskardowi, że cię nie zrozumiał. On nie ma doświadczenia, jakie ja zdobyłem na Ziemi. Baley z powątpiewaniem uniósł brwi i zaczął ubierać się przy pomocy Giskarda. — Widzę, że ty i Giskard nadal nie opuszczacie mnie ani na chwilę. Czy jakieś oznaki wskazują na to, że ktoś zamierza usunąć mnie z drogi? — Jak do tej pory nie, partnerze Elijahu. Mimo to byłoby dobrze, gdybyś przez cały czas miał przy sobie Giskarda lub mnie, o ile da się to załatwić. — Po co, Daneelu? — Z dwóch powodów, partnerze Elijahu. Po pierwsze, możemy ci pomóc zrozumieć naszą kulturę i obyczaje, których nie znasz. Po drugie, przyjaciel Giskard bez trudu nagra i odtworzy co do słowa każdą twoją rozmowę. To może ci się przydać. Pamiętasz, że podczas konwersacji zarówno z doktorem Fastolfem, jak i z Gladią, kiedy przyjaciel Giskard i ja znajdowaliśmy się w innym pokoju… — Czy te rozmowy nie zostały nagrane przez Giskarda? — Prawdę mówiąc, zostały, ale są marnej jakości, a niektórych fragmentów nie można zrozumieć. Byłoby lepiej, gdybyśmy mogli zostać przy tobie. — Daneelu, czy sądzisz, że uspokoję się, jeśli będę o was myślał jak o przewodnikach i urządzeniach rejestrujących, a nie o strażnikach? Czemu po prostu nie powiedzieć wprost, że jako strażnicy jesteście mi całkiem niepotrzebni? Skoro do tej pory nie było zamachów na moje życie, czy nie można założyć, iż nie będzie ich również w przyszłości? — Nie, partnerze Elijahu, to byłaby nieostrożność. Doktor Fastolfe uważa, iż jego wrogowie przyjęli twój przyjazd z wielkim niepokojem. Próbowali nakłonić przewodniczącego, żeby nie udzielał doktorowi zgody na wezwanie pana i na pewno nadal będą chcieli doprowadzić do odesłania pana na Ziemię przy pierwszej nadarzającej się okazji. — Przed taką pokojową opozycją nie trzeba mnie chronić. — Lecz jeśli ta opozycja ma powody przypuszczać, że możesz dowieść niewinności Fastolfe’a, posunie się do ostateczności. W końcu nie jesteś, partnerze Elijahu, Aurorianinem, a w tym wypadku osłabną zastrzeżenia przed używaniem przemocy na naszej planecie. Baley odparł kwaśno: — Fakt, że jestem tutaj już cały dzień i nic się nie stało, powinien poprawić im samopoczucie i wyraźnie zmniejszyć tę groźbę przemocy. — Na to wygląda — przytaknął Daneel, niczym nie zdradzając, że rozpoznał ironię w głosie Baleya. — Z drugiej strony — rzekł wywiadowca — jeśli zacznę robić jakieś postępy, zagrożenie natychmiast wzrośnie. Daneel zastanawiał się chwilę, po czym stwierdził: — To wydaje się logiczną konsekwencją. — A zatem ty i Giskard udacie się wszędzie tam, gdzie ja pójdę, na wypadek gdybym wykonał moje zadanie odrobinę za dobrze. Daneel ponownie zawahał się, po czym stwierdził: — Twój sposób argumentacji, partnerze Elijahu, zadziwia mnie, ale chyba masz rację. — Wobec tego — rzekł Baley — mam ochotę na śniadanie, chociaż trochę odbiera mi apetyt myśl, że stanąłem wobec alternatywy: niepowodzenia lub perspektywa zamachu. Fastolfe uśmiechnął się do Baleya, który pochylony nad talerzem z zainteresowaniem badał plaster szynki. — Czy dobrze pan spał? Zagadnięty najwyraźniej nie usłyszał pytania, gdyż dalej przypatrywał się wędlinie leżącej przed nim. Wyglądało na to, że ukrojono ją nożem. Mały pasek tłuszczu biegł wzdłuż jednego boku. Krótko mówiąc, była najbardziej „szynkowa”, jeśli można tak powiedzieć. Podano także sadzone jajka, mające na środku rozpłaszczony pagórek żółtka otoczony czymś białym jak stokrotki, które Ben pokazał mu kiedyś na polu. Zasadniczo miał pojęcie, jak wygląda jajko przed obróbką i wiedział, że ma zarówno żółtko, jak i białko, ale nigdy nie widział ich oddzielnie w postaci gotowej do spożycia. Nawet na lecącym tu statku, a także na Solarii, podawano je jako jajecznicę. — Co proszę? — Baley ocknął się i spojrzał ostro na doktora. Fastolfe uśmiechnął się ze zrozumieniem. — Dobrze pan spał? — Owszem. Wcale nieźle. Prawdopodobnie jeszcze bym spał, gdyby nie antysomnina. — Istotnie. Nie powinno to spotkać gościa, ale sądziłem, że zechce pan wcześnie zacząć. — Słusznie. A ponadto właściwie nie jestem tu gościem. Przez dłuższą chwilę Fastolfe jadł w milczeniu. Łyknął gorącego napoju, po czym powiedział: — Czy przez noc wpadł pan na jakiś pomysł? Może obudził się pan z nowym spojrzeniem na sprawę? Baley podejrzliwie popatrzył na gospodarza, ale w jego spojrzeniu nie doszukał się złośliwości. Podnosząc filiżankę do odparł: — Obawiam się, że nie. Jestem w tym samym punkcie, co poprzedniego wieczora. Skosztował napoju i mimowolnie skrzywił się. — Przepraszam — powiedział Fastolfe. — Nie smakuje panu? Baley mruknął coś pod nosem i ostrożnie spróbował jeszcze raz. — To zwykła kawa. Bez kofeiny. Baley zmarszczył brwi. — Nie smakuje jak kawa i… Proszę wybaczyć, doktorze Fastolfe, nie zamierzam zachowywać się jak paranoik, ale właśnie półżartem zamieniłem z Daneelem kilka słów o możliwości zamachu na mnie — żartowałem, oczywiście ja, a nie Daneel — i przyszło mi do głowy, że jednym ze sposobów mogłoby być… Przerwał w pół zdania. Fastolfe uniósł brwi. Mrucząc jakieś przeproszenia wziął od Baleya filiżankę i powąchał napój. Potem nabrał trochę płynu na łyżeczkę i skosztował. — Normalna kawa, panie Baley. Nie otruje się pan. — Przykro mi, że zachowuję się tak niemądrze wiedząc, że została przygotowana przez pańskie roboty, ale czy jest pan pewien? Fastolfe uśmiechnął się. — Zdarzało się, że ktoś majstrował przy robotach. Jednak nie tym razem. Po prostu kawa, chociaż bardzo popularna na wszystkich światach, istnieje w różnych odmianach. Zazwyczaj ludzie wolą kawę z własnej planety. Przykro mi, panie Baley, ale nie mam ziemskiej kawy. Może napije się pan mleka? Ono jest wszędzie takie samo. Sok owocowy? Nasz sok winogronowy jest uważany za najlepszy w Galaktyce. Niektórzy rozsiewają plotki, że pozwalamy mu lekko sfermentować, ale to, oczywiście, nieprawda. Wody? — Spróbuję soku winogronowego. — Baley spojrzał niepewnie na kawę: — chyba powinienem przyzwyczajać się do niej. — Nie ma potrzeby — rzekł Fastolfe. — Po co szukać niepotrzebnych nieprzyjemności? A zatem — z lekko wymuszonym uśmiechem powrócił do poprzedniego tematu — noc i sen nie przyniosły żadnych nowych wniosków? — Przykro mi — odparł Baley. I marszcząc brwi, dodał: Chociaż… — Tak? — Mam wrażenie, że tuż przed zaśnięciem, w półśnie, wydawało mi się, iż na coś wpadłem. — Rzeczywiście? Na co? — Nie wiem. Zbudziłem się pod wpływem tej myśli, ale zapomniałem, o co chodziło. Usiłowałem sobie przypomnieć, ale nie zdołałem. Nie pamiętam. Sądzę, że to się zdarza każdemu. Fastolfe się zamyślił. — Jest pan pewny? — Niezupełnie. Przyszło mi to do głowy tak raptownie, że właściwie nie mogę twierdzić, że naprawdę na coś wpadłem. A nawet jeżeli, może ta myśl wydawała mi się sensowna tylko dlatego, że byłem w półśnie. Gdyby powtórzyła się na jawie, może uznałbym ją za nielogiczną. — Jednak cokolwiek to było, zostawiło jakiś ślad. — Tak sądzę, doktorze Fastolfe. I dlatego wiem, że sobie to przypomnę. Jestem tego pewny. — Czy powinniśmy zaczekać? — A co innego nam pozostaje? — Jest coś takiego jak psychosonda. Baley odchylił się w fotelu i przez chwilę patrzył na Fastolfe’a. — Słyszałem o tym, ale nie korzystamy z niej w policyjnej pracy na Ziemi. . — Nie jesteśmy na Ziemi, panie Baley — powiedział łagodnie uczony. — Ona może spowodować uszkodzenia mózgu. Mam rację? — Mało prawdopodobne, jeśli znajduje się w odpowiednich rękach. — Jednak nie niemożliwe, nawet w odpowiednich rękach — rzekł Baley. — O ile wiem, na Aurorze wolno jej używać jedynie w ściśle określonych wypadkach. Ci, wobec których jest używana, muszą być winni ciężkiego przestępstwa albo… — Tak, panie Baley, ale to odnosi się do Aurorian. Pan nie jest Aurorianinem. — Chce pan powiedzieć, że ponieważ jestem Ziemianinem, można mnie traktować jak nieczłowieka? Fastolfe uśmiechnął się i rozłożył ręce. — Dajmy spokój. To tylko przypuszczenie. Wczoraj był pan tak zdesperowany, że sugerował rozwiązanie naszych problemów przez postawienie Gladii w okropnej i tragicznej sytuacji. Zastanawiałem się, czy jest pan na tyle zdesperowany, żeby samemu zaryzykować? Baley przetarł oczy i przez minutę lub dwie siedział w milczeniu. Potem rzekł zmienionym głosem: — Wczoraj się myliłem. Przyznaję. Jeśli zaś chodzi o psychosondę, nie twierdzę z całą pewnością, że to, co przyszło mi do głowy przed zaśnięciem, ma jakikolwiek związek ze sprawą. Może niczego nie wymyśliłem. Niczego. Czy uznałby pan za celowe dla tak niepewnego wyniku ryzykować zniszczenie mojego mózgu, od którego — jak sam pan uważa — zależy rozwiązanie tęgo problemu? Fastolfe pokiwał głową. — Przekonująco broni pan swojego stanowiska, lecz ja nie mówiłem poważnie. — Dziękuję, doktorze Fastolfe. — Dokąd pójdziemy? — Po pierwsze, pragnę jeszcze raz porozmawiać z Gladią, Chciałbym uzyskać potwierdzenie niektórych wniosków. — Powinien pan to zrobić wczoraj. — Z pewnością, ale usłyszałem więcej, niż byłem w stanie zapamiętać i umknęły mi niektóre szczegóły. Jestem wywiadowcą, a nie niezawodnym komputerem. — Nie mam do pana pretensji. Po prostu nie chcę niepotrzebnie niepokoić Gladii. Na podstawie tego, co wczoraj usłyszałem od pana, mogę sądzić, że jest bardzo przygnębiona. — Niewątpliwie. Jednak zależy jej na wykryciu, kto — jeśli w ogóle ktoś — zabił tego, którego uważała za swojego męża. To także zrozumiałe. Jestem pewny, że zechce mi pomóc. A ponadto chcę porozmawiać z jeszcze jedną osobą. — Z kim? — Z pańską córką Vasilią. — Z Vasilią? Po co? Czemu to ma służyć? — Ona jest robotykiem. Chciałbym porozmawiać z innym robotykami oprócz pana. — Nie życzę sobie tego. Skończyli jeść i Baley wstał od stołu. — Doktorze Fastolfe, jeszcze raz przypominam panu, że jestem tu na pańską prośbę. Nie mam upoważnienia do wykonywania policyjnej roboty na Aurorze. Nie mam poparcia żadnych autorytetów. Jedyną szansą dotarcia do sedna sprawy jest dla mnie to, że ludzie chętnie będą ze mną współpracować i odpowiedzą na moje pytania. Jeśli nie dopuści pan do tego, całe dochodzenie nie posunie się ani o krok. Ponadto będzie to bardzo niekorzystne dla pana, a także dla Ziemi, proszę zatem nie stawać mi na drodze. Jeśli umożliwi mi pan rozmowę z każdym, z kim zechcę — lub choćby spróbuje umożliwić popierając moją prośbę, mieszkańcy Aurory z pewnością uznają ten gest za dowód pańskiej niewinności. Z drugiej strony, jeżeli będzie pan przeszkadzał, mogą dojść do wniosku, że jest pan winien i obawia się zdemaskowania. — Rozumiem, panie Baley — odparł Fastolfe, z trudem opanowując gniew. — Jednak dlaczego Vasilia? Są inni robotycy. — Vasilia jest pańską córką. Zna pana. Może mieć wyrobione zdanie co do prawdopodobieństwa zniszczenia przez pana robota. Ponieważ jest zatrudniona w Instytucie Robotyki, a do tego znajduje się po stronie pańskich politycznych nieprzyjaciół, jej przychylna opinia byłaby cenna. — A jeśli będzie nieprzychylna? — Wtedy zobaczymy. Czy skontaktuje się pan z nią i poprosi, żeby mnie przyjęła? — Zrobię to — powiedział Fastolfe zrezygnowany — lecz myli się pan sądząc, że łatwo zdołam ją namówić na spotkanie. Może być zbyt zajęta. Może przebywać poza Aurorą. Może po prostu nie chcieć się w to mieszać. Zeszłego wieczora próbowałem wyjaśnić, że ona może być wrogo nastawiona do mnie. Jeśli ją poproszę, żeby spotkała się z panem, może mi odmówić tylko dlatego, aby okazać mi swoją niechęć. — Spróbuje pan, doktorze Fastolfe? Uczony westchnął. — Spróbuję, kiedy będzie pan u Gladii. Zakładam, że chce pan zobaczyć się z nią osobiście? Chciałbym przypomnieć, że możemy widywać się na trójwizji. Obraz ma wystarczającą jakość, tak że nie odróżni go pan od prawdziwej osoby. — Zdaję sobie z tego sprawę, doktorze Fastolfe, ale Gladia Jest Solarianką i ma nieprzyjemne wspomnienia związane z trójwizyjnyrni spotkaniami. Ponadto, moim zdaniem bezpośredni kontakt ma pewne zalety. Obecna sytuacja jest zbyt delikatna, a trudności zbyt wielkie, żebym miał je pomijać. — Dobrze, uprzedzę Gladię. Fastolfe skierował się już do wyjścia, lecz zawahał się i przystanął. — Jednak, panie Baley… — Tak? — Wczoraj powiedział pan, że sytuacja jest zbyt poważna, żeby zwracać uwagę na kłopot, jaki może sprawić Gladii. Przypomniał pan, że gra toczy się o zbyt dużą stawkę. — Zgadza się, ale może pan polegać na moim słowie, że postaram się w miarę możliwości nie niepokoić Gladii. — Nie mówię o niej. Po prostu pragnę zauważyć, że ten pański, zasadniczo właściwy, pogląd może również objąć moją osobę. Nie liczyłem, że będzie miał pan wzgląd na moje zakłopotanie i dumę, gdy nadarzy się okazja porozmawiania z Vasilią. Nie spodziewam się, że to spotkanie coś panu da, lecz zniosę wszelkie wynikłe z tego nieprzyjemności i proszę mnie nie oszczędzać. Zgoda? — Szczerze mówiąc, doktorze Fastolfe, wcale nie miałem takiego zamiaru. Gdybym musiał wybierać między pańską dumą a powodzeniem polityki, którą pan prowadzi, oraz pomyślnością mojego świata, nie wahałbym się ani chwili. — Świetnie! Ponadto… panie Baley, to odnosi się również do pańskiej osoby. Panu również nie wolno kierować się własnym dobrem. — Nie pozwolono mi na to, kiedy postanowił pan sprowadzić mnie tutaj, nie pytając o zgodę. — Mówię o czymś innym. Jeżeli we właściwym czasie — nie długim, ale właściwym — nie uczyni pan istotnych postępów w rozwiązaniu zagadki, będziemy musieli mimo wszystko rozważyć możliwość zastosowania psychosondy. Odkrycie tego, co — tkwi w pańskim umyśle, a o czym pan nie wie, może być naszą ostatnią szansą. — A jeśli nic nie wiem? Aurorianin ze smutkiem spojrzał na Baleya. — To możliwe. Jednak powtórzę słowa, którymi skwitował pan moje obawy, że opinia Vasilii będzie dla mnie nieprzychylna: wtedy zobaczymy. Baley w zadumie patrzył, jak Fastolfe opuszcza pokój. Wyglądało na to, że jeśli uzyska pozytywne wyniki, narazi się na jakieś — zapewne nieprzyjemne — represje fizyczne. A jeżeli ich nie uzyska, zostanie potraktowany psychosondą, co nie będzie wiele lepsze. — Jehoshaphat! — mruknął pod nosem. Droga do domu Gladii wydawała się krótsza niż poprzedniego dnia. Znów było słonecznie i miło, ale posiadłość nie wyglądała tak samo. Oczywiście, w świetle poranka nawet kolory miały nieco inny odcień. Możliwe, że rośliny wyglądały trochę inaczej rano niż wieczorem lub inaczej pachniały. Baley przypomniał sobie, że kiedyś tak samo myślał o życiu roślinnym na Ziemi. Daneel i Giskard znowu mu towarzyszyli, ale teraz szli bliżej i byli mniej czujni. Baley spytał mimochodem: — Czy słońce świeci tu przez cały czas? — Nie, partnerze Elijahu — odparł Daneel. — Gdyby tak było, miałoby to katastrofalne skutki dla roślinności, a także dla człowieka. Prognoza pogody na dziś przewiduje zachmurzenie. — Co to takiego? — zapytał nagle Baley. W trawie czaiło się małe, szarobrązowe zwierzątko. Na ich widok umknęło, wesoło podskakując. — Królik, sir — zameldował Giskard. Baley odetchnął z ulgą. Widywał je przecież na polach na Ziemi. Tym razem Gladia nie wyszła im na spotkanie, ale najwyraźniej oczekiwała tej wizyty. Kiedy robot wprowadził ich do pokoju, nie podnosząc się z miejsca zwróciła się do Baleya z mieszaniną urazy i znużenia w głosie: — Doktor Fastolfe mówił, że chcesz się ze mną widzieć? O co tym razem chodzi? Nosiła ciasno przylegającą do ciała podomkę i z pewnością niczego nie miała pod spodem. Włosy były gładko ściągnięte, a blada twarz wyrażała większe napięcie niż poprzedniego dnia. Z pewnością niewiele spała tej nocy. Daneel, pamiętając co zaszło wczoraj, nie wszedł do pokoju, natomiast Giskard wkroczył do środka, rozejrzał się i zajął miejsce we wnęce. W drugiej niszy stał jeden z robotów Gladii. — Bardzo mi przykro, Gladio, że znów cię niepokoję — rzekł Baley. — Zeszłej nocy zapomniałam ci powiedzieć, że Jander po pocięciu zostanie, oczywiście, poddany procesowi recyclingu, co umożliwi ponowne wykorzystanie w fabryce robotów. Na widok każdego nowego robota będę się zastanawiała, ile atomów Jandera ma w sobie. — My również — odparł Baley — kiedy umieramy, zostajemy powtórnie wprowadzeni w obieg i nie wiemy, ile i czyich atomów jest w tej chwili w twoim czy moim ciele, ani czyimi kiedyś będą. — Masz całkowitą rację, Elijahu. Przypominasz mi, jak łatwo jest filozofować nad nieszczęściami innych. — Nie jestem tu, aby filozofować, Gladio. — A zatem rób to, po co przyszedłeś. — Muszę zadać kilka pytań. — Czy mało zadałeś ich wczoraj? Czyżbyś wymyślił następne? — Częściowo masz rację, Gladio. Wczoraj powiedziałaś, a nawet kiedy już byłaś z Janderem — jak żona z mężem — mężczyźni robili ci propozycje, z których nie korzystałaś. O tym chcę z tobą mówić. — Dlaczego? Baley zignorował pytanie. — Powiedz mi — rzekł — ilu mężczyzn składało ci propozycje, gdy byłaś żoną Jandera? — Nie prowadzę wykazu, Elijahu. Trzech lub czterech. — Czy któryś z nich był natrętny? Czy nie rezygnował po pierwszej próbie? Gladia, która unikała jego wzroku, teraz spojrzała mu w oczy. — Czy z kimś już o tym rozmawiałeś? Baley potrząsnął głową. — Nie, z nikim oprócz ciebie. Jednak z tego pytania wnioskuje, że przynajmniej jeden z nich był uparty. — Istotnie. Santirix Gremionis. — Westchnęła. — Aurorianie mają takie dziwne nazwiska, a on był dziwny jak na Aurorianina. Nigdy nie spotkałam takiego upartego człowieka. Zawsze uprzejmy, zawsze wysłuchiwał odmowy z uśmiechem i ukłonem, a potem, jakby nigdy nic, po tygodniu, a czasem nawet następnego dnia, powtarzał swoją propozycję. Już ten fakt sam w sobie stanowił lekką obrazę. Porządny Aurorianin przyjmuje odmowę raz na zawsze, chyba że ewentualny partner wyraźnie da mu do zrozumienia, że zmienił zdanie. — Powiedz mi jeszcze raz — czy mężczyźni składający ci propozycje, wiedzieli o twoim związku z Janderem? — To nie była sprawa, którą poruszałabym w towarzyskiej rozmowie. — A zatem zastanówmy się nad tym Gremionisem. Czy od wiedział, że Jander był twoim mężem? — Nigdy mu o tym nie mówiłam. — Nie zbywaj mnie tak, Gladio. Nie chodzi o to, czy mu powiedziałaś. W odróżnieniu od innych, on składał ci propozycje wielokrotnie. Przy okazji, ile razy? Trzy? Cztery? Ile? — Nie liczyłam — odparła Gladia ze znużeniem. — Może kilkanaście. Gdyby poza tym nie był dość miły, kazałabym moim robotom nie wpuszczać go do posiadłości. — Ale nie zrobiłaś tego. A te wszystkie oświadczyny musiały mu zająć trochę czasu. Odwiedzał cię. Spotykał się z tobą. Miał okazję zauważyć Jandera i twoje zachowanie wobec niego. Czy nie mógł domyślić się prawdy o łączącym was związku? Gladia potrząsnęła głową. — Nie sądzę. Jander nigdy nie przeszkadzał, kiedy był u mnie inny człowiek. — Takie dałaś mu polecenie? — Tak. A zanim zasugerujesz, że wstydziłam się tego związku, wyjaśniam, iż jedynie próbowałam uniknąć niepotrzebnych komplikacji. W przeciwieństwie do Aurorian instynktownie uważam, że seks jest ściśle prywatną sprawą. — Pomyśl jeszcze raz. Może zgadł? Zakochany mężczyzna… — Zakochany! — prychnęła pogardliwie. — Cóż Aurorianie wiedzą o miłości? — Jesteś niewzruszona. Czy on nie mógł z przenikliwością i podejrzliwością zawiedzionego wielbiciela odgadnąć? Zastanów się! Czy pozwolił sobie kiedykolwiek na jakąś aluzję dotyczącą Jandera? Cokolwiek, co wzbudziłoby twoje podejrzenia… — Nie! Nie! To nie do pomyślenia, żeby Aurorianin wygłaszał uszczypliwe komentarze na temat seksualnych upodobań czy zwyczajów innych. — Niekoniecznie uszczypliwe. Może po prostu żartobliwe. Cokolwiek, co wskazywałoby na to, że was podejrzewał. — Nie! Gdyby młody Gremionis kiedykolwiek powiedział choć słowo na ten temat, już nigdy nie przekroczyłby progu mojego domu i postarałabym się, żeby więcej nie miał okazji znaleźć się blisko mnie. Jednak on by się nie ośmielił. Zawsze uważałam go za niezwykle miłego człowieka. — Mówisz „młody”. Ile ten Gremionis ma lat? — Jest mniej więcej w moim wieku. Trzydzieści pięć. Może nawet o rok czy dwa młodszy. — Dzieciak — powiedział Baley ze smutkiem. — Jeszcze młodszy niż ja. Jednak w tym wieku… Załóżmy, że domyślił się prawdy o twoim związku z Janderem i nic nie powiedział — zupełnie nic. Czy mimo to nie mógł być zazdrosny? — Zazdrosny? Baleyowi przyszło do głowy, że na Aurorze i Solarii to słowo może być zupełnie pozbawione znaczenia. — Zły, że wolałaś innego. — Wiem, co oznacza słowo „zazdrosny” — odparła ze złością Gladia. — Powtórzyłam je tylko ze zdziwienia, że mogłeś posądzić o to Aurorianina. Tutaj ludzie nie są zazdrośni na tle seksu. Być może z innych powodów, ale nie o seks. — Na jej twarzy pojawił się pogardliwy grymas. — A nawet gdyby był zazdrosny, jakie to ma znaczenie? Co mógłby zrobić? — Czy nie mógł powiedzieć Janderowi, że związek z robotem zagrozi twojej pozycji na Aurorze… — To nieprawda! — Jander mógłby w to uwierzyć. Gdyby ktoś mu powiedział uwierzyłby, że jest dla ciebie zagrożeniem i krzywdzi cię. Czy to nie byłoby przyczyną zapaści psychicznej? — Jander nigdy nie uwierzyłby w to. Uszczęśliwiał mnie każdego dnia, kiedy był moim mężem i powiedziałam mu to. Baley zachował spokój. Gladia nie rozumiała w czym rzecz, więc musiał jej wyjaśnić. — Jestem pewien, że ci uwierzył, ale mógł także czuć się zobowiązany, aby wierzyć komuś innemu, kto powiedział mu coś wprost przeciwnego. Jeśli stanął przed nierozwiązywalnym dylematem Pierwszego Prawa… Gladia skrzywiła się i krzyknęła ze złością: — To szaleństwo! Opowiadasz mi starą bajeczkę o Susan Calvin i robocie czytającym w myślach. Nawet dziesięciolatki w to nie uwierzą. — Czy to niemożliwe, że… — Nie. Ja jestem z Solarii i wiem wystarczająco wiele o robotach, aby mieć pewność, że to niemożliwe. Tylko bardzo zdolny ekspert zdołałby złapać robota w pułapkę Pierwszego Prawa. Doktor Fastolfe mógłby tego dokonać, ale na pewno nie Santirix Gremionis. On jest fryzjerem. Pracuje na żywych modelach. Strzyże włosy, projektuje stroje. Ja robię to samo, lecz ja przynajmniej pracuję z robotami. Gremionis nigdy nie dotknął robota. Nic o nich nie wie, oprócz tego, jak kazać któremuś zamknąć okno lub zrobić coś podobnego. Chcesz mi powiedzieć, że to ten związek między mną a Janderem — lekko postukała się wyprostowanym palcem w pierś, między małymi wzgórkami ledwie zaznaczonymi pod podomką — spowodował śmierć Jandera? — Niczego nie zrobiłaś świadomie — rzekł Baley, który chciałbt móc zakończyć tę rozmowę. — A jeśli Gremionis dowiedział się od doktora Fastolfe’a, jak… — Gremionis nie znał doktora Fastolfe’a i nie zrozumiałby niczego, co mógłby mu powiedzieć doktor. — Nie wiesz na pewno, co mógłby lub nie mógłby zrozumieć, a co do nieznajomości z doktorem Fastolfem… Gremionis musiał często bywać w twojej posiadłości, jeśli tak często cię nachodził, więc… — A doktor Fastolfe niemal tu nie bywał. Zeszłej nocy, kiedy przyszedł tu z tobą, był u mnie dopiero drugi raz. Obawiał się, że jeśli za bardzo się zbliży, utraci mnie. Sam mi to powiedział. Uważał, że w ten sposób spowodował odejście swej córki — mówił takie głupstwa. Widzisz, Elijahu, jeśli żyjesz kilkaset lat, masz mnóstwo czasu, aby stracić tysiące rzeczy. Dziękuj losowi za krótkie życie, Elijahu — łkała niepowstrzymanie. Baley patrzył na nią bezradnie. — Przykro mi, Gladio, nie mam więcej pytań. Czy mam wezwać robota? Potrzebujesz pomocy? Potrząsnęła głową i machnęła ręką. — Po prostu idź sobie, idź — powiedziała zduszonym głosem. — Odejdź. Baley zawahał się i wyszedł z pokoju, rzuciwszy jej ostatnie, niepewne spojrzenie. Giskard ruszył za nim, Daneel zaś dołączył do nich przy wyjściu. Detektyw ledwie to zauważył. Z roztargnieniem stwierdził, że zaczyna akceptować ich obecność jak swój cień lub ubiór i niebawem dojdzie do tego, że bez nich będzie czuł się nagi. Pogrążony w myślach, szybko pomaszerował z powrotem do domostwa Fastolfe’a. Początkowo chciał zobaczyć Vasilię w przypływie rozpaczy i braku innego obiektu zainteresowania, lecz teraz wszystko się zmieniło. Miał nadzieję, że natknął się na coś niezwykle istotnego. Przyjazna twarz Fastolfe’a zastygła w posępnym grymasie. — Jakie postępy? — spytał wchodzącego Baleya. — Wyeliminowałem pewną możliwość. Tak sądzę. — A jak wyeliminuje pan resztę? Powiem więcej, jak pan uzyska pewność? — Stwierdzając, że nie można wykluczyć jakiejś możliwości, robimy pierwszy krok do uzyskania pewności. — A jeżeli okaże się, że nie da się usunąć pozostałych ewentualności, o których pan tajemniczo napomknął? Baley wzruszył ramionami. — Zanim zaczniemy tracić czas na te rozważania, muszę zobaczyć się z pańską córką. Fastolfe wyglądał na przygnębionego. — No cóż, panie Baley, zrobiłem to, o co mnie pan prosił i próbowałem skontaktować się z nią. Musiałem ją obudzić. — Chce pan powiedzieć, że ona przebywa po tej stronie planety, na której panuje noc. Nie przyszło mi to do głowy — rzekł zgnębiony Baley. — Obawiam się, że jak kompletny głupiec wyobrażam sobie, że jestem na Ziemi. W podziemnych Miastach noc i dzień zatracają swój sens i przestają istnieć strefy czasowe. — Nie to było powodem. Eos jest centrum robotyki na Aurorze, niewielu więc robotyków mieszka poza nim. Ona po prostu spała i to, że ją zbudziłem, wcale nie poprawiło jej humoru. Nie chciała ze mną rozmawiać. — Niech pan zadzwoni jeszcze raz — nalegał Baley. — Porozumiałem się z nią przez robota sekretarskiego i nastąpiła nieprzyjemna wymiana depesz. Córka wcale nie ukrywała, że nie zamierza rozmawiać ze mną w żaden sposób. Nieco bardziej ustępliwa była wobec pana. Robot oznajmił, że da panu pięć minut na jej prywatnym kanale wizyjnym, jeżeli połączenie nastąpi — tu Fastolfe zerknął na ścienny zegar — za pół godziny. W żadnym wypadku nie zobaczy się z panem osobiście. — Nie mamy wyboru, tak samo jak czasu. Muszę widzieć się z nią osobiście i tak długo, jak będzie trzeba. Czy wyjaśnił pan, jakie to ma znaczenie? — Próbowałem. Nic jej to nie obchodzi. — Jest pan jej ojcem. Na pewno… — Prędzej zmieniłaby swoją decyzję, gdyby chodziło o nieznajomą osobę niż o mnie. Wiedziałem o tym, dlatego wykorzystałem Giskarda. — Giskarda? — Och, tak. Giskard jest jej ulubieńcem. Kiedy studiowały robotykę na uniwersytecie, pozwoliła sobie dokonać kilku drobnych zmian w jego programie — a nic bardziej nie zbliża — oprócz metody Gladii, oczywiście. Wydawało się, jakby Giskard był Andrew Martinem… — Kim jest Andrew Martin? — Nie jest, a był — rzekł Fastolfe. — Nigdy pan o nim nie słyszał? — Nigdy! — Jakie to dziwne! Wszystkie te nasze stare legendy mają ziemskie pochodzenie, tymczasem na Ziemi nie są znane. Podobno Andrew Martin był robotem, który stopniowo, krok po kroku, stał się humanoidalny. Rzecz jasna, przed Daneelem konstruowano już inne roboty humanoidalne, ale wszystkie one były zwykłymi zabawkami, niewiele lepszymi od automatów. Mimo to o zdolnościach Andrew Martina opowiada się zdumiewające historie — co jest oczywistym dowodem legendarnego charakteru opowieści. Występuje w niej kobieta, zwykle znana pod imieniem Mała Panienka. To zbyt skomplikowana sprawa, żeby ją teraz wyjaśniać, ale sądzę, że każda dziewczynka na Aurorze marzyła o tym, żeby być Małą Panienką i mieć Andrew Martina za robota. Vasilia pragnęła tego — a Giskard był jej Andrew Martinem. — No i co? — Poprosiłem jej robota, żeby powtórzył, iż będzie z panem Giskard. Nie widziała go od lat i myślałem, że może to skłoni ją do wyrażenia zgody na wizytę. — Domyślam się, że jednak nie skłoniło. — Nie. — Zatem trzeba wymyślić coś innego. Musi być jakiś sposób, żeby ją namówić. — Może się to panu uda — rzekł Fastolfe. — Za kilka minut ujrzy pan Vasilię w trójwizji i będzie miał pięć minut na przekonanie jej, że powinna zobaczyć się z panem osobiście. — Pięć minut? Co mogę zrobić w pięć minut? — Nie wiem. Zawsze to więcej niż nic. Piętnaście minut później Baley stał przed ekranem trójwizyjnym, gotowy na spotkanie z Vasilią Fastolfe. Doktor Fastolfe wyszedł mówiąc, że jego obecność na pewno uczyniłaby córkę mniej skłonną do ustępstw. Daneela też nie było. Pozostał tylko Giskard, który dotrzymywał towarzystwa Baleyowi. — Trójwizyjny kanał doktor Vasilii jest otwarty. Czy jest pan gotów, sir? — Bardziej już nie można — odparł ponuro Baley. Nie chciał usiąść, czując, że na stojąco wywrze większe wrażenie. (Czy Ziemianin mógł wywrzeć jakieś wrażenie?) Ekran pojaśniał, a w pomieszczeniu zrobiło się ciemniej i pojawiła się kobieca postać — z początku obraz był trochę nieostry Stała twarzą do niego, prawą ręką oparta o zasypany stertami wykresów stół laboratoryjny. (Bez wątpienia ona również chciała zrobić wrażenie.) Gdy wizja nabrała ostrości, jej krawędzie zniknęły, a obraz Vasilii (jeśli to była ona) stał się głębszy i trójwymiarowy. Znajdowała się na środku pomieszczenia, prawdziwa w najdrobniejszym szczególe, jedynie wystrój jej laboratorium nie pasował do wyposażenia pokoju, w którym przebywał Baley, więc można było dostrzec wyraźne krawędzie. Nosiła ciemnobrązową spódnicę rozdzieloną na dwie luźne nogawki, które były półprzeźroczyste, tak że ukazywały zarys nóg od połowy ud. Wąska i pozbawiona rękawów bluzka miała duży dekolt. Głowę pokrywała chmura jasnych loczków. Nie odziedziczyła pospolitej urody ojca, a już na pewno jego wielkich uszu. Baley mógł tylko domyślać się, że matka była piękną kobietą, a jej poszczęściło się przy podziale genów. Dostrzegł wyraźne podobieństwo do Gladii, chociaż twarz Vasilii miała chłodniejszy wyraz i świadczyła o silnej osobowości. — Czy pan jest tym Ziemianinem, który przybył rozwiązać problemy mojego ojca? — rzuciła ostro robotyczka. — Tak, doktor Fastolfe — odparł Baley podobnym tonem. — Może mnie pan nazywać doktor Vasilia. Nie chcę, aby mylono mnie z moim ojcem. — Doktor Vasilio, muszę zobaczyć się z panią osobiście i porozmawiać dłużej. — W to nie wątpię. Jest pan, oczywiście, Ziemianinem i pewnym źródłem infekcji. — Zostałem odpowiednio przygotowany, więc kontakt ze mną niczym nie grozi. Przebywam z pani ojcem przez cały czas od prawie dwóch dni. — Mój ojciec udaje idealistę i czasem musi popełniać głupstwa, żeby podtrzymać tę iluzję. Ja nie mam zamiaru go naśladować. — Rozumiem, że nie chce pani jego krzywdy. A wyrządzi mu ją pani, jeśli odmówi mi spotkania. — Traci pan czas. Nie zobaczę się z panem w inny sposób, a już upłynęła połowa wyznaczonego czasu. Jeśli uważa pan tę rozmowę za niezadowalającą, możemy ją na tym zakończyć. — Jest tu Giskard, który chciałby prosić, żeby zobaczyła siępani ze mną. Giskard stanął w polu widzenia. — Dzień dobry, Mała Panienko — powiedział cicho. Vasilia przez chwilę wyglądała na zmieszaną, a kiedy znów się odezwała, jej głos brzmiał nieco łagodniej. — Miło mi cię widzieć, Giskardzie. Chętnie się z tobą zobaczę, kiedy tylko zechcesz, ale nie z Ziemianinem, nawet na twoją prośbę. — W takim razie — rzekł Baley, rzucając na szalę wszystko, co miał — będę musiał podać do publicznej wiadomości sprawę Santirixa Gremionisa, nie mając okazji omówić jej z panią. Vasilia otworzyła szeroko oczy, a jej oparta o stół dłoń drgnęła i zacisnęła się w pięść. — Co pan wie o Gremionisie? — Tylko tyle, że to przystojny młody człowiek i dobrze panią zna. Czy mam zajmować się tym dalej nie usłyszawszy, co ma mi pani do powiedzenia? — Mogę panu wyjaśnić, że… — Nie — przerwał jej stanowczo Baley. — Niczego mi pani nie wyjaśni, dopóki nie zobaczymy się twarzą w twarz. Usta jej zadrżały. — Dobrze, spotkam się z panem, ale nie pozostanę w pańskim towarzystwie ani chwili dłużej, niż uznam za konieczne. Ostrzegam pana. I proszę przyprowadzić Giskarda. Trójwizyjne połączenie zostało przerwane, a Baleyowi zakręciło się w głowie na skutek gwałtownej zmiany tła. Z trudem dotarł do fotela. Giskard trzymał go pod rękę, dopóki nie usiadł. — Czy mogę w czymś pomóc, sir? — spytał. — Nic mi nie jest — rzekł Baley. — Muszę tylko złapać oddech. Doktor Fastolfe znowu stanął przed nim. — Jeszcze raz przepraszam, że zaniedbałem swoje obowiązki gospodarza. Słuchałem z aparatu nastawionego tylko na odbiór. Chciałem zobaczyć moją córkę, nawet jeśli ona nie miała mnie widzieć. Rozumiem — powiedział Baley, ciężko oddychając. — Jeśli dobre maniery nakazują przeprosić za to, co pan zrobił, to wybaczam panu. A co z tym Santirixem Gremionisem? Nie znam takiej osoby. Baley zmierzył Fastolfe’a wzrokiem i rzekł: — Doktorze Fastolfe, usłyszałem jego nazwisko dziś rano od Gladii. Niewiele o nim wiem, ale zaryzykowałem i wymieniłem je w rozmowie z pańską córką. Szansę, że to coś da, były niewielkie jednak uzyskałem pożądany efekt. Jak pan widzi, mogę dokonać użytecznych dedukcji, nawet jeśli dysponuję skąpymi informacjami, więc lepiej niech mi pan pozwoli spokojnie robić swoje. W przyszłości proszę ze mną współdziałać i nie wspominać o psychosondzie. Fastolfe milczał, a Baley poczuł ponurą satysfakcję, że najpierw narzucił swoją wolę córce, potem zaś ojcu. Nie miał pojęcia, jak długo będzie mu się to udawało. 9. VASILIA Baley stanął przed drzwiami poduszkowca i powiedział stanowczo: — Giskardzie, nie chcę matowych okien. Nie chcę zajmować miejsca z tyłu. Pragnę siedzieć na przednim fotelu i oglądać Zewitętrze. Między tobą a Daneelem powinienem być bezpieczny, chyba że pojazd zostanie zniszczony. A w takim wypadku wszyscy zginiemy i nie będzie miało znaczenia, czy usiądę z przodu, czy z tyłu. Słysząc stanowczy ton głosu, Giskard zaczął mówić z jeszcze większym szacunkiem: — Sir, a jeśli źle się pan poczuje… — To zatrzymasz pojazd i zasłonisz szyby, a ja przejdę na tylne siedzenie. A może nie będziesz musiał tego robić. Chodzi o to, Giskardzie, że chciałbym jak najlepiej poznać Aurorę, a w każdym razie przyzwyczaić do Zewnętrza. To rozkaz, Giskardzie. Daneel wtrącił spokojnie: — Partner Elijah ma całkowitą rację, prosząc o to, przyjacielu Giskardzie. Będzie bezpieczny. Giskard, może trochę niechętnie (Baley nie potrafił zinterpretować wyrazu jego nie całkiem ludzkiej twarzy), ale ustąpił i zajął miejsce za sterami. Detektyw wsiadł do pojazdu i spojrzał przez szybę bez cienia pewności siebie, z jaką przed chwilą mówił. Jednakże z obu stron czul pokrzepiającą obecność robotów. Pojazd uniósł się na poduszce sprężonego powietrza i zakołysał trochę, jakby szukając oparcia. Baley poczuł gwałtowny ucisk w żołądku i starał się nie żałować swego bohaterskiego popisu sprzed paru chwil. Nie było sensu mówić sobie, że powinien naśladować Daneela i Giskarda, którzy nie okazują strachu. Oni byli robotami i nie znali lęku. Pojazd gwałtownie ruszył z miejsca, wciskając Baleya w fotel. Po minucie jechali z prędkością najszybszej ekspresstrady w Mieście. Przed nimi rozciągała się szeroka, trawiasta droga. Szybkość zdawała się tym większa, że po obu stronach nie było przyjaznych świateł i budynków Miasta, tylko bezmiar zieleni i nierówności terenu. Baley starał się miarowo oddychać i normalnie rozmawiać na obojętne tematy. — Nie widzę tu żadnych farm, Daneelu. To mi wygląda na nieużytki. — Znajdujemy się na obszarze miasta, partnerze Elijahu. To prywatne parki i majątki. — Miasta? — Baley nie potrafił oswoić się z tą myślą. Wiedział, czym powinno być Miasto. — Eos jest największym i najważniejszym miastem na Aurorze. Pierwszym, jakie założono. Tu mieści się siedziba Komisji Ustawodawczej. Jej przewodniczący ma w tej okolicy swoją posiadłość i wkrótce będziemy koło niej przejeżdżać. Nie tylko miasto, ale w dodatku największe. Baley spojrzał w przeciwną stronę. — Odniosłem wrażenie, że posiadłości Gladii i Fastolfe’a znajdują się na przedmieściu. Wydawałoby się, że już powinniśmy wyjechać z miasta. — Wcale nie, partnerze Elijahu. Mijamy jego centrum. Granice są siedem kilometrów stąd, a cel naszej podróży jeszcze czterdzieści kilometrów dalej. — Centrum? Nie widzę żadnych budynków. — Nie powinny być widoczne z poduszkowca, ale jeden można dostrzec tam, między drzewami. To dom Fuada Laborda, sławnego pisarza. — Znasz wszystkie posiadłości? — Są w banku pamięci — odparł poważnie Daneel. — Nie ma w ogóle ruchu na drodze. Dlaczego? — Na długie dystanse podróżujemy taksówkami powietrznymi lub magnetycznymi. Połączenia trójwizyjne… — Na Solarii nazywają je konferencjami — rzekł Baley. — Tutaj także, w towarzyskich rozmowach, a bardziej formalnie TVC. Ponadto Aurorianie bardzo lubią chodzić i nie jest dla nich niczym niezwykłym kilkukilometrowy spacer z wizytą, a nawet w interesach, jeśli czas nie odgrywa roli. — A my musimy się dostać do miejsca zbyt odległego, żeby iść, a zbyt bliskiego, by lecieć i nie chcemy używać trójwizji — zapewne dlatego jedziemy samochodem. — Ściśle mówiąc, poduszkowcem, partnerze Elijahu, ale sądzę, że można nazwać go samochodem. — Ile czasu zajmie nam dotarcie do domu Vasilii? — Niedużo, partnerze Elijahu. Ona jest w Instytucie Robotyki, o czym pewnie wiesz. Przez kilka chwil jechali w milczeniu, a potem Baley powiedział: — Niebo na horyzoncie jest zachmurzone. Giskard z dużą szybkością pokonał zakręt, przy czym poduszkowiec przechylił się o blisko trzydzieści stopni. Baley zdusił jęk i oparł się o Daneela, który mocno objął go lewym ramieniem. Wywiadowca odetchnął z ulgą, gdy pojazd znowu się wyprostował. — Tak — oznajmił Daneel. — Te obłoki później, pod koniec dnia, przyniosą opady — tak jak przewidziano. Baley zmarszczył brwi. Raz deszcz zaskoczył go podczas eksperymentalnych prac polowych w Zewnętrzu. Odniósł wtedy wrażenie, że znalazł się w ubraniu pod zimnym prysznicem. Wpadł wówczas w panikę, uświadomiwszy sobie, że nie ma żadnego wyłącznika, którym mógłby odciąć dopływ wody. Będzie padać bez końca! Potem wszyscy zaczęli biec, a on z nimi, kierując się ku suchemu i w pełni kontrolowanemu Miastu. Jednak tutaj była Aurora, a Baley nie miał pojęcia, co należy robić, kiedy zaczyna padać i nie ma Miasta, do którego można by się schronić. Pobiec do najbliższej posiadłości? Czy gości Powitają tam z otwartymi ramionami? Po kolejnym zakręcie Giskard powiedział: — Sir, jesteśmy na parkingu Instytutu Robotyki. Teraz możemy wejść i odwiedzić posiadłość, którą doktor Vasilia zamieszkuje na terenie instytutu. Baley skinął głową. Ocenił, że podróż zabrała im około piętnastu czy dwudziestu minut ziemskiego czasu i był zadowolony, że już się skończyła. Lekko zasapany, powiedział: — Chciałbym dowiedzieć się czegoś o córce doktora Fastolfe’a, zanim się z nią spotkam. Ty jej nie znasz, prawda, Daneelu? — Kiedy zacząłem istnieć, doktor Fastolfe i jego córka już od dłuższego czasu mieszkali oddzielnie. Nigdy jej nie spotkałem. — A co do ciebie, Giskardzie, znaliście się bardzo dobrze. Czy tak? — Tak, sir — odparł obojętnie robot. — I lubiliście się? — Sądzę — odparł Giskard — że przebywanie ze mną sprawiało córce doktora Fastolfe’a przyjemność. — A czy tobie było przyjemnie w jej towarzystwie? Giskard zdawał się dobierać słowa. — Miałem wrażenie, które — jak sądzę — ludzie nazywają „przyjemnością” przebywania z drugą osobą. — Jednak z Vasilią było ono wyraźniejsze. Czy mam rację? — Przyjemność, jaką sprawiało jej przebywanie w mojej obecności — rzekł Giskard — stymulowała we mnie pozytonów potencjały przenoszące bodźce analogiczne do tych, jakie to uczucie wzbudza u człowieka. A przynajmniej tak powiedział mi kiedyś doktor Fastolfe. — Dlaczego Vasilia opuściła ojca? — zapytał nagle Baley. Giskard nie odpowiedział. Baley rzucił więc władczym tonem Ziemianina zwracającego się do robota: — Zadałem ci pytanie, chłopcze. Giskard obrócił głowę i spojrzał na Baleya, któremu przez moment wydawało się, że blask w oku robota przerodzi się w wywołany rozkazem błysk wściekłości. Jednak głos Giskarda był spokojny, a jego spojrzenie jak zwykle pozbawione wyrazu, gdy rzekł: — Chciałbym odpowiedzieć, sir, lecz panna Vasilia kazała mi wówczas nic nie mówić o jakichkolwiek sprawach związanych z tym rozstaniem. — Jednak ja nakazuję ci odpowiedzieć i mogę polecić to bardzo kategorycznie, jeśli zechcę. — Przykro mi. Panna Vasilia była doświadczonym robotykiem i wydane mi wówczas rozkazy są wystarczająco silne, abym musiał je wypełnić, obojętnie co pan powie. — Musiała być dobra w robotyce, skoro doktor Fastolfe powiedział mi, że zdołała cię przeprogramować. — To nie było niebezpieczne, gdyż doktor Fastolfe zawsze mógł poprawić wszelkie błędy. — A musiał? — Nie, sir. — Na czym polegało to przeprogramowanie? — Drobne poprawki, sir. — Może, ale opowiedz mi o nich. Co zrobiła? Giskard zawahał się i Baley wiedział już, co usłyszy: — Obawiam się, że nie mogę odpowiedzieć na żadne pytania dotyczące przeprogramowania — powiedział robot. — Zakazano ci? — Nie, sir, ale ponowne programowanie automatycznie kasuje poprzednią wersję. Na przykład, jeśli zostanę zmieniony, będzie mi się wydawało, że zawsze taki byłem; nie zapamiętam niczego z poprzedniego programu. — A zatem skąd wiesz, że to były drobne poprawki? — Ponieważ doktor Fastolfe nigdy nie zadał sobie trudu, aby poprawić to, co zrobiła jego córka — a przynajmniej tak mi powiedział — więc zakładam, że zmiany były niewielkie. Może pan zapytać o to Vasilię, sir. — Zrobię to — odparł Baley. — Jednak obawiam się, że ona nie odpowie, sir. Baley był przygnębiony. Dotychczas przesłuchał tylko doktora Fastolfe’a, Gladię i dwa roboty; wszyscy oni mieli poważne powody, aby współpracować z nim. Teraz, po raz pierwszy, spotka się z nieprzyjaźnie nastawionym świadkiem. Z ulgą wywołaną świadomością, że pod nogami ma twardy grunt, Baley wysiadł z poduszkowca, który wylądował na trawiastym podjeździe. Rozejrzał się wokół ze zdumieniem. Budowle były dość luźno rozrzucone, a po prawej stronie dostrzegł szczególnie okazałą, lecz o prostej konstrukcji, podobną do olbrzymiego prostopadłościanu z metalu i szkła. — Czy to Instytut Robotyki? — spytał. — Cały ten kompleks to Instytut Robotyki, partnerze Elijahu. Widzisz tylko jego część, nieco gęściej zabudowaną niż jest to przyjęte na Aurorze, gdyż jest on samodzielną jednostką terytorialną. Obejmuje posiadłości, laboratoria, biblioteki, gimnastyczne i tak dalej. Ten duży budynek zajmuje administracja instytutu. — To jest tak niezwykłe na Aurorze, te wszystkie budynki na widoku, że — sądząc po tym, co widziałem w Eos — zapewne budzi sporą dezaprobatę. — Myślę, że tak było, partnerze Elijahu, ale kierownik instytutu jest zaprzyjaźniony z przewodniczącym, który ma wielkie wpływy, więc wydano specjalne pozwolenie ze względu na potrzeby badawcze. — Daneel w zadumie rozejrzał się wokół. — Właściwie jest bardziej zwarty niż przypuszczałem. — Przypuszczałeś? Nigdy tutaj nie byłeś, Daneelu? — Nie, partnerze Elijahu. — A ty, Giskardzie? — Nie, sir — odparł krótko robot. — Trafiliście tu bez trudu i najwidoczniej znacie to miejsce. — Zostaliśmy dobrze poinformowani — wyjaśnił Daneel — ponieważ musieliśmy przywieźć cię tutaj. Baley w zadumie pokiwał głową, po czym rzekł: — Dlaczego doktor Fastolfe nie przyjechał z nami? — i jeszcze raz doszedł do wniosku, że nie ma sensu próbować podejść robota. Nawet, jeśli mu zadasz szybkie lub niespodziewane pytanie, i tak zaczeka, aż je zrozumie i dopiero wtedy odpowie. Nigdy nie uda ci się go zaskoczyć. — Jak powiedział doktor Fastolfe, on nie jest członkiem instytutu i uważa, że byłoby niewłaściwe wpadać w odwiedziny bez zaproszenia — odparł Daneel. — A dlaczego nie jest? — Nigdy nie wyjaśniono mi powodu, partnerze Elijahu. Baley spojrzał na Giskarda, który natychmiast odpowiedział: — Ani mnie, sir. Nie wiedzieli? Kazano im nie wiedzieć? — Baley wzruszył ramionami. To nie miało znaczenia. Ludzie mogą kłamać, a robotom można wydać polecenia. Oczywiście, ludziom można udowodnić kłamstwo albo zmusił żeby przyznali się do niego — jeśli przesłuchujący jest wystarczająco zręczny lub brutalny — a z robotów można wydobyć prawdę wydając odpowiednie instrukcje, jeżeli przesłuchuje ich ktoś sprytny lub pozbawiony skrupułów. Lecz te dwie sytuacje wymagały innych zdolności, a Baley nie miał predyspozycji do pracy z robotami. — Gdzie możemy znaleźć doktor Vasilię Fastolfe? — Tuż przed nami jest jej posiadłość. — Otrzymałeś instrukcje co do jej lokalizacji. — Zostały wprowadzone do naszych banków pamięci, partnerze Elijahu. — A zatem prowadź. Pomarańczowe słońce wisiało już wysoko na niebie i najwyraźniej zbliżało się południe. Dochodząc do apartamentu Vasilii, weszli w cień fabryki i Baley skurczył się, czując natychmiastowy spadek temperatury. Zacisnął usta na myśl o zamieszkanych i kolonizowanych światach bez Miast, gdzie nie kontrolowana temperatura podlegała nieprzewidzianym, idiotycznym zmianom. Ponadto zauważył z obawą, że linia obłoków na horyzoncie przysunęła się bliżej. Tutaj deszcz mógł padać, kiedy chciał. Ziemia! Tęsknił do Miast. Giskard pierwszy wszedł do środka i Daneel wyciągnął rękę, zatrzymując Baleya. Oczywiście! Giskard robił rekonesans. Daneel także. Jego oczy lustrowały krajobraz z dokładnością, z jaką nie byłby zdolny tego zrobić żaden człowiek. Baley był pewny, że wszystko zauważy. (Zastanawiał się, dlaczego nie wyposażano robotów w czworo oczu, równomiernie rozmieszczonych na głowie, lub w otaczające ją pasmo optyczne. Po Daneelu trudno byłoby oczekiwać czegoś takiego, ponieważ wyglądem miał przypominać człowieka, ale po Giskardzie? Czy też wiązały się z tym komplikacje, jakim pozytonowe mózgi nie mogły sprostać? Baley zaczął niejasno podejrzewać, że życie robotyka nie należy do najłatwiejszych.) Giskard ponownie pojawił się w drzwiach i skinął głową. Daneel cofnął rękę i Baley ruszył naprzód. Drzwi do posiadłości Vasilii nie miały zamka, ale nie było go również (co Baley przypomniał sobie teraz) u Gladii oraz doktora Fastolfe’a. Słabe zaludnienie oraz odizolowanie sprzyjały prywatności; niewątpliwie także przyczynił się do tego zwyczaj niewtrącania się do cudzych spraw. A jeśli się dobrze zastanowić, to Wszechobecne roboty były skuteczniejszym zabezpieczeniem niż jakikolwiek zamek. Baley stanął, czując na ramieniu ucisk dłoni Daneela. Idący przodem Giskard rozmawiał cicho z dwoma robotami, które były dość podobne do niego. Nagle poczuł skurcz żołądka. A gdyby ktoś sprytnie zamienił Giskarda? Czy zdołałby to odkryć? Odróżnić dwa roboty? Czy też zostałby z robotem nie mającym specjalnych instrukcji pilnowania gościa; takim, który mógłby niepostrzeżenie wpakować go w niebezpieczną sytuację albo zareagować niedostatecznie szybko, gdyby potrzebował obrony? Starając się opanować, powiedział spokojnie do Daneela: — Interesujące, jak podobne są te dwa roboty. Czy potrafisz je odróżnić? — Oczywiście, partnerze Elijahu. Krój ich strojów jest całkiem inny, tak samo jak numery seryjne. — Dla mnie wyglądają jednakowo. — Nie jesteś przyzwyczajony zauważać takie szczegóły. Baley spojrzał ze zdziwieniem. — Jakie numery seryjne? — Łatwo je dostrzec, partnerze Elijahu, jeśli wiesz, gdzie szukać, a twoje oczy widzą w szerszym zakresie podczerwieni niż ludzkie. — A więc miałbym problemy, gdybym chciał je zidentyfikować, prawda? — Wcale nie, partnerze Elijahu. Musiałbyś tylko zapytać robota o pełne nazwisko i numer seryjny. Powiedziałby ci. — Nawet gdyby polecono mu skłamać? — Dlaczego ktoś miałby wydać taki rozkaz? Baley postanowił nie wyjaśniać. Giskard — jeśli to był on — wrócił i rzekł do Baleya: — Jest pan oczekiwany, sir. Proszę tędy. Przodem szły dwa miejscowe roboty, za nimi szli Baley i Daneel, który opiekuńczym gestem trzymał partnera pod ramię. Z tyłu kroczył Giskard. Miejscowe roboty stanęły przed podwójnymi drzwiami, które automatycznie otwarły się na oścież. Pomieszczenie za nimi było rozjaśnione skąpym światłem słonecznym, sączącym się przez gęste zasłony. Baley dostrzegł w głębi niewyraźną ludzką postać, pół leżącą, pół siedzącą na wysokim stołku, jednym łokciem opartą o biegnący pod ścianą stół. Gdy weszli do środka, drzwi zamknęły się, pozostawiając pokój w jeszcze głębszym półmroku. Kobiecy głos powiedział: — Nie podchodźcie bliżej! Zostańcie tam! Baley zamrugał i spojrzał w górę — przez przeszklony sufit widać było słońce. Jednak jego blask nie raził oczu ani nie wpływał oświetlenie pokoju. Zapewne szkło (czy jakikolwiek inny przezroczysty materiał) rozpraszało światło nie absorbując go. Spojrzał na kobietę nadal siedzącą na stołku i rzekł: — Doktor Vasilia Fastolfe? — Doktor Vasilia Aliena. Nie pożyczam sobie nazwisk innych osób. Może mi pan mówić Vasilia. Pod tym imieniem jestem powszechnie znana w instytucie. Następnie nieco łagodniejszym głosem zwróciła się do robota: — Jak się masz, Giskardzie, stary przyjacielu? Robot odparł innym niż zwykle tonem: — Witam cię… — urwał, a potem dokończył: — Witam cię, Mała Panienko. Vasilia się uśmiechnęła. — A to, jak sądzę, jest ten humanoidalny robot, o którym słyszałam — Daneel Olivaw? — Tak, doktor Vasilio — odparł krótko zapytany. — I w końcu mamy tu Ziemianina. — Elijah Baley, pani doktor — rzekł sztywno Baley. — Tak, wiem o tym, że Ziemianie mają nazwiska, a pańskie brzmi Elijah Baley — powiedziała chłodno. — Nie widzę żadnego podobieństwa do aktora, który grał pana w filmie. — Wiem o tym. — Ten, który grał Daneela, był dość do niego podobny. Sądzę jednak, że nie spotkaliśmy się, żeby mówić na ten temat. — Nie. — Rozumiem, że jesteśmy tu, Ziemianinie, aby porozmawiać o Santirixie Gremionisie i mieć to z głowy. Zgadza się? — Niezupełnie — odparł Baley. — To nie jest najważniejszy powód mojego przybycia, chociaż sądzę, że dojdziemy i do tego. — Naprawdę? Czyżby uważał pan, że będziemy tu toczyć długą dyskusję na wybrany przez pana temat? — Myślę, doktor Vasilio, że postąpiłaby pani rozsądnie pozwalając mi prowadzić tę rozmowę tak, jak ja chcę. — Czy to groźba? — Nie. — No cóż, nigdy nie spotkałam Ziemianina, więc może będzie interesujące zobaczyć, jak bardzo przypomina pan aktora, który grał pańską rolę — mam na myśli nie tylko fizyczne podobieństwo. Czy naprawdę jest pan taką dominującą postacią, jak przedstawiono to w filmie? — Film — powiedział z wyraźną niechęcią Baley — był przedramatyzowany i pod każdym względem wyolbrzymiał cechy mojej osobowości. Wolałbym, aby przyjęła mnie pani takiego, jakim jestem i oceniała wyłącznie na podstawie tego, co zauważy pani teraz. — Przynajmniej się pan mnie nie obawia — powiedziała Vasilia ze śmiechem. — Punkt dla pana. A może myśli pan, że ta sprawa z Gremionisem daje panu przewagę? — Jestem tutaj jedynie po to, żeby wyjaśnić tajemnicę śmierci humanoidalnego robota, Jandera Panella. — Śmierci? A czy on kiedyś żył? — Używam tego słowa, gdyż wolę je od takich określeń, jak „uznany za niesprawnego”. Czy słowo martwy denerwuje panią? — Dobrze się pan broni. Debrett, podaj Ziemianinowi krzesło. Zmęczy się stojąc, jeśli będziemy długo rozmawiać. Potem wejdź do swojej niszy. Ty też możesz zająć miejsce w drugiej, Daneelu. Giskardzie, stań przy mnie. Baley usiadł. — Dziękuję, Debrett. Doktor Vasilio, nie mam żadnego upoważnienia, żeby panią pytać; nie dysponuję legalnym sposobem wymuszenia odpowiedzi. Jednak śmierć Jandera Panella postawiła pani ojca w bardzo… — Kogo postawiła? — Pani ojca. — Ziemianinie, czasem mówię o pewnym osobniku jako o moim ojcu, ale nic więcej. Proszę podać nazwisko. — Doktor Han Fastolfe. On jest pani ojcem, prawda? Tak jest w dokumentach. — W biologicznym znaczeniu tego słowa. Mamy wspólne geny dzięki temu, co na Ziemi byłoby uważane za związek ojciec–córka. Na Aurorze nikogo to nie obchodzi, chyba że z powodów medycznych i genetycznych. Mogę sobie wyobrazić sytuację, w której cierpiałabym na skutek jakiejś wady metabolizmu, tak że należałoby zbadać fizjologię i biochemię tych, z którymi mali wspólne geny — genetycznych partnerów, rodzeństwa, dzieci i tak dalej. Oprócz tego w kulturalnym towarzystwie nie wspomina się o takich związkach. — Jeśli obraziłem pani uczucia, to z niewiedzy i gorąco przepraszam. Czy mogę używać nazwiska omawianego osobnika? — Oczywiście. — W takim razie, śmierć Jandera Panella postawiła doktora Hana Fastolfe’a w niezwykle trudnej sytuacji, więc założyłem, że zainteresuje to panią na tyle, żeby zechciała mu pani pomóc. — Założył pan tak? Dlaczego? — Ponieważ on jest… Wychował panią. Dbał o panią. Darzyliście się głębokim uczuciem. Nadal żywi je do pani. — Tak panu powiedział? — To wynikało z naszych konwersacji — nawet z tego, że zainteresował się kobietą z Solarii, Gladią Delmarre, ze względu na jej podobieństwo do pani. — Mówił panu o tym? — Tak, ale nawet gdyby tego nie zrobił, podobieństwo jest wyraźne. — Pomimo to, Ziemianinie, niczego nie jestem winna doktorowi Fastolfe’owi. Pańskie założenia są błędne. Baley odchrząknął. — Oprócz wszelkich osobistych uczuć, jakie może pani żywić lub nie, chodzi o przyszłość Galaktyki. Doktor Fastolfe chce, żeby nowe planety były zasiedlane i kolonizowane przez ludzi. Gdyby polityczne reperkusje śmierci Jandera doprowadziły do kolonizacji i osadnictwa nowych światów przez roboty, doktor Fastolfe uważa, że wynik byłby katastrofalny dla Aurory i ludzkości. Na pewno nie chciałaby pani przyczynić się do takiej katastrofy. Vasilia odparła ze spokojem, bacznie obserwując Baleya: — Na pewno nie, gdybym zgadzała się z doktorem Fastolfem. Jednak nie. Nie widzę nic złego w tym, że zrobią to humanoidałne roboty. Prawdę mówiąc, jestem tu, w instytucie, aby to umożliwić. Jestem globalistką. Doktor Fastolfe jest humanistą, a więc i politycznym wrogiem. Jej odpowiedzi były krótkie i bezpośrednie. Po każdej zapadała cisza, jakby z zainteresowaniem czekała, co jeszcze gość powie. Baley miał wrażenie, że interesował ją, rozbawiał i że ciekawiło ją, jakie będzie następne pytanie, choć starała się udzielić mu jak najmniej informacji, które by mu w tym mogły pomóc. — Jak długo pracuje pani w instytucie? — Od czasu jego utworzenia. — Ilu ludzi liczy personel? — Powiedziałabym, że jest tu zatrudniony co trzeci robotyk, chociaż zaledwie połowa pracowników mieszka i pracuje na terenie instytutu. — Czy pozostali członkowie personelu podzielają pani poglądy na eksplorację innych światów? Czy jednomyślnie zwalczają punkt widzenia doktora Fastolfe’a? — Podejrzewam, że większość z nich to globaliści, ale nic mi nie wiadomo, żebyśmy poddali to pod głosowanie albo przeprowadzili formalną dyskusję. Lepiej niech pan zapyta każdego z osobna. — Czy doktor Fastolfe jest członkiem instytutu? — Nie. Baley zaczekał chwilę, ale Vasilia niczego nie dorzuciła do zaprzeczenia. — Czy to nie dziwne? — zapytał. — Pomyślałbym, że kto jak kto, ale on będzie członkiem. — Tak się składa, że go tu nie chcemy. A co pewnie ważniejsze, on nie potrzebuje nas. — Czy to nie jest jeszcze dziwniejsze? — Nie sądzę — powiedziała i jakby pod wpływem głęboko skrywanej irytacji dodała: — On mieszka w Eos. Sądzę, że rozumie pan znaczenie tej nazwy, Ziemianinie? Baley skinął głową i odparł: — Eos jest boginią świtu starożytnych Greków, tak samo jak Aurora u starożytnych Rzymian. — Właśnie. Doktor Han Fastolfe mieszka w mieście świtu, na planecie świtu, ale sam nie wierzy w świt. Nie rozumie konieczności szybkiej ekspansji w Galaktyce, przemiany świtu Przestrzeniowców w szeroki galaktyczny dzień. Eksploracja kosmosu za pomocą robotów jest jedyną praktyczną metodą wykonania tej misji, tymczasem on ją — lub nas — neguje. Baley odezwał się z namysłem: — Dlaczego ma to być jedyna metoda? Aurora i inne światy Przestrzeniowców nie były badane i kolonizowane przez roboty, tylko przez ludzi. — Poprawka, przez Ziemian. To była marnotrawna i nieskuteczna metoda, nie zamierzamy więc w przyszłości pozwolić na użycie Ziemian jako następnych osadników. Staliśmy się Przestrzeniowcami, długowiecznymi i zdrowymi. Mamy roboty nieskończenie doskonalsze i wszechstronniejsze niż te, jakie posiadali ludzie, którzy jako pierwsi osiedlili się na naszych planetach. Czasy i okoliczności całkowicie się zmieniły, i dziś jedynie eksploracja za pomocą robotów ma sens. — Załóżmy, że ma pani rację, a doktor Fastolfe jest w błędzie. Mimo to reprezentuje pewien poziom naukowy. Dlaczego on i instytut nie dogadają się ze sobą? Tylko dlatego, że nie zgadzają się w tej jednej sprawie? — Nie, to jest mniej istotne. Podłoże konfliktu tkwi znacznie głębiej — Baley zaczekał, lecz Vasilia znów nie uzupełniła swojej uwagi. Starając się nie okazywać irytacji, powiedział cicho, prawie prosząco: — Na czym polega ten konflikt? W głosie Vasilii było słychać wyraźne rozbawienie, które złagodziło rysy jej twarzy, tak że na moment stała się podobna do Gladii. — Sądzę, że nie zgadnie pan, jeśli nie powiem. — Właśnie dlatego pytam. — No dobrze, Ziemianinie, powiedziano mi, że mieszkańcy Ziemi krótko żyją. Nie mylę się co do tego, prawda? Baley wzruszył ramionami. — Niektórzy z nas dożywają setki ziemskich lat. — Zastanowił się. — To około stu trzydziestu lat dziesiętnych. — A ile pan ma? — Czterdzieści pięć ziemskich, sześćdziesiąt dziesiętnych. — Ja mam sześćdziesiąt sześć dziesiętnych. Spodziewam się dożyć co najmniej trzystu lub czterystu, jeśli będę ostrożna. Baley szeroko rozłożył ręce. — Gratuluję. — Są pewne wady. — Dziś rano powiedziano mi, że w ciągu trzech czy czterech wieków można przeżyć wiele, wiele niepowodzeń. — Tego się obawiam — odparła Vasilia. — Można także mieć wiele, wiele osiągnięć. Jedne i drugie równoważą się wzajemnie. — A zatem na czym polegają te wady? — Oczywiście, nie jest pan naukowcem. — Jestem wywiadowcą — policjantem, jeśli pani woli. — Jednak może zna pan jakichś uczonych z pańskiego świata. — Poznałem paru — rzekł ostrożnie Baley. — Wie pan, jak oni pracują? Powiedziano nam, że na Ziemi współpracują ze sobą z konieczności. W trakcie swojego krótkiego życia mają — w najlepszym razie — pół wieku aktywnej pracy. Mniej niż siedem naszych dekad. W takim czasie niewiele można zrobić. — Niektórzy nasi uczeni osiągnęli całkiem sporo w stosunkowo krótszym czasie. — Ponieważ korzystali z odkryć dokonanych wcześniej przez innych oraz z prac współcześnie żyjących badaczy. Czyż nie? — Oczywiście. Nasi uczeni przez cały czas pomnażają wspólny dorobek naukowy. — Właśnie. Inaczej nic by z tego nie było. Każdy naukowiec, wiedząc jak znikome ma szansę, żeby osiągnąć coś samodzielni jest zmuszony przystąpić do tej wspólnoty i stać się częścią banku danych. Taki sposób zapewnia znacznie szybszy postęp. — A czy na Aurorze i innych światach Przestrzeniowców jest inaczej? — zapytał Baley. — Teoretycznie tak; praktycznie nie bardzo. W długowiecznym społeczeństwie nie ma tylu napięć. Naukowcy mają trzy lub trzy i pół wieku na rozwiązanie danego problemu. W takim czasie samotny uczony może spowodować znaczący postęp w danej dziedzinie. Dochodzi jednak często do głosu poczucie intelektualnej chciwości — chęć, by osiągnąć coś na własną rękę, zapewnić sobie wyłączność w pewnym zakresie badań. Taki uczony prędzej zgodzi się na regres w jakiejś dziedzinie, niż zrezygnuje z tego, co uznaje się za swoje. Dlatego też postęp na światach Przestrzeniowców zachodzi wolniej, tak że z trudem utrzymujemy przewagę nad Ziemią, mimo naszych olbrzymich wysiłków. — Sądzę, że powiedziała mi pani to, abym stwierdził, że doktor Han Fastolfe zachowuje się w ten sposób. — Niewątpliwie. Jego teoretyczna analiza mózgu pozytonowego umożliwiła powstanie humanoidalnego robota. Wraz z nieżyjącym doktorem Sartonem wykorzystał ją do skonstruowania pańskiego przyjaciela, Daneela, lecz nie opublikował ważnych szczegółów swojej teorii, ani nikomu jej nie udostępnił. Tak więc on i tylko on ma wyłączność na produkcję humanoidalnych robotów. Baley zmarszczył brwi. — A Instytut Robotyki powinien dbać o współpracę naukowców? — Właśnie. Tu pracuje ponad stu czołowych robotyków w różnym wieku, o różnorodnych osiągnięciach i umiejętnościach; mamy nadzieję, że zdołamy utworzyć filie na innych światach i zbudować stowarzyszenie o zasięgu międzygwiezdnym. Wszyscy postanowiliśmy przekazywać sobie nasze odkrycia lub teorie — będziemy dobrowolnie robić to, co ziemscy naukowcy ze względu na krótkowieczność. Jednak doktor Han Fastolfe na to nie pójdzie. Jestem pewna, że uważa go pan za szlachetnego idealistę, patriotę, tymczasem nie zamierza oddać swojej intelektualnej własności — bo za taką ją uważa — do wspólnej kasy, a więc nie przystanie do nas. A my nie chcemy jego, gdyż uzurpuje sobie prawo wyłączności . czysto naukowego odkrycia. Sądzę, że teraz nasza wzajemna niechęć stała się zrozumiała. Baley skinął głową. — Myśli pani, że to się uda, ta dobrowolna rezygnacja z osobistej sławy? — kontynuował swą indagację. — Musi — odrzekła ponuro Vasilia. — A czy instytut dzięki wspólnej pracy powtórzył sukces doktora Fastolfe’a i ponownie odkrył teorię humanoidalnego mózgu pozytonowego? — Dokonamy tego we właściwym czasie. To nieuniknione. — I nie próbujecie skrócić tego okresu namawiając doktora Fastolfe’a, żeby wyjawił tajemnicę. — Myślę, że jesteśmy na dobrej drodze do tego. — Dzięki skandalowi wywołanemu sprawą Jandera? — Chyba nie musiał pan o to pytać. No cóż, czy powiedziałam już wszystko to, co chciałeś usłyszeć, Ziemianinie? — Powiedziała mi pani o kilku rzeczach, o jakich nie wiedziałem. — A zatem najwyższy czas, żeby powiedział mi pan o Gremionisie. Dlaczego połączył pan nazwisko tego fryzjera z moim? — Fryzjera? — On uważa się za projektanta, między innymi, ale jest po prostu fryzjerem. Niech mi pan o nim opowie albo uznamy naszą rozmowę za zakończoną. Baley poczuł znużenie. Nie ulegało wątpliwości, że Vasilię bawiły te słowne potyczki. Powiedziała wystarczająco dużo, żeby narobić mu apetytu, a teraz musiał zapłacić za dodatkowy materiał swoimi informacjami. Tymczasem nie miał ich. A raczej miał tylko domysły. Jeśli się mylił, był załatwiony. Tak więc sam uciekł się do słownej szermierki. — Doktor Vasilio, niech pani nie udaje, iż podejrzewanie pani o jakiś związek z Gremionisem jest śmieszną sprawą. — Dlaczego nie mogę, skoro to jest śmieszne? — Och, nie. Gdyby tak było, roześmiałaby mi się pani w twarz i przerwała połączenie trójwizyjne. Sam fakt, że zechciała pani zmienić zdanie i przyjąć mnie, sam fakt, iż tak długo pani ze mną rozmawia i opowiada mi mnóstwo rzeczy, stanowi wyraźny dowód na to, że ma pani nóż na gardle. Vasilia zacisnęła szczęki, a potem powiedziała z gniewem: — Widzisz, mój mały Ziemianinie, moja pozycja jest niepewna i chyba o tym wiesz. Ja jestem córką doktora Fastolfe’a i niektórzy w instytucie są na tyle głupi — albo podli — że z tego powodu nie ufają mi. Nie wiem, jaką historyjkę ci opowiedziano — albo wymyślono — ale na pewno dość zabawną. Jednak choć śmieszna, może być skutecznie użyta przeciwko mnie. Dlatego zgodziłam się na rozmowę. Powiedziałam panu o kilku sprawach i może powiem więcej, ale pod warunkiem, że pan mi wyjawi, co chowa w zanadrzu i przekona mnie, że to jest prawda. Zatem proszę mówić. Jeżeli zechce pan bawić się ze mną w chowanego, to wyrzucając pana za drzwi nie pogorszę swojej sytuacji, a przynajmniej będę miała satysfakcję. Następnie wykorzystam moje wpływy u przewodniczącego, żeby odwołał swoje pozwolenie na pański przyjazd i kazał odesłać pana na Ziemię. I tak już go naciskają, a nie chce pan chyba, żebym i ja dołączyła się do tego. No, mów pan wreszcie! W pierwszym odruchu Baley postanowił od razu przejść de najistotniejszego punktu i ostrożnie sprawdzić, czy ma rację. Jednak czuł, że to nic nie da. Vasilia przejrzy jego zamiary — nie jest przecież głupia — i pokrzyżuje je. Wiedział, że wpadł na ślad czegoś i nie chciał tego popsuć. To, co powiedziała o swojej niepewnej sytuacji jako córki Hana Fastolfe’a, mogło być prawdą, ale nie przestraszyłoby jej aż tak, żeby wyraziła zgodę na spotkanie. Na pewno podejrzewa, że Baley odkrył coś, co wcale nie jest śmieszne. Musiał coś powiedzieć, coś ważnego, co natychmiast zapewniłoby mu przewagę. Dlatego zaryzykował. — Santirix Gremionis złożył pani niedwuznaczną propozycję — rzekł Baley, a zanim Vasilia zdążyła zareagować, podniósł stawkę dodając szorstko: — i to nie raz, a wiele razy. Vasilia oparła splecione dłonie na kolanie, a potem poprawiła się na stołku. Spojrzała na Giskarda, który nieruchomo i niemo stał obok niej. Potem popatrzyła na Baleya i powiedziała: — No cóż, ten idiota proponuje to każdemu, kogo zobaczy, niezależnie od wieku i płci. Byłoby dziwne, gdyby nie zwrócił na mnie uwagi. Baley zbył to niedbałym machnięciem ręki. (Nie śmiała się. Nie zakończyła rozmowy. Nawet nie odegrała napadu wściekłości. Czekała, chcąc przekonać się, co Baley wywnioskuje z tego faktu, a więc na coś wpadł.) — To przesada, doktor Vasilio. Nikt, choćby bardzo niewybredny, nie przestaje wybierać, a ten Gremionis wybrał panią i chociaż nie został zaakceptowany, nadal ponawiał próby, wbrew tutejszym zwyczajom. — Cieszę się, ze zdaje pan sobie sprawę z tego, iż mu odnowiłam. Niektórzy uważają, że ze względów grzecznościowych każda propozycja — prawie każda propozycja — powinna być przyjęta, ale ja jestem innego zdania. Nie widzę powodu, żeby tracić czas na coś, co mnie wcale nie interesuje. Czy znajdujesz w tym coś zdrożnego, Ziemianinie? — Nie mam zdania — ani pozytywnego, ani negatywnego — co do waszych obyczajów. (Nadal słuchała i czekała. Na co? Czy na to, co chciał powiedzieć, ale sam nie wiedział, czy się odważy?) — Czy ma mi pan coś do powiedzenia, czy też już skończyliśmy? — zapytała z udawaną swobodą. — Nie skończyliśmy — odparł Baley, zmuszony podjąć grę. — Zauważywszy ten niezwykły upór Gremionisa, postanowiła go pani wykorzystać. — Naprawdę? Co za bzdury! Jak mogłabym to zrobić? — Ponieważ najwidoczniej bardzo silnie pociągała pani tego mężczyznę, nietrudno było postarać się, żeby zainteresował się inną kobietą, niezwykle podobną do pani. Zapewne obiecywała pani Gremionisowi, że przyjmie jego zaloty, jeśli tamta mu odmówi. — A kim jest ta biedna kobieta, bardzo podobna do mnie? — Nie wie pani? Proszę nie udawać, doktor Vasilio. Mówię o Solariance, Gladii, którą — jak już wspomniałem — doktor Fastolfe zaopiekował się właśnie ze względu na jej podobieństwo do pani. Nie okazała pani zdziwienia, kiedy wspomniałem o tym na początku naszej rozmowy. Teraz za późno udawać niewiedzę. Vasilia obrzuciła go przenikliwym spojrzeniem. — I z faktu, że był nią zainteresowany, wydedukował pan, że najpierw zwrócił na mnie uwagę? Przychodzi pan do mnie z takimi domysłami? — To nie są jedynie domysły. Są inne istotne dowody. Chce pani zaprzeczać? W zadumie przesunęła ręką po długim stole laboratoryjnym i Baley przelotnie zastanowił się, jakie dane są zawarte w tych długich wydrukach. Z daleka dostrzegał skomplikowane wzory, które, jak wiedział, nic by mu nie powiedziały, choćby oglądał je długo i dokładnie. — Zaczyna mnie to nużyć — odparła Vasilia. — Powiedział Pan, że Gremionis z początku interesował się mną, a potem podobną do mnie Solarianką. Teraz chce pan, żebym temu zaprzeczyła. Dlaczego miałabym zaprzeczać? Jakie to ma znaczenie? Nawet gdyby było prawdą, czy może mi jakoś zaszkodzić? pan, że zirytowały mnie nie chciane umizgi, których uniknęłam. I co z tego? — Nie chodzi o to, co pani zrobiła, ale dlaczego. Wiedział, pani, że Gremionis jest upartym człowiekiem. Wielokrotnie składał propozycje pani i wielokrotnie składałby je Gladii. — Gdyby mu odmówiła. — Była Solarianką, miała kłopoty z seksem, o czym — pozwolę sobie powiedzieć — pani wiedziała, gdyż sądzę, że pomimo deklarowanej niezależności od oj… od doktora Fastolfe’a, zachowała pani dość sentymentu, aby mieć na oku następczynię. — No cóż, udało się jej. Jeśli odmówiła Gremionisowi, wykazała dobry gust. — Wiedziała pani, że nie ma tu żadnego „jeżeli”. Była pani pewna, że ona to zrobi. — I co z tego? — Powtarzając propozycję, Gremionis musiał często odwiedzać posiadłość Gladii, wciąż przebywać przy niej. — Pytam ostatni raz. I co z tego? — Zaś w posiadłości Gladii znajdował się bardzo niezwykły obiekt, jeden z dwóch istniejących robotów humanoidalnych — Jander Panell. Vasilia zawahała się. Po chwili spytała: — Do czego pan zmierza? — Myślę, że przyszło pani do głowy, że gdyby ten humanoidalny robot został zabity w okolicznościach obciążających doktora Fastolfe’a, można by wykorzystać to jako broń przeciw niemu i zmusić do wyjawienia sekretu pozytonowego mózgu humanoida. Gremionisa, rozgniewanego upartą odmową Gladii i mającego okazję z powodu częstego przebywania w jej posiadłości, dałoby się łatwo nakłonić, aby wywarł zemstę zabijając robota. Vasilia zamrugała oczami. — Ten biedny fryzjer mógłby mieć dwadzieścia takich motywów oraz dwadzieścia sprzyjających sytuacji i nie miałoby to żadnego znaczenia. Nie umiałby wydać robotowi najprostszego rozkazu. Jak zdołałby doprowadzić go do stanu choćby odległego o rok świetlny od zapaści psychicznej? — Co w końcu zbliżyło nas do najważniejszej kwestii, którą zapewne pani przewidywała, gdyż nie wyrzuciła mnie za drzwi, chcąc się upewnić, czy o to mi chodzi. Twierdzę, że Gremionis zrobił to dzięki pomocy Instytutu Robotyki, a dokładniej mówiąc — dzięki pani. 10. ZNÓW VASILIA Wydawało się, że hiperwizyjny dramat zastygł w holograficznym bezruchu. Oczywiście, żaden robot nie poruszył się, tak samo jak Baley i doktor Vasilia Aliena. Minęły długie — niezwykle długie — sekundy, zanim kobieta odetchnęła i bardzo wolno podniosła się z krzesła. Na twarzy miała pozbawiony wesołości uśmiech i mówiła ściszonym głosem. — Chcesz powiedzieć, Ziemianinie, że współdziałałam w zniszczeniu humanoidalnego robota? — Taka myśl przyszła mi do głowy. — Piękne dzięki. Rozmowa skończona, a pan wychodzi. Wskazała mu drzwi. — Obawiam się, że nie mam na to ochoty — rzekł Baley. — Nie pytałam, na co ma pan ochotę, Ziemianinie. — A trzeba było, bo jak pani to osiągnie wbrew mojej woli? — Mam roboty, które na moje polecenie wyrzucą pana uprzejmie, ale stanowczo i bez żadnego uszczerbku, chyba że na godności, o ile ją pan ma. — Widzę tu tylko jednego robota. Ze mną są dwa, które na to nie pozwolą. — Mogę wezwać zaraz dwadzieścia innych. — Doktor Vasilio, proszę zrozumieć! — rzekł Baley. — Zdziwił panią widok Daneela. Podejrzewam, że chociaż pracuje pani w Instytucie Robotyki, gdzie roboty humanoidalne są najważniejszym problemem badawczym, nigdy nie spotkała pani kompletnego i działającego okazu. Tak więc i tutejsze roboty widziały go. Teraz proszę spojrzeć na Daneela. Wygląda jak człowiek. Jest bardziej podobny do człowieka niż jakikolwiek inny robot, oprócz oczywiście martwego Jandera. Pani roboty z pewnością wezmą Daneela za człowieka. On będzie wiedział, jak wydać polecenie, żeby usłuchały jego, a nie pani. — W razie potrzeby mogę wezwać dwudziestu ludzi z instytutu którzy wyrzucą pana, zapewne wyrządzając przy tym małą krzywdę, a pańskie roboty, nawet Daneel, nie będą w stanie przeszkodzić. — Jak zamierza ich pani zawołać, skoro moje roboty nie wypuszczą pani za próg? Mają nadzwyczaj dobry refleks. Vasilia zacisnęła zęby w grymasie, którego nie dałoby się nazwać uśmiechem. — Nie mogę mówić za Daneela, ale Giskarda znam od wielu lat. Nie sądzę, aby zrobił coś, żeby uniemożliwić mi wezwanie pomocy i myślę, że w razie potrzeby powstrzymałby Daneela. Baley z trudem opanował drżenie głosu. Stąpał po cienkim lodzie i wiedział o tym. — Zanim pani zacznie, może lepiej byłoby zapytać Giskarda; co zrobi, jeśli otrzyma od pani i ode mnie sprzeczne rozkazy. — Giskard? — zapytała Vasilia z niezmąconą pewnością siebie. Robot spojrzał jej w oczy i odrzekł dziwnym tonem: — Mała Panienko, jestem obowiązany chronić pana Baleya. On ma priorytet. — Naprawdę? Na czyje polecenie? Tego przybysza? — Na rozkaz doktora Hana Fastolfe’a — odparł robot. Oczy Vasilii błysnęły gniewnie i powoli usiadła z powrotem na stołku. Jej dłonie spoczywające na podołku drżały. Niemal nie poruszając wargami powiedziała: — Zabrał mi nawet ciebie. — Jeśli to nie wystarczy, doktor Vasilio — powiedział nagle Daneel z własnej inicjatywy — ja również przedkładam dobro partnera Elijaha nad pani. Vasilia spojrzała na Daneela z goryczą i zaciekawieniem. — Partner Elijah? Tak go nazywasz? — Tak, doktor Vasilio. Mój wybór w kwestii: Ziemianin czy ty wynika nie tylko z instrukcji doktora Fastolfe’a, ale także dlatego, że Ziemianin i ja razem prowadzimy to śledztwo, a także… — Tu Daneel urwał, jakby sam był zdziwiony tym, co zmierzał rzec, i wreszcie dokończył: — a także jesteśmy przyjaciółmi. — Przyjaciółmi? Ziemianin i humanoidalny robot? Nie ma co, dobrana z was para. Obaj nie całkiem ludzcy. — A jednak związani przyjaźnią — rzucił ostro Baley. — Dla własnego dobra, lepiej niech pani nie sprawdza siły łączącego nas… — Teraz on przerwał, po czym — jakby ku własnemu zdziwieniu — dokończył zdanie: — …uczucia. — Czego pan chce? — zapytała Vasilia. — Informacji. Wezwano mnie na Aurorę, planetę świtu, aby rozwikłać sprawę, w wyniku której doktor Fastolfe został fałszywie oskarżony, co może mieć straszliwe konsekwencje dla obu naszych światów. Daneel i Giskard doskonale rozumieją tę sytuację i wiedzą, że prócz nagłego wypadku zagrożenia Pierwszego Prawa muszą dać priorytet moim próbom rozwiązania zagadki. Ponieważ słyszeli, co powiedziałem i wiedzą, że mogła pani uczestniczyć w przestępstwie, rozumieją, że nie wolno im dopuścić do przerwania tej rozmowy. Tak więc powtarzam jeszcze raz, proszę nie ryzykować działań, do jakich mogliby być zmuszeni, jeśli odmówi pani odpowiedzi na moje pytania. Oskarżyłem panią o współudział w morderstwie Jandera Panella. Zaprzecza pani temu? Musi pani odpowiedzieć. — Odpowiem — rzekła z goryczą Vasilia. — Nie ma obawy! Morderstwo? Robot zostaje wyłączony i to nazywa się morderstwem? No cóż, zaprzeczam, że popełniłam morderstwo czy cokolwiek to było. Zaprzeczam z całą stanowczością. Nigdy nie dostarczałam Gremionisowi informacji z dziedziny robotyki, żeby pomóc mu unieruchomić Jandera. Za mało wiem, żeby to zrobić, i podejrzewam, że nikt w instytucie nie wie wystarczająco dużo. — Nie mogę ocenić — rzekł Baley — czy ma pani dostateczną wiedzę, żeby pomóc popełnić zbrodnię i czy ktokolwiek w instytucie to potrafi. Jednak spróbujmy podyskutować nad motywem. Po pierwsze, mogła pani darzyć Gremionisa sympatią. Jakkolwiek odrzucała pani jego awanse, jakkolwiek mogła nim pani wzgardzić jako kandydatem na kochanka, czyż nie pochlebiał pani jego upór, wystarczająco żeby pomóc mu, kiedy o to błagał, zwłaszcza że zrezygnował z denerwujących panią seksualnych zapędów. — Myśli pan, że mógł przyjść do mnie i powiedzieć: Vasilio, kochanie, chcę wyłączyć robota. Proszę, powiedz mi, jak to zrobić, a będę ci ogromnie wdzięczny. Ja zaś odparłam: Pewnie, kochanie, o niczym innym nie marzę, jak tylko o tym, żeby pomóc ci w przestępstwie. Zdumiewające! Jedynie Ziemianin, nie mający pojęcia o zwyczajach Aurorian, mógł w coś takiego uwierzyć. A w dodatku szczególnie głupi Ziemianin. — Może, lecz należy rozważyć wszystkie ewentualności. Na przykład, czy nie była pani zazdrosna o to, że Gremionis zmienił obiekt swoich uczuć i pomogła mu pani nie tylko z abstrakcyjnego współczucia, ale z konkretnego powodu — chcąc go odzyskać? — Zazdrość? To ziemskie uczucie. Gdybym sama nie chciała Gremionisa, dlaczego miałoby mnie obchodzić, czy on składa propozycje innej kobiecie, która je przyjmuje albo odwrotnie? — Powiedziano mi już, że zazdrość o podłożu seksualnym jest nieznana na Aurorze i gotów jestem przyznać, że w teorii może to być prawda, ale takie teorie rzadko kiedy sprawdzają się w praktyce. Na pewno istnieją wyjątki. Co więcej, zazdrość jest zbył często irracjonalnym uczuciem, którego nie można się pozbyć odwołując się do logiki. Jednak zostawmy te rozważania. Trzecią możliwością jest to, że mogła pani być zazdrosna o Gladię i chciała sprawić jej ból, nawet jeśli Gremionis nic panią nie obchodził.; — Zazdrosna o Gladię? Nigdy jej nie widziałam, jedynie na hiperwizji, kiedy przybyła na Aurorę. Nie zwracałam uwagi na to, że ludzie mówią o jej podobieństwie do mnie. — A może niepokoiło panią, że jest podopieczną doktora Fastolfe’a, jego ulubienicą, prawie córką, którą pani była niegdyś? Zastąpiła panią. — Proszę bardzo. Nic mnie to nie obchodzi. — Nawet gdyby byli kochankami? Vasilia spoglądała na Baleya z rosnącą wściekłością i na jej czole pojawiły się drobne krople potu. — Nie ma potrzeby o tym mówić. Chciał pan usłyszeć ode mnie zaprzeczenie w sprawie oskarżenia, iż byłam wspólniczką tego, co nazywa pan morderstwem — więc zaprzeczyłam. Powiedziałam, że nie miałam możliwości i motywu. Może pan rozgłosić to oskarżenie po całej Aurorze. Przedstawić swoje głupie starania, aby wmówić mi jakiś motyw. Utrzymywać, że mam odpowiednie umiejętności. To nic panu nie da. Absolutnie nic. I chociaż trzęsła się ze złości, Baley uznał, że mówiła z przekonaniem. Nie bała się tego oskarżenia. Zgodziła się na spotkanie, a zatem wpadł na coś, co ją przerażało. Jednak nie tego się obawiała. Gdzie popełnił błąd? Baley był zakłopotany i rozpaczliwie szukał wyjścia z sytuacji. — Załóżmy, że przyjmę to wyjaśnienie, doktor Vasiłio. Załóżmy, iż przyznam, że pomyliłem się oskarżając panią o współudział w tym robobójstwie. Nawet i to nie oznaczałoby, że nie może mi pani pomóc. — Dlaczego miałabym pomagać? — Ze zwykłego poczucia przyzwoitości. Doktor Han Fastolfe zapewnia nas, że on tego nie zrobił, że nie wyłączył tego humanoidalnego robota, Jandera Panella. Można uznać, że pani zna doktora Fastolfe’a lepiej niż ktokolwiek inny. Spędziła pani z nim długie lata jako ukochane dziecko i dorastająca córka. Widziała w takich chwilach i sytuacjach, w jakich nie oglądał go nikt inny. Jakiekolwiek uczucia żywi pani do niego obecnie, przeszłości nie da się zmienić. Znając tak dobrze doktora Fastolfe’a, może pani zaświadczyć, że nie skrzywdziłby robota, a na pewno nie robota będącego jednym z jego szczytowych osiągnięć. Czy zechce pani złożyć publiczne oświadczenie? Dla wszystkich światów. To bardzo by pomogło. Twarz Vasilii była jak wykuta w kamieniu. — Niech pan słucha — powiedziała, wyraźnie wymawiając słowa. — Nie będę się w to mieszać. — Musi pani. — Dlaczego? — Czy niczego nie zawdzięcza pani ojcu? On jest pani ojcem. Czy to słowo cokolwiek dla pani oznacza, czy nie, istnieje biologiczny związek. A ponadto — ojciec czy nie — dbał o panią, karmił i wychowywał przez lata. Chyba jest mu pani coś winna. Vasilia dygotała. Trzęsła się i szczękała zębami. Chciała coś powiedzieć, zamilkła, zrobiła głęboki wdech, po czym spróbowała jeszcze raz. — Giskardzie, czy słyszałeś wszystko, co tu powiedziano? Robot skinął głową. — Tak, Mała Panienko. — A ty, humanoidalny… Daneelu? — Tak, doktor Vasilio. — Słyszeliście, że Ziemianin nalegał, abym złożyła oświadczenie na temat charakteru doktora Fastolfe’a? Obaj kiwnęli głowami. — A zatem powiem — wbrew woli i pomimo gniewu. Nie składałam dotychczas takiego oświadczenia właśnie dlatego, że uważam, iż jestem winna temu mojemu ojcu pewne minimum troski jako dostarczycielowi moich genów, a także za swoiste wychowanie. Teraz je złożę. Słuchaj, Ziemianinie. Doktor Han Fastolfe, którego niektóre geny odziedziczyłam, nie dbał o mnie — o mnie jako jednostkę i człowieka. Byłam dla niego niczym innym jak eksperymentem, przedmiotem obserwacji. Baley potrząsnął głową. — Nie o to pytałem. Naskoczyła na niego z wściekłością: — Nalegałeś, żebym mówiła, więc otrzymasz odpowiedź. Doktora Fastolfe’a interesuje tylko jedno. Działanie ludzkiego mózgu. Chce zamknąć je w równaniach, wykresach, definicjach i w ten sposób stworzyć matematyczne podstawy wiedzy o ludzkim zachowaniu, co pozwoli mu przewidywać przyszłość człowieka. Nazywa tę naukę „psychohistorią”. Nie mogę uwierzyć, że rozmawiał pan z nim ponad godzinę i choć raz nie usłyszał tego słowa. Ma na tym punkcie prawdziwą monomanię. Vasilia spojrzała Baleyowi w oczy i wykrzyknęła z dziką radością: — Rozumiem! Jednak mówił panu o tym. A zatem musiał również powiedzieć, że interesuje się robotami tylko o tyle, o ile powiększają jego wiedzę o ludzkim mózgu. Tak, o tym też panu powiedział. Podstawowa teoria umożliwiająca konstrukcję humanoidalnego robota powstała, jestem tego pewna, w wyniku podjętej przez niego próby zrozumienia zasady działania ludzkiego mózgu. Zazdrośnie strzeże tej teorii i nie wyjawi jej nikomu, gdyż chce rozwiązać ten problem całkowicie samodzielnie w ciągu tych stu czy dwustu lat, jakie mu pozostały. Wszystko podporządkował temu celowi. I to dotyczyło również mojej osoby. Baley, próbując oprzeć się wściekłemu atakowi, zapytał cicho: — W jaki sposób? — Kiedy przyszłam na świat, powinni mnie umieścić z innymi dziećmi pod opieką profesjonalistów, którzy wiedzą, jak zajmować się niemowlętami. Nie należało pozostawiać mnie w rękach amatora — obojętnie, ojca czy naukowca. Nie wolno było pozwolić doktorowi Fastolfe’owi na wychowywanie dziecka w taki sposób i nie pozwolono by — gdyby nie był Hanem Fastolfem. Wykorzystał cały swój prestiż, ludzi mających względem niego jakiekolwiek zobowiązania, przekonał każdą osobę, która miała w tej sprawie coś do powiedzenia, aż dopiął swego. — Kochał panią — wymamrotał Baley. — Kochał? Jakiekolwiek inne dziecko nadałoby się równie dobrze, ale nie było osiągalne. Chciał obserwować rozwój umysłowy człowieka. Pragnął zbadać poszczególne jego fazy. Potrzebował ludzkiego mózgu w prostej formie, stopniowo zmieniającego się w bardziej skomplikowany, tak aby dokładnie go przestudiować. W tym celu umieścił mnie w wyizolowanym środowisku i poddał subtelnym eksperymentom, nie przejmując się mną jako istotą ludzką. — Nie wierzę. Nawet jeśli interesowała go pani jako obiekt eksperymentu, nadal mógł widzieć w pani człowieka. — Nie. Mówi pan jak Ziemianin. Może na Ziemi ceni się w jakiś sposób biologiczne związki. Tu nie. Byłam dla niego przedmiotem eksperymentu. Kropka. — Jeśli nawet tak było na początku, doktor Fastolfe na pewno z czasem pokochał panią — bezradną istotę powierzoną jego opiece. Gdyby nie istniały żadne biologiczne związki, gdyby była pani tylko królikiem doświadczalnym, z pewnością także pokochałby panią. — Och, naprawdę? — zapytała z goryczą. — Nie zna pan obojętności takich ludzi jak doktor Fastolfe. Gdyby moja śmierć zapewniła postęp w jego badaniach, poświęciłby mnie bez wahania. — To śmieszne, doktor Vasilio. Traktował panią tak dobrze i czule, że wzbudził w pani miłość. Wiem o tym. Pani… pani złożyła mu propozycję… — A więc powiedział panu o tym. No pewnie. Ani przez chwilę, nawet dzisiaj, nie zastanowił się, czy takie wyznanie mi nie zaszkodzi. Tak, zrobiłam to — a dlaczego nie? Był jedynym człowiekiem, Jakiego znałam. Był dla mnie niezwykle miły i nie rozumiałam jego rzeczywistych celów. Stał się więc dla mnie naturalnym obiektem uczucia. Później zadbał o to, żebym poznała efekty seksualnej stymulacji w kontrolowanych warunkach — które on kontrolował. To było nieuniknione, że w końcu zwrócę się do niego. Musiałam, Ponieważ nie miałam do kogo — a on mnie odepchnął. — I to obudziło pani nienawiść? — Nie. Z początku nie. Przez długie lata. Chociaż mój rozwój seksualny został opóźniony i wypaczony, czego efekty odczuwam do dziś, nie winiłam go. Za mało wiedziałam. Tłumaczyłam sobie, że jest zajęty, ma inne, potrzebuje starszej kobiety. Byłby pan zdumiony wyobraźnią, jaką wykazałam wymyślając powody tej odmowy. Dopiero po latach pojęłam, że coś było nie tak i zdołałam zapytać otwarcie, twarzą w twarz; „Dlaczego odmówiłeś? Może godząc się, pomógłbyś mi i wszystko uratował?” Przerwała i ukryła twarz w dłoniach. Baley czekał, zmieszany. Roboty miały twarze bez wyrazu (niezdolne, z tego co Baley wiedział, do odczuwania równowagi lub nierównowagi pozytonowych ścieżek wytwarzających wrażenie analogiczne do ludzkiego zmieszania). Po chwili powiedziała trochę spokojniej: — Unikał odpowiedzi tak długo, jak mógł, ale zadawałam mu je raz po raz. „Dlaczego odmówiłeś? Dlaczego?” Nie wahał się przed nawiązywaniem stosunków seksualnych. Wiedziałam o kilku… Pamiętam, że zastanawiałam się, czy po prostu nie woli mężczyzn. O ile nie chodzi o dzieci, preferencje seksualne nie mają wielkiego znaczenia i niektórzy mężczyźni nie lubią kobiet lub odwrotnie. Jednak nie mój tak zwany ojciec. Lubił kobiety — czasem bardzo młode kobiety, tak młode jak ja, kiedy po raz pierwszy zaproponowałam mu miłość. „Dlaczego odmówiłeś?” W końcu odpowiedział — i niech pan zgadnie, co. Umilkła i czekała z sardonicznym uśmiechem. Baley kręcąc się zażenowany wymamrotał: — Nie chciał kochać się z własną córką? — Och, niech pan nie będzie głupi. Co to za różnica? Zważywszy, że rzadko mężczyzna na Aurorze wie, kto jest jego córką, każdy, kto kocha się z kobietą o kilkanaście lat młodszą od siebie, może… Nieważne, to oczywiste. Odpowiedział na to — och, jak dobrze pamiętam jego słowa: „Ty głuptasie! Gdybym zaangażował się w ten sposób, jak mógłbym zachować obiektywizm i na co zdałyby się moje dalsze badania nad tobą?” Widzi pan, wówczas już wiedziałam o zainteresowaniu doktora ludzkim mózgiem. Sama także zostałam robotykiem. Pracowałam nad tym z Giskardem, eksperymentując z jego programem. Zrobiłam to bardzo dobrze, prawda, Giskardzie? — Tak, Mała Panienko. Stwierdziłam jednak, że ten mężczyzna, którego nazywa pan ojcem, nie widział we mnie człowieka. Wolał wypaczyć psychikę niż ryzykować utratę obiektywizmu. Naukowy eksperyment znaczył dla niego więcej niż moje zdrowe zmysły, tego czasu wiedziałam, jaki jest naprawdę, więc go opuściłam. Głucha cisza zawisła w powietrzu. Baley czuł pulsujący ból pod czaszką. Miał ochotę zapytać: czy nie możesz wziąć pod uwagę egocentryzmu wielkiego uczonego oraz znaczenia jego badań? Czy nie możesz wybaczyć czegoś powiedzianego prawdopodobnie pod wpływem irytacji wywołanej koniecznością dyskusji na niepożądany temat? Czy obecny gniew Vasilii nie był podobnym uczuciem? Czy nacisk, jaki kładła na swoje „zdrowe zmysły”, pomijając dwa być może najważniejsze problemy, przed jakimi stoi człowiek — działanie ludzkiego mózgu i kolonizacja Galaktyki — nie świadczył o takim samym egocentryzmie, znacznie mniej usprawiedliwionym? Jednak nie mógł zadać tych pytań. Nie wiedział, jak ubrać je w słowa, żeby dotrzeć do tej kobiety, a zresztą wcale nie był pewny, czy zrozumiałby ją, gdyby zechciała odpowiedzieć. Co on robił na tej planecie? Nie mógł pojąć ich obyczajów, choćby długo mu je wyjaśniali. A oni nie rozumieli jego. — Przykro mi, doktor Vasilio — rzekł ze znużeniem. — Widzę, że jest pani rozdrażniona, ale jeżeli na chwilę zapomni pani o gniewie i zastanowi się nad sprawą doktora Fastolfe’a oraz zamordowanego robota, czy nie zauważy pani, że mamy tu dwie różne sprawy? Doktor Fastolfe może chciał obserwować panią z dystansu i obiektywnie, nawet kosztem pani szczęścia, ale takie postępowanie dzielą całe lata świetlne od niszczenia z premedytacją nowoczesnego humanoidalnego robota. Vasilia poczerwieniała i krzyknęła ze złością: — Czy nie rozumiesz, co do ciebie mówię, Ziemianinie? Sądzisz, że powiedziałam ci to wszystko, ponieważ myślę, że ciebie — czy kogokolwiek — zainteresuje smutna historia mojego życia? Uważasz, że bawią mnie takie wynurzenia? Opowiadam ją tylko dlatego, żeby ci wykazać, że doktor Han Fastolfe — mój biologiczny ojciec, jak bezustannie mi przypominasz — naprawdę zniszczył Jandera. Oczywiście, że tak. Dotychczas nie wyraziłam swej opinii w taki sposób, ponieważ nikt — oprócz ciebie — nie był taki głupi, żeby mnie o to pytać, oraz przez jakieś idiotyczne resztki szacunku, jakie zachowałam dla tego człowieka. Teraz jednak powiem ci i — na Aurorę! — będę mówić wszędzie i wszystkim. W razie potrzeby — publicznie: doktor Han Fastolfe zniszczył Jandera Panella. Jestem tego pewna. Czy to pana zadowala? Baley z przerażeniem patrzył na rozwścieczoną kobietę i zaczął jeszcze raz. — Nie rozumiem. Proszę się uspokoić i zastanowić. Dlaczego doktor Fastolfe miałby niszczyć robota? Co to ma wspólnego z tym, jak panią traktował? Czy wyobraża pani sobie, że to jakiś akt odwetu na pani osobie? Vasilia oddychała gwałtownie (Baley zauważył, że chociaż drobniejsza od Gladii, miała większe piersi). Z trudem panowała nad głosem. — Mówiłam ci przecież, Ziemianinie, że Han Fastolfe badał rozwój ludzkiego umysłu? Nie wahał się narażać go na stresy żeby obserwować rezultaty. Wolał umysły w początkowych stadiach rozwoju — na przykład niemowlęce — których postępy mógł śledzić. Nadawał się do tego każdy mózg oprócz przeciętnego. — A co to ma wspólnego z… — Pomyśl, dlaczego zwrócił uwagę na tę cudzoziemkę. — Na Gladię? Wyjaśnił, że przypomina mu panią; podobieństwo jest naprawdę niezaprzeczalne. — Kiedy wcześniej mówił mi pan o tym, uśmiechnęłam się i spytałam, czy mu pan wierzy? Pytam ponownie. Wierzy mu pan? — Dlaczego miałbym nie wierzyć? — Ponieważ to nieprawda. Podobieństwo mogło zwrócić jego uwagę, ale prawdziwym powodem zainteresowania tą kobietą jest jej pochodzenie. Wychowała się na Solarii, w warunkach i obyczajach niepodobnych do tutejszych. Tak więc mógł badać umysł uformowany inaczej niż nasze, co dawało mu nową perspektywę — Rozumie pan? A skoro o tym mowa, to dlaczego interesuje się tobą, Ziemianinem? Czyżby był taki głupi i przypuszczał, że zdoła pan rozwiązać problem niczego nie wiedząc o Aurorze? Nagle Daneel znów wtrącił się do rozmowy i Baley drgnął na dźwięk jego głosu. — Doktor Vasilio, partner Elijah rozwiązał sprawę na Solarii, chociaż nic nie wiedział o tej planecie. — Tak — odparła kwaśno Vasilia — i wszystkie światy obejrzały o tym film na hiperwizji. Piorun też czasem uderza, ale wypadku Hana Fastolfe’a nie podejrzewam, aby trafił dwa razy w to samo miejsce, i to raz za razem. Nie, Ziemianinie, interesował się tobą przede wszystkim dlatego, że pochodzisz z Ziemi — Masz obcy mózg, odpowiedni do jego badań i manipulacji. — Przecież nie wierzy pani, ze w sprawach o żywotnym znaczeniu dla Aurory ryzykowałby wzywając kogoś bezużytecznego, pragnąc tylko zbadać jego niezwykły umysł. — Oczywiście, że tak. Czy nie to usiłuję panu powiedzieć? Nie ma takiego kryzysu grożącego Aurorze, który Han Fastolfe choć przez moment uznałby za równie ważny, jak szczegółowe poznanie funkcjonowania mózgu. Mogę dokładnie przewidzieć, co powiedziałby, gdyby go pan zapytał. Aurora może powstać i upaść, kwitnąć lub ulec rozkładowi, lecz to nie ma większego znaczenia w porównaniu z problemem mózgu, gdyż jeśli naukowcy w pełni zrozumieją zasady jego działania, wszystko, co ludzkość traci w czasie tysiąca lat bezczynności lub błędnych decyzji, zostanie odzyskane w ciągu dekady rozwoju, zręcznie sterowanego dzięki wymarzonej „psychohistorii”. Użyłby tego argumentu do uzasadnienia wszystkiego — kłamstw, okrucieństwa, czegokolwiek — mówiąc tylko, że ma to służyć poszerzeniu wiedzy o mózgu. — Nie wyobrażam sobie, żeby doktor Fastolfe mógł być okrutny. To najłagodniejszy z ludzi. — Naprawdę? Jak długo przebywa pan w jego towarzystwie? — Kilka godzin na Ziemi przed trzema laty. A teraz jeden dzień na Aurorze. — Cały dzień. Jeden dzień. Spędziłam z nim niemal bez przerwy trzydzieści lat, a później dość uważnie śledziłam jego karierę. A pan był z nim cały dzień, Ziemianinie? No cóż, a czy w ciągu tego dnia nie zrobił czegoś, co pana przestraszyło lub upokorzyło? Baley milczał. Myślał o niespodziewanym ataku, przed którym obronił go Daneel; o dyskretce, która sprawiła mu tyle trudności z Powodu iluzorycznego wyglądu; o przedłużanym spacerze po Zewnętrzu, mającym sprawdzić jego odporność na otwartą przestrzeń. — Widzę, że tak — rzekła Vasilia. — Twoja twarz, Ziemianinie, nie jest tak nieprzeniknioną maską, jak myślisz. Czy groził ci psychosondą? — Wspominał o tym. — Jeden dzień — i już zdążył o tym wspomnieć. Sądzę, że nie sprawiło ci to przyjemności. — Nie sprawiło. — I nie było powodu, żeby o tym mówić? — Och, wprost przeciwnie — odparł szybko Baley. — Powiedziałem, że przez chwilę przyszło mi do głowy coś, o czym zapomniałem, więc to zupełnie naturalne, że zasugerował użycie psychosondy mogącej pomóc mojej pamięci. — Nie, wcale nie. Psychosondy nie można użyć dostatecznie ostrożnie; zatem istnieje ryzyko trwałego uszkodzenia mózgu. — Chyba nie wtedy, jeśli posługuje się nią ekspert — na przykład doktor Fastolfe. — On? On nie odróżniłby jednego końca psychosondy od drugiego. Jest teoretykiem, nie technikiem. — A więc przez kogoś innego. Prawdę mówiąc, wcale nie proponował swojej osoby. — Nie, Ziemianinie. Przez nikogo. Pomyśl! Pomyśl! Gdyby każdy mógł bezpiecznie używać psychosondy, a Hanowi Fastolfe’owi tak zależało na rozwiązaniu zagadki unieruchomienia robota, dlaczego nie zaproponował, że podda się psychosondowaniu? — On? — Nie mów mi, że nie przyszło ci to do głowy! Każdy inteligentny człowiek doszedłby do wniosku, że Fastolfe jest winny. Tylko on zapewnia o swojej niewinności. A zatem dlaczego chcąc tego dowieść, nie proponuje psychosondowania własnego mózgu, co wykazałoby, że w zakamarkach jego umysłu nie ma ani śladu winy? Czy proponował coś takiego, Ziemianinie? — Nie. Przynajmniej nie mnie. — Bardzo dobrze wie, że takie badanie jest śmiertelnie niebezpieczne. Nie waha się jednak sugerować tego w pańskim wypadku tylko dlatego, żeby sprawdzić, jak pański umysł pracuje pod naciskiem, jak reaguje na zagrożenie. Świadomie naraża pana na kalectwo, byleby zdobyć interesujące dane o funkcjonowaniu mózgu ukształtowanego na Ziemi. Proszę powiedzieć, czy to nie jest okrutne? Baley zbył pytanie machnięciem ręki. — A co to ma wspólnego z aktualną sprawą robobójstwa? — Ta Solarianka, Gladia, wpadła w oko mojemu tak zwanemu ojcu. Miała interesujący umysł, nadający się do jego celów. Dlatego dał jej robota, Jandera, żeby sprawdzić, co stanie się, jeśli kobieta wychowana nie na Aurorze spotka robota pod każdym względem wyglądającego na człowieka. Wiedział, że Aurorianka prawdopodobnie niezwłocznie i bez zahamowań zaczęłaby z nim uprawiać seks. Przyznaję, że ja miałabym opory, ponieważ nie zostałam wychowana jak przeciętna Aurorianka. Natomiast u tej kobiety z Solarii byłoby to problemem, ponieważ pochodząc ze świata pełnego robotów, kierowała się pewnymi uprzedzeniami. Widzi pan, ta różnica mogłaby okazać się niezwykle pouczająca dla mojego ojca, próbującego na podstawie takich przykładów stworzyć swoją teorię funkcjonowania mózgu. Han Fastolfe czekał pół roku, zanim Solarianka osiągnęła stan, w jakim mogła zacząć pierwsze eksperymentalne próby zbliżenia… — Pani ojciec nie miał pojęcia o związku Gladii z Janderem — przerwał jej Baley. — Kto to panu powiedział, Ziemianinie? Mój ojciec? Gladia? Jeśli on, to oczywiście kłamał; jeżeli ona, to po prostu nie wiedziała — co bardzo prawdopodobne. Może pan być pewny, że Fastolfe wiedział, co się dzieje; musiał, gdyż to było częścią jego badań nad reakcjami ludzkiego mózgu pochodzącego spoza Au — rory. A potem stwierdził — jestem tego pewna tak, jakbym czytała w jego myślach — „co się stanie teraz, kiedy ta kobieta zaczęła liczyć na Jandera, jeśli nagle go straci?” Wiedział, co zrobiłaby Aurorianka. Byłaby rozczarowana, a potem poszukałaby jakiegoś substytutu; a kobieta z Solarii? Tak więc postarał się wyłączyć robota… — Zniszczyć tak cenne urządzenie wyłącznie dla zaspokojenia zwykłej ciekawości? — Okropne, prawda? Jednak tak właśnie postąpił Han Fastolfe. Wracaj do niego, Ziemianinie, i powiedz mu, że zabawa skończona. Jeśli dotychczas większość mieszkańców planety nie wierzy w jego winę, na pewno uwierzy, kiedy powiem swoje. Przez chwilę Baley siedział oszołomiony, a Vasilia spoglądała nań z ponurym zadowoleniem na wykrzywionej złością twarzy, tak teraz niepodobnej do twarzy Gladii. Chyba nic nie mógł zrobić… Wstał, czując się staro — o wiele starzej niż na swoje czterdzieści pięć lat (dziecięcy wiek dla tych Aurorian). Wszystko, co dotychczas zrobił, nie przyniosło żadnych rezultatów. Gorzej, każde jego posunięcie zaciskało sieć, w której się znalazł Fastolfe. Spojrzał w górę, na przezroczysty sufit. Słońce stało dość wysoko, ale chyba już minęło zenit, gdyż było ciemniejsze niż zwykle. Od czasu do czasu przysłaniały je pasma cienkich obłoków. Vasilia zdawała się czytać w jego oczach. Dotknęła ręką krawędzi długiego stołu, przy którym siedziała, i sufit pociemniał. Jednocześnie pomieszczenie zalało jaskrawe światło o tym samym lekko pomarańczowym zabarwieniu co słońce Aurory. — Sądzę, że to koniec naszej rozmowy. Nie widzę powodu, żeby znów się z tobą spotkać, Ziemianinie. Może powinieneś opuścić Aurorę. — Uśmiechnęła się ponuro i dokończyła ze złością: — Wystarczająco już zaszkodziłeś mojemu ojcu, chociaż na pewno nie tak, jak sobie zasłużył. Baley zrobił krok w kierunku drzwi, a oba roboty natychmiast znalazły się przy nim. Giskard zapytał cicho: — Dobrze się pan czuje, sir? Baley wzruszył ramionami. Co miał odpowiedzieć? — Giskardzie! — zawołała Vasilia. — Kiedy doktor Fastolfe stwierdzi, że nie jesteś mu już potrzebny, przyjdziesz do mnie? Giskard spojrzał na nią spokojnie. — Jeśli doktor Fastolfe pozwoli, zrobię to, Mała Panienko. Uśmiechnęła się cieplej. — Proszę, Giskardzie. Wciąż za tobą tęsknię. — Często myślę o pani, Mała Panienko. Baley odwrócił się w progu. — Doktor Vasilio, czy ma pani dyskretkę, z której mógłbym skorzystać? Vasilia szeroko otworzyła oczy. — Oczywiście, że nie, Ziemianinie. W różnych miejscach instytutu są publiczne dyskretki. Pańskie roboty powinny znaleźć je bez trudu. Spojrzał na nią i potrząsnął głową. Nie dziwiło go, że nie chciała, aby jakiś Ziemianin zakaził jej pomieszczenia, ale niespodziewanie poczuł przypływ gniewu. Bardziej ze złości niż z racjonalnych powodów powiedział: — Doktor Vasilio, na pani miejscu nie rozpowiadałbym o winie doktora Fastolfe’a. — A co mnie powstrzyma? — Ryzyko ujawnienia pani konszachtów z Gremionisem. To byłoby niebezpieczne. — Niech pan nie będzie śmieszny. Sam pan przyznał, że nie spiskowałam z Gremionisem. Niezupełnie. Przyznałem, że chyba nie można mówić o bezpośredniej zmowie pani oraz Gremionisa w celu zniszczenia Jandera. — Pozostaje zatem pośrednia odpowiedzialność. — Oszalał pan. Jaka pośrednia odpowiedzialność? — Nie mam ochoty omawiać tego przy robotach doktora Fastolfe’a — chyba że pani nalega. Tylko dlaczego miałaby pani nalegać? Dobrze pani wie, o czym mówię. Baley nie miał podstaw przypuszczać, że Vasilia nabierze się na ten blef. Mógł jeszcze pogorszyć sytuację. Jednak nie! Vasilia jakby zapadła się w sobie i zmarszczyła brwi. Baley pomyślał: A zatem jest jakiś pośredni związek, cokolwiek miałoby to oznaczać, a to powstrzyma ją, dopóki nie odgadnie, że blefuję. Lekko podniesiony na duchu, rzekł: — Powtarzam: proszę nic nie mówić o doktorze Fastolfie. Jednak, oczywiście, nie wiedział, ile czasu zyskał w ten sposób — zapewne bardzo mało. 11. GREMIONIS Znów siedzieli w poduszkowcu — wszyscy trzej z przodu, Baley ponownie znalazł się między robotami. Czuł wdzięczność za bezustanną opiekę, chociaż byli tylko maszynami, które musiały słuchać rozkazów. Nagle pomyślał: Dlaczego nazywać je „maszynami”? Są to dobre maszyny we wszechświecie pełnym ludzi — często złych. Nie mam prawa wyżej stawiać kryterium „maszyny — ludzie” od cechy „dobrzy — źli”. A przynajmniej o Daneelu nie mogę myśleć jako o maszynie. — Muszę zapytać jeszcze raz, sir — rzekł Giskard. — Dobrze się pan czuje? Baley skinął głową. — Całkiem dobrze, Giskardzie. Cieszę się, że jestem tu z wami. Niebo było — przynajmniej w większej części — białe, a właściwie białawe. Wiał lekki wiatr i zanim wsiedli do pojazdu, Baley poczuł chłód. — Partnerze Elijahu — rzekł Daneel — słuchałem uważnie twojej rozmowy z doktor Vasilią. Nie chcę komentować tego, co powiedziała, ale muszę ci powiedzieć, że według moich spostrzeżeń, doktor Fastolfe jest miłym i uprzejmym człowiekiem. O ile wiem, on nigdy rozmyślnie nie był okrutny, ani — jeśli mogę to osądzić nie wyrządziłby krzywdy żadnej ludzkiej istocie, żeby zaspokoić swoją ciekawość. Baley spojrzał na Daneela, którego twarz wyrażała szczere przekonanie. — A czy mógłbyś powiedzieć coś przeciw doktorowi Fastolfe’owi, gdyby rzeczywiście był okrutny i bezmyślny? — Wówczas milczałbym. — I zrobiłbyś to? — Jeśli kłamiąc miałbym skrzywdzić prawdomówną doktor Vasilię, rzucając cień na jej wiarygodność, lub jeżeli zachowując milczenie, wzmocniłbym rzucane na doktora Fastolfe’a oskarżenia, czym wyrządziłbym jemu krzywdę, i gdybym te obie krzywdy uznał za równoważne, wtedy byłbym zmuszony zachować milczenie. Szkoda wyrządzona przez czynne działanie zazwyczaj przewyższa tę, która jest skutkiem bezczynności — jeśli pozostałe czynniki są stosunkowo równe. — A zatem — powiedział Baley — chociaż Pierwsze Prawo głosi: „Robot nie może skrzywdzić człowieka ani przez zaniechanie działania dopuścić, aby człowiekowi stała się krzywda”, obie połowy tej zasady nie są sobie równe? Wina wynikła z działania jest, twoim zdaniem, większa od wynikającej z bierności? — Słowa tego prawa są zaledwie przybliżonym opisem nieustannych zmian pozytonowej siły w pozytonowych zwojach mózgowych, partnerze Elijahu. Za mało wiem, żeby opisać tę sprawę matematycznie, ale znam swoje powinności. — I zawsze musisz wybrać bierność, a nie działanie, jeśli wywołają takie same skutki? — Przeważnie tak. I zawsze wybieram prawdę, a nie kłamstwo, jeśli powodują podobnie negatywne rezultaty. — W takim razie, skoro zaprzeczasz twierdzeniom doktor Vasilii, a tym samym czynisz jej krzywdę, możesz tak postąpić tylko dlatego, że Pierwsze Prawo jest skutecznie ograniczane faktem, że mówisz prawdę? — Tak jest, partnerze Elijahu. — A jednak powiedziałbyś to samo, nawet gdybyś miał skłamać — jeśli doktor Fastolfe odpowiednio stanowczo by cię poinstruował, żebyś w razie potrzeby zaprzeczył, że otrzymałeś takie instrukcje. Po krótkiej chwili Daneel odparł: — Zgadza się, partnerze Elijahu. — To skomplikowana sprawa, Daneelu — ale nadal wierzysz, że doktor Fastolfe nie zamordował Jandera Panella? — Doświadczenie podpowiada mi, że on mówi prawdę i że nie skrzywdził przyjaciela Jandera. — Jednak sam doktor Fastolfe podał poważny motyw popełnienia tej zbrodni, jakiego można by się dopatrzyć u niego, a doktor Vasilia wymieniła jeszcze inny, może nawet bardziej niechlubny niż ten, który wyjawił doktor. — Baley na chwilę pogrążył się w ponurej zadumie. — Gdyby opinia publiczna znała obydwa powody, wszyscy byliby przekonani o jego winie. Nagle zwrócił się do drugiego robota. — A co z tobą, Giskardzie? Znasz doktora Fastolfe’a dłużej niż Daneel. Czy znając jego charakter zgadzasz się z tym, że on nie popełnił tej zbrodni i nie zniszczył Jandera? — Tak, sir. Baley niepewnie spojrzał na robota. Giskard był mniej skomplikowanym urządzeniem niż Daneel. Na ile był wiarygodny jako świadek obrony? Mógł czy nie mógł popierać Daneela we wszystkim, co ten robił? — Znałeś także doktor Vasilię, prawda? — Znałem ją bardzo dobrze. — I lubiłeś ją, jak sądzę? — Służyłem jej przez wiele lat i to zadanie nigdy nie było mi niemiłe. — Mimo że gmerała w twoim oprogramowaniu? — Była niezwykle zręczna. — Czy kłamałaby mówiąc o swoim ojcu — chciałem powiedzieć, o doktorze Fastolfie? Giskard zawahał się. — Nie, sir. Na pewno nie. — A więc powiadasz, że to, co mówiła, było prawdą. — Niezupełnie, sir. Stwierdzam, że ona sama wierzy, iż mówi prawdę. — Jednak dlaczego miałaby wierzyć w te wszystkie rzeczy o swoim ojcu, jeśli w rzeczywistości jest on tak miłym człowiekiem, jak powiedział mi Daneel? Giskard odparł powoli: — Ona jest rozgoryczona rozmaitymi przeżyciami w młodości; przeżyciami, o które obwinia doktora Fastolfe’a i za które może istotnie być niechcący odpowiedzialny — do pewnego stopnia. Wydaje mi się, że on nie chciał, aby opisywane wydarzenia miały właśnie takie konsekwencje. Jednak ludzie nie kierują się klarownymi prawami robotyki. Dlatego trudno ocenić motywy ich działania. — Prawda — mruknął Baley. — Czy uważa pan zadanie udowodnienia niewinności doktora Fastolfe’a za beznadziejne? — zapytał Giskard. Brwi Baleya zbiegły się, kiedy zmarszczył czoło. — Możliwe. Nie widzę żadnego rozwiązania — a jeśli doktor Vasilia zacznie mówić, tak jak groziła… — Przecież zabronił jej pan. Wyjaśnił, że to może być dla niej niebezpieczne. Baley potrząsnął głową. — Blefowałem. Nie wiedziałem, co powiedzieć. — A zatem zamierza się pan poddać? — Nie! — rzucił gwałtownie Baley. — Mógłbym tak postąpić, gdyby chodziło tylko o Fastolfe’a. W końcu nie doznałby żadnej krzywdy! Wygląda na to, że robobójstwo nie jest przestępstwem, jest ścigane tylko z oskarżenia prywatnego. W najgorszym razie utraciłby wpływy polityczne i przez jakiś czas nie mógłby kontynuować swoich badań. Przykro byłoby mi to widzieć, lecz jeśli nie mogę nic więcej zrobić, to trudno. Zrezygnowałbym także, gdyby chodziło tylko o mnie. Klęska zniszczyłaby moją reputację, ale gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Wróciłbym na Ziemię w niesławie i wiódłbym nędzne życie nieklasyfikowanego, ale to grozi każdemu z nas. Lepsi ode mnie musieli cierpieć taką niesprawiedliwość. Jednak chodzi o dobro Ziemi. Jeśli zawiodę, ucierpię nie tylko ja i doktor Fastolfe; to będzie kres wszelkiej nadziei Ziemian na opuszczenie planety i kolonizację Galaktyki. Z tego powodu nie mogę zawieść i muszę dalej prowadzić śledztwo, dopóki nie wyrzucą mnie z Aurory. Zakończywszy prawie szeptem, nagle podniósł głowę i rzekł z pretensją w głosie: — Dlaczego zaparkowaliśmy w tym miejscu, Giskardzie? Czy nie gasisz silnika tylko dla zabawy? — Z całym szacunkiem, sir — odparł Giskard. — Nie powiedział pan, dokąd jedziemy. — Racja! Przepraszam, Giskardzie. Najpierw zaprowadź mnie do najbliższej z publicznych dyskretek, o jakich wspomniała doktor Vasilia. Wy dwaj może tego nie potrzebujecie, ale mój pęcherz wymaga opróżnienia. Potem znajdźcie w pobliżu jakieś miejsce, gdzie mógłbym dostać coś do jedzenia. Poczułem głód. A potem… — Słucham, partnerze Elijahu — rzekł Daneel. — Prawdę mówiąc, Daneelu, sam nie wiem. Jednakże tylko zaspokoję te czysto fizyczne potrzeby, coś wymyślę. Baley bardzo pragnął w to uwierzyć. Po dłuższej jeździe poduszkowiec wreszcie się zatrzymał, lekko kołysząc, i Baley poczuł słaby skurcz żołądka. To kołysanie uświadomiło mu, że znajduje się w pojeździe i pozbawiło chwilowego poczucia bezpieczeństwa, jakiego doznawał w czterech ścianach i w towarzystwie robotów. Przez przednią oraz boczne szyby (a także z tyłu, gdyby wyciągnął szyję) zaglądało białawe niebo i zielone listowie, co oznaczało Zewnętrze, czyli nic. Z trudem przełknął ślinę. Zatrzymali się przed niewielkim budynkiem. — Czy to publiczna dyskretka? — spytał Baley. — Z wielu umieszczonych na terenie Instytutu Robotyki ta była najbliżej, partnerze Elijahu. — Szybko ją odnalazłeś. Czy te budynki również znajdują się na mapie wprowadzonej do twojej pamięci? — Właśnie tak, partnerze Elijahu. — Czy ta dyskretka jest obecnie zajęta? — Możliwe, jednak mogą z niej korzystać trzy lub cztery osoby jednocześnie. — Czy znajdzie się tam miejsce dla mnie? — To bardzo prawdopodobne, partnerze Elijahu. — No cóż, pozwólcie mi wyjść. Pójdę tam i zobaczę… Roboty ani drgnęły. — Sir, nie możemy tam panu towarzyszyć — rzekł Giskard. — Tak, wiem o tym. — Będzie nam trudno pana ochraniać. Baley zmarszczył brwi. Gorszy robot miał, oczywiście, mniej elastyczny umysł i detektyw nagle pojął rozmiary niebezpieczeństwa: po prostu nie pozwolą, żeby zniknął im z oczu, a więc także nie dadzą mu wejść do dyskretki. Przemawiając ponaglającym tonem, zwrócił się do Daneela, po którym mógł się spodziewać lepszego zrozumienia ludzkich potrzeb. — Daneelu, nie mam wyboru. Wypuść mnie z pojazdu. Giskard patrzył na Baleya, który przez jedną okropną chwilę podejrzewał, że robot zaproponuje mu, by ulżył sobie w polu, na otwartej przestrzeni jak zwierzę. Minęła dłuższa chwila. — Sądzę, iż w tej sprawie musimy ustąpić partnerowi Elijahowi — powiedział Daneel. — Jeżeli może pan poczekać jeszcze chwilkę, sir, wejdę pierwszy — oznajmił Giskard. Baley tylko się skrzywił. Robot powoli podszedł do budynku, a potem okrążył go. Mężczyzna wiedział, że kiedy Giskard zniknie, on poczuje jeszcze silniejszą potrzebę. Próbował zająć czymś myśli i zaczął się rozglądać dookoła. Po chwili zauważył druty w powietrzu — tu i tam cienkie, czarne włoski na tle białego nieba. Właściwie wcale ich nie zauważył. Najpierw dostrzegł długi obły przedmiot sunący po niebie, pod chmurami. Pojął, że to jakaś machina i dopiero po chwili stwierdził, że ta rzecz nie unosi się, lecz pozostaje zawieszona na długim, poziomym drucie. Powiódłszy spojrzeniem wzdłuż niego, zobaczył inne takie obiekty. Najdalszy stanowił niewyraźną plamkę, którą Baley rozpoznał tylko dlatego, że wcześniej widział bliższe. Niewątpliwie były to przewody do wewnętrznej transmisji z jednej części Instytutu Robotyki do drugiej. Ależ to wszystko porozrzucane, pomyślał Baley. Niepotrzebnie zajmuje aż tyle miejsca. Jednak w rzeczywistości instytut nie zajmował dużego obszaru. Budynki były porozstawiane tak, aby zieleń została zachowana, a życie roślin i zwierząt przebiegało jak dawniej — doszedł do wniosku Baley. Solaria — przypomniał sobie Baley — to też pustkowie. Niewątpliwie takie były wszystkie światy Przestrzeniowców, skoro Aurora, najgęściej zaludniona, miała tak odludne miejsca nawet tutaj, gdzie mieszkało najwięcej osób. Lecz przecież także Ziemia — poza Miastami — była pusta. Jednak tam były Miasta i Baley poczuł nagle silną tęsknotę za Ziemią. — Ach, przyjaciel Giskard zakończył oględziny — powiedział Daneel. Gdy robot wrócił, Baley zapytał z ironią: — No i co? Czy będziesz tak uprzejmy i udzielisz mi pozwolenia na… Urwał. Jaki sens próbować sarkazmu na metalowej skórze robota? — Wydaje się pewne, że dyskretka nie jest w tej chwili zajęta — powiedział Giskard. — Dobrze! Przepuść mnie. Baley szeroko otworzył drzwi poduszkowca i wyskoczył na żwir wąskiej ścieżki. Ruszył żwawym krokiem, a Daneel tuż za nim. Kiedy dotarli do drzwi budynku, Daneel bez słowa wskazał przycisk, który je otwierał. Nie ośmielił się jednak go dotknąć; Zapewne — pomyślał Baley — gdyby zrobił to bez wyraźnego polecenia, można by sądzić, że chce wejść do środka, a nawet taki zamiar nie był dozwolony. Nacisnął przycisk i wszedł, zostawiając oba roboty na zewnątrz Dopiero wówczas przyszło mu do głowy, że Giskard nie mógł wejść do dyskretki, żeby sprawdzić, czy nie jest zajęta, a więc musiał osądzić to na podstawie oględzin z zewnątrz, co znaczy że jego opinia ma wątpliwą wartość. Ponadto z lekkim niepokojem zdał sobie sprawę z tego, że p$ raz pierwszy znalazł się gdzieś bez obstawy, a jego obrońcy po drugiej stronie drzwi nie zdołaliby dostatecznie szybko przyjść mu z pomocą w razie potrzeby. Co byłoby, gdyby spotkał tu kogoś? A jeśli gdzieś w tym budynku czaił się wróg, powiadomiony przez Vasilię, która wiedziała, że Ziemianin będzie szukał dyskretki? Z przykrością uświadomił sobie, że jest nie uzbrojony, co nigdy nie zdarzyłoby się na Ziemi. Oczywiście, budynek nie był duży. W środku zainstalowano kilka małych urynałów, jeden obok drugiego, i tyle samo niewielkich umywalek. Żadnych pryszniców, odświeżaczy ubrań czy aparatów do golenia. Jeszcze tylko parę kabin, oddzielonych przepierzeniem i zamykanych wąskimi drzwiami. W jednej z nich mógł ktoś czekać… Drzwi nie dochodziły do podłogi. Podszedł na palcach, pochylił się i zajrzał pod każde, wypatrując czyichś nóg. Potem ostrożnie dotykając klamek, kolejno je otwierał szybkim ruchem, gotowy zatrzasnąć w razie potrzeby i rzucić się do wyjścia. Wszystkie kabiny były puste. Rozejrzał się wokół, aby upewnić się, że nie ma tu innych kryjówek. Nie dostrzegł niczego podejrzanego. Podszedł do drzwi wejściowych i stwierdził, że nie ma żadnego zamka, a więc dyskretka wyraźnie była przeznaczona dla kilku osób jednocześnie. Każdy mógł wejść, kiedy chciał. Mimo to zdecydował się z niej skorzystać, gdyż niebezpieczeństwo groziło mu wszędzie — a ponadto nie mógł już dłużej zwlekać. Zajął miejsce i zaczął walczyć z opornym pęcherzem. Czuł potrzebę, ale musiał poczekać, aż zniknie obawa przed niespodziewaną wizytą innych osób. Teraz lękał się nadejścia nie tylko wrogów, ale kogokolwiek. Wreszcie zdołał… już prawie kończył i miał obrócić się do umyywalki, kiedy rozległ się trochę piskliwy głos, w którym wyrwało się napięcie: — To pan jest Elijahem Baleyem? Baley zastygł. Mimo czujności nie usłyszał kroków. Zapomniał o wszystkim, zajęty opróżnianiem pęcherza. Czyżby zaczął się starzeć? Oczywiście, w głosie przybyłego nie wyczuwało się groźnych tonów. Nie zapowiadał niebezpieczeństwa. Baley był pewny, że przynajmniej Daneel nie wpuściłby kogoś, kto miałby złe zamiary. Właściwie zaniepokoiło go samo wejście tego człowieka. Nikt nigdy nie zaskoczył go — a już na pewno nie pozdrowił — w dyskretce. Na Ziemi było to ściśle przestrzegane tabu, na Solarii zaś i dotychczas na Aurorze korzystał wyłącznie z jednoosobowych dyskretek. Głos przemówił ponownie. Niecierpliwie. — To pan musi być Elijahem Baleyem. Wywiadowca odwrócił się powoli i zobaczył mężczyznę średniego wzrostu, w gustownym ubraniu w różnych odcieniach błękitu. Nieznajomy miał białą skórę, blond włosy i odrobinę ciemniejszy wąsik. Baley zagapił się na ten wąski pasek włosów na górnej wardze. Pierwszy raz widział wąsatego Przestrzeniowca. Wreszcie się odezwał, choć czuł się zażenowany, że rozmawia w dyskretce: — Jestem Elijah Baley. Jego głos, nawet we własnych uszach, zabrzmiał jak chrapliwy i niepewny szept. Przestrzeniowca także zdziwił. Zmrużył oczy i wpatrywał się w Ziemianina. — Roboty na zewnątrz powiedziały, że Elijah Baley jest w środku, ale wcale nie wygląda pan tak jak na hiperwizji. Ten idiotyczny film! — pomyślał z wściekłością Baley. — Chyba już do końca życia nie spotkam nikogo, kto nie oglądałby tego potwornego gniota. Nikt nie zobaczy we mnie zwyczajnego, omylnego człowieka — a kiedy odkryją, że popełniam błędy, rozczarowani, uznają mnie za głupca. Zirytowany obrócił się do umywalki i umył ręce, po czym lekko potrząsnął nimi w powietrzu, zastanawiając się, gdzie tu może tyć suszarka. Przestrzeniowiec dotknął jakiegoś przycisku i podał Baleyowi kawałek cienkiej bibułki, która jakby zmaterializował się w powietrzu. — Dziękuję — rzekł detektyw. — Ja nie brałem udziału w tam tym programie. To był jakiś aktor. — Wiem, ale powinni wybrać kogoś bardziej podobnego do pana — powiedział nieznajomy z pretensją w głosie. A po chwili dodał: — Chcę z panem porozmawiać. — Jak ominął pan moje roboty? — Ledwie zdołałem — odparł niezadowolony Przestrzeniowiec. — Próbowały mnie zatrzymać, a ja miałem tylko jednego robota. Musiałem udawać, że mam gwałtowną potrzebę, a one zrewidowały mnie. Po prostu obmacały mnie, żeby sprawdzić, czy nie mam przy sobie jakiegoś niebezpiecznego narzędzia. Podałbym pana do sądu, gdyby nie był pan Ziemianinem. Nie wolno wydawać robotom rozkazów, które wprawiają w zakłopotanie innych ludzi. — Przykro mi — odparł z rezerwą Baley — ale nie ja wydałem im takie polecenia. Co mogę dla pana zrobić? — Chcę z panem porozmawiać. — Mówi pan ze mną. Kim pan jest? Tamten lekko się zawahał, po czym rzekł: — Gremionis. — Santirix Gremionis? — Zgadza się. — Dlaczego chce pan ze mną rozmawiać? Przestrzeniowiec przez chwilę patrzył na Baleya z widocznym zmieszaniem. Potem wymamrotał: — No, skoro już tu jestem… jeśli pan pozwoli… może… — i podszedł do urynałów. Resztkami przytępionej tymi niesłychanymi wydarzeniami wrażliwości Baley wyczuł, co mężczyzna zamierza zrobić. Pospiesznie odwrócił się i powiedział: — Zaczekam przed budynkiem. — Nie, proszę zostać — zawołał gwałtownie Gremionis. — To potrwa sekundę. Proszę! Baleyowi również bardzo zależało na tej rozmowie, nie chciał więc zrobić niczego, co mogłoby urazić Przestrzeniowca i zniechęcić; tylko dlatego zdołał się przemóc i spełnić jego prośbę. Odwrócił się plecami i mimowolnie wzdrygnął z odrazy. Dopiero kiedy Gremionis ponownie stanął przed nim, gniotąc w dłoniach miękki ręcznik, Baley poczuł się trochę lepiej. — Dlaczego chce pan ze mną mówić? — spytał ponownie. — Gladia… Kobieta z Solarii… — wykrztusił Gremionis i zamilkł. — Znam Gladię — rzucił zimno Baley. — Widziałem się z nią — na trójwizji, pan wie. Powiedziała mi, że dowiadywał się pan o mnie. I spytała, czy w jakikolwiek sposób uszkodziłem jej robota — podobnego do człowieka, takiego jak te na zewnątrz. — A uszkodził pan? — Nie! Nawet nie wiedziałem, że miała takiego robota, dopóki… Czy powiedział jej pan, że to ja? — Ja tylko zadawałem pytania, panie Gremionis. Przestrzeniowiec zacisnął prawą pięść i nerwowo wbijał ją w lewą dłoń, w końcu rzekł z naciskiem: — Nie chcę być oczerniany — a szczególnie gdyby miało się to odbić na moich stosunkach z Gladią. — Jak mnie pan znalazł? — Zapytała mnie o tego robota i powiedziała, że rozmawiał pan o mnie. Słyszałem, że został pan wezwany na Aurorę przez doktora Fastolfe’a w celu rozwiązania tej… zagadki, związanej z robotem. Podali to w wiadomościach. I… Te słowa brzmiały tak, jakby z najwyższym trudem wydobywały się z jego ust. — Proszę mówić. — Musiałem się spotkać z panem i wyjaśnić, że nie miałem nic wspólnego z tym robotem. Nic! Gladia nie potrafiła mi powiedzieć, gdzie pan jest, ale pomyślałem, że doktor Fastolfe może wiedzieć. — A zatem rozmawiał pan z nim? — Och, nie… Nie miałbym tyle odwagi… To taki ważny naukowiec. Gladia połączyła się z nim w moim imieniu. Ona… już taka jest. Powiedział jej, że poszedł pan zobaczyć się z jego córką, doktor Vasilią Alieną. Dobrze się złożyło, bo znam ją. — Tak, wiem — wtrącił Baley. Gremionis wyglądał na zaniepokojonego. — Jak zdołał pan… Czy pytał pan ją o mnie? Nie uzyskawszy odpowiedzi, po chwili ciągnął dalej: — W końcu zadzwoniłem do doktor Vasilii, a ona powiedziała, że właśnie pan wyszedł i pewnie znajdę go w którejś dyskretce — a ta jest najbliżej jej posiadłości. Byłem pewny, że nie będzie pan tracił czasu na szukanie innej. Chciałem powiedzieć, że nie miał pan powodu szukać innej. — Rozumuje pan prawidłowo, ale proszę mi wyjaśnić, jak to się stało, że dotarł pan tutaj tak szybko? — Pracuję w Instytucie Robotyki i w tej okolicy znajduje się moja posiadłość. Skuterem przyjechałem w kilka minut. — Sam? — Tak! Towarzyszył mi tylko jeden robot. Skuter jest dwuosobowy. — I ten robot czeka za drzwiami? — Tak. — Proszę powiedzieć jeszcze raz, dlaczego chciał się pan, ze mną widzieć. — Musiałem się upewnić, że nie podejrzewa pan, iż miałem coś wspólnego z tym robotem. Nigdy nawet o nim nie słyszałem, dopóki wiadomości nie zrobiły z tego sensacji. Czy teraz możemy porozmawiać? — Tak, ale nie tutaj — odparł stanowczo Baley. — Wyjdźmy stąd. Jakie to dziwne — pomyślał — że wolę Zewnętrze od tych czterech ścian. W tej dyskretce czuł się bardziej obco niż gdziekolwiek indziej nie tylko dlatego, że każdy mógł tu wejść; koszmarem była dla Baleya rozmowa, którą musiał tu prowadzić. Książki na temat Aurory nie wspominały o tym zwyczaju. Widocznie, jak stwierdził Fastolfe, nie pisano ich dla Ziemian, ale dla Aurorian i turystów z pozostałych czterdziestu dziewięciu światów Przestrzeniowców. W końcu Ziemianie prawie nigdy nie odwiedzali światów zaziemskich, a zwłaszcza Aurory. Nie byli tu mile widziani. I dlaczego książkofilmy miałyby tłumaczyć to, o czym wszyscy wiedzą? Czy rzeczywiście trzeba wyjaśniać, że Aurora ma kształt kulisty, woda jest mokra, a w dyskretce ludzie mogą ze sobą rozmawiać? A jednak, czyż nie takie zwyczaje są przyjęte w dyskretkach dla kobiet na Ziemi? Jessie często mu opowiadała, o czym tam paplała ze znajomymi. Jeśli tak robią kobiety, to czemu nie mężczyźni? Było to jednak tylko teoretyczne rozważanie i w najmniejszym stopniu nie osłabiło niechęci Baleya do takich zmian. — Wyjdźmy stąd — powtórzył. — Ale tam są pańskie roboty — zaprotestował Gremionis. — Są. I co z tego? — Chcę porozmawiać w cztery oczy, jak mężczyzna z mężczyzną — zająknął się Gremionis. — Chciał pan powiedzieć jak Przestrzeniowiec z Ziemianinem. — Jeśli pan tak uważa. — Roboty są mi potrzebne. Uczestniczą w moim śledztwie. — Ale to nie ma nic wspólnego ze śledztwem. Właśnie to usiłuję panu wytłumaczyć. — Sam to ocenię — stwierdził stanowczo Baley, opuszczając dyskretkę. Gremionis zawahał się, lecz poszedł za nim. Daneel i Giskard czekali cierpliwie. Baleyowi wydawało się, że na twarzy partnera dostrzega współczucie, jednak może wyobraźnia płatała mu figle. Przed dyskretką znajdował się jeszcze jeden robot — zapewne należący do Gremionisa. Wyglądał toporniej niż Giskard i robił wrażenie zaniedbanego. Nie ulegało wątpliwości, że Gremionisowi nie powodziło się najlepiej. — Cieszę się, że nic ci nie jest, partnerze Elijahu — rzekł Daneel w szczególny sposób, który Baley uznał za westchnienie ulgi. — Zupełnie nic. Jednak chciałbym o coś zapytać. Gdybyście usłyszeli, że wzywam pomocy, czy weszlibyście do dyskretki? — Natychmiast, sir — odparł Giskard. — Mimo że program wam na to nie pozwala? — Konieczność obrony człowieka — w tym wypadku pana — miałaby pierwszeństwo, sir. — Dokładnie tak, partnerze Elijahu. — Miło mi to słyszeć. Oto Santirix Gremionis. Panie Gremionis, to Daneel, a to Giskard. Oba roboty poważnie skinęły głowami. Gremionis ledwie zerknął na nie i pozdrowił niedbałym gestem. Nie zamierzał przedstawić własnego robota. Baley rozejrzał się wokół. Ukryte za warstwą chmur słońce świeciło zdecydowanie słabiej, wiał silniejszy wiatr i nieco się ochłodziło. Nadchodzący zmierzch zdawał się nie działać na Baleya, zadowolonego, że opuścił dyskretkę. Świadomość, że czuje ulgę z powodu przebywania w Zewnętrzu, zdumiewająco poprawiła mu samopoczucie. Wiedział, że zawdzięcza to niezwykłym okolicznościom, jednak nie mógł nie poczytać sobie tego za sukces. Już miał wrócić do przerwanej rozmowy z Gremiortisem, kiedy kątem oka zauważył jakieś poruszenie. Przez trawnik szła kobieta w towarzystwie robota. Widocznie zmierzała do dyskretki. Baley wyciągnął rękę, jakby chciał ją zatrzymać, chociaż znajdowała się jeszcze zbyt daleko, i wymamrotał: — Czy ona nie wie, że to dyskretka dla mężczyzn? — Co takiego? — zdziwił się Gremionis. Wywiadowca z rosnącym zdumieniem patrzył, jak kobieta wchodzi do środka. Robot zatrzymał się przed drzwiami. — Nie powinna tego zrobić. — Dlaczego? To komunalny szalet. — Dla mężczyzn. — Dla wszystkich — rzekł Gremionis. Był całkiem zbity z tropu. — Dowolnej płci? Nie mówi pan poważnie. — Oczywiście, że mówię poważnie! Dla wszystkich ludzi. A jak mogłoby być inaczej? Nie rozumiem. Baley się odwrócił. Zaledwie kilka minut wcześniej uważał, że rozmowa w dyskretce to szczyt złego smaku, jedna z rzeczy których nie należy robić. Nawet gdyby się usilnie starał wymyślić coś jeszcze gorszego, nigdy nie przyszłaby mu do głowy potworna możliwość spotkania kobiety w dyskretce. Ziemskie zwyczaje nakazywały ignorować obecność innych w dużych publicznych dyskretkach, ale Baley był pewny, że pojawienie się kobiety zostałoby natychmiast zauważone. A co by było, gdyby jakaś kobieta odwiedziła dyskretkę wtedy, kiedy on tam był? Albo jeszcze gorzej, gdyby on wszedł i zastał w środku kobietę? Nie umiał przewidzieć swojej reakcji, ponieważ nigdy nie rozważał takiej możliwości, ale uznał, że nie mógłby tego znieść. A książkofilmy o tym też nie wspominały. Jak więc miał wyjaśnić tajemnicę śmierci Jandera, skoro na każdym kroku potykał się o swoją niewiedzę? Jeszcze przed chwilą triumfował z powodu drobnego zwycięstwa nad koszmarami Zewnętrza, a teraz stwierdził, że w sprawach Aurory jest po prostu ignorantem. Baley był bliski rozpaczy. — Czy źle się pan czuje, sir? Może potrzebuje pan pomocy? — zainteresował się Giskard. — Nie, nie — mruknął Baley. — Nic mi nie jest. Jednak chodźmy stąd. Stoimy na drodze ludziom, którzy chcieliby wejść d0 środka. Szybko ruszył w stronę poduszkowca, znajdującego się na parkingu za żwirową alejką. Stał tam także mały dwukołowy pojazd z dwoma siedzeniami, umieszczonymi jedno za drugim — pewnością był to skuter Gremionisa. Baley uświadomił sobie nagle, iż może mocniej odczuwać przygnębienie i zniechęcenie, ponieważ jest głodny. Już dawno minęła pora obiadowa, a on jeszcze nie jadł. Zwrócił się więc do Gremionisa: — Porozmawiajmy, ale jeśli można, zróbmy to przy lunchu. — Gdzie zamierza pan pójść? — Nie wiem. A gdzie się jada w instytucie? — Nie we wspólnej jadalni — odparł Gremionis. — Nie możemy tam rozmawiać. — Czy jest inna możliwość? — Chodźmy do mojej posiadłości — odrzekł natychmiast Gremionis. — To nie jest pałac taki jak te tutaj. Ja nie zaliczam się do elity. Mam jednak kilka sprawnych robotów i możemy zjeść porządny posiłek. Powiem panu coś. Wsiądę na skuter z Brundijem — no wie pan, to mój robot — a wy pojedziecie za mną. To tylko trochę ponad kilometr stąd i za dwie, trzy minuty będziemy na miejscu. Oddalił się nerwowym truchcikiem. Spoglądając za nim Baley pomyślał, że Gremionisa otacza aura nieporadnej młodości. Oczywiście, trudno było ocenić, ile ma lat; po Przestrzeniowcach nie widać tego i Gremionis równie dobrze mógł być po pięćdziesiątce. Jednak zachowywał się jak młodzik, Ziemianin powiedziałby, że jak nastolatek. Baley nie umiałby określić, dlaczego odniósł takie wrażenie. — Znasz Gremionisa, Daneelu? — Nigdy przedtem go nie widziałem, partnerze Elijahu. — A ty, Giskardzie? — Spotkałem go raz, sir, ale tylko przelotnie. — Czy wiesz coś o nim? — Nic, czego nie byłoby widać, sir. — Znasz jego wiek? Osobowość? — Nie, sir. — Gotowi? — zawołał Gremionis, przekrzykując głośny warkot skutera. Pojazd ten miał koła, oczywiste więc było, że nie oderwie się od ziemi. Brundij zajął miejsce z tyłu. Giskard, Daneel i Baley szybko wsiedli do poduszkowca. Gremionis zatoczył szeroki łuk. Włosy mu się rozwiały i nagle Baley wyobraził sobie, jak wiatr smaga jadącego otwartym pojazdem, na przykład takim skuterem. Dziękował losowi, że znajduje się w szczelnie zamkniętym poduszkowcu, który uznał za znacznie bardziej cywilizowany środek lokomocji. Przestrzeniowiec dał znak, żeby jechali za nim. Ruszyli. Silnik poduszkowca pracował na niskim biegu, a mimo to z trudem utrzymywali bezpieczną odległość. — Niepokoi mnie jedna rzecz — rzekł w zadumie Baley. — Co takiego, partnerze Elijahu? — zapytał Daneel. — Vasilia pogardliwie mówiła o Gremionisie, nazywając go fryzjerem. Najwidoczniej zajmuje się włosami, strojami i innymi rzeczami służącymi człowiekowi dla ozdoby. A zatem jak to możliwe, że ma posiadłość na terenie Instytutu Robotyki? 12. ZNÓW GREMIONIS Baley znalazł się w czwartym z kolei domu, jaki odwiedził od czasu przybycia na Aurorę półtora dnia wcześniej. Posiadłość Gremionisa była mniejsza i skromniejsza od tamtych, mimo iż Baley dostrzegł ślady niedawnego remontu. Wszedłszy do środka, Giskard i Daneel natychmiast zajęli miejsca w dwóch wolnych wnękach, odwróceni twarzami do pokoju. Robot Gremionisa, Brundij, wszedł do trzeciej niszy. Zrobiły to bez cienia wahania, nie próbując zająć tej samej niszy. Baley uznał, że musiały porozumiewać się ze sobą w sposób nieuchwytny ludzkim zmysłom. Będzie musiał wypytać o to Daneela. Zauważył, że Gremionis również obserwuje wnęki. Przez moment w zamyśleniu gładził wskazującym palcem wąsik. Później stwierdził z wahaniem: — Pański robot, ten podobny do człowieka, wydaje się nie na swoim miejscu w tej niszy. To Daneel Olivaw, prawda? Robot doktora Fastolfe’a? — Tak — odparł Baley. — On także został przedstawiony w tym filmie na mój temat. — Tak, pamiętam. Baley zauważył, że Gremionis — podobnie jak Vasilia, a nawet Gladia i Fastolfe — trzymał się od niego z daleka. Wyglądało to tak, jakby Baleya otaczało jakieś niewidoczne pole, które nie pozwalało Przestrzeniowcom podejść zbyt blisko. Czy było to działanie świadome, czy też odruchowe. Ciekawe, co robili z krzesłami, na których siedział, talerzami z których jadł, i ręcznikami, których używał? Czy wystarczało zwykłe mycie i pranie? Czy też były poddawane specjalnej sterylizacji? A może niszczyli wszystkie te przedmioty i zastępowali nowymi? Czy w posiadłościach przeprowadzą dezynfekcję, kiedy Baley opuści planetę? A może robią to co noc? Co z szaletem, z którego skorzystał? Zburzą go i postawią nowy? A kobieta, która nieświadomie weszła tam po nim? Może właśnie ona miała przeprowadzić dezynfekcję? Stwierdził, że zaczyna głupieć. W kosmos z tym! To sprawa Aurorian i nie będzie zaprzątać sobie tym głowy. Jehoshaphat! Ma swoje problemy, a do nich należy także Gremionis — i zajmie się nim po lunchu. Dość skromny, głównie wegetariański posiłek sprawił Baleyowi drobny kłopot. Każde danie miało dla niego zdecydowanie zbyt wyrazisty smak. Jadł niechętnie, lecz starał się tego nie okazywać. Po pewnym czasie poczuł jednak, że zaczyna się do tego przyzwyczajać, a nawet ze smutkiem sobie uświadomił, że jeśli przez dłuższy czas pozostanie na takiej diecie, to po powrocie na Ziemię będzie wybrzydzał na mdłe i bez smaku posiłki. Nawet odgłos gryzienia, z początku krępujący, powoli zaczął go ekscytować, ponieważ był widomym dowodem na to, że naprawdę je. Podczas posiłków na Ziemi panowała głucha cisza. Zaczął jeść powoli, smakując każdy kęs. Może kiedy Ziemianie zaludnią inne światy, takie potrawy staną się oznaką nowych czasów, szczególnie jeśli nie będzie robotów przygotowujących je i podających do stołu. Nagle pomyślał z niepokojem, że nie kiedy, ale jeśli Ziemianie kiedykolwiek osiądą na innych planetach — a to zależało wyłącznie od niego, wywiadowcy Elijaha Baleya. Poczuł brzemię odpowiedzialności. Skończyli posiłek. Para robotów przyniosła ogrzane, wilgotne serwetki do umycia rąk. Nie były to jednak zwyczajne serwetki, bo gdy Baley położył swoją na talerzu, lekko drgnęła, po czym stała się cienka i przezroczysta jak pajęczyna. Nagle uniosła się w powietrze i została wessana w otwór w suficie. Baley odprowadził ją spojrzeniem. — To ostatni krzyk mody — powiedział Gremionis. — Wygodne, jak pan widzi, ale jeszcze nie wiem, czy to polubię. Niektórzy mówią, że po jakimś czasie zatyka otwór wentylacyjny, a inni martwią się o skażenie powietrza i twierdzą, że to na pewno osiada w płucach. Producent utrzymuje, że nie, ale… Nagle Baley uświadomił sobie, że w trakcie posiłku nie powiedział ani słowa i — nie licząc wcześniej rzuconej, luźnej uwagi na temat Daneela — obaj zachowywali milczenie, od kiedy zasiedli do stołu. Nie ma więc sensu gawędzić teraz o serwetkach. — Czy pan jest fryzjerem, panie Gremionis? — zapytał szorstko. Gospodarz poczerwieniał; jego jasna skóra zarumieniła się aż po linię włosów nad czołem. — Kto to panu powiedział? — wykrztusił z trudem. — Proszę wybaczyć, jeżeli niezbyt uprzejmie określiłem pańską profesję. Na Ziemi to powszechnie używane pojęcie, wcale nie obraźliwe. — Jestem projektantem fryzur i odzieży — oświadczył Gremionis. — To uznana gałąź sztuki. Właściwie jestem artystą w dziedzinie wyglądu. Znów dotknął palcem wąsów. — Zauważyłem pańskie wąsy — rzekł powoli Baley. — Czy ich noszenie jest popularne na Aurorze? — Nie, nie jest. Mam nadzieję, że będzie. Weźmy pańską, męską twarz… Często wygląd można wzmocnić i poprawić przez właściwe zaprojektowanie brody i wąsów. Wszystko można projektować — na tym polega mój zawód. Oczywiście, można posunąć się za daleko. Na planecie Pallas brody i wąsy są bardzo popularne, ale niestety powszechną praktyką jest farbowanie ich na rozmaite kolory. Każdy włos jest osobno barwiony, co daje dziwaczną mieszaninę. Kolory z czasem się zmieniają, jednak i tak to jest lepsze niż całkowity brak zarostu. Nie ma niczego mniej atrakcyjnego od pustyni na twarzy. To mój własny aforyzm. Używam go podczas rozmów z potencjalnymi klientami i jest bardzo skuteczny. Kobiety mogą obyć się bez włosów na twarzy, Ponieważ nadrabiają ten brak makijażem. Na planecie Smitheus… Cichy głos, szczery uśmiech i sposób, w jaki szeroko otwierał oczy, ani na chwilę nie odrywając ich od twarzy Baleya, miały w sobie coś hipnotycznego. Ziemianin z trudem się wyzwolił spod ich wpływu. — Czy pan jest robotykiem, panie Gremionis? Gospodarz był zdumiony i lekko zmieszany tym, że mu w pół słowa. — Robotykiem? — Tak, robotykiem. — Nie, nie jestem. Używam robotów jak każdy, ale nie wiem co mają w środku. I mało mnie to obchodzi. — Jednak mieszka pan na terenie Instytutu Robotyki. Jak to możliwe? — A dlaczego nie mógłbym tu mieszkać? Głos Gremionisa stał się wyraźnie wrogi. — Jeżeli nie jest pan robotykiem… Gremionis skrzywił się. — Co za głupota! Instytut, kiedy zaprojektowano go kilka lat temu, miał być samowystarczalną jednostką terytorialną. Mamy warsztaty naprawcze pojazdów mechanicznych, serwis robotów osobistych, własnych lekarzy i konstruktorów. Nasz personel mieszka tutaj i skoro mają zapotrzebowanie na projektanta, Santirix Gremionis jest do usług, więc ja też tu mieszkam. Czy mój zawód na to nie pozwala? — Tego nie powiedziałem. Gremionis odwrócił się ze złością, nie ułagodzony tym skwapliwym zaprzeczeniem. Nacisnął guzik i przestudiowawszy wielobarwny prostokąt, zrobił coś, co bardzo przypominało bębnienie palcami. Z sufitu opadła jakaś kula i zawisła w powietrzu, może metr nad ich głowami. Otwarła się, jak obrana pomarańcza, rozpoczynając kolorowy pokaz z towarzyszeniem cichych dźwięków. Obraz z głosem połączono tak zręcznie, że Baley ze zdumieniem odkrył, iż po krótkiej chwili z trudem odróżnia je od siebie. Okna zmatowiały i segmenty stały się jaśniejsze. — Zbyt jasno? — spytał Gremionis. — Nie — odparł Baley po krótkim wahaniu. — To ma być tło; wie pan, wybrałem spokojną kombinację, która ułatwi nam cywilizowaną rozmowę. Czy możemy więc przejść do rzeczy? — Bardzo proszę. — Czy oskarża mnie pan o to, że miałem coś wspólnego z unieruchomieniem robota Jandera? — Badałem okoliczności, w jakich zakończył on życie. — Ale wspomniał pan o mnie w związku z tym wypadkiem, zaledwie przed chwilą pytał, czy jestem robotykiem. Domyłam się, co panu chodzi po głowie. Chce pan, abym przyznał, że wiem coś o robotyce, żeby oskarżyć mnie o skasowanie robota. — Mógł pan powiedzieć „zabicie”. — Zabicie? Nie można zabić robota. W każdym razie nie skasowałem go, ani nie zabiłem, czy jak tam chce pan nazwać, powiedziałem już, nie jestem robotykiem. Nie mam pojęcia o robotyce. Skąd to przyszło panu do głowy… — Muszę zbadać wszystkie powiązania, panie Gremionis. Jander należał do Gladii, kobiety z Solarii, a pan się z nią przyjaźni. Oto powiązanie. — Wiele osób może się z nią przyjaźnić. — Czy zamierza pan twierdzić, że podczas żadnej z wizyt w posiadłości Gladii nie widział pan Jandera? — Nie! Ani razu! — I nie wiedział pan, że miała humanoidalnego robota? — Nie! — Nigdy o nim nie wspominała? — Miała roboty wszędzie. Same zwyczajne roboty. Nic nie mówiła, że ma jakiegoś innego. Baley wzruszył ramionami. — Bardzo dobrze. Nie mam powodu — na razie — podejrzewać, że to nie jest prawda. — Zatem niech pan powie o tym Gladii. Dlatego chciałem się z panem zobaczyć. Aby prosić o to. Nalegać. — Czy Gladia może myśleć inaczej? — Oczywiście. Zatruł pan jej umysł. Przesłuchiwał ją pan na mój temat, a ona założyła… zwątpiła… Chodzi o to, że rozmawiała ze mną dziś rano i pytała, czy miałem z tym coś wspólnego. Mówiłem o tym. — A pan zaprzeczył? — Oczywiście, że zaprzeczyłem, i to kategorycznie, ponieważ istotnie nie miałem z tym nic wspólnego. Jednak moje słowa nie są przekonujące. Chcę, żeby pan jej to powiedział. Chcę, żeby oznajmił jej pan, że pańskim zdaniem nie miałem nic wspólnego z tą całą sprawą. Przecież nie może pan bez żadnych dowodów niszczyć mojej reputacji. Złożę na pana skargę. — Do kogo? — Do Komitetu Obrony Osobistej. Do Legislatury. Dyrektor tego instytutu jest bliskim przyjacielem samego przewodniczącego i już posłałem mu raport w tej sprawie. Rozumie pan, ja nie czekam. Działam. Gremionis potrząsnął głową, co miało wyrażać zdecydowanie, ale łagodne rysy jego twarzy sprawiły, że nie wypadło to zbyt przekonująco. — Słuchaj pan — ciągnął dalej. — Nie jesteśmy na Ziemi. Tutaj chroni się obywateli. Pańska planeta z jej przeludnieniem zmusza ludzi do mieszkania w licznych ulach i mrowiskach. Obijacie się o siebie, dusicie wzajemnie — i nikt się tym nie przejmuje Jedno życie czy milion istnień — to nie ma znaczenia. Baley, starając się, by jego głos nie zdradzał pogardy, rzekł: — Widzę, że czytuje pan powieści historyczne. — Oczywiście, a one dokładnie to opisują. Nie można umieścić miliardów ludzi na jednej planecie i uniknąć czegoś takiego. Na Aurorze życie każdego obywatela jest cenione. Jesteśmy bronieni fizycznie przez nasze roboty, tak że nigdy nie mieliśmy tu napadów, nie mówiąc już o morderstwie. — Oprócz sprawy Jandera. — To nie jest morderstwo; to był tylko robot. A przed wszelkimi innymi przestępstwami, bardziej wyrafinowanymi niż napad, broni nas Legislatura. Komitet Obrony Osobistej niechętnie — bardzo niechętnie — patrzy na wszelkie działania podważające reputację lub społeczną pozycję obywatela. Nawet Aurorianin, postępujący w taki sposób jak pan, miałby poważne kłopoty. Co do Ziemianina… — Prowadzę śledztwo zlecone, jak sądzę, przez Legislaturę. Nie podejrzewam, aby doktor Fastolfe sprowadził mnie tu bez jej zezwolenia. — Możliwe, ale to nie upoważnia pana do przekraczania pewnych granic. — A zatem chce pan z tym pójść do Legislatury? — Pragnę skłonić dyrektora instytutu… — Przy okazji, jak on się nazywa? — Kelden Amadiro. Zamierzam prosić go, żeby wystąpił do Legislatury — a on jest jej członkiem, wie pan?, a także jednym z przywódców partii globalistów. Zatem będzie chyba lepiej, jeśli wyjaśni pan Gladii, że nie mam nic wspólnego ze sprawą tego robota. — Chciałbym, panie Gremionis, ponieważ podejrzewam, że istotnie jest pan niewinny, jak jednak mogę zmienić przeczucia w pewność? No, chyba że pozwoli pan, że zadam mu kilka pytań. Gremionis wyciągnął się w fotelu i splótł dłonie na karku — silnie starał się sprawiać wrażenie spokojnego. — Zgoda. Nie mam nic do ukrycia. A kiedy pan skończy, połączy się z Gladią przekaźnikiem trójwizyjnym, który stoi za panem, i powie swój kawałek albo będzie miał większe kłopoty, niż to sobie wyobraża. — Rozumiem. Jednak najpierw… Od jak dawna zna pan doktor Vasilię Fastolfe, panie Gremionis? Albo doktor Vasilię Alienę, jeśli zna ją pan pod tym nazwiskiem? Gremionis zamilkł, a potem powiedział zdradzając zaniepokojenie: — Dlaczego pan pyta? Co to ma z tym wspólnego? Baley westchnął, a jego ponura twarz sposępniała jeszcze bardziej. — Przypominam panu, panie Gremionis, że nie ma pan nic do ukrycia i chce przekonać mnie o swojej niewinności, żebym ja mógł to wyjaśnić Gladii. Po prostu proszę mi powiedzieć, jak długo pan zna Vasilię. A jeżeli pan jej nie zna, wystarczy zaprzeczyć. Jednak zanim pan to zrobi, lepiej wyjaśnię, iż doktor Vasilia oświadczyła, że znacie się dobrze — a przynajmniej dostatecznie dobrze, by składał jej pan propozycje. Gremionis oklapł. — Nie wiem, dlaczego ludzie muszą robić z tego wielką sensację — powiedział drżącym głosem. — Taka propozycja jest całkiem naturalna w towarzyskich kontaktach i nikogo nie powinna obchodzić. Oczywiście, robi pan wokół tego wiele hałasu, ponieważ jest Ziemianinem. — Rozumiem, że nie przyjęła tej propozycji. Gremionis opuścił ręce i zacisnął pięści. — Przyjęcie czy odrzucenie zależy wyłącznie od niej. Byli tacy, którzy mnie składali propozycje, a ja ich nie przyjąłem. To nic takiego. — No dobrze. Jak długo ją pan zna? — Od jakiegoś czasu. Prawie piętnaście lat. — Czy widywał ją pan, kiedy mieszkała z doktorem Fastolfem? — Wtedy byłem jeszcze chłopcem — rzekł, oblewając się rumieńcem. — Jak ją pan poznał? — Kiedy skończyłem kurs dla projektantów, wezwano mnie, żebym opracował dla niej kolekcję ubrań. Vasilia była zadowolona i od tej pory korzystała wyłącznie z moich usług. — A zatem dzięki jej rekomendacji otrzymał pan obecne stanowisko — można by rzec — oficjalnego artysty pracowników Instytutu Robotyki? — Doceniła moje kwalifikacje. Brałem udział w konkursie razem z innymi i wygrałem go dzięki moim umiejętnościom. — Jednak Vasilia zarekomendowała pana? — Tak — warknął gniewnie Gremionis. — I uznał pan, że powinien się za to odwdzięczyć, składając jej propozycję. Gremionis skrzywił się i przesunął językiem po wargach, jakby czuł jakiś nieprzyjemny smak. — To… to obrzydliwe! Może Ziemianin myślałby w ten sposób. Złożyłem jej propozycję tylko dlatego, że miałem na to ochotę. — Ponieważ ona jest atrakcyjna i ma miłą osobowość? Gremionis zawahał się. — No, nie powiedziałbym, że ma miłą osobowość — rzekł ostrożnie. — Jednak na pewno jest atrakcyjna. — Powiedziano mi, że składa pan propozycje wszystkim — bez wyjątku. — To kłamstwo. — Co jest kłamstwem? To, że składa pan wszystkim propozycje, czy że tak mi powiedziano? — Ze proponuję wszystkim. Kto tak powiedział? — Nie wiem, czy odpowiedź na to pytanie miałaby jakikolwiek sens. Czy chciałby pan, żebym cytował go jako wiarygodne źródło informacji? Rozmawiałby pan ze mną wiedząc, że to zrobię? — No, ktokolwiek to powiedział, jest kłamcą. — Może po prostu przesadził. Czy składał pan komuś propozycję, zanim zainteresował się doktor Vasilią? Gremionis umknął spojrzeniem. — Raz czy dwa. Nigdy poważnie. — Jednak doktor Vasilia to poważna sprawa? — No… — O ile wiem, oświadczał się pan jej wielokrotnie, wbrew tutejszym zwyczajom. — Och, te nasze zwyczaje…! — zaczął zirytowany Gremionis, lecz zaraz zacisnął usta i zmarszczył brwi. — Panie Baley, czy mogę liczyć na dyskrecję? — Tak. Zadając te wszystkie pytania chcę się upewnić, że nie miał pan nic wspólnego ze śmiercią Jandera. Kiedy przekonam się o tym, z pewnością zatrzymam dla siebie uzyskane od pana informacje. — No dobrze. To nic takiego — rozumie pan, nic, czego musiałbym się wstydzić. Po prostu cechuje mnie silnie rozwinięte poczucie prywatności i chyba mam do tego prawo, no nie? — Z pewnością — uspokoił go Baley. — Widzi pan, uważam, iż towarzyski seks jest najlepszy, jeśli między partnerami istnieje głębokie uczucie. — Sądzę, że ma pan rację. — I wtedy nie ma potrzeby szukać innych partnerów, nie uważa pan? — To brzmi rozsądnie. — Zawsze marzyłem o znalezieniu idealnej partnerki, żeby nie szukać żadnej innej. Nazywają to monogamią. Na Aurorze nie istnieje, ale znają ją na kilku innych światach — na przykład na Ziemi, prawda, panie Baley? — Teoretycznie, panie Gremionisie. — Właśnie tego pragnę. Szukałem od lat. Czasem, kiedy eksperymentowałem z seksem, czułem, że czegoś w tym brak. Potem spotkałem doktor Vasilię i ona powiedziała mi… no cóż, ludzie zwierzają się swoim osobistym projektantom, ponieważ to bardzo osobiste kontakty… i to, co powiem naprawdę jest poufne… — Proszę mówić. Gremionis oblizał nerwowo wargi. — Jeżeli to, co teraz powiem, zostanie publicznie ujawnione, będę skończony. Ona postara się, żebym nie dostał innego zajęcia. Czy jest pan pewien, że to ma coś wspólnego ze sprawą? — Z całym przekonaniem zapewniam pana, że to może być niezwykle istotne. — No cóż… — Gremionis nie wyglądał na całkowicie przekonanego. — Chodzi o to, że z tego, co usłyszałem od doktor Vasilii, z różnych jej uwag wnioskuję, że ona — tu ściszył głos do szeptu — jest dziewicą. — Rozumiem — powiedział spokojnie Baley, przypominając sobie, z jakim przekonaniem twierdziła, że odrzucenie przez ojca skomplikowało jej życie, i lepiej pojmując nienawiść, którą do niego czuła. — To mnie ekscytowało. Zdawało mi się, że mogę ją mieć wyłącznie dla siebie i być jedynym, jakiego kiedykolwiek będzie miała. Nie mogę wytłumaczyć, jak wiele to dla mnie znaczyło. Sprawiało, że wydawała mi się cudownie piękna i tak bardzo jej pragnąłem. — Dlatego się pan jej oświadczał? — Tak. — Wielokrotnie. Nie zniechęcały pana odmowy? — Tylko potęgowały jej dziewiczość, jeśli można tak rzec i bardziej mnie podniecały. To było ekscytujące, ponieważ nie przychodziło łatwo. Nie potrafię tego wyjaśnić i nie oczekuję, że pan to zrozumie. — Prawdę mówiąc, panie Gremionisie, rozumiem doskonale Jednak w końcu przestał pan składać te propozycje doktor Vasilii? — Hmm, tak. — I zaczął oświadczać się Gladii? — No, tak. — Wielokrotnie? — No, tak. — Dlaczego? Skąd ta zmiana? — Doktor Vasilia w końcu dała mi wyraźnie do zrozumienia, że nie mam u niej szans, a potem pojawiła się Gladia i wyglądała tak jak doktor Vasilia i… i… to było to. — Ale Gladia nie jest dziewicą — rzekł Baley. — Była zamężna na Solarii i powiedziano mi, że dość śmiało poczynała sobie na Aurorze. — Wiem o tym, ale… ale przestała. Widzi pan, ona jest rodowitą Solarianką, nie Aurorianką, więc nie rozumiała naszych obyczajów. Jednak przestała, ponieważ nie lubiła tego, co nazywa „swobodą seksualną”. — Powiedziała to panu? — Tak. Na Solarii panuje monogamia. Nie była szczęśliwa w małżeństwie, ale uznawała tamtejsze zwyczaje, więc nie znalazła satysfakcji w naszym podejściu do seksu — monogamia zaś jest tym, czego i ja pragnę. Rozumie pan? — Rozumiem. Jak poznaliście się z Gladia? — Po prostu spotkałem ją. Pokazali ją w trójwizji, kiedy przyleciała na Aurorę jako romantyczna uciekinierka z Solarii. I brała udział w tym programie… — Tak, tak, ale było coś jeszcze, prawda? — Nie wiem, o co panu chodzi. — Niech zgadnę. Czy doktor Vasilia nie oznajmiła, że odrzuca pana na zawsze — i nie zasugerowała przy tym jakiegoś rozwiązania? W nagłym przypływie wściekłości Gremionis wrzasnął: — Doktor Vasilia powiedziała panu o tym!? — Nie tak dokładnie, lecz mimo to sądzę, że wiem, co zaszło. Czy nie powiedziała, że dobrze byłoby, gdyby poznał pan młodą damę z Solarii, będącą podopieczną lub protegowaną doktora Fastolfe’a, który — jak panu wiadomo — jest ojcem doktor Vasilii? Czy doktor Vasilia nie oznajmiła, iż ludzie uważają tę młodą damę, Gladię, za podobną do niej, ale młodszą i o milszej osobowości? Krótko mówiąc, czy doktor Vasilia nie zachęcała, żeby przeniósł pan swoje uczucia na Gladię? Gremionis wyraźnie dygotał, unikając wzroku Baleya, który po raz pierwszy widział w oczach Przestrzeniowca lęk — a może podziw? — No co? — zapytał wywiadowca. — Mam rację czy nie? A Gremionis odpowiedział, z trudem wydobywając z siebie głos: — A więc w tym programie wcale nie przesadzili. Czy pan czyta w myślach? — Ja tylko zadaję pytania — odrzekł spokojnie Baley. — Nie odpowiedział mi pan. Mam rację czy nie? — To nie było dokładnie tak. Niezupełnie. Ona nic nie mówiła o Gladii, ale… — Przygryzł dolną wargę, a potem powiedział: — No cóż, właściwie rezultat był taki sam. — I nie był pan rozczarowany? Gladia okazała się podobna do doktor Vasilii? — Pod pewnymi względami, tak — Gremionis rozchmurzył się trochę. — Jednak nie całkiem. Gdyby postawić je obok siebie, różnica byłaby wyraźnie widoczna. Gladia ma znacznie więcej delikatności i wdzięku. Większe poczucie… poczucie humoru. — Czy od czasu poznania Gladii złożył pan propozycję Vasilii? — Oszalał pan? Jasne, że nie. — Jednak składał je pan Gladii? — Tak. — A ona je odrzucała? — Hmm, tak, ale musi pan zrozumieć, że chciała mieć pewność, tak samo jak ja, gdybym był na jej miejscu. Proszę sobie wyobrazić, jaki popełniłbym błąd, gdybym skłonił doktor Vasilię do przyjęcia mojej propozycji. Gladia chce uniknąć takiej pomyłki i nie winie jej o to. — Jednak pan nie uważa, iż popełniłaby ją przyjmując pana, więc ponawia pan propozycję — znowu i znowu. Gremionis przez moment spoglądał na Baleya nieobecnym spojrzeniem, a potem lekko zadrżał. Wysunął dolną wargę, jak zbuntowane dziecko. — Mówi to pan w tak obraźliwy sposób… — Przepraszam. Nie miałem takiego zamiaru. Proszę odpowiedzieć na pytanie. — No cóż, ma pan rację. — Ile razy oświadczał się pan? — Nie liczyłem. Cztery razy. Nie, pięć. Może więcej. — A ona zawsze odrzucała oświadczyny? — Tak. Inaczej nie ponawiałbym ich, prawda? — Czy robiła to ze złością? — Och, nie. To nie Gladia. Raczej bardzo uprzejmie. — Czy próbował pan z kimś innym? — Co takiego?! — No cóż, Gladia odrzuciła pana. Naturalną reakcją byłoby złożenie propozycji innej kobiecie. Dlaczego nie? Skoro Gladia pana nie przyjęła… — Nie. Nie chcę nikogo innego. — A jak pan myśli, dlaczego? — Skąd mogę wiedzieć, dlaczego? — wybuchnął Gremionis. — Pragnę Gladii. To… to rodzaj opętania, tyle że najcudowniejsza jego odmiana. Nie oczekuję, że pan mnie zrozumie. — A czy próbował pan wyjaśnić to Gladii? Może ona by zrozumiała. — Nigdy. Wyrządziłbym jej przykrość. Wprawiłbym w zakłopotanie. Nie mówi się o takich sprawach. Powinienem pójść do mentologa. — Poszedł pan? — Nie? — Dlaczego? Gremionis zmarszczył brwi. — Umiesz zadawać najbardziej drażliwe pytania, Ziemianinie. — Pewnie właśnie dlatego, że jestem Ziemianinem. Nie umiem inaczej. Jednak prowadzę dochodzenie i muszę wiedzieć takie rzeczy. Dlaczego nie poszedł pan do mentologa? Nieoczekiwanie Gremionis się roześmiał. — Już mówiłem. Lekarstwo byłoby gorsze od choroby. Wolałem być odrzucany przez Gladię, niż akceptowany przez kogoś innego. Proszę sobie wyobrazić, że ktoś stuknięty zdecydowanie chce pozostać stuknięty. Każdy mentolog natychmiast skierowałby mnie na gruntowne leczenie. Baley pomyślał chwilę, po czym spytał: — A nie wie pan, czy doktor Vasilia ma jakieś pojęcie o mentologii? — Ona jest robotykiem. Mówią, że to zbliżone zawody. Jeśli wiesz, jak działa robot, masz też pojęcie o tym, jak pracuje ludzki umysł. A przynajmniej tak twierdzą. — Czy pomyślał pan, że Vasilia wie o tym dziwnym uczuciu, jakim darzy pan Gladię? Gremionis zesztywniał. — Nigdy jej nie mówiłem. — Czy nie jest możliwe, że rozumie pańskie uczucia bez pytania? Czy ona wie, że wielokrotnie składał pan propozycje Gladii? — No cóż… Czasem pytała, co u mnie nowego. Wie pan, jak to między starymi znajomymi. Opowiadałem jej to i owo. Bez intymnych wyznań. — I jest pan pewny, że nigdy jej się nie zwierzał? Na pewno zachęcała pana do dalszych zalotów. — Chwileczkę… teraz, kiedy o tym mówimy, widzę wszystko w innym świetle. Nie mam pojęcia, jak zdołał pan poukładać mi to w głowie. To chyba te pańskie pytania, jednak teraz wydaje mi się, że ona nieustannie zachęcała mnie do przyjaźni z Gladia. Popierała ją. — Wyglądał na zaniepokojonego. — Nigdy nie przyszło mi to do głowy. Nie myślałem o tym w ten sposób. — Dlaczego uważa pan, że Vasilia zachęcała pana do ponawiania propozycji składanych Gladii? Gremionis żałośnie poruszył wąsem i zaczął go podkręcać. — Zapewne można uznać, że starała się mnie pozbyć. Chciała mieć pewność, że nie będę jej niepokoił. — Zaśmiał się krótko. — To niezbyt dla mnie pochlebne, prawda? — Czy przestaliście się przyjaźnić? — Wcale nie. Doktor Vasilia była chyba jeszcze serdeczniejsza niż kiedykolwiek. — Czy próbowała panu radzić, jak postępować z Gladią? Na przykład, żeby bardziej zainteresował się pan jej pracą. — Wcale nie musiała. Zajęcie Gladii i moje są bardzo podobne do siebie. Ja pracuję z ludźmi, a ona z robotami, ale oboje jesteśmy artystami — projektantami… To zbliża, wie pan. Nawet pomagamy sobie czasem. Kiedy nie oświadczam się i nie dostaję kosza, jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. To i tak dużo, jeśli się nad tym zastanowić. — Czy doktor Vasilia sugerowała, żeby bardziej zainteresował się pan pracą doktora Fastolfe’a? — Dlaczego miałaby to sugerować? Nie mam pojęcia o jego pracy. — Ale Gladia mogła interesować się pracą swojego dobroczyńcy i to bardziej zbliżyłoby was do siebie. Gremionis zmrużył oczy. Zerwał się z fotela niczym wystrzelony z katapulty, przeszedł na drugi koniec pokoju, wrócił, stanął przed Baleyem i rzekł: — Słuchaj pan! Może nie jestem najbystrzejszy na tej planecie może nawet nie drugi w kolejności, ale nie pozwolę się traktować jak kompletnego idiotę. Widzę, do czego pan zmierza. — Tak? — Wszystkie te pytania mają na celu zmuszenie mnie do wyznania, iż doktor Vasilia doprowadziła do tego, że zakochałem się… Chciałem powiedzieć… — zająknął się ze zdziwienia. — Jestem zakochany jak w historycznych powieściach. Przez chwilę myślał o tym ze zdumieniem w oczach. Potem znów ogarnął go gniew. — Racja! Że za jej przyczyną zakochałem się, dzięki czemu mogłem szpiegować doktora Fastolfe’a i dowiedzieć się, jak unieruchomić tego robota, Jandera. — A pan tak nie uważa? — Nie! — wrzasnął Gremionis. — Nic nie wiem o robotyce. Nic. Obojętnie jak dokładnie wyjaśniano by mi te zagadnienia, niczego nie zrozumiałbym. I sądzę, że Gladia również. Ponadto, nigdy nie rozmawiałem z nikim o robotyce. Nigdy — ani z doktor Fastolfe, ani z nikim innym — nic nie mówiłem o robotyce. Nikt nigdy nie proponował mi czegoś takiego. Doktor Vasilia nigdy nie sugerowała mi tego. Pańska zwariowana teoria nie ma sensu. To na nic. Niech pan o niej zapomni. Ponownie usiadł, zdecydowanym ruchem założył ręce na piersi i mocno zacisnął usta w wąską linię, jeżąc wąsiki. Baley spojrzał na dziwną pomarańczę, która nadal poruszała się po łuku, wydając cichy, przyjemny pomruk i nieznacznie zmieniając barwę. Jeżeli wybuch Gremionisa pokrzyżował mu szyki, to wywiadowca nie dał tego po sobie poznać. — Rozumiem — powiedział — lecz mimo to pozostaje faktem, że często widywał pan Gladię, czyż nie? Pańskie wielokrotne oświadczyny nie uraziły jej, a jej ustawiczne odmowy nie obraziły pana? Gremionis wzruszył ramionami. — Zawsze byłem uprzejmy. Ona odmawiała mi grzecznie. Dlaczego mielibyśmy się obrażać? — A jak spędzaliście razem czas? Wykluczam, oczywiście, seks, pan nie rozmawia o robotyce. Cóż więc robiliście? — Czy na tym kończą się możliwości? Na seksie i robotyce? Bardzo wiele robiliśmy razem. Na przykład rozmawialiśmy. Ona jest bardzo ciekawa Aurory i całymi godzinami opisywałem jej planetę. Wie pan, Gladia niewiele widziała. Często opowiadała mi o Solarii — jaką piekielną dziurą jest ta planeta. Wolałbym już mieszkać na Ziemi — bez urazy, proszę. I ten jej zmarły mąż. Co za okropny facet. Gladia miała ciężkie życie, biedactwo. Chodzimy na koncerty, kilka razy zabrałem ją do Instytutu Sztuk Pięknych, pracujemy razem. Mówiłem już. Wspólnie omawiamy moje albo jej projekty. Aby być absolutnie szczerym, powiem, że nie uważam pracy nad robotami za bardzo interesującą, ale wiadomo, każdy ma swoje kaprysy. Jeśli o tym mowa, ona była ubawiona, kiedy wyjaśniałem, dlaczego uczesanie jest takie ważne — jak pan widział, jej fryzura nie jest odpowiednia. Jednak przeważnie chodziliśmy na spacery. — Spacery? Dokąd? — W żadnym konkretnym celu. Po prostu na spacery. Taki ma zwyczaj — tak została wychowana na Solarii. Był pan kiedyś na Solarii? No tak, oczywiście, był pan. Przepraszam. Na Solarii są te ogromne posiadłości, w których zamieszkuje jeden człowiek lub dwóch, a reszta to roboty. Można spacerować godzinami nie napotykając żywego ducha i Gladia mówi, że człowiek czuje się wtedy tak, jakby był sam na całej planecie. Rzecz jasna, roboty są tam przez cały czas, mają cię na oku i opiekują się tobą, ale trzymają się z daleka. Tu, na Aurorze, Gladii brakowało tego uczucia posiadania całego świata. — Chce pan powiedzieć, że chciałaby mieć cały świat na własność? — Ma pan na myśli żądzę władzy? Gladia? To bzdura. Mówię jedynie, że brak jej tego przebywania sam na sam z naturą. Ja nie czuję tego tak, rozumie pan, ale lubię sprawiać jej przyjemność. Oczywiście, na Aurorze jest inaczej niż na Solarii. Spotyka się ludzi, szczególnie w granicach miasta Eos, ponadto roboty nie zostały zaprogramowane tak, żeby trzymały się z daleka. Aurorianie zazwyczaj udają się na przechadzki z robotami. Mimo to znam kilka przyjemnych, mało uczęszczanych tras i Gladia lubi tam chodzić. — Pan też to lubi? — Tylko dlatego, iż towarzyszy mi Gladia. Aurorianie spacerują dużo i często, ale muszę przyznać, że ja nie. Z początki narzekałem na ból w nogach i Vasilia żartowała ze mnie. — A zatem wiedziała, że chodzi pan na te spacery? — No cóż, któregoś dnia przyszedłem kulejący i obolały, więc musiałem wyjaśnić przyczynę. Śmiała się i powiedziała, że to dobry pomysł i najlepszy sposób skłonienia kogoś lubiącego przechadzki do przyjęcia propozycji. „Rób tak dalej — powiedziała — a wycofa odmowę, zanim zdążysz oświadczyć się po raz drugi. Sama ci złoży propozycję”. Okazało się inaczej, ale mimo to z czasem bardzo polubiłem te spacery. Chyba zapanował już nad gniewem i wrócił do zwykłego, swobodnego sposobu bycia. Pewnie wspomina te chwile, pomyślał Baley, widząc nikły uśmiech na jego ustach. Wyglądał dość sympatycznie — i bezbronnie — pogrążony we wspomnieniach. Baley prawie odpowiedział mu uśmiechem. — A więc Vasilia wiedziała, że nadal chodzi pan na spacery. — Tak sądzę. Zacząłem brać wolne w środy i soboty, ponieważ to pasowało do rozkładu zajęć Gladii, a Vasilia czasem żartowała z moich „wypadów”, kiedy przynosiłem jakieś szkice. — Czy doktor Vasilia brała czasem udział w tych wycieczkach? — Oczywiście, że nie. Baley usiadł wygodniej w fotelu i wpatrując się w czubki palców, powiedział: — Zakładam, że roboty wam towarzyszyły. — Pewnie. Jeden jej, jeden mój. Jednak trzymały się z daleka. Nie plątały się nam pod nogami, jak powiada Gladia. Mówiła, że pragnie samotności. Przystałem na to, chociaż z początku bolał mnie kark od oglądania się na Brundija. — A który robot towarzyszył Gladii? — To nie był zawsze ten sam i trzymał się z daleka. Nie musiałem z nim rozmawiać. — A z Janderem? Gremionis natychmiast spochmurniał. — A co z nim? — Czy poszedł kiedyś z wami? Poznałby go pan, gdyby tak było, prawda? — Humanoidalnego robota? Z pewnością. Jednak nie towarzyszył nam — ani razu. — Jest pan pewny? — Całkiem pewny — skrzywił się Gremionis. — Sądzę, że uważała, iż jest zbyt cenny, aby pełnił obowiązki zwykłego robota. — I to chyba pana irytowało. Był pan innego zdania, prawda? — To jej robot. Nie zastanawiałem się nad tym. — I nigdy nie widział go pan będąc w posiadłości Gladii? — Nigdy. — Czy mówiła coś na jego temat? — Nie przypominam sobie. — I nie uważa pan, że to dziwne? — Nie — potrząsnął głową Gremionis. — Po co rozmawiać o robotach? Baley zmierzył go ponurym spojrzeniem. — Czy wiedział pan o związku łączącym Gladię z Janderem? — Czy chce pan powiedzieć, że łączył ich seks? — A byłby pan zdziwiony, gdybym powiedział, że tak? — To się zdarza — odparł obojętnie Gremionis. — Nie ma w tym nic niezwykłego. Czasem, jeśli ktoś chce, może użyć robota. A humanoidalny robot — pod każdym względem podobny do człowieka, jak sądzę… — Pod każdym — potwierdził Baley. Gremionis się skrzywił. — No cóż, kobieta z trudem mogłaby się oprzeć pokusie. — Oparła się panu. Czy nie denerwowało pana, że Gladia wolała robota? — No, jeżeli o to chodzi, nie jestem pewny, czy to prawda, ale jeśli nawet, to nie widzę powodów do niepokoju. Robot to robot. Kobieta z robotem czy mężczyzna z robotem — to po prostu masturbacja. — Naprawdę nic pan nie wiedział o tym związku, panie Gremionis? Niczego pan nie podejrzewał? — Nigdy nie zastanawiałem się nad tym — upierał się gospodarz. — Naprawdę? Czy też wiedział pan, ale nie przywiązywał wagi? — Znów mnie pan przypiera do muru — zmarszczył brwi Gremionis. — Co chce pan usłyszeć? Teraz, kiedy zwrócił mi pan na to uwagę, kiedy sięgnę myślą wstecz, wydaje mi się, że rozważałem taką możliwość. Mimo to nie wiedziałem o niczym, dopóki nie zaczął pan pytać. — Na pewno? — Tak, na pewno. Proszę mnie nie dręczyć. — Nie mam takiego zamiaru. Po prostu zastanawiam się, czy to możliwe, aby wiedział pan, że Gladia regularnie uprawiała seks z Janderem; że dlatego nigdy nie zaakceptuje pana jako kochanka; że kochał pan ją tak bardzo, by nie cofnąć się przed niczym, co wyeliminowałoby Jandera; krótko mówiąc, że był pan tak zazdrosny o… W tejże chwili Gremionis — jak mocno ściśnięta sprężyna, która nagle wyrwała się z uchwytu — z głośnym i nieartykułowanym krzykiem rzucił się na Baleya. Ten, kompletnie zaskoczony,, instynktownie odchylił się w tył i upadł na podłogę. Natychmiast pochwyciły go silne ramiona. Baley poczuł, że ktoś go podnosi i pojął, że znalazł się w rękach robota. Jak łatwo było zapomnieć o ich obecności, kiedy stały nieruchome i milczące w swoich wnękach! Jednak to nie Daneel i nie Giskard przyszedł mu z pomocą. To robot Gremionisa, Brundij. — Sir — powiedział odrobinę nienaturalnym głosem. — Mam nadzieję, że nic się panu nie stało. Gdzie podziali się Daneel i Giskard? Okazało się, że roboty podzieliły się zadaniami. Daneel i Giskard oceniwszy, że wywrócone krzesło stanowi mniejsze zagrożenie dla Baleya niż rozwścieczony Gremionis, rzuciły się na gospodarza. Brundij, ponieważ nie był im potrzebny, zajął się gościem. Ciężko dyszący Gremionis był całkowicie unieruchomiony w podwójnym uścisku robotów Baleya. Głosem niewiele głośniejszym od szeptu powiedział: — Puśćcie mnie. Panuję nad sobą. — Tak, sir — rzekł Giskard. — Oczywiście, panie Gremionis — powiedział łagodnie Daneel. Jednak chociaż uwolnili gospodarza, przez jakiś czas nie odstępowali od niego. Gremionis rozejrzał się, wygładził fałdy marynarki, po czym demonstracyjnie usiadł. Wciąż miał lekko przyspieszony oddech i fryzurę w nieładzie. Baley stał, opierając się o krzesło, które przedtem zajmował. — Przepraszam, panie Baley, że straciłem panowanie nad sobą. — Coś takiego nie przydarzyło mi się w całym dorosłym życiu — Oskarżył mnie pan o zazdrość. Tego słowa żaden porządny Aurorianin nie użyje w stosunku do nikogo, ale powinienem pamiętać, że mam do czynienia z Ziemianinem. My znamy to pojęcie wyłącznie z historycznych romansów, a nawet w nich występuje ono zazwyczaj jako „z” i z trzema kropkami. Oczywiście, rozumiem, że na pańskim świecie jest inaczej. — Ja także przepraszam, panie Gremionisie — rzekł ciężko Baley — że doprowadziłem do tego przez moją nieznajomość tutejszych zwyczajów. Zapewniam, że już nie popełnię takiego błędu. Kiedy ponownie zajął swe miejsce, zwrócił się do gospodarza: — Nie wiem, czy mamy jeszcze o czym mówić… Jednak Gremionis wcale go nie słuchał. — Gdy byłem dzieckiem — powiedział — czasem szarpałem innych albo byłem szarpany i trwało dobrą chwilę, zanim roboty zechciały nas rozdzielić, tymczasem… Daneel przerwał mu. — Jeśli pozwolisz mi wyjaśnić, partnerze Elijahu. Już dawno dowiedziono, że całkowite wyeliminowanie agresji w bardzo młodym wieku ma niepożądane konsekwencje. Dlatego zezwala się na odrobinę młodzieńczych zabaw, polegających na fizycznym współzawodnictwie — a nawet zachęca do nich, o ile nie powodują urazów. Roboty opiekujące się dziećmi są starannie zaprogramowane, tak żeby oceniać szansę i ewentualne kontuzje. Ja, na przykład, nie jestem odpowiednio zaprogramowany na takie sytuacje i nie nadawałbym się na opiekuna dla dzieci, chyba że przez krótki czas i w specjalnych warunkach. Podobnie Giskard. — Zakładam, że takie agresywne postawy są zwalczane w okresie dorastania — powiedział Baley. — Stopniowo — odparł Daneel — w miarę jak zwiększa się ryzyko możliwej kontuzji i konieczność samokontroli danego osobnika. — Zanim poszedłem na studia — wtrącił Gremionis — jak każdy Aurorianin dobrze wiedziałem, że współzawodnictwo polega na porównaniu zdolności i talentu… — A nie na próbie sił? — Owszem, ale w sposób nie pozwalający na kontakt fizyczny z zamiarem wyrządzenia krzywdy. — Ale od kiedy jest pan dorosły… — Nikogo nie zaatakowałem. Oczywiście, że nie. Przyznam, że wiele razy miałem na to ochotę, w przeciwnym razie nie byłbym całkiem normalny, lecz dotychczas potrafiłem opanować te odruchy. Jednak nikt nigdy nie użył wobec mnie… takiego słowa. — Przecież i tak nie ma sensu atakować, jeśli powstrzymają pana roboty, prawda? Zakładam, że zarówno w pobliżu napastnika, jak i napadniętego, zawsze znajduje się jakiś robot. — Oczywiście. Tym bardziej powinienem wstydzić się, że straciłem panowanie nad sobą. Ufam, że nie umieści pan tego w swoim raporcie. — Zapewniam, że nikomu o tym nie powiem. To nie ma nic wspólnego ze sprawą. — Dziękuję. Czy mówił pan, że to koniec rozmowy? — Tak sądzę. — W takim razie czy zrobi pan to, o co prosiłem? — To znaczy? — Powie Gladii, że nie brałem udziału w zepsuciu Jandera. Baley się zawahał. — Powiem jej, że tak uważam. — Proszę wyrazić to z większym przekonaniem — rzekł Gremionis. — Chcę, żeby miała całkowitą pewność, że nie miałem z tym nic wspólnego, tym bardziej jeśli była seksualnie zainteresowana tym robotem. Nie zniósłbym, gdyby uważała, że byłem z… z… Będąc Solarianką, mogłaby tak pomyśleć. — Owszem, mogłaby — stwierdził zamyślony Baley. — Widzi pan — powiedział Gremionis — bardzo mało wiem o robotach i nikt, ani doktor Vasilia, ani nikt inny, nic mi o nich nie mówił. Chciałem powiedzieć, że nie mam pojęcia, jak działają. Po prostu nie umiałbym zniszczyć Jandera. Baley przez chwilę wyglądał na pogrążonego w myślach. Potem z wyraźną niechęcią rzekł: — Muszę panu wierzyć. Oczywiście, nie wiem wszystkiego. Możliwe — i mówię to nie zamierzając nikogo obrazić — że albo pan, albo doktor Vasilia lub też oboje — kłamiecie. Zdumiewająco mało wiem o waszym społeczeństwie, więc zapewne łatwo można mnie oszukać. Na razie jestem zmuszony wierzyć panu. Mimo to nie mogę uczynić nic więcej, tylko oznajmić Gladii, że moim zdaniem jest pan zupełnie niewinny. Jednakże muszę dodać „moim zdaniem”. Jestem pewien, że to jej wystarczy. — No trudno, zadowolę się tym — powiedział ponuro Gremionis. — Jednak, jeśli to coś pomogę, to zaręczam panu słowem obywatela Aurory, że jestem niewinny. Baley uśmiechnął się lekko. Nawet nie przyszłoby mi do głowy, aby wątpić w pańskie słowo, lecz mój zawód zmusza mnie do polegania wyłącznie na obiektywnych dowodach. Wstał, przez moment spoglądał poważnie na gospodarza, po czym rzekł: — Chcę, żeby dobrze pan zrozumiał to, co teraz powiem. Zakładam, że jest pan zainteresowany tym, żebym zapewnił Gladię o pańskiej niewinności, ponieważ chciałby pan zachować jej przyjaźń. — Bardzo chciałbym, panie Baley. — I zamierza pan, przy odpowiedniej okazji, ponownie złożyć jej propozycję? Gremionis zaczerwienił się, przełknął ślinę, po czym odparł: — Tak, zamierzam. — Czy mogę panu coś poradzić, sir? Niech pan tego nie robi. — Jeżeli to jest ta pańska rada, to może ją pan zatrzymać dla siebie. Nigdy nie zrezygnuję. — Chciałem powiedzieć, żeby nie robił pan tego tak jak zawsze. Zamiast tego — Baley odwrócił głowę, czując dziwne zmieszanie — niech pan po prostu obejmie ją i pocałuje. — Nie — odparł natychmiast Gremionis. — Proszę. Żadna Aurorianka nie zniosłaby czegoś takiego. Ani Aurorianin. — Czy zapomniał pan, że Gladia nie jest Aurorianka? Jest Solarianką i ma inne zwyczaje, inne tradycje. Na pańskim miejscu spróbowałbym. Spokojne spojrzenie Baleya kryło wewnętrzną furię. Kim był dla niego Gremionis, że udzielał mu takich rad? Dlaczego mówił mu, żeby zrobił to, na co sam miał ochotę? 13. AMADIRO Kiedy Baley zwrócił się do Gremionisa, jego głos miał może trochę głębszy ton niż zwykle. — Wcześniej wymienił pan nazwisko dyrektora Instytutu Robotyki. Może mi je pan podać jeszcze raz? — Kelden Amadiro. — Czy mógłbym się z nim jakoś skontaktować? — No cóż, i tak, i nie. Może pan porozmawiać z jego recepcjonistką lub asystentką. Wątpię, czy uda się panu z nim spotkać. Mówiono mi, że jest raczej nieprzystępny. Oczywiście, nie znam go osobiście. Widziałem go kilkakrotnie, ale nigdy z nim nie rozmawiałem. — Rozumiem, że on nie korzysta z pańskich usług jako projektanta odzieży i osobistego wyglądu? — Nie wiem, czy korzysta z czyichkolwiek usług w tym względzie, a po tych kilku spotkaniach powiedziałbym, że jego wygląd wyraźnie o tym świadczy. Jednak wolałbym, aby nie powtarzał pan tego. — Jestem pewien, że ma pan rację i zachowam to dla siebie — odparł poważnie Baley. — Chciałbym z nim porozmawiać, mimo jego reputacji nieprzystępnego człowieka. Jeżeli ma pan nadajnik trójwizyjny, czy mógłbym z niego skorzystać? — Brundij pana połączy. — Nie, myślę, że powinien zrobić to mój partner, Daneel, o ile nie ma pan nic przeciwko temu. — Proszę — rzekł Gremionis. — Nadajnik jest tutaj, więc chodźmy, Daneelu. Musisz wprowadzić kod 75–30–UP–20. Daneel skłonił się. — Dziękuję, sir. Pokój mieszczący nadajnik trójwizyjny był całkiem pusty, oprócz smukłej kolumny stojącej pod jedną ścianą. Filar kończył się płaską płytą, mieszczącą dość skomplikowaną konsolę. To urządzenie stało pośrodku szarego kręgu, zaznaczonego na jasnozielonej posadzce. W pobliżu znajdował się drugi podobny krąg, ale bez konsoli. Daneel podszedł do kolumny i kiedy to zrobił, okrąg, w którym stanął, rozjaśnił się słabą, białą poświatą. Przesunął ręką po konsoli, zbyt szybko poruszając palcami, by Baley zdołał dostrzec, co robił. Nie minęła sekunda, a drugi krąg rozświetlił się dokładnie w taki sam sposób. Pojawił się robot, trójwymiarowy, ale bardzo słabe migotanie zdradzało, że jest jedynie holograficznym obrazem. Stał przy konsoli podobnej do tej, którą obsługiwał Daneel; tylko migotanie zdradzało, że to projekcja. — Jestem R. Daneel Olivaw — powiedział Daneel, lekko podkreślając „R”, żeby robot nie wziął go za człowieka — i reprezentuję mojego partnera, Elijaha Baleya, wywiadowcę z Ziemi. Mój partner chciałby porozmawiać ze starszym robotykiem, Keldenem Amadirem. — Pan Amadiro jest na konferencji — odparł robot. — Czy wystarczy, jeśli porozmawiacie z robotykiem Cicisem? Daneel szybko spojrzał na Baleya. Ten kiwnął głową i Daneel rzekł: — To w zupełności nam wystarczy. — Jeśli poprosisz wywiadowcę Baleya, żeby zajął twoje miejsce, spróbuję zlokalizować robotyka Cicisa. Daneel odparł gładko: — Może byłoby lepiej, gdybyś najpierw… Jednak Baley przerwał mu. — W porządku, Daneelu. Mogę poczekać. — Partnerze Elijahu — rzekł Daneel — jako osobisty przedstawiciel starszego robotyka Hana Fastolfe’a przejmujesz jego status społeczny, przynajmniej czasowo. Nie musisz czekać na… — W porządku, Daneelu — powiedział Baley z wystarczającym naciskiem, żeby zapobiec dalszej dyskusji. — Nie chcę tracić czasu z powodu zasad etykiety. Daneel wyszedł z kręgu, a jego miejsce zajął Baley. Wywiadowca poczuł lekkie mrowienie, które szybko minęło. Obraz stojącego w drugim kręgu robota przygasł i zniknął. Baley cierpliwie czekał, aż w końcu zamajaczyła tam inna postać która szybko stała się trójwymiarowa. — Tu robotyk Maloon Cicis — powiedziała postać dość ostro i wyraźnie. Krótko przycięte, jasnobrązowe włosy nadawały mu wygląd, jaki Baley uważał za typowy dla Przestrzeniowca, chociaż linia nosa odznaczała się pewną, nietypową dla Przestrzeniowców, asymetrią. — Jestem wywiadowca Elijah Baley z Ziemi — powiedział spokojnie Baley. — Chciałbym rozmawiać ze starszym robotykiem Keldenem Amadirem. — Czy jest pan umówiony, wywiadowco? — Nie, sir. — Musi pan to zrobić, jeśli chce go pan zobaczyć, a w tym i następnym tygodniu nie ma on ani chwili czasu. — Jestem wywiadowca Elijah Baley z Ziemi… — Tak też zrozumiałem. To niczego nie zmienia. — Na żądanie doktora Hana Fastolfe’a i za zgodą Światowej Legislatury badam sprawę morderstwa robota Jandera Panella… — Morderstwa robota Jandera Panella? — zapytał Cicis z uprzejmą pogardą. — Robobójstwa, jeśli pan woli. Na Ziemi zniszczenie robota nie byłoby takim problemem, lecz na Aurorze, gdzie roboty są traktowane prawie jak istoty ludzkie, słowo „morderstwo” wydawało mi się stosowniejszym określeniem. — Nieważne, czy to morderstwo, robobójstwo czy cokolwiek innego. Nadal nie może się pan zobaczyć ze starszym robotykiem Amadirem. — Chciałbym zostawić dla niego wiadomość. — Proszę. — Czy zostanie mu doręczona niezwłocznie? Teraz? — Mogę spróbować, lecz niczego nie gwarantuję. — Dobrze. Podam ją w punktach. Może chce pan notować? Cicis uśmiechnął się lekko. — Sądzę, że zdołam zapamiętać. — Po pierwsze, tam gdzie jest morderstwo, musi być i morderca, więc chciałbym dać doktorowi Amadiro okazję przemówienia we własnej obronie… — Coś takiego! — wykrzyknął Cicis. Gremionis, obserwujący to z drugiego końca pokoju, aż otworzył usta ze zdziwienia. Baleyowi udało się naśladować słaby uśmieszek, który nagle zniknął z twarzy rozmówcy. — Czyżbym mówił za szybko? Może jednak chciałby pan robić notatki? — Czy oskarża pan starszego robotyka, że miał coś wspólnego ze sprawą Jandera Panella? — Wprost przeciwnie, robotyku. Muszę się z nim zobaczyć, ponieważ nie chcę go oskarżyć. Z przykrością zakładałbym, na podstawie niekompletnych informacji, istnienie jakiegoś powiązania między starszym robotykiem a unieruchomionym robotem, podczas gdy kilka wypowiedzianych przez niego słów mogłoby wyjaśnić tę kwestię. — Pan oszalał! — Doskonale. A zatem proszę powiedzieć starszemu robotykowi, że jakiś szaleniec pragnie się z nim widzieć, ponieważ nie chce oskarżać go o morderstwo. To po pierwsze. Teraz drugie. Czy mógłby pan powiedzieć mu, że ten sam szaleniec właśnie zakończył przesłuchanie projektanta Santirixa Gremionisa i mówi z jego posesji, i po trzecie… Czy mówię za szybko? — Nie! Dokończ pan! — Trzeci punkt brzmi następująco. Starszy robotyk, który zapewne w tej właśnie chwili ma sporo innych spraw na głowie, nie pamięta, kim jest projektant Santirix Gremionis. W takim wypadku proszę identyfikować go jako kogoś mieszkającego na terenie instytutu, kto odbył wiele długich spacerów z Gladią, kobietą z Solarii żyjącą teraz na Aurorze. — Nie mogę doręczyć tak śmiesznej i obraźliwej wiadomości, Ziemianinie. — W takim razie może będzie pan tak uprzejmy i powie mu, że udam się prosto do Legislatury i oznajmię, że nie mogę prowadzić dalej dochodzenia, ponieważ niejaki Maloon Cicis utrzymuje, iż starszy robotyk Kelden Amadiro nie pomoże mi rozwiązać sprawy zniszczenia robota Jandera Panella i nie zechce bronić się przed oskarżeniem, że jest za to odpowiedzialny? Cicis poczerwieniał. — Nie ośmieliłby się pan powiedzieć czegoś takiego! — Nie? A co miałbym do stracenia? Z drugiej strony, co powiedziałaby na to opinia publiczna? W końcu Aurorianie dosknonale wiedzą, że doktor Amadiro jest drugim po doktorze Fastolfe ekspertem w dziedzinie robotyki, a jeśli Fastolfe nie jest odpowiedzialny za robobójstwo… Czy muszę kontynuować? — Przekonasz się, Ziemianinie, że nasze prawo surowo karze za oszczerstwo. — Niewątpliwie, lecz jeśli doktor Amadiro zostanie skutecznie oczerniony, zapewne poniesie dotkliwszą karę niż ja. Dlaczego po prostu nie doręczy pan tej wiadomości od razu? W ten sposób jeśli doktor wyjaśni mi kilka spornych kwestii, unikniemy problemów z oskarżaniem oraz oszczerstwem. Cicis zmarszczył się i rzekł z uporem: — Powiem o tym doktorowi Amadiro, ale będę usilnie doradzał, żeby pana nie przyjmował. I zniknął. Baley znów spokojnie czekał, podczas gdy Gremionis machał rękami i mamrotał pod nosem: — Nie możesz tego robić, Baley. Nie możesz. Wywiadowca uciszył go gestem. Po kilku minutach, które Baleyowi zdawały się wiecznością, Cicis powrócił niezwykle rozgniewany. — Doktor Amadiro zajmie moje miejsce za kilka minut i porozmawia z panem. Ma pan czekać. — Nie ma sensu czekać — odpowiedział natychmiast Baley. — Pójdę prosto do biura doktora Amadira i tam z nim porozmawiam. Wyszedł z szarego kręgu i energicznym gestem pokazał Daneelowi, żeby przerwał połączenie. — Nie możesz w ten sposób mówić do ludzi doktora Amadira, Ziemianinie — powiedział Gremionis jękliwym głosem. — Właśnie że mogę. — Każe wyrzucić cię z tej planety w ciągu dwunastu godzin. — Jeżeli nie zrobię postępów w rozwiązywaniu tej sprawy, i tak zostanę wyrzucony w ciągu dwunastu godzin. — Partnerze Elijahu — rzekł Daneel — obawiam się, że pan Gremionis ma rację. Światowa Legislatura nie może uczynić nic poza deportowaniem ciebie, gdyż nie jesteś obywatelem Aurory; Mimo to mogą nalegać, żebyś został surowo ukarany na Ziemi i tamtejsze władze spełnią ich życzenie. W tej sprawie nie będą mogli odrzucić tych żądań. Nie chciałbym, żeby cię skrzywdzono, partnerze Elijahu. — Ja też nie chciałbym tego, Daneelu, ale muszę zaryzykować — odparł posępnie Baley. Następnie zwrócił się do Gremionisa i rzekł: — Przykro mi, że wyjawiłem, iż mówię z pańskiej posiadłości, musiałem coś zrobić, żeby skłonić Amadira do rozmowy, a czułem, że ten fakt może mieć dla niego znaczenie. W końcu powiedziałem prawdę. Gremionis tylko potrząsnął głową. — Gdybym wiedział, co ma pan zamiar zrobić, panie Baley, nie pozwoliłbym panu skorzystać z mojego nadajnika. Jestem pewien, że zostanę wyrzucony z pracy i nie wiem — dorzucił z goryczą — w jaki sposób ma pan zamiar wynagrodzić mi to? — Zrobię, co będę mógł, panie Gremionis, żeby nie stracił pan swojej posady. Jestem przekonany, że nie będzie pan miał kłopotów. Jednak jeśli nie uda mi się, może pan opisać mnie jako szaleńca, który obrzucał pana najdziwniejszymi oskarżeniami i wystraszył pana groźbami oszczerstwa, tak że pozwolił mi pan użyć nadajnika. Jestem pewny, że doktor Amadiro uwierzy panu. W końcu już wysłał mu pan notatkę ze skargą, że pana szkaluję, prawda? Baley podniósł rękę w pożegnalnym geście. — Do widzenia, panie Gremionis. Jeszcze raz dziękuję. Niech pan się nie martwi i pamięta, co powiedziałem o Gladii. Eskortowany przez kroczących tuż przed nim Giskarda i Daneela, Baley opuścił apartament Gremionisa. Kiedy znalazł się na otwartej przestrzeni, stanął i spojrzał w górę. — Dziwne — rzekł. — Nie przypuszczałem, że minęło tyle czasu, nawet jeśli dzień jest tu krótszy od standardowego. — O co chodzi, partnerze Elijahu? — spytał zaniepokojony Daneel. — Słońce zaszło. Nie pomyślałem o tym. — Jeszcze nie zaszło, sir — wtrącił się Giskard. — Mamy prawie dwie godziny. — Nadchodzi burza, partnerze Elijahu — rzekł Daneel. — Chmury gęstnieją, ale burza nadejdzie dopiero za jakiś czas. Baley zadrżał. Sam mrok go nie przerażał. Prawdę mówiąc, kiedy było się w Zewnętrzu, noc, sugerująca istnienie bliskich ścian, była przyjemniejsza od dnia, który poszerzał horyzonty 1 otwierał przestrzeń we wszystkich kierunkach. Sęk w tym, że teraz nie był to ani dzień, ani noc. Ponownie usiłował przypomnieć sobie, jak się czuł, gdy złapał go deszcz, kiedy był w Zewnętrzu. Nagle przyszło mu do głowy, że nie wie, jak to jest, kiedy pada śnieg, i nawet nie widział tych kryształków zamarzniętej wody Młodzież czasem jeździła na sankach lub łyżwach i wracała wrzeszcząc z emocji — on jednak zawsze pozostawał w murach Miasta. Ben próbował kiedyś wykonać parę nart według wskazówek znalezionych w jakiejś starej książce i zarył się do pasa w zaspie śnieżnej. Nawet własny syn nie potrafił dostatecznie obrazowo opisać, jaki jest śnieg. Ponadto nikt nie odwiedzał Zewnętrza, jeśli naprawdę padało. Baley zauważył, iż przynajmniej w jednej sprawie wszyscy byli zgodni: pada wyłącznie wtedy, gdy jest bardzo zimno. Teraz nie było zbyt zimno, a te obłoki wcale nie musiały oznaczać, że będzie deszcz. Niebo w pochmurne dni także inaczej wyglądało na Ziemi. Tam chmury są jaśniejsze, szaro — białe, nawet kiedy zasłaniają całe niebo. Tutaj przechodzące przez warstwę obłoków światło — a raczej jego resztki — dawało upiornie żółtawe zabarwienie. Czy to dlatego, że słońce Aurory było bardziej pomarańczowe? — Czy kolor nieba nie jest… niezwykły? — zapytał. — Nie, partnerze Elijahu — odparł Daneel, spoglądając w górę. — To burza. — Czy często miewacie tu takie burze? — O tej porze roku — tak. Czasem huragany. Nie ma w tym niczego dziwnego. Zapowiadano burzę we wczorajszej prognozie pogody, powtórzonej dziś rano. Minie przed świtem, a polom przyda się wilgoć. Ostatnio było trochę za mało opadów. — Robi się zimniej, prawda? Czy to również normalne? — Och, tak. Wejdźmy do poduszkowca, partnerze Elijahu. Można w nim włączyć ogrzewanie. Baley kiwnął głową i poszedł do pojazdu. — Zaczekaj. Nie zapytałem Gremionisa, gdzie znajduje się posiadłość albo biuro Amadira — przypomniał sobie nagle. — Nie ma potrzeby — odparł natychmiast Daneel, biorąc Baleya pod rękę i lekko, ale stanowczo prowadząc za sobą. — Przyjaciel Giskard ma w banku pamięci mapę całego instytutu i zaprowadzi nas do budynku administracji. Bardzo prawdopodobne, że doktor Amadiro ma tam swój gabinet. — Według moich informacji — rzekł Giskard — biuro doktora Amadira istotnie znajduje się w budynku administracji. Jeśli przypadkiem dyrektor jest teraz nieobecny, to przebywa w swojej posiadłości, położonej w pobliżu. I znów Baley wcisnął się na przednie siedzenie między dwa roboty. Szczególnie chętnie usiadł przy Daneelu, o ciepłym ciele humanoida. Wprawdzie zewnętrzna powłoka Giskarda była izolowana i nie tak zimna jak goły metal, lecz dla zmarzniętego Baleya niezbyt miła w dotyku. Baley uświadomił sobie, że chętnie przyciągnąłby Daneela, żeby się ogrzać. Poczuł zmieszanie. — To mi się nie podoba — rzucił patrząc na niebo. Daneel, może usiłując odwrócić jego uwagę od zmieniającej się pogody, powiedział: — Skąd wiedziałeś, partnerze Elijahu, że doktor Vasilia zachęcała Gremionisa, żeby zainteresował się Gladią? Nie zauważyłem, żebyś zdobył na to jakieś dowody. — Nie zdobyłem — odparł Baley. — Byłem przyparty do muru i musiałem strzelać — chciałem powiedzieć, stawiać na szansę o niewielkim prawdopodobieństwie. Gladia powiedziała mi, że Gremionis był jedyną osobą na tyle zainteresowaną nią, aby raz po raz ponawiać propozycję. Pomyślałem, że mógł zabić Jandera z zazdrości. Nie podejrzewałem, żeby znał robotykę na tyle, by to zrobić, ale wtedy dowiedziałem się, iż córka Fastolfe’a, Vasilia, jest robotykiem i wyglądem przypomina Gladię. Zastanawiałem się, czy Gremionis, zafascynowany Gladią, nie mógł wcześniej interesować się Vasilią, i czy zabójstwo nie jest skutkiem uknutego przez nich spisku. Napomykając w zawoalowany sposób o takiej możliwości, zdołałem nakłonić Vasilię, żeby spotkała się ze mną. — Przecież nie było takiego spisku, partnerze Elijahu — a przynajmniej nie w celu zabicia Jandera. Vasilia i Gremionis nie mogli go zniszczyć, nawet gdyby działali razem. — Zgadza się, a jednak Vasilię zdenerwowały sugestie o jej powiązaniach z Gremionisem. Dlaczego? Kiedy on mówił nam o swoim zainteresowaniu najpierw Vasilią, a później Gladią, zastanawiałem się, czy nie ma między nimi jakiegoś powiązania, czy Vasilia nie skłoniła go do zmiany zainteresowań z jakichś ukrytych, ale istotnych powodów, łączących się ze śmiercią Jandera. W końcu musiały istnieć kontakty między tym dwojgiem; dowodziła tego pierwsza reakcja Vasilii na takie sugestie. Moje podejrzenia były słuszne. Vasilia pokierowała zmianą zainteresowania Gremionisa. Zdziwił się, że o tym wiem, co również okazało się użyteczne, bo gdyby chodziło o coś niewinnego, nie byłoby powodu, aby robić z tego sekret — a najwidoczniej chodziło o zachowanie tajemnicy. Pamiętasz, że Vasilia nic nie wspominała o tym, że nakłoniła Gremionisa, żeby zajął się Gladią. Kiedy powiedziałem jej, że składał Gladii propozycje, zachowała się tak, jakby pierwszy raz o tym słyszała. — Jakie to ma znaczenie, partnerze Elijahu? — Dowiemy się. Wydaje się, że to nie miało znaczenia zarówno dla Gremionisa, jak i dla Vasilii. A zatem, jeśli w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie, może dotyczyło jeszcze trzeciej osoby. Jeśli to ma jakiś związek ze śmiercią Jandera, należy szukać robotyka zręczniejszego od doktor Vasilii — a może nim być Amadiro. Dlatego wspomniałem mu o spisku, celowo podkreślając, że przesłuchiwałem Gremionisa i mówię z jego posiadłości — co również przyniosło oczekiwany rezultat. — A jednak nadal nie wiesz, co to wszystko oznacza, partnerze Elijahu. — Nie mam nic konkretnego z wyjątkiem kilku domysłów. Może jednak dowiemy się czegoś od Amadira. Widzisz, nasza sytuacja jest tak zła, że nie mamy nic do stracenia snując domysły i ryzykując. Poduszkowiec tymczasem uniósł się w powietrze i ruszył na niewielkiej wysokości. Wyjechał z krzaków i ponownie mknął po trawnikach i żwirowych dróżkach. Baley zauważył, że tam, gdzie trawa była wyższa, wiatr kładł ją pokotem, jakby przelatywał nad nią ogromny poduszkowiec. — Giskardzie — powiedział Baley. — Rejestrowałeś rozmowy, które odbywały się w twojej obecności, prawda? — Tak, sir. — I możesz je odtworzyć w razie potrzeby? — Tak, sir. — Czy łatwo jest odnaleźć i powtórzyć jakieś szczególne stwierdzenie konkretnej osoby? — Tak, sir. Nie trzeba przesłuchiwać całego nagrania. — A mógłbyś w razie potrzeby stanąć jako świadek przed sądem? — Ja, sir? Nie. — Giskard uważnie patrzył na drogę. — Ponieważ robota można skłonić do kłamstwa zręcznie wydanym rozkazem, przy czym żadne wysiłki sądu nie zdołają wydobyć prawdy, prawo rozsądnie uznaje robota za niewiarygodnego świadka. — W takim razie jaki może być pożytek z twoich nagrań? — To jest zupełnie inna sprawa. Zapis, raz wykonany, nie może zostać zmieniony prostym poleceniem, chociaż daje się wymazać. Tak więc takie nagranie można uznać za dowód. Jednak dotychczas nie ma precedensów i to, czy zostanie uznane, czy nie, zależy od konkretnej sprawy i konkretnego sędziego. — Czy widzisz dostatecznie dobrze, żeby prowadzić, Giskardzie? — Oczywiście, sir, chociaż wcale nie muszę. Poduszkowiec jest wyposażony w skomputeryzowany radar umożliwiający omijanie przeszkód nawet — co jest wykluczone — gdybym zawiódł jako kierowca. Właśnie w ten sposób podróżowaliśmy wygodnie wczoraj rano, kiedy wszystkie okna były matowe. — Partnerze Elijahu — rzekł Daneel, znów starając się odwrócić uwagę Baleya od nadchodzącej burzy. — Czy oczekujesz, że doktor Amadiro naprawdę okaże się pomocny? Giskard zatrzymał pojazd na rozległym trawniku przed szerokim, lecz niezbyt wysokim budynkiem o kunsztownie rzeźbionej fasadzie, która była kopią jakiejś starej budowli. Baley domyślił się, że tutaj mieści się administracja instytutu. — Nie, Daneelu — powiedział. — Podejrzewam, że doktor Amadiro może się okazać zbyt inteligentny, żeby dostarczyć nam choć cienia dowodu przeciw sobie. — Skoro tak, to co zamierzasz zrobić? — Nie wiem — odparł Baley, czując przykre déj? vu — ale spróbuję coś wymyślić. Kiedy wszedł do budynku administracji, jego pierwszym uczuciem była ulga, że nie widzi już upiornego blasku Zewnętrza. Później poczuł złośliwą satysfakcję. Tutaj, na Aurorze, prywatne posiadłości — miejsca zamieszkania — miały wspólną cechę. Ani przez chwilę, siedząc w pokoju Gladii czy w jadalni Fastolfe’a, rozmawiając w laboratorium z Vasilią, czy używając trójwizyjnego nadajnika Gremionisa, nie miał wrażenia, że znajduje się na Ziemi. Te cztery pomieszczenia różniły się od siebie, lecz wszystkie należały do tego samego typu, całkowicie odmiennego od podziemnych apartamentów na Ziemi. Jednak budynek administracji tchnął oficjalną nudą, która najwidoczniej była czymś uniwersalnym. Różnił się od siedzib mieszkańców Aurory, podobnie jak biurowce w rodzinnym Mieście Baleya nie przypominały apartamentów w sektorach mieszkalnych — ale w tych dwóch zupełnie innych światach budynki, w których mieściły się urzędy, były przedziwnie podobne do siebie. To było pierwsze miejsce na Aurorze, gdzie Baley przez chwilę miał wrażenie, że znalazł się z powrotem na Ziemi. Te same długie zimne, puste korytarze, ten sam wspólny wystrój i układ pomieszczeń, w których oświetlenie porozmieszczano tak, żeby nikogo nie irytować i nikogo nie zadowalać. Różnicę stanowiło kilka dekoracyjnych elementów, jakich nie znalazłby na Ziemi — na przykład wiszące kosze z kwiatami, kwitnącymi w świetle i zaopatrzonymi w urządzenia do automatycznego nawadniania. Tego nie było na Ziemi i ich obecność nie sprawiała mu przyjemności. Czy takie doniczki nie mogą spaść? Czy nie przyciągają owadów? Czy nie cieknie z nich woda? Ponadto brakowało tu pewnych szczegółów. W Mieście zawsze słyszał odległy, miły szum tłumu i maszynerii — nawet w najbardziej zimnych budynkach administracji. Zgodnie z określeniem popularnym wśród ziemskich polityków i dziennikarzy, był to „braterski odgłos istnienia”. Natomiast tutaj było cicho. Baley nie zauważył takiej ciszy w posiadłościach, które już odwiedził na Aurorze; być może wśród tylu tak dziwnych rzeczy na tę nie zwrócił uwagi. Większe jego zainteresowanie budziło bzyczenie owadów na łące czy wiatr wiejący w ogrodach. Wkrótce stanęli przed głównym wejściem i Daneel zatrzymał ich podnosząc rękę. Minęło pół minuty zanim Baley, automatycznie ściszając głos do szeptu w panującej wokół ciszy, zapytał: — Dlaczego czekamy? — Ponieważ tak trzeba, partnerze Elijahu — powiedział Daneel. — Przed nami jest pole obezwładniające. — Co takiego? — Pole obezwładniające. Właściwie to eufemizm. Pobudza zakończenia nerwowe, wywołując ostry ból. Roboty mogą przejść, ale ludzie — nie. Oczywiście, każde zakłócenie pola, przez człowieka czy robota, uruchomi alarm. — Skąd wiesz, że tu jest pole obezwładniające? — Można je dostrzec, partnerze Elijahu, jeśli wiesz, czego wypatrywać. Powietrze zdaje się lekko migotać, a ściana za nim ma zielonkawą barwę w porównaniu z tą przed nim. — Nie mogę tego dostrzec — rzekł Baley. — A co ustrzeże mnie — albo innego niewinnego gościa — przed wejściem w to pole i cierpieniem? — Pracownicy instytutu noszą urządzenie neutralizujące; gościom prawie zawsze towarzyszy co najmniej jeden robot, który na pewno wykryje pole. Po drugiej stronie zobaczyli nadchodzącego robota. Migotanie pola było łatwiej zauważalne na tle jego matowo gładkiego, metalowego pancerza. Przybyły zdawał się ignorować Giskarda, ale przez moment zawahał się, obrzuciwszy spojrzeniem Daneela. Później, podjąwszy decyzję, zwrócił się do Baleya. Może Daneel wygląda zbyt ludzko — pomyślał detektyw. — Pańskie nazwisko, sir? — zapytał robot. — Jestem wywiadowca Elijah Baley z Ziemi. Towarzyszą mi dwa roboty z posiadłości doktora Hana Fastolfe’a — Daneel Olivaw oraz Giskard Reventlov. — Numery identyfikacyjne? Seryjny numer Giskarda zapalił się łagodnym, fosforyzującym blaskiem na jego lewej piersi. — Ręczę za pozostałych dwóch, przyjacielu — powiedział Giskard. Tamten przez moment przyglądał się numerowi, jakby szukając go w plikach banków pamięci. Później skinął głową i powiedział: — Numer seryjny przyjęty. Możecie przejść. Daneel i Giskard natychmiast ruszyli naprzód, ale Baley nie spieszył się. Szedł z wyciągniętą przed siebie ręką, czekając na uderzenie bólu. — Pole zostało wyłączone, partnerze Elijahu. Zaktywują je ponownie po naszym przejściu. Ostrożności nigdy za wiele, pomyślał Baley i nie przyspieszył kroku, dopóki nie znalazł się poza przypuszczalnym zasięgiem pola. Roboty bez śladu zniecierpliwienia czy pogardy czekały, aż do nich dołączy. Weszli na spiralną rampę, mogącą pomieścić tylko dwóch ludzi. Robot poszedł przodem sam, Baley i Daneel za nim — dłoń Daneela przytrzymywała niemal opiekuńczo łokieć wywiadowcy — Giskard zamykał pochód. Baley uznał, że poruszanie się tą nazbyt stromą rampą jest niewygodne, ponieważ musiał się pochylać, aby uniknąć upadku. Albo podeszwy butów, albo powierzchnia rampy — powinny w karbowane. — Panie Baley — powiedział ostrzegawczo prowadzący ich robot i mocniej zacisnął dłoń na poręczy. Rampa podzieliła się na segmenty, które ułożyły się w stopni Zaraz potem całe schody zaczęły sunąć w górę. Jechały, przechodząc przez otwór, który odsłonił się w suficie, a kiedy stanęły pasażerowie znaleźli się prawdopodobnie na drugim piętrze. Stopnie zniknęły i wszyscy czterej wysiedli. Baley obejrzał się z zaciekawieniem. — Zapewne to obsługuje również tych, którzy chcą pojechać w dół, ale jeśli więcej ludzi chce zjechać na dół niż wjechać na górę? — To górna spirala — powiedział cicho Daneel. — Są również dolne. — Jednak musi kiedyś zjechać, prawda? — Opada na górze — albo na dole — zależnie o której mówimy, partnerze Elijahu, a w bezruchu odwija się, jeśli można tak rzec. Ta spirala teraz zjeżdża w dół. Baley spojrzał przez ramię. Być może gładka powierzchnia zsuwała się z powrotem, lecz nie było widać jakichkolwiek oznak ruchu. — A jeśli ktoś zechce jej użyć, kiedy podjedzie w górę jak najwyżej? — Wtedy trzeba zaczekać, aż się odwinie, co trwa niecałą minutę. Są tu również zwyczajne schody, partnerze Elijahu, i większość Aurorian nie waha się z nich korzystać. Roboty prawie zawsze używają schodów. Ponieważ jesteś gościem, kurtuazyjnie zaproponowano jazdę spiralą. Ruszyli korytarzem w kierunku ozdobnych drzwi. — A więc zachowują się z kurtuazją — mruknął Baley. — To dobry znak. Zapewne kolejnym dobrym znakiem było pojawienie się w drzwiach Aurorianina. Nieznajomy był wysoki, co najmniej osiem centymetrów wyższy od Daneela, który o około pięć centymetrów przewyższał Baleya. Barczysty, o okrągłej twarzy i nieco bulwiastym nosie, miał kręcone, czarne włosy i śniadą cerę. Najbardziej zwracał uwagę jego uśmiech — szeroki i niewymuszony, ukazywał mocne zęby, które były białe i równe. — Oto i pan Baley, słynny detektyw z Ziemi, który przybył na naszą planetkę udowodnić, że jestem straszliwym złoczyńcą. Proszę wejść, proszę. Witam. Przykro mi, jeśli mój zastępca, robotyk Maloon Cicis poinformował panów, że jestem nieosiągalny; to ostrożny facet i bardziej troszczy się o mój czas niż ja sam. Przepuścił Baleya i poklepał wchodzącego po karku. Wywiadowca jeszcze nie spotkał się na Aurorze z takim przyjacielskim gestem. Zapytał przezornie: — Czy to pan jest starszym robotykiem, Keldenem Amadirem? — Właśnie. Właśnie. Człowiekiem, który zamierza zniszczyć doktora Hana Fastolfe’a jako polityczną siłę na tej planecie, co, jak mam nadzieję pana przekonać, niekoniecznie oznacza, że jestem łotrem. W końcu ja nie zamierzam udowadniać, że Fastolfe jest łobuzem tylko z powodu głupiego aktu wandalizmu, jakiego dopuścił się na swoim własnym produkcie — biednym Janderze. Wystarczy, jeśli powiem, iż wykażę, że Fastolfe jest w błędzie. Wykonał lekki gest i robot, który przyprowadził gości, odszedł na bok, do niszy. Gdy drzwi się zamknęły za wchodzącymi, Amadiro szerokim gestem wskazał gościowi cudownie miękki fotel i z podziwu godną powściągliwością w mowie drugą ręką pokazał nisze Daneelowi i Giskardowi. Baley zauważył, że Amadiro z pożądliwością spojrzał na Daneela, przy czym uśmiech na chwilę zniknął z jego ust, a twarz przybrała niemal drapieżny wyraz. Ten grymas trwał tylko chwilę i robotyk znowu się uśmiechał. Baley nie był pewien, czy to mu się nie przywidziało. — Ponieważ wygląda na to — rzekł Amadiro — że pogoda zmienia się na gorsze, więc zrezygnujmy z wątpliwego dobrodziejstwa tego słabego, dziennego światła. Baley nie był pewien, co właściwie Amadiro zrobił na konsoli kontrolnej biurka, lecz okna zmatowiały i ściany zapłonęły łagodnym blaskiem. Robotyk uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Właściwie nie mamy o czym mówić, pan i ja, panie Baley. Przezornie przed pańską wizytą odbyłem rozmowę z panem Gremionisem. Po tym, co mi powiedział, postanowiłem pomówić również z doktor Vasilią. Wygląda na to, że oskarżył ich pan o współudział w zniszczeniu Jandera, a o ile dobrze rozumiem, oskarżył pan również mnie. — Ja tylko zadawałem pytania, doktorze Amadiro, co zamierzam robić i teraz. — Jest pan Ziemianinem, więc nic dziwnego, że nie zdaje pan sobie sprawy z niestosowności pańskich działań i naprawdę bardzo mi przykro, że będzie pan musiał ponieść tego konsekwencje. Pewnie panu wiadomo, że Gremionis przysłał mi skargę dotycząca pańskich oszczerstw. — Tak mi powiedział, ale niewłaściwie zinterpretował moje słowa. To nie było oszczerstwo. Amadiro wydął usta, jakby zastanawiając się nad tym oświadczeniem. — Ośmielę się twierdzić, że ma pan rację ze swego punktu widzenia, panie Baley, ale nie rozumie pan naszej definicji tego słowa. Byłem zmuszony wysłać tę skargę do przewodniczącego, w wyniku czego jest bardzo prawdopodobne, że jutro rano będzie pan zmuszony opuścić planetę. Oczywiście, bardzo mi przykro, ale obawiam się, że pańskie dochodzenie zostało zamknięte. 14. ZNÓW AMADIRO Baley był zaskoczony. Nie wiedział, co myśleć o Amadiro i nie oczekiwał takiego obrotu sprawy. Gremionis określił dyrektora jako „nieprzystępnego”. Z tego, co powiedział Cicis, należało spodziewać się, że Amadiro jest autokratą. Tymczasem dyrektor instytutu wydawał się jowialny, otwarty, a nawet przyjacielski. A jednak, jeżeli wierzyć jego słowom, Amadiro z rozmysłem położył kres dochodzeniu. Robił to bezwzględnie, a jednocześnie ze współczującym uśmiechem. Jaki był naprawdę? Baley mimowolnie zerknął w kierunku nisz, gdzie stał Daneel i Giskard; prymitywny Giskard, oczywiście, z twarzą pozbawioną wyrazu, Daneel cichy i spokojny. Niepodobna, żeby Daneel w swoim krótkim życiu spotkał kiedyś Amadira. Natomiast Giskard w czasie któż wie ilu dziesięcioleci swego istnienia mógł go poznać. Baley zacisnął usta na myśl o tym, że powinien wcześniej zapytać Giskarda, jaki jest Amadiro. Byłby teraz w stanie lepiej ocenić, na ile obecne oblicze robotyka jest prawdziwe, a na ile zasłonięte chłodno wykalkulowaną maską. Dlaczego — na Ziemię i inne planety! — nie korzystał mądrzej z możliwości tych robotów? Albo dlaczego Giskard nie uprzedził go… Nie, to niesprawiedliwe. Giskard najwidoczniej nie mógł podejmować takich samodzielnych działań. Podałby informacje na żądanie, rozmyślał Baley, ale nie powiedziałby niczego z własnej inicjatywy. Amadiro dostrzegł spojrzenie Baleya i powiedział: — Jestem tu jeden przeciwko trzem. Jak pan widzi, nie mam w gabinecie żadnego z moich robotów — chociaż przyznaję, że w każdej chwili mogę wezwać tu ich dowolną liczbę — podczas gdy pan ma dwa roboty Fastolfe’a; starego wiernego Giskarda i ten cud techniki, Daneela. — Widzę, że zna pan obu — rzekł Baley. — Tylko ze słyszenia. Właściwie widzę je… Ja, robotyk, byłem bliski powiedzenia „na żywo”. Właściwie widzę je z bliska po raz pierwszy, chociaż oglądałem Daneela granego przez aktora w tym trójwizyjnym filmie. — Widocznie cały świat zna ten program — powiedział ponuro Baley. — A to mnie, skromnemu człowiekowi o ograniczonych możliwościach, niezwykle utrudnia życie. — Nie w tym wypadku — odparł Amadiro, uśmiechając się jeszcze szerzej. — Zapewniam, że i tak nie brałem poważnie tej fikcyjnej postaci. Zakładałem, że w rzeczywistości ma pan ograniczone możliwości. I tak jest — inaczej nie rzucałby pan tak pochopnie nieuzasadnionych oskarżeń na Aurorze. — Doktorze Amadiro — powiedział Baley. — Zapewniam pana, że nie rzucałem formalnych oskarżeń. Po prostu prowadziłem dochodzenie i rozważałem możliwości. — Proszę mnie źle nie zrozumieć — rzekł Amadiro z niespodziewaną szczerością. — Nie obwiniam pana. Jestem pewien, że zachowywał się pan nienagannie według ziemskich norm. Tyle tylko, że teraz powinien pan przestrzegać obowiązujących na Aurorze norm. My przykładamy niezwykłą wagę do reputacji. — Skoro tak, doktorze Amadiro, to czy pan i inni globaliści nie rzucaliście na doktora Fastolfe’a oszczerczych podejrzeń znacznie większego kalibru niż jakiekolwiek drobne uchybienia, jakich mogłem się dopuścić? — Racja — przyznał Amadiro — jednak ja jestem wybitnym Aurorianinem i mam pewne wpływy, podczas gdy pan jest Ziemianinem i nie ma żadnych wpływów. To niezwykle niesprawiedliwe, przyznaję i ubolewam nad tym, ale taki już jest ten świat. Cóż można na to poradzić? Ponadto, oskarżenia przeciwko Fastolfe’owi mogą być uzasadnione — i będą uzasadnione — a wówczas jest to prawda, a nie oszczerstwo. Pańskim błędem było peanie oskarżeń, których po prostu nie można udowodnić. Musi pan przyznać, że ani pan Gremionis, ani doktor Vasilia, ani oboje razem nie mogli uszkodzić biednego Jandera. — Żadnemu z nich niczego formalnie nie zarzucałem. — Możliwe, ale na Aurorze nie zdoła się pan ukryć za słowem „formalnie”. Szkoda, że Fastolfe nie uprzedził pana o tym, kiedy sprowadził go do poprowadzenia tego dochodzenia, tego — obawiam się — skazanego na niepowodzenie śledztwa. Na myśl o tym, że Fastolfe rzeczywiście mógł to zrobić, Baley poczuł lekki tik wykrzywiający mu kącik ust. — Czy zostanę przedtem wysłuchany, czy też sprawa jest już zamknięta? — Oczywiście, że zostanie pan wysłuchany, zanim zapadnie wyrok. My, Aurorianie, nie jesteśmy barbarzyńcami. Przewodniczący rozważy skargę, którą mu posłałem, razem z moimi sugestiami w tej sprawie. Zapewne skonsultuje się z Fastolfem jako drugą, żywotnie zainteresowaną stroną, po czym zaaranżuje wspólne spotkanie z całą naszą trójką, na przykład jutro. Wtedy — lub później — zapadnie jakaś decyzja, którą zatwierdzi pełny skład Legislatury. Zapewniam pana, że wszystko odbędzie się z zachowaniem właściwej procedury. — Nie wątpię, że zostanie zachowana litera prawa, ale jeśli przewodniczący już wyrobił sobie zdanie, jeśli nie wysłucha niczego, co powiem i jeśli Legislatura po prostu przypieczętuje wcześniej podjętą decyzję? Czy to możliwe? Amadiro wprawdzie nie śmiał się otwarcie, ale nie ukrywał swego rozbawienia. — Jest pan realistą, panie Baley. Przyjemnie mi to stwierdzić. Ludzie marzący o sprawiedliwości często rozczarowują się — a zazwyczaj są tak mili, że człowiek z żalem na to patrzy. Spojrzenie Amadira znów spoczęło na Daneelu. — Wspaniały okaz humanoidalnego robota — stwierdził. — To zdumiewające, jak Fastolfe trzyma swoje karty przy orderach. Co za strata, że utraciliśmy Jandera. Fastolfe zrobił niewybaczalną rzecz. — Doktor Fastolfe zaprzecza, że miał z tym coś wspólnego. — Tak, panie Baley, oczywiście, że zaprzecza. Czy mówi, że ja mam z tym coś wspólnego? A może mój udział to wyłącznie pański pomysł? Baley zaprotestował stanowczo: — Niczego takiego nie twierdzę. Ja tylko chcę zadać panu kilka pytań na ten temat. Co do doktora Fastolfe’a, to jego nie może pan oskarżyć o oszczerstwo. Jest on przekonany, że nie miał pan nic wspólnego z tym, co się zdarzyło Janderowi, ponieważ uważa, że brak panu wiedzy i zdolności potrzebnych do unieruchomienia humanoidalnego robota. Jeśli Baley sądził, że wytrąci rozmówcę z równowagi, to mu się nie udało. Amadiro przełknął przytyk, nie tracąc dobrego humoru i rzekł: — I ma rację, panie Baley. Oprócz Fastolfe’a żaden robotyk — żywy czy martwy — nie posiadł odpowiednich umiejętności. Czy nie tak mówi ten nasz skromny mistrz nad mistrzami? — Istotnie. — A zatem zastanawiam się, co — jego zdaniem — przydarzyło się Janderowi? — Nieoczekiwana awaria. Czysty przypadek. Amadiro się roześmiał. — Czy obliczał prawdopodobieństwo takiej nieoczekiwanej awarii? — Owszem, starszy robotyku. Jednak nawet tak niezwykle mało prawdopodobny wypadek może mieć miejsce, szczególnie jeśli zaszły okoliczności zwiększające szansę tego zdarzenia. — Na przykład jakie? — To mam nadzieję odkryć. Ponieważ już postarał się pan, żeby wyrzucono mnie z tej planety, czy teraz zamierza pan zwlekać z udzieleniem mi odpowiedzi, czy też mogę kontynuować śledztwo do czasu, aż moja działalność na Aurorze zostanie prawnie zakończona? Zanim pan odpowie, doktorze Amadiro, proszę wziąć pod uwagę, że dochodzenie jeszcze nie zostało prawnie zamknięte i w trakcie ewentualnego przesłuchania, jutro czy kiedy indziej, będę mógł zarzucić panu utrudnianie śledztwa, o ile zechce pan teraz nalegać na zakończenie naszej rozmowy. To mogłoby wpłynąć na decyzję przewodniczącego w tej sprawie. — Nie wpłynęłoby, drogi panie Baley. Niech pan sobie nie wyobraża, że może mnie powstrzymać w jakikolwiek sposób. Jednak zgadzam się rozmawiać tak długo, jak pan zechce. Zamierzam w pełni współpracować, choćby po to, żeby cieszyć się spektaklem, w którym dobry Fastolfe nadaremnie usiłuje się wyprzeć niefortunnego czynu. Nie jestem specjalnie mściwy, panie Baley, jednak to, że Fastolfe własnoręcznie stworzył Jandera, nie dawało mu prawa, żeby go niszczyć. — W świetle prawa, ponieważ nie dowiedziono mu winy, pańskie stwierdzenie jest oszczerstwem. Zatem zostawmy tę kwestię i kontynuujmy naszą rozmowę. Potrzebuję informacji. Zamierzam zadawać krótkie i bezpośrednie pytania, a jeśli będzie pan odpowiadał w taki sam sposób, ta rozmowa zakończy się szybko. — Nie, panie Baley, nie pan będzie ustalał warunki tej rozmowy — powiedział Amadiro. — Zakładam, że jeden pański robot lub oba są wyposażone w urządzenie nagrywające. — Tak sądzę. — Ja jestem pewien. Mam własną aparaturę. Niech pan nie oczekuje, panie Baley, że uda się mnie poprowadzić przez dżunglę krótkich odpowiedzi do czegoś, co posłuży celom Fastolfe’a. Będę mówił, jak zechcę i dopilnuję, żeby moje słowa nie zostały źle zinterpretowane. A gwarancją będzie nagranie, które sam wykonam. Teraz po raz pierwszy spod przyjacielskiej maski Amadira błysnęły wilcze kły. — Bardzo dobrze, lecz jeżeli pańskie odpowiedzi będą celowo zbyt zawiłe i wykrętne, to również zostanie nagrane. — Niewątpliwie. — Skoro się rozumiemy, czy mógłbym napić się wody? — Oczywiście. Giskardzie, czy zechcesz obsłużyć pana Baleya? Robot natychmiast wyszedł z niszy. Na drugim końcu pokoju rozległ się brzęk lodu i po chwili na biurku przed detektywem pojawiła się wysoka szklanka z wodą. — Dziękuję,. Giskardzie — powiedział Baley i zaczekał, aż robot z powrotem znajdzie się w swojej wnęce. — Doktorze Amadiro, czy słusznie uważam pana za dyrektora Instytutu Robotyki? — Tak, słusznie. — I jego założyciela? — Zgadza się. Widzi pan, odpowiadam zwięźle. — Jak długo istnieje instytut? — Jako pomysł — całe dziesięciolecia. Co najmniej piętnaście lat zbierałem podobnie myślących ludzi. Dwanaście lat temu uzyskano pozwolenie Legislatury. Budowa zaczęła się przed dziewięcioma laty, a aktywna praca przed sześcioma. W obecnym kształcie instytut ma dwa lata i istnieją długofalowe plany jego dalszego rozwoju. To była długa odpowiedź, lecz podana w rozsądnym skrócie. — Dlaczego uznał pan za konieczne stworzyć taką placówkę naukową? — Ach, panie Baley. Z pewnością oczekuje pan wyczerpującej odpowiedzi. — Proszę bardzo, sir. W tym momencie robot wniósł tacę z kanapeczkami i jeszcze mniejszymi ciasteczkami, zupełnie nie znanymi Baleyowi. Spróbował kanapki i stwierdził, że jest krucha i nie tyle niesmaczna ile o tak dziwnym smaku, że z trudem zjadł do końca. Popił ją resztą wody. Amadiro obserwował to z lekkim rozbawieniem i powiedział: — Musi pan zrozumieć, panie Baley, że my, Aurorianie, jesteśmy niezwykłymi ludźmi. Tacy są wszyscy Przestrzeniowcy, ale teraz mówię o Aurorianach. Pochodzimy od Ziemian — to coś, o czym większość nas niechętnie myśli — ale jesteśmy rezultatem autoselekcji. — Co to oznacza? — Ziemianie długo zamieszkiwali na przeludnionej planecie i gromadzili się w zatłoczonych miastach, które w końcu zmieniły się w ule i mrowiska nazywane przez was Miastami przez duże „M”. A zatem jacy Ziemianie opuściliby Ziemię i udali się na inne, puste i wrogie światy, żeby tworzyć z niczego nowe społeczeństwa, których osiągnięciami nie będą się mogli cieszyć za życia — jak ogrodnicy, którzy umrą, gdy drzewa będą jeszcze drzewkami. — Sądzę, że dość niezwykli. — Na pewno niezwykli. Szczególnie tacy, którzy nie są zbyt uzależnieni od tłumu swoich ziomków i potrafią stawić czoło pustce. Ludzie, którzy nawet wolą samotność, którzy chcą pracować na siebie i sami rozwiązywać swoje problemy, a nie kryć się w stadzie i dzielić brzemię tak, żeby dźwigany ciężar był praktycznie równy zeru. Indywidualiści, panie Baley. Indywidualiści! — Rozumiem. — Na tym opiera się nasze społeczeństwo. Każdy nowy świat zasiedlony przez Przestrzeniowców podkreśla nasz indywidualizm. My, Aurorianie, jesteśmy dumnymi ludźmi, a nie pokornymi owieczkami jak Ziemianie. Rozumie pan, że posługuję się metaforą nie po to, aby drwić z Ziemi. To jest po prostu inne społeczeństwo, dla mnie nie do przyjęcia, lecz dla pana, jak sądzę, wygodne i idealne. — Co to ma wspólnego z założeniem instytutu, doktorze Amadiro? — Nawet dumny i zdrowy indywidualizm ma swoje minusy. Największe umysły — pracując w pojedynkę nawet przez stulecia — nie zapewnią szybkiego postępu, jeśli nie będą się dzielić „Okryciami z innymi. Zawiły problem może przez sto lat wstrzymywać prace jakiegoś uczonego, podczas gdy jego kolega już znalazł rozwiązanie i nie ma pojęcia, iż trzyma w ręku klucz do zagadki. Instytut jest próbą, przynajmniej w wąskiej dziedzinie robotyki, wprowadzenia pewnej wspólnoty myśli. — Czy to możliwe, że tym zawiłym problemem, na jaki natknął się pan, jest skonstruowanie humanoidalnego robota? Amadiro mrugnął oczami. — Tak, to oczywiste, prawda? Minęło dwadzieścia sześć lat, od kiedy nowy system matematyczny Fastolfe’a, nazywany przez niego „analizą zestawną”, umożliwił budowę humanoidalnych robotów — jednak on trzyma to odkrycie w tajemnicy. Całe lata temu, kiedy rozpracowano wszystkie szczegóły techniczne, razem z doktorem Sartonem zastosowali teorię do zaprojektowania Daneela. Potem sam Fastolfe złożył Jandera. Jednak szczegóły i tym razem pozostały tajemnicą. Większość robotyków wzruszyła ramionami i uważała, że to normalne. Mogli jedynie indywidualnie próbować odtworzyć tok jego rozumowania. Natomiast mnie uderzyła możliwość stworzenia instytutu podejmującego zbiorowe działania. Nie było łatwo przekonać innych robotyków o użyteczności tego planu i namówić Legislaturę na założenie takiego ośrodka przy stanowczej opozycji Fastolfe’a, ani przetrwać lata wysiłków, ale udało się nam. — Dlaczego doktor Fastolfe oponował? — Zacznijmy od zwyczajnej miłości własnej — i nie mam mu tego za złe, rozumie pan. Wszyscy kierujemy się tym uczuciem. Ono jest częścią indywidualizmu. Chodzi o to, że Fastolfe uważa się za największego robotyka w historii, a ponadto uznaje humanoidalnego robota za swoje wybitne osiągnięcie. Nie chce, aby to osiągnięcie zostało powtórzone przez grupę robotyków, indywidualnie anonimowych w porównaniu z nim. Wyobrażam sobie, że uważa to za spisek miernot zamierzających rozwodnić i wypaczyć jego wielkie zwycięstwo. — Wyjaśniając, dlaczego doktor Fastolfe jest w opozycji, powiedział pan „zacznijmy od”. To oznacza, że miał również inne motywy. Jakie? — Jest także przeciwny planowanemu przez nas wykorzystaniu robotów. — Jakiemu wykorzystaniu, doktorze Amadiro? — Może nie teraz. Nie przesadzajmy. Doktor Fastolfe na pewno opowiedział panu o planach globalistów zmierzających do zasiedlenia Galaktyki? — Owszem, a ponadto doktor Vasilia mówiła mi o trudnościach, na jakie postęp naukowy napotyka wśród indywidualistów Jednak pragnąłbym poznać pańską opinię. Na przykład, czy mam przyjąć zdanie doktora Fastolfe’a w sprawie planów globalistów jako opinię bezstronną i obiektywną, czy też zechciałby pan wypowiedzieć się w tej kwestii? A może wolałby pan opisać wasze plany własnymi słowami? — Tak stawiając sprawę, nie daje mi pan wyboru. — Żadnego, doktorze Amadiro. — Bardzo dobrze. Ja… chociaż powinienem powiedzieć „my”, gdyż wszyscy w Instytucie jesteśmy tego samego zdania — spoglądamy w przyszłość i pragniemy zobaczyć, jak ludzkość zdobywa wciąż nowe planety dla osadnictwa. Jednakże nie chcemy, aby ten proces zniszczył stare planety lub doprowadził je do zapaści, jak w wypadku — przepraszam — Ziemi. Nie chcemy, aby na nowe planety udali się najlepsi, pozostawiając za sobą odpady. Rozumie pan to, prawda? — Proszę mówić dalej. — W każdym społeczeństwie wykorzystującym roboty, tak jak w naszym, łatwym rozwiązaniem jest wysłanie ich jako osadników. Roboty zbudują społeczeństwo i świat, a my możemy polecieć później, bez potrzeby selekcji, gdyż nowy świat będzie równie wygodny i dostosowany do nowych potrzeb jak stary, tak że można powiedzieć, iż ruszymy na nowe światy nie opuszczając domu. — A czy roboty nie stworzą raczej robocich niż ludzkich światów? — Właśnie — jeśli wyślemy roboty, które są tylko robotami. Jednak mamy możliwość posłać humanoidalne roboty, takie jak Daneel, które — tworząc światy dla siebie — automatycznie stworzą je dla nas. Tymczasem doktor Fastolfe sprzeciwia się tym planom. Znajduje jakieś zalety w koncepcji tworzenia przez istoty ludzkie nowego świata z obcej i nieprzyjaznej planety nie rozumiejąc, że taki wysiłek nie tylko pochłonie wiele istnień, ale także stworzy świat uformowany przez katastrofy w coś całkiem niepodobnego do znanych nam społeczeństw. — Tak jak dzisiejsze światy Przestrzeniowców, różniące się od Ziemi i od siebie wzajemnie? Amadiro na chwilę zapomniał o jowialnym uśmiechu i siedział w zadumie. — Właśnie, panie Baley, poruszył pan istotną sprawę. Mówię tylko o Aurorze. Światy Przestrzeniowców istotnie różnią się od siebie i większość z nich nie budzi mojej sympatii. Dla mnie jest oczywiste — chociaż mogę nie być obiektywny — że Aurora, najstarsza z nich, jest najlepiej urządzoną planetą. Nie chcę rozmaitości światów, z których tylko nieliczne będą naprawdę coś warte. Pragnę wielu Auror — milionów Auror — i z tego powodu chcę, aby nowe planety zostały przekształcone w Aurory, zanim wyruszą na nie osadnicy. Nawiasem mówiąc, właśnie dlatego nazywamy się globalistami. Interesuje nas ten glob — nasza Aurora — i żaden inny. — Czy nie widzi pan żadnych zalet różnorodności, doktorze Amadiro? — Gdyby te różnorodne formy były równie dobre, może miałyby jakąś wartość, lecz jeśli część lub większość byłaby gorsza, jakaż z tego korzyść dla ludzkości? — Kiedy zaczynacie? — Kiedy będziemy mieli humanoidalne roboty. Dotychczas były tylko dwa, z których sam twórca zniszczył jednego, pozostawiając tylko Daneela. Mówiąc, obrzucił spojrzeniem Daneela. — A kiedy będziecie mieli humanoidalne roboty? — Trudno powiedzieć. Jeszcze nie dorównaliśmy doktorowi Fastolfe’owi. — Chociaż on jest jeden, a was wielu, doktorze Amadiro? Uczony nieznacznie wzruszył ramionami. — Niepotrzebny sarkazm, panie Baley. Po pierwsze, Fastolfe znacznie wyprzedził nas na starcie, bo chociaż instytut istnieje od dawna, pełną parą pracuje dopiero od dwóch lat. Ponadto, będziemy musieli nie tylko dogonić Fastolfe’a, ale także go wyprzedzić. Daneel to niezły produkt, ale to tylko prototyp i nie dość dobry. — W czym roboty humanoidalne powinny przewyższać Daneela? — Oczywiście, muszą być jeszcze bardziej podobne do ludzi, być zróżnicowane płciowo i mieć jakiś ekwiwalent dzieci. Jeżeli na planetach ma powstać odpowiednie, ludzkie społeczeństwo, Jest konieczna zmiana pokoleń. — Chyba widzę pewne trudności, doktorze Amadiro. — Niewątpliwie jest ich wiele. Jakie trudności pan przewiduje? — Jeśli skonstruuje pan humanoidalne roboty tak podobne do człowieka, że stworzą ludzkie społeczeństwo i jeżeli będą one zróżnicowane płciowo oraz pokoleniowo, jak zdoła je pan odróżnić od ludzi? — Czy to może mieć jakieś znaczenie? — Tak sądzę. Jeśli takie roboty będą zbyt ludzkie, mogą wtopić się w ludzką społeczność i stać częścią ludzkich rodzin — a przez to nie zdołają wykonywać wyznaczonych im zadań. Amadiro się roześmiał. — Ta myśl przyszła panu do głowy ze względu na związek Gladii Delmarre z Janderem. Widzi pan, o pańskiej rozmowie z tą kobietą dowiedziałem się od Gremionisa i doktor Vasilii. Przypominam panu, że Gladia pochodzi z Solarii i jej poglądy na temat małżeństwa niekoniecznie są zgodne z przekonaniami Aurorian. — Nie myślałem o niej. Wydawało mi się, że seks jest na Aurorze szeroko interpretowany i roboty są tolerowane jako partnerzy seksualni nawet teraz, kiedy jeszcze słabo przypominają ludzi. Jeśli naprawdę nie będzie można odróżnić robota od człowieka… — Pozostaje jeszcze kwestia dzieci. Robot nie może być ani ojcem, ani matką. — Z tym wiąże się jeszcze jedna sprawa. Roboty będą długowieczne, gdyż stworzenie odpowiedniego społeczeństwa może trwać wieki. — I tak będą musiały długo żyć, skoro mają przypominać Aurorian. — A dzieci — również będą długowieczne? Amadiro nie odpowiedział. — Będą sztuczne dzieci — roboty, które nigdy się nie zestarzeją, bo nigdy nie dorosną i nie dojrzeją. To z pewnością stworzy dostatecznie nieludzki element, żeby zmienić charakter stworzonego społeczeństwa. Amadiro westchnął. — Celna uwaga, panie Baley. Istotnie, myślimy o stworzeniu jakiegoś systemu, w którym roboty mogłyby wytwarzać dzieci zdolne do wzrostu i dojrzewania — przynajmniej na czas potrzebny do tworzenia pożądanej społeczności. — A potem, kiedy przybędą ludzie, roboty przestawi się na bardziej mechaniczne reakcje. — Możliwe, to wydaje się sensowne. — A wytwarzanie dzieci? Przecież najlepiej, żeby ta społeczność była jak najbardziej zbliżona do ludzkiej, prawda? — Może. — A więc seks, zapłodnienie, narodziny? — Może. — A jeśli te roboty stworzą społeczeństwo tak ludzkie, że nie można będzie odróżnić ich od ludzi, to kiedy przybędą prawdziwi osadnicy, czy roboty nie zechcą ich powstrzymać? Czy nie będą reagowały na Aurorian tak samo, jak wy na Ziemian? — Panie Baley, roboty muszą przestrzegać Trzech Praw. — Trzy Prawa nakazują nie krzywdzić ludzkich istot oraz być im posłusznym. — Właśnie. — A jeśli te roboty będą tak podobne do człowieka, że same zaczną się uważać za ludzi, których powinny bronić i słuchać? Wtedy mogłyby spokojnie postawić swoje dobro przed dobrem ich twórców. — Drogi panie Baley, dlaczego tak się pan tym przejmuje? To odległa przyszłość. Z czasem znajdziemy rozwiązania, w miarę czynionych postępów i obserwacji powstających problemów. — Może Aurorianie nie udzieliliby tak powszechnego poparcia pańskim planom, gdyby rozumieli ich konsekwencje. Może woleliby poglądy doktora Fastolfe’a. — Tak? Fastolfe uważa, że jeśli Aurorianie nie potrafią sami i bez pomocy robotów zasiedlić nowych planet, to powinni zachęcić do tego Ziemian. — Osobiście uważam to za dobry pomysł. — Ponieważ jest pan Ziemianinem, drogi panie Baley. Zapewniam pana, że Aurorianom nie byłoby przyjemnie widzieć, jak Ziemianie tłoczą się bilionami i trylionami na nowych światach, budując nowe ule oraz tworząc jakieś imperium galaktyczne. Światy Zaziemskie zostałyby zepchnięte w najlepszym razie do grupki nic nie znaczących planetek, a w najgorszym — kompletnie zniszczone. — Jednak inną możliwością są światy humanoidalnych robotów, budujących niby–ludzkie społeczeństwa i nie dopuszczających do siebie ludzi. Stopniowo powstałoby galaktyczne imperium robotów, które w najlepszym razie zmieniłoby Światy Zaziemskie w grupkę mało znaczących planetek, a w najgorszym razie kompletnie je zniszczyło. Na pewno Aurorianie woleliby galaktyczne imperium ludzi od zdominowanego przez roboty. — Dlaczego jest pan tego taki pewny? — Przekonuje mnie o tym forma waszej społeczności. W drodze na Aurorę powiedziano mi, że tutaj nie istnieją różnice między robotami a ludźmi, jednak tak nie jest. — Przebywa tu pan zaledwie od… mniej niż dwóch dni i już to stwierdził? — Tak, doktorze Amadiro. Mogę to zauważyć właśnie dlatego, że jestem tu obcy i na wszystko patrzę z dystansu. Nie zaślepiają mnie wasze zwyczaje i ideały. Pierwszą wyraźną różnicą jest to, że robotom nie wolno wchodzić do dyskretek. W ten sposób człowiek ma miejsce, gdzie może być sam. Jak widać, pan i ja siedzimy przy stole, podczas gdy roboty stoją w niszach — rzekł Baley wskazując ręką Daneela — co jest kolejną różnicą. Uważam, że ludzie — nawet Aurorianie — zawsze zechcą pozostawić jakieś różnice, aby zachować dystans. — Zdumiewające, panie Baley. — Wcale nie, doktorze Amadiro. Przegrał pan. Nawet jeżeli zdoła pan przekonać większość Aurorian, że to doktor Fastolfe zniszczył Jandera, nawet jeśli pozbawi go pan wszelkich politycznych wpływów, nawet jeżeli Legislatura i mieszkańcy Aurory poprą pański plan osadnictwa za pomocą robotów, tylko zyska pan na czasie. Gdy tylko Aurorianie zobaczą konsekwencje tego planu, zwrócą się przeciwko panu. Może więc byłoby lepiej, żeby zakończył pan tę kampanię przeciw doktorowi Fastolfe’owi i spotkał się z nim w celu wypracowania kompromisowego rozwiązania, umożliwiającego takie zasiedlanie nowych światów przez Ziemian, żeby nie stanowili oni zagrożenia dla Aurory i innych Światów Zaziemskich. — Zdumiewające, panie Baley — powtórzył Amadiro. — Nie ma pan wyboru — rzekł spokojnie Baley. Jednak Amadiro odparł z rozbawieniem: — Kiedy mówię, że pańskie uwagi są zdumiewające, nie mam na myśli ich treści, lecz to, że w ogóle wygłasza je pan, a do tego uważa, iż są coś warte. Baley patrzył, jak Amadiro sięga po ostatnie ciasteczko i z wyraźnym zadowoleniem wkłada je do ust. — Bardzo dobre — stwierdził robotyk. — Chyba trochę za bardzo lubię sobie pojeść. O czym mówiłem? Ach tak, panie Baley, myśli pan, że odkrył jakiś sekret? Że powiedziałem panu coś, o czym nasz świat jeszcze nie wie? Że moje plany są niebezpieczne, a ja paplę o tym komuś obcemu? Sądzę, że wyobrażał pan sobie, że jeśli porozmawiamy dostatecznie długo, na pewno wymknie mi się jakieś głupstwo, które będzie można wykorzystać. Nic z tego. Moje plany dotyczące jeszcze bardziej humanoidalnych robotów, robocich rodzin i cywilizacji jak najbardziej zbliżonej do ludzkiej nie są tajemnicą. Mogę je udostępnić Legislaturze i każdemu zainteresowanemu. — Czy są znane opinii publicznej? — Zapewne nie. Opinia publiczna ma swoje priorytety i bardziej interesuje się następnym posiłkiem, kolejnym programem hiperwizji i najbliższymi zawodami kosmopolo niż co ją czeka za sto lub tysiąc lat. Mimo to społeczeństwo chętnie zaakceptuje moje plany, tak jak ci intelektualiści, którzy je znają. Przeciwnicy nie będą na tyle liczni, żeby ich głos się liczył. — Jest pan tego pewny? — Może to dziwne, ale tak. Obawiam się, że nie rozumie pan siły uczuć, jakie Aurorianie — i wszyscy Przestrzeniowcy — żywią do Ziemian. Uważa pan, ja nie podzielam tych uczuć i na przykład w pańskim towarzystwie czuję się swobodnie. Nie nęka mnie prymitywny lęk przed infekcją; nie wyobrażam sobie, że Ziemianin brzydko pachnie; nie przypisuję panu wszelkich cech charakteru, jakie uważam za ujemne; nie podejrzewam, abyście spiskowali, żeby pozbawić nas życia lub ukraść naszą własność — ale większość Aurorian tak właśnie myśli. Może nie widać tego od razu i Aurorianie umieją być bardzo uprzejmi dla jakiegoś Ziemianina, którego uznają za nieszkodliwego, lecz jeśli poddać ich próbie, ujawni się cała ich nienawiść i obawa. Powiedzcie im, że Ziemianie opanowują nowe światy i niebawem zajmą całą Galaktykę, a zgodnym chórem będą się domagać, żeby zniszczyć Ziemię, zanim do lego dojdzie. — Nawet jeśli inną możliwością będzie społeczeństwo robotów? — Oczywiście. Nie rozumie pan również naszego stosunku do robotów. Znamy je. Są dla nas jak bracia. — Nie. Są waszymi sługami. Czujecie się od nich lepsi i traktujecie jak braci, dopóki nad nimi panujecie. Gdyby groził wam przewrót, gdyby one miały zapanować nad wami, bylibyście przerażeni. — Mówi pan tak dlatego, że tak zareagowaliby Ziemianie. — Nieprawda. Nie pozwalacie im wchodzić do dyskretek. To wiele mówi. — Nie muszą tam wchodzić. Mają swoje własne urządzenia do mycia i nie wydalają. Oczywiście, nie są w pełni humanoidalne. W przeciwnym razie może nie byłoby tej kwestii. — Obawialibyście się ich jeszcze bardziej. — Naprawdę? — rzekł Amadiro. — To niemądre. Czy pan obawia się Daneela? Jeśli mam wierzyć temu, co pokazano na hiperwizji — a przyznaję, że przychodzi mi to z trudem — darzy go pan sporą sympatią. Czuje ją pan teraz, prawda? Milczenie Baleya było wymowne i Amadiro poszedł za ciosem. — W tej chwili — ciągnął — nie porusza pana to, że Giskard stoi, milczący i nieruchomy, w niszy, ale przypuszczam, że żal panu Daneela. Uważa pan, że on jest zbyt podobny do człowieka, żeby traktować go jak robota. Nie boi się go pan dlatego, że wygląda jak człowiek. — Ja jestem Ziemianinem — rzekł Baley. — Mamy roboty, ale nie cywilizację opartą na robotach. Nie może pan brać mnie pod uwagę. — A Gladia, która wolała Jandera od człowieka… — Ona jest Solarianką. Jej też nie powinien pan brać pod uwagę. — A więc kogo? Zgaduje pan. Dla mnie jest oczywiste, że jeśli robot będzie dostatecznie podobny do człowieka, zostanie zaakceptowany jako człowiek. Czy żąda pan dowodu, że ja nie jestem robotem? Fakt, że wyglądam na człowieka wystarcza. W końcu nie będziemy się przejmować tym, czy nowy świat został zasiedlony przez Aurorian, którzy są ludźmi, czy tylko na nich wyglądają — o ile nikt nie dostrzeże różnicy. Jednak — ludzie czy roboty — osadnicy i tak będą Aurorianami, a nie Ziemianami. Baley zaczął tracić pewność siebie. Powiedział bez przekonania: — A jeśli nigdy nie nauczycie się, jak konstruować humanoidalne roboty? — Dlaczego nie mielibyśmy? Proszę zauważyć formę „my” — Jest nas tu wielu. — Może być tak, że z wielu przeciętniaków nie powstanie jeden geniusz. — Nie jesteśmy przeciętniakami — odparł krótko Amadiro. — Fastolfe jeszcze może uznać, że przejście na naszą stronę będzie opłacalne. — Nie sądzę. — A ja tak. Nie ucieszy go brak wpływów w Legislaturze, kiedy nasze plany kolonizacji Galaktyki ruszą z miejsca i przekona się, że opozycja nas nie powstrzyma, dołączy do nas. To ludzkie. — Nie sądzę, żebyście mieli wygrać. — Ponieważ myśli pan, że pańskie śledztwo w jakiś sposób oczyści Fastolfe’a i pogrąży mnie lub kogoś innego. — Może — rzucił rozpaczliwie Baley. Amadiro potrząsnął głową. — Mój przyjacielu, czy gdybym myślał, że może pan pokrzyżować moje plany, siedziałbym tutaj i czekał na to? — Nie czeka pan. Robi pan wszystko, żeby zamknąć śledztwo. Czy robiłby pan to wiedząc, że nie mogę w żaden sposób zaszkodzić pańskim planom? — No cóż — rzekł Amadiro — może im pan zaszkodzić demoralizując niektórych pracowników instytutu. Nie może pan być niebezpieczny, ale denerwujący — a tego też nie chcę. Dlatego, jeśli zdołam, pozbędę się tego kłopotu — ale zrobię to w rozsądny, a nawet w delikatny, sposób. Gdyby pan był naprawdę niebezpieczny… — Co zrobiłby pan wtedy? — Mógłbym kazać pana schwytać i uwięzić do czasu deportacji. Nie sądzę, żeby Aurorianie specjalnie przejmowali się tym, co mógłbym zrobić Ziemianinowi. — Chce mnie pan zastraszyć — rzekł Baley — ale nie uda się panu. Doskonale pan wie, że nic nie można mi zrobić w obecności moich robotów. — A czy pomyślał pan, że ja mam setkę robotów na zawołanie? Co te dwa mogłyby zrobić przeciw takiej przewadze? — Cała setka nie mogłaby mi nic zrobić. One nie potrafią odróżnić Ziemianina od Aurorianina. Dla nich jestem człowiekiem chronionym przez Trzy Prawa. — Mogłyby pana unieruchomić — nie robiąc krzywdy — a w tym czasie pańskie roboty zostałyby zniszczone. — Nic z tego — powiedział Baley. — Giskard słyszy to i jeżeli spróbuje pan wezwać roboty, on unieruchomi pana. Jest bardzo szybki i kiedy to zrobi, pańskie roboty będą bezradne, nawet jeśli zostaną wezwane. Zrozumieją, że każde działanie przeciwko mnie skrzywdzi pana. — Chce pan powiedzieć, że Giskard zrobi mi krzywdę? — W mojej obronie? Oczywiście. Zabije pana w razie konieczności. — Chyba nie mówi pan poważnie. — Jak najbardziej — rzekł Baley. — Daneel i Giskard otrzymali rozkazy, żeby mnie chronić. W ten sposób Pierwsze Prawo zostało jeszcze wzmocnione przez doktora Fastolfe’a, który wykorzystał wszystkie swoje zdolności, żeby zapewnić mi bezpieczeństwo. Wprawdzie nie mówił mi tego tak dokładnie, lecz jestem pewny, że to prawda. Gdyby moje roboty musiały wybierać między pańską a moją krzywdą, to chociaż jestem Ziemianinem, nie wątpię, kogo by broniły. Sądzę, iż zdaje pan sobie sprawę z tego że doktorowi Fastolfe’owi nie zależy na tym, żeby zapewniać bezpieczeństwo panu. Amadiro zachichotał i jego twarz zmarszczyła się w uśmiechu. — Jestem przekonany, że ma pan całkowitą rację, panie Baley, ale dobrze, że pan to powiedział. Wiadomo panu, miły gościu, że ja również nagrywam tę rozmowę — ostrzegłem o tym na początku naszej rozmowy — z czego bardzo się cieszę. Może doktor Fastolfe zechce wymazać ostatni fragment nagrania, ale ja na pewno nie. Z tego, co pan powiedział, jasno wynika, że on jest gotów wyrządzić mi krzywdę, wykorzystując do tego roboty — nawet zabić, jeśli zdoła — podczas gdy z żadnej części naszej czy innej rozmowy nie wynika, że planuję jakikolwiek zamach na niego lub na pana. I który z nas jest czarnym charakterem? Sądzę, że właśnie to ustaliliśmy i chyba na tym możemy zakończyć rozmowę. Podniósł się, wciąż uśmiechnięty, a Baley, przełknąwszy ślinę, odruchowo wstał z fotela. — Jednak mam jeszcze coś do powiedzenia. To nie ma nic wspólnego z naszymi kłopotami — Fastolfe’a i moimi. Chodzi raczej o pański problem, panie Baley. — Mój problem? — Może powinienem był powiedzieć problem Ziemi. Myślę, iż tak bardzo stara się pan ochronić biednego Fastolfe’a przed skutkami jego głupoty, ponieważ wyobraża sobie, że w ten sposób wasza planeta uzyska możliwość ekspansji. Proszę wybić to sobie z głowy. Jest wprost przeciwnie albo inaczej mówiąc „rzycią w przód”, jeśli użyć tego wulgarnego wyrażenia, na które natrafiłem w pewnej historycznej powieści z waszej planety. — Nie znam tego wyrażenia — odparł sztywno Baley. — Oznacza opaczne pojmowanie sytuacji. Widzi pan, kiedy mój punkt widzenia zyska uznanie w oczach Legislatury — i proszę zauważyć, że mówię „kiedy”, a nie „jeśli”, przyznaję, że Ziemia będzie zmuszona pozostać w swoim układzie planetarnym, ale wyłącznie z korzyścią dla siebie. Aurora stanie przed perspektywą rozwoju i stworzenia bezkresnego imperium. Jeżeli będziemy wiedzieli, że Ziemia pozostanie Ziemią i niczym więcej, cóż ona będzie nas obchodzić? Mając do dyspozycji Galaktykę, nie będziemy zazdrościli Ziemianom ich jedynego świata. Może nawet będziemy skłonni uczynić go możliwie najwygodniejszym dla jego mieszkańców. Z drugiej strony, panie Baley, jeśli Aurora zrobi to, czego domaga się Fastolfe, i pozwoli Ziemi wysłać osadników, nie minie długi czas, a coraz większa liczba Aurorian uświadomi sobie, że Ziemia zajmie Galaktykę, a my zostaniemy otoczeni i ściśnięci, skazani na stagnację i upadek. Wtedy nic już nie będę mógł zrobić. Moja sympatia do Ziemian nie powstrzyma kiełkujących podejrzeń, dojdą do głosu uprzedzenia, a wtedy Ziemia znajdzie się w opałach. Dlatego, panie Baley, jeżeli rzeczywiście obchodzi pana los pańskich ziomków, powinien pan starać się, żeby Fastolfe’owi nie udało się narzucić Aurorze tego poronionego planu. Powinien pan zostać moim wiernym sprzymierzeńcem. Proszę o tym pomyśleć. Zapewniam, że mówię panu o tym ze szczerej przyjaźni i sympatii dla pana i pańskiej planety. Amadiro cały czas uśmiechał się szeroko, lecz teraz maska spadła mu z twarzy, ukazując kryjącego się pod nią wilka. Baley i jego roboty wyszli za Amadirem z gabinetu i ruszyli korytarzem. Dyrektor stanął przed niepozornie wyglądającymi drzwiami i zapytał: — Czy chciałby pan skorzystać przed wyjściem? Przez chwilę Baley marszczył brwi zmieszany, nie rozumiejąc, o co chodzi. Potem, dzięki temu, że również czytywał powieści historyczne, przypomniał sobie znaczenie archaicznego wyrażenia, użytego przez Amadira. — Był taki starożytny generał — odparł Baley — nie pamiętam nazwiska, który, mając na względzie nagły i absorbujący charakter wojskowych spraw, powiedział kiedyś: „Nigdy nie rezygnuj z okazji, żeby porządnie się odlać”. Amadiro uśmiechnął się jeszcze szerzej i powiedział: — Wspaniała rada. Równie dobra jak moja, żeby pomyślał pan poważnie o tym, o czym mówiłem. Jednak widzę, że mimo wszystko pan się waha. Chyba nie sądzi pan, że to jakaś pułapka? Proszę wierzyć, nie jestem barbarzyńcą. W tym budynku jest pat moim gościem i choćby tylko dlatego może się pan tutaj czuć zupełnie bezpiecznym. Baley powiedział ostrożnie: — Jeżeli waham się, to dlatego, że rozważam, czy mi wypada skorzystać z… z zaproszenia, skoro nie jestem Aurorianinem. — Nonsens, drogi panie Baley. Jakie ma pan wyjście? Natura ma swoje prawa. Proszę wejść. Niech to zaświadczy o tym, że nie żywię auroriańskich uprzedzeń i dobrze życzę panu oraz Ziemi. — Czy możemy posunąć się o krok dalej? — W czym, panie Baley? — Czy mógłby pan również udowodnić, że jest ponad miejscowe przesądy związane z robotami… — Nie ma przesądów związanych z robotami — rzekł szybko Amadiro. Baley poważnie pokiwał głową, pozornie zgadzając się z tą uwagą, i dokończył zdanie: — …pozwalając im wejść do dyskretki. Bez nich zaczynam się czuć nieswojo. Przez moment Amadiro był wstrząśnięty. Jednak niemal natychmiast opanował się i krzywiąc się, powiedział: — Jak pan chce, panie Baley. — Jednak ktoś wewnątrz może mieć coś przeciwko temu. Nie chcę wywołać skandalu. — Nikogo tam nie ma. To jednoosobowa dyskretka i gdyby ktoś jej używał, zapaliłby się sygnał „Zajęte”. — Dziękuję, doktorze Amadiro — rzekł Baley. Otworzył drzwi i powiedział: — Giskardzie, wejdź proszę. Robot wyraźnie się zawahał, ale bez sprzeciwu wykonał polecenie. Zachęcony gestem Baleya, Daneel poszedł w jego ślady, lecz przechodząc przez drzwi ujął detektywa za ramię i pociągnął za sobą. Zza zamykających się drzwi Baley powiedział: — Zaraz wyjdę. Dziękuję za pozwolenie. Wszedł do środka starając się zachowywać swobodnie, ale czuł ściskanie w żołądku. Czy oczekiwała go jakaś nieprzyjemna niespodzianka? Jednak w pomieszczeniu nie było nikogo. Nie było nawet wiele zakamarków do przeszukania — dyskretka była mniejsza niż w posiadłości Fastolfe’a. Daneel i Giskard zatrzymali się w pobliżu drzwi. Baley miał zamiar coś powiedzieć, ale wydał z siebie tylko ochrypły pomruk. Odchrząknął przesadnie głośno i spróbował jeszcze raz: — Możecie wejść dalej i nie musisz już milczeć, Daneelu. Robot natychmiast przyłożył palec do ust. Był na Ziemi. Wiedział o tabu, jakim była rozmowa w dyskretce. — Wiem, wiem — uspokoił go Baley. — Zapomnij o tym. Jeśli Amadiro mógł naruszyć zakaz obecności robotów w dyskretce, ja mogę zapomnieć o tym, że rozmowy tu są tabu. — Czy to nie wprawi cię w zakłopotanie, partnerze Elijahu? — spytał Daneel ściszonym głosem. — Ani trochę — odparł Baley normalnym tonem. Właściwie rozmowa z Daneelem, który był tylko robotem, nie była krępująca. Dźwięk głosu w takim pomieszczeniu, jeśli nie przebywał w nim żaden człowiek, nie był czymś strasznym. Nagle Baleyowi przyszło do głowy coś jeszcze i poczuł się jak kompletny dureń. — A może — powiedział do Daneela, ściszając głos — sugerujesz milczenie, ponieważ w tym pomieszczeniu jest podsłuch? Ostatnie słowo wymówił, bezdźwięcznie poruszając wargami. — Jeżeli masz na myśli to, że ludzie poza tym pokojem dzięki jakiemuś urządzeniu mogą słyszeć, co tutaj mówimy, to jest to zupełnie niemożliwe. — Dlaczego? Spłuczka zadziałała samoczynnie, cicho i skutecznie, i Baley podszedł do umywalki. — Na Ziemi — rzekł Daneel — gęste zaludnienie Miast uniemożliwia samotność. Podsłuchiwanie jest powszechne, a używanie urządzeń dla skuteczniejszego podsłuchiwania uznaje się za rzecz naturalną. Jeśli Ziemianin nie chce być podsłuchiwany, po prostu nic nie mówi; może dlatego w pomieszczeniach mających pretensje do prywatności obowiązuje cisza, tak jak w tych, które nazywacie dyskretkami. Tymczasem na Aurorze, podobnie jak na wszystkich Światach Zaziemskich, prywatność jest faktem i to niezwykle cenionym. Pamiętasz Solarię i skrajny sposób, w jaki tam się objawiała. Jednak nawet na Aurorze każdy człowiek jest zabezpieczony przed innymi odległością niewyobrażalną na Ziemi, a dodatkowo murem robotów. Naruszenie tej prywatności jest czymś nie do pomyślenia. — Chcesz powiedzieć, że założenie tutaj podsłuchu byłoby przestępstwem? — Czymś znacznie gorszym, partnerze Elijahu. Byłoby postępowaniem niegodnym dżentelmena. Baley rozejrzał się wokół. Daneel, mylnie interpretując jego zachowanie, wyjął papierowy ręcznik z podajnika, którego mogło nie dostrzec niewprawne oko. Baley przyjął ręcznik, ale nie tego szukał. Wypatrywał ukrytego mikrofonu, nie mogąc uwierzyć, że nie założono podsłuchu tylko dlatego, że kłóciłoby się to z dobrymi obyczajami. Ponieważ niczego nie znalazł, zajął się innym podejrzeniem kiełkującym w jego umyśle. — Powiedz mi, Daneelu, ponieważ znasz Aurorian lepiej niż ja, jak myślisz, dlaczego Amadiro zadaje sobie tyle trudu? Rozmawia ze mną bez pośpiechu. Odprowadza. Pozwala skorzystać z tego pomieszczenia — coś, czego nie zrobiła Vasilia. Zdaje się, że jest gotowy poświęcić mi tyle czasu, ile zechcę. Z uprzejmości? — Wielu Aurorian szczyci się swoją uprzejmością. Może Amadiro należy do takich. Kilkakrotnie podkreślał, że nie jest barbarzyńcą. — A jak sądzisz, dlaczego zezwolił, żebyś wszedł tutaj razem z Giskardem? — Wydało mi się, że chciał rozwiać twoje podejrzenia, że ta propozycja kryje w sobie jakąś pułapkę. — Dlaczego miałby przejmować się tym? Dlatego, że chciał mi oszczędzić niepotrzebnego niepokoju? — Zapewne jeszcze jeden gest dżentelmena. Baley potrząsnął głową. — No, jeżeli to pomieszczenie jest na podsłuchu, to niech Amadiro usłyszy i to. Nie uważam go za dżentelmena. Powiedział bez ogródek, że jeśli nie zaniecham śledztwa, postara się, żeby cierpiała za to cała Ziemia. Czy tak postępuje dżentelmen? Czy raczej niewiarygodnie brutalny szantażysta? — Dżentelmen może uznać groźby za konieczne, lecz wyrazi je w grzecznej formie. — Tak też zrobił Amadiro. A zatem to forma, a nie treść wypowiedzi cechuje dżentelmena. Jednak ty, Daneelu, jesteś robotem, a więc nie możesz surowo krytykować człowieka, prawda? — Przyszłoby mi to z trudem. A jednak, czy mogę o coś zapytać, partnerze Elijahu? Dlaczego poprosiłeś o pozwolenie na zabranie do tego pomieszczenia przyjaciela Giskarda i mnie? Wydawało mi się, że wcześniej z trudem przychodziło ci uwierzyć, iż jesteś w niebezpieczeństwie. Czy teraz uznałeś, że jesteś bezpieczny jedynie w naszej obecności? — Nie, wcale nie, Daneelu. Jestem zupełnie pewny, że nie byłem i nie jestem w niebezpieczeństwie. — A jednak kiedy tu wchodziłeś, twoje zachowanie świadczyło o dręczących cię podejrzeniach. Przeszukałeś ten pokój. — Oczywiście! — odparł Baley. — Powiedziałem, że nic mi nie grozi, ale nie mówię, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. — Chyba nie widzę różnicy, partnerze Elijahu. — Przedyskutujemy to później, Daneelu. Nadal nie jestem pewny, czy tutaj nie ma podsłuchu. Kiedy Baley skończył, powiedział: — Dobrze, Daneelu, zamierzam wyjść stąd i zastanawiam się, czy Amadiro wciąż czeka na nas, chociaż upłynęło tyle czasu, czy też zawołał kogoś, żeby odprowadził nas do drzwi. W końcu Amadiro jest bardzo zajętym człowiekiem i nie może poświęcić mi całego dnia. Jak uważasz, Daneelu? — Byłoby bardziej logiczne, gdyby doktor Amadiro wyznaczył komuś to zadanie. — A ty, Giskardzie? Co ty o tym myślisz? — Zgadzam się z przyjacielem Daneelem, chociaż z doświadczenia wiem, że ludzkie istoty nie zawsze czynią to, co nakazuje logika. — Jeżeli o mnie chodzi — powiedział Baley — podejrzewam, że Amadiro cierpliwie czeka na nas. Jeśli coś kazało mu tracić na nas tyle czasu, to sądzę, że ten powód — jakikolwiek by był — nadal istnieje. — Nie wiem, co mogłoby być powodem, o którym mówisz, partnerze Elijahu. — Ja również, Daneelu — rzekł Baley. — I to mnie bardzo niepokoi. Jednak otwórzmy drzwi i przekonajmy się. Amadiro czekał na nich pod drzwiami, dokładnie w tym samym miejscu, w którym Baley go zostawił. Uśmiechnął się do wychodzących, nie okazując zniecierpliwienia. Baley mimo woli rzucił Daneelowi spojrzenie wyrażające „a nie mówiłem”, a robot przyjął to z kamiennym spokojem. — Żałowałem — powiedział Amadiro — że wchodząc do dyskretki nie zostawił pan Giskarda na zewnątrz. Nie poznałem go kiedyś, gdy Fastolfe i ja pozostawaliśmy w lepszych stosunkach Wie pan, że byłem uczniem Fastolfe’a. — Naprawdę? — Zbyt krótko przebywa pan na Aurorze, żeby zebrać wiele takich drobnych informacji. A teraz, pomyślałem sobie, że mógłby pan uznać mnie za niegościnnego, gdybym przy okazji nie pokazał panu instytutu. — Naprawdę — odrzekł Baley. — Muszę… — Nalegam — powiedział Amadiro głosem nie dopuszczającym żadnych sprzeciwów. — Przybył pan na Aurorę wczoraj rano i wątpię, czy zostanie pan tu dłużej. To może być dla pana jedyna okazja poznania nowoczesnego laboratorium prowadzącego badania w dziedzinie robotyki. Wziął detektywa pod rękę i nie przestawał mówić. Paple — pomyślał zdumiony Baley. — Umył pan ręce — rzekł Amadiro. — Zaspokoił inne potrzeby. Może są tu robotycy, którym chciałby pan zadać pytania; nie będę stawiał przeszkód. Prawdę mówiąc, nie widzę powodu, żeby nie miał pan zjeść z nami obiadu. — Jeśli mogę przerwać, sir… — zaczął Giskard. — Nie możesz! — rzekł stanowczo Amadiro i robot zamilkł. — Drogi panie Baley, ja rozumiem te roboty. Któż zna je lepiej? Oprócz nieszczęsnego Fastolfe’a oczywiście. Jestem pewny, że Giskard zamierzał przypomnieć panu o jakimś spotkaniu, obietnicy lub sprawie do załatwienia — a wszystko to jest mało istotne. Skoro śledztwo zostało już prawie zamknięte, uważam, że cokolwiek zamierzał panu powiedzieć, nie ma już znaczenia. Zapomnijmy o tych głupstwach i — choć na krótko — zostańmy przyjaciółmi. Musi pan zrozumieć — ciągnął dalej — że jestem gorącym miłośnikiem Ziemi i jej kultury. Ten temat nie należy do najpopularniejszych na Aurorze, jednak ja uważam go za fascynujący. Szczególnie interesuje mnie dawna historia Ziemi, czasy, gdy mówiono setką języków i nie powstał jeszcze Międzygwiezdny Standardowy. Przy okazji, czy mogę pogratulować panu znajomości Międzygwiezdnego? Tędy, tędy — zachęcał, skręcając za róg. — Wejdziemy do laboratorium symulującego działanie zwojów, które odznacza się swoistym pięknem, i może zobaczymy przebieg doświadczenia. Nawiasem mówiąc, dźwięki są niezwykle melodyjne. Jednak mówiłem o pańskim Międzygwiezdnym. To jeden z licznych przesądów dotyczących Ziemi, że Ziemianie mówią zupełnie niezrozumiałą odmianą Międzygwiezdnego. Kiedy pokazano ten program o panu, wielu twierdziło, że aktorzy nie mogli być Ziemianami, ponieważ mówili zrozumiale, tymczasem ja rozumiem pana doskonale. Po tych słowach obdarzył Baleya uśmiechem. — Próbowałem poznać Szekspira — ciągnął poufałym tonem — ale nie mogę czytać go w oryginale, rzecz jasna, a przekład jest dziwnie nudny. Sądzę, że wina leży po stronie tłumacza, a nie Szekspira. Lepiej idzie mi z Dickensem i Tołstojem, może dlatego, że to proza, chociaż nazwiska bohaterów u obu pisarzy są dla mnie jednakowo trudne do wymówienia. Pragnę pana zapewnić, że jestem przyjacielem Ziemi. Naprawdę. Chcę dla niej jak najlepiej. Rozumie pan? Spojrzał na Baleya i w jego zmrużonych oczach znów pojawił się wilczy błysk. Baley podniósł głos, przerywając płynny potok wymowy dyrektora. — Obawiam się, że nie mogę dłużej panu towarzyszyć, doktorze Amadiro. Muszę zająć się swoimi sprawami i nie mam dalszych pytań ani do pana, ani do nikogo w tym budynku. Jeżeli… Baley przerwał w pół zdania. Gdzieś w górze dał się słyszeć dziwny, dudniący dźwięk. Detektyw drgnął. — Co to było? — O czym pan mówi? — zapytał Amadiro. — Nic nie czuję. Spojrzał na roboty, które w milczeniu podążały za nimi. — Nic! — powiedział stanowczo. — Nic! Baley rozpoznał odpowiednik rozkazu. Żaden robot nie mógł teraz stwierdzić, że słyszał ten łoskot, gdyż sprzeciwiłby się człowiekowi, chyba że Baley wydałby im przeciwstawne polecenie — a był przekonany, iż nie zdołałby tego zrobić dostatecznie dobrze, żeby zniweczyć dzieło takiego profesjonalisty jak Amadiro. No trudno, nieważne. Słyszał coś i nie jest robotem; nie da się zagadać. — Sam pan powiedział, doktorze Amadiro, że nie zostało mi dużo czasu. Tym bardziej muszę… Znów łoskot. Głośniejszy. Baley powiedział ostrym tonem: — Zdaje się, że to jest właśnie to, czego nie słyszał pan wcześniej i nie słyszy teraz. Proszę mnie puścić, sir, albo zawołam na pomoc roboty. Amadiro natychmiast puścił ramię detektywa. — Przyjacielu, wystarczy, że powiesz mi, czego chcesz. Chodźmy! Zaprowadzę pana do najbliższego wyjścia i jeśli będzie pan znowu na Aurorze, co wydaje się w najwyższym stopniu nieprawdopodobne, proszę wrócić tu i dokończyć obiecanego zwiedzania. Szli szybciej. Zjechali spiralną rampą, przeszli korytarzem do przestronnego i pustego teraz holu, a w końcu do drzwi, którymi tu weszli. Okna holu były zupełnie czarne. Czyżby już zapadła noc? Nie zapadła. — Zwariowana pogoda! — mruknął do siebie Amadiro. — Zaciemnili okna. — Po czym zwrócił się do Baleya: — Sądzę, że pada. Mówili, że będzie deszcz, a zazwyczaj prognozom meteo można wierzyć, szczególnie jeśli zapowiadają paskudną pogodę. Drzwi otworzyły się i Baley odskoczył, otwierając usta ze zdumienia. Zimny wiatr szarpał gałęziami drzew. Woda lała się całymi potokami. Na oczach przerażonego Baleya po niebie przeleciał zygzak blasku, oślepiająco jasny, a potem znów rozległ się ten łoskot, tym razem odbijający się echem, jakby zygzak światła rozłupał niebo na części. Baley odwrócił się i z płaczem pobiegł z powrotem. 15. ZNÓW DANEEL I GISKARD Baley poczuł silny uścisk na ramieniu, tuż przy barku. Stanął i udało mu się powstrzymać ten dziecinny szloch. Czuł, że cały dygocze. Daneel powiedział z niezmiernym szacunkiem: — Partnerze Elijahu, to burza — spodziewana, oczekiwana, zwyczajna. — Wiem — szepnął Baley. Rzeczywiście wiedział. W książkach, które czytał, wiele razy opisywano burze, zarówno prawdziwe, jak i wymyślone. Oglądał to zjawisko na hologramach i w programach hiperwizji — dźwięk, widok i wszystko. Jednak rzeczywistość, prawdziwy dźwięk i obraz nigdy nie docierały do Miasta i Baley przez całe życie nie doświadczył czegoś takiego. Mimo że teoretycznie wiedział wszystko o burzach, nie mógł zmienić rzeczywistości. Chociaż znał opisy, widział obrazy na małych fotografiach i ekranach, a także słyszał nagrane dźwięki, nie wyobrażał sobie, że błyski są tak jasne i tak przecinają niebo, że grzechoczący nad pustym światem dźwięk jest tak wibrujący 1 basowy, że oba są tak nagłe, i że deszcz może lać jak z odwróconego do góry dnem naczynia, bez końca. — Nie mogę wyjść stąd — mruknął z rozpaczą. — Nie musisz — szybko zapewnił Daneel. — Giskard sprowadzi poduszkowiec. Podstawi go pod same drzwi. Nie spadnie na ciebie ani kropla deszczu. — Dlaczego nie zaczekamy, aż to się skończy? — To na pewno nie byłoby rozsądne, partnerze Elijahu. Deszcz będzie padał co najmniej do północy i jeśli rano ma przyjechać przewodniczący, jak zapowiadał doktor Amadiro, może dobrze byłoby przez wieczór skonsultować się z doktorem Fastolfem. Baley zdołał obrócić twarz w kierunku wyjścia i spojrzał Daneelowi w oczy. Zdawały się wyrażać głęboką troskę, jednak Baley z przygnębieniem pomyślał, że to tylko dlatego, że to on tego się spodziewa. Robot nie miał uczuć, jedynie udające je zmiany stanu pozytonów. Być może ludzie również nie mieli uczuć, tylko zmiany stanu neuronów, interpretowane jako uczucia. Uświadomił sobie, że pozostał sam z robotami. — Amadiro celowo zatrzymał mnie, namawiając na skorzystanie z dyskretki, przedłużając rozmowę, nie pozwalając tobie lub Giskardowi wtrącić się i ostrzec mnie przed burzą. Próbowałby nawet oprowadzać mnie po budynku lub zaciągnąć na wspólny obiad. Zrezygnował z tego słysząc burzę. Właśnie na to czekał. — Chyba masz rację, partnerze Elijahu. Jeśli burza zatrzyma cię tutaj, może właśnie o to mu chodziło. Baley głęboko zaczerpnął powietrza. — Muszę się stąd jakoś wydostać. Niechętnie zrobił krok do drzwi, nadal otwartych, wciąż przesłoniętych szarą kurtyną siekącego deszczu. Następny krok. I jeszcze jeden — cały czas opierał się ciężko na Daneelu. Giskard spokojnie czekał przy drzwiach. Baley przystanął i na moment zamknął oczy. Potem rzekł cicho, bardziej do siebie niż do Daneela: — Muszę to zrobić. I znów ruszył naprzód. Dobrze się pan czuje? — spytał Giskard. To głupie pytanie, wymuszone programem, pomyślał Baley, chociaż nie gorsze od pytań, jakie potrafiły zadać istoty ludzkie przestrzegające etykiety, a przez to zaprogramowane na sztywne wzorce zachowań. — Tak — odparł, starając się bez powodzenia mówić głośniej od szeptu. To była bezsensowna odpowiedź na głupie pytanie, gdyż Giskard jako robot z pewnością mógł stwierdzić, że Baley źle się czuje, a jego słowa są kłamstwem. Jednak odpowiedź została zaakceptowana i to pozwoliło Giskardowi wykonać następny krok. — Teraz pójdę po poduszkowiec i podprowadzę go pod drzwi — oznajmił. — Czy to się uda, w tym całym… przy tej wodzie? — Tak, sir. To całkiem zwyczajny deszcz. Robot wyszedł spokojnie na deszcz. Błyskawice migotały niemal bez przerwy, a odgłos gromów był jak stłumiony warkot, co kilka minut przechodzący w znacznie głośniejszy łoskot. Po raz pierwszy w życiu Baley pozazdrościł robotowi. Móc chodzić w tym; nie zwracać uwagi na wodę, widok i dźwięk; nie zwracać uwagi na otoczenie i być obdarzonym pseudożyciem bez lęku; nie znać strachu przed bólem czy śmiercią, ponieważ nie ma bólu ani śmierci. Lecz również być pozbawionym zdolności oryginalnego myślenia, nieprzewidzianych przypływów intuicji… Czy te dary były warte ceny, jaką płaciła za nie ludzkość? W tej chwili Baley nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Wiedział, że kiedy minie przerażenie, uzna, iż za pozostawanie człowiekiem żadna cena nie jest zbyt wygórowana. Jednak teraz, kiedy czuł tylko mocne bicie serca i zanik woli, nie potrafił powstrzymać myśli, że cóż znaczy być człowiekiem, jeśli nie można” przezwyciężyć tych głęboko zakorzenionych obaw, tej ostrej agorafobii. A przecież przebywał na otwartej przestrzeni przez prawie dwa dni i czuł się zupełnie dobrze. Jednak nie pokonał obaw. Teraz przekonał się o tym. Stłumił je, intensywnie rozmyślając o innych sprawach, ale burza przełamała tę barierę. Nie mógł na to pozwolić. Jeśli zawiodło wszystko inne — rozsądek, duma — to może powinien zdać się na wstyd. Nie mógł załamać się na oczach spoglądających bezosobowo i z wyższością robotów. Wstyd będzie musiał być silniejszy od lęku. Poczuł ramię Daneela pewnie obejmujące go w pasie i wstyd nie pozwolił mu zrobić tego, czego w tym momencie pragnął najbardziej — obrócić się i skryć twarz na piersi robota. Może nie zdołałby się oprzeć, gdyby Daneel był człowiekiem… Utracił kontakt z rzeczywistością, ponieważ zaczął słyszeć głos Daneela, dobiegający jakby ze znacznej odległości. Brzmiał tak, jakby Daneel był bliski paniki. — Partnerze Elijahu, słyszysz mnie? Równie odległy głos Giskarda powiedział: — Musimy go nieść. — Nie — wymamrotał Baley. — Pozwólcie mi iść. Może go nie słyszeli. Może w rzeczywistości nie powiedział tego, tylko pomyślał. Poczuł, że go podnoszą. Lewa ręka zwisała mu bezwładnie, więc usiłował ją podnieść, oprzeć o czyjeś ramię, wyprostować się, namacać podłogę stopami i stanąć. Jednak lewe ramię nadal zwisało bezwładnie i próby spełzły na niczym. Uświadomił sobie, że czuje na twarzy podmuch powietrza i krople wilgoci. Właściwie nie był to deszcz, lecz wilgotne powietrze. Potem coś twardego przycisnęło się do lewego boku Baleya, a później również do prawego. Znalazł się w poduszkowcu, wciśnięty między Giskarda i Daneela. Czuł, że Giskard jest bardzo mokry. Poczuł owiewający go ciepły podmuch. Niemal kompletne ciemności za szybą pojazdu i warstewka ściekającej po szkle wody sprawiały, że wnętrze pojazdu było pogrążone w zupełnym mroku. Cichy pomruk silnika, gdy poduszkowiec uniósł się i zakołysał, stłumił łoskot gromów, pozbawiając je siły. — Przykro mi z powodu mojej nieprzyjemnie mokrej powierzchni — rzekł Giskard. — Szybko wyschnę. Zaczekamy tu chwilę, dopóki nie dojdzie pan do siebie. Baley oddychał trochę łatwiej. Czuł się wspaniale i wygodnie zamknięty. Pomyślał — oddajcie mi moje Miasto. Do licha ze wszechświatem, niech go sobie kolonizują Przestrzeniowcy. Nam wystarczy Ziemia. Wiedział jednak, że tylko chwilowe szaleństwo każe mu tak myśleć. Poczuł potrzebę zajęcia się czymś. — Daneelu? — spytał słabym głosem. — Tak, partnerze Elijahu? — Chodzi o przewodniczącego. Czy uważasz, że Amadiro prawidłowo ocenił sytuację przewidując, że przewodniczący zamknie śledztwo, czy też były to tylko jego pobożne życzenia? — To możliwe, partnerze Elijahu, że przewodniczący naprawdę przesłucha w tej sprawie doktorów Fastolfe’a i Amadira. To standardowe postępowanie przy rozstrzyganiu takich sporów. Istnieją liczne przykłady. — Ale dlaczego? — pytał słabym głosem Baley. — Jeżeli Amadiro ma taką siłę perswazji, dlaczego przewodniczący po prostu nie nakazał przerwać śledztwa? — Przewodniczący — rzekł Daneel — znalazł się w trudnej sytuacji politycznej. Przecież przystał na nalegania doktora Fastolfe’a i pański przyjazd na Aurorę, więc nie może tak gwałtownie zmieniać zdania, żeby nie wyjść na słabego i chwiejnego, a ponadto nie zirytować doktora Fastolfe’a, który wciąż jest bardzo wpływową postacią w Legislaturze. — A więc dlaczego nie odrzuci skargi Amadira? — Doktor Amadiro również ma znaczne wpływy, partnerze Elijahu, a zapewne będzie miał jeszcze większe. Przewodniczący musi grać na zwłokę wysłuchując obu stron i przynajmniej udając namysł przed wydaniem decyzji. — Opartej na czym? — Na meritum sprawy, zapewne. — A zatem do jutra rana muszę znaleźć coś, co skłoni przewodniczącego do wzięcia strony Fastolfe’a, a nie jego przeciwnika. Jeśli zdołam, czy to będzie równoznaczne ze zwycięstwem? — Przewodniczący nie jest wszechwładny — rzekł Daneel — ale ma wielkie wpływy. Jeśli stanowczo opowie się za Fastolfem, to przy obecnej sytuacji politycznej doktor zapewne uzyska poparcie Legislatury. Baley stwierdził, że znów myśli jasno. — To mogłoby wyjaśniać, dlaczego Amadiro usiłował nas zatrzymać. Może domyślił się, że na razie nie mam żadnego dowodu dla Przewodniczącego i wystarczy nie dopuścić, żebym coś odkrył w czasie, jaki mi pozostał. — Mogłoby tak być, partnerze Elijahu. — A wypuścił mnie dopiero wtedy, kiedy uznał, że burza mnie powstrzyma. — Możliwe. — W takim razie nie możemy pozwolić, aby burza nas zatrzymała. — Dokąd mamy pana zawieźć, sir? — wtrącił spokojnie Giskard. — Z powrotem do rezydencji doktora Fastolfe’a. — Chwileczkę, partnerze Elijahu. Czy chcesz powiedzieć, że nie zamierzasz prowadzić dalej śledztwa? — Dlaczego tak sądzisz? — rzucił ostro Baley. Donośny i gniewny ton głosu świadczył o tym, że doszedł do siebie. — Tylko dlatego, że być może zapomniałeś, iż doktor Amadiro nalegał, żebyś tak zrobił dla dobra Ziemi. — Nie zapomniałem — odparł ponuro Baley — i jestem zdziwiony, że mogłeś pomyśleć, iż to mnie powstrzyma. Fastolfe’a należy oczyścić z zarzutów, a Ziemia musi wysłać osadników na nowe planety. Jeśli istnieje jakieś zagrożenie ze strony globalistów musimy być gotowi podjąć to ryzyko. — Jednak, w takim razie po co wracać do doktora Fastolfe’a? Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli mu do przekazania coś istotnego. Czy nie możemy poprowadzić śledztwa w jakimś innym kierunku, zanim złożymy raport doktorowi Fastolfe’owi? Baley wyprostował się w fotelu i położył dłoń na ramieniu Giskarda, który był już całkiem suchy, po czym rzekł opanowanym głosem: — Jestem zadowolony z dotychczasowych postępów, Daneelu. Ruszajmy, Giskardzie. Kieruj pojazd do posiadłości Fastolfe’a. A potem, zaciskając pięści i naprężając mięśnie, dodał: — Co więcej, Giskardzie, odsłoń okna. Chcę popatrzeć na burzę. Baley wstrzymał oddech czekając na rozjaśnienie szyb. Mała kabina poduszkowca już nie będzie całkiem zamknięta; przestaną ją otaczać ściany. Pojawił się błysk światła, który zapalił się i zgasł zbyt szybko, żeby zrobić jakieś wrażenie; tylko świat stał się potem jeszcze mroczniejszy. Baley mimowolnie skulił się w oczekiwaniu na grom, który rzeczywiście po krótkiej chwili przetoczył się i ucichł. — Burza już nie przybierze na sile, a niebawem ucichnie — pocieszał go Daneel. — Nie dbam o to, czy ucichnie, czy nie — rzekł Baley drżącymi ustami. — Naprzód. Ruszajmy. Sam przed sobą usiłował podtrzymać złudzenie, że jako człowiek dowodzi tymi robotami. Poduszkowiec uniósł się w powietrze i natychmiast zakołysał się i przechylił, tak że Baley upadł na Giskarda. — Wyrównaj, Giskardzie! — zawołał, a raczej jęknął. Daneel objął Baleya ramieniem i delikatnie przyciągnął do siebie. Drugą ręką trzymał się uchwytu przymocowanego do burty pojazdu. — Nie da rady, partnerze Elijahu — rzekł. — Wieje dość silny wiatr. Baleyowi włos zjeżył się na głowie. — Chcesz powiedzieć, że… nas porwie? — Nie, oczywiście, że nie — odparł Daneel. — Gdyby to był pojazd antygrawitacyjny — co, oczywiście, jest technologicznie niemożliwe — pozbawiony masy i inercji, zostałby jak piórko uniesiony w powietrze. Jednak my zachowujemy całą masę nawet wtedy, gdy silniki unoszą nas i ustawiają w powietrzu, tak więc siłą bezwładności opieramy się naporowi wiatru. Pomimo to wiatr kołysze poduszkowcem, chociaż Giskard całkowicie panuje nad pojazdem. — Nie odniosłem takiego wrażenia. Baley słyszał cichy skowyt, który uznał za wycie wichru uderzającego o poduszkowiec. Nagle pojazd skoczył naprzód i Baley, nie mogąc powstrzymać tego odruchu, rozpaczliwie chwycił się Daneela. Robot odczekał chwilę. A kiedy Baley złapał oddech, Daneel lekko oswobodził się z uścisku, jednocześnie mocniej obejmując go ramieniem. — Aby utrzymać kurs, partnerze Elijahu, Giskard musi równoważyć napór wiatru nierównomiernym ciągiem silników. Korzysta tylko z tych na zawietrznej burcie, zmieniając ich siłę ciągu i ustawienie, w miarę jak wicher zmienia siłę i kierunek. Nikt nie zrobiłby tego lepiej od Giskarda, ale i tak od czasu do czasu poduszkowiec trzęsie się i podskakuje. Musisz wybaczyć Giskardowi, że nie uczestniczy w naszej rozmowie. Całą uwagę skupił na kierowaniu pojazdem. — Czy… czy to bezpieczne? Baley czuł ściskanie w żołądku na myśl o takiej zabawie z wiatrem. Był niezmiernie rad, że od kilku godzin nic nie jadł. Nie mógłby — nie śmiałby — rozchorować się w tej ciasnej przestrzeni. Na samą myśl o tym poczuł mdłości, więc spróbował skupić się na czymś innym. Pomyślał o jeździe na ruchomych chodnikach na Ziemi, o przeskakiwaniu z jednego na drugi, szybszy, a potem na kolejny, jeszcze szybszy, a potem z powrotem na wolniejsze, za każdym razem ustawiając się sprawnie do wiatru; w innym kierunku, gdy ktoś przyspieszał (dziwne określenie używane wyłącznie przez ścigających się), a w przeciwną, kiedy jechał wolniej. Za młodu Baley robił to bez namysłu i bezbłędnie. Daneel nauczył się tego bez trudu i robił to doskonale, gdy razem biegli po chodnikach. No cóż, teraz było tak samo! Poduszkowiec jechał po ruchomych chodnikach. Właśnie! Tak samo! No, oczywiście, wcale nie tak samo. W Mieście szybkość poszczególnych chodników była stała. Pęd powietrza jako rezultat przesuwania się chodników był do przewidzenia. Tymczasem tutaj wiatr miał swoją wolę, a raczej zależał od tylu zmiennych czynników, że zdawał się być obdarzony własną wolą, a Giskatd musiał z tym walczyć. — A jeśli wpadniemy na drzewo? — mruknął Baley. — Mało prawdopodobne. Giskard jest na to zbyt zręczny. A ponadto lecimy tuż nad ziemią, tak że silniki mają największą moc. — To uderzymy w kamień. Rozbije nam podwozie. — Nie uderzymy w żaden kamień, partnerze Elijahu. — Dlaczego nie? Jak — na Ziemię! — Giskard widzi, dokąd leci? — rzekł Baley, wpatrując się w mrok. — Słońce już prawie zaszło — odparł Daneel — lecz trochę światła sączy się przez chmury. Wystarczy, żeby z pomocą reflektorów dobrze widzieć drogę. Kiedy zrobi się ciemniej, Giskard zwiększy moc reflektorów. — Jakich reflektorów? — wypytywał Baley. — Nie widzisz ich, ponieważ składają się głównie z promieni podczerwonych, które Giskard widzi, a ty nie. Co więcej, podczerwień jest bardziej przenikliwa niż krótsze fale promieniowania świetlnego, więc skuteczniej działa w deszczu, śnieżycy i we mgle. Pomimo niepokoju Baley zdołał wykrzesać z siebie odrobinę zainteresowania. — A twoje oczy, Daneelu? — Moje oczy, partnerze Elijahu, zaprojektowano tak, żeby jak najbardziej przypominały ludzkie. Szkoda, przynajmniej w tej chwili. Poduszkowiec zadygotał i Baley ponownie wstrzymał oddech. — Oczy Przestrzeniowca są nadal przyzwyczajone do ziemskiego słońca, nawet jeśli wzrok robota — nie. To dobrze, bo przypomina im, że pochodzą od Ziemian — wyszeptał z satysfakcją. Zamilkł. Robiło się ciemniej. Teraz już nic nie widział, a mijane światła również niczego nie oświetlały, jedynie oślepiały go na chwilę — Zamknął oczy, lecz i to nie pomogło. Jeszcze wyraźniej słyszał ten wściekły, groźny huk piorunów. Czy to się nigdy nie skończy? Dlaczego nie zaczekali, aż burza choć trochę ucichnie? — Pojazd nie reaguje prawidłowo — odezwał się nagle Giskard. Baley poczuł, że zaczyna nimi rzucać, jakby poduszkowiec miał koła i jechał po wybojach. — Czy to uszkodzenie spowodowała burza, przyjacielu Giskardzie? — zapytał Daneel. — Raczej nie, przyjacielu Daneelu. Nie wydaje się możliwe, aby ta maszyna uległa takiemu uszkodzeniu w wyniku jakiejkolwiek burzy. Baley z trudem nadążał za tą wymianą zdań. — Uszkodzenie? — wymamrotał. — Jakie uszkodzenie? — Powiedziałbym, że sprężarka jest nieszczelna, sir. To nie jest rezultat zwykłego przebicia. — A zatem jak to się stało? — dociekał Baley. — Zapewne rozmyślne działanie, kiedy pojazd stał przed budynkiem administracji. Od pewnego czasu wiem, że ktoś za nami jedzie, starając się nie wyprzedzić. — Dlaczego, Giskardzie? — To możliwe, sir, że czekają, aż staniemy. Pojazdem trzęsło coraz mocniej. — Czy zdołasz dojechać do doktora Fastolfe’a? — Nie wydaje mi się, sir. Baley próbował zmusić otępiały umysł do wysiłku. — W takim razie całkowicie się pomyliłem w ocenie powodów, dla jakich Amadiro starał się nas zatrzymać. Przedłużał rozmowę, ponieważ w tym czasie jeden z jego robotów miał uszkodzić poduszkowiec w taki sposób, żebyśmy podczas burzy musieli się zatrzymać w szczerym polu. — Tylko po co to robił? — spytał Daneel ze zdumieniem w głosie. — Aby cię dostać? Przecież właściwie już byłeś w jego rękach. — Nie chodzi o mnie. Nie jestem nikomu potrzebny — rzekł Baley z gniewem. — Niebezpieczeństwo grozi tobie, Daneelu. — Mnie, partnerze Elijahu? — Tak, tobie, Daneelu. Giskardzie, zatrzymaj się, gdy uznasz to za możliwe. Daneel musi wysiąść i udać się w bezpieczne miejsce. — To wykluczone, partnerze Elijahu — powiedział Daneel. — Nie mogę zostawić cię, kiedy źle się czujesz — zwłaszcza że ścigający mogliby ci wyrządzić krzywdę. — Daneelu — rzekł Baley — oni ścigają ciebie. Po prostu musisz odejść. Ja zostanę w poduszkowcu. Nic mi nie grozi. — Skąd wiesz? — Proszę! Proszę! Jak mogę to wyjaśnić, skoro kręci mi się… Daneelu — zdesperowany Baley starał się mówić spokojnie. — Jesteś tu najważniejszy, o wiele ważniejszy ode mnie i Giskarda razem wziętych. Nie chodzi tylko o to, że dbam o ciebie i nie chcę, żeby stała ci się jakaś krzywda. Los całej ludzkości zależy od ciebie. Nie martw się o mnie; ja jestem jeden; martw się o miliardy. Daneelu, proszę… Baley czuł, że chwieje się jak pijany. A może to poduszkowiec? Czyżby rozpadał się? A może Giskard tracił kontrolę nad sterami? A może omijał przeszkody? Baley nie dbał o to. Nie dbał! Niech poduszkowiec się rozpadnie. Niech rozleci się na kawałki. Z ulgą zginie w szczątkach. Cokolwiek, byle uwolnić się od tego okropnego strachu, całkowitej niemożności pogodzenia się ze wszechświatem. Musiał jedynie upewnić się, że Daneel jest bezpieczny. Tylko jak? Sytuacja jest jasna, ale jak ma ją przedstawić tym robotom, które nie rozumieją niczego prócz Trzech Praw. Pragnąc ochronić tylko jednego człowieka, który był tuż obok, posłaliby do diabła całą ludzkość. Po co w ogóle wynaleziono roboty? Niespodziewanie przyszedł mu na pomoc Giskard. — Przyjacielu Daneelu — powiedział niezadowolonym głosem — nie zdołam długo utrzymać poduszkowca w powietrzu. Może byłoby lepiej, gdybyś zrobił to, o co prosi pan Baley. Wydał ci bardzo wyraźne polecenie. — Czy mogę opuścić go, kiedy źle się czuje, przyjacielu Giskardzie? — zapytał zdumiony Daneel. — Nie możesz zabrać go ze sobą w burzę, przyjacielu Daneelu. Co więcej, tak niepokoi się tym, czy odejdziesz, że możesz skrzywdzić go, jeżeli zostaniesz. Baley poczuł, że odzyskuje siły. — Tak… tak… — zdołał wykrztusić. — Rób, co mówi. Giskardzie, idź z nim, ukryj go i upewnij się, że jest bezpieczny, a potem wróć do mnie. — To niemożliwe, partnerze Elijahu — powiedział stanowczo Daneel. — Nie zostawimy cię tutaj samego, bez opieki i ochrony. — Żadnego niebezpieczeństwa… Nic mi nie grozi. Rób, co mówię… — Ci, którzy nas śledzą, to zapewne roboty. Ludzie wahaliby się, czy wyjść na deszcz. A roboty nie zrobią krzywdy panu Baleyowi. — Jednak mogą go porwać — rzekł Daneel. — Nie w czasie burzy, przyjacielu Daneelu, gdyż to na pewno wyrządziłoby mu krzywdę. Teraz zatrzymam poduszkowiec. Musisz być gotowy wykonać rozkazy pana Baleya. Ja również. — Dobrze! — szepnął Baley. — Bardzo dobrze! Dziękował losowi za prostszy umysł, który łatwiej ulegał sugestii i nie gubił się we wciąż zmieniających się warunkach. Z lekką obawą pomyślał o Daneelu miotającym się między wyczuwanym złym samopoczuciem Baleya a koniecznością wykonania rozkazu. Czy w wyniku tego konfliktu nie pomiesza się robotowi w głowie? Nie, nie, Daneelu — pomyślał Baley. Rób, co mówię i nie zastanawiaj się. Brakowało mu sił, a nawet woli, żeby wyrazić to słowami, więc wymówił to polecenie jedynie w myślach. Poduszkowiec zatrzymał się z przeraźliwym zgrzytem. Drzwi po obu stronach otworzyły się i zamknęły z cichym, łagodnym westchnieniem. Roboty zniknęły. Podjąwszy decyzję, nie wahały się ani chwili i wykonały ją z szybkością nieosiągalną dla istot ludzkich. Baley wziął głęboki oddech i zadrżał. Poduszkowiec stał całkiem nieruchomo. Był jakby częścią terenu. Nagle zrozumiał, w jak wielkim stopniu jego udręka była rezultatem kołysania i podskoków pojazdu, poczucia braku stabilności i łączności z wszechświatem oraz zdania na łaskę groźnych żywiołów. Jednak teraz było cicho, więc i Bałey otworzył oczy. Nawet nie zdawał sobie sprawy, kiedy je zamknął. Niebo na horyzoncie jeszcze było jasne, a łoskot grzmotów zmienił się w stłumiony Pomruk, wiatr zaś, napotykając teraz nieruchomy i stabilny obiekt, zawodził bardziej piskliwie. Było ciemno. Baley nie widział nic prócz sporadycznych błyskawic. Słońce już zaszło i niebo Osnuło się grubą warstwą chmur. Po raz pierwszy od kiedy opuścił Ziemię, Baley został sam! Sam! Był zbyt chory, zbyt wytrącony z równowagi, żeby to pojąć Starał się rozważyć sytuację, w jakiej się znalazł, lecz jego rozkołatany mózg mógł pomieścić tylko tę jedną myśl: Daneel musi uciekać. Nie zapytał, gdzie się znajdują, gdzie leży najbliższa posiadłość i dokąd Daneel z Giskardem zamierzają pójść. Nie wiedział, jak działa uszkodzony poduszkowiec. Oczywiście, nie potrafi go uruchomić, ale mógłby, na przykład, włączyć ogrzewanie, gdyby zmarzł, albo wyłączyć je, zanim zrobi mu się za gorąco. Nie wiedział, jak przyciemnić okna ani jak otworzyć drzwi, gdyby chciał wysiąść. Mógł tylko czekać, aż Giskard wróci po niego. Robot dostał wyraźny rozkaz: wróć tu po mnie. Baley usiłował przyzwyczaić się do tej myśli. Czuł nawet pewnego rodzaju zadowolenie, że może tylko czekać i nie musi podejmować żadnych decyzji, ponieważ niczego nie jest w stanie zrobić. Co za ulga nie ruszać się, odpoczywać, nie widzieć tych okropnych błyskawic i nie słyszeć niepokojących trzasków. Może nawet zdoła zasnąć. Nagle zdrętwiał. Czy odważy się na to? Ścigano ich. Obserwowano. Poduszkowiec, zaparkowany przed budynkiem administracji, został uszkodzony, a sprawcy tego niebawem mieli się tu zjawić. Czekał również na nich, nie tylko na Giskarda. Czy dobrze to wymyślił mimo kiepskiego samopoczucia? Pojazd uszkodzono podczas postoju przed instytutem. Mógł to zrobić każdy, ale musiałby wiedzieć, że tam go znajdzie. A któż wiedział o tym lepiej niż Amadiro? Dyrektor celowo przedłużał rozmowę, czekając na zmianę pogody. To oczywiste. Baley miał podróżować podczas burzy, a jego pojazd został tak uszkodzony, żeby wówczas stanąć. Amadiro studiował Ziemian i ich obyczaje; chwalił się tym. Doskonale wiedział, jak ciężko Ziemianie znoszą pobyt w Zewnętrzu, szczególnie podczas burzy. Chciał mieć pewność, że Baley będzie zupełnie bezradny. Tylko dlaczego? Żeby sprowadzić Baleya z powrotem do instytutu? Już go tam miał, ale w pełni sił oraz w towarzystwie dwóch robotów, które doskonale mogły obronić detektywa. Teraz będzie inaczej! Gdyby poduszkowiec zepsuł się w burzę, Baley byłby rozbrojony emocjonalnie. Może nawet nieprzytomny, a na pewno niezdolny do stawiania oporu. A jego roboty nie wyrażałyby sprzeciwu. Widząc chorego Baleya, mogłyby zareagować tylko w jeden sposób: udzielić pomocy robotom Amadira. I tak obydwa posłusznie wróciłyby z Baleyem do instytutu. A gdyby ktoś kiedyś pytał o to Amadira, ten powiedziałby, że obawiał się o los Baleya podczas burzy; że próbował zatrzymać go w instytucie, ale nie zdołał; że posłał za nim swoje roboty, aby zapewnić mu bezpieczeństwo; i że kiedy poduszkowiec się zepsuł, te roboty przeniosły Baleya w bezpieczne miejsce. Gdyby ludzie nie wiedzieli, że to Amadiro polecił zepsuć pojazd (a kto by w to uwierzył i jak to udowodnić?), jedyną możliwą reakcją opinii publicznej byłoby wychwalanie Amadira za humanitaryzm — tym bardziej godny podziwu, że wykazany wobec przedstawiciela pośledniego gatunku, jakim jest Ziemianin. I co Amadiro zrobiłby Baleyowi? Nic, oprócz przetrzymania go przez jakiś czas. Nie ulegało wątpliwości, że to nie on był celem. Amadiro miałby również oba roboty, które byłyby bezradne. Polecenia stanowczo nakazywały im strzec Baleya. Gdyby ten był chory, mogłyby tylko wypełniać polecenia Amadira, jeśliby uznały, że mają one na celu dobro Ziemianina. Baley zapewne nie byłby w stanie wydać im odpowiednich rozkazów, które by udaremniły ten podstęp, szczególnie gdyby podano mu środki nasenne. To jasne! Jasne! Amadiro miałby Baleya, Daneela i Giskarda. Wysłał ich w burzę, żeby ściągnąć z powrotem i uwięzić. Szczególnie Daneela! To Daneel był kluczową postacią. Fastolfe na pewno w końcu zacząłby ich szukać, znalazłby i uwolniłby, ale wtedy byłoby już za późno. A co Amadiro zamierzał zrobić z Daneelem? Mimo bólu głowy Baley był pewny, że wie, co — tylko jak miał to udowodnić? Dłużej nie mógł myśleć. Gdyby zdołał przyciemnić okna, znów stworzyłby sobie zamknięty światek, zaciszny i nieruchomy, w którym może zdołałby kontynuować te rozważania. Jednak nie wiedział, jak przyciemnić szyby. Mógł jedynie siedzieć i patrzeć na wicher szalejący na zewnątrz, słuchać bębnienia deszczu, obserwować gasnące błyskawice i nasłuchiwać pomruków grzmotów. Zamknął oczy. Powieki były obronnym murem, ale nie odważył się zasnąć. Nagle drzwi z prawej strony się otworzyły. Usłyszał cichy świst mechanizmu. Poczuł chłodny, mokry powiew, ostry zapach zieleni i wilgoci, połączony ze słabą, przyjazną wonią oleju i tapicerki która jakoś przypominała mu Miasto, którego być może już nigdy nie ujrzy. Baley otworzył oczy i na widok spoglądającej nań robociej twarzy zakręciło mu się w głowie. Robot, widoczny w mroku jako ciemny kształt, wydawał się ogromny. — Przepraszam, sir — powiedział. — Czy nie towarzyszyły panu dwa roboty? — Poszły — mruknął Baley, udając chorego, choć musiał się specjalnie starać. Jaśniejsza błyskawica oślepiła go przez zmrużone powieki. — Poszły! Dokąd poszły, sir? — zapytał robot, a po chwili dodał: — Czy jest pan chory, sir? Baley stwierdził z satysfakcją, że nadal jest w stanie myśleć. Gdyby robot nie otrzymał specjalnych rozkazów, zareagowałby na wyraźne oznaki złego samopoczucia Baleya, zanim zrobiłby cokolwiek innego. Fakt, że najpierw spytał o roboty, świadczył o stanowczych i sprecyzowanych poleceniach. Wszystko się zgadzało. — Nic mi nie jest. Nie zajmujcie się mną — rzekł do robotów, starając się, aby zabrzmiało to stanowczo i spokojnie. Nie przekonałby zwykłego robota, ale ten był najwidoczniej tak nastawiony na poszukiwanie Daneela, że zaakceptował to stwierdzenie. — Dokąd poszły te roboty, sir? — zapytał. — Z powrotem do Instytutu Robotyki. — Do instytutu? Dlaczego? — Wezwał je starszy robotyk Amadiro. Czekam tu na nie. — A dlaczego nie poszedł pan z nimi, sir? — Starszy robotyk Amadiro nie chciał narażać mnie na wędrówkę w czasie burzy. Rozkazał mi czekać tutaj. Wypełniam rozkazy starszego robotyka Amadira. Miał nadzieję, że powtarzając budzące szacunek nazwisko i tytuł oraz słowo „rozkaz”, wywrze odpowiednie wrażenie na robocie i skłoni do pozostawienia go w poduszkowcu. Z drugiej strony, jeżeli polecono im z naciskiem, żeby sprowadziły Daneela, a były przekonane, że Daneel znajduje się w drodze do instytutu, ich motywacja w związku z tym robotem osłabnie. Zaczną znów myśleć o człowieku. Powiedzą… — Wydaje się, że nie czuje się pan dobrze, sir — odezwał się robot. Baley znów odczuł satysfakcję. — Nic mi nie jest — odparł. Za plecami pytającego dostrzegł niewyraźne postacie innych robotów o twarzach błyszczących w świetle błyskawic. Gdy jego wzrok znowu przywykł do ciemności, dostrzegł słabe błyski ich oczu. Odwrócił głowę. Roboty stały również przy lewych drzwiach, chociaż pozostawały one zamknięte. Ile ich wysłał tu Amadiro? Czy w razie potrzeby miały ich siłą sprowadzić? — Starszy robotyk Amadiro rozkazał, by moje roboty wróciły do instytutu, a ja mam zaczekać tutaj. Jeżeli wysłano was na pomoc i macie jakiś pojazd, odnajdźcie wracające roboty i podwieźcie je. Ten poduszkowiec już nie działa. Starał się mówić bez wahania i stanowczo, jak zdrowy człowiek. Niezbyt mu to wyszło. — Wróciły pieszo, sir? — Znajdźcie je — powiedział Baley. — Otrzymaliście wyraźne rozkazy. Robot się zastanawiał. Baley w końcu przypomniał sobie o tupnięciu prawą nogą — miał nadzieję, że wyszło mu to jak należy. Robot nadal się zastanawiał. Baleya ogarnął niepokój. Nie był Przestrzeniowcem. Nie znał odpowiednich słów, właściwego tonu i sposobu, w jaki można było skutecznie posługiwać się robotami. Zdolny robotyk mógł jednym gestem, samym uniesieniem brwi kierować robotem jak marionetką pociąganą za sznurki. Szczególnie jeśli sam go zaprojektował. Jednak Baley był tylko Ziemianinem. Zmarszczył brwi i szepnął z wysiłkiem „idź!”, popierając ten rozkaz machnięciem ręki. Może w ten sposób nadał mu wymaganą siłę — a może po prostu upłynął czas potrzebny na to, aby pozytonowe zwoje robota zdecydowały o kolejności wykonania instrukcji w zgodzie z Trzema Prawami. Tak czy inaczej, podjęły decyzję i wróciły do swego pojazdu tak szybko, że zdawało się, iż po prostu zniknęły. Otwarte przez robota drzwi zaczęły się samoczynnie zamykać Baley wyciągnął nogę i postawił stopę na ich drodze. Przez głowę przeszła mu myśl, że mogą mu ją zmiażdżyć lub nawet odciąć jednak nie zabrał nogi. Znów był sam. Zmusił roboty do opuszczenia chorego człowieka, wykorzystując siłę rozkazów wydanych im przez robotyka który dla własnych celów chciał wzmocnić siłę Drugiego Prawa — i zrobił to w takim stopniu, że nawet ewidentne kłamstwa Baleya zdołały podporządkować mu Pierwsze Prawo. Dobrze mi poszło, pomyślał Baley z zadowoleniem i uświadomił sobie, że drzwi poduszkowca nadal stoją otworem, przytrzymane jego stopą, która nie doznała przy tym najmniejszego szwanku. Poczuł na nodze chłodny podmuch i strużkę zimnej wody. Wrażenie było przerażająco niezwykłe, jednak nie cofnął stopy, ponieważ nie mógł pozwolić, żeby drzwi się zamknęły, gdyż nie umiałby ich potem otworzyć. Sięgnął do kieszeni, wyjął chusteczkę, zwinął ją w kłąb i umieścił w szparze drzwi, uniemożliwiając ich zamknięcie. Potem zabrał nogę. Po co trzymać nie domknięte drzwi — pomyślał — jeśli nie zamierza się z nich skorzystać. Czy jednak opuszczanie pojazdu miało jakiś sens? Jeśli zostanę tutaj, Giskard w końcu wróci i zaopiekuje się nim. Czy odważy się czekać? Nie wiedział, ile czasu zajmie Giskardowi zaprowadzenie Daneela w bezpieczne miejsce i powrót do poduszkowca. Nie wiedział też, ile upłynie czasu, zanim ścigające ich roboty dojdą do wniosku, że nie znajdą Daneeła i Giskarda na żadnej z dróg wiodących do instytutu. Miał nadzieję, że Daneel i Giskard nie poszli z powrotem w kierunku instytutu. Baley nie zakazał im tego. A jeżeli to była jedyna droga? Nie! Niemożliwe! Baley potrząsnął głową i natychmiast łupnęło mu pod czaszką. Zacisnął z bólu zęby. Jak długo roboty Amadira będą kontynuować poszukiwania, zanim zrozumieją, że Baley wprowadził je w błąd albo sam został oszukany? Czy wtedy wrócą i zaaresztują go, bardzo uprzejmie i starając się nie zrobić mu krzywdy? Czy powstrzyma je mówiąc, że umrze, jeśli opuści pojazd? Czy uwierzą w to? A może połączą się z instytutem? Na pewno tak zrobią. A czy wtedy przybędą tu ludzie? Oni nie będą się przejmować jego zdrowiem. Jeśli wysiądzie i znajdzie jakąś kryjówkę wśród pobliskich drzew, robotom będzie znacznie trudniej go odszukać — a w ten sposób zyska trochę czasu. Giskard może również mieć kłopot z dotarciem do niego, ale rozkazy nakazujące mu bronić Ziemianina były bardzo wyraźne, więc będzie się starał jak najszybciej go odszukać. Roboty instytutu miały przede wszystkim zlokalizować Daneela. Ponadto, Giskard został zaprogramowany przez samego Fastolfe’a, z którym Amadiro, jakkolwiek zręczny, nie mógł się równać. A zatem, jeżeli pozwolą na to okoliczności, Giskard powinien wrócić szybciej niż tamte roboty. Mimo to Baley zdecydował się opuścić poduszkowiec. Pochylił się i wysiadł. Chusteczka wypadła na mokrą, bujną trawę i Baley odruchowo schylił się po nią, po czym chwiejnym krokiem odszedł parę kroków od pojazdu. Smagały go strumienie deszczu i po chwili mokre ubranie przywarło mu do ciała. Zaczął się trząść z zimna. W górze rozległ się przeraźliwy trzask, a potem donośny huk. Baley zdrętwiał z przerażenia i przycisnął dłonie do uszu. Czyżby burza wróciła? A może słyszał ją głośniej tylko dlatego, że znalazł się na otwartej przestrzeni? Musi iść dalej. Musi odejść od poduszkowca, żeby prześladowcy nie mogli go znaleźć. Nie wolno mu się wahać; jeśli pozostanie w pobliżu, równie dobrze mógłby siedzieć w pojeździe — suchy. Próbował wytrzeć oczy chusteczką, ale była cała mokra, więc rzucił ją na ziemię. To na nic. Szedł dalej z wyciągniętymi przed siebie rękami. Czy jakiś księżyc okrąża Aurorę? Wydawało mu się, że przypomina sobie, iż ktoś mówił coś takiego; bardzo przydałoby mu się trochę światła. Jednak jeśli taki księżyc istniał, to i tak by go teraz zasłaniały chmury. Namacał coś. Wyczuł, że to szorstki pień drzewa. Niewątpliwie drzewo. Tyle wie nawet mieszkaniec Miasta. Nagle przypomniał sobie, że pioruny mogą uderzać w drzewa i zabijać ludzi. Nie pamiętał, żeby czytał kiedyś opis tego, jak czuje się człowiek trafiony piorunem, ani czy można jakoś tego uniknąć. Nie znał na Ziemi nikogo, kogo by poraził piorun. Obszedł drzewo, skręcając się z niepokoju. Jak ma stwierdzić że cały czas idzie w tym samym kierunku? Naprzód! Zarośla były gęściejsze i trudniejsze do pokonania. Czepiały się ubrania jak kościste palce. Szarpnął się ze złością i usłyszał trzask rozdzieranego materiału. Szedł dalej, trzęsąc się i szczękając z zimna zębami. Kolejny błysk. Nie taki straszny. Przez moment widział otoczenie. Drzewa! Całe mnóstwo. Znalazł się w kępie drzew. Czy wśród wielu drzew jest w czasie burzy bardziej niebezpiecznie niż pod jednym? Nie miał pojęcia. Czy to pomoże, jeśli nie będzie dotykał pnia? Tego również nie wiedział. Śmierć od pioruna nie była znana w Mieście, a historyczne powieści nie podawały żadnych szczegółów. Spojrzał na ciemne niebo i poczuł na twarzy strugi wody. Otarł mokre oczy wilgotnymi rękami. Zataczając się ruszył przed siebie, wysoko podnosząc nogi. W pewnej chwili z pluskiem przeszedł przez strumień, ślizgając się na mokrych kamieniach. Szedł dalej wytrwale. Roboty nie znajdą go. A Giskard? Nie wiedział, gdzie jest ani w którą idzie stronę. Gdyby chciał wrócić do poduszkowca, nie umiałby znaleźć drogi. Ta burza nigdy nie ucichnie, aż Baley w końcu rozpłynie się i nikt go nie odnajdzie. A jego molekuły popłyną do oceanu. Czy jest tu jakiś ocean? Oczywiście, że jest! Większy niż na Ziemi, ponieważ na biegunach Aurory znajduje się więcej lodu. Ach, dopłynie do lodowców i zamarznie tam. Będzie błyszczał w zimnym, pomarańczowym słońcu. Rękami znów dotknął drzewa… mokre dłonie… mokre drzewo… łoskot gromu… to zabawne, że nie widział błysku… zawsze najpierw jest błyskawica… czy został trafiony? Nie czuł nic — tylko ziemię. Miał ją pod sobą, ponieważ palcami wyczuwał zimne błoto. Obrócił głowę tak, żeby móc oddychać. Było mu dość wygodnie. Nie musi już nigdzie iść, poczeka. Giskard go znajdzie. Nagle był tego całkiem pewien. Giskard musi go znaleźć, ponieważ… Nie, zapomniał dlaczego. Już drugi raz o czymś zapomniał. Zanim zasnął… Czy za każdym razem zapominał o tym samym? O tym samym? To nieważne. Wszystko będzie dobrze… będzie… Leżał pod drzewem, samotny i nieprzytomny, na deszczu, w szalejącej burzy. 16. ZNÓW GLADIA Wspominając to później Baley doszedł do wniosku, że pozostawał nieprzytomny od dziesięciu do dwudziestu minut. Jednak wtedy miał wrażenie, że ten stan trwa całą wieczność. Nagle uświadomił sobie, że słyszy czyjś głos, lecz nie rozróżniał słów. Stwierdził, że ten dźwięk brzmi jakoś dziwnie i po chwili zrozumiał, że to mówi kobieta. Czyjeś ramiona obejmowały go, podnosiły, obracały. Jedna ręka — jego ręka — zwisała bezwładnie. Głowa mu opadała. Niezdarnie usiłował ją unieść. Znów ten kobiecy głos. Z wysiłkiem otworzył oczy. Poczuł zimno i wilgoć, po czyni uświadomił sobie, że już nie zalewają go strumienie wody. I nie było ciemno. Skądś sączyło się łagodne światło, w którym ujrzał twarz robota. — Giskard — szepnął, przypominając sobie burzę i ucieczkę. A więc dotarł do niego pierwszy; znalazł go, zanim zrobiły to tamte roboty. Wiedziałem, że tak będzie — pomyślał z zadowoleniem. Zamknął oczy i poczuł lekkie, ale wyraźne kołysanie, świadczące o tym, że jest niesiony. Potem został ułożony na czymś ciepłym i wygodnym. Wiedział, że to siedzenie jakiegoś pojazdu, być może nakryte kocem, jednak nie dociekał, skąd to mu przyszło do głowy — później było wrażenie lotu w powietrzu, ktoś wytarł mu czymś miękkim twarz i ręce, rozdarł bluzę, poczuł zimny powiew na piersi, a potem znów wycierano go i otulano. Znajdował się w jakiejś posiadłości. Mignęły mu ściany, oświetlenie, meble o rozmaitych kształtach, które dostrzegał, ilekroć otworzył oczy. Poczuł, że ktoś zdejmuje z niego ubranie, więc nieporadnie usiłował w tym pomóc; włożono go do ciepłej wody i energicznie wycierano. Trwało to i trwało, ale wcale nie chciał, żeby się to zakończyło. W pewnej chwili coś przyszło mu do głowy i chwycił podtrzymujące go ramię. — Giskardzie! Giskardzie! — Jestem tu, sir — usłyszał głos robota. — Giskardzie, czy Daneel jest bezpieczny? — Całkiem bezpieczny, sir. — To dobrze. Baley zamknął oczy i nawet nie próbował pomagać przy osuszaniu go. Czuł, że jest obracany w strumieniu suchego powietrza, a potem ubierany w coś przypominającego ciepłą togę. Luksus! W całym dorosłym życiu nie przytrafiło mu się coś podobnego i nagle zaczął współczuć dzieciom, przy których wszystko robiono, lecz one nie zdawały sobie sprawy, jaka to przyjemność. A może jednak? Czyżby podświadome wspomnienia takich niemowlęcych przyjemności determinowały zachowanie dorosłych? Czyżby jego obecne uczucia były po prostu wyrazem zadowolenia z tego, że ponownie jest dzieckiem? Usłyszał kobiecy głos. Matka? Nie, to niemożliwe. — Mama? Wiedział, że siedzi w fotelu i wyczuwał, że ten krótki, szczęśliwy okres powrotu do niemowlęctwa już dobiega końca. Musi wracać do smutnego świata ograniczeń i samodzielności. Jednak słyszał głos jakiejś kobiety. Kobiety? Baley otworzył oczy. — Gladia? Zapytał ze zdumieniem, lecz w głębi duszy wcale nie był zdziwiony. Zebrawszy myśli, rozpoznał oczywiście jej głos. Rozejrzał się dookoła. Giskard stał opodal, ale wywiadowca nie zwrócił na razie na niego uwagi. Chciał wyjaśnić wszystko po kolei. — Gdzie Daneel? — zapytał. — Oczyścił się i osuszył w kwaterach robotów. Towarzysza mu moje roboty domowe, które otrzymały wyraźne instrukcje Mogę cię zapewnić, że bez mojej wiedzy żaden intruz nie podejdzie do tego domu bliżej jak na pięćdziesiąt metrów. Giskard także jest wyczyszczony i suchy. — Tak, widzę — rzekł Baley. Nie obchodził go Giskard, tylko Daneel. Z ulgą stwierdził, że Gladia rozumiała konieczność strzeżenia Daneela, i że nie będzie musiał się trudzić wyjaśnianiem całej sprawy. Jednak Baley miał zastrzeżenia co do sposobu chronienia jego partnera. — Dlaczego go zostawiłaś, Gladio? W czasie twojej nieobecności w domu nie było żadnego człowieka, który mógłby powstrzymać nadciągające roboty. Mogli wziąć Daneela siłą. — Bzdury — odparła kobieta stanowczo. — Nie wyjechaliśmy na długo. Poza tym doktor Fastolfe został powiadomiony. Wiele jego robotów przyłączyło się do moich, a on sam w razie potrzeby może tutaj przybyć w ciągu kilku minut. Chciałabym zobaczyć roboty, które mu się oprą. — Czy widziałaś Daneela od kiedy wróciłaś, Gladio? — Oczywiście! Jest bezpieczny, zapewniam cię. — Dziękuję! — rzekł Baley i zamknął oczy. Nieoczekiwanie przeszło mu przez myśl: Nie było tak źle. Jasne, że nie. W końcu przeżył, czyż nie? Kiedy o tym pomyślał, czuł ogarniającą go radość. W końcu przeżył, czyż nie? Otworzył oczy i powiedział: — Jak mnie znaleźliście, Gladio? — To Giskard. Przyszli tu obaj i Giskard wyjaśnił mi sytuację. Zamierzałam ukryć Daneela, ale nie chciał się na to zgodzić, dopóki nie obiecałam wysłać po ciebie Giskarda. Jest bardzo przywiązany do ciebie, Elijahu. Oczywiście, pozostał tutaj. Był bardzo nieszczęśliwy z tego powodu, ale Giskard nalegał, żebym stanowczo kazała mu tu zostać. Musiałeś wydać GiskardoWi niezwykle dobitne rozkazy. Porozumieliśmy się z doktorem Fastolfem, a potem wzięliśmy mój poduszkowiec. Baley ze znużeniem potrząsnął głową. — Nie powinnaś opuszczać posiadłości, Gladio. Twoje miejsce było tutaj, przy Daneelu. Gladia skrzywiła się gniewnie. — Miałam zostawić cię na deszczu, może konającego? Albo na pastwę wrogów doktora Fastolfe’a? Nie, Elijahu, mogłam być tam potrzebna, żeby chronić cię przed innymi robotami, gdyby znalazły cię wcześniej. Może nie jestem zbyt dobra w wielu rzeczach, ale jak każdy Solarianin poradzę sobie nawet z tłumem robotów. Jesteśmy do tego przyzwyczajeni. — Ale jak mnie znaleźliście? — To nie było takie trudne. Twój poduszkowiec stał niedaleko, tak że gdyby nie burza, moglibyśmy do niego dojść. My… — Chcesz powiedzieć, że prawie dojechaliśmy do posiadłości Fastolfe’a? — Tak — odparła Gladia. — Albo wasz poduszkowiec nie został odpowiednio uszkodzony, żeby zmusić was do wcześniejszego postoju, albo Giskard zdołał utrzymać go w powietrzu dłużej niż tamci przewidywali. To dobrze. Gdybyście stanęli bliżej instytutu, mogliby was zgarnąć. W każdym razie dojechaliśmy moim poduszkowcem do miejsca, gdzie zepsuł się wasz. Giskard, oczywiście, znał drogę, więc wysiedliśmy… — I całkiem przemokliście, prawda, Gladio? — Ani trochę — odparła. — Miałam dużą parasolkę oraz kulę świetlną. Trochę przemoczyłam nogi, ponieważ nie miałam czasu prysnąć na buty latexem, ale to nic takiego. W każdym razie dotarliśmy do twojego pojazdu niecałe pół godziny po tym, jak Giskard i Daneel zostawili cię, ale ciebie już tam nie było. — Próbowałem… — zaczął Baley. — Tak, wiemy. Myślałam, że oni — tamte roboty — uprowadzili cię, ponieważ Giskard wspominał, że byliście śledzeni. Jednak Giskard znalazł twoją chusteczkę jakieś pięćdziesiąt metrów od pojazdu i powiedział, że musiałeś pójść w tym kierunku. Mówił, że to nielogiczne, ale ludzie często zachowują się nielogicznie, więc powinniśmy się rozejrzeć. Szukaliśmy oboje, korzystając ze świetlnej kuli, ale to on cię znalazł. Powiedział, że widzi w podczerwieni ciepłotę twojego ciała pod drzewem, po czym sprowadziliśmy cię tutaj. — Dlaczego, wychodząc z pojazdu, postąpiłem nielogicznie? — spytał Baley z lekką irytacją. — Nie powiedział mi, Elijahu. Chcesz go zapytać? Gestem wskazała Giskarda. — Giskardzie, o co chodzi? Robot natychmiast podszedł do Baleya. — Uważałem, że niepotrzebnie narażał się pan na deszcz. Gdyby pan zaczekał, sprowadzilibyśmy pana tu szybciej. — Tamte roboty mogły mnie znaleźć. — I znalazły — ale odesłał je pan. — Skąd wiesz? — Tam było wiele śladów robocich nóg z obu stron pojazdu sir, ale ani kropli wilgoci w środku, co miałoby miejsce, gdyby wywlokły pana stamtąd mokre ręce. Uznałem, że dobrowolnie nie wysiadł pan z poduszkowca, żeby przyłączyć się do nich. A odesławszy roboty, nie musiał się pan obawiać ich szybkiego powrotu, ponieważ zgodnie z pańskimi przewidywaniami ścigały Daneela. Ponadto, mógł pan mieć pewność, że wrócę bardzo szybko. — Rozumowałem dokładnie tak samo — mruknął Baley — ale uważałem, że nie zawadzi jeszcze pozacierać ślady. Zrobiłem to, co uważałem za najlepsze, a pomimo to znaleźliście mnie. — Tak, sir. — Tylko dlaczego tutaj? Jeśli byliśmy blisko posiadłości Gladii, równie blisko, a może bliżej było do doktora Fastolfe’a. — Niezupełnie, sir. Ta rezydencja znajdowała się nieco bliżej, a z pańskich rozkazów wywnioskowałem, że liczy się każda chwila. Daneel zgodził się z tym, chociaż niezwykle niechętnie pana opuścił. Kiedy dotarłem tutaj, uznałem, że zechce pan osobiście się przekonać, iż Daneel jest bezpieczny. Baley kiwnął głową i rzekł chłodno, ponieważ nadal był zirytowany uwagą o swoim nielogicznym zachowaniu: — Dobrze się spisałeś, Giskardzie. — Czy chciałbyś się zobaczyć z doktorem Fastolfem, Elijahu? — zapytała Gladia. — Mogę go zawiadomić, albo możesz porozmawiać z nim na trój wizji. Baley ponownie wyciągnął się w fotelu. Powoli uświadomił sobie, że myślenie przychodzi mu z trudem, a także, że jest bardzo zmęczony. Nic mu to nie da, jeśli zobaczy Fastolfe’a teraz. — Nie. Zobaczę go jutro przy śniadaniu. Mamy czas. Potem pewnie zobaczymy Keldena Amadira, dyrektora Instytutu Robotyki. I wysokiego dostojnika — jak go nazywacie? A, tak, przewodniczący. Sądzę, że on też tam będzie. — Wyglądasz na bardzo zmęczonego, Elijahu — powiedziała Gladia. — Oczywiście, nie mamy tych mikroorganizmów — bakterii i wirusów — które występują na Ziemi, a ty zostałeś wyjałowiony, tak więc nie złapiesz żadnej z tych chorób, jakie groziłyby ci na twojej planecie, jednak jesteś wyraźnie wyczerpany. Po tym wszystkim żadnego przeziębienia? — rozmyślał Baley. — Żadnej grypy? Żadnego zapalenia płuc? Światy Przestrzeniowcow mają swoje zalety. — Przyznaję, że jestem zmęczony, ale krótki odpoczynek postawi mnie na nogi. — Jesteś głodny? Już pora obiadu. Baley pokręcił głową. — Nie mam ochoty na jedzenie. — Nie wiem, czy to mądre. Może nie chcesz obfitego posiłku, ale co powiesz na filiżankę bulionu? Dobrze ci zrobi. Baley miał ochotę się uśmiechnąć. Mogła być Solarianką, ale w niektórych okolicznościach zachowywała się jak Ziemianka. Podejrzewał, że w tym samym stopniu dotyczyło to Aurorian. Pewnych spraw nie zmieniają różnice kulturowe. — A jest już gotowy? Nie chcę sprawiać kłopotu. — Nie martw się o to. Mam przecież służbę — nie tak liczną jak na Solarii, ale wystarczającą, żeby szybko przygotować jakieś niewyszukane danie. Siedź i powiedz mi, na co masz ochotę. Zaraz się tym zajmę. Baley nie mógł się oprzeć pokusie. — Rosół? — Oczywiście — przytaknęła Gladia i dodała niewinnie: — Właśnie to bym poleciła; z kawałkami kurczaka, żeby był pożywny. Z zadziwiającą szybkością postawiono przed nim talerz. — A ty, Gladio? — Już jadłam, kiedy kąpano cię i leczono. — Leczono? — To zwykła korekta biochemiczna, Elijahu. Byłeś w szoku, a nie chcieliśmy żadnych konsekwencji. Jedz! Baley ostrożnie podniósł łyżkę do ust. Rosół był niezły, choć zbyt mocno doprawiony jak na jego gust. A może dodano innych przypraw niż te, do jakich przywykł. Nagle przypomniał sobie matkę. Było to nieoczekiwane wspomnienie, które sprawiło, że poczuł się o wiele młodszy. Pamiętał, jak stała nad nim, kiedy nie chciał jeść tej „pysznej zupy”. Mówiła mu: — No już, Lije. To prawdziwy kurczak i bardzo drogi. Nawet Przestrzeniowcy nie jadają nic lepszego. Miała rację. W myślach zawołał do niej przez lata: — Masz rację, mamo! Naprawdę! Jeśli mógł ufać swojej pamięci, to nawet biorąc Poprawkę na młodzieńczy apetyt, rosół jego matki, o ile nie podawany zbyt często, był znacznie lepszy. Pił małymi łykami, a kiedy skończył, spytał nieśmiało: — Mogę jeszcze prosić? — Ile tylko chcesz, Elijahu. — Tylko trochę. Kiedy kończył, Gladia powiedziała: — Elijahu, to spotkanie jutro rano… — Tak, Gladio? — Czy to oznacza, że zakończyłeś śledztwo? Wiesz, co darzyło się Janderowi? — Mam swoje zdanie na temat tego, co przytrafiło się Janderowi — rzekł spokojnie Baley. — Jednak nie sądzę, że uda mi się przekonać wszystkich, że mam rację. — To dlaczego zwołałeś konferencję? — To nie mój pomysł, Gladio. Zażądał tego starszy robotyk Amadiro. Sprzeciwia się śledztwu i zamierza odesłać mnie na Ziemię. — Czy to on uszkodził twój poduszkowiec i wysłał roboty, żeby schwytały Daneela? — Tak myślę. — No i co, nie będzie za to sądzony, skazany i ukarany? — Powinien być — odparł z przekonaniem. — Tyle że istnieje pewien drobny problem: nie mogę mu tego udowodnić. — Czy on może robić takie rzeczy bezkarnie i w dodatku zamykać śledztwo? — Obawiam się, że ma taką władzę. Jak sam powiada, ludzie, którzy nie oczekują sprawiedliwości, nie doznają rozczarowań. — Nie może… Nie możesz mu na to pozwolić. Musisz dokończyć śledztwo i odkryć prawdę. Baley westchnął. — A jeśli nie zdołam jej odkryć? Lub jeżeli zdołam, ale ludzie nie zechcą jej wysłuchać? — Przecież możesz rozwiązać tę zagadkę. I możesz sprawić, że będą cię słuchali. — Widzę, że wierzysz we mnie, Gladio. Jednak, jeżeli Legislatura zechce odesłać mnie z powrotem i nakazać zamknięcie dochodzenia, nie będę w stanie nic zrobić. — Przecież nie zechcesz wracać z niczym! — Oczywiście, że nie. Gorzej niż z niczym, Gladio. Mój powrót oznacza zwichnięcie mojej kariery i pozbawienie Ziemi przyszłości. — A zatem nie pozwól im na to, Elijahu. Jehoshaphat, Gladio, zamierzam spróbować, ale nie mogę dźwignąć planety gołymi rękami. Nie spodziewaj się cudów. Gladia kiwnęła głową, po czym, spuściwszy oczy, przycisnęła pięść do ust i siedziała bez ruchu, jakby pogrążona w myślach. Dopiero po chwili Baley zrozumiał, że Gladia cicho płacze. Szybko wstał i obszedłszy stół, zbliżył się do niej. Z lekką irytacją poczuł, że drżą mu nogi, a mięsień prawego uda ściska kurcz. — Gladio — rzekł pospiesznie — nie płacz. — Daj spokój, Elijahu — szepnęła. — To zaraz minie. Stał bezradnie obok niej, wyciągając rękę, ale jeszcze wahając się. — Nie dotykam cię — powiedział. — Nie sądzę, żeby tak było lepiej, ale… — Och, dotknij mnie. Dotknij. Wcale aż tak bardzo nie zależy mi na moim ciele i niczym się od ciebie nie zarażę. Nie jestem już… taka jak przedtem. Tak więc Baley wyciągnął rękę i dotknął jej łokcia, gładząc go lekko i niezgrabnie czubkami palców. — Zrobię jutro, co będę mógł, Gladio — obiecał. — Postaram się. Słysząc to wstała, obróciła się do niego i powiedziała: — Och, Elijahu. Odruchowo, ledwie wiedząc, co robi, Baley wyciągnął ramiona. Ona równie odruchowo wtuliła się w nie i położyła mu głowę na piersi. Trzymał ją najdelikatniej jak umiał, czekając aż uprzytomni sobie, że obejmuje Ziemianina. Głośno pociągnęła nosem i zaczęła mówić, z ustami przyciśniętymi do koszuli Baleya. — To nie jest w porządku. Tylko dlatego, że jestem z Solarii. Nikogo nie obchodzi, co stało się z Janderem, a byłoby inaczej, gdybym była Aurorianką. Wszystko sprowadza się do uprzedzeń i polityki. Przestrzeniowcy są ludźmi. Właśnie tak powiedziałaby Jessie w takiej sytuacji. A gdyby Gremionis obejmował Gladię, rzekłby jej dokładnie to samo co ja — gdybym tylko wiedział, co powiedzieć. — To niezupełnie tak — zaprotestował. — Jestem pewien, że doktora Fastolfe’a obchodzi to, co przydarzyło się Janderowi. — Nie, wcale nie. Nie tak naprawdę. On po prostu chce przeforsować swoje stanowisko w Legislaturze, a Amadiro swoje — obaj poświęciliby w tym celu Jandera. — Obiecuję ci, Gladio, że ja nie poświęcę Jandera dla niczego. — Nie? A gdyby powiedzieli ci, że możesz wracać na Ziemię i nic nie grozi twojej karierze ani twojej planecie, jeśli zapomnisz o Janderze, co zrobiłbyś? — Nie ma sensu rozważać hipotetycznych sytuacji, które nie mogą zaistnieć. Oni nie zaproponują mi niczego w zamian za porzucenie sprawy Jandera. Po prostu spróbują odesłać mnie z niczym, niszcząc mnie i mój świat. Jeżeli jednak mi pozwolą, dostanę człowieka, który uszkodził Jandera, i postaram się, żeby został odpowiednio ukarany. — Co znaczy jeżeli pozwolą? Postaraj się, żeby to zrobili. Baley uśmiechnął się gorzko. — Jeżeli uważasz, że Aurorianie nie liczą się z tobą, ponieważ jesteś Solarianką, wyobraź sobie, co byłoby, gdybyś była z Ziemi, tak jak ja. Przycisnął ja mocniej, zapominając, że pochodzi z Ziemi. — Jednak spróbuję, Gladio. Nie ma sensu budzić próżnych nadziei, ale nie pójdę tam z zupełnie pustymi rękami. Postaram się… — ucichł. — Wciąż powtarzasz, że spróbujesz. Jak? Odsunęła się trochę od niego i spojrzała mu w twarz. — No, mógłbym… — zaczął zmieszany Baley. — Znaleźć mordercę? — Właśnie. Gladio, muszę usiąść. Chwycił się stołu i oparł na nim. — Co się stało, Elijahu? — Chyba miałem zbyt ciężki dzień i jeszcze nie doszedłem do siebie. — A więc lepiej połóż się do łóżka. — Prawdę mówiąc, Gladio, bardzo chciałbym to zrobić. Puściła go; w spojrzeniu pełnym niepokoju nie było już miejsca na łzy. Uniosła rękę, wykonała szybki gest i natychmiast został otoczony przez gromadkę robotów. Kiedy w końcu znalazł się w łóżku, a ostatni robot wyszedł z pokoju, długo spoglądał w ciemność. Nie wiedział, czy nadal padał deszcz, ale na pewno nie słyszał już grzmotów. Zrobił głęboki wdech i pomyślał — co właściwie obiecałem Gladii? Co zdarzy się jutro? Ostatni akt. Klęska? Zasypiając wspomniał o tym niewiarygodnym przebłysku zrozumienia, jaki miał przed snem. To zdarzyło się już dwukrotnie. Pierwszy raz poprzedniej nocy, kiedy, tak jak teraz, zasypiał, a drugi tego wieczora, w czasie burzy, gdy tracił przytomność pod drzewem. Za każdym razem przychodziło mu coś do głowy, jakieś objawienie będące rozwiązaniem problemu, wyjaśniające go jak błyskawica rozświetlająca noc. I znikało jak błyskawica. Cóż to takiego? Czy jeszcze raz to go spotka? Teraz spróbuje świadomie uchwycić tę myśl, poznać prawdę. Czy też było to jedynie złudzenie? Może tracący zdolność logicznego rozumowania umysł podsuwał mu atrakcyjne bzdury, których nie był w stanie dobrze zanalizować? Jednak uporczywe oczekiwanie na to coś okazało się daremne. Równie dobrze można by szukać jednorożca w świecie, w którym nie istnieją jednorożce. Łatwiej było myśleć o Gladii i jej ramionach. Pamiętał gładkość jej jedwabnej bluzki, ale także drobnych i delikatnych rąk, miękkich pleców. Czy odważyłby się ją pocałować, gdyby nie ugięły się pod nim kolana? Czy też robiąc to posunąłby się za daleko? Usłyszał swój oddech wydobywający się z lekkim chrapnięciem, co jak zawsze go zawstydziło. Obudził się i znów pomyślał o Gladii. Zanim odleci, na pewno… jednak nie wtedy, jeśli w zamian nie… Czyżby to była nagroda za… Ponownie usłyszał ciche chrapanie i tym razem mniej się tym przejął. Gladia… Nigdy nie myślał, że znów ją zobaczy… nie mówiąc o dotykaniu… a już obejmowanie jej, obejmowanie… Nie miał pojęcia, kiedy myśli zmieniły się w sen. Znowu trzymał ją w objęciach, tak jak przedtem… Tylko, że teraz nie miała bluzki… jej skóra była ciepła i miękka… a jego dłoń powoli sunęła po wypukłości łopatki i żebrach… To było takie rzeczywiste. Czuł ją wszystkimi zmysłami. Rozróżniał zapach jej włosów, a wargami smakował leciutko słoną skórę. Nagle stwierdził, że już nie stoją. Położyli się, a może leżeli od początku? I co stało się ze światłem? Poczuł materac pod sobą i przykrywający go koc — a ona wciąż była w jego ramionach, naga. Momentalnie się obudził. — Gladia? Zdumienie odebrało mu głos. — Cii, Elijahu. — Delikatnie położyła mu dłoń na ustach. — Nic nie mów. Równie dobrze mogła zażądać, żeby zakazał płynąć krwi w swoich żyłach. — Co ty robisz? — Nie wiesz? Leżę z tobą w łóżku. — Ale dlaczego? — Ponieważ tak chcę. Jej ciało poruszyło się przy jego ciele. Dotknęła kołnierza jego nocnego stroju i trzymający go zamek puścił. — Nie ruszaj się, Elijahu. Jesteś znużony i nie chcę, żebyś zmęczył się jeszcze bardziej. Baley poczuł falę gorąca. Postanowił nie bronić Gladii przed nią samą. — Nie jestem aż tak zmęczony, Gladio. — Nie — ucięła stanowczo. — Odpocznij! Chcę, żebyś odpoczął. Nie ruszaj się. Przycisnęła wargi do jego warg, jakby zamykając mu usta. Rozluźnił się i przelotnie pomyślał, że wykonuje rozkazy, że naprawdę jest zmęczony i zamiast zajmować się kimś, woli, aby to nim się zajmowano. Z lekkim zawstydzeniem poczuł, że jego poczucie winy znacznie się zmniejszyło. (Nic nie mogłem na to poradzić — usłyszał sam siebie. Kazała mi.) Jehoshaphat, co za tchórzostwo! Jakie niebywałe poniżenie! Jednak te myśli także minęły. W powietrzu rozbrzmiała cicha muzyka i temperatura podniosła się trochę. Nakrycie zniknęło, tak samo jak jego piżama. Poczuł, że spoczywa w ramionach Gladii i dotyka jej miękkiego ciała. Z lekkim zdumieniem pojął, że ta miękkość jest lewą piersią, której kontrastowo twardy sutek wyczuwał wargami. Cicho śpiewała w rytm muzyki senną i radosną melodię, której nie rozpoznawał. Delikatnie kołysała się w przód i w tył, czubkami palców dotykając jego brody i karku. Odprężył się, zadowolony, że — nie musi nic robić, pozwalając jej całkowicie przejąć inicjatywę. Kiedy wzięła go za ręce, bez oporu położył je tam, gdzie chciała. Nie pomagał jej, a odpowiedział wzmożonym podnieceniem dopiero wtedy, kiedy nic już nie mógł na to poradzić. Zdawała się nienasycona, a on wcale nie chciał, żeby skończyła. Oprócz przyjemności seksualnej ponownie poczuł znane mu już zadowolenie płynące z luksusu niemowlęcej bierności. W końcu nie mógł już reagować, a ona chyba nie mogła już pobudzać i leżała z głową wtuloną w miejsce, gdzie jego lewe ramię łączyło się z barkiem, obejmując go i czule gładząc krótkie, kędzierzawe włosy na jego piersi. Zdawało mu się, że słyszy jej szept: — Dziękuję… Dziękuję… Za co? — zastanawiał się. Już ledwie uświadamiał sobie jej obecność, gdyż ten łagodny koniec ciężkiego dnia usypiał go jak mityczne wody Lety. Poczuł, że zapada się w rozkołysany ocean snów. Wtedy to, co nie chciało przyjść na zawołanie, zjawiło się samo. Po raz trzeci kurtyna uniosła się, ukazując wyraźnie wszystkie wydarzenia od chwili, gdy opuścił Ziemię. Znów ujrzał wszystko w nowym świetle. Usiłował coś powiedzieć, usłyszeć słowa, które musiał słyszeć, zapamiętać je i uczynić częścią procesu myślowego, lecz choć czepiał się ich rozpaczliwie, przemknęły i zniknęły. Tak więc drugi dzień pobytu Baleya na Aurorze zakończył się podobnie jak pierwszy. 17. PRZEWODNICZĄCY Kiedy Baley otworzył oczy, z przyjemnością ujrzał sączące się przez okno promienie słoneczne. Ku swemu zaspanemu zdumieniu przyjął to z ulgą. Słońce oznaczało, że burza minęła, a jego blask w porównaniu z łagodnym, ciepłym, kontrolowanym światłem Miast zdawał się ostry i niepewny. Jednak po wczorajszej burzy zwiastował spokój. Wszystko jest względne — myślał Baley, wiedząc, że już nigdy nie będzie spoglądał na słońce tak niechętnie jak dotychczas. — Partnerze Elijahu? — przy łóżku stał Daneel, a wraz z nim Giskard. Ponure oblicze Baleya rozpromienił rzadki u niego uśmiech zadowolenia. Wyciągnął ręce do obu robotów. — Jehoshaphat, ludzie — powiedział, przez chwilę zapominając do kogo mówi — kiedy ostatnio widziałem was obu, wcale nie byłem pewien, czy jeszcze kiedyś się zobaczymy. — Z pewnością żadnemu z nas nie mogła stać się jakakolwiek krzywda — odparł spokojnie Daneel. — W świetle dnia też tak mi się wydaje — rzekł Baley. — Jednak zeszłej nocy czułem, że burza zabije mnie i byłem przekonany, że ty, Daneelu, znalazłeś się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zdawało mi się nawet, że Giskard również może zostać uszkodzony, próbując mnie bronić przed przeważającymi siłami wroga. Przyznaję, że to melodramatyczne, ale — jak wiecie — nie byłem całkiem sobą. — Zdajemy sobie z tego sprawę, sir — rzekł Giskard. — Właśnie dlatego tak trudno było nam pana opuścić, mimo wyraźnego rozkazu. Wierzymy, że obecnie nie jest to dla pana źródłem zmartwienia. — Wcale nie, Giskardzie. — Poza tym — dodał Daneel — wiemy również, iż byłeś pod dobrą opieką, od kiedy cię opuściliśmy. Dopiero wtedy Baley przypomniał sobie wydarzenia minionej nocy. Gladia! Rozejrzał się wokół w nagłym przypływie zdumienia. Nie było jej w pokoju. Czyżby wyobraził sobie… Nie, oczywiście, że nie. To byłoby niemożliwe. Potem groźnie spojrzał na Daneela, jakby podejrzewał, że ostatnie słowa robota miały aluzyjny charakter. Nie, to także było niemożliwe. Robota, choćby najbardziej humanoidalnego, z pewnością nie zaprogramowano na czerpanie perwersyjnej przyjemności ze słownych gierek. — Niezwykle dobrą opieką — powiedział. — Jednak w tej chwili chciałbym, żeby ktoś wskazał mi drogę do dyskretki. — Jesteśmy tu — odparł Giskard — aby oprowadzać pana i udzielać wszelkiej pomocy. Panna Gladia uznała, że będzie pan lepiej czuł się z nami niż z jej personelem, ponadto wyraźnie podkreślała, że mamy zaspokoić wszelkie pańskie potrzeby. Baley spojrzał z powątpiewaniem. — Jak daleko możecie się z tym posunąć? Czuję się świetnie, więc nikt nie musi mnie myć i wycierać. Sam mogę to zrobić. Mam nadzieję, że ona to rozumie. — Nie powinieneś być zmieszany, partnerze Elijahu — rzekł Daneel z nikłym uśmieszkiem, który według Baleya pojawiał się na ustach robota, gdy twarz człowieka wyrażałaby uczucie. — Mamy jedynie zadbać o twoją wygodę. W każdej chwili, jeśli zapragniesz samotności, zostawimy cię samego. — W takim razie, Daneelu, wszystko jasne — powiedział Baley gramoląc się z łóżka. Z przyjemnością stwierdził, że całkiem pewnie stoi na nogach. Nocny wypoczynek i zastosowana po przyjeździe tutaj kuracja (jakakolwiek była) zdziałały cuda. I Gladia także. Po wyjściu spod prysznica Baley poczuł się rześko i zdrowo przyczesał włosy, po czym krytycznie spojrzał na rezultat. Liczył’ że zje śniadanie z Gladią, ale nie był pewny, jak zostanie przyjęty’ Może najlepiej byłoby udawać, że nic się nie stało i kierować się jej zachowaniem. Wydawało mu się, że przyszłoby mu to łatwiej gdyby jako tako wyglądał — o ile, oczywiście, to w ogóle możliwe! Skrzywił się do swego odbicia w lustrze. — Daneelu! — zawołał. — Tak, partnerze Elijahu. Bełkocząc przez zapchane pastą usta, Baley rzekł: — Wydaje się, że masz na sobie nowe ubranie. — To nie moje, partnerze Elijahu. Należało do przyjaciela Jandera. Baley uniósł brwi. — Pozwoliła ci je włożyć? — Panna Gladia nie chciała, żebym był nie ubrany czekając, aż moje przemoczone rzeczy zostaną uprane i uprasowane. Już są gotowe, ale panna Gladia nalega, żebym pozostał w tym stroju. — Kiedy tak powiedziała? — Dziś rano, partnerze Elijahu. — A więc jest już na nogach? — Istotnie. Zjesz z nią śniadanie, kiedy będziesz gotowy. Baley zacisnął usta. Dziwne, że w tej chwili bardziej przejmował się rozmową z Gladią niż tą późniejszą — z przewodniczącym. Kwestia przewodniczącego spoczywała w rękach losu. Baley już obrał swoją taktykę, która zadziała lub nie. Co do Gladii — po prostu nie miał żadnej. No cóż, musi stawić jej czoło. Usilnie starając się udawać obojętność, zapytał: — A jak się czuje dziś panna Gladia? — Wygląda dobrze — odparł Daneel. — Zadowolona? Przygnębiona? Daneel zawahał się. — Trudno ocenić samopoczucie istoty ludzkiej. Nic w jej postępowaniu nie wskazuje na wewnętrzne rozterki. Baley znów szybko zerknął na Daneela i zastanowił się, czy ma on na myśli wydarzenia minionej nocy. Jednak wykluczył taką możliwość. Na nic zdało się także baczne obserwowanie twarzy Daneela. Nie można niczego wyczytać z twarzy robota, ponieważ nie ma tam śladu ludzkich uczuć. Wrócił do sypialni i spojrzał na przygotowane dla niego ubranie; obejrzał je uważnie zastanawiając się, czy zdoła wszystko założyć prawidłowo bez pomocy robotów. Burza oraz noc minęły i wywiadowca pragnął poczuć się dorosłym mężczyzną. — Co to? — zapytał, podnosząc długą tunikę pokrytą skomplikowanym, kolorowym wzorem. — Toga — odparł Daneel. — Służy jedynie dla ozdoby. Przechodzi przez lewe ramię, a zawiązuje się ją na prawym biodrze. Tradycyjnie nosi się ją na niektórych światach Przestrzeniowców, ale na Aurorze nie jest zbyt popularna. — A więc dlaczego mam ją założyć? — Panna Gladia pomyślała, że będzie ci w niej dobrze, partnerze Elijahu. Zawiązuje się dość łatwo i z chęcią ci pomogę. Jehoshaphat — pomyślał Baley — chce, żebym dobrze się prezentował. Co jej przychodzi do głowy? Nie myśl o tym! — Poradzę sobie — wystarczy zwykły węzeł od krawata. Jednak słuchaj, Daneelu, po śniadaniu pójdę do Fastolfe’a, gdzie spotkam się z nim, z Amadirem i z przewodniczącym Legislatury. Nie wiem, czy będzie ktoś jeszcze. — Tak, partnerze Elijahu. Wiem o tym. Nie sądzę, żeby był tam ktoś jeszcze. — A zatem — rzekł Baley, powoli wkładając bieliznę, tak żeby się nie pomylić i nie być zmuszonym do skorzystania z pomocy Daneela — powiedz mi coś o przewodniczącym. Wiem z książek, że na Aurorze to stanowisko jest najbardziej zbliżone do funkcji prezydenta, ale z tych samych źródeł dowiedziałem się, że to czysto honorowa funkcja. Rozumiem, że on nie ma żadnej realnej władzy. — Partnerze Elijahu, obawiam się… — zaczął Daneeł. — Sir, ja lepiej orientuję się w sytuacji politycznej na Aurorze niż przyjaciel Daneel — wtrącił Giskard. — Działam znacznie dłużej od niego. Czy chcesz, żebym odpowiedział na to pytanie? — Oczywiście, Giskardzie. Mów. — Kiedy powstał pierwszy rząd na Aurorze — zaczął Giskard, jakby odtwarzał nagrany na taśmie wykład — uznano, że przewodniczący będzie pełnił wyłącznie tytularne funkcje. Miał witać dygnitarzy z innych światów, otwierać wszystkie posiedzenia Legislatury, przewodniczyć posiedzeniom i głosować jedynie w razie równej liczby głosów za i przeciw. Jednak po Konflikcie Rzecznym… — Tak, czytałem o tym — powiedział Baley. — To był szczególnie przykry moment w dziejach Aurory, gdy zaciekły spór o właściwy podział energii z hydroelektrowni niemal doprowadził do wojny domowej. Nie musisz zagłębiać się w szczegóły. — Tak, sir. Jednak po Konflikcie Rzecznym postanowiono że już nigdy takie spory nie powinny zagrozić społeczeństwu Aurory. Dlatego też stało się powszechnie przyjętym zwyczajem że wszystkie dysputy są spokojnie załatwiane poza Legislaturą! Kiedy w końcu legislatorzy głosują, kwestia jest już omówiona, tak więc zawsze jedna lub druga strona ma znaczną przewagę głosów. Kluczową postacią w rozstrzyganiu sporów jest przewodniczący Legislatury. Nie wolno mu się angażować po żadnej stronie, a jego władza — teoretycznie żadna, lecz w praktyce znaczna — jest uznawana dopóty, dopóki przestrzega tej zasady. Dlatego przewodniczący pilnie strzeże obiektywizmu i zazwyczaj to on podejmuje decyzję rozstrzygającą spór. — Chcesz powiedzieć, że przewodniczący wysłucha mnie, Fastolfe’a i Amadira, a potem zdecyduje? — Możliwe. Z drugiej strony, sir, może mieć wątpliwości i zażądać dalszych dowodów lub czasu do namysłu — albo obu. — A jeśli podejmie decyzję, czy Amadiro — albo Fastolfe — będzie ją respektował, jeżeli okaże się dla niego niekorzystna? — To nie ma znaczenia. Często znajdują się tacy, którzy nie respektują decyzji przewodniczącego, a zarówno doktor Amadiro, jak i doktor Fastolfe są uparci i nieprzejednani, o czym świadczy ich postępowanie. Jednak większość legislatorów poprze decyzję przewodniczącego — jakakolwiek ona będzie. Ten, przeciw któremu opowie się przewodniczący, na pewno w głosowaniu uzyska mniej głosów. — Na pewno? — Niemal na pewno. Kadencja przewodniczącego trwa zazwyczaj trzydzieści lat, z możliwością ponownego wyboru na następne trzydzieści. Jednak jeśli głosowanie przebiegnie niezgodnie z zaleceniem przewodniczącego, będzie musiał zgłosić rezygnację i rozpocznie się kryzys rządowy, aż Legislatura w trakcie zaciekłych sporów wyłoni kandydata na to stanowisko. Niewielu legislatorów chciałoby to ryzykować i szansa osiągnięcia większości głosów w ewentualnym głosowaniu przeciw przewodniczącemu jest prawie bliska zeru. — A zatem — rzekł Baley — wszystko zależy od tej porannej narady. — To bardzo prawdopodobne. — Dziękuję, Giskardzie. A więc wyglądało na to, że są jakieś szanse, jednak nie miał pojęcia, co powie Amadiro i jaki jest przewodniczący. Lecz w końcu to Amadiro zwołał spotkanie, więc na pewno wierzy w zwycięstwo. Nagle Baley przypomniał sobie, że kiedy zasypiał z Gladią w ramionach, po raz kolejny zrozumiał lub myślał, że zrozumiał, a może zdawało mu się, że zrozumiał znaczenie wydarzeń na Aurorze. Wszystko było jasne, wyraźne, pewne. I po raz trzeci wizja zniknęła. A z nią rozwiały się również jego nadzieje. Daneel zaprowadził Baleya do pokoju, w którym podawano śniadanie. Było to pomieszczenie małe i skromnie umeblowane; stały tu tylko dwa krzesła i stół, a Daneel nie chował się w niszy, lecz wyszedł. Prawdę mówiąc, nie było tam żadnej niszy i przez moment Baley poczuł osamotnienie. Jednak był pewny, że nie jest tu sam. Roboty czekały w zasięgu głosu. Przeszło mu przez myśl, że jest to pokój dla dwojga — Baley bronił się przed tą myślą — dla kochanków. Na stole leżały dwie tace czegoś, co pachniało apetycznie. Obok stały dwa pojemniczki z czymś, co wyglądało jak roztopione masło, ale z pewnością nim nie było. Ponadto znajdował się dzbanek z gorącym napojem przypominającym kawę, który Baley ocenił jako bardzo smaczny. Weszła Gladia, ubrana dość skromnie, z włosami lśniącymi, jakby świeżo je umyła. Zatrzymała się i uśmiechnęła do niego. — Elijahu? Baley, zaskoczony jej niespodziewanym przybyciem, zerwał się na równe nogi. — Jak się masz, Gladio? — wyjąkał. Nie zwróciła na to uwagi. Była wesoła i zadowolona. — Jeśli niepokoiłeś się, że nie ma tu Daneela, to nie martw się. Jest zupełnie bezpieczny. A co do nas… Podeszła do niego, stanęła i powoli położyła mu rękę na policzku, tak jak kiedyś, dawno temu, na Solarii. Zaśmiała się cicho. — Tylko to wtedy zrobiłam, Elijahu. Pamiętasz? Mężczyzna w milczeniu skinął głową. — Dobrze spałeś? Usiądź, proszę. — Doskonale, dziękuję. — Zawahał się, ale postanowił nie odwzajemniać pieszczoty. — Nie dziękuj mi. Od tygodni nie czułam się tak dobrze, lecz nie mogłabym tego powiedzieć, gdybym nie wymknęła się z łóżka kiedy zasnąłeś. Jeślibym została, a przyznaję, że miałam na to ochotę, nie dałabym ci spać do rana i wcale byś nie odpoczął. Uznał, że powinien okazać trochę galanterii. — Są rzeczy ważniejsze od wypoczynku, Gladio — powiedział tak oficjalnym tonem, że aż się roześmiała. — Biedny Elijahu — jesteś zmieszany — stwierdziła. Ta jej uwaga sprawiła, że poczuł jeszcze większe zażenowanie. Był przygotowany na skruchę, obrzydzenie, wstyd, udawaną obojętność, łzy — na wszystko oprócz otwarcie okazywanego pociągu erotycznego. — No, nie zamartwiaj się tak — powiedziała. — Jesteś głodny. Zeszłej nocy prawie nic nie jadłeś. Daj organizmowi kilka kalorii, a od razu poczujesz się lepiej. Baley niepewnie spojrzał na tacę. — Och! — wykrzyknęła Gladia. — Pewnie nigdy tego nie widziałeś. To przysmak z Solarii. Pacynki! Musiałam przeprogramować szefa kuchni, żeby robił je jak należy. Po pierwsze, trzeba użyć ziaren importowanych z Solarii. Na tutejszych się nie udadzą. W środku jest nadzienie. Właściwie można je sporządzać na tysiąc sposobów, ale to jest mój ulubiony rodzaj i wiem, że tobie również będzie smakował. Nie powiem ci, co w nich jest oprócz puree z kasztanów i odrobiny miodu, ale spróbuj odgadnąć. Możesz je jeść palcami, lecz gryź ostrożnie. Wzięła jeden placuszek w rękę, chwytając go zabawnie kciukiem i wskazującym palcem, po czym powoli ugryzła kawałek i zlizała wypływające zeń złociste, półpłynne nadzienie. Baley spróbował ją naśladować. Pacynka była twarda i niezbyt gorąca. Ostrożnie włożył jedną do ust i stwierdził, że trudno ją ugryźć. Mocniej zacisnął szczęki, pacynka trzasnęła, a nadzienie prysnęło mu na dłonie. — Ugryzłeś za dużo i za mocno — powiedziała Gladia, podsuwając mu serwetkę. — Teraz zliż to. Nikt nie zdoła zjeść pacynki nie brudząc rąk. Nie da się. Każdy się upaprze. Najlepiej jeść je nago, a potem wziąć prysznic. Baley ostrożnie polizał i wyraz jego twarzy zdradził wszystko. — Smakują ci, prawda? — spytała Gladia. — Są doskonałe — odparł Baley, jedząc powoli i ostrożnie. Ciastko nie było zbyt słodkie, a do tego rozpływało się w ustach. Niemal nie wymagało połykania. Zjadł trzy pacynki i tylko wstyd powstrzymał go przed pochłonięciem następnych. Bez namawiania oblizał palce, odmawiając użycia chusteczki, ponieważ nie chciał zmarnować ani I odrobiny. — Włóż dłonie do oczyszczalnika, Elijahu — wskazała mu „maselniczki”, służące najwidoczniej do mycia rąk po posiłku. Baley zrobił, jak radziła, a potem wysuszył ręce. Obwąchał je i nie wyczuł żadnego zapachu. — Czy krępuje cię myśl o ostatniej nocy, Elijahu? O to chodzi? Co tu powiedzieć? — rozmyślał Baley. W końcu skinął głową. — Myślę, że tak, Gladio. Czuję nie tylko to, z całą pewnością nie, jednak jestem zmieszany. Pomyśl tylko. Jestem Ziemianinem, ty jednak obecnie starasz się o tym nie pamiętać, jakby słowo „Ziemianin” to był dla ciebie tylko prosty dźwięk. Zeszłej nocy żałowałaś mnie, wzruszyły cię moje kłopoty z burzą, a także współczułaś mi; być może dlatego przyszłaś do mnie i obdarzyłaś uczuciem. Jednak to minie, a wtedy przypomnisz sobie, że jestem Ziemianinem i poczujesz się zawstydzona i upokorzona. Znienawidzisz mnie za to, co zrobiłem, a ja nie chcę, żebyś mnie nienawidziła, Gladio. Czuł się bardzo nieszczęśliwy i tak też wyglądał. Chyba to zauważyła, bo pogłaskała go po ręce. — Nie znienawidzę cię, Elijahu. Nie ma powodu. Nie zrobiłeś niczego wbrew mojej woli. Ja zrobiłam to tobie i przez resztę życia te chwile będą radosnym wspomnieniem. Kiedy dotknęłam cię przed dwoma laty, Elijahu, wyzwoliłeś mnie, a zeszłej nocy dokonałeś tego ponownie. Dwa lata temu musiałam się dowiedzieć, że mogę odczuwać pożądanie — a teraz chciałam się przekonać, czy po Janderze jestem w dalszym ciągu do tego zdolna. Elijahu, zostań ze mną. Będziemy… Przerwał jej wstrząśnięty. — Jak moglibyśmy to zrobić, Gladio? Muszę wracać na Ziemię. Mam tam swoje obowiązki i cele, a ty nie możesz jechać ze mną. Nie umiałabyś tam żyć. Umarłabyś na którąś z ziemskich chorób, o ile wcześniej nie zabiłaby cię ciasnota. Na pewno to rozumiesz. — Rozumiem — powiedziała Gladia z westchnieniem — ale przecież nie musisz odlecieć natychmiast. — Zanim minie ranek, przewodniczący może rozkazać mi opuścić planetę. — Nie rozkaże — odparła z przekonaniem. — Nie pozwolisz na to. A nawet gdyby, udamy się na inną planetę. Jest ich cafe mnóstwo. Czy Ziemia tak dużo dla ciebie znaczy, że nie mógłbyś mieszkać na innym świecie? — Mógłbym robić uniki, Gladio, i przypomnieć ci, że na żadnym ze Światów Zaziemskich nie pozwolą mi zamieszkać na stałe — o czym dobrze wiesz. Jednak chodzi o to, że nawet gdyby jakiś Świat Zaziemski przyjął mnie, Ziemia jest dla mnie tak ważna, że musiałbym na nią wrócić. Nawet gdyby oznaczało to rozstanie z tobą. — I już nigdy nie odwiedzisz Aurory? Nigdy się nie zobaczymy? — Jeśli będę mógł znowu cię ujrzeć — powiedział szczerze Baley — zrobię to, wierz mi. Tylko po co o tym mówić? Wiesz, że już mnie tu nie zaproszą. I wiesz, że sam nie będę mógł przyjechać. — Nie chcę w to wierzyć, Elijahu — odparła cicho kobieta. — Gladio, nie unieszczęśliwiaj się. Zdarzyło się między nami coś cudownego, lecz z pewnością spotka cię jeszcze wiele innych cudownych rzeczy. Czekaj na nie. Milczała. — Gladio — nalegał — czy ktokolwiek musi wiedzieć, co między nami zaszło? Spojrzała na niego z bólem. — Aż tak się wstydzisz? — Na pewno nie tego, co zaszło między nami. Jednak mimo to chciałbym uniknąć pewnych niemiłych konsekwencji. Będą o tym mówić. Dzięki temu okropnemu programowi hiperwizyjnemu, który przedstawił nasze stosunki w fałszywym świetle, jesteśmy znani. Ziemianin i Solarianka. Przy najmniejszym podejrzeniu, że łączy nas miłość, wieści dotrą na Ziemię z szybkością napędu nadprzestrzennego. Gladia dumnie uniosła głowę. — I Ziemia uzna to za mezalians? Stwierdzą, że uprawiałeś seks z osobą niższego stanu? — Nie, oczywiście, że nie — odparł szybko Baley wiedząc, że na pewno tak uważałyby miliardy Ziemian. — Czy przyszło ci do głowy, że usłyszałaby o tym moja żona? — A gdyby nawet? Cóż z tego? Baley westchnął. — Nie rozumiesz. Ziemia nie jest jednym ze Światów Zaziemskich. W naszej historii bywały okresy swobody obyczajowej, przynajmniej w niektórych miejscach i w niektórych klasach społecznych. Teraz jest inaczej. Ziemianie żyją stłoczeni i utrzymanie więzi rodzinnych w takich warunkach wymaga purytańskiej moralności. — Chcesz powiedzieć, że każdy ma tylko jednego partnera? — Nie — powiedział Baley. — Mówiąc szczerze, to się rzadko zdarza. Jednak ludzie starają się zachowywać takie sprawy w tajemnicy, tak żeby można… można… — Udawać niewiedzę? — Hmm, tak, jednak w naszym wypadku… — Stanie się to publiczną tajemnicą, o której każdy słyszał, i kiedy twoja żona się dowie, dostaniesz za swoje. — Nie, nie o to chodzi. Będzie zawstydzona, a to jeszcze gorzej. Ja będę zawstydzony, i mój syn również. Ucierpi moja pozycja społeczna i… Gladio, jeśli tego nie rozumiesz, to trudno, ale obiecaj, że nie będziesz opowiadała o tym wszystkim, tak jak to robią Aurorianie. Zdawał sobie sprawę, że robi z siebie głupca. — Nie chcę się z tobą droczyć, Elijahu — powiedziała w zadumie Gladia. — Byłeś dla mnie miły, więc nie chcę ci robić przykrości, ale — tu bezradnie rozłożyła ramiona — wasze ziemskie obyczaje są takie bezsensowne. — Niewątpliwie. Jednak musimy stosować się do nich — tak samo jak wy, Solarianie, do waszych. — Tak — sposępniała na samo wspomnienie. — Wybacz mi, Elijahu. Szczerze i uczciwie przepraszam. Pragnę niemożliwego i jeszcze mam ci to za złe. — Nic nie szkodzi. — Proszę, Elijahu, chcę ci coś wyjaśnić. Nie sądzę, żebyś rozumiał to, co wydarzyło się tej nocy. Czy będziesz bardzo skrępowany, jeśli ci wytłumaczę? Baley zastanawiał się, co pomyślałaby i zrobiła Jessie, gdyby słyszała tę rozmowę. Zdawał sobie sprawę, że powinien przygotować się do czekającej go niebawem rozmowy z przewodniczącym, a nie zajmować się sprawami osobistymi. Powinien teraz myśleć o niebezpieczeństwie zagrażającym Ziemi, a nie o żonie, jednak nie potrafił. — Zapewne będę zmieszany — rzekł — lecz proszę, wyjaśnij mi to. Gladia sama przesunęła fotel, nie wzywając żadnego robota. Baley obserwował ją nerwowo, nie kwapiąc się z pomocą. Usiadła naprzeciw niego, tak że mogła patrzeć mu w twarz. Wyciągnęła szczupłą rękę i nakryła nią jego dłoń. Poczuł, że lekko ją ściska. — Widzisz — powiedziała. — Już nie obawiam się kontaktu. Teraz mogę już nie tylko dotknąć twego policzka. — Rzeczywiście, ale tamto dotknięcie wpłynęło na ciebie w szczególny sposób. — To prawda — odparła. — Wszystko wywróciło się do góry nogami pod wpływem tego jednego dotknięcia, co dowodzi, jak nienormalne było moje dawne życie. Teraz jest lepiej. Wiesz co? Właściwie to dopiero wstęp. — Proszę, mów dalej. — Szkoda, że nie leżymy w łóżku w ciemności. Byłabym swobodniejsza. — Jest dzień, Gladio. — Istotnie. Na Solarii, Elijahu, nie doszło między nami do fizycznego zbliżenia. Pamiętasz? — Tak. — Nie miałam żadnych doświadczeń, w ścisłym tego słowa znaczeniu. Tylko kilka razy — kilka — mój mąż zbliżył się do mnie nie z poczucia obowiązku. Nawet nie potrafię opisać, jak było, ale uwierzysz mi chyba, jeśli powiem, że wspominam to jak najgorzej. — Wierzę. — Jednak znałam seks. Czytałam o nim. Czasem dyskutowałam na ten temat z innymi kobietami, które udawały, iż to znienawidzony obowiązek, który muszą spełniać wszystkie Solarianki. Jeśli osiągnęły już wyznaczony im limit dzieci, twierdziły, że są zadowolone z tego, że już nie muszą mieć nic wspólnego z seksem. — Wierzyłaś im? — Oczywiście. Nigdy nie słyszałam nic innego, a nieliczne dostępne mi niesolariańskie przekazy uznawano za nieprawdziwe. W to również wierzyłam. Mój mąż znalazł kilka moich książek, nazwał je pornografią i kazał zniszczyć. Ponadto, wiesz, ludzie potrafią uwierzyć we wszystko. Myślę, że te Solarianki wierzyły w to, co mówiły i naprawdę gardziły seksem. Z pewnością były szczere w swych zwierzeniach, dlatego uważałam, że to ze mną coś musi być nie w porządku, gdyż mnie to interesowało, a nawet budziło dziwne odczucia, których nie mogłam zrozumieć. — Wtedy nie korzystałaś z pomocy robotów? — Nie, nie wpadłam na to. Nie używałam też jakichkolwiek przedmiotów. Wiedziałam o takich rzeczach, ale szeptano o nich z takim przerażeniem, że nigdy nie ośmieliłabym się tego zrobić. Oczywiście, miewałam sny i czasem budziło mnie coś, co teraz uznaję za początek orgazmu. Nie rozumiałam tego i nie śmiałam o tym mówić. Okropnie się wstydziłam. A potem przybyłam na Aurorę. — Opowiadałaś mi o tym. Seks z Aurorianami także nie dawał ci satysfakcji. — Niestety. Pomyślałam więc, że Solarianie jednak mieli rację. Seks wcale nie przypominał moich snów. Zrozumiałam to dopiero przy Janderze. Tutaj, na Aurorze, nie znają seksu — tylko choreografię. Każdy krok dyktuje moda — od początku do końca. Nie ma niczego niespodziewanego, niczego spontanicznego. Na Solarii, gdzie jest tak niewiele seksu, niczego się nie daje i nie otrzymuje. Natomiast na Aurorze seks jest tak wystylizowany, że w końcowym rozrachunku również niczego się nie daje i nie otrzymuje. Rozumiesz? — Nie jestem pewien, Gladio, ponieważ nigdy nie uprawiałem seksu z Aurorianką ani nie byłem Aurorianinem. Jednak nie musisz mi tego tłumaczyć. Chyba wiem, o co ci chodzi. — Jesteś ogromnie zmieszany, prawda? — To nie ma znaczenia. Słucham cię uważnie. — Wtedy spotkałam Jandera i nauczyłam się wykorzystywać go. Nie był Aurorianinem. Jego jedynym celem, jedynym możliwym celem, było zaspokojenie mnie. On dawał, a ja brałam i po raz pierwszy zaznałam takiego seksu, jakim powinien być. Rozumiesz? Czy możesz sobie wyobrazić jak to jest, kiedy nagle przekonujesz się, że to nie szaleństwo, głupota czy zboczenie, a nawet nie pomyłka; dowiadujesz się, że jesteś kobietą i masz odpowiedniego partnera seksualnego? — Chyba mogę to sobie wyobrazić. — A potem, tak szybko mi to odebrano. Myślałam… myślałam, że to koniec. Wszystko przepadło. Już nigdy, przez całe wieki nie zaznam przyjemności płynącej ze stosunku. Źle byłoby nigdy jej nie zaznać, ale przeżyć ją wbrew wszelkim oczekiwaniom, a potem nagle utracić, to było nie do zniesienia. Teraz widzisz, jak ważna była dla mnie ta ostatnia noc. — Dlaczego ja, Gladio? Czemu nie ktoś inny? — Nie, Elijahu, to musiałeś być ty. Poszliśmy, Giskard i ja, i znaleźliśmy cię — bezradnego. Naprawdę bezradnego. Nie byłeś nieprzytomny, ale nie panowałeś nad swoim ciałem. Musiano cię przenieść do pojazdu. Byłam tam, kiedy cię rozgrzewano i pojono, kąpano i osuszano, a ty byłeś bezsilny. Roboty robiły wszystko z cudowną sprawnością, dbając o ciebie i chroniąc, ale nie darząc jakimkolwiek uczuciem. Tymczasem ja patrzyłam i czułam. Baley pochylił głowę, zgrzytając zębami na wspomnienie swojej słabości. Cieszył się nią wtedy, lecz teraz czuł tylko wstyd na myśl o tym, że był przedmiotem obserwacji. — Chciałam zrobić to wszystko sama. Zazdrościłam robotom że mogą być dla ciebie miłe — mogą dawać. A kiedy wyobrażałam sobie, że sama to robię, poczułam rosnące podniecenie — coś, czego nie zaznałam od śmierci Jandera. Wtedy pojęłam, iż podczas moich jedynych pozytywnych przeżyć seksualnych tylko brałam. Jander robił, co chciałam, ale nigdy nie brał. Nie potrafił, ponieważ jego jedyną przyjemnością było zadowalanie mnie. A mnie nigdy nie przyszło do głowy, żeby dawać, ponieważ wychowałam się wśród robotów i wiedziałam, że one nie umieją brać. Patrząc, zrozumiałam, że poznałam tylko połowę prawdy o seksie i rozpaczliwie zapragnęłam poznać resztę. Później, kiedy siedziałeś ze mną przy stole i jadłeś gorącą zupę, wyglądałeś na zdrowego i silnego. A ja już nie obawiałam się tego, że pochodzisz z Ziemi i chciałam się znaleźć w twoich ramionach — pragnęłam tego. Jednak nawet gdy mnie objąłeś, miałam poczucie straty, gdyż znów brałam, a nie dawałam. A potem powiedziałeś do mnie: „Gladio, proszę, muszę usiąść”. Och, Elijahu, to najcudowniejsza rzecz, jaką mogłeś powiedzieć. Baley poczuł, że się czerwieni. — Wtedy okropnie mnie to zmieszało. Przyznałem się do słabości. — Właśnie tego potrzebowałam. Poczułam gwałtowne pożądanie. Posłałam cię do łóżka, potem przyszłam do ciebie i po raz pierwszy w życiu dawałam. Niczego nie brałam. Czar Jandera prysnął, bo pojęłam, że i on mi nie wystarczał. Trzeba jednocześnie brać i dawać. Elijahu, zostań ze mną. Baley potrząsnął głową. — Gladio, gdybym rozdarł sobie serce na pół, nie zmieniłoby to faktów. Nie mogę pozostać na Aurorze. Muszę wrócić na Ziemię, a ty nie możesz tam ze mną polecieć. — Elijahu, a gdybym mogła polecieć na Ziemię? — Czemu wygadujesz takie głupstwa? Nawet gdybyś mogła, ja szybko bym się zestarzał i stałbym się bezużyteczny. Za dwadzieścia, najwyżej trzydzieści lat, będę stary, podczas gdy ty zostaniesz taka jak teraz przez wieki. — Właśnie o tym mówię, Elijahu. Na Ziemi zaraziłabym się waszymi chorobami i szybko się także zestarzała. — To nie byłoby przyjemne. Ponadto, starość nie jest chorobą. Ty po prostu bardzo szybko byś umarła. Gladio, możesz znaleźć sobie innego mężczyznę. — Aurorianina? — powiedziała z pogardą. — Możesz go nauczyć. Teraz, kiedy wiesz, co znaczy dawać i brać, naucz kogoś, jak ma to robić. — Jeśli spróbuję, czy zechce się uczyć? — Ktoś na pewno zechce. Masz tyle czasu na znalezienie takiego. Jest… Nie — pomyślał — nie ma sensu teraz wspominać o Gremionisie, ale gdyby on podszedł do niej z większym zdecydowaniem… Gladia zamyśliła się. — Czy to możliwe? — pytała. A potem, spojrzawszy na Baleya wilgotnymi, szaroniebieskimi oczami, dodała: — Och, Elijahu, czy pamiętasz coś z tego, co zdarzyło się tej nocy? — Muszę przyznać — powiedział z lekkim smutkiem — że, niestety, część z tego tylko jak przez mgłę. — Gdybyś pamiętał, nie mógłbyś mnie zostawić. — Nie chcę cię opuszczać, Gladio. Po prostu muszę. — A potem — mówiła dalej — byłeś taki spokojny, szczęśliwy i odprężony. Leżałam przytulona do twojego ramienia i czułam bicie twego serca — najpierw szybkie, potem coraz wolniejsze. Nagle usiadłeś na łóżku. Pamiętasz? Baley drgnął i lekko odchylił głowę, spoglądając dziewczynie prosto w oczy. — Nie, nie pamiętam. Co chcesz powiedzieć? Co zrobiłem? — Mówiłam ci. Nagle usiadłeś. — Tak, ale co jeszcze? Serce waliło mu jak młotem, zapewne równie mocno jak w czasie miłosnych uniesień. Trzykrotnie objawiło mu się coś, co mogło być rozwiązaniem całej sprawy. Dwa razy był wówczas zupełnie sam, jednak zeszłej nocy miał świadka. — Nic szczególnego. Zapytałam: „Co się stało, Elijahu?”, ale nie zwracałeś na mnie uwagi. Powiedziałeś: „Mam. Mam”. Mówiłeś niewyraźnie i miałeś mętne spojrzenie. To było trochę przerażające. — I to wszystko? Jehoshaphat, Gladio! Czy nie usłyszałaś niczego więcej? Gladia zmarszczyła brwi. — Nie pamiętam. Jednak zaraz położyłeś się z powrotem a ja powiedziałam: „Nie bój się, Elijahu. Jesteś już bezpieczny” A potem utuliłam cię, a ty wyciągnąłeś się wygodnie, zasnąłeś i zacząłeś chrapać. Jeszcze nigdy nie słyszałam takiego odgłosu ale czytałam o tym. To wspomnienie wyraźnie ją rozbawiło. — Słuchaj, Gladio. Co powiedziałem? „Mam. Mam”. Czy mówiłem, co mam? Ponownie zmarszczyła brwi. — Nie. Nie pamiętam… Czekaj, szepnąłeś coś bardzo cicho… Powiedziałeś: „On był tam pierwszy”. — „On był tam pierwszy”. Tak mówiłem? — Tak. Uznałam, że chodzi ci o Giskarda, który zjawił się przed innymi robotami, że usiłujesz przezwyciężyć lęk przed porwaniem i odreagowujesz to, co przeżyłeś podczas burzy. Przytuliłam cię i powiedziałam: „Nie bój się, Elijahu. Jesteś bezpieczny. Teraz odpocznij”. — ,,On był tam pierwszy. On był tam pierwszy”… Teraz już nie zapomnę. Gladio, dziękuję za ostatnią noc. Dziękuję za rozmowę. — Dlaczego te słowa są takie ważne? Przecież dobrze wiesz, że Giskard znalazł cię pierwszy. — Nie chodzi o to, Gladio. Musi być coś, o czym nie wiem, i co odkrywam tylko wtedy, kiedy mój umysł znajduje się w półśnie. — Czy te słowa mają jakiś sens? — Nie jestem pewien, ale jeżeli właśnie tak powiedziałem, musi to mieć jakieś znaczenie. Mam godzinę, żeby je odkryć. Muszę już iść. Podniósł się i zrobił kilka kroków w kierunku drzwi, lecz Gladia dogoniła go i zarzuciła mu ręce na szyję. — Zaczekaj, Elijahu. Baley zawahał się, a potem pochylił się i pocałował ją. Przez dłuższą chwilę nie mogli się oderwać od siebie. — Czy zobaczę cię jeszcze, Elijahu? — Nie wiem — odparł ze smutkiem Baley. — Mam tylko taką nadzieję. Po czym wyszedł, aby poczynić niezbędne przygotowania do zbliżającej się konfrontacji. Smutek nie opuszczał Baleya, gdy szedł przez rozległy trawnik posiadłości Fastolfe’a. Towarzyszyły mu oba roboty. Daneel był spokojny, ale Giskard, widocznie postępujący zgodnie z programem, nadal bacznie obserwował otoczenie. — Jak nazywa się przewodniczący Legislatury, Daneelu? — Nie wiem, partnerze Elijahu. Ilekroć wspominano go w mojej obecności, mówiono o nim jedynie jako o przewodniczącym. Wszyscy zwracają się do niego per „panie przewodniczący”. — Nazywa się Rutilan Horder, sir — rzekł Giskard — ale nikt nie zwraca się do niego w ten sposób. Używa się jedynie tytułu. To podtrzymuje wrażenie ciągłości rządów. Różne osoby zajmują to stanowisko w różnych okresach, ale zawsze jest to „przewodniczący”. — A obecny przewodniczący — ile on ma lat? — Sporo, sir. Trzysta trzydzieści jeden — odparł Giskard. — Zdrowie mu dopisuje? — Nie słyszałem, żeby było inaczej, sir. — Czy wyróżnia się cechami osobowości, na które powinienem być przygotowany? Giskard się zawahał, a po krótkim milczeniu rzekł: — Nie potrafię dać dokładnej odpowiedzi, sir. Jest to jego druga kadencja. Cieszy się opinią sprawnego przewodniczącego, który ciężko pracuje i ma wyniki. — Czy jest wybuchowy? Cierpliwy? Apodyktyczny? Wyrozumiały? — Musi pan to sam ocenić, sir. — Przewodniczący nie jest stronniczy, partnerze Elijahu — wtrącił Daneel. — Zwykle postępuje sprawiedliwie i bezstronnie. — Jestem tego pewien — mruknął Baley — ale „zwykle” jest określeniem ogólnym, tak samo jak „przewodniczący”, natomiast poszczególni przewodniczący są konkretni i mają swoje zdanie. Zawsze uważał, że jego zdanie opiera się na konkretach. Jednak teraz trzykrotnie coś wymyślił i trzykrotnie zapomniał, co to było. Wprawdzie już znał słowa wypowiedziane w chwili, kiedy wpadł na ten pomysł, lecz w niczym mu to nie pomogło. „On był tam pierwszy”. Kto był tam pierwszy? Kiedy? To pytanie pozostawało w dalszym ciągu bez odpowiedzi. Fastolfe czekał w drzwiach swej posiadłości, a za nim stał robot który zdawał się nie po robociemu niespokojny, jakby denerwowało go to, że nie może pełnić swojej funkcji i powitać gościa. Tymczasem nie było to zdenerwowanie ani jakiekolwiek inne uczucie, tylko lekka oscylacja potencjałów pozytonowych, spowodowana tym, że miał rozkaz witać i oglądać wszystkich gości, a nie mógł tego zrobić, ponieważ musiałby odepchnąć Fastolfe’a. Baley stwierdził, że tępo wpatruje się w robota. Myślał o nim, ale nie wiedział dlaczego. Z trudem oderwał od niego wzrok i ponownie spojrzał na Fastolfe’a. — Miło mi znów pana widzieć, doktorze — powiedział wyciągając rękę. Po spotkaniu z Gladią zapomniał, że Przestrzeniowcy niechętnie godzą się na jakikolwiek fizyczny kontakt z Ziemianami. Fastolfe zawahał się, a potem, gdy dobre wychowanie wzięło górę nad uprzedzeniami, chwycił podaną dłoń i lekko ją uścisnął. — Mnie jest jeszcze przyjemniej widzieć pana, panie Baley. Bardzo mnie zaniepokoiła pańska wczorajsza przygoda. To nie była szczególnie silna burza, ale Ziemianinowi musiała wydać się huraganem. — A zatem wie pan, co zaszło? — Daneel i Giskard złożyli mi szczegółowe sprawozdanie. Czułbym się lepiej, gdyby przyszli prosto do mnie, a potem sprowadzili pana tutaj, ale ich decyzja opierała się na tym, że posiadłość Gladii znajdowała się najbliżej, a pańskie rozkazy były niezwykle stanowcze i stawiały bezpieczeństwo Daneela przed własnym. Chyba dobrze zrozumiały pańskie słowa? — Tak. Zmusiłem je, żeby mnie opuściły. — Czy to było rozsądne? — Fastolfe wprowadził Baleya do pokoju i wskazał mu fotel. — Uznałem, że jest to najlepsze wyjście. Ścigano nas. — Tak mi powiedział Giskard. Przekazał mi też… — Doktorze Fastolfe — przerwał mu wywiadowca. — Mam bardzo mało czasu, a są pytania, na które muszę uzyskać odpowiedź. — Słucham — odparł natychmiast Fastolfe ze zwykłą, niezmąconą uprzejmością. — Sugerowano, że najważniejsza jest dla pana praca nad funkcjonowaniem mózgu, że… — Proszę dać mi skończyć, panie Baley. Mówiono, że nie pozwolę, aby coś stanęło mi na drodze, że jestem pozbawiony wszelkich skrupułów, występny i niemoralny, zdolny do wszystkiego i że potrafiłbym usprawiedliwić każdą zbrodnię doniosłością mojej pracy. — Tak. — Skąd pan ma takie informacje, panie Baley? — Czy to ważne? — Może nie. Zresztą nietrudno zgadnąć, że od mojej córki Vasilii. Jestem tego pewien. — Możliwe. Natomiast ja chciałbym się dowiedzieć, czy taka ocena pańskiego charakteru jest obiektywna? Fastolfe uśmiechnął się ze smutkiem. — Oczekuje pan ode mnie uczciwej oceny mojego własnego charakteru? W pewien sposób te zarzuty są słuszne. Istotnie, uważam moją pracę za najważniejszą i naprawdę miałbym ochotę poświęcić dla niej wszystko. Rzeczywiście, odrzuciłbym konwencjonalnie rozumiane pojęcia dobra i zła, gdybym musiał. Chodzi o to, że nie robię tego. Nie potrafię. A szczególnie stanowczo zaprzeczam, że zamordowałem Jandera, aby posunąć do przodu moje badania nad ludzkim umysłem. Nieprawda. Nie zabiłem Jandera. — Proponował pan zastosowanie psychosondy, żeby uzyskać jakąś informację, której nie mogę sobie przypomnieć. Czy przyszło panu do głowy, że gdyby sam poddał się takiemu badaniu, mógłby najłatwiej dowieść swojej niewinności? Fastolfe w zadumie pokiwał głową. — Sądzę, że to Vasilia podsunęła panu tę myśl. Nie mogę przyjąć takiego rozwiązania. Psychosonda jest niebezpieczna i równie niechętnie jak pan zgodziłbym się na jej zastosowanie. Pomimo wszelkich obaw, mógłbym się poddać badaniu, lecz jestem przekonany, że właśnie do tego pragną za wszelką cenę doprowadzić moi przeciwnicy. Podważyliby wszystko, co świadczyłoby o mojej niewinności, a psychosonda nie jest w stanie dostarczyć niezbitych dowodów. Podczas badania uzyskaliby jednak informacje o teorii i konstruowaniu humanoidalnych robotów. I właśnie o to im chodzi, ja zaś nie zamierzam im tego dać. — Dziękuję, doktorze Fastolfe. — Proszę bardzo. A teraz, jeśli mogę wrócić do poprzedniego tematu, Giskard zameldował, że kiedy został pan sam w poduszkowcu, był pan nękany przez obce roboty. A przynajmniej wspominał pan, dość niewyraźnie, o obcych robotach, kiedy znaleziono pana leżącego bez przytomności na deszczu. — Istotnie byłem niepokojony przez obce roboty, doktorze Fastolfe. Zdołałem je zmylić i odesłać, ale uznałem, że lepiej będzie porzucić poduszkowiec, niż czekać na ich powrót. Może nie myślałem trzeźwo, kiedy podjąłem tę decyzję. Tak twierdzi Giskard. Fastolfe uśmiechnął się. — Giskard ma uproszczony pogląd na wszechświat. Czy domyśla się pan, czyje to były roboty? Baley wiercił się niespokojnie w fotelu, jakby szukał wygodnej pozycji. — Czy przewodniczący już przybył? — Nie, ale będzie tu za moment. Tak samo jak Amadiro, dyrektor instytutu, z którym — jak mi powiedziały roboty — spotkał się pan wczoraj. Nie wiem, czy to było rozsądne. Zirytował go pan. — Musiałem zobaczyć się z nim, doktorze Fastolfe, ale wcale nie wyglądał na zirytowanego. — Jeśli chodzi o Amadira, to o niczym nie świadczy. Z powodu, jak to nazywa, pańskich oszczerstw i podważania zawodowej reputacji zmusił przewodniczącego do podjęcia decyzji. — W jaki sposób? — Zadaniem przewodniczącego jest zachęcanie zwaśnionych stron i wypracowanie kompromisu. Jeśli Amadiro chce spotkać się ze mną, przewodniczący nie może tego odradzić, a już na pewno nie jest w stanie tego zabronić. Musi zwołać zebranie i jeśli Amadiro zdoła przedstawić dość dowodów przeciw panu — a nie jest trudno znaleźć dowody przeciw Ziemianinowi — śledztwo zostanie zamknięte. — Może nie powinien pan wzywać na pomoc Ziemianina, doktorze Fastolfe, zważywszy jak mało tutaj znaczymy. — Może nie, panie Baley, ale niczego lepszego nie byłem w stanie wymyślić. Muszę zdać się na pana licząc, że uda się panu przekonać przewodniczącego do naszego punktu widzenia. — Zatem odpowiedzialność spoczywa na mnie? — spytał ponuro Baley. — Całkowicie — odparł uczony. — W spotkaniu weźmie udział tylko nas czterech? — Prawdę mówiąc, tylko trzech: przewodniczący, Amadiro i ja. My jesteśmy stronami sporu, a on rozjemcą. Pan będzie jedynie biernym uczestnikiem, panie Baley. Przewodniczący może w każdej chwili pana wyprosić, więc mam nadzieję, że nie zrobi pan nic, co mogłoby go zdenerwować. — Postaram się, doktorze Fastolfe. — Na przykład, niech pan nie podaje mu ręki, proszę wybaczyć mi tę uwagę. Baley poczuł, że robi mu się gorąco na wspomnienie niedawnego gestu. — Z pewnością tego nie zrobię. — I proszę być uprzedzająco grzecznym. Nie rzucać gniewnych oskarżeń. Nie wygłaszać teorii, których nie można poprzeć dowodami… — Chce pan powiedzieć, żebym nie prowokował nikogo do przyznania się do winy. Na przykład Amadira. — Tak, proszę tego nie robić. To będzie oszczerstwo i tylko nam zaszkodzi. Tak więc, niech pan będzie uprzejmy! Nikt nie powie panu złego słowa, jeśli atak będzie maskowany uprzejmością. I proszę starać się nie odzywać nie pytany. — Jak to jest, doktorze Fastolfe, że teraz ma pan dla mnie tyle dobrych rad, a wcześniej nie ostrzegł mnie przed groźbą oskarżenia o oszczerstwo. — Istotnie, wina leży po mojej stronie — rzekł robotyk. — Dla mnie jest to zrozumiałe samo przez się, więc nie przyszło mi do głowy, że trzeba coś wyjaśniać. — Tak właśnie myślałem — mruknął Baley. Fastolfe nadstawił ucha. — Słyszę nadlatujący poduszkowiec. Co więcej, słyszę kroki jednego z moich robotów, spieszącego do drzwi. Sądzę, że przybywa przewodniczący i Amadiro. — Razem? — Niewątpliwie. Widzi pan, Amadiro zaproponował moją posiadłość jako miejsce spotkania, zapewniając mi przewagę terytorium. W ten sposób miał okazję — z czystej uprzejmości, oczywiście — wpaść po przewodniczącego i podrzucić go tutaj. Będzie więc mógł porozmawiać z nim przez kilka minut i przedstawić swój punkt widzenia. — To nie jest w porządku — rzekł Baley. — Trzeba było temu zapobiec. — Nie chciałem. Amadiro podejmuje ryzyko. Może powiedzieć coś, co zirytuje przewodniczącego. — Czy przewodniczący łatwo wpada w złość? — Nie. Nie bardziej niż jakikolwiek w piątej dekadzie swojej kadencji. Jednak konieczność ścisłego przestrzegania protokołu, niemożność opowiadania się po którejś ze stron i arbitralna władza nieuchronnie skłaniają do irytacji. A Amadiro nie zawsze postępuje rozsądnie. Jego jowialny uśmiech, białe zęby i dobroduszna poza mogą być niezwykle denerwujące, jeżeli jego rozmówca nie ma humoru. Muszę teraz wyjść im na spotkanie panie Baley, i roztoczyć trochę tego, co — mam nadzieję, okaże się naprawdę nieodpartym urokiem osobistym. Proszę zostać tutaj i nie ruszać się z fotela. Baley mógł już tylko czekać. Mimochodem pomyślał, że przebywa na Aurorze zaledwie pięćdziesiąt standardowych godzin 18. ZNÓW PRZEWODNICZĄCY .Przewodniczący był niski, zdumiewająco niski. Amadiro przewyższał go prawie o trzydzieści centymetrów. Ponieważ winę za to ponosiły jego niezwykle krótkie nogi, więc kiedy wszyscy usiedli, różnice wzrostu nie były zauważalne. Potężna klatka piersiowa i bary sprawiały, że wyglądał naprawdę imponująco. Na nich była osadzona duża głowa o twarzy poznaczonej wiekiem. Tych zmarszczek nie zawdzięczał przewodniczący skłonności do śmiechu. Czuło się, że to sprawowana władza w ten sposób odcisnęła swe piętno. Włosy miał białe i rzadkie, a na czubku głowy sporą łysinę. Jego głos — głęboki i stanowczy — pasował do tego wyglądu. Może wiek odebrał mu nieco dźwięczności i obdarzył lekką chrypką, ale przewodniczącemu, jak uznał Baley, mogło to bardziej pomóc niż zaszkodzić. Fastolfe odprawił cały rytuał powitania, wymiany nic nie znaczących uwag oraz zaproponował coś do jedzenia i picia. Przez cały czas nie wspomniano o Baleyu i nie zwracano na niego uwagi. Dopiero kiedy zakończono te czynności wstępne i wszyscy usiedli (Baley trochę dalej od innych), przedstawiono i jego. — Panie przewodniczący — powiedział, nie wyciągając ręki, a potem, nieznacznie skinąwszy głową, dodał: — oczywiście, już spotkałem doktora Amadira. Uśmiech Amadira nie przygasł z powodu lekko obraźliwego tonu głosu wywiadowcy. Przewodniczący, który nie odpowiedział na powitanie Baleya, położył dłonie na kolanach, szeroko rozstawiając palce, i rzekł: — Zacznijmy i zobaczmy, czy uda nam się zakończyć to szybko i sprawnie. Najpierw chciałbym podkreślić, że zamierzam pominąć kwestię nieodpowiedniego zachowania — czy też ewentualnego nieodpowiedniego zachowania — Ziemianina i przejść do sedna sprawy. Nie będziemy rozważać tej rozdmuchanej historii z robotem. Zepsucie robota to problem dla sądu, który może orzec przekroczenie prawa własności i skazać winnego na karę grzywny ale nic ponadto. Co więcej, gdyby zostało dowiedzione, że doktor Fastolfe odpowiada za uczynienie tego robota, Jandera Panella, niezdatnym do działania, to w końcu jest to robot, przy którego projektowaniu uczestniczył, którego konstrukcji sam doglądał i którego właścicielem był w chwili unieruchomienia. Nie zostanie zasądzona żadna grzywna, gdyż ze swoją własnością można robić, co się chce. Prawdziwym problemem, jaki mamy rozważyć, jest eksploracja i kolonizacja Galaktyki: czy my, Aurorianie, mamy dokonać tego sami czy z pomocą innych Światów Zaziemskich, czy też pozostawić ją Ziemi. Doktor Amadiro i globaliści opowiadają się za tym, żeby Aurora sama podjęła ten ciężar, doktor Fastolfe chciałby pozostawić to Ziemi. Jeżeli rozwiążemy ten problem, wtedy sprawę robota będzie można pozostawić sądom cywilnym, kwestia postępowania Ziemianina stanie się nieaktualna i po prostu pozbędziemy się go. Tak więc, chciałbym zacząć od zapytania, czy doktor Amadiro jest gotów zaakceptować stanowisko doktora Fastolfe’a, aby doprowadzić do zgodności poglądów, lub czy doktor Fastolfe jest skłonny zaakceptować stanowisko doktora Amadira w tym samym celu. Urwał i odczekał chwilę. — Przykro mi, panie przewodniczący, ale muszę nalegać, aby Ziemianom nie pozwolono opuścić ich planety, a Galaktykę pozostawić wyłącznie dla Aurorian. Jednak jestem skłonny do kompromisu w kwestii uczestnictwa innych światów Przestrzeniowców w osadnictwie, jeżeli w ten sposób unikniemy niepotrzebnych zadrażnień. — Rozumiem — rzekł przewodniczący. — Czy pan, doktorze Fastolfe, w świetle tego stwierdzenia, zmienia swoje stanowisko? — Kompromis proponowany przez doktora Amadira nie ma większej wartości, panie przewodniczący. Zamierzam zaproponować znacznie lepsze rozwiązanie. Dlaczego planety Galaktyki nie miałyby stanąć otworem zarówno przed Przestrzeniowcami, jak i Ziemianami? Galaktyka jest wielka i znajdzie się w niej miejsce dla wszystkich. Proponuję takie postawienie sprawy. — Niewątpliwie — odparł szybko Amadiro — ponieważ nie jest to żaden kompromis. Przeszło ośmiomiliardowa populacja Ziemi to przeszło dwukrotnie więcej niż liczba wszystkich mieszkańców Światów Zaziemskich łącznie. Ziemianie żyją krótko i szybko uzupełniają liczebność populacji. Nie wykazują naszego szacunku dla ludzkiego życia. Będą za wszelką cenę zapełniać nowe światy, mnożąc się jak owady, i zaanektują całą Galaktykę, zanim my zaczniemy. Danie Ziemi równych szans w kolonizacji Galaktyki oznacza oddanie im jej — a wtedy nie można mówić o równych szansach. Ziemianie muszą pozostać na Ziemi. — A co pan na to, doktorze Fastolfe? — spytał przewodniczący. Fastolfe westchnął. — Moje poglądy są znane. Jestem pewien, że nie muszę ich powtarzać. Doktor Amadiro zamierza wykorzystać humanoidalne roboty do stworzenia skolonizowanych światów, które zostaną zasiedlone przez Aurorian, przybywających na gotowe — tymczasem nawet nie ma tych humanoidów. Nie potrafi ich skonstruować, więc jego plan zawiedzie. Żaden kompromis nie jest możliwy, chyba że doktor Amadiro uzna, iż Ziemianie mogą przynajmniej uczestniczyć na równych prawach w zasiedlaniu Galaktyki. — A zatem kompromis jest niemożliwy — rzekł Amadiro. Przewodniczący był wyraźnie niezadowolony. — Obawiam się, że jeden z was musi ustąpić. Nie dopuszczę, żeby Aurora została rozdarta wybuchem emocji w tak poważnej sprawie. Zmierzył Amadira pustym spojrzeniem, nie zdradzającym ani sympatii, ani niechęci. — Zamierza pan wykorzystać awarię tego robota, Jandera, jako argumentu przeciwko propozycji doktora Fastolfe’a, prawda? — Zamierzam — odrzekł pytany. — Ma on czysto emocjonalny charakter. Pragnie pan stwierdzić, iż Fastolfe usiłuje obalić pańskie tezy stwarzając pozory tego, że humanoidalne roboty są mniej użyteczne niż w rzeczywistości. — Właśnie to usiłuje zrobić… — To oszczerstwo! — wtrącił spokojnie Fastolfe. — Nie, jeśli to udowodnię, a właśnie to zamierzam zrobić — rzekł Amadiro. — Mój argument może jest emocjonalny, ale na pewno będzie skuteczny. Rozumie pan to, panie przewodniczący, prawda? Mój pogląd na pewno zwycięży, chociaż nie jest zbyt elegancki. Proponowałbym, żeby namówił pan doktora Fastolfe’a, aby pogodził się z nieuchronną klęską i oszczędził Aurorze przygnębiającego spektaklu, który osłabi naszą pozycję wśród Światów Zaziemskich i podważy naszą wiarę we własne siły. — Jak może pan dowieść, że doktor Fastolfe odpowiada za unieruchomienie robota? — On sam przyznaje, że jest jedynym człowiekiem, który mógł to zrobić. Wie pan o tym. — Wiem — rzekł przewodniczący. — Jednak chciałem usłyszeć, jak pan to mówi; nie dla wyborców, nie dla środków masowego przekazu, lecz do mnie osobiście. I powiedział pan. Teraz zwrócił się do Fastolfe’a. — A co pan powie, doktorze Fastolfe? Czy jest pan jedynym człowiekiem, który mógł zniszczyć tego robota? — Nie pozostawiając żadnych śladów? O ile wiem — tak. Nie wierzę, że doktor Amadiro ma odpowiednią wiedzę, żeby tego dokonać i niezmiernie się dziwię, że stworzywszy swój Instytut Robotyki, tak chętnie przyznaje się do braku umiejętności, nawet przy wsparciu swego licznego personelu — i czyni to publicznie. Uśmiechnął się do Amadira nie bez złośliwości. Przewodniczący westchnął. — Nie, doktorze Fastolfe. Bez retorycznych sztuczek. Dajmy spokój z sarkazmem i sprytnymi uwagami. Co ma pan na swoją obronę? — No cóż, jedynie to, że nie skrzywdziłem Jandera. Wcale nie twierdzę, że ktoś to zrobił. To był zbieg okoliczności — przypadkowa zmiana potencjałów pozytonowych. To zawsze może się zdarzyć. Niech tylko doktor Amadiro przyzna, że to był wypadek, że nikt nie ponosi za to odpowiedzialności, a będziemy mogli sensownie przedyskutować te przeciwstawne propozycje. — Nie — rzekł Amadiro. — Możliwość przypadkowego uszkodzenia jest zbyt nikła, żeby brać ją pod uwagę, daleko mniejsza niż ta, że to doktor Fastolfe jest winny, a zlekceważenie jej byłoby nieodpowiedzialnością. Nie ustąpię i wygram. Panie przewodniczący, wie pan, iż wygram i wydaje mi się, że jedynym racjonalnym rozwiązaniem byłoby zmuszenie doktora Fastolfe’a do pogodzenia się z klęską w interesie całej planety. — Co przypomina mi o śledztwie, o którego prowadzenie poprosiłem pana Baleya z Ziemi — powiedział szybko Fastolfe. A Amadiro natychmiast dodał: — Posunięcie, któremu od początku byłem przeciwny. Ziemianin może i jest zręcznym wywiadowcą, ale nie zna Aurory, więc niczego tutaj nie dokona. Niczego, oprócz rzucania oszczerstw i stawiania naszej planety w niekorzystnym świetle przed pozostałymi światami Przestrzeniowców. Pół tuzina stacji hiperwizyjnych na sześciu ważnych Światach Zaziemskich już nadaje o tym programy satyryczne. Zapisy zostały przesłane do pańskiego biura. — I zostały mi pokazane — rzekł przewodniczący. — Ponadto na Aurorze rozchodzą się różne plotki — naciskał Amadiro. — Kontynuowanie śledztwa leżałoby w moim własnym interesie. Kosztowałoby Fastolfe’a utratę popularności i głosów legislatorów. Im dłużej potrwałoby dochodzenie, tym pewniejsze byłoby moje zwycięstwo. Nie chcę jednak dochodzić mojej racji kosztem ojczystego świata. Proponuję — z całym szacunkiem — żeby zakończył pan dochodzenie, panie przewodniczący, i namówił doktora Fastolfe’a, aby pogodził się z tym, z czym i tak będzie musiał się zgodzić — tylko o wiele większym kosztem. — Przyznaję, że pozwolenie doktorowi Fastolfe’owi na zlecenie tego śledztwa mogło być błędem — stwierdził przewodniczący. — Mówię „mogło”. Przyznaję, że mam ochotę je zamknąć. A jednak Ziemianin — powiedział niczym nie okazując, że wie o obecności Baleya w pokoju — jest tu już od pewnego czasu… Przerwał, jakby dając Fastolfe’owi okazję do potwierdzenia, z której uczony natychmiast skorzystał, mówiąc: — To trzeci dzień jego pobytu, panie przewodniczący. — W takim razie — rzekł tamten — zanim zamknę śledztwo, uważam za słuszne zapytać, czy osiągnięto jakieś postępy? Znów przerwał. Fastolfe szybko spojrzał na Baleya i nieznacznie kiwnął głową. Wywiadowca powiedział spokojnie: — Nie zamierzam, panie przewodniczący, nie pytany wygłaszać jakichś stwierdzeń. Czy zadano mi pytanie? Przewodniczący zmarszczył brwi. Nie patrząc na Baleya, posiedział: — Proszę pana Baleya z Ziemi, aby powiedział nam, czy odkrył coś istotnego. Baley zrobił głęboki wdech. Nadeszła ta chwila. Panie przewodniczący — zaczął. — Wczoraj po południu przesłuchiwałem doktora Amadira, który odpowiadał niezwykle chętnie i wyczerpująco. Kiedy mój personel i ja opuściliśmy… — Pański personel? — zdziwił się przewodniczący. — Na każdym etapie śledztwa towarzyszyły mi dwa roboty — rzekł Baley. — Roboty należące do doktora Fastolfe’a? — spytał Amadiro. — Pytam, żeby zostało to nagrane. — Niech zostanie nagrane; tak — odparł Baley. — Jednym jest Daneel R. Olivaw, humanoidalny robot, a drugim Giskard Reventlov, starszy robot niehumanoidalny. — Dziękuję — odparł przewodniczący. — Proszę dalej. — Kiedy opuściliśmy teren Instytutu, stwierdziliśmy, że poduszkowiec, którym podróżowaliśmy, został uszkodzony. — Uszkodzony? — zdziwił się przewodniczący. — Przez kogo? — Nie wiemy, ale zdarzyło się to podczas naszej wizyty w instytucie. Zostaliśmy tam zaproszeni i pracownicy z pewnością o tym wiedzieli. Co więcej, nikt obcy nie mógł się dostać na teren instytutu bez wiedzy jego personelu. Należałoby więc stwierdzić, iż uszkodzenie mógł spowodować jedynie któryś z pracowników instytutu, co byłoby wprost nieprawdopodobne — chyba że wykonywał on polecenie samego doktora Amadira, a to również wydaje się niewiarygodne. — Zdaje się, że za dużo pan myśli o rzeczach niemożliwych. Czy poduszkowiec został zbadany przez wykwalifikowanego technika, żeby stwierdzić, iż naprawdę został uszkodzony? Czy nie mógł po prostu się popsuć? — pytał Amadiro. — Nie, sir — rzekł Baley. — Giskard, który ma kwalifikacje do prowadzenia takich pojazdów i często latał właśnie nimi, utrzymuje, że było to zrobione celowo. — Lecz on należy do służby doktora Fastolfe’a, został przez niego zaprogramowany i codziennie otrzymuje od niego rozkazy — powiedział Amadiro. — Czy sugeruje pan… — zaczął Fastolfe. — Niczego nie sugeruję — Amadiro łaskawie machnął ręką. — Ja tylko stwierdzam do protokółu. Przewodniczący wiercił się w fotelu. — Czy pan Baley z Ziemi zechce kontynuować? — Kiedy poduszkowiec zepsuł się, byliśmy ścigani — rzekł Baley. — Przez kogo? — Przez inne roboty. Zanim przybyły, moich robotów już nie było. — Chwileczkę — przerwał Amadiro. — Jak pan się wtedy czuł, panie Baley? — Niezbyt dobrze. — Niezbyt dobrze? Jest pan Ziemianinem, nie przyzwyczajonym do życia poza kopułami waszych Miast. Na otwartej przestrzeni źle się pan czuje. Czyż nie, panie Baley? — pytał dyrektor. — Ma pan rację, sir. — A zeszłego wieczora przeszła silna burza, co — jestem pewien — przewodniczący pamięta. Czy można by powiedzieć, że był pan bardzo chory? Półprzytomny, o ile nie gorzej? — Byłem bardzo chory — rzekł niechętnie Baley. — To dlaczego pańskie roboty odeszły? — pytał ostro przewodniczący. — Czy nie powinny pozostać przy panu? — Kazałem im odejść. — Dlaczego? — Uznałem, że tak będzie najlepiej — odparł Baley — i wyjaśnię to, jeśli będę mógł dokończyć. — Proszę dalej. — Istotnie byliśmy ścigani, gdyż jadące za nami roboty przybyły zaraz po odejściu moich. Zapytały o nie, a ja powiedziałem, że je odesłałem. Dopiero wtedy zainteresowały się, czy jestem chory. Odpowiedziałem, że nie, więc zostawiły mnie, żeby dalej szukać moich robotów. — Szukać Daneela i Giskarda? — zapytał przewodniczący. — Tak, panie przewodniczący. Było dla mnie jasne, że otrzymały stanowcze polecenie odnalezienia tych dwóch robotów. — Dlaczego tak pan uważał? — Chociaż byłem wyraźnie chory, zapytały najpierw o roboty, a dopiero potem o moje samopoczucie. Później opuściły mnie w chorobie, żeby szukać moich robotów. Musiały otrzymać niezwykle stanowcze rozkazy, inaczej nie pozostawiłyby chorego człowieka. Prawdę mówiąc, przewidziałem, że moje roboty będą poszukiwane i dlatego je odesłałem. Uznałem za niezwykle ważne, żeby nie wpadły w niepowołane ręce. Amadiro powiedział: — Panie przewodniczący, czy mogę zadać panu Baleyowi kilka pytań w tej sprawie, aby wykazać bezwartościowość tego stwierdzenia? — Może pan. — Panie Baley. Został pan sam, kiedy odeszły pańskie roboty, prawda? — Tak, sir. — A zatem nie ma pan zapisu wydarzeń? — Nie, sir. — Czy był pan chory? — Tak. — Oszołomiony? Może zbyt chory, żeby dobrze pamiętać? — Nie, sir. Wszystko doskonale pamiętam. — Może pan tak uważa, ale mógł pan mieć przywidzenia i halucynacje. W tych warunkach wydaje się, że to, co pana zdaniem te roboty powiedziały oraz czy w ogóle tam były, jest mocno wątpliwe. Przewodniczący powiedział z namysłem: — Zgadzam się. Panie Baley z Ziemi, zakładając, że pamięta pan to — lub twierdzi, że pamięta — dokładnie, jaka jest pańska interpretacja opisanych wydarzeń? — Waham się, czy mogę przedstawić panu moje poglądy w tej kwestii, panie przewodniczący — odparł Baley — ponieważ nie chcę oczernić szacownego doktora Amadira. — Ponieważ odpowiada pan na moje pytanie, a pańskie uwagi nie wyjdą poza ten pokój — tu Przewodniczący rozejrzał się wokół; w niszach nie było robotów — oszczerstwo nie wchodzi w grę, chyba że będzie pan mówił ze złością. — W takim razie, panie przewodniczący — powiedział Baley — uznałem za możliwe, że doktor Amadiro zatrzymał mnie w swoim biurze, omawiając sprawy znacznie dokładniej niż było to konieczne, żeby zyskać czas na zepsucie mojej maszyny, a potem przetrzymał mnie jeszcze dłużej, żebym wyszedł już w czasie burzy, w ten sposób zyskując pewność, że będę się źle czuł podczas jazdy. Studiował ziemskie zwyczaje, co kilkakrotnie podkreślił, a więc wiedział, jak zareaguję na burzę. Wydawało mi się, że zaplanował wysłanie za nami swoich robotów, żeby — kiedy znajdą nas w zepsutym poduszkowcu — sprowadziły nas z powrotem do Instytutu, niby po to, aby pomóc mi w chorobie, a naprawdę — żeby przejąć roboty doktora Fastolfe’a. Amadiro zaśmiał się cicho. — A jaki miałbym powód? Widzi pan, panie przewodniczący, że tu przypuszczenie łączy się z przypuszczeniem i każdy sąd uznałby to za oszczerstwo. Przewodniczący zapytał surowo: — Czy pan Baley z Ziemi ma coś na poparcie tych hipotez? — Tok rozumowania, panie przewodniczący. Przewodniczący wstał, natychmiast tracąc imponujący wygląd, ponieważ stojąc był niewiele wyższy niż siedząc. — Pójdę na krótki spacer i zastanowię się nad tym, co dotychczas usłyszałem. Zaraz wracam. Skierował się w stronę dyskretki. Fastolfe nachylił się do Baleya: — Ma pan coś więcej do powiedzenia? — szepnął. — Tak myślę — odparł wywiadowca. — Jeśli tylko przewodniczący mi pozwoli, ale nie wygląda on na zachwyconego. — Bo nie jest. Jak do tej pory tylko pogorszył pan sprawę i nie byłbym zdziwiony, gdyby po powrocie ogłosił koniec spotkania. Baley wciąż wpatrywał się w czubki swoich butów, kiedy przewodniczący wrócił i mierząc go przenikliwym i gniewnym spojrzeniem zapytał: — Panie Baley z Ziemi? — Tak, panie przewodniczący? — Myślę, że marnuje pan mój czas, lecz nie chcę, aby mówiono, że nie dałem jednej ze stron należytego posłuchu, nawet jeśli to wydawałoby się czystą stratą czasu. Czy może pan przedstawić jakiś motyw, skłaniający doktora Amadira do tych szalonych czynów, jakie mu pan zarzuca? — Istotnie, jest taki motyw — i to niezwykle istotny — rzekł Baley z rozpaczą w głosie. — Polega on na tym, że zaplanowana przez doktora Amadira kolonizacja Galaktyki nie powiedzie się, jeżeli on i jego Instytut nie zdołają wyprodukować humanoidalnego robota. Jak do tej pory nie stworzyli go i nie stworzą. Proszę zapytać, czy byłby skłonny wyrazić zgodę, aby komisja legislatorów sprawdziła, czy jego instytutowi udało się wyprodukować bądź zaprojektować humanoidalnego robota. Jeśli zechce utrzymywać, że są one obecnie produkowane lub projektowane — a choćby przygotowane w postaci odpowiednich opracowań teoretycznych — i jeżeli może zademonstrować to wykwalifikowanej komisji, nie powiem ani słowa więcej i przyznam, iż moje dochodzenie nie dało żadnych rezultatów. Przewodniczący spojrzał na Amadira, któremu uśmiech zgasł na twarzy. — Przyznaję, że w tym momencie nie dysponujemy jeszcze humanoidalnymi robotami. — A zatem będę mówił dalej — rzekł Baley ze stłumionym westchnieniem ulgi. — Doktor Amadiro mógłby, oczywiście, uzyskać wszystkie potrzebne mu informacje, gdyby zwrócił się do doktora Fastolfe’a, który nie chce z nim współpracować. — Nie, na pewno nie — mruknął uczony. — Na żadnych warunkach. — Jednak, panie przewodniczący — ciągnął Baley — doktor Fastolfe nie jest jedyną osobą znającą tajemnicę projektowania i konstrukcji humanoidalnych robotów. — Nie? — zdziwił się przewodniczący. — A kto jeszcze ją zna? Sam doktor Fastolfe wygląda na zdumionego pańską uwagą, panie Baley. (Po raz pierwszy nie dodał „z Ziemi”.) — Istotnie — rzekł Fastolfe. — Z pewnością jestem jedyny. Nie mam pojęcia, co ma na myśli pan Baley. Wywiadowca poczuł się przyparty do muru. Spojrzał po kolei na trzech mężczyzn i poczuł, że żaden z nich nie był po jego stronie. — A czy nie zna tej tajemnicy każdy humanoidalny robot? Może nie potrafi sam udzielić dokładnej instrukcji na ten temat, jednak te informacje na pewno kryją się w jego mózgu. Jeżeli odpowiednio przesłuchać takiego humanoidalnego robota, jego odpowiedzi i reakcje zdradzą tajemnice projektowania i konstrukcji. Mając dostatecznie dużo czasu i zadając odpowiednio sformułowane pytania, można wydobyć z niego wiadomości, umożliwiające tworzenie innych humanoidalnych robotów. Krótko mówiąc, żadna maszyna nie pozostanie tajemnicą, jeśli można ją poddać dostatecznie długim badaniom. Fastolfe był ogłuszony. — Rozumiem, co chce pan powiedzieć, panie Baley, i ma pan rację. Nigdy nie przyszło mi to do głowy. — Z całym szacunkiem, doktorze Fastolfe — rzekł detektyw. — Muszę panu powiedzieć, że jak wszyscy Aurorianie, wykazuje pan szczególnie silne poczucie dumy. Jest pan zbyt zadowolony z tego, że jest pan najlepszym robotykiem, jedynym robotykiem umiejącym konstruować humanoidalne roboty, więc nie dostrzega pan oczywistej rzeczy. Przewodniczący uśmiechnął się szeroko. — Tu pana mam, doktorze Fastolfe. Zastanawiałem się, dlaczego tak chętnie utrzymywał pan, że jest jedynym człowiekiem mogącym zniszczyć Jandera, chociaż to tak osłabiało pańską pozycję polityczną. Teraz rozumiem, że wolał pan poświęcić karierę polityczną niż poczucie wyższości. Fastolfe wyraźnie się zirytował. — Czy to ma coś wspólnego ze sprawą, którą omawiamy? — zapytał zaniepokojony Amadiro. — Owszem, ma — odparł Baley z rosnącą pewnością siebie. — Nie może pan wymusić żadnych informacji z doktora Fastolfe’a. Nie może pan nakazać pańskim robotom, żeby wyrządziły mu krzywdę, na przykład torturując go. Nie może mu pan nic zrobić osobiście, gdyż pilnują go jego własne roboty. Jednak może pan porwać jego robota posługując się własnymi robotami, wykorzystując sytuację, kiedy obecny przy tym człowiek jest zbyt chory, aby temu zapobiec. Wszystkie wypadki wczorajszego popołudnia były częścią naprędce zaimprowizowanego planu zagarnięcia Daneela. Dostrzegł pan tę sposobność, kiedy nalegałem na spotkanie z panem w Instytucie. Gdybym nie kazał się oddalić moim robotom, gdyby nie udało mi się przekonać pańskich robotów, że nic mi nie jest i posłać ich w złym kierunku, dostałby go pan. I wreszcie odkryłby tajemnicę tworzenia humanoidalnych robotów, prowadząc długotrwałą analizę zachowania i reakcji Daneela. — Protestuję, panie przewodniczący — powiedział Amadiro. — Jeszcze nigdy nie słyszałem takich złośliwych oszczerstw. Wszystko to opiera się na majaczeniach chorego człowieka. Nie wiemy — i zapewne nigdy nie dowiemy się — czy poduszkowiec naprawdę był uszkodzony; a jeśli, to przez kogo; czy roboty naprawdę ścigały pojazd i rozmawiały z panem Baleyem, czy nie. On te wszystkie wnioski oparł na własnych zeznaniach dotyczących wydarzeń, których był jedynym świadkiem, w dodatku oszalałym ze strachu i mogącym mieć halucynacje. Ta historia nie może stanowić żadnego dowodu dla sądu. — Nie jesteśmy w sądzie, doktorze Amadiro — rzekł przewodniczący — a moim obowiązkiem jest wysłuchać wszystkiego, co może się wiązać z omawianym problemem. — To jest cienkie jak pajęczyna, panie przewodniczący. — A jednak jakoś trzyma się razem. Jeszcze nie przyłapałem pana Baleya na ewidentnie nielogicznym stwierdzeniu. Jeśli uwierzyć jego relacji z wydarzeń, wnioski nie są pozbawione sensu. Czy zaprzecza pan, doktorze Amadiro? Że uszkodził pan poduszkowiec, posłał pościg i zamierzał przywłaszczyć sobie humanoidalnego robota? — Zaprzeczam! Absolutnie! To nieprawda! — rzekł Amadiro. Już od dłuższej chwili nie uśmiechał się. — Ziemianin może przedstawić zapis całej naszej rozmowy i niewątpliwie stwierdzi, że zatrzymywałem go przydługimi wypowiedziami, proponowałem zwiedzanie instytutu, zapraszałem na obiad — jednak równie dobrze można to wytłumaczyć uprzejmością i gościnnością. Chyba dałem się ponieść pewnej sympatii, jaką żywię dla Ziemian. Zaprzeczam tym zarzutom i nic z tego, co mówi, nie ma znaczenia wobec mojego oświadczenia. Reputacja, jaką się cieszę, nie pozwoli, aby zwykłe domysły mogły kogokolwiek przekonać, że jestem podstępnym intrygantem, za jakiego uważa mnie ten Ziemianin. Przewodniczący w zadumie podrapał się po brodzie i rzekł: — Na pewno ja nie zamierzam pana oskarżać na podstawie tego, co dotychczas powiedział Ziemianin. Panie Baley, to wszystko jest interesujące, lecz niewystarczające. Czy ma pan nam jeszcze coś istotnego do powiedzenia? Ostrzegam, że jeśli nie, to nie poświęcę już tej sprawie ani chwili. Jest jeszcze jedna kwestia, którą chciałbym poruszyć, panie przewodniczący. Zapewne słyszał pan o Gladii Delmarre albo Gladii Solariance. Ona każe mówić na siebie po prostu Gladia. — Tak, panie Baley — odparł przewodniczący z lekką niechęcią w głosie. — Słyszałem o niej. Widziałem ten program na hiperwizji, w którym pan i ona odegraliście główne role. — Przez wiele miesięcy była związana z tym robotem, Janderem. Prawdę mówiąc, pod koniec był jej mężem. Niechęć w spojrzeniu przewodniczącego ustąpiła miejsca wściekłości. — Jej czym? — Mężem, panie przewodniczący. Fastolfe, który na pół podniósł się z fotela, znowu usiadł, wyraźnie zakłopotany. Przewodniczący rzucił szorstko: — To nielegalne. Gorzej — śmieszne. Robot nie mógł jej zapłodnić. Nie mogli mieć dzieci. Status męża czy żony nie tyle zależy od czyjegoś stwierdzenia, ile od gotowości do posiadania dzieci w razie zezwolenia. Sądzę, że nawet Ziemianin powinien o tym wiedzieć. — Zdaję sobie z tego sprawę, panie przewodniczący — odparł Baley. — Jestem pewien, że Gladia również. Nie użyła określenia „mąż” w prawnym znaczeniu tego słowa, lecz w uczuciowym. Uważała Jandera za ekwiwalent męża. Darzyła go takim uczuciem, jakby był jej małżonkiem. Przewodniczący zwrócił się do Fastolfe’a. — Wiedział pan o tym, doktorze Fastolfe? Ten robot przecież należał do pana. — Wiedziałem, że go lubi — odparł uczony wyraźnie zakłopotany. — Podejrzewałem, że korzysta z niego seksualnie. Jednak nie miałem pojęcia o nielegalnym aspekcie tej historii, dopóki nie powiedział nam o tym pan Baley. — Ona urodziła się na Solarii — rzekł wywiadowca. — Jej pojęcie męża różni się od tutejszego. — Najwidoczniej — mruknął przewodniczący. — Jednak miała wystarczające poczucie realizmu, aby zatrzymać to dla siebie, panie przewodniczący. Nigdy nie wyjawiła tej, jak to nazywa doktor Fastolfe, historii żadnemu Aurorianinowi. Opowiedziała mi ją wczoraj, chcąc skłonić mnie do włożenia większego wysiłku w rozwiązanie sprawy, która dla niej była niezwykle ważna. A jednak sądzę, że mimo to nie użyłaby tego słowa, gdyby nie wiedziała, że jestem Ziemianinem i że ją zrozumiem. — Bardzo dobrze — rzekł przewodniczący. — Przyznaję, że ma odrobinę zdrowego rozsądku — jak na Solariankę. Czy tylko tę sprawę chciał pan jeszcze poruszyć? — Tak, panie przewodniczący. — W takim razie, jest ona całkowicie bez znaczenia i nie odgrywa żadnej roli w naszych rozważaniach. — Jest jeszcze jedno pytanie, które muszę zadać, panie przewodniczący. I nic więcej. Powiedział to najszczerzej jak mógł, gdyż od tego zależało wszystko. Przewodniczący zawahał się. — Zgoda. Jedno ostatnie pytanie. — Tak, panie przewodniczący. Następne zdanie Baley najchętniej warknąłby przez zaciśnięte zęby, ale się powstrzymał. Nie podniósł głosu. Nawet nie kiwnął palcem. Od tego zależała przyszłość Ziemi, a także jego. Wszystko prowadziło do tej chwili, a jednak pamiętając ostrzeżenia Fastolfe’a, powiedział prawie obojętnie: — Jak to możliwe, że doktor Amadiro wiedział, że Jander był mężem Gladii? — Co? — siwe, krzaczaste brwi przewodniczącego uniosły się ze zdumienia. — Kto mówi, że on coś o tym wiedział? Bezpośrednio zapytany, Baley mógł mówić dalej. — Proszę go zapytać, panie przewodniczący. I lekkim ruchem głowy wskazał Amadira, który zerwał się z fotela i spoglądał na Baleya z wyraźnym przerażeniem. Baley powtórzył, bardzo cicho, nie chcąc odwracać ich uwagi od Amadira: — Proszę go zapytać, panie przewodniczący. Wygląda na zdenerwowanego. — O co tu chodzi, doktorze Amadiro? Czy wie pan coś o tym robocie, którego Solarianka uznała za męża? Amadiro zakrztusił się, po czym na chwilę zacisnął usta i spróbował ponownie. Bladość ustąpiła z jego twarzy i zastąpił ją ciemny rumieniec. — Zaskoczyło mnie to bezsensowne oskarżenie, panie przewodniczący. Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. — Czy mogę wyjaśnić, panie przewodniczący? Bardzo krótko? — zapytał Baley. — Lepiej, żeby pan to zrobił — rzekł ponuro przewodniczący. — Jeśli może pan podać jakieś wyjaśnienie, naprawdę chciałbym je usłyszeć. — Panie przewodniczący — powiedział Baley. — Wczoraj po południu rozmawiałem z doktorem Amadiro. Ponieważ pragnął zatrzymać mnie do nadejścia burzy, mówił więcej, niż zamierzał i najwidoczniej nieostrożnie. Wspomniał wówczas o tym robocie, Janderze, jako o mężu Gladii. Dziwi mnie, skąd o tym wiedział. — Czy to prawda, doktorze Amadiro? Dyrektor nadal stał, wyglądając niemal jak aresztant przed sędzią. — Czy to prawda, czy nie, to nie ma żadnego znaczenia dla dyskutowanej tu sprawy. — Być może — przyznał przewodniczący. — Jednak zdziwiła mnie pańska reakcja na tak postawione pytanie. Wydaje mi się, że ma ono jakieś znaczenie, zrozumiałe dla pana oraz pana Baleya, lecz dla mnie nie. Chciałbym również je poznać. Wiedział pan czy nie o tym niewiarygodnym związku między Janderem a Solarianka? — Nie mogłem wiedzieć — powiedział Amadiro zduszonym głosem. — To nie jest odpowiedź — rzekł przewodniczący. — Mówi pan dwuznacznikami, wypowiada swoją opinię, ja zaś oczekuję tylko potwierdzenia lub zaprzeczenia. Tak czy nie? — Zanim odpowie — rzekł Baley, czując się nieco pewniej na widok oburzenia przewodniczącego — powinienem przypomnieć doktorowi Amadiro, że Giskard, robot obecny przy naszej rozmowie, może w razie potrzeby powtórzyć ją w całości, słowo po słowie, odtwarzając głosy i intonację obu rozmówców. Krótko mówiąc, rozmowa była nagrywana. Amadiro wpadł we wściekłość. — Ten robot, Giskard, został zaprojektowany, skonstruowany i zaprogramowany przez doktora Fastolfe’a, który ogłosił się najlepszym z żyjących robotyków i jest moim zaciekłym oponentem. Czy można wierzyć nagraniom wykonanym przez takiego robota? — Może powinien pan przesłuchać nagranie i sam o tym zdecydować, panie przewodniczący — powiedział Baley. — Może powinienem — odparł przewodniczący. — Doktorze Amadiro, nie przybyłem tu po to, aby decydowano za mnie. Jednak odłóżmy to na chwilę. Niezależnie od tego, co zostało nagrane, doktorze Amadiro, czy oświadcza pan, że nie wiedział, iż ta Solarianka uważała swojego robota za męża, i nigdy nie mówił pan o nim jako o jej mężu? Proszę pamiętać — o czym obaj, jako legislatorzy, powinniście wiedzieć, że chociaż nie ma tu robotów, cała rozmowa jest nagrywana na moim urządzeniu. Poklepał wybrzuszenie kieszeni na piersi. — Proszę o jednoznaczną odpowiedź, doktorze Amadiro. Tak czy nie. — Panie przewodniczący — rzekł Amadiro z rozpaczą w głosie — naprawdę nie pamiętam, co powiedziałem w trakcie luźnej pogawędki. Gdybym wspomniał o tym — a nie przyznaję, że to zrobiłem — mogłoby to być wynikiem innej przypadkowej rozmowy, w czasie której ktoś zauważył, że Gladia wydaje się tak zakochana w robocie, jakby był jej mężem. — A z kim pan o tym rozmawiał? Kto panu o tym powiedział? — dopytywał się przewodniczący. — W tej chwili nie pamiętam. — Panie przewodniczący — powiedział Baley — gdyby doktor Amadiro zechciał łaskawie podać nam listę osób, które mogłyby mu o tym powiedzieć, zapytalibyśmy wszystkich i przekonali się, kto z nich o tym wiedział. — Mam nadzieję, panie przewodniczący — rzekł Amadiro — że weźmie pan pod uwagę, jaki wpływ miałoby to na moralność pracowników instytutu. — A ja mam nadzieję, że pan również weźmie to pod uwagę i udzieli nam dokładniejszej odpowiedzi, tak że nie będziemy zmuszeni do podejmowania takich drastycznych kroków. — Chwileczkę, panie przewodniczący — Baley starał się mówić najpokorniej, jak potrafił. — Pozostaje jeszcze jedno pytanie. — Znowu? Jeszcze jedno? — Przewodniczący spojrzał na Baleya bez cienia sympatii. — Jakie? — Dlaczego doktor Amadiro tak gorączkowo wypiera się tego że znał charakter związku Jandera z Gladią? Mówi, że to bez znaczenia. W takim razie, dlaczego nie przyznał, że wiedział o tym i co z tego? Ja twierdzę, że to istotne, także doktor Amadiro wie że jego potwierdzenie mogłoby stanowić dowód jego przestępczej działalności. — Nie podoba mi się to określenie i żądam przeprosin! — zagrzmiał Amadiro. Fastolfe uśmiechnął się leciutko, a Baley zacisnął wargi. Wyprowadził Amadira z równowagi. Przewodniczący poczerwieniał ze złości i rzucił z pasją: — Pan żąda? Żąda!? Od kogo? Ja tu jestem przewodniczącym. Wysłuchuję głosów wszystkich zainteresowanych, zanim zaproponuję najlepsze rozwiązanie. Chcę usłyszeć, w jaki sposób Ziemianin interpretuje pańskie zachowanie. Jeśli rzuca oszczerstwa, może pan być pewny, że zostanie ukarany i że osobiście dopilnuję, by wyrok był jak najsurowszy. Jednak pan, doktorze Amadiro, nie może niczego ode mnie żądać. Dalej, Ziemianinie. Mów, co masz do powiedzenia, ale bądź bardzo ostrożny. — Dziękuję, panie przewodniczący. Jest tylko jeden Aurorianin, któremu Gladia zdradziła tajemnicę jej związku z Janderem. — Któż to taki? — przerwał mu przewodniczący. — Proszę bez tych filmowych sztuczek. — Nie chodzi mi o nic innego, jak o jasne stwierdzenie, panie przewodniczący. Tym jedynym Aurorianinem jest, oczywiście, sam Jander. Może jest robotem, ale także mieszkańcem Aurory i można go uznać za Aurorianina. Gladia na pewno, w przypływie namiętności, zwróciła się do niego „mój mężu”. Ponieważ doktor Amadiro stwierdził, że mógł usłyszeć od kogoś o charakterze związku łączącego Gladię z Janderem, czyż nie można założyć, że usłyszał o tym od Jandera? Czy doktor Amadiro jest gotów oświadczyć teraz, że nigdy nie rozmawiał z Janderem w czasie gdy robot należał do Gladii? Amadiro dwukrotnie otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Jednak nie wydobył się z nich żaden dźwięk. — No cóż — powiedział przewodniczący. — Czy rozmawiał pan w tym okresie z Janderem, doktorze Amadiro? Dyrektor nadal milczał. Baley zaś powiedział spokojnie: — Jeżeli tak, jest to niezwykle istotne dla sprawy. — Zaczynam sądzić, że ma pan rację, panie Baley. No cóż, doktorze Amadiro, jeszcze raz — tak czy nie? Amadiro nie potrafił już się opanować i wybuchnął: — Jakie dowody na to ma ten Ziemianin? Czy dysponuje nagraniem rozmów, jakie prowadziłem z Janderem? Czy ma świadków, którzy mogliby zeznać, że widzieli mnie z tym robotem? Co ma, oprócz gołosłownych przypuszczeń? Przewodniczący spojrzał na Baleya, który odparł: — Panie przewodniczący, jeżeli nie mam żadnych dowodów, to doktor Amadiro nie powinien zaprzeczać, że kontaktował się z Janderem. Tak się składa, że w trakcie śledztwa rozmawiałem z doktor Vasilią Alieną, córką doktora Fastolfe’a. Mówiłem również z młodym Aurorianinem, Santirixem Gremionisem. Przebieg obu rozmów wyraźnie wskazuje na to, że doktor Vasilia zachęcała Gremionisa, aby umizgiwał się do Gladii. Można spytać doktor Vasilię, jaki miała w tym cel i czy nie zasugerował jej tego doktor Amadiro. Gremionis miał zwyczaj odbywać z Gladią długie spacery, miłe dla obojga, podczas których nie towarzyszył im robot Jander. Może pan to sprawdzić, jeśli życzy pan sobie tego, panie przewodniczący. — Może sprawdzę — odrzekł sucho tamten — ale jeśli nawet tak było, czego to dowodzi? — Stwierdziłem wcześniej, że nie licząc doktora Fastolfe’a, tajemnicę produkowania humanoidalnych robotów można było wydrzeć jedynie Daneelowi. Równie dobrze można ją było uzyskać od Jandera, przed jego śmiercią. Podczas gdy Daneel pozostawał w posiadłości doktora Fastolfe’a i nie był łatwo osiągalny, Jander należał do Gladii, która nie potrafiła zapewnić mu dostatecznej ochrony. Czy nie jest możliwe, że doktor Amadiro wykorzystał regularne nieobecności Gladii, wychodzącej na spacery z Gremionisem, aby rozmawiać z Janderem — zapewne łącząc się trójwizyjnie — badać jego reakcje, poddawać najróżniejszym testom, a potem wymazywać wszelkie wspomnienia swoich wizyt, tak żeby Jander nie mógł powiadomić o nich Gladii? Może był już bliski odkrycia tego, co chciał wiedzieć, gdy kolejna próba zakończyła się zepsuciem robota. Wtedy przeniósł zainteresowanie na Daneela. Zapewne uważał, że zostało mu tylko kilka testów i obserwacji, więc wczoraj wieczorem zastawił pułapkę — jak już powiedziałem wcześniej. — Teraz wszystkie fakty zaczynają pasować do siebie — powiedział przewodniczący, ściszywszy głos niemal do szeptu. — Prawie uwierzyłem. — Jeszcze jedno i już nic więcej nie będę miał do powiedzenia — rzekł Baley. — Czy nie jest możliwe, że badając i próbując Jandera, doktor Amadiro przypadkowo — całkowicie niezamierzenie — unieruchomił go i w ten sposób popełnił robobójstwo? — Nie! Nigdy! Nic z tego, co zrobiłem temu robotowi, nie mogło go unieruchomić! — wrzasnął rozwścieczony Amadiro. — Zgadzam się — przerwał mu doktor Fastolfe. — Panie przewodniczący, ja również uważam, że doktor Amadiro nie unieruchomił Jandera. Jednakże, panie przewodniczący, w ostatnim stwierdzeniu doktor Amadiro przyznaje, że pracował nad Janderem i że analiza sytuacji dokonana przez pana Baleya jest, dokładna. Przewodniczący pokiwał głową. — Muszę zgodzić się z panem, doktorze Fastolfe. Doktorze Amadiro, może się pan upierać i zaprzeczać tym zarzutom, zmuszając mnie do wszczęcia oficjalnego dochodzenia. Mogłoby to wyrządzić panu wiele szkody, bez względu na wynik, a w obecnym stanie rzeczy podejrzewam, że byłby on dla pana zdecydowanie niekorzystny. Proponuję, żeby nie upierał się pan i nie pogarszał swojej pozycji w Legislaturze, co mogłoby osłabić zdolność Aurory do utrzymania dotychczasowego, stabilnego kursu politycznego. Zanim wynikła sprawa unieruchomienia Jandera, doktor Fastolfe miał przewagę głosów w Legislaturze — niewielką, przyznaję — w kwestii kolonizacji Galaktyki. Podnosząc sprawę domniemanej odpowiedzialności doktora Fastolfe’a za unieruchomienie Jandera, przeciągnął pan na swoją stronę znaczną część legislatorów. Jednak teraz doktor Fastolfe może obwinić pana nie tylko o to, ale także o fałszywe oskarżenie — i na pewno wygra. Może więc być tak, że — jeśli temu nie przeszkodzę — pan, doktorze Amadiro, i pan, doktorze Fastolfe, powodowani uporem lub chęcią zemsty, zbierzecie siły i zaczniecie się oskarżać o najróżniejsze rzeczy. Nasze siły polityczne, jak również głosy opinii publicznej będą podzielone — a nawet rozdrobnione — co wyrządzi nam znaczną szkodę. Uważam, że zwycięstwo doktora Fastolfe’a jest pewne, jednak jego cena byłaby zbyt wysoka. Tak więc moim zadaniem jako przewodniczącego jest udzielenie mu poparcia i wywarcie presji na pana i pańskich zwolenników, doktorze Amadiro, abyście z godnością przyjęli wygraną przeciwnika i zrobili to w tej chwili — dla dobra Aurory. — Nie interesuje mnie miażdżące zwycięstwo, panie przewodniczący — oznajmił doktor Fastolfe. — Ponownie proponuję kompromis, w wyniku którego Aurora, inne Światy Zaziemskie, a także Ziemia miałyby wolną rękę w kolonizacji Galaktyki. Chętnie dołączę do personelu Instytutu Robotyki, podzielę się moją wiedzą o robotach humanoidalnych, pomagając w ten sposób w pracach doktora Amadira, w zamian za solenną obietnicę zaniechania wszelkich działań na szkodę Ziemi teraz i w przyszłości, ujętą w formę traktatu podpisanego przez nas obu oraz przez przedstawicieli Ziemi. Przewodniczący pokiwał głową. — Mądra i godna polityka propozycja. Czy mam na to pańską zgodę, doktorze Amadiro? Dyrektor usiadł. Na jego twarzy malowała się gorycz porażki. — Nie pragnąłem władzy czy satysfakcji płynącej ze zwycięstwa. Chciałem tego, co uważam za najlepsze dla Aurory i jestem przekonany, że plan doktora Fastolfe’a pewnego dnia stanie się dla niej zgubą. Jednak widzę, że jestem bezsilny wobec knowań tego Ziemianina — tu obrzucił Baleya jadowitym spojrzeniem — muszę więc zaakceptować propozycję doktora Fastolfe’a. Jednak proszę o pozwolenie wygłoszenia na ten temat mowy w Legislaturze i wyrażenia moich obaw co do konsekwencji takiego rozwiązania. — Oczywiście, zezwolimy na to — rzekł przewodniczący. — A jeśli mogę coś radzić, doktorze Fastolfe, proszę wyprawić stąd Ziemianina najszybciej jak to możliwe. Udowodnił, że racja jest po pańskiej stronie, ale niewiele mu to pomoże, kiedy Aurorianie zaczną postrzegać to jako zwycięstwo Ziemi nad Aurorą. — Ma pan całkowitą rację, panie przewodniczący. Pan Baley wkrótce odleci z moimi podziękowaniami, a sądzę, że również z pańskimi. — No cóż — powiedział z wyraźną niechęcią przewodniczący — ponieważ jego pomysłowość zapobiegła poważnemu kryzysowi politycznemu, ma i moje wyrazy wdzięczności. Dziękuję, panie Baley. 19. ZNÓW BALEY Baley z daleka obserwował Amadira i przewodniczącego, którzy choć przybyli razem, teraz odjeżdżali osobno. Fastolfe pożegnał ich i wrócił, nawet nie próbując ukryć uczucia ulgi. — Chodźmy, panie Baley — powiedział. — Zje pan ze mną obiad, a potem natychmiast odleci pan z powrotem na Ziemię. Baley pokiwał głową i rzekł z ironią: — Przewodniczący zdołał mi podziękować, ale słowa ledwie przeszły mu przez gardło. — Nie ma pan pojęcia, jaki zaszczyt pana spotkał. Przewodniczący rzadko komukolwiek dziękuje, gdyż nikt nie dziękuje przewodniczącemu. Wychwalanie przewodniczących zawsze pozostawia się historii, a ten pełni swą funkcję już przeszło czterdzieści lat. Stał się nerwowy i pobudliwy, jak każdy przewodniczący pod koniec kadencji. Jednak, panie Baley, ja ponownie dziękuję panu w imieniu całej Aurory. Doczeka pan chwili, gdy Ziemianie wyruszą w kosmos, jeszcze za pańskiego życia, a my wspomożemy was naszą technologią. Nie mam pojęcia, jak zdołał pan rozwikłać tę sprawę w dwa i pół dnia, a nawet szybciej. Jest pan nadzwyczajny. Chodźmy, na pewno chce się pan odświeżyć. Po raz pierwszy od chwili przybycia przewodniczącego Baley mógł pomyśleć o czymś innym, a nie o następnym zdaniu. Nadal nie wiedział, co trzykrotnie przyszło mu do głowy, najpierw przed zaśnięciem, później przed omdleniem, a w końcu gdy leżał z Gladią w łóżku. „On był tam pierwszy!” Nadal nie widział w tym sensu, a jednak zdołał przedstawić sprawę przewodniczącemu i rozwiązać ją bez tego. A zatem czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Może była to niepotrzebna i nie pasująca do niczego część mechanizmu? Albo jakaś bzdura? Te wątpliwości nadal go dręczyły, tak że kiedy przybył na ucztę zwycięzców, wcale nie czuł się jak triumfator. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że o czymś zapomniał. Po pierwsze, czy przewodniczący dotrzyma słowa? Amadiro przegrał bitwę, ale nie wyglądał na człowieka, który potrafi się poddać. Jeśli przyjąć, że był szczery i że nie kierowała nim próżność, lecz uczucie patriotyzmu, to nie może zrezygnować. Baley uznał, że musi ostrzec Fastolfe’a. — Nie sądzę, żeby to był koniec. Doktor Amadiro będzie nadal walczył o wykluczenie Ziemi. Fastolfe pokiwał głową. — Wiem o tym. Jednak nie boję się go, jeśli sprawa unieruchomienia Jandera zostanie rozstrzygnięta. Jestem przekonany, że zawsze sobie poradzę z nim w Legislaturze. Bez wątpienia Ziemia wyruszy w przestrzeń. Pan też nie musi się obawiać zemsty Amadira. Przed zachodem słońca opuści pan tę planetę i wyruszy z powrotem na Ziemię — oczywiście, w asyście Daneela. Co więcej, wyślemy raport, który zapewni panu kolejny awans. — Chętnie odlecę — powiedział Baley — ale mam nadzieję, że będę miał trochę czasu na pożegnania. Chciałbym… chciałbym pożegnać się z Gladią i powiedzieć do widzenia Giskardowi, który zeszłej nocy być może ocalił mi życie. — Nie ma problemu, panie Baley. A teraz proszę jeść. Baley spożywał kolejne dania, ale bez apetytu. Podobnie jak zakończone zwycięstwem spotkanie z przewodniczącym, jedzenie było dziwnie pozbawione smaku. Nie powinien wygrać. Przewodniczący powinien kazać mu milczeć. Amadiro, w razie potrzeby, powinien stanowczo zaprzeczyć. Jego słowa liczyłyby się bardziej niż słowa czy rozumowanie Ziemianina. Jednak Fastolfe promieniał. — Obawiałem się najgorszego, panie Baley. Lękałem się, że spotkanie z przewodniczącym jest przedwczesne i nic z tego, co pan powie, nie zdoła poprawić sytuacji. A jednak spisał się pan doskonale. Byłem pełen podziwu, słuchając pańskiej argumentacji. W każdej chwili spodziewałem się, że Amadiro zażąda, aby jego słowo porównano ze słowem Ziemianina, który jest bliski szaleństwa, znalazłszy się na otwartej przestrzeni obcej planety… — Z całym szacunkiem, doktorze Fastolfe — rzekł zimno Baley — wcale nie byłem bliski szaleństwa. Ostatnia noc była wyjątkiem, lecz to był jedyny moment, kiedy straciłem panowanie nad sobą. W czasie całego pobytu na Aurorze od czasu do czasu mogłem czuć się nie najlepiej, ale zawsze byłem przy zdrowych zmysłach. Gniew, który Baley znacznym wysiłkiem woli tłumił podczas konfrontacji z przewodniczącym, teraz dochodził do głosu. Jedynie w czasie burzy, sir, oraz — oczywiście — raz czy dwa podczas lotu statkiem… Sam nie wiedział, w jaki sposób ta myśl, wspomnienie, interpretacja zdarzenia, nagle przyszła mu do głowy. W jednej chwili nie istniała, w następnej znalazła się w jego umyśle, jakby była tam cały czas i musiała tylko wypłynąć na powierzchnię jak bańka mydlana. — Jehoshaphat! — szepnął ze zdumieniem. Potem rąbnął pięścią w stół, aż zabrzęczały talerze i powtórzył: — Jehoshaphat! — Co się stało, panie Baley? — w głosie Fastolfe’a słychać było niepokój. Wywiadowca patrzył na niego, ale ledwie słyszał pytanie. — Nic, doktorze Fastolfe. Właśnie myślałem o tupecie doktora Amadira, który sam zepsuł Jandera i usiłował obciążyć winą pana, potem usiłował doprowadzić mnie do szaleństwa wysyłając wczoraj w burzę, a następnie próbował wykorzystać to do podważenia moich twierdzeń. Po prostu… chwilowo się zdenerwowałem. — No, nie ma potrzeby, panie Baley. Ponadto, niemożliwe, aby Amadiro unieruchomił Jandera. W dalszym ciągu uważam, że to był przypadek. Z pewnością postępowanie Amadira mogło zwiększyć szansę jego zaistnienia, ale nie spierałbym się na ten temat. Baley słuchał jednym uchem. Ani jego słowa, ani to, co mówił uczony, nie miało teraz żadnego znaczenia. Było, jak stwierdziłby przewodniczący, nieistotne. Prawdę mówiąc, wszystko, co zaszło, wszystkie wyjaśnienia Baleya były nieistotne. Jednak niczego nie można było zmienić. Oprócz jednego — za chwilę. — Jehoshaphat! — szepnął w duchu i nagle zajął się posiłkiem, jedząc z apetytem i satysfakcją. Baley jeszcze raz przeszedł przez trawnik między posiadłością Fastolfe’a a Gladii. Zobaczy Gladię po raz czwarty w ciągu trzech dni, już po raz ostatni, pomyślał czując, jak serce kurczy mu się z żalu. Giskard towarzyszył mu z daleka, rozglądając się czujniej niż kiedykolwiek. Oczywiście teraz, kiedy przewodniczący znał wszystkie fakty, nic nie powinno zagrażać bezpieczeństwu Ziemianina — a zresztą, jeżeli przedtem komuś coś groziło, to głównie Daneelowi. Zapewne Giskard jeszcze nie otrzymał nowych instrukcji. Dopiero kiedy robot podszedł bliżej, Baley zapytał go: — A gdzie Daneel? — Jest w drodze do kosmoportu, sir, wraz z kilkoma innymi robotami, aby poczynić przygotowania do pańskiej podróży. Będzie czekał w kosmoporcie i poleci z panem na Ziemię. Tam dopiero się pożegna. — To dobra wiadomość. Cenię sobie każdy dzień spędzony z Daneelem. A ty, Giskardzie? Będziesz nam towarzyszyć? — Nie, sir. Polecono mi pozostać na Aurorze. Jednak Daneel doskonale poradzi sobie beze mnie. — Jestem tego pewien, Giskardzie, ale będzie mi ciebie brak. — Dziękuję, sir — rzekł Giskard i odszedł równie szybko, jak przybył. Baley przez chwilę w zadumie patrzył za nim. Nie, są ważniejsze sprawy. Musiał zobaczyć się z Gladią. Wyszła mu na spotkanie — i jakaż zmiana zaszła w niej przez te dwa dni. Nie było widać radości w jej oczach, nadal wyglądała jak ktoś, kto przeżywa stratę bliskiej osoby, ale już nie wyczuwało się niepokoju w jej zachowaniu. Teraz miała w sobie jakieś piękno, jakby uświadomiła sobie, że życie toczy się dalej i czasem nawet może być cudowne. Wyciągając do niego rękę uśmiechnęła się ciepło i przyjaźnie. — Och, uściśnij ją, uściśnij, Elijahu — powiedziała, kiedy się zawahał. — Po ostatniej nocy byłoby śmieszne zastanawiać się i udawać, że nie masz ochoty mnie dotykać. Widzisz, ja wszystko pamiętam i wcale nie żałuję. Wprost przeciwnie. Baley zdobył się na niezwykły u niego wysiłek i odpowiedział uśmiechem. — Ja też to pamiętam, Gladio, i również nie żałuję. Nawet chciałbym zrobić to ponownie, ale muszę się pożegnać. Jej twarz spochmurniała. — Zatem wrócisz na Ziemię. A przecież poczta pantoflowa zawsze działająca między robotami w posiadłości Fastolfe’a a moją donosi, że wszystko poszło dobrze. Nie zawiodłeś. — Nie zawiodłem. Rzeczywiście, doktor Fastolfe zwyciężył. Nie sądzę, aby teraz ktokolwiek sugerował, że był w jakiś sposób zamieszany w śmierć Jandera. — Z powodu tego, co powiedziałeś, Elijahu? — Tak sądzę. — Wiedziałam — stwierdziła z wyraźną satysfakcją. — Wiedziałam, że tego dokonasz, kiedy powiedziałam im, żeby przydzielili ci tę sprawę. No to dlaczego odsyłają cię do domu? — Właśnie dlatego, że sprawa jest rozwiązana. Widocznie gdybym pozostał tu dłużej, byłbym cudzoziemcem komplikującym stosunki polityczne. Przez chwilę spoglądała na niego z niedowierzaniem. — Nie jestem pewna, czy rozumiem. To chyba jakieś ziemskie wyrażenie. Nieważne. Czy zdołałeś odkryć, kto zabił Jandera? To jest najważniejsze. Baley rozejrzał się wokół. Giskard stał w jednej niszy, jeden z robotów Gladii w drugiej. Gladia prawidłowo zrozumiała jego spojrzenie. — Teraz, Elijahu, nie powinieneś już obawiać się robotów. Przecież nie niepokoi cię fotel stojący pod ścianą? Baley skinął głową. — No cóż, Gladio, przykro mi — ogromnie mi przykro — ale musiałem im powiedzieć, że Jander był twoim mężem. Szeroko otworzyła oczy, więc pospiesznie mówił dalej. — Musiałem. To było niezwykle istotne dla sprawy, ale obiecuję, że nie będzie miało żadnego wpływu na twoją pozycję na Aurorze. Najkrócej jak mógł streścił przebieg spotkania. — Tak więc widzisz, że nikt nie zabił Jandera. Unieruchomienie było wynikiem przypadkowych zmian potencjałów pozytonowych, chociaż prawdopodobieństwo takiego zdarzenia mogło wzrosnąć w wyniku tego, co zaszło. — A ja nic nie wiedziałam — jęknęła. — Uczestniczyłam w tym podstępnym planie Amadira. To on jest za wszystko odpowiedzialny, tak samo jakby uderzył Jandera młotem. — Gladio — poważnie powiedział Baley — jesteś niesprawiedliwa. On nie chciał wyrządzić krzywdy Janderowi, a to, co robił, uważał za dobre dla Aurory. Ponadto został już ukarany. Jest pokonany, jego plany legły w gruzach, a Instytut Robotyki przejdzie w ręce doktora Fastolfe’a. Sama nie wymyśliłabyś surowszej kary, choćbyś nie wiem jak się starała. — Zastanowię się. A co mam zrobić z Santirixem Gremionisem, tym przystojnym uwodzicielem, który miał mnie wywabiać z domu? Nic dziwnego, że nie tracił nadziei mimo kolejnych odpraw. No cóż, jeszcze tu przyjdzie, a wtedy z przyjemnością… Baley energicznie potrząsnął głową. — Gladio — nie. Przesłuchałem go i zapewniam cię, że on nie miał pojęcia, co się dzieje. Oszukano go tak samo jak ciebie. Opacznie to pojęłaś. On nie dlatego upierał się, żeby wywabiać cię z domu. Był użyteczny dla Amadira z powodu swojego uporu, a ten upór wywołało uczucie do ciebie. Miłość, jeżeli na Aurorze to słowo oznacza to samo, co na Ziemi. — Na Aurorze istnieje jedynie choreografia. Jander był robotem, a ty jesteś Ziemianinem. Aurorianie to co innego. — Tak mi mówiłaś. Gladio, od Jandera nauczyłaś się brać; ode mnie — chociaż tego nie planowałem — dawać. Jeśli skorzystałaś na tych naukach, czy nie byłoby słuszne i dobre, gdybyś ty z kolei zaczęła uczyć? Gremionis jest dostatecznie zauroczony tobą, żeby być chętnym uczniem. On już złamał tutejsze zwyczaje, upierając się mimo twojej odmowy. Złamie i inne. Możesz nauczyć go dawać i brać, i oboje będziecie mogli robić to razem lub osobno. Gladia badawczo spojrzała mu w oczy. — Elijahu, czy próbujesz pozbyć się mnie? Baley powoli skinął głową. — Tak, Gladio. W tej chwili pragnę jedynie twojego szczęścia, bardziej niż czegokolwiek pragnąłem dla siebie czy Ziemi. Ja ci go dać nie mogę, ale jeśli zapewni ci je Gremionis, będę szczęśliwy — prawie tak, jakbym to ja był na jego miejscu. Gladio, on może zadziwić cię łatwością, z jaką zapomni o choreografii, kiedy pokażesz mu, że może być inaczej. Wieść na pewno rozejdzie się i inni padną ci do stóp, a Gremionis przekona się, że może uczyć inne kobiety. Gladio, zanim się obejrzysz, zrewolucjonizujesz seks na Aurorze. Masz na to trzy wieki, albo nawet więcej. Gladia popatrzyła na niego i wybuchnęła śmiechem. — Żartujesz. Nigdy nie przypuszczałam, że jesteś do tego zdolny, Elijahu. Zawsze jesteś taki ponury i poważny. Jehoshaphat! — ostatnie słowo powiedziała usiłując naśladować jego głęboki baryton. — Może trochę żartuję — odparł detektyw — ale tylko trochę. Obiecaj mi, że dasz Gremionisowi szansę. Podeszła do niego i bez chwili wahania chwycił ją w ramiona. Położyła mu palec na ustach, a on ucałował go lekko. — Czy nie wolałbyś zatrzymać mnie dla siebie, Elijahu? Odpowiedział równie cicho, nie mogąc zapomnieć o robotach obecnych w pokoju. — Tak, wolałbym, Gladio. Ze wstydem przyznaję, że w tej chwili nie martwiłbym się, gdyby Ziemia się rozpadła na kawałki — bylebym tylko mógł mieć ciebie — ale nie mogę. Za kilka godzin opuszczę Aurorę, a tobie nie pozwolą polecieć ze mną. Nie sądzę też, żebym kiedykolwiek wrócił na Aurorę, ty zaś nigdy nie odwiedzisz Ziemi. Już cię nie zobaczę, Gladio, ale też nigdy cię nie zapomnę. Za kilkadziesiąt lat umrę, a ty będziesz równie młoda jak teraz, a więc i tak wkrótce musielibyśmy się rozstać. Położyła mu głowę na piersi. — Och, Elijahu, dwukrotnie pojawiłeś się w moim życiu, za każdym razem tylko na kilka godzin. Dwukrotnie tyle dla mnie zrobiłeś i zaraz się żegnałeś. Za pierwszym razem zdołałam tylko dotknąć twojej twarzy, ale jak bardzo mnie to zmieniło. Za drugim zrobiłam znacznie więcej — i to również miało ogromne znaczenie. Nigdy cię nie zapomnę, Elijahu, nawet gdybym żyła więcej wieków, niż zdołam zliczyć. — A zatem nie pozwól, aby to wspomnienie pozbawiło cię radości. Przyjmij Gremionisa, uczyń go szczęśliwym i pozwól, aby obdarzył szczęściem ciebie. Pamiętaj, nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś przysyłała mi listy. Hiperpoczta między Aurorą i Ziemią dobrze działa. — Tak, Elijahu. A ty też będziesz do mnie pisał? — Będę, Gladio. Zapadła chwila ciszy, a potem — niechętnie — odsunęli się od siebie. Została na środku pokoju, a kiedy Baley doszedł do drzwi i odwrócił się, nadal tam stała, uśmiechając się do niego. Jego usta wymówiły bezdźwięczne „żegnaj”. A potem, ponieważ nie mówił tego głośno — nie zdołałby wydobyć z siebie głosu — dodał: najdroższa. Jej wargi też poruszyły się: Żegnaj, ukochany. Odwrócił się i wyszedł. Wiedział, że już nigdy jej nie zobaczy, już nigdy nie dotknie. Minęła dłuższa chwila, zanim Elijah zdołał skupić myśli na czekającym go zadaniu. Przeszedł w milczeniu chyba połowę drogi do posiadłości Fastolfe’a, gdy nagle stanął i podniósł rękę. Czujny Giskard natychmiast znalazł się przy nim. — Ile mam czasu do odlotu, Giskardzie? — Trzy godziny i dziesięć minut, sir. Baley rozmyślał przez chwilę. — Chciałbym podejść do tego tam drzewa, usiąść, oprzeć się plecami o pień i spędzić tak trochę czasu tylko z tobą, bez innych istot ludzkich. — Na otwartej przestrzeni, sir? Głos robota nie potrafił przekazać zdziwienia czy zaskoczenia, ale Baley miał wrażenie, że gdyby Giskard był człowiekiem, te słowa wyrażałyby właśnie te uczucia. — Tak — odparł. — Muszę pomyśleć, a po zeszłej nocy taki spokojny dzień — słoneczny, bezchmurny, bezwietrzny — nie wydaje się niebezpieczny. Obiecuję, że wejdę do domu, jeśli zacznie mnie męczyć agorafobia. Przyłączysz się do mnie? — Tak, sir. — Dobrze. Baley poszedł przodem. Wkrótce dotarli do drzewa. Ziemianin delikatnie dotknął pnia, po czym spojrzał na swój palec, który pozostał idealnie czysty. Mając pewność, że się nie ubrudzi opierając o drzewo, starannie wybrał miejsce i usiadł. Nie było tak wygodnie jak w fotelu, ale miał wrażenie spokoju (dziwne!), jakiego chyba nie zaznałby w zamkniętym pomieszczeniu. Giskard nadal stał, więc Baley zapytał go: — Nie zechciałbyś usiąść? — Tak jest mi wygodnie, sir. — Wiem o tym, Giskardzie, ale sądzę, że będzie lepiej, jeżeli nie będę musiał zadzierać głowy, żeby na ciebie patrzeć. — Na siedząco nie mógłbym tak skutecznie strzec pana przed niebezpieczeństwem, sir. — O tym też wiem, Giskardzie, ale w tej chwili nic mi nie grozi. Moja misja skończona, sprawa rozwiązana, pozycja doktora Fastolfe’a bezpieczna. Możesz zaryzykować i usiąść — rozkazuję ci. Giskard natychmiast usiadł twarzą do Baleya, lecz jego oczy pozostały czujne i nadal błądziły tu i tam. Ziemianin spojrzał na niebo przez liście, zielone na tle błękitu, posłuchał bzykania owadów i głośnego nawoływania ptaków, zauważył poruszającą się w pobliżu trawę, co mogło świadczyć o obecności jakiegoś małego zwierzęcia. Jaki tu dziwny spokój panuje — pomyślał — jak odmienny od zgiełku Miasta, cichy, niespieszny, odległy. Baley po raz pierwszy zrozumiał, dlaczego niektórzy wolą Zewnętrze niż Miasto. Złapał się na tym, że jest zadowolony z przeżyć na Aurorze, a najbardziej z burzy — ponieważ teraz wiedział, że może opuścić Ziemię i stawić czoło warunkom nowego świata, na którym osiądą — on, Ben i może Jessie. — Zeszłej nocy, w ciemnościach i w burzy, zastanawiałem się, czy mógłbym dostrzec satelitę Aurory, gdyby nie było chmur. Wasza planeta ma satelitę, o ile pamiętam. — Nawet dwa. Większy to Tithonus, który jest tak mały, że wygląda jak umiarkowanie jasna gwiazda. Mniejszego w ogóle nie widać gołym okiem i kiedy mówią o nim, po prostu nazywają go Tithonus II. — Dziękuję. I dziękuję ci, Giskardzie, za uratowanie mnie zeszłej nocy. — Spojrzał na robota. — Nie wiem, jak to wyrazić. — To nie jest konieczne. Po prostu przestrzegałem Pierwszego Prawa. Nie miałem wyboru. — Mimo to może zawdzięczam ci życie i chcę, abyś wiedział, że to rozumiem. A teraz, Giskardzie, co powinienem zrobić? — Z czym, sir? — Moja misja jest zakończona. Pozycja doktora Fastolfe’a bezpieczna. Przyszłość Ziemi zapewniona. Wydaje się, że nie mam już nic do roboty, ale pozostaje jeszcze sprawa Jandera. — Nie rozumiem, sir. — No cóż, wydaje się, że zginął w wyniku przypadkowych zmian potencjałów pozytonowych w mózgu, lecz Fastolfe przyznaje, że prawdopodobieństwo takiego wypadku jest znikome. Mimo poczynań Amadira możliwość uszkodzenia robota przez niego jest również niewielka. A przynajmniej tak uważa Fastolfe. Dlatego nadal sądzę, że śmierć Jandera była robobójstwem z premedytacją. Jednak nie odważę się podnieść teraz tej kwestii. Nie chcę robić zamieszania, skoro sprawa została rozwiązana ku powszechnemu zadowoleniu. Nie chcę ponownie narażać Fastolfe’a. Nie chcę unieszczęśliwić Gladii. Nie wiem, co robić. Nie mogę porozmawiać o tym z żadnym człowiekiem, więc rozmawiam z tobą, Giskardzie. — Tak, sir. — Zawsze mogę rozkazać ci wymazać zapis tej rozmowy i zapomnieć o niej. — Tak, sir. — Twoim zdaniem, co powinienem zrobić? — Jeśli doszło do robobójstwa, sir, ktoś musiał je popełnić. Jedynie doktor Fastolfe mógł to zrobić, a on temu zaprzecza. — Tak, od tego zaczęliśmy. Wierzę doktorowi Fastolfe’owi i jestem przekonany, że on tego nie zrobił. — A więc jak doszło do robobójstwa, sir? — Załóżmy, że ktoś wiedział o robotyce równie wiele, co doktor Fastolfe, Giskardzie. Baley podciągnął kolana i objął je rękami. Nie patrzył na Giskarda i zdawał się być pogrążony w myślach. — Któż to mógłby być, sir? — spytał Giskard. Baley w końcu doszedł do sedna sprawy. — Ty, Giskardzie. Gdyby Giskard był człowiekiem, mógłby po prostu w milczeniu wytrzeszczyć oczy ze zdumienia albo wpaść we wściekłość lub skulić się z przerażenia. Ponieważ był robotem, nie okazał żadnych uczuć, tylko po prostu zapytał: — Dlaczego tak pan uważa, sir? — Jestem zupełnie pewny, Giskardzie, iż dobrze wiesz, jak doszedłem do tego wniosku, ale zrobisz mi grzeczność, jeśli pozwolisz, w tym zacisznym miejscu i zanim będę musiał odlecieć, że wyjaśnię wszystko sam. I chciałbym, żebyś poprawiał mnie, jeżeli się pomylę. — Oczywiście, sir. — Sądzę, że moim podstawowym błędem było założenie, że jesteś mniej skomplikowanym i prymitywniejszym robotem od Daneela tylko dlatego, że mniej przypominasz istotę ludzką. Każdy człowiek zawsze będzie zakładał, że im bardziej robot jest podobny do niego, tym bardziej jest skomplikowany i inteligentny. Na pewno takiego robota jak ty łatwo zaprojektować, a taki jak Daneel jest ogromnym problemem dla ludzi w rodzaju Amadira i mógł go stworzyć jedynie geniusz Fastolfe’a. Jednak trudność w projektowaniu Daneela polega — podejrzewam — głównie na odtworzeniu takich ludzkich cech, jak wyraz twarzy, ton głosu, gesty i odruchy, które są niezwykle skomplikowane, ale nie mają nic wspólnego ze złożonością umysłu. Mam rację? — Całkowitą, sir. — Dlatego w pierwszej chwili nie doceniłem cię, jak wszyscy. A jednak zdradziłeś się, zanim jeszcze wylądowaliśmy na Aurorze. Może pamiętasz, że w czasie lądowania dostałem ataku agorafobii, tak że przez chwilę byłem bardziej bezradny niż podczas wczorajszej burzy. — Pamiętam, sir. — W tym czasie Daneel był ze mną w kabinie, ty zaś stałeś za drzwiami. Bezgłośnie zapadałem w jakiś katatoniczny trans, a on zapewne nie patrzył na mnie i nie wiedział o tym. Ty byłeś na zewnątrz, ale to ty doskoczyłeś i wyłączyłeś aparat, który trzymałem. Byłeś tam pierwszy, przed Daneelem, chociaż jego refleks jest równie szybki jak twój — co zademonstrował nie pozwalając doktorowi Fastolfe’owi mnie uderzyć. — Doktor Fastolfe na pewno nie chciał tego zrobić. — Masz rację. Po prostu demonstrował mi refleks Daneela. Tymczasem, jak mówię, ty pierwszy zareagowałeś. Wtedy nie byłem w stanie tego ocenić, ale jestem wyszkolonym obserwatorem i nawet atak agorafobii nie wyłącza mnie całkowicie, czego dowiodłem ostatniej nocy. Zauważyłem, że byłeś pierwszy, chociaż zapomniałem o tym. Oczywiście, istnieje tylko jedno logiczne wyjaśnienie. Baley urwał, jakby spodziewając się, że Giskard przytaknie mu, ale robot nic nie powiedział. W przyszłości ten obraz zawsze stawał Baleyowi przed oczami, kiedy wspominał pobyt na Aurorze. Nie burza. Nawet nie Gladia. Tylko ta spokojna chwila pod drzewem, zielone liście na tle błękitnego nieba, lekki wietrzyk, głosy ptaków, a naprzeciw niego Giskard — i jego jarzące się oczy. — Wygląda na to, że w jakiś sposób odkryłeś stan mojego umysłu i nawet przez zamknięte drzwi wyczułeś, że dostałem ataku. Mówiąc krótko i w pewnym uproszczeniu, czytasz w myślach. — Tak, sir — odparł spokojnie Giskard. — A ponadto możesz też jakoś oddziaływać na nie. Sądzę, że zorientowałeś się, iż cię zdemaskowałem, więc zatarłeś mi to wspomnienie, żebym nie pamiętał lub nie rozumiał znaczenia tego faktu, gdybym przypadkiem przypomniał sobie tamtą sytuację. Jednak nie zrobiłeś tego dokładnie, może dlatego, że twoje zdolności są ograniczone… — Sir, Pierwsze Prawo ma najwyższy priorytet. Musiałem przyjść panu z pomocą, chociaż doskonale wiedziałem, że w ten sposób się zdradzę. Mogłem tylko nieznacznie wymazać to wspomnienie, żeby w żaden sposób nie uszkodzić pańskiego mózgu. — Widzę, że miałeś swoje problemy — pokiwał głową Baley. — Nieznacznie wymazałeś… dlatego przypominałem to sobie, kiedy byłem wystarczająco odprężony i myślałem metodą swobodnych skojarzeń. Zanim straciłem przytomność podczas burzy, wiedziałem, że będziesz przy mnie pierwszy, tak samo jak na statku. Mogłeś znaleźć mnie dzięki detektorom podczerwieni, ale tam promieniowały wszystkie ssaki i ptaki, więc nie byłoby to łatwe — lecz ty także wykrywasz aktywność umysłu, nawet zamroczonego, co pomogło ci w poszukiwaniach. — Rzeczywiście pomogło — przyznał Giskard. — Kiedy przypominałem sobie przed snem lub tracąc świadomość, znów zapominałem, kiedy odzyskiwałem przytomność. Jednak zeszłej nocy przypomniałem sobie trzeci raz, a wtedy była ze mną Gladia, która powtórzyła mi to, co powiedziałem — „On był tam pierwszy”. I nawet wtedy nie zdołałem przypomnieć sobie znaczenia tych słów, aż przypadkowa uwaga doktora Fastolfe’a nasunęła mi myśl, która pokonała blokadę. Wtedy, kiedy doznałem olśnienia, przypomniałem sobie inne rzeczy. I tak, kiedy zastanawiałem się, czy naprawdę lądujemy na Aurorze, zapewniłeś mnie, że naszym celem jest Aurora — zanim o to zapytałem. Zakładam, że nikomu nie przyznałeś się do tego, że czytasz w myślach. — To prawda, sir. — Dlaczego? — Ta umiejętność daje mi unikatową zdolność przestrzegania Pierwszego Prawa, sir, więc cenię ją sobie. Mogę daleko skuteczniej chronić istoty ludzkie. Jednak wydaje mi się, że doktor Fastolfe — tak samo jak każdy inny człowiek — nie tolerowałby długo robota — telepaty, więc zachowałem tę zdolność w sekrecie. Doktor Fastolfe uwielbia opowiadać legendę o czytającym w myślach robocie, który został zniszczony przez Susan Calvin, a ja nie chciałbym, żeby powtórzył jej wyczyn. — Tak, opowiedział mi tę historię. Podejrzewam, iż on podświadomie wie, że czytasz myśli, inaczej nie powtarzałby ciągle tej legendy. Wydaje mi się, że to może być dla niego niebezpieczne. W ten sposób podsunął mi wyjaśnienie zagadki. — Robię co mogę, aby zmniejszyć niebezpieczeństwo bez poważnej ingerencji w myśli doktora Fastolfe’a. Opowiadając tę historię, doktor Fastolfe zawsze podkreśla, że jest legendarna i niewiarygodna. — Tak, o tym również pamiętam. Jednak jeśli Fastolfe nie wie, że umiesz czytać w myślach, to z pewnością nie zostałeś obdarzony tą umiejętnością przez niego. A zatem, w jaki sposób ją nabyłeś? Nie, nie odpowiadaj, Giskardzie. Niech sam zgadnę. Panna Vasilia była niezwykle zafascynowana tobą, kiedy jako młoda kobieta po raz pierwszy zainteresowała się robotyką. Powiedziała mi, że eksperymentowała programując ciebie pod luźnym nadzorem Fastolfe’a. Czyż nie mogło tak się zdarzyć, że pewnego razu, zupełnie przypadkowo, zrobiła coś, co dało ci tę umiejętność? Mam rację? — Ma pan, sir. — I wiesz, co to było? — Tak, sir. — I jesteś jedynym istniejącym robotem–telepatą? — Dotychczas tak, sir. Będą następne. — Gdybym zapytał cię, w jaki sposób doktor Vasilia obdarzyła cię taką mocą, lub co uczynił Fastolfe, czy powiedziałbyś mi, zmuszony przez Drugie Prawo? — Nie, sir, ponieważ uważam, że ta wiedza przyniosłaby panu szkodę i moja odmowa stanowiłaby precedens w świetle Pierwszego Prawa. Jednak ten problem nie zaistnieje, ponieważ będę wiedział, że ktoś zamierza zadać to pytanie lub wydać taki rozkaz i wcześniej postaram się, żeby o tym zapomniał. — Tak — rzekł Baley. — Przedwczoraj wieczorem, kiedy wracaliśmy od Gladii, zapytałem Daneela, czy miał kontakt z Janderem, kiedy ten przebywał w jej posiadłości. Daneel odpowiedział, że nie. Wtedy miałem zamiar zadać to samo pytanie tobie i jakoś nie zrobiłem tego. Rozumiem, że usunąłeś ten pomysł z mojego umysłu. — Tak, sir. — Ponieważ musiałbyś przyznać, że znałeś Jandera bardzo dobrze, a nie byłeś przygotowany do takiego wyznania. — Nie byłem, sir. — Jednak w czasie tych kontaktów z Janderem wiedziałeś, że Amadiro prowadził nad nim badania, ponieważ — jak sądzę — czytałeś w myślach Jandera lub rejestrowałeś zmiany potencjałów pozytonowych… — Tak, sir, ta zdolność obejmuje aktywność umysłową zarówno ludzi, jak i robotów. Roboty znacznie łatwiej zrozumieć. — Nie podobały ci się działania Amadira, gdyż zgadzałeś się z punktem widzenia Fastolfe’a co do kolonizacji Galaktyki. — Tak, sir. — Dlaczego nie powstrzymałeś Amadira? Czemu nie pozbawiłeś go impulsu każącego prowadzić badania nad Janderem? — Sir, nie manipuluję lekkomyślnie umysłami. Motywacja Amadira była tak złożona i silna, że aby go jej pozbawić, musiałbym dokonać głębokich zmian — a jego umysł jest tak ważny, że bałbym się go uszkodzić. Pozwoliłem sprawom toczyć się własnym biegiem, przez dłuższy czas zastanawiając się, jakie działania najlepiej spełniłyby wymogi Pierwszego Prawa. W końcu wybrałem właściwe rozwiązanie. To nie była łatwa decyzja. — Postanowiłeś unieruchomić Jandera, zanim Amadiro wydobędzie z niego metodę konstruowania humanoidalnych robotów. Wiedziałeś, jak tego dokonać, ponieważ w ciągu tych wszystkich lat doskonale przyswoiłeś sobie teorie Fastolfe’a, czytając w jego myślach. Zgadza się? — Ma pan rację, sir. — A zatem Fastolfe jednak nie był jedyny, który mógł unieruchomić Jandera. — W pewnym sensie był. Moje zdolności są tylko odbiciem lub rozszerzeniem jego umiejętności. — Jednak wystarczyły. Czy nie rozumiałeś, że w ten sposób postawisz Fastolfe’a w niezwykle niebezpiecznej sytuacji? Ze będzie pierwszym podejrzanym? Czy zamierzałeś przyznać się do winy i zdradzić się, gdyby trzeba było go ocalić? — Istotnie, wiedziałem, że doktor Fastolfe znajdzie się w trudnej sytuacji, ale nie zamierzałem przyznać się do winy. Miałem nadzieję wykorzystać to, żeby ściągnąć pana na Aurorę. — Mnie? To był twój pomysł? — Baley był oszołomiony. — Tak. Za pozwoleniem, chciałbym wyjaśnić. — Bardzo proszę. — Dowiedziałem się o panu od panny Gladii i doktora Fastolfe’a, nie tylko na podstawie tego, co mówili, ale także z ich myśli. Poznałem też sytuację Ziemi. Nie ulegało wątpliwości, że Ziemianie żyli za murami, z których trudno im było uciec, ale równie oczywiste było dla mnie to, że Aurorianie również kryją się za murami. Są to mury z robotów, które chronią ich przed wszelkimi uciążliwościami życia i które, zgodnie z planami Amadira, miały zbudować równie chronione społeczności na innych światach. Aurorianie otoczyli się też murem długowieczności, która skłania do przeceniania indywidualizmu i nie pozwala na zespołowe prace badawcze. Oni unikają nawet zagorzałych dyskusji, lecz przez przewodniczącego rozwiązują wszelkie sporne kwestie; i właściwie swe problemy rozwiązują jeszcze przed ich powstaniem. Nie mają ochoty spierać się o najlepsze rozwiązania. Pragną tylko, żeby wszystko odbywało się spokojnie. Mury Ziemian są toporne i dosłowne, tak że ich egzystencja jest obwarowana zakazami i nakazami — i zawsze są tacy, którzy pragną od nich uciec. Mury Aurorian są niematerialne i nawet nie postrzegane jako ograniczenie, tak że nikt nawet nie myśli o ucieczce. Wydaje mi się, że to Ziemianie, a nie Aurorianie czy jacyś inni Przestrzeniowcy powinni zasiedlić Galaktykę i stworzyć to, co kiedyś stanie się Galaktycznym Imperium. Tak uważa doktor Fastolfe, a ja zgadzam się z tym. Jednakże doktor Fastolfe zadowalał się myśleniem, a ja, z moimi umiejętnościami, nie mogłem na tym poprzestać. Musiałem sam zbadać umysł przynajmniej jednego Ziemianina, żeby sprawdzić te wnioski. Postanowiłem pana ściągnąć na Aurorę. Unieruchomienie Jandera miało powstrzymać Amadira, a jednocześnie dać powód do pańskiej wizyty. Bardzo delikatnie podsunąłem pannie Gladii myśl, żeby zaproponowała doktorowi Fastolfe’owi sprowadzenie pana; potem delikatnie zasugerowałem mu, żeby zaproponował to przewodniczącemu; a wreszcie równie delikatnie nakłoniłem przewodniczącego, żeby wyraził zgodę. Kiedy pan przybył, przyjrzałem się panu i byłem zadowolony z tego, co stwierdziłem. Giskard zamilkł i czekał w milczeniu. Baley zmarszczył brwi. — Wydaje mi się, że w tym, czego tu dokonałem, nie ma żadnej mojej zasługi. Na pewno postarałeś się, żebym odkrył prawdę. — Nie, sir. Wprost przeciwnie. Stawiałem przeszkody na pańskiej drodze — oczywiście, w rozsądnym zakresie. Nie pozwoliłem, aby dowiedział się pan o moich zdolnościach, chociaż musiałem je zdradzić. Zadbałem, żeby w nieoczekiwanych chwilach odczuwał pan osamotnienie i rozpacz. Zachęcałem pana do wychodzenia na otwartą przestrzeń, żeby badać pańskie reakcje. Jednak poradził pan sobie z tymi przeszkodami, co bardzo mnie ucieszyło. Stwierdziłem, że tęskni pan za murami Miasta, ale rozumie, że trzeba się nauczyć żyć bez nich. Przekonałem się, że cierpi pan oglądając Aurorę z kosmosu, a także na widok burzy, ale ani jedno, ani drugie nie odebrało panu zdolności rozumowania i nie odwiodło od śledztwa. Widziałem, że godzi się pan ze swoimi ułomnościami oraz krótkim życiem i nie unika sporów. — Skąd wiesz, że jestem reprezentatywnym przykładem Ziemianina? — Wiem, że pan nie jest. Jednak czytając w pańskich myślach widzę, że jest więcej takich jak pan — i oni poprowadzą. Dopilnuję tego. A teraz, kiedy już wiem dokładnie, co należy zrobić, przekażę moje umiejętności innym robotom — a one też tego dopilnują. — Chcesz powiedzieć, że roboty–telepaci przybędą na Ziemię? — Nie, nic podobnego. Słusznie się pan niepokoi. Bezpośrednia ingerencja robotów oznaczałaby wzniesienie tych samych murów, jakie paraliżują społeczeństwa Aurory i innych Światów Zaziemskich. Ziemianie będą musieli zasiedlić Galaktykę bez pomocy robotów. To oznacza trudności, niebezpieczeństwa i wiele nieszczęść, których można by uniknąć, gdyby towarzyszyły wam roboty — ale w ostatecznym rezultacie ludziom będzie lepiej, jeśli dokonają tego samodzielnie. I może pewnego dnia — w odległej przyszłości — roboty wtrącą się jeszcze raz. Kto wie? — Znasz przyszłość? — zapytał z zaciekawieniem Baley. — Nie, sir, ale czytając w myślach, widzę, że istnieją prawa rządzące ludzkim zachowaniem, tak jak Trzy Prawa Robotyki naszym postępowaniem; za ich pomocą być może da się kierować przyszłością — kiedyś. Te ludzkie prawa są daleko bardziej skomplikowane niż Prawa Robotyki i nie mam pojęcia, jak można by je uporządkować. Mogą opierać się na statystyce, tak że nie da się ich zastosować do grup mniejszych od całych populacji. Mogą być dowolnie interpretowane, tak że mogą nie mieć sensu, jeśli te wielkie populacje będą świadome ich działania. — Powiedz mi, Giskardzie, czy właśnie to doktor Fastolfe określa mianem nauki przyszłości, „psychohistorii”? — Tak, sir. Delikatnie podsunąłem mu ten pomysł, żeby rozpocząć proces myślowy. Pewnego dnia okaże się potrzebny, skoro nadchodzi kres istnienia światów Przestrzeniowców jako długowiecznych, zrobotyzowanych społeczeństw i wzbiera nowa fala ludzkiej ekspansji — bez robotów. A teraz — Giskard wstał — muszę już iść do posiadłości doktora Fastolfe’a i poczynić przygotowania do pańskiego wyjazdu. Tego, co tutaj powiedzieliśmy, oczywiście nie będzie pan powtarzał. — Zapewniam cię, że wszystko zostanie między nami — rzekł Baley. — Istotnie — powiedział spokojnie Giskard. — Jednak nie musi się pan obawiać odpowiedzialności za zachowanie milczenia. Pozwolę panu pamiętać, ale nigdy nie będzie pan miał ochoty mówić o tym — najmniejszej ochoty. Słysząc to Baley z rezygnacją uniósł brwi i powiedział: — Jeszcze jedno, Giskardzie, zanim zamkniesz mi usta. Czy postarasz się, żeby Gladii nie niepokojono na tej planecie, żeby nie traktowano jej źle dlatego, że jest Solarianką i uznała robota za męża — i żeby przyjęła propozycję Gremionisa? — Słyszałem pańską ostatnią rozmowę z panną Gladią, sir, i wszystko rozumiem. Zaopiekuję się nią. A teraz, czy mogę się z panem pożegnać, kiedy nikt nie patrzy? Giskard wyciągnął rękę najbardziej ludzkim gestem, jaki Baley kiedykolwiek u niego widział. Ziemianin uścisnął ją. Palce robota były twarde i zimne. — Żegnaj, przyjacielu Giskardzie. — Żegnaj, przyjacielu Elijahu, i pamiętaj, że chociaż ludzie nazywają tak Aurorę, od tej pory to Ziemia jest prawdziwą planetą świtu. * W 1985 roku ukazała się czwarta powieść z cyklu „Roboty” zatytułowana Roboty i Imperium, która stanowi łącznik z cyklem „Fundacja” (przyp. wyd. pol.).