JALU KUREK KSIĘGA TATR Wydawnictwo Literackie Kraków 1978r. Przed samym zmierzchem pojawił się od strony Czerwonych Wierchów rudawy obłoczek, który przewiał szybko i rozstrzępił się bez œladu na Giewoncie. Za nim wypełzła na niebo od doliny Koœcieliskiej brzydka chmura, jedna, druga, trzecia, szybko przelatywały na wschód. Powietrzem szedł jakby zaduch, kładł się na wsi ciepłym tchnieniem, zwiastujšc wiatr od gór. Wkrótce chmurzyska zasłały doszczętnie niebo w południowo-zachodnim kšcie krajobrazu. Dał się słyszeć jakby odległy, wszechogarniajšcy szum potoku, suchy szelest wdršżajšcy się w uszy. Wzmogło się ciepło, niezwykłe jak na kwiecień, który stanowi dopiero przedwioœnie w górach. Nadchodził wiatr halny. U Macieja Raja w roli Chycowej pierwszy podmuch ruszył drzwiami. Deski stęknęły lekko, jak gdyby westchnšł człowiek. Zatrzeszczało w krokwiach dachowych. - Oho! Stryk zza wirchu idzie - rzekła gaŸdzina. Tak oznajmiali od lat górale nadejœcie dobrego znajomego z głębi gór. Mieszkańcy wsi Zakopane znali dobrze ten wiatr życiodajny i niszczšcy. Zżyli się z nim, nawiedzał ich o każdej porze roku, bił bez opamiętania. Bez niego góry nie byłyby górami. Czuli jego nadejœcie na parę dni przedtem. I ten dzisiejszy przepowiadali już wczeœniej. Zachód słońca wytaczał ostatnio krwawy pobłysk na chmury i na oœnieżone wierchy, cisza w powietrzu panowała zdradliwa; gdy wcišgnšć dech nosem, niosła się jakaœ ciepłoœć i suchoœć. To niezwykłe we wsi, w której przez trzy kwartały w roku leje deszcz albo pada œnieg. Od œrodka wsi, spod œwieżo zbudowanego koœciółka, szedł drogš Pitoń Okrasek walšc w prymitywny bęben i nawołujšc na wszystkie strony: Znali to wezwanie. należy ogień zasypać broń Boże zalać wodš, bo to grzech - i przez parę dni, o ile się nie uspokoi, spożywać zimnš strawę. Słońce zachodziło nad Osobitš niewidoczne. Chmury tratowały się nawzajem, jeden wał wstępował w drugi, zgniatał go, przeskakiwał, obłoki szybowały, cwałowały, kłębiły się nad wsiš. Wicher nadleciał. Zaczęły w reglach trzaskać drzewa. Całe Zakopane było poprzerastane lasem. Gwizd na poły z szumem przeszywał powietrze. Halny ogarnšł polany, drogi, zabudowania; dopiero teraz zacznie się taniec. O jakiœ dach prasnęły wyłamane deski, furgnęły w górę gałęzie i słoma, wzbił się kurz, œwiat się zmierzwił. Czyżby się wzmógł huk potoków. Gdzieœ rozerwało szopę. Pitoń skurczony, biczowany wiatrem z tyłu, szedł drogš ku Olczy, bijšc na alarm. Darł się wniebogłosy, choć nie mógł przekrzyczeć wiatru: - Ogień gasić! Ogień gasić! Nadchodzi wieczór. Na dróżkach, na œcieżkach, koło zagród nie widać ludzi. Kto mieszka właœciwie w tym Zakopanem? Trwoga padła na ludnoœć. Baby siedzš stroskane w ciemnoœci, chłopi nie rozbierajš się leżš na nalepie, która już wystygła. Co to jest nalepa? Pokład kamienny przy piecu powleczony warstwš zeschniętego błota, na którym za zwyczaj œpiš i wygrzewajš się starzy. Nie będzie ognia dzisiaj, nie będzie œwiatła, nie będzie ciepła, nie będzie goršcego jadła. Iskra mogłaby zatlić się w słomie, w sianie, język płomyczka mógłby liznšć wysuszone drewno dachu, spłonšłby dom. Nie znajš tu kominów, chałupy sš kurne. Krowy, konie, owce niespokojnie tłoczš się w szopie dreptajš nogami. I im udziela się niepokój przyrody, czujš przez œcianę wœciekłoœć żywiołu. Z domu Marduły wychodzi Weruna najstarsza córka rodu, niska, drobna, w serdaku. W mroku podchodzi do zachodniego węgła domu, ostrożnie, podejrzliwie patrzy na wszystkie strony, czy jej kto nie podglšda, i sypie na wypust węgła garœć mški, aby przebłagać wiatr halny. Taki był odwieczny zabobon tych stron. - Wiater weŸmie mškę i œ niej sie ułozy. Czyli, że się uspokoi. Ale wiatr był nieczuły na proœby Mardulanki, nie przestawał szaleć ani na chwilę. Może mška była nieczysta? albo czyjeœ ludzkie złe oko z ukradka, z ciemnoœci odczyniło siłę uroku? Wišzania w dachu odpowiadały. Dom był zbudowany, jak wszystkie domy zakopiańskie, mocno a zdrowo, z tęgich smrekowych płazów (czyli grubych pni przepołowionych wzdłuż rdzenia), z wysokš strzechš, z wysokim szczytem, bo tu drzewa œwietnego do budowy w bród. Dach nakryty był gontami szczerniałymi, przesyconymi dymem; w roku ubiegłym gospodarz poodrywał je i przewrócił stronš okopconš do pola, aby w ten sposób zakonserwowane przeleżały drugie trzydzieœci lat, wytrzymujšc nawałnice i burze. Kiedy żerdzie w dachu trzeszczš od wichru, że zda się, jakoby dom się uginał czy kołysał, to znaczy, że jest dobrze zbudowany. - Dlaczego? - Bo chodzi. Jak wóz na elastycznych, sprężynowych resorach. Nic dziwnego, że w tych warunkach żywot smrekowego domu zakopiańskiego oblicza się na sto pięćdziesišt lat. Bębniarz - ten sam czy inny? - szedł teraz ku Koœcielisku, w samo czoło bijšcego wiatru, robišc po wsi trwogę. - Ogień gasić! Ogień gasić! Takie było rozporzšdzenie gromady, gdy duchnšł halny wiatr. Ale Rajowie nie robili sobie nic z rozporzšdzenia. Znali mšdrš zasadę życiowš, że rozum i praktyka ważniejsze niż sucha litera nakazu. Ogień słucha człowieka, trzeba się tylko umieć z nim obchodzić. Pożary należš we wsi do rzadkoœci, a przecież nie uœwiadczysz tu nigdzie nowego wynalazku: komina. Rajowa umie niecić mały ogień, żeby nie dudniało, żeby nie cišgnęło, żeby iskry nie wylatywały do sieni ani na poddasze. Staszeczek także nie uznaje rozporzšdzenia, nie stosuje się do alarmu Pitonia. GaŸdzina złożyła nikły ogieniek, aby zagotować ziemniaki. Piec był niski, lecz długi i szeroki, mogło na nim lec ze czterech ludzi. Gospodarz sypiał na nim z przyjemnoœciš, podesławszy pod siebie cuchę. ciemnoœci zaległy czarnš izbę, rozszedł się gryzšcy dym, nie szkodził tutejszym ludziom, przyzwyczajeni byli doń od dzieciństwa. Troje osób w mroku wyglšdało niesamowicie, jak duchy, na tle płonšcych szczap. Wiatr halny nie œmie nic zrobić Staszeczkom, bo majš u siebie na mieszkaniu poœwięconš osobę proboszcza nowo założonej w tym roku zakopiańskiej parafii. Księdza Stolarczyka. W izbie białej, gdzie mieszka proboszcz, œwieci się nikły płomyk kaganka; żelazna okršgła rynienka, do jej dna przylepiony owsianym ciastem knot z poskręcanej nici lnianej, pływajšcy w baranim łoju (przetopionym, aby nie skwierczał). Œwiatełko z tego drgajšce i słabe. Przy stole siedzi ogromny człowiek; góra ciała. Czyta nabożnš ksišżkę, modli się. Od czasu do czasu odrywa wzrok od drukowanych kartek, kieruje go w stronę okna i nadsłuchuje porywów wiatru. Izba była dwuokienna, z rzędu porzšdniejszych we wsi. Podłoga biała, z desek jodłowych. Pod powałš biegł gruby sosršb z ryzowanš gwiazdš. Œciany z okršglaków przypasowanych szczelnie do siebie, o kolorze złotawego wosku. Na œcianie szczytowej przybita listwa, za którš stało rzędem kilkanaœcie obrazów œwiętych. Twarze œwiętych pyzate, białe z czerwonym kółkiem rumieńców, niebieskie oczy- wytrzeszczone w górę w ekstazie. Obrazy te, odbijane w okropnych kolorach w Koszycach czy Morawskiej Ostrawie, sprzedajš setkami wędrowni kramarze po odpustach i jarmarkach. Na œrodku izby - wielki, ciężki stół jaworowy. Nad łóżkiem, czysto zaœcielonym pierzynami, wbity wysoko w œcianę zegar, chluba tego domu, rzadkoœć w Zakopanem; własnoœć proboszcza. Zegar, z żelaznymi wagami na łańcuszkach do nakręcania, bije nie tylko godziny, lecz i kwadranse. Z okolicy chodzš do Staszeczka pytać o dokładny czas, choć właœciwie nikomu na nic ta dokładnoœć niepotrzebna. Przed stu laty nie było zegarów, a każdy się wyznawał dobrze na porze dnia i nocy podług przyrody. Ale wynalazki sš mšdroœciš œwiata, trzeba iœć naprzód z postępem. W południe o dwunastej każe proboszcz dzwonić Œlimakowi na Anioł Pański, również i o szóstej rano oraz o szóstej wieczorem. I tak według plebańskiego godzinnika regulujš zakopianie zajęcia całego dnia. Drzwi się otwarły, wszedł gospodarz w kapeluszu, w czarnym baranim serdaku, z nie wyprawionš skórš na wierzchu. Twarz przyjemna, poczciwa, długie, jasne wšsy, portki sukienne białe, z surowej wełny owczej, na każdej nogawicy u kostki rozporek, naokoło niego osiem siwych sznurków do kupy. - Widzi si‡, że duchnie mocno tyj nocy, Jegomoœć. Trzeba wom opatrzyć okna, coby ik nie potargało. Podszedł ku oknu, majstrujšc koło szyby, która nie była osadzona w ramie, lecz starym zwyczajem wpuszczona na stałe w futrynę. - Słusznie przepowiedzieliœcie wczoraj halny, Szymonie. Byliœcie w Hamrach? Co słychać? - Górami idzie cišgle masa nasyk do Węgier. Na rewolucję. Same młode chłopoki. - Oj, to niedobrze! - Mówiom, ze jakosi bitka w górach beła. Madziary Niemców potłukły. - Jeszcze tego brakowało, żeby u nas woJna była! - Boze nie dej! Podobno wojsko polskie masiyruje z Francyji do nos. - E, baœnie opowiadacie, Szymonie! A tu inni znowu plotš, że Moskale idš przeciwko Węgrom na pomoc cesarzowi Ferdynandowi, aby ugasić rebelię. Staszeczek nie wiedział nic o cesarzu Ferdynandzie, bo i skšd, więc ucichł. Skšd miałby wiedzieć o Ferdynandzie, skoro władza zaborcza wiedeńskiego monarchy kończyła się na urzędzie w Nowym Targu. A dalej na południe? Dzicz, pustka, góry. - Wiosna Ludów, powiadajš - kontynuuje wobec tego swoje wywody proboszcz. - Ładna mi wiosna! We krwi znowu œwiat chcš utopić. I na nas znowu nieszczęœcia się zwalš. - E, Jegomoœ, do nos cheba wojna nie przyńdzie, bo skšd bo jak? Drógi ni ma. - A jak było w czterdziestym szóstym? Brat brata ma pod nosem, wszędzie go znajdzie. Brat wtedy zabijał brata, Polak Polaka mordował, pamiętacie? - Pamiyntom, jakzeby nie? Chłopy na panów się porwały - sprostował rzeczowo góral. - A tu, w Chochołowie, coœmy mieli pod. nosem, nie wojnę w czterdziestym szóstym? Wojna nie potrzebuje drogi. Wojna idzie przez lasy, przez góry, nie ma dla niej żadnej zapory. Wojna się rodzi tu, w sercu bezbożnym - pokazał na pierœ swš, wydętš jak beczka. - Boże uchowaj, przeżywać wojnę! - Boze nos broń! - zgodził się Staszeczek. Mała Jewka otwarła drzwi, weszła przez nie gaŸdzina, niosšc w jednej ręce miskę z ziemniakami, w drugiej - garnek z mlekiem. Ksišdz odkłada ksišżkę. - No, Szymonowa, co mamy dziœ na wieczerzę? Położyła na stole jedzenie, rękš zaczęła mišć niezdarnie œwieżš zapaskę. - Przepytujem piyknie, Jegomoœć grule. Ksišdz Stolarczyk uœmiechnšł się szeroko, rozłożył ręce - mógłby w tym uœcisku zmieœcić chyba sšg drzewa - i przysunšł ku sobie miskę z ziemniakami. - Dajcie, in nomine Pa…tris et Filii et Spiritus Sancti. Amen - przeżegnał misę - jo górol, zwyczajny chłopskiego jedzenia. Se mnie zdrowy chłop, aj chłop. - Oj wiera! Patrzyli na niego z uszanowaniem. Bardzo im się to podobało, że aczkolwiek w œwiecie bywały, z panami poprzestajšcy, z miasta Tarnowa przybyły, w szkołach kształcony, przecież się do nich zniża i ich językiem wysławia. Gdy w styczniu bieżšcego roku zamieszkał u nich po poœwięceniu koœcioła, powiedział im od razu, że pochodzi z rodziców chłopskich, urodził się we wsi Wysoka pod Jordanowem. - Jo chłop z Wysokiej i wy chłopy z wysokiego kraju. a wse my bracia w Chrystusie Panu. Nie z wyspotów tak mówi, z lekkonyœlnoœci czy z wydrzeŸniania. Ujšł ich z miejsca prostotš obejœcia. Pragnie się zbliżyć do parafian, obalić dystans między panem a chłopem. Ich gwara jest codziennš mowš jego rodziców, językiem jego dzieciństwa. Z szacunkiem wycofali się z izby, aby go nie krępować przy jedzeniu swojš obecnoœciš. Byli hrubymi gazdami i za honor sobie mieli księdza goœcić w swym domu. Już i Samek Gšsienica przymawiał się, że izbę odstšpiłby Jegomoœciowi, ale że mieszka daleko na Ustupie, nie dostał księdza na mieszkanie. Proboszcz musi przy swoim koœciele mieszkać, jak baca w szałasie obok koszaru z owcami. Lokator Staszeczków zjadł ze smakiem wieczerzę. Nie było w czym po prawdzie wybierać. Wieœ była uboga, górska, płona. Jeżeli w niej nie obrodzi latem owies, jesieniš karpiele i ziemniaki, zimš panuje nędza, a na wiosnę przychodzi głód. Tak było właœnie w owym twardym, złym roku 1848; ziemniaki chybiły. I teraz w kwietniu podane na kolację mogły być uważane za zbytkownš potrawę. Podstawowym jedzeniem górala jest owies, gdzie indziej powszechna strawa koni. Z owsa robi się placek, kluskę, zacierkę, bryję i żur. Zamyœlił się. Najważniejsze, żeby zapuœcić korzenie, wrosnšć w glebę, żeby ten lud dzi ki obłaskawić. Koœciół już jest, co prawda maleńki, ale wystarczajšcy na znikome potrzeby zakopian. Te‚raz jeszcze tylko zbudować plebanię koło domu bożego! Przez trzy miesišce pracuje ksišdz Stolarczyk nad wznoszeniem plebanii - jako drwal, jako furman, jako cieœla, z trudem wywalczajšc sobie posłuch i szacunek u ludu. Cóż z tego, że Homolacz, właœciciel Zakopanego, ofiarował duszpasterzowi za darmo drzewo na budowę plebani? Ale drzewo rosło w Dolinie Małej Łški. Jak namówić górali, aby mu je œcięli i zwieŸli z lasu pod koœciół? Jeœli się nie ma pieniędzy? A górale sš chytrzy na pienišdze. Do Małej Łški nie było dojazdu. Chłopi, przyzwyczajeni do lekkich jednokonek, nie mieli wozów kutych, wytrzymalszych na większe ciężary. Jegomoœć szedł codziennie z woŸnicš do Małej Łški, towarzyszył każdemu klocowi, ładował tramy na gnatki, a był z niego nie lada osiłek. Na dziurach wydobywał cały wóz z drzewem, nadnosił ciężar na zakrętach, popychał wóz pod górę, hamował ku dołowi, trzymajšc koło za szprychy. Wiatr nie uspokoił się ani na chwilę. Ksišdz Stolarczyk wstał od stołu, popatrzył na zegar. Dochodziła dziewišta. Weszła cichutko bosa, oœmioletnia Jewka, zabrała ze stołu miskę, garnek i łyżkę, ucałowała kapłańskš rękę, opuœciła izbę. Stolarczyk wyszedł na dwór. Noc była ciemna, skłębiona od wiatru, aż gęsta od ciepłego oddechu powietrza. Nad oœnieżonymi szczytami leżały grube chmury. U samego zenitu wisiał księżyc półpełni. Całe Zakopane spało utopione w mroku. Nie odezwało się ani jedno œwiatełko, nie zabłysnšł ani jeden odblask ognia. Wieœ, pogršżona na dnie ciemnoœci, wstrzšsana była co chwilę atakami wichru, jak starzec zmęczony kaszlem. Jedynie u ujœcia Doliny Bystrej unosił się na niebie pobłysk łuny od wielkiego pieca w Hamrach. Od pasa leœnych regli, zalegajšcych podnóża gór, dochodził zdławiony szum, huk, trzask, łoskot: szaleństwo halnego. Proboszcz powrócił do izby. Po paru dniach halnego wiatru uspokoi się wszystko, zniknš resztki œniegu, zazieleniš się trawy, nadejdzie czas orki. Wtedy już nie uprosi żadnego gazdy o konia ani o chwilę ciesiółki przy płazach przyszłej budowy. Otworzył zeszyt, gruby w czarnej oprawie. Nie miał czasu jeszcze do niego zaglšdnšć; przeznaczył go na kronikę swojej parafii. Od trzech miesięcy nie zapisał w nim nic. A czas leci. Nachylił się nad zeszytem, przeżegnał się, takim samym znakiem krzyża otworzył pierwszš stronę pamiętnika i pisał. Czytelnikom pozdrowienie w panu, Pod górami karpackimi położona jest wieœ Zakopane, której mieszkańcy należeli od poczštku częœciš do parafii Czarny Dunajec, częœciš do koœcioła szaflarskiego, który jest filiš nowotarskiego, po jakimœ czasie częœć należšca do Czarnego Dunajca wcielona została do parafii ustanowionej w Chochołowie, częœć zaœ druga wcielona została do parafii ustanowionej w Poroninie; zawsze przecie z powodu wielkiej odległoœci odczuwano potrzebę własnego koœcioła. Dlatego też tak się stało, że pewien mieszkaniec, Paweł Gšsienica powzioł postanowienie aby na roli Osiedle wystawić przynajmniej kaplicę w której by od czasu do czasu odprawiana mogła być ofiara Mszy œwiętej, gdzie by można udzielać ludowi nauk religijnych. Gdy przez licytację tych dóbr stał się ich właœcicielem Wielmożny Pan Emanuel Homolacz, całš swš troskę skierował ku urzšdzeniu parafii, jednak gdy on zmarł wczeœnie małżonka jego Wielmożna Pani Klementyna Homolacz sd Sławiński stawszy się dziedziczkš dóbr, ze swoim drugim małóżonkiem, Edwardem Homolaczem udotowawszy probostwo w dniu 10 sierpnia wreszcie urzeczywistnili ten projekt, lecz z powodu różnych okolicznoœci dopiero w roku 1842 przedłożyli do załatwienia Najdostojniejszemu Majestatowi. Najjaœniejszy Pan przez uzupełnienie kongruy dla proboszcza, projekt ten zaaprobował w dniu 12 sierpnia 1845 roku pod numerem 24 218. W następstwie tego mieszkańcy Zakopanego i Koœcieliska wraz z Dominium Zakopane pobudowali koœciół, a kolatorka tego beneficjum i koœcioła, Wielmożna pani Klementyna Homolacz, sprawiła potrzebne przybory. Pierwszy Proboszcz, Józef Stolarczyk, urodzony w roku 1816, wyœwięcony na kapłana w roku 1842, instytuowoany kanonicznie 29 listopada 1848 a instalowany 6 stycznia 1848 roku, prowadzi zarzšd parafii. Koœciół ten jest drewniany zbudowany w roku 1847 i przyozdobiony jednym ołtarzem i czterema choršgwiami. Cieœla człowiek leciwy, nazywał się Sebastian Gšsienica, inaczej Sobczyk. Ukończył pisanie i zamyœlił się. Czy dobrze ujšł poczštkowe dzieje swojego pobytu w Zakopanem i historię powstania koœcioła? Czegóż dokonał tu w cišgu trzech miesięcy? Koœciół - była to właœciwie kaplica z modrzewiowego drzewa, w niej jeden ołtarz, pod tylnš œcianš stało skromne używane harmonium, sprowadzone z Nowego Targu. Zamiast dzwonu - sygnaturka. Pleban znalazł się bez plebani, bez inwentarza, w cudzym domu mieszkajšc, otoczony dokoła ludem na poły dzikim i chciwym. Zbiegali się ku niemu, aby coœ zyskać; nie z nauki, lecz z pieniędzy, a on był bez grajcara. Za funkcje nie płacili z poczštku nic proboszczowi, na przykład za pogrzeby. Mieli we wsi kobietę, która im stale trupy do koœcioła w Chochołowie odwoziła, gdzie grzebano je na miejscowym cmentarzu; toteż poprzestawali na pokropieniu zwłok. Dla oddalenia raz lub dwa razy na rok zaglšdali do koœcioła w Chochołowie czy Poroninie. Przy wielkiej biedzie i prawie o suchym chlebie zabrał się Stolarczyk do pracy. W pierwszych tygodniach lud do niczego - z chęciš, za darmo - przyłożyć się nie chciał. Kapłan ujmował ich niespotykanš żarliwoœciš i zapałem. Ciężko, opornie zaczęli się przekonywać do niego. Będzie lepiej! Proboszcz wstał, jego olbrzymia postać zachybotała płomykiem kaganka. Stojšc, zwrócony w kierunku małego krucyfiksu, wbitego w œcianę nad łóżkiem, zmówił z ksišżki łacińskš modlitwę, po czym, dmuchnšwszy, zgasił œwiatełko i poczšł się rozbierać. Wiatr nie znużony huczał nad wsiš bez wytchnienia. Nazajutrz - była niedziela - oœnieżone góry ukazały się w blasku dnia pociemniałe, jak gdyby chudsze. Z regli skakały potoki, na upłazach zazieleniła się trawa, jak wyczyszczona, wymyta w kolorze. Jeszcze przed paru dniami w jarach, w bruzdach, pod lasem, nad strumieniami zalegał œnieg w płatach oklapniętych, sczerniałych, dziurkowatych, nasiškłych wodš. Dzisiaj resztki œniegu zlizane, trawki puœciły się po stokach. Wiatr halny dšł z przerwami; co parę minut następował poryw wichury. Czego słońce nie zrobi przez parę tygodni grzania, oddech goršcy halnego dokona w cišgu jednej nocy. Bydłu w szopach cni się; tęskniš do pola, wiatr nawiał im ciepła do nozdrzy, krowy porykujš, wietrzšc œwieżš ruń z murawy. Zboczami, żlebami, wšwozami, drogami, œcieżkami lecš wody wiosenne, potoki puchnš rwšc brzegi. Więc już skończyła się zima. Trwała długo i była sroga. Twardy był rok poprzedni, 1847, jak prawie wszystkie ostatnie lata. Przyszła wczesna zima. Gruby pokład œniegu przywalił nie wykopane ziemniaki i brukiew, nazywanš tu powszechnie karpielami. Gdy owies prawie był dojrzały (a dojrzewa póŸno), nadleciał wiatr halny, wymłócił ziarno, zrobił koniec zakopiańskiemu jedzeniu. Drogami z Ustupu, z Chramcówek, z Bystrego, ze Starej Polany przechodzi kilkudziesięciu ludzi bladych, wycieńczonych brakiem powietrza i strawy. Uwędził ich dym czarnej izby, przyzieleniła dusznoœć osłabiło marne jedzenie na przednówku. Nie zanosi się na lepsze w przyszłoœci. Drogš idš powoli, statecznie, odœwiętnie Króle, Tatary, Ustupscy, Oberconie, Sieczki, Chramce, Chyce, Gšsienice, Œlimaki, Jarzšbki, Wale, Jafury, Galice. Od Koœcielisk cišgnš Bachledy, Topory, Marduły, Kowale, Walcza'ki. Tyl ko Olcza boczy się na proboszcza i na nowy koœciół; oni by woleli mieć u siebie koœciół. Nie honor im wędrować dwa kilometry do œrodka wsi, kiedy - dołożš jeszcze cztery i pójdš na Bańkówki. Czyli doPoronina. - Momy chodzić tele dole we swoi wsi do koœcioła? Cy ino lo sobie pobudowali koœciół Gšsienice? My się nie rachujemy, cy jak? Głupia historia. Któż jest temu winien, że Zakopane rozwłóczyło się na przestrzeni blisko milowej? Mœcił się tu dawny sposób zabudowy. Chłopi osiedlali się na rolach, czyli na pojedynczych całoœciach gospodarstw, obejmujšcych po kilkanaœcie zagród. Nieraz nawet nie wiedzš, do jakiej wsi należš, bo to dla nich nieważne; ważne, w jakiej roli gazdujš. Ta niechęć długo miała trzymać olczan z dala od modrzewiowego koœciółka pod Giewontem. Mimo to kilkoro z Olczy przełamało niedorzeczny bunt przysiółka. Idš rody Gronikowskich i Mrowców. Baby z dziećmi przedrobiły już drogę wczeœniej, tylko chłopom do koœcioła się nie œpieszy. Popatrzcie na nich. Wzrost górali jest więcej niż œredni, czasem wysoki, góralek zaœ - drobny, mierny. Budowa ciała, zwłaszcza u mężczyzn - szczupła, zgrabna a mocna. Ruchy zręczne, żywe, ładne, chód nadzwyczaj lekki. Głowy uformowane pięknie, rysy twarzy wyrzeŸbione ostro. MężczyŸni sš przystojni prawie bez wyjštku, kobiety nie dzielš z nimi na ogół tej urody. Cechujš górali twarze podłużne, oczy czarne, włosy ciemne, natura bujna, rozum bystry. Cery majš gładkie, aż dziw, że się takie uchowały wœród tylu przeciwieństw klimatu; dotyczy to szczególnie kobiet, które majš twarze nieskazitelnie białe i delikatne. MężczyŸni golš brodę, zostawiajšc bujnš wiechę wšsów. Włosy noszš długie, spadajšce na kark, jeszcze niekiedy splecione w parę warkoczyków, choć młodzi ukradkiem podœmiewajš się z tego. Ubiór tych ludzi nie olœniewa barwnoœciš, ale - przede wszystkim u mężczyzn - uwydatnia przedziwnie œmigłoœć, zwrotnoœć postawy, wdzięcznoœć ruchu i chodu. Jeden z dawnych obserwatorów góralskiego życia zauważył, że strój górala, obcisły i kusy, lecz pełen męskiego wdzięku, był chyba wzorem dla munduru węgierskich huzarów. Czy nie było raczej odwrotnie? Ubiór to dla zdrowych i zahartowanych; jego krój wskazuje, iż ludzie, co go pierwsi wymyœlili i odważyli się nosić, musieli być doskonałej budowy. Dostosowany jest on œciœle do natury życia mieszkańca gór. Nie ma w nim ani jednej nitki cudzej roboty; własna, domowa albo pochodzšca ze Skalnego Podhala. Tu jeszcze się widzi stroje starej daty. Spójrzcie na Samuela Guta z Chycówek. Koszula wałaska, z grubego, zgrzebnego płótna, z szerokimi rękawami, krótka po pas, bez kołnierza, mosiężnš agrafš spięta na piersiach, spodnie sukienne białe, kroju węgierskiego, bardzo opięte, równe z biodrami, wšskim rzemykiem œciœnięte, bez żadnych ozdób; wełniane skarpety wcišgnięte na spodnie, skórzane kierpce osznurowane poza kostki rzemieniem. Niski kapelusz o szerokich skrzydłach, czyli skrzelach, obwiedziony wšskš wstšżkš ze skóry. Na ramiona zarzucona brunatna gunia sukienna z wełny owczej, nie obrębiona od dołu, pozbawiona obszywek, krótka, sięgajšca do bioder, bez kołnierza, zapięta pod szyję metalowš spinkš. - Jo nie popuscem nowy modzie - oœwiadczył Samek synom, już poważnym gazdom. A właœnie teraz, na przełomie połowy wieku krzyżowała się na Podhalu stara moda z nowš. Już synowie Guta, czyli œrednie pokolenie, nosili portki z oblankš, to znaczy z wyszywaniami. Zewnętrzne boczne szwy nogawic miały wszytš wšskš, czerwonš wypustkę, zwanš zaszczepkš. Spodnie dołem u kostek były rozcięte od zewnštrz, czasem zapinane na haftki; rozcięcia te, po góralsku zastrzygi, były oblamowane kolorowym wężykiem. Stopy owinięte onucš, na to obute kierpce, przykrępowane rzemiennymi sznurowaniem. Gunie, obszyte kolorowymi sznurkami, miały na rękawach trójpętlowe parzenice, czyli sercowate wzory; na koszulach zjawiły się już barwne obszywki u rękawów, a sama koszula była spięta raz na piersi, drugi raz pod szyjš spinkami, z których spływały łańcuszki kutej, cienkiej roboty. Pas teraz noszono szeroki, skórzany, z kieszonkami, zapinany od przodu na kilka sprzšczek. Kapelusz miał już skrzydła węższe, zagięte ku górze, a obwiedziony był sznurkiem białych muszelek, czyli kostek. Kobiece odzienie jest na ogół brzydsze, niewiele ma z samorodnoœci i dawnoœci, jest raczej wytworem nowoczesnym, poddanym nakazom ogólnej mody. Kobiety noszš na perkalowej koszuli, wyciętej pod karkiem i pod szyjš, zielony gorset, który nie uciska piersi, lecz podnosi, przykrywajšc je ledwie w połowie. Spódnice sš obszerne, gęsto pofałdowane; do koœcioła wdziewa ich góralka ze trzy , nawet cztery, zależnie od stanu zamożnoœci. Na spódnicy upięta krótsza od niej zapaska, czyli fartuszek, gęsto haftowana. Na ramiona zarzucajš przeœcieradła z listwami, tak zwane rańtuchy, zimš noszš wzorem chłopów gunie. Nieodmiennie chodzš w kierpcach, ale już dzisiaj niektóre dziewki obuwajš do koœcioła żółte safianowe buciki na wysokich obcasach, podbitych podkówkami. Mężatki noszš na głowie białe chustki, dziewki rade chodzš bez nakrycia głowy. Włosy bujne, prawie zawsze ciemne, umuskane, rozczesujš góralki w przedział na œrodku głowy i splatajš w gruby warkocz. Chramcowa z Rajowš idš do koœcioła. Przed chwilš był dzwonek na sumę, a w pięć pacierzy po dzwonku zaczyna się nabożeństwo, poprzedzone drugim i ostatnim dzwonkiem. Zegara tu nie znajš, lecz umiejš dokładnie oznaczyć porę dnia i nocy. - Kończy sie siano, kumoska, ni ma zarcia lo statku. - Hej biyda tyz biyda, powiym wom - kiwnęła głowš Rajowa. I to mówiš grube gaŸdziny, które majš po czworo bydła i po dwadzieœcia owiec w stajni! - Kieby ino abeskło, niek sie trowa jako tako pokoze, bydło wyńdzie na oborę, zarcia nawet nie trza, niek ino krowa chyci kielo telo powietrza œwiyzego, to jiyj wystarcy. Tutke prziłozy do ziemi, ze niby co skubie, a hań ni ma nic, moiœciewy, œpilke by znaloz. Ale bydło, mo chęć, mature na powietrzu. - Słyseliœcie, ze pono na Ustupie mlyko sie papsuło? Cy zaœ ta Janiela jakik carów nie zadała, ta, co w Peœcie robiała? Ziele ludziom przedaje na cary, a sama krowy psuje. - E, idŸcie, idŸcie z tym Janielcynym zielem! Nolepse na cary jes, co upadnie z hruby œwiycy na łontorzu, ftorom we Wielgom Sobote œwięcom. Tym sie kadzi krowie na nowie. Dobrok tyz jes woda, ftorom sie krzci dzieci; Wojtek Œlimok mo tyz jiyj doœ, to wom przedo za grajcary. Tom wodom omywo się krowie cycki. Takij krowy zaden cabroń nie zepsuje. Odezwało się drugie dzwonienie. To znaczy, że Jegomoœć wychodzi ze mszš. Czasem, gdy widział, że ludzie, na których liczył, nie zeszli się jeszcze, lubił poczekać. - Ludzie nie majš czasu, Pan Bóg ma czas. Bóg jest wieczny. Poczeka. I ja poczekam. Ludzie sš zajęci pracš, nie majš zegara, ich prawo jest się spóŸnić. Nie œwiecie jeszcze, - Wojciechu - mówił do koœcielnego. - Szkoda œwiatła. Popatrzcie, jak tam na drodze, czy kto idzie? A oto dom boży, rezydencja księdza Stolarczyka. Malutki koœciółek z modrzewia, bez żadnych ozdób wewnštrz. Ołtarz roboty prostego górala z Gliczarowa; pleban wsadził doń w poœrodku obraz Chrystusa Ukrzyżowanego, który sobie przywiózł z Nowego Targu. W obrazie koncentruje się cała œwiętoœć kultu. Na dachu przyczepiona wieżyczka, na niej zaœ sygnaturka na powrózku; dzwoneczek taki, jaki liptowscy juhasi zawieszajš krowie-przodowniczce w stadzie. To wszystko. Drewniana buda z pachnšcych, grubych bali, cztery metry wysoka, osiem metrów szeroka, dwanaœcie metrów długa. Ileż tu ludzi może wejœć? Na wielu wyznawców Jegomoœć z poczštku nie liczył. Komu by się ta chciało do koœcioła chodzić? Pierwszy raz o tym słyszš. Wyznawali zdrowš gospodarskš zasadę: nie naprzykrzać się Panu Bogu, gazdowie nie lubiš natrętów. Kobiety pierwsze zaczęły jš przełamywać. One zawsze pierwsze, gdy idzie o zaspokojenie ciekawoœci. Oglšdały z luboœciš przystojnego, rosłego mężczyznš, dostojnie kłaniajšcego się komuœ poœród płonšcych œwiec, œledziły każdy powolny krok Jegomoœcia krzštajšcego się przy ołtarzu, mamroczšcego łacińskie słowa. Żadna z nich nie wiedziała co to znaczy łacińskie". Słowa były w każdym razie nie znane, nietutejsze, nie polskie. To pewnie te, którymi Chrystus przemawiał doapostołów, kiedy żył na ziemi przed wiekami. W miesišc póŸniej zrobiły dużš lalkę, ubrały jš w czerwonš katankę; suta, bujna, biała spódnica opuszczała się jej aż do kostek. - To Matka Boska. Będziemy Jom nosić w procesji. Któryœ chłop na żšdanie żony pozbijał z deseczek feretron, pomalował na zielono, zrobił w desce cztery otwory w kształcie serc, założono w nie dwa dršżki, i cztery zakopiańskie mężatki, ubrane na biało, pojawiły się na niedzielnych nieszporach w dwóch parach, niosšc feretron przed księdzem. Na ramiońach zarzucone miały obrusy lniane. - Dziœ - tršcano się pokazujšc na pyzate oblicze lalki - podobno na twarzy do Gacki. Gacka Grońska; piękna jedynaczka ze Starej Polany, nie chodziła do koœcioła. Dlaczego? Twierdziła, że to jej niepotrzebne. Chłopi także chodzš tutaj do koœcioła nie dla wewnętrznej potrzeby, ile dla pewnej rozrywki. Stojš pod drzwiami koœcielnymi, oparci o płazy grzejš się do słonka, stojš na drodze, rozmawiajšc o swoich sprawach. Poza tym jest okazja być w koœciele, bo trochę niżej znajduje się karczma. Niektórzy usiedli na stopniach kapliczki, tuż obok koœciółka; niedaleko od niej znajdował się cmentarz. Kapliczka miała kształt groty z pospajanych grubych kamieni. (Stoi ona do dziœ dnia na swoim starym miejscu). Wybudował jš przed laty pobożny zakopianin na swoim gruncie, kiedy jeszcze trzeba było chodzić do filialnego koœcioła w Szaflarach, bo jeszcze nawet nie pobudowano koœcioła w Poroninie. Wiara katolicka podchodziła bowiem powoli, kilometr za kilometrem, pod skaliste œciany Tatr. W tej kamiennej kapliczce odprawiał dawniej nabożeństwa ksišdz szaflarski raz na jakiœ czas. Siedział w niej na ołtarzyku Chrystus Frasobliwy, wyrzezany z jaworowego drzewa, niecudny, tak jak wszystkie figurki bywajš w chłopskich kapliczkach uzdajany, żałosny, nędzny chłopina, brodaty, obdarty, chude nogi i ręce, podparł się na dłoni i biada nad dolš zakopian, sam na ich podobieństwo stworzony. Aż pleban tutejszy kazał niezgrabnš figurkę wyprowadzić na rozstaje przy Olczy, nakryć daszkiem, aby stšd, z otwartego miejsca, błogosławiła plonom, jak powiadał. A w kapliczce obraz w ramach umieœcił. Teraz obraz przeprowadzono do koœcioła, więc kapliczka przykoœcielna jest pusta. Dziœ, w niedzielę, na koœcielnej drodze pod koœciołem i pod karczmš mamy przeglšd najhonorniejszych gazdów zakopiańskich. Żony ich œpiewajš Bogu na chwałę, Jegomoœciowi na przyjemnoœć w modrzewiowych œcianach, chłopy więc mogš sobie na polu radzić, bo modlitwa wypuszczona przez jednš gębę na całš rodzinę obstanie. Zresztš, gdy chodzi o Gšsienicę Sobczyka, budowniczego koœcioła, ten swojš robotš zarobił sobie na łaskę boskš w dalszym życiu i na niebo po œmierci. Sam proboszcz dał mu to do zrozumienia przy wypłacie i cieœla wiele musiał popuœcić z rachunku, właœnie na konto dusznego zbawienia. Jest więc autentycznie zwolniony z obecnoœci w koœciele; tak to przynajmniej na swój rozum pojmował. - I kaby sie ta zaœ chłop do koœcioła pchoł? Niek sie baby pchajom, óne ta wse ciekawe. Gazdowie stojš więc pod koœciołem, pod kapliczkš, pod cmentarzem, wzdłuż drogi pod domami, międlšc w gębach krótkie wiœniowe lub mosiężne fajki. Sš tu i koœcieliszczanie, lecz próżno byœ szukał wœród nich Sabały. Z domu wyszedł, owszem, tylko siedzi nieco niżej, w karczmie, on do tego najpierwszy. Pewnie pije z Matejš. Za chwilę nawiedzi ich przy kieliszku Sobczyk, tęgi partner. Pod karczmš na żerdzi, odgradzajšcej łškę, przysiadł Marduła z Gadejš, dwaj sšsiedzi z roli U Lasu. Wysypali sobie na dłonie szczyptę tytoniu z macherzyny, napchali do fajek, ubili palcem, resztę dokładnie schowali z powrotem do mieszków. Marduła zapalił staroœwieckim zwyczajem, chroboczšc stalowym rylcem o krzemień; choć już i zapałki siarkowe, zwane œwablikami, były tu w użyciu. Posypały się iskry, nachylili się obaj, zadymiły im fajki. Siedzieli bez słowa, słyszeli pracowite, niskie brzęczenie trzmieli w macierzankach. Pluli co chwilę na trawę. Można powiedzieć, iż na swój sposób słuchali sumy. Po paru minutach faj'ki przestały dymić. Nie szkodzi, kurzyli je dalej. Było ciepło. Opodal karczmy na zakręcie, skšd odbiega droga ku Równi Krupowej, w cieniu smreków stojš lub spacerujš, w oczekiwaniu na wyjœcie dziewczšt z kaœcioła, parobcy. Wœród młodzieży przeważa najnowsza moda. Gunie koloru białego, mało kto już nazywa je guniami, mówi się na nie teraz cucha. Obrębione od dołu, zdobne w dwa sznureczkowe galony czerwony i zielony, z sutymi oblankami na rękawach. Spodnie majš po zewnętrznej stronie wzdłuż szwu lampas z wełnianego czarnego sznurka. Nad rozporem spodni u kostek - niebieski, nastrzępiony pompon; nad nim różnobarwne naszywki takie same pod rozporem kieszeni. Wzory obszyte w pieski albo w gadzika lub w mirwę, cucha spięta paru błyszczšcymi spinkami, za kapeluszem piórka ptasie albo gałšzki. Na twarzach rysuje się bystroœć, przebiegłoœć, zuchwałoœć. Ich mowa żywa, akcentujšca poczštkowe zgłoski wyrazów, podzwania soczystoœciš starowiecznego języka. Zdania sš mięsiste, proste, mocne, rubaszne, zwięzłe. Mowa ta, wpływom obcym nie podległa, nie wyzuła się dawnoœci, przekazywana pokoleniom tylko ustnie, nie piœmiennie, a więc nie skaŸona zmianami nowoœci. O wiele większš atrakcjš dla górali zakopiańskich aniżeli koœciół były Hamry, leżšce u ujœcia Doliny Bystrej. Górale nazywali tę osadę Hamrami, ponieważ stała tam hamernia, po dzisiejszemu - huta. Istniała ona tam od lat osiemdziesięciu, wystawiona z chwilš przejęcia tych ziem przez rzšd austriacki. Pierwszy - po kamerze austriackiej - właœciciel Zakopanego, Emanuel Homolacz, rozwinšł na tym miejscu górnictwo i hutnictwo. Sama wieœ nie liczyła się, wieœ nie znaczyła nic, piętno na niej wyciskały Hamry. O znaczeniu wsi œwiadczył wielki piec Zakopanego. Nie był on znów tak wielki w porównaniu z innymi hutami, był nawet doœć prymitywny, lecz uwzględniwszy stosunki galicyjskie, zwłaszcza tutejsze górskie bezdroża, stanowił dużš inwestycję przemysłowš. Co najmniej połowa wsi zwišzała się w ten czy inny sposób z Hamrami, z hutš lub dworem. Homolacz, pochodzšcy z rodziny morawskiej, zorganizował swojš administrację i przenysł przy pomocy sił wyłšcznie obcojęzycznych, zatrudniajšc u siebie Austriaków, Niemców i Czechów. Górale zakopiańscy nie lubili cudzoziemskiego obszarnika, ale prawie wszyscy pracowali dla niego. To …dziedzic rzšdzšcy kilkunastu wsiami, olbrzymim kompleksem lasów i gór, jakże wyżyć bez niego? Hamerników sprowadzano z Czech, Moraw lub Niemiec jako fachowców, za to górale pracowali w kopalniach rudy żelaznej jako hawiarze, czyli górnicy; urobek tych kopalń przetapiały Hamry. Chłopi o żylastych rękach targali w pocie czoła twardš ziemię, nie znajdowali złota ani szmaragdów, ani srebra, ani miedzi, ani siarki, ani węgla, jedynie słaboprocentowe, ubogie żelazonoœne złoża. Znacznie więcej zakopian trudniło się zwózkš rudy; zwożono jš z pobliskiej Magury, głównego Ÿródła surowca, a także z Koœcieliskiej Doliny drogš popod regle, zwanš stšd Żelaznš. Chłopi wypalali również w mieleszach węgiel drzewny dla fryszerek (młotów przekuwajšcych żelazo) transportowali deski i kłody do stacji kolejowych, do fabryk rozwozili wreszcie wyroby huty po odległych targach i jarmarkach. Z górš pół tysišca ludzi pracowało dla zakopiańskich KuŸnic, był to okres największego rozkwitu Hamrów. Dziœ jest niedziela, wiatr halny porykuje, ludzi przez to jest mniej na sumie niż zwykle. Przyjechała bryczkš parokonnš kolatorka parafi, pani Klementyna Homolaczowa, potężnej tuszy niewiasta, z zamiłowaniem noszšca biżuterię. Polka z pochodzenia, pobożna, nie szczędziła ofiar na koœciół, na plebanię, na potrzeby księdza jegomoœci. Dziedziczka dobra pani, ale tylko dla tych, których córki służš we dworze. Co wyrabiajš Homolaczowi leœniczowie? Upolować dziczyznę w lesie, złowić rybę w rzece to przestępstwo, powiadajš. Cišgajš ich po dworze, po sšdach, po urzędach za kłusownictwo, za kradzież drzewa. - To, co jest w lesie i w wodzie, to nasze. Zawsze było nasze. Za królów, za starostów. - Nieprawda. Pana Homolacza. Nie wasze. Dobrze tak mówić leœnym, skoro dostajš ze dworu owies, grule, siano i drzewo. - Leœni też nasi ludzie, tylko przeœmierdli panami i powalani sš służbš pańSkš. Linia podziału była wyraŸna. Tu byli chłopi dzicy, obdarci, zawszeni, brudni, wynędzniali, ciemni; żyli na glinie w izbach, bez koszul, bez chleba, nie znali szkół, konali żarci przez gruŸlicę i malarię, płodzili dzieci w przepełnionych, zatłoczonych, zadymionych izbach, zimš gnieżdżšc się pospołu z cielętami, jagniętami, kurami. A po drugiej stronie - dziedzic. Dziedzicowi wszystko wolno. Dziedzic może kazać wychłostać każdego chłopa, zamknšć go u siebie w lochu albo w cyrkule nowotarskim, popchnšć do Nowego Sšcza czy nawet na Wiœnicz, skšd się już nie wraca. Sędziowie sš w sojuszu z dziedzicami. Z panami dużo nie nawojujesz. Wojował Miętus i co wywojował? Zgnił po trzech latach w Nowym Sšczu, krowę mu zabrali do dworu, dzieci nieletnie litoœciwi gazdowie pobrali na służbę, a wdowa musiała chodzić po proszonym chlebie; umarła gdzieœ w Klikuszowej jako żebraczka. Taki to los tych, którzy się œmiš sprzeciwić woli dziedzica. Czyjaż jest ta ziemia? Pola, hale, łški, las, góry, doliny - to wszystko należy do dziedzica, który to kupił od cesarza. A kupiwszy zabronił polować, łowić ryby, drzewo brać z boru, siano na polanach kosić, krowy i owce wypasać na halach. Pozwalał także; owszem, lecz kazał sobie za to płacić albo odrabiać pracš za dzierżawę. Ziemia ta niegdyœ przechodziła od króla do króla, od starostów do starostów, od komisarzów do komisarzów, od dziedziców do dziedziców. Kiedyż przyjdzie do chłopów? Homolaczka odjechała brykš do swojego dworu, w którym panuje moda c. k. austro-węgierska. Jest w salonie portret cesarza Ferdynanda, jest i czarny, dwugłowy orzeł, herb habsburskiej monarchii. Dzisiaj dwór przyjmuje u siebie dwóch goœci: specjalnego agenta z ministerstwa spraw wewnętrznych, który tu przybył w towarzystwie komisarza okręgowego z Nowego Targu. Agent zatrzyma się u Homolacza w objeŸdzie służbowym, jadšc z Ołomuńca do Lwowa. Chodzi o to, aby huty Zakopanego, Poronina i Jaworzyny nie sprzedawały wytopionego żelaza na Węgry, bo jest ono tam zużywane na broń dla powstańców. - Ależ naturalnie, Herr fon Witzleben - oœwiadczył Homolacz. - To jest zrozumiałe. Nie puœcimy ani funta na południe. - Dziękuję, Herr Baron - odpowiada przybysz, który nie wiadomo dlaczego tytułuje gospodarza baronem. - Jego ekscelencja pan minister będzie umiał ocenić zasługi pana barona. - To jest moim obowišzkiem. Jako wierny obywatel monarchii, nigdy nie będę pracował w spółce z wrogami cesarza. Wypito wino, zjedzono deser. Podjęto œliski temat polityki. - Fala rewolucji idzie przez Europę. Trony drżš. Szaleńcy znajdujš posłuch w masach. - Będziemy stali przy tronie lojalnie i posłusznie. Trzeba masy utrzymać w ryzach. - Wiosna Ludów, powiadajš, Herr Baron. - Wiosna Ludów! - œmieje się gospodarz. - Napijmy się. -Ogień, rozpłomieniony przez szaleńców, trzeba gasić. Podchodzš ku oknu, spozierajš w górę doliny, nad którš panuje Czuba Goryczkowa. Pod Nosalem hałasuje spieniony potok Bystrej. Po drugiej stronie drogi hamerskiej, ocienionej młodymi jesionami, gorze ogień w wielkim piecu, rzucajšc łunę na las. - Płomień buntu będzie zgaszony. Za zdrowie cesarza! Wiatr wœciekły œwiszczał, wyrywał gonty i deski, praskał nimi o ziemię, łamał drzewa na stokach, wzmagał swój szturm. Dwór Homolacza w Hamrach był obszernym drewnianym budynkiem w stylu szlacheckich dworów polskich, okolony dużym, pięknie utrzymanym ogrodem. Niedaleko niego stał wielki murowany dom, w którym mieœciła się administracja majštku. Wzdłuż drogi ku wsi, po stronie potoku, stały rzędem białe, tynkowane domki hutników; ich ogródki były poprzedzielane wałami z kamieni wydobytych z gruntu. Po przeciwnej stronie drogi stał wielki piec, otoczony kuŸniami i fryszerkami. Dalej - biura zarzšdu huty, magazyny i składy hamerni. Niżej - odlewnia z paru barakami, jeszcze niżej, ku wsi, stała œwieżo zbudowana walcownia. Każda kuŸnia i fryszerka nosiła imię jednego z dzieci Homolaczowej; a była to płodna niewiasta, Tuż za walcowniš w dół droga rozwidlała się; jedna szła wprost ku œrodkowi wsi przez Chramcówki, druga zaœ Żelazna skręcała ku wsi Koœcielisko, biegnšc cały czas œcianš reglowego lasu. Cišgnęły niš do hamerni wózki góralskie naładowane rudš, pokarmem dla wielkiego pieca. Droga na Chramcówki była czarna, wysypana ubitym szklistym żużlem. JeŸdziły niš fury góralskie do Nowego Targu, a stamtšd dalej: do Sšcza, Bochni, Wieliczki, Tarnowa, Krakowa, uwożšc wyroby żelazne, przeważnie półfabrykaty, przywożšc zaœ różnorakie materiały. Ruch był w hamrach nie byle jaki, jak na ten cichy zakštek u stóp gór. Warkotała walcownia, biły nieustannie młoty fryszerek, dzwonienie dochodziło od kuŸni, dniem i nocš gorzał wielki piec. Wozy zesypywały cišgle œwieżš rudę, na placu rosły góry żelaznego kruszcu. Pomiędzy Chramcówkami a walcowniš rozcišgał się ogrodzony żerdziami zwierzyniec, w którym dwór hodował sarny i daniele. Zwierzyny pilnował strażnik, mieszkajšcy w domku na terenie leœnego parku. Homolacz zatrudniał u siebie osiemdziesięciu szeœciu urzędników, pracujšcych we dworze, w administracji dóbr, w hucie i w dyrekcji lasów. Na tę liczbę było tylko trzech Polaków, reszta Morawcy, Czesi i Niemcy. Dziedzic miał wszędzie swoich szpiegów, nazywano ich czujnosami. Na trzeci dzień od wizyty wiedeńskiego agenta nadal hulał wiatr halny - nastšpił napad uzbrojonej grupy, złożonej z dwudziestu młodych ludzi mówišcych po węgiersku, na dyrekcję huty w Hamrach. Wszystko odbyło się w całkowitym zaskoczeniu. Zrabowano pienišdze we dworze, zabrano całš broń, załadowano sztabami żelaza cztery dwukonne wozy i transport ruszył w kierunku Jaworzyny. Rozległa się œwięta pieœń rewolucji: Lajosz Koszut pułki wiedzie, wstań, Madziarze, walcz za kraj W przejeŸdzie partyzanci uœmiechali się do chłopów, pozdrawiali ich życzliwie, częstowali tytoniem. Tlił w nich ogień bojowników Rakoczego. Kto ze szlachetnych Węgrów nie był kurucem w okresie Wiosny Ludów? Zapał powstańczy uskrzydlał myœli i uczucia, opromieniał ich młodoœć. Żandarmi węgierscy w Jaworzynie bali się z nimi zaczynać, udali, że ich nie widzš. A honwedzi, czyli węgierska obrona krajowa, nie należšca do wspólnej armii? Ci byli całym sercem za rewolucjš. I tak na przekór dziedzicowi zakopiańskiemu wytopiono z pana Homolaczowego żelaza kule przeciwko austriackim ciemiężcom. Nazajutrz jednak czujnosy zaczęły węszyć w hucie. Aresztowano Czecha Duszana, oficjalistę zarzšdu dóbr, jako rzekomo zamieszanego w aferę. Był on zresztš z pochodzenia Słowakiem. Miał on traktować uprzednio z emisariuszem powstańców i zawiadomić go o wyprodukowaniu œwieżej partii kutego i lanego żelaza. Z Nowego Targu przyjechało po Duszana czterech żołnierzy z kreiskomisarem; odwieŸli go do więzienia. Cała okolica pod Tatrami, aczkolwiek zamieszkana, była dzika i bezdrożna, utopiona w lasach. Do Nowego Targu szła od Myœlenic ciężka, trudna droga pod Obidowš. A już z tego miasta ku górom. Homolacz, pragnšc połšczyć Hamry z siedzibš władzy, pobudował drogę z Zakopanego do miasta. Pożal się Boże, jak wyglšdała ta droga! Kiedy nie było deszczu i œniegu, można niš było dotrzeć do celu po kamieniach i dziurach, przeprawiajšc się kilkakrotnie przez potoki. Z Zakopanego droga rozdwajała się: na Olczę i do Koœcieliska. Pierwsza droga prowadziła przez lasy bukowińskie ku Morskiemu Oku, druga zaœ ku kopalniom żelaza i dawnej hucie u wylotu Doliny Koœcieliskiej. Pierwsza służyła celom myœliwsko-turystycznym, druga - przemysłowym. Były to jednak drogi œlepe, gminne, bez żadnych połšczeń, kończyły się pod œcianš gór. Główne trakty graniczne - jeszcze od czasów królewskich, polskich - omijały Tatry, biegnšc jeden przez Czorsztyn na Spisz do Kieżmarku, drugi przez Jordanów na Orawę do Twerdoszyna. W tych warunkach węgierski ruch rewolucyjny wykorzystał Tatry jako miejsce przemytu ludzi i kontrabandy materiałów. Trudno wiedzieć, w jaki sposób i dla jakiego powodu zmienił sobie Jan Gšsienica z Koœcielisk nazwisko na Krzeptowski, bo żaden urzšd w Nowym Targu, Wadowicach, Nowym Sšczu, Tarnowie ani Krakowie o tym nie wiedział. Nie wiadomo także, dlaczego sam sobie nadał czy też mu nadano przydomek: Sabała. Niby od posiadłoœci, którš odziedziczył po ojcu. Ale zawsze tak było, że role i zagrody przezywano nazwiskiem gazdy, nie odwrotnie. - Tako go juz wołajom. - óno mu sie ta za cósi patrzyło. Ba, ino za co? Właœnie. Za co? Ojciec nie wiedział, a syn się o to ojca nie pytał, Jasiek był jednym z najżywotniejszych młodzieńców swej wsi. Jako juhas siedział przez parę miesięcy w więzieniu na Liptowie za kradzież wołów węgierskich z hali. Jeszcze przed odbyciem wojska wyrabował dwór na Orawie, udało mu się jednak zbiec przed karš do domu, póŸniej zabrano go do służby wojskowej i tamto przyschło do niego. Bo jak chłopa wezmš do wojska, staje się własnoœciš cesarza i nikt nie może o nic mieć do żołnierza pretensji. Ile żydowskieh szyb natłukš w karczmach pijani rekruci albo urlopnicy i nikt się ich o to nie czepia! Jaœ Krzeptowski Sabała służył przez siedem lat w ułanach miał służyć dwanaœcie lat (tyle trwała służba w kawalerii), lecz zwolniono go przedwczeœnie, bo zabrakło pieniędzy w skarbie najmiłoœciwszego monarchy i musiano rozpuœcić częœć karnych oddziałów. Wrócił w paradnym mundurze, który mu się wnet stargał do nitki i jako urlopnik, czyli wysłużony żołnierz, stał się niebawem postrachem okolicy. Jak każdy góral tatrzański był zawziętym strzelcem na zwierzynę. Ale służba leœna Homolacza pilnowała myœliwskiego monopolu dziedzica; co prawda bez większego powodzenia. Jaœ Sabała skarżył się: - Dawni, kieœ poseł w las, telo miysa fajnego hipkało po lesie, co cud. A dziœ? Wysło prawo, powiadajom. Jus nie œlebodno iœ w góry z flintom na polowacke. Leœni cie haltujom: ka idzies? Powiys mu: diebli ci do tego, hultaju! Ale œtrof musis płacić. Zamienił się więc w kłusownika. Był wzrostu wysokiego, przystojny, postawny; chłop do rzeczy, jak powiadajš: do baby i do miski. Muzyk zawołany, tancerz godny, œpiewak szumny, bitnik i pitnik. Ożenił się z harnš dziewkš, Rozališ Wróbel, ale nie pocišgało go życie rodzinne, nie lubił chodzić koło gospodarstwa. Całe szczęœcie, że żona była rozumnš i robotnš kobietš; pogodziła się z losem, prowadziła dzielnie gospodarstwo i uchroniła pożycie domowe Sabałów od tragedii. - Ino by we wirchak a w lesie gazdowoł, psiodusa zatracono! - buntowała się nieszkodliwie: - Dóma go nie uœwiadcy. - Baby rzec kole statku chodzić - odpowiadał z godnoœciš. - Moja rzec wirchowe gazdostwo opatrować - pokazywał wzrokiem na góry. Do chodzenia był bardzo krzepki. Dobrał sobie dwóch zakopian: Walczaka (z Gšsieniców, nawet jakiegoœ swojego krewnego) i Sieczkę. Chodził z nimi na kozice, nie było go czasem parę tygodni w domu, przychodził wychudzony, jakby osłabiony, kładł się na piecu i leżał całymi dniami. Kiedy mu raz żona zrobiła wyrzut że zaniedbuje gospodarstwo, obraził się i nie było go przez miesišc. Po pewnym czasie stało się już publicznš tajemnicš, że Sabała chodzi na zbój. Przebywał w domu zimš, gdy œwiat zasuło godnie, spał na nalepie w zaduchu czarnej izby z żonš, dżieckiem, cielęciem i dwoma jagniętami, i z kulawym koŸlštkiem, które złapał na Pyszniej. Gdy zrobiła się wiosna, gdy przygrzał mały maj, coœ go zaczynało trawić w nuku, wyskakiwał za buczki. Wiedzieli coœ o nim żydowscy karczmarze, węgierscy dziedzice, niemieccy kupcy na Podtatrzu. Pamiętał tylko, że dwa razy do roku nie œmie go braknšć w domu: gdy trzeba grunt zaorać i gdy trzeba sprzštnšć zboże z pola. Słońcu powierzał resztę roboty (i żonie), sam wywiewał w góry. Na kozice. Aż raz, było to we wrzeœniu, przywlókł się Sabała prawie boso, w podartej odzieży do domu. Przyczaił się na Kirach, aby go noc zastała w lesie, bo wstydził się wrócić za dnia do domu, żeby go ludzie nie zobaczyli. Miał dwie dziury cięte na głowie i biodro głęboko skaleczone aż po udo. Tak go urzšdzili liptowscy wolarze, gdy wracał samotnie z rabunku. Bił się z nimi, ledwo uszedł z życiem, choć miał siłę dużš i dwa pistolety u boku. Leżał trzy miesišce w chałupie, posyłał do Walczaka po sadło œwistacze, żona leczyła go ziołami, wykurował się, ale zimš przyszli po niego żołnierze z Czarnego Dunajca i zabrali do aresztu. - Musioł go ftosi zdać, ino nie wiada fto. Posiedzi w dziurze. Przyszło pismo na niego z madziarskiej strony, poparte zeznaniami œwiadków, jako że się niecnym zbójnictwem bawi. Dobrze, że komisarz kryminalny z Nowego Targu nie cierpiał Węgrów, reszty dokonał oJciec Sabały, który panu komisarzowi zaniósł skórę pięknej, œwieżo upolowanej kozicy. Syn siedział już drugi miesišc w Nowym Targu, groził mu sšd w Nowym Sšczu i ciężkie więzienie na Wiœniczu. -Panie komisar, syn mi potrzebny na wiesne do roboty w polu. Jo nie poradzem, bak stary. Nie suchojciez tego, co tam pisom na Sablika, toz to juhasy liptowskie złe som na nos o to, ze my ik przepędzili z Tomanowy, bo nie na swoim paœli, ba na nasym. Nie na długo uchronił ojciec synalka. Około ielonych Œwišt przycwałowało dwóch konnych posłańców z Nowego Targu, zebrali gazdów i przysiężnych u wójta, jeden z nich wycišgnšł obwieszczenie komisarza cyrkułu i poczšł czytać należycie się jškajšc: -Gromada Koœcielisko. Po pierwsze: wszelkich urlaubni ków po nazwisku w gromadzie spisać, takowych co tydzień przed wójtem przeczytać, a który by nieprzytomny był, takie go œlakować i tutaj do urzędu dostawić. Po drugie: za każdym dziesištym domem ma zaufany gospodarz ustanowiony być który ma niespodziewanie wszystkich urlaubników dwa ra zy w tygodniu żwołać, czyli takowi w nocy przy domu noco wali albo niech w ostatnim razie natychmiast œledzić i tutaj do urzędu dostawić. Po trzecie: przy każdym dziesištym domu ma warta utrzymana być i ta na wszystko w dzień i w nocy uważać, przy każdym domie zaœ tablica na dwóch palach z dwiema pałeczkami zawieszona, aby w momencie nocna warta rozgłos dać mogła, gdyby napaœć, rabunek lub złodziejstwo okazać się miało. Po czwarte: gdyby takowy alarm uczyniony lub dzwoniono we dzwony koœcielne będzie, majš wszelcy urlaubnicy przez wóJta lub przysiężnego zgromadzić się, który takowych przerachować i przeczytać ma, a którego by brakowało, gospodarza donieœć, który na to bacznoœci nie dał, należy. Po pište: urlaubnicy nie majš się do gór udawać lub przez noc od domu oddalać się, każdy urlaubnik ma o dziesištej godzinie wieczór w domu znajdować się i razem z gospodarzem nocować. W górach; czyli w halach albo odległych domach również majš tablice ogłoszone z dwiema pałeczkami zawieszone być, aby każdej godziny nocnej odgłos czynić i rabusiów przez czuwanie oddalać. Nieprzestanny odgłos znaczy rabuństwo albo gwałtownoœć, dlaczego wszystko wychodzić ma, aby zbiegów œlakować i złapanymi uczynić. Stary Gšsienica struchlał. Jaœka Sabały nie było w domu od tygodnia. Wójt i przysiężni, pomni surowej odpowiedzialnoœci (zagrożeni dwudziestu kijami i grzywnš), trzykrotnie wyczytywali listę urlopników, dzień po dniu; za każdym razem brakło Sabały. Na domiar złego przyjechała inspekcja z cyrkułu, kazała sobie jeszcze raz przeczytać listę, po raz czwarty Sabała był nieobecny. Kiedy po dwóch tygodniach przyszedł, czekali już na niego trzej haJducy, którzy go odprowadzili szupasem, skutego łańcuchem, do aresztu. Znaleziano u niego przy rewizji pienišdze, niewštpliwie pochodzšce z rabunku. Odesłany do Sšcza, przesiedział tan szeœć miesięcy. Wrócił do domu wychudły, zmaltretowany, ledwie powłóczšcy nogami. Od tej pory zrozumiał Jaœ Gšsienica, inaczej Krzeptowski, inaczej Sabała, nazywany też Sablikiem, a po stronie węgierskiej Janko Czakor - bo tyle miał tych przezwań - że skończyło się ostatecznie jego chodzenie na zbój. To nie te czasy, co drzewiej, o których baby opowiadajš wieczorami przy przędzeniu lnu. Chcšc nie chcšc dał sobie spokój. Z wrócił się - tym razem naprawdę i wyłšcznie - ku myœlistwu (po prawdzie też zakazanemu). Poniosło go znowu w góry, w strzelnictwie poczšł sycić swój nieposkromiony temperament. Jako polowacz nie miał sobie równego w całej wsi. Specjalnie zawzioł się na niedŸwiedzie. Miał ich już jedenaœcie na sumieniu, tych, których położył w samotnej walce. Chodził na niedżwiedzie z flintš i ršbanicš w garœci, bo rozmaicie przydarzało się na polowaniu. Czasem nie dało się złożyć albo kulka Ÿle weszła, nabić ponownie nie było czasu, trzeba było godnie zaršbać. Nieraz trafiło mu się tyle mięsa narobić; że do domu nie mógł donieœć, burzył nocš na okno chałupy, wołajšc żonę do pomocy w dŸwiganiu zwierzyny. Mięso, aby się nie zepsuło, trzeba było na miejscu wypatroszyć i osolić. Nie posiadał żadnego przywišzania do domu. Wszystko było na głowie żony. Synowie roœli, miał ich trzech, też już coœ przy obejœciu robili, na wsi zawsze jest coœ do roboty i pracuje się tam już od dziecka. Tylko sam gazda nie lubił pracy. Czasem jeszcze skusiło go coœ, ale najwyżej raz na rok; w największej tajeminicy wyskoczył za buczki, po prostu z przyzwyczajenia, aby mu ręka nie zardzewiała. Poza tym był towarzyskiej natury, rad przestawał z ludŸmi. Wesoły, lubił się napić, i to dobrze napić, pograć, poœpiewać, potańcować. Godzinami siedział w karczmie, gdy padał deszcz, gdy œnieg suł, gdy wieczór zawlókł wieœ. Nie lubił tylko płacić za wódkę. Żydzi go nie bardzo chętnie widzieli, bo jeszcze w łeb przyłożył, gdy się zbyt natrętnie upominali o dudki. Czasem płacił im mięsem i kozimi skórami, œwistakami. Wystrugał sobie sam - bo i do tego miał maturę - niezdarne gęœliki z jaworowego drzewa i przegrywał sobie na nich nutę do œpiewu. Miał temperament zaiste nieprzebrany. Ojciec nazywał go nierobem, próżniakiem, było to chyba twierdzenie zgodne z rzeczywistoœciš. Któregoœ roku ojciec, od którego tylko trochę dalej - jak od przysłowiowej jabłoni - upadł pierworodny syn, dokonał nie lada przedsięwzięcia. Był on długoletnim bacš na Tomanowej i ubocznie zajmował się przemytem owiec do Węgier. Stšd pochodziło nawet jego przezwisko: Byrcyn (byrka po węgiersku owca). Raz więc przeprowadził wierchami bez granicznej opłaty celnej kilkaset owiec dla pana Adama Pongraca i jego brata Dinga w Andruszowej. Na juhasów wybrał sobie czterech synów. Kiedy przyszło do rozrachunku z zarobku, Jasiek brał się do ojca do bitki, jako pokrzywdzony w wypłacie. Nie było dla niego żadnego autorytetu. Kiedy Sabała ujrzał po raz pierwszy księdza Stolarczyka, zdziwił się niepomiernie jego wzrostem, choć i sam był rosły. - E, psiokrew, Jegomoœ - przyklšł sobie ze zdumienia. - Wyrósł tyz swos chłop! Je kaz tyz ta teli wyrósł! No, s womi to byk sie nie namyœlowoł, ba, byk sie jesce dziœ we dwok po ćmoku do Luptowa poniós. - Jo ta nie chytki do głupi roboty - wypalił mu pleban odżegnujšc się od łobuzerskich planów górala. - Jo œpiem po ćmoku, a hańta robota lo huncfotów, co pote po hereœtak pokutujom. Tamten jednak myœlał swoje. Nie dla niego morały księżowskie. - Ej, namiysalibymy hań godnie! Narobiełoby się mštu, aj mštu - wzdychał ogarniajšc z uznaniem postać wielkoluda. Nigdy nie splamił się Sabała pracš zarobkowš w Hamrach, choć wielu koœcieliszczan ładowało i woziło rudę do hamerni. Ubliżałby mu taki zarobek, który nie był trefny dla jego ojca i braci. Skórę niedŸwiedzia sprzedać w Nowym Targu to honor, w to mu graj. A żeby tak jeszcze kiedy udało się mu zobaczyć, jak nad zakopanymi pieniędzmi palš się płomienie! Bo tak opowiada się w gadkach góralskich. To byłoby coœ w sam raz dla Sabały; nic nie robić a dudki mieć. Dudki nieœmiertelne marzenie górali! Tęsknota wszystkich biedaków na tym najpiękniejszym ze œwiatów. Złote dukaty, srebrne talary, guldeny reńskie, cwancygiery. A barany, woły, sukno, wino, płótno cieniutkie a kwieciste. Jest ludzkiego bogactwa doœć. - Hej, jesce sie nom cósi kasi nagodzi, zakiel nie pomremy. Sabała siedział w karczmie koœcieliskiej na Kirach i ugwarzał z Wojtkiem Matejš. Stał przed nimi na stole blaszany półkwaterekwódki. - Albo taki Salasz w Orawicak. Samyk dójek na hali pięć sto sie mu pasie. Kielo jagništ a baranów! - A Pongrac? - Pongraca niechoj. To mój znajomski. - Jakież to znajomstwo? - Ón mie wydropoł z hereœtu. Kie mie zajeni madziarscy leœni, powiedli mnie na Hradok, mieli mi kije bić. Pongrac mie uwolnił. He, kiebyk ik ta kany dopod! Krotni milońscy - zatrzšsł się na wspomnienie przykrej historii, wychylił kieliszek. Miał kierpce wzute na grubš onucę, œcišgnięte nawłokami, spodnie z białego sukna, przepasane wšskim rzemykiem w biodrach, koszulę spiętš na piersiach sprzšczkš. Na koszuli przewieszona torba ze skóry œwistaczej, włosem na wierzch wywrócona. Na to zaodziana bršzowa cucha. Kapelusz czarny, płaski, obwiedziony skórzanš wstšżeczkš, wyœwiecony od łoju baraniego i potu. Można w nim nosić wodę jak w garnku. W karczmie siedziało jeszcze dwóch chłopów, dalej osobno jakiœ węglaż, przy sżynkwasie stali dwaj umorusani chłopcy, pracujšcy w kopalni na Miętusiej. Sabała wyjšł z rękawa cuchy gęœliki (zawsze je nosił przy sobie) i zabrzęczał, Przerwał, popatrzył po zebranych, potarł nos szerokim rękawem od koszuli - był to jego stary zwyczaj - i zaniósł się piosenkš: Góry nase, góry to nase kómory, bukowe listecki nase podusecki. Towarzysz spod œciany przyœpiewał mu na temat miłosny, bo to go bardziej obchodziło widocznie niż zbójnictwo. Jesce jo se, jesce małym chłopcem bywoł, kie mi o ty dziywce w nocy ptosek œpiywoł. Sabała odpowiedział: Idom owce, idom do domu zbyrcęcy, owcorz nieborocek za niemi płacęcy. Poprzednik rozwijał swój temat: Płakała dziywcyna, płakała załoœnie, ze jiyj popod okno chodnicek zaroœnie. Mateja huknšł basem: Moja freirecko, uwij nii piórecko, cyrwone, zielone, poœradku serdecko. Przyłšczył się Dzielski, który właœnie wszedł i usiadł przy ich stole: Dziywcyno, coz tobie, legnies se, œpis sobie a jo nieborocek musem iœ ku tobie. Tamci nie dawali za wygranš, każdy z nich umyœlił swojš zwrotkę. Już œpiewajš: Siyćko mie na wnuku cosi pobolywo, jakosi rybecka popod serce pływwo. Drugi: Tóruje, tóruje gwiozdecka po niebie i jo potorujem, dziywcyno, ku tobie. Sabała: Za wodom, za wodom kapustecke sadzom, jesce nie urosła, juz sie o niom wadzom. Trzeci: Saleje, saleje rybecka za wodom, dyć i jo salejem za dziywcynom młodom. Mateja: Dolina, dolina, wiyrsyk, Jaworzyna, nie popłakuj, dziywce, kieœ se sama winna. Zakończył Dzielski: Nie fcom mi sie dawać z tom dziywcynonn schodzić, musem poza wode nocami podchodzić. Sablik złapał się za gęœliki, zaczšł piskać. Dwaj zabrudzeni chłopcy wyszli z karczmy, gwizdajšc. Mieli może po piętnaœcie lat; praca górnicza postarzała ich znacznie. Dzielski postawił kolejkę, Sabała nie mógł się już zrewanżować, bo nie miał pieniędzy, wobec czego Sabałowy honor ocalił Mateja, fundujšc ostatni półkwaterek. I rozeszli się wszyscy, jeden Sabała siedział do spodu. Słońce grzało. Maciej Bachleda z Gronika otworzył szerokie drzwi od sieni, przez które buchnšł na pole dym. Gotowano właœnie obiad, cała izba stała w ciemnym obłoku, gryzšcym oczy. Bachledów nie gryzło, bo byli okopceni, uwędzeni od dziecka w dymie paleniska. Ale trzeba wypuœcić dym, aby w izbie stało się jaœniej, bo nic nie widać. Drogš przeszedł leœny, niski, z krzywymi nogami. Pisał się Jarzšbek, lecz wszyscy wołali go Pańska-Portka, ponieważ się podlizywał panom. Uch, nie cierpieli go. Gdyby się tak dało kiedy sprzšfnšć go w lesie! Ale cóż, od razu przysłaliby żandarmów. Dla swoich niby dobry jest, dla zięcia, dla brata, dla krewnych. I jakbyœ mu sztukę płótna dał, toby ci pozwolił drzewo œcišć w pańskim lesie. To znaczy pozwolić, by nie pozwolił, bo on sprytny, boi się, aby go nadleœniczy z posady nie wyrzucił; ale kiedy pójdziesz do lasu, przymknie wtedy oko. Leœny przyjšł na stancję dwie panie, które przyjehały na kurację żętycowš. Mieszka nad Bystrem, a więc niedaleko Hamrów. W Zakopanem leczy się żętycš kilkanaœcie osób z dolin, chorych piersiowo. Mieszkajš oni w oberży hamerskiej i u urzędników zarzšdu, reszta zaœ w pobliskich chatach chłopskich. Na Kalatówkach pasš się owce, własnoœć administracji dworskiej. Kto pierwszy rzucił myœl o dobroczynnym, leczniczym wpływie żętycy? Nie wiadomo. Może Homolaczowi oficjaliœci rozpuœcili tę wieœć, pragnšc na tym dodatkowo zarobić. I na myœl o dodatkowym zarobku, który Pańska-Portka zgarnie dla siebie, Bachleda splunšł w stronę leœnego i wycofał się do izby. Splunšł również soczyœcie Sabała na widok Pańskiej-Portki, mijajšc go przy Skibówce. Leœny udał, że go nie widzi: lepiej z takim nie zaczynać. Tamten patrzył na niego zajadle, mógłby go palcem rozdeptać. Jego zdaniem najlepiej byłoby wszystkich leœnych powystrzelać. -Gnida! - powiedział głoœno, tak że Jarzšbek na pewno słyszał, udał jednak, że nie słyszy. Tak będzie lepiej. Sabała wracał z Zakopanego, szedł wolno, oglšdajšc sobie najludniejszš ulicę wsi. Domy, porzšdnie uzdajane, stojš węgłem do ulicy, wszystkie zwrócone licem do południa; patrzš na Giewont. Zbudowane sš na jedenastš godzinę, to znaczy, że latem pełne słońce zaglšda w okna o tej właœnie godzinie. Takš mšdrš i zdrowš zasadę wyznawali powszechnie zakopiańscy cieœle. Zrównała się z nim w drodze Toporowa. - Kazeœcie ta chodzili? - spytała grzecznoœciowo, bo do kobiety należy wpierw powitać mężczyznę. - Chodziłek w Zokopane - zbył chytrze ciekawoœć babskš. Według zwyczaju i on zapytał: - A wy kazeœcie ta obeœli? Zaspokoiła go: - Byłak, niewycytajęcy, w koœciele. Toz to dobro rzec, ze sie nom pobudowoł koœciół, nie trza chodzić milami, jako dosiela bywało. - E, taki koœciół! - zbagatelizował radoœć Toporowej. - Półdziewięta chłopa wlezie dóń, a jesce temu ósmemu pięty wystajom na pole. A baby ze œtyry sie œmiescom, kie naoblykajom na sie spódnic. Teli mi kaœciół! Skrzywiła się na tę miażdżšcš ironię. - Wyœcie hań jesce nie beli pewnie? - Nie beł. Niepilno mi. Nik mie nie wołoł. - To pockojcie. Jegomoœ wos zawoło z kozalnicy. - Jak będzie mioł do mnie jenteres, niek po mnie odkoze, to se poukfalujemy. -I cmentarz na Pęksowym Brzysku założyli. Jok dobrze; jeszcze tamtego roku, gdy ktoœ umarł we wsi, trzeba go było wieœć dobrš milę do Chochołowa. - No, to prawda - przyœwiadcza Sabała. - Roz wieŸlimy nieboscyka bez dwa dni, bo zasuło droge piyknie, œniyga a œniyga! Słozylimy kole Dzianisa ogień pod lasem, nocowalimy w naršbanyk choicak razem z nieboscykiem. Ciepło beło, haj. Ale do œlubu, toby sie zaœ fciało ino do miasta jechać. Fajny koœciół, wielgi! Miastem nazywano tu nieodmiennie Nowy Targ. Sabała odnosił się do kobiet z niechęciš i pogardš. Podrapał się po głowie pod kapeluszem. Miał włosy siwe, przedwczeœnie. Ileż miał lat? Trzydzieœci dziewięć. Nie siwieje się jeszcze w tym wieku. Twierdził, że osiwiał przed paru laty od ognia. Spał z towarzyszami na polowaniu przy watrze. Nocš wiatr wsypał mu we włosy żar z ogniska; zerwał się z leżenia, lecz ogień zdšżył mu włosy opalić. I póŸniej już rosły po tych upalonych siwe. Kto chce, niech wierzy. Spadły ciepłe, ożywcze deszcze. Po wsi chodzili okniarze z Orawy. Majstrowali całe okna, wpuszczajšc szybę w drzewo do ro wka; nie znano bowiem ani ram, ani kitu. Okien nie można było otwierać, bo jak? A gdy się szyba zbiła, nie można jej było wyjšć ani wstawić. Częœciowo w obawie przed rozbiciem, częœciowo przed złodziejami okna w domach bywały często zakratowane, choć ostatnio wychodziło to już z użycia. Bachledowa otwarła drzwi z czarnej izby do komory wzięła z półki sztukę grubego mocnego sukna, œwieżo utkanego w warsztacie Chycowym, aby je zanieœć do folusza, gdzie młoty wybijajš je w stępach, nadajšc mu tęgoœć i zwartoœć. Folusz był u Kasprzyka z Brzyzka, pędzony wodš z przykopy wyprowadzonej z pobliskiego potoku. Na kładce spotkała Samka Obrochtę z Pasieki, hrubego gazdę, który jej ustšpił miejsca, choć była kobietš; na wsi pierwsze miejsce wszędzie należy się mężczyŸnie. - Kaz ta idziecie, Zuzka? - Idem do folusa. A wy kazeœcie sie ta wybrali? - Odkozali po mnie do wójta, momy gromadę z przysięznymi. Wysło prawo cysarskie: obalić pańscyzne, cósi sie nom patrzy ukfalować. - E! - czknęła z niedowierzaniem. - Co by to za panowie beli, aj, beli, coby se dali chłopów od roboty odebrać? Nikt tu nie wierzył, że pańszczyzna zniesiona, bo nic nie zmieniło się w stosunkach na wsi. Panowie gnębiš chłopów nadal, w dalszym cišgu panuje niesprawiedliwoœć cesarska urzędnicy niemieccy - jak dawniej, tak i teraz - oszukujš rabujš, bijš kijami, ciemiężš podatkami. - Nie wiyrzcie panom! óni wse stojom na posprzyc nam - wołał seplenišc Biedrawiec. Zimš wycinał gałšzki i wierzchołki młodych drzew w lesie na karmę dla owiec. Naszedł go leœny i pod strzelbš odszupasował do dworu. Wlepili mu karę pieniężnš, nie zapłacił, bo nie miał z czego przyszli mu z miasta owcę brać, stawiał się do nich z siekierš. Wybili mu przednie zęby, siedział w cyrkule dwa tygodnie Od tego czasu sepleni. - Podobno komisar w mieœcie padoł, ze juz dawno cysorz ukrócił pańscyzne, a panowie gnietom dalij chłopów, bo nie pódziemy do Wiydnia sie poskardzyć. ón o tym nie wie a my po niemiecku nie znomy, haj. Skończyła się pańszczyzna? Gdzie tam, Bachleda musi Chycowi z żonš i córkš odrabiać w polu całymi dniami za konia do orania, do skrudlenia, do żniw, do lasu. A skšd wzišć dudki na zapłacenie daniny do dworu? Trzeba zarobić. Czyli robić, robić komu innemu, nie sobie. Jakże mówił niezapomniany ksišdz Kmietowicz z Chochołowa na kazaniu w lutym czterdziestego szóstego roku? - Te lasy będš wasze. Sól i tabak wolne będš od opłaty do dworu w Polsce zniesione będš. A lud z westchnieniem wołał wycišgajšc ręce ku ołtarzowi: - Dejze to sam, œlicny Jezus! Ksišdz Kmietowicz, który rozumiał dolę ludu, kazał dalej: - W Krakowie nastał nowy rzšd, ale polski i z Polaków złożony, i on od dzisiaj rzšdzi. W całej Polsce wybuchł dzisiaj bunt i powstanie przeciwko rabusiom i ciemiężcom chłopa polskiego. Z rozkazu nowego rzšdu nie maże żaden szlachcic gnębić chłopa, żaden Niemiec nie może tu więcej egzystować. Chłop i pan - to równi ludzie wobec tego rzšdu, a procesy wasze skończš się w czternastu dniach. Co pozostało z tego wszystkiego? Nędza, ucisk i głód. Ksišdz Kmietowicz, skazany na piętnaœcie lat więzienia, wypuszczony po dwóch latach z mocy amnestii, leczy żętycš w jakiejœ wsi zrujnowane zdrowie. Tej wiosny 1848 roku ludzie Zakopanego, Koœcieliska, Cichego, Dzianisza, Chochołowa, Witowa, Bukowiny, Murzasichla rżnęli słomę w sieczkę, suszyli, mełli i gotowali z tego zacierkę, której i posolić nie było za co. Doczekawszy się œwieżej trawy, gotowali jš i jedli z niej zupę. Dziwne wiadomoœci przywiózł ktoœ z Nowego Targu. Że Kraków zbombardowali Austriacy tamtego miesišca. Co to znaczy? Za co zbombardowali? Czy wojna jest? Co się tam działo w Krakowie? Co się w ogóle dzieje na œwiecie? Nic, tylko cišgle mšt i zamieszanie, wszędzie dokoła rewolucje. - Czy do nas ta rewolucja nie przyjdzie? - Czy nie powtórzy się znowu czterdziesty szósty rok? Coraz więcej młodych Polaków od Krakowa, z Kongresówki, od Œlšska przemyka się górami na Węgry, do rewolucji. Co to będzie? Z cyrkułu wyszedł nakaz do wójtów, aby przeprowadzić po lasach obławy na zbójników. Ludzie szli z widłami, z kosami, cepami, z bukowcami, leœni ze strzelbami. Chłopi hukali głoœno, krzyczšc, hałasujšc, aby ewentualnie przepłoszyć zbójników, gdyby gdzieœ w pobliżu się znajdowali. Nie mieli właœciwie nic przeciwko zbójnikom. Zbójnicy - o ile byli - nie robili im nic złego. Czego się majš bać biedacy. Co oni majš do stracenia? Kreiskomisar Jatinek zwołał wszystkich wójtów i głównych przysiężników z okolicznych gmin do kancelarii ratuszowej w Nowym Targu, prawił im długo o dobrodziejstwach Cesarza, poczęstował każdego cygarem. Słuchajcie! Urzędnik dygnitarz częstuje chłopa cygarem! Obwšchali cygara ze smakiem i słuchali, pełni podejrzliwoœci. Kreiskomisar mówił: - Ktokolwiek by chłopów przeciw cesarzowi namawiał - niechby to był ksišdz, pan, sędzia, leœniczy czy ktokolwiek - abyœcie zaraz takiego zwišzanego do cyrkułu odstawili, gdzie wam za niego z pieniędzy rzšdowych 20 reńskich wypłaconych będzie. Na każdym końcu wsi ma być po dwóch chłopów na warcie, legitymować każdego nieznajomego i podejrzanych do dominium odstawiać. Władza się wypowiedziała, wysłuchali cierpliwie, nikt w tej sprawie nie zabrał głosu. Co tu było zresztš do gadania? Nie ma co gadać, kiedy władza mówi. Tylko słuchać i - albo zrobić, albo nie zrobić to, co każš. Possali wonne cygara i rozeszli się po swoich wsiach. Jedni wójci przejęli się tym drudzy, mniej służbowi, nic sobie z tego nie robili. Na przykład - w czarnodunajeckim państwie nie stosowano zarzšdzonych wart nocnych. Ale w państwie zakopiańskim - były Oficjaliœci Homolaczowi jeŸdżili nocami po wioskach kontrolować warty, a gdzie ich nie zastali, sypali kary po dziesięć florenów. Urzędnicy pańscy przebierali się umyœlnie za chłopów, aby tym pewniej uœpić czujnoœć wartowników. Raz górale koœcieliscy zmówili się - poddał im tę myœl Sabała on był zawsze najprędszy do takich kawałów - i schwytali nocš przebranego za chłopa oficjalistę, i nuże okładać go kijami, bić, popychać, wyzywać: - Ty włóko! Niepiloku! Zatracony psiogłowcu. A gdzie pass? Czyli dokument osobisty (i tak nie umieli czytać). Tamten krzyczał, że nazywa się Schmitd i że jest leœniczym z Koœcieliska. Czy go nie poznajš? A oni na niego. - Co? Ty dziadu krotny, fces się podawać za pana? Ty œmiys godać, żeœ ty Smid, leœnicki z Koœcielisk? A dyć tamten pon, w pańskim odzieniu chodzi! - I dalej go szturchać, żego niby nie poznali. Najbardziej walił go po ciemku Sabała, jako że najwięcej miał z nim porachunków leœnych z tytułu zakazanej polowaczki. - Ty goniacu zatracony! - wyzywał go w głos, bijšc, gdzie popadło. - Jakbyœ ty był porzomny, tobyœ w nocy przi babie społ, nie po drógak sie haw łamuzgoł! - ProwadŸcie go do przysięznika. - Nie, do wójta. Że niby ważniejszy wójt. Ale im szło o to, że było dalej do wójta. Więc wykręcali mu ręce, popychali go, skuczał doœć silnie, podarli na nim odzienie, bo się wwyrywał i odgrażał. - Juœci co sie nie robi, wiedziemy nasego niepilaka do wójta - opowiadał potem Sabała - w karczmie. - Holofił bez całom dróge, łeb miół potarasonom, krew mu sie loła het z nosa. Wójt wstał, kiedy zaczęli się burzyć na okna, zrobił œwiatło, przypatrzył się złapanemu, poznał go. - Słuœnie. to jest pon Smid. Jo go znom. Puœcie go! Dopieroż chłopi pozdejmowali pokornie kapelusze, poczęli go przepraszać. Sabała nawet obłapił go za nogi, bezczelna sztuka. Tamten nie stracił rezonu, robił dobrš minę do głupiej gry. Nie wypadało mu nawet inaczej. Tego się trzymał, nie obraził się, jeszcze dał chłopom dwacatnika na wódkę za to, że dobrze pilnowali. Czym, że było Zakopane w owym 1848 roku? Marnš,zacofanš wsiš pozbawionš błyskotliwej historycznej przeszłoœci, liczšcš sobie niecałe trzysta lat życia. Co to jest w porównaniu z Ludżmiierzem czy Szaflarami, które porosły grubo mchami wieków? Wieœ była rozwłóczona wzdłuż drogi łšczšcej Poronin z Koœcieliskiem. Mieszkało w niej około tysišca ludzi, nie wliczajšc w to samoistnego przysiółka Olczy oraz żyjšcych własnym życiem Hamrów. Twarze ostre, rzeŸbione jak w kamieniu, o głębokich bruz- dach i zmarszczkach, które wyżłobiły wieloletnie zmagania z przyrodš i twarde, ciężkie życie. Kapelusze o wšskich kre- sach, zwane ze słowacka kłobukami, były jak przyroœnięte do ich głów; nie zdejmowali ich w domu nigdy, chyba do spania. Ile się musiał namęczyć ksišdz Stolarczyk, zanim ich przy- zwyczaił do zdejmowania kapeluszy w koœciele! Pogodzili się z tym, mieli jednak zwyczaj po ukończeniu nabożeństwa, gdy kapłan zniknšł w zakrystii, wdziewać kapelusz na głowę. - œwiycki zgasone. Jegomoœ poseł, chłopsko wola w ka- pelusie być. Tomek Marduła, kiedy wychodził z koœcioła, podszedł do kaganka pod ołtarzem, w którym tkwił płomyk stale palšcy się w oleju, œcišgnšł go rękš, przytknšł ku brodzie i odpalił sobie fajkę. Ksišdz to zobaczył i głoœno go skrzyczał. - Tak się wej robić nie godzi, bo to Ponu Bogu na despot. Ten płomycek sie kiwo na więksom ceœć i kwałe boskom, nie pasuje do ludzki gemby. Warujcie się odbiyrać Bogu œwiateł- ka, coby wos Bóg nie skoroł, ze nijakiego posanowania lo œwionty osoby ni mocie. Nie bardzo rozumiał Marduła, dlaczego nie może ogień posłuŻyć Panu Bogu i jemu, skoro obaj sš gazdami, ale nie chciał się przegadywać z plebanem w koœciele, więc puœcił to płazem. Za to raz, kiedy był rzęsisty deszcz, Marduła sto- jšcy wraz z innymi chłopami pod koœciołem - bo zaœ w œrod- ku same baby były - schronił się do murowanej kapliczki obok, w której pierwsze nabożeństwa odprawiał Stolarczyk ubiegłego roku. Œiadło ich sobie pięciu w kapeluszach pod niezdarnym ołtarzykiem, zapalili fajki i przekurzyli cały cišg nabożeństwa w deszczu. Kobiety za to były pobożniejsze. Jedna z nich, Terezja Gšsienica, starucha, spędzała w koœciele całš niedzielę od rana do wieczora, wstrzymujšc się przez cały dzień od jedzenia. Przed sumš i po nieszporach opchodziła na klęczkach cały ołtarz od œciany do œciany. Człowiek a człowiek - to różnica. Klimat surowy nie sprzyja tu rolnictwu, cienka warstwa ubogiej gleby nie nadaje się do Żadnej wyższej uprawy, okres wegetacyjny trwa krótko. Udaje się co najwyżej (i to nie zawsze) owies, ziemniaki, brukiew, gdzieniegdzie kapusta i jęczmień, to wszystko. Czym dla chłopa na nizinach rola, tym dla górali zakopiańskich hale i lasy, tu leży podstawa ich życia. Rozwleczenie domów jest ogromne, pochodzi to stšd, że w górach nie było właœciwych wiosek, każdy budo wał się na własnej przestrzeni żywotnej, tak zwanej roli Pierwsi osadnicy opłacali niewielki czynsz staroœcie nowo tarskiemu za posiadanie tych nieużytków lub odrabiali przez parę dni robociznę w zamku krakowskim. Rody ich rozbudo- wywały się wokoło, stšd powstała nazwa ról, która przetrwała do dziœ dnia na oznaczenie jednego wspólnego skupiska cha- łup, gospo'darujšcych na jednym kompleksie gruntu. Od Poronina w górę jest podhale Zimne, czyli Skalne Przybywali tu osiedlać się tylko najtwardsi, strony były dzi- kie, niegoœcinne; ostre powietrze, jałowa gleba, gruby las w nim dzi!ki zwierz, oddalenie od wszelkiej cywilizacji i kul- tury - wszystko to hartowało pierwotnego osadnika, a brak więzi państwowej i klasowego poddaństwa na granicznych kre- sach wyrobił w nim poczucie nie krępowanej swobody. Nic więc dziwnego, że Samuel Chyc wywodzi u wójta i na cały głos wobec innych przysiężnych. - Król móg nom dać prawa, a cysorz ik nie do? - Cysorz jest Niemiec, zaœ król beł polski. Niegze ta, ale co nom doł król, doł wiecyœcie i cysorz tego odebrać ni moze. A pon Homulac nie jest cysorz, coby zaœ nom odbiyroł œlebody. Za Polski wolno ci beło paœ po holak, drzewo brać w lesie, dŸwirzynę chytać, rybe brać, po- lany kosić, piwo warzyć, wódkę polić, teroz ci nie wolno. Bo pana Homulaca. Cy jo mu sprzedoł te ziemie abo cy mój ojciec mu jom sprzedawoł, cy co? Bez co óna jego jes? Mó- wiom: tu nie jes Polska, ba Austryjo, niegze będzie, jako cy- sorz fce, ale cy Giewont jest austriacki abo teli smyrecek, co roœnie w Małyłšce, abo ta ziemia, co po niyj chodzimy - to austryja? Oni bedom przedawać sobie nasom ziemie? Jeden drugiemu? To my juz haw nic nie worci, ba Homulace? Be- dom ku nam posielali hajduków z flintami? Abo zeby nom filance grzebały w kómorak? - Z Homulacem końca nie dońdzies, bo ón cie wse prze- zenie. Mo hań swoik konwisarzy w mieœcie, duzo mu zrobis! -Próżno róbota, telo, cobyœ fcioł kijem potok nawracać abo dysc młócić. Chyc parsknšł rozsierdzony: -Do dworu trza iœ, az pozwoleństwo na drzewo dadzom ma polance nie bees pos, dwór ci ni‚ podzwoli, zakiel mu nie wyńdzies na dzień do roboty. Im wolno, hyclom, paœ, drzewo lasu brać, a na nos konwisyje sprowadzom, hajdukami sie bedom odgrozać! -Bedzieme sie cheba skardzyć. -Toœ wej pedzioł prowdę, Symek, jest sie o co prawocić, pódziemy do sšdu. Prawujš się z dziedzicem, choć przegrywajš, majš naturę urodzonych pieniaczy. Za to, gdy idzie o wewnętrzne zatargi łonie rodu czy gromady, niechętnie poddajš się pod kodeks austriacki. Jesieniš, po œwiętym Marcinie, majš swoje sšdy rugowe, urzšd gromadzki załatwia wtedy sprawy spadkowe względem gruntów ruchomoœci, bydła, także skargi o szkody na roli i zwady rodzinne. Niewštpliwie Zakopane żyje teraz pełniejszym życiem. jeszcze rok temu wywoziło swoich nieboszczyków daleko stšd do poœwięcanej ziemi - na cmentarze Chochołowa czy Poro- nina. Dziœ już zakopianie majš swój koœciół i cmentarz, nie muszš milami łazić i drzeć kierpców ani po œmierci tułać się po cudzych kštach majš swojego proboszcza. A proboszcz był nie byle jaki. Około dwóch metrów wzro- stu, budowy potężnej, silny jak tur, beczkę kiszonej kapusty dŸwigał sam z piwnicy na furę. Dorodny gruby na gębie, czyli w guœcie góralskim ładny. Z poczštku buntowały się harde, nieokrzesane dusze zakopian przeciw temu wysłańcowi nizin, który tu chciał wprowadzić nowy porzšdek; który ich prze- rastał o głowę dosłownie i przenoœnie. Powierzono mu nie- łatwe zadanie: z półdzikich chłopów uczynić posłusznych ka- tolików. Ludzie byli rzeczywiœcie nieokrzesani, kultura i wy- chowanie nie rzeŸbiły ich umysłów, nie znali mniękkich uczuć, natura uczyniła ich twardymi, ukształtowała ich prymitywnie, prawie zwierzęco, na swój obraz. Czy da się z nich zrobić niewolników nowego ładu? Powoli przylgneli do olbrzymiego kapłana i do jego nauk. Choć - jacyż to z nich katolicy? Ich proste umysły przy- wišzywały się bezkrytycznie do rzymskokatolickiej religii. Nie mieli zresztš innego wyboru. Przyjęli Boga, którego im niósł proboszcz - w naiwnej wierze, bo naiwnoœć ich wy- obraziła Go sobie widomie w ich życiu działajšcego i czyn- nego. Potrzebowali Go przy kopaniu ziemniaków, przy zwoże- niu drzewa z lasu, przy bydle, przy oraniu, w okresie żniw utożsamiali Go z przyrodš, z której pęt nie mogli się nawet umysłem wyzwolić. Bóg czuwał nad ich zasiewami, Bóg prał gradem jak zagniewany pan, zalewał pola, przykurzał owies œniegiem. Wszystkie dobre i złe moce natury stopiono z obra- zem Boga - tak Jegomoœć kazał z kazalnicy - i jasne im się teraz stało, że cierpiš z woli Boga. W ten sposób religia szczelnie sprzymierzyła się z ich niedolš, wsšczyła się w nie- skomplikowane życie psychiczne górskiego ludu, owładnęła jego uczucia, przystajšc dobrze do ich treœci. Uzależnieni od przyrody, w jej pętach skowani, przenieœli na Króla Niebios to wszystko, od czego cierpieli. Buntowali się, jakże nie mogli buntować się, skoro od wieków mieli to we krwi, ale co bunt pomoże przeciw okrucieństwu władzy? Na własnej skórze doœwiadczyli tego przez stulecia. Teraz zrozumieli: Bogu nie można się sprzeciwiać. Bóg jest największym panem, panem nieba i ziemi, wszak mówi się o Nim: Pan Bóg; a panowie byli zawsze bez litoœci dla chłopów. Dziedzic jest zły, gnębi ich w lesie; cesarz jest zły, karze poddanych, a cóż dopiero Bóg? Pan nad panami? Boga obarczali każdym dopustem, jaki ich spotkał w życiu. Bóg zabrał dziecko, Bóg zniszczył zbiory, Bóg dał dziecko, Bóg sprawił, że jałówka zdechła, Bóg nie poszczęœcił Sieczce, bo go leœny złapał z fuzjš w lesie: zabrał mu fuzję, chłopa czeka areszt: Bóg wysłuchał proœby Agnieszki Mardulanki, bo Szymon Gut wrócił z wojska i bę- dzie się z niš żenił; za to dziewczyna œwiecę przed ołtarzem za- œwieci Bogu na podziękowanie. Tak oto Bóg w cieniu straszliwej władzy schodził w opłotki zakopiańskie i rzšdził sprawami gromady, życia góralskiego, domowej gadziny za poœrednictwem księdza jegomoœcia. Trzeba przyznać - wybrał sobie dobrego ambasadora i agenta. Zakopianie jedli raz w roku jaja: na Wielkanoc. Spoży- wano dwa tradycyjne dania: moskale z masłem i jajecznicę na maœle. (Moskalem nazywano powszechnie placek owsiany.) Podczas œwišt głodowych jedzono tylko grys żytni i mleko. Biedniejsi używali w ogóle bardzo mało masła, sprzedajšc je kupcom. Kiedy rozpoczoł się zmięk w górach, czyli wiosenne top= nienie œniegów, wybrał się pod Œwinicę Maciej Walkos, znany przeœladowca œwistaków (nie przepuszczał i kozicom), kłu- sownik albo wedle uczonego wyrażenia panów z Krakowa: skrytołowiec; sam siebie nazywał skromniej: strzelcem. Za skóry zwierzšt kupował sól, tytoń i siarniki. Sadło œwistacze chował jak największy skarb, było ono lekarstwem na wszy- stkie choroby. Na drugi dzień wrócił Walkos z największym łupem swo- jego życia. Wykopał mianowicie (małš kopaczkš) z jednej nory jedenaœcie œpišcych œwistaków, samych samców. Wygrzebały sobie jamę na kwiecistym upłazku grzbietu schodzšcego ku Dolinie Cichej. Pozabijał je na spaniu i wracał obwieszony nimi jak kramarz wędrowny na odpuœcie. Nie spotkał nikogo w drodze. Tatry były pustyniš. Zresztš, kto się włóczy wiosnš po wierchach? Chyba tylko koziarze i œwiszczarze. - Chodziłem po nik trzy razy - chwalił się swoim trium- fem przed Sabałš. - Myœlałem se, darmo kiyrpce drzyć to grzych, ućciwsy pana Boga i wos hawoj. Obsedek dwa razy, nic sie nie dało uwidzieć. idem jesce roz, ni ma nic: Dopiyroz to wzionek mruceć: trzeci roz idem popróżnicy, Panie Boze cyby sie to co jako nie dało, coby mi sie choć dróga zapłaciła. No i dobrze nie bardzo, patrzojcies, Ponbóg mie wysłuchoł, nagodzieł mi ik jedenaœci. Maciej Walkos miał pracowite życie. Żył więcej wiatrem niż kluskami. Kładł las od Chochołowa, het, aż pod Babiš Górę, układał w sšgi, póżniej pracował w browarze w Peszcie, nosił wory z jęczmieniem. Wrócił z pieniędzmi, kupił ziemię na ojcowiŸnie. Siekierš przeršbywał się przez życie. - Ftoz to wiy, moze sie i Ponbóg uboł, bok ta poklinoł fest. W niedzielę po południu zwołano gromadę przed dom wój- ta. Gromadš zwano powszechne zebranie gazdów. Co to bę- dzie? Przybyło czterech żandarmów z Nowego Targu z kogu- cimi piórami na kapeluszach; œmieszne, lecz okrutne wojsko, Obok wójta stał leœniczy Friedrich, znienawidzony przez chło- pów. Nie tak dawno jeszcze szczuł ich psem. Powiesili mu psa za nogi na gałęzi œwierka, szmatš zatkali pysk. Mœcił się jeszcze bardziej za to, nie pozwalał zbierać patyków, œciółki Co tu robi leœniczy? Przed domem kręci się pełno leœnych jegrów dziedzica, oficjalistów z huty; szpiegi, czujnosy, płatni agenci. Przed paru laty w podobny sposób zapędzono zakopian do budowy drogi Homolaczowej z Hamrów do Poronina. Kto chciał drzewo albo polanę na siano, dostawał wtedy dopiero kartkę z pozwoleniem, aż przepracował miesišc przy drodze (Za drzewo lub siano musiał normalnie zapłacić). Chłop otrzy- mywał szeœć guldenów za miesišc, kobieta - trzy, dzieci - półtora guldena. Pracować musieli wszyscy, bo wszyscy byli w ten czy inny sposób zależni od dworu. œcinali drzewo, kar- czowali pnie, zasypywali i ubijali drogę. Skšdœ jak spod ziemi wyrósł mandatariusz Kulczycki, łaj- dackie nasienie, znali go wszyscy jako łotra i kręta. Zaczšł mówić zakopianom o dobrodziejstwach cesarza. Słuchali tego jak tureckiego kazania, choć Kulczycki mówił po polsku. - To po to haw nas wołali, psie miyso? - Jesteœcie poddani najmiłoœciwiej panujšcego nam cesa- rza. Powinniœcie mu wiernoœć i posłuszeństwo. To wasz ojciec i pan. Nic mi nie wiadomo o takim ojcu - myœlał Bachleda z Gronika, wpatrujšc się ze złoœciš w ruszajšce się płowe zrudziałe od palenia cygar wšsy Kulczyckiego, - Mój ojciec zginšł w lesie, drzewo go przywaliło na pańskim. Pan - to Homolacz, bodaj go piekło pochłonęło. Cztery guldeny mu- siałem mu dać, przyszły jegry, szturkały kolbami. Pana nie obhodziło to, że dzieci moje na obiad jadły warmuz z po- krzyw i lebiody. Co taki pan chce ode mnie? Nie chciał wiele. Aby każdy chłop zakopiański, samodziel- ny gazda, stanšł przed stołem i oddał wójtowi w przytomnoœci Kulczyckiego i feldfebla żandarmów karteczkę z nazwiskiem Homolacz. Zresztš karteczkę tę wypełnionš nazwiskiem każdyotrzymywał do ręki w sieni od przysiężnego Jarzšbka. Przy- siężny wpychał chłopu kartkę w palce i .popychał go ku dwom żandarmom, którzy eskortowali go do stołu. Tu wójt Sobczyk pytał górala o nazwisko; mandatariusz odkreœlał je na liœcie chłop wręczał kartkę wójtowi, który z kolei przekazywał jš do puszki feldfeblowi. Chłop po oddaniu kartki wracał na dwór już bez eskorty, a w progu sieni drugi przysiężnik, Łusz- czek, wręczał mu dziesięć grajcarów tytułem wynagrodzenia od dziedzica za zmitrężony czas. Tak postšpiono tej niedzieli z chłopami jedenastu gmin należšcych do państwa Zakopane i dzięki temu spontaniczne- mu: głosowaniu Homolacz został wybrany delegatem z okręgu Podhala do Wydziału Krajowego we Lwowie. Wieczorem wszyscy chłopi jak jeden mšż zjawili się w karczmie. Każdy dodał ze swoich pieniędzy pięć grajcarów i wypił kieliszek wódki (za piętnaœcie grajcarów). pili na po- hybel cesarzom, Homolaczom, Kulczyckim, żandarmom, leœ- niczym oraz za swoje zdrowie. Któż tu nie poprzychodził? nigdy nie widziałeœ ich tylu naraz w karczmie; stali w sieni ma dworze, pod oknami, na łšce. To nie byle Jaka okazja: wybory! Sam dziedzic ich wołał do wójta, o głosu złożenie ich prosił, pięć dudków w nagrodę dał. To nie byle co. Słysze- liœcie, aby dziedzic co kiedy za darmo chłopu dał? Szczerzyły się zęby wyszczerbione, połamane, nadgniłe, krzywe, zepsute nabiegały czerwieniš twarze zmarszczone, zmięte, bršzowe ziemiste. Poschodzili się z dalekich polan, z przysiółków siet- niaki z wolowatymi szyjami, trzęsšcy się starcy w rozcheł- stanych koszulach, graœlawe chłopy z ociekłymi tłuszczem włosami, spadajšcymi na ramiona. Wędrowali ze swoich izb okopconych, powalanych gnojem Przytupywali połatanymi kierpcami, bili się dłońmi po brudnych portkach, rechotali chrapliwie - chcieli te swoje piętnaœcie grajcarów wydać w atmosferze rzeczywistej a zasłużonej zabawy. Długo pod- nosili swój kieliszek ku wargom, odstawiali go z powrotem, nie wypity, Jeszcze się można nim trochę pobawić niech każdy to zauważy; niecodziennie zdarzy im się wódkę pić. Biedni, cisi, pracowici wyrobnicy zakopiańskiego dziedzica. Szymek Gut opowiadał cuda o ziemi węgierskiej. tam żyjš ludzie mięsem, mlekiem, winem, jajami, masłem, słoninš cukrem, kiełbasš. Czy w tej wsi widział kto co z tego? Wzdy- chali słuchajšc opowieœci. Co się dziwić, że w równiny węgier- skie wmajaczyli całš swojš tęsknotę za dobrobytem? Co się dziwić, że ich rzemiosło zbójnickie prowadziło nieuchronnie na Orawę, w Liptów? - Telo bogactwa. A co my naprociw tego? - Nom ojce wykuły perć na Luptów. Ku słon ku. Mówili: ku słonku, ale to oznaczało ku złotu, ku dobytko- wi, ku urodzajowi. Szymek ostrożnie spijał swojš wódkę. Przylgnęli wzrokiem do jego ust, odprowadzajšc tęsknie ciecz niknšcš w gardle Oni już wypili swoje kieliszki, teraz powtarzali jak wspo mnienie, jak echo - smak tej przyjemnoœci. Dzisiaj jest dla nich œwięto, za swoje pięć, za Homolaczowe dziesięć grajcarów zaznajš uciechy równej pięciu reńskim. Czy im się to nie należy? Góral strzšsnšł ostatnie krople na podłogę. To staroœwiecki obyczaj. Szymek nawet nie wie, że w ten sposób składa ofiarę pogańskiemu bogu, którego już jego ojciec nie pamiętał. Wkrótce podniósł się w karczmie œpiew. Nie œpiew, lecz krzyk straszny, rozpaczliwe wołanie zagubionego w przepaœci pasterza albo bek zdychajšcej owcy. Jakiż inny œpiewak - poza góralem - może bez zachrypnięcia utrzymać partię w tak wysokiej pozycji? Na wierchach, w przestrzeni otwartej, œpiew ten przystaje do dzikoœci krajobrazu, jest jakimœ wyrazem grozy skalnego œwiata, tu w karczmie grzmiał nie- samowicie. Kacmorecko nasa, nie zagasuj ognia, przidom œwarni chłopcy, bedom tońcyć do dnia. Janicku, Janicku, sto hromów do tobie, po siyćkik dziedzinak idzie hyr o tobie. Na bucku, na bucku listki cyrwieniejom, ka sie nasi horni chłopcy popodziejom. Przysiężnik Łuszczek pije już trzeci kieliszek; biedni dob- rze rachujš, patrzš mu na palce. Skšd ma tyle pieniędzy? To ten, który z ramienia Homolacza (właœciwie jego zastępcy, leœniczego Friedricha) nagradzał wyborców. Pewnie po- szachrował z wypłatš albo się podlizał leœniczemu i dostał reńskiego. Gładził się po grdyce ostrej i wystajšcej, przez któ- rš przeleciały trzy kieliszki gryzšcego, smakowitego napoju. Pod grdykš na suchej szyi błyskała spinka mosiężna o dwóch zagiętych klamerkach. Gdzie tylko można było, górale wieszali spinki, sprzšczki, łańcuszki, góralki zaœ nosiły wisiorki, kora- liki, paciorki, kamyki. To pozostałoœć z dawnych czasów, nie- wštpliwie amulety o znaczeniu zabobonnym, które przejęły na się funkcję zdobniczš, użytkowš. Czym była spinka u ko- szuli? Wyobrażeniem bożka. Przesšdny lud zakopiański do tej chwili wierzył w strzygi, smoki, topielce, czarownice, pła- netników, dziwożony, wilkołaki i tym podobne stwory. Że się tu znalazł Pańska-Portka, krzywonogi leœny z By- strego, nie dziwota, bo tu się snuł koło portek Friedricha czy Kulczyckiego: jego nigdy nie braknie tam, gdzie można ogryŸć ochłap z pańskiego stołu. Ale skšd się tu wzioł Płaza, miesz- kajšcy w samym wierchu Gubałówki? I on złożył swš kartkę. wyborczš, on też dostał dziesięć grajcarów, także dodał swo- ich pięć i wypił swój kieliszek. Mógł co prawda zafundować sobie i drugi kieliszek, stać go było na to; zarobił nań swoim tyłkiem. Ach, dostał on po tyłku, dostał! Czego ludzie nie robiš dla pieniędzy! Nazywano go Wielgo-Rzyć, ponieważ nad- stawiał (za opłatš) swoje siedzenie na kije ze dworu lub z cyr- kułu. Jeœli chłop był skazany na dwadzieœcia kijów, a nie miał ochoty być bity, szedł do Płazy, płacił pół cwancygiera i tamten za niego brał kije. Tania była wtedy dupa do bicia. Za cwancygiera miałeœ dwa kapelusze œliwek. W mieœcie, bo w Zakopanem owoce nie dojrzewały. Ksišdz Stolarczyk budował plebanię. Stał okrakiem na płazach przywiezionych co dopiero z tracza. Sam je wyłado- wał, podnoszšc lekko w obu rękach potężnš belkę, którš z drugiej strony ujmowało dwóch ludzi. Tak dŸwigał jš aż do węgła, opierajšc o œcianę. Płazy przycinał . cieœla Ustupski. Przyleciała na budowę Jewka, pocałowała zdyszana księdza w rękę; czyniła to zresztš kilkakrotnie na dzień. - Jegomoœ, przijechali do nik ksiondz probosc z Bań- kówki, Już idę -- spuœcił zakasanš sutannę, dopišł guziki pod szyję i szedł długimi, sšżnistymi krokami do domu Staszeczka. U nóg plštała mu się mała Jewka. Ksišdz Broszniak stał w słońcu na ganku, mrużšc oczy. Przywitali się, weszli do izby. - Buduję sobie dom. Najpierw stanšł dom boży, a teraz trzeba klecić jakiœ domek dla niegodnego pasterza. Sam po- magam na budowie. Chwała Bogu, plebania roœnie. Myœlę, że już w niej przezimuję. Pracuję siekierš, jak cieœla - uœmiecha się szeroko. - No. Opatrznoœć nie poskšpiła księdzu siły. Usiedli i zaczęli rozmawiać przyciszonym głosem. - Jak się tu księdzu pracuje? - Deo gratias. Obrabiam Pańskš winnicę w miarę moich zdolnoœci. - Jaki tu lud? - Spokojny, pracowity, tylko nieokrzesany, nic nie wie o œwiecie, reverendissime. Pleban poroniński nachylił się nad stołem. - Ważne polityczne wiadomoœci. Ferment wielki wœród narodów. Rewolucje idš poprzez œwiat. Powstanie na Wę- grzech roœnie: Żeby się u nas nie powturzył rok czterdziesty szósty! i ten z Chochołowa, i ten spod Tarnowa! Olbrzymiš postać gospodarza przebiegł wstrzšs odrazy. - Nie przypominaj mi ksišdz! Pracowałem wtedy jako kapelan w szpitalu tarnowskim. Nie przeżyłbym już drugi raz czegoœ podobnego. Uciekłem od tego koszmaru w góry. Jako patriota mam i swój sšd o Chochołowie, bronię tego, co było w nim jasne i czyste. Ale tam - podniósł rękę, jak gdyby się oganiał przed złym widmem - to była straszna zbrodnia, kainowa! Nieprzebaczalna! - Zarzšdzenie jego ekscelencji księdza biskupa tarnow- skiego, które mi przekazał dla księdza proboszcza ksišdz dzie- kan nowotarski, brzmi: Kapłanom nie wolno pod żadnym pozorem mieszać się do polityki. Naszš rzeczš jest pilnować ołtarza. - Zastosuję się w zupełnoœci do zarzšdzenia księdza bis- kupa. - Owieczki zbłškane zbierać w jednš gromadę i prowa- dzić do boga, oto jest nasze zadanie. Nic nas nie obchodzi polityka. Lud strzec od chaseł wywrotowych. Działamy tylko w dziedzinie wiary i religii. Oczywiœcie w innych dziedzinach przyjmujemy zasadę najpełniejszej lojalnoœci wobec władz. I to jest drugie zarzšdzenie jego ekscelencji księdza biskupa. Oddajmy cesarzoWi, co jest cesarskiego. PoniewaŻ był upał, goœć wypił garnuszek maœlanki, poszedł odwiedzić modrzewiowy koœciółek i pożegnawszy się, odjechał do domu: Ksišdż Stolarczyk wrócił do cieœlów na budowę. W drugiej połowie czerwca, koło œwiętego Jana, całe by- dło i trzoda opuœciły Zakopane wychodzšc na hale. Pasło się tego roku na Kondratowej, w Jaworzynie Łuszczkowej i w Małej łšce. Wieœ nie była bardzo bogata w trzodę, a jeszcze mniej w paszę. Ostatnie lata były deszczowe, zimne, nie było więc urody za równo na owce, jak i na trawę. Poszło w hale nie więcej jak dziewięćset owiec. W Małš łškę wybrał się jak po inne lata stary Krupa jako baca i w ten sposób wypadł Stolarczykowi z budowy najlepszy cieœla. W dworze Homolaczowym ze zgrozš i oburzeniem komen- towano epizod, jaki zdarzył się w Morskim Oku, nazywanym we wsi powszehnie Rybim Jeziorem. Donieœli o tym juhasi białczańscy poprzez leœnych. Nad jezioro przybyło kilku mło- dych ludzi mówišcych po polsku, podobno z Krakowa, zała- dowali na stojšcš u brzegu tratwę żelazne popiersie guberna- tora Galicji, Taaffego, stojšce na postumencie - znak wierno- poddańczej lojalnoœci dziedzica państwa Zakopane - wypłynęli tratwš na œrodek Rybiego Jeziora i tam stršcili popiersie dygnitarza do wody. œmiali się przy tym zuchwale. Tyle relacja juhasów. - Dla tych buntowników nie ma nic œwiętego! - trzęsła się gruba Homolaczka. - Rozzuchwalili się od Węgrów. Bez- bożna rewolucja! - piorunowała. Sabała, pogromca niedŸwiedzi, siedział u Stattera i pił. Od czasu do czasu przygrywał na gęœlikach dzikie, chrypliwe melodie, które podobały się pijakom. Gęœle Sabałowe miały taki ton, jak gdyby same były pijane; chrapliwoœciš i piskiem dostrajały się do ogólnego nastroju. Już drugi dzień godził Sabała starego Stattera, któremu zrobił dużš przykroœć, używszy jego syna do podstępnego na- padu zbójeckiego. Kłusownik przyrzekł karczmarzowi kwater- kę œwistaczego sadła na załagodzenie złoœci. Jednego z synów Statterowych (było ich oœmiu, a mieli trzy siostry; płodna rodzina), siedemnastoletniego Lejzora, zagarnęli ze sobš zbój- nicy na Liptów. Zebrali się w pištkę: Sabała, Jafur, Mateja, Walkos i Marduła i coœ im przyszło przy kieliszku do głowy. Musiał to wymyœlić Sabała, bo on był pierwszy do takich fantazji. - ón to siyćko sprzepatrzowoł - twierdził Marduła, usprawiedliwiajšc się przed szynkarzem. - My ta nie wie- dzieli duzo, bo sie nom we włosak kurziło. Zabrali wieczorem Lejzora, nikt jego braku nie zauważył. Gdy się ma tak liczny kierdel potomstwa, nie zawsze można się go dorachować, a łatwa i pomyłka. Jedno mniej, jedno więcej, co to za różnica na tyle dzieci? Przy widnym księżycu ponieœli się przez Przełęcz Rohackš do wsi Żar. Lejzor tra- ktował to jawko awanturniczš wyprawę o romantycznym nieco charakterze. Myœlał, że popijš w karczmie, potańczš, wybijš okna i wrócš; dolali mu trochę do głowy, do reszty sterrory- zowali. Wieœ Żar, położona pod Rohaczami na drodze do Mikułasza, była głoœna w Liptowie tym, że jej mieszkańcy przepili całš swš własnoœć w karczmie. Żyd, jako rzeczywisty właœciciel wsi, obwarował się w karczmie niby w zamku. W nocy nie wpuszczał nikogo obcego do siebie, bojšc się rabunku. Po co był potrzebny Lejzor? - Poœwargoces do niego po swojemu ze dwa słowa, coby cie poznoł. Coby cie puœcił. - Zaœ tego nie musis mówić, jako sie pises, ba, ino żeœ prziseł do niego z Mikułasa, mos mu cosi rzyc. Ino boc, cobyœ po ziydosku gwarził, po to my cie haw wzieni. Nie było rady. Lejzor był wierny zasadzie góralskiej, wœród której się wychował: ze œmiejšcymi œmiej się, z płaczš- cymi płacz. Poczšł się burzyć na drzwi, było grubo po północy. Z sieni stary szynkarz wypytywał kto, co, po co i jak? Młody Żyd coœ tam odpowiadał, górale cicho skulili się pod drzwiami, Lejzor miał tylko podać list staremu, który odsunšł dršg, wy- jšł skobel uchylajšc nieco drzwi. Jak piorun skoczył Sabała w uchylenie drzwi, zaparł się w nim rękami i nogami, roze- pchał się, rozwarł, wtargnšł do sieni. Krzyk rozpaczliwy żyda. Za nim runęli górale. Powstał popłoch, struchleli domownicy poczęli wzywać ratunku. Jafur zapalił kaganek, Mateja spędził wszystkich do jednej izby i pilnował z wycišgniętym pistole- tem. Marduła kazał wyrostkowi zasłonić pierzynš zakratowane - okna, przysłonięte zresztš okiennicš. Chłopiec dygotał ze strachu i zimna w koszuli, trzymał jednak kurczowo pierzynę - rozpostartš w oknie, aby przez szczeliny œwiatło nie dostało się na zewnštrz. Marduła pilnował go z bukiem sękatym w rę- - ce. Walkos z Lejzorem pilnowali sieni. Jafur zwišzał gospoda- rzowi ręce i nogi przeœcieradłem, położył go na stole, zaœ Sa- bała przypiekał mu kagankiem pięty. - Ziydzie, ka mos pinišdze? Karczmarz się zaparł. Ale czy można długo tak wytrzymać, kiedy pięty, palone żywcem, skwierczš od tortury? Wyœpiewał. Miał pienišdze schowane w podłodze pod deskš, na której stały dwie nogi od stołu. Wyrabowali go do- czysta. Kiedy słońce wzeszło, pięli się po dzikiej, skalnej pu- stce Rohaczów. Lejzorowi też coœ dali na otarcie łez. Ale sta- ry Statter nie zapomniał długo Sabale tej haniebnej sprawki, w którš wmieszał jego syna. Gdy się już po paru tygodniach - udobruchał, w chwilach dobrego humoru nazywał Lejzora zbójnikiem, nie bez pewnej dumy. Ot, w jaki sposób zyskuje się hyr zbójnicki. Kimże był ksišdz Stolarczyk? Po czyjej stronie stał? Cały kraj polski, rozdarty na troje, drżał w goršczce patriotycznej, oczekiwał czynu. Oczy wszystkich zwrócone były za granicę. Wielka Emigracja rozłamała się na dwa obozy: arystokra- tyczny i demokratyczny. Czartoryscy œnili o koronie, Krasiń- ski wtórował im psalmami z wiary, nadzieii, miłoœci oraz żalu, Mierosławski i Worcell, zwolennicy postępowej myœli, przy- gotowywali w kraju zbrojne wystšpienia; byłże ich bardem Słowacki? Ale zamysły demokratów spaliły na panewce. Luto- wa rewolucja paryska z 1848 roku niosła zapowiedŸ nadzieii, opartych na przewrotach w Europie, ale i tym razem nadzieje miały zawieœć. Po narodzie kursowały najdziwniejsze legendy. Krajowe gazety milczały, zagraniczne nie dochodziły. Wy kon- gresówce trwały aresztowania, egzekucje, wywózki na Sybir. Objawił się znowu goršcy ruch emigracyjny, zwłaszcza wœród młodzieży; chłopców porwała rewolucja węgierska. Na Wę- grzech bił się Bem, Wysocki i inni wybitni wodzowie. W Ga- licji mówiono, że w Księstwie Poznańskim formujš się pułki polskie przeciw Rosji, w Kongresówce zaœ opowiadano, że legie polskie ogłosiły wolnoœć w Krakowie i Lwowie. Roz- powszechniano pogłoski o polskiej armii wyzwoleńczej masze- rujšcej z Francji. Rola plotki była olbrzymia, jak zwykle tam, gdzie nie było swobody prasy. A co było prawdš, faktem realnym poza fantazjš, zrywami; planami, marzeniami? Aresztowania, szykany, ucisk pognę- bionego narodu. Cóż znaczył na Podhalu jeden demokratyczny szlachcic Tetmajer, rewolucjonista z ducha, wobec cudzo- ziemca Homolacza, dziedzica jedenastu wsi, wobec księdza Wilczka, rabusia siedmiu gmin, wobec Uznańskiego, dumnego, obojętnego szlachcica? Oni rzšdzili ciemnym ludem. Im wła- dze szły na rękę. Oni gasili ogień. Kimże więc był ksišdz Stolarczyk, który na własnš proœbę przysłany został przez konsystorz tarnowski do stóp Tatr? Urodzony we wsi podbabiogórskiej, kształcił się w Podolińcu spiskim u pijarów, następnie w Tarnopolu i w Tarnowie. Był wikarym katedralnym, do obowišzków jego należało opatry- wanie duszpasterskie chorych w szpitalu. Jak sam wielokrot- nie przyznawał, przystał w góry na służbę bożš, bo poczuł wstręt do ludzi z równin, którzy się w czterdziestym szóstym roku tak wielkich zbrodni dopuœcili. Był krótko wikarym w Poroninie, póŸniej w Nowym Targu, skšd przybył założyć probostwo w Zakopanem. Właœnie stoi przy bryczce, wysoki, gruby, o ciemnokaszta- nowych włosach. Sutanna spięta czarnymi guziczkami w for- mie nicianych kulek; ileż też sukna może wyjœć na takš su- tannę? W bryczce siedzi jego dostojny goœć, biskup Wojtaro- wicz z Tarnowa znajdujšcy się tu w objeŸdzie kanonicznym, Jadš na obiad do pani Klementyny Homolaczowej. Dwór w Hamrach przyjšł ich goœcinnie; po obiedzie biskup wzišł udział w rozmowie ogólnej na temat polityki i zagad- nień aktualnych, po czym zwiedził hutę. Zatrzymano go we dworze na nocleg. We wsi przecież nie było odpowiedniego pomieszczenia dla Jego Ekscelencji. Przed spaniem podszedł do okna, patrzył długo na wyniosłš czubę Giewontu, oblanš zielonkawym księżycem, spojrzał na ucichłš wieœ u podnóża gór. Leżała w nieprzeniknionej ciemnoœci. Wszystko spało w Zakopanem; nie spał jedynie ogień hutniczy w piecu ha- merni. Następnego dnia ramo biskup odjeżdżał do Chochołowa, Po mszy wygłosił przemówienie do tłumnie zgromadzonego ludu, udzielał hojnie ręki do pocałowania; czysty, zasuszony staruszek. Poszedł do proboszcza ma œniadanie (u Staszeczka), podczas, którego na wyjezdnym udzielał ostatnich arcypaster- skich wskazań i napomnień. - Ogień gasić! Lud jest podatny na wszelkie hasła sza- leńców. Przewroty idš œwiatem, zapalajš serca, wzburzajš umysły. Naszym obowišzkiem jest łagodzić rozjštrzone serca i umysły. Opiekujmy się maluczkimi. Lud jest zapalony, bo serce to łatwo zapalny materiał. trzeba gasić szkodliwy ogień. Do Boga kierować. Olbrzym w sutannie pocałował z uszanowaniem koœcistš, małš, zimnš dłoń biskupa, wyrzekłszy: - Laudetur Jesus Christus. Biskup już siedział na wymoszczonym siedzeniu z opar- ciem. WoŸnica ruszył, koła bryczki zaturkotały na wyboistej . drodze. - In saecula saeculorum. - Koœcista dłoń zakreœliła nad pozostałymi krzyż w powietrzu, z błogosławieństwem arcy- pasterza. Niejeden z klęczšcych umrze, zanim następny raz przyjedzie tu biskup. Wielu zastanawiało się nad tym, dlaczego głównym tema- tem góralskiej opowieœci, baœni, pieœni, legend, marzeń, nawet rozmów sš ogromne bogactwa ukryte w górach. Czy należy to przypisać wyobraŸni drażnionej chciwoœciš, czy przeczuciu bogatych kopalin w ziemi rodziinnej? OdpowiedŸ jest chyba jedna: trzeba to złożyć na karb ubustwa górali, ich nędzy wyjštkowej. Dlatego fantazja ich rozpłomieniła się obrazami skarbów, ponieważ dane im było napawać się nimi tylko w tęsknocie. Górale sš chciwi, to jedna z przyrodzonych cech ich na- tury. Ale trudno nie być chciwym, gdy się tak jak oni nic nie ma. Ich ręce żylaste, robotne schodziły w uœpione pokłady, w gałęziste żyły ziemi, sycone nadziejš upragnionego złota. Ach, żeby dobyć rudy metal bogactwa! Naniosło go tak wiele legend, że każdy może z nich brać pełnymi garœciami, a złoto rodzi z siebie złoto. Jakaœ nagroda musi być dla nich za to że tak biednie żyjš w jałowej, kamienistej ziemi. Nagroda jest w baœni i w legendzie. Wielu już i o tym pisało: Trudno utrzymać życie pokar- mem lichszym niż ten, którym się żywiš górale. Powszednia strawa tatrzańskiego chłopa to owies w rozmaitej postaci, a w latach urodzaju jeszcze ziemniaki. Łatwo powiedzieć: owies, nawet nie owies. Dwie trzecie plew, jedna trzecia ziarna, wysuszone, zmełte razem, zasypane do wody - to kluska, bryja lub zacierka, upieczone - to moskal. Oraz mleko kisz- czone, najcieńsze zlewki żętycy, sama woda. I tak przez cały rok dzień w dzień. Czasami dochodzi jeszcze do tego kapusta, brukiew, bób. A w płonych latach - zwykłe zielsko. Wszy- stko, co ten lud jada, jest marne i tak dalekie od przeciętnej normy białka, że należy się dziwić zdrowiu i zahartowaniu górali; cud, że nie ginš z głodu albo z chorób przewodu pokar- mowego. Jak mogš się utrzymać na gospodarstwie? Cudem i przemyœlnoœciš. życie poniżej poziomu nędzy nie wymaga wielkich zachodów. Ale góral przyhandluje drzewem (kradzio- nym), płótnem, lnem, owcami, przyfurmani u dworu. Sabała i Mateja znajš także inne sposoby. Bachleda jeŸdził dwukrotnie ze sztabami żelaznymi do Tarnowa. Transport trwał po tygodniu, konia wzišł jednego od Chyca, drugiego od Wali, zarobił jazdš na czysto cztery guldeny i tym opłacił podatek na cały rok. A reszta? Komu się nie leni, temu się zieleni. Pracowali. Góral odznacza się pracowitoœciš niepospolitš. Rzuca się na każdš robotę, ima się rolnictwa, pasterstwa, kowalstwa, cie- sielki, tkactwa, furmanienia, handlu, hafciarstwa, korzeniarstwa, koœby zarobkowej, pracy w fabrykach, w cegielniach, w winnicach, snycerstwa, stolarki, krawiectwa, i - co dziwniejsze - w każdej pracy wykazuje dużš biegłoœć i sprawnoœć. Jeœć wiele nie potrzebujš, przyzwyczaili się do tego. że czasem nie ma i co zjeœć? Woda tu zdrowa, a powietrze syci. Sš zahartowani, silni. Że gdzie indziej ziemia żyŸniejsza? Że œniegi padajš tu czasem w lipcu? Że zima trwa szeœć miesięcy? Przyzwyczaili się do tego. Kiedy konia bić batem, idzie sporzej. Ich tak właœnie bije życie batenm. Ksišdz Stolarczyk grzmiał z ambony: - Dieboł nie œpi. Wyńdziecie stela, wio do œtatera na gorzołke. I po cózeœcie haw chodzili? A kielo parobków przisło haw, cobyw się po dziywkak pospatrzować? To zaœ ponieftoro dziywka fce sie przekazać ze spódnicami, kielo ik ta na siebie nazodziwała. A ten wdzioł nowom biołom cuche, madziarskonm modom wyobsywanom z oblankami. Prziœli haw na prze- patrzowiny, lo zabawy, nie na modlitwe. Panu Bogu to nie- miłe. Poniezus takik wygonił prec z koœcioła w Hieruzalemie joko nom o tym przekazuje Pismo œwiente. Bachleda słuchał plebana jednym uchem, trudno było nie słuchać, skoro głos miał kaznodzieja donoœny jak grom, ale myœlał o swoich sprawach. Pienišdze. Bo to jest najważniejsze. Jeżeli będzie dobry urodzaj, jakoœ przebiedujš; jeœli nie, trzeba będzie znowu po- życzyć pieniędzy na mškę, na ziemniaki do sadzenia, na ziarno do siania i nigdy się nie skończy to przeklęte koło kłopotów. Pleban konsekwentnie wywodził z ambony swoje pretensje: - Jako jesce dziœ som jes ponieftorzi, co œwienty niedziele nie usanujom, ba, prawie w sume z flintom po górak wo- jujom. Albo som jes i tacy, co patrzom, kaby co księdzowi ukraœ. Panu Bogu do kómory nie zaglšdoj, bo to grzych, a hań siyćkie koœcielne pinišdze, co ludzie pospodawali Bogu na ochfiare. Zaœ som jes inne zbójniki, co po ludzkiy skodzie chodzujom. I jo sie pytom takiego zbójnika: Coz ci chłopy winowate, co sie bieres do ik kómory? Jakiez tobie prawo do rabustwa? Ftos ci je doł? Jakoz se to umyœlujes, że Ponbóg twoje sprawki nie przezno? Dej se poziór! Sšd boski cie ceko. Przed Boge nika sie nie skryjes, a œwięty Pieter wycyto ci grzychy, kielo ik ta mos, a ftoryk zeœ mi nawet nie pedzioł na œwięty spowiedzi. I tyœ, głupi, myœloł, że jak plebanowi w słuchanicy utaiłeœ, coœ nadokazowoł, to nik nie bee o tem wiedzioł. Is ty, gupioku! Siyćko ci bedzie wycytane. Gromił ich, zaklinał, nie na wiele to się zdało. Bali się gromów, ale się do nich przyzwyczaili. Wytrzymajš. Po lewej stronie koœcioła, gdzie stały kobiety, Zoœka Ba- chledzianka patrzyła z bezmiernym smutkiem i powagš na rozpięte ramiona Chrystusa w ołtarzu, o których właœnie mówił kapłan. Na drodze jej wzroku stała Rejka od Galicy, wy- prostowana, czarnowłosa, białoszyja. Córka bogacza, ku której zwrócił się obecnie Jasiek Pęksa, towarzysz Zoœki z lat dziecięcych. Czerwone korale na niej, gorset zielony, wyszy- wany. Gdy się ma pienišdze, można się ubrać, można zwrócić, na siebie uwagę mężczyzn. Chłopom w tak biednej wsi jak Zakopane zawrócić trzeba w głowie bogactwem; to imponuje każdemu. U Galicy sš dwie córki i dwóch synów. Majš cztery krowy, konia, trzydzieœci owiec; to majštek. I ponad dwa- dzieœcia morgów gruntu. Polany w Małej Łšce. A cóż znaczy dla parobka taka Bachledzianka? Nie wiedziała Zoœka, że stojšce za niš dwie siostry Chy- cówny z niechęciš, ze złoœciš nicujš wzrokiem jej drobnš zgrabnš postać. Taka Zoœka, rozumowały, która w dzieciń- stwie chorowała na suchoty; jeszcze niedawno matka zosta- wiała jej koszulę pod kapliczkš, aby zgubić chorobę. Chyckule œmiały się, że córka rano bez wiedzy matki brała z powrotem koszulę, prała w potoku i dalej nosiła: nie z lekceważenia starego zwyczaju, lecz z biedy, aby nie chodzić nago. I taka dziadówka mierzy wysoko! Proboszcz kończył kazanie: - My siyćka z Twoi mjełosierny woli, Boze ukochany. My Twoje dzieci ozprósone po dziedzinak. Smiełuj sie nad nami grzyœnymi teroz i w godzine œmierzci nasyj... - Amen - odpowiedzieli mu chórem wierni. Przeżegnał się, za nim cały koœciół uczynił znak krzyża. Żegnał się Ba chleda, jego córka Zoœka, Rejka od Galicy, siostry Chycówny Dana im była tylko jedna równoœć: w wierze. We wrzeœniu - póŸno w stosunku do dolin - nastšpiły w Koœcielisku żniwa. - Kozy na Miedzianem odetchnęły - mówili żartobliwie koœcieliszczanie, bo Sabała przez ten czas obowišzkowo przebywał w domu. Uwijał się po swoich poletkach z żonš i trzema chłopcami. Miał tego roku cztery kawałki owsa i jeden jęczmienia, nazywanego tu powszechnie jarcem. Ojcowiznę skosił w jednym dniu, za to na babowiznę czyli grunt, który wzišł za żonš w posagu, musiał się wspinać na Kokoszówkę, skšd pochodziła żona. Mała jest plennoœć zboża na Podhalu. Jeżeli ziarno wysiane da po uprawie trzy ziarna, to już jest bardzo dobry rok. Zazwyczaj plon wynosi dwa korce z jednego korca wysiewu. Często gazda jest zadowolony, gdy zebrał tyle, ile wysiał, jeœli choć ziarno jest dorodne, bo ma w zysku słomę. A bywa nieraz gorzej. - Łońskiego roku brat brata w polu nie zrodził. To znaczy, że jedno ziarno wysiane nie wydało w plonie nawet jednego ziarna. Chłopcy Sabałowi sprawnie kręcili powrósła pod dozorem matki i wišzali snopki. Walek miał lat jedenaœcie, Tomek - dziewięć, Jędruœ - szeœć. Ojciec machał kosš bez wytchnienia, zatrzymujšc się tylko na minutę dla poostrzenia kosy. W przewidywaniu wiatru halnego zwijano się goršczkowo ze sprzętem zboża. Lato było zimne, mokre, owies nie zdšżył dobrze dojrzeć. Już więcej nie dojrzeje. Sabała nie otrzymał konia na zwózkę. Był płonym gospodarzem, za co by mu kto zwoził zbiórek? Z dudkami u niego ciężko, a kiedyż by komu odrobił za konia, skoro go nigdy w domu nie ma? Znosili więc na plecach snopki ku chałupie, małżonkowie - w brzemionach zwišzanych przeœcieradłem, chłopcy - po dwa, Jędruœ - po jednym snopku. Na Kokoszówkę pożyczył Sabała wieczorem ręczny mały wózek i trzykrotnie zaprzšgnšwszy się doń przy blasku miesišczka, zwiózł nocš takim sposobem owies z odległej babowizny. Już i inni pracowali dziœ przy księżycu. Ciepłe tchnienie zdradzało nadejœcie halnego, po nim zapewne nastšpi œnieg, który przykurzy pola. Prędzej, prędzej! Ludzie zwijali się nieprzerwanie, nie jedzšc, ledwo gaszšc pragnienie. Nazajutrz rano wiatr był coraz bliżej, włosy mu już było widać, w po- łudnie następował im w polu na pięty. Ludzie w urywanych podmuchach zgarniali pokosy rękami, drapišc je do krwi. Kiedy pod zmierzch grabili resztę mierzwy, halny wyrywał im z zębów grabi całe garœcie owsianych ŸdŸbeł i unosił het. Baby leciały za kupkami drogocennych kłosów, dopadały je na œciernisku, chowały w przeœcieradło i uciekały z pola. Wie- czorem wiatr przygniótł już kolanami wieœ. Biedne zboża których nie zdšżono skosić! Czy też doczekajš się pogody? Czy wiatr je wymłóci? Od wschodu, z Gronika, ostatniej roli zakopiańskiej, doszło do uszu koœcieliszczan głuche, przecišgłe, złe warkotańie bębna i jakieœ krzyki po nim, które dokładnie znali i zgadywali, jako nieodrodnš piosenkę tych górskich osiedli: - Ogień gasić! Ogień gasić! Sš tak zmęczeni i wyczerpanI, że nawet nie ma mowy o paleniu i o wieczerzy. Pójdš spać i będš spali w huku hal- nego wiatru umordowami jak kłody. Zapadnš w sen martwy, kamienny, bez czucia. Homolaczowa przyjechała bryczkš do spowiedzi do księ- dza Stolarczyka. Jegomoœć sam otworzył koœciół kluczem - było pogodne popołudnie - zamknšł się od œrodka, aby kola- torka dokonała ważnego aktu religijnego w należytej dyskre- cji i spokoju. Zasiadł w konfesjonale, aż deska zatrzeszczała pod naporem ciężaru. Już cieœla, wybierajšc gruboœć deski na siedzenie do konfesjonału, wzišł pod uwagę wyjštkowš tuszę jego wielebnoœci. Jego wielebnoœć przecina powietrze dwoma ciosami dłoni w znak krzyża. I dziedziczka jedenastu wsi pod- halańskich z przynależnymi lasami i górami jęła wyznawać swoje grzechy do plebańskiego ucha. Z czego mogła się spowiadać pani Homolaczowa Jakimi grzechami obraziła Pana Boga? Koœciół zamknięty, spowiedŸ odbywa się szeptem, nikt więc nie słyszy, tajemnica tych dwoj- ga zostanie uszanowana. O ile proboszcz odnosił się z całym szacunkiem do pani dziedziczki - była wszak dobrodziejkš jego parafii - o tyle nie lubił jej drugiego męża (pierwszy był możliwszy) oraz jej synów, zwłaszcza dwóch najstarszych dryblasów z pierwszego małżeństwa. Jeden miał lat 24, drugi 20; nazywano ich pani- czami. Dumni, nieprzystępni, nie lubiani w całej okolicy. Je- den miał zamiłowanie do myœlistwa, choć był nad wyraz pe- chowym strzelcem, drugi, młodszy, kochał się w koniach. Obaj za to zgodnie lubili miłostki. Przez nich musiała matka co parę miesięcy zmieniać służbę żeńskš we dworze. Niejednokrotnie ojczym z własnej kasy umarzał pretensje zakopiańskich dziewczšt do temperamentu paniczów. W brutalny sposób wy- zyskiwali swojš wyższoœć w stosunku do ludnoœci, w dużej mierze zależnej od dworu. Nienawidzeni byli we wsi tak sil- nie, że nie mogli pokazać się sami w Zakopanem. JeŸdził z nimi rosły Niemiec z kańczugiem, jeden z lokai, nazywany Wil, co górale zmienili na Wilk. Zakopianie nie sš zazdroœni o swoje kobiety, lecz nie lubiš aby obcy, zwłaszcza z innej klasy społecznej, zalecali się do- nich. Panicze dworscy Ÿle się utrwalili w pamięci zakopiańskiej ludnoœci. Byli na tyle bezczelni i cyniczni, że nadali sami i do ksišg gruntowych kazali wpisać nazwy ról: Burdel i Pierdołówka, leżšcych po drodze z Bystrego na Olczę, najczęstsze tereny ich wypraw erotycznych. Ten przykry żart w brzydki sposób upamiętnił ich haniebnš sławę. W koœciele pokazywali się czasem na niedzielnej sumie, siadali sztywno w ławie kolatorskiej, obok szeroko rozlanego ciała nabożnej matki. Niektórzy przebškiwali, że to nie katolicy, lecz lutry, bo z Moraw pochodzš, po niemiecku szwargocš; gdzie tacy kiedy byli katolikami? Kto się prawdy dowie? Zima przyszła prędko tego roku. Już w pażdzierniku przy- kurzył œnieg ziemniaki. Sypał przez parę dni. Bachleda chciał je kopać spod œniegu, ale żona, Kaspruœka z domu, ta, co sto rozumów zjadła, radziła poczekać, aż pierwszy œnieg przetaje. Tak się stało. W pięcioro wyszli na zagony. Gruli było nie- wiele, jak zawsze w mokre lata; wszystkie liche, dębowate niby rzepa. Z jednego korca zebrał jedenaœcie korcy. Jeszcze i to dobre, Bogu i za to niech będš dzięki. Bywajš roki, że ziemniaki zmarznš, zanim się je zdšży wykopać. Już w listopadzie przeszedł po ludziach w Zakopanem głu- chy pomruk wieœci przeciekajšcych z Hamrów oraz z Nowego Targu. Rewolucja wybuchłaŠ we Wiedniu, cesarz uciekł w nocy z pałacu, bijš się i strzelajš po ulicach. Co będzie? Nowotarski komisarz obwodowy wydał uwiadomienie do wszystkich magistratów, dominiów i gmin, aby chłopi legitymowali każdego obcego człowieka napotkanego w swojej wsi. Kazano proboszczowi przeczytać to rozporzšdzenie w koœciele, lecz odmówił polecajšc wójtowi rozgłosić je pod koœciołem po sumie. W imieniu wójta odczytał ukaz organista Czubernat. Wójt, jako nie uczony w piœmie, jedynie dla zachowania powagi urzędu stał obok organisty, wyprostowany, w bršzowej cusze, muskajšc od czasu do czasu sutš wiechę wšsów. Ludzie po- słuchali, pokiwali głowami, nic nie zrozumieli i rozeszli się do domów. Sšd górniczy w Wieliczce potwierdził na nazwisko Klemen- tyny Homolacz nadanie dziewięciu wielkich miar górniczych na Magurze. Z tej okazji odbyło się przyjęcie w Hamrach na którym był obecny ksišdz Stolarczyk. Tamże, również z tej radosnej przyczyny, dziedziczka ofiarowała proboszczowi pięć- dziesišt reńskich na aparaty koœcielne. Pomimo urzędowych zakazów wzmógł się ruch na granicy węgierskiej. Grupami, po kilku, po kilkunastu, przedzierali się przez góry młodzi Polacy do powstania. Ksišdz Stolarczyk, pouczony przez księdza dziekana, Bryniarskiego, uproszony do- datkowo przez Homolaczowš, nawoływał wierny lud w kazaniach do niedawania posłuchu panicznym, nieprawdziwym wieœciom, do skupienia się w modlitwie koło swojego pasterza. Góralki modliły się nabożnie w koœciele, ale mełły ozorami w izbach, ile wlezie. Chłopi na posiadach czy w karczmie uradzali godzinami, co to będzie. Niektórzy z nich - Sabała był do tego pierwszy jak zawsze - przeprowadzali Polaków wierchami do armii rewolucyjnej Koszuta. Zarobiło się przy tym parę dukatów, a cesarz nic o tym nie wiedział. Nie wie- dział też o tym ksišdz Stolarczyk, a w taki sposób i Pan Bóg o niczym się nie dowie. W listopadzie proboszcz pojechał do Nowego Targu, we- zwany przez dziekana, który odczytał podwładnym księżom list od biskupa tarnowskiego z wezwaniem do współdziałania z władzš w łagodzeniu nastrojów wœród ludu. Stolarczyk przypomniał sobie wizytę biskupa Wojtarowicza sprzed paru miesięcy, jego słowa na odjezdnym: "Ogień gasić", Jego ekscelencja widocznie przeczuwał, co się stanie. My tu za górami, za lasami nie wiemy o niczym. W całej Europie leje się krew, co to będzie? Tak rozmyœlał sunšc lekkš sannš w drodze powrotnej do domu; już do własnej plebanii, którš przyœpieszonym wysiłkiem zakopiańscy cieœle wykończyli właœnie w tym tygodniu. Na razie dwie izby; żeby je tylko dobrze opalić, bo proboszcz lubi ciepło, a mrozy tu tęgie. Drzewa dała dziedziczka. doœć, jest czym ogrzać mieszkanie. Będzie ciepło. A na œwiecie - goršco. Wypadki były istotnie dramatyczne. Rewolucja wiedeńska zdławiona, codziennie odbywajš się egzekucje powstańców w fortach za miastem. Generał Bem uciekł z Wiednia w trumnie, udajšc nieboszczyka, przedostał się na Węgry i tam komenderuje armiš. Powstanie Koszuta ogarnęło jak płomień całe Węgry. Powstańcami w pobliżu Karpat dowodzi generał Dembiński. Lwów zbombardowany przez Austriaków, którzy haniebnie napadli na Bogu ducha winnš gwardię narodowš polskš. Tron Jego Apostolslkiej Moœci chwiał się, podminowany gniewem ludów. Co będzie W niedzielę po żarliwym kazaniu i po sumie zaintonował pleban suplikacje na intencję uspokojenia wzburzonego œwiata. - Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas, Panie! - brzmiało błagalne zawodzenie kobiet. œpiew falował i niósł się w białe, wypogodzone tło zimy. Wczeœnie chwycił mróz. życie góralskie skurczyło się do czarnej izby. œwieciły się szczapy i paleniska. Na ogniu stały żelazne garnki na osmolonych trójnogach żelaznych, podkładano cišgle drwa. Dym gryzł w oczy. w cieple i zaduchu gnietli się starzy, młodzi dzieci i gawiedŸ domowa. Reskrypt cesarski, znoszšcy w Galicji wszelkie roboty pań- szczyŸniane i daniny poddańcze, został przyjęty przez szlachtę polskš z oburzeniem: jako zamach na œwięte prawo własnoœci ziemian, jako ustępstwo na rzecz socjalizmu. Zaogniało się starcie dworu szlacheckiego z zagrodš chłopskš, obszarnik nie przyjšł do wiadomoœci dekretu, a niedola chłopa stała się o wiele dotkliwszš niż przed uwłaszczeniem. Na Gody buchnęła nowa wieœć po Zakopanem: cesarz Ferdynand ustšpił z tronu, nowym cesarzem jest Franciszek Józef. Chłopom było wszystko jedno, panuje nad nimi podobno cesarz, a jakie jego imię, czy to ważne? Kto je tu znał i na co komu było ono potrzebne? Że jednak działo się coœ niezwykłego w œwiecie, w monarchii, w ich kraju, domyœlili się łacno, skoro zobaczyli któregoœ dnia dwoje sań otoczonych pięciu jeŸdŸcami. Na dworze pod domem wójta wysiadł z sań nadkomisarz Teutch i w jego obecnoœci urzędnik znajšcy język polski przeczytał orędzie nowego cesarza, zaczynajšce się od słów: "Do moich wiernych ludów". Następnie inny urzędnik - był to znienawidzony mandatariusz Kulczycki - wzywał chłopów imieniem władzy, aby pilmowali granicy. Za każdego człowieka złapanego w zamiarze przekroczenia granicy i dostawionego do cyrkułu obiecywał pieniężnš nagrodę. - Kiebyœ ty tak stanom na Tomanowy i łapoł tyk prze- mytników, co do Madziarów idom, toby ci zaroz rzyć zmiękła mówiš do siebie jeden z drugim patrzšc na plugawš twarz Kulczyckiego. To wierutny łotr, szpieg i złodziej. Kradł pienišdze, siedział na Wiœniczu. Wydał w ręce Moskali ponad stu emigrantów, którzy się schronili pod Krakowem po upadku powstania. Dużo warta władza, która się opiera na takich kanaliach! Drugie zebranie odbył nadkomisarz Teutsch w biurze u Homolacza dla oficjalistów dworskich i służby leœnej słuchały go Pańskie-Portki, ci wszyscy, którym pachnš dziedzicowe pienišdze. Następnie dygnitarz przeszedł do dworu, gdzie został ugoszczony obiadem, po czym ruszył na objazd terenu granicznego przez Koœcielisko i Chochołów do Czarnego Dunajca. Po jego wizycie rozpoczęły się komentarze chłopskie. - Juz tak Ÿle jes z tym nowym cysorzem, ze az nom piniondze obiecuje? - drapali się po głowie górale. Sabała miał prosty sšd w tej sprawie: - My momy ludzi do hereœtu odstawiać? Od cego som jes ziandary? I pomyœlał realnie: Taki pan, co idzie do Węgrów, da mi dwa razy więcej niż ten pan, do którego z wywieszonym językiem miałbym szupasowwać tamtego pana. Inni mieli identyczne wštpliwoœci. Znali swoich, nienawi- dzili urzędników i komisarzy z miasta. Jeden z drugim mruczał: - Jo bede ludzi chytoł? Co jo pies? Taki haw komisor chytki do dania jak jutrzenka do srania. Obietnica z bica. Oni nom haw co kiedy dali? Ksišdz Stolarczyk chodził w wysokich sukiennych kapcach w odwiedziny po domach. W kieszeni długiego, białczańskiego kożucha nosił ksišżkę do nabożeństwa. Nie wszędzie go radzi widzieli. Cała Olcza boczyła się na niego, że koœcioła u nich nie zbudował. Na znak protestu nie brała nigdy udziału w składkach parafialnych. Kto inny znów miał złoœć na proboszcza, że go wykrzyczał ostro przy ludziach; inny zaœ za to, że został skarcony bez œwiadków, ale gazda swój honor ma, nie pozwoli się kónierować. Jarzšbki patrzš się krzywo na plebana, bo rozradził Józce od Tatara małżeństwo z œwieżym wdowcem z Ustupu. Nie o to chodziło, że Nędza-Ustupski był nierób, polegiwać lubił udajšc chorego (swojš drogš stary był) i trzeba mu było baby do roboty; i nie o to, że nieboszczkę żonę swojš (drugš) bijał. Ale o to, co Jegomoœcia obchodzi, kto się z kim żeni. Po co on się miesza do tych spraw? Niech koœcioła pilnuje! Czy on się będzie z Józkš żenił? Cały ród Ustupskich, a za nimi cała rola Kurtkowa i częœć Antałówki - wszyscy byli urażeni na proboszcza. A proboszcz wezwał do siebie na plebanię Józkę i tłumaczył jej: - Kielo mos roków, Józka? - Oœiemnoœcie - zarumieniła się pod spojrzeniem kapłańskim. - Jemu dwa roki chybiajom do kopy. Co ty bees œ niego miała? Stary chłop, fce mieć robotnom dziywke dóma, do tego cie potrzebuje. A do ciebie bedom chodzić parobcy bez całom noc. jakoz se to uwazujes? Dziewczynie uœmiechało się to wydanie. Będzie gażdzinš; Nędza Majcher z Ustupa zaliczał się do zasobnych gospodarzy. Wszystkie dzieci pożenił, nikt się do niej w chałupie nie będzie mieszał. Ale Stolarczyk rozczarował jš boleœnie. - Nie myœl se, ze bees gaŸdzinom - ršbał prosto z mostu. - Bees rzondziła bŸdzinom. Juœci bedzies, ale hań w sopie, nie przy chłopie. Ba przy krowak i baranak, kie trza będzie spod nik gnój wykidać. Urobis se ino ręce po łokcie, a po co to? Na wstyd. Zycia nie uzyjes przy nim zodnego, dziywce, ani radoœci. Kaz ci sie œpiesy? Do cego? Zebyœ fciała w kozusku biołcańskim do koœcioła chodzić, jo wiym. Abo do miasta na wozie sie przejechać. Zeby ci dziywki inne zazdroœciły. To teloœ gupio jes? Była zmiażdżona. - Mamusi by sie cosi pomogło - wtršciła nieœmiało. - Wse by im lepi beło, kieby im dziecko umkło jedno. Mnij gębów do zarcia. A zaœ wydać sie trza. - Nie turbuj sie, wydos sie. Jo cie wydom. Utropa cie ino ceko przy starym, a nie radoœ. A tak se nie myœl, cobyœ se chłopa wziena na dzień, a z innymi gziła sie po nocy. Jo mom za ciebie odpowiadać przed Panem Boge? Jo na to nie podzwole. Ustupskiemu trza babki, coby go opatrywała, a nie takij dziwki jako hań ty. Postrzygoj sie! I rozbił planowane małżeństwo. Poradził przez wójta wdowcowi z Ustupu, aby wzišł sobie do domu najmłodszego syna Pietrka, który się ożenił na Gładkim, a poszedł nie na bogactwo, lecz na biedę. Będzie u ojca gospodarzył z niewiastš, a dziadek będzie lulał wnuki. Raz jeszcze poszedł do Tatarów, pogadał ze starymi, wzdychali, lecz pogodzili się ze stanowiskiem proboszcza. Co było robić? - Zgorszenia nie chcę mieć w parafii - tłumaczył. - A z takiego małżeństwa będzie tylko zgorszenie we wsi. Nie dam œlubu. Wzdychali żałoœnie, bo dziewkę upchać z domu to wielka ulga. Kręcił się tam jeden parobek koło Józki, lecz był za młody, miał dopiero dwadzieœcia lat. I biedny był. Choćby się nawet chciał żenić, Jegomoœć nie da mu œlubu: strasznie nie lubi młodych parobków żenić, dopiero jak odsłużš wojsko. Boi się, że się takie małżeństwo rozleci. Nieraz zdarzało się, że wyrzucał młodych z plebanii, gdy przyszli dać na zapowiedzi. - Smarkocu! -- wołał bez żenady za kandydatem na męża. - Co ty bees z babom robił, œpika se utrzyj pod nosem! - I tak Ÿle, i tak niedobrze - biadali Tatarowie. Sabała obwijał dawnš modš stopy szmatami od spodu, onuce zaœ zakładał na wierzch spodni, krępujšc je rzemieniem idšcym od kierpców. Onuce te zwano podwijałkami. Przyszła mała Tereska od Gwiżdża z sšsiedztwa, niosšc mały żelazny rondelek. - Mamusia kazali piyknie wos pytać, krzesnoojce, cybyœcie nom nie wyzycyli soli, bo nom chybio. - Dejze jiyj hań końduœ tyj soli - zwrócił się gazda do żony. Dziewczynka terkotała dalej: - Jutro tatuœ jadom na jarmark do miasta, to kupiom. - Niegze ta bedzie. -- Sabała pogłaskał dziecko po ciemnych włosach. Lubił małe dzieci. Zasiedli do œniadania. Była kluska z mlekiem. Sabała patrzył przez okno na posmutniały, deszczowy krajobraz. - Zabierem sie cheba jutro z Gwizdzem do miasta. Jes hań skóra z lisa w kómorze, pokupce niom troche. Jaki grzecny fałacik spyrki przydołby sie na œwięta. - Ej, wiera, przydałoby sie! - zgodziła się żona. Synowie smakowicie siorbali mleko pochlipujšc nim po klusce. Sabała odłożył wnet łyżkę, był z niego raczej małojadek. Upychał sobie fajkę tytoniem. - Tabaku tyz by sie patrzyło kupić - mruczał wesoło, oglšdajšc fajkę, bo sobie coœ w tej chwili przypomniał: - A ty wiys, jako Gwizdz fajke z gemby zgubił bedzie ze dwa tyŸnia temu? Podszedł do paleniska, wyjšł tlšce drewienko, zapalił od niego fajkę i mówił: - No dy jechoł z troca. Z gnotkami. Usnon se na wozie fajkę kurzęcy. Koń ta wiedzioł dróge dó domu, to mu ta furmana nie trza beło. Ale furmanowi, kie społ, w dródze fajka z gemby wylećiała, mosięzno, kuto, tako jako haw i moja, ratułoskiyj roboty. Opatrzoł sie dopiyro kole domu, ze fajke zgubieł. Odprzšgł kónia, odhezdoł i poseł sukać fajki. Ale ćmok juz beł. co byœta kabyœta w nocy naloz! Do rana juz fajki nie beło. Wstał, pokomenderował trochę synami, przydzieliwszy im robotę, po czym rzucił cuchę na ramiona. - Kaz idzies? - spytała go żona z wyrzutem. - E, idem ta i idem - odburknšł jej od niechcenia. I wyszedł. Taki był. œnieg godnie zasuł pola i drogi. Ksišdz Stolarczyk prze- kopywał się przez zaspę na Groniku, zmierzajšc ku domostwu Bachledów. Wyglšdał jak wielkolud w baranim kożuchu, w czapie-baranicy, w burych ogromnych butach, z lagš nieodłšcznš w ręce. Wiedział, że dzisiaj zeszły się przšdki do Bachledów. Już z daleka zauważono go; trudno zaiste takiego nie zauważyć. Przyszykowano się prędko na jego przyjęcie, choć było ono niespodziewane. Baby poprawiały kaftaniki, serdaki, ugładziły pomierzwione włosy, ucichły. Gospodyni wzięła ze stołu jakieœ szmaty, prasnęła nimi pod łóżko. Drzwi się otwarły, goœć zgišł się wpół, bo nie na jego wzrost robiono tu drzwi - aby nie zawadzić głowš o odrzwia. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. - Na wieki wieków amen - odpowiedziały chórem, nie ruszajšc się ze swoich miejsc, przerwawszy tylko robotę na znak uszanowania. Było ich pięć, siedziały na ławie pod oknem przy swoich kšdzielach. Wstyd im było, że ksišdz je naszedł ubrane nie odœwiętnie jak w koœciele, lecz po roboczemu. Na nalepie rozłożył się Maciej Bachleda w kapeluszu na głowie, kurzšc nieodstępnš fajkę. Ksišdz ledwo co widział w zaduchu i ćmie. - Szczęœć wam Boże! - Dej Panie Boze i wom tyz, Jegomoœ - podziękowała gaŸdzina. - Niegze siadnom - i krzyknęła na męża: - Przyniœze stołek! Bo stołek był w komorze. Bez zbytniego poœpiechu zwlókł się gospodarz z pieca, poszedł do komory, przyniósł stołek z wyrzynanymi ozdobami. Matka odkurzyła siedzenie spódnicš, podstawiła goœciowi. - Niek siadnom. Rozglšdnęła się zmieszana po izbie, jakby czegoœ zapomniała dokonać, huknęła na dzieci: - Poboœkójcie Jegomoœcia! Julka i Władek przypadli do tłustych plebańskich ršk obcałowujšc je posłusznie, Proboszcz usiadł. Był zwyczajny tego widoku, a przecież zdawał sobie sprawę z tego, że nie wysiedzi tu długo. Dym od pieca unosił się po całej izbie, to jeszcze nic, nie był on tak przykry, jak straszliwy zaduch, stojšcy gęstym słupem od podłogi po powałę. Okien nie otwierano tu nigdy, a w tej izbie - jedynej zresztš w domu Bachledów - koncentrowało się życie rodziny przez cały długi rok. Z podpiecka (była to dziura pod nalepš, zagrodzona szczebelkami) wystawiały na izbę łebki lub ogony kury, które tu zimowały. Między dwoma łóżkami było miejsce założone dwoma drabinkami; leżało tam zgodnie cielštko obok jagnięcia, spokojnie przeżuwajšc. Góral, chcšc dostać się do mleka, musi wczeœnie odsadzać cielę od krowy, jagnię od owcy. Zabiera więc młode do izby, aby się nie dorywały do ssania oraz aby im było ciepło. Ludno więc i gęsto było w izbie Bachledowej. Smród i goršco, gdakanie, bek, gwar rozmów, œpiew przšdek; tak żyjš ci ludzie. - Wypuœciez troche puku z izby, bo nieurada wysiedzieć - przemówił ksišdz. - Julka, zostow dŸwiyrze otwarte, niek sie końduœ przecyœci. Trochę dymu uciekło do sieni, ale zaduch pozostał. - Jegomoœ, jakosi wielgo wojna sykuje sie na œwiecie - odezwał się milczšcy dotšd Bachleda. Chłopów zawsze takie rzeczy interesujš. - Pan Bóg ciężko doœwiadcza ludzi za grzechy. Krew się leje, miasta spustoszone, wolnoœci odjęte. Wojna w Austrii, wojna na Węgrzech, wojna w Niemczech, wojna w Italii. Bijš się i na ulicach, na barykadach, bombardujš miasta, podpalajš wsie, zabitych bez wszelkiego obrzšdku chowajš po rowach, po dołach. - Ach! - cmokajš ze zgrozy kobiety. - Jeszcze wam powiem więcej. Jakby mało było tych rewolucji, Ojciec Œwięty musiał uciekać z Rzymu przed bezbożnym narodem. Zastępca Jezusa Chrystusa na ziemi! Namiestnik boski! - Cie, cie - kiwały słuchaczki głowami. żadna z nich nie pomyœlała o podjęciu przędzenia. Skoro Jegomoœć w izbie siedzi! Taki goœć! I o takich rzeczach opowiada! Grzech palcem ruszyć, nie dopiero wrzecionem. Całe zamieniły się wsłuch. Córka Bachledów klęczała przy otworze pieca-biegóńca, wpy- chajšc raz za razem drwa do paleniska. Drzewo trzaskało i w trzasku palšcego się ognia proboszcz opowiadał. Dogady- wano mu zasłyszane wiadomoœci. - Wielgie wojska cysarskie idom na Węgry. - Podobno sły bez miasto tamtego tyŸnia. Kanony za sobš tocyli. - œli ku Sšcowi. Strasno moc wojska - wtršciła się Zoœka spod okna. - Podobno i Moskol ruso sie na granicy. Na cysorza - powtórzył ktoœ plotkę hamerskš. - Podobno - zgodził się goœć i wyjaœnił: - Tylko nie idzie na cesarza, ale na pomoc cesarzowi. Idzie na Węgry gasić rewolucję, bo cesarscy nie mogš sobie dać sami rady. - Cysarscy tyz spolili Kraków na wiesne - rzekł nie bez głębszego zwišzku i sensu Bachleda. - Tak jest - przyœwiadczył Stolarczyk. - Tak i teraz cały Lwów w gruzy obrócili. Naœi się bronili, pozastawiali ulice na poprzek poœcinanymi drzewami, wozami, rupieciem wszelakim, gdzie co było, a tamci stanęli na fortach, bijš w domy z armat, podpalajš. Któż się im oprze, kiedy ich jest dziesięć razy więcej i broń majš? Pamiętajcie, moi drodzy parafianie, w tych czasach mštu i zamieszania do Boga wznosić oczy i błagać Go, aby nam nie dozwolił przeżyć okropnoœci wojny, aby się stał koniec przelewu krwi bratniej, aby ogień nie pustoszył więcej krainy ludzkiej. Proœcie o zmiłowanie nad œwiatem, inaczej zginiemy wyzabijamy się do szczętu, jeœli Bóg nas nie poratuje, nie powstrzyma, a po œmierci bezbożnej będziemy całš wiecznoœć cierpieli męki w ogniu piekielnym. Groza wstrzšsnęła zebranymi. Pleban wstał wyprostował się, wyjšł z kieszeni ksišżkę, otwarł, przeżegnał się szeroko za nim wszyscy uczynili znak krzyża, baby runęły od swych kšdzieli na klęczki. Bachleda, siedzšcy cały czas na piecu zdjšł z szacunkiem kapelusz. Ksišdz czytał: - Pod Twojš obronę uciekamy się, œwięta Boża Rodzicielko Naszymi proœbami racz nie gardzić w potrzebach naszych, ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze wybawiać Panno chwalebna i błogosławiona! O Pani nasza, Orędowniczko nasza, Poœredniczko nasza, Pocieszycielko nasza Z Synem Twoim nas pojednaj, Synowi twojemu nas polecaj, Synowi Twojemu najmilszemu nas oddawaj. Zamknšł ksišżkę, schował do kieszeni. - A teraz odmówimy głoœno i pobożnie Ojcze nasz i Zdrowaœ Mario na intencję uspokojenia œwiata od wrzenia, wojny, rewolucji, ognia i rozlewu krwi. Za Ojca œwiętego, za wolnoœć naszš i za podniesienie naszej œwiętej matki, Koœcioła. Zaczšł modlitwę, wszyscy odmawiali jš razem z nim w głos. Przestraszone kury gdakały, jagnię beczało, cielę patrzyło tępo, zgłupiałe od niecodziennego widoku. - ...i w godzinę œmierci naszej. Amen. Proboszcz na zakończenie odwiedzin przeżegnał się jeszcze raz, wszyscy powtórzyli skwapliwie ten znak za nim. - Za tydzień będę chodził po kolędzie. Będzie ogłoszone na sumie w niedzielę, w jaki dzień po jakich rolach. œlimak wam powie. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - wdział czapkę i wyszedł. - Na wieki wieków. Amen - wyrzekły zgodnie kobiety i powstały z klęczek. Postać plebana oddalała się już po œniegu ku drodze. Gazda czym prędzej wdział na głowę kapelusz. Tak wyglšdały wizyty księdza Stolarczyka po domach góralskich. Nikt zapewne ze słuchajšcych go nie zwrócił uwagi na drobny szczegół: że proboszcz modlił się zawsze z wiernymi za "wolnoœć naszš". Co chciał przez to powiedzieć? Jakš wolnoœć miał na myœli? Był Polakiem, patriotš, ale tylko na tyle, aby się usprawiedliwić demonstracyjnie przed własnym sumieniem tš jednš formułkš: modlitwš o wolnoœć ojczyzny. Czuł, jak każdy Polak, niewolę zduszonego narodu, czuł ucisk austriackiego zaborcy. Ale nie czuł nic więcej. Chowany w szkole kleru, idšcego zawsze z możnymi, lojalny, wierny wobec rzšdzšcych, nie dopuszczał do siebie głosu sumienia. Trwożliwy a zdyscyplinowany, był posłusznym wykonawcš instrukcji biskupiej z Tarnowa. Choć mówił gwarš góralskš, bo pochodził z górali, nie siedział w ich mózgach, w ich sercach, nie rozumiał ich krzywd, ich tęsknot, nie był z nimi. Albowiem kto był z panami, nie był z chłopami. On był przyjacielem panów. On był z Panem Bogiem, który jest może Bogiem maluczkich, ale idzie zawsze z panami. I dlatego patriotyzm swój polskoœć swojš, wyssanš z mlekiem matki i z ziemi, okupywał codziennie ojczenaszem za wolnoœć ojczyzny Tak kompensował sobie uraz i wyrzut, doœć częsty u ludzi uczciwych, lecz słabych w burzliwych czasach niewoli polskiej. Nie był z tych księży, którzy się zjednoczyli z dolš góralskš, którzy sprzymierzali się dokładnie z ich umysłami i uczuciami. Nie przypominał swoich poprzedników z sšsiednich parafii. Nie był ani Kmietowiczem, ani Głowackim. Jego nie zaprowadziłoby sumienie do rewolucji, jak tamtych dwóch. Tamci rozumieli ucisk zaborcy zarówno, jak i wyzysk panów. Ten rozumiał tylko ucisk zaborcy, i to tak słabo, że wystarczyło go pokwitować trzyminutowym westchnieniem. Nie żarzył się w Stolarczyku płomień tamtych Wikarych. Cóż się z nimi stało? Jeden umarł w więzieniu, zmaltretowany przez żołdaków, drugi dogorywa w jakiejœ wsi po dwuletniej męczarni lochów. Wiosna Ludów rodziła Œciegiennych, księży na miarę swoich rewolucyjnych czasów. Stolarczykowi wypadło żyć w roli katolickiego cywilizatora zakopiańskiej dzikoœci, pioniera chrzeœcijańskiego ładu. W niebie, w które wierzy, powinien zasišœć w gronie misjonarzy, a tamci bojownicy przelanš krwiš dostšpić winni kręgu męczenników. Tak kończyły się marzenia Polaków. A inni - bez marzeń - w służbie Chrystusa Pana dusze od spraw ziemskich odwrócili ku niebiosom. Wiadomo, że na Węgry cišgle jeszcze przemykajš się ochotnicy polscy do powstania. Wierzš, że w ogniu Koszutowej rewolucji rozgorzeje wojna powszechna przeciw tyranom, a w tej zawierusze ojczyzna polska wywalczy sobie utraconš niepodległoœć. Ksišdz Stolarczyk nie dopuszczał do siebie tego marzenia, bo było ono zwišzane z krwiš; jakby nie dlatego był nasz sztandar biało-czerwony, że tyle krwi zapłaciliœmy za nasze marzenia rozpalone do białoœci. Biskup tarnowski napominał osobiœcie pasterza zakopiańskiej owczarni: Ogień gasić! Dziekan Brynarski instruował go: Trzeba łagodzić rozjštrzone umysły ludu, bezbożna rewolucja prowadzi wiarę na manowce, barykady burzš ołtarze Pańskie. A co mówi dziedzic? Czego chce kreiskomisar? Czy można to zbagatelizować? Trzeba być lojalnym wobec władz rzšdzšcych. Precz z rewolucjš! Dusze do Boga kierować! Oto złdanie księdza Stolarczyka. Prawił więc z ambony: O duszy myœlcie, nie o czym innym. Co wam pomoże starać się o dobra doczesne, ziemskie, przejœciowe jeœli na duszy poniesiecie szkodę? Nie narażajcie się, nie wódżcie po wierchach ludzi za granicę. Życie trwa tu tylko chwilkę, a dusza jest nieœmiertelna. Stoicie na rozdrożu. Z jednej strony kusi was diabeł, trzyma w ręce dziesięć guldenów i wabi: "ChodŸcie za mnš". Z drugiej strony anioł pokazuje wam przykrš ciernistš œcieżkę i mówi: "Nic wam teraz nie dam, ale tędy idzie się do nieba po œmierci". Którš drogę wybierzecie? Było wielu takich gazdów, którzy rozważywszy w umyœle obraz kaznodziei, pomyœleli: - Dobre byłoby i dziesięć guldenów, i niebo. Byli i tacy, może nieœwiadomi bluŸniercy, którzy rozumowali odważniej : - Najpierw przydałoby się dziesięć guldenów. Niechby nawet było pięć. Lepszy wróbel na dachu niż orzeł na turni. Słusznie Jegomoœć o duszy mówi, ale kto będzie myœlał o reszcie? - Bóg wam nie da zginšć. I tak żyli w Zakopanem: na granicy samego zginienia. Tej zimy. pracowali drwale w Małej łšce dla dworu. Las zimš zatrudnia dużo ludzi i sprzężaju, szkoda tylko, że tak mało dochodu przynosi pracujšcym. Robota ciężka, marna, zarabia się nie reńskie, lecz dwacatniki. W œniegu trzeba się było drzeć na Koszarzyska, tam ršbało się drzewo na polana zwane sajtami i rzyŸniš spuszczało się w dół ku potokowi przy którym biegła droga. RzyŸnia stanowiła koryto zbite z dwóch żerdek po bokach, trzeciej na dnie. U dołu żerdzie sš zagięte w formie kolana, okreœlanego mianem capa. Polano pędzi, podskakujšc na capie w górę, spadajšc na drogę lub do potoku. Bachleda nie miał konia, wszedł w spółkę z Chycem, który dostarczył konia i sań. Tak dwie rodziny miały mizerny zarobek przy wożeniu węgla drzewnego, palonego w mielerzach w Dolinie Koœcieliskiej. (Węgla tego używano w Hamrach do fryszerek). Bachleda brał za furmanienie jednš trzeciš częœć zarobku, dwie trzecie zostawały dla Chyca, z tym że właœciciel konia pozwolił Bachledzie wywieżć dodatkowo gnój na pola przed wiosnš. Na wyżej położone zagony wywożono gnój zimš za dobrej sanny; póŸniej nikt nie wyjechałby wozem na takie stromizny. Œmigajšc batem nad krępym konikiem, szedł Bachledaobok gnatek, umyœlajšc, czyby od wiosny nie poœwięcić dwóch pól na ziemniaki. Dotšd uprawiał je tylko na jednym polu. A jego ojciec nie znał w ogóle gruli na swoim gospodarstwie. Nie tak dawno wprowadzone w Zakopanem ziemniaki, i to zabezpieczyło wieœ od głodu, doœć tu pospolitego. Zoœka by się już mogła wydać. Wypchnęłoby się jednš dziewkę z chałupy. Zostałby już tylko jeden kłopot w miejsce dotychczasowych dwóch: Julka. Ale Julka ma dopiero jedenaœcie lat, za kilka dobrych lat będzie czas tym się martwić. Bo o Władka nie ma biedy. Prędzej się szeœciu chłopaków ożeni, niż jedna dziewka wyda. Józek Pitoń byłby niezły. Kowalski syn, kuŸnię weŸmie po ojcu. Buda ma co prawda jednš œcianę i dach na palach, a na ognisko trzeba dmuchać małym, ręcznym mieszkiem, ale kowalowi nigdy pracy nie zabraknie we wsi. Tylko że Józek ostatnio zdaje się uderzać do Agnieszki Chyculki; bo u Chyculki wierzga koń w szopie. Tomek Obercoń? Kręci się koło dziewki, ale nic z tego nie wyjdzie; on nie jest do prędkiej żeniaczki. Dobry byłby Kuba od Stachonia, ale właœnie wzięty do wojska. Żeby dodać przy posagu jeszcze 100 reńskich, toby go można od rekruta wykupić; załatwiajš takie rzeczy w Nowym Targu. Ale skšd wżišć tyle pieniędzy? Chłopaków paru jest koło Zoœki; wiadomo, koło czego chodzš; pustota i tyle. O œlubie mało który myœli. Młode to i głupie. Trzeba iœć do Jegomoœcia, popytać się co i jak, uradzić. O tym samym myœlała matka rodu Bachledów przy kidaniu gnoju ze stajni. Nawóz to cenna omasta dla roli; jutro mšż wywiezie go na Banię i na Upłaz pod przyszły owies. Uchowało się jej troje dzieci: dwoje starszych zmarło. Syn pierworodny zaraz po urodzeniu, a córka na ospę w ósmym roku życia. Leżała oblepiona wrzodami, cuchnęło od niej strasznie, nie można było jej tknšć, przewracano jš na chuœcie. Głowa jš bolała, oblewano jš zimnš wodš, bo takie było podówczas leczenie, lecz woda nic nie pomogła. Dziecko płakało, płakało i w tym płaczu umarło. Zoœkę, która była chora na suchoty, leczyła matka w dzieciństwie wszelkimi ludowymi sposobami. Brała o północy ziemię z grobu na cmentarzu w Poroninie, gotowała jš w wodzie, kšpała w tym córeczkę. Kšpała dziecko w wodzie zasypanej mrówkami spod sosnowego drzewa. Zrobiła wałek z gałganów, ubrała go w koszulę Zoœczynš, wyniosła na dach, trzymała tam przez dwadzieœcia cztery godziny. O północy, kiedy księżyc był na wietku (to znaczy zanikał), poszła z Zoœkš pod kapliczkę, modlšc się o wypędzenie choroby z ciała dziecka. Zdjęła z córki koszulinę, prasnęła niš o ziemię u stóp kapliczki. I odeszła szybko. Choroba pozostała w koszuli. Jegomoœć walczył z tym ciemnym przesšdem, gdy nastał, bo zdarzało mu się nieraz oglšdać pod kapliczkš koszule suchotnicze, w których miała się ukrywać choroba. Byli tacy, którzy się łakomili na porzucone koszule, chytroœć była silniejsza od obawy zakażenia. Żeby tylko Zoœkę pozbyć z domu - wzdychała Zuzka. Osiemnasty rok jej idzie. Najwyższy czas. Kiedy lilia kwitnie, wtedy jš targajš, czy nie tak mówi ludowa pieœń. Trzeba iœć po radę do Jegomoœcia, kogo dla dziewki wybrać. Najgorzej, gdy jest wielu, bo to znaczy, że do œlubu nie będzie nikogo. Zima była długa i bujna. W lutym domy zakopiańskie do połowy zniknęły w œniegu. Pomimo marca œnieg leżał grubo na polach. Stary dom Gšsienicy Walczaka na Kasprusiu był ukryty w okolu rozłożystych jesionów. Z brudnej, ciemnej sieni, zawalonej gratami, wchodzi się na prawo do izby czarnej, ciepłej, dusznej, cuchnšcej zjełczałym tłuszczem i kiszonš kapustš. Na drewnianych i kamiennych krosnach stał niski, podłużny piec. Góral lubi zimš goršco. Przed dwoma godzinami uwarzono strawę, izba ogrzała się tęgo. Gospodarz kijem otworzył okiennicę w powale, wypuszczajšc dym na poddasze. Masa goršcego dymu, wyprowadzona ponad izbę mieszkalnš, ogrzewała jš od góry, osłaniała ciepło wewnętrzne. Z latami od sadzy dymu osiadłego na łatach, krokwiach, gontach wytwarza się warstwa konserwujšca, która chroni drzewo od próchnienia. Jest póŸny wieczór. Resztki dymu snujš się po izbie. Pod powałš szereg œwiętych pańskich patrzy nieruchomo z obrazów popstrzonych sowicie przez muchy. Po przeciwnej stronie œciana pokryta półkami i łyżnikami. Wzdłuż œciany od komory - dwa barłogi do spania, zasłane wysoko pierzynami. W kšcie - dwie skrzynie, w drugim kšcie - stół i stołki. Koło pieca - stšgwie, ceberki, konwie, putnie. Dwa małe okna, czyszczone ostatnio w styczniu, kiedy pleban chodził po kolędzie. U Walczaka siedzš dzisiaj przšdki przy robocie. Wieœ œpi. Wartko wirujš w rękach kobiet wrzeciona. I równie szybko obracajš się języki. Który baca będzie wywodził owce na którš halę. Którzy parobcy pójdš z nimi juhasić. Którzy chłopcy - na honielników, czyli poganiaczy. Wszystkie œluby, jakie odbyły się w mięsopuœcie, już obgadane. A jakie nowe szykujš się na Wielkanoc? Kto na przyszłš niedzielę spadnie z ambony? A kto w póŸniejszym terminie; dziewki i parobcy wzięci pod uwagę. Rozmowa toczy się żywo, ponieważ pod piecem siedzi trzech kawalerów. Dogadujš sobie wzajemnie jedni drugim. Dwa łojowe kaganki oœwietlajš izbę. Oprócz tego pali się cisowe łuczywo, zatknięte w szczelinę pieca, wydajšc miłš woń żywicznš. Może dlatego tak wytępiono cisy po lasach, ponieważ wyrabiano z nich najlepsze karkoszki do oœwietlania izb? O północy dziewczęta namotały swoje nici, powišzały je w pasma. Wychodziły w noc jasnš z Walczakowej chałupy, głoœno zdrówkujšc, unoszšc plon swojej pracy do domów. Wieœ skšpana w księżycu i w œniegu. Metalicznie skrzypi œnieg pod nogami. Chłopcy naturalnie wyszli z dziewczętami. Po drodze grupka maleje, pojedyncze postacie odbijajš do chałup, skręcajš w bok. Najdalej ma Zoœka Bachledzianka. Już pozostał przy niej tylko Jędrek. - Ka idzies? Przecie twój dom hań - pokazała mu oczyma Karpielówkę. - Ale twój jest hań - odpowiedział hardo, z uœmiechem wskazujšc ruchem twarzy na Gronik. Zrozumiała, że chce jš odprowadzić. Spodobał się jej ten gest. Przechodzili przez œcieżkę nad potokiem. Puœcił jš przed sobš. Stawiała stopy lekko, jak gdyby tylko dotykała palcami œniegu i podnosiła je natychmiast. Podobnie jak cała odzież górala nie zataja, przeciwnie, podkreœla wrodzonš jego zgrabnoœć, tak kierpce u góralek uwydatniajš lekkoœć i wdzięk ich chodu. Szli do góry, pnšc się ku drodze. Szeptem ciurkał w jarze potok, jedyny żywy głos w tej cichoœci. œcieżka była œliska. - Zoœka! - Co fces? - oglšdnęła się. - Pockoj - powiedział jakimœ innym tonem, od którego zrobiło się jej goršco. - Coz ci? - Biyda haw wyńœ - patrzył jej w oczy zuchwale, kłamišc, bo stał w miejscu. - Kiełzko. To znaczy œlisko. - WyńdŸ, miesišcek œwiyci, podom ci rękę - żartowała, widzšc, że nie o to mu chodzi. - PodŸ haw - powiedział znowu tym samym, nie swoim tonem, jakby zdławionym; aż mrowie przeszło jej po grzbiecie. Zarzuciła sobie pasma przędzy na ramię i zstšpiła parę kroków w dół. Jakieœ nagie zaroœla, dwa drzewka gołe, samotne. Łeb oœnieżony Giewontu widoczny znad brzegu jaru. Księżyc zielonkawy. Potok tylko ciurkał cichutko, kropliœcie. Wójt Król (nowy po Sobczyku) uradzał coœ tej niedzieli kwietniowej z przysiężnymi, a po sumie ogłosił przed koœciołem, iż Najjaœniejszy Pan, cesarz Franciszek Józef, nadał konstytucję ludom swojej monarchii. Nie bardzo rozumiał sam, co oznacza słowo: konstytucja, ale na zebraniu wójtów w Nowym Targu w ratuszu wyjaœniał im długo (przez tłumacza) komisarz, że jest to księga przywilejów, ustaw, wolnoœci i swobód obywatelskich dla wszystkich mieszkańców rozległego państwa, a więc i dla górali polskich pod Tatrami. - Jakież to przywileje i wolnoœći, skoro się nic nie zmieniło, a tylko gorzej nam jest niż dawniej? - pytali się wszyscy dokoła. - Każš nam na drogę do Suchej Hory wychodzić i poprawiać za darmo w szarwarku. To takie sš przywileje? - Majš rekwirować owies dla wojska. Ładna mi wolnoœć! - Niech nam Homolacz da drzewo ršbać w lasach, jak drzewiej bywało, zanim ci nowi kupiciele nastali. Niech nam zwróci siano na polanach, bo drzewiej polany były nasze, zanim je Niemce nam pobrali. Przyszły nowe, alarmujšce wiadomoœci. Rewolucja węgierska wrzała w całej pełni. Na Podhalu i na Podkarpaciu znajdowali się stronnicy Koszuta. Rosyjski car wysyła wojsko swoje na Węgry dla uœmierzenia rewolucji. Padł popłoch na górali. - Moskale będš przechodzić przez nasze wsie! Co tydzień wzywano wójtów do Nowego Targu, przywożono cišgle ukazy, zakazy, nakazy, rozporzšdzenia. Pilnować granicy madziarskiej, odstawiać do cyrkułu podejrzane osoby, szpiegować panów, podsłuchiwać, o czym rozmawiajš dziedzice, leœniczowie, nauczyciele, sędziowie, organiœci, księża, szlachta. Podobno w żywieckim i w nowosšdeckim obwodzie rozpoczeły się rekwizycje po wsiach. Tamtędy będš szły wojska na Węgry. Pojawiły się bandy leœne, uzbrojone, nie wiadomo z kogo złożone. Wzmogła się plotka. - Sołdaty idš przez Polskę! Cesarsko-królewskie urzędy dwoiły się i troiły, szalały w wysiłkach, aby zapewnić przechodzšcej armii rosyjskiej bezpieczeństwo i życzliwy nastrój. Trudno było w Galicji zapewnić życzliwy nastrój dla tej armii. Obaj cesarze to przecież zaborcy, gnębiciele, wrogowie polskiej ojczyzny. Więc tam, po stronie węgierskiej, muszš być nadzieje Polaków. Na przełęczach Podkarpacia pojawiły się rzeczywiœcie oddziały carskie. Wzmogły się rekwizycje po wsiach, podniosły się ceny zbóż, siana, ziemniaków. Wiosna była spóŸniona, mokra. Po Koœcieliskach i Zakopanem przejeżdżajš żydzi ładownymi brykami, skupujšc płótno za psie pienišdze od chłopów. Z pominięciem cła austriackiego handlujš płótnem na Węgrzech, gdzie sš wysokie ceny na ten artykuł. - Moskale idš od Jordanowa na Orawę! Ksišdz Stolarczyk grzmiał na kazaniu do wiernych, zapełniajšcyCH szczelnie modrzewiowy koœciółek. - Boccie na dusne zbawienie. Bogu trza bedzie zdać rachunek z kozdy rzeczy, któro ludzko jes. Do siyćkiego trza sie bedzie przyznać, coœ hań na ziemi za ziycia dokonoł. Kas sie skryjes, cłece, przed sšdem boskim i przed karš boskom? Po południu odbyły się Suplikacje. Z otwartych drzwi i okien koœcioła buchały modlitewne błagalne œpiewy: - Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas, Panie! Sabała poleciał do Jabłonki, gdzie stali kozacy dońscy w przemarszu na węgry. On zawsze był ciekaw na takie rzeczy. Ugwarzył sobie z żołnierzami, pił z nimi przez cały dzień, przyœwiadczał im, jadł zarekwirowanš baraninę. Upił się, przespał noc jak nieżywy, ukradli mu spinkę mosiężnš z koszuli, przyszedł na trzeci dzień do domu, zadowolony, niemal szczęœliwy, że widział rosyjskich żołnierzy. Taki już był, œwiatowy; to go bardziej obchodziło niż własne gospodarstwo. Wybuchem radoœci powitali koœcieliszczanie i zakopianie wiadomoœć, że Moskale minš ich wsie w przechodzie, a to z braku dróg bitych, które by tu były sposobne do przemarszu przez granicę z transportami. Zoœka miała lat siedemnaœcie, wzrostu miernego, drobna. Trudno byłoby dopatrzyć się w jej twarzy pięknoœci, miała jednak w obliczu jakšœ powagę czy hardoœć, która zastanawiała. Postać miała smukłš, sarniš, nie krępš, jakš się widuje na dolinach. Włos ciemny, rozczesany w œrodku nad czołem, bujny warkocz spływał na krzyże. Koszula i katanka odsłaniały kształtnš szyję i smagły kark. Nogi silne, zgrabnie wytoczone, stopy małe, w obciœniętych kierpcach. Miała opinię nieprzystępnej. Czy to prawda, co mówiš, że chodzi do niej Staszek Żegleń? Obmawiały jš inne dziewczęta, złe, że się im nie zwierza ze swoich wrażeń i marzeń, że nie plotkuje wspólnie z nimi, że jest dziewczynš skrytš, zamkniętš, że nie opowiada cudów o chłopcach, z którymi chodzi. Taka honorna, œmiały się, jakby jej ojciec Bóg wie ile morgów dawał we wianie, a matka pierzyn i płótna cienkiego. Czy nie widzš, że Zoœka ugania tylko w dwóch lnianych spódnicach, jednej zabarwionej na czerwono, drugiej na granatowo? I kierpce nosi, wyprawione przez ojca ze œwińskiej skóry? One kupujš buciki robione w Nowym Targu. Bolała jš obmowa dziewczšt. Trzymała się od nich z daleka, to prawda. Ale i trzymała się z dala od chłopców, rzadkoœć wœród góralek. Winien był temu jeden chłopiec, którego już nie ma. Wywędrował na Węgry i już nie powróci. Kręcił się koło niej Tomek Bulczyk, zwany Ostrewkš, z racji bujnej czupryny. Jeszcze Staszek chodził wtedy po Zakopanem. Chciała wtedy wyjœć za Tomka, aby wzbudzić zazdroœć w tamtym, aby pokazać dziewczynom, że jej nie zależy na Staszku, że nie dba o niego i o nikogo więcej. Ale dziewczęta wtedy powiedzš, że już nikogo innego nie mogła złapać, tylko tego jednego, który się jej nawinšł, że schwyciła się kurczowo Ostrewki i powiodła go do ołtarza. Oddaliła więc od siebie Tomka. Wiedziała i tak, że nie skłonnoœć młodych, lecz wola rodziców kieruje wyborem małżeństwa. Zawsze tu tak bywało. Nie młodzi się żeniš, lecz starzy ich żeniš. A kochać się? Chłopakowi zawsze czas do œlubu, tylko dziewczynom się œpieszy. Kochać się można, dlaczego nie? Parobków jest doœć. Tylko o œlub ciężko. - Fto płuce flaki, myœli, ze kozdy taki - powiedziała jej raz z tajemniczš groŸbš Rejka Mardulanka. Co to ma znaczyć? Do czego to pite? Pożšdliwie patrzyła po towarzyszkach. Ile płótna najcieńszego nosiły na sobie. Ile haftów! Oglšdała białe wzorzyste kwiaty na niebieskich spódnicach, to znów czerwone kulki na białym tle, towar fabryczny kupowany w mieœcie. Ona ma jednš spódnicę œwištecznš, a i tak musi jš dzielić z matkš. Któraż młoda dziewczyna nie jest próżna? Która nie pragnie strojów, tym bardziej chciwa ich, z im nędzniejszego pochodzi domu? Co oznacza przycinek Mardulanki? Kto płucze flaki, jest biedakiem i myœli, że wszyscy sš dziadami. I może dlatego nie zadaje się z nimi, mierzšc wyŸej? Albo wszystkich innych, nawet wyższych, do swojego dziadowskiego poziomu zniża? Czy nie taka jest treœć wyrzutu bogaczki, skierowanego do zamkniętej w sobie dziewczyny, która im się wydaje dumnš, czyli pysznš? Nie pierwszy raz się z tym spotyka. - Dziadówka zatracona! tak mówiły o niej córki Pitońki, Chyculki, Danielki, Sieczkuli z sšsiedztwa. Przecież to jej ojcu powiedział raz w karczmie Chyc po pijanemu, Chyc, hruby gazda z Gronika: - Kie jo do tobie nie pijem, ty do mnie nie zdrówkoj. Znaczyło to: nie zadawaj się ze mnš, dziadu nieszczęsny. Była więc jednš z córek dziadowskich. Mogła myœleć o kochaniu, lecz o zamšżpójœciu - nie. Któregoœ dnia wójt przywiózł z Nowego Targu urzędowe Obwieszczenie o zaprowadzeniu ustaw wojennych i sšdu dorażnego. - Oho! To drugi œtandrecht w moim ziyciu - mruknšł Sabała. Na kogóż to sšd? Wysypała się ze sumy barwna ciżba ludu. Wójt poprosił organistę, aby przeczytał pismo. Sam jeszcze nie nauczył się czytać, choć drukowane już połapywał, lecz z błędami i powoli, wstydził się więc jškać przed gazdami. Kto może być pocišgnięty pod sšd wojenny i karany tym sšdem? I za co? Organista czytał: - Kto by tylko kusił się cesarsrko-królewskiego lub cesar- sko-rosyjskiego żołnierza uwieœć do złamania wiernoœci, kto by dopuœcił się jakichkolwiek obelg naprzeciw Najjaœniejszemu Cesarzowi Austriackiemu albo też Najjaœniejszemu Cesarzowi Rosyjskiemu i w celu przyłšczenia się do ruchu rewolucyjnego usposabiał się w piki, kosy albo broń lub też w ich posiadaniu dostrzeżonym został... Chłopi kiwali znaczšco głowami. Nie puœcili pary z gęby, ale swoje myœleli. Takie pismo dużo mówi. Sabała drapał się po głowie. I on nadleciał z Koœcieliska, gdy ogłoszono o czytaniu rozporzšdzenia; właœnie siedział w domu, bo był czas orki. - Juz Ÿle œ nimi. Kie sie do spółki dwa cysorze wzieni, to widać im słabo. A s nami tyz niedobrze. Kie juz ni mozes nic na Nojaœniyjsego Pana pedzieć, bobyœ do dziury sie dostoł albo i hnet wisioł, to sie patrzy jacy pociłutku w krzokach co do sobie przyklšć, haj. Juz wolnoœci ni ma, kie ci nie wolno cysorza oklšć, cheba telo, co se w nuku pomyœlis. Z Hamrów przyszła między górali wieœć, zapewne przez tamtejszych hutników kolportowana: - W Czechach zabronili nosić czapeczki czerwone, kokardki i wstšżki. Zamykajš do aresztu każdego, co by wyszedł z laskš okutš, niby że to broń rewolucyjna. W Łopusznej pan Leon Tetmajer otrzymał był właœnie z Nowego Targu pocztš najœwieższy numer gazety krakowskiej "Czas", która przed półrokiem zaczęła się była ukazywać. Szlachcic głosem trzęsšcym się z oburzenia czyta zebranej w jadalni rodzinie (i panu Krobickiemu, specjalnie po to przybyłemu z Harklowej) fragment artykułu "Czasu", przedrukowanego dosłownie z rosyjskiego dziennika, wychodzšcego w Petersburgu: -"Poruszenie nie jest teraz właœciwie węgierskie, ale się stało w połowie polskim. Służy za podstawę rokoszowi daleko obszerniejszemu, daleko wyżej sięgajšcemu, który dšży do zbuntowania wszystkich krajów dawnej Polski i do ponowienia dla nas wszystkich klęsk i okropnoœci z roku 1831. Obóz madziarski został zbiegowiskiem szczštków emigracji polskiej, tych żołdaków anarchii, których widzimy po wszystkich krajach, w służbie wszystkich buntów, w głębi wszystkich spisków majšcych za cel obalenie zasadniczych podstaw społecznoœci, ażeby je zastšpić krwawymi marzeniami najohydniejszej demagogii. Jakież sš ich zamiary? Zależš one na tym, iżby przenieœć teatr powstania do Galicji, a przez odbicie i do naszych prowincyj polskich. Knowania ich już w Galicji i Krakowie przyjęły". Dziedzic Łopuszański popatrzył po zebranych, jakby oczekujšc ich reakcji, a nie doczekawszy się jej, załamał ręce. - I tak pisze gazeta, która się mieni polskš! Powtarza moskiewskie oskarżenia na znak, że się z nimi godzi! Toż to policzek dla narodowego sumienia! Zatrzęsło się ze zgrozy i oburzenia serce powstańca-bel- wederczyka, który w Goszczyńskim i Mickiewiczu widział œwiętych, a walkę o wolnoœć uważał za najdroższš sprawę honoru Polaka. Ten sam artykuł "Czasu przeczytał uważnie dziekan nowotarski, ksišdz Bryniarski, z pewnš niechęciš, lecz bez oburzenia, po czym wystosował nowe listy poufne do proboszczów swojego okręgu, polecajšc wzmożenie specjalnych modłów dla uspokojenia umysłów i serc. Granica Tatr i Karpat była nadal niespokojna. Trwał po wsiach nieustanny konspiracyjny werbunek do powstańców węgierskich. Urzędnicy cyrkularni jeŸdzili z rekwizycjami po wsiach. Grabiło bez pardonu przechodzšce wojsko. Zakopane uchowało się jakoœ przed niepożšdanymi wizytami. Kto by tu czego szukał i co by znalazł na tym bezdrożu? Wieœ położona w œlepym zaułku, pod œcianš gór, bez wyjœcia. Zresztš nie było się tu bezpiecznie zapuszczać, pamiętano niedawny czterdziesty szósty rok. Kraj ten miał opinię dzikiego. Komisarz czy urzędnicy przybywali tu zawsze w zbrojnej eskorcie. żaden cesarz na miłoœć górali rachować nie może, skoro im odebrał królewszczyznę. A instynkt wolnoœci mieli we krwi. Lepiej więc będzie nie pokazywać się tutaj. Noc była wysklepiona, głębokogranatowa. Zoœka uklękła gołym kolanem na polanie, objęła całš rękš oset, przytuliła kłujšce listki, zgarniajšc je dłoniš w jedno i wyrywała go z ziemi. Był to dziewięćsił, oset przepięknej formy, œcielšcy się nisko w trawie, w kształcie promienistej gwiazdy, najpopularniejszy wzór zdobniczy na góralszczyŸnie; inaczej dziewięciornik albo jeszcze inaczej dziewięćŸrzał. Igiełki kłuły rękę nielitoœciwie; dziewczyna, nieczuła na ból, wytargiwała roœlinę z korzeniem, powtarzajšc staroœwieckš formułę: - DziewięćŸrzale, rwę cię œmiale pięciš palcy, szóstš dłoniš, niech się za mnš chłopcy goniš. Czterokrotnie powtórzyła zaklęcie, zanim korzonek puœcił. Podniosła się z klęczek, poczęła obrywać listki, powtarzajšc raz jeszcze magicznš formułkę zakochanych. Aż został jej w ręce sam kwiat okršgły, obsypany delikatnymi kosmykami jak puchem. Ileż dziewczšt dziœ zrywa ten oset z najgłębszym marzeniem w sercach! Dziœ noc œwiętojańska, naJkrótsza noc w roku, noc zaklęć i czarów. Œwieżo skoszone siano pachnie z okolicznych polan. Słychać œpiew młodzieży spod lasu. Wysoko bucha płomień ogniska. Ta noc jest stworzona do miłoœci. Co roku ponawiajš się w tej wsi œwiętojańskie obrzędy. Zoœka położyła się w ciepłej, kwiecistej trawie, lekko nawiedzonej rosš. Wpatrzyła się w trzyćwierciowy księżyc, oddała się marzeniom. Wszystkie dziewczęta wychodzš dziœ z domu na noc, na noc sobótki. Na nizinach młodzież rwie paproć, szukajšc w niej złotego kwiatu szczęœcia. Tu szczęœcie chowa się w dziewięćsile. Zoœka dzisiaj nie uœnie. Kto przyjdzie do niej tej nocy? Niedaleko stšd tańczš i œpiewaiš przy płonšcej watrze. Słychać starš piosenkę robotników i żołnierzy odchodzšcych z gór: Żegnał góral swš góralkę, gdy szedł w kraj daleki: Bywaj zdrowa, moja luba, kochaj mnie na wieki. Dziewczyna mrużyła oczy. Ach, obudzić się z czyimiœ ustami na swoich ustach, poczuć przy sobie przyjemnš obecnoœć mężczyzny! Czy tu jš kto znajdzie? Dzikoœć nieokiełznana wyzwala się w krzykach parobków, w piskach dziewczšt. Tu nie ma ojców ani matek, to jest zabawa młodych, obowišzkowy obrzęd letni, œwięto sobótki. Tu nie ma księdza jegomoœcia, nikt nie będzie ich upominał, ostrzegał, straszył grzechem i piekłem. Ciepły dech niesie się od wierchów. Nie ona jedna tu leżała w dali od ogniska, w samotnoœci czekajšc na swojego chłopca. Kto nim będzie? Ale ona jedna, jedyna, dumna, nie zdradziła głosem swojej obecnoœci. Znajdzie jš ten, który będzie szukał. Inne już anonsujš się œpiewem, wabišc ku sobie parobków. Oto Rejka Gronikowska. Zoœka poznaje z nienawiœciš jej głos, wysoki, drżšcy jak trele ptaka. Popod las chodnicek, poza las drózecka, kochojcie mie, chłopcy, bo jo kochanecka. Głos zawodził w czystym powietrzu nocy, czuć w nim było tęsknotę i zalotnoœć. W krzyku ogólnym i œpiewie przy watrze nikt jakoœ nie zwrócił uwagi na zew dziewczyny. Powtórzyła go: W moim ogródecku roœnie ino oset, o raty, przeraty, kaz mój chłopiec posed' Nikt się nie nabliżył do Rejki. Za to z przeciwnej strony od smreczków nadleciał niski, przymglony namiętnoœciš œpiew: Ej, bójcie sie, chłopcy, w ršbanisku węza, ale mie kochojcie, bo jo ni mom męza. I zaraz nastšpiła druga zwrotka: Cóz byk ci pedżiała, kiedy cie nie widzem, a kie cie uwidzem, pedzieć ci sie wstydzem. Czyjże to głos? Zoœka rozpamiętywała go w złoœci; nie umiała znaleŸć dlań właœciwych ust. To chyba będzie Salka Słodyczka. Tak, to ona, na pewno. Ma niski, donoœny głos, przyjemny w brzmieniu. ładna dziewczyna. Tamtej zimy u Chyca przędły razem wieczorami. Wzięła jš uparta, zapiekła złoœć do tej smagłej, miedzianowłosej, szerokopierœnej dziewki. Teraz słyszy jej œmiech, a œmiech ten nakrywa męskie pohukiwanie. Ku tobie, dziywcyno, dziywcyno, ku tobie, spodobała mi sie gębusia u tobie. To jest głos Tomka Zycha. On jest najœmielszy ze wszystkich. Więc już znalazł swojš Salkę. I jego Zoœka znienawidziła za to, że wybrał tamtš. Wszystkie. dziewczyny znajdš tej nocy chłopców, tylko Zoœka nie. Nie będzie œpiewać, nie weŸmie udziału w nocnym przetargu miłosnym. Leży w trawie, wdychajšc woń siana, piersiami stromymi zwrócona do księżyca. Ten, którego œpiewem chciałaby zwabić, jest nieobecny. Wspominała go z goryczš; zaœpiewałaby mu i teraz, tak jak tamtej jesieni: Mos wysokie poiórko, nie chojdze haw do nos u nos nisko izba, to se go połomos. Chłopca już nie ma. Poszedł na roboty do Szmeksu i tam pozostał. Dowiedziała się, że się ożenił i ma sute gospodarstwo w Liptowie. Niechże jš znajdzie w ciemnoœci nocy ten, kto jej będzie szukał. Pozostanie tu w cichej, dumnej samotnoœci; może szczęœcie będzie dziełem przypadku? Wszystkie kobiety o tym myœlš, wszystkie o tym marzš. Tylko że jedne wyzywajš los; drugie go oczekujš. Dziœ się pokocha, jutro się zapomni. Szczęœliwe te, u których noc dzisiejsza przedłuży się w trwałej miłoœci. Ale i tamte szczęœliwe, że znajdš chwile radoœci i pocieszenia, że nie ominie ich dzikoœć i szał œwiętojańskiej nocy. Co pewien czas któraœ odpryskiwała z chłopcem w ciemnoœć i w gšszcz. Niektóre, swobodne, wyskały głoœno, oznajmiajšc swojš gotowoœć. Tylko Zoœka leżała w trawie z sercem ciemnym, zaciętymi ustami, milczšca i goršca. Któryż juhas natknie się na niš? Od ogniska szedł œpiew nieletnich chłopców, przyszłych honielników, którzy zajmowali się utrzymywaniem ognia. œpiywojcie, œpiywojcie, pastyrki, na hali, jaz sie wom na głowy Giewontek zawali. Parobcy rozeszli się po lesie i po polanie. Noc jest krótka, miłoœć jeszcze krótsza. Młodzież kołowała pomiędzy sobš, nawiedzajšc się wzajemnie w ciemnoœci jak ptaki po gałęziach. Zoœka leżała z rękami podwimiętymi pod głowę, z oczyma ku gwiazdom. Jeœli do niej nikt dziœ nie przyjdzie, to będzie znaczyć, że miłoœć dla niej umarła. Nikogo ku sobie nie zawoła, choć rozpoznaje znajome głosy męskie. Od lasu szedł zmęczony podwójny œpiew, w którym wyławia z nienawiœciš wysoki, drżšcy głos Gronikowskiej Rejki. Już znalazła sobie towarzysza! Matusiu, matusziu, dobrze nom tu razem, jako dwom jedlickom w grocie pod Upłazem. Trwała noc œwiętojańska, noc młodej krwi, wywikłana z odległych, pogańskich obrzędów, zaludniona krzykami i œpiewami. Zoœka wdychała woń siana, wsłuchujšc się w rozpierzchnięty zgiełk zabawy, ale nadsłuchujšc w tym wszystkim odrębnej nuty własnego serca, tajemniczego szeptu myœli. Czy tak się czeka na szczęœcie? Czy tak się znajduje miłoœć? Maciej Bachleda nie mógł usnšć tej nocy na Groniku. Noc była parna, duszno w izbie, ciepłej od kolacji, nie znajšcej otwieranych okien. Przewracał się z boku na bok. Rzekł do żony: - Matka, idŸ no poŸryj, cy ka łyzka w gorku na noc lezy nie wyjęto, bo nieporada spać. Taki œmieszny, ciemny przesšd istniał we wsi. Nie wiedział ojciec ani matka, że ich najstarszej córki nie było w szopie, gdzie zawsze latem sypiała na sianie. Młodzież gromadnie bawiła się na Wilczniku w noc œwiętojańskš; obchodziła swojš dorocznš sobótkę. Lato znowu mokre. Ciężko wyredykały się owce i krowy na hale. Nie wiadomo już, gdzie bydłu bezpieczniej : czy we wsi, czy na halach. Poszło dwa razy więcej juhasów niż zwykle do pilnowania. Wzięto ze sobš broń myœliwskš, choć rozporzšdzenie komisarza groziło sšdem wojennym za to. Kto by się przejmował ukazami? Bachleda bał się o swoje cztery owieczki, które się pasły w Miętusiej, ktoœ nabajał bowiem, że na Pysznej pojawiła się uzbrojona banda dezerterów, która rabuje żywe mięso po halach. Jak grom uderzyła w ludzi wiadomoœć: w roli olczańskiej, zwanej Burdelem, zbójnicy napadli na dom Anny, wdowy po Jakubie Garalewskim, złupili go, okrutnie zabili jš i jej drugiego męża. Jako podejrzanych ujęto trzech parobków z Cichego, którzy poprzedniego wieczora pili w hamerskiej karczmie, lecz nie udowodniono im niczego. Niemniej przewieziono ich na Wiœnicz. Ksišdz Stolarczyk miał z tej okazji wstrzšsajšce kazanie, baby płakały na cały głos w koœciele. Homolacz obniżył stawkę furmanom za wożenie rudy do Hamrów i zakazał góralom korzystać z niektórych polan, albowiem sprzedawał siano dla wojska po wyższych cenach. Sabała zabił niedŸwiedzia w borze Koprowej, grubš sztukę. Osobno sprzedał skórę, osobno sadło, osobno mięso. Był to jego dwunasty niedŸwiedŸ ubity w pojedynkę, bo nie rachował tych, których postrzelił lub upolował do spółki. Nie dawniej jak w roku ubiegłym naszedł niedŸwiedzicę z dwoma małymi w wołoszynie, strzelił, kula się nieco uniżyła, przebiła płuca. NiedŸwiedzica, wbrew zwyczajowi matek, które rzucajš się na strzelca, pojechała w las z bekiem. œwiadomy grozy, jakš daje zranienie matki, odczekał kilka godzin, po czym ruszył na poszukiwanie. Szukał, trochę farbowała, po czym stracił œlad i dał za wygranš. NiedŸwiedzica tymczasem szła i kopała sobie doły na zdechnięcie. Małe nie opuszczały jej do œmierci. Układała się w dole, ból jš podrywał, lizała się po ranie, wyłaziła z dołu, szła dalej. Piętnaœcie dołów sobie wykopała, aż w szesnastym na drugi dzień zdechła. Małe dopadły matki i ssały zdechłš, aż się zapieniły. Dopiero gdy zmiarkowały, że z matki już nieżywe œcierwo, poszły w Hlińskš Dolinę, skšd przyszły. I tam, choć młodejeszcze, lecz instynktem mšdre, wykopały sobie gawrę pod wykrotem i ułożyły się w niej do spania na zimę. Zaœ œcierwo niedŸwiedzicy, odstrzelonej od dzieci, znaleŸli owczarze za miesišc, potargane przez kuny, lisy, gawrony. Pozostały tylko kudły, koœci i masa robactwa. W tydzień po epizodzie z niedŸwiedziem była u Sablika rewizja z zakopiańskiego dworu, bo leœniczy Helig zdał go, że trzebi pańskie lasy ze zwierzyny stanowišcej własnoœć Homolacza. Hajducy przetrzšsnęli nawet siano na szopie, nie znaleŸli ani jednego kapœlika, nie mówišc już o strzelbach. Po rewizji Sabała poszedł najspokojniej do karczmy na Kiry. Pił tam u szynkarza Mosera na kredyt, właœciwie na rachunek niedŸwiedzia, którym obiecał żydowi spłacić zaległoœci. Kiedy już góral wyżłopał z górš cztery litry bez pieniędzy, a Moser dowiedział się, że kłusownik sprzedał skórę niedŸwiedzia w Czarnym Dunajcu, sadło zaœ po ludziach we wsi, wzięła go złoœć na niesłownego myœliwca. Żyd robił sobie smak na niedŸwiedzia, a Sabała strugał wariata z żyda. Wobec czego odmówił tym razem wódki Sabale. - Dydzeœcie wycerpoł bez mała garniec gorzołki od Nowego Roku. Jakoz se to rachujecie? - postawił się groŸnie karczmarz. - Ka mój niedŸwiedż? - W Hliński Dolinie, idze se go weŸ - odpowiedział mu ze złoœciš Sabała i poczšł kopać po kieszeniach portek. Wysupłał dudki, położył na szynkwasie. - A teroz mi nalij półkwaterek. W lipcu przypadł œnieg, który okurzył zielony jeszcze owies. Po przetajaniu nastšpiły pluty i zimne mgły. Przebškiwano, że bacowie wrócš z hal. W sierpniu - był to fatalny rok dla Sabały hajducy z Hamrów wyprowadzili mu ostatniš krowę na sprzedaż z tytułu zaległoœci podatkowych do dworu. Sabała, nie tracšc rezonu, usiadł przy drodze i grał na gęœlikach, aby bydlęciu było wesoło opuszczać zagrodę. - Juzek œlebodny - chwalił się póŸniej w karczmie na Kirach: Krowicke mi wzieni na zimowisko. Bedom kole niyj chodzić, zezre coœ lepsego nizeli u mnie bo hań przecie dworskie zarcie. Chudobina markociła sie, kie jiyj przisło opuœcić sope, alek jiyj przygroł orawskiego, coby nie mrecała, coby jiyj nie beło smutno, haj. - Aleœcie zaœ cheba nie dali porwoza za bydlęciem ze stajni? Boby się wom nie darzyło dóma. - No iœci zek nie doł! Obycoj starodawny trza usanować. Zaœ mieli swój porwózek, to jom niym obłapieli za syje i wywiedli ze stainie. Za co pił Sabała, gdy nie miał pieniędzy? A rzadko kiedy był w ich posiadaniu. Gdy mu się nagodziły czasem, wydawał je prędko, dlatego ostatnio dawał żonie, bo gospodarzyła nimi lepiej. - Ty wartko mijos dudki - napominała go tonem wyrzutu. Nie dawał jej oczywiœcie wszystkiego, zawsze coœ dla siebie zostawił. Pił, gdy miał za co i gdy nie miał za co. Karczma była miejscem jego stałych posiadów, spotkałeœ go tam o każdej porze. Rozkrzykiwał, rezonował, grał, œpiewał, dowcipkował. Znał rozmaite sztuki wycišgania gorzałki z ludzi. Gdy już miał doœć siedzenia na Kirach, zabierał się ku koœciołowi, tam był ruch większy, œwiat ciekawszy, ludzi więcej, a Sabała był zżyty z ludŸmi. Znowu zasiadał na ławie u Stattera, czekajšc, aż mu ktoœ postawi słupek wódki. Czasem zlitował się szynkarz albo szynkarka, lubili go, za to zagrał i zaœpiewał. Czasem kompan mu zafundował, Mateja czy Jafur, u nich miał poczęstunek pewny, a czasem przesiedział i na sucho, dla samego towarzystwa, opowiadajšc cuda zebranym. Słuchali go radzi. Kobiety znały jego nałóg, że był nicpotem, obgadywały go złoœliwie, krytykujšc jego gazdostwo. - Rzyć goło, a gorzołki woło. Nawet była to prawda dosłowna, bo miał podarte portki w kompromitujšcym miejscu. Sierpień był mało co lepszy od lipca. Zoœka Bachledzianka poszła na jarmark do Białki. Niosła płótno i przędzę do sprzedania, także trochę siemienia lnianego; towar swój i powierzony przez sšsiadki. Zawsze się coœ na tym zarobi. Szła przez Bukowinę wœród dużych lasów. Było jej goršco, jakoœ ciężko, mimo, że nie niosła wiele. Nie chciała się w domu przyznać do słaboœci, cierpi tak od kilku dobrych tygodni.a Rada przebywała w polu, pracujšc, bo wtedy zapominała o dolegliwoœciach ciała. Chwytały jš mdłoœci, częste wymioty. Tak, to chyba będzie to, o czym dziewczęta mówiš sobie szeptem. i z przerażeniem. - Nie inacy. Cięzki cas - uœwiadamiała sobie ze zgrozš. Tak na Podhalu okreœla się cišżę. Zaprawdę - ciężki czas. Piła zioła, wszystkie, jakie jej były wiadome, pomocne ku zgubieniu płodu. Bez skutku. Pije je dotšd. Co będzie, kiedy się tego nie da zgubić? Gdy się w domu dowiedzš? Jak wyznać im strasznš prawdę? Była u Uherki, starej kobiety, która znała wyborowe zioła, wzmocnione czarami. Za jej poradš brała kšpiel w goršcej wodżie, zakwaszonej głębiami kapusty. Okadzała się dymem z szyszek kosodrzewiny. Piła wywar z głuchej pokrzywy białej. Piła spreparowane przez znachorkę krople maciczne, niezawodne podobno na spędzenie płodu; był to zwykły ekstrakt z macierzanki, rumianku, mięty i modrzewiowych szpil; miał rzekomo powodować kurcze wewnętrzne. Ale zioła Uherki nie pomogły, natura trwała przy swoim. Ze œciœniętym sercem słuchała Zoœka kazania w koœciele. Ksišdz grzmiał: - Nie wierzcie w żadne czary. To grzech. PrzepędŸcie precz baby, które rozgłaszajš zabobony, które was odcišgajš od naszego œwiętego koœcioła. Jeden jest Bóg i najwyższa nauka Jego. To jakby przeciwko Uherce wyraŸnie mówiono. Poszła do niej drugi raz. Przyjęła jš w komorze o malutkim, zakratowanym okienku; zgarbiona, o twarzy koœcistej, rysach grubych, o głosie skrzeczšcym, chrapliwym. - Znacie może jakie zaklęcie, które na to pomoże? Bo ziele mi nie pomogło. Albo jakie silniejsze czary. - IdŸ do Jegomoœcia, on Boga swojego poœle tobie na ratunek. Więc musi już być tak Ÿle, że znachorka odsyła do księdza! Kto jej udzieli rady w dziewczyńskim zmartwieniu? Ksišdz jest powiernikiem wszystkich zakopian. Jemu odkryje swš tajemnicę, on jest od duszy zbawienia. Przed nim się wypłacze, jemu zaufa. Zdejmie dumę z karku. Pójdzie do księdza jegomoœci. Górale majš niezbyt surowe obyczaje, gdy chodzi o współżycie obu płci. Może tak ich wychowało życie pasterskie w halach, gdzie młodzież żyje tygodniami wœród lasów i gór, bez kontroli starszych, w warunkach dużej swobody, prawie w bezczynnoœci. Dziewczęta sš œmiałe i zalotne, nie widzš żadnej szpetoty w przedwczesnej utracie niewinnoœci. A i mężczyzna nie jest bardzo zazdrosny i nie wymaga od żony œcisłej niepokalanoœci. Dopiero kiedy dziewczynie przydarzy się urodzić dziecko nieœlubne, wtedy inne, które uniknęły tego, oraz stare baby zgodnie wytykajš jš ze zgorszeniem palcami. Lecz i teraz jeszcze taka dziewczyna nie jest do pogardzenia. Dziewka góralska, majšca kilkoro dzieci na boku, może być pewna dobrego zamšżpójœcia, bo wnosi żywy kapitał kilku par ršk do pracy. Maciej Bachleda obchodził właœnie swoje pola opatrujšc owies. Skowronki wisiały w powietrzu, dzwonišc, po jesionach polatywały żółciutkie trznadle i czarne drozdy; nic nadzwyczajnego, to ptasi obowišzek. Słońce niby œwieciło ale jak? Owiesek jakoœ nie dojrzewał, odbijało się w jego urodzie płone, niewydarzone lato. Czujne oko gospodarza lustrowało łan. Jedne ŸdŸbła wybujały, drugie trzymały się ziemi, siwe, rzadkie; ani nie młode; ani nie stare. Jedne kłosy wyrosły jakieœ białawe, drugie dopiero się kłoszš, ale wykłosić się nie mogš i nigdy z łodygi nie wyjdš. Ujšł kłos w palce, dotknšł ziarna twardymi, a przecież czułymi opuszkami palców. Powiedział do siebie w głos: - Ono juz nie zeŸre, ni mo dusy nijakiyj. U Chyca też powiadali, że owies już więcej nie dojrzeje, choćby słońce nie wiadomo jak paliło, bo kiedy się kiœcił, przymroziło go i domoczyło. Gdy się w nim trochę ŸdŸbła podniosš, trzeba go będzie skosić i zerżnšć na sieczkę bez młócenia. I to prędko, bo jak się zwali którejœ. nocy œnieg, to przysypie i niedobitki. We krwi topiono węgierskie powstanie. Milkła œwięta pieœń rewolucji: Lajosz Koszut pułki wiedzie, wstań, Madziarze, walcz za kraj. Setki bojowników œpiewajš tę pieœń pod szubienicš, pod lufami egzekucyjnych plutonów. Ginš najlepsi synowie madziarskiego narodu w więzieniach austriackich katów. Płacze Cisa, ojczysta rzeka, czerwona od krwi węgierskich bohaterów. W Zakopanem ziarno kłosa nie dogoniło. Ksišdz Stolarczyk intonował co dzień po mszy porannej: Œwięty Boże, œwięty mocny, œwięty a nieœmiertelny. Deszcz nie przestawał padać. Waliły na wieœ, rzygały wezbranš wodš żółte, spienione potoki od gór: Bystry, Chyców, Foluszowy, Biały, Czarny, Gšsienicowy, Capowski, Myszkowiec, Żywczański, Stršżyski, z Za Bramki. W niedzielę po sumie proboszcz nauczył wiernych pieœni Królu boży Abrahama, która miała wyprosić u Boga pogodę. Baby zanosiły się płaczliwie: Królu boży Abrahama, W Tobie moc i dobroć sama. Wejrzyj na to ludzkie plemię, Zeœlij pogodę na ziemię. Ale pogoda upragniona nie następowała. Zimne mgły zawlekały góry na całe dnie, zniżajšc się aż do pasa regli. Dzień w dzień - mokwa. - A co tam dopiero na halach, Boże miłosierny! Jak żyje nasz dobytek? Martwili się słusznie. Na hali rankiem sypała kurniawa, w południe zacinała mokra siekawica, po południu zaœ - drobna nieprzerwana lejba. Owce chorujš, kilka już zdechło. Trzeba wracać do domu. Ale w domu czeka je głód. Może się słota cofnie, ustšpi, powietrze się ociepli? Patrzyli z nadziejš na kšt orawski, na górę Osobitę, i ci na hali, i ci we wsi wzdychajšc: - O dajże to, œliczny Jezus! W następnš niedzielę wyszedł ksišdz Stolarczyk na ambonę, schody zatrzeszczały ciężko pod zwalistš postaciš. Stanšł na kazalnicy, która sięgała mu bioder, rozkrzyżował ręce i zawołał: - Cemu jo, plebon zokopiański, musem oglšdać ten niescęsny widok? Cemu wos korze Bóg wszekmocny za grzychy? Cemuœcie obrazili Króla Niebieskiego, ze pusco na wos wiatry i noremnice, grady i kurniawe? Cyœcie nie mogli sie modlić, kie cas beł? Przeciek wom odkazowoł: Proœcie Boga o łaske, coby sie zaœ nie przebrała miarka wasyk grzychów. Nie tobie, cłeku, znać, co Bóg ukfaluje w niebie; i janioły tego nie wiedzom. Jaco se wiydz jedno: Ponbóg jes sprawiedliwy. On haw musi mieć cosi naprociw wom, ze wos korze wselinijakimi dopustami. Krzize idom na nos od Pana Boga spuiscane, a to na to, cobyœ ciyrpioł, cłowieku, i ciyrpieniem na dusne zbawienie zarobieł. Cyk wom nie odkazowoł przikazania boskie chronić? Cyk wom nie mówieł rozpusty poniechać? Pijaństwa sie wyrzec? Ciy fto do œlubowania od wódki przyiseł, kiek wos wołoł? Ani jednego chłopa nie uœwiadcył przi łontorzu. O Matko Miłosierdzia! Jezu Nojœwiętsy, co lo nos męke krziza wycierpiołeœ! Wyproœcie nom u ojca łaske i lutoœ! Niek nos korze, bo my winowaci, jacy niek nom ziywot wiecny zabeœpiecy w niebie. Kaznodzieja uderzył raz, drugi raz pięœciš w obramienie ambony, œciany modrzewiowe dudniły od jego głosu. Wszyscy nie odrywali oczu od ogromnej postaci kapłana ciskajšcego gromy z ambony. Któż to stoi pod œcianš, wprasowany w tłum chłopów. Sam nie chłop, ubrany po pańsku, w krótkim podróżnym surducie, twarz myœlšca, poważna, o jasnych oczach ogorzała, dziwnie młoda. Włosy bujne, koloru złotego, postać rosła, smukła. Kim jest młody człowiek? Może nowym oficjalistš z Hamrów? Urzędnikiem z Nowego Targu? Praktykantem dworskim od pana Uznańskiego? Na pewno jest nietutejszy, jego miejsce byłoby raczej obok ławy kolatorskiej, bliżej ołtarza. Młody przybysz wpatrzył się z ciekawoœciš i wsłuchał w każšcego proboszcza, który omiatał wzrokiem ciżbę wiernych. - Módlcie się do Boga o œmiełowanie, o przebłaganie, o pomoc, o łaske, o cud! œwiat cały krwiom się obliwo, ogień pustosy miasta, chłopy mrom po wsiak z głodu, ludzie strzylajom do ludzi, powietrze morowe po krajak, sićkie moce piekła ozpętane. A wy myœlicie, że Ponbóg to będzie ciyrpioł? Ojca œwientego wygnali, musi sie het poniywiyrać, ludzko złoœ rence na namiestnika boskiego podnosi. I jakoz to myœlicie, ze to przez pomsty ostanie? kie ludzie niezgodni takom zawieruche po œwiecie, taki mšt oznosom, to Bóg im to rod będzie widzioł? A wy se wiydzcie, ze ten głód, ze ten mór, ze ten grad, ze ten dysc, ze ten ogień, ze ta kurniawa - to bic boski. I bic ten bedzie wos proł cięgiem, dzień w dzień, noc w noc, nie bedziecie mieli przed nim nigdzie ucieknienia. Bo przed Panem Boge nika się nie skryjes, chojbyœ wloz do œwistacy dziury. I tak bedzie potela, pokiel się ku Bogu nie nawrócicie. Słysycie, jako œwiscy bic boski nad głowami? Wstrzymał głos na chwilę, wszystkim dech zaparło w piersiach, nadsłuchiwali œwistu bata wznoszšcego się od plebańskich słów. Nic nie usłyszeli, niebo nad koœciołem wisiało ponure, martwe, nieczułe, ciemne, zachmurzone. Ale w ich umysłach i sercach œmigał bat zemsty boskiej. - Tak wos bedzie bić kara bosko, telo wos bedzie młócić bez przestanku, jżze się ku Bogu wrócicie. Boœcie œ Niego powstali i mus wom do Niego wrócić. Proœcie Go o smiełowanie na kolanak. Potoczył groŸnie wzrokiem po tłumie - głowa koło głowy wpatrzone weń z uniesieniem - i powtórzył z naciskiem, jakby głosem komendy: - Na kolanak! Zrozumieli to, runęli na klęczki, aż huk się zrobił w drewnianym koœciółku. - Na kolanak proœmy Boga wszekmogšcego, w Trójcy Œwienty jedynego, Jezusa nojlitoœciwsego, na krzizu za nase winy umenconego, Panne Nojœwientsom, Matke Miłosierdzia, aby od nos odwróciła kare i zagłade. Wycišgnšł znów ręce ku oknu. - Jezu nojsłodsy, co rzšdzis chmurami, juz przepuœ tyj ziemi, juz jom nie bij œnige, nie pier wiatre, nie tnij dysce! Chmury, coœcie na suzbie u Króla niebieskiego som, ozlećcie się! Matko nojmilejsa! Niegze słonecko wyńdzie nad góry i zaœwiyci cieplutko nad nasymi polami, dómami, nasym statkiem, nad całom dziedzinom! Niek się nom dobrze pasom owiecki w holak i dolinak, niek nom siano roœnie na polanak, niek nom nie wyginie siacie, niek nom grule nie zgnijom, Jezu nomilsy! Przi Tobie fcemy być, Ciebie wyznawać, Tobie suzyć. BydŸ i Ty s nami teroz, zawdy, w godzinie œmierzci i po wse casy na wiek wieków... - Amen - odpowiedział mu chórem zgromadzony tłum. Było chyba coœ z dawnego pogaństwa w tym obrzędzie. Góralki płakały głoœno, patrzšc na olbrzymiego czarnoksiężnika wzywajšcego rytmicznie wszystkie siły nieba i ziemi na pomoc ludziom. Nabożeństwo się skończyło, ludzie opuszczali koœciół. Wœród nielicznych powolniejszych i pobożniejszych pozostawał jeszcze pod œcianš przybysz w surducie. Widać po nim, że jest zdrożony, pewnie po jakiejœ podróży. Zamyœlił się spoglšdajšc na ambonę; jakby jeszcze widział na niej wielkoluda w komży zaklinajšcego chmury imieniem Boga. Jak to mówił proboszcz? Dlaczego jest bieda, deszcze, wichry, grady? Bo ludzie sš grzeszni, Bóg karze ich za grzechy. Jakież grzechy majš ci górale? Ksišdz wzywał ich: Na kolana! Módlcie się do groŸnego Boga deszczów o przebłaganie. A oczy wiernych, wpatrzone w kaznodzieję, mówiły: Krowy nam zdychajš, owce beczš na zdechnięciu, owies poprzerastał na polu, ludzie mrš z głodu, ale o ludzi mniejsza. Co z naszš gadzinš? To całe nasze żywobycie. Zamyœlił się. Jak bije tych ludzi przyroda! Czy nie potrafiš sobie życia poprawić? Kiedyż człowiek stanie się rozumniejszy, œwiatlejszy? Po raz pierwszy goœć nasz usłyszał kapłana mówišcego kazanie gwarš góralskš. Jakiż to wspaniały język! Mocny a prosty. Czy to nie język Kochanowskiego? Jakie skarby nieznane chowa w sobie mowa góralska! A co za lud! Nie znał go dotychczas, nie był tu nigdy. Twarze pocišgłe, o ostrych rysach, orlich nosach, włosy chłopów ciemne, namaszczone masłem, wydajšce niemożliwy smród, rozsypane strugš na ramiona nadawały im niecodziennš powagę i dostojeństwo. A ubiór, który tak nadzwyczajnie podkreœla ich œmigłoœć i sprężystoœć! Pozostawmy naszego przybysza w spokoju. Znalazł się tu po drodze, a przybył potajemnie, pod zmienionym nazwiskiem. Gdyby go ujęto na Węgrzech, skšd właœnie wraca, spotkałaby go œmierć w egzekucji wojskowej. Gdyby go tu, w Galicji, schwytano i zidentyfikowano, czekałoby go długoletnie zesłanie na Sybir. Jest Polakiem, poddanym carskim. Przeszedł co dopiero przez Tatry opuœciwszy powstanie węgierskie, które chyli się ku tragicznemu końcowi. Walczył jako lekarz-ochotnik w ambulansie polowym rewolucyjnej armii węgierskiej Koszuta. wraca do Warszawy i dlatego wybrał drogę przez tatrzańskie przełęcze, bezpieczne od szlaków rosyjskiego przechodu. Ma lat dwadzieœcia osiem. Nazwisko prawdziwe: doktor Tytus Chałubiński. Lekarz-powstaniec szedł z przewodnikiem słowackim od Ważca przez Podbańskš i Tomanowš. Tu, na przełęczy, przejšł go przewodnik polski, Jan Sabała, i doprowadził do wsi Zakopane. Sabale to nie nowina, już drugi rok się tym bawi. Cokolwiek się w Tatrach dzieje, to Sabałowa dziedzina. Przy gospodarstwie go nie ma, ale tu - jest. Nim tajemniczy uciekinier zstšpił w dół z Tomanowej, patrzył przez długš chwilę jak urzeczony na łańcuch Wysokich Tatr, wynoszšcych w niebo swe potężne wierchy. Oglšdał w zachwyceniu czarnš rzeŸbę granitowywch skał, języki œniegów, przepaœcie kotłów, głęboko wciętš zieleń dolin, poszarpane grzebienie grani. I mnogoœć ciemnozielonych lasów. Nie spotykane, przejmujšce piękno tej krainy targnęło jego wnętrzem w sposób niezatarty a silny, przeszyło go gwałtownie jak iskra. Wszystko, co wielkie, dzieje się na górze, pomyœlał. Na dnie nie ma œwiatła. A w każdym razie zapala się póŸniej niż na wierzchołkach. Wszedł oto na œcieżkę gór, która przycišga wysokie umysły: zstępował z niej, zraniony dogłębnie i do końca życia tym urokliwym widokiem. Po południu odjechał wózkiem Guta do Nowego Targu. Za plecami oddalała się odeń œciana gór. Odwracał się ku niej cišgle, jakby utwierdzajšc jš sobie w pamięci. Po raz ostatni pożegnał jš wzrokiem ze stoków Lubonia, już siniejšcš we mgle. Zjeżdżał ku Myœlenicom, porażony olœniewajšcš wizjš Tatr i góralszczyzny. Jeszcze tu wróci. - Jo do księdza Jegomoœci. Wsuneła się nieœmiało, zamknšł za niš drzwi. nie dziwił się niczemu. Miał tu już najrozmaitszych goœci, odkšd zamieszkał na swojej plebanii. Stała przy samych drzwiach, wiejskim zwyczajem czekajšc, aż jš zaprosi. Usiadł za stołem patrzšc w niš wnikliwie. - Zoœka od Bachledy, tak? Z Gronika - rozpoznawał jš Znał wszystkich swoich parafian. - Tak. - Siednij se - rozkazał tonem ostrym, który mu był właœciwy, szczególnie w odniesieniu do kobiet. Usłuchała. - Po coœ przyszła? - utkwił wzrok w jej oczach. Nie wytrzymała spojrzenia. Rozpłakała się. Od płaczu zawsze najlepiej zaczšć, kiedy się nie wie, jak zaczšć. To niezawodny œrodek u kobiet. Odczekał wybuch łez, pewnie to nie pierwsza, co przed nim płacze. Przewiercił jš złym, surowym, sędziowskim spojrzeniem, aż jš zamroziło, i rzekł oschle: - Ranyjsi dysc a babski płac, to na jedno wyńdzie. A teroz do rzecy. Co cie gniecie w nuku? Poli cie co? Mos co na sumieniu? - Mom. - Co? - Grzych. - My siyćka grzyœni. Jakiz to grzych? Mówiła z pół godziny, proboszcz patrzył na niš cały czas twardym wzrokiem. - W ocy mi patrz - napomimał. Od tego wzroku sama jak gdyby zhardziała, nabierała godnoœci, zacięła się w swojej dumie. - Nie bedem gubić dziecka, jako robiajom inne. Co óno winowate? Niek mom wstyd za kare: bęsia, najduka, nobytnika. Takim mianem okreœlano w Zakopanem nieœlubne dzieci. Oskarżała się z zapiekłym bólem, nie było w niej nic udanego. Obwiniała się może nawet bardziej, niż na to zasługiwała. - Fto to jes? - Ón sie nie rachuje. Nie worce wasyj gemby, Jegomoœ, wasyk usów, coby go spominać. - Jakoz to? Musem wiedzieć. - Zabijcie mie, nie powiym. Bóg hań bedzie wiedzioł - podniosła wzrok do powały. - Utopiem sie, nie powiem. Niek na mnie ino bedzie, jo winowato, nie ón. - Pod grzychem œmiertelnym, nie odpusconym, nie powiys?? - Ni. - Pódem do niego, ozyni sie s tobom. Pódem do jego ojców. - Jegomoœ, słowa jednego o nim nie powiym, chojbyœćie mnie krajali. Przisłak do wos w utrapieniu co do choroœci sie poradzić. Cy robić co, coby dziecko stracić, cy do wody skocyć, cy dziecko urodzić na wstyd. - Dziecko musi żyć. Nie wolno dziecka zabijać, to zbrodnia. - Niek sie urodzi. Bedem pokutować. Ksišdz Stolarczyk przysunšł stołek bliżej niej i rozpoczšł: - Óno by ta nie wadziło cie logom dobrze przyodziać na ławie. Plebon jes jako ociec córce abo pastyrz owcy. Ale mi nie honór babe bić. Kiebyœ ty nie fciała, toby cie zoden chłop palce nie rusył. Siyćkie dziywki tak godajom, a przecie ik wina jest. To teloœ głupio, niescęsno dziywko? Teroz sie bedom z ciebie œmiać parobcy, aj œmiać! Dzis, jako to mšdro ta Zoœka Bachledzianka, co se bęsia dała zrobić. A baby bedom do tobie palcami zygać: Ta przespanica! Toœ wte nie pomyœlała do mnie przyńœ, ba teroz przychodzis, kie ci bandzioch urósł! Baba jest waŸnijso od chłopa, ona podpiro ród ludzki. To waso rzec, jakie bedom chłopy; takie; jakie wy bedziecie. Ale wy zaœ bedziecie głupie do końca, jako te owce ciymne, zestrachane w kurniawie. Pomyœl ino: Poniezus ciyrpioł za mnie i za ciebie, i za nos siyćkik, coby nom dusne zbawienie wyprosić. Naleœ ty o Poniezusie nie myœlała, kieœ się posła gzić z chłope. Aleœ se wte nie pomyœlała o swoi matce i o swoim ojcu, co na nik wstyd prziniesies. Zoœka uklękła przed proboszczem, pocałowała go w rękę. Podniósł jš z kolan. - Nie mie, nie mie, ino Pana Boga bees przepytywać, coby ci grzych œmiertelny odpuœcił. Bees się modlić, coby ci łaske przywrócił, coby ci tego w kfili œmierzci nie pamiyntoł. Coz jo? œmiertelny cłek jako i ty. Nic nie poradzem, kie się Ponbóg na ciebie uweŸnie. Ale myœlem, zeœ zgrzysyła z głupoty i z pustoty, nie ze zły wóli i jako ta œwięta Magdalana nawrócis się ku Panu Bogu. Wysłuchos się jutro u mnie. - Cy mi grzych przebocycie? - Jo ci ta moze przebocem, bo jo som grzyœny, a grzych to ludzko rzec. Ino cy ci Bóg przebocy? Bees się modlić, bees załować scyrze, moze Go jako upytos, przecie je miełosierny. Trza ci się podniyœ z grzychu, jo ci dopómogem. Wiency się pastyrz ciesy z jedny owiecki odpryœnienty, co jom nońdzie w urwisku nizeli z całego kiyrdela, co w kosorze stoi. - Jegomoœ, pogodojcie z ojcem, coby mie nie bił. Wyzenie mie z dzieckiem do pola. Ka sie bedem brać prec na zime? Kaz pódem? Wyœcigo mie, potłuce, wypiere het. - Nie markoć się, pogodom z ojcem, przywiedŸ go jutro - Stolarczyk wstał od stołu, położył Zoœce rękę na ramieniu, popatrzył w jej oczy życzliwiej, łagodniej niż na poczštku. - IdŸ juz. Jutro przyńdŸ rano do koœcioła z ojcem, wysłuchos się, moze ci Bóg odpuœći grzych. Bóg jes sprawiedliwy, ale i litoœciwy. Bez Niego zoden chrobocek nie zginie, bez Niego wiater nie duchnie, bez Niego listek nie sleci z jasienia. W Jego ręcach my siyćka. I ty. I jo. I twoje dziecko. I cały œwiat: Ech, biło ich to lato bez opamiętania! Co ta pogoda wydziwia! Owce przyredykały się wczeœniej z hal, paszę miały skšpš, skwaœniałš od deszczu, doiły się słabo. Na samej Miętusiej padło osiemnaœcie sztuk. Mizerne było rozliczenie się z bacami. Bachleda przywiódł do szopy swoje cztery owieczki, chude, jak były wyszły z wiosny po zimowej niewoli. Owce, zbite w kierdelu przed chałupš bacy, patrzyły bez celu w przestrzeń bławymi, przeŸroczystymi jak szkło oczyma, kiedy ich gazda wzišł do jednej ręki dwumiesięczny zysk za nie w postaci paru oszczypków. Sišpiło. Owce Bachledowe po swej niedawnej, niesławnej górskiej przeszłoœci łaziły razem z krowš po brzyzku nad potokiem w poszukiwaniu trawy. Pasła je przycupnięta pod smreczkiem Julka. Bosa, bo dzieci w Zakopanem chodziły zawsze boso. Julka miała lat jedenaœcie, traktowano jš jako dziecko. Ziemniaki znowu tego roku chybiły. Tam, gdzie za poradš Stolarczyka wysadzono cyganki albo okendry (siwe lub białe, niedużego wzrostu), plon był lepszy, ale sulki i jakubki (gatunek podłużny lub wielki) nie udały się. Co niedzielę proboszcz wspinał się na ambonę, skrzypiały schody pod jego ciężarem, wierni czekali na jego ojcowskie napomnienia, na gospodarskie rady. Krzyczał na bezbożnych, nawoływał do modlitwy, do postów przebłagalnych (jak gdyby nie doœć w życiu swym poœcili), obiecywał im dużo dobrego po œmierci. Wytrzymajš. Te dziesięć, dwadzieœcia lat jeszcze kaŻdy przebieduje. Tu się biedowało latami, stuleciami, przyzwyczajeni sš więc i cierpliwi. Nie buntujš się. Za to czeka ich żywot wieczny. Zbawienie po œmierci. Od gwałtów staroœcińskich w epoce Rzeczypospolitej królewskiej aż po dzisiejszy wyzysk Homolaczów żyła w nich nieprzerwana walka o kawałek chleba, o dach nad głowš, o trawę dla bydła, o ogień do pieca. Walka z przeciwnoœciami przyrody, walka z uciskiem panów. Owies znowu nie dojrzał, zeprzał na polu. Grule zamuliło przy wodach: zgniły. PóŸniej te, co ocalały, œcisnšł mróz jesieniš, przemarzły. Proboszcz nieraz myœlał o losie tych ludzi. Żeby móc podnieœć ich wyżej ze stanu półdzikoœci, z rozpaczliwej wegetacji. Sprowadzał ksišżki gospodarcze z Krakowa, udzielał porad rolniczych, chodził po domach, nakazujšc wietrzyć izby, myć się, przewłóczyć często bieliznę osobistš, dawał rady lecznicze, powoli, lecz stale tępił rzemiosło zbójeckie, zakorzenione silnie u górali; to, czego nie wytępiły jeszcze w całoœci do niedawna obowišzujšce tu sšdy doraŸne. Tutejsze życie, chłodne i głodne, było zwišzane, zdawało się, nierozerwalnie z chodzeniem na zbój. Nie było nic honornego w tym zbójnictwie, choć nadal otaczał je szumny hyr. Bo co znaczyło dla Sabały czy Matei wyskoczyć za buczki? Oznaczało to spuœcić się - z góry na równiny liptowskie i obrabować proboszcza czy szynkarza. Tak objawiała się ich dzikoœć. Były ku temu i różne inne przyczyny: przede wszystkim chciwoœć pochodzšca z ubóstwa i zemsta za ucisk. Cesarz jest daleko, w Wiedniu, siedzi w złotej koronie na głowie i nie wie o tym, że Nowy Targ gnębi ich cyrkułem, obwodem, komisarzami, mandatariuszami, podatkami. Nieustajšce były ich zatargi z dziedzicem o wypasy na halach, o przepędy bydła przez dworskie lasy. Było coœ w gwałtownoœci i uporze górali, a więc w ich systemie nerwowym, doskonale dopasowanym do tutejszych warunków istnienia, tak jak kusa cucha i obcisłe portki - do chodzenia po skałach i borach. Z jakš namiętnoœciš rabowali lub polowali, jak ich żony obrzšdzały bydło, jak ojcowie ich budowali domy, jak ojcowie ich ojców karczowali las! Nieszczęœcie zawsze przychodziło do nich z północy od pierwszej chwili ich osiedlenia. A zawsze uciekali przed nim, chronili się - na południe, w góry. Z dołu, z nizin, przypełzało ku nim wszelkie zło: Stamtšd - pachołkowie staroœcińscy, hajducy ratuszni, jegry dworskie, urzędnicy sšdowi, strażnicy graniczni, poborcy skarbowi, Niemcy, pańscy lokaje, hołota. A na południu rozcišgały się góry, czyli wolnoœć, uherska dziedzina swoboda, polowaczka, życie w halach, ruch w lesie. I zbój! Zbój, czyli rabunek. "Kiedyż okiełzam te dzikie natury? Dobre ale pogańskie - zapytywał siebie ksišdz Stolarczyk. A więc Zoœka Bachledzianka z Gronika będzie miała bęsia, czyli dziecko nieprawego łoża! Dziewczęta to wypatrzyły a one majš wzrok orli, gdy chodzi o te sprawy. Ale z kim. Bo to jest dla nich najważniejsze. W paŸdziernikowy dżdżysty wieczór tarły dziewki len u Gładczana na Cišgówce. Leciało paŸdzierze ze zdruzgotanych Ÿdziebeł. Omówiono dokumentnie sprawy Zoœki, jako też wszystkich domniemanych ojców jej dziecka; co tam gdzie która wywęszyła. Księżyc wypłynšł na niebo półpełny, czerwony, jakby napuchły, w białej otoczce, lecz natychmiast skrył się ponownie w chmurach. Ciemnoœć zaległa zakopiańskš wieœ. Ksišdz Stolarczyk wstał od stołu na plebanii po ukończonej kolacji, przeżegnał się nabożnie, poprawił knot w kaganku, otworzył ksišżkę, zabrał się do czytania. Przedtem popatrzył w okno na wieœ spowitš w mroku. Czerniał nad niš, przyległszy jš potwornym cielskiem, masyw Giewontu, nazywanego tu dziœ jeszcze starym mianem Skalistej Grani, zanim Niemcy z Hamrów przechrzcili jš po swojemu. Czy to prawda, co opowiadano mu dziœ, że Mateja znał w Tatrach głębokie jamy, gdzie chował się z towarzyszami? Że w Trzydniówiańskim jest dziura aż ku Węgrom, idšca ziemiš het, aż podobno trzy ćwiercimili tam składali towarzysze Matejowi pienišdze i rzeczy z rabunku. Potem zarosło, zasypało się. I Sabała miał w tym maczać palce; jakżeby go tam mogło braknšć. - Ach! - wstrzšsnšł się pleban ze zgrozy - Parafia zbójów! Wpatrzył się ponownie w okno. Na Rzycańskim (nazywano tę rolę coraz częœciej Żywczańskim, nie wiadomo dlaczego) ktoœ idzie przez pole ku drugiej chałupie, ze smolnym łuczywem wysoko uniesionym w ręce. œwiatło pochodni jest żywe,drga, faluje, rozsypuje iskry w głšb atramentowej nocy. Na ciężkie chmury zalegajšce firmament rzuca się słabawy poblask łuny nad Hamrami. Z obejœcia Gładczana wzbił się œpiew traczek: Zły pan Homolacz zabrał łški nasze, zły pan, zły dziedzic odebrał nam paszę. Zły pan Homolacz każe robić za talara, zły pan, zły dziedzic płaci nam krajcara. Zły pan Homolacz każe pracować dla dworu, zły pan, zły dziedzic zamknšł drzewo w boru. Zły pan Homolacz wzišł nam ojcowiznę, lasy, polany, a dał nam pańszczyznę. Zły pan Homolacz, zły, nieubłagany, oddaj, coœ zabrał: lasy i polany. We wrzeœniu odbyły się żniwa, poœpieszne między jednym deszczem a drugim. Urodzaj był słaby wskutek mokrego lata. Dzieci łaziły po polach zbierajšc do garnuszków kłosy ze œcierniska. Chłopi klęli, ile wlazło, na dziedzica z Hamrów, który nie chciał obniżyć im opłat za trawę na polanach. Wydzierżawili na cały rok prawo koszenia trawy na dworskim; z wiosnš było jeszcze siano jakie takie, drugiej trawy (otawy) już prawie nie było z powodu słoty. Zapłacili z góry, żadne tłumaczenia nie pomogły. Syn Homolaczowej, Jan, kierujšcy administracjš hal i polan, œmiał się w oczy góralom, oœwiadczajšc, że nie jest Panem Bogiem, że w chmurach nie siedzi, że siano w tym klimacie jest ryzykiem, a więc górale powinni zdawać sobie sprawę z tego, że kupujš kota w worku. Wieczorami górale odwiedzali księdza na plebanii, ugwarzajšc z nim o sprawach gospodarskich. Proboszcz siedział na ganku na ławce, chłopi stali na zewnštrz, oparci o poręcz, i gawędzili. Nie oœmieliliby się sišœć obok księdza, choć zapraszał. Zajmowali tylko miejsce przy nim na ławce poważniejsi, to znaczy, majętniejsi gazdowie. W ostatni dzień przed nowiem narastajšcym, czyli tak zwanego próżnego dnia, zażgnęły się płomieniœcie góry o zachodzie. Słońce obniżyło się za smugę obłoku, promienie spod niego odbiły się o zaczerwienione chmury, wysoko nad Tatrami zawieszone. Gdy góry płonš przed zmrokiem, jest to oznakš bliskiej przemiany, która zresztš zazwyczaj występuje na nowiu. Na drugi dzień, przed samym zachodem, kiedy już na niebie zawisł biały, wšziutki sierpek, znowu powtórzyło się zjawisko zażgnienia gór. - Óno ta cósi bedzie z tego - powiedział Bachleda przez oborę do Chyca, nabijajšc stylisko motyki. - Abo dysc, abo wiater, abo sie i œniyg chyci. Była zimna, niepogodna jesień. Koło Wszystkich œwiętych wyszedł Mateusz Sieczka z Szymonem Jafurem jeszcze za pogody - na œwistaki. Zaskoczył ich w górach nagły œnieg, odcinajšc im całkowicie powrót. Sypało godnie, jak w styczniu. Niepodobna było ruszyć się z miejsca, żywnoœć, obliczona na trzy dni - wyczerpana. Nie można było rozpalić ognia. Głód i zimno. Dopiero kiedy silny mróz skuł na tyle pokład œniegu, że œnieg utrzymywał kroki, obaj niefortunni œwiszczarze wrócili do domów na jedenasty dzień od swego wyjœcia. Sieczkę po oœmiu dniach nieobecnoœci ogłoszono we wsi za nieboszczyka. Przybył więc na trzeci dzień po swym domniemanym zgonie, zdrów i cały, ku radosnemu zdziwieniu żony i dzieci. Œnieg parokrotnie tajał, przeplotły go okresy deszczowej pluty. Wstał brzydki, przenikliwie chłodny ranek listopadowy. Mgła wieszała się po reglach nie było widać wyższych gór. Z plebanii wyszedł ksišdz Stolarczyk w krótkim serdaku z ksišżkš do nabożeńztwa w ręce. Zmierzał ku koœciołowi. Już dobrš chwilę temu Œlimak oddzwonił siódmš godzinę. (Latem msza była o szóstej; Jegomoœć dbał o to, aby wiernym msza nie przeszkadzała w zajęciach dnia powszedniego). W drodze do zakrystii zaszła mu drogę Bachledowa Zuzka, powszechnie zwana Kaspruœkš, bo pochodziła z Kasprusiów. Na ręce niosła zawiništko. - Niek bedzie pokfalony - pocałowała księdza w rękę. - Na wieki. Co powiycie, Bachledowa? - Przyœlimy do krztu, Jegomoœ - wskazała twarzš na dziecko porozumiewawczym gestem. przynieœlimy haw dziecko Zoœcyne. w Przypomniał sobie od razu. - Aha, Zoœcyne - odgišł palcami chuœcinę z twarzy opatulonego niemowlęcia. - Córka czy syn? - Syn. Popatrzył z łagodnoœciš, z męskš serdecznoœciš siwymi oczyma na drobne rysy noworodka. - Nie teraz - rzekł ostro, jakby powracał do swego stałego surowego tonu. - Ochrzczę go po mszy œwiętej. Teraz już jest za póŸno. Trzeba mi było wczoraj dać znać. - Ady pockome - zgodziła się. - Nie œpiesy sie nom. Posiedzime se w koœciele, pomodlime sie. W koœciółku nie było wiele osób; czas brzydki. Ze dwadzieœcia kobiet siedziało na ławkach lub klęczało. Kiedy wysoka postać księdza wyszła z zakrystii, zabrzmiały małe organki w kšcie. Było to używane harmonium, sprowadzone z Nowego Targu, o miłym, choć niedużym brzmieniu. Siedział przy nim młody organista Czubernat, który zaintonował Serdeczna Matko. œciany modrzewiowe poweselały od œpiewu, ociepliło się zaraz w koœciółku.Zaraz też obudził się dziesięciodniowy wnuczek Bachledowej i poczšł kopać powijaki. Obok siedziało dwoje rodziców chrzestnych, uproszonych przez Zoœkę; Bartłomiej i Zofia Gšsienicowie. Proboszcz, zanim zaczšł krzštać się przy ołtarzu, pomyœlał przez chwilę o dziecku, które miał ochrzcić. Co właœciwie winne dziecko, że matka wydała je na œwiat bez œlubu koœcielnego? Czy przez to nie będzie z niego pełny człowiek? Odwrócił się ku ludziom, dojrzał pod œcianš Kaspruœkę z białym tłumoczkiem na rękach, zstšpił niżej dwa stopnie, znów stanšł frontem do ołtarza, pochylił się i rozpoczšł po łacinie rozmowę z ministrantem. Dziecko było grzeczne nad wyraz, nie udarło się ani razu. Czerwona, brzydka, pomarszczona twarzyczka, jak zwykle u niemowlęcia. Oczy, które jeszcze nie postrzegały niczego, błšdziły po złotawej, niskiej powale z desek, o którš obijał się nabożny œpiew kobiet. Nad powijakiem nachylała się z feretronu figurka Matki Boskiej, w długiej, barwnej spódnicy, w otoczeniu kwiatów. Lalka w kwiatach wycišgała właœnie ręce w kierunku noworodka jak matka do swojego dziecięcia, Czyż nie nazywano Jej w modłach litoœciwš matkš? Matka siedziała w domu i z sercem œciœniętym myœlała o dziecku. Zbierało się jej na płacz. Tyle się nacierpiała przez to dziecko! Ani przez chwilę nie pomyœlała o jego ojcu. Warzyła strawę na œniadanie. Julka przyniosła drew, rozpaliła, nastawiła garnek wody na ogniu. Dziœ będzie kluska z sadłem, bo to chrzciny przecież. To nic, że chrzciny bęsia; dla niej to najdroższe dziecko. Zagotuje wodę, nasypie na war mški owsianej, mieszajšc, aż się zrobi gšszcz. Trzeba mieszać nieustannie, aż się zagęœci i nabierze złotobrunatnego koloru. Co pozostanie ze œniadania, zje się na obiad, a jeœli zbędzie z obiadu, będzie na wieczerzę. Do kluski (zimnej) uskwarzy się sadła. Pięcioro ich sišdzie do miski. Zrobiš na dnie w klusce dołek, wlejš doń roztopione sadło i zjedzš po parę łyżek umaczanych w omaœcie. To specjał. PóŸniej do dołka naleje się kwaœnego mleka; uszczypiš kluskę łyżkš, pomaczajš w mleku; też specjał, choć mniej cenny od poprzedniego. W koœciele skończyła się msza. W zakrystii ksišdz rozbierał się z ornatu. Kazał œlimakowi zawołać Bachledowš. weszła z dwojgiem chrzestnych. - Jak go chrzcicies - Klemens. Bo dzisiaj, w dniu chrztu, 23 listopada jest œwiętego Klemensa. Wyszli przed ołtarz: ksišdz w komży i w stule, za nim Œlimak, niosšc przepisane obrzšdkiem liturgicznym naczynia. Od strony Hamrów słońce nieœmiało rzuciło przez okna kilka złotych, wczesnoporannych promieni na dziecko, które trzymał teraz na ręku chrzestny ojciec, z poważnym, skupionym wyrazem na wšsatej twarzy. Dziecko patrzyło wielkimi, ciemnoniebieskimi oczyma w oblicze wielkoluda, zapewne nic z niego nie dostrzegajšc. Wielkolud mazał je właœnie po czole palcem, nie zapłakało. Nad powijakiem uniosła się dłoń, zanurzona uprzednio w kropielniczce, spryskujšc z palców œwięconš wodę na noworodka. - Ja ciebie chrzczę, Klemensie, w Imię Ojca i Syna, i Ducha œwiętego... Słońce zadrgało tęczowo na kropelkach wody, raz, drugi raz i zgasło. Okno zasępiło się i dzień listopadowy dotrwał do samego wieczora szary, popielisty, pozbawiony słonecznego blasku. Tak wszedł w życie Klemens Bachleda. Narodził się w roku głodu, który był regularnym dopustem przyrody w tej wsi na przełomie połowy dziewiętnastego wieku. Narodził się w chałupie biedaków, którzy stanowili podówczas przygniatajšcš większoœć mieszkańców Zakopanego. Jak wyglšdał dom rodzinny Klimka? Gdzie indziej - u bogaczy - były dwie izby: czarna i biała, przedzielone sieniš, tu była tylko jedna izba i komora. Tramy, z których wzniesiono œciany, były zaledwie z grubsza obciosane siekierš. Powała z dyli, czyli cieńszych okršglaków. Na powale od strony strychu ułożono glinianš polepę dla izolacJi, aby było cieplej w izbie. Podłogi izbie nie było; stanowiła jš ubita ziemia, z wierzchu wylepiona glinš. Dziury powybijane w podłodze co pewien czas łatało się prostym sposobem: przynosiło się z potoku glinę, wyrównywało dziury i nierównoœci, ubijało się, wysuszało. W kšcie stał piec z kamieni lekko pospajanych wapnem, cały czarny od wieloletniego osadu sadzy i dymu. Opierała się o niego nalepa, szeroki, niski cokół z kamieni. Nad nalepš w dylach powały była wycięta dziura do wypuszczania dymu z izby na poddasze. Dziurę tę można było zakrywać i otwierać specjalnš deseczkš. œciany izby, zbudowane z potężnych okršglaków poprzetykanych mchem, były tak silnie nasycone dymem, że okopciały na kolor czarny. Od wycierania ubraniem, rękami, od tarcia œcian przy robieniu porzšdków czarnoœć ta stała się warstwš lœnišcej politury i nie brudziła już w dotknięciu. W kšcie stało jedno łóżko, spali w nim rodzice, trochę dalej drugie łóżko dla trojga dzieci. Rodzice mieli do przykrycia pierzynę, dzieci spały tylko na podœciółce ze słomy, a przykrywały się dziadami, czyli starym odzieniem, pozbieranym z komory, ze strychu, starganymi cuchami, podartymi przeœcieradłami, dziurawymi chustkami-odziewaczkami. Zoœka zostawszy matkš; przeniosła się z dzieckiem do sieni. Uœcieliła sobie barłóg pod œcianš od strony pieca, skšd szło ciepło. Na lato urzšdziła posłanie w szopie, gdzie zawsze dawniej sypiała. Wyniosła się z izby, nie chcšc słyszeć wyrzekań rodziców i młodszego rodzeństwa, zwłaszcza Julki, dziewczyny złej i pyskatej. - Zoœka! - krzyczała na niš nieraz siostra przez oborę. - Bier se to dziecysko, niek paji nie ozdziro, jo mu haw cycka nie dom. Klimuœ był na ogół dzieckiem spokojnym, może i dlatego, że matka nie miała czasu i sposobnoœci rozpieœcić go. Gdy jednak czasem dziecko zaniosło się w nocy płaczem, pierwsza Julka, drugi Władek utyskiwali głoœno na niewygodę. Radzili, aby dziecko położyć na nalepie, będzie mu ciepło, nie będzie płakać. Rozdrażniona siostra podała brutalnie lepszy sposób. - Zawrzyjze mu gembe, nie wiys cym? Pocycko i uœnie. wobec tego Zoœka porzuciła wspólne spanie w izbie, pozostawiajšc domowników w spokoju; i tak spała nie w łóżku lecz na ziemi. W sieni był skład gratów i rupieci, tu się czuła swobodniej i lepiej, pod dylami rozgrzanymi od pieca. Dziecku ciemniały oczy, włoski puszczały się na główce czarniutkie. Było wštłe, ale bystro patrzyło na œwiat. Co też je czeka na tym œwiecie? Lata biegnš jak potok na wiosnę. W roku 1850 jeszcze tliły izolowane punkty bohaterskiego oporu powstańczego na Węgrzech, a na obszarze Galicji cišgle pracowały sšdy wojenne. Ksišdz Stolarczyk z ulgš ogłosił na kazaniu, iż papież powrócił nareszcie po tułaczce do swojego pałacu w Rzymie. Pan Tetmajer, dziedzic z Łopusznej, towarzysz broni Seweryna Goszczyńskiego, zawzięty demokrata i patriota, siedział na ganku swojego dworku i czytał przyjacielowi Krobickiemu następujšcy fragment z artykułu w "Czasie", organie lojalnych galicyjskich hrabiów: - Ale masy sš wszędzie jedne: w przekwitłym cywilizacjš Paryżu, jak w dolinach tatrzańskich, połechtaj chuci, a wnet poruszš się wód głębokoœci i morze się to zakędzierzawi i buchnie bałwanem, co wszystkie strzaska zapory. Lloyd pisze, że masy w Galicji sš nieoœwiecone że dlatego podejrzliwe, widzš naprzeciw siebie klasę swoich dawnych ciemiężców jako swoich i rzšdu nieprzyjaciół. Ziemia jest chłopska, mówiš rewolucjoniœci. Szlachcic, zdrajca ojczystej sprawy, wydarł chłopu tę ziemię nadużyciem władzy. Administracja mówi: W roku 1846 chłop pozostał wierny rzšdowi, odbierze zatem należnš za patriotyzm nagrodę. Grunt, który uprawiałeœ, jest twój, ale słuchaj nas, nie szlachcica, który jest wrogiem rzšdu i który o przywróceniu Polski dlatego tylko marzy, aby cię łatwiej mógł gnębić. Chłop nienawidzi szlachty, odmawia odbierania zapłaty w papierowych pienišdzach, chce w srebrnej monecie. Połowa gruntów leży odłogiem. Idzie wielka gra o chłopa w Galicji. Kto go zdobędzie? Szlachta czy rzšd austriacki? Przed samš sumš ksišdz Stolarczyk wyszedł z zakrystii, pomaszerował kilkadziesišt kroków niżej, do karczmy Stattera; bywalcy stropili się niemało, widzšc ogromnš postać Jegomoœcia w czarnej sutannie, wtaczajšcš się w niskie odrzwia izby, pełnej dymu, zgiełku i wyziewów wódczanych. - Do koœcioła! - zawołał proboszcz tubalnym głosem. - Pon Bóg wos woło! Nie słyseliœcie, jako dzwonili? To krzeœcijany tak robiom? W samom sume będziecie pili? Na kolanak za grzychy z całego tyżnia przepytywać Matke Boskom! Wychodzili zawstydzeni, przemykali się chyłkiem, jeden za drugim, poważmi gazdowie. Któryœ mu tam coœ przyrzekł: - Dobrego karcyma nie zepsuje, złego koœciół nienaprawi. - Jakoz ty wiys o tym, kie do koœcioła nie chodzujes? - odpalił mu pleban. Wyrzucił wszystkich z karczmy. Pozostał tylko jeden Mateja przy stole, nieporuszony jak kamień. - Wojtek. Rusze się? Co tu robis, kie w koœciele suma? - A co wy tu robicie, Jegomoœć, w ziydoski karcmie? Kie wase mieœce w koœciele gospodarzyć, haj. - Ty mi haw nie mędrkuj! Zabiyroj się s tela het! - Zabieremy sie jacy oba - rzekł Mateja wstajšc: Przekroczył ławę jednš nogš, potem drugš, nachylił się ku proboszczowi, jak gdyby go chciał przeprosić, obłapił go za biodra, o dziwo - podniósł! I niósł go w obu rękach z izby przez sień ku zdumieniu wszystkich. - Isty! - ozwały się głosy. - Dzis go! Jak niesie Jegomoœcicka jak œwiecke. - Mo setnom pare w ręcak. - Juœci, ze pary mu nie chybio, ni. Wojtek osadził ciężar na drodze przed karczmš, strzepnšł ręce, pozierajšc wesoło dokoła po chłopach, zdziwionych jego, œmiałoœciš i siłš. Zadziwił się niepomiernie i sam pleban, jako że był od Wojtka wyższy o dwie głowy i tęższy. Nie obraził się zgoła. - Aleœ mnie uhonorowoł - rzekł. - To juz ci na weselu sie chyba wypłace. - Jegomoœ, jo juz babe mom - rozeœmiał się szeroko zbójnik. Mówił o Kacce. Nie miał z niš œlubu koœcielnego, choć jak twierdzili wtajemniczeni, pobrał się z niš pod figurkš. Odmówili pacierz we dwoje, przeżegnali się, pocałowali krucyfiks na figurce i ceremonia skończona. - Co będziemy Jegomoœciowi głowe susyć? Haw tyz jest Poniezus, ón ta o nos siyćko wiy, my sie tu sami œ Nim dogodali. A Ÿeby się księdzu nie widziało krzywo, dał na pocieszenie w ofierze plebanowi cwancygiera, kładšc go na jaworowš tacę. Mówiono, że dlatego nie wzišł œlubu w koœciele, bo przed œlubem obowišzywała spowiedŸ u plebana, do której oboje narzeczeni nie mieli ochoty. Proboszcz próbował wyrwać w zarodku ten chwast moralny, wykorzenić ów gorszšcy precedens obyczajowy, powierzywszy sprawę Matei do załatwienia wójtowi. Wójt według miejscowego zwyczaju przysłał trzech dziesiętników, aby z cebrzykami gnać po wsi Wojtka i Kackę, ponieważ siedzš na "wiarę". Cebrzyk przywišzywano ofiarom na plecy, bito weń kijami, pędzšc "wiaruœników" przez wieœ. Ale co to na harnasia brać się z kijami Pożałowali tego dziesiętnicy. Pokaleczył ich, skrwawionych wyprał na pole. Od tej pory ksišdz zaniechał umoralniania zbójników drastycznymi œrodkami. Wrócił do pogróżek i kar koœcielnych. Sabała leżał na Krzyżnem, rozcišgnięty na brzuchu, pozierajšc w Roztokę, w Œwistówkę. Pod Żabiem zastawił oklepiec na niedŸwiedzia, lecz bał się nabliżyć, ponieważ w borze od Rówienek stropił węgierskich leœnych, idšcych ku Młynarzowi; nie lubił się spotykać z nimi. Zaglšdnie na oklepiec kiedy w nocy. Po Roztoce też nie chciał się pokazywać; po co białczanom wchodzić w paradę? Nowobilscy - tędzy polowacze. Sabała dla siebie rezerwuje tereny podkrywańskie: niedŸwiedzie w borach Koprowej, kozy w Piarżystej. Po Liptowskich Murach, po Cubrynie chodzš kozice kierdelami, jak owce. A w Pysznej? Pod Bystrš i Błyszczem? Lepiej kraœć Liptakom niż swoim. Pogładził sobie prawe ramię, gdzie go coœ ustrzykło. Miał ztš rękš wypadek przed laty. Rozerwało mu flintę w ręce. Kawałeczek żelaza wbił mu się w przedramię pod żyłę, którš Sabała nazywał pulsowš. Lekarz w Nowym Targu powiedział, że tam nic nie ma, zrobił opatrunek, dostał pienišdze. Aż tu po paru miesišcach wyskakuje guz powyżej łokcia, ręka spuchła. Za poradš sšsiadów przyłożył Sablik ciepłe flaki i skórkę z œwieżo zabitego królika. Nie pomogło. Nie namyœlajšc się wiele, wzišł szydło, rozpruł ranę na żywo, paznokciem wycišgnšł kawałek żelaza ze strzelby, tkwišcy w zaropiałej ranie. I nic mu nie było po tym. Tylko czasem, bardzo rzadko, gdy miała być słota, coœ go w ramieniu ukłuło. Może to nawet nie z tego. Narabiał ze strzelbami od młodoœci. Pierwsza flinta, jakš miał, zapalała się jeszcze krzemieniem. PóŸniej udało mu się kupić fuzję nowoczesnš, kapiszonówkę. - Kupiełek kapœlówke - chwalił się w karczmie na Kirach. - Ale spusty miała twarde, toœ musioł zawdy unizyć. Nabij godnie, proku nie załuj, zamiyrzoj dobrze, strzyl pewno. Imo cobyœ przęt fajny mioł. I trzimoł strzelbe przy zębak miętko a silnie. Heu, znołek flinte u kapitona w Dzianisu, ta dobrze kulki nosieła. Potem i Homulac przywióz w Wiydnia za półtorasta ryńskik godnom, piyknom drutówke. Teraz już doszedł Sabała do dubeltówki, Nie darmo żona skarżyła się sšsiadom: - Strzylecko robota mu sie ino widzi, a do gazdostwa płony, aj płony! Tłumaczył jej z uœmiechem, bo cóż by tu gniew pomógł: - Nie markoć sie, nie jojc telo. Tyœ jes gaŸdzino jak sie patrzy, ty kozdy robocie dóma rozumiys. A jo telo o gazdostwo stoje, co hań o hawrania na jedlicce. - Toœ wej prowde pedzioł. Niek ta Bóg broni, zachowo, zebyœ mioł haw gazdować. Boby my hnet ciysto piyknie skapali przi tobie. - Jakoz bijocie do niedŸwiedzia? - pyta go w karczmie zakopiańskiej Michał Słodyczka, sam niezły strzelec; o niedŸwiedzia każdy pyta, to rzadki zwierz a honorny, godzinami można słuchać z ciekawoœciš opowiadań o nim. Mówi Sabała: - Trza mieć dobrom kulke do niedŸwiedzia. O kuli zaœ usłuchnie. Cheba, ze nizy pod kumore ustrzeli, to dziewienć dni bedzie zył, pokiel flacyska nie zgnijom. Ba trza pilnie uwozać, kie pokrocy, uchyli łopatke, wte łupnšć. NiedŸwiedŸ mo kudły, to jak słabe nabicie, to sie zaœ w kudły owinie i to mu zaroœnie piyknie; telo, coby go i patyk dzióbnon. Ftory zaœ w jesieni tłusty jes, to sadłem rane zawłócy i nic mu tyz nie bedzie. Z grzibietu, ze zadku, a i na garło niepewne strzelenie. Z przodka, z piersi - samo to: ino tak lotki uwięznom jak w błocie. W głowie znów, to sie ozpłascy kula. Ale haw, miendzy ocy, som jest takie dziury, to i lotek, kieby trafił, hańtędy do mózgu doleci. A i strzelec musi być serca zatwardziałego, coby się nie boł, haj. - Chybiliœcie kiedy? - Ba jakozby nie? Chybił. Do niedŸwiedzia cliwo chybić. Roz chybiłek, miołek pojedynke, hej, wyniózek sie chytko na smreka. Ón mi sie przypatrowo ze spodku, jo siedze cicho, ino telo, ze dychom. Stanon na łapak, coz, kie dostać ni móg. Wytrzymała mnie, wereda, długo, rence mi jaze zglewiały. Ón sie zaœ poseł paœ na borówki. Poseł nizy, a tyćko sie na mnie boke popatruje. Jo sie zacne wysy styrmać cyby sie jakosi cego lepsego nie chycić. Co sie nie robi, bestyjo, siodek na gałšŸ, złomała sie, beła słabo. Zjechołek na ziem i w uciekaca. Ón za mnom, haj. Dopodek buka doœ hrubego, nie wiele myœlęcy wio na gałšŸ. Kiek sie dorwoł do tego buka, tok sie doń dropoł pazdurami, jak do nieba, kiebyk samego Pana Boga za kolana obłapioł. Hnet by mnie za portki srucił, ale juz nie poradził. Wlozek, siedzem na godnym konorze, patrzem, fce trzšœ buke. Pomyœlołek se: gupioku! Kiebyœ hańtego smerecka huœtoł, to byk ci spod pod same nogi jak œliwka, ale haw? Do cego ty sie bieres? Jakoœ se umyœloł, ze trafieł na mšdrzejsego, bo se doł spokój. Poseł, rusoł kudłami, jak Madziar gaciami: Teli beł jak fura. Nieraz księżyc wychodzi nad Giewontem, Sabała siedzi w progu sieni, fajkę kurzęcy, poglšda na miesišc, na gruby las w reglach i słyszy, jak go coœ woła od lasu. Czy to chuć polowacza się oddzywa, czy bór ciemny go nawołuje? Chybaj, Jasiu, do lasu, za kunš, za zajšcem, jutro sarnę przyniesiesz na plecach. Gdyby wyjœć teraz, noc jest krótka, letnia, zasadzić się pod Hrubym Reglem koło potoka. O œwicie przyjdš sarny wodę pić. Podumał chwilę, poszedł spać. Ale las poprzez œczany wołał go, nawet nocš nie dawał mu spokoju. Po północy Sablik wstał, wzišł strzelbę schowanš w szopie, wymknšł się w ciemnoœć, w las. Może da się ubić głuszca na wyrębie? Tak wyglšdało spanie Sabały. Kimże był ten romantyczny włóczęga tatrzańskich borów? Leniem, nierobem, kłusownikiem, rabusiem, bitnikiem, skrzypkiem, pijakiem, œpiewakiem - wszystkim, tylko nie gazdš. Kochał zaœ wszystko - poza pracš. W domu Bachledów na Groniku - mało zmian. Klimek ma pišty rok, chowa się dobrze przy Julce i Władku, jak przy starszym rodzeństwie, choć to właœciwie jego ciotka i wujek: Mówi im przez ty; samo wychowanie narzuciło tę formę w sposób naturalny i łatwiej tak było zamaskować wstydliwe pochodzenie chłopca. Niech będzie tak, jak gdyby był najmłodszym dzieckiem Bachledów. Można powiedzieć, iż od urodzenia chowa się wœród wierchów, ponieważ poszedł z matkš na Halę Miętusiš, gdzie Zoœka wybrała się na całe lato jako krowiarka. Pasie tam trzy krowy i dwie jałówki, z tego jednš krowę z domu, reszta - Chycowe. Codziennie rankiem odnosi, pieszo, wydojone mleko w obońkach do domu. Klimuœ boso, w samej koszulinie drepta po hali, jak po swoim gazdostwie. Napije się żętycy, œpi zdrowym snem przy matce w szałasie obok krów. Pobawi się z psem, pofigluje z cielętami, matce nawet kijem cielę zagoni, gdy trzeba. Przy dojeniu (doi się pod gołym niebem dziecko pracowicie ogania gałęziš krowę z much, aby bydlę stało spokojnie i nie wsadziło ogona do skopca lub nie wytršciło go nogš spomiędzy kolan dojšcej. Będzie z Klimka dobry pasterz. Stary Bachleda opuœcił Gronik na miesišc, wędrujšc z kosš pod Kraków do siana i do żniw (które tam sš wczesne). Górale - to nieporównani kosiarze. Zarobi się kilkanaœcie reńskich; na tłuszcz, na spódnicę, na podatki. Julka gospodarowała z matkš. Władek mimo młodego wieku - miał lat czternaœcie - pracował jako pomocnik przy wypalaniu węgla w Koœcieliskiej. Proboszcz krzštał się koło spraw domu bożego oraz koło plebanii, która przecież należy do koœcioła. Dobudowano połowę plebańskiego domu z wielkš izbš, zwanš salš, postawiono stajnię, stodołę i chlew. Porzšdne gazdostwo założył sobie pleban w roku głodu. Drzewo było za darmo od dziedzica, to dla niego kropla w morzu. Panowie i księża popierajš się; tylko chłopi nie chcš nic robić za darmo dla dziedzica, a niechętnie też robiš za darmo dla księdza. Homolaczka drzewo proboszczowi da, bo pobożna, za to dla chłopów skšpa, aj skšpa! Gruba już taka, że się ruszać nie może; czy zapasiona tak, czy jš też jakaœ puchlina opadła? - mówili górale, dziwišc się jej otyłoœci. Niech górale myœlš, co chcš o dziedziczce i o jej tuszy, ale ksišdz Stolarczyk ma głowę nabitš tylko sprawami koœcielnymi. Odetchnšł nareszcie od budowy, a jednak w koœciele cišgle coœ było jeszcze do sprawienia. Nowe organy, przywiezione z Krakowa, kosztowały osiemset reńskich. Około dwustu reńskich wynosiły koszty transportu furami, postawienie organów, wydatki na podróże. Na utrzymanie organmistrza z czeladnikiem pleban wyłożył ze swego dwadzieœcia reńskich. Prawie tysišc reńskich złożyli górale częœciowo dobrowolnie częœciowo z przymusowego parafialnego opodatkowania od poszczególnych numerów zagród. Można by za tę sumę kupić siedemdziesišt pięknych krów. Wierni sarkali, i jak sarkali! - ale po cichu. Bo jak można nie dać na tak wzniosły cel? Gdyby się nie wpłaciło; pleban na sumie wyczyta z ambony. Więc już się grysu żytniego na kluskę nie kupi, zupę z zielsk będzie się jadło, ale na organy nowe trzeba księdzu dać, ile im tam wyznaczył. Podobno jak dać coœ w łapę Czubernatowi to składkę na liœcie obniży. W gruncie rzeczy to na jedno wyjdzie: czy temu smarować, czy tamtemu pakować. - Nie rusać organistego, zapłacić Jegomoœci, ile trza. Biyda bije nami, ale cóz? Nie honór odmówić. - Co ci po honorze, kie pusto w kómorze? - strofował żonę Maciej Bachleda z Gronika. Przemogli się jednak i dali. Jakże odmówić Jegomoœciowi. On z Panem Bogiem rozmawia: A od Boga zależš urodzaje. Tak to proboszcz przerabiał skutecznie półdzikich górali na wiernych parafian, zwracajšc ich myœli ku Bogu. Co prawda nieraz odnosił połowiczne zwycięstwa w walce z ich naturš, która nie od razu dała się okrzesać, ujarzmić, ucywilizować. W pierwszych latach jego pobytu w Zakopanem górale z fajkami zapalonymi wchodzili do koœcioła. Kiedy ich tego oduczył, na odchodnym, po nabożeństwie, odpalali sobie fajki od wiecznej lampki przy ołtarzu. Kiedy i tego im zabroniono, niektórzy z nich wychodzili podczas kazania na parę dymków. Kazanie, które Stolarczyk wygłaszał przed odprawieniem mszy, było długie, bardzo długie, nieraz trwało do trzech godzin. Nie chcšc utracić słuchaczy w osobach poważnych gazdów, pozwolił pleban niektórym - było to pozwolenie imienne - wychodzić na chór i tam palić fajkę przez czas kazania, ale trzymajšc jš w ręce, z obawy o wywołanie pożaru. Hrubi gazdowie z dumš kurzyli fajki za pozwoleniem proboszcza, patrzšc z pogardš na zbity w dole kierdel wiernych. Dobrze, że nikomu z nich nie przyszło do głowy cyknšć œlinš zza zębów na głowy modlšcych się. Pewnego razu jeden z uprzywilejowanych palaczy usnšł na chórze oparty o œcianę, ale fajki z gęby nie popuœcił; czujny kapłan przerwał kazanie i po imieniu budził starego górala, wytykajšc go rękš z ambony - Te, Symuœ Obrochta, odsuń sie od desek, bo mi sie iskra zazegnie. Twardy czas nie chciał ustać. - Za jakież grzechy cierpimy? - buntowali się niektórzy chłopi. Inni przestali chodzić do koœcioła. Kobiety natomiast zawišzały bractwo różańcowe dla doskonalenia się w chrzeœcijańskiej ascezie i modlitwie. Czymże się różnili ci ludzie w istocie od żebraków? Jedynie wiarš w przyszłoœć, iskrš uporu, nadziejš lepszego jutra, odwagš walki. Bo przecież cišgle deszcz nie może padać. Jak żelazo w Hamrach nabierało siły od kucia, tak oni w biedzie i zmaganiach nabierali hartu. Oto parafia nędzarzy, których istnienie zawisło na włosku urodzaju. Któregoœ wrzeœniowego popołudnia przyszedł nagle na przepatrzowiny do Zoœki na Gronik Wojtek Galica z Koœcieliska, konkurent do jej ręki. Na widok parobka, przechodzšcego pod oknem, krzyknęła Zoœka do Klimka: - Chyboj za piec, boœ nagi! Siedmioletni chłopiec skoczył w kšt za nalepę, było tam przestronno, ukrył się wœród gratów. nie miał koszuli, matka uszyła mu z jakichœ resztek zapaskę, którš się wišzało na gardle; tyłeczek jednak błyskał goły. Właœnie otwierał drzwi WoJtek. - Niek bedzie pokfalony. - Niegze ta bedzie. - Zdrowiœcie ta? - Je dyć ta doœ jesce. - Coz ta u wos słychać? - Nic tyz takiego, siyćko stare. Chłopczyk za piecem nie dostrzeżony, wstrzymał dech w piersiach, rozmowa pod oknem na ławie œlizgała się poœród nic nie mówišcych grzecznoœci: było to bowiem dopełnienie obowišzkowego zwyczaju. Wojtek wyjšł z kieszeni flaszczynęwódki. Zoœka przyniosła z komory mosiężny kieliszek (skšd się tam taki znalazł?) i placek do przegryzienia. Dwoje młodych i dwoje starych piło z jednego kieliszka gorzałkę na konto przyszłego ewentualnego krewieństwa i rozmawiało ostrożnie o niczym, aby się obyczajowi stało zadoœć. Jeżeli dzisiejsza wizyta pójdzie w smak konkurentowi, zaglšdnie tu za jakiœ czas również z wódkš i w towarzystwie kogoœ z rodziny, aby odbyć namówiny, równajšce się zaręczynom. Niecudny był parobek ten Wojtek, niestraszne miał też gospodarstwo, lecz w porównaniu z nędzš Bachledów dom jego był bogaty; nietrudno mieć więcej od dziadów. A przysłowie mówi: Lepiej z brzydkim pod pierzynš niŸli z ładnym pod jedlinš. - Ostańcie z Bogiem! - Boze cie prowodŸ! Starzy odetchnęli z ulgš. Jak dobrze pójdzie, córka starsza na przyszły mięsopust wyda się i jeden wielki kłopot ubędzie z domu. Klimek wyskoczył zza pieca, złapał ze stołu pozostały kawałek moskala, starsi mic nie powiedzieli na to. Niech dziecko zje trochę placka z tej nadzwyczajnej okazji, niech to będzie zadatkiem jego lepszego życia. Sabała siedział w karczmie na Kirach i przepijał właœnie sarnę, którš przyniósł wczoraj na plecach z Tomanowej. Było ciepło, pierwsze dni wrzeœnia. Bydło i owce zeszły już z .hal chłopi kosili otawę na polach. Przyszła z wielkim pyskiem Sabałowa żona, choć była z niej spokojna i mšdra gospodyni. Ale zdenerwowała się, bo był goršcy czas żmiw i trudno było o kosiarzy. Sabałów owies i jęczmień czekały na polu, a gazda łaził po lasach lub siedział w karczmie. Zrozumiał gniew żony, usprawiedliwił go i wyniósł się bez słowa z szynku. W przechodzie poszczęœcił obowišzkowo Dzielskiemu, ten przestał kosić i rzekł dobrodusznie: - Dej Boze, dej i tobie tyz. Owiesek ci zeŸroł, cekos pewnie, coby ci go wiater skosieł? Znali tu wszyscy dokoła Sablika jak zardzewiałego dudka. Wzišł się tedy Sabała za kosę i kosił przez dzień i noc bez przerwy; od czasu do czasu tylko zatrzymywał się, wycišgał z kózki osełkę i ostrzył kosę. Noc była widna, miesišc w pełni, kosiarz machał kosš bez wytchnienia. Znowu przerywał koœbę, sięgał za pas, wyjmował brusek, ostrzył wšskš, styryjskš stal i dalej równo, rytmicznie golił zagony, trzymajšc jednš rękš za kosisko, drugš za ršczkę. Zšbce przyjmowały na się pokosy i układały równo przed kosiarzem. Z pokosów zbierała zboże żona z synami. Zwišzali w snopki, uprosili Jędrka Krzeptowskiego, aby po bratersku zwiózł zbiórek bratni do stodoły. Sabała przepadł znów w górach. Kiedy wrócił za tydzień na młóckę, spotkały go dwie nieprzyjemnoœci. Napastował go szynkarz w Hamrach, aby mu oddał pożyczone pienišdze, grożšc w przeciwnym razie zabraniem krowy. Jakoœ go załagodził, to znów leœny zajšł mu krowę w lesie w miejscu niedozwolonego wypasu. Poszedł do leœnego, tłumaczył mu: - Krowa lasu nie zezre, ba sikiyra. Coz sie bois? Nic nie pomogło. Musiał zapłacić reńskiego do dworu. - Pockojze, jo cie jesce posukom - odgrażał się leœnemu. Och, nienawidził leœnych, filanców, hajduków, jegrów, żandarmów! Był mœciwy i okrutny. Kiedy raz postrzelił kozicę, która uciekła między woły liptowskiego juhasa, a ten nie chciał mu oddać zdobyczy, strzelił w Liptaka piaskiem i lotkami, oœlepiajšc go na jedno oko i wybijajšc mu cztery zęby. Innym razem trzech liptowskich leœnych lazło ku Sabale, gdy pitwał zabitego niedŸwiedzia pod Mięguszowieckim. Puœcił w nich kamień żlebem, tak że się im odechciało od razu poœcigu. Dali mu spokój. Raz leœny z węgierskiej strony chybił dwoma kulami do kłusownika polskiego na Szerokiej (był to Nowobilski z Białki, zwany Złotym), a ten, nie namyœlajšc się, zastrzelił go. Myœliwskie prawo krótkie. Sabała cieszył się z tego, że o jednego nienawistnego œcigacza mniej. - Toœ wej dobrze zrobił - mówił mu w białczańskiej karczmie, kiedy sobie ugwarzali - zeœ mu buty sjon i kamyki dwa na ocak pokłod. - Na co umrzykowi buty? - œmiał się tamten. - Liska i tak ik nie zezre. Miały sie zmarnić, niek jo w nik uzyjem. A kamyki toz tok mu na ocak pokłod, bo sie brziyćko po œmierci na mnie patrzoł. Poranek lutowy, wyiskrzony mrozem, oœlepiajšcy słońcem. Niebo o nieskalanym błękicie. Lœni suty, œwieży œnieg. Pola, drogi, gaje, lasy, regle, wierchy - wszystko tonie w bieli. Jasnoœć rozżarzona bije od œniegu, od słońca, od błękitu. Z Gronika wylatuje na drogę dwoje sań nabitych ludŸmi. W pierwszych saniach piskliwie zawodzi skrzypek, dudni basista. Chycowemu koniowi założono dzwonek pod szyję, koń przy drugich saniach potrzšsa na łbie gałšzkami choiny i wstšżkami, utwierdzonymi na mosiężnych kleszczach chomšta. Białe cuchy, białe portki, białe spódnice, białe rańtuchy. Druhny i drużbowie drš się wniebogłosy. Korowód weselny pędżi ze œpiewem, ze œmiechem, z muzykš. Zoœka od Bachledy wydaje się dzisiaj za Wojtka Galicę z Koœcieliska. Właœnie jadš do œlubu. Wojtka nazywano powszechnie Mamcorzykiem, ponieważ ojciec jego nosił bliżej nie wyjaœnione przezwisko Mamcorz. Każdy prawie góral okreœlany jest przezwiskiem, często przypadkowymi z lat młodych, od jakiejœ œmiesznoœci, od przywary cielesnej, od rodzaju zajęcia. Pleban nigdy nie pytał gazdy, jak się nazywa, bo nazywano go rozmaicie, tylko jak się pisze, jak go piszš, bo wtedy góral poda swoje rodowe nazwisko. Mamcorzykowie będš się budowali na Nędzówce, ojcowiŸnie pana młodego. Klimka biorš ze sobš jako zaczštek rodziny, na zawspomożenie domu, jak mówili sšsiedzi z dowcipnym uœmiechem, pozbawionym jednak ironii. Chłopczyk ma siedem lat, przyda się na gospodarstwie, Ubrać go na razie nie trzeba, bo dzieci chodzš w górach zimš i latem w samych koszulach i boso. A bydło przy domu już zapaœć potrafi, przyniesie drzewa z jaty, wody z potoku w konewce. Na razie, do czasu wzniesienia domu, młodzi będš mieszkali na Groniku Nie bardzo mogli się zgodzić w gazdowaniu z rodzicami, kłócili się, zięć był trochę nagły. Przez pewien czas Zoœka mieszkała na Olczy u starej Chramculi. Wojtek zwoził drzewo sannš, poczšł je obrabiać od Wielkiego Tygodnia; tu każdy prawie góral jest budarzem; czyli cieœlš, a z drzewem narabiajš wszyscy od młodoœci. Zoœka pomagała dzielnie mężowi przy pracy, obciosywała tramy siekierš niby chłop. PrzyjaŸniła się z młodš Chramcowš, z domu Bukowskš, koœcieliszczankš, która mieszkała w Zakopanem na Chramcówkach. Obie, ubrane na biało, w zawojach mężatek na głowie, z haftowanymi obrusami na ramionach, nosiły w niedzielę feretron podczas procesji koło koœcioła. Bachleda wywianował córkę cielęciem, dwiema owcami i jednym polem. Gdy upominała się jeszcze o pastwisko, krzywdujšc sobie, że ojciec za dużo zostawia dla Julki - a Władkowi przecież nie trzeba gruntu, bo chłop się żeni za gruntem żony - że Julka odziedziczy dom, a pierworodna tak zostanie upchnięta, odpowiedział dowcipnie: - To se zaœ Klimka bieres we wiano, ón ci prawie telo, co za ciele stanie. Zresztš pozwała Zoœka o to ojca na sšdy rugowe, które odprawiała gromada po œwiętym Michale. Czy kochała Wojtka? Tu się nikt o to nie pyta, to nieważne, to się nie liczy i nikt się z tym nie liczy. Sprawy małżeństwa załatwiajš między sobš rodzice obu stron: kto, co, ile daje. Czasem jeszcze zapytujš się parobka, czy chce dziewkę; nie, czy jš kocha. Ale i to nie wchodzi w grę. O miłoœci nie ma mowy jako o warunku małżeństwa. Uczucia przywišzania, zgodnoœć, harmonia rodzš się u małżonków z latami na podłożu wspólnej pracy, bo ona stanowi istotny sens małżeństwa i jego więŸ według moralnoœci góralskiej. Praca we dwójkę na gospodarstwie - oto, czym jest życie małżeńskie. Z Zoœkš było jeszcze inaczej. Nie to, że zepsuta była przez innego; nie przywišzuJe się tu wielkiej wagi do dziewictwa. Nie to, że mała bęsia; to wprawdzie wstyd, ale przy wstydzie para ršk do pracy. Trudnoœć jej startu małżeńskiego powiększał fakt, że dawano za niš znikome wiano. I w tym tkwił największy szkopuł. Szanse matrymonialne płci żeńskiej sš tu zawsze mniejsze od możliwoœci mężczyzn. Chłopskie przysłowie powiada słusznie: Pierwej słomiany parobek się ożeni, niŸ złota dziewka wyda. W tym stanie rzeczy Zoœka nie miała wyboru. Wzięła tego; kto wyraził ochotę, kogo jej podsunęli rodzice. Teraz nie ma miejsca na marzenia, teraz zaczyna się życie małżeńskie, czyli praca. Dostała od ojca mórg pola, dołšczyła go do dwóch mężowskich; chudobne gazdostwo; nie pytajcie o miłoœć. Wojtek Galica uważał, że łaskę robi Zoœce żenišc się z niš. Ale wyczuł w niej dobrš, pracowitš gospodynię i nie pomylił się. A ona może i kochała go trochę za to, że zechciał się z niš ożenić. Czas był w œwiecie nadal niespokojny. Na Podhalu - marne urodzaje z powodu częstych deszczów letnich. Od czterdziestego ósmego roku trwa nieprzerwana seria katastrofalnych lat. Najjaœniejszy Pan, cesarz Franciszek Józef zhołdowawszy sobie kraje monarchii przy pomocy wojsk (swoich i obcych), wyruszył w podróż objazdowš po Galicji pragnšc swš widomš obecnoœciš podnieœć na duchu wiernych poddanych. Jego Apostolska Moœć jechał w powozie od Nowego Sšcza do Białej. Na stacji przeprzęgowej w Jordanowie komisarz stacyjny przedstawił cesarzowi przytomnych właœcicieli dóbr i duchowieństwa z okolicy; oto podpory tronu. Między nimi przypuszczony został do ucałowania cesarskiej dłoni baron Kalikst Borowski, dziedzic Sieniawy, haniebnej pamięci niedawny a nieprawny właœciciel państwa Czarny Dunajec, trzyletni więzień œledczy kryminalnego sšdu. Zaborca niepodległych krajów podawał rękę krwawemu oprawcy chochołowskich chłopów. Tak się poznali w błysku minuty złodziej wolnoœci ludzkiej i złodziej witowskich lasów. Wszystko w porzšdku. Niech się całujš wzajemnie wspólnicy zbrodni, więksi i mniejsi. Czytajšc o tym wiernopoddańczš wzmiankę w krakowskim "Czasie" pan Leon Tetmajer z Łopusznej parskał ze złoœci miętoszšc w rękach gazetę: Rozchodzš się pogłoski, że w zwišzku z objazdem cesarza po Galicji szlachta nasza ma zamiar wręczyć monarsze petycję o przywrócenie pańszczyzny. I takš wiadomoœć drukuje pismo mienišce się polskim! Oto szczyty upodlenia! Siedmioletni Klimek pasł na brzyzku dwie owieczki i cielę. Co to jest brzyzek? Brzeżek, rodzaj małego, oberwanego brzegu nad jarem lub strumieniem. Chłopczyk bawił się z cieliczkš, przytulił gębę do jej ciepłej tutki. - Pódzies se mnom, majućko, gospodarzyć do mamusie. œcieżkš ku reglom, nabijał Sabała w cusze z nieodstępnš torbš, uœmiechał się do małego. - Dobrze ci sie pasie? - Jedyć ta doœ jesce. - PodŸ se mnom w góry. - Kie mamusia kozali mi zawiedzieć o domu. Rzeczywiœcie w chałupie nie było nikogo: Sabała szedł pod Œwinicę. Na kozy. Był maj. Skręcił od Hamrów na Boczań, idšc cały czas lasem, nie było po co napytywać się pod oczy Homolaczowym lokajom i czujnosom. Wylazł na Skupniów Upłaz, popatrzył, jak na dnie Doliny Jaworzyńskiej Łuszczkowej szły wozy z rudš ku hamerni. Wspišł się na Kopę Magury, opuœcił w Gšsienicowš; tu w kosówce wydobył ze znajomego schowka strzelbę i poszedł wolno pod północnš œcianę Œwinicy. Usiadł nad Kurtkowym Stawem, nadsłuchiwał przez parę godzin echa bytnoœci kozic. Wypatrywał ich na całym obszarze od Koœcielcowego Karbu po Liliowe. Cisza była ogromna w kotłach, nad stawami i w skałach. Zrobiło się ciemno. Góral skrzesał ogień, zapalił fajkę, pykał spokojnie z napiętym uchem. Nic nie wskazywało na obecnoœć zwierzyny. Ułożył się w kosodrzewinie, nadsłuchiwał, aż zgniewał się i postanowił usnšć. - Po ty stronie ik ni ma. A jakby beły, zacujom dym habrycny i pódom prec. Przespał, a o œwicie wdrapał się na Przełęcz œwinickš. Szedł bystro w chłodzie. Kiedy stanšł na niewielkim siodle pomiędzy Poœredniš Turniš, ogarnęło go ciepło i jasnoœć od madziarskiej dziedziny. Patrzył spokojnie, lecz ostro w Pię- ciostawiańskš Dolinę, w Walentkowš, w Wierchcichš, czy się co gdzie nie rusza. W dali, nad Dolinš Hlińskš, wynosił się potężny wał Hrubego. Koprowa Dolina - ulubione miejsce Sabałowych łowów. I jej rozgałęzienia: Niewcyrka, Hlińska, Ciemne Smreczyny, Ciemne Smreczyny! Zmrużył oczy od nadmiaru wspomnień. Jest tam nad Stawem Wyżnim Dolinka Piarżysta, dzika, wbita pod stopy Cubryny i Koprowego wierchu. Ależ tam nabił kóz, niewymawiajšcy! Nie masz już wiele kozic w skalnym królestwie. A jeœli ich resztki może bić leœniczy koœcieliski, dlaczego nie może tego robić Sabała? Bije kozy Jaćkówcarz z Dzianisza, Wala z Zakopanego, Nowobilski z Białki, dlaczego nie ma bić Sabała z Koœcieliska? Bijš je Węgrzy z tamtej strony, Sabała ma się patrzyć bezczynnie? Kozica wietrzy bardzo ostro, toteż podejœć jš jest niezmiernie trudno. Gdy zaczuje człowieka, ucieka i nie pokaże się prędko na tym miejscu. Sablik znał na nie sposób: wyjœć do szczytu i wypatrywać kóz niżej. Gdy człowiek znajduje się pod nimi, zwietrzš go pewniej, niż gdy jest nad nimi. Zresztš dniem wiatr wieje przeważnie z dołu ku szczytom, więc od zwierzšt ku myœliwcowi; tę okolicznoœć można zawsze wykorzystać, kiedy się idzie kozy kraœć, czyli podchodzić. Sabała przyległ pod wierchem œwinicy, rozcišgnięty, brzuchem na kamieniu, spozierajšc w stoki Walentkowej, osypujšce się stożkami piargów do stawu. Lustrował trawiaste upłazki, czyby się co na nich nie pasło. Żeby choć jeden chrzęst kamyka lecšcego po zboczu, który by zdradził obecnoœć żywego zwierzęcia! A wiedział z ostatnich obserwacji, że z Cichej Doliny przeszło w Walentkowš na pewno stado kozic. Obok strzelca leżała strzelba, z drugiej strony torba z nabojami, prochem, œrutem i lotkami. Było południe. Sablik ułamał kawałek moskala, przygryzł do niego oszczypka, długo żuł w zębach, pozierajšc i nadsłuchujšc. Cały dzień zeszedł mu na bezpłodnym czuwaniu. Nie było to jednak czuwanie całkowicie bezpłodne. Łowca układał w myœli i w oczach plany przyszłych podchodów i zasadzek. Oto stšd widzi w grani Walentkowej szczerbinę, typowš koziš przełšczkę; tam trzeba się będzie kiedyœ zasadzić: Widać stšd, choć to dal, jakby po skałach koziš perć wytartš ratkami. Oglšdał z wierchu, niby z galerii na wieży, swoje niedŸwiedzie szlaki, ujœcie Niewcyrki, wrota Hlińskiej, całš górnš Koprowš. W kotle pod Œwinicš dojrzał w morzu głazów œwistaka, który bezszelestnie przepadł w kamieniach: Trzeba będzie tu wrócić jesieniš przy pierwszym œniegu, pokopać, tam będš gdzieœ ich nory; karbował sobie w pamięci dokładnie to miejsce. œwistaki - dziwne zwierzštka; spokrewnione chyba ze szczurami, choć niektórzy œwiszczarze mieniš œwistaka małym borsukiem, wywodzšc go z rodu œwiń. Pozierał na Mięguszowieckie, częsty teren dawnych wypraw na kozice. Uœmiechnšł się, bo przypomniał sobie słowa Macieja Sieczki, któremu chwalił się ksišdz Stolarczyk, iż po raz pierwszy przeszedł tego roku z Homolaczami Przełęcz pod Chłopkiem, nie tkniętš dotšd ludzkš stopš. Droga ta była z dawna znana polskim kłusownikom, jako krótkie a dogodne połšczenie Doliny Rybiego Potoku z Dolinš Mięguszowieckš. - Niegze mu bedzie, ze on beł piyrsy. Jo ta o to nie stoje. Zapadł wieczór. Nad Krywaniem wisiał księżyc, wysrebrzył się, rozelœnił, zrobiła się ciemnoœć. Dziœ już nic nie będzie z polowaczki; drugi dzień stracony. Sablik zesunšł się z głazu, było zimnawo; wœliznšł się niżej pod okap skalny, pomacał dokoła, czy sucho, skrzesał ogień, zapalił fajkę i kurzęcy myœlał. Jeœli mu się nie powiedzie jutro, zejdzie w Pięć Stawów, okršży dołem Kozi Wierch, zaglšdnie w Buczynowš Dolinkę. Tam lubiš się też trzymać kozy. Fajka zgasła, myœliwy usnšł. Nad ranem - namieniało na œwitanie - obudził się nagle. Ucho jego jakby schwyciło szelest przytłumiony z oddali: suchy klask czy chrobotnięcie po skale. Podniósł się z leżenia, uklškł. Cisza panowała zupełna. Bał się, żeby wiatr, wiejšcy przed wschodem słońca z góry w dolinę, nie zaniósł ludzkiej woni do zwierzęcych nozdrzy. Wbity w szczelinę, położył się jak wczoraj na brzuchu i czuwał. Szaroœć i mgła wypełzała z dołu od stawu. Niebo jaœniało szybko, jak zwykle latem, wyczyszczało się z popielatoœci, nad Rysami poczeły wstawać czerwone zorzane kolory. Sablik drgnšł na całym ciele, jak rażony iskrš. Z dołu, od Walentkowej, posłyszał wyraŸnie, jak ratki zadzwoniły o płyty skalne. - Som jes! - wyrwał mu się z warg zdławiony szept. - Tum ik cekoł! Na całej przestrzeni gór trwała kamienna cisza. W takiej ciszy tupkanie nóg kozicy rozlega się jak najgłoœniejszy dzwon. I to w uchu myœliwca. Sablik podczołgał się dalej na brzeg skały, omiótł wzrokiem cały stok południowy góry, egzaminował uważnie dół. Na razie nic nie rozróżnił, choć było już dobrze jasno. Wiedział jednak na pewno, że kozy podniosły się ze spania, gdzieœ spod Walentkowej, i drš na paszę pod Œwinicę. Wzruszony, napięty, a jednak spokojny, nie popuœcił z oczu domniemanego szlaku kóz. Mijały długie minuty oczekiwania. Dzień wstawał piękny, obłoczki czerwone znad Rysów podnosiły się wyżej pod naporem œwietlistej jasnoœci, która niebawem miała wytrysnšć z horyzontu. Sabała, nie drgnšwszy ciałem, przesunšł prawš rękš strzelbę, wolno bez szelestu przykładajšc jš ku twarzy. W dole, może trzysta metrów niżej, hipnęła na głaz koza, wycišgnęła w górę długš szyję wietrzšc. Cztery nogi prawie obok siebie umieszczone, całe ciało krótkie, wysokie, jasnożółtej barwy, napięte i podane ku górze. Tyle niebezpieczeństw czyha na to zwierzę, że każdy jego krok połšczony jest z ostrożnoœciš i trwogš. Wie instynktownie, czuje, że jest nieustannie szczute i tępione przez człowieka. Myœliwy patrzył na niš miłoœnie. Drżał z podniecenia, choć był przekonany, że ręka mu nie chybi. Czy nie jest to wyraŸne uczucie sadyzmu, jakie ogarnia myœliwego na parę minut przed zamordowaniem zwierzyny? Człowiek kocha swojš ofiarę i delektuje się myœlš o jej przyszłej œmierci. Ileż takich momentów przeżył w życiu Sabała! Góral nie zna uczucia tkliwoœci wobec zwierzšt. Kij ma dwa końce, powiada; to znaczy, że w tym boju jedno musi zginšć. Niech więc ginie koza. Wspaniałe zwierzę niedbałym ruchem, jak koza domowa, przekrzywione trochę w grzbiecie, zeskoczyło z wanty, darło wyżej ku turniom. Za nim œmignęły po tej samej wancie trzy dalsze kozy. Sablik trzymał rękę na cynglu i okiem przy lufie naprowadzał cel coraz bliżej ku sobie. Zwierzęta z zadziwiajšcš szybkoœciš i zgrabnoœciš sadziły susami wprost w górę, niosšc z wdziękiem wysokie łby. Hipkanie ich przypomina skoki zajšca. Myœliwy rozróżnia: ten na przodzie - to samiec. Roœlejszy od towarzyszek, z grubszš głowš, rogi ma wyższe i rozstawione szerzej. Jego bierze na cel. Niech podejdzie bliżej. Niech jeszcze hycnie pod strzelbę zpięć razy. Nie zaczuje, bo idzie z dołu, stamtšd, skšd zwykł iœć człowiek ku niemu. Nie spodziewa się niebezpieczeństwa od samego szczytu. - Terozeœ mój, capuœ - westchnšł człowiek i wystrzelił w hipkajšce zwierzę, w pierœ, gdzie według jego obliczeń powinna znajdować się komora sercowa. Straszliwy huk rozdarł powietrze. Cap załamał się w skoku, przekrzywił łeb na bok i spadł bezwładnie na głazy. Równoczeœnie rozległ się przerażliwy gwizd pozostałych kóz, które w okamgnieniu rozprysły się pierzchajšc. Skakały jak szalone, ledwo dotykajšc skał, wytryskujšc w powietrze jak na sprężynach. Niepospolity widok! Myœliwy patrzył za nimi. Waliły jak oszalałe, sypišc za sobš kamienie; było ich cztery, już teraz gnały razem w kierunku grani Walentkowej; uciekajš zawsze w stronę przeciwnš od człowieka. Teraz zjeżdżały po skale, przycupnšwszy na zadzie, głowy zadarte wysoko. Przestrach ich był tak ogromny, że dzieliło je chyba ze dwa kilometry od miejsca wypadku, a sadziły po stoku z nie zmniejszonš szybkoœciš. Teraz skręciły swój bieg; biegły w górę Walentkowej. Odwieczny instynkt każe im zawsze uciekać przed człowiekiem wysoko w wierchy, bo przeœladowca przychodzi zawsze z dołu. Dzisiaj było inaczej. Sablik kradł je z góry. Strzelec schodził ku swojemu łupowi. Był to cap niestary, z zimy trochę przychudły, o sierœci na pół wiosennej. Sierœć płowa, szyja z przodu biała, rogi proste, na końcu ostro w tył zakrzywione. Z pyska wyciekała mu strużka krwi. Kłusownik gładził pieszczotliwie jego grzbiet. - Trza go dolinić, coby sie ładniejsy widzioł. Górale zgłaskujš sierœć kozic wiosnš w porze linienia, zwłaszcza capów, aby się starły bure włosy zimowe i ukazał lœnišcy, puchowy, jasnopłowy strój wiosenny. Na kilka kilometrów wokoło nie było tu żywej duszy, góry stanowiły kamiennš pustkę, zwłaszcza wiosnš. Skrytołowiec nabił tytoniem fajkę, zapalił i pykał, patrzšc z radoœciš na martwe zwierzę, przed chwilš jeszcze œmigle hipkajšce po głazach. Oczy, wypukłe, zastygłe, stężałe, patrzyły na zabójcę jakby z wyrzutem. - Cobyœ sie zaœ nie patrzoł na mnie po œmierzci - Sabała zamknšł mu palcami powieki. - Jo ci nie winowaty. Myœliwskie prawo krótkie. Dowrem ci ocy. Oczy kozic osadzone sš wypukło na głowie, wskutek czego górale sš zdania, że zwierz widzi dokoła siebie. W tej chwili przypomniał sobie Sabała Nowobilskiego Złotego, który położył kamyki na oczach leœnemu, kiedy go zabił w borze. Nabił strzelbę, grzał się do słońca patrzšc na uherskie dziedziny. Głaskał dokładnie sierœć stygnšcego capa, w palcach zostawały mu ciemne kudły; wygładził go na lœnišco. - Pódzies w dobre mieœce na sprzedoj, capuœ. Umyœlił sobie już, gdzie go spienięży; miał własny kršg nabywców. Zarzucił capa na bary, ruszył w drogę powrotnš. Z Przełęczy Œwinickiej poprzednim szlakiem opuœcił się stromo ku Stawkom Gšsienicowym, gdzie schował strzelbę. Odszedłszy w kosówkę, skrzesał ogień. Zachrobotał rylec po krzemieniu, zapaliła się sucha chraœć, płomień wzbił się wesoło. Obłożył watrę gałęziami, poszedł z żelaznym kociołkiem po wodę kilkanaœcie kroków, gdzie wœród kamieni ciurkał potoczek. Postawił kociołek na ogniu. Kiedy woda zawrzała, wyjšł z torby garœć mški owsianej, sypnšł na wodę, posolił, mieszał bryję drewnianš łyżkš, a gdy się zagotowała, dodał do zacierki trochę bryndzy i zabrał się do jedzenia. Gdy miało się ku zmierzchowi, wspišł się z capem na plecach wœród kosodrzewiny na Kasprowe Uhrocie, zemsknšł się z grani w Dolinę Kasprowš i odtšd, idšc już lasem, nabił przez Kalatówki na Krokiew, unikajšc w ten sposób spotkania z ludŸmi, to znaczy omijajšc Hamry. Była noc, kiedy przelazł przez potok i dotarł z łupem do domu. W drugim roku małżeństwa Zoœka z Bachledów Galicowa przeprowadziła się na swoje. Zamieszkali w izbie czarnej, izba biała nie była jeszcze wysprawiana, tyle że stała na surowo pod dachem. W wielu domach tak jest, że całymi latami biała izba jest nie dokończona, ponieważ - nie używana. Zamożniejsi gazdowie mieszkajš i w drugiej izbie, na ogół jednak całe życie podhalańskiej wsi koncentruje się w izbie czarnej. To też i biała izba u Mamcorzyków, bez podłogi, nie umszona, goła, pozbawiona mebli, z zabitym deskami oknem, służyła za skład żiarna, kapusty, lnu. Galicowie myœleli jednak o wykończeniu całkowitym domu, już zabierali się do budowy szopy; na razie chowali dwie owce i cielę w komórce, przybudowanej na tyłach chałupy. Koło pieca darła się wniebogłosy córeczka, najœwieższy nabytek małżeństwa. Lulał jš w jaworowej kolebce Klimek, to był jego generalny obowišzek. Kiedy raz skoczył na oborę przewišzać cielę, dziecko wywróciło garnek z wodš; dobrze choć, że z zimnš. Matka zbiła chłopca za niedopatrzenie; nie płakał, lecz żal ogromny przepełnił mu serce. Trudno równoczeœnie paœć bydło pod chałupš i zawiadywać o dziecku w izbie. Matka miała na to radę. - Bier dziecko na rękę i idŸ ku owcom. Odtšd tak robił; bawił dziecko pasęcy. Z jedzeniem nie było dobrze w domu. Znów przyszedł zły rok. Strawę pożywano raz, najwyżej dwa razy dziennie. Klimek przy owcach jadł szczaw albo œwieże, wiosenne smrekowe majki. Za poradš innych pasterzy wyszukiwał zajšcowš kapustę, która mu jednak nie smakowała. Matka warzyła brukiew lub owsianš bryję. Brukwi nie łupiła, lecz oskrobywała nożem dla oszczędnoœci, i to tylko trochę, resztę brudu wypłukujšc w cebrzyku. Gotowało się jš w postaci zupy z pokrajanymi talarkami, dodajšc do niej na smak ugotowanych gruli. Zupa była słodka, dobra. W maju zbierał Klimek ziele na warnuz. Ponieważ bieda doskwierała wszystkim na przednówku, więc pokrzywy czy szczaw, rosnšce na cudzych polach, trzeba było zdobywać drogš nielegalnš. Wieczorami wyruszał więc Klimek na zdobycie jadalnego zielska. W lipcu zatruł się grzybami, nie wiadomo dlaczego, znał się bowiem na grzybach. Nazbierał gołšbek, naœcibał je na obłamane gałšzki, grzyby suszyły się przez parę dni na słońcu. Kiedy je zjadł, odczuł ból żołšdka i dziwne osłabienie. Uznano to za zatrucie i położono chłopca w konopiach u sšsiada; tak podówczas leczono zatrucie. Chłopiec wyzdrowiał, może nie tyle z konopi, ile że matka dała mu napić się kwaœnego mleka. Samego mleka! Mleko, jeœli już było, jadło się z ziemniakami. W izbie białej stała dzieża dużych rozmiarów; do niej wlewano stale mleko z codziennych udojów. Po paru tygodniach nabierało ono takiego fermentujšcego kisu i gęstoœci, że trzeba je było przed użyciem rozcieńczać wodš. Nie darmo góral nazywa to mleko kiszczonym: Mała Kacka jadła bryjkę owsianš ze słodkim mlekiem; dla niej był jedyny wyjštek. Już drugie dziecko było w drodze. Zagroda Galiców zaludniała się. Ksišdz zbierał Po ludziach składkę na papieża. No jak nie dać? Niewštpliwie bano się go. Stanowił dla nich autorytet, ale i po częœci; może nawet nieœwiadomie, terroryzował ludzi. A do tego jeszcze ten wzrost wielkoluda. Płacili, bo trzeba. Ze œwiętoPietrza idš ofiary na misje wœród dzikich - tłumaczył im pleban. Jeżeli cesarz w Wiedniu ma tyle wojska i tylu filanców, to jakš potęgę musi mieć ów papież; który stoi wyżej nad królami i cesarzami, a który posiada takich filanców jak ksišdz Stolarczyk! Któż to jest ten Ojciec Œwięty, co naszych pieniędzy potrzebuje, hę? Ktoœ wielki, musi, skoro od małych wycišga. Zawsze tak było: im większy, tym bardziej dusił małych. Ano, płacimy podatki cesarzowi z Wiednia, trzeba zapłacić i temu z Rzymu, który Jest podobno ponad cesarzami. Oddajcie, co cesarskiego, cesarzowi, a co boskiego, Bogu. Papież - to zastępca Pana Jezusa na ziemi. - Niek bierom, Jegomoœ, dwacatnika. Podobno królestwo Jego nie jest z tego œwiata. Ale zapłacić trzeba. Nie; to cię pleban wyczyta z ambony. Co to kogo obchodzi, że u nich bieda piszczy? Dała Gutowa, która przecież nic nie ma. Dał Soboń, który dlatego zyskał takie przezwisko, ponieważ sam się zaprzęgał do wózka i jeŸdził sobš do lasu czy do pola. - Nie honor nam nie dać, choć też nic nie mamy. Jeszczeœmy nie dziady: Płacili. Byli krotnymi dziadami, ale tu nikt do tego się nie przyzna. Gazdowski honor nie pozwoli. Płacili. Tego roku, 1855, pan Tetmajer w Łopusznej przeczytał w gazecie wiadomoœć, że Adam Mickiewicz umarł na cholerę w Konstantynopolu. Szlachcic zamknšł się w pokoju bibliotecznym i długo płakał. Twardy czas nie chciał ustać: Pisze Stolarczyk w kronice: Pan Bóg z nieprzewidzianych wyroków swoich, najprędzej na przestrogę dla grzeszników, spuœcił na Zakopiańskš parafię wielki nieurodzaj. Wszystko dla zimnych lat nie dorastało chociaż zeszło, to się nie wysypało. Na przykład jednego z tych lat w Koœcielisku wszyscy razem nie wymłócili dziesięciu korcy owsa, jednak z Opatrznoœci boskiej nikt z głodu nie umarł. Było osiem œmierci roku owego we wsi, z tego umarły cztery niemowlęta, jedna kobieta, może ze staroœci, a trzy, jak mówiono, z jakiejœ choroby. Kto wie; nie ma tu lekarza, choroba nieznana. A więc chyba nie z głodu: Od Bystrego ku Chramcówkom wywinšł się z dworskich lasów niezwykły pochód. Otwierało go dwóch żandarmów z karabinami; za nimi szedł Jędrzej Wawrytka, chłop zwięzłej budowy, lat może czterdziestu; w serdaku, bez cuchy z rękami w tył założonymi. Był skuty, za każdym krokiem podzwaniał łańcuchem kajdan. Tuż za nim kroczyło dwóch żandarmów. Za eskortš postępowała żona aresztanta z trojgiem dzieci w samych koszulinach dreptajšcych boso. Słońce lipcowe grzało, ludzie z domów okolicznych wychodzili przed drzwi odprowadzajšc wzrokiem w milczeniu tragiczny konwój. Wawrytka miał twarz posiniaczonš, widać było, że padł ofiarš brutalnoœci żołdaków. Wiedziono go z dworu do nowotarskiego cyrkułu, skšd szupasem odprowadzonybędzie do Nowego Sšcza; Tam odbędzie się sšd przeciwko niemu. O co? Pobił młodszego panicza Homolaczowego w biurze zarzšdu. Mówiš oficjaliœci, że zabiłby nawet, gdyby mu w porę nie przeszkodzono. - Herrgott, pokrwawił go na głowie, potargał na nim ubranie. - Stołki porozbijał, chciał nimi praskać w Homolacza. - Jak się rozeŸlił miał tak strasznš siłę, że pięciu ludzi ledwo mu dało radę. Dopiero zwišzano go powrozami, założono oœmiofuntowe kajdany u kostek i wrzucono do piwnicy. Dano znać do Nowego Targu, skšd przysłano czterech żandarmów z feldfeblem. Feldfebel po zjedzeniu dobrego obiadu, spisawszy protokół z młodym Homolaczem, odjechał bryczkš do miasta. A Wawrytka po dwóch dniach siedzenia w lochu wędrował w spiece na piechotę w zbrojnej eskorcie. Skšd złoœć Wawrytki do syna dziedziczki? Nie pierwsza to sprawka panicza; uwiódł szesnastoletniš córkę górala, Tereskę. Obaj panicze Przyzwyczajeni byli do tego, że amory uchodziły im bezkarnie; nawet przysiółek, w którym grasowali, nazywali brzydko a powszechnie od swego procederu. Panom wszystko wolno, a więc i wolno psuć chłopskie córki. Ojciec wkroczył do biura zarzšdu, otwarł drzwi i szedł pod œcianę. - Tyœ mi ukrziwdził córke. Bez co? Coz ci winna? Homolacz wstał, zasłonił twarz rękš, zaczšł krzyczeć o pomoc. Zaœ Wawrytka bił go po głowie pięœciš, okładał po plecach, gdzie popadło. Więc chłop może bić pana! Zbiegli się oficjaliœci, Homolacz leżał na ziemi, podarli cuchę na góralu, ten złapał stołek w ręce, cisnšł za krzywdzicielem córki, ale podbił mu rękę któryœ z urzędników. Homolacz wstawał skrwawiony. Hajducy i lokaje krępowali w pięciu ręce i nogi napastnikowi, ale nie mogli mu warg skrępować. - Od wos zaraza idzie na wieœ, panowie - krzyczał. - Kaz mocie sumienie? Dziywki gwałcić - tako miemiecko moda? Zeby ci krziwda moji córki przy œmierzci przed okiem stanena! Wywlekli go do piwnicy, pobili setnie w ciemnoœci bezbronnego, skutego. I teraz Wawrytka idzie na sšd oskarżony o zamierzone zabójstwo Homolacza. Nie pozwolono mu nic przynieœć z domu, żona podała mu tylko moskala do jedzenia na drogę. Drugiego zjadł od razu, bo przez dwa dni nic w ustach nie miał. Rodzina odprowadzała w milczeniu aresztanta, nie pozwolono mu się z niš pożegnać. Minęli Ustup, weszli na drogę wiodšcš ku Poroninowi. Znowu zaczęły płakać dziatki, szlochem zaniosła się żona. Płakali coraz głoœniej, aż ludzie w polu odwracali głowy komentujšc wypadek. - Dadzom mu z pienć lat Wiœnica. Lament wzrósł, bo zbliżała się chwila rozstania. Żandarm wycišgnšł rękę ku płaczšcym, nakazał im cofnšć się; dalej iœć nie wolno. Stanęli. Wawrytka odwrócił się, skinšł im głowš na pożegnanie. Patrzyli z żalem nieutulonym, jak pochód przeszedł przez potok i wniknšł drogš w las. W majowe niedzielne południe siedział Sabała w karczmie u Stattera, prowadzšc dyskurs z gazdami. - Ej, bodej ta bodej, jako tyz ta i bodej! - zalamentował olbrzymi Krzyœ Słodyczka. - œwiat duzo obiecuje ale mało daje. Cheba co grzecni towarzisia.prziniesom ze œwiatu, telo się Zakopane zaspomoze. - No dy ta Jasiu Sabała, co moze, to sprowodzo z Luptowa i choćkany ta obleci, to w tórbce kasi cósi zawdy prziniesie - zaœmiał się szeroko Wawrzek Marduła Zawtórowali mu œmiechem inni. - Ale niek ta Bóg broni, zachowo, coby cie Luptoki przisiadły - rzekł tajemniczo ten, do którego to było adresowane. - Nogorzy, jak ci sie ino roz noga powinie. I co ci z tego siyćkiego - dodał gorzko a filozoficznie. - Nauganios sie po tym œwiecie, corno ziem cie przywali i kóniec. Jak se u ksiendza nie napytos odpustów, toœ przepod. Właœnie o tej samej porze ksišdz Stolarczyk huczał z ambony, rozkładajšc długie ręce: - Coz ty se uwazujes, cłowieku? Ze Poniezus ni mo co insego do roboty, ba o tobie przemyœlować, jakoby cie do królestwa niebieskiego wpuœcić? Zasługujze sie som, na insyk sie nie obziyroj. A co cie ceko po œmierzci? Heu, kiebyœ to wiedzioł! Zamiarów boskik nie przeŸrys, boœ za głupi, a chojbyœ beł telo mšdry, jako som jes ci ludzie, co całe zycie ino myœlom i myœlom, chojbyœ przeznoł siyćkie mšdroœci œwiata to i tak dońdzies końcem do tego, zeœ głupi. Przijaciołów a towarzisiów mos doœ, pokiela ci dobrze, hale w smutku ni mas haw nikogo, coby cie poratowoł. Niek ino Pon Bóg na cie krziz spuœci, syćka towarzisia wartko cie odlecom, jacy w Bogu sukoj pociesenia. Jo wiym, fciałoby się kozdemu kwolić Boga w niebie ze œwientymi wroz, nale jak by tu wliyœ do tego nieba? Dusno hań wliyœ, niełacno, umencyć sie musis setnie, trza ci sie długo zasługiwać na to. Jako i ten Gšsienica Bartłomień, œwiyć Panie Boze jego pamięci, co go Orawcoke wołali. Niewycytajęcy kupcował owcami, a przy œmierzci legat w testamencie na łontorz ostawił. A i gdowa po Bartłomieniu, Boze jiyj ta nie pamiytoj grzechów, dwa pola zapisała na koœciół. I tak sie oba w łaske niebieskom wkupili, ftoryj i wom niek Bóg miełosierny uzycy po œmierzci w niebie, co dej wom Boze... - Amen - godnie wyrzekli chórem wierni, gdyż tak zawsze, nieodmiennie kończyło się kazanie w zakopiańskim koœciele. Klimek miał lat dwanaœcie, kiedy umarła mu matka. Podobno oberwała się przy budowie domu i szopy, które zbudowali własnoręcznie oboje z mężem w cišgu dwóch lat. I tak już odtšd kwękała, nie mogšc wrócić do zdrowia. Nie popuœciła jej ta choroba do końca. Po prawdzie mówišc to już w dzieciństwie wydarła się z objęć œmierci gruŸliczej. Był u niej ksišdz jegomoœć, wyspowiadała się przed nim nabożnie, namaœcił jš olejami i czekała na œmierć. Ze dwa tygodnie czekała, przygotowana na zgon, Przezorny mšż dał już nawet zbić trumnę Budzowi. Trumna także czekała ponad tydzień (w szopie u Budza). Wieczorem przychodzili do chałupy Mamcorzyka ludzie z sšsiedztwa, a także i z dalsza, aby w myœl zwyczaju pożegnać się z umierajšcš i odpytać, czyli wzajemnie się przeprosić. Klimek siedział boso przy łóżku i płakał. Nie miała może dla niego ta matka zbyt wiele serca, ale jakże można było serce podzielić między pięcioro dzieci, z tego czworo małoletnich, skoro się ma poza tym wszystkim jeszcze gospodarstwo na głowie? Płakał rzewnie nad matkš i nad sobš. wiedział, że z jej œmierciš zniknie ze œwiata drobna iskierka uczucia, jaka go wišzała z ludŸmi. Przekleństwo urodzenia wisiało nad nim i tylko matka była pozbawiona lekceważenia i pogardy, jakš wszyscy żywili dla bęsia. Ona jedna niewštpliwie kochała go na swój sposób. Od dzieciństwa twardy los był jego udziałem. Wszakże ojczym wzišł go w swój dom tylko dla pasienia i innych posług, a teraz używa go do roboty i do bawienia dzieci. Ojczym nie lubił Klimka, złoœcił się na niego o byle co, nieraz go i uderzył. Była jesień. Rude słońce znad Czerwonych Wierchów wyzłacało bršzowe œciany izby. Zoœka położyła chude ręce na niebieskiej pierzynie, patrzšc na nie machinalnie. Ileż te ręce napracowały się przez krótki cišg jej życia? Czy to te palce rwały dziewięciornik w noc œwiętojańskš, marzšc o wielkim szczęœciu, które miało do niej przyjœć? życie jej było kłujšce i ostre jak ów oset, nie dało jej spodziewanej radoœci. Na co umierała młoda Galicowa? Jedni mówili, że wskutek oberwania, drudzy, że na zapalenie płuc. Napiła się wody, gdy była zgrzana, i stšd jš choroœć wzięła. Któż może dociec prawdy, kiedy w tej wsi nie znano lekarza? Chramcowa klęczała na podłodze, obok niej kilka kobiet; kazano uklęknšć i Klimkowi. Czytała z ksišżeczki pieœń o duszy żegnajšcej się ze œwiatem, zawodzšc œpiewnie wersety: Żegnam cię mój œwiecie wesoły, Już idę w œmiertelne popioły. Rwie się życia przędza, czas mnie w grób zapędza, Bije pierwsza godzina. Słuchali wszyscy słów pieœni z uwagš i wzruszeniem, słuchała ich przede wszystkim Zoœka. Wyrazy uczone z ksišżki pochłaniały niewprawne umysły ze zdumieniem, ponieważ wyrażały one niecodziennš dla tego œrodowiska treœć. I jakby prosta dusza umierajšcej postawiona została w jednym rzędzie, zrównana z duszami możnych tego œwiata, do których ta pieœń się chyba odnosiła, odczuła Zoœka ulgę, podniesienie i przedsmak szczęœcia, w które wierzyła, którego wizję otworzył przed niš ksišdz Stolarczyk. W każdej zwrotce dusza, odchodzšc, żegnała coœ z tego œwiata. Cóż dla siebie mogła z tego uszczknšć Zoœka Bachledzianka; zamężna Galicowa? Żegnam was, rodzice kochani... Żegnam was, mili przyjaciele... Żegnam was, niebieskie planety... Reszta pożegnania dotyczyła chyba ksišżšt lub szlachty. Po każdej zwrotce biła w pieœni następna godzina. I tak; cały zegar przeœledziła Galicowa w uczonej, pięknej pieœni, wyczytanej z nabożnej ksišżeczki Chramcowej. Żegnam was, królowie, ksišżęta... Żegnam was, mitry i korony... Żegnam was, pozostali słudzy... Żegnam was, przepyszne pokoje... Żegnam was, pozostałe stroje... Żegnam was, wszystkie elementa... Żegnam was, najmilsze zabawy... I wreszcie zabrzmiała ostatnia zwrotka, nieodwołalna na zegarze: Żegnam was, godziny cukrowe, Momenta i dni kanarowe, Już zegar wychodzi, indeks nie zawodzi, Do wiecznego spania œmierć duszę wygania, Bije dwunasta godzina. Aniela Chramcowa była dawnš przyjaciółkš Zoœki, lubiły się obie jeszcze z panieńskich czasów. Miała takie żelazne zdrowie, że w szóstym miesišcu cišży - dla wypełnienia œlubowania - odbyła pieszš pielgrzymkę do Częstochowy na odpust. Pieszo zrobiła około czterystu kilometrów z dzieckiem które nosiła pod sercem! Zoœka Galicowa umarła nad ranem wœród wielkich boleœci, kiedy wszyscy spali. Zawołała cicho na męża, aby się dzieci nie pobudziły. Wstał. - Wyjmij mi zagłówek spod głowy. Tak nakazywał robić ludowy zwyczaj, aby się chora nie męczyła. - To dobre, Wojtek, ze my się pobudowali. Dóm juz mos. Orobiełak sie przy nim doœ. Kielok mogła. Nie lo sobie lo dzieci. Przykazała mu jeszcze: - Pamiyntoj o Klimku, nie rób mu krziywdy - jak gdyby czuła, że z jej zgaœnięciem urywa się wszelka nitka pamięci o chłopcu, że Klimek zostanie absolutnie sam, jak palec. Zaczęli odmawiać cicho oboje Ojcze nasz, ale zanim doszedł do końca, przestała mu towarzyszyć. Usiadł na łóżku przy zmarłej, nie budził dzieci, a gdy się rozwidniło, posłał Klimka do Nędzowej, aby przyszła, sam zaœ rozpalił ogień w piecu, postawił w garnkach wodę dla obmycia zwłok. Tak Klimek został sierotš. Zaraz po pogrzebie oddał ojczym chłopca na służbę do Zakopanego, do Ustupskiego, gazdujšcego w roli na Kasprusiu. Sam zaœ poczšł się oglšdać za drugš żonš, która by się zaopiekowała czworgiem małoletnich dzieci. Babka wystšpiła w imieniu Klimka do gromady z roszczeniem o kawałek pola, którym matka wyczęœciowała synka przed zgonem. Wojtek Galica zaprzeczył chłopcu tego legatu. Zebranie gromady, rozsšdzajšce spory w gminie, uchwaliło dla Klimka spłatę za skrawek gruntu w iloœci kilkunastu reńskich, z czego Galica wpłacił dwa, uchyliwszy się jednak od płacenia dalszych rat. Bachledowie byli bezsilni. Szymon Ustupski, u którego służył Klimek, był hrubym gazdš. Zarobkował ciesielkš, bawił się snycerstwem. Miał troje dorastajšcych dzieci. Zimš wzišł Klimka do warsztatu mieszczšcego się w jacie przybudowanej do stodoły. Nauczył go nieocenionej w stolarstwie (bo i tym się parał) sztuki ryzowania, czyli zdobnictwa w drzewie. Wyrzynało się nożem rowki, póŸniej ugładzało dłutem, wierciło się dziury na wylot, zrównywało kozikiem. Za pomocš wšziutkiej piłki rzezało się w desce krzywš linię. Rozpalonymi foremkami wyżegano piętno na konewkach, na putniach. Chłopiec potrafił w krótce - a był pojętny - wyostrzonš brodš siekiery ryzować gwiazdy na sosrębach, jak to czyniš budarze na budowach, bez pomocy dłuta. Był małego wzrostu, ciemny na twarzy, oczy czarne, włosy kasztanowe, wyglšdał na dziecko, choć już dawano mu robotę godnš parobka. W œniegu, po kiełzkiej œcieżce, boso nosił z potoku po dwie konewki wody. Gdy sypnęło silnie, kidał łopatš œnieg, torujšc œcieżkę do szopy, do jaty i do płani w potoku. Obrzšdzał bydło, krajał karpiele, gotował, karmił gadzinę. W wolnej chwili siadał na "dziadka" w jacie; tak nazywano kobylicę. Siadał okrakiem, naciskał nogš na pedał, którego górna częœć przyciskała kawał drewna. Oœnikiem strugał drewno na siekierczysko. Dopiero w drugim roku służby doczekał się kierpców, majšc czternaœcie lat życia; przedtem chodził boso. Pierwszy rok ugodzony był na wyżywienie, niejako na próbę. Gazda, zlitowawszy się nad jego odzieniem, dał mu koszulę oraz portki z najmłodszego synka, który już z nich wyrósł; sięgały Klimkowi do połowy łydek. Kierpce, zdarte i za duże, otrzymał po nieboszczce matce; wyłożył je pakułami, aby mu pasowały do nogi. Chłopak okazał się tak robotny, że Ustupski na drugš wiosnę obuł go w kierpce, dał mu uszyć koszulę i gacie oraz ofiarował mało zdarte portki sukienne swojego œredniego syna. Prócz tego dał mu trzy reńskie za wysługę. Przy budowach, gdzie pracował Ustupski, wykonywał już drobne prace Klimek. Za pomocš siekiery i noża ryzał na węgłach, na futrynach okien, na drzwiach, na sosrębach wszelakie ornamenty, w których lubuje się zdobnictwo góralskie: parzenice, czyli serca, krzyżyki niespodziane, gwiazdy wpisane w koło, karby, łuki, półkola, gadziki, czyli wężyki. Każda chata góralska, wszystkie sprzęty góralskie noszš na sobie piętno zamiłowań zdobniczych tego ludu. Cieœle nie znali tu zbyt wielu precyzyjnych narzędzi. Mieli siekierę i nóż, czasem dłuto, strug, czyli oœnik, rzadziej piłkę, a hebel był cennš nowoœciš. W miesišcu czerwcu (inaczej: wielkim maju) wyszedł Klimek po raz pierwszy z bydłem na hale. Sprawował funkcję gońca, czyli pomocnika juhasa, zwanego czasem ze słowacka honielnikiem. każdy chłopiec tutejszy musi przejœć juhaskie terminatorstwo. Wszyscy młodzi tęskniš do tego, marzš o tym, aby wyjœć na stary, odwieczny szlak gór. Stamtšd płynie ich dobytek, tam lokujš swojš troskę i nadzieję. Wszystko, co najlepsze, działo się na górach. Najpiękniejsze pieœni rodzš się w górach, najszumniejsze tańce odprawujš się na halach, najcenniejsze skarby ukryte sš w skałach. Życie zakopian nierozerwalnie zwišzane jest z Tatrami. I tak Klimek zwišzał z nimi swoje dzieciństwo. Polubił życie halskie, bo mógł odetchnšć œwieżym powietrzem w swobodzie, nie napracowawszy się tyle co we wsi, i podjadł sobie lepiej u bacy niż u gazdy w służbie. Tutaj zagryzał trzy razy dziennie krajankę œwieżego sera i zapijał żętycš, ile chciał. Takiego bogactwa nie zna się w tej krainie głodu. Œwiętem dla chłopca był dzień pierwszego wyjœcia w hale. Mimo skończonych lat trzynastu cišgle wyglšdał jak dziecko. Blady, wycieńczony, spracowany po zimie, oczekiwał z nadziejš dnia swobody. Gazda poznakował swoje jedenaœcie owiec, smarujšc im smołš krzyżyk na wewnętrznej stronie ucha, wypędził stadko ze stajni, okadziwszy je œwięconym zielem, i gnał je wraz z Klimkiem ku głównemu kierdelowi. Baca miał zagrodę na Chramcówkach, tam kupiła się trzoda. Juhasi czytali owce, naliczyli 472 sztuki. pochód ruszył. Na przedzie kroczył baca Gut, wysoki, czarny, długowłosy, ubrany odœwiętnie, podpierajšc się ciupagš. Za nim masa owiec i baranów, tłoczšca się, hałaœliwa, zbyrkajšca dzwonkami, obszczekiwana z boków przez pięć kudłatych psów pasterskich. Dalej jechał wóz dwukonny ze sprzętem i naczyniami; władowano też nań sól, worek mški owsianej, miarkę gruli oraz wieprzka na utuczenie. Za wozem szli Juhasi, było ich siedmiu. Mieli portki i cuchy połatane, serdaki oblazłe z włosów, ale miny tęgie; dwaj z nich, przerzuciwszy sobie cuchy na jedno ramię, nieœli dumnie na drugim ramieniu flinty. Na samym końcu dreptał Klimek wœród dwóch innych honielników, jako najniższy wiekiem, wzrostem i stanowiskiem praktykant na pasterza. Pochód wyplštał się spoœród domów, wszedł na hamerskš drogę, wysypanš czarnym żużlem. Z lewej strony witały go białe domki hamerników, z prawej kuŸnie i fryszerki. Minęli karczmę, dwór, szli drogš coraz wyżej, unoszšc się na górne piętro doliny. Celem ich była Kondratowa. Przekraczali kilkakrotnie łożyska potoku, Wniknęli znów w las, podnieœli się wyżej, minęli strefę lasu. Witała ich radoœnie zieleń hali. Powitał ich stary szałas z wyłamanym dachem, z wytarganymi drzwiami, ofiara wiosennych wichrów. Podarte deski, wewnštrz resztki sczerniałego œniegu w kšcie, błoto, wilgoć. Baca wkroczył do szałasu, przeżegnał się, pozdrowił głoœno pustkę: - Niek bedzie pokfalony Jezus Krystus. Wycišgnšł parę zwęglonych resztek z zeszłorocznego ogniska, wzišł je w rękę, posypał œwięconym zielem przyniesionym z dołu. Obszedł trzykrotnie szałas dokoła, po czym węgle zmieszane z zielem rzucił pod zagrodę dla owiec: aby się darzyło mieszkanie oraz trzoda. Zabrano się do wyporzšdzenia szałasu. W kšcie na wielkim, płaskim kamieniu rozniecono watrę. Będzie tu ona już tlić cały czas. Nad ogniem, od œciany do œciany, przecišgnięto żerdŸ do zawieszania kotła, w którym się będzie warzyła żętyca. pod œcianš ustawiono półki na mleczywo, na sery, na naczynia, na sprzęty. Szałas jest bez podłogi i bez powały. Ziemię ubitš i wyschłš od ciepła ogniska wyœcieli się pod œcianš choinami i spanie gotowe. W rogu miejsce dla bacy, juhasi œpiš po przeciwnej stronie. Przed nastaniem wieczoru zbito ogrodzenie koszaru, czyli zagrody dla owiec na noc. Klimek przespał pjerwszš noc w szałasie, nie przykryty niczym, w ubraniu. Nie było mu zimno, choć u Ustupskiego sypiał w szopie przy bydle na słomie, gdzie od gadziny szło ciepło. Tutaj grzała go obecnoœć juhasów i nowe, nie znane dotšd wzruszenie. Juhasi doili rankiem owce, gnali je ku wierchom. Kliinek mył naczynia w drewnianym korytku. PóŸniej szedł z dwoma gońcami zbierać w lesie sucharze do palenia (po uprzednim wysprzštaniu szałasu). Na trzeci dzień po wygnaniu owiec przyszli na halę gazdowie do miry, czyli do pomiaru. Od rana doglšdali owiec przy juhasach, jak się pasš, jaka jest trawa, na południe przygnali trzodę do koszaru, usiedli za ogrodzeniem i każdy osobiœcie wydoił swoje owce do gielety. Każdy ze swoim udojem przyszedł do bacy, a ten patyczkiem zmierzył wysokoœć mleka w gielecie. Zarżnšł kozikiem wrębę na patyczku, znaczšcš iloœć mleka, rozszczepił patyczek wzdłuż na dwie połowy, jednš wręczył właœcicielowi owiec, drugš zatrzymał sobie. Ten zamirek posłuży póŸniej do obliczania zysku gazdy w postaci sera. Ustupskiemu dobrze mirowały owieczki. Do gielety, która jest rodzajem dużego skopca, udoił mleka ze swojego statku na dwa palce od wierzchu. Z radoœciš patrzył na wysokš wrębę zaciętš na zamirku. Żeby tylko dotrzymała pogoda. To wieczne zmartwienie górala. Lato było nie najgorsze. Życie na hali układało się jednostajnie. Co dzień rano, w południe i wieczorem juhasi doili owce do gielet. W ogrodzeniu koszaru, gdzie stado nocuje, istnieje częœć zagrody oddzielona od reszty, zwana stršgš; tam doi się owce. Honielnik napędza każdš sztukę z koszaru do stršgi przez dziurę, czyli okiennicę. Juhasi, siedzšc na pieńkach, podtykajš gielety pod wymiona owiec i szybkimi energicznymi ruchami dojš owce jednš po drugiej. Idzie to niezwykle sprawnie. Wydojone sztuki już pozostajš w stršdze. Pełne gielety z mlekiem wędrujš do szałasu. Nad wielkš drewnianš dzieżš, zwanš pucierš, baca rozpoœciera płóciennš powšskę, nakrywa jš jeszcze jednym płótnem, czyli szatš, zakłada obršczkę, aby oba płótna nie wpadły do naczynia, i leje do wnętrza przynoszone mleko z gielet. Aby zaœ mleka była obfitoœć i to tłustego, na powšsce leży krzyżyk z dwóch cetynek zlepionych woskiem, a wosk zdłubany jest z wielkanocnej œwiecy ołtarzowej. Baca zlewa przecedzone mleko czerpakiem z puciery do kotlika nad ogniem, poddaje klagu, czyli podpuszczki z cielęcego żołšdka, i zagotowuje. Mleko się œcina - klaga się - jak powiadajš górale, grudki sera wypływajš na wierzch. Baca nieustannie miesza mleko warzšchwiš, wyławia bryłki sera, kładzie je na płótnie, gdzie ociekajš z wolna z serwatki. W kotle pozostaje żętyca, po której pływajš jeszcze drobne krupki sera. Studzš jš i pijš czerpakami, jest ona pożywna i smaczna. Zowie się hurda, ma w sobie sporo tłuszczu. Teraz juhasi jedzš œniadanie. Pijš żętycę do woli, zazwyczaj dwa czerpaki, zagryzajš picie krajankš sera, wyjętego rękš bacy œwieżo z kotlika. To cały wikt pasterza na hali trzykrotnie w cišgu dnia i niezmiennie przez cały czas pobytu. Owce idš na paszę pod dozorem juhasów, baca wygniata w dłoniach ser ociekły z serwatki i wkłada w drewniane jaworowe formy różnego kształtu. Przeważnie sš to podłużne foremki, rozszczepiajšce się na dwie łupiny, ryzowane wewnštrz w ozdobne motywy, które się wygniatajš na powierzchni sera. Stšd nazwa tej popularnej formy: rozszczepek, co w mowie góralskiej brzmi: oscypek. (Inteligenci z dolin, nie orientujšc się w etymologii tego wyrazu, urobili zeń niewłaœciwy literacki odpowiednik: oszczypek, który sobie zyskał powszechne prawo obywatelstwa.) Serki schnš, wędzš się w dymie ogniska, baca robi porzšdek przy mleczywie i w zagrodzie, komenderujšc gońcami. Posyła ich po wodę do pobliskiego strumienia. Nadchodzi południe, owce wracajš do udoju, juhasi pijš z kotlika resztę sklaganego mleka. Pozostałš żętycę przecedza baca raz jeszcze, a otrzymanš stšd jałowš, ubogš zwarnicš karmi psy oraz wieprzka, którego tu chowa. Osiadły ser dołšczy do południowego wyrobu. Następuje dojenie, warzenie, klaganie, wygniatanie sera. Owce ruszajš znowu z juhasami na trawę, aby powrócić wieczorem na udój i na noc. Klimek zmienia się nie do poznania, Z dziecka robi się chłopak. Zamorzone policzki rumieniejš, postawa tężeje, ruchy nabierajš sprężystoœci. Opuœciła go nędza zimy. Słońce, powietrze, ruch, żętyca, swoboda, zwłaszcza swoboda - zrobiły swoje. Wstaje o œwicie, kiedy jeszcze słońce nie wzeszło, nagania owce juhasom do okiennicy, w stršdze uwijajš się chłopaki raz dwa, raz dwa. Bucha watra w szałasie, dymi przez szpary w dachu; owce, którym już nie cišżš wymiona, tęskniš do paszy, kręcš się niecierpliwie jazgotajšc dzwonkami, Juhasi pijš żętycę, opici, biorš za kije, gwiżdżš, pies rusza, obszczekujšc stado z boków, kierdel pcha się ku wierchom pasęcy, poskubujšc trawki po drodze. - Hore! - nawołuje je juhas w górę, aby się pomykały ku nie schodzonym jeszcze upłazom i perciom. Słońce tryska nad Kosistš, góry się złocš, dzień poweselał. Pięknie jest. I tak z górš przez dwa miesišce, dzień w dzień. Deszczu było niewiele, strat w owcach nie było. W pierwszych dniach wrzeœnia opustoszała Hala Kondratowa. Klimek przygnał jedenaœcie tłustych owieczek do zagrody swojego gazdy. Nazajutrz Ustupski poszedł do bacy na Chramcówki ze swoim zamirkiem. Gut wycišgnšł swój patyczek. Lejš do gielety wodę aż po wrębę w zamirku, sprawdzajš obaj miarę wody. Zgadza się. Wtedy baca leje do kotlika na wadze odmierzonš iloœć wody tyle razy, ile tygodni owce pasły się na hali; to znaczy dziesięć razy. Na drugiej szali kładzie równoważnš wodzie iloœć sera. To dochód gazdy z jego owiec. Reszta stanowi zysk bacy. Niecała reszta: trzeba z niej wypłacić juhasów po jednym oszczypku za dzień. I gońców po trzy oszczypki na tydzień. Oszczypki sš małe, pasterze sprzedajš je, pienišdze przedstawiajš dla nich większš wartoœć. Sabała przełożył nogę przez próg chałupy. Żona wyszła z szopy, cała obsypana sieczkš. - Kaz cie zaœ niesie? - Kanysi - ucišł, po czym dodał bardziej ugodowo, aby nie zadzierać z żonš: - Idem w Zokopane. Taki był. Gonił œwiatami. Zamyœliła się. Że to każdy ród musi mieć takiego jednego chłopa co się wyrodzi od gospodarstwa! Majš Gšsienice swojego Sabałę, majš i Mateje swojego WoJtka-zbójnika. Dawniej, kiedy się jeszcze przegadywała z mężem, bo jej się zdawało, że go przerobi, że go nawróci na życie porzšdne mówiła: - Zje kaz sie tez ta taki próŸniok znaloz! Chłopski syn gazdowskie nasienie coby sie roboty hańbieł? Nic nie odpowiadał. Poprawił kapelusz na głowie, kierpce sobie łatał. To zaœ należy do chłopa. - Idze urzezoj siecki - perswadowała z wyrzutem. Nic się nie oddzywał. To zaœ należy do baby, myœlał. Skarżyła się przed sšsiadkami: - Gospodarstwa sie wrodził. Nic, ino by polegiwoł. Zaœ kie go chuć dopadnie, hipnie w las, ni ma go ze dwa tyŸnia. Suko skarbów, co sie przesusajom na wiyrchak. Poniektóra chciała coœ na to odpowiedzieć, lecz gryzła się zawczasu w język. Dopiero gdy Rózce kierpce za progiem umknęły, pozwalała sobie: - Ón ta ik sukowoł, tyk skarbów nie po wiyrchak, ba po dworak i po kómorak ludzkik, haj. Po prawdzie trzeba przyznać, że wszystkie grube prace wiosenne w polu Sabała odrobił; na tyle miał chłopskie poczucie obowišzku. Poorał, rozkidał nawóz, poskrudlił, posiał. Należał do œredniorolnych gospodarzy, a grunt miał rozwleczony na jedenastu kawałkach; tak były tu role rozdrobnione. Stał w starych, połatanych portkach (naprawka żony; kierpce reperuje chłop, zaœ płótno i sukno - baba), patrzšc z luboœciš ku reglom. Myœlał o swoim niedŸwiedziu, którego zwalił w Hlińskiej Dolinie, a którego mu coœ zepsuło. - DŸwiyrz go jakiœ potargoł. Był to jego czternasty niedŸwiedŸ. Sprawił go, zdjšł skórę, umęczył się setnie. Zabrał serce i sadło, poszedł do domu po sól i po powrozy. Kiedy przyszedł nazajutrz w południe, skórę zastał podartš w paru miejscach zębami i mięso silnie nadżarte. - Cheba liska nie. Ani kuna. Moze ryœ? Abo drugo kufiato bestyjo? Ftoz jom wiy? Patrzył ku borom, mrużył oczy od słonecznego lœnienia. Zbliżało się południe. Krowy pasły się na tlokach, czyli ugorach, na jesionach pod chałupš pogwizdywały zięby. Terkotały gdzieniegdzie dzwonki owiec. Wielki maj miał się ku końcowi. Z obory słychać było energiczny, komenderujšcy głos żony. - Symek, leć hań ku Jędrzkowi, wołoj, niek zenie do dómu. Tomek, przyniesies wody, naskrobies gruli, zakiel nazne trowy do dojenia. Sabała zarzucił na ramiona bršzowš cuchę i poniósł się w las. Któregoœ letniego wieczora zrobił się ruch we wsi. - Ziandary prziœli po Mateje! Przymaszerowało dziesięciu żandarmów, otoczyli obejœcie Toporów, gdzie mieszkała Kacka, robili rewizję. Inni pognali do starych Matejów, przetrzšsali szopę. Wojtek uciekł był do pola rano, gdy tylko zasygnalizowano oddział idšcy z Olczy. Żandarmi bili przy przesłuchaniu Kackę i Wojtkowego ojca, strzelali na postrach; niczego się nie dowiedzieli o tym, którego szukali. - A dy go sukojcie. Ka? Nie wiym. Mo swoje , roki, jo sie ku niymu nie miysom. Co wy ta fcecie od niygo, tyz nie wiym - zapierał się ojciec. - U mnie go ni mas. Handluje przecie z Lachami. Ku Krakowu poseł. Albowiem młody Mateja podawał się oficjalnie za handlarza. To samo mówiła Kacka. Wojtek uciekł na Halę Miętusiš. Jakaœ cholera go zdała (czy to nie był leœny Pańska-Portka?), doœć że żandarmi zwiedzieli się o jego ucieczce, wybrali się na Miętusiš. Prowadził ich piętnastoletni Sobek, wnuk Majchra Nędzy, którego zgarnęli po drodze, przystawili strzelbę do zadku, kazali się wieœć. Baca nie był głupi. Nie był głupi i Wojtek Mateja. Już dobrš chwilę widzieli z góry, jak z dołu cišgnšł długi sznur żandarmów ze strzelbami w ręce, gotowymi do strzału. - Dzis ik? - pokazał mu palcem. - Idom po ciebie. - Niek mi wlezom do rzyci! - odgroził im zbój ponuro - i pognał w las. - PodŸ se mnom - wzišł ze sobš dwunastoletniego Bartusia Obrochtę z gęœlami. Wspięli się wysoko na Upłaz, na œródleœnš polankę, z której widać było doskonale szałas na hali. Wojtek usiadł na trawie, plecami oparł się o pień smreka, przymrużył oczy i grzał się do słońca. - Groj! - rzucił krótko chłopcu. Ale nie spuœcił z oka szałasu, pistolet położył obok siebie, obserwował wszystko, co się działo na hali. Można było przewidzieć, co się działo na hali. żandarmi nie mieli najmniejszej ochoty szukać zbója po wierchach i po borze, opili się tłustej żętycy, podjedli sera i odpoczywali po trudach marszu. Baca sprytnie pchnšł gońca do juhasów, aby nie schodzili do południowego udoju; niestety, honielnik nie zdšżył zawiadomić jednego z pasterzy, którego kierdel już ogłaszał się spod lasu donoœnym jazgotaniem dzwonków. W ostatniej chwili spostrzegł niebezpieczeństwo, odgwizdał kierdel do góry przy pomocy psa, hukajšc: "Hore! Hore!" Już było jednak za póŸno. Wyskoczyło trzech żandarmów spod szałasu, puœciło się w pogoń za trzodš.Juhas bronił dzielnie owce przestraszone œmigały w górę, lecz żandarmi przyłożyli strzelby do oka i dwie owce, drgajšc nogami, pozostały naplacu boju. W triumfie wlekli je do szałasu. Pobili bacę, bo się szarpał w obronie owiec, obłupili skórę z obu sztuk, wsadzili do kotła, zaczęli piec. Bartuœ grał w górze na gęœlikach zbójowi. W szałasie urzędowali żandarmi, czyli zbóje. Ach, żeby ich było mniej, myœlał Mateja. A nas, żeby było więcej! Toby się ich skróciło, I prochu by się nabrało, i strzelb! - Bartuœ - odezwał się do chłopca. - Zagroj mi jesce luptoskom nute. Zakiela słonko sie nie schyli, œlezies dołu, przeœpihujes ik. Cheba, zeby wceœni poœli. Za trzy godziny, kiedy się już miało pod zachód, poczęli żandarmi po jednemu wymykać się z szałasu. Szli ciężko, z rozpiętymi bluzami, obżarci, zmęczeni, opici. Poniektóry trzymał jeszcze w ręce kawał mięsa. Bali się pozostać przez noc na hali. Górale - to dziki naród i mœciwy. Lepiej, jeœli przed zapadnięciem ciemnoœci znajdš się w Zakopanem. Bartuœ już nie potrzebował chodzić na przeszpiegi do bacy. Po trzech latach gońcowania wyszedł Klimek na czwarte lato już jako juhas na hale. Juhasował przy bacy Zychu, zwanym Bajokiem, bo z kart bajał i przepowiadał ludziom przyszłoœć. Paœli na Hali Gšsienicowej pod stopami Œwinicy, Koœcielca, Granatów, Żółtej Turni. Miał pod swoim dozorem kierdel liczšcy 86 owiec. Wyszli na hale póŸno, z poczštkiem lipca, ponieważ lato było kapryœne. Wiosna nadeszła wczeœnie; z końcem kwietnia wszystko już było zasiane, dokoła zielono. Gdy wszystko powschodziło i prawie zakwitło, w połowie maja przyszedł nagle œnieg, chwycił mróz. Zima trzymała wieœ w okowach z górš przez miesišc. Na drugi dzień po przybyciu na Gšsienicowš przywitał juhasów wiatr orawski, który stargał œwieżo poprawione deski na szałasie. Klimek, jako wprawny cieœla, wysprawiał dach, wbił na poprzek parę żerdzi, ponatykał za nie rzędem kamienie dla obcišżenia, zabezpieczajšc dach przeciwko wiatrom. Baca zebrał juhasów pod szałasem i miał do nich pogadankę o obowišzkach i przywilejach pasterzy owiec. - Słuchajcie ponauki. Mówił im o rodzajach trawy, o zachowaniu się we mgle ze stadem, w kurniawie, co czynić w wypadku zaginięcia owcy. Napominał, aby owcom nie przeszkadzać, gdy się pasš, nie hałasować, gdy odpoczywajš. żeby się nie plštać bez potrzeby po koszarze, o dój regularny dbać i o pojenie. żeby nie łazić koło nich, zwłaszcza wtedy, gdy przeżuwajš leżšc (mierendzajš). Dalej mówił o zarazie, o złodziejach trzód i o dzwonkach turlikajšcych na owczych szyjach. - Zwónki majom tyz swoje prawo. Niegze go fto ukradnie, a ten, cyj ón tam je, uwidzi go na ludzki owcy abo i krowie, mo walor bydlęciu łeb ucionć i toz to tak zwónek z karku syjmować, cheba co go złodziyj zauspokoi. Zaczęły się deszcze. Co dwa, trzy dni musieli koszar przesuwać z miejsca na miejsce dokoła szałasu, ponieważ owce wydeptywały zbytnio trawę. Z powodu słoty upadło mleko trzodzie. Nauczony doœwiadczeniem ubiegłych lat, Klimek napuœcił tłuszczem koszulę, portki i kapelusz. Powstała na odzieniu nieprzemakalna warstwa, chronišca od zimna i wilgoci. Od kurzu watrowego kopcia ubiór pasterzy staje się czarny, podobnie zresztš jak ich twarze i ręce, nigdy nie myte. W pierwszych dniach sierpnia temperatura spadła, nastšpił atak zimy. Sypnšł œnieg, przetajał wprawdzie po dwóch dniach, ale zimno nie zelżało wiele. Puœciła się lejba. Klinek pasł w upłazach Koœcielca nad Czarnym Stawem, kiedy zaczšł prać deszcz. Siekło krupami; młóciło gradem, wstała przenikliwa mgła od stawu, zakryła widok. Owce porozwłóczyły się po skałach. Juhas pragnšł œcišgnšć kierdel z urwistych stoków, ale owce nie widziały się wzajemnie, nie dostrzegały przewodnika, nie widział ich pies. Pasterz woła huka, gwiżdże, stracił orientację wœród stada. Niebo zacišgnęło się chmurami, od zenitu po staw jedna nieprzenikniona masa gęstego, ciemnego obłoku. Wierny pies szczeka, słyszš go niektóre owce, instynktownie garnš się ku niemu, inne natomiast w trwodze, w zimnie, bite lodowymi krupami, stojš w miejscu bez ruchu, osowiałe, z nogami podkurczonymi pod brzuch; glewiejš. Pies i jego pan wprowadzili na piarżyska pod Karbem 70 owiec. Co z resztš? Klimek gnał je w dół co sił, bijšc kijem, bo ruch ożywia i ociepla owce. Gna je szybko, stracił we mgle 16 owiec i musi tu jeszcze wrócić po nie. Już chyba mgła nie ustanie do wieczora, trzeba pędzić stado do koszaru, aby od stania w skałach nie zmarniało. Pies szczeka wœciekle, podniecany przez juhasa, który nie żałuje kija ani przekleństw. Owce, przestraszone i bite, wzniecajš bek, dzwonki zbyrczš. Pod szałasem przejmujš zgiełkliwe stado honielnicy, rachujš, brak 17 sztuk. Drugi juhas bieży z Klimkiem na poszukiwanie zagubionych owiec. Po godzinnym szukaniu znaleŸli gromadkę stłoczonš ciasno, stojšcš w otępieniu na upłazie pod czarnš œcianš. Bały się zeskoczyć z progu, majšc ograniczony widok. Były wszystkie. Przeprowadzono dwie owce, popędzono następne oœmieliły się skoczyć. Trzy znich były już bardzo słabe, jedna złamała przedniš nogę. Klimek wzišł jš na plecy i niósł dwa kilometry. Rozgrzewał póŸniej przy ogniu wraz z dwoma towarzyszkami; przyszły do siebie w cieple i w dymie. I tak powiodło mu się dobrze, bo chociaż pasł najwyżej w skałach, przecież zdjšł z wierchu wszystkie sztuki. Na Granatach straciły się w gradzie dwie owce; spadły z urwiska, zabiły się. Pod Żółtš Turniš jedna kiełznęła na maliniaku, złamała dwie nogi w dziurze między kamieniami; znaleziono jš martwš. I tak zginęły trzy owce jednego dnia. Juhasi pokładli się zmęczeni, zmoczeni, tak jak wstali od dojenia, i usnęli twardym snem po ciężkim znoju dnia. Jutro skoro œwit trzeba wstać, doić i znów gnać trzodę ku wierchom. Nie zawsze słonko œwieci. Od jesieni Klimek znalazł sobie nowš służbę. Przeniósł się do Wawrzyńca Raja na Skibówce, tęgiego cieœli. Gazda poza noszeniem wody, kidaniem gnoju, ršbaniem drew, obrzšdzaniem krów, owiec i konia obcišżył pachołka pomocš w ciesiółce, wcišgajšc to w rejestr obowišzkowych posług. Na Rzycańskim pod lasem niedaleko potoku budował Raj chałupę dla Kacki, kochanki Wojtka Matei, nazywanego powszechnie zbójnikiem. Rzekomy handlarz, właœciwie rabuœ, miał szumnš naturę, za nic mu było ugoœcić wódkš wszystkich chłopów zebranych w karczmie, co nie przeszkadzało, że któremuœ z nich ukradł póŸniej coœ z komory. Całymi dniami nie było go w domu (podobnie jak Sabały lecz chody tego ostatniego były wyraŸnie okreœlone), przepadał na pół miesišca, wracał na gospodarstwo, a potem dowiadywano się, że w okolicach Babiej Góry splšdrowano plebanię. Temu to Matei budowano chałupę, w której miała zamieszkać jego nieœlubna żona, Kacka od Toporów. Płazy w izbie białej od wnętrza mazano krwiš bydlęcš zmieszanš z wodš, by nadać drzewu kolor czerwony. Dla wzmocnienia połysku, płazy pomazane krwiš, pocišgano jeszcze po wierzchu rozbitymi jajami. Drewno smrekowe jest białe, o jedwabistym lœnieniu, o słoju niezbyt wyraŸnym. Od pola œciany czerwieniejš same na kolor przytlałego złota wystawione na œwiatło słoneczne na deszcze, na wiatry. Tutaj w izbie œciany te nabiorš barwy hebanu z latami; od zawędzenia dymem, od wysuszenia w cieple, a od tarcia plecami, rękami, chustami będš wyglšdać jak politurowane. Dom Kacki to była budowa! Pięć płazów grubych w œcianie i gotowy zršb. Na odrzwiach i futrynach okien ryzowane ozdoby, dzieło Klimka. Podłoga w obu izbach biała, z szerokich desek jodłowych. Powała! Tworzyły jš deski, właœciwie deszczułki smrekowe idšce ukosem w szatkownice. Pod nimi - trzy belki, sosrębiki, spoczywajšce na grubym sosrębie, biegnšcym wzdłuż izby, pięknie przyciosanym i ozdobionym. Drzwi szalowane deseczkami biegnšcymi promienisto z ryzowanego półkola, na wzór wschodzšcego słońca. Kiedy krew i złoto œciemniejš na jedwabistym drewnie, a żywe słońce wedrze się do izby przez okna całe wnętrze będzie drgało stonowanš, matowš grš kolorów. Raj z Klimkiem sporzšdzili całe wnętrze chaty: ławy jesionowe, stołki jaworowe z rozkroczystymi nogami aby nie były wywrotne dwa stoły potężne i ciężkie, jeden z nich miał stolnicę wykładanš cisem; półki, skrzynki, łyżnik i łóżko smrekowe o nogach ku sobie zwróconych jak kolebka. Wszystko ryzowane w drzewie, wyrzynane w rozmaite wzory. Cniło się trochę chłopcu w pracy, choć rad widział robotę. Nie znał ciepła rodzinnego, nie miał rodziców jak inni dorastajšcy chłopcy, nie mógł zbliżyć się do nikogo w chwili smutku, kłopotu czy radoœci. Od chwili œmierci matki, wygnany z domu, który był ongiœ i jego domem, na służbę do obcych zagród; nie miał czasu pomyœleć o sobie. Wspominał trudne dzieciństwo pozbawione uroku towarzystwa, był przecież nieprawym dzieckiem, którego nikt nie mógł zawołać ojcowskim nazwiskiem, nie ma nawet matki, która by go mogła obronić przed wzgardš i niechęciš ludzi. "Nojduk z Gronika" albo "bęœ Bachledzionki" mówiono o nim we wsi. Czasem, bardzo rzadko, przy niedzieli zaglšdał do dziadków na Gronik. Żyli w niezgodzie z zięciem, Józkiem Kowalem, który się wżenił do domu za Julkš. Młodzi mieli troje dzieci, dziadek z babkš nie znaczyli już nic w chałupie, najwyżej nadawali się do bawienia najmłodszego wnuka lub do przyniesienia wody; tym bardziej że grunt rozdali. Władek ożenił się dobrze na Olczy, ma dwoje dzieci. I teraz już starzy, pozbywszy się ziemi i chałupy nie mieli niczego na œwiecie poza dziećmi, które wydały na œwiat swoje dzieci i w ten sposób oddalały się od rodziców zajęte kręgiem własnych spraw. Marny był los obojga Bachledów na utrzymaniu u młodych Kowalów. Cóż złego zrobiła matka tej wyrodnej córce, że jš tak poniewierała? Przezywała jš od darmozjadów, raz wyrzuciła jš z domu w nocy. Piekłowała na starych, klęła, pomstowała, do roboty pędziła, darła się na całš rolę: - Kiedy noreœcie skapiecie? Zięć, nędzny, chuderlawy chłop, kiedy się przynapił w karczmie, łoił rzemieniem czy kijem zarówno żonę, jak i teœciowš. Był z niego chytrus nie lada. Wyznawał starš zasadę, którš góral okreœla w następujšcym przysłowiu: "Kie jo mom, to zjym som, kie ty mos, to zjydzmy wros". Żona przeszła go jeszcze w chciwoœci. Och, tu serca były zawsze twarde, do wzruszenia ciężkie. Takie było teraz życie u Bachledów na Groniku. Mówiło się już teraz: u Kowalów. Starzy się nie liczš, starzy przeżyli swój czas. Klimek często wspominał babkę. - Biydarstwo! - wyrywało mu się westchnienie na myœl o niej. Mšdra, dobra, jak wszyscy Kasprusie, padła ofiarš swojej zapobiegliwoœci i dobroci, której dzieci nie potrafiły ocenić, borykajšc się z losem. Chałupa Kacki stanęła, radujšc oczy właœcicielki. Mateja urzšdził z tej okazji sute picie z muzykš, przy czym chłopy jak zwykle pobiły się. Gospodarz zrobił trochę porzšdku sam, do reszty powynosił wraz z Kackš pobitych gazdów do pola, aby wytrzeŸwieli na œwieżym powietrzu. Klimek rozszedł się w niezgodzie z Rajem na tle niesumiennego podziału zarobku. Gazda traktował pomoc Klimka przy swej ciesielce jako należšcš integralnie do posług parobka w służbie. Za pracę czteromiesięcznš, równajšcš się pracy pełnego, kwalifikowanego robotnika, zbył go œmiesznš kwotš. Chłopak protestował, sprowadził dziadka Bachledę do Raja, nie wycišgnęli jednak zbyt wiele ponad to, co dał nieuczciwy cieœla. Nie było rady. Klimek zabrał manatki i przeniósł się na mieszkanie do Bukowskich w Koœcielisku. Pracował dla leœnictwa jako drwal. Ciężka praca. Był marzec. Chodził po lasach wybierać pnie na budulec; wtedy jeszcze soki w drzewie stojš. Ponieważ bliższe lasy były już przetrzebione, trzeba było szukać budulca w ostępach odległych dolin. Jeszcze szalały kurniawy, trzymały mrozy, duły zawieje, a Klimek ubrany w portki i serdak, brodził w œniegu całymi dniami, łamuzgał się po uboczach. Obuchem siekiery bił w pień; jeœli dudniało przy uderzeniu, oznaczało, iż drzewo jest dudławe lub nadgniłe. Zrzucał serdak, bo już słońce grzało; od jego blasku jaskrawego, odbitego w œniegu, dostaje się kuropatrzu. Walić trzeba siekierš bez upamiętania, aż pot zalewa oczy. Do jedzenia jest tylko moskalec, nic więcej przez cały dzień. Twarda praca. Œcięte drzewo wywłóczył sam Klimek koniem, zarabiajšc dodatkowo jako furman. Zwoził drzewo na saniach koniec pnia ładował na gnatki, umocowywał łańcuchem, włóki zaœ rozwodził precz w tył i niedaleko wierchowca podkładał pod drzewo. Dostawiał drzewo na Kiry gdzie miano budować nowš leœniczówkę. W karnawale, było to właœnie w ostatniš niedzielę mięsopustu, tańczono na plebanii. Duża sala, stanowišca nieomal połowę domu, wypełniona była ludŸmi. Jegomoœć patronował zabawie, baczšc, aby rozrywka była godziwa, aby temperamenty młodzieży nie przebrały miary przyzwoitoœci. Na ławach siedzieli hrubi gazdowie z żonami. Muzyka grała od ucha, œpiewano wesołe pieœni. Ksišdz, uœmiechnięty, goœcinny, obchodził salę dokoła, wysoki, ogromny, widny z daleka. Sam z własnej inicjatywy urzšdził wieczór dzisiejszy, lubił zabawę i żył przyjaŸnie z parafianami. Że lubił żarty, i to w orginalnym stylu, niechaj zaœwiadczy epizod, jaki się zdarzył niedawno temu. Byli wieczorem u Stolarczyka organista Czubernat oraz dwóch szumnych gazdów: Chramiec i Staszeczek. Opowiadali sobie o tym i o owym, dwie butelki wina węgierskiego (dar Homolaczowej) stały na stole wypróżnione. Staszeczek, dawny gospodarz plebana, nucił jakšœ skocznš melodię. Humory mieli różowe, zegar, czyli godzinnik, na œcianie wybił dziesištš. Za oknami rozcišgała się biała noc, skuta mrozem. Był luty, tęga zima. Goœcie licytowali się, kto z nich dłużej w mrozie potrafi wytrzymać. Staszeczek zaproponował: - Mozemy sie sprógować. - Teroz? - niedowierzajšco rzekł Chramiec. - Cemu nie? - trzymał się hardo Staszeczek. - Po nocy beecie lotać? - przywracał ich do przytomnoœci Czubernat. - Isty! - Jo s wami - odezwał się Stolarczyk. - Dzis! - wykrzyknšł triumfujšco do Chramca Staszeczek. Jeden Czubernat był obojętny, choć był z nich najmłodszy. - A ty co, Cubernatku? - Kie Jegomoœ idom, jo œ nimi. Poszli w zakład, kto w mrozie uleci najdłużej. - Ale polecimy przez portek. - W gaciak? - No dy w koszuli i w gaciak - okreœlił pleban bez żenady warunki. - I boso - dodał, aby nie było wštpliwoœci. Staszeczek skrzywił się, ale poczšł się rozbierać. Sam chciał tego pierwszy, musi to piwo wypić. Zresztš, skoro ksišdz jest w tym, nie może być tu nic złego i musi to być Bogu miłe. Przekonał się do zabawy. Nawet i Czubernat uœmiechał się butnie. Skrzypnęły drzwi, wyszło ich czterech cichutko jak białe duchy. Puœcili się pędem na drogę i drogš do góry. Trudno było iœć, kiedy mróz parzył w stopy, trzeba było biec. Noc była jasna, wieœ spała. Czterej mężczyŸni biegli, podnoszšc pięty wysoko, aż pierwszy Staszeczek uczuł, że ma doœć. - Jegomoœ - szepnšł, bo biegli równo. - Wracomy. - Ani mi się œni - odpowiedział Stolarczyk. - Chyboj daliyj, Jasiu! Jo lecem na Gronik. Staszeczek skapitulował. Po nim zawrócił Chramiec. Od Czubernata bił słup goršcej pary z ust. - Jegomoœ, trza sie wracać, juz my na Kasprusiu prawie - perswadował młodym, nie zmęczonym głosem. - Co bedziemy lotać po próŸnicy - To sie wracoj, jak fces, zmarŸloku. Jo lecem do Koœcieliska. Nie było rady na Jegomoœcia. Organista zakręcił na miejscu i uznał się za pokonanego. Teraz dopiero Stolarczyk, widzšc, że wytrzymał najdłużej, rozpoczšł powrotny bieg. Sapali z zimna, rozcierali stopy, lecz byli zadowoleni. Najbardziej zadowolony był pleban. - Alek wom doł siustu; - œmiał się. - Ochłodzilimy się końduœ i ozgrzoli tyz, niegze ta. Ubiermy się. Napijemy się kielisecek wina, pozdrowiejemy kielo telo w nuku. Nikt nie zachorował. I nikt się tym nie gorszył: tym nocnym wyœcigiem plebana w gaciach. Klimkowi coraz bardziej cišżyła samotnoœć. Coraz bardziej podobała mu się Hanka od Walczaka. Spodobali się sobie z czasu, gdy on juhasował na Miętusiej, ona zaœ była tam krowiarkš. Drobna jak on, czarna jak on, silna jak on. Z domu biednego, tak samo jak on. Opowiadał jej o Węgrzech; był dwukrotnie z Rajem w Kieżmarku po zakup narzędzi stolarskich. - Ej, Węgry to ci kraj! Urodzaj silny, podotki małe, do wojska rzodko odbiyrajom. Stamtela momy nolepsy duchan i siacie. To znaczy: tytoń i zboże. Zawsze ci z północy marzyli o południu, o stronie węgierskiej. Przez góry przechodziło się do ziemi wymarzonej, do słońca, do wina, do bogactwa, choćby na rabunek. To błogosławiona kraina. Gdy tam coœ zbroisz uciekniesz w góry i kto cię znajdzie? Raz szedł Klimek po sól do Poronina i spotkał Hankę idšcš na targ do sšsiedniej wsi. Szli więc razem. W Poroninie pracuje młot żelazny czyli kuŸnica, w której przekuwajš surowe żelazo, sprowadzone ze Spisza, gdzie je wytapiajš, używajšc węgla drzewnego, z najlepszej gatunkowo rudy. Dlatego słynne jest w całej Galicji żelazo kute poronińskie. hanka niosła zgrzebne płótno do znajomego rzemieœlnika na sprzedaż. Nic nie mówili, kroczyli obok siebie w milczeniu. Tak to byłoby dobrze, pomyœlał Klimek, gdyby Hanka została jego żonš. Pracowałby na dom z radoœciš, na żonę, na dzieci miałby to, czego nikt nie jest pozbawiony: rodzinę. To, czego mu tak brakowało. - Bocys, Hanka, jako my se urodzali na pniokak w Mientusi, a hań prało dyscem dokolutka? Nika sie nie skryjes, bo ka? Doloło nas do imentu. - Zgwizdowalimy się z juhasami, coby po nas przyœli. - Obsychalimy póŸniy bez cały dzień. A bocys, jako my se œpiwowali w Małyłšce? Liska siano kosi, zajonc przideptuje, mucha kopy kładzie, pajšk zagrabuje. - Bocem. A tyœ ino furt œpiywoł: Ani mi robota robotom nie idzie, ino mi, dziywcyno, myœl za tobom idzie. œmiali się. Ujšł jš za rękę, uradowany napływem wspomnień. Czyby to było tak dalekie do spełnienia? On - samodzielny, pracowity parobek, przyszły cieœla, ona - uboga dziewka. I nazwiska ich spadajš którejœ niedzieli z kazalnicy. Wszyscy, wychodzšc z koœcioła, mówiliby: - Cie wy, cie wy! Klimek Bachledzianki zyni się z Walcockom Hankom. Klimek Bachledzianki; tak go utrwaliła opinia. Wołajš go nazwiskiem matki, bo ojciec mu nie dał nazwiska. Któż był jego ojcem? Może zakopianie powiedzieliby jeszcze inaczej, bo i tak zwykli byli mówić: Klimek-bęœ. Gorycz zapiekła go w piersi. Puœcił rękę Hanki. - Jakoz to bedzie, Hanuœ, z nasym weselem Bee co z tego? - Coz jo? Abo ty? Co starzy uradzom, to bedzie. Ale Jegomoœ nie daliby nom œlubu. Nie lubiom dawać œlubu młodym. Musis być po wojsku. Klimek rozeœmiał się na całe gardło. - Mie i tak do wojska nie odbierom. - He, chłopce! Cheba, cobyœ sie im okupił, toby cie nie odebrali. Bidniejsyk zawdy bierom. - A kiebyk beł po wojsku, fciałabyœ mie, Hanuœ? - No isty! Cemu nie? - zdziwiła sie, spłoniona. Znów chwycił jš za rękę uszczęœliwiony. Komu innemu bardziej mogłaby dokuczać samotnoœć, jeœli nie nieprawemu dziecku? Wiedział, że będzie musiał sam urzšdzić sobie życie, nikt inny się tym nie zajmie. Wszystko, wszystko na jego głowie, od koszuli i portek, poprzez jedzenie i spanie, do pracy, zarobku i domu. Był zdany wyłšcznie na siebie samego. Był silny, wytrwały, pojętny. Niedużego wzrostu, drobnokoœcisty. Kto mógł być jego ojcem? Nieraz o tym myœlał. Czasem myœlał o Hance; ona uchroniłaby go od wszystkich kłopotów i trosk przyszłoœci. Zachodził doœ‚ często do jej domu. Wyczuł, że ojcowie sš mu nieprzychylni, choć dziewka jest mu rada. Nietrudno było pojšć, dlaczego żaden ojciec nie będzie Klimka uważał za dobrš partię dla swej córki. Był bez domu, bez rodziców, bez krewnych, nie posiadał gruntu, pola, lasu, pastwiska. Nie pochodził z hrubych gazdów przynajmniej, jeœli już nic nie miał. Był najdukiem, przyczepionym do rodu Bachledów. Miał tylko dwoje ršk do pracy. Stał zazwyczaj w koœciele pod chórem, tam gdzie było miejsce dla mężczyzn: z prawej strony. Gospodarze rzadko zamieniali z nim parę słów, nie zadawali się zbytnio z parobkiem. No cóż, po służbach chodzi. Pachołkiem jest, tak się to nazywało. GaŸdziny przesuwały się koło niego szybko, z szumem spódnic, patrzšc nań surowo, aby mu czasem nie przyszła ochota uderzyć do nich na przepatrzowiny. Wszystko by jeszcze dla nich uszło, gdyby się dało okupić bogactwem. Hanka Walczakówna jest inna od innych dziewczšt, był tego pewien. Ale co może młoda dziewczyna, kiedy tutaj ojcowie rzšdzš sprawami całego rodu? Mogłaby jak Kacka rzucić wszystko na jednš kartę, wyrwać się z domu na przekór wszystkim, na przekór całej wsi, ale Klimek musiałby być Matejš, czyli zuchwałym rabusiem, którego pistolet albo pienišdze zamykajš usta każdemu. Odkšdże datuje się bogactwo rodziców Kacki? Odkšd ich zaczšł nieprawy zięć obsypywać dudkami. - Mówiłak o tobie, Klimek. Ojce cie nie fcom. "Ka ón mo dóm?" - pytajom. - Ka mój dóm? Dóm se zryktuje piykny. Taki, jaki my wysprawiali Kacce. - Matusia cie nieradzi widzom. "Kieby jesce dudki mioł - godajom - toby z tego cósi beło". - Pojadem do Peœtu, zarobiem. - Hej, chłopce, kim ty wrócis z dudkami, juz sie haw se mnom uwinom do ciysta. - Ale ty mie nie zabocys, Hanka? - Jo nie, ba tatuœ zabocom chytko. Óni rzšdzom siyćkiem. Istotnie, ojciec stanowił o wszystkim w chałupie. Któregoœ wieczora wyszedł sam za Klimkiem i postawił rzecz jasno, bez ogródek. - Klimek, nie łaŸ ku Hance. Do głowy se nie przybiyroj, kie cie do sie przipuœci. Kozdo tako. Kie parobka uŸry, to sie widzi, ze ze skóry wylezie. Ale hań nic w rzecy ni ma. - Jakoz to wiycie, co ona w nuku myœli? - Niek i tak bedzie. Ale o zyniacce haw mowy nijaki ni ma. Oba jesceœcie œpiki, tyœ wojska jesce nie odbył. A cóz ty mos do reœty, ze sie za dziywkom oglondos? Z cegoz ty babe utrzimies? Pazdurami bees sie chytoł ziemi? Grunt jakisi mos? - Ni mom. - Do cegoz fces dziywke brać? Ka twój dom, Klimek? Nic nie odpowiedział, wstyd palił go płomieniem. - Co se ty uwazujes, ze jo puscem z domu dziywke na biyde? Matusia ci pomarli, nie dostołeœ ani kawołecka pola, ojca ni mos... - Ino mi o ojcu nie mówcie! - krzyknšł zapalczywie Klimek. - Niek wom ojciec w głowie nie siedzi. Ojca mi nie trza! Swoje roki mom. I robote mom. Taki se mnie chłop jak kozdy inny nie gorsy od innyk parobków. A o ojca toœcie sie mogli moiyj matusi spytać, nie mnie, bo jo temu niewinowaty. Nie ten majster, co zacnie, ba ten, co skońcy. Dom se zryktuje, jak sie patrzy, morgi tyz bedom. - Ciłoze, ciło, Klimek - łagodził Walczak - nie drzyj sie. Jo ci nie stojem na posprzyc, złoœci do tobie ni mom, ba mówiłem po prowdzie, jak stary ociec do parobka: Młodyœ jes, dej se spokój. Gruntu ni mos nijakiego, grajcarem przi dusy nie œmierdzis, pockojze se końduœ, zakiela ci roki do zyniacki nie wyńdom. Odrobis wojsko... - Kis dziadzi - przerwał mu młody - do wojska mie posiylocie? - Ksiondz ci nie do œlubu przed asenterunkiem. Chłop dopiyro po wojsku zdatny do gazdowania. Zaspomozes sie w kieli teli piniondz, wte mozes sie za babom oglondać. Ale teroz, chłopce? Wybij se to z głowy. Jo ci Hanki nie dom. Ku dziywce mi nie łaŸ. Ka twój dom, Klimek? - to pytanie gryzło go i paliło całymi dniami, całymi nocami. Tak odniosło się do niego Zakopane, wieœ honornych dziadów, tak potraktowało nieprawo urodzonego syna. Już podnosili łeb hrubi gazdowie, którzy mieli siana w bród, mogli chować konie, a poprzez konie rzšdzić biedakami. Ich były polany, ich były pienišdze, ich były mnogie ręce robocze w odróbce. Im za orzbę okopywali grule małorolni, im za zwózkę snopów pomagali kosić bezkonni, im za siano wykopywały ziemniaki żony bezrolnych, im wreszcie za owies na przednówku tarły, czesały i przędły len córki nędzarzy. Walczak nie wyda córki za Klimka. Dlaczego Dziad z dziadem będzie się żenił i dziadów płodził? Cóż dla nich znaczy praca? Czy będziesz miał co z pracy! - ironicznie zapytuje Walczak. Choćbyœ pazurami targał zagony, czy samym targaniem więcej z nich owsa wydrapiesz? A czym ty zasiejesz? Z ziemi ziarna do siania nie wytargasz. Im potrzebne sš pienišdze. Albo grunt. Hanka musi uderzać wyżej w opinii rodziców: ku bogatszemu. Miłoœć. Co to jest miłoœć? Niedaleko odbiegli od natury, właœciwie wiernie z niš współżyjšc, górale nie mieli wielkiego zrozumienia dla uczuć tego rodzaju. Wyznawali zemstę, złoœć, nienawiœć, okrucieństwo w znacznie silniejszym zakresie i natężeniu niż litoœć, dobroć, miłoœ‚. Twardoœć bytowania, na pół zwierzęce warunki życia nie były przychylne ukształtowaniu się zalet umysłu i serca. To ich niezwykłe spóŸnienie cywilizacyjne, ten ich surowy prymitywizm moralny miały być póżniej obiektem zadziwienia, a nawet podziwu ze strony mieszczuchów olœnionych egzotycznym odkryciem. Miłoœć. Cóż oni o niej wiedzieli? Parobcy byli natrętni i dzicy, dziewczęta przeważnie namiętne i łatwe, to wszystko. A małżeństwo było planem życiowo-praktycznym, który układali starzy dla młodych, niezależnie od ich uczuć. Był słoneczny poranek majowy, kiedy osiemnastoletni Klimek Bachleda wyszedł z chałupy Bukowskich w Koœcielisku ubrany odœwiętnie jak na odpust do koœcioła. Na ramieniu pod cuchš (białš, jak wszyscy młodzi tu już nosili) miał przewieszonš torbę, w niej zaœ koszulę, onuczki, rzemień oraz dwa moskale z kršżkiem sera. Od wielu dni i nocy œcigało go natarczywe, zawzięte pytanie Walczaka: "Ka twój dom, Klinek?" Nie miał domu. Wszedł w gęsty las Doliny Koœcieliskiej. Przechodzšc obok kamienia młyńskiego przy huczšcym potoku, schylił się po chraœć i rzucił jš dawnym obyczajem na nogiłę królewskiego młynarza. To obowišzek każdego górala. W drodze na Tomanowš ze smreków wyłonił mu się naprzeciw Sabała. - Wybiyros się kany? - Idem ka na robote, w Luptów. Abo kany daliyj. Coby no iœ het stustela. - Coz ci tak dozarło? - spytał strzelec. - E! - machnšł rękš tamten na znak, że nie chce o tym mówić, i ruszył w górę ku przełęczy. Znalazł pracę na pierwszy ogień w Ważcu przy budowie. wkrótce jednak przeniósł się do Szczyrby, gdzie były lepsze warunki zarobkowe i dogodniejsze mieszkanie. (Choć latem mieszkanie było mu obojętne; jako juhas nauczył się spać na gołej ziemi pod gołym niebem.) W końcu kwietnia 1868 roku, w drugie œwięto Wielkiejnocy, przeszedł przez Podbańskš, Zawory i Liliowe do Zakopanego, odwiedził dom rodzinny na Groniku, gospodarowała tu niepodzielnie Julka Kowalowa, gaŸdzina na ojcowskiej zagrodzie i gruncie z wymówieniem utrzymania rodziców do œmierci. Klimek wręczył babce trochę pieniędzy i bułkę pieczonš, rarytas we wsi, w której nie znano pieczywa (i to białego). Dziadkowi wsunšł dwie paczki madziarskiego tytoniu, debreczyńskiego basiaka. Wypytywał się o Hankę od Walczaka; nie miał œmiałoœci do niej pójœć. Julka, obecna przy rozmowie, wtršciła się obcesowo: - Wybij se Hanke z głowy. Ona wysy mierzy. Orła by fciała, nie gawrona. Czy nie tak samo mówił mu stary Walczak? Zrobiło mu się przykro, choć było to powiedziane raczej żartem. Ale taki żart ironiczny! Skrzywił się na to porównanie; gawron - może dlatego, że taki czarny na twarzy, o brwiach gęstych, nastroszonych. A może dlatego, że był tak brzydki? Bardziej jednak niż porównanie zabolał go sam fakt, o którym się dowiadywał: że Hanka myœli już o innym. Chytko mie zabocyła, gawrona - pomyœlał. - Więc myœli już o kimœ innym. O orle. Któż miał być tym orłem? - Z kimze zaœ chodzo teroz? - spytał najbardziej obojętnie, jak mógł. - Nie znos go cheba. Obrochta Tomek. - Z NiŸniego? Z Chycówki? - Ni. Od Jascorówki. Ojciec jego jes leœny u pana Uznańskiego. - Jakiz ten Tomek? - dopytywał się Klimek z ciekawoœciš. - E, nic ta cudnego - odrzekła Julka. - Kufiaty, furt sie ino œmieje. Kufiaty, bo miał wielki łeb i gębę jak miskę. - Jakisi nie dosolony - dodała babka. - Mo sie do kogo œmiać, to sie œmieje - usprawiedliwił Klimek parobka z udanš ironiš i znowu zrobiło mu się smutno. Więc taki był tamten orzeł, a taki jest ten gawron. - Grunt mo? - nie dało mu to spokoju. - Juœci ze mo Wystawił se dóm, nie darmo tatuœ leœnym som. Drzewa taki mo doœ hań w pańskim lesie, co go pilnuje. A i siana z dworu dostanie. U pana słuzy, takiymu biyda nic nie zrobi. - To zaœ ojce radzi som, ze im dziywka na dobre gospodarstwo uchodzi - odezwał się Klimek i jakby coœ pękło w jego sercu.Pozostał mu po tej rozmowie piekšcy, straszliwy osad żalu, którego nie mógł się już pozbyć przez cały czas pobytu we wsi. Zapomniało o nim Zakopane. Nikt go tu nie kochał, nikt o nim nie myœlał, nikt go nie wspominał. - Chustke, cok jom mioł dać Hance, WeŸ se Julka - powiedział żegnajšc się z domownikami. - E, co sie ta bedzies skodowoł - zapierała się bez przekonania, dla samego zwyczaju. Chustka była barwna, wzorzysta. -Bier, Julka. - Ostońze jesce filusie, pogodos - zrobiła się grzeczniejsza na odchodnym, w odpłatę za podarunek. - Cas mie goni. Musem sie pobiyrać. Kawoł drógi mom do œwiatu. Pocałował w rękę najpierw dziadka, póżniej babkę, młodym kiwnšł głowš. - Julka, nie rób krziwdy ojcom. Ostońcie z Boge! - Boze cie prowodŸ! Wojtka Mateję żandarmi odprowadzili do miasta skutego, stamtšd zaœ do Sšcza. Tu skazano go w szybkim tempie na dziesięć lat więzienia i odstawiono na Wiœnicz. Przyszli po niego w nocy, chciał strzelać, lecz nie zdšżył się dorwać do dwóch pistoletów. Ubiegli go, zwišzali. Już nie będzie się nosił w tańcu u Stattera, już nie będzie urzšdzał w domu hucznej pijatyki, już nie wyjdzie na hale juhasom tabak rozdawać, co go w Liptowie nakradł, już madziarskie dziedziny nie zobaczš więcej zuchwałego rabusia. Kiedy go prowadzili żandarmi, a było ich dziewięciu, wyskoczył im pod Olczš i hipnšł w kajdanach do lasu. Ale go ułapili zaraz, kajdany miały dziesięć funtów, przygnietli do ziemi i już się im więcej nie wyrywał, bo ledwie szedł, tak go osłabili. - Ej, dololi mu sadła za skórę! - opowiadali sobie olczanie, którzy widzieli cały ten epizod - Beł taki doponiywiyrany, co strach. I tak się skończyła œleboda tatrzańskiego zbójnika. Na drugi rok Klimek odwiedził Zakopane w któršœ letniš niedzielę. Zastał już pewne zmiany we wsi. Babka umarła zimš. Hanka od Walczaka wydała się w mięsopust za Obrochtę Tomka i zamieszkała na Olczy. - No to juz chycieła orła! - przygryzł wargi na wiadomoœć o tym. Pieniędzy, które przyniósł babce, już jej nie wręczy. Powtarza się ta sama historia, co z chustkš dla Hanki tamtego roku. Umierajš, oddalajš się na zawsze od niego ci, którym najbardziej zawierzył. Poszedł na cmentarz. Kaspruœka leżała niedaleko od córki; pomodlił się na obu mogiłach. Przez chwilę pomyœlał, czyby nie zanieœć księdzu proboszczowi tych pieniędzy na ofiarę, aby się podczas mszy za dusze obu nieboszczek pomodlił. Ale właœnie nadchodził dziadek. Prawda, jest jeszcze dziadek! Stary Bachleda szedł powoli, o kiju; chciał tu z wnukiem swobodnie pogwarzyć, bo w domu mówić się nie da; córka, zięć, dzieci. Przyszedł się wyskarżyć. Jedzenia mu żałujš, wyganiajš bydło paœć, posyłajš po wodę, po drzewo, krzyczš na niego, kiedy robocie nastarczyć nie może. Julkę najbardziej to drażni, że ręce ma już niedołężne, a gębę do jedzenia rozdziera. Œpi w szopie jak parobek, bo łóżko jego obrócili dla dzieci. - Nie beli przecie telo wrodni oba, i Józek, i Julka, zakiela jesce łaziła po œwiecie matka. Jesce, jak ik wycęœciowała konajęcy, prziseł i Władek, podniesła sie niebozycka i mówi do mnie: "Lo tobie wymowiom zywobycie do œmierzci. Ino se boc - pado do Julki - cobyœ ojcu krziywdy nie robiła". I tak mnie wyryktowała młodo. Klimek wzruszył się, bez namysłu wręczył pienišdze dziadkowi. - Kupcie se case co do zjedzenia abo tabaku - osobno dał mu dwie paczki tytoniu. - Ino, coby Julka o dudkach nie wiedziała, bo wom zabiere. - E, zaœ utkom ka na dylak w sopie. - Coby ik wom koza nie zezarła, dziadku - uœmiechnšł się Klimek i już go nie było. Odchodził z ranš w sercu. Dziadek patrzył długo za nim, maszerujšcym bystro ku hamerskiej drodze. Teraz już nie pracował w Szczyrbie, lecz w Szmeksie, opowiadał cuda o tamtejszych budowlach. Od dwóch miesięcy robi w fabryce drutu, na zimę zaœ przeniesie się do cegielni w Kieżmarku. - Ón jeden z nik siyćkik nolepsy. A bęœ! - kiwał głowš wzruszony starzec. - Co ón mioł se mnie? Nic. Nic my mu nie dali, orobieł sie cheba jacy u nos. A bez wiyrchy przyleci, coby babce i dziadkowi krajcara kieliniejakiego prziniós. Wnęcek! - wyrzekł to słowo z całš miłoœciš. - Kochany wnęcek - powtórzył. Taka szkoda, że tak póŸno poznał się na nim! żeby mu choć pół pola był zapisał. Parę zagonów! Ten był wart tego! A tak pozbył się wszystkiego, żyjšc na marnym dożywociu, jak żebrak, czekajšcy na jałmużnę od Julki. Córka i zięć patrzš tylko, kiedy nareszcie wycišgnie nogi i przestanie jeœć. - Wnęcek! - wzdychał, patrzšc ku Hamrom. Czyżby za cenę dwóch reńskich i dwóch paczek fajkowego tytoniu zmieniło się serce górala? Czyżby je tak tanio kupił wyrobnik ze Szmeksu? Nie. Tylko teraz dopiero zrozumiał i uczuł surowy Maciej Bachleda, że nie docenił człowieka w Klimku. Że zawiódł się na dzieciach, a ten jeden wnuk, którego nie uważał, bo pochodził z nieprawego łoża, nosił w sobie najwięcej ludzkoœci z całej rodziny. Wnuk ze strony węgierskiej przychodzi odwiedzić starych dziadków we wsi, o których nie pamięta córka ani syn. Jemu nieciężko milami przedzierać się w Zakopane, chociaż tu nigdy żadnego ciepła nie zaznał. Wszyscy go mieli za służšcego. - Serce go cišgło. A my haw ni mieli lo niego serca. Wnuk drapał się na Boczań w drodze ku Liliowemu. Myœlał o matce, o zmarłej niedawno babce, a przede wszystkim o Hance od Walczaka, co złapała orła. Bo nie chciała gawrona. Co przyniósł Zakopanemu rok 1869? Zmianę dziedzica. Oto zapiska księdza plebana: 1869. Ten rok przeszedł z woli Bożej tak, że nic osobliwego nie zaszło oprócz, że Pani Homolaczowa Państwo Zakopane pewnemu bankierowi z Berlina, Panu Eichborn, za 400000 sprzedała i z ostatnim grudnia odstšpiła. Niewiele to obchodziło zakopian. Dwór był i dwór jest. Że jednego Niemca zastšpił drugi Niemiec, to już nie było ważne. Wszystko pozostało po staremu. Po staremu gorzały dwa wielkie piece, smreki rosły, tak samo jak dawniej Homolaczowi, dziœ Eichbornowi. Bieda tak samo gniotła zakopian dziœ jak i za dawnej dziedziczki. - Sablik, pójdziemy na niedŸwiedzia? - Czemu nie? Ino nie s wami. Bo jo z płonymi polowacami nie lubiem chodzować. Tak przywitali się wzajemnie godni pijacy, Sabała i Kurtek, w zakopiańskiej karczmie. Ale Sabała przyszedł dziœ tylko na chwilę. Rozejrzał się, kto mu będzie tym razem stawiał. Matei już nie ma, gnije na Wiœniczu. Jest Kuba Walkos, przezwany Kurtek, ten zafunduje. Kurtek miał naturę handlowš. JeŸdził zimš z kwiczołami do Krakowa, z jajami, z serem, sprzedawał na Kleparzu albo na Kazimierzu, skšd towar ładował się na galary i szedł do Warszawy. Kurtek dał wypić dwa kieliszki towarzyszowi, po czym zabrał się do domu. Wkrótce za nim wyszedł i Sablik. Powędrował przez Olczyskš, Halę Królowš Wyżnš, na Gšsienicowš (bo tam miał schowanš strzelbę), a stamtšd przez Pańszczycę na Krzyżne. Obszedł Wołoszyn grzbietem, czujšc kozice. Nic się jednak nie pokazało. Przespał noc w lesie, zagłębił się w Waksmundzkš, myszkował po borze. NiedŸwiedŸ czuł widocznie mordercę, bo o ile był, nie pokazał się. Myœliwy przespał drugš noc pod gołym niebem, pogryzłszy resztę moskala z torby, rozeŸlony z powodu pechowej wyprawy. Na trzeci dzień zeszedł do Roztoki, schował strzelbę na Czerwonych Brzeżkach i licho poniosło go w drodze powrotnej do Białki. Wszedł do karczmy (dokšd mógł pójœć Sabała, jeœli nie do karczmy?), kazał sobie dać kieliszek wódki. Popijał myœlšc smętnie, czym zapłaci. Rozmyœlał nad ciężkš dolš skrytomyœliwca. Może by hipnšć w Jurgów, coœ by się zarobiło? W jasny dzień? Wszystkie pomysły upadły. Na domiar złego wkroczyli do szynkowni trzej żandarmi, aby zwilżyć gardło wódkš, bo było ciepło. Na Sabale œcierpła skóra, nie, żeby miał coœ w tej chwili na sumieniu albo żeby się ich bał, ale nie cierpiał widoku cesarskich ludzi; poza tym wyznawał mšdrš zasadę, że najlepiej być od żandarmów z daleka. Kiwnšł na karczmarza o drugi kieliszek. Żandarmi stanęli przy szynkwasie. żyd usłużnie zwijał się koło nich. Wzięli swoje kieliszki, odwrócili się do lady tyłem i obserwowali goœci w karczmie. Taka już szpiclowska natura, że, nawet podczas przyjemnoœci, z obowišzku węszy. Goœci było niewielu na ten czas, z siedmiu, oœmiu. Przykuł ich wzrok samotnie siedzšcy Sabała. Było mu trochę nieswojo, bo patrzyli w niego jak sroka w koœć. Ot, szpiclowska natura. Podkręcał płowego wšsa spoglšdajšc obojętnie na nich od czasu do czasu. Wychylił kieliszek. Usiłował ich zignorować. Nie znali go. Byli tym zaintrygowani, kto to zacz. Jeden z nich spojrzał groŸnie ku oknu, w które właœnie utkwił wzrok nasz myœliwy, i zawołał: - Ty, kruca himmel, skšd ty jesteœ? Zaczepiony nie odezwał się, udał, że to nie do niego skierowane. Żandarm podszedł ku stołowi, wpatrzył się w górala. - Skšdeœ jest? Sabała spokojnie odwrócił ku niemu głowę. - Jo? Z Koœcieliska. - Po coœ tu przyszedł? - Jo? Do kumotrów. - Do jakich kumotrów? - Do Nowobilskik. Dziywke tu przepatrujem lo syna. Nowobilskich było jak naprał w Białce, a co który, to miał gorszš opinię. Jeden z górali odezwał się: - Jo wos znom. Wyœcie Sabała. Żandarmów to zainteresowało. - Co? Sabała? Od niedŸwiedzi? Kruca fuks? Sabała-zbójnik! Jeden przyskoczył do niego. - Tyœ wyrabował karczmę w Rzepisku! Himmelkrajesakrament! Sabała mruczał: - Odyjdze ode mnie, cłowieku. Nic nie wiym o zodny karcmie w Rzepisku. Stawio sie do mnie jako wes na grzebieniu - mówi rozgoryczony do górali. - Jesce półkwaterek! - pokazał na kieliszek karczmarzowi. Tamten ani myœlał obsłużyć goœcia. - Zapłać najpierw tamto, coœ wypił. - Zapłacom za mnie ziandary. Cysarskie ludzie majom dudki. Ale cesarscy ludzie Właœnie pili u Żyda za darmo. Zbójnik ma pienišdze, zbójnik może płacić. Któryœ z żandarmów wpadł na pomysł: - Zapłać za nas! Donnerwetter! - Ni mom ani dudka. Zapłoćcie za mnie, stršcicie se kiedyœ, kie się obocymy - tu już kpił wyraŸnie. Żyd wpadł w lament. - Zapłać za wódkę, zbóju. Bierzcie mu pienišdze! - zwrócił się z proœbš o pomoc do żandarmów. Podeszli ku niemu wszyscy trzej. - Daj pienišdze żydowi. - Suminnie ni mom ani krajcara. Zapłoćcie za mnie - spojrzał na nich litoœnie. wzięli to za ironię. Jeden wycišgnšł ku niemu ręce i siedzšcemu wcisnšł oburšcz kapelusz głęboko na oczy. - Ty huncfocie jeden! My ci tu figle z głowy wybijemy, sakra! Sabała podniósł się błyskawicznie, strzelił na odlew żandarma w pysk, aż tamten się wywrócił. Po czym zwaliwszy stół na dwóch pozostałych, runšł ku wyjœciu. Ale chytry żyd zamknšł drzwi. Nim się z nimi uporał, już dwaj żandarmi chwycili go za ręce. Zdarli mu kapelusz z głowy, prali górala ze złoœciš po głowie pięœciami, kopali nogami, gdzie popadło. za wlekli go za szynkwas, tłukli mu łeb o beczkę okutš. Spoliczkowany rozbił Sabale flaszkę piwnš (pustš) na skroni. Pobili go porzšdnie, skrwawili silnie, napili się jeszcze po kieliszku (za darmo), zabrali góralowi torbę œwistaczš i poszli. Sabała leżał nieprzytomny za szynkwasem z godzinę, kiedy zaœ zbliżał się zmierzch, pora liczniejszej frekwencji w karczmie, szynkarz i jego żona obleli wodš pobitego, skrzesili, wywlekli z izby i ułożyli go na trawie za domem. Tu Sabała doleżał na pół przytomny do nocy, a gdy wytrzeŸwiał całkowicie i rany mu obeschły, podniósł się i powlókł obolały ku Bukowinie. Po drodze trzykrotnie mdlał i upadał. Wstawał i wlókł się dalej. Przyszedł nad ranem do domu, burzył się do drzwi, długo nikt mu nie otwierał. Spali wszyscy mocno. Dopiero żona zbudziła się, odparła drzwi z dršga: Przestraszyła się widoku męża. - Jezus Maryjo œwiento! Cozeœ ta zaœ kany nawojowoł? - Ciłoze - szepnšł chrapliwie. - Nie ozdziyroj kufy, dziecyska sie obudzom. Troje wnuków spało w nogach u rodziców. - Kaz cie tak uœlakcili, chłopie niescęsny! - biadała Rózka. - Bees ty cit! - zgromił jš ponownie. - Dzieci œpiom. Pił sadło œwistacze z mlekiem, smarowała go nim żona. Miał nerki odbite, w głowie dziury. Przyszła Miętusowa, starucha, okadziła go jałowcem i zielem poœwięconym, zaczyniła, zamówiła. Widziało się, że będzie umierał. Przyszli sšsiedzi zaglšdać na niego, jak to przed œmierciš zwykło się odwiedzać starych. - Jakze sie ta mocie, kumoterku? - Jedyć ta pomalućku, kumosicko. - Podobrzeliœcie cosi, swoku? - Końduœ mi lepi. - Miechy ta jesce dobre u wos. Słysem. - Dy sie ta moze jesce sproscem. Nie myœlał się wybierać na drugi œwiat. Podnosił się zwolna, jak z ciężkiego okaleczenia, z jakšœ ranš wewnštrz, która nie miała zabliŸnić się nigdy. Pod oczami wybiegła mu krwawa wybroczyna, która się utrzymywała przez dłuższy czas. Kiedy wstał wycieńczony, chudy, wybladły i utarł po raz pierwszy nos rękš, kobiety przestraszyły się jego widoku. - Jak wzieny nade mnom jojceć i labiydzić - gawędził potem z humorem - tak mie strak oblecioł i pozdrowiołek od razu. Tygodniami brał w siebie ciepło i œwiatło do słońca siedzšcy , aż słońce wycišgnęło z jego ciała chorobę. Ale pozostały w nim jakieœ nieodwracalne obrażenia wewnętrzne. Wzrok przygasł, stracił dawnš bystroœć. Chwilami słyszał dziwny szum w głowie, czasem czuł zawrót przed oczyma, pustkę, jak gdyby zapodział się gdzieœ w œwiecie, nie czuł swojej obecnoœci; wyraŸnie błšdził. Czy jakaœ sprężynka w mózgu naruszona? Ach, rozdał mnogo bicia, ale i zebrał go sam sporo w życiu. Raz w młodoœci naprali go wolarze w Liptowie, dostał nie byle jakie lanie; okręcali mu ręce łańcuchami, œciskajšc je, aby powiedział, gdzie schował skradzione pienišdze. Musiał powiedzieć. Ale to nie było tak bolesne jak awantura w Białce. - Dogrzoli mie fest - opowiadał póŸniej w karczmie. - Siyćko bez to, zek strzelił w pysk ziandara. - To zabrónione. Cysarskik ludzi nie wolno bić po pyskak. To obraza lo cysorza i za to wyrok jes - objaœniał fachowo Jafur. - I nie takie bicie by cłowiek przezył - dowodził Sablik. - Kielo mie juz ludzie potargali, na mnie jak na psie prziłotoł. Ino to zaœ nogorse, ze mi kapalus srucili. Kapalus mom zaœ wymascony, to głowę chróni. Toz to mi łeb ostała goło. Dopiyroz mi wzieni łeb tłuc o becki, o sinkwos, o zelazo, flaski na mnie łupali i haw mi cósi, wiycie, w głowie narusyli. Casem mi ta w niyj cosi hucy jako woda w potoku. Juz i strzelby nie idzie do oka prziłozyć, buk na ocy pochybieł I juz nie ta ręka - utarł nos rękawem. - O, to se zaœ niedŸwiedzie odetchnom. Jako tyz ta i kozicki. - Niegze se odetchnom, biydocki. - Abo i niek sie ostanom komu innemu. - Duzoœ ik ta naubijoł, niewycytajęcy? Kielozeœ niedŸwiedzi pobił, Sablik? Zaczšł się namyœlać przypominajšc: - Ckoj - pomagał sobie w głos. - Rachowołek ik jedenaœci, kie my haw zaceni koœciół budować, kie nastali Jegomoœ. Telo dobrze bocem. Pote w Koprowy miołek jednego, we Waksmundzki tyz beł jeden To ik mom trzinoœcie. W Hlinie, co mi pod wantom dróge zastompił, œtyrnosty W Roztoce, kie mie goniły jegry z Jaworzyny, ubiłek misia, to bedzie pietnoœcie. Ostatni beł w Hlyiński Dolinie, widzi mi sie, łońskiego roku, co mi go cósi potargało. To wej bedzie do kupy sesnoœcie, haj. Bedzie hnet drugie telo, cok ponadstrzylowoł. Nie rachujem takik, cok ik trefił z towarzisiami na spólnym strzelectwie. Abo tego, cok pobił Homulacowi w Kasprowy Dolince, bo nie jo go œlakowoł, jacy mie wołali do niego z Hamrów. Kuba Bukowski naseł w Luptoskik Kopak zdekłego niedŸwiedzia, to mi padoł; ze mioł być mój. Óni ta zaœ znajom mojom kulke. - Kieloz to bedzie tego razem, Sablik? - Moze dwacat. Nie bocem; tyk, cok ik pobieł som. Patrzyli z nie tajonš zazdroœciš na mordercę niedŸwiedzi, króla polowaczki, który miał trzy strzelby pochowane w dziurach. Wstawał w obliczach nicponiów, pijaków, gazdów spracowanych obraz szumnej młodoœci górala, który się cudem wysmyknšł z okrutnych macek sztandrehtu. Sabała patrzył zmętniałym wzrokiem w kieliszek (płacił go w tej kolejce Jafur) i uœmiechnšł się na pół smętnie, na pół głupawo. Coœ jednak od tej białczańskiej bitki w głowę mu weszło, bo krzywił się nagle, jakby bolesnym wspomnieniem rażony, jak gdyby nie poznajšc obecnych, wodził po nich obcym spojrzeniem, po czym weselał znowu na twarzy, mrużył oczy, podnosił kieliszek. - Na ziandarów pijem! Coby ik zło krew, piyrso zaraza nie minena. Po coœ do nik przipijoł? Nogorsy z dziada pon. Nie miysoj sie z plowami, to cie œwinie nie zjedzom. - Sablik - rzekł Jafur trzymajšc w ręce swój kieliszek - pijem do tobie, na twoik niedŸwiedziów. Skoda, zeœ mi ik nie doł na sprzedoj, zarobielibymy godnie. Klimka odebrano w rekruty. Wraz z nim pognano dziewięciu parobków zakopiańskich do Nowego Sšcza, tam ostrzyżono, zapakowano w siwe mundury i kazano odrabiać służbę wojskowš dla cesarza Franciszka Józefa przez trzy lata. Wzięto go do wojska nie z własnej woli, lecz drogš gwałtu. Z wiosnš 1870 roku przyszedł do wsi rodzinnej w podartych kierpcach, unoszšc sprytnie schowanš w zanadrzu niezgorszš sumkę pieniędzy z Węgier. Był oszczędny, w cegielni kieżmarskiej, gdzie pracował ostatnio, robił na dwie zmiany, aby więcej zarobić. Pragnšł się ożenić, aby w ten sposób ubiec zamiary cesarza w stosunku do jego osoby. Miał właœnie 21 lat, był w wieku poborowym. Wczesnym ożenkiem broniono się podówczas przed wojskiem. żonatego nie wolno było brać w rekruty, choćby młodego; jedynie parobka, to znaczy kawalera. Rajono Klimkowi dwie dziewczyny; jedna z– nich, Rejka Obercoń z Jaszczurówki, doœć mu się nawet zwidziała, był u niej raz na przepatrzowinach, lecz drobny na pozór wypadek zniweczył jego plany matrymonialne. Siedział któregoœ dnia - była to niedziela - w karczmie na Hamrach. Było wesoło, grali muzykanci. Zaczęły się tańce. Traf chciał, że dyrektor hamerni, Elsner, wraz z kasjerem (obaj długoletni urzędnicy Homolaczowej, nie lubiani przez górali) pojawili się w karczmie, zwabieni skocznš góralskš muzykš. Zrobiono im miejsce, było tam sporo hamerników. Panowie zaczęli ironicznie dogadywać tancerzom, a poszczypywać tancerki. Góralki były harde w stosunku do dworskich oficjalistów, zaœ panowie z dworu dziedzica sšdzili, że im wszystko wolno. Doszło do awantury. Górale ujęli się za swoimi tancerkami, hamernicy za swoimi przełożonymi, rozpoczęła się utarczka. Dyrektor i kasjer wycofywali się przezornie z placu boju, przy czym dostało im się coœ niecoœ w przechodzie. Nastšpiła ogólna bitka, w której hamernicy podali tył, nie bez pewnych ofiar. Klimek Bachleda był jednym z czynniejszych obrońców zakopiańskich dziewczšt. I dlatego zapamiętały go sobie dworskie czujnosy. Za parę dni zjechało do wsi wojsko na œledztwo, zabrało trzech bohaterów awantury, między nimi Klimka. Wsadzono ich do nowotarskiego cyrkułu, gdzie potrzymano ich półtora miesišca w inkwizycie, aż ogłoszono konskrypcję. I wtedy prosto z aresztu cap! - Roki wom przisły, do wojska trza rukować. Nie było rady. Szumnych siuhajów od razu wpisano na listę, aby im w służbie Najjaœniejszego Pana wywietrzała z głowy wszelka fantazja. Była to zresztš stara metoda dworu w stosunku do opornych chłopów. Praktykowali jš często Homolacze, gdy chcieli się pozbyć kogoœ niewygodnego: w porozumieniu z władzami oddawali go do wojska. Na trzy lata, na pięć lat, a w kawalerii na dwanaœcie lat. Taki urlopnik wracał na wieœ złamany, zdemoralizowany, przerobiony, wiernopoddańczy, czarno-żółty, prawdziwie cesarski. Jeszcze lepiej: cesarskokrólewski. Mało którego z nich służba nie zbakierowała, chyba że był wyjštkowo zdrowy i silny moralnie; wtedy przetrzymywał wojsko bez znaczniejszych skaz. Inaczej, stawał się podatnym materiałem na zbója lub czujnosa. A Klimek? Górnictwo tatrzańskie miało się ku zmierzchowi. Ale legendy hawiarskie żyły i rozbłyskiwały tym silniej. Wszystko, co w opowieœciach góralskich dotyczy złota, skarbów wszelakich tajemnych chodników i grot, ma swoje Ÿródło w przeszłoœci górniczej Tatr. I może odwrotnie. Cała pasja wdršżania się w głšb skał, namiętnego poszukiwania kruszców rodziła się z tęsknoty góralskiej do bogactwa. Tylko nędzarze mogš tak marzyć. Fantazja ich służyła więc realnym pragnieniom, była wyrazem tego, czego im nie potrafiło dać życie. Bajki nie sš głupie, wyobraŸnia ludu tworzy je mšdrze i celowo. W Dolinie Kaczej jest Kaczy Staw (inaczej Zielony). W noc œwiętojańskš pływa po nim kaczka, która znosi złote jajko i znika. Nad Zielonym Stawem Kieżmarskim wyœmignęła smukle Jastrzębia Turnia. Na wierzchołku jej był diament. Po niemiecku zwie się wierch Wieżš Karbunkułowš, po węgiersku zaœ Rubinowš Turniš. Była wielka burza przed laty, piorun rozłupał szczyt, ze szczytu zleciał diament, wpadł do jeziora. I z dna przez wodę œwieci. A póki był na górze, ilu po niego się darło! Wielu swój zamiar przypłaciło œmierciš. A słupy złote w jamach? Słupy srebrne jako piwne beczki? Słupy z drogich kamieni, niby krzaki przysadziste? Kotliki zbójeckich pieniędzy zakopane w dziurach? W Złotym Młynie, wzniesionym na potoku Pyszniańskim w Dolinie Koœcieliskiej, pracował królewski młynarz, którego zabili zbójnicy dla rabunku. A inni mówiš, że założył się, iż koło młyńskie własnš siłš przetoczy. I przy toczeniu kamień przywalił go na œmierć. Cuda opowiada się o kowalu z kuŸni za Halš Pisanš, który chodził w Wielkš Noc co roku kuć konie rycerzom œpišcym pod skałami i otrzymywał w nagrodę za to złote wystrużyny z kopyt końskich. W zimowe wieczory przšdki snujš baœnie o niezwykłych widziadłach w starych sztolniach Magury. Albo o Dziewištce, kopalni pod Ornakiem, do której wracali nocš hawiarze z pasterki w Zakopanem. Wracali z koœcioła, a bluŸnili Bogu w tę noc wigilijnš - powiada legenda. Wtedy zerwała się lawina i zmiażdżyła ich. (Notuje ten wypadek ksišdz Stolarczyk w swojej kronice.) Faktem jest, że hawiarze zawsze wracajš na noc z Zakopanego podpici; œpiewali prawdopodobnie z fantazji w drodze powrotnej. Œnieg ma cienkie uszy: wystarczyło to wzburzenie powietrza, aby jego masy, zwišzane słabo z podłożem, podcięte w dodatku stopami, oderwały się od niego i uwiozły w dół. W Dolince Litworowej ma być zakopane miasto. Na Skoruœniaku - zamek. Pod Ciemniakiem leży w kamieniach zagrzebany cmentarz. W Jego œrodku wystaje duży głaz, zwany Kaplicš, pod nim jest studnia, z której ciecze złota woda do boru Wańtule i tam się przemienia w zwyczajnš. Gdy wejœć przez dziurę do studni, ukaże się bryka, ładowna skarbami drogimi, dyszlem ku wschodowi zwrócona. Była tam raz matka z dzieckiem, nabrała bogactwa z bryki i idzie. Lecz zapomniała zabrać dziecko, bo miała ręce zajęte; wraca po nie, a skała już się zawarła i studni nie masz. Jedna legenda rodzi drugš. W starych, zaniechanych sztolniach ludzie natykajš się na œlady dawnych robót hawiarskich; myœlš, że to wejœcie do groty, w której leży moc złota. Na pół zasypane studnie sš szybami, a nie drogami poszukiwaczy skarbów. Krzyże wykute w skałach lub figury i cyfry wyobrażone w granicie pochodzš od górników, a nie sš znakami prowadzšcymi do złotych żył. Zwykłe roboty hawiarskie łšczy się naiwnie z wiarš w zbójników. Mało z tym mieli zbójnicy wspólnego; chyba to, że się czasem ukrywali w starych wyrobiskach. Każdy lud ma swoje bajki i legendy. Niech je ma. Klimek Bachleda wrócił po trzech latach z wojska. Służył w nowosšdeckim pułku landwery, lecz przeważnš częœć służby odbywał w Wiedniu, dokšd go odkomenderowano z oddziałem. Otarł się trochę o œwiat, poduczył się coœ niecoœ po niemiecku. A także jako tako zdobył sztukę czytania i pisania od kolegów-Polaków; jak na górala zakopiańskiego to dużo. Przyszedł któregoœ ranka kwietniowego niespodziewanie z węzełkiem w ręce, w wyblakłym zniszczonym żołnierskim mundurze. Na piersiach dyndał mu się ni to wisiorek, ni to odznaczenie: pięć czerwonych bšbelków, przyznawanych w wojsku najlepszym strzelcom wyborowym. Kimże był? Urlopnikiem, czyli wysłużonym żołnierzem, niczym więcej. Byłże synem gazdy, sposobnym do porzšdnego małżeństwa? Nie. Był nadal wyrobnikiem, nie posiadał nic z tych rzeczy, które gazdy sš. Wracał po trzech latach do swej wsi bardziej samotny niż wtedy, kiedy był z niej wychodził. Szedł na Gronik. Przecież to jego dom rodzinny, chociaż nie dane mu było w nim zaznać rodzinnego ciepła. Czy biło gdzieœ dla niego litoœciwe serce? Julka prała bieliznę w potoku. Twarz miała postarzałš, skrzywionš, zaciętš. Więc tak wyglšda gaŸdzina z Gronika? Na płaskim, dużym kamieniu rozcišgała mokrš namydlonš koszulę, tłukšc jš kijaniš. Plaskanie odbijało się donoœnie po całej roli. Zawołała skrzekliwym głosem ojca z obory, aby jej pomógł zabrać się z bieliznš. Dziadek ukazał się przygarbiony, siwy, dziwnie skurczony, zszarzały, zmalały. Córka huknęła nań: - Cóz tak leziecie, jakbyœcie byli cielni? Nie okazała specjalnej radoœci na widok siostrzeńca. Walczyły w niej sprzeczne myœli. Dobrze byłoby go mieć w domu do roboty, gorzej za to do jedzenia. Już jest jedna gęba ojcowa, która żre prawie po próżnicy. Bo dużo to stary narobi? Tyle, co kot napłacze. że chwyci za ucho od cebrzyka i pomoże Julce przynieœć pranie z potoku? Ale Klimkowe ręce zapowiadały sporš robotę; ciotka znała te ręce. - Kaz bedzies miyskoł? U nos? - spytała na wstępie bez żadnych ceremonii. - E, dy by sie ino przespać na sopie, chyce sie ka ludzkiyj roboty. - Co mos łazić po ludzkik robotak, haw tyz jes je do roboty doœ. Jeœ ci dom, przidom zbiórki, przydos sie dóma. - Niek i tak bedzie. Zgodził się, miał zgodnš naturę. Dziadek ciężko pracował u Julki. Rankiem dostawiał mleko Niemcowi pracujšcemu w Hamrach, przynosił stamtšd pomyje dla wieprzka. Między dziadkiem a wnukiem nawišzała się szybko nić porozumienia, którš wiła ich wspólna niedola. Julka skšpiła jedzenia nawet własnym dzieciom, nie dopiero ojcu i siostrzeńcowi; traktowała ich przecież obu jako służšcych. Przez pierwsze dni Klimek chodził po domach, aby zbierać nowiny. Wypoœcił się przez trzy lata, odcięty od rodzinnych stron. Napisał, raczej naskrobał, przez ten cały czas trzy listy do dziadka, na które nie otrzymał odpowiedzi, na Groniku bowiem nikt nie był uczony w piœmie. Połykał teraz wiadomoœci. że ta wyszła za mšż, a ten się ożenił. że tamtym zmarł ojciec, a ta już ma dwie córeczki. że ten pojechał za zarobkiem do œwiata. że dwóch chłopców wsiowych przywaliło na œmierć w bani na Miętusiej. że tamta dziewczyna przeniosła się na stałe do Tarnowa, wyszła tam za szewca, a ten został gdzieœ pod Rabkš, dokšd przywędrował jako kosiarz i przyżenił się bogato. Tamten znów poszedł na robotę do Węgier. Syna sšsiada wzięli do wojska. Tam znowu krowa zdechła, przejadła się, straciła mleko. Nie przejadła się, poprawiali znowu tę wersję inni, gdzieżby tu w górach krowa się mogła przejeœć, czym? Że więc zeżarła coœ zjadliwego, może opiłki żelazne, to się jej wbiło do żołšdka, do kiszek i nie mogła przyjmować pokarmu. Biskup był tamtego roku we wsi, witano go bramami triumfalnymi. Przyjechał w nocy, oczekiwano go przez osiem godzin. Jędruœ Stopka spadł z drzewa, gdzie go usadowił ojciec, aby lepiej widział, ale chłopcu nic się nie stało. Co więcej? Owce dwie ukradli Liptacy tamtego lata bacy na Tomanowej; jeszcze się do kijów brali, gdy zakopiańscy juhasi przyszli do nich z pretensjami. A przedtamtego lata jednš owcę rozdarł niedŸwiedŸ na Hali Pysznej. Gdy się o tym dowiedział Sabała, poszedł na Pysznš szlakować misia, lecz bez rezultatu. Widocznie niedŸwiedŸ nie wiedział o tym, że jego przeœladowca ma słabe oczy, bo wyniósł się czym prędzej w liptowskie bory. I jeszcze o jednym dowiedział się Klimek. Oto ubiegłej zimy Julka wyrzuciła ojca z domu na mróz. Tułał się po domach po proszonym. Ledwo po miesišcu, na interwencję sšsiadów i na zagrożenie doniesieniem do gromady i do księdza, przyjęła starca z powrotem w dom, który ongiœ sam dla siebie oraz dla dzieci swoich zbudował. Klimek na wiadomoœć o tym zobowišzał się płacić Julce ze swoich zarobków reńskiego miesięcznie za utrzymanie dziadka, który był przecież rodzonym jej ojcem. - Cobyœ go ochobiała, do roboty gorsy nie bierała - przedkładał jej. - Ojciec wyrobiony do imentu, nieporada nim orać. Co ci bee trza, jo ci za niego zrobiem. Dudki wzięła, przez parę dni było lepiej, póki pamięć o tym trwała. PóŸniej wróciło to samo. I tak co miesišc. Tyranizowałaojca bez przerwy, po swojemu. W twardej walce o byt, którš prowadziła przeciw wszystkiemu, ojciec był jej wrogiem, ciałem do odziewania, gębš do żarcia. W piękny majowy ranek wybrał się Klimek Bachleda do lasu urobić œciółki dla bydła, po którš przyjedzie wozem przed wieczorem Kowal. Za ramię przerzucił małe żelazne grabki. Kto to idzie œcieżkš od Kalafarni ku drodze pod lasem? Hanka od Walczaka, niedawna mężatka, pierwsza miłoœć Klimkowa. Nie widzieli się chyba ze cztery lata; Klimka nie było przez ten czas w Zakopanem. Życie ich teraz biegnie równolegle obok siebie; nie wiedzš o sobie nic, chociaż mieszkajš w jednej wsi. Weszli sobie w drogę, nie mogli się wycofać, a obojgu nie było to spotkanie miłe. Patrzył na niš: nic się nie zmieniła w postawie ani w twarzy od lat panieństwa, może nawet wyładniała; twarz biała rysy regularne, ostre jak dawniej, oczy czarne, zalotne, ogień ten sam w blasku Ÿrenic, włosy rozczesane na œrodku głowy w przedział, spadajšce dwoma warkoczami na plecy. Chustka z głowy zeœliznęła się jej na kark. Wybiegły Jej rumieńce na twarz od niespodziewanego spotkania. - Kaz idzies, Klimek? - zaczepiła go pierwsza z pewnym zakłopotaniem. - E, idem ta i idem - zbył jš grzecznoœciowo, po czym wyjaœnił: - Urobić trochę œcieli - i ucišł. Pierwszy raz spotkali się po długim niewidzeniu. Niełatwo rozpoczšć rozmowę, zwłaszcza gdy pękło między nimi to, co się nawišzało. Szli obok siebie bez słowa, aż Klimek pierwszy przerwał cišżšce im obojgu milczenie. - No, toœ wej pockała na mnie, Hanuœ - wyrzucił z siebie w jednym zdaniu ciężar gniotšcy go od tylu lat. Podjęła szczerze wyrzut; jakby była nań z dawna przygotowana. - Hej, chłopce, biyda było roku dockać, nie dopiyro trzok. Zakiemby cie z wojska puœcili, ojce by mnie œtyry razy wydali. - Wybrałaœ se orła - uœmiechnšł się gorzko. - Coz jo, gawron, do tobie znacem? Obcy jej był ten obraz, stanowił on wymysł Julki Kowalowej. - Ni ma haw zodny sprawy o orłak. O gazdostwo się ozesło. O nijakie gawroństwo. - Jo wiym. Usiadł na miedzy. - Siednijmy se, Hanuœ. Ciepło - rozglšdnšł się dokoła. - óno tak pewno miało być, zeœ ni miała sie za mnie wydać. - Kasia Słodycka tyz by sie obyrtła za ciebie, nale z cym, kie nic ni mos? Ojce by nie dali. Jo tobie miełowała - zarumieniła się. Piękna była naprawdę w tym zawstydzeniu. - Juz mi to na nic - skrzywił się. - Cemu? - odparła œmiało. - Jesce byœ móg co z tego mieć - ršbała bez zajšknienia. - Kie se parobek mšdrze pocyno, œlubu mu nie trza. I to mówi młoda mężatka, wierna niewiernej krwi góralskiej! Klimek machnšł rękš. - Zhańtela, kaœ ty jes, juz sie nie do wrócić. Bocys, Hanka, jako my se siedywali w Małyłšce? - Bocem. - Samo tak pachła trowa na polanie. Same te drzewa hań rosnom na hali, co wte rosły. Same te owce sie pasom, co my je posali. Inoœ ty sie zmieniła. - Klimek, jo samo tako ku tobie. Bocys, jakoœ do mnie chodzoł na sope? - No dy bocem. Ni ma o cym spominać. - Óno by ta mogło i dziœ tak być, kiebyœ fcioł. Dzisiok chłopa ni ma u mnie, idzie do Zębu na noc do spólnika, bedom gnać cielęta do dnia na jarmak do miasta. Sama spać ni mogem, trza œmiałego, coby okne hipnom - œmieje się. - Ino coby sie chytko uwyrtnon, bo chłop mój œpasów nie zno, zaroz sie do bitki biere. Jej rozpasana jurnoœć zdawała się nie mieć granic. Pierwszy poderwał się Klimek. - PodŸmy. Chciał jš chwycić za pełne piersi, przycisnšć ku sobie jak dawniej, ale prędko okiełzał żšdzę. Była ponętna, bardziej ponętna w małżeństwie niż ongiœ w panieństwie: Podniosła się za nim wolno. - Idzies juz? - Idem. - Jakoz bedzie s nami, Klimek? - Jakoz mo być? Ty idzies, ka mos iœ, jo idem, kak sie zabroł. Przechodzili przez las. - Fciołek do sobie umiełować dziywke, ale mi sie stracieła. Sama ta juz nie jes, co beła. Babom sie dzielić nie honór. BydŸ zdrowo, Hanka - skręcił w œcieżynę leœnš. - Pockoj - zawołała nań. Zatrzymał się. Podeszła doń i powoli, patrzšc mu w oczy, pocałowała go w usta, długo z rozmysłem. Potraktowała go jak młodego, niedoœwiadczonego chłopca. Zostawiła go osłupiałego na œcieżce, kierujšc się drogš ku Chramcówkom. - Fciałak dobrze, nale kieœ głupi, coz bees robił? Szła szybko. A może się tylko tak Klimkowi zdawało? Stał jak wryty w miejscu, pocałunek palił go, czuł, że gdyby trwał dłużej, rzuciłby się na Hankę, zostałby przy niej, nigdy by się od niej nie oderwał. Miała w sobie przy całym dojrzałym bezwstydzie œwieżš naiwnoœć, która go onieœmielała a równoczeœnie pchała do niej. Odchodził powoli, żšdza chłódła. Za chwilę już z niesmakiem wspominał epizod na miedzy. Było więc Hance Obrochtowej wszystko jedno, kogo miała za męża, a kogo mogła mieć za kochanka. Gdyby tak role się zmieniły? I on byłby jej mężem? Kto byłby wtedy jej kochankiem? I czy który, tak jak on, postšpiłby w tym momencie? Ksišdz proboszcz zakopiański brał się ostro do swoich owieczek, gdy szło o sprawy duszy. Był surowym stróżem moralnoœci parafian w trosce o ich wieczne zbawienie. Uszy jego słyszały wiele grzechów i nie więdły. Znany był z tego, że zadawał ciężkie pokuty. Niektórych, zalegajšcych, nawoływał z ambony do odbycia spowiedzi. Tłumaczyli mu się wtedy z zawstydzeniem, że spowiadali się na odpuœcie w LudŸmierzu, w mieœcie czy w Szaflarach; niektórzy wreszcie powoływali się na Kalwarię. Odpowiadał im niezadowolony, że proboszcz powinien znać doskonale swoich parafian, a więc także ich grzechy. Raz, było to po południu dnia powszedniego, w poœcie pleban słuchał w konfesjonale spowiedzi jakiegoœ młodzieńca. W pewnej chwili wstał od słuchalnicy, kiwnšł na penitenta i poszli razem do zakrystii. Tam stała się rzecz niezwykła. Pleban zaczšł bić młodzieńca po plecach, a właœciwie znacznie niżej, w miejsce, na którym się siedzi. Młodzieniec zgłupiał, tak zaskoczył go niespodziewany atak ze strony spowiednika. Głowę skulił, poddajšc się niemo kapłańskim razom; nie przeczuwał zaiste takiego wyniku spowiedzi. PóŸniej przyszła refleksja, chciał się brać do bitki, ale nie będzie się przecież bił z duchownš, poœwięconš Bogu osobš, która w dodatku jest od niego dwa razy starsza i ze dwa razy silniejsza. Stolarczyk bił grzesznika, a łapę miał ciężkš, więc uderzenia były dotkliwe. Po wyegzekwowaniu doraŸnej kary zadał młodzieńcowi pokutę, pokazał mu krucyfiks na œcianie, kazał uklęknšć duszy pokutujšcej, pomodlić się, następnie wyjœć przez drzwi zakrystii na pole; sam zaœ, jak gdyby nigdy nic, zabrał się z powrotem do konfesjonału. Ci, którzy byli obeznani z obyczajami modrzewiowego koœciółka, twierdzili, że proboszcz zapraszał do wysłuchania w zakrystii nie tylko głuchych albo głuptawych, lecz i tych, którym chciał wypalić porzšdniejszš naganę (a nie powinna ona być słyszana w koœciele), i w zwišzku z tym przetrzepać ich grzeszne cielsko. Bano się jego ręki. Czasem, kiedy pleban był w dobrym humorze, bawiono się u niego w tak zwane podówczas łapy. To wybitnie męska zabawa, przeważnie wieku chłopięcego. Polega ona na tym, że jeden z uczestników nachyla się do œciany, ukrywa oczy w dłoniach, wypinajšc jednoczeœnie tył. Pozostali uczestnicy walš w to, co jest wypięte, a po każdym uderzeniu bity prostuje się, odwraca i ma zgadnšć, kto go uderzył. Gdy utrafi w winowajcę, tamten zamienia jego miejsce. Zebrali się więc raz wieczorem w dużej izbie organista, koœcielny, sprzštacz koœcioła, parobek z plebanii i wartownik nocny, zwany Dzikim. Nazwisko jego brzmiało Płaza, lecz wszyscy znali go pod przezwiskiem Dzikiego. Koœlawy chłopina, sietniakowaty, połamany, niezdarny, o okropnym wyrazie twarzy. Pełnił on z ramienia gminy conocnš wartę przy koœciele (a także przy szopie gminnej, zwanej zsypkš, stojšcej obok koœcioła). Był też i trochę przygłupiasty. Jego wybrano na pierwszego. Było ich czterech do bicia. Bili go po tyłku, nie miał szczęœcia zgadnšć, dopiero po szóstym razie zgadł. Zdaje się, że bawili się nieczysto, bo dwukrotnie zgadł, ale zrobili go głupim, wskazujšc na kogo innego. Z kolei Czubernat ukrył oczy. I po pierwszym razie trafił Dzikiego, wyczuwajšc trafnie, że on pierwszy zechce się zemœcić za swoje szeœć klapsów. Znowu Dziki wrócił do roli ofiary. Właœnie nadszedł Jegomoœć. Nie zmieszali się zbytnio, zabawa była godziwa na kapłański osšd. Zatrzymali się tylko z uszanowaniem na widok dostojnej osoby, lecz osoba machnęła rękš, aby sobie nie przeszkadzali. - Bodajże was Bóg oœwiecił - rzekł Stolarczyk z uœmiechem. Było to jego ulubione powiedzenie. Znał tę zabawę, przystał do niej bez wahania, a nawet przez swoje uczestnictwo nadał jej specjalnej ważnoœci. Było ich więc już pięciu do bicia. Ucieszeni z przybycia plebana, walili teraz wszyscy, ile wlazło. Biedny Dziki mylił się cišgle, wskazujšc na Stolarczyka; takš ciężkš łapę, rozumiał, może mieć tylko Jegomoœć. A tamci bili, aż im ręce puchły. Wreszćie ksišdz proboszcz zlitował się i przyrżnšł Dzikiemu klapsa w swoim stylu, który przeszedł możliwoœci wszystkich tamtych. Trudno nie zgadnšć, kto tak bije. Wstrzšsnęło aż Dzikim, pokazał bez wahania na prawdziwego sprawcę. Właœciwy sprawca ucieszył się niezmiernie, dał ofierze cztery grajcary w nagrodę i usłużnie przygišł swš olbrzymiš postać. Bili w wielebny tyłek z nieœmiałoœciš, ostrożnie, żeby formalnoœci stało się zadoœć, żeby broń Boże nie bolało. Bo jakżeż takš szanownš osobę znieważać. Aż proboszcz, żšdny zdrowej zabawy, wołał przez dłonie: - Silniej, silniej, nie bójcie się! - Oœmielili się, ale przecież nie walili tak energicznie jak w swoje, za przeproszeniem, dupy. Z tego widać, że o ile pleban był bezwzględny w dziedzinie religijnej, o tyle był prosty, bezpoœredni i demokratyczny w podejœciu do ludu. - Ka idzies, Klimek? - odzywa się Sabała do młodzieńca na drodze. Było popołudnie niedzielne. Klimek kroczył ubrany godnie, wystrojony jak na paradę. - Idem ta do jakiyj dziywki - uœmiechnšł się od ucha do ucha. - Nie chojdze ku dziywkom, chłopce, ba sie bier se mnom. Pójdziemy hore, cy tyz by sie nie dało co ka strzelić. Kawołecek miysa abo piykne rozki fciołbyœ mieć? - Dy cemu nie - zaœwieciły się oczy młodemu. Polowaczka cišgnęła go od dawna; zaprawiał się w niej po cichutku. - Nale wyœcie siumny strzelec, krzesnoojce, jo przy wos, nie przymierzajęcy, jak gnida. - Kie ino mature mos, bedzie z cie strzelec. He, cobyœ jesce jakisi sprzęt w rękę dostoł! - Óno sie ta cósi znajdzie - odparł z chytrym uœmiechem Klimek. - No to sie u mnie za strzelca prziucys. Chyboj se mnom. I tak Sabała pojšł Klimka ze sobš w góry na myœliwskie perci. Nie u byle jakiego majstra terminował więc czeladnik. Dzika czerwona koniczyna pachniała na polanach. Wnet wyjdš na hale owce. Tu jest całe żywobycie górala. Mleko i ser żywiš go, wełna odziewa. Czegóż im trzeba więcej? Sabała patrzył na skšpane w słońcu małego maja południowe dziedziny. Przodkowie jego nosili w rękach maczugi cisowe nabite kamieniami, atakowali nimi drapieżnego zwierza, bronili nimi swoich chat, swojego kierdela, swoich kobiet. Ich zaœ synowie schodzili w nagrzane doliny na ciepłš stronę przez wiadome sobie przełęcze po delikatne barwne płótno, po złoto, po wino. Sabała znał na wylot te góry. Ile razy zasiadał na olodzonych grzędach, na graniach w wietrze, wyglšdajšc kozic! Ile razy oberwał się z trawkš po upłazie, ile razy uwiózł się ze œniegiem, ile razy zniosły go i zasuły piargi! A ile razy œwiszczały mu koło ucha kule Liptaków, konkurentów myœliwskich od całych wieków! Polowaczem nie mógł być byle kto. Wstali z grani, poczęli iœć perciš przecinajšcš zbocze. Trzymali w rękach flinty gotowe do strzału. - IdŸmy pomalućku, pozirojmy po graniak, cy sie kany nie do co widzieć. A z tom dziywkom jakoz to, Klimek? Ku ftoryj zaœ chodzis? - E, dy œmiołek sie i telo. Już mi ta teroz niepilno ku dziywkom, bok sie poparzoł na jedny. Kacka otrzymała zawiadomienie z więzienia na Wiœniczu o œmierci męża, Wojtka Matei. Poszła do proboszcza, aby jej przeczytał treœć pisma. Usłyszawszy smutnš wiadomoœć, rozpłakała się, przyniosła reńskiego na mszę żałobnš za duszę Wojtka. Ksišdz wzišł reńskiego i wypalił zrozpaczonej kobiecie odpowiednie kazanie, nie omieszkawszy skomentować tej œmierci jako wyraŸnej kary bożej za zgorszenie, jakie wywołał zbójnik, żyjšc z Kackš bez œlubu; już nie mówišc o innych sprawkach nieboszczyka. O umarłych podobno nie powinno się mówić Ÿle, ale ksišdz nie zważa na to, bo ma na oku dobro żywych. Niech i tak będzie. Klęczała podczas całego nabożeństwa, zatopiona w modlitwie, przepraszajšc Boga za te i za wszystkie inne Wojtkowe grzechy. Piękna była z niej kobieta. Jej strój bił oczy barwš, sutoœciš i szykiem. Szeroko poszła mowa po wsi o zbójniku. - Mie sie widzi, ze go zastrzylali na Wiœnicu - mówił Ustupski przy koszeniu siana. - Przecie zafasowoł dziesienć roków. Co by go zaœ mieli strzylać? Wyrok jes jeden. - Ino ze go nie wysiedzioł. Cemuz? - No bo pomar. - No, kie mu wysło wceœni umiyrać, myœlem, ze mu hańte roki przepadły, co mioł jesce siedzieć - zażartował cynicznie któryœ. - Kieloz ik wysiedzioł? Ckoj - przypomniał sobie. - Cheba piynć. He, he, to mu sie piynć roków zwyrtło, biydokowi! Coz, kie nie zyje - zakończył smutno nie wiadomo, czy żartem, czy na serio. - Nietrudno hań œmierzć przichodzi, kie nic jeœ nie dajom. Z głodu skapioł i z markotnoœci. - Óni ta jeœ cósi dajom, ba ino końduœ telo, cobyœ nie skapioł, a zył. Nale coz, cłowiek rzednie, kie se nie pokurzy a nie popije. - Mie sie jacy widzi, ze go zastrzylali. Moze sie porwoł na kogo, beła œ niego noremno œtuka. Abo sie wyłomoł, takiego nie trza duzo o to pytać, siumny beł chłop. - Oj, siumny. Óni na zbójów straœnie cięci. Jako było za œtandrechtu? Ucapili zbójnika, roz dwa osšdzili i siubienica. - No, strzylano œmierzć to honorowo rzec - oœwiadczył Chyc w konkluzji. - Chłopu za nic stoi w poœcieli umiyrać. Kacka urzšdziła stypę po œmierci męża. Kupiła barana upiekła, nabrała wódki od Stattera, było żarcie i picie. Muzykował Bartuœ Obrochta z bratem. Był naturalnie i Sabała, grał na gęœlach, œpiewał i tańczył, pogwizdywał, wszystko ku uczczeniu nieboszczyka. wycinał kierpcami po podłodze, którš uzdajał pracowicie przed kilku laty Klimek Bachleda. Drobił palcami po jednym miejscu deski, dreptał w kółko, œpiewajšc: Chłopce nas, chłopce nas, kazeœ sie nom podzioł? Ponoœ sie trownickiem na wieki prziłodzioł. Żałował szczerze Wojtka; lubili się i rozumieli jak bratnie dusze. - Hej, Wojtuœ! Boze, mu ta nie pamiyntoj grzychów, ten se ta doœ naobłuskiwoł ludzkik kómór! - Boże, bo na boskim sondzie - wzdycha1i inni z zazdroœciš - ale mu tyz kielo telo dudków przepłyneno przez palice! - A i z ty gorzołki, co jom do garła przepuœcił, niek ta odpocywo z Boge, hnet by sie godny stowecek uloł. Minšł się harnaœ, ale dopiero teraz zaczšł pobrzękiwać jego hyr. Kacka dojrzała w pięknoœci, o białej nieskalanej twarzy, o oczach podkršżonych od płaczu, z dumš słuchała mowy o Wojtku. Częœć z tego honoru spływała i na niš. - A tobie ni mas kole mnie, juz sie nie wrócis, juz cie nie uwidzem - zawiodła rozpaczliwie. renice rozogniły się jej od wina i od nowego wezbrania miłosnego żalu. - Pijmy na œmierzć ziandarom! - krzyknšł Jafur wpatrujšc się rozjarzonym wzrokiem w twarz Kacki. - Niek skapiom dworskie hycle! - zawołał olbrzymi Marduła, a Sabała dodał swoje pobożne życzenie: - Niek zaraza wytraci leœnyk i luptoskik jegrów! Pijmy! Pili. Kacka przymykała powieki pod spojrzeniem Jafura. Już teraz, jako wdowa po zbójniku, może œmiało przyjmować zaloty mężczyzn. Kto też złakomi się na jej rękę? Uważana była za nieprzystępnš. Lecz œmierć męża rozwišzała jej serce i temperament. Kto się o niš pokusi? Nie może to być byle kto. Doktor Chałubiński siedział pod oknem w domu Staszeczka, tu wynajšł mieszkanie na całe lato. Naprzeciw niego siedzi Wojciech Raj. Bujne, szpakowate włosy, ruchy młodzieńcze, choć góral przeszedł już pięćdziesištkę. Twarz czarna, wyschnięta, rysy drapieżne, ostre. Biała cucha spięta pod szyjš mosiężnš agrafkš. Opowiada: - Ze spadów wysokik ciurce woda do Zabiego Jeziorka. Skały som jes hań kole stowka. Pod nogom uŸrys takom skrzizal na nij wykuty niespodziany krzizyk. Zakołoc ciupazkom zazegnój skrzizal. - Jak zażegnać? - Jo cie zazegnujem, dziuro, bez koœciół zakopiański, bez mostek olczański, bez potok bystrzański, puœ. - Co dalej? - Rękom odsunšć skrzizal, skole puœci. Wliœ trza do nuka, wpuœcić sie miendzy dwa kamiynie, uchylić karku, pokoze sie wielgo dziura. Wlezies jakoby do izby. W jednej izbie - straœny puk, w drugiyj - lód ze œniyge, w trzecij - ciepło i widno. Bębnienie wody słychać. Pokoze sie łšcka, Ÿródełko. Na tronie siedzi król Gregoryjus... - Jak się nazywa? - No dy mówiem: Gregoryjus. Kole niego słupy złota, gorki œrybła, grok i orzechy z drogik kamiyni. To mać wselinijakiego bogactwa. Dopiyro ci król powiy: Bier, to lo tobie nagotowione. Mos to brać. Zebyœ sie ino nie pytoł, cy mos brać siyćko, bo sie król zachmuro i nic nie obocys kole niego. Ba mos zabrać, kielo zdoles uniyœ. Wrócis sie bez trzi izby, zaœ skrzizal za sobom zawres. Trza zasunšć, jako piyrw była. Dziure zaœ patrzi sie zazegnać. - Jak? - Zaprawiom cie, dziuro, z powrotem, zapiyrom, zaklinom, zawiyrom. Orzechy ze złota. Gorki ze œrybła, gałęzie z drogik kamiyni. Amen. Kieby cie fto wołoł, mos sie nie obziyrać. Samo tak sie nie oglondoj, jak bedzie scekoł pies. IdŸ dó domu i pozywoj, co ci Ponbóg nagodzieł. - Piękna opowieœć, Wojciechu. Znacie jeszcze inne opowieœci o skarbach? - Zje cemu byk nie znoł? Som jest rozmaite. Wieczorem ujrzał Chałubiński pod œcianš lasu reglowego w szczerbinie Doliny Bystrej ognistš łunę z zakopiańskiej kuŸni. Zgasił w izbie kaganek, córka położyła się spać, syn usnšł wczeœniej. Doktor wyszedł na ganeczek, wpatrzył się w zębate góry i oddał się myœlom. Oto już przebywa tydzień w Zakopanem, o którym nieprzerwanie marzył od lat, a którego tak długo nie dane mu było zobaczyć. Zagarniały go bez reszty zajęcia naukowe i praktyka lekarska. Czy miał kiedykolwiek w życiu czas na wypoczynek? Tu, pod gwieżdzistym niebem Tatr, przebiegał w myœli bujne koleje swego żywota, jakby czynišc obrachunek ze swoich dokonań. Dzieciństwo jego w rodzinnym Radomiu było smutne. W latach szkolnych stracił ojca, wnet potem w tragicznych okolicznoœciach - matkę. Jako sierota zapisał się na Akademię Medyczno-Chirurgicznš w Wilnie, chociaż w gimnazjum wykazywał niezwykłe zdolnoœci w zakresie języków i historii. Po dwóch latach studiów musiał opuœcić Wilno, ponieważ rzšd carski zamknšł tę uczelnię, podobnie jak niedawno, po powstaniu listopadowym, zlikwidował Uniwersytet warszawski. Młody medyk przenosi się do Dorpatu, przerzucajšc się na wydział przyrodniczy. Tu od razu odgrywa dużš rolę wœród młodzieży akademickiej, uzyskujšc znaczny mir dzięki swej powadze i inteligencji. Pierwszy wystšpił tu zwycięsko przeciw atmosferze pijatyk, pojedynków i komersów, wprowadzonej przez burszów niemieckich, przyczyniajšc się do uœwiadomienia i zjednoczenia polskiej młodzieży studiujšcej. Był młodzieńcem dojrzałym nad wiek, studiował namiętnie i wiele. Żył atmosferš tego, co w poezji jego czasu nazywało się romantyzmem. Tu, w Dorpacie, poznał i zakochał się goršco w córce miejscowego sędziego uniwersyteckiego, pana Wildego. Na Akademii Dorpackiej studiował przede wszystkim botanikę, poza niš także chemię, medycynę, matematykę, geografię, psychologię, logikę, historię filozofii. Cierpiał niedostatek, lecz w biedzie hartował się tym silniej jego głęboki, wielostronny umysł i wielki charakter. Majšc lat dwadzieœcia trzy otrzymał stopień kandydata nauk przyrodniczych za rozprawę naukowš z zakresu botaniki, napisanš po niemiecku. Pragnšc jednak ożenić się z wybrankš serca - dla zdobycia jak najszybciej niezależnego bytu - Chałubiński zmienia kierunek studiów. Wyjeżdża do Wirzburga w Niemczech, gdzie wstępuje na wydział lekarski. Pracujšc po dziewiętnaœcie godzin na dobę, uzyskuje tu chlubnie dyplom doktora medycyny i chirurgii. Tu też oddaje się ukochanej dziedzinie badań: botanice - pod kierunkiem słynnego profesora Schleidena. Wraca do kraju i osiada w Warszawie. Dowiaduje się, iż jego ukochana z Dorpatu nie czekała na niego; wyszła za mšż. Z tym większš żarliwoœciš oddaje się dwudziestopięcioletni doktor Chałubiński pracy zawodowej lekarskiej, żyje nad wyraz nędznie w celi klasztoru popijarskiego. Praktykuje w szpitalach, uczy się do egzaminu celem otrzymania potwierdzenia dyplomu doktora medycyny. Po uzyskaniu nostryfikacji objšł bezpłatnš praktykę lekarskš w Szpitalu Ewangelickim. Ożenił się z siedemnastoletniš dziewczynš. W następnym roku został już naczelnym lekarzem szpitala. Miał lat dwadzieœcia siedem. Od razu zabłysnšł niepospolitym talentem lekarskim. Dobroć, która zeń promieniowała, zjednywała mu falangi entuzjastycznych wielbicieli. Wskutek nawału ordynacji lekarskiej musiał odsunšć od siebie wszelkie prace naukowe. Przywiózł ze sobš z Niemiec nowy kierunek badań lekarskich co połšczone z zapałem, poœwięceniem, gruntownš wiedzš fachowš, zwłaszcza niezwykłš intuicjš w rozpoznawaniu choroby - uczyniło zeń wkrótce fenomenalnego lekarza, któremu nie wahano się przypisywać wręcz cudownych właœciwoœci. Nastał rok 1848, rok Wiosny Ludów. Rewolucja węgierska skupiła wówczas nadzieje wszystkich Polaków na wolnoœć. Doktor Chałubiński - œladem innych goršcych patriotów polskich - przedostał się potajemnie na Węgry i tam wzišł udział w powstaniu jako lekarz ambulansu polowego. Kiedy powstanie załamało się, przemycił się przez Tatry z Węgier i przez zielonš granicę powrócił do Warszawy. Epizod ten naturalnie musiał pozostać tajemnicš wobec władz rosyjskich. Żona Chałubińskiego umarła na suchoty po urodzeniu pierwszego dziecka. Wdowiec rzuca się w wir nauki. Urzšdza w domu pracownię chemicznš, w której nocami po pracy przeprowadza badania. Z pasjš, która cechuje całe jego życie, poœwięca się studiom mineralogii. W okresie ferii wakacyjnych wyjeżdża za granicę dla pogłębienia studiów. Po powrocie ożenił się po raz drugi. Urodziło mu się drugie dziecko. Majšc lat trzydzieœci siedem ustępuje ze stanowiska naczelnego lekarza w Szpjtalu Ewangelickim, przyjšwszy na siebie obowišzki bezpłatnego ordynatora w Szpitalu Dziecištka Jezus. Władze powołały go na katedrę patologii i terapii w œwieżo założonej Akademii Medyczno-Chirurgicznej jako profesora zwyczajnego, powierzajšc mu klinikę chorób wewnętrznych. W tym samym charakterze przeniesiono go na wydział lekarski nowo otwartej Szkoły Głównej Warszawskiej. Dzięki wszechstronnym zdolnoœciom, rozległej wiedzy i zaletom charakteru zdobył miłoœć i szacunek młodzieży, stajšc się równoczeœnie najpopularniejszym lekarzem Warszawy. Dwoje jego dzieci już dorastało, było to przyrodnie rodzeństwo: Ludwik i Jadwiga. Z przekonań politycznych Chałubiński był poczštkowo zwolennikiem "białych", przestrzegajšc społeczeństwo przed ruchawkš, lecz niewštpliwie podzielał uczucia "czerwonych", zwłaszcza gdy poznał gorzkie owoce kapitulanctwa grupy przeciwnej. Przeszedł bolesnš tragedię po upadku powstania styczniowego w okresie krwawego terroru siepaczy carskich. Przeżywał przykre przejœcia osobiste. Wyjechał do Drezna, aby zapomnieć o koszmarze ubiegłych miesięcy. Po powrocie do Warszawy znów oddał się niezmordowanej pracy profesorskiej i praktyce lekarskiej. Spotyka go znowu cios. Oto zobaczył swojš ukochanš z Dorpatu, pierwszš miłoœć z młodzieńczych lat, œwieżo owdowiałš. Mšż i ojciec, pragnie zapomnieć o uczuciu, które go nawiedziło jak burza. Wyjeżdża na cały rok do Francji, gdzie żyje w zupełnym odosobnieniu. Wraca do Warszawy, aby znów pogršżyć się w przerwanej pracy. Młodzież czeka na jego wykłady, pacjenci oczekujš jego niezawodnej diagnozy. Ale burza uczucia nie mija, bogaty temperament buntuje się przeciwko więzom. Po unieważnieniu drugiego małżeństwa odbywa się trzeci œlub uczonego z ukochanš kobietš. W dwa lata po przekształceniu Szkoły Głównej na uniwersytet rosyjski zmuszony został Chałubiński do ustšpienia z katedry; nie chciał bowiem wykładać po rosyjsku. Przez dwanaœcie lat pracował we własnym kraju nad wykształceniem młodych kadr lekarskich; usunięty z katedry jako emeryt, poœwięcił się odtšd wyłšcznie praktyce lekarskiej. Dopiero teraz zaczšł odczuwać zmęczenie. Chciał wypoczšć, przyjechał tu właœnie po wytchnienie i spokój. Po raz pierwszy dopiero pomyœlał o sobie samym, o swojej własnej przyjemnoœci, teraz, kiedy najcięższš orkę życia miał za sobš, kiedy mu wiek posrebrzył włosy. Ma lat pięćdziesišt trzy, nie jest to może bardzo wiele, nie mógłby być nazwany jeszcze starym, ale lata były bujne, ciężkie, pracowite, pełne, dramatyczne, dojrzałe, skrojone na miarę niezwykłš. Jak mało zaznał radoœci w życiu, oddany wyczerpujšcej pracy i nauce! Nie znał osobistych, drobnych domowych uciech, przyjemnych szczegółów życiowych, które odprężajš nerwy, łagodzš konflikty, każš zapominać o troskach, sprowadzajš dobry humor, wesołe samopoczucie. Rozrywany przez tysišce pacjentów, pomiędzy jednš wizytš a drugš, nie znał spokoju, zawsze gotów na usługi chorym. Był lekarzem z powołania, traktował swój zawód jako misję społecznš, od której uchylać się nie wolno. A przecież poza tym ogarniał dogłębnie, nie powierzchownie, parę innych dziedzin wiedzy, zwłaszcza przyrodniczej, żeby wspomnieć tylko botanikę. Patrzył na łunę nad Hamrami. Serce, skołatane przejœciami osobistymi, tragediš narodowš, uciszało się od spokoju tatrzańskiej przyrody. Po trzydziestu latach odnalazł miłoœć serca starš, lecz œwieżš, nie odnalazł za to w sobie tych marzeń, które żywił jako młody patriota. Dobrze, że ucieknie na kilka tygodni od ucisku zaborców, od dusznej atmosfery niewoli. Jeżeli gdzie w Polsce, myœlał, to tu w górach istniejš jeszcze wolnoœci ołtarze. Uczniowie kochali go, wręcz uwielbiali za jego sposób wykładu, głęboki a prosty. Jego głos, jego oczy, jego uœmiech, jego osobowoœć roztaczała dziwny, niespotykany czar. Mówił do uczniów: - Myœlcie przy chorym. Mniej erudycji, więcej myœli. W każdym wypadku bierzcie pod uwagę wszystkie momenty, także psychiczne, nerwowe. Choroba nie jest czymœ oddzielnym od życia, nie jest jakimœ odrębnym procesem, który by można postawić obok lub naprzeciw procesu życia, gdyż w danym organizmie odbywa się tylko jeden proces; życie. Choroba jest zaburzeniem, zakłóceniem, zmianš w planie normalnym życia fizjologicznego. Patrzyli w niego zasłuchani. Mówił dalej: - Medycyna urodziła się z nieszczęœcia ludzkiego, jej rodzicami był ból i niedola. Ale przy jej urodzinach było serce ludzkie. Bez niego byłaby ona pospolitym, może nawet wstrętnym rzemiosłem. Lekarz musi zapanować nad chorobš, by ulżyć cierpieniu, aby przywrócić zdrowie. Nieœć pomoc bliŸnim oto nasze zadanie. Pamiętajcie o tym. Rozchodzi się po kraju młode pokolenie lekarzy, których wychował i wykształcił, których nauczył kochać człowieka cierpišcego. Chorzy twierdzili, że kiedy wchodził do ich pokoju, jakby z nim wchodził promień słońca. Mężczyzna postawny, przystojny, o twarzy pięknej, zawsze uœmiechniętej, o jasnych, błyszczšcych oczach - był bożyszczem zchorowanych ludzi. Miał prawie jasnowidzšcš moc przeczuwania. Opukiwał pacjenta, wysłuchiwał serca, płuc, patrzył w oczy chorego, wiele można się było z nich dowiedzieć. - Mam wrażenie, że tu nie ma nic groŸnego. Kiedy tak mówił, wlewał otuchę w zmęczonych cierpieniem. Już ten głos spokojny, opanowany miał w sobie coœ uzdrawiajšcego, krzepił chorego na duszy i na ciele. Doktor Chałubiński oparł się o drewniany słupek ganku, patrzšc w wygwieżdżone niebo nad ciemnym masywem Giewontu. Zakopane! Przepiękny zakštek kraju, górskie ustronie przynoszšce ulgę, odpoczynek, radoœć, jak zdrowie po chorobie. Jakże błogosławił chwili, która kazała mu tędy właœnie, przez Tatry, przemykać się chyłkiem w ucieczce z węgierskiej rewolucji! Na palcach wcisnšł się do izby, rozebrał po ciemku i usypiał, zmożony natłokiem wizji i myœli. Nazajutrz poszedł z Jadwigš i Ludwikiem na spacer do Hamrów.Zwiedzili urzšdzenie huty. w odlewni zamówił wielki żelazny krzyż. Tego samego wieczora odwiedził na plebanii księdza Stolarczyka i miał z nim długš rozmowę; prosił go o uroczyste poœwięcenie krzyża, który pragnie postawić na wzgórzu Gubałówki. Wozem zaprzężonym w cztery konie wywieziono krzyż na wzgórze, a nazajutrz - była to niedziela - górale po sumie wyszli ze œpiewem w procesji na wierch Gubałówki, ksišdz kroczył na czeLe. Do połowy wpuszczono krzyż w skalistš ziemię. Lipcowe słońce grzało morderczo. W ceremonii wzięło udział kilkunastu letników z Warszawy. Proboszcz miał stosownš przemowę. Chałubiński był wzruszony do głębi. Czyż krzyż ten stanowił może akt publicznej ekspiacji za zgorszenie wywołane rozwodem? Czy może w ten sposób pragnšł lekarz warszawski zdobyć ufnoœć górali i wkraœć się w surowe serce proboszcza? - Sablik! Dochtór Ałubiński z Warsiawy fce wos widzieć. - Widzieć? Zje dy co by zaœ fcioł ode mnie? - zdziwił się Sabała. Ale wnet sobie pomyœlał, był bowiem zeń próżny chłop: - Słysowoł cosi o mnie, nie inacy. Pewnie o skóre na sprzedoj. Już to Jaœ Sabała Krzeptowski nie jest ten, co dawniej. Ma lat szeœćdziesišt cztery i oko słabe. A œmiał się zeszłego roku z czerwonych bšbelków Klimka Bachledy, twierdzšc, że jemu w takim razie powinni byli dać złote za celnoœć w strzelaniu. O, już Sabała nie pójdzie kóz kraœć niedŸwiedzia nie podejdzie! Sarnę może by i ustrzelił, ale i to nie wiadomo. I tak już teraz niełatwo zapolować, leœnych się namnożyło jak psów, zwierza ubyło. - Biercie sie wartko, nie marudŸcie - popędzał go Tatar. - Pon cekajom na wos. Ano jak pan czeka, chłop powinien iœć. Ubrał się Sabała jak mógł najładniej. Portki białe, starodawnej mody, bez parzenic, zawsze w takich chodził, cucha bršzowa bez oblanki, jedynie dwoma wšskimi sznureczkami po brzegach obszyta, ciupaga w ręce. - Gęœle biercie. - Co mi po złóbcokak? Nie idem na wesele, ba do pana. - Pon fcom złóbcoków posłuchać. Znów próżnoœć Sabały została mile połechtana. Mruczšc wrzucił gęœliki ze smyczkiem do rękawa, który nosił stale zawišzany u dołu. Poszli. Chałubiński mieszkał u Gšsienicy Staszeczka, w domu specjalnie zbudowanym na potrzeby letników. Były to dwie izby przedzielone sieniš, pozbawione pieców. Do sieni wchodziło się z ganeczka. Tatar otwarł drzwi. Sabała zobaczył szczupłego, rosłego mężczyznę w popielatym surducie, długich spodniach tego samego koloru. Oblicze - szlachetne, nacechowane powagš, oczy œmiały się młodzieńczo, wšsy płowe, włosy blond, bujne, z lekka szpakowate. Biło od Doktora jakieœ dostojeństwo, które uderzało każdego. I Chałubiński patrzył na Sabałę ciekawie. Ukazała mu się dorodna, wysoka postać górala, nieco przygarbiona w ramionach. Twarz ogorzała; w jej czerwonozłotym mosišdzu przecinały się setki zmarszczek we wszystkich kierunkach. Nos wydatny, orli, oczy błękitne, wypełzłe, jakby przygasłe, jakby powleczone bielmem. Patrzyli na siebie, jak gdyby rzeczywiœcie po raz pierwszy się widzieli. żaden z nich nie pamiętał, że przecież poznali się na krótko, na jeden błysk wspomnienia, przed dwudziestu trzema laty, kiedy Sabała sprowadzał z Tomanowej Chałubińskiego jako przewodnik granicznych przerzutów madziarskich. - Pokfolony - przywitał gospodarza przybysz. - Na wieki wieków. Witajcie. - Odkozali po mnie, to sie głosem. - Chciałem bliżej poznać sławnego strzelca niedŸwiedzi. UsišdŸcie, proszę. Usiedli. Sabała popatrzył spode łba na gospodarza. - Cheba zaœ nie som z miasta, he? - potarł nos rękawem. Miasto w języku górali oznacza zawsze Nowy Targ. Tatar, obecny przy rozmowie, wytłumaczył: - Sabała boi się, cyœcie zaœ nie prziyjechali z cyrkułu ze œtrafem za te niedŸwiedzie. Chałubiński rozeœmiał się szeroko. - Nie bójcie się. Ja nie z urzędu pytam o to, nic mnie to nie obchodzi. Tylko z ciekawoœci. Ile niedŸwiedzi ubiliœcie? Zapytany wzruszył nieufnie ramionami. - Nie bocem. - Powiedzcie œmiało, ja tego nie spisuję, to nie żaden protokół. - Jo ik ta nie rachowoł. Z tej beczki nie chwyci. - Ile lat sobie liczycie? - Zwysyła mi sie kopa. - Znacie dobrze Tatry? - Znom. Jo haw stustela. Tę skromnš odpowiedŸ opatrzył Tatar głoœnym cmoknięciem: - Heu! To wiyrchowy chłop! - Poszlibyœcie ze mnš na wycieczkę w góry? Znów nieufnoœć ogarnęła górala. Czy to aby nie jaka podrywka? Złym spojrzeniem skwitował poprzedniš reklamę Tatara. Chciał odpowiedzieć: Jest doœć innych, którzy znajš góry, niech oni pochodzš. Lecz zwyciężyła w nim natura włóczęgowska. Już przecież teraz nie ma żadnych tajemnic, odkšd zerwał z polowaczkš, odkšd go pobito w Białce. Odrzekł: - Dy cemu nie? Jo po górak rod chodzujem. - Podobno gracie na skrzypcach? Starzec machnšł rękš, jakby nie było o czym mówić. - Skrzipek ni mom. Growom na złóbcokak. - Zagrajcie. - E, to nie granie lo panów. Telo, coby w karcmie pozgrzipieć kielo cas. Niecudno hań muzyka na tym przęcie. - My jiyj ta rozumiemy - złagodził Tatar. - Pon jes pon, a my chłopy - rzekł filozoficznie Sabała strofujšc wzrokiem Tatara. - Zagrajcie, Sabała, jestem bardzo ciekaw tej muzyki - prosił gospodarz. - Odwdzięczę się wam za tę grzecznoœć. - E dy zagrojcie, kie sie ciekawiom - nalegał Tatar. Skuszony raczej tš pierwszš obietnicš aniżeLi posłuszny drugiemu naleganiu, wyjšł Sablik z rękawa cuchy dziwaczny instrument w formie korytka, długiego na pół metra, szerokiego (a właœciwie wšskiego) na cztery palce, wyżłobionego w jaworowym drzewie czyli po prostu żłóbka. I od tego właœnie nazwa: "złóbcoki". Spód sklepiony łšczył się liniš krzywš z wierzchem. Gęœliki miały cztery struny i stanowiły prymitywny, staroœwiecki domowy wyrób. Sabała oparł skrzypki na sercu i zagrał. Rozległ się przeraŸliwy zgrzyt smyczka po strunach, jakby kto szkłem wodził po szkle. Tony następowały szybko jeden po drugim, wszystkie ostre, szorstkie, dla ucha miejskiego nieznoœne. Ręka zacinała struny raz po raz jak batem. Chałubiński słuchał ze zmiennym uczuciem. Słuch buntował się przeciw tej rozpaczliwej, piszczšcej, chrobotliwej lawinie dŸwięków, wzrok chłonšł z ciekawoœciš twarz górala, namarszczonš, skupionš, skrzywionš jakby do płaczu. Ta muzyka na wskroœ nieprzyjemna, złożona chyba z samych dysonansów, chowa w sobie potężny ładunek oryginalnoœci, piękna i charakteru, trzeba się tylko w niš wczuć. Sabała grał. Pomimo lichoty i niezdarnoœci sprzętu tryskała siła oraz smutek z melodii samorodnej, wywiedzionej przez grajka w stopniu zapewne niedoskonałym. Twarz była napięta w dziwnym grymasie, oczy przymknięte. Wszystko w tym obliczu wyrażało boleœć; jakieœ tęskne zapamiętanie towarzyszyło grajkowi. Jego zmysły cofały się do wnętrza, skšd krzesała się ta niezwykła nuta. Tak szumiał las Ciemnosmreczyński, tak hurgotało echo kamieni lecšcych żlebem tak chlapała się woda strumienia, spadajšcego po progach w Hlinie, tak gwiżdże cienko wiatr na grani Œwinicy. Dziœ już nikt w ten sposób nie gra; w ten sposób, aby zgrzytliwe dŸwięki były dokładnie sprzymierzone z naturš, nie złagodzone interwencjš sztuki. W oczach doktora Chałubińskiego czaiły się na przemian ciekawoœć i podziw. Tak więc wyzwala się żywa autentyczna struga twórczoœci z nieokrzesanych, ciemnych góralskich łbów, tak więc odzywajš się w tych prymitywnych skrzypkach góry. Sabała grał. W drewnianym żłóbku drgało echo czterostrunnego œwiata, w którym chciał Jaœ-Muzyka zmieœcić wszystko: gšszcz Koprowej Doliny, niedŸwiedzie, hipkanie kozic, zieleń Kaczego Stawu, noce księżycowe na Wołoszynie, bujne, swobodne życie młodoœci, a jeszcze i dziewczęta na hali, liptowskie karczmy, œniegi na Miedzianem, hawiarzy w koœcieliskich baniach, szumnych kompanów-pijaków, łeb przetršcony w białczańskiej awanturze, wiatry halne, trzydniowš wojenkę chochołowskš, żal za tym wszystkim, co się minęło: Jak to wszystko zmieœcić na czterech strunach? Jak to wykrzesać z cieniutkiego smyczka? . Grał. Lato było na ogół nie najgorsze po marnej, zimowej wioœnie. Klimek uciekł z Gronika na hale jako juhas. Był z natury cierpliwy i wytrzymały, przecież nie mógł wytrzymać w domu ciotki. Znał dobrze juhaskš pracę; wiedział, że się nie naharuje zbytnio, za to naje się do syta. żętycy w szałasie dajš pić do woli i sera pojeœć. Którejœ niedzieli przyszedł do niego na Pysznš dziadek. Gramolił się bardzo wolno, sapał jak miech, przy oddechu piskało mu w gardle jak na fujarce. Skarżył się, że nocami męczy go kaszel. Nie mógł sobie odmówić przyjemnoœci zobaczenia ukochanego wnuka. Usiedli do słońca pod œcianš boru, owce pasły się spokojnie, jazgoczšc dzwoneczkami. Były to owce najgrubszych gazdów zakopiańskich; cały kierdel pokropiony przez plebana œwięconš wodš. Taki zwyczaj ma zawsze baca Joachim Staszel, zwany krótko Jochymem; kosztuje to trzy reńskie albo dwadzieœcia oszczypków. Dawniej kosztowało pięć reńskich, ale kiedy niedŸwiedŸ psuł stada poœwięcane, kiedy owce glewiały we mgle lub ktoœ je kradł, staniała siła plebańskiego błogosławieństwa. Owieczki pracowicie a szybko skubały słodkš trawę. Starzec zaczšł od skargi. - Chorowołek ze trzy tyżnia. Do tej pory czuje chorobę na wnętrzu, chodzi jakby rozbity. - Co wom chybio? Dziadek pokazuje na pierœ kosmatš, brudnš, widnš poprzez strzępy koszuli. - Poboliywo mnie w nuku. Kiesi z wiesnom posedek na patyki w Stršzyskom, doloło mie het. Kiełznołek na brzyzku, sleciołek do potócka, przemorzek godnie. No i dobrze nie bardzo, weprołek ledwo brzemišcko do jaty, jak mnie nie chyci krzypota, wziena mnie dusić, w krzizak mie łomie, nie porada usiedzieć. Kiedy leżał w szopie, nie mogšc się zwlec z niej, Julka rozdzierała się na całš oborę, żeby poszedł po wodę, bo Klimek go nie wyręczy. Złorzeczyła w głos, że po próżnicy ojcu żryć daje, że darmozjada w domu trzyma, żeby już raz nogi wycišgnšł. - Jak wziena kunierować nade mnom, widziało sie, co mie do pola prec wyzenie. - Wrodno baba - przyznał Klimek ze współczuciem. - Nie wytrzimies œ niom. Pozdrowieliœcie choj co, dziadku? - E, ka ta! Kiepskik! Cas wyprzęgać. Klimek wbił w niego wzrok uważnie. Żeczywiœcie, lichy był, wysechł, oczy już nie ku życiu patrzyły. - Dy mocie cas jesce, dziadku. - Julce by sie ulzyło. - Ej wiera! Kciwo tyz na te majštki, aj kciwo! Głodem by zamorzyła i dziecka, i chłopa, coby ino w kómorze więcyl spodnic było. - Abo kieby jesce pół morga grontu przikupić, haj. Ej, Klimuœ, kieby mi sie zwyrtło ze trzidzieœci roków nazod przised by jo se do rozumu, pri sam Boh! Jesce dziœ, coby mie choroœ popuœcieła, sedbyk na węgry. - Dyć wiym, jako na Węgrak, bok tam robowoł. - Ej, uhersko dziedzina to ci raj! Podobno pszenica roœnie tam na człowieka wysoko. Wino pijesz słodkie a mocne, jakby je wyciskali ze samego słońca. Pijesz, aż ci oczy uciekajš do mózgu z luboœci, aż ci się w głowie zawraca. Węgry - marzenie wszystkich tatrzańskich górali. - Roboty hań doœ? - zapytywał stary, pragnšc jak najdłużej prowadzić rozmowę na ten temat. - Ba jakozby? Jes i w baniak, ale cięzko. Jes i przi wołak, przi pasieniu, jes i przi kolei. Zarobić mozno. A i do Peœtu na budowe, haj. - Ciepło haniok całe pół roku, moze i dłuzy, nie jako u nos trzi miesionce lata, a poniekiedy pore tyŸni. Heu, psiakoœ milońska - wstrzšsnšł się - jest hań tego zarobku doœ. Ino renke wycišgnšć, ino nogom pokrocyć. - I w cegielniak w Luptowie cy na Orawie mozno dudki zrobić. Nieobdalno, ba blisko. Starzec mrużył oczy do słońca, słuchajšc z przyjemnoœciš legend o węgierskim, błogosławionym życiu. Tam, za szczytem Bystrej i Błyszcza, rozcišgała się ziemia obiecana, kraj dobrobytu. O parę godzin drogi stšd. - Ej, Klimuœ - powtarzał dziadek w rozmarzeniu - juz to nie lo mnie te zarobki. Juz jo ik nie uwidzem. Umiyrać trza. Do swoik sie pobiyrać, do Zuzki, do Zoœki, do dzieci poumiyranyk. Ale ty se boc, chłopce, od Julki z daleka sie trzim, dudków jiyj nie doj do schowania, bo to chytruska. Waruj sie ji. - Dy jo œ niom nic ni mom. - Tobie się patrzy baba. Ozynić sie ka na gront, dó domu, na gazdostwo. - Myœlem sie zynić. Nie teroz, ba póŸni. Trza zrobić jakisi piniondz. Ftoros dziywka mie bee fciała, kie nic ni mom? - He, chłopce, majontków ci nie trza. Ręce mos robotne. I serce mos. Kieby óne wiedziały, jaki u cie majontek w nuku, toby sie œcigały ku tobie na wybody. Ale i dziywki wse głupie. Takie juz babskie nasienie. Klimek patrzył za nim, jak odchodził po trawiastej hali, skurczony, pochylony, podpierajšcy się kijem, jak zszedł niżej na œcieŸkę wtapiajšcš się w las, jak wreszcie znikł w gęstwinie drzew; ten, który był ojcem jego matki. Chałubiński wyruszył na wycieczkę w góry. Wybierał się z synem Ludwikiem, z panem Zaleskim z Warszawy oraz z trzema panami, obywatelami Krakowa, mieszkajšcymi od paru dni w białych izbach u Pęksy i Walczaka. Pół dnia trwało przygotowywanie pochodu; zamiast rano wyprawa ruszyła w południe. Dwudziestu górali towarzyszyło szeœciu panom, żšdnym poznania gór. Niesiono cały tabor: namioty, koce, kociołki, samowary, żywnoœć. Szła czteroosobowa orkiestra z Bartkiem Obrochtš jako pierwszym skrzypkiem. Za muzykantami szedł Sabała, gęœliki miał schowane jak zwykle w rękawie cuchy. Z nim kroczyli jako przewodnicy Jędrzej Wala, Maciej Sieczka, Szymon Tatar, Wojciech Œlimak, Wojciech Raj. Wœród nich doktor Chałubiński w nieodstępnym serdaku i słomkowym kapeluszu na głowie. Za nim pięciu pozostałych miejskich turystów, barwny zaœ pochód zamykała dziesięcioosobowa grupa tragarzy z torbami na plecach. - Popatrzcie - mówił Doktor do swych towarzyszy w surdutach, kiedy mijali Hamry. - Droga tu wysadzona jesionami. Mocne drzewa, wytrzymałe, zdrowe. Dlaczego u nas, na równinie mazowieckiej, kieleckiej czy krakowskiej, drogi obsadza się wierzbami, które przez pół żywota chorujš, a przez drugie pół ginš, zrobaczniałe, dziuplaste, hubami pokryte? Uczmy się od górali. Powinno się obsadzać drogi jesionami, topolami, brzozami, œwierkami. Od hamerskiego dworu skręcili w lewo, przekroczyli Bystrš Wodę, pięli się lasem na Boczań. Z wyrębu, nagrzanego lipcem, poderwały się z gwizdem ptaki: drozdy, siwarniki, sikorki; dziwiš się, bo nie widziały nigdy tak licznej gromady ludzi idšcej tędy. Ludzie wynieœli się z wolna na grzbiet bezleœny, zwany Skupniowym Upłazem. Pod stopami rozcišgał się dołem bór w Dolinie Olczyskiej. Na stoku Kopy Królowej wyprawa rozsiadła się na odpoczynek. Bartek Obrochta zawiódł skocznš nutę na skrzypcach, zawtórowała mu kapela, góry poweselały. Chałubiński spoglšdał na wieœ zakopiańskš, widnš dołem, przeniósł wzrok dalej na całš Nowotarszczyznę od Babiej Góry po Pieniny. Hamrów nie było widać, schowały się bezpoœrednio pod stokami. Dwie doliny rozcišgały się u nóg siedzšcych: z prawa Olczyska, z lewa Jaworzyna Łuszczkowa, trasa hawiarzy. Doktor odpoczywał. Wstawała w nim wielka, kojšca ulga. Po latach natężonych studiów, utrudzajšcej pracy, wyniszczajšcego życia, dramatycznych walk wewnętrznych - tu oto znajduJe głęboki ludzki spokój i prostš mšdroœć przyrodniczš. Patrzy na Szymka Tatara, jest chyba jego rówieœnikiem. Co za pyszna postać! Brunet, o twarzy ostrej, smagłej, rysów wschodnich; może rzeczywiœcie pochodzi z tatarskiej krwi, jak wskazuje nazwisko rodowe? Jest w nim rzeœkoœć, siła, prawie młodzieńczoœć w ruchach. Czarne, błyszczšce włosy, spadajšce spod kapelusza na ramiona, przetykane sš siwymi nitkami. Zapewne ciężkie wysiłki umysłowe nie zmęczyły tej głowy, ale czy tylko stšd pochodzi jej œwieża, niezmordowana żywotnoœć? Uczony patrzy na nich: natura tej ziemi zahartowała mocno ich organizm. Ubiór ich doskonale dopasowany do życia: spodnie obcisłe, krótka cucha, mocne a miękkie kierpce do hipkania po kamieniach, po dziurach, do przedzierania się po kosówkach, po lasach, do wstępowania na wierchy. Doœć odpoczynku. Wyprawa rusza na przełęcz między Kopami. Ukazuje się oczom Kosista, Żółta Turnia, Granaty, Kozi Wierch, na pierwszym planie Koœcielec; z prawa potężna, przysadzista Œwinica. Między Koœcielcem a Granatami widny skalny kocioł Czarnego Stawu. Na Hali Królowej Wyżnej pasš się owce. Na kamieniu siedzi juhas w ciemnej, smolnej koszuli, patrzy dzikim, nieżyczliwym wzrokiem na chmarę nadchodzšcych ludzi; wzrok mu łagodnieje, gdy spostrzega wœród przewodników swojego chrzestnego ojca. Roztwiera się przed idšcymi ogromna misa Gšsienicowej Hali. Tu odbywa się drugi odpoczynek. Tym razem zaparzono herbatę. W pobliskim szałasie rezydował baca. Doktor odwiedził go. Wszyscy goœcie obowišzkowo napili się żętycy, założyli znajomstwo, kapela zagrała. Obiecano zaglšdnšć tu wieczorem, po chwili jednak Chałubiński rozmyœlił się. - Rozbijemy nocleg nad Czarnym Stawem. Zapraszamy was po udoju wieczorem wraz z juhasami na muzykę. Wyszedł z szałasu, obdarowawszy bacę paczkš tytoniu fajkowego. Baca patrzył za nim z wdzięcznoœciš; co to za nieznany dobroczyńca? Słońce kryło się za Kasprowym Wierchem, kiedy karawana rozkładała obóz w kosodrzewinie na buli morenowej stawu pod Koœcielcem. Górale rozpełzli w poszukiwaniu suchego paliwa, niektórzy ršbali drzewo na ogień prosto z brzegu, które bliższe. Doktor z synem kierowali rozbijaniem namiotów. Umocowano na kijach dwa namioty z żaglowego płótna. Złożono watrę, przywleczono z potoka sucharze, patyki, parę œciętych smreczków, buchnęło w zmierzch potężne ognisko. Bartek Obrochta przykręcił kołki od strun, z góry, od Koziej Dolinki, nadpływała nad staw gęstniejšca ciemnoœć. Skrzypek przejechał smyczkiem po strunach raz, drugi raz, przecišgnšł piskliwie, basy, drugie i trzecie skrzypce podjęły akompaniament. Cienka, ostra, napastliwa nuta Obrochty unosiła się nad kapelš, wybijajšc skoczny rytm melodii. Zapadł wieczór. Panowie usiedli obok ogniska. Raj zajšł się kucharzeniem. Gotował wodę na herbatę. Górale uœcielili gałęzie kosówki pod namiotami, ułożyli na tym poœciel, usłali sobie następnie wspólne łoże pod kosodrzewinš, nogami do ogniska starym, myœliwskim zwyczajem. Za czym usiedli na równi z panami, wycišgnęli krótkie fajeczki, poczęli palić. Z dna doliny rozległo się hukanie. Szli juhasi od szałasów, zwabieni muzykš i ogniem. Przyszło ich szeœciu młodych, nie wszyscy byli roœli, wszyscy za to w namaszczonych koszulach, w rękach dzierżyli opalone kije pasterskie. Przysiedli w tyle za góralami, nic nie mówišc, chłopaki nieokrzesane zdawałoby się nieœmiałe, lecz w oczach ich czaiła się zuchwałoœć. Posilano się. Panowie wycišgnęli z torby zapasy żywnoœci. Doktor jadł niewiele, przegryzł parę grzanek, popił herbatš, doœć. Górale kšsali swoje moskale, dostawali wszyscy do picia herbatę, którš przechrzcili po swojemu na herbę. Wprowadził ten napój Chałubiński, tłumaczšc jego zalety w górach. Juhasi także otrzymali herbatę. Dwóch z nich wycišgnęło fajki; Œlimak obdzielił ich tytoniem, zapalili. Patrzyli z uszanowaniem na smukłš, rosłš sylwetkę Doktora, na jego twarz, rozjaœnionš lekkim uœmiechem i młodzieńczym błyskiem oczu. Zdjšł kapelusz, wieczór był ciepły, od ognia biło goršco. Twarz ukazała się na tle ogniska tym piękniejsza w obramieniu bujnej czupryny. - A teraz, Sabała, na was kolej. Zagrajcie coœ swojego, staroœwieckiego. Wstał, wyjšł z torby flaszkę, nalał z niej do kieliszka rumu podał starcowi. Przygasłe oczy rozbłysły drapieżnie na chwilę. Sablik przyłożył kieliszek do ust, przegišł szybkim ruchem wyćwiczonym od dziesištków lat, strzepnšł kieliszkiem, oddał częstujšcemu, prychajšc na znak luboœci i smaku. Po czym wyjšł z rękawa gęœliki, zaczšł stroić. - Zagrajcie do tańca. Z grupy tragarzy wyskoczył przed ogień młody Sieczka Walków. Miejsca nie miał dużo, nie więcej jak dwa metry wzdłuż, dwa metry wszerz, pomiędzy tlšcš kłodš a stopami siedzšcych. Ale góralowi nie trzeba dużo miejsca do tańca zwykł on dreptać prawie na jednym mieJscu. Oczy wszystkich skupiły się na tancerzu. Niewysoki, szczupły, czarny jak Cygan, lat może dwudziestu, połatane na nim portki, zrudziały, wydarty kapelusz. Zdarł z siebie cuchę prasnšł jš o ziemię, pozostał w koszuli. Gęœle Sabałowe skwierczš przeraŸliwie; jak można wyłuskać rytm z tej chrapliwoœci? Ale muzyka i taniec to szósty zmysł Podhalan. Sieczka doskonale czuje ducha tej muzyki. Przebiera stopami grymaœnie, delikatnie, jak gdyby nie mógł ustać na tym kawałeczku ziemi, jak gdyby bił stamtšd rozpalony ogień. Co dotknie go stopš, uskakuje natychmiast w górę; druga stopa to samo. Jedna dotyka palcami ziemi, druga już hipka piętš, wytryska jak poparzona. Jakby nie on sam, lecz mięœnie jego nóg wyczuwały melodię, to znaczy ów ogień. Noga goni nogę, stopy przebierajš po ziemi raz-dwa, raz-dwa, pięty wyskakujš w górę raz-dwa, raz-dwa. Tancerz poczyna drobić coraz szybciej, ogarnia go pęd. Teraz widać, że tańczy na jednym miejscu, że stopa lewa i prawa uderzajš końcem kierpca w te same centymetry trawy. Sabała, ach, co ten Sabała wyprawia na swoim sprzęcie! Oczy ma przygasłe, powieki przymknięte, ale wšska szczelinka spojrzenia wpatrzona uparcie w nogi tańczšcego. Czy ręka Sabały słucha nóg Sieczki, czy odwrotnie: tańczšce nogi posłuszne sš ręce grajšcej? Nie wiadomo, taniec zlał się w jedno z muzykš. Muzykant wyliwia, gędzioli, jak gdyby z wielkiego pnia melodii odłupywał niby siekierš poszczególne nuty. Ręka, rzeczywiœcie, jak gdyby smykiem ciupała, obciosywała, strugała z drewnianego korytka dŸwięk po dŸwięku. Dziw, że niezgrabne, prymitywne korytko wytrzyma ten zbójecki napór cięć, że nie pęknie od zgrzytajšcej piskliwoœci. Sieczka nabiera chuci. Przytupuje nogami jak kozica w skałach, gdy zwietrzy niebezpieczeństwo; nie przestaje drobić. Dlatego ten taniec nazywa się drobny. Teraz uderza rękami w powietrze, błyskawicznie kuca, huka dziko z całego gardła, skacze w górę nagle, wypryskujšc jak pstršg. Patrzšcym kręci się w głowie, bierze ich matura do tańca, stopy im w kierpcach drgajš, udziela się im namiętnoœć jak zaraza. Kilku młodszych pohukuje do wtóru. Kiedy się skończy to jednostajne, obłędne dreptanie? Chałubiński patrzy urzeczony w niesamowity obraz. Nagle objawia mu się dusza góralszczyzny z nie znanej dotšd strony. Na tle płomienistej, trzaskajšcej watry człowiek ogarnięty szaleństwem tańca wije się w gwałtownych podskokach. Naokoło ciemnoœć, czarne masywy pozębionych gór, posępna, głęboka misa stawu. Przy smolnym ognisku w kosodrzewinie siedzš siwi gazdowie, zuchwali parobcy, synowie i wnukowie gór. Sabała i Sieczka odeszli w ciemnoœć. Na odmianę zaczęła grać kapela Obrochty. Ku watrze skoczyło szeœciu juhasów, wydajšc przeraŸliwy gwizd, którym zwykli nawoływać rozbiegane owce. Muzykanci ustšpili im miejsca pomiędzy ogniskiem a namiotami: Bartek, nadajšcy ton, rozpuœcił po strunach chybki smyczek, zawtórowali mu zaraz skrzypkowie i basista. - Ej, kieby jakom dziywkę złapać! Byłoby tańcowanie - wzdychali juhasi. - Symek! - zaproponował jeden. - Tyœ chytki w nogach, chyboj do Olcyski, hań som jes krowiorki sprowodŸ dziywki. Przilecom haw w ocymieniu, pri sam Boh! Ale Doktor sprzeciwił się huczniejszej zabawie. Trzeba dziœ wypoczšć, jutro raniutko wymarsz przez Zawrat do Pięciu Stawów. Machnęli więc juhasi rękš na dziewczęta, tym bardziej że kapela zagrała zbójnickiego. Nieœli się w podartych portkach i kierpcach, stšpajšc na palcach dokoła, brzegiem ogniska idšc, ręce prawe przed siebie wycišgnšwszy, a w rękach dzierżyli pasterskie kije. Szli poważni, uroczyœci, przejęci tradycjš starodawnego plšsu, w ich ostrożnym, cichym kršżeniu szły jakby setki myœliwych i zbójników, więzionych, bitych męczonych przez okrutnych panów. Na œrodek koła wystšpił Szymon Tatar, wbił ciupagę w trawę i zaczšł nosić się dokoła niej na palcach. Kršżył w kółko, a młodzi w dalszym promieniu kroczyli na palcach, kucajšc raptownie i prostujšc się, wycišgajšc przed siebie kije z krzykiem, jakby wygrażajšc nieznanemu złu. Chyba coœ jest z opętania w tym tańcu, myœli Chałubiński. Wyraża się w nim oczywiœcie dzikoœć, pierwotnoœć; a ileż w tym polotu, œmigłoœci, fantazji, temperamentu, żywiołu! Co robiš tancerze? Drepczš coraz prędzej po obwodzie koła, rytm tańca staje się coraz szybszy, muzyka zawisa na strunach cienkim piskiem. Harnaœ w œrodku nie przestaje się nosić dokoła swej ciupagi. On znajduje dla siebie inny, osobny rytm w tej muzyce. Juhasi gwiżdżš naraz przez palce, zatrzymujš się. Co drugi odwraca się ku pierwszemu, trzema parami w przysiadach podskakujš ku sobie co chwilę. Wycišgajš ręce uzbrojone w kije. Chyba to ma być wyobrażenie bitki. Znów szykujš się w gęsiego, drepczš jak przedtem, tylko szybciej i bardziej nerwowo. Co minutę któryœ z nich hipka w górę. œcieœniajš koło, muzyka gra jak oszalała, coraz szybciej, Juhasi okršżajš jak w poœcigu swojego harnasia, który, osaczony ostatecznie, wyrywa z ziemi ciupagę i podnosi wysoko nad głowš. Juhasi przysiadajš, przykucajš, wycišgnšwszy ku ciupadze kije. Melodia.skończona, razem z niš urywa się i zastyga taniec w samej kulminacji rozpędu i furii. Były to procesje pańsko-chłopskie w głšb gór; nie można tego chyba nazwać inaczej. Jakieœ masowe wczasy turystyczne, w których społem brali udział warszawianie i zakopianie. Niewštpliwie - może nawet nieœwiadomie - tkwiła głębsza myœl społeczna w tych hucznych wyprawach, które napełniały pustacie skalne zgiełkiem kapeli, przeraŸliwym œpiewem góralskim. Całe smreki walono na ogniska; pod dobrodusznym okiem Doktora wyzwalała się niepohamowana natura Podhalan. Letnicy wielkiego miasta oglšdali rzeczywisty renesans przygody w autentycznym wydaniu górskim, piękno i dzikoœć wierchów wstawały przed ich oczyma w œwieżym, nie zużytym blasku. Oni poniosš z pewnoœciš, zachwyceni, propagandę Tatr do swoich miast Pierwszy to raz człowiek polski w szerszym znaczeniu olœniony został urokiem gór. W głębokiej ciszy wieczora, kaleczonej tylko co chwilę trzaskiem watry, słuchano opowieœci myœliwskich Sabały. - No i dobrze nie bardzo, siedze jo bez całom noc we Wołosynie. Raniućko juœci, słonecko błysło od Murania, patrzem ku Scotom: wysła staro i dwie młode, cisawiućkie, piykne do cudu. A stajajom, a nozkami przedniemi oprom sie wysy na skole, a spoziyrom, zaœ sie pasom. To zaœ doskakujom do sie, bodom sie te młode kozicki. Staro sie pasie, ale furt sie patrzy dookolućka, jako ta jes. Łeb podniesie, zacuje, nic ni ma, daliyj sie pasie. A ta jedna majućko wygiena se łebek i rozkami sie dropie po sierzci na grzibiecie; jakisi chrobocek jiyj hań wloz i swędzi jom. No coz, daleko beła ta staro na kulke. Myœlem se: Pockoj, jo sie nie bede haw stustela rusoł ba ty sie ku mnie pomknies. He raty! Cekołek z godzine. Jak jom dopiyro cósi nie bodnie w nos! Zacuła cłowieka. Jak nie cupnie nogami, jak nie gwiŸnie, obyrtnie sie, koŸle przewróciła i posła dołu! Telo hipkała, co cud. Myœlem se: No tok wos juz skrod. Ino sie za niemi suły piardzyska i kamiynie. A te majućkie telo za matkom podskakiwały, co sie widziało hnet, ze ik to hipkanie ozpierze na kawołecki. -To kozica gwiżdże? - zdziwił się Chałubiński, bo nie wiedział o tym. - Słyszałem, że œwistaki tylko gwiżdżš. - Óna, ta koza, wiycie, jak sie zestrocho, to tupnie nogami i furko tak na nosie, toz to mówimy, ze gwizdze. Wydłubał z fajki węglik i popiół, wytrzepał je na dłoń z dłoni na ziemię, po czym wsypał na tę samš dłoń tytoń z macherzyny, starł go palcami w ręce, nabił nim fajkę. Schylił się, wzišł płonšcy patyk z watry, przytknšł żar do tytoniu, przyklepał go palcem, nieczułym na oparzenie. Pyknšł raz, drugi raz, potarł nos rękawem, na wierzchu dłoni widniała szrama od zacięcia. Strzyknšł œlinę na ziemię, broń Boże żeby nie do ognia. Obrzęd kurzenia rozpoczšł się. - Napielibyœcie sie kielusek? - kusi starego Raj. Zrobił doœć głupawš minę. - Cybyk sie napieł? Nie pytojcie, ba lyjcie - odparł bez żenady. - Wte gróborz pije, kie cholera bije. - Czy widzieliœcie kiedy kozicę bardzo blisko? To znaczy żywš, przy podejœciu? - interesował się Chałubiński. - Zje kielo razy! Znołek takiego capu, stary beł, siwiućki na sierzci, a policki pod ocami mioł biołe; takie, jako to nazywomy kapy. Na staroœ juz sie jakosi nie lenił, ba mioł sierzć jednakom na œniyg i na słońce. Jeden rozek mioł krziwy, kasi mu sie obłomoł i pote rós mu nie w góre, ba do boku. I poznowali my sie po tym rozku. Jakosi mi sie pote stracieł myœlem, co go Kuba Bukoski skrod. W Krywaniu beł. Ik hań jesce doœ jes. W Pięcistawak posedek roz grzóbœć œwistoki. Wiedziołek o nik, ze sie majom pod Luptoskimi Murami. Wychodzem jo na Cornom Ławke, cłowiek by fcioł case końduœ œwiat obocyć, co sie nie robi, doŸrem w Piardzysty Dolince godny kierdelek. Jaze mi sie serce targało, bok wte nic w ręce ni mioł. A strzelba daleko. Lezały se nieprec od œniyga, co sie jesce kanieka trzimoł. Capiórki sie gziły woniały tropy za sobom, brała je matura do figlowania. Jedna kozicka kacała sie po œniygu, jak; case pies sie po trowie toco abo i kóń. Lubiom zaœ œniyg. Na Walentkowy widziołek je kielo raz pasły sie ponieftore lezały se, mierendzały. Na noc zostajom na upłazie, ka sie pasły, ino se wybierom plac przeŸrocny, coby miały widek przed sie, pod sie i z boku a z tyłu se legnom pod skałom; tak im jes przeœpiecnie. Nieroz to sie i pasom po miesioncku, kie jasno. Dysca sie nie bojom ani siekawicy, ani grzmiotu, cheba, kie bars bije, to stanom z lezenia. Jak im do sierzci godnie doleje, to sie weznom otrzšsać, jako pies, kie wode z kudłów otrzepuje. Roz zdybołek w Pańscycy capiórka, co go orzeł piyknie odzióboł, prawie mu same kostecki i skóre ostawił. No, juz teroz ani kozów ni mas, ani polowaców. Maciek Siecka i Jendrek Wala przisiengani som w mieœcie, coby mieli strzelców na oku. A i sami, coby nie bieli - mrugnšł figlarnie okiem do zainteresowanych. - Nie wiem, jako ci ta teroz idzie, Maciek. Ten, do którego to się odnosiło, uœmiechnšł się smętnie: - Idzie bars fajnie, odkšdeœ przestoł chodzować po górak z flintom. - No dy ta wiedzieli, kogo przisienganym robić - odpalił mu Sabała. - Tobie tyz teroz nie honor strzylać do kozów. - Iœci! - Jednym słowem - pogodził ich Doktor - pilnujecie się wzajemnie. - Jo sie ta do nicyik polowackik jenteresów nie wrazom - mruknšł posępnie Sablik. - DŸwiyrza podchodzić godno rzec, ale chłop chłopa? Brzyćko. - Jego byœ ta nawet nie upilnowoł, Sablika, ino mo ocy fałesne. Bez to dŸwiyrzyna mo spokój. Wlazło mu cosi do oców. Bez oka nic nie ustrzelis. - Ej, wiera, wiera! - westchnšł żałoœnie Sabała. Pierwszego wrzeœnia wybuchła cholera w Zakopanem. Całe szczęœcie, że doktor Chałubiński był jeszcze na wsi, choć niebawem miał odjeżdżać do Warszawy. Pierwsze wypadki zachorowań na chorobę zanotowano w Murzasichlu, wzdłuż potoku płynšcego od Jaszczurówki. Jako pierwszy w Zakopanem umarł Jędrzej Raj, nie zdajšc sobie sprawy z istoty choroby. Zakopianie nie znali dotychczas tej epidemii, choć grasowała ona kilkakrotnie w Galicji, szczególnie w okresach przemarszu masowego wojsk. Widocznie góry z ostrym zimnym klimatem nie były przychylne zarazie. Cała rodzina Rajów zachorowała. Dom ich na Bystrem omijano z daleka. Stary Jędrzej, głowa domu, umarł po kilku godzinach od wystšpienia ataku choroby. Na Ustupie w zagrodzie Stopków położyła się matka na słomie, zaczęła niš trzšœć febra. Skarżyła się na ból głowy. Rozpoczęły się wymioty. Kiedy napadła jš biegunka i zaczęły cuchnšć na słomie wydaliny chorej, rodzina, owinšwszy matkę w snop słomy, przeniosła jš do jaty, zbudowanej przy szopie. I tak pozostawiono jš własnemu losowi, bez pomocy, w obawie zakażenia reszty domowników. Słaboœć napadała ludzi na drodze. Obercoń z Rzycańskiego (czyli jak się coraz częœciej mówiło: Żywczańskiego) przewrócił się na chodniku i został tak leżšcy, aż go w choroœci podjęli synowie, bo sšsiedzi bali się go tknšć. Majętna wdowa Pęksina z Olczy, zwana Kuroskš (bo miała głos gruby), zasłabła na oborze; leżała, wołajšc głoœno pomocy, obiecujšc, że zapisze majštek temu, kto jš z choroby wyleczy. Mimo przysłowiowej chciwoœci góralskiej nikt się nie pokwapił do chorej, która umarła po tygodniu w samotnoœci, bo dziewczyna służebna od niej uciekła. Trzykrotnie organizm Pęksiny dŸwigał się z ataków, za czwartym razem uległ. U zboczy Gubałówki, na Cišgówce, czworo osób uciekło z chałupy przed zarazš, pozostawiajšc samotnie ojca w stanie beznadziejnym. W jesionach, pod Gronikiem znaleziono starego Macieja Bachledę dajšcego słabe oznaki życia. Na Skibówce były dwie zagrody objęte cholerš. Na Pardołówce (tak teraz zmieniono pierwotnš nazwę tej roli, brzydkš pamištkę po Homolaczach) zachorował młody, niedawno ożeniony gazda, Filipek. Za poradš bab zakopano chorego do ziemi po szyję, twarzš do lasu obróciwszy, aby nie widział œwiata i ludzi; bo inaczej wszystko by dokoła wymarło. Wierzono, że ziemia wycišgnie z nieszczęœliwego chorobę. A ilu było pijanych! Leżeli na drogach, na polach, spici do nieprzytomnoœci; nie odróżniłbyœ ich od cholerycznych trupów. Tak jak wieœ była pełna lamentów i krzyków, tak dudniła œpiewem i krzykiem pijanych. Według wierzenia ludowego wódka miała chronić organizm przed inwazjš cholery oraz posiadać właœciwoœci lecznicze w przebiegu samej choroby. Bachledę zanieœli sšsiedzi na posłaniu z gałęzi smrekowych do domu. Julka wyszła na próg chałupy i dowiedziawszy się, co jest, skierowała idšcych do niedawno przybudowanej drewutni, w której mieœcił się skład drzewa. - Połózcie go hań. Do dziecysków go pusce na izbe? Położyli go na słomie w drewutni. Trzšsł się z goršczki, narzekał, że mu zimno. Zięć rzucił na niego podartš, nie używanš już cuchę. - Zimno wom jesce? Dzieci młodsze zbierały rupiecie po kštach, szmaty, gdzie jakie były, ciskały w dziadka, naigrawajšc się zeń: - Zimno wom jesce? Mocie! Mocie! Czym Bachleda naraził się temu domowi, że tak go tu nienawidzono? W czym ukrzywdził Kowalów, że odnosili się do niego gorzej niż do psa? Był im ciężarem, musieli go utrzymywać, oto Ÿródło nienawiœci. Jak w całej ludzkoœci, sš i wœród górali ludzie dobrzy i ludzie Ÿli; ale chłopa podhalańskiego tak mocno bijš nieszczęœcia, zwłaszcza tak srogo smaga przyroda, że to go uodporniło na wszelkie poczucie litoœci, na jakikolwiek cieplejszy odruch serca. - Coz wom? - pyta Julka wieczorem od obory, nie dochodzšc do drewutni. Słyszała jednostajne stukanie, rozumiała, że stary chce czegoœ. - Frybra mnom trzepie - wyjaœnił cichym z osłabienia głosem. Nie była to jednak goršczka, lecz kurcze, które wstrzšsały ciałem, zwłaszcza łydkami. Noga przyciskała do œciany grabie, które stukały o. dyle i stšd zainteresowanie Julki. - Mocie hań dziadów doœ, to sie zodziywojcie, bee wom ciepliyj. - Pić - jęknšł znowu stary. - Przecie mocie całom putnie wody - odparła. Bachleda był jednak tak słaby, że nie był w stanie unieœć głowy i pić z putni jak bydlę. Smród bił odeń niemożliwy. Córka podawała mu marny kęs jedzenia na łopacie. Po dwóch dobach leżenia w drewutni bez opieki, umarł na cholerę Maciej Bachleda w wieku siedemdziesięciu dwóch lat. Nie wiedział o nim doktor Chałubiński, byłby go może - kto wie? - ocalił od œmierci. Klimek zleciał z Pysznej na wiadomoœć o œmierci dziadka. Za dwa dni i tak mieli spędzać owce z hali. - Ka lezom dziadek? - spytał Julkę, ledwo wszedł do chałupy. - W sopie na Rzycowisku. - Fto go bee grzeboł? - Wójta sie spytoj, my nie wiymy. Kozali truchłe zaroz zabić i zaniyœć w smrecyny choinie do sopy hań, ka siyćkik cholerycnyk grzóbiom. Nie omieszkała przed wyniesieniem trumny ojca zlać jš dokładnie wodš, aby - w myœl przesšdu - krowy nie straciły mleka. Klimek pobiegł do wójta. - Ka lezom dziadek z Gronika? - W sopie. Na Rzycowisku. Tam założono choleryczny cmentarz. - Nie pogrzebiony jesce? - Ni. Ni momy gróborza. Jędrzka Raja pochowoł brat, dwie kwaterki gorzołki wypieł, coby się nie zarazieł. Pytołek ludzi na gróborza, kozdemu ziycie miłe. Łuscka to nie obchodzi, bo ón zawiaduje poœwiencanym smentorzem. A ftoz ci pódzie haw miysać ręcami w zarazie? Œmierzci do garła bee loz? Chojby i chudobny beł. I fto bee płacił za wodke gróborzowi? Niek se kozden chowo swoik. - Jo póde za gróborza. Gorzołki mi nie trza. - Jakoz to? - zdziwił się wójt. - Nie bois sie? Jesceœ młody. Kieloz ci roków bedzie? - Œtyry dwaœcia. - Nie wrodzis sie ty roboty? - Robota mi nie wredno. A lo umrzyka krzeœcijańsko usługa. - Gmina płacić nie będzie. Cheba ze bees broł za nieboscyków z roli. Niek sie słozom rodzina. - Nie bedem broł nic. Za to sie dudków nie biyro. Cłowieka patrzy sie doopiekować do końca. Fto to bee robił? Kie ni ma nikogo, jo póde. Tak został Klimek z własnego popędu cholerycznym grabarzem. Tej samej nocy wykopał głęboki grób w kamienistej glebie Rzycowiska i pochował w nim dziadka, któremu nie dane było spoczšć w koœcielnej, poœwięcanej ziemi obok żony i dzieci. I który nie spodziewał się chyba nigdy, że jego ukochany wnuk wpuœci do ziemi pastwiskowej jego trupa, zżartego chorobš, nocš, w ogromnej samotnoœci, jakby w tajemnicy przed ludŸmi. I nikt poza Klimkiem nie był i nie płakał na jego pogrzebie. Doktor Chałubiński odłożył swój wyjazd do Warszawy. Serce człowieka i sumienie lekarza nie pozwoliły mu rzucić w tej chwili ludzi zdanych na pastwę epidemi. Byli rzeczywiœcie bezradni wobec zarazy. Cholera zwalała ich z nóg. W chałupie, gdzie ktoœ umarł, zabijano deskami drzwi i okna opuszczano wymarły dom, przenoszšc się do krewnych lub do odleglejszych ról. Ciemnota paraliżowała z poczštku akcję ratowniczš Doktora. Wszyscy uciekali od zarażonych, chorzy leżeli na słomie opuszczeni, pozostawieni na pożarcie wyniszczajšcej chorobie. Zakażenie choleryczne zapowiadało się nadmiernymi potami i sinoœciš pod oczyma. Napad choroby objawiał się bólem głowy, szumem w uszach, paleniem wewnštrz, osłabieniem. Następowała gwałtowna biegunka w formie tak zwanej ryżowej wody oraz wymioty. Utrata płynów wycieńcza organizm, goršczka spada poniżej normalnej ciepłoty, zaznacza się bezwład w członkach, rodzaj odrętwienia, przy całkowitej zresztš przytomnoœci umysłu. Występujš kurcze, rysy twarzy zapadajš, skóra sinieje, wiotczeje, głos staje się ochrypły, stłumiony, język zimny. Ustaje wydzielanie moczu, słabnie tętno, to znów się przyœpiesza, wreszcie działanie serca zanika chory gaœnie bez konania. Cały ten proces trwa do dziewięciu godzin. Tak umierali Kasprzak, Zwijacz, Trzebuniak, dwóch Brzegów, Harendzka, Dzielska, Kurpianka, Żegleńka; ginęli w stanie wyczerpania i jakby osłupienia. Ten rodzaj œmierci wprawił w przerażenie mieszkańców wsi, przyzwyczajonych do innych okolicznoœci towarzyszšcych zgonowi. Doktor miał praktykę w tłumieniu cholery, ponieważ nawiedziła ona Warszawę dwukrotnie przed laty. Pierwszym krokiem jego w akcji było wysłanie zaufanego górala do Krakowa po transport medykamentów z apteki. Wtedy dopiero rozpoczšł wędrówkę po chorych. Epidemia rozszerzała się zastraszajšco. Ku niepomiernemu zdziwieniu górali nie obawiał się schylać nad osłabionym od kurczów, biegunek i wymiotów, nie brzydził się uprzštać wodnistych wydzielin, zadawał proszki, nakazywał przestrzeganie higieny osobistej, tępienie much, izolację chorego. Na Cišgówce przeniósł sam na rękach biednš starš wyrobnicę z barłogu w szopie na posłanie w białej izbie, nie lękajšc się zarazy. Na Pardołówce poszedł sam dwukrotnie z konewkami do Ÿródła po wodę, bo mšż z synami uciekł od żony. Ratował całe rodziny od œmierci. - Leczyć można cholerę tylko w okresie wstępnym - tłumaczył wieczorem Stolarczykowi na plebanii. - w samym napadzie cholery czynny wpływ medycyny jest żadnym i tylko sama natura wtedy leczy ogarniętych atakiem choroby. Zadaniem lekarza jest zapobiegać zakażeniu oraz doprowadzać do zdrowia tych, których organizm oparł się œmierci. - Powszechne jest tu mniemanie, iż wódka stanowi znakomity œrodek zapobiegawczy przeciw zakażeniu. Co pan doktor o tym sšdzi? - Mierne użycie napojów wyskokowych podnieca pożytecznie kršżenie krwi i energię układu nerwowego. Ale pewnym jest, że przekroczenie granic w tym względzie jest szkodliwe, zwłaszcza u górali, których ogólny poziom odżywczy jest bardzo niski. Ta sztuczna podnieta może opóŸnić napad cholery, ale za to napady te będš bez porównania silniejsze, po największej częœci œmiertelne. - Trzeba już iœć spać, panie doktorze, napracował się pan dzisiaj niemało. - Zawsze pracujemy mało, gdy chodzi o cierpišcych - odrzekł skromnie Chałubiński. - I tak mozolimy się obaj na plebanii; pan, lekarz od ciała, ja, lekarz od duszy. - Jaka szkoda, że nie możemy obu tych zawodów w jednej zmieœcić głowie, skoro tak ciężko nieraz przychodzi oddzielić sprawy ciała od spraw duszy. I wierz mi, księże proboszczu, że mnie przychodzi często zapuszczać się na twoje podwórko. Czymże byłby lekarz bez psychologii? Drwalem bez jednej ręki. Musimy dobrze patrzeć w dusze naszych pacjentów, bo wtedy dużo z ich ciała nam się odsłania. W niedzielę koœciółek modrzewiowy był wyludniony. Mieszkańcy wsi nie wychodzili z domów w obawie przywleczenia zarazy. Pleban rozkrzyżowawszy ręce na ambonie grzmiał: - Ludzie idom na umarcie, a cy ty wiys, œmiertelniku, ka ty idzies, ka ty dońdzies? Na zatracenie wiecne mus ci masiyrować, cheba ze sie z Boge pogodzis. Choroba wielgo nie pyto sie, ba biere, kogo fce, juzeœ mój, powiado. Ludzie idom dołu, na spód, gnijom na Rzycowisku, w nie poœwięconej ziemi. Jezu, im ta nie pamiyntoj grzychów. Nie wiycie dnia ani godziny. Taki Obyrcoń seł se drógom, kopyrtnon sie i juz go ni mas. Ilus takik, co sie pokopyrtali i œmierzć cholerycno ik wziena? My sićka, jako te Obyrconie idęcy drógom ziywota, a kas idziemy. IdŸ, cłowieku, ka mos iœ, ka ci dróga a wse zańdzies ku œmierzci. Ino se boc jedno: cobyœ sie Bogu nie prociwił. Kie sie œ Nim dogodos, ni mos sie więcyj o co turbować. W Boga wierz, Jego sie trzim, a w niebie ci bedzie siyćko zapłacone. Po sumie zaintonowano œwięty Boże, œwięty mocny. Ludzie modlili się żarliwie; ci, których nie tknęła łapa cholery, aby ich ominęła na zawsze. Wieczorem w ciepłym tchu wrzeœnia przelatywała nad zagrodami wsi zaraza, trwożnie nadsłuchiwano szumu jej skrzydeł. Z niczego, jakby z powiewu zrodzone, muskało dach jej œmiertelne dotknięcie i zaraz przewracała się w izbie matka. Układano jš na ziemi, na podłodze, na słomie, w białej izbie, w jacie, w szopie, aby zaraza nie miała dostępu do domowników. Matka w goršczce, w wymiotach, wœród nieustannej biegunki, z wypuczonym brzuchem czekała na zgon. Była skazana na œmierć, albowiem odcięta za życia od wszelkiej pomocy, od wszelkiego kontaktu z ludŸmi. Była tak wycieńczona, że nie mogła ruszać rękš, nie miała siły zawołać o garnuszek wody, którego by jej i tak nie przyniesiono z obawy o zakażenie. Ojciec na boisku zbijał trumnę z desek œwierkowych, albowiem matkę rodu przeznaczono na skonanie. Wybrała jš cholera i nie leżało w ludzkiej mocy, tak sšdzili, wydrzeć człowieka z jej pazurów. Chora męczyła się w goršcu i smrodzie, w nieustannych drgawkach. Zdšżyła pokazać rękš, że chce się jej pić. Podano jej na chlebnej łopacie garnuszek wody. Było to bezcelowe, choć nieludzko byłoby odmawiać chorej napoju; albowiem jak mówił Chałubiński, na wysokoœci napadu nie da się już ugasić pragnienia, wskutek zniknięcia absorbcji w żyłach żołšdka. W cišgu dwudziestu godzin od rozpoczęcia ataku chora umarła. Ze słomš razem, aby nie dotykać trupa, złożono jš do trumny, zabito wieko, obłożono œwieżš choinš. Wieczorem ojciec z synem na żerdziach odnieœli nieboszczkę - bez koœcielnego obrzšdku, bo nie było wolno - do starej szopy na Rzycowisku. Złożyli trumnę na ziemi, odmówili pacierze. Już jedna trumna czekała na swojš kolej. Skrzyknęli się z Klimkiem, który właœnie kopał drugi dół. Kopał od zachodu słońca. Pomogli mu wpuœcić obie trumny na powrozach do dołów. I odeszli po odprawieniu smutnej posługi. Księżyc œwiecił. Klimek Bachleda, ochotniczy grabarz, schylony nad łopatš, pracowicie przysypywał zmarłych. Przypominał sobie słowa dziadka: - Cyœ bogoc, cyœ chudobny, wse dostanies łopatom w rzyć od gróborza i pódzies œwientom ziem gryŸ. Œwięta była ta ziemia, bo skupiła na sobie miłoœć górali, lecz nie pokropiona plebańskim kropidłem i łacińskimi słowami. Pleban w ogóle trzymał się ostrożnie, z dala od epidemii. Był pasterzem duszy, nie obchodziły go cuchnšce, chorobš przeżerane ciała. Klimek kopał doły głęboko, tak jak nakazywała instrukcja, a pracował nocš, aby nie dopuœcić do rozszerzania się zarazy. Zdawało się, że nie ma ratunku, że ludzie muszš umrzeć z goršczki, z biegunki, ze skurczów, z porażenia serca, z wycieńczenia. Był jednak ratunek w osobie doktora Chałubińskiego. Energia lekarza zdołała opanować chorobę już w trzecim tygodniu jej trwania. - W stadium rozwiniętego ataku cholery - powtarzał Doktor proboszczowi - medycyna jest zupełnie bezsilna. Tym więcej jednak może w okresie wstępnym, a częstokroć w rozwijajšcym się napadzie, najwięcej zaœ w ograniczeniu rozmiarów klęski działaniem uprzedzajšcym. Najbardziej zabójczym momentem ataku jest nie tyle utrata płynów w organizmie, ile sparaliżowanie akcji serca. Zadawał więc Doktor proszki, złożone z emetyku i ipekakuany, co kwadrans, aż do zrzucenia wydzielin żółciowych, które wstrzymywały proces chorobowy. Gdy nie następowały wymioty żółciowe, lekarz podawał jako œrodek wymiotny kalomel, powtarzajšc dawki, wzmocnione nawet olejem rycynowym. Poza tym chory otrzymywał leki pobudzajšce kršżenie, zwłaszcza chininę jako œrodek tonizujšcy. Doktor zalecał higienę, czystoœć, zdrowš wodę (ze studni lub Ÿródła, przegotowanš), œwieże powietrze (kazał otwierać okna i drzwi), zdrowy, posilny pokarm, umiarkowanie podawany: posiłek ciepły, mięso, dobrze wypieczony chleb. Jakże we wsi biedaków mówić o posilnym pokarmie? Chałubiński i na to znalazł radę. Dwie furmanki dostarczyły z Nowego Targu paręset kilogramów kaszy i mški, kilkadziesišt kilo tłuszczu. Doktor dożywiał na swój koszt głodujšcš ludnoœć, uważajšc, iż normalnie syty człowiek jest odporniejszy na chorobę od organizmu osłabionego głodem. Lekarz wpuœcił dosłownie masę powietrza do góralskich domów. Już poczynano rozumieć, że chorego należy czysto trzymać, że trzeba pozostałym myć się często i jadać łyżkš, której nie używał poprzednio zarażony. Chałubiński wracał wieczorem umęczony, mył się i walił w łóżko, pijšc swojš nieodzownš herbatę. Stolarczyk przychodził doń na chwilę, odwiedzić go przed snem; były dni, w których lokator jego nie przychodził na obiad, cały czas od rana do wieczora spędzajšc wœród chorych. - Jakże tam chorzy? - Trzymajš się. Myœlę, że nie umrze mi żaden z tych, którymi się opiekuję. Tętno wraca, pragnienie się zmniejsza, oddech swobodny, stolce barwiš się prawidłowo, chorzy przychodzš już do siebie. Nasilenie cholery opadało. W czwartym tygodniu trwania epidemii nie zanotowano żadnego zgonu. Wiadomoœć o trafnym, szczęœliwym a bezinteresownym leczeniu zarazy przez Chałubińskiego rozniosła się szybko po okolicy. Nie znano w tym okręgu lekarza. Najbliższy był w Liptowskim Mikułaszu oraz (nie zawsze) w Nowym Targu. Z Poronina, z Zębu przychodzili ludzie z proœbš o poradę dla chorych. Przybywali i z dalsza wozami: z Białki, z Szaflar, z Chochołowa, z Ratułowa. Zachorował i Stolarczyk z objawami zaburzeń żołšdkowo-jelitowych, zaczynała się biegunka, ale lokator plebanii wyleczył gospodarza w przecišgu czterdziestu oœmiu godzin. Kiedy raz wieœ była pogršżona we œnie - minęła już północ - dało się słyszeć lekkie pukanie do okna w izbie, w której spał Chałubiński. - Kto tam? - obudził się Doktor. - Do nik, Ik Wielmoznoœ, do dochtora. - Co znów się stało? - zerwał się œpišcy z posłania, narzucił płaszcz, podszedł do okna. Okna na plebanii były pierwszymi we wsi, które się odmykały na zewnštrz. Stolarczyk dopiero nauczył zakopian właœciwego użytkowania okien. - Nie tylko œwiatła wam trzeba przez okno - mawiał - ale i powietrza. Lekarz otworzył okno. Przed nim stał niski góral w œrednim wieku; twarzy, skrytej w cieniu kapelusza, nie można było rozpoznać wskutek ciemnoœci. - Babe mi choroœ napadła, trzepie jom ze zimna. Niek Ik Wielmoznoœ dadzom co na frybre, poratujom. - Gdzie jest żona? - Lezy w izbie na słomie. Telo słabo widzi sie, co rania nie docko. - Daleko? - Na Kasprusiu, przi jasionkak. - Zaczekajcie. Ubrał się, wzišł w rękę małš podręcznš torbę, w której nosił instrumenty lekarskie i leki, podał jš góralowi. - Połóżcie to na trawie. Ostrożnie. Otworzył szeroko obie kwatery okna, palcem nakazał gaŸdzie zachowanie ciszy. - Żeby się ksišdz proboszcz nie obudził! Podajcie mi rękę. Wyskoczę oknem; żeby nie robić hałasu w domu - szeptał. Zeskoczył z niewysokiego parterowego okna, przywarł okno, jakoby na znak zamknięcia. Zniknęli obaj w ciemnoœci. Tak tłumił cholerę doktor Chałubiński we wsi Zakopane owego długo pamiętnego wrzeœnia i paŸdziernika 1873 roku. W połowie paŸdziernika odjechał do Krakowa furkš Marcina Tadziaka, żegnany wdzięcznoœciš mieszkańców. O półtora miesišca przedłużył swój pobyt zakopiański ponad zamierzony termin. Siadł na wóz z wysokimi, plecionymi półkoszkami okryty płachtš rozpiętš na półkolistych kabłškach; zanosiło się bowiem na słotę. Było doœć zimno, wiatr wschodni. Trzeba było zaiste nie lada kochać te góry, aby dla ich zobaczenia tłuc się przez dwa dni - z ucišżliwym noclegiem po drodze - po drodze nie uregulowanej, a na odcinku Nowy Targ-Zakopane właœciwie dzikiej, pełnej wybojów i kamieni. Nie było mostów ani kładek, rzekę i potoki trzeba było w bród przejeżdżać. Był ponury ranek. Przed plebaniš stało z trzydzieœci osób: Chałubiński pożegnał się z księdzem Stolarczykiem, z wójtem Stachoniem, który mu dziękował za pomoc przy tłumieniu choroby. Oczy Doktora, jasne, œmiejšce się, o wiele młodsze od jego twarzy, od jego całej postaci, spozierały z miłoœciš i dobrociš na chłopów w podartych cuchach, w połatanych portkach, na kobiety o białych, niezwykle białych twarzach. Już wsiadał na wóz; w ten sposób ci ludzie pragnęli mu się odwdzięczyć: swojš niemš obecnoœciš przy jego odjeżdzie. Obok wozu stali jego najbliżsi: Raj, Wala, Tatar, Sabała, Œlimak. W głębi, wœród bezimiennej gromady, stał Klimek Bachleda, niepozorny, mały, nędznie odziany. To pomocnik Doktora w jego samarytańskim dziele; interweniował tam, gdzie lekarz się spóŸnił albo gdzie nic już nie potrafił poradzić. I tak jak tamten, czynił to bezinteresownie. Wóz ruszył, terkoczšc, po kamienistej drodze, ludzie ruszyli za nim. Uważali za obowišzek odprowadzić swojego dobroczyńcę, opuszczajšcego wieœ. - Sabała, zagrajcie! - Doktor wychylił się z powozu. Stary góral, idšcy przy przednich kołach, wyjšł z rękawa cuchy gęœle, zarżnšł struny smyczkiem. Rozjaœniła się twarz Chałubińskiego uœmiechem, cały orszak poweselał. Wiedzš tu wszyscy, że Doktor z Warszawy rad słucha tej muzyki. Szli w ponury, grożšcy deszczem dzień, eskortujšc drogš ku Poroninowi budkę Tadziaka; budkš nazywano tu wóz nakryty. Na granicy Olczy gromada zatrzymała się, wóz toczył się dalej. Z wozu znów wyglšdnęła postać Doktora, wionęła ku nim kapeluszem. - Przyjadę do was na przyszły rok! - Boze ik prowodŸ! Patrzyli za podskakujšcš budkš, aż wtopiła się w œcianę drzew i zniknęła wraz z drogš w lesie. Ksišdz Stolarczyk zapisał w swej kronice o tym ważnym roku, co następuje: Po pierwsze, to notuję, że dopiero pierwszy œnieżek 26 stycznia prószyć poczoł, a dotšd żadnego nie było, jeno letnie z rana przymrozki. Dopiero 23 kwietnia na 24 rozpoczęła się zima; trwał mroŸny czas aż do czerwca, ledwie ludzie posiali. Czerwiec był mokry, za to lipiec, sierpień i wrzesień, nawet paŸdziernik ciepły i piękny; pierwszy œnieg przypadł 18 listopada. Cholera rozpoczęła się 1 wrzeœnia, ustała zupełnie 10 paŸdziernika. Gdyby byli ludzie trochę lepiej na siebie uważali toby był może nikt, chyba - pierwszy Jędrzej Raj, nie umarł. Był tu z Warszawy doktor Chałubiński, bardzo znakomity doktor i zacny człowiek; ten postawił krzyż żelazny na Gubałówce, solennie go dał poœwięcić. Podczas epidemii ratował bezinteresownie z największym poœwięceniem, nawet mnie samego prawie od œmierci wydobył; zasłużył sobie na wdzięcznoœć. Myli się jednak wielebny pleban, nie doceniajšc grozy cholery. Ponad sto osób w Zakopanem przeszło przez objęcia tej strasznej choroby, a trzydzieœci siedem z nich umarło. Było to więc krwawe żniwo. Nic o tych œmierciach nie wie Stolarczyk, ponieważ trupy grzebał Klimek Bachleda na cholerycznym cmentarzu bez eksportacji koœcielnej. Kapłan nie nawiedzał nawet umierajšcych cholerycznych z ostatniš pociechš religijnš. I stšd nazwiska nieboszczyków wymknęły się z ewidencji parafialnej księdza proboszcza. A więc co dziesišty człowiek chorował w tej wsi na cholerę, co trzeci zaœ z chorych gryzł ziemię nie poœwięconš, na Rzycowisku. I tylko jeden Klimek mógłby coœ pewnego o liczbie tych zgonów powiedzieć. Do Wojciecha Raja (którego synów zapisał pleban w metrykach jako Rojów, ulegajšc sugestii góralskiej wymowy, i w ten sposób odtšd ich nazwisko rodowe uległo zmianie) przyniesiono w kwietniu następnego roku list z poczty nowotarskiej od doktora Chałubińskiego, który zawiadamiał swego ulubionego przewodnika o zamierzonym przybyciu do Zakopanego w końcu czerwca. Zapowiadał również, że na lato zjedzie pod Tatry kilka rodzin warszawskich, w zwišzku z czym prosi o przygotowanie szeœciu izb białych u górali. Stopka z roli Kasprusie i Trzebuniak ze Starej Polany postanowili budować nowe domy z przeznaczeniem dla przyszłych letników. Dawniej przyjeżdżali tu z rzadka pojedynczy chorzy dla kuracji żętycowej, ale doktor Chałubiński mówi że samo powietrze zakopiańskie leczy, zwłaszcza pomaga doskonale na zdrowie suchotnikom. Taki lekarz musi dobrze wiedzieć o tym, zna się na tych sprawach. Niech się więc tak stanie, jak mówi Ich Wielmożnoœć. Trzeba budować, a koszta budowy wrócš się na pewno w dwójnasób. Za rok postawi się dom, wysprawia, będš w nim mieszkać panowie. Tej zimy natnie się drzewa, zwiezie sannš, na wiosnę rozpocznie się ciesielka. Buduje się teraz domy ładniej, niż budowano dawniej; nauki i rady księdza Stolarczyka nie poszły w las. Podłoga z desek, panowie nie lubiš chodzić w domu po ubitej glinie, œciany z płazów, jak dotychczas, bo smreczyna pięknie pachnie, okna tylko trzeba dać duże, by w izbie było widno i żeby się otwierały na œwieże powietrze. Pleban zbudował u siebie w domu pierwszy klozet, aby nie trzeba było po nocy szukać na oborze budki, bo można nie trafić w ciemnoœci i niezdrowo chodzić po zimnie rozgrzanemu. To się także zrobi; ustępy będš pod strzechš na tyłach domu. Również Jegomoœć kazał sobie wybrać studnię koło plebanii, obił jš deskami, nakrył daszkiem. Ludzie zrozumieli to, poczęli się uniezależniać od dalekich kapryœnych potoków czy jeszcze odleglejszej rzeki. Co robi Klimek Bachleda? Powrócił do swojej specjalnoœci sprzed wojska, zarabia ciesiółkš. Mieszka i pracuje u Macieja Gšsienicy Roja. Familia Gšsieniców rozpełzła się powoli znad Foluszowego Potoku i zajęła niemal połowę wsi, rozgałęziwszy się na kilkanaœcie rodów, które porzuciły pierwotne starożytne nazwisko, przyjšwszy za nie przezwiska czy przydomki Rojów, Sieczków, Walczaków, Staszeczków, Stopków, Wawrytków, Krzeptowskich. Maciej Roj, zwięzły blondyn, lat czterdziestu zwany też Uherczykiem, jako że na Węgrzech długo po robotach chodził, przyjšł Klimka na pomocnika ciesielskiego. Nie bardzo im się dobrze wiodło, ale komu w Zakopanem dobrze się wiedzie? Zwłaszcza w ciesielstwie, kiedy każdy góral przeważnie sam stawia sobie dom i rzemieœlnika nie potrzebuje? Zimš, gdy roboty nie było, Maciej do spółki z Klimkiem wyrabiał z tramów jesionowych koła do wozów, bo znał się i na kołodziejstwie. Kupowali następnie w Hamrach (ukradkiem) obręcze żelazne, nabijali je na koła. Dawniej, przed laty, wszystkie wozy zakopiańskie jeŸdziły po wsi bose, wskutek czego koła nie kute łamały się często na wybojach. I teraz nawet, jeœli jakiœ furman jechał staroœwieckim bosakiem brał ze sobš w drogę parę kół na wszelki wypadek. Z kołami jeŸdził Klimek Uherczykowym wozem i koniem na targ do Białki lub Poronina, czasem nawet do Czarnego Dunajca; kupowano je doœć chętnie. Jarmarki odbywały się na placu przed koœciołem w niedzielę i œwięta, zaraz po sumie, choć księża się o to gniewali. Na jarmark w Białce czy Szaflarachprzychodzili ludzie z węgierskiej strony, ze Spiszu, z Liptowa, ponieważ niektóre wyroby górali polskich, zwłaszcza płótno podhalańskie, były tam wysoko cenione. Przy końcu czerwca przyjechał do Zakopanego - zgodnie z zapowiedziš - doktor Chałubiński i zamieszkał u Wojciecha Roja. Górale wyporzšdzili swoje białe izby w oczekiwaniu na letników. Ustalili już między sobš cenę, jakš będš brali za wynajem izb na dwa miesišce lata: dwadzieœcia guldenów. Złoty interes! Czy dadzš panowie tyle? - Dadzš - zapewnił ich Chałubiński. - Dla nich to więcej warte niż dwadzieœcia guldenów, to dla nich nieprzepłacone, bo tego u siebie nie majš i mieć w żaden sposób nie mogš. Nie o izbie mówię, ale o powietrzu i o widoku bo za to oni płacš. istotnie tego lata przybyło do Zakopanego na kurację ponad stu letników. Byli to przeważnie albo pacjenci Chałubińskiego, albo też jego przyjaciele i znajomi, których tu zwabiła zachęta Doktora. Ach, noce pod gwiazdami przeglšdajšcymi z gałęzi smreków, w dolinach zawalonych rumowiskiem głazów, przy watrze oœwietlajšcej œciany zbudowane z litej skały! Chałubiński nocował na Polanie pod Wysokš. Otaczało go i jego goœci dwudziestu górali. Było już po wieczerzy, skończyła grać kapela Obrochty, skończył swojš opowieœć Sabała. Teraz mówi Doktor, zwracajšc się do górali: - Żyjecie poœród lasu, lecz nie zdajecie sobie sprawy z tego, jakim dobrodziejstwem przyrody jest las. Las to nie tylko budulec, z którego wznosicie domy, to nie tylko opał, którym ogrzewacie izby, na którym gotujecie strawę. To nie tylko materiał, z którego strugacie stoły, skrzynie, ławy, wozy, sanie, kołyski i trumny. Las kiełza wichry, pije wodę, las przerywa suszę, las sprowadza deszcze. Dla was jest nieszczęœcie, gdy lato jest mokre, ale cały szeroki kraj na dolinach czeka na wilgoć, na deszcze, bo susza pali mu plony. Nad lasami tworzš się chmury, z chmur upada deszcz. I lasy z powrotem pijš deszczowš wodę, nie dopuszczajšc do wezbrania strumieni, ratujš od powodzi. Las jest waszym przyjacielem przez całe życie. Trzeba go szanować, trzeba z niego rozumnie korzystać. Sama przyroda podsiewa las, sama się stara, aby znowu zaszumiał. Nie przeszkadzajcie jej w tym. Gdy drzewo wytniecie, zasadŸcie, zasiejcie nowe, nie puszczajcie do wyrębów bydła na paszę. Słuchali swojego Doktora uważnie, wchłaniajšc jego spokojnš, niskš, harmonijnš mowę, kurzšc krótkie fajeczki, w które im szczodrze nasypywał tytoniu. Noc była duszna, goršca. Rankiem, kiedy się obóz obudził, niebo ukazało się nad potarganymi szczytami szare, popielate, grożšce deszczem. Chmury płynęły w dramatycznym skłębieniu, w niezrozumiałym poœpiechu. Roj i Sabała wróżyli krótkš ulewę, obiecujšc nawrót pogody po południu. Runęła burza. Potężnie, groŸnie przetaczały się grzmoty odbijajšc się echem o œciany skał. Zagasła watra, sieczona nawałnicš. Huk, ryk, œwist. Rozgałęziona błyskawica rysuje się cieniutko, potem naœwietla się ostro w ołowianym niebie, jak żyłka marmuru, jak splot nerwów, i znów osłabia się, gaœnie, niknie. Koło południa burza ucichła, niebo się przeczyœciło. Chałubiński nakazał marsz do Doliny Kaczej. Jeszcze po błękicie œcigały się niskie chmury, mgły parowały znad kotłów doliny. Wolno, gęsiego cišgnie się karawana górali, niosšcych na plecach tłumoki i torby. Jako jeden z ostatnich idzie Klimek Bachleda z przytroczonymi kocami; ładunek ciężki, bo przemoczony. Opornie wyjmuje nogi z błota, kierpce kiełzajš na oœlizłej trawie. Potoki, wezbrane w cišgu kwadransa, toczš z hukiem kamienie w żółtym nurcie. Odpoczynek w kosodrzewinie. Dlaczego nazywa się ona tak dziwnie, skoro jest właœciwie rodzajem karłowatej sosny? Bo krzaki jej majš właœciwoœć zaginania się w roœnięciu na kształt kosy. Spójrzcie na wygięcie każdego pnia. Wadliwie nazywajš jš niektórzy kozodrzewinš, zwłaszcza ten błšd stale popełnia Sabała, zresztš nieœwiadomie. Nie ma ona z kozš nic wspólnego. Kozica, czyli dzika koza, nigdy nie zniża się do strefy kosodrzewu, żyje wyżej, w pasie czysto skalnym, turniowym. Wspaniały cyrk Kaczej Doliny zabłysnšł krwawo u górnej krawędzi odblaskiem zachodu, po czym zasnuła go ciemnoœć. Zapalono watrę, firmament uczynił się ciemnogranatowy, wysklepiły się gwiazdy, nad Batyżowieckim Szczytem wysrebrzył się księżyc, lekko odrosły po nowiu. Jego sierpek odbijał się w gładkiej powierzchni Zielonego Stawu. Jedzono, pito, kurzono cygara i fajki. Bartek Obrochta rozpoczšł muzykę. Górale pohukiwali z ochoty. Tańców dziœ jednak nie było, ziemia była mokra po ulewie. Sabała otarł nos rękawem, pozgrzypiał na gęœlikach, jakiœ smutek powiał od piskliwego grania, panom też się zwidziało coœ niesamowitego w tej melodii. Muzykant urwał ni w pięć, ni w dziewięć, jakby go coœ pod sercem ukłuło, i usiadł. Potarł nos rękawem, popatrzył trochę głupawo na Doktora. Trzaskała watra. Poza ogniskiem i ludŸmi dokoła niego - samotnoœć, pustka, cisza. Księżyc lustrował ciemnoœci, nie wszędzie udało mu się wyjaœnić je całkowicie. Ciemnoœć pozostała w kotłach, zalegała w żlebach, czaiła się w załomkach, uskokach, kštach. - Cliwo. Kto to powiedział? Któryœ z górali. Uczuli nastrój do opowiadania baœni. - Mówcie coœ o strachach. O dziwach. Zaczęli opowiadać, co kto wiedział; jeden poprzez drugiego. Kiedy góral serdak do góry włosem wdzieje, wtedy może obejœć nocš całe Tatry i nic go nie będzie straszyło. Na chmurach, kiedy ma być deszcz, kołyszš się płanetniki, oni spuszczajš ulewę. Czasem któryœ z nich przypadkiem spadnie na ziemię. Ma włosy zawsze mokre i po tym tylko go można poznać, nie różni się bowiem niczym od normalnego człowieka. Ale kiedy ma wskoczyć z powrotem na chmurę, przewróci się w okamgnieniu do góry nogami i tak ku chmurom leci. - A skšd biorš wodę płanetniki? Z morza. Spuszczajš się na morze, ładujš wodę do chmur, jak do olbrzymich worów, i cišgnš chmury po niebie. Następnie dziurawiš chmury kapeluszem, woda ciurka, a wiatr jš na krople rozdrabnia. Œnieg też roœnie w chmurach; rozsypujš go jak pierze. Tęcza, czyli pijawa, pije wszystko. Wodę i to, co się w niej znajduje: ryby, raki, żaby. Może nawet wypić człowieka i bydło. Raz spadł z deszczem pasterz i dwie krowy, które poił w potoku. Nie mówišc o żabach, którymi nieraz ulewa pierze. Pewnego razu wyszedł w pole chłopiec grabić na pańskie wraz z robotnikami. Wtedy lunšł deszcz, po nim spuœciła się tęcza i wzięła chłopca do chmur na płanetnika. - Dlatego trzeba się strzec tęczy. Z daleka od niej, warujcie się! Kto by się zbliżył do niej, temu krew wypije z żył albo go do chmur zabierze. Tam, gdzie dzisiaj sš Toporowe Stawki, bagniste i płytkie, było niegdyœ jezioro, a w nim zatopiony dzwon. Gdy raz juhas przechodził koło brzegu, dzwon zadzwonił trzy razy. Chłopak zatrzymał się, nadsłuchujšc, a wtedy toń wcišgnęła go na dno. Wšż, którego człowiek nie zobaczył ani razu w cišgu siedmiu lat, przemienia się w smoka, który rzuca się na bydło i zabija je. Zdarzało się, że i dusił ludzi. - Ma skrzydła i siedem głów. Gdy sišdzie na nim czarnoksiężnik, wtedy się œwiat zakurzy, zaciemni i powstaje taki wicher, który drzewa z korzeniami wyłamuje. W Żabiem nad Morskim Okiem jest koœciół zasypany pod skałami. Czasem słychać, jak bijš w nim dzwony i jak organy grajš. Mówiš, że ten, kto słyszał bicie dzwonów w Żabiem, nie będzie żył dłużej nad rok. Po lasach reglowych pokazuje się często juhas w smolnej koszuli, w pasie nabitym mosišdzem. Błšdzi on po lesie, niosšc na plecach surowe mięso. Co chwilę głowę wykręca, obraca jš ku mięsu, kšsa je zębami i zajada. Czasem się da widzieć mnicha w Pisanej, który prowadzi, milczšc, do pieczary i znika. Stamtšd przez złoty most nad wodš można się dostać do korytarzy, które się cišgnš na wiele mil pod ziemiš, a œciany ich sš z drogich kamieni. W Morskim Oku jest ryba ogromna, może łosoœ, cała siwa na łbie, która się z głębi rzuca na owce idšce brzegiem. Mówiš, że ryba ta liczy tysišc lat i przedostała się tu z morza; albowiem - w co wszyscy wierzš - Rybie Jezioro łšczy się pod ziemiš z morzem. Czyż nie wyłowiono z niego przed laty szczštków zatopionego na morzu okrętu? - Jędrzeju, mówcie coœ o topielcach. Topielec to duch utopionego człowieka. Nocš wychodzi z wody, siada na brzegu czy na kopie siana, suszy się do księżyca. Zdejmuje koszulę, iska jš z wszy. Księżyc nazywa Błyszczatym, ma go za swojego pana i ojca. "Mignij, Błyszczaty, mignij, żeby mi było widniej!" - œpiewał raz topielec do zachmurzonego księżyca. Siedział na drzewie w noc ciepłš i szył sobie buty. Był nagi i ociekał wodš. œpiewanie jego miał słyszeć Jacek Rebel Król. Jochym widział topielca, jak œpiewał we wodzie, a woda tryskała z głębi na pięć łokci w górę. Potem topielec wyskoczył z baniotra (bo to było w potoku), usiadł na kładce. Wyglšdał na chłopczyka, miał czerwonš czapeczkę na głowie. W pewnej chwili zaœmiał się, zaklaskał w ręce i wskoczył do potoku. Baœnie, baœnie! Oczywiœcie, że baœnie. Ale jakże piękne! Usypiali pod księżycem, w cieniu potężnych skał, na posłaniu z naciętej kosówki, przeżywajšc wizję strzygoni, wilkołaków, płanetników, smoków i topielców. Nazajutrz przenieœli się do Doliny Ciężkiej. Klimek miał budowę dopiero od pażdziernika. Pomógł Naciejowi Uherczykowi w żniwach i nie majšc innej roboty, poszedł palić węgiel w Dolinie Białego. Węgla drzewnego używały fryszerki w Hamrach. W dolinie na dużym placu obok potoku stały stosy bierwion, zkładanych w mielerze, zwane po góralsku milami. Były one z wierzchu obsypane ziemiš. Paliły się od dołu i trzeba było pilnować całš dobę, aby się ogień nie przebił na wierzch. Każdy chłop pilnował swojego mielerza, naršbawszy sam doń bierwion. Ogień w mielerzu palił Się prawie przez dwa tygodnie. Od tlenia ognia wewnštrz kurzyło się nad stosem nieustannie, dopiero kiedy przestało się kurzyć, oznaczało to, że węgiel jest już wypalony. Gdy tylko ogień się gdzie na mili pokazał biegł węglarz zasypywał go mokrš ziemiš, przyklepujšc łopatš. Któregoœ dnia w samo południe zauważył Klimek schodzšcego z góry lasem Sabałę. Schodził ku drodze w połatanej, bršzowej cusze, której używał na gorsze wyjœcia. Latem, gdy Chałubiński był w Zakopanem, Sablik odziewał œwiętalnš białš cuchę. Klimek spostrzegł, że rękawy od cuchy zawišzane u dołu, były wypchane. Na pewno nie były to gęœliki. Ale to niczyj interes, co góral nosi w rękawie. - Jagze sie ta mocie, krzesnoojce? - wita go Klimek przyjaŸnie. Nie był jego chrzestnym ojcem, ale tytulatura ta na wsi ogólnie przyjęta; starszego uszanować nie zawadzi. Lepiej by mu było powiedzieć: stryku, jako że Sabała nigdy ojcem chrzestnym nie był, a to wskutek oporu księdza Stolarczyka, który pijaków notorycznych do takiej funkcji nie dopuszczał. - Kanyœcie ta zhodzowali? - E, choćkany - odparł wymijajšco stary. - Spocnijcie - zapraszał młody. - Niek sie s wami filusie uciesem. Klimek pamiętał, że jako dziecko u matki w Koœcielisku doœwiadczył nieraz życzliwoœci Sabały. - Tak ci to przisło, chłopce, przy uhlorzach robować? - z niechęciš rozglšdał się stary myœliwy po milach. Wiadomo, że każda praca była dla niego nieprzyjemnoœciš. - Ni ma matki, ftoz ci kluskę w misce pod brode postawi? - Ej, wiera! Sabała usiadł na pniu, potarł nos rękawem. Twarz - jakby jš rzeŸbiarz nożem w mosišdzu porozcinał. Głębokie zmarszczki na czole, długie rowy i bruzdy po policzkach, pod oczami. Klimek wiedział, że Sabała zerwał już z kłusownictwem, odkšd go żandarmi doprali w Białce; odbili mu coœ na wnętrzu tak, że niedowidzi i ręce mu się trzęsš. Choć i teraz pod kulkę coœ niechcšcy mu wlezie. - Hej, zdałoby sie skocyć za jakom polowackom - sprowokował go z uœmiechem. - Bajtoć. Ni mas juz teroz polowacki. Roz na rok, kole Siyćkik Œwientyk, zwali sie do Hamrów zgracha Prusoków, łozlezom sie po górak, jak chroboki, postrzylajom bez dwa dni, drugie dwa dni zrejom, pijom, holofiom we dworze. Ubijom ze sto zajency, cało uciecha. PóŸni dziedzic posiylo te zajonce sakompak do œwiatu kasi na sprzedoj, coby mu sie nie zaœmierdziały. Głaskał się po lewej portce, gdzie wydzierała się mu do cna wełna nad kolanem i przeœwiecało brudnobiałe ciało. - Kiz dziadzi - mruczał. - Wytargało mi nogawice. Na krzokak cheba kasi. Miał cyfrowane portki we troje. Na przyporach obszyte trzy czerwone sznureczki. Nic więcej. Młodzież dzisiejsza węgierskš modę wprowadza, nosi szerokie, trzypętlowe parzenice na udach, ale on o tym nie chce wiedzieć, trzyma się starodawnych strojów. - Mos ta przegryŸ moskalika? Zgłodniołek do znaku. - Nez wom - wycišgnšł Klimek z kieszeni bez namysłu kawałek placka. To wszystko, co miał do zjedzenia. Stary potarł nos rękawem, ugryzł twardego podpłomyka, rzekł z gorzkim uœmiechem: - Za jednym posiadem œniodanie z obiadem. Patrzył zmętniałymi oczyma na Klimka. - Cas by ci było, Klimek, za dziywkom sie oglšdnšć. Kielos ci bee roków? - Piynć dwaœcia. - No, toœ juz doŸroł do wesela, jak owies do zbirków. - Zodno mie nie fce, krzesnoojce - œmieje się tamten. - Zje by ta moze i fciała, coz, kie majontku ni mom - dodał. - Dziywce potrzebny majontek, parobkowi ni. Nie bydŸ głupi. Jo ci babe narajem. - E ta kiesi pourodzomy o tem - zbył go Klimek. - Nie chodzis z budorzami? Przecieœ cieœla, nie brajer. Tam jest ciysto robota, haw sie smšdu ino nazres. - Roboty nika ni mom. Kie pon Ałubiński pojechoł, ni ma nawet ka torby za panami nosić. Od œwientego Michała pódziemy z Uhercyke na budowe do ludzi. - Jak sie zrobi lato, nie trubuj sie, ba przidŸ do dochtora Ałubińskiego, to ci zaœ jakom robote wysukomy. Jo mu jes znajomski, wiys? Dochtorowi. Rod mie widzi. Z dumš popatrzył na młodzieńca, ten kiwnšł głowš. - Dy wiym, bo chodzujem s wami w góry, krzesnoojce. Ino ze wy w przodku na złóbcokak Dochtorowi grajęcy, jo se zaœ z tłumockami na ostatku masiyrujem. Niewola mi torby za panami po wiyrchach nosić. Œmiali się wesoło. Blask rozedrgany stał nad górami. Powietrze falowało w oczach od nadmiaru słonecznego œwiatła. Dziedzina węgierska na skraju horyzontu opalizowała, zasnutš mgłš upału. Chałubiński stał na Polskim Grzebieniu wœród karawany górali. Wskazywał rękš na olbrzymi, długi, potwornie rozrosły masyw Gierlachu i mówił: - Tu było przed tysišcami lat jezioro lodu, nazywane lodowcem. Popatrzcie na dziko poszarpane zbocza gierlachowskie. Zbocze wietrzeje, rozsypuje się, poprzecinane żlebami. Widać, dokšd sięgało zlodowacenie, bo w tym miejscu podcięta jest krawędŸ na zboczu; znać nagłe załamanie spadku. I przez tę krawędŸ przesypujš się piargi do stawu, który stamowi dno lodowcowego kotła. Piargi dławiš Długi Stawek, za kilkadziesišt lat zasypiš go może zupełnie. Wszystko tu dokoła żyje, ulega cišgłym przemianom. Tak kolportował Doktor swojš praktycznš mšdroœć przyrodniczš na użytek górali. Jego jasny, młodzieńczy wzrok œlizgał się po czarnych, posępnych œcianach masywu. - Góry żyjš dniem i nocš. Wierchy kruszš się, wietrzejš, niszczejš, zużywajš się, zmieniajš kształt, rozsypujš się w piarg. Skałę dršży woda, rozsadza skuwajšcy jš lód, skała pęka od upału od wichru, łupie się od mrozu, rozstrzaskujš jš pioruny, strumienie podcinajš skałę, kradnš z gór głazy, toczš je w szybkim nurcie, rozdrabniajš na kamyki i piasek, piargi osiadajš, porastajš trawš, z dzikich złomisk powstajš z wolna łagodne góry. Ale trzeba na to tysięcy lat. I tutaj też tak kiedyœ będzie, zmieniš się te góry. Zbocza zjadš w dół turnie osypiš się w piarg, zrobi się cieplej. Las wespnie się wyżej, jeszcze wyżej podpełznie trawa, znajdzie się tu więcej zwierzšt i ptaków. Zdaje się wam, że tu wszystko zamarłe jest w ciszy, w pustkoWiu, a tymczasem w kamieniu i w powietrzu wre nieustanny ruch. Nie dostrzegamy go okiem, ale ruch ten porusza całe góry. Wszystko ulega cišgłym przemianom. Takie jest życie œwiata, od gwiazd poprzez człowieka do najdrobniejszego ziarenka piasku. Życie nigdy nie stoi w miejscu, pamiętajcie o tym, cišgle kłębi się, pędzi, zmienia się, rusza. Popatrzył wesoło po zebranych, uœmiechnšł się. - I na nas też już czas ruszać. Schodzili w Dolinę Wielkš, długi wšż kompanii zeœlizgiwał się œcieżkš wijšcš się zakosami ku Długiemu Stawkowi. Na przedzie wœród grupy przewodników idzie Chałbiński. A któż idzie na ostatku wœród górali obładowanych torbami? Mały, drobny, chuderlawy, ciemny na twarzy? Klimek Bachleda. Już trzecie lato jest tragarzem w wyprawach Chałubińskiego. Czy będzie mu dane kiedy odwrócić porzšdek marszu? Iœć na czele wyprawy? Obozowali nocš w Ciemnych Smreczynach przy Stawie Niżnim. Wracali od Krywania. Byli na Furkocie, w Niewcyrce w Hlińskiej. Wyprawa liczyła tym razem ponad trzydzieœci osób. Poœrodku paliła się suta watra. Chałubiński z czterema turystami spał w namiocie. Dembowski, owinięty kocem - pod gołym niebem. Górale rozłożyli się pokotem wokół ogniska, zwróceni doń nogami. Noc była chłodna. Spali w cuchach w kapeluszach, zwinięci w kłębek. Sabała z rękš na plecach reguluje dłoniš ciepło. Widać miarowy ruch dłoni œpišcego, to się otwiera, to znów zaciska, Gdy dłoń poczuje zimno góral wstaje i dokłada do watry drzewa. Gdy znów dłoń sygnalizuje goršco, œpišcy automatycznie odsuwa się od ognia na bezpiecznš odległoœć. Nazajutrz przez przełęcz w Liptowskich Murach przenieœli się pod Mnicha. Rozbili obóz przy Stawku Staszica. Odgotowali obiad. Po herbacie wyszli stokami Miedzianego na Szpiglasowš. Spoglšdali stšd na szerokš zielonš Dolinę Pięciu Stawów Polskich, po której pasły się krowy i owce. Słońce załamywało się lœnieniem na powierzchni Wielkiego Stawu. Spuszczali się Szpiglasowš Perciš z graniem, œpiewaniem, hukaniem, odpowiadały im wesołe gwizdy juhasów. Wieczorem zapłonęła watra, urzšdzono wielkš muzykę i wielkie tańce dla pasterzy. Sabała siedział chmurny, bo nie zwracano na niego uwagi. Dopiero w przerwie między tańcami, kiedy się już kapela Obrochty setnie zmęczyła, odezwał się Doktor do Sablika: - Jasiu, teraz na was kolej. Opowiedzcie coœ wesołego do œmiechu. - Cemu nie? - odparł, pocierajšc nos rękawem. - Byłek roz zły na stryka. Boze mu ta nie pomiyntoj grzychów, bo ik ta doœ mioł. Prawociłek sie œ nim o gront po babie, co mi go zaprzycył. Fciołek go kielo porusać i padom: "Stryku umrecie hnet. - E, coz ci ta do tego? I ty nie bees ziył wiecnie". "Stryku, umrecie, zakopiom wos do ziemie, heu, obroœniecie trowom na smyntorzu, krowy moje bedom sie po wos pasły, haj, przizene je dó domu, potracom placki po oborze, jo bede po nik kiełzoł kiyrpcami, a co nadepnem, przibocem sobie: Hej, Boze, co sie tyz z mojego stryka zrobieło!" Troche mu było niepeć, nale sie hnet zmiarkowoł i pado: "I ty umres, chłopce, bees widzioł. Pódzies do ziemie, na wiesne obroœnies trowom, krowy moje bedom sie hań pasły po tobie, przydom zaœ dó domu, potracom placki po oborze, a jo se stanem, popatrzem na te placki i pomyœlem: He, mocny Boge, jaki był za ziycia, taki je i po œmierzci. I bede se tym gnojem maœcił pod owies". Anik sie juz więcy nie odezwoł, telo mi, wiycie, dogodził stryk. Œmiali się. Obrochta, Stopka i Kulawy chwycili się znowu za instrumenty, a że na muzykantów rozszerzono dzisiaj przywilej Sabały, to znaczy wlano im kieliszek araku do herbaty, muzyka nabrała rozpędu i tempa. Tańczono, grano, œpiewano do północy. Chałubiński już spał w namiocie, kiedy górale układali się pokotem przy na pół wygasłej watrze. Nazajutrz przez Krzyżne i Dolinę Olczyskš nastšpił powrót do Zakopanego. Zatrzeszczały schody kazalnicy. Pleban wtoczył się na ambonę, wypełnił jš sobš bez reszty, ogarnšł wzrokiem dobrze znajomš owczarnię i zaczšł: - Nadchodzi wiecór, bydło i siyćko obrzšdzone, na œwiat sie opusco œwiento nocka, siyćko mo spać na gazdostwie. Ty, matko, i ty, ojce, œpiys, boœcie sie orobieli doœ, telo, co sie wom ani jeœ nie fce. Ale niegbyœcie juz i powiecerzali, zaœ mus wom do spania sie pobiyrać. Polegocie, ka tam ftore leguje, i œpiycie. I œpiycie. Powtórzył te słowo dobitnie, jeszcze raz zatoczył wzrokiem dokoła po ludziach. Patrzyli z ciekawoœciš na swego proboszcza, którego znali od lat, pragnšc odgadnšć, do czego zmierza. Mówił dalej: - Ociec œpi. I ty, matko, œpis. Ale na sopie twoja córka nie œpi, bo jom napastujom chłopcyska. Ty nie wiys, ze hań po węgłak styrmajom się ku nij parobcy. Jakoz upilnujes, matko, swojom dziywke od juhaskik wyspotów? Wiydz se, ze przede mnom i przed Pane Boge musis zdać rachube, jakoœ córke wychowała i do cegoœ jom przywiedła. I ty bees za to winowato, kie ci jom chłopoki popsujom. Tego rodzaju kazania głosił zawsze Stolarczyk w okresie przed wyjœciem w hale; podczas żniw i sianokosów oraz przed przyjazdem letników, majšc na względzie specjalnie w tym czasie narażonš na szwank moralnoœć dziewczšt. Krzyczał, aż modrzewiowe œciany oddawały echo, jakby budzšc ze snu rzeczywiœcie œpišce kobiety: - Nie œpij, matko. Pilnuj swoich dziywek. Boc se, coby nie było za póŸno. Do siela było dobrze, ale ftoz wiy, co bedzie teroz? Ty bees za nie odpowiadać na sondzie ostatecnym. Tego lata przyjechało do Zakopanego na wczasy i na kurację, dzięki autorytetowi Chałubińskiego, około dwustu osób, liczba nie notowana dotychczas w historii tej wsi; liczba ta będzie się stale pišć do góry, oœwiadczył znajomym Doktor; gdy ci, co tu przyjechali, opowiedzš po powrocie szerszemu gronu o urokach i wspaniałoœciach gór. Jak zwykle, letników rozparcelowali pomiędzy siebie najbogatsi gazdowie, ponieważ oni dysponowali urzšdzonymi białymi izbami, w których panowie z miasta mogli znaleŸć minimum komfortu. Biednym, niestety, nie spłynęła z tej okazji ani kropla zarobku. Ma dzień targowy wyjeżdżało teraz z Zakopanego do Krakowa kilka furek góralskich, wiozšc półfabrykaty Hamrów, które przeważnie znajdowały zbyt w składach żelaznych na Podgórzu, po drugiej stronie Wisły. Po wyładowaniu towaru górale udawali się na plac Kleparski w Krakowie, gdzie letnicy, wybierajšcy się do gór, zamawiali ich na jazdę. Furka do Zakopanego kosztowała osiem guldenów. Też zarabiali na tym jedynie hrubi gazdowie, bo któż inny posiadał we wsi konie? Chociaż kto miał szczęœcie stać blisko przy Chałubińskim, mógł był mawet z biedaka wyjœć na gazdę. Kim był Wojciech Roj? Czy nie Doktor zrobił z niego gospodarza, czy nie pomógł mu kupić zeszłego roku konia, czy nie swoim kosztem wysprawiał białš izbę w jego domu na mieszkanie dla siebie, czy nie obiecał mu teraz pomóc przy budowie domu dla letników? Koniczyna, sprowadzona przez Doktora w roku ubiegłym, zdała œwietnie egzamin pod Tatrami: przyjęła się, dajšc rocznie dwa zbiory. Chałubiński przesłał na własny koszt dwadzieœcia pięć korcy doborowych ziemniaków do sadzenia celem upowszechnienia tego gatunku. Nie jego było winš, że gmina rozprowadziła grule protekcyjnie, wbrew intencjom ofiarodawcy. Z inicjatywy Doktora powstało Towarzystwo Tatrzańskie, które wzięło sobie za cel wszechstronne naukowe badanie Tatr. Z namowy Chałubińskiego Towarzystwo to ufundowało prywatnš szkołę snycerskš w Walczakowym domu Pod Jaworem, kierownikiem jej był rzeŸbiarz góralski Marduła, samouk z Poronina. Doktor wysłał pismo do namiestnictwa we Lwowie, proszšc o przejęcie tej szkoły na koszt państwa, z uwagi na wybitne talenty rzeŸbiarskie wœród górali. Chorzy coraz częœciej nawiedzali mieszkanie znakomitego lekarza. Przyjmował, badał, leczył, zawsze bezinteresownie; ten przywilej zawarował na stałe dla chłopów z Zakopanego. Poza góralami nie przyjmował nikogo w Zakopanem jako lekarz. Przychodzili do niego parobcy z chronicznš zimnicš, czyli malariš, i z chorobami wenerycznymi; wracali z robót na Węgrzech wycieńczeni, schorowani. Karawany górskie Doktora przechodziły z wolna w,legendę. Głoszono się na nie jak na odpust, przygotowywano się do nich całymi tygodniami. Wszyscy letnicy we wsi nie mówili o niczym innym, tylko o terminie zamierzonej wycieczki Chałubińskiego w góry; niektórzy z podnieceniem oczekiwali zaproszenia na wyprawę. Doktor miał swoich znawców od pogody, oni mu wyznaczali czas wyruszenia. Na dziesięciu zaproszonych goœci przypadało czterdziestu górali, przy czym całe utrzymanie wycieczki brał na siebie Chałubiński. W wyprawie brali udział przewodnicy, muzykanci, pomocnicy, gońcy, wreszcie tragarze. Nie brakło kucharza, szewca, krawca, nawet chłopca do noszenia zielnika botanicznego oraz puszki na mchy. (Doktor pisał właœnie monograficznš pracę naukowš o mchach tatrzańskich.) Poœród tragarzy jako jeden z ostatnich kroczył nieodmiennie Klimek Bachleda, szczęœliwy, że na tylu biedaków mieszkajšcych w Zakopanem jego przyjšł Doktor na zarobek. A i tak byłby tego zarobku nie dostał, gdyby nie protekcja Jędrzeja Wali, któremu wysprawiał wrota do szopy w zamian za to, że tamten pogadał z Rojem, który te sprawy załatwiał, bo Chałubińskiego to nie obchodziło. Tragarze mieli najniższš stawkę w wyprawie, lecz lepiej coœ zarobić niż nie. Klimek przez całe życie był skromny, umiał się kontentować małym. Po kilka dni, nawet do dwóch tygodni, bawił Doktor w Tatrach, prowadzšc koczujšcy żywot, przenoszšc się z doliny w dolinę, od stawu do stawu, poprzez przełęcze i granie. Napełnił ciszę i pustkę Tatr zgiełkiem ludzkiego pobytu, głoœno rozdzierał zasłonę milczenia, jaka okrywała ten nieznany a cudowny œwiat. Dziwowała się tym wycieczkom dziedzina węgierska, którš niejednokrotnie nawiedzał. Ze zdumieniem obserwowali madziarscy magnaci nad Jeziorem Szczyrbskim bandę półdzikich górali tańczšcych w nocy nad brzegiem jeziora w niesamowitym, piszczšcym jęku Obrochtowej kapeli. To już nie temperament, lecz obłęd œmigajšcych kierpców. Łapali się za głowy: Czymże jest nasz czardasz wobec tej piekielnej fantazji szaleńców? Z podziwem i niepokojem patrzyli kupcy i inżynierowie niemieccy w Szmeksie, jak chmara hukajšcych, uskrzydlonych cuchami górali zlatywała z północnych przełęczy, skšd tylko wichry i œniegi zawiewały ku nim. Bo też ten marsz na Szmeks wyglšdał na furię zbójnickiego napadu, przed którym zamykano z przerażeniem sklepy. Doktor Chałubiński mit seinen polnischen Goralen - wiedziano tu już o słynnym lekarzu z Warszawy, który odkrył piękno Tatr przed Polakami. Było coœ z niewštpliwego romantyzmu W geœcie Chałubińskiego. Jego wycieczki nosiły charakter uroczysty, niemal obrzędowy. Tu nie chodziło o zdobywanie szczytów, lecz o samo wtargnięcie w Tatry. Prawdš jest, że przybył tu w charakterze uczonego; jako botanik opracowywał mchy tatrzańskie zaœ jako mineralog badał pochodzenie geologiczne skał w Tatrach. Jako lekarz starał się ucywilizować zapoznanš wieœ zakopiańskš, w której wyczuł uzdrowisko w najwyższej skali, lecz gdzieœ na dnie serca chował niezaprzeczonš iskierkę romantyzmu. Kształtował się w atmosferze wielkiej literatury tego okresu i - o dziwo - chociaż naukowiec, niechętnie odnosił się do pozytywistów. Niektórzy górale twierdzili, że chodzi w góry dla zapomnienia; bo czuje się nieszczęœliwy i samotny w życiu, a otacza się dlatego zgiełkliwš muzykš, bo chce zagłuszyć ból serca z tego powodu, że nie zaznał w życiu miłoœci, chociaż miał trzy żony. Na pewno nie. Œwiat gór ze swoim pięknem i grozš zwalił się na niego jak olœnienie. Widział nędzę i zacofanie tego ludu, czuł wielowiekowš krzywdę tej ziemi, wiedział, że trzeba jak najszybciej ucywilizować tę egzotycznš wyspę prymitywu, ale równoczeœnie żal mu było staroœwieckoœci, mijania tego, co dawne. W jego oczach uciekało, ginęło bezpowrotnie swoiste piękno starego, surowego czasu. Poza tym był w każdym calu i przede wszystkim uczonym, przyrodnikiem, mędrcem. Zajęty obserwowaniem natury, nie czuł niebezpieczeństw, trudów czy niedostatku w górach. Nie opowiadał cudów o odchłaniach, nad którymi wisiał, z czego inni uczynili sobie póŸniej rzemiosło. Na twarzy jego malował się ludzki, łagodny, wiele wiedzšcy uœmiech, ogarniało go w górach jakieœ radosne podniecenie zapamiętywał się do namiętnoœci przy zbieraniu mchów, kwiatów; kamieni. Nie spał, nie jadł, nie pił w górach; kochał je i chłonšł, od najdumniejszych wierzchołków po najnędzniejsze trawy. A pragnieniem jego było, aby jak najwięcej ludzi korzystało z bogactw i piękna tatrzańskiej przyrody. W roku 1877 kopalnie tatrzańskie stanęły. Huta zakopiańska pracowała jednak dalej, co prawda częœciowo, obrabiajšc żelazo sprowadzane z Węgier. Wysoki piec i prażalnie były nieczynne. Funkcjonowały cztery fryszerki z młotami i dwie walcownie. Upadł wszelki zarobek góralski przy górnictwie, zostało tylko jeszcze drzewo. Ruszyła spod Tatr pierwsza, nieœmiała fala emigracji zarobkowej do Ameryki. Reszta górali, których stać było na to - bo biedacy nadal tkwili w swej nędzy po uszy - rzuciła się na budowę domów, na spekulację parcelami. Doktor Chałubiński mówi, że tu jest błogosławione powietrze, słońce, woda i góry, mówi, że tutaj będš przyjeżdżali chorzy tysišcami z całej Polski po zdrowie, aby leczyć zagrożone płuca. Niech przyjeżdżajš! Chwała doktorowi Chałubińskiemu! Błogosławiony niech będzie dobroczyńca górali, który im otworzył wrota do zarobku. On ich ocalił od œmierci z cholery, on nie da im zginšć z głodu, on panów z guldenami sprowadzi ze wszystkich miast kraju. On nauczył chłopów uprawiać koniczynę, która daje dwa silne zbiory do roku, on poprawił rasę ziemniaków, on wspomógł ludnoœć ziarnem na przednówku, on leczył za darmo chorych we wsi, on bierze chłopów na wycieczki w góry i zarobek im daje. Niech będš dzięki doktorowi Chałubińskiemu! Panowie przyjeżdżajš do Zakopanego! Ruch letników roœnie. Kto słyszał przed laty o wsi Zakopane? Żadna budka góralska, która w lecie wyjeżdża do Krakowa, nie wraca do domu bez goœci. Chwała doktorowi Chałubińskiemu! Furman przywiózł sobie letnika z rodzinš, wyniósł się z żonš i dziećmi do szopy; dla niego wszystko jedno z bydlętami mieszkać, a pan za izbę płaci. Góralka usługiwała solidnie, za to się bierze reńskie siajne, czyli papierowe. Ale to wszystko mówili ci, którzy mieli konie, którzy mieli białe izby, podłogi, łóżka, stoły. Biedacy nie mieli goœci, biedacy nie mieli nic. Mieszkali w czarnej okopconej izbie, pełnej rupieci, spali na barłogach, uœcielonych na gliniastej ziemi, nie posiadali białej izby. Nie posiadali nawet znaczniejszej szopy, dokšd by się mogli usunšć z rodzinš. Któż zresztš wynajmie smrodliwš, brudnš, usmolonš, zawszonš czarnš izbę? Gdzieżby goœcie do nędzarzy poszli? Do dziadów? Już tam hrubi gazdowie rozbiorš pomiędzy siebie letników; oni do tego pierwsi. Grunta zaczeły podnosić się w cenie. Rozpoczęto znowu budowę kilku nowych domów dla letników. Ksišdz Stolarczyk także buduje dom dla przyjezdnych goœci na parceli plebańskiej, zwanej Ogrodem, poniżej cmentarza. Zresztš ksišdz proboszcz nie tylko ten dom buduje. Wytrwale, choć powoli, realizuje swój dawny plan: budowy nowego murowanego koœcioła. Pięciu górali, właœcicieli gruntu przy œwiętym Janie na wzgórku, wytyczyło kołkami ofiarowanš parcelę pod przyszły koœciół i oddało proboszczowi. W sierpniu wyszła na to miejsce procesja, plac budowy poœwięcił bawišcy tu na wczasach kanonik z Tarnowa, a pleban miał przemowę do wiernych parafian. Nazajutrz poczęto brać fundamenta; roboty prowadził majster z Nowego Targu. Olcza, jak zwykle, do dzieła nie przystała. Szły w głšb Tatr huczne wyprawy Chałubińskiego. Grało się, œpiewało, tańczyło gromadnie przy watrze w Dolinie Piarżystej, Koprowej, Złomiskiej, Jaworowej, Staroleœnej, Batyżowieckiej, Wielkiej, Koœcieliskiej, Chochołowskiej. Gdzieœ tam po dalekich rolach zakopiańskich, pod lasem, na wierchu, na młace, po polanach - mieszkańcy zagród opowiadali sobie przy grulach omaszczonych wodziankš, w ciemnoœci zadymionej izby o zabawach panów, o spacerach goœci do Doliny Białego czy Stršżyskiej, o herbacie podawanej na kolorowych obrusach rozœcielanych na trawie. Mówiono o wycieczkach dobroczyńcy wsi "dochtora Ałubińskiego", gdzie każdy z czterdziestu górali zarobił pienišdze, i ten, który szedł jako przewodnik, i ten, który niósł torbę na plecach, i ten, co na skrzypcach grał, i ten chłopczyna, co niósł doktorowi puszkę. Gdyby się móc dostać do orszaku choć za kilkadziesišt grajcarów! Aby choć smreki do watry dokładać! - wzdychali biedacy, patrzšc rozszerzonymi Ÿrenicami w ciemnoœć uwędzonej izby. Ale tam już Doktora pilnujš, otoczyli go szczelnie Roje, Sieczki, Tatary, Walowie, Pęksy, Œlimaki, Gronikowscy, Tadziaki. Znali oni ich wszystkich, tutaj każdy każdemu na ręce patrzy, a dobrobyt cudzy stanowi sól w oku nędzarzy. Tak więc "król Tatr", jak zaczęto nazywać Chałubińskiego, otoczony œwitš hrubych gazdów, ukazywał się biedakom zakopiańskim w tym większym majestacie niedostępnoœci i wielkoœci. Zawsze tak u nich było: im kto był większy, tym rzadziej go widzieli. Więcej o nim słyszeli. oj nigdy z nim nie mówili. Niekoronowany król Tatr szedł w góry w towarzystwie doborowej kompanii. Polatywała za nim legenda biedaków i rzeczywiste uwielbienie bogaczy. A któż to na ostatku niesie mu tłumoki? Klimek Bachleda. - Niewola mi za panami torbe po holak nosić - mówił uœmiechnięty; już raz to powiedział Sabale z tym samym łagodnym, wyrozumiałym uœmiechem; wdzięczny jest za zarobek panom. Ileż by im mógł powiedzieć o drogach na wierchy! Tego lata znaleŸli się wœród goœci w Zakopanem uczeni, lekarze, inżynierowie, artyœci. œwiat gór, który otworzył Polakom Chałubiński, urzekać zaczšł już nie dziesištki, lecz setki osób w całym kraju. Inteligencja polska trzech zaborów znalazła tu doskonałš platformę porozumienia. Tu kojarzyły się œmiałe rozmowy, tutaj pławiono się w niecenzuralnych politycznie wspomnieniach, tu snuto zuchwałe marzenia. Tu było terytorium prawie bezpańskie; ostatni œlad zaborcy kończył się w Nowym Targu. Kto tu siedział w izbie góralskiej przy jesionowym stole na herbacie u doktora Chałubińskiego? Literat Odyniec - Odyniec, przyjaciel i kolega wileński Mickiewicza, malarz Gerson, malarz Matejko, literat Asnyk, literat Anczyc, młodziutki literat Sienkiewicz, młody muzyk Paderewski, aktorka Helena Modrzejewska. O czymże mówił sztab kultury polskiej, zgromadzony w domu chłopskim Wojciecha Roja? Słusznym wydało się powiedzenie, że tylko jeszcze tu, w Tatrach, Polak może znaleŸć "wolnoœci ołtarze. Tańczono w karczmie u Sieczki, w izbie ciemnej, okopconej, rozjaœnionej mdło dwoma łojowymi œwieczkami. Grała muzyka Obrochty, grał Sabała na swoim wšskim korytku. Muzyka, rozpaczliwie monotonna, piskliwa, odbijała się od ryzowanego sosrębu pod powałš, od grubych œcian smrekowych złotego koloru; słuchano jej jednak godzinami z równym zaciekawieniem. Chałubiński potrafił wszystkich zarazić miłoœciš i podziwem dla samorodnej kultury tego ludu, dotšd zaniedbanego i odciętego od œwiata. Jaka ogromna szkoda, że wejœcie tatrzańskich górali w orbitę zainteresowań intelektualistów i artystów polskich dokonało się na tak wšskim odcinku góralskiego życia! Że Chałubiński, a z nim kwiat inteligencji polskiej dojrzeli niepełny obraz tego życia! że, uderzeni egzotykš odkrytego piękna, ograniczyli się do białej izby u Wojciecha Roja, do białej cuchy Sabały, do œpiewu i tańca paru wybranych przewodników. Dlaczego niekoronowany król Tatr nie zaglšdnšł do Sabałowej izby w Koœcielisku, dlaczego mu nie doniesiono, że w szopie pod Gubałówkš dogorywa w samotnoœci i chorobie były więzień Wiœnicza, znienawidzony przez sšsiadów rabuœ i złodziej? Innych, którzy to samo robili, spotkał hyr po œmierci, a ten, okaleczony po powrocie z więzienia, skazany jest na zaciętš, okrutnš nienawiœć chłopów. Czemu malarze, literaci, muzycy znali tylko Gšsieniców, Sieczków? I to na wycieczce w Tatrach, nie przy orce, nie przy gnoju, nie przy warzeniu strawy, nie zimš w zaduchu, w dymie izby pełnej dzieci, kur, cielšt i jagništ? Goœciom z miasta ukazywał się drobny fragment życia góralszczyzny, a i on był wystarczajšcy, aby oœlepić oczy mieszczuchów. Zaœ król Tatr, jak każdy król władajšcy państwem, nie znał wszystkich poddanych osobiœcie, nie potrafił spełnić ich wszystkich marzeń. Roztaczał w kršg urok majestatu, nie mogšc wszakże zlać swej dobroci i mšdroœci na każdego poddanego z osobna. Choć był zapewne najłagodniejszym z królów, przecież poza blaskiem swojej wielkoœci nie był w stanie za jednym zamachem wykorzenić nędzy i ciemnoty w zaniedbanej wsi. Wielu biedakom otarł łzy, lecz jeszcze setki pozostawało płaczšcych. Nie mógł być ojcem miłosierdzia, miał ważniejsze sprawy do dokonania. Budził i kształtował œwiadomoœć ludzi. Królewskoœć jego powstała z porywu, z natchnienia, z rzeczywistego tytułu. Był naprawdę królem, albowiem owładnšł przemożnie ich myœlami, uczuciami, marzeniami; albowiem mocš swojej osoby prowadził lud ku górze, ku temu, co czyni człowieka lepszym, rozumniejszym, szczęœliwszym. Klimek Bachleda siedział przy stole, jadł zacierkę, przegryzajšc chlipanie moskalem. Mieszkał teraz u wdowy Zwijaczowej na Antałówce. Jej synowie, z którymi razem pracował przy budowie na Olczy, kończyli robotę wczeœniej. Klimek zaglšdał do Ustupskiego i pomagał mu w stolarskich robotach. Przychodził do domu wieczorem, tyle, żeby zjeœć i spać. Spał na szopie, ogrzewany oddechami bydła. Weszła do izby Obercońka z sšsiedztwa. - Klimek, mójeœty - zaczęła od drzwi, pokazujšc grabie. - Nabij no mi grabie, bo sie ochwierutały, i dej ze trzi kołki, bo sie zęby wyłomiły. Młody zaœmiał się wesoło, wycišgajšc rękę po grabie. - Ino sobie nie mójeœty, bok nie was. Docie mi Rejke, cobyk był was? - Dy ty se lepsyj posukos. - Narajcie mi, zodno mie nie fce. - Co ci bede raić, som se wybieres. Zaœmiał się gorzko, bo sobie przypomniał, że jednš już sobie raz wybrał, ale nim wzgardziła; Hankę od Walczaka, która przeniosła orła nad gawrona. Wpatrzył się w grabie, aby ukryć smutek w oczach. Nie miał szczęœcia do dziewczšt. Jak szybko Obercońka odmówiła mu Rejki, nawet w żartobliwej rozmowie! - Dziœ to fcecie? Ciemno juz. - Mozeœ nie pojod jesce? Pockom. Lepi bełoby dziœ. Tyœ do roboty chytki. Jutro zaœ dó dnia polecis na Olce. A jutro od rania idziemy do grabienia. - Ano trza zrobić - podniósł się od stołu, szedł ku szopie, gdzie miał narzędzia. - A co za robote bedzie? - nawrócił do poprzedniego tematu z figlarnym błyskiem w oczach. - Na Bóg-zapłać, cy na Rejke, cy na dwacatnika? - E dy ta nie wybiyros sie nika do œwiatu, to zaœ o tem kiesi pourodzomy - zażartowała tym samym tonem, odrzucajšc z miejsca niebezpieczny temat Rejki. Kimże ty jesteœ, Klimek? - szumiało mu w uszach pytanie wiecznym wyrzutem. - Gdzie jest twój dom, Klimek? Kim jest twój ojciec, Klimek? Obercońka stała nad nim milczšca, zupełnie nie w góralskim zwyczaju milczšca, kiedy młodzieniec z ponurš pasjš strugał kołek i wbijał go do grabi. Jutro od rana zacznie się ten sam dzień, co dzisiaj. Zje o œwicie, nie zacierkę, jak na wieczór, lecz bryję, to znaczy wrzštek zasypany mškš owsianš; to także zdrowa, odżywcza papka. Góral pokazywał całemu krajowi, jak z niczego można zrobić dobre, treœciwe pożywienie. W kilkadziesišt lat póŸniej potrawa tatrzańskich chłopów miała uzyskać powszechnš reklamę, jako wysoce witaminowy pokarm w postaci płatków owsianych, kakao, czy kwakeru. Kim jest mój ojciec? - myœlał Klimek Bachleda. - Gdzie jest dziewczyna, która mnie pokocha? Trzeba się ożenić, aby przytłumić głos krzywdy dochodzšcy z wnętrza, aby ukoić gorzkš samotnoœć, zadoœćuczynić potrzebie serca. Ożenić się. Ale z kim? Po bankierze berlińskim Eichbornie państwo Zakopane dostało się w ręce jego zięcia i najgłówniejszego wierzyciela, Magnusa Pelza z Wrocławia. Eichborn doprowadził gospodarkę do ruiny. Pelz starał się podtrzymać walšcy się gruz administracji majštku. Rabowano resztki lasu, których teœć właœciciela nie zdołał wycišć. Tartaki szły dniem i nocš. Rzucili się do pracy koło drzewa wszyscy, zgruchnęli masš, starzy i młodzi, kobiety i dzieci. Niemcy mogli przebierać w materiale ludzkim, mogli stawki dowolnie obcinać; nie zechcš ci, to przyjdš na te warunki inni. Wielki piec, zastanowiony przed kilku laty w Hamrach, przemieniono na piec kopułowy do przetapiania starego żelastwa, założono fabrykę masy drzewnej dla fabrykacji lalek, które masowo wysyłano do Berlina. Niebawem założono drugš papiernię, celem wyrobu papy smołowanej i tektury prasowanej. Stary dwór Homolaczów spłonšł. Tamci rabusie mieli przynajmniej uporzšdkowanš gospodarkę; oczywiœcie gospodarkę rabunkowš. Zgliszcza ich siedziby miały teraz symbolicznš wymowę wobec chaotycznej, bezmyœlnej eksploatacji, prowadzonej przez obecnego dziedzica. Obszarnik, zawiadujšcy tysišcami morgów pola i lasu, zawsze pozbawiony gotówki, szedł nieuchronnš drogš ku bankructwu. Ssał jeszcze, ile mógł, tatrzańskie puszcze, odnawiał nawet miary górnicze obok dawnych, zaniedbanych kopalń, pragnšc wydrapać z głębi ziemi jeszcze trochę lichego pokarmu dla hutniczego pieca. Urzędnicy w Hamrach, wszyscy bez wyjštku Niemcy, uważali ów dziki kšt za miejsce czasowego wygnania. Toteż, aby uprzyjemnić sobie ponure nudne posady, tarzali się w pijaństwie i rozwišzłoœci, skupiajšc na sobie nienawiœć całej wsi. Na miejscu budowy nowego koœcioła zakopiańskiego rosnš kupy łupanego kamienia. Kamienia tu nie brak, najważniejsza jest kwestia jego dobycia i transportu. Sprawę dostawy kamienia złożył przemyœlny a zabiegliwy pleban całkowicie w ręce miejscowych rozpustników. Opiekun dobrych obyczajów we wsi ustanowił z właœciwš sobie energiš, iż tytułem pokuty każdy parobek-uwodziciel, zamieszkały w parafii, musi przy œlubie dostarczyć na budowę koœcioła sšgę kamienia (cztery metry szeœcienne), i to na miejsce budowy. Z uwagi na to, iż obyczajowoœć górali jest nieco luŸna i że oboje nowożeńcy rzadko stanowili okaz pełnej niewinnoœci, wszystkie niemal œluby w parafii zakopiańskiej były obcišżone dostawš kamieni. Tak to grzech nieczystoœci przyczyniał się do wznoszenia œwištyni bożej: i tak ksišdz proboszcz potrafił zaprzęgnšć grzeszników do owocnej pokuty, która pomnażała chwałę Pana. Gdy Bogu ducha winien parobek żenił się z pannš młodš, która miała bęsia, musiał także za jej przedœlubnš winę zwieŸć obowišzkowš miarę kamienia. Lub gdy winowajca brał sobie dziewczynę z innego nieskalanego gniazda, musiał za swojš poprzedniš przygodę (czyli za innš dziewczynę dostawić kamień na budowę. I tak rosły pracowicie zwożone stosy kamieni na wzgórku œwiętego Jana, dajšc miarę tyleż grzesznoœci, co i pobożnoœci młodych zakopian. Weseli czy odważniejsi górale podœmiewali się z tego, że niektórzy z parobczaków poza swoim przymusowym kontyngentem zwozili także dodatkowš sšgę kamieni na rachunek przyszłego grzechu, który mieli na widoku. Zdrowy osšd chłopski nazwał ten moralny szarwark, ustanowiony dla uwodzicieli przez proboszcza, bykowym. Raz spotkało się trzech parobków w Wyschniętym korycie Dolinie Białego, aby łupać w brzegu potoku swojš hańbišcš daremnicę. - Ty na bykowe, Józek? - Iœci. - A ty, Siymek? Za Hanke? - Coz ci do tego? Łupoj swoje bykowe. I pobili się. Bo dwóch z nich chodziło do jednej dziewczyny i wietrzyli tu jakieœ oszukaństwo. Ktoœ tu był nieuczciwy; albo dziewczyna, albo ksišdz jegomoœć. Żšdać dwóch sšg kamieni za jednš dziewczynę? A kiedy się będzie wydawać, przyszły mšż będzie musiał jeszcze odwalić swojš sšgę kamieni, żeby okupić grzech dziewczęcy żony! Dwaj konkurenci pogodzili się jednak, ponieważ w toku rozmowy wyjaœniono bezspornie, iż grzech każdego z nich był najzupełniej osobisty, niepowtarzalny, nieprzenoœny i wymagał odrębnego kontyngentu kamienia. Odtšd obaj koledzy po grzechu zgodnie chodzili na bykowe, łupišc przez pięć dni z rzędu kamień. Jeden z nich, syn bogatego gazdy, dostawił kamień furš, drugi, biedniejszy, znosił w torbach skałki nocami, bo za dnia było mu wstyd. Piękna póŸna jesień. Lasy reglowe stojš w kolorach od ciemnozieleni œwierków przez cytrynowš żółtoœć brzóz do matowej czerwieni buków. Resztki suchego, porywistego wiatru zachodniego od Orawy atakujš z przerwami raz po raz wieœ koœcieliskš. Rozżarzona kula słońca œwieci jaskrawo na niebieœciutkim błękicie. Z karczmy na Kirach wychodzi Sabała, mruży oczy w zalewie blasku. Widzi Klimka Bachledę, który właœnie zrzucił na placu przed leœniczówkš drzewo. Sam ršbie, włóczy i zwozi (cudzym koniem) œcięte sztuki z pańskiego lasu. Obróci wozem dwa razy dziennie, zarobi na czysto dla siebie nieraz i guldena, zależnie od objętoœci drzewa. Ale orobić się trzeba setnie. ZadŸwięczały łańcuchy przypięte do kołowrotu. - Wio, Nrozaty! - cmoknšł na białogniadego konika, gdy stanšł przed nim Sabała, zastšpiwszy mu drogę. - Prr - zakomenderował stary. Wóz zaskrzypiał, zatrzymał się. Pozdrówkali się. - Kaz jedzies? - W Orawiska las kłaœ, drzewo róbać. - Cyjze to koń? Stopków? - Ni. Sieczkuli. - Hej, chłopce - nachylił się ku niemu. Sabała z minš tajemniczš, jak gdyby zwierzał mu sekret. - Słysołeœ kie, jako jelenie rycom we Wołosynie? Abo głuchanie piejom do dnia na hamisku? Chyboj se mnom, ukozem ci, ka strzelić prziniesiemy jakie godne miyso. - Słoby sie, krzesnoojce, nale jak? Dudka trza jekiegosi sprawić. A z cego? - Nie trubuj sie o nic, Klimek. Ptoski hań zyjom na gołęziak, mie myœlęcy o tem, co bedzie jutro; co bedom zarły na odwiecyrz abo ka spać pódom. Las bees kłod? Cyœ ty go sioł? Chyboj se mnom. Miła to sercu Klimkowemu pokusa, bo chętny był do polowaczki. Ale ważniejsze dudki drwala w garœci niż ewentualna zwierzyna w torbie. Sabała nie dał za wygranš. - Ostow konia - radził. - Niechoj tego. Za drewiorza tobie być? To kozdy ciućmok; potrofi. Tobie sie patrzy honorno robota, siumno; strzelcem być, we wiyrchak siedzieć. - Nie kuœcie, krzesnoojce, jak dieboł grzyœnom duse, Wio! - strzepnšł lejcami. Sabała patrzył za nim, jak na chybocšcym wozie wniknoł w młody lasek bukowy, wstrzšsany porywami wiatru. Lato 1878 było dżdżyste. Przybycie Chałubińskiego jak co roku stawało się triumfalnym wjazdem króla Tatr w góralskie dziedziny. Doktor powiadamiał Wojciecha Roja o dokładnej dacie przyjazdu. Pod nowo zbudowanym domem plebańskim na Ogrodzie, gdzie teraz zamieszkiwał Chałubiński, zebrało się z górš dwudziestu górali na koniach. Stšd orszak wyjechał na Ustup ku granicy wsi. Z budki Tadziaka wysiadł zdrożony, ale uœmiechnięty Doktor, ogarnšł jasnym wzrokiem przybyłych, witał się z nimi, po czym wsiadł na wóz i w honorowej eskorcie gazdów dobił do domu. Tu już stała kapela Obrochty i nieodzowny Sabała. Smyczki poszły w ruch po strunach. Doktor słuchał muzyki, wzrokiem wodził po niebie pochmurnym, po odœwiętnych cuchach, po twarzach górali, rozpoznajšc w nich zaszłe zmiany od ubiegłego roku, wreszcie zawiesił oczy na skałach południa na których wisiała obtargana mgła słoty. Żadna niepogoda nie potrafiła w Chałubińskim zgasić poczucia podziwu i miłoœci dla gór. Poprosił wszystkich do wnętrza i przyjšł ich kieliszkiem wódki oraz herbatš. - Pon Ałubiński przijechoł! - rozniosło się po całej wsi. Kiedy on był w Zakopanem, wszyscy górale czuli się jakby œmielsi, pewniejsi. On był zapowiedziš ich lepszego bytu, on był ich dobroczyńcš. Jeżeli dobroć Doktora w postaci konkretnej - lekarstw, kaszy, mški, ziarna na siew, ziemniaków, tytoniu, pieniędzy - nie zlała się na głowę każdego z nich, to na każdego bez wyjštku spływała moralna pociecha, nadzieja, ciepło wewnętrzne od jego obecnoœci. Oto pierwszy œlad jego tegorocznej działalnoœci. Szkoła snycerska, dotychczas prywatna, dzięki zabiegom Doktora została upaństwowiona jako zawodowa szkoła przemysłu drzewnego. Władze austriackie przydzieliły kredyty na budowę własnego budynku szkoły i okreœliły jej całoroczny budżet. W tydzień po przybyciu Doktora powstała w Zakopanem kasa zaliczkowa, w oparciu o urzšd gminny funkcjonujšca. Chałubiński, jako jej twórca, zasilił jš poważniejszym kapitałem zakładowym. Zadaniem kasy było wypłacanie biednym góralom pożyczek i zapomóg w gotówce na okres zasiewów oraz przednówka. Nie skšpił również Chałubiński grosza na nowy koœciół. Wręczył księdzu Stolarczykowi sto guldenów, na cele budowy i sprowadził na własny koszt budowniczego z Warszawy, który w cišgu dwóch tygodni sporzšdził plany budowli. Jako materiału użyto do budowy poza kamieniem łupanym odpadków minerałów po rudzie żelaznej, których było doœć w okolicy. Powstawały nowe domy we wsi z przeznaczeniem dla letników. Pieszy posłaniec przynosił teraz do Zakopanego dwa razy na tydzień pocztę z Nowego Targu i w tym samym czasie zabierał korespondencję do wysłania. Nastšpiły znowu wycieczki w głšb gór. Sabała odżył na widok ukochanego Doktora. Całš zimę przeleżał na nalepie, schodził tylko czasem na izbę, aby pobawić się z najmłodszym wnukiem. Pojaœniał mu przygasły wzrok. Na podwieczorku w Dolinie Stršżyskiej wobec całego towarzystwa malował go jakiœ malarz z Krakowa, dał mu guldena za pozowanie. W tym sezonie Chałubiński obrał sobie przeważnie za cel swoich wypraw masyw Krywania i otoczenie Doliny Koprowej. W trzecim dniu wyprawy, kiedy zwijano koło południa obóz przy Teriańskim Stawie Wyżnym, porzucajšc obraz posępnej dzikoœci, aby zejœć w dół Niewcyrki, w falujšce lasy, Klimek Bachleda, który znajdował się jak zwykle wœród tragarzy, zbliżył się do Sabały pokazujšc mu palcem na skały pod Furkotem. - PoŸryjcie, krzesnoojce, cosik sie hań ruso. - Ka? Nie widzem. Gma u mnie na ocak. - No dy popatrzcie lepiyj, hań som jes kozy. Trzi, œtyry - poprawił się, wlepiajšc wzrok w rzeŸbę skały. - Gdzie? - Chałubiński chwycił lornetkę, wycelował szkła. - Sš! - krzyknšł. - Cztery kozice. Idš w górę. Co za widok! Jaka zgrabnoœć ruchów! Popatrzcie, jak skaczš do góry z podniesionymi łbami: Podawał kolejno dalekowidz swoim goœciom. Kozice, zaczuwszy, może i zasłyszawszy obecnoœć ludzi w dolinie, rwały teraz szybciej w górę. Znikły wkrótce z widoku ponad przełęczš zwanš Bystrym Przechodem. - Œlibyœcie ik kraœ? - pyta Klimek Sabałę z uœmiechem. Dotknšł najczulszej stróny myœliwca. Starzec pokiwał głowš, w jego oczach ukazał się wyraz bezmiernej żałoœci. Nic nie odpowiedział. Zmętniałym wzrokiem omiótł percie, po których przed chwilš skakały kozy. Gdzież się podział w tym człowieku szumny łowca sprzed lat? Co się działo w jego duszy? Zapewne pochód niszczšcy wieku nie poczynił w nim tylu spustoszeń, bo posiadał żelaznš odpornoœć zdrowotnš, ile awantury bitnickie i krwawe przygody, które go przyprawiły o przedwczesne osłabienie fizyczne. - Beł se mnie drzewiej chłop, nie dwa dudki - przyznawał się posępnie. - Nieroz sie przisło ciupagom wyrubać do pola, dwacat chłopa mie goniło. Beły takie kraty zelezne przi oknak. Dobremu chłopcu to nic nie płaciło. Wzionek moKrom smacine, owinon w niom kólik, zakręcił, zawozył u spodku, krata wyjechała. Jo wseł do nuka. A dzisiok? Coz jo? Dziod krotny! Odkie mnie przysiadły dziandary w Biołce, odkiek na ocy pohybieł, nic nie worcem, płonyk jako ziarno przez dusy. Jastrzębia Turnia gorzała odblaskiem zachodzšcego słońca. Staw, przy którym Chałubiński rozbił obóz, jest mały, jednomorgowy; jego otoczenie przeraża dzikoœciš. Groza bije od Łomnicy, Durnego, Baranich Rogów, Kieżmarskiego Szczytu, od ich straszliwych urwisk, skrzesanych niemal pionowo do dołu. Całš górnš Dolinę Kieżmarskš wypełnia wrzawš góralska muzyka. Wstaje noc, rozpina swój olbrzymi przepaœcisty pułap gwiezdny. Nad Durnym (zwanym jeszcze niedawno przez zakopian Dumnš Górš) wisi księżyc. Sabała uniesiony natchnieniem, zazgrzypiał na gęœlach, przerwał w najmniej odpowiednim miejscu, potarł nos rękawem, zaœpiewał zwrotkę i znów zabrał się do grania. Porwali się górale do ciupag. Sabała wyskoczył im na œrodek. Nieœli się dokoła niego z przykucaniem, z wywijaniem ciupagami. Ogień bił nad staw, w płomieniach jego majaczyły groŸne uskoki Jastrzębiej Turni. Bartek Obrochta rozgrzał się, tupał w takt kierpcami, dwa smyczki zawodziły chybko po strunach, dudniały basy, pohukiwali tancerze, echo zgiełku tłukło się po ciemnych, pustych kotłach, po piętrach wiszšcych dolin, aż ku stopom Łomnicy. Noc nad Zielonym Stawem Kieżmarskim. Dogasajš płomienie watry. Czy widzicie mapę gwieŸdzistego nieba? Od œrodka firmamentu spadajš ukoœnie gwiazdy, zostawiajšc przez chwilę œwietlisty œlad. Dzisiaj jest 10 sierpnia, dzień œwiętego Wawrzyńca, właœciwie noc œwiętego Wawrzyńca. Górale patrzyli z nabożeństwem na białe smugi spadajšcych gwiazd. Co roku znajš i obserwujš o tej porze deszcz lecšcych gwiazd; nazywajš to zjawisko Potokiem œwiętego Wawrzyńca. Jednak spoglšdali ze zdumieniem i przestrachem na nie znanš im tajemnicę przyrody, na to, co należy do obcego nam œwiata. Gdzie to upadło? Czy to można kiedy zobaczyć z bliska? Jak to wyglšda? Sabała nazywał spadajšce w tym okresie gwiazdy Płaczem œwiętego Wawrzyńca. Bo gwiazdy to łzy ogniste męczennika. - Nie dokładajcie do watry. Mówcie o gwiazdach. Co widzicie na niebie? Gwiazdy to łzy œwięte. Czyje łzy? Dużo tu œwiętych płakało. Cała litania wszystkich œwiętych umieszczona jest na góralskim niebie. Czy Ameryki Południowej nie usiali przed wiekami pobożni, choć okrutni żeglarze hiszpańscy wszystkimi imionami z kalendarza? Trzy jasne gwiazdy w pasie Oriona to Kosiarze œwiętego Izydora, zaœ trzy gwiazdy mniejsze to Nosiacze, bo noszš tamtym żywnoœć do pracy. A czy widzieliœcie Pług i Bronę œwiętego Izydora, werżnięte w niwę niebieskš? Całe gospodarstwo podarowali chłopi œwiętemu na firmamencie. Kastor i Polluks zwani sš także BliŸniaczkami. Albo: Lele, Polele. Wielka NiedŸwiedzica, znana ogólnie pod drugš nazwš Wielkiego Wozu, tu ma nazwanie inne: Wóz Dawidowy. Albo: Wóz Anielski. Wreszcie: Wóz ze Złamanym Dyszlem. W konstelacji Małej NiedŸwiedzicy jest Warsztat œwiętego Józefa, który był stolarzem, robił tron dla Heroda, srogiego zbójcy. Gdy o niedŸwiedziach mowa, œwieci na niebie jako gwiazda pewien młynarz, przemieniony przez Boga w niedŸwiedzia. Konstelacja Smoka zodiakowego, czyli Węża albo Ryby-Lewiatana, zwana jest Sznurkiem. Œwięty Piotr chciał wyzwolić swojš matkę z piekła, spuœcił jej sznur w otchłanie. Matka wspinała się do nieba po sznurze, który się nagle urwał. I odtšd zawisł gwieŸdziœcie na niebie. A o matce Piotrowej, spadłej ponownie w piekielne czeluœcie, legenda zapomniała. Został tylko sznurek i œwieci. Dwie gwiazdy: Porannš i Wieczornš, nazywajš górale renicami, jedna z nich dzień odmyka, druga go zamyka. Także mówiš o nich: Panna Poranna i Panna Wieczorna. Włosy Bereniki noszš nazwę Sita. Z częœciš rozdeptanego Sita tłukł się legendarny Marek po piekle. Dalej na niebie widać Kwoczkę z Kurczętami. Także Kłos Pszeniczny oraz Rybę z Groszem. Osobno kršży na nocnym niebie w wyobraŸni ludu Koło œwiętej Katarzyny. Była ona wpleciona w koło jako męczennica i toczona tak z góry skalistej. Jakże piękny jest w swej naiwnoœci gmach nieba nocnego zbudowany przez górali, pomyœlał Chałubiński. Lud wmajaczył w tę budowę własne wierzenia, przyjmujšc z religii czy z innych legend i podań to, co mu najbardziej odpowiadało. Czy prymitywna imaginacja chłopów nie pragnęła w ten sposób podbić, zbliżyć do siebie, podporzšdkować sobie otaczajšcy œwiat materii? Czy góral zaludniajšcy na własnš modłę nocne niebo nie jest dowodem celowego, obrazowego, dalekowzrocznego myœlenia ludzi pierwotnych? Czy te cudowne elementy baœniowe nie sš odbiciem życia i marzeń górala, przenikajšcych się wzajem? W paŸdzierniku 1879 roku ożenił się Klimek Bachleda z Agnieszkš Styrczulš, ratułowiankš, mieszkajšcš na wychowaniu u Molków w Koœcielisku. Poznał jš przy budowie szopy, którš stawiał dla młodych Molków, wynosiła mu jedzenie na oborę. Jej matka, Regina, z domu Mulica, miała w Zakopanem dwa kawałeczki pola po bracie, zmarłym niedawno na Kasprusiu. I to był grunt, mierzšcy niecałe pół morga, o który zaczepił Klimek, ażeby się stać gazdš. - Zyni sie na babowiŸnie - mówiono o nim, jako że sam ziemi nie posiadał. Zaczynał z niczego. Tego samego œlubnego miesišca rozpoczšł budowę domu na posagowym poletku. Zamieszkajš w nim na przyszły rok. Teraz jeszcze będš żyli, jak dotychczas, każde z osobna. Agnieszka miała lat dwadzieœcia dwa, włosy ciemnoblond, nos lekko zadarty w górę, cerę delikatnš, białš, jak zwykle u góralek. Smukła, silna, energiczna, nieduża, o piersiach wydatnych, czyli jawnych, jak mówiš zakopianie. Klimek miał lat trzydzieœci, kiedy po ciężkiej, wypracowanejmłodoœci ulepił wreszcie gniazdo wspólnego żywota. Jak wyglšdał w roku swojego wesela? Wzrostu małego, postawy miernej, jakby pochylony naprzód. Twarz smagła, o wyrazie zmęczonym. Szatyn. Duży, orli nos o cienkich nozdrzach. Suta wiecha wšsów przecinała na poprzek drobny owal twarzy. Oczy szare, nadzwyczaj bystre. Ojcowie wywianowali córkę drzewem budulcowym poza wspomnianymi dwoma pólkami. Trochę przyodziewy i 25 guldenów gotówkš. To wszystko. Ale i Klimek ma uciułane około stu reńskich. Kupi się trochę gruntu, potem, gdy się zarobi więcej, dokupi się jeszcze. Ho, ho, żeby tylko mieć dudki. Czy Klimek kochał Agnieszkę? Oczywiœcie, że kochał. Kochał, jak może kochać młody człowiek, którego życie dotychczas prało bez litoœci po łbie i który czuje, że ktoœ chce z nim to ciężkie życie podzielić. Nie był to los do pozazdroszczenia. Agnieszka wiedziała, każda dziewka na wsi wie o tym, że w małżeństwie dla niej roboty będzie najwięcej. więc musiała go chyba kochać, bo któż by bez miłoœci rzucał się w takš żeniaczkę? Jeżeli prawdš jest, że pokora niebiosy przebija, jak mówi Biblia, to mšż jej już zdobył niebo. Ale w sercu, choćby najtkliwszym, nie zasiejesz owsa. Stšd miłoœć tych dwojga prostych ludzi rozkwitała w codziennej, upartej robocie, wyrażała się w ich drodze do domu, do gniazda, do dobrobytu. Czymże jest miłoœć w gruncie rzeczy, jeœli nie szalonym pragnieniem wspólnoty, jeœli nie poœcigiem za szczęœciem wbrew wszelkim przeciwnoœciom? Chcieli wróœć, wbudować się w ziemię, wkorzenić się w niš podwójnym wysiłkiem, to była ich miłoœć, zbudowana nie z gwałtownego porywu, lecz z serdecznej żarliwoœci. Połšczył ich nie krótki wstrzšs, lecz głęboka jednoœć działania i marzenia. Kochali się z takim przekonaniem, że nie było przeszkody, której by nie pokonali. Kochali się nie w słowach, których było mało, lecz w upartym kuciu przyszłoœci; planowali jš po cichu, ostrożnie, aby nikt nie usłyszał, aby nie zniszczył pomyœlanego, a jeszcze nie zrealizowanego. Kiedy wszyscy zakochani miast tonš w pocałunkach, bo domy ich sš już zbudowane i wiedzš, gdzie będš mieszkali, Klimek z Agnieszkš, spleceni w uœcisku, umyœlali miejsce na chałupę, projektowali, co gdzie zasiejš, co najpierw kupiš na zaczštek nowego życia. Klimek odznaczał się pracowitoœciš mrówczš, Agnieszka dorównywała mu namiętnoœciš marzenia. - W przisłym tyŸniu zwieze drzewo - zwierzał się żonie, odprowadzajšc jš do Koœcieliska. - A za trzi tyŸnie załoze pecki pod węgły. Konia mi do Uhercyk. - Tatuœ pedzioł, ze ci pomogom łupać groniówkę w potoku. Podmurówka nie musi być duzo. - Plac je podsypany i obrownany do ciysta. Skole przypasuje sie do lica, niewysokie, ba hrube. - Okna na Skalistom Grań. Jak u Chyców. Dom wznosił się w ich oczach, szybko budowany w myœlach. Mówili o nim każdego dnia, dorzucajšc doń nowe szczegóły. Ach, pobudować się! Tęsknota każdego górala. Być pod swoim dachem, chociażby być dziadem, nikt tego nie zobaczy. Mówi się zresztš, że w swoim domu każdy jest panem; więc i w ten sposób biedny chłop może być panem. żeby tylko dŸwignšć izbę! Pójœć na służbę, na robotę po Ludziach, uskładać trochę pieniędzy, kupić skrawek gruntu zawiesić się o posiadłoœć, wykrzesać gazdostwo! I tak pod dachem, na małym spłachciu pola, choćby z kozš tylko na gospodarstwie, żyć i bojować do œmierci! O tym marzy każdy parobek i każda dziewczyna. "Słozyć pore dudków, kupić fajny placiycek, podniyœ dom, dokupić grontu kole domu, juzeœ gazda" - czy nie tak doradzał Klimkowi Sabała? Żeby tylko mieć pienišdze, którymi tak szczodrze pobrzękuje fantazja w góralskich podaniach! Pienišdze! - myœlał Klimek, obciosujšc œwierkowy tram na budowie. Żona przyszła ku niemu z obiadem, niosła go aż z Koœcieliska. Z miłoœciš wodziła niebieskimi oczyma po wyrobionych płazach, które miały się stać œcianami ich przyszłego domostwa. PaŸdziernik miał się ku końcowi, jesień była doœć ciepła, wyjštkowo ciepła. Klimek postanowił całš zimę poœwięcić robocie, chyba z przerwami dla wielkich mrozów lub œniegów. Na swoim pracuje, nie na ludzkim; œpieszy mu się do własnego domu. - Słysałaœ, Jagniyœ, o Walcoku? -- zajadał ze smakiem zimne, mšczyste grule, pochlipujšc mlekiem. - Ni. O ftorymze Walcoku? - Dy tym, Kackowym stryku, co zabieł Nawiesia. Nie pamiyntos to? - Ehe, ehe! - wspomniała sobie. - Siedzioł w hereœcie. Ze Sobcoke do spółki zabieli go u Kacki we Wielganoc. Heu! - zatrzęsła się ze zgrozy. - Naœli go dzisiok z rania niezywego w rzyce. Zamilkła. Potem odetchnęła ciężko. - Moze sie przynapieł i kopyrtnon sie A może go fto stusił do wody - popatrzyła pytajšco na męża. - Moze go fto utopieł? - Tak i jo myœlem - kiwnšł głowš. - łeb mioł rozbitom. - Ej, Jezus! - Godajom, co go utopieł Sierocki, Kaccyn chłop. Mioł złoœ na niego. - Bez co? - Prawocił sie œ nim juz drugi rok o gront po babie na Rzywcańskim. Wójt posłoł dziesiętników po niego, wzieni go, powišzali, cekajom na ziandarów. Zakopane rozbudowywało się. Może i cywilizowało? Chłopi stawali się zaradniejsi niż dawniej, lecz tylko drobnš, wierzchniš warstwę górali musnšł dobroczynny wpływ mieszczuchów. Ci, którzy mieszkali koło potoków (a ze dwadzieœcia potoków cieknie przez wieœ), odprowadzali sobie przykopš strugę wody na koło młyńskie, mełli ziarno bez zmęczenia i za darmo. Mógł Homolacz zaprzęgać wodę do fryszerek, może i chłop pomleć trochę wodš. Inni sporzšdzali sobie klejarnie, czyli tarany do wybijania oleju lnianego; można było brać robotę od ludzi. Ten założył sobie warsztat stolarski w jacie, tamten znów strugał i suszył gonty z własnego (oraz dworskiego) drewna. Inny znów w oparciu o wodę bieżšcš zakładał folusz czyli stęp sukienniczy. Domy miały z zewnštrz wyglšd porzšdny, czysty, lecz były w dalszym cišgu kurne, pozbawione kominów, izby okopcone wewnštrz, istne rupieciarnie; przy domach walały się kupy gnoju, drogi były kamieniste, w okresie deszczów płynęły nimi strumienie. Po biedniejszych chałupach œwiecono jeszcze na izbie cisowš karkoszkš, zatkniętš za piec, w lepszych domach paliły się nadal łojowe kaganki, tylko na plebanii, u wójta, u Chramca, u Staszeczka wisiały naftowe kaganki w oszklonych kwadratowych latarenkach. Kiedy latem 1881 roku przybył, jak co roku, do Zakopanego Chałubiński, zdziwił się ruchem budowlanym we wsi. Tyle domów! Bartłomiej Wnuk, kształcony w szkole nowotarskiej, zaczšł budować niedaleko koœcioła dom piętrowy, nowoœć nie znanš dotychczas w Zakopanem. Dobrał sobie dwóch cieœlów, robota szła, aż drzazgi leciały. Dziwowali się chłopi tej budowie, przychodzili oglšdać jš nawet koœcieliszczanie. Pokazywali sobie wysoko wyprowadzone œciany z płazów, nie mogli uwierzyć, aby tyle izb mogło się zmieœcić ma górze, ile i na dole. - Co to jest? - stali pod budowš œmiejšc się głoœno. - Drugi dom zbudowali na dachu! Jakże się to będzie trzymać? Inni machali rękš, dogadujšc: - Ciysto piyknie zwaryjowoł ten Wnuk! Dom stawio na domie! Przecie mu to wiater sruci! Izba na izbe sie zawali! Ten się œmieje dobrze, kto się œmieje ostatni. Ostatni œmiał się Wnuk. Dom się trzymał, wiatr go nie wywrócił, a latem już oœmioro letników mieszkało w nim. I dudki szły do Wnukowej kieszeni ku zazdroœci ludzi. Klimek Bachleda gospodarował z żonš w œwieżo zbudowanym domu, w izbie czarnej, w której upływa właœciwie całe życie górala. Brakło im pieniędzy na wykończenie izby białej, nie było mowy jeszcze o budowaniu szopy. O zarobek było ciężko, bo teraz co drugi góral brał się do budarstwa. Agnieszka podsunęła mężowi pomysł wyrabiania oleju na zarobek. Klimek kupował w Nowym Targu 25 kilogramów siemienia lnianego, niósł je na plecach do domu. Olejarni swojej nie mieli. Płaciło się 25 grajcarów za wytłoczenie jednego makucha w ludzkiej olejarni. Olej sprzedawali na omastę, a makuchy się jadło. Wrzucało się wytłoczyny do goršcej wody, dosypywało się trochę mški i warzyło kluskę. Gdy nie było czym maœcić, tłukli siemię w stępie i garœć tłustej lnianej mški wsypywali do ziemniaków czy do kapusty. Klimek wzišł na spłatę pole od sšsiada, zasiali i zasadzili na nim w połowie owies, w połowie ziemniaki. Chcieli kupić krowę, ale na razie nie było jej gdzie paœć. Poczekajš jeszcze, może im los nagodzi trochę dudków w przyszłym roku, dokupi się pastwisko. W czerwcu Klimek zgodził się do koszenia dworskich polan w górach. Kosił przez tydzień, zarobił dwa reńskie i kwit na dwa metry drzewa budulcowego. Żona przynosiła codziennie z Koœcieliska mleko od Molków. Dawali jej darmo, dopokšd się małżeństwo z nędzy nie podniesie; zresztš Agnieszka przychodziła z mężem odpracować im za to w polu. Mšż urzšdził sobie w nie używanej izbie warsztat stolarski, żona ustawiła obok niego warsztat tkacki, pożyczony od sšsiadki, Płazowej, której matka była knapkš, walał się on po stodole, rozebrany na częœci, coœ mu tam brakowało, Klimek podjšł się naprawy za cenę półrocznego używania krosien. Młoda Bachledowa tkała więc na zarobek. Od łokcia zgrzebnego płótna płacono jednego grajcara, od œredniego dwa, od cienkiego - trzy grajcary. Dziennie mogła wyrobić dziesięć łokci, zarobek niecudny. Przez dwa miesišce pracował Klimek w tartaku, potem u rzemieœlnika na Bańkówkach, który wyrabiał małe, zgrabne wózki góralskie. Robota skończyła się w porze sianokosów. Wrócił do domu z kilkunastu reńskimi zarobku. Latem najmował się do noszenia rzeczy turystom. Zabierano z sobš w góry jedzenie, okrycie, garnki,ponieważ nie było schronisk, a te dwa, trzy szałasy, które niedawno pobudowano z przeznaczeniem na schroniska, były zupełnie prymitywne i przeważnie nie zagospodarowane. Przyjechał Chałubiński. Tatry napełniły się wrzawš i muzykš. Skromnie i wiernie, jak po inne lata, przystał Klimek Bachleda do licznej kompanii, aby zarobić kilkadziesišt grajcarów jako tragarz. Właœnie ubiegłej zimy narodziła mu się córeczka, ochrzczono jš Karolinš. Jest grzeczna, bawi się sama - jak wszystkie dzieci góralskie, pozostawione od najwczeœniejszych lat samym sobie - hartujšc się i dojrzewajšc przez to szybciej. Ojciec znalazł od wiosny robotę z młodym Jędrkiem Walš przy budowie szkoły snycerskiej na Krupówkach niedaleko Dworca Towarzystwa Tatrzańskiego. Dobra robota, bo państwowa; ugodzili się z majstrem na akord. To nie to, co pracować u gazdów-przelewaczy; każdy z nich patrzy na ręce budarzowi, a nagania, a skubnšłby go, gdzie może. Młode małżeństwo kupiło sobie kozę na gospodarstwo. Żona pasła jš po miedzach swoich dwóch poletek, wniesionych w posagu. Mšż dostał od Daniela Gšsienicy z tytułu roboty ciesielskiej prawo paszy w Chycowym potoku. Nieduży to był kawałek; urwisty brzeg z dolinkš, rosła na nim psiarka, kwaœna trawa, jak zwykle po młakach. Chodziła więc Agnieszka z kozš i dzieckiem po brzegu, dolimkš potoku, między krzakami, pasšc żywicielkę domu. Klimek, stojšc na dachu budowy, widział swojš chałupę, niezbyt stamtšd odległš, i mógł - pod nieobecnoœć żony z dzieckiem - zawiadywać z dachu o kozie, która się pasła uwišzana pod domem. W południe Agnieszka przynosiła obiad mężowi. Bosa Karolcia dreptała koło niej, trzymajšc się ršczkš matczynej spódnicy. Matka zostawiała jš nieraz u ojca, na budowie, gdy miała gdzieœ coœ pilnego załatwić. Maleństwo bawiło się spokojnie ostrużynami w pianie heblowiny, plštało się między deskami i płazami, spozierało filuternie na ojca, stojšcego wysoko na wišzaniach dachu. Kiedy się ciemniło, ojciec zabierał Karolcię na bary, w ręce siekiera i hebel. Przechodził przez potok. O zmierzchu krzaki owijały się złowrogim cieniem. - Bois sie, Karolka? - Bojem. - Cego? - Boboœka: Boboœko w języku dziecięcym to złe, które straszy w cIemnoœci. Wkrótce wyrastała przed nimi ostra piramida dachu opadajšca stromo w obie strony. Œciany szczytowe były załamane w szerokie okapy, pobite dranicami. Dzieło ršk Klimkowych - mocna, dobrze zwišzana chałupa rodu Bachledów. Dlaczego tak ciężko, tak trudno układa się im codzienne, powszednie życie? Trwało mokre lato. Klimek od wczesnego rana pracował na budowie. Kiedy lało, cieœla wpychał jeden róg worka w drugi, zawdziewał worek jak kaptur na głowę i strugał żerdzie w deszczu. Na progu domu siedziała Karolcia, jej brudne stopki wisiały, nie dosięgajšc ziemi. Pod oknem przy œcianie stały na jednej nodze dwie senne kury, drzemišc z przymrużonymi powiekami, powtykawszy dzioby pod skrzydła. To jedyna, poza kozš, żywa gadzina tego domu. Dostarczycielka mleka tańczyła dokoła palika na tyle chałupy, nie chcšc się paœć na wygolonej pasiece, to znów stawała bez ruchu, jak przywišzany więzień, zmoczona, jakby wychudła od deszczu. Spozierała bezmyœlnie na Giewont, kurczyła się nagle w sobie, jak gdyby chcšc zakaszlać, wracało się jej przełykiem jedzenie i z pełnym pyskiem zaczynała przeżuwanie. Mełła zębami szybko i w kółko, aż się jej trzęsło kilkanaœcie długich, siwych włosów na brodzie. Deszcz przestał padać. Może się wypogodzi nareszcie. Już czwarty dzień słoty. Agnieszka, schylona wpół pod ciężarem, wyniosła oburšcz z sieni cebrzyk dymišcy parš, naładowany praniem. Wycišgała koszule, chusty, przeœcieradła, rozkładała na umytej szerokiej ławie i prała na odlew bieliznę kijankš, aż echo oddawało głoœno. Przyszło dwóch panów, pytajšc o Klimka Bachledę. Pokazała im męża, pracujšcego na dachu w sšsiedniej roli. Przeszli przez potok; Ciapkali butami po grzšskiej, podmokłej trawie. Ciekawe, jaki interes majš do męża, myœlała Agnieszka patrzšc za nimi. Może coœ do warsztatu? Ostatnio mšż wystrugał parę ładnych ciupag, sprzedał za grajcary Krzeptowskiemu, który je obmalował, okuł i puœcił letnikom ze sutym zarobkiem. A może będš chcieli iœć w góry? Klimek zapisał się do przewodników, dostał blachę z trzeciš klasš. Czasem zwyrtnie mu się jaki goœć, co ma dużo pakunków, a niedaleko chce pójœć. Dla takich sš właœnie przewodnicy trzeciej klasy. Lepszych goœci pobrali sobie Roje, Wale, Sieczki, Tatary, Pęksy, Œlimaki. Dla nich sš blachy pierwszej i drugiej klasy, dla Klimka - trzeciej, bo się nie upomni, bo się nie postawi; albo - nie postawi tamtym półkwaterka wódki. Prała kijankš koszulę mężowskš z takš siłš, że zdawało się rozwali jaworowš ławę. Wbijała w niš złoœć na bogaczy z pierwszej i drugiej klasy oraz żal za swoje twarde, pełne przeciwnoœci życie. Zauważyła, że mšż zeszedł z dachu. Kiedy zaniosła mu obiad w południe, dowiedziała się, że byli to dwaj turyœci, którzy zamówili go na cały dzień na Œwinicę. Na niedzielę. Ugodzili się na półtora guldena. Taka bowiem była taksa przewodnika trzeciej klasy. - Na niedziele - skrobał się po głowie. - Nie bede na sumie - borykał się z wštpliwoœciami, ponieważ był pobożny z natury. Żona poœpieszyła mu w pomoc, rozpraszajšc w mig jego wštpliwoœci. - To co, ze w niedziele? - huknęła. - Przecie kie indzi ni mos casu, boœ na budowie. Bier, kie ci panowie zarobek w rence dajom. Na sumie hań ino Jegomoœ wycišgnie tacke do tobie, cobyœ mu doł krajcary na koœciół. A tu ci spadnie kielotelo dudków, jesce sie namyœlujes? Pociorek se zmówis spinajęcy. Poniezus je choćkany. I taki haniok na wiyrchach, jako i haw w koœciele. Lato płone, panów ni ma, wiys ty, chłopie, co to jes półtora rymskiego? - Dy przecie - zgodził się Klimek. I zaczęli przy obiedzie mężowskim na budowie rozmyœlać, na co by w pierwszej kolejnoœci obrócić zarobione pienišdze. Potrzeb było tyle, że jest w czym wybierać; a jeszcze długi nie spłacone z wiosny. Opowiadał Sabała: - Miołek towarziysa Maćka z Hrubego co bacował w Kondratowy. W Boga straœnie mało wierził. Byłek u niego na holi. Toz to, kie połednie przisło, przygnali juhasi owce do kosora. Duzom trowe miały, toz to sie hnet ponajodały, były cięzkie i pilno polygały. Kie nie zacnie pies scekać. Patrzymy, fto by przyńœ mioł. Uwidzielimy dziada. Starusek beł. Do sałasu wloz, pies sie go nie chycieł; ni mioł lo niego waloru. Maciek mu pado tak, temu staruskowi: "Patrzojciez, dziadu, cobyk wom koœci nie połomoł. Trzi roki tu chodzicie, nidzek wom nigdy nie doł, a wyœcie jesce prziœli. Siymeœcie diasków zjedli, aj zjedli, kieœcie prziœli, ale zabiyrojcie sie het z tustela" - zacon go psem scuć. Toz to pies go wartko za portke łapi i cišgnie, a wyje, a charcy, ale ciała sie nie chycieł. Jaze jo psa zawołoł i padom: "Jo tak uwazujem, coby to dziod ni mioł być, ino jakisi topielec abo carownik, abo co. Nie przegaduje nic, mowy ni mo nijaki. Moze tyz Poniezus posłoł kogo, coby sprzepatrzowoł, jako ludziska gazdujom. Dej mu syra i ziyntyce, dydzieœ baca i gazda, a gazde dziady nie zjedzom, ba biyda. Niek sie naji i napije, zacym sie bryja słodko uwarzy". Ale Maciek nie usłuchnon. Prasnonek dziadowi kšsek syra, cok go jod, ón złapieł i poseł jedzęcy. Przitrzimołek owcorka za kudły, nie sarpoł sie, ino scekoł. Dziod poseł œlebodny. Co sie nie robi, nastały pote hnet straœnie złe roki i nika sie nic siacia nie nasło. Owiysek róœ nie fcioł. Ludzie siyćkie bydlęta pojedli i warnuzu sie chycili. Jo tak uwazujem, ze to jakisi œwienty był abo co. Do nieba poseł i oskardzył Poniezusowi, jak go sculi po sałasak, haj. Maciek przejod całe gazdostwo i biyda go zacena bić strasno. Owiecki wzieny kapać i kapać, trowy ni miały nijakiy. Tak ludzi Poniezus pokoroł. Było to na uczcie składkowej, którš urzšdzono na czeœć Chałubińskiego w sali koncertowej Dworca Tatrzańskiego. Anczyc czytał swój wiersz-toast, apoteozujšcy króla Tatr. Zainscenizowano na sali œwięto zbratania z ludem. Obok biskupa, marszałka Wydziału Krajowego, obok malarzy, proboszcza, literatów, muzyków siedzieli chłopi; oczywiœcie byli to bogaci, honorni gazdowie. Tylko takich zaprosił tu komitet bankietu. Bartek Obrochta na czele powiększonej kapeli wycinał rzęsiste melodie, Jacek Rebel Król, zawołany tancerz, pochylił głowę naprzód, podskoczył ku muzyce, stanšł przed niš, tupnšł kierpcami opodłogę i patrzšc na swoje stopy, zaczšł nimi przebierać, wolno, potem coraz szybciej, cyfrujšc po deskach linie, koła, zygzaki; tylko mu pięty migały. Spryciarz, nasypał sobie do obu kieszeni dudków, aby mu brzęczały, gdy się będzie w tańcu obracał. Bił nogš o nogę, plaskał rękš po kierpcu, œwisnšł na palcach, wyskoczył w górę. Znów drobił pracowicie czubkami kierpców, znów cišł piętami w ziemię, krzesał podłogę, zdawało się, że iskry z niej wykrzesze. Obok niego, boczkujšc, kręciła się jak wrzeciono Marysia Słodyczkówna, czynišc szum koło siebie spódnicami. Raz zbliżała się ku tancerzowi, to znów oddalała się od niego. A on tupał, dzwonišcy metalicznie pieniędzmi, aż się œciany trzęsły, aż kurz się wzbijał z desek podłogi. - Trudno tak nie tańczyć - mówi malarz Walery Eliasz Radzikowski. - Kiedy Bartuœ zagra pod nogę, to cię nuta sama niesie. Chałubiński zadowolił się lampkš wina, szklankš herbaty i paru kęsami. Górale, uhonorowani piciem przy wspólnym stole z wielkimi panami nie posiadali się z radoœci w tym œwištecznym dla nich dniu. Miłoœć i szacunek dla Chałubińskiego zgromadziły ich tu wespół z hrabiami, profesorami literatami. Kto mógł przypuszczać z tych, co niedawno jeszcze marzyli o skarbach, co skupywali majštki, grunta, co chodzili na zbój, że kiedyœ będš się ludzie tutaj zapamiętywać za samym widokiem, za samym oddechem powietrza? Że będš z wywieszonym językiem chodzili, szczęœliwi i zmęczeni - za tym, czego nie zgubili? Że w ziemi mineralnego ubóstwa w niewydarzonej glebie, w nędzy zawszonych izb człowiek z miasta będzie znajdował głębokš, niezrozumiałš dla chłopów radoœć? że nie górnictwo, nie hutnictwo, nie rzemiosło nie rolnictwo, nie pasterstwo, lecz samo twarde łono gór podniesie i wsławi górali? A to wszystko ma się do zawdzięczenia jednemu człowiekowi. - Niech zyjom długo zdrowi Ik Miełoœ wielkomozny pon dochtór Ałubiński - powiedział łamišcym się od staroœci i wzruszenia głosem wawrzyniec Sieczka, osiemdziesięcioletni patriarcha rodu Gšsieniców-Sieczków z Żywczańskiego. Mówili dotšd wszyscy składnie i ładnie, nie dziwota, ludzie z miasta, panowie biegli w mowie i w piœmie; górale też nie powinni milczeć. - Wołajom Ik haw królem na Tatrak - mówił starzec o wyblakłych oczach i pomiętej, pergaminowej twarzy. - Ej wiera, bo w rzecy tak jes. Niegze nom królujom miełoœciwi, w swoij dobroci My haw od downyk królów mieli prziwileje, które nom ciysorze poodbiyrowali. Jakoz nie kochać takiego króla, co nom nic nie biere, ba siyćko daje? Toz to my siyćka, zokopiańskie chłopy, zaprzisiengomy Im miełoœć i posłuseństwo. Chciał jeszcze coœ dalej prawić, lecz głos mu się załamał, swada nie dopisała, wzruszenie zatkało mowę, usiadł. Doktor Chałubiński wstał ze swojego miejsca od stołu, podszedł do Sieczki, uœcisnšł rękę starca w swoich obu ciepłych dłoniach. Milsze mu było to nieskładne króciutkie życzenie chłopskie od wykwintnych toastów pańskich. Kochał człowieka, wszystko, co robił, było dla nich, biednych, zacofanych, upoœledzonych, nie zrozumianych, Ÿle zrozumianych. Sabała opowiadał dalej: - Beł w Koœcieliskak u Homulaców nadleœnicy Horowic a mioł brata Ludwika, co u niygo miyskowoł. Nie skońcył skół, był jakisi bez pišty krokiewki. Nieroz sie ludzie œ niego poœmiywali, jak chojco pedzioł. Zbiyroł ón zioła w dolinkak i upłazak; nierozek sie œ nim spotkoł po górak chodzęcy. Beli u nos drzewiyj tacy korzeniorze, co ludzi ziołami kurowali. To tyz dobre i pomogo na choroœci selinijakie. No i dobrze nie bardzo - pyto mie roz ten Ludwik, bo zaœ mioł jakisi pilny jenteres zostać w dómu, cybyk mu nie nazbiyroł ka godnego ziela. No dy cemu nie, padom, ino jo sie nie znom na ziołak. Co wom bede zbiyroł, kie nie wiym tego rzemiesła. On mi ta dopiyro opisoł, co, jak i gdzie, litworowy korzeń, słodycke, gorycke i rozmaite zioła, co mu ta trza beło do tego kurowanio. Doł mi niewycytajęcy jakiegosi krajcara za grzecnoœ. Posedek w Hlińskom, bok hań niedŸwiedzia œlakowoł. Ponbóg mi prędzy dŸwiyrzyne nagodził, bok dzika ubieł w huœciawie, wysy nad Koprowom. Zniózek œwinine do dómu w nocy, a nad raniem, kie juz w komorze miyso wisiało, zbocyłek se o tym Ludwikowym jenteresie. Nie honór mi beł nic mu nie przyniœ, zerwołek sie z poœcieli, jescek sie nie wyobuł i wio do Stršzyskiy. Ciemno beło het. Dopiyro dzień mie zastoł w dolinie. Zbiyrom se, nieprzimiyrzajęcy jak ta koza do tutki, takie kwiotecki, siwe, lepkie a gaciate, gęsie pępki, co mi ta pod rence wlazło. Wydłubołek tyz jakiegosi korzonka spod jaferzyny, ponarywołek takiego zielska, co go na warmuz do zupy baby zbiyrujom, psiego rumianku, œwiński cebuli, cej nie co, co ta rosło. Nez wom, daje Ludwikowi. Ón zrobieł wielgie ocy, nale nic, wzion. Co sie nie robi, za tydzień beł w Bańkówkak odpust, ide jo tam i słyse Ludwika kasi głoœno ozprawiać. Pod koœciołem, ka som jes kramy z towarem, ćma ludzi stoi godno, a napoœrodku ława. Mój Ludwicek sprzedaje ziele, a przikfaluje: "To je madziarskie cudownice ziele na bolenie głowy i na kadzenie, i bydlęciu tyz pomogo. Heu! Dopchołek sie dopiyro do ty ławy, patrzem, a tu moje ziółka ze Stršzyskiy posusył wereda, pokrusył i sprzedaje. Kie mnie doŸroł, ino mrugnšł oke i dre sie, co mo sieł: "Ziele madziarskie od œwiętego Mikulasa, co ino w jednym mieœcu na œwiecie roœnie, zmiysane z korzeniem zamorskim amezonki pomogo na kozdom chorobe, do picia i do kadzenia!" Baby jedna poprzez drugš kupowały, dudków nazbiyroł co raty. I mówili o nim, ze ni mioł pišty krokiewki. Myœlem, ze mioł swoje krokiewki w porzšdku. Ino z ludzi sie œmioł, ze óni nie bars w porzšdku z temi krokiewkami, haj. W roku 1886 starania Chałubińskiego zostały uwieńczone skutkiem: Zakopane otrzymało uprawnienia stacji klimatycznej. Œwieżo powstały urzšd klimatyczny (pobierajšcy od goœci taksę pieniężnš za pobyt) postarał się o niejakie udogodnienia dla letników. Oœwietlano wieczorem oœmiu latarniami naftowymi dwie ulice: Koœcieliskš i Krupówki, które stanowiły jakby symbol starej i nowej wsi. Na lipiec i sierpień zaangażowano orkiestrę wojskowš z Tarnowa, rozpoczęto budowę parku na zboczach Antałówki, otwarto czytelnię publicznš w wynajętym domu, wprowadzono codzienne zamiatanie (dwóch) ulic, umundurowano dwóch strażników i nazwano ich szumnie policjš klimatycznš. Kierownikiem urzędu oraz lekarzem uzdrowiska został mianowany (z rekomendacji Chałubińskiego) doktor. Chramiec. Urzšd klimatyczny nazwali górale po swojemu klimatykš i nazwa ta odtšd przyjęła się powszechnie. Tak więc Chałubiński stał się pionierem klimatycznego leczenia gruŸlicy w górskim powietrzu Zakopanego. Już żaden z lekarzy w Polsce trzech zaborów nie wštpił o dobroczynnych wartoœciach leczniczych tej wsi dla suchotniczych płuc. Przyjechało tu latem 1886 roku ponad tysišc osób, zjawisko nie spotykane dotšd w historii zakopiańskiej gminy. Wœród kuracjuszy i letników znalazło się sporo wybitnych umysłów, wielkich artystów. Królował im Chałubiński, najprzedniejszy wódz duchowy tej gromady. Witała go nie tylko banderia konna na granicy wsi, wystrzały moŸdzierzy, brama triumfalna, kapela Obrochty; wœród witajšcych go letników widać było Asnyka, Matejkę, Pawlikowskiego, Matlakowskiego, Anczyca, Dembowskiego, Eliasza, Gersona, Noskowskiego, Sienkiewicza, Górskiego, Paderewskiego oraz Witkiewicza, którego temperament pisarski miał dopiero rozsławić Zakopane i Tatry na całš Polskę. Chałubiński nie był literatem; napisał w ogóle mało w swoim życiu, nawet prac naukowych. Toteż tylko ci, którzy mieli szczęœcie znaleŸć się w zasięgu jego niepowtarzalnej wielkoœci, mogli się bezpoœrednio zarazić miłoœciš i podziwem dla Tatr. Dla szerszych mas trzeba było uœwiadomienia w formie drukowanego słowa. Tę lukę wypełnił Witkiewicz. Przyjechał tu po raz pierwszy w czerwcu 1886 roku, z zalecenia Chałubińskiego, jako suchotnik, aby korzystać ze zbawiennego górskiego powietrza. Czuły, wrażliwy artysta, natura buntownicza, a zarazem marzycielska, uległ temu samemu procesowi, jakiemu ulega cała przebywajšca tutaj inteligencja twórcza Polski: zachłyœnięciu się egzotycznym œwiatem gór i górali. Był szlachcicem ze Żmudzi; wzrostu œredniego, szczupły, budowy wštłej, cery œniadej, o czarnej, bujnej czuprynie, mocno kędzierzawej. Wšsy i broda rozwichrzone, oczy duże, a ich spojrzenie nad wyraz tkliWe, dobre, jak zwykle u suchotników. Chodził ubrany zawsze jednakowo: szary, marynarkowy garnitur, na to serdak, czyli kożuch bez rękawów, na głoWie czarny, miękki kapelusz z dużym rondem, w ręku laska. Miał głos melodyjny, zacišgajšcy z litewska. Jego postać pełna uroku budziła wiele sympatii. Tatry przyniosły mu olœnienie. Jego nadwštlone zdrowie uzyskuje jakby cudownš regenerację. Wyzwala się w nim niepohamowany wybuch talentu. Pracuje twórczo jako malarz, jako pisarz, jako historyk sztuki, jako architekt. Goršczka, towarzyszšca stale podleczonemu gruŸlikowi, oraz piękno nowo odkrytego œwiata uskrzydlajš jego uniesienie. Trzydziestopięcioletni artysta, wygnaniec sybirski, toczy wielogodzinne rozmowy o sztuce, o kulturze, o filozofii, o polityce, o nędzy, o filisterstwie, o folklorze podchalańskim o psychologii górali zakopiańskich. Jego felietony i opowiadania, drukowane w czasopismach warszawskich, wzbudziły ogromne zainteresowanie w czytajšcym społeczeństwie. Œwietny stylista, wyczarowywał urzekajšce obrazy przyrody tatrzańskiej, wykrzesywał z górali surowe sylwety rzeŸbiarskiego piękna, dopatrujšc się w nich rysów niemal półbogów greckich. Urok podhalańskiej sztuki zdobniczej, orginalnoœć budownictwa zakopian podnosił wysoko, a w Sabale ujrzał z pewnš przesadš cechy góralskiego Homera. W oczach Witkiewicza Sabała ucieleœniał - bezimiennš skarbnicę gadek ludowych, całš staroœwieckš literaturę mówionš chłopskš. I jego rozsławił pisarz po krajach jako barda tutejszej minionej przeszłoœci. - Za parę lat będzie tu œcisk, zobaczycie - prorokowała mecenasowa Zalewska, szlachcianka epoki pozytywizmu, plantatorka buraków cukrowych spod Radomia, właœcicielka piętrowej willi na Krupówkach. Jak każda bogaczka, wyczuwała dobry interes na milę. To samo zresztš wróżył Jadzarz z Chramcówek przed kilku laty; cóż, kiedy miano go powszechnie za głupiego. Mały, chuderlawy, brzydki, z wielkim łbem, sietniak. - Hań dolina pod Gubałówkom - pokazywał na las - bedzie zabudowano dómami gęsto jak rynek w mieœcie. A dómy bedom sły zwyœ. Bedzie haw corno od dómów, jakodziœ corno od lasu. Nie bardzo rozumieli, o co mu chodzi, był przecież przygłupiasty; machano rękš na jego gadanie. Chodził na roboty do Pesztu, widział to i owo. - Nale pote ogłupioł do ciysta - kiwano nad nim głowš z dobrotliwym wyrozumieniem. Jako pierwszy lekarz klimatyczny w Zakopanem nie zaskarbił sobie z miejsca doktor Chramiec wdzięcznoœci chłopów swej rodzinnej wsi. Jego wstępnym posunięciem na nowym stanowisku było zarzšdzenie, że wszystkie domy góralskie przyjnujšce letników muszš być zaopatrzone w kominy wyprowadzone ponad dach. Bo tylko siedem chałup chłopskich w całej gminie posiadało takie kominy. Zarzšdzenie to dotknęło ponad pięćdziesišt domów. Sarkano otwarcie w gminie, odgrażano się lekarzowi, gazdowie złorzeczyli głoœno żmiji, którš wyhodowali na własnym łonie. - Bez inne roki beło dobrze, a teroz nie? - My haw ziycie przeziowali przez kominów, ojcowie nasi tyz kominów nie znali, a ziyli. - I fałaz Bogu, dómy sie nom nie pospalowały. A ón ogniem strasy. - My nie telo ogniem narobiali i wiatry nami nie takie huŸdały, a nikomu sie nie zajeno. - Dosiela beło dobrze, pokiela nie prziseł haw ucony w skołak. Toz to pokazuje, cego sie wyucył w œwiecie! Nie kwapili się do roboty, poklinajšc młodego lekarza w swoich uwędzonych izbach. Ale młody lekarz nie pozwolił sobie w kaszę dmuchać. Zażšdał z Nowego Targu żołnierzy dla dopilnowania przeciwpożarowego zarzšdzenia. Żołnierze mieszkali na koszt gospodarzy w ich izbach tak długo, aż oporni zamienili kurne chaty na chałupy z kominami. Chałubiński ruszył ze swojš kompaniš w Dolinę Chochołowskš. Koczowali przez pięć dni po dolinach, przełęczach, graniach, aż przez Starorobociański Wierch przeszli w Koœcieliskš Dolinę. Klimek po raz pierwszy opuœcił orszak króla Tatr. Obsługiwał już samodzielnie zamówienia. Dostał blachę drugiej klasy, ceniony był wysoko w kołach turystów. Brali go ze sobš w góry Nowicki, Eliasz, Œwierz, Pawlikowski, wodził ich po Gierlachu, Łomnicy, Rysach, Krywaniu, Wysokiej. Rosła w nim wiedza szczytów, która nie jest sztukš wyuczonš, lecz utajonš zdolnoœciš, dodatkowym zmysłem. W masywie góry umiał od razu wybrać drogę najwłaœciwszš; instynkt kazał mu szukać i znaleŸć szlak jedyny w labiryncie rzeŸby skalnej. Gospodarstwo jego powoli stawało na nogi. Do krowy doszły trzy owce. Obok szopy rozpoczšł budowę jaty, do której zamierzał przeprowadzić warsztat stolarski. Zdobywanie zarobku przewodnickiego odbywało się nieraz wœród trudnoœci i poniżenia. W budynku Dworca Tatrzańskiego były do dyspozycji turystów adresy przewodników pierwszej klasy. Za to druga i trzecia klasa tudzież tragarze i woŸnice gromadzili się codziennie po południu przed Dworcem, ofiarujšc osobiœcie swoje usługi na dzień następny. Stała więc gromada parobków i słusznych gazdów pod œcianami domu, kurzšc fajki, gwarzšc w oczekiwaniu na kogoœ, kto ich kupi; stał tam i Klimek, drobny, niepokaŸny, gubišc się wœród rosłych, dorodnych, pyskatych konkurentów. Przechodzi Łuszczek z Kasprusia, zwany Hawiarzem, bo za młodu pracował w baniach koœcieliskich, potem w Magurze. Przysypało go raz w kopalni, dwie godziny był pod ziemiš, lecz odkopali go i wyratował się. Przez pewien czas wypalał węgiel razem z Klimkiem w Dolinie Białego. - Stój se, stój, Klimuœ - zakpił w przechodzie - moze co wystois, Moze cie kto kupi. Nadzieja w Bogu, w torbie syr. Było to jego stałe powiedzenie. Kimże był Hawiarz? Dziadem większym od Klimka. Na wiosnę chodził po żebranym chlebie, latem odnosił pakunki letnikom, kursował jako posłaniec z listami po wsi, najmował się do czyszczenia dołów kloacznych. Przez pozostałš częœć roku nosił honor wysoko. Z wysokoœci swojego honoru schylał się czasem tylko po niedopałki cygar porzucone na ulicy przez panów. Klimek po pewnym czasie wyrobił sobie jednak klientelę do tego stopnia, że nie potrzebował wypatrywać goœci. Przychodzili sami do niego, do domu, zamawiajšc go na dni następne. Dał się im poznać i ocenić przez doskonałš orientację w górach, takt i dyskrecję; unikał wódki, gadatliwoœci, sproœnych kawałów. Był tak sumienny i oddany powierzonemu obowišzkowi, że nawet przenosił słabszych na plecach. Z niektórymi goœćmi zaprzyjaŸnił się serdecznie; płacono mu dobrze, ponad taksę nieraz, częstowano cygarami, szanowano za uczciwoœć. Turyœci z uznaniem podawali sobie jego nazwisko z ust do ust. I tak rosła jego sława przewodnicka. Agnieszka miała powody do zadowolenia; mšż nie posiadał blachy pierwszej klasy, lecz był bardziej poszukiwany w góry niż pierwszoklasowi przewodnicy. Rozpoczęło się triumfalne wejœcie Zakopanego w orbitę œwiadomoœci polskiej. Było to właœnie wtedy, kiedy umierała bezpowrotnie kurna epoka Sabałów i Matejów. Ale jeszcze mrok i prymityw lęgły się w zapadłych góralskich chałupach na ustroniach, na leœnych polanach, nad potokami, w oddali od dwóch głównych ulic wsi. Oczarowany wzrok mieszczucha błšdził więc po wšskim wycinku góralskiego życia, na który zwrócili mu uwagę pierwsi odkrywcy olœnienia. Było to tak samo, jak z odkryciem nie znanych kontynentów, kiedy œmiały żeglarz-zdobywca lšdował na brzegu, obejmujšc w posiadanie imieniem Jego Królewskiej Moœci całe terytorium; ale podbijał tylko cienkie paski przymorskiego kraju, zaœ cały bezmierny lšd w głębi pozostawał dalszym cišgu nie zbadany. Chałubiński oderwał oczy od mikroskopu, zmęczonym wzrokiem powiódł po goœciach. - Tak. życie idzie szybko naprzód, zmiata pierwotne formy jednš po drugiej. Już prawie nie poznaję mojego Zakopanego z siedemdziesištego trzeciego roku, a wtedy już znajdowałem je inne od tego, które oglšdałem młodymi oczyma, przekradajšc się przez góry w czterdziestym dziewištym roku. Obserwuję tu postęp we wszystkich dziedzinach; a mimo to trwa cišgle jeszcze szalone spóŸnienie i zastój wobec tego, co się w œwiecie dzieje. Zakopane ożywiało się z każdym rokiem coraz wydatniej. Tego lata urzšd klimatyczny zarejestrował z górš 1700 przyjezdnych goœci. Pięciu lekarzy ordynowało w sezonie. Przybywało coraz więcej domów. Sława uzdrowiska rosła w całej Polsce. Klimek Bachleda, cišgle blacha drugiej klasy, otrzymywał na tydzień naprzód zamówienia od turystów w góry. W tym roku urodziła mu się druga córeczka, Broncia. Warsztat stolarski miał już w jacie, przybudowanej z tyłu szopy. Podobnie jak w innych latach, i w tym roku wydzierżawił dom swój na mieszkanie letnikom z Warszawy. Zakład wodoleczniczy doktora Chramca stał się najbardziej reprezentacyjnym budynkiem Zakopanego. Jego właœciciel, twardy i uparty, dawał się we znaki krajanom. Mieli go już w żołšdku za jego rewolucję z kominami, pamiętali mu to. I wychodki! I studnie! I gnój z obory! Trzepnšł ich po kieszeni pan konsyliarz, którego wielu znało, jak koszulkę w zębach nosił, a póŸniej gonił po Chramcówkach boso, w krótkich portkach. Ileż ma teraz lat Dwadzieœcia osiem. Brał się ostro do górali. Był jednym z najczynniejszych, najbardziej wpływowych członków rady gminnej i klimatyki. On wykrył i odważył się napiętnować publicznie nadużycia w kasie zaliczkowej. Jej dyrektorem był parokrotny wójt zakopiański, Czubernat, zastępcš obecny wójt Sieczka, kasjerem Jan Walczak, a buchalterem nauczyciel Mucha, który zdefraudował cztery tysišce guldenów. Chramiec zmusił cały zarzšd kasy, zgranš zresztš bandę pijaków, aby kwotę brakujšcš pokryli ze swych osobistych pieniędzy, grożšc procesem sšdowym. Skrobnęło trochę grubych gazdów. Zakopane cywilizuje się. - Lud się ozplonio, ruch po dziedzinak - oœwiadcza Klimek, przychodzšc z roboty do domu. We trójkę stawiajš dom na Bystrem profesorowi z Warszawy, a dwie nowe budowy na widoku. Roœnie Zakopane. Matka karmiła właœnie Broncię, siedzšc na ławie pod oknem. Ładnie wyglšdała w tej pozie. Twarz młoda, o wyraŸnych rysach, lekko zadarty nosek, cera koloru œmietanki, lœnišce, ciemnokasztanowe włosy, rozczesane w przedział na œrodku głowy, dwa sute warkocze spadały na plecy. Okrzyczała przed chwilš Karolkę, która zaglšdała przez okno do izby. Jest przesšd u ludu, że nie wolno przez okno z zewnštrz zazierać do œrodka chałupy, bo obecnych w izbie nawiedzi choroba. - W misce mos grule, w gorcku mliko. PódŸ ku nom obiadować - zaprosiła Klimka do stołu. Wzišł sobie jedzenie z blachy, przeżegnał się żelaznš łyżkš, popatrzył z dobrotliwym uœmiechem na matkę i córeczkę, z zamkniętymi oczkami jak w natchnieniu ssšcš jedyny swój napój żywota, i zabrał się do obiadu. Był wygłodniały. Opowiadała mu to i owo, co zasłyszała we wsi, przy pasieniu. On jej znowu powiedział swoje nowiny. Agnieszka wstała, dziecko usnęło przy piersi, włożyła je do kolebki, zawieszonej na tęgim powrozie u słupa powały, zakołysała raz i drugi, zapięła bluzkę. Mšż wstał z ławy, poprawił pasek na spodniach, zajrzał do kolebki, sute wšsy poruszyły mu się od uœmiechu, oczy z tkliwš dobrociš œlizgały się po twarzyczce dziecka. Spało głęboko. Broncia, podobnie jak i Karolka, była cicha, grzeczna, spokojna. - Jagniyœ - odezwał się Klimek - pódŸ, urznemy troche trowy, pomozes mi. Ruszyła za nim do szopy, włożywszy naczynie ze stołu do cebrzyka z wodš, aby się muchy po nim nie pasły. Karolka usiadła na progu, układajšc brudne nóżki wzdłuż dyla. Bawiła się ršczkami, usiłujšc chwytać w nie skoœne promienie słońca i przykładać je do twarzy. Grzała się w ten sposób, jak twierdziła. Innym razem, trzymajšc zawiništko z Bronciš w ręce, zbierała kamyczki nad potokiem, przekładajšc je na trawę. Tłumaczyła sobie: kamyczkom przykrzy się na jednym miejscu, więc trzeba je poprzestawiać, aby je zabawić. Czy widzicie mapę gwiaŸdzistego nieba? Lipcowa noc rozpięła się nad Dolinš Koprowš. Watra dogasa. Górale opowiadajš, Chałubiński słucha. Baœnie, baœnie. Ale w baœniach tych wstaje odbicie walki pierwotnego człowieka z nieprzychylnš przyrodš, odbicie jego życia, przeniesionego w œwiat fantazji i marzenia. Ciemnoœć. Na poczštku było wszędzie ciemno Gwiazdy dopiero się nalewały. Nie œwieciły ziemi, lecz nad rajem, czyli miejscem szczęœliwych dusz. I tyle o nich wiedziano, co przez sen. Pan Bóg zapalał ognie na obłokach, gdy chciał prowadzić ludzi po swej woli. Dusze zmarłych leciały przez ciemnoœć do góry i tam się błškały. Do ludzi umierajšcych nadlatywał anioł z pochodniš, aby ich dusze przeprowadzić przez mroki. Widziano z ziemi ognie okršgłe jak koła: wozy ogniste, na nich odjeżdżały dusze przez bramę niebieskš. Gwiazdy to sš liczby i znaki uczynione przez Boga przy obliczaniu ludzi na ziemi. Kiedy człowiek się rodzi, zaraz taki jeden znak przybywa; każdemu bowiem œwieci jakaœ gwiazda. Obrachunek ten nastšpił przed samym narodzeniem Zbawiciela, aby wiedział, ile dusz odkupił. Gwiazdy rachować to grzech i niebezpiecznie. Można bowiem przy tej rachubie natknšć się na swojš gwiazdę i skończyć nagłš œmierciš. Ze œmierciš człowieka cnotliwego gwiazda jego nie gaœnie, nie spada. Dusza lecšca do wiecznoœci zabiera jš ze sobš i przystraja niš chwałę boskš. Gwiazdy ludzi niecnotliwych ciemniejš i kopcš. Nad nimi płacze œwięty Wawrzyniec, męczennik, a ma tę łaskę, że łzami gwiazdy przyćmione rozjaœnia. Gwiazdy œciemniałe do szczętu spadajš do Bani Piotrowej, wršcej ogniami. Gdyby wszystkie gwiazdy poczerniały i wpadły do tej bani, byłby wtedy koniec œwiata. Ziemia zostałaby wcišgnięta do przepaœci, ale do tego nie dopuœci Duch œwięty, który wišże dusze do gwiazd jasnych, one cišgnš w górę ludzi, i ziemię. Niebo przybliża się nieustannie ku ziemi. W nocy otwiera się, przeczyszcza, wietrzy. Rano œwięty Piotr zamyka niebo z powrotem. Droga mleczna to goœciniec do nieba. Idzie niš każda dusza, także przechodzili niš Chrystus i Matka Boska. Droga Mleczna rozdwaja się na dwa kierunki: jeden z nich wiedzie do raju, drugi do piekła, na zatracenie. Noc była jasna, krótka. Sabała poglšdał po ciemnych, groŸnych œcianach Hrubego, uœmiechajšc się do swoich myœli. Wyglšdał w takich momentach na głupkowatego. Zauważył to Chałubiński. - Jasiu, wspominacie sobie zapewne swoje przygody w Koprowej? Stary kiwnšł głowš, potarł nos rękawem. Naponiewierał się człowiek doœć w tym miejscu. Zaczšł opowiadać. Niedaleko stšd przed laty nocował z trzema towarzyszami przy wancie; Ta wanta stoi do dziœ dnia w lesie, można jš zobaczyć. Dzień przedtem taszczyli z Niewcyrki w czterech mięso niedŸwiedzie do domu. Na stokach Hrubego, wracajšc, zobaczyli capa. Był nad nimi wiatr Ÿle wiał, cap zaczuł ludŸi, poszedł we wierchy. PóŸniej znów strzelili do kozy, nie mogli jej znaleŸć, ćma była. Liptacy - może po strzałach - jakoœ się o nich zwiedzieli, œnieg przepadywał, krew kapała z torby, poszlakowali ich i zabrali im na spaniu torby z mięsem. Wygolili ich na czysto. Innym razem zabił tu Sablik orła. To wierchowy ptak. Orzeł, jak kruk, żyje trzysta lat. Ubił go o œwicie na przynętę, na mięso. Kulka trafiła pod oczy, w białe kapy, wypalajšc mu oba œlepia. Olbrzymi ptak dŸwignšł się po strzale, lecz łowca dopadł go za skrzydliska i dobił kolbš od fuzji. Kiedy indziej znów na zboczach Hrubego złapali Sabałę leœni węgierscy. Powiedli go do Ważca, osadzili w więzieniu nie zgodzili się na zapłacenie grzywny, mieli mu setne kije bić za to, że trapi węgierskš zwierzynę. O, mieli go tam dobrze w żołšdku! Aż zwiedział się o tym Pongracz dziedzic z Orawy z którym myœliwiec żył w dawnej przyjaŸni, i dzięki jego wstawiennictwu uwolniono Sablika. Czy rzeczywiœcie Klimek Bachleda jest najlepszym przewodnikiem tatrzańskim? Leprzym od Jędrka Wali młodszego? W lipcu 1887 roku wybrała się wycieczka z Zakopanego na Lodowy, Łomnicę i Wysokš. Brało w niej udział szeœciu turystów przeważnie warszawskich i tyluż górali. Wyprawa próbowała wejœć w Dolinę Jaworowš od Jaworzyny lecz nie wpuœcił jej tamtędy administrator majštku księcia Hohenlohego. Ruszyli więc przez Koperszady do Szmeksu, a stamtšd na Łomnicę. W dolinie złapał ich deszcz, który na wysokoœciach przeszedł w œnieg. Przenocowano w Dolinie Pięciu Stawów Węgierskich. Nazajutrz na Lodowy szło już tylko dwóch młodych warszawskich przyjaciół: Hoesick i Herse, z trzema góralami: Klimkiem Bachledš, Jędrkiem Walš i Wojtkiem Gšsienicš. Resztę goœci, omdlałych po zmaganiach z Łomnicš, odstraszyły dalsze trudy. Dzień był słoneczny, choć zimny. Nocš spadł œnieg, ubielił szczyty. W górę Lodowego droga łatwa. Dopiero od Konia pod szczytem zaczyna się partia trudna. Grań pochylona, cienka, nastroszona zębami jak grzebień, zieje przepaœciami po obu stronach. Po Koniu trzeba przechodzić okrakiem, jakby się rzeczywiœcie siedziało na koniu, z nogami zawieszonymi nad otchłaniš. Wojtek Gšsienica wzbraniał się dalej pójœć. Rzucił na ziemię wór z pleców i oœwiadczył, że krokiem się stšd nie ruszy. - Choćbyœcie mi tam tysišc papierków kładli, nie pójdę tędy. Na oœnieżonym gzymsiku stanšł Herse. Gzyms nachylony był ku przepaœci. Noga zeœliznęła się przechodzšcemu. Natychmiast ułapili go z obu stron Klimek i Wala, przypierajšc go do skały. Widok ze szczytu Lodowego był imponujšcy. Przy słonecznej pogodzie wiał lodowaty wiatr, zamrażajšc ich do szpiku koœci. Turyœci, szczękajšc zębami z zimna, podziwiali wspaniałš panoramę wierzchołków. Klimek podjšł się przyniesienia pledów, które tkwiły w worku przy Gšsienicy. Zdjšwszy kapelusz, aby mu go wicher nie zerwał, zbiegł do Konia. Oglšdali ten widok z wysokoœci stu metrów: człowiek szybko posuwał się po skalistej grani, to okrakiem, to po bokach, raz nad jednš, raz nad drugš przepaœciš. Œciany Lodowego zbiegały w dół, jedna ku œwierkom w Jaworzynie, druga ku najwyższemu ze Stawów węgierskich (dzisiaj nazywanych Spiskimi). Klimek wzišł do worka na plecy pledy od Gšsienicy, znów dosiadł Konia, a po dobrym kwadransie już był na szczycie. Tu razem z Walš odzyskali swoje cuchy, pożyczone panom, i ułożyli się do drzemki. Zeszli z Lodowego tš samš drogš, noc i dzień następny przebywszy w Szmeksie. Reszta wyprawy powozami odjechała do Zakopanego. Nasza dzielna pištka pomaszerowała do Szczyrbskiego Jeziora. Tu przenocowała, o œwicie zaœ wyszła w Mięguszowieckš Dolinę. Pogoda była piękna. Dopiero w górnych partiach Wysokiej poczšł doskwierać im upał. Szli w poprzek zawalonego œniegiem żlebu po wyršbanych ciupagami stopniach, przy dużej pochyłoœci. Wchodzenie na Wysokš jest utrudnione przez kruchoœć zwietrzałego granitu, który obrywa się często pod nogami. Œciany góry sš przepaœciste, przez całš prawie drogę ręce sš w robocie. Wala, jako pierwszy, darł do góry, nie oglšdajšc się w tył, odbiwszy się znacznie od pozostałych. Klimek musiał się opiekować obu turystami i Gšsienicš taszczšcym worek na plecach. Podsadzał pnšcego się Hoesicka to znów wcišgał ku sobie Hersego. Po drodze nazbierał do swego worka suchych gałęzi kosówki celem rozpalenia ogniska na szczycie, niósł także imbryk pełen wody na herbatę; odbierał ciupagi od panów w miejscach, gdzie trzeba było użyć obu ršk, wskazywał wreszcie stopnie i chwyty. Na niego więc spadł cały trud przewodnicki. Wala zaœ szedł naprzód, przyœpiewujšc. Szczyt Wysokiej nie jest rozległy, miejsca tu niewiele. Górale zrobili ogień. Jakże smakuje na wierzchołku goršcy napój! Klimek dojrzał maleńkš chmurkę, nadcišgajšcš od Orawy. Kręcił głowš na ten widok, niezadowolony. - Idzie burza - rzekł. - Nie powinna złapać nas przed klamrami. Z chmurki zrobiło się ciemne chmurzysko, w jego popielato-różowym wnętrzu chuczały grzmoty. Zebrali się szybko do odwrotu. Już gęste zwały chmur szybowały nad szczytami, œciemniło się, wiatr gišł lasem w dolinach, zmarszczyły się gładkie tafle stawów. Minęli klamry w siekšcym wietrze. Opadła ich mokra, zimna mgła. Grad. Przywarli plecami do œciany, z nogami ugrzęzłymi w œniegu żlebu. Nad głowami zwieszał się okap skalny. Niezwykłe rozpętanie żywiołów: błyskawice, grzmoty, mgła, deszcz, grad, wicher. Grad siekał skałę, woda lała się strumieniami po œcianach. Górale starym chłopskim obyczajem żegnali się znakiem krzyża przy każdej błyskawicy, milczšc uporczywie. Nagle oœlepił ich błysk, góra zatrzęsła się straszliwym łomotem, jak gdyby pękła w posadach. Dnem żlebu przehurgotała lawina kamieni z ogromnym odłamem skały. Piorun odłupał kawał zwietrzałej turni o kilkadziesišt metrów nad nimi. Niebawem burza oddaliła się na wschód; trwała pół godziny. Ustał grad, ustała ulewa, pozostała mgła i chłód. Turyœci byli przemoczeni do nitki. Klimek, który nigdy nie narzucał się Wali ze swym zdaniem, widzšc, iż ten Ÿle się orientuje we mgle i fałszywie prowadzi, zaproponował mu nieœmiało, że gdyby nie miał nic przeciwko temu, on by poprowadził swojš drogš, która jest lepsza i krótsza od zwykłej. - Ano, kiedy znasz takš drogę, to prowadŸ - odparł tamten butnie. - Niechże i ja się czegoœ od ciebie naucze. Doszli nad trawiasty upłazek, szeroki na pół metra, nic więcej. - Tu się zaczyna moja droga, zejdziemy niš aż do samej Wagi. Schodzili we mgle przy ograniczonym widoku. Gdy wiatr przeczyœcił mgłę na chwilę, ujrzeli, że droga Klimkowa wiedzie gzymsem nad przepaœciš. W dole rozwierała się przerażajšca otchłań. Na piargach zalegały płaty œniegu, błyskała czasem œlepo tafla stawu. Półka nie urywała się nigdzie, co najwyżej zwężała się miejscami. Dotarli do przełęczy Waga o godzinę wczeœniej, niż schodzšc normalnš drogš. Na przełęczy znowu zaczęło lać. W ulewie stanęli na Rysach, w ulewie schodzili z nich, w ulewie i w ciemnoœciach wieczora osišgnęli schronisko przy Morskim Oku. Tu przenocowano. Rankiem pištka, wysuszona, wyspana i w dobrych humorach, powróciła do domu przez Waksmundzkš Polanę. W tydzień potem Jędrek Wala, schodzšc z dwoma młodymi Tetmajerami z Wysokiej, chciał pójœć wariantem Klimka Bachledy, lecz wybrał niewłaœciwy upłazek, który się nagle urywał. O, Ÿle. Nie puszcza dołu - pomyœlał. Nie chcšc się głoœno przyznać, że pobłšdził, zaczoł prowadzić ku Wadze na œLepo, fałszywie. I wyprowAdził obu młodzieńców na takie urwiska, że aż musieli pozdejmować buty w obawie przed upadkiem. Nadłożono dwie godziny drogi, zamiast jš skrócić. Klimek: kosił trawę na polanie pod Wilcznikiem. Kupił z niej siano od Walczaka. Za pas zaczepił drewnianš kózkę, w której tkwił brusek. Co chwila przerywał pracę i ostrzył kosę bruskiem. Wtedy rozmawiał z Karolkš, która bawiła się pod lasem. - Idom ksišdz Jegomoœ! - krzyknęła dziewczynka. Klimek wstrzymał kosę w rozpędzie - to ważna wiadomoœć - przypatrzył się, dojrzał wyniosłš postać plebana, idšcego z koœcielnym œcieżkš wœród pól. - Idze, poboœkoj Jegomoœcia! Dziecko poderwało się, cupkajšc bosymi stopkami po trawie. Pleban szedł w stronę lasu, skšd nabijała œcieżka ku Drodze pod Reglami. Nastawił szerokš dłoń dziewczynce, po czym pogłaskał jej płowe włosy. Mijajšc z dala kosiarza, poszczęœcił mu gromkim głosem: - Szczęœć wam Boże, Klimek! - Dej Panie Boze i wom tyz, Jegomoœ. - Trawa ładna? - Dy ta doœ jesce, falić Boga. - Cas piykny, siano usknie. - Niek usknie, przydo sie końduœ potrawu. Dziewczynka wracała uradowana na swoje miejsce, ojciec wyjšł osełkę z kózki, zaczšł ostrzyć kosę. Patrzył na czarnš postać proboszcza, wnikajšcego w las. Dokšd idzie? Ubrany jak na wycieczkę. Zwłaszcza że idzie z koœcielnym. Stolarczyk szedł rzeczywiœcie na wycieczkę. W Małš Łškę w odwiedziny do bacy Dzielskiego, którego kierdel pokropił œwięconš wodš przed wyjœciem na halę. Po redyku otrzymywał od niego regularnie rok w rok daninę obowišzkowš sera. Juhasi witali go uroczyœcie przy szałasie. Była właœnie pora południowego udoju. Baca był zaszczycony i uszczęœliwiony. Stolarczyk zasiadł na ławie przed szałasem, patrzšc w górę polany, mrużšc oczy, przecierajšc chusteczkš spocone czoło i tłusty kark. Pierwszy czerpak żętycy przyniósł mu na ugaszenie pragnienia młody honielnik, któremu ręka drżała z przejęcia tak, że wylał trochę napoju przed samym podaniem: - Jak niesiesz, tršbo jedna! - huknšł na niego pleban, szturchnoł go w bok, chłopak jeszcze raz wylał żętycę, przestraszył się i uciekł. Kapłan nachylił się, wypił duszkiem obliznšł się, wstał. - Sam sobie wezmę - mruczał. - Nie potrzebuję cię, niezdaro - strofował pół groŸnie, pół żartobliwie stropionego chłopca pod koszarem. Wyniesiono Jegomoœciowi całš pucierę przed szałas. Usiadł więc ponownie na ławce i popijał smakowity napój. Dopiero od trzeciego czerpaka poczšwszy, cišgnšł wolno i ze smakiem poprzednie dwa wypił bez namysłu. Wlał w siebie szeœć pełnych czerpaków (całodzienna racja żętycy dla juhasa wynosi trzy czerpaki, jeden na rano, drugi na południe, trzeci na wieczór; choć nie czyni się ograniczeń w piciu). Przejadł krug sera i dwa moskale. Przeżegnał się, zmówił modlitwę, wszyscy obecni wraz z bacš zdjęli nabożnie kapelusze, pobłogosławił koszar łacińskimi słowami. Owce zbyrkały dzwonkami po dalekiej polanie. Goœć wszczšł rozmowę z bacš o zdrowiu owiec, o ich dojnoœci, o paszy, o prowadzeniu się juhasów, po czym zabrał się w dół. Baca wetknšł w rękę koœcielnemu dwa oszczypki do przegryzienia na drogę powrotnš i chwyciwszy się lewš rękš za brzeg kapelusza, prawš złapał za plebańskš dłoń, całujšc jš z przejęciem. - Niek bedzie pokfalony Jezus Chrystus! - Niek bedzie na wieki - odpowiedział baca, zdejmujšc rękę z kapelusza, bo to powiedzenie należy do rzędu normalnych obiegowych pozdrowień na wsi. Pleban bardzo uważał na rozpowszechnienie tego chrzeœcijańskiego obyczaju wœród parafian. Czy znał ich wszystkich dobrze? Ich życie, ich domy, ich pracę, ich prawdziwš duszę? Nie. Nawet podczas zbierania kolędy - jedynym przypadku w cišgu roku, gdzie nie powinien ominšć ani jednego domu w swojej parafii - pleban nie docierał do wszystkich mieszkańców na wzgórzach wysoko osiadłych czy zagrzebanych w lesie. A w ilu wypadkach zastawał drzwi od domu zamknięte, zabite, zaparte. (Nieraz góral w cišgu zimy po zużyciu siana przenosił się z bydłem do domu żony, do rodziny, do krewnych, zostawiajšc chałupę pustš). Ale te chałupy nie były puste, mieszkańcy pozapierali je tego dnia, nie majšc czym przyjšć Jegomoœcia ani zasilić jego koszów i worków na saniach. To byli biedacy, którzy wstydzili się przyznać do nędzy. Tych czarnych, smrodliwych izb wiejskich nie znał pleban. Nawiedzał je bardzo rzadko, z głębokim wstrzšsem sumienia, gdy był wzywany do umierajšcego; do niedołężnego starca, żartego przez wszy i choroby, w strzępach koszuli, z poskręcanymi od reumatyzmu nogami, do położnicy oblanej krwiš na brudnym, podartym barłogu. Jak temu zaradzić? Reńskim siajnym czy gęsiš przysłanš z plebanii nie zapobiegnie się nędzy. Hrubi gazdowie poprzez ofiarę mogš podnieœć dobrobyt plebański, ale biedy chłopskiej w ten sposób nie umniejszysz. Pozostaje więc tylko modlitwa apel do Boga o pomoc. Jeœli nie pomogš ludzie, niechaj Bóg dopomoże. Od czego Stolarczyk jest księdzem? Od zbawiania dusz. Będzie się modlił za dusze biedaków. - Ik Wielkoœ pon Ałubiński pochorzeli! Wiadomoœć jak iskra rozniosła się po Zakopanem. O zmierzchu przejechał drogš od Koœcieliska w górę Krupówek wóz Tadziaka, wiozšc na siedzisku omdlałego, jakby nieprzytomnego Doktora, podtrzymywanego przez syna, Ludwika. Dzisiejszego ranka wyruszył Chałubiński z wycieczkš na Rohacze. Jak zwykle hucznie, z muzykš, na parę dni. Jak zwykle towarzystwo liczne: dwadzieœcia szeœć osób. Na Wyżnim Chochołowskim, w drodze na Wołowiec, Chałubiński zasłabł nagle, upadł na ziemię. Zniesiono go na Polanę Chochołowskš i chorego odwieziono do domu. Prosił, aby wycieczka dalej kontynuowała wyznaczonš trasę. Leżał w swojej willi, nazwanej "Swoboda", położonej w lesie, i patrzył poprzez gałęzie œwierków na skalny łeb Giewontu, spryskany krwawš pożogš zachodu. Kiedy podŸwignie się z tej choroby? Po dziesięciu dniach leżenia pozdrowiał nieco, doznał jednak częœciowego porażenia ciała. Porażenie cofało się powoli, jednak choroba nie miała go już opuœcić. Przypomniał sobie, że już jesieniš ubiegłego roku zapadł po raz pierwszy na zdrowiu. Wstępny sygnał: coœ się psuje w regularnym dotychczas i precyzyjnym mechanizmie. Było to w Warszawie, leczył rzeŸbiarza Szymanowskiego. Koło łoża chorego zebrało się konsylium lekarskie. Chałubiński właœnie badał pacjenta. Nagle zachwiał się, odczuł zawrót głowy, uderzenie krwi do mózgu. Usiadł na kanapie, przytrzymany przez kolegów-lekarzy. Odezwał się pół goszko, pół drwišco. - le z nami. I dwie łzy stoczyły się po jego zmęczonej twarzy, w której tylko jedne oczy chowały młodzieńczy, jasny blask pogody. Z końcem sierpnia opuœcił Zakopane, wracajšc jak co roku do swojej Warszawy. Dzień był ponury, chmury szybowały nisko, ciemne, naładowane deszczem, gnane wiatrem. Czasem przedarło się przez nie ukradkowym błyskiem słońce na ułamek minuty. - Niek poŸrom, wrony holofiom nad potoke jak Ziydy w siabes - mówi Sabała, pokazujšc na podrywajšce się i opadajšce co chwilę gromady kraczšcych wron. - Idzie psota. - Tak, będzie zmiana - przyœwiadcza Doktor, spoglšdajšc w niebo nad górami. Odprowadzał go na Ustup, jak zawsze, poczet doborowy górali z muzykš i banderiš konnš. Chałubiński w towarzystwie syna żegnał się ze wszystkimi uœmiechnięty, choć było widać, jak bardzo pasuje się z chorobš. Kiedy wychylił się z budki Tadziaka, zobaczyli wszyscy raz jeszcze jego twarz promieniejšcš dobrociš i życzliwoœciš. Roj i Sabała mieli łzy w oczach. - Boże, przedłuż mu życie - modlili się. Któż kiedy wyœwiadczył im tyle dobrego, co ten człowiek, który się zżył z nimi i ukochał ich jak wŁasnych braci? Kapela zagrała zbójnickiego. - Niek sie wracajom wartko, Ik Miełoœ! - krzyknšł Sablik starczym, zdławionym głosem. - Wrócę. Doktorowi zawdzięczał wszystko, czym był teraz. Powymierali jego rówieœnicy, urzędy austriackie pozapominały o jego groŸnej, zbójeckiej przeszłoœci. Œmiano się z niego po wsi, tak jak dawniej się go bano; że leń, że nierób, że włóczykij, że rabuœ, że półgłupiasty, że błaznuje, że wydziwia, że w nim ćwierć gazdy, a trzech polowaczów. Jeden pan Chałubiński zrozumiał go, uznał, uczcił, zobaczył w nim człowieka. Jakże go za to nie kochać? Nie zbił przy nim majštku, nie dorobił się konia ani morgów, jak na przykład nie wymawiajęcy Roj czy inni, bo Sabała ma w pogardzie wygodę i własnoœć, bo Sabała na morgi nie leci, uznaje za toswobodę i honor. Chałubiński uszanował w nim to, co więcej - polubił go za to. Jakże takiego człowieka nie kochać? Potarł nos rękawem, złapał za smyczek, zarzępolił. Niecudne to było granie, ale Chałubiński słyszał w nim duszę starego Podhala. Sabała nigdy dwa razy jednej pieœni tak samo nie zagra, zawsze improwizuje. Tylko że zasób jego melodii jest wšski, a grajek jest bezradny wobec nieudolnoœci sprzętu. Toteż smyczek łamał się w pisku i zgrzycie, jak gdyby przeraŸliwym lamentem chciał wypowiedzieć skargę i żałoœć Jana Gšsienicy Krzeptowskiego Sabały. - Ik Wielgoœ Pon wielgomozny niek sie wrócom chytko. Chałubiński wróci tu na pewno. Tylko czas już nie wróci czas okreœlony ludŸmi i zdarzeniami; czas pędzi jak woda w Dunajcu i nic go nie zatrzyma. Dzielny na ogół sekwestrator reichenberskiej kasy nie potrafił jednak wycišgnšć należnych wierzytelnoœci ze sromotnie obdłużonego państwa Zakopane. Rabunkowa gospodarka ostatnich dziedziców (tego z Berlina i tego z Wrocławia) zdewastowała majštek całkowicie. Dobra wystawiono na sšdowš licytację. Do przetargu stanšł ówczesny mocarz handlowy Podhala, Goldfinger, i nabył wszystko za niecałe 250 tysięcy guldenów. Chłopi mieli ustalony poglšd na tę sprawę. Dla nich każdy ƒdziedzic był dziedzicem, to znaczy nienawistnym panem, który łupił z nich skórę. - Miał tu przyjœć znowu jaki Żyd z Niemiec, lepiej, że jest Żyd nasz. Z miasta. "Z miasta" znaczyło nieodmiennie z Nowego Targu. Huta w KuŸnicach - żałosne echo homolaczowych czasów - zatrudniała obecnie 22 robotników; jej wyroby walcowane rozwozili górale furkami do Bochni czy do Sšcza. I tak kończyła się przemysłowa œwietnoœć Zakopanego. Któregoœ dnia zjechał do wsi podtatrzańskiej adwokat krakowski Rettinger, który odbył dwie poufne wizyty w zakopiańskich domach, a w drodze powrotnej zatrzymał się na pół dnia w Nowym Targu. Sprytny mecenas był zaufanym doradcš prawnym hrabiego Zamoyskiego z Paryża, który celem osiedlenia się w Galicji poszukiwał jakiegoœ majštku do nabycia. Władze pruskie wyrzuciły go bowiem z jego rodowych dóbr w Kórniku pod Poznaniem. Ponieważ zwrócono uwagę Zamoyskiemu na wspaniały klejnot przyrody w postaci zbankrutowanego państwa Zakopane, hrabia zwierzył się ze swych planów najsłynniejszemu mecenasowi krakowa, !który za sute honorarium obiecał obalić Goldfingera jako posiadacza majštku i zakupić Wspomniane dobra w imieniu Zamoyskiego. Latem 1888 roku przybył do Zakopanego doktor Chałubiński, opuszczajšc Warszawę bezpoœrednio po powrocie z Petersburga, gdzie bawił przez trzy miesišce. Postanowił na stałe zamieszkać pod Tatrami. Był wyczerpany życiem i chorobš, zdawał sobie sprawę wyraŸnie ze swego stanu zdrowia. Przeniósł się oto do wsi, którš ukochał, którš wydobył z nicoœci, z zapomnienia, z którš coraz silniej zwišzywał swoje życie, a z którš kto wie czy nie zwišże go œmierć. Wracał do wsi, która mu zawdzięczała wszystko; czym się obecnie stała i czym jeszcze w przyszłoœci stać się mogła. Zlikwidował wszystkie swoje sprawy warszawskie, przerwał praktykę lekarskš, pozostawił w tamtym mieœcie chorych, dla których był nieomylnš wyroczniš i promieniem radoœci, którzy z jego ust, oczu, uœmiechu czerpali nadzieję i ulgę w cierpieniach. Trudno, wszędzie na œwiecie sš chorzy. On sam jest chory, a choroba jego nie rokuje pomyœlnego końca, wiedział o tym jako lekarz. Sablik sunšł w górę Krupówek, rozmyœlajšc o Chałubińskim. Wczorajsze powitanie Doktora na granicy wsi było nadzwyczaj serdeczne, aż rozdzierajšce w swej wzruszajšcej rzewnoœci. Może dlatego, iż rozeszła się po ludzie wiadomoœć, że król Tatr osiedla się w Zakopanem na stałe? Kiedy goœć wychylił głowę z budki Tadziaka, smutek œcisnšł serca górali. Ukazała się twarz wychudła, koloru ziemistego. Usta, zacięte w gorzkim grymasie, przecież przebił znany, młodzieńczy uœmiech, a przygasłe oczy rozdarł błysk dawnej pogody. Doktor, widać to było, odżywa na duchu i na ciele pod wpływem widoku gór i górali. Wojciech Roj wygłosił powitanie, słowa mu więzły w gardle; jako najbliższy zaufany Chałubińskiego wiedział o jego chorobie i o zwišzanym z niš planie osiedlenia się w Zakopanem. Rozrzewnił się stary, wpatrzony w niebieskie oczy swojego dobroczyńcy, rozpłakał się, chwycił podanš mu rękę, chciał jš pocałować, lecz Doktor wyrwał dłoń, nie cierpiał tego poniżajšcego hołdu. Zeszedł z wozu, kapela grała jak co roku, witał się z każdym z osobna - których znał i których nie znał. Wystarczyło parę minut postoju na Ustupie, aby z kręgu swojej miłoœci człowiek ten, choćby na chwilę, zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Teraz widać, to nie król Tatr przyjeżdża do swojego państwa, lecz ich przyjaciel, ich syn najwierniejszy, który bez nich żyć nie może, który wraca do nich z miłoœciš, jak na łono matki. Wsiadł z powrotem do wozu i w asyœcie konnej banderii oraz grupy pieszej dotarł powoli przez Chramcówki do swojej "Swobody". Kiedy od furtki kroczył ku drzwiom ganku, gestem przyjacielskim zapraszajšc zebranych do œrodka, jak to czynił zawsze, na kieliszek wódki i szklankę herbaty; zobaczyli jego rosłš postać schylonš, zgarbionš, jak gdyby w krzyżach przełamanš, krok w odróżnieniu od dawnego - tępy, dłuższy, powolniejszy. Ciało traciło siłę, żywoœć, zdobywczoœć, wdzięk. Tak. Ich Miłoœć Wielkomożny Pan jest chory - pomyœlał Sabała już wczoraj, w chwili przywitania z Chałubińskim. Zapewne, nikt nie jest wieczny. Ale kto znał tego człowieka, niezmordowanego w wysiłkach, radosnego w marszu, wesołego, życzliwego, pełnego inicjatywy i temperamentu - z jakim żalem oglšdał jego cień sprzed roku jeszcze, człowieka z chorobš mieszkajšcš wewnštrz! Chałubiński wstał od stołu, zgarbiony, z cerš przywiędłš, z oczyma znużonymi. Malowała się w nim walka z niemocš, która łamała ten potężny organizm fizycznie i duchowo. - Sabała, idŸcie do Tadziaka, niech zaprzęga, pojedziemy na spacer. Był sierpień, ciepło. Doktor usiadł w odkrytej bryczce na dobrze wymoszczonym siedzeniu, plecami spoczšł na oparciu, konie ruszyły w dół ulicy. Kobiety patrzyły z szacunkiem na jadšcego, gospodarze kłaniali mu się kapeluszami, któż by tu nie znał Chałubińskiego? Stanęli przed plebaniš, doktor zaszedł na krótkš wizytę u Stolarczyka. - Nieraz zastanawiałem się nad pytaniem - mówił goœć rozsiadłszy się w krzeœle - czy wyrzšdzimy sobie kiedy wzajemnš przysługę? Bywa tak, że lekarza i księdza woła się w ostatnich chwilach życia. Czy ja będę księdza leczył? Czy też ksišdz będzie mnie na œmierć ekspediował? - Co za myœli ponure w to sierpniowe słoneczne południe - załamał grube ręce pleban w teatralnym geœcie - jeszcze będziemy mieli czas o tym myœleć i mówić, panie doktorze. Chociaż prawdę mówišc, pan już swój obowišzek wobec mnie spełnił. Czy pan nie pamięta, jak mnie pan w siedemdziesištym trzecim roku za włosy z cholery wycišgnšł? Ja tylko więc jeszcze pozostaję dłużnikiem pana doktora; o ile pan zechcesz skorzystać z mojej skromnej duchownej osoby. Tylko coœ mi się widzi, że mnie Bóg prędzej do swojej chwały powoła. Ale pogoda piękna na polu, a my rozprawiamy o sprawach œmierci. - Sprawy œmierci i życia wišżš się ze sobš œćiœle jak dzień z nocš. W każdym razie, skoro już rozmowa zeszła na ten temat, proszę księdza, aby na wszelki wypadek zaœwiadczył wobec wszystkich, iż mojš wolš niezłomnš jest spoczšć po œmierci na zakopiańskim cmentarzu. Gospodarz plebanii, który z urzędu był dysponentem Pęksowego Brzyzka, skłonił poważnie głowš na znak zgody. Chałubiński już wychodził. Podziękował za herbatę, rezygnujšc z niej, wypił jednak garnuszek mleka kwaœnego, podany przez gospodynię. - Słusznie, pogoda jest. JedŸmy oglšdać przyrodę. Bryczka wjechała na Kasprusie. Tadziak objaœnia Doktorowi wzgórza i role, na które odwiecznym zwyczajem podzielona jest wieœ zakopiańska. Oto Wierch Walczaków, Żywczańskie Małe i Wielkie. Księży Las, Bońdówki, Stara Polana, Skibówka, Gronik. A na Gubałówce rozcišgajš się dołem polany, lasy górš gęste, niżej przerzedzone, wœród zaoranych łysin widniejš zagrody chłopskie. Role rozgrodzone sš głębokimi jarami. Domy stojš w okolu tęgich jesionów nad brzegami potoków, dojœć można, ale jak koniem tam dojechać? Cała Gubałówka podzielona na ludzkie kawałki, z których każdy posiada swojš nazwę. W potoku bawiš się półnagie dzieci, zbierajš kamyki utulane na okršgło przez wodę, zwane żabicami. Olcha z popodrywanymi korzeniami roœnie na brzegu, lecz przy najbliższym wezbraniu runie w wodę. Pliszki podrygujš na kamieniach, uganiajšc za muszkami. Cielę pasie się na oborze. W drzewach przy drodze œpiewajš drozdy, wielkie œpiewaki, lecz leniwe; co pocznš gwizdać grubš, pięknš nutę, urywajš zaraz, aby znów podjšć to samo za chwilkę. Że też im się nie sprzykrzy tak cišgle zaczynać i nie kończyć! Słońce grzeje. Chałubiński patrzy na mocne zwišzania węgłów budowy, na zdobnie zacinane u węgłów wypusty, czyli rysie, na odrzwia wišzane w półkole, tu jeszcze dawnš modš nabijane kołkami we wzorzysty rysunek, na strzechę z szerokim okapem, na dach strzelisty, stromy. œciany szczytowe dachu wyobrażajš z desek słońce promieniste. Na poddaszu wycięty otwór w kształcie półksiężyca. Stanšć pod œcianš, słońce przyżega. W cišgu lat płazy pociemniały nabierajšc koloru dukatowego złota. Tak jest górš, gdzie zasłania je strzecha. Niżej znów, gdzie zacinajš deszcze, drzewo płazów poczerniało, wyglšda jak przywęglone. Stanšć pod œcianš szczytowš, rozpoœciera się stšd rozległy widok na wschód, na Murań, Hawrań, Jagnięcy, Kołowy, Łomnicę i Lodowy, przyprószone œniegiem. Lice chałupy zwrócone staroœwieckim zwyczajem ku Giewontowi. W górach - œnieg, a we wsi - sierpień. Czy widzicie mapę gwiaŸdzistego nieba? Oto noc letnia, rozpięta nad Dolinš Młynicy. Księżyc wisi nad szczytem Szatana. - Jasiu! Czy pamiętacie, jak w pogoni za kozš zjeżdżaliœcie na portkach z Wojtkiem Rojem po piargach w Młynicy? I z dziurami na siedzeniu tańcowaliœcie przed gospodš w Szczyrbskim Jeziorze? - Bocem. Ba jakozby nie? Doktor Chałubiński spoczywał rozcišgnięty na otomanie pod pledem. Spać miał na werandzie, której okno było otwarte na oœcież. Noc była niezwykle ciepła, spokojna. Księżyc wisiał nad szczerbš Giewontu, ale był to ten sam księżyc, który we wspomnieniach zawisł nad Szatanem. Jest to bowiem noc wspomnień. Sabała siedział na podłodze u stóp Doktora, pocierał nos rękawem i patrzył wyblakłymi, niedowidzšcymi oczyma w firmament. Ostatnio nie wracał do domu; do Koœcieliska jest kawał drogi, zatrzymywano go na kolacji, a póŸniej przesypiał się byle gdzie. Nocleg nigdy nie stanowił dlań żadnego problemu, gdzie się to i jak się to już nie sypiało! Chałubiński kiedy czuł się bardziej chory, pragnšł mieć Sabałę przy sobie. CHwilami nawet chciał, aby starzec nic nie mówił. Wystarczyła obecnoœć górala, jego siwe włosy, przydeptane płaskim talerzem kapelusza, z tyłu spadajšce strugš na cuchę, jego ostra, w profilu orla twarz - aby zbliżyć Doktorowi œwiat, który ukochał. Starzec wartował jak wierny pies, przywišzany, milczšcy, kiedy trzeba, gadatliwy, kiedy rozkaz. - Przeœpiem sie byle kany, Ik Wielmoznoœ. Niek mi sie o nocnik nie trubujom. Mie ta nie dziwota choćkany lygać. Doktor Chałubiński półdrzemał, wpatrzony w swoje góry. Miał chyba prawo powiedzieć o Tatrach: moje góry. Ucichły dŸwięki kapeli góralskiej wdzierajšcej się na Krywań i Gierlach. Już nie dane królowi Tatr przebiegać z hucznš kompaniš wyniosłe przełęcze, zaglšdać na ciche stawy, nawiedzać węgierskie dziedziny. Pozostały mu teraz tylko rozmowy z przyjaciółmi, wizyty znajomych, czasem niewielka przejażdżka poœrodku wsi i poglšdanie na ten sam, niezmienny widok z okien domu; skalisty łeb Giewontu, obrzeżony u podstaw czerniawš reglowych lasów. Chory nie wydalał się prawie poza obręb domu i ogrodu. I pozostało mu jeszcze obszerne, bezbrzeżne morze wspomnień. Teraz obaj w ciszy nocnej na werandzie, nie œpišc, myszkujš w Dolinie Młynicy. Księżyc nad Szatanem. - Jasiu, opowiadajcie o księżycu. Na księżycu sš dwaj bracia. Jeden klęczy i trzyma na widłach zabitego brata. Przebił go tymi widłami. Za co? Ojciec ich był œlepy. Kazał im zwozić siano. Starszy skłamał, że już zwiezione, młodszy wyznał prawdę: że nie. I zginšł za prawdę, zadŸgany widłami. Ale Sabała zna jeszcze sporo innych gadek o księżycu. Chłopi z Koœcieliska widzš w sierpie księżyca kołyskę z uœpionym dzieckiem. Na księżycu przebywa chłop wygnany tam za złodziejstwo. Za karę, że ukradł wišzkę grochówki. Można go widzieć z ziemi, jak zgarbiony niesie wišzkę grochowin na plecach. Jawnogrzesznica Magdalena, która została œwiętš, zamieniona jest w księżyc, a łzy jej - to plamy księżycowe. Na księżycu widać miotlarza z wišzkš chrustu, dziewkę przy kšdzieli, chłopa z widłami do siana i chłopa schylonego przy krzaku kapusty, kradnšcego wyroœnięte główki. W Poroninie mówiš, że na księżycu siedzi czarnoksiężniczka Sibelia, szyjšca koszulę. Od Lachów z dołu przyszło podanie, że na księżycu mieszka szlachcic polski Twardowski, który swš duszę diabłu zaprzedał. Na księżycu w czasie pełni gra œwięty Jerzy na skrzypcach. Ale gdybyœ się długo w niego wpatrywał, melodia stanie się coraz bardziej tkliwa i wtedy œwiętemu urwie się struna na skrzypcach, a patrzšcy oœlepnie. Za karę osadzeni zostali na księżycu małżonkowie: chłop, ponieważ w œwięto gnój rozrzucał, baba zaœ, ponieważ w tym czasie robiła masło. Dlatego kiedy kto bez grzechu popatrzy na księżyc, zobaczy tam wyraŸnie ciemny kształt wideł gnojnych i plamy pochodzšce od rozrzuconego gnoju. We wszystkich tych baœniach i legendach można wyłowić jeden, wspólny motyw, przewijajšcy się w rozmaitych wariantach i wersjach. Znamienne, że księżyc zaludniony jest prawie wyłšcznie przez chłopów, a życie tam odbija ziemskie życie ludu. Oto dowód celowego, realnego myœlenia górali. - To piękne, co opowiadacie, Jasiu. Gdzie chcielibyœcie umierać, gdyby wam przyszło umrzeć? Albo gdzie chcielibyœcie być pochowani po œmierci? Starzec potarł nos rękawem. Nie bardzo w smak poszła mu ta mowa. - Jo haw do umiyrania nie taki wartki. Niegze umiyrajom inni, jo rod jesce pozyjem. A co bee po œmierzci? Mie to nie w głowie. Mie ta, cy pod Krzywoniem, cy na Pęksowym Brzyzku lezeć, jedno rzec. Ponbóg mo ocy. ón mie i pod Krzywoniem posuko, kie mu bedem potrzebny. Jo by fcioł jacy z kozami we wiyrchak lezeć, haj. Dyć ta w niebie kieli teli kawołecek placu lo mnie sie nońdzie. Duzo mi ta nie trza kiebyk se ta i pod ławom lóg. Popatrzył troskliwie na Doktora i rzekł z wyrzutem: - Niek œpiom Ik Miełoœ. Mus nom umiyrać, ale zaœ ni ma ocym godać. Myœliskie prawo krótkie. Nie przezyjemy Giewontu, ba ón nos siyćkik pochowo. Coby sie ino nie trubować jo tak myœlem. Lepiy sie ciesyć, jako markocić. Cłowiekowi ze smutke w nuku to nijak zyć, jako niedŸwiedziowi z kulkom w brzuku. Chałubiński zauważył, że Sabała siedzi na ziemi, właœciwie na kilimie. - Mówiłem, żeby wam poœcielili! Jakże będziecie spali? - Niek sie nie bojom. Haw se legnem - pokazał na kilim. - I zagłówek tyz je piykny - mruczał, poprawiajšc haftowanš poduszkę włochatš z kanapy. Rozcišgnšł się, tak jak siedział w ubraniu, tylko się przyodział cuchš, jak czynił to wielokrotnie od lat w lesie, w trawie, w kosówce, w głazach, przy watrze. - Dobro noc niek majom. - Dobranoc. Góral wnet usnšł. Do spania oni łatwi. Chałubiński nie spał. Myœlał. Miał sporo czasu do myœlenia. Wpatrzył się w wygwieżdżony firmament. Księżyc wędrował ku Czerwonym Wierchom. Co widać na księżycu? Góral widzi tam chłopa klęczšcego z widłami, góral widzi œwiętš Magdalenę w płaczu, a ciemne plamy na powierzchni księżyca - to jej łzy. Można powiedzieć: Ciemnota, przesšd, zabobon, baœnie. Pewnie, że baœnie. Ale pięknie uzdajane baœnie. Jak zachwycajšcy, poetycki jest mechanizm naiwnej wyobraŸni ludu! Jak œciœle z życiem ludu powišzany! Niegdyœ te baœnie, podobnie jak obrzędy, obyczaje i wierzenia, kształtowały ówczesne formy surowego, pierwotnego bytowania górali. Dzisiaj ich czas historyczny minšł. Rozwija się œwiadomoœć tego ludu, co prawda, jakże opóŸniona! Niechże po drodze rozwoju nie zagubi wspaniałego swoistego folkloru. Rozchodził się po górach były wieloletni nosiciel tłumoków w wyprawach Chałubińskiego, Klemens Bachleda, którego we wsi powszechnie nazywano Klimkiem. Odkšd król Tatr, odkrywszy uroki i grozę gór, dał poczštek taternictwu, a wodzenie po górach stało się fachem, Klimek oddał się temu zawodowi duszš i ciałem. Życie biegnie cišgle, nie znużone, naprzód i ono stwarza potrzebę nowych zainteresowań. Dzięki Chałubińskiemu znalazł sobie Klimek latem zajęcie, które dawało mu więcej zarobku przez niecałe trzy miesišce niż stolarka i ciesielka w cišgu reszty roku. Klimek i Chałubiński nie znali się bliżej. Spotkali się dwaj w nagłym, groŸnym rozbłysku cholery pod Tatrami przed piętnastu laty; jeden leczył ludzi z tej choroby, drugi grzebał w nie poœwięcanej ziemi tych, których już tamten niezdołał ocalić. A i tak nie znali się wtedy osobiœcie. Rozbiegli się, nie wiedzšc nic wzajem o sobie, choć nieraz przebywali blisko siebie. Życie jednego i drugiego toczyło się swoim kręgiem, nie zaczepiajšc o siebie wzajemnie. W każdym razie obaj żyli z dala od waœni, brudów, szachrajstw i intryg, którymi przepełnione było rozwijajšce się burzliwie Zakopane. W tym sezonie komisja klimatyczna zarejestrowała ponad dwa tysišce goœci przybyłych do uzdrowiska. Bogaci gazdowie, dzierżawczynie i właœcicielki pensjonatów wydzierali sobie zębami każdego nowego letnika. Latem ordynowało tu szeœciu lekarzy, powstała pierwsza publiczna apteka. Dopiero teraz w chorobie, w napływie wolnego czasu, w rozmyœlaniu złapał się Chałubiński na tym, że właœciwie nie zna zupełnie zakopiańskiego chłopa. Był otoczony drobnš garstkš hrubych gazdów, którzy go odizolowali, oddzielili szczelnie od masy góralskiej. Jak wyglšda biedota? Jak żyła? Był już zbyt chory i wyczerpany, aby zdołał ten błšd naprawić. Uczuł żal do siebie, że swojej wszechstronnej pasji badawczej nie zwrócił w kierunku poznania góralskiego ludu. Katalogować roœliny w Tatrach, a zapomnieć o nie zbadanym dotšd człowieku gór? Czy ta kobieta w potarganej katance, czy ten góral w pokalanych gnojem portkach, żarty przez wszy - myœlš i czujš tak samo jak panowie z miast? Dlaczegóż o tym zapomniał? Co miał na swoje usprawiedliwienie? Tłumaczył się przed samym sobš, że był uczonym, a więc oddanym namiętnoœci wiedzy; tak jak gdyby naukowiec mógł żyć w oderwaniu od bieżšcego życia. pomyœlał: tak długo i tak daleko szukałem a to leżało tutaj, obok mnie, nie zauważone. Wytyczał jako pionier szlaki górskie dla ludzi, którzy mieli przyjœć po nim. Jakże mógł zapomnieć o człowieku? Tak, to był błšd, który popełnił doktor Chałubiński, wielki człowiek, znakomity uczony. Zapomniał o istnieniu chłopa w Zakopanem, nie poznał go w całym procesie jego ciężkiego żywota, zwišzanego niewolniczo z kaprysami przyrody. Zobaczył górala i pokochał go, lecz tylko na wšskim odcinku na którym przyszło mu się z nim zetknšć. O reszcie nie pamiętał, chociaż swojš dobrociš i bystrowiedzš utrwalił byt góralom na całe pokolenia. Przyszła jesień wietrzna i słotna; ponura. Doktor siedział swoim pokoju przy mikroskopie. Wmyœlony w objawy życia komórki roœlinnej - nauczył się tego u profesora Schleidena w Wrzburgu - na tym elementarnym schemacie biologicznym opierał swoje rozumienie człowieka. Nigdy jeszcze nie był o tej porze w Zakopanem. Góry ukazały się przedwczeœnie pobielone œniegiem, wiatr coraz częœciej i mocniej kołysał i uginał koronami smreków. Ludzi w uzdrowisku było niewiele, przynajmniej bo, na drodze z centrum wsi ku KuŸnicom, ruch był minimalny. Jest czas na myœlenie. - Czegóż dokonałem w życiu? Nie pierwszy raz robi próbę takiego obrachunku generalnego. Było w nim zaiste coœ na miarę mężów Odrodzenia. Stanowił wspaniały obraz człowieka wszechstronnego, bujnego o niewštpliwych znamionach genialnoœci. Ogromne zdolnoœci językowe, przepastna wiedza, bystra inteligencja, wyjštkowa intuicja naukowo-badawcza, olbrzymi temperament życiowy, œmiała i niezawodna diagnoza lekarska, œwietnoœć wykładu, żywotnoœć i pasja wysokogórska, wrażliwe znawstwo sztuki, zwłaszcza muzyki, bezgraniczna dobroć - oto najważniejsze z niepospolitych cech jego umysłu i serca. Pozostawił za sobš w Warszawie, na szerokim œwiecie, rozgrywki możnych, intrygi obłudników, zemstę zawistnych, przybył do cichej górskiej przystani jako zmęczony, chory człowiek. Walczył z życiem, dopokšd miał siłę, teraz czuł, że walka się kończy, siły się wyczerpujš. On, który innych znał na wylot, dla którego choroba nie miała tajemnic, nie znalazł przez całe życie nikogo, przed kim mógłby się zwierzyć, odsłonić głębię swoich porażek, wštpliwoœci, konfliktów. Miał swoje niepowodzenia, ma je nawet najbardziej zwycięski wódz. Cišżył mu z całego życia ze wszystkich najdotkliwszy wyrzut: że za mało okazywał patriotycznego sumienia i troski w ciężkich dla narodu chwilach. Nie, żeby inni oskarżali go o to, oskarżał się sam. że zapomniał o tragedii narodowej, wmyœlony w księgi wiedzy. A przecież im silniej przeżywał nieszczęœcie ojczyzny, tym gwałtowniej rzucał się w wir nauki. Nie był żołnierzem, to prawda, sprawę ojczyzny uważał za przegranš na polu bitwy, odbudowywał za to ojczyznę w rozlicznych gałęziach wiedzy. Był mu w tej pracy służebny umysł giętki a znakomity. To, że przerzucał się z jednej dziedziny badań do drugiej, dowodziło szamotania się w konfliktach wewnętrznych. - Byœmy zjednoczyli w umysłach i w sercach rodaków ojczyznę niepodległš - mawiał nieraz - to jest nasze zadanie. Nie wyrębujemy na razie granic Polski na mapie, utwierdŸmy najpierw Polskę w Polakach. Co będzie z moim Zakopanem? Jaka przyszłoœć stoi przed zakopiańskim chłopem? Czy góral nie ulegnie demoralizacji? Po ciężkim okresie zwierzęcej wegetacji otwarła się dla niego łatwoœć zarobku. Przy hutach, przy rudzie, przy furmanieniu, przy drzewie trzeba było pracować, teraz pracować nie trzeba, a zarabia się o wiele więcej. Przyjdzie tu, wedrze się mowa warstwa ludzi, która odepchnie górali i zapewni sobie poœrednictwo pomiędzy panem a chłopem. Chałubiński jest za stary i zbyt chory, aby się zajšć podniesieniem chłopa podtatrzańskiego na wyższy stopień oœwiaty i dobrobytu. Przecież nauczyciel Czubernat dawniej, a Regiec dzisiaj uczš tylko dziatwę bogatszych rodziców; biedni nadal nie posyłajš swych dzieci do szkoły. Któż by wodę w domu nosił, patyki dokładał do pieca, krowę pasł nad potokiem? To, co Doktor posyłał od lat na ulżenie nędzy wsiowej, rozeszło się chytrze a nieuczciwie pomiędzy kumotrów w gminie. Skšd mógł o tym wiedzieć Chałubiński, otoczony właœnie gromadš góralskich kumotrów? Na tej nowo powstałej arenie walki œcierały się setki najrozmaitszych interesów, krzyżowały się wielostronne osobiste żšdze, zazdroœci, zemsty. Wszystko, co niskie, opętane było goršczkš zarobku, bogactwa. Najciemniejsze strony góralskiej natury rzucone zostały jak koœci w grze na pastwę powstajšcemu targowisku. Po raz pierwszy Chałubiński przeżywał zimę zakopiańskš. Było to coœ cudownego, co wzbudziło zachwyt i w nim, naładowanym po brzegi miłoœciš tego krajobrazu. Parokrotnie wyjeżdżał sannš do KuŸnic, do Jaszczurówki, ku Koœcielisku. Wszystko białe, zasłane grubym pokładem œniegu, jakby skróciło odległoœć, przez biel dziwnie przybliżone oczom. Rankiem chwytał mróz tak silny, aż zda się słowa kostniały na wargach, południe zaœ było słoneczne, rozjaœnione do najwyższych granic jaskrawoœci. Cóż z większš siłš może przycišgnšć człowieka niż ów przemożny zew ziemi skalistej wypiętrzonej w szczyty i granie? Chyba jednš tylko ludzkš miłoœć można w napięciu i trwałoœci porównać z miłoœciš gór: miłoœć do matki. Doktor sunšł wraz z Sabałš do KuŸnic jedwabnš, puszystš sannš, wsłuchujšc się w gaworzenie górala. - He, mocny Boze! Bocem, jako my haw drzewiyj gozołke pijali w Homrak, œcigalimy sie z homernikami, a i case łby my sobie pospotłukiwali. Toz to beły casy! Sły masiny wielgie, jaze giełcało po cały dolinie. Piec sie polił cięgiem, bez noc chmury dołem cyrwieniały odeń. - Gdzieœcie wy, Jasiu, wódki nie pijali? - Godnie sie ta w Homrak popieło, prowda. Oglšdali dawnš siedzibę niemieckich dziedziców w ruinie nad potokiem Bystrego. Tak oto przepadła cudzoziemska gospodarka włodarzy państwa Zakopane. Zniszczono lasy, zarzucono kopalnie, rozsypały się kuŸnice. Kasę emerytalnš morawskich hutników rozdrapano; ich niedobitki zarobkujš ledwo w dwóch fabrykach miazgi drzewnej do wyrobu papieru. Ich kamienne domki chylš się w stronę potoku. Tak odpłynęła w przeszłoœć chwała przemysłowa Zakopanego. Wracali. Pokazały się pierwsze chałupy Bystrego. Sabała, niezmordowany, cišgnšł swój monolog: - Kie jesce w Zokopanem nie beło troca, siyćkie domy budowali z tramów. Siyćko obrobiołeœ siykiyrom, innyk norzędzi nie beło. Na cały dolinie stoł jeden las, az corno beło patrzeć. Toz to łupali jedle i z takik łupanic stowiali domy wielgie. - Jodłowe œciany podobno płaczš? - wtršcił Chałubiński; wiedział o tym od Matlakowskiego. - Wiera. Drzewo jedlowe poci sie, zaœ bez to mówiom, ze płace. Ono niedobre na dóm. Nolepse do stawiania som jes smereki. Zapatrzył się na wodę, wzdłuż której jechali, i ni w pięć, ni w dziewięć powiedział, jakby do swoich myœli: - Jo tak myœlem, Ik Miełoœ, ze óno ta kiesi takie ludzie nastanom, ze bedom wode ucyć, coby wiedziała, jako i ktorendy mo iœ. Innym razem wracał Chałubiński samotnie z Jaszczurówki w słoneczne styczniowe południe. Ogarniał wzrokiem krajobraz i - po raz który z rzędu? - zadawał sobie pytanie: Czy danym jest człowiekowi zaznać piękna bardziej bezspornego niż góry? Był blisko tego piękna, podpatrujšc je w sztuce, lecz tylko na chwilę i fragmentarycznie; kiedy słuchał Szopena lub oglšdał dzieła malarstwa œwiatowego w Paryżu, Petersburgu czy DreŸnie. Czy danym jest człowiekowi doznać szczęœcia pełniejszego niż obcowanie z przyrodš? Chyba tak, sš takie momenty w życiu, kiedy człowiek zbliża się, niemal osišga to wspaniałe, nieokreœlone poczucie, ale w sytuacji Chałubińskiego najtrwalszy okres radoœci osobistych - nazwijmy go poczuciem szczęœliwoœci - zwišzany był z przeżyciem Tatr. Patrzył jak urzeczony na wieœ zakopiańskš, œpišcš w œniegu upodnóża gór. Była cała rozelœniona blaskiem, od srebnobłękitnego nieba po biel œniegowego pokładu. Sezon uzdrowiskowy trzeba będzie przedłużyć i na zimę - pomyœlał. W mroŸnym, czystym powietrzu górskim gruŸlicy będš się lepiej czuli niż latem. Wartoœć lecznicza zimy zakopiańskiej dla chorych piersiowo wydaje mi się najwyższa. Przymykał oczy, kłute jarzšcš œwiatłoœciš. Postanowił napisać do kolegów w Warszawie o przeprowadzenie badań w tym kierunku oraz zaprosić do siebie lekarza klimatycznego dla omówienia tej sprawy. Chramiec przyjmował wprawdzie do swego zakładu pacjentów przez cAły rok, było ich tu jednak zimš niewielu. Trzeba zapewnić temu wskazaniu leczniczemu podstawę w postaci dokumentacji naukowej i odpowiedniej reklamy. Od wieków szukano tutaj skarbów. Pieniędzy zbójnickich narabowanych w dolinach, złota, srebra, drogich kamieni, miedzi, żelaza. A skarby sš tu wielkie, tylko nie w rudach mineralnych, nie trzeba ich szukać we wnętrznoœciach ziemi leżš jak ma dłoni. Schylić się po nie. Takie to skarby, które się nie uszczuplajš przez używanie, nie malejš przez korzystanie z nich. Œnieg, słońce, powietrze, wiatr, lasy, kwiaty, zioła, potoki, turnie, hale, a z nimi - zdrowie, wytchnienie, przyjemnoœć, uœmiech, oddech, wzruszenie, uciecha; wszystko to jest w Tatrach. Tylko rozumnie korzystać z tych skarbów patrzeć, słuchać, oddychać, smakować, dotykać, jeœć i pić. Pić Tatry. Nie wypijesz ich nigdy do dna. To wszystko jest dla ludzi. Czy to nie on - zgarbiony, shorowany człowiek, siedzšcy w saniach, jadšcy przez Bystre - czy to nie on otworzył przed ludŸmi ten czarujšcy zakštek przyrody, zamknięty dotšd na siedem spustów? Spoglšdał na sutš œnieżystš urodę gór. - Ależ musiało naprać œniegu po kotłach! - Znowu przymykał powieki od zalewy wewnętrznego widzenia. Te dobra nagotowała przyroda dla ludzi;niech je pożywajš w pokoju. Tatry! Pozwólcie mu wejœć w wasze doliny, żleby, przepaœcie, na urwiska, granie, przełęcze. Może to go uleczy? Z waszego ciała tryskajš Ÿródła wód. Jak łzy żywota spływajš poprzez kamienie w huku, unoszšc œwieżoœć, czystoœć, zimno, rozhukanie górskiego żywiołu. Potoki zlatujš z was jak żyły obiegajšce ciało krwiš. Zaległy was grube œniegi. Niech one przyjmš go choć we œnie. Może go cisza œniegów uzdrowi. Wołały go Tatry, nie mógł spać bez ich widoku na oczach. Wołało go powietrze mroŸne i przestwór œniegu. Przebywał nadal - w łóżku leżšcy - w pustce kamiennej gór, w nieruchomym milczeniu dolin, w zielonym pobłysku stawów, w czarnych ostępach lasów, w stożkach osypujšcych się piargów. Skšdże człowiek pochodzi, jeœli nie z tej samej materii, która pędzi gałęzie drzewa do góry, wstępuje w płyty granitu, zalega w œnieżnym puchu? Urodzone ze œniegów na wiosnę, tłuc się będš między brzegami potoki; a to, co się tłucze w sercu żyjšcego człowieka, bić będzie hukiem głoœniejszym niż tamten w kamieniach. Czymże jest życie, panie doktorze Chałubiński? Czasem budził się nocš, jak ze snu niespokojnego, chociaż nie spał; trwał cały w myœlach: "Gdzież jestem? Co robię?" Dnie i noce, nachylone pracowicie nad pulsem, wysłuchujšce szmeru w płucach - więc takie było jego życie! Nauka była jego pasjš życiowš. Poœwięcił się zawodowi lekarskiemu, ponieważ był przyrodnikiem, i w ten sposób chciał się konkretniej przysłużyć sprawie człowieka. Tylu umarłych przewinęło się przez jego œwiadomoœć, przeszło przez jego ręce, ale skupiłże kto inny na sobie tyle uœmiechów i błogosławieństw odzyskanego zdrowia? Ile łez radoœci wylano dzięki niemu! Nazywano go cudotwórcš. Może wdzięcznoœć ludzi opóŸniła właœciwš jego misję? "Dlaczego od razu nie osiadłem wœród górali zakopiańskich, aby ich wywieœć z dzikoœci ku człowieczeństwu?" Warszawa miała doœć swoich lekarzy, ta wieœ nie znała ich długo, bardzo długo. Byłby tu doktorem w wielkim stylu, lekarzem całkowitym, ciała i ducha; czego tak wyraŸnie brakowało Stolarczykowi. "Co uczyniłem w obronie chłopa podtatrzańskiego, tonšcego w gnoju, w ciemnoœci? Co zrobiłem ku podŸwignięciu go z ciężkiego żywota? Czy kto w Polsce wiedział, jak tu zaraza zmiatała ludzi, jak grzebano choleryków chyłkiem, nocš, w poœpiechu, w przerażeniu, bezopłakiwania? Jak zakopianie słabli od warmuzu w latach nieurodzaju? Głodne dzieci Podhala żyjš i umierajš; i nikt do tej pory nie wejrzał w nędzę i surowoœć góralskiego życia. Prawdę mówiła piosenka o tej ziemi: Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień, a na tym kamieniu jeszcze jeden kamień. Chudy księżyc żeglował po ciemnym niebie, tyleż ciemniejszym, ile ziemia jaœniała bielš œniegowš od dołu. Chałubiński nie mógł usnšć. Wiosna roku 1889 była piękna i wczesna. Chociaż przyroda jest tu fantastycznie kapryœna, dałoby się mniej więcej z grubsza ułożyć schemat tutejszych pór roku: krótka, cudowna wiosna górska, krótkie, przeważnie słotne lato, złota, dostała jesień, kiedy słońce œwieci, ale nie grzeje, i długa, powolna deszczowo-œnieżysta zima. Góry paradowały w kwietniowym œniegu, w gruboziarnistym firnie. Jeszcze halny wiatr nie rozpoczšł swej żršcej niszczycielskiej pracy po wierchach. Ich Miłoœć Pan Wielkomożny siedział pod oknem, wpatrzony w rzeŸbę północnej œciany Giewontu. Znał tam na pamięć każdš, najdrobniejszš żyłkę; skazany jest bowiem stale na ten sam widok. Pamięta jeszcze, kiedy chłopi zwali tę górę, przygniatajšcš ich wieœ olbrzymim cielskiem, Skalistš Graniš. PóŸniej urzędnicy i hutnicy austriackiej kamery przezwali jš J„he Wand (Goła Skała), lecz stara nazwa błškała się jeszcze długo w ustach dawnego pokolenia. Tatry stały się teraz dla Chałubińskiego tylko widokiem, już nie doznaniem jak dawniej. On sam podrwiwał sobie gorzko wobec znajomych, nazywajšc się orłem na emeryturze, który już z gniazda swojego się nie wydala. Nie zasišdzie więcej u watry w dzikim kotle, już mu kapela nie zagra w pochodzie na wysokiej przełęczy. Tatry. Tatry to cud; gdyby nie to, że cudów nie ma. Tatry to piękno nie do uwierzenia, nagie, nieprzetłumaczalne na żadnš literaturę, ciężko wchodzšce w odzież słów. Kto nie czuł nad sobš nieba ogromnego, błękitnego, rozpiętego sklepiœcie, z rozżarzonš do białoœci kulš w zenicie, na kogo się nie walił nocš potworny strop firmamentu, wybity gwoŸdziami gwiezdnych konstelacji, ten nie zna uroków i grozy œwiata ten nie zaznał pełni życia. Kto nie wisiał nad skalnym urwiskiem, nie zna Tatr. Kto nie patrzył ze szczytu w ziejšcš kilometrowš głębię doliny, ten nie zna Tatr. Doktor ma to już wszystko za sobš. Tak. To jest wiosna. Przyroda budzi się do życia. Wczoraj przejechał się Chałubiński z Wojciechem Rojem do KuŸnic. Strumienie wytopiły się spod œniegu i hulajš zboczami. Œnieg zanika w niższych partiach. Słońce leje w skórę żar. Ptaki gwiżdżš z całych sił. Dołem - zima, górš - lato, w rzeczywistoœci - wiosna. Kraj od nieba do ziemi wypełniony cichym tajaniem œniegu, głoœnym œwiergotem ptasim, rozjaœniony słońcem od błękitu po biel. Pojechali dalej do Jaworzyny Łuszczkowej starš drogš górniczš. Otworzył się przed oczyma Chałubińskiego pyszny obraz zimowy, z podœciółkš zieleni na dnie doliny. Kwitnš krokusy, gdzieniegdzie jeszcze przebijajšc œnieg, układajšc wzorzysty, kolorowy dywan. Schodzi ze sań, stšpa ostrożnie jak po zaczarowanym ogrodzie, bojšc się nadepnšć na kwiat. Życie oto wbrew otoczeniu podnosi się z martwoty uœpienia; rozumie to nie tylko jako botanik. Wracał z wizjš kwitnšcych krokusów jak z ranš bolesnš w sercu. Ach, móc się przejœć jeszcze raz po żywym, roœlinnym dywanie, nakrapianym w liliowe, niebieskie i żółte przecinki! W drodze powrotnej, tuż koło domu, natknęli się na księdza Stolarczyka. Doktor zaprosił proboszcza na herbatę. Wolno rozdziewał się z baranicy. Usiedli przy stole. Dopiero teraz, w jasnym œwietle dnia, zobaczył Stolarczyk naprzeciw siebie dokładnie jak na obrazie, na rzeŸbie twarz Chałubińskiego; wszystkimi porami wyzierała z niej choroba. W oczach gasły niespożyte siły fizyczne i duchowe organizmu. - Myœlałem zawsze o Zakopanem - mówił Doktor - jako o klimatycznej stacji uzdrowiskowej. Ale i zawsze pragnšłem tu widzieć więcej niż zbiorowisko sanatoriów, szpitali, zakładów leczniczych. Nie tylko społeczeństwo cierpišce powinno tu odzyskiwać utracone zdrowie. Wszyscy zdrowi powinni tu przybywać po radoœć, po zmęczenie ożywcze w górach, po wspaniałe widoki, po odpocznienie psychiczne. Chcę, aby Zakopane stało się bramš do Tatr. Kiedy przechodziłem po raz pierwszy w życiu przez tatrzańskie przełęcze - miałem wówczas lat niespełna trzydzieœci, wracałem z rewolucji węgierskiej - widziałem w wyobraŸni te góry zaludnione setkami ludzi ogorzałych, zahartowanych, wspinajšcych się na wierchy, bioršcych w siebie ostry oddech powietrza. To było moje marzenie: chciałem ludziom oczy otworzyć na Tatry, utorować im drogę do gór, wytyczyć szlak po miejscach, gdzie dotšd chodzili tylko najzapaleńsi koziarze. - Czas bieży szybko, panie doktorze. Nie poznaję już mojego Zakopanego z roku czterdziestego ósmego, podobnie jak i pan nie poznałbyœ tu Zakopanego z roku cholery. Kontakt ze œwiatem cywilizowanym dŸwiga i te dusze coraz wyżej. Oby to tylko wyszło ludowi naszemu na korzyœć! Bo, o ile mogę stwierdzić, jako duszpasterz, to wpływ zakopiańskich letników na naturę górali jest w sumie ogólnej ujemny, nie waham się powiedzieć, demoralizujšcy. - Myœlę, że prawdziwy postęp jest dšżeniem ludzkoœci. Prędzej czy póŸniej plewy oddzielš się od ziarna. Cieszmy się z tego, że Zakopane wstępuje na drogę cywilizacji. My tylko rozpędziliœmy koło, które się już teraz mocš własnš obraca, a kto wie, może w przyszłoœci będzie pędziło na coraz wyższych obrotach? Pan Matlakowski przyszedł do Klimka: wysoki, przystojny, o bladej cerze i melancholijnym wyrazie oczu. Był znanym warszawskim lekarzem-chirurgiem, specjalistš od chorób kobiecych, który, z powodu postępujšcej gruŸlicy płuc, schronił się do Zakopanego i tu zbierał materiały do fundamentalnego dzieła poœwięconego kulturze materialnej Podhala, ze szczególnym uwzględnieniem budownictwa i narzędzi domowych górali. Żona siedziała w izbie, karmišc trzymiesięcznego synka; to trzecie dziecko Bachledów. - Mšż jest w szopie przy bydle. - Zaglšdnę do niego, porozmawiamy: Zerwała się z ławy. - O nie, panie, pockojcie haw, zawołom gó. Bo do bydła nie może nikt obcy zaglšdać, nie darzyłoby się; powszechna była we wsi wiara w uroki. Położyła synka na łóżku, dziecko zaraz poczęło płakać, krzyknęła od drzwi: - Karolka, zawiydz mi o Józiu! - i wybiegła. Słychać było jej głos na zagrodzie: - Klimek! Klimek! PodŸ haw. Przyœli pon do ciebie. Góral zjawił się wkrótce uœmiechnięty życzliwie, dobrodusznie. Matlakowski podał mu rękę. - Ależ tu zaduch! Chłop wzrusza ramionami. - Ojcowie nasi mówili: Fto mo pcoły, lize miód, fto mo dzieci, wonio smród. Popatrzył z miłoœciš po trojgu dzieciach, z których najmłodsze na ręku matki zanosiło się płaczem, po czym zwrócił się do goœcia: - Siadnijciez, panie. Ba, ale nie ma gdzie. Na stołku - putnia, na drugim - oskrobane ziemniaki. Na ławie - brudne szmaty, łachy dziecięce. Na stole - mška nie przesiana w przetaku, pełno narzędzi gospodarskich. I smród! Nigdy tu izb nie przewietrzano. - WyjdŸmy na pole. - PodŸmy na ławke pod jesion. Matlakowski wyjmował notatki i szkicownik. Klimek wtajemniczał go w arkana dachowego wišzania. Po dłuższej chwili poszli obaj pod jatę, gdzie gospodarz miał warsztat stolarski. Stała tam kadŸ na kapustę, œwieżo zbita z klepek. Góral obwišzywał zmyœlnie klepki smreczkiem jak powrózkiem. Chłopi podhalańscy - zanim weszły w powszechne użycie żelazne obręcze - wišzali od dawna beczki i kadzie tak zwanymi gšzwiami. Œmigły, młody smreczek, nie bardzo gałęzisty, rozparzało się w goršcej wodzie na ogniu, gdzie nabierał giętkoœci, i wykręcajšc go niby powróz, opasywało się nim klepki, wišżšc sprytnie jego końce. Kobiety ukończyły właœnie œpiewanie smętnej pieœni pasyjnej, której refren żałosny po każdej zwrotce brzmiał: "Dobranoc, Głowo œwięta". Ksišdz Stolarczyk wydrapał się na ambonę, obrzucił z góry wzrokiem ciżbę wiernych, spragnionych słowa bożego, i odczekał chwilę, aż zapanuje całkowite milczenie. Sto par oczu podniosło się ku niemu. Stał jak baca nad swoim kierdelem. Brzuch jak beczka, plecy jak szafa, szeroka, nalana twarz, czerwony, mięsisty nos, oczy na pozór ostre, w istocie poczciwe i łagodne. Wycišgnšł rękę w kierunku ołtarza, zasłoniętego według nakazu wielkopostnej liturgii, wskazujšc na krucyfiks, ustawiony na tle zasłony. - PoŸryj, cłowieku grzyœny, na ten łontorz - rozpoczšł kazanie. - Co hań widzis? Widzis Pana Jezusa na krzizu ozcišgniętego. Toz to drzewo nasego ziywota, nadzieja nasego zbawienia. Wiydz se, cobyœ ocy zawdy na ten krziz obracoł jacy w nim duse swojom zauspokois. Słuchojcie, jako Poniezus woło hań z krziza: Cłowiece miły, oboc, kielo jo ciyrpie za ciebie! Smiełuj się dziœ nade mnom! Okoz cucie na moje boleœci okrutne! Wisem na krzizu, nagi, umencony, byœ ino ty, cłece, chwałe mioł i odkupienie. PoŸryj, rzece Jezus z krziza na mojom głowe królewskom, ostrym cierniem przebodziónom, na moje oblice zbite, oplute, spuchnięte, na ocy krwiom i łzami oblate, na usta zesiniałe, na rence niewinne, na nogi œwiente, co nigdy nie stały na zły dródze, jako som jest do krziza tępymi gwoŸdziami przybite. Do tobie woło Poniezus z krziza przez ciebie umiyro, z krziza wołajęcy: Nawróć się, grzyœno duso ku Bogu, załuj za grzychy, nie spocywoj w płacu! Boœ jes płakać powinna bez siyćkie dni i nocy twojego ziywota. Ón, Odkupiciel nos, od płacu wiecnego cie wyrwoł; Ón nie ino płakoł, ba œmierzciom okrutnom zabić za ciebie się doł. Kobiety tu i tam pochlipywały; kapłan mówił dosadnie obrazowo, zrozumiale, głoœno. Ta mowa, w słowach prostych ich gwarš oddana, trafiała do prostych umysłów i serc. Czterdzieœci lat włodarzy Stolarczyk tymi duszami; urobił je sobie, choć twierdził, że ducha ludzkiego nie da się złamać jak kij na kolanie. Ludzie przyzwyczaili się do niego i pokochali go. Adwokat Rettinger z Krakowa dotrzymał przyrzeczenia danego hrabiemu Zamoyskiemu. Na skutek jego sprzeciwu sšd w Nowym Targu obalił licytację majštku zakopiańskiego z roku 1888, unieważniajšc zakup dóbr dokonany przez kupca Goldfingera, w skutek nieformalnoœci proceduralnych w przeprowadzeniu transakcji. Wyznaczono nowy termin licytacji na dzień 9 maja 1889 roku. Mecenas krakowski zakupił dobra zakopiańskie w imieniu hrabiego Władysława Zamoyskiego za sumę 300 tysięcy reńskich i jednego centa. A więc znowu zmienił się dziedzic państwa Zakopane. Chłopi mieli swoje stare, wypróbowane stanowisko w tej sprawie. woleliby nie mieć nic wspólnego z dworem, gdyby nie smutna, przykra koniecznoœć. - Nie takich dziedziców tu przeżyliœmy. Hrabiego też przecierpimy. Wytrzymamy. Biły w nich wszelakie dopusty, znosili je, mieli twarde natury. Zniosš i to. - Moze jako bee teroz lepiy - wzdychała odosobniona w swej nadziei Mardułowa. - Juz nom telo te Niemce dozarli. - Cy polski graf, cy niemiecki, samo to jedno - oœwiadczył z przekonaniem jej mšż. - Ftoz bee na pana robieł, jak nie chłop? Pon jes chłopowi jako pies. Wiys, kie pies jes dobry? Kie jes zły. Notatka o tym fakcie w księdze parafialnej u Stolarczyka brzmi, jak następuje: Dnia 9 maja 1889 kupił na licytacji dobra Zakopane hr. Wład. Zamoyski, z czegoœmy się niezmiernie uradowali, bo Żydzi koniecznie nabyć chcieli. Hr. Wład. Zamoyski, jego matka, wdowa po jenerale Wład. Zamoyskim, i jego siostra Marya sš to ludzie głęboko religijni i ze wszech miar przezacni i znakomici. Te dobra od Homolaczów przeszły na Eichborna w r. 1870. Od Eichborna przeszły na zięcia jego, Magnusa Pelza, który zbankrutował przez złe gospodarowanie. Eichborn Ludwik był przechrztš, zaœ Pelz - chrzeœcijanin z rodu. Obydwaj byli bardzo serdeczni i dobrzy ludzie. Wszyscy dziedzice byli dla Stolarczyka dobrzy. Bo fundowali œwieczniki na ołtarz, dawali za darmo drzewo na ławy do koœcioła, na szopę dla plebana, na opał. I z tego punktu widzenia oceniał zakopiański proboszcz ludzkš wartoœć dziedziców-kolatorów. Kim był Władysław Zamoyski, nowy właœciciel Zakopanego? Obywatelem Francji, urodzonym w Paryżu, byłym oficerem armii francuskiej. Miał lat 37, podróżował sporo po Australii i Ameryce. Można go było uważać za œwieckiego zakonnika. Oszczędny i skšpy do przesady, zwłaszcza dla siebie. Nie uznawał przyjęć ani bankietów, choć był panem na szeœciu tysišcach hektarów. Niezrozumiała była jego miłoœć do księżniczki Wandy Czartoryskiej. Podobno jš kochał, wybrana jednak nie mogła się doczekać spodziewanego małżeństwa, ponieważ kandydat na męża truchlał na samš myœl o zadaniu jej cierpień fizycznych. Księżniczka czekała cierpliwie, gotowa przyjšć z radoœciš i rozkoszš bóle, jakie spotykajš wszystkie żony i matki, lecz hrabia był nieugięty i konsekwentny. Przybył do Zakopanego wraz z matkš, Jadwigš z Działyńskich, i siostrš Mariš. Matka, wdowa po generale, stanowiła typ matrony dawnej generacji, oddanej szlachetnej żałobie po utracie ojczyzny. Zamoyski czcił jš szczególnie. Zawsze przed spaniem klękał u jej stóp i na klęczkach zdawał drobiazgowe sprawozdanie z czynnoœci swoich w cišgu dnia. A jego siostra Maria? Też prowadziła życie zakonnicy. Ksišżę Eustachy Sanguszko starał się od lat o jej rękę, odpowiadała mu stale, że za mšż nie wyjdzie, bo ma oblubieńca Jezusa. Była całkowicie przepełniona œredniowiecznš, surowš religijnoœciš. Miała ładny głos i chętnie œpiewała, lecz tylko nabożne pieœni. Zamoyski przede wszystkim przebudował karczmę w KuŸnicach i rozszerzywszy znacznie budynek przeznaczył go na szkołę wychowawczš dla dziewczšt, którš miała prowadzić jego matka. Ze starych zabudowań administracyjnych dworskich urzšdził pomieszczenia dla urzędników, dla siebie zaœ przewidział dwa skromne pokoje w domu zarzšdu na pierwszym piętrze. Żył tam bez żadnych wygód, spał na żelaznym składanym łóżku jak asceta. Uregulowanie gospodarki w majštku rozpoczšł od wyrzucenia wszystkich żydów, był bowiem zdeklarowanym antysemitš. Wszyscy troje Zamoyscy byli wykształceni i żarliwi, w swoiœcie zresztš pojętym, patriotyzmie. Miłoœć Boga i ojczyzny uważali za nakaz życia. Hrabia umiał być niezłomny, gdy szło o obronę polskiej sprawy za granicš. Pamiętna była jego niedawna rozmowa z papieżem, który na życzenie Berlina zamianował arcybiskupem poznańskim (po usunięciu księdza Ledóchowskiego) Niemca, księdza Dindera, proboszcza z Gdańska. Trzej przedstawiciele ludnoœci polskiej z Wielkiego Księstwa Poznańskiego: Mielżyński, Skórzewski i Zamoyski wybrali się do Rzymu na audiencję u papieża, aby mu przedstawić stanowisko Polaków wobec tej nominacji. Papież Leon Ósmy przyjšł ich niechętnie, każdego z osobna, traktujšc ich w ten sposób nie jako delegację polskš do Stolicy Apostolskiej, lecz jako prywatnych pielgrzymów. Ostatni przyjęty był Zamoyski. Od Mielżyńskiego, który wyszedł po audiencji (Skórzewski był właœnie na pokojach papieskich), dowiedział się, że trzeba uklęknšć przed Jego œwištobliwoœciš, ucałować go w trzewik i na klęczkach rzecz swojš przedłożyć. Papież był inspirowany przez Niemców i odniósł się nieprzychylnie do proœby Polaków o własnego arcypasterza. Zdenerwowany relacjš Mielżyńskiego, Zamoyski, wszedł, uklęknšł, pocałował papieża nie w pantofel, lecz w pierœcień na ręce, po czym wstał, czekajšc, o co go głowa koœcioła zapyta. Papież, zdziwiony mocno, że petent stoi, huknšł na Polaka: - Gniewacie się na swojego papieża! Chcielibyœcie mieć biskupa szlachcica, a nie syna bednarza! Jesteœcie zarozumiali i pyszni arystokraci! Chodziło o pochodzenie socjalne księdza Dindera. Zamoyski nie stropił się bynajmniej, lecz odpowiedział spokojnie: - Przychodzimy poinformować dobrze Ojca œwiętego, ponieważ został poinformowany Ÿle. Chcemy arcybiskupa Polaka, nie Niemca; w danym zaœ wypadku prosimy o mianowanie syna stróża. Takie było pochodzenie księdza Likowskiego, kandydata Polaków. Papież rozzłoszczony, skinšł rękš, że audiencja skończona, a po wyjœciu Zamoyskiego wydał zarzšdzenie, aby go nigdy nie wpuœcić do Watykanu. - Liczę na to, że u bramy niebios nie będzie stała gwardia szwajcarska Leona Ósmego, bo odmówiono by mi wstępu - mówił Zamoyski z uœmiechem do swych przyjaciół, ilekroć zgadało się o tym rzymskim epizodzie. Wynika z tego, że magnat liczył z pewnoœciš po œmierci na niebo, zagwarantowane wiernym katolikom. Przyznać zresztš trzeba, że starał się na nie zasłużyć sumiennie. Takim był hrabia Zamoyski, dziedzic państwa Zakopane, antypapista, antysemita, katolik, patriota, abnegat i oryginał. Odkšd wszedł w posiadanie tego ogromnego majštku, nasilił się polsko-węgierski spór o przynależnoœć Morskiego Oka, który po latach miał hrabia sprawiedliwie wygrać. Tak jak i miał wygrać batalię z władzami o przedłużenie toru kolejowego z Chabówki do Zakopanego. Od tygodnia Chałubiński nie wydalał się z domu, zapadł na zapalenie płuc. Wyprowadzony z ciężkiego stanu zgodnym wysiłkiem lekarzy, Baranowskiego i Kruszyńskiego, leżšc na łożu boleœci, złożył z nimi konsylium nad chorobš synka Sienkiewicza, którego pisarz powierzył jego opiece. Zawsze tak było i już do końca pozostać miało, że Doktor zajmował się cierpieniem innych bardziej niż swoim własnym. Lato œcišgnęło moc goœci do Zakopanego. Było rojno i zgiełkliwie. W ustronnym, zacisznym domu, położonym wœród œwierków, gasł duch potężny, odwiedzany przez warszawskich przyjaciół i znajomych. W ostatniš niedzielę lipca przybył do Chałubińskiego doktor Topolnicki. - Nie znam go - mówi Doktor służšcej. - W jakiej sprawie. Nie udzielał się bowiem nikomu, odkšd go siły opuœciły. Przedstawiał żałosny obraz schorowanego człowieka. Służšca wróciła za chwilę, oznajmiajšc: - Mówi, że jest uczniem pana profesora z Warszawy i że musi się koniecznie zobaczyć. Przyjechał umyœlnie z Białegostoku. - Prosić. W drzwiach ukazała się wysoka, szczupła postać mężczyzny w œrednim wieku, która zgięła się w pełnym szacunku ukłonie i zatrzymała się, skupiwszy na sobie słup słonecznego œwiatła. - Proszę bliżej - chory zaprosił goœcia ruchem ręki. - Przeszedłem zapalenie płuc, nie przyjmuję nikogo, niech to pana nie dziwi. Przybysz zbliżył się do łóżka. - Na studiach nazywano mnie Topola, bo byłem wysoki i chudy, choć nazwisko moje brzmi: Topolnicki. - UsišdŸ pan - gospodarz podał mu na przywitanie białš, ciepłš dłoń. - Wielu miałem uczniów, jak pan wiesz, każdego roku wypuszczaliœmy z czterdziestu lekarzy. Nazwisko pańskie nie utkwiło mi w głowie, nie zechcesz mi pan tego wzišć za złe. - Ja natomiast błogosławiłem pańskie nazwisko, panie profesorze, ponieważ dzięki panu stałem się lekarzem. - Nie przesadzajmy. Jakże to? - Mieszkałem w SmulikowszczyŸnie na Chmielnej. Tam na poddaszu mieœciły się izdebki ubogich medyków. Nie mogliœmy udzielać korepetycji przy cišgłych zajęciach praktycznych w klinice. Klepaliœmy biedę, jak wszyscy studenci, gorzej, że nie mieliœmy czym opłacić wpisu, kupić za co podręczników naukowych, a wreszcie wyżywić się, odziać i mieszkać. Czy mogliœmy zapomnieć, że pan był naszym dobrodziejem? Naszym przyjacielem i doradcš? Przychodził pan profesor do nas, płacił pan z góry za nasze obiady i za stancje. - Dawno pan jesteœ lekarzem? - spytał Chałubiński, aby przerwać żenujšcy go potok pochwał. - Od 1870 roku. Prawie dwadzieœcia lat. - Co pana przygnało do Zakopanego? - Dług. Szukałem pana profesora w Warszawie. Przyjechałem tu, aby się uiœcić z długu. - Długu? - gospodarz podniósł na goœcia pytajšce oczy. - Nie rozumiem. - Tak. Opłacał pan profesor całkowicie moje studia. Winienem panu wszystko to, co mam, czym jestem obecnie. Przychodził pan często do naszego pokoju. Mieszkaliœmy tam we czwórkę, ja byłem zdolnym uczniem i najbiedniejszym z całej naszej gromadki. Mówił pan do mnie: "To co zarobię jutro do południa, przeznaczam dla ciebie, młody kolego". I dostawałem nazajutrz pienišdze. - Ach, już nie pamiętam tego - machnšł rękš Chałubiński, uœmiechajšc się do wspomnień. - Ale ja pamiętam. I nie zapomnę tego do końca życia. Przyznaję, brałem wtedy pienišdze od pana profesora, były mi potrzebne, bez nich nigdy nie ukończyłbym studiów. Ale wszystkie długi, które u pana zacišgałem, zapisywałem skrzętnie. Kiedyœ przecież będę mógł oddać, myœlałem. Pan zrobił ze mnie człowieka, zapewnił mi wykształcenie, zawód. A zebrało się długu sporo: 2100 rubli. Nie mogłem oddać wczeœniej. Z poczštku miałem zarobki małe, pracowałem na SuwalszczyŸnie, zarabiałem tyle, ile starczyło na utrzymanie moje i obojga rodziców. PóŸniej byłem wojskowym lekarzem, pensja mała. Ożeniłem się, myœl skierowana była ku innym sprawom. Ale o długu cišgle myœlałem. Od paru lat powodzi mi się nieco lepiej. Mieszkam w Białymstoku. Nareszcie mogłem odkładać co miesišc na spłatę długu. Zebrałem tę kwotę, aby jš oddać panu profesorowi w myœl naszej umowy sprzed dwudziestu lat. - Ja używałem tej formuły tylko w sensie konwencjonalnym, aby nie krępować studentów wręczaniem tej drobnej zapomogi. Mówiłem: To pożyczka; oddasz, gdy będziesz miał pienišdze, gdy będziesz zarabiał. Ale mówiłem to żartem. Nie traktowałem tego nigdy jako pożyczki. - Dla mnie jednak punktem honoru było zwrócić dług, a procentem nie spłaconym od niego niech będzie wdzięcznoœć moja za to, że pańskie dobre serce zrobiło ze mnie człowieka. Proszę, oto w tej kopercie mieœci się 2100 rubli, które panu winienem od lat dwudziestu. Oddaję dług panu profesorowi z podziękowaniem. Ale wiem, że nigdy nie będę w stanie oddać dobroci, szlachetnoœci serca, prawoœci charakteru; tego, czym i pan mnie obdarzył. I pod tym względem pozostaję pańskim dłużnikiem do końca życia. Doktor Topolnicki położył na stoliku kopertę z pieniędzmi. Chałubiński popatrzył na jego twarz ze smutnym wyrzutem, zamyœlił się i rzekł powoli: - Przyjemna to chwila, kiedy młodszy kolega tyle serdecznoœci pod moim adresem wygaduje. A z drugiej strony przykra to chwila, kiedy w rublach pragnie mi się wypłacić za dobroć. WeŸ pan te ruble z powrotem, doktorze. Nie chciałbym, aby między nami były rachunki pieniężne. Była w tym cała moja radoœć, że mogłem był pomagać biednym medykom, sam niegdyœ byłem w takiej sytuacji i wiem, co to bieda. Wtedy, kiedy wam mogłem pomóc, nie było mi ciężko o pienišdze. Wiedz, że na miesišc naprzód miałem wypisane w notesie terminy konsyliów. Nie chciałem czy może nie umiałem robić majštku. Dlaczego więc nie dać pieniędzy potrzebujšcym kolegom, dobijajšcym się z trudem do wrót zawodu? Miałem olbrzymiš praktykę, chyba największš w Warszawie. I mogłem był pomagać ludziom. Nie widzę w tym żadnej nadzwyczajnej zasługi. Zwykły odruch serca, nic więcej. Czym bylibyœmy, gdybyœmy nie mieli serca dla bliŸnich? Zabierz ze stołu te pienišdze, doktorze. Skończyłem zresztš z rublami, waluta carska nic mnie nie obchodzi, do Warszawy już nie wrócę. I nie mówmy o tym więcej. Wypłaciłeœ mi się pan za tę drobnš pomoc w młodoœci przez swojš pamięć o mnie, przez dobre słowo i przez dzisiejszš swojš wizytę. Jestem w zupełnoœci przez pana zaspokojony, choć nie miałem żadnych w tym kierunku pretensji. Jestem uradowany, bo przez swojš obecnoœć przypomniałeœ mi pan pracowite i burzliwe dzieje mojego żywota, które dzisiaj przychodzi mi wspominać w bezruchu w chorobie. Proszę, zechciej uważać się za mojego drogiego goœcia. Zastukał na służšcš, aby podała herbatę, i zarzšdził nocleg dla przybyłego w pokoju goœcinnym. Ożywił się, wspominał dawnych kolegów profesorów, przypominał sobie znajomych. - Czy pan profesor pamięta doktora Połańca? Młody lekarz, który zmarł na tyfus. Było to może w siedemdziesištym pištym albo w siedemdziesištym szóstym roku. - Owszem, pamiętam. - Umarł, pozostawiajšc w nędzy rodziców i dwie siostry, które utrzymywał. Pan profesor zainicjował składkę po jego œmierci i sam otworzył listę datkiem pięciuset rubli. W dwóch tygodniach zebrano około cztery tysišce, które zapewniły byt rodzinie zgasłego lekarza. Był to mój kolega, w jego domu do dziœ dnia błogosławiš pańskie nazwisko. - Dzieci pan masz? - przerwał gospodarz, pragnšc znowu odcišgnšć rozmowę od krępujšcego go tematu. - Mam. Troje. Syna i dwie córki. - Ile majš lat? - Córki dziewięć i jedenaœcie. Syn - cztery. - Jak mu na imię? - Krzysztof. - Piękne imię - Chałubiński zamyœlił się. - Piękne imię - powtarzał machinalnie, zanurzajšc się we wspomnieniach. Spędził cały wieczór z doktorem Topolnickim. Nazajutrz koło południa zamówiona budka Tadziaka odwiozła goœcia na stację kolejowš do Chabówki. Jeszcze raz przed pożegnaniem wyłoniła się sprawa pieniędzy. Chałubiński rzekł: - Powiem panu tylko to, co mówiłem dawnymi laty medykom, gdy zdarzyło mi się ich wesprzeć jakšœ drobnš kwotš: "Pożyczam ci tylko, gdy dojdziesz do praktyki, znów oddasz potrzebujšcym". Pamiętaj pan o tym, doktorze. Kiedy się oglšdniesz i zobaczysz nędzę, wesprzyj potrzebujšcych; to tak, jak gdybyœ mnie te pienišdze zwrócił. BšdŸ zdrów, doktorze Topolo. Tym się mnie odpłacisz. Podał mu rękę, białš, ciepłš i uczuł nagle ogromny wstrzšs zawstydzenia, kiedy doktor Topolnicki złamał się wpół i pocałował go w rękę. Stało się to tak szybko, że doktor nie mógł temu przeszkodzić. Chciał coœ powiedzieć, zaprotestować, lecz stropił się, wzruszył, zaniemówił. Goœć prędko zawrócił na pięcie, chciał coœ wyjaœnić, lecz machnšł rękš i odszedł bez słowa. Nie mógł też nic powiedzieć. Co tu było do powiedzenia? Ale jeszcze od drzwi odwrócił się w stronę łóżka i Chałubiński zauważył błysk łez w jego oczach. I tak niemo pożegnał się doktor Topolnicki ze swoim dobroczyńcš. Z dnia na dzień Chałubiński czuł się gorzej. Nie ulegało wštpliwoœci - był to powolny pochód ku œmierci. Siedział w fotelu, przy nim na stołku Sabała, okna były na oœcież otwarte. - Mówcie mi o żniwach. Czy owce spędzono z hal? Czy dobrze się pasły? Jak wysoko mirowały? Czy owies wszystek po wsi zebrany? Sabała mówił. O tym, o tamtym, o owym. Kiedy już wyczerpał tematy gospodarskie, zaczšł opowiadać podania, baœnie, wiedział, że Doktor rad tego słucha. O boginkach, o dziwożonach, o wojsku zaœnionym pod Turniš Pisanš w Koœcieliskiej Dolinie. Stara legenda gór żyła nadal w jego wyobraŸni, posłusznej tym samym prawom, którym poddane sš wyobrażenia dzieci i dzikich ludzi. O czym myœlał Chałubiński, słuchajšc naiwnych Sabałowych opowiastek? Patrzył przez okno na Kopę Magury, dŸwigajšcš nagie, obłe ciało nad Jaworzynš Łuszczkowš. Już nie opuœci Zakopanego. Pozostanie w górach dniem i nocš, zimš i latem. Będzie się w piargach leciutko przesypywał z góry na dół, coraz niżej, coraz niżej, aż zamoknie w stawie. I od brzegu będzie się coraz głębiej pomykał na dno. I stamtšd, z dna, będzie może błyszczał w kryształowej wodzie, kamyczek stršcony ze szczytu, jak ów kamień, co go piorun odłupał z Jastrzębiej Turni, który teraz nocami œwieci w Zielonym Stawie Kieżmarskim. - Czy macie dudki, Sabała? - spytał nagle, odbiegajšc od swoich myœli. Sięgnšł rękšƒ do szuflady stolika po pienišdze. - Może wam trzeba. WeŸcie. Dał mu dwadzieœcia papierków, siajnych reńskich. Góral zwrócił ku niemu pomarszczonš twarz, przeżartš wichrem, deszczem i słońcem. - Jesce mi ociec godowoł: Jak mos dudki, to je hnet przesiustos, tyœ do tego wartki. Toz i to prawde pedzioł; Niek - sie nie skodujom. Ale wzrok jego z tkliwoœciš ogarniał guldenowe papierki. - WeŸcie - nalegał Chałubiński. - Przydadzš się wam. Wzišł, potarł nos rękawem, uœmiechnšł się niemrawo, przytakujšc: - Óne sie ta wse przidadzom - i włożył pienišdze do pasa. Na odwiedziny u Doktora brał œwiętalny, staroœwiecki pasek na kilka klamer; miał w nim schowek na miechurek z habrykš oraz na grajcary. - Jo dudki letko mijom, bez to mi sie nie trzimiom. Coz poradze? - mruczał, upychajšc papierki dokładnie w kieszonce. - Telo sie na mie wyskodujom Ik Miełoœ. Œmierć jako temat rozmowy pojawiała się coraz częœciej na ustach Doktora. - Gdy umrę, grób mój niech będzie pomiędzy skałami - mówił niby półżartem do domowników; z uœmiechem, który nie wykrzywiał twarzy, lecz pogodnie jš opromieniał. Był uspokojony i szczęœliwy niemal, że słaboœć opadła go tu w Zakopanem, że więc nie opuœci tej wsi do zgonu; tak sobie był zamierzył i uplanował. Jak stary dzik, raniony wielokrotnie przez myœliwych, czujšc ostatnie chwile, zaszywa się w najgęstszy ostęp, aby tu w sercu boru dojœć spokojnie do końca życiowej przygody, tak ów mšż schronił się w góry dla zamknięcia ostatniej karty swego bujnego życia. Nieraz, kiedy go odwiedzali przyjaciele, zwierzał się im: - Cieszę się, że po burzach żywota tu sobie wyszukałem przystań. Jak żeglarze dobijajš do portu, ze złamanymi masztami, bez steru, tak ja dopłynšłem do Zakopanego. Kto wie, może to był cel całej mojej ziemskiej podróży? A kołowanie po Europie było okrężnš drogš do zakopiańskiej wsi? Może tak właœnie miało być, abym poprzez dalekie miasta i kraje tu przywędrował, gdzie spędziłem najjaœniejsze chwile żywota i gdzie najwięcej zaznałem radoœci wobec dzikich skał i wobec prostych ludzi. Przyjechali w odwiedziny do Doktora jego koledzy, Baranowski i Bujwid z Warszawy. Siedział w fotelu na werandzie, okryty pledem, który pamiętał zimne noce pod Łomnicš, zapatrzył się w łeb skalisty Giewontu. PaŸdziernikowy dzień był ciepły, słońce dobrotliwie grzało z bezchmurnego nieba. Przyszedł z wizytš Witkiewicz. - Nie pozwólcie, przyjaciele moi - zaklinał ich gospodarz - nie pozwólcie pod żadnym warunkiem, aby mie stšd kiedykolwiek zabrano. Pamiętajcie, że moim uroczystym życzeniem, po wielokroć przy œwiadkach wyrażonym, jest; aby mnie pochowano na cmentarzu w Zakopanem, wœród gór i wœród ludu gór. 10 paŸdziernika przybył niespodziewanie do Zakopanego Paderewski i zamieszkał w willi Modrzejewskiej. Był już uznanym pianistš o europejskiej sławie, koncertował w Paryżu, Londynie i Wiedniu. Bawišc właœnie w naddunajskiej stolicy, dowiedział się od Œwiętochowskiego, że Chałubiński poważnie zachorował w Zakopanem. Przerwał natychmiast swoje tourne koncertowe, wyJechał do Krakowa, skšd najbliższym pocišgiem udał się do Chabówki, stšd zaœ góralskš budkš przywlókł się w deszczu do domu przyjaciela. Serdeczne i wzruszajšce było ich powitanie. Wicher kołysał drzewa, słota zasnuła niebo podhalańskie, góry oprzędły się ponurš mgłš, kiedy Paderewski zjawił się u łoża chorego, aby mu osłodzić ciężkie chwile niemocy mistrzowskš grš. Chory skutkiem rozdrażnienia nerwowego nie znosił w ostatnich dniach widoku fortepianu. Ale Paderewskiego słuchał przez całe pół dnia, do póŸnego wieczora, oraz nazajutrz rano do południa. Pianista grał Szopena, Beethovena, Schumanna oraz własne kompozycje. Przez kilkanaœcie godzin pierwszego i drugiego dnia słuchali z napięciem tego koncertu zgromadzeni przyjaciele chorego. Patrzšc na szczupłš, pięknš twarz Doktora, myœlał artysta przy fortepianie: Jest w tym człowieku coœ wysokiego, co pasuje do gór, coœ strzelistego, co musi pochodzić ze szczytów. On zwišzał się z górami w jakiœ zupełnie szczególny sposób, on nadał Tatrom urok i sens. Wyjechał Paderewski na drugi dzień po południu, aby zdšżyć do Chabówki na wieczorny pocišg. Po jego wyjeŸdzie Chałubiński popadł w smętnš zadumę. - Jakiż rozkoszny dzień miałem dzisiaj! I wczoraj! - wyrzekł do otaczajšcej go rodziny. - Prawdopodobnie ostatni to już dzień taki w moim życiu. Jesień przechodziła nadal pod znakiem słoty. Doktor Chałubiński gasł powoli w samotnoœci. Patrzył przez załzawione szyby na omglone lasy reglowe, wspominajšc bujne, wierchowe wyprawy. Czasem wzywał Sabałę, który ostatnio przesiadywał u Witkiewicza; nie wracał na noc do Koœcieliska aby być bliżej Doktora. Opowiadał choremu o dawnych czasach, o zbójeckich i myœliwskich przygodach, opowiadał po parę razy to samo, powtarzał się, zmyœlał, uzdajał, a w jego mówieniu Doktor oddychał przestronnym, rzeŸwym, uzdrawiajšcym powietrzem gór. Innym razem zapraszał Dembowskiego, Witkiewicza, zwierzajšc im się, a właœciwie rozmawiajšc ze sobš w ich obecnoœci: - Znam niektórych ludzi lepiej niż spowiednik, bo jeszcze księdzu można na spowiedzi skłamać, mnie się nie dało okłamać. Ciało przemawia do mnie wyraŸnie jak otwarta ksišżka, a poprzez ciało czytam duszę. Znałem ludzi w chwilach całkowitego obnażenia ich słaboœci. Asystowałem ważnym wydarzeniom w historii, stałem blisko wielkich ludzi mojego czasu, byłem przy tym, kiedy z ich ust padały odpowiedzialne decyzje. W chorobie byli ci ludzie jak dzieci, a rzšdzili milionami. Przejrzałem ich nie tylko do głębi ciała, ale i do dna psychiki. Dane mi było poznać istotę ludzkš z jej najskrytszymi drgnieniami i cierpieniami. Miałem w życiu chwile dramatyczne. Nikomu się nie zwierzyłem z niczego, ja, który wszystko o innych wiedziałem. Przez całe życie marzyłem o miłoœci, szukałem jej. Czy jej zaznałem? Nie wiem. Miałem chwile szczęœcia, to pewne, ale o wiele więcej chwil rozpaczy i zwštpienia. walczyłem, może ta cišgła walka wypełniała mi treœć życia? Czymże jest w istocie cała wiedza, jeœli nie uporczywš walkš o zdobycie prawdy? Nie miałem nikogo nigdy koło siebie tak bliskiego, abym się mógł przed nim wyspowiadać. I przez to mi było Ÿle. Gdybym mógł posišœć naiwnš, prostš duszę górala, wtedy ksišdz Stolarczyk uwolniłby mnie w cišgu pół godziny od trosk i wštpliwoœci. Szkoda, że nie pisałem pamiętnika. Kiedy indziej mdłe œwiatło naftowej lampy błyskało nerwowo po œwierkowych œcianach z grubych płazów, a Doktor błšdził wieczorem po swoim życiu, jak po wielkim mieœcie, pełnym znajomych zakamarków. Widział siebie, młodego lekarza, wychodzšcego z bankierskich i generalskich pałaców, wspinajšcego się na facjatki Starego,Miasta lub stępujšcego do wilgotnych piwnic, gdzie oprócz porady nieraz i ruble na lekarstwo zostawiał. Widział siebie odwiedzajšcego żydowskie dzielnice ubogich przekupniów i kramarzy, których leczył bezpłatnie. Oddawał im serce, pełne nieprzebranej dobroci. Przeżywał wahania, konflikty, gorycz, upadki - to nieodłšczne od natury ludzkiej. Tragediš jego było to, że szedł samotnie, że nikt nie towarzyszył w drodze temu wielkiemu duchowi; nikt, kto by go natchnšł, pocieszył, naprostował, utwierdził. Z tym wszystkim był człowiekiem pełnym żywej, ludzkiej bujnoœci; tyleż uczonym, co marzycielem, a nade wszystko Ÿródłem dobra. Nie był z rzędu wodzów-wojowników, lecz przodownikiem w czołowym zastępie mędrców i dobroczyńców. Któregoœ dnia Pawlikowski i Œwierz, sekretarze Towarzystwa Tatrzańskiego, przyszli zawiadomić Doktora o stworzeniu komitetu Muzeum Chałubińskiego. Chory z żywš radoœciš przyjšł tę nowinę. Muzeum tatrzańskie, w którym miały znaleŸć pomieszczenie zbiory flory, fauny, budownictwa i zdobnictwa góralskiego, było jego dawnym zamysłem, którego realizacji cišgle coœ stawało na przeszkodzie. Jeszcze jedna idea Chałubińskiego szczęœliwie oblekała się w ciało. Nastšpiła seria pięknych dni, choć wietrznych i zimnych. W słonecznš niedzielę po obiedzie przyszedł do "Swobody" ksišdz Stolarczyk. Za chwilę zapukał doktor Florkiewicz, warszawianin, od dwóch lat osiadły w Zakopanem. Mówiono o polityce, o sensacjach w parlamencie wiedeńskim, o nowinkach z Krakowa, Lwowa, Warszawy. Chałubiński napomknšł coœ o œmierci. Ostatnio ogarnęła go obsesja letargu. Znajšc swój niezwykle nerwowy temperament i naturę swego organizmu, obawiał się zapadnięcia w sen letargiczny. W tym celu dodał do testamentu rozporzšdzenie, aby go pochować w pięć dni po zgonie. - Pragnieniem moim było przejœć przez życie dobrze czynišc. Jesteœmy ułomni. Pomimo mej woli nie wszystko i nie zawsze wyszło tak, jak chciałem. żałuję tego. Zawsze żałuję, jeżeli coœ złego zrobiłem. - To wyglšda jak spowiedŸ generalna, panie doktorze - zażartował proboszcz. - Doskonały akt skruchy. - Powtarzam wobec tego: żałuję z całego serca za wszystko złe, jakie wyrzšdziłem ludziom. I żałuję tego, że jeżeli czyniłem dobrze, czyniłem tak niewiele, gdy mogłem był więcej uczynić. Omawiali sprawy budowy schronisk, wytyczania œcieżek. Chory w rozmowie z plebanem znów zagłębiał się w gšszcze Koprowej, błšdził po Roztoce, kołował w Dolinie Kaczej. Ach, noce w namiocie pod gwiazdami! Œpiewy i muzyka górali! Rzadko zaglšdał teraz do "Swobody" Sabała i tylko wzywany. Doktor potrzebował bezwzględnego spokoju. Żona pilnowała rygorystycznie zarzšdzenia lekarzy. Dwoje oczu wpatrywało się w niezmienny widok krajobrazowy Zakopanego. Wieœ była cicha, utopiona w lasach leżšca z dala od zgiełkliwych szlaków. Dobrotliwe, mało ciepłe słońce paŸdziernika kładło się złotawo po œcianach domów. W lipcu zarojš się te domy hałasem letników. Czy też doczekam następnego lata? - pomyœlał Chałubiński. Znowu od wiosny przybędzie parę œwieżo zbudowanych willi, zjedzie więcej goœci niż roku poprzedniego, bo frekwencja z roku na rok nieprzerwanie wzrasta. Oto wieœ, którš Doktor stworzył z niczego, oto jego dziecko, które powołał do życia z roœlinnej wegetacji i uczynił najmodniejszym uzdrowiskiem ojczyzny rozdartej na trzy zabory. A sława Zakopanego jako progu do Tatr dopiero się poczyna. - Opowiadał mi doktor Chramiec, że hrabia Zamoyski stara się w Wiedniu o kolej z Chabówki do Zakopanego. Oraz o budowę drogi do Morskiego Oka. Nowy właœciciel tatrzańskich dóbr, choć Polak, zgodnie z tradycjš poprzedników, nie udzielał się wsi, w której rezydował. Natomiast pilnował interesów u władz w Krakowie, w Wydziale Krajowym we Lwowie czy w ministerstwie w Wiedniu. Dwór izolował się tu zawsze od chłopów, a chłopi żyli tu zawsze z daleka od dworu. W paŸdziernikowym zmierzchu wieœ na wyglšd nie wydawała się bardzo inna od tej, którš znał Chałubiński z przeszłoœci. Na drogach wyboje, gdzieniegdzie błoto, zagęœciła się tylko liczba domów. Choć zawsze solidne, porzšdne w budowie - nakazywała tak wiekowa tradycja budarska - teraz już były piętrowe, obszerniejsze, z ganeczkami, obwiedzione ogrodzeniem. Ludzie także jakby zmienili się nieco, ich stopa życiowa podniosła się chyba, widać to po ubiorze. Ksišdz Stolarczyk wychodził z domu Doktora. Pod œwierkiem u sztachet zobaczył stojšcego Sabałę. - Co wy tu robicie, Sabała? Nocować tu chcecie? IdŸcie do domu. Góral skulił się, aby sobš jak najmniej zabierać miejsca w przestrzeni, aby się uniewidocznić. - Przepytujem piyknie ik duchownom osobe, jakoz ta się majom Ik Wielmoznoœ pon dochtór Ałubiński? - Chory jest, nie przeszkadzajcie mu, nie nachodŸcie go - cišł proboszcz nieprzyjemnym głosem. - Nie wolno go denerwować. - Minšł go, trzasnšł furtkš i na ulicy już dodał: - Nie zawracajcie głowy panu doktorowi, teraz nie ma czasu na bajanie ani na rzępolenie. Wracajcie do domu, do wnuków, do gospodarstwa. Sabała w ciemnoœci uœmiechnšł się jak głupi do plebańskich słów, potarł nos rękawem, ręce szeroko rozłożył i mruczał: - A kaz jo mom gospodarstwo? Siyćko jes moje gazdostwo i haw przi miesioncku, i hań na słonku we wiyrchak - patrzył na gwiazdy, potem na odchodzšcy olbrzymi cień proboszcza. Skulił się znów pod smrekiem i czekał. Kiedy się œciemniło na dobre i uciszyło w mieszkaniu podszedł pod ganek z oszklonš werandš, usiadł na najniższym schodzie i wartował. "Kie mie bedzie trza, to mie i tak zawoło" - pomyœlał. - "Óno mu ta bedzie mie trza cheba kiesi". Zrobiło się zimno. Zawinšł się cuchš, warujšc jak pies strzegšcy domu ukochanego człowieka. Dwie noce pilnował Sabała domu Doktora w lesie, aż ktoœ z przyjaciół czy służšca opowiedzieli choremu o przywišzaniu wiernego górala. Sablik przebywał teraz dniem w Koœcielisku tylko na noc œcišgał do Zakopanego. Co to dla niego nocować na schodach pod gołym niebem? Ile nocy przespał w gorszych warunkach w cišgu swego długiego życia? kiedyœ go przecież Chałubiński zawoła. Bez Sabały nie da sobie rady. - W choroœci cni sie. Jakoz poradzi bese mnie? Wieczorem służšca wezwała Sabałę ze schodów: - Sabała, pan profesor was woła. Wszedł na końcach palców do pokoju oœwietlonego słabš lampš naftowš. "Moze mu skodzi gaz?" - przemknęło mu przez myœl, bo u nich w domu trzymano się jeszcze łojowego kaganka, nie dowierzajšc wynalazkowi nafty; ktoœ tam nawet plótł, że nafta szkodliwa dla zdrowia. Chałubiński z łóżka skinšł rękš na starca. - Przybliżcie się, Sablik. Choroba mnie zmogła. - Ano przichodzi nieroz na cłowieka, bestyjo. Przycupi cie, ino cobyœ się jiyj nie doł, to zaœ popuœci. - Ta mnie już chyba nie popuœci. - Widać je mocniejso od cłowieka. Duzo œ niom nie nakónos. Nieporada œ niom wygrać - ršbał swoje prosty góral. - Nie bees, cłowieku, wiekowoł. - Myœliwskie prawo krótkie - uœmiechnšł się Doktor. - Albo ty, albo ja. - Haj. - Siadajcie - zaprosił gospodarz. Tamten usiadł. - Urodził się wam wnuczek, mówił mi pan Witkiewicz. - Mom wnęcka po nomłodsym synie. - Musicie się nim cieszyć, co? - Iœci. Cłowiek na staroœć som jes jak dziecko. Bawimy sie zaœ oba kielo telo. Urodzieł sie z włosami piyknymi na głowicce, toz to mu te włosioki cesem, ón mie zaœ za wšsy tardze. Uciesymy sie sobom, pofiglujemy. - Jak ma na imię? - Symon. - Co słychać w Koœcielisku? - E, nic takiego, siyćko stare. - W domu wszyscy zdrowi? - Jedyć ta doœć jesce, trzimiemy się pomalućku. Baba mi ino cósi krzypie. Liska nom wziena kiesi dwie kury pod sopom. Rozglšdał się niemrawo po œcianach, po kilimach, po obrazach, chociaż znał dobrze ten pokój. - Mom zaœ w kómorze gornecek œwistacego sadła, kie fcom, to im prziniesem. Wysmarować sie abo i popić ciepłe, na wnštrzu sie zaroz lepiy zrobi. Choroba usłuchnie. - Nie trzeba mi œwistaczego sadła - odpowiada Doktor. - Ta choroba nie usłuchnie lekarstwa. - Jako tam fcom - mruknšł urażony góral. - Jo ino tak mówiem. - Dobrzy jesteœcie, Sablik - złagodził Chałubiński poprzednie zdanie. - Ale sš pewne choroby, na które żadne leki nie pomogš. Zrozumiał. - Cheba ze tak. Nastšpiło milczenie. W drzwiach ukazała się pani Chałubińska, niosšc dwie filiżanki herbaty. Wbrew temu, co mówił mšż przed chwilš, odmierzyła mu na łyżeczce kilkanaœcie kropel lekarstwa: w herbacie przeznaczonej dla Sabały znalazł się kieliszek aromatycznego rumu: pamiętano tu o przywilejach starego grajka. - Gęœle macie ze sobš? - Mom. Jakże by Sabała wyglšdał bez gęœli? - Zagrajcie cichutko koœcieliskš nutę. żeby w domu nie słyszeli. Oni się gniewajš, mówiš, że to mi odbiera spokój. Ale nie słuchajcie, dla mnie spokój płynie od Tatr, a całe Tatry sš w tej muzyce. Grajcie. Popłynęła rzewna, trochę butna melodia rodzinnej wsi Sabałowej. Brzmiały w niej echa życia dawnych smolarzy, drwali, węglarzy, pastuchów, korzeniarzy, koziarzy, hamerników, hawiarzy, zbójników, szumnych chłopów, którzy uganiali się po Koœcieliskiej Dolinie, a którzy się już minęli. Gęœle popiskiwały; ponieważ grajek chciał grać cicho, smyczek nie wydobywał pełnego dŸwięku, powstało chrypienie, zgrzyt, jak gdyby skrzeczšcy jazgot noworodka. Zaalarmowana płaczem gęœli, wsunęła głowę w drzwi pani Chałubińska. - Tytus, wiesz, że ci szkodzi każde podniecenie, potrzebny ci spokój. Sabała, przestańcie grać - zwróciła się z wyrzutem do górala. - Nie odbieraj mi tej przyjemnoœci, żono, tak bardzo chciałem usłyszeć Sabałowe granie, tak bardzo mi go brakowało. Ty wiesz, czym dla mnie jest ta muzyka. Drzwi się zamknęły. Góral potarł nos rękawem i zanucił cicho, pół mówišc, aby się nie narazić na złoœć pani profesorowej. Beli chłopcy, beli, ale sie mineni i my sie minemy po malućki kfili. Przyszedł doktor Florkiewicz, wypędził Sabałę na dwór bez skrupułów. Co ten nudziara ma tu do roboty w pokoju, przy łóżku chorego? Jeszcze gdzieœ w górach, przy watrze, to by uszło, ale tutaj? Góral jak zwykle ułożył się pod smrekiem koło ogrodzenia willi i drzemał. Było zimno, lecz stary kłusownik nie przestraszył się paŸdziernikowego chłodu; miał skórę zahartowanš. Była œroda, dzień 30 paŸdziernika. Sabała nie ruszył się od domu Chałubińskiego, wartujšc pod drzewem jak zwykle. A nuż Ich Miłoœć zawezwie go do siebie? Musi być na każde zawołanie. We czwartek w południe wzišł się na odwagę. Dzień był pogodny, zagrał na gęœlach przed ogrodzeniem. W oknie ukazała się zaraz pani Chałubińska i zaprosiła go do wnętrza. Dostał w kuchni obiad i guldena do łapy za to, aby wracał do Koœcieliska i nie pokazywał się więcej. Kiwnšł głowš, wyszedł powoli przez furtkę, zniknšł w lesie, lecz nie odszedł daleko. Usiadł nad Foluszowym Potokiem i nie ruszył się stamtšd do wieczora. Niepotrzebnie pokazał się w dzień jasny przed willš; jego miejsce tam tylko w nocy. Gdy księżyc wzeszedł, wœliznšł się przez furtkę do ogrodu, zasiadł znowu pod œwierkiem na nocleg. Był stary, zżyty z przyrodš i wmawiał w siebie, że czuje w powietrzu œmierć, która nadlatuje do Doktora. Nie dopuœci jej do domu, raczej na siebie jš œcišgnie dawnymi zaklęciami. - Óna haw loto furt nad smreckami, jo cujem. Na mój dusiu, nie rusem sie stela - bredził jak pijany. Siedział kamieniem oparty o pień. Jego miejsce było tu, przy Doktorze. Usnšł. Rano wyniósł się z ogrodu, aby go nie molestowano, poszedł na wizytę do Witkiewicza, który go bardzo rad widział. Pisarz zaprosił go na obiad. Sabała grał, œpiewał, opowiadał, Witkiewicz rysował go, zapisywał jego œpiewki. O zmierzchu - zanosiło się na deszcz - Sabała ruszył na swój posterunek. Widział w mroku, jak do mieszkania Chałubińskiego wchodzili lekarze: Chramiec, Florkiewicz i Kruszyński. - Duzo mu hań dochtory pomogom - wyrzekł. - Jemu milse złóbcoki jako brzęcenie konsyliorzy. Stan chorego był poważny. Obawiano się zapalenia płuc, z którego już ledwie się wydŸwignšł tego lata. Zaaplikowano œrodki nasenne. Na jutro rano zwołano ponownie konsylium. Sabała, nieœwiadom sytuacji wewnštrz domu, przepędził noc w zimnie pod œwierkami. W sobotę rano rozpoczšł się ruch w willi "Swoboda". Pierwszy przyszedł doktor Florkiewicz, po nim doktor Kruszyński, następnie doktor Schein. Nastšpił poczštek słaboœci, której się obawiano. Chory czuł się od rana gorzej niż zwykle. Stwierdzono wysokš goršczkę i dusznoœć w piersiach. Wywišzało się zapalenie płuc. Rozpoznał je sam chory, bystry diagnosta. Służšca pobiegła do urzędu pocztowego, aby nadać od pani Chałubińskiej telegram do Warszawy, wzywajšcy natychmiast syna do ojcowskiego łoża. Chory był ożywiony, rozmawiał zupełnie przytomnie ze wszystkimi, zdawał sobie jednak wyraŸnie sprawę z tego, że zbliża się kres życia. Sabała kršżył, kołował przez cały dzień sobotni pod willš, pragnšc dostać się do wnętrza. żeby choć popatrzeć w siwe oczy Doktorowi, nie żeby z nim rozmawiać. Gdzieżby on, chłop nieczytelny, niepiœmienny, oœmielił się gębę otwierać wobec tylu doktorów! Ale popatrzeć w oczy, zobaczyć, jak się majš Ich Miłoœć. Nie dopuszczono go do łoża. Nie lubił go zwłaszcza doktor €Chramiec, sam zakopianin, który uważał go za kiepskiego wesołka o podejrzanej przeszłoœci. W poniedziałek o œwicie budka góralska przywiozła z Chabówki Ludwika Chałubińskiego. Zobaczył go Sabała siedzšcy pod smrekami i pomyœlał, że z Doktorem jest Ÿle. Tegoż ranka lekarze stwierdzili u pacjenta gwałtowny spadek akcji serca w zwišzku z nagłym ubytkiem sił. Stan nie rokował nadziei. Dzień był pochmurny, zimny. Chory był przytomny. Spokojnym głosem wydawał ostatnie rozporzšdzenia. Raz jeszcze - nie wiadomo, który to już raz z rzędu - prosił wszystkich obecnych, aby go pochowano na cmentarzu w Zakopanem, wœród ukochanych gór i umiłowanego ludu. Ponowił wobec lekarzy życzenie, aby go pogrzebano w pięć dni po zgonie. W południe zemdlał, niebawem jednak przywrócono go do przytomnoœci. Stwierdzono zamroczenie, wywołane niedokładnym kršżeniem krwi w mózgu. O godzinie pištej po południu chory utracił ponownie przytomnoœć. Tym razem, mimo najenergiczniejszego cucenia i wstrzykiwania eteru, nie zdołano mu jej przywrócić. Żona posłała na plebanię po księdza Stolarczyka. Lekarze nie odstępowali łoża umierajšcego. Zgromadziła się i rodzina: żona, syn Ludwik, dwie pasierbice. w pewnej chwili Doktor odwrócił głowę na poduszce i rzekł niezbyt wyraŸnym głosem: - Chałubiński, ów arcykapłan... Chciał zapewne powiedzieć, że i on także musi umrzeć, mistrz wiedzy lekarskiej, który tylu ludzi od œmierci ratował. Któż wie, jakie myœli kłębiły się pod tš czaszkš? Nadszedł ksišdz Stolarczyk, jego olbrzymia postać wypełniła całš izbę. Zapalono gromnicznš œwiecę u wezgłowia konajšcego. Pleban oblekł się w komżę, poczšł się modlić po łacinie i udzielił nieprzytomnemu Doktorowi ostatniego namaszczenia. Oczy Chałubińskiego były otwarte, ale nieobecne; nie poznawały nikogo. Przed godzinš ósmš wieczorem chory wydał ostatnie tchnienie. Zgon miał lekki, w jednym westchnieniu uleciało życie. Za oknami trwała gęsta ciemnoœć, zrywał się wiatr, po niebie goniły się chmury w natłoku, groził ziemi deszcz. Król Tatr umarł. Już nie powiedzie w góry hucznej kompanii turystów, już nie uœnie pod gołym niebem w Dolinie Koprowej, nakryty masywem Krywania. Już nie oddŸwięknie Gierlach jego skocznej kapeli góralskiej. Zapłaczcie, Tatry! Król wasz nie żyje, najlepszy z królów, jakich znała historia. Kochał górali i mchy, kozice i kamienie: Ożywił dzikie pustkowie i wprowadził tam człowieka, żeby uczynić sens w dzikoœci. Wiatr zerwał się od Œwinicy, od Kosistej, falami napływał nad kotlinę zakopiańskš, przyginał smreki. Wieœ spała, ciemna i cicha. Tylko wiatr porykiwał niespokojnie; ciszył się, ustawał, to znów nasilał się, szturmował lasy. On jeden był czujny. Nie spał. Król Tatr był umarły. Był wieczór, poniedziałek, dzień 4 listopada. Nie spał i Sabała. Szóstš noc z rzędu spędził pod domem Chałubińskiego. Ukryty pod smrekiem, zobaczył, jak ręce kobiety ustawiajš w dwóch oknach na lichtarzach zapalone œwiece. I po tych œwiecach poznał, że Ich Miłoœci nie ma już pomiędzy żyjšcymi. Usłyszał głoœny płacz domowników. Wpatrywał się długo w okna rozjarzone œwiecami, jakby chcšc przebić wzrokiem głšb pokoju, który znał dobrze z tylu pobytów. Coœ chwyciło go za grdykę, wyniósł się z ogrodzenia, poszedł nad Potok Foluszowy. Woda hałaœliwie toczyła się po kamieniach, przelewała się między poszarpanymi brzegami. Wiatr gišł koronami smreków. W szumie wiatru Sabała wyjšł z rękawa gęœle i poczšł grać. Ich Miłoœć już nie żyje. Umarła miłoœć Sabały i miłoœć ich wszystkich, których do życia ludzkiego powołał Chałubiński. Ksišdz Stolarczyk wychodził z domu żałoby wraz z doktorem Chramcem. - Wiesz, Jędrek - powiedział do lekarza, którego znał od dziecka - to był wielki człowiek o czystej duszy. Od Drogi pod Reglami dochodził odległy, œwiszczšcy szum lasu. Wiatr znowu się nasilał, przeszywajšc ciche powietrze nocy. Jutro pewnie będzie słota. Pleban przystanšł w ciemnoœci. Zdawało mu się, że skšdœ, z niedaleka przebija się poprzez szum lasu dŸwięk skrzypek góralskich. Nie skrzypek nawet; specyficzny, niepowtarzalny głos Sabałowych gęœli. - Powiedziałbyœ, że w tym wietrze słychać grajšcego Sabałę. - E, œpi pewnie w Koœcielisku na nalepie. Skończy mu się granie, darmozjadowi. Dobroczyńca umarł, nie będzie miał kogo nacišgać - ucišł ostro Chramiec. - To zaœ znalazł sobie patrona w panu Witkiewiczu, nie bój się. I poszli dalej w rosnšcym œwiœcie południowego wiatru. Obaj nie lubili Sabały. A Sabała grał bez ustanku do wtóru wiatrowi. Z nieporadnego sprzętu spływały na bełkotliwš Foluszowš wodę improwizowane nuty taneczne: zbójnicka, wierchowa, rozwodna, drobna, krzesana; rozliczne melodie: Koœcieliska, Matejowa, Orawska, Słodyczkowa, chochołowska, Sabałowa i ta, którš najbardziej lubił (poza Sabałowš) doktor Chałubiński, a którš grajek nazywał Miętusiš. Półœlepy dziad, włóczęga - bo kimże był w rzeczywistoœci Jan Gšsienica Krzeptowski Sabała? - wypłakiwał na paru strunach prymitywnego korytka żal za tym, który się minšł, który w najmarniejszym zbóju umiał uszanować i ukochać człowieka. Ciężko wykluł się posępny ranek wtorkowy. Wiatr ucichł. Drogš Żelaznš wœród lasu reglowego wracał do Koœcieliska Sabała. Zrobił ruch w obejœciu. wszedł do komory, porozbudzał œpišcych w izbie, wnuczek zaczšł płakać. wycišgnšł najlepsze, œwiętalne odzienie i poczšł się przebierać, jak na odpust, jak do miasta, jak na sumę, jak na jarmark. - Coz bedzie? Kany sie zaœ pobiyros? Dopiyroœ prziseł - rzekła z wyrzutem żona. - Ik Miełoœ pomarli. I łzy puœciły mu się z oczu. Jakby dopiero teraz własnym głosem obwieszczał sobie bolesnš nowinę, jakby się dopiero w tej chwili od siebie samego dowiadywał o tym. I jš poraziła ta wiadomoœć jak grom. Chwycił jš płacz niepowstrzymany jak kaszel. Nie widziała nigdy na oczy Doktora. Nazwisko Chałubińskiego było œwięte dla górali bez względu na to, czy go znali, czy nie. Sabała ubrał białe, staromodne portki bez cyfry, zapišł na kilka klamer szeroki pas nabijany mosišdzem (własnoœć syna). - Obłócem ciystom kosule. Dej mi. Podała mu, przewdział koszulę, spišł jš dwiema sprzšczkami pod szyjš i na piersi, odział się białš, niedzielnš cuchš, wzišł ciupagę w ręce, kapelusz nasadził nowy, z kostkami. Długie, siwe włosy spadały mu strugš na kark. Twarz brudna spękana zmarszczkami miała taki sam kolor jak mosišdz na pasie. Szedł uroczysty, poważny, na wizytę do Zakopanego; odwiedzić pana Ałubińskiego po œmierci. Teraz go chyba do niego dopuszczš. Pogrzeb stosownie do woli zmarłego zarzšdzono w pięć dni po zgonie; można to było łatwo zrobić z uwagi na zimnš porę. Wiadomoœć o œmierci Chałubińskiego wywołała duże wrażenie i ogólny żal w społeczeństwie polskim. Umarł ktoœ wielki w narodzie; choć nie wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, a większoœć narodu nic o nim nie wiedziała. Ze względu na olbrzymiš wiedzę i fenomenalny talent lekarski był Chałubiński równy tylko kilku lekarzom europejskim o najwyższej sławie; w ojczyŸnie na swój czas nie miał sobie równego w tym względzie. Wychowawca kilku pokoleń lekarzy, popularny społecznik, niepospolity uczony - przyrodnik - umiał być w cišgu całego swojego życia człowiekiem pełnym porywajšcej ludzkiej treœci. Zjednywał sobie miłoœć i czeœć powszechnš u wszystkich, którzy kiedykolwiek się z nimzetknęli. Œwiętochowski okreœlił go: "Lekarz genialny, człowiek wielki, umysł potężny, charakter wspaniały", A Bolesław Prus napisał o nim: "Ten najznakomitszy, najszlachetniejszy przedstawiciel polskich lekarzy był naprawdę ideałem lekarza". A ile mu było winne Zakopane? To jego dziecko, jedno z dzieł przez niego do życia powołanych. Przez kilkadziesišt lat nawoływał do poznania Tatr, pierwszy ukazał społeczeństwu i poparł swoim autorytetem perłę Zakopanego. Z chwilš jego przybycia goœciło w Zakopanem podczas sezonu letniego 20 żętycowych kuracjuszy, a w roku jego zgonu frekwencja goœci w Zakopanem przekroczyła liczbę 3000 osób. Nie był koœciš z koœci tych gór ani krwiš z ich krwi, nie wyrobiony z tatrzańskich korzeni. Ale mšdry mšdroœciš człowieka, który dobrze widzi. Zespolił się z górami w sposób nierozerwalny, wrósł w nie mocno i trwale. I nic go już z Tatr nie wykreœli. W pištek 8 listopada, w dzień eskortacji zwłok do koœcioła, od rana płynęły drogami tłumy górali do domu w lesie, który przez kilka lat zamieszkiwał ich ojciec i dobrodziej. W oknach willi płonęły œwiece. Na œrodku pokoju, w którym zwykł był Chałubiński pracować, spoczywała na niskim katafalku czarna, odkryta metalowa trumna, okolona szeœciu młodymi smreczkami. Wyraz twarzy zmarłego był spokojny, szlachetny, łagodny: jak gdyby spał w okolu smreków. O godzinie czwartej po południu wyniesiono zwłoki ze "Swobody". Wœród ciżby, która oblegała dom żałoby, czarna trumna na ramionach górali-przewodników popłynęła na czoło konduktu. Prowadził go sędziwy proboszcz Stolarczyk w asyœcie oœmiu księży. Przed nim niesiono kilkadziesišt wieńców: Eksportacja trumny do koœcioła odbywała się przy niesprzyjajšcej pogodzie. Mimo to lud góralski tłumnie cisnšł się ku trumnie, aby pożegnać drogie szczštki. Słychać było głoœny płacz; szlochy, rzewne zawodzenie. Otwierała pochód dziatwa i młodzież z trzech szkół zakopiańskich: ludowej, snycerskiej i koronkarskiej. Członkowie straży pożarnej, w galowych mundurach, z szerokimi żałobnymi przepaskami, trzymali szpaler, maszerujšc rzędem. Dalej szła honorowa straż góralska z płonšcymi pochodniami w rękach. Następnie kroczyły delegacje z wieńcami, w tym deputacja rady powiatowej z Nowego Targu, przedstawiciel uniwersytetu z Krakowa reprezentacja naukowych instytucji z Warszawy. Za trumnš, niesionš na barkach górali, postępowała rodzina zmarłego: wdowa, córka ze swym mężem, syn i dwie pasierbice. Po nich - inteligencja miejska i nieprzejrzana masa góralstwa. Zamykał kondukt oddział straży pożarnej. Orszak pogrzebowy posuwał się wolno Krupówkami w dół przy œpiewie żałobnym ludu, przy jęku dzwonów. W koœciele umieszczono trumnę na katafalku, obłożono jš stosem wieńców, rozpoczšł się obrzęd religijny. Napływ ludzi był tak wielki, że w koœciółku mogła się zmieœcić zaledwie drobna ich częœć, reszta słuchała egzekwii pod gołym niebem. Nazajutrz, w sobotę 9 listopada, od wczesnego rana zaczęła cišgnšć fala ludzi od Poronina, od Bukowiny, od Cichego, od Koœcieliska. Szli ludzie i z dalsza: z Murzasichla, z Białki, z Szaflar, z Ratułowa, z Międzyczerwiennego, z Dzianisza z Chochołowa. Mimo przejmujšcego zimna, mimo wiatru przenikajšcego do szpiku koœci, mimo słotnego dnia, kurzšcego chwilami œnieżnš zadymkš - cała góralszczyzna Skalnego Podhala schodziła się na pogrzeb króla Tatr. Ciżba ludu oblegała koœciół, stała pod jesionami od cmentarza po plebanię, od drogi po brzeg potoku. O godzinie dziesištej rozpoczęło się nabożeństwo, które odprawiał proboszcz w uroczystej asyœcie. Obok katafalku zgromadziła się rodzina, delegacje i inteligencja. Przy drzwiach członkowie straży pożarnej powstrzymywali lud cisnšcy się do wnętrza. Koœciół gorzał od œwiatła, podmuch wiatru kołysał œpiewem, roznosił go daleko. Uwagę wszystkich skupiła postać szczupłego, siwego Żyda, stojšcego pod œcianš koœcioła na zewnštrz, w lœnišcym czarnym chałacie. Kapelusz trzymał w ręce, na odkrytš głowę nasadził jarmułkę. Niechętnie patrzyli na niego górale, nieœwiadomi faktu, że nakrycie głowy dowodzi właœnie u Żydów szczególnego uszanowania. Był to Żyd z Nalewek, delegowany przez gminę wyznaniowš w Warszawie umyœlnie na pogrzeb. Drugš rękš przytrzymywał oparty o œcianę wieniec œwierkowy z szyszkami i gronem jarzębin w œrodku, z których spływała szarfa. Nie dopuszczono go do trumny, choć tłumaczył strażakom, iż przyjechał jako delegat z Warszawy, Oburzyli się na samš nyœl, że Żyd pragnie wzišć udział w uroczystoœciach koœcielnych. Przyjechał już wczoraj, zakupił wieniec, pragnšł się dostać do koœcioła wieczorem po egzekwiach, nie wpuœcił go jednak koœcielny. - Co, Żyd? Skšd ty i po co? Gotów był wzišć co prawda wieniec od niego i złożyć na trumnie. Żyd był jednak uparty, nie dał sobie wieńca wzišć z ręki; sam go ułoży na trumnie. Aron Hurwitz sam ongiœ doœwiadczył dobroci doktora Chałubińskiego. Sprzedawał ryby w nędznym sklepiku przy ulicy Gęsiej, póŸniej stał się krawcem. Jego córka wyszła za mšż, ma skład pierza na Nalewkach. Cała ludnoœć tej dzielnicy, składajšca się z biedoty żydowskiej, zaznawała od lat dobrodziejstw Doktora. Leczył tu chorych za darmo, znajšc ich nędzę. Kiedy nadeszła wiadomoœć o zgonie Chałubińskiego, zebrała się natychmiast starszyzna gminy izraelickiej i uchwaliła wysłać na pogrzeb delegata. Hurwitz poza przydzielonš mu na wyjazd kwotš posiadał trochę własnych oszczędnoœci, które przeznaczył na ten cel. Był raz w Krakowie i może dlatego wybrano go do tej podróży. W Chabówce góral œcišgnšł od niego większš opłatę, niż brano normalnie, rozumujšc, zresztš fałszywie: "Żyd. Ma pienišdze, niech płaci". Przybysz targował się zaciekle, ale nie urwał nic z ceny; tymczasem inne budki odjechały z goœćmi, musiał się zgodzić, bo nie miał innego wyjœcia. Góral ze złoœci, że wiezie jednego, samotnego pasażera i że pasażer się jeszcze targuje, podwiózł go tylko do Poronina, bo stamtšd właœnie pochodził. Kto się będzie przejmował Żydem? Zajechał pod swojš szopę, wyprzšgł konia najspokojniej w œwiecie i pozostawił przyjezdnego pod gołym niebem. Koń mu okulał, skłamał w żywe oczy. Jako dowód łaski pokazał mu biczyskiem na południe: - Hań Zakopane, za tom górkom. Tych górek było jeszcze po drodze parę: Hurwitz musiał przejœć piechotš kilka kilometrów do celu swej podróży. Przyszedł na wieczór, zamówił wieniec u górala; prosty, œwierkowy, w listopadzie kwiatów nie ma. Za wieniec też zdarli zeń więcej nadspodziewanie. Góral bowiem rozumował: "Taki Żyd z Warszawy aż tu przyjechał, musi mieć dudki". Obliczył się z pieniędzmi, zapukał do sklepikarza żydowskiego F”rstera z proœbš o przenocowanie. Ponieważ był to wieczór szabasu F”rster przyjšł na noc współwyznawcę, ofiarował mu nawet kawałek ryby. Dziœ za to Hurwitz jest bez jedzenia od rana. To nieważne. Nabożeństwo żałobne trwało bardzo długo, prawie trzy godziny. Była pierwsza z południa, kiedy z drzwi koœcioła przy œpiewie ludu wypłynęła trumna, niesiona na ramionach przyjaciół zmarłego. Nieœli jš: Benni, Sommer, Schein i Kruszyński. Pochód pogrzebowy uszedł niedaleko. U poczštku cmentarza widniał œwieży grobowiec z szarego granitu. Wstšpił na jego cokół ksišdz Stolarczyk, aby pożegnać zmarłego. Gdy rozpoczynał przemówienie, pierwsze słowa uwięzły mu w gardle ze wzruszenia, a głos drżał starcowi od hamowanego płaczu. Jego ustami żegna Zakopane swojego dobroczyńcę. W prostych słowach, pełnych serdecznej rzewnoœci, malował kapłan niezapomnianš postać Doktora. Silny wiatr przyginał gałęzie jesionów, zacinał deszczem. Wiał przenikajšcy zišb słotnego, ponurego popołudnia. Proboszcz przemawiał do nie spotykanego tu jeszcze nigdy tłumu ludzkiego, zalegajšcego cmentarz i okoliczne pola. Na skraju cmentarza pod kapliczkš stał skulony Hurwitz, w jarmułce na głowie, dzierżšc na ramieniu swój wieniec z szarfš. Nie było mowy o przedostaniu się ku delegacjom pod grobowiec. Patrzyli wszyscy na Żyda, z pejsami, z brodš, w jarmułce, w chałacie, z nie ukrywanš niechęciš i pogardš, zarówno panowie, jak i chłopi. Czego on tu chce? Proboszcz mówił o pełnej poœwięcenia akcji Doktora podczas pamiętnej epidemii cholery. - Mieszkał wtedy u mnie na plebanii. W nocy przez okno wykradał się na wieœ, aby nieœć pomoc zarażonej ludnoœci. Własnymi rękami przenosił chorych cholerycznych i œcielił im sam posłania. Kiedy rodzina i krewni uciekli od chorych z obawy przed œmierciš, wtedy zjawiał się doktor Chałubiński. Błogosławili go wszyscy za to poœwięcenie. Ile ludzi od œmierci wyratował! Ile, gdyby nie on, gryzłoby dzisiaj ziemię na Rzycowisku! Tuż za grobowcem, naprzeciw oczu plebańskich, stał Klimek Bachleda, dzierżšc w rękach - jako delegat przewodników - olbrzymi wieniec z kosodrzewiny, opatrzony szarfš od Towarzystwa Tatrzańskiego. Stanęły mu jak żywe przed oczyma obrazy z siedemdziesištego trzeciego roku, kiedy jako ochotniczy grabarz grzebał nocš trupy zakopian zmarłych na cholerę. O czym myœli Klimek? Nie znał go Doktor ani on się nie znał z Doktorem, choć był wiernym towarzyszem jego wypraw. Czy kiedykolwiek będzie jaki góral tak kochany przez ludzi zakopiańskich, jak ten nieboszczyk urodzony w mieœcie? Czyja trumna tu, w Zakopanem, skupi kiedy na sobie tak wiele ludzkiego żalu? Stolarczyk prawił dalej, jego donoœny głos rozchodził się daleko w kršg: - Nic nie znaczyły dla doktora Chałubińskiego trudy, wydatki, poœwięcenia. Ilu chłopów z nędzy wydŸwignšł, ilu od œmierci głodowej uchronił! Bóg jeden to wie, nie nam; grzesznym, to jego dobro, co na nas zlał, rachować. On podniósł Zakopane z ciemnoœci i z ubóstwa. Przez niego cała Polska mówi dziœ o Zakopanem. Tysišce ludzi z miasta przybywa każdego lata do naszej wsi, zachwyca się naszymi górami. Wszystko, co tu dobrego zrobione jest w Zakopanem, powstało za sprawš doktora Chałubińskiego. I oto dzisiaj już nie ma pomiędzy nami tego człowieka, którego kochaliœmy jako ojca i dobrodzieja. Przeszedł do wiecznoœci, ale duch jego będzie tu żył poœród wsiowego ludu, będzie się unosił nad Tatrami. Niech tam oręduje u tronu boskiego za swoim Zakopanem, za swoimi góralami. Bo tak, jak pan Chałubiński ukochał nasze góry, tak nasze góry pokochały pana Chałubińskiego. Z istot pogršżonych w pijaństwie, w złoczyństwie, w ciemnocie on uczynił ludzi. A z ilu biedaków gazdów porobił! Jako odzew na słowa kapłana dał się słyszeć głoœniejszy poryk płaczu Wojciecha Roja; ostatnie zdanie mógł odnieœć całkowicie do siebie. Kobiety łkały od dawna. Sabała, stojšcy w gronie przewodników, częœciej niż zwykle pocierał nos rękawem. - Już odchodzi doktor Chałubiński do poœwięcanej ziemi - cišgnšł dalej Stolarczyk - za chwilę spocznie po trudach doczesnej ziemskiej wędrówki na Pęksowym Brzyzku, a smreki i jesiony będš mu szumiały dniem i nocš góralskš muzykš. I wiatr przyleci na ten grób, pokłoni się, drzewa przygnš się ku ziemi, jakby się kłaniały panu doktorowi Chałubińskiemu. œnieg go przywali na grobie, ale jemu i ten œnieg będzie przyjemny. Bieluœki, niepokalany, œwieży, czysty, ten sam, który w żlebie pod Wysokš przez cały rok leży, ten sam, po którym chodziłeœ, panie Chałubiński, na Gierlach i na Lodowy. A teraz, jak gdybym brał z siebie ostatnie życzenie zmarłego, ostatniš jego wolę, którš słyszałem od niego po wielekroć, bo mnie zaklinał i prosił, żeby go pochować tu, na zakopiańskim cmentarzu. Nie dla niego warszawskie cmentarze hałas wielkiego miasta; jemu skromnie pod jesionami we wsi górskiej leżeć i w szum potoku się wsłuchiwać. Panie doktorze Chałubiński, wola twoja wypełniona. Żyj tu z nami i po œmierci. œpij poœród umiłowanych gór. Pokój niech będzie wieczny twojej œwietlanej duszy. Płacz i głoœne łkanie wydobywało się z ciżby dokoła grobowca zgromadzonej. Pleban rozkrzyżował szeroko ręce i krzyczał: - Przez moje usta przemawia doktor Chałubiński i żegna tych wszystkich, których przed œmierciš pożegnać nie mógł. Jak gdyby jeszcze raz ożył, wstaje tu z trumny przed wami i mówi: żegnam was, moi najbliżsi, z którymi przez tyle lat żyłem, pomiędzy których dzieliłem moje łzy i moje radoœci. Żegnam cię, żono strapiona, wdowo bolesna, synu mój najukochańszy, córko najdroższa i wy, moje drugie córki. Żegnam was, przyjaciele i znajomi, druhowie serdeczni, którzy umilaliœcie mi życie i pracę. Żegnam was, górale, wierni towarzysze górskich wędrówek, którzyœcie ze mnš wstępowali na najœmiglejsze wierchy. Żegnam was wszystkIch i każdego z osobna: Wojciechu Roju, Macieju Sieczko, Szymonie Tatarze, Marcinie Tadziaku, Szymonie Pękso, Jędrzeju Walo, Janie Krzeptowski Sabało, Bartłomieju Obrochto. Nie gniewajcie się ci, których po nazwisku tu nie wymieniłem. Jesteœcie jak las, aż czarno od was w dolinie, a trudno wszystkie drzewa po imieniu wołać. Pamiętam was wszystkich, dziękuję wam za wszystko. Żegnam ten grunt zakopiański, kamienisty i płony. Żegnam tych wszystkich, których znałem i których nie znałem. Kochałem was, jak ojciec swoje dzieci, przebaczcie mi, jeżeli w czymkolwiek zbłšdziłem. Idę na sšd boży, oczyszczony od wszelkiego zła, wymyty od waszych modlitw i od waszych łez. Żegnam to powietrze czyste i zbawienne dla oddechu. Żegnam te Tatry sine, w których mnie tyle szczęœcia i radoœci spotkało. W tłumie wybuchnšł lament powszechny. Lud beczał na cały głos, wtórujšc zawodzeniem potężnemu głosowi plebana. A Stolarczyk szerokimi ciosami rozłożystych ramion krajał pochmurne listopadowe niebo. Płaczš surowi górale z Krzeptówki, z Olczy, z Bystrego, z Jaszczurówki, z Kasprusia, z Krupówki, z Żywczańskiego, z Nędzówki, z Antałówki, z Bońdówki, z Chramcówki, z Polan, z Koœcieliska. Płaczcie, górale! Wiatr runšł silny, kurzšc œniegiem. GroŸny, niesamowity cień ołowianej chmury zawisł nisko nad cmentarzem. Kaznodzieja kończył przemówienie: - Żegnam was, góry, które ukochałem, przepaœcie i doliny, granie i wierchy, strumienie i chmury, i ciebie, wietrze gwałtowny, który œnieżycę przynosisz. Żegnajcie wszyscy, idę do ziemi. Wiatr zwalił się na ławę drzew, szum zerwał się w jesionach ogromny, powietrze skręciło się, zgęstniało, zadęła œnieżyca w okamgnieniu. Gniew przyrody, czy ostatni akord godny tego aktu? Ksišdz Stolarczyk rzucił na trumnę garœć ziemi i zatulił się w kapę. Zišb przenikliwy cišł nielitoœciwie ludzi. Poœpiesznie spuszczono trumnę do przygotowanego sklepu, przywalono granitowš płytš; była tak ciężka, że przewodnicy musieli pomagać. Œwiat zmierzwił się, œnieg sypał ze wszystkich kierunków, zrobiło się ciemno na ziemi i na niebie. Ludzie, rozdygotani od zimna, od wzruszenia, patrzyli, jak kamień nagrobny zasłany został wieńcami. W jednej chwili wyrosła na nim góra zieleni i natychmiast pokryła się bielš œnieżnš. Gwałtowna œnieżyca, która chwilami zmieniała się w ulewę, zmusiła obecnych do zakończenia żałobnego obrzędu. Odeszło duchowieństwo, odeszła rodzina, odeszli delegaci, odeszła inteligencja; schronili się na plebanię i w organistówce. Tylko lud zgromadzony stał na wichrze i w œniegu, z okiem boleœnie w grób utkwionym. Im œnieg ani wiatr nie dziwny, zroœli się z tym od dziecka. Wszyscy pchali się pod grobowiec, aby przedefilować przed wieńcami i po raz ostatni wzrokiem pożegnać swojego ojca, o którym pamięć podawać będš ludzie z pokolenia na pokolenie. Oto wyzwoliciel Zakopanego z pęt nędzy, zacofania, zapomnienia. Oto król Tatr tutaj pogrzebany. Przy grobowcu, dotarłszy nareszcie do niego bez przeszkód, stał nieporuszony, poważny, skupiony Aron Hurwitz krawiec z Nalewek obok swojego wieńca i płakał. Zapewne tym płaczem modlił się do swojego Jehowy, do Boga Abrahamów, Izaaków, za dobroczyńcę ubogich żydów. Łzy jego wzbudziły szacunek i wzruszenie u górali. Kiedy wszyscy inni odeszli, on jeden tylko sprzymierzył się z nimi. Oni trwali w burzy œniegowej, nie od dziœ bici wszelkimi dopustami. Ale ten Żyd w jarmułce? Nie wiedzieli zaiste, że głębsza wspólnota jednoczyła warszawskiego wyrobnika z nimi; że nie na darmo pozostali razem na cmentarzu jak na placu boju, kiedy inni uciekli. Musi to być ktoœ, kto bardzo kochał Chałubińskiego, któremu bardzo wiele Chałubiński wyœwiadczył; tak myœleli. Chałubiński wszystkim dobrze czynił. I wszyscy po nim płaczš, którym było dane się z nim zetknšć. Œnieg prał nadal na przemiany z deszczem, kiedy górale opuszczali cmentarz. Góry były zasnute popielistym pokładem chmur, żaden szczyt tatrzański nie odsłonił się oczom przybyłych. Tak jakby i przyroda we łzach skšpała się z żalu po stracie wielkiego człowieka. Hurwitz przysiadł się do budki jadšcej do Nowego Targu z dwoma panami; kosztowało go to mniej, zwłaszcza że siedział przy woŸnicy, narażony na deszcz. Od Nowego Targu zgodził furmana do Chabówki, przeliczył pienišdze. Ledwo wystarczy na pocišg. Dziœ nic nie jadł. Nie szkodzi postem uczci dzień żałoby. Czy był Chałubiński może Krzysztofem Kolumbem góralszczyzny, odkrywajšc nowy, nieznany kontynent dla Polski? I czy ci, którym ukazał to terytorium, nie odegrajš takiej roli, jakš po odkryciu Ameryki odegrali Hiszpanie-zdobywcy czyli barbarzyńcy i rabusie? Że więc nie dla cywilizacji, nie dla pomnożenia ojczyzny zdobędzie się ten kraj lecz podbije się go dla zbrodni i wyzysku? Już przyjeżdżali tu konkwistadorzy, łyki burżujskie ze złotymi zegarkami u kamizelki, którzy traktowali chłopa jak służšcego. Chłop ich nic nie obchodził, był tylko koniecznym dodatkiem do gór. Konsumowali góry, a więc także i górala; góry - ma darmo, górala - za pienišdze, odpłacali mu więc za to pogardš. Inni znów było ich mniej - pięknoduchy burżujskie - traktowali chłopa jako częœć krajobrazu, barwnš a charakterystycznš; kazali mu tańczyć w cusze na ramionach, z ciupagš w ręce. W roku 1891 wyszła drukiem ksišżka Witkiewicza, zatytułowana Na przełęczy, poœwięcona Zakopanemu, góralom i górom. Zachłyœnięcie się chłopem z gór na tle Witkiewiczowskiej ksišżki było tak wielkie, że miało zacišżyć w tym kształcie nad obrazem góralszczyzny, jaki sobie uformowało całe społeczeństwo. Wszyscy byli olœnieni tężyznš tatrzańskiego górala, odrębnym, egzotycznym œwiatem jego pojęć, myœli i uczuć. Poprzez tę ksišżkę wdarła się do œwiadomoœci polskiej skrzywiona wizja górala, bo wszak sam Witkiewicz oglšdał górala wycinkowo, a i ramach tego wycinka widział i oceniał jednostronnie. Goršczkowa wyobraŸnia artysty-gruŸlika uniosła surowych synów wsi na szczyty, odarła ich z chorób i wad. Pisarz, nie dotarłszy do istotnych Ÿródeł myœlenia i czucia górali, wysublimował ich w cudownš literackš przenoœnię. Ta wšska, przesadzona wizja nosiła w sobie cechy niewštpliwej egzaltacji. Witkiewicz stał się bezkrytycznym chwalcš folkloru tatrzańskiego, w którym widział żywš epopeję homeryckš, a nie prawdziwy obraz wsi góralskiej. Wpływ ksišżki na czytelników był ogromny. Wszystko, co dotychczas napisano na temat gór i Zakopanego, zbladło, umknęło w cień. Œwiatłe uwagi Staszica, głębokie spostrzeżenia Goszczyńskiego, wiersze Pola, Nowickiego, Asnyka, artykuły Zejsznera były niczym wobec tej ksišżki, żywej, pysznej w stylu, napisanej z talentem i z pasjš, przepojonej miłoœciš do krajobrazu i do człowieka; choć człowiek został tu potraktowany trochę jak element barwny w krajobrazie. Witkiewicz był może pierwszym, którego w tak wysokim stopniu uderzyła bogata a odrębna kultura Podhalan, nic dziwnego, był wrażliwym artystš. Ale urzeczony pięknem tego œwiata, oderwał go od rzeczywistoœci, od jego czasu i œrodowiska. Stworzył fałszywš mitologię z tego, co było żywe. Zachłyœnięto się góralszczyznš. Ciupaga pomieszała w głowie wielu ludziom, nawet mšdrze myœlšcym. Wyspa ciemnoty i zacofania robiła wrażenie jakiegoœ muzeum, gdzie skupiono zabytki ocalałe sprzed wieków. Jak gdyby życie współczesne przeszło obok tej wsi, nie nawiedziwszy jej. Skšd się znaleŸli jeszcze tacy ludzie, spóŸnieni o sto, dwieœcie lat, zagubieni w puszczach i granitowych głuszach? Ponieważ przy odkryciu Tatr i Zakopanego pierwsi stali intelektualiœci z całej Polski, przeważnie literaci, więc wejœcie górali tatrzańskich w orbitę œwiadomoœci polskiej dokonało się na wysokim diapazonie, na koturnach, z zachwytem, z uniesieniem. Wielu z pierwszych propagatorów Tatr było gruŸlikami; łatwo tedy pojšć, że goršczka ich organizmu nadała specyficzny żar i pasję ich twórczoœci. Tak przekazano góralszczyznę póŸniejszym pokoleniom; jako zachwytliwy obraz zmysłowo-uczuciowy poza wszelkš analizš społeczno-gospodarczš, zespół mitologii oderwany od rzeczywistoœci. Wspaniałš jest przyroda Tatr. I ona najbardziej przyczyniła się do tego, że objawienie nowo odkrytego œwiata przyjęto z takim olœnieniem; na wiarę, nie na rozum. Tatry spowodowały zawrut w głowie u tych wszystkich, którzy się po raz pierwszy z nimi zetknęli. Góry zawsze oddziałujš na człowieka pobudliwie, już sam krajobraz i klimat górski działa podniecajšco. Kiedy w roku 1891 przyjechała Modrzejewska z Ameryki na goœcinne występy do Polski, odwiedziła naturalnie i Zakopane. Witkiewicz zaprosił wielkš artystkę, aby wespół z Sabałš trzymała jego syna do chrztu. Starzec z Koœcieliska, zaskoczony tš zaszczytnš propozycjš, zjawił się na plebanii u księdza Stolarczyka z proœbš o poradę, jak się ma zachować w tym wypadku. Nie znał czynnoœci ani obowišzków chrzestnego ojca, nigdy bowiem jeszcze w swoim długim życiu dziecka do chrztu nie trzymał, jako notoryczny pijak. Takich Stolarczyk nie dopuszczał na chrzestnych, aby się dzieci przypadkiem nie wdały w charakter do chrzestnego oJca. - Przepytujem tyz piyknie wasom duchownom osobe i siyćkie œwientoœci, jakie ta we wos siedzom, jakoz sie to dziecko trzimie do krztu? Bo bierom ino takik, co nie pili, to ta mie do siela nie bierowali do tego. - Dy nie musicie go trzimać, Sablik, bo chłopok som dobrze stoi na nogak. Juz mu bedzie siedem roków. Rzeczywiœcie synek Witkiewiczów (póŸniejszy Witkacy) już dawno nie pamiętał powijaków, był chłopcem wyroœniętym. Sabała zgadał się coœ o tych chrzcinach z Klimkiem Bachledš, którego spotkał pod Dworcem Tatrzańskim. Było tam i trochę dumy w tym opowiadaniu, bo Sabała lubi się pochwalić, jakim uznaniem cieszy się w pańskich sferach. - Pani Modrzejesko se mnom za kumoske była. Popielimy godnie u pana Witkiewica. - Wyœcie tu chrzciny z piciem odprawiali - rzecze Klimek - a o niewiela byœcie mi hnet nad truchłom orowskom nute przigrali. - Bez co zaœ? - zaniepokoił się poważnie Sabała. Lubił Klimka od dziecka. - Cozeœ ta ka nawojowoł? Klimek opowiadał. Wiódł dwóch turystów z Łomnicy do Zielonego Stawu Kieżmarskiego. Szli po pochyłym zachodziku od strony Szczytu Kieżmarskiego, jakby po listwie przybitej ukosem na œcianie. W połowie listwa miała jednometrowš przerwę. Przeskoczyć - niebezpiecznie, a nadto skała odpycha. Klimek wsunšł się w tę przerwę i, rozkroczywszy się, pomagał turystom w przejœciu jednš rękš. Nagle kiełznšł, zadrgał, osunšł się w dół. Nie znano wtedy jeszcze lin. Mija parę sekund, a przewodnik o pięć metrów niżej wbił palce w chropowate szczelinki, złamał dwa paznokcie, ale uniknšł przepaœci. Darł się ostrożnie ku gzymsowi, a gdy wylšdował przy turystach, spojrzał na okrwawione palce i rzekł łagodnie, niemal żartobliwie: - Ek, wiycie, panie, zek myœloł, co mie juz janieli syjmujom. Sabała uœmiecha się wesoło: - Nale cie przecie nie sjeni, to sie zaœ po œwiętym Bartłomieniu wybieremy ka na œwistoki. O mnie tyz godali, zek sie urwoł spod siubienice z młodoœci, jako i ty nieprzymierzajęcy z celuœci, a jakosi zyjemy. I kieby jesce co popić beło, toby beło bars fajnie. W domu Klimka Bachledy - tragedia. Umarła mu żona na wodnš puchlinę. Wpadła w tę chorobę podobno skutkiem zaziębienia. Umarła prawie w tym samym wieku, co matka Klimkowa. I ktoœ tam pisze o żelaznym zdrowiu i odpornoœci górali, porównujšc ich z herosami greckimi! Nie była stara, miała lat 34, dzieci małoletnie, nie odchowane. Najstarsza córka, Karolcia, ma lat dziewięć, Broncia - cztery, Józek - dwa lata. Leczył Agnieszkę doktor Chwistek, póŸniej doktor Smoršgiewicz, obaj - bez rezultatu. Mšż czynił niezwykłe wysiłki, aby ratować żonę. Sprowadził do niej z Nowego Targu słynnego lekarza Żyda, Fechtera, uważanego przez opinię niemal za cudotwórcę. I ten nic nie pomógł, bo cudów nie ma. Klimek ze wzruszeniem wspominał doktora Chałubińskiego. "On by mi żonę wykurował" - pomyœlał. - "On by jej nie dał umrzeć. Taki wielki człowiek!" Œmierć nie bawiła się długo. Ostatniego dnia kwietnia 1891 roku zabrała Agnieszkę Bachledowš, która przed zgonem zleciła mężowi, aby się oglšdnšł za drugš żonš; starszš, spokojnš, gospodarnš, dobrš; żeby nie miała pstro w głowie, żeby mogła wychować nieletnie dzieci. Interesowała się domem do ostatka. - Ryńskiego mo oddać Płazionka Stefka, wyzycyła ode mnie na jarmaku w mieœcie. Odbierz cebrzyk od Sieckuli, wziena siemie parzyć, trzimie go juz ze œtyry niedziele. Jakoz z Królem? Doł ci pienišdze? - We œwięta do. - Pilmuj go, bo to œtuder, coby cie nie wykiwoł. - Na Bystrem dostanem wielgom budowe po œwiętym Michale, to sie zaœ troche sproœcimy. - Jo juz nie bedem na gospodarstwie, bedzie fto inny. Pomiyntoj kupić dwie owiecki. Niek sie gadzina chowo. Ze łzami w oczach żegnał Klemens Bachleda odchodzšcš ze œwiata żonę. Było jej dane przez dwanaœcie lat pracować ciężko, w pocie czoła, niczym służšcej, a kiedy wreszcie z trudem zbudowali sobie gazdostwo, kiedy w domu zaczęło się powodzić lepiej, œmierć porwała z domu gaŸdzinę. Właœnie Towarzystwo Tatrzańskie przyznało Klimkowi tego roku blachę przewodnickš pierwszej klasy. W wrzeœniu 1891 roku przybyła do uzdrowiska córka Chałubińskiego, Jadwiga, z nazwiska mężowskiego Surzycka. Wysiadła z góralskiej budki przy ulicy Koœcieliskiej, gdzie była końcowa stacja furmanek przywożšcych goœci z Chabówki. Po Zakopanem kursowało w sezonie kilka bryczek miejscowych, spełniajšcych rolę dorożek. Surzycka wynajęła jednš z nich, każšc woŸnicy jechać do domu Chałubińskiego. Góral nie wiedział, gdzie jš wieŸć. - Nie wiecie, gdzie mieszkał doktor Chałubiński? Willa "Swoboda". - No dy nie wiym, zabijcie mie. Słysołek o panu Ałubińskim, jakozby nie? Ale ka miyskowoł, nie znom. Ach, Zakopane, Zakopane! Kamienujesz swoje proroki. Należało powiedzieć: do Roja, jako że pustym domem po Doktorze opiekował się syn Wojciecha Roja. Jak złudnš jest sława œwiata! W listopadzie tegoż roku ksišdz Stolarczyk uległ połowicznemu porażeniu ciała. Mimo ciężkiego kalectwa, które go nawiedziło trwale, nie opuszczał nigdy odprawiania mszy. Codziennie rano prowadzono go do ołtarza. Żałosny był widok starego, zniedołężniałego olbrzyma, snujšcego się wolno po koœciele; przez 43 lata proboszczował tej wsi; wszystkie sprawy parafialne załatwiał odtšd wikariusz, ksišdz Strzelecki. Przeszła zima, przeszła wiosna, nastšpiło lato, zresztš nie bardzo wydarzone. W letnie zmierzchy siadywał pleban na ganku, kierujšc oczy wyblakłe na wieœ huczšcš zgiełkiem letników. Inaczej ta wieœ wyglšdała, kiedy przybył tu zakładać dom boży, ciosać pierwsze zręby pod gmach społecznoœci katolickiej. Zakopane przeżywa obecnie epokę rozwoju burzliwego, dalekiego od prawidłowoœci. W lipcu 1892 roku urzšd klimatyczny zarejestrował 3175 przyjezdnych osób. Oczywiœcie największš frekwencję dawała Galicja, następnie zabór rosyjski i pruski, byli wszakże notowani i mieszkańcy Petersburga, Wiednia, Monachium, Paryża, Londynu, nawet Nowego Jorku. Na dwunastu ulicach paliło się wieczorami 65 latarń naftowych. W uzdrowisku osadzono 51 ławek: i niech ktoœ powie, że Zakopane nie idzie z postępem! Sabała wraca do domu ulicš Koœcieliskš wieczorem, jest podpity. Wlecze się za nim duży pies z rasy liptowskich owczarzy; przyplštał się gdzieœ spomiędzy domów, wyczuł pewnie w człowieku bliskiego sobie włóczęgę. Słychać chrapliwy głos starca: Ziymno, dziywce, ziymno pod twojom pierzynom, cieplej by mi było w lesie pod jedlinom. Dejze, Boze, dejze, coby się udało, coby my w Luptowie nie nabrali mało. Za chwilę odzywajš się gęœliki. Ksišdz Stolarczyk, już po kolacji, odmawiał modły przed snem, kiedy ciszę wieczornš zakłuciło przejœcie Sabały. , Przerwał modlitwę i zamyœlił się. Za co kochał Sabałę Chałubiński? Dlaczego tak sławi Sabałę Witkiewicz? Co oni widzš w tym próżniaku, kłusowniku, dawnymbandycie? Zanim odpowiedział sobie na to pytanie, wsłuchał się w zanikajšce piskanie prymitywnych gęœli. Może w tym zgrzycie gęœli odzywał się głoœno czas przeszły, zgubiony, wdeptany w ziemię? Może w tej kalekiej muzyce zmartwychwstawały koœci ludu padłego w lasach i dolinach nagle, przy drzewie, od dzikiego zwierza; ludu, nie umarłego w poœcieli, nie wywiezionego daleko, do Poronina czy Chochołowa? Ilu tu leży w tej wsi dawnych nieboszczyków? W niepoœwięcanej ziemi? A wszyscy umierali bez pociechy religijnej. Przeraził się tš myœlš ksišdz Stolarczyk. Jego prosty, chłopski rozum buntował się przeciwko urzędowym tezom wiary. Więc ci wszyscy, którzy pomarli przed dziesištkami, setkami lat bez księdza, bez spowiedzi, bez ostatniego namaszczenia, bez chrztu, bez aktu żalu religijnego, przewidzianego w katechizmie - nie poszli do nieba? Dla kogo jest niebo? Dla cnotliwych czy dla namaszczonych? Gdzieœ już za Gronikiem ginšł w dali, wsiškał w smreki głos pijanego Sabały: Matuœ moja, matuœ, wyŸryjcie na pole, Jako hań pucujom siynoska kaprole. WyŸrała na pole, zaloła sie łzami, Widziała siynoska miendzy kaprolami. Witkiewicz siedział przy stole pod oknem w niedużej izbie u Walczaka, zwanego Bacš, i pisał nerwowym, gęstym pismem na wšskim arkuszu papieru: Homer niezależnie od wartoœci artystycznej ma wartoœć œwiadectwa pewnej epoki rozwoju ludzkoœci, historycznego dokumentu; podobnież opowiadania Sabały streszczajš w sobie pojęcia, wierzenia i ustrój życiowy pewnego społeczeństwa, które przechodzi już do przeszłoœci. Pewne gatunki ludzi, zwierzšt muszš zginšć z powierzchni ziemi razem z wielkimi przeobrażeniami w naturze. Myœliwy czerwonoskóry jak i polowacz tatrzański stajš sIę z czasem niemożliwi. Na tym przełomie do nowych form życia opowiadania Sabały sš jak łuna œwiecšca nad dogasajšcym ogniskiem, jak ostatni promień wspaniałego słońca, które się obziera po œwiecie œwietnymi blaskami, nim zgaœnie na zawsze. Wstał od stołu, zaczšł chodzić po izbie. Było mu zawsze zimno. Nigdy latem nie zdejmował z siebie serdaka. Teraz, po œmierci Chałubińskiego, społeczeństwo zakopiańskie, skłócone, rozdarte, żarte intrygami, poddane gwałtownej chorobie wzrostu, na próżno szukało autorytetu w rodzaju króla Tatr. I w tym rozdarciu, na targowisku sprzecznych interesów Witkiewicz był może jednym z najtęższych umysłów. Przybył tu już jako buntownik, protestujšcy przeciw zakłamaniom burżujskiej moralnoœci. Schronił się w œwiecie gór, cieleœnie znajdujšc chwilowš ulgę w krwotokach, psychicznie zaœ szukajšc oparcia po upadku œwiata swoich złudzeń. Dla pisarza postępowego, dla człowieka pokłóconego z rzeczywistoœciš całej Polski wycieczka w prymityw, w egzotyzm była szukaniem samoobrony przed ostatecznym rozczarowaniem i ideowym bankructwem. W braku innej drogi wyjœcia była ona próbš przeciwstawienia tamtemu zgniłemu œwiatu - zdrowego, góralskiego œwiata; przeidealizowanego. Malował pejzaż skrótowo, paru pocišgnięciami. Szczęœliwszy był w piœmie niż w malarstwie. Oto w zachodzšcym słońcu patrzy na Giewont. Góry żarzš się w czerwieni; nagle œciemniało, mrok w dolinie gęstnieje szybko, po niebie natomiast rozlewa się blada jasnoœć. Na jej tle widzi pisarz rysujšcš się sinš potwornš sylwetę topielca, zwróconego twarzš surowš prosto ku niebu. Na piersi zapadłej leżały załamane, zaciœnięte palce, nogi okrywała ciemna opona lasów. Widmo Giewontu w słabym blasku wieczornej zorzy leżało tak na olbrzymim, czarnym katafalku regli. Tak może widzieć góry tylko wielki artysta. I poprzez sugestię, siłę, pysznoœć literackiego wyrazu widzenie Witkiewicza narzuciło się oczom całego społeczeństwa, kształtujšc w nim powszechny sšd o góralszczyŸnie. Nie było kłamców i łotrów wœród górali, sami jedynie dobrzy ludzie; nawet kryminaliœci byli niewolnikami prymitywnych instynktów, zbrodniarzami z namiętnoœci, w skali tragedii greckich. Pierwsi nosiciele sławy Zakopanego słyszeli, jak górale œpiewajš, ale czy który z nich słyszał, jak góral kaszle. Klimek Bachleda ożenił się po raz drugi z wdowš Jadwigš Bukowskš, rodem z Dzianisza. Była znacznie starsza od niego; o lat czternaœcie. Rajono mu młode i ładne dziewczyny, ale był pomny przedœmiertnego posłania Agnieszki. - Nie żony mi trzeba, tylko matki dzieciom - powtarzał sobie. Druga żona Bachledy spełniła nadzieje, jakie w niej pokładał mšż. Była dobra zabiegliwa robotna cechowała jš może pewna oschłoœć w obejœciu; nie dziwota, miała dotychczas ciężkie życie; którego on zaznał od dziecka w nadmiarze. Władze dały Sabale do poznania, że nie wolno mu grać ani œpiewać po drogach, na ulicach czy w szynkach, bo to włóczęgostwo i żebractwo. Złoœcił się o to co niemiara. - A ftoz takie prawo pisoł? Może urzšd nowotarski chciałby domorosłego grajka i bajarza obłożyć podatkiem jak szynkarza za piwo? - Piyrwy dzikom œwinie naucy tońcyć, nizeli urzendników rozumu - sierdził się. Gdyby mu odebrać granie, œpiewanie, bajanie, przepadłby nie zauważony, jak tylu innych. Chyba byli tacy, którzy również posiadali dar barwnego opowiadania, prostš a trafnš obserwację przyrody i życia, swoistš filozofię, ale nie dali się poznać. Nie każdy góral miał szczęœcie spotkać swojego Witkiewicza. Ostatnio jego bajania były jakieœ nieskładne. Czasem nie kończył rozpoczętych gadek, zamyœlał się głęboko, oddalał od tematu. Wiała z tych opowiastek jakaœ żarliwa tęsknota za dawnymi czasami. Czuł, że starzeje się coraz bardziej, przemija nieodwołalnie. Wiedział, że w tym jego siła: w odgrzewaniu starego. Górale nie lubili go konsekwentnie, było im nie w smak, że wybrał sobie zawód rozœmieszacza ludzi, że dla uciechy panów œwiat chłopski przedrzeŸnia. Nie honor im było patrzeć na to, jak stary próżniak zamiast chwycić się uczciwej roboty, wydziwia, zabawia panów; czym? Chłopskimi dykteryjkami. Już to samo wydało im się poniżajšce. Oni się zmienili od dawnych czasów, już nie sš tak ciemni jak drzewiej. Tylko Sabała nic się nie zmienił; nie tylko duszy nie zmienił, ale portki i cuchę nosi bez oblanki jak pięćdziesišt lat temu. Tak. Był surowy, pierwotny, i w tym sobie dumę upatrywał; i w tym go właœnie panowie ulubili. Za duszę prymitywnš, za naturę dzikš, nieokrzesanš, za naiwnš, a w rzeczy mšdrš filozofię. Zauważył, iż ma słuchaczy powierzchownych, którzy nie tyle zwracajš uwagę na treœć, ile na sposób opowiadania. Chłonęli z ciekawoœciš i luboœciš bujnš, soczystš gwarę górala, bez względu na to, o czym mówił. Opowiadał więc swoimi słowami bajki, anegdotki, powiastki z życia zwierzšt, z życia Pana Jezusa, z życia góralskiego, myœliwskiego, zbójnickiego, zasłyszane skšdœ lub wymyœlone dawniej czy na poczekaniu. Gdy goœcie docinali mu z powodu nieudolnej konstrukcji gęœlików, Sabała wtykał im sprzęt do ręki. - Nez wom, prosem piyknie. Niegze weznom i grajom, jo bedem słuchoł. Óni ta lepi umiom, bo z ksišzki, a jo se ta ino z głowy. Nez wom. Innym razem w gronie liczniejszym odzywał się: - Powiym wom zagadke. Œtyrej chłopcyska strzylajom do jednego copcyska. Coz to jes? - No, tak się krowę doi - rzekła jedna pani, zresztš właœcicielka tego pensjonatu, dokšd go zaproszono. - Jużeœcie nam to mówili zeszłego roku. Uœmiechnšł się niemrawo, potarł nos rękawem. Na tyle ludzi i tyle ciekawoœci - cišgle coœ nowego wynajdywać! Także pretensje! Panowie nie protestujš, tylko się œmiejš. A tu jednej babie się nie podoba. Że już słyszała. No to co? Za to inni nie słyszeli. Nie nastarczyłby przez całe życie nowych gadek zmyœlać. Zapamiętał jš sobie. Zły był na niš. - Powiedziołbyk jiyj cosik, azby jiyj w pięty wlazło, aj wlazło, ale co sie bedem z głupiom babom handrycył. Duzo hań œ niom naurodzos! Nie worce języke po próżnicy miondlić. U nik włosy długie, ino rozum krótki. Kobiety miał w niewielkiej cenie. Nigdy nie podał ręki kobiecie, nawet ze sfery pań-letniczek. Opowiadał sproœne kawałki, lecz na wyrażne naleganie goœci i to podpity przez nich umyœlnie. Także, sprowokowany, wykonywał swoje przyœpiewki ze swobodniejszego repertuaru, którego dawniej, za Chałubińskiego, nie uprawiał. Pocierał nos rękawem, udzierajšc się z wysoka: Na Krzeptówce chłopy wišzom cepy niciom, wysła hań Marysia z obtarganom rzyciom. Redykoł sie baca z Upłazu na Kiry, ni mioł co dać chłopcom, nasroł do puciry. MężczyŸni œmiali się wesoło. - Jeszcze, jeszcze! - namawiali starca. Któryœ wetknšł mu w garœć guldena. Na wiyrsycku, na tym równym zabił juhas bace gównem. Fto nie wierzy, niechaj biezy, pokiel jesce gówno lezy. Byli szczerze rozbawieni prostym, niewybrednym humorem œpiewki: - Sabała! Jeszcze coœ z tej beczki! - wołali. Ziydoski Poniezus za stodołom kucoł, portki œ niego spadły, pies na niego fucoł. Niósł się z powrotem w swoje Koœcielisko. Przechodził właœnie pod zakopiańskim koœciołem, uchylił kapelusza, nie kwapił się nigdy do koœcioła, wyznawał zasadę: lepiej z Panem Bogiem nie zaczynać, a jeszcze lepiej z daleka od Niego. Tak przemijał Sabała, bajarz, gęœlarz i œpiewak, atrakcja za guldena dla głodnych cišgle nowych wrażeń goœci. Zakopane rosło, zmieniało się, tylko on jeden stał w miejscu, z twarzš odwróconš wstecz, jak żywy pomnik dawno umarłych czasów. Kto wie, może odwracał umyœlnie głowę aby patrzeć w stronę Chałubińskiego? - A o Chałubińskim Już zapomnieli! - mówił z gorzkim wyrzutem ksišdz Stolarczyk do Witkiewicza. Leżał w łóżku chory. Gruba, nalana twarz zrobiła się jeszcze bardziej obwisła, nabrała koloru ziemistego. - Myœlš, że jak ulicę ochrzcili jego nazwiskiem, to już wszystko załatwione. A Dolinę Mickiewicza z powrotem nazywajš Roztokš. Mickiewicz nie wie o tym, że mu dolinę odebrali w Tatrach. Och, Zakopane, bagno i targowisko! Stolarczyk zaziębił się przed dwoma tygodniami w koœciele i zapadł poważnie na zdrowiu. Do tej chwili nie zaniedbywał codziennego odprawiania mszy, mimo iż półtora roku temu uległ częœciowemu porażeniu ciała. Władze koœcielne zdajšc sobie sprawę z jego stanu zdrowia i podeszłego wieku, wyznaczyły mu stałego zastępcę na stanowisko proboszcza, księdza Kaszelewskiego. Chory położył się do łóżka, które miało się stać jego œmiertelnš poœcielš. Wywišzało się zapalenie płuc, co u sparaliżowanego 77-letniego starca nie rokowało żadnych nadziei. Patrzył na Giewont, rozsiadły przed oknami plebanii. Słońce wyjaœniało plastycznie rzeŸbę jego północnej œciany. Jeœli tę górę - według wizji Witkiewicza - przyrównać do olbrzymiego topielca, leżšcego z twarzš ku niebu, z palcami złożonymi na piersiach, to po tych palcach skamieniałego topielca drapał się przed laty Stolarczyk, jadšc po ostrzu grani, jak na koniu, aż go juhasi na powrozach wydostali z niedostępnego miejsca. Gdzież to nie wspinał się zakopiański pleban? Na wierzchołki Gierlacha, Łomnicy, Lodowego, na szczyt egipskiej piramidy Cheopsa. Czy też uda mu się osišgnšć wyżyny niebieskie, o które się modlił z wiarš i przekonaniem? Wieczorem 6 lipca zgromadzili się przy łożu plebana brat jego Jan, wójt wsi Wysoka pod Jordanowem, wraz z synem i synowš, przyjaciel chorego ksišdz Sutor, przeor augustianów z Krakowa, i doktor Buzdygan. Chory był przytomny. Chwycił za rękę Sutora, mówišc: - Dziękuję Bogu, że mi nic nie dolega ani nie boli, chociaż wiem, że zaraz umrę. Zmarł o północy. I z jego œmierciš zamknęła się ważna karta w dziejach Zakopanego. Z płaczem cisnšł się lud do jego trumny, wystawionej w koœciele, aby złożyć po raz ostatni hołd swemu kapłanowi-wychowawcy; na cmentarzu odœpiewano pieœń pogrzebowš, której słowa i melodię ułożył przed laty Stolarczyk. Jak będzie teraz wyglšdać Zakopane bez tej olbrzymiej, charakterystycznej postaci, do której wieœ przyzwyczaiła się przez lat czterdzieœci pięć? Umarł prosty, rubaszny, ale mšdry ksišdz, sam syn górskiej wsi, który na swój sposób obciosał i ucywilizował półdzikie chłopstwo pod Giewontem. Nie miał go kto tak pięknie nad grobem pożegnać, jak on sam to umiał. Sabała wracał póŸno do domu od Witkiewicza. Zasiedział się tam na dobre, byli goœcie, przynapił się setnie, zachrypł od œpiewania. Wybrał drogę nie przez wieœ, lecz Drogę Żelaznš pod Reglami. Idzie lasem, w księżycu, samotny, wiatr mu rozwiewa cuchę. Znów, jak tyle razy, w samotnoœci, w ciszy, w pustce, w ciemnoœci nocy nawiedził go Chałubiński. To był człowiek! Nie tylko wysłuchiwał tętna bijšcej krwi w pulsie on słyszał tętno gór, rozumiał œpiew ptaków, czuł soki drzew. Skšd człowiek może wzišć tyle mšdroœci? Przyszedł, aby pomagać ludziom, aby im nic nie odbierać, aby im coœ dać. Czy znajdzie się tu ktoœ jeszcze, kto powtórzy jego ludzki, bezinteresowny gest? Nadchodzš burżuje, a miało ich tu przybyć jeszcze więcej, drobni ciułacze, lichwiarze kieszonkowi, aby kolonizować przepięknš, chaotycznie zabudowanš wieœ. Zjawili się pierwsi spekulanci, budujšcy domy na sprzedaż. Domy waliły się jesieniš od wiatru halnego, ale latem wyglšdały pięknie. Starzy górale uważnie, ostrożnie posprzedawali parcele, karczowali swoje lasy, z wyrachowaniem, mórg po morgu, na Gubałówce, na Wilczniku, na Górce, na Lipkach, na Kozińcu, na Antałówce. Góral ledwo trzymał się na nogach. Ale choćby był schlany do nieprzytomnoœci, przecież w ostatnim włókienku œwiadomoœci przechowywał nabożnš czeœć dla Chałubińskiego. Œpiewał: Przi węgierskiy ceœcie dej nom Ponbóg scęœcie przityj polskiy stranie dej nom dobre spanie. Dobrze beło drzewiy, kie my zbójowali kielo dudków beło, telo my zabrali. Straszny był œpiew pijanego starca. Głos chrapliwy, zduszony, a równoczeœnie nasilony, utrzymany w wysokim rejestrze, przypominał zgrzypienie gęœlików. Na zbój, chłopcy, na zbój, ze zbója do domu co my nazbiyrali, nie domy nikomu. Wolno mu œpiewać o młodoœci, teraz już nikomu nic do jego sprawek. Pomarli œwiadkowie, poszkodowani także. Czas pokrył wszystko latami, grubš niepamięciš. Węgiersko œlachta pinišski mo my œwarne chłopcy, to nom ik do. Niedaleko zamajaczył nad Potokiem Stršżyskim wysoki szczyt dachu Kacki, ongiœ kochanki Wojtka Matei. Ile się tu wina i wódki naspijał Sablik! Ile się krwi polało w tej chałupie! Dom odpłynšł w mrok, cofnšł się za plecy Sabałowe, jak wspomnienie. Hej za Tatry, za Tatry, jes hań Ziydek bogaty. Głos rozlegał się donoœnie w głębokim lesie. Nie kochoj dziywcyny, bo cie zdradzić moze, a takiego zbója, to sie pozal Boze. Oto już Krzeptówki, rodzinne osiedle Sabałowe, pierwsza rola Koœcieliska, idšc od strony Zakopanego. Pod wygwieżdżonym niebem leżała uœpiona wieœ, w którš wsiškały poryki starca. Resztki pijaństwa parowały w chłodzie nocnym z Sabałowej głowy. Klimek Bachleda strugał grabie, stojšc w drzwiach jaty. Przechodzi Magda Gadejowa, okryta ciemnozielonš wełnianš chustkš "tybetkš", które sprzedawano w Nowym Targu. - Jak sie mocie, krzesnoojce? Zdrowiœcie ta? - zagdakała, ponieważ nie wypada przejœć koło gazdy, nie nawišzawszy z nim rozmowy. Tytułowała go chrzestnym ojcem, jako że obecna żona Klimka trzymała jš do chrztu. Klimek bywał często zapraszany do koœcioła na chrzestnego ojca (w przeciwieństwie do Sabały). Typował go stale do tej funkcji nieboszczyk ksišdz Stolarczyk, jako człowieka cnotliwego, pobożnego, nie pijšcego wódki. Klimek spojrzał przyjaŸnie na Magdę, odpowiadajšc na powitanie: - Je dyć ta doœ jesce. Coz ta u wos słychno? - Nic tyz takiego, siyćko stare. Dzieci wom sie chowajom? - Dosić, Bogu dzięka. A wase? - Trzimiom sie. Myœlem Tomka posielać do skoły. - Óno ta lepi zawse mieć kielo telo skoły. - Coby ino ojców sanowało. Bo wiycie, som jes rozmaite ludzie. Jak mo być huntcfot, to go i skoły nie przeónacom. - Ano, po jednym siydło goli, drugiemu i brzitwa nie fce. Siednijciez. - E, nie bedem siedzieć, bo mie robota œcigo - usiadła jednak na desce. Nie w tonie byłoby przerwać rozmowę z gazdš. - Dyć i jo mom robote, a przecie kielo telo spocnienia trza mieć. Boby sie zaœ ręce cłowiekowi zaparzyły - œmieje się Klimek. Odłożył grabie, sięgnšł po fajkę. Powoli upychał jš tytoniem, przydeptał kciukiem, wyjšł z miechurka siarnik długo przypatrywał się jego pałeczce, ryznšł niš o rzemień paska. Rozszedł się silny swšd palonej siarki. Przytknšł płomień ku fajce, otoczył się kłębami dymu. - E, tak i u nos - terkocze Magda. - pełno hań roboty. A nie róbże nic, to nic nie bees mioł. A tu trza i dowke płacić, i do wójta, i do dworu, to zaœ dej dó domu na sól, na gaz, na œwabliki, na mydło, chłopu na tabak, na siyćko. Nie rób nic; ino na pinišdze. - Jak nie nasiejes, coz bedzies zbiyroł? - Na siyćko dej i dej. A skšd brać? Ze studni dudków nie nacyrpies, ba trza ik zrobić. A jak? - Ej, wiera, wiera. Gadejowie mieli farbiankę; farbowali sukno i płótno. Magda, uważajšc już rozmowę konwencjonalnš za wyczerpanš, zerwała się z deski. - E dy posiedŸcie, mocie doœ casu - powiedział z grzecznoœci, bez przekonania. - Ka ta! - zaprotestowała. - Niegze ta krzesnomatka zaglšdnom do nos kiela cos. - Wybiyro sie ta do wos, bedzie farbować spódnicyne Karolcynom. - Zostańcie z Bogiem, a zaŸryjcie ta przecie kie ftore do nos. - Boze wos prowodŸ. Splunšł, popukał wielokrotnie fajkš o deskę, wygrzebał troskliwie resztę popiołu, stuknšł, splunšł raz jeszcze i zabrał się z powrotem do strugania grabi. Od domu doleciał płacz dziecka. - Broncia! - zawołał ojciec w stronę szopy. - Józuœ krzicy, leć no, pobaw sie z dzieckiem. Bronki nie było, poszła napoić bydło do pobliskiego potoka. Karolka, która z macochš przesiewała na klepisku ziarno, skoczyła do izby i przyszła ku szopie z płaczšcym trzyletnim braciszkiem na ręce. - Pokoz go - rzekł ojciec. Wpatrzył się w dziecko z łagodnym uœmiechem. Dziecko przestało płakać, uœmiechajšc się również do ojca. Fala wzruszenia ogarnęła Klimka. Czy ojciec jego nachylał się kiedy nad nim, jak on w tej chwili nachyla się z nieporadnš łagodnoœciš nad swoim Józusiem? Jak wyglšdało dzieciństwo Klimka? I kim był jego ojciec? Otwierała się nie zagojona rana jego młodoœci, jego wieku dojrzałego, całego życia. Bęœ, który dopracował się swojego gniazda, rodziny, dzieci! żylastš dłoniš, napuchłymi, brudnymi palcami głaszcze dziecištko po płowych włosach. - Siednij se œ nim, Karolka, na ławecce do słonka. Dej mu mliyka pić. Wzrokiem, roztopionym w luboœci, odprowadzał przez zagrodę dziewczynkę z dzieckiem na ręce. Najstarsza córeczka ma lat dziesięć, pomaga już w poważniejszych pracach rodzicom, a najmłodszy synek bawi się jeszcze własnymi ršczkami. To dla nich, dla dzieci warto żyć, warto pracować, tych troje to jego przyszłoœć, jego cel. Jak gdyby przeżywał w swych dzieciach - tym razem szczęœliwiej - swoje nieszczęœliwe, twarde dzieciństwo. Kim był jego ojciec? Sablik siedział na progu chałupy w rozchełstanej koszuli, spod której widniały siwe kłaki na piersi. Ćmił fajkę. Babka iskała wnuczkę w sieni. Kury chodziły koło ludzi bez obawy, zaprzyjaŸnione, pełno było po nich wszędzie pstrych œladów, dym i zaduch biły od czarnej izby. Dom zapisał Sabała najmłodszemu synowi z wymówieniem utrzymania obojga starych do œmierci. Synowa, gospodarujšca w chałupie, była zgodnš i dobrš kobietš, nie czyniła ojcom krzywdy. Staroœć robiła swoje: Powoli tępiał lotny umysł Sabały, zaciemniała się pamięć. Jeszcze atoli, gdy ktoœ z górali przyœpiewał mu jego nutę, znanš pod nazwš Sabałowej, zrywał się do tańca. Oczy, zwykle zamglone, nabierały ognia, starzec suwał kierpcami po trawie. Taniec i muzyka odmładzały go; wiadomo, że stanowiš one szósty zmysł Podhalan. Właœnie górale urzšdzili wycieczkę do Lwowa na Powszechnš Wystawę Krajowš. Jako atrakcję zespołu wzięto 85-letniego Sabałę, znanego już w społeczeństwie poprzez utwory Sienkiewicza, Witkiewicza, poprzez artykuły, felietony, portrety. Prowadził wycieczkę zastępca wójta zakopiańskiego Marduła-Pawlica, były leœniczy w majštku Uznańskiego, jeden z najbogatszych gospodarzy wsi. Ubrany był pięknie, aż oczy ćmił, według nowej mody. Sabała wyglšdał przy nim szary, zdziadziały. Ubrał się odœwiętnie, lecz po swojemu, to znaczy staroœwiecko; kto wie, może - aby się i w ten sposób wyróżnić wœród barwnego zastępu górali. Cucha biała, prosta, kusa, bez zbytnich ozdób, spodnie bez parzenic, z wšskim, czarnym lampasem, wokół kapelusza zamiast muszelek owinięta była, według dawnego obyczaju, wstšżka zatłuszczonej, lœnišcej skóry. Cucha zamiast wstšżkš była spięta pod brodš kutš zapinkš z mosišdzu. Ciupagš jego podpierał się jeszcze Chałubiński. Sława i dostojna moc bijšce od byłego zbójnika uczyniły go przecież czołowš postaciš zespołu. Pierwszy to raz znalazł się starzec w wielkim mieœcie, fetowano go tam, rysowano, pisano o nim w gazetach. Po powrocie ze Lwowa zachorował, coœ nie posłużyła mu ta podróż, zmogły go trudy drogi. Leżał w okropnych warunkach, w dusznej, smrodliwej izbie, pełnej dzieci, kur, królików, much. Nie miał dostatecznej opieki. W dodatku zaniemogła mu żona; wykręciło jej coœ nogi, nie mogła chodzić. Witkiewicz zarekomendował Sabałę pani Lilpopowej, warszawiance, która ofiarowała choremu goœcinę w swoim domu na Bystrem. Tu przychodzili odwiedzać go znajomi, a także ciekawi. Rad ich widział, bo nudziło mu się w łóżku. Słuchał z zajęciem, gdy Witkiewicz lub Dembowski opowiadali mu o swoich podróżach po œwiecie. Chciał koniecznie jechać do Ameryki. - Mom hań kumoske - mówił z dumš, myœlšc o Modrzejewskiej, z którš razem chrzcili Witkiewiczowego syna. - Nie znom po amerykańsku, nale gorol sie sędyl dogodo. Nęciły go podróże; do Ameryki zaœ pragnšł się wybrać dlatego, aby spróbować tam osiemnastostrzałowego karabinu, o którym słyszał cuda. Stara krew myœliwca odezwała się w nim jeszcze raz. Ej, gdyby mu tak ubyło ze czterdzieœci lat! Wizyt lekarzy nie lubił, chyba że przychodzili w celach towarzyskich. Raz odwiedził go młody Radzikowski, lekarz, syn Walerego Eliasza. Jemu się zwierzył ze swej niewiary w doktorów. Kilka lat temu chorował, przysłali mu doktora; był nim zresztš przyjaciel Chałubińskiego, doktor Florkiewicz. - Juœci prziseł, oburzył mie po plecak, jak zołna po zgniłym pnioku, słuchoł bez trombecke, cy ta co we mnie nie becy. Dopiyro przyńdzie Œlimok, dobieł mie bańkami, jak luptoski pas guzikami, umaœcił okowitom, ale i z tego nic nie wysło jako i z doktorskiego kurowanio. Wziena mie krzypota, zadusiła godnie, wypucowało het popod płuca, cok beł pote zdrów jak pinišdz. Ale coz, nie bees hawoj wiekowoł. Zdawał sobie sprawę ze swojego końca, który nadchodził nieuchronnie. Nie tracił nic ze swojej wesołoœci. Niechętnie widział wizyty górali (nielicznych zresztš), ponieważ pamiętał im, że zawsze patrzyli na niego krzywo. Zarzucali mu, że opowiada cišgle te same dykteryjki, że jako własne podaje gadki po ludziach kršżšce, że obœmiewa górali wobec panów. Sabała sam zresztš na staroœć stronił od górali, jakby żyjšc tylko swojš odrębnš zamierzchłoœciš. Wywindowany przez panów u schyłku życia na bajarza nieporównanego swojej odległej młodoœci, czuł, że stanowi żywy zabytek czasów, które minęły. W tym była jego siła. - Jakisi durny sie zrobił - mówiono o nim. To znaczy: dumny. Dembowskiemu opowiadał anegdotki o księdzu Stolarczyku, przy czym dodawał zawsze przy jego nazwisku, "Boze, bo na boskim sšdzie". Ciekawe, że o Chałubińskim mówił, jak zawsze: "Ik Miełoœ", jakby o żyjšcym, stale obecnym człowieku. O Stolarczyku twierdził, że w pierwszych latach jego pobytu pod Tatrami gazdowie mówili do niego przez "ty": w - "Józek, jak sie mos?" ukfalował se ponieftory gazda do plebana, kie go uŸroł bez pole idęcy. Nie wiadomo, ile w tym było prawdy. Stolarczyk nie żył, nie mógł ewentualnie zaprzeczyć. Opowiadał też Sabała o pierwszych doœwiadczeniach proboszcza we wsi. Obyczaje były dzikie. Raz przyszedł do Stolarczyka chłop na zapowiedzi z dwoma dziewczętami równoczeœnie. Ksišdz go wyœcigał. "PrzyjdŸ z jednš, dam ci œlub. Za rok, dwa przyjdziesz z drugš". W jakiœ czas potem Stolarczyk spotyka pana młodego na drodze, przypomina go sobie i zagaduje: "Kiedyż przyjdziesz z tš drugš?" Tamten odpowiada z westchnieniem: "Oj, Jegomoœ, wystarcy nom ta jedna obu z bratem". Przyszedł grudzień, œcisnšł wieœ żelaznš obręczš mrozu. Œnieg był mierny, za to zišb straszny. U Sabały przy łóżku siedział Witkiewicz. Chory skarżył się, że coraz gorzej widzi. Nie była to zresztš skarga. Sabała nie skarżył się nigdy. - Cósi mi sie oko lawe popœmiło, bo nie widzem noń. Musiały mi ziandary œ nim co porobić, kie je telo ladace. Dopucowali mie, chycle, fest, toz to i swanek w ocak zostoł. Utarł nos rękš, gest ten wyszedł doœć żałoœnie. - Przisiadła mie roz ćma w koliybie bez dwa dni. Osłabiło mie, przez jedzenia, ale mi zaœ Ponbóg nagodzieł hrubego capu w dródze dó domu. Tako mi teraz ciemno gma stoi przed ocami, jako i wte. Ino, co mi teroz Ponbóg za to nagodzi, nie wiada. Popatrzył na las okurzony œniegiem. - Widzi mi się, ze do Godów nie dotrzimiem. Trza sie bee wceœniy pobiyrać na hańten œwiat. Zeby zaœ prowde rzyc, a nie zełgać, óno mi hań tak nie pilno. Nudzi się w poœcieli w ciężkiej samotnoœci. Żeby choć las w izbie szumiał, żeby huczały potoki, to przyjemna dla jego ucha melodia. Lubił rozprawiać w towarzystwie, żeby go słuchano. Zwierzał się Witkiewiczowi: - Cliwo mi bez ludzi. Jo juz od ojców tak wyucony, zeby z kozdym cłowiekiem, cy on Ziyd, luter, cy katolik, ugwarzyć i poradzić. - Nie zimno wam? - pyta Witkiewicz, widzšc, że chory nakryty jest dwoma kocami. Górale œpiš zazwyczaj pod pierzynami, zwłaszcza zimš. - Mie nigda nie zimno. Jo zimowy chłop - œmieje się. Rodził się bowiem w styczniu. - Ik Miełoœ pon Ałubiński tyz nierod widzioł goršc. Samo tak beł zimowy chłop, jako i jo. Istotnie Doktor urodził się w miesišcu grudniu. Żeby choć las w izbie szumiał! Sabała uniósł się z poœcieli, usiadł, wycišgnšł rękę ku stołowi. - Dejcie mi złóbcoki, zelibym tyz cósi nie zagroł. Wzišł gęœle w ręce, twarz mu się zwęziła, nie omieszkał otrzeć nosa łokciem, uderzył smyczkiem struny, raz, drugi raz. Wyszedł przejmujšcy zgrzyt. Chory skrzywił się i odłożył skrzypki. - Strony nie nacišgnione. Zluzowane het. Zlezały sie. Jako i ta cłowiek. Kie se ino w barłogu polyguje, to juz niek bee pokfalony i wyprzęgać mus. Żal maloWał się w jego półœlepych oczach, które odprowadzały gęœliki z powrotem na stół. Już nieporadzi temu sprzętowi, który mu tyle sławy i dudków przysporzył. Ukochane gęœle Chałubińskiego. Najgorsze były wieczory. Nie mógł spać, zwidywały mu się rozmaite rzeczy, słyszał swój oddech chrapliwy. Czuł się straszliwie osamotniony. Nikt do niego nie przychodzi, jak on przychodził do ludzi. Cisza ogromna w domu i na dworze. Niechby się wiatr halny po œwiecie przeWalił, niechby przygišł godnie smrekami ku ziemi, lżej byłoby w takim szumie i œwiœcie umierać. Komu potrzebny Sabała, kaszlšcy stary dziad? Ach, Chałubiński, to był człowiek! w pół œnie, w pół jawie nawiedza go najpiękniejsza wizja jego życia: Doktor, którego teraz zakopianie nazywajš: Nieboszczyk. Wołał go do siebie przed œmierciš i dziœ na pewno byłby tu przy nim, gdyby żył. Jeżeli istnieje po œmierci życie, pomyœlał Sabała, powinien tam otrzymać miejsce obok Chałubińskiego. Czy może być większa pociecha przy zgonie? Dzień za dniem wstawał jasny, cichy. Słońce lœniło na skšpym œniegu, mróz zelżał nieco. Chory patrzył przymglonymi, ledwie widzšcymi oczyma na Nosal, na Giewont, jakby nic z tego wszystkiego nie rozumiejšc, a właœciwie rozumiejšc wszystko. Puszcza w Hlińskiej Dolinie zbliżała się ku niemu i rozmawiała z nim w języku leœnym. Wołoszyn przywalił Bystre swym ogromnym garbem, wypełnił sobš okno nad łóżkiem. Zbocza Krywania, po których hipkajš kozice, nachylajš się ku myœliwemu, wołajš go: Sablik! Sablik! Sablik nie słyszy. Już nie będzie chodził na niedŸwiedzie. Już nie wypłaci długu wódczanego Moserowi, karczmarzowi w Kirach. Moser mu to wybaczy; błogosławionej pamięci, bo umarł. A ilu innych już poumierało! Ilu godnych chłopców obwiesili, jego kompanów z młodoœci! - Dobrzi beli towarzisia. Weszła z paniš Lilpopowš hrabina Krasińska, protektorka Sabały od lat. - Jak się macie, Sabała? - Jak descka zbutwiało na dyscu - uœmiecha się. - Podłyk. Ale sie trzimiem jakosi. Pokiel sie ta do jesce. - Może wam zawołać księdza? Wydšł wargi. - E, po co? Mie go ta nie trza na nic. Co bede haw z parobkami ukfalowoł, kie idem do samego gazdy, to se ta œ nim uradzimy. Sami, przez parobków. Za trzy dni było z nim już bardzo Ÿle. Oddech miał ciężki, goršcy, nadchodziła œmierć. Pożegnał się rano z rodzinš, przybyłš z Koœcieliska, nie chciał ich już więcej widzieć, narobili bowiem płaczu na cały dom, a Sabała nigdy nie lubił smutku i lamentów. Obraz był rzeczywiœcie wzruszajšcy. Matkę przywiózł syn na wozie, wnosił jš z bratem na rękach, aby się pożegnała z mężem: była bezwładna w nogach. I małe wnuki także przywieŸli wozem. - E dy ni ma co jojceć - zwrócił się do najstarszego syna. - Ludzko rzec. Biercie sie dóma. Gazdostwa se pilnujcie. Prziboccie se case ojca. BydŸcie zdrowi. Tak napomina ich gazda, który nigdy o swoje gazdostwo nie dbał! Przez cały dzień zachowywał się pogodnie, mało zresztš mówišc. Przyszedł lekarz, zawezwany przez gospodynię domu. - No, jak się czujecie, Sabała? - Juzek rzodki. Nozki by jesce łaziły, miechy ta jesce chodzom, ino serce płone, haj. - No, zobaczymy. - Nie poradzem długo - stwierdził rzeczowo chory. - Trza sie wynosić prec ze œwiatu - mruczał. Doktor nie odzywał się nic, zbadał starego krótko, mechanicznie, powierzchownie, po czym spojrzał wymownie na paniš Lilpopowš w drzwiach. Ten wzrok starczył za całš diagnozę. Po południu pani Lilpopowa raz jeszcze zaproponowała Sabale spowiednika; odmówił. Wzrok miał skierowany na góry. Ku Czerwonym Wierchom schylało się słońce w swoim krótkim, płaskim, grudniowym łuku. - Słonko idzie ku zachodowi, na mnie cas. Poprosił gospodynię, aby zawołała Jędrka Skupienia, sprawujšcego obowišzki służšcego i dozorcy domu. Kiedy młody góral przyszedł, Sabała uniósł się z poœcieli, odchylił koce, pokazał palcem na skrzynię. - Ubier mie. Na skrzyni leżało odzienie , starca. Jędrek, jak przez mgłę, przypomniał sobie z lat juhasowania opowiadanie bacy o dawnym zwyczaju przodków umierania w ubraniu. - Óna ta œmierzć musi być kasi nieobdalno. Słysem, idzie po mnie. Kaz idzies? Ku Jasiowi, ón ta juz wiy, po co. Obłócem sie, jak sie patrzy. Obuć sie trza. Zesunšł obie nogi z łóżka. Jędrek wdział mu spodnie białe, wełniane, proste, bo Sabała zawsze się nosił według starej mody. Koszulę wdział krótkš, po pępek. Owijał mu onuce koło nóg goršcych, rozpalonych. Pomagał mu sam chory, mruczšc: - Trza sie wej ubrać piyknie. Coby cie œmierzć spotkała godnie. Kierpce sznurował Jędrek drżšcymi rękami. - Dej cuche. Uwyrtnij sie chytko. Komenderował młodzieńcem, który, jak zahipnotyzowany, bez słowa spełniał rozkazy starca. Teraz mosiężnš zapinkš spinał mu cuchę pod szyjš. - Slysem, œmierzć chodzi kole dómu. Tup, tup, tup. Zbiyroj sie, Jasiek, idem do tobie. Tup, tup, tup. Beł z ciebie chłop przy chuci, aj, beł! Ale coz? Roki ci wysły. Cas na cie. Chyboj se mnom. No dy póde. Cemu nie? Ze œmierzciom nie bees sie przegadowoł. Pani Lilpopowa płakała w kšcie. - Je dyć nie krziccie, pani - zwrócił się do niej Sabała. - Umiyrać prosto sprawa. Zyłek doœ na tym œwiecie, piyńć oœmidziesišt roków. Jesce by sie i pozyło, cemu nie, nale kie juz wołajom, trza iœć. Inni beli młodsi, worcejsi ode mnie, a poœli. Jako i Ik Miełoœ pon Ałubiński. Ón mi stoł za ojca i za matkę. I za dziecko nolepse. To beł pon, jakiego juz nie bedzie. Skierował oczy na Jędrka, który ocierał łzy. - PódŸ haw! - ucišł ostro. - Chwycił młodzieńca za ramie, przeszedł parę kroków ku drugiemu oknu, wychodzšcemu na południowy zachód. - Legnem se, skoro ta po mnie przyńdzie. Óna ta nolepiy wiy, kie mo przyńœ. Ułożył się na podłodze w ubraniu - jak nakazywał odwieczny obyczaj przodków - na samym wyciętym prostokšcie czerwonego słonecznego œwiatła. Bo œmierć zejdzie lekko, œlizgajšc się po promieniach, takie było wierzenie górali. - Chłopu nie honór w poœcieli umiyrać. Kie mie œmierzć nie ucapiła w Krzywoniu abo w Koprowy Dolinie, niek mie haw biere z podłogi, ze smerecanyk descek. Leżał na gołych deskach w promieniach zachodzšcego słońca, ubrany odœwiętnie, czekajšc na œmierć. Na nogach - kapelusz zatłuszczony ze skórzanš wstšżkš. - Dej ciupage. Jędrek podał mu ciupagę, konajšcy chwycił jš w prawš rękę. Œciskał jš ze wzruszeniem jak relikwię; podpierał się niš przecież Chałubiński. - Złóbcoki mi połóz haw na piersiak. Życzeniu starca stało się zadoœć. - A teroz idŸcie stela. Pozdrówcie mi siyćkik, pana Witkowica. Jo haw ostane som. Pani - zwrócił twarz ku Lilpopowej. - Co wam potrzeba Sabliku? - spytała roztrzęsiona. Siwe, do ramion długie włosy Sabałowe leżały rozrzucone na podłodze, koœcista, sucha grdyka drgała nieustannie pod mosiężnš sprzšczkš, którš była spięta koszula. - Nic. Cobyœcie mi rękę podali. Przełożył ciupagę z prawej do lewej dłoni, a prawš uœcisnšł rękę gospodyni. To rzecz niezwykła: Sabała podaje rękę kobiecie! - Dzienkuje wom, zeœcie mie, starego dziada, przyjeni, zeœcie sie mnie nie wrodzili, i nie pamiyntojcie mi zodnego złego. Odprawił ich oboje, lecz nie odeszli z pokoju. Wcisnęli się w kšty i płakali, pragnšc ukryć, stłumić szloch, aby nie zakłócić ciszy, w której Sabała oczekiwał œmierci. Nie musiał czekać długo. Umarł spokojnie i wnet, albowiem kiedy słońce zgasło za Czerwonymi Wierchami, zszarzała i twarz Sabałowa na podłodze. Góral nie poruszał się więcej. Głowa z rozsypanymi włosami zmartwiała, grdyka znieruchomiała. Jego ciało długie, szczupłe, wycišgnięte w leżeniu, przekreœlało na ukos deski podłogi. Było już umarłe. Maskę poœmiertnš zdjšł nauczyciel szkoły snycerskiej, Nalborczyk. I stšd w setkach reprodukcji ta œcišgła twarz o orlim nosie i siatce zmarszczek stała się jeszcze bardziej znana w całej Polsce. Umarł według obrzšdku starożytnych przodków, w całkowitym milczeniu. Kto wie, może tak jak oni wyobrażał sobie, że odchodzi w krainę szczęœliwych łowów i złota, którš wyznawcy nowych czasów nazywali niebem? Nie doczekał się w Zakopanem œwistu lokomotywy, blasku elektrycznoœci; ostatni człowiek dawnych czasów, półœlepy analfabeta, którego usta rozsławiły ginšcy œwiat gór i dały œwiadectwo dniom, które minęły. Szkoda, że tak póŸno spotkał swojego Witkiewicza. I szkoda, że tylko jeden pisarz go opisał. A nikt mówienia jego wiernie i pełnie nie spisał; które wraz z nim przepadło. Z pogrzebem były niejakie trudnoœci, bo proboszcz odmówił religijnego konduktu i swojego w nim udziału, skoro nieboszczyk zmarł bez sakramentów, a nawet, jak wieœć niesie, odmówił ich przyjęcia. Górale powszechnie uważali Sabałę za niewierzšcego. Dopiero wstawiennictwo kilku wpływowych osób, które pertraktowały z plebanem (między innymi Witkiewicza), sprawiło, że przed pogrzebem szedł wikary. Pogrzeb był, stosownie do sławy nieboszczyka - wspaniały. W myœl życzenia, które wyraził zmarły na długo przed œmierciš, pochowano go u stóp grobowca Chałubińskiego. Do trumny włożono mu gęœle i ciupagę, I znowu kołyszš się w wietrze smreki oraz jesiony na zakopiańskim cmentarzu. Pęksowy Brzyzek, ongiœ kamienny brzeg rzeki, należšcy do Pęksów, przyjšł w swoje łono ciało Jana Gšsienicy Krzeptowskiego zwanego Sabałš. Umarł bujny, mocny syn ludu, sękata gałšŸ płodnego rodu. No cóż? Poszedł do ziemi. Ale tam rozłoży się w proch, przeniknie do gleby, zapłodni sokiem korzenie, wyœmignie roœlinš, drzewem i przerodzi się na powrót w ziemię ojczystš. Będzie tu szumiał wiatrem, płynšł wodš. Pozostanie tu na zawsze. Będzie żył nadal, jak wszyscy ci, którzy, jeœli nie za życia, to po œmierci stali się bohaterami. Klimek Bachleda nie mógł opędzić się robocie. Był tęgim cieœlš, a domy rosły we wsi jak grzyby po deszczu. Witkiewicz godzinami patrzył na jego pracę podziwiajšc w niej niezmordowanš zawziętoœć. Klimek nie pracuje na czas ani na akord, jest godzony na całoœć budowy. Zgięty wpół, uczepiony końcem kierpca na zrębie, wywija siekierš dokazujšc cudów. Ociosuje niš płazy do kantu wydłubujšc na rogach skomplikowanš więŸbę podwójnego węgła. Zobaczywszy Witkiewicza, zeszedł po płazach, przywitali się, usiadł obok niego, zapalił fajkę. - Dom ma być pyszny - mówił. - Powinien przeżyć sto pięćdziesišt lat, ino trzeba go przypasować dokładnie, drzewo dać zdrowe, nie będzie się psuł. Da się go rozebrać i złożyć w innym miejscu. Po pięćdziesięciu latach podcišga się tylko nowe spodki i daje œwieżš strzechę. Płazy tak się przez lata dozdajajš do siebie, że siedzš na sobie; ani ich mszyć nie trzeba, bo i tak przylegajš ku sobie na zakładkę. Od czerwca do połowy paŸdziernika cieœla-Bachleda przedzierzgał się w przewodnika-Bachledę i uganiał po wierchach z turystami. Z jednego i drugiego Ÿródła płynęły guldeny. Wprawdzie trzeba było na nie z trudem zapracować, lecz Klimek kochał pracę. A były w jego życiu lata, kiedy pracujšc, nie otrzymywał należytej zapłaty albo też w ogóle nie miał roboty. Z żalem wspominał Agnieszkę, z którš zwišzany był uczuciem szczerym i wzruszajšcym. Była towarzyszkš jego najtwardszych lat; œmierć wydarła mu jš z chwilš, kiedy życie nareszcie zaczynało im płynšć lżej. Zawsze miała uœmiech na ustach. Widzi jš w myœlach, jak gdyby stała przed nim: smukła, o silnych, wydatnych piersiach, twarz delikatna, nos regularny, lekko zadarty, włosy ciemnoblond, oczy niebieskie. Ta, która chciała z nim pójœć na nędzę, na walkę, na ciężkš harówkę. Już drugiej takiej kobiety nie spotka w życiu. Teraz trzeba tylko pracować dla dzieci, aby im zapewnić spokojnš przyszłoœć; aby nie musiały wydrapywać sobie bytu z takim trudem i samozaparciem jak ojciec. W tym roku Klimek poprawił dom, oszklił werandę i wyporzšdził dwie izby na strychu. Będzie miał latem podwójny zarobek od goœci za mieszkanie. Którejœ niedzieli przyszła do niego Julka z Gronika prosić o pożyczkę pieniężnš. Mšż jest chory, przed miesišcem padła im krowa, dach na chałupie zacieka. Zaczęła narzekać, lamentować. Jedna nie wydana córka siedzi w domu, gdzie już gospodaruje œrednia córka z mężem, majš szeœcioro dzieci; gdzież tu miejsce dla dwojga starych rodziców? Młodzi patrzš tylko na miskę, ile starzy zjedzš, radzi by się ich jak najprędzej pozbyć. Ciężko. Z domu upchali dwoje z wielkš biedš, jeszcze pozostała jedna córka, a tu się chałupa napełnia wnukami. Babce i dziadkowi trzeba się chyba ze œwiata het wynosić, bo taka dzisiaj filozofia młodych. Ciężko. "Na co się jej te morgi przydały, które zbierała z takš chciwoœciš", pomyœlał Klimek. Tak się rodzice mszczš na Julce poprzez swoich wnuków. Czyżby zapomniał z okresu swej młodoœci, jakim ziółkiem była Julka? Nie, nie zapomniał. Ze œciœniętymi zębami spytał: - Ile chcesz? - Ile możesz, Klimuœ - rozłożyła ręce. - Pięćdziesišt reńskich - badała niepewnie grunt. Twarz siostrzeńca była nieprzenikniona. - Sto reńskich - i ugryzła się w język, że za dużo powiedziała, że zgniewa Klimka, że jej chciwoœć zepsuje całš sprawę. - Ile będziesz mógł... - O stówce nie ma mowy - odpowiada tamten rzeczowo. - Pożyczę ci siedemdziesišt reńskich. Naturalnie bez procentu. Oddasz mi na Wielkanoc. Z czarnej izby było wejœcie do komory pozbawionej okna; tam mieœci się skarbiec i spichrz góralskich domów. Otworzył kluczem ogromnš kłódkę, podobnš do pistoletu, wszedł do komory. Wyszedł za chwilę i wyliczył ciotce na dłoń siedemdziesišt guldenów. Obserwował z odrazš, jak lepkimi palcami, œlinišc je, raz jeszcze przeliczyła pienišdze, nie dowierzajšc Klimkowi i Własnym oczom. Wręczył jej tę sumę z przekonaniem, że pożycza na wieczne nieoddanie. "Kto na ciebie kamieniem, ty na niego chlebem", cytował raz na kazaniu ksišdz Stolarczyk przypowieœć biblijnš. Niech i tak będzie. Choć nigdy nic dobrego nie zaznał od Julki, przecież serce nie pozwoliło mu odprawić jej z niczym. Jak odpłaciła się rodzicom za opiekę, za wychowanie, za grunt, za dom, czy Klimek tego nie pamięta? Może da się dobrociš naprawić złych ludzi? Jako prezes towarzystwa kolei Chabówka-Zakopane (która dojrzała do realizacji dopiero w roku 1899) posiadał hrabia Zamoyski legitymację bezpłatnej jazdy pierwszš klasš na kolejach całej Galicji. Jadšc ze Lwowa do domu, jak zwykle, trzeciš klasš, siedział skulony swoim zwyczajem na walizce. Przychodzi konduktor sprawdzić bilety. widzšc podróżnego ubranego niepozornie, podajšcego mu legitymację uprawniajšcš do pierwszej klasy, mierzy go groŸnie wzrokiem od stóp do głowy pytajšc surowo: - Skšd pan masz tę legitymację? - Dali mi jš, więc mam. - Ale jej pan nie będziesz miał. Poszedł do kontrolera pokazujšc mu odebranš legitymacje. Ten już wiedział, z kim majš do czynienia, znano z tej strony naszego orginała. Natychmiast osobiœcie przeprosił i kazał konduktorowi przeprosić hrabiego za uczyniony mu despekt. Zamoyski przesiadł się w Krakowie do pocišgu chabówczańskiego. W przedziale siedziało wraz z nim dwóch starszych panów jadšcych po raz pierwszy do Zakopanego. Zapytany udzielił im informacji o uzdrowisku, o warunkach mieszkania, o cenach żywnoœci, po czym zdjšł obuwie - była noc - i położył się na twardej ławce, podłożywszy pod głowę zwiniętš marynarkę. Rankiem, gdy pocišg zatrzymał się w Chabówce u kresu swej jazdy, podróżni poprosili, aby przygodny towarzysz przeniósł ich walizki na furkę. Zamoyski niewiele myœlšc zarzucił ciężkš walizę na ramię, lewš rękš ujšł drugš walizę podtrzymujšc jednoczeœnie pod pachš trzeciš, tym razem własnš walizkę. I zaniósł bagaż kilkadziesišt metrów ze stacji do góralskiej budki. Najciekawsze to, że otrzymawszy napiwek, schował go skrupulatnie do kieszeni. Mówiono, jakoby obszarnik Koœcieliska z Miłosławia w Poznańskiem proponował Zamoyskiemu dwa miliony guldenów za klucz zakopiański pragnšc go kupić, lecz właœciciel odrzucił pokusę tak wysokiego zarobku, postanowiwszy już od poczštku przekazać państwo Zakopane całemu społeczeństwu w postaci parku marodowego. Oto gest patrioty. Na jakimœ zebraniu publicznym przemawiał Chramiec imieniem chłopów Zakopanego przeciwstawiajšc się reformom, których żšdała miejscowa inteligencja. Jako góral z pochodzenia, a więc znajšcy psychikę ludu, uważał się Chramiec za rzecznika interesów zakopiańskich tubylców, to znaczy: grubych gazdów. Biedota wsiowa też tu wprawdzie przyszła, ale nie miała nic do gadania; gadał za niš doktor Chramiec. Cóż to mi za chłop? - oburzał się w duchu niejeden z górali. Co on ma z nami wspólnego? On nie ma prawa przemawiać w imieniu wszystkich zakopian. Jemu grad nie wybił owsa, jemu œnieg nie przykurzył ziemniaków, jemu owce nie padły od zarazy. Do jego zakładu przyjeżdżajš biskupi oraz i ministrowie z Wiednia na wypoczynek. Może rzeczywiœcie nadchodzš nowe czasy. Minęły lata kiedy po polanach tłukły się dzikie pieœni juchasów, kiedy jesieniš przekradała się przez las postać myœliwca dšżšcego ku turniom na kozy. Mineła epoka Chałubińskiego, noce wędrowne pod gwiazdami, krzykliwe noce procesji pańsko-chłopskich, kipišce od muzyki i tańca. Tak wdzierał się pan stworzenia w głšb Tatr, całkiem inaczej niż strzelcy-skrytołowcy. Minęli się poszukiwacze skarbów, zbieracze ziół, polowacze, pomarli starzy przewodnicy Nieboszczyka, odszedł jego nie porównany bajarz. Nadchodzi nowe pokolenie. Wózek jednokonny zaturkotał na wybojach Jaszczurówki i zatrzymał się. Stšd rozpoczyna się piesza œcieżka przez halę Waksmundzkš w kierunku Morskiego Oka. Ale hrabia Zamoyski myœli o budowie drogi jezdnej przez Zazadnię i łysš Polanę do najpiękniejszego jeziora Tatr. œwiadczy o tym kilka kup kamieni, zwiezionych u poczštku planowanej drogi, oraz sterta podań i próœb w odpowiednich urzędach Nowego Targu, Krakowa i Lwowa. Dwaj ludzie zeskoczyli z wózka i wniknęli w las. Jeden z nich, mały, szczupły góral, to Klimek Bachleda. Drugim był wysoki młodzieniec lat osiemnastu w okularach. Nazywa się Mieczysław Karłowicz, mieszka w Warszawie. Od paru lat nawiedza Zakopane jako jeden z najzapaleńszych turystów. Jest członkiem Towarzystwa Tatrzańskiego. Znajš go najsłynniejsze wierchy: Łomnica, Mięguszowiecki, Rysy, Œwinica. Dzisiaj wybrał się z Klimkiem na Gierlach. Góral w nieodstępnym serdaku, choć to lipiec; na to narzucona cucha. Nie jest mu goršco. Przez ramię przewieszony worek. Taki sam worek niesie młody turysta, który zrywa ze starš tradycjš, według której góral był bagażowym turysty. Stokami reglowego lasu okršżyli podnóża Kopieńca, minęli Stawy Toporowe, przekroczyli Suchš Wodę. Na polanie, zwanej Psiš Trawkš, stało schronisko Towarzystwa Tatrzańskiego. Polana zaœ dlatego nosi takš nazwę, ponieważ tutejszej trawy bydło nie chce jeœć. Weszli w ciemny, głęboki las, wstšpili na drogę jezdnš, wiodšcš tędy z Poronina na polanę Waksmundzkš, rozłożonš na rozległych stokach Kosistej; stojš tam szałasy poronińskich baców. Spod żelaznego krzyża ukazuje Klimek Bachleda towarzyszowi grupę Tatr Bielskich: Murań, Nowy i Hawrań. Przecinajšc w poprzek Dolinę Waksmundzkš, podchodzš w górę zboczami Wołoszyna. Osišgnšwszy grań masywu, oglšdajšc z tamtšd wspaniałš panoramę Tatr Wysokich. Na pierwszym planie - Szeroka Jaworzyńska, za niš - wyniosły dach Lodowego na prawo - Gierlach, jeszcze bardziej na prawo wystrzela Ganek, Wysoka iRysy. Karłowicz lornetował widok oczarowany. Kamienisty œwiat gór cišgnšł go ku sobie nieprzeparcie. Schodzili z Wołoszyna do Roztoki, gdzie stało schronisko Wincentego Pola. Nie zatrzymujšc się w nim, przekroczyli Białš Wodę, znaleŸli się po stronie węgierskiej. W górę doliny prowadziła droga jezdna. Wkrótce wyrosły nad nimi z prawej strony potężne pionowe œciany Młynarza, całe poprzetykane trawiastymi upłazkami. Na obszernej polanie stało schronisko Salomona, ongiœ otwarte dla turystów, dziœ dom strażników Hohenlohego. Na poczštku œcieżki wywodzšcej mozolnie w górę wbita czarna tablica, zabraniajšca turystom zbaczać z utartego szlaku na Polski Grzebień. W miarę wznoszenia się widok staje się coraz szerszy. Po olbrzymich terasach, tworzšcych rodzaj trawiastych stopni, dochodzili do Zmarzłego Stawu. Wspaniale rysował się stšd mur Żelaznych Wrót oraz Żłobisty i Rumanowy. Pomimo lata pływała po stawie ogromna kra. Dokoła kotlinki stawu dzikie cmentarzysko kamieni i piargów. Przed nimi wysoko zawieszona przełęcz - Polski Grzebień. Jeszcze pół godziny drapania się po głazach i stanęli na wcięciu pomiędzy ramionami Małej Wysokiej i Gierlachowskiego szczytu. Kłšb białej mgły walił im w oczy, pędzony wiatrem od Doliny Wielkiej. Gdy mgły przewiały, otworzył się widok na obszernš dolinę z dwoma stawami w głębi. Na prawo wznosił się Gierlach, olbrzymi, sklepiony jak œwištynia. Schodzili. Dwa œnieżne pola zasłały drogę ich krokom. Wkrótce wstšpili na wygodnš œcieżkę, ułożonš z płaskich kamieni. Minęli Długi Staw, zasypyWany coraz bardziej szutrowiskiem piargów, wędrowali przez obszernš łškę, porosłš bujnym kwieciem, zwanš Ogrodem Wahlenberga. Zeszli na niższe piętro doliny, znaleŸli się pod Granatnicš, wielkš, nachylonš skałš, z której ciecze woda. W krótce stanęli w schronisku Hunfalvyego, gdzie spotkali grupę Niemców ze słynnym przewodnikiem spiskim, Spitzkopfem; wybierali się oni na zdobycie Sławkowskiego Szczytu. Nazajutrz o œwicie powiódł Klimek Karłowicza na Gierlach. Wczorajszš drogš podeszli do Ogrodu Wahlenberga, skšd przez skaliste morze głazów przedostali się do stóp gładkiej œciany, zwanej Próbš. Wejœcie, doœć żmudne, ułatwiono przez wkucie łańcuchów i klamer; robotę tę wykonali górale spiscy na zlecenie Węgierskiego Towarzystwa Turystycznego. Klimek idzie pierwszy, Karłowicz patrzy na jego stopy, obute w kierpce, wynajdujšce stopnie w skale z zadziwiajšcš szypkoœciš i pewnoœciš. Przewodnik, jak wszyscy górale stawia stopę opierajšc jš głównie na wielkim palcu, nie zaœ na piętach jak to czyniš mieszkańcy miast, używajšcy obuwia na obcasach. Im wyżej, otwiera się coraz wyraŸniejszy widok na Szczyt Sławkowski, na wierzchołki Łomnicy i Lodowego, wysuwajšce się spoza Małej Wysokiej i Staroleœniańskiego szczytu. Skała staje się coraz bardziej stroma, ręce i nogi w robocie. Stanęli na jednej z przełęczek w grani, skšd widać drugš stronę Gierlachu. Kotlina ma wyglšd dziki, jest ciemna, ponura, otoczona przepaœcistymi turniami. Rozpoczęło się przełażenie tak zwanych Karbów, ciężkich i kruchych. Trzeba było opuszczać się niżej, obchodzić dołem turniczki i zęby, aby póŸniej mozolnie nadrabiać utraconš wysokoœć. Pod nimi leżała Dolina Batyżowiecka z zielonym okiem stawu i wzbijajšcym się z jej dna samotnie Koœciółkiem. Brzegi doliny ziejš otchłaniami. Dno żlebu, który im wypadło przechodzić, zasłane jest zlodowaciałym œniegiem; musi w nim góral ciupagš wyršbywać stopnie. Na grani wkuta klamra półtorametrowej długoœci. Ostatni żleb przed szczytem jest całkowicie wypełniony œniegiem; przekopywali się przezeń pół godziny. Skała w podszczytowej piramidzie uformowała się w rodzaj naturalnych stopni, które wywodzš do wierzchołka. Otóż i najwyższy punkt Tatr. Deptał po nim Stolarczyk, Chałubiński, Sabała. Klimek siada na głazie, wspomina tych, co nie żyjš. Dokoła urwiska i przepaœcie, pod stopami na południu - rozrosły skalny kocioł, utworzony przez ramiona masywu, zbiegajšce się w kształcie podkowy. Po bokach - dwie doliny: Batyżowiecka i Wielka. Pół godziny Karłowicz chłonšł przez lornetę pięknoœć i grozę widoku. Po krótkim posiłku - Klimek jadł placek owsiany z serem, nigdy nie jadł inaczej - rozpoczęli schodzenie z wierchu. Karłowicz był uszczęœliwiony. Oto w osiemnastym roku życia ukoronował galerię jedenastu zdobytych szczytów tatrzańskich wejœciem na najhonorniejszy z nich. Schodzili częœciowo tš samš drogš, lecz po upływie kwadransa Klimek zboczył z niej, puszczajšc się stromym Ÿlebem prosto w dół do Batyżowieckiej Doliny. Miejscami œciany były tak spadziste, że żleb przechodził wręcz w komin. Klimek wynalazł tę drogę jeszcze jako tragarz podczas wyprawy z Chałubińskim. Ukazał jš Jędrkowi Wali, który nieomieszkał zapisać jej na swoje konto. Stanęli nad Czarnym Lochem; to najgorsze miejsce na całym szlaku. Przewodnicy spiscy wkuli tu 19 klamer. Schodzić nieprzyjemnie, woda œcieka po klamrach, ciurka na głowę, za kark. Już majš œcianę wysoko za plecami. Zaczynajš się szutrowiska. Usiedli na ławicy œniegu, zalegajšcej piargi, i sterujšc ciupagami, zjechali w dół chyba z kilometr, lšdujšc szczęœliwie na trawnikach. Byli na dnie doliny. Przecieli jš na ukos, idšc pod stokami Koœciółka i Kończystej. Koło Batyżowieckiego Stawu okršżyli zbocze Kończystej, zstępujšc w Dolinę Stwolskš. Stšd znów poczęli się pišć na przełęcz, wiodšcš ku Dolinie Złomisk. Z przełęczy zobaczyli naprzeciw potężnš sylwetkę Wysokiej, w kształcie pękatej butelki, po prawej zaœ stronie - zjeżony urwiskami, nie zdobyty dotšd Ganek i skrzesany, poszarpany mur Żelaznych Wrót. Pod stopami w dole widniała zielona tafla Zmarzłego Stawu. Nie schodzili jednak tš przełęczš, lecz opodal widnym przejœciem Luka, którym Klimek wyprowadził Karłowicza wprost na Zmarzły Potok i nim do schroniska Majlatha nad Popradzkim Stawem. Tu przenocowali. Księżyc wychynšł zza groŸnych zębów Osterwy, zalał staw zielonkawym blaskiem, od czasu do czasu plusnęła ryba w wodzie. Nazajutrz powędrowali w cieniu imponujšcej œciany Baszty w górę Mięguszowieckiej Doliny. Przy Stawach Hińczowych rozległ się ostrzegawczy gwizd œwistaków. W nieustannym alarmie przerażonych zwierzštek wspięli się na Przełęcz Koprowš, skšd przez Dolinę Hlińskš zeszli na noc do schroniska w Ciemnych Smreczynach. Na trzeci dzień wywiódł Klimek swojego towarzysza na Hruby Wierch i Karłowicz z dumš wpisał do swojego rejestru dwunasty szczyt. Siedzšc na wierzchołku, jakby na dachu wyniosłej kolosalnej œwištyni, ze œciosanymi ku dwom dolinom œcianami, młodzieniec przepatrywał wspaniałš dookolnš panoramę. Klimek lustrował gołym okiem górnš Niewcyrkę stoki Krywania, królestwo nie dobitych kozic, Sabałowy raj. Noc spędzili w borze Ciemnych Smreczyn. Rano przez Zawory i Liliowe wracali do Zakopanego. Na Zaworach podczas odpoczynku obudziła się marzycielska dusza Karłowicza. Wpisał do swojego dziennika: Cisza była cudowna, uroczysta. Leżšc tutaj na wonnej łšce w przepiękny dzień lipcowy doznałem wrażenia tak obcego mieszkańcom równin: uczucia nieograniczonej wolnoœci. Zapomniałem o drobiazgach życia codziennego, o drobnych nadziejach, marzeniach, zawodach. Tutaj, wobec otaczajšcych mnie gór, uczułem się tak małym pyłkiem, że opanowała mnie żšdza dšżenia do rzeczy wielkich i szlachetnych. W tej dziwnej ciszy czerpałem siły na przyszłe, nieuniknione zapasy z losem i czułem, że każdy, kto by potrzebował spokoju i odpoczynku po pracy, tutaj wróciłby w jednej chwili do siebie. Czy już przed laty poeta Nowicki nie pisał, że w Tatrach jedynie pozostały jeszcze wolnoœci ołtarze? Rozpoczynała się epoka wysokogórskiego wspinactwa, które okreœlono mianem taternictwa. Wniknęła w Tatry gromada młodych turystów, synów miast, po raz pierwszy zobaczono wodospad dziki, urwisko skalne, czarnš przepaœć. Zielone głębie stawów, baszty i wieże z granitu, œniegiem zasute żleby, wysłonecznione, kwietne hale, dziewicze uroczyska leœne, œmigłe przełęcze, huk potoków, ryk wichru - oto, co przynosiły Tatry burżujowi. Niezapomnianej pamięci Chałubiński mówił o mšdrej interwencji człowieka w przyrodzie, o walce z siłami i przeciwnoœciami natury w imię dobra i pożytku człowieka. Czy ci, którzy po nim przyszli, będš wierni jego postulatom? Poznawano góry cišgle jeszcze za poœrednictwem górali. Klimka Bachledę trzeba było zamawiać na wyprawę dwa tygodnie naprzód. Był tak oddanym i troskliwym opiekunem w górach, że można mu było powierzać dzieci, gdyby naturalnie dzieci chadzały po turniach. Zimš 1900 roku zachorował na zapalenie płuc. To trzecie z rzędu zapalenie płuc, jakie przechodzi w ostatnich latach. I najcięższe. Zaziębił się podczas gaszenia pożaru w Dworcu Tatrzańskim. Była właœnie zabawa; choć to była zabawa na dochód ochotniczej straży pożarnej, ogień nic sobie z tego nie robił. Dużo czasu upłynęło, zanim strażacy wytoczyli sikawkę. Jako pierwszy przybiegł do ognia Klimek Bachleda i właœciwie dzięki niemu pożar został zlokalizowany i nie objšł pobliskiej szkoły przemysłu drzewnego. Choroba Klimka miała ciężki przebieg. Leżał w domu przez pięć tygodni, ale wylizał się i już z wiosnš wyskoczył na kozice do Piarżystej Doliny w miejsca, które mu ukazał Sabała. A był strzelcem wyœmienitym, nie darmo przywiózł z wojska bšbelkowe odznaczenie za dobre oko. W czerwcu pracował przy budowie na Bystrem. Od lipca rozpoczšł swój sezon przewodnicki, który trwał bez mała cztery miesišce. Cieszył się sławš najlepszego przewodnika po obu stronach Tatr. Był specjalistš od najtrudniejszych wypraw. Najœmielsi wspinacze ubiegali się o jego towarzystwo. Powszechnš uwagę zwracał jego niezwykły takt, uprzejmoœć, niezwykła godnoœć osobista, niezwykła zaiste u byłego grabarza cholerycznych trupów. Lubił filozofować, gawędzić, dowcipkować. Uczciwoœć bezgraniczna. Był wstrzemięŸliwy, gdy szło o wódkę, od trzech zaœ lat nie wzišł do ust kieliszka, jako że przy ołtarzu œlubował; czyli odprzysišgł się wódki. A że był bardzo religijny, nie złamał œlubu. Namiętnie palił fajkę oraz cygara, którymi go częstowano. Jego postawa, wyglšd, ruchy ciała nie zmieniły się wiele od czasu młodoœci, mimo że wstępował w szósty krzyżyk. Był nieduży, drobny, suchy, lekki, gibki, prawie lotny. Blask czarnych, płomiennych oczu zdradzał niepoœledniš żywoœć ducha. Przez ostatnie lata nie zaglšdał niemal do domu w sezonie turystycznym. Z jednej wyprawy szedł na drugš; w schroniskach czy dolinach przy watrze przechwytywali go turyœci, ledwo nie wydzierajšc go sobie z ršk. W tych warunkach spędzał w turniach całe tygodnie. Jako zapalony myœliwy znał nieuchwytne przejœcia kozic, nie znane percie, koliby, miejsca dorywczych noclegów, schronienia przed burzš. W znawstwie gór, w orientacji nikt mu nie dorównał. Kiedy spotkał się z nim w Szczyrbie słynny przewodnik niemiecki Hundsdorfer z Kieżmarku, wykrzyknšł zdziwiony, słyszšc nazwisko Klimka Bachledy, znane i po węgierskiej stronie Tatr: - To Klimek? Himmelkrajcsakrament! Wielki clowiek!Taka mala clowiek? Tatry zajmowały więc coraz więcej miejsca w œwiadomoœci myœlšcych Polaków. W sierpniu 1901 roku założono kamień węgielny pod pomnik króla Tatr na styku dwóch ulic, noszšcych nazwisko Chałubińskiego i Zamoyskiego. Pomnik projektował Witkiewicz; stanšł on na skraju rzadkiego œwierkowego lasu, w którym mieœcił się dom Chałubińskiego. Na uroczystoœci przemawiał doktor Radzikowski. - Nie ma gór na œwiecie - mówił - gdzie by alpinizm powstał w podobny sposób. Z Chałubińskim i jego góralskš kompaniš szły w kompaniš szły w góry pieœń, muzyka i taniec. Między Słowaków i Węgrów nieœli myœl wesołš, swobodnš, odwagę polskš, przyjaŸń ku ludziom. Chałubiński pocišgnšł za sobš w Tatry cały naród. Budował Tatry w Polakach. Zwišzał naród z Tatrami. Dobry mędrzec. Odsłaniał lud, krzewił umiłowanie gór, wskazywał na Podhalan, z ich strojem, zwyczajem, pieœniš, muzykš, językiem. Wprowadzał ludzi w głšb Tatr, dał im możnoœć poznania górali i ich życia. To prawda. Tatry były dotšd zamkniętš księgš. On pierwszy otworzył je na œcieżaj z trzaskiem. Jego głoœne pochody w góry to nie egzotyczne zabawki zblazowanego naukowca, to żywe, autentyczne lekcje przyrody, udzielane przez wielkiego uczonego. Przemawiał i ktoœ inny jeszcze. Przypominał zasługi Chałubińskiego. Że radził, że pomagał, że działał. że słał ziarno na mškę i na zasiew. Że wspierał górali materialnie i moralnie. Że polepszył ich byt, podniósł ich œwiadomoœć, skierował ich ku œwiatłu. Że uczył ich rzemiosła, że wprowadził na Podhale koniczynę, że założył kasę dla biednych górali. Że przekształcił Zakopane w pierwszorzędne uzdrowisko, w centrum polskiej turystyki. To wszystko prawda. Ale Nieboszczyk nie kochał się w pochwałach. Jego niepisany testament trzeba realizoWać w ludziach. Czy zakopianie pamiętali o tym, umiłowane dzieci, niewierne wskazaniom swojego duchowego ojca? Na cokole stanęło popiersie Chałubińskiego, u stóp cokołu, na stopniach - postać siedzšcego Sabały, grajšcego na gęœlikach. Tak wyrozumował sobie Witkiewicz - nie bez słusznoœci - uczczenie Chałubińskiego: że i po œmierci Sabała gra mu góralskie melodie. Tak więc i po zgonie powišzał tych dwóch ludzi na pomniku, jednego - prostaczka, drugiego - mędrca; jednego, o którym napisał, że był zachodem czasów dawnych z drugim, którego nazwał wschodem nowego czasu. Zakopane pęczniało od kuracjuszy, turystów, przyjezdnych wszelkiej maœci, skłócone nadal waœniami osobistymi, intrygami wrogich koterii, sporami i walkami. Jedna z walk tatrzańskich - Zamoyskiego z Hohenlohem - długotrwała i głoœna, znalazła nareszcie w 1902 roku swój sprawiedliwy epilog. Parlament wiedeński, nie mogšc się zdecydować na rostrzygnięcie sporu między dwoma krajami koronnymi, Galicjš a Węgrami, co do przynależnoœci Morskiego Oka i pragnšc raz koniec położyć nieustannym procesom, poddał sprawę międzynarodowemu arbitrażowi. We wrzeœniu zebrał się w Grazu sšd rozjemczy pod przewodnictwem prezydenta Szwajcarii. Sšd odbył wizję lokalnš na miejscu. Szosę do samego Morskiego Oka wykończono na dwadzieœcia cztery godziny przed przybyciem członków sšdu. W schronisku zamieszkali dygnitarze i goœcie. Zamoyski nocował z Chramcem w karecie. Wœród delegacji strony polskiej znajdował się profesor Balzer; jego œwietny umysł był najsilniejszym argumentem na szali procesu. Po powrocie do Grazu sšd ogłosił werdykt przyznajšcy bezapelacyjnie Galicji sporny dotychczas rejon. Radoœć w Zakopanem na wiadomoœć o tym nie miała granic; odbył się wieczorny pochód z lampionami pod pomnik Chałubińskiego, œpiewano pieœni patriotyczne, uniesienie było wielkie. Kiedy jesieniš tegoż roku komisja wyznaczała granice, oddajšc sporne terytorium w ręce prawowitego właœciciela, znowu powstał ogromny œcisk w schronisku przy Morskim Oku. Wszystkie izby, nawet strych, były szczelnie zajęte. Zamoyski ułożył się swoim zresztš zwyczajem, bo to było jego normalne spanie - na stole. wœród goœci, przybyłych z Zakopanego, znalazł się młody, zdolny poeta Kasprowicz. Rozglšdał się właœnie za miejscem, gdzie by się mógł wycišgnšć. - Gdzie pan będzie spał? - pyta go Zamoyski, układajšc się na swoim improwizowanym posłaniu. - Może polski hrabia spać na stole, to polski chłop może spać na podłodze - odrzekł Kasprowicz i tak, jak stał, ułożył się do snu na deskach, przykrywajšc się płaszczem. Jak wiadomo, poeta pochodził ze wsi kujawskiej. Tak więc niespożyta energia Zamoyskiego i miażdżšca dokumentacja historyczna Balzera zapewniły Polsce na przyszłe pokolenia najpiękniejsze jezioro Tatr. Witkiewicz, uradowany, podniecony, wymachiwał rękami przy stoliku w restauracji Dworca Tatrzańskiego, dowodzšc: - Czymże była właœciwie walka o Morskie Oko, o kilkadziesišt morgów skał i wody? O kawałek głuszy i pustaci? Niczym, jak tylko potrzebš serca. Walczyło się o nie całymi latami, jak ongiœ na kresach prowadziło się utarczki podjazdowe. Zwyciężyła sprawiedliwoœć, zwyciężył naród pozbawiony własnego państwa, a więc politycznie bezsilny. I to zwycięstwo podtrzymuje wiarę w nasze nieprzedawnione prawa do życia. Przerywa się oto wojna Polaków i Węgrów, oczyszczajš się Tatry ze zmory nienawiœci plemiennej. Popatrzcie na ten kamień. Porasta go mała czapeczka mchu; życie botaniczne, które wrosło w skałę. Czegóż nie dokazuje przyroda! Czasem ten mech w granicie ocali życie człowiekowi przez swojš przychylnš sierœć, mocno wessanš w kamień. Jest w co wczepić palce. Chmielowski stał z Klimkiem Bachledš w Pustej Dolince na wysuniętym języku œniegu, patrzšc na południowš œcianę Zamarłej Turni. To skrzesane urwisko miało się stać na długo najtrudniejszš œcianš Tatr; miało się kilkakrotnie rozkrwawić odpadajšcymi zeń młodymi ciałami. PóŸniej, kiedy groŸna sława tej œciany zblednie, kiedy stanie się bagatelš wobec zachodniej œciany Łomnicy, będš tu ludzie sztucznie poszerzać skalę trudnoœci. Będš przechodzić Zamarłš Turnię w poprzek po płytach trawersem od Zmarzłej Przełęczy po Koziš Niżnš Przełęcz. Kto mógł przypuszczać, że nastanie w Tatrach era œlusarstwa, która będzie sztyletowała hakami tę upartš, krótkš œcianę? Na posiedzeniu sekcji turystycznej w Zakopanem mówi pisarz Żuławski, poparty goršco przez muzyka Karłowicza: - Nie brak dziœ taterników, którzy Tatr prawie zupełnie nie znajš, naprawdę nigdy wœród nich ani z nimi nie żyli, a tytuł swój zdobyli jedynie w kilku dniach czysto sportowej wspinaczki na tej lub owej zawrotnej grani, przez tę lub owš niedostępnš œcianę. Odmawiam im miana taternika. Cóż to jest taternictwo? To coœ nowego, co miało wzbogacić człowieka o wielkie doznania i wzruszenia. Czym jest dšżnoœć do wdzierania się na najprzepaœcistsze turnie? Czy tylko pragnieniem walki mężnej ze skałš? Chmielowski zwierza się towarzyszowi: - Można iœć na Łomnicę przez Miedziane Ławki, a zejœć drogš Jordana. Wiem. Ale dlaczego by nie pójœć na Łomnicę z Kieżmarskiego graniš, przez potrzaskany mur Wideł? O tym marzš tylko najlepsi. Klimek uœmiecha się. Popatrzcie na niego. Łšczy w sobie najprzedniejsze cechy strzelca-przewodnika z epoki Chałubińskiego z całkowitym opanowaniem alpejskiej techniki wspinaczkowej. Jednak czymœ najważniejszym, co go wyróżnia spoœród wszystkich innych, jest jakiœ genialny, absolutny zmysł górski, rodzaj przemożnego instynktu czy jasnowidztwa w Tatrach. Jest to fenomenalna - nie spotykana przed nim ani po nim - zdolnoœć spostrzegawcza, niepospolita szybkoœć orientacji w najtrudniejszym terenie, znakomita pamięć wzrokowa, nawet w szczegółach, zadziwiajšca przytomnoœć umysłu, niezachwiana decyzja przy skomplikowanym układzie skał w œcianie, przy zaskoczeniu mgłš, przy marszu nocnym niewyraŸnš perciš. Pewnego razu schodził Klimek z Chmielowskim nocš z Żabiej Przełęczy do Żabich Stawów Mięguszowieckich. I w zupełnej ciemnoœci (pierwszy raz szedł tędy) wynalazł przejœcie przez nachylonš płytę i rynny - dotychczas jedynš drogę na tym szlaku. Odwaga, odkrywczoœć, inicjatywa, sprawnoœć fizyczna, energia, wytrzymałoœć, swoboda, spokój, rozwaga i ostrożnoœć - oto cechy Klimka Bachledy. Z takš samš wprawš i peWnoœciš siebie stšpał po zlodowaciałych œniegach Żlebu Karczmarza w drodze na Gierlach, co po przewieszajšcych się płytach Żabiego Konia. Uosabiał w sobie całš epokę. W jego oczach przeszedł przez Tatry cały zastęp pionierów alpinizmu tatrzańskiego. Był uczestnikiem procesji górskich, kiedy całymi dniami koczowano w dolinach przy watrze, muzyce, œpiewie i tańcach. Minšł czas romantyzmu w turystyce tatrzańskiej, minšł okres taternictwa odkrywczego, nastšpiła doba wynalazków. On widział bezprzykładne sukcesy młodzików na œcianach Tatr, triumfy techniczne rzemielœników skalnych, zanik tur wysokogórskich na rzecz błyskotliwych babranin. Góry stawały się w jego oczach arenš płaskich zawiœci i ambicyjek. Gdyby mógł przewidzieć, co miało być póŸniej! Siedział na ławeczce, którš zbił przed domem w cieniu jesiona. Mrużył od zalewu słońca duże, czarne oczy pod gęstymi, nastroszonymi brwiami. Czy to jest człowiek, który wdarł się pierwszy na szczyt niebosiężnego Ganku? Czy ten człowiek, jak mucha, przeszedł północnš œcianę Kaczego Szczytu wprost z piargów doliny na wierzchołek? A stamtšd zstšpił po œcianie południowej w Dolinę Batyżowieckš? Orzeł. Karłowicz zabierał właœnie Klimka Bachledę na wyprawę. Pragnšł zdobyć Szczyt Spiczasty œcianš południowš wprost. Była to jedna z najtrudniejszych dróg ówczesnej doby, otoczona nimbem niebezpieczeństwa, sforsowana dotšd tylko dwukrotnie; Spiczasty nazwano póŸniej Ostrym i ta nazwa przetrwała do dziœ dnia. Byrcyn dowiózł ich do Jaworzyny. Kiwajšc się na jego wózku, rozmyœlał Klimek o dobrodziejstwach postępu i o zasługach nie znanego bliżej hrabiego Zamoyskiego. Ile razy tłukł się starš, kiepskš drogš kołowš przez Bukowinę, Głodówkę do Łysej Polany, nieraz nawet i przez Jurgów! A dziœ wygodnym goœcińcem przez Zazadnię dwa razy szybciej dociera do miejsca. Zeszli z wozu, wniknęli w gšszcz œwierkowy Jaworowej Doliny, objuczeni workami. Po drodze na Polanie Jaworowej obserwowali œlady niedŸwiedzia, który niezbyt dawno ucztował przy szkielecie konia; drugi zewłok koński leżał obok nie tknięty. Widocznie zastrzelono tam, umyœlnie wyprowadzone, dwa stare konie, aby dostarczyć żywnoœci niedŸwiedziowi, zabezpieczajšc w ten sposób od jego napaœci żywy inwentarz na hali. Spali w szałasie pod lasem na posłaniu z gałšzek wonnej œwierczyny, Klimek spał z bosymi nogami przy tlejšcych polanach stopy stanowiły automatyczny regulator ciepła. Gdy poczuł zimno w nogach, dokładał drwa do ognia. Rano - długi jednostajny marsz po górnych piętrach Jaworowej Doliny, po Czarnej i Zadniej. Stanęli pod stokami Białej Ławki. Karłowicz pozostawia tu buty, wdziewa trzewiki skalne i pomyka z Klimkiem, który już kręci się po labiryncie półek i galeryjek, doprowadzajšcych pod samš przełęcz. Jeszcze kilkanaœcie metrów graniš i już stojš przy kopczyku na Białej Ławce. Otwiera się widok na rozgrzanš słońcem Dolinę Staroleœnš. Błyskajš w niej oczy stawów. Cieœle budujš dach na nowo wznoszonym schronisku. Klimek z Karłowiczem pozostawiajš na przełęczy worki i opuszczajš się z siodła na południowš stronę. Niebawem stajš pod œcianš Spiczastego. Karłowicz ma przy sobie szkice Chmielowskiego oraz fotografie œciany, dla orientacji przy szukaniu drogi na szczyt. Studiuje jeszcze raz szkice. Jego szczupła, wšska twarz w okularach, z bujnymi włosami, wšsami i krótkš brodš uważnie nachyla się nad papierem, po czym podnosi się w górę, odgadujšc w œcianie właœciwy szlak. Ubrany jest w krótkie wšskie spodnie, ciemne wełniane pończochy, lekkš sukiennš kurtkę. Na pętli - czekan. Klimek Bachleda zdjšł kierpce, wszedł boso do płaskiego żlebu wprost z usypiska, bo œniegu, zwykłego tu o tej porze, w tym roku jakoœ nie było. Tu, u wejœcia w skałę, wymalował Karłowicz ulubiony przez siebie znak: krzyżyk niespodziany. (Farbę i pędzel zawsze nosił z sobš). Ten popularny motyw góralskiego zdobnictwa - znak rodła, zrodzony na ziemiach słowiańskich, mieli po latach Niemcy Hitlera obnieœć w formie swastyki po œwiecie okrwawiony i zhańbiony, zakrzywiwszy mu tylko pazury w stronę przeciwnš. Klimek już wylazł z dna żlebu, wspina się w lewo po skšpych chwytach. Ten mały, bosy, chuderlawy człowiek jest chyba najodważniejszym ze wszystkich, którzy kiedykolwiek chodzili po tych górach. Wyczuwa na pierwszy rzut oka pozornie niewidoczne szczeliny, w które można wbić palce lub zaczepić stopę. Pokonawszy nachylonš, odpękniętš płytę, skręcajš w prawo na trawiastš półkę, z niej wstępujš na kilka upłazków, ułożonych w rodzaj schodów. Pierwsza trudnoœć. Stojš pod niewielkš, ukoœnš rysš. Jedyna możliwoœć: w prawo. Rysa zanika tu nad wystajšcym gzymsem, wtapiajšc się w wšskš szparę; tędy prowadzi trawers. Nogi zwieszone na œcianę, dłonie wbite w głšb szpary, nieco zatrawionej. Wiszš dosłownie na łokciach. Klimek wydostaje się na płytowy balkon nad prawym kotłem. Wiodš zeń wzwyż dwa kominy. Lewym kominem pionowo, wšsko, doœć trudno. KrawędŸ żebra, wyżej nad krawędziš - uskok. żleb zamknięty potężnš przewieszkš. W lewo, do następnego żlebu. Bose nogi Klimka pomykajš szybko dnem żlebu w górę, wyłażš zeń, prawa ręka łapie się za brzeg krótkiej, skoœnej rynny. W jej przedłużeniu żłobi się wydatna rysa. Blok przyparty do skały. Ostre płytowe zacięcie. Stšd trawers poziomy dobrze urzeŸbionš œciankš na siodełko w grzędzie. Ukoœnie w lewo stopniami na obszerny pochyły taras. Stanęli przy kopczyku. Kopczyk wskazuje prawidłowš drogę pierwszych zdobywców. Nad tarasem pojawia się œwieżo wymalowany krzyżyk. Długi zachód wywodzi wspinaczy na skalistš platformę. Przewiesza się nad niš œcięty filar. Omijajš go z lewej strony, przez rysę dostajš się œrodkiem stromej, mocnej œcianki na nieduże pięterko. Z niego trawers do komina, kominem na żebro, stšd zaœ wprost w górę do trawiasto-skalnej załupy. Płasienka, luŸne bloki. Gładka, szeroka płyta z drobnš ryskš zanikajšcš w górze. O dziesięć metrów pod Klimkiem kuca przy głazie Karłowicz, skupiony, napięty, przepuszczajšc w rękach umykajšcš wzwyż linę. Chwyt za chwytem, stšpnięcie za stšpnięciem, mozolne uważne. Twarze przylepione do œciany, oczy egzaminujš dokładnie każdy decymetr kwadratowy skały, ręce i nogi wymacujš nieomylnie w gładziŸnie pęknięcia i chropowatoœci aby się wpić, zaczepić, wesprzeć, podcišgnšć. Klimek, uczepiony właœnie rękami gzymsu, trawersuje ukoœnie do małej nyży nakrytej okapem. W prawo nad głowš kominowate zacięcie, przechodzšce w rysę. Stopy przewijajš się w lewo na dachówkowatš płytę, robiš trzy kroki w górę po trzech regularnych stopniach. Dwie przewieszki, szeœciometrowy trawers w prawo aż po krawędŸ grzędy. Zbliżajš się teraz do długiej rysy, która jest tak charakterystyczna dla widoku południowej œciany Spiczastego. Zwana jest ona Rysš H„berleina od pierwszego alpinisty, który niš wszedł (i dotšd jedynego); tędy prowadzi klasyczna droga na szczyt. Klimek proponuje opuszczenie rysy i wejœcie w œcianę z prawej strony; lepiej mu iœć gołš skałš, powiada, aniżeli zapierać się w rysie. Karłowicz, łowca dróg nie schodzonych, przyjmuje plan przewodnika. œciana stroma, lecz zadzierzysta. Wysterczajšcy zšb, dobry punkt asekuracyjny. Kilka metrów wprost w górę, przejœcie w prawo pod spiętrzonš zerwš. Ciemna, głęboka gardziel potarganego komina, nad którš wspina się filar. W poprzek całego filaru biegnie wygodna omszona ławka. Pod dachem przewieszki przepycha się Klimek na wšski gzyms i drze œladem drobnego pęknięcia po pionowych skałkach, silnie odpychajšcych. Szeroka stopa zaczepia palcami o niewyraŸny stopieniek, druga wynosi się nad niš, opiera o wštłš rzeŸbę płyty, po czym obie wędrujš poziomo do grzędy. Balkonik. Góral klinuje linę za głaz, wybiera jš z dołu powoli obu rękami; po dłuższej chwili dochodzi doń Karłowicz. I znowu - stopy Klimka bystro uciekajš wzwyż. Mięœnie wyważajš precyzyjnie każdy ruch ciała, dłoń palcami obejmuje skałę, wpija się w niš mocno, niby powierzchownie a jednak drapieżnie. Człowiek wynosi się lekko coraz wyżej, przesuwajšc się płynnie po granicie, zjednoczony doskonale z żywym ciałem góry, jakby zaprzeczajšc wszelkim zasadom fizycznego ciężaru. Znika za załomem, lina wywija się Karłowiczowi z ršk, mknie szybko, jeszcze osiem, szeœć, cztery, trzy metry, doœć. Teraz od bloku podnosi się Karłowicz, wycišga ręce wysoko nad głowš, winduje na ukoœnym trawersie swoje długie ciało. Z prawej strony ogranicza œcianę potężny komin, podcięty dołem, uchodzšcy aż do zacięcia w grani. Zbliżajš się do górnego końca Rysy H„berleina. Widać w niej dwie pętle, które pozostawili poprzednicy. Rysa wygładza się, zanika. Nad jej górnym końcem tkwi wbity pierœcień. Za chwilę osišgajš trawiasty balkonik; widnieje na nim kopczyk. Tu następuje drugi odpoczynek. Znowu pędzelek i farba w robocie. Patrzšc w dół na przebytš drogę, wierzyć się nie chce, aby była ona dostępna dla człowieka. Od kopczyka - niedaleko na grań. A z grani już nietrudno na szczyt. Droga od wejœcia w skałę do szczytu trwała niecałe półtorej godziny. Tak więc Karłowicz z Klimkiem zdobyli Spiczasty południowš œcianš, nowym wariantem. O tym wariancie pisał H„berlein, autorytet europejskiego alpinizmu, że bez asekuracji z góry nie da się go zrobić. Mowa o trawiastym trawersie w dolnej częœci œciany. A Klimek z Karłowiczem przeszli go bez ubezpieczenia z góry, Tak chodzš po skałach Polacy. Widok ze szczytu nie był zbyt rozległy. Najpiękniej przedstawia się stšd Poœrednia Grań i Turnie Jaworowe, których czarne spady spływajš stromo w głšb Jaworowej Doliny. Klimek patrzył w mur Jaworowych. Wyjšł z kieszeni kawałek twardego, owędzonego sera, żuł go długo w ustach; właœciwie wysysał. Karłowicz patrzy z podziwem na jego zwięzłš, drobnš sylwetkę. Skšd w tym zabiedzonym chłopie tyle wspaniałej umiejętnoœci? Tyle siły w szczupłym ciele? Aż dziw. Ręce i nogi - same mięœnie. W górach je mało, jest wytrzymały na głód; jak i na wszystkie inne przeciwnoœci przyrody. Nogi - objęte obcisłymi nogawicami białych wełnianych portek. Na głowie okršgły kapelusz o szerokich brzegach; na nim obowišzkowa obršczka z muszelek. Kozi serdak, z którym się Klimek nigdy nie rozstaje: Twarz sękata, rysy ostre, rzeŸbione surowym klimatem i twardym życiem. Co widać w tej twarzy? Odwagę, wolę, uczciwoœć, bystroœć. Wšzki, długi orli nos. Bujne wšsy. Bruzdy na czole, na policzkach. Osobliwy ogień w czarnych, dobrych jastrzębich oczach. Schodzili graniš na Białš Ławkę. Parokrotnie zjeżdżali na linie, przesadzali doœć trudne skalne konie. Z przełęczy, podjšwszy worki, zstšpili poprzedniš drogš do Jaworowej Doliny. znów nocleg w szałasie. Nazajutrz Dolinš Czarnš Jaworowš przez las, kosodrzewinę, stokami Kołowego doszli do piarżysk, wkroczyli w skałę, wydostali się bez trudnoœci na grań w pobliżu Czarnej Przełęczy. Graniš wspięli się na szczyt Kołowego, stšd obserwowali Dolinę Jastrzębiš. Ze szczytu opuœcili się tš samš drogš na Przełęcz Czarnš, a z niej łatwo po blokach osišgajš Czarny Szczyt. Spali w Jaworowej pod Gajowniš. Wchodzšc na Poœredniš Grań wprost od północy drogš Bgr”kelmanna rozwijał Klimek całe swoje mistrzostwo. Darł naprzód boso pomimo œniegu, który przewiał dziœ w nocy. Ranek wrzeœniowy był słoneczny, spokojny, wspinaczka jednak ponury ponieważ Œciana jest wystawiona na północ, pozbawiona słońca. Klimek szedł pierwszy, zwišzany linš z Karłowiczem. Turnia spadała w urwisko potężnymi, ukoœnymi ciosami. Jej potworne obrywy, oglšdane z dołu, imponujšco wbijały się w błękit. Człowiek tylko końcem ršk i nóg przynależny jest do skały, poza tym cały zanurzony w powietrzu. Mija siedem godzin od wejœcia we właœciwš œcianę masywu; czyli od przełšczki pod Żółtš œcianš. Taternicy pracujš w podwierzchołkowym filarze, skrzesanym bystro ku œrodkowemu żebru. Za godzinę osišgnš szczyt. Olbrzymia, gładka, pionowa płyta rozorana czarnym kominem, jakby ktoœ z góry zranił jš toporem, wršbał się w jej mięso głębokš szramš. Klimek właœnie wynurza się z niej, zaparłszy się obu rękami. Winduje ruchliwe ciało, wchodzi na grzędę, dłonie i stopy rozkłada pewnie a mocno w rzeŸbie granitu. Karłowicz widzi nad sobš jego ramiona na tle nieba. Oto odkrywca nowych dróg na szczyty. Jako pierwszy człowiek wdarł się na nie tknięte dotšd wierzchołki Ganku, Rumanowego Szczytu, Kaczego Szczytu, Staroleœniańskiego Szczytu (dziœ zwanego Staroleœna), północno-zachodniego szczytu Żelaznych Wrót, Mnicha Zadniego, nie wspominajšc pierwszych wejœć na mniej honorne szczyty, jak Czubatš Turnię, Poœledniš Turnie, Baniastš Turnię. PierWszy przestšpił nie nawiedzone dotšd ludzkš stopš przełęcze: Rumanowš, Batyżowieckš, Hińczowš, południowo-zachodniš przełęcz pod Cubrynš, południowo-wschodniš i północno-zachodniš przełšczkę pod Zadnim Mnichem, przełšczkę pod Żabiš Turniš, Mięguszowieckš, przełšczkę między Smoczym Szczytem a Szarpanymi Turniami. Nie było samodzielnego szczytu w Tatrach Wysokich, na których by nie postała jego noga. Jako drugi wyszedł na Mnicha, Żabiego Konia, Cubrynę, Zamarłš Turnię, Zmarzły Szczyt, Koziš Turnię, Koziš Strażnicę, aby wymienić jedynie ważniejsze wierzchołki. A oto celniejsze jego nowe drogi wœród kilkudziesięciu, które wynalazł i przeszedł, a którymi dotychczas nikt nie chodził: Œwinica północno-wschodniš œcianš, Mała Buczynowa Turnia z Buczynowej Dolinki, Rysy graniš od Żabiej Przełęczy, Żłobisty Szczyt południowo-wschodniš graniš, Zmarzły Szczyt od przełęczy koło Dršga, północno-zachodni szczyt Gierlachu od Batyżowieckiej Przełęczy, Kopa Lodowa południowo-wschodniš graniš, Durny Szczyt od przełęczy nazwanej Klimkowym imieniem, Łomnica od Zielonego Stawu Kieżmarskiego, Baranie Rogi z Dolinki Dzikiej przez Przełęcz Stolarczyka, Jastrzębia Turnia od Jastrzębiej Przełęczy pod Kopš, Kołowy Szczyt graniš od Małego Kołowego Szczytu. Kto może się pochwalić tak bogatš litaniš wybitnych wariantów? Odkrywa przejœcie z Batyżowieckiej Doliny wprost do Kaczej przez Batyżowieckš Przełęcz, która po prawdzie powinna nosić jego nazwisko. Oto wyprawa! Zdobywa Kaczy Szczyt północnš œcianš od Doliny Kaczej, przy czym schodzi południowš jego œcianš do Doliny Batyżowieckiej. Oto wyprawa! Szukał najœmiglejszych przełęczy i znalazł je: Œnieżnš, Rakuskš i tę w Gierlachu, którš póŸniej ochrzczono nazwiskiem Tetmajera. Pierwszy wspišł się północnš œcianš na Cubrynę. Mięguszowiecki Szczyt zdobył wprost z Morskiego Oka. Trasował z księdzem Gadowskim najtrudniejsze partie Orlej Perci. Raz wybrał się Hoesick z młodym Giełgudem z Londynu w towarzystwie Klimka na Rysy. Na szczycie zastano gromadę Czechów, Niemców i Węgrów, liczšcš dwadzieœcia parę osób. Wœród nich znalazł się autor œwieżo wydanego niemieckiego przewodnika po Tatrach, inżynier Otto. Znał się z Klimkiem, przywitał się z nim, po czym przedstawił go swojemu towarzystwu: - Das ist der berhmte Klimek Bachleda, der genialste Fhrer in der Hohen Tatra. Mówiono o nim w kołach taterników: orzeł. Bo kršżył po najwyższych sferach. Uœmiechnšł się gorzko do tego powiedzenia. Orzeł? Pamiętał z czasów swojego juhasowania, że Hanka od Walczaka szukała sobie za męża orła. A on, Klimek, był dla niej gawronem, czy nie tak opowiadała mu jego ciotka Julka? Inny dla Hanki był orłem. On - gawron? Klimek Bachleda leżał chory według orzeczenia sšsiadów na czwarte z rzędu zapalenie płuc. Nie wołano lekarza, bo szkoda pieniędzy. Stała za obrazem woda œwięcona we flaszce; dawano mu jš pić jako lekarstwo. Nie zaniedbał też i generalnego leku góralszczyzny: œwistaczego sadła, używanego na zewnštrz i do wnętrza. Ustupska przyniosła muchomory we flaszce zamkniętej, trzymanej przez dziewięć dni w nawozie końskim; należało je wcierać w piersi i plecy. Nie wiadomo, czy któremu z tych trzech lekarstw, czy też innemu wpływowi należało przypisać zasługę wyzdrowienia Klimka po upływie dwóch tygodni. Tuż przed szczęœliwym zakończeniem choroby odwiedziła chorego w domu pani Skupniewska, dzierżawczyni pensjonatu "Leluja" na Chramcówkach, która stale zatrudniała u siebie Klimka jako cieœlę. Ostatnio pracował tam zimš przy dobudowie jednego skrzydła budynku. Góral darzył paniš Skupniewskš dużym zaufaniem i szacunkiem; radzi się jej w rozmaitych wštpliwoœciach, w sprawach życiowych, pieniężnych. Przecież to miejska "pani", a więc mšdra i w pewnym sensie chlebodawczyni. Wysoka, postawna, zażywnej tuszy, energiczna, o niezwykłym darze wymowy i przekonywania. Rozmowa zaczęła się od grzecznoœci, od troskliwoœci, od pytań o przebieg choroby, potem poszły dobre rady. Chory i jego żona byli zachwyceni i wzruszeni dobrociš pani Skupniewskiej. Taka pani z Warszawy, bogata, szlachcianka, właœcicielka dwóch wsi, jak mówiono o niej, przychodzi w odwiedziny do marnego górala! Wizyta była jednak interesowna. Pani Skupniewska z całš rzeczowoœciš i powagš przystšpiła do sprawy. Głos jej, w miarę przyciszony, brzmiał głęboko, nabierał akcentów uczuciowych. Oto znalazła się chwilowo w potrzebie finansowej, a ma właœnie pilne płatnoœci, prosi więc Klimka, aby podpisał jej weksel na szeœć tysięcy koron tytułem gwarancji wypłacalnoœci. Bank udzieli jej każdej chwili pożyczki na każdš sumę, majšc pokrycie w wartoœci domu, ale domaga się podpisu œwiadka tej transakcji na wekslu. (Należy dodać, że Skupniewska, acz tylko dzierżawczyni, uchodziła powszechnie wœród górali za właœcicielkę "Lelui"). To nic ważnego, machnęła rękš, to zwykła formalnoœć; nie ma to żadnego znaczenia, ale skoro bank się tego domaga, trzeba to zrobić. Klimek nie musi ani centa wydać, tylko chodzi o podpis. Klimek patrzył z łóżka na twarz mówišcej, namyœlał się głęboko. Umysł jego pracował. Nie miał nigdy do czynienia z wekslami, nie wiedział, co to jest. - To jak, pani? Nie chcecie pożyczyć pieniędzy ode mnie? - Nie. Skšdże? - wstrzšsnęła gwałtownie ramionami niemal z oburzeniem. - Mnie waszych pieniędzy nie potrzeba. Mnie bank daje pienišdze, ile zażšdam, ile mi potrzeba, pod zastaw domu, pod zastaw dwóch wsi, które mam w sochaczewskim powiecie pod Warszawš. Tylko jest taki przepis, że musi się podpisać na wekslu ktoœ drugi jako œwiadek, że mnie zna, że jestem Klara Skupniewska, że te pienišdze idš na "Leluję". Rozumiecie? Nie bardzo rozumiał. żona też nie rozumiała. Spoglšda w twarz męża z niezwykłš troskš w oczach. - Ej, pani, dalibyœcie spokój mężowi. Gdzie się nam, chłopom, w takie sprawy mieszać z panami! My i pisać nie nauczeni. - Przecież nie obrażajcie męża! - uniosła się pani Skupniewska - Umie pisać. Nieraz podpisywał się na rachunkach u mnie. - Zaœ byœcie poszli, pani, do tych, co majš wille, co z goœciami interes prowadzš, gdzie nam do takich rzeczy się pchać! - broniła się wytrwale gaŸdzina. - E, zaœ daj spokój, Jaga - ozwał się Klimek pojednawczo. - My z paniš Skupniewskš mamy stare znajomstwo. Gdzie będzie chodzić po innych, kiedy ma mnie tu pod nosem. Nieraz pani Skupniewska była dobra dla Klimka, raz niech będzie Klimek dobry dla pani Skupniewskiej. -O, toœcie teraz powiedzieli prawdę, Klimku! - wzniosła paniusia oczy nabożnie ku obrazom œwiętym, - Odezwała się w was chrzeœcijańska dusza. Przecież tu o nic wielkiego nie chodzi, nie chcę od was żadnych pieniędzy. - No, skoro pani nie chcš naszych pieniędzy - pytajšco spojrzał Klimek na żonę - to myœlę, że można się zgodzić. - Rób, jako chcesz - wzruszyła żona ramionami. - Za trzy miesišce - kuła Skupniewska żelazo, póki goršce - spodziewam się większej sumy pieniężnej z Warszawy; spłacę nie tylko dług bankowy, ale dam w "Lelui" robić nowy ganek przed całym domem i balkony na obu piętrach. Znajdzie się wtedy i dla was robota, Klimku. Ten argument zwyciężył. Przecież to dobra pani, Klimek zawsze jš poważał i cenił. Wycišgnęła wšski, długi papierek, pokazała, gdzie ma się podpisać. Góral, nieœwiadomy praktyk bankowo-finansowych, a przede wszystkim odpowiedzialnoœci żyranta, przekonany, że tu chodzi o zwykłš formalnoœć prawnš podpisał weksel w dobrej wierze. Pani Skupniewska podziękowała, dała małemu Józkowi parę grajcarów na bułkę i po udzieleniu dodatkowych porad leczniczych choremu, wycofała się z domu. Klimek Bachleda, jako doskonały przewodnik, a więc nieŸlepłatny (zamożniejsi turyœci płacili ponad taksę), a nadto jako tęgi, fachowy cieœla, uciułał sobie doœć pokaŸny, jak na chłopa, kapitał, bo około szeœciu tysięcy koron (czyli prawie trzy tysišce reńskich), które miał złożone w nowotarskiej kasie na procent. Był w tym posag dla dwóch córek już dojrzałych do małżeństwa. Zagroda na Kasprusiu i te trzy tysišce guldenów - oto był cały majštek, na który złożyło się ciężkie, pracowite życie Klemensa Bachledy. Jeszcze tej nocy przed zaœnięciem Klimek rozmawiał półgłosem z żonš, uradzajšc, czy kupić dwa jagništka, które im chce sprzedać okazyjnie Chyc. Zapadła decyzja niekupowania. Lepiej mieć gotówkę w oszczędnoœciach; zresztš to byłoby okradanie córek. Już Karolka i Bronka majš wyznaczone wiano, one będš wiedziały, co z pieniędzmi zrobić, czy pola za to przykupiš, czy bydła, to już ich sprawa. - Nie kupujmy jagništ, niech pienišdze leżš. I tak nie na darmo leżš; procentujš się. Już nazajutrz zapomniał Klimek o epizodzie z paniš Skupniewskš. Ale nie zapomniał o Klimku sšd nowotarski. Kiedy po szeœciu miesišcach minšł termin płatnoœci weksla, zwrócono się do Klemensa Bachledy, jako do żyranta, aby zapłacił rzeczonš sumę, jeœli nie chce, aby go zlicytowano i wyrzucono z domostwa. Był paŸdziernik, ciepła jesień. Sromotnie oszukany chłop, przyparty do muru, musiał zapłacić Weksel, tracšc w jednej chwili cały z trudem zapracowany majštek. Przez tydzień odchodził od zmysłów, sšsiedzi twierdzili, że błšdził, to znaczy zwariował. Leżał dniem i nocš na poœcieli w ubraniu, z oczyma utkwionymi w jeden punkt na powale. Nie odzywał się do nikogo, nie przyjmował jedzenia. Któregoœ dnia wstał i z siekierš w ręku poszedł do "Leluii", aby wymierzyć sobie sprawiedliwoœć. Nieuczciwa dzierżawczyni opuœciła zresztš Zakopane przed dwoma miesišcami, pozostawiwszy długi dokoła; pensjonat znajdował się już pod innym zarzšdem. Rozżalony, skrzywdzony góral wzišł się do demolowania wnętrza budynku. Z trudem udało się go obezwładnić i udobruchać. Wyjechał do Krakowa, gdzie znał adwokata Krygowskiego, z którym żył w przyjaŸni; wodził go nieraz po górach. Radził się go w sprawie wyprocesowania pieniędzy od oszustki. Niestety, nie było nadziei na odzyskanie utraconej sumy; Skupniewska znikła bez œladu. Niemniej proces trwał. Odarty z dorobku całego życia, z tym większš pasjš rzucił się Klimek w wir pracy. Oddał się ciesielce; właœnie nadchodziła zima. Obciosujšc œwierkowe płazy na budowie, rozmyœlał gorzko o pani Skupniewskiej. Więc tym odwdzięczyła się córka miasta zakopiańskiemu chłopu za jego naiwnš wiarę w ludzi. Więc tyle przyniosło miasto ciemnej wsi: sprytne oszustwo odziane w uœmiech. Zbliża się staroœć, rozmyœla Klimek. Cały majštek, wysiłek zabiegliwego żywota, przepadł w rękach złodziejki. Trzeba od nowa zarabiać i ciułać, aby wywianować córki. 55 lat - to nie radoœć. Ale póki się ma jeszcze zdrowe ręce i nogi, trzeba zarabiać. Pracowitoœć górala jest niewyczerpana. A tu spadł mu na barki nowy kłopot. Tego roku z wiosnš kupił za sto reńskich pole od kobiety, którš, jako niepoczytalnš umysłowo, ubezwłasnowolniono i bracia jej zagarnęli Klimkowe pole bez odszkodowania. Wybuchł proces. Czterokrotnie stawał Klimek Bachleda na rozprawie w mieœcie (górale lubiš się prawować), aż za pištym wezwaniem na termin żona doradziła Klimkowi: - ZgódŸ sie œ niemi. Niek cie zauspokojom. Za siedemdziesiont papiyrków odstompis im pole. Telo sie nom stracieło, niek sie i to straci. Ktoœ tam nawet twierdził, że bracia byli zwykłymi oszustami i siostra brała œwiadomy udział w tej aferze, będšc z nimi w cichej zmowie. Nie chcieli słyszeć o 70 reńskich, natomiast zgodzili się na zwrot 50 guldenów, przy czym Klimek miał zapłacić koszta procesu. Nie widzšc innego wyjœcia, Klimek wycofał się ze sprawy, tracšc na czysto 60 reńskich. Sprzeda trochę narzędzi ciesielskich, zacznie chodzić po robotach. żeby tylko córki wywianować! Żeby im zapewnić szczęœliwe życie! Nie powinny trapić się o mężów, swoje słuszne posagi dostanš; a kiedy kawalerowie zwšchajš pienišdze u dziewki, pchajš się ku niej drzwiami i oknami. Nadejdzie lato, ojciec znowu wyruszy w góry, jak po inne lata, wydrepta po wierchach pienišdze od panów. Usiadł na progu, wyjšł miechurek z tytoniem, nabił fajkę, zaryzał œwablikiem o kierpce, zapalił. Otoczył się kłębami dymu, wpatrzył w Giewont i myœlał. O żonie, o dzieciach, o pienišdzach. Ej, rozchodził się po Tatrach pan Karłowicz! Nikt nie przewyższył go liczbš wędrówek górskich; nawet gorliwy Chmielowski. Samotnie powtarzał szlaki schodzone z Klimkiem Bachledš, wybierajšc z nich orginalniejsze warianty. Zdobywszy samodzielnoœć poprzez terminatorstwo u nie byle jakiego majstra, wracał do ongiœ przebytych szczytów, szukajšc nowych przechodów. Kochał samotnoœć, a swoich osišgnięć wysokogórskich nie czynił obiektem chełpliwoœci, jak to poczynali robić inni. Strzegł tajemnicy swoich dróg, wolny też był od zazdroœci i pożšdań innych taterników. Orientował się znakomicie w Tatrach, nikt go nie przeœcignšł w ich znajomoœci poza jednym Klimkiem. Postanowił obywać się bez przewodnika, bez towarzysza, bez asekuracji linowej, bez sztucznych ułatwień technicznych, które poczšł wprowadzać zagraniczny alpinizm; robić tylko te przejœcia skalne, których dokonać jest zdolny człowiek o własnych siłach. Był wrogiem œlusarstwa, które miało przyjœć po nim i spaczyć linię rozwojowš polskiego taternictwa. Sypiał pod gołym niebem, unikał zagospodarowanych schronisk, nie znosił ludzi na wierchach, raził go gwar w schroniskach, tłumne, zgiełkliwe noclegi. Był przeciwnikiem humbugu reklamowego, chwalby ambicjonalnej, boiskowej rekordomanii, zwalczał objawy dekadenckiego znieprawienia sportowego. Najgłębszš namiętnoœć życia chował żarliwie w swoim wnętrzu, nie poddajšc jej cudzej ciekawoœci, autoreklamie czy ocenie niepowołanych. Postanowił poznać wszystkie samoistne wierchy tatrzańskie i zamiar ten realizował z zadziWiajšcš konsekwencjš. Był taternikiem w wielkim stylu, nie gimnastykiem, którego uzdolnienia górskie zaczynajš się i kończš na zręcznoœci we Wspinaniu się po skałach. Od wczesnego chłopięctwa przylgnšł do Tatr. Przez kilka lat nie zachodził w ich głębie, przebywajšc na studiach muzycznych za granicš. Jednak póŸniej tu wrócił. Nie widział œwiata poza Tatrami. Był osamotniony, przeżywał wiele goryczy i zawodów. Pozostały mu wszakże sprawy, które dogłębnie ukochał: służba sztuce, przywišzanie do gór, miłoœć do matki. Zimš na przełomie 1907 i 1908 roku pochłonęły Karłowicza całkowicie narty; oczywiœcie poza twórczoœciš kompozytorskš. Zrażony nieprzychylnš atmosferš Warszawy, myœlał o osiedleniu się w Zakopanem na stałe. Po raz pierwszy w Polsce urzšdzono kurs jazdy na nartach pod Gubałówkš. Kierownikiem kursu był Zaruski, propagator tego sportu w ojczyŸnie, poza tym poeta, malarz, marynarz i taternik. Przywieziono ten sportowy wynalazek z Alp, nosił on tu jeszcze niemieckš nazwę: ski. Grupa jego goršcych zwolenników, którym się marzyła droga w zimowy œwiat Tatr, była z poczštku nieliczna. Karłowicz w krótkim czasie posiadł umiejętnoœć jazdy na nartach. Opanował jej arkana także Klimek Bachleda. Miał lat 59, kiedy przypišł do kierpców deski i, podpierajšc się długim bambusowym kijem, przemierzał œnieżne stoki. Uczynił to jako jeden z niewielu przewodników. Narciarstwo otwierało szerokš eksplorację turystycznš Tatr w porze zimowej; najlepszy znawca gór nie mógł pozostać w tyle, gdy chodziło o całkowite ich zawojowanie. Niedawno zachorował i leżał trzy tygodnie, mocno kaszlšc. Już to ostatnio choroba rada nawiedza Klimka. Sšsiedzi znowu bškali o zapaleniu płuc; gdyby to była prawda, byłoby pište z rzędu zapalenie płuc, na jakie zapada w ostatnich latach. Klimek chorował jak zawsze z dala od lekarzy. Zwłaszcza teraz nie mógłby sobie pozwolić na lekarza, w okresie goršczkowego ciułania na nowo majštku. Mocny organizm zwyciężył raz jeszcze chorobę. Tej zimy orzeł tatrzański zapisał na swym koncie pierwsze wyjœcia w œniegu na Bystrš i na Błyszcz oraz osišgnięcie wielkiej miary: zdobycie Gierlachu zimš. Dnia 8 lutego - był rok 1909 wczesnym rankiem wyruszył Karłowicz na nartach przez Boczań ma Halę Gšsienicowš. Szło mu o wypróbowanie podczas wycieczki nowego aparatu fotograficznego, który właœnie mabył w Warszawie.Pierwotnie zamierzał wybrać się na Czerwone Wierchy lub Giewont, lecz odradził mu tę trasę Zaruski, z uwagi na œwieżo spadłe œniegi i wynikłe stšd niebezpieczeństwo lawin. Mówiono przy tej sposobnoœci o sprawie projektowanej organizacji ratownictwa w górach: dyskutowano nad niš już od pewnego czasu na zebraniach sekcji turystycznej. Zaruski przeczytał Karłowiczowi ułożony tekst odezwy do społeczeństwa o składki na ten cel. - Proszę umieœcić mój podpis na liœcie - oœwiadczył kompozytor, żegnajšc się. Nie omieszkał się pochwalić Zaruskiemu aparatem fotograficznym, z którego był dumny; pokazywał go zresztš wszystkim znajomym. Wracał właœnie z koncertów w Wiedniu i w Warszawie, zadowolony, ponieważ przyniosły mu duży sukces. Czy rzeczywiœcie nadchodziła szczęœliwa passa dla Karłowicza? Czyżby przełamywało się nieprzychylne uprzedzenie opinii w stosunku do niego? Cała jego dotychczasowa działalnoœć twórcza stanowiła nieustanne pasmo zgryzot. W Polsce był mało grany, nie uznawany. Teraz jakoby zmienił się front wobec niego. Nawet obojętna i nieprzychylna mu dotšd krytyka warszawska znalazła dla niego sporo życzliwych, zachęcajšcych słów. Mógł œmiało uważać swój koncert warszawski za triumf. Dzień zapowiadał się piękny, mróz trzymał tęgi, œnieg chrzęœcił po nocnym stwardnieniu. Doszedłszy do Boczania, narciarz przystanšł, wykonał zdjęcie fotograficzne widoku na Giewont, używajšc czekana zamiast statywu. - Zobaczymy, jak wyjdzie zdjęcie. Wydostał się poza granicę lasu, szedł długim grzebieniem Skupniowego Upłazu. Znad masywu Kosistej wtrysnęło słońce, góry nabrały od razu głębi, koloru, życia. Łeb Giewontu, wyglšdajšcy stšd imponujšco, oblały pierwsze złote promienie. Karłowicz zdejmuje aparat z rzemienia, robi zdjęcie. Trudno nie utrwalić tak wspaniałego widoku. Na pierwszy plan wzišł grupkę malutkich smreczków z okiœciš œnieżnš; musi to wypaœć efektownie. Już odbija się długim ponad głowę kijem, kraje skrzypišcy, suty œnieg. W dole œpi gęsty las Doliny Olczyskiej, widne w głębi na hali pasterskiej szałasy - zasypane po dachy. Na stokach Kopy Królowej wbija znów narciarz kij w œnieg i robi następne zdjęcie Doliny Jaworzynki, przepaœcisto wiszšcej na tle rozsłonecznionego Giewontu i Kalatówek. Podobno w ubiegłym wieku był ruch przemysłowy w tej dolinie. Opowiadał mu stary Marduła, w którego domu mieszka, że za rzšdów dziedzica Pelza zarabiał wożeniem rudy żelaznej z Jaworzyny łuszczkowej do pieca w Hamrach. Dziœ cisza zalega w dolinie, wysypanej grubo œniegiem. Tylko pod skałami Magury widne œlady grot, sztolni, wyrobisk po kopalni. Tak czasy stare ustępujš nowym. Z Kopy Królowej szerokim półkolem przecina Karłowicz zbocze, spływajšc w młody las. Œnieg œwieży, puch nie dopuszcza zbytniego pędu, zresztš narciarz w bystrzejszych miejscach hamuje, orzšc kijem wyżej po stoku. Objeżdża łukiem ku Hali Królowej z obawy lawiny Pod Zakosem, gdzie biegnie letnia œcieżka pomiędzy Kopami. Pracowicie stšpa ku podnóżom Magury, skšd odsłania się widok rozległy na Œwinicę i kocioł Czarnego Stawu, obudowany dokoła turniami. Zuchwała wieża Koœcielca. Na prawo kopulasty Beskid, do połowy unurzany w złocie słońca, w połowie przecięty cieniem. Ten widok także prosi się o zdjęcie. Cisza nie nawiedzona żadnym głosem. Przyroda œpi w zalewie słońca i œniegu. Taki dzień! Narciarz spoziera dokoła zachwyconym wzrokiem. Kiedy się wróci na wieczór do domu, ma się w oczach pełno złotego blasku, nieskalanej bieli, czarnych, wyzębionych grani i przepaœci: oddychać tym można przez długi czas. Piękno nie ginie, utrwalone w sercu, można nim żyć i tworzyć. Karłowicz jest uszczęœliwiony. Kto nie byłby szczęœliwy wobec takiego skupienia piękna, w samotnoœci, która sprzyja poczuciu szczęœcia. Teraz zjazd w dół ku szałasom, wœród których znajduje się schronisko Towarzystwa Tatrzańskiego. Kij złapać trzeba wyżej lewš rękš, nachwytem, zaœ prawš rękš niżej, uchwytem i trzymać go w powietrzu dla równowagi w jeŸdzie stokiem. Ciało lekko do stoku nachylone, lecz wyprostowane w krzyżach i kolanach, jak każš prawidła tej nowo wprowadzonej umiejętnoœci. Lšduje w dolince, jeszcze kilkanaœcie metrów podejœcia, otóż i nieduże, puste obecnie schronisko.Właœciwie - szałas. Okiennice pozabijane, drzwi zamknięte na kłódkę. Szałas jest zimš nie zagospodarowany, Karłowicz ma doń klucz, wzięty z lokalu Towarzystwa Tatrzańskiego od Zaruskiego. Otwiera drzwi, wchodzi do izby, zdejmuje plecak, wiesza na œcianie płaszcz. rozkłada kuchenkę polowš, przygotowuje œniadanie. W księdze frekwentacyjnej schroniska zapisuje nazwisko i datę pobytu. Rozglšda się po izbie; sam znacznym datkiem przyczynił się w walnej częœci do restauracji schroniska, zdewastowanego przez wandali-turystów. Dopisuje w rubryce "Uwagi": "Okiennicę przy jednym oknie zastałem otwartš". Wychodzi przed schronisko. Zaczyna lekko prószyć œnieg. Kładzie się cieniuchny welon na widoku. Żeby tylko się udało porobić czyste zdjęcia! Godzina dziesišta dwadzieœcia. Trzeba się œpieszyć ze œniadaniem, aby czym prędzej opuœcić schronisko, nastrzelać zdjęć w cudownym słońcu i w cudownym œniegu. Widok oœlepiajšcy oczy. Ani œladu bytnoœci człowieka. Nakłada na spód nart foki - dwa wšskie pasy skóry, sierœciš do œniegu zwrócone; opór sierœci w œniegu ułatwia znakomicie podejœcie do góry. Posilił się krótko i poœpiesznie goršcym, pożywnym napojem. Włożył aparat fotograficzny do plecaka i wyszedł w stronę Czarnego Stawu, zostawiwszy schronisko otwarte. Wybierał drogę z wielkš rozwagš. Omija strome zbocze w pobliżu letniej œcieżki. Słońce grzeje, zawieszone prawie w zenicie. Œnieg przestał prószyć, blask rozjarzony zalewa całš misę Gšsienicowych Stawów. Tylko w kotle Czarnego Stawu pod Koœcielcem - ciemno. Oœnieżony pochylony łeb Koœcielca - niewidoczny stšd, zasłania go karb Małego Koœcielca. Od dna Suchej Wody sunie Karłowicz zakosami poœród smreków, wynoszšc się ponad szlak letniej œcieżki. Coraz wyŻej po bójnym œniegu;już widzi szlak, który był sobie zamierzył. Wespnie się na bulę, przejedzie na lewš stronę grzbietu, górš pod samš graniš kilkanaœcie metrów, i dobije ukosem do œcieżki letniej, skracajšc sobie drogę ku morenie stawu. Olbrzymia półkula bezchmurnego nieba. Œwiat zalany bielš i złotem tak, że nie można na niego patrzeć; a z drugiej strony tak uroczy, że nie da się oczu odeń oderwać. Klasyczna piramida Żółtej Turni, gigantyczny trójkšt rozpięty z samej białoœci, wbija się wierzchołkiem w ciemnoniebieskie, aż granatowe niebo. Cisza jest w powietrzu, wielka cisza górskiego południa. Szczerzš się postrzępione zęby Granatów i Kozich Wierchów. Dzień jest zaiste wspaniały, biało-złoto-niebieski. Narciarz znalazł się w połowie wysokoœci zbocza Małego Koœcielca, liczšc od podnóża skał. Przekracza łagodnš bulę w spadku grani, opuszcza wezbranš blaskiem południowš stronę, już jest na stoku północnym. Stok jest górš stromszy, niżej rozsiada się szeroko. Widzi kępę kosówek na grzędzie spływajšcej z grani. Przetrawersuje ku nim poziomo i zjedzie ukosem w dół między kosówkami ku œcieżce letniej. Nagle œnieg ugišł się pod nim. Nie œnieg, ale cała góra w œniegu zadrżała. Zbocze ruszyło. Nogi uciekły narciarzowi w dół, cały œnieg zjeżdżał z nim, niezwykły szum przeszył powietrze. Lawina! Znał to groŸne zjawisko, próbował narty skierować dziobami w dół, aby uciec szybciej od zesuwu lawiny i znaleŸć się poza jej obrębem. Na próżno. Pokład œniegu zgarbił się, wypiętrzył, narty zaryły się weń, człowiek upadł twarzš w œnieg, sunšcy strumień zdarł mu czapkę i czekan. Masa œnieżna waliła w dół, kruszšc się w bryły, parła coraz szybciej do łożyska potoku. Już osiadła na dnie; twardy, zbity pokład przeszedł nad człowiekiem, jak rzeka, nakrył go sobš i porwał. Człowiek przepadł w masie œniegowej bez œladu. Za chwilę uspokoiło się wszystko. Czas upadku lawiny nie przekroczył dwudziestu sekund. Słońce œwieciło na bezchmurnym niebie. Stok Małego Koœcielca ciemniał, odarty lawinš spod samego żlebu w grani, gdzie go podcišł narciarz, aż poniżej letniej œcieżki. Dno potoku wypełnia œwieże lawinisko. Tak rozgrywajš się tragedie górskie; w przecišgu dwudziestu sekund. I tak zginšł Mieczysław Karłowicz, bez œwiadków w lutowe rozsłonecznione południe; jedna z najpiękniejszych postaci, jakie kiedykolwiek stšpały po szczytach Tatr. Odszedł w państwo ciszy, której tak pożšdał, z której chciał dobywać akordy swej pieœni. Miał lat 34. Wieczorem na próżno pani Karłowiczowa oczekiwała syna. Nie zjawił się na kolację, jak zapowiedział. Nie zaniepokoiła się jednak, ponieważ było umówione, że w razie jakichœ przeszkód syn nie będzie się forsował zbytnim poœpiechem. Ma klucz od schroniska i zapasy, matka więc czekać będzie spokojnie. Minęła noc z ósmego na dziewišty. Obawy matki zaczęły wzrastać, gdy zbliżyło się południe. Udała się więc do biura Towarzystwa Tatrzańskiego, proszšc Zaruskiego, aby wybrał się po obiedzie ku Czarnemu Stawowi. W południe wiozły już sanki do KuŸnic Zaruskiego oraz Gšsienicę-Byrcyna (który umiał jeŸdzić na nartach). Góral miał zatkniętš w worku turystycznš łopatę. Zaglšdnęli do gajówki w KuŸnicach; leœny poinformował ich, że wczoraj rano o szóstej szedł tędy Karłowicz na nartach i że tego dnia przechodziło jeszcze troje turystów na karplach, wrócili oni jednak przed zmierzchem. Nie widział, aby Karłowicz tędy wracał. Szli za wyraŸnym œladem nart. Na Boczaniu œnieg w jednym miejscu pokruszony deskami: narciarz zatrzymał się tutaj. Na Skupniowym Upłazie - drugi postój. Tu œlady karpli urwały się, zawracajšc, samotny narciarz cišgnšł dalej podwójnš wstšżkę marszu. Posuwali się w mroŸnej pogodzie dokładnie szlakiem Karłowiczowej wędrówki. Œlady zaprowadziły ich do otwartego schroniska. Na stole - księga goœci, kuchenka Karłowicza, płaszcz na œcianie. Czym prędzej po œladach - w atmosferze groŸnych przeczuć - dotarto pod Mały Koœcielec. œlady spod grani przecinajš ukosem zbocze gubiš się w lawinisku i już z niego nie wychodzš. Sprawa jest jasna. Zjechali ze zbocza na lawinę. œnieg był twardy, zbity, bryłowaty; przywiany œwieżym nocnym puchem. Zaczęli sondować lawinę kijami narciarskimi. Trud był daremny. Zbliżał się szybki lutowy zmrok. Wrócili do schroniska. Zaruski wypisał na kartce krótkš tragicznš wiadomoœć: "Karłowicz zginšł, zasypany lawinš pod północnš turniš Małego Koœcielca. W lawinie szukaliœmy na próżno. Czekamy na Hali Gšsienicowej na ludzi z łopatami". Posłał górala z kartkš do Zakopanego, polecajšc mu sprowadzić dwunastu ludzi dla przekopywania œniegu. Noc była długa, Zaruski nie mógł usnšć. Nałożył narty, zaœwiecił latarkę, wyszedł ku Karłowiczowej mogile w bryłach lawiny. Dotarł na miejsce, nadsłuchiwał, kopał przyniesionš łopatš. Mróz był silny, nie mógł utrzymać łopaty w zgrabiałych palcach. Powrócił do schroniska. Wczas rano przybyło oœmiu górali z grupy przewodników, na ich czele Klimek Bachleda. Przy dwudziestokilkustopniowym mrozie prowadzono przez cały dzień poszukiwanie zwłok, bo nie można już było nazwać tej akcji ratunkowš. Praca była nad wyraz trudna. Œnieg był z nocy stwardniały, zbity, lodowaty od mrozu. Kopano prymitywnym sposobem, za pomocš łopat, tunele w ciele lawiny, niektóre nawet do głębokoœci pięciu metrów. Ciężki morderczy wysiłek wskutek rozległoœci lawiny; można było liczyć tylko na przypadek. Trzaskajšce zimno wzmagało skalę trudnoœci. Pod wieczór przybyło jeszcze czterech narciarzy do pomocy. Wieœć o œmierci Karłowicza rozniosła się w lot po całym Zakopanem. Praca całego dnia okazała się jednak daremna. Mróz skuł poprzedni obfity opad œnieżny, nie było odwilży, która by stopiła pokład starego œniegu ze œwieżym; œnieg był więc czujny, czyli ruchomy. Lawina wypadła ze żlebu, rozdzielajšc się niżej na dwa strumienie. Długoœć jej przekraczała 80 metrów, szerokoœć wynosiła 50 metrów, głębokoœć dochodziła do pięciu metrów. Z powodu nadchodzšcych ciemnoœci przerwano poszukiwania, zarzšdzono powrót do schroniska. Nazajutrz doszedł jeszcze do ekspedycji góral Pęksa. Przekopywano teraz północny, mniejszy kopiec lawiny wzdłuż i wszerz w regularnych odstępach. Drewniane łopaty nie imały się œniegu, mogły go brać jedynie żelazne łopaty. Wybierano studnie, w nich łupano stopnie, po których wychodzono na powierzchnię. Około południa w jednej ze studni rozległ się okrzyk Pęksy: - Jest pan! Ukazała się najpierw krawędŸ narty. Kopano ostrożnie dokoła w zbitej gęstwie œniegu. Wyłoniła się wkrótce cała postać, leżšca na przykrępowanych do butów nartach, z twarzš w œnieg wbitš, z rękami naprzód wycišgniętymi. Dzioby nart skierowane w dół do potoku, co dowodziło, że chciał uciekać przed lawinš. Œmierć musiała nastšpić szybko, albowiem nad głowš niewiele wytopiło się œniegu od oddechu żyjšcego człowieka; widniała próżnia odtajana na kilka zaledwie centymetrów. Nos był tylko nieco spłaszczony, poza tym nie znaleziono na ciele żadnych uszkodzeń. Œnieg musiał od razu zasklepić narciarza miękko i szczelnie. Umarł, nie wykonawszy najmniejszego ruchu. Zwłoki leżały niedaleko skraju lawiny pod półtorametrowš warstwš œniegu. O kilka metrów dalej byłby już poza jej zasięgiem. Narty Karłowicza posłużyły mu jeszcze raz do ostatniej, poœmiertnej jazdy, zrobiono z nich prowizoryczne sanki. Trup, owinięty w płachtę, przywišzany i osadzony na nartach, cišgniony na linie przez górali, odbywał podróż w dół przy silnej zadymce, która się rozpętała od samego schroniska. U podnóża Kopy Magury była twarda szreń, musiano w niej ršbać stopnie. Góral, posłany wczeœniej od Zaruskiego z kartkš, oznajmił przybycie ciała na czwartš po południu do KuŸnic. Na Skupniowym Upłazie narciarze szli wyżej na nartach, podtrzymujšc zwłoki na linach, aby się nie obsunęły do Olczyskiej Doliny, zaœ niżej brnęli w œniegu górale, cišgnšc za linę ciężar w linii poziomej. W KuŸnicach oczekiwał na tragiczny pochód lekarz klimatyczny w towarzystwie paru innych lekarzy. Hrabia Zamoyski na wiadomoœć o wypadku zarzšdził udzielenie wszelkiej pomocy ze strony swoich oficjalistów. W półmrocznej izbie próbowano cucić zmarznięte ciało, zanurzano je w wannie, nacierano. Na próżno; życia już nie dało się przywrócić człowiekowi po upływie półtrzeciej doby od œmierci. Lekarz klimatyczny stwierdził zgon Karłowicza. W ciemnoœci mroŸnego wieczora posępny kondukt przywiózł matce trupa ukochanego syna. Pod kopytami koni œnieg chrzęœcił, grał pod krokami ludzi. Wniesiono zwłoki do pracowni zmarłego. Na stole leżał szkic kompozycyjny do poematu symfonicznego Epizod na maskaradzie i otwarty podręcznik jazdy na nartach w miejscu, gdzie mowa o lawinach. - Niech nikt za mnš nie idzie - rzekła do obecnych pani Karłowiczowa i zamknšwszy się w pokoju, przebyła tam parę godzin przy zwłokach. Po dwóch dniach wyruszył pochód z willi "Liliana" na dworzec kolejowy. Trumnę nieœli na ramionach przewodnicy tatrzańscy, w ich liczbie Klimek Bachleda. Na przedzie szedł poczet narciarzy pod wodzš Zaruskiego. Trumnę zasypanš wieńcami z gałęzi smreków tatrzańskich przywieziono do Warszawy, na Powšzki. Miasto, które Karłowiczowi zgotowało tyle klęsk i zmartwień, odprowadzało go na cmentarz tłumnie i z powszechnym żalem. Dnia następnego po odkopaniu zwłok Zaruski z Królem zeszli do studni, w której je znaleziono, pogłębili œnieg do samego gruntu i tam na głazie uczynili znak farbš, majšc na myœli wzniesienie tam w przyszłoœci kamienia pamištkowego, dokładnie w miejscu katastrofy; dzisiaj widnieje tam głaz-obelisk. Klemens Bachleda stanšł przed stołem i powtarzał za naczelnikiem uroczystš formułę œlubowania: - Ja, Klemens Bachleda, w obecnoœci naczelnika straży ratunkowej, pana Mariusza Zaruskiego, oraz œwiadka, pana Władysława Janowicza, dobrowolnie przyrzekam pod słowem honoru, że póki zdrów jestem, na każde wezwanie naczelnika lub jego zastępcy - bez względu na porę roku, dnia i stan pogody - stawię się w oznaczonym miejscu i godzinie, odpowiednio na wyprawę zaopatrzony, i udam się w góry według marszruty i wskazań naczelnika lub jego zastępcy, w celu poszukiwań zaginionego i niesienia pomocy. Obowišzki swe będę pełnił sumiennie i gorliwie, pamiętajšc, że od mego postępowania zależnym być może życie ludzkie. W zupełnej œwiadomoœci przyjętych na się trudnych obowišzków i na znak dobrej swej woli powyższe przyrzeczenie przez podanie ręki naczelnikowi potwierdzam. Ruch taternicki, rozwijajšcy się nader burzliwie, zaczynał pochłaniać swoje ofiary. W roku 1909 - roku œmierci Karłowicza - zanotowano w Tatrach kilka wypadków zdradliwego utknięcia w skałach. W grudniu tego roku powstało w Zakopanem Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, które wyłoniło z siebie straż ratunkowš. Jej naczelnikiem został inicjator i właœciwy twórca pogotowia, Zaruski, człowiek wielkiej ruchliwoœci i wielkiej miłoœci gór. Jednym z pierwszych członków straży ratunkowej został Klemens Bachleda, mianowany zresztš zastępcš naczelnika. W zasnuty œnieżycš dzień nastšpiło uroczyste złożenie przyrzeczenia przez oœmiu pierwszych członków. Coraz mocniej utwierdza się Zakopane jako zimowy oœrodek klimatyczny i turystyczny. Sanatoria - było ich osiem, w tym trzy duże zakłady przeciwgruŸlicze - pracowały przez cały rok bez przerwy. Zaruski prowadził w sezonie zimowym kursy jazdy na nartah, naukę pobierało nawet kilkanaœcie kobiet. Na zaproszenie rady gminnej przybył ze Lwowa profesor J„germann w sprawie oœwietlenia elektrycznego. Zaczęło wychodzić tygodniowe pismo pod nazwš Zakopane. Bawiono się ochoczo w długie wieczory zimowe przy blasku naftowych lamp. Odbywały się rauty, kiermasze z choinkš, wenty, koncerty na przeróżne cele dobroczynne, bale narciarskie, wieczornice góralskie, reduty arabskie, występy chóru akademickiego; niezależnie od codziennych koncertów w restauracji Przanowskiego. Obserwowano na niebie kometę, wiele złego z jej pojawienia się prorokujšc. Czytano w gazetach o sensacyjnym procesie Borowskiej, odsłaniajšcym kulisy romantycznej zbrodni. Przy stolikach w kawiarni debatowali literaci, niektórzy sławni już w całym kraju. Pokazywano ich sobie palcami. Tu siedzi Żeromski, koło niego Witkiewicz tam Sienkiewicz, Tetmajer, Staff, Kasprowicz, Makuszyński. Zakopane puchło od ciżby ludzkiej. Liczba goœci, przybyłych do uzdrowiska w cišgu roku 1909 i zarejestrowanych przez urzšd klimatyczny, wynosiła 11250 osób. A co słychać w urzędzie gminnym? Po staremu. Hrubi gazdowie, radni i urzędnicy żrš się jak zwykle z inteligentami, nie chcšc wypuœcić władzy z ršk; żrš się pomiędzy sobš o parcele, o dostawy, o stanowiska, o pełny żłób. Trwały cišgle utarczki urzędów z właœcicielami i dzierżawcami pensjonatów, z naczelnikiem gminy, z radnymi, z inspektorem, ze starostwem, z dworem, z klimatykš. Tylko jedne góry były nieczułe na ludzkie waœnie i spory. Chowały swš pięknoœć i grozę bez różnicy dla wszystkich, dla sprawiedliwych i dla niesprawiedliwych. Lato 1909 roku było wyjštkowo deszczowe. Œwieżo przybyły z Warszawy Hoesick spotkał na Krupówkach swojego dawnego przewodnika, Klimka Bachledę, który szedł z synem Juzkiem kosić siano na Antałówkę; obaj nieœli kosy na ramieniu. Stary góral dziękował Hoesickowi za widokówki z Lourdes oraz z wycieczki w Pireneje. Przedstawiony na pocztówce Cyrk Gavarnie przypomniał Klimkowi widok z Doliny Białej Wody w stronę Żelaznych Wrót. - Czy pan nie widział Somosierry, gdzie tylu naszych zginęło w bitwie œmierciš za ojczyznę? - Nie. Tam nie byłem. - Szkoda - westchnšł kosiarz. Zaczytywał się w historycznych powieœciach. Którejœ niedzieli zaprosił Hoesick Klimka na przekšskę z pogawędkš do restauracji Płonki. Wypytywał górala o sprawy rodzinne. Z procesu przeciwko Skupniewskiej nic nie wyszło; jeszcze musiał koszta sprawy zapłacić. Sšd nie mógł ustalić adresu oskarżonej; przepadła bez œladu, podobno ma przebywać w guberni piotrkowskiej. Co jeszcze nowego? Córka starsza, Karolka, odmówiła ręki konkurentowi, który się jej trafiał na Węgrzech, w!tej wsi, gdzie osiedlił się Jędrek Wala. On to małżeństwo kroił.Kandydat na męża był nawet Polakiem. Ojciec jednak nie puœcił córki z Zakopanego. Karolka ma tu już narzeczonego, będš się żenić w tym roku. Józek pójdzie do wojska tej jesieni. Klimek chowa do kieszeni kilka cygar, które mu sprezentował warszawianin. Umówili się, że pójdzie któregoœ dnia na Kozi Wierch. Ale kiedy, skoro cišgle leje? - Chyba pójdziemy w kaloszach i pod parasolem. - Co chcecie? U nas jest fabryka deszczu na całš Polskę. W pištek, był dzień 5 sierpnia, odszukał Hoesick Klimka. Po parodniowych opadach pokazało się kilka dziur w niebie. Kto wie, może nareszcie będzie pogoda? - No co, Klimku? Jak będzie z naszym Kozim Wierchem? Może by się wybrać w poniedziałek? Góral spojrzał w stronę zachodu na niebo zawleczone ciemnymi chmurami. Tam, nad Orawš, znajduje się wyrocznia pogody, wróżebny kšt krajobrazu. Nie wiadomo, jak będzie z pogodš. Ale gdyby jutro albo choćby w niedzielę było ładnie, to może by dało się pójœć w poniedziałek. Stanęło na tym, że w niedzielę, w razie jakiego takiego przejaœnienia, umówiš się ostatecznie na wycieczkę. Wbrew nadziejom niebo zasępiło się znów, poczšł padać drobny deszcz. Zapadł ponury wieczór. Klimkowa zagotowała kolację, cała rodzina usiadła przy stole, oœwietlonym lampš nawtowš. Miska dymiła górš ziemniaków okraszonych masłem. Każde brało łyżkš ziemniaka do ust i popijało mlekiem kiszonym z garnuszka. - Ktoœ się burzy - mówi Klimkowa. W œwiœcie ulewy słychać pukanie do drzwi. - Kogo tam niesie po nocy w taki psi czas? - Nie, to wiater. - Burzy się ktoœ do drzwi, idŸ no popatrz, Józek. Syn wstał, obtarł wierzchem dłoni usta, otworzył skobel do zasuwki. Mieszkali w izbie urzšdzonej w szopie, albowiem podczas sezonu Klimek dzierżawił letnikom dwa mieszkania w swoim domu, jedno na górze, drugie na dole, sam usuwajšc się na ten czas z rodzinš do szopy. W drzwiach ukazał się Jędrek Gut, goniec Towarzystwa Tatrzańskiego, skulony, zmoknięty, trzymajšc w ręce kartkę papieru. - Wezwanie do wos - wręczył papier Klimkowi, który go przysunšł pod nos i zarazem ku lampie, aby przeczytać jego treœć. - Pon Zaruski posielo po pogotowie. Majom kasi jechać w góry, do Morskiego, cy jak. Klimek czytał długo, uważnie skšpe zresztš słowa pisma naczelnika, ruszajšc wšsami. Przepowiadał sobie czytane wyrazy. Żona była rozmowniejsza. - Bójcie się Boga, dajcie mu pokój! Na taki czas, w takš ulewę, będzie się poniewierał po nocy? Chłop stary, schorowany, co wy od niego chcecie? To nie ma młodych? Niech idš młodzi. - Do ratowania trza brać dobryk przewodników - objaœnił z przekonaniem goniec. Klimek odszedł od stołu. - No, trza sie pobiyrać. Góry nie wybierajom pogody. Trza iœć, jak mus. - Jaki ci mus iœć? - pyta żona. - Cłowiek potrzebuje pomocy, jakoz go przez ratunku ostawić? Lucko rzec cłowieka ze skały sprowadzić, kie błšdzi. Przysięgany jestem, Broncia, dej mi serdak. Żona psioczyła na Towarzystwo Tatrzańskie, na straż ratunkowš, na pana Zaruskiego, że tylko Klimka widzš, że on najbliżej mieszka, więc wszyscy po wszystko wio do niego. Że mu nie dadzš nawet powieczerzać spokojnie. - Ty stary, chory, kas ty sie bedzies łamuzgoł po skałak! Niek se pon Zaruski posuko młodsyk parobków, ón ik ta doœ mo. - Ide po fure do Pawlicy - rzekł Jędrek. - Ostańcie z Boge. - Boze cie prowodŸ - pożegnał go Klimek. Wzišł do torby pół moskala, kršżek sera, nóż, fajkę, macherzynę z tytoniem, siarniki i inne drobiazgi, bez których się w drodze nie obywał. - Kieloz to godzin? - pyta Jaga Klimkowa, podnoszšc w ręce lampę wysoko na zegar œcienny, który mšż przeniósł tu z białej izby. Letnicy majš teraz zegarki kieszonkowe, noszš je w kamizelkach, nie potrzebujš już jego zegara. - Loboga! Jedynaœcie godzin! Kaz ty, chłopie, pódzies po nocy? Na takom biyde! Po takiy psocie bedom cie poniywiyrać! - Ciłoze, Jaguœ. Mus cłowieka ratować. Przysięganym - bronił się łagodnie, delikatnie, lecz z godnoœciš, stanowczo. Już nałożył kapelusz. - No, bydŸcie mi haw zdrowi. Józuœ, postrugoj te ozwore lo Wawrytki na jutro, niek ci Karolka pomoze. Nie trza sie ocišgać. Ludzie ludziom musom pomogać. Dobronoc miyjcie. Otwarł drzwi, przez które wdarł się szum i œwist deszczu. Brnšł w ciemnoœci ku Krupówkom, gdzie pod Dworcem Tatrzańskim był punkt zborny wyprawy. Na schodkach, skuleni pod strzechš, czekali już członkowie straży ratunkowej: Bednarski, Kittay, Lesicki. Wkrótce zaturkotała dwukonna budka, którš przyjechali Zaruski i Zdyb. Zabrali z Dworca liny i nosze, ruszyli na Jaszczurówkę. Błyskawica rozpruła noc ulewnš. Co chwila targały chmury skoœne zygzaki piorunów. Ludzie, którzy jeszcze nie spali lub zasypiali, zapytywali się słyszšc turkot wozu: kto i gdzie jedzie w tę posępnš, rozchlapanš noc? Deszcz nie przestawał padać. Raz po raz firmament drgał œwietlistymi wstšżkami błyskawic. Klimek, skulony w cusze, przylepiony do towarzyszy, grzał swoje chude ciało ich ciepłem. Wiał zły, zimny, wschodni wiatr, siekšc im w twarze ulewš. Co za czas! Mus człowieka ratować. Skšd ten nagły alarm nocny. W pištek 5 sierpnia póŸnym wieczorem zawezwano do telefonu w siedzibie Towarzystwa Tatrzańskiego w Zakopanem naczelnika straży ratunkowej, Zaruskiego. Ktoœ z członków Towarzystwa powiadamiał go z Morskiego Oka, że przed chwilš przybył do schroniska taternik nazwiskiem Jarzyna, kontuzjowany, wzywajšc pomocy dla swojego towarzysza nazwiskiem Szulakiewicz, również rannego, którego pozostawił na północnej œcianie Małego Jaworowego Szczytu, przywišzawszy go linš do skały. Obaj odpadli niedaleko szczytu, przy czym towarzysz Jarzyny, wskutek doznanych obrażeń, o własnych siłach zejœć nie może. Zaruski, dowiedziawszy się od informatora (nazwiska jego nie dosłyszał), że przy Morskim Oku znajduje się przewodnik Wawrytka, polecił mu telefonicznie, aby natychmiast, wzišwszy kogoœ do pomocy ze schroniska, udał się na miejsce wypadku z noszami i apteczkš. Sam zaœ, zmobilizowawszy straż ratunkowš, w cišgu godziny od alarmu telefonicznego, wyruszył w noc ulewnš do Jaworzyny na czele ekspedycji złożonej z szeœciu ludzi. Przez całš noc padał deszcz, choć nad ranem nieco zelżał. W Jaworzynie stanęli o szarzejšcym œwicie. Była sobota, dzień 6 sierpnia. W budynku starej papierni nocowało właœnie czworo taterników polskich: Kordys, Klemensiewicz, Jerominówna i Znamięcki; wszyscy czworo przyłšczyli się ochotniczo do wyprawy. Szybkim marszem pokonali Dolinę Jaworowš i już o siódmej rano znaleŸli się w Dolinie Zadniej. Pod północnš œcianš Małego Jaworowego Szczytu zastali trzech górali-przewodników, którzy przybyli nocš z Morskiego Oka, oraz pięciu ludzi z miejscowej straży leœnej. Był również i Jarzyna, towarzysz pozostawionego w skale Szulakiewicza. Jaki przebieg miała ich wyprawa? Była to pierwsza próba pokonania Małego Jaworowego od północy. Œciana północna ponad 300 metrów wysoka w dolnych częœciach jest doœć urzeŸbiona, za to w górnych - gładka, nadzwyczaj stroma, niedostępna. Pokusili się o niš dwaj młodzi studenci politechniki ze Lwowa, majšcy zresztš już poza sobš pewne doœwiadczenie wysokogórskie. Po pokonaniu pierwszych trudnoœci u wejœcia natrafili w œrodkowych partiach na teren nieco łatwiejszy; wyżej trudnoœci zwiększyły się znowu. Od połowy œciany objšł prowadzenie Jarzyna. Obaj byli zwišzani dwudziestometrowš linš. Znajdowali się może 80 metrów poniżej wierzchołka w linii jego spadku. Właœnie wspinał się Jarzyna, asekurowany z dołu przez Szulakiewicza, kiedy nagle z powodu kurczu w ręce odpadł ze skały, porywajšc towarzysza. Wskutek zaczepienia się liny o głaz zatrzymali się obaj na œcianie, przy czym Jarzyna doznał lekkiego potłuczenia, natomiast Szulakiewicz, choć spadł z mniejszej wysokoœci, odniósł kontuzję cięższš, tak że nawet po dwugodzinnym odpoczynku nie był w stanie chodzić. Jarzyna ułożył kolegę na kilkumetrowej płasience, uwišzał go do bloku w skale, zeszedł z wielkim wysiłkiem do Morskiego Oka i stamtšd zatelefonował póŸnym wieczorem o pomoc do Zakopanego. Chmury zasłaniały horyzont. Dzień wstał posępny, słotny, padał œnieg pomieszany z deszczem. Otrzymawszy od Jarzyny informacje co do miejsca, w którym znajdować się miał Szulakiewicz, naczelnik zarzšdził wejœcie w skałę. Wstšpili w niš członkowie wyprawy zakopiańskiej i trzej ochotnicy z Jaworzyny (bez Jerominówny). Po dwukrotnych próbach wejœcia przez płaskš rynnę pięciu ludzi znalazło właœciwš (i jedynš) drogę. Byli to: Klimek Bachleda, Zaruski i Zdyb na jednej linie (raczej na dwóch linach zwišzanych dla ubezpieczenia) oraz Kordys i Znamięcki na drugiej linie. Deszcz siekł bez ustanku, wzmógł się napór ulewy. Biły pioruny. W każdym żlebie huczała siklawa. Toczyły się kamienie wypłukiwane z łożysk. Lało się z turni i z nieba. Prowadził Klimek: drobny, uważny, ruchliwy. Oczy jego spod krzaczastych namarszczonych brwi zdajš się przeszywać skałę na wskroœ. Teraz idzie po silnie spękanych płytach, czepiajšc się czubkami palców ich szczerbin. Pod spiętrzonymi œciankami biegnie trawiasta półka, kończy się na krawędzi rynny. Rynna przekształca się wyżej w komin. Przewodnik przepycha się przezeń przy użyciu kolan i łokci, wycišga się po nim na rękach. Za nim - Zaruski. Na końcu liny - Zdyb. O dwie długoœci liny pod nimi idzie dwójka ochotników. Komin doprowadza na gładkš, stromš płytę, z niej - trawers w lewo kilka metrów pod œciętym, odpychajšcym tarasem. Krucha rynna, która się zwęża, przechodzi w opancerzone płytami zacięcie. Klimek wspina się jej ostrym brzegiem, wysuwa spokojnie stopę z zacięcia, stawia jš na płaskim stopniu. Oglšda się na towarzyszy, widzi Zdyba na trawersie; Zaruski jest w rynnie, niewidoczny. Pochyła półka, przerosła trawš, trudna, nieprzyjemna. Okršża ona małš turniczkę i wyprowadza na nieckowate pięterko, przysypane piargiem. Klimek stoi na pięterku, twarzš do œciany, asekurujšc Zaruskiego. - Trzimiem. ChodŸcie, panie. Dochodzi doń towarzysz, góral wstępuje w prawo ukosem na trawiaste żebro, które po dwudziestu metrach gubi się w œcianie. Skała oœlizła jest od deszczu i œniegu, woda œcieka z góry na kark, wichura zacina deszczem z boku. Biorš się w prawo, przewijajš pod przewieszkš. Klimek asekuruje błyskawicznie. Zarzuca linę na głaz, zacina jš, napina, zwisa na niej, krzyczšc w dół: - Trzimiem, panie! - po czym luzuje linę, widzšc nadchodzšcego towarzysza, i bez słowa drze wyżej. Znowu żebro. Prawš stronš żebra - aż do jego wtopienia się w œcianę. Tu trudno. Trawers w prawo. Po dwóch długoœciach liny ukazuje się kocioł piarżysty. Stojš u stóp stromych, potężnych zerwisk, którymi podcięty jest górny œrodkowy filar północnej œciany, spadajšcy w linii wierzchołka. Klimek wybiera drogę w prawo. Wšski, poziomy gzyms prowadzi w poprzek œciany. Jedyna droga do wyboru, o ile to można w ogólnoœci nazwać drogš. Deszcz nie przestaje padać. Gzyms kończy się pęknięciem, lecz w odległoœci wycišgniętej ręki znajduje się wygodny balkonik. Jeden œmiały krok - i w górę. Obmacuje palcami mokre płyty, brzuch przylepiony do skały, już przekroczył płytkš rynnę, stanšł za występem skalnym, okręcił go linš, strzepnšł z kapelusza wodę. - Trzimiem. PodŸcie. Weszli na platformę zasłanš wielkimi blokami, przesutš żwirem. Tu zatrzymali się na chwilę we trójkę, usiłujšc rozejrzeć się w sytuacji. Deszcz padał. Ależ im się udał dzień na tę wyprawę! Zwinšwszy dłonie przy ustach, nawoływali. Na powtarzane sygnały Szulakiewicz nie dawał żadnych odpowiedzi, a z powodu mgły nie można go było wypatrzyć. Gdzieœ wysoko nad nimi leżał dwudziestoletni student politechniki, wschodzšca gwiazda sportu polskiego, czołowy tenisista, znakomity łyżwiarz. Leżał bezwładny, przykuty do turni. Czy będzie mu dane zejœć z niej żywym? W œwiœcie ulewy słyszy może głosy taterników w œcianie. Czy zdejmš go ze œmiertelnej poœcieli? Mimo młodego wieku miał już za sobš wybitne osišgnięcia wysokogórskie. Wszedł na szczyt główny Koœcielca wschodniš œcianš (od Czarnego Stawu), na Wysokš wschodniš œcianš z Doliny Rumanowej (w górze nowym wariantem), na Sławkowski Szczyt północno-wschodniš œcianš, na Mięguszowiecki Szczyt północnš œcianš (częœciowo nowš drogš) z przejœciem graniš do Cubryny. Z Przełęczy Szpara dostał się "lejkiem" przez wierzchołek Krótkiej na Przełęcz Niewcyrskš. Robił żmudne graniówki; z Żabiej Przełęczy na Rysy, ze Œwinicy na Koœcielec. A niektórzy ludzie nadal nie mogli pojšć, po co się drapać na niedostępne œciany górskie! Czy bez tego nie można żyć? - Hop, hop! Szulakiewicz! - woła Zaruski, chcšc złapać odzew rannego, aby upewnić się co do odległoœci i kierunku. Nic nie słychać w deszczu, w cieczeniu wody po skałach. Krótki, nachylony kominek, zasypany kamieniami. wyjœcie na rozległš półkę: rosnš z niej stopnie niby progi, poprzetykane poziomymi trawiastymi listwami. Wielka płyta z ukoœnym zacięciem, w które Klimek wbija podkute buty. Stšd w górę przez luŸne, przewieszone bloki; ryzykownie. Zaruski œladem Klimka czołga się na płask po oœlizłych płytach. Woda leje się strugami w rękawy, za kołnierz, już dawno nie ma na nich suchej nitki. Asekuracja jest tu lotna, to znaczy prawie żadna; nie ma gdzie lin zaczepić. - Hop, hop! Szulakiewicz - nawołuje naczelnik. - Słyszę jego głos! - odkrzykuje Klimek nad nim. Parokrotnie, jeszcze w niższych partiach, zatrzymywał się, nadsłuchujšc głosu z góry. Teraz wyraŸnie słyszy jęk. I Zaruskiemu zdało się, że rozróżnia głos Szulakiewicza. - Hop, hop! Szu-la-kie-wicz! Woda po skałach ciurka, dzwoni, chlupie, szumi deszcz, gdzieœ łupnšł piorun, roznoszšc niesamowite echo po kotłach skalnych. Około godziny pierwszej w południe wskutek zacięcia się o głaz liny łšczšcej Klimka z Zaruskim i Zdybem góral odwišzał się od niej, puœcił jej koniec i szedł odtšd nie asekurowany z dołu. Wyprawa minęła kopczyk orientacyjny (usypany przez pierwszych szturmowców œciany), co wskazywało na właœciwy wybór drogi. Członkowie ekspedycji dygotali z zimna; byli przemoczeni do koszul. Wszyscy byli lekko ubrani z wyjštkiem jednego Klimka, który miał na bluzie swój nieodstępny kozi serdak. Wspinaczka już sama przez się bardzo forsowna, nabierała w tych warunkach atmosferycznych znamion trudnoœci o krańcowej skali. Fizyczne siły wyczerpywały się wskutek przemęczenia, bezsennoœci, wysiłku; reszty dokonywała nieustanna lodowata kšpiel. Zaruski zbliżywszy się do głazu wyszarpnšł linę z zacięcia. Posuwał się wolno za Klimkiem, ale już przy kopczyku, asekurujšc dochodzšcego Zdyba, poczšł przebškiwać o odwrocie. Klimek, przeszedłszy w prawo jakieœ pięćdziesišt metrów wstšpił na grzędę, posuwajšc się niš w stronę, z której, jak mu się wydało, wœród szumu deszczu i ciurkania wód dochodziło wołanie. Więc Szulakiewicz woła! Więc Szulakiewicz żyje! Wysoka, długonoga postać Kordysa wyprzedziła Zaruskiego ze Zdybem, kucajšcych przy kopczyku. Za niš wynurzył się z dołu po linie Znamięcki. Weszli obaj w trawiasto-skalisty zachód, lecz wycofali się zeń niebawem. Kordys mijał w zejœciu towarzyszy, milczšc, zęby miał zacięte. Znamięcki był blady jak papier. Wtedy pierwsza dwójka podšżyła w górę zachodem, majšc nad głowami Klimka, który parł nieustannie naprzód. Widzš go, jak dšży ku wystajšcej turniczce w kształcie wielkiego, masywnego konia. Na krawędzi grzędy Zdyb, spojrzawszy w czeluœć ziejšcš pod uskokiem żebra które właœnie pokonywali, oœwiadcza, że dalej nie pójdzie, bo osłabł. - Nie mogę już, sił nie mam. - Jeszcze trochę i dojdziemy. Zachęcony, ruszył dalej. Minęli żebro, którym uprzednio wspinał się Klimek, znaleŸli się w kotle. Tu gdzieœ ponad nim, nieco w lewo, powinien leżeć Szulakiewicz. Dzieliła ich od niego odległoœć około szeœćdziesięciu metrów. Szli na ratunek umierajšcemu. Słyszeli - tak, słyszeli jego głos, jego rozpaczliwe wołanie wœród zamętu żywiołów. A to był jęk wiatru. Zaruski nachylił się, złapał się palcami mokrego brzegu rysy i stwierdził, że zdrętwiałymi rękami nie wyczuwa już chwytów. Siły zaczęły go opuszczać ostatecznie. Słabnie, wyraŸnie słabnie. Z wysiłku, z niespania, ze zmęczenia, z napięcia. Decyduje się na odwrót. Odwrót? Twardo, chrapliwie brzmi jego głos, szczęki zwierajš się i rozwierajš z trudem. - Wracamy. Decyzja była ciężka. Znajdowali się w partiach górnych, podszczytowych. Jakże stšd wracać? Wezwał na pomoc wszystkie zamierajšce siły duchowe, dokonał obrachunku. Walka wewnętrzna trwała krótko. Jako naczelnik wyprawy ratunkowej brał na siebie odpowiedzialnoœć za wszystkich i w sumieniu swoim podjšł decyzję odwrotu. Niewštpliwie wydał w tej chwili wyrok œmierci na Szulakiewicza. Miał jednak do wyboru albo œmierć Szulakiewicza, albo œmierć wszystkich w œcianie wraz z Szulakiewiczem. W tych warunkach nie było mowy o tym, aby ratownicy zdolni byli przetrzymać noc na œcianie. Ciała nieruchomiały, palce lodowaciały, osłabienie podcinało nogi, ludzie zamarzali stopniowo. Szulakiewicz jeszcze żyje, jeszcze woła. Dzieli go od nich nie więcej jak szeœćdziesišt metrów. Fizycznie i psychicznie sš wykończeni. Tu nastšpił kres ich możliwoœci. Siły ludzkie sš ograniczone. Tylko jeden Klimek idzie dalej. Czyżby nie nastšpił u niego jeszcze kres możliwoœci? Musi człowieka ratować. - Wracamy - obwieszcza Zaruski hasło do odwrotu. - Klimek, wracamy! - krzyczy w górę do oddalonego towarzysza. Towarzysz darł nieustępliwie naprzód, posłuszny głosowi wzywajšcemu ratunku, nieczuły na apel do powrotu. On jeden wszystko kładzie na jednš kartę, nawet œmierć. Tamci cofajš się przed oczywistš œmierciš. Towarzysze! Dlaczego odchodzicie od Klimka, dlaczego zostawiacie go samego, dlaczego nie ratujecie drugiego, nie mogšc ocalić pierwszego? Zobaczyli go pod uskokiem turni. - Klimku, wracajcie! Nad głowami ich umierał Szulakiewicz, w bezwładzie zamarzał powoli do koœci, nie mogšc ruszyć ani rękš ani nogš. Krzyczał tylko ostatkiem sił - krzyk wychodził u niego, jak piskliwy jęk - aby sprowadzić ludzi na właœciwy kierunek. Umierał młodzieniec, któremu życie udzieliło najpiękniejszych uniesień, ginšł w zaszczytnej, nierównej walce z żywiołami zjednoczonymi natury. - Klimku, wracajcie! Słyszał czy nie słyszał? Zeszli, zjeżdżajšc częœciowo na linie, do kopczyka, gdzie już nie zastali Kordysa ze Znamięckim. Czekali na towarzysza z góry. Zaruski podnosi ręce, wołajšc: - Klimku, wracajcie! Może usłyszał, choć nie wiadomo, czy rozróżniał słowa, bo odwróciwszy się machnšł im rękš w kierunku grani. Zaruski zrozumiał, że nie chcšc schodzić drogš przebytš, próbuje przebić się na grań, wytrawersować ze œciany na Przełęcz Hakowatš, z której zejœcie do Doliny Rówienek jest nietrudne. Albo chce może jeszcze zaglšdnšć w otchłań stromego żlebu, czy nie dojrzy tam Szulakiewicza? Już czas na powrót. Tyle im tylko sił pozostało, aby powrócić z życiem w dolinę. Spojrzeli ponad siebie. Kiedy mgła nieco zrzedła, ukazał się ich oczom Klimek we mgle wysoko nad nimi, ramieniem do skalnego żebra przywarty, w trawersie, dšżšcy, jak się zdawało, ku przełęczy. Kto wie, może wzišł majaczšce przed nim we mgle żebro na zbawczy grzbiet? Żółta szczytowa œciana strzela w górę. Niepodobieństwem jest pokonać jš wprost. Nie puszcza nigdzie. Którędyż więc przed nim mogli iœć dwaj taternicy? Ale na prawo widać wylot piarżystej rynny, spadajšcej od wysokiego komina; woda bryzga z wylotu. Wejœcie w rynnę; nie dochodzšc do komina - trawers w prawo poprzez bijšce z góry siklawy na obszernš półkę. Człowiek umiera w pobliżu, myœli Klimek. Mus człowieka ratować. Tamci odeszli, nie sprostali trudom, on musi dotrzeć do Szulakiewicza. Słyszy, słyszy stamtšd poprzez szum wody jęk rannego, opuszczonego młodzieńca. To już tutaj musi być, niedaleko. Jakże się cofnšć, kiedy się tyle trudnoœci pokonało? Już pełne szeœć godzin tkwi ratownik w œcianie. Jak ciężko wlokš się nogi, jak słabnš mięœnie u ršk! Ile to razy zaglšdałeœ œmierci w oczy, grabarzu cholerycznych trupów! Tylko - jak sprowadzi w dół człowieka bezwładnego i chorego, sam, ledwo wlokšcy się po skale? Odpocznie przy Szulakiewiczu skorzysta z jego liny, którš jest tamten przywišzany, podcišgnie go w górę na grań. Z grani opuszczš się łatwo do Rówienek i już krótka droga na Polanę Pod Wysokš do Gajowni albo do Roztoki. Żeby tylko nie zamarznšć w nocy. Przed oczyma wirujš mu czerwone plamy, ukoœny deszcz czerwieni. Dokšd ty idziesz, Klimek? Mus człowieka ratować. Na lewo podcięty próg żlebu, huczšcy spienionš wodš, w prawo - rysa. Klimek wchodzi w rysę. Łapie się za poszczerbiony gzyms, do rękawa wlewa mu się lodowata woda, biegnie pod pachę, œcieka na piersi. Mokry pancerz koszuli szczelnie opina mu ciało. Dziwne, nie czuje zimna. Jest mu goršco. Kocha te góry, jak kochał je Chałubiński, Sabała. Musi im wydrzeć człowieka, którego chcš zabrać i zabić. Z rysy - trzy kroki na półkę, trawiastš, pochyłš. Już jest na półce. Skała, którš obejmuje rękami, wybrzusza się nieprzyjemnie, odpycha. Półka się zwęża. Strach popatrzyć; powiedziałoby się po góralsku: cliwo. Górš - spiętrzone, opancerzone płyty, pod półkš - zerwa œcięta. Œciana urywa się w zawrotnš głębię czarnej gardzieli żlebu. But œlizga się po mokrej trawie, nogi kiełzajš z półki, ręce bezwładnie bijš w skałę, przelatujš krawędŸ. Ach - co to? Skšdœ z prawa usłyszeli w szumie jednostajnym jakby łoskot kamiennej lawiny po żlebie. Zahurgotało i ucichło. Tylko deszcz siekł dalej nieustannie, uparcie, tylko woda białymi nitkami œciekała po skale, dšżšc wytrwale w dół do rynien, do kotłów, do żlebów. Czekali kilka minut na towarzysza we wzmagajšcej się ulewie, powtarzajšc wezwanie od czasu do czasu. Kiedy nie wracał, zaczęli schodzić, pozostawiwszy mu na wszelki wypadek przy kopczyku linę dla ułatwienia zjazdów powrotnych. Deszcz znowu zrzedł, zmienił się w strzępiasty œnieg. Jak zeszli z tej œciany dzikiej i przepaœcistej? Zjeżdżali na (drugiej) linie, pławišc się w lodowatej wodzie. Byli tak zmordowani, że dosłownie zasypiali przy wzajemnej asekuracji. O szóstej nad wieczorem - po dziesięciu godzinach akcji - Zdyb ostatni opuœcił skałę, zeskoczywszy z rynny na piarg. Po omacku, ponieważ zapałki im zamokły, przybyli nocš w padajšcym œniegu do papierni w Jaworzynie. Tu suszyli się i spali. Nazajutrz podjęto ponownie akcję ratunkowš. Było względnie pogodne popołudnie, niedziela, dzień 7 sierpnia. Poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Bednarski, Lesicki wraz z kilku ochotnikami wchodzili na œcianę, jednak niewysoko. Wnet zapadł zmierzch. Na górnym piętrze doliny na skraju kosówek wyprawa rozłożyła się na noc, zapaliwszy ognisko. Przybyło z Zakopanego pozostałych szeœciu członków straży ratunkowej. W poniedziałek, 8 sierpnia, o szóstej rano wybrał Zaruski dwunastu ludzi do akcji poszukiwawczej: cztery trójki po jednej linie. Na wschodniš grzędę Małego Jaworowego poszli Boldirew i dwaj Œwierzowie. Na œcianę północnš - w pierwszej partii: Marusarz, Zaruski i Zdyb, w drugiej: Lesicki, Tylka i Macudziński, w trzeciej zaœ: Bednarski, Pęksa i Wawrytka-syn. Naczelnik ekspedycji kierował się szkicem Jarzyny, który mu doręczono u podnóża œciany. Dzień był chmurny, mgły dosięgały piargów. Wspinaczka była bardzo żmudna i powolna, ponieważ wszystkie trzy partie szły z poczštku tš samš drogš, jedna za drugš, stršcajšc kamienie. Ochotnicy ze wschodniej grzędy zauważyli poniżej kopczyka, gdzieœ o 30 metrów nad głowš idšcego przodem Zdyba, coœ podobnego do chustki Szulakiewicza. Wobec tego Zaruski komenderuje pierwszej trójce trawers w lewo, kierujšc poszukiwania w tę stronę. Alarm okazał się jednak fałszywy, zawrócono więc ku miejscu pierwotnemu, zaznaczonemu na szkicu Jarzyny. On sam z doliny za pomocš telegrafu wzrokowego upewniał ratowników co do prawidłowoœci i kierunku drogi. Przejœcie dwóch żeber zajęło im sporo czasu; na końcu trzeciego żebra powinien był znajdować się Szulakiewicz. Na wielokrotne nawoływania nie było odpowiedzi. Nic dziwnego, musiał już chyba nie żyć. Pierwsza partia, prowadzšca, utknęła w rynnie, której przejœcie przedstawiało trudnoœci stopnia nadzwyczajnego. Druga partia, idšca niżej, wyszukała przejœcie lepsze, choć także trudne - przez krawędŸ trzeciego żebra. Ostatni z drugiej trójki cofnšł się, nie chcšc czy też nie mogšc iœć dalej. - Pierwsza partia! Podajcie linę! Rzucano z góry linę, pierwsza partia zwišzała się z drugš. Zdyb, który nie miaŁ asekuracji z dołu przy trawersie, odwišzał się od liny i na polecenie naczelnika pozostał na miejscu. Szło ich więc teraz czterech. Przeszli przez żebro w kolejnoœci: Lesicki, Marusarz, Tylka i Zaruski. Przekroczywszy krawędŸ, zObaczyli przed sobš Szulakiewicza, już martwego. Spoczywał u podnóża olbrzymiego, skrzesanego pionowo urwiska w szczytowej częœci œciany, wklinowany w szczelinę pomiędzy urwiskiem a wielkim głazem, na który nałożona była pętla - w pozycji półsiedzšcej, z twarzš opartš o blok. Obok były rozrzucone dwa worki turystyczne, dwie pary trzewików skalnych i inne drobiazgi. Żywnoœci nie było wœród rzeczy. Œmierć, jak należało sšdzić, nastšpiła z zamarznięcia, prawdopodobnie w nocy z soboty na niedzielę podczas burzy œnieżnej. Opróżniono jeden z worków I nałożywszy go na głowę zmarłego, natychmiast przystšpiono do przeniesienia zwłok w dolinę. Szło o to, aby za widoku, przed nadejœciem nocy, przetransportować ciało przez bardzo cięŻkie, górne odcinki drogi. Uwišzano zwłoki w połowie długiej na 120 metrów liny i zaczęto spuszczać je ze œciany. Ludzie, asekurujšc się wzajem, również zjeżdżali sami na linach. Operacje ze Skomplikowanym zjazdem przedłużały akcję. Przy trawersach z jednego żebra na drugie przesuwano trupa niby tłumok wiszšcy w powietrzu. W ten sposób w cišgu czterech godzin żmudnego wysiłku wyprawa pokonała najtrudniejszš częœć drogi, choć nie osišgnęła nawet jej połowy. Był zachód słońca, szyBko zapadał w skałach zmrok. Wybrano odpowiednie miejsce, zabezpieczone od spadajšcych kamieni, rodzaj upłazku, gdzie pozostawiono zwłoki, ludzie poczęli uchodzić w dolinę. Tylko czterem, którzy szli przodem, udało się zejœć przed nocš na piargi. Pięciu pozostałych nie zdšżyło już za widna wydostać się z labiryntu skał. Musieli bowiem œcišgać długie, przemokłe, ciężkie od wilgoci, nieustannie zacinajšce się liny, odczepiać je lub nawet odcinać. W ciemnoœci, wymacujšc już na oœlep chwyty i stopNie, przeczołgali się przez oœlizłš płytę do małej, nachylonej platformy. Zaczšł padać deszcz. - Ćma i Psota. Nieurada iœ. Ostańmy haw. Nic nie widać, mrok, zapałki zamokły. - Tu chyba będziemy nocować. Zimna noc, chmury włóczš się nisko, skłębione, ciemne. W prawo, oddzielony niewysokš grzędš, znajduje się płytki żlebek. Jeœli się deszcz nocš rozpada w nawałnicę, Pójdš żlebkiem kamienie; po ich głowach. Gdzie się schronić? - Ale nos doleje setnie. Daleko w dole przy Żabim Stawku błyska ognisko. Na myœl o nim aż tu człowiekowi patrzšcemu cieplej się robi. Właœnie grupa ze œciany doszła do obozujšcych i spędzi tam noc. Wprawdzie pod gołym niebem, lecz głowy majš bezpieczne i grzejš się przy watrze. A ci w skale? Ułożyli się w pištkę na platformie, pierwszy - wtulony pod próg, ostatni - na krawędzi, przywišzali się linami do wystajšcego cypla. Zaruski rozdał resztę żywnoœci biwakujšcym. Przylgnęli wzajem ciałami, leżeli bez słów, rozdygotani z zimna. O œnie nie było mowy. - Ciysto piyknie domarzniemy w tej gmie. Od ogniska w dole trzej górale próbowali sprowadzić pištkę z góry. Od watry oderwały się trzy œwiatełka, pełzły po kamieniach, po piargach ku fatalnej œcianie, jakiœ przecišgły głos hukał coœ dołem niezrozumiale. - To ociec! Ociec ku nom idom - ucieszył się Józek Wawrytka, rozpoznajšc dŸwięk ojcowskiego głosu. Idš z pochodniami, majš pewnie œwieże, długie liny; wydobędš ich stšd. Œwiatła sš już pod œcianš. Słychać rozmowę, wołanie. Ale nadzieja okazała się płonna. Œwiatełka odchodzš w dolinę, oddalajš się w stronę ogniska. A więc próba sprowadzenia pozostałych nie powiodła się. Chciano im pewnie oœwietlić drogę w zejœciu, lecz pochodnie na skutek mgły nie przebijały ciemnoœci tak wysoko. Ogień watry tleje, gaœnie, obóz w dolinie usypia.Tylko w skałach nocuje, nie œpišc, pięciu żywych. I jeden nieżywy. (Nie wiedzieli jeszcze o tym, że tej nocy było tam dwóch nieżywych). We wtorek 9 sierpnia œcišgnšł Zaruski ratowników z Małego Jaworowego, pozostawiajšc zwłoki w œcianie. Z Zakopanego przybyło kilku górali-przewodników, przynoszšc wiadomoœć, że Klimek Bachleda nie wrócił do domu. Mimo to - zapewne nie dowierzajšc tym relacjom - naczelnik zarzšdził odwrót wyprawy do Jaworzyny z powodu krańcowego wyczerpania sił u ludzi. Tylko trzej przewodnicy, którzy pozostali w Zadniej Dolinie, podjęli na własnš rękę poszukiwania w œcianie. Przeszli oni drogę przebytš w sobotę przez pierwszš ekspedycję w ulewie, docierajšc nieco dalej poza pamiętny kopczyk. Przynieœli ze sobš linę, zostawionš wówczas dla Klimka. Więcej nic nie znaleŸli. Pod wieczór zjawili się w Jaworzynie (gdzie pracował sztab ekspedycji) nowi ludzie z Zakopanego, które interesowało się bardzo losami akcji ratunkowej na Małym Jaworowym. Niektórzy z nich twierdzili, że Klimek jest w Zakopanem, że go tam widziano. Wiadomoœci były niejasne i bałamutne. Przybyło również pięciu wybitnych taterników węgierskich, ofiarowujšc swš pomoc w poszukiwaniu Klimka. Tego wieczora zorganizował Zaruski na dzień następny dwie wyprawy w łšcznym składzie trzydziestu osób; jednš po Klimka, drugš po zwłoki Szulakiewicza. Poszczególne oddziały otrzymały kierowników i specjalne marszruty; rozdano zapasy żywnoœci. Równoczeœnie Zaruski wysłał do Zakopanego kuriera z pisemnš instrukcjš, według której kurier miał natychmiast powrócić do Jaworzyny, gdyby Klimka nie było w Zakopanem; w razie zaœ, gdyby stary przewodnik był w domu, wysłannik miał w Zakopanem pozostać. Szło o uniknięcie niepotrzebnego powiększania kosztów tak licznej wyprawy. Skoro we œrodę do godziny jedenastej rano nie było wiadomoœci z Zakopanego, Zaruski utwierdził się w przekonaniu, iż Klimek, wydostawszy się szczęœliwie na grań Jaworowych Turni, powrócił do domu. Wobec tego zebrał wszystkich członków ekspedycji na dziedzińcu papierni i, zaznajomiwszy ich z treœciš instrukcji danej kurierowi, rozpuœcił ich do domów z wyjštkiem oœmiu, z którymi udał się po zwłoki Szulakiewicza. Przedtem jeszcze pchnšł przez góry do Morskiego Oka Obrochtę, aby telefonicznie dowiedział się o stanie rzeczy w Zakopanem. Prócz tego wysłał telegram do Zakopanego przez Jaskinie Bielskie z zapytaniem o Klimka. W warunkach względnej pogody wczesnym popołudniem œcišgnęli górale trupa Szulakiewicza z niższego upłazu i znieœli na wieczór do Jaworzyny, gdzie komisja sšdowo-lekarska z Kieżmarku stwierdziła œmierć wskutek zamarznięcia przy równoczesnym złamaniu kręgosłupa. Ciało nieszczęœliwego taternika złożono do trumny, zalutowano wieko i oddano zakopiańskiemu przedsiębiorstwu pogrzebowemu. Tegoż dnia póŸnym wieczorem otrzymał Zaruski definitywnš wiadomoœć, że Klimek Bachleda dotychczas nie powrócił do Zakopanego. Wysłany kurier lekkomyœlnie zaniedbał udzielenia tej wiadomoœci poprzedniego dnia. A więc Klimek zaginšł! We wtorek, 11 sierpnia, od rana padał deszcz, mgły włóczyły się po górach. Zaruski wyprowadził swoich oœmiu ludzi w głšb Jaworowej Doliny, gdzie w lesie czekano na zmianę pogody, ponieważ poszukiwanie człowieka w taki czas byłoby szaleństwem. Koło południa deszcz wzmógł się, chmury zasłały widnokršg, uniemożliwiajšc podjęcie jakiejkolwiek akcji. Uczestnicy ekspedycji zeszli w tych warunkach do Jaworzyny, skšd wozami, udzielonymi przez zarzšd dóbr, wrócili wieczorem do Zakopanego. Na godzinę trzeciš po południu dnia następnego zarzšdził naczelnik Zaruski zbiórkę ludzi pod Dworcem Tatrzańskim. W pištek, 12 sierpnia, po południu wyruszyła czterema furami nowa wyprawa pod kierunkiem Zaruskiego na poszukiwanie Klimka Bachledy, złożona z szesnastu ludzi, w tej liczbie czterech ochotników (reszta - to członkowie straży ratunkowej). Wieczorem przed snem członkowie wyprawy omówili plan akcji i otrzymali żywnoœć. W sobotę, 13 sierpnia, o trzeciej z rana wyszła z Jaworzyny ekspedycja, która wyżej po drodze rozdzieliła się na cztery działy. Ich zadanie i marszruta były następujšce: trzech ludzi (kierownik Zdyb) miało przepatrywać grzędę spadajšcš od Turni Hakowatej do Doliny Jaworowej; pięciu dalszych (kierownik Tylka) miało wejœć na œrodkowš częœć œciany Małego Jaworowego; pięciu innych (kierownik Zaruski) miało posuwać się po górnych partiach tejże œciany; trzech pozostałych wreszcie (kierownik Mazurkiewicz) miało przebyć Przełęcz Jaworowš, spenetrować Dolinę Staroleœnš i Rówienki od strony Turni Jaworowych. Po pięciu godzinach akcji oddział Zdyba dojrzał zwłoki Klimka Bachledy w żlebie spadajšcym od Hakowatej Przełęczy, a ograniczajšcym od zachodu œcianę Małego Jaworowego. Do piargów było stamtšd ze sto metrów. Grupa Zaruskiego, idšca górš po grani, zbliżała się właœnie do Turni Hakowatej, kiedy idšcy przodem Wawrytka nachylił się w czarnš, ziejšcš przepaœć urwiska i zobaczył w dole znaki, które dawała trójka Zdyba, oraz usłyszał jej wołanie. Krzyknšł: - Klimek znajdziony! Podbiegli wszyscy ku ostrzu grani. W głębi ciemnej, spadzistej œciany ludzie hukali, machali rękami, pokazujšc na odchłań żlebu wcinajšcego się głębokim wrębem w skały. Zwłoki wypatrzył pierwszy Zdyb z krawędzi grzędy, spiętrzonej gwałtownie ponad studniš żlebu. Dostać się doń stamtšd było niemożliwoœciš. Dochodziło południe. Alarm o znalezieniu zwłok poruszył wszystkich ludzi w œcianie. Zaruski lornetował spod Hakowatej Turni tragiczne miejsce, zwłok jednak nie dojrzał, ponieważ leżały one zachylone w czeluœci żlebu. Z uwagi na niemożnoœć dotarcia do zwłok w dniu dzisiejszym i koniecznoœć przegrupowania wyprawy, kierownik zarzšdził ogólny odwrót tš samš drogš. W ponurym nastroju spotkały się o zmroku cztery oddziały ekspedycji na skraju lasu w Jaworowej Dolinie. Drżšcymi ze wzruszenia rękami pisał Zaruski pierwszy bolesny raport do Zakopanego. Wysłał z nim Zdyba. Zaczšł padać deszcz, złożono watrę, paliły się trzy ogromne suchary. Nocowali pod gołym niebem, deszcz nie ustawał, zimno było przenikliwe, nikt nie mógł usnšć. W niedzielę, 14 sierpnia - deszcz osišgał chwilami natężenie ulewy - wyszła pierwsza grupa ludzi pod kierunkiem Wawrytki celem wydobycia ze żlebu zwłok Klimka. W godzinę za niš udała się reszta pod kierunkiem Zaruskiego, spotkała jednak w piargach oddział powracajšcy. Z powodu wielkiej iloœci wody płynšcej żlebem niepodobna przebić się w górę. Jedynš drogę, prowadzšcš wzwyż ku zwłokom, stanowiła gardziel bijšcego wodospadu. Nikt się nie przedrze przez tę lodowatš kšpiel, nikt nie pójdzie naprzeciw walšcej wody. W tych warunkach zarzšdzono odwrót do Jaworzyny. Deszcz leje bez przerwy, mgły snujš się po szczytach. W papierni jaworzyńskiej, której strych jest od lat generalnym noclegiem taterników, Zaruski odprawia do domu wszystkich członków ekspedycji, pozostawiajšc tylko szeœciu, potrzebnych już na ostatni akt wyprawy. Przez odchodzšcych żšda przysłania na jutro trumny i trzech fur. Siedmiu ludzi pozostało na noc w papierni. Zwłoki Klimka mokły w żlebie. W poniedziałek; 15 sierpnia, o czwartej rano wyruszyła wyprawa po ciało. Było pochmurno, choć deszcz ustał. Ale i ta ranna próba nie powiodła się z powodu silnego oblodzenia skał. Szturmujšcy nie wznieœli się nad piargi więcej jak dwadzieœcia metrów; zmuszeni byli zawrócić. Postanowili czekać wœród kosodrzewiny, aż zdradne szkliwo lodu roztopi się pod wpływem dziennego ciepła. W samo południe, gdy niewidoczne słońce stało w zenicie, trzej górale ponowili próbę wejœcia. Byli to: Marusarz, Tylka i Wawrytka, ubezpieczeni dwoma linami, niosšc drabinkę, którš zbili nocš w lesie za pomocš żelaznych haków. U wylotu żlebu, urywajšcego się wielkim progiem, wybiegał na piargi suty jęzor wiecznego œniegu; pokład był dwumetrowej gruboœci. Między jego odparzelinš a œcianš znaleŸli wšski korytarz, w połowie zasklepiony mostem œnieżnym, niby tunel, którym przedarli się ku bocznej œcianie żlebu, piętrzšcej się nad nimi głębokš pionowš rynnš. Lód na głazach popuœcił, lecz woda szła cišgle. Wiatr wyjšc hulał po szczelinach. Gdzieœ o sto metrów nad nimi leżał trup Klimka Bachledy. Na domiar złego od czasu do czasu leciały żlebem kamienie, rozmywane wodš. Chylili głowy pod skalne okapy. Za przewodnikami wchodziła w skałę cała grupa. Pierwsza trójka pokonywała potężny, trzydziestometrowy próg, którym żleb obrywał się nad piargami. Osišgnięto go za pomocš drabinki, zawieszonej częœciowo na hakach wbijanych w œcianę. Trzej następni asekurowali pierwszych linami z dołu. Próg pokonany, przewodnicy œcišgnęli liny, poszli dalej, ubezpieczajšc się teraz wzajemnie. Dno żlebu zwęziło się. Z powodu stršcanych kamieni nie mogło posuwać się w górę więcej jak trzech ludzi. Toteż reszta pozostała niżej, wycofawszy się w bezpieczne miejsce na œnieg. Trzej górale parli wzwyż, zalewani strugš lodowatej wody, krok za krokiem czepiajšc się głazów, zawisajšc na linach, bijšc haki. Z gardzieli żlebu, znad progów, spod kamieni - zewszšd tryskała woda. Pchali się nieustępliwie naprzód. Około czwartej po południu dotarli nareszcie do Klimka. Leżał na dnie żlebu, przywalony głazem. Ciało było straszliwie zmasakrowane, nie do poznania. Z głowy pozostała tylko krwawa miazga, ręce i nogi połamane. Ubranie w czasie upadku zdarte z ciała, spodnie i bielizna potargane na strzępy. Buty, popękane, zleciały ze zmiażdżonych stóp i tak je obok znaleziono. Przyczynš œmierci był upadek z wysokoœci około dwustu metrów. Odpadł od skały poœliznšwszy się prawdopodobnie na trawiastej półeczce pod przewieszonš œciankš w odległoœci kilkudziesięciu kroków od miejsca na żebrze gdzie widziano go ostatni raz. Zginšł w sobotę, 6 sierpnia, między godzinš drugš a trzeciš po południu, w czasie, gdy inni uczestnicy wyprawy ratunkowej znajdowali się jeszcze w œcianie. Według wszelkiego prawdopodobieństwa żył jeszcze wtedy Szulakiewicz. Zwłoki zaszyto w siennik i niebawem na tle czarnej czeluœci żlebu ukazał się tragiczny tłumok, ostrożnie na linach spuszczany w dół. Po upływie półtorej godziny trzej przewodnicy, ociekajšcy wodš, szczękajšcy z zimna zębami stanęli u wylotu żlebu zakończonego progiem. Towarzysze u podnóża œciany przejęli linę z ciężarem, nadali jej właœciwy kierunek i zgrzebny całun osiadł na œniegu, skšd œcišgnięto go na piarżyste usypisko. Szczštki cielesne tatrzańskiego przewodnika, przytroczone linami do żerdzi, na ramionach ratowników niesione, wędrowały spod œciany Małego Jaworowego Szczytu po stromych piargach do watry rozbłysłej płomieniem w dolinie. Niebo, od kilku dni zasnute chmurami, przeczyœciło się, rozjaœniło na chwilę. Tatry, które broniły przed ludŸmi zwłok swojego syna przez cały tydzień deszczem, œniegiem, gradem, mgłš, wiatrem, lodem, teraz żegnały pogodnym uœmiechem wydarty sobie łup. Była godzina ósma wieczorem, kiedy zwłoki zdjęto z ramion i ułożono na Polanie Jaworzyńskiej, gdzie oczekiwała komisja sšdowo-lekarska z Kieżmarku oraz przywieziona z Zakopanego trumna. Przy blasku pochodni odbyły się urzędowe oględziny, zamknięto trumnę z poszarpanym, zniekształconym strzępem ludzkim i zalutowano. W ciemnoœciach nocnych przewieziono jš do Jaworzyny. Smutna była noc uczestników ekspedycji zakopiańskiej, spędzona na strychu papierni. Nazajutrz rankiem, we wtorek, wyjechały z Jaworzyny trzy fury drogš ku Łysej Polanie. Na pierwszej z nich wieziono trumnę ze zwłokami Klimka Bachledy, najlepszego wspinacza, jakiego znały Tatry. Bił dzwon z jaworzyńskiego koœciółka, kiedy przejeżdżał mimo żałobny kondukt. W południe złożono trumnę w starym zakopiańskim koœciele. On zawsze był taki: dla innych pełen poœwięcenia. Czy dał mu kto co kiedy za darmo? wszystko, co miał, wydrapał z trudem własnymi rękami. Nie dokończył wieczerzy, wstał, poszedł z kawałkiem chleba i sera w torbie. Kiedy burza œciemniła œwiat, kiedy najmężniejsze serca zwštpiły w ratunek, kiedy doœwiadczony wódz wyprawy skomenderował odwrót, by nie narażać swego oddziału na pewnš œmierć, kiedy cofnęli się wszyscy - on jeden wyłamał się spod komendy, nie chciał słyszeć o rezygnacji, poszedł dalej sam jeden na ratunek człowieka. Sumienie nie pozwoliło mu cofnšć się. Był nieczuły na wezwanie z dołu, albowiem słyszał wołanie z góry. Mus człowieka ratować. Chciał wypełnić do końca obowišzek dobrowolnie na siebie przyjęty - w najcięższych warunkach, w całkowitym zaparciu siebie. Lat miał 61, przebył w ostatnich latach kilkakrotnie zapalenie płuc, od dwóch lat był chory na serce. Niektórzy przypuszczali, iż uległ anewryzmowi serca, wyczerpany bezsennoœciš, głodem, zmiażdżony wspinaczkš u kresu ludzkich możliwoœci; nie chcieli uwierzyć, aby przy tak fenonenalnej umiejęTnoœci, zręcznoœci i doœwiadczeniu mógł odpaœć wskutek poœliŸnięcia się, fałszywego kroku czy innego wypadku. Zaruski lornetował póŸniej z Kordysem przypuszczalne miejsce katastrofy. Na wystajšcym cyplu skalnym dojrzał zaczepiony Klimkowy serdak, jeszcze niżej w linii upadku - zdartš z lecšcego bluzę. W szczelnie zamkniętej trumnie na oœwietlonym katafalku leży to, co jeszcze niedawno było Klimkiem Bachledš: nieœlubne dziecko, syn poniewierki i nędzy, urodzony w latach głodu, dojrzewajšcy w latach cholery, służšcy po gazdowskich domach, juhas i drwal, grabarz cholerycznych trupów, nosiciel tłumoków w wyprawach Chałubińskiego, prosty chłop, z tym wszystkim najœwietniejszy znawca Tatr. Tyle treœci w jednej trumnie! Szkoda, że wtedy, kiedy żył, sprawa ludu była jeszcze nie rozstrzygnięta; kto wie, może ów cieœla zakopiański œwieciłby wysoko nad całym swoim pokoleniem. Wielotysięczny tłum kroczył na pogrzebie. Biły dzwony z trzech koœciołów. Helena Modrzejewska płakała wsparta na ramieniu Henryka Sienkiewicza. Czarna trumna w blasku i dymie pochodni płynęła jak arka żałobna nad głowami ciżby, niesiona na barkach przyjaciół ku nowemu cmentarzowi. Marusarz opowiadał spokojnie, idšc w gronie gazdów, nie ukrywajšc niczego: - Zdarło œ niego, jak lecioł, serdok i buty. Kosule mu stargało het. Nieporada sie było nobliżyć doń, telo było straœnie. Skała olodziała, woda wse ciurko, a dokoła celuœ. Domencylime sie godnie, zakiel me go naœli. Było tyz utropy doœ, zacem sie go spuœcieło dołu. Na linak. Słuchali tego - bez wstrzšœnięcia, bo to lud twardy - z dojrzałš, dramatycznš powagš. - Oreł œ niego beł, aj beł. Ale i oreł spod w przepaœ. Nie pozbawione to było jakiejœ filozoficznej, przysłowiowej, zasadniczej mšdroœci. Jędrzej Gšsieniców Staszeczków rzekł: - Nawet Ik Miełoœ pon Ałubiński ni mieli takiego pogrzebu. Tak zaœ juz chować nie bedom zodnego górola, bo zoden se juz takiego pogrzebu nie wysłuzy. Kiedy przy wrotach cmentarza zbierano ofiary na granitowy głaz ku czci Klimka, padały datki nie tylko z ršk wielmożnych państwa, ale i z ziemistych, stwardniałych dłoni zakopiańskiej biedoty, służšcych i chłopów. Słońce od Murania aż po Osobitę wyzłociło szczyty i wspaniała parada Tatr uœwietniła Klimków pogrzeb. Żył cicho, lecz œmierć jego wstrzšsnęła tysišcami. W całej Polsce dowiedziano się o skromnym zakopiańskim góralu, który poœwięcił życie dla życia drugiego człowieka. Księżyc œwieci nad Zakopanem, nad œwieżš mogiłš dzisiaj pogrzebanego. Ten sam księżyc œwieci nad Małym Jaworowym Szczytem, wysrebrza urwistš, potarganš œcianę północnš. Gwiazdy mrugajš, oglšdajšc drogę œmierci Klimkowej. Tutaj zawarła się nad nim księga Tatr, tutaj doczytał jš do końca. Już go nie ma, zapadł się w otchłań minionego czasu. Przepadła z nim wiedza skał, które umiał na pamięć, wiedza, która już więcej nie odnowiła się w takiej skali u żadnego człowieka. Ojczyzna tatrzańska ogarnia sobš powietrze, ludzi, skałę, kosodrzewinę, strumienie, wiatr. I niech ten człowiek z powrotem zapadnie się w przepaœć, w strumień, w wichurę, w œnieg. Niechaj tu żyje. Nie był z tych, którym stawiano pomniki. Których opisywano. Których przedstawił Witkiewicz i Tetmajer, jako rosłych, mocarnych, urodnych, potężnych synów gór. Był mały, chuderlawy, żylasty, pozbawiony urody, wypracowany, schorowany. Prawdziwy pełny człowiek, który przeżył prawdziwie ludzkie życie. Szedł bez œcieżki po skale, sam sobie œcieżkę torował. I zaszedł do ludzkich serc, utorował sobie drogę do ludzkiej pamięci. Nie zginšł. Będzie tu żył. W ciemnym błękicie nieba, w klarownej zielonoœci stawów, w czarnych uroczyskach skalnych, na przełęczach i turniach, w œniegu i wietrze, w piargach, w lesie, na hali - będzie żył. Marduła z Gronika wszedł do szopy, w której mieszkała Julka Kowalowa z mężem. Córka wygnała jš tutaj, bo nie było wolnego kšta dla ojców w izbie. Dzieci miała co niemiara, mieszkał tu i brat męża, głuchoniemy parobek. Białš zaœ izbę (którš dostawiła do chałupy jej matka) wydzierżawiła letnikom z miasta. Trzeba coœ zarobić w sezonie. Było to w niedzielę, 14 sierpnia, kiedy już pierwsza wiadomoœć od Zaruskiego obiegła Zakopane. - Wiycie juz o Klimku? Wstrzšsnęła ramionami niechętnie. Nic nie wiedziała. Co miała wiedzieć? Co jš obchodził Klimek? Od dawna żył swoim życiem, urzšdził je sobie inaczej niż ona, lepiej. Udało mu się, żył w dobrobycie, choć wyszedł z niczego, zawsze mu tego zazdroœciła. Słyszała jakieœ tam baje, że pojechał na węgierskš stronę, panowie nie mogš się go doczekać, bo jedni drugim go sobie wydzierajš. Ubierała się właœnie do koœcioła na sumę. Niby to ciotka Klimka, ale zawsze żyli od siebie z daleka. Komu Julka mogłaby być krewnš, skoro mówiono o niej, że raz przy praniu serce jej wyleciało z piersi i utonęło w potoku. I ryby je zjadły. Odburknęła z głębi swej nieœwiadomoœci : - Pletom ta rozmaicie. Chodzi po górak, nieroz i ze dwa tyŸnia go ni ma. - Wiadomoœ przisła o nim dzisiok. Z Jaworzyny. - Jakoz? - Klimek spod w przepaœ. Zabity jes. Drgnęła nagle od tych słów, jak rażona iskrš. Błędnym wzrokiem potoczyła po Mardule. Na jej suchej, złej, okrutnej twarzy staruchy pojawiły się dwie łzy i stoczyły po głębokiej wciętej zmarszczce policzka aż do kšcików ust. To był największy triumf Klemensa Bachledy po œmierci: z kamienia wycisnšł płacz. - Zabieł sie - poruszyła wšzkimi, bezkrwistymi wargami, jakby sobie w głos uœwiadamiała tragicznš nowinę Marduły. Przebiegła w jednej chwili myœlš życie Klimka. - Ratowoł w górak jakiegosi pana i skiełznon po skale - objaœniał sšsiad. To był człowiek! Łzy nie przestawały płynšć po twarzy Julki. Może œmierć Klimka przebiła u niej twardš skorupę nieludzkoœci? W ostatnich latach często mówiono o Klimku: orzeł tatrzański. Słyszšc to, nieraz uœmiechał się gorzko. - Za młodu byłem gawronem, kiedy mnie nie chciała Hanka od Walczaka. Wolała orła; tak mi mówiła Julka. Przypominał to sobie czasem na wesoło: - Co sie ta Hance Obrochtowej widzi we mnie teroz? Gawron cy oreł? I œmiał się w głos, jakby przedrzeŸniajšc siebie: - Jo oreł? Było w nim rzeczywiœcie coœ z orła. Żyje, kršży nad przepaœciami, nad słodkokwiecistš halš, nad rumowiskiem piargów. Niechaj kołuje wysoko w pamięci ludzkiej. Choć pamięć ludzka jest także zawodna. Hawiarz-Łuszczek, który razem z Klimkiem wypalał niegdyœ węgiel w Dolinie Białego, tak uczcił swojego byłego towarzysza pracy: - He, napolił sie doœ cygarów, co mu panowie pospodawali! Boze, mu ta nie pamiyntoj tego. Nie wiadomo, dlaczego Bóg miałby mu mieć za złe palenie cygar, przecież to nie grzech. Ale widocznie dla Hawiarza była to zakazana, aż grzeszna dziedzina marzeń. Latem chodził nadal po Krupówkach, zbierajšc niedopałki cygar, kurzšc je potem w fajce. Zresztš już stary dziad był z niego. Niedołężny, coœ mu w nogi wlazło, suwał się po izbie powoli, młodzi patrzyli tylko, kiedy się wywróci i zemrze. Czemu do niego nie przyszedł Witkiewicz, nie spisał jego opowieœci? Nie wsławił go? A Hawiarz-Łuszczek dużo wiedział i wiele mógł powiedzieć. Leżał na nalepie, nabijał blaszanš fajkę habrykš zmieszanš ze œlinami i, zapiekłszy jš w ogniu, przez cały dzień nie wypuszczał z zębów. Z wolna przechodzš w niepamięć dawne Tatry, w przeszłoœć zanurza się prymitywna, niedostępna wieœ górska ze swoimi Sieczkami, Matejami, Tatarami. w legendę wrastajš ludzie tutejszych puszcz i skał. Górale z ubiegłych wieków doczekali się swojego Tetmajera, lecz ludzie żywi z epoki odkrycia Zakopanego minęli się, nie utrwaleni w literaturze; minęli się jak sława górskich stawów, po których ongiœ pływały złote kaczki. Sabała, Sabała! Gdzie się podziały twoje gęœliki? Gdzie się podział pan Chałubiński? Minšł się, jak minęli się i inni. Tylko nuta staroœwiecka przetrwała. Niech młodzi chwycš jš w słuch, wtopiš w struny, przekażš dalej, ażeby sztuka tego ludu żyła ponad pochodem niszczšcego czasu. Jesień 1910 roku trwała doœć długo ciepła, wstrzšsana porywami nagłych wiatrów, jak chory atakami kaszlu. Wiatr halny gišł koronami grubych smreków, które teraz należały do Zamoyskiego, a dawniej były smrekami Homolaczów. Już nie chodził po wsi Pitoń, wœród głuchego bębnienia obwieszczajšc mieszkańcom rozkaz gaszenia ognia w paleniskach. Zakopane posiadało kominy, choć jeszcze nie zdobyło się na elektrycznoœć. W listopadowym nawrocie halnego wiatru przyszła wiadomoœć z Wiednia do wdowy po Klimku od dowódcy szwadronu kawalerii austriackiej, że Józef Bachleda, syn Klimka, wzięty do wojska w parę tygodni po œmierci ojca, zginšł w koszarach, œmiertelnie kopnięty przez konia. I na nim wygasa męska linia Klemensa Bachledy. Wicher niezmordowany szedł od Czerwonych Wierchów, szturmował raz po raz wieœ, płono przysypanš œniegiem. Hawiarz suwał się po izbie już tylko przy pomocy stołka; pewnie do Godów nie dotrzyma. Rozległ się płacz niedawno narodzonego wnuczka. Taki jest porzšdek rzeczy. Jedni chylš się ku œmierci, drudzy rozkwitajš do życia. Dziecko darło się wniebogłosy. Więc tak brzmi głos wstajšcego życia? Dziadek posłał dziewięcioletniš wnuczkę Wiktę na Krupówki, czyby tam nie znalazła niedopałka cygara po panach. Teraz już panowie i zimš bywajš w Zakopanem. Patrzył w okno na zmierzwiony wiatrem œwiat, mruczšc od czasu do czasu ni w pięć, ni w dziewięć swoje ulubione porzekadło: - Nadzieja w Bogu, w torbie syr, Wicher smagał wieœ, lasy okoliczne i góry. Jakże to œpiewał Sabała? Beli chłopcy, beli, ale sie mineni, i my sie minemy po malućki kfili. Zakopane, Zakopane! Wsi surowa, która zostałaœ zauważona za póŸno. Już przepadasz, giniesz, okreœlona raz i niepowtarzalnie œwiadomoœciš swojego czasu. Schodzisz do ziemi jak zwłoki tylu twoich wiernych synów, którzy umarli i rozsypani sš w proch. Tak samo i ty rozłożysz się w proch, przenikniesz do gleby, zapłodnisz sokiem korzenie, wyœmigniesz roœlinš, wyroœniesz drzewem, przerodzisz się na powrót w ziemię ojczystš. Zaszumisz wiatrem, popłyniesz wodš, powstaniesz miastem. Będziesz w tym wszystkim trwać i żyć, jak ci, którzy jeœli nie za życia, to po œmierci stali się bohaterami. Koniec Ksišżkę opracowano jako plik tekstowy w kwietniu i maju 1997r.