Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 2 Mieczysław Orski A mury runęły Książka o nowej literaturze 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 LITERATURA PO 1989 5 A mury runęły Przewrót polityczny w Polsce lat 1989/1990 – mimo łagodnego i stosunkowo bezkolizyjnego przebiegu – dokonał gruntownych i znamiennych przeobrażeń w powszechnej świadomości mieszkańców kraju nad Wisłą. Była to w istocie rewolucja „aksamitna” (najnowsza zdobycz polityki środkowoeuropejskiej), ale jednak r e w o l u c j a – której istotę i następstwa zaczynamy sobie dopiero teraz uświadamiać, która zaciążyła niezwykle silnie również na kształcie życia artystycznego oraz twórczości literackiej po roku 1989. Katalizatorem głębokich przeobrażeń zbiorowej mentalności stał się przede wszystkim s z o k w o l n o ś c i czyli najogólniej mówiąc – zespół czynników społecznych i psychologicznych wynikających z nagłego zdjęcia wszelkich wędzideł dawnego ustroju, które tłumiły i ograniczały swobodę myśli i wypowiedzi. Do tego dochodziły konsekwencje wywołane szybkim opadnięciem żelaznej kurtyny, szokiem pełnego o t w a r c i a n a Z a c h ó d we wszystkich dziedzinach sztuki. Jak wiadomo, w poprzednich dziesięcioleciach wartości estetyczne docierały do Polski nie tylko z opóźnieniem, lecz i w postaci zredukowanej oraz w przypadkowym doborze. Uwolniona obecnie z wszelkimi tego konsekwencjami myśl twórcza oraz udostępniony bez ograniczeń sezam światowych dóbr kultury otwierały przed polskimi autorami zachęcające perspektywy, ale i stawiały im też nowe wymagania. Zbyteczne i nieuzasadnione stały się zarówno inspirujące nagminnie wcześniejszą twórczość polskich pisarzy zadania „tyrtejskie”, wezwania patriotyczne itp., jak i chętnie przerabiane na coraz to inną modłę wątki martyrologiczne: bo oto „mury runęły” do imentu, ujawniając w dodatku swe jałowe, wytrawione przez kilkadziesiąt lat Peerelu podglebie. Nieodzowny remanent dorobku kulturalnego wykazał, jak wiele spośród wartości i jakości sztuki – obliczony na doraźny efekt – skazanych było na obumarcie wraz z Peerelem. Autorzy prozy fabularnej nie musieli już teraz sięgać do narzędzi kamuflażu, aluzji literackiej i in. czy zaszyfrowywać swoich tez, poglądów w kod wysublimowanych metafor, alegorii itp. – chroniąc się przed dociekliwym okiem cenzora, ale i poddając się z rutyną kontroli autocenzury. Nie musieli ani nie mogli. Stracił rację bytu punkt umówionych, intencjonalnych spotkań myśli oraz wyobraźni twórcy i odbiorcy – w kanonicznej przestrzeni znaków narodowej pamięci, symboli, mitów rodzimej przeszłości, a także wymownych przemilczeń. Generalnie można przy tym stwierdzić, że przez zbyt wiele lat profesję pisarską utożsamiano w tym kraju z zadaniem patriotycznego pobudzenia i moralnej naprawy zniewolonego społeczeństwa, traktując ją czasem wręcz jako rekompensatę wyzwoleńczego czynu – i nie można było teraz, w warunkach powrotu do normalnej państwowości, nie ponieść tego konsekwencji we wszelkich dziedzinach twórczości. Kiedy rzeczywistość dała podstawy do mówienia wprost, do wyrzucenia bez ograniczeń i bez szyfrów artystycznych tego, co się ma na wątrobie – okazało się, iż bywa to w realizacji trudniejsze i bardziej kłopotliwe niż mówienie pośrednie i „kręte” („oblique” – jak je nazywają Anglicy). Kiedy zaś wraz z otwarciem sezamu zachodnich nowinek napływała do Polski wielką falą najnowsza twórczość literacka – wyszło na jaw, ilu autorów korzystało z handicapu politycznej izolacji kraju. Nowe realia wykazały dobitnie np. wtórność ogłoszonej u progu lat osiemdziesiątych przez krytyków związanych z miesięcznikiem „Twórczość” tzw. „rewolucji artystyczno-językowej”. Ten polski post-postmodernizm – kontynuowany wciąż z niedorzecznym już uporem przez grupę autorów, niekiedy wcale utalentowanych (nb. najlepszy łączony z tym nurtem Ryszard Schubert zarzucił twórczość po dwóch książkach; inny, Andrzej Łuczeńczyk, zmarł przedwcześnie) – rozłożyła na obie łopatki nie krytyka literacka, bardzo dziś zresztą niedomagająca, tylko obiektywne uwarunkowania polskiej demokracji po 6 roku 1989. Nowy czas domagał się zarówno gruntownej reorientacji światopoglądów i programów artystycznych, jak i przewartościowania społecznej funkcji sztuki. Oczywiście wyzwania te w większym stopniu dotykały pisarzy młodej i średniej generacji, tych, którzy dojrzewali w warunkach pogłębiającego się kryzysu dominium peerelowskiego, rośli wraz z Solidarnością. Nie można było przecież spodziewać się rewolucyjnych transformacji w dziele autorów, którzy już dawno ukształtowali swój światoobraz i pozostawali wierni swym wizjom i stylom... Tak więc Czesław Miłosz, Tadeusz Różewicz, Zbigniew Herbert, Wisława Szymborska, Gustaw Herling-Grudziński, Kazimierz Brandys, Julian Stryjkowski, Jan Józef Szczepański, Stanisław Lem wydali w III Rzeczypospolitej po prostu swoje nowe utwory – i tylko niektóre konkretne adresy wątków dyskursywnych, rzadziej fabularnych, tych pozycji napomykały o historycznych zmianach w otaczającym świecie. Również czołowi przedstawiciele Nowej Fali i pokolenia 68 – Stanisław Barańczak, Ryszard Krynicki, Adam Zagajewski, Julian Kornhauser, Stanisław Stabro, Ewa Lipska, Krzysztof Karasek – kontynuowali swe znane czytelnikom programy poznawcze i poetyki, tyle że Stanisław Barańczak objawił fantastyczną płodność też jako tłumacz literatur języka angielskiego i eseista. Tomiki wierszy innych cenionych liryków jeżeli w ogóle wykazywały zainteresowanie przeobrażeniami zachodzącymi w obiektywnym świecie, to raczej komentowały minioną rzeczywistość społeczną w jej rozpadzie czy po katastrofie stanu wojennego; sygnały takie przekazywały m.in. Czułość Julii Hartwig (Kraków 1992), Z podróży, ze snu, z umierania Wiktora Woroszylskiego (Poznań 1992), Żalnik Urszuli Kozioł (Kraków 1989), Skrzypeczki Andrzeja Szmidta (Warszawa 1992), Powidok Bogusławy Latawiec (Warszawa 1992), Pamiętam Krystyny Miłobędzkiej (Wrocław 1992), Znaki wodne Bogusława Żurakowskiego (Kraków 1993), Berliner Tagebuch Grzegorza Musiała (Kraków 1989), książki poetyckie Zbigniewa Macheja, Adriany Szymańskiej, Jacka Łukasiewicza, Krzysztofa Lisowskiego, Aleksandra Jurewicza i in.; natomiast całkowicie stroniły od aktualności m.in. Moje dzieło pośmiertne Jarosława Marka Rymkiewicza (Kraków 1993), Jesień Adama Czerniawskiego (Kraków 1989), mieszkającego w Anglii, a wydającego sporo w kraju, czy Oddalenia zamieszkałego w Italii Jerzego Hordyńskiego (Kraków 1989). Także prozaicy, którzy zyskali szczególne uznanie i popularność w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, na ogół dochowywali wierności swym światopoglądom i ukształtowanym wcześniej laboratoriom twórczym. Czytadło Tadeusza Konwickiego (Warszawa 1993) kontynuuje charakterystyczne dla tego autora penetracje oniryczno-metafizyczne; sen i jawa, byt i domysł niebytu, anegdota i parabola spajają się tu w jeden bardzo subiektywny i silnie sfabularyzowany wątek, nawiązujący tym razem również do realiów krajobrazu Polski po zwycięskiej bitwie „solidarnościowej”. Wiele z wydanych po roku 1989 pozycji beletrystycznych pasjonuje się problemami zawiłego polskiego losu w XX wieku i u jego progu – przy czym na ogół historia ta postrzegana jest teraz w bardziej uniwersalnej perspektywie, wychodzącej ponad sarmackie opłotki, często poszerzanej o emigracyjny (wreszcie dopuszczony do publicznej świadomości w kraju) punkt widzenia. Zabij cara Władysława Terleckiego (Warszawa 1992) jako kolejna powieść tego pisarza drąży sfery psychologii zbiorowej we wzajemnych stosunkach Polaków i Rosjan w przeszłości oraz podtrzymuje pogląd o nieodwracalnej logice procesów historii i generalnym triumfie imperialnych mechanizmów politycznych w dziejach XIX i XX w. Włodzimierz Odojewski w bardziej współczesnej, emigracyjnej scenerii w tomie opowiadań Zapomniane, nieuśmierzone... (Warszawa 1991) podobnie przeprowadza swój fabularny dowód na to, że historia naszych czasów odbiera człowiekowi prawo do samodecydowania, ubezwłasnowolnia go, uzależnia od masy, i to zarówno historia totalitaryzmów, jak XX-wiecznej zachodniej demokracji merkantylno-konsumpcyjnej. Również Noc, dzień i noc Andrzeja Szczypiorskiego (Poznań 1991) wyraża przekonanie o determinizmie procesów dziejowych; książka wraca do okresu środka XX w., kiedy to Polska stała się jednym z głównych poligonów starcia dwóch totalitaryzmów: hitlerowskiego i stalinow 7 skiego, autora zaś pasjonuje najbardziej fenomen funkcjonowania mechanizmów totalnego oszustwa politycznego i prowokacji NKWD-owskiej wśród inteligentów i ludzi światłych – potrafiących przecież rozumieć owe współuczestnictwo w zbrodniczym procederze. Wnikliwie rozbiera struktury bezprawia i ukazuje obłędne skutki monoidei politycznej w powojennej Polsce także Janusz Krasiński w opartej na własnych doświadczeniach więźnia politycznego powieści Na stracenie (Warszawa 1992). Z kolei Nowolipie Józefa Hena (Warszawa 1991) jest nie tylko pełną lirycznej zadumy balladą prozą o przedwojennej enklawie Żydów warszawskich, ale równocześnie uniwersalną przypowieścią o kruchości i ułomności ludzkiego losu wprzężonego w dzieje. Wojennej gehennie i powojennym przypadkom ocalałych Żydów poświęcił swe dalsze opowiadania także Henryk Grynberg (m.in. Szkice rodzinne, Warszawa 1990). Natomiast w dziedzinie sfabularyzowanego dokumentu o modnych w Polsce podtekstach politycznych wybijały się po roku 1989 kolejne błyskotliwe reportaże-eseje Ryszarda Kapuścińskiego: Lapidarium (Warszawa 1990) i Imperium (Warszawa 1993). Wszystkie te tytuły (oczywiście można by wymienić jeszcze sporo innych) pozwolę sobie tylko odnotować, gdyż intencją niniejszego tomu szkiców jest przyjrzenie się nowym tendencjom w naszej literaturze – albo starym tendencjom, lecz w wydaniu młodych autorów. Jak już podkreślałem, literatura polska po roku 1989 przestaje posługiwać się równie chętnie jak przedtem stylem kamuflażu, paraboli itp., w ogóle operować językiem ezopowym. Zasadniczym wyzwaniem ideowym dla tych autorów – głównie średniej wiekowe generacji – którzy towarzyszyli piórem lub przynajmniej swymi intencjami „solidarnościowej” walce lat osiemdziesiątych, staje się analiza oraz ocena postaw i zachowań Polaków w dobie wyzwalania się z totalitaryzmu, sonda zapuszczana w duszę obywatela państwa peerelowskiego. Pytania o tożsamość, stopień zniewolenia duchowego przedstawicieli różnych warstw społecznych, o tzw. spolegliwość wobec narzuconego systemu i pole domniemywanej własnej niezależności autorów najbardziej ostro i namiętnie stawia proza Marka Nowakowskiego (kilka tomów z lat 1989-1993, m.in. Dwa dni z Aniołem, Wilki podchodzą ze wszystkich stron, Homo polonicus, Grecki bożek) i Janusza Andermana (skomponowany na podstawie wcześniejszych wydań nieoficjalnych tom Brak tchu. Kraj świata, Poznań 1990, oraz Choroba więzienna. Warszawa 1992); w sposób bardziej epicki i wyważony emocjonalnie do problemów moralnych, kwestii tożsamości i godności uczestnika wspólnoty peerelowskiej podchodzą m.in. Tadeusz Siejak w powieści Dezerter (Warszawa 1992), Krystyna Kofta w tomie opowiadań Człowiek, który nie umarł (Warszawa 1991), Stanisław Bieniasz w powieściach Ucieczka (Warszawa 1991) i Rekonstrukcja (Poznań 1992), Zyta Oryszyn w opublikowanych pod wspólnym tytułem Historia choroby, historia żałoby (Warszawa 1992) trzech minipowieściach znanych przedtem z małonakładowych wydań podziemnych oraz Bogusława Latawiec w jednej z najrzetelniejszych diagnoz psychologicznych i obyczajowych okresu stanu wojennego, wydanej niestety jak dotąd skromnie tylko w drugim obiegu u progu 1989 Ciemni. Obsesyjnym wątkiem licznych opowiadań Marka Nowakowskiego jest obywatelski rachunek sumienia przeprowadzony w imię – czy może w zastępstwie – społeczeństwa polskiego, w którym pisarz dostrzega i piętnuje trucizny sowietyzacji. Natomiast narrator utworów Janusza Andermana – ciętą ironią rozprawiający się z pełną obłudy powszedniością peerelowskich szarych zjadaczy chleba – jest, powiedziałbym, twórczo wyczulony na fałsze i różnorakie mity krępujące zbiorową mentalność, na jej klisze formujące język i rzutujące na sferę międzyludzką, na skryte rządy nowomowy. Najgłębsze i najbardziej wszechstronne jak dotychczas rozpoznanie świadomości politycznej i społecznej w dobie degrengolady i wreszcie niechlubnej zapaści Peerelu przedstawili w moim przekonaniu jednak – na podstawie analiz tudzież interpretacji wybranych nurtów, zjawisk i dzieł literackich (choć na ogół nie tylko o literaturę, bo o duchowość i mentalność zbiorową tu chodzi) – krytycy, czy raczej teoretycy, nowoczesnej sztuki słowa. Impulsu do żywych dyskusji dostarczały zwłaszcza kolejne tomy serii wydawniczej warszawskiego PEN: 8 Michała Głowińskiego Nowomowa po polsku (1990) i następne pozycje tegoż autora po najnowszą Peereliadę (1993), Edwarda Balcerzana Przygody człowieka książkowego (1990), Marii Janion Projekt krytyki fantazmatycznej (1991), Jerzego Jarzębskiego W Polsce, czyli wszędzie (1991). Z nielicznych pozycji wydanych poza tą serią warto zwrócić uwagę na Rytm, czyli powinność. Szkice o książkach i ludziach po roku 1980 (Wrocław 1993) oraz Oko poematu (Wrocław 1991) Jacka Łukasiewicza. Wreszcie – inaczej niż dawniej – współbrzmiała z krajowymi sporami literackimi i wątkami polemik światopoglądowych eseistyka i publicystyka Czesława Miłosza (m.in. Rok myśliwego, Paryż 1990), Gustawa Herlinga- Grudzińskiego (m.in. Godzina cieni, Kraków 1991), Stanisława Barańczaka (m.in. Tablica z Macondo, Londyn 1990) i innych przebywających za granicą polskich autorów. Najwięcej dyskusji i zamieszania środowiskowego wzbudzał wracający jeszcze do czasów bierutowskostalinowskich tom rozmów krytycznych Jacka Trznadla Hańba domowa. Niestety, współczesna krytyka literacka stricte sensu objawiła – jak już nadmieniłem – zadziwiającą dezorientację i dyletantyzm w obrębie wszystkiego, co nastąpiło w literaturze po roku 1989. Dominującą tendencją w twórczości pisarzy szczególnie młodego pokolenia (choć trzeba wiedzieć, że w Polsce kryterium młodości literackiej cechuje się wyjątkową tolerancją), tych pisarzy, którzy pragnęli wyciągnąć wnioski z przełomu politycznego 89/90, stał się już przeze mnie sygnalizowany proces o d r e a g o w y w a n i a idei społecznikowskiej, narodowowyzwoleńczej itp. Intencje kreacyjne podmiotów wielu autorów powstałych po cezurze Okrągłego Stołu (choć proces ten dojrzewał już przedtem) koncentrują się teraz przede wszystkim na wyzwaniach – najkrócej mówiąc – poznawczo-artystycznych, dopiero w dalszej kolejności wchodzą na tereny etyki czy polityki. Autorzy nie tylko rozstają się z dziedziczoną od polskich romantyków pokusą interwencji w bieg historii, ale i w ogóle demonstrują swoje zniechęcenie do całokształtu sfery publicznej, która ich zdaniem została sprymitywizowana, czasem wręcz zhańbiona po obu stronach „barykady” politycznej, czyli zarówno przez byłą władzę i rzeczników polskiego „realsocjalizmu”, jak i opozycję. Wstrętowi do skompromitowanej (i kompromitującej się nadal, vide naprzód poczynania polskiej prawicy, a ostatnio lewicy, i cały rozhowor sejmikowy) polityki towarzyszy rosnące poczucie bezsensu i bezcelowości wszelkich działań na niwie publicznej, niewiara w możliwość jej przekształcenia w akceptowany przez siebie sposób. Wielu byłych bardów opozycji zdaje się dopadać kac wywołany nastrojami nie spełnionego protestu, nie zrealizowanych w oczekiwany sposób nadziei społecznych i osobistych (por. Grecki bożek Marka Nowakowskiego) i w licznych wypadkach też głęboko zawiedzionego buntu młodości. Stąd zapewne, zgodnie z historycznymi prawidłowościami, w środowiskach młodzieży literackiej i w ogóle artystycznej w kraju polityczna k o n t e s t a c- j a przerodziła się w społeczną a b n e g a c j ę. Przodowała w tym radykalnym „nie” – rzucanym w twarz wszelkim autorytetom, i państwowym, i cywilizacyjnym, wszystkim ideałom nowe} Polski, wszelkim pozytywnym programom i hasłom – grupa młodych twórców, najczęściej poetów, skupionych wokół krakowskiego, a później warszawskiego periodyku „brulion”, redagowanego przez radykalnego w estetycznej „gniewności” liryka Roberta Tekielego (ile wszakże w radykalizmie jego i kolegów było nie dość uświadamianego naśladownictwa gestów i formuł na przykład beatników czy polskich futurystów – to pozostaje jeszcze do zbadania). „Brulion” ukazuje się z coraz większymi przestojami, ostatnia przerwa trwała półtora roku (choć wciąż zapowiada dalsze numery), pozostawiając jednak za swym ogonem całą plejadę bojowo nastrojonych tytułów kwitnącego coraz bujniej, szczególnie poza stolicą, nowego artystycznego „undergroundu”. Zdążył też zasłużyć się wydaniem w 1992 roku poetyckiej „bibLioteki brulionu” (tak się ją pisze), przedstawiając w niej szerszej opinii – często po raz pierwszy w formie książkowej – liryków nowej generacji, m.in. Krzysztofa Koehlera, Mariusza Świetlickiego, Marcina Barana, Jacka Podsiadłę, Grzegorza Wróblewskiego, Marcina Sendeckiego. Obok debiutujących wcześniej w głośnej krakowskiej antologii Przyszli barbarzyńcy m.in. 9 Marzeny Brody i Janusza Ekiera, obok innych zauważalnych nowych obecności w sztuce wierszopisarskiej, jak Jarosław Mikołajewski, Andrzej Sosnowski, Darek Foks, Andrzej Niewiadomski, Marek Woydyło, Teresa Smurzyńska, Tomasz Majeran, Józef Kury lak, Ryszard Częstochowski, Mariusz Grzebalski, Karol Maliszewski i in. poeci „brulionu” z pewnością otworzyli jakiś nowy rozdział w liryce polskiej po roku 1989 – choć dopiero przyszłość oceni rangę tego rozdziału. Doceniają niektórych „brulionowców” Jan Błoński i Zbigniew Bieńkowski; wielu krytyków uznaje ich raczej za literackich awanturników pragnących skokietować opinię publiczną. Dają się przecież już teraz wyróżnić w bardzo różnych programach i poetykach młodych autorów niewątpliwe pokoleniowe zbieżności strategii poznawczej i stosunku do rzeczywistości społecznej. Wielu z nich, deklarując niechęć do ugruntowanych cywilizacyjnie form współżycia, skupia swe twórcze wysiłki na obnażaniu fałszu, układowości, sztucznej umowności, pozornej konfliktowości życia zbiorowego ludzi w końcu XX wieku; punktów wyjścia do pozytywnych konstatacji szuka się tu tylko w sobie, darząc najgłębszym zaufaniem własną intuicję poznawczą i wyobraźnię, respektując całkowicie subiektywny punkt widzenia na wszelkie sprawy tego świata, licząc też na możliwość katartycznego podrażnienia prywatnych „czułych miejsc” czytelników. W inny sposób to odreagowywanie obywatelsko-patriotycznych obowiązków znajduje ujście w nowej prozie. Autorzy jej zdają się obecnie gremialnie rezygnować z premiowanej przez poprzedników „łatwej” fabuły, odwołującej się do realizmu i często publicystyki literackiej, lub – z drugiej strony – aluzji parabolicznej. Przenoszą swoje konkretne problemy, dylematy na płaszczyznę bardziej uniwersalną, niekiedy filozoficzną, czasem bazującą na poetyce eseju (np. Stefan Chwin), czasem groteski, żartu lub śmiesznego w założeniach konceptu (Janusz Rudnicki, Andrzej Bart, Jerzy Pilch), a najczęściej szukają narzędzi ekspresji w laboratorium nowoczesnej liryki, oczywiście w różnym stopniu i w różny sposób (Piotr Szewc, Grzegorz Musiał, Paweł Huelle, Andrzej Stasiuk, Andrzej Turczyński, Krzysztof Myszkowski, Natasza Goerke, Olga Tokarczuk i in.). Zmienia się sposób zatrudnienia narratora: teraz bywa to kreacjonista, esteta ewentualnie gawędziarz-filozof, traktujący swoje zamiary twórcze z pewnym dystansem i przymrużeniem oka (jaki pojawiał się wcześniej np. w Rozmowach polskich latem roku 1983 Jarosława Marka Rymkiewicza). Jak już zaznaczałem, generalnie i w prozie, i w poezji impuls tworzenia bierze górę nad motywem naprawienia realnego świata – który wydaje się zresztą coraz bardziej niemożliwy do naprawienia. Na artystyczny kształt pozycji tych ostatnio wymienionych autorów widoczny wpływ wywierają procesy m i t o l o g i z a c j i i – powiedziałbym – estetyzacji świata przedstawionego. Jeśli Chwin, Huelle wracają do lat swej młodości spędzonej w ponurej nocy jeszcze stalinizmu, a Rudnicki czy Stasiuk do swoich niemiłych przeżyć i zbiorowych ciężkich doświadczeń w latach osiemdziesiątych – to bez typowego dla poprzedników piszących o tych czasach zacietrzewienia politycznego, bez zarzutów, wyrzutów, resentymentów itp. Traktują swoje przypadki i obserwacje jako temat czysto literacki, szukając w nim inspiracji dla wyobraźni i konceptów artystycznych. 10 Między „hańbą domową” a „czarną dziurą” 1 Nie potrafiłbym niestety doradzić czegokolwiek sensownego osobom, które pragnęłyby uzyskać względną orientację w obrębie powstającej dziś literatury polskiej. Zazwyczaj spragnionych wiedzy w tej dziedzinie można było odesłać do krytycznych omówień poezji i prozy ostatniego roku czy ostatnich lat. Ale obecnie takich nie ma. Trudno skierować zainteresowanych do poszczególnych komentatorów i arbitrów naszego bieżącego życia literackiego, bo takich – rzetelnie, systematycznie śledzących tę scenę – także nie ma (w związku z czym i o owym życiu literackim trudno mówić). Byli, ale wybyli; uznali, zdaje się, że wymagająca rzeczywistość stawia im dzisiaj bardziej odpowiedzialne zadania niż wertowanie tomików debiutantów czy wgłębianie się w nowe utwory Tadeusza Różewicza albo Władysława Terleckiego. Zapewne czynnikiem dodatkowo zniechęcającym mógł być w tym wypadku fakt, że wymienieni wyżej dwaj autorzy – podobnie jak liczni inni – mieli pecha publikować w Peerelu, uznawanym w naszej krytyce jeszcze przed Antonim Macierewiczem za „czarną dziurę”. Wielu zaś z naszych byłych diagnostyków zjawisk zjawisk literackich zajęło się z pasją przede wszystkim ujawnianiem tzw. „hańby domowej”, czyli stopnia kolaboracji (w ich pojęciu) poszczególnych polskich pisarzy z byłą władzą, albo też przeszło do zajęć stricte badawczych – na niwie naukowej uchodzi bowiem bardziej to, co na eseistycznej czy publicystycznej by nie uszło... Nie mógłbym odesłać gorliwych czytelników także do przeprowadzonych wśród krytyków przez kilka redakcji poważnych miesięczników („Kultura”, „Res Publica”) niepoważnych ankiet. Spragnieni wiedzy mogliby tu swą dezorientację tylko pogłębić – skoro każdy z uczestników owych redakcyjnych przedsięwzięć wysuwa jakąś własną faworyzowaną pozycję literacką, a żaden nie ustosunkowuje się do faworytów wysuniętych przez konkurentów. Niewątpliwie rekordy bije jeden z niedawnych jeszcze Autorytetów, który demontuje publicznie „plastykowe pomniki” naszej powojennej literatury w rodzaju Czesława Miłosza, a w sztafecie przewodzącej aktualnie stawce polskich prozaików widzi na przykład Dariusza Bitnera, Krzysztofa Bieleckiego (nie mylić z Janem Krzysztofem) i niejakiego Tomasza Sęktasa. Czym może nie należy zbytnio się przejmować, bo sztafety tego krytyka co parę lat gubią pałeczkę przechodząc na ławkę rezerwowych, by przypomnieć choćby faworyzowaną przez niego przed około dziesięciu laty na łamach „Twórczości” drużynę z polskim Kafką (niejakim Józefem Łozińskim), polskim Cortazarem (czyli Janem Dżeżdżonem) i polskim Borgesem (chyba niejakim Markiem Stykiem, o ile dobrze pamiętam). Dalibóg nie umiem też wyjaśnić, dlaczego inny Autorytet pisujący kiedyś swe eseje zamiast powieści wybiera z dość obfitego dorobku lat 1991-1992 w prozie akurat książkę Chłopiec na czerwonym koniu Andrzeja Turczyńskiego, opatrując ją jako rewelację pieczęcią swego Autorytetu, nie zająknąwszy się słowem (nawet surowym) o odkryciach innych Autorytetów. Ta kolejna powieść płodnego i wszechstronnego autora za Słupska jest z pewnością interesująca, ale ma też swoje niewątpliwe niedociągnięcia – o czym później – i uznanie jej za największy przebój sezonu w prozie to z pewnością gruba przesada. Podobnych przebojów mieliśmy w tym czasie co najmniej kilka, a może, w zależności od punktu widzenia, i więcej – nie chciałbym jednak licytować się wysuwaniem typów do ich listy. Bardziej godnym przemyśleń tudzież porządkującej refleksji wydaje się ogólny stan naszej nowej, choć – biorąc pod uwagę wiek autorów – nie zawsze młodej prozy. Zarysowujące się w niej tendencje, widoczne gołym okiem zmiany strategii narratorskiej, technik artystycznych... Spisując niniejsze konstatacje mam na uwadze głównie utwory, które ukazały się 11 po cezurze Okrągłego Stołu, ale to nie znaczy, bym sądził, że z naszym doniosłym przełomem polityczno-społecznym należy wiązać jakąś „zmianę warty” w literaturze polskiej. Nie należy. Literatura rozwija się ostatnio, co zauważa się nie tylko u nas, w coraz bardziej niezależnym od życia zbiorowego „paśmie” ekspresji i projekcji ludzkiego ducha; i pewne rzucające się dziś w oczy cechy oraz aspiracje nowej prozy zaznaczały się już w okresie najbardziej „głębokiego” (czyli pogrążonego w szoku stanu wojennego) Peerelu. Wygłoszę teraz podważającą zapewne dobre narodowe samopoczucie tezę: mianowicie że gdyby nie było naszej wielkiej, choć eleganckiej rewolucji, czyli gdybyśmy dalej wegetowali w stanie zaostrzającej się peerelowskiej zapaści, te utwory, które się ukazały w ostatnich trzech latach, pewnie i tak w znakomitej większości by się ukazały. Nie wiadomo, gdzie i jak, ale zostałyby wydane, a w każdym razie napisane. A. co do samego przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych i jego – że tak powiem – „artystycznej przekładni” w naszej prozie, musimy jeszcze z tym chyba poczekać czy wręcz do tego dojrzeć: na razie nie przetrawiliśmy go jeszcze w wymiarze politycznym. Tymczasem należy się więc radować, że: 1. Po pierwsze i najważniejsze: wbrew licznym sceptykom oraz Kasandrom polskiej kulturalnej racji stanu nasza literatura nadal istnieje i na ogół ma się wcale nieźle. W ciągu ledwo dwóch lat (1991-1992) ukazały się powieści i tomy opowiadań co najmniej kilkunastu debiutantów lub autorów, którzy dopiero niedawno objawili się na naszym rynku czytelniczym; powiadam: c o n a j m n i e j kilkunastu, bo odwołuję się tylko do swojej orientacji i swoich lektur – z pewnością nie wyczerpujących tematu; nie biorę tu też w rachubę pierwszych wydań utworów seniorów, wcale licznych, a także wychodzącej poza zamysł tego szkicu bujnie rozwijającej się poezji... Jakże można narzekać, skoro w tym moim zestawie lektur znajdują się książki dojrzałych co najmniej pod względem warsztatowym, świadomych już swych zamiarów i ograniczeń twórców, takich jak Paweł Huelle, Andrzej Bart, Stanisław Bieniasz, Stefan Chwin, Manuela Gretkowska, Jerzy Pilch, Janusz Rudnicki, Krzysztof Myszkowski lub dysponujący bogatszym dorobkiem twórczym Tadeusz Siejak bądź wymieniony już senior w tym zestawie nazwisk Andrzej Turczyński, czy też z kolei junior Andrzej Stasiuk, autor jedynego jak dotychczas – kontrowersyjnego i trudnego do zaakceptowania w swych treściach, lecz fascynującego w swej materii artystycznej – tomu Mury Hebronu. I skoro ostatnio dołączyli do nich tak obiecujący debiutanci, jak Tomek Tryzna ( Panna Nikt), Natasza Goerke, Zyta Rudzka ( Białe klisze), Anna Bolecka ( Biały kamień), Izabela Filipiak. 2. Po drugie: to nieprawda, że epokowe przemiany społeczno-polityczne, jakie nas, Polaków, objęły w okresie po powstaniu Solidarności, nie obeszły reprezentantów najnowszej prozy, nie znalazły żadnego odbicia w ich twórczości. Jest to teza często głoszona w rozlicznych filipikach różnej maści mentorów. Otóż nasze historyczne przeobrażenia uzyskały w nowych powieściach i opowiadaniach (przynajmniej w moim przekonaniu) swoje odzwierciedlenie – choć zapewne nie takie, jakiego byśmy oczekiwali, na pewno nie odpowiadające naszym czytelni czym w tym względzie nawykom i nadziejom; przede wszystkim nie mieszczące się w paradygmacie, który twórczości poprzedników zalecał stawianie obowiązku narodowo- patriotycznego nad wszelkimi zadaniami czysto artystycznymi, który kładł też szczególny nacisk na obywatelską postawę samych autorów. Nowa proza rozstaje się z zaleceniami tego paradygmatu, przechodzi nad nimi do naturalnego skądinąd porządku własnych kreacji i fascynacji estetycznych. 3. Wypada więc sumując ten wywód zauważyć, że w książkach prozaików lat dziewięćdziesiątych mamy do czynienia z widocznym, znamiennym przesunięciem zainteresowań i intencji kreacyjnych z obszaru – najogólniej mówiąc – ideowo-etycznego na poznawczoartystyczny. Ale w wartościowej formule literackiej, zatem nie w takiej, jaką próbowali w latach osiemdziesiątych kultywować wyznawcy tak zwanej „rewolucji językowoartystycznej” i jaką dziś usiłują podtrzymać ich następcy, wydając oraz szeroko reklamując swoją Serię dla Konesera. Jeśli w tej serii będą się ukazywać nadal polskie popłuczyny po 12 postmodernizmie, to proszę przyjąć do wiadomości, że rezygnuję z tytułu konesera. Wolę uchodzić za zwykłego czytelnika kilkunastu innych tomów, którym niestety zabrakło nie tylko należytego dopingu reklamowego, ale i w ogóle stosownej informacji, szansy rozpowszechniania w księgarniach, nie mówiąc o interpretacji krytycznej... Autorzy lat dziewięćdziesiątych przestali więc (ktoś mógłby wykrzyknąć: wreszcie!) utożsamiać profesję literacką z czynem patriotycznym, wezwaniem tyrtejskim, zadaniem moralnej naprawy społeczeństwa itp., itd. – jak to bywało w przeszłości. Przy okazji twórcy zdają się także równie gremialnie rezygnować z fabuły znajdującej swe zasadnicze oparcie i teoretyczne zaplecze w realizmie, krzyżującej się przy tym często z publicystyką bądź co najmniej tendencją publicystyczną; wycofują się z tezy zakładającej jakiś mniejszy lub większy interwencjonizm w bieg zdarzeń, w rozwój niełaskawej dla narodu historii. Przestają, co było inną naszą specjalnością, posługiwać się stylem czopowym, gustować w poetyce kamuflażu artystycznego, o czym nadmieniałem już we wstępnym szkicu. Przechodzą na poziom kreacji bardziej uniwersalnej, filozoficznej bądź estetycznej, opartej na bazie eseju –jak np. wspomniany już Stefan Chwin w Krótkiej historii pewnego żartu (Kraków 1991), albo podporządkowanej prawom warsztatu nowoczesnej liryki – choćby Piotr Szewc w wydanej po raz drugi, a wciąż u nas nie docenionej (przetłumaczonej już z powodzeniem na kilka języków) Zagładzie (l wyd. Warszawa 1987), albo ewoluującej ku oryginalnej grotesce -jak u Jerzego Pilcha w Spisie cudzołożnic (Londyn 1991). Pragmatyka narratorów takich tomów prozy, jak Opowiadania na czas przeprowadzki Pawła Huellego (Londyn 1991), Rekonstrukcja Stanisława Bieniasza (Poznań 1991), Można żyć Janusza Rudnickiego (Wrocław 1992), Znikanie Krzysztofa Derdowskiego (Bydgoszcz 1993) także generalnie odbiega od typowego dla naszej literatury poprzednich dziesięcioleci przedstawiania świata w tonacjach czamo-białych, czyli z reguły czarnych w literaturze drugoobiegowej, w białych w socrealistycznej, i w tej, która j ą później (w mniej nachalnej już formie) kontynuowała. Jeśli Chwin, Huelle czy, skoro jesteśmy przy gdańskich autorach, także niedawny debiutant Wojciech Hrynkiewicz ( Tej rzeki nie przejdę, Gdańsk 1992) wracają w swych książkach do lat młodości spędzonej w ponurej epoce jeszcze triumfalnego Peerelu – to bez charakterystycznego dla poprzedników zajmujących się tą epoką zacietrzewienia politycznego, bez zarzutów, wyrzutów i resentymentów. Narratorzy tej prozy może i pragnęliby w głębi duszy, ażeby ich podopieczni zachowywali i przekazywali czytelnikom jak najgorsze wspomnienia dzieciństwa z totalitaryzmem w tle, lecz wydobywając całą prawdę i tylko prawdę przeszłości docierają – obok szerzącego się w społeczeństwie zła i dotykających bezpośrednio ich oraz ich rodziny upokorzeń – do całych pokładów swoich młodzieńczych olśnień, inspiracji wyobraźni czerpanych również z tak negatywnego w dzisiejszej percepcji mitu stalinowskiego. Okazuje się, że nie było w owej smutnej epoce wyłącznie czarno, posępnie i więziennie, że bywało także kolorowo, zajmująco i zachęcająco. Choć oczywiście tylko do czasu, do bardzo dramatycznego zwykle otrzeźwienia. Można teraz tylko zadawać pytanie: jak inteligentni i na ogół wrażliwi ludzie dali się wówczas w ten zbiorowy obłęd – fałszu, zniewolenia, pokory w obliczu najgorszego, powszedniej obłudy – wpędzić? Takie pytanie wpisane jest też w narrację – choć nie tę pierwszoplanową – niektórych interpretowanych w tym szkicu utworów. 2 Jak zatem widać, autorzy nowej prozy rozstają się z myślą o roztaczającej się przed nimi dziejowej misji, żegnają się z wszczepioną w dusze polskich twórców od romantyzmu pokusą interwencji w bieg historii. Być może na kształcie tej twórczości literackiej, z jaką mamy od niedawna do czynienia (myślę teraz także o poezji, zwłaszcza w wydaniu młodych gniewnych z formacji „brulionu” i pokrewnych nurtach), odbiło się generalnie ciążące na życiu społecz 13 nym zniechęcenie do działalności publicznej, ogólna niewiara w sens działań prospołecznych i szczególny wstręt do skompromitowanej w bodaj każdym calu polityki. Pisarze tworzący w Peerelu, podobnie jak przedstawiciele innych środowisk uczestniczących w zbiorowym życiu, musieli mniej lub bardziej jawnie opowiedzieć się albo po stronie władzy, która wabiła całą gamą doczesnych profitów i zapewniała spokój bytowania, albo po stronie deklaratywnej bądź utajonej opozycji, która dawała chwałę środowiskową, promieniującą też na obszary emigracji (i to często niezależnie od miary talentu, rangi dokonań), ale i niepokój, permanentne kłopoty często nieprzewidzianej natury w codziennej egzystencji... Ci, których twórczość tu rozważam, zdają się generalnie opowiadać po jednej stronie – i jest to po prostu strona literatury. Paradoksalnie w ten sposób ziściło się po latach głoszone z diametralnie innych pobudek i z innymi intencjami sławne hasło władzy peerelowskiej, nawołującej w marcu 68: „Robotnicy do fabryk, pisarze do piór!” Warto może mocniej podkreślić, że już w drugiej połowie lat osiemdziesiątych pisarze zaczęli się bardziej interesować swoimi zajęciami przy biurku aniżeli wiecami w halach fabrycznych. Było to rezultatem nie tylko nowych układów i rozkładów sił w polityce i wewnątrz społeczeństwa, lecz szczególnie wynikiem zachodzących już wcześniej w obrębie samej literatury i świadomości twórczej procesów (znamiennych chyba w ogóle dla sztuki światowej tego okresu). W okresie kiedy duża część naszych twórców „leżakowała” na przysłowiowych styropianach w strajkujących bądź konspirujących świetlicach zakładowych, nieliczni zdobywali się na dystans, „luz” spoglądania na konflikty i wszelkie wyzwania czasu – z perspektywy uniwersalnej, premiującej filozoficzny umiar i ściśle artystyczne walory. Nie chcę tu broń Boże wyróżniać jednych czy drugich: należy cenić, jak sądzę, i opcję „styropianową” – z jej protagonistą w prozie Markiem Nowakowskim (choć lepszym w opowiadaniach późniejszych, pisanych po głośnym, lecz publicystycznym Raporcie o stanie wojennym} – i ową tendencję generalizującą, niezbyt zaangażowaną, zapewne w ówczesnym kontekście społecznym „artystowską”. Wszakże ta druga dążność – za której godny przykład można uznać Rozmowy polskie latem roku 1983 Jarosława Marka Rymkiewicza – okazała się, jak sądzę, bardziej pobudzająca, zapładniająca później następców „po piórze”. I to chyba ona (w czasach peerelowskich stanowczo „niedowartościowana”) ma prawo dziś uchodzić za rodzimą „bazę” twórczą prozy, którą tu omawiam. W Rozmowach polskich... wszelkie wyzwania chwili politycznej, realia stanu wojennego stają się jednym z wielu równoprawnie potraktowanych punktów odniesienia dyskursu autorskiego, który – mimo aktualnych tematów – przebiega w sferze nie interwencyjno-politycznej, lecz poznawczo-estetycznej i jest prowadzony przez zupełnie nietypowego jak na ówczesne zapotrzebowania narratora. Jest to narrator filozof (traktujący jednak z przymrużeniem oka swoje filozofowanie), narrator historyk, ktoś, kto większą część życia spędził w bibliotece i spogląda na rzeczywistość przez pryzmat tej swojej podstawowej bibliotecznej – oczywiście pojmijmy to symbolicznie –edukacji. To, że pisarze w drugiej połowie lat osiemdziesiątych coraz chętniej „wracali do piór”, wynikało również ze zmieniającej się w szybkim tempie sytuacji politycznej, w której tracił sens spór ideowy z ulegającym przyspieszonemu rozkładowi tworem Peerelu. Walka na symbole i aluzje – zakładająca porozumienie autora z czytelnikiem przeciw władzy i wbrew cenzurze (choć przecież nierzadko za jej łaskawym niedopatrzeniem) – nie miała sensu i inspiracyjnej mocy wobec widocznego załamywania się instytucji cenzury. Sztuka przestawała być instrumentem świadomości walczącej, narzędziem przeciw nie chcianemu i do cna skompromitowanemu systemowi. Na formę powstających już w końcówce Peerelu (później to zjawisko się nasili) utworów zaczynają w związku z tym wszystkim wywierać dość zasadniczy wpływ procesy m i t o l o g i z a c j i oraz – jak to nazwałem wcześniej – e s- t e t y z a c j i przedstawionego świata i poruszonej materii. Dodałbym, że w niektórych wypadkach nadmierny wpływ (o czym za chwilę). Do tych procesów dopisałbym także wybijający się coraz wyraźniej w poczynaniach narratorów czynnik e s e i z a c j i tworzywa fabularnego. 14 Wydany w 1987 roku najgłośniejszy debiut lat osiemdziesiątych: Weiser Dawidek Pawła Huellego – znamionujący w istocie nietuzinkowy talent narracyjny i oryginalną wyobraźnię autora – obiera już tę drogę kreacji literackiej. Zabiegi odpolityczniania, odrealniania i odkonkretniania poruszonej w książce materii historycznej – która jest przecież wciąż obecna w naszej pamięci i w sumieniach w sposób bardzo realny, konkretny i nadal polityczny – postępują tu bardzo daleko. Tak się składa, że w owych ponurych czasach dramatycznego polskiego powojnia, ulegającego coraz mocniej zakusom stalinizmu, chodziłem po tych samych co bohater powieści plażach Jelitkowa i okolicznych ulicach, a czytam tę rzecz, jakby działa się w jakimkolwiek kraju Europy i niekoniecznie akurat tym okresie naszego stulecia. Oczywiście trudno na podstawie takiej obserwacji konstruować zarzuty przeciw autorowi - w końcu dopiero niedawno przeminął triumfalny pochód realizmu magicznego przez wszystkie kontynenty; jednak Weiser ze swym bolesnym i nie dość skomentowanym wciąż tematem jest książką, w której pragnęlibyśmy liczyć na coś więcej niż fantazję i ekwilibrystykę narratorską... Jako taki zaś utwór wydaje się zbytecznie przemitologizowany, nadmiernie w y- k o n c y p o w a n y fabulamie i powiedziałbym, że nadto literacki. Zbyt wiele schematów akcji i tropów wyobraźni narratorskiej znajduje tu swoje źródła i odniesienia nie w historii, nie w życiu, ale w literaturze (ze wskazaniem na Güntera Grassa). W mniejszym stopniu, ale konsekwentnie, grzechy przemitologizowania i literackości ciążą na niektórych tekstach następnego tomu Huellego pt. Opowiadania na czas przeprowadzki. Na ogół wszakże niezwykła gdańska mieszanka etniczna, echa wojny i narastająca metafizycznie bliskość morza pobudzają w wartościowy i niebanalny sposób wyobraźnię narratora Opowiadań na czas przeprowadzki. Wzmiankowana już Krótka historia pewnego żartu Stefana Chwina to również opowieść o dojrzewaniu, młodości spędzonej przez bohatera w okresie zwanym niegdyś eufemistycznie „latami błędów i wypaczeń” w bardzo podobnej, choć już nie „grassowskiej” topografii Trójmiasta. Wracając pamięcią do tego czasu i miejsca – szczególnie nasyconego tropami niedawnych dziejów, symptomami starcia się dwóch totalitaryzmów – narrator pragnie dokonać rzetelnego, wnikliwego opisu, ale i skomentowania, zinterpretowania bardzo ważnego w jego życiu epizodu przeszłości. Książka Chwina nie jest więc epicką, bogatą w anegdoty – jak to zdarza się często w podobnych powrotach literackich – rekapitulacją minionego; stanowi raczej eseizującą, wspartą na mechanizmie fabularnym konstrukcję intelektualisty i estety. Ma prawo jednak doskwierać nam, czytelnikom, to, że obcujemy tu z dość statyczną wizją przeszłości, z często gubiącą się w architekturze detali rekonstrukcją, a nie z bardziej może w temat wciągającą dynamiczną retrospektywą ś w i a d k a, uczestnika diagnozowanych wydarzeń. Wysmakowana, pełna swoistego uroku proza Chwina niekiedy nuży celebrowaną powagą dyskursu... Bardziej żywo, choć z kolei może nazbyt frywolnie, narrator powieści Rien ne va plus Andrzeja Barta (Łódź 1991) spogląda na – obrosły potężną mitologią – przedmiot swych zainteresowań, czyli na polskie dzieje ostatnich dwustu z górą lat. Książka odwołuje się do konwencji żartu literackiego z postmodernistycznymi naleciałościami; w dość podobny sposób John Barth czy Umberto Eco czynili dzieje ludzkości przedmiotem swych niekonwencjonalnych gier kreacyjnych i zabaw imaginacyjnych. Nie należy jednak powieści Andrzeja Barta łączyć ze wspomnianym poprzednio polskim post-postmodemizmem spod znaku tzw. „rewolucji artystyczno-językowej”, bo jest to proza na ogół dobrze i ciekawie –mimo że nie dla „konesera” – napisana. Historii przyglądamy się tu z punktu widzenia... portretu, to znaczy wizerunku słynącego z rozpusty włoskiego księcia d'Arzipazziego, który pragnąc przedłużyć swe życie zawarł niegdyś pakt z diabłem, a ten uwiecznił na płótnie wraz z podobizną jego świadomość. Inteligentny portret trafia do komnat i sypialń przedrozbiorowej jeszcze Polski i od tego momentu uczestniczymy dzięki niemu w życiowych perypetiach jego kolejnych właścicieli. I niejako w fabularnych pigułkach skomponowanych z pewną domieszką ironii (warto podkreślić zarówno spore umiejętności Barta w budowaniu fikcji literackiej, jak i jego 15 talent narracyjny) łykamy tu wiadomości, a raczej poglądy autora na obraz naszych dziejów. Jest to bardziej zabawne niż pouczające – ale też do czasu. Bart nad miarę bowiem rozdyma też perspektywę historyczną serio – i później rzecz zaczyna przypominać podany z przymrużeniem oka bryk podręcznika historii; im dalej, tym też trudniej o stylowe i zabawne figury fabuły, narrator sili się na dowcip, który jednak staje się niedobrze, pospiesznie nonszalancki... Analogicznie, choć w inny sposób, obrana przez Andrzeja Turczyńskiego w jego Chłopcu na czerwonym koniu (Warszawa 1991) konwencja gatunkowa i stylistyczna zdaje się nie godzić z podjętym przez autora przedmiotem; i tutaj psuje szyki, jak sądzę, przesadna mitologizacja oraz nadmierna, wyrafinowana już liryzacja tematu, który może jeszcze nie „przywykł” w naszych oczach do takiej jak ta interpretacji. Jest to temat „łagrowy” – lecz opowieść o wywózce dzieci w różnym wieku do obozu pracy w Gułarteku gdzieś na ukrytej, okolonej wodami w tajdze Wyspie (katorżnicze Bramy raju?) wykracza daleko i swobodnie poza ramy konwencji, pozbawia się zaczepienia w realiach dokumentalnych, zasadniczych dla tego rodzaju prozy. Dokument historyczny przechodzi w balladę o zionącej grozą ekspozycji fabularnej. Rzeczywistość faktów zostaje przekształcona czy nawet odkształcona przez fantazję i światoobraz relacjonującego wydarzenia, porwanego z rodzinnego domu chłopca; znowu, po raz kolejny w omawianej tu prozie narrator zdaje się na pośrednictwo młodzieńczego bohatera. Jego oczami, jego wyobraźnią poznajemy krajobrazy i postacie imperium zła. A chłopiec nie umie jeszcze przecież podejrzewać dorosłych, zwłaszcza w mundurach, o złe intencje i krwiożerczość, raczej usprawiedliwia, tłumaczy ich zachowanie, więc właśnie je mitologizuje, przenosząc w obszar odczarowującej wszelkie zło fantazji... Interesująca i – co podkreślam – zasługująca podobnie jak niektóre inne utwory tego autora na baczniejszą niż dotychczas uwagę krytyków – powieść Turczyńskiego nie jest zatem precyzyjna w motywacjach i decyzjach artystycznych narratora. Okrutna faktografia tego akurat czasu nie wydaje się – przynajmniej na razie – podatnym materiałem do operacji magicznego języka; zwyczajnego kryminału w masowej skali nie powinno się zapewne kojarzyć z liryczną balladą. Choć może to ja się mylę?... Zalety klarowności kompozycyjnej i jednorodności stylistycznej wykazuje natomiast wydana w 1991 roku – po kilku latach od powstania – Pasja według świętego Jana Krzysztofa Myszkowskiego (książka ta, teraz nagradzana i uznawana, czekała na druk już od roku 1987). Jest to jednak utwór specyficzny, nie przeznaczony dla szerszego audytorium czytelniczego, najbardziej w omawianym tu zestawie nowych książek odchylony ku biegunowi paraboli, zacierający i kamuflujący swoje kontakty z konkretną współczesną rzeczywistością. Utwór konsekwentnie i precyzyjnie zespalający w jeden wątek elementy prozy (strumienia świadomości), poezji i kompozycji muzycznej, najbliższy jednak gatunkowi poematu lirycznego prozą. Fabuła – bardzo wątła i służąca podmiotowi raczej za pretekst - próbuje zdać wszakże sprawę, na tyle, na ile to możliwe, z egzystencjalnego położenia bohatera w świecie końca XX wieku. Najbardziej konkretnie i docześnie spośród wszystkich omawianych tu autorów sytuacją człowieka w naszym dekadenckim świecie przejmuje się narrator powieści Stanisława Bieniasza; przebywający od czasów stanu wojennego w Niemczech pisarz średniego pokolenia (debiutował w końcówce lat siedemdziesiątych na Śląsku) wydał do tej pory w kraju dwa napisane wcześniej utwory. Rekonstrukcja wydaje się głębszym i doskonalszym dziełem od pierwszej Ucieczki (Warszawa 1991). Celna jest w Ucieczce socjoanaliza i psychoanaliza reprezentantów władzy, owych mniej lub bardziej gorliwych egzekutorów narzuconego Polsce reżimu: satrapów partyjnych, służbistów z ORMO, posłusznych związkowców itp. Sugestywnie skreślone jest też curriculum vitae bohatera, wartościowego i obdarzonego talentem młodego inteligenta, którego moloch peerelowski bezlitośnie wykorzystuje i – kiedy się zawiedzie na wierności Ryszarda – wypluwa, eliminuje. Rekonstrukcja przenosi nas wszakże na 16 wyższe piętro sztuki literackiej aniżeli dość jednak konwencjonalna, wpadająca co rusz w realizm publicystyczny, prowadzona przez typowego „wszechwiedzącego” narratora pierwsza powieść Bieniasza. Utwór stanowi próbę detalicznie dokładnego odtworzenia interesującego narratora epizodu niedawnych polskich dziejów: mianowicie losów pary małżeńskiej, rozdzielonej fizyczną, a potem już także umowną granicą po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego. Oszczędny, niekiedy wręcz reporterski zapis wydarzeń osiąga tu wymiar paraboli. Los rozłączonych kochanków – jak się okaże, na tragiczne zawsze (ona, osaczona, wpada w psychozę i skacze z okna) – przemawia sam za siebie; najwyższym kunsztem intrygi operuje sama historia, którą trzeba tylko najbardziej pieczołowicie zrekonstruować. Wyjazd do Niemiec już po zakończeniu stanu wojennego (wcześniej autor był internowany) określa w jeszcze większym stopniu niż w wypadku Bieniasza światopogląd i program estetyczny Janusza Rudnickiego w Można żyć. Znajdujemy bohatera tego tomu opowiadań – najbardziej chyba błyskotliwego debiutu lat dziewięćdziesiątych – od pierwszych stron w opłakanym stanie psychicznym; notoryczne malkontenctwo i mizantropia „Rudnikiego” (tak wymawiają polskie nazwisko Niemcy) wywierają widoczny wpływ na jego stosunek do egzystencji i również strategię narratorską. Oczywiście nie są to stany aprioryczne, w trakcie lektury poznajemy przesłanki tego złego samopoczucia i historię „prasowania” bohatera przez dwa systemy polityczno-społeczne, na jakie skazał go los. Narrator z pasją i prawie satysfakcją oddaje się zajęciu karykaturowania nowej dla niego rzeczywistości niemieckiej – poddanej „dyktaturze reklamy” – a nie może się równocześnie opędzić od widm „dyktatury proletariatu” z peerelowskiej przeszłości. Nie zostawia też suchej nitki na sobie – nie lubi siebie za to, co pisze, za to, że pisze, ani za to, jak żyje. Proza ta rozpięta jest między biegunami tendencyjnego autentyzmu i wyrafinowanej groteski; samo życie jest w opinii narratora taką groteską, że lepszej się nie wymyśli... Elementy mitologizacji i „parabolizacji” świata przedostają się w twórczości prozaików lat ostatnich nawet do obszarów tematycznych w silny i naturalny sposób powiązanych dotychczas z realizmem czy autentyzmem. „Więzienny” debiut Andrzeja Stasiuka: Mury Hebronu (Warszawa 1992), szokuje zestawieniem treści odrażająco kryminalnych z wysublimowanymi, niekiedy poetyckimi narzędziami warsztatu literackiego. Autor z wytrawną znajomością rzeczy przedstawia los więźnia czy raczej: człowieka w celi. Osobnika, którego życie sprowadziło nieodwracalnie na drogę przestępczą dla którego zatem cela nie jest przelotnym epizodem, lecz koniecznością egzystencjalną i zasadniczym miejscem zakorzenienia się w bycie. Człowiek ten znajduje się od początku do końca w sytuacji – mówiąc przenośnie – beckettowskiej, tyle że parabola staje się tu ciałem, rzeczywistością codzienną bohatera. Świat więzienny jest strukturalnie inny, lecz „równoległy” w stosunku do naszej, nie ograniczonej murami strefy bytu. Światopogląd i światoobraz narratora Murów Hebronu wsparty jest przekonującą motywacją artystyczną, nasyconą silnie pierwiastkiem lirycznym... Na koniec, sądzę, że przytoczyłem już dostatecznie dużo dowodów na to, iż nasza proza współczesna nie upada, nie obumiera, nie schodzi na manowce, tylko po prostu nie może doczekać się swoich krytyków – zarówno entuzjastów, jak i wnikliwych przeciwników, ale i swoich popularyzatorów, i co za tym idzie – swojego w miarę szerokiego audytorium. Ponieważ wielu jej pozycjami zająłem się tu pokrótce – podporządkowując je ogólnym obserwowanym tendencjom – osobom zainteresowanym dokładniejszą prezentacją i bardziej gruntowną analizą wybranych utworów pozwolę sobie polecić trzecią część tego tomu. 17 NOWA PROZA I „NOWA PROZA” LAT OSIEMDZIESIĄTYCH 18 Od mitologii historii do metafikcji 1 Podstawowym wyzwaniem dla polskiej literatury minionej dekady – nie tylko zresztą dla literatury – był głęboki kryzys świadomości zbiorowej, wyznaczony miarą ostatecznego załamania się systemu, który przez kilka dziesiątków lat kształtował z większą lub mniejszą skutecznością życie społeczne w naszym kraju, określał jego zasady. Był to spointowany ogłoszeniem stanu wojennego koniec pewnej – przygnębiającej – epoki w najnowszych dziejach narodu, dekadencja nie spełnionego tu nigdy socjalizmu, czas rozpadu i kompromitacji wielu złudzeń ideowych i ich pragmatycznych przedłużeń. O ile to wyzwanie i wszelkie społeczno-polityczne uwarunkowania rzeczywistości dość silnie odzwierciedliły się w programach estetycznych i zaciążyły na warsztatach literackich pisarzy, których twórczość uformowała się w poprzednich okresach Peerelu, o tyle znalazły one zadziwiająco wątły rezonans, skromny wyraz w twórczości prozaików, którzy debiutowali po roku 1980 lub niedługo przed tą datą. Podkreślam, że chodzi o prozę, nie poezję młodych, w której dominowały – zwłaszcza w okresie stanu wojennego i tuż po nim –akcenty protestu, ostrej walki na słowa ze zniewoleniem i fałszem narzuconego społeczeństwu regulaminu politycznego. Poezja w Polsce lubiła spełniać i często spełniała funkcję przewodnika duchowego zbuntowanych. Natomiast proza lat osiemdziesiątych niemal demonstracyjnie (choć to, co chcielibyśmy poczytać za demonstrację, mogło stanowić również oznaki słabości duchowej lub oportunizmu moralnego) rozmijała się z zaleceniami wzorców, które od lat patronowały polskim twórcom. Młodzi rozpoczynający drogę twórczą po Solidarności uciekali, o paradoksie!, niemal na antypody paradygmatu, który w twórczości ich starszych kolegów zakładał m.in. prymat etyki nad estetyką, nieprzejednaną opozycyjność wobec wprowadzonego w Polsce po roku 1945 systemu, nacisk na świadectwo osobistych doświadczeń czy wręcz własnego udziału w procesach dziejowych. W prozie młodych (choć tolerancyjnie, szeroko trzeba tu postrzegać kryterium wieku), którzy ogłaszali swe książki w najgorętszym i nabrzmiałym licznymi konfliktami czasie po roku 1980, dostrzeżemy wręcz przeciwstawne tendencje, mianowicie: prymat raczej estetyki nad etyką, skłonność do rozłączania układów politycznego zaangażowania i artystycznej twórczości (można było aktywnie działać w podziemiu i równocześnie pisać o czystych fantazmatach) tudzież intencję szyfrowania, przekładania swego uczestnictwa w „tu i teraz” na język symbolicznych treści. Linia podziału przebiegająca między tym pokoleniem a poprzednikami rysuje się więc w dużym stopniu jako obszar przeciwieństw. Kiedy np. tacy autorzy, jak Tadeusz Konwicki, Kazimierz Brandys, Jan Józef Szczepański, Marek Nowakowski, Jacek Bocheński, wcześniej Jerzy Andrzejewski i wielu innych przenosili się ze swych wysublimowanych laboratoriów pięknej fikcji, alegorii itp. do okopów prozy ścierającej się bezpośrednio ze współczesnym światem, nastawionej na szybszy rezonans społeczny, często ewoluującej ku szeroko pojętemu dokumentowi, to młodzi prozaicy odbywali podróż artystyczną w zgoła przeciwnym kierunku – czyli właśnie ku metaforze, paraboli albo wręcz ku mistyfikowaniu wszelkiej materii doświadczanego życia wspólnego i osobistego. Jeśli w zestawie lektur minionej dekady natrafimy na pamiętnik, dziennik literacki, eseistyczny notatnik itp., w ogóle tekst o jakichkolwiek poważnie potraktowanych cechach autobiograficznych, to raczej na pewno nie będzie to dzieło któregoś z młodych, tylko jednego z pisarzy seniorów, lubujących się zresztą w końcówce Peerelu w różnego rodzaju – jak je nazwał Tadeusz Konwicki – „łże-dziennikach”. Na palcach jednej ręki możemy policzyć u autorów, którzy wypłynęli po Solidarności, utwory stawiające na szczerość, prawdę wypowiedzi odautorskiej. Strategię zaświadczania swego 19 udziału w dziejowych konfliktach, politycznych sporach przez twórców zastąpiła na ogół artystowska procedura wyrafinowanego zacierania śladów swego uczestnictwa w życiu społeczno- politycznym, ucieczki w hipnozę fikcji, w salony zabaw stylistycznych. Zwłaszcza w wypadku tak nagłośnionego po stanie wojennym nurtu „nowej” prozy mogło wyglądać na to, że cechująca ówczesne formy życia zbiorowego schizofrenia dopadła i młodych autorów, których wypowiedzi w prasie i gdzie indziej uderzały w politykę, a książki prześcigały się w zrywaniu kontaktów ze współczesnym światem i jego problemami, rywalizowały ze sobą w konkurencji jak najwymyślniejszych wypraw w krainy fantasmagorii i lingwistycznych ćwiczeń. Skąd to się brało? Czyżby autorom było w życiu też wygodnie i psychodelicznie? Skądinąd – właśnie z ich wypowiedzi publicystycznych, wywiadów w prasie – wiadomo, że nie... Czy może to „grzeczne” zachowanie się młodych pisarzy w upadającym Peerelu było wynikiem zmęczenia się przez nich wszelką ideologią i ideowością albo wypływało z niewiary w sens jakiegokolwiek oporu? A może był to jednak efekt pewnej wygody egzystencjalnej, oportunizmu? Spróbujmy zastanowić się nad tymi pytaniami. Pozytywne programy autorskie konstytuowały się w prozie lat osiemdziesiątych – według mojego krytycznego rozeznania, z pewnością wstępnego i dyskusyjnego (jest to w dużym stopniu niestety wciąż terra incognita krytyki) – wokół czterech, mówiąc naukowo, osi problemowo- kreacyjnych, mianowicie; 1) h i s t o r i i z m i t o l o g i z o w a n e j (na ogól nieodległej), potraktowanej instrumentalnie bądź jako tworzywo artystyczne, 2) r z e c z y w i s t o ś c i p e r y f e r y j n e j, k a l e k i e j z okaleczonym też (na ogół psychicznie) bohaterem, 3) c z y s t e j f i k c j i i gier słowno-stylistycznych (nurt tzw. nowej prozy, więcej mający wspólnego z podrabianiem zachodniego postmodernizmu niż z ogłoszoną wcześniej polską „rewolucją artystyczną”), 4) wreszcie wciąż żywej w Polsce, choć zakamuflowanej, tradycji m a ł e g o r e a l i z - m u, dziecka lat peerelowskiej stabilizacji. 2 W pierwszym z tych kręgów poszukiwań i zainteresowań autorskich, który wydał w moim przekonaniu najdojrzalsze utwory, wyróżniłbym przede wszystkim cztery najgłośniejsze debiuty lat osiemdziesiątych: Eustachego Rylskiego, Grzegorza Musiała, Piotra Szewca i Pawła Huellego. Wszyscy ci pisarze potwierdzili później skalę swego talentu. Rylski w swojej pierwszej pozycji Stankiewicz. Powrót (Warszawa 1984) polemizuje z mitami naszej zbiorowej świadomości i sakralną interpretacją polskich dziejów. Jego bohaterowie – czy raczej antybohaterowie –białogwardzista Stankiewicz i bojownik również nie po „naszej” stronie Rogoyski z Powrotu są wyzwaniem rzuconym polskiej tradycji historycznej, a przy tym odstręczają od siebie swym cynizmem, brakiem hamulców etycznych, skrajnym egotyzmem. Ich spokoju nie zakłóca to, że ich bracia Polacy żyją w niewoli, obaj identyfikują moralność z wierną służbą nawet carowi (i jeśli by było trzeba, diabłowi), a cnotę z wykonywaniem rozkazów. Narrator tych utworów opowiada się przeciw hasłom natchnionego patriotyzmu, nie zakłóca mu snu narodowa martyrologia. I Stankiewicz, i Rogoyski, wyrwani w młodości ze swego rodzinnego środowiska, przeniesieni w inny zwarty, zasadzony na ścisłym regulaminie system społeczny, okazują się podatnymi kandydatami na Orwellowskie „roboty”. Interesująca wydaje się struktura narracji wchodzących w skład tomu dwóch mikropowieści: jest to swoista laterna magica, nie licząca się z logiką kontekstu historycznego i chronologią wątków. 20 Natomiast narrator Czeskiej biżuterii (Gdańsk 1983; nieco wcześniej ukazał się Stan płynny tegoż autora) Grzegorza Musiała tropi i analizuje mity nowszej historii, mianowicie wczesnego okresu gierkowskiego, przykładając wagę przede wszystkim do dokumentacji rozkładu świadomości społecznej i w ogóle ducha ideowego pokolenia młodych Polaków. Czeska biżuteria jest zapisem rozpadającego się wokół bohatera uniwersum, utworem, który jako jeden z nielicznych zdaje sprawę z rozmiarów kryzysu duchowego wchodzącej za Gierka w dorosłe życie generacji – tylko że czyni to w kategoriach indywidualistycznych i „estetyzujących”. Musiał nie antycypuje zwycięskiego pochodu Solidarności, zakreśla raczej pesymistyczną i pełną nihilistycznych przeczuć perspektywę przed współczesnym sobie polskim pokoleniem młodzieży, które nazywa „kuzynami Lafcadia”. W prozie Musiała, bardzo „kulturowej”, zwracają uwagę – co już podkreślałem – mitologizacje i symbolizacje treści historycznych. Wyobraźnia pisarza m.in. zafascynowana jest geniuszem lotu – tradycyjnym tropem sztuki żydowskiej; narrator tych powieści dopinając sobie wciąż skrzydła bądź inne wyimaginowane instrumenty lotu ociera się o ezoteryzm doświadczenia metafizycznego, wypowiada niewyrażalne normalnie przeżycie podróży w czasie i w historii. Zagłada Piotra Szewca (Warszawa 1987) – odnosząca dziś niekłamane i słuszne sukcesy za granicą, ostatnio przełożona w Niemczech i USA – czerpie swą siłę artystyczną również m.in. ze skarbnicy żydowskich dziejów i mitów. „My”, specyficzna formacja zbiorowego podmiotu narracji, jesteśmy tu jak gdyby sprowadzoną w Centrum Zdarzeń – czyli do przedwojennego Zamościa – grupą przybyszów z innej epoki, turystów wehikułu czasu pilotowanych przez przewodnika o lirycznych inklinacjach, który przyznaje się wciąż do hipotetyczności i literackości swych sądów. Jednak ten estetyczny punkt widzenia przewodnikanarratora jest też zdeformowany. Jest skażony wiedzą o późniejszej „zagładzie” Żydów i apokalipsie wojennej, świadomością okrutnego końca tego malowniczego, egzotycznego krajobrazu przedwojennej wschodniej Polski... Chociaż sama „zagłada” nie figuruje w katalogu dyskursu narratorskiego powieści, unosi się tylko nad jej treścią jak subtelna poetycka antycypacja złowróżbnego epilogu. (Bardziej szczegółowe uwagi dotyczące niektórych, „anonsowanych” krytycznie w tych ogólnych szkicach, utworów zamieszczam w trzeciej części niniejszego tomu.) Temat żydowski (pojawiający się często w prozie lat osiemdziesiątych - zapewne po latach zadekretowanej cenzurą posuchy) stanowi jeden z układów odniesienia narracji także wymienianego już Weisera Dawidka Pawła Huellego (Gdańsk 1987). Misteryjna aura żydowskiego losu – spowijająca opowieść o przygodach cechującego się niemal nadnaturalnymi zdolnościami i wyrastającego ponad otoczenie Dawidka – splata się tu z również zmitologizowaną rzeczywistością tuż powojennej historii w szczególnym miejscu: w Gdańsku, na polskoniemieckim etnicznym pograniczu. Są to przy tym, jak wiadomo, czasy stalinizmu, którego to tła historycznego powieść – koncentrująca się bardziej na świetnie prowadzonej anegdocie – zdaje się nie doceniać. Zgubić cień (Gdańsk 1988), bardziej tradycyjna, oparta na klasycznym schemacie narracyjnym powieść innego gdańskiego debiutanta: Jerzego Żelaznego, ustępuje Weiserowi, jeśli idzie o warsztat prozatorski, ale z niewątpliwą sprawnością, znajomością tematu, a także wnikliwością psychologiczną wchodzi w meandry stosunków polsko-niemieckich na przedwojennym Pomorzu. 3 Generalnie można stwierdzić, że w prozie minionej dekady dominującym typem bohatera stał się osobnik nadwerężony psychicznie, znerwicowany, frustrat. Rozpanoszył się on szczególnie w utworach zaliczonych przeze mnie wyżej do owego drugiego kręgu inspiracji autorskich (lokujących się w „kalekim” świecie), choć oczywiście nie tylko tutaj. Nigdy poprzed 21 nio w naszej literaturze nie mieliśmy do czynienia z obecnością równocześnie aż tylu psychotyków, pacjentów, więźniów, narkomanów, alkoholików na odwyku, inwalidów, dewiantów seksualnych itp. Chociaż w gruncie rzeczy od dobrych dwudziestu lat przedstawiciele kolejnych literackich pokoleń w Polsce dobierają u nas reprezentantów swych idei w krainie fikcji według zasady: im gorszy, tym lepszy; im więcej cech negatywnych – w szerokim rozumieniu tej negatywności – wykazuje, tym bardziej pożądany z punktu widzenia organizatora świata przedstawionego... Ale dopiero w latach osiemdziesiątych niegodziwość bądź niedołęstwo bohaterów zaczęły sprzęgać się w prozie w komplementarne rysy charakteru z niepełnowartościowością bądź kalectwem psychicznym, a niekiedy również fizycznym. Warto zastanowić się, skąd się brała w tym czasie i jakie miała przyczyny aż taka fascynacja rozhisteryzowanym środowiskiem ludzkich rozbitków (np. Krystyna Kofta: Pawilon małych drapieżców. Warszawa 1988, Człowiek, który nie umarł. Warszawa 1990), neurotyków, degeneratów odizolowanych w szpitalach psychiatrycznych bądź na oddziałach odwykowych (Jan Paweł Krasnodębski: Odwyk, Warszawa 1989; Piotr Bratkowski: W stanie wolnym, Kraków 1983; Sylwester Marynowicz: Każdy jest inny, Kraków 1988), osób rozbitych psychicznie w efekcie przeżyć wojennych (m.in. Maria Nurowska: Postscriptum, Kraków 1989), ludzi żyjących „na pograniczu animalnym, doświadczających egzystencji w stanie pierwotnym” (jak reklamuje wydawca zbiór opowiadań Zdzisława Marcinkowskiego Bez specjalnych pomieszczeń, Warszawa 1989), hipisów, narkomanów i neurotyków strudzonych życiem w Peerelu (Jacek Indelak: Światłowstręt, Warszawa 1986; Jan Rybowicz: Wiocha Chodaków, Warszawa 1986), zboczeńców, inwalidów ciała i ducha (w których lubuje się np. proza Dariusza Bitnera)... Trudno się dziwić dominującemu zainteresowaniu egzotyczną „niską” obyczajowością w paradokumentalnych powieściach pisanych przez walczących z nałogiem narkomanów (Mirosław Sokołowski: Gady, Warszawa 1988) lub przez byłych więźniów (m.in. Jerzy Trębicki: Zbrodnia i..., Kraków 1988), ale należy pytać o przyczyny pojawienia się właśnie w tym czasie na rynku takich pozycji i o ich szeroką recepcję. Znamienne wydaje się to, że większość powieści i opowiadań z lat osiemdziesiątych wykazuje się dociekliwością oraz przekonującą – choć to już nie zawsze – sugestywnością artystyczną głównie w planie osobistych perypetii bohaterów, zapisie ich zsubiektywizowanej gehenny, dokumentacji wewnętrznych krajobrazów psychotycznych... Poza owymi najsilniej angażującymi narratorów wątkami psychologicznymi – z dość powszechną dbałością o naturalistyczny detal – cechuje tę prozę łatwowierność i bezradność poznawcza, refleksyjna niemoc, może i niechęć do osądów i diagnoz. Np. Bogumiłę, znerwicowaną bohaterkę Pawilonu małych drapieżców Krystyny Kofty, poznajemy dość gruntownie dzięki swoistej autopsychoanalizie, któremu to wątkowi podporządkowany jest schemat konstrukcyjny powieści. Pierwszoplanowym zamysłem narratora jest podróż w głąb jaźni bohaterki – z intencją wykrycia, i wyeliminowania przyczyn, które doprowadziły do jej załamania; choć rezerwuje on w swej wyprawie znacznie więcej miejsca dla społeczno-obyczajowego zaplecza akcji niż narratorzy wielu innych pozycji tego okresu. Jednakże to „miejsce” konkretyzuje się przede wszystkim w wyliczance symptomów zniewolenia społeczeństwa polskiego, a wraz z nim Bogumiły, natomiast mniej w „bazie” konstatacji, refleksji nad przyczynami i metodami utrzymywania przez tak długi czas, od stalinizmu, zakłamanej i chorej struktury społecznej. I w gruncie rzeczy do końca lektury Pawilonu... odczuwamy niedosyt wynikający z braku wiarygodnych, przemawiających do rozumu przesłanek psychicznej zapaści Bogumiły. Adama Diamentalskiego, bohatera Odwyku Jana Pawła Krasnodębskiego, znajdujemy od razu w szpitalu psychiatrycznym; najbardziej sugestywnie odtworzona jest w powieści droga przez mękę jego powrotu do względnej normalności (piszę: względnej, bo kto z nas w czasie stanu wojennego miał poczucie normalności). Diamentalski staje się z woli narratora głównie rejestratorem stanów oraz metamorfoz własnego ciała, obserwując je z poczuciem dystansu i obcości (bo nie sprawdziło się w roli sprawnego nosiciela podmiotu), a czasem wręcz niena 22 wiści. Odwyk, podobnie jak pamiętny Obłęd Jerzego Krzysztonia, zajmuje się przede wszystkim psychiką i wyobraźnią bohatera. Odwyk jest jednak książką uboższą od „schizofrenicznej epopei” Krzysztonia. Jest to ubóstwo znane nam właśnie z innych lektur lat osiemdziesiątych: a więc ubóstwo idei, niedowład perspektywy poznawczej, będący może swoistym odbiciem generalnej inercji omotującej duszę Polaka. Z kolei w powieści Sylwestra Marynowicza Każdy jest inny pobyt bohatera w „Tower” (szpital dla psychicznie chorych) zrekonstruowany jest w kategoriach liryczno-psychodelicznych, z realiami wyrwanymi ze społecznego kontekstu. Natomiast skomplikowaną materię literacką powieści W stanie wolnym Piotra Bratkowskiego spina klamra świadomego dystansu autorskiego, a także intencji parodystycznej, nawet pastiszu (wszystko to podszyte postmodernizmem). Oceniając rozpaczliwą sytuację egzystencjalną bohatera książki, młodego literata O.P., rozpisującego ze swego miejsca dobrowolnego wygnania - czyli z kliniki psychiatrycznej – listy do „pierwszej miłości”, „popularnego pisarza”, „poczty złamanych serc” itd., mamy prawo przypomnieć sobie próbującego podobnie poprzez listy wpływać na losy świata, podobnie pogrążonego w depresji Herzoga z głośnej powieści Saula Bellowa. Biografia O.P. jest w dużym stopniu „zaprogramowana” przy biurku przez bawiącego się formą narratora – stąd faktyczne życiowe okoliczności wpędzające bohatera w ekstremalne stany nie zawsze są przekonujące. Światłowstręt Jacka Indelaka zbudowany jest wręcz według recepty na bestseller postmodernistyczny: znajdź wyspę (której odcięcie od lądu może być symbolem zerwania z polską rzeczywistością stanu wojennego), umieść na wyspie przytułek dla narkomanów, wyślij tam na wczasy kilkoro frustratów ze sfer naukowych, dodaj jednego upośledzonego, ale za to urodziwego tubylca, jednego „proroka” z lądu i jednego miejscowego zdziwaczałego oryginała; odmaluj teraz na słonecznej plaży sceny morderstwa, gwałtu oraz kamienowania narkomanów przez zdrową moralnie ludność rybacką, ponadto pointę w postaci walącego się podczas burzy drzewa, które uśmierca bohaterkę w mocno zaawansowanej ciąży, a wszystko to przedstaw z czterech punktów widzenia, w czterech równoległych opowieściach, zaopatrując je w przypisy (w stylu Cortazara). Niestety, podczas realizacji tego przepisu rozmywa się i zaciera obraz kraju tudzież kondycja społeczeństwa lat osiemdziesiątych –będąca przecież głównym układem odniesienia dla planu ideowego powieści. Mógłby ktoś mniemać, że tendencyjnie zubożona rzeczywistość z okaleczonymi psychicznie postaciami stawała się w zamyśle autorów prozy minionej dekady metaforą czy parabolą chorej, dobitej proklamacją stanu wojennego empirii życia w Peerelu. Nie sądzę. Zbyt mało merytorycznych i artystycznych argumentów przemawia za tym, by dopatrywać się tu w autorskich konstrukcjach zaszyfrowanych wizerunków polskiej współczesności w całej jej urodzie czy raczej brzydocie. Bliższym prawdy wytłumaczeniem tego zjawiska byłoby chyba uznanie owego tendencyjnie znikczemniałego odbicia rzeczywistości w utworach nie tyle za przenośnię, co raczej zastępczą wizję, makietę tworzoną przez narratorów w celu dania upustu ich pesymizmowi, głęboko krytycznemu stosunkowi do społeczeństwa czy w ogóle złemu samopoczuciu. Autorzy, nie mogący lub nie umiejący się zdobyć na własną diagnozę kryzysu i ogólnej degrengolady ideowo-moralnej, przenosili jak gdyby impet weny twórczej i energii krytycznej na „podstawione” – w pewnym sensie kompensacyjne – pola obserwacji. Na domenę peryferyjnego zła. Będąca swoistym signum temporis blokada wewnętrzna – wywołana nie tylko przez presję systemu, cenzury itp., ale i przez paraliż własnej woli tudzież chyba i odwagi poznawczej, w tym przez autocenzurę –powodowała, że pisarze nie znajdując zapewne w sobie sił, by stanąć oko w oko z wyzwaniem czasu, wyżywali się jak można i ile można w obnażaniu wad tego, co w gruncie rzeczy zawsze było marne, nędzne i chrome, tylko teraz, korzystając z koniunktury, przesunęło na swą korzyść granice... Naturalnie ta atrofia woli poznawczej i kompensacyjne ujście nastrojów krytycznych miały swoje przesłanki i podłoże, swe zakorzenienie w losie narodu zatrutego atmosferą deprawacji systemowej. Tylko że tych przesłanek – i w ogóle dostępu do autorskiego rachunku sumienia możemy zaledwie się domyślać na podstawie zdawkowych sygnałów. 23 Na fali zainteresowania owymi spotworniałymi refleksami rzeczywistości nie dziwi dość powszechne odwoływanie się do naturalistycznej strategii, zakreślanie kręgu poznawczego z pozycji, której Bachtin nadał miano „dołu materialno-cielesnego”. Naturalistyczna szczegółowość i drastyczność, wtopiona funkcjonalnie i przekonująco w światoobraz narratora, cechuje prozę Krystyny Kofty i Jana Pawła Krasnodębskiego. Inspiracje już programowo naturalistyczne tkwią u podstaw strategii narratora Światłowstrętu Jacka Indelaka, który nawet w scenach miłosnych rozbiera bohaterkę z pasją anatoma porównawczego: „miała niesłychanie drobny kościec, który zapewnić mógł całemu ciału właściwe proporcje dopiero po odpowiednio obfitym obudowaniu tkanką mięśniową i tłuszczową”. W doświadczaniu najniższych wnęk i wklęsłości „dołu materialno-cielesnego” lubuje się proza Dariusza Bitnera, począwszy od pierwszego – najwytworniejszego – tomu opowiadań Owszem (Kraków 1984): „Chociaż tak naprawdę Feliks pierdział zupełnie identycznie. A obrzydliwie, chociaż melodyjnie”. „Nie odwiedzione, nie myte napletki rozśmierdziały się dookoła, na korytarzach, w sklepach, na ulicy”. Cała harmonia Rabelaisowskich odgłosów ubarwia prozę Bitnera od wczesnych po najnowsze jego utwory, tyle że artystyczna motywacja ustępuje tu z czasem miejsca mechanicznej fabrykacji efektów (z uwzględnieniem postępu technicznego); powieść Kfazimodo (Kraków 1989) stadowi co najwyżej bladą powtórkę wcale interesującej powieści Cyt (Karaków 1989). Po lekturze większej porcji prozy Jana Rybowicza (poza wspomnianą Wiochą Chodaków między innymi Inne opowiadania, Kraków 1989) odnosi się wrażenie, że głównym czynnikiem uruchamiającym tu theatrum natury ludzkiej jest nienawiść. Rozmiary przedstawionego w tych utworach imperium podłości i bezecności uzasadniają pytanie o obsesje samego autora; zło w stosunkach międzyludzkich zaczyna się zdaniem narratora na poziomie najmniejszej komórki społecznej, czyli rodziny, a w zasadzie nawet już z tą chwilą, kiedy jeden człowiek spotyka na swej drodze drugiego. Autor zdaje się wyrażać przekonanie o cechującym naturę ludzką konstytutywnym skażeniu, zakłócającym proces łączenia się jednostek w jakiekolwiek trwałe i wartościowe związki. Z naturalistyczną zaciekłością i dosadnością narrator opowiadań od pierwszych zdań tekstu pastwi się nad swymi bohaterami, np.: „Diabeł nazywa się Ferdynand Bób i jest ostatnim łachudrą Chodakowa. Nie jest nawet żebrakiem, stoi o wiele niżej od żebraka” ( Diabeł z Chodakowa). „Nienawidzę ich! Nienawidzę ich wszystkich! Nienawidzę ich!” – przedstawia się jedna z postaci. W Monologu stary chłop zwierza się na przystanku ze swych uczuć po wizycie u rodziny w mieście: „Tak, panie. puszczą se kolorowy telewizor i się kocą [...] Jak klatki te domy! Jak króliki te ludzie”. Ale narrator nie żywi bodaj odrobiny sympatii i do tego bohatera: „Taka dziadyga ze wsi, pochylona zanadto jak na dobrego gospodarza, łachmaniarz taki, nieogolony”. Zamykając ten podrozdział i interpretując w jego podsumowaniu po-stawy oraz twórczą praktykę pisarzy przedstawionej tu tendencji, można by rzec w przenośni, że mamy do czynienia z przypadkiem improwizowanego, naprędce zwołanego konsylium, którego członkowie – miast wnikać w rzeczywiste przyczyny choroby, miast rozpatrywać możliwości przezwyciężenia kryzysu – prześcigają się między sobą w tropieniu i wytykaniu objawów schorzenia, w co wymyślniejszych jego opisach, a niekiedy i w rzucaniu epitetów pod adresem samego pacjenta, w chwili kiedy ten leży złożony totalną niemocą, na obu łopatkach. 4 Przechodząc do trzeciego sposobu rozmijania się programów i twórczych eksploracji młodych pisarzy z wyzwaniami „tu i teraz” lat osiemdziesiątych, czyli wypraw tym razem w dziedziny czystej fikcji, imaginacji i gier językowych – pragnąłbym wrócić do myśli, że wiele tworów naszej prozy zdradza już bodaj od kilkunastu lat cechy typowe dla epidemii postmodernizmu. Podrozdział ten będzie zwięzły, bo stawiane tu kwestie – kapitalne chyba dla zrozumienia kultury schyłku Peerelu – rozwinę w następnych dwóch szkicach. Otóż ta „rewolu 24 cja artystyczno-językowa”, którą uczniowie Henryka Berezy przypisują grupie nagłaśnianych w latach osiemdziesiątych autorów – od Józefa Łozińskiego i Jana Dżeżdżona po Marka Słyka i Krystynę Sakowicz – miała miejsce niestety już dawniej i bez naszego udziału, a to, co się działo w tzw. nowej prozie, można uznać najwyżej za opóźniony etap nadrabiania naszych opóźnień w stosunku do laboratorium nowoczesnej prozy światowej. Nie tylko wymienieni wyżej, płodni w swoim czasie twórcy, ale i ich następcy – m.in. Krzysztof Bielecki, Roman Wysogląd, Tadeusz Koziura, Jacek Krakowski, Jerzy Grundkowski, Paweł Przywara, Marek Bukowski i wielu innych – zgodnie z zaleceniami postmodernizmu premiują w swej twórczości fabularyzowanie i często parodiowanie do upadłego, gustują w wyrafinowanych operacjach na tworzywie językowym, technikach kolażu, pastiszu, pluralizmie stylistycznym itp., itd. W gorszych produkcjach taśmowych z tej branży narzędzia parodii, i tym bardziej groteski (za którym to pojęciem jak za tarczą chronią się chętnie sami „uczniowie czarnoksiężnika”), bywają pogrzebane w słowotoku i ciągu hipnotyczno-skojarzeniowym, jaki przybiera narracja. Zgodnie z rozpoznaniem postmodernizmu wszelkie formy i techniki literackiej artykulacji zostały przez poprzedników wyczerpane („literatura wyczerpania” – to słynne hasło Johna Bartha), a wehikuł artystycznej transmisji zawodzi w swych poznawczych funkcjach; cóż pozostaje więc pisarzom innego niż koncentracja uwagi i wysiłku na twórczej imitacji bądź parodii zastanego dorobku ludzkości, dopisywaniu i doskonaleniu „tekstu”... Warto może nadmienić, że w „nowej” prozie znalazły także ujście różne kompleksy i obsesje czasu, że odzwierciedlały się w niej niedowłady i symptomy choroby, która ogarnęła całe społeczeństwo okresu dekadencji socjalizmu. Być może jak nasz naród stał się społeczeństwem odmowy udziału w funkcjach państwa, niechęci do wszelkich form zinstytucjonalizowanej działalności, emigracji „zewnętrznej”, tak narratorzy i bohaterowie prozy lat osiemdziesiątych wyrażając nastroje autorów poczytywali sobie za zasługę odmowę uczestniczenia w jakimkolwiek ponadnidywidualnym, pozasubiektywnym świecie, emigrację „wewnętrzną” do krain fikcji i wolnej wyobraźni... 5 Na koniec krótka uwaga o prozie ulegle podporządkowanej tradycji małego realizmu, który od lat sześćdziesiątych znajdował u nas swych pokornych kontynuatorów; termin ten należy pojmować może mniej naukowo, dosłownie, czasem jako sygnał po prostu niewygórowanych ambicji autorskich i zachowawczego, sztampowego warsztatu. Pisałem o tym kiedyś w tomie Zmowa obojętnych (Wrocław 1973). W jednej z powieści jednego z wielu autorów małorealistycznych dekady lat osiemdziesiątych: Jacka Natansona Smutny był żart (Szczecin 1989), strategia obyczajowego naturalizmu miesza się niestety z tanią „publicystycznością” i szablonową nowomową w dialogach. Z nieco lepszej strony – zwłaszcza w dziedzinie narracji i obserwacji obyczajów – daje się poznać Zbigniew Leoniak w powieści Samiec (Łódź 1988), choć i on zbyt często odwołuje się do oklepanych, szablonowych technik, właśnie małorealistycznej proweniencji. Również styl, w jakim Zbigniew M. Jelinek prezentuje społecznoinstytucjonalną degrengoladę społeczeństwa polskiego w Dziale ogłoszeń (Warszawa 1984), nie przekracza poziomu przyzwoitej literackiej pospolitości, aczkolwiek dynamika akcji, prowadzenie anegdoty i barwność scenerii środowiskowej zasługują w tym wypadku na komplementy. Szkoda, że ten autor zniknął potem z oczu. Można by w tym miejscu wymienić jeszcze dużą liczbę mało znanych książek wielu, nie wspominanych dziś na ogół twórców; poprzestanę już tylko na twierdzeniu, że również w tym dziale – podobnie jak w poprzednim – mamy do czynienia z utworami, które proponują raczej pełen relaks psychiczny i wyjątkowo ulgową taryfę ideowo-intelektualną. 25 W azylu estetycznej nirwany Peerelu l „Dokonała się strata trudniejsza do stwierdzenia niż utracone, a wyrobione pióra krytyczne. Rozdeptane zostały jakieś zarodki krytyki, wiodące od twórczości bezpośredniej do jej przetworzenia krytycznego. Zarodki, korzonki, potrzeba krytyki, nazwijcie, jak wolicie. Nic nie wschodzi” – żalił się po wojnie Kazimierz Wyka, dostrzegając w uwiądzie krytyki literackiej zasadnicze źródło schorzeń rozkładających organizm literatury polskiej. Wyka wyznaczał krytyce kapitalną rolę w zadaniu właściwego funkcjonowania procesów artystycznych. „Wiedział, co wie każdy ogrodnik, że bez jego ręki, uwagi, pomocy samo nic nie urośnie. Rolę takich ogrodników przypisywał krytykom” – pisał o swoim mistrzu po latach na łamach „Twórczości” Andrzej Kijowski (felieton przedrukowany w tomie Kromki Dedala, Warszawa 1986). Kijowski bił się w piersi, przyznając się do dezercji z tak już przerzedzonych szeregów współczesnych zoilów – a gwoli usprawiedliwienia wyliczał wiele istotnych obiektywnych przyczyn, które doprowadziły do głębokiego kryzysu krytyki literackiej w Peerelu... Po kilkunastu latach od czasu wyłożenia powyższych racji przez „Dedala” wiele z tych przyczyn nie tylko nie utraciło mocy, ale spotęgowało się i spiętrzyło w piramidalny zator – i możemy już wręcz śmiać się (przez łzy) ze skarg Kijowskiego: iż do pisania zniechęca „system tak działający, że krytyka ukazuje się w wiele miesięcy po wyjściu książki, gdy ta już jest wyczerpana albo zapomniana lub ogłoszona za arcydzieło”. Śmiać się, gdyż w latach siedemdziesiątych wychodziło w kraju jeszcze kilka czasopism literackich, a książki krytyczne – choć tak mocno opóźnione – też się ukazywały. Od czasu zaś kiedy polskie wydawnictwa jako jedne z pionierskich instytucji zaczęły realizować wytyczne kolejnych etapów reformy, na półkach księgarskich w odpowiednim dziale pozostały prawie same książki dyżurnych recenzentów byłego systemu. Po roku 90, kiedy piszę te słowa, i one zniknęły. Wielu krytykom i eseistom nie wyciągającym nauk z telewizyjnych wykładów o przedsiębiorczości zapobiegliwi wydawcy zwrócili już w końcówce Peerelu uprzednio przyjęte do druku pozycje albo przesunęli termin ich wydania na bliżej nieokreślony moment w przyszłości. „Nie chodzi tu tylko o książkę Pana, po prostu księgarze od pewnego czasu nadsyłają tak niskie zamówienia na literaturę tego typu, iż zmuszeni jesteśmy ograniczać ją w planach do minimum. Trudno nam w tej sytuacji podjąć wobec Pana zobowiązania na przyszłość” – to exemplum dość powszechnie stosowanej motywacji (skierowanej w końcu lat osiemdziesiątych akurat do mnie), tłumaczącej wydawców, w ich przekonaniu, przed autorami nie podporządkowującymi się duchowi czasu, czyli obciążającymi ich plany deficytowymi tomami. Takimi pisemkami, w różnych wersjach stylistycznych i o różnym ładunku savoir-vivre'u, mogłoby dziś się podzielić z czytelnikami – niestety zamiast książkami – sporo mniej i bardziej znanych krytyków i eseistów. Gdyby ktoś próbował zmniejszać rozmiary dokonywanego na krytyce polskiej pogromu oświadczając, że sprawa jest nowa i związana z „reformą” ekonomiczną, przypomnę, że w Peerelu funkcjonowały bardziej bezwzględne kryteria w wydawnictwach, oczywiście polityczne. Żeby nie być gołosłownym: ponieważ sam z książką zaplanowaną na rok 1984 i wycofaną już z drukami znalazłem się w grupie autorów zagrażających bezpieczeństwu państwa (czyli Wydawnictwa Literackiego), przytoczę znamienny dla tamtych lat cytat z listu ówczesnego dyrektora tej firmy, służbisty peerelowskiego Andrzeja Kurza: „Z prawdziwą przykrością powiadamiamy Pana, że w obecnej sytuacji politycznej nie widzimy możliwości wydania tomu, w którym znajdują się szkice dotyczące twórczości Brandysa, Konwickiego, Nowakowskiego i Zagajewskiego, napisane na ogół przed laty, a więc nie uwzględniające dalszego, jednoznacznie ukierunkowanego pod względem politycznym rozwoju tych 26 pisarzy”. Na tłumaczenie, że zajmuję się w moich szkicach książkami, a nie politycznym rozwojem pisarzy, i na pytanie, jak pisać o powojennym dorobku prozy polskiej pomijając Brandysa, Konwickiego i Zagajewskiego, otrzymałem ostateczne wyjaśnienie dyr. Kurza: „Wycofałem, ponieważ teksty napisane na ogół przed laty nabrały w związku z nowym kontekstem historycznym pewnych znaczeń politycznych. Sądziłem, że są one przez Pana nie zamierzone, zaś jako wydawca nie mogę i nie chcę tych znaczeń rozpowszechniać w książkach”. Oczywiście nie chciałbym – bo nie można – podobnymi poczynaniami polskich edytorów (w końcu istniał drugi obieg) tłumaczyć gremialnego exodusu czy też, jak chce Andrzej Kijowski, „dezercji” krytyków polskich, porzucających swe obowiązki „ogrodnicze” oraz przechodzących do innych zajęć, i to nie zawsze na terenie „ogrodu”. Ale to temat obszerny sam w sobie i na inną okazję, gdyż niniejszy szkic jest poświęcony prozie, a nie krytyce. Albowiem tymczasem – wbrew przewidywaniom Wyki – w „ogrodzie” jednak „samo rośnie” i pora, by przyjrzeć się jak. Moje zaś przyglądanie się tu dotyczy – żeby nie było wątpliwości – pozycji sprzed roku 1989. 2 W drugiej połowie lat osiemdziesiątych przetoczyła się przez łamy czasopism kolejna fala sporów na temat tzw. rewolucji artystycznej we współczesnej prozie polskiej – przypomnę, że jest to termin ukuty przez Henryka Berezę jeszcze w latach siedemdziesiątych na okoliczność obserwowanych i dopingowanych przez autora Prozaicznych początków zmian zachodzących w świadomości narratora i warsztacie nowej twórczości literackiej. Polemiści zabierający głos w dyskusji (głównie na łamach miesięcznika „Literatura”) często zwracali uwagę na zanikającą aktualność tego hasła. I chyba słusznie. Ta rewolucja artystyczna, którą następcy Berezy przypisywali grupie szczególnie nagłaśnianych w latach osiemdziesiątych – również przez środki masowego przekazu – autorów, odbyła się już dawno i gdzie indziej; to zaś, z czym mieliśmy do czynienia u nas, można było nazwać, jak już zaznaczyłem w poprzednim szkicu, co najwyżej spóźnionym etapem nadganiania rodzimych zaległości w stosunku do nowoczesnych kierunków prozy światowej. Zwłaszcza – w tym wypadku – do postmodernizmu. Głównym odkryciem prezentowanej tu generacji twórców polskiej prozy było to, że można pisać nie jak, powiedzmy, Andrzejewski, Tomasz Mann czy Faulkner, ale jak Pynchon, Barth czy Cortazar; tylko że większość odkrywców zdawała się nie respektować faktu, iż książki Bartna, Pynchona czy też Borgesa zostały już napisane... I na przykład bez stylu Donalda Barthelme'a czającego się w kulisach opowiadań Nie ma czarów, nie ma aniołów Krzysztofa Bieleckiego (Warszawa 1987) tom ten istotnie mógłby uchodzić za przykład rewolucji artystycznej... Niestety, krytyka nie uświadomiła w porę Bieleckiemu – tak jak Markowi Stykowi, Józefowi Łozińskiemu, Janowi Dżeżdżonowi, Romanowi Wysoglądowi, Markowi Bukowskiemu, Krystynie Sakowicz, Dariuszowi Bitnerowi i innym związanym głównie z „Twórczością” autorom – mocnych i słabych stron ich twórczości. O tym, że sami autorzy spod sztandarów „rewolucji artystycznej” mają i tak najgorsze pojęcie o krytykach polskich i krytyce w ogóle, można było się przekonać Czytając liczne ich wypowiedzi w prasie. Jan Błoński za swe krytyczne podsumowanie dorobku „nowej” prozy (Dwie groteski i pół, „Literatura”, nr 5/87) otrzymał tyle karcących nagan z różnych stron, ile nie zebrał w czasie chyba całej swojej kariery – i wyrósł na przywódcę spisku zawiązanego przeciwko młodym pisarzom. Ze zwracającą na siebie uwagę zadziornością odgryzał się Andrzej Tuziak. Tuziak wydał dwie niewielkie książeczki w niedużym, nie przekraczającym 5 tysięcy nakładzie, ale dzięki swym enuncjacjom na łamach „Polityki” wyrósł w pewnym momencie na jednego z tuzów młodego środowiska literackiego. 27 Autor tomu Odwrócony od siebie (Warszawa 1987) ma inne pojęcie na temat profesji krytyka niż Kazimierz Wyka: „Krytyk to człowiek, który zawodowo zajmuje się książkami, czyli żyje z tego, co napisze pisarz. Przypomina to związek prostytutki z alfonsem. Pisarz sprzedaje swoje zdolności, a zyski z tego czerpie krytyk publikując recenzje lub książki krytyczne” („Polityka”, nr 47/1988). Andrzej Tuziak w zasadzie „nic nie ma krytykom do zarzucenia” (tym, którzy pisali o nim dobrze), ale w gruncie rzeczy wali do nich z grubej rury: „Takiego krytyka interesują tylko te stronice, które będzie mógł sprytnie porównywać z innym dziełem, bo nie wie, co zrobić z samodzielną myślą autora”. Na końcu zwraca się z apelem do krytyków: „Jestem pisarzem i proszę recenzować moje książki, a nie wypowiedzi”. Dobrze. Książkę autora pod podanym wyżej tytułem otwiera opowiadanie Po moim życiorysie przewodnik, którego bohater nic nie robi. Zanim nic nie robił, też nic nie robił, tylko nie wiedział, dlaczego, a na początku opowiadania już wie: „Znalazłem jednak swoją ideę, po wielu trudach ją znalazłem, umęczony fizycznie i umysłowo [...] Zacząłem i nic nie robię”. Od momentu postawienia na powyższą ideę („Drugiej nie będzie. Z filozofią koniec”) bohater zza zamkniętych drzwi swego pokoju pokazuje całemu światu, gdzie go ma, w czym internowanego z własnej woli wspomaga zamysł artystyczny narratora, udostępniającego mu środki materialne zmarłej właśnie ciotki (włącznie z gotówką ukrytą w tapczanie). Nie mamy co żałować zerwanych kontaktów ze światem, bo wkrótce się wyjaśnia, że jest on przeżarty złem i nasiąknięty zapachem uryny; warto zabić na amen nawet okno, bo „na podwórze wychodzi, gdzie tylko dzieci brudne, twory sąsiadów, wrzeszczą! po murach szczają”. Należy też zerwać kontakty z zamieszkującymi sąsiednie pomieszczenia alkoholikami i erotomanami; kiedy zaś przyjdzie brat zmarłej ciotki, to wiadomo, że po jej forsę, i mimo że się niby przymila, to „chodzi tu, chodzi tam, tu chuchnie, tam chuchnie, jak słoń uryną tak on tym zapachem miejsca swego pobytu znaczy”. Naturalnie świat nie pozostaje dłużny bohaterowi, rewanżuje się przyklejając mu np. wyrzuconą przez zamieszkałego wyżej erotomana używaną prezerwatywę do okna – a okno, jak już wiemy, zabite, i kłopot: „Sam gwoździe wielkie w nie wbijałem, bo jak mogłem przewidzieć, że prezerwatywy będą za oknami latały [...] Ale jak tu coś do zjedzenia zrobić, czego się napić przy takiej asyście paskudnej”. Kiedy bohater upora się z kłopotem, wprowadzając nas szczegółowo w arkana ściągania prezerwatyw z zabitych wcześniej okien, sąsiadka Iza podrzuci mu w zupie salmonellę czy inną trującą bakterię i uwaga bohatera skupia się głównie już na własnych ruchach robaczkowych, niekorzystnych fermentacjach i korzystnych pozycjach sedesowych. Zresztą, pozycje te warto zapamiętać dla celów porównawczych, gdyż niemal całą naszą prozę „rewolucyjną” cechuje nadzwyczajne zainteresowanie problematyką „dołu materialno-cielesnego”; i na podstawie książek zwłaszcza Dariusza Bitnera, Józefa Łozińskiego, Marka Bukowskiego, Krzysztofa Bieleckiego, Andrzeja Tuziaka, a również Marka Słyka i jeszcze innych można by sporządzić obszerną antologię pt. Bohater współczesnej prozy polskiej w toalecie publicznej i domowej. Wymiaru cierpień wewnętrznych zupełnie nie doceniaj ą niestety kolejni goście bohatera, a także nie sprzyjające mu i potrącające go w jego słabości meble. „Całe to kurestwo dookoła mnie tylko spiskuje”. „Zestawiłbym jeszcze swój tekst z prozą autora Zamku, Zbrodni i kary czy Pani Bovary, żeby udokumentować moją słabość raz na zawsze” – pisze we wspomnianej wypowiedzi w „Polityce” z wrodzoną sobie zdolnością do dokonywania zestawień Andrzej Tuziak. Czytelnik prozy polskiej nie musi jednak sięgać po Flauberta czy Kafkę, do którego twórczych następców z zupełnie nie znanych mi przyczyn zaliczył Tuziaka Henryk Bereza ( Kafkizm, „Twórczość”, nr 10/1988). Prezentowane w opowiadaniu Po moim życiorysie przewodnik, a także i w niektórych innych utworach autora, egzystencjalno-duchowe męczeństwo bohatera nie jest niczym odkrywczym z punktu widzenia tradycji powojennej prozy polskiej. Samotność, niemożność, poczucie izolacji od życia społecznego i stawianie na siebie stanowiły jeden z przewodnich motywów psychologicznych naszej literatury od czasów nurtu „obrachun 28 ków inteligenckich” po mały realizm. Tylko że postawa i położenie głównej postaci np. Drewnianego konia Kazimierza Brandysa były odpowiedzią na wyzwanie nie sprzyjającego czasu wojny totalitarnej... Tylko że np. bohater Nowej szkoły filozoficznej Tadeusza Różewicza (polecałbym to zestawienie uwadze Andrzeja Tuziaka) też zamyka się w swoim pokoju, też nie znosi świata ludzkiego i też wyżywa się na sąsiadach, ile może; ale dzięki narratorowi poznajemy zestaw wiarygodnych – stanowiących równocześnie. zadanie moralne także dla nas – przyczyn złego stanu psychicznego młodego człowieka, który właśnie opuścił okopy długotrwałej walki partyzanckiej i nie może się przystosować do normalnej rzeczywistości. Wszystkie konstytutywne składniki spajające przed tą wojną budowlę cywilizacji rozpadły się na jego oczach i ujawniły swą nietrwałość, iluzoryczność oraz ambiwalencję. „Żyjemy umarli” – uważa; i to c h o r o b a ś w i a d o m o ś c i po globalnej katastrofie człowieczeństwa zamyka go w mieszkaniu, skazuje na samotność, rozkłada w nim poczucie zakorzenienia w społeczeństwie. Kiedy w finale Nowej szkoły filozoficznej bohater wychodzi ze swej pustelni, ogarnięty raptowną tęsknotą za „żywym człowiekiem” („Zamykam drzwi na klucz, powoli schodzę ze schodów. Przystaję. Nasłuchuję”), odbieramy to jako akcent optymizmu humanistycznego, pomimo wszystko. Kiedy natomiast ofiara trawiennej martyrologii Andrzeja Tuziaka opuszcza pokój i schodzi ze schodów ze słowami: „Ludzie, do was idę – powiedziałem czy tylko pomyślałem”, możemy się zastanawiać, dlaczego nie dopowiada: „porządnie się wys...” Zresztą, umacniałby nas w naszych domysłach fakt, że już następne opowiadanie w omawianym tomie rozpoczyna się od kłopotów bohatera ze zwieraczem w toalecie p u b l i c z n e j: „Kiedyś z takim dziwem się spotkałem. W toalecie publicznej to było [...] Przed pisuarem cały napięty stałem. Cisnąłem i cisnąłem, ale zwieracz nie chciał puścić, jakby wbrew mojej woli się zaciskał. Cały już spocony byłem, a ulgi jak nie ma, tak nie ma. Ludzie cały czas się kręcili obok mnie i za mną stawali, zamki rozporków zgrzytały. Kątem oka widzę, że u nich leci, a u mnie nie”. Na szczęście dla bohatera Tak albo tak ktoś zwalnia kabinę, tyle że po uprzyjemnionym lekturą ściennych zapisków pobycie w kolejnych kabinach pisuarowa Odyseja znajduje dramatyczny finał z udziałem pisuardessy i obstawiającego ją kulturysty: „Wyrzucić pedała? – zapytał. –Wyrzuć, Edziu”. Mógłby w tym miejscu zaprotestować ten i ów kombatant „rewolucji artystycznej”, że interpretuję utwory Andrzeja Tuziaka zbyt powierzchownie i że nie doceniam ich groteskowych znaczeń. Pozorności groteskowych roszczeń narratorów powieści Słyka, Łozińskiego i Dżeżdżona dowiódł już skutecznie Jan Błoński we wspomnianym wyżej artykule na łamach „Literatury”. Po roku 1970 blaknie w grotesce inspiracja błazeńska. Obecność zaś Gombrowicza, choć w krajowej literaturze coraz wy-raźniejsza, różnicuje się i rozmywa w dziesiątkach modyfikacji. „Przyznam jednak, że z tych odprysków i zbliżeń nie potrafię złożyć żadnej literackiej całości, naprawdę znamiennej” – pisał Błoński. Absurd świata konstruowanego w grotesce musi mieć przecież jakieś racjonalne uzasadnienie, jakiś rozpoznawalny przez czytelnika układ odniesień w doświadczanej przezeń rzeczywistości - na którymkolwiek z jej poziomów. Szyderstwo półgroteski Słyka, Dżeżdżona, Bieleckiego, Bukowskiego, Tadeusza Koziury, a także Tuziaka nie ma żadnego znaczącego adresu ontologicznego – tylko literacki. Teksty te ochoczo korzystają ze schematu groteski (zresztą nie tylko tego), wypełniając go feerią parodii, persyflaży, kompromitowanych cytatów literackich itp. (zwłaszcza Bielecki i Koziura), rywalizujących ze sobą rozdętych ponad wszelką miarę światów fantazji literackiej (zwłaszcza Słyk i Dżeżdżon), niekontrolowanego, zwolnionego od odpowiedzialności, „niechlujnego i niedołężnego”, jak uważa Błoński, żywiołu językowego (Łoziński). Są to zabawy artystyczne czasem przyjemne, ale mało pożyteczne. 29 3 „Z racji wieku nie jestem weteranem stanu wojennego. Na mnie największy wpływ wywarł nastrój, jaki panował po stanie wojennym, twarze ludzi, ich wzajemna nienawiść, to, o czym się mówiło, to, co się widziało, telewizyjna papka, radio [...] I to tak, jakby już w ogóle nie było z tego stanu wyjścia” – powiada Paweł Przywara, najmłodszy uczestnik opublikowanej w „Polityce” (nr 36/1988) dyskusji-forum Nowa proza, nowa wrażliwość. „Pracowałam wtedy w instytucji, w której wygrzebywało się z mazi godzin straszliwie, uparcie, z wysiłkiem, nie robiąc nic innego. To straszliwy marazm” – mówi w tejże dyskusji Krystyna Sakowicz. „Uważam, że to nie jest może upadek wartości, bo wcześniej też ich nie było, ale upadek wiary, upadek nadziei, wiary w przyszłość i jakikolwiek dzień przyszły” – powiada Krzysztof Bielecki. A jeszcze inny uczestnik forum młodych pisarzy, Jerzy Łukosz, dodaje: „Ale przeżyciem pokoleniowym nazwałbym co innego, mianowicie stan ducha, który po tych wydarzeniach zapanował. Poczucie niemocy, bezsensu działania, gigantycznych absurdów, piramidy paradoksów, wielka szarość, skundlenie [...] Temu wszystkiemu trzeba było coś przeciwstawić, bo jak to opisywać”. Wygląda na to, że cechująca formy naszego życia zbiorowego w latach osiemdziesiątych iluzoryczność, nieautentyczność zebrała swoje żniwo również u młodych autorów. Czytelnik nawet o najwyższym ilorazie inteligencji nie dopatrzy się w ich utworach bodaj nieznacznego śladu tych wielkich trosk i obaw, egzystencjalnych niepokojów, politycznych pytań, które – jak wynika z powyższych wypowiedzi – nękają pisarzy. Ich książki, przeciwnie, zrywają jak się da wszelkie więzi z konkretnym światem i jego problemami, rywalizują z sobą w konkurencji jak najbardziej beztroskiej estetycznej nirwany i warsztatowo-lingwistycznych ćwiczeń. Są te książki widomym skutkiem całkowitego rozdziału, rozszczepienia pomiędzy wygodnie usadowionym w laboratorium artystycznym narratorem a przeżywającym cierpliwie wszelkie niewygody egzystencjalne autorem. Trudno uznać za przekonujące tłumaczenie tej sytuacji przez Krzysztofa Bieleckiego, który twierdzi dalej w swojej wypowiedzi: „wracamy więc do prywatności, do przeżyć wewnętrznych. Przeżycie duchowe jest jednym z głównych wyznaczników naszej literatury”. Trudno, bowiem literatura, zwłaszcza polska, od dawien dawna nigdzie indziej nie pragnęła nade wszystko wrócić niż do prywatności i przeżyć wewnętrznych; wystarczy przypomnieć sobie podobne usprawiedliwienia małych realistów w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Lekcję o prywatności jako antidotum na zło historii przerabialiśmy całkiem niedawno (tzw. mała prywatność lat siedemdziesiątych). Warto by też poważnie zastanowić się, ile w prozie uczestników forum „Polityki” powrotu, a ile pogoni – za światową modą literacką... Skłania natomiast do refleksji oświadczenie Jerzego Łukosza: „Więc młodzi prozaicy nie opisują, a przeciwstawiają: smutkowi – zabawę, beznadziei - fantazję [...] Te przeciwstawienia to świadectwo czasu”. Świadectwo czasu – czy może dziecko czasu? „Nowa” proza lat osiemdziesiątych proponuje pełny relaks psychiczny i wyjątkowo ulgową taryfę ideowo-intelektualną (co być może miało swój udział w fakcie, iż ci młodzi pisarze, często autorzy zaledwie jednej-dwu książek, otrzymali więcej ministerialnych nagród i innych wysokich trofeów niż ich poprzednicy w innych okresach powojennych dziejów PRL). „Nowa” proza to dziecko swojego czasu – albowiem odzwierciedlają się w niej niedowłady mechanizmów społecznych i wszelkie symptomy tej choroby, która dotknęła w różny sposób organizm całego narodu. Zmęczenie, apatię, obojętność i zainteresowanie kolorowymi. błyskotkami, cechujące podmiot tej prozy, można uznać, jak sądzę, za pochodną zmęczenia, apatii i zainteresowania błyskotkami, przejawianych przez ogół społeczeństwa. „Straszliwy marazm”, który wymienia jako swe najważniejsze doświadczenie życiowe w latach stanu wojennego Krystyna Sakowicz, jest zapewne ukrytym powodem obezwładniającej – również 30 czytającego – inercji, jaka opanowuje bohaterkę jej Jaśmiornicy (Warszawa 1987), a także treściowo-myślowego marazmu tej prozy. Bohaterka powieści jest chora, niemal od początku czasu akcji przykuta do łoża i w przeciwieństwie do bohatera prozy Andrzeja Tuziaka (który wiedział, że należy nic nie robić) nie wie, co robić: „Leżę w przeczystym łożu i nie wiem, co robić. Nie wiem, co myśleć, nie wiem, jak żyć. Nie mam pojęcia, jak zachować pozór”. „Ja” Jaśmiornicy szuka panaceum na swój stan w mnożeniu nieokiełznanych galaktyk wyobraźni i kreacji coraz to nowych ulirycznionych wątków (zresztą nie bez kozery „lato” tu „odwracało się w moją stronę jak pozlepiane kartki książki B r u n o S c h u l z a” – podkr. moje, M.O.), lecz nie polepszy tym swego ani tym bardziej naszego samopoczucia. Tak jak społeczeństwo polskie stawało się w nasilającym się stopniu społeczeństwem odmowy udziału w funkcjach państwa i narodu, n i e c h ę c i do wszelakich form zorganizowanej i zinstytucjonalizowanej działalności, e m i g r a c j i zewnętrznej, tak narratorzy i bohaterowie omawianej tu prozy wyrażając nastroje autorów poczytywali sobie za zasługę odmowę uczestnictwa w jakimkolwiek ponadindywidualnym, pozasubiektywnym świecie i emigrację wewnętrzną do krain fantazji, nie skażonej żadnymi realnymi powiązaniami. Narratorów tych oddzielał od współczesnej im rzeczywistości wyjątkowo gruby „szklany mur”, by powołać się na krytyczną diagnozę schorzeń literatury polskiej przedstawioną na łamach „Odry” (w cyklu publikowanym w latach 1983-1984) przez Zbigniewa Kubikowskiego. Oczywiście można i tak, byle w miarę dobrze... Niestety, permanentny brak wiarygodnej i autorytatywnej krytyki, o którą bił się Kazimierz Wyka, a także pogłębiający się demontaż mechanizmów życia literackiego doprowadziły do niekontrolowanej erupcji amatorszczyzny prozatorskiej, obezwładniającej w końcu – przy takiej podaży – swą łatwizną artystyczną i bezmyślnością, jak również pseudonowatorskim szlifem. Rozumiem, że ogólnie biorąc warsztat naszej prozy górującej na rynku przedstawiał się w końcu lat siedemdziesiątych jeszcze tak, jakby na świecie nie było nouveau roman, postmodernizmu czy nawet Joyce'a; nie powinno to jednak upoważniać do czerpania pełną garścią z zachodnich nowinek artystycznych, a może i wykorzystywania ich nieznajomości w kraju i pretendowania do miana Newtonów rewolucji artystycznej. „ Świat według Garpa czy Kompleks Portnoya są książkami trzy razy gorszymi od każdej książki Łozińskiego, Dżeżdżona czy Słyka” – napisał co prawda Jerzy Lisowski, redaktor miesięcznika „Twórczość” promującego „nową” prozę polską („Literatura”, nr 8/1988)... Możemy więc współczuć całemu światu, że wydaje wciąż w dobrej wierze oraz w olbrzymich nakładach Garpa czy książki Philipa Rotha, lekceważąc to, co trzy razy lepsze i jak zwykle nasze... 4 Proza wyhodowana ponad miarę zwłaszcza w czasie stanu wojennego i zaraz po nim w niewielkim stopniu zajmuje się bezpośrednio samym stanem wojennym, ale czasem próbuje to czynić – nie zarzucając oczywiście swych głównych zainteresowań formalnych. W związku z czym ostateczny efekt jest przewidywalny. Do powieści, które usiłują sięgnąć ponad „prywatność i zabawę”, należą m. in. kiedyś wychwalane pod niebo i nagradzane, a potem całkiem zapomniane Sceny myśliwskie z Dolnego Śląska Józefa Łozińskiego (Warszawa 1985) oraz Oszustwo Marka Bukowskiego (Warszawa 1987). Już w poprzedniej książce Bukowskiego Nic się nie zmieni (Warszawa 1985) pobrzmiewały echa najnowszej historii politycznej naszego kraju – ujęte w formę gładkiej, bezrefleksyjnej pigułki. Na podstawie tego utworu można było sporządzić vademecum uczestnika młodzieżowych balang, wygłupów, randek, bójek, emigracyjnych wypadów na saksy i innych zachowań charakterystycznych dla życia codziennego młodych w pierwszej połowie lat 31 osiemdziesiątych. Wszystko to układało się w powieści w sekwensy beztrosko płaskich anegdot i skeczów, stawiających na „hecę”. W Oszustwie heca uzyskuje głębszą motywację psychologiczną i koloryt środowiskowy, jest to jednak w dalszym ciągu heca lub „oszustwo”: tak bowiem z grubsza biorąc w opinii narratora przedstawia się to, co ma mu do zaproponowania bieżąca chwila historyczna. Narrator ten z największym niesmakiem i odrazą obnaża kontury osaczającego go krajobrazu społecznego, wypełnionego ludzkimi kalekami i manekinami – zaspokajającymi jedynie swe najniższe potrzeby. Akcja książki przypada na okres poprzedzający bezpośrednio – jak się tu określa – „czas rozmodlenia politycznego, który nastąpi po zwycięstwie strajkujących i odejściu ekipy Gierka”, ale wiele elementów świata przedstawionego wskazuje na to, że autor interesuje się wychodzącym ponad ten czas, bardziej globalnym modelem zachowań Polaków i że antycypuje zajścia stanu wojennego. Powieść Bukowskiego nie jest więc rozliczeniem się z samym groteskowo (niestety tylko w intencjach autorskich) zrecenzowanym ruchem Solidarności lat 80-81 – zaszyfrowanym tu w satyryczne hasło „Towarzystwa Miłośników Ziemi Naddrwęckiej” – lecz w ogóle ze stanem polskich dusz i tymi procesami, które po dziś dzień „napędzają” różnorodną spontaniczną polityczną, i nie tylko polityczną, aktywność. „Oszustwem” są więc z punktu widzenia narratora obserwowane przezeń z pogardą odruchy wynaturzonego fideizmu, pozorowanej religijności, „klerykalnej” opozycji czy wręcz średniowiecznego w tym ujęciu chrześcijańskiego zabobonu. Wypełniający świątynie podczas duchowych wieców rodzimy nasz ciemnogród nie toleruje wykraczających poza wspólną adorację jakichkolwiek indywidualnych aktów wiary czy zwłaszcza niewiary bądź obojętności. Np. takiego Grześka, który nie potrafi opanować wyzywająco głośnego burczenia w brzuchu podczas kazania papieża na warszawskim stadionie, ktoś „chciał pchnąć ostrym narzędziem, jak nazywają nóż w filmach kryminalnych”, nieostrożną zaś w inny sposób Anię uczestniczącą w gromadnej kontemplacji „cudu” w postaci kropel krwi na krucyfiksie w jednym z kościołów „ktoś kopnął, ktoś przywalił, potknęła się, usłyszała: uważaj, kurwo” itd. Na szczęście Ania jest jeszcze młoda i w porę uświadamia sobie, że kościół to nie miejsce dla spokojnej dziewczyny: „Okrzyk uderzonego, charczenie, łomotanie kopniaków o ciało, stukot zębów o kamień posadzki, prośby o litość uświadomiły Ani, że lepiej stąd odejść”. Jeszcze większym oszustwem okazuje się obserwowana przez bohaterów z rezerwą „heca” strajkowa, w czasie której wielu nierobów zamiast normalnie pracować w fabryce, gra w karty przybierając rzymskie pozycje na materacach dmuchanych, pokrzykując od czasu do czasu „precz z czerwonymi” i rozrzucając ulotki o wrogiej treści „Miś Uszatek to zboczeniec” (obecnie trzeba już wyjaśnić, że to aluzja do uszu Jerzego Urbana). Bohater książki Andrzej widząc wokół siebie wypełnione fałszywymi łzami oczy aktywistów „Towarzystwa Miłośników Ziemi Naddrwęckiej” konstatuje: „Oto nadchodzi nowe, tylko trochę zgłodnieje za parę dni, jak nic do ust nie weźmie”. Rozpaskudzony naród wyżywa się w Oszustwie zawzięcie podczas wszelkich spotkań „pierwszego stopnia”, takich jak kolejki po mięso, uroczystości rodzinne, wizyty w domach starców; biednych bohaterów osaczaj ą zewsząd „okrzyki pełne wściekłości, ludzi oszalałych i szukających nadziei, iż w końcu uda się coś kupić”, tylko „daj im karabiny, pozabijają się. Gdyby dobrze wykorzystać tę energię. Te wózki dziecinne jak czołgi prą naprzód...” Przed sklepem staruch szarpie się z dziewczyną w ciąży. „Staruch szarpie ją za ramię, ona nie daje się, tłucze go parasolką, on w odpowiedzi wali ją w plecy [...] języki z normalną szybkością wywrzaskują obelgi. – Tym szmatom z brzuchami nie powinno się nic sprzedawać, o tam czeka mąż, niech on stanie! Facet nazwany mężem podbiega do staruszka i leje go pięścią. Kolejka [...] łapie mężczyznę i zrzuca go z rozmachem po schodach”. I tak toczy się w powieści masowa polska viridiana, wykorzystująca wszelkie dostępne scenerie i trybuny pod wszelkimi możliwymi pretekstami. Nie wiadomo tylko, skąd się toczy, dokąd i dlaczego. Autor być może dobrze się bawił ubarwiając jak można swą amatorsko spreparowaną farsę 32 (do groteski stąd wiele stopni wtajemniczenia), nas jednak po kilkudziesięciu stronach swej powieści raczej zasmuca stereotypową i płytką satyrą, powierzchownym ferowaniem diagnoz dotyczących procesów społecznych, nieumiejętnością wniknięcia w przyczyny i mechanizmy „oszustwa”, nadmiarem zgryźliwości przy niedostatku humoru i dość szablonowymi, uproszczonymi metodami kompromitacji ludzi i zdarzeń. Bardziej wyrafinowane techniki kompromitacji stosuje Józef Łoziński w Scenach myśliwskich z Dolnego Śląska; metody te przypominają niekiedy zabiegi „pośrednie”, przy pomocy których propaganda próbowała w czasie stanu wojennego i tuż po jego zakończeniu zrazić naród do Wałęsy i jego sojuszników. Nie bez przyczyny współpracowników Frasyniuka z siedziby regionu Dolny Śląsk narrator przedstawia na wstępie jako „farbowanych robociarzy”. Jak najłatwiej i najskuteczniej skompromitować ideę? To oczywiste: poprzez ściągnięcie jej w dół materialno-cielesny, zbrukanie ile się da (przypomnijmy sobie pamiętne telewizyjne pornograficzne montaże z Wałęsą i z machlojkami wykorzystującymi jego głos). Już w pierwszej prezentacji środowiska solidarnościowego autor – pozornie z nim sympatyzując – sprowadza sprawę na właściwy poziom: „Jej ciemna, artystyczna uroda sytego dziecięcia realnego socjalizmu drażniła międzynoże farbowanych robociarzy, z których wielu dopiero pierwszy raz ujrzało fabrykę na agitacyjnych wiecach nowego związku. Czuli tę niezdrową, bezlitosną samczość swymi nieprzytomnymi ryjami, widzieli w wyobraźni cipę bladej Ani, która zagarniała ich bez reszty”. Międzynoże wyznacza w Scenach myśliwskich... kierunek i charakter walki politycznej, skrywa się u podstaw motywacji pozornie utylitarnych działań: „Czyż nie pożądliwość władzy [...] uczyniła z mężczyzny małpę kierowaną logiką międzynóża? [...] Koleżanka Zofia przenikliwie spoglądała na liche, przeżyte mordy i mróz przebiegł po plecach Piotra, który poczuł na sobie jej diaboliczny, okrutny wzrok”. Jak czytelnik może się już domyślić, spółka z nieograniczoną nieodpowiedzialnością z solidarnościowej siedziby regionu Dolny Śląsk komunikuje się między sobą językiem skrajnie demagogicznym i nazywającym rzeczy po imieniu: „Kolego Piotrze [...] nie bądźcie chujozą i zapomnijcie o tym pieprzonym truciu, którym raczy lud telewizja”. Najwybitniejszy zaś intelektualista wśród działaczy, doktor Kamili, sam się dekonspiruje wywodami w rodzaju: „Żaden Polak nie ma prawa wstydzić się Sienkiewicza, który napisał nie tylko trylogię, ale i Quo vadis, najpoczytniejszą powieść świata, niestety, i nie rozumiem niechęci Brzozowskiego do artysty”. Kompromitacji poziomu moralnego, intelektualnego i słownictwa postaci ze Scen myśliwskich... (dodajmy, że narrator z temperamentem, ale i z większą czujnością polityczną zabiera się za niektórych przedstawicieli obozu partyjno-administracyjnego) towarzyszy odpowiednie demonstrowanie solidarnościowych metod działania. Kiedy Piotr odpowiada odmownie na propozycję zorganizowania w jednym z zakładów referendum w kwestii wyrzucenia PZPR za bramę, doktor Kamili powiada: „Nie? To inni zrobią, a pan pójdzie w odstawkę jako konfident UB”. Sceny myśliwskie z Dolnego Śląska pisane są techniką przypominającą szopkę noworoczną: postaci pojawiają się na scenie, wygłaszają swą tyradę albo swój wewnętrzny monolog i znikają by po jakimś czasie znów wyskoczyć – bez logiki narracyjnej. Jak zauważył Błoński w cytowanym artykule zamieszczonym w „Literaturze”, Łoziński miesza w swym „tygielku” co się da: stereotypy publicystyki i języka propagandy, cytaty z literatury, żargon biurokratyczny, slang środowisk młodzieżowych, a także „pospolite błędy gramatyczne”. Można dodać do tego, że autor Paroksyzmu i Scen... bez skrupułów i dość nonszalancko korzysta z upatrzonych wzorów literackich, np. monolog wewnętrzny Anetki jest-farbowaną kopią monologów Molly z Ulisesa, wzbogaconą jedynie przez polskie realia. Cały dowód w oryginale Scen myśliwskich..., tu tylko fragment: „mnie tam zupełnie to nie bierze, ten cały ich Wałęsa i pływanie po warszawsku, wolę żyłować Piotra, żeby wyskoczyć na miłość do lasu, swędzi mnie mała, jak zawieje od niego zapachem Czarciego Skoku, słodko drżą łydki, ach, słodko i lubliwie, żebym schrupała chłopa z kopytami, zaraz po Asi, którą urodziłam 33 zimą miałam bez przerwy ochotę na dymanie, łapałam Piotrusia o każdej porze i ładowałam go na siebie”. Podstawową wadą prozy Łozińskiego jest jednak prymat nieproporcjonalnie rozdętej konstrukcji artystycznej nad światem przedstawionym i wynikający stąd brak autentyzmu, weryfikalności psychologicznej oraz społecznej postaci; odbija się to też na języku dialogów: chłopi mówią tu jak studenci, studenci jak lumpenproletariat, lumpenproletariat jak absolwenci kursów filozoficznych, sekretarze partii jak kaznodzieje i odwrotnie. Sposób wygłaszania mów przez bohaterów zależy zaś często od aktualnej weny i kondycji narratora. Niekontrolowany, nie hamowany logiką sytuacji fabularnej słowotok wchłania najrozmaitsze szablony, klisze świadomości zbiorowej, przyjęte z całym dobrodziejstwem inwentarza i odtwarzane w typowej dla tej prozy heroikomicznej manierze stylistycznej. Oczywiście że można dzisiaj bez specjalnego trudu i wysiłku artystycznego – po prostu obserwując rozwichrzoną rzeczywistość, która podkłada się sama – ukazywać w krzywym zwierciadle epopeję towarzystwa w rodzaju owego przedstawionego w Oszustwie albo kpić „do dechy” ze wszystkiego i wszystkich, jak to czyni Tadeusz Koziura w Grach policyjnych (Warszawa 1987), albo wreszcie sprowadzać wszelkie impulsy społeczne do poziomu „międzynóży” doskonaląc metody szkalowania, jak u Łozińskiego. Można – tylko z jaką intencją, w jakim celu i z jakiego godnego uwagi powodu? Czytelnik tych i podobnych pozycji nie opuszcza w gruncie rzeczy zupełnie wyizolowanych, odciętych od rzeczywistości gabinetów śmiechu – tak jak w wypadku książek Tuziaka czy Bieleckiego pozostawał od początku do końca w estetycznym azylu. Czytelnik może co najwyżej przejść tu z jednego gabinetu do innego, znaleźć się na innej „karuzeli barw” czy na kolejnej „zabawie”, usłyszeć inny złośliwy chichot – któremu odpowiada tylko echo niknące w próżni intelektualnej. 34 Dalszy ciąg zabaw przyjemnych, ale mało pożytecznych 1 Postmodernizm wyrósł – jak się to dziś ocenia – z kryzysu, który podkopał fundamenty kultury XX wieku. Jest to kryzys zarówno w sferze ducha, jak i w zakresie środków artystycznej ekspresji, które w swym dotychczasowym (nawet awangardowym) profilu okazały się niewystarczające i w przekonaniu pisarzy oraz artystów postmodernistycznych niezdolne do wyrażenia i zinterpretowania kondycji, w jakiej znalazła się obecnie ludzkość – społeczeństwo masowej Luhanowskiej „wioski globalnej”, udręczone przejściami totalitaryzmu oraz jego następstw, tracące zaufanie do idei postępu, przytłoczone nie zachęcającą wizją „szoku przyszłości”. „Moim zdaniem – zauważa m.in. w rozprawie Definiując postmodernizm Jean François Lyotard, jeden z kodyfikatorów kierunku (tekst ten można znaleźć w zredagowanym przez Marcina Giżyckiego tomie przekładów Postmod ernizm – kultura wyczerpania? Warszawa 1988) – ustalenie przyczyn tej coraz bardziej skomplikowanej sytuacji jest trudne i zawiłe. Jest w niej coś z przeznaczenia prowadzącego ku coraz większej komplikacji. Nasze wymagania bezpieczeństwa, tożsamości i szczęścia, wynikające z naszej kondycji jako istot żywych, wydają się dzisiaj nieważne w obliczu czegoś w rodzaju zobowiązania do komplikowania, pośredniczenia, zapamiętywania, syntetyzowania i przekształcania skali wszystkich rzeczy”. John A. Walker tak oto definiuje zasady postmodernizmu: „l. Modernistyczna idea, że każda epoka ma tylko jeden styl, zostaje odrzucona dla idei pluralizmu stylistycznego [...] 2. Historia, tradycja powracają do łask – stąd style «retro», używanie cytatów i techniki kolażu, powtórki, parodie i pastisze. 3. Ornament i dekoracja znów zostają zaakceptowane. 4. Złożoność i sprzeczność oraz dwuznaczność są wartościami, które zastępują prostotę, czystość i racjonalność [...] 5. «Intertekstualność» wskazuje na to, że każdy tekst literacki i każde dzieło sztuki nawiązuje lub czyni mniej czy bardziej otwarte aluzje do wielu innych tekstów albo dzieł, lub je komentuje” ( Pluralizm kulturowy i postmodernizm, w wyżej cytowanym zbiorze). Postmodernizm jest wciąż zjawiskiem artystycznym stosunkowo nie rozpoznanym, nowym w Polsce i – jak to bywa z takimi zjawiskami – podkłada się pod nie u nas często nazbyt różne treści. Generalnie dowiódł on już w swej karierze na Zachodzie, że jest nie tyle „antymodernistyczny”, co w ogóle anty doktrynalny: że burzy mianowicie wszelkie dotychczasowe hierarchie, kanony, zależności, związki z bezpośrednią tradycją i że postuluje nieograniczoną tolerancję ekspresji, dopuszcza możliwość korzystania z wszelkich dostępnych środków wyrazu wszystkich epok, i to czasem równocześnie, bez (nieodzownych niegdyś) uzasadnień ideowych. Zdradza symptomy typowe dla okresów przejściowych. „Można by powiedzieć, że każda epoka ma swój postmodernizm, jak każda może mieć własny manieryzm” – twierdzi Umberto Eco w Dopiskach na marginesie „ Imienia róży”. Wiele sprzecznych, zderzających się z sobą opinii budzi ta widoczna już wyraźnie tendencja zmieniającego się stosunku do sztuki w samej kolebce postmodernizmu, za którą – przynajmniej w dziedzinie literatury – uchodzą Stany Zjednoczone. Jedni autorzy, jak John Barth, Susan Sontag czy Ihab Hassan, głoszą przekonanie o rewolucyjnych i dalekosiężnych dla kultury następstwach, różnych pożytkach nurtu, inni, jak Gerald Graff, widzą w postmodernizmie tylko twórczą kontynuację anglosaskiego modernizmu... Jeszcze inni – coraz częściej i donośniej – podważają teoretyczne założenia nowej wiary artystycznej i nisko oceniają jej praktyczne realizacje. Np. Morris Dickstein w szkicu Czarny humor a historia twierdzi między innymi: „Zamiast wymyślać nowe formy dla wyrażenia historycznej ironii, pisarze ci 35 odwołują się do pastiszu i antypowieści, bawią się przedrzeźnianiem wcześniejszych gatunków [...] Nie rozwijają własnego stylu myślenia o historii, lecz jedynie naśladują czy parodiują jej wizję zawartą w utworach literackich, z których starają się korzystać. Odtwarzając z wielkim zamiłowaniem dawne formy literackie, książki Bartha i Pynchona gubią jednak ich siłę i zadowalają się łatwą, czasami nawet lekceważącą ironią”. Szkic, z którego pochodzi cytat, został zamieszczony w zredagowanym przez Zbigniewa Łowickiego w zbiorze Nowa proza amerykańska (Warszawa 1983), niestety chyba jedynym wartościowym do tej pory polskim kompendium postmodernizmu w literaturze współczesnej. W Polsce od dobrych dziesięciu lat coraz więcej tworów artystycznych, w tym literackich, demonstruje objawy typowe dla epidemii postmodernizmu, aczkolwiek wciąż daleko u nas do postawienia diagnozy, a nawet określenia symptomów, do czego z pewnością przyczyniła się degrengolada życia kulturalnego i niemalże obumarcie wartościowej krytyki literackiej (na co wskazywałem w poprzednim szkicu). Przyszli polscy historycy literatury staną zapewne też w obliczu trudności teoretyczno-terminologicznych: jeżeli bowiem przyjmiemy i wprowadzimy w naszej humanistyce hasło „postmodernizm” z dobrodziejstwem inwentarza, to trzeba będzie się zastanowić, co począć z funkcjonującym już w krajowej świadomości badawczej i dydaktycznej pojęciem „modernizm” – które zdążyliśmy zarezerwować dla Młodej Polski... Można sądzić, że do pewnego stopnia polskim odpowiednikiem zachodniego „modernizmu” mogłoby być pojęcie awangardy (jednak włącznie z futuryzmem, Witkacym, Gombrowiczem i Schulzem etc.), ale właśnie tylko do pewnego stopnia, gdyż i na Zachodzie „awangarda” ma swoje określone konotacje. Zostawiamy jednak ten kłopot historykom i teoretykom literatury. 2 „Świat stał się dla nas tekstem” – pod tym stwierdzeniem Rolanda Barthesa i Jaquesa Derridy, oddzielnie przez obu proklamowanym, podpisałby się zapewne prawie każdy z autorów „nowej” prozy polskiej lat osiemdziesiątych, której prezentację rozpocząłem w poprzednim szkicu. Marek Słyk, Jan Dżeżdżon, Krystyna Sakowicz, Jacek Krakowski, Krzysztof Bielecki, Roman Wysogląd i inni pokrewni im pisarze zgodnie z postulatami postmodernizmu premiują w swej twórczości operacje na tworzywie języka tudzież fabularyzowanie do upadłego i ewentualnie jeszcze parodiowanie tego, co do tej pory w literaturze wymyślono... W którejś już z kolei powieści Jana Dżeżdżona pt. Miasto automatów (Łódź 1984) –wybieram tę książkę jednego z pionierów „nowej” prozy jako szczególnie wdzięczny przedmiot analiz literackich (choć równie dobrze mogłaby to być wydana niemal równocześnie powieść Karamoro) – proceder przerabiania świata na tekst doszedł do punktu, z którego nie ma już żadnego odwrotu, czyli przypasowania tekstu z powrotem do świata; wyższym etapem tej drogi twórczej mógłby być już chyba całkowity bełkot. Zadanie autorskie, jakie stawia przed sobą Dżeżdżon, zdaje się sprowadzać do wysiłku zacierania jakichkolwiek związków „tekstu” z rzeczywistością. Wyjściowa sytuacja narracyjna sądzenia bohaterki książki Heleny M. za zabójstwo jej własnych dzieci staje się zaledwie jedną z niezliczonych „pre-tekstowych”, mnożących się inspiracji, punktem wyjścia do niekontrolowanego popisu fantazji i psychodelicznej żonglerki obrazami, pojęciami, symbolicznymi tropami. A więc sąd może za chwilę stać się tu rzeką, gwiazdami i wszystkim innym, a sędzia mostem, kogutem, suknią Heleny M. i wszystkim innym. Otwórzmy na chwilę książkę na dowolnej stronie (wylosowałem 9): „Te poszukiwania nie mają sensu –mówiły sine główki płynących dzieci. Sędzia udaje wieloryba, a my się na to nabrać nie damy. Palmowe gałązki wygłaskały pomarszczoną wodę, a brzozy kładły swe czyste oddechy u stóp Heleny M. Miny mieszczan były niewyraźne [...] Helena M. musiała wyjść nareszcie z wody – krążyła po mieście dziwna plotka i sędziego ogarnęła wielka samotność. Otóż Helena M. rzeczywiście stała po kolana w wodzie i patrzyła przed siebie, a sędzia siedział na jej głowie i piał”. Jak czytelnik ma prawo się domyślić, teo 36 retyczny problem „przedstawienia” świata - tak istotny dla poprzedników autora z formacji Nowej Fali i jej okolic - zostaje tu ostatecznie rozstrzygnięty: jako bezprzedmiotowy; ewentualny „ślad” ontologiczny, jeszcze do wyłowienia na kilku pierwszych stronach, szybko ustępuje pod naporem wszechpanującego czynnika bezwzględnej literackości czy -jak to określa Antonio Bianchi w swych Kilku uwagach o powieści postmodernistycznej („Twórczość”, nr 5/1988) –autoreferencyjności: „urzeczony obsesją obrazów wysnutych z fantazji autor zwraca się ku swemu ja rezygnując całkowicie z reprezentatywnej funkcji świata realnego [...] pragnie zwrócić uwagę na własne pisanie, interesując się nim bardziej niż innymi przejawami rzeczywistości” – dowodzi m.in. Bianchi. „Jedna noga Heleny M. dotykała wierzchołka dębu, a druga stała na moście betonowym ponad falami, a środkiem mknęły szczury, albo też mogły mknąć, wszystko jedno zresztą” – i tak już „wszystko jedno zresztą”, w dodatku w stylu nie najlepszego nadrealisty, jest do strony 234, czyli o wiele za długo, może z wyjątkiem scen miłosnych, gdzie przewód narratorski nabiera nie oczekiwanych przez autora niuansów, np.: „Nie biegają tędy barany - powtarzał sędzia i było im bardzo dobrze na łące zielonej, tuż nad rzeką, która swym srebrnym cieniem otaczała miasto. Sędzia położył rękę na piersi Heleny M. i powiedział: to jest grzyb. To nie jest grzyb - odrzekła Helena M. i wyjaśniła sędziemu, co to jest”. Niestety tylko sędzia dowiaduje się, co to jest, my już nic więcej... Patronujące postmodernizmowi narzędzie parodii ujmującej świat w klamrę swoistej umowności (znacznie zręczniej wykorzystywane zresztą przez Krzysztofa Bieleckiego czy Marka Słyka) zostaje w powieści Dżeżdżona skutecznie pogrzebane w lawinie słowotoku, pod taśmą produkcyjną skojarzeń, często korzystających zresztą – jak widać na powyższym obrazku – z dobrodziejstw nieskomplikowanej antropomorfizacji i animizacji. Narracja ma tu postać transu hipnotyczno-artystycznego, a wizja realnego układu odniesień domyślnych w jej obrębie jest całkowicie rozsynchronizowana. Jeśli w operacjach autorsko-narratorskich można dopatrywać się jakiejkolwiek logiki, jest to logika á rebours, podważająca uprzednio wygłaszane sądy, zaprzeczająca spodziewanym zgodnie ze zdrowym rozsądkiem sensom, specjalizująca się w destruktażu wszelkich fabularnych łączników, tradycyjnych elementów kompozycji literackiej itp. O ile wyjściową pozycję konstruktora „nowej” prozy lat osiemdziesiątych możemy porównywać ze strategią narratorów powieści i opowiadań Donalda Barthelme'a, Harry'ego Matthewsa, Roberta Coovera i innych czołowych przedstawicieli postmodernizmu, o tyle rezultat końcowy w postaci gotowego tworu literackiego staje się karykaturą nawet tego – stawiającego na parodię, paradoks i humor – nurtu zachodniej beletrystyki. Uwagę tę można, jak sądzę, rozszerzyć na wiele innych płodów rodzinnego „postmodernizmu”, choć niektóre pozycje – np. Krzysztofa Bieleckiego, Jacka Krakowskiego, Romana Wysogląda – przerastają kulturą literacką i sprawnością warsztatu Miasto automatów o całą klasę. Nie wiem jednak, czy w tym wypadku ta „klasa” to wystarczająco dużo. Ogólnie można rzec, iż w wyniku nadto mechanicznej, sztucznej transplantacji modnych na świecie nowoczesnych technik i form artystycznych organizm polskiej literatury – po krótkim okresie tolerancji – zaczął szybko zdradzać objawy odrzucenia przeszczepu, który rozwijał się jakby sam dla siebie i w sobie, przybierając w drugiej połowie lat osiemdziesiątych już rozmiary za g r a ż a j ą c e g o całości organicznej nowotworu. Nie chciałbym przy okazji nadmuchiwać jeszcze bardziej mitu postmodernizmu w jego zwłaszcza amerykańskim wydaniu; ma on swoje różne strony, o czym można się przekonać, czytając choćby niektóre szkice w cytowanym zbiorze Nowa proza amerykańska czy np. uwagi Suzi Gablik Pluralizm. Tyrania wolności w tomie Postmodernizm – kultura wyczerpania. Jedną z opinii tej autorki przytoczę: „Mentalność taśmy montażowej, która cechuje tak znaczną część dzisiejszej twórczości, sprawia, że artysta traci niezbędny kontakt ze strumieniem życia, a jego działalność staje się mechaniczna, oparta na martwej formie wypranej ze znaczenia i pierwotnego oddziaływa 37 nia emocjonalnego”. Diagnoza Suzi Gablik pasuje jak ulał do bodaj trzech czwartych utworów, które otrzymuje czytelnik produkowanej przy biurkach „nowej” prozy polskiej. Bo co do prozy amerykańskiej, zwłaszcza w jej najlepszych przejawach (z końca lat pięćdziesiątych i z lat sześćdziesiątych), to szanując krytyczne głosy trzeba sobie uświadomić, że wyrosła ona na fundamencie konkretnego sprzeciwu wobec tradycji tamtejszego modernizmu, buntu przeciw drobnomieszczańskiej pustce amerykańskiego życia, próby uporania się z wyzwaniami epoki społeczeństwa masowego, stechnicyzowanego itp. W naszej sytuacji historycznej – społecznej i kulturowej – czasów stanu „powojennego” (po 81) mieliśmy do czynienia z innym, mówiąc zwięźle i przenośnie, podglebiem świadomości społecznej, z bardziej tradycyjnymi i może zaściankowymi (niekoniecznie w złym znaczeniu tego słowa) problemami, konfliktami wartości, sporami moralnymi... Stąd zwątpienie w autentyczność i wartość rodzimego postmodernistycznego przeszczepu, choć nie należy tu –jak nigdzie – generalizować: podpatrzone nowoczesne techniki prozatorskie znalazły dobre, twórcze rozwinięcie również w prozie polskiej ostatnich kilkunastu lat. Ale ten szkic akurat nie jest poświęcony dobrym i twórczym wyjątkom. Reguła wydawnicza lat osiemdziesiątych to z jednego skrzydła Miasto automatów, a z drugiego utwory w rodzaju omawianego poprzednio Oszustwa Marka Bukowskiego, Odwróconego od siebie Andrzeja Tuziaka czy Scen myśliwskich z Dolnego Śląska Józefa Łozińskiego, w których próżnię ideową i myślową zakrywa pozór artystycznej oryginalności, co doprowadza do nie zawsze pożądanych przez autorów rezultatów końcowych. 3 Jednym z takich niepożądanych i niezamierzonych rezultatów jest wyraźna i n f a n t y l iz a c j a stosunku narratora do rzeczywistości przedstawionej i niesionej przez nią problematyki. Przynieś mi, kolego, swoje klocki do piaskownicy, a ja ci je tam porozrzucam i na nowo poukładam, że choćbyś stawał na głowie, to ich nie poznasz, tylko musisz mi do końca zaufać i z pełnym oddaniem się bawić w te nasze klocki, czyli elementy (konwencji, stylów, idiomów, tropów literackich, skojarzeń) – taki jest z grubsza biorąc sens „inwitu” narratorskiego tych powieści i opowiadań. Skoro zgodnie z fundamentalnym rozpoznaniem postmodernizmu wszystkie środki literackiego wyrazu zostały już przez poprzedników wyczerpane (przypominam: „literatura wyczerpania” – to głośne hasło i tytuł programowanego eseju Johna Bartna), skoro nie ma, jak się okazuje, rzetelnego i wiarygodnego panaceum przekazu, które mogłoby w materii słowa artystycznego wyrazić autentyczną treść ludzkich przeżyć i reakcji na wezwania czasu, nie pozostaje pisarzom nic innego niż doskonalenie samego tekstu literackiego i pogrążanie się w labiryncie „biblioteki Babel” literatury powszechnej. Stosowną płaszczyznę działań wytycza program już nie groteski, pozostawiającej przecież w obrębie swych intencjonalnych zainteresowań świat realny (z mitem groteski w „nowej” prozie rozprawił się przekonująco Jan Błoński w cytowanym poprzednio artykule Dwie groteski i pół, opublikowanym na łamach „Literatury”) czy nawet gry (w takim znaczeniu, w jakim przysposobił to pojęcie do interpretacji literatury współczesnej Jerzy Jarzębski), ale właśnie – literackiej zabawy. Większość autorów „nowej” prozy polskiej bawi się w literaturę, bawi się literaturą i stawia czytelnika przed podobnie beztroskimi wyzwaniami. Oczywiście zapewne można i tak, byle dobrze – czyli jeśliby autorzy potrafili przekonać nas do takiej właśnie, literackiej i ludycznej, recepty na utrapienia XX wieku... Lecz któż najbardziej spragniony pociechy i estetycznego zapomnienia zniesie ponad dwieście stron cyrkowej ekwilibrystyki słowami wyrzucanymi przez twórcę z kapelusza z szybkością stu wariacji leksykalnych na akapit?... Samymi wcieleniami sędziego – by wrócić jeszcze na chwilę do Miasta automatów – można wypełnić zoo, akwarium i jeszcze kombinat gospodarki komunalnej. 38 O ile narrator powieści Dżeżdżona prowadzi swe harce na linii granicznej między poezją a prozą, o tyle podmiot twórczy Gier policyjnych Tadeusza Koziury (Warszawa 1987) upatrzył sobie pole do swych gier policyjnych na styku prozy i publicystyki, świadomości artystycznej i oficjalnej – zwłaszcza tej ze środków masowego przekazu. Powieść tę cechuje daleko posunięta już infantylizacja narratora, a chyba i warsztatu literackiego, kryta pozorem zamierzonego zabiegu autorskiego. Koziura zgodnie z modą, jeśli już nie kanonem, postmodernistycznej procedury narracyjnej ubezpiecza swe relacje sekwencjami komentarzy odautorskich oraz umieszczonymi przed kolejnymi rozdzialikami na wzór powieści pikarejskiej ironizującymi streszczeniami, np.: „Niejaki Nolens wraz ze swoim przyjacielem Bergerem, ukrytym za japońskim parawanem, przesłuchuje magistra Brabulca. Nagle niespodziewanie u wrażliwego czytelnika pojawia się refleksja: A jeśli to nie przesłuchanie?” Albo: „Autor posługuje się tak tanim chwytem, iż nie ulega wątpliwości, że któryś z młodych, a już słynnych recenzentów niezwłocznie mu przysoli. Bo czy Skubaniewicz musi zaraz śnić?” Po takim ubezpieczeniu zawartości można już bez podejrzeń o nieoryginalność napisać, że Skubaniewicz o szóstej kopnął w d... Piżyłajtisa, Piżyłajtis przekazał to pozdrowienie docent Pindżałakowej zwanej przez niego w myślach Gdziewanowską, ale na szczęście w rzecz wdali się Kurdefas i Nolens, który „zdawał sobie sprawę, iż sugerowanie Japończykom licencji na produkowanie onuc nie miało szans [...] Pozostawało więc eksperymentować dalej z wynalezioną przez siebie skarpetą”, na szczęście okazało się w końcu, że „Brabulec jest dopełniaczem”, dzięki czemu w rozdziale 21 docieramy wreszcie do dalszego ciągu „rozważań nad istotą Cyzia Wirwary”, wymieniającego właśnie bony papierosowe na alkoholowe, z korzystną dopłatą. Zainteresowanych istotą Cyzia odsyłam do książki, uprzedzając, że zamierzona przez Koziurę satyra na biurowo-towarzyską mentalność Polaków lat osiemdziesiątych, na banał i marazm życia zbiorowego, ma formę nieskrywanie dziecięcego pokrzywiania się rzeczywistości, i to widzianej w tym samym lustrze, przed którym w opiętych spodenkach stoi autor. Żeby nie było złudzeń, daleko stąd do gombrowiczowskiego strojenia min. Znacznie wyżej należy cenić literacką zabawę w policjantów i złodziei, jaką fabrykuje w swej gastronomicznej trylogii ( W barszczu przygód, Warszawa 1980; W rosole powikłań. Warszawa 1984; W krupniku rozstrzygnięć. Warszawa 1986) niewątpliwie utalentowany Marek Słyk. Jeśli w artystycznym świecie prozy Jana Dżeżdżona, Krystyny Sakowicz i kilku innych autorów prezentowanego w tym szkicu nurtu dominuje jako zasada twórcza – liryczna nielogiczność, niemalże swoboda nadrealistycznej wyobraźni, to narrator powieści Słyka zdaje się przestrzegać strukturalnych zasad poetyki gatunku (określonego gatunku powieści); utwory jego mogą stanowić wdzięczny przedmiot analiz teoretyka literatury, badającego rozwój i konstrukcję fabuły, wzajemne relacje i „powikłania” wątków, cechy typologiczne bohatera i innych postaci, styl i frazeologię itp. Z chwilą jednak gdy tenże teoretyk przeszedłby do opisu zobrazowanej tu rzeczywistości i przedstawionych zdarzeń, do interpretacji treści i odniesień narracji itp., musiałby zauważyć, że materia jego analiz i rozważań przekształca się w rodzaj eseju fantastyczno-naukowo-komicznego. Ogólnie mówiąc, logika konstrukcji artystycznej w twórczości Styka polega na w miarę konsekwentnym przestrzeganiu strukturalnych ujęć, prawideł gatunku, a raczej odmian gatunkowych powieści na przemian: przygodowej i pikarejskiej, fantastycznonaukowej, kryminalnej i in. – i wypełnianiu tego regulaminu formalnego niezbornym, wyimaginowanym od początku do końca, piramidalnie rozrastającym się strumieniem fikcji, wyposażonym w oryginalny i zrozumiały tylko w kontekście tej jednej powieści aparat frazeologiczno-leksykalny (nazwy, imiona, wynalazki autorskie ujawniają przy tym świadome intencje pa-rodystyczne czy satyryczne, por.: Flakonon Plux, Kamon Komino, Mefia Fufhon, Defart, fryzjer kastralny, trzeciopłciowy, septyliony sertów, atonalne koguty itd., itp.). Styl, sceneria, zabiegi narratorskie tej wyrafinowanej gry wynicowanymi jakby z literatury schematami i formami zgadzają się z naszą wiedzą i praktyką czytelników kryminałów czy powieści SF... Tyle że fabuła niemal natychmiast wszystko uniewia 39 rygadnia, ośmiesza, doprowadza do absurdu. Treść kontrapunktuje formę: bezlitośnie punktuje jej konwencjonalność, umowność, sztuczność. Tylko czekać szyderczego śmieszku narratora pod adresem łatwowiernego i spragnionego barwnej anegdoty czytelnika: he, he, he!... Barszcz przygód i Krupnik rozstrzygnięć rozwijają się zatem – zauważmy – jakby w myśl i według wzorów zabawy dziecięcej, której organizator zazwyczaj narzuca ścisłe ramy działań, a gracze mogą te ramy, nie wykraczając na krok poza nie, wypełniać dowolną treścią, uruchamiając całą swą fantazję. Oczywiście dystans czytelnej parodii i imitatorskiej intencji jest tu dostrzegalny od początku: autor umawia się z nami z góry, kto kogo w książce udaje, kto „odlicza”, kogo się na niby szuka, a kto pozoruje zabitego, kto jakie ma przezwisko (etymologia przezwisk też ma zaczepienie w typowo dziecięcej przekorze); jakby tego było mało, narrator co kilka stron tłumaczy się przed nami w autokomentarzach ze swych niefrasobliwych poczynań, np.: „Już chciałem się rozlać w szerokiej frazeologii, lecz w porę się opamiętałem”, „Wiem, widzę to, że wątki, którem układał z początku, większej były bujności niż teraźniejsze”. Mogłaby ta trylogia być zajmująca i wciągająca, gdyby nie fakt, że nie jest: sam temat, powtórkowy, przerabialiśmy już w klasie Bartha, Pynchona, Eco (choć nie można odmówić Słykowi nadzwyczajnego konceptu fabularnego, wyobraźni, oryginalnych pomysłów i przewyższającej wielu rówieśników-pisarzy sprawności warsztatowej), ale przede wszystkim wszystkie trzy „zupy” już po kilkudziesięciu stronach stają się ciężkostrawne. Niespodzianki wyobraźni już nie zaskakują; absurd kreowanej rzeczywistości - irrealnej, choć o znamionach realności – doprowadzony do potęgi przez absurd wykluczających się logicznie zabiegów konstrukcyjnych i chwytów fabularnych nuży, męczy, zatraca swą konstytutywną jakość, przeradza się w zapis niemal półsennych majaczeń, a czasem wręcz w fabularne plecenie, jak się da i ile się da. Infantylna u samych swych podstaw zasada konstrukcji tekstu-światoobrazu patronuje też warsztatowi prozatorskiemu Krzysztofa Bieleckiego (m.in. Nie ma czarów, nie ma aniołów. Warszawa 1987), bawiącemu się z oddaniem w ciuciubabkę skojarzeniowo-słownikową, rozdzielającemu określone role podmiotom kolejnych gier literackich: tutaj ty będziesz Fithem 2016, tam ty Czerwonym Kapturkiem (nb. tytułową postacią jednego z głównych utworów Donalda Barthelme'a była Snow White – Królewna Śnieżka), a jeszcze tam ty na przykład nogami. Przypasowane do określonego pola znaczeniowo-leksykalnego „postaci” zajmują w wyobraźni autorskiej swoje miejsca i przystępują do akcji, również w pewnym stopniu na warunkach podwórkowej zabawy: chodzi o to, by popisać się jak największą inwencją i fantazją, ale w wyznaczonym przez pomysł zakresie, nie naruszając reguł (czyli nie wolno „skusić”, jak się mówi wśród dzieci), pamiętając cały czas o tym, że jest się tylko –i aż – Czerwonym Kapturkiem, ściganym Fithem czy nogami: „Nogi rozdziawiły gęby i trzymały je w pogotowiu, a w rękach przestrzeń, która nieznacznie jakby skurczyła się, choć to ulotne wrażenie. Nogi nie powiedziały, że jestem inteligentny, nie powiedziały, że jestem mądry, że jestem mądrzejszy od innych, chociaż ich jest cztery. Trzecia skrzywiła się, rzuciła gwałtownie prześcieradło na podłogę, szurnęła, obróciła się na pięcie”. Rozległą, różnorodną i wielobarwną przestrzeń artystyczną zapewniają tak zakonspirowanym i pomysłowym bohaterom wykorzystywane przez Bieleckiego – zresztą dość zręcznie i nie bez dowcipu –techniki parodii, pastiszu, persyflażu, a także charakterystycznego dla postmodemistów, w wydaniu zwłaszcza Barthelme'a, kolażu, spajającego w jeden nurt narracyjny wszelkie możliwe chwyty, ujęcia, znaki, elementy świadomości kulturowej itd. Bielecki zdaje się zresztą zawdzięczać zbyt wiele Barthelme'owi – i nie chodzi tu tylko o takie zapożyczanie pomysłów jak „przerabianie” dziadków („Istnieje kilka rodzajów dziadków, jak istnieje kilka rodzajów jabłek czy pomidorów... I tak rodzaj, od którego należy zacząć, to z pewnością dziadek jako człowiek... Niektórzy dziadkowie jako ludzie budzą się w nocy, a wtedy również budzą się babki jako ludzie i trwają w nieokreślonym, a przecież w biologicznym oczekiwaniu... Drugi rodzaj dziadka to 40 dziadek do orzechów...” itd.) w stylu, w jakim autor Podręcznika dla synów przećwiczył już, znacznie dowcipniej, ojców („Istnieje dwadzieścia dwa rodzaje ojców, z czego tylko dziewiętnaście naprawdę się liczy. Znarkotyzowany ojciec się nie liczy [...] Niektórzy ojcowie lubią się stroić w czarne szaty i udzielać sakramentów” itd., cytuję według wybornego przykładu Anny Kołyszko w „Literaturze na Świecie”, nr 1/1984). Natomiast we wzmiankowanej już Jaśmiornicy (Warszawa 1987) Krystyny Sakowicz infantylizacja rzeczywistości przedstawionej i stosunku narratora do świata polega między innymi na przenoszeniu całej „obiektywnej” akcji i „subiektywnej” refleksji w obszar niefrasobliwie naiwnej wyobraźni o proweniencji nadrealistycznej. 4 Wielu autorów „nowej” prozy wprowadza swoje fikcyjne partytury w układy jeszcze bardziej skomplikowanych i odległych odniesień artystycznych, historycznych i innych, przy czym intencja zabawy o podtekście mniej czy bardziej infantylnym nie jest tu trudna do uchwycenia. Jacek Krakowski, autor m.in. Transu (Warszawa 1987) zdaje się – jak Słyk schematem i stylistyką prozy sensacyjnej oraz SF – bawić topiką, frazeologią i technikami literackimi powieści grozy, thrillera, czarnej baśni, a także prozy onirycznej itp. Bohater tego literackiego transu hipnotyczno-psychodelicznego, uwięziony przez trzy kobiety (symbolizujące i Parki, i „żeńskie” siły bytu) w stojącym na odludziu gmaszysku, również migocącym w fabule wieloma aluzjami symbolicznymi, usiłuje na wszelkie możliwe sposoby, ale oczywiście bezskutecznie, wydostać się ze swej pułapki. Jest on swoistym Józefem K. koszmaru sennego – choć trudno zdać relację z jego „procesu”, gdyż akcja opowieści toczy się równocześnie na kilku poziomach: quasi-realistycznym, onirycznym i metaliterackim, czyli prowadzącym nić świadomego flirtu parodii i gry z materią literacką. Nieszczęśnik, wplątany jak Kafkowska marioneta w tryby osaczającej go bezpośrednio machiny jego kosmosu, próbuje – między innymi w końcowej mowie oskarżycielskiej przeciwko Patrycji, Kornelii i Apolonii – przejść też na poziom dyskursu filozoficznego, np.: „Tak, my, co niepotrzebnie weszliśmy w ten świat, powinniśmy z niego odejść, aby swą przypadkową obecnością nie mącić jego porządków i wyobrażeń o sobie. Swoją transfiguracją weszliśmy w jego nie przystającą do nas metamorfozę”. Trudno jednak ten „trans” racjonalnie rozebrać, i w ogóle próbować rozbierać; raczej trzeba bezwolnie poddać się wartkiemu nurtowi wyimaginowanej fabuły i zabawy literackiej, przyznając, że w tym wypadku dynamiczna wyobraźnia, sprawne imitatorstwo zapewniają wcale barwną rozrywkę. Jedną z bardziej spójnych artystycznie konsekwentnych propozycji w serii „nowej” prozy przedłożył też czytelnikowi Roman Wysogląd (m.in. Przekrętka, Warszawa 1985). W przekonaniu narratora jego opowiadań świat nie ma nam w trakcie naszego krótkiego życia do zaproponowania niczego poza grą złudzeń, wyobrażeń, naiwnych roszczeń i bezlitośnie rozwiewanych iluzji, ustawicznych niezrozumień i nieporozumień między ludźmi... Stąd manipulacje „jednostkami” fikcji są tu niejako oddawaniem sprawiedliwości światu, sprowadzaniem wszystkiego, co nazywamy „życiem”, do właściwych wymiarów; narrator co rusz w sposób jawny lub pośredni kwestionuje nie tylko realność, ale nawet prawdopodobieństwo przedstawianych zdarzeń. I w tym tomie opowiadań postmodernistyczny kolaż, parodiowanie i imitatorstwo różnych technik prozatorskich – nie pozbawione tu na szczęście odcienia krytycznego autorskiego dystansu – stanowią zasadnicze elementy strategii narratorskiej, która jest jeszcze o tyle oryginalna, że obiera za jeden ze swych układów odniesienia techniki nowoczesnego warsztatu filmowego. Niestety, większość autorów „nowej” prozy nie sili się – w przeciwieństwie do Romana Wysogląda czy Jacka Krakowskiego – nawet na próby upozorowania perspektywy poznawczo- ideowej czy „metaliterackiej” w swoich układankach fabularnych, posługując się dowol 41 nie i często w nieprzemyślany sposób wysłużonymi, jak je nazwałem, „klockami” tropów, obrazów, schematów literackich itp., itd. Por. najnowsze opowiadania Dariusza Bitnera czy też Annopolis, świat mojej wyobraźni (Kraków 1988) Jerzego Grundkowskiego. Akcja tytułowego opowiadania tegoż tomu rozpoczyna się w czasie, kiedy – streszczam – archontem w Annopolis był Bazyli, a wnukowi Bonifacjusza Zwycięskiego Bonifacjuszowi Łysemu urodził się syn, następca tronu Tiusculanum, i kiedy Gatra została podbita przez plemiona z zachodu; początek akcji wiąże się z wyprawą podjętą przez króla Bepsosa w celu osiągnięcia kupieckiego miasta Bron, choć tak naprawdę królewska karawana zmierza w kierunku Zaklętego Kręgu Północy... Już na drugiej stronie orientujemy się, że akcja dzieje się – podobnie jak w książkach wielu rówieśników Grundkowskiego – nigdy i nigdzie, zapalające się zaś w naszych umysłach co chwilę lampki wiedzy kontrolnej tylko pogłębiają ogólny rozgardiasz poznawczy; kiedy na przykład narrator zapewnia nas, że „Demetrios i Klio szukali wyjaśnienia w pobudkach racjonalnych”, wiemy, że chodzi mu tylko o zaangażowanie dźwięcznych i dobrze kojarzących się imion z mitologii czy historii do swego fantastycznego wywodu. Fabuła utworu, rozwijająca się naprzód w duchu i stylu jeszcze jednej opowieści Sindbada z rozbudowanym sztafażem quasi-kronikarskim oraz natchnionym komentarzem i przypisami wg świętego Borgesa, ewoluuje powoli znowu w stronę przypowieści pikarejskiej (z nie spełnionymi groteskowymi ambicjami), by upodobnić się W końcowej fazie do kolejnej, nie znanej przygody Guliwera. W kreowanym przez Grundkowskiego świecie trudno doszukać się jakichkolwiek głębszych motywacji i zamysłów – poza pomysłem fabularyzowania do upadłego. Co prawda, rzekłby kto, jeżeli w literaturze można wciąż do woli i bez ograniczeń wymyślać, to czemu nie można w dowolny sposób bawić się rzeczami już przez kogoś wymyślonymi? Otóż można, tylko – jak już zaznaczyłem – trzeba wiedzieć, w jakim celu się to robi, a przede wszystkim robić to tak, żeby w lekturze można było sądzić, że wymyślone pochodzi od autora. Kraj tymczasem przekręcił się dokoła Okrągłego Stołu, ale kombatanci „rewolucji artystycznej” pozostali na swych placach zabaw stylistycznych i w swych ogródkach jordanowskich wyobraźni. Większość spośród nich z przyzwyczajenia zapewne kontynuuje swoje zajęcie literackie, głównie na łamach „Twórczości”, czasem tylko w Serii dla Konesera, której miałem już okazję poświęcić na początku tomu kilka właściwych słów. Ostrzegam – wobec tej recydywy – jeszcze raz: nie dajmy się zwariować i wmówić sobie jakiejkolwiek „rewolucji artystyczno-językowej” w tej prozie. Równie dobrze można by twierdzić, że w Polsce czasu przełomu 89/90 odbyło się powstanie styczniowe. Niestety, widma kombatanckie wciąż wypływają, nawet w środkach masowego przekazu. A odbiorcy są już w nowych warunkach polskich dostatecznie zdezorientowani, zagubieni, by dać sobie wmówić wszystko. Jednego wszakże nie pozwólmy sobie wmówić. Z wieloma twierdzeniami protagonistów polskiego postmodernizmu można by dyskutować, z niektórymi może się nawet pogodzić, ale nigdy z tym, że mamy do czynienia (o czym informowały kiedyś beztrosko m.in. TV i „Gazeta Wyborcza”) z grupą pokoleniową „nieobecną od lat”, wypchniętą z orbity wskutek określonych układów politycznych i innych, sprowadzoną niemal do artystycznego podziemia przez „wrednych” krytyków w rodzaju Błońskiego. Sięgnijmy na miłość Boską do tak n i e d a w n e j d o k u m e n t a c j i i zauważmy, że to nie ci pisarze byli prześladowani i nie doceniani. Byli, ale całkiem inni. Przecież większość książek nawet świeżo upieczonych (przez „Twórczość”) debiutantów ukazywała się w druku w terminach, o których często tylko mogli marzyć ich tolerowani w „nadziemiu” starsi koledzy. Tak pokrzywdzony wskutek zmowy krytyków Jan Dżeżdżon wydawał w latach osiemdziesiątych rok w rok grube powieścidła. Powieści nie mniej pokrzywdzonego (zdaniem gości literackiego „Pegaza”) Józefa Łozińskiego trafiały na zalecane przez KC PZPR „ścieżki szybkiego druku” i trudno zliczyć liczbę ich kolejnych wydań nb. w renomowanych firmach edytorskich. Ileż pozycji „nowej” 42 prozy rozprowadzano obligatoryjnie w bibliotekach publicznych i szkolnych. Wszystkie wymienione (i nie wymienione) w tych dwóch szkicach tytuły wypełniały największy metraż na półkach księgarskich ze współczesną beletrystyką krajową; twórczość ta była przedmiotem licznych omówień. Najwięcej nie pamiętanej już dziś tandety beletrystycznej wypuściły Iskry i Wydawnictwo Literackie. Poważne, wieloodcinkowe „polemiki” wokół „nowej” prozy przetaczały się przez łamy najpoważniejszych czasopism, m.in. „Literatury” i „Polityki”. Nie chciałbym wszakże, by ktoś pomyślał, że potępiam ja z kolei w czambuł tę formację literacką, w której można rozpoznać przecież i autentyczne talenty, i sporo wartościowych (tyle że nie zasługujących na taki krytyczny rozhowor) dokonań. Uwagę – i ostrożność w formułowaniu diagnoz – powinien budzić jednak niezwykły spektakularny sukces nurtu „nowej” prozy w końcówce peerelowskiego dominium. Władzy na rękę była wtedy taka literatura – programowo apolityczna, wyzbyta aktualnych trosk społecznych i innych, wyłamująca się z frontu opozycji, proponująca czytelnikowi relaks psychiczny tudzież ulgową taryfę ideowo- poznawczą. Nie bez kozery najczęściej ci młodzi pisarze byli obsypywani deszczem nagród, stypendiów, talonów i innych zaszczytów, które nb. często odbierano ich starszym, niepokornym kolegom. Choć trzeba sprawiedliwie podkreślić, że sami zainteresowani nie starali się o te zaszczyty ani nie zabiegali specjalnie o względy władzy i na pewno nie zapisywali się do partii. Władzy wystarczało, że byli cicho i poza linią frontu ideowego... 43 LATA DZIEWIĘĆDZIESIĄTE: STRONA ETYKI 44 Marek Nowakowski: zwierciadło Peerelu Jedną z pierwszych książek Marka Nowakowskiego wydanych już oficjalnie w kraju – po długotrwałej kwarantannie tej twórczości w polskim podziemiu i w wydawnictwach emigracyjnych – był tom opowiadań Dwa dni z Aniołem (Poznań 1990), znany nielicznym czytelnikom z wcześniejszej edycji w paryskim Instytucie Kultury. Zebrane tu utwory mogą na pierwszy rzut oka sprawiać wrażenie dość przypadkowego zestawu tekstów pochodzących z różnych okresów. Pierwszy i najdłuższy, Jeden dzień w Europie, przy pobieżnym, nie dość wnikliwym odczytaniu prezentuje się jak typowe dla wcześniejszego „kanonu” pisarstwa Nowakowskiego sprawozdanie z rekonesansu bohatera w warszawskich knajpach, klubach itp. w gronie charakterystycznych bywalców półświatka. Tytułowe Dwa dni z Aniołem to relacja z „wyjazdowej” interwencji wziętego stołecznego adwokata u pewnego wojewódzkiego prokuratora o nazwisku Anioł, który raczej aniołem nie jest – stąd też wizyta ma niekonwencjonalny przebieg. Świadek wychodzi od autentycznej sceny sądowych zeznań Edwarda Gierka podczas procesu byłego prezesa Komitetu ds. Radia i TV Macieja Szczepańskiego, Wizyta zaś poświęcona jest epizodowi więziennego spotkania obrońcy z podsądnym – znanym działaczem opozycji izolowanym w okresie stanu wojennego; wreszcie Piwnica to prawie reportaż z zatrzymania przez służby specjalne pisarza N.N. Jednak mimo pozorów przypadkowości układu i sporego rozstrzelenia tematycznego tego zestawu, nie sposób nie odczuć, że poszczególne opowiadania łączy tu więź, przesądzająca bodaj najgłębiej o charakterze świata przedstawionego: mianowicie w miarę spójny fundament intencji i idei, na których autor osadza zręby swych fikcyjnych „projekcji”. Niewątpliwie są to intencje odmienne od tych, które stały u podstaw wcześniejszych utworów z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych; inaczej wyposażony duchowo i poznawczo, z pewnością bardziej doświadczony jest też teraz narrator. Przypomnijmy, że twórczość Marka Nowakowskiego od debiutu ( Ten stary złodziej. Warszawa 1958) i następnych głośnych tomów opowiadań (zwłaszcza Benek Kwiaciarz, Warszawa 1961) aż po wydanego w roku 1978 Księcia Nocy kojarzona była z nurtem prozy „lumpowskiej”, fascynującej się egzotycznymi dla ówczesnego czytelnika enklawami przestępczymi i środowiskami marginesu społecznego. Wszakże niepokoje moralne i kontestację, cechującą w interpretacji Nowakowskiego „dolne” warstwy narodu, można było nanosić na szersze tło polityczno-społeczne. Przeprowadzając konsekwentną demitologizację środowisk lumpowskich i okolicznych autor dowodził pośrednio, że odchodzenie w przeszłość i degrengolada całego marginesu miejskiego jest symptomem – jednym z symptomów – pogłębiającego się ogólnego kryzysu świadomości i rozgardiaszu moralnego w Polsce. Oczywiście chodziło tu o dość porządny margines, respektujący swój niepisany regulamin współżycia i zespół zasad etycznych; zasady te dla pozostałych członków społeczeństwa byłyby może nie do przyjęcia i nie zasługiwały zapewne w ogóle na miano etycznych – ale przecież stanowiły swoisty kodeks norm przestrzeganych niegdyś nawet przez najgorszych „tych starych złodziei”. Jednak krytycy i różnej maści publicyści nie dostrzegali wtedy – albo nie chcieli dostrzec –ponadobyczajowego, uniwersalnego wymiaru prozy Nowakowskiego, symboliki jej pozornie małorealistycznych scenariuszy fabularnych, a szczególnie zakamuflowanych sugestii politycznych. Do takiej recepcji i takich ocen tej twórczości przyczyniła się z pewnością bezkompromisowo opozycyjna postawa autora wobec władz i rzeczywistości peerelowskiej; zabiegi oficjalnej, „dworskiej” krytyki dyskredytującej całkowicie lub umniejszającej rangę artystyczną utworów Nowakowskiego nasiliły się w stanie wojennym, zwłaszcza po opublikowaniu przezeń w podziemiu tomu Raport o stanie wojennym. 45 Raport... należał do książek, które funkcjonowały w porządku przede wszystkim politycznym – w krytycznym dla kraju okresie; ale zwiastował też znamienną metamorfozę intencji i tendencji autorskich, które przyniosły później właśnie m.in. Dwa dni z Aniołem. Było to w obrachunku autora jak gdyby gruntowne „przejrzenie na oczy”: pisarz, kamuflujący do tej pory swe krytyczne obserwacje i komentarze do rzeczywistości peerelowskiej, pasjonujący się sferą odrzuconych i spisanych na straty przez system wyrzutków, wykolejonych inteligentów itp., postanowił rozszerzyć swoje pole zainteresowań na całe społeczeństwo kraju pogrążonego w mrokach schyłku totalitaryzmu (przypomnijmy: w bardzo kulawej i jakże niedomagającej wersji totalitaryzmu), społeczeństwo nie zdające sobie sprawy ze stopnia swego omotania, uzależnienia od narzuconego siłą ustroju. Bohater wyżej wspomnianego, bardzo ważnego z punktu widzenia poruszanego teraz wątku opowiadania Jeden dzień w Europie – równocześnie jego narrator, przedstawiający się jako pisarz, w którym możemy domyślać się porte-parole autora – nie umie sobie poradzić z wyzwaniami świata, w którym żyje: niby całym swym jestestwem opowiada się przeciwko podbudowującej ten świat zasadzie politycznej i widocznemu gołym okiem jej fałszowi, lecz równocześnie odczuwa swoją od niej zależność, odkrywa w sobie trucizny wasalstwa i ograniczeń. Doprowadza to do niemal ekshibicjonistycznych, podminowanych nie tajoną rozpaczą wynurzeń: „Ten ciągły boks. Z sobą i pisaniem. Lat przybywa. Po czterdziestce. Książek kilkanaście. Obca łapa nigdy moim pisaniem nie sterowała. A mimo to ile spętania, niemożności. Krok coraz cięższy, niewola przyzwyczajeń, drobne, coraz częstsze ustępstwa”. Jak widać, narrator nie oszczędza siebie. Ponieważ nie oszczędza siebie, zyskuje też legitymację do pokazania innych w podobnie krytycznym świetle. I korzysta z tej legitymacji bez skrupułów. Opowiadania Marka Nowakowskiego zawarte w kilku wydanych po roku 1989 obok wyżej wspomnianego tomach – m.in. Wilki podchodzą ze wszystkich stron (Warszawa 1990), Homo polonicus (Warszawa 1992) – przynoszą najszerzej chyba rozwinięte i najdobitniej udokumentowane w naszej najnowszej prozie spektrum zła wywołanego w nieodległej przeszłości przez tak zwany realny socjalizm. Mamy tu szansę zapoznać się z całą antologią ludzkich świństw, złodziejstw, kłamstw, chamstwa na co dzień, wszelkich dewiacji, pazerności napędzającej polski ćwierćświatek. We wszystkich miejscach spotkań człowieka z człowiekiem w tym kraju – nawet mimo korzystnych, długo oczekiwanych zmian politycznych (czy może tylko ich pozorów) – narrator natrafia na dowody zniewolenia duszy i umysłów, znieprawienia oraz decydującego przede wszystkim o życiu społecznym prawa walki o byt, przybierającego dla zmylenia oczu wyrafinowane, cywilizowane formy. Jednym słowem, obcujemy w tej prozie z prawdziwym rodzimym „folwarkiem ludzkim”... Zwierciadło fabularne, jakie stawia Nowakowski przed społeczeństwem, jest demaskatorskie i dotkliwie szydercze, wyostrzające kontury rzeczywistości. Wilki podchodzą ze wszystkich stron to zbiór drobnych, czasem zaledwie naszkicowanych psychologicznoobyczajowych fabularnych impresji, które swą gruntowną, niejako strukturalną krytykę zeszmaconego przez system polityczny narodu wpisują w tło najbardziej powszednich i przyziemnych sytuacji międzyludzkich. Na przykład: oto kasjerce sklepowej, która upomina przeszkadzającą jej w pracy dziewczynkę, mama dziewczynki robi piekielną awanturę włącznie z wpisem do książki życzeń i zażaleń, a nikt w długiej kolejce nie ośmiela się stanąć w słusznej obronie upokorzonej kasjerki (to właśnie tytułowe opowiadanie – z tymi „wilkami”). Oto pijany ślepiec w przypływie furii tłucze prawie na śmierć swego starego, zniedołężniałego psa, a ludzie obojętnie mijają ten obrazek – i rano znajdą zapitego ślepego żebraka utopionego w gliniance ( Pies ślepca). Oto w jednym ze staromiejskich barów żona dopada męża i ucztujący bywalcy mają na boku wielką frajdę z tego starcia: „Chwyciła go za dolną wargę. Wczepiła w nią palce. Zakwiczał z bólu. I równie zwinnie jak ona wyciągnął rękę i schwycił ją za nos”. Później obserwatorzy zdarzenia poważnieją, ,jak zawsze kiedy znajdą się naprze 46 ciw tych najbardziej podobnych do ludzi zwierząt” – pointuje narrator, nie omieszkując dopowiedzieć, że chodzi tu o małpy. Gra w tych momentach w narratorze dusza karykaturzysty - ale nie możemy i nie mamy zgodnie z intencją narratora wybronić się przed autorefleksją, że taka karykatura była do pewnego stopnia (a może i nadal bywa) również składnikiem naszego losu. Żyliśmy, a zapewne do jakiegoś stopnia wciąż żyjemy w kalekiej i k a r y k a t u r a l n e j przestrzeni społecznej, ukształtowanej przez dziesięciolecia zniewolenia, udawania, obłudy, wypraktykowanej schizofreniczności postaw (jednej na użytek prywatny, drugi na publiczny) itp., itd. Nie potrafiliśmy racjonalnie ani irracjonalnie czy jakkolwiek przeciwstawić się spętaniu i fałszowi. Oto jedna ze scen pointujących upojną całodzienną wędrówkę bohatera po Warszawie w Jednym dniu w Europie, w której grono przyjaciół stolikowych trafia pod wieczór do pracowni wybitnego, cieszącego się powszechnym szacunkiem rzeźbiarza: „Zwróciłem uwagę na kilka kształtów, okrytych szczelnie ceratową folią, i obwiązanych sznurami... Zerwałem zasłony z kilku tych brył, stłoczonych w kącie wśród nieużytecznych rupieci. Były to popiersia. Wykonane z realistyczną dokładnością. Po mongolsku szeroka, z wąskimi oczami i trójkątną bródką głowa Lenina. Stalin [...] Rzeźbiarz spurpurowiał i też zastygł jak rzeźba. Po długiej chwili wrzasnął cienkim, wibrującym głosem: – Precz! W ciszy pełnej kłopotliwego zawstydzenia opuszczaliśmy tę pracownię”. Przytoczyłem dłuższy cytat z myślą o tym, by dotrzeć do owego „kłopotliwego zawstydzenia”, z jakim obecni – w tym i bohater (za którym stoi narrator) – opuszczają pracownię. Nie jest to odcinające się od rzeźbiarza oburzenie, nie jest to też demaskatorski śmiech, którym mogliby zareagować w tym momencie ewentualni młodsi, „solidarnościowi” uczestnicy spotkania. Zauważmy: kłopotliwe zawstydzenie sygnalizuje w tym miejscu pewne poczucie wspólnoty we wstydzie rzeźbiarza za jego grzeszną przeszłość... Odczucie to daje pojęcie o stanie ducha również bohatera i wszystkich obecnych u rzeźbiarza. Można zarówno tę scenę, jak i cały kryjący się za nią i rozwijany tu często wątek myślowy odczytać jako przyczynek do wznieconej wkrótce po odzyskaniu wolności przez księdza Józefa Tischnera dyskusji o „homo sovieticus”... Oczywiście trudno sądzić, by Marek Nowakowski pisząc swe opowiadanie sięgał do teorii „człowieka zsowietyzowanego” –takiego, któremu trudno się wyzbyć narzuconych mu i określających go w przeszłości wbrew jego woli systemowych imperatywów postępowania społecznego i moralnego (pojęcie to wprowadził i analizował jako pierwszy, jak wiadomo, Zinowiew). To ewentualnie ksiądz Tischner mógłby odwoływać się do nowych opowiadań autora Dwóch dni z Aniołem po celną literacką dokumentację swych - tak podawanych kiedyś w wątpliwość – tez. Diagnoza i opis „homo sovieticus” zaskakująco wiernie odpowiada wizji społeczeństwa polskiego końcówki Peerelu i początków nowej Polski, jaka została odmalowana na kartach tej prozy... Lecz Nowakowski zgłasza polemiczną poprawkę do tej teorii - w kolejnej swojej minipowieści zatytułowanej Homo polonicus. Otóż homo polonicus jest w interpretacji autora produktem dziejowym różnym od homo sovieticus, aczkolwiek - co zresztą jest oczywiste – zakresy obu symbolicznych definicji mniej lub bardziej zachodziły na siebie w praktyce społecznej ostatnich kilkudziesięciu lat. Polonicus nie może wszakże uchodzić za zwykły podgatunek sovieticus – nigdy bowiem nie poddał się bezwolnie prawom oraz nakazom wschodniego totalitaryzmu. Nigdy, z małymi wyjątkami grona zażartych ideowców, nie zostały u nas zaszczepione w zbiorowej skali -jak to nazwał Witkacy, a po nim w Zniewolonym umyśle Miłosz – zarazki Murti-Binga. W czasach najdotkliwszej, najbardziej napastliwej sowietyzacji homo polonicus pozostawał mniej lub bardziej sobą - czego wcale nie należy jednak liczyć mu na duchowy plus, a tym bardziej poczytywać za odruch wierności wobec jakichś idei nadrzędnych czy ideałów moralnych. Nie: cały światopogląd Stasia Bombiaka, bohatera ostatniej powieści Marka Nowakowskiego, obracał się zawsze – jak on to sam nazywa – wokół prawa mamony. Również teraz, w nowej sytuacji historycznej, do niego się sprowadza. Negatywny 47 spadek systemu peerelowskiego wcale nie wiąże mu rąk i nie pozbawia go inwencji, wręcz przeciwnie: widok mrowiska targowego w mieście wyzwala w Bombiaku nowe podniety i emocje. „Oto wolny rynek. W tym tumulcie, gwarze i smrodzie czuł się wspaniale. Przenikały życiodajne fluidy... W przybliżeniu przeliczył obrót pieniądza, który według jego mniemania mógł dziś przepłynąć przez rozległą przestrzeń placu. Ten pieniądz usuwa wszelkie przeszkody... Wali jak fala powodziowa i nic mu się nie oprze. Ile w tym nieoczekiwanych możliwości. Poczuł radość życia”. Homo polonicus zawsze był sobą i pozostał sobą – dając się niezmiennie powodować temu specyficznemu napędowi życia społecznego, który można określić jako konieczność do wychodzenia na swoje czy może inaczej: umiejętność wyciągania jak największych dla siebie korzyści w ramach narzuconych odgórnie układów politycznych i międzyludzkich. W czasach pogłębiającego się bezładu peerelowskiego stał się on pragmatycznym, zręcznym i przebiegłym realizatorem schizofrenii stosowanej, sztuki całkowicie rozbieżnego postępowania w miejscach publicznych i w życiu prywatnym. Deklaratywnemu posłuszeństwu, najgorliwszej często spolegliwości wobec systemu, wskazywanemu na terenie instytucjonalnym, towarzyszył zadziwiający brak hamulców moralnych w życiu osobistym. To na przykład, że w jednym roku poszły na pochód pierwszomajowy miliony Polaków, a w następnym – kiedy zaistniała taka polityczna możliwość – stawiły się na miejscu zbiórek już zaledwie garstki manifestantów, można wytłumaczyć tylko faktem, że homo sovieticus występował w Peerelu jako rzadkość. Milionowy zaś tłum homo polonicus ruszał przed trybuny i wymachiwał czerwonymi chorągiewkami nie tyle nawet ze strachu, co w sobie z góry wiadomych celach. Uczestnictwo w kultywowanej przez władze sferze totalitarnego sacrum było w końcu niezbyt dolegliwe, a ileż spraw załatwiającym haraczem. Niechodzenie na pochód groziło naruszeniem ustabilizowanej sytuacji bytowej”: można było nie dostać na rok czy dwa paszportu, zostać przesuniętym w dół na liście przydziałów mieszkań czy wczasów, nie dostać awansu i tak dalej. „A ja do trybuny jak małpa zęby szczerzyłem, łapami machałem” – wyznaje Stasiu Bombiak, autorska konkretyzacja symbolu homo polonicus. –„Trzeba było wtedy chodzić. Nie poszedłeś, podpadłeś”, „Każdy dźwigał ten komunistyczny krzyż. Myślisz, że mnie to pasowało” – wtóruje bohaterowi wzdychając kapitan SB, zapewniający mu dziś obstawę w jego interesach. Specyfika psychologii homo polonicus polega na tym, że potrafił on i potrafi przystosować się - zewnętrznie i pozornie – do wymaganych od niego zasad życia zbiorowego, prywatnie zaś postępować tak, jak mu dyktuje rozum i program wyłącznie własnego zysku i sukcesu. Naturalnie taki Stasiu Bombiak jest typem psychologicznym wykształconym i wydoskonalonym w ogniu walki z systemami totalnymi – bo nie tylko z totalitaryzmem sowieckim. Charakter homo polonicus hartował się już w czasie hitlerowskiej okupacji – kiedy to część społeczeństwa poświęcała się walce z wrogiem, a nie mniejsza chyba część oddawała się z zacięciem i polotem walce o „rąbankę”. Jak już nadmieniałem, fundamenty strategii egzystencjalnej Bombiaka nie uległy zmianie wraz z upadkiem imperium sowieckiego i narodzinami polskiej demokracji, zmieniły się tylko jej formy i techniki – na mniej drapieżne, oszukańcze, bardziej wysublimowane. Generalnie można rzec – wczytując się w intencje Marka Nowakowskiego – że homo polonicus naszego wczesnego kapitalizmu dziedziczy zasadnicze konstytutywne cechy psychiczne swego poprzednika z epoki schyłkowego socjalizmu. I na tym chyba w dużej mierze polega nasze dzisiejsze polityczne i gospodarcze nieszczęście narodowe. Dla Stasia Bombiaka pojęcie „oni” nie przestało istnieć z upadkiem komunistów. To, co było kiedyś „ich” i co można było poczytując sobie nawet za zasługę polityczną zagarnąć, wyciągnąć „im”, wcale nie stało się teraz wraz ze zmianą warunków politycznych, z narodzinami wątłej polskiej demokracji – „nasze” czy „swoje”. Cała Polska wygląda dziś w oczach homo polonicus jak olbrzymi obszar pokątnego handlu, jak „jeden wielki bazar”. „Dostał naród handlowego przyspieszenia” – powiada z uznaniem na targowisku Bombiak. – „Kombi 48 nujesz, zarobisz, stracisz. Pomnażasz, obracasz. Skrzydeł ludzie dostali”. Tylko żal, że brakuje czasu na korzystanie, z całej palety możliwości „obracania”... Nie obcujemy w tych najnowszych tomach już ze znanym z dawnych „lumpowskich” opowiadań Nowakowskiego charakterystycznym narratorem. Nie jest to teraz z pewnością bierny, czasem nieco naiwny – choć wyróżniający się dociekliwością obserwacji społecznej – na ogół bezstronny widz, który waży i przekazuje racje różnych stron występujących w prezentowanych scenach. Jest to świadomy swoich celów demonstrator-interpretator, rozbierający na czynniki pierwsze materię psychologiczno-obyczajową rzeczywistości i zestawiający jaw planie fabularnym z wiadomymi sobie intencjami, wydobywający z jej treści pożądaną tezę. Tezę, którą już próbowałem z grubsza wyłożyć, a która zmierza do dowodu, że społeczeństwo, w którym przyszło żyć bohaterom (a można przypuszczać, że i czytelnikom) tej prozy, zostało ukształtowane w trakcie długotrwałej indoktrynacji ideologią i praktyką systemu wschodniego totalitaryzmu w polskim wydaniu. Doktrynie nie powiodło się, lecz społeczeństwo pozostało w rezultacie zubożoną duchowo, sprymitywizowaną, sprowadzoną do poziomu gry instynktów zbiorowością. 49 Janusz Anderman: kraj zredukowanego świata Niełatwo w naszej literaturze wciąż doszukać się wszechstronnego, uczciwego i celnego opisu tego wszystkiego, co przeżyliśmy zbiorowo i indywidualnie w poprzednim dziesięcioleciu, zwłaszcza od chwili zafundowanego nam w końcówce Peerelu stanu wojennego. Zapewne, jak zwykle w podobnych sytuacjach dziejowych, brakuje nieodzownego dystansu do bezpośrednio przez autorów przeżywanych wydarzeń, ale podejrzewam, że tym razem powody są głębiej zakorzenione w psychologii zbiorowej, że chodzi tu też o to, iż nie umieliśmy (i może jeszcze nie umiemy) racjonalnie, refleksyjnie się określić wobec wielu ówczesnych wyzwań. Na przykład wobec wyzwania, jakim był stan wojenny w rodzimym wydaniu: ten przypadek nowoczesnej historii, który chyba trudno zdefiniować inaczej niż jako „bękarta” polityki totalitarnej... Ten stan zawieszenia powszechnego, wobec którego traciły sens dotychczasowe normy etyczne i humanistyczne kryteria postępowania, w którym nie było mowy o klarownych sytuacjach granicznych w rozumieniu Jaspersowskim i w którym nie dawało się nawet wytyczyć precyzyjnych granic między politycznymi stronami konfliktu, gdyż te granice rozmazywały się w ogólnym marazmie, w uwiądzie żywych tkanek społeczeństwa, w poczucie wszechbeznadziejności i strachu... Jeśli czytam więc gdzieniegdzie o tym, że Kraj świata Janusza Andermana jest najlepszą prozą polską o stanie wojennym, to po raz kolejny tracę wiarę w użyteczność diagnoz i formuł krytycznych: jak można bowiem ustalić hierarchie artystyczne w odniesieniu do czegoś, o czym jeszcze niewiele wiadomo – zwłaszcza na podstawie literackiej wykładni przedmiotu. Przystałbym raczej na stwierdzenie, że zbiór ten – złożony z wydanych wcześniej za granicą (przez paryski Instytut Literacki i londyński Puls), a potem powtarzanych w podziemiu dwóch tomów opowiadań: Brak tchu i Kraj świata (Poznań 1990) – to proza peerelowskiego schyłku. Proza wartościowa, godna uwagi nie tylko jako artystyczny dokument, lecz i jako niebanalna propozycja refleksyjna. Janusz Anderman zdaje się nie dostrzegać w samym stanie wojennym – który okazał się w gruncie rzeczy najskuteczniejszym pomysłem na przyspieszenie bankructwa systemu – zasadniczego twórczego wyzwania, wiązanego (jak to działo się w wielu pozycjach literatury drugiego obiegu) z patriotycznym zobowiązaniem do nastrojenia nut na tonację heroiczno-tyrtejską bądź demoniczno-potępieńczą. Podmiot i organizator jego prozy w naturalny sposób wkomponowuje realia polskiej „wojny” lat osiemdziesiątych w rozpoznawany, ukształtowany wcześniej „kraj-obraz” (tak to słowo się tu pisze, rozłącznie, zatrzymując nad nim w ten sposób uwagę czytelnika). Stan wojenny przyjmowany jest i interpretowany jako kolejny konsekwentny element rzeczywistości Peerelu, kliniczny już wytwór całej niedorzeczności tej formacji systemowej. Jako owoc absurdu historii, który oszołomił wszystkich. Niestety więc nie tylko pretorianów w niebieskich mundurach, trwających z tępym oddaniem na posterunkach naprzeciw atakującego masywnego tłumu, ale i ten tężejący w bezradności tłum: „Tłum jest sam i nie wie, co ze sobą począć, gdzie się skierować, na kogo huknąć i czego naprawdę zażądać. Jest zmęczony, wymięty i niezdecydowany. Jest to tłum inny i ludzie spoglądają na siebie z niedowierzaniem [...] – To idziemy czy stoimy; jak w końcu ma być, pytają ludzie głosu, ale głos nie słyszy; słowa błądzą w tłumie, a echo unosi dźwięki na powrót w górę, w mrok, w mgłę”. W poincie opowiadania pt. Jeszcze Polska?, z którego pochodzi przytoczony cytat, tłum obrzuca milicyjne szeregi garściami bilonu – a potem obserwuje, oniemiały, wyłamujące się ze swych szeregów sylwetki starszych ludzi zgięte w pogoni za pieniędzmi: „Człowieku, człowieku, co człowieku... Ty też będziesz kiedyś stary. I będziesz żył z gołej emerytury”. Andermanowski narrator jest skrupulatnym, wyrafinowanym (takim, z którym lepiej nie mieć do czynienia, nawet kiedy ma się czyste sumienie) obserwatorem i komentatorem 50 zmierzchu socjalistycznego dominium w jego polskiej wersji. Odtwarza z wyczuciem satyrycznego realisty i wybornym słuchem językowym .(język jest tu zasadniczym narzędziem demaskatorskim) duszny, beznadziejny klimat polskiej ćwierćrzeczywistości, w której nikt nie jest przeświadczony o słuszności swych racji i mało kto wie, co robi i co powinien robić. Anty-bohaterem tej prozy – gdyż o takim należałoby tu mówić – staje się zwykły zjadacz peerelowskiego chleba, stawiający sobie za cel jak najmniej konfliktowe i jak najkorzystniejsze, w sensie doraźnych profitów, przeżycie w ramach narzuconej odgórnie politycznej gry. Bo to jest gra. Gra już nie tyle o życie, ale o jak najlepsze życie, o życie dostatnie na miarę określonych warunków. O to, żeby jak najmniej dać się zeszmacić, zbrukać, unikając podejrzeń o nie daj Boże kolaborację, a równocześnie wyjść z możliwie maksymalnym zyskiem, dać sobie pożyć, sobie i rodzinie. Gra w tajne pokrewieństwa, wspólnotę nieformalnych działań, w towarzysko-układowe więzi, sklepowo-urzędowe protekcje; gra w kolejki do paszportów (która przechytrzy którą), do mięsa, do mieszkań. Ten kraj ś w i a t a – odczytajmy wpisany w to hasło wyrzut – jest przerażająco marny, przyziemny bezduszny, pozbawiony wartościowych motywacji; nawet radująca serce i wprawiająca z początku uczestników w euforię wszelka działalność opozycyjna okazuje się z czasem wkalkulowanym w rachunek kosztów systemu politycznego (po stronie zakładanych strat) zajęciem rutynowym. Podczas śledztwa z jednej strony przesłuchujący, a z drugiej przesłuchiwany bez wewnętrznego przekonania i emocjonalnego zaangażowania odgrywają przypadające im w udziale role, po czym rozchodzą się w poczuciu właściwie spełnionego obowiązku. A życie - zupełnie obojętne wobec celebrowanego obok niego politycznego rytuału – zadaje co dzień zasadnicze pytania w rodzaju: dlaczego ta kobieta w ciąży, która bez kolejki próbowała zdobyć mięso, ucieka z płaczem ze sklepu, ścigana wyzwiskami? dlaczego lekarz wykręca staruszce rękę i wypycha jaz gabinetu? dlaczego tych trzech emerytów tłum bez litości oddaje w łapy ZOMO? I tak dalej. „Rząd naprawdę już nie musi wymieniać tego narodu na inny” – pointuje narrator swój wpisany w treść jednego z opowiadań przewód refleksyjny. Narrator ten jest szczególnie – powiedziałbym: kunsztownie – i jak mało który ze współczesnych nam „opisywaczy” wspólnie przeżytego czasu wyczulony na różnorakie fałsze i mitologie rzeczywistości, na formujące język klisze świadomości. Bezlitośnie tropi w sferze praxis styl i tropy nowomowy czy „marcowego gadania”, które od strony teoretycznej wystawił na widok publiczny w swoich esejach Michał Głowiński. Nie wytyka jednak uchybień od jakiejś wzorcowej, dobrej reguły, istniejącej przynajmniej w wyobrażeniu idealnym, a wypaczanej w życiu i w języku; rozprawia się z samą regułą. Demaskuje jej rolę w owej omotującej umysły i upokarzającej grze społecznej w ramach wytyczonych uwarunkowaniami systemu. Wnika w sedno czy w osobliwy fenomen porozumiewania się i kontaktowania obywateli „k r a j u ś w i a t a”: w ową gadaninę wydającą się niezaangażowanemu w przedmiot słuchaczowi satyrą na samą siebie, w ów zlepek stereotypów myślowych i szablonów frazeologicznych, haseł wyobraźni masowej, odżywek z typowych „rozmówek polskich”. „Tak jak panią widzę, widziałam. – Widziała pani? –Widziałam. A i teraz też widzę. – W kolorach pani widzi? – W kolorach. Jak najbardziej. – W takiej tęczy? – A bo co? – niepokoi się nagle kobieta. – Nie, nic. Tylko pytam. [...] – Widzi pani może coś? – Właśnie że nie. Aż mnie gały łupią. I nic. – No widzi pani”. Język, którym się posługują bohaterowie opowiadań Andermana, to konglomerat mowy zredukowanej do warstwy utylitarnej, niezbędnej, mowy znamionującej duchową pustkę oraz inercję jej użytkowników, świadczącej o ich Orwellowskiej „sterowalności” i podporządkowaniu narzuconemu przez system regulaminowi. To język poddaństwa, strachu, a nade wszystko tej analizowanej wyżej gry w układy i pozory. Już nadmieniałem, że Andermana cechuje wyborny słuch językowo-naśladowczy, podparty umiejętnością wyciskania esencjonalnej treści z błahych, banalnych, uliczno-sklepowych scenek. Również najzupełniej powszedni, skrótowy opis potrafi tu stać się niemal symbolem, a w każdym razie wykładnią 51 zgryźliwego stosunku narratora do świata, który szokuje nieraz ironicznie traktowanymi „świętościami” peerelowskiego kraju. Niezwykła galeria „śpiących przed budkami z piwem „zdezelowanych a n i o ł ó w” z niedopitymi butelkami w dłoniach czy przypadkowo włączonych w misterium objawienia się Matki Boskiej w sąsiedztwie pochodu pierwszomajowego „trzech k r ó l ó w” (staruszków idących na swoje działki) itp., itd. urasta do rangi swoistych hierofanii tego krajobrazu. 52 Kazimierz Orłoś: socrealizm na odwrót Przypuszczam, że anegdota będąca punktem wyjścia akcji powieściowej Trzeciego kłamstwa (Warszawa 1990) jest przynajmniej do pewnego stopnia autentyczna. Kazimierz Orłoś, zatrudniony niegdyś w peerelowskich latach jako prawnik na głębokiej prowincji, z pewnością stykał się z wieloma aferami podobnymi do opisanej w tej książce. Powieści, która po swej dawnej „premierze” w paryskim Instytucie Literackim znalazła – jak i inne opublikowane za granicą bądź w podziemiu tomy prozy Orłosia, ze słynną Cudowną meliną –wreszcie wydawcę w Polsce. Dokonajmy najspieszniejszego streszczenia fabuły: jest to opowieść o partyjno-administracyjnej mafii – jednej z tych, które przez długie lata trzęsły polskimi powiatami – czerpiącej korzyści materialne z niedoskonałości tudzież strukturalnych wad realnego socjalizmu. Jeśli chodzi o konkrety, przedstawiona w książce afera polega na stosowaniu przez dysponentów niewłaściwych, tańszych materiałów – złożonych w dużym procencie z gliny z piaskiem - do produkcji betonowych umocnień w dużym kombinacie budowlanym, wbrew przestrogom przed grożącą budowli katastrofą i wbrew protestom kilku „sprawiedliwych”. Tych tu się albo w wyrafinowany sposób „wychowuje”, albo – kiedy to nie pomaga – bezlitośnie niszczy. Czytelnicy Cudownej meliny z pewnością rozpoznają w utworze dość znajomy schemat. Znowu obserwujemy działania prowincjonalnej polityczno-administracyjnej kliki, a przy okazji wnikamy w meandry systemu, który jeszcze niedawno decydował o naszym losie. Znowu śledzimy dzieje kilku pozytywnych bohaterów, usiłujących – z niekorzystnym bądź wręcz tragicznym dla swej przyszłości skutkiem – przeciwstawiać się mechanizmom totalnej przemocy, cwaniactwa i głupoty. Znowu prywata, korupcja, niefachowość, a czasem i zwykłe złodziejstwo stają naprzeciw postawie społecznej, fachowości, patriotyzmowi. I oczywiście wiadomo, kto tu wygrywa, a kto przegrywa. Warto może przy okazji przypomnieć, że choć Kazimierz Orłoś wydał wcześniej, w latach sześćdziesiątych, trzy zbiory opowiadań posłusznie osadzone w poetyce małego realizmu, jego biografia literacka dla większości czytelników zaczyna się w momencie, kiedy swój ą pierwszą „niepokorną” powieścią – wspomnianą Cudowną melinę (wydaną w paryskim Instytucie Kultury) – rzucił wyzwanie władzy i kulturalnemu establishmentowi epoki socjalizmu. Był to rok 1973, noszący jeszcze ślady wcześniejszej euforii przewrotu grudniowego i obfitujący w społeczne nadzieje związane z politycznymi zapowiedziami Gierka i jego ekipy. Autor Cudownej meliny należał do bardzo wówczas nielicznej grupy pisarzy młodszej generacji, którzy zbuntowali się przeciw panującemu systemowi (kontestowali głównie starsi: Andrzejewski, Słonimski, Kisielewski, Konwicki). Orłoś po publikacji w Paryżu stracił pracę w Polskim Radio i znalazł się na wszelkich „czarnych listach” zapisów cenzury, należał też do ulubieńców tajnych służb bezpieczeństwa. Jednakże chociaż, podobnie jak w Cudownej melinie, historia przedstawiona w Trzecim kłamstwie (tytuł ten nawiązuje do słynnej piosenki Bułata Okudżawy „o trzech kłamstwach”) jest oparta na autentycznych wydarzeniach, bardziej niż o prawdziwość chodzi w tej powieści o t y p o w o ś ć. Fabuła powieści dąży do utrwalenia symptomatycznego obrazu tamtych czasów, narrator ukazuje charakterystyczne przejawy ówczesnej świadomości zbiorowej. Zauważmy, że w tym autorskim postawieniu na typowość – a także w faworyzowanych przez narratora zabiegach warsztatowych – kompozycyjno – stylistyczny schemat powieści uzyskuje paradoksalne odniesienie w szablonie powieści socrealistycznej. Dokładniej: w o dw r ó c e n i u tego szablonu. Samo obyczajowo-środowiskowe tło fabuły, tendencyjność w przedstawianiu świata, a także techniki pisarskie (m.in. wszystkowiedzący narrator, dynamika akcji podporządkowana tezie, instrumentalne potraktowanie wątków towarzyszących głównemu) wskazują na zakorzenienie Trzeciego kłamstwa w poetyce prozy socrealistycznej. Tyle 53 że przenicowaniu – i to dokładnie w przeciwną stronę – ulegają tu wektory (o ile można tak rzec) „aksjologiczne”. To, co w powieści produkcyjnej lat pięćdziesiątych było dobre, tu jest złe. I odwrotnie. Tam bezwzględne podporządkowanie systemowi znaczyło tyle co realizowanie prawa i sprawiedliwości w niedoskonałym jeszcze świecie, tutaj to samo oznacza oddanie się we władzę bezprawia i zespołowej prywaty. Tam zapowiadano wszystkim świetlaną przyszłość i zbliżający się szybkimi krokami osobisty sukces, tu zwiastuje się katastrofę społeczną z odwlekanym zapłonem i złudny, doraźny zysk jednostki, rezygnującej ze swych ambicji i planów życiowych, świadomie ograniczającej swą wolność wewnętrzną i naruszającej normy etyczne (często z cyniczną świadomością tych naruszeń). Tam pozytywny bohater jak żywy wzór był na czele pochodu przemian, w awangardzie doskonalącej się gospodarki, tu – kiedy zaczyna upominać się o prawdę i sprawiedliwość – prędzej czy później wypada na boczny tor i przegrywa z kretesem. Żadne dobro nie ma szans. Prawa schematyzmu – oczywiście w wyretuszowanym wymiarze – obowiązują tu nadal. Jeśli ktoś na przykład wykazuje się dobrą pracą i troską o wspólne dobro społeczne, to też jest dobry i w życiu – własnym, rodzinnym, wszelkim. Pozytywny inżynier Socha (najbardziej bezkompromisowo przeciwstawiający się mafii i w rezultacie całkowicie przez nią zaszczuty) ma pozytywną przeszłość bojownika między innymi AK-owskiego podziemia i powstańca. Wiele życiorysów pozostałych postaci bywa wykładnikiem ich charakterów. Klika dyrektorów oczywiście z namiętnością gra w pokera, pije i łajdaczy się (choć trzeba zgodzić się z trafnością wielu odmalowanych realiów życia codziennego wokół dużego zakładu produkcyjnego w okresie gierkowskim). Zasadniczym zamiarem autora Trzeciego kłamstwa było dostarczenie apelującego do sumień i wyobraźni świadectwa literackiego epoki - z jej rutyną systemową, z wnikliwą detaliczną analizą mechanizmu partyjno-administracyjnego tudzież wskazującą na znajomość problemu wiwisekcją oszustwa wprzęgniętego w struktury państwowe i gospodarcze Peerelu... Trzeba podkreślić, że mało mamy w dorobku powojennym wartościowych powieści o takich właśnie ambicjach. Zamiar ten mógł lepiej wypaść w realizacji, gdyby Orłoś sięgnął do bardziej nowoczesnego arsenału środków artystycznych. 54 Krystyna Kofta: z perspektywy Kandyda, przez okulary Zoli Gdybym miał definiować uprawianą przez Krystynę Koftę prozę, szukać dla niej współczesnych powinowactw literackich, przypisałbym ją do wybijającego się w drugiej połowie lat osiemdziesiątych i początkach dziewięćdziesiątych nurtu, któremu – najogólniej rzecz ujmując – patronowało hasło rozpoznawania „kręgu peerelowskiego zła lat osiemdziesiątych”. Za czołowych jego przedstawicieli można uznać między innymi Marka Nowakowskiego i Janusza Andermana. W prezentowanym już pokrótce w tym tomie Pawilonie małych drapieżców Kofty peerelowska rzeczywistość doprowadza bohaterkę, Bogumiłę, do ostrej, nieuleczalnej nerwicy. Złe samopoczucie trapi tu i innych bohaterów –zarówno te postaci, które zmagają się z politycznymi uwarunkowaniami w kraju, jak i te, które decydują się na emigrację. Otoczenie Bogumiły składa się na ogół z podobnych do niej „niedobitków” (czyli jeszcze nie rozbitków) społecznych. I nawet szlachetny poeta Dominik z podziemia solidarnościowego, z którym bohaterka powieści wiąże przez jakiś czas nadzieje na swoje odrodzenie moralne i regenerację sił witalnych, kończy żałosnym, pełnym rezygnacji wyjazdem na saksy. Naturalnie bardzo różne były strony ówczesnego zła i jego przyczyny: i o ile Nowakowski w swoich opowiadaniach z lat osiemdziesiątych, a także – choć inaczej – Anderman w swej prozie próbowali analizować obiektywne uwarunkowania „niepogody” dla normalnych ludzi, o tyle Koftę interesuj ą najbardziej -jeśli nie wyłącznie - konkretne społeczne i psychologiczne dowody peerelowskich wynaturzeń, wypaczeń itp. Autorkę Człowieka, który nie umarł (Warszawa 1990) mniej zdaje| się obchodzić, kto i w jaki sposób zawinił gotując ludziom żyjącym w cywilizowanym kraju drugiej połowy XX wieku taki podły los, aniżeli to, jakie ten los osiągnął dno i do jakiego przyziemnego poziomu został sprowadzony. Krystyna Kofta jest, można rzec, wyrafinowaną naturalistką i behawiorystką w wykrywaniu i wystawianiu na widok publiczny wszelkich indywidualnych wad i zbiorowych dewiacji. O tym „kalekim” świecie przedstawionym w naszej prozie już pisałem. Jeśli podmiot opowiadań Marka Nowakowskiego – na przykład w tomie Wilki podchodzą ze wszystkich stron – wydaje się wyrafinowany w swym szyderstwie, bezlitosny w gorzkiej ocenie współziomków, to narrator, utworów Kofty bywa prawdziwym inkwizytorem. Zegar cywilizacji nakręcany jest w jego pojmowaniu przede wszystkim mechanizmami zła, społeczny status quo jest wynikiem konfrontacji, zderzenia różnych negatywnych impulsów, które ludzie tylko stroją w polor cywilizacji. Jest to świat przedstawiany z punktu widzenia Wolterowskiego Kandyda, spoglądającego na środowisko ludzkie przez okulary Zoli. Powszednim obcowaniem, rodzinnym, towarzyskim i innym, rządzą tu głównie układy rywalizacji konsumpcyjnej, zawiści i nienawiści, egoizmu i więcej niż egoizmu: wzajemnego szkodzenia sobie. Ludzie robią sobie na złość, na przekór, na zgubę, a ponieważ muszą oczywiście mieć partnera do swej gry, przedmiot swego złoczynienia, więc tolerują, a nawet podtrzymują wszelkie związki interpersonalne. Nienawidzą, ale nie potrafią porzucić obiektu swojej nienawiści – bo wtedy zostaną sami wobec zimnej, przeraźliwej pustki wszechświata, wobec nagości swego godnego pożałowania losu. W opowiadaniu Gertruda samotna, stara, brzydka kobieta, która nie zdołała dorobić się rodziny i w ogóle zaznać jakiejkolwiek miłości, żyje marzeniami o atomowej zagładzie ludzkości. Jest to jakby jej wymarzona, prywatna, skryta zemsta na innych. Gertruda uchodzi za porządną, dobrą kobietę i w pracy, i wśród sąsiadów, ale gdyby tylko mogły przemówić jej utajone wizje atomowego grzyba rozsadzającego ziemię (Gertruda jest wyspecjalizowanym czytelnikiem odpowiednich lektur), zamieniającego wszystkich sąsiadów i współpracowników w jeden wielki popiół!... 55 Dlaczego – pyta narrator – ludzie nienawidząc się i ulegając złu na co dzień, równocześnie tak bardzo udają, że się kochają, albo przynajmniej że są sobie obojętni? Czemu za wszelką cenę unikają pokazywania rzeczy takimi, jakimi one naprawdę są? Ulubiony scenariusz psychologiczny tej prozy stanowią dwuznaczne zwykle akty wszelakiej filantropii rodzinnej, spełniania chrześcijańskiego obowiązku opieki nad chorym bądź zniedołężniałym człowiekiem familii: starą matką, kalekim synem, umysłowo chorym bratem, niepełnosprawną teściową itp. Ponieważ za sprawą narratora identyfikujemy się – my, czytelnicy – z punktem widzenia opiekunów, z góry można przewidzieć, że o stanie wzajemnych stosunków psychologicznych w tych związkach będą decydować tu charaktery podopiecznych, którzy okazują się oczywiście samolubnymi potworami, zaspokajającymi pod pokrywką choroby czy niedołęstwa swe egoistyczne, wygórowane potrzeby, oczywiście kosztem opiekunów. W opowiadaniu Myślą, mową i uczynkiem bohaterka sprawująca zgodnie z wolą zmarłego ojca pieczę nad przykutą do łoża teściową widzi się we własnych oczach pokorną niewolnicą, „przygotowującą paszę” dla żarłocznego monstrum; w chwilach kiedy to łakome monstrum „obrzydliwie” pożera jadło, bohaterka w myślach je truje bądź uśmierca na inne wymyślne sposoby. Czasem tylko narratorowi wymknie się sugestia, że mimo wszystko i w najgorszym z potworów skryte gdzieś głęboko, pod pokładami nieżyczliwości i niegodziwości, istnieją jakieś „narożniki nadświadomości”, uzasadniające chrześcijańską ideę człowieczeństwa. Na przykład w opowiadaniu Jaszczur Wiktor sprowadza do domu swą znienawidzoną przez całą rodzinę matkę, zresztą dopraszającą się tej nienawiści. Jest to była prostytutka, która opuściła synów i nie znajdowała dla nich czasu, gdy przebywali w domu dziecka, oddawała się przez całe życie pijaństwu i rozpuście. Nb. i teraz wcale nie liczy na uczucia i czyjąś pomoc, jest to Jaszczur zmatowiały i pokryty pleśnią, w swej tysiącletniej norze wilgotnej i grzybiastej”, jego „oczy mówią, że nie ma takiej wstrętnej rzeczy, której by nie zrobił”. Wiktor, wbrew protestom brata i żony, która grozi odejściem, wpuszcza jednak potwora do swego niewielkiego mieszkania, gdyż: „W tych brudnych szmatach leżał człowiek. Teresa tego nie rozumiała”. Optymistyczną sugestię o goszczących kątem w naturze człowieka śladowych postaciach „nadświadomości”, dobra i współodpowiedzialności za los, wyrażoną między innymi w Jaszczurze – czy mniej pamiętanej dziś powieści Kofty z końca lat osiemdziesiątych Ciało niczyje – obalają jednak całkowicie sceptyczne i, jak to wcześniej nazwałem, inkwizytorskie opowiadania z drugiej części tomu Kofty. Na przykład osieroceni w dzieciństwie przez matkę i wychowywani przez ojca alkoholika bliźniacy Aci i Maci z opowiadania Dwa Kainy prawie od kołyski rywalizują ze sobą w sianiu nienawiści i szkody w całym otoczeniu i wobec siebie; postępują zgodnie z prawami wilczego stada i nie ma na nich żadnej rady. Złem odpłacają za dobro, złem odpowiadają na zło i zwłaszcza na wszelkie próby zdyscyplinowania ich charakterów – ugryzą każdą wyciągniętą do nich rękę... W cyklu miniatur o życiu Bola Prenona, oportunistycznego i typowego dziennikarza-urzędnika Peerelu, rzeczywistość społeczna wydaje się wyprana z wszelkich związków uczuciowych, pozbawiona jakichkolwiek wartości i idei, zdehumanizowana. Jest to rzeczywistość mechanicznych kreatur wykorzystywanych bezlitośnie i umiejętnie przez system peerelowski, korzystających też egoistycznie z moralnych luk tego systemu. Świat potworów, „jaszczurów” ludzkich i wszelkich „małych drapieżników” – otaczających nielicznych, zbolałych i znerwicowanych, sprawiedliwych... 56 Zyta Oryszyn: inicjacja w czasach „hańby” Przedstawiciele młodszych, posolidamościowych pokoleń na ogół nie rozumieją sposobów zdominowania niegdysiejszej świadomości społecznej przez tak odrażająco negatywny mit polityczny, za jaki dziś powszechnie uznaje się stalinizm. Nie mieści im się w głowach, jak późniejsi protagoniści polskiej opozycji – często pisarze, artyści, badacze z wielkim dorobkiem – mogli kiedyś dać się wziąć na lep totalitaryzmu. „Hańba domowa” – rzucony w tytule głośnej książki Jacka Trznadla termin – to dla młodych hasło bodaj najcelniej ujmujące istotę sprawy: ktoś się zbrukał, ześwinił, zhańbił dla doraźnych profitów, przywilejów albo ze strachu, a potem to odpokutował albo powinien odpokutować... Ale to nie takie proste. „Hańba domowa” to zbyt płytkie, instrumentalne pojęcie - nie oddające istoty sprawy, całego kompleksu duchowej zależności i podległości jednostki w systemie tego totalizmu. Przecież ci „domownicy” na ogół nie mieli w olbrzymiej większości poczucia zhańbienia i nawet teraz nie bardzo by się pogodzili z tak jednoznaczną kwalifikacją polityczną sporego fragmentu swojej biografii. Często sami chcieliby znaleźć kogoś, kto by im pomógł zrozumieć sens i motywację własnego zachowania w przeszłości. Impuls przeprowadzenia rzetelnego rachunku sumienia i oceny swego domniemanego udziału w „hańbie domowej” stoi u podstaw strategii narratora wydanych kiedyś w podziemiu, a ostatnio (1992) po raz pierwszy oficjalnie i w jednym tomie, trzech minipowieści Zyty Oryszyn: Czarna iluminacja, Madam Frankensztajn oraz Historia choroby, historia żałoby. Niestety, utworów prawie w ogóle nie dostrzeżonych przez naszą (o ile jeszcze o niej można mówić) krytykę. Książka ta mogłaby być ponowną zachętą do pogłębionej dyskusji nad mitem politycznym, który podlega dziś – jak się rzekło – dość bezceremonialnej instrumentalizacji i spłaszczaniu. Żeby go pojąć, nie wystarczy dokumentować bez końca jego negatywów, list zbrodni i dewiacji itp.: trzeba próbować też rozszyfrować, wywołać z mroków niepamięci pozytywną mentalność epoki. Docenić i ujawnić techniki oddziaływania mitu na świadomość szerokich warstw, jego metody werbowania, sposoby kokietowania, oszałamiania wyobraźni mas młodzieży, szczególnie tej pochodzącej z nagłego awansu społecznego – a ona przecież nadawała rytm przemian tamtym czasom w niemałym stopniu... To właśnie jest zamiarem narratora omawianej tu prozy. Inicjacja ideowa, tak kapitalna dla funkcjonowania systemu, dokonywała się przede wszystkim przez zawładnięcie wyobraźnią młodych ludzi w szkołach, na placach zabaw i gdzie się dało; Czarna iluminacja najbardziej spośród trzech utworów Oryszyn prowadzi ten wątek inicjacji młodej osoby od natchnionego początku po zrujnowany koniec. W wypadku bohaterki powieści i jej rówieśników stal hartowała się nie tyle w terrorze i przymusie, ile w zaprogramowanej przez dysponentów systemu fantazji młodzieńczej, a zwłaszcza w zuchwałym wyzwaniu rzucanym przez nią skostniałemu światu dorosłych – jej kuźnią było polityczne wizjonerstwo, magia współtworzenia Nowego. Bohaterka przygląda się otaczającej ją rzeczywistości z hipnotycznym zapałem wpojonym jej na lekcjach i w świetlicach przez nauczycielki-komisarzy. Mit – jak go tu za autorką odczytuję – oferował n a s t o l a t k o w i o d r a z u odpowiedzialną rolę społeczną, konkurencyjną w jego własnych oczach w stosunku do roli rodziców. Zaludniał nudne, banalne otoczenie mrowiem czyhających dywersantów imperializmu, sanacyjnych reakcjonistów i nie mniej wymyślnych innych wrogów. Zatrudniał do walki o powszechne szczęście całej ludzkości, ucząc przy okazji tępienia wstecznictwa we własnym domu rodzinnym i wśród kolegów. Jego największą bronią był język, na tym „odcinku” z oczywistych powodów najchętniej odwołujący się do militarnego nazewnictwa i baśniowej topiki: „Szukaj wroga! Odsłaniaj jego sanacyjną przyłbicę! Demaskuj szczury w i d e o l o g i c z n i e w y l i n i a ł y c h 57 f u t r a c h! Wojna trwa! Nie tak daleko pływają s t a t k i-u p i o r y! A w statkach jak w puszkach P a n d o r y zdradliwe treści: karabiny, granaty” [podkr. moje – M.O.]. Bohaterka książki podchodzi do tych haseł z wyjątkową emfazą – żyje przecież ukrywaną na razie myślą o swej przyszłej karierze Pisarza Socjalizmu, którego sława dotrze do samego Stalina... Czarna iluminacja to intencjonalne studium świadomości młodzieńczej zainfekowanej - jak to nazywał w Zniewolonym umyśle Miłosz po Witkacym – pigułkami Murti-Binga, wchodzącej w przedsionek totalitarnego spełnienia. Historia choroby, historia żałoby, końcowa i najdoskonalsza moim zdaniem pod względem realizacji artystycznej minipowieść tryptyku, jest również zwierciadłem stalinowskobierutowskiej epoki sprowadzonym do perspektywy młodzieńczego, czy nawet dziecięcego, bohatera – tym razem bardzo wrażliwego i obdarzonego także nadzwyczajną wyobraźnią chłopca. Tyle że tragedia bohatera przebiega tu w innym wymiarze niż u niedoszłej autorki poematów o Stalinie. Chłopiec, jak to dziecko, stosuje się posłusznie do regulaminu „dorosłego” świata, nie podejrzewa starszych (a zwłaszcza ludzi w mundurach) o jakiekolwiek niecne intencje – i tu zaczyna się problem, czyli początek końca nieświadomie przez małego fantastę zadenuncjowanej własnej rodziny... Emil, syn byłych posiadaczy ziemskich, ma dla bezpieczeństwa własnego i rodziny zmienić osobowość: uchodzić w nowej, socjalistycznej ojczyźnie za chłopskiego syna niejakich Brylaków, zgładzonych podczas wojny (ich dokumenty dostają się w ręce ojca Emila). Emil z pasją i oddaniem wchodzi w nową rolę, uczy się życiorysu Mietka Brylaka, dostosowuje do nowej konwencji życia – i czyni to wszystko nie, jak inni, ze strachu, tylko zgodnie z nieprzymuszoną dziecięcą wolą zaakceptowanej zabawy. Mobilizuje swą wyobraźnię, podporządkowuje ją nowej grze – nie zdając sobie sprawy z tego, że jest to gra o życie. I że nie powinno w nią się włączać postronnych osób, bo to śmiertelne niebezpieczeństwo dla rodziców... Budzące w nas zgrozę sygnały epoki zostają przetworzone przez fantazję młodzieńczego narratora, przerzucone na plan czysto estetyczny. Światoobraz życia – i gry – ładnie się układa i komponuje, ale oczywiście do czasu. Otrzeźwienie małego bohatera przychodzi za późno – kiedy zabawa przeradza się już w tragiczną farsę... Od tego momentu wiadomo już (to znaczy wie narrator, a bohater tylko podejrzewa), że ogolona do skóry przez „leśnych” sąsiadka to nie „strzyga” z baśni, tylko wykorzystywana przez UB prostytutka Władzia, że przyjeżdżający po Emila vel Mietka do szkoły po jej donosie dwaj panowie w garniturach nie są książętami, tylko tajniakami, i że zachęta z ich strony do poznania bogactwa fantazji chłopca jest po prostu wyjątkowo perfidnym przesłuchaniem czy nawet skierowaną przeciwko jego ojcu prowokacją. Kiedy bohater zacznie pojmować prawdziwe reguły gry toczącej się wśród dorosłych, jest już za późno. I w tym wypadku – jak poprzednio u bohaterki Czarnej iluminacji – świadomość bohatera jest bałamucona przez jego wyobraźnię, co sprawnie i chytrze wykorzystuj ą urzędnicy stalinowskiego dominium. Jest to świadomość niezdolna jeszcze do tego, by interpretować świat tak, jak on na to zasługuje. I tę poprawkę autorki – wyłożoną w artystycznej formie – do teorii „hańby domowej”, czyli epoki żałoby i choroby, należy moim zdaniem przyjąć. 58 Tadeusz Siejak: dezerterować z Peerelu Najnowsza powieść Tadeusza Siejaka nie wzbudziła należnego jej zainteresowania i dyskusji, a jest to przecież chyba pierwszy utwór literacki podejmujący tak gruntownie, kompleksowo wciąż nabrzmiałe, obarczone wieloma znakami zapytania i jeszcze nie przetrawione sprawy stanu wojennego. Nie znaczy to, że jestem gorącym orędownikiem książki jako dzieła literackiego: Dezertera (Warszawa 1992) czyta się z mieszanymi uczuciami i zmiennym zainteresowaniem. Powieść może wydawać się za długa, nadto „wysilona” i przeciążona problemami, nadmiernie też – powiedziałbym – wykoncypowana w swej strukturze fabularnej; źle odbija się na jej materii artystycznej zarówno pewien maksymalizm programu ideowego autora, jak i nie dość kontrolowane rozpętanie przez niego aparatu środków wyrazu – uwidoczniające się choćby w dezynwolturze przechodzenia od narracji prawie realistycznej do monologu wewnętrznego, joyce'owskiego strumienia świadomości i zabiegów stylistycznych rodem wręcz z prozy poetyckiej. Lecz bez wątpienia jest to powieść ważna – oby stanowiąca wstęp do bardziej rzetelnego i pogłębionego opisu oraz zinterpretowania naszej niedawnej przeszłości politycznej przez literaturę (która niegdyś lepiej radziła sobie z takim wyzwaniem). Tadeusz Siejak zgromadził i utrwalił w swej sfabularyzowanej summie stanu wojennego – bo takie określenie zdaje się oddawać sprawiedliwość Dezerterowi – imponującą ilość materiału dokumentarnego przełożonego oczywiście na język fabuły. Zadbał o godną prezentację zarówno dziedziczonych przez wspólną pamięć faktów z okresu pamiętnej wojny władzy z narodem, jak i swoistych społecznych epifenomenów czasu, w tym szczególnie wielu nie motywowanych racjonalnie, wynikających z bezsilnej rozpaczy spontanicznych gestów i zbiorowych reakcji ludzkich. Takich jak mało zrozumiałe poza obszarem ówczesnego Peerelu wysublimowane i wymyślne formy protestu politycznego – różnego w różnych środowiskach. Dzisiaj, kiedy przyglądamy im się z dystansu kilkunastu lat w fabularnej rekonstrukcji Siejaka, wiele spośród nich może wydawać się bezsensownymi lub wręcz infantylnymi, ale przecież w krytycznym czasie wywoływały one spodziewany efekt, docierały pod właściwy adres... Mądrzejsza, bardziej przebiegła władza pewnie niewiele by sobie robiła na przykład z nagłego rozmnożenia się w zakładach pracy i na wielkomiejskich ulicach brodaczy w swetrach z ledwo widocznie przypiętymi do nich opornikami. Ale ta generalicja, przyparta już do muru historii i cierpiąca na manię prześladowczą, pozbawiona była (może i na nasze szczęście) jakiegokolwiek poczucia humoru i kompromitowała się ściganiem podejrzanych elektronicznych części zamiennych poza przewidzianymi dla nich obwodami. Podobnie spędzał władzy sen z oczu słynny bojkot aktorów – rządzący się nb. swoim niepisanym, dość eufemistycznym regulaminem – któremu to zdarzeniu autor Dezertera także poświęca stosowną, czasem kąśliwą uwagę, wprowadzając poboczny, lecz ważny wątek szwagierki bohatera, cenionej aktorki Marty. Powstaje może pytanie, czy ten przekąs narratorski jest w tym wypadku na miejscu – pojawia się on zresztą i w innych wątkach powieści, drażniąc stare polskie heroiczne samopoczucie; otóż sądzę, że dzisiejsza perspektywa wymaga krytycznego i pozbawionego martyrologicznego zadęcia przyjrzenia się nieodległej, a nie dość objaśnionej przeszłości, wszystkie znaki na politycznym firmamencie wskazuj ą na nieodzowność takiego duchowego remanentu. Musimy dla pożytku przyszłości otrząsnąć się z iluzji, widm czy - jak je zwie Maria Janion – fantazmatów poprzedniej epoki; Dezerter pragnie spełnić w tym działaniu rolę katharsis – takie, jak sądzę, przyświecaj ą mu zamysły. Ramy, granice protestu były w ówczesnej polskiej „nierzeczywistości” skalkulowane z rachunkiem zysków i strat środowiska (np. aktorskiego), miały swoją intuicyjnie wypracowaną motywację tudzież określoną strategię – kupowaną zresztą chętnie przez odbiorców. A więc można było na przykład grać w tym teatrze, ale już nie w tamtym, tę, a nie inną rolę, i z wła 59 ściwym partnerem, nie można było pokazać się w telewizji, ale w radiu już uchodziło, choć nie w każdym programie, nie można było publikować w jednych tytułach prasowych, w innych zaś tak, choć przecież wszystkie czasopisma należały do partyjnego koncernu i poddawane były kontroli tej samej cenzury... Dotkliwsze i bardziej dalekosiężne w skutkach dylematy stawały przed środowiskami naukowymi, którym Dezerter – ze swoim głównym bohaterem, doktorem fizyki – poświęca najwięcej uwagi: tu chodziło o kontynuację strategicznych z punktu widzenia gospodarki i przyszłości kraju procesów naukowych oraz konkretnych badań. I tu pytanie brzmiało: czy robić nadal swoje przemykając się między sycyllami i charybdami narzuconego odgórnie nonsensu politycznego, okpiwając nasłany desant ograniczonych komisarzy wojskowych i wydelegowanych na nowych kierowników jołopów i niedouków, czy też machnąć ręką na cały – nie tylko przecież własny – dotychczasowy dorobek i podparłszy się politycznymi racjami znaleźć łatwą, a bez porównania wyżej płatną pracę na Zachodzie lub w jakimś krajowym biznesie. Bohaterowie książki Siejaka nie dają tu dobrego przykładu: spośród wszystkich naukowców zatrudnionych w Instytucie przy realizacji wielkiego wynalazku pozostaje na stanowisku po kilku miesiącach stanu wojennego sam bohater, Witold, który jako ostatni w przypływie desperackiej rozpaczy też „dezerteruje”, chroniąc się przed całym światem (i nawet własną żoną) w tatrzańskiej kryjówce. Wszyscy koledzy Witolda wcześniej uciekają za granicę albo na lepiej płatne, a nie dostarczające moralnych trosk posady. Narrator zdejmuje jednak z uciekinierów z tego gabinetowego placu boju o Polskę część winy, którą składa przede wszystkim na ogólną degrengoladę i implozję duszącego się w sobie, miotanego sprzecznymi impulsami systemu. Ale to nie znaczy, że sami dezerterzy do niej się nie poczuwają; jej świadomość zadręczy na śmierć Witolda... Powieść Tadeusza Siejaka zalicza się do najostrzejszych, najbardziej bezkompromisowych literackich diagnoz społeczeństwa polskiego, uchwyconego w stanie duchowego rozkładu. Tyle że jest to diagnoza obliczona, wykalkulowana, spreparowana według wyznaczonej tendencji – by wrócić teraz do zgłoszonej na początku krytycznej uwagi o nadmiernie wykoncypowanej fabule i wszystkoizmie powieści. Postaci stają się w Dezerterze bardziej figurami dowodu autorskiego niż charakterami z krwi i kości; są często odsączone z kolorytu psychologicznego. Występują w rolach, jakie narrator przydzielił im w porządku swojej typologii postaw i zachowań: oto główny realizator problemu naukowego profesor Ligoń jest oczywiście Żydem i homoseksualistą (co ułatwia narratorowi konstrukcję jego negatywnej intrygi), jego następca docent Migdalczyk –naturalnie klinicznym przypadkiem docenta marcowego, ksiądz Jerzy – szlachetnym i natchnionym wiejskim Popiełuszką, major wojsk PRL-u majorem wojsk PRL-u: „ja jezdem stary artylerzysta. Ze mną nie bendzie wam łatwo. Ja bende ścigał [...] ja was, kurwa, każe zamknońć” (nb. nadto często narrator książki odwołuje się przy demaskowaniu postaci do stosunkowo prymitywnych narzędzi warsztatu: ironizującej onomatopei, uciesznego przedrzeźniactwa itp.). I tak dalej. Nadmieniłem już także, że powieść cechują chyba wygórowane ambicje przedstawienia jak najszerszej i najdokładniejszej panoramy społeczeństwa doby stanu wojennego. Również indywidualny los bohatera wpisany jest tu w tę skalkulowaną rekonstrukcję pejzażu przed katastrofą, podlega regulaminowi ogólnego planu ideowo-artystycznego – i prowadzony jest w myśl założeń zmierzających do nieuchronnego tragicznego finału akcji (która nie oszczędza żadnego z bohaterów), a zarazem antycypowanego żałosnego końca peerelowskiej farsy. Wydawca tak optymistycznie zachwala na okładce dzieło: „Być może, opowiada o całym naszym narodzie” – ale rzecz w tym właśnie, że nie można, nawet „być może”, opowiedzieć o całym narodzie w jednej książce. Niepodważalną zaletą powieści Siejaka jest z pewnością wielostronne i wytrawne zapisanie w tworzywie literackim tego swoistego panopticum psychologiczno-obyczajowego – podszytego polityką i politykierstwem – jakim Polska stała się po przełomowej dacie 13 grudnia 1981. 60 Bogusława Latawiec: w „ciemni” przeszłości Zbyt wcześnie i zbyt pospiesznie zaczęto w dyskusjach i w różnorakich syntezach na łamach prasy kulturalnej po roku 1990 podsumowywać, zamykać dorobek literacki poprzedniej dekady. Najgłośniejsza była rozmowa krytyków o „czarnej dziurze” polskiej literatury lat osiemdziesiątych, opublikowana w „Tygodniku Powszechnym”; uczestnicy tej i innych polemik literackich, ferując werdykty i formułując diagnozy, zdawali się nie zważać dostatecznie na fakt, że owe „czarne dziury” mogą być przecież także pochodną luk w wiedzy i orientacji ich samych. Choćby z tego względu, iż wiele ważnych książek tego tak trudnego czasu naszej historii i naszej literatury miało spóźniony wydawniczy „zapłon” oraz ograniczony krąg rozpowszechniania, a niektóre z nich (napisane przecież grubo przed datą przełomu 1989) ukazywały się dopiero po tych polemikach. Do pozycji, które rzeczywiście wpadły w „czarną dziurę”, można, jak sądzę, zaliczyć wydaną w podziemiu i mizernie rozpowszechnianą Ciemnię (Warszawa 1989, w przygotowaniu II wyd.) Bogusławy Latawiec. Ta interesująca powieść jest jednym z nielicznych – jak mniemam, na razie – rzetelnych i sprawiedliwych (tzn. nie dających się ponieść nadmiarowi emocji, nie pisanych nienawiścią czy żółcią), a przy tym nie tylko deskryptywnych dokumentów literackich okresu polskiej wojny lat osiemdziesiątych; utworem, który z materiałów zebranych w krytycznym czasie doświadczeń społecznych i przeżyć osobistych usiłuje wykuć nie tyle broń odwetu, co zrobić użytek artystyczny. Nie przeważa zatem w książce – jak to się zdarzało w podobnych pozycjach – porządek zapisu faktograficznego podporządkowany określonej tezie, nie bierze góry wychodząca naprzeciw czytelniczym resentymentom tudzież nastrojom rewindykacyjnym, odwołująca się do nieskomplikowanego aparatu moralnouczuciowego, tendencja. Jeśli Ciemnia pretenduje też do miana dokumentu, jest świadectwem swoistym, intencjonalnym, pogłębionym o wnikliwą autoanalizę podmiotu. Aczkolwiek trudno ukrywać, że najbardziej zajmującą i wciągającą- piszę o swoich przynajmniej odczuciach – warstwą Ciemni jest owa streszczona na powierzchni fabularnej rekapitulacja osobistych perypetii i środowiskowo-zawodowych obserwacji autorki z czasu stanu wojennego. Kontynuująca zresztą doświadczenia spożytkowane wcześniej w tomie opowiadań pt. Pusta szkoła (Warszawa 1987). Wszakże, jak już napisałem, powieść czyni godny uwagi użytek literacki z tej opartej na faktach i relacjach świadków „bazy” fabuły. Akord. stanu wojennego jest w ujęciu narratora tylko jednym z elementów kilkuwarstwowej „taśmy” życia bohaterki. Polityczny nonsens, społeczny chaos tego swoistego apogeum socjalistycznej uzurpacji w polskim wydaniu staje się dla piszącej impulsem do sporządzenia bilansu dotychczasowego życia w historii, podnietą do odczytania jakiegoś – może już i jakiegokolwiek – sensu z układu rozrzuconych, rozpaczliwie niezbornych i poddanych działaniu przypadku zdarzeń przeszłości... Sensu uzasadniającego ideę trwania, prolongatę bycia „tu i w tym czasie”. Sensu trudnego przecież do uchwycenia przez kogokolwiek w każdej epoce, a tym trudniejszego do ustalenia przez kogoś, kto zasadniczą część swego życia spędził w rzeczywistości budowanej na fałszywych wartościach, na zaprzeczających ludzkiej godności układach. Zamysł rozpoznania i może rozpędzenia widm totalitarnego zniewolenia najsilniej patronuje poczynaniom podmiotu tej prozy. Możemy czuć się nieco rozczarowani, że autorka szuka sposobów oczyszczenia się ze złowrogiej pamięci w planie – jeśli można tak powiedzieć – przede wszystkim artystycznej rekompensaty, że zamiast wnikać w jądro zła, poprzestaje ona na próbie zaprowadzenia nowego porządku w „ciemni” przeszłości. I jest to porządek nade wszystko estetyczny, osiągany nie tyle dzięki operacjom rozjaśniającego tę „ciemnię” rozumu, ile za przyczyną wyświetlają 61 cej ją jak gdyby na nowo, na doskonalszym filmie, wyobraźni. „Ożywiając minione, ożywiam przede wszystkim przestrzeń, potem dopiero siebie w przestrzeni. To podniecające uczucie, którego doznałam po raz pierwszy w trakcie pisania wiersza, wobec którego Filip stał się jednowymiarową, szarą fotografią: moment, kiedy nagle pękła granica między mną a światem zewnętrznym i byłam tym, co widziałam [...] Ściągam po kolei całe warstwy czasu, obieram samą siebie z pamiętanego jak jabłko ze skóry, miąższu w nadziei, że odkryję pestkę, przyczynę”. Przyczynowo-skutkowy porządek historii zostaje w tej interpretacji narratorskiej zastąpiony subiektywną – i poddaną poetyckiej sugestii – logiką magicznej rekonstrukcji przeszłości, zadowalającą nasz artystyczny głód, ale pozostawiającą nas nadal z tymi pytaniami, które narzuca temat książki... Przydaje się teraz liryczne wyrobienie narratora Bogusławy Latawiec, również poetki. Wywoływanie klisz pamięci uruchamia i uzasadnia ważna, tu topikę „ciemni” –fotograficznej, lecz grającej innymi znaczeniami: ciemnią mroku kosmicznego, ciemnią pamięci, ponurą epoką stanu wojennego itd., i w ogóle hojnie wieloznaczną poetycko. 62 Stanisław Bieniasz: wśród intryg historii W krótkiej nocie wstępnej do Ucieczki (Warszawa 1991) Stanisław Bieniasz – autor, który emigrował ze Śląska tuż przed stanem wojennym - pisze, że Zabrze, w którym rozgrywa się akcja, pełni tu rolę podobną do tej, jaką grał Oran w Dżumie Camusa; i dalej – że przedstawione realia są „w dużej mierze fikcją literacką”, co nie oznacza bynajmniej zdaniem autora, iż „Zabrze było w tych dniach wolne od zarazy”. Pod pojęciem zarazy rozszyfrujmy od razu aluzję do wprowadzonego w okresie objętym akcją powieści stanu wojennego. Polemizowałbym wszakże z tą samooceną autorską, fakt bowiem, że arcydzieło Camusa dzieje się w Oranie, nie znaczy wcale, że dzieje się właśnie i wyłącznie w Oranie, gdyż mogłoby korzystać równie dobrze z innej topografii. Natomiast to, że fabuła Ucieczki zlokalizowana jest w Zabrzu, znaczy przede wszystkim, iż chodzi tu o Zabrze w określonej chwili historycznej; być może dałoby się akcję związać z jakimś innym miastem Peerelu, ale już raczej z miastem położonym na Śląsku. Na Śląsku, który po pierwsze stał się we wczesnych latach osiemdziesiątych chyba najbardziej spektakularną wizytówką rozkładu i niedowładu ustrojowego paraliżującego kraj, i po drugie - którego specyfikę Bieniasz zna z autopsji jak mało kto i jak mało który twórca w Polsce z pożytkiem ją wykorzystuje. A zatem owa „zaraza”, o której powiadamia autor, nie jest wszelka, tylko rodzima, peerelowska. Jeśli zaś Zabrze ma pełnić w utworze rolę symbolu, to symbol ten opina wizję jednak nie odległe uniwersalną, lecz dość skonkretyzowaną, zaadresowaną w swych odniesieniach historycznych do społeczeństwa naszego kraju w dobie niedawnych ostatnich podrygów tak zwanego realnego socjalizmu. Również to, że powieść obejmuje swym czasem fabularnym kilkanaście miesięcy po feralnej dacie 13 grudnia 1981, na dobrą sprawę nie znaczy, że opowiada ona tylko o owym „wronim” epizodzie najnowszych dziejów Polski; odmalowany tu bowiem krajobraz społeczno-obyczajowy – omotanego przez system ludu górniczego, pracowników domu kultury, funkcjonariuszy aparatu partyjnego, a także dołów lumpowskich – mógłby z powodzeniem się odnosić do finalnego okresu dominium gierkowskiego. Mógłby i zapewne w dużej mierze się odnosi: przecież taką Polskę Bieniasz najlepiej znał z autopsji. Psychiczna degrengolada bohatera powieści Ryszarda – wypełniająca główny wątek utworu – z pewnością znalazłaby nie mniej dramatyczne, pobudzające bodźce w społecznej schizofrenii końca lat siedemdziesiątych. I bez „zarazy” stanu wojennego Ryszard staczałby się na dno moralne z nie mniejszą siłą bezwładu, niż czyni to w czasie objętym akcją książki - prześladowany w gruncie rzeczy tyleż przez esbeków i zomowców, co przez wewnętrzne zmory własnego niespełnienia, nieudacznictwa. Zresztą, mniej przemawiają do naszej wyobraźni artystyczne „uniwersalia” powieści, znacznie zaś bardziej konkrety i realia, czyli chore elementy różnorakich struktur peerelowskiej rzeczywistości. Szczególnie celna wydaje się socjoanaliza i charakterystyka warstwy gorliwych egzekutorów regulaminu systemowego, w tym cynicznej nomenklatury, służbistów z ORMO, ale i szarych posłusznych urzędników. Wiarygodne i sugestywne są też perypetie Ryszarda, utalentowanego i wartościowego, lecz słabego psychicznie młodego inteligenta, którego moloch peerelowski bezlitośnie wykorzystuje i – kiedy ostatecznie zawodzi się na wierności Ryszarda – wypluwa, unieszkodliwia. Ryszard nie umie zdobyć się na niezbędny w działalności politycznej cynizm, na wszelką „układowość”, wpada w alkoholizm i potępiając się szuka już tylko – w delirycznym amoku – szybkiej śmierci. Znajduje ją zupełnie przypadkowo, wskutek sprowokowanej przez siebie pomyłki, z rąk ścigających kogoś innego zomowców. Wytrawnego czytelnika nie ominie, jak sądzę, wrażenie, iż ów finał jest może nieco sztucznie i na siłę zdopingowany przez narratora, który w ogóle korzysta często z nadto łatwych, zachowawczych wzorców warsztatu prozy. To też powoduje, że Ucieczkę skłonny 63 jestem odczytywać nie tyle w planie zaproponowanej na wstępie przez autora paraboli, ile w myśl bardziej skromnej, w dobrym sensie realistycznej, konwencji. Inaczej Rekonstrukcja (Poznań 1991) – druga wydana powieść Bieniasza, nie poprzedzona żadnymi autorskimi sugestiami – która przenosi nas na wyższe, bardziej wysublimowane piętro percepcji literackiej: kiedy to oszczędne, niemal reporterskie zdania trafiają w sedno tematu jak metafory i kiedy skondensowany, prawie dokumentalny zapis osiąga wymiar symbolu. Rekonstrukcja jest próbą maksymalnie dokładnego odtworzenia przypadku z tak niedawnych jeszcze dziejów: mianowicie losów pary małżeńskiej, rozdzielonej polityczną i umowną granicą po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego. On korzystając ze swobód roku 1981 wyjeżdża w celach zarobkowych do Niemiec, ona zostaje i traci z nim kontakt, potem on próbuje na wszelkie sposoby – posuwając się nawet do głodówki pod polską ambasadą –sprowadzić ją do siebie... Jakże to nam znane, jak typowe dla okresu po grudniu 1981 – a jakże mało wciąż wykorzystane, przetrawione przez naszą literaturę. Los rozdzielonych przez obiektywny bieg wydarzeń – jak się okaże, na tragiczne zawsze – Stefana i Joanny przemawia tu sam za siebie: najwyższym kunsztem intrygi i inwencji operuje historia, którą trzeba tylko pieczołowicie zrekonstruować w całej jej bezdusznej grozie i dotkliwej ironii. Przypominają się w tym miejscu losy podobnie rozdzielonych par bohaterów Milana Kundery, choć proza Bieniasza – podobnie enigmatyczna w autorskich diagnozach i dociekaniach – stroni od lekkości poczucia bytu, inspiruje ją raczej powaga dramatu dziejów. Z troską o szczegóły, niuanse, a także o klimat społeczny i nastroje poszczególnych postaci odtwarza tragiczny splot wydarzeń doprowadzający – osamotnioną po wyjeździe Stefana, zdaną na własne siły w zmaganiu z mechanizmami totalitaryzmu – Joannę do psychicznej zapaści, manii prześladowczej i w końcu rozpaczliwego, bezsensownego samobójstwa. Bezsensownego, bo następuje ono w momencie, kiedy Joanna dzięki uporowi i przedsiębiorczości Stefana uzyskuje paszport – tyle że nie umie się już cieszyć możliwością wyjazdu z kraju. Trudno kogokolwiek konkretnie obwiniać o jej śmierć, o jej rozpaczliwy skok przez okno. Przecież jej chyba rzeczywiście tylko się w y d a w a ł o, że jest śledzona na każdym kroku, że ktoś na nią czyha; przecież oficerowie milicji naprawdę chcieli jej pomóc (wiedząc, że obawia się, nie ich, a jakiegoś domniemanego zabójcy i gwałciciela – a czy mogli mieć w tym czasie głowę do ochrony kobiet przed gwałcicielami?); przecież cała jej gehenna była też wynikiem posuwającej się, przyspieszonej rozwojem wypadków choroby psychicznej. Ale wszystko to nie zmienia faktu, że Joanna naprawdę wyskoczyła przez okno i że – jak komentuje Stefan – „z krajem tej mutacji politycznej, jaka przypadła na jego czasy, łączył go grób jego żony”. 64 LATA DZIEWIĘĆDZIESIĄTE: STRONA ESTETYKI 65 Piotr Szewc: w „kolorze wiecznym” Jesteśmy na Listopadowej, jednej z ulic interesującego nas Miasta. Ze względu na wczesną godzinę ulica jest pusta, tylko na którymś z podwórek dostrzegamy pana Herszego Blauma, karmiącego gołębie perskie. Czy gołębie te pochodzą z Persji? „Nie ustalimy tego: brak jakichkolwiek danych, dokumentów, wiarygodnych wyjaśnień”. Kto nie ustali? kto to jest „my”? Na razie musi nam wystarczyć refleksja, że nikt już tego nie ustali, gdyż jest to wiadomość pochodząca z rzeczywistości czasu przeszłego, a nawet „zaprzeszłego”, całkowicie dla nas niesprawdzalnego. Podobna sprawa z następną informacją: że gołębie potrafią wznieść się na wysokość, która uniemożliwi śledzenie ich gołym okiem. Ponieważ wieść tę uzyskujemy od „zupełnie przygodnej osoby” i ponieważ nie interesujemy się „takimi sprawami”, ruszamy dalej. „Idziemy”, ale nadal niejasne i nie rozstrzygnięte to: kto „my”? Idziemy więc jeszcze niepewnie, oswojeni przecież raczej z takimi scenariuszami literackimi, w których ktoś „szedł”, a ktoś inny opowiadał o tym w mniej czy bardziej obiektywny sposób, albo z takimi, w których ktoś „idzie” i na gorąco przekazuje swe subiektywne doznania itp. Nietypowy podmiot zbiorowej relacji („my z narratorem”) zwracający naszą uwagę już w pierwszych akapitach Zagłady Piotra Szewca (wydanej po raz drugi – Kraków 1993) przekazuje swe obserwacje i osądy w sposób odbiegający od naszych oczekiwań i nawyków czytelniczych. Inaczej mówiąc, logika i przebieg narracji powieściowej wydają się co najmniej osobliwe: o jej porządku nie decyduje hierarchia odtwarzanego światoobrazu czy chronologia zachodzących w nim wydarzeń, czy też ustalone konotacje subiektywnego czasu bohaterów książki. Wstępne, dość przypadkowe informacje tak o panu Blaumie, jak i o kolejnych wprowadzanych w Centrum Zdarzeń postaciach – pani Kazimierze M., mecenasie Walentym Daniłowskim, policjantach Antonim Wrzosku i Tomaszu Romanowiczu – nie pociągają za sobą określonych i spodziewanych następstw fabularnych. Zamiast przyjrzeć się dalszym krokom pana Blauma czy też wgłębić się w scenariusz zawiązujących się interakcji psychologicznych, „my” zostawiamy (na razie) pana Blauma jego sprawom i kierujemy ciekawy wzrok w ślad za przejeżdżającym po bruku wozem wypełnionym workami ze zbożem, po czym uderzający oczy z głębi ulicy błysk słoneczny z otwieranego okna przerzuca naszą uwagę na mieszkanie Kazimiery M. i na nią samą, widoczną przez chwilę zza firanki, wreszcie wylatujący obok w górę brunatny dym (znad dachu domu, do którego wrócił już pan Hersze) unosi nasze spojrzenie w nadmiejskie niebo, zachęcając do naturalnych przy takich okazjach refleksji o upływie czasu: „Jak dym rozwiany przez gołębie, one i splot im podobnych faktów, okoliczności, będzie, na podobieństwo spalonego papieru, rozrzuconym bezładnie w czasie pyłem”. Można więc zaryzykować twierdzenie, że jesteśmy jako czytelnicy wcale nie statycznymi i nie bezwolnymi (a więc niecałkowicie „przesuniętymi” na stronę umownego, biernego audytorium literackiego) obserwatorami drobnych, nieistotnych – choć może tylko na razie mało ważnych – faktów zachodzących na ulicy Listopadowej. Stajemy się jakby wirtualnymi, wpisanymi w krąg fikcji, w obszar wyznaczonego przez nas samych Centrum Zdarzeń, świadkami rekonstruowanego fragmentu przeszłości; nie tylko śledzimy obiektywny rozwój wypadków i spowijającą go atmosferę, ale też próbujemy oceniać rangę wydarzeń, ich znaczenie dla przyszłej akcji, doszukujemy się w nich wyższego porządku, uniwersalnych sensów, a nawet – do pewnego stopnia – ingerujemy w ich bieg. Na przykład kiedy panią Kazimierę M. budzi po nieprzespanej nocy wczesny błysk słońca, dajemy jej zasunąć firanki i wycofujemy się: „Pozwólmy więc odpocząć zasłużenie pani Kazimierze”. „My” – dość niezwyczajna formacja zbiorowego podmiotu – jesteśmy więc jak gdyby sprowadzoną w Centrum Zdarzeń (czyli, jak się wkrótce wyjawi, do przedwojennego Zamo 66 ścia) grupą przybyszów z innej epoki, turystów wehikułu czasu, intruzów pilotowanych przez przewodnika, który komentuje i interpretuje fenomeny odsłaniającej się scenerii „mało zbadanego czasu zaprzeszłego”, przy czym – pełen estymy dla tematu – co rusz zdradza swą bezradność i niepewność wobec kolejnych dylematów, przyznaje się do całkowitej hipotetyczności swoich sądów: „A pani Kazimiera? Nie wiemy nawet, czy usnęła [...] Może zupełnie subiektywną obecnością znajduje się obok niej mecenas. Chyba rozmawiają. Ale najpewniej nic nie mówią [...] Każdy z tych faktów może się teraz wydarzyć – wydarza się właśnie – w wyobraźni mecenasa i pani Kazimiery”. Mimo że na samej ulicy Listopadowej nadal niewiele się dzieje, lepiej jednak wrócić do ścisłego, rzetelnego opisu czy też – artystycznego wysiłku ekwiwalentyzacji nieobecnego już świata: opis, tylko dokładny opis Centrum pozwoli nam („na podobieństwo kamyka wrzuconego do wody”) przybliżyć domysłom i wyobraźni resztę rozchodzących się „kręgów” rzeczywistości. Dlatego też, ponieważ zatrzymywanie biegnącego gdzieś w przeszłości czasu wydaje się niemożliwe w formie diachronicznej, w dynamice życia, autor wzbogaca swą strategię „narratora-przewodnika” o inne chwyty narracyjne, przede wszystkim o technikę udoskonalonego a lb u m u f o t o g r a f i c z n e g o, czyli przeglądu jakby autentycznych zdjęć, wykonanych tego dnia na interesującej nas trasie: im dalej w głąb historii, tym bardziej płynna materia czasu dociera w postaci zatrzymanych obrazów, unieruchomionych klatek, błysków rozświetlających mrok. I rzecz w tym, żeby owe niewyraźne klatki czy mało czytelne zdjęcia wypełnić, nasycić żywą treścią – poprzez jedyny władny dokonać tego cudu trud wyobraźni. Mamy tego dokonać my, intruzi z innego rozdziału dziejów, stający się nie tylko intencjonalnymi świadkami rejestrowanych w Mieście faktów, ale i wzbogacający martwy, kronikarski, albumowy zapis nanoszonych nań „fotografiami” swojej świadomości i fantazji (później zaproponowana w Zagładzie gra narracyjna rozszerzy się o inne elementy, m.in. o wyręczającą nas w dociekaniach swoistą nadświadomość: Oko Miasta; w ogóle temat dokładnego przekazu najdoskonalszej rekonstrukcji minionego czasu i inne refleksje metanarracyjne stają się jednym z zasadniczych wątków powieści). A zatem „my”, obserwatorzy zdarzeń zachodzących na Listopadowej i innych ulicach Miasta – zdarzeń zarejestrowanych przez fotografię „wykonaną przez jednego z nas” –jesteśmy w uprzywilejowanej sytuacji: „to, co teraz widzimy i wiemy, należy do nie spełnionych nadziei i życzeń oglądających album pół – lub nawet więcej – wieku później”. Jakie są wszakże te „życzenia i nadzieje”? Jaki jest punkt widzenia osób oglądających tę księgę przeszłości sprzed – trudno to inaczej nazwać – potopu, który niczym w proroczym śnie pana Blauma do cna zalał przedwojenną „biocenozę” żydowskich dzielnic wschodniej Polski („powódź zalała miasto, w wodzie pływają ludzkie głowy... chyba połowy mieszkańców miasta; dziwne, bo woda przejrzysta, bez śladu krwi”)? Kwestia i tego układu odniesień jest niezmiernie ważna: przewodnik-narrator jakby z warg grupy „nas-turystów” odczytuje nie zadane, przecież najważniejsze teraz, najbardziej jątrzące pytania. Otóż jest to punkt widzenia z d e f o r m o w a n y i s k a ż o n y. Zdeformowany najnowszą wiedzą o naturze ludzkiej i jej nieograniczonych „zdolnościach”, dowiedzionych wymownie w ciągu nie tak długiego odstępu lat, które dzielą od zamojskiego „illo tempere”. Skażony nieusuwalnym kompleksem apokalipsy wojennej. Perspektywa obserwatorów świadomych nieodwołalnej i pełnej zagłady odtwarzanego z wyczuciem malowniczego krajobrazu przedwojennej egzotyki. Mimo że „zagłada” niemal nie figuruje – i, jak wiemy, nie może figurować – w katalogu dyskursu narratorskiego powieści, unosi się tylko nad jej treścią jak zagadkowy dym, jak rozrzucony „na podobieństwo spalonego papieru” bezładnie w czasie pył, jak zatem co najwyżej subtelna, poetycka antycypacja złowróżbnego epilogu... Wszelkie wybiegające w przód delikatne aluzje do fatum stają się w tym ujęciu immanentnymi składnikami opisywanego świata: potrącaj ą naszą wyobraźnię lirycznymi, odległymi skojarzeniami, odnoszonymi zresztą przez narratora chętniej do aktualizowanego w fabule przedmiotu – jak 67 choćby do owych czyżyków, chwytanych w młodości przez jednego z bohaterów powieści, mecenasa Walentego Daniłowskiego („Siedzą cicho, zziębnięte, może w przeczuciu zbliżającej się zagłady”). Ewentualnie okazują się koszmarnymi wizjami, nawiedzającymi we snach „niespodziewanie i niezasłużenie” innych bohaterów książki; wystarczy przypomnieć przytaczany już sen Herszego Blauma. Tytuł powieści funkcjonuje więc – można rzec – niemal na zasadzie kontrapunktu, przeciwwagi dla całej treści utworu. Wracając jednak do zasadniczego wątku: głównym dążeniem autora Zagłady wydaje się próba zrekonstruowania tylko prawdy minionego czasu, oczyszczenia przeszłości z naszego skażonego punktu widzenia, odtworzenia jej nienaruszonej feerycznej pełni. „Ale w tej biedzie, w tym rozdygotaniu uparcie wraca poetycki pomysł” – ta pointa z dającego do myślenia wiersza Dariusz Kawafisa zdaje się po cichu patronować intencjom Piotra Szewca, a przynajmniej być współbieżna z tymi intencjami. „Uobecnić to, co minione. Skłonni jesteśmy nadal wierzyć, że poeta otrzymuje więcej niż jeden żywot dlatego, że zdolny jest chodzić ulicami miast sprzed dwóch tysięcy lat” – pisze w swoim komentarzu do Dariusza Czesław Miłosz (w Świadectwie poezji, Paryż 1983). Miłosz przywołuje też bardzo ważne uwagi Simone Weil: „Skąd przyjdzie odrodzenie do nas, którzyśmy skazili i spustoszyli cały glob ziemski? Tylko z przeszłości, jeżeli ją kochamy”. Poeta chodzący ulicami miasta sprzed ledwie pół wieku – i już pół wieku – zdąża więc w swym najgłębszym zamyśle do tego, by odczarować zatarte piękno przeszłości. „Ludzkość będzie żywiła się sama sobą także w tym sensie, że będzie szukać rzeczywistości oczyszczonej, o «kolorze wiecznym», czyli po prostu piękna. Być może to, a nie co innego chciał powiedzieć Dostojewski, sceptyczny co do losów cywilizacji, kiedy twierdził, że świat będzie zbawiony przez piękno” – pisze dalej Miłosz. Jest zatem powieść – i jej tytuł. Tytuł ujawnia piekło naszej wiedzy, oczyszczoną ze złudzeń i odartą z piękna świadomość obywateli drugiej połowy XX wieku; stanowi pojęcie z kronik nowoczesnej Ziemi Ulro. Powieść – to rekonstrukcja bezinteresownego piękna „in illo tempore”, zakorzenienie się w przedustawnym w stosunku do naszego punktu widzenia ładzie bytu. Im bardziej sugestywny i precyzyjny będzie opis tego ładu, im trafniejsze i ściślejsze jego elipsy i „kręgi” dociekań, tym głębiej zanurzymy się w dawny czas „subiektywnie teraźniejszy”, tym bliżej będziemy Centrum Zdarzeń, które w naturalny dla postaci książki sposób identyfikuje się z miastem – stanowiącym w ich optyce przecież „wzór wszechświata” w mikrokosmicznej skali. Nie zrealizujemy swego przedsięwzięcia oczywiście w drodze szablonowej, ukierunkowanej przede wszystkim na przedmioty materialne, rekonstrukcji historycznej: bardziej istotny od opisu przedmiotów wydaje się obraz ich szczególnych cech, właściwości, stanów, położenia, relacja procesów, którym podlegają. Nasz opis „owego czasu” powinien wprowadzać w krainę nietrwałych, przemijających (bo przecież przeminęły) i trudnych bądź prawie niemożliwych do wyrażenia w języku dyskursywnym fenomenów bytu. Zwracają uwagę zwłaszcza „zatarte” fragmenty albumu, te, które „przewodzą” ku nam wrażenie ówczesnej s u b i e k t y w n e j teraźniejszości, i te, które dzięki pośrednictwu wysublimowanych narzędzi poetyckich apelują do zmysłów. „Igiełki mentolowego szronu” w ustach młodego Daniłowskiego (ssącego podczas siarczystego mrozu cukierki miętowe) czuje się niemal na własnych wargach. Można rzec, że narrator Zagłady lubuje się szczególnie w tropieniu Ingardenowskich „miejsc niedookreślonych”, czyli takich elementów, śladów odtwarzanej rzeczywistości, które w rutynowej narracji powieściowej zwykło się opuszczać, przemilczać. Tu nadaje się im wagę odkryć poznawczych. Trzeba dostrzec też bardzo konkretny i sensytywny charakter zaszyfrowanego w tej metaforze świata. Powietrze po uciekających przed Walkiem kuropatwach „drga jeszcze jak potrącona struna, strumień powietrza porusza się promieniście. Powietrze jest częstym układem gry narracyjnej. „Jak zauważyliśmy wcześniej, powietrza nie porusza najsłabiej nawet wyczuwalny podmuch. Ale nie ozna 68 cza to, że powietrze jest w bezruchu [...] Z maleńkich podokiennych ogródków dochodzi podnoszący się i opadający na przemian szmer pszczelich skrzydełek”. „Szmer pszczelich skrzydełek”, krzyk jastrzębia unoszący się w górze, para osuwająca się z dachu browaru, błyszczące wiśnie odbijające sad, zapach kancelarii mecenasa, obraz „granatowej ważki” zatrzymany w wodzie: jest to wędrówka w przeszłość po tropie niuansów, skojarzeń, zapachów, smaków, domysłów, swoisty ciąg hermeneutyczny odczuć, odblasków, woni, dźwięków, zachwytów chwilą... Oczywiście, ten rekonesans wyobraźni, rewelowanie zapoznanego piękna w pół wieku później nosi piętno naszej porażonej, okaleczonej świadomości; podbudowują efekt liczne kulturowe aluzje – np. obraz „unoszących się ludzi”, których „spowijają języki ognia” nie może nie kojarzyć się z płótnami Chagalla, a wizja grupy chasydów z cadykiem, niknących gdzieś na cmentarzu może przypominać (tym, którzy ten film oglądali) pointę filmu Austeria Jerzego Kawalerowicza według powieści Juliana Stryjkowskiego. Mimo swych niewątpliwych literackich koneksji (zwłaszcza z naszą powojenną prozą „galicyjską”) powieść Szewca ma znamiona świeżości i oryginalności – jak sądzę, w znacznym stopniu dzięki zaproponowanej w książce grze narracyjnej, grze w wyobraźnię. Kiedy Oko Miasta prowadzi grupkę wspomnianych chasydów, „którzy są, choć ich nie ma” (narrator daje nam do zrozumienia, że z jednej strony ich wymyślił, a z drugiej strony oni we wskazanych miejscach rzeczywiście kiedyś byli), wiemy już, że wszystko, co nam narracja przedstawia, ma nam wystarczyć za świadomość, że tak właśnie było. I na ogół wystarcza. „I złudne są te hierarchie, i zawsze niekompletna ich treści znajomość, i ból tylko jest ten sam, że ocaliliśmy nikłą zaledwie cząstkę rzeczy w równoczesności tej lub innych danych, równoczesności, która się nie powtórzy z raz tylko w tej lub innej konstelacji istniejącymi szczegółami”. 69 Grzegorz Musiał: wśród „kuzynów Lafcadia” „Zbliżał się koniec lat siedemdziesiątych. Naród gasł w milczeniu, w rezygnacji, choć radio i telewizja coraz głośniej przygrywały do tańca. Baliśmy się tłumu, jego pochylonych głów i ramion, gdy w chocholim rytuale posuwał się ku czemuś przerażającemu, ku jakiemuś ostatecznemu, śmiertelnemu wyrokowi [...] Ale z drugiej strony ten tłum fascynował nas. Czuliśmy w nim jakąś zapiekłą, gniewną moc, która czeka tylko swego dnia, by nastąpił błysk zmartwychwstania”. Ten cytat, pochodzący z powieści Czeska biżuteria Grzegorza Musiała (Gdańsk 1983) – która miała nieszczęście ukazać się w rok po ogłoszeniu stanu wojennego, a więc w czasie kiedy współczesna proza ze zrozumiałych powodów zeszła na daleki plan zainteresowań – brzmi dzisiaj jak wyimek z dość osobiście interpretowanej historii; sądzę jednak, że nie należy do niego, jak i do podobnych świadectw epoki, żywić już stosunku historycznego. Czeska biżuteria zwraca się do nas w imieniu pokolenia, któremu kiedyś odebrano głos i które później nie zdołało już – tak, jakby pragnęło – dojść do głosu. Oczywiście, powieść przemawia językiem najbardziej świadomej, wrażliwej, wykształconej mniejszości tej generacji, dojrzewającej w aurze Peerelu; chciałaby może uchodzić za jej literacką wizytówkę, zapis jej wyzwania rzuconego – zapewne zbyt pokornie, subtelnie i nieśmiało – czasom. Mniejsza zresztą o deklaracje i intencje; bardziej istotne jest to, iż powieść – skłaniająca się ku formule dość niekoherentnego, achronologicznego, w sposób postmodernistyczny „roztargnionego” notatnika duchowego spisywanego przez bohatera na rachunek autora – ma prawo uchodzić dziś za wartościowe artystyczne świadectwo epoki. Narrator Czeskiej biżuterii jest bystrym obserwatorem (jakże uważniejszym i wnikliwszym od podmiotów narracyjnych współczesnej mu „nowej” prozy) oraz chyba też niebanalnym diagnostą tego przełomowego stadium naszych powojennych dziejów, jakim był okres gierkowski. Narrator książki kładzie nacisk na zgodną z ogólnymi prawidłowościami w prozie lat osiemdziesiątych subiektywizację rzeczywistości. Najmocniej zajmuje go indywidualna biografia kogoś, kogo można uznać za jego reprezentanta w utworze. Jest to bohater i zarazem porte-parole autora, przedstawiający się niekiedy – wcale nie dla ułatwienia nam zadania identyfikacji – jako „Grzegorz M.” (podobne manewry autorskie i perspektywa konfesyjnoartystowska rzutują na sposób przedstawiania świata w pierwszej prozatorskiej pozycji Musiała pt. Stan płynny). Lektura jednak wyraźnie uświadamia nam, że mamy do czynienia z czymś więcej aniżeli tylko z osobistym notatnikiem twórcy. Czeska biżuteria drąży bowiem też – choć z bardzo subiektywnej perspektywy – procesy rozkładu świadomości społecznej konkretnego pokolenia w konkretnym czasie, czyli w końcówce lat sześćdziesiątych i w latach siedemdziesiątych. Kiedy to prywatki z adapterem, noce jazzowe z bluesami i Ginsbergiem, rozkwitający ruch teatrów studenckich, czytanie Okudżawy, śpiewanie Wysockiego itp. zapewniały pewną iluzję własnej niezależności. Kiedy to, z drugiej strony, sama władza dostrzegała w tych modach i fascynacjach – jak się okazało, na swoją przyszłą zgubę – szansę skanalizowania, odwrócenia uwagi młodzieży od polityki... A potem było już za późno: trzeba było się godzić naprzód na rocka, hipisów i beatników, następnie na Gombrowicza i innych mniej „szkodliwych” emigrantów, by w końcu być zmuszonym do przymykania oczu na „latające uniwersytety”, drugi obieg i stanąć u progu rewolucji „solidarnościowej”. W Czeskiej biżuterii znajdujemy wszakże znacznie mniej wiary w nowe, mniej politycznego zaangażowania i społecznego konkretu aniżeli pesymistycznych przeczuć, osaczającego postacie defetyzmu, smutku egzystencji, jeśli nie w końcu niemal nihilizmu. Nie bez kozery narrator nazywa pokolenie swych rówieśników – „kuzynami Lafcadia”... „Nie Johnny Travolta, ale raczej Wluiki powinien być symbolem epoki, która jednak nadeszła. Ponury racjonalizm. Zwycięska nicość. Przemoc i pragnienie. To nas fascynowało, choć komfor 70 mizm, a może lęk, a może przekłamane po wielokroć dobre wychowanie powstrzymywały nas od wejścia na drogę, którą od dawna szli inni – ci młodzi w skórzanych kurteczkach”. Niewiara w możliwość jakiejkolwiek odmiany losu na lepszy powoduje, że narrator, przemawiający w imieniu swych rówieśników, sympatyzuje, ale nie utożsamia się z ogarniającym kraj społecznym protestem. „Nasze ulice – proste i anonimowe, ogłuszone hukiem i wściekłością – niosły zagęszczoną ludzką falę z jednego do drugiego nikąd”. Te ulice przestały być „ludzkie”, stawały się nawet w czasie słusznych manifestacji elementem obcej i wrogiej wobec bohatera rzeczywistości miejskiej... Czeska biżuteria jest więc też powieścią o miastach. Miastach, czyli głównych bastionach organizmu peerelowskiego: miastach, które krępują, wytyczają marszruty życia, transmitują moc „ketmana”. Gdańsk, Bydgoszcz, Szczecin, Warszawa pełnią odczutą na własnej skórze przez bohatera negatywną rolę w kształtowaniu jego osobowości; dlatego jest on w ciągłej drodze, w stanie permanentnej ucieczki z jednego miejsca do drugiego. Oczywiście nie na wiele zdaje się ciągłe zmienianie decorum, natomiast nabiera znaczenia sama zmiana, ruch, czy – jak się tu określa – „przelatywanie” z miasta do miasta. Właśnie p r z e l a t y w a n i e. Wyobraźnia Grzegorza Musiała od najwcześniejszych utworów (przypomnijmy, że autor zaczął od poezji) po ostatnią powieść W ptaszarni zdradza zafascynowanie geniuszem lotu, u s k r z y d l o n e g o lotu. Topos ptaka i kojarzącego się z nim w ludzkiej fantazji daru latania od wieków inspirował poetów i malarzy, stał się zwłaszcza symptomatycznym tropem sztuki żydowskiej (por. np. Marc Chagall, Izaak B. Singer). „Ludzie chcą być ptakami, bo ziemia ich oszukała, marzą o wyrwaniu się z klatek, w które są zamknięci” – mówił w wywiadzie na łamach „Odry” (nr 4/1990) litewski pisarz o litewskim pochodzeniu Grigorij Kanowicz, którego bohaterowie wcielają się w ptaki. Atrybut s k r z y d e ł uzbrajających bohatera w jego marzycielskich próbach oderwania się od znikczemniałej rzeczywistości lat siedemdziesiątych stanowi jeden z elementarnych elementów symboliki Czeskiej biżuterii. Dopinając sobie wyimaginowane instrumenty lotu narrator powieści, identyfikujący się z bohaterem, ociera się ponadto o ezoteryzm doświadczenia metafizycznego; usiłuje w taki właśnie sposób przekazać czytelnikowi relację ze swych podróży wewnętrznych będących przeciwwagą dla płaskich, ziemskich wędrówek: „Frunę nad miastem mojej Matki, gdy roześmiana, podniecona, wchodzi na salę balową Resursy Kupieckiej, gdy płynie żaglówką po rozlanym szeroko ujściu rzeki”. Geniusz lotu oddaje niewyobrażalne normalnie przeżycia narratora – sprawozdanie z podróży w czasie i w historii, z jej krajobrazami zbiorowej pamięci, archetypami. Ogarniając wyobraźnią to dziedzictwo narrator podporządkowuje się często ciśnieniu mitologii żydowskiej: „Wiatr niósł ku mnie dalekie głosy, posępny kaddysz powoli wyłaniał się z ciszy. Od martwego Jeruzalem, do umierającego Nowego Jorku, z nie istniejącej Moskwy, Odessy i Drohobycza ciągnęły ku zaklętemu miastu łopoczące cienie z rozwianymi na wietrze brodami”. Czytając uważnie Czeską biżuterię dostrzeżemy, jak bardzo strategia latania wkrada się w aparat pojęciowo-skojarzeniowy i techniki opisu narracyjnego, np.: „Gdańsk przefrunął przeze mnie jak sen”; „Inni bez śladu rozpłynęli się w powietrzu”; „pociągowi pospiesznemu rosły skrzydła”; „rozpostarło się nade mną granatowe niebo” itd. Późniejsza powieść Musiała W ptaszarni (Warszawa 1990) kontynuuje – na co wskazuje już sam tytuł – a nawet doprowadza do skrajności ów tak inspirujący fantazję autora motyw skrzydlatej „transgresji” człowieka. Bohater powieści, spełniając do końca wolę narratora, sam postrzega siebie ptakiem, choć już takim, któremu zwiotczały i opadły skrzydła, ptakiemruiną, przedwcześnie postarzałym i zniszczonym duchowo. Czytając tę książkę trzeba pamiętać o tym, że jej bohater jest niewiele posunięty pod względem wieku w stosunku do Grzegorza M. z Czeskiej biżuterii, ale i o tym, że owo niecałe dziesięciolecie to mogąca przyprawić o siwiznę cała epoka w dziejach powojennej Polski. Jakże zamierzenie karykaturalna jest autoprezentacja Jakuba Fledermausa na samym wstępie: „Matka zdziwiłaby się, powie 71 działa: o, gdyby ujrzała mnie teraz przed lustrem w jej pokoju przybierającego pozy. Chude, rzadko owłosione nogi wspiąłem na obcasach, pomalowałem paznokcie u stóp, pociągnąłem kredką białe wargi [...] Wytykam głowę przez okno. Mała, stara głowa w wianuszku bluszczu [...] Jestem stary. Pomarszczony, a przecież nie mam jeszcze czterdziestu lat”. Jakub osaczany i opętany przez swoje zmory czuje się ptakiem, tyle że z podciętymi od dawna lotkami, takim, który nigdy nie zaznał szczęścia lotu i który w ogóle nie potrafił oderwać się od ziemi czy, jak kto woli, wydostać się poza kraty swojej „ptaszami”. Jego odstręczający autoportret szokuje ponurymi barwami i drastycznymi przerysowaniami, truciznami odrazy i nienawiści, odrazy do siebie i nienawiści do rodu ludzkiego, zwłaszcza tej części owego rodu, która aktualizuje się w najbliższej bohaterowi polskiej realności. A to Polska właśnie, to nasze powojenne czterdziestolecie w całej swojej krasie! Intencja nieprzejednanego szyderstwa, tendencja demaskatorska nasyca tę wizję społeczeństwa, wychowującego się w warunkach zniewolenia, przymusu, kłamstwa, dostosowującego się – jakże umiejętnie, jak elastycznie! – do ram społeczno- politycznych, do regulaminu sowietyzacji. Te tendencje i intencje narratorskie (charakterystyczne i dla innych „przewodników” naszej prozy czasów schyłku Peerelu, por. niektóre z poprzednich szkiców) pociągaj ą za sobą skłonność do naturalizmu: „Cmentarz w dzielnicy, którą zwą Londynkiem, domki z czerwonej cegły, porośnięte liszajem, w oknach staruchy, za nimi grzyb, próchnica [...] Odór kocich szczyn. I jęzor śmieci z przewróconego kibla [...] Bóg stworzył, Bogu się nie udało. On już tu nie zagląda. Za to żołnierze z niedalekich koszar i dziewczyny pulchne, spocone, kładą się na wysokim perzu i zadzierają nogi z umalowanymi paznokciami [...] babka cmentarna gmera kluczykiem w kłódce. – Ukradną pani, jak nie zamkniesz łańcuchem... gówno z dupy wydrapią”. Diabeł nienawiści mąci tu ludziom rozum nawet w obliczu śmierci (por. scena śmierci ojca). A ksiądz podczas spowiedzi zamiast rozgrzeszenia daje upust swym nastrojom: „Świnie – głośniej powtórzył, panie w ławkach podniosły głowy – wam bym poobcinał, babom zamurował. Mam was dosyć!” Czeska biżuteria przynosiła również dość bezkompromisowy zapis rozpadającego się wokół bohatera uniwersum, była sprawozdaniem z zapaści systemu budowanego przez lata zastraszania, okłamywania, przymusu, korumpowania. Dawała wyraz dezintegracji i degradacji struktur społecznych oraz powszechnemu kryzysowi duchowemu, paraliżującemu wolę i temperament twórczy bohatera. Tylko że w tej poprzedniej powieści położenie Grzegorza M. rozpatrywane było w trybie i kontekście doraźnej, idącej wciąż do przodu, a więc możliwej do przebudowy historii, niejako w czasie społecznym niedokonanym, w którym bohater ma jeszcze szansę wtrącić i swój grosik, choćby ów strumień ironicznej i autoironicznej kpiny. Rozpoznawalna była tam też nuta sentymentu. W „ptasim” imperium Jakuba F. nie ma już miejsca na flirt z historią; nigdy nie było możliwości podważania jej wyroków. Jest tylko nie zrealizowane, pełne zawodów, całkowicie bezsensowne w samoocenie bohatera i ocenie narratora życie pozującego na przetrąconego ptaka niestarego staruszka. 72 Stefan Chwin: mitologie czasów zniewolenia Powojenne polskie lata czterdzieste i wczesne lata pięćdziesiąte wydają się wciąż niedostatecznie opisane i skomentowane przez naszą literaturę – choć przecież naszpikowane były pasjonującymi tematami i inspirującymi wątkami. Widocznej niemożności czy niechęci pisarzy do sięgnięcia po skomplikowane i wciąż budzące emocje sprawy tamtych lat nie można tłumaczyć jedynie długoletnią kuratelą cenzury i restrykcjami natury politycznej. Przecież w rozwijającej się bez tego rodzaju przeszkód przez kilkanaście końcowych lat Peerelu literaturze drugoobiegowej znajdziemy także niewiele utworów rozprawiających się z demonami stalinizmu w ich polskim wydaniu i wnikających przy tym ze zrozumieniem w specyfikę społeczną oraz obyczaj ową tamtego czasu. Dlatego może z większym zainteresowaniem aniżeli inne pozycje prozatorskie wydane niedługo po cenzurze Okrągłego Stołu spotkała się (bardzo wysoko oceniona m.in. przez Jana Błońskiego w „Tygodniku Powszechnym”) Krótka historia pewnego żartu Stefana Chwina (Kraków 1991): opowieść o dojrzewaniu, o intelektualnej inicjacji wrażliwego chłopca właśnie w okresie zwanym niegdyś eufemistycznie „latami błędów i wypaczeń”. Utwór gdańskiego powieściopisarza, również krytyka i eseisty, zasila serię nielicznych pozycji, które próbują ostatnio nadrobić braki w literackiej penetracji epoki stalinizmu w Polsce. Mam na myśli takie książki, jak omawiane już w tym tomie szkiców Historia choroby, historia żałoby Zyty Oryszyn, Pawilon małych drapieżców Krystyny Kofty, Ciemnia Bogusławy Latawiec, Weiser Dawidek i Opowiadania na czas przeprowadzki Pawła Huellego. W utworach tych lata 1945-53 pojawiają się czasem jako dalsze tło, i to jednego z wątków. Ale książki te wydają się – wraz z pozycją Chwina – inicjować nową ważną opcję literacką: generalnie rzecz ujmując, strategia ich narratorów odbiega od typowego we wcześniejszej prozie sposobu przedstawiania świata, t a m t e g o, w tonacjach czamo-białych. Narratorzy ci odchodzą od pozaartystycznych imperatywów, stanowiących niepisane, ale trwale obecne elementy kodeksów twórczych ich poprzedników; imperatywów, które kazały – w zależności od politycznego punktu wyjścia odtwarzaną rzeczywistość albo tylko chwalić, albo wyłącznie potępiać. Teraz górę bierze uczciwość i rzetelność zamysłu twórczego: narratorzy – będący na ogół reprezentantami wracających do swego dzieciństwa czy swej młodości autorów –pragną nie w y m i e r z y ć, lecz o d d a ć sprawiedliwość przedstawionemu światu, wczuć się w jego specyfikę i klimat, pojąć jego historyczny fenomen. Fenomen zbiorowego opętania dusz i umysłów – będącego przecież nie tylko wynikiem policyjnego terroru. Fundamentalne pytania zadawane w tej prozie brzmią: dlaczego pozwoliliśmy się w zbiorowy obłęd społeczny mimo wszystko – w taki czy inny sposób – wciągnąć? My i tyle innych osób z bliskiego otoczenia rodzinnego czy szkolnego? Dlaczego my, a zwłaszcza inni – ci starsi i dojrzalsi od nas – potrafili dać się zwodzić, zniewalać? Dlaczego znajdując się w samym oku cyklonu totalitarnego nie umieli odczuć wokół siebie jego złowieszczych podmuchów?! Podejście Stefana Chwina do tej kwestii różni się wszakże wyraźnie od nastawienia podmiotów kreacyjnych prozy Oryszyn, Kofty czy Latawiec – i ma w tej różnicy, jak sądzę, swój udział fakt, że autor Krótkiej historii pewnego żartu jest młodszy od tych autorek o kilka lub więcej lat. Kilka lat w tym wypadku to dużo: ma swoją wagę przecież to, czy w roku śmierci Stalina miało się cztery-pięć, czy też jedenaście-dwanaście lat. Chwin nie może tak jak inni oprzeć się głównie na notowaniach bądź przynajmniej sugestiach własnej pamięci; musi odwołać się do pamięci tudzież wiedzy innych. I czyni to z widoczną, biorącą górę nad innymi impulsami, pasją badacza-amatora. Przecież widać, że jest to książka skonstruowana już p r z y b i u r k u przez pisarza świadomie porządkującego i „obrabiającego” materiał 73 swej – czasem domniemywanej – biografii czasów dzieciństwa. I widać, że jest to materiał uzupełniany, podbudowywany uzyskanymi tymczasem wiadomościami i nabytym doświadczeniem; tam gdzie warto, narrator wyposaża go w określone intencje, a gdzie trzeba, wprowadza stosowne korekty czy też stawia znaki zapytania lub wielokropki namysłu. Przede wszystkim zaś wbudowuje weń swą zasadniczą ideę fixe: mianowicie przekonanie o mitogennym, podatnym na wszelki mit charakterze ludzkiego życia. O decydującym wpływie mitu na kształtowanie psychoosobowości człowieka. Tutaj chyba należy szukać u Chwina odpowiedzi na przytoczone poprzednio pytania – dochodzące przyczyn i sposobów wciągnięcia jednostek w zbiorowy obłęd społeczny we wczesnych latach pięćdziesiątych. Otóż narrator książki uwypukla i analizuje fundamentalną rolę dwóch takich mitów – czy „biegunów” mitologicznych – biorących udział w formowaniu świadomości dziecięcej jego bohatera w owym czasie: mianowicie negatywnej legendy faszyzmu i przy okazji wszystkiego co niemieckie, a z drugiej strony pozytywnej wiary w nowy ustrój, legitymującej się całym arsenałem ponętnych haseł ideowych i jakże atrakcyjnym decorum. „Germański” biegun świata przedstawionego w powieści upostaciowany jest między innymi w demonicznej sylwetce samego demiurga, Hitlera; zresztą nie bez kozery pierwsza część tego „krótkiego kursu archeologii pamięci” nosi tytuł Ja i Hitler. Z kolei mit nowego, socjalistycznego dzieła personifikowany jest w heroicznej wizji Budowniczego Wszechczasów – Stalina: „Uśmiechnięty pan z wąsami i oczami zmrużonymi jak szparki patrzył mi prosto w oczy, a ja patrzyłem na niego – on stojąc na placu Czerwonym, a ja siedząc w ciemnej sali kina Delfin. Czułem gdzieś głęboko pod sercem kłującą słodycz”. Od centrum systemu nowej wiary, czyli figury Wielkiego Budowniczego, promieniuje oczywiście wiele innych symboli angażujących uwagę i wyobraźnię bohatera. W trzeciej części książki - opatrzonej wymownym tytułem Dotkniecie czerwieni – szczególnie fascynują go fiesty ludowe w rodzaju pochodów pierwszomajowych czy zespołowy intencjonalny akt budowania Pałacu Kultury i Nauki: „Rysowałem Pałac. Zasługiwał na to. Chciałem rysować pałac z potrzeby serca, bo był wspaniały i rósł tak szybko. Jak zręcznie poruszali się w kinie Delfin jego budowniczowie!” Narrator książki pragnąłby z pewnością, ażeby jego mały bohater zachował jak najgorsze wspomnienia spędzonego wśród takich mitów dzieciństwa -ale poszukując prawdy o tamtych czasie zniewolenia i oszustwa natrafia na nazbyt liczne pokłady swoich fascynacji, olśnień, zajęć duchowych, by mocje pominąć czy wykreślić ze swej biografii. Powieść Chwina jest i ładnie, i ze smakiem estetycznym napisana, ale niekiedy może nużyć jednostronnością i celebrowaną powagą dyskursu narratorskiego: odbija się na niej fakt, że autor był w czasie odtwarzanych wydarzeń ledwo kilkulatkiem i stara się teraz jak gdyby nadrobić ten brak, mogący budzić u czytelnika podejrzenia co do autentycznej wartości zapisu. Krótka historia pewnego żartu stanowi owoc pracy – jak już nadmieniałem – bardziej komentatora i interpretatora procesów dziejowych niż epika, fabularyzatora. Ten porządek rekonstrukcji epoki stalinowskiej w Polsce, który proponuje autor, jest wyważoną, chłodną, logiczną konstrukcją estety i badacza – wypreparowaną ze strumienia bieżącej rzeczywistości. A przecież w młodości, a zwłaszcza w dzieciństwie, człowiek nie zawraca sobie głowy mitami, symbolami, nie rozkłada ich na czynniki pierwsze – tylko nimi żyje... 74 Paweł Huelle: egzotyczne misterium życia Weiser Dawidek Pawła Huellego zwiastował nietuzinkowy talent fabularny i spore umiejętności narracyjne autora. Trudno jednak tę pierwszą powieść pisarza uznać za utwór tak doskonały, za jaki go przyjmowano. Krytycy unoszący się nad zaletami Weisera przemilczali nazbyt literacki, wykoncypowany estetycznie charakter utworu. A także jego niewątpliwą zależność od prozy Grassa – widoczną choćby w zbliżeniach topografii powieściowej czy profilu bohatera, Dawidka, który niezwykłym sposobem bycia, nadnaturalnymi zdolnościami i wodzowskim charakterem, a także aurą tajemniczości przypomina Wielkiego Mahlkego, bohatera Kota i myszy. Obaj analogicznie fascynujący swymi osobowościami otoczenie chłopcy w finale obu powieści giną nb. w podobnych okolicznościach: Mahlke nie wypływa z wnętrza na wpół zatopionego wraku okrętu (nikt potem nie znajduje jego ciała), a Dawidek manipulujący przy niewypałach nie wychodzi z tunelu pod nasypem kolejowym (ale ciała jego nigdzie nie ma, co – podobnie jak narratora powieści Grassa – skłania kolegów Dawidka do przekonania, że on wcale nie umarł, tylko wykonał jeszcze jeden niewytłumaczalny „numer”). W Opowiadaniach na czas przeprowadzki (Londyn 1991) Paweł Huelle nadal korzysta – choć już bardziej twórczo i oryginalnie – ze swej największej broni literackiej, czyli „podglądu” dorosłego świata przez pryzmat fantazji oraz mentalności chłopięcego narratora. Wyobraźnia dziecka wyposaża odtwarzaną szarość, przyziemność powojennej egzystencji w kontury egzotycznego misterium: spoza najbardziej zwykłych, banalnych spraw rodzinnych czy sąsiedzkich prześwietla kuszący zarys prowokowanej istoty bytu. Fantazja chłopca uczula czytelnika na zaskakujące, metafizyczne „otwarcia” spotworniałej, sprowadzanej do prymitywnej, materialnej, bazy rzeczywistości lat stalinowskich. Ożywiają ją w dużym stopniu wciąż mroczne i niesamowite widma niedawnej wojny – zwłaszcza tu, na Pomorzu Gdańskim, gdzie zwycięzcy i przegrani, Polacy i czekający na wyjazd do Heimatu Niemcy, a także pozostający autochtoni mieszają się z” ludnością napływającą ze wschodu. W wyobraźni chłopca pozostawiony przez Herr Polaske – w domu, w którym bohater mieszka wraz z rodzicami - stół urasta do rangi magicznego centrum rodzinnych perypetii... Od tego stołu emanują tajemne moce, konstytuujące świat bohatera – ale tylko do momentu niespodziewanej wizyty pana Polaske, który okazuje się zwykłym, nieśmiałym niemieckim poczciwcem. Postaci są w opowiadaniach z reguły ukształtowane psychicznie przez swe doświadczenia wojenne. Innych ich przeżyć, wynikających z teraźniejszego spętania systemem, chłopiec nie rozumie; tylko pośredniczy w ich przekazaniu, korzystając ile się da ze swej imaginacji. Ojciec bohatera, ciężko poszkodowany przez lata okupacji, ale chyba nie mniej przez późniejsze – stalinowskie, woli jako wysoko wykwalifikowany inżynier zamiatać dworce niż projektować komunistom statki w Stoczni Gdańskiej. Wuj Henryk, były powstaniec warszawski – który pozostał sam jak Hiob na zgliszczach swego domu (jego rodzina zginęła podczas nalotu) – pasjami uprawia biegi, narciarstwo i co tydzień przystępuje do komunii. Dziadek Karol, który sporo przeżył, ma tajemnicze konszachty z autochtonami, a po śmierci pozostawia skonstruowaną przez siebie i prawie gotową do spuszczenia... małą łódź podwodną. Narrator wybiera i premiuje z psychologii otaczających go osobowości to, w czym najsilniej odbiegają one od rutyny egzystencji, wychylają się nad przeciętność. Oczywiście sprzyja temu – co należy jeszcze raz podkreślić – specyfika czasu i miejsca: zarówno niezwykła gdańska mieszanka etniczna tudzież echa wojny, jak i mająca swój udział w akcji mitologia Kaszubów. I oczywiście nastrajające metafizycznie tchnienie morza. W niektórych opowiadaniach narrator jednak chyba zbyt głęboko i w nieuzasadniony przebiegiem akcji sposób daje się wciągnąć w meandry swego misterium fabularnego. Nie 75 tylko chodzi o tę wymienioną już wyżej niezbyt wiary godną łódź podwodną dziadka Karola. Lecz na przykład ładne opowiadanie Winniczki, kałuże, deszcz o wspólnych zajęciach małego bohatera ze zwolnionym z pracy ojcem zamyka się niepotrzebną moim zdaniem, rodem z innej „sztuki”, efektowną kodą, kiedy to zbierający winniczki ojciec i syn idąc w górę docierają na szczycie do zagadkowego kamienia, który jest oblegany przez mrowie ślimaków dążących tu ze wszystkich stron po to tylko, by kolejnymi szeregami spadać w dół, warstwami na siebie. Interesujące opowiadanie o wuju Henryku w podobny sposób kończy się surrealistyczną, trochę Borgesowską, wędrówką bohatera z wujem do – jak się później okaże – nie istniejącej wioski kaszubskiej z ukraińskimi mieszkańcami, którzy na dodatek zatrudniają wuja jako sędziego do... raczej chyba meksykańskiej walki kogutów. 76 Andrzej Turczyński: ballada z katorgi Chłopiec na czerwonym koniu (Warszawa 1991) to niezwykła, trudna do jednoznacznej diagnozy powieść słupskiego pisarza, który nieraz już zaskakiwał czytelników i krytyków (niezbyt zresztą uważnie śledzących tę twórczość) metamorfozami swego warsztatu. Swoisty fenomen osobowości Andrzeja Turczyńskiego polega między innymi na niebywałych zdolnościach „mimetycznych” autora, jego niezwykłej elastyczności, wszechstronności i podatności na różne wpływy czy fascynacje: pisarz opublikował od chwili debiutu (powieść Wypłuczysko, 1977) blisko dwadzieścia tomów prozy i można rzec, że prawie każda z tych książek była dobra lub przynajmniej niezła, ale była też z innej niż jej poprzedniczki „parafii”. Znajdziemy w dorobku Turczyńskiego i stylizowaną powieść kresową (wspomniane Wypłuczysko), i prozę małorealistyczną, miejscami nachalnie publicystyczną { Tyrania ziemi}, i Musilowski epos ( Hieronim von Himmelstrand), i wysublimowaną prozę liryczną ( Ślepy ptak ruin) czy swoisty poemat filozoficzno-fabulamy ( Fiasko). Chłopiec na czerwonym koniu znowu odbiega i treścią, i formą od tych utworów. Podobnie jak wiele innych pozycji Turczyńskiego, nie podporządkowuje się jednoznacznym kryteriom oceny i kwalifikacji; sądzę, że wydawca na okładce zbyt pochopnie, choć też i z wiadomych (reklamowych) względów, zdefiniował tę powieść jako „literaturę łagrową najwyższego lotu”. Nie wydaje mi się, żeby książkę tę można było wpisywać na listę pozycji „łagrowych” – opartych przecież w głównej mierze na wspomnieniach autorów bądź zapiskach dokumentalnych itp. W powieści Turczyńskiego trudno w ogóle wymierzyć przedział między faktami a zmyśleniami. Fabularna „ekspozycja” łagrowa, z jaką mamy tu do czynienia, wcale nie musi być skonstruowana na podstawie autentycznych relacji, wiarygodnych przekazów. Równie dobrze Czarodziejską górę moglibyśmy nazwać literaturą „sanatoryjną”, a Bramy raju kroniką historyczną... Ta opowieść o wywózce gromady dzieci w różnym wieku, od kilkulatków – odebranych polskim i ukraińskim rodzicom i skazanych na katorżniczy obóz pracy w Gułarteku, gdzieś na odległej i mało dostępnej syberyjskiej Wyspie – wychodzi daleko i swobodnie poza ramy konwencji „lagrowej”. I nawet jeśli odwołuje się do jakichś autentycznych źródeł, dokumentów pamięci (choć trudno uwierzyć w koincydencję aż tylu potworności bytu, w jakie narrator wplątuje tu gromadkę dzieciaków mrących jeden po drugim), to na zasadzie spiętrzenia ich skontaminowania w oryginalną artystyczną syntezę czy też metaforę, będącą kwintesencją wiedzy o rzeczywistości skrzywdzonych i poniżonych. Rzeczywistość ta jest mitologizowana i odkształcana przez fantazję; taką perspektywę narzuca jej przyjęty przez narratora punkt widzenia. Narrator identyfikuje się ze świadomością, światoobrazem swego bohatera – Chłopca; przygląda się sprawom dorosłych jego oczami, pojmuje jego wyobraźnią (dzieciństwo to przecież ten okres w życiu, kiedy świat przyswaja się, pojmuje wyobraźnią). Chłopca – jak każde przecież dziecko – cechuje zdolność adaptacji do otoczenia, do proponowanych przez nie warunków życia, a także nieumiejętność odróżniania dobra od zła i w ogóle brak orientacji w dziedzinie wartości. Chłopiec w naturalny sposób przystosowuje się do norm i wskazań regulaminu świata dorosłych, choć jest on tu u podstaw zły, okrutny, zboczony. Nie podejrzewa przełożonych w mundurach o złe intencje - nie umie jeszcze podejrzewać; raczej usprawiedliwia we własnych oczach, tłumaczy ich postępowanie, właśnie je mitologizując, przenosząc w rewiry odczarowującej wszelkie zło wyobraźni. Dzięki temu oddana funkcjonariuszka systemu, bezwzględna służbistka Doktorka uzyskuje kredyt zaufania u Chłopca i innych dzieci: „Wierzyliśmy jej bez zastrzeżeń, tym bardziej że sama zapewniała nas o swych dla nas matczynych uczuciach. Jestem dla was wojenną matką, a prawdziwa matka nie tylko kocha swe dzieci, nie tylko je ochrania, lecz przede 77 wszystkim wychowuje, a wychowywać znaczy być surowym dla wychowanków. Kiedy cały kraj nasz wytacza krew ze swych synów i córek, zajadle broni się przed najeźdźcą wrażym, wy, dzieci wrogów i obcych nam plemion, nie liczcie na miłość. Wy także musicie pracować dla frontu, gdyż taka jest wola waszego ojca, towarzysza Józefa Stalina”. Po początkowym okresie załamania wyrwany z gniazda rodzinnego Chłopiec dostosowuje się więc do praw i reguł nowej rzeczywistości, wiernie jej służy – dopóki śmierć bliskiej mu Dani, a później ukochanej Anastazji, okrutnie zgwałconej i zamordowanej, nie otworzą jego oczu na nieprawość, nienawiść i wyuzdanie tkwiące u fundamentów tego świata. I znowu wyobraźnia, kreująca go przedtem na posłusznego obywatela nowego porządku, pozwala bohaterowi przetrwać najgorsze w kazamatach. Powieść Turczyńskiego nie jest jednorodna, klarowna w swych motywacjach, przekonująca w realizacji ambitnych zamiarów twórczych; nie wychodzi jej na zdrowie widoczne rozdzielanie uwagi autorskiej pomiędzy okrucieństwo realistycznego konkretu a uniwersalną magię wyobraźni. Nie wydaje mi się, żeby do tego stopnia kryminał h i s t o r yc z n y można było mieszać z liryczną, natchnioną b a ś n i ą. Ale taka jest koncepcja książki – przecież wciągającej w swój tok narracyjny i bardzo przejmującej. 78 Andrzej Bart: historia w buduarze Rien ne va plus (Łódź 1991) zasadza się na wcale przednim, choć nie całkiem oryginalnym pomyśle fabularnym, dość postmodernistycznym u swych podstaw – w dobrym stylu. Dla postmodemistów, sięgających w swych powieściach często po wątki i tematy historyczne, dzieje stanowią jak gdyby barwny gobelin, z którego wyciągają oni dowolne nitki w dowolnych punktach, łącząc je w nowe sploty i konfiguracje, podporządkowane już przede wszystkim prawom koncepcji i wyobraźni autorskiej. Historia – jak i zresztą inne dziedziny świadomości – staje się przedmiotem swobodnych gier kreacyjnych, zabaw imaginacyjnych i eksperymentów językowych. Konstrukcja Rien ne va plus opiera się na koncepcji żartu literackiego. Rozwój polskich dziejów od wieku XVIII po współczesność śledzimy tu z punktu widzenia bardzo nietypowego narratora: spoglądającego ze ścian na sprawy i ludzi portretu. Mianowicie kiedyś dawno w XVIII wieku słynący z rozpusty włoski książę d'Arzipazzi pragnąc za wszelką cenę przedłużyć swe życie zawarł pakt z pewnym diabolicznym malarzem, który umieścił na płótnie wraz z podobizną – jego świadomość. Później różnymi drogami „uduchowiony” portret trafia do przedrozbiorowej Polski. I uczestniczy od tej chwili w życiowych perypetiach, politycznych intrygach itp. kolejnych swoich właścicieli, którzy dzięki szczęśliwym dla niezwykłego, biernego kronikarza zbiegom okoliczności odgrywają zazwyczaj jakąś liczącą się rolę w polskiej historii albo przynajmniej jej sekundują swoją obecnością. Naprzód w sypialni Stanisława Augusta jesteśmy świadkami omotywania polskiego króla przez dyplomację rosyjską. Później w kolejnych pałacach, kamienicach miejskich, chatach wiejskich, karczmach itd. podglądamy kulisy zbrojnej walki Polaków o suwerenność na terenach wszystkich zaborów. Łaskawy dla sportretowanej świadomości księcia przypadek sprawia, że obraz na ogół znajduje się w samym oku cyklonu polskiej zawieruchy dziejowej - podczas walk rozbiorowych, w czasie kampanii napoleońskiej, powstań listopadowego i styczniowego, rzezi galicyjskiej i w okresie formowania się oraz zwycięskiego marszu Legionów Piłsudskiego. Portret dożywa wreszcie czasów zupełnie nieodległych: mianowicie roku 1968, krytycznej cezury w dziejach Peerelu – kiedy to (nie wiadomo na dobrą sprawę, dlaczego akurat w tej chwili) uwieczniony książę rezygnuje ze swego kronikarskiego hobby i pozwala się przenieść na „cmentarz sztuki”, czyli do muzeum. Naturalnie zasada postmodernistycznego konceptu usprawiedliwia wszystko, więc i taki finał. Usprawiedliwia, ale nie zawsze i nie do końca. Narrator powieści ma ambicje skomentowania wszystkich ważniejszych punktów węzłowych naszej historii i spojrzenia na nie przy tym – można rzec – z „buduarowego” punktu widzenia. A więc doniosłej wagi sprawy i brzemienne w skutki konflikty prezentowane tu są i interpretowane w stylu, w jakim na przykład Boccaccio spisywał swe obyczajowe gawędy w Dekameronie. Podkreślam, że chodzi nie o treść, lecz o metodę i styl narracji, czyli nie o przewijające się tu często pikantne detale kontaktów męsko-damskich, lecz o całą – mówiąc najkrócej – strategię poznawczoartystyczną narratora. Strategia ta bazuje właśnie na zamyśle ujęcia polskiej historii w serial dykteryjek czy fabularnych „pigułek”, czasem lepszych, czasem gorszych (im bliżej współczesności, tym jednak gorszych, bardziej pobieżnych, mniej wymyślnych). Oczywiście trudno mieć narratorowi za złe, że nie wykazuje on nabożeństwa czy nawet szacunku dla naszych narodowych świętości i legend, że nie uchyla swego włoskiego kapelusza przed bohaterami naszej wyzwoleńczej iliady, a wręcz przeciwnie – nieraz ich ośmiesza. Nie miałbym też nic przeciwko wypiskom z historii w postaci dykteryjek z buduarowo-bulwarowym akcentem, gdyby rzecz do tego właśnie się sprowadzała, czyli gdyby autor na taką właśnie konwencję 79 literacką stawiał. Bart jednak rozwija też, a niekiedy rozdyma perspektywę historyczną serio – co wywołuje z czasem nieunikniony efekt spłaszczenia, prymitywizowania tejże perspektywy, jej kwitowania – jak to się mówi, „po łebkach” w obliczonej na dowcip gawędzie. W rezultacie ten czy ów przedstawiony wyimek z historii zakrawa na podany z przymrużeniem oka bryk podręcznikowy, męczący w dalszych partiach powieści w dodatku rozrośniętym nad miarę i potrzeby aparatem odniesień faktograficznych itp., w których można się pogubić. 80 Krzysztof Myszkowski: gry w pasję Ta książka miała ukazać się kilka lat wcześniej (wiem, bo sam zalecałem gorąco jej przyjęcie do druku w jednym z wydawnictw, w innym czynił to również w recenzji wewnętrznej Jan Błoński). Niestety, wydawcy czasu kryzysowego nie potrafili właściwie jej docenić i Pasja według świętego Jana trafiła do księgarń dopiero w 1991 roku w małym nakładzie. Potem otrzymała Nagrodę im. Kościelskich, co jakoś nie przyczyniło książce czytelników – bo po prostu jak była, tak jest prawie nieosiągalna. Gdyby minipowieść Myszkowskiego wyszła wtedy, kiedy miała wyjść, z pewnością wzbudziłaby większy niż dziś rezonans - nie tylko dlatego, że w tamtym czasie szerzej czytano takie książki, także z tego względu, że wyłamywała się ona z panujących naówczas tendencji w „nowej” prozie. Utwór Krzysztofa Myszkowskiego w sposób dojrzały i nad podziw konsekwentny, precyzyjny w realizacji zamierzeń autorskich zespala elementy warsztatu prozy (strumienia świadomości), poezji (swoistego poematu-monologu lirycznego), a także muzyki czy ściślej mówiąc kompozycji quasi-muzycznej – jakie zresztą odczytanie tekstu z góry narzuca tytuł. Jest więc tekstem dość hermetycznym w założeniu, skomplikowanym, dążącym do uzyskania różnych „poziomów” kontaktu refleksyjno-estetycznego z czytelnikiem. Fabuła minipowieści Myszkowskiego – bardzo wątła, często służąca za pretekst do rozwijania sekwencji skojarzeń, obrazów i ciągów leksykalnych – zdaje sprawę z aktualnej ontycznej sytuacji bohateranarratora, jej powikłań oraz działań podmiotu zmierzających do poprawy tego położenia, a najbardziej – swego samopoczucia. Bohater błąka się po mieście (czytaj: świecie) w poszukiwaniu satysfakcjonującego go zajęcia i w ogóle celu życia; po zawarciu przypadkowej znajomości w kawiarni trafia do mieszkania dziewczyny, która się w nim zakochuje, utrzymuje go i próbuje go wciągnąć wbrew jego woli w stały związek. On przyjmuje tę propozycję nie mając nic lepszego do wyboru – jako przejściowe zło konieczne – i kiedy nadarza się okazja po temu, ucieka; później znów błąka się mrocznymi zaułkami miasta, by w końcu trafić do kościoła i oddać się rozmyślaniom: „Znowu wróciłem. I jestem, gdzie jestem. Czy mam tego pełną świadomość? To tylko milczenie. To tylko bezsilność. Jakże często w nim ani za nim nie ma nic. Zupełnie nic. Żadnego napięcia. A tylko rezygnacja, nuda, bylejakość [...] Wabią mnie ku sobie duchy, które kocham”. Wątek fabularny stanowi, jak napisałem, jeden z kilku zasadniczych „poziomów” tekstu, składników jego struktury, dla której równoprawnym układem odniesienia jest też wzór muzycznej kompozycji (pasji). Logikę kompozycji „pasyjnej” można odczytać w budowie całości, która swój główny „temat” rozpisuje na kilka kontynuowanych przemiennie „wątków”, znajdujących „instrumentację” rodem już z poematu lirycznego w ciągach „fraz” językowych; ciągi te wykwitają z siebie na zasadzie skojarzeń – albo obrazowych, albo leksykalnych, albo fonicznych: „Pasja ja. Jak to brzmi? I jak brzmi cisza. Pomiędzy. To passe-partout w ten odmęt”. „Teraz ja. Tak jak i on. Nieustannie kojarzę różne liczby z różnymi wydarzeniami i ludźmi. Piekielne powiązania, tajemnicze związki”. Niekiedy sugestię tematyczną podpowiadaj ą wariacje oparte na motywie głoski, np.: „Rojny rój rojeń rojących się bez przerwy” albo: „Jak ona miała na imię? Znowu zapomniałem. Czy nie Magdalena? A może Magda lub Maria... Ile już imion miała w mojej głowie”. Oczywiście wszystkie te gry leksykalne – i często stosowane zabiegi aliteracji, eufonii, wewnętrznych rymów (i rytmów), oparcie stylu na krótkich zdaniach, często dźwięcznych równoważnikach itd. – są partyturą efektów wspomagających wymowę tego bogatego w sensy i podteksty utworu. Utworu, który jest przecież nade wszystko duchową pasją bohatera-narratora, rozwiązywaniem przezeń własnej tajemnicy istnienia. 81 Janusz Rudnicki: życie groteską Janusz Rudnicki nie lubi siebie. Nie lubi siebie za to, co pisze, za to, że pisze, i nawet za to, jak żyje, nie lubi też siebie za swoją przeszłość, choć sam mógł mieć – jak każda młoda osoba dojrzewająca w końcowym okresie Peerelu – raczej znikomy wpływ na kształt swojego życia; wszystko, co mu się w tej przeszłości nie podoba, było przecież bezpośrednio czy pośrednio wywołane przez obiektywne czynniki historyczne. Dla wielu innych osób podobne świadectwa biografii stanowiłyby zapewne (dla iluż zresztą stanowią) przedmiot dumy i próg odbicia do własnej autokreacji w życiu zbiorowym: autor związany z podziemiem był jednym z ostatnich więźniów zwolnionych z internowania, a potem w zasadzie zmuszonym do wyjazdu na Zachód. Janusz Rudnicki uważa, że nie ma się czym dziś chwalić, wręcz przeciwnie: „kombatancki dzisiaj kanał, internat, od początku i prawie do końca. Po czym, a jakże, wyjazd do Niemiec. Nic bardziej banalnego. I jakby było mało, taki ktoś jeszcze pisze”. W swoim autorskim słowie Rudnicki wymienia dalsze względy, z których powodu mógłby przestać się darzyć sympatią za późniejsze kartki życiorysu, już w Niemczech: „Ramki gotowe; emigracyjny skowyt za brakiem własnego miejsca, serwowany przeważnie w gęstym patriotycznym sosie. Oto sunie pisarz następny, starą drezyną po zardzewiałych torach. Nie, wszystko, tylko nie to”. Można by te gorzkie i samo-krytyczne słowa o sobie uznać za element gry autorskiej, obliczonej na sprowokowanie czy skokietowanie czytelnika, gdyby nie to, że w prozie Rudnickiego wszystkie elementy tej samooceny znajdują potwierdzenie i odbicie, a nawet są tej samooceny w pewnym stopniu wykładnią artystyczną. Innymi słowy, program poznawczo-estetyczny narratora tomu Można żyć (Wrocław 1992) wiele zdaje się zawdzięczać poczuciu niezrealizowania się, nieznalezienia swojego miejsca na ziemi przez autora, który siebie za to i nie tylko za to nie lubi. Jak więc widać, Janusz Rudnicki od chwili swego wyjazdu do Niemiec jest wyraźnie podszyty mizantropem, a może był nawet mizantropem od urodzenia; do takiego wniosku uprawnia wiele autorefleksji narratora (występującego w pierwszych trzech, najważniejszych i najlepszych, opowiadaniach jako właśnie Janusz Rudnicki ewentualnie „Rudniki”, bo tak wymawiają to polskie nazwisko Niemcy). Jeżeli np. „Rudniki” zobaczy przed sobą na ulicy psa, to z góry wie, że ten pies przepuści wszystkich innych przechodniów, a jego obszczeka: „Na mnie zawsze szczekają, a w najlepszym przypadku warczą psy”. Kiedy zaś na przykład w sklepie spożywczym bohater ma do wyboru kilka kolejek do kas, nigdy mu się nie zdarza, by nie wybrać tej, która posuwa się najwolniej: „Dlaczego ja zawsze zostaję z tyłu, kiedy inni posuwają się do przodu?” – skarży się. Nagromadzenie całej serii takich niekorzystnych dla bohatera przypadkowych przeciwności losu staje się punktem wyjścia narracji pierwszego opowiadania zatytułowanego Odwiedziny: dojeżdżający samochodem na dworzec w Hamburgu (po przybyłą z kraju matkę) „Rudniki” jest już na takim „topie” psychicznym, że niemalże sam prowokuje lawinę spadających na siebie nieszczęść, takich jak pogryzienie przez psa prowadzącego ślepca, spóźnienie się na pociąg, „zaaresztowanie” samochodu przez policję wskutek złego zaparkowania itp., itd. Oczywiście charakter tych nieszczęść jest względny i nas, czytelników, skłania raczej do uśmieszków; jednak bohater w sam przejazd samochodem, oczywiście na zakorkowanej drodze i oczywiście na najwolniejszym z pasów, wkłada tyle nerwów, napięcia i energii wewnętrznej, ile komuś innemu przysporzyłby dojazd czołgiem na pierwszą linię frontu. I kiedy jadący przed „Rudnikim” samochód staje nagle, oczywiście przed zapalonymi właśnie z przodu zielonymi światłami, „następuje chwila, której nadałbym miano dzikiej satysfakcji, to jest, my wiemy, że nastąpi coś ostatecznego; moja ręka spoczywa już na właściwym miejscu i teraz następują po sobie trzy krótkie spazmatyczne ukłucia, w sam rdzeń kręgowy adresata, i zaraz po tym wściekłym ostrzelaniu przychodzi to jedno, długie, wściekłe zatopienie”. 82 Znajdujemy bohatera zatem od pierwszych stron w stresie tudzież w opłakanym stanie psychicznym – notoryczne malkontenctwo i masochistyczna autokrytyka wywierają widoczny wpływ na jego sposób bycia, a zarazem na strategię narratora. Oczywiście nie są to stany aprioryczne: w trakcie dalszej lektury poznajemy motywy oraz przesłanki złego samopoczucia i w ogóle dzieje duchowego „prasowania” bohatera przez dwa systemy politycznospołeczne, na które skazał go los. W tym bowiem rzecz: młody, wrażliwy i pełen dobrych zamiarów wobec życia trafił, jak to teraz postrzega i przedstawia, z deszczu pod rynnę, czyli z obszaru dyktatury proletariatu (oczywiście w farsowym już, polskim wydaniu) w „kanał” dyktatury reklamy – takim to eliptycznym określeniem narrator Można żyć pointuje otaczającą go nową rzeczywistość. Rzeczywistość społeczeństwa ubezwłasnowolnionego, sterowanego – podobnie jak polskie, tylko na inną modłę – odgórnymi impulsami, kierującego się stadnymi reakcjami, podporządkowanego w dużej mierze bezdusznemu trybowi wegetacji. Narrator z pasją i zauważalną satysfakcją oddaje się zajęciu karykaturowania tej rzeczywistości - egoistycznej, mechanicznej, komunikującej się w języku zbiorowo zaakceptowanej obłudy i ułudy - a przy tym, co już demonstrowałem, nie zostawia suchej nitki i na sobie: ofierze, choć i zarazem współobywatelu tego świata. Dodaje to wiarygodności roztoczonemu w jego prozie światoobrazowi, który rozpina się między biegunami autentyzmu i groteski... Wydawałyby się te tendencje trudne do pogodzenia – a jednak autentyczne inspiracje tej prozy są niekwestionowalne, wsparte gwarancją narratora, który co rusz przypomina o tożsamości swego bohatera z autorem, czyli Januszem Rudnickim, a potem „Rudnikim”, piszącym właśnie te czytane przez nas opowiadania (ten element postmodernistycznej narracyjnej gry jest tu zręcznie, z biglem wykorzystany). Równocześnie trudno odebrać tej prozie tkwiącą u jej podstaw intencję groteskowości, jak i to, że w ogóle świat przetworzony przez aparat poznawczy i wyobraźnię narratora tych opowiadań odmienia się na naszych oczach – tknięty w swym ostatecznym kształcie czarodziejską pałeczką groteski. Jak z tym czarodziejstwem godzi się realizm autentycznego przeżycia? Otóż rzecz w tym, że życie – takie, jakie ogarnia i zagarnia „Rudnikiego” – jest w jego percepcji samo w sobie groteską. Groteską na każdym kroku. I nie trzeba się specjalnie wysilać, żeby się o tym przekonać: wystarczy uważniej przyjrzeć się własnemu zachowaniu w kolejce sklepowej, w korku ulicznym, w molochu jakiejś instytucji albo na przykład na plaży nudystów. Zresztą bez owego misterium groteski t a k i ś w i a t byłby nie do zniesienia dla „Rudnikiego” – i w zasadzie nie trzeba się tu nawet wymądrzać, żeby wyposażyć rzeczywistość w elementy satyryczne i absurdalne. Bardziej niż ona sama tego czynić nie trzeba: jest ona przecież zupełną karykaturą Boskich zamiarów. 83 „Nie” na trzy głosy (Andrzej Stasiuk, Krzysztof Derdowski, Kazimierz Brakoniecki) Idea łączenia z sobą tych trzech książek może zakrawać na pomysł dziwaczny i karkołomny; trudno chyba bowiem na dzisiejszym rynku wydawniczym – tak zresztą zubożałym w dziale współczesnej polskiej twórczości – znaleźć pozycje bardziej odległe od siebie, różniące się zarówno tematem, jak i jego estetyczną interpretacją. Mury Hebronu Andrzeja Stasiuka zawierają opowiadania zlokalizowane, najogólniej mówiąc, za murami zakładów karnych, choć nie należy tu liczyć na schodzące zazwyczaj na poziom sensacji scenki obyczajoworodzajowe z celi; przedmiotem książki staje się – najogólniej mówiąc –dociekanie i drążenie w ogóle fenomenu izolacji człowieka, samotności skazańca z jej wszelakimi implikacjami. Zeszyty Jedynego Kazimierza Brakonieckiego to z kolei oryginalny poemat prozą i zarazem zeseizowany dziennik duchowy autora próbującego zrozumieć i uzasadnić wobec siebie swoje miejsce we współczesnym świecie z jego coraz dotkliwszą „luką” transcendentalną. Natomiast Znikanie, krótka powieść Krzysztofa Derdowskiego, to swoisty Bildungsroman przynoszący zapis dojrzewania emocjonalnego i w mniejszym stopniu intelektualnego złamanego przez życie bohatera; rzecz się dzieje za Peerelu, lecz nie ma to większego wpływu na złe samopoczucie głównej postaci powieści: dość wątłe, mgławicowe zarysy tła peerelowskiego są tu tylko pretekstem, punktem wyjścia do uniwersalnej przypowieści o ciągłym ścieraniu się ludzkich idei, marzeń – z instynktami, namiętnościami, a zwłaszcza mrocznymi mocami pożądania. Jeśli pozwalam sobie powiązać te trzy książki w jednym szkicu, to nie tylko kierując się pewnymi obiektywnymi oczywistościami, uwarunkowaniami naszego niewydolnego systemu wydawniczo-księgarskiego, chaosem w obrębie świadomości kulturalnej – tym wszystkim, co sprawia, że te godne uwagi pozycje znalazły się poza marginesem uwagi krytyków i czytelników, a lektura niniejszego szkicu dla jego ewentualnych odbiorców będzie porównywalna z czytaniem science fiction. Ze wszystkich trzech tylko książka Stasiuka została w ogóle dostrzeżona, głównie w „Tygodniku Powszechnym” (choć akurat w tym piśmie mogłaby wywołać odruchy raczej egzorcystyczne ze względu na swe wyjątkowo wszeteczne treści i takiż język). Mury Hebronu wyszły zresztą w 1992 roku, ale dopiero w 1993 roku udało mi sieje kupić w całkiem przypadkowej księgami rojącej się od kolorowych ludlumów - skuszonej zapewne w tym wypadku nazwą firmy wydawniczej: Wydawnictwo Głodnych Duchów (Warszawa 1992); poza tym tomu Stasiuka nie udało mi się uświadczyć ani w Krakowie, ani w Warszawie, ani we Wrocławiu, ani w Gdańsku, podobnie jak książek Derdowskiego (Biblioteka Oddziału Bydgosko-Toruńskiego, Bydgoszcz 1993) i Brakonieckiego (Pracownia, Ostrołęka 1993), które otrzymałem od autorów. I zbędne dowodzić, że te utwory zabudowują kolejny obszar „czarnej dziury” naszej współczesnej krytyki i publicystyki literackiej... W sposób bardziej istotny aniżeli owe perturbacje praktycznej rzeczywistości pozycje wszystkich trzech autorów spaja rodzaj przyświecających im intencji poznawczych tudzież tendencji programu twórczego. W dużej mierze te intencje i tendencje zbiegają się z generalnym kierunkiem przeobrażeń naszej nowej twórczości prozatorskiej - które omawiałem w początkowych szkicach tego tomu. Tym, co zdaje się łączyć omawiane tu trzy pozycje – oddalając je jednak równocześnie od twórczości np. Stefana Chwina, Pawła Huellego, Andrzeja Barta (którzy respektują na ogół pozytywne nastawienie narratorów do odtwarzanych, nawet bardzo przykrych, zdarzeń) -jest mówione w nich gremialnie i z głębokim przekonaniem „n i e” otaczającemu światu, bez względu na jego aktualny status polityczny czy konkretyzację społeczną. Fundament aksjologiczny rzeczywistości przedstawionej wyłania się w utworach Stasiuka, Brakonieckiego i 84 Derdowskiego z negatywnego doświadczenia egzystencjalnego i historycznego autorów – dzisiejszych czterdziestolatków (albo wkrótce czterdziestolatków), nb. wszystkich uprawiających przedtem głównie poezję – których wejście w dojrzałość zbiegało się z pełną już degrengoladą i schizofrenicznym rozprzężeniem końcówki Peerelu. Są to dzieła uczestników beznadziejnie zdezintegrowanej, rozpaczliwie zdemolowanej rzeczywistości ludzkiej – nie dającej im żadnej nadziei na konstruktywny i satysfakcjonujący rozwój. Podmiotom tych utworów nie zdążyła poprawić fatalnego samopoczucia zmiana szyldu z „PRL” na „RP” (jak zdali się jej nie uszanować żywiący podobny uraz do całokształtu sfery publicznej i historii kraju reprezentanci poetyckiej generacji „brulionu”). Aczkolwiek pełni czarnych myśli i złych przeczuć, narratorzy – wypowiadający się na ogół w imieniu autorów – nie wyżywają się tu ile wlezie, jak to bywało niegdyś na przykład w nurcie tzw. prozy lumpowskiej, na obrazie odzwierciedlanej polskiej doczesności; biorą także na swoje barki ciężar odpowiedzialności za stan rzeczy. Wewnętrzny płomień protestu i wyzwania zwracaj ą również przeciw sobie, przeciw swej bierności, ciągłej niemożności, zgodzie na znikczemnienie, nieumiejętności sprostania zadaniom bytu. Bohater Znikania postrzega sam siebie w wątku retrospekcyjnym jako bezwolną marionetkę, sterowaną „ruchami Browna” międzyludzkich stosunków, stającą się na przykład – kiedy wpada w ręce władzy – łatwym łupem milicyjnych śledczych. A przede wszystkim ofiarą erotycznej zaborczości kobiet od samego swego niespokojnego dzieciństwa: „Od wielu już lat żyłem ze sobą jak z największym wrogiem, wrogiem śmiertelnym, bo zawsze obecnym, czyhającym na każdy błąd [...] Nacierpiałem się przez siebie i znikąd nie mogłem oczekiwać pomocy, bo jakże wołać o pomoc przeciwko sobie? Psychiatrzy? Oni potrafią tylko zmienić naszą duszę w bezwolny ochłap [...] moje życie składa się z pokruszonych kawałków. Nigdy nie było naprawdę rzeczywiste. Nigdy nie byłem naprawdę mężczyzną. Zawsze pomiatały mną jakieś kobiety”. Kobiety stają się zmorą życia bohatera i obsesją narratora tej mikropowieści – nie wolnej od pewnych uproszczeń fabularnych i wad konstrukcyjnych, ale intrygującej i znamionującej barwny talent narratorski: kobiety jako wyzwolicielki fatalnych popędów w mężczyznach, inspiratorki wszelkich dewiacji z kazirodztwem włącznie, przyczyny tragicznych powikłań związków międzyludzkich... Może za dużo tych femmes fatales, lecz biorąc wzgląd na to, że jeszcze niedawno roiło się w naszej prozie – przy podobnie niekorzystnych dla jej bohaterów zrządzeniach losu – od złych ubeków i tępych dysponentów dominium peerelowskiego, może warto przyjąć z ulgą, że autor rezygnuje z niemal obowiązkowej wcześniej polityczno-moralnej tendencyjności... I rozgrywa przed naszymi oczami odwieczny dramat ludzkich namiętności, instynktów i zawodów, nawiązując nieco do tych wzorów europejskiej prozy, którym patronują Strindberg i Hesse. Również w pełnych patosu i namiętnej retoryki (znajdującej tu swoje uzasadnienie) Zeszytach Jedynego Kazimierza Brakonieckiego na dalszy plan zstępuje aktualizowany sztafaż rzeczywistości społecznopolitycznej, natomiast podstawowego znaczenia nabierają imponderabilia, konstytucyjne dylematy człowieczeństwa. Przedmiotem roztrząsań autora są między innymi ciągłe tęsknoty ludzkie do wszelkiej maści totalizmów i stała niemożność ich przezwyciężenia, i niespełnione nadzieje podmiotu związane z Bogiem, który staje się głównym adresatem tej namiętnej duchowej – pełnej lirycznych zaklęć – improwizacji: „Moją obsesją nie jest fakt, czy Bóg istnieje, czy nie. Jest to drugorzędne. Muszę żyć właściwie, autentycznie, religijnie, zakładając istnienie Boga”. Wegetacja „w tym nieszczęśliwym kraju” wzmaga poczucie pustki i beznadziei: „Rozbite życie w pośpiechu. W udręce. Jestem zwierzęciem transcendującym swą śmierć bez pojednania z sobą i życiem”. Złe wiadomości przedzierające się do monologu wewnętrznego ze sfery życia publicznego – w drobnych tylko napomknieniach (jak np. przeżycie grudnia 1970) - dostarczają kolejnych podniet do nastrojów autokratycznych: „Brudny telewizor, sylwetki uciekających ludzi, mundury trwogi [...] Nienawidziłem dorosłych. Nienawidziłem siebie, że muszę tkwić w tym bagnie straconych szans i złudzeń”. 85 Narratorzy wszystkich trzech książek bez skrupułów i ogródek wyznają nienawiść żywioną do siebie – przecież nie z własnej winy; liczą w ten sposób zapewne na wspólny z czytelnikiem akt katharsis... Najmniej możemy się tu dziwić bohaterowi Murów Hebronu –nb. najdoskonalszej, najbardziej przemyślanej, również w planie estetycznym, propozycji całej trójcy – przedstawiającym się jako ktoś skazany w swoim przekonaniu na wyrok życia i do tego jeszcze zamknięty w celi więziennej. Także ten narrator nie wywleka na światło druku przykrych antecendencji peerelowskich (o ile wiem, sam autor został pozbawiony na jakiś czas wolności za odmowę pójścia w sołdaty); sytuacja bytowa, światopogląd i nastawienie intelektualne bohatera są całkowicie zdeterminowane aktualną rolą więźnia, dopatrującego się generalnego oszustwa w ogóle w życiu... „Czuję oszustwo w tej wiośnie. Nieznośna maszyneria wymyślonego czasu. Moje ciało toczone jest wciąż [...] Świat był pusty. Opróżniony. Nie było żadnych punktów czy przedmiotów [...] Co niosłem? Niosłem swój nos, swoje oczy i dłonie. Wszystko było niepotrzebne. Nic nie miało zastosowania”; Człowiek w celi – samotny, oswajający się z koniecznością izolacji, wyalienowany ze zbiorowości – to człowiek w sytuacji beckettowskiej, tyle że nie symbolicznej, ale realnej. W sytuacji beckettowskiej każdy z nas znajduje się w domyślnej, niewidzialnej celi... Bohater Stasiuka jest zamknięty w konkretnych ścianach i skazany na dożywocie; nawet jeśli na chwilę odzyska tzw. wolność, wiadomo, że tu wróci. „W pustej celi mężczyzna liczy swoje kroki. Sześć w jedną. Zwrot. Sześć w drugą. Zwrot przy szarych okutych blachą drzwiach z małą klapką. Przez klapkę podaje się jedzenie [...] Sto drzwi, tysiąc dwieście kroków, osiemset czterdzieści metrów. Prawie kilometr. Życie powraca w wirowaniu automatycznej spirali”. Zwraca uwagę w tej prozie esencjonalność obserwacji – egzotycznych dla czytelnika (i często budzących odrazę) – i umiejętność przełożenia tej esencji na język artystyczny; dzieje się to za sprawą użytych tu celnie narzędzi poetyckich, nie kolidujących – o dziwo – z elementami dosadnego naturalizmu i genetowskiej brutalności. Odwoływanie się do technik nowoczesnej liryki jest zresztą, jak już nadmieniałem, znamienną tendencją większości pozycji nowej prozy. 86 SPIS TREŚCI LITERATURA PO 1989 A mury runęły Między „hańbą domową” a „czarną dziurą” NOWA PROZA I „NOWA PROZA” LAT OSIEMDZIESIĄTYCH Od mitologii historii do metafikcji W azylu estetycznej nirwany Peerelu Dalszy ciąg zabaw przyjemnych, ale mało pożytecznych LATA DZIEWIĘĆDZIESIĄTE: STRONA ETYKI Marek Nowakowski: zwierciadło Peerelu Janusz Anderman: kraj zredukowanego świata Kazimierz Orłoś: socrealizm na odwrót Krystyna Kofta: z perspektywy Kandyda, przez okulary Zoli Zyta Oryszyn: inicjacja w czasach „hańby” Tadeusz Siejak: dezerterować z Peerelu Bogusława Latawiec: w „ciemni” przeszłości Stanisław Bieniasz: wśród intryg historii LATA DZIEWIĘĆDZIESIĄTE: STRONA ESTETYKI Piotr Szewc: w „kolorze wiecznym” Grzegorz Musiał: wśród „kuzynów Lafcadia” Stefan Chwin: mitologie czasów zniewolenia Paweł Huelle: egzotyczne misterium życia Andrzej Turczyński: ballada z katorgi Andrzej Bart: historia w buduarze Krzysztof Myszkowski: gry w pasję Janusz Rudnicki: życie groteską „ Nie” na trzy głosy (Andrzej Stasiuk, Krzysztof Derdowski, Kazimierz Brakoniecki)