MICHAEL BISHOP TAJEMNE WNIEBOWSTĄPIENIE czyli Philip K. Dick niestety przestał żyć Tłumaczyli Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski Zysk i S-ka Wydawnictwo Tytuł oryginału Philip K. Dick Is Dead, Alas Copyright © 1987 by Michael Bishop Ali rights reserved. Copyright © 1998 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c, Poznań Copyright © for the cover illustration by David Martin via C. Vega/Luserke Redakcja Barbara Borszewska ^[r* WYPOŻYCZ. BLA BOROSŁTCH RBP im. T.Zelenava Wydanie I 00000172 ISBN 83-7150-357-1 Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c. ul. Wielka 10, 61-774 Poznań fax 852-63-26 Dział handlowy tel./fax 853-27-51 Redakcja tel. 853-27-67 Istota moralnej odpowiedzialności polega na tym, by zawczasu określić skutki zarówno naszego dzia- łania, jak i niedziałania. Richard Nixon No Morę Vietnams Książkę tę dedykuję biologicznym i literackim spadkobiercom Philipa K. Dicka OD TŁUMACZY Akcja książki, którą mają Państwo przed sobą, rozgrywa się w kilku (przynajmniej dwóch) światach alternatywnych. Ich realia - zbliżone do realiów Stanów Zjednoczonych 1982 roku - są jednak często nieco zdeformowane. Dotyczy to w szczególności książek Philipa K. Dicka, którego twórczość jest tak ważna dla głównego bohatera i odgrywa zasadni- czą rolę w powieści. W naszej rzeczywistości niektóre z tych książek w ogóle nie zostały napisane, inne zaś mają nieco zmienione tytuły. Ponieważ jedynie część utworów Dicka ukazała się w Polsce, zdecydowaliśmy się nie tłumaczyć tych tytułów w tekście. Na końcu książki zamieszczamy spis wszystkich cytowanych w powieści pozycji tego autora z naszym komentarzem. Nie wszystkie realia powieści - realia USA - są na tyle uniwersalne, by celowe było ich spolszczenie. Aby jednak przybliżyć je polskiemu czytelnikowi, niektóre fragmenty tekstu opatrzyliśmy przypisami. PODZIĘKOWANIA Powieść ta wyrosła z mojego szacunku i gorących uczuć do utworów zmarłego Philipa K. Dicka. Według mnie naj- lepsza z nich to Człowiek z Wysokiego Zamku, jednak uwiel- biam także Czas poza czasem, Marsjański poślizg w czasie, Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?, Ubik, Przez ciemne zwierciadło, Valis oraz The Transmigration of Ti- mothy Archer. Winienem podkreślić - choć w ten sposób zwracam uwagę na rzecz oczywistą - że właśnie wymienio- ne powieści oraz wiele innych książek Dicka wpłynęło na poetykę niniejszego literackiego hołdu. Z drugiej strony Tajemne wniebowstąpienie, czyli Philip K. Dick niestety przestał żyć nie jest w zamiarze pedantycz- nym pastiszem dzieł Dicka. Owszem, użyłem wielu ulubio- nych technik literackich Dicka (na przykład narracji z punktu widzenia wielokrotnego obserwatora zewnętrz- nego i niektórych z owych rdzennie Dickowskich „elemen- tów fantastyki" (na przykład załamanie się rzeczywistości) do budowy schematu powieści, lecz nie zawsze stosowałem je w taki sam sposób, jak robił to Dick. Może to fakt godny pożałowania, a może nie - ale z pewnością nie jest to przy- padek. Przy pisaniu mej powieści wykorzystywałem też książki innych autorów. Szczególnie pomocne okazały się następu- jące tytuły: Only Apparently Redl Paula Williamsa, Philip K. Dick: The Last Testament Gregga Rickmana, The No- vels of Philip K. Dick Kima Stanleya Robinsona, Real Pea- ce i No Morę Vietnams Richarda Nixona, People of the Lie M. Scotta Pecka, M.D., The Demonologist Gerarda Brit- tle'a, Engines of Creation K. Erica Drexlera oraz dwie po- zycje przedstawiające w satyrycznym świetle Richarda Ni- xona: Nasza klika Philipa Rotha i The Public Burning Ro- berta Coovera. Wszystkim autorom bardzo dziękuję. Na koniec składam gorące podziękowania Geoffreyowi A. Landisowi za jego doniosły wkład w powstanie Tajemne- go wniebowstąpienia. Spotkałem go w lipcu 1985 roku, gdy przez tydzień prowadziłem seminarium podczas Clarion SF & Fantasy Writing Workshop na Uniwersytecie Stanowym w Michigan, w East Lansing. W korespondencji, którą na- wiązaliśmy po tym spotkaniu, Geoff dostarczył mi wiele do- skonałego materiału - wykresów, tablic, osobistych prze- myśleń etc. - na temat możliwości rozwoju amerykańskie- go programu kosmicznego po roku 1974 w warunkach zwycięstwa wojskowego w Wietnamie. Nigdy nie uchodzi- łem za pisarza fantastyki „twardej", to znaczy technicznie czy naukowo erudycyjnej. Geoff jest głównie odpowiedzial- ny za szczegóły i ewentualną wiarygodność, jaką udało mi się uzyskać we wszystkich partiach opowieści dotyczących Von Braunville. Nikt jednak nie powinien go winić za moje surrealistyczne potknięcia w tychże fragmentach. Jeszcze raz serdecznie dziękuję, Geoff. Michael Bishop Pine Mountain, Georgia 14 stycznia - 19 maja 1986 PRELUDIUM Obcy różowy księżyc zerka do kalifornijskiego mieszka- nia Philipa K. Dicka w Santa Ana. Jest rok 1982 (chociaż może nie ten z podręczników historii) i Dicka powalił właś- nie atak apopleksji. Księżyc przypina go do podłogi w kręgu różowego świat- ła, na plecy kładzie mu - niesamowite - sierp swej po- wierzchni. Kratery, morza i zatoki falują na marynarce pi- sarza, który podświadomie wyczuwa swój stan; leży i cze- ka. Może przyjaciel, sąsiedzi lub policja znajdą go i zawiozą do szpitala. Ogromny kocur wkracza w krąg światła i siada obok leżącego mężczyzny. Miauczy, trąca pyskiem czoło Dicka, szoruje mu policzek językiem jak wilgotną ostrą ście- reczką. Po chwili kot energicznie przekracza cienistą mapę księżyca i sadowi się na zimową drzemkę w chłodnym zaci- szu ciała Dicka. Luty, myśli półświadoma ofiara ataku. Zasrana pora na umieranie... I już drobniutkie mechanizmy we krwi leżące- go zaczynają budować astralno-materialne symulakrum, aby umieścić tam umysł i pamięć pisarza. Jakbym był na cyku, myśli Dick, czując mrowienie w żyłach. To niesamo- wite. To piekielne. To cholernie niezwykłe. Jego drugie ego, rodzaj materialnego ducha, goluteńkie i migoczące wznosi się ze śmiertelnego ciała. Philip K. Dick2 tak szybko, cicho i niepostrzeżenie wyłania się z Philipa K. Dickab że Harvey Wallbanger - kot - nawet nie drgnie. Pozostałe koty w mieszkaniu również nie reagują. Dick odczuwa to tak, jakby ktoś gdzieś otworzył drzwi do lodów- ki. Z litością i zdziwieniem spogląda na swoje leżące na podłodze ego. - Ty biedny skurczybyku - mówi. - Zawsze przytrafiają ci się idiotyczne wpadki. Znowu ci się to przytrafiło. Dotykalny duch, Dick2, wie, że niedotykalne nanokom- putery w krwiobiegu Dickai wzorowały się na tamtym cie- le, wytwarzając jego własny, cudowny kształt. Ciało Dicka2 zaczyna pokrywać gęsia skórka. Dygocze z zimna, ale rów- nież ze współczucia. Dicki nie podniósł się - nigdy już nie wstanie - a Dick2 pogrążył się w smutku, bo kochał tamte- go miłością tak silną, jak uczucia Dickai żywione za życia do wszystkich przyjaciół. To życie wkrótce się zakończy, uświadamia sobie Dick2. Gdy Dicki był w wieku średnim, złowroga polityka króla Ryszarda przemieniła jego egzy- stencję w parodię. Teraz Dick2 stojąc i drżąc w zimnej, księ- życowej poświacie, odczuwa żal z tego powodu. To jeszcze jedno tajemne wniebowstąpienie, myśli Dick2. Moje drugie zasrane tajemne wniebowstąpienie. Dotarło do mnie ponownie, że ten świat jest nierealny, że nad nim lub poza nim przebywa jakaś łaskawa, lecz ukryta Istota, która chce usunąć nam z oczu końskie okulary. Chociaż jesteśmy przysłonięci, Istota pragnie, byśmy mimo to ujrzeli całą rzeczywistość przydaną na wieczność temu wszechświato- wi... Czas i przestrzeń to złudzenia, mówi sobie Dick2, pod- chodząc do szafy, by znaleźć coś do okrycia swej nagości. W tej chwili potrzebuje on jedynie ciepła, a nie pogłębione- go wglądu ontologicznego. Otwiera drzwi szafy i zdaje so- bie sprawę, że jego na pół astralne ciało może oddziaływać na „trwałe" obiekty tego świata. A czemuż by nie? Jeśli przestrzeń Dickai jest nierzeczywista, dlaczego duch — ta, jak twierdzą niektórzy, esencja rzeczywistości - nie miałby w niej funkcjonować? Ja naprawdę mogę tu egzystować, myśli Dick2, protoduch wciąż jeszcze żyjącego Philipa K. Dicka. Przynajmniej na razie. Dopóki Istota nie wycofa swego poparcia... Protoduch przetrząsa rzeczy w szafie, niczym rekwizy- torka w teatrze oglądająca zawartość kufra. Chciałby się po prostu ogrzać i zawinąć w wygodne, nie rzucające się w oczy ubranie, które niewiele zdradza - może jedynie to, że on sam nie hołduje bezkrytycznie żadnemu stylowi. W końcu znajduje jakieś znoszone spodnie, luźną drelichową koszulę i srebrną marynarkę - firmowy ciuch z wymyślną metką projektanta na widocznym miejscu. Dicki kupił ją kiedyś dla kaprysu, gdyż podobał mu się ów sportowy krój, a teraz Dick2 przywdziewa ją z rozkoszą natychmiast po włożeniu spodni i koszuli. Bez bielizny. Po cóż mi bielizna?, zastanawia się Dickowski protoduch. To oczywiste, że jej nie potrzebuję. Z biologią skończyłem. My, istoty na pół astralne, nie jesteśmy już niewolnikami odchodów i wy- dzielin... Dick2 pada na fotel, wciąga rozdeptane, płytkie tenisów- ki, patrzy na Dickai. Jesteś skazany na zagładę, myśli. Od początku byłeś na nią skazany. Udało ci się zajść tak dale- ko, bo miałeś cholernie wiele dumy i nie ulegałeś kłam- stwom zastanej rzeczywistości. Za nic nie zrezygnowałbyś ze swego sceptycyzmu. Ale popatrz, Phil, dokąd cię to do- prowadziło. Spójrz tylko. Dick2 wstaje, człapie po mieszkaniu, w końcu siada przy biurku, na którym stoi maszyna do pisania Dickai. Zaczyna pisać. Spokojnie, lecz z uporem palce stepują po klawiatu- rze. Ramiona czcionek tworzą mgłę przed taśmą, setka dzię- ciołów dziobie kłamliwość nocy. Czas wydłuża się jak tele- skop, rzeczywistość wywraca się na opak. Do mieszkania wpadają sąsiedzi i znajdują nieprzytom- nego Dickai rozciągniętego na dywaniku w salonie. Harvey Wallbanger miauczy. Nadchodzą przyjaciele, by przewieźć pisarza, już w stanie śpiączki, do pobliskiego szpitala. Co chwila ktoś wchodzi do mieszkania i zabiera to kota, to ja- kąś książkę, to szczotkę do zębów, ale Dick2 nie przerywa pisania. Luty przemija, nadchodzi marzec i protoduch staje się prawdziwym duchem, gdy śmiertelny zawał serca wyciąga Philipa K. Dicka z alternatywnej nierzeczywistości stru- mienia czasowego, w którym spędzał życie. Ty biedny, cholerny sukinsynu, lamentuje rozgorączko- wana świadomość i palcami wciąż wściekle stuka w klawi- sze. Szczęśliwej drogi. Mózg Dicka2 nawiedzają dziwaczne obrazy. Pisząc na papierze kredowym, niewidzialnej więzi z bieżącą realnością, przenosi się na Księżyc. Tam otwiera się tunel i Dick2 przechodzi nim na podwójną Omikron Ceti, oddaloną o siedemdziesiąt parseków, na spotkanie Istoty podtrzymującej ten cały nierzeczywisty kosmos. Bóg i duch debatują przy maszynie, a po zakończeniu konwersacji Dick2 zostaje odesłany przez wrota swej świadomości do mieszkania w Santa Ana. Duch przestaje pisać. Wytarto mu umysł. Gdzieś w Ame- ryce króla Ryszarda - w jednym z górzystych stanów - widzi przez chwilę niepokojący go obraz: pogrzeb swego pierwo- wzoru. Ale nie pamięta już tożsamości tej osoby, co oznacza również, że zapomniał własną. Gdyby umiał czytać - zdol- ność tę utracił - mógłby odszukać prawo jazdy Xi albo przej- rzeć ekslibrisy w jego książkach i w ten sposób nadać sobie nazwisko. Może znalazłby też kilka nieważnych czeków. Niestety, teraz, bezpośrednio po pogawędce z Bóstwem, wie o sobie tylko tyle, że padł ofiarą jakiejś bezlitosnej amnezji. Potrzebuję pomocy, myśli X2. Bóg chyba to widzi. Jeszcze przez kilka dni pozostaje w mieszkaniu. Dodaje sobie odwagi, wahając się i parząc gorącą czarną kawę. W końcu ryzykuje wyjście na zewnątrz. Tajemnicza spra- wa: portfel Xi wypchany jest zielonymi, a on — X2 — może wydawać je bez końca - nadprzyrodzony dar o niezwykłej mocy. Na dworze, w mdłym marcowym słońcu duch zysku- je ciało. Nagle jego sylwetka rzuca cień, a z gardła wydoby- wa się głos. X2 - ciągle pod wrażeniem tego drugiego startu w życie - woła taksówkę. Auto hamuje przy nim z piskiem. - Dokąd, koleś? - pyta kierowca. To prawdziwy człowiek, zauważa niedawny duch. Facet z błyszczącą łysiną i od- dechem przesyconym meksykańską papryką i serem. - Na lotnisko - mówi X2. - Zawieź mnie na lotnisko. ROZDZIAŁ 1 Cal Pickford miał oczyścić klatkę. Wyjął najpierw dwa bydlaki znane jako misie Breżniewa. Chociaż nie śmier- działy (przynajmniej nie bardziej niż większość stworzeń w centrum zoologicznym „Szczęśliwy Szczeniak"), nie poły- kały żywych myszy, nie wrzeszczały jak upiory, nie wydzie- lały jadu ani piżma, nie potrzebowały żmudnego wyczesy- wania, nie zdychały, kiedy raz zapomniało się o ich posiłku, ani nie powtarzały jak papugi każdego niecenzuralnego, nieopatrznie wypowiedzianego słówka, Cal skrzywił się i bezceremonialnie wrzucił „misie" w głębokie tekturowe pudło wypełnione cedrowymi wiórami. Upadek nie zaszko- dził im. Nie był to jednak delikatny sposób traktowania tych stworzeń - najbardziej dochodowego towaru, jaki sprzedawano w tym sklepie, w pasażu handlowym West Georgia Commons, od czasu gdy Cal zaczął tu pracować. Cal oczywiście wiedział, dlaczego ich nie lubi. Uwijał się na zapleczu i usiłował nie myśleć o tych modnych, lecz grote- skowych zwierzakach. Usuwał przesiąknięte moczem ce- drowe wióry z piątego już dziś terrarium i zastępował je świeżą warstwą gazet i trocin. Niech te śmieszne bydlaki sobie biegają i niech je kupują UpMosi* — młodzi inteligen- ci traktujący je jako symbol zajmowanej pozycji. Wyrzuca- ją przecież własną forsę. * UpMo - skrót od Young Upwardly-mobile Professional (młody, robią- cy karierę, profesjonalista). W naszej rzeczywistości od tego terminu utwo- rzono skrót „yuppie". (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczy). Teraz Cal myślał jedynie o Lii. Dopiero przed trzema ty- godniami otworzyła prywatny gabinet psychoterapeutycz- ny w Warm Springs, ale jeśli klienci nie zaczną wreszcie napływać, to jego zarobki w sklepie zoologicznym nie wy- starczą, by Bonner-Pickfordowie mogli opłacić raty za nowy „ledwie używany" samochód Lii oraz czynsz za mieszkanie w Pine Mountain. Cal posiadał spłaconego dodge'a darta rocznik 1968, którym dojeżdżał do pracy w LaGrange, ale Lia na konto swych przyszłych sukcesów nabyła kuguara mercury z 1979 roku. Razem ledwo wiązali koniec z końcem. Dojeżdżać trzydzieści kilometrów do pracy - to nie było z ich strony rozsądne. Gdy jednak przenieśli się do Georgii z Kolorado, gdzie poznali się na koncercie muzyki country w Red Rocks w 1976, Lia nalegała, by zamieszkali jak naj- bliżej jej krewnych, jedynych, jacy pozostali — niepełno- sprawnej matki Emilii i brata Jeffa, mieszkającego tu z rodziną. Jeff osiadł na dobre w tej okolicy, gdyż prowadził stadninę koni na południowy zachód od Pine Mountain. Cal jednak ciągle się zastanawiał, jak ten podstarzały kowboj- -hipis dostał się na to dalekie Południe króla Ryszarda, do kraju bawełny, stepujących tancerzy i co-coli. Nagle Cal zdał sobie sprawę, że na zapleczu ktoś jest. Podniósł wzrok i zobaczył olbrzymiego mężczyznę uważnie oglądającego wszystko dookoła. Elegancki strój, który miał na sobie - garnitur z kamizelką - wyraźnie nie pasował do jego sylwetki zawodowego baseballisty. Od czasu do czasu mężczyzna brał coś z półki (zgrzebło albo pojemnik z prosz- kiem na pchły), przez chwilę się temu przyglądał i odkładał na miejsce. Kąty sklepu i sufit również przyciągały jego uwagę. Zachowywał się z niepokojącą władczością. - Mogę w czymś pomóc? - spytał Cal, przykucnięty obok torby z cedrowymi wiórami. Mężczyzna przystanął i spojrzał na niego. - Po prostu patrzę. - Cóż, proszę bardzo. Lubimy, gdy ktoś ogląda nasz to- war. - Nie powiedziałem, że oglądam - odrzekł ogromny męż- czyzna, podchodząc bliżej do terrariów Cala. - Powiedzia- łem, że patrzę. - Patrzeć też można. Niech pan sobie patrzy do woli. Intruz przyjrzał się Calowi badawczo, jakby miał do czy- nienia ze zgrzebłem albo pudełkiem proszku na pchły. - Oglądanie; tego właśnie nie robię. Nigdy bym nie chciał zostać waszym parszywym „oglądaczem". Raczej już „podglądaczem", pomyślał Cal. Czuł się zdecy- dowanie nieswojo. Dlaczego ten facet, na miłość boską, wciąż się na niego gapi? Po co przyszedł do „Szczęśliwego Szczeniaka" i wszystko obmacuje, skoro nie zamierzał ku- pić ani żadnego zwierzaka, ani zwierzęcych akcesoriów? - Niech mi pan da znać, jeśli będę mógł panu w czymś pomóc — rzekł Cal. - Pierwszy się o tym dowiesz, koleś — oświadczył mężczyz- na, a jego wargi ułożyły się w ledwie widoczny głupi uśmie- szek, który natychmiast zniknął. Mężczyzna powędrował znów na front sklepu. Po drodze zezował na boki i brał do ręki różne przedmioty. W końcu przedefilował obok kasy i wyszedł na główny korytarz cen- trum handlowego. Cal był wstrząśnięty. Usiłował sobie przypomnieć, o czym przedtem myślał. -Pickford! - krzyknął Kemmings, właściciel sklepu. - Pickford, chodź tu, proszę. Cal miał ręce unurzane po łokcie w wiórach cedrowych. Do ramion przylgnęły mu niczym płatki kwiatów wonne czerwone strużyny. Strzepnął je do worka. Zawołał ,już idę" i pośpieszył do łazienki, by umyć ręce. Kiedy w końcu poja- wił się w sklepie, Kemmings, który usiłował sprzedać parę gołębi pocztowych staruszce w tweedowym kostiumie, po- lecił Calowi obsłużyć następną osobę, która dopiero weszła. Była nią kobieta o kilkadziesiąt lat młodsza od pierwszej klientki - tej w typie Agaty Christie - która teraz pilnie słuchała Kemmingsa. Miała około czterdziestki. Trzydzie- ści dziewięć, ocenił Cal. Może nawet czterdzieści jeden. Ca- lowi brakowało jeszcze sześciu lat do tej przerażającej gra- nicy wieku. Ubrana w czarną pelerynę, lustrzane okulary słoneczne i szkarłatne bryczesy wpuszczone w wysokie skórzane buty, wyglądała tajemniczo. Ukrywa tożsamość, pomyślał Cal. Pragnie zachować in- cognito. - Ta pani chciałaby kupić jakieś zwierzę - wyjaśnił Kem- mings. - Potrzebuje porady. Pomóż pani, Pickford. - Tak, proszę pana. W Kolorado mówiło się „taa", „dobra" lub „zara". W Ge- orgii należało mówić „Tak, proszę pana" lub „Tak, proszę pani". Kobieta w okularach słonecznych zerkała na akwarium z rybami tropikalnymi. - Lubi pani ryby? - spytał Cal. -Tylko pieczone, podane z cytryną i natką pietruszki. Jeśli można, to z ryżem. - Tych musiałaby pani upiec całą ławicę, by starczyło na posiłek - rzekł Cal. - A nawet jeden czerwony beryks wy- padłby taniej. Kobieta wyprostowała się. Lustra okularów spojrzały na niego z góry. - Nie dbam aż tak bardzo o cenę. - Szkoda, że nie wiedzieliśmy o tym wcześniej. Postara- libyśmy się o kilka zwierząt z wymierających gatunków. Cal natychmiast pożałował swej ironii. Pryncypał wywa- liłby go, gdyby usłyszał tę odżywkę, a wtedy co by się stało z nim i z Lią? Kobieta jednak uśmiechnęła się. -Niezły dowcip, jak na popychadło w sklepie zoologicz- nym, panie Pickford. - Przepraszam. Naprawdę, nie powinienem tak mówić. - Dlaczego? To wolny kraj. Calowi mignął przed oczami niepokojący obraz olbrzy- ma, poprzedniego rozmówcy. - Jeśli jest się bogatym, białym i republikaninem, to nie- wykluczone. W innych przypadkach można tylko mieć nadzieję, że rozmówca nie doniesie. Cal nie mógł uwierzyć, że powiedział coś takiego. Wpadł z deszczu pod rynnę. Lia koniecznie musi mu kupić poskra- miacz języka; to niewątpliwie jego najsilniejsza broń, która może ich zgubić. Uśmiech kobiety stracił ciepło, stał się krzywy. - Nie, kraj jest wolny nawet dla takich jak pan, panie Pickford. W Stanach Zjednoczonych wystarczy jedna z trzech wymienionych przez pana cech. Można zresztą nie mieć żadnej i wciąż nieźle prosperować, jeśli się nie jest zaciekłym antypatriotą. - Tak, proszę pani. - Wolałabym, by rzekł pan „Tak, proszę panny". - Tak, proszę panny. - Zakładam, że mówi pan to bez przymusu, dobrowolnie, bez poczucia, że jest to działanie pod presją. - Tak, proszę pani. To znaczy, proszę panny. - Chcę kupić zwierzę, przyjaciela, który dotrzymywałby mi towarzystwa, kiedy zostaję sama. Jak często się zdarza taka sytuacja?, pomyślał Cal. Ta kobieta, choć zbliżała się do czterdziestki lub już ją prze- kroczyła, miała ładną figurę i niebrzydką twarz. Słoneczne okulary nie ukrywały delikatności rysów. - Czy jest pani miłośniczką kotów czy raczej miłośniczką psów? - spytał głośno. - Może ta informacja pozwoli mi dokonać właściwego wyboru. - Mam nadzieję, że nie jestem ani jedną, ani drugą, pa- nie Pickford. W pana ustach oba te przydomki brzmią jak oficjalne tytuły. - Tytuły? - Jego Królewska Wysokość Książę Walii, miłośnik psów. Środkowy Drużyny Wszechczasów Murph Dailey, miłośnik kotów. Czy może pan sobie wyobrazić te słowa wydrukowa- ne na uroczystych zaproszeniach? Cal poczuł nagły strach. Z kim rozmawia? Może ta osoba jest prowokatorką? Większość klientów pana K. zachowy- wała się swobodnie i bezpretensjonalnie. Nie widywało się zbyt wielu przedstawicieli elity spacerujących po West Ge- orgia Commons. Nawet jeśli posiadali pieniądze, pochodze- nie, lub jedno i drugie, zachowywali się jak zwykli Amery- kanie, a nie jak napuszone postacie ze sztuki Oskara Wil- de^. Cal w tym momencie zdał sobie sprawę, jak bardzo nie na miejscu była jego uwaga o „bogatych białych repu- blikanach" Ta kobieta dała mu to wyraźnie do zrozumie- nia. Chciała, by się pocił, i nie zamierzała zdradzić już żad- nych szczegółów dotyczących swojej osoby. Może chciałaby kupić węża, myślał Cal. Grzechotnika lub boa dusiciela. - Wiele słyszałam o misiach Breżniewa - rzekła kobieta. - Macie je tutaj, prawda? Chciałabym je zobaczyć. - Zaprowadź panią na zaplecze - zachęcił go Kemmings. Szef przegrał bitwę z własną klientką, ale widocznie nie chciał pozbawiać Cala możliwości sfinalizowania transak- cji. - Obecnie mamy ich sporo, ale rozchodzą się jak świeże bułeczki. Niech pani weźmie jednego czy dwa, nim wpa- dnie tu weekendowy tłum. Świeże bułeczki. Cal wyobraził sobie, jak smaruje mar- moladą gołe grzbiety misiów Breżniewa. Pokręcił głową, by pozbyć się tej wizji, i zaprowadził klientkę na zaplecze. Sta- ło tu sześć akwariów, a w każdym - na wiórach cedrowych, nie w wodzie - przebywały co najmniej dwa zwierzątka. Jedno z akwariów nie zostało jeszcze uprzątnięte i Cal za- słonił je plecami. Kobieta zaczęła przyglądać się „misiom" w innych klatkach. - No, no, czyż to nie dziwne stworzonka? Cal nie odpowiedział. - Od kiedy je państwo sprzedają? - Ma pani na myśli mnie czy sklep? Ja pracuję tutaj do- piero od stycznia. Około ośmiu tygodni. - Oczywiście miałam na myśli sklep. - W centrum zoologicznym „Szczęśliwy Szczeniak" są od jakichś sześciu miesięcy, od pierwszego transportu ze Związku Radzieckiego. To dlatego, że minister rolnictwa Nixona, Hiram Berthelot, pochodzi z Woodbury, niedaleko stąd, i chyba chciał, by tutejsze sklepy zoologiczne pierw- sze w kraju zaczęły sprzedawać te zwierzaki. - Skuteczna interwencja wysoko postawionych przyja- ciół. - Chyba tak. W każdym razie nowojorczycy kupowali misie parę miesięcy później niż mieszkańcy Atlanty. Kobieta wdzięcznie uniosła poły peleryny i przykucnęła przed akwarium. Przytknęła koniuszek palca do szklanej ściany, parę centymetrów od brązowej grzywy jednego ze zwierząt. - Tak naprawdę to nie są misie, wiem o tym. Cóż to jest? - To świnki, proszę pani. - Cal przełknął ślinę. - Chcia- łem powiedzieć „panny". Znów odniósł wrażenie, że kobieta drażni się z nim. Żeby nic nie wiedzieć o misiach Breżniewa, trzeba by spędzić ostatnie pół roku samotnie na bezludnej wyspie. - Świnki? - Tak, morskie. Większość uczonych nie lubi ich jednak tak nazywać. Świnka morska wywołuje niedobre skojarze- nia. - Ale one są łyse. Jeśli oczywiście nie liczyć tych krza- czastych grzywek. Świnki morskie są owłosione. Niektóre nawet bardzo owłosione. Kiedy byłam dziewczynką, moja koleżanka miała dwie peruwiańskie świnki morskie, które wyglądały jak splątane czekoladowo-czarne kłębki przędzy. Musiała je co miesiąc strzyc, by odróżnić ich łebki od pup. - Te świnki morskie zostały wyhodowane specjalnie do celów laboratoryjnych przez uczonych radzieckich. Dlatego nazwano je misiami Breżniewa. To ukłon w stronę odprę- żenia i sukcesów prezydenta Nixona w polityce zagranicz- nej. Cal czuł do siebie wstręt za to staranne, tchórzliwe do- bieranie słów, ale przeląkł się tej damy i dziwnego faceta, który przyszedł tuż przed nią. Jeśli wyleją go z pracy w pasażu, Lia być może przestanie zwalczać jego skłonno- ści samobójcze. Chciała, by przeprowadzka do Georgii od- mieniła ich życie, a nie pomnożyła stare kłopoty. Kobieta wyprostowała się, a jej peleryna luźno opadła. - Ale dlaczego nie mają sierści? - Aby nie wymagały czasochłonnej pielęgnacji. Dlatego tak chętnie kupują je młodzi, zapracowani ludzie. To rów- nież znacznie zmniejsza zwierzęcy zapach, który wydziela- ją zwykłe świnki morskie. Mamy obecnie bardzo intensyw- ną wymianę kulturalną i naukową z Rosjanami i minister Berthelot załatwił import sporej liczby tych łysych komu- nistycznych świnek do amerykańskich laboratoriów. - A grzywy? - Po to, żeby ładniej wyglądały. Kreml ma również odmianę zupełnie nagą. Niestety, tamte przeważnie wzma- gają ludzką pobudliwość. A misie Breżniewa zawsze roz- weselają, gdy się na nie patrzy. Budzą instynkt opiekuń- czy. Każdy chciałby trzymać w domu ze dwie sztuki, by się nimi zajmować oraz mieć temat do rozmowy. - Lub jako symbol pozycji społecznej? - To również. - Czy sądzi pan, panie Pickford, że jestem typem kobie- ty, która dla podbudowania własnego ego sięga po symbole pozycji społecznej? - Nie, proszę panny. Pani chciała je tylko obejrzeć. - Wiem. I mam zamiar kupić parkę. Nie jako symbol po- zycji, ale dlatego, że są miłe. I do towarzystwa. Wybrała dwie świnki. Cal polecił jej również akwarium, torbę specjalnych chrupek, naczynie na wodę i duży worek cedrowych wiórów. Rachunek wyniósł 122 dolary plus po- datek, a rozradowany Kemmings pozwolił, by Cal sam sfi- nalizował transakcję. Może teraz dowiem się twego nazwiska, myślał Cal. Spodziewał się, że klientka da czek lub kartę kredytową. Chciał znać jej nazwisko; może wtedy przestanie go tak onie- śmielać. Żywił również dziwne podejrzenia, że już wcześniej mógł je słyszeć. Ale kobieta dała gotówkę. Banknot studola- rowy, dwudziestkę i dziesiątaka. Cal miał wrażenie, że zo- stał subtelnie wykołowany. Wydał resztę - trzy dolary dwa- naście centów. Jednocentówki — jak zwykle zwrócił na to uwagę - miały wygrawerowany profil Richarda Nixona, je- dynego prezydenta, który za życia dostąpił tego zaszczytu. Co więcej, ludzie króla Ryszarda dokonali tego wyczynu nie po jego ustąpieniu, ale w pierwszym roku jego trzeciej ka- dencji. Obie centówki pochodziły z 1977 roku - słowo „Wol- ność" umieszczono po lewej stronie wizerunku prezydenta, litera „D" (od mennicy w Denver) została wybita pół centy- metra poniżej jego nosa przypominającego narciarski stok. - Czy wymagają specjalnej pielęgnacji? - spytała kobie- ta, chowając resztę do kieszeni. - Trzeba je trzymać w cieple. Osiemnaście stopni czy coś koło tego, inaczej się przeziębią i zdechną. - Postaram się. Ale dzisiaj na dworze jest tylko około dziesięciu stopni. Jak je zanieść do samochodu? Cal przypomniał sobie przenikliwy marcowy wiatr, z którym jego dart zmagał się dziś rano przez całą drogę. Oczywiście misiom nie powinno zaszkodzić parę minut w takich warunkach, ale jeśli któryś z nich byłby nieco sła- bowity, nawet tak krótki chłód mógłby okazać się zabójczy. Pan K. gwarantował, że w ciągu tygodnia od zakupu zwie- rzęta będą zdrowe, więc ewentulane problemy naraziłyby firmę na straty. Szef usłyszał pytanie. -Pickford pani pomoże - rzekł, odchodząc od klatek z chomikami i szczurami piaskowymi. - Niech pani podje- dzie od tyłu i zaparkuje przy drzwiach służbowych z na- szym szyldem. Załadujemy pani zakupy. „My"? Co znaczyło to „my"? Pan K. miał pięćdziesiąt osiem lat - jeśli nie osiemdziesiąt pięć. Chore serce i chro- niczną zadyszkę. Cal nie oczekiwał, że szef będzie taszczył ciężkie pudła ze zwierzętami, ale nie znosił tego pluralis maiestatis prawie tak samo, jak nie cierpiał mordy żywego faceta na legalnych monetach państwa. Gdy Cal przepchnął się przez drzwi, trzymając akwarium z dwoma szalejącymi z przestrachu misiami Breżniewa, ujrzał stojącego na zewnątrz wielkiego cadillaca barwy kur- dybanu. Usiłował zachować obojętny wyraz twarzy, kiedy kładł klatkę na obite skórą siedzenia, a pozostałe rzeczy do bagażnika. - Podoba się panu mój samochód? -Nie stać by mnie było na benzynę, nie mówiąc już o ubezpieczeniu. - Dlaczego bystry facet w pańskim wieku, tuż po trzy- dziestce, nie znajdzie ambitniejszej, lepiej płatnej pracy? — Kobieta uczyniła znaczący gest, wskazując na sklep zoolo- giczny. - Czy miał pan kiedyś kłopoty z władzą? Wiatr bijący w przepoconą koszulę Cala przejął go chło- dem. - Nie, proszę pani, to znaczy panny. Po prostu lubię zwie- rzęta. -Och. -Ale moja żona jest psychoterapeutką - wypalił. - To musi być dla pana wygodne. Gdzie ma gabinet? - W Warm Springs. Jej brat jest właścicielem biura, więc, dzięki Bogu, nie musimy płacić czynszu. Nazywa się Lia. Doktor Lia Bonner. - Dobrze wiedzieć. - Kobieta z uśmiechem zdjęła swoje srebrzyste okulary, odsłaniając jasnobłękitne oczy o tę- czówkach dziwnie pozbawionych głębi. Czyżby barwione szkła kontaktowe? - Naprawdę, dobrze o tym wiedzieć. Znów włożyła okulary, wręczyła Calowi pięciodolarowy napiwek i odjechała w mroczną czeluść kłębiącej się mgły. Prawie natychmiast ruszył inny samochód - jeden z ostat- nich modeli plymoutha - i pojechał za cadillakiem w upior- ny mrok. Ona ma przynajmniej misie Breżniewa, pomyślał Cal. Bo mnie pozostał tylko nieokreślony strach... ROZDZIAŁ 2 Doktor Lia Bonner siedziała w swoim gabinecie w Warm Springs i czekała na pacjentów. Miała już ich dziesięciu czy jedenastu, wliczając w to osoby skierowane przez szpital rejonowy oraz przez Ośrodek Rehabilitacji im. Roosevelta. Jeśli jednak tutejsze przedsiębiorstwa - Millikin, Goody, Georgia-Pacific — nie zatrudnią jej jako konsultantki, chy- ba będzie musiała zdjąć wywieszkę. Z pacjentami lekarz spotyka się przecież co najwyżej raz na tydzień, na godzinną mniej więcej sesję. Mając zaledwie parunastu pacjentów, nie można oczekiwać, że ich leczenie wypełni cały roboczy tydzień. Przez ostatnie trzy tygodnie Lia głównie telefonowała, a także składała wizyty kupcom i przemysłowcom, w nadziei, że pewnego dnia przyślą do niej swych obarczonych problemami pracowników. Odpę- dzała również komiwojażerów usiłujących sprzedać kana- py, szafki czy systemy komputerowe. Miała ochotę krzyk- nąć, że ledwie może sobie pozwolić na karmę dla Wikinga. Jak mogłabym usprawiedliwić wydatek siedemdziesięciu pięciu dolarów na plastikowy ochraniacz podłogi? Cal uparcie twierdził, że wyjazd z Kolorado był błędem. Miał tam stałą, acz może niezbyt dochodową pracę na ran- czo Arvilla Rudda w pobliżu Gardner nad Walsenburgiem. Lia też radziła sobie nieźle - przyjmowała pacjentów w wy- najętym domu obok walsenburskiego szpitala. Kiedy jed- nak jej ojciec zginął na autostradzie w Georgii, w zderzeniu z przewożącą drewno ciężarówką, i w tym samym wypad- ku poważnie ucierpiała matka, Lia, ogarnięta głęboką no- stalgią, oznajmiła Calowi, że pora przenieść się na Połu- dnie. - Co, do cholery, będziemy robić w Georgii? - Otworzę nowy gabinet, a ty znajdziesz pracę. Napraw- dę, nie trzyma nas tu teraz nic prócz paru formalności. - Dziewczyno, ja się tu urodziłem. Tu jest moje miejsce. I już mam pracę. - Zgoda. Lecz ja urodziłam się w Georgii i tam właśnie jest moje miejsce. Od ślubu mieszkamy w Marlboro Coun- try. Niegodzenie się z tym byłoby głupotą, bo mamy Usta- wę o ograniczeniach ruchu ludności, ale teraz twoja kolej, by pojechać za mną. - Ale ty przyjechałaś tutaj z własnej woli, a moja noga nigdy jeszcze nie postała w Dixielandzie. - Cal, mój tatuś nie żyje, a mama została kaleką. Chcia- łabym tam pojechać ze względu na nią. Musisz zrozumieć moje uczucia. Wiesz, jak to jest, kiedy traci się bliskich. - Czas leczy rany — rzekł ze znużeniem Cal. - Ha! To prawdziwa ironia. Bo to właśnie jedna z ran, która u ciebie zupełnie się nie zaleczyła. -Lia!... - Cal, powinieneś wykorzystać moje kwalifikacje i posta- rać się o tym ze mną porozmawiać. Mogłabym ci pomóc. Zbił wszystkie jej argumenty. - Nigdy nie stanę się chłopcem z Georgii*. Jestem kow- bojem, nie krakersem**. * Chłopiec z Georgii - nawiązanie do powieści Erskine'a Caldwella. ** Krakers (cracker) - ubogi biały mieszkaniec Południa USA. Kowboj, nie kowboj - teraz był krakersem i Lia czuła lekkie wyrzuty sumienia za każdym razem, kiedy zajeż- dżała po niego na West Georgia Commons i widziała, jak porusza się niespiesznie wewnątrz centrum zoologicznego „Szczęśliwy Szczeniak", jak podchodzi powoli do swych ża- łosnych misiów Breżniewa z workiem cedrowych wiórów lub suszarką. Nie przypominało to w niczym ładowania sia- na z Arvillem Ruddem ani przyjmowania na świat cieląt w zimne lutowe noce, gdy ręce należało zanurzyć po łokcie w kanale rodnym wyczerpanej krowy. Wiszące w powie- trzu drobiny obroku. Parujący śluz nowo narodzonego ży- cia. Cal uwielbiał tamtą robotę i gdy teraz Lia widziała swe- go męża bijącego pokłony przed klientami i karmiącego papugi, zastanawiała się czasami, czy nie jest samolubna. Ale przecież mieszkała przedtem pięć lat w Gardner i obec- nie, gdy jej matka trafiła do domu opieki w Warm Springs i jest przykuta do fotela na kółkach, Lia była przekonana, że zrobiła jedynie to, czego wymagała zwykła przyzwoitość. Właśnie. A Cal jakoś się aklimatyzuje, myślała Lia. Zdołała w końcu nakłonić go do wyjazdu, gdy mu uświa- domiła, że to jedyna droga, bo Ustawa o ograniczeniach ruchu ludności - która przeszła w 1971 roku i miała głów- nie posłużyć do opanowania demonstracji antywojennych, nadal jednak, osiem lat po zwycięstwie w Wietnamie obo- wiązywała - pozwalała mieszkańcom jednego stanu na podróżowanie albo na przeniesienie się na stałe do innego stanu tylko w określonych warunkach, które skrupulatnie sprawdzano. Najswobodniej poruszali się po kraju znani politycy, przedstawiciele biznesu z rozległymi powiązaniami (zwła- szcza ci, którzy szczodrze finansowali kampanię wyborczą republikanów), zawodowi sportowcy, licencjonowani kie- rowcy ciężarówek, pracownicy federalni resortów wojsko- wych, pocztowych lub wywiadu wewnętrznego, wreszcie przedstawiciele show-biznesu mający przepustki Kongre- su. Piosenkarze country i rockmani mieli często trudności z otrzymaniem takich przepustek. Kiedy w 1973 roku Pete Seeger, Bob Dylan, Joan Baez i parę innych osobistości folk- rockowej kontrkultury zniknęło z pola widzenia, tylko rzą- dowe pachołki i głupcy utrzymywali, że to zwykły „zbieg okoliczności". W każdym razie trzeba było mieć dojście do potęg tego świata, by swobodnie podróżować po Stanach Zjednoczo- nych króla Ryszarda. Zwykli obywatele zatrudnieni w in- stytucjach cywilnych mogli przejechać ze stanu do stanu tylko wówczas, gdy ich sytuacja kwalifikowała się jako wy- jątek Ustawy o ograniczeniach ruchu ludności. Te wyjątki miały charakter komercyjny, edukacyjny lub „humanitar- ny". Lia, przebywająca na stypendium w Colorado Springs w szkole poleconej przez stryja, znała wszystkie te katego- rie na pamięć. Kiedy poślubiła Cala i osiadła z nim w Gard- ner, odcięła się na zawsze od Georgii - dopóki nie pojawiły- by się jakieś względy „humanitarne". Cóż, śmierć członka najbliższej rodziny stanowiła pod- stawę do otrzymania pozwolenia, ale było ono ważne tylko dwa tygodnie po śmierci i by je otrzymać, należało działać szybko. Jeśli przypadkiem ktoś chciał uzyskać prawo stałe- go pobytu w stanie, gdzie odbył się pogrzeb, musiał przed- stawić władzom istotne powody tej decyzji. Odziedziczenie interesu lub gospodarstwa prawie zawsze uznawano za wystarczające; można było również przedstawić dowód, że współmałżonek lub dziecko nieboszczyka potrzebują teraz opieki. Lia dziękowała Bogu, że spełniła to kryterium, choć miała Mu za złe śmierć ojca i kalectwo matki. Teraz więc mieszkała w Georgii, a Cal w poczuciu obo- wiązku podążył za nią. Przeprowadzka wymagała pokona- nia biurokratycznych labiryntów, a potem, tu na miejscu, by otworzyć gabinet, należało — niczym w teatrze kukiełko- wym - pociągnąć za mnóstwo sznurków. Właśnie dlatego Cal dostał pracę wcześniej od niej. Lia wydostała wszyst- kie niezbędne listy polecające od władz stanowych, potem musiała wielokrotnie narzucać się w LaGrange senatorowi stanu Georgia, prowadzić korespondencję z gubernatorem i wykorzystać znajomość Jeffa z sędzią federalnym. Wszyst- ko po to, by pozwolono jej rozpocząć praktykę psychotera- peutyczną. Czy to warte tego całego zachodu? Szyld był tyl- ko szyldem i samo jego wywieszenie nie zapewniało ani klienteli, ani utrzymania. Nie mogę w to uwierzyć, myślała Lia. Drapałam i gry- złam, by wrócić do domu, a teraz - o ironio - tęsknię do okręgu Huerfano i mego obskurnego gabinetu w Walsen- burgu. Nie mów o tym Calowi, poradziła sobie. Powiedziałby: „Mój Boże, Lia, nie byłabyś szczęśliwa nawet w niebie" - tak jakby jakiekolwiek miejsce w tym kraju choćby w przy- bliżeniu przypominało tę metafizyczną Krainę Szczęśli- wych Łowów. I jeśli naprawdę znowu zaczniesz myśleć o Górach Skali- stych jako o swoim domu - a przecież nie masz ochoty tego robić - przyznasz rację Thomasowi Wolfe'owi, który napi- sał: „Nie można wrócić do domu". Nie, nie można. Czyż możesz ponownie wykorzystać aneks do ustawy? Lia wstała od biurka i podeszła do okna z widokiem na główną ulicę Warm Springs. Trudno uwierzyć, że prezy- dent Roosevelt kiedyś regularnie odwiedzał to miasto. Przy- jeżdżał tu oczywiście ze względu na właściwości źródeł lecz- niczych, kojących nękające go bóle artretyczne. Obecnie, niecały kilometr stąd, znajduje się Mały Biały Dom, jego tutejsza rezydencja. Można zapłacić dozorcy parku trzy do- lary i obejść całe to miejsce, obejrzeć fotografie FDR, fifki i kolekcję trzcinowych lasek. Robiłam to jako mała dziew- czynka - wtedy nie kosztowało to aż tyle - a latem stale gromadziły się tu tłumy. Tego mi właśnie dziś potrzeba. Tłumów. Neurotycznych i psychotycznych turystów, których problemy należy zana- lizować i rozwiązać. Lia zaśmiała się. Obecnie turystyka była mizerna, głów- nie lokalna. Ktoś musiałby mieć naprawdę poważne pro- blemy psychiczne, żeby starać się o wyłączenie spod Usta- wy o ograniczeniach ruchu ludności tylko po to, by przyje- chać z Nowej Anglii lub Zachodniego Wybrzeża w celu obejrzenia Małego Białego Domu FDR, nawet jeśli dodat- kowo zamierzałby odbyć wycieczki do West Point Lakę czy Callaway Gardens. Mógł się na to zdobyć jedynie człowiek bogaty i niezależny lub odpowiednio ustosunkowany. W innym przypadku nie ma co próbować. Możesz równie dobrze zaplanować podróż do krateru Censorinusa stat- kiem transferowym NASA. Szansę spędzenia wakacji na terenie innego stanu były mniej więcej takie, jak możliwo- ści znalezienia się wśród załogi statku do Von Braunville, bazy księżycowej USA. Lia wróciła do biurka, wyjęła z szuflady talię kart i za- częła stawiać pasjansa. - Pani doktor - odezwała się panna Bledsoe, młoda czar- na recepcjonistka Lii - ktoś do pani przyszedł. Lia zgarnęła rozłożone w wachlarz karty. - Przestraszyłaś mnie, Shawando. Myślałam, że wyszłaś po listy. -Wróciłam przed chwilą. Chce pani zobaczyć tego fa- ceta? - Kto to jest? Był tu już przedtem? - Nie, psze pani. Nie wiem, kto to jest, słowo. Chce roz- mawiać z doktorem. Tylko tyle mówi. - Shawando, czy on wie, jaka jest moja specjalność? Lia była ostrożna, ponieważ Shawanda wpuszczała każ- dego, kto twierdził, że ma do Lii interes: komiwojażerów sprzedających wyposażenie biurowe, misjonarzy sekt reli- gijnych i - dwukrotnie - wścibskich członków jej własnej rodziny. - On mówi, że chce „doktora do głowy", psze pani. - Czy kazałaś mu wypełnić formularze? Wiem, że potrze- bujemy pacjentów, ale chyba nie musimy wprowadzać lu- dzi prosto z ulicy. - Tak, psze pani. - „Tak, psze pani, wypełnił formularze" czy „Tak, psze pani, zgadzam się z panią"? - Nie brał formularzy. - Dlaczego, Shawando? Lia usiłowała nie okazywać irytacji. Wiedziała, że powin- na zwracać się do swojej sekretarki raczej „panno Bledsoe" niż „Shawando", ale młoda kobieta - a w istocie dziewięt- nastoletni podlotek - miała tak źrebięcy wygląd, nieopano- wane ruchy i infantylny stosunek do pracy, że trudno było ją traktować poważnie i oficjalnie. Tym bardziej że Sha- wanda czasami zawierzała Lii swoje intymne tajemnice. Zatrudniła ją nie tylko dlatego, że mogła płacić jej zaledwie stawkę minimalną - obecnie więcej nie mogła - ale rów- nież dlatego, że Shawanda to wnuczka kobiety, która pra- cowała jako kucharka u rodziców Lii od późnych lat czter- dziestych do połowy sześćdziesiątych. Shawanda skończy- ła okręgową szkołę średnią w czerwcu zeszłego roku. Była biegła w naukach społecznych, matematyce i grze na klar- necie, nad ortografią musiałaby jeszcze popracować, a znajomość angielskiego zależała bardzo od jej nastroju, a także od słuchaczy. Ponieważ uniwersytet stanowy przyj- mował obecnie ściśle określoną liczbę czarnych studentów, a podstawę obliczeń stanowił procent czarnej ludności w całych Stanach, dziewczyna nie miała szans na studia. Jeśli Lia nie zaproponowałaby jej posady recepcjonistki, Shawanda znalazłaby najwyżej zatrudnienie jako pomoc domowa. - Psze pani? - Pytałam, dlaczego ten człowiek nie wypełnił druków? - Pani doktor, on chyba nie umie pisać. Lia wstała. - Czy to dorosła osoba, Shawando? Przeraziła się, że ich potencjalny pacjent to dziecko lub czarny biedak. Miała nadzieję, że tak nie jest - nie dlatego, że nie ceniła sobie leczenia dzieci i czarnych, ale ponieważ jej pacjent na pewno dysponowałby ograniczonymi środka- mi, a ona nie zamierzała wiecznie prowadzić działalności charytatywnej. - To jest jak najbardziej dorosła osoba. To jest, w grun- cie rzeczy, dorosły mężczyzna. Dorosły biały mężczyzna. Z brodą. - Czy wygląda na włóczęgę? - Odpicowany nie jest, ale łazęga chyba też nie. -1 nie umie pisać? - Nie wiem. Niczego nie napisze, to pewne. Nie spojrzał nawet na papiery, tylko powiedział: „Prowadź mnie do dok- tora". Chryste, pomyślała Lia. Powinnam podejść do drzwi i zerknąć na niego, ale nawet jeśli wygląda jak przedostat- ni włóczęga, cuchnący chodnikiem i nie pranymi zimowymi ubraniami, mimo to może być tak bogaty jak ten wariat Howard Hughes. Czy ośmieliłabym się nie przyjąć Howar- da Hughesa? A czy w ogóle ośmielę się nie przyjąć faceta w dziurawych butach? Nie. Jeśli pragnę utrzymać się na powierzchni. - Wpuść go, Shawando. Shawanda, ponętnie szczupła, poszła zawiadomić pacjen- ta, drugiego dopiero w tym dniu, że owszem, pani doktor go przyjmie. Mężczyzna wyjrzał żartobliwie zza futryny drzwi, tak jakby nie bardzo chciał wejść do gabinetu Lii, podobnie jak ona nie miała ochoty udzielać porad włóczędze bez pienię- dzy. Napawało to otuchą. Jeśli ten człowiek ma jakieś obiekcje, to widocznie nie jest osobą usiłującą wyprosić dar- mową terapię dla samej jedynie radości z naciągania ko- goś. Miał swoje zasady. Lia ujrzała promyk nadziei. - Dzień dobry - rzekła, siadając znowu za biurkiem. - Co mogę dla pana zrobić? - Chciałbym wiedzieć, czy ma pani ekspres do kawy. - Ekspres do kawy? Gość zaśmiał się. -Tak. Taką machinę, do której wkłada się papierowe filtry. Albo chociażby staromodny perkolator. Ale widzę, że ma pani tę nowomodną zabawkę na papierowe filtry. Ach! Może ten człowiek wyłudzał terapie tylko od tych psychoanalityków, którzy mają odpowiednie ekspresy do kawy. Czy jej ekspres zdał egzamin? Lia zza biurka wskazała mu miękki fotel - ciągle jeszcze spłacała za niego raty. Ubiór mężczyzny był swobodny, ale schludny. Gość najwyraźniej osiągnął wiek średni kilka lat temu. Miał wysokie czoło i dobrze utrzymaną siwoczarną brodę. Oczy osłonięte długimi rzęsami patrzyły melancho- lijnie lub groźnie, zależnie od padającego światła. Lia uzna- ła, że oczy te kryją smutek. Nie pasowały do nich zmarszcz- ki, jakby spowodowane częstym śmiechem. Również nie na miejscu był radosny łuk, w jaki ułożyły się trochę przycięż- kawe usta. Jak znaleźć klucz do tego faceta? Dystyngowany obszarpaniec, pomyślała Lia. Właśnie tak. Dystyngowany obszarpaniec. - Sam zrobię kawę - rzekł gość, podchodząc do stołu, gdzie stał automatyczny ekspres. - Widzę, że ma pani tutaj wszystkie składniki: karafkę z wodą, paczkę brimy - mój Boże, kobieto, ta cholerna odmiana bez kofeiny! - i pudełko filtrów. - Potrząsnął przed jej oczami filtrem, który wyglą- dał jak kornet miniaturowej zakonnicy. Wkrótce maszyn- ka do kawy - kiedyś należała do Jeffa, trzeba ją porządnie przepłukać octem - zaczęła wypuszczać parę, wydawać nie- samowite odgłosy i sączyć aromatyczną brązową ciecz do dzbanka. - Mogę? - zapytał, sadowiąc się w fotelu. Worki pod ocza- mi i precyzyjne ruchy ciała sugerowały, że kiedyś ważył więcej niż obecnie. - Wie pani, kawa bez kofeiny ma mniej więcej tyle sensu, co zeroprocentowa szkocka. - Lubię jej smak, a nie pobudzające działanie. - Ja natomiast odwrotnie. Nie lubię smaku, a uwielbiam tę moc. I jeśli zastosować te same kryteria do seksu, wy- starczyłoby mi samotne robienie przysiadów przed lustrem. Lia zamrugała. Co to za człowiek?, zastanawiała się. Nie jest to typowy przypadek depresji. A jeśli nawet, to w tej chwili pacjent jest w doskonałym nastroju, tryska zwięzły- mi aforyzmami i uwodzi ją milkliwym czarem. Bardzo nie- zwykły stan maniakalno-depresyjny. Lia zebrała się w sobie. - Kilka pytań - rzekła. - Jak się pan nazywa? I w czym mogę panu pomóc? - Odpowiadając na pani pierwsze pytanie, nie wiem, jak się nazywam, i nie wiem, kim jestem. - Co takiego? - Sądzę, że mam bardzo ostry atak amnezji - amnezji radykalnej. Jakbym stracił połączenie z osobą, którą zwy- kle jestem. Albo byłem. Mój Boże, pomyślała Lia. Pragnęłaś mieć pacjenta i do- stałaś faceta tak pomylonego, że aż cię to przeraża. Amne- zja, powiada, a czekałaś na kogoś z drobnymi zaburzenia- mi osobowości. Lia usadowiła się wygodniej. Słyszała już Cala mówiące- go: „Mój Boże, dziewczyno, nie byłabyś szczęśliwa nawet w niebie". Mężczyzna mówił dalej: - Tak więc wpadłem do pani, aby uzyskać pomoc. I aby udzielić jej pani, reagując na modły, które prawdopodobnie uważała pani jedynie za nie w pełni świadome pobożne ży- czenia. - Spojrzał na ekspres do kawy. - Niech pani posłu- cha tego urządzenia. Klnę się na Boga, wydaje takie dźwię- ki jak chory na rozedmę płuc. - Wyjął zmiętą chusteczkę z kieszeni klubowej marynarki i wytarł czoło. - Lubię ten napój, kawę, prawdziwą kawę. Muszę ją pić. Chociaż jej proces parzenia przeraża mnie. Całe to cholerne sapanie i parowanie. - To po prostu maszynka do kawy. Pożyczona. Stara. Z pew- nością nie trzeba się jej bać. - Po prostu kawa, hę? Niech pani posłucha, najsłynniejsi terapeuci wiedzą, że obawy może wywoływać prawie wszyst- ko. Pod biurkiem Lia ścisnęła kolanami dłonie. -Proszę mi wybaczyć. Ma pan rację. Ale to naprawdę tylko maszynka do kawy i jest pan bezpieczny. Pytanie tylko, czy ja tu jestem bezpieczna. Wyglądasz dość nobliwie, nawet sympatycznie, ale twoja zagrywka - amnezja! - zaskoczyła mnie. Czy masz jeszcze dla mnie podobne kwiatki i rewelacje? - Jeśli naprawdę ma pan amnezję - rzekła głośno - po- trzebuje pan dokładnych badań lekarskich. O kilka minut jazdy samochodem stąd mamy szpital. - Pani doktor, najpierw modli się pani... życzy sobie pod- świadomie pacjenta, a potem, gdy ten już się zjawia, odpra- wia go pani do kogoś innego. Tak się nie robi. -Jestem psychoanalitykiem, nie psychiatrą. Musi pan poradzić się kogoś, kto ma wykształcenie medyczne. Amne- zja często jest wywołana przyczynami fizycznymi, ściślej mówiąc, dzieje się tak w większości przypadków. -Ale nie w moim. Moja jest mechanizmem służącym do zrzucenia z siebie naprawdę bolesnego ciężaru, tak bym nie miał z tym więcej do czynienia. - Doceniam fakt, że pragnie pan, bym to ja pana leczyła. Prawdopodobnie odgadł pan, patrząc na gromady ludzi w mej poczekalni, że mam pracy po uszy. Aleja naprawdę trzymam się pewnych zasad. - Mężczyzna w fotelu patrzył na nią, założywszy ręce na brzuchu. - I jeśli pan wie, że dzięki amnezji ma pan uniknąć dokuczliwych przeżyć - rze- kła oskarżycielskim tonem - prawdopodobnie nie jest to amnezja radykalna. Pamięta pan dość dużo ze swej poprzed- niej osobowości. - Gdyby to była amnezja totalna, pani doktor, nie trafił- bym tutaj. Leżałbym w pozycji embrionalnej na rogu ulicy. - Chce pan powiedzieć, że to tylko okresowe dolegliwo- ści. Co zalęgło się w pańskim umyśle? Zaśmiał się. - Dziękuję. Przyznała pani, że mam jakiś umysł. Jestem za to wdzięczny. - Bez pochwały nie ma nagany - rzekła Lia, ku swemu zaskoczeniu. Z jakiej bajki podłapała to powiedzenie? -W moim umyśle powstała idea: zareagować na pani potrzeby oraz pomóc sobie. Może mnie pani wesprzeć w obu sprawach, wskazując mi drogę do anamnezy. - Anamnezy? Zdziwniej i zdziwniej*, pomyślała Lia. - Dosłownie „utrata amnezji". Ratunek przez wiedzę, czyli gnoza. Jak sądzę, przypomina sobie pani, że Platon uważał, iż uczenie się to tylko pewna forma przypomina- nia. -1 pan chce, bym pomogła panu odtworzyć pańskie ży- cie, a wtedy pan mógłby się dowiedzieć, kim pan jest. Czy tak? - Chyba o to częściowo chodzi. Druga część jest trudniej- sza. - Trudniejsza niż wyleczenie pana z amnezji czy też, uży- wając pańskiej terminologii, doprowadzenie pana do anam- nezy? - Eocactamente, seńorita hermosa. Może potrafię mu pomóc, rozmyślała Lia, kładąc dłonie * Zdziwniej i zdziwniej - słowa Alicji z Alicji w Krainie Czarów Lewisa Carrolla (w tłumaczeniu M. Słomczyńskiego). na biurku, jakby deklarując sympatię dla tej dziwnej oso- by. Może spróbuję. I muszę to zrobić, jeśli chcę być psycho- logiem i mam się z tego utrzymać. Nie mogę go zmusić, by poszedł do szpitala. Nieetyczne byłoby odprawienie pacjen- ta, który naprawdę chce, bym go leczyła. Ale czy on ma jakieś pieniądze? Czy to nie podłe z mojej strony, że się nad tym zastanawiam? Lia zebrała się na odwagę. - Mam nadzieję, że nie będzie pan miał za złe mego py- tania, ale chciałabym wiedzieć: Czy może pan sobie pozwo- lić na kurację. - Nie, skądże, proszę pani, rozumiem. Pieniądze to spra- wa życia. Chyba zresztą również i śmierci. Lia czekała. Nie obraziłam go, myślała, ale jak mam ro- zumieć tę aforystyczną uwagę? - Kiedyś - rzekł mężczyzna, przesuwając się na fotelu, tak by dosięgnąć tylnej kieszeni spodni - pieniądze z pew- nością stanowiły problem w mym życiu. Tego akurat nie mogę zapomnieć. Teraz jednak mam ich chyba pod dostat- kiem. Rzucił w kierunku Lii swój portfel. Wypchany banknota- mi o różnych nominałach prześlizgnął się po biurku. Nie musiała brać go do ręki, by stwierdzić, że jej pacjent - po- stawienie zaimka dzierżawczego przed słowem „pacjent" nie wydawało się już takie głupie - miał więcej niż „pod dostatkiem" pieniędzy: ze znanych jej ludzi on właśnie naj- bardziej przypominał Papę Warbucksa*. Jednak to, że rzu- cono w nią portfelem, odczuła jako poniżenie. Jakby była psem czekającym na resztki wieprzowiny. Wzięła portfel do ręki i nagle zaświtał jej pewien pomysł. - Niech pan chwilę poczeka. Nie ma pan w nim jakiejś legitymacji? Prawa jazdy? Kart kredytowych? Coś, co wy- wołałoby, hm, anamnezę? - Nie, proszę pani. Tylko pieniądze. Ale niech pani sama zobaczy. * Papa Warbucks (Daddy Warbucks) - postać z komiksów amerykań- skich. Bardzo bogaty biznesmen opiekujący się małą sierotką Annie. „Zdziwniej i zdziwniej" to określenie stanowczo za słabe, rzekła do siebie Lia, gdy przekonała się, że portfel nie za- wierał ani plastikowych kart, ani fotografii, ani nawet kar- ty bibliotecznej. Same pieniądze. - Skąd ma pan to wszystko? - spytała. - Nie jestem pewien. Chociaż na pewno nie ściągnąłem tego z funduszu bieżącego General Dynamics. Mam jakieś dziwaczne przeświadczenie, że to są... jak by to powie- dzieć... pieniądze karmiczne; że właśnie tyle bym zarabiał w idealnym świecie, jeśliby Bóg lub jakiś inny naprawdę sprawiedliwy obserwator przełożył moją walkę duchową na — jak by to nazwać? - chyba „doczesne złoto". Ale to przecież nie złoto, prawda? Sam miękki towar. Zaśmiał się. Lia odłożyła portfel i wytarła ręce o bluzkę. Co tu się dzieje? Co, do diabła, dzieje się dziś w moim gabinecie? - A więc? - spytał mężczyzna. -„Więc", co? - Czy sądzi pani, że wystarczy ich na kubek kawy? Na- wet jeśli jest wykastrowana, to znaczy odkofeinowana. Dzbanek jest prawie pełen, można pić. Wybuchnął znowu urywanym, prawie maniakalnym śmiechem. - Jest tego dosyć - odparła Lia. - Bardzo się cieszę, że będę mogła się panem zająć. ROZDZIAŁ 3 - Może jak sprzątniesz wszystkie klatki, chciałbyś sobie pójść na wcześniejszy lunch? - zaproponował pan Kem- mings, kiedy Cal wrócił do sklepu. Było już wpół do dwunastej. Uprzątnięcie akwarium zaj- mowało Calowi dwadzieścia minut, jeśli starannie je wy- szorował, wykąpał misie w ciepłej wodzie z mydłem i wysu- szył je suszarką. Dzięki Bogu, że wymagały takiej pielę- gnacji tylko raz na tydzień. Dzisiejszy „wczesny" lunch oznaczałby więc jedynie dziesięć minut ekstra. To ci dopie- ro! Szczodrość Kemmingsa zapierała dech. Kemmings zdał sobie jednak sprawę, że jest już wpół do dwunastej. - Weź całą godzinę - rzekł. - Zasłużyłeś na to. Obsłuży- łeś tamtą panią, Pickford. Miała w sobie coś takiego, że bałem się do niej podejść. Ale ty ubiłeś z nią niezły interes. Dobra transakcja. - Tak, proszę pana. A myślałem, że będę miał szczęście, jeśli uda mi się sprzedać parę białych myszy. - Białych myszy? - Tak jest. Wyglądała na taką, co chce je zabrać do domu i zjeść, jak Mój Najdroższy Ściskacz. Mój Najdroższy Ściskacz to sklepowy boa dusiciel. Kem- mings zaśmiał się. Miło było słyszeć, jak pan K. dobywa z siebie trochę szczerej radości. Nie był to zły staruszek, po prostu typ zatwardziałego kalwinisty. Mimo swego imienia Cal nigdy kimś takim nie zostanie. Pan K. stanowił kwint- esencję protestanckiej etyki pracy rozumianej bardzo do- słownie. Sumienny codzienny trud za godziwą zapłatę. - Co panem tak wstrząsnęło? - spytał Cal. - Wie pan, kim ona jest? - Nie znam jej nazwiska, ale wydała mi się znajoma. Chyba właśnie to mnie zbulwersowało. -Musi być nadziana, panie Kemmings. Szkoda, że nie widział pan jej samochodu. Że nie wspomnę o tym zwariowanym oprychu, który przyszedł przed nią, pomyślał. - Zauważyłeś numery auta? - Nie, byłem zbyt... - Cal przerwał. Wkładał przecież pię- ciokilowy worek wiórów cedrowych do bagażnika cadillaca. Oczywiście! W pamięci pojawił mu się powoli obraz tablicy rejestracyjnej. — To było oznakowanie federalne — powie- dział, interpretując swoją wizję. — Nie z Georgii, ale znaki z, hm, z jakąś ważną pieczęcią czy herbem rządu federal- nego. Powrócił strach, intensywniejszy niż poprzednio; nara- stał, gdyż wraz z panem K. znaleźli realną podstawę do niepokoju. - Myśli pan, że to FBI? - spytał Cal. - Nixonowscy Nie- pukacze? - Agenci się nie afiszują. Byliby durniami, gdyby używa- li tablic identyfikacyjnych. - Więc kto to był? - Nie wiem. Może to żona jakiegoś wielkiego ważniaka albo ktoś związany z Fort Benning w Columbus. Nawet ważniacy i ich rodziny muszą jakoś tam żyć. Czasami idą prawdopodobnie po zakupy jak normalni ludzie. Chyba za bardzo przejmujemy się tą wizytą. - Być może należy się nią nadmiernie przejmować. Dla- czego jesteśmy tak cholernie wystraszeni? - Może ona pracuje w jakiejś instytucji federalnej. Może odbywała tajną inspekcję. Chciała zobaczyć, czy zgodnie z normami federalnymi stosujemy zabezpieczenia przed chorobą papuzią czy coś w tym rodzaju. - Panie Kemmings, ona nawet nie spojrzała na papużki nierozłączki. Ani na ary. Ani na żadne inne ptaki. Jej wizy- ta nie miała nic wspólnego z chorobą papuzią. - Może masz rację. Jeśli była to inspekcja i podpadliśmy, dowiemy się o tym wkrótce, ale do tej pory nic nie zdziała- my. - Tak, proszę pana. - Nakarmię Mojego Najdroższego Ściskacza. Minęło już kilka dni, od kiedy dostał jeść, i znowu zaczyna się ruszać. Cal zastanawiał się, jak ten miły starszy facet znosi wi- dok boa dusiciela pakującego w swe wydłużone wole milut- kie białe myszki stanowiące jego główną dietę. Zjadał je oczywiście żywcem i paranoiczny niepokój, jaki Cal i pan K. odczuwali po wyjściu klientki, był niczym w porównaniu z przerażeniem myszy, które pan K. wkładał do klatki Ścis- kacza. Cal zamknął oczy i zacisnął pięści. - Szkoda, że nie zaczeka pan do mojej przerwy obiado- wej - rzekł. - Chyba mógłbym - przyznał pan K. - Ale czy będziesz tu czy gdzie indziej, nie zmieni to losu myszy. Pan Kemmings już wyciągał z klatki pierwszą z ofiar przeznaczonych dla gada - różowooką myszkę okrytą fu- trem w kolorze sierści małej foczki. Calowi pojawił się przed oczyma widok szefa w anoraku z kapturem i butach ze skóry karibu, walącego kijem baseballowym w czaszkę małej foczki o załzawionych oczach. Matka jej tymczasem protestowała szczekaniem. Z łba małej, z ciał fok zabija- nych obok, buchała krew i purpurą zalewała lód. Obraz był tak żywy, że w sklepie powiało arktycznym chłodem, który przeniknął Cala na wskroś, aż pobielały mu ręce. Tylko spokojnie, pomyślał. Dzisiaj, Calvinie, wszystkie twoje reakcje są niewspółmierne do bodźców. Opuścił pię- ści i rozluźnił palce. Kemmings nigdy by nie katował fok. W młodości (szef rozgadał się kiedyś na ten temat), pod koniec drugiej wojny światowej — pan K. miał szmery w sercu i nie służył w woj- sku - prowadził w Pine Mountain małą fabrykę, wytwa- rzającą kraciaste skarpety. Produkcja była ręczna i fabry- ka zatrudniała dwadzieścia osiem osób. Interes kwitł, póki jakiś mężczyzna w Athens nie zastosował zautomatyzowa- nego procesu wytwarzania galanterii pończoszniczej. Ro- botnicy pana K. nie mogli dorównać konkurencji. I w ten sposób w roku 1956 czy 1957 fabryka w Pine Mountain została zamknięta. - Najbardziej bolało mnie nie to, że dostałem w skórę od większego bystrzaka, ale to, że musiałem zwolnić tych wszystkich dobrych ludzi, którym dawałem pracę - wspo- minał Kemmings. - Co zrobili? - Zaczęli szukać innej pracy. Ja też. Wreszcie znalazłem zajęcie w administracji programów socjalnych tutaj,-w okrę- gu Troup - od 1958 do 1976 roku - i dzięki temu mieliśmy co jeść. Mógłbym pracować tam przez trzydzieści lat i otrzy- małbym nawet większą emeryturę, ale kiedy Nixon zaczął trzecią kadencję, postanowiłem wcześniej odejść z posady rządowej. Kiedy budowali West Georgia Commons, przez czysty przypadek zdobyłem koncesję na „Szczęśliwego Szczeniaka". Jestem teraz zadowolony, że ją dostałem. I dajesz na pożarcie foczki - to znaczy białe myszy - Mo- jemu Najdroższemu Ściskaczowi, myślał Cal. Ale był nie- sprawiedliwy. Jak można narzekać na człowieka, który tak bardzo martwi się o innych i który przychodzi każdego dnia do sklepu w innej parze kraciastych skarpet wytworzonych w jego dawno zamkniętej fabryce? Skarpety, wzruszająco niemodne, wykonano tak pieczołowicie, że można je było nosić nawet trzydzieści lat po wyprodukowaniu. Kemmings wkładał właśnie mysz do szklanego więzie- nia Mojego Najdroższego Ściskacza. Cal ruszył już w kie- runku świnek, ale szef go zatrzymał. Cal spojrzał z ukosa na gryzonia, który miotał się z jednego końca klatki na dru- gi. Boa podniósł wielką głowę, śmignął językiem, odwinął pierwsze pół metra swego trzymetrowego ciała i rozluźnił zawiasy szczęk, by połknąć swój wąsaty obiad. W prostych ruchach gada było tyle niedbałej groźby, że Cal zaczął wy- obrażać sobie całą sytuację z punktu widzenia myszy. Trwoga do kwadratu. Lęk do sześcianu. -Jezu! Nie wiem, jak pan może to robić, panie Kem- mings. - Mój Najdroższy Ściskacz jest ode mnie zależny. Jeśli przestanę to robić, umrze. - Czy nie zadowoliłby się jogurtem, groszkiem czy czymś takim? - Poważnie w to wątpię. - Nawet puszkowa karma dla psów jest lepsza niż to. - Dla ciebie, Pickford. Nie dla Ściskacza. Pan K. odciął Calowi drogę odwrotu. Gryzoń, którego ciałko drżało od wąsików do koniuszka ogona, stał przed wężem na trzech nogach. Uniósł jedną przednią łapę, a jego nieruchome czerwone oczy błyszczały jak rozżarzone głów- ki zapałek. Ściskacz spokojnie kołysał przednią częścią cia- ła, hipnotyzując mysz. A może to wbudowany mechanizm obronny, pierwotna, uruchamiana w stanie zagrożenia ła- skawość genów wprowadzała tę mysz w hipnozę? Teraz strach Cala stawał się dotykalny. - Panie Kemmings... - Dlaczego nie potrafimy współczuć pełzającym stworze- niom? Przydajemy im stygmatu zła. W alegoriach wystę- pują jako narzędzie szatana. Potem przeklinamy je za to, że zachowują się tak, jak każe im natura. - Nie ma nic obrzydliwszego niż odór węża, panie Kem- mings. - Do zapachu można się przyzwyczaić, Pickford. - Być może. Nie mam jednak nic przeciwko małpiarni. Tam jest silny zapach, ale przynajmniej ssaczy. - Oto głos prowincjonalnych uprzedzeń, a nie rozsądku. - Moje nozdrza i żołądek mają tu więcej do powiedzenia od mego mózgu, panie Kemmings. Cal patrzył na podłogę, na kafelki ułożone w przypadko- wy wzór. Wiedział, że Mój Najdroższy Ściskacz złapał i po- łknął mysz - świadczyły o tym odgłosy uderzeń o szybę - i nie miał ochoty obserwować, jak ruchy perystaltyczne gada zgniatają stworzenie, w miarę jak przesuwa się ono w przewodzie pokarmowym węża. - Ściskacz postępuje tylko zgodnie z Bożym planem. Po- trzebuje świeżego mięsa. Jeśli go nie dostanie, osłabnie, zwinie się w kłębek i umrze. Nienawiść do zwierzęcia, które zachowuje się zgodnie z prawami natury, to idiotyzm. Po- niżamy w ten sposób i siebie, i przedmiot swego oburzenia. Trzeba wznieść się ponad takie uczucia, zrozumieć świat przyrody. Ściskacz nie przysparza cierpień dla swojego wi- dzimisię. Pod pewnymi względami jest wzorowym współ- mieszkańcem w tym naszym doczesnym zakładzie karnym. Porusza się tylko wtedy, gdy głód go do tego zmusza. Poza tym cały czas drzemie, nie czyni nikomu zła i śni o... któż to wie? - A myszy, które morduje, gdy się zbudzi? - Przynajmniej jest z nich jakiś pożytek. Umierają, by kwitło inne życie; tylko w ten sposób można na to patrzeć. - Jeśli jest się miłośnikiem życia łuskowatego i wężo- wego. Pan K. zaśmiał się wbrew sobie. -Jesteś niepoprawnym wrogiem węży, Pickford. Zdar- łem sobie gardło, agitując na ich rzecz, a ty przegapiłeś swój wczesny obiad. Idź teraz. Potem zabierzesz się za tę ostatnią klatkę misiów. Weź całą godzinę. Ale Cal odmówił. Oświadczył, że znacznie bardziej bę- dzie mu smakować myszoburger - no, ten hamburger z kurczaka - jeśli skończy to, co zaczął. Wyraziwszy ten pogląd, wrócił do swojej roboty. Pan K. wyłowił następną ofiarę dla Mojego Najdroższego Ściskacza, boa zaś wysu- wał język w łaskawym oczekiwaniu na deser. Zaśmiecone bobkami i przesiąknięte moczem wióry ce- drowe trzeba było wynieść za sklep do pojemnika na śmie- ci. Cal zebrał je do starego worka, który wrzucił przez kra- wędź żółtawego pojemnika. Potem wrócił i od szklanego dna akwarium zaczął odklejać zmoczone gazety. Nie cier- piał tego. Papier znacznie bardziej nasiąkał fetorem niż wióry, a druk prawie zawsze odbijał się na rękach Cala, zostawiając na skórze zamazane ślady fotografii sportow- ców i polityków oraz fragmenty nagłówków. Chcąc nie chcąc, Cal schylił się i kiedy odwijał najwyższą warstwę ściemniałych gazet, zauważył, że zamieszczono w nich nekrologi sprzed przeszło dwóch tygodni. Wspomnienia pośmiertne. Ta ironiczna niestosowność - doniesienia o czy- jejś śmierci umoczone w moczu świnek morskich - sprawi- ła, że Cal zamarł na chwilę. Istoty ludzkie opuszczały łona swych matek w skurczach bólów porodowych, potem parły przez niemowlęctwo i dzieciństwo ku dorosłości. Ileż to co- dziennych upokorzeń musiały znieść, by móc się określić jako osoby w pełni ludzkie! I co w końcu? Pogrzeb i zapo- mnienie. To jakby ostatnia, nieprzyzwoita złośliwość Boga - umieścić nekrologi na dnie klatki misiów Breżniewa. Cal opadł na kolana, chwycił się za brzeg akwarium i spoglądał w dół, na nekrologi. To proste, musiał je prze- czytać. Ludziom, którzy zmarli i doznali tego ostatniego, kosmicznego - by nie powiedzieć: komicznego - poniżenia, należy się przynajmniej tyle czci. Co napisano o nich w „Atlanta Constitution"? Cal straci nieco z tej pół godziny darowanej mu przez pana K, ale trzeba czasami ponosić takie ofiary dla członków swego gatunku. Tego wymaga elementarna przyzwoitość. Nachylił się więc nad cuchnącymi gazetami i czytał. Każ- da notatka zawierała datę urodzenia, życiorys zawodowy i naukowy, godne uwagi dokonania, imiona i nazwiska po- zostawionych krewnych. Kobieta, lat 28, primabalerina, zmarła na raka kości. Mężczyzna, lat 71, emerytowany wi- ceprezes firmy pakującej mięso, ofiara zawału serca. Sie- demnastolatek, jeszcze nie ukończył szkoły średniej, po- strzelony w głowę w barze samoobsługowym obok szosy 1-85 przez „osobę lub osoby nieznane", które być może strze- lały na ślepo z samochodu przejeżdżającego po estakadzie. Jezu! Cal podniósł przemoczoną stronę, przewrócił ją i znalazł nagle wspomnienie pośmiertne, które osobiście odczuł jako bolesny cios. PHILIP K DICK, ZNANY PISARZ AMERYKAŃSKI, ZMARŁ W WIEKU PIĘĆDZIESIĘCIU TRZECH LAT W NASTĘPSTWIE APOPLEKSJI W SANTA ANA W KALIFORNII Philip Kindred Dick, który 18 lutego doznał ataku apopleksji w Santa Ana, zmarł wczoraj, dziesięć po ósmej rano, w Zachodnim Centrum Medycznym. Miał 53 lata. Dick osiągnął znaczącą pozycję w powojennej litera- turze amerykańskiej. Od połowy lat pięćdziesiątych do początków siedemdziesiątych tworzył niezwykle orygi- nalne powieści. Jego pierwsza powieść Voices front the Streets, wy- dana w 1953 roku, spotkała się raczej z chłodnym przy- jęciem, jako niespójna i zbyt długa, ale Orville Prescott pochwalił ją jednak za „niezwykłe poczucie wizji i ostrą krytykę wartości amerykańskich klas średnich". Następnie ukazało się siedem ważnych utworów: Mary and the Giant (1956), A Time for George Stauros (1957), Pilgrim on the Hill (1957), Puttering About in a Smali Land (1958), The Broken Bubble of Thisbe Holt (1958) oraz In Milton Lumky Territory (1959), którą „Time" określił jako „najbardziej wstrząsającą mimetyczną dekonstrukcję kapitalizmu od czasu Śmierci komiwojażera Arthura Millera". Aktywność twórcza Dicka znacznie osłabła w latach sześćdziesiątych. Niektórzy twierdzili, że się wypalił, pisząc siedem ważnych powieści w ciągu kilku lat. Przez osiem lat poprzedzających prezydenturę Ri- charda Nixona zdołał jednak wydać trzy znaczące książki: Confessions ofa Crap Artist (1962), którą wie- lu uważa za jego najlepszą powieść; The Man Whose Teeth Werę Ali Exactly Alike (1963), łączącą ważny komentarz na temat zagadnień społecznych z właści- wym dla pisarza zainteresowaniem paleoantropologią; i najdziwniejszą ze wszystkich Nicholas and the Higs (1967). Większość bibliografów Dicka utrzymuje, że Nicho- las and the Higs została napisana w późnych latach pięćdziesiątych, odłożona przez autora jako „bezuży- teczna" i kompletnie przerobiona w ciągu trzech lat po zabójstwie Johna F. Kennedy'ego 22 listopada 1963 roku w Dallas. Ta dziwna książka spotkała się z nie- mal powszechną ostrą krytyką. Jeden z recenzentów nazwał ją „chaotycznym dowcipasem" i „widomym do- wodem" słabnących sił twórczych Dicka. Inni obwiniali powieściopisarza o chęć bycia bardziej Pynchonowskim od Pynchona* (apokaliptyczny powieściopisarz amery- kański Thomas Pynchon, najlepiej znany wówczas jako autor powieści V.). Większość zastrzeżeń kierowanych pod adresem Ni- cholas and the Higs dotyczyła zastosowania przez Dic- ka elementów fantastyki i fantastyki naukowej w po- wieści bądź co bądź naturalistycznej... - Pickford, nic ci nie jest? Cal usłyszał to pytanie jakby z zaświatów. Uświadomił sobie nagle, że pan K. znalazł go gapiącego się na dno klat- ki dla świnek i mógł pomyśleć, że Cal naciągnął sobie mię- sień albo nagle źle się poczuł. Może szef podejrzewał, że pracownik zaraz zwymiotuje do akwarium. Cal, odrętwiały i zaniepokojony jednocześnie, zdał sobie sprawę, że rzeczy- wiście bliski jest takiego stanu. * Thomas Pynchon - pisarz amerykański ur. w 1937 roku. Powieść V to utrzymana w ciemnych barwach fantastyka odwohijąca się do problema- tyki społecznej. W 1973 roku jego inna powieść Gravity's Rainbow (Tęcza grawitacji) uzyskała nagrodę National Book Award. - Pickford! Głos pana K. podniósł się aż do falsetu. - Wszystko w porządku - pośpiesznie zapewnił go Cal. Nie poruszył się jednak, przejęty zarówno samym nekrolo- giem Dicka - pisarz zmarł prawie trzy tygodnie temu, a on dowiedział się o tym dopiero teraz - jak i wnikliwą oceną miejsca Dicka w literaturze amerykańskiej. Cal starał się więc doczytać rozmokłą notatkę. - Możesz się ruszać? Mam wezwać felczera? - Właśnie się dowiedziałem, że umarł ktoś, kogo kocha- łem — rzekł Cal, a strugi łez zamazywały mu obraz otocze- nia. - Twój ojciec? Matka? - Nie, nie. Nikt taki, panie Kemmings. Naprawdę ze mną wszystko w porządku. Proszę mi dać tylko dwie minuty. ...Sukcesy Pynchona, Josepha Hellera, Jamesa Bar- tha* i Kurta Vonneguta mogły skierować Dicka ku „li- terackiemu surrealizmowi", choć większość krytyków uważa, że nie była to jego mocna strona. Po powieści Nicholas and the Higs Dick nie opubli- kował przez czternaście lat żadnej nowej książki. Jed- nak w roku 1981 ukazała się jego ostatnia powieść Valis. Wydalają niewielka oficyna z Nowego Yorku, Banshee Books**, specjalizująca się w kryminałach, fantastyce naukowej i sztukach walki. Większość miłośników dzieł Dicka przyjęła powieść Valis jako niemoralny zapis absolutnego rozkładu jego osobowości. „Ta książka nie ma w ogóle żadnych wartości" - na- pisał Lukę Santini w „Harpers" w artykule zatytuło- wanym: Gówniany artysta wypuścił gówno (listopad 1981). Książka może stanowić znikomą wartość dla studentów psychiatrii i psychopatologii - jeśli potrak- * James Barth - w rzeczywistości pisarz ten ma na imię John. Uro- dzony w 1930 roku. Główna powieść - The Floating Opera. Powieść Chi- mera zdobyła w 1972 roku National Books Award. ** Banshee Books - w podaniach irlandzkich banshee - zjawa, której krzyk zdradza zbliżającą się śmierć. tować ją jako zapis historii choroby. Oceniając nato- miast artystyczną wartość powieści, należy ją umieścić gdzieś pomiędzy napisami w metrze a fanatyczną pro- pagandą świadków Jehowy czy Kościoła scjentologicz- nego. Wydawnictwo Banshee Books zostało publicznie na- piętnowane za opublikowanie powieści Valis. Nie kry- tykowano pokrętnej zawartości samej książki, lecz fakt, że firma wykorzystuje minioną sławę autora. Potem, zarzucając powieści wywrotowość i obrazę prezydenta Nixona, Główny Urząd Kontroli Środków Masowego Przekazu w Waszyngtonie, który utworzo- no w czasie pierwszej kadencji szefa rządu, skonfisko- wał drugi, sześćdziesięciotysięczny nakład powieści Valis, zanim Banshee Books zdołało go rozpowszech- nić... - Cal! - krzyknął Kemmings, a nader rzadko zwracał się do kogokolwiek po imieniu. - Nie mogę cię w tej pozycji tak zostawić, synu. - Nic mi nie jest, wszystko w porządku. Jeszcze tylko ze dwie minuty. Długo krążyły pogłoski, że w czasie swego czterna- stoletniego „milczenia" Dick napisał co najmniej dwa- dzieścia powieści, które nie zostały wydane. Większość zasługujących na zaufanie badaczy odrzuca te pogło- ski, ale niektórzy przyznają, że Dick mógł napisać dwie lub trzy „z kręgu absurdu", „surrealistyczne" lub „qua- si-spekulatywne" powieści w duchu Nicholas and the Higs czy Valis. Jeśli to prawda, musiały okazać się na tyle niedojrzałe literacko lub politycznie, że uniemożli- wiło to ich druk. Przedstawiciele głównego wydawcy Dicka - oficyny Hartford i Brice - utrzymują, że nikt z ich firmy nigdy nie widział tych rzekomych powieści nierealistycznych. W roku 1979 wydawnictwo to odrzu- ciło powieść Valis. Wilhelm Pauls, profesor współczesnej literatury amerykańskiej na Kalifornijskim Uniwersytecie Sta- nowym w Fullerton, nazywa śmierć Dicka „tragedią dla literatury amerykańskiej". „Nie na miarę Hemingwaya ani Faulknera — mówi Pauls - ale jednak był to pierwszorzędny, choć trochę dziwaczny talent. Myślę, że należy postawić go w jed- nym rzędzie z takimi pisarzami, jak Nathaniel West, John Purdy* i D. Keith Mano. Naprawdę tragicznym okresem w życiu Dicka były stracone lata pomiędzy powieścią Nicholas and the Higs i tym ostatnim schizoidalnym wybrykiem [Valis], którą to książkę każdy przyzwoity wydawca powinien oddać spadkobiercom pisarza, by pochowali ją wraz z nieboszczykiem. Gdyby pozostał przy zdrowych zmy- słach i nie przerwał pracy, mógłby stać się najwybit- niejszym pisarzem ery Nixonowskiej. Niestety, stało się inaczej". Troje dzieci i pięć byłych żon przeżyło Dicka. Rodzi- na zamierza pochować go w Kolorado, w Fort Morgan, obok siostry bliźniaczki Jane C. Dick, która zmarła wkrótce po przyjściu na świat 16 grudnia 1928 roku. - Kto, Pickford? Kto zmarł w twojej rodzinie? Dowiedzia- łeś się o tym ze starej gazety? - Przepraszam. To nie członek mojej rodziny. Nie chcia- łem... - Po prostu zostaw tę klatkę, synu. Jaja skończę. - Sta- ruszek ciągnął go za łokieć. - Weź sobie dzisiaj wolne, Pick- ford. Jutro także. Człowiek nie powinien dowiadywać się ze starej gazety, że zmarła któraś z jego ukochanych osób. - To Philip K. Dick - rzekł Cal. - Pisarz. Nie żyje już od prawie trzech tygodni, a ja nic o tym nie wiedziałem. - To skandal. To okrutne. Powinni cię zawiadomić. - Ale to nie rodzina. Nie musieli mnie zawiadomić. Miał tysiące wielbicieli, panie Kemmings. * John Purdy - w rzeczywistości ten urodzony w 1923 roku pisarz i poeta amerykański ma na imię James. Szczególnie interesował się ży- ciem małych miasteczek USA. Cal podniósł się; ręce miał szare od farby drukarskiej; serce mu łomotało. - Philip Craddock? - Philip K. Dick, panie Kemmings. Pisarz. - Nigdy o nim nie słyszałem. Zawsze lubiłem Murraya Spillane'a - powieści dla prawdziwych mężczyzn. Chociaż to tylko czytadła. - Czy pamięta pan ten film Confessions ofa Crap Artist? Z Jackiem Lemmonem w roli Jacka Isidore'a? Nakręcono go na podstawie książki Dicka. - To starocie. Dwadzieścia lat. - Tylko piętnaście. W każdym razie wie pan jednak, kim jest Philip K. Dick. Ten film zdobywał nagrody. - Chyba tak. I Dick był twoim przyjacielem? Cal czuł zawroty głowy. Może dlatego, że zbyt szybko wstał lub że tak bolesnym przeżyciem okazała się wiado- mość o śmierci pisarza. W Kolorado wiedziałbym o tym dzień lub dwa po fakcie. Miałem tam przyjaciół, którzy po- informowaliby mnie od razu. Tam go przecież pochowano. Tutaj jestem samotny. Jeszcze nie mam prawdziwych przy- jaciół. Nikt ze znajomych nie interesował się pisarstwem Dicka tak jak ja. - Weź wolne popołudnie, Cal. Nie potrącę ci za nie. - Wezmę - rzekł. - Chyba dobrze mi to zrobi. Nie bacząc jednak na płynące z głębi serca protesty pana K, skończył czyścić akwarium i mościć posłania misiom Breżniewa. Dopiero gdy to zrobił, uznał, że może wziąć kurtkę, opuścić centrum zoologiczne „Szczęśliwy Szcze- niak" i wyjść na główny korytarz West Georgia Commons. Pół dnia pracy za całodzienną zapłatę, myślał. I jestem osierocony. Na drugim krańcu kontynentu umarł człowiek, którego nigdy nie spotkałem, i osierocił mnie. Mój Boże, jak to boli! ROZDZIAŁ 4 Nogi zaniosły Cala do baru Chick-Fil-A, gdzie ogarnęły go wonie frytek i smażonych kurcząt. Zwykle lubił te zapa- chy. Dzisiaj poczuł mdłości. Tamten nekrolog sprzed trzech tygodni pozbawił go uczucia głodu. Nie miał zamiaru stać teraz w kolejce w obiadowym tłoku tylko po to, by dostać kanapkę, której być może, wskutek żalu po zmarłym Philu Dicku, nie zdoła utrzymać w żołądku. Skręcił przy ladzie baru i przeszedł na drugą stronę ko- rytarza. Maszerował w przeciwnym kierunku niż większość pieszych, aż znalazł się naprzeciw księgarni Gangway Bo- oks, gdzie na wystawie ujrzał Burów Jamesa T. Michenera oraz Morze Martwe, żywa wiara biskupa Joshuy Marlina. Przepchnął się, by sprawdzić, kto stoi przy kasie, i zobaczył Le Boi Loana. Przesunął się przez tłum pieszych, by prze- kazać szczupłemu Wietnamczykowi wiadomość. - Lone Boy - oświadczył Cal, zanim jeszcze przekroczył próg sklepu - Philip K. Dick nie żyje. - Mnóstwo ludzi nie żyje — odrzekł Lone Boy, odwracając się do niego w swej minitwierdzy, jaką tworzyła sięgająca mu do piersi lada. - Ale o Dicku dowiedziałem się dopiero teraz. Czy macie jakieś jego książki? -Jeśli są ci potrzebne, prawdopodobnie ich nie mamy. Prawie zawsze szukasz czegoś dziwacznego, a wielki szef Gangwayu nie pozwala na magazynowanie takich dzi- wactw. Cal lubił Le Boi Loana, którego wszyscy oczywiście na- zywali The Lone Boy lub po prostu Lone Boy*. Nie mógł jednak zrozumieć, dlaczego ten młody Azjata - ze dwa lata młodszy od Cala - zdecydował się na pracę w księgarni. Lone Boy był fanatykiem gier elektronicznych i kaset wi- deo. Cechowała go patologiczna nieufność do słowa pisane- go, chyba że umieszczono je w zeszytach komiksowych Mar- vela - w Śmiałku o przygodach jego ulubionego herosa. Wietnamczyk podobno pracował również na nocnej zmia- * Le Boi Leon - przezwisko „Lone Boy" oznacza „Samotny chłopak". nie w sklepie wielobranżowym na południowych przedmie- ściach LaGrange. Oczywiście i tam, i tu, w Gangway Books, robił to dla pieniędzy. Miał na utrzymaniu żonę i dzieci, a jeśli mówił jak zbuntowany nastolatek ze szmirowatych filmów, no cóż, przede wszystkim właśnie z tego komiksowe- go elementarza Le Boi Loan zaczerpnął swą angielszczyznę. - Czy może być coś bardziej dziwacznego niż Lochy i Smoki lub kalendarze z facetami w opalizujących suspen- soriach? Macie tony tego chłamu, Lone Boy. - To są dziwactwa chodliwe. Ale gdyby jakaś księgarnia zamówiła twoje hity, miałaby szansę się ich pozbyć tylko wtedy, gdybyś był stałym klientem. - Philip K. Dick był ważnym pisarzem amerykańskim. - Zapamiętam to. -A teraz nie żyje i po prostu chciałbym wiedzieć, czy jakieś jego książki są w druku. -No, chyba właśnie teraz powinny być? Facet musi umrzeć albo dostać Nagrodę Nobla, żeby ktoś ruszył pal- cem, by go czytać. - Ja go czytałem, zanim umarł. Pochłaniam jego powie- ści od piętnastu lat. Mam takie egzemplarze Dickowskich dzieł, że wielkie wydawnictwa i krytycy dużo by dali, żeby je mieć. - Ach, tak. Dickowskie dzieła. Cal przerwał paplaninę. Hej, hej, pozwalał sobie na mówienie wszystkiego, co ślina na język przyniesie. Musi się uspokoić, zanim ktoś to usłyszy i zacznie mu się podej- rzanie przyglądać. Choćby ten facet, który wpadł dziś rano do sklepu zoologicznego. - Lone Boy - rzekł Cal z większą ostrożnością - nie wiesz przypadkiem, czy tu w księgarni nie ma jakichś książek Dicka? - Pisał powieści? - Jasne. Oczywiście. A niby co miał pisać? - Nic szczególnego. Ja tu nie jestem od myślenia. Ale rzuć okiem na półkę pod „D", tam gdzie sterczą wszystkie paperbacki. - Przedtem nic nie było. - Więc prawdopodobnie teraz też go nie mamy. Cal podszedł do działu literatury. Stały tam rzędami książki ozdobione nazistowskimi swastykami, buziami dzieci o twarzach upiorów, całującymi się kochankami i ogromnymi lufami pistoletów kalibru .38. Nie znalazł ani jednego tytułu Dicka. Wrócił do zerkającego sceptycznie Le Boi Loana. - Nie ma nic. Lone Boy wzruszył ramionami i rozłożył ręce. - Poszukaj go dla mnie w „Książkach w druku". - Tylko nie to. Chcesz, żebym połamał ręce, kiedy będę to tutaj dźwigał? Miej litość, Cal. - Sam to zrobię, pozwól. Niecierpliwy i poirytowany Cal zaczął się szarpać z kon- tuarem zagradzającym dostęp za ladę. Lone Boy podniósł dłonie i zamachał nimi energicznie, zatrzymując tym ge- stem Cala. - Poczekaj - rzekł. - Właśnie coś mi się przypomniało. Nachylił się nad stosem krzykliwych czasopism erotycz- nych — zgodnie z polityką obyczajową nie można ich było kłaść na półkach razem z innymi magazynami - i zaczął przetrząsać pudło z wydrukowanymi na kredowym papie- rze plakatami i ulotkami reklamowymi rozmaitych wydaw- nictw nowojorskich. Wyciągnął niesamowicie pomięty pla- kat i wygładzając go, podał Calowi, by ten mógł obejrzeć. - Spójrz, ty mój molu książkowy. Pouch House ma za- miar wydać broszurowo utwory Dicka w ramach serii „Po- nowne Odkrycia". We wszystkich" tomach ujednolicone okładki wykonane najnowszą techniką, odpowiedni druk, wyszukany materiał krytyczny itd. Będziesz mógł kupić mnóstwo książek na-szczęście-zapomnianych, pomniej- szych pisarzy amerykańskich: Ph.K. Dicka, A. Nin* i J. Ke- rouaca**, że wspomnę tylko tych, którzy przychodzą mi do głowy. Cal przyjrzał się uważnie plakatowi. Wydawnictwo Pouch * Anais Nin (1903-1977) - amerykańska pamiętnikarka, pisarka i krytyk literacki. Jest m.in. autorką 10 tomów pamiętników. ** Jack Kerouac (1922-1969) - czołowy przywódca tzw. Beat Genera- tion. Główna powieść On the Road (W drodze). miało zamiar wydać w jednolitej edycji i w miękkiej opra- wie następujące Dickowskie tytuły: Mary and the Giant, The Broken Bubble of Thisbe Holt, Puttering About in a Smali Land, In Milton Lumky Territory, Confessions of a Crap Artist, The Man Whose Teeth Werę Ali Exactly Ali- ke. Proponowana przez wydawnictwo cena wynosiła 3 do- lary 95 centów za egzemplarz. - Powiedziałeś, o ile dobrze pamiętam, że nigdy nie sły- szałeś o Dicku. - Ty natomiast uznałeś, że to ważny pisarz amerykań- ski. Ja starałem się zapamiętać twoje słowa. - Spytałeś, czy pisze powieści. - Czy moja mózgownica to zbiór krzyżówkowych haseł z literatury amerykańskiej? Ty przecież nie wiesz nawet, jak nazywał się wielki cesarz wietnamski, od którego po- chodzę. - Le Thanh Tong, założyciel dynastii Le. - Mówiłem ci o tym wcześniej - rzekł oskarżycielsko Lone Boy. - Owszem. A ja zapamiętałem. - Cal czuł, że Lone Boy się z nim drażni. - Więc dlaczego udajesz, że nic nie wiesz o Dicku? I co, u diabła, wpadło ci do głowy, by go nazywać - jak to powiedziałeś - „pomniejszym pisarzem amerykań- skim"? - Kiedy wasz rząd przywiózł mnie tutaj z Hanoi - było to wkrótce po bożonarodzeniowym bombardowaniu kanałów irygacyjnych, które zmusiło Le Duc Tho do podpisania w 1974 roku aktu kapitulacji w Gif-sur-Yvette pod Pary- żem - poszedłem do szkoły imienia Grace Rinehart w Fort Benning, by mnie amercywilizowano. Dwuletni program. Wtedy musiałem czytać, aż mnie mdliło. Karmili nas wszyst- kim od Edgara Allana Tentego do Upiora Sinclaira. Putte- ring About in a Smali Land - tę książkę Dicka musiałem przełknąć. Była bardziej zwietrzała, mój stary, niż piwo zo- stawione na dzień w otwartej butelce. Po prostu śmiertel- nie nudna krytyka społeczna. Facet powinien pożyć sobie w państwie totalitarnym takim jak, tak zwana, Demokra- tyczna Republika Wietnamu. -Nudna?- Cal stał osłupiały. - Chociaż wybrał niezły tytuł. Mali ludzie robiący małe interesy. Jedna z postaci to zarozumiały bałwan fanatycz- nie uprzedzony do czarnych. Jeśli to ma być klasyczna lite- ratura amerykańska, to wolę mego Śmiałka. Odciąłem się od czytania i nie wracam do tego, a ten twój gość, Ph.K Dick, niezgorzej się do tego przyczynił. - Na podstawie jednej książki nie można osądzać. Po- nadto świat nie miał szans przeczytać prawdziwych arcy- dzieł napisanych przez Dicka. - Świat ma szczęście. - Lone Boy zmęczył się tą rozmo- wą. Za Calem stanęli dwaj klienci z książkami i czekali, aż weźmie od nich pieniądze. Cal zorientował się, że Wietnam- czyk chce się go pozbyć. Loan znowu zwinął plakat wydaw- nictwa Pouch House - niezbyt starannie - i ostentacyjnie wcisnął go w tekturowe pudło obok pornosów. - Te „Po- nowne Odkrycia" nadejdą tutaj około pierwszego kwietnia. Do tego czasu nie będzie żadnego Ph.K. Dicka, Cal. - Chciałbym, żebyś zarezerwował dla mnie jeden kom- plet. -Zarezerwować komplet? No, mój stary, mógłbyś rów- nie dobrze zarezerwować sobie ziarnka piasku na plaży. Spokojna głowa, do twego przyjścia nikt nie połasi się na te cegły. Po prostu przynieś forsę, rzuć tu na ladę i zabieraj do domu swój towar. Pierwszego kwietnia. (Pierwszego kwietnia. Właśnie. Prima aprilis.) Cal wyjął książeczkę czekową z tylnej kieszeni dżinsów i wypisał czek na dwanaście i pół dolara. Dlaczego to robię? Zastanawiał się nad tym, patrząc, jak jego długopis su- nie po blankiecie. Z wyjątkiem The Broken Bubble ofThis- be Holt posiadał już komplet powieści w różnych wyda- niach. Niektóre ukazały się już w połowie lat sześćdziesią- tych, a on i Lia naprawdę nie powinni trwonić pieniędzy na rzeczy zbędne. W ich obecnej sytuacji finansowej książki należało uznać za luksus i Lia zapewne mu to powie, kiedy zobaczy, co zrobił. Ale, niech to diabli, Phil Dick umarł i on coś musiał zro- bić, choćby cokolwiek, by upamiętnić dokonania pisarza. Tamta gazeta z Atlanty umieściła wspomnienie pośmiert- ne - obszerne wprawdzie i wyczerpujące - na ostatnich stronach, koło działu gospodarczego, chociaż śmierć pisa- rza zasługiwała na ogromny nagłówek na pierwszej stro- nie. Ten asekurancki afront wyrządzono naturalnie z po- wodu złej opinii, jaką miał król Ryszard o pisarzu. Chodzi- ło o starą zadrę, dodatkowo pogłębioną przez powieść Valis w 1981 roku. To niemal cud, że gazeta w ogóle zamieściła nekrolog, i Cal rozumiał, że „Constitution" ośmieliła się na ten krok jedynie dlatego, że Nixon zmiękł. Podczas inaugu- racji swej czwartej kadencji prezydent z samozadowole- niem ogłosił amnestię dla wszystkich migających się od wojska, którzy publicznie wyrzekną się swojego negatyw- nego nastawienia do wojny. Cal wyrwał z książeczki czek na dwanaście i pół dolara i wsunął go do kasy. - Masz tutaj. Moja rezerwacja. Połowa tego, co będę wi- nien, kiedy przyjdą książki. - Pigułki nasenne są tańsze, Cal, ale to twój szmal. Jeśli chcesz, możesz się nim nawet podetrzeć. Oto zwierzęcy antykomunista. Wszyscy czcili króla Ry- szarda i gardzili każdą osobistością ze świata literatury czy polityki, która wyraziła choćby najmniejszą wątpliwość co do wyższości kapitalizmu nad wszystkimi innymi systema- mi gospodarczymi. Cal wybaczał to Le Boi Loanowi, gdyż wiedział, że Wietnamczyk spędził całe dzieciństwo i mło- dość, opierając się natrętnej propagandzie apoteozującej wielkiego Ho Szi Mina, „Tego, Który Oświeca", jako po- gromcę francuskich kolonialistów i największego indochiń- skiego patriotę. Młodzieńcze doświadczenia sprawiły, że stał się bardzo osobliwym chłopakiem, Le Boi Loan. Cie- szyła go każda bomba zrzucona na Hanoi i Haifong przez niewidzialne B-52, a zarazem ostrożnie chował się w schro- nie, by uniknąć wywołanych przez te bomby wstrząsów i podmuchów. Niech sobie nie lubi Phila Dicka. Ma prawo — zważywszy na ciężkie przeżycia — cenić Śmiałka bardziej niż Ho, a grę wideo Phun Ky Cong stawiać ponad Wietkon- giem. Nie warto dyskutować z Loanem o książkach, gdyż był on zbyt amercywilizowany — zarówno w najlepszym, jak i najgorszym sensie tego okropnego neologizmu - i lite- ratura niewiele go obchodziła. Wystarczały mu te rozryw- ki, których dostarczało życie oraz wspomnienia „ohydnych starych czasów". Sabotował więc kabotyńskie narzekania amerykańskich pisarzy i dramaturgów. Lone Boy uważał ich wszystkich za rozpuszczonych lewicowców, którzy nie doświadczyli tyranii na własnej skórze. Szafowali jedynie napuszonymi teoriami i żywili niechęć do Richarda Nixona — wielkiego człowieka, który ocalił Południe, a potem ponow- nie zjednoczył cały kraj, udzielając poparcia demokratycz- nym rządom prezydenta Tran Van Dona. Ale ja też czegoś doświadczyłem na własnej skórze, my- ślał Cal, wychodząc z księgarni, i wiem cholernie dobrze, że tyrania ma co najmniej dwa odcienie... Był już znów na głównym deptaku West Georgia Com- mons, kiedy zobaczył Kemmingsa zbliżającego się ku nie- mu od strony centrum zoologicznego. Staruszek podszedł do niego, tuląc coś przy piersiach. - Właśnie myślałem, że tutaj skręcisz - rzekł szef. - Jak się czujesz, Pickford? - Dobrze. Nie masz chyba zamiaru prosić mnie, bym powrócił do pracy, niepokoił się Cal. Wiem, że ze sklepu powinienem pojechać do domu, ale musiałem wpaść do Gangway Books. Po prostu musiałem. Gdyby jednak Kemmings nalegał, Cal był gotów się poddać i wrócić do sklepu. - Chciałbym ci to dać na pociechę po stracie, którą po- niosłeś - rzekł Kemmings. Wyciągnął rękę ku Calowi. Ten instynktownie się cof- nął. W dłoniach starszego pana spoczywał miś Breżniewa — drżące, brązowogrzywe, szaroróżowe stworzenie. Jego naga skóra przypominała nowo narodzoną mysz albo szczura. Zwierzątko wydawało odgłosy dziwnie podobne do dźwię- ków niektórych zabawek komputerowych. - To zwierzę jest warte pięćdziesiąt dolarów, panie Kem- mings. Nie mogę tego przyjąć. Nie chciał go przyjąć. Mieli już zwierzę domowe. Jemu i Lii brakowało tylko do szczęścia sowieckiej świnki mor- skiej symbolizującej powolne zbliżanie się kliki Nixona i Leonida Breżniewa z jego kremlowskimi kumplami. -Pięćdziesiąt kosztują obecnie - odpowiedział Kem- mings - ale ceny spadają cały czas. Nie potrzeba już spro- wadzać świnek ze Związku Radzieckiego. Niech więc nic nie powstrzymuje cię od przyjęcia zwierzaka, Pickford. - A koszty utrzymania? To również mnie niepokoi. -Nie powinno. Możesz brać torbę z pokarmem, kiedy tylko zechcesz. Nie mogę dać ci akwarium, ale te stworzon- ka równie dobrze czują się w kartonowym pudle. Są dobry- mi towarzyszami, a ty nie chcesz przecież siedzieć samot- nie, kiedy dzisiaj wrócisz do domu. - Mam psa do towarzystwa, panie Kemmings. - Weź ją w każdym razie. (Piszcząca świnka nagle uci- chła i Cal uświadomił sobie, że zaczęła żuć zamek błyska- wiczny jego kurtki.) - Twoja żona będzie zachwycona. Kobie- ty zawsze je uwielbiają, bo te zwierzaki są jak małe dzieci. - Proszę pana... - Nalegam. Zrób mi przyjemność. Zrób to dla siebie i swojej żony. Jak sobie z tym poradzić?, myślał Cal. Nie mogę znieść, by mnie w ten sposób terroryzowano. - Nie chcę go, panie Kemmings - rzekł głośno. - Po pro- stu nie chcę tego cholerstwa. Jest pan bardzo miły, że mi go pan daje, ale nie zawsze można uszczęśliwiać ludzi na siłę, a pan właśnie to zamierza zrobić. - Twarz Kemmingsa wy- rażała zmieszanie i osłupienie. - Przykro mi, proszę pana. - Cal przekazał świnkę z powrotem w dłonie szefa. - Będę jutro skoro świt, żeby nadrobić dzisiejszy dzień. Powiedziawszy to, przepchnął się obok starszego męż- czyzny i skierował do wyjścia - rzędu szklanych drzwi, za- słaniających mgliste marcowe popołudnie. Pomaszerował na parking ku swemu dartowi 68. Próbował nie myśleć o tym, co właśnie zrobił swojemu zacnemu, leciwemu szefo- wi. Nieznośna sytuacja. Odczuł przemożny gniew i smu- tek. Centrum handlowe to nie jego miejsce - był tu niczym wykastrowany zając skaczący przez Morze Płodności na Księżycu. Czuł się parszywie. Butny osiłek dostarczył mu kilku niemiłych momentów tylko dlatego, że po prostu rozróżniał „patrzenie" od „oglą- dania"... Omal nie zrobił w portki, gdy tajemnicza kobieta napomknęła, że wie o nim więcej, niż sobie życzył. Na do- miar złego podał jej adres gabinetu Lii w Warm Springs. Philip K. Dick umarł na atak serca w Kalifornii trzy tygo- dnie temu, o czym dowiedział się dopiero dzisiaj z notatki w starej gazecie zaplamionej moczem gryzoni. Le Boi Loan oświadczył mu, że dzieła Dicka były „pomniejsze" i „nud- ne", a on jednak, aby utulić swój przesadny żal, wpakował się w niepotrzebny zakup sześciu reedycji Dicka. I zranił uczucia Kemmingsa, odmawiając przyjęcia podarunku z dobroci serca - misia Breżniewa. Być może najgorsze było to, że z niechęcią wyraził się o królu Ryszardzie w obecności tamtej dziwnej kobiety, a potem robił głupie, samoobciążające uwagi o swojej ko- lekcji Dickowskich dzieł do Lone Boya, prawdziwego nixo- nisty. Czyżby już zapomniał tamtą czwartolipcową paradę na Colfax Avenue w Denver w 1971 roku? Oczywiście, że zapomniał. Przecież usilnie się starał, aby wyrzucić to wspomnienie z pamięci. Och, co za wspaniały poranek. Co za wspaniały dzień. ROZDZIAŁ 5 Mężczyzna pił już drugi kubek bezkofeinowego naparu. Zupełnie mu nie przeszkadzało, że niedawno nazwał ten napój lurą. Kiedy tak sączył kawę, przypominał Lii byłego duchownego. Dystyngowany obszarpaniec. Do gabinetu weszła panna Bledsoe z formularzami, których gość nie chciał wypełnić w poczekalni. Lia poprosi- ła swego nowego pacjenta, by wypełnił te druki najlepiej jak może, nawet gdyby miał nie odpowiedzieć na trzy czwarte pytań. Jeżeli naprawdę zamierzał korzystać z jej porad, musi podpisać także standardowy formularz umo- wy, by ten stosunek psychoterapeuta-pacjent został zale- galizowany. - Nie obawia się pani chyba, że ją oskarżę o niedozwolo- ne praktyki lekarskie, prawda, doktor Bonner? Lia podniosła wzrok. Miał twarz pokerzysty, lecz jego oczy uśmiechały się. Kpiły sobie z niej. Nie złośliwie, lecz z lekka, tak jakby była ledwie dorosłą córką, chcącą nau- czyć starego ojca, jak funkcjonuje świat. Tak, facet ma w sobie zagadkowy czar, myślała Lia. Dziwaczne, ostre po- czucie humoru. - Niewiele by pan zwojował - odrzekła. - Te papiery to po prostu zawodowa formalność. Mężczyzna obniżył podnóżek swego fotela i pochylił się do przodu, chcąc przeczytać formularze. Przez parę chwil patrzył na pierwszą stronę, po czym potrząsnął głową i spojrzał na Lię z bezwstydnym zdziwieniem. - To jest dla mnie jakby język obcy - rzekł. - Litery roz- poznaję, ale słowa, które one tworzą, i akapity, w które się układają, cóż, to mogłaby równie dobrze być greka. Wie pani, koine z okresu hellenistycznego czy rzymskiego. Wła- śnie tak to widzę: greka koine. - Żartuje pan. - Nigdy nie mówiłem poważniej. Niestety. — Zaśmiał się posępnie. - Nie mogę nawet przeczytać napisów na bank- notach, choć rozpoznaję ich wartość. - Więc nawet gdyby miał pan przy sobie jakiś dokument z nazwiskiem, nie bardzo by to panu pomogło, prawda? - Lia wskazała głową portfel. - Karta ubezpieczeniowa, pra- wo jazdy byłyby dla pana bezużyteczne. - Jeśliby ktoś mi ich nie przeczytał, to chyba tak. - Shawando, przeczytaj panu umowę, a ja zapytam go 0 resztę. - Tak, psze pani - rzekła Shawanda. Wzięła formularz i przeczytała odpowiednie paragrafy. Mężczyzna słuchał z uwagą. Przypominał Lii psa Wikinga, gdy ten siedział obok obiadowego stołu, oczekując na kąski 1 starając się ocenić hojność swoich państwa. Pacjent miał smutne oczy i szczerą inteligencję syberyjskiego husky, Wikinga. - Zgadza się pan z tym? - zapytała Lia, kiedy Shawanda skończyła czytać. - Czy mógłby pan to podpisać? - Nie mam obiekcji co do warunków umowy, jeśli wła- śnie to ma pani na myśli. - Doskonale. Niech pan po prostu wpisze tu swoje na- zwisko. Lia wyciągnęła rękę i lśniącym czerwonym paznokciem wskazała odpowiednie miejsce. - Podpisywanie to zupełnie inna sprawa, doktor Bonner - rzekł mężczyzna. Wziął podane przez Shawandę pióro i ze skupieniem zmarszczył czoło. -Jakim nazwiskiem chcia- łaby pani, żebym podpisał, i jakiego mam użyć alfabetu? O cholera, zaklęła w myślach Lia. Biedny facet nie wie, kim jest, zapomniał czytania i pisania. Jednak twierdził, że dla niego słowa na kwestionariuszu to nieczytelny przy- kład greki koine. Po co pyta o alfabet, jeśli wszystko przy- pomina mu grekę, a i tak nie umie jej przeczytać? Sama mogę postradać zmysły, próbując zgłębić... amnezję tego faceta. - Może pan postawić iks na formularzach - zapropono- wała Shawanda. - Moja babcia na polisach ubezpieczenio- wych po prostu stawiała iksy. - Czy to miało moc prawną? - spytała Lia. -Wystarczającą moc prawną, aby mogła płacić składki. -Zrobię tak - oświadczył mężczyzna. - Mogę napisać doskonałe iksy. Niech pani tylko popatrzy. - Postawił ogromne X u dołu formularza. Spoglądał na nie z uwagą, jak gdyby mogło zmienić się w płonącą literę z mesjani- stycznym podtekstem, w symbol święty i przerażający. - To chi - rzekł. - Pierwsza litera imienia Chrystusa. Lia zignorowała mesjanistyczny podtekst jego uwagi. - Więc mogę mówić do pana Kai*? — spytała. — To praw- dziwy, walijski dźwięk i wywołuje znacznie mniejszy dre- szczyk niż „Pan X". - Może mnie pani nazywać, jak pani chce. Proszę się po prostu przy tym uśmiechać. - Dobrze, zostaje więc Kai, i możemy zaczynać. Lia odesłała Shawandę, a Kai - imię to pasowało jakoś do niego - pośpiesznie zagłębił się w fotelu, podniósł podnóżek, by podeprzeć stopy, i splótł dłonie na brzuchu. Z prawej stro- ny, na podręcznym stoliku, stał kubek z niby-kawą. : Kai - angielska wymowa greckiej litery chi. - Jak się pan tu dostał? -Taksówką z Atlanty. Powiedziałem kierowcy „Warm Springs", a on z radością mnie tu przywiózł. Licznik bił cały czas. - Nie mieszka pan w Atlancie, prawda? - Lii nie wyda- wało się to prawdopodobne. Akcent Kaia przypominał ra- czej akcent Cala niż jej brata, Jeffa. Jeśli rzeczywiście mie- szkał w Atlancie, przybył tam z innej części kraju - z Gór Skalistych albo z Dalekiego Zachodu. - Złapałem taksówkę na lotnisku. Po prostu wysiadłem z samolotu. - Skąd pan przyleciał, panie Kai? - Nie pamiętam. Właśnie chyba wtedy zaczęła się moja amnezja. A obszary mej niepamięci - mężczyzna wzruszył ramionami - no cóż, pani domysły są równie prawdopodob- ne jak moje. Może nawet bliższe prawdy. - Czy miał pan bagaż? - Tego też nie pamiętam. Jeśli miałem, obsługa na lotni- sku musi się teraz nieźle nim zabawiać. - Dlaczego powiedział pan „Warm Springs"? Mogłeś nieźle zaoszczędzić, gdybyś pojechał Greyhoun- dem lub wynajętym samochodem, pomyślała Lia. - Wiem, że FDR przyjeżdżał tutaj. Chciałem poznać miej- sce, gdzie korzystał z leczniczych źródeł. Pomyślałem, że to będzie miało głębokie znaczenie - dla mnie, rozumie pani? - jeśli tutaj się rozejrzę. - Podziwiał pan Roosevelta? - Jasne. Kto teraz siedzi na stołku? - Prezydenta? Richard Nixon. - Słusznie. I nie ma co porównywać Nixona i FDR. Jeden prowadził walkę - trzeba przyznać, że motorem była ambi- cja — dla szarego człowieka, a drugi walczy — również z po- wodów ambicjonalnych —jedynie dla własnej chwały. Rów- nie silna determinacja w działaniu obu prezydentów, ale jakże różny ich wpływ na losy świata. Lia zawsze włączała mały magnetofon. Używała go za zgodą pacjenta -X postawiony przez Kaia potwierdzał owo przyzwolenie - ale obecny zwrot w rozmowie przestraszył ją. Ściany miały uszy, a raczej urządzenia podsłuchowe. Bardzo często w pomieszczeniach montowano pluskwy i zagadkowa osoba taka jak Kai, z naiwną śmiałością mówiący źle o królu Ryszardzie - cóż, taki facet mógł taje- mniczo szast-prast i zniknąć, pociągając za sobą zaginięcie wszystkich pechowych świadków owych oszczerstw. Możli- we, że w gruncie rzeczy podjęto już w stosunku do niego uciążliwe i nękające działania, które mogły spowodować głęboką, choć niepełną amnezję. Skoro jednak uznano go już za wroga rządu, to dlaczego miał portfel wypchany pie- niędzmi. - Co pana do mnie sprowadziło? - Gdy wracałem z Małego Białego Domu, kierowca mojej taksówki zaczął czytać głośno szyldy. Przeczytał pani ta- bliczkę i kazałem mu się zatrzymać. Mój szyld, pomyślała Lia. Rzeczywiście zdobyłam pacjen- ta za pomocą tabliczki. Reklama się opłaca... - Chciałam zapytać, czy to z powodu amnezji przyszedł pan do mnie? Wydaje się pan już oswojony ze swoim bra- kiem pamięci. Zastanawiam się, czy może coś jeszcze pana niepokoi - poczucie winy, kłopoty, może cały kompleks pro- blemów. - Wszystkie moje problemy mają związek z kompleksa- mi, doktor Bonner. - Kai podniósł kubek i łyknął trochę kawy. - Proszę, proszę, jest pani dość przebiegła, no, wie pani! Nie przyszedłem tu z powodu amnezji. Przyszedłem, ponieważ nawet w tym ślicznym miasteczku czułem się źle - po prostu okropnie - z powodu miejsca, jakie zajmuję, ja i inni ludzie, w tej obrzydliwej, nierzeczywistej, pieprzonej codzienności. - Nie bardzo rozumiem. - Nie mam swojego miejsca, pani doktor. Ale to trudno. Pani też nie ma. Nikt nie jest tu na swoim miejscu. Jednak to nie w porządku, że wszyscy siedzimy na tyłku i jesteśmy posłuszni, i pozwalamy, by to tak trwało. - Posłuszni, czemu? Na co pozwalamy? -Spróbuję to wyjaśnić. Patrzę na tę rzeczywistość z punktu widzenia innej rzeczywistości. Jedna mieści się w drugiej. Nazywam to stereografią, połączeniem dwóch obrazów, które tworzą wspólny, zupełnie nowy obraz. Pani dostrzega tylko ten, z którym drugi usiłuje się połączyć, a w efekcie zepchnąć na bok, aleja widzę właśnie ten, który się rozpycha. Jestem w pani rzeczywistości, ale widzę - ste- reograficznie — świat, który chce ową rzeczywistość przesu- nąć i odkupić. Cóż, pomyślała Lia, spotkałam już wielu dziwnych ludzi. Kobietę, która wierzyła, że posrebrzaną łyżką do zupy zni- szczy promienie rentgena emitowane z sowieckich sateli- tów szpiegowskich. Nastolatka, który wyobrażał sobie, że razem z Shackletonem* podróżował do Antarktyki. Kai bije ich wszystkich na głowę. Mówi niemal rozsądnie, ale skon- struował fantazję, która pozwala mu działać jednocześnie w obu wymiarach - zwykłym i iluzorycznym - tak jakby miał boską zdolność przebywania w nich jednocześnie, a nawet godzenia ich. Jeśli dodać do tego tę jego amnezję, mam przypadek nadający się do opisania w annałach. - Panie Kai, cierpi pan na jakieś wyobcowanie. Może to skutek amnezji. Niech pan nie zakłada, że inni odczuwają w tej „rzeczywistości" podobne oddalenie i izolację. - Kto mówi, że to zakładam? Wręcz przeciwnie. I złości mnie, że wszyscy tutaj jakby nie dostrzegają, iż należałoby pozwolić, by ów lepszy świat zwyciężył zły - ten, który przy- lgnął do nas jak jadowita ropucha. - Inni mogą nawet nie dostrzegać tego tak zwanego „lep- szego świata". - Oni umyślnie go nie widzą. Dlatego właśnie mam ocho- tę przeskoczyć ten mur i włożyć granat w mrowisko. Amnezja na podłożu gniewu. Silne, gwałtowne uczucia, które towarzyszą i wzmacniają jego iluzoryczne, podwójne widzenie świata. Musisz mu znowu zalecić wizytę u inter- nisty, Lia. Może mieć podwyższone ciśnienie i być bliski ataku padaczki czy udaru mózgu. Nie chcesz przecież, żeby umarł w twojej obecności? Nie mogłabyś nawet pomóc wła- * Ernest Shackleton (1874-1922) - irlandzki badacz Antarktyki. Zloka- lizował południowy biegun magnetyczny Ziemi, zdobył Mount Erebus. Uczestnik wyprawy Scotta, której celem było zdobycie bieguna południo- wego. dzom w identyfikacji ciała. „Kai" na pewno nie zrobiłoby na nich wrażenia... - Co jest dobrego w tym pańskim lepszym świecie, Kai? Wypunktuje wartości pozytywne, pomyślała Lia. Może to go uspokoi. - Po pierwsze, działania Richarda Milrose'a Nixona* zo- stały ograniczone. Chyba nie umarł ani nie został wygna- ny, ale również nie szaleje niczym robot, który uciekł swo- im operatorom i nikt nie wie, jak go wyłączyć. -1 dzięki temu jest lepiej? - Taa. To jest najważniejsze, ale nie wszystko -jak by to powiedzieć - nie wszystko opiera się na Nixonie. Przestano hołdować poglądom, że inne sposoby myślenia są nielegal- ne. Dzięki Bogu, nie mówił, że widział Nixona martwego. Taka wypowiedź dla osoby przesłuchującej tę taśmę mo- głaby stanowić dowód, iż Kai groził zabiciem prezydenta. Lia poczuła niepokojący chłód w koniuszkach palców. -Panie Kai... -Kiedyś mieliśmy system ograniczeń. Były zapisane w konstytucji. Co się z nimi stało? - Panie Kai, niech mi pan coś powie. Czy chce pan, bym panu pomogła uporać się ze zjawiskiem stereograficznym, które pan opisał? - Nie, do cholery - rzekł gniewnie mężczyzna. - Chcę, by wyleczyła mnie pani z amnezji. A potem pomogła mi zogni- skować lepszy świat, by mógł pokonać tę złą rzeczywistość. - Nie przyszedł pan tutaj w poszukiwaniu psychoanali- tyka - rzekła oskarżająco Lia. Słyszała, jak drży jej głos. - Nie? - Twarz Kai przybrała wyraz mądrego zacieka- wienia. - Poszukuje pan zapalonego reformatora społecznego lub rewolucjonisty. Nie jestem ani jednym, ani drugim. - A któż jest? - Kai postawił kubek (kawa na pewno już wystygła) i skulił się, jakby z zimna. - Tak naprawdę nie przyjechałem tu do pani, doktor Bonner. Ani z powodu * Richard Milrose Nixon - chodzi o prezydenta Richarda Milhousa Ni- xona. Małego Białego Domu FDR. Szukałem emanacji. Ogniska. Pani szyld wydawał się śladem tego, czego szukałem. Wsze- dłem więc. Rozumiem niewiele więcej niż pani. - Emanacji? - Lia była zdezorientowana. - Jest pani mężatką, prawda? - Jestem. Ale nie widzę... - Czy ma pani przy sobie zdjęcie męża? Udobruchaj go, pomyślała Lia. Miała w torebce zdjęcie Cala formatu połowy pocztówki. Torebka wisiała na wie- szaku. Lia wstała i w chwilę później wręczyła Kaiowi zdję- cie. - O to chodziło - powiedział. - Przyszedłem tu z powodu pani męża. Może nawet jest on soczewką, która zogniskuje moją stereografię. -Cal? Co Cal miał wspólnego z Kaiem albo Kai z Calem? Wy- powiedź mężczyzny raczej zaciemniała, niż wyjaśniała całą sprawę. Jego wyobrażenia przybrały taką samą chorobli- wą formę, co złudzenia prześladujące Anitę Arazzi z Wal- senburga, tę, która łyżką odchylała promienie X. Lia ode- brała od Kaia zdjęcie i powróciła do biurka. - Niech mi pani opowie o swoim mężu — poprosił Kai. - To nie wchodzi w grę - rzekła Lia. - Moje życie prywat- ne, członkowie mojej rodziny, nie mają związku z naszymi sesjami. - A co, gdybym się w pani zakochał lub znienawidził pani mężusia albo gdyby pani brat próbował mnie zabić. Czy wtedy miałoby to związek? - Niekoniecznie. Wynajduje pan nieprawdopodobne sy- tuacje i gdybyśmy mogli powrócić do... - To ma związek z tym, jak postrzegam siebie i własną kondycję psychiczną. To skandal, pomyślała łagodnie Lia. Nic nie mogę zrobić z tym człowiekiem. Dlaczego myślałam, że podołam? Chy- ba z desperacji. W każdym razie trzeba go hospitalizować. Może mam do czynienia z kimś niebezpiecznym zarówno dla mnie, jak i dla innych. Gdybym teraz musiała złożyć oświadczenie o stanie jego umysłu, skłaniałabym się ku takiej właśnie decyzji: skierować na leczenie w zakładzie zamkniętym. Czy rzeczywiście?, zastanawiała się. Choć przejawiał złość i rozumował irracjonalnie, roztaczał wokół siebie roz- brajającą, orzeźwiającą atmosferę rozsądku. Lia gwałtownie zmieniła strategię działania. - Jak pan myśli, czy kiedykolwiek próbował pan się za- bić? - Mam amnezję, pani doktor. Nie pamiętam. - Musi pan jakoś intuicyjnie to odczuwać. Niech pan się teraz postara za wszelką cenę przypomnieć sobie, czy kie- dykolwiek podejmował pan próby samobójcze. Ekspres do kawy westchnął parą. Odgłos jak rzężenie. Kai podskoczył, a potem zaśmiał się z siebie. Chustką do nosa wytarł czoło i usta. - Taa, prawdopodobnie próbowałem - powiedział, oglą- dając swe dłonie. - Chyba więcej niż raz. - Dlaczego? -Mógłbym opowiadać różne rzeczy, prawda? Mógłbym powiedzieć, że przyczyną były niepowodzenia - tak to po- strzegałem w mojej pracy. Albo frustracja, że miałem swój udział w naszym wspólnym spisku, który zniszczył amery- kańskie marzenia. Lub problemy ze zdrowiem spowodowa- ne moim nieodpowiednim, zwariowanym stylem życia. Mógłbym podać te wszystkie powody, moja piękna damo, i nie wiedziałaby pani, czy mówię prawdę, czy łżę. Problem polega na tym, że sam nie wiem, czy coś z tych bzdur odpo- wiada prawdzie. -A co mogło pana skłonić do samobójstwa? - To, że zostałem osierocony. Coś mnie opuściło. Uleciało jak para z ekspresu do kawy. To było straszne czuć się tak osamotnionym. Niczego gorszego nie mogę sobie wyobra- zić. Dlatego więc podjąłem decyzję, by przestać istnieć. - Co pana opuściło, panie Kai? - Nie wiem. A chciałbym wiedzieć. Siedzę tu i zastana- wiam się, czy przypadkiem to nie powróciło lub nie zaczęło powracać. - Dlaczego pan nie umarł? - Musiał to być jakiś zabieg medyczny. Taa. To była po- moc lekarska. Miałem przyjaciół. - Niech mi pan opowie o tym, co, pańskim zdaniem, za- częło do pana powracać. Co pan utracił, a co odnalazł. - Moc — rzekł Kai. — Ducha. Jestem trupem dla osoby, którą byłem, ale Moc -jakiś skuteczny głos - próbuje mnie chyba znowu wykorzystać. Myślę, że to jedna z przyczyn, dla której w portfelu mam pieniądze - jakaś ironiczna obietnica, że moja Moc powróci. Ale prawdziwa Moc przy- chodzi i odchodzi. Czasami zanika - rozciąga się niemożli- wie - tak że sam prawie przestaję istnieć. I wcale nawet nie muszę podnosić na siebie ręki. Piję kawę, żeby temu przeszkodzić. - Kawę? Kai zaśmiał się. - Prawdziwą. Nie takie popłuczyny. Oczywiście to złu- dzenie; pomysł, że gęsta, czarna, gorąca kawa może zapo- biec memu rozpłynięciu się w nicość. Ale któż twierdzi, że złudzenia powinny mieć jakiś sens? Czy człowiek, który przyznaje, że jego iluzje są nonsen- sowne, mógłby okazać się niebezpieczny?, pyta Lia. Czyż można bać się faceta, który wierzy, że picie kawy jest dla niego zbawieniem, ale już przy następnym oddechu wykpi- wa ten głupi pomysł? No, nie można. Kai jest dobroduszny. Kochany. Tak poczciwy jak Wiking — poszczekiwanie na niby i ambiwalentne powarkiwanie. Ale w tym sęk. Ambiwalentność jego osobowości. Zdrowy czy szalony? Niebezpieczny czy nieszkodliwy? - Pański czas prawie upłynął — rzekła Lia, zerkając na zegarek. Było blisko południa. - Niech pan wróci tu w na- stępnym tygodniu, o tej samej porze, i zaczniemy od tej kawowej obsesji. Zaśmiała się, by pokazać, że żartuje. Jednak na twarzy Kaia pojawił się wyraz troski, nawet niepokoju. Przelękła się, że go zraniła albo przerwaniem sesji, albo nazywając „obsesją" jego fantazję o zbawiennych właściwościach kawy i kofeiny. - Mniemam, że zatrzyma się pan gdzieś w rejonie Warm Springs/Manchester - dodała pośpiesznie. - Gdzieś się zatrzymam - powtórzył Kai ogólnikowo. - Przyjdzie pan tu ponownie, prawda? Czyjej głos zdradzał strach wywołany obawą, że pacjent ją opuści po jednej zaledwie sesji? - Ile pokoi jest w tym rejonie? - spytał Kai. - Któż dla mnie przygotuje miejsce? W jego głosie słyszało się rezerwę, oddalenie. - Pan pozwoli, że wywołam pannę Bledsoe — rzekła Lia. - Niech poszuka jakiejś atrakcyjnej kwatery. Odpowiada to panu? Przez interkom zwróciła się do Shawandy. - Psze pani - odezwał się głos dziewczyny. - Mamy mały problem. -Jaki? Lia zerknęła na Kaia. Wydawał się blednąc, jakby jakaś nie nazwana, opóźniona dolegliwość bezlitośnie wysysała pigment z jego ciała. Oczywiście słyszał, co Shawanda mówiła, i może wiadomość o nieokreślonym „problemie" wywołała tę bladość. Kai demonstrował właśnie procesy z Niewidzialnego człowieka Wellsa i Lia usiłowała to ogar- nąć umysłem. Zrozumiała, że jej pacjent ucieka w siebie nie dlatego, że pojawiła się jakaś zewnętrzna groźba, ale ponieważ jego tożsamość nie znajdowała się w tej chwili w śródmieściu Warm Springs, w trzynastym roku prezy- dentury Richarda Milrose'a Nixona. - Jest tu taksówkarz. Pyta, jak długo jego pasażer tu będzie, pani Bonner - zakomunikowała Shawanda. - Wy- gląda na to, że pan Kai kazał mu trzymać włączony licznik. -Czekaj! - Lia rzuciła komendę Kaiowi, nie wciskając guzika interkomu przekazującego jej słowa. Nie możesz w taki sposób opuścić gabinetu. Według Emi- ly Post* wizytę należy zakończyć inaczej. A poza tym, jak to się dzieje, że twoje ubranie zanika w ten sam sposób co twoje ręce i twarz? Dziwne, ale jej krótka komenda „czekaj" jakby powstrzy- mywała nieustanny dotychczas proces degeneracji Kaia. * Emily Post (1872-1960) - amerykańska autorka książek na temat dobrego wychowania. Ustabilizował się na granicy doczesnej cielesności i widmo- wości dobrodusznego ducha. - Shawando, przyjdź tu na chwilę - rzekła Lia do inter- komu. - Nie chciałam przeszkadzać, psze pani. Czy mam po- wiedzieć temu taksiarzowi z „Acme", żeby jeszcze na parę minut wrócił do taksówki? - Będę za to wdzięczna, Shawando. Ale przyjdź tu jak najszybciej. - Tak, psze pani. Kiedy weszła Shawanda, Kai był czymś pośrednim mię- dzy substancją i cieniem - pulsujący konterfekt pozbawio- nego sutanny księdza. Jak obraz telewizyjny podczas silnej burzy. - Chryste - rozległ się sceniczny szept Shawandy. - Co się dzieje? — Więc ty też to widzisz? Nie mam halucynacji? — Nie, psze pani. Nie wiem, co to jest, ale to musowo wy- gląda na prawdziwe. Mam świadka, rzekła do siebie Lia. Jeśli tracę zmysły, to nie sama. Ale lepiej powiem coś do Kaia. Może jeszcze je- den rozkaz, wydany dostatecznie autorytatywnym tonem, wyzwoli go z tego stanu zawieszenia. Przecież już spowodo- wałam, że biedaczysko nie zniknął w gehennie kota z Che- shire, prawda? -Panie Kai, niech pan zostanie! Zostań, do cholery! - Było to jak próba powstrzymania Wikinga, kiedy chciał biec. - Co się z panem dzieje? - Migotając niejasno, Kai znowu się ustabilizował. Kiedy się odezwał, jego głos po- brzmiewał metalicznie i na tle szumów, jak dźwięk ze sta- rego gramofonu. - Bóg jeden wie - rzekł. - To przez panią i tę pani choler- ną lurę brim. Może teraz kupi pani porządną kawę. - Na przykład jaką? - spytała Lia, rozpaczliwie próbując powstrzymać go od znikania. — Dydu-dydu-kiip — rzekł Kai. (Przynajmniej brzmiało to jak „dydu-dydu-kiip". Jeśli to miał być rodzaj kawy, pocho- dził zapewne z innego kontinuum.) - Mam na myśli luzian- ne, tę czarną odmianę z cykorią — powiedział po chwili. - To ohydne - rzekła Shawanda. - Gęba się od tego wy- krzywia. - Ale ta kawa przyszpila do planety - odrzekł Kai. - Sam jej nie lubię, ale cholernie dobrze potrafi trzymać przy Zie- mi. Rozmawiamy o kawie, pomyślała Lia z osłupieniem. Fa- cet migocze między substancją i niedotykalnym gazem nie- bytu, a my dyskutujemy o zaletach brim, luzianne czy dydu-dydu-kiip. O kawie, na litość boską. -Niech pani posłucha - zażądał nagle Kai. Kurczowo czepiał się oparć fotela, jakby walczył w ten sposób o swe życie. - Sądzę, że jestem uszkodzony. Nie będę w stanie tu dłużej przebywać. Niech pani weźmie swoje honorarium z mego portfela i niech pani rzuci mi portfel. Teraz. Na- tychmiast. Lia posłuchała. Odliczyła tyle, ile brała zwykle za sesję, i rzuciła mu na kolana ciężki portfel. Mężczyzna ze znacz- nym trudem wsunął go do kieszeni klubowej marynarki. Do jakiego klubu kontinuum należy Kai?, zastanawiała się Lia. Może on być bardzo ekskluzywny, ale Kai wraca tam chyba wbrew swej woli. - Jeszcze jedno - zdołał rzec głosem coraz bardziej bla- szanym. Shawanda spontanicznie przykucnęła obok niego, nachy- liła głowę i obserwowała jego widmowe odejście, wycią- gnąwszy dłoń ku jego ręce. - Niech pani tego nie robi - rzekł krótko. Potem dodał, jakby próbując złagodzić swój zakaz: - Jeszcze nie odsze- dłem całkowicie, panno Bledsoe. Nie jestem ani tu, ani tam. - Co jeszcze? - spytała Lia. - Co takiego? - Spinka, którą pani nosi. Ta, którą ma pani od męża; to ikona, za którą mniej zrównoważony duchowo człowiek dał- by się zakuć w kajdany. Nazwijmy ją elementem spinają- cym. - Kai zaśmiał się głośno, zwariowana kakofonia oso- by nie umiejącej pływać, stojącej na skraju głębokiego ba- senu. - Jezu. Wybaczcie. Chciałem powiedzieć jedynie, że mi się podoba. Jest piękna. Niech pani jej nie zgubi. Lia spojrzała na swój żakiet. W klapie lśniła złota, bar- dzo prosta spinka w kształcie wklęsłego profilu ryby. Skąd się tam wzięła? Nie mam takiej spinki, pomyślała. Nie pa- miętam, żebym miała taką spinkę. Cal nie zadałby sobie trudu, by mi coś takiego kupić. To symbol chrześcijański, starszy nawet od krzyża, a Cal nigdy nie był zwolennikiem sztuki religijnej. Raczej kupiłby mi skórzany kapelusz z szerokim rondem lub nową parę butów... Kai zniknął całkowicie. Na fotelu, który miał wciąż pod- niesiony podnóżek, nie było już nic prócz śladu wgniecenia jakiejś istoty — mężczyzny, ducha, gościa z innego wymiaru - która przed chwilą tam siedziała, rozmawiając o samo- bójstwie i kawie. Shawanda spojrzała na Lię, Lia na Sha- wandę i wczesnowiosenny chłodek w gabinecie przeszył ich ciała niczym deszcz drobnych żelaznych igiełek. - Nic nikomu o tym nie powiem — rzekła Shawanda — jeśli pani zrobi tak samo. - Czy mamy w tej chwili halucynację? Musimy mieć ha- lucynację. - Niech pani spojrzy na fotel. Jest wyraźne wgniecenie. I na ten kubek kawy na stoliku. Prawie pusty. - Duch? - Duchy nie siedzą na fotelach i nie chłepczą kawy. I ma pani też jego pieniądze. Och! - Shawanda przypomniała sobie nagle o czymś. - Nawet jeśli zapomniał zapłacić bied- nemu taksiarzowi - dodała szybko. Lia podeszła do fotela, pomacała go. Poczuła mrowienie wzdłuż kręgosłupa, od dłoni wzdłuż całych ramion. Od ta- kiego przeżycia włosy stają dęba, rzekła do siebie. Słysza- łam o podobnych rzeczach, ale po raz pierwszy doświadczy- łam czegoś, co nie okazało się tylko dziecięcym strachem z Halloween. I to zmieni moje życie. Zwróciła się do Shawandy. - Czy dziś rano miałam tę spinkę? Pamiętasz? - Nie pamiętam - odparła Shawanda. - Ale jest ładna, jak mamę kocham. -Ty tego nie pamiętasz, ja też nie przypominam sobie, żebym miała kiedykolwiek coś takiego. Kai i ja, oboje mamy amnezję. - Tak, psze pani. - Jak myślisz, co tu się dziś wydarzyło, Shawando? - Nie wiem. Ale mogę powiedzieć, co mi to przypomina. - Co takiego? -Jezusa, który przybył do Emaus z tymi dwoma mało ważnymi uczniami, a oni go nie rozpoznali, dopóki nie podzielił się z nimi chlebem. Lia z zakłopotaniem spojrzała na sekretarkę. - Myślisz, że Kai to Jezus Chrystus? Pan X, pomyślała.X jest grecką literą chi, a chi, jak nam powiedział, jest starożytnym symbolem Chrystusa. - Co? Jezus w klubowej marynarce? - Shawanda pode- szła do okna wychodzącego na główny trakt miasteczka. - Myślę tylko, że ten mężczyzna miał takie samo ciało jak Jezus po wniebowstąpieniu. Ciało zmartwychwstańca. Nie pozwolił mi się dotknąć, tak jak Jezus nie pozwolił, by Ma- ria Magdalena dotknęła go przy grobie. - Ciało zmartwychwstańca? - Tak mi się wydaje, psze pani. Jezus zjadł sobie trochę pieczonej ryby przed jedenastką w Jerozolimie - duchy tak nie mogą - a pan Kai, no, on przełknął trochę ekspresowej kawy. Tylko ciało zmartwychwstańca może jeść, a potem pójść do nieba w taki sposób. To, co mówi Shawanda, prawie ma sens, pomyślała Lia. Jest równie do przyjęcia jak każde inne wyjaśnienie, które moglibyśmy skonstruować. - Kai był zbyt obszarpany, jak na przedstawiciela Me- sjasza. -Rzeczy łachmanieją po paru tysiączkach lat. Czego można oczekiwać? Pan Landis, nauczyciel fizyki, nazywał to entropią. -„Rzeczy się rozpadają" - zacytowała Lia. - „Ośrodek już nie trzyma"*. - Ten taksiarz wraca, psze pani - ogłosiła Shawanda od okna. - Szuka swego pasażera. Lia podeszła do okna i zobaczyła, że masywny czarny * Rzeczy się rozpadają... - cytat z poematu W.B. Yeatsa The Second Corning. mężczyzna z czapeczką taksówkarza, nasadzoną na czu- prynę afro barwy spalonej umbry, idzie od swej gabloty przez ulicę i wchodzi po schodach do jej gabinetu. Wyglądał na wściekłego. Cóż, miał prawo być zły, myślała Lia. Spła- wiły go przedtem i taksiarz dumnie wracał, by upomnieć się zarówno o pasażera, jak i o opłatę za przejazd, a teraz Kai zniknął - wyparował jak gaz. - Shawando, co robimy? Lia żałowała, że nie ma tu Cala, by ją podtrzymywał na duchu, i wstydziła się tego. Taksiarz tupał po drewnianych schodach. Po dwudzie- stu sekundach pchnięciem otworzył drzwi do gabinetu Lii i stał za progiem, patrząc gniewnie na kobiety. - Gdzie on jest? - zapytał ostro. - Wstał i wybiegł - odrzekła Shawanda. - W jaki sposób? Macie tu drugie drzwi? -Przeszedł chyłkiem, to wszystko. Wymknął się stąd chyłkiem. - Gapiłem się na wasze drzwi na dole. Cały czas, i nie widziałem ani jednej cholernej żywej duszy, ani żeby się wymykała. - Cóż, to było wymknięcie ogromnym chyłkiem - rzekła Shawanda z rękami na biodrach. - Ten cwany białas! - wykrzyknął taksiarz, rzucając cza- peczkę na ziemię. - Ten cwany biały sukinsyn! Co za bałagan, myślała Lia. Kai znika jak sam Jezus Chrystus, a ten biedny taksiarz traci dwieście dolarów. I to nie zapłata jest niegodziwa. To po prostu niesprawiedliwa rzeczywistość... ROZDZIAŁ 6 Jazda na południe szosą 27 z LaGrange do Pine Mounta- in zawsze wprawiała Cala w niejakie zdumienie. Cal spę- dził większość swego życia w Górach Skalistych lub w ich okolicy i widział wiele zapierających dech krajobrazów. Góry, prawdziwe góry: urwiste zbocza z jasnymi kaskada- mi wody, które łączyły się w wodospady i dzieliły na małe strumyki. Ale ten odcinek szosy był inny. Nie zapierał tchu - działał tak łagodnie jak fortepianowe interludium w pio- sence The Beatles In My Life z albumu Revolver. Tu i ówdzie po szosie snuła się mgła poprzetykana pro- mieniami słońca. Sosny stojące na baczność w grupkach wzdłuż dwupasmowej szosy przywodziły Calowi na myśl wiecznie czujnych celtyckich wojowników w zielonym odzie- niu. Uspokajał się. I to właśnie jazda przez ten piemoncki krajobraz sprawiała, że czuł się lekko. Choć jego dart pluł i sapał na zboczach wzniesień. Na jednym ze zboczy Cal zobaczył czarnego, podobnego do gnoma mężczyznę. Siedział na górnej gałęzi przydrożnej sosny i uśmiechał się do niego przez postrzępioną mgłę. Mój Boże, pomyślał Cal, to Horsy Stout - tak się nazywał stajenny zatrudniony przez Jeffa, brata Lii w Baronii Przedrzeźniacza Rudego. Przecież Stout, muskularny ka- rzeł około pięćdziesiątki, nie mógł mieć żadnego racjonal- nego powodu, by tam właśnie siedzieć, i Cal powtórnie zerk- nął z niedowierzaniem na to miejsce. Pickford, rzekł do siebie, miewasz przywidzenia. Stout uśmiechnął się szerzej. Uniósł rękę i pomachał. Potem karzeł zniknął jak Cheshire — kot Alicji. Marcowa mgła i nieprzyjemne wydarzenia poranka wywołują u mnie skłonność do halucynacji, stwierdził Cal. Gdyby intensyw- niej rozmyślał nad tym, co właśnie „zobaczył", zwariował- by, a ponieważ jego dart zjeżdżał w dół, Cal postanowił za- pomnieć małego człowieczka i w dalszym ciągu swobodnie oddychać. To nie wydarzyło się naprawdę, myślał, i nigdy o tym nikomu nie wspominaj... Po dwudziestu minutach jazdy od centrum handlowego Cal ujrzał wieżę ciśnień Pine Mountain. Na kredowobia- łym zbiorniku wodnym widniała nazwa miasta. Starannie wykonane litery były zielone, a każda z nich większa od człowieka. Przy pierwszych światłach (w miasteczku były tylko dwa skrzyżowania z sygnalizacją świetlną) Cal skrę- cił w lewo, pojechał Chipley Street, minął dwie przecznice i dojechał do domu - połowy bliźniaka, który wynajmowali z Lią od McVane'ów. Przed domem leżało fantastyczne zwierzę. - Cześć, Wik - rzekł cicho. Wiking był syberyjskim husky, czarno-siwo-kremowym. Jeff, brat Lii, podarował im psa w trzecim dniu ich pobytu w Georgii. Pies pojawił się na Boże Narodzenie w Baronii Przedrzeźniacza Rudego, stadninie koni prowadzonej przez Jeffa. Chociaż dzieciaki Jeffa błagały go, by pozwolił im zatrzymać psa, Jeff nie miał do niego zaufania i nie pozwo- liłby mu biegać po pastwiskach, gdzie pasły się konie pra- codawcy. W ten sposób Wiking przybył do miasta i zamie- szkał z Lią i Calem. Dorosły husky w segmencie bliźniaka, który wynajęto tylko im dwojgu. Podstęp wkrótce wyszedł na jaw. Nie da się długo ukry- wać psa o rozmiarach Wikinga i kiedy Cal i Lia wyjeżdżali do pracy, nie mogli zamykać go w mieszkaniu. Pies gryzł książki i zanieczyszczał meble. I wtedy odbyła się jedna z ich pierwszych w Georgii, burzliwa szarpiąco-warcząca kłótnia na temat syberyjskiego psa zaprzęgowego, którego Cal nie chciał zatrzymać mimo swej miłości do zwierząt, a którego Lia nie zamierzała się pozbyć. Na szczęście pan McVane nie wymówił im mieszkania z powodu psa. Na szczęście, ponieważ pragnienie Lii, by zatrzymać psa, zatriumfowało nad obawami Cala, który uważał, że zamknięcie zwierzęcia w mieście, w mieszkaniu czy na dworze, będzie dla niego straszną męką - husky przecież potrzebują przestrzeni, a Pine Mountain niezupeł- nie przypominało Yukon. Wiking leżał na ganku przypięty na dziesięciometrowym łańcuchu przymocowanym do zaczepu wbitego w ziemię pod judaszowcem. Cal zaparkował swego darta na skraju podwórza. Pies uniósł łeb i popatrzył na samochód spod kremowych łat, które Calowi przypominały dziwaczne brwi. Cal opuścił szybę. - Hej, Wik, co sądzisz o tym, by spuścić cię z łańcucha? - powiedział. Husky wstał i ruszył do samochodu, wlokąc za sobą łań- cuch. Cal słyszał, jak pies wydaje zduszone pomruki, nie- pokojące warczenie - nie gniewne, lecz wyczekujące. Dźwięk ten czynił zwierzę bardzo skutecznym psem podwórzowym. Większość przechodniów, widząc Wikinga - wielkiego i złego psa - zakładała, że ten przerażający hałas ma ich odstraszać. W rzeczywistości był to charakte- rystyczny dla Wikinga sposób zwracania na siebie uwagi. Małe Murzyniątka, które ciągnęły ulicą Chipley w drodze do szkoły i z powrotem, przechodziły zwykle na drugą stro- nę i dla obrony nosiły ze sobą kamienie i kije. Nie można było mieć do nich o to pretensji. Wik bardzo przypominał wilka. Cal wysiadł z darta, złapał psa za łeb i targał nim z boku na bok. Wiking to lubił. Cofnął się i oparł zabłocone łapy na piersi Cala, wzmacniając warczenie, które tak bardzo prze- rażało obcych ludzi. Cal odepchnął psa na bok, ale Wiking wrócił natychmiast, dopominając się o dalsze pieszczoty. - Jaki on jest kochany - mawiała Lia. - Cały ten blef i hałas. Może. Może nie. W każdym razie Cal nigdy nie był wła- ścicielem - choćby tylko częściowym - równie fascynujące- go zwierzęcia. A przecież początkowo nawet go nie chciał. Mimo wszystko nie można było mieć pewności, że warkot to tylko „blef i hałas", ale ufali, że tak właśnie jest. - Hej, Wik, jesteś głodny? Jak by ci się podobał miś Breż- niewa na obiad? Taa, powinienem był ci przywieźć tego misia Breżniewa, myślał Cal. Załatwiłbyś go znacznie szybciej, niż Mój Naj- droższy Ściskacz likwiduje myszy. Cal sprawdził na ganku miski z jedzeniem i wodą. Oczy- wiście jedzenie znikło, ale w misce wciąż była woda. W lu- tym, kiedy Lia po raz pierwszy zaczęła przypinać Wikinga na dworze, temperatura kilkakrotnie spadła poniżej zera i woda dla psa zamarzała. Kiedy wracali z pracy do domu i wpuszczali Wikinga do środka, był tak spragniony, że po- trafił wychłeptać trzy lub cztery garnki wody. Trzymanie husky przed domem - kiedy już się człowiek pogodził z myślą, jakie to dla zwierzęcia musi być przykre - miało jedną wadę: pies zmieniał kształt podwórza. Pod cherlawym judaszowcem wykopał dół, w którym się tarzał, a przez krzewy tyle razy przeciągał łańcuch tam i z powro- tem, że niektóre z nich powyrywał z korzeniami. Ale McVa- ne'owie, ich gospodarze, nigdy nie uskarżali się na brutal- ne metody ogrodnicze Wikinga. Lia twierdziła, że pani McVane tolerowała zniszczenia, gdyż czuła się bezpieczniej z psem na posterunku. Cal otworzył frontowe drzwi i wszedł, wpuszczając rów- nocześnie Wikinga. Podkręcił ogrzewanie, umył ręce nad zlewem i usiadł przy kuchennym stole z kubkiem jogurtu. Obiad. Spóźniony obiad. Nie przepadał za jogurtem, ale Lia zawsze trzymała kilka pojemników w lodówce. Nie miał ochoty przyrządzać sobie czegoś choć trochę bardziej skom- plikowanego, poszedł więc na łatwiznę. Jogurt jagodowy. Był znośniejszy dla podniebienia niż smażone myszy czy świnka morska na surowo, a ponieważ Cal poczuł się słabo - może te przepychanki z Wikingiem tak go osłabiły? - uważał, że ma do spełnienia obowiązek względem samego siebie: coś przełknąć. Cokolwiek. „Przełknąć". To było określenie, którego użył Lone Boy, by opisać swoje jedyne doświadczenie z lekturą Philipa K. Dicka. Głupie, myślał Cal. Niesprawiedliwe. Nie mógł wypić ani krztyny więcej jogurtu. Miał wraże- nie, że to klej Elmera, do którego wlano atrament. Wstał, znalazł w szafce miskę, wylał do niej jogurt i postawił mi- skę na podłodze przed Wikingiem. Pies połknął zawartość hałaśliwym haustem, a potem pchnął naczynie aż do pieca, starając się wylizać je do czysta. Cal zostawił go i poszedł przez hol do maleńkiego pokoi- ku. Nazwali to miejsce „biblioteką". Lia miała tu biurko, kartotekę i kosztowną, korygującą błędy maszynę do pisa- nia oraz tanią, tandetną skrzynkę, w której trzymała wiele swoich podręczników z Colorado College. Cal skonstruował sobie regał: popielate klocki i sosnowe półki. Trzymał tam broszurowe wydania westernów, kryminałów i literatury fantastycznej. Drugi taki regał zawierał poważne dzieła: wielką literaturę angielską i amerykańską, wymowną poe- zję, uczoną historię i głęboką filozofię. Zszargane egzem- plarze współczesnych powieści Ph.K. Dicka stały prawie na samej górze tego drugiego regału. W pokoju stała również obłażąca oliwkowozielona skrzy- nia, zamknięta na kłódkę, a z wierzchu przykryta podu- szką. Cal zdjął haftowaną poduszkę i rzucił ją w głąb holu. Następnie usiadł naprzeciw skrzyni - starej wojskowej sza- fki - otworzył kłódkę kluczem i podniósł poobijane wieko. Wśród sterty zbutwiałych listów od rodziców Cala (w wielu z nich występowały wycięcia nożyczkami lub skrywające treść plamy czarnego atramentu - ślady bezpłatnej usługi wykonywanej przez Komisję Cenzury Obywateli) leżały skoroszyty o metalowych grzbietach. Cal przechowywał w nich swe nielegalne kopie nie opublikowanych powieści fantastycznych Philipa K. Dicka. W Związku Radzieckim, zarówno przed, jak i po odprę- żeniu, pisarze dysydenci rozpowszechniali swe utwory w postaci maszynowych lub kserograficznych odbitek ma- szynopisów. System znany był pod nazwą „samizdat" - „wy- dawać samemu". Rozwinął się w latach siedemdziesiątych, ale mógł mieć swój prototyp nawet w czasach carskich. Cóż, wspominał Cal, wraz z pojawieniem się budzących powszechny przestrach Niepukaczy, wkrótce po tym, jak Nixon pokonał Herberta Humphreya w 1968 roku i po wprowadzeniu sankcji za swobodne wypowiedzi, kiedy pre- zydent dążył do zwycięstwa w Wietnamie, samizdat zawi- tał do Stanów Zjednoczonych. Było to wówczas, gdy Cal studiował na Uniwersytecie w Kolorado, w późnych latach sześćdziesiątych, i był pacyfistą, oraz później, gdy praco- wał jako pomocnik na farmie podczas pierwszych dwóch kadencji Ńixona. Wtedy to zebrał małą, lecz trefną biblio- teczkę samizdatowych tekstów. Północny Wietnam skapi- tulował w 1974 roku i prezydent rzekomo złagodniał po miażdżącym zwycięstwie nad barankiem ofiarnym, skła- danym co cztery lata przez demokratów, ale Cal wiedział, że nadal może pójść do więzienia za posiadanie tych fotoko- pii. Często kłócili się o to z Lią, zresztą znacznie gwałtow- niej niż na temat Wikinga. Przed przenosinami do Georgii Lia zasugerowała nawet, by Cal zebrał wszystkie swoje nielegalne dickiana i spalił je w ognisku na ranczu Arvilla Rudda. Chciała, żeby wszyst- ko zaczęli od nowa i choć ten pomysł wydał mu się atrak- cyjny, Cal nie był zdolny do zniszczenia prac Dicka. Powie- ści tego nawiedzonego geniusza to pełen oburzenia krzyk przeciwko obskurnej, bombarduj-ich-aż-zawyją postawie króla Ryszarda i jego megalomańskich pachołków. I gdyby Cal spalił te książki, byłoby to sprzeniewierzenie się pa- mięci taty i mamy. Wiking z nosem umazanym jogurtem jagodowym wkro- czył cicho i ciężko do biblioteki. Trącił nosem Cala i zawar- czał. - W porządku. Nie bądź wścibski. Pokażę ci. Husky usiadł przy ramieniu Cala. - Ta jest moja ulubiona: The Doctor in High Dudgeon. - Cal położył skoroszyt przed Wikingiem. - To historia z da- lekiej przyszłości, w której bohater typu Richarda Nixona, Dick, nazywa go Abendsen Ferris, wysyła ekspedycję mili- tarną do odległego systemu gwiezdnego, w czasie której giną wszyscy jej członkowie. Następnie wyładowuje swoją frustrację na obywatelach, którzy protestowali przeciwko ekspedycji, zamienia ich w cyborgi i zagania do służby u siebie i u swoich imperialnych sojuszników. Wiem, to streszczenie brzmi głupio, przyznaję. Musisz pamiętać jed- nak, że Dick napisał tę historię po Nicholas and the Higs, ale przed wyborami w 1968 roku. To dość zaskakujące osiąg- nięcie, Wik. Nie tylko przepowiednia, więcej - to dokład- na prognoza. W efekcie powieść Dicka nie ukazała się, bo wydawców obleciał strach. Zdali sobie sprawę, że to nie tyl- ko fantastyka naukowa, lecz również satyra, zjadliwy ko- mentarz na temat złożonej osobowości Amerykanów. Odrzucili ją. Nie uzasadnili tego obawami, iż nowy prezy- dent potępi książkę, ale oznajmili autorowi, że klimat po- wieści zdezorientuje czytelników znających go jako reali- stycznego krytyka stosunków społecznych. Po klapie Ni- cholas and the Higs (tak mówili u Brice'a - wydawcy Dicka w Hartford) muszą być ostrożni, by zachować choćby strzę- py poważania i popularności Dicka wśród amerykańskich odbiorców. Wiking przechylił pytająco głowę. - Czy wiesz, mój wilczy przyjacielu, jaka była odpowiedź Dicka na te wydawnicze fanaberie? Wiking z uwagą czekał na dalszy ciąg. - Powiedział: „To są bzdury, chłopcy". Potem rzekł: „Po- dnieście swoje miękkie dupy. Komu zresztą jesteście po- trzebni, wy zastraszeni konformiści!" Niestety, wkrótce miał się przekonać, że akurat jemu byli niezbędni. Nikt inny również nie przyjął The Doctor in High Dudgeon i dopóki nie ukazała się powieść Valis, wydana przez Ban- shee jakiś rok temu, Dick nie mógł opublikować w ogóle nic — oprócz wznowień — przez następne czternaście lat. Zbro- dnia. Zbrodnia i hańba. A teraz biedak nie żyje, myślał Cal. Pomacał ręką w re- gale, znalazł swoją skrytkę i zrobił skręta z marihuany. (Nie brał kokainy, choć wiedział, że świadczy to o tym, jaki jest staromodny. Kokaina była dla robiących kariery, a on nie był żadnym cholernym UpMo.) Z tolerancyjnym przy- zwoleniem Wikinga Cal palił sobie papierosa i znów zabrał się do przeglądania swych zabronionych dickianów. Wybrał i ułożył przed Wikingiem skoroszyty zawierają- ce: Do Androids Dream ofAmbitious Veeps?; Flow My Te- ars, the Policeman Said; Now Wait for Last Year; They Scan Us Darkly, Don't They?; No-Knock Nocturne i cztery czy pięć innych, między innymi Yubiq i The Dream Im- peachment ofHarper Mocton. Wiking przez długi czas wpa- trywał się w stertę książek. Cal robił to samo, wspominając jednocześnie okoliczności nabycia każdej z fotokopii. - Czy chciałbyś wiedzieć, jak je dostałem, Wik? - Jasne — zawarczał pies. - W porządku, posłuchaj. Mój przyjaciel w Boulder, daw- no temu, w 1969 roku, znał faceta, który zetknął się z Di- ckiem w Kalifornii, w Santa Venetia, i któremu Dick poda- rował ksero maszynopisu The Doctor in High Dudgeon. Po prostu mu dał. Mój przyjaciel zrobił kolejną kopię powieści i wysłał Dickowi czek na dziesięć zielonych przez tego face- ta... czy nie jest to dla ciebie zbyt skomplikowane, Wik? - To niemożliwe, żeby coś, co ty zdołałeś opisać, okazało się dla mnie zbyt skomplikowane. - Słusznie. Przepraszam. - Cal zaciągnął się głęboko. - Czuliśmy, że jesteśmy moralnie zobowiązani do płacenia wszystkim pisarzom, których prace kopiowaliśmy dla wła- snego użytku. Oczywiście, jeśli mogliśmy sobie na to po- zwolić. Mnóstwo makulatury krążyło w ten sposób, zanim jeszcze Nixon został wybrany - podziemne komiksy, poe- zja, plakaty, pieśni itd. Tak jak byśmy przewidywali, że nadejdą złe czasy. Artyści, którzy byli studentami, na ogół nie chcieli, żeby im płacić, ale jeśli miałeś do czynienia z kimś sławnym, kto nie wahał się protestować przeciw nadchodzącemu faszyzmowi, tak jak to robił Philip K. Dick, wówczas nie czułeś się w porządku, jeśli trzymałeś kopię jego utworu, nie dając czegoś w zamian. Chodzi mi o to, że niektórzy z tych ludzi byli zawodowcami. Zarabiali na ży- cie, pisząc, malując czy występując i jeśli nie mogli wcisnąć swoich towarów w kioskach establishmentu, było to dla nich dotkliwe. - Dick dał więc maszynopis High Dudgeon swemu przy- jacielowi, by ten mógł go rozprowadzić i dostarczyć Dicko- wi trochę pieniędzy? - Nie, nie i nie! Do cholery, Wik, jesteś więźniem burżua- zyjnej mentalności „pies zjada psa". Co, do diabła, się z tobą dzieje? Wiking oblizał się z zakłopotaniem. - Dick wcale tego nie oczekiwał. Dał tę powieść swemu przyjacielowi tak po prostu, by się z nim podzielić. Jednak my robiąc prywatne kopie, czuliśmy się zobowiązani do ta- kiego postępowania. Chcieliśmy okazać wdzięczność, dając coś w zamian artystom - na dowód, że doceniamy ich ta- lent i odwagę oraz jako rekompensatę za straty poniesione z tytułu odmowy publikacji przez czołowe wydawnictwa. Zatem mój przyjaciel wysłał Dickowi dziesięć zielonych, kiedy skserował maszynopis i ja, mimo że wtedy było mi ciężko, zrobiłem to samo, kiedy wykonałem kopię High Dudgeon dla siebie. Gdybym tak nie postąpił, czułbym się jak ostatnie gówno. Rozumiesz mnie, prawda, Wik? - Chyba tak. Ponieważ jednak sztuka, której ja jestem największym amatorem, zwykle pochodzi z puszek, nie je- stem ekspertem w tych dziedzinach, prawda? - Husky po- łożył łapę na skoroszycie zawierającym Flow My Tears, the Policeman Said. - Czy wysłałeś Dickowi czek również za te pozostałe powieści? -Może nie natychmiast po skopiowaniu maszynopisu, ale później, kiedy miałem trochę gotówki. Byłbym nie w porządku, gdybym tego nie zrobił, a teraz popatrz, co mam w zamian. Wiking przechylił głowę w stronę skoroszytów na dywa- nie. - Jedenaście arcydzieł amerykańskiej literatury - rzekł Cal. - Jedenaście zupełnie nieznanych arcydzieł. Niezna- nych, ponieważ nie wydanych przez żadne czołowe wydaw- nictwo. Ale ja mam ich kopie, Wik, to dla mnie wielki za- szczyt. Ponadto są wyzwaniem, by sprzeciwiać się tyranii, która zabrania opublikowania tych książek. -Jak to robisz, Cal? Pracując w sklepie zoologicznym? To nieoczekiwane pytanie rozwścieczyło Cala. -Wcale tego nie robię i, posłuchaj, po prostu jestem cho- ry z tego powodu! Cal zgasił w popielniczce dopalonego skręta. Ty cholerny psie, pomyślał. Dlaczego akurat mnie o to pytasz? Przecież sam tylko kopiesz te pierońskie dziury na tym pieprzonym podwórzu i przesypiasz trzy czwarte każ- dego cholernego dnia? Ale Wiking był nieubłaganie sokratyczny. - Wiem, że nie robisz, Cal, i czegoś nie rozumiem. Dla- czego uzależniasz swój opór przeciwko Nixonowskiej tyra- nii od tych nie opublikowanych powieści? - Nie łapię, o co ci chodzi, ty wąchaczu psich tyłków. -Chcę powiedzieć, że tego nie pochwalam. Ale masz znacznie istotniejsze powody, prawda? Związane z domem. Nie waż się tak mówić, myślał Cal. Posłuchaj, ty podno- szący nogi, zapchlony psie, zamknij się! - A co z twoimi rodzicami? - upierał się Wiking. - Czy ich cierpienia nie były czymś znacznie boleśniejszym — dla ciebie, oczywiście - niż zniszczenie przez króla Ryszarda kariery pisarza zupełnie z tobą nie związanego? Słowo „rodzice" przepełniło czarę. Cal chwyta Wikinga za obrożę i wyprowadza go z biblioteki, przez salon, ku drzwiom frontowym. Wiking jest uszczęśliwiony, że znowu znajdzie się na dworze, ponieważ sądzi, iż Cal chce go za- brać na spacer. Ale Cal ma inne plany. Przypina zimny łańcuch do obroży Wikinga i wraca do środka, zanim husky uświadamia sobie, że zamiast ćwiczeń fizycznych czeka go kolejny długi okres nudy - czas na łańcuchu. Masz za to, że wsadzałeś cholerny nos w nie swoje spra- wy, myśli Cal. Powraca do biblioteki, siada przy otwartej szafce wśród swych nielegalnych dickianów i kontynuuje żałobę po pisarzu. W 1974 roku, po spotkaniu swojego łącznika w Kolorado, w Snowy Falls, małym miasteczku w górach nad Walsen- burgiem, i po otrzymaniu od tego faceta kopii They Scan Us Darkly, Don't They?, Cal przesłał Dickowi czek na pięt- naście dolarów, więcej niż mógł sobie tak naprawdę pozwo- lić. Dwa miesiące później napisał do Dicka list o They Scan Us Darkly i przekazał go gościowi, który był jego łączni- kiem. Tamten oddał go Dickowi w Fullerton, w Kalifornii, naruszając Ustawę o ruchu ludności regulującą przemie- szczanie się między stanami. Dwa tygodnie później prze- mytnik spotkał się z Calem w chińskim barze w Manitou Springs i wręczył mu napisaną na maszynie notatkę pisa- rza. Cal przypomina sobie, z jakim niepokojem otwierał wte- dy tę wiadomość. Teraz przymocowana jest taśmą do we- wnętrznej strony okładki fotokopii They Scan Us Darkly. Cal odlepia kartkę, by znowu ją przeczytać. Mimo że minę- ło prawie osiem lat, notatka nawet nie pożółkła, ale Cal czuje zapachy chińskiej kuchni — roladę jajeczną, słodko- -kwaśną wieprzowinę - które wciąż trzymają się papieru, przypominając tamten obskurny bar w Manitou. Drogi Panie Pickford! Dziękuję za przesłanie mi uwag na temat They Scan Us Darkly, Don't They?, i ogólnie na temat mojej pra- cy. Przeczytałem pański list dziesięć razy i w końcu mówię do siebie: „Chyba ci się udało. Osiągnąłeś to, co zamierzałeś, przystępując do tej powieści. Wolno mi tak twierdzić na podstawie uwag Cala Pickforda o książce zawartych w liście". Pisanie They Scan Us Darkly zabrało mi pięć lat i, jak pan sobie najwyraźniej zdaje sprawę, książka od- krywa moje serce, ciało i życie. Przelanie tego wszyst- kiego na papier niesie ze sobą wielkie ryzyko - zdra- dza się światu tajemnice własnej duszy. Oczywiście, ryzyko może wydawać się mniejsze, ponieważ żaden wydawca nie przyjmie tej książki do publikacji. Jed- nak tak nie jest, ponieważ ingeruję w nędzne żywociki, które próbuję nakreślić w mych nie wydanych książ- kach. Usiłuję też rejestrować ich pełne smutku losy. Największym zaś niebezpieczeństwem jest to, że w ogóle piszę. Powiedziałbym więcej albo napisał w następnym li- ście, ale nie chcę również pana narażać na kłopoty. Pańskie uznanie dla mojej pracy i okazane wsparcie finansowe dowodzą, iż mam do czynienia z prawdzi- wym człowiekiem. Zbyt wielu z tych, którzy obecnie rządzą i mają wpływ na nasze życie, to ludzie sztuczni. Serdecznie pana pozdrawiam w nadziei lepszych dni, później, kiedy ludzie zrozumieją. Nazwisko „Philip K. Dick" na końcu notatki było wystu- kane na maszynie, ale nad literami drukowanymi pisarz napisał piórem „Phil" swobodną kursywą. Na ten widok Cal poczuł w sercu ciepło. Schował notatkę do przyklejonej taśmą kieszonki we- wnątrz skoroszytu. Potem They Scan Us Darkly i wszyst- kie pozostałe oprawione maszynopisy powędrowały znowu do skrzyni, po czym Cal opuścił wieko, zamknął kłódkę i położył poduszkę z powrotem na wierzchu skrzyni, tak by w razie konieczności jakaś znużona, zagubiona dusza mo- gła na niej usiąść. Cal usiadł, a ręce zwisały mu między kolanami. Na ze- wnątrz Wiking zaczął wyć - niesamowity, ponury lament. Właśnie tak się czuję, myślał Cal. Doskonale to uchwyciłeś. Musiał coś zrobić, by ukoić swój żal. Jeśli nie ukoić, to cho- ciaż wyrazić. Próbował rozmawiać z Wikingiem, ale pies nękał go pytaniami ni przypiął, ni przyłatał o jego starych zaprzepaścił cały wysiłek. Więc cóż? Co może zrobić, aby wyrazić swój żal, zanim Lia przyjdzie do domu i będzie mógł wziąć ją w ramiona i ukryć się w nich przed nieczułym świa- tem? Ułożę wiersz, pomyślał Cal. Elegię. Powinienem usiąść i napisać elegię na cześć Philipa K. Dicka. Pomysł podniecił Cala. Na ganku Wiking wył coraz żało- śniej. Podszedł do biurka Lii i wyciągnął z szuflady blok żółtego papieru. Wyjął również pióro i usadowił się tak, by jego elegia dla Dicka mogła spływać na długie strony rów- nie łatwo jak łzy pogrążonego w żalu dziecka. Nic się nie wydarzyło. Cal czekał, myśląc w skupieniu, ale strofy nie nadcho- dziły. Pojawiały się jedynie krótkie przebłyski natchnienia, a przeciągłe wycie Wikinga nie sprzyjało twórczemu na- strojowi. Cal starał się wyłączyć, ponownie rozmyślając o pięknej notatce Dicka i o wszystkich znanych mu arcy- dziełach ze skrzyni. W końcu miał niezłą pierwszą linijkę i dobrą drugą: Philip K. Dick niestety przestał żyć; Ustawmy się w kolejkę, by kopnąć Boga w rzyć. Ale po zapisaniu tych linii Cal znowu utknął i nie wie- dział, co dalej. „Jest jasne, że na świecie, gdzie można tylko wyć" - zadumał się, wygłaszając te słowa, by przekonać się, jak brzmią. I wkrótce potem: „Prezydent bez twej huc- py chce tylko z żalu pić". Te dodatki jakoś się rymowały, ale zupełnie nie przystawały do całości. Cal i tak by je usu- nął, gdyby zostały wcześniej zapisane. Wiedział, że są do bani. Zdecydował więc, że dwie linie, które zapisał: „Philip K. Dick niestety przestał żyć; / Ustawmy się w kolejkę, by kop- nąć Boga w rzyć" - zawierały dokładnie wszystko, co pra- gnął powiedzieć światu o śmierci Phila Dicka. Miały rytm, rym, asonanse i aliteracje i wyrażały zarówno jego osiero- cenie, jak i gorycz. Czego można chcieć jeszcze? Cal wstał, trzymając kartkę z elegią, i zadeklamował poemat w pu- stym pokoju głosem tak melodyjnym i głębokim jak mor- skie odmęty. Na ganku Wiking wył. - Zamknij się, ty wilku z przeceny - zawołał Cal. - Do cholery, zamknij swój skomlący pysk! Ale Wiking nie zareagował i Cal, stojąc tak pośrodku bi- blioteki, zdał sobie sprawę, że łzy spływają mu strumie- niem po policzkach, wytryskując z najgłębszego w jego wnę- trzu, tajemniczego źródła. ROZDZIAŁ 7 - Chcesz powiedzieć, że przyjechałeś do domu o pierw- szej i przez całe popołudnie trzymałeś Wika na ganku? - Lia, Philip K. Dick zmarł. Pan Kemmings mnie zwol- nił. Nie musiał, ale to zrobił. Jest zupełnie przyzwoitym facetem. - Szkoda, że jego przyzwoitość nie jest zaraźliwa. - Na miłość boską, Wiking to husky. Parę godzin na gan- cu nie oznacza, że siedzi w zamrażarce. - Jesteś naćpany, prawda? Oczy masz zupełnie szkliste odchylasz się na lewo w śmieszny sposób. - Gdybym odchylał się w prawo, byłoby to jeszcze zabaw- iejsze. W tych czasach jednak to po prostu prawie niemoż- liwe. - Obiecałeś mi, że z tym skończysz. Mieszkamy w ma- miasteczku. Poza tym po trawce jesteś senny i ocięża- , a wydaje mi się, że nawet bez niej taki jesteś. Co gorsza, Drzez marychę obojętniejesz na to, że bratnia istota, zwie- zę, potrzebuje towarzystwa. Wiking siedział parę metrów dalej na dywaniku w salo- ie. Słuchał uważnie ich sprzeczki i zdezorientowany walił agonem. - Kilka sztachnięć, by złagodzić potworny cios - śmierć 3hila Dicka - to wszystko. A Wik czuje się świetnie. - Spójrz tylko na niego. Lia uklękła obok psa. Nagle ukryła twarz w dłoniach zaczęła łkać. - Biedactwo. - Lia pocieszała psa. - Moje maleńkie bie- dactwo. -Jezu. On cierpi na maleńki smuteczek bo-zostawili- -mnie-na-kilka-godzin-na-dworze, natomiast ja zostałem naprawdę osierocony, a ty mnie zupełnie ignorujesz. Lia wciąż płakała. Wik grzmocił ogonem w dywan. - Miałaś zły dzień w pracy? Cal włożył ręce do kieszeni. Lia wzięła oddech i podniosła wzrok. Zaczął chwytać ją nowy atak histerii, ale poradziła sobie z nim, klepiąc się po piersiach. - Coś, w co nigdy byś nie uwierzył. - Spróbuj, może jednak. - Coś, w co, mówiąc szczerze, ja również nie mogę uwie- rzyć. - Więc tworzymy parę. Złe dni w pracy dla empatyczne- go duetu Bonner-Pickford. - Cal, przykro mi, że zmarł twój przyjaciel pisarz. - Dzięki. Mnie również z powodu tego, co spotkało cię w twoim gabinecie. - A czy czujesz się winny, że zostawiłeś Wikinga na gan- ku? - Teraz tak. Może byś mnie zrozumiała, gdybyś była tu obecna. Wąchacz psich tyłków zachowywał się nieprzyje- mnie. Wiking postawił uszy. Warczał. Lia podeszła do Cala i objęła go. - Może bym zrozumiała. Trzymali się w objęciach. Pies pomaszerował do kuchni i suwał po podłodze pustą miską po jogurcie. - Weźmy prysznic - rzekł Cal. - Obnażmy się, dosłownie i uczuciowo. Pokaż i powiedz. Ostatni krzyk mody w domo- wej psychoterapii, pani doktor. Wciąż trzymał żonę w objęciach i zaczął rozpinać guziki swej koszuli. - Kiedy mi to dałeś? - spytała Lia. Dotknęła wpiętej w blezer spinki przedstawiającej wklę- sły profil ryby. - Czy ja ci to dałem? -Anie? - Zupełnie nie pamiętam, żebym ci to dawał. To prezent nie bardzo w moim stylu, prawda? Ja podarowałbym ci ra- czej kapelusz lub parę butów. - Więc skąd to mam? Cal potrząsnął głową. -Nie mam pojęcia. Chociaż to ładne. Bardzo ładne. - Potarł nosem jej ucho. - Chodźmy, Lia, pokażmy i powiedz- my. Ablucje terapeutyczne dla smętnych i stłamszonych przez świat. Biła w nich gorąca mżawka, a para buchała w kabinie prysznicowej, jakby był to gigantyczny ekspres do kawy, wypuszczający w powietrze aromatyczne zapachy. To zła metafora, pomyślała Lia. Ale para przywodzi jej na myśl obsesyjne uwagi Kaia o kawie oraz — jak mogłaby o tym zapomnieć - nieprawdopodobne zdarzenie: zniknięcie sa- mego Kaia z fotela, na którym siedział. Przemienił się w parę lub w mgiełkę czy w falującego ducha. Obie z Sha- wandą widziały to na własne oczy. Przyrzekły jednak nig- dy z nikim nie rozmawiać o tym fakcie. Oczywiście mężo- wie i kochankowie stanowili wyjątek i Lia właśnie opowie- działa wszystko Calowi. - Dyk - mówi Cal. Słowo ją zaskakuje. Cal stoi z tyłu, trzyma ją w ramio- nach w strumieniach gorąca. Jego część ciała, którą pisa- rze romansów nazwaliby „męskością", ślizga się prowoku- jąco w rowku jej pupy. Ta część, prawie równie zabawna, co podniecająca, nabrzmiała, gdy tylko Cal zobaczył ją nagą, a po każdym dotyku stawała się coraz bardziej na- pięta - coraz bliższa pęknięcia, jak zbyt mocno nadmucha- ny balon. Jej plecy i pośladki oraz jego brzuch i uda trą i trą o siebie w spływających potokach wody. - Wiem, co to jest - mówi Lia - ale nie jest to moje ulu- bione określenie tej rzeczy. I zastanawiam się, dlaczego nie możesz się odprężyć na parę minut. - Nie mam wpływu na tę swoją sterczącą część. Oczywi- ście, jest jeden sposób, by mnie odprężyć. Przynajmniej chwilowo. -Uhm. - Gdybym miał na nią wpływ, Lia, i gdybym był tobą - co stawiałoby nas w krępującej sytuacji — sądzę, że czułbym się dotknięty. - Nie myślisz logicznie, mężulku. Bezwolna reakcja, taka jak ta, to jedynie bezmyślny odruch. Rozkładówka w czaso- piśmie może tak samo postawić na baczność tego idiotycz- nego kutasa. - Lia... -1 wścieka mnie, kiedy zaczynasz używać chłopięcych nazw do określenia swojego penisa. Brzmi to tak, jakbyś był chuliganem ze szkolnego podwórka. Niedoszłym łobu- ziakiem z czasów szkoły. Naprawdę nie cierpię tych bzdur, myślała Lia. Czuła na swym karku przyjemny dotyk dopiero co ogolonej twarzy Cala. Mężczyźni mają więcej nazw na te swoje cholerne penisy niż Eskimosi słów określających śnieg. I wszyscy chyba myślą, że użycie któregoś z tych przydomków — nie mówiąc już o wyciągnięciu tak nazwanego wihajstra — za- działa na nas jak najdoskonalszy afrodyzjak. Wystarczy... - Lia... - Co, do cholery! - Miałem na myśli Philipa K. Dicka, a nie tego tutaj gniewnego, starego kapitana Twardziela. Posłuchaj, nie oskarżaj mnie o używanie języka punków. Nie powiedzia- łem nic nieprzyzwoitego, a gdybym nawet chciał, użyłbym języka dla wybranych. Membrum virile. Kuszec. Swawolny jednorożec... Lia obraca się, przyciska piersi do torsu Cala i otwarte usta do jego warg. Swawolny jednorożec pasie się na jej omszałym łonie, a kaskady wody grożą oślepieniem cyklo- powego druha Cala. Lia zerka w dół i widzi to łypanie. Przy- wiera znów ustami do ust męża i językiem zabawia się w grotołaza. Tymczasem palcami pieści śliskie od wody krę- gi na plecach mężczyzny. To jest jedna z metod, byś się zamknął, myśli. Skuteczna metoda. -Co mężczyzna o priapicznym nazwisku ma z nami wspólnego? - pyta Lia, skończywszy pocałunek. - Z nami albo z czymkolwiek, co zdarzyło się dzisiaj? Zdematerializowanie się pana X na fotelu w gabinecie wydaje się — w tej chwili — gorączkowym snem. Ważny i rzeczywisty jest tylko Cal, jej mąż-kochanek. Cal łapie ją za ramię. - Chcę powiedzieć, że twój dzisiejszy klient - ten facet Kai - i Philip K. Dick to jedna i ta sama osoba. Odwiedził cię ten właśnie człowiek, po którym odbywam żałobę. Lia nagle coś sobie przypomina. - Prosił, bym mu pokazała twoją fotografię. Powiedział, że właśnie z twojego powodu przybył do Warm Springs. Że być może jesteś... jak on to sformułował? Sens był taki, że to ty możesz mu pomóc uporać się z jego problemami. Z amne- zją, z podwójną percepcją, z takimi rzeczami. -Ja? -Ale mu powiedziałam, że moje życie rodzinne to nie jego sprawa... Lia widzi, że nawet pod gorącym prysznicem twarz Cala blednie. Jej opowieść o metamorfozie Kaia w przezroczystą nicość niezbyt go poruszyła, ale informacja, że Kai uważa Cala za ognisko istotnej emanacji... dopiero dzięki tej wia- domości przemówiła do niego istota tej całej nierzeczywi- stej sytuacji. - Popatrz tylko. Twój kapitan Twardziel spuścił z tonu. - Nie bądź niepoważna. Wydarzyło się coś niewiarygod- nego. -Wiem o tym. I właśnie mi powiedziałeś, że odwiedził mnie nieboszczyk. Duch, jak przypuszczam. Ale nie, jednak nie duch. Lii przypominają się słowa Sha- wandy, że Kai musiał się im pokazać w „ciele zmartwych- wstańca". Inaczej jak mógłby pić kawę? I dlaczego miałby ostrzegać Shawandę, by go nie dotykała? - Phil Dick przyszedł do ciebie i powiedział, że odwiedza cię z mojego powodu. Masz to wszystko nagrane, prawda? - Kapitan Twardziel został zdegradowany. Może będziesz go musiał nazywać szeregowcem Mięczakiem. -Lia! - Spokojnie. Moje opowiadanie wcale cię początkowo nie zainteresowało, zanim nie dowiedziałeś się, że Kai zapytał o ciebie. Dopiero wtedy zapaliły ci się oczy i opadła ci ba- tuta. Jakież ci mężczyźni mają ego. Nie potrafią wczuć się w czyjeś problemy, dopóki te nie zaczną tyczyć ich samych. Abstrakcyjne współczucie, litość na odległość... prędzej pi- rania poprosi o błogosławieństwo przed posiłkiem, niż ludz- ki samiec wykaże bezinteresowną uprzejmość. Jeszcze je- den przykład mentalności ,ja przede wszystkim", której owocem było trzymanie Wikinga na ganku. - Lia, pytałem cię, czy masz to wszystko nagrane. - W teczce. Kiedy usłyszałam, co Kai - Philip K. Dick - ma do powiedzenia na temat króla Ryszarda, postanowi- łam nie zostawiać taśm w gabinecie. Cal, ociekając wodą, odsuwa zasłonę prysznica, przekra- cza krawędź wanny i z gołym tyłkiem wychodzi z łazienki. -Cal! Niech cię cholera, myśli Lia. Wszystko zmoczysz. Zakrę- ca kurki, szuka po omacku ręcznika, wyciera górną połowę ciała i owija nim niczym togą. Cal wraca, kładzie magnetofon na zlewie, siada na różo- wej pokrywie sedesu i włącza odtwarzanie. - Porazisz się prądem. Prawdopodobnie zmoczyłeś wszyst- kie moje notatki i materiały. - Nic się im nie stało, bardzo uważałem. A ta machina jest na baterie. Pozwól mi tylko przesłuchać, dobrze? - Ubierzmy się i zjedzmy coś. A może coś przyrządziłeś podczas swego długiego odlotu ku wieczorowi? Żadnych szans, myśli Lia. Masz dzisiaj obsesję, po pro- stu jak lokomotywa z rozpalonym kotłem, pędząca ku... cze- mu? Zderzeniu czołowemu z samounicestwiającą nielogicz- nością. Z pewnością nie w głowie ci było robienie jajecznicy ani smażenie hamburgerów. Lia czeka na głosy z taśmy i czuje silne dreszcze. Takie- go drżenia nie mógłby wywołać chłód panujący w mieszka- niu. Boisz się, myśli, że poza twoim gabinetem taśma pozo- stanie niema. Wówczas Cal powie, że się naćpałaś. Będzie robił sarkastyczne uwagi, że jesteś na rauszu po potrawce z kurczaka w herbaciarni Wiktoriańskiej. Byłaś na niego zła, że palił trawkę, ale on ze swej podróży z tetrahydroka- nabinolowym wspomaganiem nie wyczarował wizji ani w połowie tak zwariowanej jak twoja opowieść o porannych odwiedzinach tego faceta cierpiącego na amnezję. Lia wstrzymuje oddech i czeka. Wreszcie taśma odzywa się i pierwszy głos, jaki słyszy, to jej własny: „Jak się pan tu dostał?", a po nim niemal natychmiast odpowiedź Kaia: „Taksówką z Atlanty". Mi- niaturowe szpule w kasecie obracają się, a z małych głośni- ków odtwarzacza płyną dalsze słowa. Lia czuje potężny przypływ wdzięczności. - To było naprawdę. Mam dowód - mówi cicho. - Z całą pewnością to Philip K. Dick - stwierdza Cal. - Skąd wiesz? - Kiedyś, w Snowy Falls, słyszałem jego głos nagrany na taśmę. Ten facet, który miał pierwszą kopię They Scan Us Darkly, Don't They?, przemycił ją z Fullerton i puścił mi w kabinie swojego pikapa. Dick mówił o Jungu, tego typu sprawy. To ten sam głos. Z całą pewnością jest autorem Confessions of a Crap Artist i innych arcydzieł literatury amerykańskiej. Gawędziłam z nieboszczykiem, myśli Lia. Czy też może z duszą tego martwego pisarza. Duszą odzianą w ciało zmartwychwstańca, już po ukrzyżowaniu i pogrzebie. Prócz pieniędzy zyskałam głos Kaia na taśmie. Niezbity dowód, że przeprowadziłam z nim rozmowę. -Cal... - Daj mi posłuchać. - Zimno mi. Ubieram się. Dlaczego nie... - Dobrze. Niech cię szlag, myśli Lia. Od homo erectus do homo de- flectus w ciągu niecałych pięciu minut. Lia z gniewem przechodzi obok męża. Idzie do sypialni i przebiera się w świeżą bieliznę, dżinsy, grube skarpety i obszerny, grubo robiony sweter. Chowa po kieszeniach klucze, monety, spinacz i kilka innych drobiazgów. Wraca do łazienki i patrzy na Cala - mąż siedzi w pozycji Myśli- ciela Rodina, może szczuplejszy, ale równie oderwany od otaczającego świata, absolutnie pochłonięty swoją sesją z człowiekiem, który się rozwiał. Czas upływa. Taśma się przewija. - Powiedział, że to z mojego powodu cię odwiedził - mówi cicho Cal z rozszerzonymi oczyma. - Powiedział, że być może jestem nawet „soczewką", która zogniskuje jego ste- reografię. - Wiem przecież o tym. Czy masz pojęcie, dlaczego to powiedział? - Żadnego. Absolutnie żadnego. Lia zrobiła na kolację zupę pomidorową i grzanki z se- rem i chociaż Cal chciał się poskarżyć, że jadł dziś jedynie trochę jogurtu jagodowego, wiedział, że lepiej będzie to przemilczeć. - Co z tym wszystkim zrobimy? - zapytał. - Nie wspominaj mi o tym ani słowem, ani jednym sło- wem. Nie jestem w stanie o tym rozmawiać. Powinienem wziąć ją do łóżka, myślał Cal. Namydlić jej plecy i całować ją, i wytrzeć, i zanieść do sypialni, i pie- przyć się, aż żadne z nas nie mogłoby myśleć logicznie. Tyle przynajmniej przyjemności mielibyśmy w tym zwariowa- nym dniu. To był mój wielki błąd, że zostawiłem ją, kiedy całowała mnie z oddaniem i ocierała się, jakby mówiła ni- czym bohaterka romansidła „weź mnie". Chciała pociesze- nia w równym stopniu jak seksu, ale ty nie zdołałeś się odprężyć. Teraz oboje jesteśmy zamknięci jak małże. I ża- den problem nie został rozwiązany. - Philip K. Dick niestety przestał żyć - wyrecytował Cal pod wpływem impulsu. - Co takiego? - To pierwsza strofa elegii na jego cześć, którą napisa- łem dziś rano. - Napisałeś elegię dla Phila Dicka? - Coś w tym rodzaju. Chcę powiedzieć, to nie jest... (Cal- vin, właśnie wpadasz w ręce swego najbardziej surowego krytyka.) - Jak brzmi ciąg dalszy? Pamiętasz? No, dodawał sobie odwagi Cal. Zadeklamuj to i skończ z tym. Inaczej będzie cię dręczyła cały wieczór. „Philip K. Dick niestety przestał żyć; / Ustawmy się w kolejkę, by kopnąć Boga w rzyć" - zacytował głośno. Lia tylko patrzyła na niego. Łyżka z zupą zawisła w po- łowie drogi między jej ustami a talerzem. - Mów dalej - powiedziała po chwili. - To wszystko. Całość. - Pierwszy wiersz jest w porządku, ale drugi godny po- gardy. Bezcelowa profanacja. Ten rodzaj bzdur jest typowy dla nastolatków i nieprzystosowanych dorosłych. - To jest interpretacja psychologiczna. - A czego chciałeś? - Może jakiejś bezstronnej oceny estetycznej. - Coś takiego nie istnieje, Cal. - Dziesięcioletni pobyt w Kolorado nie zdołał całkowicie wyeliminować twojej drażliwości baptystki z Południa, prawda? - Nigdy nie wpadnie ci do łepetyny, Pickford, że nie je- stem rozdrażniona, ponieważ doskwiera mi twoje głupie „kopnąć Boga w rzyć". Jestem wściekła, bo to wszystko nie jest ciebie godne. - Boże. A ty nigdy nie zrozumiesz, że napisałem to nie po to, by profanować, ale z głębokiego żalu i frustracji wobec niesprawiedliwej śmierci. Egzystencjalne oburzenie, a nie brak szacunku, brzmią w tym wersie. -Tra-ta-ta. -Ale ty analizujesz to od strony psychologicznej, a nie literackiej, i wystawiasz ocenę zabarwioną małomiastecz- kową bigoterią. - Naprawdę powinniśmy pójść do kościoła - rzekła na to Lia. - Od pierwszego dnia po przybyciu chciałam, byśmy to zrobili. - Mój Boże. Ja?, myślał Cal. Wepchnięty w ławy Pierwszego Kościo- ła Baptystycznego. Musiałbym włożyć swój indiański war- koczyk za kołnierzyk koszuli. On drażni nawet Kemming- sa, a dla baptystów byłby jeszcze trudniejszy do strawie- nia. Ale może naprawdę da się znaleźć Boga w Georgii. On musi gdzieś się kręcić przy którymś z kościołów. Tych bud tyle tu nastawiano, że na pewno jest w ich pobliżu. - Mój Boże - powtórzyła jak echo Lia. Siorbała zupę po- midorową. - Lia, nie mam zamiaru opublikować swojej elegii. - To dobrze. Zresztą i tak nikt by ci jej nie przyjął do druku. A gdyby nawet, recenzje upokorzyłyby cię. - Dzięki. - Umilkł. Także siorbał zawiesistą zupę z tale- rza. - Posłuchaj, dziś rano sprzedałem parę misiów Breż- niewa - oświadczył po chwili. - Pewnej damie, która mnie zapytała, czy kiedykolwiek miałem problem z władzami. Lia wyprostowała się. - Co jej powiedziałeś? - Skłamałem, że nie. Jednak cholernie mnie wystraszy- ła. Dziwiła się, co facet w moim wieku robi w sklepie zoolo- gicznym, i kiedy ładowałem jej zakupy do samochodu, je- dyne, co przyszło mi do głowy, to to, że moja żona jest psy- chologiem i pracuje w Warm Springs. Dałem jej nawet twoje nazwisko. - Bardzo dobrze. I co z tego? - Może ona do ciebie wpadnie. - Najprawdopodobniej nie. - Obawiam się, że odwiedzi znowu sklep zoologiczny. - Dlaczego? - Ponieważ wyglądała jakoś znajomo. Powinienem do- wiedzieć się, kim jest. Po tych zwariowanych wydarzeniach z Philipem K. Dickiem musimy starannie analizować wszyst- ko, co odbiega od codziennej rutyny. (Na przykład fakt, że przed wejściem tej damy jakiś zbir zlustrował sklep pana Kemmingsa). - Musisz wyrzucić te cholerne fotokopie jego powieści. - A ty swoją taśmę. -Nie. - Więc ja nie pozbędę się moich fotokopii. Lia wstała i zaczęła sprzątać naczynia. Wiking, usłyszawszy brzęki i stukot, przyszedł z salonu. Siadł przy nogach Lii, oczekując poczęstunku. - Załatwię zmywanie - powiedział Cal, wstając. Przynajmniej tyle możesz zrobić, kowboju, rzekł do sie- bie. - Zostawimy je tak, dopóki nie wrócimy. -Wrócimy? Skąd? - Od mojej matki. - Nie odwiedziłaś jej przed powrotem do domu? - Nie mogłam. Byłam zbyt wstrząśnięta. Spędziłam po- południe na rozmowach z lokalnymi biznesmenami. Aby nie myśleć... wiesz o czym. Jeśli natychmiast wyjdziemy, wrócimy około wpół do dziesiątej. Jezu, pomyślał Cal. Obowiązek wzywa. A my wciąż wle- czemy się znużeni, odpowiadając na jego zew... Emily Bonner, matka Lii, miała półprywatny pokój we wschodnim skrzydle Domu Opieki im. Eleanor Roosevelt w Warm Springs. Z wypadku, w którym zginął Jim Bon- ner, ojciec Lii, Emily wyszła bardzo okaleczona. Mogła krą- żyć po korytarzach domu w fotelu na kółkach, ale nie za- wsze chętnie witała tych, którzy ją odwiedzali. Po przyby- ciu .Cala do Georgii jego kontakty z Emily trudno było nazwać miłymi, prawdopodobnie dlatego, że przed wypad- kiem teściowa znała go tylko z fotografii i rozmów telefo- nicznych. Kiedy mówił: „Cześć mamo, jak się czujesz?", sku- lona cofała się, wytrzeszczała oczy i odpowiadała: „Dosko- nale. Nie jestem jeszcze gotowa do odejścia. Dlaczego nie polecisz z powrotem do Boga i nie powiesz Mu, że tu wła- śnie jestem szczęśliwa?" Jedynym wnioskiem, do jakiego potrafił dojść Cal, było przypuszczenie, że Emily utożsamia go z Aniołem Śmierci - reakcja paranoiczna - i dlatego nie- zbyt chętnie odwiedzał teściową. Pickfordowie zaparkowali przy domu opieki, zostawiając Wika na tylnym siedzeniu. Po niezbędnych formalnościach weszli do budynku i da- lej korytarzem do pokoju Emily. Cal zastanawiał się, dla- czego Lia nie odbyła szybkiej wizyty przed przyjazdem do domu, a Lia rozważała, dlaczego jej brat nie zabrał matki do Baronii Przedrzeźniacza Rudego. Mimo to Lia lubiła odwiedzać matkę, zwłaszcza gdy ta miała dobry dzień, a Cal był rad, że wyszedł z domu po całodziennych rozmy- ślaniach o śmierci Phila Dicka. Emily leżała w łóżku i oglądała telewizję. Lia usiadła obok. Cal, założywszy ręce z tyłu, uśmiechnął się bez prze- konania i powiedział: „Cześć, mamo, jak się czujesz?" Po- kazywano program dokumentalny PBS - na kanale 28 - o wzajemnych korzyściach odprężenia sowiecko-amerykań- skiego: współpraca w kosmosie, ograniczenie wydatków na zbrojenia, zwiększenie wymiany handlowej i kulturalnej itd. Emily była tym całkowicie pochłonięta. - Mamo - spytała Lia - dobrze się czujesz? - Jak może się dobrze czuć - rzekła współtowarzyszka Emily, Phoebe Flack, osiemdziesięciolatka, która bardzo przypominała śmieszne małe laleczki robione z suszonych jabłek. - Ja chcę oglądać Godzinę Sinatry na CBS, ale ona mi nie daje. Zmusza mnie do patrzenia na te nudy o nas i o Ru- skach. Phoebe podrygującą ręką wskazała odbiornik telewizyj- ny. W oczach Emily pojawił się jasny błysk. - Phoebe, ty już oglądałaś swoje nudziarstwa. Co wie- czór, zaraz po kochanym, starym Ronnie w dzienniku, tę samą głupotę, powtórzenia Dni w Dolinie Śmierci lub Teatr General Electric. Teraz na mnie kolej, żebym wybie- rała programy. - Ogląda to przez złośliwość - poskarżyła się Phoebe Lii. Lia zastanawiała się, czy przypadkiem Phoebe nie ma racji. Emily tylko z rzadka okazywała większe zaintereso- wanie telewizją. I, o ile Lia pamiętała, jej matka nigdy nie interesowała się ani wiadomościami, ani sportem czy pro- gramami dokumentalnymi. To, co robiła teraz, było dziwne - to jakby spotkać niedźwiedzia polarnego, który wybrał się na spacer przez Saharę. Jednak wzrok Emily był wręcz przykuty do ekranu. - Mamo, myślę, że Phoebe ma rację. Daj jej pooglądać Sinatrę. Ponadto masz towarzystwo - Cala i mnie. - To są ważne rzeczy. Jestem znużona oglądaniem róż- nych śmieci. Tu pokazują, co uczynił prezydent, by na świe- cie znowu zapanował zdrowy rozsądek. Aj, pomyślał Cal. Lekarze twierdzą, że to nie jest choro- ba Alzheimera, że ona ciągle potrafi myśleć jasnymi ciąga- mi logicznymi... ale widocznie straciła kontakt z rzeczywi- stością i nie potrafi jej analizować. Emily popatrzyła prosto na niego. - Czy uważasz, Calvin, że nie kończący się stan napięcia między nami i Rosjanami to rzecz zdrowa? Cal był zaskoczony nie tylko dlatego, że przemówiła do niego, ale również dlatego, że nawiązała do jego ostatniej myśli. -Nie, mamo - wyjąkał. - Po prostu... - Może byście się wszyscy uciszyli i pozwolili mi oglądać? Zaraz się skończy. - Potrwa to tyle, że nie zdążę zobaczyć Starego Niebie- skookiego - podchwyciła Phoebe. Wyciągnęła rękę do Lii. - Zaprowadź mnie do kaplicy, dobrze, kochanie? Nie byłam tam dzisiaj. - Ja ją zawiozę - zaoferował się Cal, chcąc uciec z pomie- szczenia. Wyjął z szafki fotel na kółkach i zaczął go rozkła- dać. Lia złapała go za przeguby. - Mama właśnie odezwała się do ciebie - zaszeptała. - To wielkie święto. Zostań tu z nią. Ja zabiorę Phoebe do kaplicy. Być może, kiedy skończy się program PBS, Emily znowu przemówi do Cala i oni obydwoje - ludzie, którzy znaczyli dla Lii więcej niż wszyscy inni na świecie - zbliżą się do siebie i nawiążą wreszcie stosunki pełne zrozumienia i mi- łości. Nie było to jednak pragnienie Cala. -Lia... - zaczął. - Pomóż mi wsadzić Phoebe na fotel — rzekła głośno jego żona. - A potem usiądź i dotrzymaj mamie towarzystwa. W chwilę później zadowolona z siebie Lia pchała wózek z Phoebe Flack długim korytarzem, mijając pokój za poko- jem, gdzie pary żałosnych staruchów leżały znarkotyzowa- ne telewizją lub środkami uspokajającymi. Twarze lokato- rów zagapiały się w sufit lub kineskop, i widząc ich tępą rezygnację z życia, Lia szybko straciła poprzednie poczucie satysfakcji, że przechytrzyła Cala. Kaplica Domu Opieki im. Eleanor Roosevelt była niewie- le większa od schowka na szczotki. Miała miejsca na fotele na kółkach, sześć składanych krzeseł, maleńki ołtarz, a za krzyżem, w górze, mianiaturowe okno z kolorową szybką oświetlone z tyłu żółtą żarówką. Lia ustawiła wózek Phoe- be i siadła obok na składanym krześle. Może przybyłam tutaj nie tylko dlatego, że chciałam zo- stawić Cala sam na sam z mamą, myślała Lia. Może, tak jak Phoebe, przybyłam tu, by się pomodlić i zbliżyć do sa- mej siebie, zwracając się do Boga. Czyż nie dlatego powie- działam Calowi, że powinniśmy zacząć chodzić do kościoła. A może po prostu jestem oszołomiona dzisiejszymi wyda- rzeniami. Phoebe Flack patrzyła na widmowy poblask nad krzy- żem ołtarza i poruszała pomarszczonymi wargami. Lia rów- nież próbowała się modlić. Boże, pomóż mi, zaintonowała w duszy. Boże, pomóż. Jak mantrę, jak zaklęcie. Nagle po- czuła, że coś ją kłuje w kieszeni dżinsów, nie pozwalając się skupić. Przesunęła się na krześle, by wydobyć ten przedmiot. W ręku miała spinkę z rybą. Błysk tej ozdoby odbił się przez chwilę w zdziwionych oczach Phoebe. Lia w pierwszym odruchu chciała odrzucić od siebie spinkę, jak- by był to pająk, który wpełzł jej na dłoń. Ale powstrzymała się i patrzyła z konsternacją na starannie wykonany klej- not. Umieściła spinkę na oliwkowobrązowym metalowym siedzeniu krzesła, między swymi udami. Położyła dłonie i ze skupieniem patrzyła na wklęsły wizerunek ryby. Ryba stawała się coraz jaśniejsza, jej kontury wyraźniej- sze, a ściany i wystrój kapliczki coraz bardziej zamglone. Oczy Lii powiększały obiekt jak mikroskop ogniskujący się na preparacie. Natomiast Phoebe Flack zniknęła, jak rów- nież cały Dom Opieki im. Eleanor Roosevelt. Tylko złota ryba wciąż trwała - kamień probierczy rzeczywistości na znikającym krześle. Gdzie jestem?, zastanawia się Lia. Dokąd się przenio- słam? Usiłuje zamknąć oczy. Jest to trudne, prawie nie- możliwe. Kiedy je znów otwiera, przekonuje się, że ma na sobie suknię ślubną. Kaplica wielkości schowka na szczot- ki stała się grotą - częścią świątyni na wolnym powietrzu. Jej mury tworzyły słupy z piaskowca, całe pokryte arabe- skami w kolorach ochry i czerwieni navaho. Lia uświadamia sobie, że trwa ceremonia zaślubin. To jej ślub we wspaniałej scenerii Ogrodu Bogów w Kolorado. Obecne są setki ludzi. Jej zmarły ojciec jest tu także — prze- kazuje ją panu młodemu. Nie jest trupem, dzięki Bogu, ale mężczyzną, jakim musiał być w połowie lat siedemdziesią- tych, pełen dumy i wigoru. Emily, jej brat Jeff, jej cioteczna siostra i dziesiątki ciotek, wujków i kuzynów stoją za nią i ojcem, obserwując uroczystość. Kapłan udzielający ślubu ma brodę i kołnierzyk koloru kości słoniowej, lecz pozba- wiony jest wyrazistej twarzy, jakby rysy wypłowiały mu od słońca. Lia już teraz podejrzewa, że ukryta twarz należy do mężczyzny, który dzisiaj odwiedził jej gabinet. Widocznie jest kapłanem jakiejś tajnej, chociaż przychylnej ludziom sekty. - Przekaż jej spinkę. - Mężczyzna instruuje pana mło- dego. To nie wyglądało w ten sposób, wspomina Lia, odwraca- jąc się do Cala, który materializuje się przy ołtarzu z pia- skowca w białym skórzanym płaszczu z frędzlami, jak kow- boj ze snów. Podoba jej się w tym stroju, ale to nie ma nic wspólnego z ich ślubem. Pobrali się w rzeczywistości na farmie Arvilla Rudda. Ślubu udzielił im sędzia pokoju (jej rodzice nie mogli przybyć). Żona Rudda, Bernadine, pełniła rolę honorowej matki, a sam Arvill - drużby. W podróż po- ślubną popłynęli tratwą po spienionych wodach Arkansas przy parszywej wrześniowej pogodzie. - Tą spinką biorę cię za żonę - mówi jej Cal w cieniu wyniosłych skał. I przypina broszkę do jej sukni. - Kochajcie się, szanujcie, miłujcie i łączcie - poleca im kapłan. - Możecie się pocałować. (Jego głos to głos, to głos...) Całują się, niczym miniaturowe figurki w dioramie Ogro- du Bogów, u stóp skały Całujących się Wielbłądów. „Gorz- ko! Gorzko!" - wołają goście weselni. - Wszystko jak należy- mówi Jeff z niemądrym uśmiesz- kiem na twarzy. - Teraz mogą pojechać do domu i dopiero będzie im słodko. Lia pozwala, by pocałunek trwał i trwał, i czuje, że śmie- je się tuż przy ustach Cala; rozbawiła ją uwaga rzucona przez Jeffa. Uśmiecha się do błogosławieństwa pamięci, dzięki której wspomnienie tej ceremonii pozostanie w ich sercach na zawsze. Ale to wyglądało zupełnie inaczej. Historia i okoliczności wygnały bogów z ogrodów i zatopiły w światłach reflekto- rów całujące się wielbłądy. Nie było żadnej spinki. Mieli obrączki, które kiedyś należały do babki Cala. Lia usłyszała głośne chrapnięcia. Nagle znalazła się zno- wu w kaplicy. Chrapała Phoebe Flack, która modląc się czy udając modlitwę, zasnęła na swym fotelu. Lia uśmiechnęła się do kobiety. Potem spojrzała między nogi i przekonała się, że spinka z rybą znikła. Gdzie się podziała?, chciała wrzasnąć Lia. Wstała i prze- sunęła ręką po ciepłym metalowym wgłębieniu, do którego mogła ześlizgnąć się spinka. Bez skutku. Uklękła i zaczęła szukać po omacku na pachnącej lizolem podłodze. Wciąż bez skutku. Zaczęła pełznąć, przesuwając dłonią po gład- kich kafelkach w poszukiwaniu wypukłości, której nie mia- ły. Potem zderzyła się z krzesłem. - Co za cel - rzekła Phoebe Flack, budząc się z głośnym chrapnięciem. — Jakiś mężczyzna miałby świetną zabawę, kopiąc cię w tylną część ciała. Kiedy skończył się program dokumentalny, Emily zwróciła się do Cala: - Zobacz w moim szlafroku - powiedziała. - W kieszeni. Cal wstał z niewygodnego szpitalnego krzesła i poszpe- rał w kieszeni szlafroka, wiszącego na drzwiach łazienko- wych. Palce zamknęły mu się na czymś płaskim i okrągłym. Pomyślał z początku, że trafił na pudełko z pastą do butów. Ale nie wszystko się zgadzało. Rozmiary i waga nie te, zau- ważył Cal. I wieczko nie jest podwinięte, by móc pod nie wsunąć monetę lub motylek nakrętki. — Właśnie o to chodzi — zachęciła go Emily. — Przynieś to tu. Wyjął żółtą puszeczkę tabaki Deana Swifta. Zdziwiło go to. Zdumiał go również fakt, że kiedy się odwrócił, Emily, siedząc wyprostowana na łóżku, sprawiała dziwne wraże- nie przebierańca. Wyglądała jak Emily Bonner... i jedno- cześnie tak nie wyglądała. Cal, zerkając na nią, wyobraził sobie, że to samo musiał czuć Czerwony Kapturek spozie- rający na wielkiego złego wilka w jego fałszywym babci- nym stroju. - Calvin, przynieś to. Matka Lii wypowiedziała te słowa ze szczególną chrypką charakterystyczną dla kobiet z wyższych sfer. Jej twarz zdawała się drżąco falować w świetle jarze- niówek. Włosy cofały się, wciągane jak łodygi kwiatów na wyświetlanej wspak taśmie filmowej. Jednocześnie na podbródku i dokoła szczęk zaczęła kiełkować szczecina, po- krywając świeżym zarostem tę twarz matrony. Mimo tych zmian Cal widział wciąż to samo oblicze kobiety, do której on i Lia przyszli z wizytą. Uwarstwienia, pomyślał. To wygląda raczej na portret pamięciowy niż na podwójne naświetlenie. Kładziesz jedną warstwę plastiku na drugiej, ale ta ostatnia nadal jest wi- doczna. - Nie wiedziałem, że wąchasz tabakę. - Nie mogę tego zrobić, jeśli tak stoisz i się gapisz, praw- da? Proszę cię, daj mi to. Cal posłuchał. Emily wzięła puszkę, odkręciła wieczko i wysypała mżawkę miałkiego, brązowego pyłu na wierzch dłoni. Następnie przesuwając nosem, wciągnęła drobinki niby zaprawiony kokainista. Cal przechylił głowę i czuł się jak chłopiec stojący w kolejce do gabinetu osobliwości, z wypiekami na twarzy wpatrujący się w kobietę z brodą. Za chwilę, jeśli z mdłości i podniecenia nie posika się ani nie zwymiotuje, zobaczy, jak kobieta wstaje i pokazuje tłu- mowi swoje męskie genitalia. Mój Boże, hermafrodyta. Moja teściowa jest obojnakiem. Ale ona nie wstaje i nie rozchyla koszuli nocnej. Wysypu- je jeszcze trochę tabaki, z hałasem wciągają, wyciera nos chusteczką z monogramem; czynność powtarza jeszcze parę razy. Może nie jest hermafrodytą, myśli Cal, ale z całą pewnością jest uzależniona. Nałogowo zażywa tabaki. Ob- serwuje, jak Emily wącha, wdychając tabaczny pył szyb- ciej, niż robiłby to jakikolwiek stajenny. Jest mu coraz tru- dniej powstrzymać kichanie. W końcu kicha. - Aaaa psik! - Zamknij drzwi - poleca mu Emily. - Jeśli pielęgniarka domyśli się czegoś, natychmiast przyleci tu i zacznie się mścić. Cal zamyka drzwi, wycierając rękawem nos. Głos mamy Lii brzmi jak głos mężczyzny, mężczyzny, który zamęczał dziś jego żonę opowieściami o stereografii i amnezji. - Cholera - wykrzykuje osoba w łóżku. - To łajno jest równie podłe jak kawa! - Niezupełnie panią rozumiem. - „Niezupełnie panią rozumiem". Boże, co za wyrażenie - odpowiada głos zza woalki osłaniającej twarz Emily. Wą- cha dalej. - Mówię tylko, że ten podły proszek nie zdoła utrzymać mnie na planecie dłużej niż kawa pańskiej żony. - Była bezkofeinowa. - Taa, taa. Ale nawet nie wykastrowany produkt max- well house by tego nie dokonał. Też nie działa. - Philipie K. Dicku - mówi Cal. - Lia powiedziała mi, że odwiedził ją pan dziś rano. Pan jest prawdziwym - wierzę w to - Philipem K. Dickiem. (Nawet jeśli pan w tajemniczy sposób zawładnął ciałem matki Lii). - Nic mi to nie mówi - oświadcza rozmazana plama. - Mógłbyś mi wmówić, że jestem kimś sławnym - na przy- kład Einsteinem - ale gdyby w istocie tak było, wiedział- bym o tym, a ponieważ nie mam świadomości, nie wierzę ci. Uważam, że Philip K. Dick jest zerem... - Nie! - Lub człowiekiem o tak ograniczonej sławie, że dziewięć- dziesięciu siedmiu na stu Amerykanów nigdy o nim nie sły- szało. - Niuch, i niuch. - Cholera! - Silne kichnięcie. - Prze- praszam. Tak jak o milionowym kliencie McDonald'sa lub pierwszym Wietnamczyku, który otworzył tkalnię bawełny w USA. -Ale pan jest... - Paf, paf. Już znikam. To nie działa. Wziąłem za cel oso- bę sędziwą z kilku przyczyn. Po pierwsze, ułatwiło mi to próbę opętania. A po drugie, chciałem znaleźć się przy panu, panie Pickford. - Ale dlaczego? Aura Philipa K. Dicka wokół ciała mamy Lii drży, ja- śnieje, przygasa. - Gdybym się tak cholernie nie wysilał, by z panem poro- zmawiać, przybycie bez próby nawiązania kontaktu mogło- by być zabawne. To moja tajemna miłość do chaosu pcha mnie w szpony entropii. Natomiast moja miłość do spra- wiedliwości każe mi wyrywać się z nich i wrzeszczeć. Na ułamek sekundy ściany robią się przezroczyste. Cal widzi przez nie chłodną marcową noc. Jarzeniówki przyga- sają w rytm pulsowania przestrzeni Dicka. Kiedy ponow- nie wraca, światła znowu jaśnieją. - Przybyłem do pana, ponieważ jest pan moją latarnią. Czymś, na co można się kierować, migającym światłem w ektoplazmie, w którą ciągle wpływam i skąd się odbijam. Pickford, wie pan lepiej niż ja, dlaczego się spotkaliśmy. Gówno prawda, myśli Cal, kiedy Emily wynurza się spod wodnistych uwarstwień. Nie ma pojęcia, co powiedzieć, o co pytać. -Obserwuj i czekaj - skrzeczy głos Dicka. - Spróbuję pomóc. Emily Bonner siada, wynurzając się z aury Dicka, i strą- ca na podłogę puszeczkę tabaki Deana Swifta. Muszki prze- zroczystego pyłu wirują w powolnym bursztynowym tańcu. Cal rzuca się, by złapać puszkę i strzepnąć porządnie koc. - Tytoń — mówi Emily. — Wszędzie. - Zbieram go. Niech się mama nie martwi. Cal bierze koc, strzepuje go nad wanną, puszcza do wan- ny wodę, kładzie z powrotem koc na łóżku i wyciera podło- gę zmoczonym ręcznikiem. - Dziwny zapach. Jak na stryszku z sianem. - Tak, mamo. Lia powróciła z Phoebe Flack. Cal wymienia spojrzenia z żoną, każde stara się odgadnąć, co przeżyło drugie. Wię- cej, o wiele więcej, będą mieli sobie do powiedzenia w dro- dze powrotnej. ROZDZIAŁ 8 Le Boi Loan stał za ladą całodobowego sklepu Save-Our- -Way i wydawał resztę uczennicy z pobliskiej wieczorowej zawodówki. Dziewczyna o sennych, automatycznych ru- chach prawdopodobnie chodziła do szkoły kosmetycznej. Miała fryzurę typu „ul"; żeby mieć taki ul, Sandra Dee* zaryzykowałaby potyczkę z pszczołami-zabójcami. Usta dziewczyny były czerwone jak krew, a powieki pokryte taką warstwą fiołkowego mazidła, że mandrylsamiec by oszalał. Lone Boy współczuł jej. Mimo uczesania z lat pięćdziesią- tych i jaskrawo pomalowanej twarzy sprawiała wrażenie dość miłego stworzenia. Kupowała mleko w kartonie i kil- ka zimnych przekąsek, a kiedy wydał jej resztę, uśmiech- nęła się, powiedziała: „Dziękuję" i idąc do drzwi, znowu sta- ła się senną, zmęczoną marionetką. Goni za amerykańskim marzeniem, ocenił Lone Boy. Haruje cały dzień, obsługując stoliki lub smażąc kotlety, a potem wieczorem chodzi do szkoły, by „zrobić karierę". W końcu będzie ją stać na dobre ciuchy, przyzwoity samo- chód i domek jednorodzinny. Może kiedy zniosą ogranicze- nia, zacznie podróżować... Do diabła, ona jest bardzo podob- na do mnie. Lone Boy obsługiwał w sklepie od szóstej. Miał tylko go- dzinną przerwę po pracy w Gangway Books. Spojrzał na zegarek. Do końca jego zmiany było jeszcze dwadzieścia minut. Wtedy przyjdzie go zastąpić Norman Fraley i bę- * Sandra Dee (ur. w 1923 r.) - prawdziwe nazwisko Ruby Dee (Ruby Ann Wallace); wybitna czarna aktorka i poetka amerykańska. Laureatka wielu nagród. dzie sprzedawał od północy do szóstej rano. Lone Boya bo- lały wszystkie ścięgna. Powiekę prawego oka szarpał do- kuczliwy tik. Gdybym tylko miał trochę tego fioletowego mazidła, myślał, mógłbym powstrzymać tik... po prostu obciążyłbym mazidłem tę cholerną powiekę. Teraz wreszcie miał spokojniejszą chwilę przed przyja- zdem Tuyet. Tuyet zawsze przywoziła ze sobą Triny i Trą- cy i wszyscy razem szli do jakiegoś czynnego jeszcze baru na hamburgera czy na naleśniki. Czasami był to ich jedyny wspólny posiłek, ale kiedy dziewczynki pójdą do szkoły, nawet ten zwyczaj upadnie. Tuyet była hostessą w klubie i stawiała się w pracy dopiero wczesnym popołudniem. Tri- ny i Trący mogły więc rankami dłużej pospać. Kiedy pójdą do pierwszej klasy, będą musiały kłaść się wcześniej. Lone Boy siedział na stołku, przerzucając egzemplarz Śmiałka. Gangway Books nie prowadził komiksów, ale Save-Our-Way miał wszystkie główne wydawnictwa komi- ksowe - Marvel, DC, Stupendo. Można było na bieżąco śle- dzić comiesięczne przygody prawie wszystkich superhero- sów. Po prostu obracałeś dokoła stojak z komiksami, od- chylając wielobarwne zeszyty i wyciągałeś swoje ulubione tytuły. Stworzona przez Franka Millera nowa seria Śmiał- ka — komiksu przedstawiającego wyczyny detektywistycz- ne odzianego na czerwono alter ego ślepego adwokata Mata Murdocka - tak zachwycała Loana, że już od przeszło roku kupował i zbierał wszystkie zeszyty Marvel Comics. Dziś pogrążył się w numerze majowym, zawierającym przejmującą opowieść o tym, jak po stracie swojej byłej dziewczyny, Elektry, Murdock pogrąża się w żałobie. W numerze kwietniowym Elektra, bystra antybohaterka w kusym szkarłatnym kostiumie, zostaje ugodzona nożem prosto w serce przez złoczyńcę o nazwisku Bystre Oczko. Teraz Matt vel Śmiałek podejrzewa, że, jakimś cudem, Elektra przeżyła tę brutalną napaść i potajemnie uciekła w daleki zakątek świata, by tam oczekiwać przybycia Śmiałka, a potem zostać ukaraną za jego głęboki bezsen- sowny żal. Rysunki przedstawiające wysokie, chude taje- mnicze postacie oraz wiele wyrażeń onomatopeicznych — KLADD, KRESSZ, CZOK, KLUGGG, KRAK - wszystko to wzmaga napięcie, gdy Śmiałek walczy z żałosnymi pachoł- kami swego arcywroga, Królewskiej Szpilki. Lone Boy przewraca strony komiksu. Akcja go wciąga. Uczestniczy w arcytrudnych poszukiwaniach Murdocka i cały świat, wraz z Save-Our-Way, rozpływa się w komi- ksowej rzeczywistości. - Zwariowałeś, Matt - mówi Lone Boy. - Jest martwa, stary. Nie możesz rozkopywać jej grobu... Ale oczywiście Matt właśnie do tego się zabiera. KRIII, odskakuje wieko trumny Elektry. Ślepiec podnosi je, nurza się w lodowatej czeluści, po czym kładzie dłonie na jej twa- rzy. Foggy, przyjaciel Matta, wchodzi na cmentarz. Chciał zaoszczędzić Mattowi tych okropności i wyznać prawdę: że Elektra naprawdę śpi snem wiecznym. - Mój Boże - wykrzykuje Lone Boy. - Co za opowiada- nie! Przerzuca się na początek komiksu i zaczyna przeglądać go na nowo, równie "pochłonięty jak za pierwszym razem. Na stronicę pada cień. Lone Boya ogarnia strach. Podno- si wzrok znad książki, spodziewając się zobaczyć lufę splu- wy. - To tylko ja i dziewczynki - mówi Tuyet. - Przestraszyłaś mnie, dziewczyno. - Dzwonek dzwonił. Nie usłyszałeś. Jeszcze jeden Śmia- łek? Loan spojrzał na stojące za żoną bliźniaczki. Czterolatki, słodkie jak misie koala, opatulone jakby przed burzą śnież- ną. Stoją przy ladzie i patrzą wyczekująco na niego. Zanim zdążył odezwać się do swoich córek, Tuyet wręczyła mu list. Na jej twarzy malował się wyraźny niepokój. Coś nie grało. Lone Boy zobaczył, że rozerwała kopertę z jednej strony, by przeczytać list, i poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. - To z Południowo-Wschodniego Centrum Wolnego Amer- cywilizowania. Lone Boy poczuł pewną ulgę. - Założę się, że to komunikat na temat uczniów. Sukcesy absolwentów. Tuyet potrząsnęła głową. - Chcą, byś stawił się w PCWA w Fort Benning na kurs powtórkowy. Działałeś samodzielnie od roku 1976. Teraz przyszedł czas na twoją indoktrynację. - Zwolniono mnie z niej na wiosnę 1978 roku - zaprote- stował Lone Boy. - Mam to pieprzone świadectwo i jestem... - Sza, Loan. Dziewczynki słuchają. - ...oficjalne świadectwo, że jestem w pełni amercywili- zowany, od czupryny do pięt. Drżąc, Lone Boy wyjął list PCWA z koperty i uważnie przeczytał. Tuyet wiernie przekazała treść. To są działania nękające, myśli Lone Boy. Jestem rów- nie amerykański jak hot dogi, baseball, szarlotka i chevro- lety. Rzuca niespokojne spojrzenie na używanego datsuna, którego Tuyet zaparkowała przed Save-Our-Way. Ale na- wet kupowanie zagranicznych towarów to cecha amerykań- ska. Z pewnością nie mogą mieć do niego pretensji o kupno akurat tego grata. Przecież walczył jeszcze ciągle o zapew- nienie sobie pozycji przedsiębiorczego kapitalisty. W końcu jednym zajmuje to więcej czasu niż innym. Dwukrotnie gło- sowałem na Nixona podczas dwu wyborczych cyrków i chał- turzę jak sukinsyn, by się pokazać. Cóż więcej śliczni lu- dzie z PCWA mogą chcieć od dzielnego Le Boi Loana? - Chcę whoppera - zapiszczała Triny. - Ja nie — zaprotestowała Trący. — Chcę naleśniki. Tuyet dotknęła dłoni męża. - Ale jeszcze coś się dzisiaj wydarzyło. - Jeszcze coś? - spytał podejrzliwie Lone Boy. - Dzwoniła Grace Rinehart. Masz się z nią spotkać kwa- drans po dwunastej w Salonie Sztuki, Filmu i Fotografii w Chattahoochee Valley Art. - Jest tu w mieście? Chce się ze mną zobaczyć? - Na to wygląda. Lone Boy wsunął majowy egzemplarz Śmiałka - wcze- śniej za niego zapłacił - do torby, gdzie miał już butelkę soku żurawinowego i opakowanie chrupek kukurydzia- nych. Grace Rinehart, aktorka filmowa, zdobywczyni Osca- rów, laureatka Medalu Wolności za wkład w amercywilizo- wanie politycznych przesiedleńców z Azji Południowo- -Wschodniej i z innych stron świata, chce się z nim zobaczyć na Hines Street w Salonie Sztuki, Filmu i Fotografii - późno w nocy, gdy instytucja jest już zamknięta. Kolosalny zaszczyt. Może unieważni polecenie PCWA, nakazujące, by w celu ponownej indoktrynacji Lone Boy spędził wszystkie wieczory przyszłego tygodnia w Fort Benning — straciłby w ten sposób wiele pieniędzy, a prawdopodobnie nawet swoją drugą pracę. Może o tym liście dowiedziała się dopie- ro po jego wysłaniu? Choć jest aż tak sławna, naprawdę interesuje się szarymi Ludźmi. Zadała sobie wiele trudu, by naprawić błędy nadgorliwców od amercywilizowania. - Już pięć po! - krzyczy Lone Boy. - Musimy ruszyć za dziesięć minut! Gdzie ta łajza, Fraley? - Jestem tutaj, żółtku - mówi Norman Fraley, wchodząc. - A tu te twoje cholerne dwadzieścia pięć centów. - Kładzie je głośno na ladzie. - Pięciominutowa stawka, obliczona na podstawie naszego godzinnego wynagrodzenia. Lone Boy wkłada monetę do kieszeni, zrzuca fartuch i wychodzi zza lady, by Fraley mógł przejąć sklep. - Może jesteś łajza, ale łajza przyzwoita. Tuyet pośpiesznie pozdrowiła Fraleya i próbowała skło- nić bliźniaczki, by również się z nim przywitały, ale Lone Boy, wciągając kurtkę, pognał całą trójkę do datsuna. Je- stem po dwóch szychtach, pomyślał, mam przed sobą spo- tkanie z panną Rinehart i muszę jeszcze przejechać wiele mil, zanim pójdę spać... Dwanaście minut później rodzinny datsun Loana podje- chał pod fasadę Salonu Sztuki, Filmu i Fotografii Doliny Chattahoochee. Ten stojący u stóp wzgórza, dziwacznie przemodelowany budynek, miał umieszczone na różnych wysokościach okna o kolorowych szybach i mnóstwo da- chów pokrytych blaszanymi płytami z wytłoczonymi skom- plikowanymi wzorami. Dookoła malutkiego podjazdu wzno- sił się betonowy mur zwieńczony skrzynkami kwiatów. Loan zaciągnął hamulec ręczny, aby samochód nie sto- czył się na szyny kolejowe, niewyraźnie rysujące się wzdłuż wschodniej ściany domu. Miał nieodparte wrażenie, że ten budynek - najbardziej wyrazisty obiekt architektoniczny na Hines Street - sam zwali się za chwilę na tory. We- wnątrz salonu paliły się światła - zimne białe światła. Lone Boy popędził Tuyet i bliźniaczki do bramy frontowej, po- tem po schodach, przez nie zamknięte drzwi, na jedną z jasnych galerii na pierwszym piętrze holu, od którego od- chodziły liczne pomieszczenia. Dlaczego panna Rinehart mnie tu zaprosiła?, myślał. I dlaczego o tej godzinie? Ależ to proste. Ponieważ o innej porze albo pracuję, albo śpię. Stara się postępować uprzej- mie. Ale to, co ofiarowuje dzięki swemu taktowi, odbiera z nawiązką przez swą tajemniczość. Znajdowali się w galerii, gdzie wystawiano amerykań- ską sztukę użytkową. Znaki coca-coli, tacki, reklamy w ty- godnikach. Plakaty filmowe z sześciu dziesięcioleci. Gablo- ta pełna sprzączek do pasków, niektóre w kształcie samo- chodów wyścigowych o seryjnym nadwoziu, inne przedsta- wiały skaczącego mustanga lub pstrąga. Na jednej z nich widniał brązowy napis: ODRODZONY. Stojaki z kijami do baseballa, strzelbami i karabinami; zestaw okładek „Prze- wodnika po telewizji"; diorama, w której małe, starannie ubrane lalki przedstawiały wydarzenia z okresu prezyden- tury Richarda Milrose'a Nixona. Triny i Trący przycisnęły nosy do szyby, zafascynowane przemyślnie wykonanymi miniaturami prezydenta i innych światowych przywódców. Lone Boy też na to patrzył. W jednym miejscu pełna energii lalka Richarda Nixona rozmawiała w Pekinie z zażywną lalką Mao Tse-tunga. Gdzie indziej uprzejmy i miły Nixon ściskał w Moskwie misiowatego Leonida Breżniewa. Tam znów surowy Henry Kissinger przewodniczy procesowi oficerów armii północ- nowietnamskiej i komunistycznych klakierów, pokazanych w dioramie jako nędzne, przygnębione postacie w zielonka- wych ubiorach więziennych. Dalej smutna podobizna Jim- my'ego Cartera, który przegrał wybory prezydenckie w 1976 roku. (Figurka Cartera była ochłapem rzuconym mieszkańcom Georgii, by w ten dwuznaczny sposób zaspo- koić ich dumę.) Kolejne miejsce zajmował obecny szach Ira- nu, otrzymujący od wiceprezydenta Westmorelanda partię myśliwców i czołgów - tutaj zminiaturyzownych do meta- lowych zabawek... - Miło, że cię znowu widzę, Loan - rozległ się kobiecy głos, a on odwrócił się i zobaczył postać w czarnej pelery- nie, okularach i szkarłatnych bryczesach. - To ładnie z twojej strony, że przyszedłeś tu po pracy, by się ze mną zobaczyć. Skinęła głową Tuyet i dziewczynkom. Widocznie właśnie zeszła po szerokich schodach, które spiralą wiodły na dru- gie piętro. - Panna Rinehart? - spytał podejrzliwie Lone Boy. - Nie poznajesz mnie? Cóż, cieszą mnie te wątpliwości. Zdjęła okulary słoneczne i odłożyła je. Oderwała swą dol- ną wargę i odkryła tę o wiele bardziej znajomą. Następnie zsunęła perukę, wytrząsając własne włosy — kasztanową kaskadę, kontrastującą z poprzednią czarną, gładką fryzu- rą. Upuściła perukę na podłogę. - Mam nadzieję, że nie przestraszyłam dziewcząt - rze- kła. — To wszystko dlatego, że nie mogę swobodnie poru- szać się po tym mieście, jeśli nie zastosuję kilku nieco tea- tralnych środków ostrożności. — Uśmiechnęła się. — Byłam aktorką i aktorką pozostanę. I, proszę, mówcie do mnie panna Grace. - Nie jest mi potrzebna ponowna indoktrynacja - oświad- czył Lone Boy. - Właśnie zaczęliśmy iść do przodu - dodała Tuyet. Loan był wdzięczny żonie, że to podkreśliła. Prawdziwy Amerykanin odnosi sukcesy, a on razem z Tuyet mocno napierali na resztki barier zamykających ich oboje w niż- szej klasie średniej. Gdyby ponownie przez kilka wieczo- rów miał być amercywilizowany w centrum w Fort Ben- ning i przez to musiał zrezygnować z pracy w Save-Our- -Way, utrudniłoby im to codzienną walkę o majątek, który zamierzał pozostawić dzieciom. - Właśnie dlatego tu przyjechałam na rozmowę z tobą, Loan. - Odwróciła się do Tuyet. - Dla pani i dzieciaków przygotowano na górze stół z przekąskami. Potem obejrzyj- cie spektakl Zwariowanych melodii w naszym pokoju pro- jekcyjnym, dobrze? Tuyet nie zachwyciła się tą propozycją, ale podziękowała pannie Grace i zabrała bliźniaczki na górę. Wówczas ak- torka poprowadziła Lone Boya do galerii, gdzie stała nowo- czesna kanapa, szklany stolik, a z sufitu na drutach zwisa- ło kilkadziesiąt objets d'art - mobilów, jak przypuszczał. Lone Boy usiadł i położył na stoliku torbę, którą odrucho- wo zabrał z samochodu. Panna Grace usiadła na nowoczesnym krześle w pobliżu Wietnamczyka. Jej słynna dolna warga była teraz podraż- niona i blada, ale przecież przez cały dzień skrywał ją pa- sek wymodelowanej gumy. - Widzieliśmy się cztery lata temu, prawda? Kiedy da- wałam ci zaświadczenie o zwolnieniu ze szkoleń CWA. - Ale ja widziałem panią kilkadziesiąt razy, panno Gra- ce. W telewizji. W filmie. Widziałem, jak prezydent nagra- dzał panią Medalem Wolności, razem z Clintem Eastwoo- dem, pełnomocnikiem rządu do spraw baseballa Agnew, trubadurem muzyki country Berle Haggardem i świetnym pisarzem powieści szpiegowskich E. Howardem Hurtem. I oglądałem wyreżyserowany przez panią ciąg dalszy Zielo- nych beretów — Ścigając facetów Ho, gdzie była pani gwia- zdą... Mój Boże, panno Grace, widziałem to co najmniej pięć razy! Aktorka patrzyła - czyżby z zakłopotaniem? - w pod- łogę. - Wiedziałam o liście, który sztab CWA ci wysłał, Loan, i zaaprobowałam go. - Pani się na to zgodziła! Dlaczego? Jestem w pełni amer- cywilizowany. Potrafię gadać z każdym jak równy z rów- nym. Mogę... - Proszę cię, Loan. -Aleja naprawdę potrafię, proszę pani. Znam wszystkie wyniki mistrzów baseballa w głównych ligach od 1945 roku. Znam dni urodzin wnucząt Richarda Nixona. Mogę z pa- mięci wyrecytować wspaniałą naganę pogrążającą liberal- ne media, jaką wygłosił Ronald Reagan, kiedy przejmował od Cronkite'a stanowisko głównego redaktora CBS Evening News. Mogę pani opowiedzieć wszystko o wynalazcach gumy do żucia, kuchenki mikrofalowej i rewolucyjnego pro- cesu kserografii. - Nie zawracaj sobie głowy kserografią, Loan. Te wszyst- kie graty to jedynie pozory. Prawdziwa amerykańskość to postawa życiowa, filozofia, wzorzec zachowania. Z pewno- ścią sam to już wiesz. - Wiem! - odrzekł Lone Boy przerażony nieubłaganą po- stawą panny Grace. - Nauczyłem się tego całego chłamu jedynie po to, by pokazać pani i wszystkim innym, jak cho- lernie jestem zaangażowany. - Nie możesz prześlizgiwać się nad sprawami podstawo- wymi i oczekiwać, że ocalą cię drugorzędne fakty. - Ale gdzie nawaliłem? - CWA polecił ostatnio komputerom urzędu podatkowe- go skontrolowanie każdego amercywilizowanego obywate- la na południowym wschodzie. Komputery wypluły nazwi- ska absolwentów kursu, których dochody w ostatnim roku nie powiększyły się w stosunku do poprzedniego albo którzy, jak się wydaje, weszli w ślepą uliczkę lub zmienili pracę na gorszą. - Czyżbym ja jedyny nie zrobił zauważalnych postępów? - Więc przyznajesz, że tak jest? Lone Boy nie zamierzał sugerować niczego podobnego. Natychmiast się wycofał. - Nie, nie. W 1978 roku, kiedy dała mi pani świadectwo, właśnie urodziły się nam bliźniaczki. Do tego momentu szybko posuwaliśmy się naprzód. Potem doszły opłaty me- dyczne. Jak również intensywne oszczędzanie na college dla dzieci. Teraz chałturzę w Save-Our-Way po pracy w Gangwayu. I dlatego mamy ciągle tego zagranicznego grata i być może wydaje się, że kręcimy się w kółko. Tak naprawdę to złudzenie. Jesteśmy pełni nadziei. Zarobimy miliony w ciągu pięciu lat, góra. Bliźniaczki pójdą do szko- ły Agnes Scott i zostaną słynnymi baletnicami albo znako- mitymi konsultantkami w dziedzinie polityki zagranicznej. Panna Grace wyrażała niecierpliwą litość. - Wasze zeznania podatkowe i zajęcia, które wykonuje- cie, nie zapowiadają tak fantastycznych perspektyw. -Ale... - Dziewczyna w barze i subiekt w księgarni. Ona dora- bia rankami szyciem, a ty każdego wieczoru doglądasz lo- kalu, stanowiącego przynętę dla bandytów. I wydaje ci się, że właśnie osiągasz pozycję J. Pohla Getty^ego? - Zarabiamy na życie, powiększamy oszczędności, pra- cujemy jak dzikie osły. - Czy macie jakieś inwestycje? Świadectwa depozytowe albo obligacje miejskie? Osobiste konto emerytalne? A co z uruchomieniem własnego interesu, jakiegoś przedsiębior- stwa usługowego? Nasze meldunki z urzędu podatkowego donoszą, że nic takiego nie uruchomiliście, chyba że z głu- poty nie zarejstrowaliście ani swych inwestycji, ani tytu- łów do ulg podatkowych. Dlaczego życie jest tak złożone?, pytał się w duchu Lone Boy. We wszystkim, co robimy, motorem napędowym jest jedynie chęć, by zostać milionerami. Cała ta mowa-trawa to po prostu żargon maklerów i bankierów. Jeśli bogaci się tylko ten, kto mówi takie gówna, być może ja i Tuyet jeste- śmy naprawdę skazani na ubóstwo niższej klasy średniej. Panna Grace przez dłuższą chwilę wygłaszała mu wy- kład. Jak utrzymywała, przybyła na spotkanie z nim dlate- go, że on i jego żona Tuyet, uchodźcy z północnowietnam- skiego rejonu Hanoi-Haifong, byli jednymi z pierwszych, którzy wstąpili do Centrum Wolnego Amercywilizowania w Fort Benning. Przed ich przybyciem ośrodek pracował głównie nad południowymi Wietnamczykami i rokującymi nadzieje dysydentami północnoamerykańskimi. Pannie Grace osobiście zależało na tym, by każdy członek tej prze- cierającej szlaki klasy uzyskał sukces w warunkach wolne- go rynku i, jak dotychczas, trzy czwarte z tych, którzy prze- szli przez jej program, wzbogacili kapitalizm amerykański, osiągając bogactwo oraz/lub znaczną pozycję. Oczywiście niektórym się nie powiodło, ale to dlatego, że nabrali praw- dopodobnie gnuśnych nawyków lub uprawiali cyniczny de- fetyzm, a do tego nie potrafili korzystać z okazji. Loan, dzię- ki Bogu, nie należał do tej kategorii, ale wyglądało na to, że zapomniał niektórych nauk z CWA na temat podejmowa- nia inteligentnego ryzyka i wchodzenia w rolę przedsiębior- cy. Pracował ciężko, ale do niczego nie doszedł. Oszczędzał pieniądze, ale nie inwestował ich. Pod wieloma względami przypominał tego sługę z Jezusowej przypowieści, który przyjął złotą monetę od szlachcica, zawinął ją w chustę i, kiedy pan powrócił z podróży, oddał mu tę samą monetę. -1 wiesz, co szlachcic odpowiedział swemu słudze? - za- pytała panna Grace. Lone Boy słyszał ten ustęp czytany z katolickiej ambony tutaj, w LaGrange, ale koniec przypowieści wypadł mu jed- nak z pamięci. Panna Grace przypomniała mu to. - Rzekł: „Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą na- wet to, co ma". Mój Boże, myślał Lone Boy, czy zamierza Tuyet, mnie i bliźniaczki odesłać z powrotem do Zjednoczonej Republiki Wietnamu, byśmy w roju much brodzili po poletkach ryżo- wych za wołami? -Nie, nie zamierzam odbierać ci tego, co masz teraz, Loan - stwierdziła panna Grace. - Dobrzy kapitaliści są łaskawsi niż szlachcic Jezusa i pragnęłabym ci pomóc. Jed- nakże Bóg wspiera tych, którzy pomagają sobie, i podobnie działa amerykański system wolnej przedsiębiorczości. W tym momencie Triny i Trący, piszcząc, zeszły po scho- dach. Każda ściskała przy piersi pomarszczoną kulę oto- czoną futrzanym wiankiem. Loan nie całkiem wiedział, co to jest. Dziewczynki szalały z radości - stworzenia przyci- skane do ich płaszczyków skrzeczały z niepokoju. Tuyet schodziła za bliźniaczkami zdezorientowana i poiryto- wana. - Misie Breżniewa? - zapytał Lone Boy. Panna Grace przytaknęła. - Mojego nazwę Skinhead — ogłosiła Triny. - A ja mojego Piggy - oświadczyła wszystkim Trący. - Ale one nie należą do was - przypomniała dziewczyn- kom Tuyet. - Nie można nadawać imion czemuś, co nie jest wasze. - Ależ one są waszych córek - rzekła panna Grace. - Kupiłam dzisiaj dla nich te „misie" w West Georgia Com- mons. -Dziewczynki są za małe, by potrafiły troszczyć się 0 zwierzęta - rzekła Tuyet. Triny i Trący znalazły świnki w szklanym pojemniku w sali projekcyjnej i panna Grace nalegała, by wzięły nie tylko Skinheada i Piggy, ale również akwarium i zapas po- karmu dla świnek. Kiedy bliźniaczki usłyszały, że aktorka chce im podarować misie Breżniewa, nie dały sobie wyper- swadować tego prezentu. Tuyet, jak już raz zauważył Loan, wyglądała na zdezorientowaną i poirytowaną. - Nie dały się namówić na oglądanie Zwariowanych me- lodii, jak tylko zobaczyły te zwierzątka - oświadczyła. - Trudno poradzić sobie samej z parą zdeterminowanych maleństw, panno Grace. - Wszystko w porządku. To silne małe stworzenia. Lone Boy zastanawiał się przez chwilę, czy panna Grace ma na myśli jego córeczki czy misie Breżniewa. Tuyet zgo- dziła się na podarunek — nie miała innego wyjścia — ale teraz, kiedy dzieci zobaczyły już tatusia i przekąsiły coś, zabrała je do domu, by poszły spać. Panna Grace odwiezie Loana i misie Breżniewa do ich wynajętego domku natych- miast po rozmowie. Potrwa to najwyżej godzinę. - Może byłoby lepiej, gdyby wasza rodzina zmieniła na- zwisko - zasugerowała Loanowi panna Grace, gdy zostali sami w zimnej i pustej galerii. Lone Boy spojrzał na kobietę osłupiały. - Nie rozumiesz? Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo opierasz się amercywilizowaniu. Le Boi Loan to bar- dzo wietnamskie nazwisko, od pierwszej do ostatniej syla- by, a Tuyet, Triny i Trący jeszcze to podkreślają. To do- brze, że się trzymasz swego dziedzictwa kulturowego, ale... - Le Thanh Tong był cholernie dobrym imperatorem, panno Grace! -Ale nie można żyć przeszłością. Ci absolwenci CWA, którzy osiągnęli największe sukcesy, zmienili w pewnym momencie imiona i nazwiska na anglosaskie. - Zrobiliśmy coś w tym kierunku, panno Grace. Triny 1 Trący to przecież nie są wietnamskie ksywki. - Och, daj spokój, Loan. Triny jest wyraźną amerykani- zacją Trinh, a Trący jest równie oczywistą wersją Trać. - Przecież ja urodziłem się jako Wietnamczyk. Przyzna- jemy się do naszych korzeni. - Owszem, ale jeśli tak chytrze się upierasz, by podkre- ślać swoje „korzenie", może powinieneś do nich powrócić. Jest precedens, wiesz o tym, i zakończył się zadziwiającym sukcesem. Lone Boy słyszał, jak krew pulsuje mu w skroniach. Pre- cedens polegał na masowym przesiedlaniu dużych grup czarnej populacji Stanów Zjednoczonych do Afryki Zasaha- ryjskiej, do krajów takich jak Nigeria, Liberia, Kenia, Se- negambia etc. Część uczestników tego ogromnego exodusu jechała dobrowolnie, ale wielu przesiedleńców głośno pro- testowało przeciwko wygnaniu, a niektóre przyjmujące ich narody zgadzały się na udzielenie gościny jedynie ze stra- chu. Rzecznik departamentu obrony publicznie ogłosił, że strategia zastosowana wobec Północnego Wietnamu, pole- gająca na bombardowaniu grobli irygacyjnych, ma swoją, choć absolutnie tajną wersję, którą można by zastosować na innych potencjalnych frontach walk. Co więcej, wicemi- nister w Ministerstwie Spraw Zagranicznych oświadczył, że niechętne do współpracy rządy z pewnością zostaną pod- dane procedurze ponownej weryfikacji, w czasie której zo- stanie rozpatrzony ich status handlowy oraz udział w pro- gramach pomocy zagranicznej USA. Oczywiście czarni nie znikli zupełnie ze Stanów Zjednoczonych, ale zostali roz- proszeni po kraju. Osiągnięto - cytując przewodniczącego rady do spraw miast - „korzystną malowniczość demogra- ficzną". - Nie chcę ci grozić - rzekła panna Grace. - Ale ty i two- ja rodzina opieracie się, w subtelny sposób, całkowitemu amercywilizowaniu. Lone Boy potrząsnął gniewnie głową. - To nie ma sensu. Niech pani spojrzy, panno Grace. - Z papierowej torby leżącej na stoliku wyciągnął majowy numer Śmiałka. - Jestem miłośnikiem i zbieraczem tego. Nigdy bym nim nie został, gdybym był tradycyjnym typem Wietnamczyka. I niech pani zobaczy też to. - Wyciągnął z torby celofanową torebkę prażonej kukurydzy. — To jedna z moich ulubionych przekąsek. Jem je przy każdej okazji. Kiedy jem, piję niskokaloryczne piwo lub coca-colę, a jeśli w telewizji pokazują mecz Hawksów lub tenisa, oglądam i pochłaniam amerykańskie żarcie. Podczas reklam, które już znam na pamięć, jeszcze raz przeglądam sobie komi- ksy. Jak mogę być jeszcze bardziej amerykański? Przed Le Boi Loanem powinniście zreindoktrynować Petera Rose'a*! Panna Grace uśmiechała się. - Zdaje się, że przyswoiłeś sobie czarującą amerykańską kłótliwość. - To racja, do diabła! Milczeli przez pewien czas. - Czy znasz młodego człowieka, który pracuje w centrum zoologicznym „Szczęśliwy Szczeniak"? Lone Boy skrzyżował ramiona i odchylił się na sofie. Zmienia kierunek, pomyślał, zanim mnie zaatakuje. - Calvina Pickforda - odpowiedział ostrożnie. - Czy to właśnie on sprzedał pani te misie Breżniewa? - Tak jest. Mam wrażenie, oparte na naszym dzisiej- szym, jedynym spotkaniu, że to skryty dysydent. Co o tym sądzisz? - Nie wiem. To facet w porządku, choć lektury dobiera dziwacznie. - Jak, dziwacznie, Loan? - Och, wie pani, bzik na punkcie Philipa K. Dicka. Wstrząsnęła nim śmierć tego faceta. Cal przyszedł dzisiaj do Gangwayu i zamówił cały komplet Dicka w wydaniu bro- szurowym. - Lone Boy zamilkł na chwilę. Miał jeszcze coś do powiedzenia, ale zastanawiał się, czy powinien to mówić. Ale by dowieść swej lojalności, by ich przekonać, że nie po- trzebuje reindoktrynacji, mógłby — może nawet powinien — rzucić aktorce informacyjny ochłap. - Powiedział mi, że ma egzemplarze, hm, „dzieł Dicka", za które pewni ludzie goto- wi byliby go zabić. Prawdopodobnie się przechwalał. - Niekoniecznie. Lone Boy poczuł chłód. Zadrżał i potarł dłońmi przedra- miona. * Peter Rosę (ur. w 1942 r.) - amerykański baseballista, zawodnik i trener. I - Może mówi prawdę. Dlaczego nie miałbyś tego zbadać? - Jak psze pani? - Proszę cię, tylko nie „psze pani". „Panno". - Przesunęła się na krześle i okryła peleryną. - Jeśli będziesz miał oko na tego Calvina Pickforda przez miesiąc czy dwa, czasowo zawieszę nakaz reindoktrynacji. Skoro zdołasz stwierdzić, że on naprawdę posiada nielegalne kopie nie opublikowa- nych powieści Dicka i mi je przyniesiesz, solennie przyrze- kam, że już nigdy w życiu nie otrzymasz nakazu, choćby nie wiem jak skromne były twoje dochody. Rozumiesz mnie? - Przynieść je pani? Czy mam je ukraść? - To muszą być „samizdaty", Loan. Posiadanie jakiejkol- wiek literatury w tej zabronionej formie jest sprzeczne z poprawkami do Ustawy o prawach obywatela. Wobec tego nie będziesz ich kradł, ale konfiskował jako materiał dowo- dowy. - Dowodowy, do czego? - Do procesu przed sądem federalnym. Mój Boże, pomyślał Lone Boy, to nielicha sprawa. A ten biedny chłop pracuje tylko w sklepie zoologicznym. - Czy ta osoba, Calvin Pickford, to twój przyjaciel? - Nie - zaprzeczył pośpiesznie Loan. - Widuję go tylko, kiedy przychodzi oglądać książki, co drugi dzień czy coś koło tego. - Czy on ci ufa? - Zaufanie nie gra żadnej roli między nami. Mam na myśli nasze stosunki. Prawdopodobnie myśli, że kiepski ze mnie sprzedawca książek. Ale nie okazujemy sobie żadnej niechęci. On robi swoje i ja swoje. - A czy od tej chwili mógłbyś baczniej rzucać okiem na pana Pickforda? - Dobrze - zdołał wykrztusić Lone Boy. -1 próbę wydostania tych buntowniczych fotokopii? - Chyba tak. - Dobrze. Informuj mnie na bieżąco. Zadzwoń tu do mnie czasami, po jedenastej. Spotkanie było skończone. Lone Boy zaciągnął akwarium i jego dwóch gołych mieszkańców do samochodu panny Gra- ce (imponujący egzemplarz wytwornego pojazdu), a potem usiadł jak najbliżej drzwi dla pasażera. Jestem szpiegiem, myślał. Agentem wywiadu wewnętrznego. Moja nagroda to wieczne zwolnienie z reindoktrynacji. Jeśli ten zwario- wany Cal Pickford lekceważy prawo, będzie miał to, na co zasłużył. I gdybym ja go nie szpiegował, robiłby to ktoś inny... - Myślę, że rzeczy Philipa K. Dicka to chała - rzekł, aby tylko nawiązać rozmowę w gładko pomrukującym cadilla- cu. - Niektóre z jego opublikowanych powieści są w porząd- ku. Kiedyś, w 1959, grałam nawet w filmie opartym na jednej z nich. To była moja druga większa rola. The Broken Bubble of Thisbe Holt. - Nigdy tego nie widziałem - wyznał Lone Boy. - Nawet w telewizji. -1 nigdy nie zobaczysz. To była klapa. Chociaż nie z winy Phila Dicka; z winy scenarzysty i reżysera. Kiedy tylko mogłam sobie na to pozwolić, wykupiłam wszystkie kopie. Myślę, że Dick zawsze był mi za to wdzięczny. Bardzo źle, że pod koniec lat sześćdziesiątych odbiło mu i zaczął pisać ten jątrzący, głupi chłam. - Musiałem przeczytać Puttering About in a Smali Land- wie pani, by się amercywilizować. A czy pani to się podo- bało? - Nigdy nie czytałam. Oczywiście, nie ja układałam pro- gram dla centrów. Miałam od tego zawodowców. W tam- tych czasach nieźle rozwijała się moja kariera filmowa i byłam zbyt zajęta, by doglądać wszystkich szczegółów. Te- raz jestem znacznie bardziej zaangażowana. Wypuściła Lone Boya w ciemnościach, przed jego mie- szkaniem, w dzielnicy zabudowanej nędznymi domami dla byłych robotników. Loan ruszył po zniszczonym chodniku. Kołysał się jak kaczka, niosąc w akwarium misie Breżnie- wa. Triny i Trący, ku jego zdziwieniu, jeszcze nie spały. Przez następną godzinę bawiły się misiami, a Lone Boy wyjaśniał żonie, że nie będzie musiał zameldować się do reindoktrynacji, ponieważ panna Grace uznała, że nadal utrzymują się na krawędzi dobrobytu. - To śmieszne - stwierdziła Tuyet. Lone Boy wiedział, że to niepoważne, ale trzymał się tej wersji. Nie mógł wymyślić żadnego wiarygodnego kłam- stwa. Musiał jakoś ukryć fakt, że wkrótce będzie szpiego- wał człowieka, który najwyraźniej robił to samo, co on — zarabiał na życie i próbował polepszyć swoją egzystencję. Później nerwowo kręcił się na łóżku obok wyczerpanej Tuyet i za wszelką cenę starał się zapomnieć, że inna nazwa agen- tów wewnętrznego wywiadu brzmiała „Niepukacze". ROZDZIAŁ 9 Augustus „Gus" Kemmings miał dziwną noc. Kłopoty z zaśnięciem. Na szczęście mieszkał sam i nikomu nie prze- szkadzał bezsennym łażeniem po domu. Jego żona zmarła rok po tym, jak objął emporium zoologiczne „Szczęśliwy Szczeniak", a teraz mały ceglany domek, w którym z nią mieszkał, wydawał się wielki niczym opustoszałe muzeum. To jest prawdziwe muzeum, dumał Gus, stojąc w salonie w szlafroku i kapciach. Obok na ścianie, tak jak we wszyst- kich pokojach domu, wisiała oprawiona w ramki kraciasta skarpeta. Takie właśnie skarpety wykonywali robotnicy w jego fabryce w Pine Mountain na specjalnej pończoszar- ce. Sterty kraciastych skarpet leżały również we wszyst- kich skrzyniach i szufladach domu. Pani K. nigdy nie miała nic przeciwko temu. W gruncie rzeczy to właśnie Vera nalegała, by zmienić dom w LaGran- ge w skromne muzeum upamiętniające poprzednią działal- ność Gusa. Vera przez całe życie miała kłopoty z krąże- niem krwi. Gus nigdy nie zapomni, jak podczas miesiąca miodowego pierwszy raz dotknęła go bosymi stopami. Co za szok! Od tamtej pory zaczęła wkładać te jego skarpety, gdy szła do łóżka. - Vera - powiedział głośno Gus. Może zasnąłbym, gdybyś leżała przy mnie i tarła mi nogi tymi kosmatymi skarpetami. Może. Natychmiast po Godzinie Sinatry Gus poszedł spać. Po- tem leżał bezsennie, martwiąc się o Cala Pickforda. Przy- pomniał sobie, jak Cal rozpaczał po śmierci tego pisarza, Philipa Craddocka, i w jak gniewny sposób odmówił przy- jęcia pary niedźwiedzi Breżniewa. To było spontaniczne, rozmyślał Gus. Chciałem dobrze. Mój Boże, ależ zbeształ cię ten chłopak. Żal musiał go zże- rać. Cóż, wiesz przecież, jak to jest, prawda, Augustusie? Nie tak dawno temu sam przez to przechodziłeś. Kilkakrot- nie już to przeżywałeś. Jego syn, Keith, zginął w 1965 roku w dżungli koło Plei- ku wraz z trzystu innymi dzieciakami ze swojej dywizji lot- niczej. Siedem lat później, mimo niezliczonych ostrzeżeń, Kirsten pojechała na Narodową Konwencję Republikanów w Kansas City, by zaprotestować przeciw polityce Nixona w Wietnamie. Nigdy nie powróciła do domu. Po prostu zni- kła. Nie zostawiła adresu do korespondencji. Nie zadzwo- niła na pożegnanie. Nie było żadnych wiadomości od przy- jaciół, wrogów ani od funkcjonariuszy czuwających nad po- rządkiem prawnym. I, co budziło niepokój, nie było też ciała. W przypadku tamtej historii z Doliny la Drang, on i Vera mogli przynajmniej pochować swego bohaterskiego syna. Natomiast na Kirsten władze machnęły ręką, kwalifiku- jąc ją jako „uciekiniera". Dwudziestodwuletniego uciekinie- ra. Gus żalił się, że równie dobrze można by dwunastolat- ka nazwać maluchem. Ale kiedy później wnosił zażalenia, odwiedzili go dwaj Niepukacze, którzy poradzili, żeby się uspokoił - „Narażacie na uszczerbek wysiłek wojenny" - i Kemmingsowie zaprzestali poszukiwań. Przyjęli na wiarę argumenty Niepukaczy, że Kirsten zeszła do podziemia, by uniknąć więzienia. Stąd kwalifikacja „uciekinier". Ponadto ich ciągłe publiczne narzekania, że Kirsten zniknęła, mogą spowodować, że FBI zaklasyfikuje jej przypadek jako „uchylanie się przed wymiarem sprawiedliwości" i rozpuści pogłoski, które jedynie zaszkodzą Kemmingsom. Minęło dziesięć lat, a Kirsten wciąż nie wracała z tego miejsca, do którego jakoby uciekła. Keith spoczywał obok Very na cmentarzyku w Pine Mountain, a mały ceglany domek Kemmingsów, niedaleko kompleksu Callaway Edu- cational Association w LaGrange, stał się prywatnym mu- zeum skarpet i przypadkową menażerią rozmaitych zwie- rząt ze sklepu zoologicznego: ryb tropikalnych, gołębi, cho- mików, zielonych węży i temu podobnych. Oprawione w ramki skarpety nie pozwalały Augustusowi zapomnieć, kim był; zwierzątka pomagały zwalczać samotność. Gus z roztargnieniem wytrząsnął trochę pokarmu do akwarium i obserwował, jak jego ulubieńcy gwałtownie ru- szają płetwami, by dostać się na górę do smakołyków. Spoj- rzał na zegarek: 6:57. Świt już minął. Od przeszło godziny było jasno. Gus wyrzucił pudełko po jedzeniu dla ryb, włą- czył telewizor i usiadł, by posłuchać rannych wiadomości w The Today Show. Ach, NBC. Charlton Heston prowadzi, a David Eisenho- wer, zięć króla Ryszarda, jest gospodarzem dziennika. - Najważniejsza poranna wiadomość - mówi Eisenho- wer, a jego twarz jest blada i smutna - to przypuszczalne samobójstwo jeszcze jednego członka naszej misji - specja- listy od urządzeń do produkcji tlenu. Wypadek wydarzył się w amerykańskiej bazie księżycowej Von Braunville, za- łożonej w kraterze Censorinusa Wyżyny Księżycowej. Bu- dowę bazy rozpoczęto w Von Braunville 4 lipca 1976 roku dla upamiętnienia dwóchsetlecia naszego wielkiego kraju. Od tamtego czasu mieszkało w bazie około trzystu Amery- kanów z różnych środowisk i kilkadziesiąt osób innych na- rodowości - przedstawiciele naszych sojuszników z NATO, a także radzieccy współpracownicy. Okres przebywania poszczególnych osób w bazie wynosił od dwóch tygodni do roku. W Von Braunville mieszka jednocześnie około pięć- dziesięciu wysoko kwalifikowanych astronautów, uczonych, techników i obserwatorów cywilnych. Podkreślamy, że sa- mobójstwa nie są wśród nich powszechne. Jednak od chwili, gdy uruchomiono fabrykę O2, w pierw- szych miesiącach 1977 roku, pięć osób targnęło się na ży- cie. Statystycznie rzecz ujmując, daje to prawie jednego samobójcę na rok. Wysocy funkcjonariusze NASA i odpo- wiedzialni członkowie rządu zgadzają się, że pięć samo- bójstw to rzeczywiście nieproporcjonalnie dużo, jeśli we- źmiemy pod uwagę, że osoby przydzielone do pracy w bazie przeszły intensywny trening, mają pozytywne nastawienie oraz że mieszka tam niewiele ludzi. Dane wskazują, że nie- co powyżej 1,4 procent personelu bazy popełniło samobój- stwo w czasie odbywanej tam służby. Kilku innych - dokładna liczba jest utajniona ze wzglę- dów bezpieczeństwa - popełniło samobójstwo po powrocie z bazy księżycowej na Ziemię. Większość lekarzy i psychia- trów jest zgodna, że przypadki te nie miały żadnego związ- ku z depresją wywołaną pobytem w kosmosie. Osoby odpo- wiedzialne za sprawność i morale naszych kosmicznych pio- nierów uważają, że najbardziej niepokojące są samobójstwa stałych rezydentów bazy w Censorinusie. Młody Einsenhower zwraca się do mężczyzny siedzącego po jego prawej stronie w studiu NBC. - Jest z nami James L. Bodine, oficjalny rzecznik NASA do spraw programów księżycowych. Zbliżenie na twarz Bodine'a, uśmiechniętą i opanowaną. - Dzień dobry, Davidzie. EINSENHOWER: Dzień dobry, Jim. Czy mógłbyś nam powiedzieć, kim był ostatni samobójca w bazie księżyco- wej? BODINE: Właśnie staramy się zawiadomić rodzinę tej osoby. Nie chcę więc jeszcze publicznie ogłaszać tej wiado- mości. Jestem pewien, że rozumiesz moją dyskrecję. EISENHOWER: Oczywiście. Zatem jak doszło do tej ostatniej tragedii i co planuje NASA, by zminimalizować prawdopodobieństwa kolejnych samobójstw w Von Braun- BODINE: Proszę pamiętać o tym, że na Księżycu umiera się łatwo - znacznie trudniej zaś zachować życie. Tak jak we wszystkich poprzednich przypadkach, przyszły samo- bójca opuścił kopułę sypialną bez dostatecznej ochrony przed niemal zupełną księżycową próżnią. Przypuszczamy, że postąpił tak z rozmysłem. Skończyło się to śmiercią. Co do działań NASA... EISENHOWER: Skąd wiesz, że ofiara nie została - wy- bacz mi to pytanie, Jim - zamordowana? BODINE: Nie wysyłamy na Księżyc morderców. EISENHOWER: W zasadzie NASA nie wysyła tam rów- nież samobójców, a to już jest prawdopodobnie piąte w cią- gu niecałych sześciu lat. Dlaczego to ostatnie, albo jedno z czterech poprzednich, nie miałoby być morderstwem? BODINE (z pewnym rozdrażnieniem): Ponieważ po pro- stu nie były to morderstwa. Gus patrzy z ukosa na krzywe usta Bodine'a i jego nieru- chome oczy. Skąd wiesz? Dlaczego jesteś tego taki pewien?, rozmyśla. Wspomina Kirsten. Wspomina zniknięcia tam- tych długowłosych hipisowskich bardów z wczesnych lat siedemdziesiątych, nie mówiąc o niejasnych losach Jane Fondy, braci Berrigan oraz redaktorów z „New York Ti- mes", „Chicago Daily News" i „Washington Post". O Cron- kite mówi się, że jest na wygnaniu, gdzieś na Karaibach, a Tada Kennedy'ego utrącono za wypadek na Chappaąui- dick* - czy było to ukartowane? - i za nadużywanie alko- holu. BODINE (ciągnie dalej): Nasi ludzie w Von Braunville potwierdzają, że to było samobójstwo. Są bardzo zdenerwo- wani. Znaleźli tę osobę leżącą obok księżycowego spycha- cza około trzydziestu metrów od śluzy powietrznej kopuły sypialnej. Denat przeszedł spory kawałek, zanim zmarł od uduszenia. EISENHOWER: Tlen, wszędzie tlen, ale ani jednej czą- steczki do oddychania. BODINE: Tak, sądzę, że to rzeczywiście ironia losu. EISENHOWER: Teraz podejmiecie chyba jakieś kroki, by zapobiec zmiennym nastrojom i depresjom personelu bazy księżycowej? BODINE: Davidzie, większość naszych ludzi nie skarży * Chappaąuidick - wyspa w stanie Massachusetts, połączona mostem z lądem. W1969 roku Edward Kennedy miał tam wypadek samochodowy, w wyniku którego zginęła kobieta. Uważa się, że wypadek na Chappaąui- dick był przyczyną rezygnacji Edwarda Kenned/ego z kandydowania na prezydenta USA. się na gwałtowne napady depresji. Mamy przyrządy gim- nastyczne, telewizję, filmy, znakomite jedzenie, wspaniałą bibliotekę mikrofisz i prawie wszystko, co można sobie wy- marzyć. Wierzymy... EISENHOWER: A seks? BODINE (lekko zszokowany): Davidzie, wiesz równie dobrze jak ja, że dziewięć dziesiątych personelu naszej bazy księżycowej to mężczyźni i że obecne tam kobiety to matki i żony żyjące w monogamicznych związkach. Powyższe py- tanie przypomina mi żarty podrostków. EISENHOWER: Jim, jaki jest więc, według ciebie, po- wód tego nawału samobójstw? BODINE: To nie „nawał". Patrząc z historycznej perspek- tywy, jesteśmy w kosmosie od bardzo niedawna, a na Księ- życu dopiero od siedmiu, ośmiu lat. Więcej wiemy na temat napędów rakietowych i prędkości orbitalnych niż na temat ludzkiego mózgu. Nie powinno nas dziwić, że stres psy- chiczny wywołany pobytem przez długi czas na innym glo- bie w stanie niemal całkowitej nieważkości, wciąż stanowi dla nas zagadkę. EISENHOWER: Czy zwiększymy częstotliwość wymia- ny załóg naszej bazy księżycowej, by zrekompensować na- szą ignorancję? BODINE: Częstsza rotacja personelu to oczywiście jed- na z możliwości, ale ostatni samobójca akurat dość krótko przebywał w kosmosie. Być może będziemy po prostu sta- ranniej obserwować stan psychiki każdego astronauty, technika i uczonego. Spróbujemy także upiększyć Von Braunville rozmaitymi roślinami i pozwolimy, by pracow- nicy stacji trzymali sobie jakieś ulubione zwierzaki. Taka polityka okazała się pomocna w zakładach karnych i cho- ciaż oczywiście nasi ludzie nie są więźniami, żyją jednak w warunkach wyjątkowo ograniczających wolność i powo- dujących napięcia. EISENHOWER: To fascynujące, Jim, i szkoda że nie mamy czasu, by szerzej o tym porozmawiać. Nadszedł jed- nakże czas na reklamy - a potem opowiem państwu, dla- czego kanadyjscy stróże porządku uważają, że psy wykry- wające węchem nielegalne narkotyki na lotniskach i w wię- zieniach mają już swoje najlepsze czasy za sobą. Nasi pół- nocni sąsiedzi uważają, że gerbile - małe gryzonie podobne do szczura, które można tak wytresować, by wykrywały różne zapachy - staną się wkrótce jeszcze cenniejszą bro- nią niż Burek. Nie odchodźcie od odbiorników. Gus uśmiecha się. Przykre jest to nowe samobójstwo w bazie księżycowej, ale rozbawił go pomysł wysłania ra- kietami zwierzaków w kosmos, by faceci tam w górze czuli się bardziej komfortowo, i żarcik Eisenhowera o gerbilach. Ale teraz lepiej coś zjeść i pojechać do West Georgia Com- mons, by dopilnować swych zwierząt. Gus prawie z niechę- cią wyłącza The Today Show i człapie do sypialni, by się przebrać. Augustus zjadł parę kanapek u Hardy^go i wsiadł po- nownie do swej małej hondy civic. Nadal zostawało mu tro- chę czasu do dziesiątej, do otwarcia emporium zoologiczne- go i chociaż musiał tam być co najmniej godzinę wcześniej, żeby obejrzeć, czy ze stworzakami wszystko jest w porząd- ku, gdyby pojechał tam już teraz, nieprzyjemnie wydłuży- łoby to dzień pracy. Postanowił przez chwilę pokrążyć po mieście. Ruch był przykry, ludzie jechali do pracy lub gdzie indziej, ale Gus lubił śródmiejską krzątaninę, szczególnie w pobliżu głównego placu, z jego fontannami i pomnikiem walecznego Lafayette'a. Okrążył dwukrotnie plac, skierował się na południe obok restauracji Charliego Josepha (producent najlepszych na świecie kanapek z chili i kiełbaskami), w końcu skręcił i mknął po Hines Street obok Salonu Sztuki, Filmu i Foto- grafii Doliny Chattahoochee. Spojrzał na prawo i zobaczył przystojną kobietę - miała szpilki, kostium i kapelusz z szerokim rondem, takim, jaki nosiły czasami modelki na okładkach czytywanego przez Verę „Vogue". Kobieta wychodziła na ganek salonu. Zamk- nęła za sobą szklane drzwi i zeszła po schodach na ogrodzo- ny murem malutki dziedziniec. Tutaj - widoczny był tylko jej kapelusz - obróciła się i pomaszerowała wokół salonu na parking. Z tyłu jakiś niecierpliwy, śpieszący do pracy biuralista opierał się o klakson, próbując przedmuchać Gusa przez światła na skrzyżowaniu, zanim te znowu się zmienią. W końcu Gus uruchomił hondę, ale głowę zaprzątała mu myśl, że oto właśnie zobaczył Grace Rinehart, główną spon- sorkę Salonu Sztuki, Filmu i Fotografii, i to, że ta słynna aktorka i tajemnicza kobieta, która wczoraj rano kupiła od Cala dwa niedźwiedzie Breżniewa, to jedna i ta sama oso- ba. Gus czuł się jak dureń. Powinien się domyślić. Grace Ri- nehart nie chciała, by ktokolwiek ją rozpoznał. Dlatego odwiedziła ich incognito i zapłaciła gotówką. Co to ma znaczyć?, zapytywał się, już czując, jak kurczy mu się żołądek ze strachu. Czyżbym miał jakieś kłopoty? Czy Pickford wpadł w tarapaty? Ona nas szpiegowała. Jej mąż to ten facet, który pierwszy zaimportował te zwierzaki z Rosji. Teraz rozmnaża je w Woodbury. Sam dostaję „nie- dźwiedzie" od hurtowników Berthelota. Panna Rinehart, kupując je ode mnie, przypomina szejka, który przylatuje tu samolotem, by nabyć puszkę nafty w K-Mart*. Chyba że dama ma skryte zamiary. Ale jakie? Gus wyprowadził w końcu hondę na czteropasmówkę do centrum handlowego i jechał, myśląc o pannie Rinehart. Musiała spędzić tę noc w salonie. Komitet salonu, mając na względzie jej liczne dotacje i jej wkład w renowację bu- dynku, przydzielił pannie Grace apartamenty na drugim piętrze. Chodziły słuchy, że spędzała więcej wieczorów w tym budynku niż w posiadłości Berthelotów, gdyż jej mąż często bywał w Waszyngtonie. W każdym razie Hiram i panna Grace nie zawsze mogli być razem i wspólnie mie- szkać, co niekiedy zjadliwie komentowano. Mówiło się po cichu, że panna Grace zaprasza czasami do LaGrange sta- rych kumpli z Hollywood - czołowe postacie z lat sześćdzie- siątych i wczesnych siedemdziesiątych - i wprowadza ich w środku nocy do salonu na „spotkania po latach". Na festi- wal filmowy Rinehart i Kogośtam. W pokoju projekcyjnym na górze ona i jej gość oglądają jeden z jej filmów, potem * K-Mart - sieć tanich supermarketów. któryś z jego filmów, a na końcu ich wspólny film. Potem wybierają innych gwiazdorów, aż tą orgią celuloidowych osobowości nasycą swe ego na tyle, aby w upojnym nastro- ju wycofać się do ukrytych apartamentów i razem występo- wać w bardziej konwencjonalnym festiwalu rozpusty. Gus uważał te pogłoski za podniecające, ale nie dowie- rzał im za bardzo. Panna Rinehart była osobą szanowaną w społeczeństwie. To ona pomogła kiedyś zapobiec wzro- stowi postaw negatywnych, które groziły zniweczeniem amerykańskich wysiłków w Wietnamie. Co więcej, jej Cen- trum Wolnego Amerykanizowania przemieniło tysiące uta- lentowanych Wietnamczyków w doskonale prosperujących, produktywnych obywateli. Wielu z nich w końcu powróci do swej ojczyzny, aby - nadal jako obywatele amerykańscy - przekonywać swych bardziej konserwatywnych ziomków, że nowy Wietnam powinien ubiegać się o włączenie do USA na prawach stanu. Jako pięćdziesiąty pierwszy stan ich kraj zalegalizuje swe specjalne stosunki ze Stanami Zjed- noczonymi: pełne partnerstwo w przyszłym najdoskonal- szym systemie polityczno-ekonomicznym. Misja Dziejowa o transpacyficznym zakresie. Cóż, rozmyślał Gus, ta panna Rinehart to bystra dama, że wykoncypowała to wszystko i właśnie dlatego boję się jej znacznie bardziej. Augustus Kemmings zaparkował samochód za West Ge- orgia Commons, otworzył kluczem tylne drzwi i wszedł do środka, by upewnić swych podopiecznych - sam już w to nie wierzył - że wszystko będzie wspaniale. ROZDZIAŁ 10 W sali rekreacyjnej jednej z przykrytych kopułami pie- czar Von Braunville w Censorinusie trzech operatorów spy- chaczy w fabryce O2 oglądało taśmę z premierowym poka- zem Star Treka z sezonu 1981-1982. Już piętnaście z górą lat kapitan Kirk, pan Spock oraz wielonarodowa i wieloga- tunkowa załoga statku kosmicznego „Enterprise" wypeł- niała swą pięcioletnią misję, „by śmiało podążyć, dokąd ża- den człowiek wcześniej nie dotarł" - przynajmniej na ekra- nach telewizyjnych. Major sił powietrznych, Gordon Vear, selenolog i pilot promu kosmicznego, stał w końcu sali i obserwował, jak zmęczeni operatorzy spychaczy patrzyli na ogromny ekran telewizyjny. Spock, który przez ostatnie trzy sezony nosił wulkański klips w prawym uchu, wyjaśniał Kirkowi, że ich nowy inżynier, trzymetrowy Alfa Krucjanin o nazwisku Traz, musi wydusić z silników więcej energii. Inaczej ich nowo wyposażony statek ugrzęźnie podczas bezpreceden- sowej próby przebycia zewnętrznych warstw gazowego gi- ganta, w które już zanurkował statek-amfibia Klingonów. Co za dno, rzekł do siebie Vear. Kiedy miałem dziewięt- naście lat, uważałem starego Spocka za naprawdę niezłego gościa. Niektóre odcinki poruszały w jakimś sensie praw- dziwe zagadnienia filozoficzne lub społeczne. Ale przez ostatnie dwanaście lat to wszystko stało się operą kosmicz- ną, melodramatem i głupawym hollywoodzkim mistycy- zmem. Wylądowanie człowieka na Księżycu zniszczyło Star Treka. W dosłownym tego słowa znaczeniu. Do tego jeszcze Komisja Kontroli Środków Masowego Przekazu. Vear ruszył ku drzwiom i zderzył się z Danem Francis- cusem, kopilotem promu i selenonautą. - Dokąd to? - spytał Franciscus. - Na dwór, zaczerpnąć trochę świeżej próżni. Nie mogę już znieść tych kiczowatych dyskusji. Wskazał głową ekran. -Ależ, Gordo, to tylko rozrywka, gaz rozweselający. Po prostu siadasz i dajesz się odurzyć, wrzucić z nadświetlną szybkością w bezmyślność. Potem wszystko jest cacy, krą- żysz w nadprzestrzeni. - Porucznik spojrzał uważniej na majora. - „Świeżej próżni". Masz zamiar włożyć skafander? - Zamierzałem to zrobić. Nie planowałem pójść na prze- chadzkę bez sprzętu, jak Nyby. - Czy wiesz, że prowadziłem prom do statku transfero- wego, który odwoził tego biednego drania do Portu Kenne- dy'ego? W NASA przez tydzień trzymali język za zębami w sprawie tego samobójstwa, dopiero parę godzin temu pu- ścili farbę. - Słyszałem o tym, Danielu. Leciałeś razem z pułkowni- kiem Hoffmanem. - Czy wiedziałeś, że w Von Braunville istnieje stromy szyb, który służy jedynie za magazyn trumien? Pięćdzie- siąt sztuk. Po jednej dla każdego pełniącego tutaj służbę. Teraz jest czterdzieści dziewięć. NASA podchwyciła hasło skautów „Bądź gotów". Ale jeśli dostaniemy meteorytem, to kto się wygrzebie spod zwałów plagioklazu i włoży pozo- stałych do pudełek? - Nie mam pojęcia, Danielu, nie mam pojęcia. Vear pragnął jedynie uciec. Jeden z operatorów co chwi- la zerkał na Franciscusa z irytacją. Szofer widział już ten odcinek Stor Treka z tuzin razy, a mimo to czekał z niecier- pliwością na chwilę, kiedy „Enterprise" rozpruje powierzch- nię gazowego giganta i zanurzając się w jego mrokach, roz- pocznie pościg za klingońskimi renegatami, którzy zamor- dowali brata głównego inżyniera Traza. Franciscus nie zwracał uwagi na poirytowanego mężczy- znę. - To wcale nie jest zabawne tachać tę cholerną trumnę z jednej śluzy do drugiej na orbicie wokół Księżyca — rzekł. — Nigdy nie chciałbym już tego robić. To upiorne. - Ja też przez to przeszedłem, Danielu. -Taa, zgadza się, ty też. Odbyłeś swoją kolejkę tutaj w 1978. - Chłopcy, czy moglibyście trochę się uciszyć? — spytał operator. Vear widział, że choć szofer próbuje być grzeczny, naj- chętniej zdzieliłby porucznika pałą przez łeb. Franciscus zignorował go. - Nie powinieneś używać skafandra po pracy, Gordo. Ko- mandor Logan nie lubi depów - „Dep" było obiegowym skrótem selenonautów określającym działalność pozaprogra- mową - które: „po pierwsze, niepotrzebnie zużywają nasze rezerwy tlenu; po drugie, narażają cenny sprzęt NASA; po trzecie, wystawiają na niebezpieczeństwo wszystkich pra- cujących w Von Braunville". Poza tym, Gordo, możesz się dostać do jednostki sypialnej tunelem. - Dan, czy kiedykolwiek widziałeś gwiazdy w tunelu? -Nie mogę stwierdzić... - Jeśli tak, to prawdopodobnie posiadasz zdolność widze- nia równą promieniom rentgenowskim. Ja nie mam takie- go daru. Jeśli Logan lub ktoś inny będzie czegoś ode mnie chciał, powiedz im, że niedługo będę. Porozmawiamy później. Franciscus wyczuł, że major Vear jest bardzo zniecier- pliwiony. - Tak jest - rzekł i zamknął się. Vear udał się wąskim holem do garderoby ze skafandra- mi, wciągnął kombinezon próżniowy, przymocował przeno- śny system podtrzymujący (psp), który miał mu zapewnić przeżycie na zewnątrz, i sam uruchomił śluzę powietrzną wiodącą na powierzchnię. Dawniej czynności te wymagały- by dodatkowej pary rąk, ale teraz, dzięki postępom zarów- no w projektowaniu skafandrów, jak i w konstrukcji bazy księżycowej, jeden człowiek dawał sobie doskonale radę. Gdy Vear wychodził, w całej kopule zawyła oczywiście syrena alarmowa, a w półkuli sztabowej, która mieściła się z drugiej strony fabryki O2, zbudowanej z wyblakłego luna- tonu, komputer zarejestrował jego działania. Vear wiedział 0 tych środkach ostrożności i aprobował je. Na konsoli tech- nika bezpieczeństwa stał się bursztynowym światełkiem 1 będzie tak świecił, aż jego śmiertelne ciało powróci do środka. To nieziemskie, myśli Gordon Vear, obserwując Von Braunville z dna krateru Censorinusa. Mimo swej nazwy baza nie przypominała miasta, ale plac budowy na wielkiej pustyni. Podczas dwutygodniowego dnia księżycowego spy- chacze pracowały bez przerwy. Wybierały łyżkami z dna krateru anortozyt, zaopatrując fabrykę tlenu. Jeden ze spy- chaczy właśnie pracuje. Porusza się jak wrzecionowaty ste- gozaur na balonowych oponach. Fabryka musi przerabiać około pięciu ton księżycowego gruntu na dobę i zamieniać go w tlen potrzebny nie tylko jako składnik powietrza do oddychania tutaj i na ziemskiej stacji orbitalnej, znanej jako Port Kennedy'ego, ale również jako paliwo dla trzech typów statków używanych do podróży Ziemia-Księżyc. Oczywiście, że to nieziemskie, ty bałwanie, napomina się Vear. Jak myślisz, gdzie się znajdujesz? W Las Vegas? Major śmieje się wewnątrz swego hełmu. Ponieważ Ni- xonowska Ustawa o ruchu ludności dokonała znacznego spustoszenia w kasynowym biznesie, personel armii miał pozwolenie na wykorzystywanie urlopu w Las Vegas, Atlantic City lub Miami Strip. Można było sobie tam pole- cieć i zakwaterować się w zasadzie za darmo. W 1979 roku, po powrocie ze swej pierwszej księżycowej szychty, Vear skwapliwie udał się na pielgrzymkę do Vegas. Doprawdy, kilka neonów i kaplic do ekspresowych ślubów nadałyby Von Braunville wygląd bardzo zbliżony do tego miasta w stanie Nevada, teraz dotkniętego kryzysem. Nasza baza księżycowa nie jest więc aż tak nieziemska, myśli Vear i uśmiecha się. Zwłaszcza jeśli porównać ją z najbardziej opuszczonymi, znanymi ci ziemskimi terena- mi. Jest tu tylko po prostu piekielnie gorąco albo diabelnie zimno i w obu wypadkach są to warunki śmiertelne dla organizmu człowieka. Nic dziwnego, że Logan nie chce, byśmy samotnie wychodzili na zewnątrz. Ale czy mógłbym inaczej znaleźć odosobnienie na tej bryle podobnego do szla- ki bazaltu, norytu i pomieszanego druzgotu, gdybym nie wychodził czasami na samotne spacery. Vear wychował się w rodzinie katolickiej. Dlatego czasa- mi porównywał Von Braunville do Getsemani, klasztoru niedaleko Bardstown w stanie Kentucky, gdzie mnich tra- pista, pisarz Thomas Merton* spędził większą część swego dorosłego życia. Zdecyduj się, Gordon. Czy twoja baza księżycowa jest kasynem gry czy klasztorem? Cóż, trochę i jednym, i dru- gim. Zależnie od punktu widzenia. Już samo przebywanie * Thomas Merton (1915-1968) - amerykański mnich trapista (ojciec Louis), pisarz. Walczy! o sprawiedliwość w stosunkach międzyrasowych, o pokój i odnowienie liturgii. Ekumenista. tutaj wymaga zamiłowania do hazardu, a klasztorne życie przejawia się w tym, że stłoczono nas razem na niewielkiej przestrzeni i musimy się wszyscy dostosować do stałej obec- ności naszych ciał — i dokuczliwych dziwactw współtowa- rzyszy — by nie zbzikować i nikomu w napadzie szału nie zrobić krzywdy. Choć jesteśmy tak oddaleni od Ziemi - 380 000 kilometrów - paradoksalnie, prawie nigdy nie do- znajemy samotności. A regenerującego odosobnienia po- trzebuje większość z nas. Vear, szukając samotności, wspina się nierówną, natu- ralną ścieżką na wschodni brzeg krateru. Von Braunville spoczywa w dole. Zbocze, dzięki Bogu, nie jest zbyt strome i Vear coraz niżej za sobą zostawia bazę, regulaminy i wza- jemne oskarżenia. Powietrza ma na cztery godziny. System chłodzący skafandra uchroni jego krew — chwała Bogu i NASA - od wrzenia i choć na czole, pod pachami i kolana- mi zbiera mu się pot, Vear cieszy się z... cóż, mógłby to chyba nazwać - jak w Star Treku - gwiezdną wędrówką. Gwiazdy świecą w przypadkowych formacjach. Intensyw- nych i licznych, nigdy takich nie widział w Kentucky. Cho- ciaż oficjalnie nie ma teraz służby, może również, jako sele- nolog, oglądać mijane skały — sproszkowane, zeszklone, krystaliczne — a później zakwalifikować swą wycieczkę jako „badania". Nyby potrzebował samotności, myśli Vear. Logan i nie- którzy chłopcy z NASA wierzą, że to nasza izolacja - błęd- ne poczucie kosmicznego wyobcowania — popchnęły go do samobójstwa. Do diabła, myśli ponuro Vear. Nyby zwario- wał, bo prawie zawsze ktoś stał mu nad głową i mówił, co ma zrobić, jak i na kiedy. Wymuszone związki, brak auten- tycznej bliskości, świadomość, że prawdziwa władza nad jego życiem należy do innych — to wszystko spowodowało, że Nyby skoczył z trampoliny w swoją śmierć. Może ktoś powinien z nim porozmawiać - mam na myśli, wysłuchać go - ale do biednego Rolanda każdy tylko przemawiał, roz- kazując, zmuszając, ograniczając. Vear czuje wyrzuty sumienia. Przystaje w miejscu, gdzie rozciąga się piękny widok zarówno na Von Braunville, jak i na wschodnią krawędź krateru, za którą - jeśli poleciał- byś dobre dwieście kilometrów - dotarłbyś do bliższego brzegu Morza Płodności. Szkoda, że nie jestem teraz tam, myśli major. Znalazłbym wreszcie odosobnienie, samotność i miejsce, w którym mógłbym rozpamiętywać swoją winę w stosunku do Nyby'ego, który rozstał się z nami i życiem - chyba można powiedzieć wyskoczył z niego - wychodząc na krótki spacer. Poczucie winy pojawia się, gdy Vear wspomina rozmo- wę, którą odbył z Nybym dwa tygodnie przed jego space- rem. Major zetknął się z nim pewnego dnia w stołówce i, zauważywszy jego depresję, starał się po ludzku pogadać i pomóc. - Czuję, że ludzie na mnie siedzą, proszę pana. „Proszę pana" było formą obowiązkową, a nie zwykłą grzecznością. Nyby - członek personelu naukowego - był równocześnie oficerem marynarki i selenonautą. Koman- dor Logan nalegał - zupełnie rozsądnie - by podobnie jak wszyscy inni miał podwójne obowiązki. - Co masz na myśli, mówiąc, że siedzą na tobie? Przy drzwiach stołówki musieli szeptać, by zachować prywatność rozmowy. - Dusi mnie to - rzekł chłopak. - Nie mogę oddychać. - Musisz się od tego uwolnić. Znam to uczucie. - Przecież nie mogę. Ledwie mam czas najedzenie i spa- nie. A kiedy nie śpię i nie pracuję, jestem zawsze na czyjeś skinienie i zawołanie. Wszystko, co robię, majorze, czynię z woli kogoś innego. - Jak długo przebywasz tu na górze? - Cztery miesiące. Prawie pięć. - Cóż, znaczy, że przed sobą masz jeszcze siedem. To dłu- go dla młodego człowieka, Rolandzie, ale przetrzymasz to. - Zakłada pan, że powrót do domu rozwiąże moje proble- my. Ale to po prostu dalszy ciąg tego samego, majorze. Pod pewnymi względami, jeśli porówna się, jak było dawniej, tam jest jeszcze gorzej. - Nie bardzo rozumiem. - Niech mi pan wybaczy, proszę pana, ale prawdopodob- nie mam szczęście, że pan nie rozumie. Mogę powiedzieć tylko tyle, że tu na górze istnieje naturalne, ekologiczne uzasadnienie tyranii. Proszę mi wybaczyć, miałem na my- śli autorytaryzm. -A tam, w domu?... - Bardzo przepraszam. Spóźniłem się już dwie minuty na moją zmianę. Nyby starał się wybiec na korytarz. -Do diabła ze zmianą. Będę odpowiedzialny za twoje spóźnienie. Usiądźmy i obgadajmy to. Nyby zawahał się. - Proszę pana, czy naprawdę chce pan tego? Tak napraw- dę? I co mu odpowiedziałeś, napomina się Vear. Nic. Zawa- hałeś się. I Nyby, bystry chłopak, wychwycił to. - Tak właśnie myślałem. Nie winie pana za to. Dziękuję za okazaną troskę, ale jakoś sobie poradzę, majorze. Przerwał rozmowę i zgłosił się na swoją zmianę. Chociaż w ciągu następnych dwu tygodni Vear kilkakrot- nie natykał się na Nyby'ego, żaden nie próbował wrócić do tamtej krótkiej wymiany zdań. A potem, oczywiście, czas na naprawienie błędu minął. Bezpowrotnie. Proszę Cię, drogi Boże, modli się Vear, wybacz mi. I ty, Rolandzie, gdziekolwiek jesteś, wybacz mi również. Nie są- dzę, byś wierzył w cokolwiek prócz swej pracy i tego, że potrafisz wykorzystać księżycową próżnię i niską grawita- cję do wytworzenia dziwnych unikatowych kryształów. Ale jeśli już popełniłeś śmiertelne grzechy zarówno niewiary, jak i odrzucenia daru życia, ty oraz Bóg musicie wybaczyć temu, który się zawahał i być może ułatwił ci podróż do... chyba jednak do piekła. Ta myśl, mimo skafandra i psp, sparzyła Veara do szpi- ku kości. Psp, Boże, psp, Rolandzie, modli się. Wybaczcie. Po pewnym czasie major czuje niepokojący spokój. Uważ- nie obserwuje gwiazdy. Kąpie się w zimnym, niebieskim świetle Ziemi. Patrzy w głąb Censorinusa na baterie sło- neczne umieszczone na północny zachód od Von Braunvil- le, niczym olbrzymi ogród luster na palach. Wyglądają jak wspólne dzieło Lewisa Carrolla i H.G. Wellsa i dostarczają energii do kopuł oraz fabryce O2, przetwarzającej plagio- klaz - CaAl2Si2O8 - w nadający się do użycia tlen. Jednak tu w górze Vear jest pogodnie samotny. - Chcę być sam - krzyczy, zagłuszając przestrzeń. Sam, by pokutować za swą winę i by połączyć się z Bo- giem. Żałuje, że nie podarował Nyby'emu trochę tej samot- ności, nieco tego odosobnienia. Być może uratowałby chło- paka, oczywiście, jeśli ten miał wiarę uwalniającą od po- czucia beznadziejności i sideł jałowego życia. Nie można bowiem posuwać się za daleko, gdy chce się pozostać samotnym i nieznanym. To samo dotyczy pragnie- nia odosobnienia. Co powiedział Thomas Merton na ten te- mat? Ujął to w jeszcze jedną trafną uwagę. „A być niezna- nym Bogu, to stanowczo zbyt wiele odosobnienia", przypo- mina sobie w końcu Vear. To jest dokładnie tak. Chcesz samotności, komfortu rozmyślań, ale nie pragniesz oddalić się od innych, by nie pozbawiać się bliskości Boga. To nie byłoby odosobnienie - to całkowita samotność i absolutne opuszczenie. I, na nieszczęście, właśnie tego doświadczył Nyby wśród zgiełku i wrzawy Von Braunville. A może je- szcze wcześniej? Wszystko zaczęło się w 1968 roku, myśli Vear. Ach tak, wygraliśmy wojnę w Wietnamie. Kolonizujemy również Księżyc szybciej, niż się spodziewano, skoro w perspekty- wie były cięcia budżetu dla NASA w latach 1969-1971. Wte- dy to ten pieprzony bałagan w Wietnamie zmusił nas do zaprzestania produkcji „Saturna 5". Mój brat omal nie stra- cił wtedy pracy w fabryce Michouda w Nowym Orleanie. Ale co zyskaliśmy? Czy tylko tyle, że wzrósł nasz prestiż międzynarodowy, a parę tysięcy ludzi znalazło stałe zatru- dnienie przy konstrukcji członów oraz systemów sterują- cych i naprowadzających do rakiet? Star Trek od 1968 roku zaczął się pogarszać, aby osią- gnąć kompletne dno w 1969 i od tego czasu stanowił dla ludzkości przedmiot wstydu. Z naszej Konstytucji zostały strzępy, pogwałcono wolność obywatelską, mamy prezyden- ta, który umundurował strażników Białego Domu w stroje dragonów z Rurytanii. Nieźle powodzi się chyba temu, kto pracuje dla rządu, zwłaszcza jeśli jest funkcjonariuszem jego służb specjalnych lub ustosunkowanym biznesmenem. Można też być wziętym pisarzem, który właśnie wydał pra- wicową książkę, lub aktorem występującym na specjalne zamówienia króla Ryszarda. W przeciwnym razie lepiej się płaszczyć i podlizywać albo zaszyć się gdzieś na wsi w krza- kach, modląc się, żeby Niepukacze nigdy cię nie znaleźli. Modły. Właśnie po to tu przyszedłem, myśli Vear, a nie, by wściekle rozpamiętywać Weltschmerz Nyby*ego i złościć się na siebie za to, że wstępując na akademię lotniczą i udając się na Księżyc, uniknąłem trudności, jakich do- świadczają inni. A przecież to właśnie w roku 1968 wszyst- ko się zmieniło i również wtedy umarł Thomas Merton - w grudniu, po wyborach. Przypadkowo poraził go prąd z wentylatora, gdy brał prysznic. W domku, pod Bangko- kiem. Objeżdżał Daleki Wschód. Dyskutował z dalajlamą i innymi buddystami na temat życia klasztornego i medy- tacji. Vear zawsze uważał, że śmierć Mertona — niezwykle świętego, poszukującego prawdy człowieka — to śmieszny żart, niegodny Boga. Tutaj jednak, w Von Braunville, za- czyna pojmować tę łaskę. Być może Duch Święty krążył w skrzydełkach tego popsutego wentylatora, gdy ciałem Mertona wstrząsały drgawki. A gdzie miłosierdzie? A gdzie dar łaski? Cóż, Merton walczył z oddaniem - o sprawiedliwość, o pokój, o większą chwałę Boga - i jego śmierć w boleśnie młodym wieku pięćdziesięciu trzech lat sprawiła, że nie musiał być świadkiem ani tego, jak Nixon preparuje Usta- wę o prawach obywatelskich, ani tego, jak Amerykanie ni- czym barany przyzwalają na rzeź. Vear wspomina, że w Dzienniku azjatyckim Mertona, rozprowadzanym po- śmiertnie wśród katolików w formie samizdatu, pisarz wy- raża satysfakcję, że w wyborach w 1968 roku stan Ken- tucky nie głosował na George'a Wallace'a, ale jest ogromnie rozczarowany, że Nixon pokonał Herberta Humphreya. „Nasz nowy prezydent jest przygnębiający" - oznajmił w swym dzienniku. „Czegóż można po nim oczekiwać?" Cieszę się, myśli Vear, że nie doświadczyłeś jego rządów — to by cię zabiło. Ale ty zasłużyłeś na slapstickową śmierć, która okazała się wybawieniem. To była łaska zapierająca dech - dosłownie! Ale również dawała swobodę oddechu. Vear potrząsa głową, nie jest to łatwe w hełmie, przypo- minającym pudło telewizora. Musisz przestać się martwić 0 te sprawy, Gordon, i masz połączyć się z Bogiem. Po to tu przyszedłeś. Major wspina się więc dalej po „ścieżce" na pokruszonym zboczu krateru. Natrafia na głaz wielkości lodówki i chwilę odpoczywa. Siedzi, recytuje z pamięci psalm, a potem Ojcze nasz. Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się... Mamrocze dalej, a na końcu: ...na wieki wieków. Amen. Nie nadeszło pełne uspokojenie, więc zaczyna modlić się za swoją rodzinę, swój stan, naród, za planetę i cały Ko- smos. Chociaż otacza go niezwykły krajobraz, zamyka oczy 1 wpada w rodzaj transu w „katedrze" Censorinusa. - Daj mi znak Twojej obecności - błaga major Gordon Vear. - Jakiś mały znak, że mnie słyszysz... Otwiera oczy, dostrzega nad sobą, na wschodniej krawę- dzi krateru jakiś ruch. Zaskakuje go to. Czuje przeszywa- jące dreszcze i żołądek podchodzący do gardła. Ruch na Księżycu to coś niespodziewanego - chyba że jest to skutek działalności ludzkiej w Von Braunville, przypadkowe ude- rzenie meteorytu lub jakaś rzadka, rezydualna aktywność wulkaniczna. Tu jednak nie wchodziły w grę ani meteoryty, ani aktyw- ność wulkaniczna. Vear spogląda na bok i widzi przez zabru- dzony wizjer hełmu, że jakaś ludzka postać, stojąca na szańcu utworzonym przez krawędź Censorinusa, wpatruje się w nie- go - a w zasadzie w całą bazę. Postać przypomina dziecko lub karzełka. Czarne dziecko lub czarnego karzełka. Stoi zaklino- wana w obramowanie z postrzępionych, spękanych skał księ- życowych, na szańcu, jak średniowieczny żołnierz w warow- nym zamku. Najbardziej przeraża w tej postaci - wzrost i rasa jedynie zaskakują - brak jakiejkolwiek ochrony przed księżycową próżnią. Nie zaopatrzyła się w odpowiedni ska- fander ani system psp. Jest po prostu ubrana - jeśli wzrok Veara nie mylił - w niebieskie dżinsy i białą dresową bluzę. ROZDZIAŁ 11 - Dlaczego miałaby tu przychodzić i kupować misie Breż- niewa? - spytał Cal Kemmingsa. - To nie ma sensu. - Wiem o tym. Zadawałem sobie to samo pytanie przez cały czas, gdy jechałem tu z miasta. Cal, człowiek dotrzymujący danego słowa, dotarł do skle- pu zoologicznego parę minut po szefie i przez ostatnie pół godziny czyścił pojemniki z kociętami i szczeniakami oraz wymieniał zapaćkane gazety z rattanowych klatek dla pta- ków. Pan K. był zdenerwowany. Wpadł w panikę, gdy do- strzegł w salonie sztuki Grace Rinehart i rozpoznał ją na- tychmiast jako wczorajszą klientkę w pelerynie, przeciw- słonecznych okularach i szpanerskim stroju do konnej jazdy. Coś wisiało w powietrzu... ale co? Fakt, że słynnej aktorce filmowej i działaczce na rzecz amercywilizowania przesiedleńców sprzedał parę nagich świnek morskich, wydawał się Calowi najmniejszym z pro- blemów. Przynajmniej dzisiaj. Wczoraj ta cała tajemnica bardzo go dręczyła, zwłaszcza gdy kobieta spytała, czy był kiedyś na bakier z prawem. Dzisiaj jednak nie zamartwiał się zbytnio wizytą żony ministra rolnictwa. Być może kon- trolowała misie Breżniewa, by porównać te wystawione w sklepach zoologicznych do tych hodowanych przez jej ważnego mężusia Hirama - czy wyglądają zdrowiej albo czy w jakimś szczególe różnią się od świnek Berthelota. Może chciała zasilić lokalną przedsiębiorczość odrobiną pie- niędzy wyższych sfer, dokonując zakupu — nawet bezsen- sownego. Cal nie chciał się nad tym zastanawiać. Musiał przecież rozważyć ważniejsze sprawy: wczoraj jego i Lię odwiedził zmarły niedawno człowiek, który nie pamiętał, że był lub jest kontrowersyjnym pisarzem amerykańskim. Pan K. wyczuł nie najlepszy nastrój Cala. - Jak się dziś czujesz? - zapytał. - Lepiej? - Tak proszę pana. Szok mi przeszedł. - Czy słyszałeś o ostatnim samobójstwie w Von Braun- — Owszem, proszę pana, przez radio, kiedy jechałem tu samochodem. - To smutne - rzekł Kemmings. - Bardzo przykre. - Tak, proszę pana. Śmierć prawie zawsze jest smutna. Nigdy nie powiedziano nic prawdziwszego, myślał Cal. Jeśli tylko nie cierpisz jak szalony albo jeśli twoja młodość nie minęła wieki temu, śmierć spada na ciebie jak grom z jasnego nieba. - W The Today Show facet z NASA oświadczył, że być może wyślą tam na górę zwierzaki, aby chłopcom z Księży- ca pomogły zwalczać depresję. Zwierzaki i rośliny. - Uhm - rzekł Cal, usuwając szmatką zwilżoną kwasem bornym paproch z oka szczeniaka airedale terriera. - Marzę, żeby dostać na to koncesję - przyznał staru- szek. - Ciekawe, czy zrobią przetarg. - Wątpię. Kumpel będzie popierał kumpla. Gdyby jed- nak zrobili, mógłby pan załatwić konkurencję, oferując pa- pugę długoogonową za tysiąc zielonych czy czarnego węża za milion. NASA na ogół można wykołować w taki sam spo- sób jak Pentagon. - Ostrożnie z podobnymi stwierdzeniami, Pickford. Ostrożnie. Pan K. przyłożył palec do warg, by podkreślić potrzebę ostrożności, ale uśmiechał się i Cal odpowiedział mu tym samym. Potem pan K. poszedł obsłużyć klienta, a Cal wy- mył śpiochy z oczu jeszcze jednego szczeniaka. - Posłuchaj, Cal, zgubiłam tę spinkę z rybą, którą mi dałeś - powiedziała poprzedniego wieczoru Lia po powrocie z domu opieki. - W kaplicy spadła z mojego krzesła na podłogę i chociaż szukałam jej na czworakach, nie mogłam znaleźć. - Nigdy nie dałem ci tej spinki. - Dałeś. Po prostu nie pamiętasz. Zamiast obrączki na naszym ślubie w Ogrodzie Bogów. - Lia, pobraliśmy się w domu Arvilla Rudda. - Kai, Philip K. Dick, ten mężczyzna, który przyszedł dziś rano do mnie, powiedział mi, bym nigdy nie zgubiła tej spinki. Nazwał ją, żartem, elementem spinającym rzeczy- wistość. - Kiedy wróciłaś z pracy, tkwiła w twoim blezerze. Nie sądzę, byś w ogóle zabrała ją do domu opieki. Możesz się nie przejmować. - Też wydaje mi się, że jej nie brałam. Ale kiedy zawio- złam Phoebe do kaplicy, spinka była w mojej kieszeni. Po- patrzyłam na nią i ujrzałam nas dwoje w dniu ślubu. A potem, niech to diabli, zgubiłam ją. Przez całą drogę do domu Wiking grasował na tylnym siedzeniu jak stwór z mitologii nordyckiej, a Lia martwiła się o spinkę z rybą. Cal nie przypominał sobie, żeby poda- rował jej tę spinkę. W mieszkaniu Lia przetrząsnęła swoje pudełka z biżuterią, sprawdzając jeszcze raz, i dość szybko wyszperała palcami spinkę - a sądziła przecież, że zgubiła ją w domu opieki. - Musiałaś jej nie zabrać ze sobą. - Ale miałam ją tam, przysięgam ci, Cal, naprawdę mia- łam. - Może przez cały czas miałaś dwie. -Aż do dzisiejszego ranka nie wiedziałam, że mam choć- by jedną. Cal odłożył fiolkę z kwasem bornym i przestał zwracać uwagę na wrzaskliwe szczekanie teriera, niezadowolone- go, że odchodzi. Cała ta zagadka ze spinką zirytowała go. Lia miała krótkie przywidzenie, ponieważ doznała urazu psychicznego, gdyż przyjęła zmartwychwstańca w poczet swych pacjentów. Ale przecież, jeśli można było uwierzyć w tamto zdarzenie, dlaczego nie zaakceptować, że spinka zgubiona w Warm Springs wynurzyła się godzinę później w szkatułce w Pine Mountain. Jednak prawa fizyczne, które postrzegamy, nie rozpadają się wszystkie naraz. Przynajmniej niektóre zasady muszą obowiązywać nadal, nadając światu doczesną realność. - Myślę, że Kai włożył ją tam dla mnie - rzekła Lia. - Prawdopodobnie chciał mi dać jeszcze jedną szansę. Twoja matka wącha tabakę, prawie odpowiedział Cal, chcąc odwrócić jej uwagę, ale tego ranka zaczynał podej- rzewać, że dziwaczna teoria Lii jest nie tylko trafna, ale stanowi jedyne możliwe wyjaśnienie. Kai-Ph.K. Dick chciał im dać do zrozumienia, że we wszelkich nie dających się przewidzieć zdarzeniach, jakich doświadczą, będzie po ich stronie. Mogli liczyć na jego po- moc i wsparcie w walce o sprawiedliwość w rzeczywistości, w której zło rozprzestrzeniało się już w zastraszającym tempie. To prawda, myślał sardonicznie Cal, Lia i ja jesteśmy agentami prawdy, sprawiedliwości i słuszności, a naszym tajnym sprzymierzeńcem jest pijący kawę i wąchający ta- bakę duch. Kiedy wpada, by nas odwiedzać, nie potrafi za- pobiec swemu zniknięciu w Nigdziegrodzie. Co powiedział wczoraj Dick, niedorzecznie narzucony kalekiemu ciału Emily Bonner? „Wie pan lepiej niż ja, dla- czego spotkaliśmy się". Ale ja nie wiem, naprawdę nie wiem. Ja, pomocnik na ranczu w górach Sangre de Cristo, obecnie zajmujący się zupełnie czymś innym. Dbam tu o domowe zwierzaki, a powinienem doglądać inwentarza — ryczących cieląt, narowistych źrebaków, byków obalających płoty. To właśnie, Phil, jest ta realność, za którą tęsknię... W południe, kiedy Kemmings pojechał do miasta na ham- burgera z chili do Charliego Josepha, Le Boi Loan przy- szedł do emporium zoologicznego. Cala to zdziwiło. Praco- wał w centrum handlowym już osiem tygodni, ale nigdy jeszcze nie spotkał Wietnamczyka poza pomieszczeniami Gangway Books. Lone Boy poważnie traktował swoje obo- wiązki i wydawało się, że nie lubi specjalnie oglądać wy- staw czy wnętrz innych sklepów, chyba że robił to w ra- mach amercywilizowania się. Cal kupił uprzednio kanapkę w ChicAFil i wrócił z nią do sklepu zoologicznego. Kiedy Lone Boy z wahaniem wszedł, Cal, usadowiony na zapleczu, na pustej klatce po szczeniaku, jadł właśnie obiad. Na froncie sklepu Wietnam- czyk oglądał ogromną zieloną papugę na grzędzie przy ka- sie, patrzył z ukosa na węże i jawnie podziwiał ruchliwe chomiki i gerbile. Jak dziecko w cudzym domu, określił to Cal. Wystarczy powiedzieć „bum!" i podskoczy na trzy metry w górę. Wo- bec tego Cal poruszył lodem w swym kubku, by Lone Boy zorientował się, że nie jest sam w sklepie. - Siemasz, Calwin - rzekł Lone Boy. - Co zajadasz? Cal podniósł swoją kanapkę i papierowy kubek. - Tylko obiad, Lone Boy. Czym mogę ci służyć? - Wczoraj byłeś zupełnie załamany śmiercią tego faceta, Dicka. Po prostu pomyślałem, że wpadnę zobaczyć, jak się czujesz. Kolejna niespodzianka. Cala ujęła nieśmiała troska Lone Boya. Nigdy by się tego po Wietnamczyku nie spodziewał. Zwykle przybierał postawę twardziela, którą Cal dość szyb- ko uznał - być może niesprawiedliwie - za dowód powierz- chowności charakteru i przyziemności życiowych celów. Dzisiaj jednak twardziel opuścił Gangway Books, by zapy- tać go o nastrój. -Wszystko w porządku, Lone Boy. Czuję się dobrze. Lone Boy rozejrzał się nerwowo po sklepie. - Zarejestrowałem twoje zamówienie dla Pouch House, Calvin. Spokojna głowa. Jak tylko przywiozą mi te książki, przyślę je tutaj. -Nie musisz tego robić. Mogę... -Hej, chcę to zrobić, kapujesz? Widzę, jak wiele to dla ciebie znaczy. -To był po prostu głupi sentymentalizm, Lone Boy. Książki tego faceta kojarzą mi się z Kolorado, ze starymi przyjaciółmi, z zupełnie innym światem. Wydawało się, że Lone Boy nagle stracił zainteresowa- nie tym tematem. Skrzywił nos z niesmakiem. - Jak możesz wcinać tutaj obiad, Calvin. Wiesz... smród. Cal zaśmiał się. - Uważasz, że jest przykry? Gdybyś pobył trochę tam, gdzie się karmi woły, kiedy upał przekracza trzydzieści stopni. -Udławiłbym się. Rozumiesz, muszę jadać w odpowie- dnich warunkach, żebym docenił to, co mi Tuyet przyrzą- dzi. Cóż mógł na to odpowiedzieć? Calowi przychodziły na myśl jedynie banały, więc trzymał język za zębami. To była dziwna wizyta. Lone Boy przekazał mu wyrazy współczu- cia, ale teraz zdawał się zagubiony, a Cal nie potrafił temu zaradzić. Mieli dotąd bardzo luźny kontakt, mimo że Loan pracował w księgarni, a Cal uwielbiał czytać. Jeśli Lone Boy nie zdecyduje się na kupno kiełbików, misia Breżnie- wa czy czegoś w tym rodzaju, prawdopodobnie będą skaza- ni na długą serię uśmiechów i ukłonów. Lone Boy odezwał się jednak. - Mieszkasz w Pine Mountain, prawda? Cal przytaknął. -Ajak można się dostać do twego domu. Cal udzielił Lone Boyowi bezpośrednich, jasnych wska- zówek. Dawał je każdemu, kto go pytał o miejsce zamie- szkania: „Jedziesz po szosie 27 z LaGrange, skręcasz na prawo przy pierwszych światłach do Pine Mountain i za- trzymujesz się przy bliźniaku z czerwonej cegły na rogu Chipley Street i King Avenue". - Dlaczego pytasz? Lone Boy zawahał się, zanim odpowiedział. -Kiedy pogoda się poprawi, powinniśmy się spotkać - wy, BonnerPickfordowie, i my, Loanowie - wspólnie upiec kilka hamburgerów, by się odprężyć i zaprzyjaźnić. To miłe, pomyślał Cal. Zaprosiłeś siebie do mego domu na obiad. Nawet nie mamy żadnego z tych wypuczonych grilli, które przesuwa się na koślawych, ogumionych kół- kach. Lone Boy zalał się nagle rumieńcem. - To było z mojej strony cholernie niegrzeczne, prawda? Wybacz mi, nie chciałem tobie i twojej pani narzucać towa- rzystwa całej mojej ukochanej rodziny. Chciałem tylko po- wiedzieć... - Nie przejmuj się, Lone Boy. Może moglibyśmy się spo- tkać któregoś weekendu w Parku Stanowym Roosevelta. Mają tam mnóstwo grillów. - Nie, nie. Powinienem najpierw zaprosić ciebie i żonę do nas. Zachowałem się okropnie. - Potrząsnął głową. - Tak właśnie myślę. Ale mało spałem zeszłej nocy. Czasami po pracy na tych dwóch posadach jestem skołowany. - Naprawdę, wszystko w porządku. Nadal zażenowany Lone Boy zakołysał się na obcasach. - Musicie do nas kiedyś wpaść. - Byłoby miło. Rzeczywiście, może byłoby całkiem przyjemnie. Cal wi- dział córeczki Lone Boya pewnego popołudnia w Gangway Books i nie wyobrażał sobie milszej i ładniejszej rodziny. Teraz ich rozmowa znowu utknęła w martwym punkcie. Lone Boy bezwiednie rozglądał się wokół, skrobiąc paznok- ciem w szybę akwarium. Wydawało się, że ma już dosyć, ale zupełnie nie ma pojęcia, jak taktownie wyjść ze sklepu. - Czy wiedziałeś, że Grace Rinehart grała kiedyś w wer- sji filmowej The Broken Bubble of Thisbe Holt? - Tak. Coś mętnie sobie przypominam. -Tylko niewielu ludzi to widziało. Rinehart zabiegała o wycofanie filmu z rozpowszechniania i wykupiła wszyst- kie kopie. - Chyba też o tym słyszałem. - Cóż, jestem jednym z niewielu ludzi, którzy to widzieli. Rinehart spartoliła swoją część. Była okropna. O co tu chodziło? I gdzie Lone Boy widział film, niedo- stępny od wczesnych lat sześćdziesiątych? Calowi wyda- wało się, że Lone Boy kłamie. Nie na temat podłej gry Ri- nehart w Thisbe Holt, ale że widział film. Dlaczego jednak miałby to robić? Czy Loan próbował zacieśnić więź między nimi dwoma, wykorzystując aluzję, że choć możni tego świata spacerują sobie po korytarzach West Georgia Com- mons, to kroczą na glinianych nogach? Czy w ogóle wie- dział, że aktorka odwiedziła wczoraj emporium zoologicz- ne? - Każdy ma swoje gorsze dni — stwierdził ostrożnie Cal. - Rinehart jest w tej szczęśliwej sytuacji, że może wyku- pić swoje ciasto z zakalcem upieczone w tych gorszych dniach. - Chyba tak. - Do zobaczenia - wypalił Lone Boy. - Przyjdź do Gang- wayu, kiedy będziesz mógł, i złóż następne dziwaczne za- mówienie. - Na przykład na kasetę wideo z Thisbe Holtl - A nie chciałbyś? Lone Boy wycofał się ze sklepu i wyszedł na główny dep- tak centrum handlowego. Później tego samego popołudnia Cal przechodził obok klatki, w której mieszkał Mój Najdroższy Ściskacz. Nagle powietrze jakby poczerwieniało, a mięśnie rąk i nóg Cala zdawały się tracić elastyczność. Poczuł się równie ociężały jak wąż po przełknięciu dziewięciu białych szczurów. Za- trzymał się, opierając o akwarium, i wtedy zauważył, że dziwna czerwień sklepu przelewa się osmotycznie na ze- wnętrzne korytarze. Wszyscy klienci w West Georgia Com- mons, również ci ze sklepu zoologicznego, przestali się po- ruszać. Zatrzymani jak we śnie, w skamieniałych pozach, tam gdzie ogarnęła ich migotliwa czerwień. Sam Cal ledwo mógł się poruszać i kiedy oglądał tę dzi- waczną scenę, centrum handlowe przypominało mu antycz- ną ruinę napełnioną wiśniową galaretką. Każda osoba w tym tableau była kawałkiem zastygłym w barwnej żela- tynie. - Mój Boże - rzekł Cal. Słyszał te słowa, ale wszędzie dookoła - prawie wszędzie - panowała cisza. Jedynym hałasem było walenie w szybę; kiedy spojrzał, zobaczył, że Mój Najdroższy Ściskacz uniósł naprzód zwoje swego ciała i poruszał się spiralnie ku po- krytemu osłoną wieku klatki. Jeśli boa będzie się wznosił, rozniesie klatkę i wypełznie do sklepu. - Zostań na miejscu, Sciskaczu. Nic tu po tobie. Prawdo- podobnie nie będzie ci smakowała wiśniowa galaretka. - To ja. - Boa zatrzymał się. - Czyżbyś już zapomniał? - Pan Dick? Głowa boa, paciorkowate oczy i migoczący język hipno- tyzowały Cala, unieruchamiały go, tak jak czerwień wszyst- kich pozostałych. Choć tak naprawdę mógłby się poruszać. To tylko zdumienie wprawiało go w osłupienie. - Chyba tak. Nie wiem, jak się nazywam, ale to ja roz- mawiałem wczoraj rano z twoją żoną, a później wieczorem z tobą, a teraz wróciłem jedynie na kilka minut. Cal z wysiłkiem wskazał na drżącą wokół nich, grotesko- wą, ciemnoczerwoną galaretę. - Jak pan to zrobił? - Nie zrobiłem tego, Pickford. Wykorzystuję chwilowo to zjawisko, ale jego prawdziwym twórcą jest demiurg, które- go jestem wysłannikiem. Zrozumiałem to teraz. - Demiurg? - Podrzędne bóstwo odpowiedzialne za tę realność. Może robić tutaj wszystko, co chce. Jesteśmy tylko jego kukieł- kami, choćbyśmy uważali się za w pełni niezależnych. - Nigdy nie byliśmy niezależni - przyznał Cal. - Taa, słusznie. Wczoraj rano wróciłem ze śmierci w cie- le zmartwychwstańca, wieczorem zaś jako plazma drgają- ca wokół materialnej formy twojej teściowej. Ale dzisiaj, niestety, jedynie jako ten cholerny herpetologiczny brzu- chomówca. Tak musiał się czuć Szatan w Rajskim Ogro- dzie. W każdym razie, Cal, to jest odwrócony postęp, dewo- lucja, i nie mam ani krzty pewności, czy jeszcze powrócę. A z całą pewnością nie wiem, w jakim kształcie spotkasz mnie następnym razem. Ten głos, który mnie wykorzystu- je - który sprawia, że mówię przez tego węża - stale drży. Usiłuje pokierować biegiem wydarzeń, ale czyni to, podob- nie jak i ty, bardzo nieporadnie. - Aj! Strasznie mąci mi pan we łbie. - Posłuchaj, Pickford, najważniejsze, byś pamiętał, że ist- nieją alternatywne rzeczywistości i że niektóre z nich są lepsze niż ta, w której żyjesz. Istnieją też zupełnie zbliżone do naszej oraz te przerażająco gorsze. Kiedy nie mam ciała, mogę przepływać między nimi, szukając najlepszego z ist- niejących światów, by go narzucić pozostałym. Możesz to określić stereograficzną nakładką, jeśli chcesz nadać temu nazwę. - Nie chcę niczego nazywać, panie Dick. Pragnę jedynie uwolnić się od tego dziwactwa, które ogarnęło Lię i mnie. - Przepływam jak motylek, żądlę jak... cóż, w tym stanie nie mam żadnego żądła. Śmierć też go nie ma. Będę potrze- bował pomocy, jeśli mam sprawić, by zmienił porządek rze- czy. Mogę latać z jednej rzeczywistości do drugiej, patrzeć, próbować, ale nie mam zdolności wykonania stereograficz- nej nakładki. Widzisz, demiurg nie chce obdarzać mnie zbyt- nią mocą, obawiając się, że zdominuję prawdziwego stwór- cę. Zatem prawdopodobnie wypadnę na pewien czas z pola widzenia - to nie moja sprawka, Pickford, lecz demiurga. Przyznaję, pozwolił mi zmartwychwstać, ale to bardzo za- wistny gość, a wynikiem jego zawiści jest moja dewolucja w trzech pięknych etapach: człowiek, mgła, gadający boa. Jestem pod wpływem entropii, a mój los zależy od ciebie i twojej ładnej żony. Jedynie powstrzymanie entropii uchro- ni nas od pożarcia na dobre. Wy dwoje musicie zorganizo- wać zbawcze przesunięcie. Czy właśnie w ten sposób wąż z Rajskiego Ogrodu mówił do Ewy? Z pewnością nie. Jeśli jednak Dick kusił Cala, a chyba właśnie to czynił, nie można było dokładniej okre- ślić, cóż to za rodzaj kuszenia. - Mówi pan ogólnikami - rzekł Cal. - Chce pan, byśmy z Lią, hm, „zorganizowali zbawcze przesunięcie". Na mi- łość boską, jak? - Podejmując ryzyko - rzekł wąż, tłukąc w szkło. - Nie pozwalając sobie na zbytnie wygodnictwo. - Wygodnictwo? -Posłuchaj, wkrótce zaczną się sypać różne propozycje. Pierwszą twoją reakcją będzie prawdopodobnie niesmak. Niechęć do zrobienia pierwszego kroku. Znacznie łatwiej jest odbębniać rutynę: wstawać z łóżka o tej samej porze, jeść tę samą owsiankę i człapać do pracy, dokładnie tak, jak to robiłeś przez ostatnie dziesięć lat. - Pracuję tu dopiero od Bożego Narodzenia. - Wygodnictwo staje się nawykiem; to wszystko, co chcę powiedzieć. I jest ono arcywrogiem wszelkiej ewolucji, ożywczych przemian. Szukaj sposobności, by się mu prze- ciwstawić, choćby zaczęły się ujawniać w najbardziej nie- prawdopodobnych sytuacjach. - Dobrze, będę tak czynił. - Dowiedź tego. Cala przestraszyło to stanowcze żądanie. - Jak mam to zrobić? - Wypuszczając mnie z tej klatki. Cal zawahał się. Oczywiście z węża wydobywał się głos, ale w istocie - choć to tylko rzekoma prawda - bezcielesny duch Philipa K Dicka używał boa jako megafonu, chcąc nadać swym słowom niezaprzeczalny głęboki dramatyzm. Dlaczego, w takim razie, Dick miałby go prosić o wypu- szczenie Ściskacza z klatki? To przecież nie Dick skorzysta na takim uwolnieniu, a dla boa nagle uzyskana wolność może raczej okazać się ciężką próbą niż cennym darem. -Nuże, Pickford. Zaryzykuj! Zrób to. Cal walczył więc z drażniącą czerwienią, by otworzyć sko- bel i unieść przykrywkę klatki. Natychmiast opuściły go wszystkie siły. Stał jak posąg, jedną ręką trzymając klat- kę, a Ściskacz posunął po szkle, przez szczelinę, prosto na ciało Cala. Potem boa pełzał mu po ramionach, dokoła ple- ców i pod pachę. Cal miał świadomość, że język węża strze- la i gad z łatwością mógłby go zmiażdżyć. - Bardzo dobrze - usłyszał głos Ph.K. Dicka. - Zdałeś na piątkę. Na te słowa boa dusiciel odwinął się z ciała Cala równie bez wysiłku, jak się poprzednio okręcił, przepełznął z po- wrotem do swego szklanego więzienia i opadł miękko na żwirowe dno. Cal zamknął wieczko i zdał sobie sprawę, że paraliżująca czerwień cudownie rozdzieliła się na wszyst- kie odcienie widzialnego widma. Purpurowe interludium, jak zaczął je nazywać w my- ślach Cal, nagle ustało. Ludzie w centrum znów się poruszali, a pan K. podszedł do Cala i oznajmił mu, aby porzucił obawy, iż boa ucieknie. Ściskacz był całkowicie szczęśliwy w swojej klatce, a Cal może przestać majstrować przy jej zamku i wracać do pra- cy. - Tak, proszę pana - powiedział oszołomiony Cal. - Już idę. ROZDZIAŁ 12 -Hej! - krzyknął Vear, chociaż karłowata postać nie mogła go prawdopodobnie usłyszeć. - Do diabła, co tutaj robisz? Cofnął się i zbliżył niebezpiecznie do brzegu naturalnej platformy, by lepiej widzieć stojącą powyżej, pozbawioną skafandra osobę. Karzełek - czarny mężczyzna o pałąko- watych nogach, beczułkowatej klatce piersiowej i twarzy, która przypominała Vearowi Klingona — kosmitę ze Star Treka - jak w zwolnionym filmie skoczył na bok, znikając za skałami. Według wszelkich praw na Księżycu mężczy- zna powinien być już martwy, stać się ofiarą próżni lub upału, przy którym wrze krew. Vear wiedział to doskonale i musiał podać w wątpliwość to, co właśnie zobaczył. Być może wcale nie widział karła. Być może ta samotna wy- cieczka i zmęczenie, jakie opanowuje człowieka w warun- kach księżycowej grawitacji, spowodowały u niego halucy- nacje i sprawiły, że zobaczył coś, czego nie ma. Ale przecież prosiłeś Boga o znak, napomniał się Vear. A co, jeśli ten krzywonogi czarny homunkulus jest właśnie Bożą odpowiedzią? Oczywiście, żadna istota ludzka nie może tutaj mieszkać, ale jeśli to właśnie cuda są dowodem na istnienie Boga - Jego gotowości do interwencji w ludz- kie sprawy - cóż, właśnie byłeś świadkiem jednego z aktów cudowności. Major zastanawiał się przez chwilę, czy nie wejść po zbo- czu i nie sprawdzić tego, co zobaczył, ale jakieś trzydzieści metrów powyżej drogę blokowały złomy skalne. Ponadto do krawędzi krateru, którego fragment łuku dziwacznie się tu zapadał, było znacznie dalej, niż się wydawało. Vear nie miał ani kondycji, ani tlenu na wyprawę ku wysokiej plat- formie, gdzie pojawił się karzeł, i nie starczyłoby mu zapa- su na drogę powrotną. A jeśli to było złudzenie, co uzyskał- by dzięki takiej wędrówce? No, a jeśli karzeł jest Bożym znakiem, którym go jedynie podrażniono, a potem kpiąco wycofano, cóż by zyskał? Chyba tylko własną zgubę. Vear, dysząc ciężko, rzekł sobie, że lepiej usiąść. Daj spo- cząć swym znużonym kościom, bracie. Sprawdź, czy uda ci się pozbyć zawrotów głowy. Beztrosko wykonał parę kan- gurzych skoków do głazu, na którym siedział przed poja- wieniem się homunkulusa. Potem ostrożnie opadł na gład- ką górną powierzchnię skały, usiadł, łapiąc oddech i pogrą- żył się w posępnych myślach. Bądź ostrożny, prosząc o coś w modlitwie, ostrzegał go zawsze tatuś. Możesz niespodzie- wanie zostać wysłuchanym. Nie myśl, nie denerwuj się, nie módl, mówi do siebie Vear. Po prostu odpoczywaj. Uwolnij umysł i zrelaksuj się. Potrzebujesz odpoczynku, zanim ruszysz z powrotem do Von Braunville. Skorzystaj z samotności, nim wrócisz do tych uciążliwych warunków, gdzie pięćdziesięciu ludzi - powiedzmy czterdziestu ośmiu - siedzi sobie na karku. Wszyscy mają dość twoich nieładnych przyzwyczajeń i odruchów, tak samo jak ty nie możesz znieść ich nawy- ków i zachowania. Vear zamyka oczy i przestaje rozmy- ślać. Zanurza się w siebie, szukając odnowy duchowej, po- krewnej modłom, choć od nich różnej. Umysł ma wolny od myśli i schodzi wciąż w głąb. Wrócił do swojej jednostki mieszkalnej, zrzucił skafan- der w komorze obok śluzy. Teraz sunie przy ścianie koryta- rza do kabiny, którą dzieli z Peterem Dahląuistem, eksper- tem komputerowym, którego głównym zadaniem jest usu- wanie na bieżąco wszelkich problemów technicznych. Dahląuist to jedno z utrapień Veara. Majster-klepka. Za- mienił ich pokój częściowo w warsztat, w którym wykonuje pozasłużbowe prace, oraz w magazyn części zamiennych, wihajstrów i gadżetów. Zgromadził to wszystko, żebrząc u oficerów zaopatrzenia i pilotów promów, którzy mieli cier- pliwość go wysłuchać. I rzeczywiście, kiedy Vear zbliża się do pokoju i podnosi wzrok, widzi machinę w stylu Leonarda da Vinci - ptaka z balsy, plastiku, drutu, gumowych taśm i, co dziwne, z barwnych piór. Łopocząc ociężale skrzydłami, przeciska się wąskim korytarzem. Vear musi unieść rękę, aby ptak nie uderzył go w twarz, gdy piruetem zmierza powoli ku podłodze, pokrzykując. - Przepraszam - mówi Dahląuist, wynurzając się spoza krzywizny korytarza. - Jak ci się podoba moja spapugowa- na papuga? - Lepsza niż twoje podrabiane podroby. Ale tamto przy- najmniej nie groziło wydłubaniem oczu. - Masz gościa. - Gościa? - W naszym pokoju. Sprawdź, czy twoja linia wzroku jest dostatecznie prosta, czy masz zaprasowane kanty i wypo- lerowane guziki. W sensie przenośnym, oczywiście. - Kto to taki? Logan? Dahląuist podnosi mechanicznego ptaka. Jest starszy od Veara, ale blond czupryna nadaje mu chłopięcy wygląd. - Z łatwością mógłbym zrobić coś takiego dla każdego w Von Braunville - mówi. - Jakieś szychy z NASA chcą nam tu przysłać zwierzaki, ale to nadawałoby się równie dobrze, nie sądzisz? - Dolly... - Byłoby mniej kosztowne niż wystrzelenie nam tutaj z przylądka gromady cocker-spanieli. Nie trzeba troszczyć się o ich zdrowie. - Kto, do diabła, chce się ze mną zobaczyć, Dolly? Dahląuist głaszcze jedno ze skrzydeł swej spapugowanej papugi, ogląda balsowy brzuch, by sprawdzić, czy od ude- rzenia nie trzasnęła gumowa taśma. - Mam ci nie mówić. Jednak przed wejściem radzę ci za- pukać. Mija Veara i klepie go po ramieniu. Oszołomiony Vear patrzy Dahląuistowi w ślad. Chce, a jednocześnie nie chce opowiedzieć mu o dziwnej zjawie, którą zobaczył na krawędzi Censorinusa. Nie opowiadaj, ostrzega się. Powiedzą, że jesteś szalony, i poślą cię do domu. Znakomicie. Powrót do domu - to mogłoby być ideal- ne. Jeśli tym razem nie zastosują paragrafu 22. Powiedzą, że musisz być wariatem, skoro chcesz pozostać na Księży- cu, zatem jeśli nie chcesz, musisz być zdrowy na umyśle, więc my nie możemy wysłać cię do domu, jeśli nie jesteś świrem... Vear, strapiony, idzie korytarzem do pokoju - pokoju jak wycinek tortu - który dzieli z Dahląuistem. Waha się, pod- nosi rękę i puka. - Kto tam? Mój Boże, myśli Vear. Co za ryk. Ale podaje nazwisko i stopień. -A to właśnie jest mój pokój - dodaje. - Wejdź. Ale śpiesz się i zahermetyzuj za sobą drzwi. Major, zaszokowany, podporządkowuje się temu wyda- nemu głębokim basem rozkazowi. Wewnątrz widzi dwóch mężczyzn w trzyczęściowych garniturach. Jeden z nich - starszy - siedzi na brzegu rozgrzebanej koi Dahląuista, a drugi - właściciel głębokiego głosu - stoi obok swego pra- codawcy i trzyma jedną dłoń pod pachą drugiej ręki. Major zauważa również, że ten goryl - wyjątkowo czysty i miło pachnący przedstawiciel władz naczelnych - ma na sobie szary cywilny garnitur, a do tego zawadiacki zielony beret. To nakrycie głowy identyfikuje go, co paradoksalne, zarów- no jako weterana wojny wietnamskiej, jak i członka tajnej służby. Osobnik siedzący na koi ze skrzyżowanymi nogami to sam prezydent Stanów Zjednoczonych. - Panie prezydencie - mówi Vear. Choć jest zaskoczony, staje na baczność i salutuje. - Dobrze, dobrze, majorze. Cieszę się, że panuje tu dys- cyplina, tysiące kilometrów od świata, który nas wszyst- kich wyżywił, ale teraz jest nas tu tylko trzech i odstąpmy od protokołu. - Obdarza Veara słodkim, nieszczerym uśmiechem. — Nawiasem mówiąc, dlatego właśnie usia- dłem. Vear opuszcza rękę i wybałusza oczy. Co takiego zrobi- łem, zastanawia się, że prezydent Stanów Zjednoczonych zadał sobie trud przyjazdu z Waszyngtonu, w dystrykcie Columbia, do Von Braunville w Censorinusie na Księżycu, by spotkać się ze mną w mojej zagraconej kwaterze? Czy mają mnie postawić za chwilę przed sądem wojennym? Prezydent macha ręką rozkazująco i spazmatycznie. - Możesz nas zostawić samych, Ingham - mówi Nixon do swego ochroniarza w berecie. - Nic mi nie grozi ze strony tego oficera lotnictwa, a nasza rozmowa przebiegnie spo- kojnięj, jeśli major nie będzie się czuł zagrożony przez oso- bę większą i silniejszą od siebie. - Tak jest - zgadza się niechętnie Ingham i wychodzi. - Wspaniały chłop - mówi prezydent, wskazując gestem na zamykające się drzwi. - Dwukrotnie odznaczony Meda- lem Honoru: jeden raz za bohaterstwo pod Quang Tri, a drugi raz za pobicie tego tchórza Hinckleya, kiedy ten łachudra próbował mnie sprzątnąć przed „Hiltonem" w Wa- szyngtonie. Ingham mógł wypatroszyć tego szajbusa, ale litość, której nauczył się w Wietnamie, współczucie dla cier- pień innych - cóż, ja najlepiej wiem, że właśnie te niezwy- kłe cnoty powstrzymały jego rękę w decydującej chwili. - Hinckley stanął właśnie ostatnio przed sądem, praw- da, panie prezydencie? - Mówiąc między nami, majorze, łajdak prawie siedzi już na krześle. Vear wciąż stoi; nie wie, jak zachowywać się podczas tej dyskusji. Nixon gestem wskazuje mu krzesło — złowieszczy mebel — przy biurku, a zarazem warsztacie Dolly'ego. Kłę- bią się tam przewody, baterie, potencjometry, a nawet sto- pione kredki świecowe. - Niech pan się nie przejmuje, majorze. To nic wielkiego, że wstąpił do pana facet tak słynny i potężny jak cztero- krotny prezydent Stanów Zjednoczonych. Nawet w moim biurze panuje czasami bałagan, zwykle przed wizytą sprzą- taczek. Każdy człowiek potrzebuje miejsca, gdzie mógłby się odprężyć - na przykład San Clemente, Key Biscayne. Ale co ty robisz w Von Braunville?, myśli Vear, sięgając po krzesło. Dlaczego tutaj jesteś? Blade ciało majora, jego oddech, puls, świadczą, że jest przerażony. - Z pewnością odczuje pan taką samą satysfakcję jak ja, gdy się pan dowie o szaleństwie mojej niedoszłej zabój- czyni, Flossy Jodelle - ta bezczelna laska z Proszę tędy, panie Dailey. Cóż, nasz minister prasy, radia i telewizji, pan Reagan, długoletni gospodarz CBS Evening News, ostatnio mnie zapewnił, że kontrakt panny Jodelle nie zostanie przedłużony na następny sezon. Nie będzie już mogła szerzyć zła w umysłach innych młodych mężczyzn z nadwagą, którzy dzięki temu pewnego dnia odnajdą wła- ściwą drogę. Ron po prostu uczynił to, czego wymagała sytuacja. Był- by ze mnie kiepski Amerykanin, gdybym nie doceniał - ale robię to -jego wysiłków, w celu utrzymania wśród naszych mężczyzn właściwej postawy moralnej i seksualnej. Jest oczywiście możliwe, że ten łachudra był już bezpowrotnie stracony, ale musimy zrobić wszystko, by ocalić tych, którzy jeszcze nie zdradzili zarówno swej męskości, jak i naszego kraju. Wyrzucenie panny Jodelle z tego całkiem znośnego serialu telewizyjnego jest ważnym krokiem w tym kie- runku. - Tak, panie prezydencie - mówi Vear, oszołomiony tym zalewem informacji i retoryki. Niemal chciałby, żeby Ing- ham, ten agent w berecie, powrócił i wchłonął przynajmniej część bajdurzeń prezydenta. Obaj mężczyźni siedzą w pokoju o kształcie kawałka tor- tu, w pieczarze sypialnej majora Veara. Nie mają ze sobą prawie nic wspólnego, prócz obywatelstwa i języka, więc wyczuwa się między nimi dystans znacznie większy niż owe dwa metry, które ich obecnie rozdzielają. Może jesteśmy oddaleni o trzysta osiemdziesiąt tysięcy kilometrów, myśli Vear. W sensie metaforycznym siedzę wciąż na skale księ- życowej, prezydent natomiast opala się w Key Biscayne. - Prawdopodobnie zastanawia się pan, dlaczego przebyłem tyle kilometrów bez zapowiedzi, by z panem porozmawiać. - Rozważam raczej, kiedy pan przybył, panie prezyden- cie, i dlaczego właśnie mnie zaszczycał rozmową. - To dobrze, że zastanawia się pan nad tym, majorze. Na naszej wspaniałej planecie odwiedziłem wszystkie wielkie narody i sporo narodów pomniejszych, ale to jest moja pierwsza misja - a w istocie w ogóle pierwsza podróż jakie- gokolwiek światowego przywódcy - na ponurą, ale przyno- szącą zyski powierzchnię Księżyca, i myślę, że ten bohater- ski wyczyn - choć zorganizowałem to tak, że nie nadano mu rozgłosu - jest z pewnością najwspanialszym dokona- niem jednego z czołowych światowych przywódców od za- rania epoki kosmicznej. Mój przyjaciel Billy Graham, nasz nowy minister niena- zwanej boskości, zbeształ mnie kiedyś, że przeholowałem, opisując triumf „Apolla 11", ale nawet on - gdyby tu teraz z nami siedział - z pewnością określiłby tę wizytę na Księ- życu „nadzwyczajną". Przecież w styczniu skończyłem sześćdziesiąt dziewięć lat, jestem dwa lata młodszy od Re- agana, a taka wyprawa wymaga wiele odwagi od mężczy- zny w moim wieku. Ale nie mam zamiaru wykorzystywać tego i pysznić się. Z tej właśnie przyczyny - bardzo uzasad- nionej, jak sądzę — będziemy gawędzić w ścisłej tajemnicy. Dlatego również proszę, aby pan, majorze, zachował w sekrecie nasze spotkanie. - Oczywiście. - Vear patrzy na swe dłonie, a nie w twarz prezydenta. - Panie prezydencie, znam rozkład odlotów z Canaveral oraz częstotliwość lotów t-statków z Portu Ken- nedy'ego na orbitę Księżyca i wnioskuję, że musiał pan przybyć tym samym statkiem transferowym, który zabrał ciało Nyby"ego. Jeśli to prawda, przebywał pan tutaj już kilka dni, w ukryciu lub incognito. - Zupełnie słusznie. Oczywiście, na t-statku wiedzieli, kim jestem, ale zanim przesiadłem się na prom, mój ochro- niarz i ja ucharakteryzowaliśmy się za pomocą lateksu, który dostarczyła nam żona jednego z członków gabinetu. Zna pan ją jako Grace Rinehart, ale bez wątpienia jest ona wierną towarzyszką życia ministra Berthelota. - A zatem, czy po przybyciu spotkał się pan już z komen- dantem Loganem. - Nie. Przez parę dni źle się czułem i musiałem się przy- zwyczaić, jak zresztą każda nieco starsza osoba, do tych cholernych zawrotów głowy, których doświadczają nawet młodsi podróżnicy na Księżyc. Ale gdy coś się bierze, trzeba coś dawać i vice versa - to credo, zgodnie z którym staram się żyć. Widzi pan, w czasie mojej rekonwalescencji Ingham mógł wywiesić moje spodnie i uprasować tę śliczną koszulę żelazkiem Ganta. W przeciwnym wypadku, myśli Vear, siedziałbyś tu w kalesonach. - Jednakże niech mi pan pozwoli to wyczerpująco wyją- śnić, nie przyjechałem tutaj jedynie na pogawędkę. W moim szaleństwie jest metoda taka sama jak wtedy, gdy kazałem naszym dzielnym chłopcom z B52 przywalić w groble w Północnym Wietnamie i zalać połowę kraju. Niech pan mi wierzy, nie bylibyśmy dzisiaj na Księżycu, gdybym wte- dy - w moim natchnionym „szaleństwie" - nie nakazał tych bombardowań. - Panie prezydencie... - Trzymałem się w cieniu, gdyż byłem chory, ale również dlatego, że nie chciałem, by Rosjanie tutaj, w Von Braun- ville - według raportów wywiadu, mamy ich tu czterech - zorientowali się, jaki jest cel mojej wizyty. Chory czy nie, nie mogę igrać - można to nazywać rosyjską ruletką - z naszym bezpieczeństwem narodowym. - Panie prezydencie, może pan pójść do ich sypialni i po prostu policzyć tych Rosjan. Nazywają się Gubarićw, Nie- mów, Szykin i Romanienko. -Jasne. Nawet przez chwilę nie myślałem, że noszą na- zwiska: Smith, Jones, Davis i Anderson. Streszczaj się, błagał w duszy Vear. Dlaczego muszę zno- sić to bezlitosne prezydenckie ględzenie? - Wie pan, majorze Vear, że choć przed gmachem ONZ powiewa ponad sto pięćdziesiąt sztandarów, najwyżej wznosi się sztandar podwójnej moralności. Możemy w pew- nych dziedzinach współpracować z Rosjanami, ale zarówno oni, jak i ich marionetki wciąż głosują przeciw nam w Zgro- madzeniu Ogólnym ONZ oraz napuszczają na nas drugo- rzędnych despotów, określających się jako „niezaangażo- wani", a także niektórych naszych dwulicowych sojuszni- ków. A ja nie mam zamiaru, żeby potem jacyś oszczerczy, rewizjonistyczni historycy utrzymywali, że trząsłem port- kami przed komunistami. - Nie, panie prezydencie. Jestem pewien, że tak nie bę- dzie. - Miło to słyszeć. Oto, z czym przyjechałem: NASA wyśle wkrótce wyprawę na Marsa, by zindustrializować kosmos. Lądowania planuje się nie na samej Czerwonej Planecie, ale na obu jej księżycach, Demonie i Fabianie. - Deimosie i Fobosie, panie prezydencie. Gdyby to były Quemoy i Matsu*, myśli Vear, może by zapamiętał. - Jak zwał, tak zwał. Mamy zamiar rozwalić te dwa czar- ne niewiniątka i dostać ich węgiel. To daleka, ale ogromnie korzystna podróż; i to z pewnością będzie świadczyć o moim zaangażowaniu w szukanie rezerw paliwa, bo wydatek energetyczny okaże się mniejszy niż przy lotach Ziemia- -Księżyc / Księżyc-Ziemia! Przynajmniej jeśli nie brać pod uwagę tlenu do oddychania, który zabieramy na promy, a następnie przepompowujemy do t-statków na podróż do Portu Kennedy'ego. - Nie mam nic przeciwko temu, panie prezydencie. Nixon po raz pierwszy wstaje. Zaciska pięści. - Powiem bez osłonek, majorze: chcę wyrolować z tego Rosjan. Nie mam zamiaru powtarzać całej zabawy z na- szym projektem próbnym „Apollo-Sojuz" czy z wystrzeli- waniem ciężkich wehikułów „Orzeł-Niedźwiedź". Tak więc Ruscy przekonają się - „poczują nacisk", jak można to sprytnie ująć - że przez swoje złe zachowanie na arenie międzynarodowej mają teraz kłopoty z Rysiem. Nie dosta- ną kolesie węgla z księżyców Marsa. I zamierzam wyko- psać z Von Bramwille towarzyszy Smitha, Jonesa, Davisa i Andersona. - Panie prezydencie, to uczeni... - Nie wątpię, że wybitni. Ale to również komuniści, kar- mieni propagandą, a jeśli łyżka dziegciu może zepsuć becz- kę miodu - a przecież może (Ezra Taft Benson zwykł to powtarzać podczas urzędowania Ike'a) - to ci czterej faceci mogą stanowić zagrożenie dla młodej i zdrowej populacji tego wspaniałego ośrodka na Księżycu. Dlatego właśnie nie chciałem, by wiedzieli, że tu jestem - nie zawiadamiasz pluskiew, gdy zamawiasz dezynsekcję - bo zamierzam za- pakować ich wszystkich do następnego t-statku do, hm, Ve- nalgradu. - Nie sądzę, by zostało to dobrze przyjęte... * Quemoy i Matsu - wyspy pod zarządem Chińskiej Republiki Ludo- wej. Kiedy w 1960 roku ChRL ostrzelała je, Stany Zjednoczone oświadczy- ry, że będą ich bronić. - Gdybym bardziej dbał o pozytywną ocenę mojej osoby niż o reputację trzeźwego wykidajły, nigdy nie zostałbym wybrany czterokrotnie na urząd prezydenta USA. Nie otwieraj znów gęby, ostrzega się Vear. Ten facet zje cię żywcem i wypluje jak pestkę mekintosza gdzieś na po- łudnie od Morza Płodności. - Majorze, czy mogę mówić do ciebie Gordon? Proszę, roz- mawiaj ze mną bez skrępowania. Doskonale. Cóż, Gordo- nie, wtargnąłem w ten sposób do twego pokoju, bo chciał- bym, abyś wykazał inicjatywę i patriotyzm, stając na czele naszej historycznej Misji Marsjańskiej po Kopaliny Księży- cowe, którą we wszystkich naszych ściśle tajnych memo- randach osobiście ochrzciłem planem MMKK. Żołądek Veara drga nerwowo. Czekał na to ukłucie, na ten haczyk, który prezydent zarzucił z gładkim, lecz bole- snym szarpnięciem. Vear czuje, że nie wytrzyma i zaraz, wymachując rękami, ruszy do obrony, spazmatycznie bia- doląc. - Panie prezydencie, to już moja druga kolejka w Censo- nnusie. Lot na Marsa, tam i z powrotem, będzie musiał zająć - ile? - przynajmniej dwa lata, zwłaszcza jeśli NASA ma zamiar wykorzystać trajektorię o minimalnej energii. Nie jestem pewien, czy zdołam wytrzymać czwarty rok poza domem. Nie zdaje pan sobie sprawy, jak bardzo pragnął- bym znowu ujrzeć Kentucky. - Przypuszczam, bo ja równie mocno chciałbym odwie- dzić potajemnie dom mego dzieciństwa w Fullerton, w Ka- lifornii. Ale będziesz mógł to zrobić, nim ruszy plan MMKK. Przyjmij to zadanie, Gordon, i wróć na Ziemię tym samym t-statkiem co Ingham i ja. Jesteś kawalerem, prawda? Cóż, człowiek bez rodziny to właściwy kandydat na dowódcę tej ekspedycji. Jeśli przydarzy się - nie daj Boże -jakaś kata- strofa, nie będziesz żałował swego odejścia tak bardzo jak człowiek obarczony rodziną. Vear ciężko dyszy. Walczy ze sobą, by ukryć to przed prezydentem. Boże, wspomóż mnie. Podpowiedz mi jakieś słowa, którymi mógłbym przekonać tego jaśnie oświecone- go cymbała. -Panie prezydencie, miałem nadzieję, że skończę swój drugi pobyt i zrezygnuję całkowicie ze służby. Już dawno temu postanowiłem zostać zakonnikiem. - Zakonnikiem? - Mnichem. Jak święty Franciszek z Asyżu. Jak Thomas Merton. Zakonnikiem, tak, proszę pana. - O ile rozumiem - zaprzecz, jeśli się mylę, ale często konsultuję takie sprawy z ministrem Grahamem - twój pobyt w klasztorze-małpiarni, jak czule nazywałem takie miejsca, kiedy byłem kwakrem - trwałby znacznie dłużej niż podróż na Marsa w systemie pojazdów międzyplanetar- nych, czyli spm. Jak możesz porównywać dwa, trzy lata udziału w MMKK z całym życiem, którego zażądają od cie- bie twoi katoliccy zeloci? - Ależ ja nie porównuję takich rzeczy, panie prezyden- cie! Podróży statkiem kosmicznym, choćby nie wiem jak długiej, nie można porównać ze ślubami zakonnymi! Król Ryszard macha ręką pocieszająco. - No, uspokój się, Gordon. Nie przejmuj się, synu. Vear łapie solenoid z biurka Dahląuista i zaczyna nim wymachiwać przed prezydentem. - Sam się nie przejmuj, tatusiu! Roland Nyby zrobił to z twojego powodu! Ponieważ twój pieprzony rząd trzyma nas wszystkich w bezlitosnym ucisku! - W każdym społeczeństwie są słabeusze, Gordon. Ma- zgaje, niedojdy, mimozy. Nie możesz wymagać od prezy- denta Stanów Zjednoczonych, by był osobiście odpowie- dzialny za ułomności tych niedołęgów. Nixon to twardszy facet, bardziej niż Vear przypuszczał. Ten stanowczy i silny facet przygląda się ze znużeniem ma- jorowi. Cóż, to oczywiste, myśli Vear, nie zostałby najpo- tężniejszym człowiekiem Zachodu - do diabła, całej plane- ty — gdyby ustępował przed nieuzasadnionymi groźbami i pustymi gestami. Daj mu do zrozumienia, że masz zamiar zamienić jego przypominający zjeżdżalnię nos w krwawy placek, a potem podejdź i zrób to. Dodawszy sobie otuchy, Vear zmierza naprzód. Nixon spogląda na rozsuwające się drzwi i opanowanym gestem przywołuje ochroniarza. Ingham dopada Veara, wytrąca mu z ręki solenoid i popycha do tyłu na warsztat Dolly'ego. Krzemowe elementy scalone, lampy próżniowe, sploty mie- dzianego drutu, szczypce, potencjometry, kondensatory, mikroprocesory, rozmaite kawałki twardego i miękkiego śmiecia fruwają dookoła. Vear ląduje na nich tyłem, a Ing- ham skacze mu do gardła. Na twarzy ochroniarza, podob- nej do twarzy baseballisty, pojawia się ni to uśmiech, ni to grymas, a jego przedramię uciska grdykę Veara, coraz moc- niej, jakby z zamiarem całkowitego jej zmiażdżenia. Dla Inghama jest to powtórka sprawy Hinckleya. Z radością po raz kolejny wczuwa się w cierpienia innych (zdolności tej nauczył się w Wietnamie), nie żeby powstrzymywało go to przed zadaniem bólu, ale waha się, czy zabić Veara na miej- scu. - Gaaaah! - protestuje major. Jednak Ingham nie przestaje go dusić. Vear rzuca ką- tem wytrzeszczonego z orbit oka na obojętną twarz prezy- denta i pogrąża się w ciemnościach. Ma nadzieję, że to noc albo przynajmniej jakieś czasowe odroczenie. -Tutaj masz dodatkowy zapas powietrza. Zobacz, czy zdołasz ocucić tego idiotę. -Gordon! Boże, Gordon, wstawaj! Vear otworzył oczy. Dwaj mężczyźni w skafandrach - z identyfikatorów wynikało, że są to Franciscus i Stanfield - stali nad nim na półce skalnej ponad Von Braunville. W gó- rze unosił się śliczny kawałek planety Ziemi, napełniając poszarpaną misę krateru kobaltowymi cieniami i lodowo- niebieską poświatą. - Mówił mi, że wychodzi po trochę „świeżej próżni". Po- wiedział, że nie ma zamiaru powtórzyć numeru Nyby'ego. — Taa, cóż, może gówniarz... przepraszam, major... skła- mał. Stanfield próbował dołączyć awaryjny pojemnik powie- trza, a Franciscus walił w hełm Veara olbrzymimi białymi rękawicami. Vear zamrugał i usiłował wstać. Stanfield przytrzymał go i nadal dołączał psp. Głosy obydwu męż- czyzn rozbrzmiewały w pudle za szybą hełmu jak brzęcze- nie rozgniewanych pszczół. Vear odprężył się. Koledzy ro- ii' bili to, co musieli, by go przywołać z powrotem do... właści- wie do czego? Przypuszczał, że do rzeczywistości. Otępiają- cej egzystencji na Księżycu. Przepięknej rzeczywistości monochromatycznych powierzchni i zmiennych fioletowych cieni. Przeklinając i żartując na przemian, sprowadzili go po załupie krateru do kopuły kwatery głównej. Potem, gdy major wrócił co nieco do siebie, musiał wysłuchać komen- danta Logana. Ten nazwał go nieodpowiedzialnym paja- cem, zagrożeniem dla morale bazy i bezmyślnym marno- trawcą zgromadzonych zapasów, niezbędnych każdemu do przeżycia - nie tylko Gordonowi Vearowi, ale każdemu! Określenie „nieodpowiedzialny pajac" ubodło Veara najdo- tkliwiej. Gdy Logan je wypowiedział, to wszystkie pozosta- łe Vear zlekceważył, jak stare gazety fruwające na miej- skiej ulicy w wietrzny dzień. Kiedy właśnie miałeś zamiar dokonać zamachu na naj- wyższego ważniaka Stanów Zjednoczonych, wysłuchiwanie podobnego zera jak Logan było czymś tak banalnym, że aż nie do zniesienia. Później Vear odbył długą sesję z doktor Erką Zola, psy- choterapeutką, która ze wszystkich sił starała się ustalić, czy Vear wyszedł na zewnątrz, by, zgodnie ze swoimi słowa- mi, „połączyć się z Bogiem", czy, czemu major gorąco i z iry- tacją zaprzeczał, powtórzyć numer Nyby'ego. Opowiedział doktor Zoli, że przy bliskiej krawędzi Censorinusa widział czarnego karła w niebieskich dżinsach i że Richard Nixon przybył do ich, to znaczy jego i Dolly'ego, pokoju i poprosił, by objął dowództwo nad Misją Marsjańską po Kopaliny Księżycowe. Rozumiał, że epizod z Nixonem był następ- stwem „upojenia księżycowego", jakby można nazwać ten fenomen. Ale ukazanie się karła — to mogło zdarzyć się na- prawdę. Przecież zobaczył homunkulusa wcześniej podczas swej wycieczki, zastanawiając się wtedy nawet, czy nie ma przypadkiem halucynacji. Odrzucił jednak tę możliwość, gdyż widział tę kaleką postać bardzo wyraźnie. - Zdaje pan sobie sprawę, że to również musiało być złu- dzenie - oświadczyła majorowi doktor Zola. - Nikt - gigant I ani karzeł, peon ani prezydent - nie przeżyje bez skafan- dra ochronnego na powierzchni Księżyca. - Tak się powszechnie uważa. Doktor Zola, drobna kobieta o wielkich oczach i zasmu- cająco odbarwionych zębach, zaśmiała się. Jak na tak małą kobietę, śmiała się bardzo tubalnie. To z kolei rozbawiło Veara. Sprawiała mu przyjemność ta wspólna wesołość, chociaż śmiech nieuchronnie pomniejszał wiarygodność „nanofanii", jak żartobliwie nazwała to psychoterapeutka. Wyjaśniała, że słowo to utworzyła od „teofanii" - widzial- nej manifestacji bóstwa. „Nanofania" miała znaczyć wi- dzialną manifestację nie istniejącego karła. Co wprawiło ich oboje w ponowny chichot i sesja zakończyła się łagodny- mi żartami i pocieszającą pogawędką. - Co ma pani zamiar powiedzieć szefowi? - zapytał w końcu Vear. - Nie mogę rozgłaszać istotnych informacji na temat pań- skiej sylwetki psychologicznej, majorze. Wie pan o tym. - Ależ, proszę pani, jesteśmy przecież przyjaciółmi. - Nie jest pan beznadziejnym przypadkiem neurotyka, jeśli to pana pociesza. Dotknęło pana traumatyczne prze- życie. Wciąż jest pan pogrążony w żalu po Nybym. Musiał- by pan się wyzwolić z poczucia winy, związanego z tą spra- wą. Nie zalecę jednak, by odsyłano pana do domu. - Wręczę pani moją następną pensję. Znowu się roześmieli, gdyż Vear nie pragnął wracać na Ziemię przed zakończeniem swego turnusu. I nieważne, co powiedział prezydentowi w czasie swego snu na półce kra- teru. Przybył tu z Sił Powietrznych USA, był człowiekiem NASA, a nie kartuzem czy cystersem. Z dumą wykonywał swe obowiązki, nawet jeśli sukinsyny w rodzaju komendan- ta Logana czy króla Ryszarda próbowali mu narzucać część z tych obowiązków. Musiał wyzwolić się z gniewu i z poczu- cia winy, ale, do cholery, był normalny! Zupełnie normalny, normalny! Jeszcze później, tego samego dnia, otrzymał zakaz opu- szczania swego pokoju, dopóki komendant Logan nie prze- studiuje raportu doktor Zoli. Vear przekonał się z ulgą, że składowisko na blacie biurka pozostało takie, jak je zapa- miętał. Szamotanina z tajniakiem nie wprowadziła nowe- go chaosu do tego bałaganu. Major usiadł na swej koi, dokładnie tam, gdzie tkwił pre- zydent w czasie tej wyimaginowanej konwersacji. W pod- świadomości złośliwie oczerniłem faceta, pomyślał. Ale oso- ba na świeczniku musi wytrzymywać naciski. Z władzą łą- czy się odpowiedzialność i wszelkie nadużycia zasługują na naszą pogardę bardziej niż grzechy pospolitych obywateli. Na szczęście moja fantazja - przynajmniej do chwili spo- tkania z doktor Zola - była sprawą prywatną. Nie mogą postawić przed sądem wojskowym faceta za to, że śnił, jak walnął szefa rządu w nos, prawda? Wszedł Dahląuist. Oświadczył Vearowi, że wygląda cał- kiem nieźle jak na kogoś, kto zabawiał się wizjami do tego stopnia, że niemal nie poszedł do nieba. Gdy byłem w delirium, myśli Vear, musiałem mamrotać 0 tym cholernym homunkulusie — może nawet o „wizycie" króla Ryszarda - kiedy schodziłem po zboczu z Franciscu- sem i Stanfieldem. Teraz ci dwaj gamonie biegają po Von Braunville, opowiadając moje szalone fantazje każdemu, kto ma czas ich wysłuchać. Obecnie ludzie snują śmiałe domysły na temat tego, co je wywołało. Połowa bazy sądzi, że mam zaburzenia przemiany materii; druga połowa, że jestem bliski szaleństwa, tak jak Nyby, z powodu izolacji 1 przepracowania. Uważają, że tak jak Nyby próbowałem zameldować się w hotelu „Tanatos". Na zawsze. - Nie próbowałem się zabić! - krzyczy Vear. - Wiem, że nie — mówi Dahląuist. — Nigdy byś nie pozwo- lił, bym odziedziczył drugą połowę tego pokoju. - Dolly, ty już przecież zajmujesz trzy czwarte pokoju! Dahląuist wzruszył ramionami i zgarnął przedmioty, by móc usiąść na krześle przy swym warsztacie. Chwilę później zaczął konstruować ptaka, takiego jak ten, którego rzucił w Veara... kiedy? Ale przecież nic nie rzucał. To po prostu była część twego snu, Gordon. Mimo to twój kolega składa spapugowaną papugę. Tej pracy nie rozpoczął jed- nak przed twoją wielką przygodą na zewnątrz; przynaj- mniej tego sobie nie przypominam. Aż do wczoraj budował okrągłe głośniki stereo. Chciał je zawiesić w jadalni i słu- chać transmisji koncertów Earla Klugha i Spyrogyra. Dreszcz chłodnym wachlarzem rozchodzi się po plecach Veara. I jest to chłód samego Censorinusa. Gdy przyszedł sen, major zobaczył małą czarną postać o ciele mocnym, lecz targanym bólem. Fikała koziołki i tań- czyła skocznie na dnie krateru. Twarz karła wyrażała ra- czej zaaferowanie niż radość. Gdy tylko Vear zbliżał się do niego, karzeł dematerializował się, ale natychmiast znów się pojawiał w innym miejscu krateru lub na występie ska- lenia wysoko, nad wypłaszczeniem dennym. Z tych punk- tów obserwacyjnych szybko znikał... Kiedy Vear obudził się następnego ranka, Dahląuist sie- dział przy pokojowym czytniku mikrofisz. Czytał i zapisy- wał coś skrzętnie ołówkiem na żółtych kartkach dużego notesu. - Co robisz? Dahląuist odwrócił się, strącając na podłogę szpulę z dru- tem. - Dowiedziałem się wczoraj - w czasie gdy ty sennie po- szukiwałeś pocieszenia w niebycie - że w tym roku zmarł pisarz, którego bardzo lubiłem. W bibliotece jest tylko jed- na jego książka na mikrofiszy, The Man Whose Teeth Werę Ali Exactly Alike i z sentymentu do starych czasów właśnie ją sobie przerzucałem. - Philip K. Dick - rzekł Vear. - Znasz go? - Mój brat, Frank, przyniósł mi egzemplarz Valis, zanim jeszcze Komisja Kontroli Środków Masowego Przekazu skonfiskowała drugie wydanie. Oczywiście nie mogłem jej tutaj zabrać, ale czytałem ją. - Valis to jego ostatnia książka, Gordonie. Rzecz roz- wichrzona i hermetyczna, nietypowa. Dick przechodził głę- boki kryzys psychiczny w parę lat po zabójstwie Kenne- dy'ego i nic już nie opublikował - jeśli nie liczyć powieści Valis - po częściowej katastrofie powieści Nicholas and the Higs. Ta tutaj - Dahląuist postukał w czytnik mikrofisz - to Dick prawie u szczytu sił twórczych. Był moim ulubio- nym pisarzem w czasach młodości. William Golding, J.D. Slazenger i Philip K. Dick - to osobista wielka trójka mło- dego Petera Dahląuista. - Nie mogę uwierzyć, byś czytał coś prócz rozprawek fi- zycznych i dzieł matematycznych, Dolly. - A jednak. Wyprzedzałem swój czas, Gordonie, lub po- zostawałem w tyle. Wyhaftowany na arrasie człowiek re- nesansu. Veara dziwnie wzruszyło to sentymentalne wspomnienie o roli pisarza, w kształtowaniu osobowości młodego Dahl- ąuista. Zainteresował się głośno, czy Dolly robi notatki z karty mikrofiszowej The Man Whose Teeth Werę Ali Exac- tly Alike. - Nie, nie - odpowiedział pośpiesznie Dahląuist. - Nic takiego. - Więc co? - Cóż, nie spałem zbyt dobrze tej nocy. Wciąż rozmyśla- łem nad tym, że Dick zmarł w bardzo młodym wieku. Miał tylko pięćdziesiąt trzy lata. W tym samym wieku co Thomas Merton, pomyślał Vear. - Zacząłem początkowo rozmyślać o stadku ptaków, które bym zrobił i dał każdemu w Von Braunville, ale zno- wu powróciłem myślami do Philipa K. Dicka. Jak źle obe- szło się z nim życie. O niesprawiedliwości jego przedwcze- snej śmierci. - Taa - przynaglił go Vear. - Pomyślałem więc, że napiszę coś, co wyrazi wszystkie te problemy, przynajmniej próbowałem je sformułować. Męczyłem się, jakbym miał urodzić Pikes Peak, ale wydu- siłem z siebie jedynie dwie linijki głupiego wierszyka. W końcu wstałem i zapisałem je do notatnika. - Posłuchajmy. - Będziesz się śmiał albo się wściekniesz. Kiedy nie je- steś podłym sukinsynem, Gordon, jesteś kwintesencją ka- tolicyzmu. - Nie będę się naśmiewał ani złościł. Przez chwilę sprzeczali się na ten temat. Vear czuł, że to ważne, by Dolly przeczytał mu ułożone przez siebie linijki i w końcu jego kolega poddał się i przeczytał: Philip K. Dick niestety przestał żyć. Ustawmy się w kolejkę, by kopnąć Boga w rzyć. ROZDZIAŁ 13 Lia wcisnęła klawisz interkomu. - Czy on już przyszedł, Shawando? - zapytała. - Nie, psze pani. Nie ma tu nikogo. Tylko ja. - Daj mi znać natychmiast, gdy się zjawi. - Jak przyjdzie, psze pani, czy mogę skoczyć do herba- ciarni Wiktoriańskiej i kupić sobie bułeczkę na śniadanie? - Po co? Jadłaś już śniadanie, a do obiadu pozostało tyl- ko parę godzin. - Nie chcę oglądać tego upiornego białego, kiedy znów wykonuje zniknięcie jak duch. Od tamtego czasu miałam przez niego dziewięć złych snów i nie chcę tego przeżywać w przyszłym tygodniu. Lia wzdycha. - Płacę ci, byś była w biurze, Shawando. - Tak, psze pani. - Przy naszym szczęściu w interesach, on i tak nie wróci. Tylko rozumiesz, w obecnej sytuacji przyjemnie byłoby mieć kogoś - choćby cierpiącego na amnezję umarlaka w ciele zmartwychwstańca - kto wszedłby tu chwiejnym krokiem. - A do tego on ma ten gruby portfel w tylnej kieszeni. - Zawiadom mnie, jeśli się pokaże. - Może on po prostu od razu pojawi się przy pani, nawet nie używając drzwi. - Boże, mam nadzieję, że nie. Lia śmieje się, wyobraziwszy sobie Kaia, który przybywa w tak melodramatyczny sposób. Następnie zwalnia klawisz interkomu, sadowiąc się na krześle w nastroju wyczekiwa- nia. Dotychczas, w dniu dzisiejszym, po prostu przeglądała stare przypadki i luźno zastanawiała się, czy nie złożyć po- dania o przyznanie grantu. Nie spodziewa się powrotu Kaia. Od czasu zeszłotygodniowej sesji pojawił się on -jeśli „pojawił się" jest właściwym określeniem - jeszcze dwa razy, ale jedynie Calowi. Po raz pierwszy jako rozmowny nimb wokół jej matki, a po raz drugi jako głos Mojego Naj- droższego Sciskacza w sklepie zoologicznym. Gdy Kai mówił poprzez węża, napomknął, że jako duch bierze wol- ne, a Cal i Lia najlepiej mu się przysłużą, tocząc wojnę prze- ciw entropii. Ale jak, do diabła, mieli to robić? Walczę z entropią, myśli Lia, w ten sposób, że doradzam ludziom i dostaję zapłatę za moje usługi. Ale nie jestem w stanie nic zrobić, jeśli nie mam pacjentów. Chciałaby, żeby Kai wrócił i wkroczył po schodach do jej gabinetu. Przystałaby nawet na to, by zadowolony z siebie zmateria- lizował się na jej kanapce. Oby tylko regularnie ją odwie- dzał, a nie będzie miała żadnych zastrzeżeń co do sposobów pojawiania się pacjenta. Żebracy nie mogą być wybredni, a Lia myśli czasami, że jej praktyka w Warm Springs zmusi ją do zajęcia się żebractwem. W ciągu tych sześciu dni od ostatniego pojawienia się Kaia świat wrócił do stanu nor- malności. Tutejsze pojęcie normalności sprowadza się do tego, że Lia ma w ciągu dnia przeciętnie nieco więcej niż dwóch stałych pacjentów i jednego skierowanego na kon- sultacje. W szerokim świecie (Lia przerzuca poranną .Atlanta Constitution") normalność oznacza, że Argentyna i Wielka Brytania za chwilę rozpoczną wojnę o Falklandy: operetkowa wojna u zarania ery baz księżycowych. Zadzi- wiające. A w innych częściach świata: Polska weszła w czwarty miesiąc stanu wojennego; w Kabulu afgańscy przeciwnicy sowieckich marionetek wciąż organizują za- sadzki na swych agresorów; w Iranie zaradny syn niebo- szczyka Rezy Pahlawiego zgniótł nową próbę zamachu fun- damentalistów islamskich. Tymczasem w Waszyngtonie Joel Hinckley jun. wystosował prośbę do sądu federalnego o „uniewinnienie z uwagi na postępującą chorobę umysło- wą" od zarzutu o próbę zabójstwa prezydenta Nixona w 1981 roku. — Joel — mówi cicho Lia — już po tobie. Od 1975 roku jeszcze czterej inni ludzie próbowali zabić prezydenta: Sąueaky Fromme; nieumiejętnie amercywili- zowany Wietnamczyk o nazwisku Mai That; Sarah Jane Moore; i jeszcze członek zespołu Beach Boys doprowadzony do furii niekorzystną dla muzyków interpretacją Ustawy o licencjonowaniu występów pop z 1971 roku, która ograni- cza występy zespołów rockowych do czterech rocznie. Wszys- cy ci niedoszli zabójcy zapłacili za swoją bezczelność, zasia- dając na krzesłach elektrycznych, i Lia nie miała żadnych wątpliwości, że Joel Hinckley jun. (który rzekomo strzelił do króla Ryszarda, by zrobić wrażenie na reżyserce popu- larnego cyklu telewizyjnego Right This Way, Mister Dailey o gońcach w Kongresie) skończy tak samo. Gdyby tylko rząd pozwolił mi pracować z niedoszłymi zabójcami, mówi do siebie Lia, mogłabym egzystować cał- kiem przyzwoicie. Cal natomiast intensywnie czytał swoje dickiana - od czasu rozmowy ze Ściskaczem średnio jedną powieść co noc. Zaczął od The Doctor in High Dudgeon, przeszedł do Do Androids Dream of Electric Veeps?, Flow My Tears, the Policeman Said, oraz NoKnock Nocturne, i zakończył po- wieściami They Scan Us Darkly, Don't They? oraz The Dream Impeachment of Harper Mocton. Ta ostatnia powieść szczególnie Cala frapowała i kiedy zeszłej nocy leżeli w łóżku - Wiking nieopodal na kocyku - czytał głośno fragmenty książki, nie pozwalając jej skupić uwagi na artykule w „Journal of Clinical Psychology" po- święconym symptomatologii paranoi. - Posłuchaj - rzekł w pewnej chwili Cal. - Dick opisuje historię alternatywną, w której zły prezydent o nazwisku Harper Mocton -jeszcze jedna postać nixonowska - narzu- ca swoją wolę Amerykanom za pomocą zinstytucjonalizo- wanej kontroli myśli. Każde gospodarstwo ma albo telewi- zor, albo mikrokomputer z terminalem wideo i... - Poczekaj chwilkę. My akurat takiej wolności nie mamy. Telewizor, owszem, ale we wczesnych latach siedemdzie- siątych Kongres zdelegalizował posiadanie komputerów, jeśli nie jest się uprawnionym do tego na podstawie Usta- wy o licencjonowaniu komputerów. -Wiem o tym, Lia. To, co chcę... - Dostać pozwolenie może prawie wyłącznie ktoś, kto jest dostawcą wojskowym lub wyższym funkcjonariuszem wiel- kiego przedsiębiorstwa metalurgicznego. Nie mogłam do- stać komputera w Kolorado i nie dostanę go również tu, w Dixie. Procedury licencyjne są nieuczciwe. By otrzymać pozwolenie, musisz wykazać się działalnością na dużą ska- lę. Twoja praca musi „powiększać prestiż Stanów Zjedno- czonych" lub „przyczyniać się do umacniania bezpieczeń- stwa narodowego". Ple, ple, ple. -Posłuchaj, wiem o tym wszystkim - odrzekł Cal nie- cierpliwie. - Nixon poprzez tę ustawę wprowadził zakaz używania mikrokomputerów domowych, jak nazywa je Dick w The Dream Impeachment, ponieważ bał się, że oso- by prywatne, zwłaszcza mające kwalifikacje techniczne, łatwo dotrą do ściśle tajnych informacji. Miał pietra. Wte- dy nie chciał, byśmy mieli komputery, gdyż trwała wojna. Teraz boi się, że na skutek bumu informacyjnego spenetro- wano by wszystkie tajemne szczurze gniazdka, które wraz ze swymi pachołkami zdołał uwić w ciągu trzynastu lat wła- dzy. Lia postukała w fotokopię manuskryptu, którą Cal trzy- mał w ręku. - Czy ten Dickowski zły Harper Mocton nie boi się tego samego? - Nie. W tej książce Mocton wykorzystuje telewizory i domowe komputery, by zawładnąć ludźmi. Uprawia pro- pagandę. Kontroluje wszystkie systemy nadawcze... - Bingo. - ...i zawsze poprzez sieci i państwowe łącza komputero- we wmawia wszystkim, jacy są szczęśliwi i że to właśnie on jest ich Fuhrerem. Tę metodę kontrolowanej inwazji myśli Mocton doprowadził do doskonałości. - Nie ma więc żadnych trudności z wyborami co cztery lata? -Nie ma nigdy żadnych kłopotów, Lio. Każdego dnia, podczas wiadomości odbywa się referendum komputerowe na temat polityki jego rządu. Wszyscy, którzy oglądają wia- domości, wklepują do komputerów „tak" lub „nie". Wyniki są natychmiast opracowywane przez wielki komputer w Białym Domu Moctona w Maui. Dziewięćdziesiąt pro- cent ludzi głosuje „tak". Tych, którzy głosują „nie", odwie- dzają natychmiast zbiry, podobni do naszych Niepukaczy. Dysydentów reedukuje się lub ogłasza niepoczytalnymi i królowanie Moctona bez przeszkód trwa dalej. - Nie może trwać w nieskończoność. Tytuł powieści zdra- dza jej zakończenie. - Nie, nie zdradza. Akcja dalej rozwija się mniej więcej tak. Pewien geniusz komputerowy - taki Einstein ze środ- kowych stanów, pracujący w Kansas, w Van Lunie, facet 0 nazwisku Eric Gipp — włącza się do wielkiego komputera 1 programuje go tak, by w każdej audycji z Oval Office prze- syłana była wiadomość podprogowa. Przekazywana infor- macja stale miga przed oczami widzów, ale z tak dużą szybko- ścią, że ludzkie oko nie jest zdolne jej wychwycić. Brzmi ona: MOCTON JEST KŁAMCĄ. DZIŚ W NOCY W SNACH WYMIERZCIE MU SPRAWIEDLIWOŚĆ. Prawie wszyscy w kraju podświadomie odbierają to przesłanie i próbują zastosować się do tej zagadkowej sugestii. - Czyli twój bohater, geniusz komputerowy, również pod- daje wszystkich praniu mózgu? - Cóż, rzeczywiście, mamy tu sytuację w jakimś stopniu moralnie dwuznaczną. Ale, Lio, Dick pokazuje, że ludzie słuchają skrytego przesłania Gippa, ponieważ podświado- mie czują, że to prawda. Chcą uznać owo przesłanie za wła- sne i odzyskać władzę nad swoim życiem. -To bardzo pokrętne, Cal. Ci ludzie pragną odzyskać władzę nad swym życiem, przywłaszczając sobie cudzą wi- zję rzeczywistości? Cal zmarszczył czoło z irytacją. - Posłuchaj, możesz przyjąć jakąś fałszywą wizję rzeczy- wistości albo taką, która mniej więcej przystaje do otacza- jącego nas świata. -Czy umiałbyś, tak naprawdę, określić istotę elemen- tów rzeczywistości? - Obdarzyła go zuchwałym uśmiechem. -No, nie bądź taka sprytna. Przecież sama zajmujesz się dziedziną, w której zdrowie umysłowe człowieka ocenia się na podstawie tego, w jakim stopniu jego postrzeganie świata jest zbieżne z pewną obiektywną normą rzeczywi- stości. W tej książce Mocton w sposób kłamliwy przedsta- wia świat i swoją w nim rolę. Podprogowa wiadomość Gip- pa jest odtrutką. Jeśli społeczeństwo to w istocie stado cho- dzących trupów, najpierw trzeba zaplanować atak, który odwróci tę sytuację i wszystko „odtrupi". Ogień zwalcza się ogniem. - „Odtrupi"? - Do diabła, Lio! - Dobrze, dobrze. Uspokój się. Co dalej? -Posłuchaj, przeczytam ci kawałek. Cal położył tekst na kolanach i zaczął głośno czytać: Dwieście milionów Amerykanów, dzieci i dorosłych, zaczęło we śnie wymierzać Harperowi Moctonowi spra- wiedliwość. Niektórzy śnili, że prezydentowi przyda- rzył się tragiczny wypadek, którego skutki można przy- równać do czynionego na co dzień zła i spustoszenia przez politykę jego rządu. Jeśli kogoś okaleczył, sam tego doświadczał. Jeśli kogoś zabił lub rozkazał, by go zamordowano, padał ofiarą zabójstwa. Skoro z winy prezydenta ktoś cierpiał fizycznie, również sam Moc- ton stawał się obiektem cierpienia. Niektórzy Amerykanie śnili, że Harpera Moctona zamk- nięto w smrodliwym i zgniłym więzieniu federalnym. Inni, że przywiązano go do słupa wbitego w mrowisko, w sercu Wielkich Równin, a jego ciało kawałkami od- padało jak stara czerwona tapeta. Wyobrażano sobie Moctona przykutego do niewielkiej skały w pasie aste- roidów lub wrzuconego w czarną dziurę za orbitą Plu- tona, gdzie straszliwe siły grawitacyjne wysłały go do wymiaru tak silnego bólu i tak głębokiej ciemności, ja- kich dotychczas nie poznała żadna żywa istota. - Jacyś straszni sadyści uwzięli się na starego Harpera - stwierdziła Lia. - Słuchaj dalej. To nie wszystko. - Jest jeszcze coś? Dick przywołuje Moctona z zapomnie- nia na dnie czarnej dziury? - On nie został zmiażdżony na dnie czarnej dziury, Lio. To tylko niektórzy wyśnili mu taki los, gdy zastosowali się do komputerowej wiadomości Erica Gippa. - No i co dalej? Ale większość Amerykanów śniła, że żadna kara fi- zyczna nie zdoła upokorzyć tego współczesnego barba- rzyńcy tak jak wyraźne danie do zrozumienia, że praw- dziwe oblicze prezydenta dla nikogo już nie jest taje- mnicą. Jest manipulatorem, a nie magiem; oportunistą - nie dobroczyńcą. Wszyscy wiedzieli, że śmierć lub inna wymyślna kara uczynią z Harpera Moctona boha- tera i stworzą jego wieczną legendę. Jedyne, czego nie zniesie, to podważenia mitu. Zatem wielu z tych, którzy odpowiedzieli na wezwanie Gippa, aby w snach wymie- rzyć Moctonowi sprawiedliwość, zaczęło śnić o tym, jak prezydent sam publicznie się upokarza. Potęga owych snów z czasem stała się rzeczywisto- ścią. Mocton nie mógł im się oprzeć. Występował w te- lewizji, by przemawiać, ale każde słowo, które płynęło z jego ust, było wyznaniem niecnych występków. „Kie- dy pierwszy raz ubiegałem się o urząd prezydenta, oskarżyłem mego przeciwnika o seksualne wykorzysty- wanie dzieci. W rzeczywistości zapłaciłem tym dzie- ciom, by wystąpiły przed kamerami i oczerniły go". Albo: „Naiwniacy, którzyście mnie wybrali, zawsze uważałem was za godną pogardy zbieraninę kutasów, pizd, pedałów i durniów, absolutnie nie zasługujących na to doniosłe przywództwo, które ja, wypruwając z sie- bie flaki, wam zapewniam". - Boże - rzekła Lia - nie mogę sobie wyobrazić, by wy- brany dostojnik państwowy przemawiał w ten sposób. - Oczywiście, że nie możesz - stwierdził Cal. - Dlatego to takie zabawne. -Zabawne? Naprawdę myślisz, że to takie śmieszne? Prezydent przyznający się, że fałszywie kogoś oskarżył, oraz wymyślający nam od ostatnich? - Jasne, że tak myślę. Ty zresztą też. Tyle że to gorzka zabawa, gdyż boisz się, że może okazać się prawdą. -Cal, jesteś... -Posłuchaj, Lio, kochanie. Posłuchaj. Mocton nie mógł uwierzyć, że sam mówi głośno takie rzeczy. Po pierwsze, stwarzał sobie wizerunek potwo- ra. Po drugie, słowa te ujawniały jego najskrytsze my- śli i były powszechnie przyjmowane jako prawda. Prze- konał się, że tych niszczących wypowiedzi może jedy- nie uniknąć, rezygnując z publicznych wystąpień. I wkrótce, aby zapobiec samooskarżeniom, podjął smutną decyzję zamknięcia się w Białym Domu. Tymczasem Gipp nadal umieszczał na przekazach telewizyjnych i komputerowych podprogowe napisy MOCTON JEST KŁAMCĄ. SNAMI WYMIERZCIE MU SPRAWIEDLIWOŚĆ. I wszyscy krzywdzeni przez Moctona wciąż śnili o jego upadku. Setki milionów snów wywarły wpływ na rzeczywistość i Mocton czuł, jak zbliża się finał jego panowania, skracając o całe dnie, tygodnie i miesiące okres prezydentury, choć dłu- gość kadencji była ustalona. W końcu Mocton zdecydował się podjąć ostatnią próbę i wystąpił przed narodem, by ratować swoją re- putację. Bał się, że znów się zdradzi. Przestudiował więc notatki, sprawdził swój głos i stwierdził, że ma niezłe samopoczucie. Może sobie z tym wreszcie pora- dzę, myślał. Jednak gdy tylko w kamerach telewizyj- nych włączyły się czerwone światła, otworzył usta i wyrzucił z siebie bezsensowną kanonadę dźwięków jak kaczka z filmu rysunkowego: „Kwa, kwa, kwa, kwa, kwa". W tym miejscu Cal przerwał czytanie. Powiedział, że w dalszym ciągu powieści Gipp z koalicją śniących spowo- dował, że Mocton odpowiadał przed senatem za swe zbro- dnie. Proces odbywał się jedynie w umysłach jego uczestni- ków. Ten miły dla strażników sprawiedliwości sen był dla Harpera Moctona zmorą. Na zakończenie Eric Gipp, pro- kurator na procesie ze snu, wskazuje palcem na Moctona. - Twoja kara jest następująca: zrzeknij się urzędu i do- świadczaj pogardy swych ofiar. To wszystko, ale ponieważ przysporzyłeś cierpień wielu ludziom, wystarczy męki aż z nawiązką. Po sennym przesłuchaniu Mocton przegrywa swoje pierwsze referendum komputerowe. I wkrótce wędruje przez kontynent, niosąc żebraczą miskę. Wielu ludzi lituje się nad nim i coś wrzuca, ale każdy datek tak go doświad- cza, że na ostatnich stronicach powieści Mocton jest już tyl- ko wędrującym przez kraj duchem całkowicie wyczerpa- nym miłosierdziem ludzi, od których oczekiwał jedynie po- gardy i obelg. - Ach - rzekła Lia. - Alegoria. - Wszystkie nie opublikowane powieści Dicka są alego- riami. Ale ta odzwierciedla obecną sytuację tak realistycz- nie, że jest jak soczewka, przez którą należy patrzeć na nasz własny czas, by podjąć działania. - Jasne. Wyśnimy Richarda Nixona z urzędu. - Zgłębiaj swój cholerny artykuł, Lio. On się nie umywa do tego, co ja czytam, ale może powstrzyma cię od mówie- nia bzdur. -Nie traktuj mnie protekcjonalnie. Nikt nie wyśni dy- misji prezydenta. - Posłuchaj, losy Harpera Moctona są symbolem podję- tej wspólnie walki i współpracy w słusznej sprawie. Nie bądź tak zapamiętale dosłowna. - Ale, Cal, nasza sytuacja i ta w powieści nie są do siebie podobne. Nixon jest popularny. Większość Amerykanów nie chce go wykopsać - wyśnić go - z urzędu. Ty może chcesz, ale nie jesteś przedstawicielem ogółu. Zaczęli sprzeczać się o to, do jakiego stopnia prezydent Nixon może liczyć na powszechne poparcie. Lia utrzymy- wała, że jest równie popularny jak Franklin Roosevelt u szczytu swej władzy, a Cal spierał się, że pięć zamachów w ciągu ośmiu lat dowodzi, że nastroje społeczeństwa pod- szyte są żalem. Lia odrzekła, że zabójcy nie są godnym za- ufania probierzem powszechnej opinii - to niewolnicy oso- bistych psychoz, podobnie głębokich jak patologiczna nie- nawiść Cala do prezydenta. Po tej diagnozie Cal odwrócił się od Lii i czytał o Harperze Moctonie, nie przytaczając już głośno żadnych fragmentów. Lia skupiła się na artykule z „Journal of Clinical Psycho- logy". - Doktor Bonner - odezwał się głos Shawandy - ma pani gościa. -Kai? - Nie, psze pani. To jest... W tym momencie drzwi do gabinetu otworzyły się. Grace Rinehart - Lia natychmiast ją rozpoznała - wkroczyła z poczekalni i bez skrępowania zaczęła rozglądać się po ma- łym gabinecie. Lia pomyślała przede wszystkim, że wypo- sażenie nie dorasta do patrycjuszowskich standardów pan- ny Rinehart. Z niepokojem wstała, by przywitać gościa. Cal wspominał, że ta kobieta może tu wpaść, i Lia musiała przy- znać, że jej mąż potrafi niezwykle trafnie prorokować. - Bardzo sympatycznie - stwierdziła Grace Rinehart. - Rośliny zawsze ożywiają pomieszczenie, a te stare czarno- -białe zdjęcia rodzinne, to pani rodzina, prawda? Stwarza- ją przytulną atmosferę, która powinna uspokoić nawet naj- bardziej nerwowego pacjenta. - Dziękuję - mówi Lia. - Zechce pani usiąść? Wskazuje fotel. -Och, nie. Nie tutaj. Wolałabym raczej krzesło o pro- stym oparciu. Ten fotel jest dobry dla akrobatów cyrko- wych. Shawanda przynosi krzesło i panna Rinehart siada. Ma na sobie niebieską suknię w białe grochy, jasnoczerwony szal, granatowe buty na płaskim obcasie i biały żakiet po marynarsku oblamowany na dole oraz przy kieszeniach i rękawach. Jej kapelusz - Lia pomyślała, że wybrała go garderobiana wytwórni filmowej znanej z przygodowych przeróbek „czarnego kina" w okresie drugiej wojny świato- wej — miał kształt bunkierka. Z przodu zwisała niewielka krótka woalka, która ledwie dotykała czoła, ale jej cień za- snuwał pajęczą siatką górną część twarzy. Shawanda rzu- ciła Lii spojrzenie „popatrzcie-no-kto-nas-odwiedził" i wy- cofała się obowiązkowo z gabinetu. - Wie pani, kim jestem? - Tak, proszę pani, chyba tak. - Proszę, niech mnie pani nie tytułuje „panią". Wolę Gra- ce albo panna Grace, albo coś równie prostego. - Bardzo dobrze. Ale tak naprawdę, myślała Lia, chcesz tytułu, który po- może ci myśleć, że jesteś wiecznie młoda, ciągle pożądana i zawsze szczęśliwa. Forma zwracania się ma z tym niewie- le wspólnego. Ale to nieważne. Z pewnością ciężko jest ry- walizować z filmowymi wizerunkami gwiazdy, którą kie- dyś się było... ale to już wspomnienie. -Czy pani i pani sekretarka okażą się wystarczająco dyski L,ne i dojrzałe, by zachować w tajemnicy informacje o moich odwiedzinach? - Naturalnie. Tylko daj nam spróbować, modliła się w duchu Lia. - Czy miałaby pani coś przeciwko temu, bym została pani pacjentką? - Oczywiście, że nic. Gdybyś jednak słyszała, jak wali mi serce, nie uważała- byś, że mam dość sił do tej pracy. Kobiety wymieniły spojrzenia, a Lia zaczęła się zastana- wiać, dlaczego Grace Rinehart, którą patriotyczni kalam- burzyści określali jako Liberty Belle, miałaby w Warm Springs szukać pomocy u nie znanego jej psychoanalityka, skoro mogłaby sobie pozwolić na usługi każdej psycholo- gicznej gwiazdy na świecie od wiedeńskiego freudysty do farmakoterapeuty z Manhattanu. To, że znalazła się w ga- binecie Lii, było małym nadzwyczajnym cudem, wprawdzie nie tak trudnym do wyjaśnienia i niepokojącym jak po- jawienie się Kaia tydzień wcześniej, lecz jednak wzbu- dzającym niedowierzanie i podejrzliwość. Lia wstała ze swego miejsca za biurkiem i zaczęła przechadzać się po twardej drewnianej podłodze tuż przed swoją potencjalną pacjentką. - Panno Rinehart, czego pani oczekuje? Co mogłabym dla pani zrobić i dlaczego właśnie mnie pani wybrała? - Na miłość boską, prosiłam, by mówiła mi pani po imie- niu. Jeśli nie może się pani zastosować do tej małej prośby, doktor Bonner, może pani... - Proszę mówić do mnie Lia. -...może pani jest... - Aktorka przerwała. Dotarło do niej, co się właśnie zdarzyło. Zaśmiała się. - Miałam wła- śnie zamiar powiedzieć, że jeśli nie potrafisz nawet zapa- miętać dobrze mojego imienia, to być może nie jesteś wcale tą osobą, od której oczekuję pomocy. - Może nie jestem. - Lia znowu zaczęła się przechadzać. - Ale, Grace, nie rozumiem, co właściwie chcesz, bym zro- biła. I niby dlaczego właśnie mnie wybrałaś? - Czemu ludzie w ogóle odwiedzają psychologów? Chyba dlatego, by pomogli uporządkować im w głowach. A dlacze- go właśnie ty? Cóż, niedawno spotkałam twojego męża, masz gabinet niedaleko, a ja jestem już zmęczona zwierza- niem się brodatym mężczyznom w golfach. Są znacznie bar- dziej zainteresowani moim kontem w banku i sławnym mitem mojego ekranowego i pozaekranowego Życia Seksual- nego — duże Z, duże S — niż moim poczuciem zwątpienia i nawracającymi depresjami. Pomyślałam więc, że może ko- bieta ze środowiska podobnego do mojego łatwiej przedrze się przez blichtr i postara się zrozumieć moje problemy w sposób niedostępny dla psychiatrycznych konowałów. Właśnie dlatego tu jestem. Przyjmij mnie, nie trąbiąc o tym na wszystkich zboczach Pine Mountain. - Jedną z żelaznych zasad mojego zawodu jest całkowita dyskrecja. - Oczywiście, Lio. Oczywiście. - Ale będę zainteresowana wszystkimi aspektami twoje- go życia - osobistymi, finansowymi, politycznymi, zawodo- wymi - które mogą mieć wpływ na nękające cię depresje. Nic nie może być tabu w tych rozmowach, jeśli mam ci po- móc przezwyciężyć te trudności. Czy zgadza się... zgadzasz się na to, Grace? - Oczywiście. Mam jednak pewne warunki. Lia zatrzymała się. Splotła dłonie za plecami i patrzyła na aktorkę z niepokojem, a nawet z przestrachem. Jakie warunki? I czy nie wpłynie to na jej wiarygodność zawodo- wą, jeśli się do nich zastosuje? Straciłam Kaia jako pacjen- ta, myśli Lia, i chociaż nie żywię szczególnego entuzjazmu, by przyjmować osobę tak nerwową, zepsutą i nieprzewidy- walną, jaką może się okazać Grace Rinehart, nie chcę rów- nież spartaczyć szansy. Naprawdę potrzebuję jej wizyt. - Dobrze - rzekła ze znużeniem Lia. - Jakie warunki? Grace wyprostowała się na krześle z wyrazem stanow- czości na twarzy. - Chciałabym się z tobą spotykać w jakimś innym miej- scu, a nie w tym gabinecie - rzekła. - Gdzie? - rzuciła Lia, zaskoczona. Grace zbyła jej pytanie machnięciem ręki. - Po drugie, nalegam, byś zarezerwowała sobie dla mnie - zapłacę za ten przywilej -jeden cały dzień w tygodniu. W tym czasie będziesz nie tylko moją osobistą psychoterapeutką, ale również moją towarzyszką. Pojedziesz wszędzie razem ze mną, prowadząc rozmowy podczas naszych wspólnych podróży. Lia poczuła pulsowanie krwi w skroniach. - Z przyjaciół są marni terapeuci, Grace, a próba wywia- du w czasie jazdy przez wieś przypomina komponowanie sonetów podczas gry w ataku na meczu hokejowym. - Nie powiedziałam „przyjaciółką", powiedziałam „towa- rzyszką" i... - Czy to istotne rozróżnienie? - ...i nie ma miejsca bardziej skłaniającego do wyznań jak przednie siedzenie wytwornego samochodu podczas wycieczki w piękny wiosenny dzień. - Przednie siedzenie samochodu? - Lub ustronne miejsce na Akrach Berthelota. Albo w pry- watnym pokoju w CWA w Fort Benning. Czy może nawet w moich apartamentach w Salonie Sztuki, Filmu i Foto- grafii w LaGrange. - Ale dlaczego? - zaprotestowała Lia. - Psycholodzy zwy- kle nie odbywają wizyt domowych. Z tej prostej przyczyny, że... - Chcą sterować relacją pacjent-terapeuta. -To nieprawda. Pragniemy, aby nasi pacjenci robili szybkie postępy, i to na jak najmniejszej liczbie sesji. Dla- tego właśnie nie spotykamy się z nimi w kasynach pełnych jednorękich bandytów. - Bzdury, Lio. Potrzebujecie jedynie odosobnienia i spo- koju. Nie jest potrzebny karcer z tabliczką na drzwiach. - Czy to karcer? - Lia wskazała gestem swój gabinet. - Średniowieczna izba tortur? - Takie są moje warunki. Żebyśmy się spotykały w spo- kojnych miejscach, a nie w tym gabinecie. I że w każdym tygodniu zarezerwujesz sobie cały dzień na sesję ze mną. Nawet jeśli nie potrwa dłużej niż godzinę. Lia czuła się zirytowana i stłamszona. To, że inna kobie- ta planowała tę egoistyczną podróż i żądała, by Lia na to przystała, złościło ją nawet bardziej niż te „warunki". Nie można dopuścić, by pacjent ci coś narzucał. Drażniące rów- nież było to, że Grace Rinehart, sądząc, że kobiety mają większe możliwości empatii niż „golfowcy", bez skrupułów zmusza swego bliźniego, właśnie kobietę, do wykorzysta- nia tej zdolności. W umyśle aktorki było coś drapieżnego. Z pewnością przyczyniło się do tego życie pełne sławy i przy- wilejów. - Więc cóż? - spytała aktorka. - Umówmy się na środy - odpowiedziała Lia, zła na sie- bie, że się poddała. Gorycz jej osładzała nie tylko perspek- tywa zarobienia pieniędzy, ale również rysująca się możli- wość wglądu w umysły ludzi bogatych i potężnych. Ponad- to od chwili gdy osiedliła się w Warm Springs, w środy zawsze miała najmniej roboty. Shawanda jest zdezorientowana, kiedy widzi, jak Lia wkłada płaszcz i schodzi ciężko po schodach z Grace Rine- hart, choć nie jest bardziej zdziwiona niż sama Lia. Do połu- dnia została jeszcze godzina, a ona wyjeżdża na zwariowaną przejażdżkę z żoną ministra rolnictwa, kobietą znaną rów- nie dobrze z tego, że udało jej się przeobrazić wielbicieli Ho Szi Mina w zapalonych kapitalistów, jak i z tego, że na sre- brnym ekranie stworzyła nowy wzór kobiecości - kobiety samodzielnej, bystrej i atrakcyjnej. Grace nie nakręciła żadnego nowego filmu w ciągu kolej- nych trzech lat i ostatnio postrzega sieją głównie jako ideo- loga, gorliwą obrończynię ideałów konserwatywnych, co przyćmiło trochę jej sławę aktorki filmowej. Nawet kiedy była u szczytu swej hollywoodzkiej kariery - w decydują- cych latach konfliktu wietnamskiego — wielu ludzi z bran- filmowej zwracało bardziej uwagę na jej powiązania po- lityczne niż zdolności aktorskie i większość była zgodna, że zrujnowała ona karierę Jane Fondy, zanim jeszcze tamta Doparła głośno bandę Ho, w następstwie czego zniknęła. Jrace uczyniła również wiele, by Paula Newmana odesłać powrotem na Broadway, gdzie ugrzązł zapomniany, aż zagrał trunkowego eks-astronautę w Czułych słówkach i zdobył w końcu Oscara. W każdym razie w całej dekadzie 1970 czuło się wpływ Grace jako działaczki społecznej i człowieka sztuki, a Lia zastanawiała się, czy aktorka żałuje, że pomieszała te dwie, tak odmienne role. Jej ślub w 1978 roku z Hiramem Ber- thelotem, człowiekiem z Georgii, którego dziadek zbił for- tunę na artykułach włókienniczych, stopniowo - ale w spo- sób nieunikniony - odsuwał ją od przemysłu filmowego. Lia czuje, że zerwanie tych więzów, tak niezwykle istotnych dla osobowości Grace, wywołało depresję. - Dokąd jedziemy? - pyta Lia. Siedzą obok siebie na przodzie cadillaca panny Rinehart, jadą w tempie dwóch starych pięciocentówek (w ten sposób Cal szydząco określał ograniczenie szybkości) i wyjeżdżają z miasta wąską dwupasmówką. Widocznie kierują się do Woodbury - ku Akrom Berthelota, myśli Lia. Ciągle czuje się zagubiona wśród porośniętych sosną wzgórz, które wznoszą się i opadają z dala od sąsiadujących ze sobą osie- dli na południowym brzegu podgórskiej okolicy. - Odpręż się i podziwiaj okolicę - mówi aktorka. Oczy ma przysłonięte lustrzanymi okularami, całkiem nie pasu- jącymi do reszty stroju. Fleetwood śmiga przez zieleniejący krajobraz; wśród pól porośniętych koniczyną lub zastawionych zardzewiałymi autami, obok ramp kolejowych pokrytych gęsto świeżym opornikiem oraz przenośnej tablicy ogłoszeniowej, na której ktoś nakreślił swe przesłanie: SPRAWIANIE JELENI/ KARKÓWKA / JEZUS ZBAWIA. W końcu docierają do odgałęzienia - długiego żwirowa- tego podjazdu wśród wznoszących się łąk wilgotnej wiosen- nej trawy - do współczesnej baronii, zwanej Akrami Ber- thelota. Tutaj Grace Rinehart mieszka ze swym mężem (kiedy ministrowi uda się wyrwać z Waszyngtonu) i oboje próbują stworzyć normalną rodzinę mimo dużej aktywno- ści społeczno-zawodowej prężnego działacza państwowego i słynnej aktorki-aktywistki. Wjazdu strzegą jednakże dwaj barczyści agenci służb specjalnych. A posiadłość jest tak ogromna, że przeniesiona do Europy, gdzieś koło Monako lub Luksemburga, zyskałaby status członka ONZ. Lia ma wrażenie, że jadą podjazdem całą wieczność. Po obu stronach pasą się imponujące okazy czerwonego bydła. Zwierzęta wyglądają dorodnie, ubarwione na podobieństwo seterów irlandzkich. Grace wyjaśnia Lii, że jest to bydło świętej Gertrudy, wyhodowane na Królewskiej Farmie w Teksasie. Zastosowano skomplikowany ciąg krzyżówek między bydłem krótkorogim i bramańskim. Tutaj, na Akrach Berthelota, Hiram posiada ich ponad tysiąc sztuk. Lia zachwyca się czystymi, drewnianymi zagrodami zbu- dowanymi na rozciągających się łąkach oraz stadem zdro- wych czerwonych stworzeń skubiących trawę. - Cal by się tym zachwycił - mówi do Grace. -Twój mąż wprawdzie znalazł zajęcie w sklepie zoolo- gicznym, ale dłonie wciąż noszą ślady ciężkiej pracy i za- chował charakterystyczne spojrzenie kowboja. - Byłaś w przebraniu. Kupiłaś parę misiów Breżniewa. - Mmmm. - Dlaczego? Powiedziałaś, że mają dotrzymywać ci towa- rzystwa, ale przecież wcale nie potrzebujesz kupować mi- siów Breżniewa i... - Wcale nie potrzebuję. - ...i śmiertelnie przestraszyłaś Cala. Nie wiedział wte- dy, kim jesteś, i bał się, że go sprawdzasz albo szpiegujesz. - Czy twój mąż ma coś do ukrycia? Pytanie zmroziło Lię. W co się pakuję, jeżdżąc sobie z tą nixonowską zelotką? Czy zdradzam w ten sposób Cala? Nie, nie. Sam mi powiedział, że Kai chce, byśmy podejmowali ryzyko i chwytali wszelkie okazje, które na pierwszy rzut oka mogą nam się wydawać wręcz odrażające. - Jestem pewna, że nie więcej ma do ukrycia niż każdy z nas - mówi Grace, zanim Lia zdołała odpowiedzieć. - Te morskie świnki były dla dzieci jednego z moich przyjaciół, ale skłamałam - po prostu bezczelnie łgałam - by zacho- wać incognito. Grace śmieje się z tego sformułowania. - Nie mogę pojawić się w mieście, bo wszyscy mnie znają, a taka popularność męczy. Czasami uciekam się do melo- dramatycznych podstępów. Bardzo przepraszam, jeśli prze- ze mnie Cal przeżył przykrą chwilę. - Kilka przykrych chwil. - Czy nie usycha przypadkiem potajemnie z żalu za Her- bertem Humphreyem lub Jimmym Carterem. Gdyby tak było, straciłby w moich oczach. - Sympatia dla legalnej opozycji nie jest przestępstwem. - Sympatia, zgoda, ale buntownicza uraza to zupełnie co innego. Umilkły. Cadillac wspiął się na wzgórze, którego zbocze porośnięte było liliami i trawą, a szczyt - dębiną. Lia po raz pierwszy zobaczyła rezydencję Berthelotów: dom sprzed wojny secesyjnej z portykiem, żłobkowanymi kolumnami i z przynajmniej sześcioma wyniosłymi, ceglanymi komina- mi. W jednym ze skrzydeł rezydencji mieści się monumen- talne solarium, całkowicie oszklone, pełne roślin, mebli z kutego żelaza i fontann tryskających spośród rzeźb. Na pobliskich błoniach mała armia pawi stąpa jak oddział ćwi- czący musztrę, jednak bez dowódcy, który koordynowałby ich kroki. Grace przedstawiła Lię mężczyznom z tajnej służby, we- teranom wojny wietnamskiej, którzy długim podjazdem, podobnym do opancerzonego wózka golfowego, odprowadzi- li obie kobiety do drzwi, a potem, już w środku, do czarnej ochmistrzyni. W solarium zastawiono dla nich stół: lemo- niadę, wyśmienite cebulowe kanapki z sałatką z kurczaka oraz krojone pikle i frytki. Przy posiłku Grace rozgadała się. Jak oświadczyła, zgło- siła się do Lii, ponieważ czuła, że zaczyna znikać z po- wierzchni życia, pozostawiając za sobą może piętnaście dość przyzwoitych filmów i ogólnostanową sieć Centrów Wolne- go Amercywilizowania, które przyniosły Grace Medal Wol- ności. To jej wizerunek dla potomności, ale ona sama coraz bardziej zatracała swą osobowość i to ją przerażało. Praw- dopodobnie lęk przed starością był przyczyną jej wizji, że przemienia się w wiatr czy w mgłę, ale ta samowiedza nie umniejszała strachu i Grace zastanawiała się, jak ponow- nie może stać się osobą rzeczywistą. Lia uświadomiła sobie, że właśnie odbywają sesję tera- peutyczną, że to ta część dnia, dla której Grace Rinehart umyślnie ją zatrudniła. Odłożyła kanapkę z sałatką, wyję- ła notatnik i zaczęła bazgrać. Warto by zrobić nagranie, ale Lia nie zamierzała przerywać swobodnej relacji swojej pa- cjentki i prosić o magnetofon. Ta cała sprawa ze znikaniem, zanikaniem, nagle coś Lii przypomniała. Grace Rinehart bała się, że ulegnie stanowi duchowemu, który był lustrzanym odbiciem - mówiąc prze- nośnie - fizycznego zniknięcia, jakiemu uległ ostatnio Kai czy Philip K. Dick. Czy to zbieg okoliczności? A może syn- chroniczność? I jeszcze jeden fakt (niepokoił on Lię prawie tak samo jak analogia między Grace i Kaiem) - zakończe- nie powieści Dicka The Dream Impeachment of Harper Mocton jest symboliczną dematerializacją tytułowego bo- hatera. Co się dzieje? Czy nic nie może związać na stałe z planetą tych nieszczęśliwych ludzi? - Kawy? — pyta Grace Rinehart. - Kawa też nie pomaga - mówi Lia. - Słucham? - Nie, dziękuję. Właśnie to miałam na myśli. Mogę pić jedynie bezkofeinową. - Jestem pewna, że mamy również i taką. - Nie, dziękuję, wszystko w porządku. Jeena, ochmistrzynikucharka, napełniła jej szklankę le- moniadą. Nim jeszcze Jeena opuściła solarium, Grace za- częła się zwierzać, że Hiram, jej trzeci mąż, prawdopodob- nie nie ma pojęcia, że ona w ostatnich dniach czuje wewnę- trzne zagrożenie, jakby traciła grunt pod nogami. Jej pierw- si mężowie byli aktorami, smarkaci faceci, teatralni zawa- diacy i szaleńcy - do diabła, dwa razy popełniła tę samą omyłkę. Obydwaj zaczęli ją zdradzać, gdy ich własne karie- ry przebrzmiały: jeden został popychadłem w głupim seria- lu telewizyjnym o policjantach, drugi reklamował pastę do zębów. Natomiast ona błyskawicznie podbiła Hollywood. Starzy Tweedledum i Tweedledee* - trudno sobie przypo- mnieć, który był policjantem, a który straganiarzem — ra- dzili sobie z własnym upokorzeniem w ten sposób, że zacią- gali do łóżka każdą napotkaną długonogą gwiazdkę. I tak oto te „małżeństwa" - ha! - skończyły się klapą. Hiram natomiast był tak niezawodny i wierny jak wschód czy zachód słońca. Jeśli miał jakieś słabostki, to chyba tylko przywiązanie do pracy. Dlatego właśnie nie zauważył jej... jak to nazwać? Jej „kryzysu wieku średnie- go". Tak to się chyba obecnie najczęściej nazywa, prawda? W każdym razie Hiram ciągle zajęty jest pertraktacjami z hodowcami pszenicy, mleczarzami, producentami sprzę- tu rolniczego, przedstawicielami agrobiznesu i tak dalej. Ciągle był pochłonięty a to wysyłką ziarna do Afryki i Związku Radzieckiego, a to niższym oprocentowaniem po- życzek dla farmerów albo zniesieniem federalnego pułapu cen na wołowinę, wieprzowinę i baraninę. Lia z prawdziwą sympatią słuchała o karierze Hirama Berthelota po części dlatego, że Cal go lubił. Cal i Arvill Rudd rzeczywiście uważali, że Berthelot jest najdzielniej- szym członkiem gabinetu Nixona w trzeciej i czwartej ka- dencji. Któż jeszcze, argumentowali, zdobyłby się na po- wiedzenie królowi Ryszardowi, że ustanowiony w 1973 roku pułap cenowy na wołowinę był potworną katastrofą dla amerykańskiego przetwórstwa mięsnego, a tylko cza- sowym dobrodziejstwem dla amerykańskiego konsumen- ta. A tego właśnie dokonał Berthelot i istniały podstawy, by przypuszczać, iż Nixon go posłuchał. Grace wciąż mówiła i Lię aż zabolała ręka. Polityka, przy- * Tweedledum i Tweedledee - podobne do siebie, grube, kłótliwe posta- cie z Po drugiej stronie lustra Lewisa Carrolla. znała Grace, była zajęciem brudniejszym nawet od show- -biznesu. Oburzało ją, że często jakiś demokracina w Izbie Reprezentantów czy Senacie USA oskarżał Hirama, że w tej czy innej sprawie kieruje się własnym interesem. Nie podo- bało im się, że hoduje bydło i że posiada ogromny obszar pierwszorzędnych pastwisk w Meriwether County. Wyrazili dezaprobatę, gdy zorganizował pierwszy transport misiów Breżniewa ze Związku Radzieckiego, a teraz hoduje te stwo- rzonka - razem z tysiącem sztuk bydła świętej Gertrudy - na Akrach Berthelota. Nie mieli prawa zgłaszać zastrzeżeń. Wszystkie dochody z tej działalności Hiram przekazał Fun- dacji Wolności, niedochodowej organizacji patriotycznej, a senat uchwalił już dawno temu, że Hiram jako członek gabinetu nie naruszał formalnie żadnych przepisów doty- czących sprzeczności interesów. Dlaczego mi to wszystko opowiadasz?, zastanawiała się Lia. Przestała notować. To ty jesteś mbim pacjentem, a nie twój mąż, i chociaż muszę znać jak najwięcej okoliczności, by ci pomóc, te wyznania wydają się zbyt szczegółowe i nie są związane ze sprawą. Na zewnątrz solarium, na gałęziach dwóch wiązów zaro- iło się od szczygłów. Ptaki lgnęły niepewnie do konarów, sięgając dziobami po nasiona i pączki. Lia popijała herbatę i patrzyła, jak się huśtają niczym cyrkowcy na trapezach. - Dobrze by było - rzekła Grace - gdybym częściej widy- wała Hirama. - Może w takim razie przenieś się do Waszyngtonu? - Nie cierpię tego miasta. Jest wredniejsze od Los Ange- les. Ta uwaga, jak sądziła Lia, zakończyła ich pierwszą for- malną sesję. Grace przywołała gestem Jeenę. Ochmistrzy- ni weszła do solarium i wyniosła nakrycia. Aktorka wstała i poprowadziła Lię na zewnątrz pomiędzy dwoma rzędami donic smagających paproci. Potem zeszły z drugiej strony wzgórza, na którym stała rezydencja, i dotarły do długiej, pobielonej wapnem szopy o trzech kopułach, z trzema sta- rodawnymi kurkami na dachu. Jeden z agentów tajnej służby, wielki chłop o nazwisku Twitchell, przyłączył do nich mniej więcej w połowie stoku i towarzyszył im aż do szopy. Lia pomyślała, że szopa jest w gruncie rzeczy przebudowanym kurnikiem. Kiedy prze- kroczyli drzwi na wschodnim krańcu szopy, poczuła nie dła- wiący odór ptactwa domowego, ale delikatny zapach dzi- kiej zwierzyny, zdradzający obecność... świnek morskich. - Jeśli jest kilka sztuk, nie pachną brzydko - rzekł Twit- chell - ale jeśli równocześnie w jednym miejscu wsadzi się ich całe tłumy, lepiej o tym nie mówić. Te golasy potrafią uperfumować pomieszczenie jak... Twitchell zaczerwienił się, a Lia zrozumiała, że omal nie zakończył wypowiedzi skatologiczną figurę retoryczną. - Wiem, co pan ma na myśli - rzekła. Daleko jak okiem sięgnąć, w przebudowanym kurniku - w którym na podłodze leżały zielone wykładziny wycho- dzące aż na zewnątrz budynku, pod sufitem wisiały dmu- chawy ciepłego powietrza, a wszędzie pełno było świetlówek oraz metalowych tac na jedzenie — brykały na wpół gołe świnki morskie. Lia z rozbawieniem patrzyła na różowiut- kie stworzenia, które jedynie dzięki grzywom można było uznać za „przytulalne", i po raz któryś zastanawiała się, w jaki sposób trafiły one do serca Amerykanów. Te świnki były popularniejsze od sierot wojennych czy nieszczęśli- wych dzieci na plakatach March of Dime* i Lia wiedziała, że Hiram - choć może dobry z niego facet - zgarnia góry forsy, sprzedając te małe dupki sklepom zoologicznym i ho- dowcom. Prócz tego Fundacja Wolności była dzieckiem Gra- ce i jeśli ta organizacja przejmowała wszystkie dochody Hi- rama z hodowli bydła i świnek, no, to znaczy, że do Grace i do kochanego małżonka trafiał w ten sposób niezły szmal. - Czy chciałabyś którąś? - spytała Grace. - Jeśli tak, jest twoja. Po prostu wybierz sobie. - Nie sądzę, by dobrze współżyła z naszym husky. I na- prawdę nie chcę odbierać swej zapłaty w naturze. Aktorka wyjaśniła, że zamierza sumiennie regulować rachunki. * March of Dime (Marsz Dziesięciocentówek) - organizacja charyta- tywna w USA zajmująca się głównie dziećmi kalekimi. -Jeszcze nie masz zbyt dużych dochodów, prawda? Ze swojej praktyki? - spytała. Lię dotknęło to pytanie. Twitchell nachylił się nad niskim drucianym płotkiem, próbując pogłaskać bladogrzywą świnię, która wciąż umy- kała przed jego ręką, biegając tam i z powrotem wśród pi- szczących współbraci. - Nie lubią, jak dotyka im się zadka - krzyknęła Grace do Twitchella. - Poskrob ją po nosie. To lubią. Czy ona próbuje mnie upokorzyć, myślała Lia. Przyje- chałam tu, by odbyć z nią sesję. Teraz mi insynuuje - nie bez podstaw - że moja praktyka to prawie nieporozumie- nie. Nie dopowiedziany na głos wniosek: korzysta z moich usług, gdyż jest miłosierna. Nawet chce, bym przyjęła od niej misia Breżniewa. Może właśnie tak czuł się Cal, gdy Kemmings chciał mu wepchnąć parę tych małych śmier- dziuchów... - Nie masz dochodów, prawda? - nalegała Grace. - Sprawy zaczynają się rozkręcać — powiedziała Lia przez zaciśnięte zęby. — Po prostu potrzeba na to trochę czasu. Grace Rinehart obrzuciła ją uważnym, długim spojrze- niem i Lia miała wrażenie, jakby spod sukienki wysunęło się jej ramiączko biustonosza. - Chodźmy, młoda damo - stwierdziła nagle Grace. - Pojedziemy razem do Columbus. - Columbus? - No, właściwie do Fortu Benning. - Fortu Benning? - Dokładniej do Centrum Wolnego Amercywilizowania. - Ale ja muszę wracać do... - Dałaś mi cały dzień, pamiętasz? - Shawanda zwykle jeździ ze mną do domu. Nie będzie wiedziała, co... - Zadzwonimy do niej. Czy ona prowadzi? -Tak, ale... - Może więc pojechać do domu twoim samochodem. Wie- czorem, po drodze z Fortu Benning, wysadzę cię przed do- mem, a Shawanda podjedzie rano po drodze do biura. -Ale... - O co chodzi? Czy zabrałaś ze sobą kluczyki do samo- chodu? - Owszem, ale w biurze jest drugi komplet. Tylko... - To wspaniale. Nie wymyślaj na poczekaniu stu powo- dów. To już postanowione. I rzeczywiście. Lia ani się spostrzegła, jak dzwoniła z te- lefonu Berthelotów w wielkim białym pokoju przy solarium. Wkrótce potem siedziała obok Grace Rinehart w cadillacu, który sunął w dół po żwirowanej ścieżce. Za nimi w porty- ku - Lia obróciła się, by to obejrzeć - Twitchell machał im na pożegnanie. Do klapy marynarki przyciskał misia Breż- niewa i klepał go po grzbiecie jak oseska, któremu powinno się odbić po karmieniu. Tymczasem drugi agent, Scarletti, jechał za nimi do wrót w opancerzonym wózku golfowym, zasypywany kurzem spod kół cadillaca. Gdy tylko wyjecha- ły na szosę, Grace wepchnęła taśmę do odtwarzacza. Jose Feliciano zaczął zawodzić najmodniejszą wersję Gwiaździ- stego Sztandaru. ROZDZIAŁ 14 Przed drugą po południu Grace Rinehart i jej pasażerka dotarły do granic Fortu Benning — rozciągniętego terenu wojskowego na południe od Columbus. Grace poprowadzi- ła swego cadillaca po czteropasmowej szosie przez posteru- nek wartowniczy, skręciła za szpitalem wojskowym i prze- jechała obok centrum handlowego, w którym mieściła się intendentura i kantyna. Następnie wjechały w obszerną enklawę, gdzie wszystkie budynki pochodziły z epoki dru- giej wojny światowej i miały odpychający, surowy wygląd. Jakaś szkoła wojskowa, kasyno oficerskie, stołówka dla żoł- nierzy, baraki kwatermistrzostwa, magazyny, garaże. Lia czuła, że wjechała do obcego kraju. Nawet gdy do- strzegła Burger Kinga wśród tych surowych konstrukcji, potraktowała go jak bar McDonald'sa w centrum Mexico City - po prostu anomalia nie zmniejszająca wrażenia miej- scowej egzotyki. Była tutaj obca - turystka, może nawet więźniarka prowadzona przed obojętnym i zwycięskim wro- giem. Drogą przebiegał truchtem odpucowany pluton, w takt rytmicznych pohukiwań ryżego instruktora musztry w szerokim kapeluszu. Lia musiała walczyć z pokusą, by zniknąć z pola widzenia. Uświadomiła sobie, że przycie- mnione okna w samochodzie nie przepuszczają ciekawskich spojrzeń, ale mimo to nie potrafiła się odprężyć i swobodnie obserwować otoczenia. - Co się stało? - spytała ją Grace. - Nie wiem. Chyba te posterunki wojskowe mnie dener- wują. - Przeciwnie, powinny cię właśnie uspokajać. Mój Boże, to jest bastion amerykańskiej siły i zdecydowania. Tak, to prawda. Z drugiej strony, odgłosy helikoptera kołyszącego się nisko nad błoniami - słap, słap, słap, słap, słap! — i żołnierzy, biegających w rytm dźwięcznych rymo- wanek zawodowych musztrantów, w przykry sposób od- straszały. Przypominały Lii lata wojny: sześćdziesiąte - pełne podziałów, siedemdziesiąte - pełne represji, szaloną euforię zwycięstwa, kiedy bombardowanie północnowiet- namskich grobli irygacyjnych i wtargnięcie do Hanoi zjed- noczonych sił wojsk południowowietnamskich i amerykań- skiej piechoty morskiej załatwiło czerwonych i zaskakują- co szybko zakończyło długotrwałą agonię konfliktu indochińskiego. Bohater Grace Rinehart, Richard Nixon, osiągnął ten triumf głównie dzięki temu, że nie zgodził się na ograniczenie amerykańskiej inwazji, a Harry'emu Kis- singerowi polecił, by przedstawiał go na rozmowach poko- jowych w Paryżu (ach, cóż za ironia tkwi w tym określeniu) jako wariata a la Hitler, który zrobi wszystko, by osiągnąć swoje cele. Ta cyniczna charakterystyka nie była jednak kłamstwem. Przez krótki czas owoce osiągniętego z trudem triumfu były słodkie. Wkrótce jednak nabrały gorzkiego posmaku - apoteoza prezydenta, instytucjonalizacja systemu represji, szalona gloryfikacja wszystkiego, co związane z wojskiem. Czy więc po tych pamiętnych wydarzeniach Lia mogła się czuć swobodnie na terenach wojskowych? Cadillac przejechał spory odcinek od Burger Kinga i skrę- cił w ulicę, gdzie na pobliskich łąkach bazy stało kilka ba- raków. Wkrótce Lia zauważyła obok jednej z tych konstruk- cji wymalowany napis: CENTRUM WOLNEGO AMERCY- WILIZOWANIA, POŁUDNIOWY WSCHÓD, FILIA FORT BENNING. Z zewnątrz budynek centrum robił wrażenie zamknięte- go. Nie miał okien. Poszycie ścian, z bardzo szerokich, za- chodzących na siebie, brudnych desek spoczywało na wyso- kiej, co najmniej metrowej betonowej podstawie. Grace za- parkowała samochód po przekątnej, obok drewnianego szyldu i razem z Lią wspięły się po schodach na ganek przed wejściem do przedsionka centrum. Wszystko było tam roz- ległe i ponure, ale Lia zmrużyła oczy i dalej, w mrocznym świetle, zobaczyła korytarze odchodzące pod dziwacznymi kątami i pokoje wzdłuż tych holi. W końcu usłyszała rów- nież głosy, odbijające się w mroku skrzypiącym echem. - Początkowo założyliśmy te centra dla Wietnamczyków, zarówno dla naszych wrogów, jak i sprzymierzeńców — po- wiedziała Grace. - Ci z południa potrzebowali tylko paru słów zachęty i dostrojenia, ale ludność z północy, która, jak nam się zdawało, mogłaby wpłynąć na postawę nieprzejed- nanych czerwonych w swojej ojczyźnie - potrzebowała gruntownego nawrócenia wzmocnionego hipnoterapią. Jak się prawdopodobnie domyślasz, dwa czy trzy lata bezpośred- nio po wojnie były najgorętszym okresem w naszych cen- trach. Ostatnio, obawiam się, sprawy postępują nieco wol- niej. Jeśli to, co widzę w tej chwili, może być jakąś wskazów- ką, to interesy raczej LEŻĄ, niż IDĄ, pomyślała Lia. - Będziemy to jednak kontynuować - wyznała Grace. - Oczywiście, nadal mamy trochę Wietnamczyków do zamer- cywilizowania, ale w ostatnich miesiącach zaczęliśmy po- większać zakres działań. Obecnie pracujemy nad muzuł- mańskimi ekstremistami dla nowego szacha, Castrowski- mi rewolucjonistami z Ameryki Środkowej i Południowej oraz marksistami schwytanymi w Afryce. Oczywiście, pra- ca z ludźmi nastawionymi wrogo jest trudniejsza, niż z tymi, którzy są skłonni nas kochać, nagroda natomiast jest większa. Niestety, wrogów trudno jest werbować i przy- syłać tutaj na szkolenie. - Kto tu teraz przebywa? -Kilku Wietnamczyków, kilku dzikookich terrorystów islamskich, kilku partyzantów sandinowskich z Nikaragui. Ale nawet teraz są to przeważnie Wietnamczycy — za co jestem wdzięczna Bogu. - Czy nie rodzi depresji fakt, że twoje centra mają coraz mniej zadań? - Jasne. Troszeczkę. Najpierw kariera filmowa. Teraz to. Czy ciebie by to nie przygnębiało? Lia milczała. Kiedy jej oczy przystosowały się do mroku, zdała sobie sprawę, że przedsionek pełni również rolę kuch- ni i stołówki. Piece, kuchnie, rury z nierdzewnej stali i drewniane rzeźnickie klocki piętrzyły się dookoła. Ściana przylegająca do ulicy była obłożona blatami składanych sto- łów. - Pollard! - krzyknęła Grace. - Pollard, masz gości! Echo odbijało się w pokoju jak piłeczka pingpongowa i Lia aż się skuliła. W wylocie odległego korytarza pojawił się mały schludny mężczyzna w cywilnym ubraniu. Stukając obcasami, prze- mierzył przedsionek, by się z nimi przywitać. Grace przed- stawiła go. Nazywał się Ralph C. Pollard i był dyrektorem centrum. Uścisnął rękę Lii wiotką dłonią. Miał jedwabisty wąsik, okulary w drucianej oprawie, a kilka siwych pase- mek włosów przebiegało nad uchem w jego skądinąd ciem- nej i młodzieńczej czuprynie. Mógł mieć zarówno dwadzie- ścia pięć lat, jak i czterdzieści - nic w jego wyglądzie nie pozwalało Lii na dokładniejszą ocenę. - Co się tu dziś dzieje, Pollard? - Jak zwykle, zależy to od pokoju, w którym jesteś, Gra- ce - odpowiedział. Ona zwracała się do dyrektora po na- zwisku, choć on był widocznie zobligowany, by używać jej imienia. — Jeśli panie pójdą ze mną, służę za przewodnika. Lia była rada, że opuści ten ponury przedsionek. Czy sprawiał mniej przygnębiające wrażenie, gdy lśniły świat- ła, w garnkach gotowało się, a ludzie siedzieli przy stołach nad posiłkami? Oczywiście. Musiało tak być. Gdyby przy- były tu w południe, to może jej pierwsze odczucia nie były- by tak negatywne. W każdym razie Pollard zamierzał zmie- nić to wrażenie i Lia obiecała sobie, że mu z całych sił po- może. Negatywizm był zabójczy - z pewnością była to naj- mniej ujmująca cecha charakteru Cala. Dyrektor CWA wprowadził obie kobiety do pierwszego pomieszczenia w korytarzu, z którego wcześniej wyszedł. Lia spojrzała na pokój - przypominał wnętrze wagonu me- tra. Miał ślepe okna, nad którymi widniały prostokątne re- klamy umieszczone w metalowych ramkach. Skóropodob- ne siedzenia wmontowano w ścianę po obu stronach wago- nu. Pionowe poręcze oraz pobazgrane sprejem ściany i reklamy - większość z tych graffiti nieautentycznie deli- katna - przydawały temu umeblowaniu atmosfery auten- tyzmu. Firmy tytoniowe, banki, wytwórnie napojów chło- dzących i fabryki samochodów wybrały to miejsce na rekla- mę, ale wszystko pokrywały wielkie plamy purpury, błękitu i czerni, przez które żadna informacja nie mogła się przedrzeć. Dwunastu ludzi - wyglądali na Wietnamczyków - sie- działo lub stało bezładnie i wymieniali między sobą swoje ostatnie doświadczenia, dobre i złe. Lia nie słyszała dobrze, o czym mówili — nie dlatego, że rozmawiali po wietnamsku, ale dlatego, że z głośników na obu krańcach wagonu płynął turkoczący hałas metra. Co więcej, wszyscy zdawali się ko- łysać, jakby rzeczywiście mknęli przez katakumby pod No- wym Jorkiem. — To jest sesja grupowej terapii. Nie ma prowadzącego — objaśnił szeptem Pollard. - Wszyscy są na tym samym po- ziomie, na równych prawach. — Nie sądzę — rzekła Lia. — Myślę, że ci, co stoją, są wy- żej. Pollard obdarzył ją bladym, pobłażliwym uśmiechem. — Słusznie. Gdyż to ma być wagon metra. Dobrze, bardzo dobrze. - Z roztargnieniem kręcił węzłem krawata. - Mia- łem oczywiście na myśli to, że wszystkie osoby mają równe prawa i szansę udziału, podejmowania problemów, jakie napotkali w świecie amerykańskich zwyczajów i amerykań- skiego stylu życia. Mogą opowiedzieć innym krzepiącą hi- storię własnego sukcesu. W ramach tej części programu CWA członkowie naszych grup samopomocy spotykają się raz na tydzień przez sześć miesięcy. - Dlaczego rozpraszacie ich tą wagonową scenerią? - Nie chcemy ich rozpraszać - wyjaśniła Grace. - Jest to środek pomocny - dodatkowy - do kulturowej afirmacji na- szego społeczeństwa. Poza tym w każdym tygodniu zmie- niamy wystrój. - Ostatnio był to zakład fryzjerski w małym miasteczku - dodał Pollard. - Wcześniej hol w kinie, poczekalnia w specjalistycznym warsztacie zakładającym tłumiki samo- chodowe i pierwsza klasa jumbo jęta lecącego z Los Ange- les na Hawaje. -Nie wspominając o sali szpitalnej, wnętrzu mieszkal- nej przyczepy i kolacji prosto ze starego obrazu Edwarda Hoppera. Chyba nie zadają sobie zbyt wiele trudu, myślała Lia. Czy cotygodniowa przebudowa tego ponurego miejsca nie pożera nadmiaru pieniędzy? Głośno jednak nie powiedzia- ła nic. Natknęłam się na obłąkaną herbatkę w zbzikowanej krainie czarów Grace Rinehart, rzekła do siebie, przygry- zając język, by zmusić się do milczenia. - Członkowie grup samopomocy sami muszą projektować i wykonywać ten wystrój — wyjaśnił Pollard. — W ten spo- sób mamy gwarancję, że ulegają oni znacznemu wpływowi amerykańskiego ducha. Oceniamy ich wybór i jakość od- tworzenia scenerii. - A skąd ci biedni ludzie biorą na to pieniądze? - To nie są „biedni ludzie", Lio - napomniała ją Grace. - Ani w sensie materialnym, ani duchowym. Ci, którzy roz- poczęli działalność produkcyjną lub usługową na własną rękę, mają się już bardzo dobrze. Większość z nich ma prawdziwą smykałkę, co doskonale wpływa na jakość wy- konywanych dekoracji. Czasami - żeby wrócić do twego pytania - wydają własne pieniądze, jednakże Fundacja Wolności zawsze pokrywa większość kosztów. Kiedy turkot kolejkowej taśmy na chwilę ustał, Lia usły- szała, jak jeden z mężczyzn oświadcza: - ...i tak oto pokonałem swoją naturalną niechęć do wy- rzucania puszek po piwie i wodzie sodowej z okien pędzą- cych pojazdów. Wszyscy członkowie grupy samopomocy zaczęli mu bić brawo, chwaląc za to dokonanie. Tylko jeden młody czło- wiek, jak zauważyła Lia, stał z boku, a jego twarz zdradza- ła smutek i prawdopodobne kłopoty. - Chodźmy dalej - rzekł Pollard. Poszli. Lia zwiedziła pokój, gdzie grupka ludzi siedziała przed telewizorem, oglądając epizod z I Love Lucy. Pollard wyjaśnił jej, że studiujący już widzieli lub zobaczą w naj- bliższej przyszłości epizody z Amos and Arnie, Highway Patrol, The Honeymooners, Dragnet, Leave it to Bunny, Ozzie and Harriet, Father Knows Best i The Andy Griffith Show. Todd Turner, właściciel kanału 17 w Atlancie, sieci kablowej, której program składał się głównie ze starych fil- mów, seriali telewizyjnych i transmisji sportowych, dopo- mógł CWA w nabyciu wielu kaset, Grace uważała więc go za szczerego przyjaciela Fundacji Wolności. Lia zauważy- ła, że dwie osoby spośród poddawanych w tym pomieszcze- niu amercywilizowaniu, nietaktownie uchylają się od obo- wiązku. Pollard zachęcił gestem obie panie, by przeszły koryta- rzem do następnych drzwi. Tutaj Lia zobaczyła elegancko ubraną młodą kobietę. Wydawało się, że wykłada ona swym podopiecznym zasady odpowiedzialnego konsumeryzmu. Ze stołu przed sobą wzięła dwa słoiki krajanych brzoskwiń w syropie —jeden opatrzony znakiem firmowym, drugi bez- markowy. Potem pokazała studiującym specjalnie zapro- jektowane pudełko chusteczek papierowych Kleenex, a na- stępnie skromne opakowanie chusteczek nieznanej firmy. Po tym pokazie podkreśliła, że Amerykanie osiągający po- szczególne szczeble w hierarchii społecznej - mimo napo- mnienia Benjamina Franklina „pens zaoszczędzony to pens zarobiony" - wybiorą raczej mające określony status i napę- dzające ekonomię produkty markowe niż mniej atrakcyjne i tańsze wyroby bez licencji. Oszczędzanie bez smaku było nieamerykańskie, a swobodna rozrzutność — patriotyzmem. — Ja regularnie kupuję produkty bezmarkowe — szepnę- ła Lia. - Musimy, jeśli mamy związać koniec z końcem. - Cóż, urodziłaś się tutaj - szepnęła w odpowiedzi Grace. - Trochę taktycznego skąpstwa może ci ujść na sucho. - Ale nie tym ludziom - rzekł Pollard. - Naturalizowani obywatele, którzy kupują pospolite produkty, ryzykują, że będą się czuć jak pospolici Amerykanie - nieokreśleni i po- zbawieni korzeni. Identyfikowanie się z produktami zna- nych firm jest dla nich psychiczną koniecznością. Właśnie dlatego na ukończenie kursu dajemy im koszulki Adidasa, pióra Papermate i torby z Macy"s. Dyrektor wskazał ruchem głowy następne drzwi. - Panie pozwolą. Ty sam też się chyba zaliczasz do tej kategorii, pomyśla- ła Lia, nie dlatego, by uważała, że Ralph C. Pollard jest homoseksualistą czy nawet osobą w jakiś sposób zniewie- ściałą, ale w jego zachowaniu było coś z prostytutki. Doszła do wniosku, że jest on protekcjonalną gnidą, a ten cały ob- chód przygnębiał ją bardziej niż dzień bez klientów w Warm Springs. Następne pomieszczenie było małym audytorium. Na jednym końcu znajdowała się niska scena, której kulisę sta- nowiła wielka — niemal karykaturalnie ogromna — flaga amerykańska. Poprzednio Grace i Lia stawały na zewnątrz pokoju terapeutycznego czy wykładowego, ale tym razem Grace śmiało wkroczyła do środka. W fotelach teatralnych siedziało kilkunastu Wietnamczyków i gdy tylko ją rozpo- znali, powstali z miejsc, entuzjastycznie bijąc brawo. Lia natychmiast poznała, że ten pokaz szacunku i uczucia był spontaniczny i szczery - mężczyźni naprawdę się cieszyli, że ją widzą. Klaskał nawet młody człowiek na scenie, które- mu Grace przerwała. Miał na sobie beżową pilotkę i ude- rzał raz po raz laseczką w otwartą dłoń, by okazać radość z niespodziewanej wizyty zdobywczyni Medalu Wolności. -Pozwólcie mi usprawiedliwić to wtargnięcie - rzekła Grace, uciszając zebranych gestem. - Nie mamy zamiaru opóźniać waszego programu. Chciałam tylko, żeby pani doktor Bonner - wskazała Lię - zobaczyła, jak wspaniałe robicie postępy i jak wielkie posiadacie uzdolnienia. Pro- szę, kontynuujcie. Powiedziawszy to, Grace poprowadziła Lię i dyrektora pod ścianą na tył audytorium, gdzie znaleźli sobie miejsca stojące i czekali, aż człowiek w pilotce wznowi swój wykład. Uczynił to bez żadnego skrępowania. Już po chwili Lia zrozumiała, że odtwarza on scenę z filmu Patton, pełną swady przemowę George'a C. Scotta do żołnierzy. Szło mu całkiem dobrze, choć może mało pro- fesjonalnie. Chodził tam i z powrotem, wymawiając każdą sylabę, jakby była wygrawerowana na złotej tablicy. Uży- wał przy tym swej laseczki - która, wraz z pilotką, stano- wiła jedyny rekwizyt - by wyraźnie zaakcentować nacjona- listyczne elementy w tej poruszającej na swój sposób agita- cji. Wszyscy na sali bardzo uważnie słuchali, a kiedy skończył, klaskano mu równie głośno i serdecznie jak pod- czas powitania Grace. - Bardzo dobrze, Pham Kha Sonie - rzekła do niego ak- torka, a młody człowiek, zdejmując pilotkę i stojąc przed wszystkimi w swych dżinsach marki Calvin Klyne i koszuli marki Arrow, nieśmiało przyjął tę pochwałę. Wydawało się, że jest wdzięczny, a równocześnie zmieszany. - Właśnie zmienił prawnie swoje nazwisko na Frederick Cason - szepnął Pollard do Grace, nachyliwszy się obok Lii. - Chciałby, żeby właśnie tak się do niego zwracano. — Bardzo dobrze, panie Cason — powiedziała głośno Gra- ce - z taką swadą powinien pan startować w wyborach. Mężczyzna uśmiechnął się szerzej. Zszedł ze sceny, by przekazać pilotkę i laseczkę następnemu wykonawcy. Ten był jeszcze młodszy od „Fredericka Casona", najpewniej nastolatek. Ukłonił się, przejmując rekwizyty, a potem, wchodząc po schodkach na scenę, potknął się z niemal ko- biecym wdziękiem. On również przedstawiał mowę Geor- ge'a C. Scotta. Wysoki głos chłopca i egzotyczny akcent sprawiały dziwne wrażenie. Wydawało się jednak, że rozu- mie sens mowy i jeśli nawet był mniej przekonujący od pana Casona, Lia rozumiała, że to raczej sprawa jego wy- glądu i chłopięcego głosu niż brak talentu. Kiedy tak kroczył i przemawiał, Grace rzekła do Lii: — To nie tylko amercywilizowanie. To również trening w nabywaniu pewności siebie. My jedynie tych ludzi ukie- runkowujemy i każemy im recytować prolog z Pattona, po- nieważ jest pełen patriotycznych treści i wymaga od mów- cy porzucenia tej samoponiżającej azjatyckiej grzeczności, która obniża ich zdolność współzawodnictwa, tak potrzeb- ną na Zachodzie. - Amen - rzekł Ralph C. Pollard. Obłąkana herbatka, myślała Lia. Wszystko, co tutaj wi- działam, jest zaproszeniem na herbatkę z Marcowym Zają- cem i Susłem. Ale nie zdążyła zgłębić szaleństwa rozmai- tych poczynań CWA, bo Grace przecisnęła się obok niej i musieli opuścić audytorium. Skręcili w inny korytarz, którym szli długo do całkiem innego pomieszczenia. Znaleźli się tu przed drzwiami, które - co nietypowe - były zamknięte na klucz. Lia widziała wnętrze pokoju przez warstwę szkła zbrojonego drucianą siatką. Na sześciu pro- stych łóżkach leżało sześciu nieprzytomnych ludzi. Sądząc po rysach twarzy i kolorze skóry, pochodzili z Bliskiego Wschodu, prawdopodobnie Arabowie. Były też dwie kobie- ty. Wszyscy ci ludzie mieli elektrody czy jakieś inne czujni- ki przylepione taśmą do miejsc, w których wyczuwa się puls - do rąk, szyi i skroni - i u każdej osoby umieszczono przy uszach miękkie słuchawki. Choć wszystkie miały zamknię- te oczy, Lia była pewna, że pod powiekami ich gałki oczne tańczą rozpaczliwie. Miny typowe dla ofiar epilepsji poja- wiały się i znikały na ich młodych twarzach. Mężczyzna w pomiętym białym fartuchu spacerował między łóżkami, nadzorując zarówno pacjentów, jak i maszynę z taśmą ma- gnetyczną, do której wspólnie podłączeni byli leżący. Pro- paganda pod hipnozą. — Nie musicie mi mówić — rzekła Lia. — Domyślam się, co to jest. - Narkotyki nie mają szkodliwych skutków ubocznych - zapewniła ją Grace. - Po prostu zwiększają wrażliwość na- szych podopiecznych na treść taśm. Czego dzisiaj słuchają? - zwróciła się do Pollarda. — To są nowo przybyli, Grace. Palestyńczycy. Mają wstępną lekcję po arabsku na temat świętości każdej jed- nostki i potrzeby miłowania sąsiadów jak siebie samych. I tak dalej. To nie jest im zupełnie obce. Gdy tylko zostaną w pełni zindoktrynowani w sprawach podstawowych, za- czniemy im wpajać idee demokratyczne oraz poczucie za- dowolenia, nieodłączny element kapitalizmu. Nauczanie satysfakcji z uczestniczenia w kulturze amerykańskiej bę- dzie musiało poczekać, aż uzyskamy zupełną pewność, że nie powrócą do fanatyzmu. Jak definiujecie fanatyzm?, zastanawiała się Lia. Mogła- bym zaproponować definicję, która obejmowałaby ciebie, Grace i innych szamanów z CWA, usiłujących za wszelką cenę uczynić świat bezpiecznym dla Nabisco, Chrysler Cor- poration i CIA. Nagle dobiegł ich niespokojny krzyk rozlegający się echem po korytarzu. Potem usłyszeli odgłos biegnących stóp - ruch absolutnie nieoczekiwany w tym samotnym i mrocznym ośrodku. Lia spojrzała na korytarz i zobaczyła, jak jeden z młodych mężczyzn, których widziała w metrze, zatacza się, obijając się o ściany i potyka w połowie holu. Podążał w ich kierunku. Jego rozbiegane dziko oczy zdra- dzały nieprzytomne zdenerwowanie. Gdy ich ujrzał - zwła- szcza Pollarda i pannę Grace - zatrzymał się, zgiął wpół, jakby otrzymał cios i nagle zabrakło mu tchu. Potem wy- prostował się i podniósł w górę szczupłą rękę. — Nie jestem, do cholery, żadnym Amerykaninem, wy, hieny! - krzyknął. - Nie jestem z Indianapolis! Jestem Wietnamczykiem! Jeśli mają mnie tu upokarzać, to - pfuj! - pluję na to miejsce! Splunął na linoleum i Lię zaszokowało to, że w przyćmio- nym korytarzu strużka śliny zalśniła złowrogą purpurą. - Boże - rzekła cicho. A potem prześladowcy młodego mężczyzny - studenci z tej samej grupy i pracownicy ośrodka - pojawili się zza zakrętu korytarza, wślizgując się jak policjanci z niemych komedii. Lia przypuszczała, że go dopadną, ale Grace pod- niosła dłoń i dała znak, by zostawili go w spokoju. - Vo Quang Lat - powiedziała - Przecież za jakieś dwa miesiące masz otrzymać świadectwo. — Pieprzę świadectwo — krzyknął mężczyzna. — Pieprzę! Rozległ się głos dzwonka, wzmocniony na tyle, że wpra- wiał w drżenie cały budynek. Wydawało się, że hałas - nie- przerwane pulsowanie sygnału alarmowego - trwa wiecz- nie. Vo Quang Lat zaczął się znowu skradać, jego krwawe usta wyrzucały oskarżenia, przekleństwa, wymówki, zło- rzeczenia. Jego jeremiady zagłuszało to cholerne brzęcze- nie. - Zostań na miejscu, Lat - krzyknął Pollard. - Pakujesz się w ogromne kłopoty! Lat jednak wciąż się przybliżał. Co on chce zrobić?, myślała Lia. Rzucić się na Pollarda? Próbować udusić Grace? Czy łączy mnie z nimi tylko dlate- go, że stoję tuż obok? I kto uderzył go tak mocno w usta? Teraz Lia słyszała już paplaninie przymusowo indoktry- nowanego Lata: - ...te wszystkie gry doprowadzają mnie do mdłości! Chcę tylko wrócić do domu. Czy to zbyt duża prośba? I czy to za wiele prosić was, byście przestali zmieniać mój kraj w Di- sneyland, a cały mój naród w muszkieterów? Wietnamczyk znowu splunął -jeszcze jedna zatrważają- ca plamka purpury. Alarm wciąż brzęczał. Prześladowcy Lata ponownie za- częli sunąć do przodu. Grace wyciągnęła rękę, by powstrzy- mać Wietnamczyka, ale nawet gdy pracownik CWA w bia- łym fartuchu wyszedł ze swego zamkniętego pokoju, Lat, potrząsając pięścią i przeklinając, nadal się zbliżał. Lia zro- biła krok do tyłu, Grace natomiast spokojnie mu wyjaśnia- ła, że pożałuje on swego postępowania, a zwłaszcza odczuje boleśnie, że zrezygnował ze świadectwa, będąc tak bliski pełnego zamercywilizowania. Lat nie słuchał. Jedną rękę zanurzył w kieszeni swych marszczonych spodni, a kiedy ją wyjmował... Lia nie zdążyła ocenić, co zamierzał Lat, ponieważ dwaj policjanci natychmiast pojawili się za jej plecami na kory- tarzu. Rozepchnęli ciężkie wahadłowe drzwi i skoczyli ku przeciwległym ścianom holu, na wypadek gdyby szaleniec, którego próbowali ująć, był uzbrojony. Każdy z nich miał w ręce pistolet, a kiedy zobaczyli tłum za Vo Quang Latem, jeden z nich donośnym głosem wezwał zgromadzonych do rozejścia się. Lia wiedziała, że gliniarze bali się, że w razie strzelaniny zabłąkana kula może trafić przypadkową osobę. - Rzuć to! - krzyknął policjant. Pollard przykucnął. Grace, Lia i mężczyzna w białym ki- tlu pośpiesznie przywarli do ścian. Lat, zdezorientowany, patrzył, jak jego prześladowcy wycofują się do korytarza audytorium, a potem obrócił się dookoła, próbując odgadnąć przyczynę dziwacznego zacho- wania Pollarda. Kiedy wyjął dłoń z kieszeni, każdy z poli- cjantów - kolana ugięte, nogi rozstawione - oddał po strza- le. Hałas był ogłuszający. Potem Lia zrozumiała, że ktoś wrzasnął - ona lub Grace. Prawdopodobnie ja, pomyślała. Chyba ja. Tymczasem Vo Quang Lat złapał się kurczowo najpierw za rękę, potem za brzuch i ociężale zwalił na ziemię. Czer- wień wyciekała mu z ust. Z dłoni, którą wyjął z kieszeni, posypały się paciorki - rozerwany różaniec? - na wytarte linoleum korytarza. Zabili go, myślała oszołomiona Lia. Wyskoczyli i zamor- dowali biednego chłopaka. Kiedy jeden z policjantów przyklęknął obok Lata, Grace, chłodna i opanowana, wzięła Lię za łokieć i poprowadziła do ofiary. Drugi pomógł Pollardowi wstać i wkrótce cała szóstka pochylała się nad leżącym na podłodze Wietnam- czykiem. Lia, ku swojej irytacji, płakała. - On nie jest martwy - rzekła Grace. - Wojskowi przy- dzieleni do CWA nigdy nie używają prawdziwych kul. W nabojach są silne środki uspokajające. Uderzenie prze- wróciło Lata, ale narkotyki dopiero teraz zaczynają dzia- łać. A poza tym Miller - wskazała gestem na klęczącego policjanta - usunął jedną ze strzałek, aby nie posłać nasze- go przyjaciela do krainy niebieskich migdałów na dłużej, niż jest to potrzebne. -Ale krew... Miller podniósł z podłogi jeden z paciorków i położył Lii na dłoni. - To orzech betelu - rzekł. -1 całe to czerwone świństwo, które pani widzi w ustach i na koszuli faceta, to tylko sok przeżutego betelu. -Myśleliśmy, że ma może scyzoryk lub coś takiego - wyjaśnił drugi żandarm. - Dlatego właśnie pośpiesznie go obezwładniliśmy. -Wieśniacy wietnamscy żują betel, by otępić zmysły i nie widzieć nędzy swego życia - rzekła Grace. - Ale nie Lat. Zebrał sobie zapas, by mógł plunąć - dosłownie - na pracę naszego ośrodka. - Odwróciła się ku dyrektorowi CWA. - Czy nie zdradzał wcześniej żadnych objawów, Pollard? -Mieliśmy wrażenie, że Lat robi duże postępy, Grace. Raczej wydawało się, że wyprzedza program. To było, hm, zupełnie nieoczekiwane. - Gówno - rzekła Grace. - Gówno do siedemdziesiątej siódmej potęgi. Lia zauważyła, że Miller uważnie przygląda się jej ża- kietowi. - Podoba mi się pani spinka - rzekł cichym, konfidencjo- nalnym tonem. -1 chcę pani powiedzieć, że również jestem chrześcijaninem. Kiedy jechali szosą 27 z powrotem do Pine Mountain, Grace zapewniała Lię, że widzieli CWA w Fort Benning w bardzo nietypowym dniu. W ciągu prawie dwunastu lat funkcjonowania ośrodka na palcach dwu, może trzech rąk dałoby się policzyć incydenty w rodzaju Vo Quang Lata. Oczywiście, nie uwzględniając zatwardziałych terrorystów czy partyzantów, którzy stanowili zupełnie inną rasę niż nasi sojusznicy tak wdzięczni, jak Wietnamczycy z Połu- dnia czy choćby nawet nasi wrogowie pobici i złamani du- chowo jak Czerwona Armia z Północy i ich towarzysze z Frontu Wyzwolenia Narodowego - to jest Wietkongu. - A co stanie się z Latem? - Dlaczego pytasz? - Po prostu zastanawiałam się nad tym. Zostanie ukara- ny? Wsadzony gdzieś do celi lub... - Zlikwidowany? - Nie, nie to. To znaczy za to załamanie w czasie procesu amercywilizowania? - Oczywiście, że nie. Absolutnie nie. Przedyskutujemy to z nim i rozpoczniemy na nowo. Cadillac pędził gładko przez smugi światła i cienia kła- dące się na szosę 27 od sosen stojących na straży. Po lewej ręce Lii słońce wczesnego wieczoru kreśliło czerwone osie przez postrzępione korony drzew, ginąc gdzieś w rejonie Lannett czy Opeliki, i Lia czuła, jakby przebywała z dala od Pine Mountain całe lata, a nie tylko jedno popołudnie. -Jak by ci odpowiadała praca dla nas w CWA w Fort Benning? Lia miała ochotę ostro wyrazić zdumienie, ale opanowa- ła się. Właśnie ja, uczestniczka ruchu antywojennego z epo- ki przed ograniczeniami, miałabym gmerać w orientalnych duszach dla króla Ryszarda. Już moja zgoda na sesje z tobą prawdopodobnie wystawiła na próbę moje małżeństwo. Praca w twoim ośrodku to pewny rozwód. Mogę już sobie wyobrazić, co Cal powie o mojej dzisiejszej wyprawie. Ale zatrudnić się u ciebie? O bogowie, to jest zupełnie nie do pomyślenia... - Zakładam, że znaczy to „nie". -Mam swoją praktykę, Grace. -Właśnie widziałam, jak oszałamiająco prosperujesz, prawda? Tobie też nie najlepiej się wiedzie w CWA, pomyślała Lia. Ale milczała. - Mogłabyś zajmować się trudnymi przypadkami. Na przykład Latem. - Nie szkolono mnie na instruktora amercywilizowania uchodźców, Grace. Leży to zupełnie poza sferą mych kom- petencji. - Nasza pierwsza sesja przekonuje mnie, że potrafisz sto- sować prawie każdy rodzaj psychoterapii. - Nie ten. -A może poświęcisz nam jeden dzień w tygodniu? - Już poświęciłam jeden dzień dla ciebie. Nie mogę zre- zygnować z drugiego. - A jeśli będzie to ten sam dzień? Lię zaczął ogarniać niepokój. -Proszę cię, nie uzależniaj od mojej zgody tego, czy podejmiesz u mnie terapię, Grace. Przyparłabyś mnie do muru. Oczywiście, pomyślała natychmiast Lia, być może lubisz przypierać ludzi do muru. Opony fleetwooda dudniły na asfalcie. Promienie słoneczne, niczym unurzane we krwi sztylety, wpadały ukośnie do samochodu. - Pozwól, że coś ci powiem - rzekła Grace. - Pewne wy- znanie. Nie mające nic wspólnego z moim poczuciem bezce- lowości i nudy, lecz dotyczące Hirama i moich z nim sto- sunków. Oszczędź mi tego, modliła się w duchu Lia. Przynajmniej w tej chwili mi tego oszczędź. - Prezydent postanowił zrezygnować z następnej kaden- cji. Chce wycofać się do San Clemente i pisać pamiętniki. Cóż, całkiem możliwe, że poprze kandydaturę mojego męża przy nominacji republikanów w 1984 roku. Jeśli teraz do- łączysz, Lia, możesz zostać psychoterapeutką Pierwszej Damy. Pozycja Pierwszej Damy prawdopodobnie na zawsze uleczy mnie z moich chandr, a mój osobisty psychoanalityk ustawi się na resztę życia. Nigdy już nie będziesz musiała walczyć o klientów ani o swój status. Cały świat zagości u ciebie na twej kanapce. - Fotelu. - Wszystko jedno. Chciałabym, byś to przemyślała, Lia, i przedyskutowała z... Zacięła się. - Z Calem? - Oczywiście. Z Calem. Prezydent wierzy, że po laniu, jakie sprawił w 1976 roku Jimmy'emu, Georgia zasługuje na następnego kandydata i Hiram - choć dotychczas jedy- nym wybieralnym stanowiskiem, jakie piastował, było po- słowanie do stanowego parlamentu -jest właściwym face- tem na jego następcę. Mam zamiar pomóc Hiramowi i chciałabym, byś z kolei ty mi pomogła. - Nie jestem politykiem, Grace. Nie nadaję się na działa- cza w kampanii wyborczej. Zajmuję się psychologią po- znawczą. Grace obróciła nieco głowę i obdarzyła Lię tak dwuznacz- nym spojrzeniem, że ta poczuła jednocześnie wściekłość i strach. Nie podoba mi się to wszystko, pomyślała. Ta ko- bieta usiłuje spowodować, aby moja wola była na usługach jej rozmaitych zachcianek. Przeraża mnie to, że w jakiś spo- sób może odnieść sukces. Wjechały na grań góry, przemknęły obok Ogrodów Cal- lawaya i dotarły do miasta zalanego światłem zachodzące- go słońca. Aktorka zostawiła Lię na progu jej domu. Poże- gnała ją gestem ręki i wyjechała z powrotem z miasta na szosę 27. Lia zauważyła z ulgą i z wdzięcznością, że poobijany dart 68 Cala stoi na skraju podwórza. Mąż był w domu, bez- pieczny. Nie! Nie! Nie!, myślała, patrząc na oddalające się tylne światła cadillaca. Jedna rzecz jest pewna, moja damo: moje słodkie, stabilne, dające satysfakcję małżeństwo. I weszła do mieszkania, by ucałować Cala i spytać, jak mu minął dzień. ROZDZIAŁ 15 Twitchell, małpując chód Johna Wayne'a, szedł przez centrum handlowe West Georgia Commons. W Gangway Books zamienił kilka słów z młodą kobietą przy kasie, a potem poszedł krytym deptakiem do salonu gier wideo 0 nazwie „Beczka Śmiechu". Wszedł do tego hałaśliwego lokalu przez wyłożone boazerią wejście, które wyglądało jak otwór wielkiej, leżącej drewnianej beczki. Gdzie jesteś, mój żółciutki, żółty żółtku?, przyśpiewywał w myślach Twitchell. W salonie gier panował mrok przebijany fioletowymi 1 bursztynowymi smugami świateł monitorów. Stojące przy konsolach dzieci - wagarowicze?, wyrzuceni ze szkoły? - były tylko ciemnymi sylwetkami, nie zaś rozpoznawalnymi osobami. By znaleźć Le Boi Loana, Twitchell musiał dwu- krotnie obejść pomieszczenie. Lone Boy stał nerwowo zgięty nad grą o nazwie Phun Ky Cong. Twitchell, ojciec dwóch kilkunastoletnich chłopców, uśmiechnął się - sam też grywał, bo to ulubiona rozrywka chłopców. Przynajmniej tak było rok czy dwa lata temu. Wymagała użycia joysticka, którym prowadziło się postać o imieniu Grady Grunt przez tunele Cu Chi w pościgu za partyzantem Viet Minh zwanym Phun Ky Cong. Kiedy umieszczono Grady'ego dostatecznie blisko celu, naciskało się guzik i miotaczem ognia dmuchało w wąski tyłek Con- ga. Nie było to takie łatwe. Cong zawsze próbował wma- newrować Grady'ego w zapadnię najeżoną palikami bam- busowymi albo bezpośrednio pod otwór tunelu, przez który razem ze swymi komputerowymi kumplami mógł zrzucić miażdżący czaszkę głaz. Jakby tego nie wystarczyło, przy- pominał sobie Twitchell, musiałeś pokonać aż pięciu Phun Ky Congów, zanim mogłeś przejść do następnej kondygna- cji tuneli Cu Chi -jeszcze bardziej pogmatwanej i zdradli- wej niczym labirynt. Twitchell przystanął za plecami Loana i obserwował. Pio- nowe skrzynki stojące wszędzie dokoła wydawały szczegól- ne dźwięki: Pop-pop-pop! Blippa-blip-blippa! Ka-pał-pał- -pal-pał! Jak zwykle te efekty dźwiękowe działały Twit- chellowi na nerwy. Gdy tylko Lone Boy umieścił Grady'ego w dogodnej pozycji, w której mógł zrobić z Conga befsztyk, położył dłoń na ramieniu małego Wietnamczyka. - Jak idzie, panie snajper? Lone Boy oderwał dłonie od dźwigni sterowniczych. Obrócił się błyskawicznie, łypiąc białkami oczu. - Hej, dupku, mam teraz, do cholery, przerwę obiadową! - Na pewno, na pewno, Loan - rzekł Twitchell. Ale się odgryza. Co za zuchwałość! Biedny żółtek robi w portki ze strachu. Na monitorze Cong bez przeszkód wykopał tunel pod Gradym Gruntem i wrzucił go do sieci, która zamknęła się wokół niego jak sznurkowa torba wokół cebuli. Rozległ się pełen werwy marsz żałobny. Lone Boy przegrał. Wietnamczyk rzucił okiem na konsolę z Phun Ky Con- giem. - Pierdzielę to wszystko! Do cholery, straciłem przez cie- bie ćwierć dolara! - Próbuję zachować dla ciebie coś, co jest warte znacznie więcej. Szacunek bardzo dystyngowanej damy. - Musisz mi darować następny żeton, kutasie. -Hej, człowieku, zielone berety nigdy niczego nie daru- ją. - Twitchell powlókł czupurnego Lone Boya w kąt salo- nu, gdzie stały dwa stare flippery. Nikt na nich nie grał. Nikt nie miał zamiaru na nich grać. - Czy słowo „reindok- trynacja" budzi w tobie jakieś skojarzenia, przyjacielu? Jasne, że budziło. Wyraz twarzy małego faceta zmienił się. Teraz wie, skąd przychodzę, triumfował Twitchell. - Kim pan jest? - spytał Lone Boy, próbując odzyskać panowanie nad sobą. Zepchnął z ramienia dłoń tajniaka. - Wiesz już wszystko, co ci potrzeba. Możemy nie wy- mieniać mojego nazwiska. - Tego, co powinienem, na pewno nie wiem. Na przykład, czego pan chce? -Kiedy zobaczymy jakieś wyniki? -Wiem, gdzie mieszka. Poświęciłem trochę czasu i do- wiedziałem się tego. - Dama, o której wspomniałem, nawet ona zna ten ad- res. Więc to jest nic. Co jeszcze masz? - Dwa czy trzy dni temu przyjąłem od niego zamówienie, całą kupę rzeczy Philipa K. Dicka. Cieszył się, że to dosta- nie. Jezu, pomyślał Twitchell. - To pieprzony interes, Loan. Kiedy masz zamiar się ru- szyć? O to właśnie pytamy. -Posłuchaj, pracuję całe dnie i po nocach. Czasami mu- szę spać, prawda? I zobaczyć się z rodziną? - Zgodziłeś się na wszystkie warunki. - Nie mogę tam iść, jak oni siedzą w domu. Zostają mi przedpołudnia, a wtedy pracuję. - Zwolnij się z pracy. Zadzwoń, że zachorowałeś. - I tamci mają psa. Wielką krowę. Trzymają go na łań- cuchu przed domem, kiedy wyjeżdżają. - Zajdź od tyłu. -Ten pies, człowieku, usłyszy mnie. Będzie szczekał. Zeżre mnie, jak zerwie się z łańcucha. Na takie dictum Twitchell znowu schwycił Lone Boya za ramię. Przyciągnął do siebie Wietnamczyka i poprowadził przez centrum handlowe na pobliski parking. Le Boi Loan starał się wyrwać łokieć, ale Twitchell go nie puszczał i wkrótce stali przy bagażniku jednego z ostatnich modeli dodge'a. Jakiś gruchot zastartował ostro przy drugim koń- cu centrum handlowego. Wysoko na niebie odrzutowiec wplótł swój ślad w rozciągnięte frędzle wiosennych chmur. - Zastosuj to. - Twitchell wręczył Lone Boyowi pistolet bojowy i płaskie prostokątne pudełko. - Mam go zastrzelić? Nie zrobię tego. Już wolę ponownie przerobić cały ten wasz cholerny program. - Zajrzyj do pudełka. Lone Boy zajrzał. Jego wyraz twarzy zdradzał zaintrygo- wanie. - Zastosuj to zamiast konwencjonalnej amunicji. To go na pewien czas wyłączy. Czy to uspokaja twoje wydelikaco- ne sumienie? - Ile sztuk trzeba użyć? - Tylko jednej. Pozostałe są na wypadek, gdybyś spudło- wał. Chyba można by je nazwać ubezpieczeniem. Lone Boy gapił się na pistolet, ważył go w ręce. Twitchell wyciągnął z bagażnika puste pudełko po butach i kazał mu włożyć tam pistolet i środki obezwładniające. - Powiem ci jeszcze coś, co musisz wiedzieć. Ten Cal Pick- ford, którego masz śledzić - matka jego żony wykorkowała dziś w nocy. Pogrzeb jest jutro o drugiej. Po tym w Baronii Przedrzeźniacza Rudego, na farmie, gdzie pracuje brat dok- tor Bonner, mają jakąś stypę. Cały klan prawdopodobnie się tam zbierze. Co najmniej do zmroku. - Chce pan, bym to zrobił w ciągu dnia? - Na każdą inną porę potrafisz znaleźć wykręt. Rzeczywiście, potrafił. I, jak z satysfakcją zauważył Twit- chell, ta prosta uwaga przywołała Wietnamczyka do rze- czywistości. Loan spojrzał do wnętrza pudełka. Ściągnął wargi i zmarszczył czoło. Rozważał tę radę. - Dobrze - powiedział po chwili. - W porządku. Pomaszerował z powrotem do wejścia centrum handlo- wego, ściskając pod pachą pudełko po butach, jakby je wła- śnie odzyskał po przejściu tornado. Twitchell podniósł swój wyimaginowany miotacz ognia i wypuścił język płomieni w wąski tyłek Le Boi Loana. Mam cię, myślał radośnie, mam cię, mam, mam, mam, mój żół- ciutki, żółty żółtku. ROZDZIAŁ 16 Najgorsze mamy już na pewno za sobą, myślał Cal, pro- wadząc Lię od grobu jej matki do srebrnej limuzyny. Z Jef- fem i Suzi Bonner oraz z dziećmi Bonnerów, Martinem i Cariną pojadą do Baronii Przedrzeźniacza Rudego. Wszy- scy, którym Emily nie była obojętna — nawet jeśli ich kon- takty ograniczały się do tego, że spotykając ją na ulicy, je- dynie uchylali kapelusza — też pojadą na farmę. Przywiozą tace z szynką i kurczakami, miski gotowanych jarzyn, dzba- ny herbaty, puszki rozmaitych słodyczy - zapasy, które bry- tyjskim i argentyńskim oddziałom na Falklandach wystar- czyłyby na wiele tygodni. Stypa będzie ciężką próbą, ale to nic w porównaniu z tymi dwoma dniami, które spędzili w szpitalu-pomniku Meriwethera po ostrym ataku serca, jaki Emily przeszła w Domu Opieki im. Eleanor Roosevelt. W szpitalu wiedzie- li prawie od samego początku, że czekają jedynie na jej śmierć. I na pewno ta stypa będzie lżejszym doświadcze- niem niż ich podróż do kostnicy w LaGrange, gdzie mieli obejrzeć ciało. Tam Lia - pozornie opanowana psychotera- peutka - rozpaczała tak mocno, że jej spuchnięte i czerwo- ne oczy wyglądają teraz jak po uderzeniu piłką tenisową. Cal na tylnym siedzeniu samochodu przytulał ją cały czas do siebie, ściskał jej ramiona, gładził obrzęki pod oczyma, aż zmęczona tymi czułościami złapała go za przegub i łago- dnie umieściła jego dłoń na swych kolanach. Najgorsze mamy już na pewno za sobą, rozmyślał Cal. Emily leży w ziemi, wygłoszono już wszystkie mowy po- grzebowe, a rodzina gromadzi się koło Jeffa, Suzi, Martina i Cariny oraz wokół Lii. Nawet wokół mnie, Cala Pickfor- da, osoby z zewnątrz, zięcia, którego Emily uważała chyba - niesprawiedliwie - za Anioła Śmierci. Suzi i Martin siedzieli z tyłu limuzyny z Lią i Calem. Jeff z Cariną jechali z przodu razem ze smarkatym kierowcą z domu pogrzebowego. Dzieci Bonnerów, jedenastoletni chłopiec i dziewięcioletnia dziewczynka sprawiały dziś wra- żenie przygnębionych chochlików. Pogrążone w żałobie równie głęboko jak każdy z dorosłych - choć było w niej więcej bólu, a mniej zrozumienia - nie odzywały się wcale. To dobre dzieci, pomyślał Cal. Naprawdę miłe, najwyż- szej klasy. Nigdy wcześniej nie dostrzegł, że są pełne god- ności. Zawsze uważał je za zwykłe dzieciaki, odpowiednio potargane i piegowate, ani szczyt intelektu, ani złego za- chowania. Ale teraz, pogrążone w żalu, stały się bardziej wyraziste. Straciły kogoś, kto miał dla nich znaczenie, i Cal mógł wczuć się w ich sytuację. Co do Suzi, cóż, również była przyzwoitą osobą. Dziwnie poważną nawet w radosnych chwilach. Być może miała świadomość, że Martin i Carina wyrastają w odmiennym świecie, w którym nie można podskakiwać. Jeśli tańczyłeś, to tylko w rytm melodii nartonosego szczurołapa. Powaga, którą dzieci przejawiają dzisiaj, przyda im się później. Nie będą miały zbyt wielu okazji do śmiechu, jeśli sprawy poto- czą się tak jak dotychczas, i Suzi - nawet w jej z lekka uprzywilejowanej pozycji - wiedziała o tym. Cal spojrzał na Jeffa. Brat Lii. Facet, który nie zasługuje na tak miłe dzieci i żonę. Nie można go określić jako mato- ła - po prostu poddał się status quo. Prowadził końską far- mę dla mieszkającego gdzie indziej właściciela, sybaryty, człowieka o nazwisku Denzil Wiedenhoedt, który zbił swą fortunę kiedyś, w latach pięćdziesiątych, na zakładaniu wy- kładzin podłogowych. Jeff miał się bardzo dobrze, pracując dla Wiedenhoedta. Świństwa, które obecny rząd robił face- tom o gorszych powiązaniach, nic dla niego nie znaczyły. On nie miał o tym pojęcia - za wszelką cenę nie dopuszczał do siebie takich informacji. Była to właśnie jedna z przy- czyn, dla której Jeff nie lubił Cala i żałował, że Lia nie poślubiła miejscowego chłopaka. Może jesteś niesprawiedliwy, upomniał się Cal. Mimo wszystko jest tam czarny stajenny — Kenneth „Horsy" Sto- ut — i to właśnie Jeff go zatrudnia. I kiedy tu przyjechałeś i usilnie poszukiwałeś roboty, Lia poprosiła Jeffa, by dał ci pracę - nie zamiast Stouta, ale jako nadzorca lub dodatko- wy pomocnik, czyli w roli, którą odgrywał już sam Jeff. Możliwe więc, panie Pickford, że jest pan uprzedzony do szwagra. Cal zaczął się gryźć. Czyżby czuł niechęć nie tylko do Jeffa, ale i do czarnego stajennego? Z pewnością, gdyby nie Stout, Cal mógłby od początku mieć pracę na tej końskiej farmie... Jego smętne rozmyślania przerwał głos Suzi. - Lia, jestem zdziwiona, że Grace Rinehart i minister Berthelot przyjechali na pogrzeb. Naprawdę musiałaś zro- bić na niej duże wrażenie, że aż tu się pokazała. To właśnie było dokładnie to, myślał Cal. Pokaz. Ta ko- bieta jest w tym doskonała. Całe jej życie to jeden wielki pokaz. - Tylko tego potrzebowaliśmy na pogrzebie Emily - po- wiedział głośno. - Pary ważniaków i kilku uzbrojonych kre- atur z tajnej służby. -Ona naprawdę wygląda wspaniałe, prawda? - rzekł kierowca limuzyny. Miał na sobie czarny garnitur i, mimo ciepłej aury, skórzane rękawiczki. - Wolę już mieć bezpiekę na pogrzebie, niż jej nie mieć — stwierdził Jeff, nie odwracając głowy. - O co chodzi, Cal? Czy oni działają ci na nerwy? - To wszystko na pokaz, Jeff. Żaden z tych ludzi nie znał twojej mamy i wszyscy z nich mają... - obecność dzieci w samochodzie kazała Calowi dobierać słowa - w wielkim poważaniu to, że zmarła. To wszystko polityka. - Nie zachwycam się sposobem, w jaki Grace załatwia niektóre sprawy - wtrąciła Lia - ale nie jest ona osobą po- zbawioną uczuć. Jej przybycie na pogrzeb jest wyrazem tro- ski. - To strasznie miło, że przyszła — zgodziła się Suzi. - A mężulek Hiram? - spytał zirytowany Cal. - Przyjechał, ponieważ akurat nie był w Waszyngtonie, lecz w domu, i Grace go o to prosiła. Tak właśnie postępują dobrzy mężowie. Mógł się przecież tu nie pojawiać. Wyo- brażam sobie, że ma mnóstwo roboty - bydło, misie Breż- niewa, to całe zamieszanie z cenami i tak dalej. - Ale agenci w zielonych beretach - dodał Jeff, wciąż pa- trząc naprzód - wkurzają biednego Cala. Coś musi gryźć Calvina. Prawdopodobnie sumienie. Odpieprz się, pomyślał Cal. - Nie lubię gestapo, Jeff - powiedział jednak głośno - i wszystko mi jedno, jakie mają kapelusze. - Gestapo? - spytał kierowca. - Ma pan na myśli Niem- ców? - Ludzie z tajnej służby to nie są Niepukacze - odparł Jeff. - Nie działają całkiem tajnie. Noszą swoje berety, by pokazać, że właśnie są widoczni. - Masz na myśli to, że chcą nas zastraszyć. - Cal, jesteś prawdziwym paranoikiem. - Chciałbym kiedyś nosić beret - wtrącił Martin. - Głupio byś w nim wyglądał - zauważyła Carina bez- barwnym głosem. Suzi powstrzymała Martina przed odpowiedzią. -Za nami są trzy wozy - rzekł kierowca, spoglądając w lusterko wsteczne. - Jeśli komuś przeszkadza, że przy- szli na pogrzeb, to na przyjęciu też będzie niezadowolony. Mam nadzieję, że jest dużo żarcia. Cal spojrzał przez ramię. Następnym samochodem w kawalkadzie był kurdybanowy cadillac Grace Rinehart. Dziś jednak wiózł on dwóch agentów w beretach. Panna Rinehart i Hiram Berthelot znajdowali się na tylnym sie- dzeniu następnego samochodu. Za nim jechał trzeci luksu- sowy wóz wyłożony pancerną blachą. Pojawił się w polu widzenia, kiedy limuzyna żałobna skręciła w boczną drogę. Dalej jechało kilkadziesiąt innych samochodów rozmaitych kształtów i rozmiarów. To nie jest kondukt pogrzebowy, myślał Cal. To jakiś cholerny konwój. - Zaprosiłam Grace - rzekła Lia. - Zadzwoniłam do niej wczoraj i powiedziałam, że będzie mile widziana. Minister Berthelot również. Czy dobrze zrobiłam? Lia popatrzyła na Suzi, by potwierdziła lub zaprzeczyła. - Jasne, że tak — odrzekła Suzi. — Nasz dom jest twoim domem, Lia. Zapraszaj, kogo chcesz. Tiglatpilesara III, Attylę Huna, Adolfa Hitlera, wyliczał w myślach Cal. Kogokolwiek sobie życzysz. Baronia Przedrzeźniacza Rudego leżała około dziesięciu kilometrów na północny zachód od Pine Mountain. W jej skład wchodziło ze trzydzieści hektarów ziemi, tuzin ner- wowych folblutów, około dwudziestu ąuarterów i stajnia o wiele większa od domu Bonnerów. Denzil Wiedenhoedt, chociaż nie sknera, uważał, że większość pieniędzy wydawanych na baronię musi iść na konserwację ogrodzeń oraz na żywienie i pielęgnację koni. Kiedy dowiedział się o śmierci Emily, telegraficznie prze- słał Bonnerom tysiąc dolarów, by przed swym domem - niezbyt dobrze zamaskowaną podwójną przyczepą kempin- gową - rozbili ogromny namiot i przenieśli na murawę sto- ły z kościoła, by można było przyjąć wszystkich ludzi, którzy przybędą na stypę, włącznie z samym Denzilem Wie- denhoedtem. On też zatroszczył się o przenośne wygódki, parking z obsługą i szafę grającą udrapowaną czarnym ki- rem. Szafa grała jakąś pobożną muzykę, która przyprawia- ła Cala o ból zębów. Pod wysokim, obramowanym frędzlami płóciennym da- chem Lię pocieszało dziesięć osób jednocześnie. Minister rolnictwa rozmawiał z Wiedenhoedtem. Panna Grace stała przy jednym ze stołów, odmawiając grzecznie prośbom 0 autograf. Nakładała chochlą groszek, kandyzowane yamy 1 sałatki (rzepę, gorczycę lub kapustę) każdemu, kto do niej podszedł z papierowym talerzem. Prawdopodobnie wydaje jej się, że jest Chrystusem myjącym stopy swoich uczniów, stwierdził Cal. Dwaj agenci tajnej służby trzymali się w pobliżu Liberty Belle, a czterej inni pilnowali Berthelota i Wiedenhoedta. Spoglądali spode łba na tłum wzrokiem klawiszy wypatru- jących na spacerze ewentualnych rozrabiaków. Calowi wy- dawało się, że pojawili się wszyscy z Pine Mountain, plus setka innych. Przyszedł Kemmings. Cal przyniósł mu ta- lerz, posadził przy stole obok przyczepy i rozmawiał z nim przez kilka minut. Potem zobaczył Shawandę Bledsoe z kil- koma przyjaciółmi i krewnymi. Przywołał ich gestem do stołu z jedzeniem, tak by się mogli później przechwalać, że na stypie u białasów Grace Rinehart - tak, właśnie ta Gra- ce Rinehart - podała im na talerzu trochę słodkich gruli i sałatkę. Cal kilkakrotnie usiłował dać znaki Lii, aby podeszła, ale bezskutecznie. W końcu opuścił trawnik przed domem i powędrował ku stajni po wypielęgnowanej dróżce. Kwit- nące pigwy i rododendrony kokietowały go swymi kolora- mi. Tymczasem muzyka z idiotycznej szafy grającej Denzi- la Wiedenhoedta i gwar od stołów zaczynały cichnąć i Cal słyszał już dochodzące ze stajen słabe rżenia, a cierpkie, drażniące końskie zapachy, rozchodząc się, wybiegły mu naprzeciw. Ogromne drzwi do stajni - zmieściłaby się w nich para ciężarówek - były otwarte, ukazując rzędy pomalowanych na szaro boksów, ze dwadzieścia pod każdą ścianą, i beto- nową podłogę wyszorowaną tak dokładnie, że błyszczała jak kość słoniowa. Wydawało się, że do drzwi w oddalonym końcu stajni jest niezwykle daleko, ale światło słoneczne, przechodzące przez okienka w strzelistym dachu, zalewało całą tę przestrzeń. W tych promieniach rozpływały się dro- biny kurzu oraz źdźbła siana i słomy, kojarząc się Calowi z nieznanymi formami życia w ogromnym, lecz pozbawio- nym wody akwarium. Poszedł wzdłuż rzędu boksów, przysłuchując się tupoto- wi swych wyjściowych półbutów i patrząc na nerwowe fol- bluty. Boże, myślał, jakież one piękne. Każdy z koni miał wypisane na boksie swe imię: Lekkochód, Boska Interwen- cja, Radioaktywny, Wszechobecny i tak dalej. Za oddalony- mi drzwiami pasło się kilka koni. Dlatego niektóre boksy były puste. Cal zatrzymał się obok jednego z nich, by dokład- nie przyjrzeć się konstrukcji. Zauważył natychmiast, że Horsy Stout zbudował dookoła tego boksu półkę, na tym samym poziomie co betonowe koryto na wodę. W ten spo- sób, stojąc na tej platformie, mógł wycierać i czesać zgrze- błem swych podopiecznych. Ja i Horsy Stout, rozmyślał Cal. Dwóch ludzi zajmują- cych się prawie tym samym. On - końmi, ja - misiami Breż- niewa. - Potrzebuję trawki - powiedział na głos. Szukał właściwego miejsca. Przejście między boksami nie nadawało się. Folbluty były wrażliwe. Dym je denerwu- je i jeśli pali się przy nich, rżą i stają dęba. Gdy się za bar- dzo zdenerwują, rzucają się w swych boksach - niemal umyślnie - aż rozkrwawią bok czy rozłupią kopyto, jakby wiedziały, że sama możliwość takiego samookaleczenia naj- lepiej wymusi twe spokojne zachowanie. Jesteśmy cenny- mi bestiami, sygnalizowały w ten sposób, i jeśli nie będziesz nas właściwie traktował, uderzymy cię za karę po kieszeni. Cal doszedł w końcu do pomieszczenia, gdzie przechowy- wano siodła. Były tam siodła wyścigowe umieszczone na kozłach lub złożone na stole z dykty. A ponieważ Wieden- hoedt używał ąuarterów zarówno do pracy na farmie, jak i do przejażdżek, na jednej ze ścian wisiały trzy wypolero- wane przez zadki siodła. Obok, z drewnianych kołków, zwi- sało mnóstwo rozmaitych uzd, wędzideł i końskich okula- rów. W pomieszczeniu tym znajdowały się również szafki na ubrania, telewizor, parę foteli i lodówka pełna napojów chłodzących i piwa. A nawet prysznic dla zmęczonych jeźdź- ców, wbudowany za ścianką podpierającą szafki. Odosobnienie. Cal przeszedł powoli przez małe pomieszczenie do kabi- ny prysznicowej. Nikt jej ostatnio nie używał — kafelki ko- loru awokado były zupełnie suche. Tak więc zupełnie bez żadnych wyrzutów sumienia opadł w rogu na podłogę i za- czął grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu półproduktów do skręta. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął egzem- plarz wydanej przez Pouch House broszury The Broken Bubble ofThisbe Holt. Książka należała do kompletu, który Le Boi Loan dostarczył mu osobiście do emporium zoolo- gicznego na dzień przed atakiem serca Emily. Książka do- stała niedawno pozwolenie na druk z Komisji Kontroli Środków Masowego Przekazu i była jedyną powieścią Dic- ka z głównego nurtu, której Cal jeszcze nie czytał. Czuwa- nie w szpitalu i zamęt w związku z pogrzebem sprawiły, że Cal nie miał dotychczas okazji zagłębić się w lekturze. Miał lekkie poczucie winy, że czyta podczas stypy, ale nikomu tak naprawdę nie był potrzebny. Zresztą i tak miał zamiar niedługo wracać. Pociągnął kilka razy papierosa, zanim zaczął rozdział pierwszy. Natychmiast ukazała mu się Emily w dziwnym wymia- rze poza czasem. Ta wizja, wiedział o tym, nie miała nic wspólnego z marihuaną. Był to obraz duchowy wykreowa- ny nie przez Cannabis satiua, lecz przez żal, jego i Lii. W otwartych drzwiach kabiny prysznicowej Emily unosiła się przed nim na czarnym pierzu czy chmurach (chmurach czy piórach, myślał Cal). Jej wychudzona twarz miała ko- lor wosku, a opuszczone dłonie robiły wrażenie szponów z gipsu. - Kiedyś żyła, lecz umarła. Najgłębszy banał lub najbanalniejsza głębia, jaką może wypowiedzieć istota ludzka. Tajemnica. Powieść Thisbe Holt wyślizgnęła się z rąk Cala. Nie spu- szczał oczu z Emily. Pociągnął szybko kilka razy — gwałcąc wszystkie znane mu pryncypia marihuanowej etykiety — byle tylko zachować ten obraz zmarłej teściowej. Było to niemożliwe. Prawie natychmiast zaczęła się przekształcać, jej rysy topniały, jakby uderzyło je gorące światło, potem przemie- niały się - rzekłbyś, jakieś niewidzialne dłonie kształtują ją od wewnątrz. Szokujące przeobrażenia kości policzko- wych, czoła, nosa, brody, oczodołów, ust. Twarz Emily znik- nęła, ale zaraz uformowało się oblicze innej kobiety, tym razem należącej do matki Cala, Dory Jane Pickford. Cal nie mógł się poruszyć. Czuł, jak skręt parzy mu pal- ce, ale nie był w stanie go wyrzucić. Twarz należała do jego matki, wszystko się zgadzało. Taką ją zapamiętał. Wyo- brażał sobie, że podobnie musiała wyglądać, leżąc w tru- mnie - chociaż nie widział jej po śmierci. Zanim zdążył coś do niej powiedzieć, Dora Jane zaczęła się zmieniać. Tym razem wiedział, czego się spodziewać, kiedy jednak rysy obwisły, a potem ponownie się wyostrzyły, by odtworzyć twarz Royce'a Pickforda, jego ojca, Cal się przeraził. Miał świadomość, że to śmierć Emily wywołała te wizje, ale ta świadomość wcale nie zmniejszyła bólu, jaki sprawił mu widok dawno zmarłych rodziców. Podobnie współczucie dla żony nie zmniejszyło żalu nad samym sobą. W końcu Cal upuścił papierosa i ssąc bąble, które wyskoczyły mu na dłoni, wychylił się do przodu, by dotknąć unoszącego się ciała Royce'a Pickforda. Natychmiast postać ojca rozpłynę- ła się, a Cal siedział w kucki na brzegu kabiny prysznico- wej i omal nie wpadł do pokoju siodeł. Miał ochotę ryczeć jak wół idący na rzeź. Wiceprezydent z pierwszej kadencji króla Ryszarda przy- był do Denver w przeddzień zlotu zwycięstwa. Miasto za- planowało paradę na Colfax Avenue i „Speero the Heero" - jak lubiły nazywać go dzieci w Boulder - miał ją zaaranżo- wać. Cal przyjechał samochodem z rancza Arvilla Rudda w Gardner, by obejrzeć to widowisko. Przy pięciu czy sze- ściu zaporach na drodze zapewnił policję stanową, że jest entuzjastycznym patriotą, a nie zdeprawowanym hipisem. Ten nieprawdopodobny numer udał mu się dzięki temu, że wepchnął swój indiański warkoczyk pod kapelusz. Dwa- dzieścia tysięcy razy powtarzał „tak, proszę pana" i „nie, pro- szę pana" oraz w kółko demonstrował, że na platformie pi- kapa ma małe flagi amerykańskie, a nie koktajle Mołotowa. Na Colfax Cal ustawia się obok grupy żołnierzy z Fortu Carson. Biznesmeni, zadbane matki z dziećmi w wieku przedszkolnym, uczniowie college'ów w marynarkach i kra- watach oraz rozmaici inni gapie - żaden z nich nie wygląda na członka kontrkultury czy bohemy - stoją wzdłuż tego samego chodnika. Cal jest zdumiony, że obecnie wygląd tłu- mu aż tak różni się od tego sprzed zaledwie dwóch lat, kie- dy prawie wszyscy długowłosi, jezusowe dziwadła i bojow- nicy o pokój z całego kraju zbiegliby się do Denver powie- dzieć Speero the Heero, żeby się wypchał, i wyjaśnić mu dlaczego. Ale nastroje narodu radykalnie się zmieniły - raczej w kierunku konserwatyzmu - a król Ryszard i Kongres, któremu tamten się podlizywał, a jak trzeba było, to i ter- roryzował go, sprawiali, że ruchy antywojenne traciły po- parcie społeczne. Nawet senatorowie Morse i Fulbright zmienili poglądy. Powoływali się na bezkompromisowość rządu północnowietnamskiego i na okrucieństwa popełnio- ne przez jego wojska na ludności cywilnej Wietnamu Połu- dniowego w czasie ofensywy Tet w 1968 roku. Sam Cal zna kilka osób - niegdysiejsze dzieci-kwiaty - które ostatnio zaakceptowały argument, że konflikt w In- dochinach nie jest wojną domową (jak wciąż niepewnie i ze wstydem twierdzili przywódcy ruchów pokojowych), lecz bezpośrednią agresją. Agresorami były purpurowe legiony wujaszka Ho, ofiarami zaś - mężni obywatele demokra- tycznego Południa. Hołdujący tym poglądom, wyrażanym publicznie przez króla Ryszarda, mieli według Cala wiele wspólnego z chrześcijańskimi neofitami. Byli nadgorliwi w swej wierze i nie potrafili mówić o niczym innym. Żołnierze obok Cala zaczynają klaskać. Jeden z nich krzyczy: „Tam jest!" Dźwięki dwóch orkiestr dętych - jed- na z miejscowej szkoły średniej, druga z Fortu Carson - zlewają się ze sobą, przypominając Calowi sardoniczną symfonię Charlesa Ivesa*. Wiceprezydent znajduje się na pierwszej ruchomej plat- formie (naśladującej lotniskowiec), stoi na przedzie, we- wnątrz plastikowego walca, mającego chronić go przed ce- lowanymi pociskami. Przemawia, a w długim kanionie Col- fax Avenue jego mocne słowa odbijają się echem jak sentencja wyroku apoplektycznego sędziego. - ...Te głupie głąby, które powiadają wam, że czarne to białe, a białe to czarne! - krzyczy gniewnie. - Cóż, nawet nie próbujemy im wierzyć. Ich czas przeminął, a nasz się rozpoczyna. Rozejrzyjcie się. Jeśli zobaczycie jeden z tych ponurych, zrzędzących obiektów, wyłupcie mu jaja! Co to może, do cholery, znaczyć?, zastanawia się Cal. Wydaje się, że wszystkim jest to obojętne. Można jednak odnieść wrażenie, że Speero the Heero przejął inicjatywę i jego język - bełkotliwe dyrdymały - rozweselił zebranych. Ale po chwili wiceprezydent przejechał. Kilku żołnierzy pognało za jego platformą, machając czapkami. Cal przy- był jednak do Denver z innych powodów. Podobne zloty zwycięstwa odbywały się już od trzech miesięcy w więk- * Charles Ives (1874-1954) - kompozytor amerykański. Eksperymento- wał w dziedzinie muzyki atonalnej. szych miastach; zwykle brał w nich udział jakiś wysoki funkcjonariusz uświetniający imprezę. Nowy Jork, wspo- mina Cal, miał Kissingera, Boston - Melvina Lairda. Chi- cago - Williama Rogersa. I tak dalej. Cala jednak nie interesują znakomitości —jedynie zwy- kli ludzie, jego krewni. Rok temu Royce i Dora Pickford, którzy wydawali tygo- dnik w Snowy Falls, w Kolorado, oraz hodowali kilka sztuk bydła, zostali aresztowani za wrogą wobec polityki rządu postawę i za to, że rozesłali egzemplarze buntowniczego „Huerfano Warrior" pocztą do wszystkich znaczących osób w Waszyngtonie. Ale „zaaresztowani" to niewłaściwe sło- wo: rodzice Cala po prostu zniknęli. Dopiero po tygodniach wytrwałego i niebezpiecznego węszenia Cal zdołał się do- wiedzieć, że jego ojciec znajduje się w więzieniu stanowym w Canyon City, a matka w „bezpiecznym domu". Bezpiecz- ny dom był wymyślonym przez rząd mętnym terminem określającym pewien obiekt w bazie sił lotniczych w Ent w Colorado Springs. Jego ojciec, mężczyzna twardy, lecz pełen godności, zo- stał zamknięty w więzieniu dla morderców, gwałcicieli i podobnych złoczyńców. Jego matka, niezwykle łagodna i towarzyska kobieta, siłą odosobniona, z dala od swej ro- dziny i przyjaciół. To są rzeczy oburzające i wstrząsające. Nikt nie pozwala Calowi odwiedzić rodziców. Kiedyś podje- chał do Ent, by popatrzeć na „bezpieczny dom" swojej mat- ki, bezpieka z bazy złapała go i odstawiła do granic miasta, ostrzegając, że jeśli następnym razem wedrze się tam bez pozwolenia, sam zostanie aresztowany. Przy pomocy kilku nerwowych urzędników ze swoich okręgów Cal zdołał w końcu uzyskać adresy rodziców. Co miesiąc wymienia teraz listy z matką, której miejsce pobytu wciąż się zmienia (chociaż adres pozostaje ten sam) i z oj- cem w Canyon City, ale doskonale wie, że jakakolwiek wia- domość dotycząca Royce'a posłana do matki i o Dorze — wysłana do ojca zostanie zamazana czarnym atramentem lub wycięta żyletką, zanim komisja cenzury przekaże jego wiadomości. Prawdopodobnie nie ma wielkiego znaczenia, co się pisze, ponieważ listy od jego rodziców przychodzą albo starannie pomazane atramentem, albo z powycinany- mi w wymyślny wzór okienkami i naprawdę nie przekazu- ją sobie żadnych istotnych wiadomości. A jednak... Cal przybył więc na zlot zwycięstwa. Widzi, jak na naro- wistych koniach przejeżdża grupa odzianych w koźle skóry kowbojów, a za nimi pieszy zespół smutnych Indian ze szczepu Ute, w którym dwóch pląsa w rytm muzyki. Nikt jednak nie zwraca na nich uwagi. Cal słyszał pogłoskę - chciałby jednocześnie w nią wie- rzyć i nie wierzyć - że na jednej z platform podczas każde- go zlotu zwycięstwa pokazywani są dysydenci, by tłum mógł ich wygwizdać i urządzić kocią muzykę. Miała to być okazja do rozładowania napięć - pomysł dwóch najbardziej wpływowych współpracowników króla Ryszarda. Podobno wpadli na ten pomysł, oglądając filmy, na których jeńcy amerykańscy prowadzani są przez ulice Hanoi przez pół- nocnowietnamskich żołnierzy i w upodleniu znoszą złorze- czenia tłumów. Początkowo mieli zamiar zorganizować podobny przemarsz również z udziałem jeńców, ale trans- port był zbyt kosztowny, a ponadto takie działania naru- szałyby konwencję genewską - propagandowa katastrofa na arenie międzynarodowej. Panowie ci wymyślili więc inny scenariusz: zastąpili wrogich cudzoziemców rodzimy- mi dysydentami. Przynajmniej takie chodziły słuchy. Celuloidowa taśma telegraficzna albo jej przekonująca imitacja płynie przez miejski kanion. Kawałek ląduje na ramionach Cala. Za Indianami maszeruje batalion męż- czyzn w żółtych hełmach budowlanych. Śmieją się, pokazu- ją znaki zwycięstwa - ulubione przez króla Ryszarda - ostatnio odebrane dysydentom, którzy używali tego sym- bolu jako znaku pokoju. Cal jest wciąż zdezorientowany, gdy widzi dwa palce rozczapierzone w poparciu dla wojny. Hałaśliwe hełmy nie są -jak Cal zauważa - oficjalnymi uczestnikami parady. To jacyś patriotyczni entuzjaści, którzy rozproszyli się po obu stronach Colfax Avenue i wrę- czają miniaturową flagę amerykańską każdemu, kto nie jest w nią przystrojony lub nią nie wymachuje. — Tutaj, koleś — mówi do Cala potężny hełmiasty. — Weź flagę. Przypnij sobie. - Dziękuję. Mam parę w kieszeni. - Po kiego trzymasz je w kieszeni? - Przynajmniej nie przyszyłem ich na siedzeniu portek. Cal ma nadzieję, że ta uwaga brzmi jak braterskie prze- komarzanie. - Taa. Całe szczęście. Musielibyśmy zerwać ci portki i skopać tamto miejsce. Gromki śmiech. I jeszcze głośniejszy dwóch muskular- nych mężczyzn -jeden w białym podkoszulku, drugi w ro- boczej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem. Podchodzą do swego przyjaciela na chodniku obok Cala. - Na początku myślałem, że wy, chłopcy, oficjalnie ma- szerujecie - mówi Cal. Boi się, że odkryją schowany warko- czyk. - Maszerujemy - mówi mężczyzna w koszulce bez ręka- wów, gestykulując torbą śniadaniową. - Maszerujemy za Boga i Ojczyznę. - Nawet wtedy, gdy stoimy w miejscu - dodaje trzeci heł- miasty. Otoczyli mnie, myśli Cal. I popatrzcie: jest więcej takich facetów. Stoją w grupach po dwóch i trzech wśród innych widzów. Wyróżniają ich żółte hełmy. -Czy będzie dzisiaj platforma z dysydentami? - pyta, nie tylko, by nawiązać rozmowę, lecz by poznać odpowiedź na dręczące go od rana pytanie. - Taa, już nadjeżdża. I tu jest prawdopodobnie najlepsze miejsce, by ją przyłapać. - „Przyłapać?" Hełmiasty z flagami spogląda Calowi w twarz. - Mam na myśli, by ją oglądać. Tutaj jest luźno i szero- L0. A jak ci się zdawało, co miałem na myśli? Cal mamrocze coś niedosłyszalnie i mężczyzna odwraca się. Oddział zielonych beretów maszeruje przy głośnym iplauzie. Para myśliwców ryczy nad głowami. A po chwili strony przecznicy narasta wrogi pomruk, wielogłosowe irwiny, które falami rozchodzą się wzdłuż chodników tam z powrotem, przez Colfax, tym głośniejsze i wulgarniej- sze, im bardziej się zbliżają. Za wieżyczkami nowoczesnych czołgów Cal widzi czer- woną kabinę ciężarówki i otwartą półprzyczepę, na której umieszczono wrogich dysydentów. Ściany przyczepy są przezroczyste i kiedy zbliża się do miejsca, gdzie stoi Cal i hełmiasci, niektórzy z mężczyzn wbiegają na jezdnię i za- czynają rzucać kamieniami, jajami i zgniłym jedzeniem. Kamienie niebezpiecznie odskakują, ale jaja, jarzyny i owo- ce rozpłaszczają się i przyklejają, zamieniając czystą osło- nę przyczepy w mural abstrakcyjnego ekspresjonisty. A za tym muralem, w obwisłych więziennych strojach, znajdują się dysydenci, może ze trzydziestu, niektórzy cofają się od uderzeń pocisków, inni skuleni razem na dnie przyczepy, na próżno udają, że są gdzie indziej. - Jezu - wyrywa się Calowi. - Masz - mówi drugi hełmiasty, wyjmując pokaźny ka- mień ze swej papierowej torby. - Przerzuć tę zabawkę górą. - Taa - mówi trzeci mężczyzna, biorąc kamień - W ten sposób będziesz miał szansę rozkwasić łeb któremuś z nich. Cal upuszcza kamień i wbiega na jezdnię. Naczepa prze- suwa się obok. Rozpaczliwie goni ją, spogląda przez plamy z żółtek i zgniecionych pomidorów na upokarzanych wię- źniów. To straszne, myśli. Niekonstytucyjne! Na Boga, to jest cholernie niekonstytucyjne! Ale się dzieje! I kiedy Cal tak biegnie obok ciężarówki, w ramię uderza go zgniły pocisk. Jajo uderza o jego kape- lusz, strąca mu z głowy i uwalnia indiański warkoczyk. Teraz prawie wszyscy hełmiasci i wielu innych widzów robi to, co radził facet w koszulce - przerzucają swoje pociski za pleksigłasowe osłony i obserwują, jak spadają one na wię- źniów niby rakiety V-2 na Londyn podczas blitzu. W grun- cie rzeczy to blitz w miniaturze i drwiny hełmiastych niosą się echem wśród budynków Denver niczym wybuchy szrap- neli. Cal słyszy również odgłosy kamieni odskakujących od metalu, plastiku, a nawet od kruchych ludzkich kości. To ojciec Cala pierwszy go dostrzega i klepie się ręką po potylicy, by gestem zwrócić synowi uwagę, że spadł mu ka- pelusz i że widać jego indiański warkoczyk. Spod ramienia Royce'a wyłania się matka, jej skroń jest już cała we krwi. Dostrzega Cala i stara się go ostrzec - kręci głową i nerwo- wo rusza dłońmi. Cal wciąż kłusuje obok naczepy, krzy- cząc: „Mamo, tato! Mamo, tato!", i w roztargnieniu odbija nadlatujące spleśniałe pomarańcze i kawałki asfaltu. Na- gle potyka się i pada, zawadziwszy nogą o gruz na ulicy. Kiedy wstaje i dogania przyczepę, deszcz pocisków ciska- nych przez widzów, których prowadzą triumfujący hełmia- ści, staje się śmiercionośnym gradem. Royce i Dora Jane Pickfordowie położyli się na dnie pojazdu, by osłonić ciała młodszych ludzi. Przez plamiste freski na osłonach trudno coś zobaczyć, ale po minięciu jeszcze dwu przecznic Cal zauważa, że roz- postarte ciało ojca reaguje na każdy następny pocisk nie jak ciało człowieka doznającego bólu, ale jak marionetka drgająca spazmatycznie pod wpływem dotyku. Natomiast matki nie może już znaleźć w stosie ciał pokrywających dno przyczepy. - Mamo, tato! Mamo, tato! Ktoś wali go w plecy deską - prawdopodobnie pagajem kanoe - i Cal uderza twarzą o lipcowy beton. Przetacza się na plecy i stara podnieść, by nie przybito go wiosłem do gruntu. I wtedy hełmiasty - typ chuligana mniej więcej w wieku Cala - na krótko siada na nim okrakiem i operu- jąc scyzorykiem, odcina mu warkoczyk, który identyfiko- wał Cala jako wroga. Cal gorączkowo ucieka od hełmiaste- go i dopiero wtedy uświadamia sobie, że biorąc pod uwagę panujące nastroje, ten facet wyświadczył mu przysługę. Bez kucyka wygląda zupełnie przeciętnie i może swobodnie się poruszać, gdzie mu się podoba, jak zwykły kowboj, który przyjechał do miasta. W tym mieście Cal nie ma dokąd iść. Choć z oczu nie płyną łzy, to od czasu do czasu przykłada do twarzy chu- steczkę. Wraca do swego pikapa. Potem jedzie z powrotem po szosie 125 w kierunku Walsenburga i Gardner. Podczas drogi powoli uświadamia sobie silny ból skaleczeń i sinia- ków. Czuje także narastający głęboki żal po gwałtownej śmierci rodziców, który odtąd będzie mu towarzyszył do końca życia. Cal otworzył oczy i przekonał się, że wizje Emily, Dory Jane i Royce'a to ulotne fantomy. Był sam, na czworakach, w kabinie prysznicowej przy magazynku siodeł. Oczy miał jak wyczyszczone porcelanowe filiżanki, puste i suche. Usta mocno zaciśnięte. Nareszcie, myślał. W końcu wyrzuciłeś z siebie ten żal. Śmierć mamy Lii pomogła ci, kowboju. Teraz potrzebujesz tylko płaczu. Płakać. Rozpaczałeś z powodu śmierci Philipa K. Dicka, praw- da? Człowieka, którego nigdy nawet nie znałeś. Faceta zna- nego ci tylko z jego dziwacznych, lecz wspaniałych książek. A jeśli płakałeś po nim, dlaczego nie uronisz łez nad swoi- mi ukochanymi rodzicami? Dlaczego nie, Calvin? Cal z trudnością wstał i podniósł z kafelków marihuano- wy niedopałek. Rozwinął go, wepchnął nie dopaloną traw- kę do kieszeni marynarki i possał bąble na dłoni. Nie opła- cało się zostawiać dowodów tej smutnawej uczty w stajni Jeffa. Prawdopodobnie doniósłby na niego do Georgijskie- go Biura Śledczego. Do GBŚ. Płacz, poinstruował się Cal. Płacz, płacz. Po raz pierw- szy od śmierci rodziców odreagował to doświadczenie. To boli, do diabła. Cholernie doskwiera. Ale zdobyłeś się na to. Oczywiście, nie dotarłeś jeszcze do celu. Sporo przed tobą. To było jedynie samotne odreagowanie, bez pomocy prze- wodnika czy doradcy, ale przynajmniej zrobiłeś ten pierw- szy krok, do którego usiłowała skłonić cię Lia. Przywołałeś wszystko, co tłumiłeś w sobie od lat. Przeszedłeś ze stanu amnezji do anamnezy. Cal zastanowił się chwilę nad sytuacją. Był trochę zagu- biony. „Odreagowanie" to jeden z terminów psychologicz- nych Lii. Oznaczało uświadomienie sobie przykrych i ukry- tych emocji, a potem ich odrzucenie. Zazwyczaj w procesie przywołania i uzyskania oczyszczenia pomagał wykwalifi- kowany terapeuta. Osiągnięcie „anamnezy" — określenie Kaia — było jedynie połową sukcesu. Cal dokonał tego zu- pełnie sam, ale bez pomocy nie był zdolny posunąć się da- lej. W każdym razie nie w tej chwili. Wyładowanie bólu owego wspomnienia — przejście od zwykłej anamnezy do kojącego odreagowania - wymaga pomocy. W przeciwnym razie, Cal to rozumiał, nigdy nie będzie zdolny opłakiwać rodziców. - Płacz do cholery! Płacz! Żadnej reakcji. Cal, rozczarowany, uderzył w kafelki kabiny. Potem chwycił głowicę prysznica i wykręcił ją w dół, na siebie, jak lufę karabinu. Niezgrabnie manipulował kurkami gorącej i zimnej wody, w końcu odkręcił je i wywołał nawałnicę tak lodowatą i kłującą, że aż zaskowytał. Stał pod ulewą i wkrótce włosy lepiły mu się do czaszki, nos kapał jak kran od beczki, najlepszy garnitur namókł od klap po mankiety, a egzemplarz The Broken Bubble of Thisbe Holt napęcz- niał od wody. Skarpetki pływały w półbutach i wszędzie wokół Cala płynęły łzy - zimne, nieustające, odkupiające łzy - które aż do bólu chciał sam wywołać i wypłakać. ROZDZIAŁ 17 Datsun Lone Boya mknął szosą 27. Często razem z Tuyet zabierali córeczki na plażę w Callaway Gardens, na połu- dnie od Pine Mountain, więc trasa nie była mu obca. Dzi- siaj jednak parę kilometrów od Pine Mountain skręcił w prawo na wyboistą drogę lokalną i przejechał obok Baro- nii Przedrzeźniacza Rudego. Rany gościa!, pomyślał. Ale tłumy! Wygląda jak dzień wyprzedaży u dealera Chevroleta w Columbus. Widok wysokiego namiotu na murawie i samochodów, zaparkowanych na łące, na zachód od szerokiej przyczepy Bonnerów, uspokoił Loana. Fagas go nie okłamał. Rzeczy- wiście tutaj odbywała się stypa i Cal ze swoją żoną musieli być wśród świętujących — hmmm, czcących pamięć matki, która, że tak się wyrażę, wyciągnęła nogi. A więc ich mie- szkanie będzie puste i nie strzeżone. Pewien, że nikt go nie spostrzegł, Loan minął farmę i pomknął ku Pine Mountain, nie po szosie 27, lecz po Butfs Mili Road. By uniknąć ruchu na przedmieściach, skręcił obok zapuszczonych komunalnych kortów tenisowych i przejechał przez rejon skromnych, drewnianych i cegla- nych domów. Zbliżył się do bliźniaka BonnerPickfordow od wschodu, a nie od zachodu. I pod judaszowcem na dziedziń- cu zobaczył przypiętego na łańcuchu syberyjskiego husky, który złożył pysk na przednich łapach. Puste, taaa. Nie strzeżone? Nie ma lekko. Loan skręcił na lewo w King Avenue i zaparkował swego datsuna za starą wierzbą płaczącą po drugiej stronie ulicy, naprzeciw bliźniaka. Był ubrany w czarną marynarkę i żół- ty hełm budowlany. Miał nadzieję, że jeśli ktoś go zobaczy, weźmie go za montera telefonicznego lub geodetę, kogoś, kto wygląda na tyle oficjalnie, by odsunąć od siebie podej- rzenia. Miał przy sobie, pod marynarką, pistolet wojskowy załadowany środkami uspokajającymi i jeśli ktoś byłby zbyt wścibski lub zbyt wojowniczy, cóż, Lone Boy przypuszczał, że wyśle takiego kogoś w krainę snów. A taka ewentual- ność, niestety, nie działała tak uspokajająco na jego żołą- dek jak AlkaSeltzer. Z rękami w kieszeniach Le Boi Loan ruszył King Avenue na południe, spoglądając co chwila na wielkiego, srebrno- czarnego psa. Zauważył z pewnym niepokojem, że pies go obserwuje. Jesteś durniem, pomyślał Loan. Powinieneś był zaparkować przy restauracji albo przy czymś takim, a na- stępnie podejść do bliźniaka od tyłu i nigdy nie pozwolić, by to potworne hau, hau cię zauważyło lub zwąchało. Teraz już za późno, dupku. Wzdłuż King Avenue kwitły azalie. Derenie również. Wokół niektórych domów grządki z kwiatami ślicznie pło- nęły różem, pomarańczą i fioletem. Dzięki Bogu, że jacyś ludzie nie patrzą w tej chwili na śliczne grządki. Ulica jest pusta. Lone Boy wykorzystał ten spokój i ruszył jak gdyby nigdy nic dokoła części bliźniaka należącej do właściciela, a potem do kuchennych drzwi BonnerPickfordow. Wiking, jak nazywali tego swojego sukinsyńskiego husky, nie poja- wiał się i siedział, dzięki Bogu, cicho. Jedynym dobrym hau, hauem, myślał Lone Boy, jest cichy hau, hau. Wyjął z kie- szeni mały kalkulator i przyłożył go do drzwi, jakby wyko- nywał jakieś ważne czynności. Następnie obejrzał zamek, medytując, jak się bez hałasu dostać do środka. Odłożył kalkulator i przeszukał kieszenie. Wydobył ucięty wieszak na ubrania, który zabrał z LaGrange. Wsadził koniec dru- tu do zamka drzwi i zaczął nim manipulować. Nie pozwól im mieć zamka zapadkowego, modlił się w duchu. Proszę cię, Jezu, tylko nie zamek zapadkowy. Wieszak na ubrania wygiął się w zamku i Loan, klnąc, musiał wyciągać go na siłę. Z niepokojem spojrzał na podwórze i na teren między bliźniakiem a sąsiednim drewnianym domem. Nikt go nie obserwował, ale Loan słyszał, zaledwie dwie przecznice dalej, ruch uliczny. Wsadził jeszcze raz drut do zamka. Pot ściekł mu po całym ciele, a na górnej wardze lśniły kropelki wilgoci. Potem rozczarowany odrzucił drut. Przyzwoite CWA wyszkoliłoby nas we włamywaniu się do domów, po- myślał. Oglądanie w telewizji starych filmów Hitchcocka nic nie daje. Obok jednego z tylnych okien mieszkania umieszczony był agregat klimatyzacyjny. Lone Boy wdrapał się na urzą- dzenie, podważył lekko okiennicę i zrzucił ją na trawę. Samo okno nie było zamknięte i Loan, nie wierząc własne- mu szczęściu, otworzył je, uderzając otwartymi dłońmi ¦ dolną ruchomą część. Okno zazgrzytało, zaskrzypiało, po czym podniosło się i Loan mógł zajrzeć do sypialni pary JonnerPickford. Przechylił się i zaczął oglądać dobytek swych ofiar. Dziwne, ale bardzo przypominały graty, które sami posiadali z Tuyet: tanie sosnowe toaletki, regał na siążki z deseczek i palonych bali, lampa kreślarska etc. Splądruj dom swego kumpla, dodawał sobie odwagi Lone Joy. Wejdź tam i okradnij przyjaciela z centrum handlowe- 5. Inny wewnętrzny głos całkiem poważnie mówił: „Idź do iomu, Le Boi Loan. Daj spokój tej brudnej sprawie". Ale jeśli tego nie zrobisz, dupku, zostaniesz „odświeżony" przez ludzi z tego pieprzonego CWA. No i co? Jak to „no i co?" Czy będzie to coś gorszego niż to, co robisz w tej chwili? Zabawa w złodzieja, by oszczędzić sobie trochę czasu i kło- potów finansowych. I Lone Boyowi, zawieszonemu jak most między bliźnia- kiem a agregatem klimatyzacyjnym, wydawało się, że bie- rze górę pozytywna strona jego charakteru. Powinien zamk- nąć to okno, zejść na dół i wrócić do Tuyet i córeczek. Bez względu na to, jaką mściwą karę Liberty Belle zdecyduje się wymierzyć, musi ją przyjąć z godnością. Przynajmniej nie będzie musiał każdej nocy zwodzić swego sumienia, by trochę się zdrzemnąć... Wtedy usłyszał warkot. Z prawej strony, krocząc dooko- ła wschodniego skrzydła bliźniaka, nadszedł władczo Wi- king. Loan musiał się nieco wychylić, by zobaczyć husky, ale warkot dał mu do zrozumienia, że jeśli nie podejmie jakichś kroków, stanie się wkrótce pokarmem dla psów. Mógł zeskoczyć i uciekać, ale był pewien, że Wiking dopa- dnie go, zanim dotrze do ulicy. Wykrwawi się na śmierć, z jego aorty tryśnie krew jak sztuczny ogień z racy. Tym- czasem pies, stojąc okrakiem nad Loanem, będzie odraża- jąco pożerał kawałki ciała i żyły wyrwane z jego gardła. To nie jest dobre wyjście, uznał Lone Boy. Kiedy Wiking wciąż się zbliżał, skradając się, a nie ata- kując, Loan zdał sobie sprawę, że pies uwolnił się z obroży, do której Cal zwykle przymocowywał łańcuch. Prawdopo- dobnie go strząsnął, kiedy Loan walił w okno. W każdym razie warczenie zwierzęcia stawało się coraz dziksze, groź- niejsze i bardziej złowieszcze z każdym jego krokiem w kie- runku agregatu klimatyzacyjnego. Loan zamknął oczy. Co zrobiłby Śmiałek w podobnej sytuacji? Śmiałek, superbo- hater, alter ego Matthew Murdocka, był ślepy, ale warcze- nie Wikinga już dawno by go zaniepokoiło. Może już wtedy, gdy husky próbował wyswobodzić się z obroży, Śmiałek, mający niezwykle wyostrzone zmysły, usłyszałby wymow- ne pobrzękiwanie psa albo nawet bicie jego serca. Niespie- sznie obszedłby dom, zaprzyjaźniłby się z husky, po czym znów włożyłby mu obrożę i zapiął mocniej. Posłuchaj, dupku, nie jesteś pieprzonym Mattem Mur- dockiem i nie masz jego nadzwyczajnych mocy, pomyślał Loan. Otworzył oczy i zobaczył, że Wiking za chwilę da susa. Zepchnie cię na trawę i umrzesz, a jad z jego kłów jedzie ci kapał prosto w oczy. Więc wykaż się przynajmniej odrobiną sprytu, Lone Boy i... RUSZ SIĘ! Jedyna droga wyjścia prowadziła przez okno. Loan rzu- cił się głową naprzód do sypialni. Gdy uderzył w dywan, cask spadł mu z głowy. Z trudem podniósł się i dotknął pistoletu pod marynarką. Wiking wskoczył już na agregat limatyzacyjny - Loan słyszał, jak jego pazury drapią zgrzytają po metalu - i po chwili jak bomba wpadł przez Dkno z rozwartym pyskiem. - Jezu Chryste - krzyknął Loan, cofając się do holu. Jakieś dwa metry dalej stały otworem panelowe drzwi. Loan dopadł do nich, zdołał wślizgnąć się między brzegiem a futryną, po czym złapał za klamkę i zatrzasnął je za sobą. Znajdował się w wąskiej łazience. Wcisnął guzik blokujący rzwi. Wiking uderzył w drzwi - prostą płytę z sękatego riązu - i wciąż napierał. Loan wyjął pistolet, wycelował wszedł do wanny. Zasunął zasłonę prysznicową i czekał, ciesząc się, że ma zarówno kryjówkę, jak i trochę miejsca, na wypadek gdyby pies rzeczywiście zdołał rozwalić drzwi. Dobrze, że przynajmniej nie szczeka, myślał Loan. To rasa psa warczącego. Pokładam nadzieję w Bogu, że sąsiedzi go iie słyszą. Jestem teraz Niepukaczem, Niepukaczem bez listów uwierzytelniających. Jeśli mnie złapią, powiedzą, że jestem cholernym włamywaczem i złodziejem, złym chłop- cem Phun Ky Congiem. Tak skończą się moje marzenia ' stylu powieści Horatio Algera*. O moja ukochana Tuyet, > ja tu, do diabła, robię? Lone Boy wystawił pistolet zza zasłony prysznica i cze- ał. Wiking przestał walić w drzwi. Przestał nawet war- czeć. Teraz skomlał, pojękiwał i nieustannie przechadzał się po korytarzu. Cisza w środku burzy. Uspokoiła ona Loana, który po chwili opuścił lufę pisto- letu i siadł na trójkątnej ławeczce wbudowanej w kabinę 3rysznicową. Krótki odpoczynek, pomyślał. Chwileczkę od- * Horatio Alger (1832-1899) - amerykański autor książek o małych chlop- i, którzy dzięki swym zdolnościom i ciężkiej pracy doszli do majątku. pocznę, a potem wstanę i zrobię coś z tym kudłatym sukin- synem. TRZASK! Loan znowu z wysiłkiem wstał i skierował pistolet na drzwi. Pies wznowił atak na pustą w środku płytę. Przy drugim zderzeniu - KRAK! - guzik blokujący drzwi podje- chał w górę. Przy następnym walnięciu - CZOK! - rygiel wyskoczył z gniazda. Przy trzecim - KLADD! - drzwi z brzękiem otworzyły się. Husky poszybował w powietrzu na Loana jak wichura, z wyszczerzonymi zębami i oczyma jak czerwonawe odpustowe wiatraczki. Drzwi, wyłamując się, uderzyły Wikinga w bok. Zaskomlał, ale nie powstrzy- mało to jego ataku. Lone Boy gorączkowo nacisnął cyngiel. Strzałka ze środ- kiem usypiającym wbiła się Wikingowi w szyję; rozległ się hałas, jakby grano młotem na perkusji, jakby zamruczały sierpniowe grzmoty. Ogłuszony Lone Boy strzelał i strze- lał, co najmniej pięć razy, przerażony rozdzierającym ata- kiem zębów psa na swoje ręce. Kiedy ciężar opadającego zwierzęcia wepchnął go z powrotem na prysznic, próbował się opierać, lecz w końcu zrezygnował i ześlizgnął się po kaflach jak ofiara morderstwa w drugorzędnym filmie. W chwilę później ze zdumieniem stwierdził, że nie złamał sobie ani kręgosłupa, ani swego wrażliwego tępego łba. Hej, dupku, jesteś zdrów i cały, ale wypełniłeś tego pięk- nego psa kompotem Niepukaczy. Lone Boy wypełznął spod psa. Wdzięcznie prześlizgnął się nad brzegiem wanny, a potem pochylił się, by obejrzeć ciało Wikinga. Ale oczy husky zaszły już mgłą, jak oczy gada. Pies przypominał eleganckie futro rzucone od nie- chcenia do wanny pary BonnerPickford. Musisz się stąd zmywać, rzekł do siebie Loan. Jeśli ktoś usłyszał twoje bumbumbum, jesteś skończony. A skoro i tak jesteś skończony, możesz równie dobrze zrobić wysi- łek i wykonać to, po co posłała cię panna Grace. Słusznie? Taa, jasne! Zahacz więc, czy znajdziesz obciążający pana Pickforda stos samizdatowych wydań Philipa K. Dicka i, do cholery, dostarcz go Najjaśniejszej Pani jak najprędzej. Ręka go bolała, oczy miał rozbiegane. Szwendał się po mieszkaniu, przetrząsając je w poszukiwaniu potrzebnych pannie Grace dowodów. Zaglądał na regały, za sofę, do szu- flad toaletek, do schowków, pod łóżka, do szafek kuchen- nych i w końcu do oliwkowej skrzyni, gdzie Cal je schował. Zdjął leżącą na wierzchu haftowaną poduszkę, podniósł wieko i z nieprzytomnym podziwem wlepił oczy w skoro- szyty, które były chlubą Cala. Posunąłeś się aż tak daleko, pomyślał. Więc dokończ sprawę i weź je wszystkie - są twoim paszportem do wol- ności i dobrobytu. Loan wziął z kuchni podręczną torbę i wypełnił ją skoro- szytami, łącznie dziewięcioma. Zwariowane teksty powie- ści. Now Wait for Last Year. Do Androids Dream ofAmbi- tious Veeps? Wszystkie w tym rodzaju. Egzaltowane ama- torskie gówno, które tylko różowy lub naćpany facet trzymałby u siebie. To właśnie była smutna prawda o obywatelach USA. Nie- którzy z nich nie zdawali sobie sprawy, jak wiele posiadają. Torba wypełniona dziewięcioma skoroszytami ciążyła. Loan podtrzymywał ją od środka. Na ugiętych kolanach ruszył przez frontowe drzwi, udając stałego lokatora. Po- em, zataczając się, przeszedł Chipley Street ku starej pła- zącej wierzbie i dalej do zaparkowanego samochodu. Było popołudnie, jasne popołudnie i nikt nie zwracał na Loana iwagi. Możliwe, że wszyscy byli poza domem na tej stypie. Jeśli tak, fagas panny Grace dał mu cenną, bardzo cenną radę. Do diabła, myślał Lone Boy, jadąc do domu w LaGrange. Jareszcie mam spokój. Wielki Boże, nareszcie jestem wol- ROZDZIAŁ 18 Kiedy strumień wody ustał, Cal spojrzał w dół. Obok nie- =jo stał Kenneth „Horsy" Stout, stajenny Jeffa Bonnera. Strząsał wodę ze swych muskularnych ramion. Właśnie zakręcił krany i oczyma osadzonymi w wychudzonej czar- nej twarzy zerkał na Cala z taką miną, jakby uważał, że Pickford ma uszkodzone miliard neuronów w swym mózgu. - Tu się wskakuje na goło - rzekł. - A tak jak pan, to psuje się łachy. - Cześć, Horsy - rzekł Cal. - Próbowałem płakać. - Pańska żona będzie płakać, jak zobaczy pana garnitur. - Będzie rozpaczać, kiedy się dowie, że ktoś inny widział, co zrobiłem ze swoim ubraniem. - Tak myślę. To może pan wyjdzie i sie przebierze, panie Cal? To są ubrania do jazdy konnej, ale nie są mokre jak te pana łachy. Co mam do stracenia?, pomyślał Cal. Poszedł za kalekim karłem, Murzynem po pięćdziesiątce, do pokoju siodeł i usiadł w swoim przemoczonym garniturze przy szafce, którą Horsy przed chwilą otworzył. Podczas gdy Cal zdej- mował ubranie, stajenny przyniósł mu ogromny puszysty ręcznik, czystą parę spodenek, podkoszulek i czarne skar- pety. W szafce Cal znalazł bryczesy, jedwabną koszulę z bufiastymi rękawami (Douglas Fairbanks lub Errol Flynn mogliby ją nosić w westernie z lat trzydziestych), buty do konnej jazdy i czapkę do gry w polo. - Jeśli się tak ubiorę, będę wyglądał jak pieprzony naiw- niak. - Jeśli pan tego nie włoży, to będzie pan wyglądał jak straszydło. Cal wytarł się więc i włożył strój do konnej jazdy. Wszyst- ko prawie pasowało, nawet buty. Kiedy je naciągał, Horsy przyniósł mu piwo z lodówki, a sam z puszką usiadł na końcu ławy. Cal przerwał wkładanie butów i pociągnął spo- ry łyk, tak długi, że aż w oczach zakręciły mu się łzy. Słodo- wy chłód wtoczył mu się do gardła, częściowo zmywając wstyd z powodu tego, że jest ubrany jak torys z konserwa- tywnego uniwersytetu. - Dzięki. - Smutno mi z powodu pani Emily, panie Cal. - Znałeś ją? - Kiedy byłem mały - oczywiście - zawsze byłem mały - ona nie traktowała mnie jak dziwoląga. No to smutno mi. Żałuje, że nie poszłem na jej pogrzeb, ale musiałem być z koniami. - Więc zawsze jesteś tu w pobliżu? -Prawie zawsze. Czasami oczywiście musze być gdzie indziej, ale musi mnie ktoś tam zabrać. -Pan Jeff? Pani Suzi? - Jeśli majom czas. Jeśli nie majom, wtedy kto inny - bo ja lubię podróżować, panie Cal. To było coś nowego. Cal przypuszczał, że Horsy przeby- wał wyłącznie w Baronii Przedrzeźniacza Rudego. I to nie tylko dlatego, że zmuszały go obowiązki, ale głównie ze względu na krępujące go niedyskretne spojrzenia obcych. (Tak, widział raz Horsj^ego siedzącego na drzewie przy szo- sie 27, ale to była halucynacja, a już na pewno nie zamie- rzał nikomu o tym wspominać.) Cal wiedział o Murzynie bardzo niewiele; trochę od Bonnerów, a trochę ze swych własnych sporadycznych obserwacji. Horsy miał swą kwaterę w stajni - nie tam, gdzie były siodła, ale na stryszku, z sianem, nad końskimi boksami. Łóżko, wojskowa szafka, komódka, lampa do czytania i nie- wiele więcej. Lubił to odosobnienie i Suzi powiadała, że czę- sto widziała go, jak dokazywał w pobliżu stajni. Huśtał się między belkami dachowymi, wspinał na przegrody i upra- wiał ekwilibrystykę na szczytach boksów. Jednym słowem zamieszkiwał to miejsce - podobnie jak garbus Quasimodo Notre Damę. Karłowatość okaleczyła go, powodując nieu- stanne ataki ostrego bólu w rękach, biodrach i klatce pier- siowej, ale poza tym był bardzo silny i nie pozwalał, by ból, nawet najdokuczliwszy, ograniczał go w działaniach. Całe życie Horsyego związane było z tym miejscem. Eli- zabeth Stout, kobieta fizycznie zdrowa, wychowywała Ken- netha bez żadnej pomocy ze strony ojca, którym mógł być jeden z czterech czy pięciu mężczyzn. I Kenny przeżył dzię- ki swej mamie i starszemu bratu, Eldredowi, który był jego zagorzałym opiekunem i bił się ze szkolnymi chuliganami i prześmiewcami, gdy tylko usłyszał jakąkolwiek obraźli- wą uwagę pod adresem brata. Po drugiej wojnie światowej Eldred wyłożył trochę swo- jej ciężko zarobionej gotówki i kupił Kenny'emu zaniedba- nego pony z siodłowato wygiętym grzbietem. Stoutowie przywiązywali go do miodli na podwórzu. Kenny go karmił i przyzwyczajał do uzdy. Horsy nie miał chyba teraz w Stanach nikogo z bliskich. W roku 1967, w Selmie, w Alabamie, Eldred przeżył pęk- nięcie śledziony podczas akcji bezpośredniej rejestracji wy- borców zorganizowanej przez Martina Luthera Kinga. Rok później, wskutek powypadkowych komplikacji, zmarł w szpitalu w Atlancie. Natomiast pozostali bracia i siostry Horsy'ego - i jego siedemdziesięcioletnia mama - zgłosili dobrowolnie swój udział w federalnym projekcie „Powrotu do korzeni", rozpoczętym przez rząd Nixona po zwycięstwie nad Wietnamem Północnym. Trzy lata temu (mniej więcej w czasie, kiedy Jeff obejmował baronię) wszyscy razem wsiedli na pokład liniowca płynącego do Nigerii i opuścili Stany. Powiedzieli, że mają po uszy głupot króla Ryszarda i jego popleczników. Horsy został tutaj, ponieważ lubił swą pracę i nie żywił do nikogo poważniejszych politycznych pretensji. Wątpił także, czy w Nigerii żyje wiele koni. - Gdzie chciałbyś podróżować? - spytał go Cal. - Oprócz Pine Mountain, oczywiście. - Och, wszędzie. - Masz chyba na myśli różne miejsca w Georgii. Przez tę Ustawę o ruchu ludności trudno gdziekolwiek pojechać. Horsy skończył swego budweisera i zgniótł w garści alu- miniową puszkę. - Panie Cal, ja jeżdżę, gdzie mi się zechce. Jasne, że tak, pomyślał Cal. Gdzie ci się zechce, nawet na najwyższą gałąź sosny przy szosie 27. - Na przykład gdzie? - Na przykład do Selmy w Alabamie, do Waszyngtonu, Santa Ana w Kalifornii. Na przykład do poczciwego Von Braunville na Księżycu. Cal zaśmiał się, potrząsając głową. Nie spodziewał się po Horsym takiego poczucia humoru. -Właśnie powróciłem z poczciwego Księżyca jakiś ty- dzień temu, panie Cal. Miły i suchy. Przyjemny i cichy. Zawsze go lubiłem. - Zawsze go lubiłeś? - spytał osłupiały Cal. - Tak, proszę pana. Choć tą ostatnią rażą nie byłem sam, ale z nowiutkim aniołem-pilotem od świętego Ducha. No- wiutki anioł-pilot zabrał mnie tam, gdy miałem jedno z moich uroczeń. Co u licha, myślał Cal. Co to za bzdury? Horsy właśnie wrócił z Von Braunville, które odwiedził z „aniołem-pi- lotem". Co za bajdy? Czy czarny karzeł z baronii Jeffa kolo- ryzuje i dostał niezgorszego hysia? Ale równocześnie Cal miał w tej chwili wrażenie maka- brycznego dejó, vu - tego, co psychoterapeuta mógłby na- zwać paramnezją, wspomnieniem o wydarzeniach, które zdarzają się dopiero w tej chwili. -Uroczenia, Horsy? Jakie „uroczenia" masz na myśli? - To mi sie zdarza, od kiedy byłem młody, panie Cal. Mój pony — nazwałem go Phineas, po moim wuju — ten Phineas raz poniósł mnie na grzbiecie i przewiózł pod sznurem na bieliznę na podwórzu jednej białej pani. I zrzucił mnie na tyłek i rozbiłem łeb. Więc teraz od czasu do czasu mam uroczenia i przez to wyłanczam się na godzinę czy coś koło tego. Kiedy tak leże, nieobecny, podróżuje sobie. - Podróżujesz? - Tak, proszę pana. Ale tylko jak pilot - taki anioł, pan rozumie - przylatuje i mnie zabiera, wtedy lecimy. W ze- szłym tygodniu to była baza Censorinusa. Fajnie tam było. - Miło i sucho. Przyjemnie i spokojnie - rzekł oszołomio- ny Cal. - Tak, proszę pana. Na luzie. Chociaż ten nowy pilot tro- chę mnie porzucał i poturbował. Uroczenia. Cal przypomniał sobie, jak Suzi wspominała 0 podobnych problemach Horsy'ego. Od czasu do czasu wy- dawało się, że traci przytomność i leży w letargu pół do półtorej godziny, a potem znowu się budzi, nie oszołomiony 1 przygnębiony, ale zupełnie przytomny i trzeźwy. Nie zga- dzał się na pomoc lekarską. Uparcie twierdził, że był już u lekarza jako chłopiec: zaprowadziła go tam Elizabeth, a potem Eldred, i wszyscy medycy zgodnie mówili, że do- znał dziwnego, ale nie zagrażającego życiu urazu prawej półkuli mózgowej. Nie było niebezpieczeństwa, twierdziła Suzi, jeśli Horsy tracił przytomność, leżąc w łóżku lub siedząc na krześle, lecz mogłoby to się źle skończyć, gdyby atak nastąpił pod- czas jego akrobacji na dachu. Chociaż, dziwna rzecz, te utraty przytomności zawsze przydarzały się, gdy stajenny był w domu, w łóżku lub przy stole. Miał je od dawna, do- tychczas nie doznał żadnego uszczerbku i nawet Jeff - głów- ny czarnowidz w klanie Bonnerów - przyznał, że jest mało prawdopodobne, by Horsy zrobił sobie krzywdę podczas swych „podróży". Jednak intuicja im podpowiadała, że Hor- sy umrze przez nieprzewidziany skutek uboczny owych „uroczeń" - jeśli nie dopadną go wcześniej fizyczne kompli- kacje związane z karłowatością. Z trudem udawali, że Hor- sy Stout jest - jak sam twierdził - „zdrowy jak koń" czy „silny jak tur". - Tak więc, jeśli ktoś cie o to prosi - ciągnął karzeł - idziesz. - Prosi, o co? Idziesz, dokąd? - Jak to dokąd? Na Księżyc, oczywiście. Jeśli ktoś prosi, żebyś tam poszedł, musisz to zrobić. To bardzo połuczające. - Chyba lepiej wrócę do Lii, Horsy. Cal wstał, zebrał mokre ubranie i, za radą Horsy'ego, powiesił je w kabinie prysznicowej, by wyschło. Podniósł napęczniały od wody egzemplarz The Broken Bubble of Thisbe Holt i ociągając się, wrzucił go do kosza na śmieci. Potem razem z karłem wyszli z pokoju siodeł i pomasze- rowali - Cal szedł niedbale, Horsy na wpół kłusował - ku otwartym wierzejom, przez które widać było wschodnie pa- stwiska. Zanim dotarli do wyjścia, Grace Rinehart, Hiram Ber- thelot i Denzil Wiedenhoedt pojawili się w tym zalanym słońcem otworze i weszli do stajni, mrużąc oczy, by dosto- sować się do mlecznocukierkowego mroku. Ludzie z tajnej służby zostali, by na zewnątrz - pełnić straż. - Horsy! - krzyknął Wiedenhoedt. - Minister Berthelot chce zobaczyć folbluty! Oprowadźmy go! - Przepraszam, panie Cal. Wezwali mnie do obowiązka. Pokuśtykał w stronę mężczyzn, którzy zostawili pannę Grace i zaczęli spacerować obok solidnych boksów, gdzie stały Boska Interwencja, Wszechobecnosc, Valeriana i dzie- więć innych folblutów. Hiram Berthelot pomachał Calowi ręką - chciał dać do zrozumienia, że zwrócił uwagę na jego istnienie, ale Wiedenhoedt, zbyt zajęty prezentacją koni, nie tracił czasu na ceregiele. Natomiast panna Grace szła teraz w kierunku Cala. - Mamy dla pana propozycję, panie Pickford - rzekła. -„My"? - Hiram i ja. Lia nie wyraziła jeszcze formalnej zgody na pracę dla mnie w CWA ani na wsparcie Hirama, kiedy wy- startujemy w wyborach prezydenckich w 1984 roku, ale powoli dojrzewa. Dostrzega chyba, iż nie jestem taka aro- gancka i trudno nazwać mnie potworem. - Przybyła pani na pogrzeb Emily, by ją o tym przeko- nać? Grace cofnęła się, jakby Cal dał jej prztyczka w nos. - Nie ma pan przypadkiem wciąż do mnie żalu, że gdy kupowałam misie Breżniewa, użyłam podstępu? Zresztą nieszkodliwego. A może jednak pan ma? - Jeśli jest pani bogata, biała i pełnoletnia, może pani kupować misie Breżniewa, używając dowolnych podstępów. Chyba spełnia pani te warunki. Zamrugała, ale nie dlatego, by przyzwyczaić oczy do światła, lecz by przyjrzeć się Calowi uważniej. - Naprawdę, nie podoba mi się pana ton, panie Pickford. -A gdyby był wyższy? - Cal spróbował falsetu. - Czy byłaby pani usposobiona do mnie przychylniej? Przecież my, ludzie dobrego tonu, powinniśmy trzymać się razem i wznosić nad poziomy. - Sam się wznieś, Pickfiut. Zaczęła się odwracać, by odejść, ale Cal złapał ją za ło- kieć. Prowadząc rozmowę w ten sposób, przeholował, ale teraz będzie prowadził się przyzwoicie i kontrolował swe zachowanie. Pokaże jej, że nawet niegdysiejszy hipis może odmienić swój sposób bycia. Tak jak tygrys zmienia swoje pręgi. Studenckie portki obszyte na tyłku - pasami flagi amerykańskiej - można zdjąć i włożyć spodnie od eleganc- kiego garnituru... - Niech pani zaczeka. Przepraszam. Co to za propozy- cja? - Czy moglibyśmy pomówić w innym miejscu, panie Pick- ford? Czuję się tu jak w pustym kościele. Trzymając ją za łokieć, poprowadził do pokoju siodeł, ale przed wejściem aktorka zauważyła: - Mój Boże, zapach jakby sklepu ze skórą i szatni sporto- wej jednocześnie. Czy próbuje pan zaprezentować się jako macho? - Nic mi o tym nie wiadomo. Chciałem tylko znaleźć choć trochę odosobnione miejsce do rozmowy. - Nie tutaj. Już na zewnątrz byłoby lepiej. Zaprowadził ją więc w północny kraniec stajni, tam gdzie ąuartery miały swe boksy. Myślał, że usiądą na ławce w cieniu pod okapem budynku. Tymczasem Hiram i Den- zil, bracia Katzenjammer, złożyli Radioaktywnemu nie za- powiedzianą wizytę - około kilometra dalej, z drugiej stro- ny stajni - a koń parskał i bił kopytami, jakby nie cieszył go ich widok. Cal go rozumiał. Grace zatrzymała się przy pustym boksie i pchnęła drzwi do wewnątrz. - Tu jest doskonale - powiedziała. Pokój siodeł się nie nadawał, ale boks konia okazał się doskonały, myślał Cal. W porządku. Niech będzie, jak chcesz. Wszedł za aktorką - stale tak o niej myślał - usie- dli na drewnianej półce, zbudowanej przez Horsy'ego. Dwie rozsypane bele siana zagrabione były do rogu, ale poza tym boks świecił czystością, jakby Horsy zdezynfekował każdy centymetr kwadratowy. - Czar lizolu - zauważyła Grace. - Taa. Nie ma tu nastroju do wyuzdanych zabaw z pej- czem. - Czy mógłby pan przestać się ze mną przekomarzać? Choćby na chwilę? - Dobrze. Jaka to propozycja? - Hiram chce, by przyjął pan pracę na Akrach Berthelo- ta. Cal postanowił wprawdzie, że nie da się niczym skusić, cokolwiek ta kobieta powie lub zrobi, ale serce zaczęło mu bić przyśpieszonym rytmem. Żegnaj emporium „Szczęśli- wy Szczeniak". Witaj autentyczne ranczo jak Pan Bóg przy- kazał. Jeśli nie możesz pracować dla Arvilla Rudda, dla- czego nie popracować dla tego wybitnego ministra rolnic- twa. Cal opanował jednak podniecenie. - Skąd ta propozycja? - Ponieważ pan jest kowbojem. Lub był pan. A my mamy krowy. - Bydło świętej Gertrudy. - Właśnie. Wielkorogie czerwonobrązowe. - Lia mówiła mi, że są piękne. - Kwestia gustu. Osobiście wolę konie. Zatoczyła ręką koło. - Słyszałem, że macie również misie Breżniewa. - Ale pan nie byłby za nie odpowiedzialny. Chyba żeby pan zechciał. Sądzę, że obecnie jest z nimi wszystko w po- rządku. - A z waszym bydłem nie wszystko jest w porządku? - Całe stado jest zdrowe. Hiram jednak uważa, że miało- oy się jeszcze lepiej, gdyby ktoś znający się na rzeczy do- glądał je i pielęgnował. To tak, jakby spełniły się moje marzenia, myślał Cal. Do /bodbury jest prawie tyle samo z Pine Mountain, co ze sklepu zoologicznego, a ty kochałbyś tę pracę, naprawdę. . ponieważ Lia ma już swój gabinet w Warm Springs, nie- jłupio może byłoby się tam przeprowadzić... Aktorka przyglądała mu się uważnie, usiłując odgadnąć bieg jego myśli. -Obecnie mam naprawdę dobrego szefa - odparł Cal ; nadzieją, że się jej pozbędzie. - Ciężko byłoby mi rzucić tę pracę. Wtedy Grace powiedziała mu, ile by zarabiał, gdyby pod- pracę jako zarządca na Akrach Berthelota. Dodała, że ia i on mogliby wynająć dom albo w Woodbury, albo ' Warm Springs, za tę samą cenę co mieszkanie w bliźnia- ju. Ewentualne przyszłe korzyści wiązałyby się z pracą na zecz kampanii prezydenckiej Hirama. - Król Ryszard nigdy nie zdecyduje się na abdykację. - Ogłosił, że ma taki zamiar. Szesnaście lat u steru po- trafi znużyć każdego człowieka, bez względu na jego siłę osobowości. I nie cierpię tego studenckiego epitetu „król Ryszard". Naród wybrał go cztery razy, za każdym razem coraz większą liczbą głosów, i on naprawdę zasługuje na to, by ustąpić z wszelkimi honorami należnymi człowieko- wi, który nie raz był autorem historycznych dokonań dla dobra swego kraju. - Amen. Alleluja. - Musiał pan przesiąknąć cynizmem w łonie matki. Jest pan ślepy i małego ducha. - Widzę kilka rzeczy. Kocham parę innych. -Jeśli kocha pan samego siebie lub swoją żonę, niech pan przyjmie ofertę Hirama. Nie otrzyma pan drugiej rów- nie dobrej, nawet jeśli dożyje pan dziewięćdziesiątki. - A co, jeśli Hiram - minister Berthelot - odpadnie na konwencie republikanów? - Co chce pan przez to powiedzieć? - Chcę powiedzieć, że trudno mi sobie go wyobrazić jako następcę prezydenta Nixona. Jeśli nie zdobędzie nomina- cji, nici z pani marzeń o zostaniu Pierwszą Damą, panno Grace. - Ale pan nadal będzie zarządcą u Hirama, a Lia będzie moim terapeutą. - Chwileczkę. — Cal wzrokiem szukał oczu aktorki. — Jeśli prezydent zrezygnuje z ubiegania się o dalszą kadencję, czy nie poprze raczej Westmorelanda niż pani męża? Westmore- land jest na szczycie od 1976 roku. Jest popularny i o wiele bardziej znany od pani męża. Więc dlaczego nie miałby zo- stać partyjnym kandydatem? Grace uśmiechnęła się. - Jest byłym generałem. - Słusznie. Pamięta pani prezydenta Eisenhowera, prawda? Słyszałem, że zaczynał karierę jako wojskowy. -I właśnie dlatego, kiedy wypłynął Carter, Dick zała- twił dla Agnew stanowisko komisarza od baseballa i na- mówił Westmorelanda, by razem z nim startował. Zmianę ról uważał za rzecz słuszną, a ponieważ on sam był wice- prezydentem człowieka, który kiedyś był generałem i bo- haterem wojennym, uznał za właściwe, by za jego kadencji popierać w rządzie ludzi z wojskową przeszłością. Dick, myślał Cal. Dick, Dick, Dick. To imię budziło u nie- go inne skojarzenia niż u Grace Rinehart. -1 dlatego między innymi - ciągnęła Grace - Dick nie zechce poprzeć kandydatury Westmorelanda w 1984 roku. Pamięta ostrzeżenia Eisenhowera o „kompleksie wojsko- wo-przemysłowym" i chce, by cywil - prawdziwy cywil - został jego następcą. - Tak mówi człowiek, który w Indochinach spuścił Pen- tagon ze smyczy? - spytał z niedowierzaniem Cal. - Żartu- je pani. - Naprawdę nie żartuję. Przez pana przemawia niechęć, która nie dopuszcza prawdy o tym człowieku. - To możliwe. Nigdy nie zaprosił mnie na drinka, bym go lógł lepiej poznać. - Znowu sarkazm. Ale nie zmienia to faktu: on chce, by zastąpił go cywil, a wybrańcem, którego ma na oku, jest Hiram. - On ma na oku wielu cywili, panno Grace. Czasami wy- dłubuje ich ze swego oka i umieszcza na liście. - Niech pan posłucha, Dick postanowił, że Hi jest jego człowiekiem, a jeśli on coś postanowi... no cóż, to się po prostu realizuje. -Taa, indyk też miał plany... Jak dalej potoczy się ta rozmowa?, zastanawiał się. Ona sądzi, że Hi będzie naszym następnym prezydentem, a ja nie; myśli, że Westmorelanda czeka odstawka, z czym się nie zgadzam; ona twierdzi, że Dick to szczyt doskonałości, a ja uważam, że daleko mu do tego. To znaczy jej Dick. Mój Dick - vel Philip K, vel Kai - jest martwy lub snuje się gdzieś między śmiercią a zmartwychwstaniem. - Więc bierze pan pracę, którą panu oferujemy, czy nie? Cal zamknął oczy. W szybkich obrazach zobaczył przed sobą kolejno martwą Emily, zmarłych Dorę Jane Pickford i Royce'a Pickforda. Kiedy znowu otworzył oczy, pokusa, by powiedzieć „tak", przeszła mu zupełnie. Ale coś go ukłuło, coś wewnątrz szarpnęło - napomykając mu, że jego święto- szkowatość jest głupotą i że oto właśnie przechodzi mu koło nosa doskonała szansa odegrania się na tych, którzy ogra- bili go z młodzieńczego idealizmu i odebrali mu rodziców. -I co? - Nie, proszę pani. Nie sądzę. Grace Rinehart była piękna, zachwycająca nawet z kro- plami potu na czole i potarganymi włosami. Jednak teraz w kątach jej oczu pojawiły się drobne zmarszczki, a źrenice poszerzyły się. - Proszę mi wybaczyć - rzekł Cal. - Nie, proszę panny, nie wydaje mi się. Wytrzeszczone oczy Grace powróciły do normalnego sta- nu. - Tak, to żałosne żądać, by nazywano mnie „panną", kie- dy mam ponad... - komicznie wybełkotała niezrozumiałą liczbę lat - i jestem po raz trzeci zamężna. Lia mi to wyja- śniła. Ja twierdzę, że to tylko wpływ pracy w show-busi- nessie, ale ona upiera się, że źródłem jest mój lęk przed starością. Cal nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. - A pan się tego nie lęka? Starzenia się? Zbliżającej się śmierci? - Boję się stagnacji - odparł Cal. - A to niekoniecznie ma związek ze starością. -1 nie sądzi pan, że popadł pan w stagnację, pracując w tym, jak mu tam, emporium zoologicznym „Szczęśliwy Szczeniak". - Być może. (Cal bał się dokładnie tego. Moja praca nuży mnie i ogłupia, przyznał w duchu). - Więc dlaczego się pan nie zatrudni? Dlaczego nie wsią- dzie pan do naszego prezydenckiego ekspresu, kiedy jeszcze nabiera pary? - Prawdopodobnie dlatego, że jestem zwolennikiem par- tii demokratycznej. Grace patrzyła na niego przez chwilę bez wyrazu, a po- tem zaczęła się śmiać. Nie było w tym złośliwości ani szy- derstwa, tylko rozbawienie z powodu tak absurdalnych skłonności politycznych. - Przepraszam - powiedziała w końcu. - Po prostu nie mogę sobie wyobrazić, gdzie ulokuje pan swoją demokra- tyczną wiarę. Kennedy unicestwił się w Chappaąuiddick, Humphrey nie żyje, a Jimmy - poczciwy Jimmy, ten uśmiechnięty plantator orzeszków ziemnych - zraził na- wet zagorzałe Południe do tej waszej żałosnej drużyny. Mu- sieliście opłacić tego pękatego aktorzynę Asnera, by starto- wał w ostatnich wyborach, a prezydent po prostu go zdmuch- nął. Czegóż innego mógłby pan oczekiwać, panie Pickford? Albo kogo? Kogo dacie na żer następnym razem? Cal obdarzył ją bladym uśmiechem. -Może pana Spocka. Ma wkrótce dostać przepustkę z „Enterprise" na ląd. To nie było ani w połowie tak zabawne jak przyznanie, że jest się demokratą. Grace ściągnęła wargi - ze współ- czuciem, myślał Cal - i odgarnęła z oczu potargane kosmy- ki włosów. Ponowny impas i niezręczne milczenie. Cal chciałby wstać i odejść, rozmowa wyglądała na skończoną, ale Grace nie wykonała żadnego ruchu. Cholera. Co mógł powiedzieć, by złagodzić swą odmowę, by się nie narażać? Jakie znaleźć pocieszające słowa? - Czas jest dla pani łaskawy - rzekł na próbę. - Wciąż jest pani efektowna, panno Grace. - Wieczorem. W świetle takim jak to. Spojrzała w górę na osadzone ukośnie świetliki. Potem, bez dalszych wstępów, powoli rozpięła dwa górne guziki sukienki. Cal wstał. - Niech pani posłucha... Przerwała. - Miał pan nadzieję... cóż, może niezupełnie nadzieję, ale zastanawiał się pan, czy może zrobię coś takiego. - Nie, nie myślałem o tym. - Zastanawiał się pan, jak by to było pieprzyć gwiazdę filmową. I leżąc przy wiernej Lii, móc powiedzieć sobie, że przeżyło się coś takiego. - Panno Grace, to nie jest... - Nie przyszło to panu na myśl? Zupełnie? Nawet tak przelotnie jak pajęczyna ocierająca się o czoło? - Jezu - rzekł Cal. - Chryste. -Może powinniśmy rozmawiać w pokoju z siodłami. Tamtejszy smród miałby więcej męskości od pana. - Niech pani posłucha, chyba nie proponuje pani poważ- nie, żebyśmy legli razem na sianie, prawda? Tego samego popołudnia, gdy pochowano matkę mojej żony, chciałaby pani intymnego kontaktu, tu, w tym budynku, gdzie kręcą się tłumy ludzi? Czy to pani najnowsza propozycja? - Ja rzadko hałasuję. A ty? - Mój ojciec mówił mi, żebym nigdy nie stawiał się w sy- tuacji, kiedy będę musiał kogoś pieprzyć, nie zdejmując spo- dni. W tej głupiej scenerii nie mam zamiaru ich zdejmo- wać, bez względu na to, czy są pożyczone czy nie, pani Ber- thelot. Uśmiechnęła się raczej smutno niż ironicznie. - Będzie pan tego żałował, i tej swojej głupkowatej szla- chetności. Później. - Nie sądzę. -Nie? - Nie. Czy kiedyś rżnęłaś się z kimś na sianie? Spróbuj tego z Hiramem. Twój śliczny tyłeczek będzie ci dokuczał przez tydzień. To mówiąc, Cal wyszedł z boksu. Przeszedł przez całą stajnię obok stojących przy wyjściu agentów w beretach i ruszył ścieżką wśród kwitnących pigw i azalii ku namio- towi, gdzie siedziała Lia. Zbliżając się, słyszał szafę grają- cą. Rozlegała się pieśń Ten stary ciosany krzyż. Horsy oprowadził szefów i ministra Berthelota po stajni, po czym powrócił do pokoju z siodłami. Przyrządził sobie kanapkę z konserwą wołową i otworzył jeszcze jedno piwo. Niezły dzień, jeśli już się przetrwało pogrzeb Emily. Kuśty- kając wokół pomieszczenia, jadł i popijał piwo. Zajrzał do kosza na śmiecie. Leżała tam zmoczona książka, The Bro- ken Bubble of Thisbe Holt. Horsy wyłowił ją. Wyglądała dość interesująco, ale cała napęczniała od wody, gruba jak pędrak chrabąszcza majowego. Musi przeschnąć, dopiero wtedy da się ją czytać, ale nadal pozostanie pękata i trud- no będzie ją przeglądać. Trochę później zaniósł ją do swego pokoju wśród krokwi, nad rasowymi końmi, i położył na stoliku przy łóżku. Po- tem, siedząc na baryłkowatym krześle, zaczął przerzucać książkę. I wtedy jedno z jego uroczeń osaczyło go i został przeniesiony przez dach stajni, jak Eliasz unoszony trąbą powietrzną do nieba... ROZDZIAŁ 19 - Boże! - krzyknęła Lia. - Boże! Cal pośpieszył za nią do łazienki. Położył rękę na jej kar- ku i palcami zaczął masować napięte mięśnie. - Niepukacze — stwierdził. — Śmierdzący, cholerni Nie- pukacze. - Co mu zrobili, Cal? Co mu zrobili? Ale już wiedziała. Nieobecność Wika pod judaszowcem była pierwszym znakiem, że coś, jak powiedział Cal, „strasz- nie nie gra". A potem frontowe drzwi - nie domknięte. Ślady błota na dywanie w salonie. I Wiking leżący w łazience niczym stos zmierzwionych wilczych skór. Cal klęknął przy wannie, by zbadać psa. Lia tylko pa- trzyła, trzymając się za głowę. Pogrzeb, potem ciężka próba w baronii, a teraz to - obuchem w głowę przy końcu dnia, który dotychczas nie był aż tak zły, choć się go bardzo wcze- śniej obawiała. Jazda do domu razem z Calem - ubranym z nie wyjaśnionych powodów jak pirat grywający w polo — poprawiła jej nastrój. Myślała sobie o chwili, kiedy zdejmie buty i padnie na sofę z kieliszkiem alkoholu w dłoni. - Strzałki ze środkiem uspokajającym - rzekł Cal. - Zo- bacz. - Podniósł bezwładną głowę Wikinga i z wysiłkiem obrócił ją ku Lii. - Jedna czy dwie prawdopodobnie by go tylko oszołomiły; tak duży pies dałby sobie radę z porządną dawką, ale ktoś naszpikował go tym cholerstwem. Widzę pięć. Nie, sześć. — Położył wielki łeb na podłogę i zaczął wyjmować strzałki. - Vo Quang Lat - powiedziała Lia. Cal, zaintrygowany, podniósł na nią wzrok. - Wietnamczyk, którego uśpili tamtego dnia, gdy Grace zawiozła mnie do Fort Benning. - Ta spiskująca dziwka stała również za tym. - Nie, to było włamanie. Po prostu włamanie. Dlaczego Grace miałoby zależeć na zabiciu naszego psa? Lia wiedziała jednak, że Cal ma rację. To właśnie ta ko- bieta, z którą odbywa cotygodniowe dobrze opłacane sesje, poleciła, by dokonano napadu. Po co jednak śmierć Wika, ukochanego zwierzęcia? Widocznie był przeszkodą dla Nie- pukaczy, szukających obciążających materiałów przeciw niej lub Calowi. Lia coraz wyraźniej uświadamiała to so- bie, podczas gdy na twarzy Cala narasta wyraz obrzydze- nia. Nagle wstał, przepchnął się energicznie obok niej i wyszedł do holu. - Twoje samizdaty - zawołała. - Twoje powieści Dicka. -Czy musisz mi to mówić? Myślisz, że nie wiem! - W chwilę później krzyknął z biblioteki: - Nie ma ich! Do cholery, nie ma ich! Lia podeszła do drzwi. Cal klęczał obok skrzyni, przerzu- cając pozostałe papiery — listy, zeszyty z college'u, jakieś niewinne samizdatowe maszynopisy, o które prawdopodob- nie nie dbał nikt prócz Cala. Najcenniejszymi pozostawio- nymi materiałami były oczywiście listy od rodziców. Trzy- mał kilka z nich w ręku jak akcje, których kurs spadł i stały się bezużyteczne. Wyglądał komicznie i żałośnie jed- nocześnie. Dlaczego po prostu nie spalił swych niebezpiecz- nych Dickowskich materiałów, kiedy wyprowadzali się z Kolorado? Czyż nie prosiła go o to kilkanaście razy? - Wspominałaś jej kiedykolwiek o mojej Dickowskiej ko- lekcji, Lia? Czy napomknęłaś, czy chociaż raz jej szepnęłaś, że mam takie rzeczy? - Cal... - Czy wspominałaś? - Taa, oczywiście, tylko o tym rozmawiamy! Jak wrobić mojego drogiego małżonka hipisa w większe kłopoty z dwo- rem króla Ryszarda. „Nielegalne powieści Dicka? Tak, pan- no Rinehart. Cała skrzynia. Kiedy będzie najwygodniej do- brać się do nich, by je zabrać? Myślę, że najęty przez panią zbir bez trudności zakatrupi naszego psa, kiedy się będzie po nie włamywał. Naprawdę? Ach, to cudownie". Lia, zgrzytając zębami, zaczęła płakać. - Przepraszam - rzekł Cal. Podszedł i objął ją. Kiedy tak stali, usłyszeli od fronto- wych drzwi nawoływania pani McVane, ich gospodyni. Kobieta weszła do mieszkania. Jej mąż przebywał w szpi- talu, w Columbus, nękany drętwieniem rąk, ale ona sama właśnie wróciła z przyjęcia w baronii. - Lia, kochanie, co się stało? Co się jeszcze stało? -Włamanie - wyjaśnił Cal. - Cholerne włamanie. Lia powoli wyswobodziła się z kojących objęć Cala i wzię- ła panią McVane pod rękę. Odprowadziła kobietę do drzwi frontowych, po drodze zapewniając gospodynię, że dadzą sobie radę, potrzebują tylko trochę czasu, by wszystko prze- myśleć i otrząsnąć się z żalu po biednym Wiku. Pani McVane oponowała, błagając Lię o przyjęcie pomo- cy. Zaproponowała, że wezwie dwóch przyjaciół Rogera, by razem z Calem wynieśli psa na zewnątrz i pochowali go. Drugi pogrzeb w ciągu dnia. Biedna Lia. Taka strata, taka strata. Minęło z dziesięć minut, zanim Lii udało się nakłonić kobietę, by powróciła do własnego mieszkania. Lia doce- niała szczerą sąsiedzką troskę, ale kolejny zalew współczu- cia był ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowali. Bez prze- rwy od śmierci Emily są ofiarami życzliwego współczucia i Lia dostałaby szału, gdyby jeszcze przez pięć minut mu- siała znosić tę nachalną litość. Najbardziej potrzebowała teraz samotności. Cal prawdopodobnie też. Oczywiście, ju- tro albo pojutrze spadną na nich konsekwencje włamania Niepukaczy i ich życie znowu się zmieni... Lia weszła do mieszkania, zamykając za sobą drzwi, mema nie żyje, Wik odszedł, dickiana Cala skradzione. katastrofa za katastrofą. Gdzie teraz jest Cal? Lia znalazła go w sypialni. Siedział po turecku, na tle otwartego okna. Na nogach trzymał ja- skrawożółty hełm budowlany. Cal złożył ręce na tym heł- mie, jakby to była kryształowa kula wróżbity. Twarz wykrzywiały mu silne emocje. Ślady łez pojawiały się w kącikach oczu i spływały nierówno po policzkach. Lia zdziwiła się, widząc tak gwałtowną reakcję na stratę Wika. Zwykle wykazywał więcej powściągliwości, był bardziej zamk- nięty. Nawet śmierć Emily nie doprowadziła go do rozpa- czy. To on był jej pocieszycielem w tych trudnych chwilach. Teraz prawdopodobnie nie wytrzymał nagromadzenia przy- krych doznań. - Co takiego, kochanie? - spytała Lia. Uklękła obok Cala, położyła mu ręce na ramionach i po- całowała go w czoło. - Odreagowuję - powiedział głosem grubym i postrzę- pionym niczym konopny sznurek. - Wreszcie. Odreago- wuję. Podniósł żółty hełm, jakby miało to wyjaśnić jego dziwną uwagę. Lia niczego nie zrozumiała, przynajmiej na razie, ale gest Cala miał w sobie tyle przytłumionej nadziei, że powiedziała: - To bardzo dobrze, Cal. Później, tego samego wieczoru, Le Boi Loan pracował w sklepie Save-Our-Way przy szosie 27, w pobliżu LaGran- ge. Tłumacząc się chorobą, opuścił swoją zmianę w Gang- way Books, by wykonać dla Grace Rinehart brudną pracę Niepukacza, a teraz naprawdę czuł się niedobrze. Skręcało go w brzuchu, a czoło paliło, jakby pomazał je BenGayem. Ręce zdrętwiały od zimna. Może powinien pojechać do domu, do Tuyet i córeczek. Wówczas musiałby skłamać, wyjaśniając swój wcześniej- szy powrót z centrum handlowego. Lepiej zgłosić się do pra- cy w SaveOurWay i zarobić trochę pieniędzy, niż urwać się i oszukać żonę. Ale, dobry Boże, wciąż słyszał echo swych strzałów z pistoletu i widział, jak piękny syberyjski husky Cala Pickforda wpada pyskiem do wanny. Cholera, ale bolały go kiszki! Gdyby tylko miał już nowe- go Śmiałka, którego można by wziąć z obrotowego stojaka i poczytać. Ale nie było. Wydanie czerwcowe jeszcze się nie ukazało. Ostatnio od miłośników komiksów, robiących za- kupy w jego sklepie, Lone Boy słyszał pogłoskę, że Frank Milłer, jedyny grafikpisarz, który ożywiał Śmiałka, ma się przeprowadzić z Marvel do Stupendo i może nawet porzuci sztukę komiksową, i zajmie się projektowaniem plakatów wyborczych oraz telewizyjnych kreskówek propagando- wych dla republikańskiego kandydata na prezydenta w 1984 roku. Jeszcze miał sporo czasu na podjęcie decyzji, ale Miller kierował wzrok ku przyszłości. Może znów powinieneś zająć się rysunkiem, rzekł do sie- bie Lone Boy. Kiedyś byłeś w tym całkiem dobry. Wyjął więc spod lady blok papieru i czerwonym długopi- sem narysował karykaturę króla Ryszarda rzucającego pierwszą piłkę na meczu baseballu otwierającym nowy se- zon dla waszyngtońskich senatorów. Piłka jednak okazała się ręcznym granatem, a usiłował ją przejąć senator odpo- wiedzialny za dyscyplinę senackiej mniejszości, który za- wsze starał się zablokować przegłosowanie każdego pro- jektu prezydenckiej ustawy. Może mógłbyś zacząć rysować komiks poświęcony przy- godom, powiedzmy, „Mastermana Milrose'a", zadumał się Lone Boy. Ze złością zwinął swój rysunek i wrzucił go do pustego pudła za ladą. Głupi pomysł. Wszyscy superbohaterowie zostali już wynalezieni i gdyby prezydent chciał wydać se- rial poświęcony własnym bohaterskim czynom, zatrudnił- by Franka Millera, a nie jakiegoś pieprzonego nowicjusza, amercywilizowanego Wietnamczyka bez przyszłości. Na- prawdę, tępo tępodupy pomysł, dupku. Loana bolała głowa, w żołądku przelewało się jak przy morskiej chorobie, a język zesztywniał. W puszce obok kasy znalazł trochę aspiryny, kciukiem wepchnął ją do kubka ; sorbetem cytrynowym z barku mlecznego i zjadł to wszyst- co plastikową łyżeczką zabraną z półki ze sprzętem kem- pingowym. Wciąż czuł się podle. W pewnym momencie jakiś samo- chód nadjechał i zaparkował przy sklepie. Łajdak, który dał mu pistolet i strzałki ze środkiem uspokajającym, wy- lazł z samochodu i wtoczył się do sklepu, jakby był tu wła- ścicielem. Skinął głową, przeparadował tam i z powrotem między półkami i zatrzymał się przy kasie obok stojaka z prasą. Poruszając ustami, fagas przeczytał cicho nagłówki „Na- tional Enąuirer" i lubieżnie łypnął na cycki dziewczyn z okładek takich książek, jak Gorąca, czuła tortura czy Czu- le, gorąca dziwko. Literackie amburgery przygnębiająco popularne nawet w księgarni Gangway Books. Uczeń z zawodówki grający w grę wideo, jedyny klient w sklepie, przegrał ćwierć dolara i wyszedł. - Masz tamto? - spytał fagas, obracając od niechcenia stojak na gazety. Lone Boy nie przerywał popijania sorbetu cytrynowego. - Spytałem, czy je masz, żółtku. -Niech zżółkną twoje cholerne rasistowskie obelgi. Wsadź je sobie tam, gdzie łażą E. coli, ty drętwy chuju. Przetłumacz sobie to, myślał Lone Boy z ponurą pewno- ścią, że fagas będzie próbował użyć siły. Stało się jednak inaczej. - Proszę mi wybaczyć, panie Loan - rzekł zamiast tego barczysty mężczyzna i podszedł do lady, trzymając w ręce trzy broszury. Żadna nie była pornosem. Loan zobaczył, że wybrał poradniki. Leżący na wierzchu nosił tytuł: Jak wy- eliminować cechy ujemne: indywidualne działania asertyw- ne dla osób pozbawionych pewności siebie. - To dla mojego szwagra - wyjaśnił fagas bez najmniej- szego zażenowania. - Przechodzi kurs samodoskonalenia. - W porządku, dobrze. Ostatnio wspaniale się sprzeda- wało. Ale nie zauważyłeś jednej broszury, która podobała- by się również tobie. - Taa? Co to takiego? - Dwudziestodniowy kurs dyskretniejszego i bardziej sa- tysfakcjonującego dłubania w nosie. Wydaje mi się, że je- szcze jeden egzemplarz stoi za Sflaczałą wściekłością pe- dała. Emisariusz panny Grace po prostu wlepił w niego wzrok - pogardliwie, jak wydawało się Loanowi. Potem powiedział, że przyszedł po kilka książek, których nie sprzedawano ani w SaveOurWay, ani w West Georgia Commons i jeśli Lone Boy ich nie ma, pociągnie to za sobą przykre konsekwencje nie tylko dla niego, lecz również dla jego rodziny: powtór- kowy kurs Lone'a w CWA w Fort Benning może się okazać nadspodziewanie czasochłonny. - Są w bagażniku w moim samochodzie - rzekł Lone Boy. Żołądek znów mu opadł, bulgotał w nim sorbet z aspiryną. Zmarnował właśnie ostatnią szansę, by nie przekazywać samizdatów w szpony panny Rinehart. Uległ najgorszym cechom swego charakteru: ambicji, chciwości i nielojal- ności. Wyprowadził gościa na zewnątrz, do swego datsuna. Przekazanie skradzionych powieści Dicka - w brązowej tor- bie na zakupy - zajęło mniej niż pół minuty. Funkcjona- riusz tajnej służby umieścił je w swym samochodzie na podłodze przy tylnym siedzeniu. Potem z wewnętrznej kie- szeni sportowej kurtki wyciągnął wydrukowany na nędz- nym papierze zeszyt i energicznie wcisnął go Loanowi. - Proszę. W dowód uznania od panny Grace. Obszedł samochód, wgramolił się do środka i odjechał. Lone Boy stał na chodniku przed sklepem Save-Our- -Way, w blasku sklepowych lamp fluorescencyjnych i ob- serwował toczący się leniwie nocny ruch. Nie spoglądając nawet na broszurę, wiedział, że agent - na rozkaz i przy pobłażaniu panny Grace — wręczył mu egzemplarz sygnal- ny czerwcowego wydania Śmiałka. Nie jest to warte trzydziestu srebrników, ocenił Lone Boy. Ale wystarczy, wystarczy... Następnego ranka w emporium zoologicznym Kemmings zapytał: - Czy wiesz, kiedy zdałem sobie sprawę, że się starzeję? Mój Najdroższy Sciskacz, nakarmiony, rozciągnął się le- niwie na długą drzemkę. - Nie, proszę pana - odrzekł Cal. Nie zwrócił specjalnej uwagi ani na słowa pana K., ani na zmęczonego Ściskacza. - Z pewnością pogrzeb matki Lii sprawił, że to sobie przy- pomniałem, Pickford. Byłem już na zbyt wielu pogrzebach, a każdy z nich zmusza mnie do refleksji. Chyba pierwszy raz zorientowałem się, że się starzeję, kiedy nasz syn, Keith, miał około czternastu lat. Nie mieliśmy centralnego ogrzewania. Używaliśmy grzejników przenośnych, na kółkach - nadal ich używam. Spalają gaz ziemny lub propan, zależnie od tego, gdzie mie- szkasz. Kiedy włączasz taki grzejnik, znika chłód, ale rów- nież wysysana jest z powietrza cała wilgoć. Ludzie, którzy wiele czasu spędzają w domu, mają w efekcie wysuszone błony śluzowe i podrażnione gardła. Cal uzupełniał na półkach zapasy obróżek przeciwko pchłom oraz pokarmu dla rybek i z roztargnieniem słuchał tego monologu. - By utrzymać w pomieszczeniu trochę wilgoci, stawiali- śmy na brzegu grzejnika, przed płomieniami, naczynie z wodą. Działało. Miało to tylko taką wadę, że podczas na- prawdę surowych zim, kiedy płomienie biły wysoko, aż ka- mienie paleniska stawały się pomarańczowe, woda w na- czyniu szybko wyparowywała. Stale trzeba było ją uzupeł- niać. Czasami było to męczące. - Mogę to sobie wyobrazić - rzekł Cal, myśląc: „O co cho- dzi, panie K.? Co usiłuje mi pan powiedzieć?" - Tak więc raz postanowiłem, że każę to zrobić Keitho- wi. Oglądałem telewizję, nie chciało mi się wstać i musia- łem pomyśleć, że posłuszny nastolatek nada się na lokaja. Ale Keith też był wpatrzony w ekran i tak samo nie chciało mu się ruszyć. Trzeba było nie tylko wziąć czajnik z kuchni i napełnić naczynie, ale również odnieść go z powrotem. Dwie wędrówki, a korytarz po drodze był zimny. Keith zrzędził i jęczał, kiedy go poprosiłem, ale po dosyć krótkim czasie wstał, by spełnić moją prośbę. Kiedy jednak wrócił z kuchni, nie taskał czajnika. Miał w rękach ładu- nek sześcianików z lodu i właśnie kiedy miałem zamiar wrzasnąć: „Hej, chłopcze, co wyrabiasz?", wrzucił kawałki lodu - brzdęk, brzdęk - do naczynia przy grzejniku i usiadł koło mnie, by dalej oglądać telewizję. Już miałem go zwymyślać, kiedy się zreflektowałem: „Za co?" To wymagało pewnej pomysłowości. Mnie to nigdy nie wpadło do głowy. Ale Keith pomyślał o tym od razu, wyna- lazł sposób, by przynieść wody do grzejnika, nie chodząc tam i z powrotem. I tylko świeży umysł - powiedziałem sobie - mógł na to wpaść. Ja sam zaczynałem się starzeć i mogłem jedynie podziwiać zdolności Keitha. Pan K. zaśmiał się, wspominając z uznaniem tamto zda- rzenie. Ale, pomyślał Cal, chłopak nie żyje od siedemnastu lat. Nie dożył swych dwudziestych urodzin. Historia to choler- ny pożeracz dzieci. Żarłoczny zjadacz dzielnych, ufnych i naiwnych. - Czy u was z Lią wszystko w porządku? - spytał nagle pan K. - Tak, proszę pana. Doskonale. Cal nie chciał informować swego szefa o włamaniu i nie- sprawiedliwym losie Wika. Z trudem trzymał sekret mimo troskliwych pytań mężczyzny. Czuł, że w ostatnich tygo- dniach pan K. zaczął go traktować prawie jak własnego syna, a Cal ze swej strony żywił podobny szacunek do Kem- mingsa. Około jedenastej zadzwonił telefon. - Taa, jest tutaj. Chwileczkę, zaraz go zawołam - rzekł Kemmings i przynaglającym gestem wywołał Cala do po- mieszczenia na zapleczu, które spełniało jednocześnie rolę biura i magazynu. Cal poszedł tam, podniósł słuchawkę i wcisnął podświe- tlony guzik. - Ponawiam naszą ofertę — rzekł jego rozmówca. — Za- trudnij się jako zarządca na Akrach Berthelota i zapomnij o swojej wczorajszej głupiej odmowie. Jeśli już o tym mówi- my, o swoich obydwu głupich odmowach. O to chodziło, myślał Cal. Właśnie o to. - Halo? - Słucham cały czas - rzekł Cal. - Sytuacja się zmieniła, prawda? Twoja nielegalna ko- lekcja samizdatów jest w moich rękach. I co gorsza, zawie- ra adresowany do ciebie list autora. Posiadanie takich ma- teriałów jest pogwałceniem poprawki do Ustawy o pra- wach. Jest to wykroczenie federalne, karane więzieniem od trzech do dziesięciu lat, zależnie od treści nielegalnych dokumentów. - Philip K. Dick jest szanowanym pisarzem amerykań- skim. - Znów się ze mną przekomarzasz, Pickford. Ta reputa- cja oparta jest na jego twórczości przednixonowskiej. Nie- stety, książki, które posiadasz - lub posiadałeś - zostały napisane później, w duchu buntowniczym i wrogim, kiedy ich autor przechodził duchowy kryzys i stał się intelektual- ną ruiną. Nie mogły znaleźć wydawcy i wszyscy utrzymują, że nie mają żadnej wartości literackiej. - Ja mam inne zdanie. I nie jest to tylko mój osąd. Nie znalazły uznania wśród tych, którzy chcą zachować za wszelką cenę status quo, ponieważ wyraźnie krytykują rzą- dowy establishment. Są gniewne - nie łagodzące. Współ- czujące — nie chłodne. Surowe — nie wyrafinowane. Zwario- wane - a nie rozsądne. - To bardzo piękna przemowa, Pickford. Czy ściągnąłeś ją ze Słownika synonimów i antonimów? Cal zamilkł. Chyba istotnie tak to zabrzmiało. Ale jakie- kolwiek przemowy, oryginalne czy ściągnięte, płynące z głę- bi serca czy pełne hipokryzji, nie miały tu żadnego znacze- nia. Wpadł tam, gdzie zaplanowała Grace, to znaczy- niech diabli wezmą tę dziwkę! - w szpony jej i Hirama. - Jesteś tam, Pickford? - Taa, wciąż słucham. Kiedy mam zacząć? - Jak najszybciej. Zawiadom nas dzisiaj o terminie. Odłożyła słuchawkę. - Dlaczego, do cholery, musiałaś zabijać naszego psa? - rzucił Cal w niemą słuchawkę. Potem odłożył ją i osunął się bezładnie na ścianę. Cały się trząsł. Po chwili nadszedł Kemmings, by zobaczyć, co się z nim dzieje. - Dobrze się czujesz, Cal? - Panie Kemmings, obawiam się, że znalazłem inną pra- cę. Staruszek — o dwa dziesięciolecia starszy niż wówczas, gdy jego nieżyjący już syn dał mu lekcję sprytu - sprawiał wrażenie oszołomionego. Po chwili jednak otrząsnął się i skinął głową. -Wiedziałem, że cię stracę. Pniesz się do góry. Ale nie przejmuj się. Odchodzisz z moim błogosławieństwem. Je- stem wdzięczny, że pracowałeś ze mną przez pewien czas. Cadillac Grace Rinehart stał na żwirowanej podkowie z widokiem na Park Stanowy im. Roosevelta. Dwie pasa- żerki patrzyły na upstrzoną drzewami szachownicę Doliny Pine Mountain. Lia po raz pierwszy spotkała się z aktorką od czasu pogrzebu matki. Wiedziała, że to panna Grace kazała zamordować Wika oraz ukraść dickiana i czuła do siebie wstręt za to, że pojechała na tę przejażdżkę. Każda odważna kobieta powiedziałaby pannie Grace, gdzie może ją pocałować. Z pewnością nie siedziałaby w jej samocho- dzie i nie wysłuchiwała, jak ta rozładowuje psychiczny fracht swoich dziewczęcych lat. - Nie notujesz - rzekła panna Grace. - Robiłaś to pod- czas naszej pierwszej sesji. Lia obrzuciła swą klientkę złym spojrzeniem. Dzisiaj, pomyślała, to właśnie ja się powoli rozwiewam. Tracę sza- cunek dla samej siebie jak kot z Cheshire. Dlaczego? Po- nieważ brakuje mi hartu ducha, by przeciwstawić się two- jej chuligańskiej tyranii. - Chcę, żebyś notowała. Lia pogrzebała w torebce i wyciągnęła mały magnetofon. - Mogę użyć tego? - Świetnie. Chodzi o to, byś miała z tego zapis. - Panna Grace obrzuciła Lię badawczym spojrzeniem. - Tak na- prawdę, nie masz ochoty tu być? - Szczerze mówiąc, nie. - Więc powiedz, żebym cię zawiozła do Warm Springs. - Przestań, chciała krzyknąć Lia. Przestań mnie zadręczać. - Bo zrobię to. I stracisz co najwyżej moje zaszczytne towa- rzystwo i szczodre honorarium. Oczywiście, Cal rzucił pra- cę w sklepie zoologicznym i jeśli nie będziesz moją tera- peutką, wątpię, czy Hiram zechce zatrzymać twego mał- żonka jako zarządcę. Wtedy obydwoje nie będziecie mieli pracy, prawda? - To szantaż - powiedziała Lia cicho. Panna Grace uderzyła dłońmi w klakson. Dźwięk poniósł się nad doliną. - Słusznie, to szantaż, ale nie postępuję tak dlatego, że sprawia mi przyjemność osaczanie kogoś, Lio. Po prostu chcę, byście razem z Calem dla nas pracowali, i bardzo mi zależy na tym, byś zrozumiała mój punkt widzenia. Ucieknij stąd, upominała się Lia. Wyjdź z wozu i przejdź drogą obok basenu Cywilnego Korpusu Ochrony Przyrody i dalej na Pine Mountain. Może złapiesz jakąś okazję, za- nim zedrzesz koturny. Ale pozostała niewzruszona - bez- władna bryła w ogromnej limuzynie. - To, co zdarzyło się twemu psu, to był wypadek. Puls Lii przyśpieszył, a słowa, które wypłynęły jej z ust, były tak pełne goryczy, że wprawiły w osłupienie nie tylko pannę Grace, ale i ją samą. - Możesz mówić, co ci się podoba, ale, na miłość boską, nie wspominaj o Wikingu! Tamta spojrzała na nią z szacunkiem i odrobiną rozba- wienia. Potem zdjęła buty, podciągnęła nogi pod brodę na wygodnym przednim siedzeniu i gestem rozkazała: włącz magnetofon. Lia, niewiele myśląc, posłuchała. - W dzieciństwie najważniejszym mężczyzną w moim ży- ciu był ojciec - zawodowy oficer lotnictwa. Teraz, kiedy się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że budową trochę przypominał Hirama - wyższy o parę centymetrów, ale postawny i silny. - Urodziłam się w Valdosta, w Georgii. Tatuś stacjono- wał w bazie lotniczej Moody, niedaleko stąd. Szkolił tych wszystkich przystojnych młodych facetów na pilotów my- śliwców. Kiedy miałam dwa lata, naruszył regulamin i po- lecieliśmy razem samolotem ćwiczebnym. Nikt o tym nie wiedział - tylko on, mama i ja, i ciągle to pamiętam - sie- dzę tacie na kolanach, patrzę, jak dziób przysadzistego srebr- nego samolotu pod kątem wznosi się we wspaniały błękit nieba, a potem sunie gwałtownie znowu na dół na płaskie czerwone pola, drżące od gorąca. Ojciec kochał mnie nieprzytomnie. Musiał też być trochę szalony, ponieważ później, w czasie niektórych później- szych nielegalnych lotów - robiliśmy to kilka razy, zanim skończyłam pięć lat - pozwalał mi brać drążek i rzucać naszym samolotem w górę i w dół, jakbym była którymś z jego świeżo upieczonych oficerków. Mnie, małej dziew- czynce, pozwalał ściskać drążek i pędzić przez niebo połu- dniowej Georgii, tak jakbym zdawała sobie sprawę z tego, co robię. Oczywiście, tatuś był obok, gotowy przejąć stery, jeśli coś wywinę - gdybyśmy zaczęli wznosić się zbyt szyb- ko lub wpadłabym nagle w spiralę śmierci. Było to wspa- niałe uczucie, Lia. Pilotując samolot ćwiczebny tatusia, ni- gdy nie czułam niebezpieczeństwa. Nigdy. Co za historia, myślała Lia. Freudowskie implikacje two- ich dziecięcych przejażdżek są tak jasne jak krew na sukni weselnej. Chcąc nie chcąc, Lia przekonała się, że opowia- danie pochłoniętej sobą pacjentki ją również zaczyna wcią- gać. Skupiło jej uwagę i zneutralizowało gniew, przez który omal nie wysiadła z samochodu. - O co chodzi w tym wspomnieniu? - spytała Lia. - To znaczy, jak sądzisz, dlaczego do tego wracasz? - Nie wiem. O ile pamiętam, to był ostatni raz w życiu, kiedy czułam się naprawdę bezpieczna. A przecież w podob- nych okolicznościach większość dzieci - dziewcząt i chłop- ców - czułaby się przestraszona, nie sądzisz? - Prawdopodobnie. -Ojciec był jednak jak skała. Wierzył, że Stany Zjedno- czone Ameryki to cud na Ziemi. Na ochotnika zgłosił się do Korei, ponieważ uważał, że czerwoni Chińczycy zaleją ten półwysep, zajmą Japonię i całe Indochiny, jeśli ich nie po- wstrzymamy. Latał na F84 przez szesnaście miesięcy tak zwanej akcji policyjnej. Później opuścił mnie i mamę i poje- chał do Kalifornii na jakieś nadzwyczaj tajne szkolenie w bazie lotniczej Edwardsa, i dopiero po jego śmierci pod- czas lotu U2 nad Związkiem Radzieckim dowiedzieliśmy się, co robił. To było w roku 1961, na samym początku kadencji Jacka Kennedy'ego, niedługo po ukazaniu się The Broken Bubble of Thisbe Holt, ale wiadomość o tym nigdy nie do- tarła do gazet. Kennedy i Chruszczow spotkali się w czerw- cu w Wiedniu i ani ten radziecki politruk, ani nasz demo- kratyczny blondynek z Massachusetts nie chcieli, by kolej- ny incydent z U2 zakłócił ich rozmowy, podobnie jak wpadka Francisa Gary'ego Powersa udaremniła ostatnie zaplano- wane przez Ike'a spotkanie na szczycie z Chruszczowem. To była kpina. Tatuś latał nad Związkiem Radzieckim, by zwalczać komunizm, ale ten nasz playboyowaty prezy- dent i ich kmiotowaty premier, obaj udawali, że nic się nie stało. Dlaczego? Po to, by JFK i Nikita mogli odstawić waż- niaków wobec swoich narodów. Wtedy właśnie zrozumia- łam, że ta kreatura Kennedy - facet, który dopiero co wy- cofał ochronę powietrzną dla bojowników o wolność w Zato- ce Świń - nie zasługuje na zaufanie bardziej niż grubas, który kazał zestrzelić mego tatusia. Zaczęłam szukać wśród polityków konserwatywnej alternatywy dla Kennedy'ego. Znalazłam ją w osobie Barry'ego Goldwatera. Taa, pamiętam go, myślała Lia. To był ten patriota, który na Narodowym Konwencie Republikanów w 1964 roku oświadczył: „Ekstremizm w obronie wolności nie jest wy- stępkiem". Johnson go usadził, ale nieskuteczna kampania Goldwatera otworzyła drogę powrotu dla Nixona w 1968 i od tamtej pory demokraci nie byli zdolni wysunąć silnego kontrkandydata. - Więc wszystko, co robiłaś od tamtej pory w polityce - spytała Lia - czyniłaś w imię pamięci ojca. Czy tak? - Oczywiście. Nie ma co do tego wątpliwości. I gdyby wi- dział, jak moja praca - moja działalność w Hollywood, pro- gramy amercywilizowania imigrantów, bezustanne popar- cie dla wewnętrznej i zagranicznej polityki Dicka - przy- czyniły się do obecnej kondycji naszego narodu, to wiem, Lia, naprawdę jestem tego pewna, że byłby ze mnie dum- ny. Tak jak wtedy, gdy trzymałam drążek samolotu i pilo- towałam nim w wieku czterech lat. Tak, do diabła, byłby z tego dumny. Gdyby tylko widział... Głos aktorki rozpłynął się w westchnieniu. A na Lię spłynęła niesamowita melancholia. Grace Rine- hart była pełną megalomanii superpatriotką z kompleksem Elektry. Ojciec dał jej falliczną władzę nad odrzutowcem, gdy ledwie zaczynała chodzić. Później, kiedy budowała swo- ją karierę sceniczną, która miała jej zagwarantować wiecz- ne uwielbienie, przepadł nad bezkresem Rosji. Wydarzyło się to podczas rządów człowieka, którego Grace uważała jedynie za oportunistycznego rozpustnika w życiu prywat- nym i samolubnego zdrajcę w sferze publicznej. Takie oto zasadniczo odmienne doświadczenia ukształtowały psychi- kę tej kobiety i prawdopodobnie nie pomogłyby tu dziesię- ciolecia fachowej terapii, a Lia nie potrafiła sobie wyobra- zić kolejnych wielotygodniowych z nią sesji, nie mówiąc już o dziesięciu latach. Nigdy nie zmuszę tej fanatycznej dziwki, by polubiła samą siebie, myślała z goryczą. Nawet jeśli utworzę jakiś mały przyczółek, zrobię to tylko kosztem własnego ducho- wego spokoju. Jestem upokorzoną kobietą, a jak taki ktoś może uleczyć osobę, która w głębi duszy wierzy, że jest nie- warta miłości swego zmarłego ojca - to zagadka, której ni- gdy nie zgłębię do końca... ROZDZIAŁ 20 Vear poczuł, że ktoś nim trzęsie. Przewrócił się na drugi bok i zobaczył Dolly'ego, swego towarzysza z kabiny, który mówił o jakiejś bardzo pilnej sprawie. - ...gość. - Z ust Dolly'ego wydobył się w końcu głos. - Mamy gościa, Gordon. Przecież już rozmawiałem z prezydentem, pomyślał Vear, próbując odepchnąć dłoń Petera Dahląuista. Omal go nie zabiłem jednym z tych twoich wymyślnych solenoi- dów. Ale jego ochroniarz mnie udusił, obudziłem się i żad- ne z tych zdarzeń nie działo się naprawdę... Dobry Boże, czy za chwilę znowu przeżyję jeden z tych epizodów?, rozmyślał Vear. Przerażony opuścił nogi na podłogę i o mały włos nie kop- nął Dolly'ego w krocze. Z ulgą stwierdził, że znajduje się w swoim pokoju, w kwaterze, z której komandor Logan przed wieloma dniami zakazał mu wychodzić - z wyjąt- kiem wypraw na wahadłowcu i wędrówek na posiłki. A już całkiem odetchnął, gdy zobaczył, że ich gościem nie był król Ryszard, ale rezydująca w Von Braunville psychoterapeut- ka, doktor Erka Zola. Kobieta. W kawałku tortu zamieszkanym przez niego i Dolly'ego. Czy nie było to sprzeczne z regulaminem bazy? - Proszę mi wybaczyć, że w taki sposób się panu narzu- cam. Wiem, jak bardzo ceni pan sobie odosobnienie. Ale zdarzyła się rzecz niezwykła i mam rozkaz zabrać pana i Petera do miejsca, gdzie bezpiecznie będziemy mogli ob- cować duchowo. - Bezpiecznie obcować duchowo? - To słowa tego, kto mnie przysłał. Zacytowane dokład- nie. - Komandor Logan rozkazał pani zabrać mojego towa- rzysza i mnie gdzieś, gdzie moglibyśmy... „bezpiecznie ob- cować duchowo". - Ona nie mówi o komandorze Loganie - wyjaśnił Dolly. Co, do cholery, się dzieje?, zastanawiał się Vear. Jego dowódca polecił mu pozostać w kopule sypialnej - to coś w rodzaju własnoręcznie nadzorowanego aresztu domowe- go - natomiast Dolly i ta kobieta namawiają go na tajną schadzkę z tajemniczym osobnikiem, który najwyraźniej nie jest dowódcą bazy. - Nie mówi pani o prezydencie, prawda? - spytał Vear. - Gordon, miałam własną nanofanię. - Nanofanię? - spytał Dolly. - Widzenie karła - wyjaśniła Erica. - Nieprawdopodob- ne widzenie karła. Vear - bosy, w jednoczęściowej piżamie - schwycił ją za ramię i spojrzał w jej miłą, choć o ostrych rysach twarz. - Chce pani powiedzieć, że widziała tego samego karła, co ja? To dowodzi, że nie zbzikowałem, prawda? - Nie wiem, czego to dowodzi. Może tego, że ja zbzikowa- łam. - Pani z nim rozmawiała? - On nas oczekuje, Gordon. Wszystkich troje. -Ale ja nigdy nie widziałem karła hasającego na ze- wnątrz bez skafandra - oświadczył Dolly. - Do diabła, cze- go on ode mnie chce? - Może ci to wyjaśni, Peter. Idziemy. - Poczekajcie chwilkę - rzekł Vear. Narastały w nim podejrzenia. To był kawał. Franciscus i Stanfield zwerbowali Ericę, by im pomogła zrobić z niego durnia przed całą załogą Von Braunville. Zaprowadzi jego - i udającego niewiniątko Dolly'ego - do „pustego" pomie- szczenia w drugiej kopule, a kiedy tam wejdą, Franciscus i inni wyskoczą przebrani za siedmiu krasnoludków. Będą mieli tabliczki zawieszone na szyjach: Gburek, Doktorek, Nieśmiałek, Gapcio etc. Jeden nawet może mieć czarną maskę na twarzy i nosić tabliczkę, która go określa jako (hej, ho; hej ho) Ciemniaczek. - Co się stało? - spytała Erica. - Rozczarowaliście mnie, to wszystko. Vear opowiedział im o swych podejrzeniach. Chodził tam i z powrotem i kipiał gniewem. Nic dziwnego, że personel bazy księżycowej padł ofiarą nudy, ale żeby łagodzić ją okrutnymi kpinami z kogoś, kto doświadczył nieprzyjem- nej halucynacji na półce krateru - to zachowanie godne debilowatych piątoklasistów, a nie zawodowców dumnych ze swego profesjonalizmu. - A jeśli to ma coś wspólnego z Rolandem Nybym? - za- pytała kobieta. - Czy nadal byś uważał, że to barbarzyński podstęp? Vear przestał chodzić wściekle tam i z powrotem. Nie, pomyślał. Jeżeli to ma w ogóle coś wspólnego z Nybym, nigdy nie użylibyście tego jako pretekstu, by zakpić sobie ze mnie. Czy z kogokolwiek innego. Zrobiłabyś dokładnie to, co teraz: przyszła do naszego pokoju i zawezwała nas. I jeśli byłbym czymś więcej niż końskim zadem, włożyłbym buty i ruszył za tobą. - Prowadź, MacDuffie - rzekł Vear. I tak Erica Zola poprowadziła majora Gordona Veara i cywilnego pracownika NASA, Petera Dahląuista, kompu- terowca, z kopuły C, mało używanym tunelem, do ostro opadającego szybu jaskini. Ta jaskinia, wyłożona szklaną pianką i betonem, służyła bazie za magazyn produktów żywnościowych oraz garaż dla buldożerów i pojazdów ba- dawczych. W niektórych zamkniętych wnękach jaskini panowała próżnia. Erica musiała zatrzymywać się przed hermetycz- nymi drzwiami, by przed wejściem określić poziom tlenu za nimi. Nawet Vear, pilot wahadłowca, czul się tu jak in- truz i cieszył się, że bursztynowe światełka na konsoli w kwaterze głównej włączają się tylko wtedy, gdy jakaś osoba wychodzi na zewnątrz bazy. Dolly zabrał jedną ze swych spapugowanych papug. Za każdym razem, gdy przystawali, nakręcał sztucznego pta- ka i puszczał go, a ten łopocząc skrzydłami, leciał wąskimi korytarzami magazynu. Niezgrabne łopotanie drażniło Ve- ara, ale nic nie mówił, gdyż Dolly wyraźnie walczył, starał się pokonać w ten sposób swoje zdenerwowanie. Erica nie zwracała na to uwagi. W końcu wprowadziła ich do sali, znacznie poniżej dna krateru Censorinusa. Atmosfera - 27% tlenu i 73% azotu - zdawała się dziwnie zatęchła. Pomieszczenie zastawiono pudłami fabrycznych przekąsek, puszkami napojów chło- dzących i skrzyń wypełnionych słoikami wiśni koktajlo- wych, dżemów z malin oraz hiszpańskich oliwek. Za trans- port tych produktów żywnościowych do Portu Kennedy'ego i dalej do Von Braunville, NASA dostała forsę od kilku firm. Liczyła się reklama produktów. Większość z nich nie jest najwyższej jakości. Magazynowano je tylko dlatego, że ko- mandor Logan -jak szeptano - obiecał zaprzyjaźnionemu radzieckiemu kosmonaucie, iż będzie on mógł zabrać kilka skrzyń do domu i sprzedać je na moskiewskim czarnym rynku, gdzie amerykańskie towary cieszyły się prestiżem. - To tutaj? - spytał Vear, rozglądając się wokół. - Tędy - odpowiedziała Erica. Zaprowadziła ich do stołu, przeznaczonego do sortowa- nia towarów, i kazała wziąć trzy metalowe stołki, używane przez pracowników podczas zdejmowania towarów z wyso- kich półek. Vear zastanawiał się, gdzie jest karzeł. Nikt nie wyskoczył ku niemu z tabliczkami Gapcia czy Śmieszka. Wielka szkoda. Taka „niespodzianka" bardziej podnosiłaby na duchu niż niepewny marsz w tej niesamowitej ciszy i mroku. - Chyba musimy poczekać - rzekła psychoterapeutka. - Ale gdzie go pani spotkała po raz pierwszy? - spytał Vear. - W moim pokoju, Gordonie. Kilka minut przedtem, za- nim do was przyszłam. Powiedział, że doskonale się skła- da, że wy dwaj mieszkacie razem, ponieważ nie będę mu- siała nikogo więcej niepokoić, kiedy zabiorę was na to spo- tkanie. - Jasne. I co się stało potem? - Zniknął. Rozpłynął się, i już go nie było. Dolly dla zabicia czasu puszczał swą papugę na pudła z oranżadą za plecami Veara. Vear w końcu odegrał się i strącił to cholerstwo na ziemię, kiedy po raz siódmy ospa- le przelatywało obok niego. Ale dlaczego, do diabła, jestem taki nerwowy, pytał się w duchu major. Boimy się, to wszyst- ko, niczym grupa mnichów mających przyjąć tonsurę od człowieka z nożycami ogrodniczymi... Ktoś pojawia się przy końcu stołu. Vear bezskutecznie usiłuje przydać tej postaci jakąś tożsamość. Czuje pulsują- cą niepewność, ciepło zmienia się w trwogę, trwoga w cie- pło. Czy inni czują to samo? Dolly i Erica patrzą oczarowa- ni na miejsce, gdzie homunkulus wynurza się i znika z pola widzenia. To hologram, myśli Vear. Franciscus i Stanfield ustawili tutaj jakiś cholerny projektor holograficzny. Ale wizerunek postaci powoli wyostrza się i wyłania, tak jak mówiła Eri- ca, negroidalny karzeł. Ubrany w niebieskie dżinsy i białą koszulę. Rękawy i ramiona koszuli falują ledwie dostrze- galnie niczym skrzydła w słabej bryzie. Zanim Vearowi przychodzi do głowy pozdrowienie, które nie zabrzmiałoby głupkowato, karzeł odwraca się do palety z towarem i wyjmuje stamtąd paczkę krakersów, mamro- cze jakiś pacierz lub inkantację, po czym nonszalancko ci- ska krakersy przez stół. Vear łapie majestatycznie lecące- go krakersa, jakby był to plastikowy kwadracik do zabawy. Erica i Dolly robią to samo. - Bierzcie, jedzcie - mówi karzeł. (Akcent ma zasadniczo kalifornijski.) Troje ludzi przy stole zaczyna jeść. Potem karzeł wyciąga trzy puszki soku z winogron, otwiera je i przesuwa po stole ku swoim gościom. Vear za- i stanawia się przez chwilę, dlaczego on, Erica i Dolly - człon- kowie personelu bazy - mają uważać się za „gości" tej zja- wy. - Bierzcie, pijcie - mówi zjawa. Vear pije. Erica i Dolly również. Tylko karzeł nie je i nie pije. Majorowi, który widział go kilka dni temu na brzegu krateru, oraz Dolly'emu i Erice wydaje się znajomy. - Eliasz! - oświadcza psychoterapeutka. - Jezus H. Chrystus - mówi specjalista komputerowy. - Thomas Merton - sugeruje Vear. Karzeł skromnie chichocze. - Eliasz. Chrystus. Merton. Cóż mogę powiedzieć. Zupeł- nie nie trafiliście. Pani doktor, może kiedyś nawet przejął mnie Eliasz, ale kiedy jego duch mnie opuścił - w 1976 roku - cóż, próbowałem się zabić. Jeśli chodzi o Chrystusa, mógłby pan, przy dużej tolerancji, dostać punkt czy dwa, panie Dahląuist. Co pan ma na myśli, wstawiając to „H"? Dolly wygląda na zmieszanego. - Nic. To było blużnierstwo, część przekleństwa. Tak jak wtedy, gdy ktoś mówi: „Jezus X. Chrystus!" - Cóż, X jest symbolem chi, pierwszej litery imienia Chrystus w języku greckim. Miałem pewną nadzieję, rozu- mie pan, że pańskie „H" jest inicjałem od „Horsy". Ale po angielsku, nie po grecku. Vear czuje, jak włosy na karku stają mu dęba. Łaskoczą niczym malutkie węże kołyszące się w takt niesłyszalnego fletu. Nic z tego, co mówi karzeł, nie ma sensu. Vear rozu- mie tylko, że choć Erica i Dolly mylnie podali imię zjawy, udało im się określić przynajmniej część jego tożsamości. Jednak homunkulus tego nie potwierdza. - Jeśli chodzi o Mertona - ciągnie karzeł - chyba to kom- plement. Duży komplement. A cóż z tego wynika, że obaj umarliśmy w wieku pięćdziesięciu trzech lat. Zbieg okolicz- ności. Głupi zbieg okoliczności. Mertona i mnie łączy jedy- nie niewzruszona wiara, że istnieje transcendentność i może przemówi do nas, jeśli kiedykolwiek uzna, że warto się potrudzić. I to mniej więcej wszystko. I jeszcze chyba jedno - poszukiwanie, co będzie nam dane, jeśli transcen- dentność w końcu raczy przemówić. - Powiedziałeś, że się przedstawisz - mówi Erica. - Dla- czego więc zmuszasz nas do gry w tę głupią zgadywankę? -To wy, moi drodzy, zaczęliście rzucać imionami. Nie moja wina. Ale jeśli chcecie dalej się bawić, oto wskazów- ka: Confessions of a Crap Artist. - Philip K. Dick? - ryzykuje Dolly. - Doskonale, panie Dahląuist. Litera K jest od Kai. - Kai wskakuje na stół i siada po turecku. Otoczony nimbem, nie- zbyt wyraźny, migocze. - No, jedzcie. Pijcie. Możemy tu zostać przez pewien czas. - Nie możemy sobie pozwolić, by zostać tu „pewien czas" - protestuje Erica. - Mamy obowiązki, które musimy wy- konać, terminy, których musimy dotrzymać. - Miałem na myśli czas subiektywny - mówi Kai. - Poza tą salą czas w ogóle nie płynie. Zastygł. Von Braunville jest zaczarowane jak zamek Śpiącej Królewny. Gdybyście tylko zajrzeli do pokoju któregoś z waszych kolegów, zobaczyli- byście unoszącą się nad wszystkim czerwoną mgłę i wasze- go kolegę zawieszonego w tej mgle. Znowu mam halucynacje, myśli Vear. Albo śnię. Nie ma tu, tak naprawdę, Eriki i Dolly'ego, a ja przeżywam tę „na- nofanię" w zakamarku swego śpiącego umysłu. Kiedy się obudzę, nadal będę zamknięty w swojej kwaterze, ukarany za wędrówkę poza kopułami. Nyby wciąż będzie martwy. Erica o niczym nie będzie wiedziała, a Dolly zacznie produ- kować tuziny spapugowanych papug, by podnieść morale, co może okazać się bardzo trudne. - Racja, racja - mówi Vearowi Kai alias Philip K. Dick. - To sen, halucynacja. Z drugiej strony, czy życie nie jest snem. A ten sen, w tej właśnie chwili jest dla ciebie bar- dziej realny niż wszystko, co dzieje się wokół. Jeżeli uznasz, że ja jestem nierealny, to ty przestaniesz istnieć. Jedziemy na tym samym wózku, majorze. Ta mowa przeraża Veara. Brzmi autentycznie, jakby ten karzeł - aktualna hipostaza Dicka - wiedział dokładnie, o czym mówi. Graj w to dalej, doradza sobie major. Uda- waj, że to dzieje się naprawdę, bo bez tego możesz na za- wsze zostać wymazanym ze swego bytu. -Jeśli naprawdę jesteś Philipem K. Dickiem - mówi Vear, starając się zamaskować drżenie głosu - dlaczego wyglądasz... właśnie tak? - Ponieważ jestem martwy, Gordonie, i moje własne oto- czone nimbem ciało dopiero ostatnio znalazło się u tronu Pańskiego. Ale moja świadomość - dusza, rozumiesz - prze- bywa tu jeszcze, ponieważ demiurg tego stworzenia (stwo- rzenia stanowczo z małej litery) polecił mi zwalczyć koszmar, który spowodował, że Nyby i inni wasi koledzy popełniają samobójstwa. Tu na górze możecie lepiej obserwować, jak zło niszczy ziemię, a waszą głęboką rozpacz wywołuje bez- miar tego całego bałaganu. Poza tym otoczenie bazy jest po- nure i przygnębiające. - Ale karzeł? - pyta Dolly. - Czarny karzeł? - Cóż, sam karzeł ciągle żyje. Ja po prostu pilotuję jego ciało. O ile się mogę zorientować, anielscy funkcjonariusze i inne pośrednie dusze również w nim zamieszkały, korzy- stały z niego od czasu do czasu. On na to pozwala, ten Ken- neth „Horsy" Stout, ponieważ jest, w gruncie rzeczy, za- cnym człowiekiem. A także dlatego, że lubi podróżować. Uważa, że dobroczynne opętanie - przez anioły i inne podobne do mnie pośredniczące popychadła - to rodzaj na- grody za znoszenie trudów karłowatości, za codzienną wal- kę z własną ułomnością. - A czy to rzeczywiste fizyczne ciało Stouta? - pyta Vear. (Tak jakby jakikolwiek aspekt tej sytuacji zasługiwał na określenie „rzeczywisty".) - To niezniszczalna wersja jego ciała fizycznego - otoczo- na nimbem, zanim nadszedł jej czas. Ale zawsze spadają na nią ciosy i strzały ciału przyrodzone - przynajmniej tak jest, kiedy zwracam świadomość czy też duszę w fizyczną skorupę karła, która leży w stajni na zboczu Pine Moun- tain. - Chwileczkę - mówi Dolly. - Jeśli nie zabierasz ciała ani duszy tej osoby, to co właściwie zabierasz? - Nie zabieram. Pożyczam. Pożyczam potencjał, siłę du- chową, którą stanie się Stout, kiedy sam umrze i nie ulega- jąc zepsuciu, powstanie z martwych. To jakby wynająć sobie nie istniejący model samochodu, myśli Vear. Tego nie można zrobić. - Kiedy pożyczałem tym razem jego pośmiertny poten- cjał — kontynuuje Kai — Horsy czytał właśnie moją książkę i ta powieść wywołała u mnie anamnezę. Nagle przypo- mniałem sobie swoje imię i to, że byłem już przedtem w Von Braunville. Po prostu by zlustrować to miejsce. - Dlaczego miałbyś „lustrować to miejsce"? - pyta Vear. - Co w Von Braunville może zainteresować ducha? - Nie jestem duchem, jestem zjawą zjawy. Przyglądałem się Von Braunville, ponieważ istotą religii jest służba po- trzebującym, a wy tu na górze i wszyscy na Ziemi jesteście stanowczo w potrzebie. Myślałem, że sami rozwiążecie swo- je problemy, ale uznałem, że nie dacie rady, więc przyby- łem pomóc. I stawiłem się tutaj, ponieważ dostałem cynk - dany od Boga, a przynajmniej od demiurga - że właśnie wy troje i może paru innych zdołacie zorganizować odkupiają- ce przesunięcie. - Co za „odkupiające przesunięcie"? - pyta Dolly. -Pozbycie się tej przytłaczającej realności historycznej i wyzwolenie swobodniejszej, bardziej ludzkiej rzeczywisto- ści. Ostatnio ja - a dokładniej moja dusza - miałem okazję odwiedzić inną, bardziej atrakcyjną alternatywę tej linii czasowej i właśnie do tej linii czasowej musicie się przesu- nąć. Możecie to zrobić z Censorinusa, korzystając z nad- chodzącej okazji — drugiej takiej prawdopodobnie już nie będzie — by odreagować historię. Vear nie potrafił zbyt dokładnie śledzić argumentów Kaia, ale spostrzegł, że Erica zdradza nadnaturalne po- budzenie. Jej oczy, zwykle bardzo duże, teraz były olbrzy- mie. - Odreagować? — pyta. — Używa pan terminu psycholo- gicznego w dziwacznym kontekście. Czy mógłby pan wyło- żyć to trochę jaśniej, panie Dick? - Proszę, nazywaj mnie Kai. Posłuchaj. W twojej dzie- dzinie, pani doktor, odreagowanie oznacza sformułowanie i rozładowanie brzmienia emocjonalnego — śmieci podświa- domości - przez werbalizację podczas sesji z terapeutą. Z kimś takim jak ty. Ale rozszerzmy zakres „odreagowa- nia" i zastosujmy w kontekście historii. - Ale jak? Termin jest ściśle psychologiczny. - Przez analogię, pani doktor. Przypuśćmy po prostu, że pod tą realną rzeczywistością tkwi nieświadomy wymiar tłamszonych wydarzeń - cała zdławiona historia - które możemy wywołać i spowodować ich zaistnienie przez... przez odreagowanie. Zmienilibyśmy historię. Wyzwoliliby- śmy te uwięzione fakty, które wydałyby walkę wszystkim zdarzeniom tworzącym naszą koszmarną linię czasową. Zo- stałaby zalana i zniknęła z pola widzenia i z naszych umy- słów, co spowodowałoby odkupiające przesunięcie — taa, wiem, że mieszam metafory — o którym wspominałem. - Ładna analogia; odreagowanie zdławionej linii czaso- wej - mówi Dolly - ale... - Ale co, panie Dahląuist? - Zakłada pan, że historia, tak jak podświadomość, ma warstwy. Lub, jeśli nie warstwy, to wiele niewidocznych współistniejących wariatów. A ja tego nie zakładam. Ale gdybym to założył, panie Dick, zastanawiałbym się, jak pan zdoła wydobyć na światło dzienne te zdławione warstwy lub istniejące warianty. - Pan mnie chyba niezbyt uważnie słuchał. Ja nic nie zakładam. Ja przeszedłem do tej drugiej rzeczywistości cza- sowej. Spacerowałem sobie w niej, przyjrzałem się tam swo- jej pozycji i zauważyłem - O Moi Mali* - wielkie rozbieżno- ści między wydarzeniami tamtej i tej linii czasowej. Usta Veara są jak wata. Pociąga haust soku winogrono- wego i prosi Kaia, by rzucił mu jeszcze kilka krakersów. Kai zamyka pudełko i pcha je po stole w jego kierunku. Vear bierze garść krakersów i podaje pudełko Doliyemu, który nabiera porcję dla siebie i przekazuje pojemnik Eri- ce. Tymczasem ciepły napój winogronowy wypełnia majo- rowi usta. Dlaczego, zastanawia się major, Kai zwraca się do nas „O Moi Mali", skoro sam jest taki malutki? -Jakie są te główne rozbieżności, panie Dick? - pyta Dolly. - Nie mogę ich wymienić. Zajęłoby to zbyt wiele czasu. Ogólnie jest tam lepiej. To znaczy relatywnie lepiej. Dla mnie osobiście najboleśniejsze jest to, że chociaż obie linie * O Moi Mali! - nawiązanie do Takich sobie bajeczek Rudyarda Kiplinga. biegną prawie równolegle aż do 1968 roku, to przed tą datą tutaj zajmuję pozycję ważnego pisarza amerykańskiego, a tam tylko dostarczam szmirę pewnego typu. W każdym razie wszyscy tamtejsi krytycy są co do tego zgodni. Że pi- sałem śmieci - bezmyślną fantastykę naukową o równole- głych czasach, androidach, kosmitach i Bogu. Takie tam barachło. - Książki typu Valis? - pyta Dolly. - Taa. Oczywiście, nawet w waszej linii czasowej pisy- wałem rzeczy spekulatywne, jak choćby ta, ale nic z tego nie opublikowano. W tamtej linii czasowej - co jest przykre - to w zasadzie jedyne teksty, które wydrukowano, i lite- racki establishment - „New York Times" i ta cała banda - lekceważy to jako banały pop-kultury. Według ich opinii należę do warstwy śmieci i moja praca w żaden sposób nie zasługuje na uwagę. Mam tam paru wielbicieli, ale nie znają: A Time for Ge- orge Stauros, Pilgrim on the HM, The Broken Bubble of Thisbe Holt, to nikt tam nawet nie pomyślał, by warto je było opublikować. Moi wielbiciele są z jakiegoś cholernego getta, entuzjaści SF, którzy sądzą, że Phil Dick ma połą- czenie telefoniczne z bóstwem. Wprawdzie powinienem się cieszyć, że mam krąg czytelników, ale straszna jest świa- domość, że moje wczesne powieści realistyczne nie znalazły tam wydawców. Istnieje natomiast grupa, zwana Towarzy- stwem Miłośników Talentu PKD, pełna dzieciaków, które uważają, że powieść They Scan Us Darkly, Don't They?jest lepsza od Nicholas and the Higs. Erica pociągnęła łyk soku. -Ale to właśnie do tej linii czasowej nas zachęcasz, w której jesteś uważany za pasera śmieci? Czyż takiej sa- mej cenzurki nie usiłuje ci od lat wystawić rząd Nucona? - Słuchajcie, nie myślcie, że mi się to podoba. Nie jestem zadowolony, że część mojej klasyki grzęźnie gdzieś, a po- tem znika. Jednak jeśli tak wysoką cenę trzeba zapłacić, by odreagować swobodniejsze czasy - poświęcę się. Chcę powiedzieć, że nie odczułbym tego boleśnie. A zresztą kim jestem w ogólnej perspektywie, w tej naprawdę wielkiej? Tylko pisarzem. To wszystko. Erka odstawia puszkę, wstaje ze stołka i, trzymając ręce na biodrach, podchodzi do karła. Rozważa to, co właśnie usłyszeli od Kaia. Kai, patrząc na nią, podnosi dłonie w geście: „To już za blisko, nie podchodź bliżej, nie jestem gotów do kontaktu". Erica respektuje ten zakaz, ale zatrzy- muje się w pobliżu, a Vear podziwia psychoterapeutkę za jej odwagę. - Czy są jeszcze inne ujemne strony tego przesunięcia? - pyta kobieta. Jeśli coś się bierze, trzeba coś dać w zamian, myśli Vear, przypominając sobie swoją wyimaginowaną rozmowę z pre- zydentem Nixonem. I vice versa. I właśnie to „vice versa" nas przeraża. Z czego musi cały świat - nie sam Philip K. Dick - zrezygnować, by odreagować do tej swobodniejszej, bardziej ludzkiej linii czasowej? Ważne pytanie. - Nie wolno mi opowiadać o różnicach, które zachodzą po 1968 roku, pani doktor - mówi Kai. - Mogę tylko zapew- nić, że pod wieloma względami tamten świat jest lepszy niż ten. - A kto jest tym, który pozwala czy nie pozwala? - pyta kobieta. - Myślę, że to oczywiste, prawda? - Więc może ci pańscy wielbiciele — w zdławionym stru- mieniu czasowym - mają rację, sądząc, że masz połączenie z bóstwem. - Taa, chyba mam. Ale teraz jestem duchem, a wtedy nie byłem. I, określając to technicznie, ta dyskusja odbywa się całkowicie poza czasem. Nie używajcie jej jako probie- rza mojej działalności ani w tym strumieniu czasowym, ani w tamtym. Vear zmusza się do mówienia. - Wyjaśnił pan, jaką wadę z pańskiego punktu widzenia ma alternatywna historia, którą chce pan wyzwolić. Ale dokładnie musi nam pan powiedzieć, czy istnieje jakaś określona cena polityczna, którą trzeba będzie zapłacić. Nie może pan oczekiwać, że zaczniemy spiskować, by „odreago- wać" pańską ukrytą linię czasową - choć, do cholery, nie wiadomo, jak mielibyśmy to zrobić -jeśli nie poznamy kon- sekwencji globalnych. Pańska gotowość poświęcenia swojej reputacji literackiej, by „ulepszyć" świat, nie dowodzi, że wziął pan pod uwagę wszystkie ważne problemy. - Niech pan nam powie cokolwiek o tej innej rzeczywi- stości - mówi Dolly. Karzeł, wciąż w pozycji Buddy, wzdycha. - Dobrze, powiem o dwóch sprawach. Czy są dobre, złe czy może trudne do określenia - to sami będziecie musieli osądzić. Jestem tutaj, by wyratować Stany Zjednoczone - niekoniecznie cały świat - z sytuacji, w jaką się wpakowa- ły. Naprawdę nie widzę innego wyjścia. Ale ponieważ wer- buję was do pomocy, myślę, że należy was poinformować. - Więc uczyń to - mówi niecierpliwie Erica. - Dobrze. Po pierwsze, Stany Zjednoczone przegrywają wojnę wietnamską lub stawiamy naszych południowowiet- namskich sojuszników w sytuacji, w której automatycznie przegrywają wojnę. W gruncie rzeczy to jedno i to samo. - To duże przedsięwzięcie - mówi Vear. - To drastycznie zmieni układ sił w Indochinach. I nie mogę sobie wyobra- zić, że w efekcie wyszłoby to na dobre, panie Dick. - A druga rzecz? - pyta Dolly. - Z powodu przedłużającej się wojny i naszej przegranej z Wietnamczykami z Północy, program kosmiczny zostanie wstrzymany. W roku 1982 mojej zdławionej linii czasowej USA nie mają bazy księżycowej. Von Braunville nie istnie- je. W gruncie rzeczy prawdopodobnie nie powstanie przed końcem wieku. Vear słyszy, jak Dolly oraz Erica mówią karłowi, że te fakty to raczej niesłychanie wątpliwe przykłady uzdrowie- nia świata. Twierdzą, że Kai na pewno żartuje. Czyż pano- wanie króla Ryszarda - legalne i aprobowane przez ogrom- ną większość Amerykanów - jest czymś tak okropnym, że trzeba ryzykować i dopuścić do zwycięstwa komunistów w Wietnamie oraz do kompletnego załamania programu kosmicznego? Kai, wciąż w pozycji lotosu, uważa, że sprzeciwiają się proponowanemu odreagowaniu z obawy, że rozgałęzienie zapoczątkuje trudne do przewidzenia i nieznane historycz- ne okropności. Cóż, nie potrafią spojrzeć perspektywicznie, a propozycja Kaia zapewnia restaurację demokracji kon- stytucyjnej w Stanach Zjednoczonych. Nowa rzeczywistość z nawiązką wynagradzi klęskę w Wietnamie i jedynie spo- wolni - a nie całkowicie zaprzepaści - amerykańskie postę- py w Kosmosie. Zatopiona realność, aczkolwiek daleka od ideału, jest godna uwagi. Nie umarłby w niej Nyby i inni ludzie NASA, którzy w Censorinusie popełnili samobójstwa. Te śmierci, biorąc pod uwagę ludność Stanów Zjednoczonych, nie mają statystycznego znaczenia, ale zyskują wymiar symboliczny w związku ze stałym wzrostem liczby samobójstw na Zie- mi. Co więcej, dobrobyt w państwie króla Ryszarda stano- wi, o ironio, w skali globalnej nieocenione poparcie i pomoc zarówno dla prawicowych, jak i lewicowych totalitary- zmów. Program powrotu do korzeni był jawnie rasistowski i okazał się niewypałem. Ponadto, według zdelegalizowa- nej organizacji chroniącej prawa człowieka, liczba „wrogów" rządu, którzy po prostu „znikają", zastraszająco wzrasta każdego roku od czasu klęski Wietnamczyków z Północy w 1974 roku. Środki masowego przekazu, znajdujące się pod kontrolą rządu albo ukrywają, albo usprawiedliwiają te nadużycia władzy, a większość Amerykanów zamyka się w kręgu swoich spraw prywatnych. -Ale dlaczego przyszedł pan do nas? - spytał Dolly. - Akurat do nas? - „Philip K. Dick niestety przestał żyć; / Ustawmy się w kolejkę, by kopnąć Boga w rzyć" - wyrecytował karzeł, wlepiwszy wzrok w sufit. To elegia Dolly'ego, myśli Vear. Kai usłyszał wierszyk Dolly^ego i wydedukował na jego podstawie, że autor znaj- dzie tu potencjalne poparcie dla misji odreagowania do „bardziej ludzkiej" rzeczywistości. - A major Vear? On jest po mojej stronie, gdyż nienawi- dzi naszego dryfu ku totalitaryzmowi i podziwia nieżyjące- go trapistę Thomasa Mertona. On czekał - nie wie o tym, ale czekał, aby nadarzyła się taka okazja. - A ja? - pyta Erica Zola. - Jesteś koleżanką ze studiów młodej kobiety o nazwi- sku Lia Pickford z domu Bonner. Przelotnie spotkałaś jej męża, kiedy chodziłaś na kursy w Colorado Springs, i we trójkę urządziliście pewnego wieczoru przyjęcie z winem oraz odrobiną marihuany najwyższego gatunku. W tle gra- ła muzyka z zakazanego albumu Jefferson Airplane. Rea- gowałaś na muzykę. Wyjątki z Ph.K. Dicka, czytane przez Cala Pickforda, sprawiły ci przyjemność. Wtedy przejęta i podniecona dostrzegłaś, że bliska jest ci krytyka wypo- wiadana przez nas, no... wiesz o Kim. Oczywiście, potem powróciłaś do studiów i zapomniałaś o tym całym wieczo- rze, ale może moje pojawienie się spowodowało anamnezę i znowu wiesz, o czym mówię. Czy to możliwe? Erica sprawia wrażenie oszołomionej, myśli Vear. Próbu- je przetrawić to, co jej powiedziałeś. - Pamiętam - przyznaje. - Masz rację. -Ale powiązałaś swoje umiłowanie sprawiedliwości z osobistymi dążeniami, by zostać jedną z pierwszych pię- ciu kobiet pracujących w Von Braunville. I powiodło ci się. Gratulacje. - Dziękuję - mówi Erica z powątpiewaniem. A potem przez pewien czas wszyscy milczą. Vear myśli ze zdziwieniem, że rozmowa z karłem - choć żadne z nich nie było typem buntownika - sprawia im przyjemność, podobnie jak perspektywa pomocy zjawie Kaia w obaleniu rządów tyrana. Pragną tego zagadkowego odreagowania, które zniweczy zwycięstwo Stanów Zjednoczonych w Indo- chinach i spowoduje, że kopuły Von Braunville w kraterze 0 nazwie Censorinus znikną, tak jakby ich nikt nigdy nie zbudował. Których zresztą, jeśli odreagowanie się powiedzie, nikt nie zbuduje... - W porządku, gramy w to, panie Dick - mówi Dolly. - Ale jak mamy dokonać tego, czego pan od nas oczekuje, 1 kiedy to zrobimy? - Obserwujcie i czekajcie - mówi karzeł i bezlitośnie znika. Gdy tylko zjawa zniknęła, Vear podszedł do końca stołu. Położył dłoń na miejscu, gdzie siedział Kai. Było cieplejsze niż sąsiednie obszary blatu. Czy jest możliwa halucynacja niebytu, który był realny? A on właśnie przeżył taką wizję. 271 1 W towarzystwie szanowanej psychoterapeutki i uczonego komputerowca znanego ze swej nałogowej racjonalności. - Czy to się wydarzyło? - zapytał. Żadne z nich nie odpowiedziało. Zobaczyli, że na stole nie ma już pudełka, z którego jedli krakersy, i puszek po soku winogronowym. Nie mogli również znaleźć otwartej skrzynki, która mogłaby zawierać pudło z krakersami, ani kontenera puszek z napojami, który wskazywałby, że Kai wyjął z niego trzy puszki dla swych osłupiałych gości. I tyl- ko to ciepłe miejsce na stole dowodziło, że karzeł rzeczywi- ście tutaj był. -1 nasze wspomnienia, że to naprawdę się wydarzyło - rzekł Vear. - Pamiętacie to doświadczenie tak samo jak ja, prawda? Porównali je. Osobiste wspomnienia minionych czter- dziestu minut zgadzały się. To, co się wydarzyło, stało się naprawdę. Albo przeżyli wspólnie halucynacje. Erica poprowadziła ich przez pokrętne zatoki jaskini magazynowej, przez tunel do kopuły sypialnej dla męż- czyzn. Kiedy tak szli, zauważyli, że powietrze ma odcień różowawy, jakby obłok czerwonego dymu właśnie kończył się rozwiewać. System nitrujący kopuł wysysał dziwaczny dym - z czego?, skąd? - i wyrzucał go w księżycową noc. A może nie? Vear zobaczył dwóch swoich kolegów z NASA zamrożo- nych w pół kroku i przypomniał sobie, co powiedział Kai: że obiektywnie nie upłynie w ogóle żaden czas podczas ich roz- mowy. W pokoju Dolly potwierdził tę tezę. Powrócili do swego dormitorium zaledwie w minutę po jego opuszczeniu. Żad- ne z nich nie spóźni się więc tego „ranka" do wyznaczonych zadań. Tak jak powietrze w kopułach, byli zupełnie czyści. Jedyny problem, jaki im pozostał, to ich niesamowite wspól- ne wspomnienie... ROZDZIAŁ 21 Lone Boy wszedł do emporium zoologicznego „Szczęśli- wy Szczeniak". Pan Kemmings był w sklepie sam. Cal zniknął dwa tygodnie temu i Lone Boy obawiał się, że władze posłały go do więzienia federalnego - możliwe nawet, że do obskurnego, zatłoczonego więzienia w Atlan- cie, w którym wciąż przebywali jeńcy kubańscy, pojmani podczas udanej inwazji na wyspę w 1975 roku. Jej komuni- styczny dyktator, Fidel Castro, został powieszony w obec- ności kamer telewizyjnych w Stanach Zjednoczonych, w miejscu, którego nie ujawniono. Wielu żołnierzy, wier- nych nadal jego skompromitowanej sprawie, trzymano jed- nak w pudle, właśnie w Atlancie. Nixon potrafił uzasadnić związane z tym koszty: więźnio- wie mogą posłużyć za towar wymienny na arenie między- narodowej, gdyby gdzieś pojmano obywateli amerykań- skich jako zakładników. Polityka ta okazała się mądrym, ogólnie akceptowanym, mistrzowskim posunięciem politycz- nym. Le Boi Loan ogromnieją podziwiał, ale świadomość, że Cal Pickford być może siedzi w celi obok zgorzkniałego, za- twardziałego castrowca, pogłębiała jego poczucie winy. Zdradził Cala Pickforda, by uniknąć powtórkowego kursu CWA. Sprzedał go za egzemplarz komiksu Śmiałek. - Czym mogę ci służyć, Lone Boy? - spytał Kemmings. - Chciałbym kupić zwierzaka. - Dla dziewczynek, jak sądzę. Papugę długoogonową? Misia Breżniewa? - Moje dziewczynki już mają misie Breżniewa. Każda swojego. Prezenty od tej pozbawionej skrupułów amerykańskiej patriotki Grace Rinehart, pomyślał z odrazą Lone Boy. Dziwki nad dziwkami. - Och, naprawdę? Gdzie je dostałeś? Ojej. Zraniłem uczucia pana K., gdyż nie kupiłem świ- nek od niego. -Podarunek od przyjaciela rodziny - wyjaśnił pośpie- sznie Lone Boy. - Czy kupowałbym te gołoskóre ruskie mutanty od kogoś innego niż od pana? Twarz pana K, pokryta zmarszczkami rozczarowania, wygładziła się, a potem pokryła zmarszczkami zadowolenia. - Cóż, jeśli już mają misie, to co by jeszcze chciały? - To nie dla dziewcząt, proszę pana. To dla mnie. - Może psa? Psy są najlepszym przyjacielem człowieka. Oczywiście papuga też może być dobrym towarzystwem. I żyje długo. Lone Boy nie odpowiedział. Wszedł głębiej do sklepu. Zatrzymał się dopiero przed poplamioną szklaną klatką z boa dusicielem, którego Cal i jego szef zawsze nazywali żartobliwie „Mój Najdroższy Ściskacz". Wąż drzemał na ciemnobrązowym stosie własnych zwojów i wydawało się, że powiększył swój obwód od ostatniej wizyty Lone Boya. Kiedy Loan spojrzał na gada, wzdrygnął się. Wiedział jed- nak, że będzie to idealny prezent - przestraszy i upokorzy kobietę, która zmusiła go, by wyrządził wielkie zło w za- mian za uniknięcie małej osobistej niewygody. - Chcę to. Kemmings był zaskoczony. - Ściskacza? Nie chcesz Ściskacza tak naprawdę. Nikt nie chce Ściskacza. Jest drogi. - To nic. Mam oszczędności. - Jego pożywienie też jest drogie, Lone Boy. Musisz go karmić myszami. - To też nic. Nie będę się rozczulał nad myszami. - To będzie duży szok dla bliźniaczek, Loan. To tak jak- by musiały patrzeć na Ściskacza zjadającego ich misie Breż- niewa. - Nie będę trzymał go w domu. Kupuję boa dla kogoś, kto gustuje w gadzich zwyczajach. Pan K. skinął głową, ale Loan widział, że tak naprawdę nie chce sprzedać węża. To ociąganie się staruszka w nor- malnych okolicznościach odwiodłoby go od wypisania cze- ku na Mojego Najdroższego Ściskacza. Lone Boy miał jed- nak wciąż przed oczyma psa husky BonnerPickfordów - martwego, leżącego w wannie. Co więcej, nocami cierpiał na bezsenność. A gdy zasiadał do jedzenia, dostawał mdło- ści. Ostatnio jego dietę stanowiły wyłącznie ryż, jabłka i herbata. Grace Rinehart musi za to zapłacić. I - A jak dostarczysz Ściskacza swemu przyjacielowi? - spytał pan K. - Jesteś samochodem? - Będą z tym problemy. Ale poradzę sobie, poradzę so- bie. Cal trzymał przednie kopyto wałacha między kolanami i czyścił je za pomocą haka. Para ąuarterów, którą Hiram Berthelot kupił w Baronii Przedrzeźniacza Rudego, miała już staranny pedikiur (zadbał o to Horsy Stout), ale kopyta czterech ąuarterów Berthelota, koni w średnim wieku, wy- magały pracy. Przez zimę na kopytach wytworzyły się do- datkowe zrogowacenia i pęknięcia. I kiedy rozpocznie się wiosenny spóźniony spęd bydła, te konie znacznie odsta- wałyby od innych, gdyby Cal zaniedbał przycinania, piło- wania i wydłubywania. -Już dobrze, dobrze - pocieszył wałacha. - Tylko stój spokojnie. Ta praca łamała kark. Cal zajmował się nią przez jede- naście godzin. Siodło z mięśni w dole krzyża skrzypiało jak stara skóra, a z tyłu, od ramion do bioder, ciało Cala prze- szywał drętwy ból. A jednak było to dobre. D-O-B-R-E. Niezbyt podoba mi się sposób, w jaki dostałem tę pracę, ale samo zajęcie mi odpowiada - do czegoś takiego zosta- łem stworzony. W tej chwili najbardziej martwił się o to, że Lia być może już czeka na niego w domu. Dręczyła go również świado- mość, że żona nadal nie może znieść Grace Rinehart. Nie potrafi zapomnieć, że aktorka spowodowała śmierć Wika i szantażowała ich oboje, wykorzystując sprawę nielegal- nych maszynopisów. Wisiało to nad nimi jak miecz Damo- klesa. Lia uważała pracę Cala na Akrach Berthelota za nie- wolnictwo, jednak on traktował to jak wybawienie, prywat- ny program „Powrót do korzeni", który zwrócił mu jego prawdziwą tożsamość. Przynajmniej częściowo. W obecnych czasach trudno było oczekiwać wiele więcej. Zagroda dla koni i stajnia na Akrach Berthelota leżały około kilometra od samej rezydencji. Cal cieszył się z tego oddalenia. Nie przejmował się tym, że większość czasu spę- dza samotnie. Berthelot - cztery dni po pogrzebie Emily, dwa dni po telefonie Grace do sklepu zoologicznego - kazał Calowi wykonać niezbędne prace przed spędem w połowie maja. Od tego czasu Cal go nie widział. Przygotowania do spędu - nawet w Georgii - były proste, choć męczące i cza- sochłonne, i Cal wykonywał je sam, aby nie najmować do- datkowych robotników, nim nie nadejdzie pora gromadze- nia bydła. Przenośne radio, stojące przy jego stołku na podłodze, grało utwór Hanka Williamsa jun., potem optymistyczną piosenkę Berle Haggarda (laureat Medalu Wolności - tak jak panna Grace). Obecnie była w modzie muzyka country i chociaż Cal mógł złapać na UKFie jedną stację nadającą soft rocka z Atlanty - przynajmniej podczas dobrej pogody - przesłodzony kleik, który na tej stacji uchodził za rock and rolla doprowadzał go do mdłości. Już lepsze jest patrio- tyczne brzdąkanie faceta niż przesłodzona serenada w wy- konaniu kolejnego klowna Barry'ego Manilowa*. A potem wiadomości o siódmej. Na początku sprawozda- nie na temat brytyjskich strat i sukcesów na Falklandach od czasu przybycia tam angielskiej floty. Cal słucha jed- nym uchem, nie mogąc pojąć, że ta dziwna wojna napraw- dę się toczy. Niech diabli wezmą tę ich wojenkę, myśli. Skończ czyścić kopyta tego konia i zabierz swe poskręcane ciało do domu, do Lii. - Jak idzie, Cal? Cal upuścił hak i przewrócił stołek. To jego nowy szef, Hiram Berthelot, wszedł do stajni. Schylił się, wyłączył radio i pomógł Calowi wstać z zasłanej sianem podłogi. Był chyba sam. Nikt z tajnej służby nie wszedł razem z nim do budynku. I - ku wielkiej radości Cala - nie było też panny Grace. - Doskonale - odparł energicznie Cal. - W porządku. Minister rolnictwa był barczysty, o jakieś dziesięć centy- metrów niższy od Cala. Mimo że niewysoki, jego postać ro- * Barry Manilow (ur. w 1946 r.) popularny, zwłaszcza wśród kobiet, amerykański pieśniarz i autor tekstów, znany z piosenek o miłości. biła wrażenie. Miał minę upartego i figlarnego buldoga, a postawa zdradzała zajmowane stanowisko - uprzejmą, ale stanowczą i zadomowioną władzę, której nie trzeba de- monstrować, by została dostrzeżona. Cal lubił tego mężczyznę - przynajmniej intuicyjnie - niemal od początków jego kariery w Waszyngtonie. Kiero- wał się pozytywną opinią, jaką miał o nim Arvill Rudd. Berthelot, wraz z prezydentem, podjął się rozwiązać spra- wę cen maksymalnych na wołowinę wprowadzonych w roku 1973 przez poprzedniego ministra rolnictwa. Udało mu się również uniknąć kłopotów z prawem - przynajmniej nie było o tym informacji w mediach — w ciągu swoich mini- sterialnych rządów. A teraz najwyraźniej król Ryszard w tajemnicy przygotowuje Berthelota na swego następcę. -Zasiedziałeś się tutaj. Cieszę się, że cię zastałem. Chciałbym z tobą porozmawiać. Ale twoja pani może się niepokoić. - Niewykluczone, że też się spóźni. Jej praktyka znacz- nie się rozwinęła, od chwili gdy przyjąłem tę pracę. - Grace ma o niej bardzo dobre zdanie, tyle przynajmniej wiem. Taa, taa, pomyślał Cal. Grace ma bardzo dobre zdanie o każdym, kim może manipulować. Nie wyłączając niżej podpisanego - obiektu próby uwiedzenia na farmie Wieden- hoedta. Minister na pewno tak samo nie zasługuje na zaufanie jak jego słynna żona, pomyślał Cal. Nie można wierzyć na- prawdę nikomu z tego rządu, a jeśli Berthelot sprawia wra- żenie porządnego chłopa - sprawując władzę uprzejmie, gdy inni czynią to zaciekle - cóż, on stanowi zaledwie tło obecnego dworu króla Ryszarda. Wizyta szefa wydawała się więc Calowi coraz bardziej podejrzana. Miał nadzieję, że szybko zakończy tę rozmowę, i zaczął wyliczać prace konieczne do wykonania przed spędem cie- ląt świętej Gertrudy. Zrobić pedikiur jeszcze jednemu ko- niowi. Zreperować pneumatyczną cechownicę. Zakupić za- pas potrójnej szczepionki Cuttera. Naostrzyć wszystkie rury odrogowujące. A następnie trzeba nająć przyzwoitą ekipę do spędu, co tutaj, w okręgu Meriwether, może przy- pominać poszukiwanie pierwszorzędnych hokeistów w afry- kańskim buszu. - Poczekaj chwilkę - rzekł Berthelot. - Posłuchaj. - Wydaje mi się, że to sporo, proszę pana. Ale powinni- śmy całą parą ruszyć jeszcze przed końcem tygodnia, jeśli zdołam znaleźć pięciu facetów z odrobiną doświadczenia. - Zmechanizujemy prace, jak tylko się da. Z drugiej stro- ny, ciebie nie będzie na wiosennym spędzie. - Słucham? Czuł, jak kurczy mu się żołądek. Nie będzie na spędzie tej wiosny! Czy nie po to go tu zatrudniono? By nadzorował cechowanie, szczepienia, kastrowanie i odrogowanie cen- nych cieląt ministra. Czy Berthelot zmienił zdanie? Czyżby on lub Grace zdecydowali się oskarżyć Cala za posiadanie The Doctor in High Dudgeon, NoKnock Nocturne i wszyst- kich innych antynixonowskich powieści, które jakiś anoni- mowy Niepukacz ukradł z jego skrzyni? - Nie martw się - rzekł minister. - Nie zwalniam cię. Wrócisz na jesienny spęd. - Wrócę? Skąd wrócę? Nie łapię, proszę pana. - Prezydent i ja chcemy, byś podjął się misji specjalnej. Jak by ci odpowiadała wizyta w Von Braunville? - Na Księżycu? - Jeśli go nie przenieśli, Von Braunville znajduje się wła- śnie tam. - Ale dlaczego? - Od 1978 roku wysyłaliśmy tam na górę przedstawicieli sześciu różnych zawodów. Nauczyciela. Dziennikarza. Teo- loga. Sportowca. Poetę. Burmistrza Nowego Jorku. Jak by ci się podobało zostać... pierwszym... kowbojem, który po- stawi stopę na powierzchni Księżyca? - Nie za bardzo, proszę pana. Natychmiast jednak przypomniał sobie upomnienie zja- wy Phila Dicka, by nie unikał ryzyka, i radę Horsj^ego Sto- uta, by udać się na Księżyc, jeśli nadarzy się okazja. Zakrę- ciło mu się w głowie od tych wspomnień. Przytrzymał się ścianki boksu. - Posłuchaj, to jest zaszczyt. -Ale dlaczego kowboj? I dlaczego właśnie ja? - W rzeczywistości twoja misja będzie polegała na nadzo- rowaniu transportu sześciu świnek morskich - misiów Breżniewa - do naszej załogi w kraterze Censorinusa. Trzech samców i trzech samic, z których dwie są już ciężar- ne. Gdy już tam dotrzesz, Cal, nauczysz naszych ludzi, jak się opiekować tymi zwierzakami. Wrócisz zaraz następnym t-statkiem, który wyślą z Portu Kennedyego, i cały twój po- byt, łącznie z podróżą, nie potrwa dłużej niż trzy tygodnie. -Kowboje nie są hodowcami morskich świnek, panie ministrze. - Tak, wiem. Ale wysyłka jałówek na Księżyc nie wcho- dzi w grę. Potraktuj misie Breżniewa jak nadający się do przesyłki substytut. Zwierzaki mające poprawić morale załogi bazy księżyco- wej, pomyślał Cal. A mnie się znowu szantażuje. Mam po- lecieć łajbą kosmiczną jako pomocny, opiekuńczy poganiacz stadka świnek morskich. - W Alabamie jest pewien człowiek, którego mogę wziąć na szefa spędu, Cal. Robił to już przedtem. Kiedy wrócisz, zostaniesz tu na dobre i już nie będziesz zajmował się dru- gorzędnymi sprawami. - Czy inni cywile nie musieli przejść jakiegoś szkolenia w Texasie, zanim NASA puściła ich w kosmos? -Każdy następny kandydat przechodzi coraz krótsze szkolenie. Twoje potrwa tydzień. Ale wyjeżdżasz pojutrze. Zapomnij o pracy, która ci tutaj została. Zacznij myśleć o księżycowej przygodzie. - Pojadę pod jednym warunkiem. Głupio odgrywać zucha, pomyślał Cal, ale warto spróbo- wać. - Obawiam się, że twoja sytuacja nie pozwala ci na sta- wianie jakichkolwiek warunków. - Niemniej jednak je postawię. - Dobrze. Żeby zaspokoić moją ciekawość, jeśli nie dla innych przyczyn, powiedz, jaki to warunek. - Żeby misie Breżniewa, które zabieramy, zostały zaku- pione przez NASA w emporium zoologicznym „Szczęśliwy Szczeniak". Berthelot wybuchnął śmiechem, odchylając się do tyłu. Potem, tryskając kropelkami śliny, rzekł: - Zrobione. - Zrobione? - Jasne. Figę mnie obchodzi, czyje misie zostaną wysła- ne. Czy sądzisz, że w „Szczęśliwym Szczeniaku" znajdzie się kilka ciężarnych samic? - Prawdopodobnie. - Ponieważ każda osoba tam w górze powinna mieć jed- nego misia. Przynajmniej po pewnym czasie. A dlaczego mielibyśmy wysyłać pięćdziesiąt sztuk, skoro one rozmna- żają się tak szybko. Rzeczywiście, nie miałoby to sensu, myślał Cal. Ale co będzie, jeśli załoga bazy księżycowej nie zechce zwierza- ków? Cal zmilczał to pytanie, gdyż najwyraźniej prezydent, minister rolnictwa i teksaskie ważniaki z bazy już zdecy- dowały, co potrzeba mieszkańcom Von Braunville, by byli szczęśliwi i produktywni. - Twoja lojalność dla pana Kemmingsa jest godna podzi- wu, Cal. Mam nadzieję, że przeniesiesz to również na twe- go obecnego szefa. Cal nie odpowiedział. - Powiemy NASA, by nabyła w emporium zoologicznym wszystkie sześć świnek - rzekł sekretarz. - Pan Kemmings może spodziewać się należności do piątku — natychmiast, gdy jego misie uzyskają świadectwo zdrowia od inspektora świnek morskich w Ministerstwie Rolnictwa. Wyślę jutro jednego z naszych ludzi do West Georgia Commons, by je sprawdził. - Czy NASA nie ogłasza przetargów na zwierzęta? - Czego, do diabła, chcesz? - wybuchnął Hiram Berthe- lot. - Czy chcesz, by twój dawny szef sprzedał nam te świn- ki? Czy może wolisz, by NASA stosowała przy tej dostawie regulaminowe procedury dostawcze i twój „warunek" — po- nieważ już pociągnąłeś za sznurki - zostanie unieważnio- ny? Proszę cię, wyjaśnij mi to. Boże, myślał Cal. Zirytowałem go. Oczywiście. Poprosi- łem o odstępstwo od regulaminu, przychylił się do mojej prośby, a potem napomknąłem, że nie postępuje uczciwie. ' - Chciałbym, żeby NASA kupiła je od pana K. - rzekł Cal z zawstydzeniem. - Zrobione. Tak powiedziałem, prawda. A teraz zamknij się i nie mówmy na ten temat - zakończył minister. Zaraz jednak znowu się uśmiechnął. W szopie przebrał się w wytarte spodnie i kurtkę dżinsową oraz buty robocze i pomógł Calowi przygotować konie na noc. Z zaraźliwą energią kręcił się po zmechanizowanej stajni. Napełnił mie- lonym owsem sześć wielkich pojemników po kawie i mam- rocząc koniom nonsensy, włożył puszki na ich stałe miejsca w boksach. Potem, już w półmroku, odprowadził Cala do zardzewiałego darta, który stał w pobliżu szopy, pod wią- zem. -Kolacja ci wystygnie. Lepiej zmykaj. - Tak, proszę pana. Jednak, ku zdziwieniu Cala, Berthelot wlazł na przednie siedzenie i usiadł, położywszy ręce na udach. - Chce pan, bym podwiózł pana do domu? - Nie, Cal. Chciałbym, żebyś poszedł do bagażnika, otwo- rzył go i przyniósł skoroszyt, który leży na kole zapaso- wym. Mięśnie na karku Cala drgnęły i skurczyły się spazma- tycznie. Na plecach poczuł zimne dreszcze. Skąd sukinsyn wiedział? Jak się o tym dowiedział? Z werwą chodzącego trupa Cal zrobił to, o co prosił Berthelot. Potem przez okno podał skoroszyt szefowi i wcisnął się na siedzenie przy kie- rownicy. -Ach, tak. The Dream Impeachment ofHarper Mocton. Zmarłego Philipa K. Dicka. - Skąd pan wiedział, że to mam? -Ponieważ posiadałeś wszystkie pozostałe nielegalne tytuły Dicka. Dlaczego miałbyś opuścić akurat ten? Cal był zrozpaczony. Na kwietniowym niebie, nad sosno- wym zagajnikiem wschodziła Wenus, ale widok ten nie zła- godził Calowi ani goryczy, ani poczucia straty. Złodziej nie wziął skoroszytu tylko dlatego, że Cal woził go ze sobą w bagażniku samochodu. I kiedy inne maszynopisy skra- dziono, a Wikinga zabito podczas włamania, Cal czerpał pokrzepienie z tego małego zwycięstwa. Przepadły wszyst- kie inne, ale on nadal miał egzemplarz powieści, w której Dick opisał bezkrwawe powstanie narodowe przeciwko pre- zydenckiej tyranii. I tó, że ze wszystkich tytułów, jakie przechowywał w skrzyni, przypadkowo zachował się wła- śnie The Dream Impeachmenł ofHarper Mocton, wydawa- ło się Calowi cudem... uznał to za znaki łaski Bożej. Teraz jednak straci zarówno samizdatowy maszynopis, jak i małą satysfakcję, że potrafił uchronić go od zniszcze- nia. Berthelot zwrócił skoroszyt Calowi. - Nie chcę tego. Chciałem tylko sprawdzić, czy moja in- tuicja mówiła mi prawdę. Zanim wszedłem do szopy, zaj- rzałem pod siedzenia. - Klepnął otwartą dłonią w to miej- sce. - Nic. A ponieważ bagażnik był zamknięty na klucz, musiałem cię zmusić do otworzenia go, by udowodnić sobie, że ciągle masz ten skoroszyt. Niepukacz znalazłby go, gdy- byś to trzymał w swoim mieszkaniu. -Mogłem go schować do sejfu w banku lub wsadzić gdzieś do dziupli. - Mogłeś. Ale nie zrobiłeś tego. Miałem rację. Cal trzymał skoroszyt na kolanach, czekając na następ- ny cios. Berthelotowie mieli już mnóstwo materiału, który mogli wykorzystać do szantażowania BonnerPickfordów. Dlaczego minister zadawał sobie trud, by go śmiertelnie nastraszyć, zmuszając do przyniesienia tego maszynopisu? Tylko po to, by zrobić na nim wrażenie swą umiejętnością poprawnego rozumowania? - Co myślisz o tej książce? - spytał Berthelot, wskazując ją ruchem głowy. - Ohydne, buntownicze odpady. Śmiecie w każdym moż- liwym sensie tego słowa. Podła, komercyjna SF, niewarta publikacji. Berthelot uśmiechnął się. - Nie. Co tak naprawdę o tym myślisz? Skąd to pytanie?, zastanawiał się Cal. Czy nagrywa moją odpowiedź? - Jest dziwaczna — rzekł głośno — ale zawiera prawdziwe wartości literackie. Podoba mi się również to, co stało się tam z Harperem Moctonem. Szkoda... - Dalej, Cal. Rzuć na pożarcie tej uśmiechniętej dwunożnej piranii swą wątrobę. - Szkoda, że nie możemy zrobić tego samego naszemu włas- nemu królewskiemu pedałowi. -Ach. Wenus mrugnęła nad pobliskimi wzgórzami jak rozpalo- ny do białości płomień niewidzialnej świecy. Zapachy koń- skiego nawozu i oleju maszynowego, niesione wieczornym powiewem, dostały się do wnętrza darta. -Myślę, że powinieneś wiedzieć, Cal, że prócz świnek morskich będzie ci towarzyszył w drodze do Censorinusa prezydent Nixon. Ściany sali na drugim piętrze posiadłości Berthelotów wypełniają lustra i stykające się z nimi ekrany telewizyjne. Rejestrują każdą żywą istotę przebywającą na terenie re- zydencji, są oknami na świat zewnętrzny i, jak w pęknię- tym zwierciadle, pokazują też całą przeszłość filmową Gra- ce Rinehart. Każdy z tych szklanych prostokątów jest szkiełkiem w milczącym kalejdoskopie obrazów. W tej chwi- li żadne z tych luster nie przedstawia aktualnych wyda- rzeń, ale postacie z dramatów filmowych. Niektóre z nich nie żyją od dwudziestu lat, a inne nadal często goszczą na ekranach. Teraz są jednak niemi, jak aktorzy pantomimy. -Hiram, zupełnie tego nie pojmuję. Pracowałam jak ostatni czarnuch, by wmanewrować Cala Pickforda w tę robotę u ciebie. — U nas, Grace. On nadal tu pracuje. -Ale wysyłasz go na Księżyc! Ty i Dick wysyłacie za- rządcę ranczo, którego poszukiwałeś od trzech lat, do Von Braunville. Dlaczego? Berthelot ubrany w jedwabną piżamę i haftowany szla- frok kąpielowy, siada na brzegu okrągłego łóżka. Grace sie- dzi na środku, opierając się na poduszkach. Pilotem w le- wej dłoni obsesyjnie zmienia kanały, przewija sceny filmo- we, zatrzymuje akcję w jednym miejscu, przyśpiesza ją w innym. Każdy ekran błyska innym światłem i kolorem. - Powiedziałem ci, Grace. Ma opiekować się misiami. -Ale ja mu obiecałam, że nie będzie musiał tego robić. - On rozumie, że to zaszczyt. I że to jeden, jedyny raz. Wszystko w porządku. Przestań się martwić. - Lia będzie niezadowolona, że on wyjeżdża na tak długo i znienawidzi mnie jeszcze bardziej niż teraz. Na naszej ostatniej sesji - opowiedziałam jej, jak my dwoje się spo- tkaliśmy - wciąż brała ołówki ze swej torebki i łamała je na pół. Musiała złamać chyba z tuzin. Siedziałyśmy w restau- racji w Manchesterze i za każdym trzaskiem ktoś odwracał głowę. Znowu oczywiście byłam w przebraniu, ale przez te idiotyczne hałasy moje położenie stało się cholernie niebez- pieczne. - Możesz kupić sobie terapeutę, Grace, ale nie miłość czy akceptację swojej osoby. - Benjamin Franklin? Oskar Wilde? - spytała jego żona zjadliwie. - Komu podkradasz swoje złote myśli? - Sam je wymyślam. To może banał, ale to prawda. - Posłuchaj, Hi, to wszystko się zmieni, kiedy zostaniesz prezydentem. A wtedy Lia będzie się cieszyła z moich wi- zyt. Tak jak wszyscy inni. - Nie mam zamiaru zostawać prezydentem. Grace przestaje manipulować pilotem. Ekrany wideo tkwiące w suficie i ścianach wytapetowanych w magnolio- wy wzór, stają się w widoczny sposób mniej ożywione. - Powiedz to jeszcze raz. - Nie mam zamiaru zostawać prezydentem. Grace odkłada pilota i patrzy twardo na męża. - Oczywiście, że masz taki zamiar. Dick cię popiera. Od- suniesz wszystkich republikańskich konkurentów, włącz- nie z generałem Williem, a w listopadowych wyborach zmiażdżysz każdego mętniaka, którego ci wystawią te de- mokratyczne osły. Nigdy, ale to nigdy nie mów mi, że nie zostaniesz prezydentem. - Ależ to właśnie ci powiedziałem, dziecino. -Więc kto? Kto? - Nie wiem. Może nikt. Na pewno nie ja. Grace podnosi się ze swojej poduszkowej fortecy jak ko- bra z koszyka zaklinacza węży. - Dlaczego nie, do cholery? Berthelot dotyka włosów żony. -Posłuchaj, mógłbym być prezydentem, dziecino. Ale miałbym to stanowisko tylko nominalnie. Jest dla mnie co- raz bardziej jasne, że prezydent Nixon nie zamierza oddać władzy - chce tylko zrezygnować z zewnętrznych oznak urzędu. Widzi mnie jako swego następcę, ponieważ myśli, że jestem słabeuszem, którym po zaprzysiężeniu można będzie łatwo manipulować. - Ale ty nie jesteś słabeuszem! - Cieszę się, że tak sądzisz. - Skąd wiesz takie rzeczy? - Jeden z doradców prezydenta jadł ze mną obiad jakiś tydzień temu. Powiedział mi, bym strzegł się tego popar- cia. Powiedział, że to „pocałunek śmierci". - Który doradca? - Nie mogę ci powiedzieć, dziecino. Ze wszystkich waze- liniarzy z Białego Domu on ma najdłuższy język. Ma do- stęp do wszystkich wiarygodnych plotek i mówił mi to bez ogródek. - Wazeliniarze? To nie są wazeliniarze, to... -Ucisz się na minutę i posłuchaj. Prezydent postanowił mnie poprzeć, by zapewnić mi zwycięstwo. Nie chciałby, żeby jego następcą został Westmoreland. Willie ma własny rozum i przez całe sześć lat rwał się, by skończyć z wicepre- zydenturą i startować do Oval Office. Ja mam ukrócić am- bicje Williego. A gdy już będę na górze, kochany stary Dick ma zamiar wsunąć mi pięść głęboko w zadek i manipulo- wać mną jak pacynką. - To zupełne bzdury, Hi. Po pierwsze, jeśli Dick tak ko- cha władzę, dlaczego po prostu jeszcze raz nie kandyduje? Dostałby sześćdziesiąt procent głosów. Po drugie, nigdy byś mu nie pozwolił na ten rodzaj manipulacji. - Startowanie po raz piąty mogłoby mu zszargać reputa- cję. FDR wciąż niektórzy mają za złe, że kandydował aż cztery razy. - Ale Roosevelt startował do czwartej kadencji w środku wojny światowej. Nie rzuca się wszystkiego w tak trudnej sytuacji. - Dobrze. A wojna Nixona? Już przeszła. Kandydowanie w czasach spokojniejszych będzie sugerowało, że jest żąd- ny - tak naprawdę tylko o to chodzi - silnej władzy osobi- stej. Jasne, chciałby przejść do historii jako jedyny prezy- dent urzędujący przez pięć kadencji. Ale nie chciałby pozo- stawić wrażenia, że to jest jego głównym celem. - Ale to nie będzie tak. Jestem tego pewna. Berthelot nie odpowiada. Na ekranie wielkości stołu bi- lardowego, dokładnie nad ich głowami, jego żona — młod- sza o piętnaście lat - rzuca biustonosz w kierunku nieżyją- cego już aktora, który zginął później w Londynie od bomby terrorysty. -W każdym razie, Hiram, po zaprzysiężeniu będziesz móg\ wymanewrować Dicka - ale wcale nie musisz tego robić - i uczynisz, co uznasz za stosowne, kierując się włas- nym sumieniem. To ty będziesz prezydentem, nie on, i konstytucja da tobie władzę. Co będzie mógł zrobić? - To, co my Pickfordom. Może mnie szantażować. - Dick by tego nie robił. A ponadto, czym mógłby cię szan- tażować. Jesteś czysty jak łza. Jedyny taki człowiek, jakie- go spotkałam. - Wiem z mojego źródła, że prezydent staje się coraz bar- dziej uparty i bezlitosny, odkąd uruchomiono fabrykę O2 w Censorinusie. To znaczy w stosunkach prywatnych. W pu- blicznych wystąpieniach nadal jest starym „Nowym Nixo- nem", ale gdy pozostaje sam na sam ze swymi zaufanymi, jest znacznie większym autokratą niż wtedy, kiedy prowa- dził wojnę. Wierzę na słowo temu, co powiedział mi jego doradca. Uczestniczyłem w wielu posiedzeniach gabinetu i od dłuż- szego czasu mam wrażenie, że prezydent mnie popiera. Jednak nie mógłbym się nazwać jego zaufanym. Naprawdę nietrudno uwierzyć, że ma swoje ukryte powody i przygoto- wuje nowe bezwzględne posunięcia, których, być może, trzeba mu będzie oszczędzić? - Chcesz przez to powiedzieć, że jest chory? Twierdzisz, że z tego powodu będzie próbował cię szantażować? - Owszem, Grace, owszem. -Ale szantażować cię - czym? W jaki sposób? Berthelot odwraca oczy od pobladłej kobiety. Na ekra- nie, obok niskiego białego biurka, jego żona — młodsza o siedem lat - prowadzi krętym kambodżańskim szlakiem grupę krótko ostrzyżonych ochotników. Kiedy któryś ze znużonych członków grupy potyka się lub pozostaje w tyle, Grace niecierpliwie macha rękami. - Tobą - mówi i znowu kieruje na nią wzrok. - Mój infor- mator powiada, że twój ukochany Dick - a teraz bardzo chory człowiek - będzie próbował mną manipulować, gro- żąc, że zrujnuje twoją reputację. Podobno ma filmy. Nie te produkowane w Hollywood, zauważ, ale taśmy kręcone ukradkiem w Salonie Sztuki, Filmu i Fotografii. I przekaże je swoim przyjaciołom do prasy, jeśli okażę się nieposłusz- ny i będę postępował zgodnie ze swoją wolą. Grace patrzy na męża oczyma przypominającymi wypa- lone monety w skrzynce na bezpieczniki. - Co masz zamiar zrobić? Berthelot wyciągnął jedno ramię ku swojej żonie i prze- chyla się nad łóżkiem. Ona odsuwa jego wyciągnięte palce, a on posuwa się na czworakach po materacu, aż dociera do jej fortu z poduszek. Wtedy klęka na kolana i usiłuje poca- łować ją w usta. Ona pokazuje mu profil swojego podbród- ka. Jego usta ześlizgują się, mamrocząc tuż przy twardej kości, którą mu nadstawiła. - Daj mi trochę cukru. Tylko trochę cukru, dziecino. - Pytałam cię, co masz zamiar zrobić. - Trochę cukru uszczęśliwi nas oboje. Ale nie masz za- miaru mi go dać, prawda? - Nie czas na to. -Ale jest na to miejsce, Grace. Postaraj się więc, dzieci- no, i znajdź też na to czas. - Przestań, Hiram. Obraca głowę, całuje go przelotnie i szybko się cofa. - To nie było wiele. Prawie nic. Ale to poruszyło mój na- pęd, dziecino. To dodało czadu, że hasam prawie setką. - Nie cierpię, kiedy udajesz jurnego chłopaka. Napraw- dę tego nie cierpię, Hiram. Berthelot bierze twarz kobiety w obie dłonie i obsypuje ją pocałunkami. Powolnymi, delikatnymi, czułymi. - Kochasz mnie, prawda? - pyta. - Naprawdę mnie ko- chasz? - Grace, zrzędliwie, potwierdza. - Czy przestałabyś mnie kochać, gdybym nie został prezydentem? Czy pozbyła- byś się mnie i znalazła jakiegoś młodego ogiera na moje miej- sce? - Grace nie odpowiada. - Nie mógłbym tego znieść - mówi jej Berthelot. - Znasz mój sekret. Wiesz, że masz mój jedyny kluczyk do stacyjki, który może wprawić w ruch mój napęd. -Hiram... - Zanim cię spotkałem, przez dziesięć lat byłem tak mar- twy jak złomowany czterocylindrowiec. Nikt nie mógł mnie zapalić. Potem przyszłaś ty, dziecino. - Mówisz tylko o oliwieniu. Prymitywny, beznadziejnie głupi seks. - Mówię tylko o miłości - szepcze Berthelot. - Czy na- prawdę myślisz, że mógłbym robić to tak jak z tobą - stale, stale - gdyby nie napędzała mnie miłość? - Gdybyś mnie kochał, cofnąłbyś się. - Dziecinko - mówi z wyrzutem. - Mówiłam to serio. Mówiłam serio, kiedy cię prosiłam. Patrzy w nią przez chwilę nieruchomo, dotyka jej wło- sów, a potem niezgrabnie przesuwa się na brzeg łóżka, je- denaście miliardów lat świetlnych od jej poduszkowych umocnień. - Co masz zamiar zrobić, jeśli... - Głos Grace milknie. - Jeśli prezydent będzie próbował nas szantażować? Grace niedostrzegalnie kiwa głową. Minister rolnictwa wstaje i rozgląda się po pokoju. Puste lustra i ekrany pełne rojących się kształtów. Kocha tę ko- bietę. Naprawdę głęboko. Każdy jej obraz - bez względu na to, kiedy, gdzie i przez kogo wyreżyserowany — zasługuje na jego całkowitą uwagę. Ona sama, oczywiście, również. Spogląda na nią znów i wkłada ręce do kieszeni szlafroka. Chciałby jej dodać odwagi, pokrzepić tę słabą, łatwą do zra- nienia istotę, która tkwi we wnętrzu sławnej kobiety. - Co mam zamiar zrobić? - pyta retorycznie. - O, dzieci- no, moja mała dziecino, mam zamiar uleczyć prezydenta. — Księżyc — krzyczy Lia. — Co chcesz przez to powiedzieć? - Posłuchaj tylko. Po prostu bądź cicho przez kilka mi- nut i posłuchaj, co mam do powiedzenia... ROZDZIAŁ 22 Berthelot załatwił dla Lii zwolnienie z Ustawy o ruchu ludności - mogła pojechać z Calem na tydzień do Houston, gdzie trenował, a następnie na przylądek, by obejrzeć start. Ku zdziwieniu Lii w NASA traktowano ją i Cala jak znako- mitości. Jakby była reprezentantką Grace Rinehart, żony potężnego człowieka, który - jak utrzymywała ostatnia plotka krążąca po Kapitolu - został osobiście wybrany przez króla Ryszarda na dziedzica i następcę. Uprzejmy czterdziestoletni astronauta był oficerem łącz- nikowym Lii. Zaprowadził ją, by zobaczyła, jak Cal trenuje przebywanie w warunkach nieważkości. Pokazał jej filmy przedstawiające wspaniale wyreżyserowany, płynny jak balet proces konstrukcji Portu Kennedy'ego oraz historycz- ne rozpoczęcie robót w Von Braunville w dwusetną roczni- cę powstania Stanów Zjednoczonych. W jego towarzystwie Lia zwiedziła również budynek montowni pojazdów oraz wysłuchała przygotowanego specjalnie dla niej odczytu na temat rakietowych materiałów pędnych, mechaniki orbi- talnej i selenografii. Później dobrano Lii skafander kosmiczny i zakręcono nią na długoramiennej maszynie, na której siła odśrodkowa sprasowała jej ciało. „Rotor torsji" przestraszył ją trochę bardziej niż wierzgający mechaniczny byk w miejscowej dyskotece. Wybrali się tam z Calem podczas ich jedynego wolnego wieczoru i mąż kazał jej dosiąść tego byka. Stwier- dziła, że kowboje po prostu z natury lepiej znoszą sensacje związane ze stanem nieważkości, i była zadowolona, że to nie ona leci w kosmos, ale jej mąż ze świńskim ogonkiem (NASA pozwoliła mu zachować indiański warkoczyk). Z drugiej strony wcale nie była szczęśliwa, że Cal wybiera się w podróż. Pewnej nocy, w podmiejskim domu, gdzie zakwaterowa- ła ją NASA, Lia odbyła długą rozmowę z żoną swego łączni- kowego astronauty. Kobieta powiedziała Lii, że z tych, którzy polecieli w przestrzeń, nie wszyscy powrócili na Zie- mię. Od 1977 roku na dwóch pojazdach do transportu ła- dunków ciężkich (oficjalnie bez załogi) wystrzelonych z Ca- naveral, nastąpiła niszcząca eksplozja, zanim statki dotar- ły na orbitę Ziemi. Co więcej, rząd przesiedlił rodziny zabi- tych astronautów, nim zdążyły przekazać wiadomość o tych katastrofach innym członkom teksaskiego środowiska. Wiedziano jednak, że tamci ludzie zginęli. Z jakich innych powodów rozproszono by wszystkie te rodziny po całym kraju, przed powrotem samych mężczyzn do Houston? Pro- gram kosmiczny jest jednak ważniejszy niż pojedyncze ży- cie, powiedziała cicho żona astronauty. Więc żadne wiado- mości się nie wydostały i NASA nadal używała ogromnych, zawodnych rac do wystrzeliwania swoich łajb. Po pewnym czasie kobieta uświadomiła sobie, że straszy swego gościa, i czym prędzej dodała, że dwie eksplozje w ciągu sześciu lat to w gruncie rzeczy wcale nie tak dużo. Ponadto dwa lata temu ulepszono konstrukcję promów. Zaczęto wykorzysty- wać ogromną rakietę nośną wielokrotnego zastosowania. Jednorazowe zbiorniki zewnętrzne i kolosalne silniki na paliwo stałe okazały się niepotrzebne. W zasadzie konto NASA, jeśli chodzi o bezpieczeństwo lotów, było całkiem przyzwoite - porównajmy to choćby z coroczną liczbą wy- padków samochodowych... przynajmniej przed przyjęciem Ustawy o ruchu ludności. Na Florydzie, rankiem w dzień odlotu, Lia spotkała się z Calem w szarym przedsionku obok pierwszego członu ra- kiety nośnej. Oparła mu dłonie na piersi kombinezonu i bawiła się drobnym suwakiem zamka błyskawicznego. Dlaczego wysyłają ciebie?, zastanawiała się. Dlaczego cie- bie, a nie innego równie kompetentnego hodowcę świnek morskich? - Nie martw się, Lia. Bóg nie dopuści, by coś się przytra- fiło sześciu niewinnym misiom Breżniewa. - Nie wspominając o prezydencie Stanów Zjednoczonych. Cal położył palec na ustach. -Sza! Berthelot mówił, że Nixon pojedzie na Censorinusa z tą samą wyprawą - z przylądka na promie do transportowa- nia ładunków ciężkich „Clemency", a z Portu Kennedy'ego ostatnio przekazanym do eksploatacji statkiem transfero- wym „Checkers". Król Ryszard jednak nie uczęszczał na te same co Cal treningi i Lia nie wierzyła, że przygotowywał się w Houston do lotu. Jednakże tego ranka David Eisen- hower ogłosił w „Today", że jego teść rzeczywiście zamierza zostać pierwszym przywódcą państwa, który wybiera się na Księżyc, i Cal z Lią mieli poczucie, że tuż obok nich w tajemnicy dzieje się coś wielkiego, choć nic nie potwier- dzało ich podejrzeń i nikt nic na ten temat nie mówił. - Cały kraj właśnie się dowiedział, że prezydent zostaje astronautą. Dlaczego właśnie ja mam milczeć? - Może być w pobliżu i usłyszeć, co mówisz - odparł Cal. - To niemożliwe. Nie cierpnie mi skóra, nie przewracają się flaki. Ale chyba masz rację - Bóg czuwa nad wami, i to raczej ze względu na te dwie ciężarne świnki niż ze wzglę- du na sukinsyna, który kazał załatwić Wikinga. - Szaaa. -Bogu może się również spodobać to, że zabieracie ze sobą biskupa. Istotnie, był to jeden z wielu aspektów tej bardzo dziw- nej misji. Biskup Joshua Marlin z georgijskiej diecezji Pro- testanckiego Kościoła Episkopalnego, osobisty przyjaciel i spowiednik Hirama Berthelota, szkolił się razem z Calem w Houston. Ćwiczył ciało, uprawiał jogging, poddawał się przyprawiającym o zawrót głowy torturom „macek ośmior- nicy" - tak on i Cal ochrzcili tę wirówkę. I jak na pękatego, rumianolicego pięćdziesięciolatka o nie najlepszym wzro- ku, Marlin sprawiał się nadzwyczaj dobrze. Lia i Cal trzy- krotnie jedli obiad z biskupem, a terapeutkę pocieszała myśl, że Joshua Marlin na „Clemency" i później na „Chec- kers" będzie siedział obok jej męża. -Biskup Marlin - rzekł Cal - pobłogosławił ten lot i wszystkich, którzy biorą w nim udział - pułkownika Hud- nera, majora Levacka, mnie, nawet tego faceta z tajnej służby, który w Houston uczęszczał tylko na co trzeci tre- ning. Marlin żartuje czasami, nazywając ten lot ekspedy- cją KPZR. Lia czekała, aż Cal to rozszyfruje. -Kapłan, Prezydent, Zwierzaki i Rośliny. Jedziemy w górę, by przebłagać demony rozpaczy. -I po co jeszcze? Nie mówisz mi wszystkiego do końca. Lia wiedziała, że powściągliwości Cala nie da się w pełni wyjaśnić niepokojem przed podróżą. - Nie wiem. Nie mam o czym mówić. - To wszystko się dzieje z powodu Kaia, prawda? Ponie- waż on chce, byśmy unicestwili tę realność za pomocą innej. Lia wypowiedziała te słowa, formułując po raz pierwszy to, co obydwoje przeczuwali od chwili wyjazdu z Georgii do kwatery głównej NASA, i w jej sercu zagościł słaby, lecz autentyczny strach. Przylgnęła do Cala i trzymała go w objęciach. Jednak strach pulsował i pulsował. - To się uda - szepnął. - Tak sądzisz. Ale czy później którekolwiek z nas będzie miało pojęcie, co się dokonało? A jeśli to nie zadziała? Może ostatni raz trzymamy się w objęciach. - Ciii. - Do cholery z tą zjawą! Z jego amnezją, jego stereogra- fią i całą tą jego kłopotliwą nie opublikowaną fantastyką! - Szaaa! Lia odsuwa się od Cala. -1 z tobą też, jeśli o to chodzi. Za to, że jesteś „soczew- ką", która zogniskowała go na Warm Springs. - To by się wydarzyło nawet beze mnie. Na pewno. Jego fatalizm, jego pewność rozwścieczyły ją. Miała ocho- tę zwinąć dłoń w pięść i walić go w pierś, by czuł choćby część tego bólu, który rozrywa ją nawet teraz, kiedy usiłuje się godnie z nim pożegnać. Pożegnać! Na jak długo? Możli- we, że Philip K Dick, biskup Marlin, Cal i ich nieznani konfederaci w Von Braunville tak gwałtownie rozerwą ma- terię tego historycznego kontinuum, że owinie ona wszyst- ko całunem. - Gdybyś mnie kochał - mówi Lia, zła, że Cal próbuje ją uciszyć - nie śpieszyłbyś tak w pogoni za tym megalomań- skim snem. - Gdybyś mnie kochała, wiedziałabyś, że nie ma w tym żadnego megalomaństwa. Trzęsę portkami ze strachu, Lia. Ale co chcesz, żebym zrobił? Mam pójść i powiedzieć puł- kownikowi Hudnerowi: „Hej, człowieku, muszę jechać do domu i naprawić naszą pompę do szamba. Podwieziesz mnie następnym razem?" - Co się stanie, Cal? Kiedy się znowu zobaczymy? I gdzie? Czy zobaczymy się w ogóle? -Jeden Bóg to wie, Lia. Bóg albo demiurg. Dobrze, myśli Lia. To nieuniknione. Trenował do tej podróży i byłabym najohydniejszą zawalidrogą, gdybym zepsuła wszystko, zmuszając go do pozostania. Jędza, a nie żona. Baba-kij w szprychach spisku mającego przekształ- cić rzeczywistość. Spisku Kaia, Cala i ich zarozumiałego demiurga z małej litery. Dlatego leci tam biskup, a ja mu- szę przestać zadręczać Cala i pobłogosławić go. Choć może nie na wiele mu się to zda. Lia cofa się i drżącymi palcami odpina spinkę od bluzki. Potem wrzuca drobną rybę do kieszeni kosmicznego kom- binezonu Cala. - Miej to przy sobie - mówi. - Zawsze. Żegnają się długo i namiętnie. Chyba nie całowali się tak od czasu narzeczeństwa. Potem Cal oddala się, krocząc jak bohater westernu. Przelotnie zerka przez ramię - zdradza stoicyzm, czyniący z niego tę pełnokrwistą istotę, którą po- ślubiła. Grace Rinehart, wchodząc po stopniach Salonu Sztuki, Filmu i Fotografii w Chattahoochee, wyobraża sobie, że śle- dzą ją kamery. Scena nocna: tajemnicza kobieta idzie na schadzkę z zagadkowym mężczyzną. Jakież ma inne wyjście, skoro zapracowany mąż jest cią- gle nieobecny? Mogłaby zostać w rezydencji Berthelotów i czekać na następną wizytę Hirama. Niestety, stają się one coraz rzadsze, a jedyne towarzystwo stanowią stare filmy (własna twarz i postać wielokrotnie przeobrażana na ekranach); noce dłużą się i działają demoralizująco. Idę na spotkanie z kochankiem, mówi do siebie. Jest pierwsza godzina po północy. Grace otwiera zaryglowane drzwi i wchodzi do środka. Czerwone światła sygnalizacyj- ne na skrzyżowaniu ulic Hines i Railroad odbijają się w oknie foyer i tworzą mrugającą plamą na białej kamien- nej podłodze. Grace stoi w ciemności, wyobrażając sobie, że reżyser z dużej wysokości skierował kamerę do wnętrza - jej postać widziana z tej perspektywy może wywołać wra- żenie kłaustrofobii. Każdy widz, oglądając tę scenę, zorien- tuje się tylko, że kamera pochwyciła Grace i od tej pory będzie ją nieubłaganie śledzić we wszystkich pomieszcze- niach salonu. Włącz światła!, chcą zawołać wszyscy anonimowi widzo- wie. Nie bądź idiotką! Włącz światła! Ona jednak myśli: „Kochanek już mnie tu oczekuje" i po- zostawia galerie w ciemnościach, by wspanialsza była ich schadzka. Nasz reżyser zgadza się z tym. W mroku dwójka głównych bohaterów pogrąży się w namiętności, która w świetle stałaby się... cóż, pospolita, żeby nie powiedzieć niesmaczna i odpychająca. Pozwól mi więc iść do mego uko- chanego w ciemnościach i niech nasze superkamery podą- żają za mną tak szybko, jakby wokół czyhała nie miłość, lecz niebezpieczeństwo. Którego ze swych seksownych partnerów tutaj zwabiła: Jamesa Gardnera? Cliffa Judsona? Williama Shatnera? A może kogoś młodszego? Keitha Carradine'a? Fordhama Hayesa? Geoffa Bridgesa? Nie pamięta już, do kogo telefo- nowała ani czy ta osoba serio przyjęła jej zaproszenie, czy tylko flirtowała żartobliwie, ale kiedy Grace przechodzi z foyer do galerii amerykańskiej sztuki użytkowej, ma prze- czucie, że kochanek oczekuje jej na górze. Kryje się nie tyl- ko dlatego, by wyostrzyć ich wzajemny apetyt na swe ciała, ale również, by zwiększyć napięcie dramatyczne tej sceny. Ten mężczyzna, podobnie jak ona, to profesjonalista, a taki zawsze gotów jest poświęcić cielesne zaspokojenie dla osza- łamiającego filmowego efektu. Więc Grace śmieje się, ale za każdym razem, gdy kamera robi zbliżenie jej twarzy^ maskuje uśmiech wydęciem warg wyrażającym rozbawio- ne oczekiwanie. Wydęcie warg - znak firmowy Grace Rinehart. - Luciano! - woła. (Luciano to dobre fikcyjne imię dla tego, kto jej oczekuje.) - Luciano, jesteś tutaj? Pytanie odbija się echem po całej galerii. Krocząc, Grace okrąża postument, na którym siedzi brą- zowa podobizna Checkersa - psa Nixona z czasów prezy- dentury Dwighta D. Eisenhowera. To jego imię nosi t-sta- tek wiozący Dicka, Cala i biskupa Marlina na Księżyc. Gra- ce pieści futro z brązu na pysku Checkersa (nic dziwnego, że Nixon kochał tego psa), a potem wędruje do następnego posągu - zmysłowego, marmurowego wizerunku Marilou Monroe, sekretnej przyjaciółki tego sukinsyna JFK. Kame- ra przesuwa się powoli od księżycowobiałej Monroe do za- cienionej żywej kobiety. Zwolnione ujęcia filmowych bogiń. - Luciano! Imię rozbrzmiewa - końcowe, ostateczne „o" powiązane jest z obrazem spiralnych schodów prowadzących do gale- rii fotografii, sali projekcyjnej i do ukrytej sypialni, gdzie Grace często szuka schronienia. Tam właśnie musiał się ukryć tajemniczy kochanek. Grace wkracza na schody, a za nią umieszczona na statywie kamera cofa się, by zro- bić ujęcie całej postaci. Nie ma nikogo w galerii fotograficznej. Nikogo na wy- ściełanych krzesłach sali projekcyjnej, a także w ukrytej sypialni. Luciano chce ją prawdopodobnie zmusić, by go szukała. Gdyby to był film, taka strategia miałaby pewien Hitchcoc- kowski klimat, lecz Grace zaczyna czuć niechęć do demon- strowanej przez tego sukinsyna ostentacyjnej nieuchwyt- ności. Przemierza drugie piętro z jednego końca na drugi z niezgrabną buńczucznością, zdradzającą, w jakim jest na- stroju. - Niech cię diabli, Luciano! Rusz zadkiem i pokaż się tu- taj! Nie ma odpowiedzi. Może spóźnił się na samolot. Może zgubił klucz, który mu posłała. Może zatrzymała go śmierć w rodzinie, zdjęcia do filmu, jakieś publiczne obowiązki. Powinien zadzwonić i powiadomić ją. Ale oczywiście pra- wie każdy aktor w Hollywood, czy ma lat szesnaście czy sześćdziesiątkę, jest skoncentrowany wyłącznie na własnej osobie. Wszyscy strasznie przypominali jej dwóch mężów - krętaczy. Czy nie powinno jej to czegoś nauczyć? Tak jest. Z całą pewnością powinno. - Kręćcie dalej - poleca Grace. - Wiem, że przez chwilę się zdenerwowałam, ale już nad sobą panuję. Naprawdę. Idzie do kabiny w sali projekcyjnej, przetrząsa filmotekę i odnajduje nie oznaczony pojemnik, który przed laty scho- wała za inne. Luciano nie pokazał się, ale przynajmniej ona może zaprezentować się sama. I to jako postać może nie wybitna, ale bardzo świeża. Wybiera film, który nakrę- ciła, gdy była zaledwie dziewczynką. Filmowanie aktorki, która ogląda jeden ze swych filmów - to zbyt osobisty te- mat. Niech jednak reżyser z jej wyobraźni kręci dalej. Za- wsze była dla siebie najlepszą publicznością i The Broken Bubble ofThisbe Holt jest prawdopodobnie wart powtórne- go obejrzenia, zanim Grace umrze. Grała tam beznadziej- nie - to był naprawdę podły film - ale prawdopodobnie w żadnym ze swych filmów nie prezentowała się tak do- brze. Zachowała tę pojedynczą taśmę, gdy wykupiła i z zim- ną krwią zniszczyła prawie wszystkie inne kopie. Wkrótce siedzi rozparta w środkowym rzędzie, a drugi z kolei film w jej karierze jarzy się w ciszy - Grace wyłączy- ła ścieżkę dźwiękową. Na wysoko umieszczonym prostoką- cie skaczą i mizdrzą się dwuwymiarowe postacie. Na współ- czesną twarz aktorki pada z ekranu jej młodzieńczy wize- runek. I Grace jest pewna, że jeszcze jedna kamera filmuje rosnące napięcie między nią a tamtą niedojrzałą boginią jarzącą się na celuloidowej taśmie. Grace wie, że zbliża się punkt kulminacyjny akcji, że nie może tu siedzieć i spoglądać na swoją córkę - nie, nie swoją córkę: na siebie sprzed wielu lat - jedynie po to, by zaspo- koić tchórzliwe pragnienie odsunięcia procesu starzenia. Coś za chwilę się wydarzy... nie tam, na ekranie, ale w tea- trze absurdu jej własnego życia. — Luciano! — woła znowu. — Luciano, do cholery, daję ci jeszcze jedną szansę! - Jestem tutaj - oświadcza Luciano i w fallicznym prze- braniu trzymetrowego boa dusiciela powstaje z podłogi mię- dzy jej wyciągniętymi nogami. Nagle, tuż przy jej twarzy pojawia się tępo zakończona gadzia głowa. Język Luciana błyska na zewnątrz, rozdwojona nić unicestwiającej ener- gii i dotyk dwu zimnych końców mrozi wargi Grace i za- trzymuje jej serce. - Mój Boże - wykrzykuje odruchowo kobieta. Z wybałuszonymi oczyma cofa się od pocałunku Luciana, kurczowo ściskając poręcze fotela. Obezwładnia ją panika, a po chwili opuszcza świadomość. Luciano balansuje na dolnej części swego ciała, spoglądając z ukosa niczym gwał- ciciel pozbawiony jakiejś niejasnej satysfakcji. W zasty- głych oczach Grace Rinehart stworzenie widzi podwójny obraz nieśmiertelnej bogini, której cały dziewczęcy śmiech wybucha jak ogień w doskonałej próżni. Przez dwa dni swej podróży z modułowej stacji kosmicz- nej Port Kennedy'ego statek transferowy „Checkers" na przemian to włączał silniki i przesuwał się jak płynący pies, to sunął bez napędu ku Księżycowi. Statek przypominał Calowi ogromną stożkowatą czapkę nasadzoną na wierzch dwóch olbrzymich zbiorników paliwa. Mniejszy z nich za- wierał O2 (tlen), a większy H2 (wodór). W rzeczywistości, dolny zbiornik z wodorem był tak wielki jak cała górna część „Checkersa" i Cala dręczyło przekonanie, że kon- strukcja statku wywołałaby zabobonny lęk nawet u Flasha Gordona czy Bucka Rogersa. Prezydent rzeczywiście znajdował się na statku. Więk- szość czasu spędzał jednak w pomieszczeniach dla pasaże- rów, nad pokładem załogowym, gdzie unosili się Cal, bi- skup Marlin i dwaj astronauci z NASA: pilot pułkownik Hudner i kopilot major Levack. Nixonowi dotrzymywał to- warzystwa cienki jak kij tajniak Griegs, który od czasu do czasu trenował razem z Calem i biskupem w Houston, oraz drugi tajniak, Robinson, który obsługiwał kamerę, ilekroć prezydent życzył sobie coś przekazać przez telewizję czeka- jącej na Ziemi publiczności. Każde takie wystąpienie uzna- wano za „historyczne", a Nixon zawsze powtarzał, że ist- nieją trzy istotne powody, dla których postanowił odwie- dzić bazę w Censorinusie. -Po pierwsze, moi drodzy Amerykanie - a raczej moi drodzy Ziemianie - lecę do Von Braunville, chcąc podnieść na duchu tych dzielnych ludzi, którzy poświęcili wiele ze swego życia, by służyć nam na naszym księżycowym poste- runku. Jestem jak Droga Abby* - ich los leży mi na sercu. Po drugie, lecę do Von Braunville, żeby odcisnąć swe pięt- no na historii świata. Jakiż inny przywódca zdecydował się na tak wiele? I po trzecie, lecę do Von Bramwille, by przemówić do czter- dziestu kilku pionierów - i przy okazji do was, siedzących przed telewizorami - i przekazać im posłanie, które znacz- nie rozszerzy obszary amerykańskiego programu kosmicz- nego i w rezultacie przyniesie wam i krajowi jeszcze większe dobrodziejstwa niż dotychczas. Niech was Bóg błogosławi. Podczas jednej transmisji z „Checkersa" prezydent spro- wadził przed kamerę Joshuę Marlina i przedstawił go jako „wybitnego przywódcę duchowego bogobojnych wyznawców z Georgii". Ogłosił, że podróż biskupa na Księżyc - pomysł zasugerowany przez ministra Berthelota - to nadzieja na podniesienie morale braunvillian. I ofiarny biskup Marlin - niech Bóg błogosławi jego dobre serce - zgodził się służyć im duchowo przez trzy miesiące. Cal oglądał ten program z pułkownikiem Hudnerem i majorem Levackiem. Widzieli, jak biskup uśmiecha się, klaszcze w dłonie i wykonuje pozdrawiający gest bardziej charakterystyczny dla zapaśnika niż dla duchownego. Ale Nixon nie pozwolił mu zabrać głosu i w chwilę później Mar- lin wpłynął znów na dół, na pokład załogi, z wiadomością, że prezydent chce, by Cal udał się na pokład pasażerski, pełniący w tej chwili rolę studia telewizyjnego, i wziął ze sobą jednego czy dwa misie Breżniewa. - Chyba pan żartuje - rzekł Cal. - Nie, Calvin, nie żartuję. Prezydent uważa, że to wszyst- ko doskonale nadaje się do telewizji. Może zademonstro- wać ciepłą i przyjazną atmosferę i zarobić parę punktów w rywalizacji z trzęsącym się Leonidem Iliczem w Moskwie oraz zyskać nad nim przewagę w rankingu energicznych przywódców. * Dear Abby - słynna amerykańska kolumna gazetowa, prowadzona przez Abigail Van Buren, publikująca listy proszących o radę czytelników i odpowiedzi na te listy. Biskup Marlin wyjaśnił, że Breżniew jakoby bardzo się zirytował, iż amerykański prezydent postanowił go w ten sposób upokorzyć. Nixon miał więc nadzieję, że go udobru- cha, pokazując radzieckie świnki. Jednocześnie miał świa- domość, że wielkodusznie wystawiając świnki na pokaz, wyraźnie da do zrozumienia, że to on, a nie Leonid, zabrał je na Księżyc. Z tych dwóch faktów świat na pewno wysnu- je odpowiednie wnioski na temat kondycji programów ko- smicznych obu państw, a także ich przywódców. Cal odbił się, by wziąć misie Breżniewa. Jezu, myślał, co za pomysł. Świnki były utrapieniem od samego początku. Nie wierzył w to, że zdołają podnieść selenonautów na du- chu. Umieszczone w dwóch plastikowych pudełkach na po- kładzie załogowym - tak by Cal mógł ich doglądać - wciąż popiskiwały, wydając dźwięki tak podobne do sygnałów komputerowych, że Hudner często sądził, że albo Houston, albo Port Kennedy'ego chcą nawiązać łączność. Co gorsza, misie nie miały wielkiego zrozumienia dla hi- gieny w warunkach zerowej grawitacji i Cal spędzał mnóstwo czasu na wyławianiu z ich pudeł dryfujących bob- ków i reperowaniu zaimprowizowanego filtru, który miał zapobiegać mieszaniu się ich odchodów ze swobodnie dry- fującymi kroplami atmosfery pokładu załogowego. Z powo- du świnek morskich sytuacja balansowała zawsze na gra- nicy katastrofy - sprzęt zawodził, humory się psuły - i Cal z niecierpliwością czekał na spotkanie „Checkersa" z pro- mem, który miał zawieźć ich wszystkich na Księżyc. Tam, gdzie „góra" i „dół" nie były terminami umownymi i gdzie mogłeś korzystać ze swego nadanego przez Boga prawa do wysikania się bez topornego sprzętu dla zerowej grawi- tacji. -No, chodźcie - przymilał się Cal, sięgając do jednego z plastikowych pudeł o podwójnych ścianach. - Prezydent wzywa was, chłopcy. Na świnkach — które nauczyły się zwisać na swoich grzy- wach przyczepione do rzepów, wyściełających tylne ściany ich pudeł - nie zrobiło to żadnego wrażenia. Cal musiał chwytać je za gołe brzuchy i ciągnąć. Towarzyszył temu rozdzierający dźwięk, jakby przy zrywaniu plastra opa- trunkowego z nie wygojonej rany. Cal wybrał na spotkanie z prezydentem dwa pulchne samce i, na szczęście, całą ope- rację musiał wykonać tylko dwukrotnie, lecz stworzenia pi- szczały teatralnie, wierzgały swymi małymi nóżkami i próbowały go ugryźć. Pominięty samiec i trzy samice, wi- sząc na rzepach jak lilipucie kawałki słoniny, piszczały i kopały z poczucia solidarności. To wszystko nie ułatwia mi sprawy, myślał gorzko Cal, wiedząc, że wszyscy pozostali postrzegają tę scenę jako pro- gram telewizyjny: „Chwila zabawy z Calvinem Pickfor- dem". Pułkownik, major i biskup z rozbawieniem śledzili jego wysiłki, powstrzymując chichot. W końcu uwolnił świnki. Puścił je. W otwartej przestrze- ni kabiny miotały się, próbując znaleźć jakiś punkt opar- cia. Boże, jakie były brzydkie i nieprzyzwoite w swej nago- ści i daremnym podrygiwaniu. Cal pod wpływem pierwsze- go impulsu miał ochotę zapakować je w skarpety, by przywrócić kabinie jakiś przyzwoity wygląd. Ale, co sobie uświadamiał, to tylko dawała o sobie znać jego pruderia. Zwalczył ją i usiłował pognać świnki ku dra- binie, kierując na nie strumień powietrza z elastycznej bu- telki. I tak oto para bezradnych gryzoni unosiła się, bijąc nóżkami i piszcząc energicznie. Cal, czepiając się na przemian rękami szczebli drabiny, wszedł na górny pokład. Wychynął w dżungli paproci, ka- ladium, hortensji i miniaturowych wiecznozielonych krze- wów, patrząc wprost w kamerę Robinsona i w twarz skrzy- wionego Griegsa. Również Nixon obserwował, jak świnki wpływają, a ich opiekun pojawia się w stylu diablika, który na sprężynce wyskakuje z pudełka. Misie wprawione w ruch przez powietrze z elastycznej butelki wciąż się wznosiły. Cal musiał przytrzymywać każdego za nogę, by nie zderzyły się z podłogą ładowni, tworzącą sufit nad po- kładem pasażerskim. Bał się również, że zaginą w gęstwie liści rozmaitych roślin, przymocowanych do ścian. - Dobrze - rzekł prezydent. - Zacznijmy kręcić, chłopcy. Miliardy ludzi na to czekają. Na te słowa Robinson schwycił za tylną łapę jedną z mor- skich świnek i przyholował ją do przywódcy wolnego świa- ta. Wkrótce do grupy dołączyła druga świnka i w końcu nawet Calowi udało się znaleźć w oku kamery. Dwaj męż- czyźni i dwie nagie świnki morskie krążyły wokół siebie w parodii przyjacielskich stosunków. Cala zemdliło i omal nie wyrzygał się przed połową ludności świata, w tym rów- nież przed żoną. Całą siłą woli uspokoił jednak swój żołą- dek, a prezydent oświadczył masom, że Cal Pickford, pierw- szy pracujący w kosmosie kowboj, wyrzekł się przyjemno- ści kopania dziur na słupy i roli bydlęcej akuszerki, by eskortować breżniewowskie maleństwa na Księżyc i za to poświęcenie zasługuje na trzykrotny wiwat wszystkich, którzy obserwują ten program. I, o zgrozo, Cal uśmiechnął się, wyobrażając sobie, że miliony Amerykanów na stojąco przed swymi telewizorami ryknęły unisono; „Hip, hip, hura dla Cala Pickforda!" To rozmarzenie przerwała sama biologia. Bardziej pulch- na z morskich świnek wypuściła rój bobków, które zaczęły latać wokół obu mężczyzn jak krnąbrne planetoidy. Cal musiał zdjąć dyszę butelki i gonić bobki. Nixon zachowy- wał chłodną uprzejmość podczas tego całego nieoczekiwa- nego zajścia. Pozostał ludzki - prawie -jak gdyby rozbawił go widok niegdysiejszego kowboja zbierającego śrut z na- wozu morskich świnek do pojemnika przeznaczonego na coca-colę. Ale natychmiast po audycji prezydent - trudno było wy- śmiewać go jako „króla Ryszarda", kiedy fruwa się obok niego w kruchej puszeczce sto pięćdziesiąt tysięcy kilome- trów od Ziemi - skarcił Cala za to, że nosi indiański warko- czyk. - Dla tego cholernego, hipisowskiego sznureczka włosów - rzekł - nie ma miejsca w takiej misji jak nasza. „Checker- sa" zbudowano dla osób poważających tradycję i jeśli nie zetniesz tego bzdurnego wihajstra, zanim wejdziemy na orbitę Księżyca, nie będą mnie obchodzić świnki i wyślę twój pokryty odciskami zadek z powrotem do Portu Kenne- dy'ego razem z Hudnerem i Levackiem. - Żaden z naszych kolegów z NASA nie miał nic przeciw temu, proszę pana. - Więc nie dbają o porządny wygląd, tak jak powinni, i wstyd mi za te żałosne kutasy. - Tak jest, panie prezydencie. Po tych słowach prezydent zatopił się całkowicie we włas- nych myślach. Osadzone głęboko oczy zasnuło spojrzenie tak wyniosłe i złośliwe, że Cal przeraził się. Co stało się z prawie ludzkim Richardem Nixonem sprzed pięciu mi- nut? Wydawało się, że przeszedł metamorfozę w istniejącą w rzeczywistym świecie hipostazę fikcyjnego Harpera Moc- tona z książki Philipa K. Dicka. Nawet Robinson i Griegs, z formacji zielonych beretów, weterani triumfu w Indochi- nach, nie chcieli mieć teraz z nim do czynienia. Chociaż obaj mężczyźni pozostali na górnym pokładzie, starali się trzymać od swego pracodawcy z daleka. Tymczasem prezy- dent podpłynął do swojego fotela, wpił się w niego i siedział jak manekin na wystawie domu towarowego. - Jak poszło? — spytał biskup Marlin, kiedy Cal powrócił na pokład załogowy. - Pomijając wysyp bobków? On i piloci, wszyscy ubrani w koszulki z krótkimi ręka- wami i spodnie robocze, patrzyli na przyczepione do ściany monitory. Hudner i Levack byli w położeniu do góry noga- mi, obserwowali podobnie nastawione telewizory i majstro- wali przy zepsutych częściach aparatury t-statku. Biskup Marlin natomiast wydmuchiwał wodne kule przez słomkę. Cztery takie kule — śliczne, kruche sfery — krążyły wokół niego, tworząc przypadkowe planetarium, znacznie elegantsze niż to, w którym przed chwilą znajdo- wali się Cal i prezydent. - Chce, bym obciął swój warkoczyk - rzekł Cal. - Sam wyraz jego twarzy porozbijałby wszystkie pańskie bańki. - Wiem - stwierdził Joshua Marlin. - Wiem o tym. Major Levack obciął Calowi warkoczyk i reszta podróży - kolejne półtora dnia nieprzerwanego lotu - kojarzyła się Calowi z wędrówką od życia ku śmierci, przez Styks czar- nej próżni. Nixon wziął na siebie rolę Charona, a wszyscy inni na pokładzie byli duszami w drodze ku... no, ku cze- mu? Prawdopodobnie ku zapomnieniu. Nawet te cholerne misie Breżniewa. Cal nigdy by się nie spodziewał, że będzie mu żal tych bydlaków tak, jak żałował swego kosmyka, i jego sny były pełne koszmarów. Biskup Marlin czytał czasami z Apokalipsy św. Jana, a słowa, które przytaczał, brzmiały: „I odtąd już nocy nie będzie. A nie potrzeba im światła lampy i światła słońca, bo Pan Bóg będzie świecił nad nimi i będą królować na wie- ki wieków..." - Wąż jej nie zabił - oświadczył Hiramowi Berthelotowi oficer policji, Langland. - To w opowieściach starych ku- moszek boa dusiciel miażdży człowieka na śmierć. -Tak? - Myślę, że zabił ją strach. W salonie jest zimno i wąż, czując ciepło pańskiej żony, instynktownie ku niej pełzał. Ale ona oglądała film i nie zauważyła go, dopóki nie poja- wił się tuż przed jej twarzą. -1 to zatrzymało pracę jej serca? - Tak, panie ministrze. Tak nam się wydaje. Boa zwinął się jej na kolanach i pozostał tam, nawet gdy ciało zaczęło stygnąć. Nie udusił jej jednak. Nie ma śladów kontuzji, krwiaków ani złamanych kości. - Skąd się wziął ten cholerny wąż? Langland wyciągnął swój notatnik. -Z West Georgia Commons emporium zoologiczne „Szczęśliwy Szczeniak". Kierownik, Augustus Kemmings, sprzedał go amercywilizowanemu Wietnamczykowi o na- zwisku Le Boi Loan, alias Lone Boy, pracującemu w księ- garni i w sklepie SaveOurWay. - Więc to on zabił moją żonę. - Jest wysoce prawdopodobne, że stworzył okoliczności, które doprowadziły do śmierci pańskiej żony. Tak się mają sprawy, proszę pana. - Przyniósł boa do salonu. To działanie rozmyślne i ma cechy morderstwa. - W tej sytuacji, panie ministrze, nie jest prawdopodob- ne, by go dopaść za morderstwo. Może za zabójstwo. - Niech diabli wezmą zabójstwo. To było działanie roz- myślne, cholernie rozmyślne. A to jest morderstwo. - Gdyby boa dusiciel był śmiercionośną bronią. Ale pro- kurator okręgowy musiałby się ciężko napracować, by taki argument przeszedł, zwłaszcza że te węże zazwyczaj nie miażdżą i nie jedzą ludzi. Prócz tego sekcja z całą pewno- ścią wykaże atak serca i każdy, nawet przeciętny obrońca będzie się bardzo starał, by zasugerować, że była to reakcja na film, a nie na węża. Nie mamy dowodów, że boa wszedł jej na kolana, kiedy jeszcze żyła - tylko uzasadnione przy- puszczenia. - Czy ten gówniarz, Lone Boy, siedzi w areszcie? - Nie, proszę pana. - Dlaczego nie, do cholery? - Wysłaliśmy do jego domu samochód. Nie było go tam. Żona również nie wiedziała, gdzie jest. Rozesłaliśmy jed- nak listy gończe. A zresztą jego datsuna nietrudno wytro- pić. -Jestem wdzięczny, że pan do mnie zadzwonił, panie Langland, ale nie chcę, by coś z tej sprawy przeciekło. Ja- sne? -Tak, proszę pana. I proszę przyjąć szczere wyrazy współczucia, panie ministrze. Berthelot nie odpowiedział. Wyszedł na ulicę i wsiadł do swej limuzyny kierowanej przez ochroniarza, a zarazem szofera, Jareda Twitchella. Minister usiadł z przodu. Za- mienili kilka słów. Latarnie uliczne powlekały limuzynę woskową poświatą, a pobliskie wiązy wstrząsały swymi otulonymi w noc koronami. - „Beczka Śmiechu"? - Tak, proszę pana. - Policja z pewnością już tam sprawdzała. - To dziwne miejsce. Konsole gier. Zakryte kabiny. Pla- katy luminescencyjne. Mrok. -Tak? - Możliwe, że go przeoczyli. Lincoln przebył drogę ze śródmieścia LaGrange do podmiejskiego centrum handlowego w ciągu niecałych ośmiu minut. Potem minister rolnictwa i jego ochroniarz pomasze- rowali głównym deptakiem na górę, do ogromnej przewróco- nej beczki, przez którą weszli do arkady gier wideo. Setki dziwacznych dźwięków zaatakowały Berthelota. Popiskiwania komputerów. Czkawka broni intergalaktycz- nej. Szelest skrzydeł napędzanych elektrycznie kormora- nów. Piekielne ryki smoków w technikolorze. Karambole animowanych samochodów wyścigowych. Dźwiękom tym towarzyszyły niesamowite kolory i pulsujące łagodne lśnie- nie, w którym traciło się poczucie rzeczywistości. Berthelot szedł chwiejnym krokiem przez galerię i wydawało mu się, że wkroczył w inne kontinuum przestrzennoczasowe. Może naprawdę wkroczyłeś, myślał. Może nowe konti- nuum już tu jest. Jeśli tak, wszystkie stare prawa zostały obalone. Jedyne prawa, którym musisz być posłuszny, to te, których łamanie pozostaje w niezgodzie z twoim sumie- niem, Hiramie, a cała reszta, cóż, są zapewne przestarzałe. Czytał nazwy gier. Asteroidy. Postrach oficerów. Stonogi. DracMan. Phun Ky Cong. Obrońca. Wieeelki rrrobak. I inne, których nie zdążył przeczytać — napisy przesuwały się po kopułach kabin, do których wchodzili gracze i znikali. Lokal roił się od dzieci. Stało tu też kilku podejrzanych zawadiaków w wieku od osiemnastu do trzydziestu ośmiu lat. Na Hirama Berthelota i jego ochroniarza patrzyli po- nuro spode łba, a ich twarze mogły wyrażać zarówno apro- batę, jak i obelgę. Twitchell niewzruszenie przechodził wśród nich, jakby byli bezcielesnymi duchami, widmami w niedotykalnych skórach. Dwa razy okrążył kiosk wyda- jący żetony do gry i wreszcie znalazł Le Boi Loana skulone- go w kabinie „Wyprawa do innych wymiarów". Złapał Wiet- namczyka za klapy marynarki i wykrzyknął nazwisko szefa. Berthelot dopadł do niego. Pochylił głowę, by dokładnie przyjrzeć się cudzoziemskim rysom człowieka, który zamor- dował mu żonę. Le Boy Loan skulił się ze strachu. Jego twarz i bezradne kurczenie się doprowadziły Berthelota do wściekłości. Przesunął ręce z klap marynarki tego tchórza na jego kościste gardło. W ten właśnie sposób ściskam wroga, pomyślał. Ściskam wroga, ściskam wroga. Tak późnym popołudniem*. Palcami poczuł jabłko Adama, węzły chłonne i kręgi szyj- ne i próbował zgnieść to wszystko razem, by zmieściło się * „Ściskam wroga" - trawestacja znanej angielskiej piosenki dziecięcej „This is the way I clasp my hands... so early in the morning". w zaciśniętych dłoniach. Mój ścisk może okazać się tak samo skuteczny jak twój Ściskacz, pomyślał. Lone Boy zaczął kopać. Twitchell, stojąc obok Berthelo- ta, mówił coś cicho o tym, że zemsta na mordercy Grace w tak tłocznym miejscu jest niewskazana. Minister już za- czął skupiać na sobie uwagę. - Niech mi pan pozwoli to zrobić - mówił Twitchell. - Za to właśnie mi płacą. Ale Berthelot zaparł się stopami i odsunął ochroniarza na bok, naciskając coraz bardziej na wijącego się Loana. Minister również zdawał sobie sprawę, że niektórzy gracze w „Beczce Śmiechu" próbowali się zorientować, co właści- wie oznacza ta szamotanina, ale on zastawił widok swym ciałem - nie byle jaką przeszkodą - i robił to, co uważał za stosowne. Życie bez Grace Rinehart, aktorki filmowej, pa- triotki i duchowej towarzyszki, to okropność. Nie ustawał więc w swym wysiłku i kiedy w końcu Le Boi Loan przestał się rzucać, rozwarł palce i zobaczył, że głębokie bruzdy znie- kształciły szyję ofiary. - Nie martw się - pocieszył martwego mężczyznę. - Nie wszystkim dany będzie sen, ale wszyscy zostaniemy zmie- nieni. - Co? - spytał Twitchell. - Co pan mu mówi? - Nic takiego — odpowiedział Hiram Berthelot, opuszcza- jąc sterownię pojazdu do innych wymiarów. — Tylko to, że był podłym sukinsynem i mam nadzieję, że gnije w piekle. Matt Murdock, alias Śmiałek, nie mógł w to uwierzyć. Jego nadludzkie moce opuściły go, a jego arcywróg, King- pin, wysysał oddech z jego ciała. Ale dlaczego? Czym na to zasłużył? Z pewnością umie- szczenie węża w pokoju projekcyjnym w salonie - i napę- dzenie nieco strachu kochance Kingpina - nie usprawiedli- wia tak gwałtownej reakcji. Czy ten ponury gość nie zna się na żartach? Umieram, myśli Murdock zdumiony. Byłem ślepy, a te- raz umieram. Kingpin, władca kryminalnego podziemia, pokonał mnie w walce jeden na jednego. I w swym ostatnim przebłysku świadomości - epilog przygody, która źle się skończyła - widzi przez moment twarze owdowiałej kobiety i dwóch oszołomionych tragedią małych dziewczynek. Jak zauważa, twarze te mają wscho- dnie rysy i dlatego trochę dezorientują... Grif Langland, kapitan policji, nie mógł uwierzyć temu, co przed chwilą usłyszał od Hirama Berthelota. Bo jakże? Człowiek z tajnej służby, przydzielony ministrowi rolnic- twa, zaprzeczał szefowi, twierdząc, że to on, Jared Twit- chell, zabił Le Boi Loana, a nie upierający się przy tym Berthelot. - Twitchell, może byś się zamknął i pozwolił mi zezna- wać. - Nie, proszę pana. Nie mam zamiaru dopuścić, by obwi- niał się pan o coś, co zrobiłem ja. Ponadto ja jestem zatru- dniony i upoważniony do takiej roboty. - Nikt nie jest upoważniony, by popełnić morderstwo, Twitchell. W każdym razie tak głosi prawo. - Berthelot spojrzał na Langlanda. - Złamałem je, a teraz oddaję się w ręce sprawiedliwości. -Niech pan posłucha agenta Twitchella - rzekł Lan- gland. Jeszcze nigdy w całej swojej karierze nie czuł się tak niezręcznie. Nie chciał aresztować najsłynniejszego od cza- sów Jimmy'ego Cartera georgijskiego polityka. Wszyscy, od Atlanty do Waycross, będą domagać się jego, Langlanda, głowy i przy poparciu króla Ryszarda mogą ją dostać. - Popełniłem morderstwo, kapitanie Langland. -Nazwijmy to „usprawiedliwionym zabójstwem". Miał pan swoje powody. - On tego nie zrobił - rzekł Twitchell. - Ja go zabiłem. - To nie było z premedytacją - rzekł Berthelot. - Działa- łem w afekcie. Kochałem żonę. Nigdy się nie dowiecie, jak bardzo. Ale zabijanie pod wpływem impulsu jest takim sa- mym morderstwem i nawet członek gabinetu prezydenta nie stoi ponad prawem. Zabierzcie mnie. Żądam, by mnie aresztowano. Myśl, powiedział do siebie Langland. Myśl szybko. - Proszę pana - rzekł głośno. - Nie ma szans, by te spra- wy wyszły na jaw. - Do cholery! Myślicie, że chcę, by mnie ochraniano! Ża- den z Berthelotów nigdy nie uchylał się od odpowiedzialno- ści za swoje czyny, a ten rząd nie popiera tuszowania prze- stępstw. Langland był zadowolony, słysząc następne słowa Twit- chella. - Niech pan mnie posłucha, proszę pana. Obwinianie się o ten... ten wypadek... nie wpłynęłoby dobrze na narodowe interesy. - To końskie gówno! - wypalił Berthelot. - Prezydenta Nixona nie ma w kraju - w gruncie rzeczy nie ma go nawet na tej cholernej planecie, i dopuszczenie, by ta pieprzona wiadomość się rozeszła, byłoby... niepatrio- tyczne. Sprowadziłby pan na rząd straszny skandal w chwi- li, kiedy jest to najmniej potrzebne. - On ma słuszność, panie ministrze - wtrącił Langland, wdzięczny losowi, że nawet ten ociężały Twitchell wysunął przekonujące argumenty, by... by... ukryć morderstwo do- konane przez członka gabinetu. Wbrew sobie Berthelot zda- wał się rozważać słowa tajniaka. - Nie może pan rzucić takiej bomby, kiedy prezydent odbywa historyczną podróż na Księżyc. Minister opadł zrezygnowany na krzesło wyłożone matą. Zamknął oczy, potarł skronie i skrzywił się. - Powinien poradzić się prezydenta Nixona - rzekł Lan- gland. - Właśnie - rzekł Twitchell. - Ale cholernie go pan zde- nerwuje, jeśli pan poprosi o radę podczas tej podróży do Von Braunville. - Zabiłem człowieka! - Ja zabiłem ich mnóstwo - zauważył bezbarwnie Twit- chell. - Niech pan po prostu zapomni o całej sprawie, dopóki nie wróci prezydent - poradził mu Langland. - Wtedy niech pan z nim porozmawia. Tymczasem mój wydział zajmie się wszystkimi kłopotliwymi szczegółami. Berthelot jęknął. Langland widział jednak, że wytrącili mu z ręki argumenty. Był człowiekiem honorowymi, ale również patriotą, a to wymagało, by król Ryszard zaapro- bował jego przyznanie się do winy, zanim zostanie ono pu- blicznie ogłoszone. Dzięki Bogu, myślał Langland. Dzięki Bogu za codzien- ne drobne łaski. ROZDZIAŁ 23 Lia siedziała w swym gabinecie i czekała na Grace Rine- hart. Była środa, Cal dotarł wreszcie do Von Brau:nville i Lia niemal z przyjemnością myślała o dzisiejszej wypra- wie zaplanowanej z pewnością przez najbardziej zag adko- wą z jej klientek. Obiad w „Koniczynie" w LaGrange? Prze- jażdżka przez park im. Roosevelta? Jeszcze jedna vwizyta w CWA w Fort Benning? Rozmarzona i niecierpliwa Lia stuknęła w guzik rinter- komu. - Czy ona już przyszła, Shawando? - Nie, psze pani - usłyszała głos Shawandy Bledsoe. - Spóźnia się czterdzieści minut. Jeśli w najbliższymi cza- sie tu nie dotrze, możemy iść sobie do domu. Nikt inny nie jest na dzisiaj zapisany. - Czy chce pani, żebym zadzwoniła do niej do domu? - Niezły pomysł. Chciałabym wiedzieć, co się dziej«. Lia przerzucała notatki. Potem zabrzęczał interkoim. - Dodzwoniłam się do tego człowieka, doktor Bon_ner — powiedziała Shawanda. - Oświadczył, że panna Rin_ehart jest „nieosiągalna przez telefon". - Czy wybiera się dziś do mnie? Czy ci to powiedzi ał? - Nie, ten człowiek nic takiego nie mówił. Powiedział, że ona „będzie do tyłu" - nie wiem, co głupek chciał przez to powiedzieć. - Och, to wspaniale. - Powiedział, że pani wynagrodzenie tak czy siak nadej- dzie. To dobrze. - Taa, chyba tak. Ale Lia chciała oderwać się od przyziemnej papierkowej pracy oraz nie myśleć o pozaziemskiej misji Cala. Zależało jej na tym tak samo jak na stałym dochodzie. Dzięki patro- natowi Grace Rinehart i pracy Cala na Akrach Berthelota sytuacja finansowa Pickfordów była pomyślniejsza niż pod- czas najlepszego roku w Kolorado. Niestety, z panną Grace i jej mężem kojarzyły się Lii kradzież, morderstwo, szantaż - i bardzo to przeżywała. Za każdym razem, gdy odbywała sesję z aktorką, Lia czuła, że gładko przełyka upokorzenie - do diabła, łyka polewkę niewolnika. Shawanda zadzwoniła brzęczykiem. - Jest rozmowa do pani. Czy chce pani rozmawiać przez drugą linię z panią Phoebe Flack? Phoebe Flack? Towarzyszka z pokoju mojej matki w Domu Opieki im. Eleanor Roosevelt. Na Boga, czegóż ona ode mnie chce? - Halo - rzekła Lia. W słuchawce ozwał się zrzędliwy głos Phoebe Flack. - Doktor Lia, to ja, przyjaciółka pani mamy. - Przedsta- wiła się i wyliczyła Lii wszystko, co zrobiła dla Emily pod- czas jej pobytu w domu opieki. Z powątpiewaniem w głosie zastanawiała się, czy może „zajęta pani doktor" nie mogła- by wpaść na kilka minut, by się z nią zobaczyć. - To rzeczywiście są godziny pracy, Phoebe. Ja pracuję. Albo pracowałabym, myślała Lia, gdyby moja królewska klientka tu dojechała. - Więc kiedy pani tylko będzie mogła - jęknęła kobieta. - Ale o co chodzi, Phoebe? Możliwe oczywiście, że biedaczka czuła się po prostu sa- motna. Jednak Lia nie chciała tego dalej drążyć, ponieważ poczucie winy - nie pozbawione podstaw - wymusi na niej, by złagodziła jakoś samotność Phoebe. - Mam coś dla pani. Chyba nie powinnam przesyłać tego pocztą. To jest zbyt cenne, jak na pocztę. Co mogła dla niej mieć Phoebe Flack, zastanawiała się Lia. Zwłaszcza jeśli miało to być cenne. Prawdopodobnie fotografię, dziennik lub zabłąkaną pamiątkę rodzinną. Mimo że mieszkały w jednym pokoju, Phoebe i jej mama nigdy nie były sobie bliskie. Były „przyjaciółkami", jeśli to określenie miałoby oznaczać „znajome". W jednej chwili Lia postanowiła, że odwiedzi Phoebe. -Zaraz tam przyjadę - rzekła i odwiesiła słuchawkę. Niech Grace Rinehart, jeśli kiedyś przestanie być „do tyłu", siedzi w poczekalni i na nią czeka. Poszła piechotą ze swego biura do domu opieki. Phoebe Flack czekała jak drapieżny ptak w swym wózku inwalidz- kim tuż przy szklanych drzwiach. Lia pocałowała ją w poli- czek, a potem po pachnących lizolem korytarzach zaczęła pchać wózek do jej pokoju. Phoebe dzieliła go teraz z kobie- tą, której skóra zdawała się zrobiona z woskowanej bibuł- ki. Obie staruszki zupełnie nie zwracały na siebie uwagi, a Lia nie potrafiła wydobyć słów przywitania od leżącej w łóżku księżnej Origami. - Co to jest, Phoebe? Co chciałaś mi dać? - Po prostu to, doktor Lia. Phoebe sięgnęła do kieszeni szlafroka i wyciągnęła okrą- głą puszkę. Lia nie rozpoznała tego przedmiotu. Wzięła go i okazało się, że to żółta puszka tabaki Deana Swifta. Lia zdjęła wieczko, powąchała brązowe drobiny i musiała z ca- łej siły powstrzymać się od kichnięcia. - Pchszszal — powiedziała. — Dlaczego mi to dajesz, Pho- ebe? - Było na samym końcu szuflady w szafce mamy i sądzi- łam, że pani będzie to chciała. - To nie należało do mojej matki, Phoebe. Nawet gdyby tak było, nie potrzebuję tego. - Lia położyła puszkę na sto- liku przy łóżku. - Zachowaj to, wyrzuć, naprawdę wszyst- ko mi jedno, co z tym zrobisz. Czy dlatego właśnie ta sflaczała Phoebe Flack wyciągnę- ła ją z pracy? -1 jeszcze coś - rzekła Phoebe. Pokręciła ręką i odkryła dłoń. Teraz Lia zobaczyła złote intaglio z profilem ryby na pięknej spince. Na ten widok serce jej podskoczyło. Po chwi- li zaczęło walić jak młotem. - Skąd to wzięłaś? - Znalazła to pokojówka sprzątająca kaplicę. Oddała w pokoju pielęgniarek. Powiedziano, że jeśli ktoś opisze ten zgubiony klejnot, może go sobie wziąć. Ja się do niego przy- znałam i zatrzymałam. Ale kiedy pani mama umarła, za- częłam odczuwać wyrzuty sumienia. Tak więc znowu po- wraca to do pani, doktor Lia. Czy może mi pani wybaczyć to, co zrobiłam? - Naturalnie. Oczywiście — rzekła Lia jakby ogłuszona. W kwietniowym słońcu wracała oszołomiona z powrotem do biura. Cal powiedział kiedyś: „Może przez cały czas mia- łaś dwie". A ona odpowiedziała: „Aż do dzisiejszego ranka nie wiedziałam, że mam choć jedną". Cóż, teraz z pewnością ma dwie. Tę drugą Cal zabrał na Księżyc, ale tę pierwszą spinkę - tę, którą zgubiła - ściska- ła teraz w ręce tak mocno, że na skórze dłoni mógł się odci- snąć znak ryby, znak równie nieusuwalny jak ten, który Cal wypalał bydłu. Kai żartem nazwał tę spinkę elementem spinającym i ostrzegał, by jej nie zgubić, ale teraz Lię niepokoiła za- gadka dwóch spinek - czy było to możliwe? Prawdopodob- ne? — i próbowała znaleźć rozwiązanie tej łamigłówki. Gdy wróciła do biura, Shawanda powiedziała jej, że pan- na Grace jeszcze się nie pokazała, ale że dzwoniła Suzi Bon- ner, by zaprosić ją na kolację w sobotę wieczorem. - Oficjalną? Nieoficjalną? Jaką? - Myślę, że raczej nie trzeba się stroić, psze pani. Pa- nienka Suzi powiedziała, że wszystko jest przygotowane do konnej przejażdżki przed kolacją. - Dobrze. Dziękuję. Lia weszła do gabinetu i usiadła przy biurku. Położyła na notatniku spinkę z rybą i wpatrywała się w nią. Była rzeczywista. Pobłyskiwała w słońcu wpadającym przez ustawione ukośnie żaluzje, a jej odcisk na dłoni Lii był jak seraficzny dowód aprobaty. Więc jaka była przyczyna tego oszołomienia i dezorientacji? Sala zebrań - i równocześnie jadalnia - w kopule B zo- stała przystrojona roślinami nadającymi jej fałszywy po- godny nastrój sauny w strefie przyfrontowej. Niedorzeczne lekko purpurowe liście kaladium i miętowozielone papro- cie rosnące w skorupie ze skały i aluminium wywołują prawdopodobnie u Gordona Veara pewną nerwowość. Po- przedniego dnia, na placyku z księżycowego betonu obok baterii słonecznych, wylądował prom „Daisy Duck" i teraz prezydent ma powitać mieszkańców Von Braunville - Vear przeczuwa treść przemówienia i może dlatego czuje się nie- swój. Prawie wszyscy z bazy stłoczyli się w sali. Nie ma tylko łącznościowców i operatorów buldożerów, którzy muszą bez przerwy wykopywać skalenie plagioklazowe dla fabryki Oz. Vear wszedł do sali razem z Dahląuistem i dostrzegł „kow- boja" Pickforda siedzącego na fotelu tuż przy podium, a obok niego niebiańskiego pilota, biskupa Joshuę Marli- na. Widok biskupa podziałał na majora uspokajająco. Mar- lin, oczywiście, nie jest katolikiem, ale bliżej mu do katoli- cyzmu niż baptyście Eassonowi, który jest fizykiem oraz kapelanem i wkrótce wróci na Ziemię na pokładzie „Chec- kersa". I kiedy nadejdzie finał, Marlin pomoże odreagować historię i przywrócić na właściwe miejsce tę zwichrowaną linię czasową. W jaki sposób, Vear jeszcze nie wie, ale na- stąpi to za sprawą tego widmowego karła; dzięki zdecydo- waniu Eriki Zoli; współpracy Dahląuista i Veara; i dzięki pomocy nowo przybyłych, którzy siedzą w pierwszych rzę- dach, czekając na wejście prezydenta. Ale chyba przede wszystkim dzięki biskupowi. - Chcę siedzieć z tyłu - szepcze Vear do Dahląuista. - Odpręż się - szepcze Dolly. - To będzie taka standar- dowa mowa „cieszę się, że tu jestem", którą każdy polityk wygłasza na wyborczym szlaku. - On nie prowadzi teraz kampanii. -Śnij sobie dalej. On bez przerwy prowadzi kampanię wyborczą. Vear ujął za łokieć swego kolegę i idą razem do tylnych rzędów, a sala wciąż się wypełnia. Ogólne mamrotanie. Wyczuwalny powiew podniecenia w przefiltrowanym po- wietrzu. I to wszystko przed standardowym przemówieniem „cie- szę się, że tu jestem"? Mało prawdopodobne. Prezydent przybył na Księżyc, by ich zadziwić, a Vear ciągle pamięta to zakłócenie tożsamości, jakiego doświadczył na półce we wnętrzu krateru. Pamięta również manewr dokujący na orbicie księżycowej, kiedy t-statek „Checkers" i prom „Dai- sy Duck" spotkały się, by wymienić ładunki i pasażerów. Połączenie trwało całą wieczność. Dlaczego? Ponieważ w ciągu kwadransa nie można zatankować t-statku i prze- pchnąć tego całego barachła przez bramy dokujące do pro- mu. Trwało to prawie godzinę, wspomina Vear. I podczas tych ciężkich sześćdziesięciu minut tylko prezydent i taj- niak Griegs nie pomagali przy pracy. Nixon przewiosłował obok Veara do śluzy powietrznej promu „Daisy Duck", gdy tylko instrumenty pomiarowe wykazały, że prom ma nada- jącą się do oddychania mieszaninę tlenu i azotu. Major stanął na baczność - zupełnie jak w swej halucy- nacji - i zasalutował prezydentowi. Nixon jednak płynął dalej. Niesamowite: minę miał identyczną jak wtedy, gdy przywoływał Inghama do pokoju Veara podczas tamtej ha- lucynacji. Lecz tutaj, w świecie rzeczywistym, Ingham nie istniał - ochroniarze tej podróży, ponad wszelką wątpli- wość prawdziwej, nazywali się Robinson i Griegs - i tam, w zatłoczonej śluzie powietrznej, Vear ponownie poczuł, że traci panowanie nad sobą. Przemów do tego człowieka, dodawał sobie odwagi. Sko- ro prezydent Stanów Zjednoczonych jest w zasięgu ręki, to należy mu okazać szacunek i uznanie. Warknął więc: -Cieszymy się, że znowu pana prezydenta widzimy. Mamy nadzieję, że wszyscy panowie mieli dobrą podróż. - Taa, było doskonale - odrzekł Griegs, który wklinował się w śluzę obok majora. Nixon, ruszając rękami jak płetwami, wykonał obrót i przez minutę bacznie przyglądał się Vearowi. - Co to znaczy „znowu"? Nigdy się nie spotkaliśmy, praw- da, majorze? - Nie, panie prezydencie. Powinienem był dodać „osobi- ście". Po prostu widziałem pana w telewizji wiele razy i tylko dlatego powiedziałem „znowu". Wyraz twarzy prezydenta zrobił się surowszy. Zadrgały mu szczęki, jakby zastanawiał się, co odpowiedzieć. Nic jed- nak nie odrzekł, natomiast wykrzywił do Veara usta z taką brutalnością, że major poczuł, jak jego twarz oblewa się rumieńcem. Po chwili Griegs odepchnął go bez żenady i prezydent z ochroniarzem usiedli na promowych fotelach. Potem Vear, roztrzęsiony, nadzorował wymianę pozosta- łych pasażerów i transport ładunku z „Checkersa" do „Da- isy Duck". Świnki morskie. Rośliny. Kowboj. I protestancki biskup. I z pewnością, pomyślał Vear, gdy z głośników roz- legło się „Witaj, dowódco", biskup Marlin jest dla nas waż- niejszy niż misie Breżniewa, importowana zieleń i ten spię- ty facet Pickford. Rzeczywiście, Pickford sprawia wrażenie równie zdenerwowanego jak Vear i trudno było mu nie współczuć. Major wymienił parę zdań z hodowcą świnek morskich - Boże, co za praca! - i stwierdził, że Pickford jest w porządku. Kiedy „Daisy Duck" szybował nad maskonem (starym, głęboko zarytym w Morzu Kryzysów meteorytem, który swoją masą przyśpieszał prom), Vear usiłował opa- nować wstrząsy statku, a Pickford naprawdę się cieszył z osiąganej prędkości. Krzyczał, „Trzymaj się, majorze!", podczas gdy wszyscy inni, z Marlinem włącznie, byli udu- chowieni jak cystersi. Ludzie z przodu zaczynają wstawać. Vear widzi, że bi- skup, Pickford, Franciscus, Gubariew, Niemów i inni ze- brani podnoszą się z miejsc jak fala. Wkrótce wszyscy obec- ni stoją. Komandor Logan wychodzi z bocznego korytarza. Parę kroków za nim wyłania się prezydent ze swymi ochro- niarzami. Obydwaj mają na sobie zielone berety i drogie cywilne garnitury. Nixon podnosi ręce na znak pozdrowie- nia. Pokazuje symbol zwycięstwa V i uśmiecha się z zaci- śniętymi wargami. Griegs i Robinson stoją z obu stron podium jak podpórki na półce z książkami. Obok każdego z nich wisi kosz pełen paproci. „Witaj, dowódco" dobiega końca, wszyscy siadają, komen- dant Logan przedstawia prezydenta, a ten wchodzi na podium. Vear pochyla się do przodu, zainteresowany, czy słowa Nixona będą w jakimś stopniu przypominały to, co powiedział podczas tamtego księżycowego oczarowania. Nixon zaczyna przemowę. Powtarza wiele rzeczy, które mówił podczas transmisji z „Checkersa". (Dziwne, ale to przemówienie nie jest transmitowane na Ziemię, chociaż jest przekazywane drogą radiową do personelu bazy prze- bywającego poza jadalnią.) Przybył, by pocieszyć strapio- nych oraz osobiście zwizytować Von Braunville, by przeka- zać wszystkim pracującym w NASA wiadomość wielkiej wagi. - A co z Rosjanami? - pyta szeptem Vear. Gubariew, Romanienko, Niemów i Szykin są na Księży- cu dzięki uprzejmości NASA - jednak to radzieccy uczeni i wojskowi. Dahląuist wzrusza ramionami. Wkrótce prezydent rozkręca się i Vear zauważa, że po każdym ważniejszym akapicie Nixon mówi „Jestem braun- villianinem". Chwyt retoryczny zapożyczony z przemowy Johna F. Kennedy'ego, Ich bin ein Berliner, we wczesnych latach sześćdziesiątych. Prawie wszyscy obecni powtarza- ją, niby refren, słowa Nixona: „Jestem braunvillianinem". Tym deklaracjom towarzyszą oklaski i teraz nawet Rosja- nie dołączają swoje głosy do chóru. Vear robi pewien wysi- łek, by nie podzielać entuzjazmu zebranych: w końcu za- czyna się zastanawiać, dlaczego właściwie czuje się zobo- wiązany do oporu. Prezydent przerywa. Cały czas jego gesty przypominają ruchy robota - typowe, wyćwiczone zachowania podczas przemówień. Kiedy tak stoi bez słowa przed swoimi ziom- kami braunvillianami, oczy robią mu się szkliste, a policzki nadymają się, tak jakby coś na sali nagle go zirytowało. Vear czuje, jak stają mu włosy na karku, a dłonie robią się chłodne. — Ziomkowie braunvillianie — mówi prezydent — w ciągu najbliższych sześciu miesięcy Stany Zjednoczone wyślą za- łogową wyprawę na Marsa. Czterech spośród was zostało wyselekcjonowanych do tej niezwykłej misji. Ich nazwiska - wymieniam je według alfabetu, a nie stopnia - brzmią: Berry, Franciscus, Hoffman i Vear. Pełna zaskoczenia cisza. Potem wszyscy koledzy wybra- nych osób wstają jednocześnie i rozciąga się burza okla- sków. Vear czuje, że jego czaszka nadyma się jak miech kowalski i nic w tej chwili nie wydaje mu się rzeczywiste. To kolejna halucynacja. Doprawdy? Przecież ręka Dolly'ego na jego ramieniu jest realna? A krzyki „Hurra" kolegów są słyszalne i przeraźliwie głośne. Ale czy kogoś z nich obchodzi, że on nie chce lecieć na Marsa? Czy ktoś z nich wie, że ta nieprawdopodobna scena jest parodią tamtej nieszczęsnej wizji, gdy przeżywał kry- zys tożsamości? Oczywiście, że nie. Skąd mogliby wiedzieć. Hałas cichnie. Krzesła skrzypią, wszyscy siadają. - Oczywiście, zazwyczaj odbywamy z naszymi astronau- tami konsultacje, by przekonać się, jaki jest ich stosunek do niebezpiecznej misji, ale w tym wypadku wybraliśmy naszych kandydatów na podstawie przebiegu służby, syl- wetek psychicznych i ocen kolegów. Ci chłopcy znaleźli się na samym szczycie. Nie ma wątpliwości, nigdy nie wysyła- my kogoś, kto nie dorasta do zadania, a panowie Berry, Franciscus, Hoffman i Vear wydają się stworzeni do takich działań. Jeśli nie mają śmiałości, by lecieć, niech od razu to wypowiedzą. Nie będzie to miało żadnego wpływu na ich karierę, a my znajdziemy w zastępstwie jakiegoś innego zapaleńca. Wstaje Romanienko, radziecki kosmonauta naukowiec materiałoznawca. -Panie prezydencie, moi rodacy i ja przyklaskujemy również temu wielkiemu przedsięwzięciu. Ofiarujemy na- sze poparcie. I jeśli musiałby pan szukać tych „zapaleń- ców", proszę, niech pan ma nas na uwadze. Aprobujący szmer. Kosmonauta kłania się, dziękując, i siada. Nixon z wściekłością patrzy na Romanienkę. - Majorze, jedyne miejsce, do którego uda się pan i pań- scy rodacy, to dom - mówi w końcu. Romanienko, ostrożny, znowu wstaje. - Ale dlaczego, panie prezydencie? - Symboliczną radziecką obecność tutaj, w Von Braunvil- le, zaznaczymy, wykorzystując misie Breżniewa. Sześć świ- nek morskich za czterech kosmonautów radzieckich. Ja w każdym razie sądzę, że to całkiem uczciwa wymiana. Romanienko, dotknięty, opada na krzesło. Nawet Vear, choć sam w szoku, siedzi przerażony tym nieoczekiwanym prezydenckim chamstwem. Wszyscy na sali milczą. Ani Romanienko, ani Vear, ani nikt inny nie ma pomysłu, jak zareagować i załagodzić sytuację. Nie sposób bawić się w supermocarstwową politykę z ludźmi, z którymi się na co dzień pracuje, a major jest zupełnie zdezorientowany po- stępowaniem prezydenta. To samo chyba czują prawie wszyscy inni Amerykanie obecni na sali. W końcu podnosi się Szykin, najmłodszy z czterech So- wietów. - Panie prezydencie - mówi - to obelżywe... Nixon przechyla głowę i podnosi w górę dłoń. - Oszczędź mi tego. Komunizm to zaraza, która opano- wuje kraje, choćby Von Braunville, a nie coś, co się dobro- wolnie wybiera. Stawiam więc sprawę jasno: zamierzam podjąć kroki przeciwko tej uśpionej zarazie. Wy tam za- wsze głosiliście, że co wasze, to wara, a co nasze - to kwe- stia do dyskusji. A ja nie mam zamiaru dopuścić was do misji marsjańskiej. Czerwona Planeta nigdy nie będzie Czerwoną Planetą w sensie pożądanym przez Kreml. I jeśli to znaczy koniec odprężenia, cóż, baba z wozu, koniom lżej. Szykin podchodzi wyzywająco do podium. Agenci z obu stron zbliżają się do Nixona, a młody kosmonauta mówi: - Proszę pana, pluję na pański fanatyzm ideologiczny. I rzeczywiście pluje. Prosto na klapę prążkowanej mary- narki prezydenta. - Ach, ty brudny sukinsynu! - warczy prezydent. Następuje pandemonium. Vear nie wierzy, że taki chaos może zapanować w izolowanym, małym światku Von Braun- ville. Całe szczęście, że przemówienie prezydenta nie jest transmitowane na Ziemię. Nic dobrego dla globalnej poli- tyki zagranicznej nie wyniknęłoby z bójki między przywód- cą wolnego świata i młodziutkim kosmonautą. W tym momencie Nixon posłał Szykina na deski fatalnie sygnalizowanym prawym sierpowym. Szykin nie zdołał zro- bić uniku tylko dlatego, że zezłoszczony operator buldożera - zagorzały nixonista - zadał mu z tyłu cios. Teraz jeden z ochroniarzy prezydenta przyciska Szykina do podłogi. Drugi dzierży lufę pistoletu, wyrwanego z kabury, i okłada oburzonego Niemowa, aż ten osuwa się na kolana. Guba- riew i Romanienko wzywają do spokoju, ale obłęd walki objął już połowę sali i Rosjanie muszą stawiać opór i odpie- rać atak. Biskup Marlin również wskoczył w wir burdy nie po to jednak, by walczyć, lecz by załagodzić spór. Chwyta od tyłu Nixona, zakładając mu podwójnego nelsona, i odciąga od stojących kosmonautów. Agent z pistoletem podąża za bi- skupem, który szarpie się z rozwścieczonym prezydentem. Cal Pickford wysuwa się naprzód, łapie Robinsona za ra- mię i wytrąca mu pistolet. - Zaprzestańcie tego szaleństwa! - woła biskup Marlin. - Natychmiast zaprzestańcie! Jego potężny głos studzi niektórych zapaleńców, a po- nowny apel uspokaja nawet najbardziej zacietrzewionych. Vear wchodzi na krzesło i widzi, jak biskup Marlin za- ciąga Nixona z powrotem na podium i uwalnia się od niego z wyrazem wstrętu na twarzy. Potem biskup odsuwa Nixo- na od mikrofonu, każe wojowniczemu operatorowi buldo- żera, by pomógł wstać Szykinowi i Niemowowi, i karci wszystkich za ich „chłopięce barbarzyństwo". - Takie są skutki, gdy zaczyna się zgromadzenie bez wła- ściwej inwokacji — oświadcza. Nixon, jak zauważa Vear, stoi z prawej strony biskupa i w zasadzie panuje nad sobą. Wzrok ma jednak pełen wro- gości, a szczęki bardziej zacięte niż wtedy, gdy wchodził na salę. - Zatem - mówi biskup Marlin - kończymy błogosławień- stwem. — Błogosławi zawstydzony tłum. — Pogrzebcie wza- jemną wrogość i odejdźcie w spokoju. Prezydent rozdaje dokoła kuksańce marionetkowymi ru- chami rąk, obraca się na pięcie i opuszcza jadalnię. Ko- mandor Logan i dwaj tajniacy wychodzą za nim. - Gratulacje - mówi Dolly do Veara. -Z okazji?... - Gratuluję, że wybrano cię do misji na Marsa. To wielki zaszczyt. - To koszmar. Koszmar, który już przechodziłem. Rośliny zdobiące salę kołyszą się w wyczuwalnym kilwa- terze niedawnego zamieszania. Vear i Dolly wychodzą jako jedni z pierwszych i w zadumie powracają do kopuły C. Cal leżał w hamaku, służącym do spania w niskiej gra- witacji. Zawiesił go w kwaterze kapelana, gdyż Marlin po- prosił Cala, by z nim mieszkał. Obaj mężczyźni omawiali zachowanie prezydenta. - Stracił panowanie nad sobą, prawda, proszę pana? -Niektórzy mówią, że nigdy nad sobą nie panował. Prawdę mówiąc, staczał się ostro w dół od czasu wyborów w 1980 roku. Cal próbował podeprzeć się w hamaku. Odpowiedź Mar- lina była pierwszą krytyczną uwagą, jaką ten człowiek wy- powiedział o prezydencie. - Co pan chce powiedzieć przez „ostro"? - Majestatyczna prezydentura rozkwitła w pełni podczas pierwszej kadencji i Nixon nawet jeszcze przed zwycię- stwem w Wietnamie wyraźnie nie był zdolny do trzeźwej samooceny. Jednak dopiero w ciągu ostatnich dwóch lat zaprzedał swoją duszę złu, które stało się narzędziem poli- tyki jego rządów. - Złu? Co pan ma na myśli? Nie pojmuję tego. Biskup Marlin siedział przy biurku poprzedniego kape- lana. Obok leżała otwarta Biblia i książeczka do nabożeń- stwa. Na kartce papieru napisał drukowanymi literami kil- ka słów. Cal wziął kartkę i przeczytał następującą wiado- mość: ON JEST OPĘTANY PRZEZ DEMONY. MOŻLIWE, ŻE NAWET PRZEZ SAMEGO SZATANA. Cal rozejrzał się dokoła. Widocznie biskup obawiał się, że ich klinowaty pokój w kopule B ma założony podsłuch. Marlin napisał jeszcze kilka słów w swym notatniku, wy- darł kartkę i również podał ją Calowi. PONIŻANIE RO- SJAN, UDERZENIE JEDNEGO Z NICH, TO ZACHOWA- NIE PRZECHODZI WSZELKIE GRANICE. Cal zdołał wyswobodzić jedną nogę z niewygodnego ha- maka. -Zgadzam się z panem, ale... Jeszcze jedna kartka. NIE TYLKO POSZLAKI. BERTHELOT POWIEDZIAŁ MI COŚ, CO JEST DOWODEM. -Dowodem... - Cal chciał powiedzieć „opętania", ale bi- skup potrząsnął głową i wręczył mu wiadomość napisaną dużymi literami: PREZYDENT PLANUJE WYPRZEDZA- JĄCE UDERZENIE NUKLEARNE NA ZWIĄZEK RA- DZIECKI & ATAK LASEROWY Z SATELITÓW. - Kiedy? - wybuchnął Cal. W CIĄGU NAJBLIŻSZYCH DWÓCH TYGODNI. - Dlaczego? TŁUMACZY TO ZŁYM ZACHOWANIEM ROSJAN W AMERYCE ŚRODKOWEJ, AFGANISTANIE, POLSCE. ON NAWET W TO WIERZY, ALE TYLKO DLATEGO, ŻE ZNAJDUJE SIE W NIEWOLI DEMONÓW, KTÓRE PRAG- NĄ POKONAĆ CAŁY GATUNEK & SPOWODOWAĆ AR- MAGEDON. Chwileczkę, myślał Cal. Ten facet zbzikował. Znam wie- le powodów, by uważać, że nasz czterokrotny prezydent jest najnikczemniejszym sukinsynem od czasów nazistowskich Niemiec, ale nawet przez chwilę nie sądziłbym, że jego zdradliwa megalomania - określenie, którego Lia używa nawet w stosunku do mnie — to demoniczne opętanie. Przez kilka minut rozmawiali jeszcze w ten sam sposób - Cal mówił głośno, ale ostrożnie, biskup Marlin bazgrał w notatniku. Cal dowiedział się, że Nixon przybył na Księ- życ nie tylko, by podnieść morale itd., ale również, by za- pewnić sobie bezpieczeństwo, gdy uprzedzające uderzenia nuklearne z bombowców strategicznych i rakiet dalekiego zasięgu wystrzeliwanych z silosów, a także atak doświad- czalnych laserów satelitarnych wystawią planetę Ziemię na bezpośrednie i totalne zniszczenie. Jeszcze innym znakiem deprawacji prezydenta było porzucenie własnej rodziny i chęć odesłania czterech radzieckich kosmonautów do domu, do Związku Radzieckiego, by zdążyli na te anihilu- jące fajerwerki. Do drzwi kapelana ktoś zapukał. Obaj mężczyźni wzdrygnęli się. Czyżby już nas nakry- to?, zastanawiał się Cal. Zaczęli zbierać i zwijać w kule ob- ciążające notatki biskupa. - Już idę - krzyknął Marlin. - Minutkę. - Dlaczego nie powiedział mi pan tego wcześniej? — zapy- tał Cal. - Gdzie? W siedzibie NASA w Houston? Nie przyjechał- byś tu. Miałem to zrobić na pokładzie „Clemency", „Chec- kersa" czy „Daisy Duck". To również było niemożliwe. Pre- zydent właściwie siedział nam cały czas na kolanach. Ponowne natrętne pukanie. - Idę! - krzyknął biskup. Nacisnął przycisk, by otworzyć drzwi, i Cal zobaczył na korytarzu kopuły B po pierwsze, pilota promu, który przy- wiózł ich tu z orbity księżycowej, po drugie, wysokiego blon- dyna o chłopięco zakłopotanym wyrazie twarzy i po trzecie, znajomo wyglądającą kobietę o wielkich oczach i odbarwio- nych zębach. - Majorze Vear - rzekł biskup Marlin. - Proszę, niech państwo wejdą. Weszli. Vear pośpiesznie wszystkich sobie przedstawił i Cal zorientował się, że ściska tutejszą psychoterapeutkę, Ericę Zole, która, wbrew jego woli, okazała się bardzo wy- lewna i skoczyła na niego, jakby była zaginioną przed laty siostrą. Parę minut wyjaśniali sobie szczegóły ich poprzed- niej znajomości i gdy w końcu wszystko było wiadome, Cal uścisnął ją, myśląc: „To jest to, to jest początek..." Erica cofnęła się o krok. - Przybył pan, by pomóc nam odreagować naszą zdła- wioną wolność, prawda? - powiedziała do biskupa Marli- na. Nawet gdyby gabinet kapelana był na podsłuchu, osoba słysząca tę uwagę nie zrozumiałaby wiele. Słowo „odreago- wać" nie miało bezpośredniego związku z zaistniałą wła- śnie sytuacją - spiskiem pięciorga bliżej nie związanych i bardzo zdenerwowanych osób w kwaterze kapelana w księżycowej bazie USA. Mimo to usadowili się jakoś w tym pomieszczeniu: Erica na kanapie naprzeciw biurka Marlina, Peter Dahląuist na krześle, Cal znowu w hamaku, a Vear na siedzeniu konfe- sjonału, którego nie chciał używać ostatni kapelan, Eas- son. Biskup Marlin rozdał magiczne mazaki i notatniki, by wszyscy mogli „rozmawiać", nie informując Wielkiego Bra- ta o swoich planach. - Brakuje nam teraz tylko - rzekł głośno Dahląuist, pa- trząc sceptycznie na swój magiczny mazak - naszego zmar- twychwstałego szefa, Kaia. - Kogo? - krzyknął Cal. - Co pan powiedział? - Sza - rzekł biskup Marlin. - Używajcie notatników. Ściany mają wzmocnione zdolności telemetryczno-nasłu- chowe i jeśli poniesiemy porażkę, cała nasza ziemska eko- sfera może zginąć. Potrzebne nam było to napomnienie, pomyślał Cal, by- śmy mogli spokojnie i niezawodnie dążyć do celu. - Chciałbym oświadczyć - rzekł Dahląuist - że regular- nie sprawdzam pokoje kapelana i doktor Zoli, by mieć pew- ność, że nie są one na podsłuchu. Ale możemy używać pana śmiesznych magicznych mazaków, jeśli pan sobie życzy. - Och - rzekł Marlin zakłopotany, po czym ich spiskowa- nie odbywało się głośno. Tymczasem Cal włożył rękę do kieszeni kombinezonu i wyczuł spinkę z rybą. Była lekko ciepła - kojący talizman. Do Baronii Przedrzeźniacza Rudego Lia przyjechała w niebieskich dżinsach i w należącej do Cala koszuli o kow- bojskim kroju. Koszula miała zatrzaski z macicy perłowej, a z przodu i z tyłu dłuższy karczek z niebieskiej satyny. Pogodne niebo, rześkie powietrze i lekko błotnisty grunt po ostatnim deszczu sprawiały, że popołudnie nieźle nadawa- ło się na konną przejażdżkę. - Nie ma wiadomości od Cala, odkąd pojechał na Księ- życ? - spytał Jeff Bonner. Cała rodzina Bonnerów szła od swego domu w przycze- pie do stajni. Azalie wzdłuż płotu już zwiędły, lecz dzikie kwiaty - przeważnie pierwiosnki i fiołki - wciąż pstrzyły łąki, jak pastelowe kawałki korka unoszące się na szma- ragdowym jeziorze. Na drodze, trochę przed nimi, czerwo- noczuby dzięcioł wykuwał otwór w słupie płotu. - To byłaby dość droga rozmowa międzymiastowa, Jeff. -Taa, ale... „Taa, ale", „Taa, ale", „Taa, ale" - drwiła Suzi. - Posłu- chaj, Jeff. Ściągnęliśmy tu Lię, by ją oderwać od tych spraw, a nie po to, by zamęczać pytaniami. Niech cię Bóg błogosławi, myślała Lia. Tylko szef egze- kutywy Stanów Zjednoczonych mógł dzwonić do domu z Censorinusa i obciążać kosztami podatników. I chociaż o tym nie wiecie, każda z nas może już nigdy nie dostać żadnej wiadomości od mego małżonka - przynajmniej nie w tym kontinuum historycznym. A jakie mamy szansę, że spotkamy się w odreagowanej rzeczywistości, szczerze mówiąc, nie wiem... Odreagowana rzeczywistość? Skąd podłapała to określe- nie?, zastanawiała się Lia. Ten termin brzmiał dziwnie, niemal złowieszczo. Jednak Lia rozumiała, że Cal poleciał do Von Braunville, by pomóc biskupowi Marlinowi i przy- puszczalnie jakimś bliżej nie znanym innym osobom „zor- ganizować odkupiające przesunięcie". Król Ryszard też tam się udał i miało to w sobie coś złowieszczego, gdyż jeśli Cal był dla Kaia „soczewką", szkiełkiem, które zogniskuje ste- reografię zmarłego pisarza, to prezydent był hubką, którą owo oczyszczające ognisko musiało rozpalić i wypalić poza istnienie, by zrobić miejsce dla lepszej, długo tłumionej rze- czywistości, którą ich wysiłek... odreaguje. - Ależ Suzi, po prostu nawiązywałem braterską rozmo- wę - rzekł Jeff. - Jak zwykle jesteś czep-czep-czepialski. Proszę cię, prze- stań. - Jezu. Przepraszam, że oddycham. Martin i Carina biegli cały czas przed dorosłymi, a teraz zniknęli w stajni. - Czy w ogóle kiedykolwiek dosiadacie folblutów? - spy- tała Lia. Jakie to by było uczucie, siedzieć na jednym z tych wspa- niałych zwierząt. Osobom, które jeździły konno w Baronii Przedrzeźniacza Rudego dawano przeważnie ąuartery. Fol- bluty, trenowane przez Horsy'ego Stouta i przeznaczone na prywatne tory wyścigowe Florydy, Alabamy i Kentucky, były verboten dla amatorów, gdyż zainwestowano w nie ogromne sumy. Nie tyle chodziło tu o majątek zdobyty na wyścigach - nierealne marzenie Wiedenhoedta - ile o odpi- sy podatkowe związane z tymi zwierzętami. Lia miała wra- żenie, że Boska Interwencja, Radioaktywny i inne folbluty prowadziły leniwe i wygodne życie. Pielęgnowano je, kar- miono i rozpieszczano, a one nie robiły właściwie nic - poza samym istnieniem, uzasadniającym ich wikt i opierunek. - Niezbyt często - rzekła Suzi. - To są grymaśne stwo- rzenia. Nie zgadzamy się, by dzieci na nich jeździły. - A może ja bym się przejechała na folblucie? Bardzo bym chciała. - Lia... - zaczął Jeff wyraźnie zirytowany. Weszli do wysokiej stajni. Ze świetlików biły słupy ja- sności zabarwionej jak koniak. - No, Jeffrey. Pozwól jej. Dobrze to zrobi koniowi, a Lia będzie miała frajdę. - Skręci kark. - Wtedy pozbędziesz się mnie na dobre, nie chciałbyś? - Przy moim szczęściu, zlecą się tu twoi adwokaci z trzy- dziestoma sześcioma pozwami. Suzi wymogła jednak na Jeffie, by dał Lii jednego z naro- wistych koni. Ze swego pokoju pod dachem zszedł Horsy, by pomóc Carinie i Martinowi przy siodłaniu. Jak poprzed- nio, karzeł, swym wyglądem kaleki-atlety, przywiódł Lii na myśl obraz kulturysty sprasowanego zgniatarką do śmieci. Gdy Horsy wsadził już dzieci na konie, podkuśtykał na swych krzywych nogach do dorosłych i zapytał, jakich chcą koni. - Kuturalną Damę dla Lii - zarządził Jeff. Była to gniada klacz z białymi skarpetami. - Ale ja chcę Wszechobecnego - rzekła Lia. - Jezu. - Daj go, Jeff. Lia wiedziała, że wybierając tego konia, zdenerwuje bra- ta i że Suzi prawdopodobnie natychmiast się za nią ujmie. Ale po co ten trud, by dopiekać Jeffowi i pobudzać Suzi? Cóż, po powrocie z przylądka, dni Lii wypełniały na prze- mian harówka i rozczarowania. Wprawianie brata w za- kłopotanie to tandetny sposób na ukojenie żalu. Tęsknoty za Calem, który był tak daleko, i uczucia zwodu, że kapry- śna aktorka prawdopodobnie zrezygnowała z psychotera- pii u niej, nie zwalczy w ten sposób. Grace nie poprzestała na stosowaniu szantażu i usiłowała pogłębić w Lii poczucie izolacji, porzucając ją. Mam zamiar odjechać od moich zmartwień, myślała Lia, wsadzić swoją melancholię na grzbiet Wszechobecnego i przywrócić sobie zdolność zadziwiania się. - Wszechobecny to dobry wybór na pani dolegliwości — rzekł Horsy Stout. Niesamowite echo jej własnych rozmy- ślań. - Taa - zgodził się Jeff. - Zrzuci cię na głowę i w ten sposób wszystkie twoje problemy staną się nieaktualne. Ta sarkastyczna uwaga była ostatnim sprzeciwem Jeffa i Horsy poszedł do niebieskoczarnego boksu ogiera, by go przygotować do jazdy. Siodło delikatne jak skórzana pod- stawka pod kieliszek; uzda i wędzidło lekkie jak przeroś- nięty spinacz do papieru; strzemiona stylizowane jak frędz- laste huśtawki. Lia wsiadła, korzystając z drewnianej półki wewnątrz boksu, po czym Horsy wyprowadził Wszechobec- nego na betonową podłogę stajni i Lia dołączyła do Jeffa, Suzi i dzieci. Wszyscy siedzieli okrakiem na łagodnych quar- terach, które w porównaniu z pełnokrwistym wierzchowcem Lii wyglądały jak łogawe muły. Horsy szedł pieszo, prowadząc jadących na koniach Bon- nerów przez długi budynek na wschodnie pastwisko. - Przegońcie je porządnie - rzekł. - Ale przyprowadźcie z powrotem, bo muszę je wytrzeć i dać im obrok. - Jedź z nami - rzekła Lia. - Nie mamy tu kucyków, proszę pani, a źrebaki nie są ujeżdżone i nie mają siły, by utrzymać Stouta. - Ale przecież ty masz akurat wzrost dżokeja, Horsy. - Tylko od stóp do głowy. Ale od ramienia do ramienia jestem kula armatnia, a one nie lubią dźwigać tego na grzbiecie. Jeźdźcy ruszyli. Pastwisko przeszło w sosnowy zagajnik przecięty ścieżką do konnej jazdy. Zrobili krąg po usianym szyszkami gruncie i po czterdziestu minutach wrócili na pastwisko. Tutaj Jeff przynaglił swego konia do szybkiego kłusu. Martin i Carina, pohukując jak Indianie, rzucili się w pogoń. Za nimi Suzi, choć z mniejszą radością niż dzieci. Wszechobecny - z którym Lia radziła sobie, napinając lejce i wyrzucając z siebie strumień uspokajających nonsensów — parsknął, stanął dęba, wykręcił się i pognał za innymi ga- lopującymi końmi. - Hea! - krzyknęła Lia. - Cholera, Wszechu, zwolnij! Ale ogier przeleciał obok wierzchowca Suzi, pomiędzy końmi dzieci, i przegonił mozolnie pędzące zwierzę Jeffa. Wszechobecny frunął i Lia mogłaby się odprężyć i radować wiatrem owiewającym jej twarz, ale z ruchów konia wyczu- wała, że pastwisko jest podmokłe i zdawała sobie sprawę, że zupełnie nie panuje nad tym karkołomnym pędem. Jak w banalnym westernie koń poniósł, a Cal — każdy scena- rzysta przydzieliłby mu rolę bohatera, każąc ratować żonę — znajdował się prawie czterysta tysięcy kilometrów stąd. — Mówiłem ci! — krzyczał gdzieś z tyłu Jeff do Suzi. — Mówiłem, że tak się stanie. Ale ze mną jest wszystko w porządku, myślała Lia. Sytua- cja może być niebezpieczna, ale nie dla mnie. Krzywda sta- nie się raczej Wszechobecnemu niż mnie. Rozwija ogromną szybkość w nie sprzyjających warunkach i tylko patrzeć, jak złamie sobie nogę. Jeśli mnie zrzuci, ziemia mnie przyj- mie jak wielka łaskawa rękawica baseb... Niestety, z tyłu wszyscy krzyczeli - Jeff, Suzi, Martin, Carina. Doradzali („Ściągnij lejce, ściągnij lejce!"), wyraża- li przerażenie („Och, mój Boże!") albo słowa zachęty („Da- lej, ciociu! Rozpędź go!"). Harmider wyciągnął Horsy'ego Stouta, który przebywał we wschodnim krańcu stajni. Ko- ślawy wybiegł na pastwisko i zaczął wymachiwać rękami, wyraźnie obawiając się, że Wszechobecny może wpaść na płot. -Wszystko w porządku! - wrzasnęła Lia. - Zejdź mu tylko z drogi! Koń próbował ją tylko nastraszyć. Ta wycieczka, to „po- niesienie" konia miały tylko wprawić w panikę biedną sa- micę siedzącą na nim okrakiem. Cóż, jeździła już na zło- śliwszym stworzeniu - nie tak rasowym, ale urodzonym narwańcu - podczas dorocznego rodeo w Kolorado, w cza- sie Dni Pioniera w Snowy Falls. Wszechobecny był kociąt- kiem w porównaniu z Buckshotem. Gdyby tylko Horsy od- skoczył na bok. Gdyby tylko nie próbował odgrywać boha- tera, co, jak sądzi, strasznie mi się należy... Ale im bardziej Wszechobecny zbliżał się do stajni, tym energiczniej działał karzeł. Teraz biegł ku nim i kiedy koń przelatywał obok muskularnego człowieczka, ten sięgnął, złapał Lię za nogę i wyciągnął ją z siodła. Niech to cholera weźmie!, pomyślała. Stłukła sobie ramię, ale jednocześnie przekoziołkowała i usiadła. Oczekiwała, że gdzieś w pobli- żu, na podmokłej ziemi, ujrzy Horsy'ego. Podziękuje mu za próbę ratunku, ale z jeszcze większą przyjemnością oświad- czy, że jego wysiłek nie był wcale potrzebny. Wtedy zobaczyła, że Wszechobecny biegnie na południe wzdłuż płotu, ciągnąc za sobą zaplątanego w strzemię kar- ła, i po drodze tłucze nim o słupki podporowe płotu. Tak naprawdę widziała tylko dolną część ciała Horsy"ego, pla- mę jego niebieskich dżinsów na tle poruszających się nóg Wszechobecnego. Od czasu do czasu migała biała koszula karła. Widząc, jak uderza o te słupy - rózgi chłoszczącego bólu - trudno było sobie wyobrazić, że przeżyje. Głupiec, głupiec, głupiec. Lia poderwała się na nogi i pobiegła wzdłuż płotu za Wszechobecnym i Horsym Stoutem. Podjechał również Jeff i nagle, po tym karkołomnym biegu Wszechobecny zwolnił, wydmuchał bąbel śluzu z rozdętego nozdrza i nonszalanc- ko zaczął skubać trawę. Karzeł był bezkształtnym workiem z ciała, ociekającym krwią, podwieszonym do lewego strze- mienia. Lia zwolniła do marszu, a Jeff skręcił swym wierz- chowcem w bok. W czasie tej podróży wzdłuż płotu odpadły prawie wszystkie guziki przy koszuli Horsy'ego, a on sam został zmacerowany, jakby wychłostano go pejczem. Lia zbliżyła się i uklękła. Obróciła strzemię i uwolniła karła, który osunął się na trawę. Klepnęła Wszechobecne- go po udzie, by koń się odsunął, wyciągnęła się na ziemi i popatrzyła na wypełnioną bólem twarz Horsy'ego. - Nie musiałeś tego robić - rzekła. - Cała przyjemność po mojej stronie - zdołał powiedzieć Horsy. - Zabijałeś się bez przyczyny. - Jeszcze nie jestem martwy. Ani nie umieram. Ja - tu zniekształcony uśmiech - ruszam w podróż, proszę pani. - Taa? Dokąd ta podróż, Horsy? - Nigdy nie wiem gdzie. Może na Księżyc. Majaczy, pomyślała Lia. - Dobrze, pozdrów ode mnie Cala. - To nie ja tam będę. To mój anioł. Mój pilot. - Więc powiedz mu, żeby go ode mnie pozdrowił. - Nie jestem ubrany do podróży, psze pani. Niech pani spojrzy, cały jestem ubrudzony krwią. - Jesteś świetny, Horsy. Wyglądasz po prostu doskonale. - Zapnij moją koszulę, panienko - Horsy zerknął w dół na swoją zmacerowaną pierś - bym przyzwoicie wyglądał. Może nie umiera, myślała Lia, ale zabrzmiało to jak jego ostatnie życzenie. Wyciągnęła spod niego koszulę i zapięła ją na jedyny ocalały guzik. A potem, czule, odpięła spinkę z rybą od karczka swej kowbojskiej koszuli i zapięła koszu- lę Horsy'ego tuż pod kołnierzykiem. - Dziękuję, panienko Lio - rzekł. - Niech pani teraz za- pamięta: Cal kocha panienkę i gdzieś, jakoś, obydwoje zno- wu się spotkacie w szczęśliwszych okolicznościach. Wyłą- czam się. Podszedł Jeff. Jego cień padł na Lię i rozciągniętego na ziemi karła. W tym momencie powietrze wokół Horsj^ego zaczęło drżeć, widzialnie i dotykalnie. Inna twarz zawisła nad twarzą czarnego mężczyzny - wyraźna maska białego Europejczyka nad negroidalnym obliczem karła. I samo powietrze zmieniło się, nadając majowemu niebu delikat- ny, baśniowy kolor muszkatelu. - Rany gościa - rzekł Jeff ze zdumieniem. Lia spojrzała w stronę Suzi i dzieci i zobaczyła, że ich konie zatrzymały się w pół kroku, a wrona łopocząca skrzy- dłami nad laskiem zamarła niczym wypchany ptak. - Z Horsym wszystko w porządku - powiedział mężczy- zna. - On po prostu wyjechał na wycieczkę, to wszystko. -Kai! - Posłuchaj, nie mam wiele czasu. Muszę iść za Horsym, by jego nimbowe ciało nie dotarło tam puste. - Na Censorinusa? Rysy zasłaniające warstewką oblicze Horsy'ego skinęły potakująco. - Mam tu dla ciebie ostatnie zlecenie. Z Horsym wszyst- ko w porządku. Myślę, że doszedł do wniosku, że my dwaj jesteśmy symbiontami. Jeff uklęknął przy Lii. - Siostrzyczko, czy mogłabyś mi powiedzieć, co, do chole- ry, tu się dzieje? - rzekł przez zaciśnięte zęby. Kai zignorował jego uwagę. -W pokoju Horsy'ego pod krokwiami, na stoliku przy łóżku, znajduje się koperta, a w niej kilka banknotów dwu- dziestodolarowych. Już jest zaadresowana. Chciałbym, byś ją zakleiła, nalepiła znaczek i wysłała. Dobrze? - Jasne, Kai. Oczywiście. - Doskonale. To wszystko. Też się wyłączam. - Lia! - nalegał Jeff. Lia strząsnęła rękę brata i wstała. Kai poszedł w ślad za karłem. Porzucona łupina ciała Horsy'ego leżała na trawie, oddychając za pomocą pilota automatycznego, podtrzymu- jąc czynności życiowe jedynie siłą przyzwyczajenia do mo- mentu, gdy ożywiający je duch będzie mógł wrócić i nim zawładnąć. Tymczasem muszkatelowy nimb otaczający pozaczaso- wą ruchliwość Kaia zaniknął i niebo przybierało znowu swą odwieczną błękitną barwę. Konie należące do pozostałej trójki Bonnerów ożyły, to samo zrobiła wrona, przyszpilo- na na chwilę do muszkatelowego nieba nad lasami. - Czy on umarł? - krzyknęła Suzi, nadjeżdżając. - Czy ma jakieś złamania? - Ty z nią porozmawiaj - rzekła Lia do brata. - Ja muszę coś zrobić. Pocałowała spieszoną szwagierkę, powiedziała swoim pod- nieconym bratankom, że z Horsym jest wszystko w porząd- ku i poszła wzdłuż ogrodzenia do stajni. W chwilę później, w krokwiowym pokoju Horsy'ego, prze- konała się, że Kai zaadresował pełną gotówki kopertę do taksówkarza, który wiózł go do Warm Springs z lotniska w Atlancie. To dobrze, pomyślała. Może sprawy idą ku lep- szemu. Równocześnie odzyskując równowagę, pomyślała, że prześle pieniądze przekazem pocztowym. Tylko całkowi- ty idiota wsadziłby tyle gotówki do listu, a zarówno Kai, jak i Horsy chcieliby, żeby zrobiła wszystko, by skrzywdzo- ny taksiarz w końcu otrzymał swoją należność. Jeszcze jedna rzecz ogromnie podniosła ją na duchu: Hor- sy obiecał, że gdzieś, jakoś, ona i Cal ponownie się połączą. Oczywiście, że tak, myślała Lia. Oczywiście, że tak. Jakże- by inaczej mogła się skończyć nasza historia...? ROZDZIAŁ 24 Podczas obiadu z majorem Vearem i komputerowcem Peterem Dahląuistem przyszły Calowi do głowy dwie nie- pokojące refleksje. - Biskup Marlin nic nie je - oświadczył. - Nic nie wziął do ust, odkąd się tu dostaliśmy. Całe trzy dni. - Czarny post - rzekł Vear. - Przygotowuje się. Tak, pomyślał Cal, do egzorcyzmów. Ale powód drugiej refleksji był bardziej niepokojący niż biskupi post. - Co się stało z Wielkanocą? Vear i Dahląuist spojrzeli po sobie. -Wielkanoc - powtórzył Cal zirytowany. - Słuchajcie, nie jestem praktykujący, ale w kalendarzu mamy maj, a Wielkanocy jeszcze nie było. Vear w końcu się zainteresował i wyraźnie zaniepokoił. Z kieszeni kombinezonu wyjął mały notes i coś w nim sprawdził. - Wielkanoc jest zawsze w niedzielę po pierwszej pełni po wiosennej równonocy - stwierdził. Spojrzał na Cala i Dolly'ego. - W tym roku powinien to być jedenasty kwiet- nia. Easson w ogóle nie zwrócił na to uwagi. To była nie- dziela jak każda inna. - Niedziela jak każda inna niedziela na Księżycu — uści- ślił Dolly. — Być może kapelan nie święcił Wielkanocy w tamtą niedzielę, ponieważ tu na górze nie miewamy peł- ni Księżyca. Ani wiosennych równonocy. Ani dostatecznej liczby gorliwych chrześcijan, którzy chcieliby się przejmo- wać i świętować. - Wielkanoc? - rzekł oburzony Vear. - Nawet letni chrze- ścijanie obchodzą Wielkanoc. Jak mógł kapelan Easson cał- kiem o niej zapomnieć? Dlaczego nie zwróciliśmy mu na to uwagi? - W domu też nie było Wielkanocy - rzekł Cal. - Gdyby była, Lia zaciągnęłaby mnie do kościoła. - Ja, Gordonie, nie wierzę nawet powierzchownie - rzekł Dolly. - Ja jestem najzwyklejszym agnostykiem na dobre dni, ateistą zaś na złe. - A co z Kaiem? - zaatakował go Vear. - Jak wyjaśnisz takie zjawisko jak Kai? Inni obecni w stołówce zaczęli zwracać na nich uwagę i Cal zdał sobie sprawę, że musi uciszyć tych dwóch face- tów, bo inaczej ryzykuje, że straci nie tylko Wielkanoc, ale również wszelkie szansę na odreagowanie linii czasowej, która te święta przywróci. - Chodźmy pomówić z biskupem - rzekł. Vear nie zwracał uwagi na Cala. - Jeśli jesteś agnostykiem, Dolly, dlaczego, w imię Boga, napisałeś elegię dla Kaia, która brzmi: „Philip K. Dick nie- stety przestał żyć. / Ustawmy się w kolejkę, by kopnąć Boga w rzyć"? Przyznaję, to jest cholernie pozbawione szacunku, ale przynajmniej uznaje fakt istnienia Boga. - Trochę ciszej - napomniał Dolly majora. Trzy czwarte ludzi w jadalni patrzyło w kierunku ich stolika. Chwileczkę, do diabła, myślał Cal. To nie Dolly napisał tę „cholernie pozbawioną szacunku" elegię, to ja ją napisa- łem. Napisałem ją po południu tego dnia, w którym dowie- działem się o śmierci Dicka. Ten facet - ten komputerowiec - nie może kraść mego poematu tylko dlatego, że przebywa tu dłużej ode mnie... Z gniewem Cal oświadczył, że to on jest autorem wzmian- kowanej elegii, a nie Dahląuist. I jeśli Vear z uporem twier- dzi coś przeciwnego, to jest kłamcą. -Uważaj, co mówisz, Pickford - zareplikował Dolly. - Gordon nie kłamie. Ja to rzeczywiście napisałem. Może nie powinienem przyznawać się do autorstwa takiego wierszy- dła, ale uczciwość zobowiązuje. Uchronię cię tym samym od pomówień. Bardzo sprytne, myślał Cal. Ty arogancki mędrku. - Słuchaj, jeśli twierdzisz, że napisałeś moją elegię, po- pełniłeś plagiat - powiedział głośno. Dolly udał zawstydzone przerażenie. - O, nie. Proszę, nie oskarżaj mnie o plagiat tego gów- nianego kupletu. Niniejszym zrzekam się wszelkich praw autorskich. Jest twój, Pickford. - Nie możesz mi dawać czegoś, co już i tak należy do mnie. - Ale może ci dać coś, co jest jego własnością. A Dolly napisał ten wiersz niedługo po tym, jak widziałem Kaia bez skafandra, tańczącego na zewnątrz. -Jesteście obydwaj... Poczekaj, rzekł do siebie Cal. To absurdalne. Nie jest ważne, kto napisał elegię na cześć Dicka. Istotne jest to, że Wielkanoc wyparowała z kalendarza na 1982. O to głównie chodzi. I Cal powiedział to głośno. - Może zmartwychwstanie Philipa Dicka w końcu marca przelicytowało tegoroczną Wielkanoc - wysunął przypu- szczenie Dolly. - Może to czas wyznacza, że każdej wiosny dokonuje się tylko jedno wielkie zmartwychwstanie. - Do cholery, nic nie może przelicytować zmartwychwsta- nia Syna Bożego - ryknął Vear. Wysoki stopniem oficer, siedzący przy pobliskim stoliku, wstał i podszedł do nich. Dobrze, że to nie komandor Lo- gan, pomyślał Cal. Był to pułkownik Mick Hoffman, star- szy rangą pilot promu, który ostatnio przekonał komen- danta bazy o uchyleniu „aresztu domowego" Veara, by ten mógł powrócić do aktywnej działalności. -Majorze - rzekł pułkownik - czy mogliby panowie utrzymywać swą wrzawę w jakichś rozsądniej szych grani- cach? - To dyskusja teologiczna - wyjaśnił Cal. - Na takie tematy nie prowadzi się dyskusji, Pickford. Można tylko prowadzić kłótnie. Ta wasza wywołuje u wszyst- kich niestrawność. - Co stało się z Wielkanocą? - Cal wyzywająco spojrzał na pułkownika. - To właśnie próbowaliśmy ustalić. Twarz Hoffmana, jakby wyciosaną z kamienia, rozjaśnił szeroki uśmiech. - Czy wy, goje, straciliście już rachunek swoich choler- nych świąt? Nic dziwnego, że Zachód toczy się do Szeolu na straganiarskim wózku. Potem, już bez uśmiechu, przyjrzał się im krytycznie, jak- by byli braunvilliańskimi odpowiednikami Trzech Paja- ców* ze znanego serialu. Następnie, prawie z pogardą, od- wrócił się i odszedł. Larry, Curly i Moe, myślał Cal. Przypominamy tę trójkę, gdy tak siedzimy tutaj zaintrygowani osobliwością czaso- przestrzeni, w której znikła Wielkanoc. W tej sytuacji jedy- nie moja wcześniejsza sugestia ma odrobinę sensu. - Chodźmy porozmawiać z biskupem - powtórzył Cal. Trzej mężczyźni pomaszerowali okrężnym korytarzem kopuły B, aż doszli do kaplicy i kwatery kapelana. Nad kaplicą żarzył się piktogram, oznaczający, że biskup Mar- lin kogoś spowiada. Poczekali w holu, aż znak zgasł auto- matycznie przy wyjściu penitenta z konfesjonału. Wtedy weszli. Cal zdziwił się, gdy zobaczył, że człowiek, którego biskup właśnie wyspowiadał, to Robinson, jeden z dwóch ochro- niarzy Nixona. Był on mniej więcej w wieku Cala. Postać miał muskularną, twarz młodzieńczego nocnego dozorcy i długie dłonie, które ułatwiały mu podczas podróży na po- kładzie „Checkersa", obsługę przenośnej kamery wideo. Do tej chwili Cal uważał go za bardziej zaufanego z dwu pre- zydenckich funkcjonariuszy. Chłodna reakcja Veara i Dol- ly'ego na obecność agenta wskazywała, że oni również są zaniepokojeni jego obecnością w tym miejscu. Sam Robin- son nerwowo zgniatał swój beret, jakby to była piłka do ćwiczeń dla artretyków. - Majorze Vear, panie Dahląuist, pozwólcie, że przedsta- * Trzech Pajaców (Three Stooges) - Larry, Curly i Moe - postacie z amerykańskiego serialu komediowego. Pajace podstawiają sobie nogi, okładają się patelniami itp. wię was Tylerowi Robinsonowi - rzekł biskup. - Cal już go zna. Czy rzeczywiście?, zastanawiał się Cal. Podróżowaliśmy razem przez kosmos do Von Braunville, ale przez te trzy dni wypowiedział do mnie ze dwa zdania. Jedyną chyba rzeczą, jaką zauważyłem, było to, że wydaje się nieco łagod- niejszy niż gniewny potwór Griegs. - Nie jest teraz na służbie, a jeszcze nigdy nie zdarzyło się to podczas naszej podróży w kosmosie, i właśnie wyznał mi, że należy do Kościoła episkopalnego - dodał biskup Marlin. - Gratulacje - rzekł Dahląuist. - Dziękuję — wymamrotał Tyler Robinson, mnąc beret. -1 teraz mogę wam już oznajmić - oświadczył biskup, trzymając dobrotliwie dłoń na ramieniu Robinsona - że jest on naszym siódmym. I wszystko powinno potoczyć się ła- twiej dzięki jego udziałowi. Mam płakać czy śmiać się?, zastanawiał się Cal. Z jednej strony - hurra! Z drugiej strony, co, jeśli ten facet okaże się wtyczką? Co, jeśli prezydent szykuje nam gigantycznego kopa w dupę? - Nasz siódmy? - spytał Dolly. - Po co nam siódmy? I prawie jednocześnie Vear zapytał: - A co się stało z Wielkanocą, biskupie Marlin? Gdzie się zapodziała? - Potrzebujemy siódmego, ponieważ jest to święta licz- ba, panie Dahląuist, a z Wielkanocą nic się nie stało, z wy- jątkiem tego, że została jedynie opóźniona. Wiem to, pano- wie, z boskiego posłania, że odroczono ją do czasu, kiedy spełnimy naszą misję. - A kiedy to nastąpi? - spytał Cal. -Dzisiejszego popołudnia. Najwcześniej jak można. - Biskup wypuścił Robinsona, zapewniając go, że pokuta, którą mu nałożył, uwolni go od grzechów. Potem przeszedł obok konfesjonału do maleńkiego ołtarza w tyle kaplicy. - Chodź tutaj - przywołał Cala. - Jest tu coś dla ciebie. Cal podszedł do biskupa stojącego obok niskiego ołtarza. Za nim, zasłonięta przed Vearem i Dollym, stała jedna z klatek ze świnkami, które przywieziono z Ziemi. Cal spój- rżał w dół; ciężarna świnka morska urodziła przynajmniej cztery małe misie Breżniewa. Były drobniutkie i gołe i tyl- ko wokół głów i ramion miały kołnierzyki z barwnego fu- tra. Cal uśmiechnął się i wsunął rękę do klatki, by podra- pać cętkowaną grzywę matki. Gdyby nie krucyfiks nad ołta- rzem i niska grawitacja, czułby się tak, jak w emporium zoologicznym „Szczęśliwy Szczeniak". - W końcu zaczynam lubić te głupie zwierzaki - rzekł Cal. - Są jak skrzyżowanie parówki z włochatą gąsienicą. - Nie przywiązuj się do nich zanadto - poradził mu bi- skup Marlin. - Najprawdopodobniej te maleństwa nie znaj- dą dla siebie miejsca w nowej rzeczywistości. Erica Zola odbywała sesję z majorem Romanienką. Spe- cjalnością tego kosmonauty było materiałoznawstwo - tak samo jak zmarłego Rolanda Nyby'ego. Gdy psychoterapeut- ka miała przerwę obiadową, Romanienko wszedł, dosłow- nie błagając o konsultację. Doktor Zola przystała na jego prośbę, ponieważ zachowywał się jak szalony i odmowa sta- nowiłaby małą zbrodnię na ludzkich uczuciach, zarówno jego, jak i jej. - Chcę go zabić - powtórzył po raz dziewiąty. - Kola, to impulsywna reakcja na obelgę człowieka nie- zrównoważonego psychicznie. Chłodno to rozważając, przy- znasz mi rację. Kola Romanienko obdarzył ją spojrzeniem pełnym tak palącego gniewu, że mógłby nim zwarzyć doniczkową hor- tensję pławiącą się we fluorescencyjnym świetle. - Wy, kognitywni terapeuci, jesteście wszyscy jednako- wi, pani doktor. - Terapeuta behawioralny doradziłby ci to samo. Co wię- cej, również terapeuta rodzinny, psychodynamik, a praw- dopodobnie również interpersonalista. Masz prawo być wściekły, ale to nie powód, by zabijać prezydenta Nixona. - Chcę zbiec. Jeszcze jedno zwariowane pragnienie, myślała Erica. Czy żona Cala, Lia, miewała takich pacjentów? - Do kraju, którego przywódca cię obraził? - spytała głośno. - Nie. Do tutaj. Wasz fuhrer krzyczał: „Jestem brauiwil- lianinem", więc pozwólcie mi pozostać w tej bazie księżyco- wej. Na zawsze. -Kola, to problem polityczny, nie psychologiczny czy emocjonalny. Mogę ci tylko pomóc zrozumieć, że twój po- mysł w swej najgłębszej warstwie jest absurdalny. A ponadto, zadumała się Erica, już jutro to miejsce może nie istnieć. I jeśli do niego zbiegniesz, nie będziesz miał żadnego kraju. Nawet bez społeczności. I jakaż to hipokry- zja: utrzymuję, że to karygodne zabić Nixona, a sama je- stem członkiem spisku, który ma doprowadzić do jego oba- lenia środkami psychoterapeutycznymi. - Ja jestem braunvillianinem - upierał się Romanienko. Rozległo się pukanie do drzwi i z głośnika obok dobiegł głos: - Erica, tu Cal Pickford. Czy mogę wejść? - Chwi... - zaczęła Erica. - Już idę. - Major Kola Romanienko wstał. - Ale obiecu- ję pani, że umrę jako braunvillianin. Pognał do drzwi, walnął w otwierający je przycisk i prze- pchnął się obok Cala Pickforda do okrężnego korytarza ko- puły B. - Kola! - krzyknęła Erica. Co to znaczyło, „Umrę jako braunvillianin"? Prawdopo- dobnie groźba samobójstwa. I nie było to czcze gadanie. Romanienko opuści naszą wspólnotę w ten sam rozpaczli- wy sposób jak Nyby. Muszę za nim iść... Ale wchodził już Cal, ściskając misia Breżniewa. - Dla ciebie - rzekł, sadzając świnkę morską na biurku. Rzucił zaintrygowane spojrzenie za kosmonautą. - Zadzior- ny samczyk. — Panel zamknął się. — Mam na myśli misia. - Obawiam się, że Kola potrzebuje go bardziej niż ja. - Mam pójść za nim? Erica nie zdołała odpowiedzieć. Zapanowała bowiem ciemność, gdyż świetlówki w gabinecie mrugnęły, ale na- tychmiast z powrotem zaskoczyły i wnętrze gabinetu zo- stało rozświetlone jakby przedłużonym błyskiem wybuchu jądrowego. Kiedy intensywność tego dziwnie różowego światła w końcu zmalała, na krześle, które tak nagle opu- ścił Kola Romanienko, zaczął się materializować kaleki kształt karła zwanego Kai (alias Horsy Stout, alias Philip K. Dick). Duch odziany w ciało czarnego stajennego, pomyślała Erica. Ale ma się wrażenie, jakby homunkulus ledwie uszedł z życiem z walki na pięści. Porwana koszula, zmace- rowana pierś, poobijana twarz. Lecz, paradoksalnie, całość roztacza blask świadczący o niezniszczalnej istocie ducho- wej, mimo że jego łachy i ciało wyglądają na mocno sfaty- gowane. - Pozwólcie mu odejść - rzekł Kai, wskazując Rosjanina gestem głowy. - Jeśli zadziałamy szybko, nie będzie miał czasu, by wyjść na zewnątrz. - Teraz? - spytała Erica. -Taa. Miejsce jest już przygotowane. Pani, doktor Zola, jest świeckim specjalistą w naszym zespole. Biskupowi Marlinowi i mnie pomoże pani przeprowadzić zmasowany duchowy atak. Inni też mają wyznaczone role, nawet jeśli polegają one jedynie na tym, by wspierać nasze egzor- cyzmy, obdarzając uczuciem miłości faceta na noszach. - Obdarzać miłością króla Ryszarda? - spytał Cal. - Żar- tujesz. Będę dla was zupełnie bezwartościowy. -Wcale nie. Będziesz podtrzymywał tego faceta. Albo, cóż - choć to brzmi głupio - promieniował miłością na tę opętaną osobę, choć myślisz, że masz jedynie powody, by jej nienawidzić. Będziesz nadawał tę miłość jak fale radio- we. To prawda. Słowo honoru. Cal potrząsnął głową. Potem przy koszuli Kaia dostrzegł coś błyszczącego -jakąś broszkę - i ukląkł, by jej dotknąć. Homunkulus odpędził go, kiwając ostrzegawczo palcem. Cal cofnął się i patrzył na siedzącego karła z... z czym? Naj- wyraźniej z pełną oczekiwania czcią. - Taa, ty też masz taką. I Lia znajdzie jeszcze jedną dziś wieczorem w pudełku z klejnotami. Trójca rybich spinek. - Po co? -By przeszkodzić nam, trzem okruchom w ogromnym percepcyjnym nadwszechświecie, w zagubieniu się, kiedy nadejdzie przesunięcie. Zagubienie, myślała Erica. To ja się tak czuję. Nic z tego nie pojmuję. Trójca, powiada Kai, ale dla mnie to jak greka koine... Karzeł popatrzył prosto na nią. - Duch zła jest częścią nierealności, choć sam jest real- ny. On istnieje naprawdę. Jeśli ktoś myśli inaczej, błądzi. Erica pogłaskała grzywę zwierzątka. Potem włożyła mi- sia do klatki, którą Cal przyniósł wcześniej. Co stanie się z tym zwierzakiem, kiedy nadejdzie odreagowanie? Kai nic więcej już nie powiedział i cała trójka przeszła z kopuły B do kopuły C, potem z C do wąskiego podziemne- go tunelu prowadzącego do przystosowanej jaskini zapa- dliskowej, tam gdzie Erica, Vear i Dahląuist pierwszy raz „bezpiecznie obcowali duchowo" z homunkulusem. Erica wiedziała, że tym razem pójdą dalej niż do magazynu. W zatęchłych betonowych plastrach pszczelich pod Censo- rimisem słyszała, jak jej serce bije, bije, bije... Pod pretekstem jakichś zaległych prac selenologicznych, których nie mógł wykonać z powodu aresztu domowego, Vear włożył skafander i opuścił kopułę C przez śluzę po- wietrzną obok swojej kabiny. Powiedział Loganowi, że chce pobrać dwie lub trzy torby druzgotu z dna krateru i potrze- buje pomocy. Przekonał go, by pozwolił mu zabrać ze so- bą Dolly'ego. Argumentował, że Dahląuist rozwiązał już wszystkie większe problemy komputerowe w bazie, a jeśli on, Vear, otrzyma pomoc, skończy swe zadanie wcześniej i mniejsze będą straty cennego tlenu. Ten podstęp był niezbędny, gdyż biskup Marlin uważał, że te siedem osób powinno użyć przynajmniej trzech róż- nych dróg do jaskini zapadliskowej, wybranej na miejsce egzorcyzmu. Gdyby wszyscy gremialnie udali się do pod- ziemnego pomieszczenia, wzbudziliby podejrzenia — a co najmniej pytania i wątpliwości. Vear zgadzał się z bisku- pem i gotów był zrobić wszystko, by nie rzucać się w oczy wścibskim i by wypełnić swoją misję. Dolly rzadko wychodził z kopuły na zewnątrz. Gdyby tyl- ko mógł, w ogóle nie wkładałby skafandra — jedynie przy wjeździe do bazy i przy jej opuszczaniu. Na nieszczęście dla niego przestrzegano formalnych procedur bezpieczeństwa i wszyscy od czasu do czasu musieli wkładać skafandry i hasać na zewnątrz, na wypadek gdyby na przykład jedna z kopuł ucierpiała od uderzenia meteorytu. Dlatego, na szczęście z kolei dla Veara, Dolly pamiętał, jak zachowy- wać się poza kopułami. Mimo to wszystkie ruchy wykony- wał z nadmiernym rozmysłem, co hamowało swobodniej idącego majora. Buldożery żłobiły szuflami dno krateru oraz część zbocza i para techników w skafandrach pracowała na skraju pola baterii słonecznych. Wyglądali jak drobne laleczki, a Vea- ra zawsze dziwiły odciski butów w monochromatycznym pyle pod stopami. Te wzory, w kształcie rybiego szkieletu, mogłyby pozostać na bezwietrznym Księżycu na zawsze, gdyby ich nie ścierała maszyna lub meteoryt. Dlatego dba- no o to, by od czasu do czasu usuwać te ślady. Zwykle wal- cowano je wielkimi bębnami aluminiowymi przyczepiony- mi z tyłu buldożerów. - To wszystko zniknie - rzekł Vear. Niezależne pasmo radiowe przeniosło jego słowa do hełmu Dolly'ego, który w odpowiedzi obrócił ku niemu szeroką, odbijającą obraz przyłbicę, ukrywającą jednak wyraz twarzy. — To znaczy po egzorcyzmach. - Chwila przerwy. - Jak tam, Dolly? Jak? Wspięli się na betonowy placyk, na którym stał „Daisy Duck" i obok drugi prom kosmiczny. Tutaj Dolly poruszał się z większą pewnością, lecz był zmęczony. — Nixon jest ogniskiem. Wbrew temu, co mówi Tołstoj, teoria „wielkiego człowieka" w historii jest naprawdę słu- szna. — Paf, paf, paf, paf. — Moralna i metafizyczna osobo- wość tych, co są u władzy, ma znaczenie. Duże znaczenie, Gordon. Dolly zatrzymał się przy stojącym pionowo promie „Dai- sy Duck", którego cztery patykowate nogi, zakończone płyt- ko watymi stopkami, były wyższe od dorosłego człowieka. Załogowo-towarowa kabina statku przypominała piętrową gondolę balonu, choć była z metalu i miała doczepioną parę silników - tak mogłyby wyglądać suszarki do włosów w salonie fryzjerskim dla tytanów. Powyżej klockowatej ka- biny spoczywał sferyczny zbiornik, zdolny pomieścić trzy- dzieści ton tlenu, a na jego wierzchu sterczał stojący na jednym z końców owalny pojemnik, tak długi jak kabina i zbiornik tlenowy razem wzięte. Zawierał wodór. Vear czekał, aż Dolly przyjdzie do siebie i podziwiał „Da- isy". Tutaj, na Księżycu, mogła się wznieść, ale na Ziemi nigdy nie udałoby się jej wystartować. I jeśli Von Braunvil- le było skazane na zniknięcie w następstwie odreagowania stłumionej linii czasowej, Vear wiedział, że jego umiejętno- ści pilotowania tak niezdarnie wyglądającej maszyny nie będą wykorzystywane. Do niepokoju, jaki odczuwał, doszło jeszcze mrożące uczucie żalu. Major zacisnął palce swych hermetycznych rękawic w grubą niby-pięść. Więc cóż z tego, że pilotowanie promu kosmicznego oka- że się bezużyteczne?, zadał sobie pytanie Vear. Czy przy- padkiem nie chciałeś jechać do domu i wstąpić do klaszto- ru? I czy nie lepiej dla wszystkich, jeśli twój klasztor będzie istniał w sprawiedliwej, a nie w skorumpowanej realności. I jeśli Ziemia będzie ponownie zbawiona, jak możesz uża- lać się nad odejściem „Daisy"? Dolly odzyskał równowagę. - Kai powiada, że przez czynione egzorcyzmy nad prezy- dentem, „wielkim człowiekiem", który zasadniczo ukształ- tował tę rzeczywistość, zatrzymamy całkowicie strumień temporalny. Oczywiście czas będzie szukał innego kanału, by tam wpłynąć. Jeśli kuracja Nixona przebiegnie prawi- dłowo, we właściwy - pełen miłości - sposób, odreagujemy zdrowszą rzeczywistość, a czas zapisze się od nowa i wpły- nie w łożysko, w którym najbardziej skandaliczne zbrodnie prezydenta nie znajdą uzasadnienia. My natomiast popły- niemy z prądem odrodzonej rzeczywistości od punktu, w którym obecnie się znajdujemy - ciągnął Dolly, który zu- pełnie już odpoczął. - I najprawdopodobniej nie będziemy wiedzieć o przesunięciu. To zbzikowane, myślał Vear. Mowa trawa rodem z fan- tastyki naukowej, dobra dla naiwniaków. To może działać tylko w książeczkach dla dzieci. Do mikrofonu w hełmie rzucił jednak pytanie: -Von Braunville zdematerializuje się, a my zostaniemy przerzuceni z powrotem przez pustkę jak kupa bezwład- nych marionetek. - „Zdematerializuje się" jest słowem niewłaściwym. I nie zostaniemy „przerzuceni z powrotem przez pustkę", ponie- waż w naszej odreagowanej rzeczywistości i tak nigdy tu nie byliśmy. - O kurcze! - Nie podoba ci się ten scenariusz, mój przyjacielu? Tak naprawdę, myślał Vear, nie rozumiem tego. Z dru- giej strony, chciał Dolly'emu pokazać tamtego. I w czar- nym cieniu promu kosmicznego major obrócił przyjaciela i wskazał ręką w kierunku kopuły B, gdzie widać było ludz- ką postać bez skafandra, która wyskoczyła z głównej śluzy powietrznej i pędziła po powierzchni, jakby brała udział w zabójczym wyścigu księżycowym, w którym nagrodą mia- łoby być życie. I rzeczywiście - było. - Boże - rzekł Dolly. - To Romanienko. Radziecki kosmonauta walczył ze skutkami zarówno nie- dotlenienia, jak i dekompresji. Jeśli nie podda się rekom- presji, płyny ustrojowe w ciągu pięciu minut wyciekną z jego ciała. Żadne rozgrzanie się biegiem nie wchodziło w grę. Przy panującym mrozie - 150 stopni Kelvina - sta- wy na pewno mu już płonęły neurologicznym ogniem. Vear był zafascynowany i przerażony, kiedy kosmonau- ta pędził prosto na nich, z gołą głową i dłońmi, a oczy mu błyszczały jak popękane rubiny w czerwonawej masce jego twarzy, która już straciła ludzkie cechy. Każdy krok Koli Romanienki unosił go w górę jak tancerza, ale kiedy dosięg- nął brzegu betonowego placyku, jego członki poruszały się już bezładnie. Upadł na twarz, wyciągnięty jak marionet- ka, wykonując spazmatyczne, pozbawione wdzięku ruchy zwierzęcia z odrąbaną głową. - Rany gościa - rzekł Dolly. - Co ten szalony sukinsyn sobie wyobraża? - Odstawił Nyby"ego - powiedział cicho Vear. - Nyby'ego. - Musimy zanieść go do środka. Może... - Może nic. Jest martwy. Był już martwy od chwili, gdy postanowił wypuścić tlen ze śluzy powietrznej i rozpocząć bieg. -Ale warto spróbować, prawda? Mam na myśli, jeśli weź... - Jeśli zaniesiemy go z powrotem do środka, nie zdąży- my na czas na nasze spotkanie z Marlinem i innymi. Po- wstanie zamieszanie i wrzawa. Będziemy pierwszymi kan- dydatami do dwunastogodzinnej obróbki. Vear spojrzał w stronę okna z polaryzowanego szkła na utwardzonym szczycie kopuły A, pomieszczeniu kwatery głównej Von Braunville. Nikt się tam nie poruszał. Kierow- cy buldożerów, pracujący przy fabryce tlenu, również nie zauważyli biegu Romanienki, a dwaj technicy ukryli się je- szcze głębiej wśród dziwacznych kwiatów baterii słonecz- nych. Sprzyjało im szczęście. Teraz jednak Vear miał nadzieję, że martwy uczony nie uprzedził żadnego z ra- dzieckich kolegów o tym, że ma zamiar powtórzyć wyczyn Rolanda Nyby*ego. Nie było to bardzo prawdopodobne. Nie ogłasza się o swych zamiarach samobójczych, chyba że ma się nadzieję, że ktoś temu zapobiegnie, a Romanience się udało. Wystarczyło popatrzeć. - Więc co, do diabła, robimy? - spytał Dolly. -Ukryjemy go. Chodź. Pomożesz mi. Wrócili do martwego mężczyzny - Vear nie widział ni- gdy czegoś podobnego — i schwycili go za ciężkie ramiona. Białka oczu Koli nabiegły krwią, żyłki w nosie potrzaskały, a krew oraz śluz sączące się z jego ust i nosa kipiały, zmie- niały się w bąble, które natychmiast pękały, rozpryskując ciecz wszędzie dookoła. Cofając się, Vear i Dolly wciągnęli kosmonautę na ukośną krawędź z betonowego placyku i dalej, w cień „Daisy Duck". - W porządku - rzekł Vear. - Chodźmy do tamtych. Pokazał na przypominające kabinę telefoniczną wejście z powierzchni do jaskini zapadliskowej. Było oddalone o sto metrów. - Taa - rzekł Dolly. Brakowało mu tchu. - Wspaniale. Robinson denerwował się. On, weteran wojny wietnam- skiej, niegdyś w zielonych beretach, człowiek tajnej służby, zdecydował się zdradzić prezydenta. Nie, nie prezydenta, ale człowieka, którego malkontenci i miłujący lud kabotyni ochrzcili, nie bez pewnych podstaw, „królem Ryszardem". Tyler Robinson wciąż wierzył, że walczył w Wietnamie dla słusznej sprawy i że wielu krytyków prezydenta było po prostu zazdrosnymi głupcami, jednak w ciągu ubiegłych kilku miesięcy szef stoczył się po krzywej psychologicznej z pozycji „panuję nad wszystkim" do stanu „całkiem zbzi- kowany". Starcie z kosmonautą Szykinem - którego Logan polecił zamknąć w pokoju, aż do przybycia następnego t- -statku - było ostatnim sygnałem, że prezydent utracił kon- takt z rzeczywistością. W ostatnich czasach Nixon wpadał często w gwałtowny gniew z zupełnie nieistotnych powodów: a to sekretarz za- pomniał o rocznicy ślubu jego córki lub napomknął sponta- nicznie o tym, jak rozumny i pełen uroku był zmarły JFK. Tyler był świadkiem, jak Nixon kopie swego sekretarza w kość ogonową, rzuca garścią długopisów w kongresma- na, który próbował poprawić jego wypieszczony projekt ustawy, i obrzuca najgorszymi przekleństwami dziewięcio- letniego chłopca, który wspiął się na posąg Johna Wayne'a obok marmurowego fryzu przedstawiającego helikoptery, samoloty B52 i czołgi, który dodano do pomnika Wojny Wietnamskiej i który prezydent właśnie odsłaniał. Oczywi- ście, trzy główne sieci telewizyjne usunęły tę część jego „przemowy" z wieczornych wiadomości, ale niemal wszyscy obecni czuli się obrażeni - chłopiec chciał tylko lepiej wi- dzieć prezydenta - i oczywiście później, kiedy Nixon uświa- domił sobie, że przedstawił się w złym świetle, całą godzinę krytykował korpus tajnej służby za „pieprzone, cholerne lekceważenie zasad bezpieczeństwa". Jest niezrównoważony, mówił sobie Tyler, jadąc bateryj- nym wózkiem korytarzowym po prezydenta do jego apar- tamentów. Kiedyś Sąd Najwyższy usunąłby takiego jak on faceta i zastąpił go wiceprezydentem, ale Nixon zastraszył całą tę bandę waszyngtońskich polityków. Trzęśli przed nim portkami. Ja także, prawdę mówiąc, ale w końcu nie- wykluczone, że będę miał możliwość coś z nim zrobić. Za- nim wysadzi planetę w szale prezydenckiej urazy do Leoni- da, Margaret czy jakiegoś podnieconego dziewięciolatka. Gdyż, jak Tyler mówił już biskupowi, ataki złości króla Ryszarda nie były jedynie humorami rozpieszczonego ber- becia. Były czymś znacznie bardziej przerażającym. Pocią- gały za sobą ogólnoświatowe konsekwencje. Co więcej, twarz rozwścieczonego Nixona była - jakby to określić - nieludzka. Nasuwała podejrzenie, że traktuje on świat jak swoją piłeczkę, zabawkę, którą może bezkarnie zgnieść, ro- zedrzeć lub z wściekłą zaciekłością cisnąć. I kiedy biskup Marlin powiedział ci, że szef jest opętany, miałeś pewność - bo widywałeś jego pałające złością oczy - że stary kleryk nie zalewa. O, nie. Mówił serio jak karawa- niarz, a jeśli on i jego ekipa mogą wypędzić demony, które opanowały prezydenta, cóż, ty, Tyler, odegrasz ważną rolę w... w ocaleniu świata. Na korytarz wyszedł Griegs, upewniając się, że w pobli- żu nie ma żadnych potencjalnych zabójców. Sprawdził rów- nież z tyłu elektrycznego wózka, czy nie ma tam księżyco- wych terrorystów, którzy bez wiedzy Tylera mogli zafundo- wać sobie przejażdżkę. Zadowolony, że nikogo takiego nie znalazł, Griegs wrócił, by porozmawiać z partnerem. - Gdzie jest komandor Logan? Myślałem, że ma zamiar nas eskortować na tym etapie naszego objazdu. - Spotka się z nami na miejscu - zełgał Tyler Robinson. - Całą drogę mam tu zapisaną. Poklepał się po skroni. - W porządku, stary. Jednak w głosie Griegsa brzmiała pewna podejrzliwość. Prezydent pojawił się, ubrany - po raz pierwszy od przyja- zdu - na sportowo: golfowe obuwie, marszczone spodnie i jasnoniebieska koszulka z krótkimi rękawami. Nie mówiąc ani słowa do Tylera, wsiadł na tylne siedzenie. Griegs wskoczył do wózka, gdy Tyler już ruszył, i ich po- jazd w kolorze kości słoniowej z pomrukiem popędził po obwodnicy kopuły A do kopuły B, dalej do C i stamtąd do wylotu podziemi łączących właściwe Von Braunville z po- mieszczeniami w zapadliskach. Prezydent, jak zauważył Tyler, nie odezwał się ani sło- wem. Griegs trzymał rękę pod marynarką, sugerując, że gdyby ktoś próbował przeszkodzić im w jeździe, sam stawi czoło wrogom, przyjmując na siebie ogień kul czy pocisków. - Panie prezydencie - rzekł Tyler, częściowo, by ukryć zdenerwowanie oraz by popisać się wiadomościami - więk- szość księżycowych zapadlisk zostało uformowanych przez wyciek luźnego materiału powierzchniowego do próżni. To trochę dziwne, lecz na dnie Censorinusa znajdowało się kil- ka sporych zapadlisk. Inżynierowie NASA włączyli cztery takie zapadliska w „architekturę" Von Braunviłle, wiedząc, że te naturalne „piwnice" będą doskonałymi magazynami, garażami księżycowych pojazdów oraz schronami przed wybuchami słonecznymi, deszczami meteorytów i może nawet przed rozmyślnym bombardowaniem przez Rosjan czy - Tyler pozwolił sobie na rozbawiony śmieszek - przez wrogich kosmitów. Przemodelowanie tych jaskiń było tań- sze niż kopanie... - Zamknij się, Robinson - rzekł prezydent. - Tak, panie prezydencie. Ale ta apodyktyczna uwaga dotknęła go. Chciał wyja- śnić, że specjalnie dla prezydenta komendant bazy pozwo- lił napełnić powietrzem jaskinie magazynowe, gdzie nor- malnie panowała próżnia. Dlatego szef, by dobrze się im przyjrzeć, nie musiał wkładać skafandra. Ale król Ryszard najwyraźniej teraz już tylko odwalał robotę. Czyż nie ura- czył wszystkich przemówieniem, nie dał w pysk Rosjanino- wi i nie skontrolował prawie każdej dziury w wystającej ponad powierzchnię części Von Braunville? Teraz, w grun- cie rzeczy, chciał tylko zaatakować Związek Radziecki, przyczaić się na Księżycu i, wcześniej czy później, wrócić do domu na Ziemię, najlepiej do Key Biscayne. Wózek Tylera, cichutko popiskując, wiózł ich przez gara- że, obok magazynów artykułów spożywczych, pomieszczeń z częściami zapasowymi i przez siedem czy osiem obszarów z napisem NIE UPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIO- NY. Żółtawozielone lampki, przypominające Tylerowi tam- te, które jego dowódca w Wietnamie kazał zasilać z genera- tora w przykrytym bambusem okopie, rzucały wokół upior- ną poświatę i złowieszcze cienie. I Tyler słyszał w swych uszach trzaski, jakby dźwięk pękającej prażonej kukury- dzy czy ognia z broni automatycznej. Z mruczeniem zjechali po pochylni do następnego cia- snego tunelu. Przed nimi szła jakaś krępa postać. Griegs przesunął się na siedzeniu, prawdopodobnie, by chwycić za broń, a Tyler, wiedząc, że ten pieszy to biskup Marlin, za- stanawiał się, czy będzie musiał potrącić dziadka - lekko - by udowodnić Griegsowi i prezydentowi, że na równi z nimi nie toleruje jakichkolwiek przeszkód na drodze. Podjechali bliżej, ale biskup udając, że niedosłyszy, zignorował ich. - Nie masz tam klaksonu, Robinson? - spytał Griegs. Tyler udał, że szuka klaksonu na nieskomplikowanej desce rozdzielczej. - Nie wiem. - Na środku kierownicy. Tak samo jak w samochodzie, ty kierowco rajdowy. - Och, taa. Znalazłem. -Więc dlaczego, do cholery, go nie użyjesz? - spytał Griegs z irytacją. - Taa. Jasne. Tyler uderzył w klakson, który zabrzmiał jak kwakanie kaczki w pustej blaszanej beczce. Biskup Marlin rozpłaszczył swoje ciało przy ścianie tu- nelu z prawej strony. Jednakże jego brzuch sprawiał, że nawigacja między nim a ścianą z drugiej strony była ryzy- kowna, przypominała nawlekanie igły. Jedynym ruchem dwukierunkowym w tym miejscu był ruch pieszy, a kie- rowcy wózków korytarzowych musieli uważać, by nie roz- jechać lub nie zmiażdżyć idących. Ze względu na tę trady- cję, jeśli już nie dla innych przyczyn, Tyler zwolnił. - Przejedź obok niego! - rzekł Griegs. - Obawiam się, że go potrącę. - Cóż, to by mu cholernie zaszkodziło, prawda? Griegs znajdował się po tej samej stronie tunelu co bi- skup Marlin. Tyler spojrzał do tyłu i zobaczył, że prezydent zerka na pulchnego duchownego z łagodną irytacją. Poza tym Nixon był niewzruszony. Ręce trzymał na kolanach. Nic nie podejrzewał, ale kipiał złością na kogoś, kto zbyt natrętnie wchodził im w drogę... Griegs również rozpoznał biskupa. Kiedy Tyler przeci- snął wózek obok biskupa, tak że biskup i agent siedzący z tyłu znajdowali się rzeczywiście twarzą w twarz, Griegs zapytał: - Co do diabła wasza wielebność tutaj robi? Bez żadnego ostrzeżenia jego „wielebność" złapał Grieg- sa za klapy, dał krok w bok i ciągnąc z całej siły, pchnął agenta czołem w ścianę. Griegs opadł bezwładnie. Widząc to, prezydent instynktownie rzucił się do ucieczki. Prawdo- podobnie chciał pobiec wzdłuż labiryntu magazynów i po- szukać kryjówki. O, nie, nic z tego, pomyślał Tyler. Mimo szybkiej reakcji prezydenta agent podstawił mu nogę i tamten rozciągnął się na ziemi. Potem Tyler rzucił się na tylne siedzenie, z powrotem wsadził swego szefa na wózek i przytrzymał go. Biskup Marlin błyskawicznie siadł za kierownicą, przy- śpieszył i jechał gazugazugazu ku jaskini zapadliskowej, gdzie czekali już inni. Griegs, nieprzytomny, leżał z tyłu, lecz prezydent, ku przerażeniu i zdumieniu Tylera Robinsona, walczył tak za- ciekle, że agent w każdej chwili spodziewał się połamanych kości i innych obrażeń ciała - u siebie lub prezydenta. Co gorsza, ten mężczyzna dysponował siłą legionów i językiem pięćdziesięciu sprośnych bluźnierców. Jeśli biskup Marlin nie dowiezie ich wkrótce na miejsce, mogą nigdy tam nie dotrzeć... Może na to zasługuję, myślał Tyler, próbując dławiącego chwytu na swym rzucającym się pracodawcy. Mimo wszyst- ko jestem Quislingiem. Benedictem Arnoldem. Może na- wet... boja wiem?... Judaszem. -Trzymaj się! - krzyknął biskup. - Na miłość boską, Tyler, nie wypuść go! Jesteśmy prawie na miejscu! ROZDZIAŁ 25 Jaskinia zapadliskowa, a w niej czterdzieści dziewięć tru- mien. Cal nie może się powstrzymać, ciągle na nie spoglą- da - chociaż przebywa tutaj już od całych trzech godzin i razem ze swoim zespołem egzorcystów wyłazi ze skóry, próbując wygnać złego ducha z wojowniczego prezydenta. Czterdzieści dziewięć trumien złożonych w zimnej sali — siedem stosów po siedem trumien — wciąż pojawia się w polu widzenia Cala. Ma całkowitą pewność, że jeśli ta walka się przedłuży, Nixon się uwolni, ale oni wszyscy, którzy przeprowadzając tę „kurację", dręczą swe ciała i dusze, skończą wewnątrz tych pieprzonych pudeł. Może nawet włącznie z Kaiem, który już raz umarł. Kai może wkrótce się przekonać, że nimbowe ciało Horsy'ego Stouta - w którym zmartwychwstała istota Philipa K. Dicka przy- była sobie na Księżyc -jest pozbawione woli i stało się bez- użyteczne jako środek transportu. Takie właśnie gwałtow- ne i zniechęcające były ich dotychczasowe zmagania, a Kai jeszcze dodatkowo obwinia się o samobójstwo Romanienki. Mimo gniewnych protestów biskupa Marlina w pomie- szczeniu znajduje się jeszcze (jako dodatek do czterdziestu dziewięciu trumien, wózka, na którym leży Nixon, małego stolika zastawionego świecami, kadzidłem, kilkoma krucy- fiksami, kielichem ze święconą wodą i Przenajświętszym Sakramentem) elektryczna maszynka do kawy. Godzinę temu Kai nalegał, by do kambuza w kopule B posłać Tylera po to urządzenie. I Tyler mógł wykonać to polecenie tylko dlatego, że w Von Braunville panuje kolorowe stasis - bez- czas o barwie muszkatelu. „Tymczasem" jedyne osoby od- porne na działanie stasis to siedmioro wyczerpanych eg- zorcystów pod jego przezroczystym parasolem. W tej właśnie chwili maszynka do kawy wzdycha, bulgo- cze i stęka, wypełniając jaskinię dziwnym echem. Cal przy- trzymuje ręce prezydenta i dźwięki te przypominają mu, że jest śmiertelny i, podobnie jak biskup, zastanawia się, dla- czego Kai - sam właściwie widmo - poddaje ich upiornym, zakazanym jękom ekspresu do kawy. Czy nie mamy już innych zmartwień?, myśli. W tej aku- rat chwili król Ryszard leży tu tak spokojnie jak wygrze- wający się wąż, ale dziesięć minut temu wykręcał się, wił, wierzgał i syczał. Bluźnił przeciwko wszystkiemu, co pięk- ne i dobre, nie wyłączając biskupa Marlina, Eriki, Gordo- na, Dolly'ego, Tylera, Kaia i (nawet jeśli jestem tu osobą ledwie tolerowaną) mnie, Cala Pickforda. A teraz, kiedy powinniśmy się przygotowywać do odparcia następnego ataku obscenicznego żargonu, gapimy się wkoło i słuchamy piskliwych elektrycznych lamentów tej głupiej maszynki do kawy. - Philip - mówi biskup - dlaczego, na Boga, kazałeś to przynieść? Kai siedzi w pozycji Buddy obok ekspresu do kawy. Sama maszynka stoi na zimnej podłodze obok stołu ze świecami, wodą święconą, opłatkami i winem. Kai obejmuje się ręka- mi i kołysze niezauważalnie. Aura otaczająca homunkulu- sa pobłyskuje niebieskawo jak gazowy płomień w staromod- nym piecyku, a stos trumien z tyłu za nim rozbłyskuje i przygasa w rytmie migotania. - Zaczynam czuć się jak psychotyk. Potrzebuję kubka gorącej kawy, bym nie wyparował i nie uleciał jak Wielka- noc. -Kawy? -Właśnie. Kawy z cykorią. Może to przytrzyma mnie tutaj na tyle długo, że zdążymy wypędzić szatana z nasze- go przyjaciela. - To nonsens - mówi cicho eklezjasta. Cal stoi przy głowie prezydenta i naciska na jego ramio- na. Major i Dolly trzymają go za nogi, a Tyler naprzeciw Eriki i biskupa w połowie wózka noszowego (usunęli koła, przekształcając go w rozklekotany stół operacyjny) trzyma Nixonowi rękę na pasku. Tyler jest gotów nacisnąć mocno, jeśli prezydent znów zacznie się rzucać. Pot zabarwia na kolor indygo bladoniebieską koszulę Nixona; zbiera się na jego twarzy, przypomina paciorki ze stopionego szkła. Pre- zydent ogląda Cala od stóp do głów ze zwodniczo łagodnym wyrazem twarzy. Jednocześnie jego ciało wydziela piekiel- ny odór. Kwaśny. Zapach ten miesza się z gorzką wonią ziaren kawy i cykorii, które zabarwiły wodę w chlup-chlup- -chlupiącej maszynce. Prezydent mówi do Cala warczącym głosem, niepodob- nym do żadnego z tonów, jakich kiedykolwiek używał: - Masz rację, że się martwisz, Pickford. Rzeczywiście mam zamiar wepchnąć twoją kościstą dupę do trumny. Le- piej w to uwierz, wypierdku. - Jak chcesz tego dokonać? - pyta Cal. - Nie rozmawiaj z nim - mówi biskup Marlin. - Ile razy mam wam powtarzać, że niebezpiecznie jest wdawać się w dyskusję z kłamcami, którzy zawładnęli tym człowiekiem. Biskup wygląda na wykończonego. Nic dziwnego, jeśli się zważy, że przed tym spotkaniem pościł trzy dni w celu samooczyszczenia. To po prostu cud, że jeszcze nie upadł - rozciągnięcie bożej łaski w bezczasową purpurę, którą Kai w tajemniczy sposób ich otoczył. Nawet w tej sytuacji Cal obawia się, że jeśli egzorcyzmy potrwają jeszcze dłużej, bi- skup Marlin może nie przeżyć. - Panie prezydencie - mówi Erica. - Panie prezydencie, jeśli ciągle jest pan tam w środku, porozmawiamy z pa- nem. Ale tylko z panem. Chlup-chlup, chlup-chlup. - Zjadłem Wielkanoc - ogłasza istota żyjąca w ciele Ni- xona. - Nie ma jej, bo ją zjadłem. Biskup Marlin nie przyjmuje tej przechwałki do wiado- mości i po raz drugi zaczyna recytować episkopalną wersję Rituale Romanum. Celem tego jest zlokalizowanie, nęka- nie i wygnanie wszystkich demonów, aż do najwyższego rangą - szatana, które okupują ciało i dławią osobowość opętanego. Prawie połowa rytuału polega na czytaniu psalmów. -Niektórzy siedzą w ciemności i mroku - recytuje bi- skup - więźniowie w chorobie lub w żelazach, gdyż powsta- li oni przeciwko słowom Bożym i odrzucili z pogardą rady Najwyższego.... Chlup-chlup, chlup-chlup. Cal nie dopuszcza psalmu do swego umysłu. Rytualne formuły, jeśli nie dotyczą pracy na ranczo, nudzą go jak flaki z olejem, a raz już dzisiaj wysłuchał zmodyfikowa- nych rzymskich rytów. Ciało prezydenta jednak napręża się, tworząc most mię- dzy pośladkami a łopatkami. Cal i inni zapierają się całym swym ciężarem, by utrzymać prezydenta na noszach. Głos biskupa Marlina staje się bardziej władczy. -Wyrzucam cię, duchu nieczysty, a razem z tobą naj- mniejszy ślad nieprzyjaciela i wszelkie widmowe i diabeł- skie zastępy! W imię Pana Naszego Jezusa Chrystusa, opuść- cie tę Bożą istotę i zniknijcie! - Trzymajcie go, chłopcy - mówi Erica Zola. - Przetrzy- majmy ten atak i może istota Richarda Nixona utrwali się i będziemy mogli kontynuować już nie rytualnie, a psycho- terapeutycznie. - Odpierdol się - rzuca duch zła, wyginając w łuk plecy prezydenta. - Niech pyton wejdzie ci w dupę, niech grze- chotnik wpełznie ci w pizdę. Chlup-chlup, chlup-chlup. To nie mówi „Boża istota", uświadamia sobie Cal, i oni mają naprawdę kochać złośliwą istotę urągającą Erice. Jak dotąd Calowi nie udaje się opanować wstrętu. Obrzydliwe przekleństwa wyrzucane przez króla Ryszarda, przeraża- jące chlupanie maszynki Kaia oraz dezorientujące działa- nie księżycowej grawitacji niemal go przekonały, że te wszyst- kie przeżycia są tworem jego podświadomości. Właśnie. To śni moje id. Freudowski koszmar. Gdyby Lia tu była, zbudziłaby mnie z tego. Ale koszmar trwa i kiedy ciało Nixona napręża się, Cal wie, że miłość to prawdopo- dobnie ostatnia rzecz, jaką by obdarzył zarówno opętane- go, jak i opętującego. Przynajmniej biorę w tym udział, po- ciesza się. Kai natomiast nie zdołał podejść do noszy nawet na metr czy dwa. Jego wstręt jest większy niż mój, choć to on przecież jest tym, który zaproponował, byśmy „zorgani- zowali odkupiające przesunięcie". Chlup, chlup... Kawa. Kai siedzi, warząc garnek czarno-przeczarnej, gę- stej jak melasa bagiennej lury. I ma nadzieję, że cykoria i kofeina pobudzą jego plazmową substancję, że będzie mógł ruszyć i ochoczo zabrać się do pracy. Kiedy biskup przemawia, jedna z nóg Nixona daje kop- niaka Dolly'emu, który pada do tyłu na stos trumien. Po- tem Nixon podkurcza wolną nogę i wali Veara w żołądek, osłabiając jego chwyt. Teraz głowa prezydenta próbuje ode- rwać się od wózka i Cal musi mocno zaprzeć się nogami i położyć swą pierś płasko na czole mężczyzny. Opętany zaczyna wrzeszczeć — ciągły ohydny ryk. Cal nie uwierzył- by, że taki dźwięk może wyjść z ludzkiego gardła. - Dobry Boże, mamy tutaj przypadek prawie idealnego opętania - krzyczy biskup Marlin. - Zwykle moi pacjenci pragną być uleczeni. Ale tym razem rozpoczęliśmy rytuał bez zgody prezydenta — prawdziwego Nixona — i być może mamy przed sobą jeszcze długą i wyczerpującą walkę. To wspaniale, myśli Cal, zgrzytając zębami i cisnąc w dół. Po prostu wspaniale, wasza wielebność. Pamięta, jak trzy godziny temu egzorcyzmy zaczęły się od krótkiego rytuału wyganiania i piętnastominutowego okresu oczekiwania, kiedy usiłowali spenetrować tożsamo- ści rezydujących w ciele prezydenta demonów. Jak wyja- śnił biskup Marlin, było to stadium ceremonii zwane uda- waniem; jego jedyna funkcja polegała na stwierdzeniu po- nad wszelką wątpliwość, że pacjenta opętał zły duch. Ten etap trwał tylko piętnaście minut, głównie dlatego, że sza- motanina Tylera z Nixonem na korytarzu całkowicie ujaw- niła to, co wszyscy podejrzewali, a mianowicie że w pew- nym momencie prezydentury, prawdopodobnie w rok po zwycięstwie USA w Indochinach, złowroga przebiegłość Ri- charda Nixona zaczęła ustępować złowieszczej przebiegło- ści gorszego typu, którą wywoływał trawiący go od we- wnątrz demon zła, podstępnie, nie ograniczający w widocz- ny sposób jego własnej osobowości. Chlupchlup, chlupchlup. Demoniczni kłamcy we wnętrzu Nixona zaczęli przekli- nać egzorcystów dokładnie wtedy, gdy Cal już myślał, że rezultatem tych wszystkich nudnych zabiegów będzie w końcu pojmanie złych duchów i seria doraźnych egzekucji. Nagle ryk pacjenta przechodzi w inne zwierzęce dźwięki - wycie wilka, pochrząkiwanie dzika, posapywanie nosoroż- ca, seria ochrypłych gdakgdakgdakań. Jakby ktoś zagazował helem całe stado indyków, myśli Cal. Tymczasem Dolly wrócił i przygwoździł wojowniczą nogę Nixona, a Erica rzuciła się do pomocy Tylerowi, który po- nownie zapinał rzemyki wózka na przedramionach prezy- denta. Zamknij oczy, doradza sobie Cal. Nie patrz na niego. Wcześniej, kiedy umilkli, przerywając udawanie, twarz Nixona przybrała wygląd postępującego zepsucia, a Cal nie mógł zrozumieć, w jaki sposób ludzkie mięśnie zdołały ufor- mować tak nienawistną maskę. Teraz ów obrzydliwy wize- runek powrócił i wpatrując się w ten nieomylny znak obec- ności demona zła, łatwo ulec jego wpływom. To nie pochodzi od człowieka, rozmyśla Cal. Czy wywo- dzi się zatem od diabła? Nie mogę na to odpowiedzieć, ale z całą pewnością to coś innego... - „Idealne opętanie" - stwierdza biskup. To oznacza, że intruz zepchnął prawdziwą osobowość ludzką tak głęboko, że ciało stało się jego niekwestionowa- ną własnością. W takich przypadkach szansę na zwalcze- nie opętania są nikłe. Chlupchlup, chlupchlup, chlupchlup... Biskup Marlin wyjaśnił im, że zły prezydent usilnie stara się ukryć swoją obecność przed stłumioną osobowością ludz- ką. Wmawia jej, że jego cele są w istocie dążeniami osoby okupowanej i że w gruncie rzeczy to jedna i ta sama osoba. Wówczas zniewolona osobowość ludzka zaczyna się dobrze czuć ze swym opętaniem. Takiej osobie nigdy nie przyjdzie na myśl, żeby szukać uleczenia, a nawet jeżeli, to demon pośpiesznie zdusi podobny pomysł. Biskup powiedział im także, że tylko osoby, u których skłonności do czynienia zła są raczej wrodzone niż nabyte, ulegają całkowitemu we- wnętrznemu opętaniu i rzadko poddawane są egzorcyz- mom, ponieważ dobrowolnie nie podejmują walki ze złem. Właśnie z takim pacjentem mamy tu do czynienia, uświadamia sobie Cal, słuchając różnych odgłosów prezy- denta. Pojmaliśmy tego człowieka wbrew jego woli oraz na przekór zniewalającym go mocom zła. Nagle ekspres przestaje hałasować. Chlupotanie ustaje i oszałamia to nawet pacjenta. Przez chwilę żaden oszalały, zwierzęcy ryk nie wydobywa się z ust prezydenta: Nixon leży idealnie cicho, ale jego oczy są rozbiegane. Cal analizuje je i widzi głęboką czerń, która odkrywa absolutną pustkę. Niepodzielna nicość. Tymczasem te niezgłębione oczodoły zioną nienawiścią i ogniem. Kai zmienia swą dotychczasową pozycję Buddy i łapie plastikowy worek styropianowych kubków. -Czy ktoś prócz mnie ma ochotę na trochę tego wy- waru? Tylko Dolly i Tyler przyjmują ofertę i Kai napełnia kawą trzy kubki. Cal czuje jej zapach, widzi wznoszącą się parę i słyszy jej pluskplusk w styropianie. Napiłby się trochę, ale już był spocony jak doker. - To nie jest dobry pomysł, Philipie - mówi biskup Mar- lin. - Może nie jest dobry dla pana, wasza wielebność, ale jeśli chodzi o mnie, mogę zaraz całkiem wyparować, jeśli nie wypiję odrobiny. Podchodzi do wózka, podaje kubki Dolly'emu i Tylerowi. Nawet Cal przyznaje, że nie jest to odpowiedni moment na przerywanie procedury, ale jak można czynić wymówki zmartwychwstałemu Kaiowi. Ciało Nixona zaczyna się wyginać, garbić, rzucać, mio- tać. Kruche kubki wzlatują i kawa pryska na szyję i szczękę Cala. Cal krzyczy. Erica i biskup odskakują. Prezydent przerwał przytrzymujące go rzemienie i Cal, mimo bólu, z całej siły przygniata swym ciałem tors prezydenta. Głowa Nixona rzuca się pod piersią, wali go, zęby próbują znaleźć brodawkę piersiową lub fałdę skóry. Jego usta prześlizgują się z boku na bok niby bańka w ciesielskiej poziomicy. Kła- pią jak pysk piranii, a prezydent zaczyna kwakać jak kacz- ka. Jak kaczka Daisy. Gdy tylko ciało Nixona zaczęło się miotać, Kai znowu podszedł do ekspresu. - The Dream Impeachment ofHarper Mocton! Mój Boże, to się realizuje! — krzyczy Kai. Nalewa kubek podprawionej cykorią kawy, przełyka za- wartość jednym haustem i wyrzuca kubek. Potem podcho- dzi do wózka i mówi wszystkim, by puścili ciało opętanego prezydenta. Cal nie reaguje na to, ponieważ w ten sposób naraziliby się na atak ożywionego potwora Frankensteina. Do czego, u diabła, Philip zmierza? Do wspólnej klęski? - Nie puszczajcie go! - krzyczy biskup Marlin, trzymając rękę na fioletowej stulę. - Nie! - Puść - nalega Philip. - To popieprzona sytuacja, ale wszystko się wyprostuje, jeśli po prostu mi zaufacie. - KwakkwakkwakkwakL. Major Vear, Peter Dahląuist i Tyler Robinson odstępują od noszy i Cal uświadamia sobie, że teraz zupełnie sam trzyma kwaczącego szefa administracji państwowej. Pre- zydenckie plecy wyginają się niesamowicie. Cal ląduje na siedzeniu kombinezonu i sunie ku ekspresowi do kawy. Wtedy prezydent, trzepocząc ramionami, ześlizguje się z pomostu i, warcząc falsetem wrr, wrr, siada naprzeciwko zgromadzonych jak zapaśnik sumo. - Cofnijcie się - rozkazuje Philip K. Dick - przepędzając wszystkich gestami króciutkich czarnych rąk Horsy'ego Stouta. - Cofnijcie się. Cal wstaje, pomaga mu Gordon i Erica. Zabarwione mu- szkatelowo powietrze traci jakby nieco swój kolor. Czyżby wspomagana psychospirytualnie przez Philipa bezczaso- wość, działająca na resztę księżycowej bazy, zaczynała słab- nąć? Są na to pewne dowody: Cal czuje lekkie zawroty gło- wy, a jego ciało pragnie wzlecieć przez dno krateru Censo- rinusa i dalej na niebieską orbitę, gdzie zwykle krążył zmarły pisarz. W jakież równoległe kontinuum zaniósłby go ten lot? Cóż, myśli Cal, Philip ma, czego chciał. On i Richard Ni- xon stanęli naprzeciw siebie, by mogli zmierzyć się dwaj opętani, a nam wolno jedynie stać z tyłu i dopingować na- szą drużynę. A niech to cholera! - Szatanie - mówi Philip, okrążając ciało prezydenta - czemu wcieliłeś się w tego człowieka? Ciało Nucona odwraca się mechanicznie w stronę Philipa. - Jeden może zabić wielu - mówi głos grobowy i niewy- raźny. -A jeśli ten jeden jest u władzy, może zabić bardzo wie- lu, prawda? Istota zamieszkująca prezydenta zalewa nas znowu stru- mieniem nieprzyzwoitości. (To potwierdzenie, wyjaśnia so- bie Cal.) W odpowiedzi biskup Marlin zaczyna znów recy- tować psalmy, intonuje śpiewy wypędzające złego ducha i spryskuje opętanego wodą święconą. Muszkatelowy kolor powietrza przyjmuje barwę śliwko- wą, potem ze śliwkowej przechodzi w różową, a z różowej w rozrzedzone bordo... -A dlaczego chcesz zabijać? - pyta Erica Zola. Prezydent zwraca ku niej swą straszną twarz. - Ponieważ nienawidzę ciżby, która i mnie nienawidzi - mówi niewyraźnie, tonem przypominającym dźwięk fago- tu, i wyciąga przy tym czerwony jak krew język. Po tym oświadczeniu następuje słowny atak. Cal nie sły- szał nigdy czegoś podobnego. Opętany prezydent bluźni, urąga, szydzi, zwracając się po kolei do swoich potencjal- nych egzorcystów. Opowiada o ich skrywanych, osobistych wstydach. Wiele osób wolałoby popełnić samobójstwo, niż dopuścić do publicznego wyjawienia takich spraw, uświa- damia sobie Cal. Cała ich siódemka musi jednak stać ra- zem między stosami trumien i wysłuchiwać tego siewcy skandali. Demon sterujący zagrabionym ciałem króla Ry- szarda recytuje litanię ich przestępstw i grzechów. Cala zdumiewa złośliwa wszechwiedza tego złego ducha. - Masz rację, Philipie - mówi biskup Marlin. - Jedynie Bóg lub Szatan mógł wiedzieć o nas takie rzeczy, ale tylko Szatan miał czelność je wyjawić. - O Szatanie, wrogu ludzkości i buntowniku przeciwko niebiosom - intonuje Philip - drzyj i trwóż się! I biskup dołącza do niego, recytując: - Opuść ciało tego człowieka i wracaj na swoje miejsce w ciemnościach! Szatan przyobleczony w postać prezydenta zbliża się do ducha w ciele Horsy'ego Stouta i konwulsyjnie wymierza miażdżący cios w jego kędzierzawą głowę. Miejsce uderze- nia błyska, syczy i Nbconowski stwór, zdumiony, zatacza się do tyłu. Padnij!, myśli Cal. I pociąga za sobą Veara i Ericę, by się wzajemnie ochraniali. Tyler i Dolly również szukają bez- piecznego miejsca. Równocześnie promieniejący homunku- lus rusza do przodu i chwyta za kostkę Nixona-Franken- steina. Ten kontakt wywołuje kolejną serię błysków i skwier- czeń. - Spójrzcie - mówi Vear. - To przypomina walkę o błogo- sławieństwo Jakuba z aniołem. Tylko że sytuacja jest od- wrócona. Cal wie, że jemu nie przyszłoby do głowy tak trafne po- równanie. Horsy, bohatersko wczepiony w nogi szalonego Ryśka, iluminujący składowisko trumien, nawet w tym księżycowym środowisku ma w sobie coś biblijnego. To z pewnością eschatologiczne implikacje zmagań Horsy'ego wywołują te skojarzenia. Możliwe, że to nie czas się kończy, lecz obecna rzeczywi- stość (kiedy blade bordo powietrza zmienia się w krysta- liczną przezroczystość) szybko zbliża się do swego kresu. Von Braunville drży, a szańce Censorinusa trzęsą się jak mury Jerycha. Niemniej jednak zły duch, unoszący Nixona twarzą ku ziemi, nie chce go wypuścić. Zamiast tego przemienia go, poddaje transformacjom, których widok ma wstrząsnąć za- ciekłym duchem Philipa i pokonać egzorcystów. Po pierw- sze, ciało prezydenta pokrywa się pęcherzami, jakby przy- piekane ogniem. Po drugie, brzuch pęka i wyrzuca organy wewnętrzne łososiowego koloru. Wiele z nich nadyma się, porasta włosem i zaczyna wydzielać fetor, jakiego Cal je- szcze nigdy nie doświadczył. Po trzecie, kiedy karzeł wciąż siedzi mu okrakiem na kostkach, golem wsysa swoje bebe- chy z powrotem do brzucha, odziera twarz ze skóry i gapi się na zebranych oczodołami kościotrupa. Po czwarte, ciało Nixona, znowu złudnie zdrowe, nadyma się do słoniowych rozmiarów i ogłuszająco trąbi, a głowę ozdabiają rogi. Po piąte, kołysze się, pokrywa krostami, których widok przy- prawia o mdłości, po czym zaczyna się obracać - najpierw w jedną stronę, potem w drugą. Po szóste, wstrzymuje obro- ty, lewituje i zaczyna telekinetycznie ciskać trumnami. Cal z przyjaciółmi muszą umykać, by uniknąć zmiażdżenia. I po siódme, kiedy te wszystkie zabiegi w celu pozbycia się karła okazały się daremne, zły duch wcielony w prezyden- ta wyczynia inne sztuczki - nadyma się i unosi nad zespo- łem egzorcystów jak mały sterowiec. Cal nie może się powstrzymać od myśli o Bugsie Bun- nym, Popeye the Sailor i Daisy Duck*, których widywał w telewizji w czasie transmisji z pochodu w Dniu Dziękczy- nienia. Ten Nixonowski stwór nie jest tak wielki jak tamte przyjazne, nadmuchiwane potwory, ale znacznie większy niż Horsy Stout, który zwisa z jego nadętych stóp, jakby miał za chwilę wypaść z płonącego sterowca. Sala ma sześć metrów wysokości, a buty Philipa — buty Horsy'ego - kołyszą się dwa metry nad podłogą. Biskup Marlin wciąż recytuje Rituale Romanum, a Cal patrzy na twarze majora i agenta tajnej służby. Widzi, że pogrążyli się w modlitwie. Dahląuist natomiast szuka chyba czegoś w tej sali - pro- cy, łuku i strzał, pistoletu - by zestrzelić prezydenta. Erica bazgrze coś gorączkowo w notesie. - Cal! - krzyczy Philip - Pomóż! W jaki sposób?, zastanawia się Cal. Co mogę zrobić? Gdy- by to był Dream Impeachment ofHarper Mocton, mógłbym się położyć i snem wymierzyć sprawiedliwość ludzkiemu potworowi. Ale to nie to. A nawet gdyby było — gdzie miał- bym się położyć? Co miałbym śnić? Tutaj, Philipie, mamy do czynienia ze złem o demonicz- nej sile -jak się wydaje z samym Szatanem - i żeby obalić moc jego władzy nad ciałem Nixona, trzeba czegoś więcej niż tylko pobożnego myślenia... - Kto tu, u diabła, myśli pobożnie? - woła do niego ho- munkulus. - Rusz zadkiem, Pickford! Jesteś mi potrzebny! Cal podchodzi do wózka, nad którym balansują karzeł i wciąż puchnące ciało Nixona. Ponieważ prezydent nie jest zdolny już dalej się wznosić, utworzył jakby pod sufitem chmurę burzową. Stopy prezydenta wyglądają teraz jak cycki na brzuchu baloniastego potwora. Nimbowe ciało Horsy'ego Stouta, umieszczone w łuku jednej stopy, próbu- je odpiąć intaglio ryby spinające jego koszulę. Trudno to wykonać jedną ręką, ale drugą z całej siły kurczowo trzy- ma się w „siodle". * Bugs Bunny, Popeye the Sailor, Daisy Duck - postacie z amerykań- skich filmów rysunkowych. W rzeczywistości Cala Pickforda zastanawia brak Myszki Miki, Kaczora Donalda i psa Pluto. - Właź tutaj! - krzyczy. - Natychmiast, ty żałosny kow- boju! Rad ze słabej księżycowej grawitacji, Cal wspina się na wózek, ujmuje karła za nogę i podciąga się na tyle wysoko, by złapać drugą nadmuchaną nogę prezydenta. Dodaje so- bie odwagi i przerzuca się na „siodło" stopy w sposób, w jaki kowboj na rodeo wsiada na nie ujeżdżonego konia. Tylko tutejszy koń ma ciało jak ogromny gumowy but z perforowanym wierzchem, a opłotki są tu wywrócone do góry nogami. Tymczasem biskup Marlin wznosi krucyfiks i recytuje: - Źródło śmierci! Korzeniu zła! Zwodzicielu ludzi! Ujrzyj Krzyż Najwyższego Boga! Rozkazuję ci: bądź posłuszny i przepadnij! Skulony Cal ze zdziwieniem słyszy, jak duch zła znowu się odzywa. Z ogromnej fałdy ust króla Ryszarda wydoby- wa się głos i wypełnia salę jak chóralny śpiew zepsutych dzieci: - Istota moralnej odpowiedzialności polega na tym - ob- wieszcza - by zawczasu określić skutki naszego działania. Ale w tym tonie jest wyraźna nuta prośby i jakaś zimna trwoga. Cal patrzy na karła i czeka na wskazówki, ale ten ostrym ruchem skierowuje rybią spinkę ku górze. - Śmierć jest absolutnym końcem! - krzyczy Szatan. - Opuść tę siedzibę! - replikuje biskup Marlin. Philip i Cal przekłuwają ciało prezydenta i ogłuszający wybuch wstrząsa wszystkim i wszystkimi w Von Braun- Nastaje ciemność. Ogarnia ich próżnia. Wielki i biały Księżyc oświetla dokoła tych ludzi. Świadomość Cala -jego pamięć o Lii, panu K., Wikingu, Bonnerach, Lone Boyu, pannie Grace, misiach Breżniewa i o całej rzeczywistości - rozpada się, rozprasza w pustce wraz z czasowymi i materialnymi śladami Von Braunville. W nicość. Lub we mnogość... CODA Thi Boi Loan, kierownik nocnej zmiany w Rewolucyjnym NanoTechu w Hanoi, w Zjednoczonej Republice Wietnamu, zatrzymał się na chwilę przed głównym wejściem do zabu- dowań fabrycznych, by popatrzeć na Księżyc. Satelita krę- cił się jak wiatraczek odpustowy migający serią błysków, rubinowych, szmaragdowych, szafirowych i ametystowych, tak jakby za chwilę miał wybuchnąć i zalać całe niebo frag- mentami skorupy Chóru i okruchami skał księżycowych ukrytymi dotychczas pod tą skorupą. Całe to widowisko odbijało się w szybach samochodów i w szklanych fasadach rządowych wieżowców. Loan, przyjemnie oszołomiony tym widokiem, mrugnął i wszedł do montowni. - Spóźnił się pan, proszę pana - rzekł Ngo Pham Lan, jego asystent. - Nasi goście są tu już od piętnastu minut. Loan spojrzał na zegarek. - W takim razie to oni przyszli o czternaście minut za wcześnie. Moje spóźnienie jest minimalne. Loan poszedł do swego gabinetu i przekonał się, że Ame- rykanie oczekują go z całkowitym spokojem. Rozpoznał natychmiast dwoje z nich. Harmon Bertholt, doradca do spraw bezpieczeństwa prezydent Jordan, i jego żona Grace Rennet, dawna aktorka filmowa, która kiedyś brała aktyw- ny udział w konflikcie między wietnamskimi patriotami a lizusami zachodniego kolonializmu. Widocznie wydarze- nia historyczne oraz małżeństwo z Bertholtem złagodziły zarówno jej ksenofobię, jak i gorliwy antykomunizm. To dobrze. Taka osoba czułaby się zagubiona w świecie zarzą- dzanym wspólnie przez wszystkie legalne organizacje pań- stwowe pod dobroczynnym nadzorem Chóru z Mira Ceti. Małżeństwu towarzyszyło dwóch krzepkich agentów taj- nej służby. Nosili — Loan uważał to za nietakt — zielone berety, co oznaczało, że służą w barbarzyńskiej jednostce specjalnej, która uczestniczyła w bezsensownej wojnie Sta- nów Zjednoczonych, zakończonej przed dziesięciu laty. W pokoju czekał również dziewięcioletni syn Bertholtów, „panicz Bryerly". Loan, sam ojciec, spojrzał dwukrotnie na dzieciaka — blady i smutny, przypominał bardziej gnębio- nych urwisów z powieści Dickensa niż rozbrykanego chłop- ca znad Missisipi z powieści Twaina. Panicz Bryerly trzy- mał przy piersiach płócienny worek, który zdawał się cenić przynajmniej na równi ze swym życiem. — Witam pana, panie doradco do spraw bezpieczeństwa — rzekł Loan po angielsku, kłaniając się grzecznie. - Witam panią, panno Rennet. Wiedział, że pozdrawianie chłopca to po prostu strata czasu. - Mój tytuł jest anachronizmem - rzekł Bertholt. - Obec- nie bardziej odpowiednie byłoby „doradca do spraw postę- pu technicznego" niż do spraw bezpieczeństwa państwa. Niestety, stare nazwy tak łatwo się nie poddają. Loan zaprosił gości do hali produkcyjnej. Natychmiast jednak powstały problemy. Panicz Bryerly błagał, żeby po- zwolono mu zostać w biurze Loana. Chciał sobie poczytać. By zaspokoić ten aspołeczny kaprys, jeden z ludzi tajnej służby musiał pozostać razem z nim. Co za wstyd, myślał Loan. Chłopiec nauczyłby się znacznie więcej w czasie wy- cieczki po fabryce niż z jakichś banalnych czytadeł, które przywlókł tu ze sobą ze Stanów. I już za chwilę Loan prowadził państwa Bertholtów oraz ich ochroniarza obok kotłów z nierdzewnej stali z mnóstwem okien-wzierników, gdzie programowane molekularne for- manty - maszyny niewidoczne gołym okiem - „hodowały" w sprytnie dobranych, bogatych w proteiny cieczach lekkie traktory, samochody, odrzutowce, a nawet silniki rakieto- we. Plątanina rur dostarczała do kadzi niezbędnych mate- riałów, a chłodzone wodą wymienniki ciepła nie dopuszcza- ły, by cysterny zamieniły się w rozżarzone piece. Loan po- rozmawiał z operatorami pracującymi przy kadziach, a potem przedstawił swoich gości jednemu z programistów, który sporządził na dzisiejsze popołudnie harmonogram pracy tych cudów nanotechniki. Loan zauważył, że giętkie urządzenia formowane za oknami w kadziach wprawiły w zachwyt pannę Rennet. Ob- serwowała ich powstawanie tak uważnie jak fanatyczni mi- łośnicy kina z szeroko otwartymi oczami śledzą na ekranie swą ulubioną hollywoodzką gwiazdę. I Thi Boi Loan czuł głęboką dumę i satysfakcję z tych dokonań - mimo że to Chór z Mira Ceti podarował jego krajowi całą tę techno- logię. - Nie rozumiem, jak to wszystko działa - rzekła kobieta. Cao Thu, nanoprogramista, zaczął wyjaśnienia po wiet- namsku. Loan tłumaczył. - Na dnie każdej kadzi, w centrum, spoczywa niewidzial- ny „zarodek". Jest to w rzeczywistości komputer wielkości molekuły, zawierający projekty tego przedmiotu, który w danej kadzi ma być wytworzony przez nanokonstrukto- ry. Te molekularne konstruktory - formanty - przyklejają się do „zarodka", a ten z kolei przekazuje do ich wbudowa- nych komputerów informację, której potrzebują, by „wyge- nerować" przedmiot. Każdy formant w tej bogatej w chemi- kalia cieczy „zna" swoją pozycję w stosunku do wszystkich pozostałych. Po pewnym czasie z tego ciekłego zamętu po- wstaje „kryształ formantów", kierujący dalszym rzeźbie- niem wzorca — czy to będzie silnik rakietowy, korpus heli- pojazdu, czy też piec słoneczny. Później, mówiąc w skrócie, odpompowujemy mleczną ciecz i w kadzi pozostaje ten wzo- rzec, który przez okno wygląda, jakby był wykonany z prze- zroczystego białego plastiku. Nanokonstruktory, które nadal są w kadzi, znowu zalewa się cieczą i zaczynają one budować sam przedmiot reprezentowany przez zawieszony w cieczy przezroczysty model. Krótko mówiąc, gdy forman- ty kończą swą pracę, kadź jest opróżniana po raz drugi i goto- wy produkt - a nie wzorzec - jest wyciągany na zewnątrz. Potem suszony i wkrótce przeznaczamy go do użytku. - To niewiarygodne - rzekł Harmon Bertholt. Uścisnął dłoń Cao Thu, który zakłopotany entuzjazmem Amerykanina zwiesił głowę. Ta pełna pokory postawa nie wiadomo dlaczego przypomniała Loanowi o synu Berthol- tów. Spojrzał w kierunku swego gabinetu. Przez szerokie okno widział, jak panicz Bryerly ślęczy nad książką czy cza- sopismem. Jego rodzice powinni zmusić go do zwiedzenia zakładu. Ale jak wielu zbyt wyrozumiałych ludzi z Zacho- du, ich troską jest głównie spokój i radość dzieci, a nie wskazanie im jedynej właściwej drogi postępowania. Na- wet Chór nie zdołał tego zmienić... Loan, zirytowany, zaprowadził Bertholtów i ochroniarza do suszarni, by pokazać im niektóre z ukończonych pro- duktów zawieszonych tam nad podłogą. Podkreślił, że nie mają one szwów ani spawów, są elastyczne, trwałe i takie lekkie, że panna Rennet mogłaby zupełnie sama unieść skonstruowany w ten sposób silnik traktora. Kazał jej do- tknąć i popukać w jeden z silników - opalizujący przedmiot przypominający raczej wielki klejnot niż część mechani- zmu. Silnik, kołysząc się w uprzęży, zadźwięczał jak kry- ształowy kielich. Loan wyjaśnił, że jest on wykonany z tlen- ków aluminium z wplecionymi włóknami węglowymi, wszyst- ko zaprojektowane nanokomputerowo, by zmniejszyć jego masę i zwiększyć wytrzymałość. - Dlaczego właśnie wam ofiarowano tę technikę? - spy- tała nagle panna Rennet. Loan usłyszawszy to pytanie, aż się cofnął, jakby go spo- liczkowała, Bertholt natomiast powiedział: - Na miłość boską, Grace, nie zaczynaj. - Przepraszam - odparła z nieszczerą skruchą. - Po pro- stu nie rozumiem przesłanek, jakimi kieruje się Chór w swoich darach. Dlaczego takim właśnie ludziom? Dlacze- go nie Australijczykom czy Filipińczykom, czy komukol- wiek wykazującemu choćby cień szacunku dla ludzkiej god- ności i wolności? - Grace, do cholery! Loan postąpił krok ku kobiecie. - Panno Rennet, każdy kraj otrzymał inny dar od Chóru. Wietnam - ponieważ nie byliśmy krajem rozwiniętym prze- mysłowo - zyskał wiedzę, by rozpocząć rewolucyjną nano- technikę. Stany stały się właścicielem innych dóbr - choć- by szybszego, czystszego i tańszego transportu. I wszyst- kim nam obiecano odnowę duchową. Nie sądzę, by ta nietaktowna kobieta odnosiła z tego ja- kąś korzyść, pomyślał. - I oczywiście, skoro udoskonalimy przekazane nam da- ry - dodał głośno Loan - musimy je udostępnić wszystkim innym ludom naszej planety. Dar Chóru dla jednego kraju jest, w ostatecznym rozrachunku, darem dla wszystkich krajów. — Właśnie dlatego tu przybyliśmy — wyjaśnił Bertholt pannie Rennet. — By upomnieć się o naszą część techniki, którą pan Loan i jego ziomkowie rozwinęli w Hanoi. Te wyjaśnienia uciszyły aktorkę, ale do końca zwiedza- nia pozostała w nadzwyczaj ponurym nastroju. Loan nato- miast musiał bardzo się starać, by nadal okazywać spokój i uprzejmość. Jednak po powrocie do gabinetu swą złość na wszystkich Wietnamczyków kobieta wyładowała na synu. -Bryerly, bierz swoje śmiecie i idziemy. Wracamy do hotelu. Loan zakończył subtelnym przytykiem: - Wesołych świąt, panno Rennet i paniczu Bryerly. Podtekst, którego prawdopodobnie nawet nie zauważyli: wierzący chrześcijanie powinni okazywać sobie więcej mi- łości, niż to właśnie zaprezentowała panna Rennet. Jutro mamy rzekomą rocznicę zmartwychwstania jej Zbawiciela, a ona postępuje tak, jakby za bardzo głęboko nie wierzyła w to wątpliwe wydarzenie historyczne. Być może w istocie wcale nie wierzy, a jego uwaga nie sprawiła jej przykrości. Wyciągnęła zaskoczonego syna zza biurka Loana. Chło- piec usiłował wpakować broszury do swej torby. Potem obo- je w towarzystwie Ngo Pham Lana i wyższego z ochronia- rzy pognali do hotelu „Ho Szi Min Hilton". Bertholt przeprosił za zachowanie żony („ciężko przeży- wa zmianę stref czasowych"), podziękował wylewnie Loa- nowi za pokazanie fabryki („to naprawdę otworzyło mi oczy na wiele spraw") i usiadł, by zapoznać się z odbitką wydru- ku programu nanokomputera sterującego w kadzi kon- strukcją satelity komunikacyjnego, wykorzystującą jedynie proteiny z łusek ryżu i nawóz wodnych bawołów („Ten spo- sób produkcji bez zanieczyszczania środowiska może być wybawieniem dla naszej planety"). To uprzejme zaintere- sowanie doradcy do spraw bezpieczeństwa wpłynęło łago- dząco na Loana i kiedy Bertholt wychodził, Wietnamczyk pozytywniej myślał o wizycie Amerykanów. Gdy Thi Boi Loan został sam, usiadł przy biurku, by sprawdzić, które kadzie dostarczą produktów przed świ- tem. Stopą wyczuł jakiś śliski obcy przedmiot. Nachylił się, podniósł go i zobaczył, że to zeszyt komiksów. Dekadenckie kapitalistyczne fantazje dla dzieci. Superbohater w śmie- sznym stroju. Na obrazkach, pełnych akcji, przestępstwa uliczne w Ameryce i przemoc na każdym kroku. Chór jest tutaj od ośmiu lat, myślał Loan. Jutro zamie- rzają ogłosić nazwiska siedmiu ludzkich rodzin, które poja- dą do świata, skąd Chór pochodzi, by spotkać się z Bogiem. Dlaczego więc pozwalają, by te przyprawiające o mdłości bzdury - Loan zmiął komiks w dłoniach - zatruwały umy- sły wrażliwych zachodnich dzieci w rodzaju panicza Bryer- ly'ego? Loan nie znalazł gotowej odpowiedzi na to pytanie. Wcisnął komiks do kosza na śmiecie obok swego biurka. Dwadzieścia pięć minut później, upewniwszy się, że nikt go nie widzi, podniósł zeszyt panicza Bryerly'ego z kosza na śmieci, otworzył szufladę biurka, wsunął broszurę do środka i z poczuciem winy zaczął ją przerzucać. Chociaż w roku 1974 (dwa lata po klęsce kolonialnych marionetek na południu) studiował angielski w mieście Ho Szi Mina, słownictwo komiksu było mu obce. Weźmie bro- szurę do domu i dokładniej ją przestudiuje. Moje zaintere- sowanie, rzekł do siebie, jest czysto akademickie. Co w za- sadzie przyciąga zachodnią młodzież do tych śmieci? Czy dorośli ludzie zajmują się wydawaniem takich bajek wy- łącznie z chęci zysku? I co zrobi Chór, by odwrócić uwagę naszej rasy od takiej żałosnej działalności? Loan dumał nad tym i coraz bardziej zagłębiał się w przy- gody odzianego w czerwień bohatera, który biegał, skakał i kopniakami karate torował sobie drogę przez komiksową rzeczywistość. Leah usłyszała bliźniaki, zanim Dolf otworzył oczy. Było jeszcze szaro, ale widziała kłęby pary, które w zimnym po- koju wychodziły jej z nosa. Zwykle ostatnia niedziela kwiet- nia - w tym roku przypadała na trzydziestego siódmego - dla ludzi z Walsenburg, Gardner i Snowy Falls oznaczała początek wiosennej pogody. Tegoroczna zima była jednak ciężka i choć tygodnie minęły od wiosennej równonocy, śnieg ciągle sypał na pastwiska Sangre de Cristo i na przy- ległe miasta. - Obudź się, mamo! Obudź się, tato! - Obudź się! Obudź się! Przez drzwi sypialni pierwszy wpadł Eldred, a tuż za nim jego siostra, Karina. Ich flanelowe piżamki miały nadruki zwierząt, a do stóp doszyte wzmocnione podeszwy. Dolf wciąż powtarzał, że pięć lat to stanowczo zbyt poważny wiek, żeby biegać w takich niegustownie przystrojonych łachach ze żłobka, ale stopki były niezbędne w zimie i tata Dolfa, Reece, sam wybrał te piżamy. Starzy Packardowie kupowali tyle rzeczy dla bliźniąt, że Leah czasami myślała, iż zupełnie nie ma wpływu na ubrania własnych dzieci. Ale, mój Boże, była to cenna pomoc finansowa, musiała to przy- znać... -Wstawaj, wstawaj! - krzyczy Eldred. Ciągnąc za auto- termiczny koc, którym jest przykryta Leah, ma nadzieję, że wystawi ją na zimno. - Taa. Czas zająć się otwieraniem naszych prezentów. - Karina zaczyna szarpać Dolfa, który odwrócił się na brzuch i naciągnął poduszkę na głowę. - No, tatusiu. Jak otworzy- my prezenty, Koryfeusz ma ogłosić tych, co wygrali loterię. - Dobrze, dobrze - mówi Leah. - Już idziemy. - Nie, nie idziemy - mamrocze Dolf. Jednak, co było nieuniknione, nawet tatuś się poddaje i cała czwórka - Dolf wykazuje najmniej entuzjazmu - ubrana w szlafroki schodzi po zwężających się u góry ce- drowych schodach do salonu. Przez panoramiczne okno, wychodzące na Big Sheep Mountain, widać krajobraz po- ranka, pełnego dryfujących płatków śniegu i widmowych wiecznozielonych krzewów. Ogromna sroka przycupnęła na wstecznym lusterku ośnieżonej ciężarówki, którą Dolf przy- prowadził wczoraj z rancza Earla Rudda. Niczym błyskają- cy promień lasera, przemyka w zawiei pobliska kolej jed- noszynowa, łącząca miasta zachodniego Kolorado z terena- mi podgórskimi. Leah drży. - Popatrzcie — mówi Dolf do dzieci — wasza pierwsza bia- ła Wielkanoc. Choinka Packardów - wysoki świerk ozdobiony w poli- merowe lilie i wyszlifowane do połysku muszle ostryg — stoi w salonie dokładnie naprzeciw krzyża zmartwychwstania, który Dolf kupił dla Leah sześć lat temu. Paczki leżą i pod krzyżem, i pod choinką. Prezenty spod krzyża wspólnota religijna z Denver rozda później więźniom w Canyon City; choinka ocienia prezenty, które Packardowie wkrótce otwo- rzą sami. Jeśli tylko, myśli Leah, zdołam przetrzymać dzieci, by najpierw podziękowały Bogu za ten cudowny poranek. I żeby Dolf w tym czasie nastawił w kuchni garnek z kawą. Namówienie dzieci, by uklękły przy krzyżu, nie było trudne, ale pozostały tam niecałą minutę. Z Dolfa nie było żadnego pożytku. Gdy tylko Yubik się zaparzył, Dolf wziął pilota i włączył ekran 3D wielkości stołu bilardowego - pre- zent od Earla Rudda jako premia za rekordowo sprawny, trzydniowy spęd bydła ostatniej jesieni. Ekran zajął więk- szość ceglanej ściany pod sypialniami na górze i natych- miast gdy zaczął generować obrazy, Eldred i Karina ze- rwali się z kolan, nie wiedząc, w którą stronę się obrócić. 3D czy choinka? -To Wielkanoc, Dolf. Czy mógłbyś raz sobie darować seans swego elektronicznego ćpania? Dolf, wciąż oglądając przez ramię The Today Show, wy- szedł z sypialni. - Prezydent zaraz będzie przemawiała, Leah. Prócz tego czuję, że muszę się... do diabła, przełączyć. - Przełączyć? Co to znaczy? Zawsze był irytujący w ranek wielkanocny. Nie miał cierp- liwości, by radować się razem z dziećmi, i gdyby nie to, że ciągle padało, a święta tak wiele znaczyły dla niej i dla dzieci, pojechałby prawdopodobnie na ranczo Earla, by do- glądać wiosennych cieląt. Dolf przyciągnął ją do siebie i pocałował. Eldred i Karina usiedli przy choince jak malutkie posążki Buddy. Ale Bóg mi świadkiem, myślała Leah, to straszne wiercipięty. W miejsce spikera z The Today Show ukazało się zbliże- nie prezydent Jordan. Bliźnięta czmychnęły ku ekranowi, a Barbara zaczęła wygłaszać swoje wielkanocne przesłanie rytmicznym, kobiecym altem. Jego dźwięk zdawał się ogrzewać całe dolne piętro. - O, moi rodacy Amerykanie - mówiła - co za obiecujący poranek. Wszystkim chrześcijanom Biały Dom życzy naj- radośniejszych świąt i błogosławieństwa Zmartwychwsta- łego Zbawiciela. Dla rodaków o innych przekonaniach reli- gijnych lub metafizycznych dzień zapowiada się równie obiecująco. O pierwszej po południu, wschodniego czasu standardo- wego, lecz za cztery godziny od chwili obecnej, Koryfeusz seraficznego Chóru, który osiadł na Księżycu osiem lat temu, ogłosi nazwiska siedmiu ziemskich rodzin, wybra- nych, by odwiedzić ich macierzystą planetę w podwójnym układzie Mira Ceti. Z tego cudownego punktu obserwacyj- nego ci szczęściarze będą świadkami pięknego wirowania Mira Ceti A w ostatnich stadiach jej gwiezdnej ewolucji - a w kilka dni potem ta gwiazda, o średnicy czterysta razy większej od średnicy naszego Słońca, rozpali się supernową. Koryfeusz zapewnia mnie i wszystkich innych przywód- ców na Ziemi, że nasi ludzcy reprezentanci będą w pełni zabezpieczeni przed bombardowaniem promieni kosmicz- nych. Co więcej, powrócą na Ziemię w ciągu zaledwie sze- ściu miesięcy od jej opuszczenia. Nie mówimy tu o zjawi- sku relatywistycznym, które zapewniłoby im powrót do domu dopiero setki lat po śmierci tych, którzy ich żegnali. Jak Chór ma zamiar to uczynić, nie pojmujemy do końca — wydaje się jednak, że nasi podróżnicy zostaną zabrani na ósmą planetę Mira Ceti B tym samym parawymiarowym tunelem, który został wykorzystany przez Chór, gdy w 1976 roku ukazał się on nagle w polu widzenia Księżyca. Dlaczego Koryfeusz wybrał niedzielę wielkanocną na ogłoszenie zwycięzców loterii? Otóż Chór wielokrotnie nam komunikował, że wybrani do odwiedzenia Mira Ceti B VIII zobaczą nie tylko agonalne konwulsje większego z ich podwójnych słońc, ale również namacalne ukazanie się bóstwa. Ściślej - manifestację Świętej Osoby, której za- wdzięczamy powstanie całego fizycznego kosmosu i która podtrzymuje go nawet w obliczu gwałtownego kataklizmu galaktycznego. To jest dobrodziejstwo łaskawie udzielone mieszkańcom systemu słonecznego skazanego na zniszcze- nie przez supernową, ale Chór życzy sobie podzielić się nim z ludzkością. Dlaczego? Za udzielenie im zgody na osiedle- nie się na naszym Księżycu i za wykazaną przez nas goto- wość przyjęcia ich zaawansowanych technik i mądrych mediacji w naszych rozlicznych konfliktach politycznych, ekonomicznych i religijnych. - Jakbyśmy mieli jakiś inny wybór - mówi Dolf. Po przesłaniu wielkanocnym pani prezydent Jordan dziennikarz programu podsumował wczorajsze wydarze- nia. Na końcu przekazał sprawozdanie z wystrzelenia wspólnego satelity brytyjskoargentyńskiego i otwarcia opartej na syntezie jądrowej elektrowni, która już zaczęła dostarczać prąd zarówno Izraelowi, jak i Syrii. Leah stała przy Dolne i trzymała go pod rękę. Nie kon- centrowała się całkowicie na wiadomościach płynących z ekranu 3D. Pamiętała ten dziwaczny wieczór w 1976 roku, kiedy Chór -jak większość anglojęzycznych osób na- zywała Obcych - ujawnił się nagle w polu widzenia na ziemskim niebie. Przybyli przez parawymiarowe królestwo, ochrzczone przez jej przyjaciółkę Ericę Gipp „Siatką Id". Często się zdarza, że czyjś umysł lepiej rozwiązuje dany problem w snach i marzeniach, niż stosując świadomą logi- kę. Podobnie podróżnicy międzygwiezdni mogą sprawniej i szybciej przebyć ogromne odległości, opuszczając fizyczną płaszczyznę wszechświata, niż ślizgając się po jej po- wierzchni. Dlatego, jeśli kosmos, tak jak umysł, ma swoje elementy świadome i podświadome, najkrótsza odległość między Mira Ceti a Słońcem przebiega wzdłuż „Siatki Id". Bez względu na to, jak wyjaśniałoby się ich nadejście, Chór wyłonił się ze swego parawymiarowego korytarza na pokładzie przezroczystej kuli, wielkiej jak Księżyc. Ten glob, który nie spowodował żadnych zarejestrowanych efek- tów grawitacyjnych ani na Ziemi, ani w jej morzach, zbliżył się do Księżyca, rozwarł pionową szparę i pochłonął ziem- skiego satelitę. Ten cały proces — fascynujący, a zarazem przerażający - trwał dokładnie tydzień. Od tamtego czasu Księżyc zachowuje się jak obcy, dziwny kameleon. Czasa- mi wygląda jak wypolerowany dekiel, niekiedy jak waza pełna ryb tropikalnych i biofosforyzujących węgorzy albo jak wielki projektor wyświetlający surrealistyczne filmy w kalejdoskopowym technikolorze. Na górze wciąż się coś bardzo dziwnego dzieje. Od czasu do czasu Chór wysyła na ziemskie drogi powietrzne niesa- mowitą muzykę, komunikaty zsynchronizowane z pulsowa- niem obcej powłoki Księżyca. Kilka wybranych istot ludz- kich, wyznaczonych przez Chór, potrafi zinterpretować te „śpiewy" jako rekomendację do wdrażania nowych technik lub rozwiązywania różnych problemów, wciąż dzielących ludzi Ziemi. I, jak dotychczas, wszystkie te zalecenia na- tychmiast ułatwiały wiele spraw. Z drugiej strony, myśli Leah, patrząc na Księżyc, nie odnajdzie się już znajomych rysów - kraterów, mórz i jezior - tak gorliwie badanych przez NASA i Rosjan, gdy w najlepsze trwał „wyścig kosmicz- ny" Wschód-Zachód. - Już męczy mnie to siedzenie i czekanie na was - mówi do rodziców Eldred. — Mnie też — popiera go Karina. Och nie, myśli Leah. Tatuś jeszcze da wam popalić. I cały ranek będzie zmarnowany. Ale Dolf tylko się śmieje. -Na pewno cię męczy, koleżko - mówi. - I ciebie też, panno zarozumialska. Wyłącza 3D i prowadzi wszystkich do choinki. Packardo- wie siadają przy wielkim oknie, którego szyby ozdobił wzo- rami mróz, i zaczynają otwierać prezenty. Dwa pierwsze są dla bliźniaków - ogromne pudła, które Dolf każe dzieciom równocześnie otworzyć. Pierwsza paczka zawiera parę wysokich na pół metra plastikowych koni, do tego są siodła, uprząż i jeźdźcy. Dru- ga paczka, która nie wymaga rozpakowywania, a tylko zdjęcia wieczka pudełka, zawiera dwa inne dziwaczne stwo- rzenia. Ale te są żywe. Para świnek morskich o śnieżnobia- łym futrze. Sklepy zoologiczne nazywają je „śnieżnymi dziećmi"*, a nie świnkami morskimi; te zwierzaki właśnie tak wyglądają: jak śnieżne dzieci. Bliźniaki powinny tro- chę dorosnąć, by należycie się nimi opiekować, myśli Leah, ale Dolf nalegał na ten zakup. * Śnieżne dzieci - nawiązanie do powieści Charlesa Kingsleya Wodne dzieci. Dla Leah najmniejsza ze wszystkich paczek, w niej złota spinka - wklęsły profil ryby. Jest bardzo zaskoczona i ura- dowana, gdyż nie spodziewała się, że Dolf podaruje jej bi- żuterię. Dla Dolfa książka. Domyślił się od razu, gdy tylko żona położyła pakunek pod choinkę. Oczywiście nie znał tytułu i teraz Leah obserwuje uważnie, jak mąż zdejmuje opako- wanie. - Ach, Philip Kyle Dick - mówi. - The Three Desiderata of Caluin Deckard. I całuje żonę. - Wiedziałam, że lubisz jego powieści. - To nie jest powieść. Dick nazywa ją swoją „egzegezą". To praca z teologii spekulatywnej. Jedynym elementem powieściowym jest to, że teorię tę wykłada Calvino Deckard, uczeń Nieśmiertelnego. - Nieśmiertelny? Chrystus? - Niezupełnie. Dick - to znaczy fikcyjny Calvino Deckard - nazywa go „plazmatem", formą żywej informacji i pisze o nim tak. — Dolf szybko przerzucił strony powieści. — „Kabina «Apollo» wkrótce powróci". Napisał to w roku 1974, więc brzmi to jak przepowiednia przybycia Chóru. Dalej pisze: „Wszystko, co stworzono, to język i tylko ję- zyk, którego z jakiegoś nie wyjaśnionego powodu nie może- my używać na zewnątrz nas i odtwarzać wewnątrz..." Oczy- wiście Chór zaczął nas nauczać, jak używać i odtwarzać ten ,język", a gdy nasi zwycięzcy loterii pojadą na Mira Ceti, by spotkać Boga i obserwować z bliska wydarzenia poprzedzające wybuch ich supernowej, dowiemy się o stwo- rzeniu — i języku, który je nazwał — więcej niż ktokolwiek żyjący przed przybyciem tu Chóru. Szkoda, że osobiście ich nie cierpię za to, że porwali nasz Księżyc i ingerują w nasze badania, do przeprowadzenia których mamy dość wybit- nych jednostek i potencjał zdolności. - Może nie wystarczą nasze zdolności. - Oni są miliony lat starsi od gatunku ludzkiego. Mając tyle czasu i możliwości, z pewnością rozwinęlibyśmy inte- ligencję równą im, a nawet lepszą. Oni nie dają nam tej szansy. -Jest równie prawdopodobne, że wysadzilibyśmy się w powietrze. - Nie sądzę, by to usprawiedliwiało ich ingerencję. Leah kładzie rękę na ramieniu Dolfa. -Wystarczy na dzisiaj, dobrze? Pomóżmy dzieciom. - Dobrze - zgadza się, odkładając książkę. I pokazali bliźniakom, jak przygotować pudło wiórów ce- drowych dla śnieżnych dzieci, wkładać krążki karmy do pokrywek słoików przybitych do deseczek oraz jak działają zbiorniczki dostarczające pod wpływem ciążenia wodę świnkom. Biskup Jamie A. Parr z diecezji Protestanckiego Kościo- ła Episkopalnego stał zupełnie sam na podeście w Górskim Centrum Kongregacyjnym w Gainesville w Georgii. Cze- kał, aż przemówi do niego Koryfeusz za pośrednictwem dwustuosobowego ludzkiego chóru, ustawionego piętrowo po lewej stronie. Skierowano na niego kamerę 3D z budki operatora stojącej na wprost podium, jakieś dwieście me- trów dalej. Światła reflektorów padały na biskupa i na śpiewaków w komżach, których wybrał osobiście z chórów czterdziestu największych kościołów diecezji. Poza tym centrum kon- gregacyjne, wielki, kryty dachówką hangar, było złowróżb- nie ciemne. Dzięki klimatyzacji wiosenna temperatura Gainesville została obniżona do siedemnastostopniowego chłodu, jednak biskup Parr pocił się. Kiedy Koryfeusz, mający przemawiać w imieniu Chóru — jak zwano Obcych - objawi się tym razem? Dokładnie o pierwszej, jeśli wierzyć jego ostatniej obiet- nicy, zapowiadającej nowoczesne wydarzenie wielkanocne. Koryfeusz przekazał to Parrowi przed dwoma tygodniami w niedzielę, kiedy biskup pompatycznie przemawiał z ka- tedry Episkopalnego Kościoła Jezusowego w Savannah. Kazał powiadomić świat, że siedmiu ludzkim rodzinom zo- stanie wkrótce udzielona audiencja u Boga, i polecił bisku- powi zebrać reprezentacyjny chór, który miał przemówić w jego imieniu. Ten rozkaz, to polecenie nadeszło do niego w postaci halucynacji słuchowej w środku kazania, a zgro- madzeni wierni byli świadkami dziwacznej przerwy w jego homilii, dopóki biskup nie wrócił do równowagi po usłysze- niu słów Koryfeusza. Jak sądził Parr, Koryfeusz z Mira Ceti B VIII chciał po- służyć się ludzkim chórem nie tylko dlatego, żeby stworzyć widowisko dla światowej trójwymiarowej telewizji. Bawiła go również groteskowość takiej sytuacji. Przez osiem lat Obcy, którzy osiedlili się na Księżycu, rozwinęli w sobie swoistą odmianę poczucia humoru. Zaczęli wyczuwać, co i kiedy jest zabawne i stosowne do sytuacji... W uchu Parra zabrzmiał głos technika z budki kontrol- nej: - Jest biskup na antenie. Patrząc wprost do kamery, biskup dość niezgrabnie po- zdrowił widzów i wygłosił kilka niezręcznych słów o wyda- rzeniu wielkanocnym. Kiedy przemawiał, ciemna hala wy- pełniała się przezroczystym morwowym światłem - napły- wającą jak falujący jedwab poświatą. Wiatr, niemal arktycznie chłodny, przeleciał z jednego końca Górskiego Centrum Kongregacyjnego na drugi, dmu- chając na biskupa, rozwiewając niebieskie, szafranowe, brązowe i białe szaty członków chóru. Jakby na znak dyry- genta chór zaśpiewał a cappella potężny akord. Potem na- stępny, i jeszcze kolejny. Obcy wiatr wirujący po hali zain- spirował do śpiewu wszystkich obecnych. Biskup starał się przybliżyć te potężne, bezsłowne kolę- dy, jakby były kawałkami zaginionego tekstu, a on ich je- dynym znawcą i tłumaczem. Chór śpiewał i śpiewał, je- dwabne, purpurowe światło w hali falowało rytmicznie, a Parr w języku angielskim oraz wdzięcznym językiem ge- stów przekazywał ostatnie, pełne miłości przesłanie do ludzkości od obcego Chóru na Księżycu. Kiedy tak przema- wiał, czas przestał istnieć dla niego i dla dwustu śpiewa- ków oraz dla większości ludzi na świecie obserwujących wszystko na ekranach i słuchających tej wspaniałej pieśni chóralnej. W czasie ostatnich minut przekazu biskup Parr wymię- nił nazwiska siedmiu rodzin z całego świata. Piątą wymie- nioną była rodzina Dolfa Packarda ze Snowy Falls w Kolo- rado. Dolf wstrzymał oddech. Ostatnimi astronautami amery- kańskimi, którzy próbowali dolecieć na Księżyc, byli człon- kowie owej nieszczęsnej misji „Apolla 15" w 1971 roku. Ich śmierć na orbicie księżycowej - tragedia przekazywana na żywo przez radio i telewizję w ciągu pięciu bolesnych dni - podważyła sens amerykańskiego programu kosmicznego, kończąc go mniej więcej w tym samym czasie, gdy Stany Zjednoczone pod przywództwem prezydenta Muskiego wy- cofywały się z Wietnamu. Obecnie Dolf, Leah, Eldred i Karina Packardowie - naj- bardziej niewiarygodny zespół badaczy międzygwiezdnych, jaki Dolf mógł sobie wyobrazić - lecieli na Księżyc w pojeź- dzie wystrzelonym w kosmos przez układ ścieżek przyśpie- szających na stokach Kilimandżaro w Afryce Wschodniej. Sam statek został molekularnie zmontowany trzy miesiące temu w Rewolucyjnym NanoTechu w Hanoi. Dookoła Pac- kardów, na własnych kojach, siedzieli inni pasażerowie statku zmierzającego ku niebiosom. Rodzina z Leningradu, rodzina z Hongkongu, rodzina z Zairu, rodzina z Arabii Saudyjskiej, rodzina z Peru i ro- dzina z Malezji. Dolf od razu zauważył, że żadna z tych rodzin nie znała języka pozostałych. Porozumiewali się wyłącznie za pomocą ukłonów, uśmiechów i innych wiele mówiących gestów. Załoga i pasażerowie statku liczyli trzy- dzieści pięć osób, co powodowało niezłe zamieszanie. Dolf nie wpadał w panikę jedynie dzięki obecności swych bli- skich. Wiedział również, że za trzydzieści sześć godzin osiąg- ną Księżyc. Potem polecą przez wielobarwną otoczkę Księ- życa parawymiarowym szlakiem ekspresowym, łączącym ludzki Układ Słoneczny z podwójną Mira Ceti. Przynaj- mniej tyle powiedział światu biskup Parr przed dziewięcio- ma tygodniami, przekazując przesłanie Chóru Obcych ukryte w harmonii śpiewów wykonywanych przez dwustu wybranych Ziemian. - Już wam to wcześniej mówiłem - jęknął Eldred. - Nie chcę spotykać się z Bogiem. - Ja też nie - dodała Karina, wiercąc się. - Uciszcie się tylko i oglądajcie Księżyc - poradziła im Leah. Księżyc był widoczny przez okna z przodu ich poja- zdu jako ogromna kantalupa o barwie brązu i patyny. Dzieci nadal protestowały, więc Dolf przechylił się ponad przypiętym do fotela ciałem Leah i krzyknął: - Sza! Macie szczęście, że spotkacie się z Bogiem - dodał znacznie ciszej. - I będzie się to wam podobało. Czy nie przeprowadziliśmy demokratycznego głosowania w tej sprawie? I czy nie powtarzaliście w kółko, że chcecie zoba- czyć, jak wybucha gwiazda? - Prawie wybucha - poprawił go Eldred. - Niech będzie „prawie wybucha". Cóż, nasza rodzina to wolna rodzina, wasze głosy liczyły się i nie chcę więcej sły- szeć tego bzdurnego „nie chcemy tam jechać". Za późno na zmianę decyzji. - Martwię się o nasze śnieżne dzieci - rzekła Karina. - Dziadek i babcia Packardowie troszczą się o nie - od- parła Leah. - Wszystko będzie w porządku. My też to prze- żyjemy. Sprzeczka trwała i Dolf zastanawiał się, czy Chór myślał kiedykolwiek, by zaopatrzyć zwycięzców loterii w jakiś śro- dek nasenny dla swoich nadaktywnych pięcioletnich piel- grzymów. Jeśli bliźniaki będą się tak kręciły przez całą dro- gę do Mira Ceti, on stanie się psychicznym wrakiem, nim jeszcze stanie przed obliczem Świętości. Żona także. Wreszcie dzieci uspokoiły się. Zaczęły grać w zaimprowi- zowaną, zerograwitacyjną grę czerwoną elastyczną piłecz- ką i menażką. Leah położyła rękę na nodze Dolfa. - Wielka szkoda, że prezydent Humphrey tego nie dożył — powiedziała, wskazując głową na Księżyc. Brązowe i zielonkawe pasy zmieniły kolory na cynowo- -ołowiowy i platynowy. Teraz płynęły w przeciwnych kie- runkach przez szklistą powłokę Chóru. Widok ciekawy, choć dezorientujący. - Taa, wielka szkoda - zgodził się Dolf. Humphrey zginął w katastrofie helikoptera w Camp Da- vid, dzień po tym, jak „Apollo 11" wystartował z Cape Ken- nedy, by po raz pierwszy szczęśliwie wylądować na Księży- cu. Nowo zaprzysiężony Muskie powitał Armstronga, Al- drina i Collinsa po ich powrocie na pokładzie lotniskowca „U.S.S. Hornet", lecz żałoba przyćmiła ten narodowy triumf. NASA zadedykowała cztery następne wyprawy ko- smiczne pamięci zmarłego prezydenta, lecz tragedia stat- ku „Apollo 15" położyła kres dalszym lotom i tym samym zawieszono amerykański program kosmiczny. Rosjanie ograniczyli swoje badania w kosmosie do lotów orbitalnych i w ten sposób było pewne, że przed rokiem 2000 żaden człowiek nie stanie ponownie na Księżycu. Ale w roku amerykańskiego dwóchsetlecia przybył Chór. Początkowo wywołało to masową histerię, a potem świat uznał, że ludzkość nigdy nie uda się na Księżyc, póki oku- pują go ci zagadkowi Obcy. W tym samym jednak roku Barbara Jordan, po przyjęciu od Muskiego nominacji de- mokratów na prezydenta, pokonała w powszechnych wybo- rach Ronalda Reagana i Chór zaczął ofiarowywać ludzko- ści technikę i dobre rady, ale ludzi nadal szokowała skoru- pa wokół Księżyca. Mimo tej ośmioletniej szczodrości Dolf nadal miał poczu- cie czegoś dziwnego, obrzydliwej perwersji - związku mię- dzy tymi niedotykalnymi istotami z energii a ludzkością. Ale oto zmierzał w ich statku na najbardziej nieprawdopo- dobne spotkanie kosmiczne, a jego główną troską było nie to, by wszyscy Packardowie bezpiecznie wrócili do domu albo żeby zrobić dobre wrażenie na Bogu, lecz by dzieci nie doprowadziły swych rodziców do szaleństwa. Był bliski modlitw o ich dobre zachowanie i - gdyby to robił - spodzie- wał się, że Świętość go wysłucha... W georgijskim klasztorze niedaleko Conyers Philip Kyle Dick siedział w swej celi i pisał. Bóg lub demiurg trzymał rękę na jego ramieniu, dając mu do zrozumienia, że ta zwa- riowana rzeczywistość wciąż jeszcze nie jest tą, w której chce mieszkać. Dick miał pięćdziesiąt trzy lata i jego lite- racka kariera została pogrzebana. Dlatego właśnie wycofał się do klasztoru trapistów, do którego należał kiedyś Tho- mas Merton. Długo w nocy, już po wszystkich kanonicz- nych godzinach klasztornej służby Bogu, prowadził gorącz- kowe rozmyślania. Miał bowiem świadomość, że będzie musiał napisać wyzwolenie siebie i ziomków z niewoli. Gdy- by nie podniósł swego pióra i nie zaczął przetwarzać świa- ta, ta rzeczywistość trwałaby wiecznie. Jeszcze raz więc musi zainicjować zharmonizowany wysiłek, by dokonać ocł- kupiającego przesunięcia. Dlatego Philip Kyle Dick ujął pióro i zaczął zmieniać za- sadnicze elementy wszechświata. Powieści Philipa K. Dicka wspominane lub omawiane w książce: A Scanner Darkly Powieść z naszej rzeczywistości. Napisana w 1973 roku, wydana w 1977. W Polsce ukazała się w 1996 roku pod tytułem Przez ciemne zwierciadło. A Time for George Stauros Dokładne tłumaczenie tytułu: Czas dla George'a Stavro- sa. W naszej rzeczywistości chodzi prawdopodobnie o książ- kę Time Out ofJoint. Została napisana w 1959 roku, wyda- na w 1961. Tytuł polskiego wydania z 1994 roku, Czas poza czasem, nie oddaje konotacji kulturowej: tytuł oryginału jest cytatem z Hamleta. Confessions of a Crap Artisł Tytuł należałoby przetłumaczyć jako Spowiedź (lub Wy- znania) gównianego artysty. Dick napisał tę książkę w 1959 roku. Ukazała się w 1975. Jest to powieść należąca do głów- nego nurtu. Nie tłumaczona na język polski. Do Androids Dream of Ambitious Veeps? lub Do Androids Dream of Electric Veeps? Dick napisał tę książkę w 1966 roku. Została wydana w roku 1968 pod tytułem Do Androids Dream of Electric Sheep? Na jej podstawie nakręcono film Blade Runner {Łowca androidów). W Polsce drukowano ją na łamach „Fantastyki" pod tytułem Czy androidy śnią o elektrycz- nych owcach, w 1995 roku ukazało się wydanie zwarte opa- trzone podwójnym tytułem: Blade Runner/ Czy androidy marzą o elektrycznych owcach. W świecie, w którym żyje Cal, książka ta ma znacznie silniejszy wydźwięk politycz- ny i chyba należy do głównego nurtu. Dwie wersje tytułu pojawiły się prawdopodobnie dlatego, że manipulując ma- giczną broszką, Lia Pickford dokonuje mikrozmiany rze- czywistości. Tytuł powieści należałoby przetłumaczyć: Czy androidy marzą o ambitnych (w drugiej wersji - elektrycz- nych) wiceprezydentach? Flow my Tears, the Policeman Said Dick pisał tę książkę w latach 1970-1973. Wydano ją w roku 1974. W Polsce ukazała się pod tytułem: Płyńcie łzy moje, rzekł policjant. In Milton Lumky Territory Na terytorium Miliona Lumky'ego. Książka należąca do głównego nurtu. Choć pisał ją w latach 1958-1959, została wydana dopiero w 1985 roku. Nie przetłumaczona na język polski. Martian Time-Slip Marsjański poślizg w czasie. Książka napisana w 1962 roku. Ukazała się w czasopiśmie „Worlds of Tomorrow" w 1963 roku. W Polsce wydano ją w 1994 roku. Mary and the Giant Tytuł należałoby przetłumaczyć jako Mary i Gigant. Po- wieść Dicka, napisana w latach 1953-1955, wydana dopie- ro w 1987 roku. Nie została przełożona na język polski. Nicholas and the Higs Nicholas i Higsowie. W rzeczywistości Dick nie napisał takiej powieści, natomiast w 1966 roku powstała książka dla dzieci o zbliżonym tytule Nick and the Glimmung - Nick i lśnienie. Ukazała się w Wielkiej Brytanii w 1988 roku. W Polsce nie została dotąd wydana. Now Wait for Last Year A teraz zaczekaj na zeszły rok. Książkę tę, napisaną w 1963 roku, wydano w 1966, a w Polsce w 1993 roku. No-Knock Nocturne Nokturn Niepukaczy. Wyraźna krytyka tajnej policji w świecie Calvina Pickforda. W naszej rzeczywistości nie ma odpowiednika tej powieści. Pilgrim on the Hill Pielgrzym na wzgórzu. Książka pod takim tytułem nie ukazała się. Puttering about in a Smali Land Przybliżone tłumaczenie tytułu - Wędrując po kraiku. Dick napisał ją w 1957 roku, a ukazała się dopiero w 1985. Powieść głównego nurtu. Na język polski nie została prze- tłumaczona. The Broken Bubble ofThisbe Holt. Pęknięta bańka Thisbe Holt. Powieść głównego nurtu napi- sana w 1956 roku. Ukazała się w 1988 pod tytułem The Broken Bubble (Pęknięta bańka). Na język polski nie tłumaczona. The Doctor in High Dudgeon Rozwścieczony doktor. W rzeczywistości taka książka nie ukazała się. Być może pewne jej elementy można odnaleźć w powieściach Dr. Futurity (1976) (wydanie polskie 1997) i The Man in the High Castle (1962). Tytuł polski tej ostat- niej: Człowiek z Wysokiego Zamku. The Dream Impeachment ofHarper Mocton Senny sąd nad Harperem Moctonem. Dick nie napisał takiej powieści. The Man in the High Castle Człowiek z Wysokiego Zamku. Powieść napisana w 1961, wydana w 1962 roku. Pierwsze wydanie w języku polskim ukazało się w 1981 roku. The Man whose Teełh were Ali Exactly Alike Człowiek, którego wszystkie zęby były dokładnie takie same. Dick napisał tę powieść, należącą do głównego nur- tu, w 1960 roku. Ukazała się w 1984 roku. Nie została prze- tłumaczona na język polski. The Three Desiderata of Calvin Deckard Trzy dezyderaty Caluina Deckarda nawiązuje prawdo- podobnie do powieści Dicka The Three Stigmata ofPalmer Eldritch - Trzy stygmaty Palmera Eldritcha. Książkę tę, napisaną w 1964 roku, wydano w 1965, a w Polsce w 1990 roku. The Transmigration of Timothy Archer Transmigracja Timothy'ego Archera. Powieść napisana w 1981 roku, wydana w 1982. Wraz z powieściami Vałis i Boża inwazja tworzy tak zwaną Trylogię Valis. They Scan Us Darkly, Don't They? Powieść taka, prawdopodobnie krytykująca tajną poli- cję, nie istnieje. Jej polski tytuł brzmiałby: Patrzą na nas spode łba, prawda? Najbliższa jej tytułem jest książka Dic- ka A Scanner Darkly. Time Out ofJoint Czas poza czasem. Patrz komentarz do A Time for Geor- ge Stauros. Ubik Ubik. Powieść napisana w 1961, wydana w 1966. Pierw- sza książka Dicka przetłumaczona na język polski. Valis Valis (Vast Active Living Intelligence System - Wielki Aktywny Żywy System Inteligentny). Książka napisana w 1978, wydana w 1981 roku. W Polsce ukazała się w 1993 roku. Voices front the Streets Głosy z ulic. Powieść pod takim tytułem nie została wy- dana i chyba nie została przez Dicka napisana. Yubią Yubią. Tytuł ten jest prawie identyczny z tytułem powie- ści Dicka Ubik. Źródłosłów obu tytułów jest ten sam: ubi- ąuity - wszechobecność. U Bishopa słowo „Yubią" oznacza między innymi firmową nazwę pewnych towarów - podob- nie jak „Ubik" w książce Dicka.