Barbara Hambly planeta zmierzchu ROZDZIAŁ Jako pierwszy zmarł Koth Barak. Jedna z jego koleżanek, będąca również członkinią załogi eskortowego krążownika Nowej Republiki „Nieugięty", znalazła go nieprzytomnego na pokładzie dziewiątym, dokąd młodzieniec udał się pół godziny wcześniej, żeby wypić filiżankę kofeiny. Dwadzieścia minut po tym, kiedy Barak powinien był wrócić na swoje stanowisko, pani sierżant artylerii Gallie Wover zaczęła go szukać, tknięta przeczuciem, że chłopak może szperać po komputerowych bazach danych, pragnąc „przekonać się, czy ktoś nie zapisał w nich celu wyprawy". Rzecz jasna, nikt nie zamierzał nigdzie czegoś takiego zapisywać. Mimo iż statkowi przywódczyni Nowej Republiki Leii Organy Solo towarzyszył krążownik „Nieugięty", jej wizyta w sektorze Meridiana miała charakter całkowicie nieoficjalny. Partia Praw Istot Inteligentnych zarzuciłaby jej - całkiem słusznie - że Seti Ashgad, z którym miała spotkać się na obrzeżach systemów gwiezdnych Chorios, nie pełni na rodzimej planecie Nam Chorios żadnej funkcji. Zorganizowanie oficjalnej konferencji byłoby zatem milczącym przyznaniem, że uznaje poglądy, głoszone przez niego i Partię Racjonalistów, za zasadne. Właśnie sprawa zasadności tych poglądów była powodem, dla którego Leia zdecydowała się wyruszyć w podróż. Kiedy pani sierżant Wover znalazła się na pokładzie dziewiątym i wkroczyła do świetlicy, natychmiast zauważyła błękitny kursor, pulsujący na bladoniebieskim ekranie, na którym zazwyczaj wyświetlano informacje, pochodzące z zastrzeżonych baz danych. 7 - Niech cię licho, Koth, a tyle razy mówiłam ci, żebyś... -zaczęła. Dopiero później zwróciła uwagę na kadeta, który siedział zgarbiony przed monitorem, z głową opartą o blat stołu. Miał zamknięte oczy i wyglądało na to, że śpi, ale pani sierżant już z odległości trzech metrów stwierdziła, że młodzieniec prawie nie oddycha. - Koth! - Kobieta dwoma wielkimi susami dopadła stołu, nie przejmując się tym, że krzesła z łoskotem potoczyły siew kąt świetlicy. Wydało siej ej, że powieki kadeta lekko zadrżały, kiedy wymówiła jego imię. - Koth! Niemal nie uświadamiając sobie tego, co robi, wcisnęła guzik sygnału alarmowego. Czekając na przybycie androidów medycznych, powąchała resztkę kofeiny, która pozostała w szarej plaste-nowej filiżance, stojącej zaledwie kilka centymetrów od bezwładnych palców Kotha. Przekonała się, że napój nie zdążył jeszcze ostygnąć. Cienka warstewka pozostała także na widniejącym nad górną wargą młodzieńca delikatnym puszku, który Koth optymistycznie nazywał wąsami. Kofeina w filiżance miała zwyczajny, przyjemny zapach - o ile można było tak określić woń tego napoju, podawanego w świetlicach okrętów republikańskiej floty. Wo-ver stwierdziła, że do kofeiny nie domieszano ani alkoholu, ani narkotyków. Coś takiego zresztą jeszcze nigdy nie miało miejsca na żadnym eskortowcuNowej Republiki. A przynajmniej nie wówczas, kiedy chodziło o Kotha. Pod tym względem cieszył się nieskazitelną opinią. Wover była zawodowym członkiem załogi. Po tym, jak sługusi Imperatora przejęli władzę, zrezygnowała ze służby w regularnej flocie i spędziła piętnaście lat w siłowniach handlowych międzyplanetarnych skoczków. Opiekowała się „swoimi" kadetami jak rodzonymi synami, których zabrała jej Nowa Republika. Wiedziałaby, gdyby choć jeden z nich, pełniąc służbę, pił alkohol, zażywał przyprawę albo stosował jakieś inne rozweselające proszki. Epidemia? Wzdrygnęła się na myśl o koszmarze, jaki od dawna dręczył załogi gwiezdnych statków, spędzających wiele czasu w przestworzach. Pamiętała jednak, że wysłana na dowód „uczciwych zamiarów" grupa, jaka przybyła poprzedniego dnia z niewielkiego statku Setiego Ashgada, została dokładnie zbadana przez medyczne androidy. Poza tym na planecie Nam Chorios, figurującej w atlasach gwiezdnych od wielu wieków, nigdy nie pojawiały się żadne wirusy wywołujące epidemie. A przecież wszyscy pasażerowie „Światłości Rozsądku" przylecieli bezpośrednio z tej planety. Mimo to Wover przycisnęła umieszczony na panelu interko-mu guzik, umożliwiający uzyskanie połączenia z dowódcą. - Panie komandorze? Tu Wover. Zasłabł jeden z naszych kadetów. Androidy medyczne j eszcze sienie zjawiły, ale... -Usłyszała za plecami cichy świst i odgadła, że odsunęła się płyta drzwi świetlicy. Obejrzała się przez ramię. Do pomieszczenia weszły dwa medyczne androidy typu Two-Onebee. Niosły stolik, z którego właśnie wyłaniały się skanery, aparaty diagnostyczne i urządzenia umożliwiające ratowanie życia, podobne do czułków potwora z kiepskiego holowideogramu. - Wydaje mi się, że to coś poważnego. Nie, panie komandorze, jeszcze nie wiem, co to jest. Sądziłam, że może chciałby pan nawiązać łączność ze statkiem jej ekscelencji i „Światłem", by poinformować, iż mamy chorego na pokładzie. Dobrze, dobrze - dodała, zwracając się do medycznego androida, który pragnąc ją zbadać, uprzejmie znieruchomiał przed nią. - Moje serce należy do ciebie - oświadczyła żartobliwie. Two-Onebee cicho zaklekotał i rozpoczął żmudne obliczenia. Po chwili otrzymał rezultat, z którego wynikało, że z prawdopodobieństwem osiemdziesięciu pięciu procent słowa kobiety były żartem. - Bardzo dziękuję, pani sierżant Wover - rzekł uprzejmie -ale nie będę potrzebował pani organu. Wystarczy mi samo zbadanie stanu zdrowia pani organizmu. W następnej sekundzie Wover odwróciła się i z osłupieniem stwierdziła, że drugi Two-Onebee położył ciało Baraka na blacie diagnostycznego stołu, po czym zajął się podłączaniem różnych aparatów. Po chwili wszystkie linie, widoczne na ekranie kontrolnego monitora, opadły na poziomy minimalne. W świetlicy zabrzmiały ciche piski sygnałów alarmowych. - Wielkie nieba! - Wover uwolniła się z objęć swojego medycznego androida i podbiegła do stołu, na którym leżało nieruchome ciało młodego kadeta. - Co, do wielkiej mgławicy...? Twarz Baraka przybrała barwę szarego wosku. Aparatura diagnostycznego stołu wstrzykiwała do żył młodzieńca środki pobudzające i przeciwwstrząsowe. Two-Onebee, dołączony do aparatów znaj duj ących się po drugiej stronie stołu, zaczął porożu- miewać się z pozostałymi androidami medycznymi, pełniącymi dyżur w innych pomieszczeniach statku. Wover spojrzała na treść wstępnej diagnozy, jaka ukazała się na ekranie, umieszczonym z boku antygrawitacyjnego urządzenia do transportu chorych albo rannych. Nie wykryto żadnych wirusów. Żadnych bakterii. Żadnych trucizn. W organizmie Kotha Baraka nie stwierdzono też obecności obcych substancji chemicznych. Widoczne na ekranie diagnostycznego monitora linie jeszcze przez kilka chwil drżały w pobliżu wartości minimalnych, a potem opadły i zamarły. - Mamy na Nam Chorios bardzo skomplikowaną sytuację, wasza ekscelencjo. Seti Ashgad odwrócił się od czterometrowej banki obserwacyjnego iluminatora i popatrzył na kobietę, która skupiona i poważna, siedziała na jednym ze skórzanych szarych krzeseł, ustawionych w świetlicy jego statku. - My, to znaczy kto, panie Ashgad? - Leia Organa Solo, przywódczyni Nowej Republiki, miała zdumiewaj ący głos, niższy niż mógłby się spodziewać. Drobna, niemalże krucha kobieta wyglądała niezwykle młodo. Jej wygląd zdumiałby każdego, kto nie wiedziałby, że już w wieku siedemnastu lat była silnie związana z Rebelią, której przewodzili jej ojciec i wybitna kobieta-polityk, Mon Mothma. Później, po śmierci ojca, to właśnie Leia stała się symbolem walki przeciwko Imperium. Dowodziła oddziałami żołnierzy, wyślizgiwała się z obj ęć śmierci i zanim ukończyła dwadzieścia trzy lata, przemierzyła pół galaktyki, nie przejmując się nagrodą, jaką wyznaczono za jej głowę. Teraz miała trzydzieści jeden lat, ale jeżeli nie liczyć oczu, wyglądała o wiele młodziej. -Wszyscy mieszkańcy Nam Chorios? Czy tylko niektórzy? - Wszyscy mieszkańcy. - Ashgad podszedł do niej, ale stanął za blisko. Zapewne chciał w ten sposób nadać większą wagę własnym słowom. Zamierzał wykorzystać fakt, że stoi i góruje nad siedzącą rozmówczynią. Kiedy jednak Leia uniosła głowę i skierowała na niego brązowe oczy, ich wyraz uświadomił mu, że przejrzałajego plany. Mężczyzna się wycofał. - My wszyscy -poprawił się po chwili. -1 Przybysze, i Theranie. 10 Leia złączyła dłonie i umieściła je na kolanach. Szerokie aksamitne rękawy i fałdzista spódnica szkarłatnego ceremonialnego stroju odbijały dyskretny blask lamp, ukrytych w suficie nad głowami, a także światło odległych gwiazd, błyszczących w ciemnościach przestworzy za wypukłym bąblem iluminatora. Jeszcze przed pięcioma laty skwitowałaby kąśliwąuwagą fakt, żejej rozmówca nie wspomniał ani słowem o najliczniejszej grupie zamieszkuj ących planetę ludzi, którzy byli zwykłymi rybakami i farmerami. Nie należeli ani do grupy zaawansowanych pod względem technicznym i osiedlonych w czasach Imperium Przybyszów, ani do religijnych fanatyków, Theran. Teraz jednak nie odezwała się do Ashgada ni słowem. Czekała, pragnąc przekonać się, co jeszcze powie. - Powinienem dodać - odezwał się mężczyzna głębokim barytonem, tak bardzo przypominającym ton głosu jego ojca, który Leia znała z nagrań - że Nam Chorios j est nieurodzajną i niegościnną planetą. Nie sposób na niej przeżyć, j eżeli nie dysponuj e się skomplikowanymi urządzeniami. - Więźniowie, zsyłani w ciągu ostatnich siedmiuset lat na Nam Chorios przez dynastię Grissmathów, jakoś umieli sobie radzić - zauważyła Leia. Przez chwilę mężczyzna sprawiał wrażenie zakłopotanego. Potem uśmiechnął się szeroko, ukazując wielkie białe zęby. - Ach, widzę, że wasza ekscelencja zapoznała się z historią tego sektora - powiedział. Starał się dać do zrozumienia, że sprawiło mu to wielką radość. - Wystarczaj ąco, aby wyrobić sobie pogląd na temat wszystkich aspektów sytuacji - odparła łagodnie Leia. - Wiem, że Grissmathowie zsyłali tu politycznych więźniów, licząc, że ich ofiary umrą z głodu. Rozmieścili w wielu miejscach planety automatyczne baterie dział, żeby nie wylądował nikt, kto chciałby uwolnić skazańców. Wiem także, że ich ofiary nie tylko nie spełniły oczekiwań i nie umarły, ale ich potomkowie - jak również potomkowie ich strażników - do tej pory zajmują się połowami, podczas gdy rodzinna planeta Grissmathów, Meridian, zamieniła siew zwęgloną kulę radioaktywnych odpadów. Prawdę mówiąc, jeżeli chodziło o Nam Chorios, atlasy gwiezdne podawały niewiele więcej informacji. Planeta od wielu lat była uważana za całkowicie zacofaną. Leia przypominała sobie 11 mgliście, że zanim doszło do obecnej kryzysowej sytuacji, już raz o niej słyszała. Jej ojciec przypuszczał kiedyś, że Imperator Palpatine wykorzystywał Nam Chorios w tym samym celu, w j a-kim wykorzystywali ją Grissmathowie: jako więzienie. Przed czterdziestu laty krążyła nawet plotka, że starszy Seti Ashgad został porwany i pozostawiony na tej nieurodzajnej i niedostępnej planecie przez agentów politycznego wroga, ówczesnego senatora Palpatine'a. Plotki te pozostawały tylko plotkami do czasu, kiedy drugi Ashgad porozumiał się z radą Nowej Republiki. Mężczyzna, będący czarnowłosą kopią siwiejącego wytrawnego polityka, który tak nagle zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach, opowiedział o waśniach pomiędzy różnymi grupami ludności planety, a następnie poprosił, żeby ktoś zechciał z nim porozmawiać. Leia stwierdziła jednak, że nie widzi powodu, dla którego miałaby wyj awiać rozmówcy, j ak mało ona czy ktokolwiek inny wie na temat samej planety i jej mieszkańców. „Nie spotykaj się zAshgadem"- głosiła wiadomość, jaką otrzymała dosłownie na kilka chwil przed wejściem do wahadłowca, który miał przetransportować ją na pokład flagowego statku. - „Nie ufaj mu ani nie obiecuj, że spełnisz jakiekolwiek żądanie, które może postawić. A przede wszystkim nie wyprawiaj się do systemu Meridiana". - Bardzo dobrze! -Mężczyzna skwitował komplementem jej odpowiedź, ale skrzywił się, jakby rodził kamień nerkowy. Trzeba przyznać jednak, że już po chwili się uśmiechnął, a nawet z przymusem zachichotał. - Rzecz jasna, sytuacja nie jest wcale taka prosta. Z kąta świetlicy, gdzie ciemnolistna winorośl dyanthis ocieniała okolicę obserwacyjnego iluminatora, zaszemrał czyjś cichy głos: - Sytuacj e nigdy nie bywaj ą proste, nieprawdaż? - No cóż, dotychczas zawsze uważałam, że potomkami pierwotnych meridiańskich więźniów i strażników byli j edynie ci obywatele planety, którzy mieszkali na niej, zanim po upadku Imperium zaczęto kolonizować j ą na nowo - oświadczyła Leia. Siedzący w cieniu winorośli Dzym, sekretarz Ashgada, lekko się uśmiechnął. Leia nie wiedziała, co sądzić na temat irracjonalnej niechęci, j aką darzyła Dzyma. Istniały rasy obcych istot inteligentnych, które 12 w zamieszkujących niektóre planety galaktyki ludziach - Kore-lianach, Alderaanach i innych - budziły odrazę. Zazwyczaj jej powodami były podświadome wyczuwalne bodźce w rodzaju fero-monów albo różnic kulturowych. Tyle że rodowici Chorianie -Tubylcy, jak ich nazywano, bez względu na to, czy należeli do kasty Theran, czy nie - byli potomkami istot ludzkich. Leia zastanawiała się, czy przypadkiem jej niechęć nie ma źródła w czymś tak prozaicznym jak odmienna dieta. Nie czuła jednak żadnych dziwnych woni, napływających od drobnego, ciemnoskórego mężczyzny, który zawiązał czarne włosy w lśniący kok na czubku głowy. Wiedziała jednak, że często nie uświadamiała sobie takich rzeczy. Było całkiem możliwe, że jej podświadomość reagowała na jego feromony. Ich odmienny skład chemiczny mógł wynikać z nieznacznych różnic genetycznych albo odmiennych warunków życia na planecie, na której osiedla liczyły niewielu mieszkańców i znajdowały się daleko od siebie. A może chodziło o coś jeszcze innego, na przykład mającego coś wspólnego ze sflaczałymi, obo-j ętnymi, nie wyróżniaj ącymi się niczym szczególnym ustami? Albo pozbawionymi wszelkiego wyrazu brązowymi oczami, które chyba jeszcze ani razu nie skryły się pod powiekami? - Czy jest pan jednym z rodowitych Chioran, panie Dzym? -odezwała się Leia. Sekretarz Ashgada nie uczynił najmniejszego gestu. Leia uzmysłowiła sobie, że podświadomie spodziewała się, iż Dzym wykona jakiś niemiły, a może szokujący ruch. Tymczasem nawet nie kiwnął głową. - Tak, wasza ekscelencjo - odrzekł cicho. - Moi przodkowie należeli do grupy ludzi, których na Nam Chorios zesłali Griss-mathowie. Leia zauważyła jednak, że coś w jego oczach się zmieniło; chociaż nie poj awił siew nich żaden błysk, przez chwilę sprawiały wrażenie rozbieganych, jakby nagle uwagę Dzyma przykuły jakieś inne sprawy. Do rozmowy wtrącił się Ashgad. Uczynił to tak szybko, że chyba pragnął zatrzeć niemiłe wrażenie, jakie mogła pozostawić odpowiedź jego sekretarza. - Nasz problem polega na tym, wasza ekscelencjo, że wszystkie pokolenia Tubylców, mieszkających od siedmiuset pięćdziesięciu lat na Nam Chioros, żyły w całkowitej izolacji. Na skutek tego ci ludzie stali się, jeżeli zechce pani wybaczyć moją szcze- 13 rość, najbardziej nieprzejednanymi, fanatycznymi konserwatystami, jakich można sobie wyobrazić. Są rybakami i farmerami -to rozumiem. Przez całe stulecia nie korzystali ze zdobyczy nauki i techniki. Walczyli zarówno z nieprawdopodobnie uciążliwymi warunkami klimatycznymi, jak i z nieurodzajną glebą. I pani, i ja doskonale wiemy, że życie w takich warunkach sprzyja tworzeniu się konserwatywnych poglądów, a nawet przesądów. Jednym z przedsięwzięć, jakie starał się zrealizować mój ojciec, była nowoczesna klinika, którą zbudował w Hweg Shul. Tymczasem personelowi placówki nie opłaca się nawet utrzymywać androidów medycznych w stanie sprawności. Rybacy i farmerzy wolą zabierać chorych i rannych do tego czy innego Nasłuchiwacza kultu Theran, który leczy ich „mocą wysysaną z powietrza". Ashgad wykonał sarkastyczny gest, jakby zamierzał odprawiać jakieś czary. Usiadł na jedynym nie zajętym skórzanym szarym krześle, jakie stało w świetlicy. Był krępym mężczyzną, odzianym w niewyszukaną brązową tunikę i spodnie, które zostały niewątpliwie skrojone i dopasowane przez najzwyklejszego androida-krawca. Mężczyzna ozdobił strój różnymi dodatkami - złotą spinką, pasem ze złotą sprzączką i wiszącym na piersi ozdobnym łańcuchem. Leia pamiętała j e ze starych hologramów, na których oglądała j ego oj ca. Ashgad oparł łokcie na kolanach i pochylił się w stronę Leii, jakby pragnął zdradzić jej wielką tajemnicę. - Partia Racjonalistów stara się pomóc nie tylko Przybyszom, wasza ekscelencjo - powiedział. - Pomaga przede wszystkim samym farmerom. Tubylcom, którzy nie zaliczaj ą się do Theran i myślą tylko o tym, aby przeżyć. I jeżeli nie uczyni się niczego, żeby pozbawić kontroli nad stanowiskami artylerii fanatycznych Theran, którzy nie dopuszczaj ąmyśli o j akichkolwiek kontaktach albo handlu, ci wszyscy ludzie będą nadal żyli jak zacofani, zniewoleni rolnicy, jakimi stali się przed wieloma laty. Partia Racjonalistów na Nam Chorios jest silna i z każdym dniem staje się coraz silniejsza. Marzymy o nawiązaniu kontaktów handlowych z Nową Republiką. Pragniemy korzystać z dobrodziejstw cywilizacji. Zamierzamy posługiwać się najnowszymi urządzeniami, by prawidłowo eksploatować bogactwa naturalne planety. Czy cele, j a-kie nam przyświecaj ą, mogą wyrządzić komuś j akąś krzywdę? - Większość mieszkańców planety uważa, że mogą - odparła Leia. 14 Ashgad zaczął gwałtownie gestykulować. - Większość mieszkańców planety dała się omamić propagandzie, głoszonej przez kilkudziesięciu fanatyków, którzy naćpali się korzeni brachnielu, a teraz wałęsają się po pustkowiach i rozmawiają ze skałami! Jeżeli chcą, żeby plony marniały na polach, a dzieci umierały z głodu, ponieważ ojcowie nie zgadzają się korzystać ze zdobyczy cywilizacji, to ich sprawa, chociaż muszę przyznać, że patrzę na to z bólem serca. Ale nie mogę ścierpieć, kiedy zabraniają tego wszystkiego także Przybyszom! Chociaż Leia wiedziała, że Dzym -jak przystało na wzorowego sekretarza - bez wątpienia zgadza się ze wszystkim, co powiedział Ashgad, odwróciła się w stronę Chorianina. Mężczyzna nadal siedział, nie mówiąc ani słowa, wpatrzony w mroki przestworzy, j akby skupił uwagę na innych problemach. Prawdopodobnie podziwiał białawo-zielono-fioletowąkulę Brachnis Chorios -najbardziej odległą planetę, należącą do jednego z kilku noszących tę nazwę systemów gwiezdnych - której największy księżyc został wybrany jako miejsce tajnego spotkania. Mimo to od czasu do czasu ukradkiem zerkał na chronometr, zawieszony na ścianie świetlicy. W pobliżu skraju iluminatora było widać sylwetkę eskortowego krążownika „Nieugięty" - kanciastą, tępo zakończonąi jawiącą się w blasku gwiazd jak coś nierzeczywistego. Trochę niżej widniał trójkąt jaskrawo świecących różnobarwnych ciał niebieskich, będących głównymi planetami Brachnis, Nam i Pedducis Chorii. W porównaniu z kadłubem krążownika wydawały się śmiesznie małe. Nieco z boku wisiała gromada połączonych ze sobąbrązo-wychkadłubów, tworzących jednostkę Ashgada, „Światłość Rozsądku". Nawet flagowy statek Leii, „Borealis", wyglądał przy nich jak kolos. „Światłość" składała się z części na tyle małych, aby nie zauważyły ich zainstalowane na Nam Chorios prastare systemy obronne, i mogła służyć najwyżej jako międzyplanetarny skoczek. Nie była przystosowana do podróżowania w nadprzestrzeni. Leia poczuła się niepewnie, kiedy pomyślała, że właśnie to mogło zadecydować o miejscu spotkania. Niepokoiła się, jeszcze zanim otrzymała owo zagadkowe ostrzeżenie. Uświadamiała sobie, jak ogromna odległość dzieliłająod znajdującej się na Durro-nie bazy Nowej Republiki i jak niewielka od byłej satrapii Imperium, czyli sektora Antemeridiana. 15 Czy właśnie na to pragnęła zwrócić uwagę autorka tego ostrzeżenia? A może chodziło o coś więcej? - Fanatyczni Theranie nie należą do ludzi, w których ręce złożyłbym swój los, wasza ekscelencjo - mruknął Dzym. Wyglądało na to, że przyłączenie się do rozmowy sprawiło mu niejaką trudność, gdyż zanim się odezwał, złączył małe dłonie, ukryte w fioletowych skórzanych rękawiczkach. - Sprawuj ąniemal absolutną władzę w rozmieszczonych wzdłuż podziemnych żył wodnych osiedlach, zamieszkałych przez Tubylców. A zresztą, jak mogłoby być inaczej, skoro sąuzbrojeni,dysponująśrodkami transportu i od wielu stuleci pełnią funkcję jedynych uzdrowicieli, jakich znaj ą ci ludzie? Poprzez liście winorośli dyanthis, zasłaniające krawędź obserwacyjnego iluminatora, Leia dostrzegła błyski świateł, jakie poj awiły się na oświetlonej blaskiem gwiazd burcie „Nieugiętego". Zauważyła także, że zgasły niektóre inne światła, widoczne dotąd w rufowej części eskortowego krążownika. - Co to ma znaczyć, że nie może pani uzyskać połączenia? -Komandor Zoalin odwrócił się od pulpitu komunikatora, rozbłyskującego setkami różnobarwnych światełek. Nie ukrywając rozdrażnienia, dźgnął następny podświetlany klawisz, który nagle obudził się do życia. - Nie uzyskała pani odpowiedzi z „Borealisa", czy co? - Wygląda na to, że po prostu nasze sygnały do nich nie docierają, panie komandorze - odparła pani oficer łącznościowiec Oran, dotykając palcami czoła w nerwowym geście, który miał być salutem. - Legassi właśnie stara się ustalić przyczynę tej awarii. Widoczna na niewielkim ekranie Oran obróciła się na krześle w taki sposób, by dowódca mógł spojrzeć na tablicę synoptyczną głównego komunikatora, na której stan urządzeń telekomunikacyjnych „Nieugiętego" oznaczono za pomocą podświetlonych żółtych linii. W tej chwili otaczały je czerwone światła, oznaczające blokady albo zakłócenia transmisji mocy - awarie, w normalnych warunkach nietrudne do wykrycia i usunięcia. W ciągu ostatnich dziesięciu minut warunki zmieniły się jednak z normalnych na parszywe. Na całym pulpicie komunikatora rozbłyskiwały dziesiątki, o ile nie setki czerwonych ostrzegawczych lampek. Z pokładowego ambulatorium napływały coraz 16 bardziej alarmujące meldunki. Nie można było się porozumieć z żadnym członkiem personelu warsztatów naprawczych, siłowni, hangarów czy innych sekcji krążownika. Wszystko wskazywało na to, że sytuacj a zmienia się ze złej na j eszcze gorszą z szybkością meteoru, pogrążającego siew warstwy atmosfery. - Legassi? Oran wstała z krzesła. Dopiero wówczas Zoalin ujrzał, że stojący przed konsoletą diagnostyczną fotel, który dotąd uważał za wolny, jest w rzeczywistości zajęty. Podoficer sygnalizacyjny Legassi siedział na nim, oparłszy głowę o płytę pulpitu. Kurczowo chwycił krawędź płyty pokrytymi łuskami łososiowymi dłońmi, a jego ciałem raz po raz wstrząsały spazmatyczne dreszcze. Zoalin pomyślał, że organizmy Kalamarian nie powinny być wrażliwe na oddziaływanie wirusów, atakujących organizmy ludzi. A jeżeli to nie był wirus? Podobnie j ak nie powinny być wrażliwe organizmy Sullustan 1 Nalronich. A przecież w ciągu ostatnich pięciu minut otrzymał meldunki, z których wynikało, że na tę samą nieznaną chorobę zapadli przedstawiciele oburas. Niejasno przypominał sobie z kursów ksenobiologii, że Kalamarianie i Nalroni byli wręcz podręcznikowymi przykładami ras inteligentnych istot, obdarzonych całkowicie odmiennymi systemami immunologicznymi. Było po prostu niemożliwe, żeby jakiś mieszkaniec Kalamaru zaraził się chorobą, na którą mógł zapaść Nalroni. - Legassi? - Oran pochyliła się nad wstrząsanym drgawkami ciałem Kalamarianina. - Legassi, co u...? Zatoczyła się jak uderzona, po czym przyłożyła dłoń do piersi. Zaczęła przesuwać ją we wszystkie strony, jakby usiłowała uśmierzyć ból albo rozmasować zdrętwiałe ciało. - Komandorze Zoalin - odezwał się spokojny głos zarządzającego pokładowym ambulatorium androida medycznego typu Two-Onebee. Automat korzystał z wolnego kanału interkomu. -Z przykrością muszę zameldować, że leczenie w zbiorniach bac-ta, zamiast przynosić oczekiwaną poprawę stanu zdrowia pacjentów, wręcz przyspiesza przebieg choroby. O ile mogę się zorientować, o jakieś trzydzieści pięć procent. Kiedy Zoalin przełączył ekran monitora centralnej konsolety w taki sposób, żeby oglądać obrazy przekazywane przez różne kamery, usłyszał w słuchawkach miarowe, melodyjne dźwięki. 2 - Planeta zmierzchu 17 Najpierw sprawdził, co dzieje się na korytarzach, gdzie ekipy techników poszukiwały urządzeń mogących uniemożliwiać wysyłanie sygnałów. Obserwował, jakjeden z członków ekipy przerwał pracę i ruszył w stronę ambulatorium. Po chwili kilku następnych oparło się o ściany korytarza i zaczęło masować albo ugniatać pierś, głowę i boki. Zoalin wydał rozkaz ukazania tego, co działo się w ambulatorium. Ujrzał spokojne i pracowite androidy, wyjmujące ze zbiornika bacta bezwładne ciało pani sierżant Wover. Kolejne przełączenie ukazało obraz ze sterowni lądowiska, na którym stały wahadłowce. Wreszcie komandor zobaczył ostatniego pełniącego służbę podoficera, konającego w kącie obok drzwi pomieszczenia. Piętnaście minut - pomyślał obojętnie. - Piętnaście minut od chwili, kiedy Wover zameldowała o tym, co się stało w świetlicy na pokładzie dziewiątym. Zanim zdążył przerwać połączenie, zaczęły napływać inne raporty i meldunki. Kadet Gasto zachorował. Szef sekcji inżynierów, Cho P'qun, konał. „Panie komandorze, nie możemy się porozumieć z nikim spośród członków ekipy remontowej"... - Cztery ce. - Zoalin wydał polecenie przełączenia interko-mu na kanał, umożliwiający porozumienie się z Wydziałem Sygnałów Operacyjnych Centralnego Komputera, zwanym w skrócie Wydziałem 4C. - Żądam awaryjnej zmiany oprogramowania. Wszystkie androidy naprawcze... Czuł, że zaczyna go boleć głowa. Na domiar złego pojawiło sięjakieś kłucie w piersi. Nic dziwnego -pomyślał. - Z pewnością przemęczenie. Musiał jednak się dowiedzieć, co uniemożliwiało wysyłanie sygnałów. Musiał się porozumieć z flagowym statkiem przywódczyni Nowej Republiki. Musiał zameldować o tym, co się stało, dyżurnym automatom ośrodka medycznego na Nim Drovis... - Wszystkie androidy należące do kategorii See-Three - powiedział. - Wyruszyć na poszukiwania odbiegających od normy urządzeń... - Jakim kolorem oznaczono linie, które mogły zostać przerwane przez urządzenie, odpowiedzialne za blokowanie sygnałów? - ...odbiegających od normy urządzeń włączonych w zielone linie. - Miał nadzieję, że podejmuje słuszną decyzję. Czuł w skroniach coraz silniejsze pulsowanie. - Wykonać natychmiast. Wydał rozkaz, mimo iż wątpił, czy misj a zakończy się powodzeniem. Androidy miały zwyczaj pracować systematycznie. 18 Otrzymawszy polecenie odnalezienia nieznanych obiektów, z pewnością zaczną poszukiwania od pomieszczeń dziobowych krążownika i kierując się ku rufie, będą starannie badały każdą śluzę i stacj ę przekaźnikową. Tymczasem powinny zacząć od sprawdzenia najbardziej oczywistych miejsc, w których jakiś członek wysłanej z misjądobrej woli niewielkiej grupy Setiego Ashgada mógł spędzić kilka chwil, nie obserwowany przez nikogo. A poza tym, to przecież wcale nie musiał być ktoś z grupy Ashgada. Urządzenie, uniemożliwiające wysyłanie sygnałów, zaopatrzone w mechanizm odmierzający upływ czasu, mogło zostać zainstalowane na pokładzie „Nieugiętego", j eszcze zanim krążownik odleciał z Hesperidium. Zoalin uzmysłowił sobie, że nie zauważył nawet, kiedy opadł bezwładnie na fotel. Miał wrażenie, że dziwaczny chłód ogarnia jego ręce i stopy. Przełączył ekran na obraz statku flagowego „Bo-realis", tak odległego na tle usianych gwiazdami mroków przestworzy. W rzeczywistości statek znajdował się bardzo blisko, ale mimo to dzieliło go kilka kilometrów od błyszczącej bladozielonej kuli planety. Czy ta dziwna epidemia, bez względu na to, czym była, wybuchła także na pokładzie jednostki przywódczyni Nowej Republiki? A może kapitan Ioa usiłuje w tej chwili porozumieć się z „Nieugiętym"? Nie wstaj ąc z fotela, odchylił do głowę tyłu. Dwadzieścia minut - pomyślał. - Dwadzieścia minut. Miał wrażenie, że znajduje się w kabinie turbowindy, pogrążaj ącej się w bezkresnym mroku. - Jestem świadom tego, że w ciągu kilku ostatnich lat wygadywano na temat Partii Racjonalistów same bzdury. - Seti Ash-gad wstał z krzesła i zaczął niespokojnie przechadzać się za nim, jakby zamierzał w ten sposób nadać większą wagę własnym słowom. - Zapewniam jednak, wasza ekscelencjo, że nie jesteśmy... kapitalistami, za jakich starano się nas przedstawiać, i nie zamierzamy prowadzić rabunkowej eksploatacji bogactw naturalnych planety. Przybysze pojawili się na Nam Chorios, licząc na to, że będą przecierali nowe szlaki. Indywidualni przedsiębiorcy nie mogą nawet marzyć o rozwinięciu skrzydeł na Pedducis Chorios, a światy takie jak Nim Drovis, Budpock i Ampliąuen mają własne cywilizacje; w zasadzie rozwinięte i zamknięte. W dodatku 19 należy wziąć pod uwagę fakt, że w sektorze Antemeridiana istnieje dobrze rozwinięty przemysł ciężki. A zatem sama szansa rozwoju handlu mogła sprawić, że kolonizacja Nam Chorios okazałaby się przedsięwzięciem ze wszech miar opłacalnym i celowym! Proszę zauważyć, że nie chodzi mi tylko o to, iż Przybyszom nie wolno lądować ani startować statkami większymi niż osobisty skoczek. Theranie mają paskudny zwyczaj otwierania ognia do jakiejkolwiek większej jednostki, a to oznacza, że kiedy ich urządzenia zestarzeją się albo ulegną uszkodzeniu, nie będą mogły być zastąpione, chyba że za astronomiczną cenę. W ten sposób nie pozwalają na eksportowanie żadnych towarów, z wyjątkiem tych, dzięki którym wszyscy mogą żyć w najprymitywniejszych warunkach. Oznacza to, że jesteśmy zmuszeni płacić wysokie ceny za wszystko, co konieczne, żeby przeżyć. A ponieważ gwiezdne rej estry nie zawieraj ą dokładnych informacj i na temat warunków życia panujących na planecie, ci ludzie skazali się na dobrowolne wygnanie i życie na kulturalnym pustkowiu. Nie może pani twierdzić, że to sprawiedliwe. - Nie, nie mogę - przyznała z namysłem Leia. - Ale czy właśnie nie na tym polega kolonizacja? Nigdy nie wiadomo, jakie warunki życia zastaną koloniści, którzy wylądująna planecie. Nie twierdzę, że Theranie mają rację - dodała pospiesznie, unosząc rękę, kiedy zauważyła, że oburzony mężczyzna nabiera powietrza, by zaprotestować. - Pragnę tylko podkreślić, że cieszą się poparciem większości mieszkańców planety. - Których traktuj ą j ak niewolników, karmiąc samymi kłamstwami i zabobonami! To nie j est sprawa, która powinna obchodzić Nową Republikę - pomyślała Leia. Rozprostowała ramiona, przygięte pod ciężarem ceremonialnej aksamitnej szaty. Kiedy ujrzała błyski gniewu w oczach Ashgada, uświadomiła sobie, że gdyby miała osiemnaście lat, zapewne zareagowałaby tak samo. Myślała wówczas, że życie nie powinno być takie niesprawiedliwe! Pamiętała, jak w trakcie rozmowy z ojcem płakała, kiedy po skomplikowanym i pełnym emocji procesie sądowym mającym rozstrzygnąć spór, jaki wyniknął między żywiącymi się krwią Garhoonami a ich ofiarami, te ostatnie postanowiły oddać się pod opiekę wampirów. Dużo czasu zajęło jej wtedy zrozumienie i pogodzenie się ze zdaniem ojca, który zdecydował nie zajmować się dłużej tą sprawą. 20 - Nam Chorios nie należy do Nowej Republiki - powiedziała. - Prawdę mówiąc, nie mamy żadnych podstaw prawnych, żeby wtrącać się w wasze sprawy. - Nawet jeżeli w grę wchodzi obrona praw ludności? - zapytał Ashgad. - Praw mężczyzn i kobiet, którzy... - Którzy opuścili Republikę - przerwała Leia - żeby żyć na świecie, nie będącym jej częścią. Którzy podjęli ryzyko i polecieli na planetę, nie wiedząc nic na temat warunków, jakie mogą tam na nich czekać. Wszyscy wiedzieli przecież o tym, że rejestry gwiezdne zawierają istotne luki. I że Imperium „chroniło prawa" Alzoca Trzy, Garniba i Trosha. Na szerokiej, nalanej twarzy Ashgada pojawiły się szkarłatne plamy. - W przypadku tamtych planet chodzi o coś zupełnie innego! Nie prosimy waszej ekscelencji o to, aby przemieniała Tubylców w niewolników! Zabiegamy jedynie o szanowanie praw ludzi, którzy pragną żyć w przyzwoitych warunkach. - Większość obywateli Nam Chorios opowiedziała się przeciwko przyłączeniu planety do Nowej Republiki - rzekła Leia. - Koloniści o tym wiedzieli. Nie mamy prawa lekceważyć woli większości. Nie chcę sprawiać wrażenia, że nie przejmuję się ich losem, panie Ashgad, ale prawa Przybyszów nie są ograniczane w żaden sposób, o którym bym wiedziała. - Z wyjątkiem tego, że muszą wegetować niemal jak zwierzęta - odparł mężczyzna. - Nawet gdyby chcieli opuścić planetę, nie mogą zabrać niczego, co stanowi dorobek całego życia. Nie uczynią tego, dopóki funkcjonują zautomatyzowane stanowiska artylerii. Przyszłość Przybyszów jest nierozerwalnie związana z losem tej planety. - Podobnie j ak przyszłość ludności tubylczej, panie Ashgad -zauważyła Leia. Krępy mężczyzna na chwilę przestał spacerować. Oparł jedną dłoń na biodrze, a drugą uchwycił krawędź oparcia krzesła. Opuścił głowę, wskutek czego kędzior grubych ciemnych włosów opadł na czoło, poorane zmarszczkami gniewu i frustracji. Dzym, siedzący między ciemnymi liśćmi tworzącymi miniaturową altanę, splótł palce ukrytych w rękawiczkach dłoni, a na jego gładkim czole pojawiła się niewielka zmarszczka, która nadała jego twarzy wyraz zamyślenia. O ile Leia dobrze widziała, sekretarz Ashgada nie sporządzał żadnych notatek ani nawet nie szeptał do 21 ukrytego mikrofonu, aby później uzupełnić nagranie przebiegu spotkania. - Powiem panu, co zrobię - odezwała się po chwili ciszy. -Kiedy wrócę na Coruscant, powołam komisj ę dochodzeniową, której zadaniem będzie przekonanie się, co właściwie dzieje się na planecie, a także zaproponowanie innych możliwości rozwiązania zaistniałej sytuacji. Możliwe, że dojdzie do rozmów z Therana-mi, którzy opiekują się artyleryjskimi wieżami. - Z Theranami nie da sięprowadzić żadnych rozmów! -wybuchnął Ashgad. Na jego twarzy odmalowało się rozgoryczenie, zielone oczy błyszczały gniewnie. - To fanatyczni lunatycy, od wielu pokoleń panuj ący nad umysłami prostodusznych głupców! Leia zauważyła kątem oka, że w gąszczu liści winorośli dyanthis coś się poruszyło. Spojrzała w tamtą stronę i zauważyła, że Dzym siada na poprzednim miejscu. Wyglądał dziwnie, odziany w szarą jak granit szatę. Przez chwilę na jego twarzy malował się wyraz ogromnej ulgi i jakby satysfakcji. Nabrał głęboki haust powietrza, a później powoli je wypuścił, ale nie odezwał się ani słowem. - Mam nadzieję, że udało mi się przekonać waszą eskcelen-cję o potrzebie udzielenia nam pomocy. - Głos Ashgada oderwał uwagę Leii od niezwykłego zachowania sekretarza. -1 będę bardzo wdzięczny za powołanie i przysłanie tej komisji. Z całąpew-nościąuczynię wszystko, co tylko będzie w mojej mocy, jak również użyj ę wszystkich wpływów, j akimi cieszę się w społeczności Przybyszów, aby pomóc jej członkom w ustalaniu faktów i ocenie sytuacji. Leia wstała i wyciągnęła rękę. - Jestem tego pewna - powiedziała, wkładaj ąc we własne słowa dużo ciepła, mimo iż nieco cyniczna Rebeliantka, jaką pozostawała w głębi serca, dodała: „Mogłabym się o to założyć". Ashgad pochylił się nisko nad jej rękaw staromodnym grzecznościowym geście, jakiego nie oglądała od czasów, kiedy opuściła dwór Palpatine'a. Mężczyzna sprawiał wrażenie całkowicie szczerego i Leia, której instynkt nakazywał wspierać i chronić prześladowane mniejszości, doskonale rozumiała ogrom jego frustracji. Kiedyś sama musiała walczyć z frakcjami Agrobojowni-ków i Zjednoczonych Separatystów i naprawdę chciałaby zrobić coś, żeby pomóc przedsiębiorczym, inteligentnym ludziom uwolnić się od nierozumnych tyranów. Jeżeli właśnie tak wyglądała sytuacja na planecie. 22 - Dopilnuj, żeby pan Ashgad dotarł bezpiecznie na lądowisko dla wahadłowców, dobrze, Ssyrmiku? Kiedy Leia i jej goście przekroczyli próg drzwi małej sali konferencyjnej i znaleźli się w przedpokoju, wszyscy członkowie nielicznej straży honorowej przywódczyni Nowej Republiki zerwali się na równe nogi. Pani porucznik skłoniła się i sprezentowała smukły, srebrzystobiały ceremonialny karabin blasterowy. - Bardzo proszę, tędy, panie Ashgad - powiedziała. - Panie Dzym... Spoglądając na młode, ufne twarze i obserwując ruchy sześciorga adeptów Gwiezdnej Akademii Nowej Republiki, Leia poczuła się, jakby miała ze sto lat. Trójka osobistych strażników, których zabrał ze sobą Ashgad, zgięła się przed Leiąw równie uprzejmym ukłonie. Wszyscy byli przystojnymi obojnakami, odzianymi w obcisłe jasnoniebieskie mundury. Matowe, j akby pozbawione życia włosy istot sprawiały wrażenie, że zwisają z głów kosztownych manekinów. Leia przyglądała się, j ak ozdobione brązowymi płaskorzeźbami drzwi, wiodące na korytarz, zamykają się za gośćmi. Nagle usłyszała chrapliwy szept dobiegający zza pleców: - Ci trzej nie pachną jak ludzie, moja pani. Ich kości nie są pokryte żywym ciałem. Leia odwróciła się jak użądlona i ujrzała cztery małe, pomarszczone, szaroskóre człekokształtne istoty, które chyba wyłoniły się ze ścian korytarza. Najmniej sza, z trudem sięgaj ąca do j ej łokcia, kierowała półprzymknięte żółte oczy w stronę drzwi. Minęło kilka lat od czasu, kiedy Leia, zmuszona naciskiem członków rady, przestała korzystać z usług myśliwych-zabójców Noghrich jako osobistych strażników. Rozumiała przesłanki, jakimi kierowali się doradcy, jeszcze zanim wydarzył się nieszczęśliwy wypadek z ambasadorem Barabelów. Niektórzy nawet uważali, że nie wypadało jej korzystać z oręża, którym posługiwał się Palpatine. Zabranie Noghrich na wyprawę było zatem z jej strony wielkim ryzykiem. Ale ostrzeżenie głosiło: „Nie ufaj Ashgadowi". Leia postanowiła, że mimo wszystko skorzysta z usług Noghrich, ale wezwie ich potajemnie, na krótko przed odlotem. Istniały ryzyka większe niż rozłam w łonie rady. - Z technicznego punktu widzenia to j est żywe ciało - odparła po namyśle. - To są syndroidy, Ezrakhu. Widziałam, jak za- 23 trudniano je w pałacach uciech na Hesperidium i Carosi. Składają się z metalowych szkieletów, pokrytych warstwą syntetycznego ciała. Ich wewnętrzne komputery nie dysponuj ą dużymi mocami obliczeniowymi, toteż ruchami syndroidów kieruje jakaś centralna jednostka sterująca. Prawdopodobnie została umieszczona na pokładzie statku Ashgada, ponieważ nie słyszałam o żadnym urządzeniu technicznym, które umożliwiałoby przesyłanie tak skomplikowanych sygnałów z samej Chorios. Leia zaplotła ręce na piersi, a między wyrazistymi kreskami brwi pojawiła się cienka ciemna linia. - O ile mi wiadomo, sąniesłychanie kosztowne - ciągnęła. -A teraz, czy nie zechciałbyś oddać mi przysługi i upewnić się, że nasi goście rzeczywiście udali się na pokład swojego statku? Noghri pochylił głowę, ale mimo to Leia zauważyła, że w oczach istoty pojawił się błysk rozbawienia. - Gshkaathjuż się tym zajął, moja pani. Może owa wiadomość, jaką otrzymałam na krótko przed startem, sprawiła, że stałam się podejrzliwa -pomyślała Leia, kręcąc głową. Starała się nie żywić tego uczucia względem nikogo, ale czasami nie mogła na nie nic poradzić. Szaroskóre istoty zaczęły się wycofywać. Usiłowały przebywać zawsze z daleka od wyszkolonych w Akademii honorowych strażników, mimo iż młodzi ludzie zaliczali się do nielicznego grona osób, które wiedziały o obecności Noghrich na pokładzie statku przywódczyni Nowej Republiki. Widząc, że jej rozmówcy zamierzają odejść, Leia uniosła szybko rękę. - A co z panem Dzymem? - zapytała. - Jaką opinię macie na temat jego woni? Ezrakh przez chwilę się wahał, zmarszczył czoło, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. Później istota wykonała gest oznaczaj ący przeczenie. - Jego woń jest wonią człowieka, moja pani. Mimo to nie przypadł mi do gustu. Szczególnie nie podobały mi się jego oczy, ale pachniał jak inni ludzie. Leia kiwnęła głową, trochę uspokojona i pocieszona. - Czy nie zechciałbyś pójść ze mną? - zapytała. -1 ty także, Marcopiusie? Uśmiechnęła się do jednego z młodych adeptów Akademii. Wiedziała, że to nie ich wina, iż myśliwi-zabójcy z Honoghru potrafili pociąć potencjalnego skrytobójcę na plasterki, zanim któ- 24 rykolwiek człowiek - a zwłaszcza taki młody strażnik - zdołałby zdjąć z ramienia karabin blasterowy. Żaden spośród adeptów Akademii nie był także winien, że Leia nie mogła pozwolić sobie na niepotrzebne ryzyko, iż cokolwiek zagrozi jej w trakcie trwania tej wyprawy. Mimo to przez cały czas podróży dokładała starań, żeby służbę bezpośrednio u jej boku pełnili młodzi ludzie, a nie Noghri. Równocześnie podkreślała w rozmowach z nimi, że traktuje szaroskóre istoty jako rezerwę; jako ostatnią broń na wypadek, gdyby zawiodły wszystkie inne. Lukę powiedziałby, że trudno byłoby przewidzieć, która grupa może ocalić jej życie w sytuacji kryzysowej. Kiedy znalazła się przed drzwiami szybu turbowindy, przycisnęła guzik, żeby wezwać kabinę. Weszła do środka i zaczekała, aż to samo uczynią obaj strażnicy, po czym wydała polecenie zjechania na poziom lądowiska dla wahadłowców. ROZDZIAŁ „Nie spotykaj sięzAshgadem". Lukę Skywalker, który przebywał na j ednym z niższych poziomów „Borealisa", gdzie mieściło się lądowisko dla wahadłowców, obracał w palcach arkusik flimsiplastu. Był to niewieli, maj ący długość i szerokość j akichś dwóch palców kawałek półprzeźroczystej folii, używanej do pakowania delikatnych przedmiotów, żeby nie uległy uszkodzeniu podczas transportu. Został starannie, aczkolwiek nierówno oderwany od większego arkusza i wciśnięty do środka tandetnej pozytywki. Słowa ostrzeżenia napisano grafitowym znacznikiem, podobnym do tego, jakim wujek Lukę'a oznaczał znajdywane na terenie swojej farmy skały i przeznaczone na złom kawałki metalu. Pozytywka wygrywała starą melodyjkę, a jej słowa mówiły o ukrywającej się królowej i jej trzech czarodziejskich zwierzętach. Charakter pisma wskazywał, że ostrzeżenie napisała Callista. Nie ufaj mu ani nie obiecuj, że spełnisz jakiekolwiek żądanie, które może postawić. A przede wszystkim, nie wyprawiaj się do systemu Meridiana. Callista Lukę miał wrażenie, że jego serce obija się o żebra klatki piersiowej miarowo niczym taran. Z trudem usłyszał ciche, nieśmiałe piknięcie, jakie rozległo się u jego boku. Odwrócił głowę i dostrzegł robota astronawiga- 26 cyjnego Artoo-Detoo, który wyjechał zza płata nośnego zmodyfikowanego myśliwca typu B. Maszyna przypominała wiszącą ścianę, piętrzącą się w kącie lądowiska dla wahadłowców na poziomie szóstym „Borealisa". Tuż za baryłkowatym robotem stał niezwykły android protokolarny See-Threepio. Jego złocisty pancerz połyskiwał w panującym na lądowisku półmroku. - Artoo uważa, panie Luke'u, że wszystkie systemy myśliwca są sprawne, a maszyna gotowa do lotu - odezwał się charakterystycznym gderliwym, afektowanym tenorem android. - Prawdę mówiąc, byłbym jednak szczęśliwy, gdyby poleciał pan większą jednostką; dysponującą bogatszymi zapasami tlenu. Lukę kiwnął machinalnie głową. - Dziękuję ci, Threepio -powiedział. Mimo to ani przez chwilę nie przestał rozmyślać o arkusiku flimsiplastu, którego nie wypuścił z palców, ani o ostrzeżeniu, napisanym staroświeckim pisakiem wielkimi, równymi literami. Przypominał sobie chwile, jakie spędził na lodowej planecie Hoth. Pamiętał, jak ostrze świetlnego miecza Callisty szło w zawody z niepewnym blaskiem słońca o to, które bardziej rozjaśni miej sce walki. Przypominał sobie zrujnowany bunkier Bazy Echo i błysk kryształków lodu na brązowych włosach dziewczyny. Kiedy walczył u jej boku, miał wrażenie, że może polegać na niej bardziej niż na sile czy zręczności własnej ręki albo dłoni. Przeczuwał, w którą stronę się zwróci i co zrobi, żeby śnieżne potwory wpadły prosto pod wyciągniętą klingę jego broni. Razem ze wspomnieniami walki na śniegu napłynęły wspomnienia łagodnych woni nocy, spędzonej na powierzchni Yavina Cztery. Oboje leżeli wtedy przytuleni do siebie na górującym nad dżunglą wzgórzu i liczyli gwiazdy. Callista wyj awiła mu bardzo uroczyście, dlaczego to, co zrobiła ona i dwójka innych uczniów Jedi przed trzydziestoma trzema laty, wydawało się im takie logiczne. Żyjąc innym życiem i dysponując innym ciałem, starała się wówczas wywołać wrażenie, że stara dryfująca stacja na Bespinie jest nawiedzana przez duchy. Usiłowała w ten sposób wprawić swojego mistrza Jedi w zakłopotanie, ale okazało się później, że, mimo wszystko, to nie był najlepszy pomysł. Lukę czuł ból w sercu, kiedy myślał o ukochanej. Tęsknił za nią. Potrzebował jej. „Uświadomiłam sobie, że nie mogę wrócić do ciebie. Przepraszam cię, Luke'u". 27 Oślepiający blask, bijący od koszmarnego statku, „Niewidzialnego Młota", i wszystkie nadzieje zdradzieckiej pani admirał Daali, zniweczone w płomienistej katastrofie... I jego głos, wykrzykujący imię Callisty. „Muszę wyruszyć na własną odyseję". Ciepły, chłopięcy i ochrypły głos, zapewne cokolwiek zniekształcony przez nagranie, i szare oczy, płonące w upiornym owalu jej twarzy. „Przepraszam cię, Lukę'u". Na pokładzie „Borealisa", na którym mieściło się lądowisko dla wahadłowców, panowała cisza, mącona jedynie przez szmer głosów kilku strażników. Mężczyźni stali obok zabytkowego brygu klasy Seinar, którym Seti Ashgad przyleciał ze „Światłości Rozsądku". Przewiesiwszy przez plecy ceremonialne srebrzystobiałe karabiny blasterowe, rozmawiali z posiwiałym, starzejącym się pilotem. Lukę stwierdził, że Ashgad przyleciał jedynie w towarzystwie osobistego sekretarza, pilota i trzech syndroidów. Uspokoił więc strażników siostry, że było wykluczone, aby na pokładzie brygu klasy Seinar mogło przebywać równocześnie więcej niż sześć istot ludzkich albo człekokształtnych. Takie jednostki -a zwłaszcza starsze modele typu H-10 - były powszechnie używane jako środki transportu niewielkich grup pasażerów. W czasach młodości, które mistrz Jedi spędził na Tatooine, rozebrał na części i złożył wystarczająco dużo maszyn tego typu, żeby wiedzieć, że nie zawierały pomieszczeń na tyle dużych, by można było wepchnąć do nich Ranata, a tym bardziej istotę ludzką czy kogoś innego o rozmiarach człowieka. Statek sprawiał wrażenie nieźle utrzymanego, ale powierzchnię kadłuba szpeciły łaty, kratery po blasterowych strzałach i ogniska zwyczajnej rdzy. Widocznie Seti Ashgad, który zgodnie z tym, co powiedziała Leia, należał do najbogatszych mieszkańców Nam Chorios, nie potrafił znaleźć w swoich hangarach niczego lepszego. Nic dziwnego, że pragnął połączyć siły z Partią Racjonalistów i w ten sposób dążyć do poprawy warunków życia na planecie. Lukę ponownie obrócił w palcach arkusik flimsiplastu. Pozytywka, która była tanim i pomysłowym urządzeniem mechanicznym, nie zawierającym żadnych nikroprocesorów, została wysłana z Antrakenu. Mimo to Skywalker postanowił dokonać analizy widmowej dziwnego krystalicznego pyłu, j aki zauwa- 28 żył pod główkami nitów mocuj ących panel, w którym umieszczono flimsiplast z ostrzeżeniem. Analiza wykazała, że urządzenie złożono na Nam Chorios. A zatem Callista znajdowała się na Nam Chorios. Albo przebywała na niej, kiedy wysyłała tę wiadomość. Mały robot zaświergotał ponownie, tym razem ciszej niż poprzednio. Artoo-Detoo był jedynym automatem, który chyba umiał wyczuwać nastrój istot ludzkich. Prawdę mówiąc, po pewnym czasie wyczułby to i See-Threepio, gdyby problem przedstawić w postaci ciągu binarnych sygnałów i przesłać, wykorzystując pełną moc, takby mogłyje odebrać jego czujniki. Protokolarny android wzbudziłby w sobie wówczas i wyraziłby współczucie... ale Ar-too po prostu to wiedział. Lukę westchnął i pogłaskał wierzch kopułki małego robota, zupełnie jakby gładził łeb pittina. Przez otwarte wrota lądowiska dla wahadłowców, chronione przez szczęki magnetycznego pola, popatrzył na fioletowo-białąplamkę słońca planety Nam Chorios. Błyszczała na tle mroków przestworzy, usianych iskierkami gwiazd, wstęgami mgławic i ławicami galaktycznego pyłu. W tym wszystkim musiała się kryć jakaś tajemnica. Nawet z tak dużej odległości Lukę wyczuwał dziwne mrowienie Mocy. Nie wiedział tylko, co mogło być jego przyczyną. „Nie spotykaj sięzAshgadem". „Nie wyprawiaj się do sektora Meridiana". - Czy mogę jeszcze w czymś pomóc, panie Lukę'u? W głosie Threepia wyczuwało się brak zaufania we własne umiejętności. Skywalker uśmiechnął się z przymusem i pokręcił głową. - Nie, dziękuję. - Mój wewnętrzny chronometr wskazuje, że w tej chwili spotkanie jej ekscelencji z panem Ashgadem powinno dobiegać końca - ciągnął złocisty android. - Wymagane przez protokół grzecznościowe czynności końcowe zajmują przeciętnie dwadzieścia minut, a pan oświadczył, że chce opuścić pokład „Borealisa", zanim pan Ashgad powróci na lądowisko dla wahadłowców. Lukę zerknął na chronometr wiszący na ścianie hangaru. Uczynił to machinalnie: dobrze wiedział, że wewnętrzny czasomierz Threepia odmierza upływ czasu z dokładnością dwóch albo trzech impulsów zegara atomowego. - Masz rację. Dziękuję ci - powiedział. -1 tobie też, Artoo. 29 - Życzę powodzenia, panie Luke'u - rzekł Threepio. Przez chwilę się wahał, po czym dodał: - Jeżeli uwzględni się fakt, że szacunkowa liczba żyj ących na Nam Chorios ludzi nie przekracza miliona, a na planecie nie stwierdzono obecności żadnych inteligentnych tubylców, szansę odnalezienia pani Callisty w ciągu standardowego roku są bardzo bliskie siedemnastu procent. Lukę ponownie uczynił wysiłek, by się uśmiechnąć. - Dziękuję-powiedział cicho. Siedemnaście procent w ciągu roku - to wcale nie najgorzej, przynajmniej nie wówczas, kiedy wzięło się pod uwagę, jak o-gromne rozmiary miała sama tylko poznana część galaktyki. A przecież zaledwie rok upłynął od chwili, kiedy płonący kadłub „Niewidzialnego Młota" pogrążył się w warstwach atmosfery otaczaj ącej powierzchnię Yavina Cztery. Dobrze chociaż, że udało mu się ograniczyć zasięg poszukiwań do jednej planety. O ile Callista nadal na niej przebywała. Ale dlaczego właśnie Nam Chorios? Lukę odwracał się w stronę drabinki wiodącej do włazu myśliwca typu B, kiedy otworzyły się główne drzwi wyjściowe hangaru i na lądowisku pojawiła się siostra Luke'a. W półmroku połyskiwały złociste czubki jej butów, a aksamitna rubinowa tkanina wspaniałej ceremonialnej szaty osłaniała ją i falowała przy każdym kroku niczym skrzydła thranty. Młody kadet, adept akademii, który nie odstępował Leii ani na krok i tuż za nią wszedł na płytę lądowiska, znieruchomiał obok drzwi, ale nie przestawał obserwować przywódczyni Nowej Republiki. Kiedy Lukę wyciągnął rękę na powitanie, dostrzegł Noghriego Ezrakha, niemal niewidocznego w panującym półmroku. - I co, czy wyciągnął jonowe działo i próbował cię zamordować? - zapytał. Leia wyszczerzyła zęby, ale jej uśmiech wypadł blado i niemal natychmiast zniknął, kiedy pokręciła głową. - Wtymwszystkimjestcoś... -zaczęła. -Sama nie wiem, co takiego. Może to, że Ashgad wygląda dokładnie tak samo jakjego ojciec na hologramach, które kiedyś oglądałam. Współczuję mu i rozumiem j ego kłopoty... j ego i Przybyszów mieszkaj ących na tej planecie. Ale ta sprawa nie podlega naszej jurysdykcji. - Zerknęła na wahadłowy bryg i natychmiast spojrzała po raz drugi, tym razem o wiele dłużej i uważniej. - Przyleciał czymś takim? 30 - Nie żartował, kiedy mówił o tych stanowiskach artylerii. -Lukę gestem pokazał spory krater widniejący na boku kadłuba brygu. - Myśliwiec typu B powinien być chyba wystarczaj ąco małą j ednostką, by nie poj awił się na ekranach urządzeń celowniczych. Na chwilę zapadła niezręczna cisza. Żadne nie wiedziało, co powiedzieć. Pragnąc ją przerwać, Lukę sięgnął do kieszeni kombinezonu i wyjął arkusik z ostrzeżeniem, które otrzymał od Callisty. - Będzie ci do czegoś potrzebny? - zapytał. - Chcesz poddać go jeszcze jakimś analizom? - Nie. - Leia położyła dłonie na ramionach brata i musnęła wargami jego policzek. - Wydobyliśmy z niego wszystko, co mogliśmy. Kiedy wylądujesz na powierzchni, może powie ci coś na temat tego, gdzie szukać Callisty. Ponownie zapadła krótka cisza. - Musi do mnie powrócić - odezwał się w końcu mistrz Jedi. -Jeżeli zechce przebywać na terenie mojej akademii, będzie miała większą szansę odzyskania umiejętności niż miałaby, gdyby była zdana tylko na własne siły. Dysponujemy wszystkimi istniejącymi nagraniami i rejestrami, a oprócz nich środkami dydaktycznymi, które znalazłaś na Belsavis. Uważam, że w głębi jej ciała musząkryć się umiejętności, jakimi dysponuj ąrycerze Jedi. Miała je Cray, a przecież umysł Callisty złączył się z ciałem osoby także umiejącej władać Mocą. Akademia Jedi jej potrzebuje. Leia milczała. - Ja jej potrzebuję. - Odnajdziesz ją. - Leia wyciągnęła ręce, pragnąc natchnąć Lukę'a pewnością, której sama nie miała. Jeszcze nigdy nie widziała, żeby jej brat był taki szczęśliwy jak wówczas, kiedy spędzał czas w towarzystwie tej osobliwej, wrażliwej i cichej młodej damy. U boku osoby władaj ącej Mocą, która wcieliwszy się w inną kobietę, została pozbawiona dawnych umiejętności. W towarzystwie osoby, która stała się najpierw duchem, a później znów ożyła. Kiedy jednak przebywała z Callistą na Belsavis, uświadomiła sobie, że zdolności posługiwania siei władania Mocą, jakimi dysponowała dawniej jej towarzyszka, nie odziedziczyło ciało, które przekazała jej w darze doktor Cray Mingla. Obserwowała, jak młodą kobietę ogarnia smutek, frustracj a i stopniowo narastaj ąca coraz większa rozpacz. Rozmawiała z niąna tematy, których ani jedna, ani druga nie mogłaby poruszyć w rozmowie z Lukiem Skywalkerem. 31 Pomyślała ze smutkiem, że prawdopodobnie brat odnajdzie Callistę. Nie wiedziała dlaczego, ale była o tym przekonana. Tylko co będzie dalej? - Lepiej już leć - powiedziała. - Lukę'u... Kiedy już wylądujesz, uważaj na siebie, dobrze? Jeżeli wierzyć w to, co powiedział Ashgad, sprawujący władzę nad artyleryjskimi wieżami fanatyczni Theranie rządzą Tubylcami, uciekając się do przemocy i przesądów. Rozmawiając z bratem, poprowadziła go w sam kąt lądowiska, gdzie leżały pakiety, jakie miał zabrać w drogę: pojemnik z wodą, niewielki zestaw środków medycznych i opatrunkowych, a także tabletki służące jako pożywienie. Oboje postanowili, że Lukę poleci myśliwcem typu B, a nie trochę mniejszym X-skrzyd-łowcem, po części z powodu założonych na Pedducis Choris baz piratów, a po części z uwagi na ostrzeżenie Callisty. W trzech sąsiednich okresowo skanowanych systemach gwiezdnych nie wykryto co prawda niczego podejrzanego, ale Leia czuła dziwny niepokój. Myśliwiec typu B mógł pokonać podczas walki o wiele większy statek, ale miał rozmiary i ciężar niebezpiecznie bliskie szacunkowej granicznej masy obiektów, powyżej której zaczynały funkcjonować automatyczne celowniki stanowisk artylerii. - Jeżeli to rzeczywiście tylko przesądy, nic na to nie poradzimy - ciągnęła po chwili. - Mieszkańcy Nam Chorios dokonali wyboru, nie przymuszani przez nikogo. Głosowali i znakomita większość opowiedziała się za utrzymaniem w mocy od dawna obowiązujących ograniczeń handlu. Jeżeli j ednak zostali zmuszeni do zajęcia właśnie takiego stanowiska, wysuwane przez Partię Racjonalistów argumenty mogą okazać się zasadne. Wówczas może zdołamy nakłonić Theran do udziału w negocjacjach. Moff Getelles wciąż jeszcze włada sektorem Antemeridiana „w imieniu Imperatora", a to przecież nie tak daleko od Nam Chorios. To zresztą był jeszcze jeden powód, dla którego oboje zdecydowali się na wybór myśliwca typu B. - Jeżeli między Przybyszami a Theranami dojdzie do rozlewu krwi, zapewne zechce interweniować, żeby zakończyć walki. Dysponujemy wprawdzie silną bazą, umieszczoną na orbicie Durrena, ale wolałabym raczej nie być zmuszona korzystać z usług jej załogi. Lukę kiwnął głową. Leia została na lądowisku i uniósłszy głowę, przyglądała się, j ak brat wspina się po kruchej drabince wiodącej do kabiny, po czym zaczyna upychać poj emniki i pakiety po 32 wszystkich kątach niewielkiego pomieszczenia. W czasach Rebelii, a także podczas walk, toczonych przeciwko różnym mof-fom, gubernatorom i samozwańczym wielkim admirałom Imperium, Lukę brał udział w wielu powietrznych walkach i pojedynkach. A jeżeli wziąć pod uwagę obecność imperialnych lordów i sporej imperialnej floty, nad którą sprawowali władzę ludzie, pragnący powrotu dawnych czasów, obawiał się, że będzie musiał wziąć udział j eszcze w setkach innych. Mimo to coraz częściej zaczynał odczuwać głęboki żal i przekonanie, że to wszystko nie ma sensu. - Będę uważał - obiecał, zwracaj ąc się do siostry. Zszedł po drabince, po czym zasunął zamek błyskawiczny lekkiego, ale bardzo wytrzymałego lotniczego kombinezonu. - Powinien mi pomóc fakt, że nikt nie będzie wiedział, kim jestem. Popatrzył na niewielki bryg, którego pilot był nadal pogrążony w rozmowie ze strażnikami Nowej Republiki. Pomyślał, że mimo bliskości Pedducis Chorios i floty moffa Getellesa, pojawienie się eskortowego krążownika właściwie nie wzbudziło niczyjej ciekawości. - Już sam fakt, że Callista opuściła kryjówkę, aby wysłać ostrzeżenie, świadczy, że na planecie dzieje się coś podejrzanego - powiedział. - A to, że nie wierzyła, iż zdołałaby polecieć na orbitę, wskazuje, że sprawa jest poważna. Leia pokręciła głową, a podczas tego ruchu błysnęły złote ozdoby w kształcie kwiatów i klejnoty kaboszonów, zdobiących spinki we włosach. - Możliwe... -rzekła, jakby się namyślała. -To jeszcze jedna sprawa, o której załatwienie chciałabym cię prosić. - Oparła się ramieniem o płat nośny myśliwca, aż zakołysał się lekko w anty-grawitacyjnym łożu, po czym ściszyła głos do szeptu i ciągnęła: -Na ogół nikt o tym nie wie, ale ktoś wynosi informacj e z posiedzeń rady Nowej Republiki. Przekazuje je później admirałowi Pellaeono-wi i innym prowadzącym działalność w sektorze I imperialnym moffom pokroju Getellesa i Shargaela. Minister Rieekan uważa, że wiadomości te są przekazywane za pośrednictwem kogoś z Partii Racjonalistów... może nawet samego Q-Varxa, chociaż ja uważam go za człowieka uczciwego. Racjonaliści mają zwolenników zarówno na światach, należących do Nowej Republiki, jak i niemal we wszystkich zakątkach dochowujących wierności Imperium, na tyle dużych, by wyposażyć całą gwiezdną flotę. 3 - Planeta zmierzchu 3 3 Na chwilę się zawahała, a jej zaciśnięte usta i błyszczące brązowe oczy sprawiły, że wydała się starsza niż w rzeczywistości. Lukę dostrzegł w oczach siostry odbicie wielu walk, j akie musiała stoczyć w ciągu tych wszystkich lat, a także przeciwności, którym musiała stawiać czoło: usiłowaniu otrucia Mon Mothmy, rozpadowi rady na frakcje, zniesławianiu i oczernianiu admirała Ackbara... - Jeżeli chodzi o mnie - rzekła cicho - uważam, że to może być niemal każdy członek rady. Podejrzewam, że Callista wie coś więcej na ten temat. - Będę wytężał słuch - obiecał Lukę. Sprawdził zapięcie lotniczego kombinezonu, po czym dokręcił węże awaryjnych systemów doprowadzających tlen do hełmu, chociaż nie sądził, by uratowały jego życie, gdyby podczas lotu w próżni wydarzyła się poważna awaria. - Leio... Wyciągnął ku niej rękę, niezupełnie pewien tego, co chciał powiedzieć. Ich oczy się spotkały. Lukę rozumiał, co w tej chwili czuje jego siostra. Zanim ukończyła dwadzieścia lat, była świadkiem, jakjej ojciec, jej świat i wszystko, co kiedykolwiek znała i kochała, zostało unicestwione jednym niedbałym gestem osoby, która chciała w ten sposób zademonstrować potęgę Imperium. Zanim spotkałją i poznał, straciła istotną cząstkę własnej tożsamości. Wyczuwał w spojrzeniu Leii j akąś twardość, j akby starała się zamknąć w sobie albo znieczulić serce, by już nigdy nie zaskoczyło jej nawet coś najgorszego... I wiedziała o tym. Przeczuwała, kim się staje. Lukę zaczął mówić, jeszcze zanim do końca uświadomił sobie, co chce powiedzieć. - Nie przestawaj ćwiczyć umiejętności posługiwania się świetlnym mieczem. Może ci być potrzebna. Powinni ci w tym pomóc Kyp albo Tionna. Sąnajlepsi i najbardziej skupieni, jeżeli chodzi o władanie Mocą. Dużo skorzystasz, jeżeli zgodzisz się przyjąć ich pomoc. Wiesz, mówię to jako twój nauczyciel, Leio. Zdumienie zastąpiło twardość w jej oczach, ale po krótkiej chwili kobieta odwróciła głowę i spojrzała w inną stronę. Kiedy ponownie popatrzyła w oczy brata, najej twarzy malował się szelmowski uśmieszek, którym zapewne starała się pokryć niepokój. - Usłyszeć to znaczy usłuchać, mistrzu - rzekła, starając się obrócić w żart jego powagę. 34 Kiedy jednak Lukę zajrzał głębiej w oczy siostry, odczytał w nich coś, co mówiło: „Proszę, postaraj się mnie zrozumieć". Wiedział, że sama nie pojmowała, skąd się bierze fałszywa nuta brzmiąca w jej głosie; podobnie jak postanowienie, ujawnione na mgnienie oka i równie szybko ukryte, że nie dopuści, aby zamęt w łonie rady czy dochodzenie w sprawie nadużyć, jakich dopuściła się prowadząca działalność w systemie Gantho Spółka Loronar, czy też toczący się przed Galaktycznym Trybunałem proces Te-rviga i handlarzy zniewolonych Bandów, czy wreszcie kształcenie dzieci - krótko mówiąc, cokolwiek i wszystko naraz - odwróciło jej uwagę od szkolenia Jedi, o którym w głębi serca wiedziała, że jest potrzebne. Lukę postanowił, że w tej sprawie nie będzie wywierał na siostrę nacisku. - Ucałuj ode mnie dzieciaki - powiedział. Przygarnął ją do siebie, żeby złożyć na policzku szybki, braterski pocałunek, mimo iż trochę przeszkadzał mu w tym hełm, węże i przewody. -1 powiedz wszystkim w akademii, że niedługo wrócę. - Chciałabym, żebyś zabrał ze sobą przynajmniej Artoo -oświadczyła Leia. Lukę wspiął się kilka szczebli po drabince, ale znieruchomiał i odwrócił się, kiedy usłyszał jaj prośbę. - Ja także. Ale nawet gdybym rozebrał go na części i chciał upchnąć po kątach kabiny i pod fotelem, nie znalazłbym wystarczająco dużo miejsca. Leia cofnęła się i obserwowała go, jak wspina się po pozostałych szczeblach drabinki, a później zajmuje miejsce w kabinie. - Połączę się z tobą, kiedy znajdę się w Hweg Shul i będę chciał, żeby ktoś mnie stamtąd zabrał- powiedział, zapinając sprzączki ochronej sieci. Jego głos brzmiał dziwnie piskliwie, zapewne zniekształcony przez mikrofon hełmu. - Możliwe nawet, że wcześniej, o ile znajdę komunikator o wystarczającej mocy, żeby przesłać wiadomość. - Będę czekała - odrzekła Leia. Posługując się Mocą, wysłała wici własnych myśli, pragnąc dotknąć umysłu brata w sposób, który równałby się serdecznemu uściskowi dłoni. Poczuła, że Lukę jest jej wdzięczny za to, iż natchnęła go optymizmem. Później ona i oba automaty wycofali się pod samą ścianę. Na dany znak dołączyli do niej strażnicy, pilot wahadłowca i stojący 35 obok drzwi Marcopius. Duże, matowe szare płyty drzwi rozsunęły się, żeby ich wypuścić. Ostatni rzut oka na lądowisko ukazał Leii widok pilotowanego przez Luke'a myśliwca typu B. Maszyna z nie-ważkim wdziękiem obracała się nad płytą, ale po chwili zwróciła się dziobem w stronę strzeżonego przez magnetyczne pole czarnego prostokąta wrót hangaru, gdzie na tle milionów iskierek gwiazd płonęło fioletowe oko świata, na którym ukryła się Callista. A potem płyty drzwi się zasunęły. „Nie przestawaj ćwiczyć umiejętności posługiwania się świetlnym mieczem". Dlaczego poczuła wyrzuty sumienia, kiedy usłyszała te słowa? „Może ci być potrzebna". Dlaczego poczuła w piersi lekkie ukłucie paniki, podobne do tego, jakie czuje kobieta śmiertelnie chora, która obawia się zapytać lekarza o stan własnego zdrowia? Wiedziała, że będzie jej potrzebna. Kiedy znalazła się w swojej luksusowej kabinie, zauważyła, że mruga lampka komunikatora, ale gdy przycisnęła guzik i powiedziała: „Organa Solo", usłyszała jedynie cichy szum włączonego kanału łączności. Zmarszczyła brwi, zdziwiona i cokolwiek zaniepokojona. Zanim usiadła na krześle, ustawionym przed konsoletą urządzenia, energicznym ruchem nogi odrzuciła na bok długi, ciężki tren aksamitnej szaty. - Jeżeli nie ma pani dalszych żądań, wasza ekscelencj o - odezwał się Threepio - j a i Artoo chcielibyśmy skorzystać z okazj i, żeby uzupełnić zasoby energii. Leia uniosła szybko głowę - uświadomiła sobie, że przez cały czas wpatrywała się j ak zahipnotyzowana w mrugaj ące światełko komunikatora - i powiedziała: - Och, świetnie. Doskonale. Bardzo wam dziękuję. Wystukała numer innego kanału łączności, a po nim następnego i następnego, ale za każdym razem słyszała w głośniku same szumy i trzaski. Rzecz jasna, takie rzeczy się zdarzały. Najczęściej oznaczały, że pełniący dyżur w centrali operator udał się na chwilę do świetlicy. Leia przypomniała sobie, że kiedy była dziewczynką, miała denerwuj ący zwyczaj zmieniania co kilka sekund sposobu kodowania liczb komunikatora, dopóki nie uzyskiwała pożądanych rezultatów. 36 Pozbycie się tego nawyku zajęło jej całe lata. Dopiero wówczas mogła odprężyć się na kilka chwil, zająć czymś innym, a później spróbować j eszcze raz, j ak uczyniłby każdy normalny człowiek. Tym razem jednak sytuację trudno byłoby określić mianem normalnej. Mimo iż w sektorze Meridiana znajdowało się kilka planet należących do Nowej Republiki, podobnie jak dwie bazy floty, na orbicie Durrena i na Cybloka Dwanaście, równie niewielka odległość dzieliła ją od sektora Antemeridiana i satrapii moffa Getellesa. Leia wątpiła, aby moff czy którykolwiek spośród jego admirałów próbował jakichkolwiek sztuczek w obliczu połączonych sił ognia „Borealisa" i „Nieugiętego", ale musiała się liczyć z faktem, że o jej wyprawie do systemów Chorios właściwie nikt nie wiedział. A zatem nie mogła liczyć na szybką pomoc, gdyby wpadła w jakieś tarapaty. Pełniący obowiązki jej strażników młodzi i pełni energii chłopcy i dziewczęta z Akademii stanęli na baczność i sprezentowali broń, kiedy Leia wyszła z kabiny na korytarz. Oddała honory, z cała powagą unosząc rękę. - Marcopiusie, czy nie zechciałbyś wyświadczyć mi przysługi? - zapytała. - Wiem, że to brzmi bardzo dziwnie, ale na moim komunikatorze mruga lampka, a ja nie mogę uzyskać połączenia z technikiem pełniącym dyżur w centrali. Czy nie mógłbyś zejść do nich i przekonać się, czy to nie jest coś pilnego? - Oczywiście, wasza ekscelencjo. Młody kadet przewiesił broń przez ramię, skłonił się i od-maszerował jak wzorowy adept akademii, zanim Leia zdążyła otworzyć usta, by mu podziękować. Wróciła do apartamentu, a później lekko się uśmiechnęła, kiedy sobie coś przypomniała. Niektórzy członkowie rady - szczególnie Q-Varx, którzy jak większość Racjonalistów zachwycał się skomplikowanymi urządzeniami - zdecydowali się na zakup syndroidów i polecili im pełnić obowiązki honorowych strażników. Utrzymywali, że takie rozwiązanie, oprócz wyeliminowania konieczności dalszego korzystania z usług No-ghrich, okaże się na dłuższą metę bardziej opłacalne i pewniejsze z uwagi na mniejsze prawdopodobieństwo pomyłki albo zdrady. Na biurku Leii - utrzymywanym w idealnym prządku przez pedantycznego Threepia, który za punkt honoru uznał przelatywanie od czasu do czasu przez jej luksusową kabinę jak zbierająca wszystkie śmiecie złocista błyskawica - znajdował się zręcznie zaprojektowany i przyjemnie wyglądający reklamowy sześcian. 37 Dostarczony przez wydział syndroidów Spółki Loronar, zachwalał estetyczny wygląd, absolutną niezawodność, fachowość i niski koszt nowych androidów. (Ha! - pomyślała Leia, kiedy to usłyszała.) „Zupełnie nie sprawiaj ą wrażenia sztucznych tworów" - twierdził miły głos, bez wątpienia należący do j akiegoś syndroida, który wychwalał pod niebiosa przymioty towarzyszy, zanim Leia zdążyła ograniczyć siłę głosu. Musiała jednak uczciwie przyznać, że specjaliści Loronaru („zawsze najlepsi, zawsze pierwsi") zasługiwali na pochwałę. Sześcian spoczywał na biurku w j ej kabinie od początku wyprawy, a o ile się orientowała, ani razu nie usłyszała dwukrotnie tego samego tekstu. Technika wykonywania Centralnie Sterowanych Niezależnych Replikantów rzekomo pozwała naśladować czujność i obronne możliwości Noghrich, ale Leia chyba nie chciałaby, żeby takie urządzenia były tanie i dostępne na wolnym rynku. Kiedy ujrzała trójkę syndroidów towarzyszących Ashgadowi, musiała przyznać, że miały miły wygląd, sprawiały wrażenie skutecznych, mniej rażących pod względem estetycznym niż androidy i z pewnościąbu-dzących mniej szy strach niż Noghri. Uwolnione od wysokich wymagań, jakie zazwyczaj stawiano pamięciom standardowych androidów, wyglądały pod wszystkimi względami jak istoty ludzkie, jeżeli komuś zależało na tym, aby właśnie istoty ludzkie wykorzystywać w takim czy w innym celu. Potrząsnęła głową i czując, że nagle ogarnia ją dziwne zmęczenie, ponownie usiadła przed konsoletą komunikatora. Członkowie Daysongu, rebelianckiej grupy, stanowiącej kiedyś frakcję Partii Praw Istot Inteligentnych, utrzymywali, że służba w straży honorowej była równoznaczna z hańbiącym poniżeniem. Domagali się, żeby strażnikami zostały androidy. Czy ci ludzie naprawdę nie słyszeli o zaburzeniach przepływu strumienia magnetycznego? - pomyślała Leia. Przywódczyni Nowej Republiki nigdy jednak nie uważała, że pełniący obowiązki strażników Ez-rakh czy chociażby podoficer Shreel są hańbieni albo poniżani. W chwilach wolnych od służby - o ile można było uważać, że Noghri kiedykolwiek przestawał pełnić służbę - mały myśliwy --zabójca opowiadał Leii o czasach dzieciństwa, spędzonych na Honoghrze. Opowiadał także o żonie i dzieciach, które tam pozostawił, w taki sam sposób, jak podoficer Shreel czy podoficer Marcopius pokazywali Leii hologramy pozostawionych na rodzimych światach braci, sióstr i ulubionych zwierząt. 38 Rzecz jasna, członkowie Daysongu równie stanowczo sprzeciwiali się zatrudnianiu syndroidów. Twierdzili, że syntetyczne ciało jest żywą tkanką i również zasługuje na to, aby szanować jego prawa. Z pewnością za większych szaleńców nie mogli być uważani therańscy Nasłuchiwacze, przemierzający pustkowia i rzekomo rozmawiający ze skałami i kamieniami. Leia opadła bezwładnie na oparcie krzesła, nagle ogarnięta zmęczeniem trudnym do opisania. Zmęczeniem? - pomyślała, czu-j ąc chłód, j aki zaczynał przenikać j ej stopy i dłonie. Nie powinna była przecież odczuwać aż takiego chłodu. Nie mogłaby powiedzieć, że czuje ból podczas każdego oddechu, jaki wydobywał się z j ej piersi, ale oddychanie przychodziło j ej z coraz większym wysiłkiem. Ręka, którą uniosła, a raczej próbowała unieść, żeby roz-masować ciało i usunąć ból, jaki zagnieździł się pod mostkiem, opadła bezwładnie jak zakuta w ołowiane kajdany. To śmieszne - pomyślała. Przecież wszyscy członkowie grupy Ashgada i misji dobrej woli, która przybyła poprzedniego dnia, aby obejrzeć pomieszczenia statku, zostali poddani dokładnemu skanowaniu. Oczywiście, że zostali przebadani. Nie wykryto u nich żadnych wirusów, żadnych bakterii, żadnych trucizn... niczego, co mogłoby wzbudzić jakiekolwiek podejrzenia. Leia poczuła, że kręci się jej w głowie. Wyciągnęła rękę, aby uchwycić dźwignię przełącznika i włączyć komunikator, ale w pół ruchu straciła przytomność i z głośnym szelestem aksamitnej szaty osunęła się na podłogę. - Wasza ekscelencjo? - Rozległ się szum i drzwi luksusowej kabiny się rozsunęły. - Wasza ekscelencjo, usiłowałem prowadzić nasłuch sygnałów, przesyłanych między statkami floty, ale... Wasza ekscelencjo! Threepio, stawiając drobne kroki, wszedł do apartamentu przywódczyni Nowej Republiki. Kiedy zobaczył leżącą Leię, uniósł w powietrze obie ręce. Ruch ten przypominał do złudzenia ludzki gest przerażenia. - Wasza ekscelencjo, co się stało? Artoo-Detoo, który toczył się tuż za złocistymi metalowymi nogami protokolarnego androida, zamarł obok Leii, po czym omiótł promieniem skanera jej nieruchome ciało. Po chwili zaczął wydawać całe serie elektronicznych melodyjnych pisków i świergotów. 39 - Wiem, że nie czuje się dobrze, ty niemądry kubełku nitów! I nie waż się podawać mi tempa pracy jej serca! - Mówiąc to, Threepio podszedł do zawieszonej na ścianie skrzynki inter-komu. - Ambulatorium? Ambulatorium? Dlaczego nikt nie odpowiada? - Ogarnięty rozpaczą, odwrócił się i popatrzył na ba-ryłkowatego towarzysza. - Dzieje się coś strasznego! Niedawno próbowałem porozumieć się z kimkolwiek z „Nieugiętego", żeby dowiedzieć się, kiedy odlatuj emy i w j akim punkcie przestworzy się spotykamy, ale także nie uzyskałem żadnej odpowiedzi. Musimy... Drzwi luksusowej kabiny znów się rozsunęły. W ciemnym prostokącie ukazała się przygarbiona, niska sylwetka Dzyma. - Och, pan Dzym! - ucieszył się Threepio. - Wydarzyło się coś strasznego! Musi pan poinformować służby specjalne... Nie odzywając się ani słowem, mężczyzna przestąpił próg i podszedł do leżącej Leii. Stąpał cokolwiek niepewnie, jakby poddany działaniu alkoholu albo narkotyków. Częściowo przysłonił powiekami bezbarwne oczy, ale na jego twarzy malował się dziwaczny wyraz. Threepio - który pomimo najbardziej zaawansowanego oprogramowania, umożliwiającego rozpoznawanie wyrazów ludzkich twarzy, nigdy nie umiał dobrze ich odczytywać -nie potrafiłby określić go inaczej jak mieszaninę uniesienia, skupienia i sennego bólu. Niski mężczyzna stał przez chwilę i tylko przyglądał się leżącej kobiecie. Następnie uklęknął u jej boku i przystąpił do ściągania fioletowych skórzanych rękawiczek. Drzwi apartamentu ponownie syknęły i się rozsunęły. - Dzymie! - krzyknął od progu Ashgad. Skoczył w stronę sekretarza, który odwrócił sięjak użądlony, kiedy usłyszał okrzyk. Ujrzawszy nowo przybyłego, wstał i ponownie włożył rękawiczki. Ashgad przyklęknął na j edno kolano u boku Leii. - Och, panie Ashgad... - zaczął Threepio, ruszając ku mężczyźnie. - Zabierzcie go stąd - rozkazał zwięźle niedawny rozmówca Leii. Do kabiny wkroczył j eden z j asnowłosych obojnackich syndro-idów. Zastąpił drogę zdezorientowanemu androidowi i wykorzystuj ąc całą siłę hydraulicznych mięśni i przewodów, pchnął go pod ścianę. Threepio, mimo iż doskonale zbudowany, zawsze miewał kłopoty z utrzymywaniem równowagi. Kiedy zderzył się ze ścia- 40 ną, runął na podłogę. Po chwili jednak, próbując się podnieść, zaczął wymachiwać złocistymi rękami. - Przestań! - powiedział Ashgad, spoglądając znacząco na sekretarza. Jego spojrzenie mówiło coś, o czym obaj doskonale wiedzieli, a czego nie zrozumiałby żaden postronny obserwator. -Uwolnij ją! - Mój panie! Może przyjść do siebie, zanim... - Uwolnij ją! Natychmiast! Kąciki ust Dzyma opadły, nadając twarzy wyraz bezbrzeżnego rozczarowania. Sekretarz zamknął oczy i przez chwilę się skupiał. Później zaczerpnął niewielki haust powietrza i oświadczył: - Wszystko w porządku. Akcja została zatrzymana. Ashgad odwrócił się znów w stronę Leii. Artoo-Detoo, który stał nad nią lekko pochylony, jakby pragnął obudzić ją wyciągniętym krótkim chwytakiem, wyprostował się i pospiesznie wycofał pod ścianę. - Zaczekaj! - krzyknął Threepio. -Nie! Po raz pierwszy od czasu, kiedy znalazł się w apartamencie Leii, niemal ludzka intuicja podpowiedziała mu, że obaj mężczyźni nie mają najmniejszego zamiaru zabrania przywódczyni Nowej Republiki do ambulatorium. - Artoo, musisz ich powstrzymać! Ashgad był jednak istotą ludzką i Artoo, mimo iż miał do dyspozycji elektroniczną spawarkę, która nadawałaby się do tego celu, nie mógłby go zaatakować, podobnie jak nie mógłby zatańczyć na linie, przerzuconej nad przepaścią. To było coś, czego wyposażone w normalne oprogramowanie automaty po prostu nie mogły zrobić. Mężczyzna dźwignął bezwładne ciało Leii i wstał, nie przejmując się, że szkarłatny aksamit jej szaty sięga niemal podłogi. Odwrócił się do syndroida, który popchnął Threepia, i powiedział: - Masz zaczekać, dopóki bryg nie znajdzie się... Tak, Liege-usie? Drzwi syknęły i ponownie się otworzyły. W mrocznym prostokącie stał chudy i sprawiający wrażenie udręczonego siwowłosy mężczyzna, w którym Threepio rozpoznał pilota brygu. - Skończone - powiedział. - Wystrzeliłem zdalnie sterowaną sondę przekaźnikową, zawierającą ostateczne raporty, przesłane rzekomo przez dowódców obu statków Republiki. Hologramy zostaną jednak nadane dopiero po upływie pewnego czasu. Posłużyłem się fragmentami autentycznych zarej estrowanych przekazów, które 41 znalazłem w bazach danych obu pokładowych komputerów. Nikt nie powinien ich odróżnić od prawdziwych sygnałów. W ciemnościach jego twarz, okolona siwiejącymi rozczochranymi włosami, sprawiała wrażenie trupiobladej, a zaciśnięte usta wyglądały, jakby mężczyzna chwilę wcześniej przestał wymiotować. - Wygląda na to - dodał po chwili ciszy - że wszyscy na pokładach obu statków albo zginęli, albo są obezwładnieni. Obejrzał się przez ramię na Dzyma, w którego oczach ponownie błysnęła nadzieja. Sekretarz Ashgada uśmiechnął się i mruknął: - Tak. Och, tak! Liegeus odwrócił głowę i skierował oczy na coś innego. Malował się w nich ból zmieszany z niechęcią i obrzydzeniem. - Syndroidy zabrały jeden z wahadłowców i poleciały do eskortowego krążownika - powiedział. - Nie powinny mieć żadnych kłopotów z lądowaniem. - Bardzo dobrze. -Ashgad popatrzył na chronometr, wiszący naprzeciwległej ścianie. -Powrót na pokład „Światłości Rozsądku" i zabranie kobiety na tyle daleko, aby ze strony tych statków nie groziło nam nic złego, powinny zająć jakieś trzydzieści minut. Drzwi otworzyły się i cała grupa przeszła do przedpokoju. Spoglądaj ąc w ślad za nimi, Threepio dostrzegł Noghriego Ezrakha, rozciągniętego na podłodze niedaleko progu. Szaroskóra istota wciąż jeszcze się poruszała, ale z wolna jej pomarszczona twarz zaczy-nała pokrywać się bladym sińcem nadciągającej śmierci. Tymczasem Ashgad, nie wypuszczając z objęć nieprzytomnej Leii, przeszedł obok jego ciała. Ruszył dalej, przestępując leżące na podłodze nieruchome ciała pozostałych strażników, zarówno ludzi, j ak Nogh-rich. Nie przejmował się wcale, że szkarłatny materiał szaty kobiety, ciągnący się za nim po podłodze, raz po raz przesuwa się po ciałach trupów. Idący za nim Dzym na chwilę przyklęknął u boku wstrząsanego konwulsj ami Ezrakha, po czym musnął ukrytymi w rękawiczkach dłońmi twarz i szyję konającego strażnika. Na twarzy sekretarza widniał zachwyt i uniesienie. Ujrzawszy to, Liegeus wzdrygnął się i popatrzył w inną stronę. Kiedy przechodził obok Dzyma, starał się nawet go nie dotknąć. Wiodące na korytarz drzwi zamknęły się za ich plecami. Złocisty android stracił wszystkich z widoku i nie usłyszał, co jeszcze mówił Ashgad. 42 - Och, zrób coś! - krzyknął, zwracaj ąc się do partnera i czyniąc wysiłki, aby wstać z podłogi. Artoo potoczył się do niego, a później wyciągnął chwytak ze spawarką, żeby Threepio miał co uchwycić. - Dlaczego niczego nie zrobiłeś, ty bezmyślny mały arytmometrze! Musimy ich powstrzymać! Straż! Straż! Porywają przywódczynię Nowej Republiki! Dotknął umieszczonego na ścianie panelu, a wówczas drzwi wiodące do przedpokoju zaszumiały i stanęły otworem. Protokolarny android podszedł do ciała Ezrakha, ale zawahał się, nie bardzo wiedząc, jak zareagować. Przekonał sięjednak, że istota wznosi ku sufitowi nieruchome oczy, w których zastygł wyraz przerażenia. Zrozumiał, że nie może nic zrobić, i skierował się ku drzwiom, widocznym w przeciwległej ścianie. Kiedy się otworzyły, zamarł, zaniepokojony. Na podłodze korytarza leżeli dwaj inni Noghri. Jeden jeszcze oddychał, chociaż dźwięki wydobywające się z krtani przypominały rzężenie. Druga szaroskóra istota leżała zupełnie nieruchomo. Na ciałach obu strażników nie było widać żadnych śladów, które mogłyby świadczyć o tym, że walczyli albo odnieśli rany. - Lądowisko! - krzyknął Threepio, gorączkowo wystukuj ąc cyfry kodu na płytce zawieszonej na sąsiedniej ścianie skrzynki inter-komu. -Lądowisko! Za wszelką cenę trzeba ich powstrzymać! Nie usłyszał jednak odpowiedzi, a skowyt, jaki wydobył się z głośnika, uświadomił mu, że gdzieś po drodze musiało zostać zainstalowane urządzenie uniemożliwiające przesyłanie sygnałów. Protokolarny android puścił się za baryłkowatym towarzyszem, który nawet się nie zatrzymał. Tocząc się korytarzem, raz po raz zbaczał z drogi, by omijać nieruchome ciała strażników. - Co mogło być przyczyną tego wszystkiego? - zapytał siebie Threepio. - Analiza symptomatyczna wskazuje... Artoo zatrzymał się tak niespodziewanie, że złocisty android, przestępujący właśnie ciało trzeciego strażnika, który zapewne niedawno ukończył naukę w Gwiezdnej Akademii, omal nie wpadł na partnera i nie runął na podłogę. Tymczasem mały robot wyciągnął chwytak i szturchnął ramię leżącego. Dopiero wówczas Threepio stwierdził, że na skroni młodzieńca widnieje siniec, spowodowany zadaniem silnego ciosu. - Panie Marcopiusie, pan Ashgad porwał przywódczynię Nowej Republiki! - wykrzyknął, kiedy ujrzał pierwsze oznaki świadczące o tym, że strażnik zaczyna powoli wracać do przytomności. 43 Młody podoficer usiadł na podłodze i wypowiedziałjedno słowo. Threepio wprawdzie znał jego znaczenie w blisko milionie języków, ale pamiętał o tym, że oprogramowanie zabraniało mu jego używania. - Wszyscy członkowie załogi zostali otruci! - krzyknął Mar-copius, po czym zerwał się na równe nogi. Uczynił to tak szybko, że przez chwilę złocisty android czuł coś podobnego do zazdrości. - Bardzo pana przepraszam, ale objawy nie wskazują na to, że posłużono się trucizną - powiedział, nie ukrywaj ąc smutku. -Przypuszczam, że raczej mamy do czynienia z epidemią. Prawdę mówiąc, moj e bazy danych wykazuj ą dziewięćdziesięcioprocentową zbieżność z zarazą zwaną Posiewem Śmierci, która szalała przed j akimiś siedmiuset laty. Nie mam j ednak poj ęcia, j akim cudem przedostała się na... Bez względu na to, z czym mamy do czynienia, w ambulatorium zapanowała panika. - Chłopiec schylił się i podniósł ceremonialną broń, po czym ruszył korytarzem równie szybko, jak przedtem wstał, a oba automaty tylko z trudem mogły dotrzymać mu kroku. - Załoga siłowni zabarykadowała się w swoich pomieszczeniach. Zauważyłem także, że ten pilot wahadłowego brygu - o ile naprawdę j est pilotem - wyprawiał dziwne rzeczy z za-rejestrowanymi sygnałami... - Zamierzają zrobić coś złego z obydwoma statkami! Chcą je zniszczyć! - wykrzyknął Threepio. - Powiedzieli, że wcześniej muszą odlecieć brygiem na odpowiednią odległość. Jesteśmy zgubieni! - Nie jesteśmy, jeżeli zdołamy dostać się do jakiejś patro-lówki - oświadczył młody podoficer. Kiedy Marcopius i oba androidy dotarli w końcu na lądowisko, przekonali się, że gwiazdy, widoczne mimo szerokiego portalu magnetycznej zapory, właśnie zaczynają się przemieszczać. Wahadłowy bryg Ashgada zdążył wystartować i wyglądał teraz na tle czerni przestworzy jak zmniejszający się szary płatek. Na płycie lądowiska leżeli trzej nieżywi strażnicy Nowej Republiki: cisi, spokojni i nie mający na ciałach żadnych śladów dowodzących, że przed śmiercią stoczyli walkę. W oddali widniała przypominająca miniaturową jeżynę i będąca „Światłością Rozsądku" zbieranina niewielkich brązowych, czarnych i srebrzystych mikrokadłubów. Jeszcze dalej można było zauważyć poruszający się, podobny do grota strzały, srebrzysty kadłub „Nieugiętego". 44 - Dokąd oni lecą? - zainteresował się Threepio, który stanął j ak wryty i przyglądał się panoramie przestworzy. W pewnej chwili wydało mu się, że w półmroku panującym na lądowisku coś małego przebiegło obok ściany. Usiłując dojrzeć dziwną rzecz, odwrócił głowę i mruknął: - Przecież na pokładzie tego statku nie pozostały inne żywe istoty. Sam słyszałem, jak powiedzieli to, zanim odlecieli... Marcopius chwycił go za rękę i pociągnął w górę małej rampy wiodącej do kabiny niewielkiej parrolówki. - Zabierają ją jak najdalej od systemu Chorios - oznajmił. Zatrzasnął właz stateczku i opadł na fotel, ustawiony przed stanowiskami kontrolnymi. - Jeżeli Ashgad porwał lady Solo, a przedtem znalazł sposób, by zarazić załogi obu statków, z pewnością nie będzie chciał, aby pozostał jakikolwiek dowód na to, że któraś jednostka zbyt szybko zniknęła po tym, jak obie spotkały się w przestworzach. Nie przestając mówić, pociągał za dźwignie, sprawdzał wskazania mierników i włączał aparaturę diagnostyczną, a także urządzenia, mające w odpowiedniej chwili ponownie wyłączyć zasilanie magnetycznego portalu. Tymczasem widoczne na tle atramentowej czerni nieba iskierki gwiazd poruszały się coraz szybciej, a świetliste punkciki planet, tworzących system Chorios, coraz bardziej się zmniejszały. - Zapewne dołoży wszelkich starań, żeby później móc powiedzieć: „Och, nic nie wiem na ten temat. Wszystko było w jak najlepszym porządku, kiedy stąd odlatywali" - ciągnął Marcopius. -Spójrzcie na to. Uruchomił kodowany kanał dalekosiężnej łączności holografi-cznej. Na niewielkim ekranie rozbłysnął wizerunek dwóch j edno-stek Nowej Republiki. Oba statki pogodnie zmierzały, skrzydło w skrzydło, w stronę znajdującego się po przeciwnej stronie systemu Chorios standardowego punktu wyjściowego, skąd można było dokonać skoku przez nadprzestrzeń i wyłonić się w okolicach Coruscant. Wkrótce potem poj awił się wizerunek twarzy Leii, mówiącej, że jej rozmowy zakończyły się sukcesem. Na poważnej, zatroskanej twarzy Marcopiusa odbił się nagle blask migoczących pomarańczowych lampek. W tej samej chwili obojętny zimny głos, jaki rozległ się z urządzenia alarmowego, zaczął monotonnie powtarzać: - Ten statek realizuje właśnie drugi etap procedury przygotowującej go do skoku w nadprzestrzeń. Startowanie parrolówką 45 w takiej chwili jest wyjątkowo niebezpieczne. Proszę porozumieć się z głównym mostkiem i sprawdzić otrzymane rozkazy. Ten statek realizuje właśnie drugi etap procedury... - W naprzestrzeń! -jęknął Threepio. - Ale kto miałby dokonywać tego skoku... - Jeden z syndroidów - przypomniał Marcopius. - Przecież na pokładzie nie ma nikogo żywego. - Delikatnie uniósł stateczek z anty grawitacyjnego łoża, przez chwilę wisiał nieruchomo, po czym z wdziękiem skierował dziób w stronę mrocznego prostokąta portalu. - Czy nie mógłbyś wyłączyć tego urządzenia? - Strasznie mi przykro, panie Marcopiusie, ale moje oprogramowanie zabranie maj strowania przy j akichkolwiek urządzeniach alarmowych - odparł złocisty android. Młody podoficer dokonywał ostatnich poprawek. Wysunął czubek języka i otarł krople potu, które pojawiły się na czole. Tymczasem ostrzegawczy głos powtarzał bez końca, że startowanie j akąkolwiek patrolówką w tej chwili naraża pilota i załogę na wy-jątkowo duże niebezpieczeństwo. Nagle w mrokach przestworzy, gdzie j eszcze przed chwilą widniał srebrzysty klin kadłuba „Nieugiętego", pojawił się błękitny błysk świadczący o tym, że krążownik przyspieszył i zniknął w nadprzestrzeni. - Dokąd oni mogli się wybrać? - zafrasował się Threepio. -Przecież nawet nie zbliżyli się do punktu, z którego dokonuje się skoku w pobliże Coruscant. Gdybyśmy w j akiś sposób potrafili ekstrapolować współrzędne punktu, w którym właśnie zniknęli, może dowiedzielibyśmy się, dokąd polecieli... - Donikąd - przerwał mu Marcopius. Oddychał teraz z wysiłkiem, ale nie przestał manipulować dźwigniami i przełącznikami. Na ekranie umieszczonego przed sobą urządzenia deszyfrującego widział ukazywane w postaci cyfrowej sylwetki flagowego statku przywódczyni Nowej Republiki i eskortowego krążownika. Obie jednostki nie przestawały płynąć między przeważającymi w tym sektorze martwymi, nie nadającymi się do zasiedlenia światami. -Po prostu zabierają statki do nadprzestrzeni. Czy tego nie rozumiesz? Pragną, aby wszyscy myśleli, że j ej ekscelencj a zniknęła po tym, jak na własne oczy widzieli na hologramie, iż bezpiecznie odleciała z miejsca spotkania. Zapewne musząkorzystać z usług pierwszorzędnego, niesamowicie uzdolnionego fałszerza hologramów. -Przyłożył dłoń do piersi, jakby chciał pozbyć się dziwnego bólu, który poczuł w okolicach mostka. -Trzymajcie się. Startujemy. 46 Popchnął do przodu dźwignię sterowniczą, nie zwracając uwagi na to, że na czole pod krótko obciętymi włosami iskrzą się kropelki potu. Co chwilę rozbłyskiwały to bursztynowym, to szkarłatnym blaskiem ostrzegawczych lampek migoczących na pulpicie konsolety. Niewielki kanciasty statek przedarł się przez magnetyczny portal, po czym natychmiast zanurkował, by uniknąć zderzenia ze stabilizatorami „Borealisa". Zaczął przyspieszać, zmagając się z siłą przyciągania o wiele większego statku flagowego, który leciał z prędkością tysięcy kilometrów na sekundę. Kiedy na chwilę włączyły się wszystkie pozostałe urządzenia alarmowe, Threepio uchwycił się kurczowo oparcia nie zajętego fotela nawigatora. Artoo wydał długi, zamierającyjęk, ale na szczęście się okazało, że patrolówka przeleciała w odległości kilku cali od rezerwowych zbiorników większej jednostki. Niejednorodności pola magnetycznego „Borealisa" sprawiały, że kadłub patrolówki kołysał się niczym korek na powierzchni wzburzonej wody. Palce śniadych dłoni Marcopiusa pociągały za dźwignie, naciskały guziki i chwytały za przełączniki, a za szybami iluminatorów przesuwały się usiane łbami nitów ogromne metalowe płyty poszycia kadłuba. Pojawiały się także ciemności międzygwiezdnych przestworzy, migoczące wskutek załamania światła, wywołanego przez procedurę, przygotowuj ą-cą statek do skoku w nadprzestrzeń. Po jakimś czasie patrolówka oddaliła się od kadłuba flagowego statku przywódczyni Nowej Republiki, ale nie przestawała wirować wokół własnej osi. W ilumi-natorze ukazywały się na przemian wciąż te same iskierki gwiazd, statków i planet. Nagle mroki przestworzy rozj aśnił oślepiaj ący błysk, którego źródło znajdowało się o wiele za blisko, żeby wszyscy nie czuli się zaniepokojeni. „Borealis" pogrążył siew rozjarzonej pustce quasi-rzeczywistości, którąz braku lepszego określenia przyjęto nazywać nadprzestrzenią. Kiedy Marcopius w końcu zlikwidował przyprawiające o mdłości wirowanie, okazało się, że „Światłość Rozsądku" również opuściła orbitę. Przypominający rozżarzoną łezkę statek Ashgada kierował się ku Nam Chorios. - Nie puścimy się za nim w pościg? - zapytał Threepio. - W jakim celu? - odparł Marcopius. Ręce młodego podoficera trzęsły się, kiedy kładł je na pulpicie konsolety. - Żeby ich opluć? Lecimy przecież patrolówka, a nie myśliwcem typu E. A poza tym masz statek jest zbyt duży, żeby zdołał uniknąć trafienia strzałem jednego z tych dział, o których opowiadali jej ekscelencji. 47 Kiwnął głową w stronę iluminatora, w którym „Światłość Rozsądku" niemal niczym nie różniła się od iskierek sąsiednich gwiazd. - Kiedy widzę konstrukcję kadłuba tego statku - ciągnął pilot - domyślam się, że rozdzieli się na dysponujące własnymi jednostkami napędowymi części, które wylądują na Nam Chorios, podczas gdy główny reaktor pozostanie na orbicie. To j edyny sposób, dzięki któremu mogą uzyskać na tyle dużą masę, żeby marzyć o dokonywaniu skoków w nadprzestrzeni. Zatoczył obszerny krąg i nie zmieniając ponurego wyrazu twarzy, zajął się orientowaniem patrolówki w przestworzach. - Co wiecie na temat Pedducis Chorios? - zapytał. - To najbliższa cywilizowana planeta. - No cóż, nie bardzo można nazwać ją cywilizowaną-zauważył Threepio. - Głównie z winy tak zwanych doradców, których zatrudnili miejscowi lordowie. To zbieranina byłych przemytników, imperialnych odszczepieńców i najemników ze wspólnego sektora, a także uciekinierów, ukrywających się przed naszym albo imperialnym wymiarem sprawiedliwości. Przechodzą mnie dreszcze, kiedy pomyślę, co by się z nami stało, gdybyśmy wylądowali na Pedducis Chorios. Nie chcę nawet wyobrażać sobie, jaki los mógłby spotkać jej ekscelencję, gdyby którykolwiek z tamtejszych łotrów dowiedział się, w jakie wpadła tarapaty. Młodzieniec kiwnął głową, po czym pociągnął za j akąś dźwignię i dokonał poprawki kursu. - A zatem musimy lecieć do krążącej po orbicie Durrena bazy floty. - Na kilka sekund przerwał, jakby miał kłopoty z nabraniem powietrza. Jego twarz w okolicach ust przybierała szarą barwę. - Czy któryś z was został zaprogramowany w taki sposób, że poradzi sobie z pilotowaniem, kiedy wyskoczymy z nadprzestrzeni? Artoo zwolnił zaczepy gniazda, w którym przebywał od chwili startu z lądowiska, a później wydał długą serię optymistycznie brzmiących melodyjnych treli, ale jego złocisty towarzysz oznajmił stanowczo: - Och, nie, proszę pana. Jeden j edyny raz próbowaliśmy zaj -mować się pilotowaniem, ale wyniki okazały się nad wyraz niezadowalające. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że pilotowanie nowocześniejszych statków przekracza możliwości naszego oprogramowania. Jak pan wie, ja pełnię obowiązki androida protokolarnego, a Artoo jest całkiem kompetentnym robotem astronawi- 48 gacyjnym. Mimo to obawiam się, że nie potrafiłby uporać się z tym zadaniem. Młodzieniec ponownie pokiwał głową, a potem ciężko westchnął. Zwiesił głowę i oparł czoło na pięści. Threepio zauważył, że jego ciało wciąż jeszcze drży. Pomyślał współczująco, że to zapewne skutek przeżytego wstrząsu albo przemęczenia. Niektórzy ludzie byli po prostu mniej wytrzymali niż inni. Pragnąc pocieszyć go i zachęcić, powiedział: - Do Durrena wcale nie jest bardzo daleko, proszę pana. Nie powinniśmy mieć żadnych problemów z doleceniem na orbitę. A j e-żeli chciałby pan położyć siei odpocząć, z pewnością obudzę pana, kiedy nadejdzie czas lądowania w bazie. Podoficer Marcopius przez bardzo długi czas nic nie mówił. W końcu mruknął: - Ta-a... Przypuszczam, że to rzeczywiście najlepszy sposób. Wstał z fotela pilota, ale zachwiał się i byłby upadł, gdyby nie oparł się o baryłkowaty korpus Artoo. Astronawigacyjny robot toczył się obok młodzieńca, żeby pomóc mu ułożyć się na wąskiej pryczy, znajdującej się w niszy blisko drzwi sterowni. Pragnąc się przykryć, Marcopius zaczął szukać na oślep koca. Artoo wyciągnął metalową końcówkę, uchwycił skraj koca i okrył leżącego człowieka. Później wytoczył się z alkowy, uspokajająco świergocząc coś na pożegnanie. Po trzydziestu minutach w pomieszczeniu pojawił się Threepio, żeby zapytać młodzieńca, kiedy będą mogli nawiązać łączność z bazą. Przekonał się jednak, że podoficer Marcopius nie żyje. 4- ROZDZIAŁ Moc otaczała ją ze wszystkich stron. Namacalna, ogrzewająca niczym promienie słońca. Leżała... na otomanie? Czy na spiczastych, mających wielkość pięści kryształach, które jak okiem sięgnąć pokrywały równinę dna starego morza? Zastanawiając się nad tym, Leia Organa Solo upajała się ciepłem Mocy, silniejszym niż chłodne palce promieni słońca. Absorbowała ciepło przez skórę, jakby nagle jej ciało stało się przezroczyste i upodobniło do amebowatych Pla-smarsów z Y'nybethu. Ktoś do niej mówił, ale Leia była pogrążona we śnie i nie potrafiła odróżnić jednego słowa od drugiego. Śniła. Przebywała w Alderze w pałacu ojca. Jego gabinet przypominał ogród. Za ustawionymi w dwóch rzędach białymi jak śnieg, gładkimi kolumnami było widać niewielki trawnik, kończący się łukowato wygiętą balustradą. Oddzielała zieleniec od błękitnych wód jeziora, za którymi aż po horyzont ciągnęły się bezkresne równiny, porośnięte długą, falującą niczym morze trawą. Wiejący od strony jeziora ciepły wietrzyk niósł upajającą woń świeżej roślinności. Leia słyszała delikatny szmer melodyjnych kurantów, jakie wygrywał wiatr, prześlizgujący się między kolumnami, a także kojące gruchanie i szczebiotanie cairok, które tak dobrze pamiętała z czasów dzieciństwa. Jej ojciec stał w gabinecie, a Leia przedstawiała mu swoje dzieci. Jacen, Jaina i Anakin mieli teraz po kilkanaście lat, a ich twarze wyglądały zupełnie tak samo, jak Leia zawsze wyobrażała sobie, że będą wyglądały w przyszłości. 50 - Spisałaś się doskonale, córko. - Bail Organa wyciągnął rękę, by pogładzić gęste kasztanowate włosy Jainy. Złoty pierścień na jego palcu błysnął niczym okruch ostatniego zachodu słońca w dziejach planety. - Powiedz, jaką mądrość przekazałaś młodym rycerzom Jedi - potomkom rodu Organa. - Nauczyłam ich miłowania sprawiedliwości, ponieważ i ty jąumiłowałeś, ojcze. - Cichy głos Leii, jaki rozległ się w łagodnym półmroku gabinetu, miał głębokie brzmienie. - Nauczyłam ich szanowania praw wszystkich istot żywych. Wpoiłam im, że Prawo stoi ponad wolą jakiejkolwiek pojedynczej istoty. - My jednak i tak wiemy swoje - odezwał się Anakin. Jego głos, charakterystyczny dla kilkunastolatka, zaczynał się załamywać. Kiedy chłopiec postąpił krok bliżej, j ego twarz wykrzywiła się w dziwnym grymasie. W błękitnych jak kryształ oczach płonął ogień, którego Leia nigdy w życiu nie widziała. - Jesteśmy rycerzami Jedi. Mamy Władzę. Anakin wyciągnął miecz świetlny, zapalił szkarłatne ostrze i jednym szybkim ruchem rozciął ciało Baila Organy na dwie części. Leia odskoczyła, by nie dotknęła j ej żadna połówka upadaj ą-cego trupa. Krzyczała... Dlaczego mgiełka snu spowijała ją tak szczelnie, że nie mogła krzyknąć? Obie części ciała ojca spoczywały w półmroku, przypalone w miejscach, gdzie ognista klinga rozcięła klatkę piersiową aż do miednicy, i j edynie strużka brązowawej cieczy płynęła, wijąc się po marmurowej posadzce, ku jej stopom. Leia krzyknęła coś, czego sama nie zrozumiała. Anakin, Jaina i Jacen odwrócili się jak na rozkaz i skierowali na nią zdumione oczy. Wszyscy trój e trzymali zapalone miecze. W półmroku panującym w gabinecie płonęły niczym szkarłatne kolumny władzy trzy ogniste klingi, a ich blask zapalał sześć rubinowych płomieni w trzech parach ogarniętych szaleństwem oczu. - Jesteśmy rycerzami Jedi, mamo - odezwała się Jaina. - Nie istnieje dla nas żadne Prawo. Możemy uczynić wszystko, co zechcemy. - Właśnie to przekazałaś nam w darze - dodał Anakin. - Jesteśmy rycerzami Jedi, ponieważ ty także jesteś Jedi. Staliśmy się tym, kim ty jesteś. - Odwrócił się i omiótł spojrzeniem kawałki ciała Baila Organy. W nieruchomych oczach mężczyzny zastygł wyraz przerażenia, a na palcu wyciągniętej w oskarżycielskim ge- 51 ście ręki połyskiwał złoty pierścień. - A poza tym, prawdę mówiąc, on nie był twoim ojcem. - Nie! Nie! -krzyknęła Leia. Wizerunki dzieci rozmyły się i zniknęły. W następnej chwili usłyszała głos Luke'a: - Naucz się władać Mocą, Leio. Musisz. - Nigdy! Musisz. Leia nie mogłaby przysiąc, czy głos, który wypowiedział to słowo, był głosem jej brata. Ponownie poczuła, że dotknęło jej ciepło Mocy. Przyniosło ulgę, ale mimo to Leia nie mogła pozbyć się wrażenia, że widzi je tylko jak przez iluminator albo otwór drzwiowy. Leżała w cieniu, a od tego cienia promieniowało dziwne zimno. Usłyszała, że coś za jej głową się poruszyło, i otworzyła oczy. Przypomniała sobie, że kiedyś żył mężczyzna nazywający się Greglik. W tamtych czasach, kiedy przenosili się z planety na planetę, aby uciec przed flotą admirała Pietta, pełnił obowiązki pilota wyremontowanego frachtowca, używanego do transportu rudy. Greglik był dobrym pilotem, ale nie potrafił zerwać z narkotykami. Stopniowo brnął w ten nałóg coraz głębiej, aż w końcu doprowadził do głupiej kolizji z asteroidą, wskutek czego nie tylko sam zginął, ale stał się odpowiedzialny za śmierć siedemnastu bojowników Rebelii. Leia przypominała go sobie coraz lepiej. Pewnego razu, kiedy wszyscy przebywali w tymczasowym stanowisku dowodzenia na Kidronie, w każdej chwili spodziewając się ataku, Greglik opowiedział jej szczegółowo, co to znaczy być narkomanem. Wyjaśnił, w jaki sposób mieszać narkotyki, żeby osiągnąć pożądaną tęczę umysłowych doznań... lekarstwo na j akikolwiek nastrój, który chciało się poprawić. - Błyszczostym jest bardzo dobry, jeżeli czujesz się przygnębiona - powiedział Leii. W jego brązowych oczach kryła się błogość, jakby mężczyzna przypominał sobie największą miłość życia. - Wszystko, co cię otacza, wydaje się wówczas wzlatywać, brzęczeć i istnieć niezależnie od wszystkiego innego. Odnosisz wrażenie, że całe twoje ciało stało się nowe, a wraz z nim cała przyszłość. Jeżeli chcesz poznać dobre lekarstwo na noce, kiedy w twój ej duszy płonie gniew na wszystkich, którzy cię z cze- 52 goś odarli albo drwili z ciebie, spróbuj pyrepenolu. Dwa zastrzyki wiernego pyrepu i będziesz pluła na Parki, które przędą nici twojego żywota. A kiedy tęsknisz za dziewczyną, która mogła była ciebie ocalić, „gdyby tylko", twoją trucizną powinien być wyciąg z santheriańskiego korzenia tenho: łagodny i delikatny niczym promień słońca, przedzieraj ący się pod koniec pochmurnego dnia przez szczelinę między obłokami. Mężczyzna się uśmiechnął, a wówczas pogarda, j aką żywiła dla niego Leia, przerodziła się we współczucie. Po raz pierwszy zrozumiała wszystkie krzywdy, jakie sobie wyrządził, karmiąc własny organizm tandetnymi iluzjami. Był kiedyś przystojnym mężczyzną, jasnowłosym i opalonym jak urodziwy bożek, ale później, j ak w przypadku wszystkich innych początkuj ących narkomanów, zaczęło się wyczuwać w nim coś bezpłciowego. Wzdragał się przed nawiązywaniem jakichkolwiek stosunków, podobnie jak starał się nie mieć własnego zdania. - Czasami j ednak - ciągnął - nic nie pomaga tak j ak słodko-kwiecie. Na szczęście kwiecie nie powoduje uzależnienia - dodał, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. - Mimo to w ciągu tygodnia mogłoby sparaliżować życie w całej galaktyce. - Jest takie niebezpieczne? - zapytała wówczas Leia. Greglik wybuchnął głośnym śmiechem. - Moj e drogie dziecko, nie znam narkotyku, który byłby równie niebezpieczny- odparł. - Ludzi niszczy to, co wyprawiają z własnym organizmem. Kwiecie jest bardzo podobne do snu. Odrobina- powiedzmy, dwie krople- i poczujesz się, jakbyś się obudziła. Będziesz miała wrażenie, że twój umysł jeszcze nie jest gotów stawić czoła jakimkolwiek wyzwaniom. Poczujesz się, jakbyś siedziała w piżamie i mówiła: „Zajmę się tymi wszystkimi problemami trochę później, kiedy przyjdzie mi na to ochota". Oczywiście, nigdy się nimi nie zajmuj esz. Pięć kropel wystarczy, że chcesz siedzieć bez końca, wygodnie skulona, i nie myśleć o niczym, tylko obserwować, jak pająki tkają sieci albo pyłki kurzu układają się w niezwykłe wzory. Twój umysł pozwoli ci myśleć niezwykle trzeźwo i szybko, ale nie zdołasz wykrzesać z siebie siły, żeby zmusić się do jakiejkolwiek pracy. Jeżeli jednak zażyjesz siedem albo osiem kropli, ogarnie cię paraliż. Będziesz przytomna, ale niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Poczujesz się jak tego poranka, kiedy obudziłaś się i otworzyłaś oczy, ale stwierdziłaś, że reszta ciała nadal drzemie. To dobry sposób 53 na to, żeby przeżyć... wiele, wiele dni, kiedy przydarzają ci się rzeczy, o których wolałabyś nawet nie myśleć. Leia pomyślała wówczas, że jedną z takich rzeczy może być obserwowanie unicestwiania rodzimej planety i śmierci wszystkich, których kiedyś znała. Uporała si^ z tym, pomagając Luke'owi i Hanowi uciec z planami Gwiazdy Śmierci. Zapoczątkowało to całą serię wydarzeń, które doprowadziły do rozpylenia wielkiego moffa Tarkina na atomy i zamianyw gwiezdny pył jego ulubionej superbroni. Zmieniła wtedy temat rozmowy, a po kilku następnych tygodniach Greglik zginął w katastrofie. Leia aż do tej chwili ani razu nie pomyślała ani o nim, ani o tej rozmowie. Przypomniała sobie jednak jego słowa, kiedy usłyszała ciche szczęknięcie zamka drzwi i szelest szaty kogoś, kto poruszał się poza zasięgiem jej spojrzenia. Ogarnięta paniką, usiłowała poruszyć głową, ale przekonała się, że nie może. Kwiecie - pomyślała. Poczuła, że ogarnia janowa fala paniki. Z całąpewnościąktoś podchodził do otomany. Ciężka ceremonialna aksamitna szata, którą miała na sobie, kiedy przyjmowała Ashgada, ciążyła jak odlany z ołowiu całun. W przeciwległej ścianie, przylegającej do tego boku łoża, gdzie spoczywały jej stopy, musiał znajdować się otwór drzwiowy albo długi transpastalowy panel. Wpadające promienie słońca tworzyły na otomanie trape-zoidalną jasną plamę, a jej brzeg nieprzyjemnie grzał kolana Leii, okryte fałdami szkarłatnego materiału. Otaczająca otwór drzwiowy ściana została wykonana z lanego permabetonu. Miała barwę ołowiu i nie była otynkowana ani pomalowana. Leia mogła dostrzec, że za ścianą znajduje się wyłożony kamiennymi płytami taras, kończący się niskim permabetonowym murem. Za nim rozciągała się już tylko wolna przestrzeń, przesycona jaskrawym cukierkowym blaskiem. Leia znów usłyszała szelest czyjejś szaty. Poczuła, że otomana drgnęła, i zorientowała się, że ktoś uchwycił skraj rzeźbionego wezgłowia. Po chwili rozległ się cichy zgrzyt nóg łoża, ciągniętego po permabetonowej podłodze... zabieranej z nasłonecznionego miejsca w kąt, gdzie panował ponury półmrok. Każdy atom ciała Leii krzyczał, szarpał się i wyrywał, żeby pobudzić mięśnie do działania, do walki... a przynajmniej do od- 54 wrócenia głowy. I każdy atom słodkokwiecia w jej organizmie śmiał się z niej i nakazywał leżeć bez ruchu. Zgrzytanie umilkło i otomana znieruchomiała. Wstań, wstań, wstań! Dzym obszedł wezgłowie łoża i także zamarł. Stał i kierował na Leię ogromne, całkowicie bezbarwne oczy. Przecież były piwne, kiedy przebywał na pokładzie „Borealisa" - pomyślała Leia. -Doskonale pamiętam, że kiedy go gościłam, miały piwny kolor. Nagle spostrzegła, że skóra na gardle mężczyzny, widoczna pod kołnierzykiem luźnej szarej koszuli, ma purpurowobrązową barwę i błyszczy, a nawet jakby jest pokryta niewielkimi wypukłościami. Zorientowała się, że spogląda na łuski chitynowego pancerza, ani trochę nie przypominaj ącego ludzkiej skóry. Kiedy Dzym usiadł obok niej na skraju otomany i uj ął j ej dłoń w swój e dłonie, stwierdziła, że skóra widoczna między skrajem rękawiczki a końcem rękawa koszuli wygląda dokładnie tak samo, jak skóra szyi. Sekretarz Ashgada ujrzał, że Leia spogląda na niego. Uśmiechnął się, po czym przeciągnął bardzo długim i bardzo spiczastym językiem po ostrych, brązowych zębach. Nie odrywając spojrzenia odjej oczu, obrócił się bokiem w taki sposób, żeby kobieta nie mogła widzieć jego dłoni. Ściągnął rękawiczki i położył na ramieniu Leii, a później znów zamknął jej lewą dłoń w uścisku własnych palców. Leia miała uczucie przerażającego pogrążania się w bezdennej czeluści. Uświadamiała sobie, że jej płuca przenika rozprzestrzeniający się ból, podobny do tego, jaki czuła, kiedy przebywała w luksusowym apartamencie na pokładzie „Borealisa". Potęgowało się wrażenie zimna, które z wolna ogarniało jej ciało. Zaczynała mieć trudności z oddychaniem. Umieram - pomyślała, podobnie j ak wówczas, kiedy czuła to wszystko po raz pierwszy. Ujrzała, że cienkie ciemne wargi Dzy-ma rozchylają się i układają w wyrazie czegoś, co mogło być uśmiechem albo grymasem zaspokojonego pragnienia. Ekstazy. Już kiedyś widziała u niego taki wyraz twarzy. Poprzednio, kiedy sekretarz gościł na jej statku. Nagle Dzym wstał i udał się w stronę tego krańca otomany, gdzie spoczywała głowa Leii. Odsunął na boki pasma jej włosów i dotknął dłońmi boków szyi. Leia poczuła coś, co wprawdzie nie było bólem ani chłodem, ale przeraziło ją jeszcze bardziej niż jedno albo drugie. 55 Nie zniosę tego dłużej - pomyślała. Hanie... -pomyślała. Lepiej skończ ze mną, ty plugawy pasożycie, ponieważ jeżeli tego nie uczynisz, przysięgam na pamięć oj ca, że skręcę twój cuchnący kark - pomyślała. Pogrążyła się w bezkresną ciemność. Moc rozbrzmiewała okrzykami. Setek istot... Lukę wyczuwał ich rozpacz i przerażenie. Pomyślał, że istoty giną. Walcząc z ogarniającą go paniką, starał się nie dopuszczać do siebie myśli, że jedną z tych istot może być Leia, samotna i bezbronna. Narastający zgiełk sprawiał jednak, że nie mógł być tego pewien. Wyciągnął rękę w stronę pulpitu komunikatora i przywołał wizerunki „Borealisa" i eskortowca, majaczących w pustce przestworzy. Wskazania skanerów ujawniły, że obie jednostki kierują się w stronę punktu, z którego można było dokonać skoku w okolice Coruscant. To samo potwierdziły optyczne czujniki dalekiego zasięgu. Lukę zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien nawiązać łączności z ich dowódcami. Wprawdzie nadajnik komunikatora, jaki miał na pokładzie swojego myśliwca typu B, został wyposażony w urządzenie szyfrujące, ale możliwość podsłuchania tego, co chciał powiedzieć, przez agentów Getellesa czy innych bezimiennych wrogów sprawiła, że cofnął rękę. Zamiast tego włączył odbiornik i usłyszał, jak niewyraźny głos Leii składa raport, przeznaczony dla Rieekana i Ackbara, że „...rozmowy zakończyły się sukcesem. Wracamy do domu". Kłopoty gdzieś indziej ? - pomyślał. - Może na Pedducis Cho-rios? Albo na jakiejś innej sąsiedniej planecie? Moc miała to do siebie, że czasami określenie miejsca sprawiało duże trudności. Potrafiła wychwytywać i wyolbrzymiać pewne zaburzenia fal życia we wszechświecie, podczas gdy inne zniekształcała i wyciszała. Nawet w tej chwili bezgraniczny smutek i panika, jakie wyczuwał j eszcze przed kilkoma sekundami, zaczynały się rozmywać i zanikać. Lukę nie był pewien nawet tego, skąd napłynęły. Zwrócił oczy w stronę powiększającej się fioletowej tarczy słońca, określanego jako Chorios Dwa i będącego główną gwiazdą systemu Nam Chorios. Sama planeta widniała nieco z boku w postaci oślepiająco białej plamki. 56 Nagle Lukę zorientował się, że ogarnia go wyjątkowo silna fala Mocy. Wypełniła go i przeniknęła jego mały myśliwiec jak promienie gamma. Skywalker poczuł się jak wówczas, kiedy po raz pierwszy miał lądować na Dagobah. Teraz także spoglądał na wskazania czujników, które informowały go o tym, że nieznana planeta dosłownie tętni życiem. Wyczuwał jednak istnienie czegoś bezkresnego, czego sam nie potrafił pojąć. Nic dziwnego, że to miejsce tak urzekało i pociągało Callistę. Lukę dotknął dźwigni sterowniczych i przyspieszył, aby jak najszybciej znaleźć się na wysokiej orbicie. W końcu ujrzał planetę całkiem wyraźnie. Całymi kilometrami ciągnęły się płaskie pustkowia usiane twardymi i gładkimi jak diamenty łupkowymi głazami. Tu i ówdzie piętrzyły się pośród nich zębate skały. Mimo iż sprawiały wrażenie delikatnych i kruchych, układały siew długie łańcuchy gór, nie tkniętych przez deszcze i nie rozsadzonych przez korzenie roślin. Na tysiące kilometrów wszerz i wzdłuż rozciągały się dna wyschniętych mórz, pokryte fasetkowymi kwarcytowymi okruchami. Odłamki załamywały promienie słońca, co dawało złudzenie, że cała planeta j est j ednym wielkim drogocenym klejnotem. Od przypominaj ących kryształy skał odbijały się blade promienie białawego słońca. Łańcuchy gór kończyły się liniami samotnych kryształowych kolumn, które wyglądały j ak ustawieni w dużych odległościach od siebie strażnicy, pilnujący posterunków wysuniętych daleko na iskrzące się skaliste puskowia. Światło i szkło. Przyprawiające o zawrót głowy i nie osłonięte chmurami szczyty górskie. A między tym wszystkim mikroskopijne spłachetki zieleni. Lukę gorączkowo przebierał palcami po klawiaturach i pulpitach, pragnąc określić parametry orbity. Kiedy skończył, włączył komunikator i usiłował nawiązać łączność najpierw z „Nieugiętym", a później z „Borealisem". Nie uzyskał odpowiedzi. Zapewne obie jednostki zdążyły do tej pory dokonać skoku i kierowały się przez nadprzestrzeń ku Coruscant. Śmierć - podszepnęła jego pamięć. Lukę przypomniał sobie, że wyczuwał śmierć... wielu istot. Pamiętał jednak wszystko jak przez mgłę, a więc było możliwe, że jedynie śnił albo marzył. Nie potrafiłby określić, gdzie, kiedy i z której strony napłynęła fala odebranych wrażeń. 57 Liczyło się tylko to, że Leia żyła. Lukę był pewien, że bez względu na to, gdzie się znajdowała, nie umarła. Ustawił skanery na największy zasięg, ale dostrzegł jedynie żółtawą plamkę, która była złożonym z wielu części międzyplanetarnym skoczkiem Setiego Ashgada. Lecąc z największą prędkością, na jaką pozwalały silniki, zbliżała się do planety. Lukę pomyślał, że jego samotny myśliwiec typu B ma zbyt małe rozmiary, aby zarejestrowały go skanery „Światłości Rozsądku". Doszedł jednak do wniosku, że byłoby lepiej, gdyby ukrył się w polu magnetycznym planety, zanim statek Ashgada zbytnio się zbliży. „Nie spotykaj sięzAshgadem". Dlaczego? „Nie wyprawiaj się do sektora Meridiana". Lukę przyjrzał się jeszcze raz odczytom skanerów. Znajdował się tak blisko sektora Antemeridiana, że powinien zachować czujność, mimo iż wszystko wskazywało na to, że moff Getelles nie dysponuje wystarczającą siłą ognia, by zadzierać z flotąprze-bywającąw bazie na orbicie Durrena. Zapewne nawet nie ma śmiałości, by spróbować. I rzeczywiście, sielskiego spokoju, jaki panował w tej części sektora Meridiana, nie mącił żaden ślad obecności dużej j ednostki, która mogłaby poruszać się w nadprzestrzeni. Lukę widział tu i ówdzie tylko mrugające pomarańczowe plamki międzyplanetarnych skoczków, niewielkich frachtowców i lekkich towarowych transportowców, zapewne pilotowanych przez ludzi, zajętych własnymi mało ważnymi sprawami. Co mogła wiedzieć Callista na temat Setiego Ashgada? Lukę sprowadził myśliwiec typu B na tymczasową, nieco niższą orbitę, po czym wpisał zestaw współrzędnych, by skierować maszynę w stronę miasta Hweg Shul. Odnajdę ją - pomyślał. - Znów się spotkamy. Jeszcze zanim wyłonił się z usianych iskierkami gwiazd mroków przestworzy, strzał z dalekosiężnego laserowego działa pozbawił jego maszynę rufowego pola ochronnego i uszkodził stabilizator. Lukę miał szczęście, że zupełnie nie unicestwił myśliwca. Zawdzięczał życie szczęściu i prawdopodobnie kłopotom, jakie miały urządzenia celownicze z namierzaniem jednostki o masie niewiele większej od najmniejszej, powyżej której się włączały. Natychmiast zaczął wykonywać uniki. Skręcał raz w lewo, a raz w pra- 58 wo, po czym nurkował, ale przez cały czas leciał w kierunku bezkresnego, połyskującego krystalicznego półmroku. Nie zwracał uwagi na to, że kadłub, przecinając ze skowytem warstwy atmosfery, zaczyna się nagrzewać. Druga ognista błyskawica obcięła skraj płata nośnego maszyny. Myśliwiec wpadł w korkociąg. Pociągając za dźwignie, aby wyrównać lot, Lukę ujrzał następne świetliste smugi, tryskające z podobnej do zygzaka linii ciemnoszarych pagórków. Pomyślał ponuro o wiarygodności udzielonej przez Ashgada informacji, że do włączenia urządzeń celowniczych dział jest potrzebna minimalna masa. Czy właśnie to miała na myśli Callista, kiedy ostrzegała, żeby nie ufać Ashgadowi? Ale przecież mężczyzna nie wiedział o tym, że Lukę zostanie jednym z uczestników wyprawy Leii. Nie miał pojęcia, że brat przywódczyni Nowej Republiki odłączy się od pozostałych i poleci do Hweg Shul. Nie wiedział o tym nikt z wyjątkiem Hana i Chewiego. Mistrz Jedi ponownie szarpnął dźwignię, pragnąc uniknąć trafienia przez kolejną lancę śmiercionośnego światła. Na spotkanie myśliwca spieszyła powierzchnia gruntu... przerażająca, płonąca odbitym blaskiem bladego słońca. Do licha - pomyślał Lukę czując, jak dźwignia drży pod dotykiem jego palców. - Nie zawiedź mnie teraz. Wiedział, że mógłby wylądować, dysponując pozostałym stabilizatorem, ale przyszłoby mu to z wielkim trudem. Na szczęście antygrawitacyjne łoże nie zostało uszkodzone, ale kiedy wyrówna lot maszyny, stanie się łatwiejszym celem. Zboczył najpierw w prawo, później w lewo, by w końcu instynktownie zanurkować. Skulił się, kiedy kolejna błyskawica przeleciała nad jego głową. Pomyślał, że ogniem dział kierują chyba żywe istoty. Żadne automatyczne urządzenie nie potrafiłoby tak szybko reagować na zmiany położenia celu. To musieli być doświadczeni artyle-rzyści, którzy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, co robią. W dole ciągnęły się bez końca łańcuchy wysokich bazaltowych i kwarcytowych gór: przerażających, spiczastych i pozbawionych jakiejkolwiek roślinności. Lukę zanurkował, ale wyrównał lot dopiero wówczas, gdy znalazł się na wysokości szczytów. Przelatywał nad j akąś zwężaj ącą się rozpadliną, kiedy j eszcze j ed-na laserowa błyskawica rozszczepiła czarną skalną iglicę, piętrzącą się po lewej stronie. Mijając ją, myśliwiec został trafiony przez fontannę skalnych odłamków. Zawodzące wichry, jakie sza- 59 lały w wyższych warstwach atmosfery, przerodziły się w przypadkowe podmuchy. Wiały z prędkością i zaciekłością huraganu i starały się rozbić maszynę o strome zbocze góry albo skalistego wąwozu. Pilotowanie myśliwca typu B, zaopatrzonego w długi płat brzuszny, było w takich warunkach prawie niemożliwe. Lukę wyrównał lot w ostatniej sekundzie, by uniknąć trafienia przez kolejną laserową błyskawicę. Na szczęście nie zahaczył o szczerbatą iglicę czegoś, co przypominało szary prążkowany kwarcyt. Mimo to mijając ją, omal nie został oślepiony przez blask słonecznego światła, odbitego chyba od milionów milionów zwierciadeł. W końcu znalazł się poza zasięgiem strzałów gniazd artylerii. Przemykając między górskimi szczytami, leciał nad długim, wij ącym się wąwozem w kierunku ciągnących się aż po horyzont równinnych pustkowi. W pewnej chwili utracił ostatni stabilizator, ale leciał dalej, starając się kompensować odchyłki kursu za pomocą dźwigni sterowniczych. Uwolnił myśli, zamierzając dotknąć nimi Mocy. Posługując się nią, odepchnął rozpaczliwie nur-kującąmaszynęodjakiejś skalnej ściany. Minął kilka wysmukłych iglic, a potem poderwał maszynęi przeleciał nad ostrymijak brzytwy kamiennymi grzbietami. Kierował siew stronę błękitnej szczeliny wylotu skalistego wąwozu. Leciał jednak zbyt nisko. Nie mógł nabrać wysokości. Wiedział, że nie zdoła... Skupił całą wolę i zaczerpnął tyle energii Mocy, żeby poderwać myśliwiec typu B i przelecieć ponad ostatnią lśniącą, szklistą, różowozłocistą granią. Później pozwolił, by maszyna obniżyła lot, opadła... Nagle myśliwiec, szarpnięty przez potężny podmuch wiatru, zmienił kurs jak po ciosie, zadanym gigantyczną ręką. Płat nośny zawadził o ostre kamienie, zalegające równinę poza wylotem skalistego wąwozu, i z trzaskiem się złamał. Za iluminatorami zawirowały niczym tornado rozgrzane okruchy skał, drobiny kurzu i odłamki kryształów. Mimo iż siła wstrząsu niemal strąciła Lukę'a z fotela, mistrz Jedi nie wypuścił dźwigni sterowniczych. Zmagając się ze sterami, miał nadzieję, że przed dziobem myśliwca znajduje się tylko pokryte okruchami skał i kamieniami równinne pustkowie. Jego nadzieje się spełniły. Przezroczysty głaz o rozmiarach śmigacza oderwał to, co jeszcze zostało z płata nośnego. Myśli- 60 wiec szarpnął się w bok i zaczął koziołkować. Lukę usłyszał zgrzyty i trzaski łamiących się delikatnych elementów konstrukcji kadłuba. Przez jedną rozdzierającą serce sekundę obawiał się, czy nie puszczą sworznie mocujące uchwyty ochronnej sieci do metalowej podłogi, i czy nie złamie karku, kiedy zderzy się z konsoletą. Sworznie wprawdzie wytrzymały, ale Skywalker usłyszał huk eksplozji zbiorników chłodziwa i uszczelniającej pianki. Myśliwiec typu B przekoziołkował jeszcze dwa razy j ak beczka, tocząca się po nierównym gruncie. Później zderzył się z czymś, co trysnęło następną fontanną okruchów, odłamków i drobin kurzu, po czym ostatecznie znieruchomiał. Stopniowo cichły wszystkie inne dźwięki. Po chwili słychać było j edynie zawodzenie wichru i zamieraj ący grzechot kamyków, uderzaj ących j ak krople deszczu o uszkodzony seriami laserowych strzałów kadłub maszyny. - Proszę, wasza ekscelencjo. Czyjeś silne ręce pomogły Leii usiąść, umieściły czarkę mię-dzyjej palcamii przytrzymywały, kiedy piła. -Jak się pani czuje? Leia zamrugała. Przekonała się, że kiedy była nieprzytomna, ktoś wyciągnął otomanę na taras. Mdłe, drażniące oczy dziwną barwą promienie słońca kładły się jaskrawą mozaiką na ciemnoszarych permabetonowych ścianach domu, piętrzących się nad tarasem niczym masywna góra. Odbijały się od nagich szklistych pagórków, skalnych wzgórz, kamiennych wież i strzelistych iglic, które otaczały dom z trzech stron, zamykając go jak w pułapce. Z czwartej ciągnęła się pokryta połyskującymi okruchami równina. Przypominała morze, które wsiąkło przed wieloma wiekami w glebę, a pozostawiona piana krzepnąc, upodobniła się do warstwy szkła lub kryształków soli. To muszą być kryształy, które załamują i odbijają promienie słońca -pomyślała Leia. Rozglądając się po okolicy, zwróciła uwagę na bogate złoża, widoczne na powierzchniach wszystkich skał i głazów. Blade, niewielkie słońce stanowiło tylko trochę jaśniejszy punkt, świecący na kobaltowym oceanie nieboskłonu. Mimo iż dawało trochę światła, na niebie można było dostrzec jaśniejsze gwiazdy. Z powodu rozproszonego blasku, odbijanego przez usiane kryształami skały, nigdzie nie było widać wyraźnych cieni, jedynie dezorientującąmieszaninę półcieni. Leia miała wraże- 61 nie, że podmuchy suchego wiatru ściągają skórę jej twarzy. Czuła się tak, jakby uszkodzeniu uległ nawilżacz, który zawsze dbał 0 mikroklimat w jej apartamencie. Odwróciła głowę i przestała wpatrywać się w dziwaczny krajobraz, którego jeszcze nigdy w życiu nie widziała. Zamiast tego spojrzała w zaniepokojone ciemne oczy mężczyzny, który spoczywał obok niej na skraju otomany. Pilota Setiego Ashgada. Doszła kiedyś do przekonania, że mężczyzna jest całkiem miłym gościem. Mimo iż trudno byłoby znaleźć dwie osoby, które tak bardzo różniłyby się pod względem zewnętrznym, pod pewnymi względami przypominał jej trochę Greglika. W rzeczywistości pilot Ashgada był szczupły i niewysoki i miał w sobie coś mrocznego, ponurego, co w niczym nie przywodziło na myśl żywiołowości i urody pilota Rebeliantów. Leia podejrzewała, że może to mieć coś wspólnego z profilem nosa - eleganckim, chociaż kojarzącym się z orlim dziobem - a może siecią głębokich zmarszczek, jakie utworzyły się wokół oczu na dowód, że życie bywało czasem bardzo ciężkie. Bardziej prawdopodobne było to - pomyślała Leia - że chodziło o wyraz oczu. To dziwne, ale znów przypomniała sobie re-belianckiego zawadiakę, Greglika. Oczy tego mężczyzny były jednak oczami osoby, która nie skrzywdziłaby nawet najmniejszego owada, podobnie jak nie przeciwstawiłaby się zdaniu żadnej innej osoby, z obawy, że może urazić jej uczucia. Człowiek, który wiecznie ucieka - pomyślała Leia. - Ale nie w narkotyki. Cera twarzy pilota Ashgada nie miała w sobie niczego niezdrowego. Mężczyzna sprawiał wrażenie osoby, która ucieka w ten sposób, że stara się nie przebywać tam, gdzie nie musi. Ale miłej. - Chyba dobrze - odparła po namyśle. - Przypuszczam, że czuję się całkiem dobrze. - Czy Dzym tylko się jej przyśnił? Podobnie jak przenikliwy ból, który poczuła po obu stronach szyi? 1 ręce, których dotyk sprawiał, że wyciekało z niej życie... tak samo jak wówczas, na pokładzie statku? - Gdzie jestem? Co się stało? Czuła się tak, jakby myśli opadały z niej; toczyły się w odległy kąt komnaty, a ona była tak wyczerpana, że nie miała dość sił, aby je pozbierać. - Obawiam się, że nie mogę powiedzieć, gdzie pani jest, wasza ekscelencjo. - Mężczyzna wyglądał, jakby było mu napraw- 62 dę przykro. - Rozumie pani, lepiej będzie, jeżeli pani się tego nie dowie. Nazywam się Liegeus Sarpaetius Vorn. - Vorn... -Znajwiększymtrudem,zupełniejakbyposługując się zdalnym sterownikiem układała w myślach domek z kart, Leia spróbowała zebrać i uporządkować myśli. - Liegeus Vorn... To ty pilotowałeś statek Setiego Ashgada, prawda? A Dzym... Dzymbył tutaj. Czy przetransportowaliście mnie na Nam Chorios? - Dzym był tutaj? - Liegeus wyłuskał czarkę z palców jej wyciągniętych rąk, a j ego ciemne brwi się zmarszczyły. - Wyda-je mi się, że już dość pani tego wypiła, wasza ekscelencjo. Przyniosę teraz trochę wody. Opróżnił czarkę - która widocznie nie zawierała czystej wody, j ak dotąd przypuszczała Leia - wylewaj ąc zawartość poza niski mur, wzniesiony na krawędzi tarasu. Leia usiadła i przez pewien czas obserwowała, jak lecą krople płynu, jak błyszczą w promieniach słońca i opadają, powoli wirując w powietrzu. Przyglądała się, jak przelatują obok ściany domu i skał urwiska, na którym go wzniesiono, by rozprysnąć się dwieście metrów niżej na usypisku łupkowych skał, piargów i okruchów podobnych do diamentów kryształów. - Niech pani pozostanie tu, na słońcu - odezwał się łagodnie mężczyzna. Powiedział to tak cicho, że Leia z trudem usłyszała, ale miał głęboki głos i tak miły, że chyba nie pamiętała piękniejszego. - Za chwilę wrócę. Leia pozostała na tarasie w tym samym miej scu, ale nie dlatego, że tak powiedział mężczyzna. Czuła promienie słońca, rozlewające się po jej twarzy, i miała wrażenie, że powraca do zdrowia po długim okresie straszliwego zimna. „Borealis" - pomyślała. - Co zaszło na pokładzie „Borealisa"? Chorowała. Przypomniała sobie, że czuła chłód, stopniowo przenikający do wszystkich zakątków ciała. A może to przydarzyło się trochę później, kiedy Dzym odwiedził ją w tej komnacie? Wszystkie oznaki przemawiały za tym, że Ashgad porwał jej statek, po czym sprowadził ją w to miejsce. Leia jednak niczego nie pamiętała. Czy możliwe, że kapitan Ioa doszedł do wniosku, że straciła życie? Gdyby to przypuszczenie miało okazać się prawdziwe, przetransportowaliby jej ciało na Coruscant, a nie tutaj. Han - pomyślała. - Han z pewnością zamartwia się na śmierć. A dzieci... 63 Stopniowo do świadomości Leii zaczęły przesączać się inne wspomnienia. Mrugaj ące światełko na pulpicie konsolety komunikatora i milczenie dyżurnego, z którym starała się porozumieć. Podoficer Marcopius, który pobiegł korytarzem, żeby sprawdzić, co się wydarzyło. Admirał Ackbar mówiący: „Wygląda na to, że któryś spośród członków rady jest zdrajcą, informującym wrogów o wszystkim, co dzieje siew trakcie obrad". I reprezentant Q-Varx, stukający grubym brązowym paluchem w malachitowy blat stołu, ustawionego w jej osobistej sali konferencyjnej, i oznajmiający: „Wasza ekscelencjo, wszystkie przygotowania do tajnego spotkania z Ashgadem zostały zakończone. Mimo iż nie pełni on na swojej planecie żadnej oficjalnej funkcji, te rozmowy mogą się okazać kluczowe z punktu widzenia przyszłych wzaj emnych stosunków i korzyści, j akie może przynieść eksploatacj a nie wykorzystanych bogactw naturalnych". „Nie spotykaj się z Ashgadem". „Nie wyprawiaj się do sektora Meridiana". Co stało się z Noghrimi? Ta ostatnia myśl przez jakiś czas błąkała się po zakamarkach jej umysłu. Leia zastanawiała się, czy gdyby wróciła do komnaty, w której przedtem przebywała, i spróbowała otworzyć drzwi, zastałaby je otwarte. Doszła jednak do wniosku, że i tak nie miało najmniejszego znaczenia, czy drzwi są otwarte, czy zamknięte. Budynek został wzniesiony na całkowitym odludziu... na skalistej, błyszczącej jak klejnot równinie, otoczonej podobnymi do zębatych pił wysokimi górami. Nagle gdzieś z dołu doleciały urywki czyjejś rozmowy. Leia rozpoznała głos Setiego Ashgada: - Musimy zignorować Larma i porozmawiać bezpośrednio z Dymurrą. A zresztą, Larm i tak jest idiotą. Nadal nie ma pojęcia, czego potrzebuj emy, by dokończyć budowy „Powiernika". Czy nadeszły jakieś nowe informacje? Melodyjny baryton rozlegał siew rozrzedzonym, ale suchym powietrzu całkiem głośno. Larm - pomyślała Leia. Tak nazywał się admirał moffa Getellesa. Leia spotkała kiedyś Larma na Co-ruscant. Miało to miejsce w trakcie wydanego z okazji mianowania Getellesa na to stanowisko dyplomatycznego bankietu... jednego z ostatnich, w jakim brała udział, przebywając w Pałacu. Larm był typowym ograniczonym, ugrzecznionym, zdyscyplino- 64 wanym i nienagannie odzianym wojskowym lizusem. Schlebiał Getellesowi, a także innym moffom i gubernatorom, mimo iż ani na chwilę nie przestawał sprawiać wrażenia zahartowanego w wielu bojach wojownika. Awansował dzięki faktowi, że był zausznikiem Getellesa... i potrafił z całą bezwzględnością i surowością tuszować postępowanie nowo mianowanego moffa, który cieszył się opinią człowieka prostodusznego i bezpośredniego. Wskutek tego, kiedy Getelles został mianowany moffem Antemeridiana, Larm awansował do stopnia admirała. Pokonał kilku innych kandydatów, mimo iż tamci dysponowali wyższymi kwalifikacjami. Leia nie miała poj ęcia, kim mógł być Dymurra, nazwisko j ed-nak wydawało się jej znajome. Nie zrozumiała słów, które wymruczano cicho w odpowiedzi, ale na dźwięk głosu odniosła wrażenie, że jej splot słoneczny został przeszyty przez lodowatą strzałę. Dzym. Spuściła głowę i ponownie spojrzała na własną dłoń. Poczuła resztki bólu, który ogniskował się z boków szyi i rozprzestrzeniał na wszystkie arterie ciała, ale nie miała dość sił, by unieść dłonie i dotknąć bolących miejsc, żeby go uśmierzyć. W jej umyśle kołatało się zimno śmierci i coś jeszcze; jakieś pozostałości koszmaru. To właśnie dlatego czuła się taka osłabiona. Nie - pomyślała. - Czuję się osłabiona, ponieważ do wody domieszano słodkokwiecia. - Myślę, że masz rację. - Głos Ashgada był cichszy, ale tak samo dobrze słyszalny. - Trzy syndroidy! Kiedy pomyślę, ile kosztuje jedna taka zabawka... Głos Dzyma zabrzmiał tym razem trochę głośniej. Pamiętając o tym, że Ashgad miał zwyczaj spacerować w trakcie rozmowy, Leia domyśliła się, że znajduje się w większej odległości od sekretarza niż przed kilkoma chwilami. - Nic na to nie można poradzić, mój panie. Syndroidy były jedynym sposobem zawleczenia Posiewu Śmierci na pokłady tych statków w taki sposób, żeby nikt niczego nie zauważył. Posiewu Śmierci! Leia poczuła, że straciła oddech jak po silnym uderzeniu pięścią. Przed siedmioma stuleciami zaraza spowodowała śmierć milionów istot. Kiedy zginęli ci, którzy znali się na mechanizmach i potrafili latać w przestworzach, całe sektory cofnęły się w rozwoju do poziomu prymitywnej wegetacji. 5 - Planeta zmierzchu 6 5 Leia poczuła, że beztroski ton, jakim Dzym wypowiedział tę uwagę, pobudził ją do działania. Wstała z otomany i otuliła szczelniej ciało fałdami grubej ceremonialnej szaty. Blade słońce grzało słabo. Później, słaniając się na nogach, przeszła w przeciwległy kąt tarasu. Jakieś dwadzieścia pięć metrów pod nią, tuż powyżej miej sca, w którym mury wielkiego, ale przypominaj ącego fortecę i zbudowanego bez ładu i składu domu wtapiały się w chropowaty bazalt urwiska, ujrzała jeszcze jeden taras. Biegł przez całą długość budynku w taki sposób, aby kształtem dostosować się do krzywizny skalnej ściany. Z ogromnych pojemników, wypełnionych sprowadzoną glebą, wyrastały grube łodygi brachnielu i lo-aku. Jaskrawozielone krzaki, pomyślane jako osłona tarasu przed podmuchami wiatrów, wyglądały dziwnie obco na tle ciemnoszarego permabetonu. W jednym kącie tarasu znajdowało się coś w rodzaju wykuszu albo balkonu, którego wnętrze tonęło w mrocznym cieniu. Skomplikowany system nawilżaczy i rurek miał zapewne chociaż trochę łagodzić suchość powietrza. Widząc, w którą stronę Ashgad odwracał głowę, kiedy mówił, Leia domyśliła się, że w mrokach wykuszu musiał siedzieć jego sekretarz. W rozmowie brała udział jeszcze jedna istota, wyciągnięta na czarno-pomarańczowym nadmuchiwanym materacu i opryskiwana kropelkami sączącej się z nawilżaczy mgiełki. Widok olbrzymiego cielska i dźwięk kleistego, mrocznego basu sprawiły, że Leia wzdrygnęła się, zdjęta obrzydzeniem. - Dzym ma rację. - Istota obróciła się na bok, po czym wyciągnęła na całą długość - blisko dwanaście metrów. Była najdłuższym Hurtem, jakiego Leia kiedykolwiek oglądała. Miała potężne mięśnie, ale ani odrobiny tłuszczu, szpecącego cielsko Jabby. Sprawiała wrażenie istoty zwinnej i szybkiej jak młodociany Hurt, ale obdarzonej ciałem dorosłego osobnika. - Nie istniał inny sposób przedostania się przez medyczne skanery. A poza tym, tylko syndroidy mogły wykonać rozkaz dokonania skoku w naprzestrzeń, nie dysponując zestawem współrzędnych punktu, w którym mają z niej wyskoczyć. Nadprzestrzeni! Marcopius. Ezrakh. Kapitan Ioa. Biedne dzieciaki, pełniące obowiązki jej honorowych strażników... Threepio i Artoo. Leia poczuła, że ogarniają fala mdłości i przerażenia, które po chwili przemieniły się we wściekłość. - Tak, ale każdy kosztował sto tysięcy kredytów! 66 - To wcale niedrogo, jeżeli wziąć pod uwagę usługi, jakie nam oddały. - Hutt wzruszył ramionami. - Dymurra uważał, że są warte tej sumy. Jeżeli chodzi o mnie, zgadzam się z jego zdaniem. Nie wystarczyło wydać Liegeusowi polecenia, aby wysłał wiadomość, że „rozmowy zakończyły się sukcesem, wracamy na Coruscant", podobnie jak nie wystarczyło wysłanie fałszywego sygnału, rzekomo nadanego na chwilę przed dokonaniem skoku w nadprzestrzeń. Nie mogliśmy ściągnąć tych jedno stek tutaj. Nie mogliśmy ich zniszczyć, nie ryzykując, że w przestworzach pozostaną szczątki wskazuj ące na nas j ako prawdopodobnych sprawców. A poza tym, dlaczego się martwisz? Za te syndroidy zapłacił przecież Dymurra, a nie ty. - I dlatego uważasz, że wszystko w porządku? - Zniecierpliwiony Ashgad odwrócił się od poręczy i popatrzył na ogromne cielsko leżącego Hutta. -Nie dziwię się, że mając takie podejście do wszystkiego, już nie władasz tym obszarem, Beldorionie. - Tak czy siak, ich ceny już niedługo spadną, nieprawdaż? -zagrzmiał taj emniczo Beldorion. - Cóż znaczy trzysta tysięcy kredytów, j eżeli możesz się pozbyć wszelkich dowodów na to, gdzie przebywa jej ekscelencja i co się z nią stało? A kiedy i Rieekan zapadnie na śpiączkę, pozostali członkowie rady zaczną gonić w piętkę, zajęci tylko tym, aby nie dopuścić, by następcą został wybrany którykolwiek inny. Nadął się i czknął tak głośno, że chyba zatrzęsły się mury. Z jego ust pociekła strużka zielonej śliny i wydobyły się cuchnące gazy, które Leia poczuła, nawet mimo iż stała na wyższym tarasie. Tymczasem Hutt odwrócił się i wyciągnął drobną, ale silnie umięśnioną rękę w stronę porcelanowej misy, stojącej obok niego na skraju materaca. Miała rozmiary wanny i była wypełniona jakimiś pomarańczoworóżowymi przysmakami. Nawet Ashgad, nie potrafiąc opanować obrzydzenia, odwrócił głowę w inną stronę. - I nie mówcie mi więcej o tym, że już nie władam tą przeklętą przez Moc planetą- dodał Beldorion, wepchnąwszy do ust całą garść niewielkich, wijących się żyjątek. - Nikt nie zmusił mnie - mnie, Beldoriona Wspaniałego, Beldoriona Rubi-nowookiego - do oddania władzy. Władałem tym światem dłużej niż istniało wasze śmieszne Imperium i władałem nim całkiem dobrze. Wepchnął do ogromnych ust jeszcze jedną garść robaków. Niektóre uciekły i wijąc się, dotarły niemal do samej krawędzi mate- 67 raca, zanim pochwycił je jęzorem. -1 nie mówcie mi, że byłem zbyt rozrzutny albo leniwy, by nie wiedzieć, o czym teraz mówię. Wyciągnął rękę i wtedy Leia poczuła. Moc. Srebrny pucharek, zapewne trzymany dotąd wewnątrz chłodzącej misy, ukrytej w mrocznym cieniu wykuszu, pojawił się jakby znikąd i poszybował w powietrzu. Kierował się w stronę wyciągniętych grubych żółtych paluchów, ozdobionych złotymi pierścieniami. Leia natychmiast się zorientowała, że w powietrzu zaszła wyraźna zmiana. Wydało siej ej, że opalizujący blask promieni słońca zgęstniał, zmienił barwę i stał się bardziej jątrzący, wirujący, rozgniewany. Zrozumiała, że Hurt Beldorion został wyćwiczony jako rycerz Jedi. Posługiwanie się Mocą wywołało jednak jakieś zaburzenia czy zawirowania; jakąś reakcję albo poruszenie, które Leia, mimo iż tylko trochę umiała władać Mocą, odczuła, jakby ktoś potarł papierem ściernym wnętrze jej czaszki. Zorientowała się, że słabnie, i przeszła przez taras, by powrócić na otomanę. Przytrzymała się wezgłowia, by nie upaść. Drżała, z trudem dźwigając ciężar ceremonialnej szaty. „Borealis", wysłany na oślep w nadprzestrzeń i zaprogramowany w taki sposób, aby nigdy z niej nie wyskoczył... Jeżeli j ednak to, co powiedział Dzym, było prawdą; jeżeli na pokładzie szalał Posiew Śmierci, może właśnie to było najlepszym rozwiązaniem. Czyżby ona także zapadła na Posiew Śmierci? Pokręciła głową. To było niemożliwe. O ile wiedziała, w rejestrach zapisano, że nikt spośród chorych nigdy nie odzyskał zdrowia. A minister Riekaan, jej zastępca w radzie... „A kiedy i Rieekan zapadnie na śpiączkę..." Muszę go ostrzec - pomyślała Leia. - Muszę powiadomić kogokolwiek... Osunęła się bezwładnie na otomanę. Wskutek choroby i przeżytego wstrząsu drżały wszystkie jej mięśnie; panika i wściekłość walczyły w umyśle z działaniem słodkokwiecia, które z wolna przejmowało władzę nad myślami. Leia zastanawiała się, w jaki sposób przechytrzyć przeciwników. A narkotyk szeptał w odpowiedzi: „Oczywiście, że powinnaś to uczynić. Ale jeszcze nie w tej chwili". 68 Leia poczuła nagle, że w j ej udo boleśnie wpij a się j akiś twardy przedmiot, ukryty w kieszeni sukni. Zmarszczyła brwi, usiłując przypomnieć sobie, co mogła umieścić między fałdami ciężkiego stroju, kiedy przygotowywała się do spotkania z Ashgadem. Rzecz jasna, odpowiedź brzmiała: „Nic". Aksamitna ceremonialna szata była i tak zbyt ciężka, by obciążać ją zabieraniem czegokolwiek więcej. W takim razie, kto mógłby coś w niej ukryć? I z jakiego powodu? Przebierała palcami między fałdami dopóty, dopóki nie natrafiła na niewielką kieszeń, przyszytą do podszewki sukni. Pomyślano ją w taki sposób, żeby zmieściło się w niej urządzenie rejestrujące albo podręczny blaster, w zależności od tego, z kim zamierzała się spotkać właścicielka szaty. Długo nie mogła sobie poradzić, oszołomiona wskutek działania narkotyku, ale w końcu jej palce zacisnęły się na chłodnym metalu. Rękojeści świetlnego miecza. ROZDZIAŁ Leia wyciągnęłająi spojrzała, przeniknięta panicznym przerażeniem. Przycisnęła guzik i obserwowała, jak pojawia się drżące, cicho buczące laserowe ostrze, jasnobłękitne i niemal niewidzialne w dziwacznym, morowym blasku promieni słońca. Usłyszała w głowie głos Luke'a: „Nie przestawaj ćwiczyć umiejętności posługiwania się świetlnym mieczem. Może ci być potrzebna". A w chwilę później odezwał się jak echo głos Anakina. Głos, którego nigdy nie słyszała: „Mamy Władzę". Wysiłkiem woli usunęła z umysłu brzydkie myśli. Nie potrafiła jednak w taki sam sposób wyrzucić świadomości tego, kim były jej dzieci: wnukami Dartha Vadera. Pomiędzy Nową Republiką a tym, kim się stały w koszmarnym śnie Leii, stały jedynie Prawo i Sprawiedliwość, których je nauczała. Leia przypomniała sobie wszystkie starania, jakie czyniono, aby porwać dzieci albo wykorzystać i przemienić w posłuszne narzędzia czyjejś zachłanności albo obsesji. Inni ludzie zakładali, że ich matka nauczy je odróżniać, co jest złe, a co dobre, aby nie wykorzystywały własnych umiej ętności, kieruj ąc się egoizmem czy impulsem chwili. Tymczasem Leia uważnie przyglądała się, jak szakale upadłego Imperium albo niektórzy członkowie rady kłócą się, skaczą sobie do gardeł albo po prostu marnują czas i życie. A Lukę nalegał, żeby właśnie ona sięgnęła po tę osobistą, straszliwą władzę: władzę Palpatine'a. Władzę, która pozwoliłaby jej postawić na swoim. 70 Ponownie dotknęła guzika, umieszczonego na powierzchni rę-kojeści. Jarząca się klinga zgasła. Artoo. Leia niej asno przypominała sobie rozpaczliwe j ęki, j a-kie wydawał Threepio, usiłując porozumieć się z kimś przez komunikator. Zapadając w lodowatą nicość, usłyszała jeszcze ciche brzęczenie serwomotorów zbliżającego się robota astrona-wigacyjnego. Artoo dobrze wiedział, że znalazłam się w niebezpieczeństwie - pomyślała. - Pomógł mi w jedyny sposób, jaki umiał. Zamknęła oczy, starając się, by nie popłynęły łzy. Zabij ę ich - pomyślała czuj ąc, j ak zimna wściekłość przebij a się przez odrętwienie, spowodowane działaniem narkotyku. -Ash-gada, Dzyma i tego cuchnącego Hutta. I Liegeusa, podającego na-faszerowaną narkotykiem wodę, fałszywie się uśmiechającego i udającego współczucie. Bez względu na to, co knują, bezlitośnie ich unicestwię. Pomyślała także, że zanim powróci Liegeus, powinna rozejrzeć się po swoim więzieniu, czy nie znajdzie w nim czegoś, co pomogłoby jej uciec. Powietrze w komnacie było trochę łagodniej sze niż na tarasie; w subtelny sposób zmodyfikowane, tak by nie czuło się drażniącej w gardle suchości. Oznaczało to, że drzwi i okna musiały być strzeżone przez magnetyczne pola - bardzo kosztowne - a gdzieś, zapewne pod sufitem, zainstalowano nawilżacze. W miejscach, do których nie docierał blask załamywanych przez dziwne kryształy promieni słońca, panowały głębokie cienie. W czterech ścianach grubych murów czuło się także wyraźniej kwaśny odór zj ełczałego tłuszczu, z jakim nie potrafiła się uporać żadna wentylacja ani klimatyzacja. Rzecz jasna, każdy budynek, w którym mieszkał Hurt, cuchnął odorem, wydzielanym przez te istoty. Leia, przebywając na Tatooine, znienawidziła tę woń, mimo iż doświadczenie, jakiego nabyła, spędzając czas w pałacu Jabby, przydało się jej później, kiedy musiała prowadzić na Nal Hutta negocjacje z Hurtem Dur-gą. Była jedną z niewielu osób spośród dyplomatów, które nie kręcąc nosem, nie marszcząc brwi ani nie żywiąc uprzedzeń, potrafiły prowadzić rozmowy z wydzielającymi nieprzyjemne wonie istotami w rodzaju Hurtów czy Vordumów. Doskonale wiedziała, że nie można lekceważyć inteligencji tych istot tylko dlatego, że enzymy ich systemów trawiennych musiały radzić so- 71 bie z najróżniejszymi pokarmami, począwszy od korzeni drzew, a skończywszy na produktach ubocznych rafinacji ropy naftowej. Były także robaki. Leia zauważyła niewielkie, purpurowo-brązowe insekty, przemykaj ące w najgęściej szym mroku pod samą ścianą i pod niewielką, toporną komodą, stanowiącą w tej chwili j edyny mebel, j aki zdobił pomieszczenie. Innymi miej scami, które nadawały się do trzymania różnych przedmiotów, były nisze, wykute w permabetonowych ścianach. Leia nie widziała w tym nic dziwnego. Przebywała przecież na planecie, gdzie dawni mieszkańcy, żyjący przed wieloma wiekami, tylko z trudem zdołali wyhodować rośliny na tyle duże, żeby można było sporządzać z nich meble. Drzwiczki do nisz i staroświeckie, ręcznie zamykane drzwi komnaty wykonano z odpornego na uderzenia plastiku. W większości zagłębień również gnieździły się robaki, zapewne kryjące się nawet przed panuj ącym w pomieszczeniu półmrokiem. Leia wzdrygnęła się i nie potrafiąc ukryć odrazy, ponownie zamknęła drzwiczki niszy. W końcu odpruła brzeg szaty i oddarła paski grubej jedwabnej podszewki. Następnie przywiązała rękojeść świetlnego miecza w taki sposób, aby znajdowała się pośrodku pleców. Liczyła na to, że broń, ukryta pod długą wzorzystą koszulą, nie zostanie zauważona między czerwonobrązowymi fałdami materiału, nawet wtedy, gdyby musiała się przebierać. Pamiętała, że Liegeus Vorn miał na sobie strój podobny do luźnej tuniki, spodnie i kamizelkę. Ubiór taki był widocznie standardowym przyodziewkiem na planecie, na której brakowało podstawowych surowców, a obywatele nie przejmowali się takimi błahostkami jak nakazy mody. Domyślała się, że bez względu na to, j aki strój otrzyma do noszenia, i tak okaże się zbyt duży, podobnie jak używane stroje, jakie dostawała od rebelianckich pilotów w czasach, kiedy kryła się albo uciekała. Przeszukiwanie komnaty sprawiło, że trochę rozjaśniło się jej w głowie. Lukę -pomyślała. Przypomiała sobie, jak wsiadał do kabiny myśliwca typu B i zasuwał owiewkę. Pamiętała, jak duch brata podziękował jej za to, że na pożegnanie dotknęła go myślami. Nie miała poj ęcia, gdzie został zbudowany dom Ashgada, w j a-kiej odległości od Hweg Shul, które, zgodnie z podawanymi przez Rejestr informacjami, było jedyną dużą osadą na powierzchni planety. Nawet jeżeli uwzględnić stosunkowo prymitywne środki 72 transportu, jakimi dysponowali mieszkańcy, mogła znajdować się w odległości setek tysięcy kilometrów. Jeżeli Ashgad miał do dyspozycji gwiezdne statki albo przynajmniej międzyplanetarne skocz-ki - nie wspominaj ąc o syndroidach - zapewne musiał mieć także śmigacze. Leia podrapała wewnętrzną powierzchnię nadgarstka, gdzie ślad po ukąszeniu małego czerwonego robaka dowodził, że niewielkie insekty zaliczały się do pasożytów. Nadal czuła senną pokusę, by powrócić na stojącą na nasłonecznionym tarasie otomanę. Mogłaby siedzieć na niej bez końca, mrużąc oczy, i przyglądać się ciągnącemu aż po horyzont pustkowiu, pokrytemu roziskrzonymi kamykami. Mogłaby podziwiać ich barwy: szarobiaławą, różową, bladoniebieskąi zielonąj ak nie polerowany turmalin. Spoglądałaby na bezkresne łoże, od którego powierzchni promienie słońca odbijały siei mrugałyjakw ołowianym kalejdoskopie. Nie mogę- pomyślała, prostując fałdy koszuli i ponownie wkładając ceremonialną suknię. - Kiedy działanie narkotyku osłabnie j eszcze bardziej, muszę zrobić coś, żeby porozumieć się z Lukiem. O ile Lukę nie zaraził się Posiewem Śmierci, kiedy przebywał na pokładzie j ej statku. I o ile myśliwiec typu B nie roztrzaskał się podczas lądowania, a pilot nie zginął albo właśnie teraz nie umierał. Leia oparła czoło o pozbawione klamki drzwi, wiodące na korytarz. Udało mi się uciec z bloku więziennego, kiedy przebywałam na pokładzie Gwiazdy Śmierci - pomyślała ponuro. - Uda mi się także z tego podobnego do fortecy domu. - Masz zostawić ją w spokoju! Głos Ashgada, stłumiony i dobiegający chyba z daleka, dał się słyszeć przez warstwę plastiku. Odpowiedź Dzyma, chociaż równie cicha, rozległa się jednak zatrważająco blisko. Sekretarz musiał stać w odległości mniejszej niż metr od drzwi. - O co chodzi, mój panie? - O to, że Liegeus powiedział mi, iż ją odwiedziłeś. Stopniowo głos Ashgada stawał się coraz głośniejszy, mimo iż mężczyzna starał się mówić cicho. Stuk butów uświadomił Le-ii, że podszedł do miejsca, gdzie musiał stać jego sekretarz. Leia ujrzała go oczyma wyobraźni, jak górował nad niższym rozmówcą. - Trzymaj się od niej jak najdalej. 73 - Ona jest Jedi, mój panie - mruknął Dzym. W jego głosie zabrzmiała jakaś senna chciwość; żołądek Leii skręcił się z panicznego strachu. - Zamierzałem tylko upewnić się, że wszystko jest pod kontrolą. - Dobrze wiem, co zamierzałeś - uciął Ashgad. - Przebywa pod kontrolą słodkokwiecia i nie potrzebuje twojej pomocy. Masz się do niej nie zbliżać, rozumiesz? Pamiętaj o tym, że jej bratem jest Skywalker. Dowie się, jeżeli siostra nagle umrze. - Tutaj, panie? - Dzym zniżył głos do szeptu. - Na tej planecie? - Nie możemy ryzykować, że członkowie rady Nowej Republiki wybiorą kogoś innego na miejsce Leii. Pozostaw ją w spokoju, dopóki wszystkiego nie skończymy. Stuk butów świadczył, że mężczyzna odwrócił się i zaczął odchodzić. Żaden dźwięk nie podpowiedział Leii j ednak, co robi jego podwładny. Zapewne nie ruszył się z miejsca i nadal tkwił jakiś metr od drzwi. Nagle usłyszała, że Ashgad przystanął -chyba odwrócił głowę i popatrzył na sekretarza. Dopiero wówczas Dzym, który rzeczywiście stał cały czas przy drzwiach, zapytał: - A później? Leia niemal ujrzała, j ak zaciera ukryte w rękawiczkach dłonie. Nastąpiła długa cisza. - A później zobaczymy. Uwięziony w ochronnej sieci, Lukę wisiał nieruchomo przez kilka minut i starał się złapać oddech. Częścią umysłu korzystał z energii Mocy, manipulując procesami syntezy i wydzielania ciepła w taki sposób, żeby nie dopuścić do eksplozji resztek paliwa pokładowego reaktora. Pozostałe myśli uwolnił, by wsłuchiwać się w dźwięki napływaj ące od strony pokrytej żwirem równiny i przekonać się, czy nie grozi mu jakieś niebezpieczeństwo. Wyczuł, że zbliża się grupa ludzi. Jego umysł pochwycił promieniującą od nich falę wrogości. Lukę uświadomił sobie, że zapewne już niedługo będzie miał do czynienia z fanatykami Theranami. Wisiał pod kątem czterdziestu pięciu stopni ponad zmasakrowanymi szczątkami czegoś, co jeszcze niedawno było pulpitem sterowniczym, fotelem pilota i płytami podłogi. W niewielkiej ka- 74 binie unosiła się intensywna woń wyciekającego chłodziwa i zakrzepłej pianki uszczelniającej. Przez ogromne dziury w kadłubie, widoczne w miejscach, gdzie metal nie wytrzymał impetu zderzenia z ostatnim głazem, sączyły się delikatne smugi niepewnego, jakby pokruszonego blasku. Do kabiny wpadły także kamyki i ziarenka piasku, które leżały teraz, tworząc w różnych miejscach wraku stosy, miniaturowe wydmy i ławice. W powietrzu wirowały iskrzące się drobiny kurzu. Lukę wyplątał lewą rękę z oczek sieci i obrócił się w powietrzu, żeby prawą móc dosięgnąć zatrzasków uprzęży. Przez chwilę dziwił się, że jeżeli nie liczyć zwichniętej ręki oraz kilku otarć skóry i sińców, nie tylko wyszedł cało z katastrofy, ale właściwie nie odniósł żadnych poważniejszych obrażeń. Mimo to czuł się tak, jakby kuląc się w byle jak zbitej beczce, przed chwilą stoczył się po zboczu Kanionu Żebraków. Drzwiczki zamykanej szafki, w której schowałjedzenie, wodę, blaster i zapasowe źródła energii, zaklinowały się na dobre. Tymczasem, jeżeli wierzyć gniewnym zawirowaniom Mocy, wszystko wskazywało na to, że grupa ludzi powinna pojawić się za jakieś pięć minut. W przeszłości Lukę wykorzystywał energię Mocy, by otwierać różne schowki i skrytki, ale drzwiczki tej szafki nie dawały się otworzyć. Mistrz Jedi podciągnął prawy rękaw lotniczego kombinezonu i postanowił użyć całej siły, jaką dysponowało jego sztuczne przedramię. Oparłszy nasadę dłoni o wygięty metal drzwiczek, nacisnął czubkami palców róg, który sprawiał wrażenie najsłabiej zakleszczonego. Wpychał go do wewnątrz dopóty, dopóki nie pojawił się trójkątny otwór na tyle duży, żeby można było wsunąć chociaż palce. Zaczął szperać po omacku i po chwili wyłowił płaską manierkę, wypełnioną wodą. W następnej kolejności zamierzał wyciągnąć blaster, ponieważ już słyszał w oddali pomruk nierówno pracującego silnika śmigacza i stłumiony stuk uderzających o kamienie nie podkutych zwierzęcych kopyt. Nie zdołał jednak pochwycić rękojeści blastera i wyciągnąć broni, gdyż w następnej chwili poczuł, jak kadłub myśliwca za-kołysał się pod ciężarem napieraj ących nań ludzi. W szczelinach, przez które sączyło się niepewne światło, poj awiły się cienie. Lukę wyciągnął pospiesznie dłoń z szafki, wyplątał się z resztek sieci i przecisnął przez niewielką szczelinę, j aka utworzyła siew przeciwległym kącie kabiny. Kilka sekund później w niewielkiej prze- 75 strzeni zagrzmiał przypominający huk gromu odgłos wystrzału z pneumatycznej broni udarowej. Miejsce, w którym jeszcze przed chwilą się znajdował, przeszył grad lecących z dużą prędkością kamiennych kulek. Kiedy Lukę opadł na żwir i kilka razy się przetoczył, a potem zanurkował pod osłonę uszkodzonego płata nośnego, doszedł do wniosku, że grupa napastników liczyła dwadzieścia albo dwadzieścia pięć osób. O ile mógł się zorientować, należeli do niej i mężczyźni, i kobiety. Nie wiedział tego na pewno, ponieważ, zapewne z powodu dotkliwego zimna, wszyscy byli odziani w burnusy, a w dodatku mieli głowy osłonięte szalami i chustami albo ukryte pod szerokoskrzydłymi kapeluszami. Oprócz garłaczy trzymali łuki - i to nie tylko automatyczne, ale prymitywne, ręcznie napinane - a także krótkie oszczepy. Po chwili zaczęli otaczać szczątki myśliwca. Lukę nie chciał mieć z tymi ludźmi nic wspólnego. „Istnieje tysiąc sposobów posługiwania się Mocąpodczas walki" - powiedział Calliście stary mistrz Jedi, Djinn Altis. - „I tysiąc jeden sposobów posługiwania się Mocą, z których może zrobić użytek ktoś, kto pragnie uniknąć walki". Lukę postanowił wykorzystać teraz mądrość, którą Djinn przekazał uczennicy, a ona Luke'owi. Sztuczka polegała na tak prostym posłużeniu się energią kinetyczną, że poczuł się zażenowany, iż sam nie pomyślał o tym przed wielu laty. Uwolnił myśli i poruszył okruchami kamieni, które leżały przed jego stopami, w ten sposób, że w powietrze wzbił się tuman pyłu. Mnóstwo pyłu. Największy problem przy wykonywaniu tej sztuczki polegał na tym, że trzeba było samemu przygotować się na j ej konsekwencje. Lukę już dawno zorientował się, którędy pobiegnie, żeby przedrzeć się przez zacieśniający się krąg Theran. Zanim wyskoczył z kryj ówki, j akiej użyczył mu kadłub myśliwca, zmrużył oczy j ak mógł najbardziej i pragnąc osłonić nos i usta, podniósł kołnierz lotniczego kombinezonu. Zawsze potrafił dobrze orientować się w terenie, a Yoda wpoił mu niemal nadludzką umiej ętność wybierania najlepszej drogi w trudnych sytuacjach. Lukę orientował się, gdzie Theranie pozostawili śmigacze i zwierzęta pociągowe. Nie zważając na huk wystrzałów prymitywnych strzelb i grad pocisków, które ze świstem przeleciały koło jego uszu, puścił siew tamtą stronę. W półmroku, wywołanym kłębami wirującego pyłu, 76 minął niewyraźne sylwetki kilku osób, miotaj ących się po okolicy niczym duchy. Wiedział, że obszar objęty obłokiem kurzu zaczyna się kurczyć i niedługo, kiedy chmura pyłu, niesiona podmuchami zamieraj ącego wiatru, opadnie albo zmieni kierunek, może zniknąć całkowicie. Śmigacze Theran przycupnęły nieopodal, w nieforem-nym, dymiącym kręgu. Były najbardziej malowniczą zbieraniną prehistorycznych, byle jak skleconych i cudem działających środków transportu, jakie Lukę widział od czasów najgorszych dni Rebelii. Biegnąc ku nim, zauważył przestarzałe maszyny typu Void-Spideri kilka egzemplarzyjednostek typu XP-291. Dostrzegł także coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak potomek śmi-gacza typu Mobąuet Floater i okratowanego pojemnika do transportowania towarów, i zostało skonstruowane zapewne przez specjalistę od inżynierii genetycznej, który zażył zbyt dużą dawkę błyszczostymu. Pomiędzy maszynami kręciło się, raz po raz stając dęba i skowycząc, kilkanaście cu-pasów. Porośnięte jaskrawą sierścią zwierzęta były żyj ącymi w gorącym klimacie krewniakami tauntaunów, ale miały mózgi nie większe niż ziarenka grochu. W porównaniu z nimi śnieżne jaszczurki mogły być traktowane jako kandydatki na istoty inteligentne, a nawet starać się o uzyskanie tytułu doktora. Pamiętając o manierce z wodą, którą zabrał w drogę, ale nie wiedząc, jaką musi pokonać odległość, zanim zdoła dotrzeć do najbliższej osady, Skywalker wskoczył do najbliższego śmigacza -sprawiał wrażenie nieźle utrzymanego. Rzucił okiem na wskaźnik zasobnika energii, po czym wyciągnął rękę za siebie i przeciął pasy uprzęży, za pomocą których właściciel pojazdu przywiązał do rufy parę cu-pasów. Później wyskoczył z drugiej strony maszyny i popędził w stronę innej, sprawiającej tylko trochę gorsze wrażenie. Okazało się, że był to pomalowany ochrą śmigacz typu XP-38A, z większym zapasem energii w ogniwach. Odciął pasy dwóch kolejnych, przywiązanych do rufy także tej maszyny cu-pasów, które natychmiast radośnie pogalopowały w stronę horyzontu, podskakując po równinie jak ogromne, różowo-błękitne gumowe piłki. W tym czasie Lukę uruchomił silnik śmigacza, a potem, pomagając sobie myślami i Mocą, odepchnął maszynę od gruntu tak silnie, j akby uderzył j ą od spodu gigantyczną pięścią. Wzbił następny kłąb piaskowego pyłu i skierował w stronę grupy Theran, którzy wydostali się z pierwszej chmury i biegli ku 77 niemu, nie przestając zasypywać gradem kamiennych pocisków i wiązankami przekleństw. Kiedy śmigacz wydostał się z tumanów kurzu, Lukę zatoczył szeroki łuk, po czym skierował maszynę z powrotem w stronę wylotu najbliższego wąwozu. Dostrzegł go w masywie monstrualnie błyszczących gór, ponad którymi niedawno przelatywał, siedząc za sterami myśliwca. Po chwili zniknął w półmroku, panującym w zagmatwanym labiryncie rozpadlin, przepaści i wyschniętych łożysk potoków. Po j akimś czasie znalazł się na tyle daleko, iż dłużej nie mógł, posługując się Mocą, utrzymywać w stabilnym stanie energetycznym procesu syntezy paliwa pokładowego reaktora. Głuchy grzmot eksplozji przetoczył się po usianej kamieniami równinie i niczym dudniący huk gromu odbił się echem od zanieczyszczonych kryształów, wprasowanych w skalne zbocza. Lukę miał nadzieję, że Theranie - o ile napastnicy byli naprawdę tymi religijnymi fanatykami, o których wspominała Leia -zdołali znaleźć się w bezpiecznej odległości od wraku myśliwca, zanim doszło do eksplozji. Nieco później, kiedy ukrył się pod osłoną skał fantazyjnie ukształtowanej przełęczy w pobliżu górskiego grzbietu, ponownie ujrzał białe nitki światła, które opuściły lufy laserowych dział i poszybowały w górę. Przypominały sztychy idealnie prostych błyskawic, wymierzonych w szarogranatowe, usiane iskierkami gwiazd niebo. Po chwili pojawił się cel, rozpaczliwie manewrujący i wykonujący uniki w wyjątkowo skomplikowany, najwyraźniej uprzednio zaprogramowany, sposób. Po chwili okazało się, że celem był j eden z niewielkich brązowych kadłubów, stanowiących kiedyś fragment konstrukcji „Światłości Rozsądku". Mini-kadłub odłączył się od pozostałych, opuścił orbitę i opadając, wnikał w warstwy atmosfery. Osłaniaj ąc oczy przed blaskiem, j aki bił od opalizuj ących okru-chów kryształów, Lukę zorientował się, kiedy planetarne systemy kontroli lotów przej ęły władzę nad sterami cząstki statku Ashgada. Każdy cywil, z którym kiedykolwiek rozmawiał - nie wyłączając Leii i to od bardzo dawna - uważał, że program sterujący działaniem jakiegoś urządzenia był jedynie tak sprawny, jak żywa istota, nadzorująca wykonywanie wszystkich operacji. Nie znał żadnego pilota, który nie potrafiłby odróżnić, czy działaniem tego urządzenia steruje ktoś żywy, czy komputer. A przynajmniej nie znał nikogo, kto przeżyłby więcej niż kilka pojedynków w przestworzach. 78 Tymczasem minijednostka znalazła się poniżej najmniejszej wysokości, na jaką mogła zostać uniesiona lufa działa. Wyrównała lot i kierując się na północ, poszybowała nad iskrzącą się blaskiem odbitego światła równiną, na której tu i ówdzie wznosiły się niewielkie pagórki. Lukę zauważył, że granatowe niebo przecięła w oddali kolejna podobna do nitki laserowa błyskawica. Wyskoczył ze śmigacza i zaczął się wspinać po przypominających szkło skałach na wierzchołek góry. Uporczywy wiatr cicho skowyczał w szczelinach skał i rozpłaszczał na ciele Luke'a fałdy materiału lotniczego kombinezonu. Na równinie, w odległości pięciu albo sześciu kilometrów od szklistej grani, na której się znaj dował, ujrzał coś, co wyglądało j ak zrujnowane mury. Na tle opalizuj ącej j asnej czerwieni i purpury gruntu dostrzegł także zdumiewaj ące zielone spłachetki czegoś, czego jeszcze nigdy nie widział, odkąd wylądował na planecie: roślinności. Uniósł do oczu makrolornetkę, którą znalazł pod siedzeniem fotela śmigacza - wielokrotnie naprawiane prymitywne urządzenie, zapewne liczące więcej lat niż on, ale nadal działające. Zobaczył wychłostane przez wichry fundamenty, bardzo dawno pozbawione wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość albo mogło być wykorzystane w innym miejscu. Domyślał się, że kiedyś musiało znajdować siętamjedno ze starych więzień, w których trzymano pierwszych kolonistów, jacy pojawili się na tym niegościnnym świecie. Omiatając spojrzeniem szczątki potrójnych murów, zwrócił uwagę na rozmieszczenie blokhauzów: zaproj ek-towano j e w taki sposób, aby umożliwiały obronę więzienia przed atakami osób, które przebywały wewnątrz, a nie na zewnątrz. Pomyślał, że mimo zniszczeń i upływu czasu, musiał znajdować się tam jakiś zbiornik wody. Kiedy schodził po szklistych skałach do miejsca, gdzie zostawił śmigacz, czuł, jak ostre krawędzie kryształów kaleczą jego dłonie. Wzdrygnął się z zimna, kiedy wskakiwał do maszyny. Uruchomił silnik, po czym zawrócił i wyleciał z wąwozu, by skierować się ku ruinom. Nieporadnie starając się zachować godność, Threepio umieścił ciało podoficera Marcopiusa w niewielkim zamrażalniku pa-trolówki. Na pokładzie stateczka znajdował się jedynie zestaw najpotrzebniejszych leków i środków opatrunkowych. Nie było 79 żadnego medycznego androida trzeciej klasy ani tym bardziej za-stojnika i chociaż Threepio natychmiast włączył zestaw diagnostyczny i aparaturę, podtrzymującą funkcje życiowe, nic nie mogło uratować życia młodzieńca. Przyrządy kontrolne nie wykryły żadnych stanów, które odbiegałyby od normalnych. Zgodnie z in-formacją, wyświetloną na jednym diagnostycznym ekranie, w organizmie pacjenta nie ujawniono obecności żadnych trucizn, bakterii ani wirusów. Na drugim pojawiło się stwierdzenie, że organizm nie pobiera tlenu, a mózg przestał funkcjonować. Marcopiusowi nie przydarzyło się nic nadzwyczajnego. Po prostu umarł. Protokolarny android pieczołowicie ułożył kończyny młodzieńca w taki sposób, aby ciało wyglądało jak najdostojniej, ale żeby zmieściło się w komorze o przekroju niewiele większym niż metr kwadratowy. Kiedy skończył, wyprostował się i kilka razy chrząknął, j ak zapewne uczyniłby to każdy człowiek, po czym, nie zapominaj ąc o oprawie muzycznej, przystąpił do odprawiania standardowego nabożeństwa w intencji tych, którzy odeszli z tego świata. Artoo zaćwierkał coś, co zabrzmiało j ak pytanie. Mały robot sprawiał wrażenie bardzo zaniepokojonego. Threepio urwał, nie dokończywszy uroczystej fugi, a później odwrócił siei powiedział: - No cóż, oczywiście, że odprawiam i to j ak umiem naj szybciej! Już niedługo wyskakujemy z nadprzestrzeni... o ile biedny Marcopius nie pomylił się w obliczeniach. Muszę jednak oznajmić ci bez żadnych skrupułów, Artoo, że jestem pełen jak najgorszych przeczuć. Obawiam się, że kiedy ten młody człowiek wprowadzał wyniki obliczeń do pamięci nawigacyjnego komputera, mógł odczuwać pierwsze objawy choroby. Sam wiesz, jak niewiele potrzeba, żeby zdezorganizować pracę organicznego mózgu. Doprawdy, wystarczy przecież zmiana temperatury o jakieś pięć albo sześć stopni. Któż może wiedzieć, w którym punkcie wyskoczymy z nadprzestrzeni? Albo czy pojawimy się w zasięgu sygnału komunikatora kogokolwiek, kto wprowadziłby nasz statek do kosmoportu? Astronawigacyjny robot ponownie zaświergotał coś w odpowiedzi. - Och, doprawdy sprawdziłeś? - żachnął się Threepio. - Lecimy prawidłowym kursem, który pozwoli nam wyłonić się w niewielkiej odległości od bazy, umieszczonej na orbicie Durrena? Dlaczego wcześniej tego nie powiedziałeś? A teraz bądź taki do- 80 bry i nie przeszkadzaj. Okaż chociaż trochę szacunku biednemu Marcopiusowi. Odwrócił się z powrotem w stronę odzianego w biały mundur młodzieńca, który byłichnajwiększąnadziejąszybkiego i pomyślnego lądowania w orbitalnej bazie. Przyjął pełną czci postawę żałobnika i przeleciał przez ponad dwugodzinne nabożeństwo tak szybko, że odprawienie go zajęło mu niespełna siedem minut. - Skończyłem. - Threepio zasunął wieko zamrażarki i pokręcił kołem blokującym zamek. - Ten pojemnik ma atest Rejestru, dowodzący, że potrafi zapobiegać rozprzestrzenianiu się wszelkich chorób. Kiedy powiadomimy dowództwo bazy o nieprawdopodobnej zdradzie, j akiej dopuścił się pan Ashgad, będziemy mogli powiadomić rodzinę biednego podoficera Marcopiusa... Wielkie nieba! - Kiedy nad drzwiami ambulatorium zapaliła się ostrzegawcza lampka, złocista głowa androida odbróciła się raptownie o pełne trzydzieści stopni. - To sygnał alarmowy. Lepiej będzie, j eżeli unieruchomimy się i przygotujemy do wyjścia z nadprzestrzeni. Bursztynowe lampki zaczęły mrugać coraz szybciej, a oba automaty ujrzawszy to, pospieszyły do windy i wj echały na mostek. Patrolówka została zaprogramowana w taki sposób, żeby automatycznie wyłonić się z nadprzestrzeni, bez względu na to, czy ktokolwiek będzie siedział za sterami. Mimo to Threepio poczuł się dziwnie spokojnie, kiedy zajął miejsce w najbliższej unieruchamiającej niszy, która znajdowała się na mostku tuż obok drzwi szybu windy. Jeżeli nie brać pod uwagę pustych foteli pierwszego i drugiego pilota, wszystkie wskazania czujników i mierników sprawiały wrażenie normalnych. Pod ogromnymi iluminatorami, ukazującymi świetliste smugi mijanych gwiazd i mgławic, przeplatane ciemniejszymi pasmami zniekształconych promieni słońc i zakrzywionych grawitacyjnych pól, nie świeciły żadne ostrzegawcze lampki. Artoo wtoczył się do niszy znajdującej sięnajbli-żej konsolet, po czym wysunął końcówkę i dołączył się do gniazda umieszczonego obok bliższego krańca pulpitu komputerowego terminala. Kiedy zorientował się, że ostrzegawcze światełka przestały mrugać i zapłonęły równym, złocistożółtym blaskiem, uspokajająco zaszczebiotał. - bobrze wiem, że pojawimy się w odległym krańcu przestworzy systemu Durrena - odparł Threepio, nie kryjąc urazy. -Na Durrenie znajduje się całkiem spory kosmoport. Tylko idiota decydowałby się na automatyczną sekwencję czynności umożli- 6 - Planeta zmierzchu o 1 wiaj ących wyskoczenie z nadprzestrzeni w sytuacji, kiedy istnieje chociażby najmniejsze prawdopodobieństwo kolizji z jakimś statkiem. Wszystkie światełka na mostku zamrugały, a później rozjarzyły się pełnym blaskiem. Kiedy włączyły się silniki napędu pod-świetlnego, kadłubem patrolówki szarpnęła siła przyciągania. Niesamowicie pstrokate, podobne do j edwabnych nitki rozciągniętego światła wydłużyły się, wyprostowały i zniknęły. Ustąpiły miejsca ciemnościom normalnych przestworzy, ledwo widocznych za sylwetką niewielkiej, ale zajmuj ącej prawie osiemdziesiąt pięć procent powierzchni iluminatora kanonierki Nowej Republiki. Patro-lówka leciała ku niej z szybkością wystrzelonego pocisku. - O rety! - krzyknął Threepio, a Artoo wydał przenikliwy pisk, świadczący o zaniepokój eniu. Nagle j ednak mroki przestworzy przeszył oślepiający błysk, a przez iluminator chlusnęła struga błękit-no-białego aktynicznego światła, rozchodzącego siew wyniku eksplozji kanonierki. Niewielka jednostka musiała zostać trafiona prosto w zbiorniki i to na kilka sekund przedtem, zanim oba automaty przeleciały przez rozprzestrzeniającą się chmurę szczątków. Smagana falami udarowymi i gradem odłamków patrolówka zboczyła z kursu, zadrżała i zawirowała. - O rety! -powtórzył przerażony Threepio. Po chwili, kiedy mała jednostka znów znalazła się w przestworzach nie zaśmieconych szczątkami, w iluminatorze ukazała się ogromna błękitna tarcza Durrena. Ocean przestworzy, j aki dzielił patrolówkę od powierzchni planety, był usiany chmurami parujących szczątków i srebrzystymi błyskami myśliwców typu E. Mrowie najróżniej szych innych małych j ednostek wyglądaj ących jak międzyplanetrane skoczki, a także opancerzonych frachtowców i towarowych transportowców, pluło do siebie nitkami laserowych strzałów. Nieco dalej można było dostrzec nieforemną, kanciastą konstrukcję orbitalnej bazy, zawzięcie atakowanej przez chmury niewielkich statków. - Wielkie nieba, Artoo, co to wszystko ma oznaczać? - odezwał się Threepio. - Wiem, że orbitalna baza jest atakowana! -dodał zirytowany, reaguj ąc na natychmiastową odpowiedź przyj a-ciela. - Ale kto mógłby poważyć się na coś takiego! Artoo, wciąż jeszcze dołączony do gniazda terminala głównego komputera, pokrył długimi liniami danych statystycznych ekrany monitorów, umieszczonych pod iluminatorem. 82 - Te wszystkie statki sązmodyfikowanymi jednostkami handlowymi - zauważył Threepio. Odepchnął na bok dźwignię stabilizatora, unieruchamiającą go dotąd w niszy, po czym podreptał do konsolety, by lepiej widzieć, co dzieje się w przestworzach. Mimo iż identyfikacja typów gwiezdnych statków nie wchodziła w zakres jego oprogramowania, spędził tyle lat na pokładach różnych statków Rebeliantów, ściganych przez jednostki imperialnej floty, że udoskonalił swoje umiejętności w tej dziedzinie co najmniej trzykrotnie. - Popatrz na nie - ciągnął, zwracając się do baryłkowatego towarzysza. - Nawet orbitalne wahadłowce zostały przerobione na myśliwce. Tylko dlaczego dowódcy bazy krążącej po orbicie Durrena nie wyślą przeciwko nim niczego większego niż maszyny typu E? Artoo niecierpliwie zakołysał siew obudowie. - Ach, tak. Oczywiście - odparł Threepio. - Właśnie miałem się tym zająć. Protokolarny android pstryknął przełącznikiem komunikatora i zaczął wybierać częstotliwości kanałów łączności używanych przez operatorów planety. Przebierając sztywnymi złocistymi palcami po płycie czołowej urządzenia, usiłował porozumieć się z jakimś punktem kontroli ruchu powietrznego. W głośniku słyszał j edynie, j ak dowódcy eskadr przeklinaj ą, a obrońcy bazy wydaj ą często sprzeczne rozkazy, tylko po to, by w następnej chwili od-woływaćje albo zmieniać. Od czasu do czasu rozbrzmiewały także meldunki, wysyłane z powierzchni samej planety przez szpiegów albo zwiadowców. - To jakaś rebelia! - stwierdził przerażony android. - Bunt podniesiony przez polityczną frakcję przeciwko centralnej radzie planetarnej Durrena! Koalicja powstańców odmówiła uznania porozumienia, zawartego przez radę Durrena z władzami Nowej Republiki. W tej chwili buntownicy atakujągłówne ośrodki rządowe! Artoo zapikał pytająco. - Wygląda na to, że wszystko zaczęło się poprzedniego dnia, po tym, jak „Caelus" i „Corbantis" opuściły bazę. Ich dowódcy otrzymali rozkaz sprawdzenia, ile prawdy zawieraj ąmeldunki o ataku piratów, którzy ponoć napadli na Ampliąuena. Kiedy zapadła noc, powstańcy zaatakowali ośrodki rządowe, a kilka godzin później przypuścili szturm na orbitalną bazę. 83 Przechylił głowę i ponownie zaczął nasłuchiwać. Jakiś handlowy statek typu Kaloth Y-9, dotychczas wiszący nieruchomo w przestworzach pomiędzy patrolówką a planetą, opuścił orbitę i zaczął oddalać się od systemu. - Atakowane są wszystkie główne kosmoporty, a więc statki międzyplanetranych handlarzy zawracają do macierzystych portów! - odezwał się po chwili złocisty android. - Artoo, to okropne! Żadne jednostki nie mogą wylądować! Ośrodki kontroli lotów właściwie przestały funkcjonować! Ktoś przecież jednak musi pomóc nam wylądować. Posłuchaj... Dźgnął palcem przełącznik komunikatora. - Baza Durrena, baza Durrena! Tu patrolówką republikańskiego statku flagowego „Borealis". Odezwijcie się, baza Durrena! Wydarzyło się coś strasznego! W głośniku było słychać tylko szumy zakłóceń i urywki rozmowy, raz po raz przerywanej przez trzaski. Po chwili wszystko znów utonęło w zakłóceniach. - Ale jej ekscelencja została porwana! Urządzono zasadzkę i zawleczono straszliwą zarazę... Artoo nagle odwrócił się i zapalił wszystkie lampki. Wydał długą serię przeraźliwych pisków, gwizdów, piknięć i elektronicznych świergotów. Wyższy automat obrócił głowę i przestał wpatrywać się w błękitną tarczę planety, która nadal powiększała się za iluminatorem i zajmowała większą część górnej połowy. Odpewnego czasu zaczęła jednak przemieszczać siew stronępra-wego rogu, co oznaczało, że patrolówką zmieniła trajektorię lotu. Nie kierowała się teraz ku Durrenowi, ale miała przelecieć w dużej odległości obok planety i pogrążyć się w rozgwieżdżonej pustce przestworzy. - Nie bądź śmieszny, Artoo - odpowiedział Threepio. -Nawet jeżeli jeden z członków naszej radyjest zdrajcąi szpiegiem, nadzorowanie wszystkich kanałów łączności jest po prostu niemożliwe! - Odwrócił się znów do mikrofonu komunikatora. -Musicie nas wysłuchać! Odpowiedziały mu jednak tylko trzaski zakłóceń. Tymczasem na ekranie stojącego przed nim monitora można było obserwować, co dzieje się w przestworzach. Niezgrabne, ale silnie uzbrojone partyzanckie statki handlowe ostrzeliwały eskadry myśliwców typu E - prawdopodobnie j edynych maszyn, j akie mogli rzucić do walki przeciwko nim obrońcy bazy. Mniej sze i zwrot- 84 niejsze jednostki rozproszyły się we wszystkie strony niczym srebrzyste piórka, iskrzące się w blasku promieni słońca, odbitych od powierzchni planety. - Porwano przywódczynię Nowej Republiki Organę Solo! Pochwycono ją i uwięziono na Nam Chorios! - spróbował jeszcze raz Threepio. - To na nic, Artoo - odezwał się po chwili. - Nikt nas nie słyszy. Nie wierzył, by przyniosło to j akikolwiek skutek, ale mimo to dźgnął czubkiem złocistego palca kilka wybranych na chybił trafił przycisków. Wszystko na próżno. Tymczasem błękitna tarcza Durrena przemieściła się w róg iluminatora i po chwili zniknęła. Przed patrolówką rozciągały się teraz bezkresne przestworza. Mroczne, zimne i puste jak otchłań grobowca. Threepio po raz ostatni szarpnął dźwignię przełącznika komunikatora. - Pomocy! - Jego ciche, pełne rozpaczy wezwanie poleciało w stronę kłębowiska uszkodzonych komunikatorów i rannych ludzi, którzy byli zbyt zajęci czym innym, żeby zwrócić nań uwagę. - Czy ktoś mnie słyszy? Czy ktoś może nam pomóc? ROZDZIAŁ Kierując się ku wylotowi wąwozu, Lukę czuł, że śmigacz typu XP-38A leci na coraz niższej wysokości. Domyślał się, że posłuszeństwa odmawia albo antygrawitacyjne ogniwo, albo źródło energii, zasilające cewkę modulatora. Nie umiał jednak określić, co mogło być prawdziwą przyczyną. Wskaźniki na pulpicie kontrolnym nie funkcj onowały lub miały nieprzezroczyste tarcze, zmatowiałe na skutek ocierania się ziarenek piasku. Lukę wymruczał cicho kilka przekleństw pod adresem tych, którzy dopuścili, żeby porządny środek transportu znalazł się w takim stanie. W następnej chwili uwolnił myśli i zaczerpnął trochę energii Mocy, żeby nie zahaczyć zardzewiałym spodem maszyny o nieregularną linię połyskujących, szczerbatych półprzeźroczystych skałek. Wszystkie mieniły się intensywnymi odcieniami spłowiałego fioletu, jadeitowej zieleni i jasnego błękitu; wyglądały j ak lśniące bryły różnokolorowego lodu. Lukę postanowił w ostatniej chwili, że j ednak nie posłuży się Mocą, i zamiast tego unieruchomił maszynę. Śmigacz rzeczywiście zamarł, ale zadygotał w taki sposób, że mistrz Jedi zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem w maszynie nie występuj ąjakieś kłopoty ze stabilizatorami. Dopiero po chwili niewielki śmigacz jak zdrożony banth spoczął na skałach, sterczących lekkim ukosem z dna wąwozu. Zapadła absolutna cisza, przypominająca tę, którą Lukę pamiętał z Tatooine. I podobnie jak cisza pustyni, ta również oddychała. Nagle mistrz Jedi usłyszał za sobą słabe, ale złowieszcze skwierczenie, i zorientował się, że powietrze przecięła błyskawica wyładowania elektrycznego. Odwrócił głowę i zobaczył spływa- 86 jące po skalnych zboczach wąwozu migotliwe węże elektryczności. Wyglądały jak pozbawione ciała kości palców albo rozprzestrzeniający się we wszystkie strony system korzeniowy gigantycznego ciernistego chwastu. Stefa przemieszczających się błysków miała szerokość prawie ośmiuset metrów i bardzo szybko kierowała się w j ego stronę. Przez chwilę Lukę przyglądał się nieruchomo, urzeczony pięknem nieznanego zjawiska. Fale elektryczności spłynęły ze zboczy wąwozu, ruszyły dnem, rozpryskując się na boki niczym rwąca rzeka. Sypiąc iskry, przeskakiwały przez leżące na drodze odłamki skał i głazy, a także wielościany gigantycznych kryształów, które chyba wyrastały ze środków skalnych bloków. Kiedy znalazły się w niewielkiej odległości od niego, Lukę zaczerpnął energię Mocy i uniósł śmigacz jakiś metr ponad dno wąwozu. Iskrzące się elektryczne węże, które obejmowały zasięgiem wciąż nowe połacie obu zboczy wąwozu, zaczęły przepływać pod dnem maszyny. W pewnej chwili Lukę zorientował się, że ogniste bryzgi wyskakują z nurtów rzeki i muskająpodbrzusze śmigacza niczym krzaczaste palce. Mimo iż był odizolowany warstwą nie przewodzącą elektryczności, poczuł nieprzyj emny ból, j aki przeniknął jego ciało. Równocześnie usłyszał w głowie ryk energii Mocy, która niczym pustynny wicher smagnęła go po twarzy. Była tak silna, że niemal mógł ją zobaczyć. Wyglądała j ak upiorny blask, promieniujący z wnętrz i ścianek gromad kryształów, które leżały wokół niego i jarzyły się w zapadającym półmroku. Bez względu na to, czym mogła zostać wzbudzona fala wyładowań elektrycznych, przepływała pod dnem blisko pięć minut. Kiedy minęła go całkowicie, Lukę ponownie osadził maszynę na skałach, po czym wstał i obserwował, j ak ognista rzeka spływa wąwozem, rozlewa się po oświetlonej bladymi promieniami słońca równinie, dociera do ruin prastarego więzienia, przepływa przez nie i pojawia się po drugiej stronie. Po jakimś czasie znik-nęła całkowicie między spiczastymi kryształowymi kominami, ciągnącymi się niemal po horyzont. Mimo ciszy, jaka zapadła po zniknięciu fali, Lukę wyczuwał, że Moc otacza go ze wszystkich stron równocześnie. Miał wrażenie, że przenikajego skórę niczym niebezpieczne promieniowanie. Ta planeta jest martwa - pomyślał. - Pozbawiona jakichkolwiek form życia, jeżeli nie liczyć niewielkich enklaw, zamieszkanych przez ludzi. 87 A mimo to przeniknięta Mocą. „Moc pochodzi z życia" - powiedział mu kiedyś Yoda. -„Wiąże w całość ciebie, mnie... całe życie we wszechświecie". A Callista przyleciała tu, by jej szukać. By odnaleźć klucz do frustracji, trwogi i straszliwych sił, które odrywałyjąodniego. Tu musi istnieć jakieś życie -pomyślał Skywalker, nagle świadom tego, a nawet pewien, że się nie myli. - Gdzieś musi istnieć życie. Zastanawiał się, czy w ruinach, które przedtem zauważył, nie kryje się odpowiedź na pytanie, dlaczego nie znalazł o nich żadnej wzmianki w jakiejkolwiek dokumentacji, zawierającej wyniki wszystkich badań tej planety. Lukę mógłby unieść śmigacz, posługując się myślami i Mocą, i przelecieć nim do samych ruin. Uświadamiał sobie jednak, że gdyby Yoda chciał wykorzystywać Moc w taki sam sposób, poleciałby, dokądkolwiek by zechciał, albo zbudowałby wspaniały pałac zamiast chatki z wysuszonego błota, którą wzniósł na moczarach Dagobah. Ben Kenobi mógłby zostać władcąniewiel-kiej planety. „Wojny nie czyniąnikogo wielkim" - powiedział kiedyś mały mistrz Jedi. Podobnie j ak umiej ętność transportowania dużych mas na niewielką odległość, którą można było bardzo łatwo pokonać, idąc pieszo. Lukę wyłowił manierkę z wnętrza śmigacza, a później sprawdził, czy miecz świetlny nadal wisi w tym samym miejscu, gdzie go przyczepił. Sięgnął po blaster, który znalazł razem z ma-krolornetką pod siedzeniem śmigacza, po czym ruszył w stronę wylotu wąwozu. Z kolonii karnej Grissmathów niewiele pozostało po upływie jakichś siedmiuset stuleci. Więzienie zbudowano w miejscu, pod którym przebiegała podziemna żyła wody. Wszystko wskazywało jednak na to, że ukrytej wilgoci nie wystarczyło, kiedy tworzenie gleby zaczęło wykraczać poza krąg kamiennych megalitów. Zabrakło j ej dla prymitywnych mchów gomeks, j akie rozkładały kryj ą-ce się w niedostępnych skałach składniki mineralne na wzbogaconą glebę, na której mogły rosnąć również takie krzewy jak balcrabbian czy brachniel. Większość posadzonych tymczasowo roślin, które miały korzystać z dobrodziejstw sztucznych ekosystemów, pozbawiona starannej opieki, zmarniała i zwiędła, bez szansy, by ukorzenić się i uniezależnić od opieki ludzi. W obrębie ruin, szczególnie pod murami, nadal można było zauważyć kępy panoszących się mchów i porostów. Rośliny wyglądały, jakby cały teren został zanurzony w cysternie wypełnionej szkarłatnym mułem, po którym pozostały tylko ślady spienionej szumowiny. Jedynie w pobliżu pękniętej obudowy pompy, gdzie pozostało trochę więcej gleby, zapuściła korzenie i rosła kępa wytrzymałych krzaków balcrabbianu. Lukę wyczuł, że na terenie ruin przebywa jakiś człowiek. Stwierdził to na chwilę przedtem, zanim jego nawykłe do zwracania uwagi na niebezpieczne przedmioty oczy zauważyły matowy metal kadłuba jeszcze jednego śmigacza. Natychmiast otoczył się aureolą absolutnej niewinności, o której wspominał kiedyś Yoda i której później nauczyła go Callista, kiedy przypomniała sobie dni własnej nauki. Niewątpliwie do takiej samej sztuczki uciekł się Ben, kiedy nie niepokojony przez nikogo, wędrował korytarzami Gwiazdy Śmierci. Nie zauważony, raz po raz mijał oddziały najlepiej wyćwiczonych żołnierzy, jakimi wówczas dysponowało Imperium. Właściciel śmigacza odpoczywał w cętkowanym cieniu, rzucanym przez gałęzie krzewu balcrabbianu. Chroniony przed podmuchami wiatru, siedział obok miejscsa, gdzie woda, która sączyła się z przedziurawionej przed wielu laty rury, utworzyła na spękanej nawierzchni kilka małych jeziorek. Był młodym mężczyzną, o jakieś sześć albo siedem lat młodszym od Skywalkera. Przeciętna budowa ciała i brązowe włosy pozwalały się domyślać, że pochodził zAlderaanu albo Korelii. Przypominał Luke'owi któregokolwiek spośród dziesiątków farmerów, poznanych w czasach, kiedy przebywał na Tatooine; podobnie jak jego wuj, starali się stawiać czoło przeciwieństwom losu i przeżyć na tym niegościnnym świecie. Duraneks kombinezonu mężczyzny, mimo iż uważany za jeden z najbardziej wytrzymałych materiałów w całej galaktyce, był połatany i wystrzępiony, a skóra, z której sporządzono pas z kieszeniami i podręczną torbę, sprawiała wrażenie wielokrotnie zszywanej. Kiedy Lukę celowo postawił nogę w taki sposób, aby krawędź buta otarła się o bryłę staromodnego permabetonu, młodzieniec szybko uniósł głowę i popatrzył na intruza. Natychmiast wyciągnął rękę, żeby pochwycić opartą obok niego o mur długą, prymitywną śrutówkę. Coś w wyglądzie Skywalkera chyba jednak przekonało go, że ze strony przybysza nie zagraża mu niebezpieczeństwo, którego widocznie się obawiał. 89 Młodzieniec odstawił broń na poprzednie miej sce i szczerząc zęby w uśmiechu, wyciągnął rękę. - Z jakiego nieba spadłeś, bracie? - zapytał. - Tylko nie próbuj mi wmówić, że przyleciałeś tym myśliwcem typu B, który niedawno zestrzelili. W odpowiedzi mistrz Jedi także uśmiechnął się szeroko. - Chciałbym poznać nazwisko gościa, który powiedział mi, że myśliwce typu B są zbyt małe, żeby zwracać ich uwagę, nic więcej - odparł. -Nazywam się Owen Lars - dodał, również wyciągając rękę. Młodzieniec wstał. - Arvid Scraf. Czy przypadkiem twoja maszyna nie była zmodyfikowana w taki sposób, żeby transportować towary? - zapytał. - Próbowałeś dotrzeć do Hweg Shul? Jednostki o rozmiarach myśliwca typu B zazwyczaj nie wzbudzająpodejrzeń automatycznych celowników. Czasami takimi maszynami latają przemytnicy, chociaż słyszałem, że to strasznie niebezpieczne. Kiedy twoja jednostka pojawiła się na ekranach, w bazie musieli przebywać Theranie. Tylko oni potrafią, jeżeli chcą, zrezygnować z automatycznych procedur i osobiście zająć się celowaniem. Lukę uklęknął na brzegu jednego z jeziorek i zanurzył manierkę, wciąż jeszcze w połowie wypełnioną wodą. Suche, drażniące gardło powietrze, mimo iż wyjątkowo chłodne, sprawiało, że czuł, jakby wrócił do domu. - Na ogół miewam takie szczęście - odparł, odwracając głowę w stronę rozmówcy. - Pamiętam, że kiedyś kupiłem pół paki błyszczostymu. Zapłaciłem dwa i pół tysiąca kredytów, ale gość, który mi go sprzedał, zapomniał mnie uprzedzić, że przyprawa była skradziona i namierzana przez celników. Nie zdążyłem wylecieć z górnych warstw atmosfery, kiedy czternaście patrolowych krążowników rzuciło się na mnie j ak muchy na dojrzały owoc. Co prawda, przygoda nie przydarzyła się jemu, tylko Hano-wi, ale przydawała większej wiarygodności jego słowom, a może w przyszłości mogła pozwolić cieszyć się większą sławą. Co naj -ważniejsze, dawała czas, żeby mógł lepiej przyjrzeć sięArvidowi Scrafowi. - Mówiono mi, że Theranie to dzikusy. - Lukę postanowił zmienić temat rozmowy. - Z pewnością byli nimi ci, którzy próbowali podziurawić mnie jak rzeszoto. Zapewne ładunek musiał zwiększyć masę myśliwca na tyle, że zareagowały na nią ich urzą- 90 dzenia. Powiedziałeś, że potrafią ręcznie obsługiwać stanowiska artylerii? - Nie możesz ich nie doceniać. - Scraf uniósł do ust własną manierkę. Krople wody zabarwiły wychłostane przez piasek pomarańczowe rękawy i przód jego kombinezonu. - Gdzie roztrzaskała się twoja maszyna? Zapewne do tej pory Theranie skończyli wizytować bazę. Pomogę ci przetransportować do Rubinowego Parowu to, co jeszcze ocalało. Z pewnością dostaniesz za to sporo gotówki. Lata dzieciństwa na Tatooine nauczyły Lukę' a ratowania wszystkiego, co nadawało się do sprzedania. Ciężko było żyć na świecie, którego większą część zajmowała pustynia, ale dzięki istnieniu takich kosmoportów j ak na przykład Mos Eisley, mieszkańcy Tatooine mogli chociaż kupować i sprzedawać towary. W przeciwieństwie do tego życie na planecie, nie mającej jakichkolwiek bogactw naturalnych, gdzie mieszkańców pozbawiono możliwości sprowadzania towarów, właściwie niczym nie różniło się od prymitywnej wegetacji. Gdyby Lukę sprzedał cały metal i mikroobwody jakie znajdowały się na pokładzie j ego maszyny, stałby się bogaczem. - Kim oni właściwie są? - zapytał, sadowiąc się na chropowatej drewnianej desce, pełniącej w śmigaczu Arvida Scrafa funkcję siedzenia. Maszyna była rozpadającym się ze starości modelem typu Aratech 74-Z, którego nie chcieliby dotknąć nawet Jawowie. Sterburtowe zbiorniki nośne, umożliwiające maszynie unoszenie się nad ziemią, znajdowały się tak nisko, że płaszczyzna pokładu tworzyła całkiem spory kąt z poziomem. Arvid wyposażył zatem swój śmigacz w drugi pokład, który sporządził z najzwy-klej szych desek i oparł na słupkach w taki sposób, aby leżały poziomo. Między pokładami umieścił także gruby konar, który można było wyciągać i przesuwać, a także kółko, pozwalające całej konstrukcji zachowywać sztywność, kiedy transportował szczególnie ciężkie towary. Przeróbki nadawały maszynie wygląd poważnie zniekształconego grzyba, balansującego na pojedynczej stępce, która w dodatku nie cała stykała się z ziemią. - Może wygląda nieszczególnie, ale wierz mi, że umie pokonywać duże odległości - odezwał się młodzieniec, kiedy ujrzał, że Lukę zaczyna uważniej przyglądać sięjego pojazdowi. Zapewne był dumny z tego, co udało mu się skonstruować, a może pragnął w ten sposób się usprawiedliwić. Lecąc z nieznajomym mężczyzną, który siedział obok niego na drewnianej desce, musiał 91 przesunąć w inne miejsce pełniący rolę balastu worek z kamieniami, żeby maszyna zachowywała równowagę. Rzeczywiście, potrafiła pokonywać duże odległości. Podobnie jak w przypadku „Sokoła Milenium", spisywała się o wiele lepiej, niż można byłoby sądzić po wyglądzie. - Pytałeś mnie o Theran? - zagadnął w pewnej chwili Arvid. -Mieszkają w niewielkich osadach w górskich wąwozach albo w j askiniach czy gdziekolwiek, gdzie mogą znaleźć źródło wody lub działającą starą pompę. Większość wychowywała się jednak na farmach. Połowa Tubylców była w takim czy innym okresie życia Theranami. Zdarzało się, że dzieciaki uciekały z osad i wyruszały na wędrówkę, która trwała dwa, a nawet trzy sezony. Wąchały dym z ognisk, słuchały opowiadań, marzyły o tym, co tamci, i spotykały się z ludźmi, z którymi by się nie spotkały, gdyby pozostały z rodzicami. Później wracały, dorastały, wstępowały w małżeńskie związki i wychowywały własne dzieci. Czasami, starzej ąc się, wyruszały na wędrówkę po raz drugi, ale w większości przypadków jeden raz im wystarczał. Wzruszył ramionami, ale nie przestał zmagać siej ak pogromca banthów z opierającymi się dźwigniami. Nieustannie omiatał spojrzeniem to zmatowiałe tarcze wskaźników, to pokruszone skały, zlegające powierzchnię wznoszącego się terenu. Aratech z wyczuwalnym wysiłkiem leciał w stronę coraz bardziej stromo wznoszących się skał, usianych wciąż jeszcze świecącymi kryształami. Arvid Scraf kierował maszynę do miejsca, w którym Skywalker pozostawił przywłaszczony śmigacz typu XP-3 8A. - To właśnie dlatego nie możemy się z nimi uporać - ciągnął po chwili. -Nasłuchiwacze przekonują ich, że cokolwiek, co odlatuje albo przylatuje, jest niedobre. Mówią im to, kiedy tamci śpią albo o czymś marzą. W taki sposób wszystko, co im powiedzą, pozostaje na zawsze cząstką ich świadomości. Tkwi w głowach tak uporczywie, że nie sposób namówić ich do zmiany zdania. Nie rozumiej ą, czym mógłby stać się ten świat, gdyby dopuścili do siebie chociaż myśl o rozwoju handlu. „Nie chcemy tego, nie potrzebujemy" - twierdzą, i nawet gdyby mówić do utraty tchu, patrzą tylko na ciebie i powtarzają: „Nie chcemy tego, nie potrzebujemy". My. Zupełnie jakby wiedzieli, co myślą na ten temat pozostali Tubylcy. Niesamowite. Pokręcił głową. Jego wielkie, zaciśnięte na rękojeściach dźwigni dłonie, były oszpecone odciskami i poplamione smarem. Lukę 92 przypomniał sobie, że podobnie wyglądały jego ręce w czasach, kiedy starając się związać koniec z końcem, mieszkał na planecie, na której nie istniały warunki umożliwiające życie jakichkolwiek ludzi. Obaj solidnie się namęczyli, ale w końcu unieśli śmigacztypu XP-38A i nie rozbierając na części, umieścili na pokładzie siedemdziesiątki czwórki Arvida. Lukę doskonale wiedział, dlaczego tak postąpili. Na planecie, na której nie występowały złoża rud żadnych metali, brakowało drewna i nie istniał handel, nawet taka stara balia była ogromnym skarbem. Anemiczne słońce chyliło się szybko ku zachodowi, a lodowaty zachodni wiatr wiał tak silnie, że unoszący się za pomocą repul-sorów śmigacz Arvida raz po raz zmieniał miejsce postoju albo się kołysał. Kiedy obaj mężczyźni, przywiązując uszkodzoną maszynę, zmagali się z linami, Lukę zaczepił tak silnie nogawką lotniczego kombinezonu o jedną z prowizorycznych podpórek siedemdziesiątki czwórki, utrzymujących poziomo deski pokładu, że zranił się w nogę. Dotknął rany palcami, aby powstrzymać upływ krwi, ale natrafił na coś, co przypominało perełkę plastiku. Twarde i gładkie, nie chciało odczepić się od skóry, a kiedy Lukę podciągnął nogawkę, zobaczył na łydce małe obrzmienie, przypominające niewielki wzgórek. Pośrodku wystawał maleńki odwłok, osłonięty twardym, purpurowobrązowym chitynowym pancerzem, niewątpliwie będącym skorupą jakiegoś insekta albo robaka. Lukę na własne oczy obserwował, jak stworzenie zagłębiło siew ciele i zniknęło. Nie potrafiąc ukryć obrzydzenia, wydał pełen zaniepokojenia okrzyk, po czym ścisnął z dwóch stron wzgórek, wskutek czego zmusił pasożyta do wycofania się z kryjówki. Wypukła skorupa krwistoczerwonego pancerza osłaniała odrażający tułów mniej więcej centymetrowej długości, z którego odrastał mały twardy łebek i wianuszek wijących się, kolczastych odnóży. Stworzenie obróciło się między palcami Luke'a i natychmiast spróbowało wgryźć się w poduszeczkę kciuka. Skywalker odrzucił j e j ak potrafił najdalej od siebie, i usłyszał, jak zderzyło się z płaszczyzną pobliskiej skały. Obijając się o inne, spadło na dno wąwozu, po czym przebierając kończynami, pospiesznie ukryło się w cieniu najbliższego głazu. 93 - Obrzydlistwo! - powiedział Lukę, podciągaj ąc j eszcze wyżej nogawkę spodni. Przekonał się, że cała łydka była usiana niewielkimi nabrzmiewającymi wzgórkami albo blednącymi różowymi plamami w miejscach, gdzie stworzenia wniknęły wcześniej i zdążyły zadomowić się pod skórą. - Nie zawracaj sobie nimi głowy - doradził stojący po drugiej stronie śmigacza Arvid. Zawiązywał właśnie ostatni węzeł, a kiedy skończył, przeskoczył nad płetwami ogonowymi i podszedł do Luke'a. - Zapewne opadły cię, kiedy znalazłeś się w cieniu balcrabbianu, żeby nabrać wody do manierki. Podciągnął rękaw kombinezonu i pokazał co najmniej cztery wzgórki na własnym przedramieniu. Pośrodku jednego sterczał osłonięty twardym pancerzem odwłok niewielkiego stworzenia, które właśnie zagłębiało się w ciele i po chwili zniknęło. Arvid od niechcenia ścisnął brzegi rany i usunął intruza, a następnie strącił na pokład śmigacza. Stwierdziwszy jednak, że pasożyt nie daje za wygraną i zaczyna zbliżać się do jego stopy, bezlitośnie rozdeptał go obcasem na krwawą, purpurową miazgę. - Są obrzydliwe, ale kiedy dostaj ą się do ciała, giną i zostaj ą wchłonięte przez organizm - powiedział. - Słyszałem historie o poszukiwaczach kryształów, którzy zapuścili się tak daleko na pustkowia, że zabrakło im żywności, jaką wzięli na drogę. Podobno wkładali wówczas ręce w zagłębienia albo szczeliny między skałami i pozwalali, aby do ich ciał wniknęło tyle drochów, żeby mieli dosyć energii na dotarcie do najbliższej osady. Nie powiem, żebym zamierzał kiedykolwiek pójść w ich ślady. Skrzywił się, j akby na samą myśl, że miałby uczynić coś takiego. - Drochów? Arvid kiwnął głową. - Na tej planecie znajdziesz je wszędzie, dosłownie wszędzie. Rozmnażaj ą się tak szybko, że w porównaniu z nimi piaskowe króliki mogą być przyrównywane do elamposniańskich mnichów. Dosłownie wszyscy są pogryzieni, chociaż drochy giną, kiedy padną na nie promienie słońca. Wystarczy, jeżeli będziesz dbał o higienie osobistą, a wówczas możesz się nimi nie przejmować. Lukę przypomniał sobie niektórych jeszcze bardziej obrzydliwych - ale absolutnie nieszkodliwych - mieszkańców Dagobah, żywiących się okruchami, j akie znajdowali w zakamarkach domostwa Yody. Pomyślał, że zapewne Arvid ma rację. 94 Po następnych piętnastu czy dwudziestu minutach objuczony śmigacz młodzieńca opuścił labirynt skał, usianych lśniącymi kryształami, i znalazł się nad kamienistą równiną. Właściciel skierował go w stronę, gdzie w oddali widniały sczerniałe szczątki myśliwca typu B, który roztrzaskał się podczas lądowania. W pewnej chwili Skywalker ponownie podciągnął rękaw bluzy. Przekonał się, że wzgórki, jakie widział jeszcze niedawno na przedramieniu, zamieniły się w różowawe plamy. Ostrożnie ścisnął ciało wokół jednej, starając się wyczuć obecność czegoś twardego. Bezskutecznie. Uwolnił myśli i posługując się technikami Jedi, zaczął przeglądać tkankę mięśni przedramienia. Szukał obcych związków chemicznych, cząsteczek wody albo śladów energii j a-kiejkolwiek żywej istoty. Znalazł jedynie resztki obcego pola energetycznego, które w miarę j ak się przyglądał, najpierw upodobniło się do energii jego ciała, a później stało się jej częścią. Kiedy znaleźli się na miejscu katastrofy, Lukę przekonał się, że z myśliwca typu B prawie nic nie pozostało. Wszędzie widział tylko ślady butów i osmalone kamienie, na których coś wypaliło się na popiół. W pewnym miejscu, gdzie doszło do eksplozji rdzenia reaktora, stopione skały utworzyły ogromną zakrzepłą szklistą kałużę. Zniknął nawet masywny, ciężki metalowy cylinder osłony samego reaktora. To, co Lukę zawsze uważał za „wrażliwe części" maszyny, zostało rozrzucone po usianym kamieniami gruncie. Wszędzie walały się strzępy tapicerki, kawałki plastiku, będącego kiedyś osłonami sprzęgaczy, i szczątki izolacji, która stopiła się podczas samej katastrofy. Wszystko inne zniknęło, zabrane przez napastników. - Nie spodziewałem się, że cokolwiek znajdziemy - przyznał Arvid, kilka razy kopiąc czubkiem buta pęknięty narożnik czegoś, co pozostało z obudowy konsolety. Kiedy pochylił się i podniósł przedmiot, przekonał się, że wykręcono nawet śruby. -Wykorzystują wszystko, co znajdą. A dlaczegoż by nie? Przecież wszyscy tak postępuj ą. - Podmuch suchego wiatru zsunął kosmyk brązowych włosów na jego oczy. - Naprawdę bardzo mi przykro, Owenie. Słońce zachodziło. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, było widać pomarańczowe, różowe i jasnoczerwone błyski ostatnich promieni. Odbijały się od powierzchni kryształów, wtopionych w kamyki, skały i wyniosłe kolumny skalnych kominów. Lukę miał wrażenie, że został uwięziony pośrodku bezkresnego, chociaż nie 95 wydzielającego ciepła strumienia lawy, płynącego chyba z jednego krańca świata i niknącego w drugim. Wiatr, który od pewnego czasu przybierał na sile, przemienił się w wichurę, a temperatura powietrza bardzo szybko się obniżała. - Przynajmniej masz jeden z ich śmigaczy. To już coś. - Ar-vid zniżył głos prawie do szeptu. - Hmmm... Nie byłeś nic nikomu winien za ten towar, prawda? - Wsunął palce do środka samodziałowych, ręcznie dzianych nieforemnych rękawiczek, a potem rzucił Lukę'owi wyciągniętą spod siedzenia śmigacza zniszczoną kurtkę. - Ten, który miałeś na pokładzie myśliwca? Chyba nie byłeś winien niczego ludziom, jacy cię zaatakowali? Skywalker właśnie miał wyrazić brak zainteresowania dalszymi losami fikcyjnego towaru, który rzekomo transportował, kiedy nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Również zniżył głos, chociaż było jasne i oczywiste, że w promieniu setek kilometrów nie przebywał nikt, kto mógłby go podsłuchać. - No cóż - powiedział. - Wolałbym, aby kilku osobników uważało, że nabyłem ten śmigacz w zamian za to, co miałem na pokładzie. A przynajmniej dopóki nie uzbieram chociaż trochę gotówki, niezbędnej do podjęcia dalszej działalności. Mam nadzieję, że wiesz, o czym mówię. Arvid kiwnął głową, jakby zrozumiał w lot, co mogły oznaczać słowa rozmówcy. Ujrzawszy ten gest, Skywalker zaczął się zastanawiać, jak często na powierzchni planety mogli lądować przemytnicy. Pedducis Chorios znajdowała się tak blisko, że to miało sens. - Tę noc możesz spędzić ze mną w Purpurowym Parowie, w mieszkaniu mojej ciotki - oświadczył młodzieniec. - Zamarzniesz na śmierć, jeżeli pozostaniesz na dworze. A poza tym ciotka Gin zapłaci ci najwięcej za ten śmigacz, jeżeli zdecydujesz się go sprzedać. Powinno ci wystarczyć, żeby stąd odlecieć, kiedy dostaniesz się do Hweg Shul. - Dziękuję- powiedział Lukę, szczelnie otulając się wystrzępioną, za dużą kurtką. - Doceniam wszystko, co dla mnie robisz. - No cóż, nieczęsto gościmy nieznajomych. - Arvid sprawiał wrażenie onieśmielonego i zakłopotanego. Wspiął się po burcie i zaj ął miej sce w swoim śmigaczu typu Aratech. - Niemal wszyscy Tubylcy są ze sobą spokrewnieni, ale ci spośród nas, którzy przylecieli tu w ciągu ostatnich jakichś dziesięciu lat, lubią słu- 96 chać, co dzieje się w różnych zakątkach galaktyki, a zwłaszcza w okolicach jądra. Może wiesz coś więcej na ten temat? Lukę wiedział. Przez następne półtorej godziny, kiedy Arvid, zmagaj ąc się z podmuchami wieczornego wiatru i oświetlaj ąc drogę drżącym blaskiem chemicznych źródeł światła, leciał nad kamienistą równiną, zabawiał młodzieńca opowiadaniami, jakie usłyszał kiedyś z ust Mary Jadę, Hana i Landa. Od czasu do czasu wtrącał uwagi dotyczące wydarzeń, które sam przeżył w czasach Rebelii, a także przeżyć Leii, Winter i Wedge'a Antillesa. Uzupełniał je nowinkami, plotkami, sugestiami i przypuszczeniami. Chciał w ten sposób sprawić wrażenie, że jest nieszkodliwym poszukiwaczem przygód, skaczącym z jednej planety na drugą i zarabiającym na życie jak umie najlepiej. Usiłował dać do zrozumienia, że w zamęcie, jaki zapanował w galaktyce, stara się nie wiązać się z nikim, podobnie jak nie stawał po niczyjej stronie Han Solo w czasach, kiedy parał się przemycaniem towarów. I podobnie j ak Lukę zareagowałby na podobne opowieści przed dziesięcioma czy dwunastoma laty i kilkoma epokami, tak Arvid był oczarowany jego historiami. Młodzieniec poświęcił wiele godzin i zrobił wszystko, co mógł, żeby pomóc nieznajomemu człowiekowi. Lukę padał ze zmęczenia i ponad wszystko inne pragnąłby zdrzemnąć się albo dowiedzieć czegoś więcej na temat tego dziwacznego świata, usianego odbijającymi światło półprzeźroczystymi kryształami. Wiedziałjednak, że tylko zabawiając Arvida opowiadaniami, zdoła odpłacić mu za jego trudy. Pomyślał, że jeszcze przyjdzie czas i dowie się wszystkiego, co chciał wiedzieć, kiedy decydował się wyruszyć na tę wyprawę. Nagle ciemności daleko przed nimi przeszyła nitka jaskrawego światła. - Co, do... - To stanowisko artylerii! - Arvid oparł stopy o pełniący rolę balastu worek, wypełniony kamieniami, po czym naparł silniej na rękojeść dźwigni sterowniczej.- Wielkie działo... W pobliżu szczytu Ponuraka. Śmigacz leciał z coraz większym trudem. Promienie chemicznych reflektorów raz po raz odbijały się od ścianek kryształów, wtopionych w skały, nad którymi przelatywali. Wraz z nastaniem 7 - Planeta zmierzchu 9 7 ciemności ucichł wiatr, ale mimo to Lukę miał wrażenie, że lodowate powietrze szczypie jego nos i uszy. Wydawało mu się, że z zimna bolą go nawet zęby. - Pod siedzeniem znajdziesz parę blasterów, Owenie - odezwał się w pewnej chwili Arvid. - Bądź tak miły i wyciągnij je, dobrze? Lukę wyłowił protonowy blaster typu Seinar i sędziwą Standardową Czwórkę typu Merr-Sonn. - Weź protonowca - zaproponował wspaniałomyślnie młodzieniec. Naparł na rękojeść dźwigni akceleratora, a wówczas błyski światła, odbitego od mij anych po drodze głazów i skalnych kominów, zaczęły zapalać się i niknąć oszałamiająco szybko. -Czwórka pamięta lepsze czasy... Będzie lepiej, jeżeli jaja wezmę. - Uhm... Chyba masz rację- przyznał Lukę, przyglądając się Seinarowi. Przedpotopowa broń nosiła ślady wielu napraw, podobnie zresztąjak wszystkie inne urządzenia, jakie widział dotąd na tym świecie, ale była nieskazitelnie czysta i dysponowała pełnymi zasobnikami energii. - Co się dzieje? Zorientował się, że pojawiające się w nieregularnych odstępach czasu błyski mają źródło na poziomie gruntu i nie są wymierzone w niebo. Powierzył część ciężaru ciała jednej z podpórek, po czym wstał, starając sienie stracić równowagi. Czując, że pęd powietrza łopocze połami szarej kurtki, wysłał myśli w ciemności nadciągającej nocy. Starał się dotrzeć do źródła powtarzających się co jakiś czas błysków. Wyczuł gniew. Przemoc. I wielkie, zgiełkliwe zawirowania energii Mocy. - Czy to nie jest przypadkiem... jedna z tych fal ziemnych wyładowań elektrycznych, j aką widziałem przed kilkoma godzinami? Arvid pokręcił głową. - Wygląda na to, że ktoś przypuścił atak na stanowisko laserowego działa. Wieża artyleryjska wyglądałajak przysadzisty, mroczny kompleks permabetonowych konstrukcji, który niemal nie odcinał się od ciemnych skał, pośród których ją zbudowano. W blasku laserowych błyskawic i świetle, odbitym od ścianek kryształów, Lukę dostrzegał potężny cylinder zewnętrznego muru - zupełnie gładki, jeżeli nie liczyć pęknięć i otarć, zadanych przez czas, piasek i wi- 98 chury. Nie dostrzegł żadnych bram ani włazów; żadnych otworów okiennych albo drzwiowych. Mająca nieco większą średnicę niż podstawa górna część stanowiska, z której wystawał wymierzony w niebo połyskujący pysk laserowego działa, była strzeżona przez zębatą kolczastą palisadę. Sporządzono ją z zaostrzonych platanowych słupów, desek i czegoś, co wyglądało jak okorowane, poskręcane pnie loaku. Sterczały niczym wymierzone we wszystkie strony włócznie, a przestrzenie między nimi wypełniono napowietrznymi chodnikami, mostami i gniazdami, z których obrońcy mogli strzelać w dół do atakujących wieżę napastników. Pośród tej plątaniny drewnianych elementów konstrukcyjnych rozmieszczono niewielkie źródła światła - przeważnie latarnie i reflektory. Tu i ówdzie można było także dostrzec zabłąkany sznur tandetnie sporządzonych domowym sposobem lampek. W ich żółtawym blasku Lukę dostrzegał ciemne sylwetki osób, przemykaj ących między miej sca-mi, gdzie zalegałyjeszczenroczniejsze cienie. Arvid unieruchomił śmigacz na grzbiecie wzgórza, niemal pionowo wznoszącego się nad niewielkim wąwozem, na dnie którego, w odległości jakichś stu metrów od urwiska, wzniesiono stanowisko artylerii. Nie zmieniaj ąc punktu obserwacyjnego, Lukę widział, j ak garstka napastników biega wokół wieży, raz po raz atakuj ąc nadbudówkę strzałami z broni protonowej. - Ta-a, to Gerney Casio. - Arvid trzymał przy oczach makro-lornetkę, nieodzowny przyrząd każdego mieszkańca tych pustkowi. Od czasu do czasu zmieniał wartości jej parametrów, kiedy wodził spojrzeniem za tą albo tamtąpostacią. - Gerney jest jednym z największych handlarzy wodą między naszymi osadami a Hweg Shul. Gdyby nie on, nigdy nie udałoby się nam naprawić tych starych urządzeń pompujących. Tubylcy pozwolili, żeby wszystkie zardzewiały... oczywiście, z wyjątkiem tych, które znajdowały się w ich wioskach. Widzisz tamtą siwowłosą dziewczynę? To Umolly Darm. Zajmuj e się wysyłaniem nawiedzonych kryształów - takich podłużnych, zielono-fioletowych, jakie całymi gromadami wyrastają ze skał w najwyższych partiach gór. Wykonuj e się z nich j akieś przyprawiaj ące o zez optyczne przyrządy, które mają przyspieszać wzrost roślin na planetach, krążących wokół słońc klasy K czy coś w tym rodzaju. Pracuje dla przedsiębiorców w Hweg Shul, którzy dysponują trzema statkami suborbitalnymi i ustalają własne ceny na wszystko, co zdołaj ą sprowadzić, nie dostrzeżeni przez stanowiska artylerii. 99 Opuścił makrolornetkę, ale nie spieszył się, by przyłączyć się do napastników. Mimo to Lukę zauważył, że ustawił czwórkę typu Merr-Sonn w takim miejscu, aby mógł sięgnąć po nią w każdej chwili. - To właśnie z nią będziesz musiał porozmawiać, jeżeli zechcesz się dostać na pokład jakiegoś statku - ciągnął Arvid. Za każdym razem jego oddech zamieniał się w roziskrzoną chmurkę. - Z nią albo z samym Setim Ashgadem, który także mieszka w Hweg Shul. Jeżeli zechcesz zasięgnąć dodatkowych informacji, Umolly pomoże ci połączyć cię z centralnym biurem w tym mieście. W dole zabrzmiało kilka gniewnych okrzyków. Niewielka grupka napastników, wyglądających jak zbieranina najzwyklejszych farmerów i mieszczuchów, wgramoliła się do śmigacza, który dotąd parkował pod samą ścianą wieży. Lukę nie potrzebował uciekać się do pomocy makrolornetki, żeby dostrzec umieszczone pod spodem kadłuba dodatkowe zbiorniki nośne, umożliwiające wznoszenie się na większe wysokości. Zrozumiał, że napastnicy musieli zaczekać, aż wichura ucichnie całkowicie, zanim postanowili posłużyć się anty grawitacyjnym napędem, żeby wzięcieć na wysokość nadbudówki. Musieli także wyposażyć zmodyfikowany śmigacz w jakiś generator ochronnego siłowego pola, ponieważ wszystkie pociski i włócznie, miotane z góry przez obrońców wieży, z podejrzaną regularnością chybiały celu. Jeden z napastników przykucnął i zaczął majstrować we wnętrzu częściowo rozebranej konsolety. Śmigacz uniósł się, ale nie oddalał od zaokrąglonej permabetonowej ściany. Lukę zastanawiał się, czy obrońcy znają się tak dobrze na siłowych polach deflektorów, żeby spuścić się po linie poniżej poziomu, na którym znajdował się śmigacz napastników. - Przypuszczasz, że panna Darm mogłaby powiedzieć mi, kiedy będzie przelatywał jakiś pasażerski statek? - zapytał Skywalker. - Nie widzę powodu, dla którego nie miałaby tego uczynić -odparł Arvid. - Niemal wszyscy, którzy lądują na planecie, muszą trafić do Hweg Shul. Spomiędzy plątaniny drewnianych konstrukcji zdobiących nadbudówkę wieży ukazał się koniec grubej liny. Niczym ciężarek pionu, poj awiła się na nim samotna szczupła, wygimnastykowana 100 figurka, odziana w wyplamioną, szkarłatną wystrzępioną kurtkę i coś, co wyglądało jak część bardzo starego pancerza szturmowca. Bez widocznego wysiłku zaczęła spuszczać się wzdłuż perma-betonowej pionowej ściany, na tyle daleko od wznoszącego się smigacza i grupki siedzących w nim napastników, aby krzywizna muru uniemożliwiła trafienie jej laserowym strzałem. Jedynie wyborowy strzelec zdołałby trafić samotnego śmiałka, jednak wszystko wskazywało na to, że żaden z grupki napastników nie potrafił strzelać aż tak celnie. Laserowe błyskawice odbijały się od twardych, ciemnoszarych murów wieży, pozostawiaj ąc czarne smugi, ale nie odłupując kawałków permabetonu. Lukę pomyślał, że Grissmathowie byliby dumni z tego, co kiedyś zbudowali. W dokładnie określonej chwili obrońca owinął dodatkowe dwa czy trzy zwoje liny wokół jednego przedramienia, po czym chwycił drugą dłonią wiązkę granatów. Odepchnął się od muru w taki sposób, że zatoczył łagodny łuk i niczym wahadło, znalazł się w okolicach podbrzusza prowizorycznej platformy szturmowej, na której pokładzie wznosili się napastnicy. Siedzący we wnętrzu smigacza mężczyźni zaczęli strzelać teraz w dół, pragnąc trafić krwistoczerwoną figurkę, j aka nagle wyłoniła się z mroków nocy, ale płoza maszyny uniemożliwiała im celowanie. Obrońca musiał mieć idealne wyczucie miejsca i czasu. Rzucił wiązkę granatów w kierunku elementów konstrukcyjnych podwozia smigacza z taką wprawą, że uwięzły pomiędzy awaryjnymi mechanizmami, pozwalającymi na zachowanie równowagi. Następnie odepchnął się od ściany wieży po raz drugi, zatoczył łuk i rozpłynął się w ciemnościach. Lukę zauważył, że w następnej chwili lina zaczęła się skracać. Zapewne pozostali obrońcy, ukryci wewnątrz nadbudówki, wciągali kolegę do siebie. Tymczasem szturmowa platforma zaczęła równie szybko się obniżać. Upływały sekundy... Kiedy śmigacz znalazł się na wysokości ośmiu metrów, napastnicy postanowili wyskoczyć. Po chwili platforma eksplodowała, a grad rozżarzonych do czerwoności szczątków przeciął powietrze dwa metry powyżej miejsca, gdzie znajdowałyby się głowy napastników, gdyby po wyskoczeniu pozostali pod murami wieży. Nagle na pokrytej żwirem równinie zapaliły się reflektory. W ich blasku było widać, j ak ku wieży lecą strzały i włócznie. Mroki nocy, co kilka sekund przeszywane czerwonymi nitkami laserowych błyskawic, którym towarzyszyły trzaski wystrzałów z prymitywnych 101 śruto wek, odrobinę się rozproszyły. Lukę skupił energię Mocy, starając się przeniknąć panujące ciemności. Ujrzał przypadkową zbieraninę mężczyzn i kobiet, lecących śmigaczami i powietrznymi skuterami. Wszyscy mieli na sobie chyba jeszcze bardziej połatane ubrania niż członkowie pierwszej grupy napastników - Lukę domyślał się, że zaliczali się do Przybyszów - ale nie tak obszarpane i brudne, jakie nosili Theranie. Byli o wiele liczniej si niż pierwsi napastnicy czy obrońcy. Cała grupa liczyła co najmniej sto kilkadziesiąt osób. Na ich widok Przybysze odwrócili się, wznieśli okrzyki i zaczęli wymachiwać bronią. Lukę rozróżniał przekleństwa i oskarżenia, jakie krzyżowały się w ostrym nocnym powietrzu. Obie grupy się połączyły, ale od tej chwili padło już tylko kilka strzałów. Ich spotkanie przypominało gigantyczną bijatykę, w trakcie której mężczyźni i kobiety popychali się i szarpali, a także ciągnęli za włosy albo poły ubrań i zadawali ciosy pięściami, hydraulicznymi kluczami, pałkami lub motykami. Wyglądali na nieprzyjaciół... ale takich, którzy dobrze wiedzą, że następnego dnia znów spotkają się w tym samym sklepie, w którym zwykle kupowali artykuły żywnościowe. - Czy ci drudzy są Tubylcami? - zapytał Lukę, zwracając się w stronę Arvida. Młodzieniec skrzywił się i kiwnął głową. - Patentowani idioci - mruknął. - Co ich może obchodzić, że będą przylatywały tu jakieś statki? Czy wiedzą, że pragniemy zamieniać nasze zbiory na pompy, mikroprocesory i środki transportu? Jeżeli chcą, mogą wegetować jak zwierzęta, ale dlaczego skazują nas na życie w taki sposób? Rozgoryczony, szarpnął rękojeść dźwigni i cofnął śmigacz, a potem przeleciał nim nad równinę. Może dlatego, że to ich planeta? - pomyślał Skywalker. Obejrzał się przez ramię i mimo panuj ących ciemności zauważył figurki ludzi, stojących pośrodku wystających z nadbudówki drewnianych konstrukcji. Na tle blasku, jaki bił od zapalonych reflektorów, ujrzał szczupła, wdzięczną czerwoną sylwetkę wojownika. Mężczyzna stał obok drobniejszej figurki kogoś, kto wyglądał jak kilkunastoletni chłopak o długich, zaplecionych w warkocze włosach. Nagle zza ich pleców wyskoczyła nitka zimnego, zielonego światła, zapewne wystrzelona z lufy głównego działa wieży. Poszybowała w rozgwieżdżone niebo, ale wkrótce zniknęła, pochłonięta przez mroki bezkresnych przestworzy. 102 Po chwili druga nitka wystrzeliła ze stanowiska, znajdującego się o wiele dalej za górami. Cieńsza z powodu dużej odległości, mimo to rozbłysnęła na niebie, zanim także zgasła. - Sithspawn - szepnął Arvid. Szybko obejrzał się przez ramię i równie szybko skierował spojrzenie z powrotem na pokryty żwirem grunt, widoczny w blasku chemicznych reflektorów przed dziobem śmigacza. - Coś przylatuje. Walczący pod murami wieży Przybysze przestali przepychać się i złorzeczyć. I oni, i Tubylcy, którzy zaatakowali ich od tyłu, stali teraz ponuro, dysząc j ak rozwścieczone smoki. Kiedy działo wystrzeliło po raz drugi, wszyscy jak na rozkaz unieśli głowy i spojrzeli w niebo. - Dostali go - mruknął Arvid, unieruchomiwszy pojazd u stóp wzniesienia. - Na szczęście nie wszystkich udaje im się trafić. Gerney będzie wiedział, co przyleciało i ile będą chcieli za to policzyć. Statek Setiego Ashgada - pomyślał Skywalker. Bez wątpienia atak na stanowisko artylerii został uprzednio zaplanowany -któż wie, w ilu miejscach równocześnie? Zapewne w tym celu, aby zwiększyć szansę bezpiecznego powrotu głoszącego populistyczne hasła przywódcy. Z góry doleciał stłumiony grzmot eksplozji. Usłyszawszy go, niedawni napastnicy zaczęli znów przeklinać i miotać pogróżki pod adresem przeciwników. Arvid, nie kryjąc rozgoryczenia, ale nie mówiąc ani słowa, ponownie naparł na rękojeść dźwigni akceleratora. Lukę obejrzał się i popatrzył jeszcze raz na drobną figurkę chłopaka o długich, zaplecionych włosach, stojącego na drewnianym rusztowaniu obok wyższej, ale równie szczupłej postaci odzianego na czerwono wojownika. Po chwili artyleryjską wieżę zasłoniły wystające głazy i kolumny kryształowych kominów. Kiedy zniknęły ostatnie, rozproszone po okolicy łańcuchy niewysokich skał, przed śmigaczem rozciągnęła się równina rozjaśnionego blaskiem gwiazd wyschłego dna morza albo oceanu. Od czasu do czasu maszyna Arvida wyprzedzała wycofujące się grupki wojowników, odzianych w wypłowiałe pomarańczowe, żółte albo zielone robocze kombinezony. Niektórzy nieśli na ramionach karabiny, podczas gdy blastery innych zwisały, przyczepione do pasów z kieszeniami albo niewielkimi torbami. Pasy takie były charakterystycznym elementem ubioru niemal wszystkich 103 mieszkańców pogranicznych planet, znajdujących się w rejonie przestworzy, który przyjęło się określać mianem Odległych Rubieży. Co jakiś czas maszynę Arvida wyprzedzał śmigacz albo skuter transportujący grupę Tubylców lub Przybyszów. Osoby należące do tych grup mieszkańców, przelatując obok siebie, obrzucały się nawzaj em przekleństwami albo wygrażały sobie pięściami, ale nie okazywały wrogości w żaden inny, bardziej śmiercionośny sposób. Kiedy oddalili się od stanowiska artylerii na dość dużą odległość, Lukę ujrzał rząd unieruchomionych śmigaczy. Do niektórych wdrapywali się Przybysze. Większość maszyn znajdowała się w niewiele lepszym stanie niż śmigacz Arvida. Ujrzawszy młodzieńca, jakiś mężczyzna zawołał: - To ty, Arvidzie? Po chwili rozległ się głos kobiety: - Gdzie się podziewałeś, dziecko? Osobą, która o to zapytała, okazała się starszawa kobieta, przypominająca Luke'owi ciocię Beru. Podobnie jak ona, miała twarz pooraną zmarszczkami i wychłostaną przez wichury, i podobnie jak ciocia Luke'a, wydawała się kompetentna i pewna siebie. - Skąd wziąłeś ten śmigacz? - zapytała kobieta. - Jak bardzo j est uszkodzony? - To własność Owena, ciociu Gin - odparł Arvid, gestem pokazując Luke'a. - On... hmmm... dostał go w zamian za myśliwiec, który roztrzaskał się podczas lądowania. Ciotka Gin skierowała rozklekotany grawicykl w taki sposób, że zrównał się ze śmigaczem Arvida. Uśmiechnęła się lekko, po czym obrzuciła doświadczonym spojrzeniem przymocowany do pokładu towarowego ładunek. Zapewne usiłowała mimo niepewnego, drżącego blasku sodowych lamp zorientować się, kto mógł być poprzednim właścicielem. - Doprawdy? - zapytała, przenosząc spojrzenie na Skywalke-ra. - A czym się zajmujesz, Owenie? - Jestem mechanikiem i naprawiam śmigacze. W tej chwili wędruję do Hweg Skul - odparł Lukę, chowając protonowy bla-ster młodzieńca z powrotem pod siedzenie Aratecha. - Kiedy leciałem nad górami, wysiadły zbiorniki mojej maszyny, ale Arvid okazał się tak miły, że zabrał mnie stamtąd i zgodził się podrzucić w bardziej cywilizowane strony. 104 Wsunął ukryte w rękawiczkach dłonie pod pachy, żeby jeszcze bardziej się ogrzały. - Owen może spędzić tę noc u nas, zgadzasz się, Gin? - zapytał młodzieniec. Niedbały ton jego głosu wskazywał, że łączy go z ciotką zażyła przyjaźń, jakiej Lukę'owi nigdy nie udało się osiągnąć w stosunku do własnych opiekunów. - Pomyślałem, że rano mógłbym podrzucić go do Hweg Shul. - Wspaniale - zgodziła się Gin. - Chyba że zechce zostać tu przez jakiś czas i trochę popracować. Wprawdzie płacimy niewiele - dodała, odwracaj ąc się w stronę gościa - ale maj ąc mieszkanie i wyżywienie, zaoszczędzisz trochę, zanim wyprawisz się do miasta. A nam przyda się twój a pomoc. - Przydałaby się przed godziną - zagrzmiał krępy, niski osiłek, którego broda przypominała sierść liniejącego bantha. Mężczyzna dołączył z drugiej strony i leciał teraz obok nich, pewnie pilotując przedpotopowy ślizgacz typu SoroSuub. W kłującym blasku reflektorów Aratecha Lukę zauważył nagle, że grunt przed dziobem śmigacza wygląda inaczej niż jeszcze przed kilkoma minutami. Zmianie tej uległo najpierw powietrze, które przestało być tak bezlitośnie suche. Zamiast kamieni i żwiru było teraz widać nieurodzajną, piaszczystą, zakurzoną glebę. Od czasu do czasu pojawiały się także potrafiące wegetować w trudnych warunkach ziemiotwórcze rośliny. Lukę widział si-towniki, płożące się winorośle i kępy krzaków wszędobylskiego balcrabbianu. W oddali, na tle bijącej znad jakiejś osady bladej łuny, maj aczył rząd karłowatych platanów, rozcapierzaj ących we wszystkie strony rosochate gałęzie. Jeszcze dalej było widać niesamowite, jakby unoszące się nad ziemią cienie uwiązanych anty grawitacyjnych kul, najeżonych pędami smoorów, bropów i czegoś, co pachniało jak majie. Po ciszy, jaka panowała na kamienistym pustkowiu, łagodne pomruki blerdów i pochrząkiwania roślinożernych grazerów brzmiały nienaturalnie głośno. W ciemnościach było słychać także brzęczenie mikketów i drażniący uszy furkot skrzydeł nocnych naferów. Wspaniale - pomyślał Lukę. - Drochy i nafery. Zastanawiał się, czy w całej galaktyce istniała chociaż jedna planeta, której te dokuczliwe brązowe szkodniki nie zdołały skolonizować. Na ogół młode, mikroskopijne osobniki kryły się w szczelinach opakowań transportowanych towarów i w taki sposób przedostawały się z jednej planety na drugą. Jeżeli zdołały przeżyć nieunikniony 105 okres kwarantanny, zadomawiały się na nowym świecie, po czym zarażały sięjakimiś miejscowymi chorobami. Wirusy ulegały w ich organizmach mutacji, a wówczas pasożyty, kąsając kolonistów i ich zwierzęta, wywoływały epidemie na pozór całkiem innych chorób. - O co wam w tym wszystkim chodziło? - zapytał niewinnie Lukę, zastanawiając się, jaką władzę w społeczeństwie tych ludzi mógł sprawować Ashgad. Barczysty mężczyzna pokręcił głową. - Zaczynaliśmy mieć tego dosyć i tyle. Dowiedzieliśmy się, że przylatuje międzyplanetarny skoczek z transportem mi-kroobwodów i części do androidów. Okazało się, że ci parszywi Theranie zamierzają go zestrzelić, ponieważ jakiś nawiedzony Nasłuchiwacz powiedział im, że androidy sąprzeciwne naturze czy coś w tym rodzaju. Do licha, jeżeli już mającoś przeciwko androidom, możemy sprowadzać Bando w. Bandowie są na tyle wytrzymali, że potrafią pracować jak androidy, byle tylko ich odpowiednio karmić, i na tyle rozgarnięci, że mogą dźwigać i przenosić ciężary, nie sprawiając kłopotów i nie zadając niepotrzebnych pytań. Mówiono mi, że można ich tanio sprowadzić z Antemeridiana. - Och, daj spokój, Gerney - wtrąciła się rozdrażniona Gin. -Jeżeli Nasłuchiwaczom nie podobaj ą się androidy, mogę iść o zakład, że sprzeciwią się sprowadzeniu niewolników. - Bandowie nie są niewolnikami! -wybuchnął Gerney Casio. - To tak, jakbyś powiedziała, że niewolnikami są cu-pasy! Naprawdę, jesteś nie lepsza niż mój kuzyn Booldrum! Bandowie rozmnażają się jak piaskowe króliki, harują jak androidy i mają się całkiem dobrze, jeżeli ktoś wie, jak się o nich zatroszczyć. - To zależy od tego, co kto sądzi na ten temat. - Och, tylko dlatego, że ktoś przesadnie wrażliwy miał czułe serce i wymyślił ten test mający wykrywać oznaki inteligencji u istot... - Bandowie zaliczają się do istot inteligentnych - odezwał się półgłosem Skywalker. - Możliwe, że nie są bardzo rozgarnięci, ale prawdę mówiąc, widywałem ludzi, którzy także nie byli bardziej rozgarnięci niż oni. Bandowie zasługują na lepszy los niż traktowanie ich jak niewolników. - A ty kim jesteś? - zapytał wojowniczo Gerney, piorunując spojrzeniem niepozornego człowieka, beztrosko siedzącego w niemal całkowitych ciemnościach na ławie sąsiedniego śmigacza. 106 W głosie mężczyzny zabrzmiał sarkazm, kiedy dodał: - Może także zamierzasz prawić nam kazania na temat parszywych praw parszywych inteligentnych istot żyjących w całej parszywej galaktyce? - Tak czy owak, to jeszcze nie wszystko - wtrąciła się pospiesznie ciotka Gin, po czym spojrzała znacząco na Skywalke-ra. - Podobno przebywałeś w górach, pielgrzymie? Czy przypadkiem nie spotkałeś tamjakichś Theran?Nie widziałeś, czy czegoś nie knują? - Oprócz rozebrania mojego myśliwca na części i wzięcia wszystkiego z wyjątkiem samoprzylepnej taśmy, chyba nic - odparł Lukę, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. Doskonale rozumiał, że starszawa kobieta, która także uśmiechnęła się do niego, zamierzała w ten sposób nie dopuścić do kłótni. Wiedział też, że każda wzmianka o srebrzystej samoprzylepnej taśmie zawsze wywołuj e uśmiech na twarzach kolonistów, podobnie jak kiedyś rozśmieszała Rebeliantów. Twierdzono, że świetnie nadaje się do naprawiania wszystkiego, począwszy od sprzętu gospodarstwa domowego, a skończywszy - podobno -na Pałacu Imperialnym na Coruscant. - Nie, tym razem chodzi o coś poważnego. - Młoda kobieta, którą Arvid pokazując Lukę'owi, nazwał Umolly Dorm, podleciała ostrożnie z drugiej strony ślizgacza Casla. Była urodziwa, niska i szczupła, ale mimo to przewiesiła przez ramię spory blas-ter. Przytrzymywała go jedną ręką jakby od niechcenia, zapewne nie zwracając uwagi na jego ciężar. Lukę doszedł do wniosku, że dziewczyna musi mieć mięśnie jak rankor. - Mniej więcej sześć godzin przed atakiem wydarzyło się... sama nie wiem, co takiego. Słyszałam kiedyś, j ak Tubylcy rozmawiali o burzach Mocy, i wy-daje mi się, że to właśnie był j eden z takich kataklizmów. Najpas-kudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam. Wszystkie narzędzia pofrunęły z ławy i zawirowały w powietrzu, j akby porwał je cyklon. Wypełnione kryształami skrzynki zakołysały się, otworzyły i spadły z półek, a odłamki skał posypały się we wszystkie strony. W sklepie z artykułami spożywczymi na rogu wszystko wyglądało, jakby ktoś wj echał spychaczem i poprzewracał wszystkie szafki i regały. Tinnin Droo i Nap Socker pracowali wówczas w swojej odlewni... Mówili później, że kadź z roztopionym metalem podskoczyła jak żywa. Socker doznał takich poparzeń, że nie wiadomo, czy się z nich wyliże. 107 Błękitne oczy dziewczyny zamieniły się w wąskie szparki, a na twarzy odmalował się gniew i gorycz. - Zawsze mówiono nam, że Nasłuchiwacze sprawują władzę nad dziwnymi mocami - ciągnęła Umolly. - Nigdy jednak 0 czymś takim nie słyszałam. Nigdy. Oni - Tubylcy - twierdzą, że kiedyś szalały takie burze Mocy. Przed stu, a może dwustu laty. - Tubylcy twierdzą- powtórzył Gerney Casio, szczerząc zęby w pogardliwym uśmiechu. - Podobnie jak uważają, że ich uzdrowiciele potrafią uleczyć człowieka, kładąc dłonie na jego ciele, ze wszystkiego, począwszy od uczulenia na kwiatki, a skończywszy na złamaniu kości ręki albo nogi. - Uważnie obejrzał Luke'a od stóp do głów i z powrotem. - A gdzie spotkałeś tych Theran, przyjacielu? Co takiego tam robili? Skywalker pokręcił głową. - Kiedy mój myśliwiec się rozbił, zaatakowali mnie dzidami 1 strzałami ze śrutówek, nic więcej - odparł. - Później uciekłem. Mniej więcej sześć godzin przed atakiem na stanowisko artylerii. Dokładnie o tej porze, kiedy posłużył się Mocą, żeby uciec napastnikom... Wiedziałem- pomyślał ponuro. Przenikająca całą planetę obecność Mocy. Straszliwa siła, otaczająca go ze wszystkich stron jak podmuchy huraganu. Przepływająca nawet przez powietrze. To on wywołał tę burzę Mocy. Lukę ponownie usłyszał w głowie słowa mistrza Yody. Przypomniał sobie jego niebieskozielonkawe ręce, zaciśnięte na swoim ramieniu. „Jej energia nas otacza i łączy... Poczuć ją musisz. Wyczuj Moc wokół siebie. Tutaj, pomiędzy tobą i mną, tym drzewem i skałą". Stary mistrz Jedi musiał to wiedzieć. Podobnie jak musiała wiedzieć Callista. Dotychczas Lukę przypuszczał, że posługując się własnymi myślami i Mocą, zdoła odnaleźć jej ślady, ale teraz już nie był tego taki pewien. Nie był pewien, czy potrafi odnaleźć czyj ekolwiek albo j akiekolwiek ślady na tym świecie, na którym Moc miała intensywność światła oślepiającego jego umysł. - No cóż, co się stało, to się nie odstanie - rzekła filozoficznie Gin. - Samą rozmową niczego nie zmienimy. - Zmienimy i to dużo, jeżeli rozłupiemy kilka parszywych czaszek - prychnął Casio, po czym zawrócił ślizgacz i zaczął się oddalać. Błękitnobiałe światło reflektorów Aratecha błysnęło, od- 108 bite od wypolerowanej czarnej rękojeści jego blasterowego karabinu. - Mogę tylko ich ostrzec, żeby byli ostrożniej si w parszywej przyszłości. Kiedy Ashgad powróci z tej parszywej konferencji... - Gerney nigdy nie umiał trzymać j ęzyka za zębami - stwierdziła ciotka Gin. Zatoczyła grawicyklem łuk, aby nie zahaczyć o linę mocującą grawitacyjną kulę, która chyba miała rozmiary niewielkiego domu. Zwisały z niej pędy ciemnych winorośli, spomiędzy których wystawały łodygi nisemii, ozdobione podobnymi do pierzastych chmurek kwiatami. Zbliżali się do Rubinowego Parowu i po bokach zaczęły poj a-wiać się uprawne pola, których plony zaopatrywały w żywność mieszkańców osady. Na ciemniejszych, podobnych do łat prostokątach pól, stanowiących części farm Tubylców i pokrytych nierówną, spękaną glebą, uprawiano karłowate borty i smoory. Gdzie indziej wysmukłe wieże, porośnięte branswedami i raktoflami, strzegły bardziej wrażliwych, ale przynoszących większe plony roślin, uprawianych przez Przybyszów. Chroniły je w ten sposób przed chorobami i szkodnikami, jakie mogły się kryć w nieurodzajnej glebie. Anty grawitacyjne kule spisywały się jeszcze lepiej, ale, jak podejrzewał Lukę, musiały być wielce kosztowne. Wszystkie unosiły się teraz wysoko nad ziemią, gdyż ich liny wyciągnęły się na całą długość, kiedy ucichły podmuchy wiatru. - Reszta jego rodziny to porządni ludzie - ciągnęła kobieta. - Kuzyn Booldrum, mieszkający w Hweg Shul, ma największy zbiór książek; większy nawet niż sam lord Ashgad. Wiesz, moja propozycja, żebyś został u nas przez jakiś czas i trochę popracował, jest nadal aktualna. Skywalker pokręcił głową. - Jeżeli panna Darm pomoże mi odnaleźć przyjaciółkę, która mogła zatrzymywać się w Hweg Shul, chciałbym wyruszyć w dalszą drogę. - Jak chcesz. - Ciotka Gin kiwnęła głową w kierunku dwóch rzędów świateł, wytyczających granice osady. Przy okazji pokazała równe rzędy domostw Przybyszów, ustawionych na platanowych palach, a także nieco gorzej oświetlone i kulące się przy samej ziemi miej sca, w których swój e skromniej sze domy wznieśli kiedyś Tubylcy. - Jeżeli wpadniesz do mnie, poczęstuję cię gulaszem i zimnym piwem, chyba że chcecie obaj zajrzeć do Roz- 109 kwitającego Botta. Arvid czasami przesiaduje tam z innymi nicponiami i rozprawia na temat tego, jakim rajem mogłoby stać się to miej sce, gdybyśmy tylko mogli korzystać z dobrodziej stw handlu. Rzecz jasna, sam wiesz chyba, że nawet wtedy nie stanie się rajem, bez względu na to, co ustali Ashgad w trakcie rozmowy z kimkolwiek, kogo z takim trudem starał się do niej nakłonić. -Odwróciła głowę i ponownie popatrzyła na Luke'a. - Żadne miejsce nie stanie się nigdy raj em, j eżeli w twoim sercu panuj e niepokój. Zatoczyła szeroki łuk grawicyklem i skierowała się w stronę jaśniej oświetlonych domostw Przybyszów. Rzecz jasna, miała rację- pomyślał Skywalker. Wątpił jednak, czyjej opinię podzielała większość Przybyszów. Nie sądził zresztą, że powinna. Przybysze mieli prawo do lepszego życia. Mieli prawo domagać się, by ich dzieci dorastały, otoczone opieką lekarską. By nie musiały harować w pocie czoła tylko dlatego, że nie miały ani odpowiednich maszyn do uprawy roli, ani żadnych perspektyw ich zdobycia. Przybysze stanowili mniejszość na planecie, której większość mieszkańców nie chciała, by ich świat stał się częściąNowej Republiki. I tego faktu nie mogło zmienić nic, co powiedział Seti Ashgad jej wysłannikowi czy przedstawicielowi. Lukę zauważył jednak, że chociaż śmigacze Przybyszów zostały sklecone byle jak, zapewne z części wyciągniętych ze składnic złomu, a ich sporządzone domowym sposobem ubrania sprawiały wrażenie wielokrotnie łatanych i przekazywanych z pokolenia w pokolenie, ktoś uznał za celowe wręczenie dosłownie każdemu Przybyszowi egzemplarza najnowszego modelu bla-stera, karabinu albo jonowego działka. ROZDZIAŁ OTRZYMANO - 77532 - CCNP -XXTN - 5057943, QQ7 DO RRNP - XXY79 KOD SZYFROWY 9 RDTLGM. CZCIG. EKSLCJA LEIA ORGANA SOLO BARDZO PILNE - ODPOWIEDZIEĆ NATYCHMIAST OTRZYMANO - 77539 - CCNP -XXTN - 5057943, QQ7 DO RRNP - XXY79 KOD SZYFROWY 9 RDTLGM. CZCIG. EKSLCJA LEIA ORGANA SOLO BARDZO PILNE - ODPOWIEDZIEĆ NATYCHMIAST OTRZYMANO - 77601 - CCNP -XXTN - 5057943, QQ7 DO RRNP - XXY79 KOD SZYFROWY 9 RDTLGM. CZCIG. EKSLCJA LEIA ORGANA SOLO BARDZO PILNE - ODPOWIEDZIEĆ NATYCHMIAST OTRZYMANO - 77610 - CCNP -XXTN - 5057943, QQ7 DO RRNP - XXY79 KOD SZYFROWY 9 RDTLGM. CZCIG. EKSLCJA LEIA ORGANA SOLO KRYTYCZNE -NATYCHMIASTOWA ODPOWIEDŹ BEZWZGLĘDNIE WYMAGANA - Jasna... Han Solo przebiegł palcami po klawiaturze, aby znaleźć się na samym początku długiej listy, po czym przyjrzał sięjej po raz drugi. Dwanaście kodów szyfrowych numer dziewięć. Zażądał wyświetlenia pierwszej wiadomości, mimo iż wiedział, że na ekranie 111 komunikatora pojawią się tylko niezrozumiałe znaki. Okazało się, że miał rację. - Gdzie podziewa się Złota Sztaba, kiedy jest najbardziej potrzebny? Chewbacca, który pływał w basenie znajdującym się w drugim krańcu tarasu, warknął coś, co zabrzmiało jak pytanie. - Nie, nic. Han przejrzał jeszcze raz całą listę, jakby spodziewał się, że w każdej chwili zaszyfrowany tekst może okazać się wiadomością w rodzaju: O NIC SIĘ NIE MARTW. SPÓŹNIMY SIĘ JAKIEŚ PIĘĆDZIESIĄT GODZIN, PONIEWAŻ WSZYSCY UCZESTNICY DYPLOMATYCZNEJ MISJI WPADLI NA CYBLOKA DWANAŚCIE, ŻEBYM MOGŁA KUPIĆ SOBIE NOWĄ PARĘ BUTÓW. NIEDŁUGO BĘDĘ W DOMU. CAŁUJĘ, LEIA. - Już to widzę - pomyślał. Popatrzył na chronometr. Niedawno minęła trzecia po południu i pogodny, chociaż trochę mglisty dzień na wypoczynkowym księżycu Hesperidium zaczynał chylić się ku końcowi. Niebo, widoczne ponad ciemnymi liśćmi, pomiędzy którymi rosły wielkie kiście jaskrawych złocistych i szkarłatnych owoców, powoli przybierało charakterystyczną, różowofioletowąbarwę. W bardziej odległych od zachodzącego słońca miejscach ukazywały się pierwsze ogniki jaśniejszych gwiazd. W żaden sposób nie mógł dłużej oszukiwać się, że wszystko jest w porządku. Nawet j eżeli miałby się liczyć z najgorszym możliwym do wyobrażenia rezultatem konferencji z tym typem, Ash-gadem. Nawet jeżeli miałby brać pod uwagę możliwość obrania dłuższej trajektorii lotu powrotnego na Coruscant. Nawet gdyby nie wiedział o nieprzewidzianej sesji rady i wielogodzinnym przemówieniu, wygłoszonym przez radnego Q-Varxa, pełnego kwiecistych sformułowań i krasomówczych popisów. Nawet gdyby miał uwzględnić te wszystkie ewentualności, Leia powinna była dawno dotrzeć na miejsce. Przed wieloma, wieloma godzinami. Chewbacca wygramolił się na brzeg basenu, po czym otrząsnął się, rozchlapując we wszystkie strony bryzgi wody. Za jego plecami, pośród bardzo realistycznie wyglądających sztucznych skał, pływała j ak ryba w płytkiej wodzie Winter, ścigaj ąc się z bliźniętami. W tym czasie Anakin z godnością przebierał rękami i no- 112 gami, uwięziony w ochronnym opalizującym różowym bąblu siłowego pola. Od jakiegoś czasu Jainę fascynowało wiązanie węzłów i zaplatanie warkoczy, wskutek czego tu i ówdzie długie włosy porastające głowę i ramiona Wookiego wyglądały teraz jak frędzle. Ociekając wodą, Chewbacca przeszedł przez taras do miejsca, gdzie siedział Han, i przystanął obok niego. Warknął coś, co zabrzmiało jak to samo pytanie. Tym razem zniżył głos, nie będąc pewnym, czy przypadkiem bliźnięta nie potrafią posługiwać się mową Wookiech równie płynnie jak ich zmartwiony ojciec. - Nie mogę zrobić nawet tego - odparł półgłosem Solo. - To miało stanowić część kamuflażu. Wszyscy mieli przypuszczać, że przebywa z nami, a nie pośrodku sektora Meridiana, zajęta rozmową z gościem, który nawet nie pełni żadnej funkcji w rządzie własnej planety. Chewie zadał następne pytanie. Przekrzywił wielką głowę, a w ukrytych pod nawisem brwi niebieskich oczach błysnął niepokój . - A co Ackbar miałby mi powiedzieć? - Han bezradnie rozłożył ręce. - Gdyby coś wiedział, nie zwlekałby z przekazaniem tej informacji. On także wie, że ktoś spośród członków rady jest szpiegiem. Pamięta o podziale, j aki dokonał siew łonie rady za sprawą Racjonalistów i zwolenników Praw Istot Inteligentnych. Podobnie jak my, nie może przesyłać żadnych wiadomości oficjalnymi kanałami. Głęboko w gardle Wookiego zrodził się głuchy pomruk. - Wiem o tym. Han zacisnął palce w pięść, uniósł ją na wysokość głowy i zdumiewaj ąco powoli - j akby w zwolnionym tempie zadawał cios - opuścił ją na gruby szkłoplast stołu, przy którym właśnie siedział. Niewielka willa, w której przebywali, gościła kiedyś w swoich murach prawie wszystkie konkubiny Imperatora Palpatine'a. Była jednym z kilku budynków, jakie przejęła Nowa Republika. Postanowiono zachować willę w niemal nie zmienionym stanie j ako rezy-dencję dla odwiedzających Coruscant dyplomatów, na których zamierzano wywrzeć odpowiednie wrażenie. Zanim zamieszkała w niej Leia z rodziną, budynek dokładnie przeszukano i pozbawiono absolutnie wszystkich urządzeń rejestrujących i podsłuchowych. Oficjalnie ogłoszono, że przywódczyni Nowej Republiki zamierza spędzić krótkie wakacje na księżycu, który był bezsprzecznie najpiękniejszym satelitą Coruscant w całym systemie. Mimo zachowywania 8 - Planeta zmierzchu 113 tych wszystkich środków ostrożności, Han czuł sięjednak pewniejszy i bezpieczniej szy, kiedy przebywał na tarasie. Plusk wody, wypływaj ącej z kilku fontann i rozpryskującej się na porośniętych mchem kamieniach, a także słodkie kląskanie świergokwiatów wywiodłyby w pole nawet najczulsze zdalnie sterowane dalekosiężne kierunkowe urządzenie podsłuchowe. - Powinna była posłuchać rady Callisty - powiedział. - Powinna była jej posłuchać. Rzecz jasna, w głębi duszy wiedział, że Leia nie mogła była wziąć do serca tego ostrzeżenia. Partia Racjonalistów poświęciła zbyt wiele miesięcy, przygotowując szczegóły jej potajemnego spotkania z Ashgadem - i miała zbyt wielkie wpływy zarówno w Nowej Republice, jak i w niektórych innych rejonach byłego Imperium - żeby teraz odwoływać wszystko dosłownie w ostatniej chwili jedynie na podstawie anonimowego, niczym nie uzasadnionego ostrzeżenia. Q-Varx, kalamariański senator, który był jednym z przywódców partii na swoim oblanym wodami oceanu świecie, zwrócił uwagę Leii na dwie sprawy. Uważał, że uporanie się z problemami mniejszości, jaką stanowili Przybysze na Nam Chorios, może w przyszłości stać się klasycznym sposobem rozwiązywania konfliktów między grupami ludności, pragnącymi samodzielnie decydować o własnym losie. Kalamarianin twierdził także, że chociaż władający Antemeridianem moff Getelles nie dysponuje wystarczającą potęgą wojskową, żeby stawić czoło dysponującej bazą w sektorze Meridiana flocie Nowej Republiki, było mało prawdopodobne, aby nie zechciał obrócić na własną korzyść j a-kichkolwiek nieporozumień, do których dochodziło między różnymi grupami mieszkańców pobliskiego świata. Han uzmysłowił sobie, że właśnie tak mogły wyglądać problemy, związane ze sprawowaniem władzy. Jeszcze zanim zetknął się z jakąkolwiek władzą, doszedł do przekonania, że ludzie pragnący władać galaktyką - czy chociażby jakąś zapadłąprowincjąna Duroonie - sązwykłymi idiotami. Lando Calrissian, pełniący funkcję administratora Bespina, zauważył kiedyś, że władza zobowiązuje, wiąże ręce i nakłada najprzeróżniejsze ograniczenia. Osoba, obdarzona władzą, nie mogła jej sprawować, kierując się tylko instynktem czy impulsem chwili. Kiedy Leia otrzymała ostrzeżenie Callisty, nie mogła uczynić nic więcej oprócz zabrania w drogę osobistych strażników, No-ghrich. Ryzykowała przy tym, że wybuchłby niebywały skandal, 114 gdyby ktoś kiedykolwiek o tym się dowiedział. Pragnąc temu zapobiec, przedsięwzięła wszystkie niezbędne środki ostrożności, jakie mogła. Powinna była jakoś się wykręcić -pomyślał Han. Posługując się klawiaturą, j eszcze raz przejrzał przemieszczaj ącą się po ekranie długą listę zakodowanych dziewiątką wiadomości. Było ich teraz już piętnaście. Przypomniał sobie twarz ukochanej Lukę'a - łagodny owalny kształt, wydatny podbródek i pełne, stanowcze usta, a także spojrzenie j asnoniebieskich oczu, które sprawiały wrażenie tak niewinnych, ale zarazem tak doświadczonych. Pamiętał lekko ochrypły głos, podobny do głosu kilkunastoletniego chłopaka, i trochę nieporadny wdzięk jej szczupłego, długokościstego ciała. Upłynął prawie rok od chwili, kiedy zniknęła. Han pomyślał, że Callista z pewnością uświadamiała sobie, iż Lukę zechce wyruszyć na poszukiwania. Zapewne uczyni wszystko, by jej łatwo nie odnalazł. Leia musiała także zdawać sobie z tego sprawę. A mimo to wsiadła na pokład wahadłowca „Borealisa". Wykazała odwagę. Prawdę mówiąc, Han nie był pewien, czy mógłby pochwalić się taką samą. Powiedział jeszcze raz, tym razem na głos: - Powninna była jakoś się wykręcić. Ekran monitora zamigotał i pojawiła się na nim nowa wiadomość. Jeszcze j edna, zakodowana dziewiątką; tym razem z Corus-cant. Zawierała długi tekst, wypisany purpurowymi literami, które oznaczały: bardzo, bardzo pilne. W tej samej chwili nad ozdobionym fantazyjnymi rzeźbami omszałym kamiennym przej -ściu, umożliwiającym przedostanie się z tarasu do domu, zapaliła się zielona lampka. W zagłębieniu, przypominającym zabytkową kamienną niszę, obróciła się ozdobna figurka, wpuszczając kulistego androida typu TT-8L, stąpającego na czubkach połączonych przegubowo kończyn. Brązowe powieki zamrugały, umożliwiając czujnikom optycznym automatu zorientowanie się, kto przebywa na tarasie. Później rozległ się bardzo miły głosik: - W przedsionku czeka dwoje gości, kapitanie Solo. Niestety, nie zechcieli się przedstawić. Mają wejść, czy może woli pan najpierw ich obejrzeć? - Niech wejdą. 115 Han nienawidził podglądania osób, które czasem go odwiedzały. Spodziewał się, że nawet gdyby miały wpaść przez drzwi, strzelaj ąc z blasterów, z pomocą Chewiego jakoś sobie by poradził. - Z przyjemnością. Chewie burknął coś, potrząsając grzywą. On także, podobnie jak Han, nie znosił obserwowania gości, czekających w przedsionku, aż zostaną wpuszczeni do pokoju. O ile to było możliwe, nawet jeszcze bardziej nie cierpiał gadatliwych androidów. Han uśmiechnął się i powiedział: - Ta-a, czynie widzisz, jak wszystkie jego diody mrugają na znak, że jest zachwycony? W następnej chwili j ednak, kiedy płyta automatycznych drzwi odsunęła się i bezszelestnie wślizgnęła w szczelinę w quasi-ka-miennej ścianie, uśmiech zniknął z j ego twarzy. To wszystko zaczynało mu się coraz mniej podobać. - No, no, coś takiego! - Drzwi śluzy się otworzyły. - Co my tutaj mamy? Threepio, który wyciągnąwszy ręce w niemal ekstatycznym geście powitania, właśnie zamierzał wyjść, stanął jak wryty, kiedy usłyszał to pytanie. - Jak już wyjaśniałem, rozmawiając przez komunikator - powiedział - nasz statek jest patrolówką i ucieka z rejonu... z rejonu, w którym wydarzyła się wielka katastrofa. Zmierzamy do bazy floty na Cybloku Dwanaście. Mówiąc to, nie przestawał przyglądać się barczystemu jasnowłosemu mężczyźnie, który rozciągaj ąc w dziwnym uśmiechu oszpecone blizną wargi, stanął w otworze śluzy. Kiedy protokolarny android rozmawiał z nim przez trzydziestoma minutami, mężczyzna przedstawił sięjako kapitan Bortrek, dowódca „Radości Sabaka". - Niestety, nasz pilot zmarł... Kapitan Bortrek przeszedł obok niego, a Threepio odwrócił się i ruszył za nim korytarzem w stronę mostka. Zauważył, że młody mężczyzna pewnie zmierza do celu, ale uważnie rozgląda się na boki i cicho pogwizduje przez zaciśnięte zęby. - Był j edynym członkiem załogi? Bortrek przystanął w drzwiach wiodących do małego laboratorium, gdzie wciśnięte do niewielkiego zamrażalnika, spoczywało ciało podoficera Marcopiusa. 116 - Oczywiście - odparł Threepio. - Gdybyśmy mieli kogoś innego na pokładzie, kto pokazałby nam, jak poruszać się po okolicach Durrena, moglibyśmy... - Na co umarł? - przerwał mu Bortrek. - Coś zakaźnego? - Obawiam się, że tak, proszę pana, ale instrukcja obsługi medycznego zamrażalnika gwarantuje, że z pojemnika nie wydostaną się żadne zarazki. Threepio został starannie zaprogramowany w taki sposób, aby nie wyrabiał sobie jakichkolwiek opinii na temat istot ludzkich. Mimo to nie mógł się oprzeć wrażeniu, że młody mężczyzna przypomina mu kapitana Solo z czasów, kiedy protokolarny android i Artoo, przebywając w towarzystwie pana Luke'a, spotkali się z nim po raz pierwszy na Tatooine. Wszystko wskazywało j ednak na to, że kapitan Bortrek w jeszcze większym stopniu nie dba o nic i o nikogo. Oprócz tego, że miał na sobie krzykliwe i niezbyt gustowne ubranie, poruszał się jak prawdziwy zawadiaka. - Osiemdziesiąt procent załogi zmarło, zanim zdołaliśmy... Proszę pana, co pan właściwie robi? - A j ak ci się wydaj e? - odburknął rozdrażniony Bortrek, na chwilę przestając wyrywać skrzynię zamrażalnika z zamocowań w ścianie. - Pomóż mi zataszczyć to pudło do najbliższej śluzy, Złotko... Tam, tu głupia sterto złomu! Antygrawitacyjne podnośniki! Jak przewidywało jego oprogramowanie, Threepio automatycznie zastąpił gesty i brakujące wyrazy odpowiednimi słowami, tak by całość oznaczała coś w rodzaju: „Umieść te antygrawitacyjne podnośniki pod skrzynią zamrażalnika". Nie mógł się jednak powstrzymać od porównania tonu głosu mężczyzny ze sposobem wysławiania się pana Luke'a i jej ekscelencji, charakteryzującym się częstym używaniem słów w rodzaju: „proszę" i „dziękuję". Jak wszystkie protokolarne androidy, zasługujące na swoje zasobniki z energetycznymi ogniwami, nie miał nic przeciwko określaniu go mianem sterty złomu, ani nawet obdarzaniem ewidentnie niesprawiedliwym epitetem: „głupi". Threepio doskonale wiedział, że nie jest głupi. Oprogramowanie nie przewidywało wszakże możliwości poprawiania głęboko niesłusznej oceny jego poziomu umysłowego, podobnie jak nie pozwalało mu przeszkadzać kapitanowi Bortrekowi w ustawianiu zamrażalnika na anty grawitacyjnych podnośnikach i wypychaniu go na korytarz z oczywistym zamia- 117 rem wysłania doczesnych szczątków podoficera Marcopiusa w pustkę przestworzy - razem ze skrzynią i wszystkimi innymi urządzeniami. Kapitan Bortrek był człowiekiem. Tak więc złocisty android, pomagając mężczyźnie manewrować wyrwaną skrzynią w korytarzu w taki sposób, żeby trafiła do innej, mniejszej śluzy, zachował wszystkie uwagi dla siebie i nie odezwał się ani słowem. Pamiętał jednak o tym, że Marco-pius był zawsze lojalnym sługą jej ekscelencji, dobrym pilotem i podziwu godnym młodzieńcem. Osobiście nie widział żadnego powodu, dla którego ludzkie zwłoki nie miałyby być po prostu wystrzeliwane w przestworza, palone czy chociażby duszone na wolnym ogniu i w wyjątkowych okolicznościach spożywane przez innych ludzi (zakładając, że zostałyby najpierw przebadane, pozbawione szkodliwych bakterii i, j eżeli możliwe, estetycznie spreparowane). Mimo to uświadamiał sobie, że ani jej ekscelencja, ani rodzina Marcopiusa, ani zresztą sam podoficer, wcale nie uważaliby takiego wysyłania w przestworza za oznakę szacunku. Wiedząc zaś, że szacunek i obyczaje są uważane za podstawy każdego protokołu, złocisty android czuł się głęboko urażony. Nie wiedział, że niedługo miało się okazać, iż poczuje się o wiele, wiele bardziej urażony. - Miła łajba - stwierdził Bortrek. Odwrócił się tyłem do śluzy, nawet jeszcze zanim procedura wysyłania zwłok w przestworza dobiegła końca. - Mój partner informuje mnie, że nasza patrolówka jest najnowocześniejszym statkiem, zaprojektowanym z myślą o dokonywaniu krótkich skoków w przestworzach, i dysponuje ograniczonymi możliwościami podróżowania przez nadprzestrzeń - odparł usłużnie Threepio. - Ma silniki o mocy dziesięć koma dwa i pojemność kadłuba trzy tysiące pięćset metrów sześciennych. - Coś takiego - burknął Bortrek. - Zamierzasz mi go sprzedać? - Przechodząc obok wyjścia, zbliżył dłoń do pomocniczych drzwi. Zauważył, jak szybko się otworzyły, i nie przechodząc przez nie, aprobuj ąco pokiwał głową. - Jasne, że o wiele lepszy niż „Sa-bak". Szkoda tylko, że nie większy. Threepio, który widział przez iluminator, jak spora, ale bardzo zniszczona jednostka klasy Y164 manewruje, abyprzycumo-wać do patrolówki, był skłonny się z nim zgodzić, mimo iż uświadamiał sobie, że w osądzaniu takich spraw nie grzeszy dużym doświadczeniem. Artoo sprawdził „Radość Sabaka" za pomocą 118 skanerów, po czym zgodził się z jego zdaniem. Silniki statku kapitana Bortreka dysponowały o wiele mniej szamocą i chociażjed-nostka mogła dokonywać długich skoków przez nadprzestrzeń, nie miała takiej szybkości i zwrotności jak niewielka patrolówka. - Nasze silniki zostały poważnie uszkodzone w wyniku kolizji ze szczątkami statku, który eksplodował w trakcie niedawnej bitwy - ciągnął Threepio. Nie przestawał dreptać za mężczyzną, który zwiedzał po kolei wszystkie pomieszczenia, od czasu do czasu pobudzając różne czujniki do działania, opukując metalowe ściany albo pochylając się, żeby zajrzeć w głąb jakiegoś luku. -Mój partner i ja musimy bezwarunkowo uzyskać dostęp do bazy floty na Cybloku Dwanaście. I chociaż nie zostałem oficjalnie upoważniony do składania w tej sprawie żadnych oświadczeń, mogę pana zapewnić, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż po naszym pomyślnym powrocie na Coruscant otrzyma pan wysoką nagrodę. Władze prześlą ją panu na dowolne konto, które zechciałby pan podać. Bortrek przystanął pośrodku mostka, po czym przeniósł spojrzenie z Threepia na Artoo-Detoo. Baryłkowaty robot był wciąż jeszcze dołączony do gniazda terminala głównego nawigacyjnego komputera. Zapoznawał się z odczytami czujników i informacjami, których echa rozbłyskiwały na rozmieszczonych wokół niego ekranach. Jak niedawno oświadczył Threepio, urządzenia nawigacyjne patrolówki uległy uszkodzeniu podczas kolizji ze szczątkami kanonierki, a zatem gdyby kapitan Bortrek nie odebrał jego sygnału alarmowego, chyba nic nie mogłoby powstrzymać dryfowania statku w pustkę przestworzy. Mimo to włączony komunikator nadal funkcjonował prawidłowo. W pewnej chwili Artoo wydał długą serię elektronicznych pisków i świergotów, po której Threepio natychmiast wykrzyknął: - Wielkie nieba! - Co się stało? - Bortrek popatrzył na częściowo spalone konsolety. Wyraz jego twarzy dowodził, że zna się na takich sprawach. - Z Ampliąuena i Królewskiego Galąueku napływaj ąmeldun-ki, z których wynika, że doszło tam do buntu. Ponadto, j eżeli wierzyć temu, co powiedział Artoo, w bazie na Durrenie wybuchła epidemia. To straszne! - Na tyle straszne, Złotko, że powinienem się stąd jak najszybciej wynosić. - Bortrek przeszedł przez mostek do miejsca, 119 w którym stał Artoo, i postukał kostkami badawczych palców w kopułkę małego robota. - Jaki to model R2, Złotko? De? - Tak, de. To bardzo dobre modele, wyjątkowo uzdolnione, chociaż czasami trochę kapryśne. Jeżeli chodzi o jakikolwiek rodzaj astronawigacji czy naprawy urządzeń gwiezdnego statku, żaden inny model nie dorównuje wynikom, osiąganym przez roboty typu R2 w ogólności, a modele de w szczególności. Przynajmniej tak mi mówiono. Bortrek uklęknął i otworzył klapkę, umieszczoną z tyłu korpusu baryłkowatego automatu. Zagłębił w otworze szczypce, które wyjął z kieszeni kamizelki, sporządzonej ze skóry jakiegoś gada. - Tak ci mówiono? - Artoo wydał zduszony pisk, po czym wyciągnął końcówkę chwytaka z gniazda komputerowego terminala. - No cóż, Złotko, mnie także to mówiono. A teraz zabieraj swojego przyjaciela, przejdź przez rękaw i zaczekaj na mnie na mostku „Sabaka". Za chwilę tam przyjdę. - Wiesz, Artoo, mamy naprawdę wielkie szczęście. - Three-pio i astronawigacyjny robot zaczęli przeciskać się przez wąski elastyczny tunel łączący oba statki. - Zważywszy na fakt, że handlowe statki są zawracane do macierzystych portów, na planecie toczą się walki, a teraz jeszcze wybuchła zaraza, systemu Durre-na nie opuszczą przez jakiś czas żadne jednostki, zdolne do długich lotów w nadprzestrzeni. Sektor Meridiana jest bardzo słabo zaludniony i znajduje się z daleka od najbardziej uczęszczanych szlaków handlowych. Moglibyśmy dryfować w przestworzach całe lata, a może nawet wieki, zanim ktokolwiek by nas zauważył. Do tej pory kto wie, jaki los spotkałby jej ekscelencję. Artoo nie uznał za słuszne udzielać jakiejkolwiek odpowiedzi. Jego przyjaciel domyślił się, że kapitan Bortrek musiał wyłączyć część obwodów motywatora małego robota, co w jego sytuacji stanowiło zapewne rozsądny środek ostrożności. Artoo czasami zachowywał siew trudny do przewidzenia sposób i było całkiem możliwe, że odmówiłby opuszczenia pokładu bezużytecznej patrolówki. - Kiedy znaj dziemy się na Cybloku Dwanaście - ciągnął protokolarny android, nie zrażony milczeniem niższego towarzysza -powiadomimy odpowiednie władze, gdzie znajduje sięjej ekscelencja. Nie sądzę, abyśmy mogli to uczynić, przebywając na pokładzie tego statku, gdyż wówczas musielibyśmy powiedzieć o wszystkim kapitanowi Bortrekowi. Mimo iż żywię do niego 120 wdzięczność za to, że nas uratował, nie mogę być pewien, czy taki człowiek zechce zachowywać się lojalnie. Pewien jestem natomiast, że powinniśmy powiadomić o wszystkim członków najwyższej rady, by zechcieli sowicie wynagrodzić go za wszystkie kłopoty, jakie... Urwał, nie kończąc rozważań na temat tego, co mógłby uczynić, ponieważ obaj wyszli ze śluzy „Radości Sabaka" i stwierdzili, że znajdują się w głównej ładowni. Pod ścianami pomieszczenia ujrzeli porzucone w nieładzie opancerzone ogniotrwałe skrzynie. Jedna, otwarta, zawierała pliki wystawionych na okaziciela bonów czy obligacji, pomiędzy którymi błyszczały rozsypujące się rulony złotych monet. Inna, wypełniona tak, że się nie domykała, mieściła wykonane z platyny i elektrum przedmioty, w których Threepio natychmiast rozpoznał świętości czterech spośród sześciu głównych wyznań, jakie ostatnio były w modzie na Durrenie. Widział relikwiarze, monstrancje i ozdobione kosztownymi klejnotami modlitewne koła, upchnięte bez ładu i składu i powyginane, by zmieściły się w skrzyni. Przedmioty zbyt duże, aby można było umieścić je w poj emnikach, leżały zwalone na stosy w kątach ładowni, podobnie jak przewiązane szorstkim sznurkiem bele haftowanego aksamitu i kosztowne futra. Spoczywały tam także worki, których kształty niedwuznacznie wskazywały, że zawierały spore ilości monet. - Wielkie nieba! -wykrzyknął zdumiony Threepio. -Jeżeli wziąć pod uwagę ostatnie notowania, j akie osiągało na rynku złoto i platyna, zgromadzone tylko w tej ładowni przedmioty mają wartość kilku milionów kredytów! Kapitan Bortrek nie wyglądał ani na bogacza, ani nawet na rodowitego obywatela planety Dur-ren. Cóż może robić taki człowiek jak on z takimi skarbami? - Zabierać j e na przechowanie, mój przyj acielu - odparł mężczyzna. Threepio popatrzył na niego, a mały robot obrócił kopułkę i skierował czujniki optyczne na bliznę, przecinającą wargi. Kapitan Bortrek wyłonił się ze śluzy tuż za nimi. Dźwigał ogromną kanciastą plastikową obudowę, która mieściła konsoletę, wypełnioną drogocennymi mikroobwodami, elektronicznymi podzespołami i wiązkami przewodów. W jednej dłoni trzymał także ciężki czarny prostopadłościan zdalnego sterownika. - Przechowanie, proszę pana? Mężczyzna uśmiechnął się leniwie, szczerząc zęby. Mimo iż złocisty android nie był obdarzony bujną wyobraźnią, widok ka- 121 pitana Bortreka przypominał mu teraz przedstawiciela istot półinteligentnych, który pochodził także od tych samych, trudniących się polowaniami przodków istot ludzkich, ale nie osiągnął takiego stopnia rozwoju umysłowego. - Dla nieobecnych właścicieli i ich... uhm... spadkobierców. Na Durrenie dzieją się teraz dziwne rzeczy. Panuje chaos. Partyzanci wychodząz kryjówek w górach, a na ulicach toczą się walki. Wiele domów spłonęło, a mieszkańcy innych wynoszą się, zanim sprawy przybiorą jeszcze gorszy obrót. Niektórzy dochodzą do przekonania, że najwyższy czas, aby otworzyć sejfy i skrytki i pozbyć się nadmiaru złota i platyny, które dotąd skrzętnie ukrywali. Hej, ty. - Gestem zdalnego sterownika pokazał Artoo. - Po niewielkiej sprzeczce, do jakiej doszło z przedstawicielami kosmoportu, niech zaraza zeżre ich kłamliwe serca, mój główny komputer nawigacyjny uległ uszkodzeniu. Będziesz mi potrzebny. Artoo zawahał się i wydał jeszcze jeden żałosny pisk. Bortrek wymierzył w niego wylot zdalnego sterownika, a Threepio, ujrzawszy to, natychmiast upomniał niższego partnera: - Artoo, zachowuj się przyzwoicie! Jeżeli kapitan Bortrek jest taki miły, że zabiera nas na Cybloka Dwanaście, powinniśmy zrobić wszystko, co możemy, żeby pomóc mu w pilotowaniu statku. Astronawigacyjny robot zachwiał się i zakołysał, ale wszystko wskazywało na to, że kapitan Bortrek wyłączył motywatory górnego poziomu. Automat wydał jeszcze jeden rozpaczliwy cichy jęk, po czym odwrócił się i posłusznie wyjechał za mężczyzną. Threepio ruszył za nim, mówiąc: - Proszę posłuchać, panie kapitanie. Kiedy znajdziemy się na Cybloku Dwanaście, musimy bezwarunkowo porozumieć się z admirałem Ackbarem, dowódcą floty Nowej Republiki... Urwał, kiedy drzwi ładowni zamknęły się przed jego złocistą głową. Dłuższy czas zabawiał się szacowaniem wartości ładunku. Otrzymał sumę zawieraj ącą się między dwudziestoma trzema a dwudziestoma ośmioma milionami kredytów. Ta większa uwzględniała stopę procentową inflacji spowodowanej toczącymi się w sektorze walkami oraz wahania przeciętnych kwot, jakie można było uzyskać ze sprzedaży durreńskich dzieł sztuki. Później zorientował się, że jego czujniki słuchowe wychwyciły odgłosy chowanego rękawa cumowniczego, ocierającego się o burtę statku. Ponieważ posługiwanie się językiem binarnym nie sprawiało mu żadnych trudności, Threepio nakazał wyświetlenie in- 122 formacji na pulpicie, umieszczonym obok drzwi ładowni, i przekonał się, że „Radość Sabaka" przygotowuje się do wyruszenia w dalszą drogę. - To bardzo dziwne - odezwał się do siebie. - Wyraźnie słyszałem, j ak kapitan Bortrek powiedział, że j ego nawigacyjny komputer został uszkodzony. Korzystając z tego, że może porozumieć się z rdzeniem pamięciowym głównego komputera, wydał kilka innych rozkazów. Posługując się właściwymi standardowymi kodami mógł sprawić, że urządzenie wyrzuciłoby z siebie wszystko, co wiedziało na temat j akiejkolwiek sprawy, i przesłało tę informacj ę w postaci bardzo szybko następujących po sobie grup impulsów. Kilka następnych sekund Threepio spędził, przepisując te informacje z pamięci krótkookresowej do własnego rdzenia. Kiedy skończył, poczuł, że ogarnia go taka wściekłość, na jaką mógł pozwolić sobie dobrze zaprogramowany protokolarny android. - Przecież współrzędne tego kursu, które zostały wpisane do pamięci komputera, nie pozwoląnam nawet dotrzeć w pobliże Cy-bloka Dwanaście! -wykrzyknął. -Ten człowiek jest złodziejem! Jesteśmy porywani! - Wszyscy uczestnicy wyprawy zniknęli, jakby się rozpłynęli. Mon Mothma, dobry duch Rebelii i poprzednia przywódczyni tymczasowego rządu Nowej Republiki, wyciągnęła zniszczone ręce w stronę wygiętej półkolem żelaznej bariery ochraniającej kominek, a wówczas płomienie oświetliły jej palce bursztynowym blaskiem. Han Solo nie przestawał podziwiać wysokiej, pięknej kobiety, mimo iż w ciągu ostatnich lat poznał ją całkiem dobrze. Jej wizerunek można było ujrzeć dosłownie wszędzie, począwszy od historii końcowych dni Imperium, a skończywszy na najnowszych czasach. Czuł się tak, jakby siedział przy jednym ognisku obok bóstwa z prastarej legendy albo przebywał w tym samym pomieszczeniu ze środkowymobrońcąRipem„Żelaznym" Calkinem, który zarobił siedemset w samym tylko ostatnim sezonie. - Zniknęli? - Han poczuł, że coś w środku jego klatki piersiowej zamarło i zamieniło się w bryłę lodu. Winter zabrała dzieci do ich pokoiku, znajduj ącego się na naj -wyższym piętrze porośniętej dziką winoroślą wieży. Niewielki sa- 123 lon tonął w półmroku. Umieszczone w dyskretnych niszach lampy oświetlały zdobiony malowidłami sufit ciepłym, drżącym blaskiem, do złudzenia przypominaj ącym migotanie prawdziwego ogniska. Płomienie, które igrały między szczapami drewna i bryłami węgla ponad białym piaskiem, jakim wysypano kominek, były prawdziwe, chociaż wydobywały się z rurki z gazem. Han poczuł ukłucie w sercu, kiedy przypomniał sobie, jak w przeddzień odlotu Leii trzymał j ą w ramionach, leżąc przed kominkiem na mlecz-nobiałym futrze stohla. - Będziemy chcieli zachowywać tę wiadomość w taj emnicy, jak długo zdołamy. Mon Mothma wyprostowała się, a w j ej ciemnych świetlistych oczach błysnęły płomienie, kiedy się odwróciła. Wyglądała milion razy lepiej niż wówczas, kiedy Han widział ją poprzednio, leżącą w komnacie szpitalnej po zakończeniu jeszcze jednej kąpieli w zbiorniku bacta, która miała zwalczyć inwazję zatruwających jej organizm nanoniszczycieli. Zarazem wyglądała milion razy gorzej niż kobieta, którą ujrzał po raz pierwszy w życiu. Przebywał wówczas na ogarniętym chaosem stanowisku dowodzenia, znajdującym się na terenie jakiejś tymczasowej bazy rebelianc-kiej floty. Mimo iż niebezpieczeństwo śmierci minęło, kobieta nadal była wychudzona, a na szyi i wokół nadgarstków zwisały fałdy skóry. Włosy byłej przywódczyni, ciemne w czasach, gdy narażając życie i przeżywając trudne chwili, przeciwstawiała się Imperatorowi, zaczęły siwieć w czasie walki, jaką toczył z trucizną jej organizm, i teraz całkiem posiwiały. Kiedy nikt jej nie obserwował, Mon Mothma chodziła, podpierając się dwoma laskami. Mimo to nie straciła nic ze swojej urody. - Sprawę komplikuje fakt, że minister stanu Rieekan jest poważnie chory. Z początku przypuszczaliśmy, że jego choroba może mieć coś wspólnego z zarazą, która podobno wybuchła w sektorze Meridiana... - Zarazą? - powtórzył Han. Znów poczuł lód w sercu. Oby tylko nie Leia... - Meldunki są zbyt fragmentaryczne, żebyśmy mogli mieć pewność - odparła Mon Mothma tonem, który powiedział Hano-wi, że jest tego absolutnie pewna. - Kiedy wybuchła na terenie krążącej wokół Durrena orbitalnej bazy, podejrzewaliśmy, że chodzi o zatrucie, ale późniejsze raporty wykluczyły taką możliwość. Prawdę mówiąc, nie dysponujemy dowodami na to, że mamy do 124 czynienia z epidemią. Nie wykryliśmy żadnych bakterii, wirusów ani polifagicznych mikroorganizmów... Niczego. Wiemy tylko, że umierają i mężczyźni, i kobiety. Nie możemy wysłać tam ekip medycznych z powodu buntu, do j akiego doszło na samym Durre-nie. Miejscowi powstańcy oblegają bazę... - Oblegają? - powtórzył Han. - Mimo iż w bazie stacjonują dwa krążowniki? - Krążowniki... uhm... opuściły bazę, aby zbadać coś, co mogło być albo atakiem piratów na Ampliąuena, albo naruszeniem rozejmu, zawartego między Ampliąuenem a Budpockiem. Nie wiemy tego na pewno. Podobnie jak nie mamy pojęcia, co stało się ze statkiem Leii i eskortowcem po tym, jak wysłała meldunek, że rozmowy zakończyły się sukcesem i wszyscy kierują się do wyznaczonego rejonu przestworzy, aby dokonać skoku przez nadprzestrzeń. Do saloniku przydreptał robot typu R-l 0, przysłany przez domowy czasomierz. Przyniósł szklankę piwa dla Hana i filiżankę kakao dla Mon Mothmy. Podobnie jak wszystko inne w domu, stylizowanym na wiej ską rezydencj ę, niewielki automat został za-proj ektowany w taki sposób, by nie raził oczu na tle drewnianych rzeźb, rzekomo pociemniałych ze starości, czy odlewów, sporządzonych ze śniedziejącego brązu. Han doszedł do wniosku, że gdyby właścicielem rezydencji był nadal Imperator, zapewne kazałby zastąpić automat syndroidem. Wiedział, że j eżeli wierzyć reklamom, syndroidy mogły zostać ukształtowane w taki sposób, żeby wyglądały dokładnie j ak j akiekolwiek spośród opisywanych w Rejestrze istot inteligentnych albo półinteligentnych. Nie był pewien tylko tego, czy nawet gdyby zarobki Leii wystarczyły, aby pokryć koszty zakupu syndroida, on sam czułby się swobodnie w jego obecności. - Sprawdziłaś, czy w to wszystko nie jest zamieszany Ash-gad? Mon Mothma kiwnęła głową. Wypiła kakao, po czym odstawiła filiżankę na płaską, brązową i sprawiającą wrażenie zniszczonej tacę automatu. - Ostatni meldunek, j aki został wysłany z pokładu „Boreali-sa", zawierał wyniki badań jego statku. Nie stwierdziliśmy w nich niczego niezwykłego. Kapitanowie flagowego statku i eskortowca nie meldowali o pojawieniu się jakiejkolwiek jednostki w przestworzach, dzielących ich od Pedducis Chorios, a sama Leia 125 oświadczyła, że Ashgad był chyba zadowolony z przebiegu spotkania. Wysłaliśmy mu wiadomość... - To nic nie da, j eżeli j est w to zamieszany. - Możliwe. - Mon Mothma potarła obnażone ramiona. Chew-bacca sięgnął po jeden z należących do Winter szalów, którego barwy i wzór zmieniały się co kilka minut jak w kalejdoskopie, po czym otulił nim ramiona byłej przywódczyni. Uśmiechnęła się i podziękowała mu spojrzeniem. - Wiem jednak, że Interdyktor potrafi wyciągnąć każdy statek nawet z nadprzestrzeni... - Potrafi - przyznał Solo. - Ale wywiad uważnie obserwuje wszystkich, którzy dysponująlnterdyktorami... a przynajmniej tych, o których wiadomo, że j e maj ą. O ile wiem, nie doszły do nas na ten temat żadne słuchy. Przypuszczam, że tak, mogliby wyciągnąć statek z nadprzestrzeni, ale wówczas mieliby statek u siebie i musieliby się tłumaczyć, skąd go mają. Wiedzieliby, że go szukamy. - Sam powiedziałeś - mruknęła Mon Mothma - że ci z wywiadu obserwujątylko tych, o których wiedzą. A może ktoś zmienił współrzędne punktu wniknięcia w nadprzestrzeń, posługując się zdalnym sterownikiem? Może zmienił w ten sposób całą trajektorię lotu? - Wykluczone - oświadczył Solo. - Nie jestem wprawdzie naukowcem, ale właśnie dlatego nawigacyjne komputery są chronione przed wpływami rozbłysków różnych słońc i promieniowania gamma j ak mieszkanki waloriańskich haremów. Pamiętam j ed-nak, że w czasach, kiedy sam byłem przemytnikiem, krążyły plotki o tym, że albo Imperium, albo któryś z wielkich szefów przestępczego świata zastanawiał się, jak to zrobić. Mówiąc to, Han miał wrażenie, że chłód, jaki czuł w okolicach mostka, jeszcze bardziej się pogłębia. Przez całe życie bawił się w berka z czarnymi dziurami bezkresnych przestworzy i doskonale wiedział, jakie niewyobrażalne odległości dzielą jedną gwiazdę od drugiej. Mogło się kryć między nimi dosłownie wszystko. Przypadkowa utrata orientacji w przestworzach była od wieków koszmarem prześladującym każdego międzyplanetarnego podróżnika. To właśnie dlatego Han usilnie starał się znać na pamięć konfiguracje setek gwiazd, systemów i mgławic. Właśnie z tego powodu trzymał w sterowni „Sokoła Milenium" stosy staroświeckich, drukowanych gwiezdnych atlasów i map, nie przejmuj ąc się kpinami i docinkami, j akich w przeszłości nie szczędził mu Lando i inni jego kumple-przemytnicy. 126 Na samą myśl o tym, że ktoś mógłby, posługując się zdalnym sterownikiem, zmienić współrzędne punktu, w którym należało dokonać skoku w nadprzestrzeń, czuł, że ogarnia go paniczne przerażenie. To było coś innego. To musiało być coś innego. Nie ukrywając gniewu, zapytał: - W takim razie kto wpadł na taki wspaniały pomysł, aby rada wybrała następcę, na wszelki wypadek, gdyby zarówno przywódczyni, jak i pierwszemu ministrowi przydarzyło się coś złego? Kiedy radni dowiedzą się, że Leia nie powróciła, w następnej chwili zaczną się sprzeczać, a wówczas nic na to nie poradzisz. - Teraz także nie mogę nic poradzić. - A może by tak się uciec do sztuczki z fałszywym hologramem? -zaproponował Solo. -Moglibyśmy po szukać jakiegoś fałszerza, który zmontowałby coś z ostatnich nagrań, jakimi dysponujemy... - Już ktoś inny wpadł na taki pomysł - odrzekła lodowatym tonem Mon Mothma. - Ktoś z członków partii Daysonga, kto usłyszał plotki na temat zniknięcia Leii... - Od kogo? Gdzie? Była przywódczyni pokręciła głową. - Nic na to nie poradzisz, Hanie, plotki już zaczęły się szerzyć. Admirał Ackbar, pragnąc zapobiec rękoczynom, do jakich zamierzali się uciec senator Typia z Daysonga i senator Arastide z Ganthy, ogłosił dwunastogodzinnąprzerwę w posiedzeniu rady. Źródła drugiego fałszywego hologramu nie udało się nam wykryć, ale podejrzewamy Tervigów, którzy oświadczyli, że nie widząni-czego złego w handlowaniu pochodzącymi z Tervissisa zniewolonymi Bandami. Hologram został tak nieudolnie sfałszowany, że nie sądzimy, aby miał jakikolwiek związek ze zniknięciem Leii. A poza tym, bez względu na to, jakie okoliczności towarzyszyły temu zniknięciu - ciągnęła surowo, wyraźnie akcentując każde słowo - spreparowanie fałszywego hologramu i przedstawienie go zamiast prawdziwego wizerunku przywódczyni Nowej Republiki stanowiłoby precedens, którego wolałabym nie mieć na sumieniu. Chyba zgodzisz się ze mną, że Leia także tego by nie chciała. - Nie, chyba nie - przyznał Solo. Pomyślał, że to j eszcze j eden powód, by nie sięgać po władzę w galaktyce. 127 - A co z Lukiem? - zapytał, pragnąc przerwać przedłużającą się ciszę. - Z Lukiem? - On także przebywał na pokładzie „Borealisa". Początkowo miał tylko jąpożegnać. Później, w ostatniej chwili, Leia otrzymała ostrzeżenie Callisty, by nie spotykała się z Ashgadem, nie ufała mu i nie wyprawiała się do sektora Meridiana, i Lukę postanowił siostrze towarzyszyć. Zamierzał przelecieć na pokładzie jakiejś małej jednostki obok stanowisk artylerii Nam Chorios i przekonać się, czy nie uda mu się tam odnaleźć Callisty. - Z Ashgadem - powtórzyła cicho Mon Mothma. - Nic o tym nie wiedziałam. Staraliśmy się połączyć z księżycem Yavina, przypuszczaj ąc, że Lukę nadal przebywa gdzieś na terenie akademii. Jego uczniowie sądzili, że mistrz wrócił i zaszył się w dżungli, gdzie oddaje się medytacjom. Han chrząknął. Później znów zapadła cisza, przerywana jedynie trzaskiem płonących na kominku szczap i cichym szmerem wody, która wypływała z urządzonej w rogu saloniku fontanny. W błękitnych oczach Chewbaccy, ukrytych pod nawisem krzaczastych brwi, odbił się blask płomieni. Za wysokim, strzeżonym przez magnetyczne pole otworem, który zajmował niemal całą powierzchnię południowej ściany pomieszczenia, było widać mroczne niebo systemu Coruscant, a na nim jarzące się sznury gwiazd, szale mgławic i inne niefrasobliwie porzucone skarby gwiezdnego blasku. - Powinienem porozumieć się z Landem - odezwał się w końcu Solo. Mon Mothma kiwnęła głową. Już w pierwszej chwili, kiedy go spotkała, zapewne nauczyła się czytać w jego myślach. Han doszedł do przekonania, że chyba stanowiło to jedną z umiejętności, wymaganych od przywódczyni Nowej Republiki. - Dysponuj e własnym statkiem, którym będzie mógł wyruszyć na poszukiwania - ciągnął. - Musimy zabrać się do dzieła w taki sposób, by nie wzbudzać niczyich podejrzeń. Zapewne nigdy się nie dowiemy, który spośród członków załogi „Borealisa" i „Nieugiętego" zdradził tajemnicę. Nie miałabyś nic przeciwko temu, żebyśmy powiedzieli o tym Marze Jadę? Potrafi znaleźć szpilkę w stogu siana. Mon Mothma kiwnęła głową. - Komuś jeszcze? - zapytała. 128 - Kypowi Durronowi z akademii Jedi. Wedge'owi Antille-sowi, jeżeli nie jest czymś zajęty. Kypowi będzie potrzebny jakiś statek. Nic dużego, co rzucałoby się w oczy, ale szybkiego i zwrotnego. - Załatwione - odparła Mon Mothma. Wyciągnęła rękę i podała Hanowi czerwony piastowy sześcian. - Tu znajdziesz nagrania ostatnich meldunków, j akie otrzymaliśmy od Leii, komandora Zoalina i kapitana łoi, a także wyniki badania statku Ashgada i wszystkiego, co otaczało go w promieniu pięciu parseków. Znajdziesz także współrzędne punktu, gdzie zniknęli, zapewne po dokonaniu skoku w nadprzestrzeń. - To i tak nieważne, w j akim punkcie wskoczyli - stwierdził Han. - Jeżeli ktoś znalazł sposób, żeby zmienić trajektorię skoku, mogli wyskoczyć z nadprzestrzeni gdziekolwiek, choćby nawet na obrzeżach galaktyki. Podszedł do Mon Mothmy i pomógł jej wstać z krzesła. Była przywódczyni Nowej Republiki czuła się w jego obecności tak swobodnie - tak bardzo mu ufała - że przyszła, wspierając się na laskach. Uśmiechnęła się, biorąc je z jego ręki, a Han poczuł się w dziwny sposób zaszczycony. Jeżeli kobieta pozwalała, aby widział, jak chodząc, podpiera się laskami, musiała uważać go za przyjaciela. - Jak długo uda ci się utrzymać wszystko w tajemnicy przed członkami rady? - zapytał. - Kilka dni - odparła. - Może tydzień. - Budynek został wyposażony w androidy typu NL-6, świadczące najprzeróżniejsze uprzejmości, ale Han osobiście odprowadził Mon Mothmę do przedsionka. - Nie przestajemy czynić starań, żeby wysłać na Durrena ekipę medyczną albo eskortę, która towarzyszyłaby takiej ekipie, wysłanej z ośrodka badań medycznych na Nim Dro-vis. Jak powiedziałam, dysponuj emy fragmentarycznymi meldunkami, ale to, co do nas dociera, nie brzmi zachęcająco. - Nie wiadomo, o co chodzi? - zapytał Solo. Popatrzył na kobietę, oświetloną promieniującym z kominka blaskiem ognia. Mon Mothma zawahała się, a w jej oczach Han wyczytał odpowiedź. Zrozumiał, że wiedziała. Zorientował się jednak, że nie chciała przyznać tego nawet przed sobą. Z cichym szelestem odsunęła się płyta drzwi, wiodących do przedsionka. Na ten widok wstał honorowy strażnik Mon Moth- 9 - Planeta zmierzchu 129 my, zarazem pełniący obowiązki jej lokaja. Był jasnowłosym młodym mężczyzną, który chyba nigdy nie zmieniał ponurego wyrazu twarzy, bez względu na to, co się działo wokół niego albo mówiło w jego obecności. - Uważaj na siebie - rzekła była przywódczyni. Han obdarzył j ą szelmowskim uśmiechem. - Wasza ekscelencjo - odparł - Pierwszego dnia, kiedy zacznę uważać na siebie, kupię sobie termo for i fotel na biegunach. Nie martw się, odnajdęją. Mimo to, kiedy za Mon Mothmą i jej strażnikiem zasunęły się drzwi, wiodące na korytarz, stał przez dłuższy czas w przedsionku. Nie wypuszczając z palców niewielkiej piastowej bryły, spoglądał przed siebie, ale chyba niczego nie widział. Rozmyślał o nadprzestrzeni. Rozmyślał o bezkresnej pustce przestworzy. Rozmyślał o Leii. Mij ało pięć lat, odkąd się pobrali. Dwanaście, licząc od chwili, kiedy po raz pierwszy się spotkali... na korytarzu Gwiazdy Śmierci, oświetlonym blaskiem przelatujących obok ich głów błyskawic laserowych strzałów. Gdyby nie udało mu się jej odnaleźć... Nie istniało zakończenie tego zdania. Taki tok rozumowania prowadził donikąd. Istniała tylko ciemność, mroczna jak senny koszmar utraty orientacji w normalnych przestworzach, przez które się przelatywało bez gwiezdnych atlasów, komputera nawigacyjnego czy chociażby spektroskopu. Kiedy nie miało się pojęcia, w stronę której mikroskopijnej, nieskończenie odległej iskierki światła zwrócić dziób statku. Han zacisnął palce wokół sześcianu, odwrócił się i wszedł do oświetlonego blaskiem płomieni saloniku. Popatrzył na Chewiego, po czym polecił mu, żeby przygotował „Sokoła" do drogi. Zamierzali wystartować jeszcze przed świtem. ROZDZIAŁ - Proszę pana, stanowczo protestuj ę! - Przed zdecydowanym na wszystko Threepiem otworzyły się drzwi sterowni „Radości Sabaka". Złocisty android stanął na progu pomieszczenia będącego czymś o wiele lepszym w porównaniu z ładownią, gdzie spędził ostatnie dwie koma sześć godziny, podczas których statek znalazł się w nadprzestrzeni. Spojrzał na kapitana Bortreka, który siedział przed główną konsoletą i dłubał w zębach laserowymi szczypcami. - Artoo i ja zostaliśmyjuż dawno zarejestrowani jako własność jej ekscelencji Leii Organy Solo, a przywłaszczanie jakiegokolwiek zarejestrowanego androida stoi w sprzeczności z paragrafem siódmym, dwunastym oraz dwieście czterdziestym trzecim A Uniwersalnego Kodeksu Galaktycznego Nowej Republiki... Artoo! - wykrzyknął zdumiony, kiedy przeszedł przez próg i lepiej objął spojrzeniem cały mostek. Astronawigacyjny robot wydał cichy, żałosny jęk. Wcale mu się nie dziwię - doszedł do przekonania Threepio. Stwierdził, że prawie wszystkie pokrywy, umożliwiające dostęp do wnętrza partnera, zostały usunięte, by umieścić podobne do ścięgien węże kabli przesyłających różne informacje. W niektórych otworach umieszczono kanciaste przedmioty i urządzenia, dołączone następnie do przynajmniej trzech konsolet mostka „Sabaka". Spore pudło, pełne lampek i przełączników, było przytwierdzone do małej kopułki astronawigacyjnego robota i połączone z czymś, co złocistemu androidowi przypominało nawigacyjny komputer. Inną skrzynkę przytwierdzono bezpośrednio do baryłkowatego korpusu za pomocą srebrzystej samoprzylepnej taś- 131 my, zapewne w celu ułatwienia porozumiewania się z centralnym rdzeniem pamięciowym pokładowego komputera. Wytrzymałe kończyny Artoo zostały odkręcone i leżały teraz w kącie mostka. Po obu bokach robota smętnie zwisały odłączone końcówki przewodów hydraulicznych. Kiedy złocisty android ujrzał przyjaciela, doszedł do wniosku, że spogląda na pokrytą plamami smaru małą istotę żywą, która rozpaczliwie mrugając zielonymi i pomarańczowymi światełkami, broni się przed połknięciem przez płatki mięsożernego kwiatu. - Wielkie nieba, Artoo! - krzyknął. - Co się stało? - Niewielkie twórcze przeróbki, nic więcej. - Kapitan Bor-trek odłożył laserowe szczypce. - A to, czyją jesteś własnością, Złotko, obchodzi mnie tyle, co kichnięcie Ranata. Należycie teraz do mnie; ty i twój mały przyj aciel. - Wymierzył poplamiony smarem kciuk w Artoo. - Nie wezwałem cię z ładowni tylko po to, żebyś recytował mi kodeksy czy regulaminy, rozumiesz? Dobra jednostka typu See-Three jest warta majątek nawet wtedy, kiedy nikt nie zna jej pochodzenia. Nie sądzę, że dostałbym chociaż część tej sumy, gdybym miał sprzedawać osobno twoje mikro-obwody, podzespoły i wiązki kabli, ale... Threepio postanowił zastanowić się nad sytuacją. - Prawdę mówiąc, proszę pana, używane j ednostki typu See--Three, dysponujące, jak ja, specjalistycznym oprogramowaniem, można sprzedać za co najmniej czterdzieści trzy tysiące standardowych kredytów, licząc po cenach, zapisanych w Błękitnym Rejestrze. Tymczasem suma kwot, jakie uzyskałby pan, sprzedając mnie w częściach, wyniosłaby nie więcej niż pięć tysięcy... - Zamknij się! - Tak j est, proszę pana. - I chodź ze mną do ładowni. Chciałbym, żebyś podał mi wartość każdego przedmiotu, który j ą zaśmieca, tak bym wiedział, że Sandro Hak nie oszuka mnie, kiedy znajdziemy się w Celanon City. - Lecimy na Celanona, proszę pana? Mówiono mi, że to bardzo miła planeta. Wie pan, wcale nie musimy schodzić do ładowni. Kiedy przebywałem tam, zamknięty jak w więzieniu, pozwoliłem sobie dokonać oceny zawartości zgodnie z najnowszymi informacjami, jakie zawierają moje bazy danych - które zostały uaktualnione przed tygodniem na podstawie Indeksu Coruscant -i doskonale pamiętam tę sumę. 132 - Nie łżesz? - Kapitan Bortrek przesunął językiem po przeciętych blizną wargach, po czym spojrzał spode łba na złocistego androida. Stojący nieco z tyłu Artoo-Detoo zaczął cicho furczeć i pomrukiwać na dowód, że intensywnie pracuje, a rdzeń pamięciowy komputera rozbłysnął światełkami i przystąpił do udzielania odpowiedzi. - Wiesz, co ci powiem, Złotko? Zejdziesz teraz ze mnąi pomożesz mi to wszystko poukładać, a gdy znajdziemy się na Celanonie, może nie sprzedam cię agentowi biura podróży, który chciałby wykorzystać twoje oprogramowanie. Wstał i wyciągnął z kieszeni haftowanej skórzanej kamizelki niewielką, płaską srebrną manierkę. Uniósł ją do ust i pociągnął spory łyk czegoś, co cicho zabulgotało. Kiedy kierując siew stronę ładowni, przechodził obok androida, Threepio dokonał analizy wydychanych przezeń oparów. Przekonał się, że w manierce znajdowała się mieszanina mniej więcej j ednakowych ilości zbożowego alkoholu, syntetycznego środka pobudzającego i specyfiku, uśmierzającego ból, zwanego gylocalem, a także chłodziwa jednostek napędu nadświetlnego. Wkrótce android miał się przekonać, że owa mieszanina była nierozłączną towarzyszką życia kapitana Bortreka. W ciągu następnych kilku godzin, kiedy Threepio zajmował się przenoszeniem i układaniem łupów w trzech pomieszczeniach pełniących funkcje ładowni, dowódca „Radości Sabaka" sporządzał notatki, pragnąc mieć chociaż jakie takie pojęcie o ich wartości. Raz po raz pociągał z manierki i w miarę, jak wzrastała zawartość alkoholu we krwi, j ego mowa stawała się coraz bardziej bełkotliwa i przerywana przekleństwami. Wszystko wskazywało na to, że wszechświat nie był łaskawy i nie sprzyj ał kapitanowi Bortrekowi. Knuł wobec niego podstępne plany i to w sposób, który Threepio uważał za mało prawdopodobny, zważywszy na stosunkowo niewielkie znaczenie, jakie, zdaniem złocistego androida, młodzieniec odgrywał w tym wszechświecie. Threepio znał strukturę społeczeństwa Alderaanu, regulaminy międzyplanetarnego transportu, psychologię funkcjonariuszy służb celnych i policyjnych oraz wzorce postępowania istot ludzkich płci żeńskiej. Miał zatem podstawy, aby wątpić, czy kilkaset osób mogłoby poświęcić aż tyle czasu na wymyślanie sposobów krzyżowania planów i krzywdzenia drobnego, nie związanego z nikim handlarza, starającego się tylko, jak sam twierdził, zarabiać na utrzymanie. 133 Mimo to, będąc androidem, Threepio nie miał zwyczaju sprzeciwiania się istotom ludzkim, chyba że któraś prosiła go o to w celu przekazania poprawnej informacji. Tak więc, zachowując stoicki spokój i nie odzywając się ani słowem, nadal przenosił z jednego miejsca w drugie złote relikwiarze. - Posłuchaj, czy wydaje ci sięprawdopodobne... powiedz mi, Złotko... czy wydaje ci się prawdopodobne, żeby parszywy Patrol Rubieży rzucił się na mnie w tej samej minucie, kiedy wyskoczyłem z nadprzestrzeni... w tej samej parszywej minucie... bez jakiegokolwiek powodu... gdyby na Algarze nie dostał cynku od tej wiedźmy, mojej byłej parszywej żony? Hmmm? Jak sądzisz? Przysięgam, że... Niech to zaraza, co do cuchnącego pioruna dzieje się z tymi cuchnącymi światłami? W ciągu ostatniej godziny przygasały co najmniej piąty raz, zapewne wskutek chwilowego wzrostu poboru mocy, którego Threepio nie omieszkał zauważyć. Większość takich zmian - a wśród nich wahania wartości temperatury, zmiany składu powietrza i intensywności pomruków, wydawanych przez silniki „Radości Sa-baka" - była tak niewielka, że niemożliwa do zarejestro- wania przez zmysły ludzkie. - Podejrzewam, proszę pana, że w ten sposób siłownia dostosowuj e się do zmiany, jaką spowodowało wykorzystanie Artoo-Detoo w charakterze urządzenia zwiększającego moc obliczenio-wąpokładowego komputera. Kapitan Bortrek, dając upust rozdrażnieniu, cisnął o przeciwległą ścianę ładowni naszyjnik, wysadzany bezcennymi płonącymi opalami. - Parszywe automaty - mruknął. - Cuchnące bryły metalu. Liczyłem na to, że przebywaj ąc na Durrenie, natknę się na któregoś z tych nowych androidów, na jakiegoś syndroida. Można dostać za nie j akieś sto tysięcy, ale j a nie spieszyłbym się ze sprzedawaniem. Widziałeś j e może, Złotko? Przewyższają cię pod każdym względem. Zaczął wymachiwać zakrzywionym paluchem przed głową pracującego pod przymusem pomocnika. Przetłuszczone jasne włosy opadły mu na oczy, a pod rozchełstanym czerwono-złocistym kubrakiem można było zobaczyć kilka zdobiących owłosiony tors złotych łańcuchów. - Są centralnie programowane i zdalnie sterowane - ciągnął Bortrek. - Osiągnięto to dzięki zestrojeniu ich kryształów. Cza- 134 sami nazywa się je centralnie sterowanymi niezależnymi re-plikantami. - Wymówił te słowa bardzo starannie, jakby w obawie, że mógłby się o nie potknąć. - W skrócie CSNR... słyszałeś, Złotko? Nie muszą mieć, j ak ty, żadnego podłączonego za pomocą drutów mózgu, żeby funkcjonować. Właściciele trzymają ich mózgi w jednym ośrodku, a one robią wszystko, co im rozkażesz... sześciu, ośmiu, dziesięciu albo ilu zechcesz... załatwią każdą parszywą sprawę. Centralny mózg. Mówisz temu mózgowi, co maj ą zrobić syndroidy, a one wykonują twoje rozkazy, nie łamiąc sobie parszywych głów, jak to zrobić. Kapujesz to, Złotko? - Tak, proszę pana-odparł Threepio. - Mózg wykonuj e wszystkie polecenia. Ogromne odległości... Możesz pozostawić mózg na pokładzie parszywego statku i lądować na planecie w towarzystwie sześciu czy dziesięciu, czy ilu zechcesz syndroidów. Mówisz im, żeby załatwiły to czy owo, albo żeby skopały jakiegoś gościa, którego im pokażesz, a one wykonują wszystko bez gadania. Wymyślają najlepszy sposób i nie odpowiadają ci niczego w rodzaju: „Och, jak mam się do tego zabrać, proszę pana?" Wymawiając ostatnie zdanie, Bortrek zmienił ton głosu i nadał mu sarkastyczne brzmienie, próbując upodobnić go do głosu androida. - A poza tym, mogą wyglądać jak mężczyźni albo kobiety, czy j akiekolwiek inne istoty. Nie ma sprawy. Syndroidy maj ą stalowe szkielety, na które nałożono warstwę synciała. I dopóki w ich mózgach kryją się takie małe bryłki kryształów, dzięki którym słuchają rozkazów centralnego sterownika, możesz wyprawiać z nimi, cokolwiek zechcesz. Mówię ci, chłopie, chciałbym mieć takiego, który wyglądałby jak Bursztynowa Jevanche. Mężczyzna wymienił nazwisko popularnej i na Coruscant gwiazdy rozrywkowych wideohologramów. Threepio słyszał, jak z uznaniem wyrażał się o niej sam kapitan Solo, aczkolwiek, o ile wiedział, kapitan Solo nigdy w życiu nie spotkał owej młodej damy. Tymczasem kapitan Bortrek nie przestawał opisywać, ze wszelkimi możliwymi anatomicznymi szczegółami, lubieżnych czynów, do których wykonywania zmuszałby takiego syndroida, mimo iż protokolarny android nie potrafił zrozumieć, dlaczego jakikolwiek człowiek miałby odczuwać przyjemność, spółkując z automatem. Później mężczyzna przystąpił do wyjaśnienia własnej filozofii Potrzeb i Praw Człowieka. O ile Threepio mógł się 135 zorientować, dowódcy „Radości Sabaka" chodziło głównie o prawo do zaspokajania własnych potrzeb i zachcianek bez potrzeby liczenia się z wolą innych ludzi. Nagle protokolarny android uświadomił sobie, że od jakiegoś czasu forma i treść wypowiedzi mężczyzny pozostawiają coraz więcej do życzenia. Dopiero jednak kiedy zobaczył, jak kapitan Bortrek potknął się i runął na twarz, rozbijając nos o metalowe płyty, pomyślał, że chyba powinien dokonać analizy składu powietrza w ładowni. Przekonał się, że zawierało prawie dwanaście procent dwutlenku węgla i niemal zero tlenu. - Wielkie nieba! -zawołał, po czym pospieszył do zawieszonej na przeciwległej ścianie skrzynki interkomu. - Artoo! Artoo! W odpowiedzi usłyszał całą serię elektronicznych gwizdów. Natychmiast usłuchał i wybiegł na korytarz, a później pospieszył na mostek. Zdążył przebiec pięć czy sześć kroków, kiedy ciężkie drzwi ładowni, zamykaj ące się, j ak zwykle, automatycznie za plecami, zatrzasnęły się ze złowieszczym łoskotem. Usłyszawszy ten dźwięk, złocisty android stanął jak wryty. Rozejrzał się w poszukiwaniu najbliższej skrzynki interkomu. Podbiegł do niej i pstryknął przełącznikiem. - Artoo, właśnie w tej chwili zatrzasnęły się drzwi ładowni! Usłyszał uspokajający świergot. - No cóż, jeżeli jesteś pewien, że wszystko w porządku... -odparł, chociaż nie pozbył się wszystkich wątpliwości. Odwrócił się i ruszył w dalszą drogę. Kiedy dotarł na mostek, znalazł Artoo nadal tkwiącego między konsoletami. Cały system błyskał światełkami jak choinka, którą jakiś obowiązujący od niepamiętnych czasów przedziwny zwyczaj nakazywał ozdabiać w środku zimy. W pomieszczeniu rozlegał się furkot i pomruk nowych systemów, budzących się do życia albo zmieniających warunki pracy. - Artoo, musisz zrobić coś ze składem powietrza w ładowni! - odezwał się Threepio. - Istoty ludzkie nie czują się najlepiej , przebywaj ąc w pomieszczeniach zawieraj ących poniżej dwudziestu procent tlenu. Och, już zająłeś się tą sprawą? No cóż, pozwoliłeś sobie na wielką nieostrożność, kiedy dopuściłeś do awarii systemu wentylacyjnego. Ale, jeżeli już się o to zatroszczyłeś, dlaczego kazałeś mi przyjść na mostek? Artoo udzielił mu odpowiedzi. Podobnie jak większość udzielanych przez niego wyjaśnień, to także zabrzmiało bardzo lakonicznie. 136 - Pojemnik z narzędziami? - zapytał zdumiony Threepio. -Och... Pod którą pokrywą? - Złocisty android podszedł do przyjaciela i otworzył skrytkę, ale po chwili zauważył: - Jestem przekonany, że kapitan Bortrek poradziłby sobie z tym o wiele szybciej niżja. Och, dobrze, już dobrze. Który przełącznik? Rozumiem. Prosta zmiana/uaktualnienie funkcji motywatora. Nadal wszakże nie rozumiem, dlaczego ponownym włączeniem twoich motywa-torów nie mogły się zająć kapitan Bortrek. Wiesz przecież, że to właśnie on dokonał zmiany algorytmu ich funkcjonowania. Artoo zapikał przepraszająco. Po kilku minutach mruczenia i brzęczenia, kiedy ponownie włączały się obwody jego motywato-rów, cała konsoleta z obwodami sterującymi pracą rdzenia pamięciowego rozbłysła na nowo różnobarwnymi światełkami. Widocznie astronawigacyjny robot znów się z nim porozumiewał... O ile Threepio mógł się zorientować, jego partner ponownie wydawał polecenia i rozkazy przekazywania nowych danych. - Wiesz, będzie strasznie zły za to, że przebywa zamknięty w ładowni - odezwał się protokolarny android. - Po prostu musisz być ostrożniejszy, Artoo. Nie zaprojektowano nas po to, żebyśmy. .. Co odłączyć? Jaką skrzynkę z przełącznikami? Ach, tę... Jestem pewien, że kapitan Bortrek nie byłby tym zachwycony. Artoo wydał następną serię elektronicznych pisków i świergotów. - No cóż, bardzo możliwe, że została przytwierdzona do twojej głowy, ale, o ile dobrze pamiętasz, zadał sobie sporo trudu, żeby przekształcić cię w jeszcze jedną część centralnego rdzenia pamięciowego. Już wyciągam, już wyciągam - dodał zirytowany, po czym zgiął się w dziwacznym ukłonie i pochwycił soniczne kleszcze, mimo iż jego złociste palce nie zostały zaprojektowane z myślą o usuwaniu delikatnych podzespołów. -A przynajmniej wydaje mi się, że to robię. Naprawdę uważam, że powinieneś najpierw wypuścić kapitana Bortreka z ładowni. Za mniej więcej godzinę znajdziemy się w punkcie, w którym powinniśmy wyskoczyć z nadprzestrzeni, i potrzebujemy go, aby wszystkiego dopilnował i bezpiecznie przetransportował nas na Celanona. Wysłuchał następnej serii świergotów, po czym posłusznie odłączył przewody, wychodzące z kanciastej szarej skrzynki, którą dowódca „Sabaka" przymocował do korpusu Artoo za pomocą samoprzylepnej taśmy. 137 - Co to znaczy, że nie lecimy na Celanona? - zapytał zdumiony. - Oczywiście, że lecimy na Celanona... Urwał, by wysłuchać kilku następnych poleceń. Tymczasem centralny rdzeń pamięciowy nie przestawał pomrukiwać i przekazywać informacji, a umieszczone na pulpicie konsolety szeregi zielonych i żółtych światełek zapalały się i gasły niczym morskie fale. - Nim Drovis? - powtórzył Threepio. - Jestem pewien, że pan kapitan nie zamierzał wracać do sektora Meridiana. I nie, nie widzę tych przełączników, o których mi mówiłeś. Oczywiście, że ich szukam! - Złocisty android ponownie pochylił się i przekrzywił głowę jak najbardziej mógł, żeby przyjrzeć się skrzynce z przełącznikami. - Nie, nie widzę niczego, co chociaż trochę przypominałoby urządzenie, o którym wspominałeś. Skąd mam wiedzieć, jak wygląda DINN? Jedyne DINNY, o jakich mi wiadomo, to horański imiesłów bierny utworzony od czasownika ad'n, oznaczającego „wyczyścić paznokcie czyichś nóg", nalroskie określenie „niewielkich insektów kryjących się we wnętrzach twardych skorup", gamorreański epitet, określający „kogoś skłonnego do nadmiernego ślinienia się", gaceriańską „osobę, wchodzącą nieustannie w związki małżeńskie i rozwodzącą się po krótkim czasie", algarski wyraz oznaczający... No cóż, jeżeli naprawdę nie potrafisz pisać tego lepiej, obawiam się, że ta skrzynka z przełącznikami pozostanie na dotychczasowym miejscu. Nieustannie narzekając i zrzędząc, protokolarny android z wielkim trudem wykonał wszystkie polecenia przyj aciela. Kiedy odłączył go od konsolet i wcisnął albo zmienił położenie wskazanych przełączników na pulpicie, zajął się przytwierdzaniem nóg partnera. Wprawdzie Artoo nie pozbył się pewnych dodatkowych urządzeń w rodzaju skrzynki z przełącznikami, której Threepio nie potrafił zdemontować, ale przynajmniej na mostku nie pozostały żadne części, które należały do astronawigacyj-nego robota. - Nic ci nie da, że uruchomiłeś motywatory, korzystając z pomocy centralnego rdzenia pamięciowego, żeby obejść rozkazy, wydane przez kapitana Bortreka - odezwał się złocisty android, kiedy skończył wykonywać wszystkie polecenia. - Dobrze wiesz, że za chwilę podłączy cię na nowo. Artoo postanowił wykonać próbę. Pochylił się do przodu i oparł ciężar korpusu na trzeciej nodze. Przekonał się, że może się poru- 138 szać, chociaż nie tak szybko jak zazwyczaj. Potoczył się w stronę wyjścia z mostka. Threepio podążył za nim. - Wiesz, będziesz musiał go wypuścić, jeżeli mamy kiedykolwiek wyskoczyć z nadprzestrzeni - zaczął. - Co takiego? - Ar-too zatrzymał się na progu drzwi, żeby wydać j eszcze j edno polecenie. - Och, niech ci będzie. - Android wrócił po pojemnik z narzędziami. - Doskonale wiesz, że i tak na nic ci się nie przyda. Zostaliśmy uwięzieni przez złodzieja i przestępcę i skończymy jako niewolnicy w jakiejś przetwórni przyprawy albo zostaniemy rozebrani na części zaraz po wylądowaniu na Celanonie. Żaden inny los nie może spotkać skradzionych i sprzedanych na czarnym rynku automatów. - Głośno stawiając stopy na metalowych płytach pokładu, podreptał śladem przypominaj ących węże kabli, ciągnących się za dziwacznie zniekształconym towarzyszem. - Jesteśmy zdani na łaskę i niełaskę ślepego losu. Nie unikniemy przeznaczenia. Artoo nie odpowiedział. Wjechał do środka mniejszej z dwóch śluz statku, po czym odwrócił się i wydał złocistemu partnerowi całą serię nowych poleceń. Dotyczyły usunięcia jeszcze jednej pokrywy, zainstalowanej w jego obudowie, i przymocowania w powstałym otworze - tym razem za pomocą prowizorycznych zacisków - wtyczki kończącej wielożyłowy kabel. Artoo chciał w ten sposób uzyskać połączenie z magistralą, za pomocą której przesyłano informacje do centralnego rdzenia. - Artoo, co ty wyprawiasz? - zapytał zirytowany Threepio. -To przechodzi wszelkie pojęcie. Jeżeli przywróciłeś dopływ świeżego powietrza do ładowni, kapitan Bortrek do tej pory z pewnością oprzytomniał. Będzie bardzo niezadowolony. Nie powinieneś się dziwić, jeżeli po wylądowaniu sprzeda cię do składnicy złomu. Ponownie nie usłyszał żadnej odpowiedzi, jedynie stłumiony łoskot zamykającej się wewnętrznej klapy śluzy i cichy syk powietrza uchodzącego w przestworza. Mały ekran monitora inter-komu zamigotał i obudził się do życia, ukazując widok opustoszałego mostka. - Naprawdę nie mam pojęcia, co za pomysły przychodzą ci do głowy... - Threepio odwrócił się i spróbował otworzyć klapę śluzy. - Co takiego? - zapytał, nie na żarty zirytowany, ale w odpowiedzi usłyszał tylko bardzo stanowcze piknięcie przyjaciela. - 139 Chcesz, żebym stanął przed obiektywem kamery interkomu? Jeżeli, j ak mówiłeś, uwolniłeś kapitana Bortreka z ładowni, dlaczego miałbyś chcieć, żebym... Na ekranie, ukazującym widok głównego mostka, pojawił się dowódca „Radości Sabaka". Dysząc żądzą zemsty, wpadł jak bomba i zatrzasnął drzwi za sobą. Ujrzawszy widok połączonych byle jak kabli i urządzeń w miejscu, gdzie pozostawił astronawiga-cyjnego robota, zaczął wyrzucać z siebie wiązanki najstraszliwszych przekleństw. Trzeba uczciwie przyznać, że chociaż wkładał w tę czynność dużo serca, nie grzeszył wyjątkowo bujną wyobraźnią. Klął i klął, i nie przestawał kląć, dopóki Artoo nie nakazał protokolarnemu androidowi, żeby cztery czy pięć razy wymówił nazwisko kapitana. Nie ruszając się z miejsca, Bortrek obrócił głowę i skierował wytrzeszczone z wściekłości i przekrwione oczy na ekran monitora interkomu. - Ty cuchnąca mała puszko na odpadki! - wrzasnął. - Chyba nie sądzisz, że nie wiem, gdzie się ukrywasz? Zaraz tam pójdę... Podszedł do drzwi i niemal rozgniótł nos o metalową płytę, która się przed nim nie otworzyła. - Artoo! - zawołał Threepio. - Powiedz urządzeniom sterującym pracą centralnego rdzenia, żeby natychmiast odblokowały zamek! Artoo-Detoo wydał kilka przepraszających pisków i świergotów, ale później polecił przyjacielowi wykonać kilka innych czynności. - Chcesz, żebym mu powiedział... co takiego? Trochę czasu zajęło ponowne zwrócenie uwagi kapitana Bortreka, jeszcze więcej odczekanie, aż mężczyzna dostanie zadysz-ki i przestanie wyrzucać z siebie potok obraźliwych, aczkolwiek nieco antropomorficznychuwag, dotyczących pochodzenia, przodków, skłonności rozrodczych i ostatecznego losu, jaki już wkrótce czeka oba automaty. Używał przy tym zwrotów nieadekwatnych w stosunku do androidów, a zapewne nawet i syndroidów, o których jeszcze niedawno wyrażał się z takim uznaniem. - Panie kapitanie Bortrek, jest mi naprawdę bardzo, bardzo przykro - oznajmił Threepio. - Z całego serca przepraszam za zachowanie mojego towarzysza. Muszę przyznać, że sam jestem tym 140 niezmiernie zakłopotany. Artoo żąda jednak, kiedy wyskoczymy z nadprzestrzeni, żeby pan... - Zawahał się, doskonale wiedząc, że słowa, które ma wypowiedzieć, wywołają nowy potop niewybrednych przekleństw. - Żąda, kiedy wyskoczymy z nadprzestrzeni, żeby wpisał pan współrzędne najkrótszej trajektorii lotu na Nim Drovis, a później wylądował tam i pozwolił nam opuścić pański statek. Threepio przekonał się, że miał absolutną rację, kiedy zastanawiał się nad tym, jaki będzie wpływ jego słów na zachowanie kapitana Bortreka. Doszedł jednak do wniosku, że uwagi, jakie wypowiadał mężczyzna na j ego temat, są głęboko niesprawiedliwe, zważywszy na fakt, że android pełnił jedynie obowiązki tłumacza Artoo. Rzecz jasna, powinien był uwzględnić pewną poprawkę na niekorzystny wpływ, j aki wywierała na ludzki organizm mieszanina alkoholu, gylocalu i chłodziwa jednostek napędu nadświetlnego. - Jest mi strasznie przykro, proszę pana - powiedział, kiedy kapitan Bortrek musiał znów przerwać, żeby zaczerpnąć haust powietrza. - Po prostu nie wiem, co go naszło. Mówi, co zrobi, jeżeli pan go nie posłucha. W następnej chwili po wyskoczeniu z nadprzestrzeni ponownie napełni cały statek dwutlenkiem węgla, a kiedy straci pan przytomność, wezwie na pomoc funkcjonariuszy Patrolu Galaktycznego. To sąjego słowa, nie moje - dodał pospiesznie, spodziewając się następnej fali przekleństw i bezpodstawnych oskarżeń. - Ani jeden z tych pomysłów nie zrodził siew mojej głowie. - Wy śmierdzące kupy złomu! - wrzasnął kapitan Bortrek. Jego wykrzywiona grymasem wściekłości twarz znów przybrała intensywny odcień fioletu, pomimo dwudziestu koma siedemdziesięciu ośmiu procent zawartości tlenu w powietrzu, którym oddychał. - Myślicie, że mnie przechytrzycie? Potrafię przeprogramować to pudło w ciągu dwudziestu minut, a wówczas wyciągnę was stamtąd... - Jestem pewien, że pan potrafi - przerwał nieśmiało Threepio. - Chciałbym jednak, aby zechciał pan spojrzeć na chronometr, zawieszony na ścianie tuż obok pana po lewej stronie. Jeżeli pan to uczyni, przekona się pan, że za niespełna cztery minuty znajdziemy się w strefie, w której powinniśmy wyskoczyć z nadprzestrzeni. Chociaż nie jestem pilotem, dobrze wiem, że jeżeli nie zrobi pan tego w odpowiedniej chwili, straci pan orientację 141 i skaże wszystkich na wieczną tułaczkę po bezdrożach nadprzestrzeni. Nie muszę przypominać, że taki los miałby dla pana zgubne skutki i to na długo przedtem, zanim którykolwiek z nas zacząłby się nudzić. A pańska ostatnia uwaga - dodał, ostatecznie wyprowadzony z równowagi -jest nie tylko nieprawdziwa, ale z fizjologicznego punktu widzenia niemożliwa do realizacji przez osobę, której ciało jest zbudowane z materii organicznej. Artoo, j akby pragnął nadać większą wagę j ego słowom, uczynił coś, po czym wszystkie światła przygasły, a zmianę intensywności cichego pomruku, j aki wydawał centralny rdzeń pamięciowy pokładowego komputera, dało się słyszeć nawet wewnątrz śluzy. Następnie, korzystając z systemów wentylacji statku, wpuścił na mostek niewielki kłąb różowego gazu. Ujrzawszy to, kapitan Bor-trek zdrętwiał z przerażenia. Ponownie spojrzał na ekran monitora. Przez kilka następnych chwil nie przestawał obrzucać wyzwiskami obu cierpliwie czekających we wnętrzu śluzy automatów. Później opadł na fotel pilota i dłuższy czas zajmował się wykonywaniem niezbędnych procedur, mających uwolnić „Radość Sabaka" z objęć nadprzestrzeni. Mimo to nie przestał złorzeczyć i przeklinać, chociaż bardzo często się powtarzał i ani razu nie użył sformułowań innych niż związane z wydzielinami i odchodami. Wydzierając się na całe gardło, uzewnętrzniał własne emocje przez cały czas podróży na Nim Drovis, przedzierania się przez warstwy atmosfery i osiadania na znajdującym się na południe od Bagsho lądowisku, z którego usług korzystali głównie przemytnicy. Nadal klął, kiedy Ar-too-Detoo unieruchamiał zamek śluzy w taki sposób, by odblokował się automatycznie po upływie pewnego czasu. Złorzeczył, kiedy Threepio szybko odłączał wiązkę kabli od obwodów astronawigacyjnego robota i kiedy obaj pospiesznie opuszczali pokład statku. Ekstrapolując dotychczasowe zachowanie kapitana Bortreka, złocisty android oceniał, że istnieje wyjątkowo duże prawdopodobieństwo, iż mężczyzna nadal klnie, kiedy „Radość Sabaka" startowała i odlatywała. Na niebie zniknęły ogniki repulsorowych silników statku, pochłonięte przez lepkie ciepło nocy, i oba zabłąkane automaty pozostały same w ciemnościach panuj ących na lądowisku. Stały mniej więcej pośrodku sporego permabetonowego prostokąta, upstrzonego ciemnymi plamami sadzy i smarów. Płytę otaczały błotniste pagórki z kępami cherlawych krzaków. Tu i ówdzie było 142 widać cienkie końce trzcin, wystające zaledwie kilka centymetrów ponad powierzchnię mętnej wody. Dzikość kraj obrazu podkreślały bagna czy moczary, na których mrugały zielone oczy bro-dzipłatów, podobne do kryjących siew gąszczu turzycy świetlików. Widoczne na tle ciemnego nieba nad samym horyzontem iskierki światełek wskazywały miejsce, gdzie znajdowało się Bagsho -największy ze wszystkich niezależnych kosmoportów planety. Miasto zostało zasiedlone głównie przez alderaańskich kolonistów, ale w ciągu ostatnich pięciu lat przekształciło się w ważny ośrodek, pośredniczący w handlu między Nową Republiką a zachowującymi neutralność systemami gwiezdnymi sektora Meri-diana. Threepio z pewnością by ciężko westchnął, gdyby tylko potrafił. Ponieważ nie mógł o tym nawet marzyć, odwrócił się, popatrzył na partnera i powiedział: - No cóż, mam nadzieję, że przynajmniej wiesz, w co nas wciągnąłeś. Artoo wydał cichy przepraszający pisk, po czym zapalił reflektor i przeniósł ciężar baryłkowatego korpusu na wyposażoną w kółko przednią kończynę. Czuł cię trochę niepewnie, zapewne z powodu skrzynki z przełącznikami, wciąż jeszcze przyklejonej do korpusu za pomocą taśmy, a także wiązek przewodów, wystaj ą-cych z gniazda na tylnej części obudowy. Mimo to potoczył się po permabetonowej płycie w stronę wiodącej w kierunku miasta wąskiej ścieżyny. Zrezygnowany Threepio, brzęcząc i szczękając, pospieszył jego śladem. - Jest - odezwała się Umolly Darm, siadając wygodnie w fotelu i wystukuj ąc na rozklekotanej klawiaturze polecenie zapisania wyniku poszukiwań. - Przed ośmioma miesiącami i kilkunastoma dniami, na pokładzie statku Buwona Neba, który wystartował z Durrena. Jeden pasażer płci żeńskiej, sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Tylko jedna tak wysoka kobieta przyleciała w ciągu roku. Powiedziała, że nazywa się Cray Mingla, i uzyskała zgodę władz portu na lądowanie i przebywanie na Nam Cho-rios. - To ona -powiedział Lukę, niemal zapominając o oddychaniu. Obawiał się powiedzieć cokolwiek więcej, żeby pomarańczowe litery, jakie ukazały się na wybrudzonym ekranie, przypad- 143 kiem ponownie nie zniknęły, pochłonięte przez ciemne tło, na którym zostały wyświetlone. -Dziękuję. - Nie podała, czym się zajmuje - ciągnęła rzeczowo, beznamiętnie kobieta. W pewnej chwili jej fioletowe oczy skierowały się na twarz rozmówcy, by w następnej chwili zwrócić się znów na ekran monitora. - Chociaż, prawdę mówiąc, w Hweg Shul... Niech to licho! Ekran ściemniał i litery zniknęły. Lukę miał wrażenie, że jego serce zostało przeszyte ostrym nożem. W następnej chwili poczuł na karku dziwne mrowienie, po którym drgnęły wszystkie włosy. Odwrócił się szybko w stronę okna i ujrzał błękitne macki jeszcze jednej ziemnej błyskawicy. Obserwował, jak zbliżają się od strony kamienistych pustkowi, wiją pomiędzy palami domostw Przybyszów, a także pełzną w górę klinów mocuj ących an-tygrawitacyjne kule. Przyglądał się, jak opływają zniszczone, po-wgniatane i podziurawione kolumny podtrzymujące wieże, na których uprawiano branswedy i raktofle. - Niezbyt duża - stwierdziła Darm. - Za jakieś dziesięć minut powinna nas minąć. Wstała i podeszła do otwartych drzwi domu. Lukę podszedł do niej i także stanął na progu. Oboje przyglądali się, jak węże statycznej elektryczności, szeleszcząc i skwiercząc, przepływaj ąmiędzy słupami. Błękitny blask, odbijany od ścianek okruchów kryształów, oświetlał ich twarze to jaśniejszym, to ciemniejszym światłem. Dom Umolly Darm, podobnie jak większość domów mieszkających w Rubinowym Parowie Przybyszów, pełnił także funkcję biura, magazynu i pracowni. Tworzyły go dwa pokoje, których ściany wykonano z przetworzonych odpadów służącego jako opakowania plaste-nu. Całość ustawiono na konstrukcji, wspierającej się na wbitych w grunt mniej więcej półtorametrowych platanowych słupach. Jak większość innych wzniesionych przez Przybyszów domów, ten również znajdował się tuż obok ziemnego wału. Nasypy takie biegły równolegle do żyły wody, a domostwa wznoszono poza wytyczanymi przez nie granicami, jako że ziemia orna była zbyt cenna, aby wykorzystywać ją w jakimkolwiek innym celu. Zainstalowane w ścianach domu panny Darm ogromne transpastalowe panele zawierały aż po dwie grube przezroczyste płyty, zapewne w złudnej nadziei, że zdołają zapobiec ucieczce ciepłego powietrza z wnętrza domu. Przenikał teraz 144 przez nie nieziemski, błękitny migotliwy blask, rzucany przez leżące na ziemi kryształy. - Czym są te błyskawice? - zainteresował się Skywalker. Umolly wzruszyła ramionami. Skręciła białe włosy trochę mocniej i ponownie wpięła w nie drewniane grzebyki. - Dokładnie tym, na co wyglądaj ą - odparła. - Ziemnymi błyskawicami. Zapewne tworzą się gdzieś pośród gór albo na kamienistym pustkowiu, w takich dziwnych formacjach skalnych wyglądających jak kryształowe kominy. Tubylcy nazywają je tsilami. Jedna błyskawica, która utworzyła się przed kilkoma laty, dysponowała tak potężną siłą, że zniszczyła wszystkie komputery Booldruma Casla. Na ogół są jednak o wiele słabsze i nie sprawiają takich niespodzianek. Kiedy przebywałam na pustkowiu, poszukując drogocennych minerałów, sama sześć albo siedem razy znajdowałam się na terenie, po którym przepływała ziemna błyskawica. Czułam się, jakby ktoś obalił mnie na ziemię i usiłował wypolerować od środka wszystkie kości. Na ogół po czymś takim ludzie odczuwają przez półtora dnia nudności, a przynajmniej tak dzieje się z Przybyszami. Jeżeli chodzi o Tubylców, powracają do zdrowia o wiele szybciej. Nie przejmują się błyskawicami do tego stopnia, że nawet nie wznoszą domów na palach, by się bronić. Kiedy błyskawice znikają, po prostu wstają, otrzepują ubrania z kurzu i powracaj ą do zajmowania się, j ak gdyby nigdy nic, własnymi sprawami. Mimo to wieszają kołyski z małymi dziećmi u sufitu, żeby chronić maleństwa przed skutkami błyskawic. Dawniej nienawidziłam tych elektrycznych węży, ale kiedy przeżyłam tę burzę Mocy, o ile naprawdę to była taka burza, doszłam do wniosku, że wcale nie są takie straszne. Ściany i meble niewielkiego domu Umolly Darm, podobnie jak wszystkich innych domów, które Lukę odwiedzał od czasu, kiedy poprzedniego wieczora przybył do Rubinowego Parowu, wyglądały, j akby w pomieszczeniach szalało rozpętane przez złośliwe duchy tornado. Zapewne zrodziło się o tej samej godzinie -Lukę podejrzewał nawet, że w tej samej minucie - kiedy zaczerpnął energii Mocy, aby odwrócić uwagę i wywieść w pole atakuj ą-cych go Theran. Szalejąca burza sprawiła, że potłukły się talerze, zniszczyły meble i narzędzia, a nawet popękały grube transpas-talowe szyby. Na ścianach pomieszczeń gospodarczych widniały wgłębienia i ślady, jakby niewidzialna gigantyczna ręka cisnęła o nie niewielkie maszyny i urządzenia. Zniszczonych podczas 10-Planeta zmierzchu 145 burzy drewnianych szop i ogrodzeń wciąż jeszcze nie naprawiono, a cu-pasy, herdy i grazery rozbiegły się po polach, tratując uprawiane przez Tubylców pola. Wiele blerdów znalazło schronienie pośród stad hodowanych przez Tubylców alcopajów, które także wydostały się na swobodę. Na nieszczęście były nosicielami złośliwych pasożytów, groźnych dla zdrowia znacznie bardziej wrażliwych blerdów. Idąc tego popołudnia w kierunku domu Umolly Darm, Lukę słyszał co najmniej kilkanaście kłótni, w których brali udział przedstawiciele obu grup społeczności niewielkiej osady. Ciotka Gin poinformowała go tego ranka, że stan zdrowia obu mężczyzn przebywaj ących w szpitalu w Hweg Shul po tym, kiedy ich piec do wytapiania metalu zeskoczył z podstawy, uległ dalszemu pogorszeniu. Jeszcze straszniejszy los spotkał kobietę, którą w tym czasie opiekowała się uzdrowicielka mieszkaj ących w Rubinowym Parowie Tubylców. Pacjentka zmarła, dusząc siejak wyjęta zwody ryba, kiedy znachorka, usłyszawszy odgłosy szalejącej burzy, usiłowała posłużyć się Mocą, aby przyspieszyć kurację. Stwierdziła jednak, że burza pozbawiła ją wszystkich delikatnych psionicznych umiej ętności. To on był sprawcąnieszczęść i całego zamieszania. Dręczyły go wyrzuty sumienia. - Powiedziałaś, że Tubylcy rozmawiali z tobą na temat poprzednich burz Mocy? - Ich dziadkowie i babki twierdzili, iż w dawniejszych czasach zdarzały się bardzo często. - Krucha, drobna poszukiwaczka drogocennych minerałów usiadła na najwyższym stopniu schodów. Nie przestała jednak uważnie obserwować przepływaj ących pod j ej domem ognistych węży, gotowa w każdej chwili zerwać się na równe nogi, gdyby błękitne błyskawice zaczęły okazywać chęć wdrapywania się po platanowych słupach. - Ostatnie miały miejsce przed jakimiś dwustu pięćdziesięcioma albo trzystu laty. Nawet Nasłuchiwacze nie opowiadają żadnych historii na temat tego, w jaki sposób powstawały ani czym były. Twierdzą tylko, że szalały w ciągu mniej więcej stu lat, ale później przestały. Podobno przed tym okresem również się nie zdarzały. Lukę przez długi czas milczał, zastanawiając się nad jej słowami. - Czy możliwe, żeby... - zaczął. - Czy Tubylcy nie wspominali kiedykolwiek o j akichś dziwnych... istotach żyj ących na tym 146 świecie? O kimś niewidzialnym? A może ukrywającym się w górach? O kimś, kto mógłby wywoływać takie burze? Umolly Dorm zachichotała. - Niech cię błogosławią niebiosa, pielgrzymie - rzekła. - Zanim Grissmathowie przetransportowali tu kogokolwiek, zbadali tę planetę na sześć różnych sposobów. Idę o zakład, że nie przekształciliby jej w kolonię karną dla swoich więźniów, gdyby istniało chociażby najmniejsze prawdopodobieństwo, iż skazańcy mogą liczyć na pomoc miejscowej ludności. Osobiście zbadałam niemal wszystkie miejsca tych skalistych pustkowi i nigdy nie widziałam ani nie słyszałam niczego niezwykłego. Nawet Nasłu-chiwacze powiedzą ci, że na pustkowiu nie mieszkają żadne dziwne istoty. - A zatem kto wydaje te odgłosy, które podobno słyszą, wędrując po pustkowiach? - Mówią, że to ich dawni święci, Theranie i inni. Z pewnością nie istnieją żadni niewidzialni tubylcy, którzy mogliby wywoływać te burze, podobnie jąknie istnieje nikt, kto wzbudza ziemne błyskawice czy śmiercionośne ciosy, jakie odczuwamy zimą. Jeżeli chodzi o mnie, jestem skłonna uważać, że to wina plam na słońcu. Plam na słońcu - pomyślał Lukę nieco później, kiedy dzień chylił się ku zachodowi. Siedział na ławie śmigacza Arvida i przyglądał się ozdobionym białymi sztukateriami ścianom domów, unoszącym się antygrawitacyjnym kulom i smukłym wieżom Hweg Shul, służącym mieszkańcom do uprawy raktofli. - Czy możliwe, że jakiś mistrz Jedi, który przyleciał tu przed wielu laty, by osiedlić się na planecie, miał ucznia? Że uczył go władać Mocą, nieświadom, iż jego nauki wywołują burze Mocy? A może wiedział o nich, ale nie przejmując się, usiłował ograniczyć siłę albo zasięg? Mistrz Jedi, który dowiedział się na temat Mocy czegoś, czego nie wiedział nikt przedtem? Późnym wieczorem, siedząc w wynajętym pokoju nad tawer-ną„Pod Błękitnym Blerdem Szczęścia", Lukę uzmysławiał sobie istnienie Mocy. Przyglądał się przez okno, j ak upstrzone plamami zieleni antygrawitacyjne kule sąpowoli ściągane ku ziemi, zapewne w obawie, aby którejś nie porwał silniejszy podmuch wiatru. Uświadamiał sobie jej dezorientujący ciężar i przerażającą siłę. Wiedział, że nie zdoła przezwyciężyć Mocy. Nie mógł wywierać 147 nacisku, aby za jej pomocą odnaleźć Callistę, a nie miał pojęcia, jak mógłby nią manipulować, nie wywołując następnej burzy ani nie wyrządzając jeszcze większych szkód mieszkańcom. Mimo to musiał odnaleźć Callistę. Po prostu musiał. Poczuł, że opanowuje go dobrze znany smutek. Wydawało mu się, że niczym zrakowiaciała narośl obejmuje płuca, gardło i serce. Nie było dnia, żeby nie powracał do niego zawsze w taki sam sposób. Ilekroć Lukę uświadamiał sobie fakt, że Callista go opuściła, czuł ból, jakby ktoś krajałjego serce ostrym nożem. Bez jej śmiechu, figlarnego błysku rozbawienia w oczach, charakterystycznego zapachu włosów i uścisku ramion obejmuj ących j ego ciało, miał wrażenie, że wszystkie noce ciągną się bez końca. Przypomniał sobie starąpiosenkę, którą często nuciła mu ciocia Beru. W jego pamięci utkwiła głęboko zwłaszcza jedna zwrotka: Czarne dziury, wygasłych uczuć morza Omijają, wędrując po bezdrożach. I chociaż nie sprzyja im wszechświat srogi, W końcu znów zejdą się kochanków drogi. Musiał ją odnaleźć. Musiał. Osiem miesięcy, j akie upłynęło od chwili, kiedy „Niewidzialny Młot", płonąc niczym pochodnia, roztrzaskał się o powierzchnię Yavina Cztery, było ciągnącym się całą wieczność pasmem ciemności, podczas których Lukę czasami zastanawiał się, czy dalsze życie ma jakikolwiek sens. Teoretycznie wiedział, że ma po co dalej żyć; że jest potrzebny nie tylko swoim uczniom, ale także Leii, Hanowi i ich dzieciom. Mimo to często zdarzały się poranki, kiedy nie widział potrzeby wstawania z łóżka. Doskonale pamiętał, ile bezsennych nocy spędził, licząc w ciemnościach upływające godziny, świadom, że świt nie zwiastuje niczego nowego. Zamknął oczy i ukrył twarz w dłoniach. Dzięki Benowi, Yo-dzie i studiowaniu mądrości, zapisanych we wnętrzu holocronu Jedi, dowiedział się prawie wszystkiego na temat Mocy, dobra i zła, a także ciemnej strony i obowiązków, związanych ze służeniem j asnej . Jednakże w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy miał wrażenie, że kroczy przez życie absolutnie sam, pozbawiony czyjejkolwiek pomocy. 148 Panująca w pokoju niemal zupełna cisza koiła jego umysł i zachęcała go, by odpoczął. Przez chwilę Lukę wsłuchiwał się w szmer głosów ludzi, spędzających czas w tawernie. Słyszał głuche odgłosy świadczące o tym, że gdzieś w pobliżu znajdowała się zagroda blerdów Czuł woń odczynników chemicznych, napływaj ącąod przetwórni, które znajdowały się gdzieś pośrodku osady. Uświadamiał sobie istnienie pokrytych pleśniątranspastalowych zasłon za plecami, podobnie jak niezbyt czystych pledów, jakimi przykryto wielkie łoże. Jego umysł powoli przyzwyczajał się i dostosowywał do obcego, wszechobecnego ryku Mocy. Jedynie dzięki temu, że oswaj ał się z tym rykiem, wyczuł obecność jakiegoś Jedi. W osadzie przebywał ktoś umiejący władać Mocą. ROZDZIAŁ Zawlekli Posiew Śmierci. Nawet pomimo zamroczenia, jakie wywoływało słodkokwie-cie, Leia miała wrażenie, że jej gniew przemienia się w ślepą, niszczycielską furię. Opieraj ąc się o poręcz tarasu, przyglądała się, j ak j eden z syn-droidów Ashgada, zataczając się i przystając co kilka kroków, idzie przez większy taras, urządzony na niższym piętrze. Wiedziała, że automaty nie są żywymi istotami, a pokrywające metalowy szkielet syntetyczne ciało ukształtowano w podobny sposób, jak cukiernik nakłada warstwę śmietankowego kremu. Mimo to, kiedy ujrzała na twarzy i szyi syndroida ciemne plamy świadczące o zaawansowanej nekrozie, poczuła falę współczucia i wściekłości. Nagle usłyszała dobiegający z dolnego tarasu głos Liegeu-sa - cichy, głęboki i spokojny. Już poprzednio doszła do przekonania, że mężczyzna jest kimś o wiele więcej niż tylko zwyczajnym pilotem. - Każdego dnia w południe masz wychodzić na ten taras i stać przez piętnaście minut tam, gdzie padają promienie słońca. To rozkaz. Leia przeszła w miejsce, skąd mogła go obserwować. Lie-geus był ubrany w szary laboratoryjny kitel z wieloma kieszeniami. Wpiął ozdobne wsuwki w długie ciemne włosy, żeby nie opadały na oczy. Miał średnią budowę ciała, ale wydawał się mały w porównaniu z wysokim, barczystym i silnie umięśnionym syndroidem. Leia doszła do wniosku, że kiedy Ashgad zamawiał te automaty, pragnął wywrzeć na kimś wrażenie. Zapewne na 150 przedstawicielach miejscowej ludności, ponieważ wzrost i silne mięśnie służyły wyłącznie jako ozdoba. Syndroidy wyposażono w hydrauliczne siłowniki, dzięki czemu dysponowały charakteryzuj ącą wszystkie androidy przerażaj ącą siłą, która byłaby taka sama nawet wówczas, gdyby wyglądały jak Ewoki. Liegeus uj ął dłoń syndroida, po czym podciągnął rękaw i zaczął oglądać przedramię. Nawet z tej odległości Leia poczuła odór gnijącej tkanki synciała. - Szybki j esteś, j eżeli chodzi o wydawanie rozkazów - usłyszała szmer głosu Dzyma, niewidocznego w cieniu, rzucanym przez ścianę domu. Liegeus drgnął i odwrócił głowę. Stojąc zbyt daleko, Leia nie dostrzegała wyrazu twarzy mężczyzny. Mimo to wyczuwała, że się boi. Usłyszała strach w głosie Liegeusa, kiedy powiedział: - Te syndroidy są moimi pracownikami i asystentami. Nie umierają z powodu zarażenia się Posiewem Śmierci, ale po jakimś czasie ich ciało gnije i obumiera. Nie pozwolę, żebyś... - Nie pozwolisz, żebym co zrobił? - odezwał się nieco głośniej Dzym, cedząc powoli słowa. - Wolałbyś, żeby zaraza została przeniesiona na pokłady tych statków w twoim ciele, a nie w ciałach ich kolegów? Liegeus cofnął się o krok, przez co znalazł się jeszcze dalej w strefie oświetlonej promieniami słońca. Chyba nie uświadamiając sobie, co robi, przyłożył dłoń do piersi, jakby pragnął odszukać źródło paraliżującego bólu. - Wolałbyś, żebym zaznał trochę przyjemności i pożywił się twoim kosztem, zamiast kosztem tych nieszczęśników? - ciągnął Dzym jeszcze bardziej bezlitosnym tonem. Leia wyczuwała obecność sekretarza Ashgada na niższym tarasie, j akby tam, gdzie panowały najgłębsze ciemności, stała sama Śmierć. - Obiecano mi to, mały oszuście. Obiecano mi, ale jeszcze nie wynagrodzono mnie za to, co tylko ja potrafię zrobić. Lepiej pamiętaj o tym, że doba ma wiele godzin, ale zaledwie połowa to godziny, kiedy jest jasno. Widocznie skończył mówić i odszedł, gdyż Liegeus się odprężył. Mimo to jeszcze dłuższy czas stał, oświetlony promieniami słońca. Nawet z daleka Leia widziała, że mężczyzna drży ze strachu. Nadal sprawiał wrażenie roztrzęsionego, kiedy po kilku minutach Leia usłyszała cichy melodyjny kurant u drzwi i mężczy- 151 zna wszedł do jej pokoju. Zapewne przyszedł do niej bezpośrednio po opuszczeniu dolnego tarasu. O ile wiedziała, Liegeus był jedyną osobą, uprzedzającą ją o tym, że chce wejść do środka. Ashgad i syndroidy, które przynosiły wodę i jedzenie, po prostu otwierały drzwi i nie czekając na zaproszenie, wchodziły. Leia przez chwilę myślała, czy nie wrócić do pokoju, by powitać Lie-geusa, ale nie mogła się zmusić, by to uczynić. Mimo iż powietrze na dworze było bardzo chłodne i niewiarygodnie suche, cieszyła się, że mogła przebywać w kojącym blasku promieni słońca. Pozostała zatem, skulona na permabetonowej ławie, owinięta kołdrą z otomany i cokolwiek zniszczoną czerwoną aksamitną szatą. Obserwowała, jak mężczyzna wchodzi do pokoju i szukając jej, rozgląda się w prawo i w lewo. Zajrzał do dzbanka z wodą, ale później odwrócił się i popatrzył na nią. Podobnie j ak inni odwiedzaj ący, zawsze upewniał się, ile wypiła wody. Leia była dumna z siebie, że znalazła na tarasie takie miejsce, skąd mogła wylewać wodę, nie zostawiając wyraźnych śladów. W ten sposób utrzymywała prześladowców w przekonaniu, iż ją wypijała. Oddychając przez wiele dni suchym powietrzem, ryzykowała jednak, że jej organizm ulegnie odwodnieniu. Rzeczywiście, przez większość czasu czuła ból głowy, ale dzięki swój emu fortelowi mogła chociaż trochej aśniej myśleć. Od pierwszego dnia usiłowała wymyślić sposób wywiercenia otworu w j ed-nej z rurek dostarczających wodę do nawilżaczy, dzięki którym powietrze w pokoju nadawało się do oddychania. Starała się także uzyskać trochę wody, skraplając przesycone parą wodną powietrze, ale oddziałujące na jej organizm narkotyki utrudniały zajmowanie się jakimikolwiek czynnościami. Od czasu do czasu wprawdzie wymyślała jakiś sposób, ale później ze zdziwieniem stwierdzała, że wpatrzona w przeciwległą ścianę, przesiedziała bez ruchu dwie albo trzy godziny. Liegeus przeszedł przez pokój i stanął na tarasie. - Wasza ekscelencjo - powitał jąuprzejmie. Leia nie zamierzała rozmawiać z nim na temat tego, co zobaczyła i usłyszała. Nie chciała, by mężczyzna dowiedział się, że wie coś, czego nie powinna. Zamroczona słodkokwieciem, nie potrafiła jednak przypomnieć sobie, że powzięła takie postanowienie. Pilot Ashgada wyglądał blado, a w j ego podkrążonych oczach czaił się taki strach, że powiedziała: 152 - Wygląda na to, że jesteś takim samym więźniem, jak ja, prawda? Liegeus cofnął się, jakby go uderzyła, ale później odwrócił głowę i spojrzał w inną stronę. Przypominał wystraszone, maltretowane zwierzę, które cofało się na widok każdej unoszącej się ludzkiej ręki. Leia poczuła, że przez jej serce przepływa nowa fala współczucia. - Wydawało mi się, że znasz tu każdy kąt - ciągnęła. - Czy naprawdę nie możesz rzucić wszystkiego i stąd odejść? - To nie jest takie proste - odparł mężczyzna. Podszedł do ławy, na której siedziała, po czym obdarzył ją zakłopotanym spojrzeniem. Leia widziała, że pozostawiony na dolnym tarasie syn-droid wciąż jeszcze stał w miejscu, dokąd docierały blade promienie słońca, które złocistym blaskiem oświetlały jego martwe, jakby sztuczne włosy. - Co pani słyszała? - Ja... nic - zająknęła się Leia, przeklinając siebie w duchu za to, że nie miała więcej hartu ducha i nie potrafiła się obywać każdego dnia bez chociażby kilku łyków naszpikowanej narkotykiem wody. Wiedziała j ednak, że większość ludzi nie uświadamiała sobie tego, jak daleko potrafią nieść się ich głosy. - To znaczy, słyszałam, j ak rozmawiałeś z Dzymem, ale nie udało mi się zrozumieć, o czym. Zauważyłam jednak, że cofnąłeś się, jakbyś się go obawiał. Liegeus westchnął i odprężył się, a na jego pooranej zmarszczkami twarzy poj awił się nikły uśmiech. - No cóż, jak sama pani widzi, ekscelencjo, nawet gdybym stąd odszedł - a jestem hojnie wynagradzany za swoje usługi -nie miałbym dokąd się udać. Szerokim gestem pokazał usiane okruchami kryształów pustkowie, płonące oślepiającym blaskiem ściany górskich wąwozów i ostre j ak brzytwy krawędzie szklistych grzbietów. Przez chwilę nic nie mówił, tylko spoglądał na nią, a w jego oczach malował się smutek i udręka. - Czy spędza pani dużo czasu na tym tarasie? - zapytał nagle, przerywając ciszę. Leia kiwnęła głową. - Wiem,żetoniejestnajlepszypomysł-powiedziała. -Czuję ból, kiedy wysycha i pęka skóra... - Przyniosę pani trochę gliceryny - odparł Liegeus. - Czy słyszała pani, j akie polecenie wydałem syndroidowi? Wprawdzie 153 wydawanie im poleceń za pośrednictwem centralnego sterownika jest o wiele wygodniejsze, ale to oznacza, że nie sposób odróżnić jednego od drugiego. - Słyszałam tylko tyle, że kazałeś mu stać piętnaście minut każdego dnia na tarasie. - Chciałbym, żeby i pani także spędzała na tarasie tyle samo czasu. Nawet więcej, jeżeli pani zdoła. - Dobrze. - Leia kiwnęła głową. Pomyślała, że z pewnością to nie promienie słońca stanowią lekarstwo chroniące przed Po-siewem Śmierci. Bez względu na to, czy panował dzień, czy noc, umarły na tę epidemię miliardy istot zamieszkujące światy na innym krańcu galaktyki. -Liegeusie... Mężczyzna zamierzał odejść, ale kiedy usłyszał jej głos, odwrócił się, ledwo widoczny w głębokim cieniu, j aki rzucała ściana domu. - Jeżeli istnieje coś, co mogłabym zrobić, żeby ci pomóc... Tuż po wypowiedzeniu tych słów poczuła się jak skończona idiotka. To przez ten narkotyk - pomyślała, j eszcze raz przeklina-jąc się za brak hartu ducha. Była więźniarką, której życie zależało od kaprysu strażników. Wszystko wskazywało na to, że gdyby Dzym tylko zechciał, mógłby ponownie ożywić, a później uśmiercić zarazki powodujące Posiew Śmierci. Mimo to ona, więźniarka, zaproponowała pomoc swojemu strażnikowi. Zauważyła jednak, że wyraz oczu mężczyzny uległ zmianie. W miejsce strachu pojawił się w nich wstyd i wdzięczność za to, że potraktowała go po ludzku. - Dziękuję pani - powiedział - ale nic takiego nie istnieje. Odwrócił się i zniknął w ciemnościach spowijających wnętrze domu. Budynek, którego szukał Skywalker, znajdował siew samym sercu części osady zamieszkanej przez Tubylców. Pod wieloma względami przypominał domostwo Setiego Ashgada, które pokazał mu tego popołudnia Arvid, kiedy obaj spacerowali ulicami. Podobnie j ak domu Ashgada, tego również nie oddzielała od gruntu żadna wolna przestrzeń. Lukę był tym faktem zdziwiony, ale później uświadomił sobie, że budynek Ashgada został wzniesiony przed czterdziestu laty przez ojca mężczyzny. Wszystko przemawiało za tym, że oba domy otaczała kiedyś bujna roślinność. Za- 154 pewne w niczym nie przypominała pospolitych roślin, jakie sadzono wokół domów, budowanych na planetach, których słońca nie dostarczały dostatecznych ilości światła. Przechodząc koło domu Ashgada, Lukę widział niezwykle kosztowne i rzadko spotykane drzewa i krzaki, które z całą pewnością wymagały nawadniania za pomocą skomplikowanego systemu rurek z wodą i skraplaczy. W przeciwieństwie jednak do domostwa Ashgada, w którym nadal marnowało się cenną wodę, ten budynek, który w końcu odnalazł, nie mógł poszczycić się nawet śladami dawnej świetności. Ułamane rurki, zapewne doprowadzające kiedyś wodę, wystawały smętnie z murów, pokrytych sztukateriami zniszczonymi przez huraganowe wichury. W zagłębieniach terenu kuliły się zeschnięte pieńki, porośnięte pędami płożącej się winorośli, panoszącej się niemal wszędzie na terenie zamieszkanej przez Tubylców niechlujnej części osady. Gdzieniegdzie wśród ścian prześwitywał szary plastopres, z którego zbudowano wszystkie domy w niewielkiej osadzie. Większość umieszczonych na dachu paneli z ogniwami słonecznymi nosiła ślady zniszczeń, a zerwane przewody, głucho grzechocząc, obijały się o zrujnowane ściany. Wydawało się, że spomiędzy oprawionych w drewniane ramy transpastalowych płyt sączy się odór zniszczenia, podobny do fetoru unoszącego się nad bagnami. Zniszczenia i nieodpartego wrażenia, że w środku coś jest nie w porządku. To chyba niemożliwe, żeby mieszkała w tym domu - pomyślał Skywalker. To było coś, czego nie brał pod uwagę. Nie spodziewał się, żeby w ciągu ośmiu miesięcy, j akie upłynęły od ich rozstania, Cal-lista przestała być kobietą, którą znał i kochał. Przecież spędziła całe trzydzieści lat, uwięziona na pokładzie pancernika „Oko Palpatine'a" we wnętrzu komputera celowniczego, kierującego ogniem stanowisk artylerii. Czy możliwe, by w ciągu niespełna roku jej stan uległ aż takiemu pogorszeniu? Bez względu jednak na to, kim była władająca Mocą osoba, której obecność wyczuł, mieszkała w tym domu. Drzwi otworzyły się, jeszcze zanim zdążył unieść rękę, by zapukać. Kobieta stojąca na niskiej kryształowej płycie tuż przed progiem nie była Callistą. - Jeszczejeden-odezwała się cicho na jego widok. -Niech dzięki będą niebiosom. 155 Określenie jej wieku byłoby niemożliwe. Od pierwszego rzutu oka Lukę zorientował się jednak, że kobieta, pomimo posągowo pięknej twarzy, nie sprawiała wrażenia młodej. Dochodził do wniosku, że spogląda na bardzo dobrą reprodukcję z lat młodości, która nie zestarzała się, mimo iż upłynęło dużo czasu. Na twarzy kobiety nie widział żadnych zmarszczek, które świadczyłyby o troskach albo o tym, że często się uśmiechała. W kącikach oczu nie dostrzegł kurzych łapek, które nadawały twarzy Leii wyraz życiowej mądrości. Gładkie czoło sprawiało wrażenie, że nigdy nie mąciły go żadne myśli. Kruczoczarne włosy wyglądały, jakby nie były myte od wielu tygodni, podobnie zresztąjak smukłe ciało czy obszarpana zielona suknia, która je okrywała. - Witam cię. - Kobieta wciągnęła Luke'a do pogrążonego w ciemnościach pokoju; j ednego z wielu, j akie miało mieszkanie. Gdyby nie obgryzione paznokcie, jej dłoń przypominałaby dłoń bogini. - Witaj. Nazywam się Taselda. Z rycerzy Jedi. - Kiedy spojrzała na niego, Luke'owi wydało się, że widzi parę błękitnych klejnotów, niemal świecących pod nienagannie zarysowanymi brwiami. - Ale przecież ty to wiedziałeś. Skywalker rozejrzał się i mimo panującego półmroku stwierdził, że pokój, podobnie jak reszta domu, jest w opłakanym stanie. Większość transpastalowych szyb została zabita deskami albo przysłonięta drewnianymi okiennicami, a do sufitu przymocowano kilka sznurów staromodnych jarzeniowych żarówek. Poczuł, że przenika go fala współczucia. Przypomniał sobie, że kiedyś Obi-Wan Kenobi ukrywał się przez wiele lat na podobnym odludziu planety Tatooine. Udając szalonego starego pustelnika, dobrowolnie wyrzekł się korzystania z usług Mocy, żeby strzec ostatniej nadziei odrodzenia zakonu, jaką żywili rycerze Jedi. Mimo to w trudnych chwilach pomagała mu przeżyć dyscyplina, której nauczyło go władanie Mocą. Tymczasem ta kobieta przebywała w osadzie nie wiadomo od jak dawna, ale nie mogła posłużyć się Mocą, w obawie, by nie wywołać kolejnej burzy i nie skrzywdzić niewinnych mieszkańców. Od Przybyszów, którzy osiedlili się na planecie, musiała się dowiedzieć, że Palpatine nie żyje i nie może wyrządzić jej niczego złego... - Nazywam się Owen Lars - powiedział, uświadomiwszy sobie, że dla większości starych rycerzy Jedi, którzy przeżyli okres prześladowań, j akich nie szczędził im Darth Vader, nazwisko Sky- 156 walker mogło być nadal obłożone klątwą. - Szukam tu pewnej osoby. - Ach - odezwała się kobieta. Ponownie się uśmiechnęła, a w błękitnych, mądrych oczach zapłonęły ogniki. Przeszła przez pokój, stanęła przed kredensem i wyjęła dwa pucharki. Lukę zorientował się, że oba zostały wykonane przed bardzo wielu laty w koreliańskiej hucie szkła. Przypominały kwiaty tulipana i przedstawiały niewątpliwie dużą wartość. Taselda machnęła jednym w powietrzu, by wyrzucić z dna jakiegoś drocha. Zaglądając ponad jej ramieniem, Skywalker przekonał się, że całe wnętrze kredensu dosłownie roiło się od robaków. Obok jednego nie zabitego deskami okna, w chłodnym cieniu załomu muru, wisiała butelka wina. Kobieta wyjęła ją i napełniła pucharek Luke'a. Kiedy podeszła do innego okna, by odsłonić żaluzję i wpuścić do środka trochę więcej słabego światła, Lukę zauważył, że jej białe ręce są pokryte cętkami śladów po ukąszeniach drochów. Charakterystyczną woń insektów czuło się nawet mimo wypełniającego pokój zapachu stęchlizny, brudu i kurzu. - Szukasz Callisty. - Widziałaś ją? Luke'owi wydawało się, że całe jego ciało, umysł i członki chciałyby krzyczeć z radości. Zadając pytanie, nie potrafił ukryć tego faktu. - Jakżeby nie? - Taselda ponownie ciepło się uśmiechnęła. -Jeżeli chodzi o posługiwanie się Mocą, jestem teraz jej nauczycielką. Wino, którym poczęstowała Luke'a, pochodziło z Durrena i nie należało do najlepszych. Zapewne było co najmniej kilkakrotnie rozcieńczane roztworem wytwarzanego z alg cukru. Pijąc je, mistrz Jedi miał wrażenie, że wyczuwa smak jakichś pozostałości po procesie fermentacji, ale sączył napój, nie spuszczając spojrzenia z siedzącej przed nim kobiety. - Jest w tym domu? Jak się czuje? - zapytał cicho. - Jak wygląda? - Jak osoba, która wiele wycierpiała - odparła Taselda. - Jak kobieta, której pękło serce. Jak ktoś, kto usiłuje odwrócić się od czegoś, czego najbardziej pragnie. Lukę pomyślał, że w uśmiechu Taseldy kryło się coś dziwnego. Po jakimś czasie, obserwując kobietę sponad krawędzi szklanego pucharka, mistrz Jedi doszedł do przekonania, że pod pewnymi względami wyraz jej twarzy przypomina mu uśmiech starego 157 Bena: zagadkowy, łagodny i pełen wyrozumiałości dla słabości ludzkiego charakteru. Zaczynał się zastanawiać, kogo może mu przypominać Taselda: trochę ciocię Beru, trochę Leię, a trochę kobietę, o której jego pamięć miała tylko bardzo mgliste wyobrażenie. Może matkę? Odczuwał takie samo ciepło; taką samą chęć dzielenia się wszystkim i pokrzepiania na duchu, jakie płynęły tylko z bezgranicznej, bezinteresownej miłości. - Gdzie przebywa? - zapytał wyczuwając, że kobieta wie i rozumie absolutnie wszystko. - Możesz mnie do niej zaprowadzić? Wino smakowało mu teraz niczym niebiańska słodycz. Rozpoznawał w nim subtelne smaki, o których istnieniu jeszcze niedawno nie miał najmniejszego pojęcia. Opróżnił pucharek i podał kobiecie, która napełniła go na nowo. Podobnie jak jej uśmiech, wino koiło jego duszę; i podobnie jak uśmiech, pozostawiało niedosyt. - Oczywiście. Czekałam na ciebie, odkąd usłyszałam, jak wymawia twoje imię. - Wyciągnęła ręce i ponownie zamknęła obie dłonie Luke'a w swoich dłoniach. - Niedaleko stąd, w górach, znajduje się niewielka jaskinia, gdzie Moc jest bardzo silna. To jedno z miejsc, w którym biorą początek ziemne błyskawice. Wysłałam jątam, żeby w spokoju oddawała się medytacjom. Zaprowadzę cię, ponieważ sam nie trafisz do jaskini. Wstała i zaczerpnęła głęboki haust powietrza, zupełnie jak osoba wracająca do równowagi. Poprawiła fałdy i wygładziła zmarszczki romeksowej sukni, po czym, zapewne szukając butów, zaczęła rozglądać się po kątach pokoju. Spoglądając jakby z wielkiej odległości, Lukę zauważył, że jej stopy były brudne, a paznokcie - długie i wrośnięte -podobne do pożółkłych pazurów. Na ich widok poczuł, że ogarnia go obrzydzenie, ale w następnej chwili przypomniał sobie, jak wyglądał Yoda - niezbyt pociągająco, by nie użyć bardziej dosadnego określenia - i poczuł wstyd, zmieszany ze złością na samego siebie. Jak mógł pomyśleć coś takiego o Taseldzie? Kiedy po chwili ponownie popatrzył na jej stopy, nie wydały mu się wcale brudne ani zaniedbane. Również wstał i postawił pucharek na skraju stołu. Ze zdziwieniem stwierdził jednak, że stawiając go, omal nie strącił na podłogę. Pomyślał, że to pewnie z powodu kiepskiego oświetlenia, ponieważ wino, którym poczęstowała go kobieta, wcale nie za- 158 mąciło mu w głowie. Wprost przeciwnie - odnosił wrażenie, że może myśleć tak j asno, j ak j eszcze nigdy w życiu. - Czy masz śmigacz? - zapytała Taselda. Lukę kiwnął głową. - Ja też, ale muszę najpierw oddać go do naprawy, a to potrwa jakiś dzień czy dwa. Przez głowę Skywalkera przemknęła myśl, że przecież kobieta nie ma tyle pieniędzy, żeby pokryć koszty naprawy. On sam zamierzał sprzedać uszkodzoną maszynę, a uzyskanymi kredytami zapłacić za bilet dla siebie i Callisty, żeby mogła odlecieć z tej planety. W tej chwili j ednak i tak nie miało to znaczenia. Lukę poczuł, że jego serce zabiło szybciej, kiedy uświadomił sobie, co może oznaczać samo połączenie tych słów: „Dla siebie i Callisty". - A broń? Kiwnął głową, po czym gestem ręki pokazał blaster i przypiętą do pasa rękojeść świetlnego miecza. Twarz Taseldy się zasępiła. - To nie wystarczy - rzekła cicho kobieta. - Będziemy musieli zaczekać. Jej czoło przecięła pionowa bruzda. - Zaczekać? - Skywalker poczuł w sercu ukłucie, ogarnęła panika. W górach czyhało wiele niebezpieczeństw. Jeżeli szybko nie dostanie się do jaskini, Calliście może przydarzyć się jakieś nieszczęście. Możliwe nawet, że kiedy się tam zjawi, przekona się, że znów zniknęła albo umarła. Nie mógł znieść myśli, że musi czekać, kiedy znalazł się tak blisko. - O co chodzi? Taselda pokręciła głową i lekceważąco machnęła ręką, jakby nie chciała zawracać głowy przyjacielowi własnymi problemami, po czym spojrzała w kąt pokoju. Jakiś droch przeszedł z kołnierza jej sukni na szyję i zniknął. - Nic takiego. - Mogę w czymś pomóc? - Nie śmiałabym cię prosić - odparła kobieta. - To wyłącznie moja sprawa. - Opowiedz mi o tym. - Świat byłby straszny i smutny, gdyby nie pomógł Taseldzie. Możliwe, że nie odnajdzie Callisty. Poczuł nagle, j ak wielkie znaczenie ma dla niego fakt, by kobieta nie szukała pomocy u nikogo innego. - Proszę. Kiedy ponownie spojrzała na niego, j ej nieśmiały uśmiech wyrażał dezaprobatę dla samej siebie. 159 - Od bardzo dawna nie miałam nikogo, kto mógłby być moim mistrzem. Twoja Callista jest szczęściarą, Owenie. Szeroko otworzyła oczy błękitne j ak płatki kwiatu i dotknęła j ego piersi wyciągniętymi palcami, j akby chciała zdradzić mu wielką tajemnicę. - To długa i bardzo stara historia, mój przyj acielu - zaczęła. -Kiedy przybyłam na tę planetę, przed wieloma, wieloma laty, miałam tylko wykonać zlecone przez moich mistrzów Jedi proste zadanie, a później odlecieć. Widząc jednak, jak żyją miejscowi ludzie; jak kłócą się między sobą o prawo do korzystania z tej czy tamtej studni i o każdy spłacheć uprawnej ziemi - po prostu nie mogłam. Planetą władali wówczas lordowie, którzy korzystając z pomocy najemników, siali strach pośród miejscowej ludności. I chociaż reguły naszego zakonu nie pozwalaj ą rycerzom opowiadać się w takich sporach po czyjejkolwiek stronie, nie mogłam dopuścić, aby taki stan trwał w nieskończoność. Wykorzystałam własny talent i możliwości i opowiedziałam się po stronie prostych ludzi. Stanęłam na ich czele, żeby udowodnić, iż maj ą szansę wieść lepsze i spokojniejsze życie. Niestety, pewnej nocy, kiedy wyprawiłam się, by uwolnić grupę zakładników przetrzymywanych przez nieprzyjaciół, mój statek został zniszczony. Zrozumiałam wówczas, że muszę zostać. Kiedy walki dobiegły końca, miejscowa ludność obwołała mnie swoją przywódczynią. Czułam się wówczas bardzo szczęśliwa. Lukę kiwnął głową, wyobrażaj ąc sobie, j ak mogła wyglądać Taseldajako młoda wojowniczka. Rzeczywiście, dom, w którym teraz mieszkała, mógł być kiedyś budynkiem, jaki wdzięczni ludzie wznieśli dla władczyni, która uwolniła ich od panowania despotów. - Po kilku latach przyleciał wszakże inny rycerz Jedi: zdeprawowany, zły, samolubny i kłamliwy, ale bardzo uprzejmy i przymilny. Przybył tu, ponieważ usłyszał, że Moc ma na tej planecie wielką siłę. Można j ą znaleźć tuż pod powierzchnią rzeczywistości, niemal w zasięgu ręki... Ten rycerz jednak nawet tego nie potrafił. Nie umiał posługiwać się Mocą, a więc powziął zamysł wykorzystania miejscowych ludzi, żeby pomogli wypełnić pustkę w jego sercu. Nazywał się Beldorion. Beldorion Rubino-wooki. Beldorion Wspaniały. Taselda westchnęła i przesunęła palcami po czole w geście, mającym oznaczać smutek i zmęczenie. 160 - Jak sam wiesz, Owenie, zawsze znajdą się ludzie, którzy pójdą za głosem takiego osobnika. ABeldorion uciekał się nie tylko do przemocy albo groźby jej użycia, ale opowiadając kłamstwa i oszczerstwa, oddziaływał na ich umysły. Wypaczał prawdę i wspomnienia ludzi o tym, j ak ona wygląda, aż wkrótce wszystko, co kiedykolwiek mówiłam i robiłam, nabrało całkowicie innego znaczenia. Beldorion nadawał moim słowom i uczynkom złowieszczy sens, tak że większość złoczyńców, których pozbawiłam władzy, uwierzyła mu bez jakichkolwiek zastrzeżeń. Przeciwko mnie wystąpili nawet przyjaciele. Beldorion był zbyt słaby i nieporadny, żeby skonstruować własny miecz świetlny, więc któregoś dnia ukradł mój. Robił wszystko, co tylko mógł, żeby doprowadzić mnie do ruiny. Słabi czuli przed nim strach, a ci, którzy zaprzedali mu dusze, nie ustawali w nadskakiwaniu i schlebianiu swemu panu. Beldorion zaczął rządzić jak król w Hweg Shul, a o mnie wkrótce zapomniano. Kobieta urwała, j akby nie mogła wykrztusić ani słowa więcej. Przyłożyła szybko dłoń do ust, zapewne pragnąc ukryć uczucia, jakie mogły odmalować się na jej twarzy. W ciszy, jaka zapadła w kiepsko oświetlonym pomieszczeniu, Lukę usłyszał zza okna monotonny, skrzekliwy ryk jakiegoś blerda. Po chwili ulicą przejechał wyposażony w wielkie koła wóz, ciągnięty przez alcopaje. Kierująca nim kobieta Tubylców raz po raz strzelała z długiego bicza, wzniecając pod kopytami zwierząt obłoki kurzu. Wyobraźnia Skywalkera podsunęła mu wizerunek pięknej kobiety, ubranej w tarmoszoną podmuchami wiatru wybrudzoną suknię i spieszącej wąskimi, krętymi uliczkami osady. Ponownie przypomniał sobie Bena i dzieciaki ze stacji Tosche, biegnące przed nim, chichoczące i wymachuj ące rękami w taki sposób, j akby dawały nimi magiczne znaki. Był wówczas tylko małym chłopcem, ale pomimo upływu tak długiego czasu pamiętał szczere rozbawienie, z jakim unosiły się kąciki ust Bena. - No cóż - ciągnęła tymczasem Taselda. - Jak dobrze wiemy my, rycerze Jedi, było nieuniknione, że wcześniej czy później Beldorion poniesie konsekwencje własnej zachłanności i przewrotności. Przed wielu laty został pokonany i pozbawiony władzy przez Setiego Ashgada... polityka, zesłanego za karę przez Imperatora, podobnie j ak przed wiekami zsyłano tu przodków tych ludzi. Beldorion unurzał się w nieprawościach do tego stopnia, że Ashgad nie pozostawił mu żadnej władzy. Sprawił, że opuścili go 11 - Planeta zmierzchu 161 współpracownicy, a nawet najbliżsi przyjaciele, którzy odtąd służyli nowemu panu. Pozbawił go także domu i ukrytych w nim skarbów - skarbów, które Balderion ukradł mnie - dodała ponuro. -Co najważniejsze, wśród nich był mój miecz świetlny. - Ach - rzekł cicho mistrz Skywalker. - Z powodu ran, j akie odniosłam, walcząc z Beldorionem, nie miałam dość sił, żeby skonstruować następny. Kiedy przed wielu laty udałam siew tej sprawie do Ashgada i starałam się odzyskać swoją broń rycerza Jedi, zostałam potraktowana równie brutalnie jak przedtem potraktował mnie Beldorion. Później usiłowałam jeszcze kilka razy odzyskać miecz, ale nadaremnie. Popatrz. Gestem świadczącym o absolutnej niewinności zsunęła z prawego ramienia suknię i pokazała straszliwą bliznę, wyraźnie widoczną na ramieniu mimo wielu śladów ukąszeń drochów. - Kiedy udamy się do j askini w górach, żeby odnaleźć twój ą Callistę, możemy być narażeni na wiele niebezpieczeństw - rzekła cicho. - Słudzy Ashgada zawsze słynęli z bezwzględności, a zwłaszcza teraz, kiedy nie sąnimi ludzie, lecz tylko podobne do ludzi androidy. Z powodu tej rany, która nadal mi dokucza, nie mam dość siły, żeby jeszcze raz pójść z tobąpo miecz świetlny do domu Ashgada. Prawdę mówiąc, nie jestem nawet pewna, czy znajduje się jeszcze w osadzie, czy może już w znacznie większym domostwie, który wzniesiono na pustkowiu, u podnóża Gór Błyskawic. Mając na uwadze dobro Callisty i twoje, bardzo chciałabym ci towarzyszyć w drodze do jaskini, ale nie śmiem. Kilka razy płytko odetchnęła, po czym oburącz odgarnęła z czoła grzywę oblepionych brudem, przetłuszczonych włosów. - Nie śmiem - powtórzyła jeszcze ciszej. Kiedy Lukę ujrzał bliznę na ramieniu Taseldy, poczuł, że ogarnia go wściekłość na wszystkich, którzy ośmielili się wyrządzić krzywdę pięknej, łagodnej kobiecie. Po chwili miejsce wściekłości zajął niepokój, że oni - kimkolwiek byli - mogli wywrzeć gniew, jaki żywili wobec Taseldy, na Calliście, gdyby zastali ją samą w jaskini. - Gdzie Ashgad mógł ukryć twój miecz, jeżeli schował go gdzieś w domu, który znajduje się na terenie osady? - zapytał Skywalker. Ponownie wypobraźnia podsunęła mu wizerunek wysokich, błyszczących ścian domu Ashgada, arogancko sterczących spomiędzy niskich domków Tubylców. 162 - Pod kuchniami znajduje się skarbiec. - W kącikach oczu Taseldy zakręciły się łzy wdzięczności. - Do środka domu można wejść z tylnego podwórza. Odwróciła się, podeszła do małego stolika i coś przy nim majstrowała chwilę. Kiedy wróciła, wręczyła mu arkusz miejscowego szorstkiego papieru, na którym ktoś narysował zwykłym atramentem plan domu. Lukę zwinął kartkę i przyłożył rulon do skroni w zawadiackim geście będącym namiastką wojskowego salutu. Miał wrażenie, że w j ego żyłach krążą razem z krwią iskierki ognia. Wyszczerzył zęby w szelmowskim uśmiechu. - Niedługo wrócę - powiedział. - Kiedy zapadnie zmierzch, wyruszymy w drogę. - Powiedziała mi, że mogę ci zaufać, Owenie - rzekła cicho Taselda. - Widziałam światło w j ej oczach, kiedy wymawiała two-je imię. Myślę, że wcale nie musisz obawiać się tego, co znajdziesz. Callista. Kiedy Lukę przemykał wąskimi, kiepsko wybrukowanymi uliczkami, biegnącymi na tyłach domostw Tubylców, wydawało mu się, że całe jego ciało śpiewa z radości. „I chociaż nie sprzyja im wszechświat srogi, w końcu znów zejdą się..." Znalazłemją, znalazłemją, znalazłemją! „Widziałam światło w jej oczach..." Zwolnił kroku. „... kiedy wymawiała twoje imię". Przecież Callista nie mogła była wiedzieć, że kiedy przyleci, przedstawi się jako Owen Lars. Przystanął i dopiero wówczas uświadomił sobie, że zabłądził, wybierając drogę między niemal identycznymi białymi domami. W winie musiał zostać rozpuszczony jakiś środek - pomyślał całkiem spokojnie. Lukę nigdy nie miał zwyczaju pić dużych ilości alkoholu, a kiedy zaczął się uczyć i poznawać właściwości Mocy, przestał pić w ogóle. Uważał, że zakłócało to jego koncentrację. Teraz, kiedy skupił się na sobie, pragnąc zbadać stan własnego organizmu, przyspieszyć proces przemiany materii i usunąć z krwiobiegu choćby część wypitego alkoholu, uzmysłowił sobie, że rzeczywiście w winie kryło się coś więcej. Jakiś syntetyczny specyfik, wprawiający w dobry nastrój -pomyślał. Oparł się jedną ręką o ścianę najbliższego domu i za- 163 mknął oczy. - Prioden albo priodaz, a może wyciąg pochodzącego z Algarina chwastu torve - w każdym razie środek, po którego zażyciu człowiek stawał się ufny i skłonny do zawierania przyjaźni. Leia powiedziała mu, że pamięta czasy, kiedy zażywanie priodenu było modne albo nakazywane przez etykietę. Czyniono to przed uroczystymi bankietami, w których brali u-dział członkowie szlacheckich rodów Coruscant. Specyfik ten miał zapobiegać zwyczajowym pojedynkom. Często zdarzało się również, że podczas ważnych negocjacji, dotyczących warunków pracy albo postępowań rozwodowych, jedna ze stron oskarżała drugą o potajemne dosypanie porcji specyfiku do filiżanki z kofeiną. Środek uchodził za absolutnie nieszkodliwy i nie powodował uzależnienia. Po prostu sprawiał, że osoba, która go zażyła, stawała się mniej czujna. Bardzo mądrze z jej strony - pomyślał mistrz Jedi. - Chciała, żebym pozbył się podejrzeń i nie ujrzał jej takiej, jaką jest naprawdę. Przystanął, usiłując się zorientować, gdzie znajduje się dom Ashgada i zaczął się zastanawiać nad tym, o czym właściwie myślał przed chwilą. Poczuł, że jego serce ścisnęło się z bólu. Nie z fizycznego bólu, ale z poczucia straty, osamotnienia... rozdzierającego bólu, jaki czuje małe dziecko, które korzystając z pierwszych przebłysków świadomości zaczyna podejrzewać, że z nie znanych powodów matka wyrzuciła je z domu, jak bezdomnego szczeniaka. Ból, spowodowany odejściem Callisty. Ból, wywołany rozwianiem marzeń o ojcu, którego wymyślił w swojej wyobraźni. Ogarnął go chłód i niepokój. Nie mógł pozwolić sobie, żeby stracić i Taseldę. Wydało mu się, że usłyszał nagle jakieś słowa. Przedarły się przez dziecinne obawy przed stratą czegoś nieokreślonego. „Zawierz swoim uczuciom - powiedział mroczny głos, wydobywający się z absolutnych ciemności. - Wiesz, że to prawda". Głos jego ojca. Głos Vadera. Taselda go wykorzystywała. Poczuł, że chłód w jego sercu przybiera na sile. Ogarniała go panika na myśl o tym, że może zostać porzucony. Jeżeli kobieta kłamała, wykorzystując go jedynie w tym celu, by odzyskać wła- 164 sny miecz świetlny (jakaż rana czy blizna mogłaby uniemożliwić jej sporządzenie następnego, skoro kiedyś wiedziała, jak skonstruować pierwszy?), oznaczało to, że nie była nauczycielką Cal-listy. Nie mogła zatem zaprowadzić go do jaskini, w której dziewczyna rzekomo przebywała, podobnie jąknie mogła mu jej zwrócić. To chyba niemożliwe - pomyślał, nie dając wiary własnym przypuszczeniom. Nie chciał, żeby to się okazało prawdą. Nie... „Wiesz, że to prawda". Odwrócił się i zaczął iść w kierunku domu Taseldy. Będąc rycerzem Jedi, kobieta potrafiła manipulować umysłami. Lukę widział, j ak robił to Ben. Czasami sam uciekał się do tej sztuczki. Imperator Palpatine był prawdziwym geniuszem, jeżeli chodziło o wzbudzanie desperackiej lojalności. Zmuszał ludzi do posłuszeństwa, odwołując się do indywidualnych obaw i lęków, podobnie j ak zręczny muzyk wydobywał piękne dźwięki ze swo-jego fletu. A jeżeli chodziło o manipulowanie umysłami, Taselda potrafiła postępować bardzo subtelnie, jakby miała w tym dużą wprawę. Kiedy wracał krętymi, wąskimi uliczkami, wiatr smagał go i świszczał wokół niego ze zdwojoną siłą, jakby zabraniał mu powrócić. Miał wrażenie, że został pogrzebany głęboko pod lawiną rozdzierającej serce pustki. Ogarniała go trwoga na samą myśl 0 tym, że mógłby zerwać z Taseldą. Mimo to miał przeczucie, że się nie myli. Taką samą zimną pewność odczuwał przed wielu laty, kiedy wisiał, uczepiony pręta elektronicznego wiatromierza, wystającego z dolnej części Miasta w Chmurach na Bespinie. Nie chciał, żeby jego przeczucie okazało się prawdą, ale w głębi duszy wiedział, że się nie myli. Tym razem podszedł do domu Taseldy od tyłu. Ujrzał jąprzez uchylone drzwi, kiedy stanął obok muru po drugiej stronie zaniedbanego podwórza, zastawionego rozebranymi na podzespoły, rdzewiejącymi śmigaczami. Kobieta błądziła jakby po omacku, ale wyłuskiwała coś z kątów pokoju, spod zasłon i zza mebli, a nawet spod szafy. Wreszcie zwróciła się twarzą do niego. Potrząsnęła głową, z furią w oczach, a jej długie, czarne, zlepione 1 zmierzwione włosy opadły na piersi. Lukę zorientował się, że kierowana bezsilną złością, usiłuje oddziaływać na jego umysł. Wyczuł słabe, nieporadne, rozproszone pchnięcie Mocy. Mimo iż ściana domu chroniła przed podmuchami wiatru, stojące na po- 165 dwórzu powgniatane pojemniki na wodę, spłowiałe stare łachmany oraz kawałki drewna i metalu pofrunęły w górę i przez chwilę latały w powietrzu jak żywe. Tymczasem kobieta, nie spuszczając spojrzenia ze Skywalke-ra, zaczęła wyciągać coś z przedramienia - bez wątpienia dro-chy - po czym rozgryzała je brązowymi połamanymi zębami. Niepokój, jaki odczuwał Lukę, zamienił się w przenikliwy pisk, a potem w przeraźliwy wrzask. W duszy mistrza Jedi utworzyła się jakaś pustka, równie fałszywa jak błyszczące koraliki. Podniąkrył sięjednak prawdziwszy smutek. Nagle Lukę się odwrócił. Uczynił to chyba nie dlatego, że wyczuł jakąś zmianę energii Mocy. Chodziło raczej o coś, co wynikało z doświadczenia kilku lat, w których uczestniczył w Rebelii. Kiedy przebywał na pokładach gwiezdnych statków pędzących z nieprawdopodobnymi prędkościami przez pustkę przestworzy, brał udział w różnych bitwach. Dzięki temu potrafił niemal instynktownie reagować na pierwsze oznaki zbliżających się niebezpieczeństw. Zareagował, jeszcze zanim usłyszał tupot bosych stóp biegnących ludzi. Zanurkował i w następnym ułamku sekundy stwierdził, że ostrze włóczni wbiło siew pokrytą warstwą kurzu ziemię o metr od miejsca, w którym dopiero co stał. Ktoś cisnął w niego odłamkiem skały, a ktoś inny strzelił. Lukę odskoczył, zanim staroświecka żółta sodowa błyskawica blasterowego strzału zdążyła wypalić czarną krechę w murze koło jego boku. Z biegnących z trzech stron podwórza wąziutkich przejść między sąsiednimi domami wyskoczyły obdarte postacie - mężczyźni i kobiety. Przyłączyły się do nich także dzieci -umorusane, bosonogie i chybajeszczebardziej obszar-pane. Rzuciwszy się na Skywalkera, zasypały go gradem kamieni. Mistrz Jedi mógłby rozpędzić napastników, posługując się Mocą. Mógłby pochwycić któregokolwiek albo którąkolwiek i cisnąć w tłum, ale nie śmiał. Niespełna szesnastoletnia dziewczyna skoczyła ku niemu, wymachując sękatą pałką- Lukę tylko uniósł rękę i odepchnął ją przedramieniem. Później skulił się i rzucił do ucieczki, pragnąc uniknąć trafienia laserową błyskawicą, wystrzeloną z lufy broni tak starej, że energia strzału zapewne nie wystarczyłaby do usmażenia małego naleśnika. W pogoń za nim rzuciła się cała niewielka grupa Tubylców, głośno przeklinając i wymachując bronią. - Morderca! Złodziej! Plugastwo! 166 Potrafili mówić! Biegli bardzo szybko, przemykali między domkami i wyskakiwali zza narożników, żeby dosięgnąć go grotami włóczni albo uderzyć pałkami. Dwoje albo troje miało blastery, ale trafienie ruchomego celu wymagało wprawy w celowaniu, której najwyraźniej im brakowało. Tymczasem Skywalkernie przestawał biec, pragnąc j eszcze bardziej utrudnić ich zadanie. W pewnej chwili pochwyciło go dwóch mężczyzn i usiłowało wciągnąć w mroczny labirynt wąskich przejść i zaułków - zapewne w tym celu, aby doprowadzić do domu Taseldy. Lukę domyślał się, że napastnicy byli ostatnimi przedstawicielami grupy jej „poddanych", nad którymi sprawowała kiedyś władzę, ale nie miał pewności. Upadł na ziemię, kopnięciem podciął nogi pierwszego mężczyzny, a upadającym ciałem posłużył się jak bronią przeciwko drugiemu. Później rzucił obu pod nogi nadbiegaj ącej grupy rozwścieczonych prześladowców. Przeskoczył nad niewysokim murem, po czym przemykał się przez zarośnięty, zaniedbany ogród, mimo iż gałęzie i liście smagały go z siłą huraganu po rękach i twarzy. Słyszał, że napastnicy biegną uliczkami ciągnącymi się wzdłuż obu dłuższych boków ogrodu. Pomyślał, że gdyby jego położenie stało się naprawdę rozpaczliwe, mógłby posłużyć się Mocą, żeby... Żeby co zrobić? Wywołać kolejną burzę Mocy, która przyprawiłaby o śmierć niewinną staruszkę, przebywającą dwieście kilometrów dalej pod opiekaj ednego z Uzdrowicieli? Pochwycił jakieś grabie, zawieszone obok innych narzędzi na płocie ogrodu, i przeskoczył przez niewysoki mur w miejscu, skąd dobiegało najmniej gniewnych okrzyków. Pobiegł w kierunku szerokiej ulicy, która wiodła ku otwartej przestrzeni zamieszkanej przez Przybyszów części osady. Poczuł, że sypią się na niego grudy ziemi, a ostre krawędzie kamieni rozcinają skórę twarzy. Na szeroką ulicę wybiegło trzech mężczyzn, aby odciąć mu drogę ucieczki. Ujrzawszy go, jeden z nich uniósł blaster. Skywalker uskoczył w bok, dzięki czemu uniknął trafienia przez ostrze kolejnej włóczni, którą ktoś rzucił z dachu pobliskiej szopy. Potknął się i omal nie upadł, ale odzyskał równowagę. Oparł się plecami o ścianę i starając się uspokoić oddech, zaczął obserwować nadbiegaj ących napastników. - Hola, hola, co tu się właściwie dzieje? - zagrzmiał nagle w pobliżu czyjś władczy głos. Tubylcy stanęli jak wryci. Przez chwilę niepewnie dreptali w miejscu, a później zaczęli się wycofywać. 167 Zza rogu ulicy wyłonił się chudy jak tyczka i niezwykle wysoki Ithorianin w towarzystwie grubego, niechlujnie wyglądającego ciemnowłosego mężczyzny. Obaj mieli na sobie niebieskie mundury komunalnych sił porządkowych Hweg Shul. - Wstydzilibyście się wszyscy! -zaćwierkał melodyjnie Obu-chogłowy. - Zachowujecie się jak piraniożuki! Gorzej niż Nefe-nowie! Kilka osób spośród Tubylców coś mruknęło. Jakaś kobieta upuściła na ziemię kawałek skały, który dotąd trzymała, zamierzając rzucić w Skywalkera. Ktoś inny powiedział coś na temat „złych ludzi". - On? - Grubas wymierzył odchylony kciuk w mistrza Jedi. Podmuch wiatru rozwichrzył włosy jego czarnej grzywki. Nikt z Tubylców się nie odezwał. Policjant odwrócił się w stronę Lukę^. - Jesteś złym człowiekiem, pielgrzymie? - Każdy jest dla kogoś zły. Lukę otrzepał z kurzu rękaw, rozdarty w miej scu, gdzie ostry odłamek skały omal nie złamał jego ręki. Policjant zachichotał. - No cóż, myślę, że moja była żona przyznałaby ci rację -powiedział, odwracając się do Obuchogłowego. - Co myślisz o tym wszystkim, Snaplaunce? Czy regulamin miejski mówi coś na temat złych osób? - O ile wiem, nie, Grupp. - Słyszeliście? - Grupp zwrócił się do topniej ącej w oczach gromadki napastników, spośród których na ulicy pozostała zaledwie j ed-na trzecia. - Co wam zrobił ten gość, oprócz tego, że był zły? Popatrzył z ukosa na Skywalkera. Mistrz Jedi zorientował się jednak, że ciemne oczy policjanta znamionują inteligencję i siłę charakteru. - Zło pozostaje zawsze złem! - krzyknęła dziewczyna, która przedtem usiłowała zdzielić Luke'a pałką w głowę. - Ta-a, no cóż, może i masz rację, kochanie, ale napadanie na mężczyznę, który ani razu nie wystrzelił z tego blastera, jaki nosi na biodrze, nie wydaje mi się ani odrobinę lepsze. - Grupp wykonał zamaszysty gest, jakby odpędzał chmurę owadów. - A teraz wynoście się stąd, nicponie, zanim wszystkich zaaresztuję pod zarzutem zakłócania ciszy i porządku publicznego. Nic ci się nie stało? Odwrócił się w stronę Skywalkera, ale Lukę był niemal pewien, że policjant nie przestał obserwować kątem oka grupy na- 168 pastników. Po chwili Tubylcy zaczęli się rozchodzić, nie zrezy-gnowali j ednak z wydawania gniewnych pomruków. Płonący w ich oczach gniew dowodził, że widzą tylko dwóch Przybyszów pomagających trzeciemu Przybyszowi, a nie stróżów prawa, spieszących z pomocą człowiekowi napadniętemu bez żadnego powodu. - Nic mi nie jest. - Zwariowani Theranie. - To nie byli Theranie - zaświergotał Ithorianin. - Znam The-ran. Ci należeli do grupy ludzi, która od czasu, kiedy zacząłem patrolować ten teren, pięć albo sześć razy napadała na dom pana Ashgada. Mam wrażenie, że to właśnie oni zabili na samym początku roku jego ostatnich żywych strażników, ale niczego nie potrafię udowodnić. Wiem tylko, że to ci sami mniej więcej w tym samym okresie porwali młodą kobietę, która tu się zjawiła. - Młodą kobietę? Lukę poczuł się tak, jakby ktoś kopnął go w piersi. - Wysoką kobietę, która przyleciała z Durrena na pokładzie jednego z tych międzyplanetarnych skoczków - odparł Obuchogło-wy. - Powiedziała, że nazywa się Cray, ale kilka razy zapomniała zareagować, kiedy ktoś zwrócił się do niej w ten sposób. Mówiono mi, że ci obdartusi byli kiedyś członkami jednego z gangów, jakie przed wielu laty walczyły o władzę nad tą częścią miasta, czy to po stronie lorda świata przestępczego, Beldoriona, czy jakiejś staruchy. Tak czy owak, pewnej nocy otoczyli tę kobietę, pochwycili i zaciągnęli do kryjówki, ale zanim zdołałem wyśledzić, dokąd, zobaczyłem panią Cray, spacerującą po ulicy. Oświadczyła, że porywacze są jej dobrymi przyjaciółmi, a więc o nic więcej nie pytałem. Melodyjny słodki głos Ithorianina brzmiał beznamiętnie i obojętnie. Obuchogłowi zawsze dysponowali zdumiewającym arsenałem emocjonalnych zabarwień, jakie potrafili nadawać tonom własnych głosów. - Kiedy... kiedy to się wydarzyło? - zapytał Lukę, przesuwając językiem po spieczonych wargach. - Czy ta kobieta wciąż jeszcze przebywa na terenie miasta? Widzieliście ją później, po tym, j ak ci ludzie j ą uwolnili? Grupp i Snaplaunce wymienili spojrzenia. Prawdę mówiąc, nie kryła się w nich ciekawość, a przynajmniej nie taka, która wykraczałaby poza chęć zorientowania się, czy on, Lukę, nie sta- 169 nowi zagrożenia dla porządku publicznego albo dobrobytu mieszkańców osady. Skywalker zauważył spojrzenie, jakim gruby mężczyzna obrzucił jego świetlny miecz. Dałby dużo, żeby móc się dowiedzieć, czy policjant widział taki przedmiot u boku Callisty, bez względu na to, czy uświadamiał sobie, do czego służy. Chwilę ciszy, jaka zapadła, przerwał Ithorianin. - Opuściła Hweg Shul j akiś tydzień po tym, kiedy przyleciała. O ile mi wiadomo, z własnej woli. Nie potrafimy jednak powiedzieć, czy kogoś ścigała, czy przed kimś uciekała, czy też uczyniła to na czyjeś polecenie. Wszyscy trzej dotarli do części osady zamieszkanej przez Przybyszów, pełnej białych kanciastych domów, wzniesionych na palach i przypominających ścięte od góry imperialne roboty kroczące. Wszystkie antygrawitacyjne kule zostały ściągnięte i kołysały się teraz tuż przy ziemi. Podmuchy lodowatego wiatru przemykały ze złowieszczym świstem między liśćmi i łodygami. Zawodziły, omywając permabetonowe wieże zakładów przetwórczych, gdzie przerabiano bropy i smoory, tak aby nadawały się do spożycia. Obaj policjanci jeszcze raz obrzucili Luke'a badawczymi spojrzeniami. Przykazali, aby miał się na baczności, po czym zniknęli w cieniu najbliższego domu, gdzie pozostawili służbowe rakietowe skutery. Lukę przez długi czas po ich odlocie stał w miej scu i spoglądał w kierunku wzniesionych bez ładu i składu domów i szop oraz porośniętych algami skał dzielnicy Tubylców. „Tydzień po tym, kiedy przyleciała". To znaczy, przed ośmioma miesiącami. „Czy kogoś ścigała, czy przed kimś uciekała..." Lukę wzdrygnął się, zdj ęty przerażeniem i obrzydzeniem. Założyłby się o wszystko, co kiedykolwiek posiadał, że przed ośmioma miesiącami Taselda usiłowała wykorzystać Callistę jako narzędzie; jako zbrojne ramię- w podobny sposób, jak kiedyś Palpatine wykorzystywał Vadera i jak Vader usiłował wykorzystać jego, Luke'a. „Jednego z gangów, j akie przed wielu laty walczyły o władzę nad tą częścią miasta, czy to po stronie lorda świata przestępczego, Beldoriona, czy jakiejś staruchy". Czyżby aż tak nisko upadła kobieta, bez względu na to, kiedy i w jakim celu przyleciała na planetę, na której Moc przenikała chyba nawet skały i kamienie świetlistym blaskiem? 170 Próbowała zniewolić Callistę, obiecując, że nauczy ją tego, czego tamta najbardziej pożądała, łudząc, że jej ofiara znajdzie miejsce, w którym nareszcie będzie mogła się czuć jak w domu. Callista przyleciała, zamierzaj ąc znaleźć kogoś, kto nauczyłby ją na nowo władać Mocą. Zamiast tego spotkała starą kobietę, będącą straszliwym przykładem osoby, w którą może przeistoczyć się ktoś, komu, po utracie takiej władzy, pozostały tylko zazdrość, gniew i szaleńcza furia. Dlatego uciekła. Lukę wzdrygnął się, po czym odwrócił się i pokonując opór podmuchów wiatru, ruszył w stronę „Błękitnego Blerda", gdzie wynajmował mały pokój. Z j ego umysłu nie chciał j ednak zniknąć wizerunek Taseldy, która będąc kiedyś rycerzem Jedi, zamieniła się w starą, niechlujną, szaloną wiedźmę. Mistrz Jedi zapamiętał chyba na całe życie zwłaszcza to, jak kobieta, wyłuskując z przedramienia drochy i rozgryzając je, spogląda na niego z wnętrza mrocznego pomieszczenia. ROZDZIAŁ - Beldorion Wspaniały przesyła pani pozdrowienia, wasza ekscelencjo. - Stojący na progu komnaty barczysty, wysoki syn-droid zgiął się w ceremonialnym ukłonie. - Będzie zaszczycony, jeżeli zechce pani dotrzymać mu towarzystwa podczas podwieczorku. Och, doprawdy? Leia musiała się ugryźć w język, żeby nie wypowiedzieć tych słów na głos. Wprawdzie sześcian zachwalaj ą-cy przymioty syndroidów nie wspominał ani słowem o możliwości takiego zaprogramowania czujników wzrokowych i słuchowych, aby przesyłały sygnały ich właścicielom, ale Leia wiedziała, że w niektórych kręgach było to uważane za coś oczywistego. Działanie słodkokwiecia na jej umysł sprawiało, że czasami stawała się nieostrożna, a ponieważ wiedziała, że Dzym czeka na jej każdy błąd, musiała zachowywać się, jakby stąpała po krawędzi ostrej brzytwy. - Czy pan Ashgad został także zaproszony? Nadała głosowi ton przesadnej słodyczy, jak zawsze czyniła, zwracając się do syndroidów. Prawdę mówiąc, tak samo postępowała, rozmawiając z Liegeusem. Kiedyś, przed wielu laty, gdy przebywała w akademii dla wybranych dostojników, jedna z jej koleżanek znajdowała się przez większość czasu pod wpływem alkoholu albo narkotyków, toteż nic dziwnego, że naśladowanie jej śpiewnego głosu nie sprawiało Leii żadnych trudności. Sam fakt, że nikt nie przyszedł do jej komnaty, aby zmuszać do picia nafaszerowanej słodkokwieciem wody, uświadomił jej w końcu -aczkolwiek poniewczasie - że w pomieszczeniu nie zainstalowano 172 żadnych urządzeń podsłuchowych. Przedtem, aż do tego ranka, kiedy zdała sobie z tego sprawę, Leia w ogóle nie brała pod uwagę takiej ewentualności, prawdopodobnie z powodu zamroczenia umysłu przez narkotyk. - Nie mam pojęcia, wasza ekscelencjo. - Po prostu chciałabym wiedzieć, jak mam być ubrana -mruknęła Leia sennym tonem, na wypadek, gdyby jej słowa docierały do uszu osoby, która podsłuchiwała rozmowę. - Nie wiem, wasza ekscelencjo. I tak nie mam wielkiego wyboru - pomyślała Leia, kiedy w końcu syndroid opuścił jej komnatę. Ze swój ego stanowiska obserwacyjnego na górnym tarasie naliczyła co najmniej pięć syndroidów. Ashgad zapewne miał ich więcej, jako że niektóre mogły istnieć w kilku identycznych egzemplarzach. Przynajmniej dwa wykazywały oznaki nekrozy -powolnego obumierania tkanki synciała pokrywającego ich metalowe szkielety. Zapewne miało to jakiś związek zarówno z Posie-wem Śmierci, jak i Dzymem. Leia zaczynała dochodzić do przekonania, że Dzym mógł w jakiś sposób kontrolować aktywność zarazków wywołujących Po-siew Śmierci. Zastanawiała się, czy rzeczywiście było to możliwe. Jej przypuszczenie wyjaśniałoby precyzyjny wybór chwil, konieczny, aby równocześnie zarazić załogi i „Nieugiętego", i „Borealisa", a także fakt, że sama przeżyła, mimo iż została zaatakowana przez zarazę. Wyjaśniałoby też, dlaczego nie zaraził się ani Beldorion, ani Liegeus, i dlaczego ten ostatni sprawiał wrażenie tak przerażonego. Zadawała sobie pytanie, czy nie znajdzie innego wytłumaczenia, kiedy znów będzie mogła trzeźwo myśleć i weźmie pod uwagę jakiś szczegół, o którym przedtem zapomniała. O ile będzie żyła na tyle długo, by jej umysł się rozjaśnił i by mogła spojrzeć na problem z innej strony. Leia wzdrygnęła się, a potem zaczęła przebierać w czerwono-brązową ceremonialną szatę i ciężki purpurowy płaszcz. Syndroid powrócił pół godziny później, kiedy Leia czesała włosy. Wyszła na korytarz i podążając za automatycznym przewodnikiem, starała się zapamiętać, jak najlepiej umiała, kierunek, w jakim szli, i szczegóły otoczenia. Kiedy korytarz się skończył, zeszła po schodach na niższy poziom. Znalazła się na dole i zauważyła ciężkie, metalowe, odporne na strzały z blasterów 173 drzwi, w tej chwili otwarte na oścież. Dostrzegła za nimi podobne do lądowiska ogromne pomieszczenie, z którego można było wyjść na skraj usianej odłamkami skał równiny. Wewnątrz znajdował się klocowaty, niezbyt duży frachtowiec, a krzątające się wokół niego syndroidy przenosiły przedmioty, wyglądające jak fragmenty komputerowego rdzenia pamięciowego. Oznaczałoby to, że budowa statku była bliska ukończenia, a co najmniej bardzo zaawansowana. W pewnej chwili pojawił się Liegeus. Powiedział coś do jednego ze stojących obok niego syndroidów, ale Leia usłyszała tylko słowa: - ...najpierw wszystkie zielone przewody, a później wszystkie czerwone... Nagle, pomimo rozdzielającej ich dużej odległości, ich oczy się spotkały. Mężczyzna urwał, wyraźnie zdumiony. Towarzyszący Leii syndroid obejrzał się przez ramię i powiedział: - Bardzo proszę, teraz tędy, wasza ekscelencjo. Leia uświadomiła sobie, że przystanęła na progu blasterood-pornych drzwi, i pospieszyła za przewodnikiem. Oboje skręcili za róg, zeszli po następnych stopniach i wówczas Leię uderzył niczym fala żaru charakterystyczny odór Hurtów. - Strasznie powoli się tutaj żyje, okropnie powoli. - Bel-dorion przemieścił ciężar ogromnego cielska, które spoczywało na podwyższeniu, zaścielonym nadmuchiwanymi poduszkami i materacami. Na ogół Huttowie wykazywali skłonności do tycia, kiedy się starzeli, ale Wspaniały, mimo iż niemal nieustannie pożywiał się najróżniejszymi przekąskami, sprawiał wrażenie istoty sprawnej fizycznie i nieprawdopodobnie szybkiej. Pod tym względem stanowił absolutne przeciwieństwo Korrdy, chudego i żałosnego sługi i podwładnego Hutta Durgi, który stał się na Nal Hutta obiektem nieustannych i bardzo często niewybrednych żartów. W przeciwieństwie do wielu innych istot własnej rasy, Beldorion lubił nosić na palcach złote pierścienie. Wpinał w fałdy skóry twarzy złote kolczyki, a dolną wargę mięsistych ust przeszył dla ozdoby wysadzaną cennymi klejnotami złotą spinką. Na pendencie, wykonanym ze złota i jaszczurczej skóry, zawiesił rękojeść świetlnego miecza, nie przejmując się tym, że ciemny, gładki metalowy cylinder wygląda na tle kosztownej, iskrzącej się uprzęży dziwnie nie na miejscu. - Bardzo dobrze, że zechciałaś dotrzymać mi towarzystwa, mała księżniczko. Z pew- 174 nością czas musi ci się dłużyć, kiedy siedzisz sama, zamknięta w tamtej komnacie na górze. - To prawda, trochę się dłuży - przyznała Leia, zastanawiając się, do czego ma to wszystko prowadzić. Przypominała sobie co bardziej odrażaj ące aspekty życia, j akie wiodła, uwięziona przez Hutta Jabbę. Doszła jednak do wniosku, że nawet gdyby Ashgad nic nie wiedział, iż została zaproszona - a czuła niezachwianą pewność, że nie miał o tym najmniejszego pojęcia - nadal przebywała pod dachem jego domu. - Pan Ashgad robi wszystko, co tylko może, aby zaspokajać jak najwięcej moich potrzeb - odrzekła. - Och, i moich także, moich także - zadudnił lepki głos, wydobywaj ący się jak gdyby z bezdennej studni. - To prawda, że moja pozycja w tym domu ani trochę nie przypomina twojej, ale cóż... Rzecz j asna, nie narzekam na brak wygód i nawet mam własnego kucharza, ale, prawdę mówiąc, mała księżniczko, ten nowy gość nawet nie umywa się do mistrza, jakim był Zubindi Ebsuk. Zubindi... ach! - Westchnął, nie ukrywając obrzydzenia, po czym zaczął szukać na oślep w ustawionej obok podwyższenia porcelanowej wannie, wypełnionej brandy, po której powierzchni pływały kolczaste kule marynowanych praborków. - To dopiero był kucharz! Kiedy umarł, ogarnęły mnie rozpacz i przygnębienie. Czułem sięjak sierota. Kubaz, podobnie jak ten nowy... ale jeżeli chodziło o przyrządzanie insektów, był prawdziwym geniuszem. „Dajcie mi odpowiednie hormony i pozwólcie wstrzyknąć właściwe enzymy - zwykł był mawiać - a przemienię piaskowąmu-chę w najbardziej smakowitą potrawę, jakiej nie uświadczysz na stole podczas dyplomatycznego bankietu, wydawanego przez samego Imperatora". I wiesz co? Naprawdę to potrafił. - Utkwił w Leii spojrzenie przepastnych purpurowych oczu. - Potrafił. Czknął głośno, aż mu zadudniło w brzuchu, a Leia odniosła wrażenie, że w subtelny sposób stara się oddziaływać na jej umysł. Poczuła delikatny dotykjego myśli; bardzo słaby, ale usiłujący pozbawić ją hartu ducha. Zaczęła się obawiać, że grozi jej niebezpieczeństwo, iż zostanie zahipnotyzowana przez te ogromne, szkarłatne gałki oczne. Odwróciła więc głowę i popatrzyła w inną stronę. Będąc wciąż jeszcze nieco zamroczona słodkokwieciem, nie mogła nawet marzyć o tym, by skutecznie opierać się staraniom Beldoriona podporządkowania sobie jej woli. 175 - A jeżeli chodzi o Ashgada - ciągnął tymczasem Hutt, jakby nie zauważył tego, co zrobiła - obwołał się mistrzem Przybyszów, ależ jakie to ma znaczenie? Kiedy ja sprawowałem władzę w Hweg Shul, ludzie przychodzili do mnie ze swoimi problemami, abym mógł wymierzać sprawiedliwość. I wiesz, co ci powiem? Moje decyzje były sprawiedliwe dla wszystkich. - Jego szkarłatne oczy ponownie pochwyciły spojrzenie Leii i wpiły się w j ej twarz na dobre. - Byłem lepszym władcą... sprawiedliwszym, silniej szym. Leia uczyniła wysiłek, ale tym razem nie zdołała skierować spojrzenia gdzie indziej. Beldorion zachichotał. Wsunął jedną cherlawą żółtą rękę pomiędzy satynowe poduszki i niemal od niechcenia wyciągnął dorodnego drocha, mniej więcej rozmiarów czubka kciuka Leii. Otworzył usta, położył na języku i mlasnąwszy, zaczął rozgryzać. - Nie zdołałby pozbawić mnie władzy, gdybym nie był zmęczony - ciągnął. - A byłem, i to bardzo. Przez te ciągłe walki, j akie musiałem toczyć z Taseldą. Podkopywały moj e siły. Może spróbujesz tego, moja mała. Wyciągnął rękę i w przeciwległym kącie komnaty, gdzie stał kredens wykonany z czarnego drewna akacjowego i kryształu, coś się poruszyło. Po chwili z kredensu uniosła się srebrna kuta taca, po czym popłynęła ku Beldorionowi. Kiedy znalazła się całkiem blisko, nagle zakołysała się w powietrzu i zaczęła opadać. Mimo iż Leia wciąż jeszcze nie pozbyła się zamroczenia wywołanego słodkokwieciem, miała na tyle szybki refleks, że zerwała się z poduszki, na której siedziała, i pochwyciła przedmiot, nim upadł na podłogę. Na tacy leżała jakaś rolada otaczająca coś, co pachniało jak produkty uboczne procesu rafinacji ropy naftowej, i przybrana niesamowicie wyglądającymi błękitnymi przedmiotami, przypominającymi gigantyczne jeżyny. Mimo iż większą część życia - co prawda, krótkiego - spędziła, zapraszana na różne dyplomatyczne przyjęcia i bankiety, nigdy jeszcze nie widziała niczego, co byłoby chociaż trochę podobne do tej potrawy. - Kim jest owa Taselda? - zapytała, podając Hurtowi srebrną tacę. - Byłą koleżanką. - Beldorion wyłuskał jedną z jeżyn leżących na wierzchu rolady. - Ona i ja przylecieliśmy razem na tę planetę przed wielu, och, bardzo wielu laty. Zaczęła jednak zazdrościć mi poważania, jakim cieszyłem się wśród miejscowych 176 ludzi dzięki temu, że dysponowałem większymi umiejętnościami. Taselda nie potrafiła nawet sporządzić najbardziej podstawowych... ach, narzędzi, wymaganych podczas naszej pracy. Robiła co mogła, żeby mnie zdyskredytować. Na ogół były to złośliwe psikusy, które wyrządzały mi tyle szkód, co ukłucie szpilki, ale po pewnym czasie stały się irytujące. Jej zwolennicy próbowali kilkakrotnie włamywać się do mojego domu i tak dalej. Nie zrezygnowali nawet wówczas, kiedy zamieszkałem z Ashgadem. A teraz, moja droga, powiedz, czy nie uważasz tego za najbardziej wyjątkowy smak, jaki istnieje w całej galaktyce? Leia sięgnęła po nożyk do krojenia owoców i widelec, które leżały na ustawionym w pobliżu niewielkim stole. Odkroiła kawałek jeżyny, ale zanim uniosła go do ust, przyglądała się, jak Beldorion, głośno mlaskając i nie ukrywając prawdziwie ra-belaisowskiego zapału, delektuje się swoją porcją. Kiedy w końcu zdecydowała się pójść w jego ślady, natychmiast pożałowała, że nie odkroiła większej porcji. Jeżyna smakowała wyśmienicie. Sprawiała wrażenie zarazem rozpływającej się w ustach i mięsistej; słodkiej, pulchnej i soczystej. - Zubindi potrafił sprawić, że wyrastały trzy razy większe niż te - ciągnął tymczasem Beldorion. - A smakowały tak, że w porównaniu z nimi te smakuj ąj ak gnij ące łupiny. Czy dasz wiarę, moje dziecko? To pospolite rodiańskie komary żywiące się algami i wodorostami. Dzięki temu, że naszpikowano je hormonami wzrostu, żyły cały rok zamiast jednego dnia, jak zazwyczaj. Zubindi umiał utrzymywać j e przy życiu przez pięć lat, wskutek czego komary stawały się zupełnie innymi stworzeniami. Śpiewały i piszczały, i poruszały się na niewielkich mackach, które wyrastały z ich ciał pod koniec czwartego roku życia. Niebiosa raczą wiedzieć, w co by się przemieniły, gdyby pozwoił im żyć jeszcze dłużej! A czy wiesz, jakie sposoby wymyślał, żeby torturować brittesy? Musisz wiedzieć, że smak mięsa brittesów jest wówczas nieporównywalnie lepszy dzięki enzymom, jakie wydzielają ich organizmy, kiedy zwierzęta cierpią, zanim na dobre skonają... Czasami wydaje mi się, że nigdy nie pogodzę się z jego śmiercią. Uronił sentymentalną łzę i sięgnął na oślep do misy wypełnionej brandy po kolejny praborek. Leia taktownie odgryzła mały kęs j ednej z rolad. Kubascy mistrzowie kuchni słynęli w całej galaktyce z tego, że potrafili j ak nikt inny szpikować organizmy insektów hormonami wzrostu i dokonując rozmaitych manipulacji 12-Planeta zmierzchu 177 genetyczych, przemieniać je w coraz nowsze, doskonalsze i sma-kowitsze potrawy. Nie mogła mieć pojęcia i nawet nie chciała zgadywać, czym mogło być kiedyś danie, które właśnie spożywała. - Co sprawiło, że przyleciałeś na tę planetę? - zapytała, pragnąc zmienić temat rozmowy. Beldorion pokręcił wielką głową, a później zmrużył ciężkie powieki i popatrzył na nią, dzięki czemu szparki jego oczu zalśniły niczym drogocenne kaboszony. - Myślę, że wiesz - odparł przypominaj ącym basowy pomruk tonem, podobnym do huku odległych grzmotów, zwiastuj ących nadciąganie tajfunu. Jego długi purpuro wy jęzor przesunął się po mięsistych wargach, zapewne polując na zabłąkane krople smakowitego soku, po czym zniknął w czeluści ust. - Pewnie sama poczułaś... to światło. Ten ocean jasności, który wypełnia cały świat i przenika jaskrawym blaskiem każdego członka naszego zakonu. Opowieści podróżników. Stare dzienniki okrętowe. Dowiedziałem się z nich, że znajdę to właśnie tutaj. Zapewne to wiesz. Jego spojrzenie znów spoczęło na jej twarzy. Leia nie miała dość sił, by odwrócić głowę. - Młoda dama, dysponująca takimi... szczególnymi... talentami, może w takiej sytuacji potrzebować zaufanych sprzymierzeńców. Wiesz, moj a mała, Ashgad nie j est osobą, którą mogłabyś obdarzyć zaufaniem. Nigdy nie okazał się bardzo dobrym władcą. Wyciągnął ku niej drobną dłoń, ozdobioną złotymi pierścieniami. Leia nie potrafiła znaleźć w sobie dość hartu ducha, by się odsunąć. Od strony drzwi komnaty rozległ się nagle niski, chociaż bardzo cichy głos: - Przynajmniej nigdy nie sprzedał jednej ze swoich niewolnic Dzymowi. Beldorion syknął i odwrócił głowę w tamtą stronę. Leia natychmiast skorzystała z okazji. Odskoczyła i przeniosła spojrzenie na drzwi komnaty. Na progu stał Liegeus. Jego długie siwe włosy opadały na oczy, w których malował się teraz nie strach, ale gniew. Przez chwilę mężczyzna nic nie mówił, tylko spoglądał na nią i na Hutta, po czym przestąpił przez próg i ruszył w stronę podwyższenia. - Miej się na baczności, flozofie -rzekł cicho Beldorion. Całe jego straszliwie długie ciało drżało, a ogromny, przeszło dwume- 178 trowy ogon poruszał się z boku na bok jak istota żyjąca własnym życiem. Czerwone ślepia zamieniły siew wąziutkie szparki. - Już kiedyś ci mówiłem, że nie znoszę, kiedy ktoś wtrąca się w moje sprawy. Liegeus zawahał się, a jego ciemne oczy rozszerzyły się ze strachu albo na wspomnienie czegoś nieprzyjemnego. Po chwili podszedł do Leii i ujął ją za rękę. - Co ci zaproponował, moja droga? - zapytał, spoglądając w jej oczy. Głos mężczyzny brzmiał pewnie, ale czubki jego palców były zimne i lekko drżały. - Współudział we władaniu tą planetą? Czy tylko wolność w zamian za to, że pomożesz mu odzyskać władzę? Pomógł Leii wstać i poprowadził do drzwi. Beldorion nie uczynił żadnego ruchu, żeby im przeszkodzić, ale kiedy Liegeus chciał nacisnąć płytkę mechanizmu otwierającego zamek, Leia zauważyła, że Hurt wymierzył w niego palec i uczynił niedbały gest dłonią. Mężczyzna zachłysnął się powietrzem i zgiął we dwój e j akby w a-gonii, dotykając ręką skroni. Ujrzawszy to, Leia uderzyła płytkę wierzchem dłoni. Kiedy drzwi komnaty się rozsunęły, wyprowadziła z niej Liegeusa, który potykał się jak ślepiec i opierał o ścianę, by zachować równowagę. Dopiero j ednak kiedy przeszli połowę korytarza i znaleźli się naprzeciwko odpornych na strzały z blasterów drzwi, wiodących na lądowisko, Liegeus wyprostował się i nabrał kilka płytkich, urywanych haustów powietrza. - Migrena - wyj ąkał, prawie nie poruszaj ąc zbielałymi, bez-krwistymi wargami. - Czasami wyprawia ze mną takie sztuki... zwłaszcza wówczas, kiedy pokonuję go w holograficzne gry. Bywa, że czuję się jeszcze gorzej. Potrząsnął głową, przyłożył rękę do gardła i ukradkiem popatrzył przez otwarte blasteroodporne drzwi w głąb lądowiska. Później musnął ręką plecy Leii i pospiesznie skierował ją w górę schodów. - Czy próbował wywrzeć nacisk na twój umysł? - zapytał. -Nie ufaj mu, moja droga. - Czy to znaczy, że powinnam zaufać Ashgadowi? Liegeus nie odpowiedział. Odwrócił głowę i popatrzył w inną stronę. Nie odzywając się ani słowem, oboje weszli po schodach, po czym skręcili w korytarz wiodący do komnaty Leii. Mężczyzna 179 uważnie wystukał cyfry kodu, zasłaniając ciałem klawiaturę, tak by nie poznała kombinacji, i dopiero później powiedział: - Beldorion nie umie dotrzymywać obietnic. A nawet gdyby to potrafił, nie ustrzeże cię przed Dzymem. Jest zbyt słaby, żeby przeciwstawić się woli Ashgada. Nawet przed wielu laty, kiedy Ashgad przyleciał na tę planetę po raz pierwszy, Beldorion nie mógł się z nim równać. Zdumiona Leia uniosła głowę i spojrzała na rozmówcę. - Ale przecież pierwszy Ashgad... - zaczęła. Ich oczy się spotkały i Liegeus szybko odwrócił głowę. Mimo to widząc, jak zadrżały usta zapewne wciąż jeszcze odczuwającego skutki migreny mężczyzny, uświadomiła sobie, że chyba powiedział więcej niż zamierzał. Delikatnie wprowadził ją do komnaty i pospiesznie wyszedł, po czym zamknął drzwi za sobą. Leia znalazła po omacku wezgłowie otomany i usiadła, nagle czując, że kolana uginają się pod ciężarem jej ciała. Odczuwała ogromne pragnienie. Uzmysłowiła sobie także, że walka z Beldo-rionem bardzo ją osłabiła. Rzuciła okiem na dzban z wodą, ale wstała, wyszła z nim na taras i wylała resztę płynu poza perma-betonową balustradę. Bardzo chciała się napić, ale obawiała się, że gdyby zasnęła, mogłaby później nie pamiętać o tym, iż nie powinna wypić ani kropli więcej wody nafaszerowanej narkotykiem. Musiała zachować jasność myśli. Zastanawiała się nad tym, czy wszystko, co odczuwa, jest spowodowane jedynie oddziaływaniem słodkokwiecia. Co właściwie chciał powiedzieć jej Liegeus? Czy dobrze zrozumiała jego słowa? A może tylko dlatego, że jej umysł był zamroczony przez narkotyk, nadawała im sens odmienny od zamierzonego? Czy istniało jakiekowiek inne wyjaśnienie? Ponieważ jedynym, jakie mogła sobie wyobrazić, niedwuznacznie wynikającym ze słówLiegeusa -jedynym wnioskiem, jaki mogła wyciągnąć, usłyszawszy jego słowa - był ten, że mężczyzna, który twierdził, że jest synem Setiego Ashgada, zaciekłym rywalem Imperatora Palpatine'a o władzę w senacie, był nie kim innym, tylko samym Setim Ashgadem. - No dobrze, co tam właściwie mamy? Han Solo zjechał po drabince ze swojego punktu obserwacyjnego, po czym dał dwa susy i znalazł się przy stanowisku czuj- 180 ników dalekiego zasięgu, obsługiwanym przez Landa Calrissiana. Na śniadym obliczu byłego przemytnika malował się odblask żółtych i czerwonych smug, ukazujących się na wskaźnikach urządzenia. Ujrzawszy Hana, Lando pstryknął przełącznikiem kalibracji. Pragnął w ten sposób zwiększyć czułość i lepiej przyjrzeć się błyskowi, jaki pojawił się na ekranie spektrografu i stał się powodem, dla którego zaalarmował przyjaciela. - Wygląda na to, że na piątej planecie tamtego systemu pojawiło się jakieś źródło ciepła - powiedział. - To Damonite Yors B. Niczego tam nie ma ani nigdy nie było. Odczyty wskazują, że temperatura szybko maleje... - Puknął palcem w ekran, pokazując ciemne pasma, wyraźnie widoczne między różnobarwnymi prążkami widma. - Wygląda na promieniowanie stygnącego reaktora. Han wyciągnął rękę nad jego ramieniem, żeby wcisnąć guzik jeszcze dokładniejszego odczytu. Chwilę patrzył, po czym cicho zaklął. - Jakie szczęście, że zabrałem ocieplane rękawice. - Lando zmienił położenie kolejnego przełącznika umieszczonego na pulpicie urządzenia. - Źródło jest tak aktywne, że to z pewnością „Nieugięty". Sądząc po ilości ciepła, jakie zostało po przelocie przez warstwy atmosfery, muszą siedzieć na tamtej planecie od jakichś dziesięciu godzin. Han znalazł się przy konsolecie sterowniczej i właśnie wpisywał współrzędne nowej trajektorii lotu. - Trzymaj się, Leio - szepnął. - Lecę po ciebie. Nie trać wiary we mnie w takiej chwili. Lądowanie na powierzchni planety okazało się prawdziwym koszmarem. Cała atmosfera przypominała kłębowisko wirujących w zawrotnym tempie gazów. „Sokół" zataczał się jak pijany i kołysał z boku na bok niczym kawałek plastenu, miotany przez wzburzone fale. Han i Chewbacca pracowali obok siebie, pochyleni nad pulpitami konsolet sterowniczych. Zmagając się z jonowymi burzami, usiłowali przemykać się między błyskawicami, by uniknąć trafienia, które mogłoby zniszczyć czujniki i uniemożliwić orientację w położeniu. Han skupił się i nie pozwalał, by cokolwiek odwracało jego uwagę. Nie chciał myśleć o niczym z wyjątkiem raz po raz niknącego punktu, z którego promieniowała fala ciepła - punktu, który w ciągu kilku ostatnich godzin, j akie zaj ęło im przedzieranie się przez wiry atmosfe- 181 ry, zmienił barwę najpierw z pomarańczowej na czerwoną, a później na brązową. Pomyślał, że Leia nie może umrzeć. Nie miał pojęcia - nawet najmniejszego - co uczyniłby i co by się z nim stało, gdyby umarła. Nie potrafił wyobrazić sobie, jak mógłby dalej żyć. Pomimo wirujących w powietrzu śmieci, czujniki zaczęły w końcu reagować na kawałki metalu, rozrzucone po powierzchni planety. Większość spoczywała na głębokości kilku metrów, zatopiona w lodzie albo zmrożonym śniegu, który najpierw stopniał pod wpływem ciepła szorującego po nim uszkodzonego kadłuba gwiezdnego statku, a później zamarzł na nowo. Tu i ówdzie widać było ślady, gdzie zagłębiły się fragmenty płyt poszycia, oderwane stabilizatory i nieforemne bryły, zapewne zniekształcone w wyniku tarcia o cząsteczki atmosfery. Pasmo stopionego lodu biegło pod bardzo ostrym kątem w kierunku pęknięcia czy rozpadliny mającej prawie pięćset metrów szerokości i głębokiej prawdopodobnie na wiele kilometrów. Han podążając szlakiem smugi gładkiego lodu, zawisnął w końcu „Sokołem" nisko nad rozpadliną. Niemożliwe, żeby spadła w taką przepaść - pomyślał. - Powiedzcie mi, że to niemożliwe. Pasmo niedawno zakrzepłego lodu kończyło się na skraju czeluści, nad którą widać było wąską skalną półkę. - Tam jest - odezwał się Lando. Przez prawie minutę Han myślał, że przyjaciel mówi o samej Leii, a nie o wraku poszukiwanego statku. Spoczywał czterdzieści czy pięćdziesiąt metrów poniżej poziomu lodowej równiny na półce, na której można byłoby zbudować niewielkąpodstacj ę energetyczną albo przetwórnię. Półka kończyła się niemal pionową oblodzoną ścianą, której końca nie było widać mimo znakomitej widoczności. Prawdopodobnie kiedy lodowy płaskowyż się skończył, a uszkodzony statek osiadł na skalnej półce, kadłub pękł i znieruchomiał nad rozpadliną na podobieństwo uczepionego skały kosztownego pałacu, zapewniającego mieszkańcom doskonały widok na morze i całą okolicę. Przyćmiony rubinowy blask, sączący się spomiędzy popękanych płyt poszycia i bloków lodu, wskazywał miejsce, w którym znajdował się stygnący stos, dostarczający energii silnikom. Na kadłubie widniały wyraźne numery seryjne statku. - Co to za jednostka? 182 Chewie już wpisywał numery do pamięci nawigacyjnego komputera. Okazało się, że szczątki są wrakiem „Corbantisa", który niedawno opuścił orbitalną bazę Durrena. Został zgłoszony jako zaginiony zaledwie dwie godziny przedtem, zanim „Sokół" zdążył wystartować z Hesperidium. A więc to nie był „Nieugięty". Ani „Borealis". Han nie był pewien, czy ma odczuwać ulgę, czy rozpaczać. Zmagając się ze sterami, zatoczył „Sokołem Milenium" krąg nad rozpadliną, po czym osiadł na skraju lodowego płaskowyżu 0 kilkanaście metrów od mającego kształt podobny do litery V zagłębienia, jakie wyżłobił kadłub „Corbantisa", kiedy osuwał się na skalną półkę. Wystrzelił wykonaną z wytrzymałego mega-włókna linę holowniczą w taki sposób, żeby j eden koniec zaklinował się w zagłębieniu, a drugi, mniej więcej sześćdziesię-ciometrowy, zwisał ze skalnego urwiska jak najbliżej szczątków statku. Potem Han i Chewie ubrali siew termiczne kombinezony 1 pozostawiwszy Landa w sterowni „Sokoła", zeszli na powierzchnię. Podążając przez lodowe pustkowie w pobliżu liny holowniczej, znaleźli się na krawędzi i zaczęli schodzić. Musieli walczyć o życie z podmuchami wichury, które starały się oderwać ich od oblodzonej ściany i osadzaj ąc na szybach hełmów warstwę lodu, uniemożliwiały rozglądanie się po okolicy. Powoli, czepiając się wyszczerbionych i pokrytych lodem czarnych skał, zbliżali się do wraku. Kierowali się ku bijącej z wnętrza statku gasnącej rubinowej poświacie. Nawet potężne snopy światła, jakie wydobywały się z sodowych reflektorów, umieszczonych na hełmach ich kombinezonów, nie potrafiły rozproszyć ciemności panujących we wnętrzu wraku. W tych warunkach ocena rodzaju i zasięgu uszkodzeń okazała się prawie niemożliwa. Starając się pokonać szum zakłóceń, Han krzyknął do mikrofonu: - To musiał być jakiś mały statek! Równocześnie pokazał Chewiemu widoczne na burcie kadłuba niewielkie ślady trafień. Wookie zaryczał, przyznając mu rację. - Widziałeś jakieś gwiezdne niszczyciele, kiedy przyglądałeś się wskazaniom czujników, Chewie? - zapytał Solo. - A może okrętów, które mogłyby transportować myśliwce typu TIE albo inne maszyny? Chewbacca zaprzeczył. 183 Idąc dalej, ujrzeli roztrzaskaną srebrzystą misę anteny generatora, służącego do wytwarzania siłowego pola ochronnego. Antena oderwała się od poznaczonej bliznami trafień blastero-wych strzałów i tarcia o lodowe płyty podstawy i zwisała, smagana podmuchami wiatru. - To zbyt ciężkie działa jak na międzyplanetarny skoczek, nie sądzisz, Chewie? - zapytał Han. -Nawet gdybyjakiś potrafił pokonywać takie duże odległości. W odbiorniku komunikatora hełmu usłyszał, j ak Wookie wydał gardłowy pomruk. Nie wątpił, że jego przyjaciel wie więcej 0 wysuniętych bazach przemytników, j akie mogły zostać założone w tym sektorze galaktyki, niż niejeden sknera na temat zawartości własnej szkatułki, wypełnionej kredytami. Uwierzył więc bez zastrzeżeń, kiedy dowiedział się od niego, że w promieniu czterdziestu parseków nie istnieje żadne miejsce, gdzie mogłaby znajdować się baza międzyplanetarnych skoczków. Wspaniale - pomyślał. - A zatem gdzieś w tym rejonie przestworzy musi czaić się gwiezdny niszczyciel, a może nawet cała flota takich niszczycieli. Tylko tego mi brakowało, żebym mógł uważać dzień za udany. Członkowie załogi statku, których znaleźli w zewnętrznych ładowniach, nie żyli. Co prawda, gruba warstwa białego szronu 1 kryształków lodu uniemożliwiała określenie przyczyny zgonu, ale Han uważał, że wszyscy - mężczyźni i kobiety - zginęli j e-szcze w pierwszych chwilach walki. Zauważył kilka pękniętych albo przedziurawionych rur, którymi płynęło chłodziwo, a także pęki smętnie zwisających przewodów świadczących o uszkodzeniu głównych podsystemów. Ponadto otwory w zewnętrznym kadłubie, przez które on i Chewie dostali się do wnętrza statku, były zbyt duże, żeby z załataniem ich mogły poradzić sobie awaryjne systemy uszczelniające. W momencie awarii natychmiast zatrzasnęły się blasteroodporne grodzie, żeby uniemożliwić ucieczkę powietrza z pozostałych pomieszczeń statku, tak więc nieszczęśnicy nawet nie mogli wrócić. Chewbacca musiał wyłączyć zasilanie urządzeń sterujących pracą zamków, żeby później dało się otworzyć grodzie ręcznie. Obaj weszli do wnętrza i przekonali się, że ciała innych członków załogi, połyskujące w świele reflektorów, są po prostu pokryte warstwą białego szronu. Naliczyli ich całe setki. Wszystkie spoczywały pod ścianami korytarzy jak opiłki żelaza, ułożone 184 zgodnie z przebiegiem linii magnetycznego pola. Zapewne ludzie, zanim zmarli, usiłowali ułożyć się tam, gdzie panowała jak najwyższa temperatura. Niektórzy próbowali pełznąć w głąb statku, pragnąc wykorzystać całe ciepło, jakie promieniowało z wnętrza wskutek uszkodzenia termicznej izolacji, ale zamarzli na śmierć, zanim zdołali dotrzeć do siłowni. Wszyscy leżeli plecami do góry. Han był rad, że nie musi oglądać ich twarzy. Tyle razy oglądał mężczyzn i kobiety, którzy zamarzli z zimna, że wiedział, iż ich twarze nie bywają wykrzywione grymasem bólu. Mimo to, przechodząc obok kolejnych trupów j ak niezgrabny intruz, odziany w zielony ochronny kombinezon, wolałby nie oglądać ich widoku. Kiedy on i Chewie zapuścili się jeszcze dalej, ujrzeli kilka paneli, wciąż jeszcze dołączonych do źródła zasilania. Dowodziły tego świecące niepewnym blaskiem lampki, wyglądające jak bursztynowe albo czerwone płomyki świeczek. Na ścianach wszystkich pomieszczeń płonęły rubinowe światełka, ostrzegające o skażeniu substancjami promieniotwórczymi. Zniekształcony kobiecy głos, który wydobywał się z megafonów systemu alarmowego, powtarzał bez końca z satysfakcją charakterystyczną dla andro-ida, że intensywność skażenia osiągnęła poziom krytyczny, wskutek czego wszyscy członkowie załogi powinni natychmiast skorzystać z procedury antyradiacyjnej D-4 jako tymczasowego środka zapobiegającego napromieniowaniu organizmów. Po siedmiu czy ośmiu razach wysłuchiwania komunikatu Han miał dosyć. Zamierzał odszukać miejsce, w którym ukrył się automat, aby roztrzaskać go na tysiące kawałeczków. Zrezygnował jednak, mimo iż wiedział, że uparty android nie przestanie powtarzać ostrzeżenia dopóty, dopóki on i Chewie będą przebywali na pokładach konającego statku. Ociepliło się, ale nie na tyle, żeby poruszać się bez ochronnych kombinezonów. Umieszczone na przegubie stroju Hana czujniki wskazywały, że wewnątrz statku panowała temperatura nieco niższa od tej, przy której zamarza alkohol. Na korytarzach i w pomieszczeniach, obok których przechodzili, leżało coraz mniej ciał zmarłych członków załogi. - Schronili się w siłowni, w pobliżu reaktorów - powiedział Solo, odwróciwszy głowę w stronę mikrofonu hełmu. Chewie kiwnął głową. Han przypomniał sobie, że kiedy na powierzchni lodowej planety Hoth zaskoczyła go noc, rozpłatał 185 ciało nieżywego tauntauna, tak by resztki ciepła, jakie jeszcze pozostały we wnętrznościach, uchroniły jego przyjaciela, Luke'a, od spowodowanej zimnem i przeżytym wstrząsem niechybnej śmierci. Kierując się podobnymi przesłankami, członkowie załogi „Corbantisa", którzy ocaleli z katastrofy i mieli dość sił, kierowali się w głąb statku, ku siłowni. Liczyli na to, że pozostałości uchodzącego z wnętrza uszkodzonych reaktorów ciepła pozwolą im przeżyć do czasu poj awienia się ekipy ratunkowej. To właśnie tam znaleźli ich Han i Chewie, tak potwornie poparzonych przez radioaktywne promieniowanie, jakby wszyscy zanurzyli się we wnętrzu supernowej. Pomiędzy stosami trupów naliczyli siedemnastu członków załogi, którzy przeżyli. Dwaj spośród nich zmarli, kiedy przenosili ich na przyniesione z pokładowego ambulatorium antygrawitacyjne nosze. Pozostałych piętnastu rannych, jednego po drugim, trzeba było wynieść z wraku, przetransportować w górę pionowej ściany na smagany podmuchami wichury płaskowyż i umieścić we wnętrzu „Sokoła". Han i Chewie musieli obracać piętnaście razy, by umieścić każdego rannego w tej samej ładowni, w której kiedyś przemycali transporty błyszczo-stymu i przypominającej kość słoniową skały, a potem podłączyć do naprędce sporządzonej aparatury podtrzymującej krążenie krwi i oddychanie. Na ostatnią, szesnastą wyprawę wyruszyli, żeby zabrać z pokładu konającego krążownika zapasy płynów fizjologicznych oraz środków uspokajających i uśmierzających ból, a także przepisać z pamięci nawigacyjnego komputera zawartość dziennika okrętowego. - Dokąd ich zabierzemy? - zapytał Lando, kierując szarpany podmuchami wichury frachtowiec w górę i pokonując opór szaleńczych wirów atmosfery. Han nie odpowiedział. Stał, zgarbiony, na progu sterowni; zbyt zmęczony, żeby się poruszyć. Lando pomyślał, że rzadko ma okazję oglądać przyjaciela pozbawionego zwykłej zuchowatości; tak poważnego w obliczu katastrofy. Po chwili Han podszedł jednak do pomocniczej konsolety, chociaż przechodząc przez sterownię, potknął się ze zmęczenia i omal nie przewrócił. - Hej, dam sobie radę, chłopie - dodał szybko Calrissian, unosząc głowę. - Wracaj tam, skąd przyszedłeś, połóż się i odpocznij. Niektórzy z tych ludzi w ładowni wyglądaj ą lepiej niż ty w tej chwili. Han pokazał mu powszechnie zrozumiały gest, po czym opadł na fotel drugiego pilota, ale właściwie nie brał udziału w pilotowaniu 186 „Sokoła". Przeniesienie wszystkich rannych zaj ęło prawie dziesięć godzin i wiedział, że j est zbyt zmęczony, by sprawować nadzór nad czymkolwiek bardziej skomplikowanym niż fotel, automatycznie dostosowuj ący się do kształtów ciała. Mimo jednak iż był taki wyczerpany, świerzbiły go palce, kiedy widział, że ktoś pilotuje „Sokoła" zamiast niego. - Myślę, że najlepsze byłoby Bagsho - powiedział. Zamknął oczy, a potem pochylił głowę i oparł ją na zaciśniętych pięściach, daremnie usiłuj ąc usunąć z pamięci obrazy, j a-kie zapamiętał, kiedy przebywał w pomieszczeniu rdzenia reaktora. Nie potrafił zapomnieć widoku skulonych, stłoczonych ciał, chłonących resztki ciepła, jakie uchodziło ze zwojnic systemu chłodzącego. Większość spośród członków załogi, którzy dzięki temu przeżyli, znalazła przedtem trochę czasu, by włożyć j akieś ochronne ubrania. Mimo to kilkunastu, którzy mieli na sobie antyradiacyjne kombinezony, i tak umarło, kiedy promieniowanie wypaliło ich oczy i zamieniło ciała w bryły zwęglonej tkanki. Nie istniała jakakolwiek szansa, chociażby najmniejsza, żeby Leia przebywała na pokładzie albo w pobliżu tego krążownika od czasu, kiedy przecinała ceremonialną wstęgę na krótko przed wyruszeniem na dziewiczą wyprawę. Han uświadamiał sobie, że j ego nieprzeparta chęć dwukrotnego oglądania każdego trupa, jaki znajdował się w pomieszczeniu reaktora, i każdych zwłok, jakie spoczywały w innych miejscach, graniczyła z histerią. Nie potrafił jednak przestać wyobrażać sobie, że tam była. Niemal widział, jak jej ciało rumieni się i płonie, jak wypadają włosy, ślepnąoczy... Odetchnął, jak potrafił najgłębiej, a potem zebrał się w sobie i ciągnął, starając się, żeby wypadło to jak najbardziej naturalnie: - Na Bagsho znajduje się niewielki ośrodek medyczny, obsługujący tę część sektora galaktyki, a także mała baza. Jeżeli tam wylądujemy, dowiemy się przynajmniej czegoś na temat ruchów wrogów. Nic sądzę, żeby dysponowali potężnymi działami, a przecież do zestrzelenia tego krążownika było potrzeba czegoś więcej niż tylko kilka międzyplanetarnych skoczków. - Wrogów? - Lando odwrócił głowę i spojrzał na przyjaciela. Starał się zapobiec przeniesieniu „Sokoła" do wieczności przez siły huraganu, szalejącego w stratosferze. Mimo to ton jego głosu dawał dużo do myślenia. - Jakich wrogów? Masz na myśli partyzantów z Durrena? Tych szalonych przestępców czy piratów, któ- 187 rzy dysponując niewielką flotą, napadli na Ampliąuena? A może przywódców przewrotu pałacowego, do jakiego doszło ostatnio na Kay-Gee? Nie istnieje... Nagle jakaś siła zakołysała kadłubem „Sokoła", który szarpnął się niczym żywa istota, smagnięta rozżarzonym drutem. Solo krzyknął na znak protestu i zerwał się z fotela. Nie zwracaj ąc uwagi na to, że impet szarpnięcia ściął go z nóg, skoczył w stronę panelu kontrolnego. Z korytarza doleciał głuchy ryk Che-wiego. - Co, u...? - wrzasnął Lando. Han, który zdążył uklęknąć, właśnie wstawał, kiedy następne szarpnięcie posłało go w kąt sterowni. - Skąd nadlatują te strzały? - Niczego tam nie widzę! - odkrzyknął w odpowiedzi Calris-sian. Szarpnął za dźwignię, dzięki czemu „Sokół" wystrzelił niemal pionową świecą w górę. Wynurzył się na dobre z górnych warstw atmosfery i znalazł pośród mroków przestworzy. Kolejny laserowy promień rozprysnął się o ochronne pola, a na głównej konsolecie sterowni rozjarzyły się bursztynowe i czerwone światełka przeciążonych podsystemów niczym lampki, zapalane podczas świąt zimowych. Han wspinał się po drabince wiodącej do wieżyczki działka. Przeklinał, zastanawiając się, czy ostrzał może mieć coś wspólnego ze zniknięciem Leii i zestrzeleniem krążownika, czy też może jest tylko niewinną igraszką znudzonych galaktycznych bożków, którzy doszli do wniosku, że ostatnio Hanowi idzie wszystko zbyt łatwo. Na ekranie komputera celowniczego nie zauważył jednak żadnego statku. W kadłub „Sokoła" trafiła jeszcze jedna laserowa błyskawica. Czujniki wykazały, że w dolnej bakburtowej części ochronnego pola siłowego powstała niewielka wyrwa o powierzchni stolika do gry w sabaka. Han zaklął i wcisnął guzik powiększenia czułości urządzenia. W tej samej sekundzie w miniaturowej słuchawce rozległ się okrzyk Landa: - Widzisz je? Han widział. Na ekranie monitora wyglądały jak drobiny kosmicznego pyłu. Niech to zaraza, nie mogą mieć więcej niż kilka metrów długoś- 188 ci! - zaklął w duchu. Każdy przedmiot wyglądał jak obudowa laserowego działa... tak mała, że w środku z trudem zmieściłby się j akikolwiek pilot. Skąd, u licha, te przedmioty wzięły się w przestworzach? - zastanawiał się Solo. - Gdzie znajduje się ich ośrodek dowodzenia? Następny strzał i szarpnięcie kadłuba, które sprawiło, że gwiazdy w iluminatorach zatańczyły jak szalone. Zapewne Lando zmieniał kurs, staraj ąc się uniknąć trafienia. Na tle czerni przestworzy Han ujrzał tylko przelotny błysk światła gwiazd, odbitego od powierzchni metalu. Tajemnicze cylindry zostały pomalowane matowym czarnym lakierem i nie miały zapalonych świateł pozycyjnych. Niech to zaraza, były dosłownie wszędzie! Solo kilka razy wystrzelił, ale wszelkie próby trafienia przypominały wysiłki polegające na upolowaniu komara za pomocą sękatej pałki. Równocześnie przyciskał drugą dłonią guziki, usiłuj ąc uzyskać j ak naj -większą czułość obrazu, by przekonać się, czym właściwie są śmiercionośne igły. - Skąd przyleciały? - krzyknął do mikrofonu interkomu. - Skanery niczego nie pokazuj ą! - odkrzyknął Lando. - Żadnej bazy, żadnego dużego statku... - No cóż, mając takie małe rozmiary, z pewnościąnie mogły wyskoczyć z nadprzestrzeni. Niech to zaraza! W kadłub frachtowca trafiła kolejna świetlista smuga, a widoczna na ekranie cieńsza warstwa ochronnego siłowego pola zamieniła się w najzwyklej szą dziurę. Han posłał na oślep kilka laserowych smug, starając się trafić chociaż jeden strzelający cylinder, ale Lando nie przestawał wykonywać uników i zwrotów, starając się zyskać na czasie, żeby załatać wyrwę. Solo miał nadzieję, że ranni, których umieścili w ładowni, są dobrze przypięci i nie turlają się po podłodze. A zresztą byli nieprzytomni. Prawdopodobnie i tak by się tym nie przejęli. - Bezzałogowe, zdalnie sterowane automaty? - Nie można wysyłać takich automatów przez nadprzestrzeń! A poza tym celność strzałów świadczy o tym, że to nie są automaty! Zostawili za rufą obszar metanowych burz, szalejących wokół planety Damonite. Na tle czerni przestworzy wyglądał jak żółty dysk, co kilka chwil zmieniający położenie za iluminato-rem, w miarę jak Lando wykonywał zmiany kursu i uniki. Han 189 zmarnował kilka następnych strzałów, ale kiedy „Sokół" przelatywał przez niewielki rój strzelających stateczków, przez chwilę mógł obserwować jeden śmiercionośny obiekt. Czyżby to naprawdę był statki? Czy na pokładach przebywali żywi piloci? Han nie był tego pewien. Cylindry miały jakieś dwa i pół metra długości i niespełna metr średnicy, a widoczne na ich powierzchniach wybrzuszenia wyglądały jak lufy miniaturowych laserowych działek. Co właściwie kierowało ich ogniem: mikroskopijne istotki wielkości jego kciuka? - Zabierz nas stąd! - wrzasnął Solo, kierując te słowa pod adresem przyjaciela, mimo iż doskonale wiedział, że Lando nie robi nic innego. Miniaturowe stateczki otaczały ich teraz jak rój piraniożu-ków. Zmieniały kurs, podążały za nimi i blokowały dalszą drogę, skutecznie uniemożliwiając ucieczkę w nadprzestrzeń. W pewnej chwili na pulpicie głównej konsolety zapaliła się czerwona lampka, na znak, że zanikło kolejne ochronne pole. Dziura w osłonie uległa powiększeniu. Han, nie opuszczając wieżyczki działka, zobaczył, jak cały spód kadłuba „Sokoła" i jego stanowisko ogniowe otacza biała pajęczyna błyskawic. Zrozumiał, że w ten sposób pozostałe fragmenty siłowego pola starają się przywrócić osłonę całemu kadłubowi. W tej samej chwili usłyszał w słuchawce głos Calrissiana: - Usiłowałem zwabić je w pułapkę, ale nie reagują na moje sygnały, więc nie mogą być bezzałogowymi, zdalnie sterowanymi automatami. - Trzymaj się, zaraz oczyszczę nam drogę! - odkrzyknął w odpowiedzi Solo. Błysk, jaki pochwycił kątem oka, uświadomił mu, że któryś z miniaturowych cylindrów trafił we fragment nadbudówki kadłuba jego frachtowca. - Prosto siedem na sześć, odchyłka zero. Przesuń dźwignię, kiedy powiem: „Trzy"! - Hanie, chłopie, co właściwie... - Zrób to! W tej samej chwili przycisnął guziki spustowe wszystkich dziobowych działek, jakimi dysponował „Sokół". W kierunku siedem na sześć poleciały, siejąc zniszczenia, prawie ciągłe kolumny oślepiaj ąco białego światła. Jak pittin ścigaj ący własny cień, „Sokół" leciał ich śladem, coraz szybciej i szybciej, i jeszcze szybciej. Han obserwował, jak przed dziobem narasta intensywność niszczącego blasku. Raczej na wyczucie niż za pomocą wskazań 190 przyrządów starał się określić właściwą chwilę, w której mogą dokonać skoku, nie obawiając się, że wpadną w obszar objęty własnymi śmiercionośnymi błyskawicami. Niewielkie, podobne do igieł albo wykałaczek stateczki podążały ich śladami. Nie przestawały strzelać do celu, który zdawał się teraz tkwić nieruchomo przed lufami ich działek. Han zaczął liczyć: - Jeden... Dwa... Lepiej, żeby to się udało - pomyślał. Zobaczył oślepiający błysk, z jakim zanikło ostatnie siłowe pole. Jego policzki zalewała czerwonawa poświata alarmowych lampek, a czoło rozjaśniał blask laserowej nawałnicy, szalejącej przed dziobem „Sokoła"... - Trzy! W tym samym ułamku sekundy Lando przesunął rękojeść dźwigni -trzeba przyznać, że miał gość refleks - i punkciki gwiazd zamieniły się w długie, białe linie. ROZDZIAŁ - Jeszcze ci nie podziękowałam. Leia przeszła pod wysokim łukiem, wiodącym z małego tarasu do mrocznej komnaty. Liegeus, który zjawił się w towarzystwie syndroida, żeby przynieść jedzenie i nowy dzban z wodą, przez chwilę ustawiał jedno i drugie na stole, ale później pokręcił głową. - Nie rób tego - odparł, a wyraźnie słyszalny w jego głosie ból i wstyd ujawniły Leii tysiąc rzeczy, o których nie powiedział. Przez jakiś czas oboje spoglądali sobie w oczy, a potem mężczyzna odwrócił się do syndroida i rozkazał: - Możesz teraz odejść. Drzwi syknęły i zasunęły się za plecami automatu. Leia dostrzegła ciemnąplamęnekrozji z tyłu szyi i poczuła ledwo uchwytny odór gnijącego ciała. Nie wiedziała, w jaki sposób, nie wzbudzając podejrzeń, zagadnąć mężczyznę o to, czego pragnęła się dowiedzieć, więc tylko zapytała: - Dlaczego tutaj jesteś? Skąd przybyłeś? Beldorion nazwał cię filozofem. - Bo jestem nim - westchnął Liegeus. Wykonał gest, jakby chciał wrzucić coś do dzbanka z wodą albo przykrytego półmiska z rozkosznie pachnącą potrawą, zapewne przyrządzoną z jakiegoś insekta, ale w ostatniej chwili opuścił rękę i odwrócił się w j ej stronę. - Jestem także wędrowcem. Plamą na honorze rodziny, która nawet nie wymawia mojego imienia. Niestety, mam również nieszczęście być wyjątkowo uzdolnionym projektantem stosowanych na pokładach gwiezdnych statków systemów, obdarzonych sztuczną inteligencją, a także bardzo, bardzo zręcznym fałszerzem hologramów. 192 - Fałszerzem hologramów? - Oczywiście, moja droga. Od najmłodszych lat właśnie to sprawiało mi największą radość. Stało się moim ulubionym zajęciem, któremu poświęcałem wszystkie wolne chwile. To ono, kiedy byłem młody, pozwoliło mi spłatać setki śmiesznych figli. Teraz zaś przywiodło mnie do zguby i stało się powodem, dla którego wiodę właśnie takie życie. Jeżeli chcesz wiedzieć, wynajął mnie Beldorion, żebym przerobił i nagrał na nowo całą wspaniałą wideotekę huttańskiej pornografii. Nawet praca zlecona, której podjąłem się kiedyś na Gamorze, układając całe setki miłosnych wierszy dla knurów, żeby mogły recytować je samicom w okresie zalotów jako własne utwory, nie była aż tak straszna ani pracochłonna. Leia wybuchnęła głośnym śmiechem, j akby nagle ujrzała promień letniego słońca, przebijający się przez grubą warstwę ołowianych, zimowych chmur jej przerażenia. Po chwili Liegeus także się roześmiał. Przez sekundę mogło się wydawać, że wyciągnie rękę, żeby dotknąć jej dłoni, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Zamiast tego powiedział: - Czy chciałabyś, żebym dla ciebie coś uczynił? Zapamiętałem w postaci cyfrowej fragmenty hologramów absolutnie wszystkich miejsc, twarzy, zwierząt czy mebli, jakie kiedykolwiek zarejestrowano. Mogę odtwarzać słowa, gesty, ruchy i dźwięki, zachowując wszystkie szczegóły oryginałów i najdrobniejsze zmiany, jakim ulegały. Oglądając wszystko, nie uwierzysz, że tam nie byłaś. Potrafię ukazać oświetlone blaskiem gwiazd błyszczo-ryby, przychodzące na świat w stawie niedaleko pałacu w Alde-rze, gdzie wychowywałaś się i dorastałaś. Umiem przedstawić postacie Gwiezdnych Chłopców z okresu, kiedy święcili największe sukcesy... albo twój ego męża-dodał nieśmiało. -Wiesz, moja wideoteka zawiera tysiące urywków jego hologramów. Są w niej także hologramy twoich dzieci. Leia poczuła w sercu dziwny skurcz, kiedy usłyszała jego słowa, chociaż wiedziała, że i Han, i dzieci są osobami publicznymi, które dziesiątki tysięcy razy pokazywano na rozmaitych hologramach. Popatrzyła w ciemne oczy Liegeusa. Przypominały oczy psa, bojącego się, że ktoś mógłby go uderzyć. Uświadomiła sobie, że mężczyzna obawia się, iż ją urazi, musnęła więc uspokajająco czubkami palców jego rękę. 13-Planeta zmierzchu 193 - Nie - powiedziała. - Dziękuję ci, ale nie. Przypuszczam, że sprawiłoby mi to zbyt wiele bólu. Liegeus otworzył usta, zapewne pragnąc obdarzyć ją jakimś kojącym duszę kłamstwem, podobnie jak uczynił to kiedyś, przynosząc wodę. Po chwili jednak zamknął usta i nie wypowiedział tego, co zamierzał. Ich oczy ponownie się spotkały: kobiety opromienionej blaskiem padającego z tarasu światła, i mężczyzny, stojącego w półmroku komnaty. Liegeus zaczął mówić coś innego, ale zawahał się i urwał. Zanim skończył zaczętą myśl, do komnaty powrócił syndroid. - Panie Vornie, pan Ashgad 7yvzy sobie porozmawiać z panem na tarasie. Leia odprowadziła Liegeusa do drzwi, a kiedy wyszedł, wróciła na swój taras. Uważała, żeby nikt jej nie zobaczył, kiedy podchodziła do balustrady, skąd mogła słyszeć każde słowo, jakie wypowiadano na niższym poziomie. - Ufam, że wszystko przebiega zgodnie z planem? - usłyszała dolatujący z dołu władczy głos Ashgada. - Tak jest, proszę pana. - To mówił Liegeus. - Mogę przystąpić do uruchamiania rdzenia pojutrze. W tej chwili zajmuję się programowaniem trajektorii ucieczki, które mają stanowić część programu odlotu. - Staraj się przyspieszyć prace, j ak najbardziej potrafisz, Lie-geusie - rzekł Ashgad. - Im dłużej zwlekamy, tym bardziej rośnie prawdopodobieństwo, że coś może pójść nie po naszej myśli. Jeszcze dzisiaj zamierzamy przetransportować te skrzynie... oba rodzaje. Dopilnuj, żeby były właściwie przechowywane. Głos Liegeusa zabrzmiał tak cicho, że Leia prawie nie usłyszała, odpowiedzi: - Tak j est, proszę pana. - Przez następne trzy dni będziesz sam o wszystkim decydował - ciągnął Ashgad. - Rano odlatuję do Hweg Shul, żeby załatwić tam pewne sprawy. Powinienem odlecieć... - Odlecieć? W głosie Liegeusa zabrzmiało szczere zdumienie zmieszane z przerażeniem. - Och, nie martw się, nie wydarzy się nic, czego nie przewidziałem- odparł pospiesznie Ashgad, jakby tylko żywił nadziej ę, że nic takiego się nie stanie. W ciągu pięciu dni, j akie Leia spędziła, przebywając z nim pod jednym dachem, ani razu z nim 194 nie rozmawiała, a nawet go nie widziała. Widocznie mężczyzna nie lubił stawać oko w oko ze swoimi ofiarami. - Oficjalnie będzie rządził tu Beldorion, ale nie możesz dopuścić, żeby niepokoił albo nagabywał jej ekscelencję. Dowiedziałem się o tym drobnym incydencie, jaki wydarzył się poprzedniego dnia, i oświadczyłem mu, co myślę o takim postępowaniu. Wie, że coś takiego nie ma prawa się powtórzyć. - Tylko czy dotrzyma danego słowa? - zapytał Liegeus, nie na żarty zaniepokojony. - Jeżeli zeszłego wieczora próbował prze-jąć władzęnadjej umysłem, może... - Postąpi, jak mu nakazałem! - uciął Ashgad. - Dzym również. - Nie - odparł cicho Liegeus. -Nie postąpi. Ani on, ani Dzym. - Za bardzo się tym przejmuj esz - powiedział Ashgad, zbyt szybko i zbyt głośno. - Za trzy dni powrócę. - Ale... - Powiedziałem. Nie musisz się o nic martwić. Leia usłyszała odgłos stawianych stóp i poczuła, że kolana, przyciśnięte do płytek balustrady jej tarasu, wyczuwają lekkie drżenie, jakie przeniknęło cały budynek, kiedy zamknęły się drzwi pomieszczenia na niższym poziomie. Usiadła, opierając plecy o balustradę. Na myśl o tym, co mogą przynieść następne dni, ogarnęło ją takie przerażenie, że zakręciło się jej w głowie. Ashgad odlatywał. Pozostanie sama w tym domu, zdana na łaskę i niełaskę Beldoriona. Beldoriona i Dzyma. - Odnalazłeś swoją przyjaciółkę? Lukę uniósł szybko głowę znad zaworu, który właśnie przedmuchiwał. W przesyconym kurzem powietrzu, którym oddychali wszyscy mieszkańcy nam Chorios, silniki wymagały niemal ciągłego rozbierania na części, czyszczenia i kalibrowania. Kiedy przekonał się, że na progu ogromnej, pełniącej funkcję warsztatu remontowego „Napraw To" szopy Croiga stoi Umolly Darm, wyszczerzył zęby w powitalnym uśmiechu. Poszukiwaczka miała na twarzy ponury wyraz jak osoba, która właśnie powróciła do miasta po spędzeniu dłuższego czasu na pustkowiu. Jej workowate spodnie i grubą, watowaną marynarkę pokrywała warstwa kurzu. Za plecami Umolly, na ulicy, Lukę dostrzegł ciężki ślizgacz typu X-3, wyładowany skrzyniami z odłamkami skał i kryształami, 195 które błyszczały w niepewnym blasku słońca niczym zwalone na wielkie stosy okruchy błękitnofioletowego szkła. - Jeszcze nie - powiedział. Nie był bardzo zdziwiony faktem, że znów widzi pannę Darm. Kiedy Arvid polecał go Croigowi j ako dobrego mechanika, wspomniał, że jego szopa jest największym warsztatem naprawczym w Hweg Shul, co oznaczało, że na całej planecie. I rzeczywiście, przynajmniej jak na warunki panujące w Hweg Shul, była ogromna. Mieściła blisko trzydzieści remontowych lądowisk, na których naprawiano dosłownie wszystko, począwszy od najzwyklejszych pomp, przez śmigacze, aż do drobnych urządzeń, stosowanych w gospodarstwie domowym. Ceny, j akie liczono za te usługi, nie były wygórowane i zwykle nie przekraczały kosztów taniego posiłku. Podobnie jak niemal wszystkie budowle, wznoszone przez Przybyszów, także szopę Croiga zbudowano na palach. Maszyna typu T-47, którą właśnie naprawiano na sąsiednim lądowisku, miała spalone wszystkie cewki, ponieważ w czasie ostatniej burzy zaparkowano ją zbyt blisko gruntu. Właściciel szopy był Durosianinem i Lukę mógłby się założyć, że utrzymywał kontakty z połową przemytników, prowadzących działalność w tym sektorze galaktyki. - Co mogę dla ciebie zrobić? Odłożył zawory na bok, wstał i przeszedł przez zakurzoną i poplamioną smarami płytę. Lukę Skywalker, nie ogolony i ubrany w mieszaninę uszytych z samodziału i skór blerdów miejscowych strojów, po spędzeniu trzech dni w Hweg Shul tak nie odróżniał się od otoczenia, że gdyby wyszedł na ulicę, nie rozpoznaliby go nawet oswojeni fanatycy Taseldy. Darm wręczyła mu soniczny penetrator. - Pęknięta osłona rdzenia - oznajmiła. - Nie wiem, czy uda ci się z tym coś zrobić, czy nie. A poza tym chciałabym zapytać szefa, czy mogłabym ponownie oddać do przeglądu swój ślizgacz. Oczywiście po tym, jak go rozładuję. Wysyłamy transport dzisiejszej nocy, a przynajmniej będziemy się starali. Ci z Loronara przysyłają krążownik, który pozostanie na wysokiej orbicie. - Loronara? - zapytał Lukę, zdziwiony i zaciekawiony. -Sprzedajecie te kryształy Spółce Loronar? Kiedy opowiadał mu o tym Arvid, Lukę odniósł wrażenie, że poszukiwanie i sprzedawanie kryształów jest operacją, zakrojoną na niewielką skalę. Wydawało mu się, że Darm przekopuj e pustko- 196 wie, pragnąc znaleźć kryształy, które mogłyby posłużyć później do budowy dziwacznych przyrządów optycznych albo medycznych, jakimi posługiwali się jedynie najbardziej zaufani jajogłowi, pracuj ący w uczelnianych laboratoriach na potrzeby woj -ska. Tymczasem kontakty z Loronarem wcale nie kojarzyły mu się z małą skalą. - Jasne. - Darm poszperała w kieszeni wypłowiałej i wysmaganej przez ziarenka piasku czerwonej kamizelki, po czym wyłowiła bryłę kryształu długą mniej więcej na dwa palce i szeroką na prawie cztery. -Nazywamy je dymkami albo duszkami. Ten ma wprawdzie zbyt małe rozmiary w porównaniu z takimi, których poszukują, a poza tym kupujątylko bardziej zabarwione. Widzisz, jaki ten jest blady? Mimo to czasami biorą od nas wszystkie, jakie znajdujemy. Popatrz na to. Unieś go do światła, dobrze? Lukę kiwnął głową. - Widzisz w środku te cienie? Te szarawe linie? Teraz uważaj. Wyjęła kryształ z palców Skywalkera i zaniosła w kąt lądowiska, gdzie stały potężne cewki urządzenia służącego do ładowania ogniw energetycznych. Zostało przemycone w częściach i stanowiło dla Croiga przedmiot największej radości i dumy. Czaiło się w kącie niczym metalowy potwór, którego środkowa część wyglądała jak sporządzone z organicznych kabli i rurek wielkie gniazdo. Stało z daleka od drzwi, dokąd nie dolatywały wpadające przez drzwi ziarenka piasku, ale w takim mroku, że zawsze roiły się w nim gromady drochów. Darm wyciągnęła ostrożnie głowicę urządzenia i przyłożyła końce elektrod do ścianek kryształu, po czym pstryknąwszy kciukiem, włączyła zasilanie. Lukę skulił się, jakby go uderzyła. Była oszołomiony i przerażony, ale zauważył, że kobieta chyba niczego nie poczuła. Zakłócenie Mocy poraziło j ego umysł niczym cios topora, powodując ból podobny do tego, jaki czuje się, słuchając głośnego wrzasku. Kiedy jasnowłosa kobieta ujrzała, że cofa się i drży, popatrzyła na niego, nie ukrywając przerażenia. - Co się stało? - Nie poczułaś tego? W jego umyśle wciąż jeszcze dźwięczało echo krzyku, mimo iż dźwięk urwał się po upływie ułamka sekundy, jeszcze zanim Darm wyłączyła zasilanie. Na czole Lukę'a pojawiły się krople potu, a w głowie huczało j ak w ulu. Kobieta pokręciła głową, wyraźnie zakłopotana i zaniepokojona. 197 - Nic ci nie jest, Owenie? - zapytała. - Co się stało? Lukę zawahał się, zanim odpowiedział. Nie potrafił wytłumaczyć efektów, związanych z oddziaływaniem Mocy nikomu, kto nie wiedział nic o jej istnieniu. A poza tym pamiętał o próbie, jaką podjęła Taselda, starając się wykorzystać jego umiejętności, a także o opowieści funkcjonariusza Snaplaunce'a o tym, jak usiłowała porwać Callistę. Przebywając w mieście, musiał zatem bardzo uważać, do kogo i co mówi. - Nic takiego. Wyjął kryształ z palców Darm, podszedł do najbliższego okna i uniósł w taki sposób, żeby na przedmiot padło j ak najwięcej światła. Podobne do szarych nitek prążki, j akie widział przedtem we wnętrzu duszka, zmieniły orientacj ę i utworzyły dwie podobne do gwiazdek plamy w miejscach, w których elektrody zetknęły się ze ściankami. - Gdyby ten duszek miał właściwąbarwę - rzekła poszukiwa-czka, ponuro się uśmiechając -przyniósłby mi jakieś sto kredytów. Tamci potrafią je programować i zmieniać wewnętrzną orientację w taki sposób, żeby kryształy zachowywały się jak odbiorniki. Obróciła blady kryształ w palcach, a później rzuciła w kierunku Skywalkera. Lukę niemal odruchowo cofnął rękę, a kryształ upadł na per-mabetonowąpłytę i roztrzaskał się na setki połyskuj ących kawałków. - Przepraszam - odezwał się mistrz Jedi. - Bardzo przepraszam. Kobieta od niechcenia wkopała okruchy pod obudowę urządzenia do ładowania ogniw. - Nie przejmuj się - odrzekła. - Jak mówiłam, i tak by go nie wzięli, chociaż nawet takie kawałki można spolaryzować za pomocąjonowego strzału. - Zmarszczyła brwi i ponownie spojrzała na jego twarz, na której malowało się chyba jeszcze zbyt wiele śladów niedawnej słabości. - Czy jesteś pewien, że się dobrze czujesz? Lukę pomyślał, że zapewne chodzi jej o to, że zręczny mechanik, zajakiego go uważała, nie powinien mieć trudności z chwytaniem przedmiotów, które mu rzucano. I jeżeli wziąć pod uwagę wiele lat wyczerpujących ćwiczeń Jedi, które przeżył, zanim został mistrzem, byłby skłonny się z nią zgodzić. Bez względu jednak na to, jakie inne właściwości mogły wykazywać nazywane duszkami tajemnicze kryształy, cechowały się zdolnością ogniskowania albo wyzwalania Mocy. 198 - Ta-a - powiedział niedbałym tonem, po czym potarł skronie, starając się zebrać myśli. - Ta-a, nic mi nie jest. Nic dziwnego, że cała planeta dźwięczała i promieniowała Mocą. Czy możliwe, aby te kryształy mogły być wykorzystywa-nejako... - Dziś wieczorem odbędzie się zebranie - ciągnęła tymczasem Darm, przerywając tok myśli Skywalkera. - Wrócił Seti Ash-gad. Okazuj e się, że spotkał się z j akąś ważniaczką z Nowej Republiki. Jak ci się to podoba? Wiesz, wszyscy idziemy dzisiaj do jego domu, tamtej starej spelunki, należącej kiedyś do jakiegoś Hutta, który przed wielu laty rządził w tym mieście. W środku jest całkiem fajnie, ale musi być jeszcze lepiej, kiedy przepływaj ąte ziemne błyskawice. Gdybyś chciał pójść, mogłabym zaprowadzić cię i przedstawić, komu trzeba. Przyjdą ludzie z najodleglejszych zakątków planety. Jeżeli twoja przyjaciółka wciąż jeszcze przebywa na terenach zamieszkanych, ktoś przecież musiał jąkiedyś widzieć. - Dziękuję- odparł Lukę, uświadamiając sobie, że wzmianka 0 j ej obecności na tym świecie spowodowała powrót niepokoju, bezradności i rozpaczy. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin przechodził dwa albo trzy razy obok domu Taseldy, a także raz -ukradkiem, rozglądając się na prawo i lewo - obok domu Ashgada. Pomyślał jednak, że kiedy pojawi się na zebraniu w towarzystwie Umolly Darm, przynajmniej nie wzbudzi podejrzeń nazbyt inteligentnego funkcjonariusza Gruppa. - Byłbym ci bardzo wdzięczny. Poszukiwaczka skwitowała jego podziękowanie niedbałym machnięciem ręki, dając dowód bezpośredniości i przyjaźni, którą ludzie - zwłaszcza o podobnych zapatrywaniach - powinni żywić względem siebie, jeżeli mają trzymać się razem. - Znajdziemyjądlaciebie -oznajmiła. -Wcześniej czypóź-niej ktoś się czegoś dowie. A zatem, dzisiaj o dwudziestej. Będę tu po ciebie kwadrans wcześniej. Wiesz, Arvid i Gin chyba także przyj dana to zebranie. Lukę kiwnął głową. Kiedy Umolly Darm wyszła, uklęknął 1 samymi czubkami palców dotknął jednego okrucha kryształu. Usiłował przypomnieć sobie - i zrozumieć - co właściwie odczuwał. Przecież odłamki kryształów były tylko bryłkami krzemu, rozrzuconymi jak śmieci obok wszystkich pali, na których wzniesiono warsztat remontowy. 199 A zatem wróg Taseldy - którego dom został przejęty przez Setiego Ashgada - był Hurtem. Zdeprawowanym Jedi? - zastanawiał się Skywalker. A może i to było jednym z kłamstw, jakimi raczyła go kobieta? Grupp nazywał go „lordem świata przestępczego", ale to mogło być epitetem, wymyślonym przez laika na określenie czegoś, czego po prostu nie rozumiał. Czy możliwe, żeby Huttowie mogli rodzić się, przesiąknięci Mocą? Pamiętał czasy, kiedy ktoś mógłby zadać takie pytanie także mieszkańcom planety Khomm, zanim jeden z uczniów Luke'a, Dorsk Osiemdziesiąty Pierwszy, pojawił się w jego akademii na Yavinie Cztery. Czy Taselda próbowała namówić Callistę, żeby włamała się do tamtego domu i odnalazła jej miecz świetlny? Pałac Ashgada wyglądał jak typowe domostwo Hurtów, pełne podobnych do nor pokojów i dziwnych pomieszczeń, a także zaokrąglonych otworów drzwiowych i nisz na pożywienie, wydrążonych w każdej możliwej ścianie. Mimo to był używany przez ludzi tyle czasu, że w zewnętrznych murach wykuto okna, a wszystkie pomieszczenia i meble wielokrotnie sprzątano i czyszczono. Kiedy Lukę w towarzystwie panny Darm, Arvida i ciotki Gin, zmagając się z podmuchami wieczornej wichury, zmierzał do pałacu, w pewnej chwili dotknął ukrytego w kieszeni planu domu, który dostał od Taseldy. - Wiesz coś więcej na temat tego zebrania, Grupp? - zapytał Arvid widząc, że funkcjonariusz przyłączył się do nich w drodze. - Czego może chcieć od nas Ashgad? Otyły ciemnowłosy policjant pokręcił głową. - O ile się orientuj ę, nikt tego nie wie - odparł. - Sam nawet się zastanawiałem, gdzie przebywał przez ostatnie kilka miesięcy. - Podmuchy wichury, świszczącej w szybko zapadających ciemnościach, zagłuszały jego słowa i niemal zupełnie uniemożliwiały rozmowę, spychając wszystkich to na jedną, to znów na drugą stronę ulicy. - Pzez cały czas Snaplaunce i ja mieliśmy ten budynek na oku i przekonaliśmy się, że rzadko kto się w nim pokazywał. Lukę nie przypuszczał, żeby jakikolwiek więzień - a zwłaszcza młoda kobieta, która już wcześniej zwróciła na siebie uwagę obu funkcjonariuszy - mógł być przetrzymywany w domu tak, 200 żeby nikt niczego nie zauważył. Mimo to, kiedy znaleźli się w pałacu, skorzystał z pierwszej nadarzającej się okazji i ukradkiem wymknął się tylnymi drzwiami na zaniedbane kuchenne podwórze. Było chronione przed wiatrem przez wysoki mur, ale przyprawiało mistrza Jedi o dreszcze z powodów, których nie potrafił sobie wyobrazić. Przez wychodzące na podwórze szerokie trans-pastalowe okno widział wielki pokój, ozdobiony mnóstwem przedmiotów, pośród których rozpoznawał najnowocześniejsze kulinarne utensylia: cztery typy elektronicznych kuchenek i piecyków, zamrażarki i suszarki, urządzenia odwadniające i nawilżające, misy i pojemniki, a także wykonane z najróżniejszych materiałów stolnice o rozmaitych kształtach i rozmiarach. Widział również butelki, szkatułki i worki, ustawione na półkach regałów, które wznosiły się do sufitu. Raj obżartucha, ale nic ponadto. Podobne okno widocznej po drugiej stronie podwórza komnaty było zasłonięte okiennicami. Lukę otworzył drzwi i w panującym półmroku ujrzał szklane pojemniki o różnych objętościach, butle z tlenem i metanem, rurki, czopy i zawory, a także wiele innych przedmiotów, których nazw nawet nigdy nie słyszał. Nie wyobrażał sobie, w j akim celu ktoś chciałby złożyć to wszystko w j ednym miejscu, ale pomieszczenie wyglądało złowieszczo i ponuro. Nigdzie nie widział żadnych śladów ani Callisty, ani jakiegokolwiek innego więźnia. Drzwi, wiodące do skarbca, o którym wspominała Taselda, zastał zamknięte i osłonięte solidną żelazną kratą. Zarówno kratę, jak i same drzwi porastała gruba warstwa podhoju, z całąpewnościąprzez wiele lat nie usuwana. Lukę wysłał wici myśli, wymieniając imię Callisty i starając się odnaleźć ślady j ej obecności w pomieszczeniu. Czy to j ednak z powodu faktu, że straciła umiejętność posługiwania się Mocą, czy dziwacznej, potężnej siły, z jaką Moc promieniowała na tym świecie, czy wreszcie po prostu dlatego, że Callisty nigdy tu nie było, nie wyczuł niczego. Wysoki człekokształtny automat, w którym Lukę rozpoznał jednego z należących do Ashgada syndroidów- zapewne albo członka eskorty, która towarzyszyła mężczyźnie podczas wyprawy na pokład „Borealisa", albo kogoś wyglądającego identycznie tak samo - podszedł od tyłu do Skywalkera i uprzejmie zapytał: - Czy mogę panu w czymś pomóc? Lukę pokornie pozwolił, by syndroid zaprowadził go do innych gości. Wszyscy zgromadzili się w sali, która bez wątpienia 201 musiała pełnić kiedyś funkcję sali bankietowej i była największym pomieszczeniem, jakim mógł poszczycić się każdy dom, zbudowany przez Hutta. W ogromnej komnacie kłębił się teraz tłum kobiet i mężczyzn. Niektórych Lukę już miał okazję poznać, ponieważ brali udział w nieudanym ataku na stanowisko artylerii. Innych znał tylko z widzenia dzięki krótkiemu okresowi pracy w warsztacie remontowym „Napraw To", mieszczącym się w szopie Croiga. Ich stroje dowodziły, że wszyscy byli Przybyszami i kierowali się wymogami mody, j akim hołdowano na większości światów należących do jądra galaktyki, mimo iż nie mogli sobie pozwolić na zakup odpowiednich materiałów. Od Tubylców odróżniała ich także duża rozmaitość rysów twarzy, zapewne uzyskana dzięki większym różnicom genotypów. Jednym z gości był Croig: szaroskóry, pomarańczowooki i ponury. Stał obok brata (albo siostry - Durosianie używali tego samego słowa na określenie kogokolwiek z rodzeństwa) i trojga albo czworga innych obcych istot, które także mieszkały w Hweg Shul: Arcony, nadzorującego funkcjonowanie jednej z przetwórni ma-ije, i grupki Sullustan, do których należały największe w całym okręgu wieże służące do uprawy branswedów. Lukę zauważył, że większość Przybyszów, będących ludźmi, darzyła obce istoty trudno uchwytną niechęcią. Spotkał się z tym kilkakrotnie, pracując w warsztacie, i uświadamiał sobie, że chyba większość ludzi zamieszkujących światy jądra galaktyki żywiła dziwne uprzedzenie względem istot nie będących ludźmi. Uznawał to za niemądre, jeżeli zważyć na fakt, że obce istoty bywały czasami bardziej zaawansowane pod względem technicznym. Przypomniał sobie j ed-nak, że wszystkie uprzedzenia, jakie żywiło kiedyś względem obcych ras Imperium, były czymś niemądrym i prawdę mówiąc, przyczyniły się do jego sromotnej klęski. Drzwi sali bankietowej strzegło kilka innych syndroidów. Lukę wątpił, aby większość ludzi, którzy przybyli na zebranie, uświadamiała sobie fakt, że strażnicy nie tylko nie są ludźmi, ale nawet żywymi istotami. Każdy najdrobniejszy szczegół budowy ciała i ubioru sprawiał, że wyglądali jak najprawdziwsi ludzie. Zdradzały ich jedynie włosy- doskonałe, ludzkie, ale sprawiające wrażenie martwych, j akby przyklejonych - a także fakt, iż nie wydzielali żadnych zapachów. Przebywając w pobliżu wszystkich gości, można było poczuć promieniujące od nich wonie - potu, piwa, kofeiny i soli świadczącej o życiu i ciężkiej pracy. Tymcza- 202 sem synciało, dopóki nie zamieniło się w materię organiczną, nie wymagało substancji odżywczych ani nie wydzielało żadnych związków ubocznych. Lukę przypomniał sobie artykuł, który kiedy przeczytał. Pamiętał, jakie wysiłki czyniła Spółka Loronar, aby wyprodukować syndroidy, które zostałyby zaakceptowane przez wrażliwe na zapachy istoty, takie jak Chadra-Fanowie i Wookie. Spotykało się nawet ludzi czujących odrazę na widok sprzecznej z prawami natury rzeczy, która wyglądała jak istota ludzka, ale nie wydzielała charakterystycznych woni. Pamiętał, że autor artykułu wyciągał wniosek, iż wyprodukowanie takiego syndroida nie należało do najważniejszych zadań, jakie stawiała sobie Spółka Loronar. Chadra-Fanowie i Wookie nie zaliczali się do bogaczy, wskutek czego ich światy nie zostały uznane za rynki zbytu, których opanowaniem warto byłoby zawracać sobie głowę, nawet za cenę stu tysięcy kredytów, jaką można było uzyskać ze sprzedaży każdego syndroida. - Arvidzie... Gerney Casio przecisnął się do nich przez tłum ludzi, którzy właśnie siadali na krawędziach ustawionych w różnych punktach ogromnej sali niewielkich podwyższeń, a także na umieszczonych między nimi rozkładanych krzesłach. Całą podłogę okrywały grube dywany, utkane w taki sposób, że przypominały używane w zakładach przemysłowych wykładziny, wskutek czego pomieszczenie wyglądało jak dziwaczna hybryda. W wydrążonych w ścianach wielkiej sali zagłębieniach, pełniących niegdyś funkcję nisz zjedzeniem, umieszczono teraz tandetne, kupowane okazyjnie kopie dzieł sztuki, na których posiadanie mogli pozwolić sobie tylko bardzo bogaci mieszkańcy słabo zaludnionych planet. Widniały w nich również kiepskie hologramy słynnych rzeźb, czasami uzupełniane w taki sposób, aby zawierały wizerunki twarzy nowych właścicieli albo niektórych członków ich rodzin. Zdarzały się także jarmarczne niewielkie szesnastokolorowe świetlne układanki, w których kombinacje barw powtarzały się co każde półtorej minuty. Lukę miał okazję oglądać kiedyś wypolerowane za pomocą piasku piękne wyroby garncarskie Tubylców i dziwił siew duchu, dlaczego ani Seti Ashgad, ani jego ojciec, mimo tylu lat spędzonych na tej planecie, nie pomyśleli o tym, by ozdobić własny dom chociaż j ednym takim maj stersztykiem. Czyżby stary Ashgad tak bardzo gardził wszystkim, co miało jakikolwiek związek z tym światem, że nie chciał mieć nic wspól- 203 nego nawet z jego dziełami sztuki? Z pewnościąjednak aż takich uprzedzeń nie powinien żywić j ego syn, który tu się urodził, a przynajmniej wychował. Nie wyglądał przecież na osobę mogącą liczyć sobie więcej niż czterdzieści lat, prawda? A może to właśnie do niego, a nie do oj ca należał tamten drugi dom, zbudowany u podnóża Gór Błyskawic? - Poszukuj emy ludzi, którzy mogliby wykonać pewne zadanie - ciągnął Casio, wymawiaj ąc słowa samym kącikiem ust, zupełnie jak typ spod ciemnej gwiazdy z kryminalnego wideoholo-gramu. - Jutrzejszej nocy spodziewamy się następnego zrzutu. - Gdzie? - Koło Dziesięciu Kuzynów. Lukę słyszał kiedyś, j ak Croig opowiadał o tym miej scu. Kuzynami nazywano tsile; kryształowe kolumny, które wskutek oddziaływania nieznanego procesu geologicznego utworzyły krąg, a nie prostą linię. Dzięki takiej konfiguracji stały się marzeniem każdego przemytnika, ponieważ bardzo łatwo można było odróżnić je od innych formacji, a zajmowany przez nie teren dawało się szybko przeszukać, nawet ciemną nocą. - Czy moglibyście zabrać także Owena? - Arvid kiwnął głową, wskazując Luke'a. - Pracuje dla Croiga. Przydałoby mu się trochę gotówki. Booldrum Casio, krępy, gładkolicy, ale niezbyt wysoki mężczyzna, noszący na głowie ciężki przyrząd wspomagaj ący wzrok, wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Każdemu, kto pracuje dla Croiga, przydałoby się trochę gotówki - odparł. Gerney Casio przez chwilę mierzył Skywalkera taksującym spojrzeniem, po czym kiwnął głową. - Zabieramy tylu ludzi, ilu zdołamy namówić. Słyszałem, że to duży transport. Czy ten śmigacz, w którym ostatnio cię widziałem - dodał, zwracając się bezpośrednio do Luke'a -jest wciąż jeszcze na chodzie? Mistrz Jedi kiwnął głową, chociaż pomyślał, że stwierdzenie, czyjego maszyna jest wciąż na chodzie, zależało od tego, co kto pod tym poj ęciem rozumiał. - A zatem będziesz pracował jako zbieracz- postanowił Casio. Kiedy starszy mężczyzna odszedł, z ust Arvida wyrwało się pogardliwe prychnięcie. 204 - Nie ufa ci, gdyż w przeciwnym razie zatrudniłby cię jako strażnika, rozglądającego się po okolicy. - Hmrnm? - Ostrzegaj ącego przed Theranami - wyj aśniła Gin, podchodząc do nich i sadowiąc się na skraju podwyższenia, na którym siedzieli. - Och, Nasłuchiwacze czasami dowiadują się o zrzutach i starają się do nich nie dopuścić, ale przypuszczam, że na ogół zadowalają się pilnowaniem wszystkiego, co się dzieje. Wygląda na to, że skupiają uwagę głównie na... Wszystkie światła przygasły, jeżeli nie liczyć samotnego reflektora, oświetlającego główne podwyższenie. Ustawiono je dyskretnie w największej wnęce, która musiała kiedyś pełnić funkcję niszy mieszczącej poczęstunek dla najdostojniejszych, najbardziej czcigodnych gości. Zasłaniająca tylną część niszy kotara zaczęła się rozsuwać, po czym na podwyszenie wskoczył Seti Ashgad. „Nie ufaj mu - ostrzegała Callista. - Nie spotykaj się z nim ani nie obiecuj, że spełnisz jakiekolwiek żądanie, które może postawić". Dlaczego? Dopiero po raz pierwszy miał okazję przyjrzeć się Ashgado-wi - na pokładzie „Borealisa" widział go tylko przelotnie na korytarzu. Luke'a nie było jeszcze na świecie, gdy ojciec Ashga-da został skazany i zesłany przez Imperatora Palpatine'a, ale kiedy miał kilkanaście lat i interesował się wszystkim, co miało jakikolwiek związek z Rebelią, oglądał hologramy przedstawiaj ące starego polityka i poznał jego niewymuszony urok oraz niefrasobliwie składane obietnice. Pomyślał, że stary Ashgad musi w tej chwili liczyć sobie ponad osiemdziesiąt lat. Obserwował, jak jego syn staje na podwyższeniu i zaczyna pozdrawiać i czarować tych spośród gości, którzy stali najbliżej i zapewne znali go najlepiej. Ani razu nie słyszał, żeby Croig albo którykolwiek z gości, jacy przewijali się przez „Błękitnego Blerda Szczęścia", wspominali chociaż słowem o sędziwym polityku. A przecież tamten mężczyzna pokonał Hutta, który mógł wykazywać zdolności Jedi. Co więcej, pozbawił go władzy i zajął dom, z którego Hurt jąspra-wował. Musiał być zatem kimś wybitnym, a co najmniej nieprzeciętnym. Czy umarł, czy tylko zrzekł się władzy na korzyść syna i zamieszkał w innym domu, zbudowanym u podnóża Gór Błyskawic? 205 - Spokojnie, spokojnie, nie możemy na to pozwolić - powiedział w pewnej chwili Ashgad, reagując na wypowiedzianą przez jakiegoś słuchacza niedwuznaczną propozycję, aby żołnierze Nowej Republiki „rozprawili się" z Theranami. Niski, głęboki głos mężczyzny wprost ociekał dobrodusznym sarkazmem. - Wiesz przecież, że to właśnie oni stanowią większość na tym świecie. To ich planeta. - Nasza także! - krzyknął Gerney Casio, zrywając się na równe nogi. - Dorabiamy się tylko garbów, sadząc rośliny na tych zafaj danych skałach. Czy to wszystko się już nie liczy? - A liczy się? - Ashgad nagle spważniał i omiótł całą salę spojrzeniem zimnych, zielonych oczu, w których nagle zapłonął gniew i frustracja. - Myślałem, że tak. Spoglądałem w przyszłość z takim optymizmem, że pozwoliłem sobie zapewnić was, iż potrafię coś w tej sprawie zrobić. Wygląda na to, że się pomyliłem. Zapadła głucha cisza, ale Lukę poczuł, że przez tłum przeszła fala gniewu, podobna do ziemnej błyskawicy. - Jak wiecie, żywiłem wielkie nadzieje - ciągnął polityk, na którego nagle zwróciły się wszystkie oczy. - Korzystaj ąc z własnych znajomości, załatwiłem spotkanie nie z pierwszym lepszym politykiem, nie z jakimś urzędnikiem, nie z członkiem jakiegoś komitetu, ale z samą Leią Organa Solo, przywódczynią Nowej Republiki. I to mimo iż - dodał z goryczą - od samego początku nie ukrywała, że wyraża zgodę, ale czyni to z najwyższą niechęcią. Lukę przypomiał sobie, że inni politycy określali starszego Ashgada mianem „Złotoustego Kusiciela". Słuchając teraz przemówienia, wygłaszanego przez jego syna, mógł bez trudu wyobrazić sobie, jak przemawiał i zachowywał się ojciec. Seti Ashgad posługiwał się głosem jak prawdziwy mistrz; jak artysta, potrafiący operować światłem, dźwiękiem i tonem. Doskonale wiedział, co powiedzieć głośno, a co cicho. Zmieniał ton w zależności od tego, co zamierzał powiedzieć i jakie reakcj e chciał wywołać u słuchaczy. - Przepraszam was - mówił - za to, że działałem, kierując się szaleńczym entuzjazmem. Jestem winien wszystkim przeprosiny, ponieważ obudziłem w waszych sercach nadzieje, które nie miały się nigdy spełnić. Wykonał gest i inny mężczyzna - z tej odległości Lukę nie potrafił rozstrzygnąć, czy był nim syndroid, czy też prawdziwy człowiek, ale wydało mu się, że porusza się, wykonując podej- 206 rzanie płynne ruchy - odsunął na bok połę kurtyny i ustawił na podwyższeniu proj ektor hologramów. - Może powinienem pozwolić, żeby jej ekscelencja powiedziała wam to własnymi słowami. Wszystkie światła w bankietowej sali - tym razem nie wyłączając samotnego reflektora - przygasły jeszcze bardziej. Hologram Leii, jaki się pojawił, był czysty i ostry jak górski kryształ. W panuj ących ciemnościach wizerunek kobiety skąpanej blaskiem, padającym z jakiegoś niewidocznego źródła, do złudzenia przypominał żywą istotę. Zatroszczono się również o to, aby przedstawić hologram w naturalnej skali, tak by wszyscy odnieśli wrażenie, że przywódczyni Nowej Republiki naprawdę bierze udział w ich zebraniu. Odziana w ciężką, fałdzistą ceremonialną szatę, którą zazwyczaj wkładała, pokazując się publicznie, Leia siedziała dumnie wyprostowana, złączywszy dłonie na kolanach. Za nią znajdowało się co najmniej kilkunastu pełniących obowiązki osobistych strażników szaroskórych Noghrich. Kiedy Leia się odezwała, w j ej lodowatym głosie zabrzmiała precyzj a, j aką Lukę słyszał tylko wówczas, kiedy ktoś doprowadzał siostrę do szewskiej pasji. - Obawiam się, panie Ashgadzie, że jakakolwiek pomoc ze strony Nowej Republiki, na którą pan tak liczył, jest absolutnie wykluczona - zaczęła. - Nie możemy pozwolić sobie na to, żeby inne światy, których rady jeszcze nie podjęły decyzji o przyłączeniu się do Nowej Republiki, postrzegały nas j ako organizacj ę popieraj ącą mniejszości - jakiekolwiek mniejszości. Od tego, czy nadal będziemy zachowywali neutralność w takich sporach, nie podejmując żadnych kroków, które mogłyby zmienić stan istniejący wdanej chwili, zależą warunki handlu, jaki prowadzimy z wieloma innymi planetami. A poza tym, zbyt wielu ludzi uważa starania, jakie na waszej planecie podejmująRacjonaliści, zadziałania burzące społeczny ład, nacechowane egoizmem i po prostu kryminogenne. Przez tłum słuchaczy przeszedł groźny pomruk. Siedzący obok Luke'a Gerney Casio warknął: - Kryminogenne... Pokażę ci, kto tu j est kryminogenny, złotko! - Czy utrzymywanie się przy życiu dzięki pompowaniu wody może być czymś kryminogennym? - wrzasnął ktoś inny. - Co w tym egoistycznego, że chciałabym mieć lekarstwo dla swojego syna? 207 Tymczasem wizerunek Leii ciągnął oschle: - Rozumiem pańskie problemy, panie Ashgadzie, ale Republika musi mieć na uwadze wszystkie aspekty sytuacji. A oprócz tego, j eżeli chce pan znać prawdę, niezadowolenie garstki osadników żyjących na świecie, nie będącym nawet członkiem Nowej Republiki, nie jest warte dwóch milionów kredytów - nie wspominając o uszczerbku, jakie poniosłoby dobre imię Republiki -które musielibyśmy wyłożyć, gdybyśmy zdecydowali się interweniować w waszym sporze. Jej ostatnie słowa zostały niemal zagłuszone przez narastający gwar oburzonych głosów. Ktoś wrzasnął: - Parszywa, podstępna wiedźmo! Co, do pioruna, możesz wiedzieć o naszych sprawach? Również Lukę zerwał się na równe nogi. Czuł, że w całym jego ciele płonie wściekłość, ale nie na mężczyznę, który wykrzykiwał zniewagi pod adresem siostry, ale na człowieka, który stał na podwyższeniu, ledwo widoczny za migotliwym hologramem. Ashgad spuścił głowę i z całą fałszywą pokorą demonstrował żal i rezygnację. Lukę wrzasnął: - Oszust! Natychmiast zorientował się, że jego krzyk utonął w morzu innych wrzasków. Zanim zdążył nabrać powietrza, żeby zawołać po raz drugi, uświadomił sobie, że wyrażanie sprzeciwu wobec pokazywania ludziom sfałszowanego hologramu oznaczałoby ujawnienie własnej tożsamości i zaprzepaszczenie szans odnalezienia Callisty. Hologram Leii był równie fałszywy jak wizerunki tanich rzeźb, ustawionych w najprzeróżniejszych niszach i holo-graficznie zmienionych w taki sposób, żeby zawierały obrazy twarzy członków rodziny właściciela. Po pierwsze, nawet jeszcze zanim Leia zrezygnowała z usług osobistych strażników, nigdy, przenigdy nie pokazywała się publicznie w towarzystwie Noghrich. A kiedy wstała z krzesła, Lukę nabrał pewności, że się nie pomylił. Krzesło nie przypominało żadnego spośród tych, jakie znajdowały się czy to w sali konferencyjnej „Borealisa", czy w jakimkolwiek innym pomieszczeniu flagowego statku. Purpurową ceremonialną szatę, jaką wkładała przy okazji dziesiątków oficjalnych wystąpień lub bankietów, można było skopiować bez większego trudu. Wprawdzie Lukę jeszcze nigdy nie widział, żeby uczyniono to tak starannie, ale istniało prawdopodobieństwo, że 208 naprawdę zręczny fałszerz mógłby skorzystać z jakiegoś hologramu twarzy Leii i zmienić ruchy warg w taki sposób, aby zgadzały się ze słowami uprzednio przygotowanego i elektronicznie zmodyfikowanego tekstu. Lukę uświadamiał sobie, że wszystkiego tego dowiedział się w ciągu wielu lat, kiedy uczestniczył w Rebelii. Zapoznawał się z zaawansowanymi technikami i najnowszymi osiągnięciami w dziedzinie nauki, czy to wówczas, kiedy przebywał na Coru-scant, czy kiedy odwiedzał naukowe instytuty. Jeszcze w czasach dzieciństwa, które spędził na Tatooine - a właśnie tam dorastał, podobnie j ak wuj Owen czy j ego przyj aciele - nie wątpił, że dzięki sprytnym sztuczkom można było ukazać każdą prawdę w innym świetle, tak samo jak nie wątpił, że potrafi latać. Tymczasem słuchacze uwierzyli w to, na co spoglądały ich oczy. Uwierzyli Setiemu Ashgadowi. I wpadli we wściekłość. Mężczyzna stał nieruchomo na podwyższeniu, każdym gestem sprawiaj ąc wrażenie, że usiłuj e uspokoić wzburzony tłum, podczas gdy w rzeczywistości nie czynił nic, aby ludzie przestali krzyczeć. Lukę prześlizgnął się obok stojących przy drzwiach syndroidów, po czym przeszedł przez sąsiednią mniejszą komnatę. Czuł zbyt wielki gniew, żeby mógł pozostać. Kiedy stąpał po miękkich wykładzinach, jego stopy nie wydawały żadnych dźwięków. Mimo to uświadamiał sobie, że jest obserwowany przez syndroidy. Nie wątpił, że sterująca ich funkcjonowaniem centralna jednostka- bez względu na to, w jakim miejscu została ukryta - zawierała w pamięci wizerunki twarzy wszystkich Racjonalistów, mieszkających na planecie. Na szczęście żaden automat nie uczynił niczego, by go powstrzymać. Lukę przeszedł przez parę wielkich otworów - nie wiedział: okiennych czy drzwiowych - a kiedy znalazł się na dworze, odetchnął głęboko zimnym powietrzem, aby uśmierzyć wściekłość. Minął gąszcz wydzielających aromatyczne wonie błękitno-listnych krzewów i znalazł się na ulicy. Wraz z nastaniem nocy wichura ucichła, chociaż od czasu do czasu zdarzały się silniejsze podmuchy. W jego uszach nie przestawały dźwięczeć echa okrzyków, jakie słyszał w bankietowej sali, a zwłaszcza rzucanych pod adresem siostry wyzwisk i zniewag. Na pustkowiu, poza terenem zajmowanym przez domy i uprawne pola, błyszczały podobne do gigantycznych sopli tsile, oświet- 14-Planeta zmierzchu 209 lone zimnym blaskiem rozgwieżdżonego nieba. Na ziemi poj awiła się warstewka szronu, a lodowate powietrze paliło płuca niczym rozżarzone żelazo. Lukę czuł, że zewsząd napiera na niego Moc. Oddycha... czeka... Niedaleko, na usianej odłamkami skał równinie, przebywali jacyś ludzie. Mimo iż nie zapalili żadnych świateł, Lukę wyczuwał ich obecność za pośrednictwem Mocy. Miał wrażenie, że powietrze drży i wiruje. Theranie? Możliwe. Zapewne obserwowali dom Setiego Ashgada. „Pofolguj gniewowi" -powiedział kiedyś jego ojciec. Pofolguj gniewowi. Mówił to, mając nadzieje, że skusi syna i zachęci do tego, aby wykorzystał gniew podczas walki. Idiotyczna sztuczka. Tym razem jednak mistrz Jedi naprawdę pofolgował własnemu gniewowi. Pozwolił, by popłynął w dal jak rwący strumień; żeby uniósł się w niebo i został rozproszony albo pochłonięty przez gwiazdy. Miał wrażenie, że tej nocy i tak zbyt wielu ludzi dało upust gniewowi, podsycanemu celowo i wznieconemu przez zręcznego magika, który zaprosiwszy uprzednio gości do domu, dawał pokaz własnych umiejętności. Kiedy Lukę nareszcie pozbył się gniewu, uzmysłowił sobie, że znów może trzeźwo myśleć. Myśleć i zadawać pytania. A najważniejsze spośród wszystkich brzmiało: Co właściwie chciał na tym zyskać Seti Ashgad? ROZDZIAŁ W chłostanym strugami ulewnego deszczu kosmoporcie Bag-sho roiło się od żołnierzy, których ściągnięto chyba ze wszystkich garnizonów planety Nim Drovis. Nie opuszczając orbity, Han Solo powiadomił ośrodek medyczny o tym, że ma na pokładzie statku piętnaścioro bardzo ciężko rannych rozbitków, cierpiących na chorobę popromienną. Na lądowisku oczekiwał na niego Ism Oolos, lekarz pochodzący z rasy Ho'Dinów. Towarzyszył mu oddział uzbrojonych i umundurowanych Drovian. Wojskowi pochwycili Hana w tej samej sekundzie, kiedy zszedł po rampie, po czym poddali szczegółowej i niezbyt delikatnej rewizji. - Czy to naprawdę konieczne? - zaprotestował oburzony doktor Oolos. Han zwrócił się do dowódcy droviańskich żołnierzy i wyraził mniej więcej taki sam pogląd, tylko o wiele bardziej stanowczym tonem. - Doktorku, gdybyś widział chociaż część tego uzbrojenia, jakie starają się przemycić członkowie plemienia Gopso'o, nie zadawałbyś takich pytań. Droviański sierżant wyciągnął z gardła zatyczkę, żeby wypowiedzieć to zdanie, a potem wcisnął ją z powrotem, nie zwraca-j ąc uwagi na ciche mlaśnięcie, j akie wydała, wsuwaj ąc się na poprzednie miejsce. Od pierwszych chwil, kiedy wraz z pojawieniem się wojskowych baz Starej Republiki na planecie rozpoczęła się era cywilizacji opartej na zaawansowanej technice, zwyczaj noszenia zatyczek przyswoiła sobie większość Drovian. Polegał na 211 wdychaniu zwilu - popularnego środka aromatyzującego, dodawanego do większości ciast, wypiekanych na Algarinie - i wciąganiu go do płuc przez śluzowe membrany tchawic, dzięki temu, że powietrze przechodziło przez gąbczaste zatyczki wielkości pięści, nasączone tą substancją. Jakieś osiemdziesiąt procent żołnierzy miało w gardłach takie gąbki o rozmaitych grubościach i średnicach, wskutek czego w powietrzu unosiła się intensywna mieszanka zapachów wanilii i cynamonu, walcząca o lepsze z woniami gnijącej roślinności, przywleczonych z różnych zakątków galaktyki pleśni i gryzącego, kwaśnego dymu. - Musisz nam wybaczyć - odezwał się doktor Oolos, po czym pochylił głowę, z której wyrastały jaskrawe czułki. Skinął na grupę sanitariuszy i nie zwracając uwagi na sierżanta i dwóch żołnierzy, ruszył za Hanem w górę rampy. - Od kilku miesięcy coraz więcej kłopotów sprawiają nam Gopso'owie. Są odwiecznymi, nieprzej ednanymi wrogami prawdziwych Drovian... - Ściszył głos do szeptu i zgiął się wpół, żeby zbliżyć usta do uszu Hana, tak by nie usłyszał go sierżant ani żaden z żołnierzy. - Zapewne nie wiesz, ale Gopso'owie i Drovianie niczym nie różnią się od siebie. Dzieli ich tylko odwieczna nienawiść, j aką od wielu wieków żywiąj edni względem drugich. Słyszałem, że u źródeł tej nienawiści legła różnica zdań na temat tego, czy słowo, z którego wywodzi się wyraz „prawda", należało wymawiać w liczbie pojedynczej, czy mnogiej. Od tamtych czasów dopuszczono się po obu stronach tylu okrucieństw, że w tej chwili i tak nie jest ważne, o co poszło. Dro-vianie jako pierwsi opanowali umiejętność latania w przestworzach i, rzecz jasna, są dominującym plemieniem, ale... - Co takiego? - wybuchnął Solo. - Chcesz powiedzieć, że zabij aj ą j edni drugich tylko dlatego, że ich przodkowie nie mogli dojść do zgody w sprawie parszywej gramatyki? W przeciwieństwie do Ho'Dina, nie zawracał sobie głowy ściszaniem głosu. Doktor Oolos skrzywił się i gestem dał mu znak, żeby nie mówił tak głośno, ale było za późno. Droviański sierżant skoczył i pochwycił ramię Hana tak silnie, że jego palce wpiły się w ciało niczym szczęki imadła. - Zabij am te spleśniałe gnidy, ponieważ wymordowały moj ą rodzinę, rozumiesz? Ponieważ wypatroszyły Garnu Hrala Eschena; ponieważ obdarły ze skóry dzieci Ethrasa, ponieważ... - Dobrze, już dobrze - powiedział szybko Han, ujrzawszy, że sierżant przyciąga go coraz bliżej i bliżej wylotu lufy broni. - 212 Uhmm... Chewie? - Odwrócił się w samą porę, aby pokazać wychodzącemu ze sterowni Wookiemu, że właściwie nie dzieje mu się żadna krzywda. Zdobył się nawet na nieco wymuszony uśmiech. - Chewie, to jest sierżant... - Sierżant Knezex Hral Piksoar. Podoficer ponownie wepchnął gąbczastą zatyczkę do gardła. Cienka nitka zielonkawego śluzu wyciekła z kącika ust i powoli spłynęła na połyskującą skorupę, pokrywającą niemal całą brodę. - Musicie pozwolić im przeszukać wnętrze statku - odezwał się łagodnie Ho'Din. -Niestety, to konieczne. Nie przejmujcie się, to tylko formalność. Ostatnie zamieszki, jakie tu wybuchły, pociągnęły za sobą wiele ofiar, a poza tym na zarazę, j aka szalej e w bazie Republiki, zdążyło umrzeć jakichś czterdziestu obywateli... - Czterdziestu? - powtórzył Han, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Uniósł głowę i spojrzał na twarz istoty, górującej nad nim wzrostem i przypominającej wiotką wierzbę. - Obawiam się, że tak - odparł doktor Oolos. - To właśnie z tego powodu wypytywałem cię tak szczegółowo, zanim wyraziłem zgodę na lądowanie. Władze ośrodka medycznego poddały całą bazę ścisłej kwarantannie. Hral Piksoar wszedł za nimi do pierwszej spośród kilku ładowni, przekształconych przez Hana w prowizoryczne izby chorych. Trzymał blastery wymierzone we wszystkie cztery ściany, podczas gdy doktor Oolos i jego sanitariusze przechodzili szybko od jednej ofiary do drugiej. Wstrzykiwali dawki środków znieczulających i przeciwwstrząsowych, po czym przenosili pokrytych ropie-j ącymi ranami, bezwłosych i j ęczących z bólu rozbitków do umieszczonych na antygrawitacyjnych noszach zastojników. W tym czasie dwaj żołnierze przeszukiwali korytarze i inne pomieszczenia „Sokoła", zapewne mając nadzieję, że znajdą przemycane karabiny albo blastery. Na samą myśl o takim postępowaniu Han czuł, że świerzbi go skóra karku. Wiedział jednak, że jakikolwiek protest doprowadziłby do wybuchu awantury, w wyniku której on, Lando i Chewie spędziliby najbliższą noc w miejscowej pace. Co gorsza, obawiał się, że piętnaścioro nieszczęśników mogłoby wówczas przeżyć wiele godzin, jęcząc i wijąc się z koszmarnego bólu. Jeżeli chodziło o niego, wymierzyłby cios pięścią Hralowi Pik-soarowi w tym samym ułamku sekundy, kiedy cymbał pochwycił j ego ramię w kleszcze. Przeleciał j ednak dwa parseki, wsłuchuj ąc siew ciche agonalne szepty cierpiących ludzi. Słyszał je zawsze, 213 ilekroć przechodził korytarzem obok drzwi ładowni. Umieścił w nich kobiety i mężczyzn, a potem podłączył wszystkich rannych do naprędce sporządzonych aparatów, umożliwiających krążenie krwi i oddychanie. Kiedy czynił starania, by jego na twarzy nie odmalował się nawet cień gniewu, pomyślał, że może jednak nauczył się czegoś od Leii. - Co tam się właściwie stało? - zapytał cicho, kiedy podobny do smukłego drzewa lekarz zgiął się we dwoje, aby wejść do następnej ładowni. - Powiedziałeś, że w tutejszej bazie zachorowało na jakąś zarazę czterdziestu gości. Nasz frachtowiec został zaatakowany pzez coś, czego nigdy w życiu nie widziałem... Na Durrenie próbują wzniecić bunt jacyś partyzanci... I ktoś z całą pewnością musiał zestrzelić statek tych nieszczęśników... - Galaktyczny ośrodek medyczny czyni starania, żeby opanować zarazę - odparł zasępiony doktor Oolos. - Usilne starania. -Wyrastające z głowy czułki, mieniące się setkami odcieni czerwieni i purpury, poznaczonej plamkami i cętkami fioletu, niepewnie się wyciągnęły, a w ciemnych oczach odmalował się niepokój . - Przywożą nam ofiary umierające na coś, czego nie potrafimy zidentyfikować. W ich ciałach nie wykrywamy obecności żadnych wirusów, bakterii, toksyn ani alergenów. Co gorsza, wygląda na to, że umieszczenie chorych w zbiornikach bacta tylko przyspiesza proces wyciekania życia z organizmów nieszczęśników. Pokręcił głową, po czym spojrzał na sierżanta Hrala Piksoa-ra, który niczym osoba cierpiąca na paranoję wychylił głowę na korytarz i usiłował tam coś wypatrzyć, nie ruszając się z ładowni. - Przeżyliśmy parę napadów, jakich dokonali na przedmieściach Gopso'owie - ciągnął Oolos. - Wysadzili w powietrze kilka budynków rządowych, a niedawno opanowali niewielki kosmoport. Nie do wiary, ale z każdym dniem życie staj e się coraz niebezpiecz-niejsze. - Wyszedł na korytarz i pospieszył za sanitariuszami, którzy właśnie wynosili ostatnich rannych. Solo podążył jego śladem. W pewnej chwili lekarz dotknął wiszącej u pasa maski przeciwgazowej i znacząco popatrzył na Hana. - Zabierz coś takiego ze sobą, jeżeli z jakiegokolwiek powodu zdecydujesz się opuścić pokład statku. Krążą pogłoski, że podczas ataku Gopso'owie używają różnych gazów, ale, jak dotąd, nie mieliśmy w ośrodku żadnych udokumentowanych przypadków, które pozwoliłyby na stwierdzenie tego faktu. 214 - Pomyśl dwa razy, zanim podejmiesz decyzję o zejściu na ląd - odezwał się Lando Calrissian, który musiał usłyszeć to, co powiedział lekarz. Kiedy Han i doktor Oolos przeszli obok niego, wyszedł ze sterowni i odprowadził ich do rampy. Na jego śniadej twarzy malował się gniew, ale w oczach kryło się przerażenie. - Radzę ci, chłopie, uszczelnijmy śluzy i wynośmy się z tej dziury. - Musimy przecież dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi. - Han pozostawił doktora i Landa na korytarzu, a sam skoczył do sterowni, pragnąc zabrać pięć magnetycznych dysków, na które przepisał zawartość dziennika okrętowego nieszczęsnego „Corbantisa". - Czy mógłbyś pomóc mi rozszyfować te kody? -zapytał, zwracając się do doktora Oolosa. - Muszę się dowiedzieć, kto i dlaczego zestrzelił tamten statek. Chcę zapoznać się ze wszystkim, co się działo, zanim zostali trafieni. - Spróbuję. Ho'Din wyciągnął rękę, aby zabrać dyski, ale Han zauważył, że korytarzem nadchodzi sierżant Hral Piksoar, i po prostu schował j e do własnej kieszeni. Z otworu, przez który można było wyj ść na opuszczoną rampę, dobiegały coraz głośniejsze odgłosy strzałów. Po chwili przyłączyły się do nich basowe pomruki strzelających jonowych dział i suche trzaski blasterów. Han odwrócił się do Calrissiana i szepnął: - Nie wyłączaj zupełnie silników i miej oko na warunki, jakie pozwolą na start. Wrócę za dwie godziny. Lando odprowadził go do wyjścia. Sanitariusze i pozostali pracownicy ośrodka medycznego tworzyli niewielką karawanę, mozolnie posuwającą się po smaganej deszczem płycie lądowiska. Z wypełnionych mlecznym gazem zastojników ściekały strugi wody, wskutek czego prostopadłościenne pojemniki wyglądałyjak trumny. Po chwili cała procesj a została otoczona przez grupę trzymaj ących gotowe do strzału blasterowe karabiny droviańskich żołnierzy. Wyglądali, jakby naprawdę podejrzewali, iż poparzone i wijące się z bólu ofiary mogą wyskoczyć z pojemników i strzelając, zginąć ku większej chwale plemienia Gopso'o. - A jeżeli nie wrócisz? - zapytał Calrissian. Han wychylił głowę i stwierdził, że ciepłe krople deszczu mają temperaturę wody, jakiej zwykle używał podczas kąpieli. Zaczął schodzić po rampie, ale kiedy usłyszał pytanie przyjaciela, odwrócił głowę. 215 - Jeżeli nie porozumiem się z tobą do tego czasu - oświadczył, upewniając się, że ma w kieszeni miniaturowy komunikator - startuj. Powiedz Chewiemu, co chcesz albo co musisz, żeby nie próbował mnie szukać, i startuj. - Coraz głośniejsze odgłosy strzałów pozwalały przypuszczać, że walki się nasilaj ą albo przenoszą coraz bliżej. Słychać było także pełne zaniepokój enia okrzyki. W wilgotnym powietrzu wyczuwało się coraz intensywniej szą woń spalenizny. -1 odszukaj Leię. Bez względu na to, ile miałoby cię to kosztować. Czasami ludzie nie przestawali wprawiać go w zdumienie. Threepio dysponował umiejętnościami, jakie zapisano w pamięci każdego wzorowego androida protokolarnego. Przywiązywał dużą wagę do prawidłowej modulacji głosu i wysokości wydawanych dźwięków, dzięki czemu mógł uważać, że włada wszystkimi możliwymi językami. Rzecz oczywista, potrafił także odtworzyć niemal wszystkie spośród trzydziestu tysięcy piosenek, j akie w ciągu ostatnich siedemdziesięciu pięciu standardowych lat cieszyły się największą popularnością na światach, należących do jądra galaktyki - nuta w nutę i słowo w słowo. Ponieważ wiedział o istnieniu automatów i istot obdarzonych szczątkową inteligencją, które posługując się potężniejszymi głośnikami i większymi możliwościami odtwarzania najniższych tonów, umiały to robić skuteczniej niż on, nie korzystał z tej umiejętności bardzo często, ale czasami okazywało się to konieczne. Threepio liczył, że nawet na takiej stosunkowo zacofanej planecie jak Nim Drovis zawsze znajdą się spragnieni rozrywek goście, którzy za wysłuchanie każdego utworu zechcą zapłacić określoną sumę (jej część pokryłaby koszty honorariów istot należących do Galaktycznego Związku Artystów Nagrywaj ą-cych Utwory), nawet w takim skromnym zakładzie jak „Suspenso-rium Wookiego". Wówczas on i Artoo zarobiliby w ciągu jednego wieczora tyle, że wystarczyłoby na pokrycie kosztów przelotu trzecią klasą na Cybloka Dwanaście. Pomocnik zarządcy tej obitej różowymi aksamitnymi i lnianymi tkaninami nory oświadczył jednak: - Brzmicie jak parszywa szafa grająca. Mamyjużjednąpar-szywą szafę grającą. O tam, w kącie. Threepio zaś, nawet gdyby oprogramowanie pozwalało mu kłócić się z ludźmi, miałby kłopoty ze znalezieniem przekonuj ą- 216 cych argumentów, by nie zgodzić się z jego zdaniem. Postanowił zatem, że zanim uda się na poszukiwania innego lokalu rozrywkowego, jeszcze raz przemyśli całą sprawę. Jak zwykle na Nim Drovis, lało jak z cebra, a ci obywatele, którzy przedkładali zamroczenie alkoholem nad stawanie w obronie własnych domów i rodzin (o ile w ogóle je mieli) przed u-czestnikami walk, jakie tu i ówdzie toczono na ulicach, nie wzbudzali dużego zaufania. Klientelę „Ciuch-ciucha" stanowili przeważnie przebywaj ący na trzygodzinnych przepustkach droviań-scy żołnierze oraz zawodowi niszczyciele grzybów i pleśni - twardzi, zawzięci goście, którzy przychodząc do lokalu, nawet nie zdejmowali z pleców miotaczy kwasów czy płomieni. Usuwanie droviańskich grzybów i pleśni umożliwiało przeżycie osobom, które weszły w konfikt z miejscowym prawem, i może dlatego było zaj ęciem, pogardliwie traktowanym przez wyższe warstwy społeczeństwa planety. Do „Ciuch-ciucha" zaglądały także istoty obojga płci, dostarczaj ące cielesnych uciech przedstawicielom wszystkich ras, jakie spotykało się na planecie, a także ich podejrzanie wyglądający opiekunowie i szefowie. Ujrzawszy ilości pochłanianego alkoholu, rozmaitych chemicznych środków odurzaj ących i narkotycznych przypraw, Threepio nie żywił wielkich nadziei na to, że on i Artoo odniosą sukces w tej spelunce. Czekała go jednak miła niespodzianka. Już dawno doszedł do przekonania, że zapewnienie gościom dobrej rozrywki powinno opierać się na przypadkowo dobranej mieszaninie nie pasujących do siebie elementów. A zatem, mając na uwadze to, co powiedział pomocnik zarządcy „Suspensorium Wookiego", nabył harmonię ręczną i zestaw wiolionowych szarpanych dzwonów, które mógł uruchamiać po dołączeniu do jednego z gniazdek w torsie. Kupił także perkusję dla Artoo. Wiedział, że potrafi przedstawić w postaci cyfrowej wszystkie nuty, jakie składały się na każdy z owych trzydziestu tysięcy utworów, cieszących się w ciągu ostatnich siedemdziesięciu pięciu lat największym powodzeniem na planetach, tworzących jądro galaktyki. Co więcej, umiał robić to w taki sposób, aby dźwięki można było odtwarzać na instrumentach, którymi akurat dysponował. Dokonując odpowiedniej kalibracji obwodów głosowych, mógł naśladować głosy takich słynnych artystów jak Framjan Spathen czy Razzledy Croom. Liczył na to, że on i Artoo stworzą muzykę, która umili pobyt i dostarczy rozrywki bywalcom lokalu. Nie przej- 217 mował się faktem, że jego baryłkowaty towarzysz wygląda trochę dziwacznie i czasami wypada z rytmu wskutek wciąż jeszcze przytwierdzonych do korpusu skrzynek z przełącznikami i komputerowych podzespołów „Radości Sabaka". Threepio był całkiem dumny z siebie i uzyskanych rezultatów. Nie wątpił, że gdyby j ego słuchacze nie pochłonęli takich ilości alkoholu, doceniliby poziom rozrywki, jaką starał się im zapewnić. I rzeczywiście, jeden z gości „Ciuch-ciucha", nie zajęty upajaniem się do nieprzytomności ani nie pozwalający sobie na postępowanie względem istot płci przeciwnej w sposób, uznawany za dopuszczalny jedynie podczas miesiąca miodowego, z wyraźnym zachwytem zareagował na odegranie przez Threepia utworu Gayma-naNeeloida, zatytułowanego: „Dźwięk jej skrzydeł". Wrzucił nawet żeton kredytowy do koszyka, przymocowanego niczym kapelusz na samym czubku kopułki astronawigacyjnego robota. - Czy potrafisz zagrać „Fugę K" Mondegrene'a? - zwrócił się do złocistego androida. Wymienił nazwę prastarego klasycznego arcydzieła, które, j ak wiedział Threepio, było wykonywane tylko przez wielkie orkiestry symfoniczne, dysponujące grzmiącymi armatkami i lekkimi organami, mającymi możliwość zmiany widma częstotliwości wytwarzanych dźwięków. Utwór należał do tych, które Threepio najbardziej lubił wykonywać. Stopień matematycznej złożoności stanowił zawsze dla jego obwodów logicznych źródło niewyczerpanej radości. Protokolarny android pochylił się nad obsługiwaną przez Artoo basową perkusją i nie ukrywając nadziei w głosie, zapytał cicho: - W całości? Jego jedyny słuchacz, krzepki, niski Chadra-Fan, którego jedwabista złotawa sierść wyglądałaby o wiele korzystniej po wizycie w j ednym z salonów kosmetycznych kosmoportu (gdyby j a-kiś był czynny), entuzjastycznie pokiwał głową. Gestem dał znak barmance, by na nowo napełniła jego kufel megawegitonowym piwem. - Czy naprawdę masz to wszystko w programie? - Hej - burknęła barmanka. - W moim lokalu nie będzie grania żadnych parszywych klasycznych rzygowin. Oburzony Chadra-Fan obrócił się na stołku w jej stronę, po czym wykonał zamaszysty gest małą łapą, starając się objąć nim wszystkich pięciu innych klientów siedzących przy ladzie. 218 - Czy myślisz, że ich to coś obchodzi? - zapytał. - Hej, wy wszyscy! - krzyknął, zwracając się do pozostałych gości tonem, który przypominał piskliwy tenor. Na krótką chwilę zwróciło się na niego piętnaścioro oczu, chociaż niektóre uczyniły to z wyraźnym trudem. - Zamierzam odkupić od was prawa do dysponowania własnym czasem i podziwiania talentów tych oto świetnych muzyków. Chcę zapłacić sumę, za którą każdy z was kupi następną porcję trunku. Zgoda? Z zawieszonej na jedwabnym pasie skórzanej torby wyciągnął pełną garść żetonów kredytowych, po czym niedbałym ruchem plasnął nimi o ladę. - Parszywe klasyczne rzygowiny - mruknęła cicho barmanka. Poczłapała do kranów, z których nalewała gościom piwo, ale przedtem zgarnęła do kieszeni wszystkie żetony. Chadra-Fan dał znak złocistemu androidowi władczym gestem kosmatej łapy, po czym usadowił się wygodniej na stołku. Zamknął oczy i rozdął porośnięte wrażliwymi, jedwabistymi włoskami nozdrza. - Maestro, oczaruj mnie! -powiedział. Przeciągłe, soczyste tony „Fugi" Mondegrene'a odniosły taki skutek, że z baru wybiegli wszyscy goście, na tyle przytomni, że mogli utrzymać się na nogach. Threepio nie zwrócił na to uwagi. „Fuga K" była intelektualnym arcydziełem nawet wówczas, kiedy odgrywano ją tylko na ręcznej harmonii, szarpanych dzwonach i perkusji, na której Artoo wybij ał rytm tyleż entuzj astycznie, co niedokładnie. Przypominała nienagannie zbudowaną pod względem logicznym filozoficzną rozprawę, a użycie niespotykanych instrumentów w dziwny sposób sprawiało, że Threepio zaczynał jeszcze lepiej rozumieć i bardziej cenić złożoną strukturę utworu. Tymczasem barmanka, nie mając żadnych innych gości, których musiałaby obsługiwać, oparła się o ścianę w najdalszym kącie baru. Ssała jedną przesyconą zwilem zatyczkępo drugiej i przysłuchiwała się kolejnym częściom utworu, okazując sceptycyzm, który jednak z każdą chwilą, jak wyczuwał Threepio, zamieniał się w coś innego. Protokolarny android miał nadzieję, że w podziw dla jego umiejętności. Może nawet w początki zainteresowania muzyką klasyczną. A może nie. Kiedy utwór dobiegł końca, przeszła przez salę i stanęła przed podwyższeniem dla orkiestry. Wsunęła dłonie za 219 ciężki skórzany pas, który opinał jej biodra, po czym skierowała na nich badawcze, błękitne oczy, ozdobine przesadnie krzykliwym (j ak uważał Threepio) błękitno-złocistym makij ażem. Wszystkie wysadzane brylantami bransolety, przewleczone przez oba otwory przypominających ryj nozdrzy, zalśniły w blasku, rzucanym przez wewnętrzne oświetlenie sali. Zajrzała do przymocowanego na wierzchu kopułki Artoo koszyka, gwizdnęła cicho i powiedziała: - Dziesięć kredytów! Nie jesteście nawet w połowie tacy źli, na j akich wyglądacie. - Bardzo dziękuję, szanowna pani - odparł Threepio. Zdjął harmonię z torsu i odłączył dzwonki, żeby ich dźwięk nie towarzyszył jego ruchom ani wypowiadanym słowom. - Wasz szef wpadnie tu trochę później? Może będę mogła zawrzeć z nim coś w rodzaju umowy? - Och, my nie mamy szefa, łaskawa pani. Naszym właści-cielemjest... - Dobrze, dobrze, Threepciu, nie zawracaj głowy tej biednej kobiecinie. Bezgranicznie zdumiony Threepio odwrócił się w stronę Cha-dra-Fana. Po skończeniu „Fugi K" istota podeszła do drzwi wyjściowych baru. Wsłuchiwała się w dobiegające z ulicy odgłosy, które zdołały przebić się przez szum deszczu, i zaciągała wilgotnym powietrzem zapadajającej nocy. Kiedy jednak usłyszała pytanie barmanki, przy dreptała z powrotem. - Igpek Droon - mój kumpel, który lata na trasie do Anteme-ridiana -wprost nienawidzi, kiedy nawet jego androidy nazywają go „szefem" - oznajmił, kierując na barmankę małe, świdrujące i czarne j ak węgiel oczy. - Wydał maj ątek na przeprogramowanie wszystkich androidów, j akie miał na pokładzie statku, żeby nazywały go „przyjacielem" i „towarzyszem". Nic dziwnego, wychowywali go Agrobojownicy - dacie wiarę? Powiada, że wydawałoby mu się, że ma piasek w skrzelach, gdyby cokolwiek uważało go za szefa. Czuje się okropnie, ilekroć jednym z członków załogi jest Gamorreanin albo Griddek. Przez cały czas trwania lotu kłóci się z jednym albo drugim o to, jak powinni go nazywać. Myślę, złotko, że odprowadzę teraz tych dwóch gości... - Klepnął jedną dłonią Threepia, a drugą Artoo, pozwalając sobie na poufałość, którą złocisty android uznał za więcej niż cokolwiek obraźliwą. - ...na statek Pekkiego, by upewnić się, że po drodze nie zostaną porwani ani w ogóle nie przydarzy się im nic złego. 220 - Bardzo pana przepraszam - zaprotestował Threepio. - Przecież ja... - Nie wątpię w to, że znasz drogę - uciął Chadra-Fan, a potem zasypał rozmówcę istną lawiną przypominających beczenie dźwięków, które w języku mieszkańców planety Chad oznaczały: - Chodź ze mną, ty głupia blaszana puszko! Czy naprawdę chcesz przez następne trzydzieści pięć lat grać same rozrywkowe kawałki w tej cuchnącej dziurze? Nie rozumiesz, że ta baba usiłuje cię porwać? Threepio jęknął. - Co takiego? - zapytał, posługując się językiem, w którym się do niego zwrócono. - Porwać? Chadra-Fan przewrócił oczami i popatrzył znów na barmankę, po czym roześmiał się na całe gardło i powiedział; - Ach, te jednostki See-Threepio! Prawdziwi pedanci, jeżeli chodzi o szczegóły! Będą się sprzeczali z tobąo to, po której stronie ulicy pozwala iść ich oprogramowanie. Chodźmy,uhm... -Rzucił okiem na numery seryjne astronawigacyjnego robota, ale postarał się zrobić to w taki sposób, żeby barmanka się nie zorientowała. - Chodźmy, Artku. Pekkie mówił, że powinniście wrócić na pokład, zanim zapadnie głęboka noc, a zaczyna się robić naprawdę ciemno. Małąkosmatąłapąujął ramię złocistego androida i pociągnął go za sobą. Threepio był tak zdezorientowany i zdumiony, że podreptał za nim, chociaż z trudem powstrzymywał się od zaprotestowania przeciwko tej nieprawdzie. Artoo posłusznie ruszył jego śladem. Barmanka zmrużyła oczy i mierząc obu podejrzliwym spojrzeniem, strzygła uszami i trącała przewleczone przez ryj bransolety. - Najmocniej pana przepraszam - odezwał się Threepio, kiedy wszyscy znaleźli się na spłukiwanej strugami deszczu ulicy. -Dokonałem przeglądu wszystkich baz danych, jakie zapisano w mojej pamięci, ale nie znalazłem ani pańskiego nazwiska, ani podobizny. - Nazywam się Yarbolk Yemm i jestem reporterem „Trój-mgławicowych Wiadomości". Nie sądzę, żeby i te informacje zarejestrowano w twoich bazach danych, Threepciu. A tak, przy okazji: Gdzie właściwie podziewa się twój właściciel? - Mój towarzysz i ja jesteśmy własnością... Artoo, co ty sobie wyobrażasz? 221 Mały astronawigacyjny robot skręcił raptownie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i zaczął uderzać złocistego towarzysza wielkim bębnem, wciąż j eszcze przytwierdzonym do przedniej części korpusu. Jego napaści towarzyszyła kakofonia przeraźliwych świstów, pisków, gwizdów i świergotów, z której wynikało, że Artoo nie uważa za najlepszy pomysł informowania reportera „Trójmgławicowych Wiadomości" ani o powodzie przybycia na Nim Drovis, ani o dalszych planach czy stawianych celach. Tym razem Threepio musiał przyznać, że w opinii, tak bezceremonialnie wyrażonej przez niższego przyjaciela, kryje się sporo prawdy. - Nasz właściciel oczekuje na nas na Cybloku Dwanaście -odparł po dokładnym rozważeniu wszystkich aspektów sytuacji, co, na szczęście, zajęło mu tak mało czasu, że odpowiedź zabrzmiała wiarygodnie. -Na skutek okropnej pomyłki mnie i mojego towarzysza wysłano na Nim Drovis. Nie mieliśmy środków, żeby powiadomić właściciela o tym, gdzie przebywamy, a musimy do niego j ak naj szybciej powrócić. Nasza sytuacj a okazała się krytyczna, więc wpadliśmy na pożałowania godny pomysł, że możemy zarobić konieczną ilość kredytów w taki sposób. Gestem pokazał bęben Artoo i harmonię, ukrytą w starannie polakierowanej czerwonej skrzynce i zawieszoną na własnym torsie. Wszyscy trzej stali właśnie na jednym spośród tysięcy małych mostów łączących starą część miasta z nową. Krople deszczu, który powoli zamieniał się w mżawkę, zdobiły cętkami powierzchnię przepływającej pod nim brunatnej wody i spływały po metalowych obudowach obu automatów, a także po czarnej, przemokniętej jedwabnej tunice Chadra-Fana. Od strony przeciwległego brzegu dolatywały odgłosy strzałów oraz okrzyki i plusk stóp istot, biegnących przez kałuże. Yarbolk odwrócił głowę i zastrzygł uszami, po czym ponownie spojrzał na oba automaty. Jego małe i czarne jak guziki oczy zdradzały, że reporter jest zamyślony. - Cyblok Dwanaście, hmmm? Mówiono mi, że od tygodnia nie dochodzą stamtąd żadne wieści. Wysłano w tamten rejon dwa krążowniki, „Ithoriankę" i „Empyreanina", żeby rozprawiły się z niewielką piracką flotą, która wystartowała z Budpocka, ale nikt nie potrafi powiedzieć, co się z nimi stało. W miejscowych barach słyszy się pogłoski, że ktoś dostarcza broni Gopso'om i obiecuje zlikwidowanie posterunków, rozmieszczonych na różnych skrzy- 222 żowaniach. I rzeczywiście, dzisiejszej nocy nie widać żadnych patroli ani strażników, prawda? Lepiej uważajcie na siebie, chłopaki - dodał, naciągając na głowę przemoczony jedwabny kaptur. -Istniejąprawa, nakazujące oddawanie znalezionych androidów właścicielom, ale j eszcze nie widziałem, żeby gdziekolwiek były przestrzegane. A zresztą, i tak są skuteczne tylko wówczas, jeżeli się o nich wie i pamięta. Wielu gości w tym mieście nie miałoby nic przeciwko skorzystaniu z okazji, jaką daje im jednostka typu See-Three i astronawigacyjny robot, nie mające tabliczek z nazwiskiem właściciela. Ponownie sięgnął do skórzanej torby i wyłowił wypolerowany czerwony dwudzietokredytowy cylinder. Wrzucił go do częściowo wypełnionego kredytowymi żetonami koszyka, wciąż jeszcze przymocowanego do kopułki małego robota. - Kupcie bilety na nazwisko j akiegoś człowieka - ciągnął. -Igpek Droon jest w rzeczywistości drobnym kupcem i jeżeli chcecie, możecie powołać się na niego. Później wynoście się z tej planety. Powodzenia. I dziękuję za muzykę. Zza kanału doleciały następne odgłosy walk, toczących się tym razem bliżej niż poprzednie. Yarbolk Yemm przesunął na przód pasa niewielkie rejestrujące urządzenie, z którym się nie rozstawał, po czym popędził przez most i skierował w stronę, skąd dobiegały odgłosy strzelaniny. Już wkrótce porośnięta zmierzwioną sierścią i ubrana w jaskraworóżowo-błękitne szaty niewielka kosmata istota zniknęła w ciemnościach nocy. Chwilę później z wylotów wąskich uliczek, kończących się w odległości jakichś dwudziestu metrów na brzegu kanału, wysypały się grupki wojowników. Byli pośród nich umundurowani Drovianie, istoty ludzkie i Ho'Dinowie. Wszyscy bronili się przed atakami o wiele liczniejszych oddziałów Drovian, którzy mieli na sobie odmienne mundury. Na ogolonych czaszkach napastników powiewały długie, przewiązane kokardami pasma włosów, z wplecionymi różnobarwnymi kawałkami gumy i plastiku. Oprogramowanie złocistego androida powiedziało mu, że owe ozdoby stanowią coś w rodzaju totemów, sprzedawanych przez międzyplanetarne towarzystwa handlowe, które pragnęły nabywać hurtowe ilości białka od Gopso'ów, zajmujących się hodowlą ślimaków. - Wielkie nieba! - wykrzyknął w pewnej chwili podniecony Threepio. - Popatrz, Artoo, to przecież kapitan Solo! 223 Do miasta wlała się szeroka rzeka uzbrojonych po zęby Gop-so'ów, którzy zdołali dokonać tej sztuki tylko dzięki zdradzie strażników, pilnuj ących kluczowych skrzyżowań ulic. Z ubogich dzielnic, zamieszkanych przez kiepsko opłacanych i nie wykształconych członków tego plemienia, pojawiało się coraz więcej wojowników. Wymachiwali nowiutkimi blasterami i wykrzykiwali nazwiska pomordowanych przodków oraz Dwudziestu Pięciu Wcieleń Cnoty. Strzelali do swoich ciemięzców i wszystkich innych, których uważali za ich zwolenników albo pomocników. - Cuchnące szumowiny - warknął sierżant Hral Piksoar. Jego basowy głos wydobywał się jak spod ziemi. Wojskowy nie mógł wyciągnąć z gardła zatyczki nasączonej zwilem. Trzymał w podobnych do szczypiec dłoniach jonowe działko, które starał się ustawić w jakimkolwiek miejscu. - No cóż, możesz być dumny z tego, co zrobiłeś, Solo... - Ja? Dumny? - krzyknął Solo, a później przykleił się do ściany domu, wyjrzał za róg i posłał kilka blasterowych błyskawic. -Dopiero przed tygodniem dowiedziałem się, że w ogóle istnieje coś takiego, j ak Nim Drovis! Od wielu miesięcy kanałów w tej dzielnicy miasta nie odkażano ani nie czyszczono. Głośne okrzyki i tupot nóg biegnących żołnierzy sprawiły, że powierzchnia wody, pokryta brudną pianą i poznaczona cętkami kropli deszczu, wzburzyła się i zabulgotała. Han ujrzał, że z głębin wyłaniają się kolonie grzybów i pleśni, połyskuj ących złowieszczo w mdłym blasku świecących kilka ulic dalej latarń. - Powiedzieli: „Republika przyśle wam żołnierzy. Nie musicie utrzymywać silnych stacjonarnych armii. Parszywa Republika pomoże wam, kiedy znajdziecie się w potrzebie" - ciągnął sierżant, jakby nie usłyszał jego uwagi. - No cóż, znaleźliśmy się w potrzebie i poprosiliśmy o przysłanie żołnierzy... - Kapitan Solo nie ma nic wspólnego z wysyłaniem oddziałów wojska - przerwał ostro doktor Oolos. Wystawił długą zieloną rękę za róg i cztery czy pięć razy wystrzelił, zupełnie nie celując. Han domyślił się, że lekarz j eszcze nigdy w życiu nie trzymał bla-sterowego pistoletu. Upewnił się w tym przekonaniu, ponieważ w następnej sekundzie, kiedy nieprzyjaciele zasypali go lawinami blasterowych błyskawic, Ho'Din pospiesznie cofnął się za róg domu. - Wojskowe bazy Nowej Republiki w tym sektorze zostały nawiedzone przez jakąś zarazę... 224 - Wiem tylko tyle, że twoja parszywa Republika obiecała, iż przyśle nam parszywych żołnierzy, ale nie przysłała. - Hral Pikso-ar zaklął, kiedy zabłąkana lasterowa nitka odcięła kawałek jego ostatniej tylnej macki. - A gdzie podziewały się wasze patrole, kiedy przylatywały transporty z przemycaną bronią, hmmm? Na miłość Prawdy i Piękna, te larwojady strzelajądo nas z kartaczownic! Sierżant strzyknął żółtawą strugą przesyconej zwilem śliny. - Lando! - Han pstryknął włącznikiem miniaturowego komunikatora, ale nie przestał obserwować kolonii pleśni, pełznących ku nim niczym śliska pomarańczowa lawa. - Niedługo wracam. Gopso'owie atakują całą dzielnicę. Jeżeli strażnicy lądowiska jeszcze o tym nie wiedzą, powiadom ich i uprzedź, że wkrótce startujemy. Przygotuj „Sokoła", tak byśmy mogli odlecieć, kiedy znajdę się na pokładzie. - Co tam się dzieje, do krzaczastych błyskawic? - wrzasnął do mikrofonu zaniepokojony Calrissian. - Wiemy już o ruchach wojsk Gopso'ów, staruszku. Niedawno odparliśmy ich atak, mający na celu opanowanie lądowiska. Postaraj się dotrzeć do nas w ciągu najbliższych dziesięciu minut, gdyż w przeciwnym razie wsiąkniemy tu na dobre. Solo zaklął, po czym posłał strugę rozżarzonej do białości plazmy w najbliższąkolonię pełznących pleśni. Wydzielając kłęby nieprawdopodobnie cuchnącego dymu, galaretowata substancja zasyczała i zaskwierczała, ale nie przestała zbliżać się do Hana. Mimo iż dwóch Drovian odniosło obrażenia, sierżant Hral Pikso-ar i strzegący skrzyżowania ulic żołnierze nie ustępowali przed naporem przeważających sił Gopso'ów. Doktor Oolos opatrywał rannych jak umiał najszybciej. Nie zmieniając ponurego wyrazu twarzy, przypalał arterie i pokrywał rany warstwami synciała. Han pomyślał, że on i długonogi Ho'Din bardzo łatwo poradziliby sobie z pełznącymi galaretami. Musieliby jednak pozostawić ociężałych Drovian, zdanych wyłącznie na własne siły. Mogliby rozpędzić się i przeskakiwać nad koloniami pleśni, na tyle szybko, aby stopy nie uwięzły w galaretowatej mazi. Dla sprawnego fizycznie człowieka nie było w tym nic trudnego. Co więcej, kiedy pokonaliby przestrzeń, opanowaną przez grzyby i pleśnie, i przedostali się na drugi brzeg kanału - przez zrujnowaną drewnianą kładkę, przerzuconą jakieś dziesięć metrów dalej - mogliby przestać obawiać się Gospo'ów, także zbyt ociężałych i powolnych, aby przeskakiwać nad kałużami galarety. 15-Planeta zmierzchu 225 Oczy Hana skierowały się na wysokie mury domów, które osaczały ich z boków, zamykając jak w pułapce. Od niepamiętnych czasów na Nim Drovis nie było dnia bez ulewy albo chociaż rzęsistego deszczu i domy w Bagsho budowano, mając ten fakt na uwadze. Dzięki temu budynki miały solidne, kamienne ściany, z których wystawały końce grubych drewnianych belek, podtrzymujących wyższe piętra. Taki typ architektury przeważał również w dzielnicy przecinanej przez Tysiąc Cuchnących Kanałów, gdzie domy stawiano byle jak, wskutek czego wyglądały na zrujnowane. Ich mieszkańcy wykorzystywali wystające końce belek podłogowych do mocowania balkonów, urządzania ogrodów albo zastawiania sideł na ptaki. Han wyciągnął z kieszeni u pasa cienką, ale wytrzymałą linkę, zakończoną rozkładaną kotwiczką. Umieścił ją w środku krótkiej i grubej strzelającej rury, po czym przycisnął spust i posłał w górę. Kotwiczka poszybowała nad terenem opanowanym przez kolonie pleśni na wysokość drugiego piętra, po czym wbiła się w drewnianą belkę domu, wzniesionego j akiś pięć metrów bliżej wylotu ulicy i kanału. - Umie pan się huśtać, sierżancie? - zapytał Han, zwracając się do Hrala Piksoara. Pokazał balkon, zawieszony dość nisko nad ulicą poza obszarem pokrytym bąblami galarety, w pobliżu miejsca, gdzie przerzucono zrujnowaną kładkę. Podoficer przyjrzał się cienkiej lince, nie ukrywając, że żywi pewne podejrzenia, jako że Drovianie byli mniej więcej dwukrotnie ciężsi niż przeciętni dorośli ludzie. Widząc j ego wahanie, Han dodał: - Proszę się nie obawiać, wytrzyma nawet tysiąc razy większy ciężar. - A co z moimi towarzyszami? - Hral Piksoar kiwnął głową w stronę dwóch rannych żołnierzy. - Żartuje pan, sierżancie?- odezwał się wyższy, usiłując usiąść. - Jeżeli mam wybierać między tymi parszywymi Gop-so'ami a pleśniami, chyba nie wątpi pan, że zaryzykuję. Na szczęście została mi jeszcze jedna sprawna macka. Niezgrabni Drovianie nie zaliczali się do najlepszych akro-batów. Mimo to zwalili na wielki stos połamane deski, płyty wyrwanych drzwi i szczątki mebli, wyniesionych z pobliskiego budynku; z mieszkania, którego okna wychodziły na ulicę. Zanim pierwszy ranny żołnierz wspiął się na stos, Han podał mu ciężarek, przymocowany do drugiego końca linki. Drovianin, który 226 bez wahania powierzył ciężar ciała niepewnemu środkowi transportu, poszybował łukiem w powietrzu i wylądował na balkonie, skąd zeskoczył i dobiegł do drewnianej kładki. Nie miał żadnych trudności z odrzuceniem obciążonego końca linki następnemu żołnierzowi, ponieważ macki Drovian dysponowały siłą hydraulicznych tłoków, a wyj ątkowo czułe zmysły pozwalały istotom na dokładne celowanie. Jako ostatni postanowili opuścić posterunek Han i doktor Oolos, którzy zamierzali aż do końca razić ogniem nacierających Gopso'ów. W tym czasie napastnicy, kryjąc się za wszelkimi możliwymi osłonami, coraz bardziej się zbliżali. Zasypywali obrońców błyskawicami laserowych strzałów, oddawanych zarówno z poziomu ulicy, jak i balkonów różnych mieszkań, zajmujących wyższe piętra. Han uświadamiał sobie, że inni Gopso'owie, pokonując labiryny wąskich uliczek, starają się odciąć drogę ucieczki grupie żołnierzy dowodzonych przez sierżanta Hrala Piksoara. Wiedział także, że z każdą chwilą warstwa pleśni i grzybów staje się coraz grubsza i trudniejsza do powstrzymania albo zawrócenia z drogi. Od pierwszych chwil, kiedy oddział starł sięz Gopso'ami, na każdą prośbęo przysłanie posiłkówjaką wysyłał dowódca, słyszał w odpowiedzi: „Przyślemy, kiedy będziemy mogli". Han rozumiał, że było to grzecznym eufemizmem, oznaczającym: „Jesteście zdani na własne siły, chłopaki". Jakaś zabłąkana laserowa błyskawica trafiła w ścianę nad jego głową, a odpryśnięte gorące kawałki skały rozcięły mu skórę na twarzy. Han wymierzył lufę blastera w miejsce, z którego strzelano. Przycisnął kilka razy guzik spustowy, ale nie wiedział, czy kogoś trafił. Z balkonu, skąd trysnęła świetliste smuga, nie spadło na ulicę ciało strzelca; mimo to nikt nie odpowiedział ogniem na jego strzały. W pewnej chwili stojący zajego plecami doktor Oolos krzyknął: - Solo! Ostatni Drovianin przedostał się na drugi brzeg kanału. Całą przestrzeń ulicy pokrywała teraz gruba warstwa pleśni, powoli pełznących coraz dalej. Unosiły się nad nią opary żrących trawiennych kwasów i chmury gryzącego dymu. Wydobywały się z miejsc, w które trafiali Drovianie, próbujący zmusić grzyby do odwrotu. - Poradzisz sobie? - krzyknął Han, zwracając się do Ho'Dina. Przypomniał sobie, że lekarz zgłosił się jako ochotnik, który odprowadzi go na lądowisko. Już wcześniej podejrzewał, że kie- 227 dy droviańscy żołnierze zostaną zaatakowani, zostawią go, zdanego na łaskę losu. Czułby się teraz bardzo głupio, gdyby lekarz wypuścił linę i zginął, strawiony przez mięsożerne grzyby. Doktor Oolos j eszcze raz strzelił w kolonie pleśni, które znaj -dowały się teraz niespełna pół metra od czubków j ego butów. Pewnie uchwycił obciążony koniec linki, który rzucili mu Drovianie. Wspiął się na stos strzaskanych desek i połamanych mebli. - Nie widzę innego wyjścia - odpowiedział. - Tędy! - upierał się Threepio. Na chwilę przystanął w pobliżu wylotu jednej z zaniedbanych, nie wybrukowanych alejek, jakie dochodziły do kanału między mostkiem, na którym rozstali się z Yarbolkiem, a miejscem, gdzie Han Solo i jego grupa zni-knęli za rogiem domu. - Słyszę odgłosy strzałów! Artoo nie odpowiedział. Wprawdzie mógłby zwrócić uwagę na to, że odgłosy toczących się walk - przenikliwe gwizdy blaste-rowych strzałów, niemożliwe do pomylenia z czymkolwiek innym pomruki kartaczownic typu Caspel, a także dźwięczne ryki jonowych działek i blasterowych karabinów - dobiegały z różnych punktów dzielnicy, ale tego nie uczynił. Skręcił pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i okazując niezwykłąpewność siebie, potoczył się przez niewielki, grząski błotnisty placyk. - Artoo, nie bądź śmieszny! - krzyknął w ślad za nim poważnie zaniepokojony złocisty android. - O rety. Obawiam się, że te obwody, których nie zdołaliśmy odłączyć, kiedy przebywaliśmy na pokładzie „Radości Sabaka", zupełnie zakłóciły funkcjonowanie jego systemów kierunkowych! Podążając tą alejką, nie dojdziemy nawet w pobliże miejsca, gdzie po raz ostatni ujrzeliśmy kapitana Solo! Mimo to puścił się śladami zdecydowanego na wszystko astro-nawigacyjnego robota. Zapewne uświadamiał sobie, że nie dysponując wystarczającymi informacjami, nie zdoła samemu pospieszyć jej ekscelencji na ratunek. A zatem, nie zważając na to, czy Artoo zechce go usłuchać, czy też nie, musiał dostarczyć ba-ryłkowatego przyjaciela, całego i sprawnego, kapitanowi Solo. Ku swojemu bezgraniczemu zdumieniu stwierdził jednak, że kiedy skręcili za róg najbliższego domu, zobaczyli Hana, wysokiego Ho'Dina i grupę droviańskich żołnierzy, biegnących przez przerzuconą nad kanałem drewnianą kładkę. Ujrzeli także o wie- 228 le liczniejszy oddział Gopso'ów, którzy nieskutecznie ostrzeliwali ich z przeciwległego brzegu, nie mogąc przejść wąską uliczką zablokowaną przez pokryte śluzem agresywne pomarańczowe i żółte grzyby albo pleśnie. Z tej odległości wyglądały jak sięgająca po kolana i zajmująca całą szerokość zaułka rzeka śluzu. Niestety, Artoo wyłonił się z labiryntu wąziutkich uliczek kilkanaście metrów za daleko, tak że między automatami a uciekającymi Droviananmi znaleźli się Gopso'owie, rzeka galarety i kanał wypełniony cuchnącą wodą. Usiłując przekrzyczeć kanonadę blasterowych strzałów, Threepio zawołał: - Kapitanie Solo! Kapitanie Solo! Modulatory dźwięków, umieszczone we wnętrzu każdego protokolarnego androida, nie pozwalały na mówienie podniesionym tonem, wskutek czego głos Threepia nie zdołał przebić się przez gwizdy błyskawic. Złocisty android zaczął się zastanawiać nad tym, jak pokonać teren, opanowany przez Gopso'ów i galaretę. Doszedł jednak do wniosku, że chociaż pleśnie nie strawiłyby ich metalowych powłok ani kończyn, z pewnościąutrudniłyby im swobodę ruchów. W pewnej chwili kapitan Solo, któryjako ostatni znalazł się na przeciwległym brzegu, odwrócił się i wymierzył blaster w sczerniałe deski kładki. Pojawił się oślepiający błysk, po którym spróchniałe szczątki pomostu spadły w nurty wody. Solo, Ho'Din i Drovianie zaczęli biec i wkrótce zniknęli w ciemnościachjakiejś wąskiej uliczki. To, co pozostawili za sobą, przypominało złocistemu androidowi tor przeszkód, wymyślony przez wojskowe komputery w celu badania sprawności i szybkości reakcji ludzi oraz androidów... Szczególnie takich, które przygotowywano z myślą o wykonywaniu woj skowych zadań - pomyślał z goryczą Threepio. Tymczasem Artoo, który chyba wiedział, dokąd podąża, a może tylko tak uważał, ruszył dalej. Raz po raz skręcał za róg jakiegoś domu i przejeżdżał przez maleńkie place, pełne dziur po trafieniach granatów czy kartaczy. Czasami toczył się przerzuconymi nad kanałami wąskimi kładkami, pod którymi sączyła się brudna, spieniona i tętniąca złowieszczym życiem woda. Zewsząd dolatywały odgłosy walki. Tu i ówdzie z balkonów albo otworów drzwiowych strzelały do siebie małe grupy Drovian, różniące się tym, że jedne miały na czubkach głów kokardy, a drugie nie. Inne grupki rabowały płonące sklepy i domy, nie przejmując się tym, że w powietrzu snuły się chmury czarnego, duszącego dymu. Na ulicach le- 229 żały sieczone kroplami padającego deszczu ciała ofiar. Żerujące na niektórych grzyby i pleśnie stopniowo opanowywały coraz większe powierzchnie zwłok. Gdzieniegdzie wąskie przejścia między domami i ulice były tak zryte i oszpecone przez głębokie kratery, jakie utworzyły się po wybuchach granatów i kartaczy, że znajduj ąca się pod twardą nawierzchnią i przesiąknięta mętną wodą ziemia zamieniła się w nieprzejezdne grzęzawisko. Przedostanie się innymi ulicami było niemożliwe z powodu barykad, zbudowanych ze strzaskanych mebli i wzmocnionych wyrwanymi brukowcami i połamanymi deskami. Na niektórych walczyli bojownicy Drovian albo Gopso'ów, odpowiadając ogniem na wystrzeliwane przez przeciwników śmiercionośne błyskawice. Inne wydawały się ciche i martwe, czasami ozdobione jedynie trupami żołnierzy. - Musimy odnaleźć kapitana Solo - gderał Threepio, próbując utrzymać równowagę na wąskim murku, graniczącym z ulicą, której całą szerokość opanowała rzeka pomarańczowej galarety. Bał się, że gdyby zachwiał się i spadł, pogrążyłby się po precyzyjnie wykonane mechaniczne kolana. - Rzecz jasna, przyleciał tu, by odszukać j ej ekscelencj ę. Do tej pory członkowie rady musieli się zorientować, że spotkało ją jakieś nieszczęście. Nawet teraz, kiedy swobodna komunikacj a j est niemożliwa, kapitan Solo przeszukuje ten sektor galaktyki. Artoo, którego brązowy korpus wyglądał jak oblepiony warstwą szlamu albo mułu, zaświergotał coś w odpowiedzi. - Lądowisko! -wykrzyknąłThreepio. -Artoo,jesteś geniuszem! Oczywiście, że właśnie tam skieruje swoje kroki! Dotarli na skraj lądowiska zaledwie kilka chwil po otoczeniu wszystkich budynków i wież kosmoportu przez oddziały atakujących Gopso'ów. Błyskawice blasterowych strzałów, które z gwizdem sypały się ze wszystkich stron, raz po raz przelatywały między kryj ącymi przestronne lądowiska hangarami. Broniący kosmoportu Drovianie ustawili w niektórych miejscach baterie jonowych działek i usiłowali odeprzeć nacierających napastników albo nie pozwolić na zajęcie następnych lądowisk oprócz tych, które dotąd opanowali. Tymczasem Artoo, nie zwracając uwagi na toczące się walki, z godnością toczył się między ścianami hangarów, oszpeconymi czarnymi śladami w miejscach, gdzie roz-bryznęły się fale ognistej plazmy. Przemykał się tunelami, przeznaczonymi do transportu bagaży, i prześlizgiwał pod płonącymi 230 plastenowymi osłonami, z których wznosiły się kłęby cuchnącego dymu. - Tam! - zawołał w pewnej chwili Threepio, wyciągając złocistą rękę. Znaleźli się we wnętrzu jakiegoś hangaru na osłoniętej rampie towarowej, graniczącej z ogromnym permabetonowym lądowiskiem, na którym spoczywał znajomy kształt „Sokoła Milenium". Pochylnia wejściowa była opuszczona. Wyglądała jak wysunięty szarordzawy, smagany kroplami deszczu jęzor bestii. Nagle o powierzchnię lądowiska u stóp towarowej rampy roz-bryznęły się błyskawice laserowych strzałów. Dwie grupy miejscowych bojowników - umundurowanych Drovian i ubranych w łachmany Gopso'ów - strzelały do siebie z przeciwległych krańców, starając się obezwładnić przeciwników. Niestety, ci, którzy znajdowali się bliżej Threepia i Artoo, należeli do plemienia Gop-so'ów. Wyglądali i walczyli jak partyzanci, byli jednak uzbrojeni po zęby w nowiuteńkie i najnowocześniejsze blastery. W przeciwieństwie do nich Drovianie stanowili o wiele mniej liczną grupę, ale wyglądali na zawodowych żołnierzy. Ukryli się pod inną towarową rampą, biegnącąpod kątem prostym do tej, na której stały oba automaty. W pewnej chwili Threepio dostrzegł pośród nich czer-wonofioletowe czułki tego samego Ho'Dina, który towarzyszył Hanowi Solo. Nieco później zauważył samego kapitana, kryjącego się za jakąś osłoną i raz po raz strzelającego z blastera. - Kapitanie Solo! - krzyknął rozpaczliwie. - To my! Niech pan nas tu nie zostawia! Kanonada blasterowych strzałów zagłuszyła jego starannie modulowany głos. Nagle Solo wypadł zza osłony i puścił się pędem po permabetonowej płycie. Kluczył, starając się, aby nie trafiła go żadna błyskawica. Ujrzawszy to, Gopso'owie zaczęli się wycofywać. Threepio spostrzegł, że większość nie miała dużej wprawy w mierzeniu i strzelaniu. Kiedy zorientował się, że nie są takimi dobrymi strzelcami jak Drovianie, odwrócił się do Artoo i powiedział: - Teraz! Po chwili zawołał do sierżanta, dowodzącego nieliczną grupką Drovian: - Proszę nas przepuścić! Jesteśmy przyj aciółmi! Pragnąc, żeby podoficer lepiej go zrozumiał, wypowiedział te słowa po dnwiańsku, czyli w j ęzyku, j akim na ogół posługiwali 231 się Gopso'owie. Zapomniał o tym, że Drovianie porozumiewali się - nawet między sobą - w basicu. Nawałnica blasterowych strzałów bardzo szybko zmusiła go do odwrotu. Tymczasem Han Solo zrobił kilka ostatnich długich susów, po czym dopadł podnóża opuszczonej pochylni. Widocznie ktoś, kto przebywał na pokładzie statku, tylko na to czekał, gdyż w tej samej chwili, kiedy stopy kapitana dotknęły metalowej powierzchni, rampa zaczęła się unosić. Wyglądało to, jakby statek pochłonął go niczym stalowy potwór połykaj ący nieszczęsną ofiarę. Zrozpaczony Threepio po raz ostatni próbował wybiec na lądowisko. Musiał jednak szybko zawrócić, kiedy jakaś świetlista smuga wypaliła ciemną smugę na jego zabłoconym i poplamionym torsie w miejscu, znajdującym się niebezpiecznie blisko gniazda zasilania. - Niech pan nas tu nie zostawia! Z dysz silników „Sokoła Milenium" trysnęły strugi oślepiająco białego ognia. Zmodyfikowany lekki frachtowiec przedarł się przez grubą opończę deszczowych chmur i rozpłynął w ciemnościach, jakby nigdy nie istniał. ROZDZIAŁ Następnego dnia Lukę Skywalker czuł, że jego wściekłość nie minęła. Zastanawiał się, czynie odszukać Gemeya i nie oświadczyć, żeby sam odebrał przemycane towary i zrobił z nimi, co zechce. Zmienił zdanie, kiedy przypomiał sobie, co powiedział Arvid. Lukę spotkał młodego farmera następnego dnia i z mimochodem rzuconej uwagi dowiedział się, że Gerney Casio pełni obowiązki agenta handlowym Ashgada, prowadzącego j ego interesy w Hweg Shul. Kiedy otrzymał tę informację, zaczął intensywnie myśleć. Ashgad robił wszystko, co mógł, aby doprowadzić miejscowych Racjonalistów do szału. Nie trzeba było mieć innych informacji, żeby domyślić się, co chce przez to osiągnąć. Gdyby mężczyzna dysponował armią gotowych na wszystko bojowników, mogły przepędzić Theran z artyleryjskich wież i poświęcić się rozwojowi handlu. Był następcą lorda świata przestępczego, Beldoriona, a także najbogatszym człowiekiem, jakiego Lukę dotąd spotkał na planecie. Miał do dyspozycji dość sił i środków, żeby pełnić wobec mieszkańców funkcję pośrednika w handlu sprowadzanymi towarami. To prawda, że tylko na kilka lat - pomyślał Lukę. Wątpił, by Ashgad uważał, że może opanować miejscowe rynki na dłużej, skoro nie będzie dział, uniemożliwiających rozwój handlu. A może zamierzał przejąć kontrolę także nad działami i wykorzystywać istniejącą sytuację dla własnych celów? Planeta była biedna i zacofana. Wszystko wskazywało na to, że jedynymi eksportowanymi towarami są łamliwe „duszki". Lukę spędził na planecie zaledwie kilka dni, żywiąc się raktoflami, smoo- 233 rami i potrawami, jakie przyrządzano z mięsa blerdów, i nie potrafił wyobrazić sobie, by ktokolwiek chciał płacić spore sumy za sprowadzanie na własny świat takich „smakołyków". Pamiętał jednak o tym, że Ashgad wychował się na tej planecie. Możliwe więc, że mężczyźnie zależało na zdobyciu władzy, której zasięg nie wykraczałby poza Nam Chorios. Czy to ma sens? - zastanawiał się Skywalker tego wieczora, czekając w ciemnościach, jakie spowijały podwórze „Błękitnego Blerda". To prawda, że Ashgad spędził niemal całe życie na tym świecie, ale wychowywał go ojciec, który marzył o tym, że przejmie władzę nad Senatem. I kto wie, gdyby nie ubiegł go Palpati-ne, może Seti Ashgad zostałby Imperatorem? Niemożliwe, żeby taki człowiek wychował syna, którego j edynym marzeniem byłoby władanie biednym, zacofanym i nieurodzajnym światem. Zaledwie kilka minut po ucichnięciu gwałtownej wieczornej wichury, Lukę ujrzał, jak zza rogu sąsiednego budynku bezszelestnie wyłaniają się śmigacze. Naliczył sześć maszyn, które lecąc bez zapalonych świateł pozycyjnych, przemknęły niczym upiorne cienie nad popękaną permabetonową nawierzchnią ulicy i znieruchomiały na podwórzu przed hangarem. Rozpoznał należącą do Arvida koślawą maszynę typu Aratech, zaopatrzoną w niezgrabny wspornik, który umożliwiał zachowanie równowagi, a także śmigacz, będący własnością Umolly Darm. Obok poszukiwaczki siedział Gerney Casio. Mężczyzna był uzbrojony w niewielki, czarny i paskudnie wyglądający karabin blasterowy, zawadiacko oparty o biodro. Za śmigaczami przyjechało, dosiadając cu-pasów, siedmiu czy ośmiu strażników. Wszyscy zgłosili się na ochotnika. Mieli przewieszone przez plecy gotowe do strzału blasterowe karabiny, a w uczernionych twarzach połyskiwały jedynie białka oczu. - Będziesz leciał jako czwarty - szepnął Gerney, a później rzucił Luke'owi niewielką płaską puszkę z ciemną maskującą farbą, w rodzaju taki ej, jakiej używają myśliwi, kiedy nie chcą, żeby światło odbijało się od luf broni. - Jeżeli się rozłączymy, spotykamy się u Ashgada. Rozwal wszystko, co weźmiesz na pokład, jeżeli będzie wyglądało na to, że mogą ci to odebrać Theranie. Lukę uczerniał twarz, po czym to samo uczynił z obudową topornych, wrażliwych na podczerwień gogli, które pożyczyła mu ciotka Arvida. Kiedy wszyscy wylecieli z miasta i znaleźli się pośród wież, na których uprawiano raktofle, spotkali się z innągru- 234 pą, liczącą co najmniej kilkunastu jeźdźców. Wszyscy byli barył-kowatymi, przysadzistymi istotami dwunożnymi, ale poruszali się zdumiewająco cicho i szybko. Mistrz Jedi zauważył, że także ci strażnicy są wyjątkowo dobrze uzbrojeni. Widocznie Ashgad, pragnąc stać się najbardziej wpływowym i najpotężniejszym przywódcą zbuntowanej grupy mieszkańców planety, nie szczędził pieniędzy, żeby jak najlepiej ich uzbroić. Tymczasem Gerney Casio i jego ludzie opuścili teren zajmowany przez wieże i powoli unoszące się antygrawitacyjne kule, wspomagające uprawy niedawno posadzonych roślin. Nie spiesząc się, podążali między polami, porośniętymi karłowatymi bropami, i łąkami, na których pasły się stada blerdów. Zwierzęta wyglądały w ciemnościach jak pomarszczone lazurytowe pagórki. W miarę jak zapuszczali się coraz dalej, zapach roślinności słabł, zastępowany przez drażniącą woń pustkowi. Lukę miał wrażenie, że jeszcze czegoś nie wie. Nie znał jakiegoś fragmentu układanki, który pozwoliłby mu zorientować się, 0 co w tym wszystkim chodzi. Bezkresna pustka otaczała go niczym całun przesiąknięty solą. Wyczuwał, że jego umysł jest przytłoczony przez coraz silniejszy, straszliwy aksamitny napór Mocy. Chyba niewielu mieszkańców uświadamiało sobie obecność Mocy na planecie - pomyślał mistrz Jedi. Zapewne nikt nie wyczuwał, że istnieje na niej jakaś ukryta forma życia; niewidzialna 1 niesłyszalna cywilizacja, kryjąca się gdzieś pośród płonących oślepiającym blaskiem i smaganych huraganowym wichrem górskich wąwozów. Czy możliwe, by wiedział o tym Ashgad? Czy właśnie z tego powodu starał się przejąć władzę? A może, jak wróg Taseldy, pragnął sprawować władzę nad samą Mocą? Lukę uniósł głowę i ujrzał nad horyzontem czerwonopomarań-czową smugę laserowego strzału, która zalewając szczyty gór krwistym blaskiem, poszybowała w niebo. Jakby w odpowiedzi na pierwszą nitkę, pojawiła się druga, wystrzelona z innego działa, umieszczonego na horyzoncie o jakieś sześćdziesiąt stopni względem poprzedniego. Na usianej odłamkami skał równinie ma-j aczył pierścień kryształowych Kuzynów, w milczeniu celuj ących w rozgwieżdżone niebo. Cienka świetlista nitka, nic nie znacząca na tle złowieszczej czerni przestworzy, nagle rozbłysnęła oślepiającym blaskiem, po 235 czym zgasła. Jakiś mężczyzna, podążający innym śmigaczem, zaczął złorzeczyć Theranom. Nazywał ich głupcami i piernikami, przeklinając za to, że nie zgadzali się, by ktokolwiek obcy zmieniał cokolwiek w ich świecie. Lukę, który wychowywał się w podobnych warunkach, doskonale rozumiał tok rozumowania mężczyzny. Będąc chłopcem, a później młodzieńcem, nie znał nikogo, kto ośmieliłby się uważać, że Jawowie albo Tuskenowie mogą rościć sobie jakiekolwiek prawa do obszarów Tatooine, skolonizowanych przez ludzi. Każdy znany Luke'owi człowiek byłby wściekły, gdyby któryś z należących do j ednej albo do drugiej rasy tubylców domagał się poszanowania prawa większości, j aką niewątpliwie stanowili na planecie, do decydowania o losach całej Tatooine. - Zakazywać importu maszyn rolniczych i narzędzi ogrodniczych, metalowych przedmiotów i elektronicznych podzespołów tylko dlatego, że dziewięć dziesiątych ludności planety uważa rozwój handlu za coś złego? To śmieszne! -pieklił się mężczyzna. -Niedługo pewnie zabronią nam posługiwania się jakimikolwiek narzędziami i pozwolą, żebyśmy zdychali z głodu! Skywalker zaczął drapać miejsce po ukąszeniu przez jakiegoś drocha. Kiedy zrozumiał, że powiększający się nad jego głową czerwony punkcik oznacza meteoryt, rozżarzony wskutek tarcia o warstwy atmosfery i najprawdopodobnie będący kapsułą, wypełnioną przemycanymi towarami, zmniejszył prędkość niedawno naprawionego śmigacza, który ukradł Theranom. Zanim dosiadający cu-pasów strażnicy rozproszyli się po terenie, punkciki żółtych lampek szperaczy i czujników ciepła przez chwilę oświetlały drżącym blaskiem ich uczernione twarze. Wszyscy zachowywali się cicho, podobnie jak wierzchowce, którym owinięto szmatami pyski i kopyta. Casio wskazał miejsce, gdzie wylądowała kapsuła. Kierowcy wzięli namiar na dziesięć sterczących w niebo gigantycznych sopli i polecieli w tamtą stronę nad bezkresną, połyskującą w blasku gwiazd równiną. Wyposażona w prymitywne silniki hamujące kapsuła nawet nie zagrzebała się w odbijającej światło gwiazd warstwie żwiru. Z oddali doleciał stłumiony huk wystrzału z jakiejś broni udarowej . Lukę odwrócił głowę w tamtą stronę i wyczuł obecność gru-pyjeszcze innych jeźdźców. Ujrzałjednak, że Casio schodzi w głąb dymiącego krateru, j aki utworzył siew wyniku zderzenia kapsuły z ziemią w odległości mniej więcej stu metrów od najbliższego 236 tsila, i zaczął się zastanawiać, skąd Ashgad bierze pieniądze na zakup broni dla zwolenników i współpracowników. Czyżby Pl-patine zostawił w rękach dawnego rywala jakiś tajny arsenał? Kiedy skały tańczą. Ale przecież blastery, które kupował Ashgad, były nowymi albo prawie nowymi najnowocześniejszymi i najdroższymi modelami. Miały na obudowach wyryty charakterystyczny znak podwójnego księżyca Spółki Loronar. „Zawsze najlepsi -zawsze pierwsi". Mężczyzna musiał zatem skądś brać pieniądze. Czy Calista dostała się do jego domu? Czy możliwe, że dowiedziała się od Taseldy, skąd pochodząpieniądze i dokąd sąprze-syłane? Czy właśnie dlatego uciekła z Hweg Shul? Lukę zorientował się, że w dymiącej jamie przebywało teraz kilku mężczyzn. Wynosili jakieś skrzynie i pakunki, po czym przekazywali je kierowcom śmigaćzy. Kanonada wystrzałów, słyszana w oddali, uświadomiła mu, że jacyś strażnicy toczą bój ze zbli-żającymi się Theranami. W pewnej chwili ktoś podał mu zawiniątko, z którego wystawały lufy kilkunastu blasterowych karabinów. Lukę umieścił je na rufie śmigacza. Po minucie w to samo miej sce trafił owiązany byle j ak pakunek zawieraj ący rezerwowe ogniwa energetyczne. Zanim przeniósł na rufę następne ogniwa, Skywalker obrócił w palcach jeden smukły czarno-czerwony cylinder. Pomyślał, że j ednak Ashgad i j ego kompani posługuj ą się czymś, co wyglądało na używane. Mimo iż z całą pewnością przemytnicy kazali sobie słono płacić za dostarczane towary, przedmioty używane były tańsze niż nowe, a wszystko przemawiało za tym, że Ashgad zamierzał uzbroić po zęby wszystkich członków Partii Racjonalistów. Mężczyźni wynoszący broń podawali teraz poj edyncze blastery. Lukę schwycił jakiś, który mu rzucono, po czym zbliżył do konsolety, żeby w nikłym blasku lampek rozpoznać typ broni. Powrócił myślami do obrońców wieży artyleryjskiej. Przypomniał sobie, jak oblegani umorusani Theranie przemykają między cieniami koszmarnej nadbudówki. Znów ujrzał odzianą na czerwono postać, która zamierzając rzucić wiązkę granatów, niczym wygimnastykowany akrobata opuszczała się na linie. Stwierdził, że trzyma srebrzystobiały blaster typu BlasTech, wyprodukowany przed kilkoma miesiącami, bardzo lekki i poręczny. Doskonale znał ten model. Blaster wyglądał identycznie jak te, w które wyposażono miesiąc wcześniej wszystkich członków 237 honorowej straży, jaką przydzielano dostojnikom Nowej Republiki. Często posługiwał się taką bronią dla zabicia czasu, kiedy strzelał do celu, podróżując na pokładzie „Borealisa". Obrócił blaster w dłoniach i poczuł, że krew w jego żyłach zamienia się w kostki lodu. Na kolbie broni ujrzał srebrną tabliczkę kodową Straży Honorowej Nowej Republiki. Wynikało z niej, że broń stanowiła własność jednego ze strażników, pełniących służbę na pokładzie samego statku flagowego. Broń została skradziona jakiemuś członkowi straży „Borealisa". - Hej, Larsie! - krzyknął do Lukę'a jeden z mężczyzn, stojących obok jego śmigacza. -Zasnąłeś? Mistrz Jedi szybko odłożył blaster, po czym pochwycił następny, który mu rzucono. Tym razem nie musiał zbliżać go do konsolety. Jego palce same odnalazły tabliczkę kodową. Kiedy przeniósł paczkę blasterowych karabinów, j aką chwilę później mu podano, pstryknął przełącznikiem jarzeniowego pręta, pragnąc przyjrzeć się tym, które wcześniej ułożył na rufie. Przekonał się, że kilka pochodziło z „Nieugiętego", ale niemal wszystkie inne zrabowano z pokładu flagowego statku Leii. W pewnej chwili rzucił okiem na blaster typu Flash 4, który odróżniał się od innych indywidualnie dorabianą rękojeścią i zaopatrzoną w pierścień linką, na którym go noszono. Przypomniał sobie, że widział na własne oczy, jak Han wręczał tę broń Leii. Muszę uciec - pomyślała Leia. Stała w rogu balkonu i patrzyła na rozciągające się pod nią puskowie, pokryte okruchami kryształów, które odbijały pierwsze promienie wschodzącego słońca. Obserwowała, jak od fortecy oddala się i znika czarny luksusowy śmigacz, unoszący na pokładzie Setiego Ashgada i dwójkęjego osobistych strażników. Od czasu, kiedy ją porwał, mężczyzna nie spotkał się i nie rozmawiał z nią ani razu. Leia przypuszczała, że Ashgad jej unika. Zapewne obawiał się, że nie potrafiłby udawać, iż jest własnym synem, zwłaszcza przed kimś, kto oglądał setki jego hologramów. Mimo to Leia była świadoma, że przez cały czas jest blisko i że stara się ją chronić. Doskonale rozumiała, że bez względu na to, jakie żywił względem niej zamiary, przynajmniej na razie zależało mu na tym, aby żyła. 238 Wiedziała jednak również to, że Dzym i Beldorion mają wobec niej własne plany. Trzy dni. Czy uda się jej przeżyć tak długo? Po raz pierwszy od kilku dni obudziła się i stwierdziła, że możejasno myśleć. Tym razem woda, przyniesiona poprzedniego dnia przez Liegeusa, nie zawierała ani odrobiny narkotyku. Leia nie miała pojęcia, czy zawdzięcza to najzwyklejszemu przeoczeniu, czy też może darowi, jaki chciał w ten sposób jej złożyć. Wiedziała jednak, że musi ten fakt jak najszybciej wykorzystać. Przystanęła na progu tarasu i zawahała się, nie wiedząc, co ma zrobić. Otuliła się szczelniej ciepłym pledem, narzuconym na cienką białą nocną koszulę, w której spała. Później poprawiła długie kasztanowate włosy, zaplecione w opadający na plecy warkocz. Z trzech stron otaczały ją - i cały podobny do fortecy wysoki budynek, należący do Ashgada - spiczaste i połyskujące jak kryształ skały, za którymi wznosiły się jeszcze wyższe góry, pełne skalistych iglic i ostrych grzbietów, błyszczących w wiecznym półmroku na podobieństwo gigantycznych klejnotów. Spojrzenie w dół uświadomiło jej, jak wielka odległość dzieli taras od usianej kryształami i odłamkami skał równiny. Leia zamknęła oczy i skupiła się, po czym, posługując się umysłem i sercem, utworzyła w myślach wizerunek Luke'a. Już raz przybył jej na pomoc, kiedy przebywała na pokładzie Gwiazdy Śmierci, zamknięta w jednej z cel bloku więziennego. Była wówczas zrozpaczona i osłabiona wskutek tortur, jakim poddawano jej umysł i ciało; odrętwiała z przerażenia i smutku, jakiego nie odczuwała nigdy przedtem ani potem. „Przybyłem, by cię uwolnić" - powiedział, kiedy znalazł się w jej celi. Gdyby tak bardzo się nie bała, uśmiechnęłaby się na wspomnienie tamtej chwili. Skupiła się jeszcze bardziej i w myślach krzyknęła: „Lukę^!!!" Wysłała ten krzyk w dal, licząc na to, że echo poniesie go w powietrzu nad pokrytą kryształami i odbij ającąpromienie słońca równiną. „Lukę'u!!!" Musiał ją usłyszeć. Po prostu musiał. W nieruchomym chłodnym powietrzu odebrała jakieś poruszenie Mocy. Poczuła, że Moc otacza ją i przepełnia umysł niczym obca żywa istota, a zarazem zagłusza jej słowa szum wzburzonych morskich fal, tłumiący wszystkie inne dźwięki. 239 Nabrała pewności, że Lukę jej nie usłyszy. Była zamknięta jak w pułapce, zdana wyłącznie na własne siły. Niemal w tej samej chwili, kiedy sobie to uzmysłowiła, otrząsnęła się ze strachu. Usunęła z pamięci wspomnienie rąk Dzyma, dotykających jej twarzy, a także straszliwe wrażenie zapadania w otchłań lodowatej śmierci. Lukę jej nie usłyszy. Nie pospieszy na ratunek. Musi sama zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Musi zastanowić się nad tym, co robić. Zawlekli Posiew Śmierci. Wróciła do pogrążonej w półmroku sypialni i usiadła na otomanie w miejscu, na które padały pierwsze promienie słońca, a potem ukryła stopy pod pledem. Poczuła, że świerzbi ją skóra po ukąszeniu jakiegoś drocha. Zaczęła ją drapać jak szalona, wskutek czego insekt spadł z otomany na oszałamiającąmozaikę świetlistych plam, które kładły się na podłodze. Zwinął się w twardą brązowoczarną, nie większą niż łebek szpilki kulkę, po czym znieruchomiał, nieżywy. Nie mogąc powstrzymać dreszczu obrzydzenia, Leia pomyślała, że kwiecie pozwalało jej godzić się niemal z każdą sytu-acj ą. Nawet z leżeniem na otomanie, na której roiło się od pasożytów. Po złożeniu wizyty u Beldoriona Wspaniałego, w trakcie której siedziała i popijała herbatę, miała dosłownie całe ciało poznaczone śladami po ukąszeniach drochów. Zawlekli Posiew Śmierci. Jeżeli potrafili kontrolować rozprzestrzenianie się zarazy, albo dzięki Dzymowi uważali, że to potrafią, nietrudno było zgadnąć, czego mogły dotyczyć negocj acj e, j a-kie zamierzali prowadzić z moffem Getellesem i admirałem Larmem. Niech ich zaraza - pomyślała Leia. - Niech ich nagła zaraza! Kluczem do rozwiązania zagadki był, rzecz jasna, Dzym. To właśnie on umiał jakoś doprowadzić do wybuchu epidemii - czyżby za pomocą syndroidów? - podobnie j ak potrafił sprawić, żeby wygasła. Leia pamiętała uniesienie, jakie malowało się na jego twarzy, nie tylko wówczas, gdy spoglądał na nią, ale również przy wielu innych okazjach, kiedy zwracał uwagę na coś innego albo słuchał czegoś innego. Wyglądał wtedy jak ktoś, kto odlicza czas, jaki pozostawał do chwili rozpoczęcia... właśnie, czego? O co w tym wszystkim mogło chodzić? Czyżby moff Getelles naprawdę uważał, że dysponuje wystarczającymi siłami, aby sięgnąć po władzę nad sektorem Meridiana, 240 kiedy rozpocznie się kwarantanna i walka z rozprzestrzenianiem się zarazy? Czy przypuszczał, że potrafi stawić czoło zgodnym wysiłkom sił Republiki, zmierzających do pozbawienia go tej władzy? A zresztą, po cóż miałby to uczynić? Pedducis Chorios, uważana za j askinię przemytników i rozmaitych samozwańczych lordów, miała opinię świata, nad którym nie można było sprawować jakiejkolwiek władzy. Budpock zaliczała się do najbardziej loj alnych sojuszników, j akimi mogli poszczycić się Rebelianci, a Nam Chorios była pozbawionym wody, nieurodzajnym, skalistym i biednym światem. „Dokończyćbudowy »Powiernika«" -powiedziałkiedyś Seti Ashgad. Leia widziała jednak tego „Powiernika". Statek nie był budzącym postrach i niszczącym całe planety pancernikiem, lecz jedynie średniej wielkości transportowcem. „Skrzynie... oba rodzaje". Cóż takiego mógłby transportować średniej wielkości statek, aby uczyniło to całe przedsięwzięcie opłacalnym, nawet w sytuacji, gdyby udało się unieszkodliwić stanowiska artylerii? Leia wzdrygnęła się i potarła nadgarstki, na których chyba jeszcze pozostało wspomnienie dotyku zimnych dłoni Dzyma. Rozległ się melodyj ny kurant zamka drzwi j ej komnaty. Leia odwróciła się, zdumiona. Owinęła się jeszcze szczelniej ciepłym pledem i ukradkiem przesunęła dłoń w pobliże ukrytej między poduszkami rękojeści świetlnego miecza. Okazało się jednak, że niespodziewanym gościem był tylko Liegeus. Kiedy starszawy mężczyzna stanął na progu, zgiął się w uprzejmym ukłonie. Przyniósł porcelanowy dzbanek, wypełniony świeżą czystą wodą. - Miło mi, że czuj esz się lepiej, moj a droga. - Mówiąc to spój -rżał odruchowo, podobnie jak uczyniła to Leia, na pusty dzbanek, stój ący na ustawionym koło otomany niewielkim stole. Leia wypiła wszystką wodę w tej samej chwili, kiedy zorientowała się, że nikt nie domieszał do niej narkotyku. Ujrzała uśmiech, j akim rozj aśniła się twarz mężczyzny, i domyśliła się, że wszystko zrozumiał. - Nie mogłem dopuścić, żeby zabijano cię w taki sposób, a zwłaszcza w tym klimacie - oznajmił, wyciągając w jej stronę nowy dzbanek. -Ashgad nigdy nie spostrzegł żadnej różnicy. Przyniosłem ci także kilka wideohologramów. Los więźnia, którego pozostawia się bez rozrywek, jest znośny tylko wówczas, kiedy szpikuje się go narkotykami. 16-Planeta zmierzchu 241 Leia przyjęła dzbanek, ale obdarzyła Liegeusa badawczym spojrzeniem. - I co teraz? - zapytała. - Co stanie się ze mną po tym, jak odleciał? A może właśnie dlatego nas opuścił, żeby później nikt nie mógł mu zarzucić, że to jego wina? - O,nie-odparłpospiesznie Liegeus. -Nie, oczywiście, że nie. On wcale nie jest złym człowiekiem, moja droga. - Najgorszym ze wszystkich, z jakimi miałam do czynienia. Leia odwróciła głowę i spojrzała w kąt komnaty. Już miała na końcu języka słowa: „Posiew Śmierci", ale uświadomiła sobie, że nie może ich wypowiedzieć. Nie mogła wyjawić nawet Liegeusowi, ile naprawdę wiedziała. Możliwe, że w trosce o jej bezpieczeństwo mężczyzna sprzeciwił się Beldorionowi, ale Leia była pewna - sama to widziała - że nie potrafił przeciwstawić się Dzymowi. A zresztą, któż mógłby go za to winić? Pomyślała, że pod pewnymi względami przypomina jej Gregli-ka. Współczuła Liegeusowi, nawet lubiła go, ale wiedziała, że nie może mu ufać. - Nie -powtórzył fałszerz hologramów. -Ashgad... -Zawahał się na chwilę. - Rozumiem, co zmusza go do robienia tego... wszystkiego, co robi. A to... Nie potrafię ci wytłumaczyć. Długie, splecione w ciemny warkocz włosy kobiety śmignęły niczym bicz, kiedy odwróciła się w stronę Liegeusa, pragnąc odwzajemnić spojrzenie jego udręczonych oczu. - Nie mogę - poprawił się po chwili. - Ale proszę, żebyś mi zaufała. - Usiadł obok niej na skraju otomany i przez chwilę szperał w kieszeni laboratoryjnego kitla, a później wyciągnął czarny cylinder o grubości czterech i długości kilkunastu centymetrów. -Przyniosłem to dla ciebie - oznajmił. - Ale rozumiesz chyba, że muszę dostać to z powrotem, zanim wróci, prawda? Leia obróciła cylinder w palcach. Komunikator. Domyślała się, że nastrojony tylko na jedną częstotliwość, jako że nigdzie na obudowie nie widziała żadnej klawiatury. Zapewne wykonany przy użyciu standardowych elementów i podzespołów. I stary, jak wszystkie inne przedmioty, jakie widziała na tej planecie. Nowy miałby dwukrotnie mniejsze rozmiary, ale do wykonania byłyby potrzebne mikroskopijne, precyzyjne urządzenia. - Zmieniłem także kombinacj ę cyfr, umożliwiaj ącą otwarcie zamka drzwi twojej komnaty - ciągnął Liegeus. Nie obejrzał się przez ramię, ale Leia odniosła wrażenie, że niewiele brakowa- 242 ło. - Nie powinien tu wejść. Nie potrafi posługiwać się skomputeryzowanymi urządzeniami i dlatego nie stać go na takie rozumowanie. Bez względu na to, co ci powie, nie wpuszczaj go do środka. Jeżeli mimo to będzie próbował wejść albo w jakiś sposób się dostanie, posłuż się tym komunikatorem. Pojawię się po kilku chwilach, ponieważ będę przebywał... - Urwał i nie skończył zdania. Leia domyśliła się, że nie chciał powiedzieć jej niczego, co pozwoliłoby wywnioskować, że nie opuszczając domu, zajmuje się budową statku. Tylko dlaczego miałby robić z tego taką tajemnicę? Jaką rolę odgrywał transportowiec w ich planach? - ...W innej części domu. Wstał i odwrócił się, zamierzając odejść, ale Leia schwyciła go za rękaw kitla. - Kim jest? - zapytała. - A może czym? Liegeus natychmiast odwrócił głowę i skierował ciemne oczy gdzie indziej. Leia ujrzała jednak, że jego nazbyt wrażliwe usta zadrżały. - Jest... czym jest - odparł mężczyzna po długiej chwili. -Jest rodowitym mieszkańcem tego świata. - Nie istnieją istoty, które mogłyby uważać się za rodowitych mieszkańców tego świata. - Leia czuła chłód dłoni Liegeu-sa, zamkniętej w uścisku jej palców. - Zanim Grissmathowie zaczęli przysyłać tu więźniów politycznych, na planecie nie było niczego oprócz kamieni. Co takiego chciał mi zrobić? Co zamierzał uczynić tamtej nocy? Powiedziałeś, że Beldorion sprzedał mu kogoś, kogo traktował jak niewolnicę. W jakim celu? Co się z nią później stało? - Nic - odparł szybko mężczyzna. Leia spojrzała na jego ręce i stwierdziła, że drżą jak w febrze. - Nie potrafię tego wytłumaczyć. To coś... coś, co może zrozumieć tylko niewiele osób. Kiedy Leia ujrzała paniczny strach, jaki czaił się w oczach Liegeusa, poczuła, że w jej sercu budzi się współczucie. Ukryła w dłoni chłodne, szczupłe palce mężczyzny. - Spróbuj -zaproponowała.-Może właśnie ja jestemjedną z takich osób? Liegeus zerwał się na równe nogi. Wyszarpnął dłoń i zaczął się wycofywać w stronę wyjścia. - Ja... - Pokręcił głową. - Beldorion może znów chcieć cię zaprosić na herbatę albo kolację -powiedział. -Nie przyjmuj jego zaproszenia albo przynajmniej upewnij się, że będę ci towarzyszył. 243 I pamiętaj, żeby spędzać jak najwięcej czasu w promieniach słońca, na tarasie. Wówczas nie stanie ci się nic złego. Drzwi otworzyły się i mężczyzna wyszedł na korytarz. Na ułamek sekundy, zanim zniknął, Leia raz jeszcze pochwyciła spojrzenie jego oczu. Ujrzała w nich tęsknotę i ból, i tak straszliwe przerażenie, że pochłaniało niemal wszystkie inne uczucia, jakie mogły się kryć w głębi j ego duszy. - Dziękuję ci - rzekła cicho, niemalże szeptem. Rozległ się syk i ciężka metalowa płyta drzwi wsunęła się na poprzednie miejsce. Po sekundzie Leia usłyszała szczęk blokowanego zamka. Kiedy wyszedł, wróciła i usiadła na otomanie. Kilka minut poświęciła, żeby uspokoić oddech i zebrać myśli. Później wstała i podeszła do toaletki, gdzie przechowywała suknię, a także szpilki i klejnoty, które wpinała we włosy. Umieściła tam również szkarłatną ceremonialną szatę. Wysunęła szufladę i wyj ęła z niej dwa spłaszczone z tylnej strony kaboszony, które przytrzymywały poły płaszcza, po czym posłużyła się nimi jak szczypcami. Przytrzymała między nimi jeden koniec szpilki do włosów i wygięła go pod kątem prostym w taki sposób, że uzyskała coś w rodzaku niezgrabnego śrubokręta. Następne pięć minut poświęciła na otworzenie obudowy komunikatora i dokonanie zmiany parametrów generowanej fali. Posługiwanie się modulowanym sygnałem w celu odgadnięcia kodu, który blokował zamek jej komnaty, było niewątpliwie zaj ęciem nudnym, żmudnym i czasochłonnym, ale Leia miała do dyspozycji cały dzień i nigdzie się nie spieszyła. Sądząc po liczbie wideohologramów, jakie przyniósł jej Liegeus, mężczyzna nie spodziewał się, żeby praca przy budowie „Powiernika" pozwoliła mu odwiedzić ją wcześniej niż wieczorem. Odgadywanie kodów zamków szyfrowych stanowiło jedną z umiej ętności, j akie Leia opanowała, kiedy brała udział w Rebelii. Należało do umożliwiających przeżycie drobiazgów, których rebelianccy piloci na wszelki wypadek uczyli się od bardziej doświadczonych towarzyszy. Do takich umiejętności zaliczano na przykład sporządzanie materiałów wybuchowych z żetonów do niektórych gier planszowych czy produkowanie filtrów do uzdatniania wody z piasku i wyściółki lotniczych kombinezonów. Większość takich urządzeń była bardzo prosta, ale mogła ocalić życie w niejednej sytuacji. Z odgadywaniem kodów zapoznała Leię 244 jej piastunka, Winter, która sama nauczyła się tej sztuki od genialnego, ale poszukiwanego przez policję włamywacza komputerowego z Coruscant. Kobieta powiedziała jej kiedyś: - Zapisuj każdą kombinację cyfr, którą będziesz próbowała. Pewne j ak dwa a dwa cztery, że chwilę po tym, kiedy znudzisz się i przestaniesz je zapisywać, trafisz na właściwą, ale nie będziesz pamiętała, z jakich cyfr się składa. Leia sięgnęła po następną szpilkę do włosów i ryjąc w miękkim drewnie tylnej ścianki jednej z szuflad, którą wyciągnęła z toaletki, zaczęła pracowicie zapisywać wszystkie kombinacje. Dopiero jednakjakieś półtorej godziny po tym, kiedy słońce osiągnęło najwyższy punkt na niebie i zaczęło chylić się ku zachodowi, zamek drzwi szczęknął i płyta się odsunęła. Leia poczuła się, jakby nagle ktoś uderzył ją w pierś i wyparł z płuc powietrze. Cofnęła się i zamknęła drzwi, po czym zablokowała zamek, który ponownie szczęknął. Musiała jednak się sprawdzić, czy będzie otwierał się na każde żądanie - czy też może odblokowanie było dziełem przypadku. Gdyby ktoś przyłapał ją na tym, że wyszła na korytarz i nie może powrócić do komnaty, zostałaby wtrącona do lochu albo więziennej celi. Zamek otworzył się po raz drugi. Czuj ąc wyrzuty sumienia, Leia wsunęła przerobiony komunikator do kieszeni. Wyciągnęła rękę i pragnąc dodać sobie odwagi, dotknęła chłodnej, twardej rękojeści świetlnego miecza, którą chwilę po odejściu Liegeusa przywiązała do ciała pod koszulą, po czym wyszła na korytarz. ROZDZIAŁ „Wzrok jest najniebezpieczniejszym spośród wszystkich zmysłów, ponieważ zawsze wierzysz w to, na co spoglądają twoje oczy". Lukę powtarzał jej to bez końca, przy każdej okazji, kiedy miała trochę czasu i mogła oderwać się od pełnienia wyczerpujących obowiązków przywódczyni Nowej Republiki, aby uczestniczyć w ćwiczeniach razem z jego uczniami. Kiedy Leia dotarła do szczytu schodów, przypomniała sobie jego słowa. Zamknęła oczy, wstrzymała oddech i zaczęła wsłuchiwać się w odgłosy, napływaj ące z różnych punktów domu. Jak uczył Lukę, skupiła się i wysłała wici myśli. Starała się otworzyć na przepływ i ruchy Mocy. Czuła jądosłownie wszędzie. Moc otaczała ją niczym śpiewające światło. Ocean jasności, jak powiedział Beldorion, potężny i zatrważaj ący. Absolutnie nie przypominał niczego, co poznała, kiedy przebywała na Yavinie Cztery czy Coruscant... czy też w j akimkol-wiek innym miejscu, w którym starała się otworzyć umysł na oddziaływanie Mocy. Czuła się, jakby coś ogromnego stało za jej plecami i kierowało na nią smutne, znamionuj ące mądrość oczy. Czy istnieje jakiś powód, dla którego miałabym się tego obawiać? - pomyślała Leia, usilnie starając się nie wpadać w panikę. Stała w ten sposób minutę, może dwie. Pomimo potężnego, basowego pomruku Mocy, zdołała rozpoznać dźwięki, j akie dochodziły z różnych pomieszczeń domu. Usłyszała głęboki głos Beldoriona, napływający chyba z bliska, zapewne z jego komnaty. 246 - Wspaniale, wspaniale! I pomyśleć, że te wszystkie specjały przyrządzono z niepozornych, odrażaj ących małych gletów, które przecież zalicza się do roztoczy! Po chwili rozległ się szorstki, nosowy, piskliwy głos, wymawiający głoski z akcentem charakteryzującym Kubazów: - Jak widzisz, mój panie, cała sztuka polega na znalezieniu odpowiedniego roztworu. Leia pomyślała, że to musi być nowy szef kuchni Beldoriona; spadkobierca wielkiego i nieodżałowanego Zubindiego Ebsuka. - Rzecz jasna, w normalnych okolicznościach glety nigdy nie znalazłyby się w roztworze odchodów czegoś, co stanowi hali d'main. Ich światy nie należą nawet do tego samego sektora! Tak sięjednak złożyło, że hormony, jakie można znaleźć w organizmach istot, składających się na halles d'main, są dokładnym fizycznym uzupełnieniem teleologicznych systemów gletów... W tej samej chwili rozległ się chór piskliwych protestujących głosików. Leia się wzdrygnęła. Nie słyszała żadnych odgłosów, mogących świadczyć o obecności Dzyma. Czy sekretarz Ashgada w ogóle wydawał jakieś dźwięki, kiedy się poruszał? Tuląc się do chropowatego tynku ściany, Leia zignorowała ukąszenie drocha, który wpił się w j ej kostkę, i wysłała jeszcze dalej wici myśli. Wyczuła coś, co przypominało głuche dudnienie i dobiegało z oddalonej części domu. Towarzyszył mu ciągły skowyt, w rodzaju tych, jakie wydają funkcjonujące urządzenia. Rzecz jasna, domowy generator. Liegeus powiedział, że Dzyma nie stać na „takie rozumowanie". A zatem nie było go stać również na to, aby posługując się domowym komputerem, kazać mu wyświetlić cyfry kodów bezpieczeństwa, blokujących zamki drzwi wszystkich komnat i pomieszczeń. Leia zastanawiała się, czy w ogóle mogłaby czuć się bezpieczna w jakiejkolwiek komnacie tego domu. Kiedy przeszła przez pogrążone w półmroku i zasłonięte kotarami pomieszczenia, użytkowane przez Beldoriona, stanęła na progu drzwi wiodących do następnej części domu. Czuła się lekko zamroczona i oszołomiona, ale nie potrafiłaby powiedzieć, czy to z powodu charakterystycznego fetoru, jaki wydzielały ciała Hut-tów, czy wskutek obrzydzenia, j akie wywołanego ukąszeniem dro-chów, czy też może z najzwyklejszego zdenerwowania i podniecenia. Przekonała się, że w tej części domu, którą ujrzała za 247 drzwiami, musiał mieszkać Seti Ashgad. Widziała długą, zalaną blaskiem słońca komnatę, z wej ściem na taras znajduj ący się pod jej balkonem. Komnata Ashgada była wyższa, a może tylko takie wrażenie sprawiały ciężkie, zapobiegające uciekaniu ciepła kotary. Odsłonięto je, aby przez długi rząd wychodzących na taras transpastalowych okien mogło wpadać więcej światła. Wszystkie meble sprawiały wrażenie prostych i funkcjonalnych. Leia powiodła spojrzeniem po nieruchomych, ciężkich drewnianych krzesłach, obitych prawdziwą skórą, i po zbitym z platanowych desek wielkim kredensie. Zwróciła uwagę na monitor komputera, ustawiony we wnęce, wykutej w ścianie nad biurkiem. Komputer był nowym modelem typu SoroSuub X-80 i Ashgad musiał kazać powiększyć niszę, żeby móc go tam umieścić. Uczyniono to zapewne niedawno, ponieważ gips, którym później pomalowano wnętrze wnęki, nie zdążył j eszcze zmienić barwy. Leia stała na progu drzwi kilka chwil, nasłuchując. Jeżeli Dzym nie potrafi posługiwać się komputerami - pomyślała - jakim cudem został zatrudniony w charakterze sekretarza? Później podeszła do biurka i wysunęła klawiaturę, by wystukać polecenie wyświetlenia katalogu operacyjnego. Pomyślała, że jeżeli go pozna, wydobędzie z komputera wszystkie informacje, jakie umieszczono w pamięci na temat domu. Oglądając schemat wnętrza, zauważyła szyb windy, wiodący pod powierzchnię pokrytego kryształami pustkowia do jakiegoś hangaru czy garażu. Pamiętała, że to właśnie stamtąd sługusi Ashgada wyprowadzali rano elegancki - i prawie nowy - czarny luksusowy śmigacz. Musiała poświęcić kilka chwil, żeby zorientować się, w którym miejscu schematu widnieje jej komnata. Stwierdziła także, że wylot szybu mieści się w przeciwległej części domu, w pobliżu lądowiska i pomieszczeń, służących jako warsztaty, laboratoria i magazyny. Zażądała wydruku, po czym wpisała kolejne polecenie, chcąc uzyskać bardziej szczegółowe informacje. Przekonała się, że lądowisko, jakie widziała za odpornymi na strzały z blasterów drzwiami, ma naprawdę ogromne rozmiary. Mimo iż na planecie brakowało elementarnych maszyn i urządzeń, tu stało ich co niemiara. Zauważyła kompletną i wyjątkowo kosztowną aparaturę do ładowania ogniw antygrawitacyjnych zbiorników nośnych, stanowiących elementy konstrukcyjne śmigaczy, a także skomplikowany system komputerowy, podłączony do odrębnego generatora i służący wyłącznie do obliczania elementów napędów, 248 umożliwiających loty w nadprzestrzeni. Dostrzegła obsługiwane przez Liegeusa stanowisko do fałszowania hologramów. Wielkie nieba! I miliony skatalogowanych i posegregowanych urywków zarejestrowanych hologramów, świadczących o czymś więcej niż tylko o zamiłowaniu albo wykonywaniu obowiązków. To także musiało stanowić część ich planu - pomyślała Leia. Przynajmniej wyjaśniało, dlaczego mimo iż upłynęło pięć dni, nikt nawet nie próbował pospieszyć jej na ratunek. W tym samym pomieszczeniu znajdował się jeszcze jeden system. Zapewne za sporządzonymi z drewnianych listewek drzwiczkami kredensu po prawej stronie - pomyślała Leia. Wstała, ale nie odwróciła spojrzenia od ekranu monitora, na którym widniał schemat systemów bezpieczeństwa. Zwróciła szczególną uwagę na fakt, iż niektóre drzwi były zaopatrzone w specjalne zamki, do których wiodły dodatkowe, rezerwowe przewody. Z niej aką iry-tacją stwierdziła, że w ten sposób zabezpieczono drzwi szybu wiodącego do podziemnego garażu. Powiększyła fragment schematu i przekonała się, że w podwójne okablowanie nie zaopatrzono zamków włazów umożliwiaj ących dostęp do awaryjnej klatki schodowej, dzięki której można było dokonywać napraw windy. Zdołałaby zatem zejść do podziemi, nawet gdyby miały ją później boleć mięśnie łydek. Wystukała polecenie wyświetlenia kombinacji cyfr, blokuj ących zamki pomieszczeń domu. Okazało się, że odgadła prawidłowo cyfry kodu umożliwiaj ącego odblokowanie drzwi własnej komnaty. Oficjalne potwierdzenie jej umiejętności sprawiło jej dziwną satysfakcję. Kombinację zmieniono całkiem niedawno, tego ranka, zapewne wówczas, kiedy śmigacz Setiego Ashgada rozpłynął się w porannej mgiełce. Leia zażądała wydruku, po czym zwinęła wszystkie arkusiki flimsiplastu i wsunęła do kieszeni spodni. Przebierając palcami po klawiaturze, postanowiła zidentyfikować urządzenie, które mieściło się za zbitymi z deszczułek drzwiczkami, kryj ący-mi także odrębne źródło zasilania. To była jednostka CSNR. Centralny sterownik umożliwiający wydawanie rozkazów syndroidom. Iloma takimi automatami mógł dysponować Ashgad? Leia policzyła przewody i przekonała się, że urządzenie umożliwiało sprawowanie władzy nad dwudziestoma czterema syndroidami. Dwoma tuzinami? Usiłowała przypomnieć sobie, co zapamiętała na temat syn-droidów po zwiedzeniu zakładu produkcyjnego Spółki Loronar, 249 mieszczącego się na większym księżycu Carosy. Składała tam wizytę jeszcze podczas rewolty Daysongu, rebelianckiej grupy, domagającej się uznania praw istot, pokrytych syntetycznym ciałem, do chociażby częściowego decydowania o własnym losie. Leia pamiętała, że synciało powinno było cechować się automatyczną odpornością na wszelkie wirusy i przeciwciała, ale widocznie właściwość ta uległa później zmianie. Przypominała sobie, j ak przedstawiciele Spółki Loronar mówili, że zasada działania centralnych sterowników typu CSNR polega na niemal natychmiastowym przesyłaniu sygnałów przez specjalne, tworzące skomplikowaną programowalną matrycę kryształy. Zastanawiała się, czyta cecha stanowiła od samego początku element planu, czy też była okazją, z której skwapliwie skorzystano. Ponownie usiadła przed komputerem. Każda chwila, j aką spędzała w tym pomieszczeniu, powiększała ryzyko, że natknie się na Dzyma, Liegeusa czy Beldoriona, ale Leia wiedziała, że może nie mieć drugiej takiej okazji. Nie mogła przewidzieć, czego jeszcze będzie potrzebowała. Pragnąc dowiedzieć się jak najwięcej na temat tego, co podsłuchała, a zwłaszcza Dymurry, Getellesa i „Powiernika", poleciła przeszukać bazy danych, dotyczących światów tworzących jądro galaktyki. Zażądała wydrukowania uzyskanych w ten sposób informacji, a potem przepisała j e na dysk. Wsunęła go wraz z imponującym rulonem arkusików flimsiplastu do kieszeni spodni, po czym uzupełniła zapas plastu w podajniku drukarki, tak aby nikt sienie zorientował, że zapisałajakieś dwieście kartek. Mając wrażenie, że łoskot uderzeń serca przyprawia jąo mdłości, zamknęła oczy, skupiła się i ponownie uwolniła wici myśli. Nie usłyszała niczego, ale nie mogła być pewna, czy uczyniła to prawidłowo, czy nie. Gdyby poświęcała na naukę więcej czasu - gdyby bardziej się do niej przykładała - kto wie, może zdołałaby pokonać ciężką, przytłaczającą energię Mocy, aby wezwać Luke'a? Takie rozumowanie prowadziło j ednak w prostej linii do rozpaczy i przygnębienia. Leia potrząsnęła głową, pragnąc pozbyć się natrętnych myśli. Rzuciła okiem znów na pierwszy wydruk, zawierający schemat okablowania. Odnalazła na nim szyb windy i awaryjną klatkę schodową, wijącą się wzdłuż jednej ściany. Porównała ten schemat z innym, na którym ukazano systemy alarmowe. Bez trudu 250 zidentyfikowała pomieszczenie, gdzie umieszczono terminal urządzenia typu CSNR i stanowisko głównego komputera. Komnatę, w której właśnie przebywała. Musiała przejść przez drzwi, później po schodach do okrągłej sali recepcyjnej, w której nie znajdowało sienie ważniejszego niż ogromna rzeźba świetlna i kilka sztucznych wodospadów. Sala miała jednak i drzwi, wiodące do szybu windy, i niewielki właz umożliwiający dostanie się do awaryjnej klatki schodowej. Leia obejrzała się przez ramię i popatrzyła na wychodzące na taras długie, transpastalowe okno. Uświadomiła sobie, że to dzięki wpadającym przez nie promieniom słońca czuje się taka bezpieczna i spokojna. Nabierając odwagi wyszła z komnaty i skierowała się do sali recepcyjnej, gdzie znajdowały się drzwi szybu windy i właz awaryjnych schodów. Liczyła na to, że sala również będzie miała transpastalowe okna. Nie miała. Jeżeli nie liczyć rzucanych we wszystkie strony przez świetlną rzeźbę różnobarwnych błysków, które niczym tęcza załamywały się i odbij ały od szemrzących wodospadów, sala recepcyj -na była pogrążona w ponurym, złowieszczym półmroku. W zatęchłym powietrzu wyczuwało się woń drochów i charakterystyczny odór Hurtów Leia nie odważyła się dotknąć urządzeń wyglądaj ących jak jarzeniowe panele, obawiając się, że mogłaby włączyć coś, co zdradziłoby wszystkim, gdzie przebywa. Korzystając z niepewnego blasku tęczowych błysków, wyszukiwała drogę między j aśniej -szymi, podobnymi do wielkich grzybów plamami mebli, nie używanych od wielu lat i osłoniętych ochronnymi pokrowcami. Pomyślała, że na pewno awaryjne schody także nie są oświetlone. Wyciągnęła koszulę zza pasa spodni, po czym przebierając w ciemnościach palcami, rozwiązała opasujący ciało rzemyk, przytrzymuj ący rękojeść świetlnego miecza. Wiedziała, że buczące laserowe ostrze nie rzuca dużo światła, ale pomyślała, że lepsze to niż schodzenie w absolutnych ciemnościach. - Prawdziwi Jedi potrafią widzieć w ciemnościach, barum -zagrzmiał do niej Beldorion poprzedniego dnia, a może przed dwoma dniami, kiedy zaprosił j ą na kolacj ę i wygrzewanie na tarasie, oświetlonym ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Leia nie pamiętała już, j akim cudem ich rozmowa zeszła na temat umie-jętności rycerzy Jedi. - Do odnajdywania drogi w ciemnościach 251 nie potrzebują oczu. Wystarczają im nosy, uszy, włosy na głowach, a nawet pory skóry. Zaniedbałaś naukę i ćwiczenia, moja mała księżniczko. - Pogroził jej małym, ale obciążonem klejnotem palcem. - Kazali nam się ścigać w jaskiniach Masposhani, wykutych na głębokości wielu kilometrów pod powierzchnią gruntu. Pozostawiali nas na okrążających ciemne słońca planetach w rodzaju Af El czy Y'nybeth, na których nie występowały fale 0 długościach należących do pasma widzialnego. Mimo to wielcy mistrzowie Jedi j ak Yoda, Thon czy Nomi Sunrider potrafili wzywać światło. Umieli sprawiać, że jarzyły się kawałki metalu, tak aby ich słabi, mali przyjaciele nie potykali się, chodząc w ciemnościach. Unosili na przykład szpilkę, tak żeby... Wyciągnął obrzydliwą małą rękę i wyciągnął szpilkęz jej włosów. Leia zamrugała, ale była zbyt oszołomiona przez narkotyk, żeby zareagować i cofnąć głowę. Hurt chwycił szpilkę i przytrzymał między palcem wskazuj ą-cym a kciukiem, po czym zwrócił na nią nie widzące ogromne rubinowe oczy. Pamięć podsunęła wówczas Leii podobne do dawno zapomnianego snu wspomnienie twarzy mężczyzny: wychudzonej, pokrytej straszliwymi bliznami i okolonej siwymi, zmierzwionymi włosami. Mężczyzna trzymał także szpilkę do włosów, podobnie jak Hurt w tamtej chwili. Koniec wygiętej górnej części jarzył się i dawał wystarczająco dużo światła, by w jego blasku można było dostrzec kolumny i pokryte freskami ściany pokoju, w którym to się działo. Leia wzdrygnęła się i wizerunek twarzy zniknął. Przeniknął j ą dreszcz, kiedy pomyślała o pogrążonych w ohydnej czeluści nieudolnego mózgu Hutta wszystkich prastarych naukach, technikach 1 umiejętnościach, których Lukę, pragnąc ocalić od zapomnienia, tyle lat mozolnie poszukiwał. O całej, niczym nie ograniczonej wiedzy, wykorzystywanej nie do zadawania bólu czy szerzenia zła, j ak uczyniliby Vader albo Palpatine, ale do zaspokaj ania własnych śmiesznych zachcianek. Zapewne w tamtej chwili Beldorion myślał tylko o tym, jak podporządkować sobie jej umysł, aby odzyskać panowanie nad bezbronnymi farmerami i pokonać starego rywala, który sam chyba nie dysponował większą władzą. Czuła w dłoni ciężar rękojeści świetlnego miecza. „Musisz nauczyć się wykorzystywać własne umiejętności -powiedział jej 252 Lukę. - Potrzebujemy ludzi umiejących władać Mocą. Jest nas tak niewielu, że nie możemy pozwolić sobie na dokonywanie jakichkolwiek wyborów". Mimo to za każdym razem, kiedy wciskała guzik budzący do życia zimne, jasnoniebieskie laserowe ostrze, widziała tylko cienie. Cień Vadera. Cień Palpatine'a. Cienie własnego gniewu i niecierpliwości, ale także rzeczy słusznych i sprawiedliwych, którym nauczyła się nie dowierzać. A teraz dołączyły do nich zatęchłe, spleśniałe cienie Beldoriona, kierującego się małostkową chciwością. I cienie przyszłości, której się tak obawiała. Nie wiedziała, czy przypadkiem, kiedy Anakin, Jacen i Jaina - trzy nieobliczalne cząstki jej ciała i życia - dorosną i będą mogły samodzielnie decydować o własnym losie, zapragną trzymać się jasnej, czy też może zechcą przejść na ciemną stronę. W tej chwili jednak ani nie miała na to żadnego wpływu. Zapaliła ostrze miecza, po czym nacisnęła dyskretnie ukrytą klapę włazu i przedostała się na awaryjne schody. Coś, czego wyraźnie nie ujrzała, umknęło w głąb klatki i u-kryło się tuż poza najbliższym zakrętem schodów. Woń drochów podrażniła nozdrza Leii z taką siłą, że niemal uniemożliwiła oddychanie. Zimny blask, bij ący od świetlistej klingi, ukazywał tylko mgliste zarysy kilku wysokich, małych i mających kształt klinów stopni - wykutych w litej skale samej góry i znajdujących siew o-dległości jakiegoś metra pod jej stopami - a także obniżające się kamienne sklepienie nad głową. Z rękojeścią miecza w prawej dłoni, nie wypuszczając z lewej umieszczonego pośrodku klatki pionowego słupa, Leia zaczęła wolno schodzić. Czuła w żyłach parzący chłód dodatkowej porcji adrenaliny. Nie wiedziała, jak zareaguje, kiedy stanie na progu podziemnego garażu oko w oko z j akimś strzegącym go syndroidem. Nie miała pojęcia, czy znajdzie chociaż jeden śmigacz, którym mogłaby uciec z więzienia. Kiedy spędzała czas, stojąc na balkonie tarasu i spoglądając na zachód i na północ, widziała jedynie ciągnące się po sam horyzont pustkowie, usiane błyszczącymi odłamkami skał, kamieniami i okruchami dziwacznych kryształów. Rzecz jasna, w odległości stu metrów na południe od domu mogło znajdować się luksusowe kasyno i boiska do gry w zielo-noputta - pomyślała. Niemal słyszała ironiczną, kąśliwą uwagę, na jaką pozwoliłaby sobie w takiej sytuacji jej przyjaciółka, Cal- 253 lista: „Nie dałabym złamanego kredyta, że to prawda". Żywiła gorące pragnienie, aby brat odnalazł ukochaną na tym świecie. Na samą myśl o tym, co powiedziałaby Callista, uśmiechnęła się i poczuła, że mimo panujących ciemności w jej serce wstępuje nowa otucha. Nagle znieruchomiała. Kilka stopni pod nią, tuż poza zasięgiem blasku, rzucanego przez klingę świetlnego miecza, ujrzała coś dziwnego. Miało rozmiary pittina, jakieś dwadzieścia albo trzydzieści centymetrów wysokości. Siedziało wyprostowane i połyskiwało w mroku niczym krab, kierujący na nią umieszczone na końcach szypułek oczy. Świadome jej obecności. Siedziało prosto. Czekało na nią. Leia zeszła na niższy stopień i wyciągnęła przed siebie rękę trzymającą świetliste ostrze. Stworzenie uskoczyło i wycofało się w głąb klatki schodowej . W nieprzeniknionych ciemnościach, panuj ących poza kręgiem blasku rzucanego przez klingę broni, Leia nie mogła dostrzec, j ak to coś wygląda. Kiedy zerknęła w górę i na boczne ściany, ujrzała więcej rozmaitych stworzeń. Niektóre wyglądały jak długonogie pająki, rozpłaszczone na powierzchniach ścian i sufitu. Inne przypominały krótkonogie, pozbawione muszel ślimaki. I jedne, i drugie śmigały po skalnych ścianach, aby chwytać i połykać większe drochy, przemykające w miejscach, dokąd nie docierało światło. Kiedy Leia ponownie spojrzała na wyprostowane stworzenie siedzące przed nią na niższym stopniu, zauważyła, że wyciągnęło coś, co miało wygląd pojedynczej spiczasto zakończonej kończyny. Uderzyło nią szczególnie wielkiego drocha, po czym pochwyciło go w kleszcze, które chyba zmieniły kształt, kiedy niosły insekta do ogromnej paszczy. Leia usłyszała, że dziwny krab cicho zamruczał, jakby z czegoś zadowolony. Później ponownie zwrócił się w j ej stronę, a wtedy szypułki oczne zadrżały i wyciągnęły się na całą długość. Czując słabość, wywołaną wrażeniem, że oto stanęła oko w oko ze złem, któremu nie potrafi stawić czoła, Leia wyciągnęła rękę jeszcze dalej przed siebie, tak by koniec rozjarzonej klingi zbliżył się do upiornego kraba. Kątem oka dostrzegła, że coś w górze się poruszyło. Reagując niemal odruchowo, machnęła świetlistym ostrzem nad głową. Starała się trafić coś, co oderwało się od sklepienia i z przyprawiającym o mdłości plaśnięciem wylądowało na ramieniu. W na- 254 stępnej chwili poczuła, że przeniknął ją ból, podobny do tego, jaki odczuwała po ukąszeniu drocha, tylko o wiele gorszy. Miękkie stworzenie, które na nią spadło, natychmiast wbiło w jej ciało ostre kolce, jakimi miało zakończone nogi. Leia krzyknęła z bólu i zdjęta obrzydzeniem, przemogła się, by oderwać i odrzucić pasożyta. Na próżno. Traciła siły. Czuła ból w piersi. Przenikał ją chłód. Miała wrażenie, że zasypia. Po sekundzie coś innego przylgnęło do jej nogi. Dziwaczny krab, siedzący kilka stopni przed nią, zamruczał trochę głośniej. Sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zadowolonego, zapewne sennego czy rozmarzonego. Leia czuła się tak, jakby powoli opadała w głąb szybu, zamknięta w klatce windy podążającej do samego jądra świata. Machnęła świetlistą klingą nad głową. Skuliła się z przerażenia, gdyż wiedziała, że laserowe ostrze mogłoby odciąć rękę. Ostrożnie dotknęła pasożyta, który wpił się w ramię. Stworzenie zaskwierczało, a Leię przeszył ból tak intensywny, jakby ktoś dźgnął ciało rozżarzonym nożem. Pomimo odrętwienia, jakie zaczynało ją ogarniać, poczuła, że stworzenie zdechło. Odnosiła wrażenie, że obumarła jakaś cząstkajej ciała. Obróciła ostrze broni i przysmażyła drugiego krwiopijcę, który wpił siew nogę. Ponownie przeniknął j ą ból i świadomość, że pogrąża siew otchłań czarnej śmierci. Zeszła na niższy stopień. Niesamowity krab, który j akby tylko czekał na to, co uczyni, zeskoczył i zniknął w mroku, ale nie przestał jej obserwować. W ciemnościach płonęły jedynie mikroskopijne pomarańczowe iskierki jego ślepi. Leia miała wrażenie, że ściany i sklepienie klatki schodowej ruszają siejak żywe, pokryte tysiącami najróżniejszych stworzeń. Jedne wspinały się na drugie; silniejsze pożerały słabsze, ale wszystkie odwracały się jak na rozkaz w jej stronę, świadome blasku, jaki rzucała klinga miecza. Leia postanowiła ustąpić, potknęła się j ednak i straciwszy równowagę, omal nie upadła. Jeszcze jeden pasożyt, tym razem mniejszy niż poprzednie, oderwał się od sufitu i spadł na jej szyję. Tym razem ukłucie i świadomość zbliżającej się śmierci były słabsze, podobnie jak ból, jaki poczuła uśmiercając go. Mimo to miała przeczucie, iż stworzenia zamierzają ją zabić. Następne dwa ukąszenia. Leia dusiła się, nie miała czym oddychać. Cichy, radosny pomruk, jakiego nie przestawał wydawać 255 kryjący się w ciemnościach potworny krab, sprawiał, że Leia zapragnęła dosięgnąć go ostrzem broni i posiekać na kawałeczki, bez względu na to, czym był i jakie żywił wobec niej zamiary. Zamierzając uśmiercić kolejnego pasożyta, machnęła świetlistym ostrzem tak niezgrabnie, że musnęła skórę. Jej ramię przeniknął inny ból, podobny do ukłucia grotu włóczni. Gdyby teraz upadła i zemdlała, z pewnością by zginęła. Usiłując chwytać się ścian i próbując napełnić płuca powietrzem, walczyła ze sobą, by nie poddać się słabości i nie pogrążyć w otchłani chłodnego, rozkosznego snu. Powoli ruszyła w górę schodów. Potykaj ąc się co krok, pokonała w taki sposób piętnaście, a potem dwadzieścia stopni. Upiorny krab podążał za nią, jakby napawał się i rozkoszował jej bólem i wyczerpaniem. Zabiją mnie -pomyślała Leia. - Zabiją mnie, zanim zdołam wrócić do komnaty. Seti Ashgad odleciał. Ten sam Seti Ashgad, który ostrzegał: „Skywalker dowie się, jeżeli siostra nagle umrze". Raz po raz, nieustannie wzywała Luke'a. Starała się przesyłać mu sygnały za pomocą myśli, mimo iż nie była pewna, czy je słyszy. Pomrukująca, śpiewająca energia Mocy, jaka przenikała wszystko na tym świecie, mogła uniemożliwiać wszelkie inne próby wykorzystania jej do tego celu. W domu pozostał Dzym, równie cichy jak sam budynek. Jeżeli mnie znajdzie, zanim wrócę do komnaty, umrę - pomyślała Leia. Przecisnęła się przez otwór włazu i dopiero wówczas upadła na podłogę. Wyczerpana i zziębnięta, leżała, nie mogąc ani zebrać myśli, ani oddychać. Przyglądała się rzucanym przez świetlną rzeźbę tęczowym błyskom, a także o wiele mniej intensywnemu niż poprzednio blaskowi świetlistej klingi. Wystawała z rękojeści miecza, która wysunęła się z dłoni i połyskiwała teraz tuż obok odrętwiałych palców. Muszęjąpodnieść -pomyślała Leia. -Powinnam wstać. Wyjść z tej sali. Powrócić do komnaty. Doszła jednak do wniosku, że rozstanie się z życiem byłoby o wiele szybsze i łatwiejsze. Zastanawiała się, czy naprawdę Lukę by się dowiedział. Jeżeli umrę - pomyślała - przynajmniej będą mogli wybrać następcę albo następczynię. Refleksj a ta niewątpliwie zasługiwała na to, by poświęcić j ej więcej uwagi. A jednak, mimo wszechogarniającemu uczuciu chłodu i senności, Leia usłyszała odgłosy czegoś, co się poruszało. Po chwili do jej uszu doleciał dźwięk ciężkiego, donośnego, świsz- 256 czącego sapania Beldoriona. Miała wrażenie, że dochodził z bliska. Nasilał się. Zbliżał. Nie może mnie tu znaleźć - pomyślała, usiłuj ąc zerwać się na równe nogi. Nie mogła. Poruszając się na czworakach, zaczęła pełznąć przez pogrążoną w ciemnościach salę. Skierowała się ku wyjściu, a później w górę nie kończących się schodów. Pamiętała ostrzeżenie Liegeusa, że Beldorion uczyni z niej niewolnicę. Wykorzysta do własnych celów, a następnie, kiedy uzna, że nadeszła odpowiednia chwila, sprzeda Dzymowi, podobnie jak kiedyś sprzedał inną bezbronną niewolnicę. Pomyślała, że zapewne pasożyty pokrywają wszystkie miejsca j ej ciała, ponieważ czuła ból, przenikaj ący ramiona, nogi i plecy. Wydawało się jej, że z krwią, którą wypijają, wycieka z niej cała siła. Kiedy jednak wczołgała się do długiego pomieszczenia, w którym stał główny komputer, i znieruchomiała na podłodze, ozdobionej niesamowitym wzorem szarawopurpurowych plam, rzucanych przez ostatnie promienie zachodzącego słońca, poczuła się trochę lepiej. Po jakimś - sama nie wiedziała, jak długim -czasie przesunęła dłońmi po ciele i stwierdziła, że nie ma na nim ani jednego pasożyta. Nie mogę pozwolić, żeby mnie tu znaleźli - pomyślała. - Po prostu nie mogę. Resztką sił zaczęła wspinać się po schodach. Czepiając się ścian, usiłowała pokonać zmęczenie i ból, jaki sprawiała jej rana, zadana ostrzem świetlnego miecza. Kiedy dotarła do komnaty i zamknęła drzwi, runęła na podłogę i leżała dłuższy czas, skulona jak niemowlę. Oświetlona przez ostatnie smugi słonecznego blasku, marzyła tylko o tym, aby zasnąć i spać całą wieczność, aż wszechświat stanie się jak nowy. Po jakimś czasie jednak wstała, aby ukryć świetlny miecz, zapisany dysk i wszystkie wydruki pod nadmuchiwanym materacem i poduszkami, j akie leżały na otomanie. Zawołała j eszcze raz, wysyłając wici myśli, ale uświadamiała sobie, że zabrzmiało to jak cichy szept: „Luke'u"... Później zamknęła oczy i zemdlała, a może tylko zasnęła. Pogrążyła się w sen, podobny do bezbarwnej otchłani śmierci. - Igpek Droon - zagrzmiał basowy głos zamaskowanego i zakapturzonego pasażera, po czym coś, co wyglądało jak kiep- 17-Planeta zmierzchu 257 ska mechaniczna proteza dłoni, ukrytej wewnątrz tandetnej czarnej rękawicy - tak niekształtnej i szkaradnej, że mogła kryć metalowe, przegubowo połączone palce androida - wręczyła pani kapitan frachtowca „Zicreex" żetony o różnych kształtach i rozmiarach, warte w sumie pięćdziesiąt siedem kredytów. -Jestem pracownikiem Linii Transportowych Antemeridiana i muszę jak najszybciej dostarczyć tego robota na Cybloka Dwanaście. Pani kapitan przeliczyła pieniądze, a potem popatrzyła na jarzące się żółtym blaskiem czujniki optyczne, ledwo widoczne pod umożliwiającą oddychanie maską, która skrywała niemal całą twarz przyszłego pasażera. Długie, jasne włosy sprawiały niesamowite wrażenie, jakby przyklejono je bezpośrednio do łysej czaszki. Odparcie ataku Gopso'ów przez oddziały wierne legalnym władzom sprawiło, że wszystkie lądowiska, które nie ucierpiały w trakcie toczonych walk, były teraz oblegane przez tłumy pasażerów: przedsiębiorców, przypadkowych podróżnych oraz istot różnych ras i kształtów, próbuj ących wydostać się ze strawionego przez pożary miasta. Niemal wszyscy zgadzali się zapłacić o wiele więcej niż pięćdziesiąt siedem kredytów, byle tylko mogli odlecieć tam, dokąd chcieli. Starali sięjednak uczynić to na pokładach statków lepszych niż „Zicreex", który zostałby zdyskwalifikowany jako nie nadający się do lotu nawet przez organizacje zajmujące się działalnością dobroczynną. Pani kapitan Ugmush nie zwracała na takie drobiazgi uwagi. Zatrudniała istotę ludzką w charakterze inżyniera, którego j edyne zadanie polegało na utrzymywaniu statku na chodzie, j ak również kilku mężów. Kiedy nie walczyli się sobą, stanowili zgraną załogę, trudniącą się transportem przeróżnych towarów na światy cieszące się opinią mniej cywilizowanych. A zresztą, właśnie to było jedynym zajęciem, jakim mogli trudnić się Gamorreanie, jeżeli chcieli rywalizować z innymi, bardziej rozwiniętymi istotami. Sama Ugmush ufarbowała długie włosy na różowo i obnażyła silnie umięśnione piersi i ramiona. Pragnęła w taki sposób poszczycić się pięknie wczepionymi w ciało piętnastoma pasożytującymi morr-tami, mającymi zaświadczyć o jej sile i wytrzymałości. Mimo to doskonale uświadamiała sobie fakt, że tylko niewiele obcych istot znosiło podróż na pokładzie gamorreańskiego statku. Wiedziała też, że dopóki w kosmoporcie Bagsho przebywa chociaż jeden 258 inny statek, nie może liczyć na to, że zostanie zasypana podobnymi propozycjami. - Załatwione. Odziana na czarno obca istota nazywająca siebie Igpekiem Droomem, pobrzękując cicho i szczękając, zaczęła wchodzić po rampie na pokład statku. Jej śladem toczyła się mała jednostka typu R2. Ugmush pomyślała, czy przypadkiem, kiedy przylecą na Cybloka Dwanaście, nie zdoła namówić tego Droona, żeby sprzedał jej astromechanicznego towarzysza. ROZDZIAŁ Było tam dosłownie wszystko, wypisane czarnymi literami na jasnozielonych arkusikach flimsiplastu. Treść umowy, którą zawarł Seti Ashgad z moffem Getelle-sem z Antemeridiana, dotyczącej zniszczenia stanowisk artylerii w zamian za dostarczanie broni i udział w zyskach, jakie osiągnie Spółka Loronar, kiedy osiądzie na Nam Chorios i rozpocznie eksploatację złóż kryształów. Informacje, przesłane przez Dymurrę, naczelnego dyrektora tej jednostki Spółki Loronar, która prowadziła działalność na światach stanowiących j ądro galaktyki. Z dokumentów można było się dowiedzieć, które mniejszości etniczne, grupy niezadowolonych obywateli i frakcje polityczne wezmą udział w powstaniu, i kiedy chwycą za broń, dostarczoną na koszt Spółki Loronar. Celem powstania miało być rozbicie floty Nowej Republiki, utrzymującej pokój w tym sektorze, tak by do akcji mógł się włączyć admirał Larm, pozostający na usługach moffa Getellesa. Opracowane przez Setiego Ashgada porównanie kosztów, jakie należy ponieść na zakup broni, opłacenie agitatorów oraz osób szerzących pogłoski o rzekomych okropnościach, ze spodziewanymi zyskami, które osiągnie się tylko w ciągu pierwszego roku eksploatacji złóż kryształów, umożliwiających wykonywanie sterowników typu CSNR. Szczegółowy protokół posiedzenia, zawierający sumę, za jaką przekupiono radnego Q-Varxa. Jego zadanie polegało na zgraniu w czasie zniknięcia Leii z otruciem - nie na śmierć, jak Ashgad zapewniał moffa Getellesa, tak by nie można było szybko wybrać 260 następcy wskutek waśni i sporów, jakie z pewnością wybuchną między członkami rady - ministra stanu Rieekana. W żadnym miejscu listu Ashgad nie wspominał ani słowem o tym, że zaraza, jaką zamierzał się posłużyć, jest tym samym Posiewem Śmierci, który szalał przed wieloma wiekami. „Ślady zarazy nie zostaną wykryte przez żadne czujniki, ponieważ kiedy zarazki przedostaną się do ludzkiego organizmu, j ego reakcj e nie będą się różniły od elektrochemicznych procesów, elektromagnetycznych pól ani składników tkanki" - powiedział. To właśnie dlatego musiał posłużyć się substancją przypominającą prawdziwe ciało, w j aką obleczono syndroidy - pomyślała Leia. - „Kiedy zaraza się zakorzeni, ofiarom nie pomoże nawet terapia regeneracyjna. Mimo to proszę być pewnym, że będę sprawował całkowitą kontrolę nad przebiegiem i rozprzestrzenianiem się tej dolegliwości. Gwarantuję także, iż nie zaatakuje nikogo oprócz załóg statków i personelu baz Nowej Republiki". I personelu baz? - powtórzyła w myślach Leia. Nie mogła złapać oddechu, j akby przebiegła wiele kilometrów. Nie potrafiła opanować przenikającego do głębi duszy gniewu. - Idiota! Idiota! „Będę sprawował całkowitą kontrolę nad przebiegiem zarazy"! Akurat! A twojej babce wyrosną wąsy! Czy nie wiesz, a może nie potrafisz sobie wyobrazić, bęcwale, co się stanie, jeżeli dojdzie do jakiegoś wypadku? Jeżeli okaże się, że istnieje błąd albo niedopatrzenie w planach? Coś, o czym wcześniej nie pomyślałeś, panie wszystkowiedzący Ashgadzie? Prawie trzęsła się z wściekłości. Nie zachowało się wiele relacji pochodzących z okresu, kiedy szalał pierwszy Posiew Śmierci, ale wszyscy wiedzieli, że zanim zaraza wygasła, pochłonęła niemal całe cywilizacje istot, które opanowały sztukę międzygwiezdnych lotów. To prawda, na niektórych światach została pokonana, ale Leia nie była pewna, w jaki sposób ani jak skuteczne okazały się przedsięwzięte środki. O ile wiedziała, władzę nad zarazą sprawował Dzym i chyba nikt inny oprócz niego. Pomyślała o Ezrakhu i Marcopiusie i łzy zakręciły siej ej w oczach. Zabiję ich - pomyślała. Nadal trzęsła się z wściekłości. Zastanawiała się, j ak szybko zdołałaby posiąść władzę nad Mocą i j ak szybko nabrałaby wystarczająco dużo siły, żeby wywrzeć na sprawcach straszliwą zemstę za to, co uczynili niewinnym ludziom. Zbiorę w ręce całą energię Mocy, jaką zdołam - pomyślała - i wyleję na ich głowy niczym burzę z piorunami. 261 Wykorzystywał tę umiej ętność Darth Vader. I Anakin, którego widziała we śnie. Objęła ramiona rękami i powiedziała sobie, że nie wybuchnie płaczem. Byłoby lepiej, gdyby nie uświadamiała sobie faktu, że potrafi dysponować taką władzą. Jeżeli naprawdę zamierzała poświęcić serce i życie dawaniu upustu wściekłości, nie powinna była wiedzieć, że to umie. Han będzie jej poszukiwał. Wyruszy na czele floty. „Nie zaatakuje nikogo oprócz załóg statków Nowej Republiki". Republikę ogarnął dziki chaos. Ośmielili się otruć biednego Rieekana, j edynie po to, aby doprowadzić do zamętu w łonie ra-dy... W jakim celu? Nie potrafiąc opanować drżenia rąk, zaczęła przeglądać kolejne arkusze plastu. Znalazła. Spółka Loronar zamierzała zbudować na Antemeri-diasie nową fabrykę, w której chciało produkować i syndroidy, i coś, co nazywało Igłami. Wyglądało na to, że Igły są programowalnymi, dalekosiężnymi i zminiaturyzowanymi niszczącymi urządzeniami, sterowanymi za pomocą tych samych kryształów, w jakie wyposażano sterowniki typu CSNR. Co ciekawe, owe systemy broni dysponowały nieograniczonym zasięgiem i zdolnością gromadzenia się w określonym punkcie nadprzestrzeni. A co najciekawsze, źródłem tych programowalnych kryształów była Nam Chorios. Technika umożliwiająca działanie sterowników typu CSNR. Latające w przestworzach Igły, krojące flotę Nowej Republiki jak Quamilla z systemu Kidrona kroiła złośliwe bestie. A kiedy Nam Chorios na dobre znajdzie się w ich sferze wpływów, będą mieli do dyspozycji tyle programowalnych kryształów, ile zechcą i ile zdołają wykorzystać do własnych celów. „Powiernik". Leia znalazła także informacje dotyczące tego frachtowca. Był zmodyfikowanym statkiem typu 1-7 Howlrunner, w którym powiększono pojemność ładowni. Okazało się, że od wielu miesięcy Spółka Loronar dokonywała zrzutów niezbędnych do budowy materiałów i podzespołów. Ashgad przekazywał listy zawierające bardzo szczegółowe opisy wszystkiego, czego potrzebował, by ukończyć prace w jak najkrótszym czasie. Leia przypominała sobie słowa ojca, który powiedział, że Ashgad był kiedyś projektantem gwiezdnych statków. Spojrzała na arkusik. 262 Z przesyłanych przez mężczyznę sygnałów wynikało, gdzie i kiedy jego przyjaciele Racjonaliści mieli przejmować zrzuty. Od czasu do czasu, kiedy baterie laserowych dział zestrzeliwały pojemniki, zanim zdążyły czas wylądować w ustalonym miejscu, pojawiała się potrzeba przesłania czegoś po raz drugi albo trzeci. Liegeus Sarpaetius Vorn został wymieniony jako projektant i programista umieszczonych na pokładzie statku systemów, obdarzonych sztuczną inteligencją, ale Leia wiedziała, że o wiele większe usługi oddawał jako doświadczony fałszerz hologramów. Ostatnio zażądano od niego dostarczenia spreparowanego dokumentu, zmontowanego z przedstawionych w postaci cyfrowej wycinków zarejestrowanych sygnałów, który przedstawiałby Leię, j ej okręt flagowy i eskortowiec. Zamierzano następnie wysłać ów hologram w przestworza, aby stworzyć wrażenie, że kiedy konferencja z Ashga-dem dobiegła końca, oba statki bez przeszkód odleciały z miejsca spotkania i dokonały skoku w nadprzestrzeń. Leia poczuła, że jej żołądek skręca się na myśl o zdradzie, jakiej się dopuszczono. Nie miała pojęcia, co się teraz dzieje. Nie potrafiła nawet wyobrazić sobie, czy zaraza wciąż jeszcze się rozprzestrzenia, czy też może została powstrzymana. Pomyślała z goryczą i złością, że z początku nawet polubiła Ashgada. Czując wstręt do siebie, iż okazała się tak naiwna, doszła do przekonania, że zapewne także wielki moff Tarkin był dobry dla żony i dzieci, o ile założył rodzinę. Mężczyzna, który pociągnął za dźwignię superlasera Gwiazdy Śmierci, żeby jednym strzałem unicestwić Alderaan, niewątpliwie był uprzejmy i miły dla kogoś, kim się opiekował. Nie uświadamiając sobie tego, co robi, Leia zwinęła dłonie w pięści. Niemal dusząc się z wściekłości, z trudem oddychała. Później jednak uspokoiła się i opanowała. Kilka razy głęboko odetchnęła, po czym zabrała się do przeglądania następnych arkuszy plastu. Szukała czegoś, co... Znalazła. Faktury za budowę „Powiernika". Za urządzenia dostarczające energii antygrawitacyjnym silnikom i zbiornikom nośnym śmigaczy. Zapewne projektantom zależało na tym, aby ułatwić zadanie poszukiwaczom kryształów, kiedy stanowiska artylerii zostaną zniszczone i z powierzchni Nam Chorios będą mogły startować duże statki. Leia przyjrzała się schematowi konstruowanego frachtowca. Z niejakim zdziwieniem zauważyła, że statek wyposażono w wyjątkowo silne ochronne pola siłowe. Ła- 263 downie, które przedzielono solidnymi grodziami, miały podwójne, a w niektórych miejscach nawet potrójne ściany. Zadawała sobie pytanie, jak silne musi być promieniowanie, z którym obawiają się mieć do czynienia. Usiadła wygodnie, po czym, spoglądając przez okno komnaty na mieniące się jaskrawymi barwami wieczorne niebo, zaczęła myśleć. Wydawało się jej, że spała dłużej, ale jeżeli sądzić po ilości wpadającego do środka światła, musiało to trwać nie więcej niż kilka godzin. W dzbanku ujrzała świeżą wodę, a w komnacie oznaki, że ktoś -najprawdopodobniej Liegeus - złożył jej wizytę. Kiedy się obudziła, zauważyła, że okrył ją ciepłym kocem. Z wielką radością odkryła, że zanim w końcu zemdlała albo zasnęła, zmusiła się do ukrycia arkusików flimsiplastu i rękojeści świetlnego miecza. Kiedy kładła się na otomanie, wydawało się jej, że umiera. Prawdę mówiąc, wrażenia, jakie wówczas odnosiła, dziwnie przypominały zetknięcie się z Posiewem Śmierci. Ale przecież nigdzie nie dostrzegła Dzyma. Gdyby sekretarz Ashgada wiedział, dokąd poszła i co zamierza, z pewnością nie dopuściłby, żeby się obudziła. Podciągnęła rękaw koszuli. Stwierdziła, że w kilku miej scach ma zaczerwienione ciało, na którym widnieje także kilka nowych śladów po ukąszeniach drochów; nie zauważyła jednak żadnych otarć, ran ani innych obrażeń. Żadnych podskórnych wylewów krwi z naczyń włoskowatych ani siniaków, j akie pozostawił ostatnio uścisk palców Dzyma. Purpurowe zorze zmierzchu z wolna gasły, ustępując miejsca coraz ciemniejszej, cichej bezwietrznej nocy. Leia zastanawiała się, czy nie powinna zaczekać do rana, nim podejmie następną próbę, ale po chwili pokręciła głową - nie musiała się obawiać, że nocą na pustkowiach Nam Chorios grasuj ąj akieś niebezpieczne drapieżniki. Gdyby zwlekała, miałaby do dyspozycji osiem godzin mniej czasu, j aki pozostawał do powrotu Ashgada. Powinna zatem zacząć działać już w tej chwili. Istniała całkiem duża szansa, że fakt jej zniknięcia zostanie wykryty dopiero z nastaniem świtu. Wstała, chociaż czuła lekkie drżenie kolan. Dzbanek z wodą miał kształt hermetycznie zamykanego poj emnika. Obrócenie wieczka uniemożliwiało wyciekanie płynu. Leia oddarła z przeście- 264 radła pasek i przewlekła przez ucho dzbanka, a potem, mimo iż był ciężki, przewiesiła go przez ramię. Zwinęła dwa koce i wsunęła w środek zawiniątka dwie dodatkowe koszule, które dostała od Liegeusa. Kiedy ich dotknęła, poczuła, że nie może się na niego dłużej gniewać. Mężczyzna nie mógł wiedzieć, w co się wplątuje, a kiedy przystał na służbę u Ashgada, na jakąkolwiek zmianę decyzji było za późno. Podeszła do drzwi i stwierdziła, że kombinacja cyfr, blokująca mechanizm zamka, została zmieniona, kiedy spała. Zapaliła ostrze świetlnego miecza i wsunęła koniec klingi do wnętrza urządzenia. Pomyślała, że teraz albo nigdy. Nie mogła pozwolić sobie ani na chwilę zwłoki. Najpierw do gabinetu Ashgada. Musiała dowiedzieć sięjesz-cze dwóch rzeczy. Okna gabinetu wychodziły na północ, podobnie j ak w j ej komnacie. Pozostałe ściany kryły się w mrocznym cieniu, ale ostatnie blaski, jakie wysyłało wieczorne niebo, odbijały się od skalistych zboczy gór i fasetkowych ścian kryształowych iglic, wznoszących się po przeciwległej stronie pustkowia. Ścieliły się niczym zwariowany kobierzec na wyłożonej białymi płytkami podłodze, tworząc dziwaczny deseń, który chybajednak trochę koiłnerwy. Leia podeszła do komputera, by wyświetlić główny spis zawartości pamięci, po czym zażądała wyświetlenia i wydrukowania wszystkiego, co dotyczyło Posiewu Śmierci. Zapisała w ten sposób, bardzo gęsto i po obu stronach, jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt arkuszy flimsiplastu. Kiedy skończyła, zwinęła je w rulon, po czym wsunęła między koce, gdzie niedawno umieściła wszystkie inne sporządzone poprzedniego dnia wydruki. Później zaj ęła się przeglądaniem katalogów, aż w końcu znalazła to, czego szukała: mapę okolicy z zaznaczonymi wysokościami wszystkich wyniosłości terenu, szlakami i drogami. Okazało się, że w odległości dwudziestu kilometrów od posiadłości Ashgada, po przeciwnej stronie odnogi łańcucha gór, gdzie zbudował swoją fortecę, znajduje się niewielka wioska. Leia pomyślała, że osada stanie się pierwszym miejscem, skąd zaczną poszukiwania. Istniała szansa, że Ashgad nie dysponuje aparaturą o dostatecznie dużej mocy, aby wysłać sygnał, który mógłby odebrać ktoś, nie przebywający na planecie. W odległości szesnastu kilometrów w przeciwnym kierunku zauważyła na mapie stanowisko artylerii, wzniesione na skalnym występie góry zwa- 265 nej Ponurakiem. Doszła do przekonania, że zdołałaby tam dotrzeć, gdyby podążała cały czas wzdłuż podnóża gór, które zapewniłyby jej osłonę. Mimo iż stanowisko mogło nie być obsadzone przez ludzi, ponieważ automatyczne systemy strzegły tego świata tak samo, jak czyniły to od niemal tysiąca lat, Leia liczyła na to, że znajdzie tam jakieś urządzenia, które wykorzysta do własnych celów. Ponownie rzuciła okiem na plan pomieszczeń budynku Ashga-da. Przez te drzwi na korytarz, z którego przedtem skręciła w lewo, a później po schodach do zamkniętych drzwi. Jeżeli wierzyć temu, co podawał komputer, odblokowanie mechanizmu zamka następowało, kiedy ktoś wystukał kombinację cyfr 339-054-001-6. Antygrawitacyjne zbiorniki znajdowały się w pomieszczeniu za drugimi zamkniętymi drzwiami, których sekwencję cyfr także zapamiętała. Tymczasem gabinet Ashgada pogrążał się w coraz głębszym mroku i Leię zaczynał ogarniać strach. Co prawda, wiedziała, że Dzym potrafi działać i w dzień, i w nocy, ale za dnia czuła się bezpieczniejsza i pewniejsza. Bez względu na to, kim albo czym był sekretarz Ashgada, pragnęła wydostać się z domu, zanim stanie się całkiem ciemno. Nagle przyszedł j ej do głowy j akiś pomysł. Odwróciła się i otworzyła zbite z deszczułek drzwiczki kredensu, gdzie mieściła się centralna jednostka typu CSNR, za której pomocą wydawano polecenia wszystkim syndroidom. Bursztynowe światełka płonęły w ciemnościach jak upiorne oczy. Pomyślała, że nie ma czasu do stracenia. Zapewne z pomocy syndroidów korzysta teraz Liegeus, zaj ęty na lądowisku j akąś pracą. Z pewnością także Beldorion ma przy sobie jednego albo dwóch, usługuj ących mu w komnacie. Możliwe, że j eszcze j akiś przebywa teraz w kuchni, pomagając niechlujnemu małemu Kubazowi w przyrządzaniu posiłków dla opasłego Hutta. Awaria wszystkich naraz sprawi, że zostanie wszczęty alarm, ale w pogoń za nią puszczą się Liegeus i Dzym, a nie dwadzieścia kilka zdalnie sterowanych, wyjątkowo ruchliwych, wytrzymałych na wszystkie trudy, bezlitosnych i pokrytych syntetycznym ciałem automatów. Właśnie miała przycisnąć guzik, aby wyzwolić świetliste ostrze, ale usłyszała syk rozsuwanych drzwi gabinetu. Znieruchomiała jak nieżywa. W następnej sekundzie jej uszy pochwyciły głosy osób, które weszły do pomieszczenia. Ledwo zdążyła zamk- 266 nąć za sobą sklecone z listewek drzwi wielkiego mebla, za którymi błyskała światełkami centralna jednostka sterująca. Trzy dni! Omal nie krzyknęła. Powiedział, że nie będzie go trzy dni! Jeden z głosów, które usłyszała, należał do Setiego Ashgada. - Powiedziałem ci, żebyś się do niej nie zbliżał! - mówił mężczyzna. Leię ogarnęło przerażenie. Głos, który doprowadził ją do takiego stanu, brzmiał cicho i chrapliwie. Jak głos starca. - Sky-walker jest jej bratem, a poza tym mistrzem Jedi. Zorientuje się, jeżeli siostrze stanie się coś złego, a jest jeszcze zbyt wcześnie, aby dowiedzieli się, że mogą wybrać kogoś na jej miejsce. Wszystkie nasze plany legną w gruzach, jeżeli... - Już raz mi to powiedziałeś - zasyczał Dzym, ledwo widoczny w zapadaj ącym mroku. - Nie traktuj mnie j ak imbecyla, Ash-gadzie. Chcesz mi powiedzieć, że bardziej wierzysz temu skamlącemu pokurczowi niż mnie? Czy właśnie to zamierzałeś mi powiedzieć? Leia odgięła jedno z drewienek, po czym zbliżyła oko do powstałej w taki sposób szpary. W długiej sali nie paliło się ani jedno źródło światła, a gasnące wieczorne zorze nie rozjaśniały ciemności, czaj ących się we wszystkich kątach. Widziała j edynie j asne plamy twarzy i spiczasty biały klin gorsu koszuli Ashgada... Pomyślała, że mężczyzna musi mieć na głowie jakiś kaptur albo pelerynę, niemal niczym nie różniącą się barwą w porównaniu z twarzą. Dzyma właściwie w ogóle nie widziała, jeżeli nie liczyć mrocznego kształtu, promieniującego jakąś złą siłą, a także pojawiającego się raz po raz błysku oczu, kojarzącego się jej z czymś innym, bardzo nieprzyjemnym. Z innymi oczami, jakie widziała całkiem niedawno... Odezwał się Liegeus, którego dotąd nie zauważyła. Jąkał się, kiedy mówił: - Ja... ja powiedziałem tylko... pomyślałem, kiedy przyszedłem do niej poprzedniego popołudnia... Nie obudziła się, mój panie. Leżała tam i pewnie jeszcze teraz leży... Zmarzła i prawie nie oddycha. Sprawdzałem to wiele razy, nawet jeszcze dzisiaj... - I pomyślałeś - syknął Dzym, a wówczas mroczny zarys jego gadziej głowy zmienił położenie i przybliżył się do fałszerza hologramów - pochopnie wywnioskowałeś, że nie usłuchałem rozkazu moj ego pana? Że czekałem tylko, aż odwróci się i przestanie mnie obserwować? 267 Leii wydało się, że Dzym wyciągnął jedną rękę w stronę twarzy Liegeusa. Mimo iż w panujących ciemnościach prawie nic nie widziała, zauważyła, że fałszerz hologramów cofnął się o krok i oparł plecami o ścianę. Usłyszała, że szepnął: - Proszę... W jego głosie zabrzmiało nieprawdopodobne, trudne do opisania przerażenie. - Czy dokładnie sprawdziłeś komnatę, zanim ją tam umieściłeś? - wtrącił się szybko Ashgad, zwracając się do sekretarza. - Czy nie pomyślałeś, że mogło to się stać w inny sposób? A może j akiś inny... - Wykluczone. - Dzym obrócił niekształtną głowę w jego kierunku, a wówczas Liegeus skorzystał z nadarzającej się okazji i przeszedł w inne, bardziej oddalone miejsce. - Któż inny oprócz mnie miałby taką siłę? Kto jest taki dorosły i rozwinięty? Powiedziałem ci. Powiedziałem, żebyś nie traktował mnie, jakbym nie miał mózgu! Chodźmy teraz do j ej komnaty i przekonajmy się, czy ten mały mazgaj w ogóle mówił prawdę. Liegeus odwrócił się szybko i Leia ponownie usłyszała szmer rozsuwanych drzwi długiego gabinetu. Nie widziała w panujących ciemnościach, czy Dzym ruszył jego śladem, ale znów usłyszała chrapliwy głos Ashgada: - Zaczekaj. Leia domyśliła się, że Liegeus wyszedł, pozostawiając Dzy-ma i Ashgada w mrocznym pomieszczeniu. Mimo iż z trudem cokolwiek słyszała, wydało się jej, że mężczyzna powiedział: - To była bardzo długa i uciążliwa wyprawa. Żałuję, że cię na nią nie zabrałem. Dzym nie odpowiedział albo jeżeli to uczynił, odezwał się tak cicho, że Leia odniosła wrażenie, iż milczał. - Zatroszczyłbym się jakoś... o tamtą kobietę z Hweg Shul -ciągnął tak samo chrapliwie Ashgad. - Zadbałbym, by cię nie ujrzała. Sprawiłbym... żeby niczego nie wypaplała. Następnym razem... - Nie ma takiej potrzeby - szepnął Dzym. - Nie będzie żadnego „następnego razu". - Zrobięz nią porządek, kiedy wylądują oddziały Larma. Obiecuję. Nie musisz się obawiać, że zdradzi twoją tajemnicę. A zresztą, i tak nikt by jej nie uwierzył. Ale ja... Popatrz na mnie. - Drżący, starczy głos mężczyzny się załamał, a Leia, nie bardzo wiedząc 268 dlaczego, nagle uświadomiła sobie, że Ashgad nie nosi żadnego kaptura ani peleryny, jak dotąd przypuszczała. Jego czarne włosy posiwiały tak bardzo, że stały się niemal całkiem białe. - Musiałem wynosić się stamtąd poprzedniej nocy, zaraz po zebraniu. Musiałem... wrócić. - Wrócić - powtórzył szyderczo Dzym. - Do kogoś, komu nie ufasz. Do sekretarza, którego podejrzewasz o to, że lekceważy twój e polecenia... - Nigdy nie powiedziałem, że lekceważysz moje polecenia. - Uwierzyłeś temu mazgajowi. - Ja... To nieprawda. Zostałem po prostu... zaskoczony. Potrzebujemy go, Dzymie. A przynajmniej dopóki to wszystko się nie skończy. Jest najlepszym fachowcem, jakiego udało się nam znaleźć. Najzdolniej szym fałszerzem hologramów spośród wszystkich, którzy trudnią się tym procederem. Po tym, jak wylądują żołnierze Larma, a na planecie pozostaną tylko ślady po starcie „Powiernika", będziesz mógł z nim zrobić, cokolwiek zechcesz. Proszę cię. Proszę, nie gniewaj się. Proszę... Leia nie usłyszała wyraźnie, co powiedział. Zabrzmiało to jak „pomóż mi", a może „daj mi". Dzym odsunął się na bok. W blasku światełek zawsze włączonego zasilacza komputera Leia dostrzegła błysk j ego związanych w koński ogon długich włosów. Zauważyła, że uniósł podobną do pajęczej kończyny rękę i posługując się ukrytą w rękawicy dłonią, zaczął rozpinać przednią część okrywającej go szaty. W niepewnym blasku świateł, które ukazywały teraz trochę wyraźniej jego postać, Leia stwierdziła, że barwa skóry torsu Dzyma różni się od koloru szyi. Skóra sprawiała wrażenie bardzo twardej. Przypominała chitynowy pancerz, rzucający zielonkawe i bursztynowe błyski. Spomiędzy pęknięć, otworów i szczelin, widocznych między pokrywającymi obnażone ramiona i tors sekretarza guzowatymi łuskami, wystawały rurki, kapilary i podobne do chwytających powietrze małych ust, które z całą pewnością nie miały nic wspólnego z żadną ludzką istotą. Wszystkie te małe usta, szczeliny i otwory nieustannie rozciągały się i kurczyły. Z niektórych sączyły się krople jakiejś ciemnej mazi, błyszczące w niepewnym blasku, jaki rzucały lampki zasilacza. W pewnej chwili rozchyliły się także największe usta, znajdujące się w twarzy Dzyma. Wysunął się z nich długi język, a później zakołysał z boku na bok j ak u gada. 269 Ashgad wydał dźwięk, który sprawiał wrażenie czegoś pośredniego między kwileniem a łkaniem. Pochylił głowę i przycisnął usta do ciemnego chitynowego pancerza, pokrywającego cały tors sekretarza. Wówczas Dzym wykonał trudny do opisania ruch, niemożliwy do wykonania przez żadnego człowieka. Obrócił głowę w taki sposób, aby koniec j ęzyka dotknął karku Ashgada. Leia ujrzała błysk światła, odbitego od cienkiego jak nić strumyka cieknącej krwi. Jeszcze przez chwilę mężczyzna wydawał ciche kwilące dźwięki - rozpaczliwe, chociaż coraz słabsze piski - które po kilku sekundach ucichły. Cisza trwała prawie minutę, chociaż ukrytej we wnętrzu zamkniętego kredensu Leii wydawało się, że o wiele dłużej. W końcu mężczyzna szepnął tak cicho, że tylko z trudem go zrozumiała: - Dziękuję. Tym razem nie usłyszała w jego głosie niczego, co świadczyłoby o tym, że mówi ktoś stary czy zmęczony. W gabinecie panowały teraz prawie nieprzeniknione ciemności, ale w najsłabszym ze wszystkich możliwych fioletowopurpurowym świetle, j akim darzyło komnatę wieczorne niebo, Leia chyba dostrzegła, że jego włosy wyraźnie pociemniały. A kiedy obaj wychodzili z mrocznego pomieszczenia, Ashgad poruszał sięjak młodzieniec. Leii wydało się, aczkolwiek nie była tego pewna, że ocierał coś, co pozostało na ustach i brodzie. Odczekała, aż ucichną odgłosy ich nóg stąpających po stopniach schodów, mimo iż wiedziała, że nie ma więcej niż kilka minut. Kiedy przycisnęła guzik, jasnobłękitna klinga świetlnego miecza wystrzeliła jak żywa z cylindrycznej rękojeści. Leia pogrążyła ją w samym sercu centralnego sterownika. Nie zwracała uwagi, że rozległ się złośliwy syk, po którym trysnęły fontanny iskier i pojawiły się kłęby dymu. Później schwyciła zwinięte koce i dzbanek z wodą. Przebiegła po wyłożonej płytkami podłodze i wystukała zapamiętaną kombinację cyfr, a potem przeskoczyła przez próg drzwi, wiodących do pozostałej części domu. Kolejna sekwencja cyfr, następne drzwi... W znajdującym się za nimi laboratorium ujrzała pierwszego syndroida. Popatrzył na nią, obracaj ąc nie widzące niczego błękitne oczy, ale nie zamknął otwartych, wyglądających jak ludzkie ust, ani nie przestał chwiejąc się, spacerować bez celu od ściany do ściany. Leia potrąciła go, mija-j ąc, wskutek czego automat runął na posadzkę j ak długi. Przeskakuj ąc nad nim, poczuła coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Kiedy 270 zagłębiała ostrze miecza w samym środku centralnego sterownika, poraziła wszystkie syndroidy tak, jakby je zniszczyła. Nie są przecież żywymi istotami! - pomyślała. Nie uczyniła niczego gorszego od unieruchomienia zwyczajnego androida albo skasowania zawartościjego komórek pamięciowych. Mimo to poczucie winy nie chciało jej opuścić. Czuła się tak, jakby skasowała całe oprogramowanie Artoo albo zbiory danych, zapisane w pamięci Threepia. Doszła do wniosku, że tamci już niedługo wyruszana poszukiwania. Ashgad, Dzym i Liegeus. Wydadzą polecenie Beldorono-wi, żeby posłużył się umiejętnościami Jedi i spróbował ją odnaleźć, posługując się Mocą. Żeby wyczuł fale wytwarzane przez jej umysł. Możliwe jednak, że w podobnym do olbrzymiego ślimaka cielsku nie pozostało nic, co pozwalałoby na władanie Mocą. A może nie pozwoli mu na to niesamowia, dziwaczna, obezwładniająca obecność Mocy na tym świecie, przenikającej wszystko i wszystkich niewiarygodną energią i siłą? Magazyn, w którym złożono antygrawitacyjne jednostki napędowe, znajdował się w miejscu wskazanym na schemacie. Okazało sięjednak, że tylko jedno urządzenie było sprawne. Pozostałe - co najmniej dziesięć - spoczywały w ustawionych pod ścianami skrzynkach, wyścielonych styrenem i kozibrodem. Uszkodzone i opróżnione, były równie bezużyteczne jak odłamki skały. Leia poczuła się tak, jakby ktoś chlusnął jej w twarz kubłem lodowatej wody. Nie potrafiąc opanować drżenia rąk, zdjęła z półki samotną sprawną jednostkę, na której obudowie paliła się zielona lampka. Trzymała mniej więcej w połowie naładowane urządzenie typu 100-GU. Pamiętała, że śmigacze wyposażano na ogół w cztery takie zbiorniki. Pstryknęła przełącznikiem, by nastawić siłę nośną na neutralną wartość, i pociągnęła zbiornik w powietrzu za sobą niczym nadmuchany balon. Przeszła do laboratorium, gdzie unieruchomiony syndroid kierował na nią pozbawione wyrazu oczy. Spoczywał obok rozłożonego na części urządzenia do ładowania anty grawitacyjnych pojemników. Drugi podobny zasilacz, stojący na pobliskim warsztatowym stole, okazał się starym modelem, którego obudowę związano za pomocą srebrzystej taśmy. Wokół niego walało się mnóstwo staroświeckich pojemników, na ogół całkowicie wyczerpanych albo rozerwanych jakby w wyniku silnej eksplozji. 271 Następnym razem, kiedy poddadzą pod głosowanie wniosek dotyczący rozwoju handlu, poprę go z całego serca - przyrzekła sobie w myślach Leia, przeszukując szuflady stołu. Znalazła szpulę z nawiniętą liną, zakończoną solidnym hakiem, pomocnym podczas wspinania się po górach. Wyciągnęła także niewielki jarzeniowy pręt i dwie rolki srebrzystej taśmy. Wsunęła wszystkie te przedmioty między zwinięte i związane koce. To śmieszne, nigdy nie mieć odpowiedniego ekwipunku -pomyślała. Włożyła do kieszeni kilka awaryjnych minipodgrzewaczy, a później przebiegła przez pomieszczenie do ogromnych dwuskrzydłowych drzwi, które -jak pamiętała ze schematu - wiodły bezpośrednio na lądowisko. Rzeczywiście, wielka permabetonowa płyta, zajmująca całą południowo-wschodnią część skalnego zrębu, na którym wznosił się dom Ashgada, górowała z dwóch stron nad powierzchnią pokrytego odłamkami skał pustkowia. Niedaleko wiodących do laboratorium drzwi, przez które niedawno przechodziła, wspierał się na czterech grubych, krótkich łapach „Powiernik". W niewielkich hangarach, urządzonych po bokach lądowiska, krył się spiczasto zakończony kadłub archaicznego Łowcy Głów i pękata, ale wypatroszona kanonierka klasy Skipray. Syndroidy, nie wypuściwszy z dłoni narzędzi albo pojemników z uszczelniaj ącąpianką, spoczywały na permabetonowej płycie wokół „Powiernika". W ciemnościach, rozjaśnianych tylko przez płonące iskierki gwiazd, wyglądały jak czarne stosy wyjętych z pralki mokrych ubrań. Pracując, nie potrzebowały światła, ponieważ centralna jednostka sterująca i tak wiedziała, w jakim miejscu znajdował się każdy przyrząd, przewód, podzespół czy element, odłożony na bok przez tego czy innego syndroida. Mimo to Leia odnosiła wrażenie, że wielkie przestrzenie, ciągnące się poza lądowiskiem, wypełnia najdelikatniejszy blask obojętnych na wszystko gwiazd, odbity od fasetkowych powierzchni zalegaj ących na równinie kryształów. Podeszła do krawędzi permabetonowej płyty, zerknęła w dół i poczuła, że jej serce zamarło na krótką chwilę. Nie mogę - pomyślała. Ujrzała niemal pionową skalną ścianę, mającą sporo ponad trzysta metrów wysokości. U jej stóp dostrzegła strome zbocze, zasypane podobnymi do diamentów lśniącymi klejnotami, które w panujących ciemnościach sprawiały wrażenie całkowicie bezbarwnych. Wiedziała, że siła unoszenia jednostki antygrawi- 272 tacyjnej jest bezpośrednią funkcją odległości od powierzchni gruntu. Spadając z wysokości większej niż trzysta metrów, osiągnęłaby taką prędkość, że zanim zdążyłaby zadziałać siła unoszenia, roztrzaskałaby się o ostre skały. Lina nie miała dostatecznej długości, by posłużyć do pokonania choćby czwartej części tej wysokości. A poza tym, nie mając jak odczepić haka, Leia z takim samym skutkiem mogłaby wystrzelić flarę, aby oznajmić wszystkim, którędy zamierza uciec. Za jej plecami, w ciemnościach wielkiego dumu, zapaliło się jakieś światło. Po chwili następne. Leia ujrzała w myślach wizerunek Ashgada. Mężczyzna zbliżał głowę do ust, macek i wijących się jak dżdżownice guzowatych wypustek, które wystawały spomiędzy szczelin pokrytego chitynowym pancerzem torsu Dzyma. Przypomniała sobie pozbawione rękawiczek i niewidoczne w ciemnościach dłonie sekretarza, dotykające jej nadgarstków i twarzy. Niemal czuła lodowaty chłód śmierci, powoli ogarniający całe ciało. Stojąc na lądowisku, nie chronionym przez żadne ściany ani mury, odnosiła niesamowite wrażenie, że Moc omywa jąze wszystkich stron. Wydawało się jej, że stoi nie na pokładzie kołyszącej się na falach łodzi, ale na samym dnie bezkresnego oceanu. Czuła się tak, jakby Moc, silna i dziwna, starała się ją zwabić czy przywołać. Przemawiała do niej słowami, których nie rozumiała. Leia sprawdziła zasoby energii zgromadzonej we wnętrzu an-tygrawitacyjnego zasobnika. Pomyślała, że nie wystarczy. „Wystarczy". Wydało się jej, że ta myśl pojawiła się w jej głowie niczym podmuch ciepłego wiatru. „Wystarczy". Chyba kpicie sobie ze mnie - pomyślała. Ponownie spojrzała w głąb przepaści, ciągnącej się pod jej stopami. Nagle ciemność i światło gwiazd, i drżący, roziskrzony blask, bij ący od usianej kryształami równiny, zaczęła odczuwać jako mało znaczący wytwór własnej podświadomości. Wiedziała, że niewielkie różnice masy nie wywrą żądnego wpływu na niezmienną wartość dwudziestu sześciu koma sześć metrów na sekundę do kwadratu, ale mimo to cisnęła w przepaść najpierw zwinięte koce. Nie mogła ryzykować, że szczelnie zamknięty dzbanek z wodą roztrzaska się o skały. Jakimi drobiazgami zawracam sobie głowę? - pomyślała cynicznie, odrywając dwa kawałki srebrzystej taśmy i sporządzając 18-Planeta zmierzchu 273 prowizoryczne uchwyty. - Przecież to j a mogę roztrzaskać się na miliony kawałeczków! Otaczająca ją noc i rozjaśniane delikatnymi błyskami ciemności szepnęły: „Nie roztrzaskasz się. Czuwamy. Zaufaj". W ciemnym domu zapaliły się kolejne światła, podobne do spłoszonych robaczków świętojańskich, rozpraszających mroki letniej nocy. Leia usłyszała głęboki baryton Ashgada: - Liegeusie! Natychmiast do mnie! Odnaleźli syndroidy. Wsunęła ręce w uchwyty i nastawiła jednostkę antygrawita-cyjną na pełną moc, a później zeskoczyła z krawędzi lądowiska w mroczną przepaść. Leia go przyzywała. Lukę ocknął się ze snu. Był tak wstrząśnięty, że niemal zapomniał o oddychaniu. Uświadomił sobie, że za oknami wstaje mroźny poranek. Wizerunek siostry, otoczonej wyniosłymi, przypominającymi roztopione szkło, kryształowymi górami, płonął w j ego myślach, wyraziście odcinając się od tła zwierciadlanych skał i nieba. Leia stała na kamiennym balkonie, otulona białym pledem, nie osłaniającym jednak długich, kasztanowatych, zaplecionych w niepo-rządny warkocz włosów. Wizerunek miał w sobie coś, co uświadomiło mu, że pochodzi sprzed jakiegoś czasu, jakby utrwalił się w jakiejś fałdzie albo załamaniu Mocy. Mimo to Lukę wiedział, że jest prawdziwy. Siostra sprawiała wrażenie wycieńczonej i ciężko rannej. Ashgad - pomyślał mistrz Jedi. Nie tylko unicestwił jej statek, uprzednio ograbiwszy ze wszystkiego, co strzelało, ale jeszcze porwał przywódczynię Nowej Republiki. Dla okupu? Aby móc posłużyć się niąjako kartą przetargową w negocjacjach? Czyżby miało to być złudzenie, wywołane ponurym odkryciem, jakiego dokonał w nocy, odbierając zrzut towarów, dostarczonych przez przemytników? Nie. Równie pewnie, jak czuł wszystkie kości własnego ciała, wiedział, że Leia stała kiedyś na tamtym balkonie. A zatem żyła. Taselda powiedziała: „U podnóża Gór Błyskawic". Arvid albo jego ciotka powinni znać to miejsce. Przez krótką jak mgnienie 274 oka chwilę Lukę zastanawiał się, czy nie zabrać ze sobą Taseldy, ale w następnym ułamku sekundy odrzucił ten pomysł jako niedorzeczny. Wstał z łóżka i podszedł do wychodzącego na tyły tawerny transpastalowego okna. Spojrzał w dół, na prozaiczne spokojne podwórze, pokryte grubą warstwą kurzu i porośnięte karłowatymi krzakami balcrabbianu. Widział pompy do wyciągania wody i uszkodzone części starych śmigaczy, a za okalającym dziedziniec murem - porośnięte ciemnymi liśćmi antygrawitacyjne kule, unoszące się nieruchomo niczym płaskorzeźby. Spoglądając na to wszystko, czasami niemal zapominał, że patrzy na dzieła ludzkich rąk. Na przedmioty, wykonane w pocie czoła przez ludzi, którzy mieszkali na niegościnnym świecie, nie tolerującym żadnego życia. Wydawało mu się, że z miejsca, w którym przebywa, przytłaczająca swoją obecnością i rządząca się własnymi prawami Moc jest odległa, trudno uchwytna i słaba. Uwolnił własne myśli i wysłał je do siostry: „Leio! Nie rozpaczaj. Spieszę ci na ratunek". Nie wiedział, czyjego myśli doleciały do celu, czy też może zaplątały się albo odkształciły w fałdach Mocy. Nie miał pojęcia, czy Leia je usłyszy, nawet gdyby dotarły do tarasu, na którym przebywała. Callista powiedziała mu jednak, że i nadzieja może wywierać czasem wpływ na energię Mocy. - Co to było? Złocisty android, okutany fałdzistym, zaopatrzonym w kaptur czarnym płaszczem i niemal niewidoczny pod maską tlenową i peruką, uznał pytanie pani kapitan Ugmush za czysto retoryczne. Uważał, że nawet ktoś nie nawykły do odgłosów wojen, buntów, powstań czy rebelii nie powinien mieć najmniejszych kłopotów z prawidłowym zidentyfikowaniem huku strzałów ciężkich dział, grzmotu walących się ścian i ochrypłych głosów, wydających rozkazy i usiłuj ących przekrzyczeć trzaski strzałów z blaste-rów. Mimo to trzej mężowie gamorreańskiej pani kapitan chyba uznali okrzyk swojej małżonki za najnormalniejsze w świecie żądanie dostarczenia wiarygodnej informacji. Łomocząc butami po płytach pokładu, wszyscy naraz rzucili się w stronę wiodącego na opusz- 275 czoną rampę okrągłego portalu. Chcieli ujrzeć na własne oczy, co się dzieje. Cała trójka dotarła do otworu włazu w tej samej chwili i natychmiast rozpoczęła między sobą bój o to, który pierwszy zej -dzie na płytę lądowiska. Tymczasem pani kapitan Ugmush, która już wcześniej zobowiązała się do przetransportowania na inną planetę jakichś towarów, przebywała na mostku, niecierpliwie czekając, kiedy zostaną dostarczone na pokład statku. Siedziała przy nawigacyjnej konsolecie, zajęta określaniem parametrów trajektorii lotu i współrzędnych punktów, z których mogłaby dokonać skoku w nadprzestrzeń. Słysząc odgłosy walki, zerwała się z fotela i dobiegła do włazu, gdzie zaczęła wymierzać sierpowe i haki tak żywiołowo i skutecznie, że już po chwili wszyscy męscy członkowie j ej rodziny przecisnęli się przez otwór i stoczyli po pochyłości opuszczonej rampy. Inżynier Jos, przywiązany łańcuchem do konsolety, nawet nie uniósł głowy, żeby spojrzeć, co się dzieje. Rozległa się kolejna eksplozja, po której cały statek zatrząsł się i zakołysał. Zdenerowowany Threepio także zerwał się na równe nogi. - Pani kapitan Ugmush... - zaczął, ale uświadomił sobie, że modulatory głosu nie sąnastrojone prawidłowo i pospiesznie zmienił ton głosu na niższy. Mimo iż wymagało to wykorzystania o wiele większej objętości pamięci niż zwyczajne naśladowanie dźwięków, wydawanych przez organiczne struny głosowe, pozwalało wyeliminować „metaliczne" brzmienie, charakteryzujące głosy większości androidów. - Pani kapitan Ugmush, czy naprawdę uważa pani, że można opuszczać statek w takiej chwili? - Zataczając się, podreptał do wyj ścia i stanął w otworze w momencie, gdy od strony lądowiska doleciały następne krzyki i jeszcze głośniejsza kanonada blasterowych strzałów. - W razie gdybyśmy zostali zmuszeni do natychmiastowego startu... O rety, Artoo. - Jego modulatory głosu ponownie uległy rozstrój eniu. - Czy masz poj ę-cie, w jaki sposób pilotuje się statek tego typu? Astronawigacyjny robot, który potoczył się do włazu tuż za protokolarnym androidem, zapiszczał, przyznając, że nie ma doświadczenia w pilotowaniu topornych gamorreańskich transportowców. - O rety, o rety - mruknął Threepio. Zaczekał, aż Artoo stanie obok niego, po czym zaczął schodzić po rampie, na przekór prawdopodobieństwu żywiąc nadzieję, że sytuacja na lądowisku się nie pogorszy. 276 W tej samej sekundzie, kiedy postawił stopę na permabetono-wej płycie, uświadomił sobie, że sytuacja wygląda tak źle, iż nie może ulec pogorszeniu. Sąsiednie lądowisko stało w ogniu. Znad dziesięciometrowej wysokości płomieni unosiły się w niebo kłęby smolistego gęstego dymu. Po płycie przemykały grupki Gop-so'ów i żołnierze droviańskich oddziałów rządowych. I jedni, i drudzy zasypywali przeciwników lawinami blasterowych strzałów i granatami, które raz po raz przelatywały nad wrakami płonących statków. Tymczasem na lądowisku, na którym spoczywał „Zicreex", panował względny spokój. Nigdzie nie było widać żadnego Gamorreanina. Nagle pod arkadami, we wrotach wiodących na lądowisko, pojawiła się jakaś umorusana i odziana w łachmany istota. Na chwilę przystanęła, by przycisnąć guzik mechanizmu zamykającego wrota, zapewne żeby nie dać się pochwycić ścigającym jąprześladowcom. Uciekinier wyciągniął z najbliższej sterty złomu jakiś durastalowy drąg, po czym roztrzaskał zamek, aby uniemożliwić otwarcie bramy. Jego trud okazał się daremny. Bez względu na to, kim byli ci, którzy go ścigali, także mieli łomy, tarany i granaty. Przerażony puścił się pędem po zasnutej dymem permabetonowej płycie. - Ależ to pan Yarbolk z Ciuch-ciucha! - wykrzyknął zdumiony Threepio. - Panie Yarbolku! Tutaj, panie Yarbolku! Chadra-Fan nie dał się długo prosić. Minął oba automaty i wbiegł po rampie, po czym zniknął we wnętrzu gamorreańskie-go transportowca na chwilę przedtem, zanim wrota ustąpiły. Na lądowisko wbiegła grupa rozmaicie wyglądających Drovian. Jedni mieli niemal całkiem łyse czaszki, na których powiewały charakteryzujące Gopso'ów kitki włosów. Inni, inaczej ostrzyżeni, chyba tylko zaliczali się do ich zwolenników. Jeszcze inni, Durosianie i Devaronianie, wyglądali na grupę obiboków i nicponi, jakich można spotkać prawie w każdym kosmoporcie. Niektórzy wznosili okrzyki, nazywając kogoś handlarzem świń i cuchnącym zdrajcą. Threepio całkiem słusznie wywnioskował, że obelgi odnoszą się do pana Yarbolka, i pokazał im wrota wiodące na inne, jeszcze nie stojące w ogniu lądowisko. - Tam pobiegł! - ryknął, tym razem nie zapomniawszy o nastawieniu modulatorów głosu na basowe brzmienie, charakterystyczne dla istoty obcej rasy. - Ten nieczysty, kudłaty, niewyrośnięty dziennikarzyna! 277 Miał nadzieję, że prześladowcy uznają tę obelgę za równie obraźliwą, j ak informuj ącą, dokąd pobiec. Wykrzykując i pomstując, tłum przecisnął się przez wrota na sąsiednią płytę. W tej samej sekundzie dwudziestocentymetrowej średnicy pocisk trafił w arkady, oddzielające trawione przez pożar lądowisko od tego, na którym stał „Zicreex". Ogarnięty panicznym przerażeniem Threepio zapiszczał i pospiesznie wspiął się po rampie. Tymczasem żołnierze wojsk droviańskiego rządu przegrupowali się i zasypali lawinami ognia Gopso'ów, którzy korzystając z osłony płonących wraków transportowców, usiłowali rzucić się do nowego szturmu. W tej samej chwili na lądowisko wbiegła Ugmush w towarzystwie mężów. Wszyscy musieli minąć we wrotach tłum istot ścigających Chadra-Fana. Postanowili przyłączyć się do walki i nie przestając biec po popękanej permabetonowej płycie w kierunku statku, otworzyli ogień do wycofujących się powstańców. Łomocząc butami, wbiegli po opuszczonej rampie na pokład, gdzie zaczęli zdejmować przewieszone przez ramiona i przytroczone do pleców paki i skrzynie wypełnione najróżniejszymi towarami. Ugmush natychmiast pobiegła na mostek. Nie zważając, że pukle różowych włosów falują jak żywe, amorrty wpijają się w ciało, by ocalić życie, zawyła: - Dlaczego jeszcze się nie przypięliście, wy parszywi zjadacze śmieci? Co sobie wyobrażacie, do tysięcy oślepiających błyskawic, że to luksusowy liniowiec? - Zasiadła przy konsolecie, a potem zaczęła przyciskać klawisze i pociągać za dźwignie o wiele szybciej, niż można byłoby się spodziewać, spoglądając na jej wielkie dłonie. - Unieście tę śmierdzącąrampę, wy przegniłe, przesiąknięte błotem bagienne smoki! Czy zawsze muszę sama robić wszystko na pokładzie tego niewydarzonego statku? Jos, zabieraj nas z tej cuchnącej dziury! Fruck, zacznij strzelać do tych parszywych Gopso'ów! Uważaj, wstrętna hołoto! Bando krabożernych, pozbawionych morrtów czyścioszków i uperfumowanychbezmóz-gowców! Pchnęła dźwignię sterowniczą. Inżynier Jos przełączył silniki, aby pracowały pełną mocą. Mimo iż na lądowisku nie ucichły grzmoty jonowych dział, a w powietrzu nie przestały przelatywać błyskawice laserowych strzałów, „Zicreex" oderwał się od permabetonowej płyty. Pozostawił usiane płonącymi wrakami lądowiska i przedarł się przez chmury czarnego dymu, po czym wiru- 278 jąc niczym wystrzelony z katapulty dorodny owoc gletowca, śmignął w przestworza. Threepio, który nie zdążył się przypiąć ani nawet usiąść na fotelu, wstał ostrożnie z płyt pokładu i poprawił tlenową maskę. Miał nadzieję, że okrywający go długi płaszcz nie rozchylił się na tyle, by odsłonić j ego niewątpliwie metalowe nogi, a j eżeli nawet, tak się stało, to pani kapitan Ugmush była zbyt zajęta obliczaniem szybkości lotu, by cokolwiek zauważyć. Yarbolk, który podobnie jak on, został odrzucony w przeciwległy kąt mostka, pokuśtykał do niego, żeby pomóc w podnoszeniu Artoo-Detoo. Mały robot przetoczył się pod ścianę i przewrócił na metalową płytę. Wciąż leżał, błyskając alarmowymi lampkami. Jedna migotała nawet na przytwierdzonym za pomocą sworzni urządzeniu, którego Threepio nie zdołał zdjąć, kiedy odłączał przyjaciela od obwodów „Radości Sabaka". Po chwili jednak większość światełek zgasła. Artoo zapikał niepewnie na znak, że dziękuje, a Jos, nie mówiąc ani słowa, zdjął z długich włosów elastyczną opaskę i podał Yarbolkowi, żeby ten umocował wiązki ciągnących się za robotem kabli. - Dziękuję ci... uhmmm... Igpeku - odezwał się Chadra-Fan. -Jestem twoim dłużnikiem. Ugmush odwróciła się jak użądlona i spiorunowała niskiego kosmatego dziennikarza spojrzeniem pomarańczowych, przypominających łebki szpilek oczu. - A co robi ten parszywy śmieć na pokładzie mojego statku? - zapytała. - Czy nie wiecie, bęcwały, że w siedmiu systemach wyznaczono nagrody za jego głowę? ROZDZIAŁ Byli tam. Lukę, który leżał pod oszpeconym wieloma wgnieceniami metalowym dnem śmigacza, zamarł bez ruchu i zaczął nasłuchiwać. Nie usłyszał żadnego dźwięku. Wiedział jednak, że tam byli. Obserwowali go. Wyczuwał ich obecność nawet mimo bezdźwięcznej symfonii, j aką wygrywała Moc na tym nieurodzajnym, niegościnnym świecie. Od czasu, kiedy wyruszył z Hweg Shul, raz po raz uzmysławiał sobie, że wiedzą o jego obecności. Niewidzialni obserwatorzy. Niewidoczni rdzenni mieszkańcy planety. Bez wysiłku podążający za jego śmigaczem. Nie przestający go obserwować. Z miejsca pod dnem maszyny, gdzie leżał, nie widział prawie niczego. Kiedy sterburtowa jednostka antygrawitacyjna zaczęła wykazywać pierwsze oznaki uszkodzenia, wylądował ostrożnie w taki sposób, że jedna burta pojazdu oparła się na czymś w rodzaju bazaltowej półki, a druga spoczęła na odłamku szarozielonkawej skały o rozmiarach klęcznika. Zajęty naprawianiem pękniętego przewodu, który dostarczał energię generatorowi ładującemu cewkę jednostki antygrawitacyjnej, mógł dostrzec tylko to, co znajdowało się bezpośrednio przed dziobem i za rufą maszyny. Widział więc identyczne bezkresne pustkowia, usiane odbijającymi promienie słońca kamieniami, większymi odłamkami skał i kryształami. W oddali, na horyzoncie, maj aczyły wznoszące się ku niebu wielkie kryształowe kominy. 280 Mistrz Jedi uzmysłowił sobie, że nie zauważyłby nikogo, nawet gdyby wyszedł spod śmigacza i rozejrzał się po okolicy. Przymknął oczy i posługując się Mocą, usiłował wyobrazić sobie, jak wyglądają tubylcze istoty. Moc miała jednak na tym świecie straszną siłę. Oddziaływała na wszystko i tak zakłócała tok myśli, że nie mógł uzyskać wyraźnego obrazu niewidzialnych obserwatorów. Pomyślał, że może właśnie to stanowi j eden z głównych celów wpływu Mocy na jego umysł. Nie potrafiłby dokładnie określić, kiedy zaczęli go obserwować. Nie miał pojęcia, czy ich zainteresowanie mogło wyjść mu na korzyść czy przynieść szkodę, czy też było najzwyczajniej szym w świecie przejawem ciekawości. Po prostu tam byli. - Kim jesteście? - zawołał, uświadamiając sobie, że dopóki leży pod kadłubem śmigacza, j est zdany na ich łaskę i niełaskę. -Nie zamierzam wyrządzić wam żadnej krzywdy. Nie musicie się mnie obawiać. Chciałbym was zobaczyć. Czy możecie się mi pokazać? Ich obecność się przybliżyła - a raczej coś się przybliżyło. Wyczuwalna świadomość, że wiedzą o jego istnieniu. Lukę zaczął się zastanawiać, skąd wiedział, że to oni, a nie on, ona albo ono. Powoli wyczołgał się spod maszyny i wstał. Otaczały go blade cienie, a na ciemnobłękitnym niebie płonęły widoczne nawet w ciągu dnia iskierki gwiazdek. Promienie bladego słońca odbij ały się od gładkich fasetkowych ścianek kryształów i szybowały we wszystkie strony, jakby podkreślając fakt, że na pustkowiu, ciągnącym się do najdalszych brzegów dawno wyschłego oceanu, nie było widać absolutnie nikogo. - To Spółka Loronar. - Chadra-Fański dziennikarz Yarbolk zniżył ochrypły głos niemal do szeptu. Wyłowił z kieszeni osmalonej i zabrudzonej jedwabnej kamizelki garść holograficznych sześcianowi wyciągnął je na pozbawionej włosów różowej dłoni przed siebie, jakby uznawał sam fakt istnienia kostek za dowód na to, że mówi prawdę. - Na każdej planecie; w każdym miejscu sektora Meridiana, gdzie dochodziło do powstania albo buntu, zamieszek na tle religijnym, etnicznym czy czegokolwiek innego... powstańcy byli zawsze uzbrojeni w broń dostarczoną przez 281 Spółkę Loronar. I to nie wyciągnięte ze składnic złomu przestarzałe i ledwo działające karabiny, jakie handlarze bronią sprzedają często aborygenom, licząc na szybki zysk, ale najnowocześniejsze blastery, granaty i jonowe działa. Spójrzcie na to. Zagrzechotał holograficznymi sześcianami j ak najzwyklej szy-mi kostkami. Artoo-Detoo, postanawiając sprawdzić, czy Cha-dra-Fan mówi prawdę, szybko wysunął chwytak i porwał jeden sześcian, po czym równie szybko schował wysięgnik do obudowy. - Hej, oddaj to! - zaprotestował oburzony Yarbolk. Zawołał na tyle głośno, że usłyszeli go dwaj mężowie pani kapitan Ugmush, jeden uzbrojony strażnik, dwaj bardzo zdenerwowani aąualiscy przemytnicy i kilkanaście innych istot, przebywaj ących w poczekalni krążownika „Lycoming". Okręt Nowej Republiki został wysłany w ten rejon przestworzy jako ośrodek odosobnienia, w którym wszyscy mieli odbywać kwarantannę. Istoty odwróciły siew stronę dziennikarza i spiorunowały go spojrzeniami, jakby właśnie jego obwiniały za to, co się im przydarzyło. „Zicreex" nie dotarł nawet w pobliże punktu, z którego miał dokonać skoku w nadprzestrzeń, kiedy znalazł się w poważnych tarapatach. Tuż poza obszarem znajdujących się na obrzeżach systemu Drovis asteroid natknął się na republikański krążownik „Empireum", strzelający zaciekle ze wszystkich dział do niewidocznych celów. Dopiero oślepiający błysk, jaki przeszył przestworza, kiedy eksplodował jeden z generatorów ochronnych pól okrętu, ukazał coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak rój kosmicznych śmieci, otaczaj ący kadłub krążownika niczym uprzykrzone muchy. Po kilku następnych sekundach stało się oczywiste, że wykonane z dziwnego czarnego matowego metalu mikroskopijne stateczki bezlitośnie ostrzeliwują wielki statek, ale odlatują jak masłonietoperze, ilekroć grozi im trafienie przez strzał, oddany z pokładu republikańskiej jednostki. Ponieważ rejon bitwy leżał dokładnie na kursie „Zicreexa" zmierzającego do najbardziej odległego punktu systemu, z którego można było bezpiecznie dokonać skoku w nadprzestrzeń, ga-morreański frachtowiec znalazł się w potrzasku. Ugmush, oba automaty i Yarbolk stłoczyli się przy iluminatorze i obserwowali, jak „Empireum" usiłował najpierw brać udział w walce, a później umknąć przed rojem kąśliwych wrogów. 282 - Fascynuj ące - odezwał się Threepio, spoglądaj ąc ponad ramieniem pani kapitan, która przeszukiwała przestworza za pomocą skanerów, z nadzieją, że nie natknie się na jakąś większą jednostkę, będącą z całąpewnościąbaząi ośrodkiem dowodzenia roju statków. - Wszystko wskazuje na to, że sątylko czymś w rodzaju bezzałogowych, latających z jednego miejsca w drugie laserów. Nie bądź śmieszny - dodał, zwracając się do baryłkowatego towarzysza, który ukradkiem dołączył się do gniazda konsolety sto-jącej za szerokimi plecami pani kapitan Ugmush. - Powinna istnieć jakaś baza. Bez względu na to, gdzie się znajduje, musi mieć zdumiewający zasięg. Yarbolk, usiłujący przecisnąć się do iluminatora pod łokciem Gamorreanki, spoglądał raz po raz to na wyświetlane przez Artoo informacje, to znów na ekran konsolety. W pewnej chwili szepnął: - Nie mają żadnej centralnej bazy. Są po prostu latającymi laserami. Muszą być czymś w rodzaju zdalnie sterowanych jednostek typu SCNR. Nagle, kiedy jakiś laserowy strzał jednego ze stateczków dotarł do celu, twarze wszystkich obserwatorów oświetliła błękitna błyskawica. Ognista kula, w j aką przemienił się kadłub krążownika, ogarnęła podobne do szpilek małe jednostki. Zostały pochłonięte przez chmurę rozprzestrzeniającego się ognia i gazów i po sekundzie zamieniły siew setki małych gwiazdek. Około dwudziestu ocalałych z kataklizmu małych statków, jak na rozkaz zawróciło i odpłynęło w czerń przestworzy niczym ławica błyszczorybek. Ponieważ miały czarne kadłuby, bardzo szybko roztopiły się w ciemnościach. - Na Wielką Zieloną Rybę... - szepnął Yarbolk, a po chwili dodał, spoglądając na Gamorreankę. - Co pani robi? Ugmush pociągnęła za kilka dźwigni, wskutek czego „Zicreex" zmienił kurs i zaczął przyspieszać. - Ratuję, co się da - odparła pani kapitan. Machnęła tłustą ręką w kierunku iluminatora, przez który można było zobaczyć dwie albo trzy ogromne nieforemne bryły metalu, j eszcze niedawno stanowiące kadłub nieszczęsnego krążownika. Jarząc się wiśniowo, wisiały w przestworzach, otoczone wirującymi chmurami na wpół stopionych płyt poszycia, metalowych szczątków, odłamków szkła i rozdętymi wskutek przebywania w próżni ciałami członków załogi. - Wiele rzeczy. 283 Wkrótce Umgush i j ej mężowie włożyli umożliwiaj ące przebywanie w każdych warunkach kosmiczne skafandry, przystosowane do rozmiarów i kształtów ich ciał przez sowicie opłaconych najemników. Nie przejmując się, że świecąoślepiającymblaskiem, zajęli się grabieniem szczątków wraków ze wszystkiego, co jeszcze miało jakąkolwiek wartość. Wówczas pojawił się republikański krążownik „Lycoming", pełniący funkcję ośrodka odbywania kwarantanny. Jego pani kapitan, udręczona Gotalka, której powierzono dowództwo nad oddziałem woj ska i grupą sanitariuszy i lekarzy z Instytutu Medycznego Coruscant, odebrała wołanie o pomoc, nadane z pokładu „Empireum". Nie była zachwycona obecnością złodziejaszków ipokątnych handlarzy na miejscu katastrofy. Threepio doszedł do wniosku, że fakt, iż aresztowano go razem z pozostałymi istotami, zawdzięcza wyłącznie przebraniu. Artoo-Detoo został po prostu skonfiskowany. Nagle znów otworzyła się umieszczona na obudowie astronawi-gacyjnego robota niewielka błękitna klapka. Wysunął się z niej chwytak i umieścił sześcian na blacie stołu, obok którego stał Yar-bolk. Dziennikarz pochwycił kostkę i opiekuńczym gestem umieścił z powrotem w kieszeni na piersi. - „Trójmgławica" zapłaci mi za to majątek - oznajmił z dumą. - Teraz jeszcze więcej niż kiedykolwiek. - Chadra-Fan nie dbał o siebie od wielu dni, jako że większość salonów piękności w Bagsho była dosłownie oblegana przez miejscowych klientów. Jego delikatna jak jedwab złocista sierść była teraz brudna i splątana w węzły. - Czy rzuciłeś okiem na te szczątki? Wraki kadłubów statków, które zaatakowały „Empireum"? Latających laserów? - Nie, nie przyglądałem się im z bliska - przyznał Threepio. Odwrócił głowę, by popatrzeć na wypalone szczątki, które Umgush zdążyła przetransportować na pokład „Zicreexa", zanim pojawił się krążownik „Lycoming". Wszystkie leżały teraz, złożone na stos w kącie ogromnej poczekalni, posegregowane, oznakowane i strzeżone przez bardzo zmęczonego i gderliwego sullu-stańskiego strażnika. Yarbolk zniżył głos jeszcze bardziej. - To są zmodyfikowane cylindry transportowe firmy Seifax -szepnął, jak umiał najciszej. - Tysiące takich wysłano przed kilkoma miesiącami do nowego zakładu produkcyjnego, który Sei- 284 fax zbudował na Antemeridiasie. A Seifax jest marionetką Spółki Loronar. - Chyba nie mówisz tego poważnie. Wstrząśnięty Threepio także zmniejszył moc wyj ściowąmodulatorów głosu. Mimo iż nie czuł się fizycznie skrępowany przez osłaniający wszystko czarny płaszcz i skórzaną maskę, z której wystawały rurki do oddychania i filtry, uważał przebranie za okropnie niewygodne. Materiał tkaniny raz po raz wplątywał się w szczeliny mechanicznych stawów, zakłócając funkcjonowanie delikatnych hydraulicznych siłowników. Przy każdym kroku groziło niebezpieczeństwo, że Threepio się przewróci, jako że jego zmysł równowagi - podobnie jak u większości innych androidów - miał mniejszą wrażliwość niż zmysł człowieka. - Przecież Spółka Loronar jest sygnatariuszem Rejestru Towarzystw i Spółek Nowej Republiki - ciągnął oburzony. -W zarządzie zasiadają ludzie, których uczciwości i wiarygodności nie można podawać w wątpliwość. Ci sami ludzie nadzorowali produkcję większości broni, dzięki której w ogóle mogło dojść do Rebelii! - I którzy w ciągu dziesięciu lat trwania tej Rebelii, poprzedzających upadek Nowego Ładu, osiągnęli zyski sięgające pięciuset procent - zauważył Yarbolk. - Teraz wprawdzie Rebelia dysponuje innymi źródłami finanowania, ale nie wydaje tyle pieniędzy na uzbrojenie. A zresztą, Spółka Loronar sprzedawała broń obu walczącym stronom. Zapewne czyniła to za pośrednictwem podstawionych spółek w rodzaju Seifaxa. Jeżeli musisz wiedzieć, ich zakład produkcyjny na Antemeridiasie kupuje na Bith zminiaturyzowane jednostki napędów nadświetlnych. Mam swojego informatora w biurze zajmującym się tymi transakcjami. Hej! - dodał, zabierając następny holograficzny sześcian as-tronawigacyjnemu robotowi, który, widocznie nadal maj ąc wrażenie, że „Spójrzcie na to" było rozkazem, systematycznie zgarniał chwytakiem kolejne sześciany, leżące na blacie stołu, po czym umieszczał je we wnętrzu własnego czytnika danych. - Natychmiast to oddaj! Mały robot szybko wypluł wszystkie kostki na blat stołu, w taki sposób, że ułożyły się w rzędzie. Yarbolk pospiesznie je pozbierał i przeliczył, a później obejrzał się przez ramię na pozostałe istoty, przebywające w wielkiej poczekalni. Przekonał się, że tworzą bardzo malowniczą grupę. Ujrzał chorego na gruź- 285 lice węzłów chłonnych Wookiego, którego sierść przybrała szarą barwę, a także kilku Aąualishów. Zauważył, że przez cały czas istoty trzymały się blisko siebie, nie przestając spoglądać to na drzwi, to na strażników. Następnie popatrzył na załogę statku sąuibskich poszukiwaczy, protestujących energicznie i często, że nigdy nawet nie słyszeli o jakiejkolwiek zarazie. W końcu przeniósł spojrzenie na niezwykle fantazyjnie ubarwionego Ergesha, który zajmował aż trzy fotele i wydzielał bardzo intensywną woń, podobną do tej, jaka unosi się w komorze zgniatacza śmieci fabryki słodyczy. - Od czasu, kiedy zacząłem zajmować się tą sprawą, kilkakrotnie usiłowano dokonać zamachu na moj e życie - szepnął Cha-dra-Fan. Aksamitne włoski wszystkich czworga szerokich nozdrzy j ego pyska lekko zadrżały. - Spółka Loronar uczyni wszystko, aby nie dopuścić do opublikowania tego, czego się dowiedziałem. Połowę kontraktów, które przynoszą im spore zyski, zawarli z Nową Republiką. - Chyba nie sądzisz, że Spółka Loronar wynaj ęłaby płatnego skrytobójcę! Yarbolk prychnął pogardliwie, po czym dźgnął krótkim paluchem tors protokolarnego androida, zapewne pragnąc w ten sposób przydać większej wagi własnym słowom. - Możliwe, że nie uczyniła tego sama Spółka Loronar, ale kazała to zrobić Getellesowi. Jak myślisz, kto nasłał na mnie tych Gopso'ów, kiedy przebywałem na Drovis? Moi informatorzy, którzy służą na dworze moffa, twierdzą, że Loronar w znacznej mierze finansuje wydatki wszystkich jego domowników. Miejscowy szef, Dymurra, żyje jak król: ma androidy spełniające wszystkie zachcianki, wibrokąpiele, luksusowe urządzenia, błyszczostym, czterech doskonałych kucharzy, pantofle automatycznie dostosowujące się do kształtu stopy, niezależnie regulowaną temperaturę i wilgotność w każdej komnacie... cokolwiek zechce. Niektóre rzeczy sąuznawane za nielegalne w każdym systemie. Nie mógłby z nich korzystać, gdyby nie miał zgody Getellesa. To wszystko może oznaczać tylko... - Igpek Droon? - zawołał ktoś stojący w drzwiach pomieszczenia. - To o ciebie chodzi! - syknął Yarbolk, kiedy Threepio nie zareagował. - Och... to ja! 286 Protokolarny android pospiesznie wstał, ale przy tej okazji nadepnął na skraj szaty. Chadra-Fan ukradkiem chwycił go za łokieć, żeby android nie upadł. Na progu wielkiej poczekalni stała pani kapitan „Lycomin-ga" w towarzystwie przełożonej lekarzy i pielęgniarek. Kiedy obie Gotalki ujrzały okrytą czarnym płaszczem istoty spieszącej w ich stronę, na ich płaskich, szerokich twarzach odmalowała się podejrzliwość. Podobne do rogów organy wykryły obecność pól energetycznych, które powiedziały istotom, że mają do czynienia z androidem. - Dzięki niech będą niebiosom, że w końcu spotykam się z kimś obdarzonym władzą - zawołał z ulgą Threepio, odpinaj ąc zatrzaski maski tlenowej i ściągając jasnowłosąperukę ze złocistej głowy. -Nie macie pojęcia... Uniósł głowę i przekonał się, że spogląda w wymierzone w siebie lufy paralizatora i dwóch blasterów. - Nie podchodź ani kroku bliżej, androidzie! - warknęła pani kapitan. - Tuuve, zainstaluj mu sworzeń ogranicznika! - Niczego nie rozumiecie! - zaprotestował Threepio. -Musicie natychmiast skontaktować się z członkami rady Nowej Republiki! Jej ekscelencja przewodnicząca Leia Organa Solo została porwana! Musicie... - Jeszcze jeden - mruknęła przełożona zespołu medycznego, zwracając się do pani kapitan. - Z czym mieliśmy ostatnio do czynienia? Z uszkodzonym transportowcem, wypełnionym szczeniętami z Carosy, którym zostało tlenu najwyżej na dwie godziny? Jak myślisz, ile wyciągu z korzenia tenha ten ukrywa w swoim wnętrzu? - Wypraszam sobie! - Oburzony Threepio wyprostował się na całą wysokość, na jaką pozwalały jego stawy, chociaż skonstruowano go w taki sposób, by nie straszył większości inteligentnych istot, do których zaliczali się Gotale. - Jestem zarejestrowanym androidem, należącym do samej przywódczyni Nowej Republiki! Sam pomysł, że mógłbym został przeprogramowany w celu przemycania nielegalnych narkotyków... - Bez względu na to, kto go zaprogramował, wymyślił bardzo sprytną historyjkę - stwierdziła pani kapitan. Kiwnęła głową w stronę sullustańskiego strażnika, który wyjął kilka sworzni ogranicznika i podszedł od tyłu do Threepia. - Zabierz jego ekscelencję do magazynu skonfiskowanych przedmiotów i dopilnuj, 287 żeby został tam na stałe. Aha, i nie zapomnij o zapisaniu fabrycznych numerów. Potarła oczy. Jej cienkie, jakby wyschnięte wargi przybrały ze zmęczenia szarą barwę, a delikatna tkanka otaczaj ąca oczy była napuchnięta. Kiedy Threepio zwrócił na to uwagę, uświadomił sobie, że pani kapitan podejmuje decyzje, nie mając żadnych zwierzchników, do których mogłaby zwrócić się z prośbą o poparcie. Pomyślał, że dowodzenie okrętem, pełniącym funkcję miejsca odbywania kwarantanny i działającym na peryferiach sektora, w którym raz po raz wybuchały niezależne od siebie zamieszki i bunty, musiało być zajęciem wyjątkowo trudnym i pracochłonnym. - Kiedy to wszystko się skończy, poddamy kwarantannie prawdziwego właściciela tego androida, o ile go odnajdziemy, ale na razie naklej etykietki na wszystko, co znajdziesz w jego skrytkach. I pamiętaj o tym, żeby przekazać do laboratorium mikroprocesory. Tam już będą wiedzieli, co z nimi zrobić. A okablowanie prześlij do warsztatu naprawczego. - Protestuję! - krzyknął Threepio czując, że sullustańscy strażnicy unieruchamiają mu ręce. - Jej ekscelencja została porwana, a ja... - Jeżeli chcesz wiedzieć, przyjacielu - odezwała się Gotal-ka, nawet nie usiłując ukryć w głosie rozdrażnienia i znużenia -j ej ekscelencj a właśnie przesłała nam opatrzony osobistą pieczęcią hologram, autoryzujący nasze zadanie w tym sektorze. Sama z nią rozmawiałam. - Pozostawiła autoryzujące hologramy na wypadek, gdyby podczas jej tajnej misji wydarzyło się coś nieprzewidzianego! -zawołał protokolarny android. - To standardowe postępowanie. Oczywiście, że do objęcia tego sektora kwarantanną było niezbędne jej upoważnienie, ale przewodniczącej Leii Organy Solo tutaj nie ma! Tylko ja i mój partner naprawdę wiemy, co się z nią stało! Obie Gotalki - przedstawicieli rasy istot znanych z wyjątkowej nieufności wobec androidów, którą zawdzięczały niezwykłej wrażliwości wewnętrznych organów - wymieniły znaczące spojrzenia. - Mówię wam, że tak było! - upierał się Threepio. - Zniknę-ły dwie duże jednostki wojenne Nowej Republiki: „Borealis" i „Nieugięty"... 288 Przełożona zespołu medycznego zmarszczyła brwi. - Na pokładzie „Nieugiętego" pełnił służbę twój kuzyn, prawda, pani kapitan? Dowódczym „Lycominga" kiwnęła głową. - A okręt na początku tygodnia odleciał na Celanon - rzekła. - To fikcyjna informacj a, maj ąca uniemożliwić poznanie prawdziwego celu wyprawy! -jęknął Threepio, kiedy obaj Sullusta-nie ciągnęli go do drzwi. - Jej ekscelencja przyleciała do tego sektora, ale jej misja miała charakter ściśle tajny! „Nieugięty" został zniszczony... Oczy pani kapitan zamieniły się w bryłki durastali. - Zabierzcie go stąd! -poleciła cicho strażnikom. -1 to samo uczyńcie z tąjednostkąR2, dobrze? Powiedzcie pracownikom magazynu, żeby dokładnie skasowali wszystko, co zapisano w ich mikroprocesorach. Jeden z Sullustan zasalutował i zapytał: - A co z Chadra-Fanem, w którego towarzystwie pojawili się na pokładzie statku? Pani kapitan „Lycominga" pogrzebała w kieszeni i wyciągnęła arkusik różowego flimsiplastu. Threepio pomyślał, że chyba musiał zawierać jakąś ważną informację. Nie zauważył jednak żadnego oficjalnego nagłówka, a tylko zapisany na samej górze osobisty kod umożliwiający jej odczytanie. Po chwili Gotalka uniosła głowę i lekko mrużąc oczy, popatrzyła na Yarbolka, który siedział obok Artoo i starał się nie zwracać na siebie uwagi. Następnie odwróciła się w stronę protokolarnego androida. - Jak nazywa się wasz przyjaciel? - zapytała. Niemal wszystkie androidy, o ile nie zostaną zaprogramowane w taki sposób, aby udzielały fałszywych informacji, bywają brutalnie szczere, nawet w sprawach natury dyplomatycznej i protokolarnej. - Yarbolk Yemm - odparł bez wahania Threepio. -1 o ile dobrze zrozumiałem, jest dziennikarzem „Trójmgławicy". Na sekundę zapadła złowieszcza cisza. Później pani kapitan oświadczyła: - To on. Gestem dała znak innemu strażnikowi, a sama ruszyła w stronę Chadra-Fana. Kiedy Yarbolk ujrzał zbliżającą się do niego Gotalkę, zerwał się na równe nogi. Wszystkich, których zgromadzono w wielkiej 19-Planeta zmierzchu 289 sali, poddano dokładnemu przeszukaniu i pozbawiono broni. Uzbrojeni byli tylko strażnicy. Dziennikarz rzucił się do drzwi, które jednak się nie otworzyły. Yarbolk powoli odwrócił się i uniósł ręce nad głowę, jakby pragnął w ten sposób zaprotestować albo się poddać. Mimo to pani kapitan wyciągnęła blaster i nastawiwszy go na ogłuszanie, z odległości mniejszej niż metr wystrzeliła w pierś istoty. Pod wpływem siły trafienia paraliżującej wiązki dziennikarz poleciał na drzwi, a później powoli osunął się na podłogę i znieruchomiał. Przypominał kulkę zmierzwionej złocistej sierści, okrytej ró-żowo-błękitnymjedwabiem. Gotalka rozejrzała się po poczekalni. Pod czujnymi spojrzeniami strażników nikt nawet nie śmiał się poruszyć. Three-pio doszedł do przekonania, że chyba wszyscy muszą mieć własne powody, by nie zwracać na siebie uwagi. Tymczasem pani kapitan powiedziała coś do stojącego najbliżej strażnika. Uczyniła to tak cicho, że protokolarny android usłyszał jej słowa tylko dzięki temu, iż wyposażono go w wyjątkowo wrażliwe czujniki słuchowe: - Śluza trzecia. Wciśnięta w szczelinę przypominającej szkło skalnej ściany, Leia osłoniła oczy przed promieniami wschodzącego słońca. Podmuchy wiatru sprawiały, że skóra twarzy piekła jak oblana żrącą substancją. Z kamiennego występu w pobliżu szczytu rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na labirynt wąwozów, obrzeżonych ostrymi jak brzytwy, wypiętrzonymi przez prastare ruchy tektoniczne skałami. Każda płaszczyzna wyglądała jak ogromne lustro, odbijające pozbawione ciepła promienie słońca. Leia nie była w stanie powiedzieć, czy jest nadal poszukiwana i ścigana. Niczego nie widziała. Ashgad mógłby bez trudu zaprogramować kilka androidów-tropicieli. Aby ułatwić pościg, mógłby im wpisać do pamięci jej fizyczne parametry, takie jak szybkość ruchów, masę i temperaturę ciała. Z uwagi na to, Leia postanowiła poświęcić jednostkę antygrawitacyjną i jeden z podgrzewaczy. Wypuściła je, żeby dryfowały bez celu w przeciwnym kierunku wąwozu. Możliwe, że zanikające umiejętności Beldoriona pozwoliłyby na wykrycie różnicy, ale miała nadzieję, że wysiłek ten prze- 290 kraczał siły byłego rycerza Jedi, nawet gdyby Moc nie otaczała całej planety jakby skwierczącym magnetycznym polem. Na chwilę zamknęła oczy i pomyślała o ogarniającym ją zmęczeniu. Nawet nie wiedziała, j akim cudem nie roztrzaskała się na miazgę podczas lądowania na usianej kamieniami równinie pustkowia -widocznie uzwojenie antygrawitacyjnej jednostki zawierało więcej energii niż przypuszczała. Czuła się, jakby od tamtego czasu, klucząc, zacierając ślady, kryjąc się albo biegnąc, pokonała co najmniej sto kilometrów. Otworzyła oczy i wyj ęła mapę. W ciągu wielu lat, j akie spędziła w towarzystwie Rebeliantów, uciekając przed siepaczami Imperatora, nauczyła się czytać mapy, na których zaznaczono wyniosłości terenu. Bez trudu zidentyfikowała wąwóz i skalne ściany, po których się wspinała, a także oba górskie szczyty, między którymi musiała przejść, jeżeli chciała dotrzeć do opustoszałego stanowiska artylerii na stoku Ponuraka. Nigdzie na mapie nie zaznaczono jednak źródła wody, więc nie miała pojęcia, czy kiedy dotrze do celu wyprawy, znajdzie jakąś pompę. W dzbanku pozostała zaledwie jedna czwarta zawartości, a nie wiedziała, ile czasu upłynie, zanim zdoła wysłać w przestworza wołanie o ratunek... ...O ile w wieży nadal znajdowało się funkcjonujące urządzenie, umożliwiające nadawanie dalekosiężnych sygnałów. Czując, że bolą ją wszystkie mięśnie, pochyliła się, aby obejrzeć szczątki ceremonialnych butów, na których wyciśnięto złote, fantazyjne wzory. Nie zwracając uwagi na zakrwawione palce, oderwała następny kawałek srebrzystej taśmy i dołączyła do poprzednich, którymi owiązała buty wcześniej, żeby się nie rozleciały. 0 ile Ashgad nie dysponował namiernikami, dzięki którym mógłby odebrać sygnał i zorientować się, skąd go nadała. 1 o ile żyje jeszcze ktoś, kto ją usłyszy. Starała się nie myśleć ani o Posiewie Śmierci, ani o bolących stopach. Posiew Śmierci. Echo tych słów nie przestawało jednak wciąż na nowo dźwię-czećwjej głowie. Idiotka, idiotka, idiotka. Uszczelniła dzbanek i ponownie przewiesiła przez ramię, po czym podjęła wspinaczkę kamienną, coraz węższą półką, jakby wykutą w niemal pionowym zboczu. Cią- 291 gnęła się w górę, w kierunku jeszcze wyższych ametystowych szczytów, które obrała jako następny punkt orientacyjny swojej wyprawy. Oglądała raporty, sprządzone przez inne rządy, inne armie i innych ludzi, którzy usiłowali posługiwać się rozmaitymi zarazami jako bronią. Nie zapomniała, co wydarzyło się na Hathrok-sie Trzecim. Jeżeli wierzyć odnalezionymm niedawno archiwom, od tamtych czasów upłynęło dwanaście stuleci, a nadal planeta była uważana przez Rejestr za niebezpieczną dla życia. Wszyscy uczestnicy wyprawy, która odnalazła te dokumenty, zginęli, podobnie jak członkowie załogi statku ratunkowego i cały personel ośrodka, dokąd przetransportowano ich w celu odbycia kwarantanny. Z archiwów - przepisanych później do pamięci krążącego w bezpiecznej odległości i zdalnie sterowanego urządzenia rejestrującego - jednoznacznie wynikało, że organizacja terrorystyczna, która postanowiła posłużyć się specjalnie wyhodowanym quasi-wirusem, uważała, iż dysponuje „absolutnie niezawodną" odtrutką. Czy nie słyszeliście o czymś takim jak „mutacje", chłopcy i dziewczynki? - pomyślała Leia. Czuła, jak jej usta wykrzywiają się w cyniczym uśmiechu. - Czy nie słyszeliście o słowach: „Błąd, popełniony przez człowieka? Niewielka usterka aparatury"? Co powiecie o niewinnym zdaniu: „Och, O TYM nie pomyśleliśmy"? Posiew Śmierci. Nie ważcie się. Nawet się NIE WAŻCIE. Kłopot w tym, że już się odważyli. Jeżeli mogła wierzyć informacjom, które wyciągnęła z pamięci komputera Ashgada, Posiew Śmierci szalał na pokładach okrętów floty, atakując ich załogi i obezwładniając jeden po drugim. W tym samym czasie w różnych miejscach sektora wybuchały wciąż nowe zamieszki i bunty, do których tłumienia już szykowały sięjednostki admirała Larma. Wyglądało na to, że Dzympotrafił, jeżeli chciał albo przebywał w pobliżu, określać chwile, w których zaraza wybuchała i wygasała... gdyż w przeciwnym razie rozprzestrzeniałaby sięjak pożar. Czy Beldorion usłyszałby, gdyby ponownie uwolniła myśli i wysłała, aby przywołać Lukę'a? Wyciągnęła rękę i dotknęła zawieszonej u pasa rękojeści świetlnego miecza. Pomyślała, że powinna była słuchać brata. Po- 292 święcąc więcej czasu na ćwiczenia. Lukę nie miałby wówczas tylu kłopotów. Vader, rzecz jasna, także. Z trudem oddychała. Czuła, że z ran na dłoniach ciekną krople krwi, podobnie jak z otarć na kolanach, zranionych wskutek stykania z ostrymi jak brzytwy nie zwietrzałymi skałami. Mimo to dotarła do grani między dwoma górskimi szczytami i spojrzała przed siebie, na widoczne w dole stanowisko artylerii. Znajdowało się kilkaset metrów pod nią i wyglądało jak malutki punkcik. Wystawał z niego tylko krótki, gruby ciemny cylinder. Leia nie zauważyła żadnych drzwi czy chociażby centymetra kwadratowego transpastali. Wieża wystawała ze zbocza posępnie wyglądającego górskiego masywu, właśnie z tego powodu nazwanego Ponurakiem. Do czarnych kamieni przymocowano coś w rodzaju prymitywnej konstrukcji obronnej, wyglądającej jak karnawałowy kapelusz na głowie kobiety, ubranej w uroczystą, ceremonialną szatę. Kiedy Leia stanęła u stóp wieży, pomyślała, że zdołałaby dostać się do środka, gdyby znalazła się na poziomie sterczących we wszystkie strony drewnianych i metalowych wsporników obronnej nadbudówki. Musiałaby jednak poświęcić koc, podrzeć na paski i dowiązać do końca liny, by w ten sposób jąprzedłużyć. Dokonała tej sztuki, chociaż wydawało się jej, że lina jest i tak odrobinę za krótka. Wspięła się na pobliską skałę i korzystaj ąc z wiej ącego coraz silniej wiatru, rzuciła kotwiczkę w górę, tak że utkwiła pomiędzy połyskującymi belkami konstrukcji. Kilka razy szarpnęła, by upewnić się, że lina utrzyma ciężar jej ciała, a później puściła ją i zeskoczyła ze skały. Przekonała się, że będzie mogła wspiąć się po kamiennej ścianie, gdyż koniec ostatniego pasa koca kołysze się na wysokości metra nad skalnym występem, usianym niewielkimi kamieniami. Minęło wiele lat, odkąd wspinała się po górach. Kiedy dotarła na wysokość mniej więcej dwudziestu metrów, poczuła, że j a-kiś silniejszy podmuch wiatru oderwał jej ciało od kamiennej ściany. Dłonie piekły, a powietrze w płucach paliło niczym żywy ogień. Czuła, że zaczyna kręcić się jej w głowie. Za chwilę zemdleję -pomyślała. Owinęła linę wokół przedramion i przycisnęła czoło do czarnych kamieni. Na szczęście kolejny podmuch wiatru, który smagnął ciało niczym lodowaty prysznic, spłukał pozostałości zawro- 293 tów głowy. Leia drżała z głodu i wyczerpania. Nigdy mi się to nie uda - pomyślała. Mimo to nie przestawała wspinać się coraz wyżej. Kiedy w końcu dotarła na obronne rusztowanie, wciągnęła linę i wczołgała się j ak niedołężna staruszka do środka wieży. Znieruchomiała pomiędzy ekranowanymi uzwojeniami, reflektorami, parabolicznymi antenami i modulatorami. Urządzenia wystawały z kamiennej posadzki pośród prowizorycznych urządzeń obronnych, które umieszczono obok wymierzonego w niebo ogromnego laserowego działa. Nadeszła noc i gwiazdy, widoczne na niebie nawet w dzień, zajaśniały pełnym blaskiem. Prześwitywały między plątaniną elementów obronnej konstrukcji, połączonych kolczastymi drutami i smaganych coraz słabszymi podmuchami wichury. Leia zniszczyła zamek drzwi, przez które można było dostać się na niższy poziom, a później przeszła przez nie i zabarykadowała za sobą, jak najlepiej umiała. Obawiała się, że pozbawione transpasta-lowych okien pomieszczenia mogą być nawiedzane przez przez takie same unikające światła zmutowane insekty, jakie zaatakowały ją na klatce schodowej w domu Ashgada. Wtedy musiałaby spędzić noc na zewnątrz wieży, wskutek czego zapewne by zamarzła. Na szczęście nie ujrzała żadnych takich stworzeń, za to na wiodących na niższe piętro schodach roiła się od zwyczajnych, mających rozmiary czubka palca drochów. Niektóre zareagowały na skierowany w dół słaby promień jarzeniowego pręta i zaczęły wspinać się ku niej po schodach. Leia zapaliła ostrze świetlnego miecza i zaczęła je strącać. Te, których dotknęła czubkiem broni, ze skwierczeniem zamieniały siew zwęglone kulki. Pozosałe ujrzawszy, że schodzi po kamiennych stopniach, podążyły za nią. Urządzenia we wnętrzu artyleryjskiej wieży były przestarzałe, ale nadawały się do użytku. Większość uzwojeń, dostarczających energii samym działom, umieszczono w zapieczętowanej obudowie, ale urządzenia sterujące sprawiały wrażenie często u-żywanych. Umożliwiały zamianę rodzaju sterowania w taki sposób, aby można było kierować ogniem dział ręcznie lub, żeby czynność tę mogły wykonywać zaplombowane komputery. A zatem muszą odbywać jakieś przeszkolenie - doszła do wniosku Leia. Na próbę pstryknęła przełącznikiem i zaczęła przyglądać się informacjom, jakie pojawiły się na ekranie monitora. Aparatura na- 294 mierzająca wyglądała na prymitywną, ale nikt, kto nie został przeszkolony, nie poradziłby sobie z celowaniem. Widocznie Na-słuchiwacze oprócz wiedzy, j aką zdobywali podczas rozmów ze skałami albo głosami na pustkowiu - pomyślała Leia - przekazują ludziom także inne informacje. Dlaczego tak bardzo zależy im na niszczeniu wszystkich statków, które przylatują i odlatują? Czy naprawdę jedynie z chęci zachowania tego świata w prymitywnym stanie? A może istnieje jakiś inny powód ich postępowania? Nagle Leia poczuła ostry ból w mięśniach łydki. Spojrzała na nogę i zauważyła, że trzy, a może nawet cztery wielkie drochy przegryzły tkaninę srebrzystej taśmy, którą ją owiązała, obawiając się, że zgubi buty. Ogarnęło ją zmęczenie, pojawiły się też kłopoty z oddychaniem, podobnie jak wówczas, kiedy została zaatakowana przez insekty na klatce schodowej w domu Ashgada. A zatem oba uczucia mają coś wspólnego z drochami - pomyślała, cofając się do konsolet celowniczych i oświetlając posadzkę wokół siebie promieniem jarzeniowego pręta. Zauważyła dosłownie setki okrągłych, spłaszczonych insektów. Musisz być w ciągłym ruchu - powiedziała sobie. - Nie możesz zbyt długo stać nieruchomo w j ednym miej scu. Komora, z której kierowano ogniem dział, była wielka, okrągła i z pewnością zajmowała cały poziom przysadzistej wieży. Niestety, Leia nie znalazała w niej niczego, co wyglądałoby na komunikator. Nic nawet nie sugerowało, by ktokolwiek potrzebował takiego urządzenia. W czarnych jak noc zagłębieniach w sklepieniu widniały przymocowane na stałe oprawki z popsutymi lampkami. Stalowa drabina, której koniec wystawał z wykonanego pośrodku otworu, wiodła niewątpliwie na jeszcze niższe piętro. Leia znalazła tam więcej urządzeń i aparatów, ukrytych i zaplombowanych we wnętrzach pokrytych warstwą sadzy i lepiących się od brudu czarnych szafek. Na kamiennej posadzce leżały zniszczone koce, stosy strzał i pęki włóczni, a także pudełka wypełnione metalowymi kulkami, eksploduj ącymi ceramicznymi śrucina-mi i owiniętymi w papier niewielkimi kamieniami, zapewne służącymi do strzelania z procy. Leia oparła się o drabinkę, usiłu-jąc pokonać nasilające się zawroty głowy. Niespodziewanie poczuła ogarniaj ący j ą coraz większy chłód. To znów drochy - pomyślała. - Poczuję się lepiej, kiedy padną na mnie promienie 295 słońca. Uświadomiła sobie jednak, że powodem może być równie dobrze wyczerpanie, głód i ból mięśni, wywołany wysiłkiem, do jakiego jej organizm nie został przyzwyczajony. Nagle usłyszała dobiegający z góry dźwięk, jakby ktoś nagle się poślizgnął i upadając, połamał albo rozrzucił jakieś belki. Barykada! Poczuła, że jej serce zamiera z przerażenia. Na posadzce komnaty celowniczej, która znajdowała się nad głową, zadudniły odgłosy owiniętych szmatami głuszącymi dźwięki, ciężkich butów, a przez otwór w sklepieniu wpadł jaskrawy promień sodowego światła. Leia usłyszała szmer cichej rozmowy. Rozejrzała się po pomieszczeniu, ale nigdzie nie dostrzegła drabinki wiodącej na jeszcze niższy poziom. Oznaczało to, że pozostałą część wieży zajmowały urządzenia wytwarzające energię dla samych dział. Mimo iż wiedziała, że w wolnych miejscach obok szafek z urządzeniami roiło się od drochów, wcisnęła się między dwie nie oznaczone czarne skrzynki, po czym wyciągnęła posiniaczoną dłoń i uchwyciła rękojeść świetlnego miecza. Blask padającego z góry światła stawał się coraz intensywniejszy. Promień tańczył i poruszał się jak żywy, oświetlając to posadzkę, to ściany. - Popatrz! - odezwał się nagle czyjś głos, ale osoba mówiąca te słowa została natychmiast uciszona. Martwe drochy - pomyślała Leia. A po chwili: - Musieli także zauważyć ślady, jakie zostawiłam, chodząc po pokrytej kurzem posadzce. Uświadomiła sobie, że całe jej ciało po prostu rwie się do walki. Luke'u - obiecała sobie w myślach. - Jeżeli uda mi się przeżyć, zacznę ćwiczyć razem z tobą, by osiągnąć jak najlepszą formę. Umieściła poduszeczkę zimnego kciuka na guziku, wyzwalaj ą-cym ostrze broni. Z otworu w sklepieniu buchnęła struga oślepiającego światła. Pojawiły się w niej czyjeś nogi. Zeszły dwa szczebelki niżej. Jakaś postać zeskoczyła lekko na posadzkę i natychmiast dała nura w mrok, pod ścianę. Uczyniła to jak dobrze wyszkolony wojownik, który stara się ukryć zanim rozpocznie walkę. W otworze pojawiły się inne cienie, które niemal całkowicie przesłoniły słup światła, ale mimo to Leia dojrzała wysmaganą przez piasek czerwoną kurtkę i powiewną szarą woalkę, a także metalowe podeszwy i sprzączki ciężkich butów. Po chwili usłyszała charaktery- 296 styczne buczenie i ujrzała, że wysuwa się płonąca jak słońce żółta klinga świetlnego miecza. Kobiecy głos rozkazał; - Wychodź! Leia opuściła rękojeść własnej broni. Nagle poczuła, że znów zakręciło się jej w głowie. - Callista? - zapytała. Jaskrawożółta klinga także skierowała się ku posadzce. Odziana w czerwoną kurtkę i stój ąca dotąd pod ścianą kobieta uniosła rękę i ukrytąw czarnej rękawicy dłonią odsunęła woalkę, która zakrywała część twarzy. - Leia? ROZDZIAŁ - Jesteśmy bronią Mocy. - Silne palce jednej dłoni Callisty naciągały pasek srebrzystej taśmy, podczas gdy druga zaczęła szukać noża w kieszeni szkarłatnego płaszcza. W ciemnościach nad głową młodszej kobiety zniknęły tworzące obronną konstrukcję wieży metalowe belki i wsporniki. Poprzetykane kolczastymi drutami, przypominały śmiercionośne sito, zamykające jak w pułapce światło bezdusznych, świecących j ak diamenty gwiazd na niebie. -Zawsze nią byliśmy, odkąd istnieje zakon rycerzy Jedi... i odkąd pierwsi ludzie zaczęli uświadamiać sobie fakt istnienia Mocy. - Właśnie to najbardziej mnie martwi - odparła cicho Leia. - Wiem. Callista odcięła koniec taśmy i skończyła przywiązywać do spodu niemal całkowicie zniszczonego buta Leii podeszwę, wyciętą ze skóry cu-pasa. Wyciągnęła jedną rękę i zwróciła naprawiony but, a drugą złożyła i schowała nóż, tak zręcznie i szybko, jakby całe życie zajmowała się naprawami uszkodzonych przedmiotów. Twarz, będąca kiedyś obliczem Cray Mingli, także się zmieniła. Rysy wciąż jeszcze trochę przywodziły na myśl twarz młodej badaczki, która przekazała własne ciało Calliście, aby ta mogła odszukać ukochanego po Drugiej Stronie. Mimo to Leia widziała w niej już teraz tylko młodą Jedi... kobietę, którą j ej brat pokochał całym sercem. Wśród oświetlonej przyćmionym, bezbarwnym światłem gwiazd gęstwiny włosów Callisty nie dało się dostrzec ani śladu jasnej czupryny Cray. W ciemnościach wydawały się czarne jak noc, ale Leia wiedziała, że w blasku dnia ujrzy miękkie, brązowe pukle, w j akie zaczęły się zamieniać, j esz- 298 cze kiedy po raz ostatni widziała kobietę u boku brata. Szare oczy skrywały się pod nawisem gęstych, prostych, ciemnych brwi. - Wydaje mi się, że Lukę chyba tego nie rozumie. - Callista odwróciła głowę, usłyszawszy nagle jakiś dziwny odgłos. Dobiegał z przeciwnej strony, zza wymierzonej w niebo lufy czarnego ogromnego działa, umieszczonego dokładnie pośrodku pomieszczenia. Okazało się, że tylko jeden z Theran ustawiał na posadzce niewielki, ale dysponujący dużą mocą elektryczny podgrzewacz, na którym zamierzał przyrządzać kolację. Kiedy skończył, zawołał kilka młodych kobiet, których nie brakowało pośród wojowników. Wieczorna wichura ucichła i panowała niemal całkowita cisza. Be, Nasłuchiwacz grupy - chudy jak szczapa mężczyzna, mogący mieć równie dobrze trzydzieści, j ak pięćdziesiąt lat - przeszedł jak duch między pozostałymi jeźdźcami, którzy przez cały czas nie przestając rozmawiać cicho między sobą, rozkładali koce i czyścili blastery. Moc sprawiała wrażenie mrocznego oceanu, dźwięczącego w ciemnościach spokojnej nocy. Leia zastanawiała się, czy Callista czuje to samo, co ona. - Inni ludzie próbowali go wykorzystywać - ciągnęła tymczasem odziana w szkarłatną kurtkę kobieta - od pierwszej chwili, kiedy wyciągnął rękę i przywołał rękoj eść świetlnego miecza. Va-der usiłował nawrócić go na Ciemną Stronę. Z j ego usług pragnął korzystać Palpatine. Klonowi Palpatine'a nawet udało się uczynić z niego na pewien czas niewolnika. Ale Lukę jest silny. Silniejszy, niż zdaje sobie z tego sprawę. I żyje, opanowany tylko jedną myślą. Przypuszczam, iż można byłoby powiedzieć, że ma czyste, niewinne serce. Skrzyżowała ręce na piersiach i poparzyła na rozmówczynię. Wyglądała na bardziej odprężoną niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich dni, jakie spędziła u boku Skywalkera. Kiedy mówiła, wydychane powietrze przypominało iskrzącą się jak diamenty chmurkę. - Lukę' owi nie zależy na sięgnięciu po j akąkolwiek władzę -ciągnęła po chwili. - Czasami uważam, że nawet nie rozumie ludzi, którzy tego pragną. - Chyba masz rację. Leia jeszcze nie spoglądała na ten problem pod takim kątem, ale uświadamiała sobie, że Callista mówi prawdę. Lukę nigdy nie chciał dowodzić czymkolwiek, może oprócz eskadry gwiezdnych 299 myśliwców. W przeciwieństwie do Hana nie zaliczał się do błyskotliwych taktyków. Kiedy założył akademię Jedi, pragnął tylko uczyć się i nauczać innych, aby wszyscy lepiej poznali trudną sztukę władania Mocą. Dążył do odrodzenia zakonu Jedi, żeby stać się jego częścią, a nie po to, by mieć uczniów, którzy spełnialiby jego zachcianki i wykonywali rozkazy. - Ale ty to rozumiesz, prawda, Leio? - Tak. - A zatem rozumiesz również, dlaczego musiałam od niego odejść? Leia westchnęła. - Tak - szepnęła, nie ukrywając głębokiego smutku. W pewnym sensie zawsze to rozumiała. Na jakiś czas zapadła ponura cisza i tylko od najwyższych górskich szczytów odbijało się rozproszone światło nieczułych gwiazd. - Jestem trochę podobna do Lukę'a - ciągnęła Callista tak cicho, że wydawało się, iż mówi do siebie. - Ja także nie pragnęłam żadnej władzy. Zależało mi tylko na tym, by się uczyć. Chciałam przebywać pośród ludzi, którzy wiedzą i rozumieją. Uświadomiłam sobie jednak, że ludzie wykorzystują do własnych celów innych, umiej ących posługiwać się Mocą, Leio. Vader próbował wykorzystać ciebie. I gdyby nie oznajmił swoich planów, Lukę chyba nie wpadłby w złość i nie starałby się go pokonać, a już z całą pewnością nie walczyłby z nim na śmierć i życie. Mówiłaś mi o tym, jak Thrawni Pellaeon usiłowali porwać twoje dzieci. I o tym, żeCba-oth chciał posłużyć się nimi j ak bronią, aby zaspokoić własne ambicje. Widziałam, jak usilnie starałaś się nauczyć Jacena i Jainę, żeby zawsze wsłuchiwali się w głosy własnych serc i w tym, co mówią i planują, kierowali się uczciwością i sprawiedliwością. Zależało ci, żeby nigdy nie stali się niczyimi pionkami. Żeby nikt ich nie zdeprawował i nie przeciągnął na Ciemną Stronę. Wiesz jednak, że jeszcze przez długi czas będą słabi i bezbronni, ponieważ są dziećmi, a na dziecięce charaktery łatwo wpływać za pomocą miłości, ale także kłamstwa i nienawiści. - To prawda - rzekła cicho Leia. Włożyła but i otuliła się j eszcze szczelniej pożyczonym przez jednego z wojowników grubym płaszczem, sporządzonym z utkanego domowym sposobem zgrzebnego majie. Później wstała i podeszła do kamiennego parapetu, obok którego siedziała Calli- 300 sta. Kiedyś opowiadała jej o swoim śnie, i o przerażeniu, jakie ogarniało j ą od tamtego czasu. - Chciałabym, aby moj e dzieci były szczęśliwe - powiedziała, dotykając policzkiem chłodnego, oczyszczonego przez wichury metalu jednej z belek konstrukcji. -Pragnęłabym, aby były dziećmi; żeby miały prawo być niewinne. Równocześnie jednak uświadamiam sobie, że nie mogą podążać każdym szlakiem, którym zechcą. Dysponują taką władzą nad Mocą, że powinnam nauczyć ich odróżniać zło od dobra. Muszę sprawić, że będą sprawiedliwe, podobnie jak mój ojciec... jak Bail Organa. Muszę... obronić przed nimi następne pokolenie. Tak samo, jak miałam obowiązek obronić obecne pokolenie przed sobą. Popatrzyła na rozmówczynię, wciąż jeszcze siedzącą obok parapetu. W odbijających światło gwiazd oczach młodej kobiety, która utraciła zdolności Jedi, dostrzegła zrozumienie wszystkiego, co jej powiedziała. - Jeżeli pragniesz chronić obecne pokolenie przed sobą, Le-io - rzekła cicho Callista - powinnaś wieść żywot rycerza Jedi. Nie możesz uciekać od swojego przeznaczenia. Lukę ma rację. Wstała i wyprostowała szczupłe ciało na całą wysokość. W niepewnym blasku gwiazd i słabej poświacie, odbitej od ścianek kryształów, jej szkarłatna kurtka sprawiała wrażenie niemal czarnej. Noce na planecie Nam Chorios, pozbawionej dobroczynnego ogrzewania oceanów, były nieprawdopodobnie zimne, nawet w porze, którą mieszkańcy zwykli określać mianem lata. Leia wcisnęła jeszcze głębiej pod pachy ukryte w rękawiczkach dłonie. Zastanawiała się, jak Theranie mogą sypiać, noc w noc, pod gołym niebem. - W Hweg Shul mieszka kobieta nazywająca się Taselda -powiedziała Callista. - Jest Jedi, ale nie dysponuje wielkimi umiejętnościami, a przynajmiej nie większymi niż przeciętnie zdolna uczennica. Przybyła na tę planetę przed kilkoma wiekami, uważaj ąc, że w ten sposób sięgnie po władzę. Przyleciała w podobny sposób, jak ja. - Beldorion wspominał mi o niej - przyznała Leia. - Czy był jej partnerem? - Przybyli razem. Mimo to od samego początku nie byli wobec siebie szczerzy. Co więcej, okłamywali samych siebie, a także wszystkich, z którymi się spotykali. Po tylu latach nie jestem pewna, co się w końcu wydarzyło. Obój e byli rycerzami Jedi, ale 301 żadne nie dysponowało dużą władzą. Tylko jedno opanowało w dostatecznym stopniu wiedzę, niezbędną do sporządzenia świetlnego miecza, ale w tej chwili nawet nie mam pojęcia, czy była to Tasel-da, czy Beldorion. I nie sądzę, aby którekolwiek dysponowało teraz takimi umiejętnościami. Podobnie jak ja, przybyli tu, poszukując łatwej odpowiedzi. - Nie przypuszczałam, żeby Huttowie mogli od urodzenia władać Mocą. - Nie lekceważ potęgi Mocy, Leio - rzekła Callista. - W jej świetle może narodzić się każda rzecz, każda istota. Na planecie Dagobah rośnie drzewo, które także j est silne Mocą. Dopóki podwodne ślimaki, żyjące w głębinachkalamariańskich oceanów, nie staną się większe niż gwiezdne myśliwce, wykorzystuj ą Moc, aby wabić do j am gębowych ławice planktonu. Nie dysponuj ą j ednak na tyle dużą inteligencją, aby nauczyć się posługiwać Mocą, kiedy już osiągną takie rozmiary. I to wychodzi im na dobre. Westchnęła. Nagle, czując, że jest tego absolutnie pewna, Leia powiedziała: - To tyj esteś tą niewolnicą, o której wspominał Liegeus, prawda? Tą samą, którą Beldorion sprzedał albo podarował Dzymowi? Callista stała, nie odzywając się ani słowem tak długo, że Leia pomyślała, iż ją uraziła. W końcu jednak młoda kobieta kiwnęła głową. - Przedtem byłam niewolnicą Taseldy - powiedziała cicho. -Pozwoliłam, żeby uczyniła ze mnie niewolnicę, ponieważ byłam taka spragniona, wygłodzona i zrozpaczona. Wykorzystywała mnie, podobnie j ak uczyniłby to Beldorion, gdyby tylko mógł osiągnąć jakąś korzyść. Podobnie jak starał się wykorzystać ciebie. Leia ponownie kiwnęła głową. Z przerażeniem obserwowała ból, jaki malował się na twarzy kobiety. Czuła, że znów zaczyna wzbierać w j ej sercu gniew, tym razem nie na Ashgada, ale na wszystkich pozostałych: Beldoriona, Racjonalistów, moffa Getellesa i innych, którzy pragnąc osiągnąć śmieszne, mało ważne cele i nie widząc niczego innego poza własnymi zachciankami, wypaczali charaktery ludzi i doprowadzali ich do śmierci. Jej gniew miał jednak gorzki posmak, podobnie j ak pokryta warstwą łamliwego lodu stojąca woda, wypełniająca głęboką studnię bezbrzeżnego smutku. - Dopóki pozwolę, żeby manipulowano mną w taki sposób -ciągnęła tymczasem Callista - dopóki będę się zgadzała, aby mnie wykorzystywano i nie odzyskam umiejętności władania Mocą, je- 302 stem doskonałą kandydatką do przejścia na Ciemną Stronę. Na razie stoję w cieniu. Ale jeżeli istnieje jakikolwiek szlak, którym mogłabym podążyć, żeby dojść do celu, muszę uczynić to sama. Będę kochała Luke'a, dopóki nie umrę, a nawet jeszcze dłużej, ale nie mogę wciągnąć go do tego cienia. Proszę cię, Leio. Uczyń wszystko, co będzie w twojej mocy, żeby to zrozumiał. - Co się stało? Zdejmując w biegu hełm i rękawice próżniowego kombinezonu, Han wpadł do sterowni „Sokoła Milenium". Od razu zwrócił uwagę na czerwone lampki, mrugające na pulpicie komunikatora. Pamiętał, jaki niepokój przebijał z warknięcia Chewiego, kiedy Woo-kie powiadomił jego i Landa, aby obaj natychmiast wracali na pokład frachtowca. Pamiętał przerażającą ciszę, jaka panowała na pokrytych czarnąj ak smoła lawą pustkowiach planety Exodo Dwa. Nie zapomniał także grubej warstwy nanoszonego przez całe wieki kurzu, zalegającego wokół otworów najczęściej spotykanej formy życia na planecie - bladowojów, niespokojnie poruszających się w promieniach reflektorów „Sokoła Milenium". Szczątki zwiadowczego krążownika, które tam odnaleźli, znajdowały się w takim samym stanie jak wrak „Corbantisa", jeżeli nie liczyć faktu, że silniki statku dawno wystygły. Wszyscy członkowie załogi zginęli wskutek otrzymania zbyt dużej dawki śmiercionośnego promieniowania, udusili się, zamarzli albo wpadli do otworów bladowojów. Chewbacca warknął w odpowiedzi i wyświetlił informacj ę na ekranie. Han spojrzał na monitor i zamarł z przerażenia. - Musiało ci się coś pomylić - powiedział w końcu, kiedy przyszedł do siebie. Korytarzem nadbiegł Calrissian. Ciemnoskóry mężczyzna zdj ął próżniowy kombinezon i przygładził kędziory czarnych włosów. Wyglądał na wstrząśniętego nie tyle widokiem trupów członków załogi, leżących na pokładach zniszczonego krążownika, ile faktem, że jednostka została także zestrzelona przez te same, podobne do igieł cylindry, które unicestwiły „Corbantisa" i omal nie zakończyły żywota „Sokoła". - Rzuciłem okiem na wskazania barometru, kolego, i uważam, że jeżeli chcemy wydostać się z tej planety, zanim przez atmosferę przejdzie kolejna fala, powinniśmy... 303 Urwał. Przez chwilę stał jak posąg, wpatrując się w ekran głównego monitora, na którym ukazywały się wyświetlane przez Chewiego dane. - A to co, do diabła? - A jak ci się wydaje? - burknął Han, tak samo przerażony i wstrząśnięty, jak Lando. - To flota inwazyjna, która niedawno wyskoczyła z nadprzestrzeni, a teraz kieruje się prosto w naszą stronę! - Wielkie nieba, Artoo-Detoo, co ty właściwie wyprawiasz? -zapytał Threepio. Podążył za astronawigacyjnym partnerem, który obudził się do życia w chwilę po tym, jak zatrzaśnięto wrota ładowni, gdzie przechowywano skonfiskowane przedmioty, i skierował do panelu kontrolno-sterującego. - Prawdę mówiąc, odkąd biedny kapitan Bortrek przymocował do twojej obudowy te dodatkowe panele umożliwiające porozumiewanie się z komputerami, zachowujesz się tak dziwacznie, że chyba już bardziej nie można! Wiesz równie dobrze jak ja, że dopóki nie pozbędziemy się sworzni ograniczników, nie będziemy w stanie opuścić tego pomieszczenia! Artoo zapikał, wydając jakieś polecenie. - Dlaczego? Mały robot nie zwlekał z udzieleniem odpowiedzi. - Muszę przyznać, że niczego nie rozumiem - zaprotestował Threepio. - Zupełnie nie rozumiem, dlaczego usunięcie tego panela, nawet gdybym to potrafił, miałoby ocalić biednego pana Yarbolka od wyrzucenia przez śluzę. Jeżeli zostaniemy przyłapani na tym, co robimy, a nie wątpię, że tak się stanie, wpadniemy w okropne tarapaty! Artoo zauważył, że jeżeli chodzi o wpadnięcie w tarapaty, nie wyobraża sobie gorszych niż usunięcie wszystkich mikroprocesorów i wypłacenie byłemu właścicielowi odszkodowania w wysokości nie przekraczającej pięciu procent rzeczywistej wartości. - Prawdę mówiąc, nie zaprogramowano mnie do wykonywania takich rozkazów! -jęknął protokolarny android. -Och, dlaczego nikt nie chce mi uwierzyć? Przyłożył czubek wskazuj ącego palca pośrodku płyty umieszczonego nad wrotami ładowni panelu kontrolno-steruj ącego, po czym nacisnął, wykorzystując całą moc hydraulicznych siłowników wspo- 304 magających pracę mechanicznych stawów i mięśni. Nigdy, w żadnych okolicznościach, nie wykorzystywałby całej siły przeciwko jakiemukolwiek żyjącemu organizmowi, ale metal był tyko metalem. A ponieważ nie cechował się wytrzymałością, stanowiącą standard w przypadku elementów konstrukcji stosowanych przez woj -sko, wgiął się do środka na tyle, że Threepio zdołał umieścić w szczelinie złociste palce i wyciągnąć urządzenie. Tymczasem Artoo nie przestawał zasypywać go nowymi poleceniami. - Jeżeli mam być szczery, wydaje mi się, że te dodatkowe obwody źle wpływająna funkcjonowanie twoich logicznych modyfikatorów! „Zielone przewody dołączone do kabli koncentrycznych"... Przecież ty nawet nie masz żadnych kabli koncentrycznych! Ach, o to ci chodzi! - Threepio otworzył wieczko jednego ze srebrzystych pudełek, przytwierdzonych za pomocą sworzni do korpusu baryłkowatego partnera. - No cóż, jestem pewien, że nie wyjdzie ci to na dobre. Mimo to dołączył kable koncentryczne do końcówek zielonych przewodów i zaczął przysłuchiwać się długim seriom elektronicznych pisków, gwizdów i świergotów, które Artoo przesyłał w głąb wewnętrznych urządzeń wykonawczych statku. - Artoo-Detoo, przecież to wierutne kłamstwo! - wybuchnął w pewnej chwili, naprawdę oburzony. - Najpierw wydajesz polecenie unieruchomienia mechanizmu zamka klapy śluzy numer trzy, a później nakazujesz systemowi sterującemu, aby uwierzył, że ta klapa została już otwarta... Wiesz, nawet gdybyś zdołał pomóc panu Yarbolkowi wydostać się ze śluzy, nasza sytuacja nie ulegnie absolutnie żadnej zmianie. Dopóki ktoś nie usunie sworzni ograniczników, nadal nie zdołamy ruszyć się z ładowni, a tymczasem pan Yarbolk w dalszym ciągu będzie tkwił na pokładzie statku. Protokolarny android odwrócił się i skrzyżował ręce na złocistym torsie w niemal ludzkim geście, wyrażającym dezaprobatę i głębokie oburzenie. - Nie zamierzam mieć z tym nic wspólnego - oświadczył stanowczo. Artoo wydał cichy, zamierającyjęk, ale nie zażądał, żeby odłączyć go od panelu kontrolno-sterującego. Co chwilę z jego obudowy wydobywały się ciche piski i warkoty, świadczące o tym, że astronawigacyjny robot nadal wydaje jakieś polecenia głównemu komputerowi jednostki pełniącej fiinkcję miejsca odbywania 20 - Planeta zmierzchu 305 kwarantanny. Już wkrótce, kiedy triumfująco zaświergotał i za-kołysał się w obudowie, stało się oczywiste, czym się zajmował. W następnej sekundzie wrota ładowni, w której przechowywano skonfiskowane przedmioty, otworzyły się i do pomieszczenia wpadł Yarbolk. - Zawdzięczam wam życie - szepnął zachwycony. Poszperał w kieszeni i wyciągnął magnetyczny przyrząd, służący do wyciągania sworzni ograniczników, a także nożyce do cięcia drutu. - Chłopaki, nie zapomnę wam tego do końca życia! Ten statek okropnie cuchnie! Jedynie Wielka Zielona Ryba wie, kto i ile zapłacił pani kapitan za to, żeby wyrzuciła mnie w przestworza. Może Gotalka przypuszczała, że polecenie wydał ktoś postawiony 0 wiele wyżej ? - To możliwe - zgodził się z nim Threepio, przyglądając się, jak Chadra-Fan wyciąga ze złocistego torsu sworzeń ogranicznika. - Artoo twierdzi, że jeden z członków galaktycznej rady jest zdrajcą, który przekazuje wszystkie najważniejsze informacje. - A Rebelianci opanowali Coruscant - mruknął sarkastycznie Yarbolk, zabierając się do wyciągania sworznia, tkwiącego w korpusie astronawigacyjnego robota. - Powiedzcie mi coś, czego jeszcze nie wiem. Niechcący wygadałeś się, że Ashgad porwał panią O. S. Czy to prawda? Threepio zawahał się i postanowił nie udzielać odpowiedzi. Jego logiczne obwody, odpowiadające za wyciąganie wniosków, ukazały mu poniewczasie wizerunki rozsyłanych po całej galaktyce sensacyjnych hologramów. - Ponieważ jeżeli to prawda, mój blaszany przyjacielu - ciągnął Yarbolk - byłoby lepiej, gdybyś trzymał metalowy język za zębami. Zapewne nie chcesz, żeby przytrafiło ci się to samo, co 1 mnie omal nie spotkało. Ajeżeli chodzi o tego zdrajcę w łonie rady... Na Rybę, domyśliłem się tego przed wieloma tygodniami! Loronar kupczy senatorami, którzy pochodzą zarówno ze światów tworzących Republikę, j ak i większości tych, które do niej nie należą. A wszystko w zamian za udzielenie niewielkiego poparcia sprawom, które tamci uważają za słuszne i sprawiedliwe. Przytrzymaj te wrota, dobrze, Threepciu? Podejrzewam, że kiedy odłączę Artka od tego panela, mogą chcieć się znów zamknąć... O, tak. Dziękuję. Zwinął przewody i koncentryczne kable i umieścił we wnętrzu pudełka, przytwierdzonego do korpusu astronawigacyjnego 306 robota. Później zamknął wieczko i na nowo okleił kawałkiem srebrzystej taśmy, by przypadkiem się nie otworzyło. - Wszyscy ci senatorowie mają jakieś słabe punkty. Ulubione sprawy, o które toczą nieustanne walki, jak na przykład: „Ład i porządek w całej galaktyce", „Prawa wszystkich istot obdarzonych inteligencją" czy nawet „Prawa jednej rasy obdarzonej wyjątkowo dużą inteligencją do podporządkowywania sobie wszystkich istot należących do ras mniej inteligentnych, bez względu na to, czy owe istoty pragną, aby ktoś decydował o ich losie, czy nie". A w interesie Loronara leży dowiadywanie się, czego dotyczą te ulubione sprawy. Nie przestając trajkotać, podążał korytarzami. Jego porośnięte gęstą sierścią stopy nie wydawały żadnych dźwięków, a szerokie nozdrza raz po raz rozszerzały się i zwężały. W pewnej chwili się zatrzymał i pociągnął oba automaty do wnęki, w której znajdowały się drzwi jakiegoś pomieszczenia. Uciekinierów minęło wkrótce dwóch sullustańskich strażników, tak zmęczonych i sennych, że zawiesili blasterowe karabiny na ramionach. - Dzięki niech będą waszym śrubom i nakrętkom, że statek jest obsadzony tylko przez część załogi. W dodatku większość strażników musi pilnować aąualiskich przemytników, zamkniętych w j akiej ś innej ładowni. Czy wiesz, na którym lądowisku stoi ich statek, Artku? Artoo natychmiast skręcił w wąską odnogę korytarza, po czym pokonał krótki łącznik wiodący na lądowisko, którego wrota, ku zdumieniu wszystkich, stały otworem i nie były strzeżone. Kiedy wszyscy znaleźli się w środku, Yarbolk przystanął, żeby zamknąć je ręcznie i zablokować mechanizm zamka. Lądowisko miało niewielkie rozmiary. Niemal całe zajmował niezgrabny jajowaty statek Aąualishów. Za pogrążonym w ciemnościach srebrzystozie-lonym jajem iskrzyła się zasłona magnetycznego pola siłowego, które zapobiegało uciekaniu powietrza przez owalny otwór umożliwiaj ący wydostanie się w przestworza. Yarbolk wyciągnął z pudełka na korpusie Artoo koncentryczne kable i dołączył do panelu kontrolnego, umieszczonego obok wrót lądowiska. - Myślę, że pięć minut powinno ci wystarczyć? - zapytał cicho. Artoo zaświergotał. - Naprawdę potrafisz uruchomić tę ślicznotkę w tak krótkim czasie? 307 Mały robot ponownie zaświergotał, tym razem wyraźnie oburzony. - Dobrze, dobrze. Kiedy już to zrobisz, pilotowanie takiego maleństwa będzie drobnostką. Nie sądzę, żeby miało dość energii, byśmy zdołali dolecieć aż na Cybloka, ale znam na Budpoku jednego gościa, który nie zadając żadnych pytań, kupi i statek, i ładunek. Za to, co dostaniemy, powinienem bez trudu powrócić do jądra, a wy polecicie na Cybloka. - O nie, jeszcze raz to samo! -jęknął Threepio, wchodząc za Yarbolkiem i Artoo po rampie na pokład statku aąualiskich przemytników. - Mam nadzieję, że tym razem uda mi się wymyślić bardziej przekonujące przebranie. Uczciwie muszę przyznać, że zaczynam mieć dosyć traktowania mnie jak potencjalną osobistą własność każdej inteligentnej istoty, jaką spotykamy. - Nie martw się o to. Yarbolk zatrzasnął klapę włazu, a później, obracając przedpotopowym, zaopatrzonym w szprychy metalowym kołem, zaczął uszczelniać śluzę. Pomyślał, że jak na cywilizację, która opanowała sztukę międzygwiezdnych lotów, niektóre urządzenia na pokładach statków Aąualishów były okropnie prymitywne. Przecisnął się obok obu automatów i skierował na mostek, gdzie ponownie dołączył Artoo, tym razem do rdzenia pamięciowego głównego pokładowego komputera. Następnie, nie przejmując się, że porośnięte długą sierścią nogi nie stykają się z płytami pokładu, przycupnął na wysokim stołku, ustawionym przed nawigacyjną konsoletą. - Mam pewien plan - oznajmił - którego powodzenie nie będzie zależało od tego, czy wy dwaj zechcecie udawać kogoś, kim nie jesteście, czynie. Threepio milczał. Wykorzystując jakąś część cetralnej jednostki, odpowiedzialną za formułowanie opinii, które mogły być uważane za ułatwiające porozumiewanie się protokolarne wzorce, doszedł do przekonania, że ma serdecznie dosyć wszelkich planów. Był pewien, że tak czy owak, niewątpliwie są zgubieni. Ukryty w panuj ącym u stóp płaskowyżu głębokim cieniu, Lukę uniósł głowę i popatrzył na prążkowaną matową czarną ścianę skalnego urwiska, w które wtopiono masywnąkonstrukcj ę domost- 308 wa Setiego Ashgada. Zastanawiał się, ile prostokątnych okien, jarzących się jasnożółtym blaskiem, oznaczało, że w oświetlonych komnatach przebywają w tej chwili mieszkańcy domu. Czy możliwe, że j edno z tych pomieszczeń było więzieniem Leii? A może przetrzymywano ją gdzieś w głębi fortecy -w ciemnicy, wykutej w litej skale płaskowyżu? Wzdrygnął się, czując przenikliwy chłód, a potem, usiłując dotknąć umysłu siostry, uwolnił część myśli i wysłał w kierunku budowli. Leio... Nie potrafiłby jednak powiedzieć, czy go usłyszała. Stał w ciemnościach i uświadamiał sobie, że z każdą chwilą szept otaczaj ącej go Mocy coraz bardziej się potęguj e. Napiera na jego mózg i szarpie myśli, tak że ma coraz większe trudności z odpieraniem jej ataków. Znał sposoby takiego wykorzystywania Mocy, żeby stawać się niewidzialnym, a więc mógłby posłużyć się nią, aby nie wykryły go niektóre czujniki. Miał nadzieję, że ilość wykorzystanej w tym celu energii Mocy byłaby tak mała, iż nie wystarczyłaby do wywołania kataklizmu w innym miej scu planety. Nie chciał j ednak nawet myśleć, j ak porwanie Leii wpłynęło na to, co działo się w innych rejonach galaktyki - i z jakimi innymi wydarzeniami musiało zostać skoordynowane. Zabrał zestaw kupionych w sklepiku Croiga narzędzi - na co wydał niemal wszystkie zarobione kredyty - więc bez trudu wyłączył wszystkie urządzenia alarmowe i odblokował mechanizmy zamków drzwi. Kiedy znalazł się na lądowisku i zapalił niewielki j arzeniowy pręt, ujrzał smukły czarny kadłub śmigacza typu Mob-quet Rydwan, zaparkowanego na permabetonowej płycie. Plamy na posadzce świadczyły, że mieszkańcy rezydencji dysponowali jeszcze dwoma innymi śmigaczami, z których jeden miał uszkodzoną cewkę rufową. W blasku jarzeniowego pręta połyskiwała matowa płyta drzwi szybu turbowindy. Lukę przesunął promieniem po ścianach, szukając wylotu klatki schodowej albo drzwi, za którymi mogła się znajdować. Światło spłoszyło gromadę mających rozmiary czubka kciuka drochów, które rozbiegły się we wszystkie strony. Pomyślał, że pod tym względem sytuacja na klatce schodowej musi wyglądać o wiele gorzej. Yoda powiedział kiedyś, że Moc jest życiem. Łączy wszystko, co żyje we wszechświecie. A jednak mistrz Jedi nigdy w życiu nie odczuwał i chyba nigdy nie chciałby odczuwać wrażeń, 309 jakie teraz odbierał jego uczeń, stojąc u stóp kręconych schodów i badaj ąc szyb klatki schodowej za pomocą wszystkich zmysłów, jakie mógł w tym celu wykorzystać. Życie, dławiące i sycące. Wyzierające z każdego kąta. Tętniące, obecne w każdym miejscu. To chyba niemożliwe, żeby na klatce schodowej mogło żyć aż tyle istot! Miliardy, dosłownie miliardy... Świadomość istnienia tylu istot żywych w jednym miejscu niemal go miażdżyła, ale Skywalker wyczuwał także coś ohydnego i złego. Coś paskudnego, psującego się, gnijącego. Jakąś rozkładającą się albo fermentującą miazgę, puchnącą niczym zrakowaciała tkanka. Cuchnącą i pleśniejącą. Nie miał pojęcia, jak powinien interpretować to, co odczuwał, ani nawet nie wiedział, czy zmysły nie przekazują fałszywych informacji. Nie potrafił określić, czy uświadamia sobie fakt istnienia miliardów żywych istot, czy tylko jednej - ogromnej, odrażającej i na coś czekającej. Wydawało mu sięjednak, że gdzieś tam, w górze, musi przebywać Leia. Ciemności rozjaśniła klinga świetlnego miecza, która cicho bucząc, obudziła się do życia w jego dłoni. Lukę przypiął niewielki jarzeniowy pręt do górnej przedniej klapy kieszeni kombinezonu i nie wyłączaj ąc, umocował w taki sposób, by oświetlał drogę. Permabetonowe stopnie wiodły na pierwszy podest, a później znikały w ciemnościach za zakrętem schodów. Lukę odnosił wrażenie, że uczucie czegoś ohydnego niemal go dusi. Uzmysłowił sobie, że nie jest w stanie nawet określić, czymjest to, co czai się w górze schodów. Nie wiedział, jakie ma rozmiary czy zapach i jakie wydaje dźwięki. Zachowując jak największą ostrożność, zaczął wspinać się po stopniach. Minął pierwszy podest, a potem drugi i trzeci. Każdy odcinek kręconych schodów liczył dwadzieścia stopni. Pamiętał, że niemal pionowe urwisko miało co najmniej trzysta pięćdziesiąt metrów wysokości, ale nie potrafiłby powiedzieć, j ak głęboko sięgały fundamenty domu. Wyczuwał, że w szybie klatki schodowej nie zainstalowano żadnych holograficznych kamer ani czujników. Widział tylko przyprawiające o klaustrofobię permabetonowe ściany, upstrzone pozostawionymi przez drochy rdzawobrązowymi śladami. Miejsca styku ścian z szerszymi krawędziami stopni po- 310 krywała gruba warstwa ciemnobrunatnej mazi, będącej chyba wydzieliną gruczołów insektów. Nagle Lukę poczuł ostry ból, który przeszył mięśnie łydki. Popatrzył w dół i ujrzał siedem czy osiem ogromnych drochów -długości kciuka - wspinaj ących się po butach i nogawkach spodni. Kilka zdążyło nawet przegryźć materiał i wpić się w ciało. Nie potrafiąc opanować obrzydzenia, Skywalker wyciągnął z kieszeni pasa hipowkrętak i posługują się trzonkiem, zaczął odrywać te, które jeszcze go nie ukąsiły. Zauważył jednak, że po permabe-tonowych stopniach, kierując się w jego stronę, pełznie kilkadziesiąt następnych. Kiedy pochylał się, padło na nie światło małego jarzeniowego pręta. Lukę ze zdumieniem zauważył, że kończyny kilku największych insektów są bardzo dziwnie wykształcone. Jedne wyglądały jak szczypce, inne jak czułki albo macki, a z tułowi niektórych stworzeń wyrastały oba rodzaje kończyn równocześnie. Mistrz Jedi zaczął szybciej wspinać się po schodach. Pamiętał słowa Arvida, który powiedział mu kiedyś, że kiedy drochy wnikną w ciało, po prostu giną, a później są wchłaniane przez ludzkie organizmy... Uzmysłowił sobie jednak, że chwilę po tym, jak poczuł ból w łydce, poj awiło się zmęczenie, któremu towarzyszyło wrażenie chłodu i nagła, nieodparta chęć udania się na spoczynek. Pokonał kolejny zakręt schodów i zbliżył się do następnego podestu. Czekały tam na niego. Cała powierzchnia permabetonowej płyty przybrała brązową barwę. Pomiędzy połyskującymi w blasku jarzeniowego pręta insektami Lukę zauważył kilka naprawdę wielkich, mających rozmiary dłoni. Wyglądały jak pajęczaki albo skorupiaki. Niektóre przypominały płazy, ale miały tak ukształtowane nogi, że mogły podskakiwać jak cabuloidańskie polne skoczki. Skywalker cofnął się, a wówczas coś uderzyło go w plecy i przyczepiło się między łopatkami. Mistrz Jedi poczuł taki ból, jakby dźgnięto go ostrym dłutem. Zareagował niemal odruchowo. Uderzył plecami o ścianę, zamierzając zmiażdżyć stworzenie o twardą, permabetonową powierzchnię. W tej samej sekundzie pozostałe drochy, j akby tylko czekały na tę chwilę, zaczęły skakać i pełznąć w jego stronę. Lukę wciąż jeszcze czuł w plecach pulsowanie bólu, chociaż spływająca pomiędzy łopatkami lepka ciecz uświadamiała mu, że bez 311 względu na to, czym było stworzenie, które go ukąsiło, już nie żyło. Odwrócił się, zamierzając zbiec po kręconych schodach, ale ujrzał, że i poniżej podestu czernieje falujące morze rozmaitych drochów. Niektóre były wielkie, inne małe. Dostrzegł kilka naprawdę ogromnych, które miały długie nogi, ostre zęby i mogły poruszać się szybko jakjaszczurki. Czując, że setki stworzeń atakują jego łydki, uświadomił sobie, że ogarnia go coraz większe znużenie, tak jakby z każdym ukąszeniem wyciekała z jego żył... nie krew, tego mógł być pewien, ale jakaś energia czy siła. Domyślał się, że słabnie natężenie elektrochemicznego pola układu nerwowego - esencji życia serca i ciała. Oparł się o ścianę szybu i uchwycił permabetonowej powierzchni, by nie upaść. Wiedział, że gdyby zasłabł albo zemdlał, mógłby pożegnać się z życiem. Insekty uskakiwały przed ciosami, j a-kie starał się zadawać ostrzem świetlnego miecza. Broń była zbyt wolna i nieporęczna, żeby mogła wyrządzić im jakąkolwiek krzywdę. Nagle Lukę ujrzał nieco wyżej, na graniczącym z podestem stopniu, największego drocha, jakiego miał okazję widzieć, odkąd postawił stopę na Nam Chorios. Miał rozmiary dwóch złączonych pięści, wyglądał jak złośliwa zrakowaciała narośl i wpatrywał się w niego, poruszając dwoma płonącymi jak ogniki, umieszczonymi na końcach krótkich szypułek oczami. Jest obdarzony inteligenci ą - doszedł do wniosku mistrz Jedi. - Albo czymś, co bardzo ją przypomina. Natychmiast uświadomił sobie, że właśnie to stworzenie jest przywódcą pozostałych, które nie przestawały go atakować. Zrozumiał, że pozwoliło mu wejść tak wysoko, żeby nie miał żadnej szansy ucieczki. Słaniając się na nogach, zamachnął się klingą świetlnego miecza. Zamierzał je zabić, ale stworzenie odskoczyło. Nagle kolana załamały się pod ciężarem jego ciała. Lukę upadł, rozpaczliwie starając się schwycić haust powietrza. Zakręciło mu się w głowie. Miał wrażenie, że co chwila wbija się w jego ciało setki ostrych igieł... I wówczas postanowił posłużyć się Mocą. Pragnął, żeby przybyła do niego j ak błyszczący wicher, i rzeczywiście, przyleciała jak podmuch błyszczącego wiatru. Zaczęła odsysać drochy z jego ciała, wykorzystując tę samą siłę, którą posługiwał się Darth Vader, kiedy wyrywał z komory zamrażania 312 węgla kawały maszynerii, fragmenty urządzeń i sypiące snopy iskier przewody. Ta sama niszczycielska siła odrywała teraz dro-chy od jego ciała, po czym ciskała o permabetonowe ściany i miażdżyła pancerze. Chwiejąc się na nogach, Lukę wstał, ale w tej samej chwili rzuciły się na niego nowe fale insektów, które napłynęły zarówno z góry, jak i z dołu schodów. Nie dam rady - pomyślał mistrz Jedi. - Równowaga Mocy uległa poważnemu zakłóceniu. To, co zamierzam uczynić, zdewastuje jakieś inne miejsce... Kiedy j ednak stworzenia przegryzły w wielu innych miej scach materiał kombinezonu i zaczęły się wpijać w ciało, ogarnęła go panika i przerażenie. Uświadomił sobie, że albo znów posłuży się Mocą, albo zginie. Podobne do trąb powietrznych wiry energii psychokinetycz-nej szarpały stworzenia i wyrywały z jego ciała, a potem rzucały 0 ściany i stopnie schodów. W błyskach promienia jarzeniowego pręta, wirujących jak w szaleńczym tańcu, Lukę widział, że większe drochy chwytały i pożerały mniejsze, a potem ze zdwojoną energią rzucały się na niego. Wydawało mu się, że jego mózg, przytłoczony świadomością gnijącego, fermentującego życia, krztusi się i dusi. Miał wrażenie, że tego życia jest wciąż więcej 1 więcej, j akby każdy droch, który pożarł innego insekta, nadymał się i pęczniał dzięki dawce życia, jaką wypił albo wchłonął. I tak siedzę w tym po same uszy, więc równie dobrze mogę skończyć to, co zacząłem - pomyślał w pewnej chwili. - Nie ma sensu dłużej bawić siew chowanego. Ukierunkował Moc w taki sposób, aby oczyściła wyższe piętra schodów, po czym potykając się, a czasami nawet pełznąc na czworakach, ruszył w górę. Mimo to nie umiał pozbyć się wrażenia, że ogromny, podobny do stawonoga droch, który dotąd kierował poczynaniami pozostałych, wycofuje się coraz wyżej i wyżej. Wydawało mu się, że słyszy stuk zakończonych pazurami odnóży o permabetonowe stopnie. I chyba ani na chwilę nie przestawały go obserwować umieszczone na końcach szypułek oczy, płonące w ciemnościach jak złowieszcze gwiazdy. ROZDZIAŁ - Co to było? Leia odwróciła siej ak użądlona. Usłyszała coś, co było nie tyle najcichszym dźwiękiem, ile ukłuciem, jakie odczuła chyba w samym mózgu. Ból przeniknął jej pierś, a świadomość została smagnięta czymś bardzo podobnym do bicza. Nagle we wnętrzu zamkniętej i niedostępnej wieży rozległ się trzask, jakby coś spadło i się rozbiło. Nasłuchiwacz Be chwycił płonącą białym blaskiem lampę i skoczył po schodach w stronę klapy wiodącej na niższy poziom, po czym rozpłaszczył się na niej j ak ogromny paj ąk. W tej samej sekundzie jeden z innych Theran, przebywający na dachu wieży, krzyknął i wyciągnął rękę, pragnąc pokazać coś niezwykłego. Czuj ąc niezwykły dreszcz, Leia patrzyła, j ak staroświecki, zniszczony granatnik uniósł się z miej sca, gdzie dotychczas leżał, po czym zaczął uderzać o czarną osłonę głównego działa. Ledwo widoczny w słabym blasku gwiazd i podobny do upiornego cienia, raz po raz tłukł o grubą metalową płytę. Mimo iż nie dotykały go niczyje dłonie, lufa coraz bardziej się wyginała. Leia oparła się plecami o parapet. Zastanawiała się, czy jest jedyną osobą, która słyszy niewyraźny dźwięk, podobny do cichego wołania. W jej głowie rozbrzmiewał bezgłośny wrzask wielu głosów, wykrzykujących coś, czego nie rozumiała. Po j akimś czasie wrzawa umilkła, a granatnik upadł z powrotem na posadzkę. Jego lufa pozostała jednak wygięta pod kątem prawie dziewięćdziesięciu stopni. W ciszy, jaka nagle zapadła, dało się wyraźnie słyszeć wycie cu-pasów, pozostawionych za wieżą, na skraju płaskowyżu. 314 - To Moc - szepnęła Callista. - Ktoś posługuje się Mocą. Leia się wzdrygnęła. Kiedy niedawno słuchała słów Callisty, zapragnęła nauczyć się posługiwania Mocą, aby czynić dobro. Teraz jednak jej postanowienie stopniało jak lód, przygrzany promieniami słońca. Jeżeli wszystko ma polegać tylko na tym, nie chcę mieć z tym nic wspólnego - pomyślała. - Na co mi to, j eżeli mogłabym się stać czymś takim - ślepą niszczycielską siłą, wyładowującą całą energię w jednym wybuchu niepohamowanego gniewu. - Beldorion? - zapytała. - Może - odparła Callista. - Wciążjeszcze dysponuje pewnymi umiejętnościami, chociaż nie potrafi wykorzystywać ich ani panować nad nimi, jak kiedyś. Właśnie dlatego pragnął zawładnąć twoim umysłem. Leia pokręciła głową. - Nie rozumiem. - Wydawało siej ej, że samo powietrze szepcze, zdjęte przerażeniem, a przemoc czai się tuż poza zasięgiem palców. - Tej... tego rodzaju Mocy. Czy możliwe, że wyrządziła mu coś złego? - To nie Moc - rzekła młodsza kobieta. - To Dzym. I dro-chy. One żywią się energią, która daje życie, Leio. To one sąPo-siewem Śmierci. Grissmathowie to wiedzieli. Sprowadzili na tę planetę drochy, licząc na to, że ich przeciwnicy polityczni, których zesłali tu, zginą. Okazało się jednak, że promienie słońca, rozszczepione przez tutejsze kryształy, wytwarzają promieniowanie, które osłabia elektrochemiczne wiązania ich komórek. To właśnie dzięki temu większe drochy są wchłaniane przez tkankę, zanim zdołają osłabić elektrochemiczne pole żywych organizmów. Mniejsze po prostu giną, jeżeli padną na nie promienie słońca. Nie mam pojęcia, w jaki sposób dowiedział się o tym The-ras - ciągnęła. - W ogóle niewiele o nim wiemy. Z pewnością nie uświadamiał sobie, że to drochy są nosicielami zarazy. Wiedział jednak, że nie wolno dopuścić, aby planetę opuszczały duże statki, wyposażone w grube, pancerne osłony. Możliwe, że był szpiegiem albo politykiem sprzeciwiającym się postępowaniu Grissma-thów. Rozumiał jednak, że planeta powinna być poddawana nieustannej kwarantannie. W miarę upływu lat zakaz startowania dużych statków zaczął być utożsamiany z zakazem lądowania takich jednostek. Nie wiadomo, skąd, ale Theras musiał wiedzieć, że zaraza ma jakiś związek z drochami. 315 - A Ashgad zawlókł ją w organizmach syndroidów - rzekła cicho Leia. - Jak mógł to uczynić? Jak mogły nie zareagować na to urządzenia wykrywające fakt obecności w ich ciałach obcych organizmów? W jaki sposób Dzym sprawuje nad nimi władzę? - Nie umiem tego udowodnić - odparła równie cicho Calli-sta. - Wydaje mi sięjednak, że drochy sąobdarzone czymś w rodzaju szczątkowej wrażliwości albo inteligencji. Nawet najmniejsze. Potrafią naśladować kształty, procesy chemiczne, pola elektromagnetyczne... wszystko, nie wyłączając przemian, jakie zachodzą w komórkach organizmów. To właśnie dlatego ich obecności nie wykrywają żadne urządzenia. Podejrzewam nawet, że do pewnego stopnia potrafią naśladować inteligencję nosicieli. Utożsamiają się z tkanką organizmów, w które wnikną, mimo iż nie przestają wysysać z nich energii życia. A wielkie drochy, kapitanowie, mogą wysysać tę energię, pożerając mniejsze. W ogóle nie muszą kąsać większych istot, aby wchłaniać życie. To właśnie wówczas stająsięnajbardziej niebezpieczne - ciągnęła, kręcąc głową. - Im większe dawki energii pochłaniaj ą - bez względu na to, czy ofiar, czy mniejszych drochów - tym stają się inteligentniejsze, większe i bardziej podatne na mutacje. Stworzenia, o których wspominałaś, że zaatakowały cię na klatce schodowej domu Ashgada, nie były krewniakami drochów. To były drochy, Leio. Osiągnęły wielkie rozmiary przez to, że pożerały swoich pobratymców, dzięki czemu czerpały ich energię. Czasami nawet ludzie jedzą drochy, po to, aby nabrać siły. - I to działa? Czując obrzydzenie i mdłości, Leia przypomniała sobie, jak Beldorion wyciągał drochy spomiędzy poduszek i materacy, a potem wkładał do przypominającej obleśną szczelinę, ociekającej śluzem paszczy. - W pewnym sensie - odparła Callista. - W pewnym sensie. Nagle Leia ponownie poczuła ukłucie bólu. Na nowo ogarnęło ją przerażenie. Znów usłyszała w głowie zgiełk krzyczących głosów. O sto metrów od wylotu wąwozu, jakby wypluty przez lite skały, pojawił się obłok kurzu. Nie zerwała się wichura, ale Leia ujrzała wielkie głazy, odłamki granitowych i bazaltowych skał, a także prostopadłościany kryształów, które zatańczyły jak ryby, porwane przez wir wody. Po chwili usłyszała huk i trzask, a jakim rozbiły się o ściany wąwozu. Poczuła, że panika ściska 316 jej gardło. Callista wskoczyła zwinnie na parapet, niemal nie dotykając tworzących obronną konstrukcję i powiązanych drutem belek i wsporników, i spojrzała w kierunku białego jak sól pustkowia, gdzie utworzyła się gigantyczna trąba powietrzna. Porywała skalne bloki i głazy i zbliżała się w ich stronę. Tymczasem we wnętrzu samej wieży spadały inne przedmioty. Jeszcze inne podrywały się z posadzki i zaczynały bezmyślnie uderzać o ściany. Nagle wszystko się skończyło, równie niespodziewanie, jak przedtem się zaczęło. Leia uświadomiła sobie, że ucichły również głosy w jej głowie. Zastanawiała się, dlaczego odnosiła wrażenie, że ktoś wzywał japo imieniu. Callista zeszła na dół. Jej ciemnoszara woalka, szarpana jeszcze przed chwilą przez porywiste podmuchy wiatru, zwisała teraz nieruchomo. - To miało zbyt wielką siłę, aby mogło zostać wzbudzone przez szukającego ciebie Beldoriona - powiedziała. W spojrzeniu dziewczyny malowały się powaga i niepokój. - Tu musi chodzić 0 coś innego. To tylko moje przypuszczenie, ale sądzę, że drochy stają się częścią umysłu istot, które się nimi odżywiają. A te większe, jeżeli zostaną zjedzone, wywierają wpływ nawet wówczas, kiedy proces wchłaniania przez organizm dobiegnie końca. Wiem, że największe drochy - naprawdę duże, wielkości pittina - potrafią sprawować władzę nad mniejszymi. Dzym... - Uważaj, Callisto! - zawołał nagle Be. W tej samej chwili zerwał się podmuch wiatru. Porywając okruchy kryształów i odłamki skał, napłynął od strony wąwozu 1 wkrótce smagnął wieżę. Leia poczuła, że w skórę twarzy wbijają się niesione przez wichurę ziarnka piasku i drobne kamyki, a ostre jak brzytwy krawędzie kryształów ranią policzki i czoło. Belki i wsporniki otaczającej wieżę obronnej konstrukcji zatrzęsły się i zadygotały, a końce kolczastego drutu zatańczyły i skręciły się jak żywe. Nie przejmując się, że po poranionej twarzy spływaj ą krople krwi, a w ręce wpij aj ą się drochy, Nasłuchiwacz wyłonił się z drzwi wieży i podbiegł do miejsca, w którym stała Callista. Tymczasem granatniki, stare karabiny i pęki włóczni, jakby kopnięte stopą niewidzialnego giganta, poszybowały we wszystkie strony. Z gardzieli jednego z miotaczy płomieni wystrzeliła struga ognia. Be chwycił broń i wyrzucił poza parapet. Leia zauważyła, 317 że spadając, cały czas płonęła jak pochodnia, a potem eksplodowała, zanim jeszcze znalazła siew połowie wysokości. Pozostali Theranie polowali na końce skręcających się jak jadowite węże kolczastych drutów, które dotąd wiązały elementy obronnej konstrukcji. W tym czasie Callista chwytała wszystkie skrzynki z nabojami i zapasowymi źródłami energii, jakie mogła znaleźć, po czym wyrzucała śladem miotacza płomieni poza parapet. Jedna wybuchła sekundę po tym, jak wypuściła jąz palców. W przelotnym błysku, rozj aśniaj ącym mroczne wnętrze wieży, Leia zauważyła jej dziwnie pogodną i spokojną twarz, otoczoną burzą długich ciemnych włosów. Schyliła się i pochwyciła karabin blasterowy, którego komora zaczynała żarzyć się wiśniowym blaskiem, a potem wyrzuciła z wieży. Szalej ąca wichura ograniczała widoczność niemal do zera, a wzmagaj ąca się burza wyrywała obluzowane belki konstrukcji. Jakaś pętla ostrego jak brzytwa drutu smagnęła plecy Leii na chwilę przedtem, zanim Callista pociągnęła ją w stronę liny, po której Theranie dostali się do wieży. Schodzenie po linie zaledwie kilka godzin po tym, jak Leia wspięła się do wieży, było ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę. Odnosiła jednak wrażenie, że siła burzy, zamiast słabnąć, z każdą chwilą coraz bardziej wzrasta. Nagle pośród głosów, nieustannie krzyczących w jej głowie, usłyszała jakby wołanie Luke'a. Wyczuwała jego rozpacz i przerażenie. Uświadamiała sobie ze straszliwą pewnością, że umrze, j eżeli pozostanie w tym miej scu, gdzie skupiły się wszystkie siły i moce szalejącej burzy. Chwyciła koniec liny, owinęła wokół przedramion i przerzuciła ciało ponad parapetem. Lodowaty wicher szarpał jej długie włosy i ciskał garście piachu w plecy, odsłonięte wskutek rozcięcia w koszuli. Wydawało sięjej, że schodzenie trwa całą wieczność. Słyszała nasilające się wycie wichru i trzask głazów, rozbijających się o ściany wieży. Raz po raz widziała przelatujące w pobliżu belki konstrukcji i kawałki drutu. Nie miała pojęcia, jakim cudem Be i Callista doprowadzili całą grupę na górę wąwozu, gdzie czekały pozostawione śmigacze i cu-pasy. W przeciwieństwie do zwykłych wichur, przed burzami Mocy nie chroniły ściany wąwozów. Coraz silniejsze podmuchy szarpały stroje Theran, mozolnie pnących się coraz wyżej i pragnących znaleźć się jak najdalej od punktu, w którym szalała z największą siłą. Leia kuliła się na grzbiecie pożyczonego cu-pasa. Od czasu do czasu zer- 318 kała na jadącą obok niej Callistę, wodzami przynaglającą swoje zwierzę do pośpiechu. Przez cały czas słyszała w głowie głos brata. Miała wrażenie, że to on wywołał tę burzę. - Leio! Okrzyk rozbrzmiał echem w czeluści klatki schodowej. Męski głos, w którym czuło się rozpacz i agonię. Lukę potknął się i dopuścił do tego, żeby otaczająca go Moc osłabła i zanikła. Ona tam jest - pomyślał. - Albo ktoś, kto zna miejscejej pobytu. Czepiając się ścian na wpół żywy, uniósł jeszcze wyżej klingę świetlnego miecza. Siłą woli zmusił się do znalezienia rezerw siły, które pozwoliłyby mu piąć się coraz wyżej. Miał wrażenie, że psychiczny odór drochów przytłacza go i dusi. Spłynął po nim, kiedy Skywalker zbliżył się do drzwi i przekonał, co znajduje się za nimi. Komnatę wykuto zbyt głęboko w litej skale płaskowyżu, aby miała stanowić element fundamentów fortecy. Zapewne pełniła kiedyś funkcję pokoju strażników albo od dawna nie używanego pomieszczenia, z którego nadzorowano resztę domu. Na ścianach, suficie i posadzce roiły się miliony drochów. Silniejsze pożerały słabsze, a w zatęchłym powietrzu unosiła się woń przyprawiająca o mdłości. Przesuwając się wzdłuż jednej ściany, Lukę ujrzał podobnego do zrakowaciałej narośli wielkiego, zmutowanego dro-cha, który chyba potrafił rozkazywać pozostałym. W pewien niesamowity sposób przypominał generała, dokonującego przeglądu wojska, ale wrażenie tego podobieństwa trwało tylko krótką chwilę. Pośrodku pomieszczenia leżał jakiś mężczyzna. Widocznie dawno pogodził się z losem, gdyż nawet nie starał się albo nie miał dość sił, aby wstać. Mimo to Lukę widział, że nieporadnie usiłuje odrywać brązowe, ruchliwe drochy, starające się wniknąć pod skórę twarzy. Tymczasem dowódca insektów, poruszając szypułkami, na których końcach płonęły iskierki oczu, krzątał się wokół leżącego mężczyzny. Raz po raz wyciągał z j ego ciała małe drochy, które nie zdążyły jeszcze wniknąć pod skórę. Wysysał ich energię, po czym nie kończąc, odrzucał na bok, aby resztkami mogły pożywić się średnie insekty, przez cały czas rojące się wokół ciała. Mistrz Jedi właśnie unosił rękę, żeby ponownie posłużyć się Mocą, kiedy kątem oka dostrzegł, że w drzwiach, znajdu- 319 jących się w przeciwległej ścianie i wiodących na wyższe piętra wielkiego domu, nagle coś się poruszyło. Usłyszał dobiegający stamtąd cichy szept: - No, no, co my tutaj mamy? Sio, sio! Drochy natychmiast zostawiły ofiarę i czmychnęły we wszystkie strony. Lukę wyłączył jarzeniowy pręt, przypięty do klapy kieszeni kurtki kombinezonu, po czym stanął w takim miejscu, by nie padał na niego pomarańczowy blask jedynej zawieszonej u sufitu lampy. Stworzenia rozbiegły się, ale znieruchomiały w pobliżu mężczyzny, który leżał teraz na posadzce - niski, szczupły, siwowłosy i dziwnie znajomy. Rozdarte w setkach miejsc ubranie ukazywało ciało, upstrzone tysiącami czerwonych śladów po ukąszeniach drochów. Tors z wysiłkiem unosił się i opadał, jakby na dowód, że człowiek wciąż jeszcze stara się oddychać. Skywalker go nie znał, za to bez trudu zorientował się, kim jest mężczyzna, który przeszedł przez próg i ruszył w stronę ofiary. Był nim Dzym, tajemniczy sekretarz Setiego Ashgada, podobno rodowity mieszkaniec tego świata. Mając umysł wciąż otwarty i czuły na sygnały napływające z wnętrza pomieszczenia, mistrz Jedi wyczuwał jakieś wyziewy... bezkresne, posępne, cuchnące miazmaty gnijącej władzy, tak potężne i intensywne, że przyprawiały go o nudności. - Sio! Sio! - szepnął ponownie Dzym. Pozostawiony przez insekty krąg wolnej przestrzeni odrobinę się powiększył. Wielki droch skierował zakończone oczami szy-pułki na drzwi, obok których ukrył się Skywalker, i ruszył ku nim; Dzym jednak dał dwa susy i pochwycił insekta ukrytymi w rękawiczkach dłońmi. Dowódca drochów usiłował go dosięgnąć, wymachując zakończonymi szczypcami przednimi kończynami. Sekretarz Ashgada tylko się roześmiał, ale jego rechot zabrzmiał dziwnie obco - j ak dźwięk wytworzony przez komputer albo głos ptaka, którego uczono naśladować ludzkie głosy. Dzym wypuścił stworzenie z jednej dłoni, po czym posługując się ostrymi brązowymi zębami, ściągnął fioletową rękawiczkę. Dopiero wówczas mistrz Jedi przekonał się, że kończyna niemal wcale nie przypomina ludzkiej ręki. Prawdę mówiąc, ujrzał na dłoni podobne do ust albo otworów gębowych otwory i szczeliny. Niektóre znajdowały się pośrodku dłoni, inne zaś na samych czubkach palców. Mniejsze miały czerwonawą barwę i nieustannie otwierały się i zamykały. Przypominały jamy gębowe larw albo robaków. To 320 właśnie te szczeliny przytknął Dzym do zrakowaciałego ciała dowódcy drochów. Zamknął oczy i zaczerpnął głęboki haust powietrza. Tymczasem pochwycone stworzenie, którego nie wypuszczał z drugiej dłoni, rozpaczliwie wywijało kończynami i odnóżami. Z każdą chwilą stawało się coraz słabsze, a Dzym, widząc to, tajemniczo się uśmiechnął. - Ach, polowałem na ciebie od dawna, mój mały przyjacielu. Co za słodycz... - Wciągnął następny haust zatęchłego powietrza. Przypominał smakosza, delektującego się aromatem wybornego wina. - Co za słodycz... Leżący plackiem u jego stóp mężczyzna poruszył się, jakby nagle odzyskał część siły. Podpierając się jedną ręką, uczynił wysiłek, aby wstać. Dzym postawił stopę na jego torsie i nacisnąwszy z całej siły, przygwoździł do posadzki. - Myślałem, że porozumieliśmy się w tej sprawie, Liegeu-sie - rzekł cicho, niemal szeptem. - Wydawało mi się, że wiedziałeś, gdzie przebiegają granice domu Ashgada. Powiedz mi, że to wiedziałeś. - Wiedziałem - szepnął mężczyzna, nazwany Liegeusem. Sekretarz Ashgada ponownie zamknął oczy, a potem uniósł nadal wywijającego odnóżami drocha do twarzy. Przez pewien czas, co chwila wzdychając i pomrukując, ssał go i rozgryzał. Nie przejmował się, że po brodzie i szyi spływa strużka brązowej gęstej cieczy. Później odrzucił stworzenie na bok i znów tajemniczo się uśmiechnął. Jego usmarowane, jakby gumowe wargi, w niczym nie przypominały teraz ust człowieka. - Są bardzo smaczne, kiedy osiągają takie duże rozmiary -mruknął. - Takie słodkie... Pełne esencji życia, zgęszczonej i dojrzałej. Muszęjednak przyznać, że ten mały gość zaczynał stawać się, jak na mój gust, trochę za duży. Uklęknął obok leżącego Liegeusa. Mężczyzna usiłował obrócić się na bok albo przetoczyć po posadzce. Zasłonił twarz ramieniem, jakby starał się przed czymś obronić. Dzym wyciągnął obnażoną dłoń, pełną ociekających otworów gębowych, i obrócił go z powrotem na plecy. - Podejrzewam, że ty także jesteś, mój przyjacielu. Liegeus wydał na znak protestu bezradny jęk, a potem szepnął: 21- Planeta zmierzchu 321 - Proszę... Ashgad... Jeszcze nie zakończyłem wpisywania współrzędnych wektorów startowych... Dzym nie zwrócił na jego słowa żadnej uwagi. Ściągnął drugą rękawiczkę i zaczął i gładzić twarz i ręce siwowłosego mężczyzny. Gdziekolwiek dotknął, pozostawały ślady j ak po ukąszeniach - broczące krwią rany w miejscach, gdzie przebiegały najważniejsze arterie, przesyłające energię leczącą określone narządy, a także ścieżki stworzone przez elektromagnetyczne synapsy, przekazujące sygnały do serca, wątroby i mózgu. Sekretarz Ashgada, cicho mrucząc z rozkoszy, zamknął oczy. Pochylił głowę, a wówczas Lukę zauważył, że niektóre miejsca jego ciała, ukryte pod materiałem ubrania, niespokojnie się poruszają. Wyglądało na to, że z torsu i pleców wyrastają drżące macki albo czułki, a może otwierają się i zamykają jeszcze inne otwory gębowe. Liegeus cicho załkał, ale później znieruchomiał. W pewnej chwili wyszeptał tak cicho, że mistrz Jedi tylko z trudem go usłyszał: - Leio... Dopiero wtedy postanowił przystąpić do działania. Zapalił ostrze świetlnego miecza i posługując się energią Mocy, oderwał Dzyma od ciała ofiary, podobnie j ak przedtem wy-szarpywał drochy z własnego ciała. Uniósł go w powietrze i cisnął o ścianę. Okazało się jednak, że sekretarz Ashgada jest zdumiewająco zwinny i szybki - zdążył obrócić się w locie, a kiedy opadł na posadzkę, spomiędzy gumowych warg wydobył się syk wściekłości. Przez chwilę Lukę odczuwał, że przeciwnik usiłuje posłużyć się Mocą, by go uderzyć. Nie było to silne uderzenie, zadane przez osobę zdolną i wyćwiczoną. Przypominało raczej cios wymierzony przez rozgniewanego złośliwego ducha albo nie ukierunkowanąpsychokinezę, do jakiej są zdolne niektóre zwierzęta. Mistrz Jedi był jednak taki osłabiony, że siła ciosu odrzuciła go pod ścianę. Szybko odzyskał równowagę i skoczył w stronę przeciwnika. Ujrzawszy to, Dzym się cofnął, a później, mierząc Lukę'a pałającymi oczami, odsłonił tors i ukazał mnóstwo macek, czułków, wypustek i szczelin, a także znajdujących się pod nimi wtórnych jam gębowych. Siła następnego ciosu Mocy znów odrzuciła Skywalkera pod ścianę. Mimo iż uderzenie było stosunkowo słabe, jakby zadane inną ręką, mistrz Jedi pomyślał, że pozostawiło w jego umyśle wrażenie czegoś cuchnącego. Wydawało mu się, że zostało wymierzone przez kogoś innego... dzięki sile, zaczerpniętej od innej osoby... 322 W następnej chwili Dzym zniknął. Trzasnęły drzwi, wiodące na wyższe piętra ogromnego domu. Lukę usłyszał szczęknięcie zakręcanych obrotowych rygli. Właśnie unosił klingę świetlnego miecza, szykując się do zniszczenia drewnianej płyty, kiedy usłyszał dobiegające zza pleców najcichsze tchnienie: - Uciekaj... On posłuży się drochami, które cię zagryzą... Skywalker się odwrócił. Mężczyzna zwany Liegeusem wyciągał ku niemu rękę... krwawiącą rękę. - Sprawuje nad nimi władzę. Wydaje im rozkazy. Wkrótce zaroją się od nich całe schody. Mistrz Jedi dał dwa susy i znalazł się u jego boku, po czym przyklęknął na j edno kolano. - Lady Solo...? - Nie majej tu. Uciekła. Ścigają... Beldorioni Ashgad. Myślałem, że zdołam... pomóc... wydostać się... syndroidynie funkcjonowały... Sądziłem, że może ją odnajdę. W otwartych drzwiach, wiodących na klatkę schodową, którą można było zej ść na niższe piętra, poj awiła się ciemna połyskuj ąca warstwa stworzeń, poruszających się i wpełzających do mrocznego pomieszczenia. Po kilku chwilach zamieniła się w leniwie płynącą falę. Unosiła się nad nią intensywna cuchnąca woń, j akby milionów gnijących, ale nie przestających przeć naprzód żywych istot... przypominająca odór zakrzepłej posoki. Lukę wsunął dłonie pod ramiona Liegeusa i pomógł mu się podnieść. - Czy wiesz, dokąd mogła pójść? - zapytał. Chwiejąca się bezwładnie głowa starszego człowieka obróciła się w jego stronę. - Wieża artyleryj ska na stoku Ponuraka - tchnął mężczyzna. -Albo jakiś wąwóz w górach. Nie wiem... - To w tej chwili i tak nieważne - przerwał Skywalker. Głęboko odetchnął, po czym znów zaczerpnął energii Mocy. - Z pew-nościąjąodnajdziemy. Znów musiał dokonać trudnego wyboru: posłużyć się Mocą albo umrzeć. Co powiedzieliby na to Obi-Wan, Callista albo Yoda, gdyby znaleźli się w podobnej sytuacji - czy uważaliby, że powinien raczej umrzeć niż dopuścić do tego, co wydarzyło się, kiedy poprzednio posługiwał się Mocą. Wytapiacz Tinnin Droo został wówczas ciężko poparzony, a jego pomocnik nie mógł chodzić. Skąd mógł wiedzieć, czy zniknięcie Leii albo nawet jej śmierć nie wzbudzą jeszcze większego smutku ani nie 323 spowodują poważniejszych zniszczeń na innych światach Nowej Republiki? Niemal słyszał w głowie głos Obi-Wana, szepczący: „Zaufaj swój emu instynktowi". Na szczęście instynkt mnie nie zawiedzie - pomyślał, postanawiając, że nie pozwoli, żeby cuchnąca fala robaków, powoli płynąca ku niemu po zakurzonej permabetonowej posadzce, wyssała z niego całą energię życia. Uderzył je Mocą, dzięki czemu oczyścił przejście niczym upiorna miotła. Na wpół niosąc i na wpół ciągnąc nieprzytomnego Liegeusa, zaczął schodzić tą samą klatką, którą przedtem się wspinał. Nogi mu drżały, a mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Miał wrażenie, że drochy, które wniknęły pod skórę rąk i nóg, pozbawiajągo resztek siły. Przekazująjąpodobnemu do człowieka potwornemu stworzeniu, które wszyscy przywykli nazywać Dzymem. Wrota hangaru były zamknięte. Skywalker umieścił bezwładnego mężczyznę we wnętrzu smukłego, czarnego i podobnego do gwiezdnego niszczyciela śmigacza typu Mobąuet. Podszedł do wrót, aby wsunąć szmaragdowe laserowe ostrze świetlnego miecza do środka zamka, po czym pociągnął i uniósł metalową płytę na tyle, żeby mógł zmieścić się pod niąkadłub śmigacza. Wiedział, że silniki maszyny typu Mobąuet Rydwan można uruchomić, podaj ąc odpowiedni kod albo hasło, ale nie na próżno majstrował przez ostatnie dwadzieścia pięć lat przy rozmaitych skoczkach i śmigaczach. Han zażartował kiedyś, że Lukę, posługując sięjednąz pożyczonych od Leii spinek do włosów, potrafi uruchomić nawet imperialną platformę torpedową. Później wyleciał z hangaru i pomknął nad równiną, oświetloną jedynie słabym blaskiem gwiazd, świecących na mrocznym niebie. Therańscy j eźdźcy znaleźli schronienie w j akiej ś j askini, znaj -dującej się wprawdzie w samym sercu gór, ale położonej z daleka od miejsca, w którym nadal szalała gwałtowna burza. Grota była właściwie maj ącąniemal kulisty kształt gigantycznągeodą, z której ścian wyrastały podobne do ametystów kryształy. Kiedy dwaj albo trzej Theranie zapalili jarzeniowe pręty i pochodnie, ich blask zatańczył na skierowanych we wszystkie strony powierzchniach 324 klejnotów, a wówczas wnętrze jaskini wypełniło się dziwnymi, jakby żyjącymi własnym życiem cieniami. Leia pomyślała, że Callista miała rację, kiedy wspominała, że kryształy wytwarzają promieniowanie zabijające mniejsze drochy. W grocie nie zauważyła ani jednego. Po dłuższym czasie, który spędziła, przysłuchując się, jak głazy i skały rozbijają się o zbocza wąwozu niczym małe kamyki, odwróciła się do Callisty i zapytała: - Kim albo czym jest Dzym? To on utrzymuj e Ashgada przy życiu, prawda? Młoda kobieta kiwnęła głową. - W taki sam sposób, j ak przez te wszystkie lata utrzymywał przy życiu Beldoriona Wspaniałego - odrzekła. - Przypuszczam, że zawarł także jakąś umowę z Taseldą. To właśnie z jego powodu musiało dojść między nimi do rozdźwięku. Światło pochodni, rozszczepiane przez fasetkowe ściany skupionych w wielu miejscach jaskini kryształów, rzucało niesamowite błyski na jej oblicze, wydobywając z ciemności pozornie bezbarwne oczy. - To właśnie on j est kluczem do umowy, j aką Ashgad zawarł z Loronarem. To on dał pomysł, żeby porwać ciebie, i to on wykorzystał zdolności biednego Liegeusa do doskonałego podrabiania hologramów. Tylko on mógł wydać rozkaz przemyconym w ciałach syndroidów drochom, żeby wypiły energię życiową członków załogi tamtych statków w ściśle określonej chwili i ani o sekundę wcześniej. Sprawuje nad nimi absolutną władzę. Posługując się nimi, wysysa życie innych istot. - I czyni to z największą przyjemnością- stwierdziła Leia, przypomniawszy sobie uniesienie, jakie malowało się na twarzy Dzyma. - To właśnie z tego powodu tak bardzo pragnął dostać mnie w swoje łapy, prawda? Dlatego, że jestem Jedi? Chciał w ten sposób dotknąć Mocy? - Nie sądzę, żeby to sobie uświadamiał - odparła Callista. -Nie potrafiłby jej wykorzystać, ponieważ nie ma wprawy ani nie dysponuje odpowiednimi umiejętnościami. Po prostu pragnie mieć ten rodzaj życia, aby stało się dodatkiem do tego, które już posiada. Wydaje mu się, że może sprawować władzę nad wszystkimi drochami, bez względu na to, jak daleko się znajdują. Przypuszczam jednak, że się myli. Domyślam się, że prędzej czy później -raczej prędzej - drochy odejdą tak daleko, że wymkną się spod 325 kontroli. Możliwe także, iż rozmnożą się tak bardzo i staną tak liczne, że zamiast słuchać wydawanych poleceń i rozkazów, zaczną same sprawować władzę nad sobą. Dzym jednak w to nie wierzy. A nawet gdyby uwierzył, w gruncie rzeczy niewiele się tym przejmuje. Pragnie tylko jednego: Wydostać się z tego świata i polecieć na inny, na którympanująbardziej sprzyjające warunki życia. - To wszystko jeszcze nie mówi mi, kim albo czym jest -przypomniała Leia. - Ani w j aki sposób może sprawować nad nimi taką władzę. - Potrafi to -rzekła Callista-ponieważ jest zmutowanym pod względem genetycznym, hormonalnie wzbogaconym i niewiarygodnie wyrośniętym dwustupięćdziesięcioletnim drochem. - Wzgórze - szepnął Liegeus. - W górę wąwozu. Posiew Śmierci... zajmuj e niespełna pół godziny... Chłód, jaki z wolna zaczynał ogarniać ciało Skywalkera, nie dawał się pomylić z niczym innym. Przerażał. Mistrz Jedi nie mógł nawet dotknąć go, posługując się Mocą, ponieważ budowa komórek ciał drochów wyglądała identycznie jak budowa komórek jego ciała. Zdumiał się, że jego głos może mieć tak spokojne brzmienie. - Można przed tym uciec? Znaleźć się tam, dokąd nie sięga jego władza? - W tym celu... musielibyśmy... polecieć... na drugi kraniec... galaktyki. Nie. - Nieszczęśnik z wysiłkiem wstał, a wówczas podmuch wiatru rozwiał jego długie siwe włosy. - Istnieje... inny sposób. Zanim Lukę unieruchomił śmigacz, uświadomił sobie, że oddycha z coraz większym trudem. Lecąc w górę zwężającego się wąwozu, ograniczonego z obu stron skalnymi piargami, dotarł na taką wysokość, że dalsza podróż Rydwanem okazała się niemożliwa. Starszy mężczyzna umilkł i Lukę na krótką j ak poj edyncze uderzenie serca chwilę poczuł przerażenie. Pomyślał, że Liegeus umarł, przez co skazał na śmierć również jego. Kiedy maszyna osiadła na usianym ostrymi odłamkami skał dnie wąwozu, Lukę potrząsnął ramieniem pasażera. Mężczyzna uniósł głowę i popatrzył na niego, jakby widział go pierwszy raz w życiu. W jego półprzytomnych, jakby pijanych oczach malowało się skrajne wyczerpanie. 326 - Ach... -westchnął. -Wiedziałem, że tak łatwo... nie potrafię... wyrwać się z jego mocy. Zabijająje... ziemne błyskawice. Zbierz, ile możesz, kryształów... j est ich tu co niemiara... i ułóż w taki sposób, żebypole... mogło je przeskoczyć. Nie czekając, aż mężczyzna skończy mówić, Lukę zajął się rozbieraniem silnika śmigacza. Jego ręce drżały z podniecenia i wyczerpania. Silniki śmigacza typu Mobąuet Rydwan nie dysponowały nawet tysięczną częścią dawki energii, jaką zazwyczaj niosły ziemne błyskawice. Mimo to, kiedy Skywalker dołączył przewody do naprędce utworzonego obwodu, obejmującego wielkie bloki kryształów, które zaśmiecały osypiska na zboczach wąwozu, osoba siedząca pomiędzy punktami wymiany energii mogła odczuć wyraźne mrowienie i łaskotanie przepływaj ącego przez nią prądu o niewielkim natężeniu. - Nie zabije ich - szepnął Liegeus, kiedy Lukę wręczał mu je-denz termoizolacyjnych koców, jakie znalazłw zestawie ratunkowym śmigacza. Później usiadł obok siwowłosego mężczyzny. Czuł świerzbienie rąk i nóg, które j ednak ani razu nie przekroczyło granicy bólu. -Osłabi je tylko do tego stopnia, że cię nie zabiją. Nie będą mogły odbierać twojej energii i przekazywać jej Dzymowi. Przekonasz się, że kiedy wzejdzie słońce, poczujesz się o wiele lepiej. Mistrz Jedi wzdrygnął się i popatrzył na ogromne, zimne, świecące równym blaskiem gwiazdy. Zastanawiał się, ile czasu pozostało do świtu. Przepływający przez kryształy i ciała obu mężczyzn prąd elektryczny był zbyt słaby, by pobudzić okruchy do świecenia. Tylko od czasu do czasu to w tym, to znów w innym miejscu pojawiała się iskierka albo świecenie, podobne do tego, jakim płonąbagienne gazy. Po chwili jednak błyski znikały, jakby rozpływały się w powietrzu. O wiele intensywniejszym blaskiem świeciły same gwiazdy. Wydawać się mogło, że ich blada niebieskawa poświata jest chwytana i więziona przez okruchy kryształów, a także płyty, bloki i skupiska zalegających na dnie wąwozu połyskuj ących kamieni. Lukę wyciągnął drugi koc i otulił się nim, żałując, że nie może znaleźć niczego grubszego. Kiedy mówił, wydobywające się z ust ciepłe powietrze, oświetlane mdłym blaskiem gwiazd, przypominało obłoczki dymu. - Czy Leii nie stało się nic złego? - zapytał. Liegeus pokręcił głową. 327 - Ashgad rozkazał Dzymowi, żeby nawet nie zbliżał się do jej komnaty. Jest wprawdzie jego niewolnikiem i spełnia wszystkie rozkazy, ale przynajmniej dopóki „Powiernik" nie będzie gotów do lotu, aby zabrać Dzyma na inną planetę, gdzie nie będzie groziło niebezpieczeństwo narażenia się na promieniowanie kryształów, obaj nie mogą dopuścić do tego, by ktokolwiek był pewien, co się jej przydarzyło. Dzym jest na tyle rozsądny, że rozumie to i umie się z tym pogodzić. Jego pomysłem było zawarcie z Getellesem umowy, dzięki której Spółka Loronar otrzymuje prawa do ekspolatacji bogactw naturalnych planety, a Dzym szansę jej opuszczenia. W innych sprawach jednak nie rozumuje j ak człowiek. Ja także czyniłem wszystko, co w moj ej mocy, żeby trzymać go j ak najdalej od komnaty pani Leii. Oparł głowę o pobliską skałę, na której Lukę położył zwiniętą kurtkę. - Słuchając mnie, możesz odnieść wrażenie, że chce usprawiedliwić siebie za to, co zrobiłem - ciągnął. - Nic z tych rzeczy. Po prostu chodziło o to, że ja... Dzym... Nie potrafiłem sprzeciwić się jego woli. Dopiero kiedy się okazało, że uciekła, nie mogłem dopuścić, żeby została sama. Bez broni, bez niczego... Ona jest... Od bardzo dawna nie troszczyłem się o nikogo ani o nic, może z wyj ątkiem tego, j ak przeżyć do wieczora następnego dnia. Tymczasem Leia... powinienem był powiedzieć: lady Solo... była bardzo miła. I bardzo odważna. Z pewnością o wiele bardziej niż ja, który miałem w sobie tyle odwagi, ile pierwsza lepsza jaszczurka. Lukę czuł, że kręci mu się w głowie. Jakąś częścią umysłu uświadamiał sobie, że przewrotny i złośliwy Dzym nadal usiłu-je wysysać jego energię, która utrzymywała odpowiedną temperaturę ciała i sprawiała, iż serce biło równym rytmem. Mimo ogarniających go zawrotów głowy słyszał jednak gwar szepczących coś głosów... dobiegających teraz z bardzo bliska. Mówiły coś. Mówiły do niego. Domyślał się, że chodziło o Le-ię, a przynajmniej jej wizerunek. W umyśle mistrza Jedi utworzył się obraz szczupłej ciemnowłosej kobiety, majstrującej przy czymś, co wyglądało jak jednostka antygrawitacyjna. Czyżby ją programowała? Nagle wizerunek zniknął. Kim są? - pragnął dowiedzieć się Skywalker. Te niewidoczne istoty... Obserwatorzy, kryjący siew górach? Gdzie sąichmia- 328 sta, a raczej gdzie się znajdowały, zanim wyschły tutejsze morza i oceany? Zamiast tego zapytał na głos: - Kim właściwie jesteś? W ciemnościach, panujących w głębi wąwozu, Liegeus był jedynie cieniem żywej istoty, słabym zakłóceniem Mocy. Mimo to Lukę usłyszał, że siwowłosy mężczyzna zachichotał. - Wykolejeńcem- odparł cicho. - Najczarniejszą owcą, jaka kiedykolwiek przyszła na świat w rodzinie Vornów Zawsze uważałem się za filozofa. Praca, j aką się zajmowałem, polegała na naśladowaniu i podrabianiu hologramów. Dążyłem do osiągnięcia ideału i robiłem wszystko, co mogłem, aby nie zawieść zaufania innych ludzi. Jako dziecko byłem nieszkodliwym kawalarzem, ale uwielbiałem precyzję, jakiej wymagało płatanie figli. Przypuszczam, że funkcjonariusze agencji dbających o przestrzeganie prawa nazwaliby mnie fałszerzem hologramów, ale wiedziałem, że ludzie obdarzeni takimi zdolnościami jak ja mogliby zbić majątek w przemyśle rozrywkowym. Mimo to z powodu grzechów, jakie miałem na sumieniu, stałem się cennym skarbem dla osób pokroju Ashgada, zwłaszcza że byłem człowiekiem, którego wyrzekli się pozostali członkowie rodziny. Jeżeli o to chodzi, od wielu lat uważali, że nie żyję. Westchnął. Przez pewien czas panowała cisza, mącona jedynie przez cichy syk, jaki wydobywał się z systemów elektrycznych śmigacza, i powtarzające się co kilka sekund ciche trzaski wyładowań przepływającego przez kryształy prądu. - Nie uważaj Ashgada za skończonego łajdaka - szepnął Liegeus. - Jest w jeszcze większym stopniu niewolnikiem Dzyma niż ja. Czy to nie ironia losu? To, że Dzym, który zaczął żyć jako danie mające pobudzić apetyt, miałoby... - Jako kto? - przerwał mu Skywalker, nie wierząc własnym uszom. - Jako danie mające pobudzić apetyt. - Mężczyzna popatrzył na niego, mrugając oczami. - Przepraszam. Za bardzo się spieszę. Zapomniałem... - Pokręcił głową, jakby starał się uporządkować myśli, ale spojrzenie nadal zdradzało wyczerpanie. -To wskutek zachłanności Beldoriona - a raczej, jak powiedzieliby inni - żarłoczności i łakomstwa, które doprowadziły go do upadku. Jego kubaski szef kuchni, Zubindi, zawsze prowadził doświadczenia, polegające na szpikowaniu różnych insektów enzymatycznymi preparatami i zmienianiu cech genetycznych ich ko- 329 mórek. Dążył do uzyskania bardziej soczystych, słodszych i smaczniej szych potraw, które sprawiłyby większą przyjemność Beldorionowi. Wiesz przecież, że Huttowie lubią jeść istoty obdarzone szczątkową inteligencją. Uwielbiająbawić się ściganiem jedzenia po talerzu. Coś obrzydliwego. Ponownie pokręcił głową, ale tym razem w jego oczach odmalowały się echa odrażających scen, jakich był świadkiem przed wielu laty. - No cóż, w końcu Zubindi wpadł na pomysł podania odpowiednich preparatów tłustemu, wypasionemu drochowi. Hoduj ąc go cały czas w ciemnościach i wywołując coraz inne mutacje, doprowadził do tego, że insekt nie zdechł. Żył o wiele dłużej niż normalne drochy. I zanim ktokolwiek zauważył, co się święci, mutant rósł i stopniowo stawał się coraz inteligentniej szy. W końcu podporządkował sobie samego Zubindiego, z którego uczynił niewolnika. Wysysał z niego energię, ale w zamian utrzymywał go przy życiu. Odmładzał i dawał siły, których tamten, starając się spełniać zachcianki Beldoriona, zawsze bardzo potrzebował. W ten sposób obaj stali się czymś w rodzaju wampirów. Rzecz jasna, w końcu droch Dzym zniewolił także Beldoriona. Przez jakiś czas spoglądał na rozgwieżdżone niebo, po czym cicho się roześmiał. - Z pewnością wszyscy powinniśmy wyciągnąć z tego jakieś wnioski - odezwał się po chwili. - Kłopot w tym, że nie j estem pe-wien, jakie. Oczywiście, odkąd Dzym zaczął wysysać jego energię, Hurt przestał się liczyć jako władca Hweg Shul. Kiedy pojawił się na tej planecie Ashgad, bez trudu zajął jego miejsce. Przejął władzę, dom i wszystkich służących... a przy tej okazji, jak się domyślasz, również Dzyma. Lukę zastanawiał się, czy to był najważniejszy powód, dla którego stary senator postanowił zbudować podobny do fortecy dom na pustkowiu. Możliwe, że w ten sposób pragnął uchronić syna przed wpływem stworzenia, którego sam nie potrafił się pozbyć. Rzecz jasna, na nic to się nie zdało. - Prawdę mówiąc, sam nie j estem pewien, ile ze starego Ash-gada pozostało w ciele i mózgu tego mężczyzny. - Liegeus wypowiadał teraz słowa tak cicho, że jego głos przypominał mruczenie. Przez chwilę mistrz Jedi nie potrafił powiedzieć, czy siwowłosy mężczyzna mówi o starym Ashgadzie, czy o jego synu. - Z pewnością na tyle niedużo, że nie zrobi niczego, co 330 sprzeciwiałoby się woli Dzyma. A ponieważ Getelles i dyrektorzy Spółki Loronar uważali, że Ashgad jest ekspertem od wszystkiego, co dziej e się na tym świecie, właśnie j emu Dzym powierzył zadanie przekonania ich, że drochy nie maj ą absolutnie nic wspólnego z Posiewem Śmierci. Okazało się, że to wcale nie takie trudne. Naprawdę nie chcieli tego wiedzieć, podobnie jak i ja; robiłem wszystko, byle tylko sienie dowiedzieć. Przestałem dopiero przed jakimiś siedmioma czy ośmioma miesiącami. Z jego piersi wydarło się kolejne westchnienie. W blasku poświaty, jaką wzbudzał prąd, przepływający przez kryształy, Lukę zauważył, że dłoń mężczyzny błądzi między błyszczącymi kamykami, po czym bezwiednie zaczyna poruszać je i gładzić. - Rzecz jasna, później nie mogłem udawać nawet przed sobą, że nie dostrzegam wagi problemu. Mówiłem sobie, że muszę coś z tym zrobić. Kogoś o tym powiadomić. Problem w tym, że na ogół oznaczało to: „Zajmę się tym trochę później". I zawsze groziło mi niebezpieczeństwo ze strony Dzyma, który tylko czekał na to, żeby dostać mnie w swoje łapy. Łaknął prawdziwego życia, prawdziwej energii. Nie zadowalał się pożałowania godnym mizernym energetycznym polem, j akie j est wytwarzane przez syncia-ło, chociaż pochłaniał i j e, j eżeli nie miał wyboru. Dopiero j ednak kiedy poj awiła się Leia - lady Solo - zrozumiałem, j akim stałem się nikczemnikiem. Nie chciałem... - Na chwilę się zawahał. -Nie chciałem uchodzić w jej oczach za takiego człowieka. Czy uważasz, że jestem podły i nikczemny? Lukę przypomniał sobie czasy, kiedy darzył Leię szczenięcą miłością i kiedy, będąc jeszcze pilotem, współzawodniczył z Ha-nem o jej względy. Wyglądało na to, że tak samo kochali siew niej niemal wszyscy nie mający narzeczonych rebelianccy piloci. - Liczy się to, do jakiego się zdąża celu- odparł cicho. -A nie droga, którą się kroczy. - Obawiam się, że przestałem nią kroczyć bardzo późno. -Filozof ponownie zniżył głos do szeptu. - Skłamałem, kiedy rozmawiałem z Dzymem. Program, który ma umożliwić „Powiernikowi" przelecenie bez przeszkód obok stanowisk artylerii, został ukończony. Teraz musi być tylko wprowadzony do pamięci komputera. A pierwszy transport kryształów, zwanych duszkami, j est od dawna gotów do drogi. Lukę skrzywił się, kiedy poczuł w głowie nagły impuls bólu. Pomyślał jednak, że na szczęście Ashgad, dorastając na tym świe- 331 cie, nie zdobył wystarczającego wykształcenia, które pozwoliłoby mu na wpisanie czegoś tak skomplikowanego j ak wartości współrzędnych wektora startowego. - A kryształy - ciągnął Liegeus, nie zauważywszy grymasu Luke'a - nie będą jedyną rzeczą stanowiącą ładunek statku. Na jego pokładzie odleci także Dzym, pragnący znaleźć inny świat, który mógłby stać się jego bazą wypadową. Planetę, gdzie nie będzie musiał obawiać się blasku słońca i promieniowania, wytwarzanego przez tutejsze kryształy. Dzym zabierze ze sobą tyle drochów, ile zdoła. Insektów, które będą ssały życie innych istot, tylko po to, żeby później mógł je wyssać z ich organizmów. I tak dalej, i tak dalej, aż w końcu połowa wszystkich światów galaktyki przeistoczy się w planety zniszczenia i śmierci. W głębi pogrążonego w ciemnościach magazynu, należącego do Transgalaktycznego Towarzystwa Transportowego i wzniesionego na Cybloku Dwanaście, pojawił się błysk białego światła. Po chwili dał się słyszeć syk, jakby ktoś używał elektrycznej spawarki, i pomieszczenie wypełniło się dokuczliwym odorem skwierczącego plastenu. - Artoo-Detoo! -rozległ się poirytowany głos, dobiegający z bliska, ale trochę stłumiony. -Nie chciałbym cię urazić, ale czy nie uważasz, że powinieneś przedsięwziąć więcej środków ostrożności, zanim dojdziesz do przekonania, iż oddawanie się takim czynnościom nie grozi nieprzyjemnymi konsekwencjami? Nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Przez jakiś czas plasten skwierczał i topił się pod działaniem żaru, po czym rozległ się głośny chrzęst odskakujących zatrzasków. Z zewnątrz doleciał pisk szybko toczących się kółek i tupot stóp uciekających istot. - Doprawdy, gdybym wcześniej wiedział, że wymyślony przez pana Yarbolka „plan" przetransportowania cienie i mnie na Cybloka Dwanaście sprowadza się w gruncie rzeczy do wysłania nas jako paczki... Promień światła zniknął. W ogromnej hali ponownie zapadła grobowa cisza - przerażająca, niesamowita i zbyt głęboka jak na tętniący zaz-wyczz.) życiem ośrodek handlu między sektorem Me-ridiana a światami Nowej Republiki, jakim był nie zamieszkany księżyc Cybloka. Po kilku chwilach rozległy się następne skrzypienia i trzaski, a j eszcze później donośny huk, z j akim biała, pla- 332 stenowa ściana szczególnie wielkiej skrzyni upadła na permabe-tono wą po s adzkę. Artoo wysunął zakończony kółkiem trzeci wspornik, pomagaj ą-cy mu utrzymywać równowagę, i powoli wyj echał z poj emnika. Na płytę magazynu posypały się kawałki styrenu, dotychczas wypełniające wnętrze skrzyni. Z niewielkiego reflektora robota ponownie wystrzelił promień białego światła, który omiótł zgromadzone w magazynie przedmioty. Ukazał inne pudła, skrzynie, paki i klatki z naklejonymi etykietami, na których widniały nazwy i adresy nadawców, odbiorców i towarzystw transportowych chyba ze wszystkich zakątków sektora Meridiana. Przesunął się po belach nie wyprawionych materiałów, urządzeniach, maszynach i komputerowym sprzęcie, wciąż jeszcze owiniętym źdźbłami kozibrodu. Jeżeli nie liczyć gromady kontenerów, opieczętowanych i oklejonych etykietami zawieraj ącymi nazwę i numer rej su transportowca, Jmpardiac'', który przyleciał niedawno z Budpocka, każda klatka, paka czy skrzynia została otwarta i ograbiona. Rozbite i splądrowane pojemniki otaczało morze szczątków opakowań. Na posadzce, jak chrząstki pozostałe po uboju, walały się także zabezpieczaj ące towary przed uszkodzeniem kawałki plastenu. W pobliżu wielkich wrót leżeli dwaj ubrani w mundury towarzystwa transportowego martwi mężczyźni. Ich niebieskosine twarze i wzdęte brzuchy pozwalały się domyślać, że już bardzo dawno przestali przejmować się radościami i smutkami tego życia. W gromnym magazynie unosił się odór śmierci. Kiedy Artoo toczył się obok stosów klatek, pak i skrzyń, szukając tej, na której mu szczególnie zależało, jego kółka wydawały ciche piski. W pewnej chwili ten sam co poprzednio głos dał się słyszeć po raz trzeci. Tym razem przebijało z niego zniecierpliwienie: - Tutaj jestem! Doprawdy, może to jest najbezpieczniejszy sposób transportowania automatów, ale trzeba przyznać, że ma swoje wady. Etykieta, przyklejona na jednej ścianie, głosiła, co następuje: CALRISSIAN, CYBLOK DWANAŚCIE PRZECHOWAĆ DO CZASU ZGŁOSZENIA SIĘ ODBIORCY Z napisu wynikało też, że nadawcą był niejaki Yarbolk Yemm ze stacj i Dimmit na Budpocku. Głośny dźwięk, j aki doleciał z ką- 333 ta magazynu, sprawił, że Artoo obrócił kopułkę i skierował strumień światła w tamtą stronę. Okazało się jednak, że padł tylko na małego, szczerzącego zęby i nie obdarzonego nawet szczątkową inteligencją gryzonia, który wciągając powietrze w nozdrza, szu-kałjakiegoś pożywienia. Mały robot zaczął otwierać zamki, mocujące ścianę skrzyni, w której niecierpliwił się Threepio. W pomieszczeniu panowała nadal przytłaczająca cisza. - No cóż, masz rację, jest cicho - odezwał się złocisty android, kiedy Artoo zwrócił uwagę na tę ciszę. Ostrożnie rozprostował zgięte od dłuższego czasu kończyny, a potem wyszedł ze skrzyni i zaczął wyciągać ze stawów koraliki styrenu i źdźbła kozibrodu. -Jest przecież głęboka noc. Domyślam się, że nawet największe ko-smoporty muszą kiedyś mieć czas na odpoczynek. Och, dobrze, już dobrze - dodał szybko, jakby pragnął uprzedzić protest przyjaciela. - W głównym porcie na Coruscant zawsze jest gwarno i rojno. Podobnie jak na Carosi. Przypuszczam, że również port na Bespi-nie tętni życiem nawet podczas najczarniejszej nocy. Mimo to nie widzę powodu, dla którego miałbyś twierdzić, że w tym porcie jest „za cicho". Co to właściwie znaczy: „za cicho"? Wrota magazynu zaskrzypiały i otworzyły się trochę szerzej. Artoo natychmiast potoczył się za wypatroszoną belę dwimmerii, a później, kiedy przekonał się, że Threepio nie zdradza chęci pójścia w jego ślady, wysunął zakończoną chwytakiem końcówkę i wciągnął opierającego się wyższego androida do kryjówki. Istot, które wkroczyły do ogromnej hali, nie dało się rozpoznać, ponieważ wszystkie miały na sobie ochronne kombinezony. Mogły być równie dobrze Sullustanami, jak Ishi Tibami. Mimo to, sądząc po nosowym brzmieniu głosu, Threepio z całą pewnością rozpoznał w j ednej z nich Rodianina. Słowa, które wypowiedziała istota, brzmiały: - To wszystko musiało zostać wyładowane z ostatniego statku. - Dobrze - wychrypiała inna istota. Jej głos, zniekształcony przez aparaturę akustyczną kombinezonu, miał niezwykłe, piskliwe brzmienie. - Wydaje się, że są nietknięte... nie, niech to zaraza! Wygląda na to, że przynajmniej niektóre zostały już rozbite. Przekonajmy się, co tutaj mamy. Weszły do środka. Najwyższa ciągnęła anty grawitacyjne sanie. Sodowy reflektor, zainstalowany na hełmie Rodianina, rzucał oślepiające błyski białego światła, przecinające mroczne rombo- 334 idy cienia. Pomiędzy pakami i klatkami przemykały robaki. Jeden z intruzów, przechodząc obok ciał dwóch martwych strażników, kopnięciami odrzucił je na bok. Któryś z jego towarzyszy zajął się niszczeniem zamków i otwieraniem wszystkich złożonych w kącie magazynu nietkniętych kontenerów, a trzeci uklęknął obok ciał mężczyzn i zaczął przeszukiwać kieszenie mundurów. - Co tam jest w środku? - Sprzęt komputerowy. Elementy systemu X-70. - Rupiecie. - Mimo to intruzi przenieśli wszystko na anty-grawitacyjne sanie. - W tamtym sąjedwabie? - Ta-a. A co w tej wielkiej klatce? - Wygląda jak dyski do zapisywania informacji. Zawierają listy płac pracowników towarzystwa. - Zabierz wszystkie. Skasujemy je i sprzedamy. Odwrócił się szybko, kiedy wrota magazynu rozsunęły się po raz drugi. W panujących na zewnątrz budynku niemal całkowitych ciemnościach stały dwie inne podobne do pniaków istoty. Threepio pomyślał, że bez względu na porę nocy, w żadnym tętniącym życiem kosmoporcie nie powinno być aż tak ciemno. Z czujników optycznych istot padały snopy złocistego światła, co pozwalało mieć absolutną pewność, że przybysze są androidami. Bez wahania, nie wdaj ąc się w rozmowy czy dyskusj e, otworzyły ogień do rabusiów. Odziane w ochronne kombinezony istoty upadły tam, gdzie stały. Dopiero wówczas stało się jasne, że broń, którą posługiwały się androidy, ustawiono nie na ogłuszanie, lecz na zabijanie. Threepio był tak oburzony, że z pewnościąby zaprotestował, gdyby Artoo nie wyciągnął końcówki spawalniczej i nie wysłał krótkiego poddźwiękowego impulsu wymierzonego w jeden z odsłoniętych przewodów złocistego przyjaciela. Tymczasem oba androidy rozejrzały się i używaj ąc zdalnie sterowanych komunikatorów, zdały raport z tego, co się stało. Później, zapewne po otrzymaniu odpowiedzi, przystąpiły do rabowania dokładnie tych samych kontenerów, przy których krzątały się przedtem żywe istoty. Po chwili zaczęły ładować na anty grawitacyjne sanie wszystkie mające jakąś wartość przedmioty, wyciągnięte z pak, skrzyń, klatek i pudeł, pochodzących z ładowni „Impardiaca". Zanim skończyły i, nadal nie mówiąc ani słowa, opuściły magazyn, ściągnęły ochronne kombinezony z nieruchomych ciał poprzednich szabrowników. 335 - Co, na imię Stwórcy, tu się dzieje? - zapytał zdumiony Threepio, kiedy w końcu, podążając za Artoo, wyszedł z wielkiej hali. Jeżeli nie liczyć widocznych tu i ówdzie mrugających czerwonych lampek systemów alarmowych, na ulicach głównej bazy przeładunkowej Cybloka Dwanaście nie paliły się żadne światła. Większość opustoszałych lądowisk tonęła w głębokim mroku, a z budynków towarzystw transportowych dolatywały szelesty buszujących gryzoni i robaków. Czasami słychać było także odgłosy świadczące o tym, że szabrownicy i rabusie nie próżnują. W ciemnościach połyskiwały tylko hełmy ich ochronnych kombinezonów. Widok, j aki ukazał się czujnikom optycznym obu automatów w pomieszczeniach władz kosmoportu, mógł je wprawić w przerażenie. Na podłogach leżały ciała zmarłych przed wieloma dniami osób. Rozkładały się i cuchnęły, zaatakowane przez nieznane bakterie, których nie potrafiła powstrzymać nawet wypełniona sztucznie wytwarzaną atmosferą hermetyczna kopuła. Nie tylko biura dyrekcji portu, ale i konsulaty należących do Republiki światów ograbiono ze wszystkich urządzeń telekomunikacyjnych. W głównym szpitalu musiały dziać się jeszcze gorsze sceny. Ciała zmarłych osób leżały na wszystkich łóżkach i zajmowały wszystkie wolne miejsca na podłodze. Nie troszcząc się o ich znakowanie czy identyfikowanie, układano j e nawet w magazynach i gabinetach. Rozkładały się teraz, dziwnie spokojne i ciche, j akby wszystkie istoty po prostu zasnęły, nie wiedząc, że już nigdy się nie obudzą. Prawdę mówiąc, tak wyglądały tylko ciała, których nie odwrócono albo nie zrzucono na podłogę, by przeszukać kieszenie ubrań i zabrać wszystko, co w nich się znajdowało. Także urządzenia medyczne, jakimi dysponowały szpitalne laboratoria, rozebrano albo rozbito, żeby wyciągnąć najcenniejsze mikroprocesory i tranzystory. W pomieszczeniu, gdzie znajdował się zbiornik bacta - z którego ściągnięto płyn i wyrwano panel kon-trolno-steruj ący - porzucono kilka pozbawionych głów androidów medycznych typu Two-Onebee. Spoczywały teraz w kącie, ciche i nieruchome - nieświadome, że z otworów w ich torsach wystają pęki wyszarpniętych przewodów... Awaryjne urządzenia, zasilające i oświetlające cały ośrodek medyczny, syknęły cicho i zamarły. Światła ściemniały i zgasły. W ciemności dał się słyszeć szelest przemykających pod ściana- 336 mi dziwnych brązowych insektów, których Threepio jeszcze nigdy nie widział. - I co teraz poczniemy? - zapytał, zwracając się do baryłko-watego przyjaciela. Omijając zwłoki pacjentów, Artoo wtoczył się do jakiegoś gabinetu. Nie zwracając uwagi na to, że na konsolecie leży trup odzianej w biały kitel ithoriańskiej lekarki, dołączył się do zainstalowanego w ścianie gniazda komputerowego terminala. Po chwili, j akby nie kryjąc smutku, cicho zaświergotał. Wpadające z ulicy światło rzucało na jego korpus blade pomarańczowe smugi. - W tym samym czasie, co „Nieugięty"? - powtórzył zaskoczony Threepio. - To przecież nie ma sensu. Żadna zaraza nie rozprzestrzenia się aż tak szybko, a prawdopodobieństwo równoczesnego zarażenia jest jak jeden do siedmiu tysięcy czterystu dwudziestu jeden. Astronawigacyjny robot wydał kilka pisków, zakończonych przeciągłym piknięciem. - Jaką datę noszą ostatnie meldunki, które wysłano z tego szpitala? Artoo sprawdził to i udzielił odpowiedzi. Mimo iż sąsiadująca z ośrodkiem medycznym ulica była od dawna wyludniona, w pewnej chwili poj awiła się na niej grupa odzianych w ochronne kombinezony postaci. Idąc szybko, ciągnęły sporządzone z jakichś koców albo prześcieradeł worki, wypełnione przedmiotami, zapewne pochodzącymi z kolejnej wyprawy: monitorami, podzespołami, kosztownościami, a nawet butami. Nagle jedna z postaci się potknęła, ale pragnąc utrzymać równowagę, oparła się o narożnik jakiegoś domu. Pozostałe zaczęły się naradzać, i w chwilę później uciekły, nie odważywszy się wrócić po zarażonego towarzysza. Mężczyzna zachwiał się i potykając się, próbował ruszyć za nimi, ale osunął się na chodnik i oparł ukrytą w hełmie głowę o kolana. Po mniej więcej dziesięciu minutach, kiedy Artoo streszczał złocistemu partnerowi wszystko, co wiedział na temat rozprzestrzeniania się zarazy po tych planetach sektora Meridiana, na których ją zaobserwowano, zielone światełko na kombinezonie szabrow-nika zmieniło barwę najpierw na bursztynową, a później na czerwoną. Płonęło, widoczne w ciemnościach jako jedyny jaskrawy punkcik. Nagle na niebie, widocznym przez przyciemnione transpasta-lowe szyby kopuły, chroniącej terenkosmoportui najbliższej okolicy, 22 - Planeta zmierzchu 337 pojawiła się pomarańczowa smuga, wydobywająca się z silników odlatującego statku. Po kilku następnych chwilach na ulicy zgasły ostatnie lampy. Noce na Cybloku Dwanaście są bardzo długie. Okres obrotu niewielkiego księżyca, na którego powierzchni założono bazę, był niemal dokładnie równy czasowi jednego okrążenia po orbicie. Ogromną, j arzącą się kulę Cybloka można było dostrzec z terenu kosmoportu jedynie od czasu do czasu, jako złocisto-zielonkawą tarczę, wiszącą nisko nad horyzontem. Tej nocy jednak się nie ukazała. Dopóki kopuły nie oświetlił silny blask głównej gwiazdy systemu, Erga Esa Dziewięćset Dziewięćdziesiątego Drugiego, Artoo pracował sam, ponieważ wysyłał Threepia na wyprawy do okolicznych laboratoriów po sprzęt, którego potrzebował. Mimo to musiał improwizować, ponieważ złocisty android kilka razy wracał i oświadczał, że nie może znaleźć tego czy innego urządzenia. Dopiero kiedy wzeszło słońce i nastała odpowiednia pora, z ulic zniknęli wszyscy, jeżeli nie liczyć rozkładających się trupów. Artoo zdecydował, że jest gotów. - To wszystko na nic - zaprotestował Threepio, spoglądając na niewielki stos płytek z obwodami scalonymi i wiązki kabli, za pomocąktórych astronawigacyjny robot dołączył je do głównego komputera ośrodka medycznego. - Ten modulator nie dysponuje wystarczającym wzmocnieniem, żeby można było wysłać sygnał poza system. Nie wymądrzaj się - dodał szybko, kiedy Artoo za-świergotał w odpowiedzi. - Udało mi się znaleźć tylko jedno urządzenie z listy, którą mi podałeś. Powinieneś się ucieszyć, że miałem chociaż tyle szczęścia. Ani w biurach władz kosmoportu, ani w pomieszczeniach towarzystw transportowych nie pozostawiono absolutnie niczego, co nadawałoby się do użytku. Artoo przyłączył do obwodu jeszcze jedną płytkę. - I nie wierzę, żeby miało to się na coś przydać - ciągnął gderliwie protokolarny android. - Jeżeli wszyscy wiedzą, że panuje tu zaraza, nikt nie zechce przelecieć dostatecznie blisko, by usłyszeć nasze wołanie o ratunek. Rzecz jasna, nikt z wyjątkiem kolejnych szabrowników. Threepio nie musiał nawet dodawać: „Jesteśmy zgubieni". Możliwe, że wszystko, co zobaczył, przemierzając ciemną nocą opustoszałe ulice i szukając potrzebnych podzespołów, odebrało mu resztki nadziei i pozbawiło wszelkich złudzeń. Zdarzało mu 338 się widzieć ciała martwych istot ludzkich, ale spustoszenia, na jakie spoglądały jego czujniki optyczne tej nocy, wprawiły go w istne osłupienie. Jeszcze bardziej przerażający był fakt, że rabusie i szabrownicy, którzy lekceważyli wszelkie zasady obowiązującej kwarantanny, właśnie teraz startowali z księżyca, by polecieć z łupami do wszystkich możliwych zakątków Republiki. Tak więc, kiedy Artoo wydawał mu polecenia, Threepio postanowił nie sprzeciwiać się jego woli. W przestworza poszybował cienki j ak nitka sygnał, nie maj ący wielkiej szansy opuszczenia systemu, który był od tak dawna celem ich podróży. W basicu i, na wszelki wypadek, każdym spośród sześciu milionów innych języków, jakimi posługiwały się inteligentne istoty w całej galaktyce, zawierał tylko jedno słowo: - Ratunku! ROZDZIAŁ - Co to znaczy, że nie można uzyskać połączenia z Cyblokiem Dwanaście? - Han Solo nacisnął guzik na pulpicie komunikatora, umieszczonego obok służbowego ekranu w gabinecie pani inspektor durreańskiej bazy orbitalnej, czym wywołał bezgraniczne zdumienie funkcjonariuszki. - W tamtejszym kosmoporcie powinno przebywać co najmniej sześć krążowników... Pani inspektor przecisnęła się obok niego i stanęła w taki sposób, żeby nikt i nic nie przesłaniało jej widoku ekranu. - Czy w ogóle nie mamy żadnego sygnału, czy tylko poj a-wiają się jakieś zakłócenia? - Nie odbieramy niczego, proszę pani. - Wyjątkowo młody kadet, pełniący dyżur w ośrodku łączności bazy, wstał i nerwowo zasalutował. - Otrzymałem meldunek, że „Courane" i „Ognio-jad", które wystartowały z Cybloka, przyleciały przed jakimiś trzema godzinami... - Gdzie są teraz? - zapytał natychmiast Solo. Lot do orbituj ącej wokół Durrena bazy przypominał senny koszmar. Kiedy „Sokół Milenium" wyskoczył z górnych warstw gęstej i przypominającej kipiel wrzących gazów atmosfery Exoda Dwa, nadlatująca flota znalazła się na tyle blisko, że piloci dostrzegli ich na ekranach skanerów. Dowódcy wysłali przeciwko nim eskadry myśliwców typu TIE - staroświeckich modeli typu LN, ale w pełni sprawnych i gotowych do walki. Podczas gdy Lando - doskonały pilot, ale niezupełnie niezawodny strzelec - wykonuj ąc uniki, zboczył z kursu i skierował frachtowiec ku otaczającym Odos i obrzeża pobliskiej Mgławicy Świecącej Woalki gęstym chmurom gazów, 340 Chewie i Han skoczyli do wieżyczek działek. Zanim „Sokół" wpadł w chmury jarzącego się pyłu, zestrzelili dwie ścigające ich maszyny. Groziło im wprawdzie niebezpieczeństwo trafienia przez szybujące w chmurach bryły lodu wielkości małych księżyców, które znienacka wyskakiwały z roziskrzonej zupy optycznych i elektrycznych zakłóceń to przy jednej, to znów przy drugiej burcie, ale te same lodowe góry zniechęcały prześladowców do kontynuowania pościgu. Han zmniejszył dopływ mocy do silników w taki sposób, żeby wykrycie faktu, iż nadal pracują, okazało się niemożliwe, dzięki czemu „Sokół" prawie dryfując, oddalił się poza zasięg skuteczności strzałów. - Albo cierpiana taki brak myśliwców, że nie mogą pozwolić sobie na stratę żadnego w tej świecącej zupie, albo tak się spieszą, że nie sądzą, aby warto było tracić czas na rozprawianie się z nami - stwierdził Solo. Obserwując wskazania czujników, rejestrujących echa drgań silników, które pozostawały coraz dalej za rufą maszyn typu TIE zauważył, że stopniowo słabną i zanikają. - Albo uważają, że trafili nas przy okazji któregoś z ostatnich strzałów - wtrącił się Lando. Przebierając nerwowo palcami po klawiaturach, obliczał parametry miejsc, w których mogły się czaić bryły lodu. Wiedział, że kryją się gdzieś w roziskrzonej białej mgle przed dziobem statku, gdyż mówiły mu to zarówno czujniki optyczne, jak i wykrywacze masy. Chewbacca parsknął i zaryczał, zwracając w ten sposób uwagę, że j ednak zostali trafieni ostatnim strzałem. Czarna bryła o nieregularnych kształtach, która bardzo szybko znikała w chmurach pyłu za rufą frachtowca, była kiedyś sterburtowym rufowym stabilizatorem. Unoszące się pośród chmur gazów góry lodu były wyj ątkowo lekkie w porównaniu z masą „Sokoła", toteż siedem czy osiem takich gigantycznych brył zaczęło dryfować w stronę statku. Dopóki Lando nie znalazł się tak daleko poza zasięgiem czujników floty, że odważył się przyspieszyć, przez pewien czas kilka innych podążało za nim jak banthy zakochane w ścigaczu. Mimo to lot nie należał do przyj emności. Kiedy w końcu znaleźli się w gabinecie pani inspektor orbitalnej bazy, Han był po prostu wściekły. Nie miał nastroju wysłuchiwać odpowiedzi, z których by wynikało, że nie otrzyma do dyspozycji żadnego statku ani ludzi spośród coraz szybciej topniejących rezerw stacji. 341 - Kapitanie Solo, jeżeli mogę pana prosić... - Pani inspektor ponownie przecisnęła się obok niego, żeby stanąć twarzą w twarz z dyżurującym łącznościowcem. - Czy spróbował pan nawiązać kontakt z bazą na Budpocku, żeby zorientować się, co się stało, kadecie Brandis? - Na Budpocku także nic nie wiedzą, proszę pani - odparł młodzieniec. - Oświadczyli, że połączenie z Cyblokiem Dwanaście zostało przerwane przed czterdziestoma ośmioma godzinami. Słyszą tylko trzaski i szumy zakłóceń. Od tamtego czasu nie odebrali żadnej wiadomości. Wysłali zdalnie sterowanąpatrolówkę, wyposażoną w czułą aparaturę optyczną, ale j eszcze nie wróciła. - Dziękuję,kadecie. Solo wyciągnął rękę w stronę przycisku, zamierzaj ąc włączyć komunikator i zapytać, gdzie znajduj ą się te dwa statki, które przyleciały z Cybloka. Okazało się jednak, że jak na starzejącą się, drobną i raczej otyłą kobietę, pani inspektor dysponuje zdumiewającą szybkimi odruchami. Kobieta wyłączyła urządzenie, zani Han zdołał wypowiedzieć choćby słowo. - Jak pan wie, kapitanie Solo - zaczęła, wyraźnie akcentując wyrazy - zawarty między Durrenem a Nową Republiką traktat dotyczy ochrony, i to nie tylko istniejącego większościowego rządu planety, ale także, na wszelki wypadek, samego systemu. Nie ukrywam, że tylko z wielkim trudem udało się nam powstrzymać rozprzestrzenianie zarazy na terenie tej bazy. Rząd planety zdołał jednak odzyskać kontrolę jedynie nad stolicą, środkami transportu i telekomunikacją. Tymczasem statki frakcji politycznej, która wznieciła powstanie, wyrządziły mnóstwo szkód na terenie tej stacji. Nie możemy pozwolić sobie na marnowanie czasu, sił i środków... - Zaatakowany został cały sektor - odparł spokojnie Han Solo, za wszelką cenę starając się trzymać nerwy na wodzy. Wiedział, że gdyby podczas rozmowy z funkcjonariuszką zaczął krzyczeć, natychmiast spotkałby się z lodowatą odprawą. - A zatem dlaczego nie porozumiała się ze mną albo sama przywódczyni Nowej Republiki, albo któryś z członków prezydium rady? Kiedy kobieta wypowiedziała słowa: „Przywódczyni Nowej Republiki", zwróciła na niego ciemne j ak paciorki oczy. Doskonale wiedziała, kim jest jego żona. Dlatego, że członkowie rady kłócą się między sobą, czy w takiej sytuacji mogą mianować następcę albo następczynię - pomyślał 342 Solo. - Nikt nie chce ryzykować rozpętania wojny, którąmoże trzeba będzie zakończyć, kiedy Leia powróci. Jeżeli powróci. Han nabrał głęboki haust powietrza, a później powoli, bardzo długo je wypuszczał. - Masz racj ę - powiedział. Leia zawsze rozpoczynała negoc-jacje od słów: „Masz rację". Han bardzo często jej mówił, że wskutek mówienia takich kłamstw jej język sczernieje i odpadnie. - Może powinienem sprawdzić, czy nie zdołam porozumieć się z przywódczynią za pomocą prywatego kanału łączności. Czasami taka sieć funkcjonuje lepiej niż wojskowa. Lando i Calrissian pozostali, stłoczeni z samotnym urzędnikiem w pomieszczeniu znajdującym się blisko powierzchni. Zaraza zebrała na niżej położonych poziomach stacji takie żniwo, że cała baza cierpiała teraz na dotkliwy brak personelu. Na wszystkich ekranach otaczaj ących ich monitorów poj awiały się wciąż nowe informacj e. - Jest gorzej niż źle, kolego - odezwał się Calrissian, obracaj ąc się na fotelu w stronę wchodzącego Hana. - Straciliśmy kontakt z następnąparąpatrolówek. Wygląda na to, że nie możemy nawiązać łączności z nikim, kto przebywa wewnątrz korytarza łączącego bazę ze środkiem sektora. Idę z tobą o zakład, że to wina tych małych pocisków czy stateczków. Wyskakuj ą z nadprzestrzeni i bez ostrzeżenia otwieraj ą ogień... - Nie zawracaj mi głowy! Han schwycił go za ramię i ściągnął z fotela, a później nie puszczając, wyprowadził za drzwi. Chewbacca puścił się za nimi długimi susami niczym porośnięte mchami gigantyczne drzewo. - Co, u...? Korytarz sprawiał wrażenie wyludnionego. Na ścianach wisiały tablice z napisami informującymi o kwarantannie, a przed drzwiami, wiodącymi na niższe piętra, ustawiono bariery. Han miał wrażenie, że włosy na karku jeżą się na samą myśl o tym, iż przebywa na terenie stacji, w której szaleje Posiew Śmierci. Zastanawiał się, kiedy ktoś będzie wiedział coś więcej na temat zarazy. W jaki sposób się rozprzestrzenia? Ile czasu może trwać inkubacja? Miesiące? Minuty? - Czy Lotka Theel wciąż jeszcze zajmuje się na Algarze tym, co zawsze? - zapytał, zwracając się do Landa. - Lotka? - Calrissian sprawiał wrażenie zdziwionego, że Han pragnąłby włączyć do operacji o charakterze wojskowym jednego z cieszących się nie najlepszą sławą komputerowych włamy- 343 waczy. - Myślę, że tak. A przynajmniej zajmował się, kiedy ostatnio z nim rozmawiałem. - Jak szybko moglibyśmy się z nim skontaktować? I czy nadal potrafi wyciągać informacje z rdzenia pamięciowego centralnego ośrodka cielesnych uciech na Algarze? - Do diabła, Lotka potrafi włamać się do centralnego komputera gwiezdnej floty! Potrafi sfałszować zawartości baz danych człoków personelu każdego towarzystwa w galaktyce, założonego jeszcze w czasach Starej Republiki! I to tak, że nikt się nie zorientuje. Ale co to ma...? Han pchnął przyjaciela pod ścianę i pragnąc odzyskać własny kieszonkowy rejestrator mowy, pospiesznie zrewidował. - Wsiadaj na pokład pierwszego statku, j aki stąd wystartuj e, i leć do niego. Jeżeli potrzebujesz gotówki, sięgnij do rezerwy, ukrytej za sterburtową grodzią „Sokoła"... - A kto zajmie się naprawą stabilizatora? - zapytał Calris-sian. - Co będzie z... - Nie martw się o to, dobrze? Po prostu zrób, o co proszę. Powiedz Lotce, że muszę mieć najlepszy sfałszowany hologram Leii, jaki potrafi przygotować. Chcę, żeby był absolutnie najwyższej klasy, miał najwęższe pasmo i został zmontowany z najnowszych nagrań. Ma mieć idealne tło, co najmniej dziewięć metrów. Daj mu te pieniądze jako zaliczkę i powiedz, że za dwa tygodnie dostanie ode mnie całe trzydzieści tysięcy. Jeżeli okaże się to konieczne, przysięgnij, na cokolwiek zechcesz, i podpisz wszystko, co ci podsunie. - Trzydzieści tysięcy? Jaki bank zamierzasz obrabować, żeby zdobyć taką sumę? - Pozwól, że ja będę się o to martwił. Han sprawdził kieszonkowy rejestrator, a później ukradkiem spojrzał w prawo i w lewo, aby upewnić się, że nikt ich nie podsłuchuje. Nakorytarzu, przylegającym do gabinetupani inspektor, nadal jednak nie było widać żywego ducha. Wrażenie wyludnionego sprawiał zresztą cały sektor bazy. Członkowie załóg i personelu obu krążowników, które przyleciały z Cybloka, wciąż j esz-cze pozostawali na pokładach statków, w nadziei, że w ten sposób unikną zarażenia. Ci zaś, którzy nie przebywali w szpitalu - albo kostnicy - zamknęli się we własnych pomieszczeniach. - Najnowsze i najlepsze nagrania wystąpień Leii, rozumiesz? - zapytał cicho. - Niech da trochę zakłóceń, żeby nikt nie 344 zauważył linii łączenia. Całość ma wyglądać na wiadomość, przesłaną z Coruscant za pomocą głównego kanału łączności. A teraz nagram ci słowa, które powinna mówić na tym hologramie. - Jesteś jej bratem, prawda? - Po dłuższym okresie ciszy, kiedy mogło się wydawać, że Liegeus zapadł w głęboki sen albo nawet umarł, mężczyzna się poruszył. Mówił jednak tak cicho, że Lukę, który z powodu przenikliwego zimna nie potrafił opanować wstrząsających ciałem dreszczy, zastanawiał się, czy którykolwiek z nich przeżyje do rana. - Nazywasz się Skywalker i jesteś ostatnim rycerzem Jedi. - Mam nadziej ę, że pierwszym z nowego pokolenia - odparł Lukę. Pomyślał o wszystkich, których wyszkolił w swojej akademii. O Kypie, tak wrażliwym i przerażająco potężnym. O Tionnie i jej uzdolnieniach muzycznych. O Cilghal, mającej talent do leczenia. Niektórzy odlecieli z Yavina Cztery, żeby przecierać własne szlaki i zajmować się swoimi sprawami. Inni, jak wierny Dorsk Osiemdziesiąty Pierwszy, znaleźli się już po Drugiej Stronie. Był jeszcze nowy kandydat, Bith, który dopiero zaczynał naukę... Rycerzy, takich jak on, powinno być w miarę upływu lat coraz więcej . Jeżeli Moc pozwoli, o wiele więcej. Wiedział, że nawet gdyby zginął tej nocy, inni Jedi jakoś sobie poradzą. Wspomnienie pobytu Callisty na Yavinie Cztery przeszyło j ego serce niczym ostrze włóczni; jeszcze nigdy nie odczuwał dotkliwego bólu. Przypomniał sobie, jak młoda kobieta uczyła Tionnę tajników posługiwania się świetlnym mieczem. Jak siadywała na tarasach prastarych świątyń i oświetlona morelowymi promieniami zachodzącego słońca, opowiadała o swoim nauczycielu i mistrzu, Djinnie Altisie, a także jego szybującej w chmurach Bespi-na latającej fortecy. Tamtego ranka, kiedy Lukę przyniósł zbiornik z piaskiem, wrażliwym na oddziaływanie myśli, który Leia znalazła w kryptach na Belsavis, Callista pokazała wszystkim sposób kształtowania różnych przedmiotów. Opowiadała, jak nauczyła się posługiwać zabawką i j ak zwiększyło to j ej władzę nad Mocą. Mimo to, kiedy uczniowie, zanosząc się od śmiechu, gratulowali koleżankom i kolegom, ilekroć ich wysiłki kończyły się powodzeniem, nie powiedziała nikomu ani słowa i cichaczem się od- 345 daliła. Pół godziny później Lukę znalazł ją siedzącą na tarasie. Wpatrywała się w jakieś miejsce w dżungli, ale chyba niczego nie widziała. Wyglądało na to, że nie chce nic odczuwać. - Powinienem był uświadomić sobie to wcześniej - ciągnął tymczasem Liegeus. -Ta planeta... przyciąga rycerzy Jedi. A przynajmniej Beldorion zawsze twierdził, że jest rycerzem. No, i skądś musiał wziąć miecz świetlny, którym tak bardzo się chełpił. Słyszałem jednak, że ta okropna kobieta, Taselda, uważa, że kiedyś należał do niej. Wysłała po miecz tę biedną dziewczynę, która j ej usługiwała, i kazała, żeby go odzyskała... - Dziewczynę? - Lukę miał wrażenie, że serce mu stanęło. Starał się, jak mógł, aby w jego głosie nie zabrzmiał strach, nadzieja ani przerażenie. Chyba jednak mu się to nie udało, gdyż w oświetlonych blaskiem gwiazd oczach mężczyzny zaszła nagle jakaś zmiana... odmalowało się zrozumienie. - Młodą dziewczynę, która nazywała się Callista. Lukę przez chwilę nie mógł oddychać. Przypomniał sobie, jak sam gotów był chętnie spełnić każde życzenie Taseldy, i to nie tylko w nadziei, że kobieta zaprowadzi go do Callisty. Czuł przemożną chęć, by ją zadowolić. Pragnienie, które było chyba jednym z przejawów oddziaływania na umysły, jakie wywierała energia ciemnej strony Mocy. Rzecz jasna, Callista musiała skłamać funkcjonariuszowi Gruppowi i jego koledze, Snaplaunce'owi, kiedy oświadczyła, że opuszcza Hweg Shul z własnej woli. W rzeczywistości wyjechała z miasta, aby spełnić polecenie Taseldy. Jeżeli stała się j ej j akaś krzywda - pomyślał Skywalker - zrobię... Co chciał zrobić? Zabić Taseldę? I Beldoriona? I kogo jeszcze? Dobrze wiedział, że żaden z tych czynów nie przywróci mu Callisty. „Pofolguj gniewowi". Naprawdę mu pofolguj i pozwól, aby wyparował jak oświetlone promieniami słońca drochy. Zorientował się, że siwowłosy mężczyzna nie odrywa spojrzenia od jego twarzy. - Oczywiście, Beldorion ją uwięził - powiedział łagodnie, jakby mówił do człowieka, który odniósł bardzo ciężkie obrażenia w wypadku albo spadł z wysoka i boleśnie się potłukł. - Callista nie mogła się równać ani z nim, ani z syndroidami Ashgada. Widocznie sądziła, że Taselda pomoże jej stać się rycerzem Jedi. 346 Hutt nie zabił dziewczyny, ponieważ uważał, że dysponuje... jakimiś umiejętnościami Jedi, ale sprawy miały się inaczej. Z początku Beldorion uczynił z niej osobistą niewolnicę, ale skończyło się na tym, że podarował ją Dzymowi. Czasami... czasami tak postępował. - A ty nie zrobiłeś nic, żeby mu w tym przeszkodzić? Mistrz Jedi zorientował się, że jego dłonie zaczynają zaciskać się w pięści. Czuł nieodpartą chęć, aby wymierzyć cios leżącemu mężczyźnie. Liegeus chyba zdał sobie z tego sprawę. Zmrużył oczy, ale nie uczynił żadnego ruchu, by uniknąć spodziewanego ciosu. Słysząc cichy szmer powietrza, wciąganego podczas każdego oddechu, Lukę przypomniał sobie, że widział umierającego filozofa, otoczonego i atakowanego przez tysiące drochów. Przypomniał sobie także Dzyma, stojącego nad nim i nawet nie usiłującego otrzeć krwi i brązowej mazi, spływającej po monstrualnych ustach. Dopiero wówczas gniew zaczął z wolna ustępować miejsca współczuciu. - Nie - rzekł cicho, jakby do siebie. - Cóż mogłeś wówczas zrobić? To Moc - pomyślał po chwili. - W ciosie, jaki usiłował wymierzyć mi Dzym, brzmiało jakieś przewrotne echo Mocy... Czując się tak, jakby miał usta pełne kurzu, zapytał: - I co się z nią stało? - Uciekła po tym, j ak udało mi się podsłuchać rozmowę Bel-doriona z Dzymem. Powiedziałemjej, co postanowili, i umknęła j eszcze tej samej nocy. Nie wiem, co było później. Sprawiała wrażenie... bardzo rozgoryczonej. Mistrz Jedi zorientował się, że oddycha z coraz większym trudem. - Muszę ją ocalić - powiedział cicho. - Muszę powiedzieć jej, że... Urwał i nie dokończył zdania. W ciszy, panującej w ciemnościach pozbawionego oznak życia wąwozu, zamigotała gdzieś daleko ziemna błyskawica. Przypominała odległe echo słabej poświaty, wytwarzanej przez sztuczne pole, którym byli otoczeni. - Co chciałeś Calliście powiedzieć, przyjacielu?- zapytał łagodnie Liegeus. - Że jąkochasz? Ona wie o tym. To jedna z tych rzeczy, w które nigdy nie wątpiła. - Rozmawiałeś z nią na ten temat? Mężczyzna lekko poruszył głową. „Tak" - zdawały się mówić jego złączone na piersi delikatne dłonie. 347 - A zatem rozumiesz, że muszę się z nią zobaczyć. - Czy naprawdę uważasz, że ma o tobie takie złe mniemanie? Czy wydaje ci się, że sądzi, iż obrócisz się przeciwko niej tylko dlatego, że straciła władzę nad Mocą? - Ciemności sprawiały, że głos Liegeusa, w którym nie przestawało brzmieć zmęczenie, wydobywał się nie z j ego ust, ale j akby spod ziemi. - Przed wieloma laty ja także kochałem pewną kobietę... a właściwie dziewczynę. Była bardzo młoda. Niepodobna do żadnej innej, którą znałem przedtem albo potem. Czasami zdawało mi się, że jesteśmy bratem i siostrą... dwoma połówkami tej samej całości. Kiedy indziej wydawało się, j akby nasza miłość malowała cały świat jaskrawymi, tęczowymi, ognistymi kolorami. Jeżeli nigdy nie czułeś tego, co wówczas przeżywaliśmy, nie potrafię ci tego inaczej wytłumaczyć. - Znam to uczucie - wyznał cicho Skywalker. - Podobnie jak ja, uwielbiała podróże - ciągnął Liegeus. -Zawsze chciała wiedzieć, co znajduje się poza gwiazdami. Tak jak ja, umiała posługiwać się narzędziami i maszynami. I jak ja, miała cyniczne nastawienie do życia, ale jej serce było czułe i wrażliwe. Mimo to postanowiła podążać własnym szlakiem. Nie sądzę, aby wskutek tego kiedykolwiek kochała mnie mniej, ale podążyła szlakiem, którym ja nie mogłem się udać. Chociaż próbowałem. Uważam jednak, że czasami... trzeba pozwolić, żeby ukochane osoby odchodziły. - Nie wszystkie. Nie Callista. Nie jedyna istota w całym życiu, na której mu zależało... i której pragnął z całego serca. Czuł, że słowa z trudem przechodzą przez gardło. - Nie potrafię. - No cóż, nie można wszystkich mierzyć tą samą miarką. Głęboki głos Liegeusa brzmiał tak cicho, że mistrz Jedi zastanawiał się, czynie powinien zapalić jarzeniowego pręta, wciąż jeszcze przymocowanego do kieszeni podartej i obszarpanej bluzy kombinezonu, żeby rzucić okiem na powieki i czubki palców filozofa. Przekonał się jednak, że puls mężczyzny, chociaż trudno wyczuwalny, jest miarowy, a oddech płytki, ale dosyć rytmiczny. - Podążyłem za nią. - Zakryte bezbarwnymi powiekami gałki oczne mężczyzny poruszyły się, jakby wciąż jeszcze spoglądały 348 na jej oblicze. Brwi się ściągnęły. - Pomyślałem jak skończony głupiec, że j estem j edyną osobą, która kiedykolwiek potrafi nauczyć ją tego, co, moim zdaniem, powinna umieć. Wyobrażałem sobie, że jestem jedynym mężczyzną, który może dać jej to, czego potrzebuje, aby podążać długim i krętym szlakiem życia. A tymczasem, za wszelką cenę starając się zatrzymać jąprzy sobie i nie pozwalając odejść, wyrządziłem jej straszliwą krzywdę. Lukę nic na to nie odpowiedział. Pamięć podsunęła mu wizerunek oświetlonej promieniami słońca twarzy Callisty - siedziała na jednym z tarasów gigantycznej świątyni i wpatrywała siew porastaj ącą niemal całą powierzchnię Yavina Cztery gęstą dżunglę. Z oddali napływały głosy innych uczniów, bawiących się wrażliwym na oddziaływanie myśli pojemnikiem, którego działanie sama im pokazała. - W końcu j ednak zrozumiałem, że j edyna rzecz, j aką mogę uczynić dla najukochańszej osoby, to pozwolić jej odejść, aby mogła przecierać własne szlaki - powiedział Liegeus. - Przypuszczam, że uważając się za jedynego przewodnika, którego będzie kiedykolwiek potrzebowała albo miała, postąpiłemjak osoba zarozumiała i samolubna. Podobny błąd popełniłem, spodziewając się, że nikogo prócz niej nie pokocham. Lukę przez jakiś czas zachowywał milczenie. Chciało mu się płakać. Miał wrażenie, że jego dusza ucieka w ciemności, w jakich żył przez ostatnie osiem miesięcy. W końcu szepnął: - A nie pokochałeś? Liegeus uśmiechnął siei dotknął jego przedramienia. - Uważam, że zdolność każdego człowieka do obdarzania miłością innych osób jest zbyt wielka, żeby miał uginać się pod brzemieniem straty, bez względu na to, jak dotkliwej i bolesnej. Przynajmniej taką mam nadzieję. Możliwe, że w tej chwili nie wierzysz, iż mam rację, ale przeszedłem przez to piekło, Luke'u. I mówię ci, że j eżeli nie zatrzymasz się w miej scu i nadal będziesz podążał tym samym szlakiem, w końcu i tobie uda się wyj ść z ciemności. Miłość, j aką żywię dla twój ej siostry, nie różni się od uczucia, jakim obdarzyłem obie żony, niech będą błogosławione ich udręczone dusze. Prawdę mówiąc, wszystkie miłości sątakie same. Ale nie ta - pomyślał Skywalker. - Nie ta, Liegeusie. Starał się nie zasnąć. Zamierzał przeciwstawiać się zmęczeniu, które stopniowo coraz bardziej wciągało go w mroczną czeluść bezdennej studni. Z drugiej strony nie wyobrażał sobie, że 349 mógłby zapaść choćby w drzemkę, łaskotany elektrycznymi ładunkami, które przenikały komórki jego ciała i usuwały ohydną energię ukąszeń drochów, a wraz z nią przenikliwy chłód ciemnej nocy. Stwierdził jednak, że kiwa głową, i walcząc z ogarniającą go sennością, znów przytakuje. Odnosił wrażenie, że w ciemnościach brzmią jeszcze wyraźniej głosy, które chyba od samego początku coś szeptały w jego głowie. Wydawało mu się, że słyszy głosy mężczyzn i kobiet, wyłaniających się z głębokiego cienia. Toczył walkę ze świadomością i czynił wysiłki, aby nie zerwała się z kotwicy, ale chyba słyszał, o czym mówią. Mówiły coś o czasie i stojących, pozbawionych fal wodach, przesyconych dziwnym ciepłem i życiem. Opowiadały o biciu serca na powierzchni planety, wokół której nie krążył żaden księżyc. A także o gwiazdach. Właśnie tak wyglądało namalowane jaskrawymi barwami tło, na którym olśniewające przebłyski świadomości latałyjak efemeryczne jętki jednodniówki. Rozbawienie i zainteresowanie delikatnymi fruwającymi owadami nabrało życia w ich miniaturowych enklawach gleby, wody i drobin pożywienia. I zmartwienie z powodu niebezpieczeństwa, straszliwego niebezpieczeństwa. A później gniew. Bezkresny, palący, niepohamowany gniew... Gniew tych, którzy na własne oczy oglądali zgwałconych, zniewolonych i zamordowanych przyj aciół i członków rodzin. Wspomnienie głosów krzyczących z potwornego bólu, jaki czuli, kiedy pozbawiano ich myśli... Bólu i bezsilnej wściekłości. Nie pozwól im na to. Nie pozwól im na to - pomyślał Skywal-ker. Dlaczego uważał, że otaczają go; górują nad nim jak tworzące zbocza wąwozu mroczne skały i obserwują, gdy jest pogrążony we śnie? Wciąż jeszcze słyszymy ich głosy. Nadal coś do nas wołają. Wciąż są jakąś cząstką naszej osobowości. Pokręcił głową. Niczego nie rozumiał. Znajdował się na Tatooine. Stał na podwórzu obok starego domu wuja Owena... odnowionego; w niczym nie przypominającego na wpół zasypanych przez piasek ruin, które przed tyloma laty pozostawili szturmowcy. Na podwórzu stali wprawdzie imperialni żołnierze, ale wyciągali przez wychodzące na dziedziniec kuchenne drzwi Jawów - skrzeczących, jęczących, wyrywających się, wierzgających i szwargoczących. Rzecz jasna, ciocia Beru nigdy nie wpuściłaby żadnego Jawy do nieskazitelnie czystej kuchni, ale Lukę niejasno uświadamiał sobie, że w tym wszyst- 350 kim chodzi o coś innego. Ktoś, kogo nie widział, stał tuż za nim i wytwarzał w jego umyśle te obrazy. Ktoś bardzo stary, cierpliwy i rozgniewany, komu zależało, by zrozumiał. Dwaj szturmowcy schwycili Jawę za ręce. Trzeci uniósł wielki ręczny świder, w rodzaju takiego, j akich używano do wiercenia skał w celu pobrania próbek wody, i skierował w czaszkę istoty. Przerażony Lukę stwierdził, że Jawa nie przestał szarpać się i wierzgać, nawet wówczas, gdy żołnierz wyciągnął wiertło i odłożył świder na bok. Następnie wyjął ze stojącej obok niego balii mózg - niczym nie osłonięty, szary i ociekający kroplami czystej cieczy-a później, j ak saper wkładaj ący ładunek wybuchowy do wywierconej dziury, umieścił galaretowatą masę w otworze, ziej ącym w czaszce istoty. Dopiero wówczas Jawa przestał się wyrywać i znieruchomiał. Dwaj imperialni żołnierze puścili jego ręce, a później sięgnęli po biały pancerz szturmowca, leżący na samym wierzchu gigantycznego stosu, który znaj dował się przed wrotami warsztatu. Wepchnęli Jawę do środka i zamknęli obie połowy mającej kształt dorosłego człowieka zbroi, po czym zatrzasnęli zamki, umieszczone wzdłuż jednego boku. Wprawdzie pancerz sprawiał wrażenie sztywnego, kiedy zdejmowali go ze stosu i wkładali na ciało istoty, ale z chwilą gdy nieszczęsny Jawa skrył się w środku, stał się giętki i sprężysty. Wydawało się niemożliwe, by ktokolwiek tak niski jak Jawa mógł wypełnić całe wnętrze, a jednak, gdy istota przeistoczyła się w szturmowca, chyba nagle urosła tak, że dorównywała wzrostem człowiekowi. Zasalutowała pozostałym żołnierzom, po czym, jakby nigdy nic innego nie robiła, weszła po schodach i zniknęła, j ak uczyniłby to najprawdziwszy szturmowiec. Hmmm? - zdziwił się Skywalker. Z kuchni wyprowadzono następnego Jawę (ciocia Beru musiała mieć ich tam co niemiara), któremu przewiercono czaszkę i dano nowy mózg. Jego także zakuto w biały pancerz, a później zaopatrzono w broń - dopiero teraz Lukę zauważył, że był to karabin blasterowy typu Atgar 4X - i odesłano, podobnie jak poprzedniego. Mistrz Jedi nadal niczego nie rozumiał. Odwrócił się, pragnąc poprosić o wyjaśnienie osobę, która wysyłała do jego mózgu te obrazy, ale stwierdził, że znajduje się znów w wąwozie obok Liegeusa. Odnosiłjednak wrażenie, że stoi albo unosi się nad własnym ciałem i ciałem inżyniera. Mógłby przysiąc, że przesyłająca 351 mu te wizerunki i próbująca w taki sposób się z nim porozumieć osoba powróciła razem z nim do obecnej rzeczywistości. Jednakże w słabym blasku, j aki promieniował od fasetkowych ścian wtopionych w powierzchnie skał kryształów, nie zobaczył nikogo. Usłyszał w głowie głos Callisty, która powiedziała: „To ich świat, Luke'u. To ich świat". Później ujrzał, jak odchodzi. Jej związane w koński ogon długie brązowe włosy spływały na okryte kurtką plecy. Sporządzone z porośniętej sierścią nerfiej skóry ubranie sprawiało w rozjaśnianych blaskiem gwiazd ciemnościach wrażenie czarnego, ale Lukę wiedział, że w rzeczywistości jest czerwone. Oświetlona srebrzystą poświatą, Callista odchodziła, aby kroczyć własnymi szlakami. Kierowała się ku przeznaczeniu, którego Lukę nawet nie mógł dojrzeć. Leia uświadamiała sobie, że otaczające ją roziskrzone kryształowe ściany uległy subtelnej, ale wyraźnej zmianie. Kiedy weszła do jaskini, a właściwie zagłębienia w skałach, znajdujących się w wąwozie, wysoko nad obozowiskiem Theran, została niemal oślepiona przez blask, odbijany przez inkrustowane klejnotami ściany. Dopiero jednak gdy, jak jej polecono, wyłączyła źródło światła i udała się w głąb wciąż jeszcze promieniującej słabym blaskiem groty, uzmysłowiła sobie, że j ednak coś w środku ukrytej głęboko w skałach geody się zmieniło. Przekształciło się w coś innego... wielką salę, którąbardzo dobrze znała. Ciemne kolumny wznosiły się aż do prążkowanego zielonka-wo-złocistego sklepienia. Po matowej, złocistej i pokrytej zawiłymi wzorzystymi deseniami posadzce ścigały się i tańczyły mroczne cienie. To była sala audiencyjna Palpatine'a. Dlaczego jednak słyszała niewyraźny ni to lament, ni to tchórzliwe zawodzenie okropnego muzycznego zespołu, który przygrywał w pałacu Hut-ta Jabby? I dlaczego, oprócz woni pachnideł, kadzideł i subtelnego aromatu hurlothrumbinowego gazu, którego Imperator napuścił do ogromnej sali, czuła także odrażający fetor Huttów, zmieszany z intensywnym odorem ciał awanturników, najemników oraz łowców nagród? Zapuściła sięjeszcze głębiej. Przerażenie, jakie nagle ją ogarnęło, przypisała oddziaływaniu gazu. Ojciec uprzedzał ją o tym, 352 kiedy będąc młodą dziewczyną, po raz pierwszy uczestniczyła w audiencji, udzielanej przez Imperatora. „Niczego się nie bój -szepnął wówczas Bail Organa, otwierając przed nią drzwi wielkiej komnaty. - To tylko sztuczka, za pomocąktórej oddziałuje na twój e zmysły, abyś myślała, że j est niebezpieczniej szy niż w rzeczywistości". Bała się, mimo iż wiedziała, że nie ma po temu żadnych podstaw. Wspomnienie tego strachu pozostało... a świadomość, że go czuła, powracała, ilekroć później znów się czegokolwiek bała. Na tronie Palpatine'a ktoś siedział. Leia wyłoniła się z cienia, rzucanego przez ostatnią kolumnę. Ujrzała nisko pochyloną osobę, odzianąw płaszcz i kryjącą twarz w cieniu przepastnego kaptura. Widziała jedynie błyski białek oczu. U stóp tronu kuliła się jakaś kobieta, niemal naga - okryta tylko strzępami złocistej jedwabnej szaty. Długie, kasztanowate włosy miała zaplecione w warkocz, który spływał na plecy, a szyję otaczała podobna do łańcucha obroża. Poznała siebie. Tak wyglądała przed ośmioma laty. Poniżona i upokorzona, jak nigdy - nawet wtedy, kiedy przebywała w odrażającym pałacu Hutta Jabby - spuściła głowę i wpatrywała się w podłogę. Sprawiała wrażenie osoby, która straciła wszelką nadziej ę i pogodziła się z losem, j akby doskonale wiedziała, że tym razem nikt nie przybędzie na ratunek. Leia zacisnęła palce na rękoj eści świetlnego miecza, ale w porę przypomniała sobie, co powiedziała jej Callista: że lepiej jest nie wyciągać broni, dopóki się nie wie, przeciwko komu ma się jej użyć. Leia stała nieruchomo, czuła tylko mocne bicie serca. - Wyciągnij go - odezwał się nagle przeciągający sylaby damski głos, podobny do dymu zmieszanego z miodem. Mimo to Leia bez trudu rozpoznała własny. Siedząca na tronie tajemnicza o-soba ściągnęła kaptur i wówczas Leia ujrzała siebie - starszą, dojrzalszą i tak piękną, że jej urody nie dałoby się opisać żadnymi słowami. Była słusznego wzrostu, a w jej ruchach czuło się sprężystość i wdzięk, których zawsze tak bardzo zazdrościła Mon Mo-thmie i Calliście. Mimo iż z oczu promieniowała mądrość i siła, w kącikach nie dało się zauważyć zmarszczek. Widocznie musiały zostać w jakiś sposób usunięte. Wargi były pełniejsze, czer-wieńsze i wyrazistsze, a włosy przypominały złocistobrązową chmurę. Kobieta sprawiała wrażenie skończonej piękności, niedoścignionego ideału. 23 - Planeta zmierzchu 353 Wstała z tronu i nagłym ruchem odrzuciła na plecy płaszcz Imperatora Palpatine'a, tak że ułożył się niczym czarna fałdzista kotara. Leia zauważyła, że urodziwa kobieta również miała na sobie złotą uprząż niewolnika, błyszczącą i wysadzaną kosztownymi klejnotami. Nosiła jąjednak z dumaj ak imperialną szatę. Imperatorka uniosła głowę, po czym wyciągnęła ręce ku ciemnościom, czającym się pod sklepieniem sali. Z czubkówjej palców wystrzeliły błyskawice Mocy. Owinęły się wokół kamiennych kolumn i uwydatniły idealnie ukształtowane kości policzkowe kobiety, a także zimne, kasztanowate oczy. Podobnie jak w pałacu Jabby, na znajdującej się za jej plecami ścianie wisiał mężczyzna, zamrożony w bryle karbonadu. Rysy zniekształconej twarzy pozwalały jednak zorientować się, że nie był nim Han, ale Lukę Skywalker. Leia nie miała pojęcia, gdzie w tej chwili podziewa się jej mąż. Obawiała się, że nie żyje. Zmarł w wyniku zarażenia się Posiewem Śmierci, zapewne gdzieś w sektorze Meridiana. A ona, Imperatorka, w końcu się od niego uwolniła. - Której z nas go przekażesz, Leio? - Imperatorka szarpnęła złotym łańcuchem, wskutek czego Leia-niewolnica rozciągnęła się jak długa na podwyższeniu. Nieszczęsna dziewczyna ukryła twarz w dłoniach i załkała, dokładnie tak samo, jak Leia czasami pragnęła postąpić w tamtych chwilach, miej scu i okolicznościach. -Wyciągnij swój miecz i przekaż jednej z nas. Przecież musisz to uczynić. Leia odpięła rękojeść od pasa. Trzymała smukły, srebrzysty cylinder w zaciśniętych palcach i rozmyślała o tym, że wykonała broń pod nadzorem Luke'a, ale później bała sięniąposłużyć. Dłonie Leii-niewolnicy, zaciśnięte teraz w pięści, z których emanowały rozpacz i frustracja, sprawiały wrażenie pozbawionych życia i siły. W przeciwieństwie do nich długopalce dłonie stojącej przed tronem Imperatorki były wielkie i silne jak u mężczyzny. Leia zawsze pragnęła takie mieć. Za tronem było widać Jacena i Jainę. Trzymali zapalone miecze świetlne i uśmiechali się, ale stali nieruchomo. Obok nich majaczył także biały rąbek szaty ojca - tej samej, którą miał na sobie w innym śnie, kiedy został rozcięty na połowy przez Anakina. Przez pewien czas, j eżeli nie liczyć płaczu młodej niewolnicy, w wielkiej audiencyjnej sali nie słyszało się żadnych dźwięków. 354 Imperatorka podeszła do Leii. Falujący na plecach płaszcz Palpatine'a przypominał utkane z nitek dymu skrzydła wielkiego ptaka, raz po raz rozjaśniane błyskami, rzucanymi przez klejnoty złotej uprzęży. - Daj go jednej z nas - rozkazała. - Daj go mnie. Leia cofnęła się, przerażona ogromem władzy kobiety. Mimo iż nie umiem się nim wprawnie posługiwać, i tak zdołam ją zabić - pomyślała. - Zasłużyła sobie na śmierć, za to, co uczyniła mojemu ojcu. Leia nie była pewna, dlaczego pomyślała właśnie 0 tym. Doszła do wniosku, że nawet gdyby wręczyła miecz niewolnicy, Imperatorka natychmiast by go jej zabrała. A poza tym, niewolnica była czołgającą się słabeuszką; nie podnosiła głowy 1 nie potrafiła powstrzymać się od płaczu. Leia poczuła, że na myśl 0 tym zalewa ją fala zakłopotania i wstydu. Wiedziała, że ta młoda dziewczyna to także ona. Mogłabym je zabić - pomyślała. - Mogłabym zabić i jedną 1 drugą. Uchwyciła rękojeść miecza obiema dłońmi i czując, że oddycha coraz szybciej, cofnęła sięjeszcze dalej. Kasztanowate oczy -jej oczy, podniesione do godności płonących słońc -wpatrywały się w nią, zmuszając do posłuszeństwa w taki sam sposób, jak robił to Palpatine. Tymczasem skulona na podwyższzeniu młoda niewolnica nie przestawała pełzać po podłodze i chlipać. Leia za-cisnęłajeszcze mocniej palce na rękojeści miecza. Nie chciała go oddawać, ale obawiała się, że będzie musiała. Z przerażenia niemal sapała i dyszała. Opamiętała się dopiero wówczas, kiedy za-krztusiła się prawie bezwonnym gazem. „To nie dzieje się naprawdę -powiedział jej ojciec -jej prawdziwy ojciec, którego tak kochała. - To tylko coś, co chce, żebyś odczuwała". Odskoczyła w bok, pragnąc zejść z drogi Imperatorki. - Nie muszę dawać go nikomu - oświadczyła buntowniczo. -Jest mój i mogę zrobić z nim, co zechcę. Odwróciła się plecami do obu kobiet i wyszła z sali audien-cyjnej... i z jaskini. ROZDZIAŁ - Lukę miał okazję zmierzyć się z Vaderem - odezwała się Callista. - Został przez niego pokonany, ale później odciął mu rękę, podobnie jak kiedyś Vader odciął jemu. Dzięki temu łatwiej pogodził się z tym, kto jest jego ojcem, i mógł dalej żyć własnym życiem. Ty zaś nigdy nie miałaś podobnej szansy. - Nie przepadam za takimi doświadczeniami - odparła oschle Leia. - Znałam Vadera. Ilekroć pojawiałam się na dworze, widziałam, jak chodzi za Palpatine'emjak posłuszny piesek. Uwierz mi, nigdy nie zdołam pogodzić się z tym, że to on był moim ojcem. - A zatem na zawsze pozostaniesz niewolnicą jego cienia. Leia uświadomiła sobie, że w jej oczach musiały błysnąć iskierki gniewu. Przez dłuższy czas wpatrywała się w szare oczy młodszej kobiety, w których odbij ał się blask płomieni obozowego ogniska Theran i sodowych lamp, rozstawionych tu i tam na obrzeżach. Kiedy burza Mocy w końcu przestała się srożyć i ucichła, większość fanatyków ułożyła się w pobliżu wylotu największej spośród kilku jarzących się jeszcze jaskiń. Z wyjątkiem kilku strażników, którzy dosiedli cu-pasów i przebywając w górze wąwozu, pilnowali obozowiska, niemal wszyscy inni udali się na spoczynek. Be zniknął, żeby, jak oświadczył jeden z Theran, obcować z nocą. Widocznie właśnie tym mieli zwyczaj zajmować się Nasłuchiwa-cze, ponieważ kilku innych fanatyków, usłyszawszy to, po prostu kiwnęło głowami. Leia i Callista, które ułożyły się na skraju obozu, były naprawdę same. 356 To właśnie Leia pierwsza odwróciła głowę i popatrzyła w inną stronę. Przypomniały się jej koszmary... kształty i twarze własnych obaw i lęków. Pamiętała niepohamowany gniew, j aki j ą ogarnął, kiedy poczuła potrzebę udowodnienia samej sobie, że j est kimś innym niż córką Anakina Skywalkera. Posłużyła siej ego bronią, Noghrimi, aby zwiększyć bezpieczeństwo własne i ochronić dzieci, ale również żeby wynagrodzić krzywdy, jakie wyrządził szaro-skórym istotom. Mimo to wciąż wzdrygała się na myśl o tym, że mogłaby wstać i oświadczyć: Jestem córką lorda Vadera. - Nie wiem, co to mogłoby oznaczać, gdybym pogodziła się z tym faktem - powiedziała, z trudem dobierając odpowiednie słowa. - Gdybym, podobnie jak Lukę, uznała go za cząstkę siebie. - Masz na myśli, co to oznaczałoby dla innych? - Callista objęła długimi rękami kolana. Siedziała jak na grzędzie na wystającej gładkiej kryształowej płycie, której powierzchnia wyglądała niczym stopione szkło. Kosmyki jej ciemnych włosów, rozwiewane zabłąkanymi podmuchami wiatru, poruszały się na szkarłatnej skórze kurtki. - Dla tych, którzy zechcieliby zapytać, j akim prawem j ego córka przewodniczy radzie Nowej Republiki? - Możliwe - odparła Leia. - Ale zwłaszcza dla mnie. I dla dzieci. To zajmie mi trochę czasu. Na samą myśl o tym ogarnęło ją obrzydzenie. I niepohamowany gniew, po którym poczuła żar gorących łez w gardle. - Nikt nie każe ci robić tego jutro - odezwała się Callista. - Ale j eżeli uświadamiasz sobie, j aką cząstkę Vadera kryj esz w sobie, będziesz wiedziała, wokół czego wznieść mur we własnym sercu i jak spoglądać na wszystkie inne sprawy. Nie możesz pozwolić sobie na okazywanie słabości, Leio. Nie możesz dopuścić, by kiedykolwiek w przyszłości przytrafiło ci się coś takiego. Przenigdy. - Nie mogę - przyznała cicho Leia. - Wiem o tym. Callista wstała i odpięła od pasa rękojeść świetlnego miecza. Złociste j ak promień słońca ostrze wysunęło się niczym lanca lata, rozpraszająca ciemności ponurej zimy. - W takim razie zaczynajmy. Wykonywanie ćwiczeń, kiedy miała Callistę za partnerkę, było pod wieloma względami łatwiejsze niż wówczas, kiedy ćwiczyła z Lukiem, chociaż kobieta dorównywała bratu wzrostem i mimo iż straciła umiejętności Jedi, była równie wymagającą egzami-natorką. Doskonale rozumiała różnice taktyk walki, które musiała stosować niższa i lżej zbudowana Leia. Znała wszystkie tajniki 357 i reagowała niemal instynktownie -jak ktoś, kto przez wiele lat ćwiczył pod okiem doświadczonego nauczyciela. Dysponowała także o wiele lepszym wyczuciem odległości i czasu niż jakikolwiek inny mężczyzna, z którym jej przeciwniczka miała okazję się zmierzyć. Leia uświadamiała sobie, że kiedy ćwiczyła z Lukiem, mogła wyzbyć się wszelkich obaw i wątpliwości. Nie musiała się bać cicho pomrukujących ostrzy, które mogły przeciąć ciało tak łatwo jak rozżarzony srebrny drut bryłę sera. Ogarniało ją jakieś dziwne uniesienie i poczucie wolności, któremu instynktownie nie ufała - właśnie dlatego, że wydawało się absolutnie szczere. - Uważaj na pracę nóg - rzekła beznamiętnie Callista, wzniecaj ąc mikroskopijny kłąb dymu, kiedy koniec świetlistej klingi j ej broni wbił się w skałę o centymetr od wielokrotnie związanego złocistego buta partnerki. - Praca nóg. Nie musisz zawsze obserwować siebie i ciągle zastanawiać się, jak zareagujesz. Leia cofnęła się o pół kroku. Cicho skwierczące ostrze miecza oświetlało jasnolazurowąpoświatąrysyjej pokrytej kropelkami potu twarzy. Na oczy opadały długie pasma złocistobrązowych włosów. - Jeżeli nie będę zwracała uwagi na to, co robię, mogę popełniać błędy. - Wiem o tym - rzekła Callista. - W taki sam sposób zwracałaś uwagę na wszystko, co robisz, przez całe życie. Jakich błędów się obawiasz? - Mogłabym kogoś skrzywdzić - odparła bez namysłu Leia. W głębi ducha wiedziała, że to prawda. Nie rozmawiały w tej chwili o przebiegu walki. Obie o tym wiedziały. - Zorientujesz się, kiedy nadejdzie właściwa chwila do zadania ciosu - ciągnęła Callista. -1 kiedy powinnaś odskoczyć. Jedynym sposobem nauczenia się tego są częstsze ćwiczenia, a nie rzadsze. - Nie chciałabym stać sięjeszcze jednym... Urwała. Pozostałe słowa nie chciały albo nie mogły przejść jej przez gardło. - Jeszcze jednym Palpatine'em? - zapytała cicho Callista. -Jeszcze jednym Vaderem? Nie staniesz się. Nie jesteś nawet jeszcze jednym Bailem Organa. Jesteś Leią. Jej rozmówczyni nie odpowiedziała. Wpatrywała się tylko w jasnoniebieską klingę własnego miecza i majaczącą tuż za nią 358 złocistą klingę broni przeciwniczki. Oba nie wydzielające ciepła ostrza rozjaśniały ciemności panującej nocy i oświetlały twarze kobiet, stojących przy dogasającym ognisku: dyplomatkii wojowniczki, myślicielki i osoby obdarzonej wrażliwym sercem. - Czy naprawdę nigdy dotąd tego nie rozumiałaś? - zapytała jeszcze ciszej niż poprzednio Callista. - Lukę już zrozumiał. Leia uświadomiła sobie, że jej przyspieszony oddech powoli się uspokaja, a dłoń pewniej trzyma rękojeść świetlnego miecza. Miała wrażenie, że ostrze staje się przedłużeniem ręki. Uśmiechnęła się... chyba po raz pierwszy od czasu, kiedy wysunęła świetlistą klingę. Nie przestaj ąc się uśmiechać, gestem dała znak młodszej kobiecie, że jest gotowa do podjęcia przerwanych ćwiczeń. Callista pierwsza dała znak zakończenia walki. Leia posłusznie opuściła buczącą klingę. Callista odwróciła głowę i ściągnąwszy brwi zaczęła nasłuchiwać. Chwilę później w kręgu rzucanego przez oba ostrza blasku znalazł się Be. Na pociągłej, oszpeconej bliznami twarzy Nasłuchiwacza, okolonej zaplecionymi w warkocze długimi włosami, malowała się niezwykła powaga. - Zamierzają zniszczyć stanowisko artylerii -powiedział. -Ludzie z Rubinowego Parowu. Kilkudziesięcioro. To samo chcą uczynić z innymi wieżami. - Skąd to wiedział? - zainteresowała się Leia, kiedy w towarzystwie Callisty podążyła do jaskini, gdzie Theranie ukryli śmigacze i cu-pasy. Wspięła się na rufę repulsorowych sań, a tuż po niej to samo uczynili trzej mężczyźni. Tymczasem Callista wskoczyła na siodło, przymocowane do grzbietu porośniętego ja-snożółtą sierścią zwierzęcia, i owinęła szczelniej twarz szarą woalką, po czym przewiesiła przez ramię karabin i torbę z granatami. - Twierdzą, że mówią do nich j akieś głosy - wyj aśniła. - Odzywaj ą się w ich umysłach, kiedy śpią w ściśle określonych miejscach, położonych w samym sercu niedostępnych gór, albo piją wywary z j akichś ziół - które, o ile mi wiadomo, utrudniaj ą liniowe funkcjonowanie lewych półkul mózgowych. Be jest uzdrowicielem i sprawuje władzę nad Mocą. Wielu Nasłuchiwaczy dysponuje takimi umiejętnościami. Podała Leii karabin i łuk. Na rufie sań zgromadzono wiązki strzał, które właśnie rozdzielali między siebie pozostali pasażerowie repulsorowego wehikułu, zarówno mężczyźni, jak ko- 359 biety. Później wszyscy wyruszyli w drogę i nie zwracając uwagi na dotkliwy chłód i ciemności przedświtu, zaczęli spływać jak woda w dół milczących wąwozów. - Moc ma na tej planecie niezwykłą siłę - rzekła cicho Cal-lista, nie wypuszczaj ąc wodzy cu-pasa z osłoniętych rękawiczkami dłoni. - Słyszałam coś na ten temat z ust swojego mistrza, Djinna. Opowiadano mi także historię o dwojgu młodych Jedi. Przybyli tu przed wiekami, poszukując siły i darów Mocy, którymi sami nie dysponowali. Podobno jeden z tych rycerzy był Hurtem. Dobrze wiem, że Huttowie są istotami długowiecznymi. Pokręciła głową, jakby dziwiła się samej sobie - gnanej rozpaczą młodej kobiecie, która przed niespełna rokiem opuściła płonący wrak flagowego okrętu, stanowiącego kiedyś chlubę floty admirał Daali. Nie wiedziała, dokąd ma się udać, ale zamierzała znaleźć jakąś wskazówkę, dzięki która mogłaby pokonać labirynt, oddzielający ją od utraconych zdolności. - I wiesz, co znalazłam, prawda? - ciągnęła po chwili. -Małostkowość, zachłanność, zadawnione urazy i przemożną chęć niewolenia słabszych istot... I pomyślałam, że nigdy więcej. Nigdy więcej nie będę niczyim pionkiem z powodu umiej ętności, z którymi się urodziłam i które później utraciłam. Kiedy mnie uwięziono, przypadkiem natknęłam się na „Powiernika". A potem ujrzałam Dzyma i domyśliłam się, co planuje. Rozumiem, że nie dostałaś mojej wiadomości? - Dostałam. - Ponuro się uśmiechając, Leia przewiesiła karabin przez drugie ramię. Nie puściła przy tym jednej z podpór prowizorycznej artyleryjskiej wieżyczki, zainstalowaej na pokładzie repulsorowych sani. - Tyle że kiedy ją otrzymałam, wszystkie przygotowania były tak dalece zaawansowane, że po prostu nie mogłam się wycofać. Twoje ostrzeżenie dotarło do mnie tego samego dnia, kiedy odleciałam. - Powinnaś była oświadczyć, że jesteś chora. - Q-Varx i Racjonaliści poświęcili wiele miesięcy, żeby przygotować wszystko do tego spotkania. Wiesz, oni chyba działali w dobrej wierze - byli także pionkami, a nie szpiegami. Czytałam ich listy. Nie mogłam, a może nie chciałam ryzykować politycznych konsekwencji, j akie musiałabym ponieść, gdybym im odmówiła. Callista pokręciła głową, a Leia, widząc to, dodała: - Czasami trzeba podejmować takie decyzj e. - Zawahała się, a później, ponieważ sama nie znosiła, kiedy ją zaskakiwano, 360 oznajmiła: - Lukę także wyruszył na tę wyprawę. Przebywał wówczas na Hesperidium. Przyszedł, żeby mnie pożegnać. Wyprawił się niewielkim myśliwcem. Zamierzał wylądować na planecie, żeby cię odnaleźć. Callista spojrzała na nią. - Nie mam pojęcia, gdzie jest teraz - stwierdziła Leia. Młodsza kobieta popatrzyła w inną stronę. Ta część twarzy, której nie zakrywała woalka, sprawiała wrażenie wyrzeźbionej z kości słoniowej, ale widoczne nad krawędzią szarej tkaniny szeroko otwarte oczy wypełniły się łzami. Przez jakiś czas wszyscy jechali w milczeniu, podążając krętymi ścieżkami. Pokryte odłamkami skał i strzaskanymi okrucha-mi kryształów, wiły się między usypanymi z kamieni wydmami, które czyjaś gigantyczna dłoń uniosła z dna wąwozu i cisnęła na pobocze. Wzeszło mizerne słońce i zaczęło ogrzewać usianą kamieniami bezkresną równinę dna wyschłego morza, a wówczas zerwał się poranny wiatr. Mrużąc oczy, Leia mogła dostrzec oświetlone jedwabistym szarym blaskiem wyniosłe masywy gór, piętrzących się nad artyleryjską wieżą. Nieco później dostrzegła zrujnowaną konstrukcję obronnego rusztowania, czerniejącego na tle perłowego nieba. - Nie znalazłam tu niczego, co by mi pomogło - ciągnęła cicho Callista. - To prawda, Moc działa z wielką siłą, ale nie ma takiej postaci, która dałaby się dotknąć albo zrozumieć. Bez względu na to, co żyje na tym świecie - o ile cokolwiek - jest niewidzialne i niedotykalne. Wierz mi, starałam się tego dotknąć; usiłowałam dosięgnąć. Nasłuchiwacze uważają, że przemawiają do nich zaklęte w skałach duchy dawno zmarłych świętych mężczyzn i kobiet, ale ja sądzę, że się mylą. Te głosy tylko wykorzystują kształty, które i tak istnieją w mózgach Nasłuchiwaczy. Pokręciła głową i zmrużyła oczy, pragnąc ochronić je przed podmuchami wiatru i coraz intensywniejszym blaskiem, bijącym od rozrzuconych kryształów. - W Hweg Shul mieszka pewna kobieta, która interesuje się przylatującymi i odlatującymi statkami. Kiedy to wszystko się zakończy, porozumiem się z nią i dowiem, czy nie mogłabym polecieć gdzieś indziej na pokładzie jednego z tych niewielkich statków, transportuj ących różne towary. B ędę pracowała, żeby zwrócić wszystkie koszty. Czy zamierzasz powiedzieć Lukę'owi, że mnie tu widziałaś? 361 - Uczynię, co zechcesz - odparła Leia. - Chciałabym, ale nie zrobię tego, jeżeli powiesz mi, że nie chcesz. Callista otwierała usta, żeby odpowiedzieć, ale po namyśle zmieniła zdanie. Zamiast tego zapytała: - A co ty sądzisz, że będzie lepsze? - Uważam, że byłoby najlepiej, gdybym mu powiedziała. - A więc zrób to - rzekła młodsza kobieta. - Jeżeli możesz, postaraj się, żeby zrozumiał. Powiedz mu, że będę kochała go do końca dni, ale muszę wieść życie, w którym nie ma dla niego miej sca. Po kryształowych grzbietach gór przeleciały nagle węże białych błyskawic, bladych i zimnych w rozproszonym blasku poranka. Leia chwyciła poręcz sani, czując, że się kołyszą, szarpnięte siłą czegoś, co z początku wyglądało na trzęsienie gruntu. Spojrzała w dół, ale ziemia pod antygrawitacyjnymi silnikami się nie ruszała. Zobaczyła natomiast, że od zbocza góry przed nimi oderwał się co najmniej kilkutonowy obsydianowy głaz, a iskrzące się w promieniach słońca osypiska zalegaj ących u podnóża góry kryształów podskoczyły i zawirowały w powietrzu jak uniesione przez powietrzne trąby. Siedzący w śmigaczach Theranie krzyknęli i rozglądając się na boki, przygotowali broń do strzału. Callista i Be usiłowali uspokoić wierzchowce. Opanowali je sekundę wcześniej, zanim przerażone cu-pasy wpadły w panikę. - Jeszcze jedna - szepnęła Callista. - Wydaje mi się, że gorsza niż poprzednie. - Muszą mieć pośród siebie kogoś, kto wywołuje te burze. - Be zamknął czarne jak u jaszczurki oczy i zaczął nasłuchiwać. -Nie tylko wywołuj e nawałnice, kiedy zeche, ale także potrafi im rozkazywać. - To z pewnością sprawka Beldoriona. - Co robimy? - zapytał j eden z mężczyzn, siedzących na pokładzie repulsorowych sań obok Leii. Zdradzając oznaki zdenerwowania, popatrzył na strome zbocza gór, błyszczących w promieniach wschodzącego słońca. Wydawać by się mogło, że cały świat zamarł... znieruchomiał na granicy chaosu. Be potrząsnął splątanymi wodzami, zamierzając doprowadzić je do ładu. - Nie możemy uczynić nic innego niż to, co nam polecono -odparł. - Stawimy im czoło i zginiemy. 362 Obserwowanie umierających istot i leżących na ulicach Cy-bloka Dwanaście trupów, ograbianych przez bandy rzezimieszków, mogło wprawić w przerażenie. Podobnie jak kłótnie, do jakich dochodziło między rabusiami i zdalnie sterowanymi androidami, które patrolowały ulice niczym gniewnie brzęczące owady. Równie straszny był widok żywych istot, które dziwnym zrządzeniem losu ocalały, a zawodowi złodzieje rabowali im kosztowności i cylindry z kredytami. Mimo to nieskończenie gorsze był niemal nieprzeniknione ciemności, jakie zapadły, kiedy zgasły prawie wszystkie źródła światła. Nie paliły się nawet słabe światełka urządzeń awaryjnych i alarmowych. W jednym z pomieszczeń szpitala, skąd Threepio, wykazując godną androida cierpliwość, nie przestawał wysyłać w przestworza wołania o ratunek w basicu i innych spośród sześciu milionów języków ze swojego bogatego repertuaru, nie paliły się choćby najsłabsze panele jarzeniowe. W sąsiedztwie pobliskiego placu były oświetlone tylko dwa albo trzy budynki. Padająca z ich okien poświata oświetlała biegnącą pod murami szpitala ulicę, na której absolutnie nic się nie poruszało. Ciało zmarłego szabrownika leżało tam, gdzie pozostawili je chciwi kompani, po tym, jak ściągnęli ochronny kombinezon i zabrali wypełniony komputerowymi podzespołami worek, który ciągnął nieszczęsny złodziejaszek. Czujniki optyczne Threepia widziały zwłoki jedynie jako ciemną plamę, chociaż inne czujniki, wrażliwe na podczerwień, wciąż jeszcze rejestrowały resztki uchodzącego ciepła. W powietrzu unosiła się dusząca woń nieznanych bakterii i fetor rozkładającej się tkanki. - To wszystko na nic - odezwał się po dłuższej chwili złocisty android. Artoo-Detoo, stojący nieruchomo w kącie niczym grzejnik, zapalił pojedyncze czerwone światełko, na znak, że zadaje jakieś pytanie. - Cały rdzeń pamięciowy komputera bazy został splądrowany - wyj aśnił Threepio. - Nie dowiedzielibyśmy się, nawet gdyby ktoś przyleciał i podjął próbę lądowania. W odpowiedzi mały robot zaświergotał. - Och, niech ci będzie. Ale wiesz dobrze, że to i tak w niczym nam nie pomoże. Podejrzewam, że będziemy siedzieli tu, aż wyczerpią się ogniwa, a w Nowej Republice zapanuje chaos i bezprawie. 363 Możliwe, że w innych okolicznościach Threepio uzupełniłby wypowiedź, daj ąc wyraz osobistemu przekonaniu, że, tak czy owak, są zgubieni. Uświadomił sobie jednak, że powiedział tylko szczerą prawdę. - W każdym razie zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Astronawigacyjny robot zapikał, po czym wyprostował się i ponownie przyjął postawę, w jakiej zwykle odpoczywał. Trudno byłoby zresztą sobie wyobrazić, aby w takiej sytuacji którykolwiek nie uczynił wszystkiego, co możliwe. Threepio znów odwrócił się do prowizorycznego mikrofonu. - TuCyblokDwanaście. Sytuacjajestkrytyczna. TuCyblok Dwanaście. Sytuacja jest krytyczna. Prosimy o przysłanie ekipy ratunkowej. Prosimy o przysłanie ekipy ratunkowej. Ee-tsuii Cyblok Elcua'u. Ee-tsuii Cyblok Elcua'u. N'geeswa eltipic'uu ava'acuationma-teema negpo, insky. Dzgor groom Cyblok Shkipfu'a. Dzgor groom Cyblok Shkip-fu'a. Hch'ca shmim'ch vrórkshkipfuth gna kabro n'grabiaschkth moah. Zmusił obwody głosowe do największego wysiłku. Postanowił posłużyć się mową Yebów, w której nie istniały niemal żadne określenia techniczne. W związku z tym musiał sklecić lingwistyczny odpowiednik czegoś, co brzmiało: „Stanowczo, aczkolwiek uprzejmie uprasza się kilka zlepków, aby zechciały skoordynować starania i zapobiegły utonięciu innego zlepka, który ani w niczymkol-wiek nie zagraża im samym, ani nie będzie zagrażał w bliskiej albo odległej przyszłości czy to im, czy też ich potomkom". Threepio postarał się powiedzieć to, jak najlepiej potrafił. Z bityńskim poradził sobie o wiele lepiej. - Sześć-pięć. Dwanaście-siedem-osiem. Dwa-dziewięć-sie-dem. Istniało wiele powodów, dla których protokolarny android bardzo lubił bityński. - Tu Cyblok Dwanaście. Sytuacja jest... Artoo, popatrz! Nadlatuje jakiś statek! - Pokazał na pogrążone w ciemnościach trans-pastalowe tafle, przez które było widać transparifieksowe panele wielkiej kopuły. Na tle ponurej czerni przestworzy poj awiły się czerwone ogniki rufowych silników lądującego statku. - Czy komputer może podać ci jakiekolwiek informacje na temat tej jednostki? Artoo, który próbował dokonać tej sztuki co najmniej kilkanaście razy, zaświergotał na znak, że jest to niemożliwe. Tym- 364 czasem Threepio, nie czekając na odpowiedź, podreptał w stronę szybu turbowindy. - Kierują się na najbliższe lądowisko - oznajmił, wyraźnie podniecony. - Powinniśmy się tam znaleźć kilka chwil po tym, jak wylądują. Och, dzięki niech będą niebiosom! Artoo wysunął wspornik i oparł część ciężaru baryłkowatego korpusu na trzecim kółku, po czym, nie wygłaszając żadnych elektronicznych komentarzy, potoczył się w ślad za złocistym partnerem. Jeżeli nawet żywił jakiekolwiek podejrzenia co do intencji ratowników, które mógłby mieć, gdyby znał typ i numery seryjne lądującego statku, zachował je dla siebie. Threepio także brał pod uwagę fakt, że on i Artoo mogą natknąć się na przemytników, rabusiów czy piratów przestworzy. Mimo to sytuacje, w których się znajdował, odkąd oba automaty i nieszczęsny kadet Marcopius opuścili pokład skazanego na zagładę „Borealisa", natchnęły go większym optymizmem, jeżeli chodziło o umiejętność negocjowania takich spraw, jak warunki transportu. Wiedział także, że jego ogniwa sąbliskie wyczerpania. Uświadamiał sobie, że nawet jeszcze jednopas de deux z kosmicznymi piratami będzie chyba lepsze niż pozostanie na wieki w opanowanej przez zarazę bazie. Jej Ekscelencja byłaby wówczas zdana tylko na własne siły. Nikt nie wiedziałby, gdzie przebywa i co się z nią stało. Podążając cichymi, pogrążonymi w ciemnościach i opustoszałymi ulicami zaatakowanej przez zarazę placówki, układał scenariusze i zapamiętywał argumenty, które miałyby przekonać kapitana statku do zabrania ich na Coruscant - bez informowania potencjalnie wrogo nastawionego albo tylko ciekawskiego dowódcy j ednostki, dlaczego tak zależy im na tym, by tam dotrzeć. A j ednak, kiedy oba automaty przekroczyły próg wrót, wiodących na największe lądowisko, złocisty android poczuł, że nie może wykrztusić ani słowa. W aktynicznym świetle reflektorów jednostki ujrzał smukły kształt imperialnego patrolowca systemowego typu Seinar IPV, stojącego niczym krwiożerczy krab na opustoszałym lądowisku. Właśnie zaczynała opadać rampa. - O, rety - powiedział cicho Threepio. Bez względu na to, jak bardzo by się starał, istniała nikła szansa, że zdoła przekupić kapitana statku i nakłonić go do podrzucenia jego i Artoo na Coruscant. Było jednak za późno, aby odwrócić siei opuścić lądowisko, gdyż po rampie schodzili ubrani w czarne ochronne kombinezony 365 członkowie załogi - mężczyźni i kobiety, sądząc po tym, jak się poruszali. W przypadku funkcjonariuszy Imperium było to czymś niezwykłym. Tuż za nimi podążały dwa czarne, unoszące się na repulsorach i podobne do ogromnych pająków zdalniaki, które nie przestawały omiatać lądowiska snopami oślepiająco białego światła. Tymczasem imperialni żołnierze przeszli przez zaplamioną płytę lądowiska i znieruchomieli przed automatami. Jedna funkcjonariuszka - nosząca na głowie nieprawdopodobnie szeroki hełm Twi'lekianka - przycisnęła umieszczony na kombinezonie guzik komunikatora i powiedziała: - Tylko dwa. Threepio zdumiał się jeszcze bardziej, jako że w poczet funkcjonariuszy Imperium na ogół nie przyjmowano kobiet, a już prawie nigdy istot innej rasy. Przyjrzawszy się dokładniej, zauważył, że ochronę kombinezony sąpozbawionymi wszelkich naszywek i odznaczeń imperialnymi modelami typu CoMar 980. Mimo to na ramionach i piersiach pozostały ślady, świadczące o tym, że odznaki starannie usunięto. - Żadnych istot żywych na terenie bazy? - odezwał się zapewne zniekształcony cichy, piskliwy głosik, wydobywający się z głośnika komunikatora. - Nie, pani admirał - odparła funkcjonariuszka. - Baza wygląda na wymarłą i splądrowaną. - Prawdę mówiąc, w końcowej fazie epidemii byliśmy świadkami wielu rabunków i rozbojów - pospieszył z wyjaśnieniem złocisty android. - Ja i mój partner naliczyliśmy pięć działaj ą-cych niezależnie grup szabrowników. Rdzeń pamięciowy głównego komputera bazy został tak poważnie uszkodzony, że nawet nie mogliśmy odbierać żadnych sygnałów. - Poddajcie je kilkakrotnemu czyszczeniu - odezwał się ten sam piskliwy głosik. - A później przyprowadźcie do mnie. Chcę wreszcie się dowiedzieć, co takiego wydarzyło się w tym sektorze. - Wiesz, co, Artoo? - powiedział Threepio, kiedy po bardzo dokładnym oczyszczeniu w dwóch komorach radiacyjnych i kąpieli chemicznej w specjalnym pojemniku oba automaty podążały za tą samą twi'lecką panią sierżant do niewielkiej windy, nad której drzwiami wisiał napis: „Do użytku prywatnego". - Wydaje mi się, że to jest, mimo wszystko, statek imperialny. Chociaż nie widziałem żadnych znaków, świadczących, że należy do któregoś z lordów czy satrapów byłego Imperium, dowodzi tego kształt 366 i wykonanie kadłuba. Co ciekawsze, mundury członków załogi także nie są mi znane. Możliwe, że mamy do czynienia z przypadkiem zakrojonej na wielką skalę kradzieży przedmiotów, należących kiedyś do Imperium. Kradzieży, dokonanej przez kogoś zupełnie neutralnego. Drzwi kabiny windy bezszelestnie się zasunęły. Klatka lekko drżała, kiedy jechała w górę. Artoo zaszczebiotał. - Tajna operacja? - zdziwił się Threepio. - Jakiej tajnej operacji mógłby się podjąć którykolwiek spośród pozostałych imperialnych gubernatorów? Jestem pewien, że w tym wszystkim chodzi o coś innego. Drzwi windy się otworzyły. Threepio wiedział, że imperialni kapitanowie i admirałowie mieli zawsze zwyczaj malowania ścian gabinetów na czarno. Po części chodziło o to, aby łatwiej było dbać o czystość i porządek, a po części o to, aby onieśmielić i zastraszyć przesłuchiwane ofiary. Pod tym względem komnata, do której zaprowadzono oba automaty, nie okazała się wyjątkiem. Threepio uświadamiał sobie, że za przypominającymi obsydianowe lustra panelami czaiły się konsolety i ekrany komputerowych monitorów. Domyślał się, że przyciśnięcie odpowiedniego guzika spowodowałoby pojawienie się krzeseł i, jeżeli konieczne, innych mocniej szych lamp. W podobny sposób ukazałyby się, gdyby zachodziła potrzeba, urządzenia do rejestracji zeznań i mechanizmy ograniczające swobodę ruchów - jak również lustro, przybory do golenia albo wino, kofeina i beignety, jeżeli już o tym mowa... Wszystkie te rzeczy bladły jednak w porównaniu z przedstawionym w postaci cyfrowej zestawem identyfikacyjnych współczynników i parametrów, dotyczących kobiety - wysokiej, szczupłej i silnie umięśnionej - która siedziała na jedynym fotelu, jaki ustawiono w tym pomieszczeniu. W odartym z wszelkich oznak imperialnym mundurze wyglądała władczo i dumnie. Ognistorude włosy spływały po plecach niczym ogon komety, a lodowate jak kulki łożysk oczy płonęły w bladej i pozbawionej wszelkiego wyrazu twarzy. Threepio jeszcze nigdy nie widział tej kobiety na własne fotoreceptory, ale jako wyspecjalizowany i doświadczony protokolarny android, dysponował bogatym zestawem danych o wszystkich ludziach, którzy kiedykolwiek byli obdarzeni jakąś władzą, i natychmiast zorientował się, z kim ma do czynienia. - Wielkie nieba, Artoo! - wykrzyknął. - Wygląda na to, że do mojej pamięci wpisano niewłaściwe dane! Zgodnie z informa- 367 ejami, jakimi dysponuję, dochowująca wierności Imperium pani admirał Daala powinna być martwa. - Masz rację, androidzie - odezwała się cicho kobieta. - Jestem martwa. Han Solo zastanawiał się, czy żaden spośród członków jego rodziny nie cierpiał na pomieszanie zmysłów. Zaplótł ręce na piersi i podziwiał widok, jaki rozciągał się za twardą transpastalową płytą iluminatora: dwie kanonierki klasy CEC, „Courane" i „Ogniojad", pięć czy sześć lżej szych krążowników i kilkanaście eskortowców, a także myśliwce typów X i E. Wyraźnie widoczne na tle usianych ognikami gwiazd rzeczywistych przestworzy, wisiały nieruchomo jak srebrzyste duchy albo białe ryby. Były wprawdzie najnowszymijednostkami, jakimi dysponowała Nowa Republika, i w niczym nie przypominały dziwacznych, przestarzałych potworków, na których latali rebelianccy piloci, ale Han wiedział, że wszystkie są obsadzone przez szczątkowe załogi, składające się z bliskich wyczerpania mężczyzn i kobiet. Ich dowódcy nie mogli nawet marzyć o tym, żeby zwyciężyć w walce z tym, czemu już wkrótce będą musieli stawić czoło. Prezentowały się jednak całkiem nieźle jak na sfałszowane hologramy, powstałe w wyniku niesamowitego pomysłu i pospiesznej realizacji. Han odwrócił się tyłem do iluminatora „Sokoła" i popatrzył na ekran głównego monitora, gdzie Lando, który w towarzystwie drugiego pilota, Sullustanina Niena Numba, właśnie wrócił z Al-gara na pokładzie jednego ze statków gwiezdnej floty, obliczał współrzędne skoku przez nadprzestrzeń. Tymczasem Chewbacca odczytywał sygnały, przesyłane przez zdalnie sterowane urządzenia, znajdujące się po przeciwległej stronie Mgławicy Świecącej Woalki. - Nawiązać z nimi łączność? - zapytał Solo. Wookie zawył na znak, że uważa to za bardzo dobry pomysł. - Dokąd się kierowali? - No cóż, jeżeli sądzić po współrzędnych punktu, w którym wyskoczyli z nadprzestrzeni - odezwał się Lando, wystukując kilka następnych poleceń - mógł to być albo sam Meridias, co byłoby idiotyzmem, jako że od wieków na planecie nie zaobserwowano żadnych śladów życia - albo jeden ze światów systemu Chorios. 368 Calrissian sprawiał wrażenie zmęczonego wyprawą, podjętej z myślą wezwania posiłków, ale był, jak zawsze, wykąpany, ogolony i starannie uczesany. Han, który czuł się i wyglądał, jakby pokonał wiele kilometrów wyjątkowo trudnej trasy, nawet nie chciał się zastanawiać, j akim cudem przyj acielowi udaj e się taka sztuka. - Założyłbym się, że chodziło o Pedducis Chorios - ciągnął tymczasem Lando. -Pozbycie się wszystkich mających powiązania z miejscowymi władcami piratów i lordów przestępczego świata będzie wprawdzie niezwykle trudne, ale może okazać się zyskowne. W przeciwieństwie do niej Nam Chorios jest planetą nieurodzajną i niegościnną. - Ta-a - zgodził się potulnie Han. - Tyle że dzięki zdumiewającemu zbiegowi okoliczności właśnie z tego świata pochodzi niejaki Seti Ashgad, który przysięgał na wszystkie świętości, że była cała i zdrowa, kiedy Leia odlatywała. Teraz zaś, kiedy wszyscy dostali nagle kręćka z powodu zniknięcia przywódczyni Nowej Republiki, do czorta, ktoś przylatuje i usiłuje opanować właśnie Nam Chorios! - Ale to szaleństwo! - zaprotestował urażony Calrissian, j ak-by ten pomysł drasnął jego honor przemytnika. - Któż mógłby chcieć dokonywać inwazji Nam Chorios? - Nie mam poj ęcia - odparł Solo. - Ale myślę, że już wkrótce się dowiemy. Pochylił się nad pulpitem komunikatora, po czym wybrał główny kanał łączności i uruchomił urządzenie. - Tu mówi kapitan Solo. Dokonujemy skoku w nadprzestrzeń w punkcie o współrzędnych siedem-pięć, a wyskakujemy w punkcie dziewięć-trzy-dziewięć-trzy-dwa... Kiedy Lando uświadomił sobie, że punkt skoku znajduje się tak blisko, jego oczy zalśniły. - Hanie, stary kumplu... Han zamknął w dłoni obudowę mikrofonu urządzenia. - Chcemy znaleźć się tam przed nimi, no nie? - zapytał. -Uspokój się. Wiem, co robię. - To, co chcesz zrobić, spowoduje, że roztrzaskamy się o powierzchnię Nam Chorios, jeżeli ktoś pomyli się choćby o jeden włos. - A zatem niech nikt nie pomyli się nawet o włos - uciął Han, po czym znów odwrócił się w stronę komunikatora. - Kurs na Nam 24 - Planeta zmierzchu 369 Chorios. Spodziewam się, że kiedy wrócimy do normalnej przestrzeni, zostanie podjęta próba przechwycenia, więc niech wszyscy mają oczy szeroko otwarte. Ponownie spojrzał na ekran, na którym nie przestawały ukazywać się sygnały czujników. Trzy gwiezdne niszczyciele. Sześć lekkich krążowników klasy karrak. Dwie kanonierki. Oraz roje dziwnych cylindrów, które nawet nie pokazywały się na ekranie. Roj e bezgłośnych, śmiercionośnych kosmicznych igieł - jednostek typu CSNR - które tylko czekały, żeby rozerwać ich na strzępy w chwili, kiedy wyłonią się z nadprzestrzeni. Han pomyślał, że chyba jest szalony. - Zaczynamy, Chewie - powiedział. - Pchnij tę dźwignię. ROZDZIAŁ Kiedy Lukę znalazł się w odległości kilku kilometrów od zbocza Ponuraka, uświadomił sobie potęgę szalejącej wokół stanowiska artylerii burzy Mocy. Poczuł pulsowanie krwi w skroniach, a jego serce ścisnęło się z wściekłości i przerażenia. Pilotowany przez niego Mobąuet szybował ponad dnem wąwozu niczym wielka, czarna latająca jaszczurka, a w powietrze unosiły się odłamki skał i kryształowe głazy. Odrywane od ziemi potężną siłą, zaczynały wirować jak w koszmarnym tańcu. Uderzały o smukły kadłub śmigacza i powodowały rysy na powierzchniach twardych, transpleksowych osłon pomieszczenia dla pasażerów. - To Beldorion - szepnął Liegeus. -Nadal potrafi do pewnego stopnia władać Mocą. Mimo to j eszcze nigdy nie widziałem, żeby w taki sposób wykorzystywał swoje umiejętności. Przenigdy. Lukę zgrzytnął zębami. Wiedział, że taki sam ślepy strumień energii przepływa w tej chwili również w innym miejscu planety. Niszczy urządzenia, od których zależy życie i byt ludzi, a może także demoluje inne odlewnie i kuźnie, okaleczając ich pracowników. I wszystko po to, aby Seti Ashgad mógł unieszkodliwić jedno stanowisko artylerii i otworzyć korytarz, którym odleciałby jeden statek. W tym celu musiał zniszczyć tylko j edno działo. Kiedy wylecieli z usytuowanego ponad artyleryjską wieżą wąwozu, Lukę odezwał się cicho: - Już tam są. 371 Większa część wieńczącej prastarą budowlę metalowej i drewnianej obronnej palisady sprawiała wrażenie zniszczonej jednym potężnym szarpnięciem Mocy. Belki, wsporniki i zwoje kolczastego drutu zaśmiecały znajdujące się u stóp wieży osypisko, utworzone przez odłamki skał i okruchy kryształów. Od czasu do czasu, unoszone złośliwymi porywami Mocy, w górę szybowały szczątki obronnej konstrukcji i ogromne głazy. Wirowały w powietrzu jak szalone, po czym rozbij ały się o mury wieży. W pewnej chwili Lukę dostrzegł, jak zardzewiała belka oderwała się od ziemi niczym oszczep, ciśnięty ręką niewidzialnego mocarza. Ciągnąc za sobą splątane zwoje ostrego jak brzytwa drutu, spadła między walczących ludzi, biegających, strzelających i kryjących się pośród szczątków obronnej palisady, wciąż jeszcze wieńczącej górną część wieży. Wymierzając ciosy na oślep jak oszalała maczuga, wyrządziła jeszcze więcej zniszczeń, a potem spadła, pociągając za sobąfrag-menty konstrukcji oraz dwójkę Racjonalistów. Tymczasem na szczycie wieży - przed drzwiami, przez które można było dostać się do środka i zejść na niższe poziomy - nadal toczyła się zażarta walka. Lukę, spoglądając z dużej odległości, j aka dzieliła wylot wąwozu od artyleryj skiej wieży, nie miał pewności, ale wydawało mu się, że równie zawzięty bój, w którym jednak bierze udział mniej ludzi, wrze wokół uzwojeń i osłony samego stanowiska artylerii. Zrozumiał, że Racjonaliści usiłują za wszelką cenę wedrzeć się do środka i zniszczyć albo chociaż uszkodzić laserowe działo, podczas gdy ubrani w łachmany The-ranie starają się równie zaciekle im przeszkadzać. Smugi strzałów z blasterów i jonowych działek krzyżowały się w porannym powietrzujakjasnobłękitne błyskawice, ale z powodu wciąż jeszcze szalejącej burzy Mocy, często chybiały celu. Theranie, którzy bardzo szybko to zauważyli, wkrótce zrezygnowali nawet z rzucania włóczni i strzelania z łuków. Również kamienie, pociski czy kule, wystrzeliwane z proc, wyrzutni czy luf broni palnej, zmieniały tory lotu i wirując w powietrzu, znikały jak niesione wiatrem plewy. - To musi być Beldorion - stwierdził Liegeus. Niecierpliwym gestem odgarnął kosmyk włosów, który opadł na oczy. - Wydaje mi się, że powinien przebywać gdzieś dalej, może nie na samej linni frontu... o, tam! Pokazał srebrzysty przedmiot, będący okrągłą repulsorową platformą, unoszącą się w pewnej odległości od podstawy wieży. 372 Lukę dostrzegł spoczywające na niej zwinięte ciało gigantycznego Hutta - silnie umięśnione i podobne do monstrualnego ślimaka albo groźnego węża. W niczym nie przypominało opasłego cielska rozleniwionego Jabby. Skywalker poczuł także odór rozkładającej się Mocy... pozostałości zanikających umiejętności i gnijących resztek dawnej świetności. Napłynął do j ego nozdrzy podobnie j ak wówczas, gdy przebywał w mieszkaniu Taseldy. Wydawało mu się, że pod wieloma względami wyczuwa coś gorszego niż to, co promieniowało od Vadera, a nawet Palpati-ne'a. Przynajmniej tamci mogli poszczycić się marzeniami o potędze i władzy. - Co robimy? - zapytał fałszerz hologramów. Lukę wycofał szturmowy śmigacz nieco dalej w głąb wąwozu, z którego się wyłonili. Wiedział, że latający pojazd nie powinien być wykorzystywany j ako antygrawitacyjna platforma, j eże-li nie zmodyfikuj e się zbiorników nośnych. Mimo to Rydwan miał przymocowane do nich silniki, które przyniosłyby zaszczyt niejednej szturmowej jednostce, na jakiej miał okazję latać mistrz Jedi. - Trzymamy się z całej siły. - Co właściwie zamierzasz zrobić? - spytał Liegeus. Głupie pytanie - pomyślał Skywalker. Wcisnął przycisk, aby nadać maszynie największe możliwe przyspieszenie, po czym zacisnął palce na rękojeści dźwigni turbiny wytwarzającej siłę ciągu. Uważał, że chyba nikt nie powinien mieć żadnych wątpliwości co do tego, j aką akcj ę można było podj ąć w tych okolicznościach. Po chwili skaliste zbocza wąwozu zamieniły się w błyszczące kotary. Unoszone podmuchami wiatru okruchy kryształów smagały osłony i kadłub maszyny. Wylot wąwozu pospieszył na ich spotkanie, a wyrwy w uszkodzonej obronnej konstrukcji zaczęły rosnąć przed dziobem niczym dziwaczna gigantyczna tarcza strzelnicza. - Luke'u! -jęknął Liegeus, zamykając oczy. Śmigacz pokonał dwudziestopięciometrową przepaść, oddzielającą ostatni grzbiet górskiego pasma od wierzchołka wieży, jak bojowy pies nek albo tresowany tikkiar, rzucający się na ofiarę. W odpowiedniej chwili Lukę odciął dopływ energii do turbin i zahamował. Osadził Rydwan pośród walczących ludzi, którzy widząc, co się dzieje, rozpierzchli się na boki. Jednym z wo- 373 jowników szturmujących wieżę okazał się Gerney Casio. Ujrzawszy go, Skywalker wyskoczył z maszyny i potykaj ąc się, przebiegł po pokrytych plamami krwi i wyszczerbionych kamieniach odsłoniętego wierzchołka wieży. - Musisz powstrzymać swoich ludzi! - krzyknął, kiedy znalazł się obok niego. Przez chwilę wszyscy byli tak zdumieni poj awieniem się czarnego śmigacza, że usłuchali, mimo iż Gerney nie wydał im rozkazu. - Zostaliście podstępnie oszukani! - powiedział Lukę, starając się, żeby usłyszeli go wszyscy - wojownicy, mężczyźni i kobiety, kryjący się za naprędce ustawionymi barykadami, i ci, którzy na chwilę przerwali atak na samo laserowe działo. - Jesteście wykorzystywani. Seti Ashgad, rzekomo dążący do rozwoju handlu, chce w ten sposób osiągnąć tylko jeden cel! Porozumiał się ze Spółką Loronar i zamierza sprzedać prawo do rabunkowej eksploatacji bogactw naturalnych tej planety! Nie obchodzą go wasze farmy! Nie myśli o dostawach lekarstw, środków opatrunkowych ani sprzętu medycznego! Nie zamierza dostarczać wam pomp, narzędzi ani maszyn rolniczych! Powiódł spojrzeniem po zakurzonych, zakrwawionych i posiniaczonych twarzach wojowników. Dostrzegł okryte łachmanami sylwetki, wyłaniające się z prowizorycznych kryjówek. Wpił spojrzenie w rozgniewane oczy, z których wyzierało niedowierzanie. W którejś grupie napastników zauważył Arvida, ciotkę Gin i szwagra właściciela „Błękitnego Blerda". Rozłożył ręce. - Wcale nie myśli o was. - Zastrzelmy tego skomlącego psa - odezwał siej eden z Racjonalistów. Uniósł broń, ale Skywalker, posługując się Mocą, wyszarpnął blaster z dłoni mężczyzny, zanim ów zdążył wymierzyć. Oślepiająca biała błyskawica odłupała fontannę okruchów z kamieni, tworzących osłonę klatki schodowej za jego plecami. - Skąd to wszystko wiesz? - wrzasnął inny woj ownik, przezornie kryjący się za plecami pozostałych. - Wiem to - odparł cicho mistrz Jedi - ponieważ udało mi się dostać do jego domu. Nie robi tego z myślą o tobie ani nikim innym. - Mówi prawdę. 374 Tuż za plecami Luke'a otworzyły się niespodziewanie jakieś drzwi - bardzo szybko - i równie pospiesznie się zamknęły. Mistrz Jedi usłyszał szczęk otwieranego zamka w tej samej chwili, kiedy Gerney Casio i dwaj stojący obok niego mężczyźni rzucili się, by przytrzymać płytę i uniemożliwić zamknięcie... Nie zdążyli. Oczom wszystkich ukazała się Leia. Leia, umorusana i ubrana w łachmany. Jej zlepione, zmierzwione włosy zwisały w nieładzie, a palce rąk i przeguby były obandażowane. To, co pozostało z ozdobnych złocistych butów, zostało przewiązane rzemieniami i paskami srebrzytej taśmy, by się nie rozpadło. Kobieta nie trzymała żadnej broni, ale blaster na jednym biodrze i rękojeść świetlnego miecza na drugim wymownie dowodziły, że nie jest bezbronna. Z pewnościąbyła to jednak Leia Organa Solo, przywódczyni Nowej Republiki. Dyplomatka, którą wielu z pewnością znało z tysięcy informacyjnych wideogramów, a wszyscy - kobiety i mężczyźni - ze sfałszowanego hologramu, jaki niedawno pokazywał im Seti Ashgad. Tłum zamarł. Zapadła pełna zdumienia cisza. - Mówi prawdę - powtórzyła Leia. Z naszytej na biodrze kieszeni spodni wyciągnęła plik arkuszy flimsiplastu z komputerowymi wydrukami. Sporządziła je, zanim wyrwała się z więzienia. - To kopie korespondencji, jaką prowadził Ashgad z dyrektorami Spółki Loronar, moffem Getellesem z Antemeridiana oraz pionkami i szpiegami, których umieścił w radzie Nowej Republiki. Czy ktoś z was zna się na komputerowych szyfrach? Z szeregu wojowników wystąpił Booldrum Casio. - Ja się znam, proszę pani. - A zatem bez trudu stwierdzisz, czy zastosowane w tych dokumentach systemy kodowe pochodzą z osobistego komputera Se-tiego Ashgada. Pucołowaty mężczyzna zmienił ogniskową soczewek wzmacniaczy wzroku i pobieżnie przejrzał wydruki, a później popatrzył na Gerneya, jakby pragnął go przeprosić. - Ona ma rację - powiedział. -Dokumenty należą do Ashgada. Sam pomagałem instalować te kody. - Co jeszcze nie oznacza, że sama nie spreparowałaś tego wszystkiego, dziewczyno - wybuchnął rozgniewany Casio. W tym czasie jednak inni wojownicy wyrywali arkusze plastu z rąkjego kuzyna. Zapoznawali się z treścią listów, notatek, uzgodnień i kon-cesji. 375 - Fabryka w Dolinie Ciernistego Wiatru? Sześciomiesięczna przymusowa praca? Żaden człowiek nie przeżyje tam nawet tygodnia! - Obowiązek zapewnienia odpowiedniej liczby robotników? - Transportowanie pozyskanych surowców poza planetę? Czy to przypadkiem nie chodzi o zwykłą kradzież? - Ustalenie standardowej ceny za duszki? - I to na poziomie sześćdziesięciu siedmiu kredytów? - Flota okupacyjna... Czy ktokolwiek powiedział nam choćby słowo na temat okupacyjnej floty? - Flota okupacyjna już zajęła pozycje na orbicie - oznajmił Skywalker. Uniósł rękę i wymierzył palec w górę. Kilku Racjonalistów, którzy mieli elektroniczne makrolornetki, skierowało je tam, gdzie pokazywał. Pośród gwiazd, wciąż jeszcze widocznych na porannym niebie, raz po raz rozbłyskiwały mikroskopijne jasne punkty. Nie przejmując się chórem przekleństw i okrzyków, Leia zarzuciła ręce na szyję Luke'a i serdecznie go ucałowała. - A co z Dzymem? - zapytała. - Ashgad... - Wiem wszystko na temat Dzyma - powiedział Lukę. - Nawet jeżeli naprawdę toczy się tam jakaś bitwa - jeżeli rada Republiki wysłała jakieś statki, żeby powstrzymać flotę Ge-tellesa - nie sądzę, żeby zrezygnował z zamiaru opuszczenia planety na pokładzie „Powiernika". Będzie chciał zabrać tyle dro-chów, ile zdoła. - Procedury, umożliwiające start statku, jeszcze nie zostały zainstalowane. - Z tym problemem poradzi sobie każdy kompetentny inżynier... - Leia odwróciła głowę i spojrzała na wysiadającego z Rydwanu mężczyznę, który przeciskając się przez tłum napastników, przeskakuj ąc nad leżącymi w nieładzie kablami i belkami oraz pokonuj ąc opór szalejącej burzy Mocy, ruszył w jej stronę. - Lie-geus! Objęła go, a starszawy mężczyzna odwzajemnił uścisk, zbliżywszy porośniętą siwymi włosami głowę do j ej skroni. - Moje drogie dziecko, tak sięcieszę, że cię widzę całąi zdrową! Nigdy w życiu, przenigdy nie spodziewałem się, że zechcesz uciec. - A zatem wcale mnie nie poznałeś - odparła Leia. 376 Uśmiechnęła się promiennie do fałszerza hologramów, a Lie-geus po chwili odwzajemnił uśmiech. - No cóż - powiedział, kręcąc głową. - Chyba j ednak domyślałem się, że spróbujesz. - Posłuchaj, Liegeusie - odezwał się mistrz Jedi. - Jak sądzisz, co wie Ashgad na temat oprogramowania tego statku? Jakimi umiejętnościami dysponuje pod tym względem? Czy może zainstalować te programy? Może sprawić, że „Powiernik" wystartuje i odleci? - Oczywiście, że tak - odparła niecierpliwie Leia. - Seti Ashgad był j ednym z najwybitniejszych specj alistów od napędów nad-świetlnych, jakich miała Stara Republika. To właśnie on za-proj ektował napęd myśliwca typu Z-95! - To on był projektantem? - zapytał Lukę, spoglądając na siostrę, ale nadal niczego nie rozumiejąc. - Przecież maszynę typu Z-95 zaprojektowano przed pięćdziesięciu laty! - Seti Ashgad jest wciąż tym samym Setim Ashgadem! -oświadczyła Leia. - To Dzym utrzymuje go przy życiu przez te wszystkie lata. Tymczasem otaczający ich mężczyźni i kobiety coraz głośniej kłócili się i złorzeczyli, odrzucając wymyślane przez Gerneya Ca-sla argumenty, rzekomo świadczące o dobrych intencj ach Ashgada. Arkusze flimsiplastu krążyły, podawane z j ednych zabrudzonych i zakrwawionych rąk do drugich, ale Lukę zwrócił uwagę, że Umol-ly Darm i ciotka Gin natychmiast chowały do kieszeni wszystkie, jakie wpadały w ich ręce. Wkrótce nawet therańscy fanatycy, ukryci dotąd za osłonami laserowego działa, opuścili stanowiska obronne i przyłączyli się do niedawnych przeciwników. Ujrzawszy to, Gerney Casio wyrwał się z rąk trzymających go towarzyszy i ze zwinnością, o którą Lukę nawet by go nie podejrzewał, chwycił czyjąś torbę wypełnioną granatami. Wskoczył na najbliższąbelkę strzaskanego rusztowania, po czym, kierując się w stronę lufy działa, wdrapał się jeszcze wyżej. - Powstrzymaj cie go! - krzyknęła Leia, ale było już za późno. W momencie gdy Gerney rzucał wiązkę odbezpieczonych granatów, ktoś strzelił do niego z karabinu blasterowego. W następnej sekundzie kilkanaście innych zimnych jak śmierć laserowych sztychów przeszyło ciało mężczyzny. Nikt jednak jakoś nie pomyślał o tym, aby strzelić do szybujących w powietrzu granatów, które 377 wleciały za poplamioną czarną krawędź osłony działa. Po chwili całą wieżą wstrząsnęła potężna eksplozja, z lufy działa wystrzelił kłąb czarnego dymu, a napastnicy i obrońcy potoczyli się jak piłki. Kiedy wszyscy wstali i przepychaj ąc się, pospieszyli za osłonę, by przekonać się, co uległo uszkodzeniu, tłum stratował ciało martwego Gerneya. Leia cicho zaklęła. Skywalker przesunął dłonią po czerwonych, nabrzmiałych śladach po ukąszeniach drochów, jakie pozostały na jego ciele, po czym wzdrygnął się, nie potrafiąc ukryć obrzydzenia. - Czy da sieje naprawić? - zapytał półgłosem Liegeus. - Nie wiadomo. Nie dysponujemy odpowiednimi narzędziami. - Umolly i ciotka Gin zabrały jakieś z osady... - Nie zdążą na czas - oceniła Leia. - Pamiętam, że w tamtym hangarze widziałam opancerzonego Łowcę Głów i starą kanonierkę. Możecie wymontować główne działko z kadłuba Łowcy. W ten sposób będziecie dysponowali wystarczającą siłą ognia, żeby go zestrzelić. - Hangar z pewnością jest dobrze strzeżony... - Syndroidy nie funkcjonują - przypomniała Leia. - Zanim uciekłam, zniszczyłam urządzenie sterujące, a nie sądzę, żeby Ash-gad miał czas je naprawić. Chodźmy. Lukę wskoczył z powrotem do kabiny Rydwanu. W tym czasie Umolly i ciotka Gin odrywały jednostki antygrawitacyjnego napędu od platform, za pomocą których Racjonaliści dostali się na wierzchołek wieży. Kiedy skończyły, zajęły się przymocowaniem ich do burt czarnego szturmowego śmigacza. Dopiero j ednak kiedy Mobąuet przeleciał nad parapetem, otworzyły się pokiereszowane drzwi klatki schodowej, umożliwiającej dostanie się do wnętrza wieży, i na plac niedawnego boju wyszła Callista. - Witaj, Liegeusie - powiedziała, wyciągając rękę do filozofa. Jej szyję wciąż jeszcze opasywał kabel, zakończony słuchawką staroświeckiego komunikatora. - Tam, w dole, mamy wszystkie narzędzia, potrzebne do naprawy. - Przydadzą się mniej więcej tak samo jak wasze śmieszne strzały - oświadczyła porywczo ciotka Gin, nie przestając szperać w pojemniku ze swoimi narzędziami. Później wcisnęła ogromną zardzewiałą skrzynię w dłonieLiegeusa. -Weźto, synu. Jeże- 378 li chodzi o mnie, nie spędziłam dziesięciu lat na tych kosztownych skałach tylko po to, żeby widzieć, j ak zabieraj ą j e ci oszuści z Loronara. Powiodała wszystkich w głąb wieży. Liegeus przystanął na najwyższym stopniu i przez chwilę spoglądał na Callistę. Zapewne porównywał jej zmęczoną szczupłą twarz z obliczem kobiety, która najpierw była narzędziem w rękach Taseldy, a później wpadła w łapy Beldoriona. - Miło mi, że mimo tych wszystkich... uhmm... nieprzyjemnych przeżyć widzę cię całą i zdrową - powiedział cicho. - Muszę podziękować ci za to, że otworzyłaś mi oczy i pozwoliłaś ujrzeć we właściwym świetle wszystko, co wyprawiał Ashgad. Nigdy nie przypuszczałem, że wpadnę w taką wściekłość, iż odważę się to powiedzieć. Miałaś rację. Callista pokręciła głową. - Obawiałeś się o swoje życie - przypomniała. - Gdybyś dowiedział się o tym wcześniej, mogłoby przydarzyć ci się jakieś nieszczęście. Wyglądajednaknato, że i tak jakieś ci się przydarzyło. Jestem rada, że znalazłeś w sobie tyle hartu ducha, że zaopiekowałeś się Leią. - Po tym, j ak nie umiałem zaopiekować się tobą? Oprócz szczerego wstydu, jaki malował się w jego oczach, widać w nich było także wyrzuty sumienia, i Callista nie mogła sienie uśmiechnąć. - Potrafię sama troszczyć się o siebie - powiedziała. - Większość kobiet to potrafi. - Nie musisz mnie o tym przekonywać - odparł Liegeus. -Wiesz, że szuka cię twój adorator? - Wiem - odrzekła cicho Callista. - Proszę mi wierzyć, szanowna pani admirał, że to jest absolutnie wszystko, co potrafię powiedzieć na ten temat. Threepio wykonał jeden z ludzkich gestów, który umiał najlepiej naśladować. Rozłożył ręce w ten sposób, że znalazły się pod idealnym kątem względem ciała, a później wyciągnął palce dłoni. Zamierzał podkreślić w taki sposób, że jest przyjaźnie nastawiony i nie ma niczego do ukrycia - chciałby wyjawić powierzone mu tajemnice, ale w takiej sytuacji czuje się naprawdę bezradny. 379 Mimo to zapisane w jego pamięci programy, umożliwiające przetwarzanie na postać cyfrową i rozumienie mowy gestów i ruchów ludzkiego ciała, pozwoliły mu zorientować się, że kobieta nie uwierzyła w ani jedno słowo. Kiedy przemówiła, jej cichy, ochrypły głos mógł każdego wprawić w przerażenie. - Mój wojskowy stopień brzmi „pani admirał", a nie „szanowna pani admirał", androidzie. Jestem... byłam oficerem imperialnej floty, dorównującym innym oficerom, którym także go nadano. A zatem, ilekroć będziesz zwracał się do mnie, pamiętaj o tym, aby tytułować mnie we właściwy sposób. Jej oczy przypominały popiół - wypalone, wyczerpane i pokonane. Threepio nie sądził, by z jakichkolwiek ludzkich oczu mogły wyzierać taka pustka, gorycz i zniechęcenie. - Kiedyś wspólnie z Tarkinem mogłam rządzić całym Imperium - ciągnęła równie cicho i powoli Daala, jakby zastanawiała się nad każdym słowem. - Kiedy wracam pamięcią do tamtych czasów, nawet już nie pamiętam, dlaczego tak się nie stało. Teraz zaś szukam miejsca, w którym mogłabym spędzić resztę życia, nie obawiając się, że ktoś mi w tym przeszkodzi. Przypuszczałam, że takim miejscem mogłaby stać się Pedducis Chorios - należąca do neutralnego sektora planeta, rządzona przez odpowiedzialne i kompetentne władze. Sądziłam, że znajduje się poza zasięgiem zżeranych osobistymi ambicjami, upartych, pozbawionych mózgów kłótliwych szaleńców, skaczących do oczu podobnym sobie idiotom, aby rozerwać na kawałki resztki tego, co było kiedyś najwspanialszym systemem sprawowania władzy, jaki znała ta galaktyka. Nie chcę mieć nic wspólnego ani z nimi, ani z celami, jakie im przyświecają. Ręce Daali spoczywały nieruchomo na poręczach fotela. Kobieta złączyła kolana, a przez cienki materiał przylegających do ciała spodni można było zauważyć kanciaste kształty stawów i wypukłości silnych, prężnych mięśni. Bogate bazy danych złocistego androida zawierały całe mnóstwo przerażających informacji na temat tej kobiety. Uważano ją za jedną z najbardziej błyskotliwych dowódców imperialnej floty, ale zarazem za osobę przypominającą rozwścieczonego bantha - indywidualistkę i samotniczkę, która walcząc, zawsze starała się wyrządzić jak najwięcej zniszczeń. Była kobietą niesamowicie sprawną, kompetentną i uzdolnioną, ale od czasu do czasu ulegała napadom niepohamowanego gniewu. 380 - A teraz przylatuj ę, żeby zostać doradczynią. Zamierzam za-j ąć stanowisko, zaproponowane mnie i moim kolegom przez ped-duckich lordów - ciągnęła równie cicho, jak poprzednio. Chrapliwe brzmienie jej głosu wynikało zapewne ze zbyt dużych ilości gryzących gazów, obecnych w powietrzu, jakim oddychała podczas ostatniej bitwy, stoczonej na pokładzie „Niewidzialnego Młota". Tej samej bitwy* w trakcie której Callista zniszczyła jej flagowy statek. Dotychczas uważano, że żadna kobieta nie przeżyła prawdziwego piekła, jakie wówczas sięrozpętało. -I co znajduję? Threepio nigdy nie radził sobie dobrze z odróżnianiem pytań retorycznych od prawdziwych. - Inwazj ę, zarazę zwaną Posiewem Śmierci, rebelię na wielką skalę, zniszczenia i kradzieże... - Bądź cicho. Złocisty android zapisał tę wymianę zdań w zbiorze danych, przeznaczonych do późniejszej analizy, po czym nadał jej tytuł: „Przesłanki, umożliwiające odróżnianie pytań retorycznych od prawdziwych". Będąc jednostką protokolarną, miał obowiązek dążenia do doskonałości pod tym względem. Doskonale wiedział, że wywiązywanie się z niego może przedłużyć okres j ego przydatności. - Znajduję automaty podróżujące bez niczyjej opieki po całym sektorze - ciągnęła Daala. - Automaty, których powinnością jest rejestrowanie wszystkiego, co dzieje się w pobliżu, ale których odpowiedzi na moje pytania zawierają tyle niepojętych luk i braków, że słuchając ich, nabieram pewności, iż naprawdę dzieje się coś podejrzanego. Wstała i dotknęła uchwytu płyty, umieszczonej w sąsiedniej ścianie. Płyta bezszelestnie się obróciła, a wówczas ukazał się kompletny zestaw najnowocześniejszych elektronicznych urządzeń do analizowania danych. Zwinnymi, długimi, kanciasto zakończonymi palcami Daala przycisnęła trzy klawisze, aby włączyć trzy monitory, a później zdjęła z haka i rozwinęła długi współosiowy kabel. - Na szczęście przed wielu, bardzo wielu laty miałam przy-j aciela, który nauczył mnie, j ak rozmawiać z automatami. - Jak to miło z jego strony - odezwał się jak najuprzejmiej potrafił Threepio. Artoo, który szybciej zrozumiał, o co chodzi, niespokojnie poruszył się i próbował wycofać. Nie pozwolił mu 381 na to sworzeń ogranicznika, który zbrojmistrz pani admirał, zanim doprowadził oba automaty przed jej oblicze, zainstalował i jemu, i złocistemu androidowi. Daala przyjrzała się różnym urządzeniom i zwisającym z nich kablom, przytwierdzonym do cylindrycznego korpusu astronawigacyjnego robota przez biednego kapitana Bortreka, po czym dołączyła zakończony wtyczką kabel do jednego z gniazd, przymocowanych za pomocą samoprzylepnej taśmy. Pstryknęła przełącznikiem, umieszczonym na płycie czołowej analizatora. Artoo zadygotał i na znak protestu cicho zapiszczał. - A teraz - odezwała się Daala, mrużąc zielone oczy - powiedz mi, co naprawdę wydarzyło się w sektorze Meridiana. - Czym, u licha, są te przedmioty? - Lando gorączkowo przejrzał dane, wysyłane przez czujniki z kilku punktów sektora, po czym przełączył monitor w taki sposób, by na głównym ekranie ukazała się następna grupa nieustępliwych, przypominających igły napastników. - I jak wielkie zniszczenia wyrządziło spotkanie z poprzednimi? Chewbacca, zamknięty w szybko ochładzającym się przedziale rufowym statku, warknął coś do mikrofonu komunikatora. Unosił się pod sufitem, usiłując naprawić spalone przewody, otaczane szybko krzepnącą warstwą ochronnej pianki. - Te przedmioty są czymś, co poj awi się na naszych nagrobkach, chłopie - odparł Han Solo. - O ile mogę się zorientować, są jakimiś urządzeniami typu SCNR, podobnie jak syndroidy - stwierdził Calrissian. Zamierzając wzmocnić to jedno, to drugie ochronne pole, nie przestawał przebierać śniadymi palcami po klawiszach i przełącznikach, podczas gdy Han, pilotujący „Sokoła Milenium", zwijał się jak w ukropie. Wykonywał jeden unik po drugim, a nawet zataczał pętle, co było chyba jedyną możliwą strategią obronną w walce z podobnymi do igieł przeciwnikami. - Nigdzie w całej okolicy nie widzę statków floty z Antemeridiana, a zatem ich kapitanowie nie mogąrozkazywać Igłom w normalnym sensie tego słowa. Lecące w pobliżu ich frachtowca „Courane" i „Ogniojad", a także lekka sonda zwiadowcza „Słoneczny Taniec", pilotowana 382 przez Kypa Durrona, który także przybył z pomocą - czyniły to samo. Wykonując uniki, zygzaki i zwroty, usiłowały za wszelką cenę pozostać w pobliżu Nam Chorios, do czasu, aż pojawią się statki inwazyjnej floty. To, że w ogóle udało im się dotrzeć w okolice planety, zawdzięczali faktowi, że uczynili to zaledwie czterdzieści minut przed przylotem rojów przypominających komary napastników. - Chyba żartujesz! - oświadczył Solo. - Wiem, ile kosztuje jeden syndroid! To niedorzeczne! - Słyszałem, że zasada działania syndroidów wykorzystuje j akieś programowalne kryształy, i że to właśnie one tak podbij aj ą cenę... Do licha! - dodał, kiedy dostrzegł oślepiający błysk, a na pulpitach kontrolnych rozjarzyło się jeszcze więcej czerwonych lampek. - Chewie, zostaliśmy znów trafieni. Tym razem poszło pole sterburtowe... Ta-a, wiemo tej wyrwie w polu bakburtowym! Kiedy Han, pragnąc uniknąć kolejnych trafień, wykonywał następną serię uników i zmian kursu, widoczne za iluminatorem gwiazdy zawirowały jak szalone. Niemal muskając błyskawice laserowych strzałów, które śmignęły niebezpiecznie blisko otaczającego grzbiet frachtowca głównego siłowego pola, zastanawiał się nad tym, na ile jeszcze wystarczy mu sił i przytomności umysłu, aby wykonywać zwrot za zwrotem i unik za unikiem. Nie chciał nawet myśleć o tym, jak długo wytrzymają to wszystko baterie i ogniwa. Mimo iż za iluminatorami widział tylko poprzecinane smugami gwiazd ciemności, w pewnej chwili zauważył dryfującego bezradnie „Ogniojada", raz po raz trafianego błyskawicami wystrzeliwanych przez Igły laserowych strzałów. Mógł tylko żywić nadzieję, że wszyscy członkowie załogi nieszczęsnego statku albo dawno zginęli, albo przynajmniej udusili się wskutek braku tlenu. W tym czasie Lando, który nigdy nie potrafił powstrzymać się od dokończenia jaki egkolwiek wyjaśnienia, ciągnął: - Rzecz j asna, cały problem przestaj e istnieć, j eżeli ktoś potrafi syntetyzować te kryształy albo znajdzie sposób zaopatrywania siew nie po niskiej cenie. - Za to my mamy poważny problem! - wrzasnął Han, który właśnie zastanawiał się nad tym, j ak walczyć z nieznośnymi Igłami. Przypuszczał, że skupiając się i starannie mierząc, osiągnął taką wprawę, że powinien trafiać za każdym strzałem. Tymczasem udało mu się zestrzelić zaledwie dwa automaty. Chybiał zaś tyle 383 razy, iż uznał, że dalsza walka z mikroskopijnymi ruchliwymi celami po prostu nie ma sensu. Mógł zatem tylko robić uniki i liczyć na to, że częste zmiany kursu i prędkości wyczerpią zasoby energii napastników. Niestety, wszystko wskazywało na to, że Igły są niezmordowane. - Jedno jest pewne - odkrzyknął Calrissian. - Bardzo zależy im na tym skalistym świecie. Masz jakiś pomysł, jak poradzimy sobie ze statkami floty, kiedy w końcu się pojawią? - Nie martw się o to. Jeżeli przylecą, z pewnością coś wymyślimy. Z głębi frachtowca doleciał głośny huk, a na pulpicie kontrolnym zapłonęło jeszcze więcej alarmowych lampek. - MoffGetelles. Daala wyprostowała się i oderwała spojrzenie od ekranu głównego monitora. Po chwili wyłączyła urządzenie i wielka płaszczyzna ściemniała. Mimo to na mniej szych ekranach wciąż j esz-cze widniały ślady długiej, zaciekłej walki, jaką stoczył Artoo, zanim uj awnił zawartość tajnych zbiorów danych na temat zniknięcia Leii i jej obaw dotyczących integralności rady, a także informacji, za zdobycie których ścigano i usiłowano zamordować Yarbolka Yemma. Baryłkowaty robot odpoczywał, odchylony do tyłu i oparty jedynie na dwóch głównych kończynach. Jego postawa w dziwny sposób podkreślała fakt, iż poniósł klęskę. Z różnych gniazd i otworów w korpusie zwisały grube kable i wiązki przewodów, gdyż Daala dokonała zwarcia wszystkich systemów obronnych, uniemożliwiających dostęp do obszarów pamięci. Mimo iż Threepio szczerze współczuł baryłkowatemu partnerowi, pomyślał, że powinien mieć na uwadze także własne bezpieczeństwo. Nie musiał korzystać z pomocy androidów przesłuchujących, aby dojść do przekonania, iż wysoka, rudowłosa kobieta, siedząca nieruchomo w czarnym skórzanym fotelu, jest naprawdę bardzo, bardzo rozgniewana. - Ta parszywa, zgniła, oślizgła mała piaskowa larwa - odezwała się spokojnie tonem najnormalniejszej w świecie konwersacji. - Widzę, że nadal trzyma na smyczy tego lizusa Larma... Ścią- 384 gał od niego podczas egzaminu, aby otrzymać awans na kapitana, który przecież mnie się należał. Wysługuje się teraz Spółce Loro-nar... temu gangowi prowadzących legalną działalność rabusiów, którzy sprzedaliby własne siostry każdemu, kto sowicie zapłaci... Oślizgłe glisty. Wszyscy, bez wyjątku. Więcej godności mają Ra-natowie albo Huttowie. Threepio dokonał pospiesznego przeglądu podzbioru zapisanych w „Przesłankach" informacji, ale mimo to nie potrafił właściwie ocenić, czy kobieta domaga się, by jej odpowiedział, czy też woli, żeby milczał. Tymczasem Daala ześlizgnęła się z fotela i uklękła, po czym zajęła się odłączaniem różnych kabli i przewodów, wystających z otworów w korpusie małego robota. Nie przerywając pracy, mówiła cicho, jakby do siebie: - Żal mi j ej... waszej przywódczyni Nowej Republiki. - Złocisty android, trochę oburzony, doszedł do wniosku, że kobieta zwraca się do jego baryłkowatego przyjaciela. - Córki księcia Ba-ila Organy. Był człowiekiem honoru i wychował jąw taki sposób, aby także wiedziała, co to honor. W tamtych dobrych czasach wszystkie nasze poczynania cechował honor. Honor i odwaga. Wstała i potrząsnęła głową, a wówczas jej długie, oświetlone przyćmionym blaskiem paneli jarzeniowych włosy, błysnęły niczym płomienie. W j ej oczach, w których nie przestawała malować się rezygnacja, zalśniły błyski zimnego, bezlitosnego gniewu. - To właśnie honor sprawił, że wstąpiłam do imperialnej akademii. To prawda, zależało mi także na zdobyciu władzy, ale przede szystkim kierowałam się honorem i odwagą. A teraz? Kim są ludzie, pragnący zdobyć władzę? Larwami, żerującymi na trupie Imperium. Wampirami, które sprzedałyby najbliższych paserom, stręczycielom i zachłannym dusigroszom. Tarkin umarłby ze wstydu. Spojrzała na Threepia, więc złocisty android przemógł się i powiedział: - Nie dysponuję żadnymi wiarygodnymi informacjami, które pozwoliłyby na wyciągnięcie wniosku, że przedstawiciele Spółki Loronar zajmuj ą się paserstwem... - Byłam głupia. - Daala dotknęła jakiegoś przycisku, umieszczonego na obudowie, i elektroniczne urządzenie do wyciągania informacji bezszelestnie schowało siew ścianie. - Byłam głupia, ponieważ myślałam, że zostawienie ich za sobą jest tak łatwe 25 - Planeta zmierzchu 385 jak przeklęcie ich i wyjście z pomieszczenia. Może przez całe życie byłam taka głupia. Podeszła do fotela i przycisnęła niemal niewidoczny guzik, umieszczony na jednej z poręczy. - Yelnorze? - powiedziała. - Zorganizuj konferencję, w której mogliby wziąć udział kapitanowie wszystkich statków. - Statków? - zainteresował się złocisty android, nie kryjąc zdumienia. Daala uniosła głowę. W j ej wypełnionych goryczą oczach odmalowało się zdziwienie, że oprócz niej jeszcze ktoś przebywa w gabinecie. - Statków-powtórzyła. - Jestem przewodniczącąNiezależne-go Towarzystwa Osadników, do którego należą ponad trzy tysiące kolonistów, licząc także żony i dzieci. Wszyscy dochowali wierności dawnemu stylowi życia. Pozostali do końca wierni porządkowi i ideałom, stanowiącym kiedyś samo serce Nowego Ładu. Służyli jako oficerowie na pokładach imperialnych okrętów i ubolewali z powodu nieustannych waśni, kłótni i walk o władzę. Wzdrygali się, słuchając słownych pojedynków, toczonych na dyplomatyczne sformułowania przez najróżniejszych karierowiczów i parweniuszy. Niektórzy z nas są szanowanymi głowami rodzin, dyrektorami przedsiębiorstw albo urzędnikami. Wszyscy pragniemy tylko, aby wreszcie zostawiono nas w spokoju. W tym celu zawarliśmy umowę z lordem K'iinem ze Srebrnego Unifiru, na mocy której kupiliśmy półtora miliarda akrów gruntu - najmniejszy spośród trzech kontynentów, znajdujących sięnapołudniowej półkuli Pedducis Chorios. Pragniemy skolonizować go i żyć, j ak uznamy za stosowne. I nie mam najmniejszego zamiaru - zakończyła, wyciągając rękę i poklepując Artoo po wypukłej kopułce - siedzieć z założonymi rękami i przyglądać się, jak moja inwestycja - a raczej nasza inwestycja - idzie na marne tylko dlatego, że taki ignorant, lizus, wykolejeniec i głupiec jak moff Getelles pragnie być do końca parszywego, wazeliniarskiego życia popierany i utrzymywany przez Spółkę Loronar. Nie zawaham się nawet wówczas, jeżeli wyrzucenie go z tego sektora oszczędzi waszej przywódczyni -i jej pozbawionej moralnego kręgosłupa i zapaskudzonej przez obce istoty senatorskiej radzie - zakłopotania i poniżenia, na które w całej pełni zasługują. Pstryknęła przełącznikiem jeszcze jednego komunikatora i do życia obudziły się umieszczone na ścianach gabinetu ekrany mo- 386 nitorów. Ukazały się na nich twarze ośmiu mężczyzn - trzech spośród nich nosiło, podobnie j ak Daala, pozbawione naszywek i odznaczeń ponure imperialne mundury - a także dwóch kobiet. Poważne, bez wyrazu oblicza nawykłych do wykonywania rozkazów ludzi, którzy kierowali na kobietę takie same, zrezygnowane zgorzkniałe oczy. - Moi przyjaciele - odezwała się Daala. - Wygląda na to, że niedługo czeka nas j eszcze j edna walka. ROZDZIAŁ - Jest za nami. Leia wyprostowała się i uklękła. Nie przejmując się tym, że niosący tumany kurzu wiatr rozwiewa jej długie włosy, dostosowała ogniskową soczewek należącej do ciotki Gin makrolornetki. Tymczasem Mobąuet śmigał nad przepastnymi wąwozami, omij ał błyszczące jak szkło strome zbocza, przelatywał nad pokrytymi okruchami przypominających diamenty kryształów kopulastymi wzgórzami, albo opadał jak kamień w głąb kilkunastometrowych przepaści, dopóki znów nie zaczynały działać antygrawitowy. W takich warunkach było niemożliwe dostrzeżenie czegokolwiek, co znajdowało się w odległości mniejszej niż trzydzieści, a czasami nawet piętnaście metrów za rufą maszyny. Mimo to Leia wiedziała. - Beldorion? Opadła z powrotem na dno osłoniętej kabiny, a potem zaczęła sprawdzać zasobniki energii miotaczy płomieni i blasterowych karabinów, które chwilę przed odlotem dostała od Umolly Darm i Arvida. Uśmiechnęła się ponuro, zwróciwszy uwagę na wyśmienitą jakość broni, nienaganny stan, srebrzysto-czarne barwy i umieszczony w nie rzucaj ącym się w oczy miej scu znak, będący wizerunkiem podwójnego księżyca. I napis, który głosił: WYDZIAŁ UZBROJENIA SPÓŁKI LORONAR „Zawsze najlepsi - zawsze pierwsi" - pomyślała. Chociaż starała się robić to dyskretnie, przestrzegała zasady, aby nie latać żadną jednostką, pilotowaną przez brata. Teraz jed- 388 nak, chyba dopiero po raz drugi albo trzeci w życiu, była naprawdę wdzięczna, że Lukę miał i rozwijał talent, dzięki któremu uważano go za jednego z najlepszych pilotów, służących Rebeliantom. A poza tym, ponieważ Rydwan został wyposażony w pokładowe urządzenia, sterujące pracąjednosteknapędowych, mogła sprawdzić i uzbroić wszystką broń, jaką dysponowała. Nie musiała się obawiać, że za każdym razem, kiedy pokonywali niewielkie wzniesienie - albo wyniosłe wzgórze - i włączały się antygrawitory, zatrzęsie się jak worek i pogubi kości. Prawdę mówiąc, czuła się tak, jakby siedziała na łóżku we własnej sypialni. - Ajeżelijuż o tym mowa, w jaki sposób sprowadzająte śmi-gacze? - zapytała, sadowiąc siew obitym czarną skórą wygodnym fotelu i spoglądaj ąc po kolei na niewielki barek, komplet elektronicznych urządzeń i telekomunikacyjnego sprzętu.- Jest niemal tak duży jak myśliwiec typu B. - Jeżeli wierzyć w słowa Arvida, ci z Loronara musieli dokonać siedmiu albo ośmiu zrzutów, zanim udało im się przechytrzyć aparaturę celowniczą działa. - Lukę przeleciał Rydwanem nad szczeliną, która musiała mieć o wiele większą głębokość, niż przypuszczał. W następnej chwili, pragnąc zmniejszyć obciążenie jednostek napędowych, zatoczył długi, łagodny łuk nad niemal pionową ścianąj akiegoś wąwozu, po czym poszybował w górę skalnego grzbietu niczym parzący się słoneczny smok, wzlatujący ku niebu. - Ciotka Gin zaklinała się, że co najmniej raz, a może dwa razy znajdywała szczątki wraków maszyn, które roztrzaskały się podczas lądowania. Podobno zbiła maj ątek, każąc płacić Ashgadowi za naprawy. Mówi, że kupowała niezbędne części od Theran, a zatem i oni musieli czasami znaleźć to i owo. Wszystko to działo się w ciągu ostatniego roku. - A tymczasem Q-Varx organizował spotkanie z „przywódcą Racjonalistów" z tej planety. - Leia pokręciła głową. -Nie mówię, że zawierzyłabym mu, gdyby chodziło o moje życie, ale sprawiał wrażenie istoty szczerej i prawdomównej. Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że mógłby wziąć udział w tak perfidnym spisku. - Może naprawdę był szczery i prawdomówny - odparł łagodnie Lukę. - Może nie widział niczego złego w wywoływaniu wojny w całym sektorze i podejmowaniu ryzyka rozprzestrzenienia się jakiejś zarazy, zwłaszcza że ktoś mu powiedział, iż sprawuje nad nią władzę. Prawdopodobnie sądził, że to wszystko jest ceną za domaganie się uznania praw ludzi, którzy dążą do postę- 389 pu, a lekceważenie praw innych osób, pragnących zachowania dotychczasowego ładu. Przypuszczam też, że nie wiedział, iż zaraza, jaką zamierzali zawlec, to Posiew Śmierci. - Zapewne masz rację - przyznała Leia. - Ale, moim zdaniem, powinien był wiedzieć. Osoba, zajmująca tak wysokie stanowisko, nie może być aż tak głupia i naiwna. Przez cały czas Lukę, pilotując śmigacz, zmieniał ustawienia najróżniejszych przełączników. Posługując się Mocą, nieustannie uwalniał i wysyłał myśli, aby poznać teren za najbliższym grzbietem. Chciał znać położenie przeszkód, zanim pojawią się przed dziobem, aby móc prześlizgiwać się obok nich bez obawy o uszkodzenie maszyny. Jego głowy nie chciała j ednak opuścić myśl, że jest jeszcze coś innego. Coś, czego nie zauważył albo na co nie zwrócił uwagi. Planetę zamieszkiwały jakieś żywe istoty. Niewidzialne, niedotykalne, ale niewątpliwie inteligentne i umiejące posługiwać się Mocą. „Nie pozwól im na to. Nie pozwól im na to". Komu miał na to nie pozwolić? I dlaczego zapamiętał wizję, jaka przyśniła mu się poprzedniej nocy? Tę, w której widział szturmowców, dręczących Jawów? Dlaczego miał wrażenie, że bez względu na to, kim była owa tajemnicza istota, która stała tam, w wąwozie, obok uszkodzonego śmigacza, i przyglądała się, jak radzi sobie z naprawami, czekała na niego tuż za następnym wzniesieniem i za kolejnym zakrętem usianej odłamkami skał drogi? Nigdy przecież niczego ani nikogo nie zobaczył. - I jeszcze jedna rzecz, której jestem absolutnie pewien -dodał po namyśle, jakby do siebie. - Q-Varx nie wiedział nic na temat Dzyma. Zastali wrota hangaru zamknięte. Podobnie jak drzwi, wiodące z hangaru na klatkę schodową, którą można było się dostać na górę, do fortecy Ashgada. Skywalker uważał, że do zniszczenia drzwi wystarczy połowa ładunku jonowego blastera, ponieważ wrota i tak były osłabione po strzale, jaki wymierzyła w nie Leia, kiedy uciekała. Siła tamtego strzału tylko wgięła drzwi, ale ich nie wyłamała, więc teraz Leia nastawiła blaster na pełną moc i wypaliła. Huk, jaki rozległ się w zamkniętym pomieszczeniu, na chwilę ich ogłu- 390 szył. Krztusząc się drobinami pyłu i brodząc po kolana w stosach szczątków i gruzu, brat i siostra podeszli do ziejącej dziury. - A mówiłem, że wystarczyłoby trzy czwarte. - Nie możemy tracić czasu. Możliwe, że Leia potrafiła zachowywać cierpliwość podczas rozmów z ambasadorami i dyplomatami - pomyślał jej brat bliźniak, uśmiechając się w skrytości ducha i przerzucając przez ramię jeden z dwóch miotaczy płomieni, które zabrali - ale było równie oczywiste, że nadal uwielbiała niszczącą siłę ognia ręcznej artylerii. - Co zrobiłaś z syndroidami? Lukę wciąż jeszcze nie potrafił oswoić się z myślą, że chociaż wyglądały jak ludzie, w rzeczywistości były tylko bezdusznymi automatami. - Zniszczyłam centralnąj ednostkę steruj ącą. Leia omiotła długim jęzorem ognia wszystkie stopnie schod-dów, wiodących na pierwszy podest, nie zapomniała także o podłodze, ścianach i sklepieniu. Oboje mieli na twarzach gogle, które znaleźli w hagarze, ale mimo to Lukę musiał kilka razy zamrugać, zanim odzyskał ostrość wzroku. Kiedy wchodzili na półpiętro, pod butami trzeszczały miażdżone czarne pancerze spalonych drochów. Stanęli na podeście, a wówczas Leia ponownie posłużyła się miotaczem płomieni. - Będziemy musieli o tym pamiętać, jeżeli Loronar nie zrezygnuje z wysyłania tych Igieł - powiedziała. - Tyle że każdy dowódca, wart pobieranego żołdu, z pewnościąukryje centralny sterownik w samym sercu największej bojowej stacji, jaką znajdzie w całej galaktyce. - No cóż, ty także przebywałaś kiedyś ukryta w samym sercu największej bojowej stacji, jaką znała galaktyka -przypomniał Lukę, szczerząc w uśmiechu zęby. Oboje pokonywali właśnie następną partię schodów. - Ale jeżeli nie znajdziemy nikogo, kto chciałby znów wpuścić nas do środka z urządzeniem namierzającym, przyczepionym do ogona - odcięła się Leia, przesuwając gogle na czoło - byłoby lepiej, gdybyśmy nie liczyli na podobne szczęście. - W powietrzu unosiły się chmury kurzu i sadzy, a mimo to klejnoty, przymocowane do złotych spinek w jej włosach, niedorzecznie się rozjarzyły. -Te Igły muszą mieć jakieś słabe punkty. Takie, które pozwolą je zniszczyć bez dobierania się do centralnego sterownika. 391 Przystanęli na progu drzwi, wiodących do pomieszczenia, w którym mistrz Jedi spotkał Dzyma i wyrwał Liegeusa z łap odrażaj ącego życiopij cy. Podłoga wyglądała j ak morze poruszaj ących się drochów. Brat i siostra, posługując się miotaczami płomieni, omietli ją kilkakrotnie długimi, zachłannymi jęzorami oślepiająco żółtego ognia. Później przebiegli po permabetonowej powierzchni, mając wrażenie, że biegną po płycie rozżarzonego do czerwoności paleniska. Po ich pokrytych grubą warstwą kurzu twarzach spływały krople potu, a podeszwy butów zostawiały na podłodze czarne, dymiące ślady. Okazało się jednak, że drzwi, prowadzące do pomieszczeń technicznych, są także zamknięte. Widząc, że siostra unosi gotowy do strzału jonowy blaster, Lukę położył dłoń na jej ramieniu. - Przecież widzisz, że są pokryte pancerzem, odpornym na blasterowe strzały. Przycisnął guzik świetlnego miecza. Cicho bucząc, z rękojeści broni Jedi wysunęła się długa kolumna zielonkawego światła. Leia obejrzała się przez ramię na zniszczone drzwi, wiodące na klatkę schodową. Lukę natychmiast zrozumiał, czym było, a raczej kim było to, co wyczuła siostra. On tam jest - pomyślał. Niemal widział, jak wspina się po kolejnych stopniach, coraz wyżej dźwigając ogromne, ciężkie, zwinięte jak skorupa ogromnego ślimaka oślizgłe cielsko. Wydawało mu się, że w ciemnościach dostrzega, j ak płoną złowieszcze rubinowe oczy. Poczuł, że ogarnia ich huraganowy wir Mocy, nad którą nikt nie sprawuj e żadnej władzy. Usłyszał w myślach Dzyma, szepczącego, że ci ludzie - te bladoskóre małe larwy, ci zbuntowani, śmieszni nieszkodliwi Jedi - za wszelką ceną muszą być powstrzymani. Wsunął świetliste ostrze broni do środka zamka, a potem kilka razy obrócił i sprawdził, czy drzwi dadzą się otworzyć. Zadrżały, ale nie puściły. - Muszą mieć j eszcze j eden zamek - powiedział. - Zapewne ukryty gdzieś w murze, może za futryną... - Tutaj. Leia wysunęła klingę własnego miecza. Lukę zaczął się zastanawiać, j akim cudem udało się j ej go ukryć, kiedy Seti Ashgad porywał siostrę z pokładu „Borealisa". Nie miał jednak czasu, żeby o to zapytać, ponieważ nagle podłoga pod ich stopami zadygotała, wstrząśnięta siłąodrzutu star- 392 tującego statku. Oświetlające nadproże drzwi bursztynowe lampki przygasły i zmieniły barwę na czerwoną. Lukę zacisnął zęby, aż zgrzytnęły. - Odlatują! Wysoko, nad górną krawędzią muru, ukazała się szara kanciasta sylwetka wznoszącego się „Powiernika". Z dysz wylotowych silników tryskały strumienie oślepiającego ognia. Statek kierował się ku wąskiemu korytarzowi, j aki powstał w systemie obronnym planety po zniszczeniu stanowiska artylerii na zboczach Ponuraka. W tej samej chwili Leia wsunęła ostrze własnej broni do drugiego zamka i drzwi się otworzyły - przez powstały otwór runęła niosąca tumany kurzu fala gorącego powietrza, rozgrzanego przez silniki odlatującego statku. Na permabetonowych płytach lądowiska pozostało kilka zapomnianych kryształów, zwanych duszkami. Spoczywały obok wolnego miejsca, w którym musiały stać wielkie skrzynie. Obok nich leżało także mnóstwo konaj ących małych drochów, na które padały promienie bladego słońca. Zapewne wypadły z nieszczelnych pojemników, które Dzym wniósł na pokład „Powiernika". A w przeciwległym krańcu lądowiska spoczywał Łowca Głów. Klapa jednostki napędowej była otwarta, a z wnętrza zwisały wiązki wyszarpniętych kabli. Lukę zaklął i podbiegł do myśliwca. Ujrzawszy to, Leia puściła się do kanonierki. Mimo iż z jej wnętrza także wyrwano różne kable, maszyna nie sprawiała wrażenia poważnie uszkodzonej. - Potrafisz go naprawić? -krzyknęła do brata, wspinając się do kabiny kanonierki. - Na szczęście zabrakło im czasu, żeby zniszczyć działa. - Myślę, że tak - odkrzyknął Lukę po chwili. - Wszystko wskazuj e na to, że centralny rdzeń nie j est uszkodzony. Za bardzo się spieszyli... Podaj mi ten zestaw narzędzi, który stoi obok ławy, dobrze? Leia wyskoczyła z kabiny i podbiegła do warsztatowej ławy. Odwróciła czerwony metalowy wózek z narzędziami i rezerwowymi ogniwami, po czym przyciągnęła go do brata, który przeprowadzał pospieszne badania diagnostyczne. - Wymontuj działa! - krzyknął, ukryty do połowy ciała w czeluści luku. - Kiedy zwolnisz zatrzaski, powinny wyskoczyć same, tylko musisz później na nowo dołączyć rdzenie... Leia chwyciła obcęgi i złączki do rdzeni, a później pobiegła po permabetonowej płycie, zupełnie jak w czasach, kiedy oboje 393 byli dziećmi Rebelii. Miała wrażenie, że za chwilę do pomieszczenia wedrą się imperialni szturmowcy. Niemal słyszała, jak ze wszystkich naprędce rozmieszczonych klaksonów wydobywa się przeraźliwy jazgot... Nasłuchiwała. Nasłuchiwała. Wiedziała, że nadchodzi. Wyczuwała potęgę i gniew, i odór gnijącego mrocznego szlamu istoty, która była kiedyś prawdziwym rycerzem Jedi i naprawdę umiała posługiwać się Mocą. Wymontowała pierwsze działo i zaciągnęła je w pobliże kadłuba Łowcy, a potem zajęła się wyjmowaniem drugiego. W pewnej chwili uzmysłowiła sobie jednak, że nie może czekać ani chwili. Lukę niemal zniknął we wnętrzu myśliwca typu Z-95, a „Powiernik", podobny do popielatego anioła śmierci, wznosił się coraz wyżej, lecąc na spotkanie z flotąLoronara... A później usłyszała dźwięki, j akie wydawał, kiedy powietrze wydobywało się z jego krtani. Chrapliwe, charczące odgłosy - podobne do mlaśnięć lepkiej fali. Po permabetonowej powierzchni lądowiska przetoczyła się smrodliwa fala oparów amoniaku, a tuż za niąnapłynął mroczny jak bezgwiezdna noc odór rozkładającej się Mocy. Leia wyskoczyła z kabiny kanonierki i podbiegła do drzwi, po drodze ściągając kurtkę i odpinając kaburę z blasterem. Odrzuciła ją na bok, dobrze wiedząc, jakie sztuki potrafi wyprawiać Moc z blasterami. Beldorion Wspaniały poruszał się niewiarygodnie szybko. Pokonał podwórze w kilku długich ni to susach, ni to poślizgnięciach. Pod łuskowatą skórą prężyły się grube, silne mięśnie. Z ust ciekła strużka błyszczącej lepkiej mazi, a oczy przypominały dwa płonące ofiarne stosy. Błyszczały, przepełnione tylko jedną chęcią. Zapewne Hutt nawet nie uświadamiał sobie, że owo graniczące z obsesj ą pragnienie nawet nie zrodziło się w j ego mózgu. Mimo zasłony tańczących w powietrzu i oświetlonych promieniami słońca drobin kurzu, widział stojącą na progu drzwi kobietę. Szczupłą, drobną i opromienioną drżącą aureolą mglistego blasku. Taselda? - pomyślał. - Dawna przeciwniczka, odwieczny wróg? Nie, to nie była ona. Drobna kobieta, dysponująca umiejętnościami Jedi. Istotka, którą sprowadził Ashgad i której pożądał Dzym. Mała figurka, trzymająca miecz świetlny, płonący w jej dłoni niczym smuga ujarzmionego gwiezdnego blasku. 394 - Nie wystawiaj mojej cierpliwości na próbę, mała księżniczko. -Wysunął klingę własnego miecza. Śmiercionośny pomrukujący pręt, który ukazał się w jego dłoni, zapłonął blado fioletowym, j akby chorowitym blaskiem. - Wprawdzie minęło wiele lat i może w tej chwili wydaję ci się leniwym starym ślimakiem, ale zapewniam cię, że nadal jestem tym samym Beldorionem. Czuj ąc, że j ej serce bij e przyspieszonym rytmem, Leia uważnie go obserwowała. Przypominała sobie, j ak szybko umiał poruszać się Jabba. Kołysał się boku na bok i zataczał, ale zawsze dbał o to, aby środek ciężkości ciała znajdował się we właściwym miejscu. Pamiętała, jak pewnego razu rozgniewał się na jednego ze służących -może grubą ochmistrzynię, która zatańczyła, a może cierpliwego kucharza - i puścił się za nią albo za nim, wymachując sękatą laską. W pamięci Leii pozostało wspomnienie szybkości, z jaką poruszało się nawet takie opasłe i nie nawykłe do biegania cielsko. Mimo to nie odczuwała przerażenia. Nie odpowiedziała i wyczuła, że ten fakt wprawił go w zły humor. Uświadomiła sobie, że zaliczał się do istot, które lubiły wyjaśniać i tłumaczyć przyszłym ofiarom, dlaczego pragnie je zabić. To dobrze. - Byłaś taką słodką dziewczynką. Nie zmuszaj mnie... Leia ruszyła do ataku. Dała dwa susy i pchnęła - dokładnie tak, jak nauczyła ją Callista. Było to czyste cięcie, podobne do błysku miniaturowej eksplozji. Beldorion, który nie przestał czegoś tłumaczyć, tylko z trudem zdołał uchylić się przed ciosem, ale odpowiedział nieprawdopodobnie szybko. Siła jego pchnięcia, które Leia przyj ęła na klingę własnej broni, omal nie połamała jej nadgarstków. Stwierdziła, że czuje drżenie obu mieczy nie tylko w głowie, ale także we wszystkich kościach. Ostrza raz po raz krzyżowały się i splatały, furkotały i warczały. Wygiąwszy ciało w łuk, uniknęła kolejnego, wymierzonego w głowę ciosu, ale z trudem się uchyliła, kiedy opadaj ąca klinga zmieniła kierunek i głośno skwiercząc, przeleciała poziomo. Callista uprzedziła ją, że to stara, ale dosyć ryzykowna sztuczka. Wymagała dużej wprawy i niemal uniemożliwiała obronę przed atakiem przeciwnika. Leia cofnęła się, chyba po raz pierwszy przerażona ogromem kryjącej się w cielsku Hutta zwierzęcej siły. Po chwili j ednak rzuciła się do kolejnego ataku, wskutek czego zmusiła przeciwnika do obrony. Skupiła uwagę wyłącznie na 395 monstrualnym cielsku i ognistych ostrzach tańczących przed jej oczami mieczy. Wjej umyśle nie było miejsca na nic innego. Uświadomiła sobie jednak, że Beldorion, który umiał zwijać i rozwijać się jak długi wąż, dysponuje o wiele większym zasięgiem działania. W następnej chwili musiała odskoczyć w bok, a nawet się przetoczyć. Callisto, Luke'u, dziękuję wam za ćwiczenia, po których nabrałam większej wprawy - pomyślała, unikając smagnięcia długim ogonem. Zerwała się na równe nogi i skoczyła ku przeciwnikowi. Płonące ostrze w j ej dłoni wyglądało j ak strumień żywego ognia. Nie miała ani sekundy do stracenia. Walczyła, a w tym czasie zaraza coraz bardziej oddalała się do pogrążonego w półmroku świata. Nagle potwór znów skoczył ku niej, piorunując spojrzeniem pałających rubinowych ślepi. Ponownie smagnął ogonem, ważącym chyba setki kilogramów, ale szybkimjakbicz. Leia z trudem uchyliła się przed ciosem. Żałowała, że nie potrafi posługiwać się tak wprawnie Mocą jak Lukę, gdyż wówczas mogłaby unieść własne ciało. Ostrza mieczy jeszcze raz spotkały się, skrzyżowały, splątały i rozdzieliły. Ciężko dysząc, Leia uskoczyła na bok, nagle pragnąc znaleźć się w większej odległości. Nie przestawała obserwować czubka ogona, ale starała się pozostać na tyle blisko, aby nie przegapić okazji do zadania ciosu. Odskok i doskok - tłumaczyła jej Callista. - Tylko w taki sposób kobieta może prowadzić walkę. Nagle potężny ogon drgnął, a Hurt jak gigantyczny wąż sprężył się do zadania kolejnego ciosu. Leia uniosła ostrze w obronnym geście i otworzyła umysł na przepływ Mocy. Wyczuła, że jej przeciwnik jeszcze raz zmieni kierunek opadania jasno fioletowej klingi - skieruje pionowo opadające ostrze w taki sposób, aby rozcięło jej ciało poziomo. Uczynił tak, a Leia zanurkowała pod ostrzem jego miecza i cięła zamaszyście z boku na bok. Klinga j ej broni niczym rozżarzony drut wniknęła głęboko w miękkie zielonkawe ciało. Pozostawiła długie, ociekające posokąrozcięcie, po czym głośno skwiercząc, wynurzyła się spomiędzy wiotczejących mięśni. Leia przebiegła obok Hutta i jak potrafiła najszybciej, uskoczyła do tyłu, a tymczasem ogromne cielsko pękało coraz szybciej. Wylewały się z niego ociekające lepką mazią olbrzymie narządy i wnętrzności, które wybuchały w zetknięciu z twardą powierzchnią lądowiska. Leia usłyszała, że Beldorion zaryczał z wściekłości - tylko raz - a potem ujrzała, że wypuścił zakończonąmglistofioletowym 396 ostrzem rękojeść świetlnego miecza, która potoczyła się po per-mabetonowych płytach. Wreszcie zwiotczał i opadłjak przekłuty balon albo pusty worek. Ciężko dysząc, ale nie wypuszczając rękojeści zapalonego miecza, Leia stała, pokryta plamami lepkiego śluzu. Ujrzała, że Lukę wygrzebuje się spod kadłuba Łowcy Głów i wskakuje do kabiny. Ociekając posoką i mazią, uniosła rękojeść broni i zasalutowała, brat w odpowiedzi wykonał taki sam gest, po czym zatrzasnął owiewkę. Przedtem jednak popatrzył na siostrę. Doskonale rozumiał, co zobaczył w jej oczach. To było pierwsze zwycięstwo, Leii. Pierwszy triumf, odniesiony nad cieniem Vadera. Zwycięstwo, które miało pozwolić jej zaakceptować siebie. Wiedział także, od kogo nauczyła się tego charakterystycznego zamaszystego cięcia klingą z boku na bok. Przycisnął guzik i przesłał energię do repulsorów. Łowca Głów obudził się do życia i j ak oswobodzony sokół poszybował w niebo. Wznosił się o wiele szybciej niż „Powiernik". Szybciej nawet niż myśliwce przechwytujące, ponieważ zaprojektowano go w taki sposób, by mógł łatwo uniknąć trafienia przez jakiekolwiek laserowe działo. Zapewne nieraz dokonywał tej sztuki w przeszłości. Pamięć nawigacyjnego komputera zawierała współrzędne wszystkich miejsc na powierzchni planety, w których rozmieszczono stanowiska artylerii. Była to artystyczna, dokładna i przepięknie precyzyjna robota, bez wątpienia wykonana przez Lie-geusa. Lukę wybrał ten fragment programu, który miał skierować maszynę ku korytarzowi, strzeżonemu przez działo na stoku Ponuraka. Wiedział, że właśnie tym szlakiem przelatywał „Powiernik". Przypomniał sobie błyski światła, jakie widział niedawno na niebie... Pomyślał, że musiała toczyć się tam bitwa. Gdzieś wysoko, zapewne na orbicie. A zatem ktoś przyleciał i starał się ich powstrzymać. Czy będą wiedzieli, że powinni wziąć na cel także statek, który wystartował z powierzchni planety? Błękitne niebo zaczynało coraz szybciej zmieniać barwę na granatową. Iskierki gwiazd rozjarzyły się i zapłonęły jak drogocenne klejnoty. Lukę już widział szary niepozorny transportowiec, który wznosił się wysoko nad nim i przed nim i podążał w stronę pojawia- 397 j ących się raz po raz błysków i ogników. Ujrzał republikański statek korsarski, zawieszony w przestworzach po lewej stronie i rozszarpywany na strzępy przez roje mikroskopijnych, zdalnie sterowanych szarobrązowych Igieł. To właśnie takich jednostek pożądało Imperium. Właśnie takie jednostki zamierzała dostarczać mu Spółka Loronar. Jeszcze dalej - tak daleko, że z trudem j e zauważył, dostrzegł okręty floty. Floty Imperium. A w pobliżu dwie - nie, trzy -jednostki Nowej Republiki. Czyżby jedną z nich był „Sokół"? Wykonując uniki i zwroty niczym durkii, doprowadzony do wściekłości przez pasożytujące kleeksy, usiłował strzelać do osaczających go okrętów floty. A wokół aż roiło się od atakujących Igieł, nieprzerwanie wysyłających tysiące mikroskopijnych błysków światła. Skywalker wciąż jeszcze znajdował się za daleko, żeby próbować przesłać jakiekolwiek sygnały, ale w zasięg strzałujego pokładowej broni zaczynał z wolna wchodzić dziwaczny, kanciasty, szary transportowiec. Odlatywali nim Dzym i Ashgad - upiorny ży-ciopijca i jego żałosny pionek- a także czarne skrzynie, wypełnione niechybną śmiercią, która wkrótce pochłonie życie w całej galaktyce. Tylko w tym celu, aby później przekazać je potwornemu zmutowanemu drochowi. Tylko w tym jednym, jedynym celu. Zniszczenia, śmierć i ruiny, ogarniające jeden świat po drugim, żeby Dzym mógł bez jakichkolwiek obaw sycić się życiem wszystkiego, co wpadnie w j e-go łapy. Lukę przycisnął kciukiem guzik spustowy i w przestworza poszybowała nitka oślepiająco białego światła. W następnej sekundzie kadłubem Łowcy wstrząsnęła siła potwornej eksplozji. Szarpnęła myśliwcem, zakołysała i obróciła wokół osi niczym piórko. Spoglądając kątem oka, Lukę zauważył, że nie tknięty „Powiernik" nadal leci poprzednim kursem. Dostrzegł jednak, że obok kadłuba jego maszyny śmignęło coś małego, szybkiego i czarnego. Uchwycił i obrócił drążek sterowniczy, usiłując wyrównać lot maszyny, ale przekonał się, że Łowca wpadł w nie kontrolowany korkociąg. Przyciągany przez siłę grawitacji Nam Chorios opadał swobodnie niczym ciężki kamień. W końcu jednak Lukę opanował maszynę i posługując się umieszczonym w skrzydle Łowcy laserowym działkiem, wystrzelił do „Powiernika" - z rufowych silników transportowca wytrysnął żółty ogień eksplozji. 398 Mimo to dziwaczny statek się nie rozleciał. Zboczył z poprzedniego kursu i zaczął dryfować, a Lukę, który przez cały czas nie przestawał wsłuchiwać siew dźwięki, wydobywające się z głośników dalekosiężnego namiernika, usłyszał przebijający się przez szumy i trzaski zakłóceń cichy głos Ashgada. Mężczyzna prosił, żeby ktoś zechciał pospieszyć na ratunek. Na chwilę przedtem, zanim Łowca Głów zaczął ponownie opadać, mistrz Jedi zauważył, że od imperialnej floty odłączył się i skierował ku dryfującemu transportowcowi niewielki krążownik klasy karrak. Pomyślał, że zanim Imperium zdąży się zorientować, co je spotyka, Posiew Śmierci rozprzestrzeni się na wszystkie systemy gwiezdne galaktyki. Później musiał skupić całą uwagę na pilotowaniu. Sztuczna grawitacja w kabinie myśliwca nie funkcjonowała. Zmagając się z wywołanymi przez opadanie atakami nudności, nie przestawał zmieniać położeń przycisków i przełączników. Zamierzał przesłać energię ze zbytecznych w takiej sytuacji ochronnych pól do repulsorów. Starał się zmienić kierunek przepływu mocy, żeby nie roztrzaskać się podczas lądowania. W kabinie panował nieznośny, palący w płucach upał, a spiesząca na spotkanie z nim powierzchnia planety przypominała bezkresne jezioro, wypełnione błyszczącym stopionym szkliwem. Pędziła, żeby zetrzeć go na proszek. Lukę widział oślepiająco białe, jakby rozżarzone wierzchołki gór, rzucających długie czarne cienie. W pewnej chwili zauważył kryształowe iglice tsilów. Nagle poczuł szarpnięcie i zorientował się, że wznowił pracę jeden z silników. Natychmiast uchwycił jeszcze silniej drążek sterowniczy. Poczuł opór, ale wyrównał lot i rozpoczął zataczanie łagodnego, obszernego łuku. Po kilku sekundach włączyły sięre-pulsory, co w znacznym stopniu zmniejszyło prędkość opadania. Wydawało mu się, że leci, otoczony kolumną jaskrawego światła, ale nie miał pojęcia, gdzie w końcu wyląduje. Nagle obok kabiny przeleciała z głośnym sykiem laserowa błyskawica. Och, wielkie dzięki - pomyślał Lukę... Widocznie znalazł siew zasięgu strzałów innego stanowiska artylerii. A może komuś udało się naprawić działo, umieszczone na zboczu Ponuraka. Wyprowadź maszynę z łuku. Wyrównaj lot. Nie pozwól, żeby przestały pracować repulsory. Prześlij do nich jeszcze więcej mocy. Stopniowo wyłącz główny napęd. 399 Callisto... - pomyślał, pragnąc bardziej niż czegokolwiek w życiu, żeby móc jeszcze chociaż raz się z nią zobaczyć. - Callisto... Przelatywał nad równiną. Nad ciągnącym się jak okiem sięgnąć dnem wyschłego oceanu, usianym podobnymi do diamentów kryształami. Widział wij ące się j ak węże szeregi tsilów, które z tak dużej wysokości wyglądały, jakby maszerowały. Rozpoznał Dziesięciu Kuzynów. Widział inne kręgi i inne szeregi, stojące w taki sposób, aby wskazywały ogromne skupiska duszków, ukryte w niedostępnych górach. Tworzyły dziwaczny zawiły wzór, widoczny tylko wówczas, j e-żeli przelatywało się na dużej wysokości. Wzór, który targał coś w j ego świadomości... przypominał na wpół zapomniane senne marzenia. Lukę szarpnął drążek sterowniczy do tyłu tak energicznie, jak potrafił, a następnie otworzył umysł na przepływ Mocy... ponieważ oślepiające błyski światła, odbijające się od powierzchni gruntu, powtarzały się tak szybko, że niczego nie widział - i wylądował. Później nie potrafił przypomnieć sobie, j akim cudem wyskoczył z kabiny Łowcy Głów, zanim maszyna eksplodowała. Domyślał się, że znów posłużył się Mocą, aby znieczulić ciało na fizyczne bodźce, dopóki nie odpełznie na mniej więcej bezpieczną odległość. Nie miał poj ęcia, w którym miej scu w końcu wylądował ani jak nikłe są szansę ocalenia. Wydawało mu się, że w tej chwili to i tak nie miało znaczenia. Liczyło się tylko to, że flota Imperium ocaliła Dzyma... Dzy-ma i zniewolonego figuranta Ashgada... i czarne skrzynie, w których kryły się miliony drochów... i obietnice możliwej do opanowania niewidocznej śmierci... i niewyczerpane źródło drogocennych kryształów, potrzebnych do budowy mikroskopijnych szerzycieli śmierci. Już wkrótce po Republice pozostanie j edynie wspomnienie, podobnie j ak po resztkach Imperium i każdej innej cywilizacji, która zdołała opanować trudną sztukę międzygwiezdnych lotów. Na placu boju pozostanie tylko Dzym, tłusty i syty, i rozglądający się wokół siebie w poszukiwaniu następnych ofiar. Lukę leżał nieruchomo, czując pod plecami ostre krawędzie i wypukłości kryształów. Zamknął oczy i głęboko oddychał, mimo iż jego nozdrza drażnił dym, unoszący się z płonącego wraku Łowcy. Wiedział, że powinien wstać, ale zarazem uświadamiał sobie, że nie może. 400 Miał wrażenie, że znów stoją kręgiem wokół niego. Milczący, niewidzialni. Jeżeli zamierzacie mnie zaatakować, atakujcie - pomyślał mistrz Jedi czując, że ponownie jego umysł zaczyna pogrążać się w ciemnościach snów o szturmowcach i Jawach. - Jeżeli chcecie mnie dopaść, na co jeszcze czekacie? A później, błądząc na samej krawędzi świadomości, przypomniał sobie zawiłe wzory, które widział, przelatując wysoko nad tsilami. Pamiętał góry, które w tych snach przemawiały do niego, i nagle uzmysłowił sobie, że przecież to samo widzieli Na-słuchiwacze: przemawiały do nich skały. Jesteście żywe! - powiedział w myślach, niewiarygodnie zdumiony. Bardziej zdumiony niż kiedykolwiek w życiu. Poczuł, że omywa go fala zgody i potwierdzenia. Ujrzał w myślach jaskrawe barwy: błękitne jak rdzenie tsilów i zielone jak ukryte wysoko w górach między skałami gromady duszków. Żywe, żywe, żywe, żywe... zupełnie jakby w jego mózgu odzywało się echo. I ponownie powróciła wizja sceny ze szturmowcami i Jawami. Rzecz jasna, wykorzystywały tylko wizerunki, jakie mogły znaleźć w jego głowie. Musiały jakoś sprawić, żeby uświadomił sobie, iż są tubylcami... rodowitymi mieszkańcami tego świata, którym wyszarpnięto mózg i zmuszono do niewolniczej pracy dla szturmowców. Przez cały ten czas byłyście żywe! Przez cały czas - zgodziły się z jego zdaniem, a zabrzmiało to jak dźwięki łagodnej muzyki, której źródłem były nie tylko kryształy pod jego plecami, ale tsile, a nawet rysujące się na horyzoncie wyniosłe góry, unoszące się i wnikające w jego kości. Od niepamiętnych czasów. Po nieskończone czasy. Myślimy, i marzymy, i mówimy, i śpiewamy. Utworzył nas ocean, ale potem ocean nas opuścił. Żywiła nas planeta... hojnie, z ognisk serca. Później, tu i tam, pojawili się malutcy ludzie, ale z początku nie zwracałyśmy na nich uwagi. A przynajmniej dopóki nie zaczęli nas zbierać. Zabierali naszych... - tu pojawiło się słowo, którego Lukę nie potrafił w myślach przetłumaczyć - coś pośredniego między braćmi a nami... coś, co stanowiło cząstkę ich umysłów. Przez mózg Skywalkera przepłynęła potężna fala ich gniewu. Gniewu, wywołanego porywaniem krewnych... członków najbliższych rodzin. 26 - Planeta zmierzchu 401 Porwanych i zniewolonych - ubezwłasnowolnionych za pomocą potwornego elektronicznego sygnału, rozrywającego i modyfikującego konfigurację siatki krystalicznej w taki sam sposób, jak ubezwłasnowalniano Jawów w jego śnie, wskutek czego zamieniali się w posłusznych niewolników - a później umieszczanych we wnętrzach Igieł i syndroidów. Stawały się niewolnikami, ale pozostawały krewniakami. W głębi duszy były wciąż takimi samymi tsilami. Lukę wyczuwał, że powolne, długowieczne istoty nie bardzo orientuj ą się, co oznacza to, na co spoglądaj ą, ale on nie miał ze zrozumieniem tego najmniejszych trudności. Ujrzał sterownię „Powiernika". Na podłodze leżały dwa syn-droidy. Wpatrywały się w coś, mimo że nie poruszały oczami. Ich syntetyczne ciało zamieniło się w gnijącą masę, ale mózgi - ciche, nieruchome i spokojne - reagowały na zewnętrzne bodźce, chociaż nie mogły odczuwać bólu. Za sterami siedział Seti Ash-gad. Jego twarz przypominała pręgowaną, krwawiącą miazgę. Mężczyzna krztusił się i walczył, by się nie udusić. We włosach, w fałdach ubrania i na skórze roiły się tysiące drochów, które wreszcie mogły przestać obawiać się zabójczego blasku planety Nam Chorios, odbitego od powierzchni jej kryształów. W pewnej chwili Skywalker, spoglądając poprzez gałki oczne syndroidów, zauważył, jak jeden brązowy insekt wielkości kciuka zniknął w czeluści półprzymkniętych ust Ashgada. Za mężczyzną stał Dzym. Rozpięta do pasa szata ukazywała obnażony tors, pełen otwieraj ących się i zamykaj ących małych ust, otworów, szczelin i wypustek, poruszających się niczym jadowite węże. Nie potrafiąc opanować wyrazu pożądania i zachwytu, jaki malował się na niemal ludzkiej twarzy, istota nie przestawała kierować spojrzenia na główny iluminator, za którym olbrzymiała srebrzysta sylwetka imperialnego lekkiego krążownika. - „Powiernik"?- wychrypiał czyjś głos w odbiorniku komunikatora. - „Powiernik", tu mówi wielki admirał Larm, dowódca floty sektora Antemeridiana. Lukę był tak zdumiony i oszołomiony oglądaną wizją, że miał spore kłopoty ze skupieniem uwagi. Czy mimo tych wszystkich krzywd, j akie im wyrządzono - zapytał w myślach - możecie nadal z nimi rozmawiać? Odczuł niepewność i zakłopotanie, a później usłyszał w głowie chór mruczących głosów... przebłyski bólu, przerażenia i zrozumienia okropności, jakie przeżywali porwani i zniewoleni 402 bracia i krewni. Wszystko było jednak rozmyte, nieostre i niewyraźne. Brakowało czegoś, co mogłoby te myśli ukierunkować i odegrać wobec nich rolę przewodnika. Mogły to widzieć, ale nie mogły rozumieć, podobnie jak on nie potrafił pojąć wizji, które przesyłały mu we śnie tsile - odwieczni Stróżowie tej planety. Po chwili mistrz Jedi stwierdził, że w jego umyśle rozbłysnął inny obraz... sylwetki „Powiernika", powiększającej się na tle oglądanej z przestworzy i przypominającej błyszczący purpurowo-bia-ły klejnot tarczy planety. I krążownika klasy karrak, zbliżającego się do szarego transportowca. Dziwił się, że słyszy również słowa, przechwytywane przez elektroniczną świadomość Igieł i przekazywaną z powrotem krewniakom, tsilom. - Tu mówi wielki admirał Larm, dowódca imperialnej floty sektora Antemeridiana. Upoważniono mnie, by serdecznie powitać was w imieniu moffa Getellesa. Uświadamiając sobie, że odbiera dwie wizje naraz, Skywalker ujrzał toporny kształt kadłuba szarego transportowca i zbliżającą się srebrzystą sylwetkę krążownika. Na to wszystko nałożył się znów obraz sterowni „Powiernika". Seti Ashgad uniósł głowę jak osoba zamroczona alkoholem, a potem rozejrzał się, jakby dopiero teraz zaczynał uświadamiać sobie, co dzieje się wokół niego. Tymczasem Dzym odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął upiornym, odrażaj ącym rechotem. W ciemnościach j ego triumfuj ące oczy płonęły piekielnym blaskiem niczym rozżarzone węgle. Lukę głęboko odetchnął i zamknął oczy. Przez krótką chwilę zastanawiał się, jak to wszystko wpłynie najego myśli, mózg i umiejętność posługiwania się Mocą. Mimo to dzięki tsilom, a także zagrzebanym w ziemi wielkim białym kryształom i ich wtopionym w skalne ściany zielonym braciom uzmysławiał sobie ból, jaki odczuwały te, które porwano i zmuszono do niewolniczej pracy. Pojął, że nie może pozwolić na to, aby dłużej męczyły się w tej agonii. Wykorzystajcie mnie - powiedział w myśli. - Skupcie się i zogniskujcie przeze mnie. Wyczuł, jak ich jaźń zaczyna skupiać się najego świadomości. Ich Moc - ta sama Moc, która nieskończenie powoli narastała w nich przez całe wieki - stopniowo, w dziwaczny sposób zaczynała splatać się i jednoczyć z Mocą, jaką zawierały jego kości, umysł i ciało. Powiedzcie im, żeby unicestwiły statek Ashgada! - krzyknął w myślach, starając się, żeby jego słowa dotarły do unoszących się 403 w mrocznej pustce przestworzy rozproszonych świadomości ich pobratymców, uwięzionych na pokładach śmiercionośnych Igieł. Stopniowo coraz lepiej rozumiał, czym się stały i w jaki sposób ma się z nimi porozumieć. - Zróbcie to dla mnie, a j a przysięgam wam, że bez względu na to, gdzie znajdują się teraz i kto je nabył, by rozproszyć po całej galaktyce... Przysięgam wam, że zostaną odszukane i przetransportowane z powrotem do was. Czuł, że zastanawiaj ą się i naradzaj ą. Miał wrażenie, że przez równinę, góry i całą powierzchnię przetacza się bezkresna, potężna zielona fala. Obiegła planetę i powróciła, zebrawszy Moc, Moc i jeszcze więcej Mocy- całe błyszczące oceany- falujące energetyczne prądy... oślepiająco jaskrawe, które zaczęły przepływać przez jego ciało. Wydawało mu się, że rozrywają je na strzępy. Krzyknął z bólu i uklęknął, choć w kolana wbiły mu się kryształy. Skupił myśli, a potem pozwolił, aby cała Moc przepłynęła przezjego organizm. Wysłałjąw górę ku ciemnościom przestworzy, gdzie imperialny krążownik klasy karrak właśnie cumował do burty „Powiernika". Ujrzał w myślach, jak Seti Ashgad usiłuje wstać z ustawionego przez największą konsoletą fotela, ale chwieje się, przewraca i nieruchomieje obok ciał zaśmiecających podłogę sterowni nieruchomych syndroidów. Zobaczył Dzyma, który z uniesienia, radosnego oczekiwania i euforii prawie zachłystywał się powietrzem. Miał zamknięte oczy, więc nie widział, że w górze - wysoko, wysoko na nie zmieniającym barwy błękitnym niebie - pojawił się mikroskopijny błysk potężnej eksplozj i. Później stracił przytomność i leżał nieruchomo - sam jak palec na błyszczącym jak ocean światła pustkowiu, nieopodal unoszącego się powoli w niebo słupa smolistego dymu. ROZDZIAŁ Jeżeli zważyć na okoliczności, w jakich ostatnio się rozstali, lot na planetę Nam Chorios w towarzystwie pani admirał Daali, której kiedyś powierzono ochronę ukrytego w samym sercu gromady czarnych dziur imperialnego Laboratorium Otchłani, nie mógł nie być dla Hana Solo przeżyciem wielce osobliwym. See-Threepio, który leciał z nimi razem z Chewbaccą, Artoo-Detoo i pokaźną grupą przyszłych kolonistów, starał się, jak mógł, żeby rozładować panujące napięcie. Zapoznawał Hana z okolicznościami, jakie towarzyszyły porwaniu Leii, a także panującą w sektorze Meridiana sytuacją, którą poznał, przemierzając tę część galaktyki u boku baryłkowatego towarzysza. Opowiedział także o wysnutym przez Yemma Yarbolka świetnie udokumentowanym wniosku, z którego wynikało, że cały ten plan został ułożony przez Gnifmaka Dymurrę, naczelnego dyrektora Spółki Loronar. Przedsiębiorczy urzędnik, zamierzając rozwinąć produkcję opartych o technologię CSNR Igieł i syndroidów, chciał w ten sposób zapewnić ciągłość dostaw superskomplikowanych programowalnych kryształów, których j edynym źródłem była planeta Nam Chorios. Niestety, protokolarny android nie potrafił podać logicznego uzasadnienia faktu, że później te same programowalne Igły nieoczekiwanie przestały atakować małą republikańską flotę i rzuciły się jak roje rozwścieczonych os na kanciasty szary transportowiec, który oderwał się od powierzchni planety. Nie przestając strzelać do uszkodzonego statku i imperialnego lekkiego krążownika, który przyleciał, aby odholować go pod bezpieczne skrzy- 405 dła imperialnej floty, w ciągu kilku sekund rozszarpały obie jednostki na miliony ognistych okruchów. Prima facie mogło się wydawać - nawet gdyby ktoś nie usłyszał pełnych wściekłości okrzyków i niezrozumiałych wyzwisk, padających z ust przebywającego na pokładzie karraka admirała Larma - że bez najmniejszych wątpliwości to nie było to samo, co zamyślał uczynić osłupiały dowódca. Jeszcze zanim chmura szczątków i odpadków, j aka pozostała po unicestwieniu „Powiernika" i eskortującego go okrętu, miała czas się rozproszyć, roje Igieł zmieniły kurs i z wdziękiem doświadczonej tanecznej grupy skierowały się ku warstwom otaczającej Nam Chorios atmosfery. Można byłoby zastanawiać się nad tym, czy następca wielkiego admirała Larma kontynuowałby atak -jego siły wciąż jeszcze przeważały liczebnie w stosunku prawie trzy do jednego nad jednostkami Nowej Republiki, a okręty niewielkiej floty Hana Solo były poważnie uszkodzone - gdyby w tej samej chwili nie wyskoczyły z nadprzestrzeni statki pani admirał Daali, które natychmiast - nie czekając, aż zorientują się w przestworzach - rzuciły się na imperialne okręty niczym czarne anioły zemsty. - Odkąd skończyłam szesnaście lat, flota stanowiła sens mojego życia. Daala zaplotła ręce na piersi i rozstawiła obute nogi, po czym spojrzała przez ramię na siedzącego Hana Solo. Blask, bijący od powierzchni planety, stawał się tak intensywny, że rzucał na jej twarz zimne błyski. Dziobową świetlicę promu klasy Wartownik Seinara wyposażono w ogromny, panoramiczny iluminator, a także niewielkie urządzenia umilające życie, takie jak na przykład chłodziarkę wypełnioną pojemnikami z piwem i winem. O transpa-stalową płytę iluminatora rozbijały się delikatne warkocze i pasma gęstniejących gazów, dzięki czemu miało się wrażenie, iż oblicze pani admirał promieniuje mglistym blaskiem. - Służba. Rozkazy. Triumf nad siłami, dążącymi do wywołania chaosu... - Rudowłosa kobieta odwróciła się, kiedy usłyszała, że delikatny szum głównego napędu ucichł, zastąpiony przez pomruk repulsorów. W kąciku jej ust pojawiła się głęboka zmarszczka, jakby ślad po jakiejś przelotnej gorzkiej myśli. - Przez całe życie... I wszystko, co mogłam była osiągnąć, złożyłam na ołtarzu służby we flocie. Byłam zadowolona... A teraz... Tylko to mi pozostało. 406 - No cóż - odezwał się łagodnie Han. - Rozumiem cię. Ale, jeżeli cięto pocieszy, nie jesteś jedyną osobą, którą w życiu zawiedziono albo zdradzono. Daala chciała rzucić w odpowiedzi jakąś kąśliwą uwagę, lecz zawahała się, a później odwróciła głowę. Widoczne na tle rozgwieżdżonego nieba ulotne pasemka jarzących się odbitym blaskiem gazów zaczynały ustępować miej sca ciemnobłękitnemu księżycowi. - Nie - odpowiedziała tak cicho, że Han z trudem ją usłyszał. - Chyba nie jestem. - Och, niech pan popatrzy! - wykrzyknął Threepio, przebywający po przeciwnej stronie świetlicy. - Wygląda na to, że podczas lądowania wszystkie urządzenia typu CSNR roztrzaskały się o powierzchnię planety. Tam, widzi pan? - Pokazał cienką nitkę dymu, unoszącą się w bezchmurne niebo. - Jakie to dziwne, że przez cały czas leciały takim zwartym szykiem mimo oczywistej usterki, jaką było wadliwe funkcjonowanie centralnego sterownika! - Ta-a, no cóż, może powinniśmy pozbierać szczątki i dowiedzieć się, jak doprowadzić do sytuacji, w której znów nie będzie działał prawidłowo. Tymczasem pani Admirał Daala ciągnęła, j akby nie usłyszała uwagi złocistego androida: - Wiesz, w jaki sposób postępuje twoja przywódczyni Nowej Republiki, Solo. - Kiedyś nigdy nie uznałaby go za równego sobie ani odezwałaby się do niego, nie nadając głosowi szyderczego brzmienia. - Czy teraz, kiedy zna wartość tej planety, zechce trzymać ręce z daleka od systemów Chorios? - Nie wiem, co powie na to rada - odparł szczerze Han. -Jestem jednak pewien, że Le... jej ekscelencja przeżyła okropne chwile. Tylko dlatego, że nie zgodziła się wtrącać w wewnętrzne sprawy planety w sytuacji, w której większość mieszkańców nie chciała takiej intewencji. A zatem, uważam, że ty i twoi ludzie możecie czuć się bezpieczni dopóty, dopóki będziecie stanowili większość na Pedducis Chorios. Wstał i podszedł dom stojącej obok iluminatora pani admirał, żeby rzucić okiem na świat, który do niedawna znał jedynie z nazwy. - Co za skała! Czy to prawda, że mieszkają tam jacyś ludzie? 407 Chewbacca zawył na znak, że widzi jakieś zabudowania. - Ach, prawda - stwierdził Solo, który także je zauważył. -Jeden mizerny kamienny dom i trzy albo cztery inne, pod samym horyzontem. Widzę, że znaleźliśmy się w naj gęściej zaludnionym miejscu całego sektora. - W tej chwii, kapitanie Solo - zauważyła oschle Daala - nic nie sprawia mi większej radości niż widok planety, pozbawionej jakichkolwiek śladów ludzkiego życia. Sygnał zainstalowanego na powierzchni planety urządzenia namiarowego doprowadził ich nie do fortecy Ashgada, j ak na wpół świadomie oczekiwali, ale w pobliże odległego o szesnaście kilometrów od niej stanowiska artylerii na zboczu Ponuraka. Znajdująca się nieopodal niewielka płaszczyzna, usiana lśniącymi jak szkło kryształami, nadawała się na lądowisko dla ich promu. Spoczywał już tam zresztą jakiś lekki frachtowiec. - Dopóki działo nie zostanie naprawione - odezwała się na powitanie energiczna, drobna kobieta, która na widok otwierającego się włazu promu odgarnęła z czoła długie, jasne włosy -byłabym głupia, gdybym nie wykorzystała okazji przetransportowania na inną planetę ładunku majie i nie przekonała się, czy nie uda mi się sprowadzić czegoś równie wartościowego. W ten sposób będę pierwsza na rynku i zarobię krocie. No, no, co my tutaj mamy? Odwróciła się i obserwowała, jak poprzedzani przez oba automaty Han i Chewbacca zeszli po opuszczonej rampie promu. Mrużąc oczy przed bijącym ze skał oślepiającym blaskiem, zaczęli rozglądać się po okolicy. Siła szalejącej burzy Mocy rozrzuciła kamienie i odłamki skał w promieniu pięciuset metrów od stóp wieży. Z gór żwiru wystawały splątane zwoje kolczastego drutu, połamane belki i uszo-dzone karabiny, które eksplodowały w wyniku napadu niepohamowanej złości Beldoriona. Racjonaliści i Theranie zgromadzili się u stóp wieży, a pobliski parking zaczynał zapełniać się śmiga-czami, latającymi skuterami i grawicyklami, a także cu-pasami -parskającymi, pomrukującymi, sapiącymi i ocierającymi się o boki innych zwierząt. Nieco na uboczu stała grupka niesamowicie zakurzonych i odzianych w połatane i obszarpane stroje Theran, nie przyłączających się do innych mieszkańców Nam Chorios. Nie potrafiąc ukryć bezbrzeżnego zdumienia, jej członkowie spoglądali na śmigacze i należący do Umolly Darm frachtowiec, ale także 408 co chwila kierowali spojrzenia na smukły, śmiercionośny prom pani admirał Daali. W pewnej chwili od grupy odłączyło się dwoje ludzi i puściło, ile sił w nogach, do Hana i Chewiego. Byli równie obdarci i zakurzeni, jak pozostali, a na ich ubraniach widniały plamy smaru, krwi i tłuszczu; mimo to Han natychmiast uświadomił sobie, że spogląda na Luke'a i Leię. - Hanie!-krzyknęłaLeia. Rzuciła się w j ego ramiona i z całej siły przytuliła twarz do j ego koszuli. Pozostawiła na niej długą smugę proszku, j aki utworzył się z zaschniętej mazi. Spoglądając w oczy żony, Han przypomniał sobie, że j est nie ogolony, a twarz ma poplamioną sadzą. Pamiętał, że płatki sadzy wydobyły się z uszkodzonej konsolety po ostatnim strzale, który na kilka chwil przed pojawieniem się floty Daali unicestwił resztkę ochronnych pól „Sokoła" i omal go nie zniszczył. - Leio! Obejmowali się jak dzieci, śmiali i podskakiwali. Han miał nieodpartą, idiotyczną chęć unieść Leię w powietrze i zatańczyć. - Admirał Larm... - zaczęła Leia. - Nie żyje. Rozpylony na atomy - dokończył Han. - Jego flota odleciała z powrotem do sektora Antemeridiana, żeby chociaż uczcić jego pamięć. Nie sądzę, żeby miała wrócić. - Czy wiesz, co właściwie się dzieje? - Całkiem dobrze. Zaraza szaleje po trzech czwartych sektora i wygląda na to, że nie ma sposobu, aby opanować ją i powstrzymać. Chłopaki z ośrodka medycznego uważają, że przypomina Posiew Śmierci... - To jest Posiew Śmierci - powiedział Lukę, który podszedł do nich, utykając i opierając ciężar ciała na lasce. Miał na sobie taką samą watowaną kurtkę i luźne, podarte szaty, w jakie byli ubrani Theranie. - A oni - Stróże - tsile - zgodziły się, żebyśmy wysłali na inne światy pewną liczbę ich pobratymców, w celu zainstalowania w urządzeniach zabijających drochy. A kiedy obdarzone inteligencją kryształy, które nazywaliśmy dotąd duszkami, zacznąpolaryzować i filtrować światło w sobie znany sposób, bez trudu unicestwią wszystkie drochy - bez względu na to, dokąd je przetransportowano. W zamian za tę przysługę proszą tylko, żebyśmy sprowadzili na planetę wszystkie duszki, jakie kiedykolwiek uprowadzono stąd i poddano brutalnemu przeprogramowaniu. 409 - Jak zamierzasz wytłumaczyć to wszystko Loronarowi? -zainteresował się Solo. - Zamierzam im powiedzieć - zaczęła słodko Leia - że jeżeli nie zgodzą się na współpracę, rozgłoszę po całej galaktyce, iż są odpowiedzialni za szerzenie się Posiewu Śmierci. Doprowadzi to do ogłoszenia sankcji, w wyniku czego bardzo szybko zbankrutują. Han kiwnął z namysłem głową. - Przekonałaś mnie - powiedział. - Kiedy Stróże zostaną przetransportowane na inne planety - zauważył cicho Skywalker - nie przypuszczam, żeby Loro-nar miał komu sprzedawać swoje Igły. Urządzenia typu SCNR funkcjonowały tylko dlatego, że centralne sterowniki imitowały wibracje, wytwarzane przez samych Stróżów. Teraz zaś, mimo iż zniewolone duszki zostały przeprogramowane, nadal będą słuchały i okazywały posłuszeństwo głosom Stróżów - swoich krewniaków i braci. Żyjących kryształów, które zamieszkiwały tę planetę od pierwszych chwil, kiedy zapanowały odpowiednie warunki. Stróże wiedziały o drochach - ciągnął, zwracając się do Le-ii. - Uświadamiały sobie fakt ich istnienia, odkąd dynastia Grissmathów, zamierzając uśmiercić politycznych przeciwników, sprowadziła je na tę planetę. Przez siedem i pół wieku starały się, jak mogły, nie dopuścić do przetransportowania drochów na inne światy. Nawiedzały w snach najpierw proroka Therasa, a później jego wyznawców. Wykorzystując tkwiące w ich umysłach wierzenia i wspomnienia, pouczały Theran, a nawet nakazywały im, żeby uczynili wszystko, co w ich mocy, byle tylko z powierzchni planety nie wystartowało nic większego niż myśliwiec typu B. Każda większa jednostka dysponowałaby bowiem wystarczająco silnymi polami, które ochroniłyby drochy przez zabójczym promieniowaniem. Prawdę mówiąc, stróże nie miały nic przeciwko temu, żeby na powierzchni planety lądowały duże transportowce. Wiedzą o tym, że w sercu gór kryj ą się nieprzebrane skarby: żyły cennych minerałów, złoża platyny i skały, podobne do słoniowych kości. Wszystkie te bogactwa naturalne mogłyby być poddawane prześwietlaniu i eksportowane w niewielkich ilościach, tak by zapewniły utrzymanie tym, którzy zechcą je wydobywać. - Jeżeli chodzi o mnie, nie miałabym nic przeciwko temu -wtrąciła się Umolly Darm. - Prawdę mówiąc, j akoś nigdy nie polubiłam zbierania i sprzedawania duszków. Uważałam, że kryształy są zbyt kruche, by je transportować, a po te najcenniejsze, 410 cechujące się właściwymi barwami, należało wyprawiać się daleko w góry. Zebranie jednej czy dwóch skrzynek kosztowało mnie zbyt dużo nerwów. Dowiedziałam się, że therański Nasłuchiwacz Be organizuje wyprawę po skalną kość słoniową. Oświadczył, że może zabrać mnie i Arvida. Pobiegła dalej. Arvid, stojący obok unieruchomionego na ziemi w pewnej odległości od stóp artyleryjskiej wieży lekkiego zaopatrzeniowego frachtowca, na pożegnanie kilka razy pomachał Lukę'owi ręką. Leia zerknęła na prom pani admirał Daali, a później przeniosła pytające spojrzenie na twarz męża. - Stara przyjaciółka - wyjaśnił zwięźle Han. - Pojawiła się dosłownie w ostatniej chwili i pomogła nam wybrnąć z najgorszych tarapatów. Pragnie odbyć z tobą poważną rozmowę i liczy na to, że uzyska pewne obietnice. Leia kiwnęła głową. - Dobrze. Odwróciła się i zapytała: - Luke'u? Jej brat i Liegeus przebywali pośród grupy Tubylców i Przybyszów. Potrząsali dłońmi Theran, którzy znaleźli nieprzytomnego Skywalkera, leżącego na pustkowiu obok dopalającego się wraku Łowcy Głów. Przybyli, ponaglani przez głosy, jakie odzywały się w umysłach ich Nasłuchiwaczy. Lukę i filozof żegnali się także z Racj onalistami, Booldrumem Caslem, ciotką Gin i właścicielem tawerny „Pod Błękitnym Blerdem". W pewnej chwili mistrz Jedi zamyślił się i zaczął rozglądać, a wówczas Liegeus powiedział: - Lepiej już chodźmy, Luke'u. Właśnie udało mi się naprawić działo. Wkrótce przyłącząje do planetarnego systemu obronnego, a wówczas z tego świata znów nie będzie mógł wystartować żaden większy statek. A widząc, że Lukę nadal się waha, siwowłosy mężczyzna dodał bardzo łagodnie i cicho: - Myślę, że nic więcej nie możesz tutaj zrobić. Tak blisko - pomyślał doprowadzony do rozpaczy Skywal-ker. -Tak blisko. Gdybym tylko mógł jej powiedzieć... „I chociaż nie sprzyja im wszechświat srogi"... Przypomniał sobie oczy Callisty, kiedy jej twarz oświetlały promienie zachodzącego słońca, prześwitujące między blankami 411 wielkiej świątyni na Yavinie Cztery. Pamiętał, z jakim bólem wypowiadała pożegnalne słowa: „Muszę wyruszyć na własną odyseję". A zresztą, cóż takiego miałby powiedzieć, co nie sprawiłoby jej większego bólu? - Chyba nie - odparł równie cicho. - Przypuszczam, że masz rację. Odwrócił się i podążył za siostrą, Hanem, automatami i Lie-geusem na pokład promu. Przynajmniej będę miał powód, żeby wstawać z samego rana -pomyślał, krzywo się uśmiechaj ąc. - Następnego dnia i przez kilka kolejnych. Musiał wrócić na tę planetę i dopilnować, aby także wrócili wszyscy Stróże - po tym, jak umieszczone we wnętrzach przyrządów zabijających drochy, pomyślnie wykonają powierzoną pracę. A także, aby sprowadzić pozostałe syndroidy i Igły i przekazać Stróżom, żeby spróbowały przywrócić pierwotny kształt i orientację siatek krystalicznych zniewolonym braciom i kuzynom. I aby nauczyć się, czego zdoła, na temat Mocy i tego, j ak poj -mująją długowieczne tsile. I dowiedzieć się wszystkiego, co możliwe, o tej dziwnej cywilizacji czuwających od wieków umysłów. Które nigdy nie przestaną wprawiać go w zdumienie. Przystanął u stóp rampy, żeby ostatni raz rzucić okiem na nie dające ciepła blade słońca, świecące gwiazdy i wysmagane przez wichury dno wyschłego oceanu, a także na usiane różnokolorowymi okruchami pustkowia i wznoszące się z nich kryształowe iglice tsilów. „Musisz podążać własnym szlakiem" - powiedział mu kiedyś Liegeus. Miał rację. Tam, dokąd musiała się udać, Lukę nie mógł jej towarzyszyć. Jedynym sposobem wydostania się z wieży było zejście po murze. Właśnie w tej chwili jakś zwinny Theranin spuszczał się po linie. Widok ciemnoczerwonej kurtki i szarej woalki obudził w pamięci Skywalkera jakieś echa. Przypomniał mu, że właśnie tak wyglądała osoba, która rzucała granaty podczas pierwszej bitwy o stanowisko artylerii, jakiej miał okazję być świadkiem. Kiedy zgrabna, chociaż odziana w połatane ubranie postać zeskoczyła na ziemię i ruszyła w stronę należącego do Umolly Darm lekkiego frachtowca, Lukę ujrzał przyczepioną do ciężkiego skórzanego pasa rękojeść świetlnego miecza. Dostrzegł także wymykające 412 się spod woalki długie, związane w koński ogon jasnobrązowe włosy, i poczuł, że nagle serce skoczyło mu jak szalone. Kiedy dotarła na przeciwległy kraniec lądowiska i stanęła u stóp opuszczonej rampy statku, odwróciła siew jego stronę. Zawsze przedtem wiedziała, kiedy Lukę spogląda na nią, podobnie jak i on wyczuwał, kiedy jej spojrzenie wbija się w jego plecy. Przez długi czas oboje stali nieruchomo, nie mówiąc do siebie ani słowa. Lukę pomyślał, że każde z nich stoi na początku własnej drogi. Uniósł rękę w geście, który mógł oznaczać tylko j edno: Żegnaj. Zauważył, że odprężyła się wyraźnie. Niemal poczuł, jak zni-kająnapięcie i obawa, że mógłby przebiec dzielącą ich przestrzeń, porwać ją w ramiona i na nowo rozdrapać nie do końca zabliźnione rany. Oboje rozumieli jednak, że takie gesty należały do przeszłości. W ciszy, w jakiej pogrążone były ich umysły, Lukę poczuł, że Callista próbuje przekazać mu słowa: „Postaraj się mnie zrozumieć". Rozumiem cię - pomyślał w odpowiedzi. Uniosła rękę w takim samym geście pożegnania i Lukę poczuł, że się uśmiechnęła. Anty grawitacyjne repulsory promu pracowały tak sprawnie i równomiernie, że nie było potrzeby przypinania się na czas startu. Mimo to, kiedy statek zaczął wznosić się coraz szybciej, Lukę zrozumiał, że powinien chociaż usiąść w fotelu. Przyspieszył kroku, by nadążyć za Liegeusem, który właśnie zmierzał do dziobowej świetlicy. Wiedział, że filozof ma rację. „Zaufaj swojemu instynktowi" - powiedział kiedyś Obi-Wan. Skywalker uznał to za bardzo dziwne, że odkąd usłyszał, j ak siwowłosy mężczyzna mówi o miłości i wolności, nie potrafił dłużej ukrywać przed samym sobą tego, co podpowiadałjego instynkt. Był czas uścisków i czas rozstania. Czas był czymś, co ciągnęło się z nieskończoności w nieskończoność. Kiedy przekraczał próg drzwi, wiodących do dziobowej świetlicy, niemal deptał po piętach Liegeusa. Rudowłosa kobieta, która siedziała w padaj ącym przez iluminator rozmytym blasku, słysząc odgłos kroków wchodzących osób, wstała z fotela. 413 - Wasza ekscelencjo... - zaczęła, kierując te słowa do Leii, która pierwsza weszła do świetlicy. Nie dokończyła zdania. Stała jak skamieniała, a krew, która z wolna odpływała z twarzy, nadawała rysom dziwną miękkość i łagodność. Można było odnieść wrażenie, że znika cała gorycz i surowość, jakie chyba od niepamiętnych czasów przylegały do jej oblicza niczym skóra do czaszki. Luke'owi wydawało się, że spoglądając w szmaragdowe oczy kobiety, widzi zupełnie inną twarz... zmienioną nie do poznania twarz młodej dziewczyny. Niemal dzikie oblicze marzycielki, pokryte bliznami po ranach, zadanych pełnymi entuzjazmu nożami własnych marzeń. Nie mogąc uwierzyć własnym oczom, Daala bardzo cicho wyszeptała: - Liegeus? Filozof także wpatrywał się w nią, jakby ujrzał ducha. Tyle że widok żadnego upiora nie zdołałby wywołać wyrazu nieprawdopodobnej radości, jaka odmalowała się na twarzy mężczyzny. - Daala? Oboje podeszli do siebie, ale znieruchomieli, stanąwszy tuż przy sobie. Zupełnie, jakby całe życie przemierzali różne szlaki, które właśnie w tej chwili złączyły się albo skrzyżowały. Stali nieruchomo, jakby każde obawiało się dotknąć drugiego. Daala pierwsza ocknęła się i ujęła dłoń mężczyzny. - Czy... - zaczął Liegeus, ale się zająknął. - Czy przez te wszystkie lata kroczyłaś prostym szlakiem? - Długim - odparła. Jej głos brzmiał jak głos młodej dziewczyny - dumnej marzycielki. Brzmiał dźwięcznie mimo wszystkich ran, zadawanych przez bitwy i lata. Lukę odniósł wrażenie, że z oczu kobiety zniknął cień śmierci, że z wolna budzi się w nich dawno zapomniane życie. - Miejscami okrutnym. A ty? - Również długim. Uniosła rękę i czubkami palców dotknęła jego nie ogolonej twarzy. - Tęskniłam za tobą, Liegeusie - powiedziała miękko. - Tak bardzo tęskniłam... Może to zabrzmi śmiesznie, ale brakowało mi kogoś, z kim mogłabym porozmawiać. Palce Liegeusa także musnęły policzek Daali, a potem, j akby ze zdziwieniem, zaczęły badać wszystkie zmarszczki, jakie na- 414 gromadziły się tam przez długie lata. Jeszcze później przesunęły się na ciężkie miedzianorude włosy. Nie przestając ich obserwować, Lukę pomyślał, że to Daala była zawsze osobą obdarzoną silniejszą osobowością. Wiedząc 0 tym, nie obawiał się powierzyć j ej losu mężczyzny. Ich wargi się zetknęły. Z początku tylko leciutko, j akby obój e czegoś się obawiali, ale później przywarły do siebie z całej siły, zapewne w nadziei, że już nigdy się nie rozłączą. Kobieta uniosła ręce i objęła Liegeusa, nie zwracając uwagi na surowy wojskowy mundur, nie pasujący do takiej sytuacji. Mężczyzna przytulił ją do piersi, mimo iż w j ego ciało wpiły się medale, odnaczenia i kabura blastera. Wyglądało na to, że wszystkie inne, przebywające w świetlicy osoby, nagle przestały się dla nich liczyć albo nawet istnieć. Tak jakby w jednej chwili Leia i Han, i Chewie, i oba automaty, 1 Lukę odeszli w zapomnienie, a wraz z nimi przeżycia ostatniego dwudziestolecia. Nikt spośród tych, którzy przyglądali się im w świetlicy, nie był wcale zaskoczony, kiedy Daala i Liegeus, nie odzywając się ani słowem do nikogo, opuścili pomieszczenie. Trzymając się za ręce, poszli w głąb promu. - Wszystko przemawia za tym, że odbędziesz tę rozmowę z nią kiedy indziej - zauważył Han, przyciągając do siebie żonę w taki sposób, by zajęła miejsce obok niego na wygodnej, skórzanej czarnej otomanie. Leia westchnęła i oparła głowę o jego ramię, nieludzko zmęczona. - Myślę, że tak - odparła czując, że Han obejmuje ją ramieniem, silnym i prężnym pod szorstką tkaniną lnianej koszuli. Wyczuwała napływającą od niego woń soli, potu i zwęglonej izolacji. Siedzieli przytuleni, głowa przy głowie. Jego policzek przypominał ścierny papier, a oddech ogrzewał jej skórę. Bardziej niż czegokolwiek pragnęła móc pozostać tu, i pogrążyć się w słodką drzemkę. Tymczasem siedzący przy iluminatorze Lukę obserwował cienki żółty ślad, jaki pozostawiał pilotowany przez Umolly Darm lekki frachtowiec. Wystartował z powierzchni planety, wzniósł się w niebo i po chwili zaczął się oddalać. Z pewnościąnie stanie sięjej nic złego -pomyślał. Przypominała mu myśliwskiego ptaka, uwolnionego po wielu latach wiernej służby, żeby odtąd wieść życie na wolności. - Ma się dobrze i jest 415 silna. Pewnego dnia odnajdzie drogę, która skieruje jaku światłości i doprowadzi do celu, jakim było odzyskanie władzy nad Mocą. Czuł się lekki, nieważki, spokojny i dziwnie swobodny. Rzednące powietrze sprawiło, że błękit nieba stopniowo przybrał barwę granatową, a później czarną. Wszystki gwiazdy zalśniły jak drogocenne klejnoty. W oddali było już widać nadlatującą flotę. Na tle mroków przestworzy statki wyglądały jak srebrzyste breloki. To właśnie w takim świecie pragnął żyć, odkąd skończył osiemnaście lat i zaczął się wpatrywać w niebo nad planetą Tatooine. Pomyślał, że w pewnym sensie Callista uwolniła jego. Pozwoliła, żeby kroczył własną drogą, bez względu na to, dokąd miała go zaprowadzić i co czekało na końcu. Usłyszał za plecami odgłos cichych kroków. Wiedział, że to Leia, jeszcze zanim położyła dłonie na jego ramionach. - Dobrze się czujesz? - zapytała z troską w głosie. - Tak - odparł cicho. - Czuję się doskonale. 417