Angela Carter MAGICZNY SKLEP Z ZABAWKAMI Tytuł oryginału: THE MAGIC TOYSHOP (tłum, Maciej Świerkocki) 199 I Tego lata, kiedy Melania skończyła piętnasty rok życia, odkryła wreszcie, że jest istotą z krwi i kości. O, moja Ameryko, moja nowa ziemio. Melania wyruszyła w egzaltowany rejs: podróżowała po sobie, pokonywała cielesne łańcuchy górskie i penetrowała wilgotną obfitość swych tajemnych dolin, jak jakiś Cortez, Vasco da Gama, czy Mungo Park fizjologii. Godzinami przypatrywała się swemu nagie mu odbiciu w lustrze na drzwiach szafy - wodziła palcem wzdłuż wytwornej konstrukcji klatki piersiowej, gdzie w głębi trzepotało jej serce niczym ptak pod kocem, a potem rysowała palcem długą linię od mostka po pępek (przypominający jakby tajemniczą jaskinię czy grotę) i pocierała dłońmi łopatki, podobne do pączków złożonych skrzydeł. Potem zaczynała się wić, obejmowała się, śmiała, a czasem robiła młynki i stawała na rękach z czystej radości rozciągliwego zdumienia, że nie jest już małą dziewczynką. Pozowała również przed lustrem niby modelka, używając przy tym różnych rekwizytów. Jako prerafaelitka czesała swoje długie, czarne włosy z przedziałkiem pośrodku i pozwalała im spływać swobodnie w dół, a później przyglądała się sobie w zadumie, trzymając pod brodą zerwaną w ogrodzie lilię i zaciskając kolana. Pozując a la Toulouse-Lautrec, zarzucała sobie włosy na twarz, jak dziwka, siadała na krześle z szeroko rozsuniętymi nogami, a u stóp stawiała miskę z wodą i kładła ręcznik. Zawsze, kiedy pozowała dla Lautreca, czuła się wyjątkową nikczemnicą, choć oddawała się fantazjom, w jakich mogłaby żyć w jego czasach (była tancerką albo modelką i karmiła okruchami chleba wróbla w oknie na jakimś paryskim poddaszu). W tych rojeniach pomagała mu i kochała go. Litowała się nad nim, albowiem był zarazem karłem i geniuszem. Dla Tycjana albo Renoira była za chuda, nadawała się jednak na bladą, smukłą Wenus Cranacha - owijała wtedy głowę kawałkiem firanki, a na szyję wkładała sznur pereł hodowlanych, które dostała w prezencie na bierzmowanie. Gdy przeczytała „Kochanka lady Chatterley”, nazbierała w tajemnicy niezapominajek, które powplatała potem we włosy łonowe. Używała też firanek jako materiału na koszule nocne, które mogłyby jej posłużyć w wymarzoną noc poślubną. Przeistaczała się w pięknie opakowany prezent dla wyimaginowanego pana młodego, brała prysznic i czyściła ukochanemu zęby w ogromnej hiperłazience przyszłości, w jednym z miast, w których spędza się zazwyczaj miesiąc miodowy, jak na przykład Cannes. Albo Wenecja. Albo Miami Beach. Tak bardzo pragnęła, by jej luby przeskoczył dzielącą ich barierę czasoprzestrzeni, że czuła niemal na policzkach jego oddech i słyszała matowy głos, mówiący „kochanie”. W gotowości dla niego odsłaniała swoją długą, marmurowobiałą nogę aż po udo (zapominała czasem o marzeniach, gdy ją napinała i wyprężała, pochłonięta nagle zwierciadlaną grą mięśni), a potem mocno naciągała firankę, badając obandażowany kształt swych małych, twardych piersi. Była rozczarowana ich wielkością, ale uważała, że ostatecznie nie są takie złe. Działo się to wszystko za zamkniętymi drzwiami jej niewinnej, pastelowej sypialni, gdzie z poduszki spoglądał na nią paciorkami oczu pluszowy miś Edward, (którego wydęty brzuszek kryła pasiasta piżama), a w kurzu pod łóżkiem leżała rozłożona okładką do góry „Lorna Doone”. Oto, co robiła Melania tego lata, w roku piętnastych urodzin, jeżeli nie liczyć, że pomagała ponadto w zmywaniu naczyń i opiekowała się młodszą siostrą, żeby ta nie postradała życia podczas zabaw w ogrodzie. Pani Rundle sądziła, że Melania uczy się w swoim pokoju. Powiedziała jej, że powinna częściej zażywać świeżego powietrza, bo wtedy wyrośnie na dorodną dziewczynę. Melania odparła, że zażywa mnóstwo świeżego powietrza, kiedy załatwia dla niej sprawunki, a poza tym uczy się przy otwartym oknie. Ta odpowiedź najwidoczniej całkowicie zadowoliła panią Rundle, albowiem nie poruszała więcej tego tematu. Pani Rundle - gruba, stara i brzydka - nigdy nie była mężatką; używaną przez kobiety zamężne formę „pani” sprezentowała sobie tak zwanym jednostronnym aktem prawnym na swoje pięćdziesiąte urodziny. Sądziła, że w miarę jak kobieta się starzeje, forma ta przydaje jej znamion godności osobistej. Ponadto pani Rundle zawsze bardzo chciała wyjść za mąż. Na starość pamięć i wyobraźnia zlewają się ze sobą, a granice mentalnego świata pani Rundle zaczynały się właśnie zacierać. Siadywała czasem w ciepłym fotelu przy kominku, gdy dzieci leżały już w łóżkach, a ona miała nareszcie czas dla siebie, by w rozmarzeniu wymyślać nawyki i zachowania męża, którego nigdy nie zaznała. Wstęga pary z jej wieczornej filiżanki herbaty układała się w kształt jego twarzy, a pani Rundle pozdrawiała go serdecznie. Miała włochate pieprzyki i wielkie sztuczne zęby. Mówiła ze staroświeckim, sztucznym patosem, jak księżna w farsie z Whitehall. Była ich gospodynią. Przywiozła ze sobą kota. Czuła się tu jak we własnym domu. Miała się opiekować Melanią, Jonatanem i Wiktorią, dopóki mama i tata bawią w Ameryce. Mama dotrzymuje tatusiowi towarzystwa. Tatuś jeździ po Stanach z wykładami. - Swykadami! - zapiała pięcioletnia Wiktoria, waląc łyżką w stół. - Dokończ pudding, kochanie - powiedziała pani Rundle. Pod jej rządami jedli dużo chlebowego puddingu. Pani Rundle przyrządzała zwykły i świąteczny pudding chlebowy, z porzeczkami lub rodzynkami, albo bez, bądź też i z jednym, i z drugim - tworzyła też własne warianty podstawowego przepisu na pudding chlebowy, z wykorzystaniem marmolady, daktyli, fig, dżemu z czarnej porzeczki i duszonych jabłek. Wykazywała w tej pracy prawdziwe mistrzostwo. Czasami jadali też pudding na podwieczorek, na zimno. Melania w końcu zaczęła się bać puddingu. Wystraszyła się, że jeśli będzie go jeść za dużo, utyje, nikt się w niej nie zakocha i umrze dziewicą. Widziała w snach gargantuiczną Melanię, spasioną na puddingu i wzdętą niby topielec, a wtedy budziła się, zlana potem ze strachu. Przesuwała tam i z powrotem śmiercionośny pudding łyżką, chytrze spychając większość swojej porcji na talerz Jonatana, kiedy pani Rundle odwracała się do nich szerokimi plecami. Jonatan pochłaniał go metodycznie, choć głównie przez nieuwagę. Jadł niczym ślepa siła natury, przebijając się przez zwały jedzenia jak przejeżdżający przez ścianę domu czołg. Jadł dopóty, dopóki nie było już nic więcej do spożycia - wtedy przestawał, odkładał starannie nóż i widelec albo łyżkę i widelec, wycierał buzię chusteczką i odchodził sklejać modele statków. Tego lata, kiedy Melania obchodziła piętnaste urodziny, Jonatan skończył dwunasty rok życia i pochłaniało go klejenie modeli statków. Był drobnym, perkatonosym, jasnowłosym chłopcem w ubranku z szarej flaneli i szkolnej czapce, a na jednym albo drugim kolanie miał zawsze za sklepiony, łuszczący się już strupek. Sklejał modele statków z plastikowych zestawów, malował je skrupulatnie i olinowywał, a potem rozstawiał po całym domu na półkach i kominkach, gdzie mógł im się od czasu do czasu przyglądać. Były to wyłącznie modele statków żaglowych. Zbudował już model trójmasztowca H.M.S. „Beagle”, a także H.M.S. „Bunty”, H.M.S. „Victory” i H.M.S. „Thermopylae”. Tego lata dłonie ciągle lepiły mu się od kleju. W oczach miał nieobecne spojrzenie, jak gdyby nie widział rzeczywistego świata, a tylko błękitne morza i wyspy kokosowe; wśród nich żeglowały wiecznie statki, które już kiedyś zwodował. Niczym Latający Holender, Jonatan przemierzał w wyobraźni nieznane morza pod rozpostartym niby łabędzie skrzydła płótnem, opierając stopy na rozkołysanych, przesyconych solą deskach i nie schodząc nigdy na suchy ląd. Dało się zauważyć, że chodzi jakby marynarskim krokiem, ale nikt na to nie zważał. Nie zwracało też niczyjej uwagi, że Jonatan nikogo nie widzi, ponieważ jego oczy kryły grube, okrągłe szkła, przypominające denka od butelek. W otoczeniu rzeczy z tego świata był bardzo krótkowzroczny. Ze względu na okulary, czapkę uczniowską i strupy na kolanach wyglądał jak jeden z tych chłopców, których od razu kojarzy się z nastoletnimi detektywami, Normanem i Henrym Bonesem, [Nonnan i Henry Bonesowie - bohaterowie słuchowisk dla dzieci nadawanych w BBC i książek Anthony'ego C. Wilsona (przyp. tłum.).] Zmyleni wyglądem Jonatana, rodzice zapełniali mu półki książkami o Bigglesie, [Biggles - bohater popularnych przed wojną w Anglii książek młodzieżowych W. E. Johnsa, lotnik i detektyw (przyp. tłum.).] które, nigdy nie otwierane, obrastały tylko kurzem. U progu lata Melania wykradła z jego pokoju sześć książek, kupiła tani bilet wycieczkowy, wywiozła książki do miasta i sprzedała w antykwariacie, żeby za zdobyte w ten sposób fundusze zakupić sztuczne rzęsy. Płakała jednak z bólu, gdy próbowała je bezskutecznie założyć, a nieposłuszne rzęsy wyślizgiwały jej się z rąk, spadając na toaletkę ni czym okropne, włochate gąsienice, obdarzone własnym złowrogim życiem, które oskarżały ją milcząco: „Złodziejka! Złodziejka!” Były zdradliwe, jako owoce grzechu. Melania czuła się winna i spaliła je w rzadko używanym kominku w swojej sypialni. Było dla niej oczywiste, że nie może nosić tych rzęs, ponieważ dokonała kradzieży, żeby zdobyć pieniądze na ich zakup. Tego lata w Melanii w ogóle rozbudziło się silne poczucie winy. Za to Wiktoria wcale go nie miała. Nie miała żadnych uczuć. Była okrągłym, złotym gołąbkiem, który od czasu do czasu pogruchiwał. Tarzała się w słońcu i rozrywała na strzępy motyle, jeśli udało jej się jakiegoś złapać. Była lilią polną, która nie zna trudu ni znoju, choć wcale nie jest piękna. Pani Rundle śpiewała jej różne stare piosenki - światła nabrzeża mówią mi, że odjeżdżasz i że w Pikardii kwitną róże, ale takiej różyczki jak ty nie ma nigdzie - a Wiktoria chichotała, siedząc na jej kolanach, i wyciągała piąstkę w kształcie sześcianu do kota pani Rundle. Kot pani Rundle był korpulentnym, zadzierającym nosa Mruczkiem. Gdy siedział, wielkością i kształtem przypominał okrągły, pokryty futrem stolik. Być może pani Rundle karmiła go resztkami puddingu chlebowego. Kot przysiadał często na kapciach pani Rundle (żółtych filcowych kapciach z czerwonymi pomponami), a ona śpiewała Wiktorii piosenki i robiła na drutach. - Co robisz? - interesowała się Wiktoria. - Sweter. - Sfetej - przekręcała z zadowoleniem dziewczynka. - Dlaczego ten sweter jest czarny, pani Rundle? - spytała kiedyś Melania, idąc do lodówki po sok pomarańczowy z lodem. Jak to latem, miała nagie stopy. - W moim wieku zawsze jest, po kim nosić żałobę - odpowiedziała z westchnieniem pani Rundle. - Jeśli nie teraz, to raczej wcześniej niż później. - W tym ostatnim słowie przeciągała niezwykle głoskę „u”, jak gdyby jej dźwięk rozpłaszczył walec parowy: „póóóóóóźniej”. - Zaziębisz się na śmierć, kochanie, chodząc boso po kamiennej posadzce. Kostki lodu zadrżały w dłoni Melanii. - Zna pani wielu zmarłych? - Sporo - powiedziała pani Rundle i zaczęła spuszczać oczka. - Śmierć wydaje mi się niepojęta - powiedziała powoli Melania w poszukiwaniu odpowiedniego słowa. - To zupełnie zrozumiale w twoim wieku. - Śpiewać! - zażądała Wiktoria, bębniąc lizakami łapek po obciągniętych czarnym jedwabiem kolanach pani Rundle, która posłusznie podnosiła głos. Melania wyobrażała sobie, że śmierć jest pomieszczeniem, jakby piwnicą bez światła, w której zamyka się ludzi. Co mi się przydarzy, zanim umrę? - myślała. - Najpierw dorosnę. Potem wyjdę za mąż. A przynajmniej mam taką nadzieję. Och, byłoby straszne, gdybym nie wyszła za mąż. Szkoda, że nie mam już czterdziestu lat i wszystkiego za sobą i że nie wiem, co mi się przytrafi do tego czasu. Wplatała stokrotki w swoje długie włosy i przyglądała się sobie w lustrze, jak gdyby była fotografią w albumie należącym do dorosłej Melanii. „Ja w wieku piętnastu lat”. Dalej następowały zdjęcia jej dzieci w mundurkach skautów lub przebraniach Indian. Psy dzieci. Uchwycone pośpiesznie na kliszy wakacje z przyszłości. Wiaderka i łopatki. Piasek w butach. Torquay? Czy to będzie w Torquay? W Bournemouth (w Chine)? W Scarbrough? „Bo tam jest takie zdrowe powietrze”? Czy nigdy nie będzie to na przykład Wenecja? A ich psy, czy będą to teriery Yorkshire, czy raczej psy corgi? Czy może szlachetne, sokolonose charty afgańskie albo para białych chartów myśliwskich na złotym łańcuchu? - Nie zgadzam się, żeby było zwyczajne - powiedziała do stokrotkowej dziewczyny o dużych brązowych oczach. - Nie. Bogate. Musi być bogate. - Miała na myśli swoje przyszłe życie. Stokrotka z jej włosów spadła na podłogę niczym szyderczy znak niebios. Na razie mieszkali wszyscy w wielkim domu na wsi, gdzie każdy miał własną sypialnię i wystarczało jeszcze miejsca dla gości, gdzie na polu pasł się szetlandzki kuc, a za oknem rosła jabłoń, podtrzymująca palcami swych gałęzi księżyc, który Melania widziała, leżąc w łóżku. Jego funkcję pełniła jednoosobowa otomana z materacem Dunlopillo i białym pikowanym zagłówkiem. Spała w pościeli w paski. Dom był wolno stojący, z czerwonej cegły, o edwardiańskich kalenicach, i stał na jednym czy dwóch akrach ziemi. Pachniał lawendową pastą do mebli i pieniędzmi. Melania wychowywała się w zapachu pieniędzy, nie dostrzegała, więc, w jaki sposób przesyca on powietrze, którym oddychała, wiedziała jednak, że widocznie jej się poszczęściło, skoro jest właścicielką posrebrzanej szczotki do włosów, radia tranzystorowego oraz marynarki i spódnicy z usztywnionego surowego jedwabiu, uszytych na miarę przez krawcową matki. Był to wyjściowy strój Melanii, w którym chodziła w niedzielę do kościoła. Ojciec chciał, by do kościoła w niedziele chodziła cała rodzina. Czasami czytał lekcje, jeśli akurat był w domu. Urodził się w Salford, a ponieważ o Salford nie musiał już myśleć, lubił czasami odgrywać dziedzica, właściciela ziemskiego. Tego lata chodzili do kościoła z panią Rundle. Była bardzo pobożna. Brała ze sobą własny czarny, pękaty modlitewnik, rozsiewający stare, zasuszone kwiaty i listki paproci, jeśli podnosiła go zbyt nieostrożnie. Wiktoria siedziała na podłodze w nawie kościelnej, leniwie łowiąc zeschnięte rośliny, spływające z modlitewnika pani Rundle. Gaworzyła. Niekiedy dosyć głośno. Czy Wiktoria jest niedorozwinięta? - zastanawiała się Melania. - Czy będę musiała zostać w domu i pomóc mamie opiekować się nią? Czy nigdy nie będę żyła własnym życiem? Wiktoria... pani Rochester, [Pani Rochester - postać z powieści „Dziwne losy Jane Eyre” Charlotte Bronte, obłąkana kobieta, którą mąż ukrywa w domu przed ludźmi (przyp. tłum.).] przerażająca tajemnica sypialni, rozpromieniona, bezmyślnie bawi się klockami, prostymi zabawkami konstrukcyjnymi i drewnianymi układankami, wpychając swoją nieprzyzwoicie dziecięcą twarz między słupki w balustradzie schodów, żeby gaworzyć do onieśmielonych gości. Ulubionym hymnem Jonatana był hymn „Przedwieczny ojcze, któryś mocen zbawić”. Kiedy zgodnie z przyrzeczeniem danym ojcu Melanii przychodził czasem ich przypilnować pastor, blady mężczyzna, który lubił łowić ryby i opowiadać blade anegdoty o rybakach ludzi, Jonatan szarpał go zawsze gwałtownie za skraj sutanny i żądał, żeby w następną niedzielę zaśpiewali „Przedwieczny ojcze, któryś mocen zbawić”. - Zobaczymy - odpowiadał wikary, zmieszany natarczywym blaskiem okularów Jonatana. Jedząc niedzielne śniadanie i ubierając się, Jonatan drżał z tłumionej niecierpliwości. Ale zazwyczaj nie śpiewano tego hymnu. Nadzieja znikała, kiedy Jonatan oglądał numery hymnów, wywieszane w drewnianych wycięciach na ścianie. Wstępował wtedy na pokład herbacianego klipera „Cutty Sark” albo H.M.S „Bunty” i odpływał, pędzony silnym wiatrem, wzdymającym żagle. Kierował statek na błękitne, bardzo błękitne morze, by zabliźnić ranę. Pastor go zdradził. Wepchnijcie mu w gardło marynarski róg. Na bezanmaszt z nim i zostawcie go tam na cały dzień - nagiego, na cały długi, tropikalny dzień. Niech posmakuje masztu. Melania modliła się: „Proszę Cię, Boże, pozwól mi wyjść za mąż. Albo lepiej pozwól mi uprawiać seks”. Przestała wierzyć w Boga, kiedy skończyła trzynaście lat. Pewnego ranka obudziła się, a Jego po prostu nie było. Chodziła do kościoła, by sprawić ojcu przyjemność, ale modliła się o rozmaite rzeczy, wykorzystując zarówno magiczną kość kurczaka, jak i własne kolana. Zdumiewająca była modlitwa pani Rundle: „Proszę Cię, Boże, pozwól mi pamiętać, że byłam mężatką, jak gdybym naprawdę była kiedyś mężatką. - Wiedziała, bowiem, że Pana Boga nie wywiedzie w pole swoim jednostronnym aktem prawnym. - Albo przynajmniej - ciągnęła dalej - pozwól mi pamiętać, że uprawiałam kiedyś seks”. Tyle tylko, że ujmowała to mniej dosadnie. W czasie mszy pani Rundle zapominała się czasem, dumając, jak się ma pieczeń wołowa i ziemniaki, pozostawione w piecu. Ale zawsze przepraszała za to Pana Boga, wracając do niego myślami. Ani Jonatan, ani Wiktoria nie modlili się, ponieważ nie mieli, o co. Wiktoria obrywała z podnóżków frędzle i zjadała je. Melania miała piętnaście lat, była piękna i nigdy jeszcze nie umówiła się na randkę z chłopcem, choć na przykład taka Julia wyszła za mąż i umarła z miłości, mając lat czternaście. Melania czuła, że się starzeje. Ściskając w dłoniach swoje nagie piersi o różowych koniuszkach, przypominających ruchliwe noski białych królików, Melania myślała: fizycznie jestem zapewne w największym rozkwicie i od tej chwili moje ciało może się już tylko psuć. Albo dojrzewać. Ale nie bardzo lubiła myśleć, że jej ciało chyba wcale nie jest jeszcze doskonałe. Pewnej nocy miała trudności z zaśnięciem. Był koniec lata. Czerwony, spuchnięty księżyc pomrugiwał znad jabłoni i nie pozwalał jej spać. Parzyło ją łóżko. Odczuwała swędzenie. Kręciła się i wierciła, poprawiała poduszkę. Bezsenność żądliła jej skórę, a nerwy Melanii były tak napięte, jak podczas koncertu na sto noży, zgrzytających na raz po stu talerzach. W końcu nie mogła już dłużej tego znieść i wstała. Dom był ciężki od snu, ale Melania - zupełnie rozbudzona. Odczuwała dziwne podniecenie, że ona jest na nogach, kiedy inni śpią. Wyobraziła sobie, że z ich sennych ust wydobywają się szeregi zetek - zzzzzz... - które jak pszczoły pobzykują sennie po całym domu. Weszła leniwie do pustego pokoju rodziców. Buty pod łóżkiem czekały cierpliwie na powrót nóg jej matki, pusta puszka po tytoniu, wyschnięta z tęsknoty, czekała na ojca, żeby wrócił i wyrzucił ją do śmieci. Księżyc oświetlał cały pokój. Biała szydełkowa narzuta, leżąca na szerokim, niskim łóżku, świeciła w promieniach księżyca brzemiennym blaskiem. Na tym wielkim, luksusowym posłaniu, przypominającym łoże sławnej gwiazdy filmowej, sypiali jej rodzice. Pochylając się nad wieńczącym wezgłowie wiklinowym sercem, Melania usiłowała sobie wyobrazić, jak jej rodzice się kochają. Sądziła, że wykazuje się odwagą: myśląc o tym w tak gorącą noc. Bardzo chciała sobie wyobrazić ich nagie uściski na tym łóżku, ale widziała zawsze matkę w czarnym kostiumie, w którym ta jeździła do miasta, ojca zaś we włochatej tweedowej marynarce ze skórzanymi łatami na łokciach, która wraz z fajką stanowiła jego znak Finnowy. Kiedy to robili, fajka tkwiła w kieszonce na ojcowej piersi. Choć bardzo chciała, nie potrafiła wyobrazić sobie nagości rodziców. Kiedy myślała o ojcu i matce, ubrania zdawały się częścią ich ciał, jak włosy albo paznokcie u nóg. Zwłaszcza matka stroiła się przesadnie, była kobietą ubraną od stóp do głów, nosiła pończochy bez względu na pogodę i zawsze wkładała rękawiczki i kapelusz, gotując się na wycieczkę. Na obraz matki kochającej się z mężczyzną nakładał się Melanii brązowy aksamitny kapelusz z szerokim rondem i zwiniętą z boku czarną różą ze wstążki. Melania pamiętała, że kiedy była mała i matka tuliła ją do siebie, objęcia tłumiła zawsze jakaś tkanina: wełna, bawełna albo len, w zależności od pory roku. Matka na pewno urodziła się już ubrana, może w eleganckim, dopasowanym czepku, wybranym z reklamy w jakimś połyskliwym czasopiśmie: „Oto, co nosi w tym roku każdy dobrze ubrany embrion”. A tata - tata zawsze był taki sam, tweed i tytoń, nic, tylko tytoń, tweed i taśma do maszyny. Tata składał się z tych trzech elementów. Zdjęcie ślubne rodziców wisiało nad kominkiem, na którym w świetle księżyca znajome przedmioty wydawały się dziwne i egzotyczne. Na przykład pozłacany zegar francuski, który pokazywał rodzicom czas i stanął za pięć trzecia dzień po ich wyjeździe do Ameryki. Nikt nie zadał sobie trudu, żeby go nakręcić. Obok zegara stała meksykańska kaczka z gliny, barwna, wesoła i zwariowana, o błękitnym grzbiecie, obrzuconym plamami żółtych kwiatów. Matka kupiła tę kaczkę, zobaczywszy ją na zdjęciu w niedzielnym, kolorowym dodatku do jakiejś gazety codziennej. Melania podeszła do kominka, podniosła glinianą kaczkę, odstawiła ją z powrotem i przyjrzała się bliżej ślubnej fotografii rodziców. Matka przekształciła dzień ślubu w epifanię strojności. Ubrała się tak ekstrawagancko i suto, że rozwiane brzegi jej sukni zasłaniały zupełnie ojca Melanii. Widać było jedynie jego nieśmiały uśmiech, zasnuty zwiewnym tiulem, i Melania nie wiedziała, czy zgodnie z jej podejrzeniami ojciec nawet na ślub ubrał się w tweedową marynarkę z łatami na łokciach, jako że nie był w stanie się z nią rozstać. Matka natomiast eksplodowała pirotechnicznym niemal pokazem atłasów i koronek. Wystroiła się jak na średniowieczny bankiet. Suknia z białego atłasu miała z przodu głęboki dekolt, także na szyi matki widać było medalion z miłosnym amulecikiem. Bufiaste, szerokie rękawy przypominały łabędzie skrzydła, a z wąziutkiej talii spływał wielki, biały tren, na zdjęciu podpięty z przodu, tak, że suknia zdawała się jak gdyby odbijać w stworzonej przez siebie kałuży. Na czole matka Melanii miała wieniec ze sztucznych róż, wokół którego wykwitała fontanna tiulu, tryskającego pieniście aż poniżej bioder. Panna młoda uśmiechała się ckliwie, ekstatycznie, młodzieńczo i wzruszająco. Otaczali ją krewni, których widywali rzadziej, odkąd wielki sukces odniosła powieść tatusia, a potem biografia, potem film i tak dalej. Ciotka Gertruda - zbyt sztywna trwała, niezgrabne nogi w za ciasnych butach - ściska tanią, lśniącą torebkę ze skóry, jak gdyby była to torba pełna zakupów na cały tydzień. Melania pamiętała przesycone zapachem „Fiołkowych Popiołów” pocałunki ciotki Gertrudy z tych kilku rodzinnych świąt Bożego Narodzenia, kiedy żył jeszcze dziadek (patrzący ponuro w obiektyw, jak gdyby obawiał się, że ten wchłonie jego duszę). Do widzenia, dziadku. Do widzenia, ciociu Gertrudo. Do widzenia, wuju Harry o wypomadowanych brylantyną włosach, którego trzymała pod rękę ciotka Rose. Uróżowana ciotka Rose. Okrągłe placki różu wyszły na zdjęciu czarne. Można by ją wziąć za kominiarza, którego zabrali ze sobą „na szczęście”. Do widzenia, wujku Filipie. W przeciwieństwie do pozostałych członków rodziny, wuj Filip nie uśmiechał się do obiektywu. Wyglądał tak, jak gdyby zawędrował na zdjęcie z zupełnie innej grupy, na przykład z uroczystego spotkania Łosi, wspaniałego pogrzebu jakiegoś członka starego, szacownego zakonu Bizonów, [Bizony, Łosie - skrócone nazwy amerykańskich organizacji społeczno- charytatywnych (przyp.tłum.).] a może nawet ze spotkania weteranów amerykańskiej wojny secesyjnej. Na głowie miał czarny, płaski kapelusz z podwiniętym rondem, jaki w westernach noszą hazardziści znad Missisipi, a na szyi cienki niczym sznurowadło krawat, związany w fantazyjny węzeł. Garnitur czarny, spodnie obcisłe, marynarka długa. Jednak ogólnie biorąc, nie wyglądał elegancko. Pod czarnym kapeluszem jego włosy wydawały się zupełnie siwe, a w każdym razie przeraźliwie jasne. Sumiaste wąsy wuja zakrywały mu usta. Trudno było odgadnąć, ile ma lat, wydawał się jednak raczej stary niż młody. Był wysoki, średniej budowy ciała. Dłonie trzymał przed sobą, zaciśnięte na srebrnej gałce hebanowej laski. Wyraz jego twarzy był pusty - na tyle pusty, że wuj Filip nawet nie wydawał się znudzony. Jedyny brat jej matki. Jedyny jej żyjący krewny, bo wszyscy inni należeli do rodziny ojca. I nie potrafił się nawet zdobyć na uśmiech na ślubie siostry. To z jego strony grubiaństwo. Melania nie znała wuja Filipa. Kiedyś, gdy była jeszcze małą dziewczynką, przysłał jej w prezencie zabawkę - figurkę wyskakującą na sprężynie z pudełka. Wuj Filip robił zabawki. Kiedy Melania otworzyła pudełko, wyskoczyła z niego główka, której twarz była groteskową karykaturą jej twarzy, po czym zmierzyła ją kosym spojrzeniem. Tego samego roku rodzice posłali wujowi drukowaną na zamówienie kartę świąteczną, przedstawiającą ich samych wraz z Melanią (Jonatana nie było jeszcze na świecie), uśmiechniętych, siedzących przy oknie małego domku, który kupili niedawno w okolicach Chelsea. Jej ojciec zaczynał już wtedy zdobywać sobie nazwisko i pieniądze. W odpowiedzi nadeszła ta okropna zabawka. Figurka z pudełka straszliwie przeraziła Melanię. Była stałą zjawą z jej koszmarów sennych aż do Nowego Roku i potem z przerwami aż do Wielkanocy. W końcu matka wyrzuciła zabawkę. Rodzice zgodnie uznali, że prezent był bezmyślny i w złym guście. Od tej pory nie wysyłali już pocztówek do wuja Filipa. Wątłe kontakty między nimi zostały zerwane na dobre. Fotografie to kęsy czasu, które można wziąć do ręki, a to zdjęcie przedstawiało najlepszy i najpiękniejszy okres w życiu matki. Była młodzieńcza i uśmiechnięta, ale obiektyw jak gdyby przeszył ją na wylot i na zawsze zatrzymał pod szkłem, niczym motyla w gablocie. Spoglądając na fotografie, Melania pomyślała, że dla wuja Filipa zabrakło miejsca w tym fragmencie szczęśliwego okresu życia jej matki. Był jak barwa, która kłóci się z innymi, albo raczej jak plama całkowicie pozbawiona koloru. Przebywał w zupełnie innym czasie. Wyglądał, jak gdyby w drodze na ślub spotkał sędziwego marynarza {Chodzi o tytułową postać poematu „The Rime of the Ancient Mariner” S. T. Coleridge’a, jednego z największych angielskich poetów romantycznych (przyp. tłum.).] i został przeniesiony w jakiś inny wymiar, gdzie białe róże i konfetti nie mają żadnego znaczenia. No cóż, pomyślała Melania. Nie sądzę, żebym miała go kiedykolwiek spotkać. Przyjrzała się uważnie sukni ślubnej. Było coś dziwnego w tym, że kobiety stroją się tylko po to, by stracić dziewictwo. Melania zastanawiała się, czy jej rodzice odbywali stosunki płciowe przed ślubem. Była pewna, że staje się już dorosła, skoro zaczyna spekulacje na ten temat. Tata pomimo swego pochodzenia prowadził zapewne nieco cygańskie życie, a poza tym mieszkał przed ślubem samotnie. Kawalerka w Bloomsbury, na kuchence gazowej parzy się kawa, rozmowa o wolnej miłości, D.H. Lawrence, mroczne bóstwa. Czy ojciec poświęcił już wtedy swą uśmiechniętą oblubienicę mrocznym bóstwom? A jeśli tak, to czy ona nadal by się uśmiechała? Przecież jest jej matką. I czy ubrałaby się w dziewiczą biel? A listy z pism kobiecych, które Melania pożyczała po kryjomu od pani Rundle? „Mój chłopak mówi, że mnie zostawi, jeżeli nie pozwolę mu kochać się ze mną do końca, ale ja chcę uczciwie wziąć ślub w białej sukni”. Symboliczna, cnotliwa biel. Na białym atłasie widać każdą plamkę, biały tiul gniecie się pod dotykiem palca; z białych róż osypują się płatki od jednego tchnienia. Cnota jest krucha. Ta suknia była prześliczna. Melania zastanawiała się przez chwilę, czy matka miała ją również na sobie podczas nocy poślubnej? Matka Melanii była kobietą sentymentalną. Suknia, owinięta błękitną bibułą, by atłas nie stracił bieli, spoczywała niczym skarb w kufrze oblepionym wyblakłymi nalepkami z różnych zagranicznych miast, przykryta piękną, haftowaną tkaniną indyjską. Po co matka przechowuje tę suknię? Że by w niej spocząć w trumnie czy pójść w niej do nieba? Ale w niebie nie istnieją małżeństwa i nikt nie oddaje nikomu niczyjej ręki. Melania zmarszczyła brwi w świetle księżyca. Ubrana była w swoją zwyczajną, pasiastą piżamę, z której wyrosła tego lata, toteż nogawki sięgały jej zaledwie do połowy łydek. Wzięła do ręki kilka flakoników z perfumami stojących na toaletce matki. Był tam też porcelanowy stojaczek na pierścionki, (choć wszystkie znajdowały się teraz na palcach ich właścicielki, w Ameryce, gdzie oglądała Empire State Building, Wielki Kanion i Disneyland). Obok stała stanowiąca komplet ze stojaczkiem porcelanowa tacka, na której leżały dwie szpilki i pęknięty guzik od koszuli. Dalej Melania ujrzała oprawioną fotografię Wiktorii, trzymającej puchatego psa-zabawkę, najpospolitszy rekwizyt fotografa, który jej siostra chciała jak zwykle rozerwać na strzępy. Melania pomyślała, że jest to takie zdjęcie, które jedynie matce może wydawać się ładne. Była ciekawa, czy i ona sama pozostanie ślepa na brzydotę swoich dzieci, jeśli okażą się nieatrakcyjne. Bezwiednie posmarowała się za uchem zwietrzałymi perfumami Chanel i natychmiast zapachniała dokładnie jak matka, musiała, więc spojrzeć w lustro, aby upewnić się, że ciągle jeszcze jest sobą. Całą twarz miała skąpaną w promieniach księżyca. Rozpuściła spięte na noc włosy, które opadły jej na plecy. Próbowała rozmaitych sposobów uczesania - pozwoliła opaść włosom na twarz, ściągnęła je w koczek jak baletnica, potem asymetrycznie sczesała na bok, ujmując je w okrągłą kiść - i cały czas myślała o zamkniętej w kufrze sukni. Czy będzie na nią pasować? Przez cały czas, kiedy się nad tym zastanawiała, przypatrywała się sobie - po chwili z roztargnieniem rozpięła bluzę od piżamy i zaczęła przybierać różne pozy, na wypadek gdyby zechciała kiedyś być modelką albo tancerką kabaretową. Lusterko na toaletce matki było szersze, choć niższe niż lustro Melanii. Myślała jednak cały czas: Tak? Czy nie? W końcu otworzyła szufladę i znalazła w rogu oklejoną pudrem jednopensówkę. - Reszka - powiedziała do cieni w pokoju. I wypadła reszka. Melania głęboko zaczerpnęła tchu, po czym zaczęła odsuwać kufer od ściany, by dobrać się do jego mosiężnych klamer. Czuła się nikczemnie, jak hiena cmentarna, ale moneta upadła, czyli kości zostały rzucone. Wieko uchyliło się z jękiem. W powietrze wzbiły się leżące na wierzchu listki bibuły, szeleszcząc leniwie po wielu latach spokoju. Lewitując chwilowo. Emanacja. Melania odsunęła bibułki. Pierwszy był wieniec, owinięty papierem. Sztuczne róże i kilka gałązek konwalii, których me było widać na fotografii, z powtykanymi tu i ówdzie perłami, udającymi rosę. Niektóre płatki były pogięte i zmierzwione - jedna róża została całkowicie zmiażdżona, niczym dzieło sztuki dadaistycznej. Melania ostrożnie rozprostowała płatki i obracała wieniec w dłoniach. Wieniec ślubny. Potem położyła go na łóżku. Rozwijała cale akry tiulu, którym mogłyby sobie obwiązać głowy wszystkie Wenus Cranacha z jego gotyckiego Parnasu. Znalazła się w pułapce, jak makrela w sieci. Welon powiewał wokoło, oślepiając ją i wciskając się do nosa. Kręciła się to w jedną, to w drugą stronę, ale w ten sposób plątała się tylko coraz bardziej. Zaczęła się mocować z tiulem, walczyć z nim, i wreszcie zwyciężyła. Straciła do niego cierpliwość i niedbale rzuciła welon na łóżko, obok wieńca. Nadszedł czas na suknię. Była ciężka. Śliski atłas lśnił takim blaskiem, jak srebrny czajniczek, który opuszczał kredens w salonie tylko wtedy, kiedy miał zostać wypolerowany. Całe światło księżyca w pokoju skupiło się na obfitych, tajemniczych fałdach materiału. Melania zerwała z siebie piżamę i nieporadnie włożyła suknię. Jej dotyk był bardzo zimny. Tkanina wślizgnęła się na nią niczym leniwy strumień lodowatej wody. Melania zadrżała i z trudem zaczerpnęła tchu. Suknia była na nią za duża. Matka brała ślub, kiedy była jeszcze hożą dziewczyną, obrośniętą wciąż warstwą młodzieńczego sadełka. Dwie chude Melanie mogłyby włożyć tę suknię jednocześnie, jak siostry syjamskie, idące razem do ślubu. Przypomniała sobie, że czytała kiedyś o małżeństwie sióstr syjamskich. Pewnie musiały mieć bardzo duże łóżko. Poczwórne. Była gorzko rozczarowana, że suknia jest za duża. Kręciła się i wierciła dokoła w białym atłasie. Kopniakiem przesunęła kraj sukni na przód, by wrócić do toaletki, znaleźć szpilki i spiąć materiał. Przekonała się jednak w lustrze, że to, iż suknia jest za duża, nie ma żadnego znaczenia. W obramowaniu spływających na ramiona czarnych włosów twarz Melanii była jakby pobielona i odmieniona blaskiem sukni, której rąbek muskał jej pierś, jak suknie elżbietańskich dziewic. Poruszała się niczym w bogato zdobionym namiocie, który niezwykle podkreślał jej szczupłość i iluminował ją niczym kandelabr. Wiedziała, że nie poradzi sobie z welonem, sięgnęła jednak po wieniec i włożyła go na głowę. Perełki migotały niby oczy albo rybie łzy, niektórzy ludzie powiadają, bowiem, że perły to łzy ryb. Ale perły matki były sztuczne. A jednak lśniły. Czy naprawdę jestem aż tak piękna? - myślała ze zdumieniem pod wieńcem z kwiatów i pereł. Otworzyła szafę matki i przejrzała się w długim lustrze na drzwiach. Mimo wszystko była piękną dziewczyną. Wróciła do swojego pokoju i przejrzała się raz jeszcze we własnym lustrze, żeby sprawdzić, czy nie powie jej czegoś innego, ale wciąż była piękna. Światło księżyca, biały atłas, róże. Oblubienica. Czyja? Ale dziś w nocy wystarczała sama sobie w swojej wspaniałości i nie potrzebowała pana młodego. - Popatrz na mnie! - powiedziała do jabłoni, tuczącej swoje łagodne owoce w wiejskiej, nocnej ciszy - Popatrz na mnie! - zawołała namiętnie do dyniowatego księżyca, uśmiechniętego, jowialnego i pyzatego, jak w wyobraźni dziecka. Przez otwarte okno wpadł delikatny powiew świeżego, pachnącego trawą wiatru, który pogładził jej szyję i zmierzwił włosy. W świetle księżyca wieś rozciągała się niczym cudzoziemska, zaczarowana kraina, gdzie zboże było lśniącą i nieśmiertelną pszenicą, której nikt nie siał i nie zbierał - terra incognito, nietknięta stopą ani dłonią człowieka. Dziewicza. Pójdę do ogrodu. W noc, postanowiła Me lania. Szybko na dół, po schodach, podtrzymując suknię, oj, uwaga na ten skrzypiący stopień. Szarpnęła bez tchu zamki przy drzwiach frontowych i ułamała sobie paznokieć. Cicho, ostrożnie, bo inaczej pani Rundle zejdzie na dół z uniesionym groźnie pogrzebaczem, który trzyma pod łóżkiem, żeby rozprawiać się z nocnymi włamywaczami. Noc. Melania wyszła w noc, a ona natychmiast zgasiła jej dzienne „ja” dwoma ciemnymi palcami. Kwiaty w ogrodzie pochylały kielichy z nieodgadnioną, nocną słodyczą, trawa zaś marszczyła się i szeptała cichym głosem, będącym niby skumulowana cisza. Panował taki spokój, jak gdyby nadszedł koniec świata. Melania była sama. W pancerzu z białego atłasu została ostatnią i jedyną kobietą na ziemi. Drżała z zachwytu pod głębokim, granatowym, wysokim łukiem nieba. Taki okrągły księżyc. Drzewa załadowane aż po linię wodną towarem lśniących ptaków. Zmoczone rosą źdźbła trawy lizały stopy jak mokre języczki małych, przyjaznych zwierząt - za dnia trawa wydawała się dłuższa i bardziej czepliwa. Suknia ciągnęła się z tyłu, zostawiając za Melanią połyskliwy ślad. Nieruchome powietrze było cudownie czyste. Ocienione gałęzie czy kwiaty rysowały się z mroczną precyzją, jak gdyby widziane przez wodę. Cicho, bezszelestnie stąpała w podwodnej nocy. Oddychała z drżeniem ustami, smakując czarne wino. Poruszyły się krzewy bzu. Jakieś małe, pokryte sierścią nocne zwierzątko przemknęło przed nią po murawie i zniknęło, zagrzebując się w kopcu ściętej trawy. Czymkolwiek było to stworzenie, nie posiadało więcej cielesnej realności niż unoszone wiatrem liście. - Nigdy nie myślałam, że taka właśnie będzie noc - powiedziała cichutko Melania. Zadygotała w ekstazie. Dlaczego? Jak to? Nie wiedziała i nie dbała o to, duchem wykroczyła, bowiem poza siebie. Wielkie zwały chmur skupiały się i rozpuszczały na niebie, i tylko gdzieniegdzie świeciła pojedyncza gwiazda. Świat, który zamykał się cały w tym ogrodzie, był pusty jak niebo i nieskończony jak wieczność. W szkole podstawowej na lekcjach religii nauczycielka opisywała im wieczność. Panna Brown, która sepleniła, nosiła okulary, pachniała cytrynowym mydłem i pisząc na tablicy, skrzypiała kredą, bardzo ambitnie opowiadała dzieciom o wieczności, kiedy ją o nią pytały. Wieczność, mówiła, podobna jest do przestrzeni, bo ciągnie się i ciągnie bez końca, a Bóg tkwi w niej gdzieś niczym sześciopensówka w puddingu śliwkowym [Wedle starego angielskiego zwyczaju do świątecznego puddingu wrzucano czasem drobne monety „na szczęście”, które miało spotkać ich znalazcę (przyp.tłum.).] (myślała sobie siedmioletnia Melania), popychany przez galaktyki w poszukiwaniu rodzynków i tęskniący, być może, za towarzystwem innych sześciopensówek. Jakże samotny musi być Bóg, dumała dalej siedmioletnia Melania. A Melania piętnastoletnia stała zagubiona w wieczności, ubrana w zwariowaną suknię i zapatrzona w bezmiar nieba. Które okazało się za duże, tak jak suknia. Była jeszcze zbyt młoda. Samotność ścisnęła ją za gardło i nagle Melania nie mogła jej już dłużej znieść. Wpadła w panikę. Zagubiła się w tej obcej samotności, na ogród runęło z góry przerażenie, a ona była wobec niego bezbronna, ponieważ upiła się już czarnym winem. Zaczęła łkać i nieoczekiwanie puściła się biegiem przed siebie, choć przeszkadzała jej suknia. Czuła, że stało się zbyt wiele i zbyt szybko. Musiała wrócić do drzwi, do zamkniętej, przytulnej ciemności wnętrza i zapachu ludzkich istot. Groźnie zwieszone gałęzie ciągnęły ją za włosy i drapały po twarzy. Trawa splotła się w sidła, które wykręcały jej nogi w kostkach. Ogród zwrócił się przeciwko Melanii, kiedy tylko zaczęła się go bać. Biały stopień na progu przed drzwiami oznaczał azyl. Melania osunęła się na schodek. Pani Rundle szorowała i czyściła stopień raz w tygodniu, a co dziennie odkurzała go miotłą, trzymaną w ciepłych, spracowanych, domowych dłoniach. Melania przyłożyła pulsujący policzek do chłodnego kamienia, który umazał jej twarz porządnym, kupionym w sklepie proszkiem do czyszczenia niby na znak przynależności kastowej. Ale drzwi były zamknięte. Zatrzasnęły się za nią. Nie miała klucza. Nie mogła wejść do domu. Drzwi były zamknięte od środka. Omal nie wpadła w panikę, kiedy zrozumiała, że nie może wejść do domu drzwiami. Poza tym, gdy biegła żwirowaną dróżką, pokaleczyła stopy, choć dotąd tego nie zauważyła - ale ujrzała teraz, że ma posiniaczone i zakrwawione nogi, a skraj matczynej sukni pokrywają drobne, krwawe cętki, czarne w świetle księżyca. Najgorsze było jednak to, że siedziała przed domem i nie mogła się dostać do środka. Chcąc dodać sobie otuchy, zacisnęła mocno dłonie na kamiennym stopniu. Muszę się wziąć w garść. Co robić? Zostawiła otwarte okno w pokoju. Może uda jej się wejść na jabłoń, wgramolić się do sypialni i zatrzasnąć okno, by odciąć się od pustyni ogromnej wieczności na zewnątrz. Musiałaby jednak porzucić najpierw schronienie stopnia i wyruszyć jeszcze raz w nieznane. Ale ma do wyboru albo jabłoń, albo czekanie do rana. Dopóki pani Rundle nie zejdzie na dół, by przygotować śniadanie. Musiałaby wtedy tłumaczyć, jak to się stało, że całą noc spędziła w sukni matki na dworze, a potem nie mogła dostać się do domu. Wspięła się raz na jabłoń, kiedy miała osiem lat, i później, kiedy skończyła dwanaście. A teraz, w wieku lat piętnastu? Jednak nie ma wyboru, jabłoń albo nic, choć musi obejść dom od tyłu, bez względu na to, co się tam czai w ciemnościach. Choćby to były nie wiadomo, jakie potwory. Olbrzymie, czekające na nią nieruchomo potwory o miękkich, otwartych paszczach i ciałach zbudowanych z tej samej substancji, co noc. Wiedziała, że tam są i czekają tylko, żeby się potknęła i upadła. Potwory przesuwały się w mgławicowej przestrzeni, z boku, poza bezpośrednim zasięgiem pola widzenia Melanii. Usiłowała patrzeć tylko przed siebie, żeby nie spojrzeć na nie mimo woli. Trzymała się jak najbliżej ścian, depcząc niedbale po klombach - dom stanowił coś w rodzaju osłony. Krew pulsowała jej w uszach. Ale szum krwi mógł być równie dobrze chrapliwym oddechem otaczających ją potworów. W ciszy tej nocy można było uwierzyć w najbardziej nawet makabryczną okropność z jakiegoś filmu, komiksu albo snu. Nie bądź głupia, powtarzała sobie w duchu. Tam nic nie ma. Nic. Ale „nic” dźwięczało echem w jej głowie i Melanię zdjął strach. Przerażona, dotarła wreszcie na ganek, do swojej jabłoni, do przyjaciółki, której stare, guzowate gałęzie uginały się od owoców. Ale dziś, kiedy Melania tak się wystraszyła, wydawało jej się, że to złowrogie, zatrute jabłka, jak gdyby nawet drzewo, które było kiedyś towarzyszem jej za baw, zwróciło się przeciw niej. tak że nie znajdowała w nim żadnej otuchy. W czasach, kiedy chodziła po drzewach, wejście na jabłoń zajęłoby jej zaledwie kilka minut. Ale Melania przestała wspinać się na drzewa, odkąd zapuściła włosy i przestała nosić codziennie szorty podczas wakacji. Gdy ukończyła trzynaście lat i zaczęła miesiączkować, myślała, że jest brzemienna sobą i nosi w sobie dojrzewający embrion dorosłej Melanii, choć nie wiedziała, jak długo potrwa jej ciąża. A chodzenie po drzewach w tym okresie mogłoby spowodować poronienie, wtedy zaś ostrzyżona na zapałkę trzpiotka na zawsze pozostałaby w pułapce dzieciństwa. Ale teraz nie było innej rady. Tylko jak wejść na drzewo w tej sukni? Była spętana kilkoma jardami atłasu, który podrze się, podziurawi i popłacze nieodwracalnie, gdy będzie próbowała znaleźć oparcie dla rąk i nóg. Znajdzie się wówczas w sieci gałęzi, nie mogąc się ruszyć w górę ani w dół. Trzeba byłoby rano wzywać ze wsi ludzi z drabinami i linami, żeby ją uwolnili, żywą lub martwą. Nie bądź niemądra. Żywą. Żywą, by mogła zakosztować upokorzenia całej tej operacji. Musi, więc zrzucić suknię i wejść na drzewo nago, zdradziecką, podstępną nocą. Nie ma innego wyjścia. Nisko na gałęzi spostrzegła ciemniejszą plamę czerni, gdy poruszyło się zbite ognisko ciemności, przypominające potwory z jej udręczonej wyobraźni. W gardle Melanii wezbrał krzyk. Błysnęły zielone oczy i ciemność zamiauczała. Melania z ulgą potrząsnęła głową. Był to kot pani Rundle. Miała towarzystwo. Zaczęła go z wdzięczności drapać za uszami, a on wstrząsał się i drżał, pomrukując, i był to odgłos swojski, nieoczekiwany i kojący. Poczuła się tak, jak gdyby ktoś rozpalił dla niej niewielkie ognisko. Dopóki mruczał kot, Melania nie bała się zdjąć sukni. Rozpuściła włosy, żeby się okryć, ponieważ zbliżał się już koniec lata i noc zrobiła się chłodna. Złożyła suknię i wcisnęła ją w rozwidlenie drzewa. Weźmie ją ze sobą, schowa znów do kufra i nikt nie będzie wiedział, że ktoś ją nosił, jeżeli nie zobaczy śladów krwi, zresztą krwi było i tak bardzo mało. Kot przechylił głowę na bok i zwrócił swoje cekinowe spojrzenie na zawiniątko, a potem wyciągnął puszystą łapkę i pogłaskał suknię. Kocia łapa zakończona była zakrzywionymi, podstępnymi hakami rzeźniczymi. W jej ruchach było coś okrutnego. Rozległ się trzask dartego materiału. - O Boże - powiedziała głośno Melania. Kot wydarł w sukni długą dziurę. Zamierzyła się na niego. Zwierzę zeskoczyło z drzewa, opadło z cichym miauknięciem na trawę i zniknęło. Znów została sama. Na niebie księżyc zaczynał już zsuwać się w dół. Niedługo zajdzie, a wtedy wymaże ją absolutna ciemność. Melania modliła się: „Proszę cię, Boże, pozwól mi bezpiecznie wrócić do łóżka”. A potem zacisnęła kciuki na szczęście. Była straszliwie świadoma swojej wyeksponowanej nagości. Odczuwała to w jakiś nowy i ostateczny sposób, jak gdyby zdjęła z siebie nawet skórę i stała teraz obleczona w nicość, naga ostateczną nagością szkieletu. Niemal ze zdumieniem zauważyła, że jej palce kryje ciało - bo miała wrażenie, że zdjęła ręce niczym rękawiczki i pozostały jej już tylko kości. Kiedy sprawdzała, czy pierwsza gałąź utrzyma jej ciężar, wokół lunął deszcz jabłek. Ale gałąź wytrzymała. Melania odetchnęła głęboko i podciągnęła się w górę. Kora tarła i orała jej łydki, uda i brzuch, kiedy dziewczynka rzuciła się w sękate ramiona drzewa. Musiała boleśnie wymacywać każde kolejne oparcie dla rąk i nóg. Raz pod jej ufną stopą pękła z jękiem gałąź i Melania zawisła na rękach w udręce, rozpięta między ziemią a niebem, kopiąc na oślep w poszukiwaniu jakiejś bezpiecznej i stałej podpory w świecie zbudowanym z nieustannie przesuwających się liści i cieni. Jabłka sypały się wciąż do wtóru jej ruchom, a blednący księżyc pomrugiwał spomiędzy liści wciskających złośliwie swoje skórzaste dłonie w oczy i zdyszane usta. Znalazła się w mocy obcego żywiołu i walczyła o każdy oddech. Gałązki drapały jej policzki i delikatne piersi. Można by pomyśleć, że toczy walkę z drzewem. Była zlana potem. A jeszcze musiała ciągnąć za sobą suknię niczym brzemię Chrześcijanina. [Główna postać poematu J. Bunyana „The Pilgrim’s Progress”, alegorii cnotliwego życia (przyp. tłum.).] Nie wiedziała, jak długo się wspina, ale ujrzała w końcu nad głową parapet swojego okna, wizję ziemi obiecanej. Parapet jednak znajdował się znacznie wyżej niż ostatnie bezpieczne gałęzie, musiała, więc zaryzykować i dźwignąć się jakoś razem z suknią ku górze. Dzięki Bogu, okno było szeroko otwarte na pluszowego misia, „Lornę Doone” i posrebrzane szczotki do włosów. Rozkołysała się, rozciągnęła i zagryzając wargi, uniosła się w pianie liści. Po dwóch nieudanych próbach, kiedy oszołomiona i drżąca omal nie spadła z drzewa na niegościnną ziemię, zdołała sięgnąć sukni. Sukienka rozchyliła się, trzepocząc jej pod nosem białymi skrzydłami, na jedną drżącą chwilę usadowiła się w oknie niczym olbrzymi albatros, a potem przechyliła się naprzód i zniknęła jej z oczu. Melania skoczyła w ślad za nią i wpadła do pokoju twarzą na podłogę. Była posiniaczona, powalana i krwawiła z setki drobnych zadrapań. Leżała na swoim kremowym indyjskim dywanie, łkając z ulgą, że wreszcie czuje pod sobą solidną podłogę. Kiedy się podniosła, pokuśtykała do okna i pogroziła księżycowi pięścią. Chwyciła misia Edwarda, zagrzebała się pod kocami na samym środku łózka i i natychmiast usnęła. Dopiero rano zobaczyła, że suknia jest cała w strzępach. Rozłożyła ją. Okryła nią wąskie łóżko, ale z sukni zostały jedynie łachmany. Drzewo dokończyło dzieła kota. Spódnica zwisała rozdarta na trzy osobne płaty, a poszarpane i postrzępione rękawy trzymały się stanika zaledwie na kilku nitkach. Poza tym suknia była powalana zielonymi sokami drzewa i jej własną czerwoną krwią. Melania musiała krwawić znacznie obficiej, niż jej się wydawało. Zmartwiała z przerażenia, wzięła suknię do ręki. A wieniec? Zapomniała o wieńcu... Widocznie ciągle miała go na głowie, kiedy wchodziła na drzewo. W pokoju jednak wieńca nie było. Podeszła do okna. Wieniec wisiał na górnej gałęzi wśród jabłek, zbyt wysoko, żeby go stamtąd zerwać. Wyglądał jak gniazdo pokrzewki. Słońce świeżego poranka igrało wśród pereł. Wieniec musi tam zostać, chyba żeby wezwać straż pożarną. Z kuchni nadpłynął zapach grzanek i bekonu. Życie toczyło się dalej. - Głupia jesteś! - wściekle powiedziała Melania do swego odbicia w lustrze. Włosy miała poprzetykane liśćmi jabłoni. Wyczesała liście szczotką i grzebieniem na podłogę, wyrywając sobie w złości długie pasma włosów. Ból dobrze jej zrobił. Została ukarana i upokorzona, jak niemądre dziecko, które prędzej czy później będzie musiało przyznać się do księżycowej przygody, zakończonej wielką katastrofą. Włożyła szczątki sukni z powrotem do kufra, wepchnęła je głęboko, byle jak, i przykryła stosem bibułek. Kiedy matka wróci, ona opowie jej o wszystkim na osobności. Być może do tego czasu nikt nie zauważy wieńca. Jest wysoko na drzewie, pani Rundle na krótki wzrok, Jonatan jest prawie ślepy, a Wiktoria nigdy nie patrzy do góry. „Mogę zjeść bekonik Melanii?” - dopytywała się Wiktoria. A Jonatan zjadł wszystkie grzanki. Melania nie mogła nic przełknąć pod brzemieniem winy i wstydu, który usiadł jej na żołądku. Gdy pani Rundle uprzątnęła stół, Melania poszła do swojego pokoju i wyciągnęła podręczniki szkolne, jak gdyby za pokutę zamierzała odrobić lekcje. Całe lato ani trochę me dbała o „Lornę Doone” - teraz robiła z książki obfite notatki. Pani Rundle i Wiktoria pojechały do sklepu, do miasteczka, a z nimi Jonatan, który chciał kupić nowy model statku do sklejania. Pusty dom huczał i dudnił dokoła echem - Melania wyczuwała dziwny niebyt opuszczonych pokoi, a kiedy słyszała przypadkowy hałas albo skrzypienie, drgały jej nerwowo mięśnie karku. Poranek był słoneczny i jabłka na drzewie tryskały lśniącym zdrowiem. Kto je jabłka, ten jest zdrowy. Osy przystąpiły już zapewne do pracy, myszkując wśród skarbów opadłych owoców u stóp drzewa. Nie cierpiała os. Nie mogła znieść myśli, że obżerają się tuż pod jej oknem. O wpół do dwunastej, w sennym środku gorącego przedpołudnia, rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi, tak głośne i nieoczekiwane, że trzymająca pióro ręka Melanii drgnęła, stawiając kleks w zeszycie. Dziewczynka zeszła na dół. Kot pani Rundle ociężale gonił muchy w przedpokoju. Był świadkiem szaleństwa Melanii i przyłożył łapę do jej klęski zeszłej nocy. Kopnęła go, przechodząc obok, a kot parsknął na nią. W drzwiach stał posłaniec z telegramem w ręku. W chwili gdy go ujrzała, znała już treść telegramu, jak gdyby miał ją wypisaną na czole. Poranek okryła na sekundę ciemność. Gdy ranek powrócił, chłopak stał jeszcze przed Melanią, czekając na napiwek. Na stoliku w przedpokoju leżało sześć pensów reszty za mleko - na całe szczęście, bo Melania nie miała przy sobie ani grosza. Kot siedział na trzecim schodku i mrugał. Posłaniec odjechał. Melania słyszała z oddali odgłos rury wydechowej jego motocykla. - To moja wina - powiedziała do kota. Głos chwiał się jej jak trzcina wodna. -To moja wina, bo włożyłam suknię. Gdybym nie zniszczyła sukni, wszystko byłoby dobrze. Och, mamusiu! Poczuła skurcz w żołądku. Poszła na górę do łazienki i zwymiotowała. Przez cały czas trzymała w zaciśniętej dłoni zapieczętowany telegram. Kiedy spojrzała na niego, zwymiotowała raz jeszcze. Weszła do sypialni i w lustrze natknęła się na samą siebie: blada twarz, czarne włosy. Oto dziewczyna, która zabiła matkę. Chwyciła szczotkę do włosów i cisnęła nią w odbicie swojej twarzy. Lustro rozprysnęlo się na kawałki. Nie było za nim nic, tylko nagie drewno szafy. Zawiodła się - chciała zobaczyć lustro i odbity w nim pokój, a siebie chciała się pozbyć i roztrzaskać. Krocząc ostrożnie wśród rozbitego szkła, podeszła do okna i popatrzyła na wieniec ślubny na drzewie. Pójdę i schowam go. Koniecznie. Może wtedy mama wróci. Wiedziała jednak, że jeśli wejdzie na parapet, na pewno spadnie. A poza tym, czy umarli wracają? Och, mamusiu! Poszła do sypialni rodziców, żeby zobaczyć, jak wyglądali w dniu ślubu. Ale sukni ślubnej już nie było, tak jak nie było kobiety i mężczyzny, który trochę nieśmiało stał za swoją oblubienicą, mrużąc oczy, ponieważ raziło go słońce. Och, mamusiu! Och, tato! Łzy zaczęły spływać jej po twarzy. Wzięła telegram w zęby, podniosła fotografię: ostrożnie wyjęła ją z ramki, po czym podarta zdjęcie na strzępy i wrzuciła papierowe śnieżynki do kominka. Potem połamała ramkę. A później zaczęła demolować pokój. Pootwierała szuflady i szafki, wysypując ich zawartość na stosy, które atakowała swoimi silnymi dłońmi. Wbijała palce w pudełka i słoiczki kosmetyków i perfum, smarując nimi siebie, meble i ściany. Ściągnęła z łóżka materac i poduszki, bila je i kopała, aż przez brokatowy pokrowiec materaca wyskoczyły z jękiem sprężyny, a poduszki wybuchły delikatną mgiełką puchu. Wciąż mocno trzymała w zębach telegram, który ciemniał powoli od jej śliny. Nic nie widziała i nic nie słyszała, niszcząc wszystko dokoła jak automat. Do łez i tłuszczu kosmetyków na jej policzkach lepiło się pierze. Panował taki upal, że pani Rundle i Wiktoria wróciły do domu, zajadając lody w waflach. Pani Rundle nastawiła obrane wcześniej ziemniaki i nakryła do stołu. Przyszedł Jonatan, trzymając w ramionach jakieś nowe pudełko. Kupił model klipera „Cutty Sark” i oczy za okularami błyszczały mu z podniecenia. - Obiad już prawie gotowy - powiedziała spokojnie pani Rundle. Usiadł posłusznie przy stole z pudełkiem na kolanach - było niezwykle cenne, więc nie zamierzał spuszczać go z oka. Wiktoria bawiła się papierowymi torbami, które dostała w sklepie. Podano do stołu i dzieci zaczęły jeść. Pani Rundle zastanawiała się, gdzie jest Melania. Powinna zjeść obiad, nie jadła przecież śniadania. Jonatan i Wiktoria pałaszowali z apetytem - pani Rundle nie chciała im przeszkadzać. - Melanio! - zawołała pani Rundle, przystając u stóp schodów. Nie było odpowiedzi. Czy siedzi w swoim pokoju? A może zasnęła nad książkami? Posapując z wysiłku, pani Rundle weszła na górę, ale pokój był pusty, a na podłodze leżały kawałki rozbitego lustra. Pani Rundle popatrzyła tylko na bałagan i westchnęła. Stłukła nie chcący lustro i chowa się gdzieś, bo boi się przyznać, wytłumaczyła sobie rezolutnie. Na schodach usłyszała jednak cichy płacz i poszła tropem tego niespodziewanego odgłosu. Znalazła Melanię siedzącą po turecku na stosie podartych koszul nocnych. Ze śmietniska potłuczonych flakoników wydobywała się dusząca woń Chanel numer 5. Twarz Melanii wykrzywiała się w grymasie - była maską ukształtowaną z czerni i szkarłatu, a z otwartych ust wydobywał się bezsłowny strumień przerażenia. Pani Rundle widziała już różne rzeczy w swoim życiu i spokojnie opanowała sytuację. Musiała siłą rozewrzeć gorące, zaciśnięte palce Melanii, by wyrwać z nich telegram. Melania nie zwracała na nią najmniejszej uwagi. Pani Rundle z kieszeni fartucha wyjęła okulary, przetarła je i przeczytała tekst, a potem lekko potrząsnęła głową. Otoczyła Melanię ramieniem, ale dziewczyna była sztywna jak drewno i szlochała bez przerwy, więc pani Rundle zostawiła ją w spokoju i ciężkim krokiem zeszła z trudem na dół. - Jonatanie - powiedziała. - Leć po lekarza. Twoja siostra ciężko zaniemogła. - Nie zjadłem jeszcze puddingu - odpowiedział przytomnie Jonatan. - Zostawię ci gorący w piekarniku. - Ja chcę swój pudding. Natychmiast! - wrzasnęła Wiktoria, która podejrzała, że dzisiaj czeka na nich niespodzianka, czyli placek z jabłkami. Pani Rundle ukroiła jej gruby, klinowaty kawałek i polała go słodkim sosem z mleka i jaj. Niech jedzą, póki mogą. Sama jadła powoli i uroczyście, jak gdyby placek był pieczystym na uczcie żałobnej. Wiedziała z doświadczenia, że pełny żołądek pomaga w ciężkich chwilach. Potem dała kotu miseczkę ziemniaków wymieszanych z sosem pieczeniowym. - Będziemy musieli poszukać nowego mieszkania, kiciu - powiedziała. Kot, jedząc, pomrukiwał i kołysał ogonem. II Pływała jak ślepa, bezucha ryba w morzu ukojenia, w którym nie było czasu ani pamięci, tylko sny. Lato przeszło w jesień, nim Melania wynurzyła się i niepewnie położyła na łóżku, rozpamiętując przeszłość. Gdy odzyskała siły, pewnego razu wyszła wczesnym rankiem, by pogrzebać godnie suknię ślubną pod jabłonią. Czuła pustkę w piersi, jak gdyby pochowała własne serce - choć mogła jednak poruszać się i mówić. „Musisz być dla nich teraz jak mała mamusia” - powiedziała pani Rundle. Przyszyła dzieciom do rękawów płaszczy czarne opaski - nawet Wiktorii. Płaszcz pani Rundle był w ogóle czarny, bo ona zawsze spodziewała się, że śmierć może uderzyć w każdej chwili. Pani Rundle była zawiedziona, a nawet poirytowana, że szczątki nie przyjadą do domu na pogrzeb. Bo w ogóle nie było żadnych szczątków. Ale mimo to... Melania zaczęła splatać włosy w warkocze, jak indiańska squaw. Plotła je tak ciasno, że odczuwała ból, naciągając włosy i skórę, aż wydawało się, że pęknie biały szew, biegnący z tyłu jej głowy, i mózg wypłynie na zewnątrz. To była pokuta. Melania żuła kolczasty koniuszek warkocza, kopiąc nogę kuchennego krzesła. Do przedpokoju przez otwarte drzwi wpływał szmer głosów ludzi licytatora. Wszystko miało pójść na licytację. Nie było już pieniędzy. Tata nie miał żadnych oszczędności, ponieważ sądził, że zawsze będzie mógł zarobić więcej. Dzieci wegetowały w próżni z dnia na dzień. Miały na razie co jeść, a pani Rundle tkwiła wciąż na miejscu. Była stałym punktem oparcia. Melania trzymała się teraz blisko niej i pomagała pani Rundle w różnych pracach domowych. Nie chciała zostać sama. Lustro było pęknięte, a ona nie mogła ścierpieć nawet przelotnego widoku swojej twarzy, pojawiającego się, kiedy myła zęby albo mijała etażerkę w przedpokoju. Ale pani Rundle, matkująca im kwoka, szukała już nowej posady, a dom miał zostać sprzedany poza ich plecami, podobnie jak meble. „Mała mamusia” - powtórzyła Melania. Musi zastąpić matkę Jonatanowi i Wiktorii. Tylko, że Jonatan i Wiktoria prawie nie zauważyli je] braku. Oboje mieli własne, prywatne światy. - Jonatan uparcie sklejał model, a Wiktoria gulgotała jak strumyk, goniąc pyłki kurzu, unoszące się w promieniach słońca. Nie wspominali rodziców i jakby nie zdawali sobie sprawy, że pewien etap ich życia dobiega właśnie końca - Wiktoria była na to za mała, a Jonatana zbyt pochłaniał model. Gdy potencjalni kupcy oglądali dom, co zdarzało się ostatnio coraz częściej, Wiktoria i Jonatan trzymali się od nich z daleka. Całe brzemię spoczywa na moich barkach, powiedziała sobie Melania. Pani Rundle robiła na drutach skarpetę. Podkolanówki miały być pożegnalnym prezentem dla Jonatana. Kończyła właśnie piętę. - Kazali mi coś ci powiedzieć. Znaczy adwokaci. Bo niby jestem z tobą w bliskich stosunkach - oznajmiła pani Rundle. - Czekałam tylko na odpowiednią chwilę. - Co takiego? - Wyjedziecie do wuja Filipa. Melania wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. - Wuj Filip zgodził się przyjąć was troje. A poza tym rodzina powinna trzymać się razem. - W tym miejscu pani Rundle dobitnie pociągnęła nosem. - Przecież my go nawet nie znamy. To jedyny brat mamy, ale ich drogi kiedyś się rozeszły. - Z głębin jakiejś przypadkowej uwagi, rzuconej w odległej przeszłości, Melania wyłowiła nazwisko. - Nazywa się Flower. Panieńskie nazwisko mojej mamy brzmi Flower. - Adwokat powiada, że to dżentelmen w każdym calu. - Gdzie on mieszka?. - Tam gdzie zawsze, w Londynie. - Więc musimy wyjechać do Londynu. - Wszystko będzie dobrze, a ty przecież dorastasz. Będziesz miała dla siebie cały Londyn. Teatry. Tańce. - Po chwili pani Rundle przypomniała sobie właściwie słowo, zapamiętane z czasopism i romansów: - Soirees. - Co on robi? Kiedyś robił zabawki. - I nic się nie zmieniło. Ożenił się, więc będzie nad wami czuwać kobieca dłoń. - Nie wiedziałam, że wuj Filip ma żonę. - Bo w dzisiejszych czasach kontakty rodzinne za bardzo się rozluźniły! - Pani Rundle nie spodobało się to, co powiedziała Melania. - Pomyśleć tylko, że nie wiesz, że twój wujek ma żonę! Przecież to mimo wszystko wasza ciotka! - Pani Rundle błyskała stalowymi drutami. - Wszystko będzie tam nowe i obce. - Takie jest życie - powiedziała pani Rundle. - Będę za wami tęskniła i będę często myślała o tym maleństwie, z którego wyrośnie dziewczynka. Jak z ciebie młoda kobieta. Melania zwiesiła głowę, tak, że warkocze opadły jej na twarz. - Była pani dla nas bardzo dobra. - Oczywiście pomogę się wam pakować. - A kiedy... - Melania przełknęła ślinę -... kiedy wyjeżdżamy? - Już niedługo. Był październik - rześki, mglisty, złocisty październik, kiedy światło staje się słodkie i ciężkie. Stali w progu, czekając na taksówkę. Na ramionach mieli czarne opaski, a w dłoniach walizki, niczym zapomniani pasażerowie rozbitego statku, którzy ściskają kilka uratowanych przypadkowo przedmiotów, wpatrując się z przerażeniem we wzburzone morze, na którego łaskę muszą się zdać. Może już nigdy nie zobaczę tego domu! - pomyślała Melania. Pożegnanie ze starym domostwem było wielkim przeżyciem, tak wielkim, że właściwie nie potrafiła go pojąć. Odczuwała tylko nieokreślony żal. Różany wianek wisiał wciąż na jabłoni, sponiewierany już nieco przez deszcz i wiatr. Pani Rundle kolejno żegnała dzieci wilgotnym pocałunkiem. Ona też wyjeżdżała tego samego dnia. Ubrała się swój najlepszy czarny płócienny płaszcz. Włożyła starannie pocerowane płócienne rękawiczki i mocne, wygodne, sznurowane trzewiki. Kot spał w koszyku stojącym obok kufra. Jej nowy chlebodawca miał po nią przyjechać samochodem. To koniec ich znajomości. Pani Rundle należy już do innego domu i do innych ludzi. - Ojej - powiedziała nagle Melania. - Szkoła. - Przypomniała sobie o szkole na widok kufra, bo do tej pory o niej nie myślała. Ale przecież ona i Jonatan powinni wrócić do szkoły, a Wiktoria rozpocząć demokratycznie naukę w wiejskiej szkółce dla młodszych dzieci i maluchów obojga pici. - Wuj Filip wszystkiego dopilnuje - zapewniła pani Rundle. - Pamiętaj, opiekuj się dziećmi podczas podróży i kup im jakieś słodycze i komiks do pociągu. - Pani Rundle zaczęła grzebać wśród fiolek z aspiryną, spinek do włosów i rulonów miętówek na trawienie, które nosiła w czarnej pękatej torebce ze sztucznej skóry. - Weź to. - Jednofuntowy banknot w prezencie pożegnalnym. Potem przyjechała taksówka. Czy kierowca, konduktor na dworcu i pasażerowie stojący na peronie wyczuwali, że te dzieci są inne, i czy na widok czarnych opasek nie uśmiechali się... nie, nie smutno, raczej domyślnie, chcąc dodać im otuchy i okazać współczucie? Melanii wydawało się, że tak, dlatego zamarła na pierwsze tchnienie litości, ze wszystkich sił starając się zachować zimną krew. Mała mamusia. Odpowiadam za nich, pomyślała, kiedy już siedzieli w pociągu. Wiktoria ściągnęła poduszki z foteli, żeby zobaczyć, co jest pod spodem, a Jonatan oglądał uważnie diagram olinowania szkunera. Nie jestem już wolnym strzelcem, przyszło Melanii do głowy. Na głowę dziewczynki wylał się czarny kubeł nieszczęścia. Pomyślała, że jakaś jej część umarła, że zginął delikatny, rozkwitający fragment jej jestestwa - ukoronowana stokrotkami dziewczyna, która zostanie tutaj, żeby straszyć w swoim starym domu, by zjawiać się w lustrach, gdzie nowy właściciel będzie się spodziewał ujrzeć własne odbicie, a ciemną nocą pobłyskiwać bielą z kłującego rdzenia jabłoni. Jak gdyby amputowano jakąś jej cząstkę, nie umiała jeszcze przywyknąć do myśli, że coś odeszło i zginęło na zawsze, jak jej rodzice, których szczątki leżały rozrzucone gdzieś na pustym w Newadzie. Rutynowy lot na liniach wewnętrznych. Nieprzewidziany szkwał. Awaria silnika. Wśród zabitych jest dwoje Brytyjczyków. Z żalem informujemy o śmierci wybitnego pisarza. I jego małżonki. Mamusiu. Nie, matko. Teraz, kiedy umarła, określajmy ją czcigodnym mianem matki. Matka i ojciec nie żyją, a my zostaliśmy sierotami. I w słowie „sieroty” pobrzmiewa czcigodna nuta. Melania dotąd nie znała nawet żadnej sieroty i teraz nagle sama została sierotą. Jak Jane Eyre. Tylko że z bratem i siostrą, którymi musi się zaopiekować, bo oprócz niej nie mają już nikogo. „Londyn! Londyn!” - wolała Wiktoria za każdym razem, kiedy powolny, osobowy, bukoliczny pociąg zatrzymywał się na jakiejś sennej wiejskiej stacji, na której wzdłuż torów pieniła się dzika pietruszka, albo po prostu nigdzie, pośród pól, żeby trochę odpocząć. - Nie poznają nas na dworcu w Londynie - odezwał się nagle Jonatan. - Przecież nigdy się nie widzieliśmy. - Łatwo zauważyć troje dzieci, które podróżują bez opieki - odpowiedziała Melania. Pociąg był czymś w rodzaju czyśćca, okresem wyczekiwania pomiędzy znaną i dokonaną przeszłością a nieodgadnionym czasem przyszłym, który jeszcze nie nastąpił. Podróż trwała długo. Jonatan wpatrywał się przez okno w pejzaż, który Melania widziała zupełnie inaczej. Wiktoria w końcu zasnęła, nie widziała rozległych przedmieść Londynu i nie obudziła się, gdy pociąg stanął w końcu pod łukowatym sklepieniem pełnej ech stacji końcowej. Melania zdrętwiała, a jej obolałe ciało kryły pyłki sadzy. Czuła się dziwnie zmarznięta i zbierało się jej na nudności, ale zagryzła stanowczo wargi i wzięła cały bagaż. - Jonatan - powiedziała. - Musisz nieść Wiktorię. Jonatan zastanawiał się nad tą propozycją, trzymał, bowiem w dłoniach własny ważny pakunek. - Wolałbym raczej nieść model, nad którym pracuję, bo inaczej mógłby doznać uszkodzeń - odparł rozsądnie. Melania zrozumiała, że spór z Jonatanem nie ma najmniejszego sensu. - No, więc ja ją poniosę i weźmiemy bagażowego. Wiktoria była dzieciakiem wielkim i masywnym jak kloc, toteż ramiona Melanii niemal trzeszczały pod jej ciężarem. Bezradnie potrącana w tłumie, Melania rozglądała się po peronie. Nie widziała wolnych bagażowych. A gdzie podziewał się wuj Filip? Wtedy zwróciła uwagę na dwóch młodzieńców, którzy stali oparci o tablicę reklamową i niespiesznymi, leniwymi, wiejskimi ruchami podnosili do ust tekturowe kubeczki z herbatą. Melanii spodobał się ich spokój. Tworzyli wokół siebie jakby własne środowisko. Choć widać było za nimi wysoką na sześć stóp butelkę piwa z wypisanym czerwonymi literami hasłem: „Napój prawdziwego mężczyzny!”, młodzieńcy kładli się na niej obrazem milczącej, kamienistej wsi, gdzie wiatr niesie zawsze zapach deszczu, a ptaki śpiewają rzadko. Twardzi, ale łagodni ludzie. Byli wieśniakami w innym sensie niż Melania, choć ona przed chwilą przyjechała tu z zielonych pól, a oni, być może, mieszkali w Londynie od urodzenia. Byli braćmi. To rzucało się w oczy, mimo że różniło ich rażące niepodobieństwo - przypominali dwa różne ubrania, skrojone pewnego razu z tego samego sukna. Młodszy mógł mieć jakieś dziewiętnaście lat, był tylko o kilka cali wyższy od Melanii i nosił długie, jasnorude włosy, które opadały na kołnierz granatowej kurtki wojskowego kroju, ozdobionej pagonami i mosiężnymi guzikami. Biodra opinały mu sprane, łysiejące sztruksy, tak obcisłe, że aż pomarszczone. Jego ubranie wyglądało, jak gdyby przybłąkało się tu z jakiejś parafialnej skrzyni z darami dla ubogich. Twarz przypominała oblicze Głupiego Jasia z bajki - miał wystające kości policzkowe i skośne oczy, z których prawe spoglądało lekkim zezem, toteż jego spojrzenie było niepokojąco rozwarte. Chłopak oddychał miękkimi, różowymi jak kwiat ustami. Uśmiechnął się szeroko bez powodu, choć może przyczyną uśmiechu był jakiś tajemny żart. W jego ruchach widać było elastyczność i niezwykły wdzięk, kiedy podnosił kubek do ust roziskrzonym, poetyckim gestem. Towarzysz młodzieńca był jakby tym samym mężczyzną, tylko znieruchomiałym i w starszym wieku, w przyszłości. Wyższy i szerszy w ramionach, niezgrabnej budowy, o pobrużdżonej, beznamiętnej twarzy. Wyglądał na zabijakę. Miał na sobie ciemnoniebieską marynarkę w paski, takież spodnie o wystrzępionych mankietach i beżowo-brązową koszulę, z tych, na których to podobno nie widać brudu. Brązowo-błękitny krawat przebił szpilką w kształcie harfy. Za uchem mężczyzny tkwił zgaszony, wypalony do połowy skręt, rozpadający się na strzępy bibułki i skrawki tytoniu. Popijali herbatę, nie rozmawiając ze sobą. Stali w miejscu, choć wokół nich wirował dworcowy ruch. Wtopili się jakby w milczenie i nie wyrażali żadnych uczuć. Kiedy młodszy skończył, przerzucił kubeczek nad tablicą reklamową lirycznym, łukowatym gestem dyskobola, a potem otarł usta wierzchem dłoni. Przyglądał się uważnie pociągowi, omiatając go na całej długości leniwym, szerokim, kosym spojrzeniem. Oczy miał dziwnie szarozielone, a jego wzrok koloru Atlantyku zalał Melanię niczym fala, więc zanurzyła się w jego oceanie. Gdyby to była woda, przemokłaby do suchej nitki. Chłopak dotknął ramienia swojego towarzysza, a wtedy tamten odstawił od razu kubek i obaj podeszli do niej. Pierwszy poruszał się niczym wiatr w gałęziach drzew, ruchy drugiego przywodziły raczej na myśl rozpadającą się wieżę - maszerował ryzykownym, nieskoordynowanym krokiem i wydawało się, że każdy nieostrożny ruch naprzód grozi mężczyźnie upadkiem, choć zaraz podrywał się sztywno i prostował, chwiejąc się przez chwilę na piętach przed każdym następnym, niepewnym stąpnięciem. Chłopak uśmiechnął się i wyciągnął do niej ręce na powitanie, ale na twarzy drugiego nie widać było uśmiechu. Melania zrozumiała, że idą ku niej, i drgnęła, przestraszona. Zupełnie zdumiał ją widok tych dwóch nieznajomych, spodziewała się bowiem zobaczyć starca w kowbojskim kapeluszu, mężczyznę o czamo-białej twarzy z fotografii. Przez myśl przebiegały jej blade wspomnienia zamieszczanych w niedzielnych gazetach opowieści o mężczyznach, którzy nawiedzają większe dworce Londynu, by stręczyć młode dziewczyny do nierządu, ale chłopak powiedział: - Ty pewnie jesteś Melania. Wiedzieli, jak się nazywa, więc wszystko było w porządku. Melania widziała, że chłopak porusza ustami - wciąż mówił, ale jego niezwykle cichy głos ginął w gwiździe pociągu. - Tak - odpowiedziała. - Mam na imię Melania. - Daj, ja wezmę to dziecko. - Chłopak mówił ze słabym, ale rozpoznawalnym irlandzkim zaśpiewem. Musiała się pochylić, żeby słyszeć, co mówi. Z wdzięcznością oddała mu Wiktorię i rozprostowała zdrętwiałe ramiona. Od strony pociągu nadchodził Jonatan wraz z bagażowym, obładowanym ekwipunkiem dzieci. - Ten pan wszedł do przedziału, od razu z korytarza, i powiedział: „Widzę, że potrzebna panu pomoc” - wyjaśnił Jonatan, po czym dodał: - Powiedział do mnie „pan”! O rany! - To jest Jonatan - przedstawiła brata Melania. - A mała ma na imię Wiktoria. - Ja się nazywam Finn - odpowiedział chłopak. - A to jest Francie. Finn i Francie Jowle’owie. Miło mi cię poznać. Bracia uścisnęli dłonie Melanii i Jonatanowi w krępująco oficjalny sposób, choć Finn musiał w tym celu niebezpiecznie manipulować trzymaną w ramionach Wiktorią. - Ale kim wy jesteście? - zapytała Melania. - Twoja ciotka, Małgorzata, jest naszą siostrą - odpowiedział Finn. - Więc my w pewnym sensie jesteśmy twoimi wujami. - Uśmiechnął się szeroko swobodnym, lisim uśmiechem, odsłaniając pożółkłe i nierówne zęby. - To niemożliwe. Jesteście Irlandczykami! - O ile wiem, żadne prawo nikomu nie zabrania być Irlandczykiem - odparł Finn tak łagodnie, że Melania zawstydziła się. Wiktoria poruszyła się w ramionach chłopaka. Finn powiedział coś do niej, a dziewczynka wtuliła twarz w jego błękitną pierś i znów zasnęła, jeszcze głębiej niż przedtem. A więc Finn ma na sobie starą kurtkę strażacką. Melanię przebiegł dreszcz zdziwienia, kiedy ruszyli na postój taksówek bezładną procesją. - To bardzo daleko, jak na jazdę taksówką, ale twój wujek uparł się i dal Franciemu pieniądze - powiedział Finn. - Bo wiesz, mnie nie chciał ich powierzyć - dodał i znów się uśmiechnął. - Miałam jednego funta, ale kupiłam już za niego mleko i czekoladę z orzechami. - Wydałaś całego funta na czekoladę? - I czasopisma. Na drogę. Kupiłam „Morskie Bryzy” dla Jonatana i rocznik „Beano” dla Wiktorii. Chciałam ich czymś zająć, rozumiesz. - Mimo to dużo wydałaś - zauważył Finn. Melania wcisnęła się do samochodu obok niego, z jej drugiej strony usiadł milczący i monolityczny Francie, a Jonatan zajął miejsce na rozkładanym krzesełku naprzeciwko nich. Obok sunął Londyn, ale Melania nie przyglądała się miastu. - Jowle? - zapytała z wahaniem. - Jowle. - Nie wygląda na irlandzkie nazwisko - powiedziała. - Być może. Jest takie, jakie jest, Potem zapadła cisza i Melania poczuła zapach tych mężczyzn. Przez kilka chwil nie umiała ustalić źródła woni, nie spodziewała się, bowiem, że bracia są tak brudni. Siedziała wgnieciona między nich i zapach wypełniał jej nozdrza, tak, że Melania niemal się nim dławiła. Dławiło ją również przerażenie, nigdy dotąd nie siedziała, bowiem tak blisko cuchnących ludzi. Obaj wydzielali wściekły, zwierzęcy odór niemytych ciał, a Finn śmierdział na dodatek farbą i terpentyną, nakładającą się na zapach ubóstwa ze slumsów. Zauważyła, że kołnierzyk Franciego otacza pierścień brudu, a Francie ma brudną szyję. Szyi Finna nie widziała, bo zasłaniały ją włosy. Wszystkie jej piętnaście wyczesanych i wyszorowanych lat powróciło do niej nieskończonym łańcuchem pryszniców, szamponów i czystej bielizny - procesją kąpieli w wannie, w której się myła, i szeregiem śliskich kostek mydła, rozpływających się w nicość, gdy tarła nimi ciało. Usiłowała przywołać wspomnienie gorącej wody pełnej piany, by uchronić się przed smrodem, ale bezskutecznie. Ta jazda z pewnością nigdy się nie skończy, a ona nigdy już nie wyjdzie na świeże powietrze. Taksometr nieubłaganymi tyknięciami odmierzał kolejne szylingi. Jonatan przez chwilę przyglądał się z podziwem urządzeniu, jak gdyby szanując jego zuchwalstwo, obciążające ich tak wysoką opłatą. - Czy to jeszcze daleko? - zapytała Melania cichym, zdławionym głosem. - Jeszcze trochę - powiedział nieobecnym głosem Finn. O czym myślał? Z profilu wyglądał dziko i ekscentrycznie - jego nos przypominał ptasi dziób, a oczy zakryły mu ciężkie kaptury powiek. - Ściemnia się - powiedziała Melania, bo światło wyciekło z ulic, a twarz Jonatana migotała i rozpuszczała się w kałuży mroku w taksówce. - Będzie jeszcze ciemniej - odparł Finn. Jego głos nieoczekiwanie stal się cieplejszy, jak gdyby Melania natrafiła na tajemne hasło, mogące przeprowadzić ją bezpiecznie po ostrym jak klinga szabli moście do zamku Corbenic. [Corbenic - zamek Sinobrodego, bohatera jednej z najsłynniejszych bajek Perraulta i jej transkrypcji w wersji braci Grimm. Aluzje do niej powtarzają się odtąd w „Magicznym sklepie...” wielokrotnie (przyp. tłum.).] Francie odwrócił głowę, wykrzywiając mocno zaciśnięte usta w archaicznym uśmiechu terakotowej figurki z czasów starożytnej Grecji. Z jego wzburzonej marynarki dobiegł stęchły podmuch. - Wiesz coś o swojej ciotce? - zapytał Finn. - No tak. Ciotka Małgorzata. To wasza siostra. - Ale czy wiesz, że... - Finn urwał. Bracia wymienili w mroku dwuznaczne spojrzenie, poblyskując do siebie białkami oczu. - Jest niema - powiedział Francie, odzywając się po raz pierwszy. Glos miał apatyczny i chrapliwy. Zaczął nucić jakąś melodię i zajął się zręcznie skręcaniem papierosa. Nie musiał patrzeć, co robi. - Jak to: niema? - zapytała ze zdziwieniem Melania. - Nie potrafi wyrzec ani słowa - odrzekł Finn. - Ach, powinni cię byli o tym uprzedzić. To straszne nieszczęście. Spadło na nią w dzień ślubu, jak przekleństwo. Znaczy ta niemota. Francie przerwał rolowanie papierosa i zmarszczył brwi, jak gdyby jego brat powiedział za dużo, ale Melania tego nie zauważyła. Nieznana ciotka była cieniem w jej myślach, wiotkim uzupełnieniem wyrabiającego zabawki wujka. Ale teraz stała się konkretna, ponieważ posiadała pewną cechę. Niemotę. - To okropne! - rzekła wstrząśnięta. - Jesteśmy do siebie bardzo przywiązani - oznajmił Francie. - Cała nasza trójka. Rodzeństwo powinno żyć ze sobą blisko. - Małgorzata kapitalnie gotuje - dodał Finn, najwyraźniej na pociechę. - 1 piecze świetne ciasta! - Czy często robi pudding? - zapytał Jonatan. - Raczej rzadko - odparł Finn po chwili namysłu. - To dobrze - orzekł Jonatan. Zapewne i on zauważył jednak, i w końcu znienawidził, niekończące się chlebowe puddingi pani Rundle. Taksówka pięła się w górę nędznymi, szarymi ulicami, na które tu i ówdzie z postrzępionych, październikowych drzew spadały smutne liście, wprost w gęstniejącą, owczo białą i skłębioną mgłę. Melancholijny, południowy Londyn, dla którego nastały ostatnio złe czasy. - Jesteśmy już prawie w domu - powiedział Finn i nagle Melania mimo woli rozpłakała się. Finn położył jej dłoń na kolanie i powiedział cicho: - My też tu mieszkamy, odkąd umarli nasi rodzice. - Czyli wszyscy jesteśmy sierotami! - Tak, płyniemy jakby na tej samej łodzi. - Na łodzi - powtórzył niespodziewanie Jonatan. Wjechali na otwartą przestrzeń w kształcie klina, na wysokie wzgórze, gdzie przyciągała wzrok cudaczna latryna publiczna, zdobiona rokokową obwódką z kutego żelaza z czasów wiktoriańskich. Nad latryną zwieszał się zmęczony jawor z przywodzący mi na myśl chorobę skóry białymi plamami na pniu. Widać było liczne sklepy, już jasno oświetlone. Owocarnia, gdzie sztuczna trawa biegła zielenią wzdłuż szyb, za którymi lśniły kopce pomarańczy, więziła ich maleńkie, zimowe słońca, a także wyciągające się na oślep, cętkowane kiście bananów, jakieś olbrzymie, pomarszczone zielone róże, które z bliska okazały się włoską kapustą, i pąki koloru kordiału z czarnej porzeczki, czyli główki czerwonej kapusty, przeznaczonej do gotowania w zalewie octowej. Dalej był sklep rzeźniczy, a w nim mężczyzna o siwej głowie, w niebieskim fartuchu i splamionym krwią, płaskim, słomianym kapeluszu. Mężczyzna sięgał po parówki zwisające z marmurowej płyty między dwiema rozkołysanymi tuszami baranimi. Potem sklep ze słodyczami, pełen krakersów i cukierków w świątecznych opakowaniach, zdobionych wizerunkami reniferów i gałązkami ostrokrzewu. Na wystawie stał już Święty Mikołaj z karbowanej bibuły, rozpychający się wraz z rzymskimi świecami, czarodziejskimi fontannami i innymi fajerwerkami przed świętem piątego listopada. [Święto upamiętniające nieudany spisek prochowy 1605 roku, kiedy to udaremniono wysadzenie w powietrze parlamentu brytyjskiego i króla Jakuba I. Spisek miał na celu przechwycenie władzy i przywrócenie katolicyzmu (przyp.tłum.).] I kolejne sklepy. Sklep ze starzyzną, w którym w otoczeniu rozmaitych rupieci siedziała nad kuchenką naftową zwiędła, blada kobieta, robiąc na drutach wśród dzbanków, świeczników, kilku książek, zapadłego krzesła, kulawego stolika i obtłuczonego emaliowanego pojemnika na chleb, pełnego rozbitych spodków. Nowy sklep meblowy, na które go wystawie stał złożony z kanapy i dwóch foteli komplet, obity pluszową tkaniną, a obok lśniący niczym toffi barek. Wszystkie sklepy mieściły się na parterach wysokich starych domów, i miały szyldy wypisane zakręconymi, staromodnymi literami, z wyjątkiem sklepu meblowego, który pomrugiwał uszkodzonym neonem „Wszystko dla omu”. - Może być - oznajmił Finn taksówkarzowi obok ubikacji; a Francie odliczył banknoty z grubej: ale wytłuszczonej rolki. - Gdzie jest dom wuja? - spytała Melania. - W sklepie. Mieszkamy nad sklepem. O, tam. Pomiędzy podupadłym, zabitym deskami sklepem jubilera i sklepem spożywczym o wystawie pełnej słonecznych płatków kukurydzianych mieścił się sklep przypominający mroczną jaskinię. Tak mamie go oświetlono, że z początku z trudem dawał się w ogóle zauważyć, ponieważ chylił szczyt pod położonym wyżej mieszkaniem. W jaskini widać było rozmazane kontury konika na biegunach i nieco ostrzejszy szkarłat jego jaskrawych nozdrzy, a także wiszące na sznurkach marionetki o sztywnych członkach, pomalowane nasyconymi, ciemnymi barwami, ale brązowy lakier konika wraz ze śliwkowymi i fioletowymi kolorami marionetek tworzył wspólnie ciemność, za którą niewiele udawało się zobaczyć. Nad drzwiami wisiał szyld głoszący „Zabawki Filip Flower Unikaty”, ciemnoczerwone litery na czekoladowym tle. W drzwiach, pod kartką „Otwarte”, wypisaną pochyłym charakterem pisma, tkwiła mniejsza od niej wizytówka „Francis K. Jowle. Skrzypce. Gigi i inne tańce. Tchnienie dawnej Irlandii. Usługi dla ludności. Honoraria umiarkowane”. Poniżej widniała biała koniczynka i dopisek ołówkiem: „Pytać w sklepie”. Finn pchnął drzwi, które utknęły na chwilę na grubej wycieraczce, jak gdyby nie chciały ich wpuścić. W górze zabrzęczał gniewnie dzwonek, a siedząca dotąd na żerdce nad kontuarem jasnoróźowa papużka wzleciała w górę, wrzeszcząc wyzywająco. Ptak uwiązany był jednak na łańcuszku i zaraz opadł w dół, trzepocząc skrzydłami. Za długą ladą z lśniącego czerwonobrązowego drewna stały półki, na których piętrzyły się stosy kartonowych pudeł i mrowie kolorowych paczek o dziwnych kształtach. Ale było tu równie ciemno jak na wystawie, oddzielonej od wnętrza zakurzoną kasztanową zasłoną z aksamitu. W sklepie nie było nikogo oprócz papużki. Na kontuarze leżał notatnik i długopis. No tak, pomyślała Melania. W ten sposób ciotka Małgorzata może sprzedawać zabawki, wypisując klientom ceny, bo jest przecież niema. Słowo "niema" huczało w jej głowie jak dzwon. - Ptak ma na imię Joey - powiedział Finn. - W pewnym sensie to on pilnuje sklepu. „Nie sprzedam” - szczeknęła papużka. Wiktoria uniosła śpiącą główkę i spojrzała ze zdumieniem na ptaka. Finn nadal dźwigał dziewczynkę, nie wykazując żadnych oznak zmęczenia. Choć szczupły, był chyba silny. Otworzyły się drzwi i z zaplecza wpadło do wnętrza światło tak jasne i nieoczekiwane, że aż ich oślepiło. Ciotka Małgorzata. Światło, przeświecające poprzez jej niedbale zebrane w kształt stogu siana włosy, rozpalało je i można było pomyśleć, że da się przy nich ogrzać ręce. Małgorzata była ruda, bardziej ruda niż Finn albo Francie. Miała rude brwi, które wyglądały, jakby podmalowano je grubą kreską czerwonego tuszu, ale twarz bezbarwną, bo na policzkach ani wargach nie było widać, choć by śladu krwi. Była boleśnie chuda. Wysokie, jak u wszystkich członków jej rodziny, kości policzkowe sterczały sztywno w wymizerowanej twarzy, a wąskie ramiona rozpychały tkaninę swetra niczym kościste skrzydła. Ciotka Małgorzata ubierała się na czarno, podobnie jak pani Rundle - tego dnia miała na sobie bezkształtny sweter, zniszczoną spódnicę, czarne pończochy (na pięcie jednej z nich widniało duże oczko) i znoszone czarne pantofle, klapiące przeraźliwie o podłogę przy każdym kroku. Uśmiechnęła się nerwowym, jakby głodnym uśmiechem, otwierając na powitanie ramiona, podobnie jak przedtem Finn, który teraz podał jej Wiktorię. Ciotka westchnęła i zamknęła dziecko w konwulsyjnym, niewprawnym uścisku kobiety, która wbrew swoim pragnieniom nie ma własnych dzieci. Melania zastanawiała się, w jakim wieku jest ciotka, ale w żaden sposób nie mogła tego odgadnąć: Małgorzata mogła mieć równie dobrze dwadzieścia pięć, jak i czterdzieści lat. - Idźcie z nią na zaplecze - zwrócił się Finn do Melanii i Jonatana. - Francie i ja zaniesiemy bagaże do pokojów. W małym saloniku na zapleczu podsycany węglem ogień pluł w komin żółtymi płomieniami, których wściekłość podkreślała ciasnota wąskiego paleniska z czarnego ołowiu. Włączony w gniazdko ścienne, parował elektryczny czajnik, stojący na cynowej tacy w otoczeniu czekających w pogotowiu filiżanek. W rogu znajdowała się duża złocona klatka, zawierająca wypchane ptaki o lśniących czarnych piórach, żółtych dziobach i bystrych małych oczkach. Ptaki sprawiały niepokojące wrażenie żywych i Melania myślała przez chwilę, że są naprawdę żywe. W saloniku stało kilka krzeseł o trzcinowych siedziskach i prostych oparciach oraz jeden tylko, zapadnięty, ale wygodny i bardzo stary fotel, obity skórą i okryty opadającą za podgłówek szydełkową narzutą, mającą zabezpieczać tapicerkę przed tłuszczem z włosów. Na gwoździu w ścianie wisiała wielka tablica z pojemnikiem na kredę. Na tablicy widniał wypisany białą kredą napis: „Witamy Melanię, Jonatana i Wiktorię”, otoczony ozdobnymi, błękitnymi zawijasami. Melania poczuła, że ma kluchę w gardle - było to wzruszające i serdeczne powitanie. Ciotka Małgorzata wzięła kredę i zaczęła pisać: „Zdejmijcie płaszcze i rozgośćcie się. Pilnuję sklepu, więc przez jakiś czas musimy zostać na dole”. Melania zauważyła, że wskazujący palec ciotki pokryty jest sztywną warstwą kredowego pyłu. Gdyby mogła mówić, zapewne okazałaby się rozmowna. Posadziła Wiktorię na szerokim krześle i zajęła się herbatą, a potem wyjęła z papierowej torby duże drożdżówki z kremem, po dwie dla każdego dziecka. - Naszym ostatnim posiłkiem było śniadanie - powiedział Jonatan. - Jedliśmy kiełbaski na bekonie. Oczywiście jeszcze w domu. - Byliśmy w domu - powiedziała Wiktoria, która zdążyła umazać sobie policzek konfiturą i kremem. - Teraz nie ma domu - dodała. Jej usta utworzyły okrągłe „O” rozpaczy na falującym tle zmiażdżonej już częściowo drożdżówki. Ciotka Małgorzata znów chwyciła kredę, wytarła tablicę wierzchem dłoni i nabazgrała szybko: „Teraz tu jest wasz dom!” - Ona nie umie czytać - powiedziała Melania. Wiktoria zakwiliła. Ciotka Małgorzata rozejrzała się za czymś, czym mogłaby zabawić dziecko, i przeszła szybko w kąt pokoju, gdzie stała klatka. Pociągnęła dźwignię umieszczoną u podstawy, a wtedy wszystkie ptaki zaczęły podskakiwać i świergotać, na przemian otwierając i zamykając dzioby. Oczarowana w jednej chwili Wiktoria rozpromieniła się i na ich oczach nieszczęśliwe „O” rozsunęło się w szeroki klin żółto-różowego uśmiechu Szczęśliwego Sambo. Wiktoria zaczęła klaskać, a ptaki podskakiwały i ćwierkały mniej więcej przez dwie, dwie minuty. Potem mechanizm osłabł, a ptaki podskakiwały coraz wolniej i bardziej ociężale, wydając zdyszany już świergot, bo opadały z sił. Wiktoria znów zwiesiła głowę, ale ciotka Małgorzata jeszcze raz pociągnęła dźwignię i ptaki ponownie ożyły, podskakując równie żwawo, jak przedtem. - To absolutnie niezwykle! - powiedziała Melania. Kobieta podbiegła do tablicy i napisała: „To twój wujek zrobił tę zabawkę”. - Na pewno jest bardzo utalentowany. „Zrobił ją na zamówienie. Już za nią zapłacono. Właściwie nie powinnam jej włączać”. Blade czoło ciotki zmarszczył niepokój. Ciotka Małgorzata sama przywodziła na myśl ptaka chaotycznymi ruchami i charakterystycznym sposobem kiwania głową, przypominającym wróbla dziobiącego okruszki. Czarny ptak z czerwonym grzebieniem, pozbawiony głosu. Słysząc rzewny, mechaniczny dźwięk, papużka zaczęła głośno trajkotać - były to wściekle, bezsensowne sylaby, niespójne jakby ze złości, bo ptak uważał chyba, że zabawki go przedrzeźniają. Dom był więc pełen ptaków. Bracia zeszli na herbatę, uśmiechając się do siostry. Nie potrzebowali słów, by się z nią porozumieć. Małgorzata pogładziła Finna po rozwianych włosach i przytuliła policzek do klapy marynarki Franciego. Kochali się nawzajem i nie obchodziło ich, że inni to widzą. W niewielkim pokoju miłość rodzeństwa stała się niemal namacalna, ciepła jak ogień, mocna i kojąca jak osłodzona herbata. Melania na ich widok poczuła się gorzko samotna i niekochana, ale Finn podszedł do niej, usiadł obok i podał jej następną drożdżówkę z kremem, którą przyjęła z zadowoleniem na znak przyjaźni, choć wcale nie chciała jeść. - Tylko żebyś nie zrezygnowała z kolacji, bo będzie potrawka z królika - powiedział Finn. - A żadna kobieta na świecie nie robi takiej potrawki, jak nasza Małgosia. Nie mam racji, Francie? Francie uśmiechnął się swoim archaicznym uśmiechem, a ciotka Małgorzata zaśmiała się bezgłośnie. - Więc zjemy potrawkę z królika i zostawimy kości dla psa - powiedział z namysłem Finn. - Ooo, tu jest piesek? - zawołała, podskakując, Wiktoria. - Zawsze chciała mieć psa, ale mama... matka jej nie pozwalała. Mówiła, że wszystkie dzieci najpierw proszą o psy, a potem nie chcą się nimi opiekować. Albo chcą kota. - No, to Wiktoria jest teraz przynajmniej współwłaścicielką psa - powiedział Finn. Wszyscy wypili jeszcze trochę herbaty. Jonatan nie interesował się ani pokojem, ani towarzystwem. Siedział, utkwiwszy wzrok w ogromnych falach, rozbijających się o koralowy atol gdzieś na niezmierzonym Pacyfiku. Fala rzuciła mu pod nogi butelkę toczącą się w skalnym basenie. Jonatan rozbił ją. W środku była wiadomość, którą ze zdumieniem przeczytał. Wiadomość sprowokowała pytanie i chłopiec zapytał z oddali: - Kiedy spotkamy się z wujkiem? - Jutro - odpowiedział skwapliwie Finn. - Musiał dziś niespodziewanie wyjechać, dlatego Francie i ja odebraliśmy was z dworca zamiast niego. Dlaczego odzywał się wyłącznie Finn? Bo ciotka Małgorzata nie mogła, a Francie nie chciał mówić. Finn pokazał Melanii i Jonatanowi przeznaczone dla nich pokoje. Jonatan dostał wysoki, przewiewny, świeżo bielony strych z małym, żelaznym łóżkiem, okrytym narzutą z pozszywanych kwadratów dzianiny, przypominającą koce dla uchodźców. Z okna w dachu roztaczał się widok na wielką, pełną świateł, łukowatą dolinę, przywodzącą na myśl przepyszny, rozkwitający nocą kwietnik. - W dzień widać stąd katedrę Świętego Pawła - poinformował Finn. - To prawie jak bocianie gniazdo na statku - powiedział Jonatan. - Tylko, że z łóżkiem. Wzruszony Jonatan zdjął okulary i przetarł szkła chusteczką do nosa, już nie pierwszej świeżości. Czy będziemy mieli tu codziennie czyste chusteczki, ot tak, bez ceregieli? - zastanawiała się z niepokojem Melania. Nieosłonięte szkłami oczy Jonatana pomrugiwaly co chwila, nieprzyzwyczajone do otwartej przestrzeni. Od razu zaczął się rozpakowywać. Pokój strasznie mu się spodobał, wyszli, więc i Melania została sam na sam z Finnem. Miała spać z Wiktorią piętro niżej, pod strychem Jonatana, w długim, niskim pokoju, wyłożonym tapetą w duże, szkarłatne róże. Melanii przypadło lśniące mosiężne łóżko, pod którym stał krągły, brzuchaty nocnik. Jego dno pokrywała warstwa kurzu - nie używano go od dawna i przeznaczony był zapewne na pokaz. Melania obiecała sobie, że nie będzie go używała. Ubrania mogły trzymać w szafie pachnącej kulkami na mole. Obok stała pomalowana na jasnoniebieski kolor komódka, oklejona dla ozdoby wizerunkami kwiatów powycinanych z torebek po nasionach. Nad kominkiem wisiała w bambusowej ramce reprodukcja „Światłości świata”. W pokoju nie było lustra. W niebieskim japońskim lampionie w kształcie kuli tkwiła elektryczna żarówka, którą oplatały zielone mątwy, światło było, więc zimne i krzykliwie kolorowe. Na parapecie stała pelargonia w doniczce, kwitnąca różowym kwieciem mimo jesiennej pory. Zasłony były w biało-niebieską kratę. Melania wyjrzała przez okno i zobaczyła daleko w dole maleńką, obwiedzioną murem miejską dżunglę ogrodową, utworzoną ze splątanych zarośli. - Przepraszam - powiedziała, otwierając walizkę, by wyjąć misia Edwarda. Poczuła się lepiej, kiedy go położyła na poduszce. Mieszkała z misiem Edwardem od dziesięciu lat. Finn zapalił papierosa i oparł się o komódkę, która przechyliła się pod jego ciężarem. Melania chciała, żeby Finn sobie poszedł. - Piękny miś - powiedział, żeby zagaić rozmowę. Jego głos wznosił się nieco nad wpadający przez okno słaby szum ulicznego ruchu Londynu. - Zabawka z dawnych lat - wyjaśniła Melania, zatapiając dłonie w rozstępującym się pod jej dotykiem futrem misia Edwarda. - Nie jesteś za duża na pluszowe zabawki, Melanio? - Mam piętnaście lat. Szesnaście skończę w styczniu. - W styczniu. Duża urosłaś jak na piętnaście lat. Finn znów uśmiechnął się niemrawo, a jego zezowate oczy sunęły i pełzły jak rtęć na talerzu. Melania zauważyła ostry koniuszek języka między jego zębami. Finn strzepnął popiół z papierosa na podłogę, a skręt jego dłoni w przegubie był muzycznym akordem, doskonałym i zdecydowanym. Melania spostrzegła nagle, że trudno jej oddychać. Finn przystroił się w męskość jak w ekstrawagancki płaszcz. Był płowym lwem, gotującym się do skoku - czy to ona miała być jego ofiarą? Przypomniała sobie stworzonego na podstawie książek i wierszy kochanka, o którym marzyła całe lato - zgniótł się jak papier, z którego był zrobiony, w obliczu tej bezczelnej, bezceremonialnej, przerażającej męskości, której odór wypełniał cały pokój. Nie mogła jej znieść. Ale nie mogła oderwać od Finna oczu. - Masz śliczne włosy - powiedział. - Śliczne. Czarne jak Guinness. Jak pacha Etiopczyka. Pomyślała, że Finn wyciąga swoją królewską łapę i igra z nią leniwie, choć przecież był ubrany w jakąś absurdalną kurtkę strażacką. - Czemu zaplatasz włosy w te mordercze warkocze, co, Melanio? Dlaczego? - Bo tak - odparła. - To nie jest odpowiedź. Oszpecasz się, maleńka. Chodź tutaj. Nie ruszyła się z miejsca. Finn zgasił papierosa na parapecie za oknem i roześmiał się. - Chodź tu - powiedział znów cicho. Więc podeszła. Położył dłonie na ramionach dziewczyny i przyjrzał się z bliska jej twarzy, a potem skinął głową, jak gdyby akceptując wygląd Melanii. Zaczął rozplatać jej włosy. Poczuła, że płonie, i wstrzymała oddech. Nigdy dotąd nie stała tak blisko żadnego młodego mężczyzny. Zapach farby walczył z zapachem jego ciała i wygrał, stając się niemal przemożny. Finn rozrzucił jej włosy, wyjął z kieszeni czarny grzebień z powyłamywanymi zębami, przewleczony nićmi rudych włosów, a potem zaczął ją w skupieniu czesać. Zrozumiała, że przestał już z nią igrać. Otaczająca go aura zmieniła się, rozładowała i spospoliciała. Po prostu układał jej włosy, nadając im puszystość, jak prawdziwy fryzjer. Z jakichś nieznanych przyczyn, z których zdawała sobie sprawę, lecz których nie rozumiała, poczuła się głęboko urażona. - Teraz ładnie wyglądasz - powiedział z aprobatą, przesuwając ręką po jej głowie, żeby nadać włosom ostatni połysk. - Możemy iść na kolację, a ty zostaniesz najpiękniejszą dziewczyną na balu. Jedli w zastawionej ciężkimi meblami jadalni, przy okrągłym mahoniowym stole, nakrytym sztywnym białym obrusem. Niemal nie było się tu gdzie poruszać między wielkimi krzesłami i szafami. Na wytapetowanych dawno temu ścianach w liściaste wzorki widniały plamy wilgoci. Zniekształcająca obraz czarodziejska kula wielkości futbolówki tkwiła w drewnianej misie na owoce, stojącej na kredensie pośrodku niemej kongregacji butelek z ketchupem, sosem sałatkowym, sosem H. P, Daddies Favourite i owocowym sosem Okay. Na butelkach pozasychały strużki sosów. Ciotka Małgorzata wniosła złocistą, aromatyczną potrawkę, parującą w podłużnym naczyniu. Francie zmówił przed jedzeniem dziwną modlitwę: . - Z ciała w ciało. Amen. Potem zaczęli jeść, a pod stołem położył się pies, który kolejno wciskał wszystkim nos w kolana, dopominając się w ten sposób o smakołyki. Był to biały bulterier o różowych oczach. - Czy on ma jakieś imię? - spytała Melania. - Czasami - powiedział Finn. - To stary pies. Oglądać jedzącego Finna znaczyło oglądać balet, ale Francie wymazywał chlebem sos i obgryzał trzymane w rękach kostki. Poza tym okazał się konsumentem hałaśliwym, jak gdyby chciał zapewnić bratu akompaniament orkiestry. Jedzenia było w bród, a wszystko okazało się znakomite. Białe i ciemne pieczywo, żółte wiórki masła w najlepszym gatunku, dwa rodzaje dżemów (morelowy i truskawkowy), a na kredensie stało ciasto z porzeczkami, czekające na czas, kiedy uporają się z potrawką. Ciotka Małgorzata nalała świeżej herbaty z brązowego kamionkowego czajnika, jakich używa się do podwieczorków w szkółkach niedzielnych. Był tak ciężki, że musiała go trzymać obiema rękami. Wszyscy pili bardzo mocną herbatę i dużo słodzili. Ciotka Małgorzata dyrygowała poczynaniami na stole z łagodnym zadowoleniem, zachęcając do jedzenia wymownymi ruchami oczu i rąk. Dzieci jadły łapczywie, opanowując się jednak w miarę trwania posiłku. Melania pomyślała, że ciotka jest zapewne sympatyczna, skoro tak dobrze gotuje. Gdy wreszcie potrawka zamieniła się miejscami z ciastem z kredensu i wszyscy wypili już po dwie filiżanki herbaty, pies, uznawszy, że nie dostanie więcej żadnych resztek, wyszedł spod stołu, stanął na trzech łapach, podrapał się w lewe ucho, otrzepał się i ze skomleniem zaczął drapać w drzwi. Finn otworzył je i pies wybiegł, pomerdując ogonem. - Wieczorem wychodzi sam ze sobą na mały spacer. Tam i z powrotem, po ulicy. Szybkie siusiu. Wtyka nos we wszystkie kąty i sprawdza, co nowego. Potem do domu i spać. - Jak się dostaje z powrotem do domu? - spyta ła Melania. Pies wydał jej się bardzo samodzielny. - Nigdy nie zamykamy tylnych drzwi, a na końcu ogrodu jest alejka. Więc wchodzi normalnie. - Ale przecież tędy mogą też wejść jacyś ludzie, obcy, na przykład włamywacze, jeżeli zawsze zostawiacie otwarte drzwi. - Mamy ich czym ugościć - powiedział Francie swoim charakterystycznym głosem, który skrzypiał, ponieważ zbyt długo nie był używany. W jadalni też wisiała tablica. Ciotka Małgorzata napisała: „Mała powinna już spać”. Jonatan chciał popracować w pokoju nad swoim modelem, rozległo się, więc zgodne szuranie krzeseł. Melania zaproponowała, że pomoże zmywać, ale ciotka pokręciła głową. Pierwszego wieczoru nie będzie obowiązków, a zatem Melania wypakuje tylko kilka rzeczy i sama też położy się spać wcześniej. Rzeczywiście ledwo żyła ze zmęczenia i trochę się bała tych nowych ludzi, a szczególnie mężczyzn. Ciotka Małgorzata przyszła do sypialni dziewcząt i nieporadnie rozebrała Wiktorię, chociaż mała doskonale umiała rozbierać się sama. Niema kobieta pochyliła się nad dzieckiem z niekłamanie macierzyńskim wyrazem twarzy, który zażenowanej Melanii wydał się wzruszający. Okazało się, że ciotka wszędzie nosi ze sobą notatnik i długopis. Poszczypując delikatne jak poduszeczki uda Wiktorii (która wiła się i wrzeszczała z rozkoszy), ciotka na pisała: „Śliczna, pulchniutka dziewczynka!” - Tak - powiedziała Melania. - Wszyscy tak mówią. „Ile ma roków, pięć?” - napisała ciotka z charakterystycznym cieniem irlandzkiej mowy. - Pięć lat i cztery miesiące. Ciotka opatuliła Wiktorię i na dłuższą chwilę pochyliła się nad łóżeczkiem, jak gdyby miała ochotę zaśpiewać jej kołysankę. Rude włosy upięła w niezgrabny węzeł i teraz sypała spinkami niczym Biała Królowa. Jedna czy dwie spadły z brzękiem do łóżeczka. Wiktoria westchnęła i zamknęła oczy, a spinki sypały się dalej niby stalowy deszcz. „Śpiące dziecko to bardzo piękny widok!” - Tak - odparła Melania. - Chyba tak. - Nie chciała przeciągać rozmowy z tą gadatliwą, ale niemą kobietą; pragnęła położyć się do łóżka i tulić misia Edwarda. Oczy miała tak zmęczone, że zamaszyste, czarne pismo ciotki podrygiwało i podskakiwało na papierze. Ciotka Małgorzata pochyliła się szybko i ucałowała czoło zasypiającej już Wiktorii, a potem pocałowała Melanię w policzek, trzymając ją w sztywnym uścisku holenderskiej lalki - jej ramiona były dwoma kijami na zawiasach, usta chłodne, suche i trochę papierowe, a pocałunek nieśmiały, złożony zaciśniętymi wargami, ale w pewnym sensie rozpaczliwy, jak gdyby błagający o miłość. Po chwili ciotka wybiegła, pozostawiając zaskoczoną Melanię z palcem utkwionym w policzku. Kiedy dziewczynka znalazła się już sama z misiem Edwardem, zgasiła światło, odgrodziła dla bezpieczeństwa noc zaciągniętymi zasłonami i popłakała trochę, ponieważ nie leżała opatulona w swoim własnym łóżku z atłasowym podgłówkiem i pod pasiastą kołdrą. Ale nowa pościel pachniała lawendą, w nogach spoczywała dodająca otuchy kamionkowa butelka z gorącą wodą, owinięta kawałkiem starego koca, żeby Melania nie poparzyła sobie palców u stóp, a delikatny oddech Wiktorii był usypiający niczym bzyczenie pszczół i Melania zasnęła. Na policzkach wysychały jej łzy. Materia snu okazała się jednak lekka i drżąca i kiedy Melania już o wiele później otworzyła oczy, wydawało jej się, że wcale nie spała, choć ciemność w pokoju się pogłębiła, a butelka ostygła. Melania przekręciła się rozkosznie na bok, ziewnęła, mosiężne łóżko sieknęło pod nią, i choć nie była całkiem rozbudzona, wydawało jej się, że słyszy muzykę, jak gdyby gdzieś daleko grało radio - ale na radio było zdecydowanie za późno. Chyba wiatr śpiewał w przewodach telegraficznych. Był to jednak dźwięk wiejski, a przecież Melania mieszkała teraz w Londynie, u swojego wujka, uniosła, więc głowę, żeby przez chwilę posłuchać tej muzyki. Po domu krążyły słabe odgłosy skrzypiec i jakiegoś innego instrumentu, fujarki albo fletu. Zlewały się z sobą jakby w jeden ton, brzmiący zarazem jak fujarka i flet. Dźwięki skakały w górę i dół gamy niby kozice, tańczące w swoim własnym, pulsującym rytmie. Muzyka taneczna dla wyrafinowanego, introwertycznego, niezależnego tancerza. Muzyka w domu. Francis K. Jowle, skrzypce. A kto gra na flecie? Czyżby Finn? Melodia skończyła się. Nie tyle dobiegła końca, ile zwolniła i przesączyła się w ciszę, jak gdyby muzycy znudzili się nią i nieostrożnie pozwolili jej przepłynąć między palcami. Nastąpiła przerwa, a potem Francie zagrał sam, powoli i delikatnie. Melania usiadła na łóżku. Poczuła, że Francie przeciąga smyczkiem po strunach jej serca. Poduszka spadła niepostrzeżenie na podłogę, podobnie jak miś Edward, ale Melania tylko splotła i zacisnęła dłonie, by łatwiej znieść płaczliwą wspaniałość tej muzyki, będącej lamentem nad wszystkim, co minione, utracone i ukochane, jak żal, który wydawał się Melanii zbyt głęboki, by można go wyrazić. Muzyka wywabiła ją z łóżka. Dziewczynka chciała odkryć jej źródło, wstała więc, wsunęła stopy w pantofle, podeszła po omacku do drzwi, otworzyła je i śladem muzyki zaczęła schodzić po schodach. Dwa piętra niżej, pod jej pokojem, naprzeciwko jadalni, po drugiej stronie podestu, znajdowała się kuchnia. Paliły się w niej jeszcze wszystkie światła, a muzyka dobiegała zza zamkniętych drzwi i z każdą chwilą stawała się głośniejsza. Melania przyklękła i przyłożyła oko do dziurki od klucza, żeby sprawdzić, co uda się jej zobaczyć. Najpierw oczom dziewczynki ukazał się biały pies, który wrócił ze spaceru i siedział teraz na wytartym dywanie przed kominkiem elektrycznym, leniwie, ale rytmicznie bijąc ogonem o ziemię - łup... łuppp... - w takt powolnego, pulsującego rytmu melodii skrzypiec. Pies był, zatem wrażliwy i muzykalny. Ten widok natychmiast ściągnął Melanię na ziemię z wysokiego, tragicznego szczytu, sprawiając, że poczuła się trochę lepiej, pomyślała, bowiem, że dzieli tę muzykę z bardzo mądrym i przyjaznym psem. Zmieniła nieco pozycję, a wówczas w kuchni widzianej przez dziurkę od klucza pojawiła się ciotka Małgorzata. Siedziała, czy raczej przycupnęła, na krześle z prostym oparciem, uśmiechając się jak anioł, zesłany przed chwilą z nieba. Miała rozpuszczone włosy, które opadały jej na ramiona jak płonący krzak. Melania odgadła, że to Finn je rozplótł. Twarz ciotki miała kolor odtłuszczonego mleka i odcinała się niebieskawą bielą od płomienistych włosów. Małgorzata trzymała na kolanach hebanowej barwy flet o srebrnych klawiszach, który gładziła w zamyśleniu, słuchając gry Franciego. Melania przesunęła się znowu i zobaczyła, że Francie wygląda właściwie jak pomnik skrzypka, bo poruszały się tylko jego ręce. Instrument trzymał pod brodą, a pod strunami widać było biały łupież kalafonii. Palce Franciego na strunach krążyły niczym motyle nad kwiatowym klombem w gorący letni dzień, a wyraz jego twarzy był surowy, poważny i pełen godności. Powolna muzyka umilkła i Melania westchnęła. Ciotka Małgorzata wzięła Franciego za ręce, a on bezwolnie opuścił skrzypce. Oboje patrzyli na siebie, jak gdyby porozumiewając się bez słów, a potem ciotka Małgorzata przyłożyła bokiem flet do ust, skwapliwie, jak gdyby budził w niej pragnienie. Kolejna melodia taneczna. Ogon psa przyśpieszył, aż zdawał się wzbijać gwałtowny obłok pyłu z wytartego dywanu. Francie wyszczerzył zęby w uśmiechu i dołączył do Małgorzaty po kilku pierwszych taktach. Jego smyczek połyskiwał i lśnił, ale tym razem Melania usłyszała jakiś dziwny brzęk i znów zmieniła pozycję, żeby zobaczyć, skąd pochodzi hałas. Finn grał na łyżkach. Melania nigdy dotąd nie widziała czegoś podobnego. Ułożone grzbietami do siebie łyżeczki deserowe śmigały między jego palcami, wybijając skomplikowane, perkusyjne staccato, którego rytmu Finn nie potrafił jednak utrzymać dłużej niż kilka minut - palce zaczynały mu się plątać, łyżeczki z metalicznym brzdęknięciem nieruchomiały, a wtedy Finn potrząsał wściekle głową i zaczynał od nowa. Nawet Melania widziała, że gra kiepsko. Zdjął strażacką kurtkę i siedział teraz w podkoszulku z krótkimi rękawami. Podkoszulek był z pożółkłej wełny, mocno poplamiony pod pachami. Zniechęcony własną nieudolnością, Finn rzucił łyżeczki na stół i wstał. Dwoje pozostałych muzykantów spoglądało na niego wyczekująco. Finn wyszedł na środek pokoju, a Melania okręciła się na kolanach, żeby go obserwować. Chłopak zaczął tańczyć. Spełnił wszystkie oczekiwania, jakie budził jego fizyczny wdzięk, choć tańczył w sposób wystylizowany i pozbawiony cienia ekstrawagancji. Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na chwilę. Ciało Finna rozluźniło się w dziwnym bezwładzie, ręce dyndały swobodnie po bokach, a cała dusza chłopaka zdawała się skupiać w jego rączych, zwinnych stopach, poruszających się wedle zróżnicowanej i skomplikowanej sekwencji. Każdej bez wyjątku nutce muzyki odpowiadał jakiś ruch wyrazistych i żwawych stóp Finna. Rodzeństwo przypatrywało mu się w trakcie gry, przy czym Francie pochrząkiwał cicho i zachęcająco, a ciotka Małgorzata kiwała głową. Jej oczy zmieniły się w gwiazdy. A więc to w taki sposób ci rudzielcy zabijali czas i zabawiali się, kiedy sądzili, że ich nikt nie widzi. III Kto zasadził ten gęsty żywopłot purpurowych róż w ciemnozielonym bujnym listowiu, pełnym okrutnych, ach, jakże okrutnych cierni? Melania otworzyła oczy i zobaczyła kolce pośród róż, jak gdyby zbudziła się po stuletniej nocy, la belle au bois dormante, uwięziona w nieustannie pączkującym ogrodzie wieku. Ale była to tylko zadrukowana różami wzorzysta tapeta, choć dziewczynka przedtem nie zauważyła cierni. Na poduszce leżał jednak dobrze jej znany miś Edward, a sześć stóp dalej, w swoim łóżeczku, za pomalowanymi na biało prętami, spała na brzuchu Wiktoria. Zza zasłon sączyło się niepewne, szare światło. Melanii zmarzł koniuszek nosa, był zupełnie zimny. Żeby go rozgrzać, wsunęła twarz w brzuszek misia Edwarda. Futro pachniało pieprzem. Melania przypomniała sobie wczorajszy dzień. „Ostatni posiłek w starym domu”, tak mógłby się nazywać jakiś prerafaelicki obraz: troje sierot i zrozpaczona sługa siedzą melancholijnie wokół stołu, posługując się sztućcami, których już nigdy nie będą używać. Co się stanie z tymi nożami i widelcami, kto zechce je kupić? Są jak nierdzewne odpadki, wyrzucone na nieczułe plaże życia obcych ludzi. Pewnie skończą na śmietniku. Siedzieli przy stole pokrytym obrusem w szachownicę i opierali stopy na dźwięcznych kafelkach, (które mama przywiozła z Hiszpanii). Dalej widać było pełen miedzianych garnków duży ceglany kominek, obwieszony końskimi rzędami. W miejscu gdzie powinien buzować wielki ogień, stał bojler. Ale mniejsza z tym. To by ła piękna, staroświecka kuchnia. Ktoś zrobił kiedyś w kuchni serię zdjęć matce Melanii. Matka była w plisowanej spódniczce i kręciła ciasto. Fotografie złożyły się na reportaż z cyklu, w którym prezentowano żony sławnych ludzi, by czytelnicy mogli się dowiedzieć, kim te kobiety są i jak sobie radzą, z co dziennymi obowiązkami. W każdym razie kuchnia była prześliczna, a ich ostatni w niej posiłek powinien stać się czymś w rodzaju sakramentu. Mimo że Wiktoria niczym mała Eskimoska wysmarowała się tłuszczem od kiełbasy, wciąż jeszcze za młoda na wszelkie sentymenty. Tak, ale trzeba się pożegnać z przeszłością. A potem przyjechali do Londynu, zjedli potrawkę z królika i cały ten dzień, niezbyt fortunnie, zakończył się muzyką i tańcem. Finn w poplamionym podkoszulku tańczył, Francie grał na skrzypcach jak diabeł wcielony, który sam jest wirtuozem skrzypiec, niema zaś ciotka Małgorzata o płomiennych włosach wtórowała mu na flecie. A może jej się to tylko śniło? Jeżeli tak, to, dlaczego? Gdyby jednak to nie był sen, jak znalazła się z powrotem w łóżku? Czy przyniósł ją tutaj Finn? Wyobraziła sobie, jak wyglądała w bezkształtnej flanelowej piżamie, wciśnięta w wąską, młodą pierś Finna i bezwładna niczym wałek od kanapy, ozdobiony na jednym końcu czarną peruką. Finn w jej myślach przypominał satyra. Może wytarte spodnie chłopaka kryją kosmate nogi - pokryte szorstką sierścią nogi kozła i kształtne, rozszczepione kopyta. Ale Finn był zbyt brudny jak na satyra. Satyry zapewne często się kąpały w górskich strumieniach. Finn nie budzi zaufania, pomyślała. Miał ruchliwe, kosę i śliskie oczy, a lekki zez sprawiał, że nie było wiadomo, w którą stronę patrzy. Poza tym hołdował obrzydliwemu zwyczajowi głośnego oddychania przez usta. Przypominał sprzedającego wieszaki na ubrania i papierowe kwiaty Cygana domokrążcę, równie dobrze zdolnego splądrować ogród, co uwieść służące i skraść pranie ze sznura. Niepokoił ją, i to w niemiły sposób. Ostatecznie jednak Finn był młodym chłopakiem, a ona bała się, że w jej nowym domu będą tylko starcy. Światło drgało, było, więc chyba wcześnie. Melania miała ochotę jeszcze pospać, ale nie mogła już zasnąć i musiała wstać. Chłód przeszył ją na wskroś przez piżamę. Przywykła do centralnego ogrzewania. Będzie musiała kupić sobie nową, grubą piżamę na zimę, która właśnie się rozpoczynała, jeśli oczywiście znajdą się na to pieniądze. Ale - i ta myśl sprawiła jej przykrość - czy oprócz tego będzie dostawać coś na drobne wydatki, jakieś kieszonkowe na osobiste potrzeby, jak szampony, pończochy i może krem do twarzy czy coś w tym rodzaju? Nie wiadomo. Włożyła na piżamę płaszcz przeciwdeszczowy i zapięła pasek. Jej stary, grubo tkany bawełniany szlafroczek skurczył się w końcu do bezużytecznych rozmiarów tuż przed wyjazdem rodziców. W pośpiechu przed podróżą zabrakło im czasu, żeby kupić Melanii nowy szlafrok. „Przywieziemy ci jakiś fajny szlafrok z Ameryki” - obiecała jej matka. Melania musiała sama znaleźć drogę do łazienki i ucieszyła się, ponieważ szybko sobie przypomniała, że łazienka znajduje się na końcu korytarza. Czuła się mniej obco, wiedząc, gdzie jest łazienka. Nie korzystała z niej dotąd, bo ubiegłego wieczoru była zbyt zmęczona, żeby się umyć. A teraz, czując na całym ciele kolejowy brud, pomyślała, że weźmie chyba kąpiel. Dobrze byłoby wypluskać się porządnie w gorącej wodzie. Ale do łazienkowej umywalki spływała tylko zimna woda. Melania długo trzymała dłoń pod strumieniem, który jednak nie stawał się cieplejszy. Musiała z niedowierzaniem przyjąć do wiadomości, że w łazience brak gorącej wody i nie może się wykąpać ani umyć twarzy. Nie wiedziała, że wciąż istnieją domy, gdzie nie ma bieżącej ciepłej wody, i że jeden z jej krewnych mieszka właśnie w takim domu. Brakowało też mydła toaletowego. W niebiesko-białej, porcelanowej mydelniczce, pokrytej meandrycznym greckim deseniem, przycupnął tylko ociupinka zwykłego szarego mydła o szorstkiej powierzchni, naznaczonej niedbałymi odciskami brudnych palców. Mydło piekło ją w twarz, jak gdyby wyżerało skórę. Melania wyraźnie to czuła. A więc tak: zimna woda i szare mydło. W głębokiej staroświeckiej umywalce widniało pęknięcie. Wystawał z niego długi, rudy włos, który wypłynął, gdy umywalka napełniła się wodą. Ręcznik wisiał na rolce i razem z nią spadł na podłogę, kiedy Melania chciała wytrzeć ręce. Był w paski, niezbyt czysty, oślizgły i szorstki zarazem. W plastikowym uchwycie, oblepionym pastą do zębów, tkwiły cztery wygryzione szczoteczki: różowa, zielona, niebieska i żółta. Ze stojącego na powalanej szklanej półce mętnego kubka uśmiechała się szeroko sztuczna szczęka bez twarzy, niczym kot z Cheshire, który już zniknął. Plastikowe dziąsła odznaczały się gorączkową barwą różu zachodzącego słońca. Melania pomyślała, że szczęka niewątpliwie należy do wuja Filipa. A zatem wuj wrócił. Wnętrzności rezerwuaru ubikacji były niemal całkowicie widoczne. Kiedy Melania pociągnęła za łańcuch (zakończony porcelanową rączką, nakazującą jej bez ogródek: „CIĄGNĄĆ”, rozległ się chrapliwy, metaliczny łoskot, który łatwo obudziłby cały dom, ale do sedesu nie spłynęła nawet strużka wody. Ponowiła próbę i tym razem kilka opornych kropli zrosiło powierzchnię jeziorka w muszli, nawet go nie mącąc, więc Melania dała sobie spokój. Zauważyła, że koło sedesu nie ma papieru toaletowego, za to z drucianej pętli zwisa kilkanaście podartych na nierówne kwadraty stronic „Daily Mirror”. Za rurą odpływową natomiast tkwił egzemplarz „Irish Independent”. Pewnie czytywał tu gazetę ktoś cierpiący na zaparcie. Łazienka pomalowana była na ciemnozielono do połowy wysokości ścian, a wyżej na kremowo. Było to wysokie, wąskie pomieszczenie, o niewłaściwych, zbyt majestatycznych proporcjach w stosunku do okna oszklonego matową szybą i częściowo przesłoniętego rozdartą plastikową zasłonką z wizerunkiem disneyowskiej rybki. Nie było lustra, nawet do golenia. Nad wanną na czterech szponiastych mosiężnych nogach, kryjącą na dnie kałużę pokrytej pyłem wody, po której pływała mała plastikowa łódź podwodna z paczki płatków śniadaniowych, wisiał wielki bojler. Jego obnażona blacha zdążyła już pozielenieć ze starości. Melania umyła się, jak potrafiła najszybciej. Łazienka podziałała na nią niezwykle przygnębiająco. „Ostatnia kąpiel w starym domu”. Nie obraz w żadnym konkretnym stylu, tylko fotografia jak z łazienkowego katalogu reklamowego. Kafelki połyskiwały łagodnie i różowo. Puszyste ręczniki i papier były też różowe, żeby pasowały do wystroju. Parująca woda tryskała obficie z kranów w kształcie delfinów, a słoje z płynem kąpielowym, butelki z wodą toaletową i wodą po goleniu lśniły jak drogie kamienie. Woda z nisko osadzonego zbiornika spłukiwała muszlę klozetową zupełnie bezszelestnie. To była świątynia czystości. Matka uwielbiała ładne łazienki. Uważała, że to niesłychanie ważne pomieszczenia. Tylko nie płacz przez tę ich łazienkę, twardo upomniała się w duchu. Ale nie było jej łatwo powstrzymać się od płaczu. Zmusiła się, żeby nie myśleć o swojej dawnej łazience, a co za tym idzie, także i o matce. Teraz dopiero pojęła, że wiele różnych rzeczy, które dotąd uważała za oczywiste, rzeczy prostych, przytulnych i domowych, to w rzeczywistości prawdziwy luksus. Musiały drogo kosztować, a kura, która znosiła złote jaja, już nie żyła, toteż nic dziwnego, że dzieci nic otrzymały po niej żadnego spadku i teraz muszą ranić sobie skórę gazetą, a wypielęgnowane palce czerwienieją im w lodowatej wodzie. Sypialnia wydała się Melanii już bezpieczna i znajoma. Dziewczynka włożyła czarne spodnie i czekoladowy sweter, leżały, bowiem na wierzchu w pierwszej walizce, którą otworzyła, a poza tym tak samo ubrała by się w domu w chłodny jesienny dzień, gdy wzgórza kryje mgła, nad drogami unosi się dym palonego drewna i... Melania wyjrzała przez okno. Poranek był wilgotny, ale nie deszczowy, choć szary dzień dopiero się zaczynał. Na rzadkich krzewach w ogrodzie zostało jeszcze kilka pomarszczonych, pozbawionych życia liści. Spośród skąpej trawy prześwitywały nagie płaty brunatnej ziemi. Mury porastał zrzucający liście na zimę bluszcz, który ciągnął się splątaną siecią ogołoconych łodyg, przypominającą drut kolczasty. U wejścia do ogrodu biegła wąska alejka, zastawiona kubłami na śmieci, a dalej widać było pospolite, zaniedbane grzbiety szeregu domów czynszowych o ślepych, pozasłanianych oknach. Pomiędzy szczytowymi oknami, ze sznurów bieliźnianych, rozciągniętych wysoko za pomocą kół, zwisało w bezwietrznym powietrzu oklapło pranie (spodnie, pod koszulki, pościel, koszule). Cynowe balie sięgały do połowy wysokości ścian, przypominały olbrzymie ślimaki, odpoczywające w drodze na dach. Nowe terytorium, które ona musi odtąd zamieszkiwać. Śpiąca Wiktoria przewróciła się na bok i zapiszczała, bo coś jej się przyśniło. Wyglądała jak brzoskwinia, pokryta meszkiem i pełna słodyczy dziecięcego snu. We włosach miała ciemnobłękitną falistą wstążkę. Co będzie teraz z Wiktorią? Czy wyrośnie na ulicznego urwipołcia bez skarpetek, w płóciennych pantoflach i brudnej koszulce, mówiącego z londyńskim akcentem, drażniącym ucho każdego dobrze wychowanego człowieka? Co będzie z Jonatanem w tej jego kajucie na poddaszu? A co się stanie z nią samą? Z Melanią? Wszędzie panowała głucha cisza i dziewczynka postanowiła udać się na wyprawę do kuchni, w które} jeszcze nie była. Chciała możliwie najszybciej nauczyć się nowej domowej geografii, ustalić, co kryje się za każdymi drzwiami, sprawdzić, jak się zapala kuchenkę i gdzie sypia pies. Chciała się poczuć jak we własnym domu. Musiała czuć się jak w domu. Nie mogła znieść świadomości, że jest tu obca, wyalienowana i niepewna siebie, jak gdyby nie umiała się odnaleźć w nowym otoczeniu. Zeszła po cichu na dół wyłożonymi linoleum schodami. Kuchnia tonęła w ciemnościach, ponieważ żalu zje zostały na noc opuszczone. W powietrzu unosił się stęchły odór dymu papierosowego, a w zlewie stały w ordynku niepozmywane filiżanki, ale poza tym dokoła panowała wściekła czystość. Kuchnia była przestronna. Zabudowany kredens z zastawą stołową, słój z mąką, pojemnik na chleb. Osobna spiżarnia. Melania postanowiła prowadzić dalej badania, weszła, więc do środka, w chłodny zapach sera i pleśni. Co oni tu jadają? Konserwy - chyba szczególnie lubią konserwowe brzoskwinie, bo w spiżami stoi cała bateria puszek. Fasola i sardynki w puszkach. Widocznie ciotka Małgorzata kupuje konserwy hurtowo. Są też puszki z ciastem. Melania otworzyła jedną z nich. Znalazła wczorajsze ciasto porzeczkowe, wzięła kawałek i zaczęła jeść. Poczuła się bardziej domowo, podkradając jedzenie ze spiżami. Potem wróciła do kuchni, rozsiewając dookoła okruchy. Długi stół z wygładzonego sosnowego drewna, nakryty obrusem z rozlaną plamą wzoru rdzawych chryzantem. Takie obrusy czasem widzi się u obcych ludzi, przechodząc pod oknami cudzych domów w porze podwieczorku. Podwinięty obrus kryl naczynia, przygotowane zawczasu na śniadanie, być może po to, by myszy nie zapaskudziły filiżanek. Kuchnia była brunatna, podobnie jak sklep i korytarze, pomalowane grubo na ciemnobrązowy kolor. Starą brązową lśniącą tapetę kryły tłuste smugi. Na ścianie wisiała jeszcze jedna tablica z następującą wiadomością: „Przyjechali o czasie. Śpią jak zabici”. Widocznie wuj Filip wrócił tak późno (albo tak wcześnie), że tylko ciotka Małgorzata była wciąż na nogach. Melania usiłowała przedstawić sobie jego powrót. Ciotka zrobiła herbatę, on rozpytywał o nowo przybyłych, a ona opowiadała o nich na swój sposób. Wuj był ubrany w swój strój karciarza znad Missisipi, ale Melania nie potrafiła wyobrazić sobie dokładnie jego twarzy. Kuchnię wypełniało nieznane jej życie obcych ludzi. Ślad spalenizny na obrusie, posiadający swoją sekretną historię; tajemnicze, zapieczętowane listy za niewielką gipsową figurką owczarka alzackiego na kominku (nowoczesnym, brzydkim kominku z beżowych kafli). Ten kominek chyba nigdy nie był używany: tam gdzie powinny leżeć szczapy i węgiel, spoczywał wachlarz gazet, ale nad kominkiem wisiał niezwykły obraz. Melania rozsunęła zasłony, by wpuścić więcej światła i przyjrzeć się malowidłu. Był to portret białego bulteriera, wykonany z niewiarygodną wiernością wobec modela. Widać było ziarnistą powierzchnię psiego nosa, a na różowej farbie skóry pojedyncze włoski, jak gdyby osobno nałożone pędzlem. Pies siedział zwrócony przodem do patrzącego, na spiczastej kępce trawy, trzymając w pysku dziewczęcy, wiklinowy koszyk pełen goździków i stokrotek. Na płatkach kwiatów drżały krople rosy. Oczy zwierzęcia błyszczały nie naturalnie, ponieważ zrobiono je z przyklejonych do płótna kawałków barwionego szkła. W tle widać było skalisty brzeg, morze i mnóstwo fal o białych grzywach, napływających równoległymi rzędami pod złowieszczym, sinym, burzliwym niebem, na którym zachodziło rozlane kolorem pomarańczy słońce. Pies spoglądał na kuchnię z góry. Było w nim coś urzędowego, jak gdyby pilnował domu albo był strażnikiem, za którego szklanymi oczami kryje się nieustannie pytanie, qui vive, który zamienia się wciąż miejscami z tym rzeczywistym, domo wym psem i któremu wetknięto do pyska koszyk z kwiatami, usiłując go rozbroić, jak gdyby koszyk był rekwizytem wypożyczonym po to, by nadać zwierzęciu wyraz niewinności. Po prawdziwym psie nie było ani śladu, z wyjątkiem pełnej świeżej wody foremki do pieczenia ciasta, stojącej na podłodze pod zlewem. Widocznie bulterier nie był jeszcze na służbie. Obok portretu psa wisiał rzeźbiony zegar z kukułką, którego zielone drzwiczki porastały również zielone pnącza winorośli i ciemne winogrona. Kiedy Melania przyglądała się psu, drzwiczki otwarły się gwałtownie z głośnym łoskotem, który bardzo ją wystraszył. Z wnętrza wyłonił się ptak i zakukał siedmiokroć, kiwając przy tym łebkiem. Była to prawdziwa wypchana kukułka, w której pierzastej piersi ukryto w przemyślny sposób mechanizm dźwiękowy. Melania nigdy dotąd nie widziała podobnego zegara. Była w nim jakaś groteskowa wymyślność i świadome dziwactwo. Następnie ptak wycofał się do domku. Drzwiczki zamknęły się z trzaskiem. Chciała, żeby zegar się zepsuł, bo wtedy nie musiałaby oglądać kukułki. Nie spodobała się jej. Wyglądała na zwiędłą i pokurczoną. Nie było w niej nic zwyczajnego ani znajomego, z wyjątkiem pary czarnych łapek i dwóch plamek czerni po obu stronach łebka. Może zaparzy herbatę. Kuchenka gazowa o czterech prostych nogach wyglądała normalnie, choć była bardzo stara. Melania napełniła wodą wielki czarny czajnik i postawiła go na gazie. Miło będzie napić się herbaty. Czy nie powinna podać wujostwu herbaty do łóżka? Czy nie byłby to odpowiedni początek znajomości? Nie wiedziała, jednak, które z licznych drzwi na korytarzu prowadzą do ich sypialni. A może zanieść herbatę Franciemu albo Finnowi? Rude włosy Finna na białej poduszce, jak chleb z marmoladą. Na myśl o Finnie Melania poczuła dziwne drżenie w głębi brzucha - były to sensacje równie przerażające, co rozkoszne. Ale nie wiedziała, gdzie śpią dwaj młodzi bracia. Na półce koło kuchenki stał blaszany pojemnik na herbatę, ozdobiony niby-chińskimi wizerunkami ubranych w kimona ludzi, przechadzających się po jakimś ogrodzie. Melania wsypała herbatę do odświętnego imbryczka, jedną, dwie, trzy łyżeczki, po czym napełniła go do połowy wodą, odmierzając proporcje na oko. Chwilę później usłyszała kroki na schodach. Stała nieruchomo, z przykrywką od imbryka w dłoni, a w twarz biła jej aromatyczna para. Kroki zeszły na dół, minęły kuchnię i podążyły do sklepu. Melania myślała, że może całkiem ucichną, ale wróciły przy akompaniamencie stłumionych, brzękliwych dźwięków i chrobotu psich łap po linoleum. Do kuchni wszedł Finn, dźwigając pięć butelek mleka. Za nim przydreptał bulterier. Melania odetchnęła z ulgą i wreszcie przykryła imbryk. - Dzień dobry - powiedziała. - Wcześnie wstajesz - odparł bez zdziwienia W jego kleistych oczach widać było grudki sennej ropy, a włosy miał skołtunione i zmierzwione, bo jeszcze ich nie czesał tego rana. Ziewnął przepastnie - tak przepastnie, że Melania dostrzegła gnijący trzonowiec. - Napijesz się herbaty? Mam nadzieję, że nie zrobiłam nic złego. Że zaparzyłam herbatę. - O tej porze w żadnym wypadku. Chcę mnóstwo herbaty i trzy kostki cukru. Melania zastanawiała się, co miał na myśli mówiąc: „O tej porze”. Czy o innych godzinach nie będzie jej wolno parzyć herbaty? Zauważyła, że Finn jest częściowo ubrany. Był w sztruksowych spodniach, ale stopy miał bose, a spoza rozpiętej bluzy od piżamy przebłyskiwała chwilami śnieżnobiała pierś. Finn zapalił elektryczny grzejnik w kominku i ukląkł przed nim, wyciągając dłonie w stronę czerwieniejącego rusztu. Odwracając wzrok od nagości Finna, Melania podała mu herbatę, którą wypił z wdzięcznością. Pies wychłeptał trochę wody, podszedł bliżej i ciężko usiadł u boku Finna, spoglądając w zamyśleniu na swój własny portret, być może krytycznie. Albo rozmawiając z nim bezgłośnie. Finn grzebał po kieszeniach piżamy w poszukiwa niu papierosów. Melania sparzyła sobie wargi gorącą herbatą. Malowane wierzby, zdobiące filiżanki, wyglądały tandetnie, ale dziewczynka poczuła się teraz swojsko. - Dostanę jeszcze kropelkę? - zapytał Finn, podsuwając jej filiżankę. Jak to możliwe, ze tak szybko wypił gorący płyn? - Nic nie stawia na nogi lepiej niż poranna herbata. Melania siedziała obok niego, przeraźliwie świadoma swoich niezgrabnych rąk i długich nóg, których w żaden sposób nie potrafiła elegancko skrzyżować, choć bardzo się starała. Ale przynajmniej nie zezowała, zez Finna natomiast był jeszcze bardziej widoczny rankiem niż w dzień, jak gdyby wzmacniał go sen. - Znów upięłaś włosy - powiedział chłopak obojętnie. - Tak mi jest wygodniej - odparła, rumieniąc się z lekka. - No tak - wzruszył ramionami, przecierając oczy żeby wygnać z nich sen, a potem przyjrzał się Melanii od stóp do głów i powiedział gwałtownie: - Nie, w tym nie możesz chodzić! - W czym? - W spodniach. Wuj Filip tego me znosi. Nie cierpi kobiet w spodniach. Nie obsługuje w sklepie kobiet w spodniach. Jak jakąś zauważy, wyprasza ją na ulicę i wrzeszczy, że jest dziwką. To bywa okropne. Byłabyś dla niego chodzącą zniewagą, rozumiesz mnie, Melanio? - Wiem, że wuj już wrócił - odpowiedziała. - Widziałam w łazience jego sztuczną szczękę. - Pójdź może szybko na górę i włóż spódnicę. Inaczej wuj cię wyrzuci! Oszołomiona Melania przyjrzała się sobie. Miała osłonięte ciało. Była ubrana skromnie. Finn chyba żartuje. - Proszę cię! - Finn wręcz błagał ją. Zaklinał. - No dobrze... - powiedziała, choć wszystko to wydało jej się dziwne. - Ostatecznie znasz go lepiej ode mnie. - Owszem. Znam go doskonale. Melania zawahała się, kładąc dłoń na klamce. - Jest jeszcze coś, co powinnam o nim wiedzieć? - Uważaj, nie maluj się. Odzywaj się tylko wtedy, kiedy sam cię zagadnie. On lubi milczące kobiety. Melania popatrzyła na tablicę. - Dobrze - powiedziała. Finn wstał choreograficznym ruchem i po raz trzeci nalał sobie herbaty. Jego pierś wyłoniła się zza piżamy niby dziób lodzi ślizgającej się na grzywie fali. Ciało miał koloru białego atłasu o przygasłym połysku, a jego brodawki były różowe, różowe jak papużki, ale wypełniał pokój zapachem potu i snu, a poza tym Melania wolałaby, żeby nie oddychał ustami. Spostrzegła, że podeszwy stóp Finna są czarne i pokryte drobinami brudu. - Pośpiesz się i zmień te spodnie, Melanio. Wróciła na górę, wyjęła z walizki plisowaną spódnicę, włożyła ją i zapięła suwak. Była to szkol na spódniczka, wyjątkowo niewinna. Pod wpływem nieokreślonego impulsu Melania rozplotła włosy i rozpuściła je. Szeleściły jej w uszach, jak dawniej, przed żałobą. Wiktoria jeszcze się nie obudziła. Kiedy Melania znów zeszła do kuchni, Finn czytał starą gazetę, siedział na stole i zajadał suchy chleb, wydłubując kęsy z miękiszu bochenka, na którym pozostawiał zare ślady palców. Pies warczał i przybierał zaaferowane pozy nad sporym kopczykiem siekanej koniny w kamionkowej misce z napisem „Pies”. - Tak lepiej - powiedział z aprobatą Finn. Ale czy zauważył też, że rozpuściła włosy? - Zjedz teraz trochę chleba. Jedli, więc razem, a Finn czytał gazetę. Kukułka wykukała następne pół godziny. Melania poderwała się ze strachu. - Ten zegar zrobił wuj. - Jejku! - Nie masz jeszcze pojęcia, co on potrafi zrobić. - Pewnego razu przysłał mi diabełka w pudełku. Ale bałam się tej zabawki. - Mimo to wiesz chyba, że wuj robi też lalki, koniki, domki dla lalek i tego rodzaju rzeczy? - Nie. - Jest mistrzem - powiedział Finn. - Nie ma drugiego takiego artysty ani rzemieślnika. Jest na swój sposób geniuszem i dobrze o tym wie. - Finn zastanawiał się przez chwilę. - Chciałabyś zobaczyć niektóre z jego dzieł? Teraz jest dobra pora. Zanim wstaną inni domownicy. Właściwie to jedyna odpowiednia chwila. - A to dlaczego? - Ach, wuj już taki jest. Nie lubi, kiedy się ogląda jego zabawki. Zwłaszcza teatrzyk. Szczególnie teatrzyk lubi chować dla siebie. - Teatrzyk? Jaki teatrzyk? - Marionetek. Wuj odgrywa w nim różne przedstawienia. Ale nikt nie wie o tych marionetkach. Nie są na sprzedaż. To tylko jego hobby. Na piżamie Finna widać było z przodu zaschnięte ślady żółtka. Mankiety miał poprzecierane i szare, a zęby, podobnie jak Francie, pożółkłe od dymu. Finn zapalił nowego papierosa marki „Sweet Afton” z paczki ozdobionej podobizną Roberta Burnsa. Pies, skończywszy śniadanie, położył się z westchnieniem na wytartym dywanie. Elektryczny ogień nadawał jego bokom pomarańczowy poblask. - Kto namalował psa? -Ja. - Jest... jest uderzająco podobny. - Pies to pies - odpowiedział Finn i wzruszył ramionami. - Maluję wujowi marionetki, scenografię i zabawki. Niektóre. - To wszystko? - Uczę się rzemiosła. Jestem czeladnikiem twojego wuja, Melanio. - Finn zeskoczył ze stołu. - No chodź, zobaczysz jego skarby. Właściwie nie była zadowolona, że Finn ciągle używa jej imienia - żartobliwie modulował głos, wymawiając trzy płynne sylaby, jak gdyby imię „Melania” wydawało mu się śmieszne. Ale zaciekawił ją i poszła. Pies otworzył sennie oko, jakby chciał dopilnować, żeby bezpiecznie wyszli. Drepczące, bose i ohydnie brudne stopy Finna wydawały mlaszczące dźwięki. Paznokcie u nóg miał długie i zakrzywione niby rogi kozła, co przypomniało Melanii o rozszczepionych kopytach, którymi, jak przypuszczała, Finn mógł być obdarzony. Na takich paznokciach pewnie stępiłby się nóż, bo chyba nie były obcinane od wielu miesięcy, a może nawet lat. Finn otworzył na dole drzwi prowadzące do sklepu, który ciemniał za zasuniętymi roletami. W kącie drzemała papużka. - Najpierw obejrzymy sobie parę zabawek, które może zobaczyć każdy klient - powiedział, zapalając światło. - Dobry Joey - zwrócił się do papużki. Ptak obudził się i rozświergotał. - Wuj pracuje w drewnie i czasem w metalu - oznajmił znów Finn cichym głosem bez wyrazu. - Co myślisz na przykład o tym? Wyjął z tekturowego pudła zabawkę, na którą składały się dwie małpki o jasnobrązowym futrze. Oczy miały zrobione ze skuwek od dziurek w butach. Jedna małpka ubrana była w przepięknie wykonany miniaturowy gamiturek w jodełkę, druga natomiast w równie starannie uszytą czarną sukienkę. Małpka w męskim stroju trzymała blaszane skrzypce, małpka w stroju kobiecym natomiast blaszany flet. Obie stały na metalowej estradzie, pokrytej czerwoną emalią. Melania poczuła skurcz zakłopotania. Uśmiechając się szyderczo, Finn przekręcił kluczyk, a wtedy futrzaste ramiona małpek poruszyły się. Blaszany smyczek sunął po strunach, blaszany flet zaś poruszał się wzdłuż porośniętej futrem mordki drugiej małpki. Z ukrytej gdzieś w podstawie pozytywki popłynęła wysoka, dźwięczna melodia, będąca bez wątpienia parodią muzyki, którą Melania słyszała ostatniej nocy. Małpki przytupywały nogami do taktu. - To jest giga - wyjaśnił Finn. - Nazywa się „The Rocky Road to Dublin”. Chciałbym to teraz odtańczyć. Melania w milczeniu przyglądała się małpkom. Pozytywka w końcu zgrzytnęła i zatrzymała się, a papuga wrzasnęła: „Nie sprzedam! Nie sprzedam!”. - To dobra muzyka - powiedział Finn. - Popularna. Mamy też małpkę, która tańczy, dzwoniąc dzwoneczkami, przywiązanymi do kostek. Dzwonki. - Słyszałam w nocy muzykę. - To ja cię zaniosłem do łóżka. Było już późno, kiedy cię znaleźliśmy. Leżałaś zwinięta na podeście, pod drzwiami do kuchni. Ten widok bardzo nas wzruszył. - Zastanawiałam się, jak trafiłam do łóżka. - Nie lekceważ wujka - powiedział Finn, puszczając mimo uszu napomknienia o wydarzeniach zeszłego wieczoru. - W każdym razie wuj robi też zabawki romantyczne. A nawet liryczne. - I Finn z innego pudla wyjął dużą różę. - To biała róża - powiedziała Melania, z trudem łapiąc dech. - A co się stało? - Ach... Nic. Gdy Finn przekręcił kluczyk, sztywne płatki (z nakrochmalonego płótna? kartonu? a może cienkich drewnianych wiórków?) rozchyliły się z wdziękiem, ukazując pomarszczoną figurkę pastereczki, nie większej od dłoni dziecka. W głębi kwiatu rozlegało się cichutkie brzęczenie. Pastereczka uniosła nogę i wykonała piruet, a po chwili następny, obracając się na drugiej nodze. W końcu dygnęła, płatki zamknęły się nad nią i brzęczenie ustało. - Nazywamy ją „Różaną Niespodzianką” - powiedział Finn. Wyjął z kieszeni tabliczkę balonowej gumy do żucia, rozwinął opakowanie i włożył gumę do ust. - Dziesięć gwinei. Wuj uważa, że jest piękna. - Finn nadmuchał balonik, który pękł z odgłosem przypominającym pierdnięcie. - Przemyślna zabawka - powiedziała z wahaniem Melania, niepewna odpowiedzi. - Głupia, ale dobrze się sprzedaje - odpowiedział Finn i odłożył różę. - Mam tu coś lepszego. To był mój pomysł. Wskazał żółtego misia z muszką na szyi, który jeździł na rowerze wzdłuż kontuaru, podzwaniając od czasu do czasu dzwonkiem. Miś jeździł chaotycznie i wykonawszy jakiś gwałtowny skręt, spadł z lady, ale Finn chwycił go w locie, odwróconego do góry nogami, gdy koła rowerku jeszcze się kręciły. Zabawka był tak niezwykle pomysłowa, że Melania zachichotała i wyciągnęła rękę chcąc ją uruchomić sama. - Cieszę się, że się śmiejesz - powiedział Finn. - Myślałem, że chcesz już zapomnieć o śmiechu. Ale sklep możesz sobie oglądać, kiedy zechcesz. Chodźmy lepiej na dół, bo zaraz będzie za późno. Zeszli, więc do piwnicy, podłużnego, bielonego wapnem pomieszczenia, biegnącego przez całą szerokość domu. Jedno z okienek wychodziło na tunel, którym zrzucano węgiel, a odrobina załamanego pod ostrym kątem światła wpadała do wnętrza przez żelazną kratownicę, tkwiącą wyżej w chodniku. Wokół unosił się słodki, czysty zapach świeżego drewna i ostra woń farby. Pod stopami Finna i Melanii chrzęściły drewniane strużyny. Przy ścianie stał stół stolarski, jak w fabryce drewnianych protez, pokryty pociętymi i porąbanymi kończynami, przywodzącymi na myśl „Noc Walpurgi”. Naprzeciwko, pod drugą ścianą, stał ochlapany tęczą barw stół malarski. Na ścianach wisiały rozmaite figurki na sprężynach, tańczące misie i podskakujące arlekiny, a także gotowe już niemal marionetki wszelkich rozmiarów - niektóre dorównywały niemal wzrostem Melanii. Były wśród nich kukiełki o ślepych oczach, jedne bez rąk, inne bez nóg, nagie lub ubrane, wszystkie nie wykończone, choć dyndając na haczykach, sprawiały wrażenie dziwnie ożywionych. Na ścianach wisiały też maski, najróżniejsze maski we wszystkich możliwych kolorach - ich fluorescencyjne róże i fiolety zlewały się z barwami złotymi i granatowymi. Finn włożył jedną z masek i przeistoczył się w Mefistofelesa o kudłatych brwiach, wąsach i brodzie przytwierdzonej do cętkowanej, żółto-czerwonej twarzy, zastygłej w grymasie gniewnego warknięcia. - To prawdziwe włosy - powiedział, szarpiąc brodę. - Staramy się uprawiać rzemiosło na wysokim poziomie. Piwnicę rozjaśniały pasma nierzucających cienia jarzeniówek. Ze stojącego po drugiej stronie dużego rusztowania, przypominającego duże pudło, zamaszyście opadły na podłogę czerwone pluszowe zasłony. Finn, wciąż w masce, podszedł bliżej i pociągnął za sznur. Kurtyna rozsunęła się z szelestem, marszcząc się po obu stronach niewielkiej sceny, przedstawiającej grotę w cichym, wyczekującym lesie, ozdobionym kartonowymi skałami. W plątaninie sznurków leżała twarzą do ziemi wysoka, co najmniej na pięć stóp marionetka sylfidy, otulona fontanną białego tiulu. Była rozciągnięta na płask, jak gdyby ktoś nagle znudził się zabawą, upuścił lalkę i poszedł sobie precz. Marionetka miała długie czarne włosy, sięgające bioder opiętych ciasnym atłasowym gorsetem. - Tego już za wiele - powiedziała podenerwowa na Melania. - Za wiele. - Przecież jeszcze prawie nic nie zobaczyłaś. Nie mogła patrzeć na upadłą lalkę w białym atłasie i tiulu. - Ja... nie lubię teatru. Proszę cię, zrób to dla mnie i zasuń kurtynę. Finn niechętnie pociągnął znów za sznur. Czerwona kurtyna litościwie skryła porzuconą sylfidę. - Ten kukiełkowy teatrzyk to w pewnym sensie rzecz najdroższa jego sercu, rozumiesz? Choć może to raczej obsesja. Powinnaś zobaczyć, jakie on tu urządza przedstawienia! Czasem pozwala mi pociągać za sznurki. To dla mnie wielki dzień. - Głos Finna podwinął się ironicznie w kącikach ust. - Tego już za wiele - powtórzyła Melania. Dookoła wirował szalony świat, mężczyźni i kobiety pomniejszeni przez zabawki i kukiełki, świat, w którym nawet ptaki były mechaniczne, a nieliczni realnie istniejący ludzie chodzili tu w maskach i grali koncerty głuchą, straszną nocą, w którą coś wtrąciło ją raz jeszcze. Znów pochłonęła ją noc. Melania była lalką. Zadrżały jej usta. Finn zauważył, że jest przygnębiona. Jego sflaczałe wargi wygięły się ze współczuciem, przypominając leżący na grzbiecie księżyc. Ku niesłychanemu przerażeniu i zdumieniu Melanii Finn rzucił się nagle w głąb piwnicy, wykonując serię młynków. Diabelsko zamaskowana postać chłopaka stała się świszczącą zabawką, szumiącym słońcem gimnastycznym, migającym ramionami i nogami, aż wreszcie Finn wylądował przed nią na rękach. Jego odwróconą do góry nogami fałszywą twarz zasłaniały zarówno prawdziwe, jak i doklejone włosy, kłębiące się wokół policzków z papier-mache. - Śmiej się ze mnie - powiedział. - Próbuję cię rozbawić. I wierzgnął w powietrzu ohydnie brudnymi nogami. - Chcę wrócić do domu - powiedziała beznadziejnie Melania, ponura jak listopadowy dzień, a potem skryła twarz w dłoniach. Czuła zapach jego bliskości, ostry i jakby lisi. Finn stanął powoli na nogi i zdjął maskę, choć Melania nie widziała jego twarzy, bo nie patrzyła na niego. - Przywiozła nas do tego domu jedna zakonnica - oznajmił. - Znaczy, Franciego i mnie. Byliśmy w naszych najlepszych, sztywnych gamiturkach i skrzypiących butach. Przyjechała z nami z rodzinnych stron, z sierocińca. Dwieście głów w dwustu łóżkach, dwieście pękniętych serc pod dwustoma kocami z rezerw wojskowych. Opiekowały się nami poczciwe zakonnice. Ta przewiozła nas przez Morze Irlandzkie, ufając w Panu, ale Bóg kazał jej cierpieć wskutek pogody i w Kanale Świętego Jerzego porzygała się jak kot, a Francie płakał, bo nie było z nami nikogo i to on musiał zamknąć matce oczy. Miał wtedy czternaście lat i grał już cudownie na skrzypcach, ale nie mógł zapomnieć dotyku jej powiek. Powtarzał ciągle, że były jak płatki lilii wodnych. Białe i wilgotne. Ale martwe. - Daj już spokój, Finn. Melania czuła, że łzy napływają jej do oczu. O dziwo, nie z żalu nad sobą, ale nad przeszłością Finna i Franciego, chyba szczególnie Franciego. Finn otworzył ramiona, jak gdyby chciał ją objąć, Melania wciąż powstrzymywała jednak łzy pięściami. A potem na górze rozległo się głośne uderzenie. Finn wzruszył ramionami. Ciągle tylko wzrusza ramionami. - Gong na śniadanie, musimy już lecieć. Poczujesz się lepiej, jak coś zjesz i wypijesz. W tym domu lepiej się nie spóźniać na posiłki. Schody blokowała olbrzymia, przytłaczająca postać mężczyzny na podeście. Światło padało z tyłu i Melania nie widziała jego twarzy, a poza tym Finn pierwszy wszedł na schody, ale wydało się jej, że mężczyzna trzyma w ręku wielki jak cebula zegarek i patrzy nań z gniewem, mrucząc coś pod nosem. Nagle na schodach zapaliło się światło i pomruk przeszedł w ryk. - Trzy minuty spóźnienia! I wbiegasz tu, podrygując w tych swoich śmierdzących szmatach, jak gdybyś miał to w nosie! Czy ja prowadzę internat dla niedomytych bitników? No co? No, co? - Mężczyzna wymierzył Finnowi potężny, druzgocący cios w głowę, po którym chłopak zatoczył się i zachwiał na nogach, kurczowo zaciskając dłonie na poręczy, żeby nie upaść. Kołysząc się na niej Fnn zaczął się śmiać. - Melanio, to właśnie jest twój wujek Filip! Ale ona rozpoznała go już przypominając sobie fotografię, choć minęły lata i wuj bardzo przytył. Zupełnie nie zwracając na nią uwagi chwycił Finna za bluzę od piżamy usiłując ściągnąć mu ją z grzbietu. Rozpoczęła się nieprzyzwoita szarpanina a Finn wił się na wszystkie strony jak węgorz, i to roześmiany węgorz, albowiem chłopak ciągle się śmiał. Nagle dał nura pod pachą wuja Filipa, chwycił swoja niebieską kurtkę z wieszaka z jeleniego rogu wiszącego na podeście i zaczął ją pospiesznie zapinać po samą szyję. - Czego oczy nie widzą - powiedział bez tchu. - Owsianka stygnie - rzucił wuj Filip, - Stygnie, bo ty się spóźniasz Niczego na świecie nie brzydzę się tak bardzo jak, jak właśnie zimnej owsianki. Nie licząc ciebie, Jowle - dodał - nie licząc ciebie. IV Wszystkie inne posiłki (wyjąwszy niekiedy podwieczorek i drobne przekąski) spożywali w jadalni, która nie przestawała pachnieć stęchlizną niezamieszkanego pomieszczenia, bez względu na to, jak często w nim przesiadywali. Ale śniadanie stanowiło wyjątek - zawsze jedli je w kuchni, choć Melanii nigdy nie udało się ustalić, dlaczego. Jonatan i Wiktoria, lśniący i rumiani od zimnej wody, siedzieli w kuchni nad miskami nietkniętej jeszcze owsianki. Widocznie ciotka Małgorzata obudziła dzieci i zorganizowała im poranną toaletę. Nerwowym machnięciem szczupłego ramienia ciotka wskazała Melanii, by usiadła obok siostry. Małgorzata była w brudnym fartuchu z ciemnej wzorzystej bawełny, zawiązanym z tyłu na cienkie tasiemki, które obciągały jej czarną spódnicę i sweter. Wydawała się wzburzona. Miała zmierzwione włosy, jak gdyby upinała je przez sen. Wiktoria siedziała wystrojona w puszysty śliniaczek z zieloną żabką, ale robiła wrażenie spłoszonej ceremonialną atmosferą, otaczającą posiłek, a manifestującą się gongiem i krzykami. Była wyjątkowo przestraszona... i dzięki Bogu, bo Melania nie zniosłaby dzisiaj roześmianej i rozśpiewanej Wiktorii przy śniadaniu. Wuj Filip mógłby nawet uderzyć dziecko, a to już byłoby straszne. Bracia Jowle’owie siedzieli naprzeciwko Melanii i Wiktorii niczym moralizatorski obraz, przeciwstawiający schludność niedbalości, Francie ubrał się bowiem z wymęczoną elegancją. Wbił się w garnitur i nowy zielony krawat, przyozdobiony inną niż wczoraj szpilką w kształcie sztyleciku. U szczytu stołu stało szerokie krzesło z poręczami, na którym niezgrabnie usadowił się wuj Filip, obejmując z namaszczeniem władzę nad paterą pokrajanego chleba i przypominającym kształtem pomarańczę, lepkim słoikiem marmolady. Ciotka Małgorzata siedziała po drugiej stronie, zerkając jednym okiem na czajnik - czekała, kiedy zagotuje się woda. Przed jedzeniem zabrzmiała znów modlitwa, wprawdzie nie tak dziwna, jak Franciego, ale wyjątkowo lakoniczna. - Za dary, które spożywać będziemy - powiedział wuj Filip i urwał. Podniósł łyżkę i na ten sygnał wszyscy zgodnie zaatakowali owsiankę. Mleko w brązowym dzbanie i - do wyboru - cukier albo gęsty złocisty syrop w zielono- złotej puszce. Rozmarzony Finn zawładnął syropem, którym wyhaftował sobie na owsiance jakiś kościelny ornament, ale nie jadł. W kuchni panowała absolutna cisza - słychać było wyłącznie istną symfonię siorbania i chłeptania, towarzyszącą posiłkowi Franciego. Finn tworzył wciąż delikatne sploty koronkowych wzorów, a miski innych domowników pustoszały. Czas mijał. Wuj Filip rzucał Finnowi meduzowate spojrzenia spod swoich krzaczastych brwi. - Finn - odezwał się wreszcie straszliwym głosem. - Tak jest, sir? - zapytał raźno Finn z szerokim uśmiechem. Dlaczego on tak często się uśmiecha, szczerząc te żółte zęby? - Przestań się bawić jedzeniem, do cholery! - Ja sobie tylko rysuję - powiedział Finn. - Nie baw się, bo pożałujesz. Ciotka Małgorzata zadrżała i zamknęła oczy. Finn westchnął i nagle opróżnił miskę ze zdumiewającą szybkością, jak gdyby nie jadł, tylko szuflował zupę do kieszeni. Dzięki tej awanturze Melania ośmieliła się spojrzeć w końcu na wuja, którego uwaga całkowicie skupiła się na Finnie. Dziwiła się wciąż potężnej postawie wuja Filipa, bo na weselu matki był przecież bardzo szczupły. A ile miał lat? Z pewnością był starszy od ciotki Małgorzaty - znacznie starszy, ale dokładnie o ile? Dobiegał podeszłego wieku, lecz nie posiwiał, włosy miał raczej pożółkłe, jak zaśniedziałe srebro, choć jedwabiste i lśniące. Czesał się na bok, z prze działkiem. Gęste włosy. Dba o nie z widomą próżnością. Jego sumiaste wąsy miały bardziej nasyconą barwę, przetykaną smugami szpakowatej ironii. Kiedy koniuszki tych wąsów zanurzały się w wielkim, osobistym kubku wuja, opatrzonym ułożonym z pączków róży napisem „Ojciec”, stawały się brunatne i obwisłe. Wąs czynił wuja podobnym do Alberta Schweitzera, ale nie nadawał mu wyrazu dobrotliwości. Jego kubek posiadał odpowiednią pojemność, lecz niewłaściwe ozdoby - był zbyt uroczy i nie pasował do wielkiej, sękatej dłoni, szorstkiej od blizn i przebarwionej skutkiem długich lat stolarki i prac malarskich. Melania pomyślała, że nie chciałaby trzymać go za rękę. Brwi mu zwisały jak na tamtej masce Mefistofelesa, a skryte pod nimi oczy okazały się bezbarwne niby deszczowy dzień. Wuj był ubrany w nieskazitelnie białą koszulę z kołnierzykiem o odkładanych rożkach, nakrochmalonym i lśniącym niby szkło. Pod szyją zawiązał cienki jak śledź krawat, który wyglądał tak, jak gdyby jego właściciel nie zdjął go ani razu od dnia ślubu swej siostry. Wuj siedział w samej koszuli, obleczony patriarchalnym majestatem i obszerną, czarną kamizelką (której błyszczący tył marszczył się na plecach długimi krechami), obciągniętą imponującym złotym łańcuszkiem od zegarka, jakie lubili nosić właściciele kopalń w czasach wiktoriańskich. Taki by się nie przejął, gdyby w kopami zdarzyło się coś złego. Wuj wcisnął pod brodę dużą białą serwetkę. Jego władza przytłaczała resztę domowników. Ciotka Małgorzata, zwiędła jak zmiażdżony kwiat, była tak onieśmielona, że bała się spojrzeć na męża. Zjadła tylko odrobinę owsianki, porcję w sam raz dla Niedźwiadka, ale zajęło jej to najwięcej czasu, wydziobywała bowiem pożywienie tylko z brzegu łyżki. Nie skończyła jeść, gdy wuj Filip wrzucił z brzękiem do pustej miski swoją łyżkę. - Zmiana naczyń, Finn! Migiem! Ciotka Małgorzata odstawiła owsiankę, podeszła do pieca, zdjęła podgrzane talerze z bekonem i smażonym chlebem, ale Finn przeciągał się obojętnie, ziewając sztucznym, przesadzonym ziewnięciem, ukazującym szkarłatny tunel gardła. Wuj Filip obrzucił chłopaka groźnym spojrzeniem. - Chcesz mnie zdenerwować, młody człowieku? Finn zebrał brudne naczynia. Przechodząc za szerokimi plecami wuja Filipa z krzywą wieżą naczyń na dłoni, odtańczył szybki, krótki, szyderczy taniec, którego starzec nie mógł zauważyć. Nikt po za nim nie odzywał się i nie poruszał. Gdy zabrakło bekonu, śniadanie skończyło się marmoladą i tą samą uciążliwą ciszą, w jakiej się zaczęło. W dni robocze korzystali z zastawy z wierzbowym wzorem - było jej w domu pod dostatkiem - do śniadań, lunchów i podwieczorków, choć w użyciu znajdowały się także zwykłe białe, niegdyś wojskowe kubki, w których późnym wieczorem Finn i Francie popijali od czasu do czasu kakao albo gorące mleko. W niedziele używali serwisu z misami na warzywa i wazą do zupy, wykonanego z o wiele szlachetniejszej białej porcelany, ozdobionej zielonym szlaczkiem. Ciotka Małgorzata była z niego dumna. Dawniej, jeszcze w Irlandii, należał do jej matki. Mieszkał w kredensie w jadalni i wkraczał do kuchni po to, by podgrzać go przed jedzeniem, a potem zmyć. Po pewnym czasie Melania zaczęła odmierzać w myślach upływ tygodni obecnością serwisu z zielonym paskiem na stole. „Oto kolejna niedziela”. W poniedziałkowe ranki natomiast spoglądała na maleńki mostek na talerzu z wierzbowym wzorem i chciała po nim uciekać z domu wuja Filipa, tam gdzie kwitną drzewa. Ale pierwszego ranka nie wiedziała jeszcze, że tak będzie. - Za dary, które spożywaliśmy - powiedział wuj Filip. Rzucił serwetkę na talerz i odsunął krzesło. - Ogarnij się, Finn, i natychmiast zejdź na dół. Wuj trzasnął drzwiami. Pokój jakby pojaśniał. Francie i szeroko uśmiechnięty Finn zapalili papierosy i zaczęli bujać się na krzesłach. Ciotka Małgorzata nastawiła czajnik, żeby zagrzać wodę do zmywania naczyń, ponieważ w kuchni też nie było bieżącej ciepłej wody. Dzieci przytuliły się do siebie w obronnym geście, a Wiktoria, i nawet Jonatan, chwycili Melanię za ręce. Wiktoria głośno pociągała noskiem. Na twarzy ciotki Małgorzaty znać było udrękę. „Nie taki diabeł straszny, jak go malują” - wypisała kredą na tablicy. Jak gdyby posłuszny niejasnej uwadze scenicznej, zaszczekał pies. - Nie zapytał nawet, jak się nazywamy - powiedział z mglistym zdumieniem Jonatan. - Zna wasze imiona - zauważył łagodnie Finn. - Nie powinieneś już iść? - zapytała Melania. - Najpierw muszę się chyba umyć, nie? I ogolić... - Jess traszny! - wydyszala Wiktoria, dokonując błyskawicznej oceny wuja Filipa. Głoski, które nie dawno opanowała, zniknęły bez śladu pod wpływem stresu. Zafrasowana ciotka Małgorzata zamaszyście wzięła dziewczynkę na ręce i przytuliła do siebie. - Wiktoria nie przywykła do krzyków - wyjaśniła Melania. - To będzie się musiała przyzwyczaić - odpowie dział Finn, drapiąc się pod pachą. Tego dnia po zmyciu naczyń Melania miała zostać z ciotką w sklepie, żeby nauczyć się cen i zapamiętać, gdzie się trzyma zabawki. Wuj pozwolił im zabrać Wiktorię, która mogła bawić się w sklepie sama. Swojski, rodzinny plan. Pozostawiony samemu sobie Jonatan zapytał, czy może odejść od stołu i popracować trochę nad modelem. Uzyskał pozwolenie. - Jonatan jest bardzo uzdolniony manualnie - powiedziała Melania. - Wuj się ucieszy - odparł Finn, kręcąc się po kuchni w oczekiwaniu na gorącą wodę do golenia. - Może wystruga z naszą pomocą parę marionetek. - Szkoła... - powiedziała słabym głosem Melania, wycierając do sucha widelec. - Ach, rok szkolny zaczął się tak dawno, że nie warto wracać teraz do szkoły - zauważył Finn. Palący przy stole Francie roześmiał się śmiechem przypominającym zgrzytanie młynka do kawy, a ciotka Małgorzata, z rękami po łokcie w pianie, odwróciła się do niego ostrzegawczo, przykładając palec do ust. - Jego wielmożność tego nie usłyszy - odezwał się Finn, obejmując siostrę w pasie. - Nie pękaj. Ciotka wsparła się na jego ramieniu, a Finn pocałował ją w szyję, tam gdzie opadały bez życia rude włosy. Melania poczuła się jak intruz. Usiłowała odizolować się od ich intymności, starannie odkładając widelce do szuflady, w której spoczywały pozostałe sztućce. Potem wytarła i pochowała także noże i łyżki. Wydawało się jej, że jest nakręconą, nauczoną porządku lalką, klekoczącą mechanicznie przy każdym zaprogramowanym ruchu. Jak gdyby wuj Filip uczynił już z niej zabawkę. Została po zbawiona własnej woli. Na dworze trwał londyński poranek i nijaka pogoda, okrutnie monotonna, bez słońca ani deszczu - takie chłodne nic. Melania pomyślała, że i w jej duszy panuje podobny klimat. Nie będzie już żadnych skrajności, nigdy. Nie lękajcie się spiekoty słońca, i tak dalej. Znalazła się w czyśćcu i pozostanie w nim przez resztę życia, o ile można nazwać życiem coś, co będzie się nudno ciągnęło bez większych radości i straszliwej rozpaczy, bo Melania nie miała już siły ich znosić. A skończyła zaledwie piętnaście lat. Było to przerażające uczucie. Kiedy chowała sztućce, użalając się nad sobą, zauważyła, że jest jej lżej, jeśli dramatyzuje, a nawet melodramatyzuje swoje problemy. Na przykład łatwiej było stawić czoło postaci wuja Filipa, kiedy wyobrażała sobie, że jest on bohaterem filmu granym, powiedzmy, przez Orsona Wellesa. Melania siedzi w kinie i ogląda film. Wkrótce podejdzie dziewczyna w białym fartuchu, sprzedająca lody, solone orzeszki i prażoną kukurydzę. Ale smakiem miesiąca był smak nijakości. Melania usiłowała nie patrzeć na demonstrację swobodnie odwzajemnianych uczuć, łączących Finna, Franciego i niemą kobietę. Ubiegłego wieczoru ta trójka zebrała się razem, jak gdyby była to najzwyklejsza rzecz na świecie. Utworzyli nowe trzygłowe zwierzę, które z łatwością rozmawiało samo ze sobą za pomocą dłoni Franciego, ust i palców ciotki Małgorzaty oraz stóp Finna. A Melania podpatrywała ich przez dziurkę od klucza i nigdy nie miała zbliżyć się do nich bardziej niż na odległość tych drzwi, za którymi mieszkali. Oglądając film, jest się podglądaczem, żyje się cudzym życiem. Rodzina Jowle’ów stanowiła jedność. Byli ciepli jak wełna i Melanię trawiła gorzka zazdrość. „Rozgość się, czuj się jak w domu”. Jakim cudem? Odosobnienie Melanii rozpękło się na kawałki. Nagle zapragnęła ponad wszystko wtargnąć do ich amatorskiego, domowego filmu. Ale czy naprawdę chciałaby zostać członkiem tej rodziny? Przez chwilę odczuwała bolesną tęsknotę - a potem, równie nieoczekiwanie, zbuntowała się przeciwko tamtym trojgu. Byli brudni i plebejscy. Nie cierpiała słowa „plebejski”, to tylko plebejusze nazywają innych plebejuszami - tego nauczyła ją matka. Ale to określenie pasowało do Jowle’ów. Nie widziałam w tym domu ani jednej książki, dosłownie ani jednej, pomyślała. Albo na przykład te sosy. Jak w knajpie dla kierowców. Albo weźmy Franciego, który ochlapał się owsianką, a (teraz) w skupieniu dłubie w zębach wypaloną zapałką. Albo wyplamiony podkoszulek i jeszcze paskudniejszą piżamę Finna. Jedyne obrazy, jakie tu widziała, to ta sentymentalna, staroświecka grafika, wisząca w jej pokoju, i namalowany przez Finna psi portret. Wyglądał, jak gdyby namalowało go dziecko, które potem powiesiło obraz nad kominkiem, żeby się popisać. No i herbata, herbata, ciągle ta herbata, do każdego posiłku, właśnie teraz, kiedy Melania zaczęła już doceniać subtelny smak kawy. I dziury w pończochach ciotki Małgorzaty. Brak papieru toaletowego. Wszystko to było w sumie obrzydliwe. Ci ludzie żyli jak świnie. Lecz mimo to byli rumiani i nader cieleśni, a ona, Melania, miała na zawsze pozostać szara jak cień, zapewne z powodu nocy sukni ślubnej, gdy poślubiła cienie i wszystko się skończyło. Ale to działo się w pustce, gdzieś na końcu świata. Wytarła jeszcze kubki, spodeczki i talerze, bo nie miała nic lepszego do roboty. Jak to możliwe, że udało im się zachować cielesność i rumianą cerę (choć w przypadku ciotki Małgorzaty można było mówić jedynie o cielesności sporadycznej), skoro żyli przytłoczeni osobowością wuja Filipa, tej apokaliptycznej bestii? I skąd ona, Melania, mogła wiedzieć, że jej wuj okaże się obdarzonym potężnym głosem potworem, który - czego się obawiała - może wstrząsnąć domem w posadach i pogrzebać ich wszystkich pod gruzami? Och, nieszczęsna ciotka Małgorzata. Jest niezwykle łagodna, a musi (zapewne) sypiać z wujem w jednym łóżku, bo są przecież małżeństwem. Wuj robi zabawki parodiujące niewinne igraszki ciotki i jej braci, a ona drży, kiedy wuj podnosi swój lwi głos. Melania domyślała się, że ciotka marzy, by mieć dzieci - ale czy na pewno z wujem Filipem? Małgorzata tak bardzo pragnie dzieci, że chce mieć Wiktorię wyłącznie dla siebie. W takim razie niech ją sobie weźmie. Melania ochoczo zrzekła się wszelkich praw do siostry i poczuła, że napięcie opadło. Jakby ktoś zdjął jej z pleców wielki ciężar. A może by tak uciec? - pomyślała, ustawiając równo talerze na pólkach w kredensie. Mogłabym dostać pracę i mieszkać samotnie w wynajętym pokoju, jak dziewczyny w różnych opowiadaniach z pism ilustrowanych. Parzyłaby neskę na własnej kuchence gazowej i kupowała ćwierć funta sera tylko dla siebie - jedną ścianę pomalowałaby na kolor czerwonych pelargonii, drugą na chabrowy błękit, a pozostałe na biało, jak chciała zrobić w domu, ale nie pozwoliła jej na to matka. Pomyślała o niej i ujrzała ją znów jasno i wyraźnie - maleńką, jakby oglądaną z niewłaściwego końca teleskopu. Leżała na żółtym piasku wśród szczątków samolotu, ubrana w swoją najlepszą, czarną garsonkę i mały podróżny kapelusz, a wokół poniewierały się fragmenty zwęglonych ciał innych pasażerów. Ale w rzeczywistości na pewno wcale tak nie wyglądała. Melania wieszała kubki na haczykach umocowanych na zewnętrznych ściankach kredensu, nieustannie poruszając ręką z dołu do góry i z góry na dół. Przypatrywała się swojej dłoni z łagodną ciekawością i pomyślała, że żyje ona własnym życiem. Później tego ranka, na zapleczu sklepu, napisała list do pani Rundle, tak jak jej obiecała. Użyła kartki wyrwanej z notesu ciotki. Gryzła ołówek, połykając drzazgi - co ona może mieć do powiedzenia pani Rundle, która stała się obca (choć i przedtem niewiele dla nich znaczyła), mieszka daleko i na pewno już zapomniała o dzieciach, spychając je w głąb swojej przeszłości, pełnej wspomnień wyładowanych innymi wspomnieniami, które zawsze nosiła w pękatej torebce? „Droga Pani Rundle, Podróż minęła spokojnie, ale była męcząca. Mamy nadzieję, że i Pani podróż minęła spokojnie”. Pomyślała chwilę, a potem wykreśliła słowo „podróż” z drugiego zdania i wpisała „jazda”, żeby się nie powtarzać. W szkole uczyli ją, że właśnie na tym polega ładny styl. Melania podejrzewała, że już nie wróci do szkoły. „Dzielę pokój z Wiktorią. Ciotka Małgorzata chyba bardzo ją już polubiła”. Dziwnie zgaszona Wiktoria siedziała u stóp ciotki, wpatrzona w płynne wzory, jakie tworzył ogień, nucąc pod nosem jakąś pozbawioną słów, przejmującą piosenkę. Dlaczego nie dadzą jej zabawek? Przecież zabawek w tym domu nie brakuje. „Ciotka Małgorzata jest niemową” - poinformowała Melania, ale po chwili wykreśliła „niemowę” i napisała: „bardzo miła”, bo przyszło jej do głowy, że pani Rundle wiedziała zapewne o przypadłości ciotki, choć nie umiała powiedzieć o tym dzieciom. „Wuj Filip jest nieco staroświecki, ale na pewno - Melania starała się uwypuklić tę część zdania - już wkrótce wszyscy poczujemy się tu dobrze. Mam nadzieję, że i Pani urządziła się w nowym domu i że kot jest zdrowy”. Było to kłamstwo. Melania miała nadzieję, że kot nie czuje się dobrze. Spodziewała się, że zdechł. Żywiła przekonanie, że kot pani Rundle jest stworzeniem z gruntu złym. Był jednak bandyckim, ale mimo wszystko ukochanym dzieckiem pani Rundle, Melania musiała więc o niego spytać. „Serdecznie całujemy - Melania, Jonatan i Wiktoria”. Westchnęła, kończąc tekst. Będzie musiała zdobyć jakąś kopertę, kupić znaczek (gdzie jest poczta?) i wysłać ten list, a następnego dnia pani Rundle wyjmie okulary, żeby go przeczytać w jakiejś nowej kuchni, gdzie jest lodówka, kuchenka z automatyczną regulacją temperatury pieca, dobrze widoczny ruszt, lśniące plastikowe blaty, elektryczny mikser i może elektryczny młynek do kawy. Melania była pewna, że w nowym domu pani Rundle pija się świeżo mieloną kawę w czerwonych emaliowanych kubkach. Kurczowo trzymała się widoku pani Rundle, jaki zapamiętała z rodzinnego domu, bo kiedyś pani Rundle stanowiła przecież jego część, a dzieci cumowały przez krótki czas w czarnym porcie uścisków na jej kolanach. Zabrzmiał sklepowy dzwonek i zaskrzeczała papuga. Melania wyszła do klienta z ciotką. Jakiś chłopczyk w miniaturowych dżinsach chciał kupić maskę na Halloween. Dzieciak miał zaschnięte smarki w nosie. Wybór dziwacznych i przerażających masek był ogromny. Melania i ciotka Małgorzata wykładały je na ladę z kolejnych pudełek, żeby pokazać chłopcu wszystkie - lwów, niedźwiedzi, diabłów i czarownic (o bladozielonych obliczach i włosach z prawdziwej słomy). Maski były jednak mniej wyrafinowane niż te z pracowni. Kiedy Melania wspomniała o tym ciotce, kobieta nabazgrała po śpiesznie: „Tamte to modele luksusowe, te są standardowe. Ale proszę cię, nie wchodź do pracowni”. Ciotka podsunęła chłopcu maskę niedźwiedzia grizzly o uszach z futrzastej tkaniny. Rozentuzjazmowany malec przymierzał jedną maskę po drugiej, porykując jak lew albo miaucząc jak kot. Miał około siedmiu lat. Pieniądze przyniósł zawiązane w rogu chusteczki do nosa. Jego kluchowata wymowa, typowa dla południowego Londynu, wydała się Melanii brzydka i prymitywna, więc jeszcze raz pomyślała z nadzieją, że Wiktoria nie przyswoi sobie tutejszego akcentu. Chłopiec z pewnością musiał długo oszczędzać z kieszonkowego, by kupić jedną z masek wuja Filipa. Melania sądziła, że dziewiętnaście szylingów i jedenaście pensów za sztukę to dużo, ale chłopcu maski strasznie się podobały. Przymierzył pasiastą maskę i udał, że rzuca się przez ladę na Melanię, która wydała urywany okrzyk. Była to maska rozjuszonego tygrysa, płonąca jasno fosforyzującą farbą, naprawdę zwierzęca i dzika. Melania uważała, że tego rodzaju maski nie są odpowiednimi zabawkami dla małych dzieci, ale chłopiec odliczył w końcu kilka sześciopensówek i pensów na kontuarze, wybierając ostatecznie maskę słonia z odlanymi z plastiku, niezwykle ostrymi kłami i gumową trąbą, którą można było unosić i opuszczać, pociągając za sznurek. Melania pomyślała, że maska przypomina oblicze słonia w rui, i chciała zapakować ją do papierowej torby, ale chłopiec z trzaskiem naciągnął gumkę na tył głowy i wybiegł na ulicę z kołyszącym się nad kołnierzykiem łbem słonia, którego nowiuteńka trąba podskakiwała miarowo w górę i w dół. Ciotka Małgorzata z uśmiechem schowała pieniądze do szuflady pełniącej rolę kasy. Uśmiechnęła się ślicznie, ciepło i niewymuszenie. „Obsługiwać dzieci to prawdziwa przyjemność” - napisała. - Ale chyba męcząca - powiedziała Melania. „Tutejsze dzieci już przywykły do mnie” - napisała znów ciotka, a Melania, chowając z ulgą maski, zastanawiała się, w jaki sposób ciotka zrozumiała jej odpowiedź. Czas płynął bardzo wolno. O wpół do dwunastej ciotka zaparzyła na zapleczu herbatę. Melania była ciekawa, czy każe jej zanieść tacę do piwnicy, ale wuj Filip i Finn najprawdopodobniej mieli na dole własną kuchenkę gazową i mogli sobie sami robić herbatę, gdy tylko mieli ochotę. Melania zaniosła jednak herbatę Jonatanowi, a ciotka pokazała jej, w jaki sposób zatrzymać ciepło w filiżance, przykrywając ją spodeczkiem. Na strychu u Jonatana było bardzo zimno. Chłód szczypał go i kąsał, barwiąc blizny na kolanach chłopca na jasnofioletowy kolor. Jego czerwony nos wyglądał jak obdarty ze skóry. Jonatan ledwie uniósł głowę, kiedy Melania weszła do pokoju. Podłogę pokrywała splątana pajęczyna czarnych nici, okręt żeglował dumnie po pasach tureckiego dywanu, a siedzący w kucki Jonatan zaplatał właśnie skomplikowaną kocią kołyskę olinowania. Był schludnie ubrany w szkolny mundurek z szarej flaneli, jak w całkiem zwyczajny dzień. Krótkie spodenki, marynarka z emblematem na piersi i długie, szare, pomarszczone skarpetki - było to ubranie, w którym przyjechał do Londynu. Jak tchnienie przeszłości. Jonatan rano zawsze ubierał się po omacku. Wkładał rzeczy, które zdjął poprzedniego wieczoru, chyba że na krześle przy łóżku, w którym sypiał, ktoś przygotował mu ubranie na zmianę. - Wypij coś gorącego - powiedziała Melania. Jonatan nie usłyszał. - Jonatanie! Przyniosłam ci herbatę! Postawiła filiżankę na podłodze i dotknęła ramienia brata, który powoli zsunął z palców czarną nitkę, przypatrując się Melanii zza swoich okularów, jak gdyby zachodził w głowę, kto to może być. Szkła były matowe i zapaskudzone. Jonatan zdjął okulary, nachuchał na soczewki i przetarł je bardzo już brudną chusteczką do nosa. Oczy miał bezbronne, okolone beżowymi obwódkami. Przypominał małego gryzonia, jak świnka morska albo kret. Nałożył okulary i znowu bacznie przyjrzał się Melanii. - Ach, to ty - powiedział, spoglądając na herbatę z wyrazem oszołomienia. - Pij, bo wystygnie. Jonatan z przerażającą uległością wypił zawartość filiżanki trzema łykami i oddał naczynie siostrze. Czekał grzecznie, aż sobie pójdzie, wbijając wzrok w swój okręt. Melania czuła się jak intruz, ale Jonatan był przecież jej bratem i ostatecznie miała prawo mu przeszkadzać. - Wszystko w porządku? - spytała. Zastanawiał się nad tym pytaniem, a w każdym razie tak się wydawało. - Co masz na myśli? - odezwał się po chwili. - Czy jesteś szczęśliwy? Albo czy wiesz, czego ci trzeba do szczęścia? Siedział nieruchomo, trzymając dłonie na kolanach i nie próbując nawet odpowiedzieć, jak gdyby pytanie Melanii było prozaiczne i całkiem nieistotne. - Jonatan, powiedz mi, czy jesteś szczęśliwy, czy nie. - Przecież to był jej brat, dlatego martwiła się o jego pomyślność. - Chcę pracować dalej nad moim statkiem - od parł. - Proszę cię. - Aha - wyrzekła słabym głosem Melania i wyszła. Czuła się samotna i ogarnął ją chłód, kiedy szła długimi, brunatnymi korytarzami, mijając zamknięte na głucho, tajemnicze drzwi. Zamek Sinobrodego. Wstrząsnął nią dreszcz przerażenia, gdy przechodziła obok, bała się, bowiem, że drzwi się nagle otworzą i wytoczy się z nich jakieś straszliwe urządzenie na kółkach, okropny żart albo potworny wynalazek, w każdym razie coś, co wystawi jej odwagę na próbę. Teraz została już zupełnie sama, straciła, bowiem zarówno brata, jak i siostrę, Jonatan siedział na górze, Wiktoria na dole, a Melania wędrowała niebezpieczną drogą między nimi, niełączącą jej z nikim. Szkoda, że jestem jeszcze taka młoda, niedoświadczona i zależna od innych, pomyślała. Za tymi drzwiami, (za którymi?) spali nocami ciotka Małgorzata, wuj Filip, Francie i Finn. Jednak nie teraz, nie o tej porze - a kto zajmował te pokoje za dnia? Tak, to zamek Sinobrodego, a może raczej posiadłość pana Foxa, w której na każdym nadprożu widniało wyryte motto:”"Bądź śmiały, śmiały, ale nie za śmiały”, a w szafach i przewiewnych kredensach spoczywały na prześcieradłach i poszwach starannie ułożone, poćwiartowane zwłoki. Melania wiedziała, że nie zachowuje się rozsądnie, że wokół znajdują się tylko puste pokoje i milczące łóżka, ale nadal odczuwała lęk, a jej przerażone stopy dreptały zbyt głośno, budząc uśpione echa. Przed kuchnią, u szczytu schodów, na podeście siedział niezłomnie pies. Zwrócony grzbietem do Melanii, zagradzał jej drogę. Był niesamowicie biały, niczym Moby Dick, a w brunatnym domu wuja Filipa po prostu świecił, dlatego Melania bardzo się wystraszyła. Przystanęła za psem. Nie poruszył się. Znalazła się w pułapce. - Dobry piesek - powiedziała na próbę. - Piesku miły, puść mnie. Bardzo cię proszę. Ogon zwierzęcia zaczął się poruszać na boki z ledwie słyszalnym świstem. - Proszę cię - powiedziała znowu. Pies spojrzał na nią, odwracając łeb o migotliwych, czerwonych oczach. Przyszła jej do głowy szaleńcza myśl: czy to prawdziwy pies, czy może ten z obrazu? W końcu przestąpiła go i zeszła na dół, choć w głębi duszy obawiała się, że mógłby jej odgryźć nogę. Ale bulterier ani drgnął. Śledził ją spojrzeniem bez mrugnięcia powieki, aż weszła na zaplecze i zamknęła drzwi, kryjąc się przed jego purpurowymi oczami. Ciotka Małgorzata obierała ziemniaki i wrzucała je do plastikowej miski z wodą. Miskę trzymała na kolanach. Wiktoria pomagała niemej kobiecie małym, ale niebezpiecznie wyglądającym nożykiem. Siedziały pośród drobnych rozprysków wody. Ciotka czule i serdecznie spoglądała z góry na okrągły czubek głowy Wiktorii, przechylając na bok ptasi łebek Dobrze, ze, choć Wiktoria znalazła tu swoje miejsce. Zaraz potem ciotka poszła po popołudniowy posiłek i wzięła Wiktorię ze sobą, Melania musiała, więc pilnować sklepu. Odkryła, że stanie za ladą sprawia jej przyjemność - dotąd była zawsze konsumentką, stała po stronie dla klientów. Przez chwilę bawiła się w sklep. Przeliczyła pieniądze w kasie i przejrzała zwój faktur. Dwukrotnie sprawdziła, gdzie leżą papierowe torby, brązowy papier pakowy, sznurek i taśma klejąca. Zaczęła oglądać towar. Czuła wstręt do tych dzikich masek, choć zarazem coś się jej w nich podobało, i w końcu przymierzyła kilka. Nie mogła się przejrzeć, bo w sklepie nie było lustra, w zależności jednak od tego, jaką maskę akurat przymierzała, czuła, że nabiera dziwnych, lisich albo kocich cech. Wydawało jej się, że maski nawet pachną dzikimi zwierzętami. Potem zmierzwiła czub papużce i przyglądała się, jak Joey wydziobuje z łuski nasiono słonecznika. Ptak przesuwał się boczkiem na poręczy, kulił pod siebie skrzydła i popatrywał chytrze na dziewczynę, dając do zrozumienia, że gdyby chciał, mógłby jej niejedno opowiedzieć. Klienci nie przychodzili. W sklepie było tak ciemno, że światło paliło się tu przez cały dzień. W środku panowała zawsze piąta po południu zimowego dnia, a kuszące pudła sprawiały, że sklep wyglądał jak w dzień przedwigilijny, przesycony gęstą, pełną wyczekiwania emanacją świątecznych prezentów. Melania czuła się lepiej w sklepie niż w domu. Cieszyło ją, że stoi blisko drzwi prowadzących na ulicę, bo mogła przyglądać się przechodniom, i stwierdziła, że ludzkie życie płynie swoim uregulowanym trybem. Przebierała wśród pudełek ukradkiem, potajemnie, jak dziecko buszujące po świątecznych paczkach, schowanych na górnej półce w szafie rodziców. Zdejmowała wieka, których nie otworzył Finn, wstrzymując oddech z rozkoszy i zadziwienia. Znów stała się na chwilę siedmioletnią dziewczynką. Osobno, na kilku równoległych półkach, leżały proste, drewniane zabawki dla najmłodszych. Były zachwycające. Na przykład koniki na kółkach, które można ciągnąć za sobą na sznurku, czerwone, niebieskie i zielone koniki, nakrapiane czarnymi, białymi albo żółtymi kwiatkami. Grzechotki w kształcie świnek i sów z suszonymi nasionami w pustych brzuszkach. Gwizdki w kształcie kolorowych ptaków, którym gwizdało się w ogon. Melania przyłożyła do ust ptasi gwizdek i wydobyła z niego odgłos o głębokiej, przenikliwej słodyczy. Potem znalazła drewniane figurki, fikające kozły na drewnianych ramkach - allez oop! - do góry nogami. I dwa drewniane ludziki, walące na przemian młotami w kowadło, tak prymitywne w formie, jak gdyby by ły najstarszymi zabawkami na świecie. Rozpoznawała powoli wyrafinowaną, malarską rękę Finna, widoczną w kwitnących koniach, w dziwnych, przypominających spodki mordkach świnek i sów, w nakrapianej, pawiej wspaniałości ptaków, w utrudzonych, profesjonalnych grymasach twarzy linoskoczków i zaciśniętych z wysiłku ustach kowali. Im Finn poświęcił szczególnie dużo uwagi - twarze kowali zdobiło owłosienie, od cienkich jak kreski ołówka wąsików a la Ronald Coleman po przypominające starożytnych Asyryjczyków kręte kędziory na głowach. Maleńkie, pociągnięte farbą kurtki ludzików zdobiła mozaika pasków, gwiazdek, strzałek i kropek. Finn chyba wyjątkowo lubił malować zabawki dla bardzo małych dzieci. A w następnym wielkim kwadratowym pudle kryla się arka Noego. Było to arcydzieło. Melania rozstawiła na ladzie poszczególne jego elementy. Noe mierzył sześć cali, miał białą brodę do kolan i rybackie buty z prawdziwej gumy. Państwo Noe stanowili jednak dziwną rodzinę. Pani Noe obdarzona została na przykład kształtem kołka, jak gdyby była to idealna i jedyna postać małżonki Noego, którą Stwórca zaakceptował z ulgą, wypróbowawszy wcześniej bez powodzenia setki innych wariantów. Tamte nie zyskały jednak jego aprobaty. Pani Noe miała nisko upięty kok na karku, a w jej włosach tkwiły rzeźbione szpilki, cieńsze od rozszczepionych zapałek. Figurka o okrągłych rumianych policzkach uśmiechała się. Sem i Cham wyglądali natomiast na brudnawych mieszkańców Bliskiego Wschodu, kierowników szulerni albo knajpy ze striptizem - ubrani w garnitury w jodełkę, mieli czarne loki i czerwone, uśmiechnięte usta, za którymi błyskały złote zęby. Jafet z kolei (poznała, że to Jafet, bo na koszulce widniało jego imię wypisane maleńkimi literkami) był Finnem we własnej osobie, jego idealną podobizną w każdym calu, ubraną w błękitne dżinsy. Finn podpisał się i zostawił sygnaturę na arce. Przypomniała sobie, jak powiedział: „Wszyscy płyniemy na tej samej łodzi”. No cóż, on siedział w arce i mógł prawdopodobnie przetrwać każdy potop. Na pokładzie arki znajdowało się trzydzieści par zwierząt, począwszy od lwa i lwicy dorównujących niemal wielkością Noemu, po parkę białych myszy, nie większych od paznokcia małego palca Melanii. Lwy nosiły na głowach korony na znak, że są królewską parą. Melania chichotała z czystej radości, że może je trzymać w dłoniach, że te zwierzęta są takie maleńkie i śliczne, że koty są takie kocie, a figurki kangurów, (wśród których była matka z kangurzątkiem w torbie) doskonale oddają naturalnie zabawny wygląd kangurów. Ustawiła zwierzęta w długim szeregu z lwami na czele, tworząc wyrzeźbioną w drewnie i pastelowo barwną cyrkową paradę. Zauważyła, że zaczyna myśleć małymi kategoriami w skali arki, ponieważ wydawało się jej, że ma wielkie dłonie, na podobieństwo Guliwera w krainie liliputów. Burtę płaskodennej arki zdobił pejzaż morski, sięgający wysokości linii wodnej. Była to pozbawiona malarskiej perspektywy wizja dalekich głębin, pełnych truskawkowych ryb, lasów wodorostów i oblepionych małżami kamieni, wśród których widać było tu i ówdzie pulchne syreny, jakie marynarze tatuują sobie czasem na ramionach. Syreny energicznie napierały piersiami na fale albo siedziały na wywróconych do góry stępką, zatopionych statkach, rozczesując długie, nieprawdopodobnie żółte włosy. Kadłub arki był zielony, a zdobiły go malowane wizerunki głów zwierząt, wyglądających na zewnątrz przez bulaje. Na maszcie wisiała cena. Siedemdziesiąt pięć gwinei. - Wielki Boże! - zawołała Melania. - To uczciwa cena za taką robotę - odezwał się wuj Filip. - A ceny trzeba kalkulować uczciwie. To zwykła ekonomia. Poza tym bądź łaskawa odłożyć te rzeczy, panienko. Ńie lubię, kiedy ktoś bawi się moimi zabawkami. „Nie sprzedam!” - zawołała śpiewnie papużka. Wuj Filip całkowicie zasłaniał sobą drzwi. Podwinięte rękawy koszuli spiął powyżej łokci stalowymi spinkami i był przepasany szorstkim, białym niegdyś fartuchem, który zakrywał go od węzła krawata aż po kostki nóg. W bladych oczach wuja nie było ani śladu serdeczności. Przybrał marsową minę, a jego brwi zbiegły się, przypominając stalowy pręt. Zdenerwowana Melania z łoskotem wrzucała zwierzątka do pudełka. - Uważaj, jak się z nimi obchodzisz! To jest te raz twój chleb! I była to prawda. V W górze zabrzmiał przeraźliwy gong na obiad. - Właściwie wcale nie czuję, że jesteśmy w Londynie - powiedziała Melania. W kuchni nie było ni kogo poza nią i Wiktorią. - Równie dobrze mogłybyśmy mieszkać gdzie indziej. - Na przykład gdzie? - zapytała Wiktoria bez za ciekawienia. Wyskrobywała łyżką resztki dżemu malinowego ze słoika. Siedziała na podłodze, a włosy miała zlepione w strąki dżemem, którego gniewna wysypka otaczała jej usta i pokrywała sukienkę lepkimi smugami. Była zadowolona z życia i grubsza niż kiedykolwiek. Ciągle ściskała w garści jakieś słodycze, zajadała między głównymi posiłkami przekąski w postaci chleba i skondensowanego mleka albo wyskrobywała miski, w których ciotka Małgorzata miesiła ciasto. Ciotka uwielbiała małą i rozpuszczała ją. - Na przykład gdzie? - powtórzyła purpurowa od dżemu Wiktoria. - Gdziekolwiek. - Ale nie było sensu rozmawiać z Wiktorią, która zapomniała już o istnieniu innych miejsc, żyjąc z dnia na dzień. Wszyscy mówili, że Melania zamieszka w wielkim mieście, które jednak okazało się dla niej małym, szarym miasteczkiem. Dom Flowerów stał na szczycie południowego wzgórza. Melania, z koszykiem na ramieniu i listą zakupów, jak francuska gospodyni, wychodziła z domu tylko po sprawunki. Nigdy jednak nie dostawała pieniędzy, ponieważ wuj Filip miał kredyt we wszystkich sklepach, w których kupował, i regulował rachunki raz na kwartał czekiem. Niekiedy Melanii towarzyszył pies, choć czasem zostawał w domu, a czasem miał jakieś inne zajęcia. Nie szedł na smyczy ani na łańcuchu, lecz dreptał cicho obok Melanii. Czasami szła z nią Wiktoria, która kiedy indziej zostawała w domu, ale w przeciwieństwie do psa Wiktoria nigdy nie miała nic do roboty. Teraz, kiedy sprawunki załatwiała Melania, ciotka Małgorzata w ogóle nie wychodziła z domu. Sklepikarze przesyłali przez Melanię pozdrowienia dla ciotki i pytali, czy dobrze się miewa, podobnie jak dawniej, kiedy pytali o matkę i o panią Rundle, gdy Melania robiła zakupy w miasteczku. Z pełnym troski zniecierpliwieniem cmokali nad jej czarną opaską, przyszytą wciąż do rękawa, albowiem tutejsi sprzedawcy (tak samo byłoby w jej rodzinnej miejscowości) słyszeli u przyjeździe dzieci i wiedzieli, w jaki sposób zostały osierocone. Ciotka Małgorzata zabazgrała pewnie niejeden notes, by o nich opowiedzieć. Wszyscy byli bardzo mili dla Melanii. Właściciel sklepu spożywczego, były żołnierz o surowym obliczu, bez kciuka u prawej dłoni (Melania zastanawiała się, czy nie obciął go sobie przypadkiem krajalnicą do wędlin, ale nie śmiała zapytać z obawy, że dowie się prawdy), obdarzał ją niekiedy uśmiechami i czasem dawał czekoladki Wiktorii, która wracała wtedy do sklepu z zabawkami z obfitym brązowym wąsem i bokobrodami na buzi. Wiktoria zawsze musiała się ubabrać. Rzeźnik, człowiek łagodny i gołębiego serca pomimo okrutnych plam krwi na fartuchu, wypełniał Melanii koszyk darmowymi kośćmi dla psa i proponował, że pokaże dziewczynie tajemnice swojego magazynu, gdzie w schłodzonej ciemności wisiały kudłate od szronu połcie mięsa. Melania odmawiała, choć potrafiła docenić gest rzeźnika. Kobieta z warzywniaka dawała jej czasami bukiecik fiołków albo kwiat chryzantemy, który przypadkowo łamał się w dłoni Melanii, i te prezenty sprawiały jej największą przyjemność. Sprzedawczyni miała ciemną karnację, łotrzykowski wygląd i przymilny, roześmiany, niski, ale łamiący się głos. Jej ręce były wiecznie powalane na czarno ziemią od kartofli. Gdy widywała Wiktorię, dawała jej banana, i zachęcała Melanię, by częstowała się leżącymi w koszyku orzechami. Mówiła „z Bogiem” zamiast „do widzenia” i Melania zwykle wychodziła z jej sklepu pełna otuchy, miażdżąc w zębach migdały. - Szkoda, że wuj Filip nie jest kupcem warzywnym - powiedziała pewnego razu Wiktoria. - Albo nie handluje słodyczami - dodała po chwili. A gdzie był Londyn, gdzie gwar i anonimowość wielkiego miasta? Z okien na piętrze Melania widziała jego światła, ale nigdy nie poznała go bliżej. Flowerowie prowadzili samotnicze życie. Nikt ich nie odwiedzał wieczorami ani nie wpadał na pogawędkę za dnia, chyba że w interesach - by sprzedać drewno wujowi Filipowi albo zamówić usługi Franciego i jego skrzypiec. Żadnych przyjaciół czy gości. Ich życie było zaczarowaną ciszą. Nie mieli telewizora, gramofonu ani nawet radia. Wuj Filip uwielbiał ciszę. Ale Francie przeszmuglował do domu maleńki tranzystorowy odbiornik radiowy i czasem potajemnie słuchał radia Eireann, jeśli akurat nadawano muzykę. Wróciwszy z zakupów Melania pomagała ciotce obsługując klientów, wypisując ceny na karteczkach, albo bez końca polerując szuflady i wielki niczym most drewniany blat kontuaru, gdy tylko, bowiem kończyła go czyścić ślady brudnych palców małych interesantów kazały zaczynać pracę od nowa. Zmiany w trybie życia Melanii były tak ogromne, że prawie nie do wiary. Nieruchomiała niekiedy ze szmatką w ręku i obserwowana uważnie przez papużkę, mówiła głośno: - To na pewno nie ja, w żadnym wypadku! A jednak to była ona. Wieczorami, kiedy filiżanki od herbaty były już umyte i schowane, a ciotka opatulała Wiktorię w łóżeczku, Melania siadywała w kuchni i czytała swoje stare książki Miała rację - w domu Flowerów nie było ani jednej, wyjąwszy księgę podatkową wuja, chyba, że jakieś tajemnicze tomy kryły się w sypialni braci Jowle’ów. Możliwe, lecz nawet jeśli tak było, Melania nie widziała nigdy, by bracia czytali książki, choć Francie kupował czasem „Irish Independent”. Czytywał go w ubikacji, gdzie Melania po raz pierwszy natknęła się na dziennik, i zawsze chował potem egzemplarz za rurą, a kiedy wuj Filip znajdował gazetę w klozecie, wyrzucał ją na schody, deptał i skakał po niej. Nie mijało wiele czasu, a gazeta, pokryta śladami butów, pojawiała się z powrotem za rurą w ubikacji. Ocalała jedna walizka książek Melanii. Był to zbiór przypadkowy, zawierający „Kubusia Puchatka” i opowieści o doktorze Dolittle, które, jak się okazało, mogła czytać nostalgicznie w kółko. Myślała, że jej dzieciństwo uwięzło na stronicach tych książek, na które ściekała czasami czekolada i w których przed laty zaznaczała ulubione fragmenty papierkami po cukierkach i skrawkami wstążek. Nie tykała jednak książek dla dorosłych, a egzemplarz „Lorny Doone” schowała, choć reszty księgozbioru trzymała się kurczowo niby kół ratunkowych. Czytała i czytała, podczas gdy ciotka Małgorzata cerowała skarpetki męża i braci albo przyszywała im niezliczone guziki do koszul. Szyła też ubranka niektórym zabawkom i marionetkom - maleńkie sukienki i kurteczki dla antropomorficznych misiów i małpek, peleryny i płaszcze dla tych nielicznych kukiełek, które sprzedawali w sklepie, oraz suknie i bryczesy dla wysokich lalek z teatrzyku. W jej olbrzymim wiklinowym koszyku krawieckim, przypominającym kosze, w jakich zaklinacze trzymają węże, piętrzył się nieskończony stos tkanin, przeznaczonych do szycia. Z kosza groźnie wyłaniały się kolejne fale wspaniale barwionych materii i wydawało się, że ją zaleją, lecz ciotka szybkimi jak światło palcami mężnie się z nimi zmagała. Melania uważała, że wuj Filip mógłby jej przynajmniej kupić maszynę do szycia, żeby nie musiała ściubolić ręcznie długich szwów. Melania i ciotka Małgorzata siedziały w absolutnej ciszy, jeśli nie liczyć ociężałego tykania zegara z kukułką i jej regularnych wykrzykników na dwa tony. Melania wciąż nie mogła przywyknąć do kukułki i za każdym razem podrywała się ze strachu na głos ptaka. Z kranu kapała do zlewu woda. Czasami pies drapał w drzwi, żeby go wpuścić, a czasami drapał, żeby wyjść. Niekiedy zasypiał na wytartym dywanie przed elektrycznym ogniem w kominku, pochrapując z cicha, i bywało, że drżały mu łapy, gdy gonił we śnie króliki. Ciotka chwilami unosiła głowę znad szycia i uśmiechała się nerwowo do Melanii, chcąc dać jej do zrozumienia, że są przyjaciółkami. Zdarzało się, że kiedy Finn miał wolny wieczór, grywał z Melanią w gry, do których wystarczał papier i ołówek, jak „okręty”, ale zazwyczaj chłopak był potrzebny na dole wujowi Filipowi, któremu pomagał w pracy nad marionetkami. Wuj Filip zajmował się marionetkami wieczorem, kiedy inne zabawki były już schowane. Melania widywała go tylko podczas posiłków, ale pełna zadumy i przytłaczająca obecność wuja wypełniała cały dom, dziewczynka stąpała więc ostrożnie, jak gdyby jego bezbarwne oczy sądziły i oceniały ją przez cały czas. Na widok wuja Filipa drżała mimo woli. Nie potrafiła ani trochę połączyć go w myślach z matką, choć przecież wuj Filip i mama Melanii byli dziećmi jednej matki. Wuj zdawał się zbudowany z zupełnie innej substancji niż jej łagodna, wątła mama - jak gdyby wyciosano go czy wykrojono z gromu. Melania wyczuwała otaczającą wuja aurę irracjonalnej przemocy. Czasami rzucał się na Finna jak lawina ziemna i przy obiedzie walił go po łbie, kiedy niefrasobliwa bezczelność chłopaka posuwała się trochę za daleko. Wskutek nieporozumień na tle jakichś drobiazgów dotyczących zabawek, nad którymi właśnie pracowali, Finn często opuszczał pracownię z sińcem na policzku albo z podbitym okiem, a wtedy ciotka Małgorzata zaczynała jęczeć i mimo protestów Finna dezynfekowała ranę lub zaklejała ją plastrem, jeśli chłopak miał rozciętą skórę. Ale on chyba się tym nie przejmował, przechodził, bowiem nad podobnymi incydentami do porządku dziennego. Francie dniem i nocą siedział zamknięty w pokoju, który dzielił z Finnem (jak się okazało, pokój braci sąsiadował z sypialnią Melanii), i bez przerwy grał na skrzypcach, wyjąwszy tylko dni, kiedy grywał na zamówienie w mieście - w irlandzkich klubach Londynu, na irlandzkich zabawach ludowych i rozmaitych przyjęciach. Kiedy Melania szła wieczorem na górę do łazienki, słyszała na schodach słabe echa płynnych treli skrzypiec. Nocami, gdy fala materiałów krawieckich opadała do najniższe go poziomu, ciotka Małgorzata wkradała się do pokoju Franciego i grała z nim na flecie. Nigdy nie zaprosiła Melanii, by przyszła ich posłuchać, i w takie dni pozostawioną samotnie w kuchni dziewczynę, jeżeli nie liczyć żywego i namalowanego na obrazie psa, ogarniało poczucie, że nikogo na świecie nie obchodzi, czy ona żyje, czy umarła. Jonatan pracował teraz nad modelami pod okiem wuja Filipa. Uczył się, jak wycinać statki z jednego kawałka drewna. Spędzał na tej czynności każdą chwilę, której nie marnował na jedzenie czy spanie. Wuj Filip i Finn pracowali nad marionetkami, a Jonatan nawet wieczorami rzeźbił swoje statki, dopóki nie musiał iść spać o wpół do dziewiątej. Prześlizgiwał się wtedy przez kuchnię, rzucając mimochodem „dobranoc”, i właściwie nie odzywał się więcej do Melanii, choć po prawdzie dawniej wcale nie bywał bardziej rozmowny. „Filip jest zadowolony z Jonatana” - napisała na tablicy ciotka Małgorzata. - To dobrze - odpowiedziała Melania. W głębi duszy wiedziała, że jeśli nawet Jonatan kiedyś do niej należał, to teraz utraciła go na zawsze. Dzieci nie dostawały kieszonkowego. Wszyscy używali szamponu ze wspólnej butelki. Melania postanowiła nie wspominać o nowej piżamie dla siebie, dopóki jej kupno nie stanie się palącą koniecznością. Tymczasem z rosnącego na placu jawora opadły resztki liści, które uprzątnęły w zapomnienie sztywne miotły pracowników służb miejskich. Noce nadciągały coraz wcześniej, spowite w złowrogie peleryny mgły, jak postaci z opowiadań Edgara Allana Poe. Melania stała z twarzą wtuloną w szybę okna w swoim pokoju, nie widząc ponurego podwórka ani świateł rozkwitających na tyłach innych domów, lecz jagody czerwieniejące na żywopłotach wokół willi i lśniące od szronu pola. Dym z ognisk, w których palono zeschłe liście, drażnił jej gardło. Włożyła rękawiczki i wyszła do ogrodu, rzucając w trawę okruchy chleba i skórki od bekonu, a potem patrzyła, jak głodne ptaki pikują z góry na ziemię. Przez głowę przemykały jej rozmaite wizje. Rozjarzone światłem lamp twarze wokół stołu, na którym dymi jedzenie typowe dla pory chłodów, jak pożywne gulasze i ociekające złotym syropem puddingi. Matka ciasno zapina jej płaszcz pod szyją i otula Melanię szalikiem. Szczapy drewna płoną w kominku w salonie, ojciec pyka z fajki, szeleszcząc „Timesem”, mama czyta powieść, Melania, leżąc między nimi na futrzastym dywanie, opiłowuje sobie paznokcie, a o szyby bębni z łoskotem deszcz, co sprawia, że kominkowy pokój staje się jeszcze bardziej przytulny. Wszystko to wydawało jej się soczyste, dziwne i odległe, jak gdyby nigdy się nie wydarzyło albo jakby zdarzyło się komuś innemu. Bo rzeczywistość była jednak tu, w tym chłodnym, wysokim, niegościnnym domu o groźnych wstęgach brunatnej farby, wzdłuż których ryczały przeciągi niczym lokomotywy. Melania mówiła sobie, że to jest właśnie surowa, niekochana prawda, czarny, gorzki chleb życia, a tkliwość obfitej przyszłości stała się anemiczna i wyzuta już z treści. Wygnana z Raju Ewa musiała czuć się podobnie w drodze na wschód, pomyślała Melania. I to Ewa była wszystkiemu winna. Na list Melanii nadeszła odpowiedź od pani Rundle, której pismo było czarne, okrągłe i stateczne, a sunęło po papierze z dostojeństwem zabytkowego rolls-royce’a. Pani Rundle ucieszyła się, że dzieci są zdrowe i zadomowiły się w nowym otoczeniu. Rodzina musi żyć ze sobą w zgodzie, tak powinno być. Przywykła już do swojej nowej posady, ale tęskniła za dziećmi. „Chciałabym należeć do Waszej rodziny, żeby móc wam pomagać i mieć prawo widywania Was. Ale, niestety, nie jestem Waszą krewną i w ogóle nie mam już nikogo i niczego, z wyjątkiem wspomnień. I nie mogę zrobić nic więcej, jak tylko wspominać Was w modlitwie, co czynię w każdą niedzielę, i życzę Warn wszystkiego najlepszego. Przesyłam specjalne całusy Wiktorii, mojej małej dziewczynce, a całej trójce moc serdeczności i miłości”. Miłość pani Rundle. Kufry, skrzynie, garnki i szafy miłości, gromadzonej przez całe życie i wreszcie rozrzutnie rozdanej. Ale pani Rundle była bezradna, mogła jedynie kochać ich na odległość. Na Boże Narodzenie obiecała przysłać im pocztówkę z krzyżykami oznaczającymi pocałunki, choć Wiktoria nie pamiętała już o pani Rundle, a i ona zaczynała zapominać ich konkretne i realne postaci. Rysy ich twarzy zacierały się, dzieci zaś rozwiewały się w pamięci, nabierając w końcu równie eterycznego i wieloznacznego charakteru, jak postać pana Rundle. Wskutek śmierci rodziców stały się dziećmi ze snu, pięknymi i dobrymi. Kto je śnił? Coś się pojawia, coś znika. Czy Melania jest częścią snu pani Rundle? W każdym razie złożyła list i wsunęła go do szuflady między figi i chusteczki do nosa jako coś w rodzaju talizmanu, który miał jej przypominać, że przeszłość rzeczywiście istniała. W środy zamykali wcześniej niż zwykle. Zanim Melania zdążyła odwrócić wiszącą na drzwiach tabliczkę z napisem „Zamknięte”, do sklepu weszła nieznajoma kobieta, żeby obejrzeć zabawki. Była zamożna, cala odziana w zamsz, i przyjechała samochodem z północnego brzegu rzeki. Należała do tego typu klientów, których sklep uparcie przyciągał, a których wuj Filip szczególnie nienawidził. „To właśnie tacy ludzie ściągają nam na kark dziennikarzy z kolorowych dodatków do niedzielnych gazet” - powiedział kiedyś w zapiekłej wściekłości. „Któregoś dnia przyjechał do nas fotograf z dodatku świątecznego - wyjaśnił pewnego ranka Finn Melanii, gdy oglądała nowy zestaw sprężynowych figurek (żołnierzy paradujących w czerwonych kurtkach, na których pieczołowicie wymalowano szeregi medali), i wykrzyknęła, że są za ładne dla dzieci. - Facet chciał zrobić o nas reportaż fotograficzny. Na temat tych zabawek dla dorosłych. Mówił, że my.. to zna czy twój wuj i ja... robimy coś, co jest unikalnym połączeniem pop-artu i sztuki ludowej. Powiedział, że jeżeli będziemy z nim trzymać sztamę, połowa Londynu zacznie dobijać się do naszych drzwi. - Finn pociągnął za sznurek i jeden z żołnierzy zatrzepotał rękami. - Wtedy wuj Filip roztrzaskał temu gościowi aparat i zrzucił ze schodów sprzęt fotograficzny wartości dwustu funtów. Musiałem mu wstawić mój irlandzki bajer i bardzo się starać, żeby facet nie podał nas do sądu”. „Dlaczego to zrobił?” „Filip Flower sam jest sobie panem. Nie chce, żeby ludzie, którymi pogardza, kupowali jego wyroby tylko po to, by mieć o czym gadać”. - Pragnę kupić jakiś sympatyczny drobiazg - powiedziała kobieta, uśmiechając się do Melanii ustami umalowanymi pomadką koloru wyjątkowo bladej pomarańczy. - Coś takiego, żeby moi przyjaciele koniecznie chcieli się dowiedzieć, skąd to mam. Cóż, mimo wszystko trzeba ją było obsłużyć. Melania zastawiła zabawkami całą ladę, a kobieta palcami w zamszowych rękawiczkach gładziła malowane powierzchnie z drewna i blachy, wykrzykując chwilami: „Ojej! Ale super!”, w końcu jednak kupiła tylko maskę czarownicy. Skąpa suka, pomyślała Melania, która mimo woli nabierała manier sklepikarki. Uprzejmie zapakowała maskę, choć usłyszała już gong i wiedziała, że spóźni się na obiad. Kobieta odeszła lekkim krokiem w butach z lakierowanej skóry na wysokich obcasach w stronę przypominającego wiklinowy kosz austina mini, zaparkowanego przy toalecie publicznej. Należała do tego rodzaju kobiet, które czasami przyjeżdżają do rodzinnego domu na weekendy z walizeczką pełną małych czarnych sukienek, odpowiednich na koktajle i późne obiady. (Dlaczego charakter obiadu jest tak inny, jeśli ów posiłek podaje się około południa, jak w domu Flowerów?) I Melania mogłaby z łatwością stać się tego typu kobietą. Finn, który także miał się spóźnić na obiad, wyszedł z pracowni i pomógł Melanii uporządkować leżące w nieładzie zabawki. Nigdy nie czuła się całkiem swobodnie z Finnem, mimo że grywała z nim w okręty. Osaczały ją jego kose spojrzenia, a Finn zawsze uśmiechał się szeroko, jak gdyby znał jakieś dotyczące jej tajemnice, którymi nie mógł się z nią podzielić. Poza tym nadal nie mogła znieść jego fizycznego brudu i niezwykłego, ekstrawaganckiego, nieomal namiętnego niechlujstwa. Zdjął swój sztywny od farby fartuch, ale we włosach miał niebieską farbę i jego ręce też były niebieskie, jak u Dżambli, którzy wyruszyli na morze w durszlaku. - Co będziemy robić dziś po południu? - zapytał tak obojętnie, jak gdyby wszystkie środowe popołudnia spędzali razem. - Hmm... - mruknęła Melania, żeby zyskać na czasie. - Chcesz pójść na spacer? - Nigdy nie byłam dalej niż na placu - powiedziała tęsknie. Czy to możliwe, że pojadą do Londynu, do złotego miasta? - W takim razie wybierzemy się na spacer. - Finn uśmiechnął się niemal słodko. Melania zafrasowała się, bo nie wiedziała, czy wedle obowiązujących w domu wuja praw wolno jej chodzić z Finnem na spacery, a poza tym byli spóźnieni na obiad. Okazało się jednak, że wuj Filip nie siedzi przy stole i nie spogląda groźnie na dwa puste miejsca - na obrusie brakowało nawet jego nakrycia. Wuj Filip udał się na poszukiwanie drewna. Potrzebował więcej drewna. - Kiedy kota nie ma... - powiedział Finn i w kuchni zapanowała świąteczna atmosfera. Zjedli zapiekankę mięsną z wyjątkowym apetytem, a kiedy naczynia zostały uprzątnięte, Melania pobiegła na górę, żeby się uczesać. Znieruchomiała na chwilę ze wstążką w ręku i postanowiła nie zaplatać włosów; pozwoliła im swobodnie opaść na plecy, żeby sprawić przyjemność Finnowi, choć był taki nieokrzesany. Z sąsiedniego pokoju dobiegał płaczliwy i niepewny dźwięk skrzypiec, które stroił Francie. Ciotka Małgorzata pomogła Wiktorii zbudować na podłodze w kuchni wysoki domek z talii wytłuszczonych kart. Uśmiechnęła się do Melanii, wskazując jej płaszcz przeciwdeszczowy i unosząc pytająco rude brwi. - Oprowadzę Melanię po okolicy - powiedział Finn, chwytając siostrę za ramiona i kołysząc jej klęczącą postać w uścisku, który sprowokował ciotkę do bezgłośnego śmiechu, nadającego jej wygląd młodej dziewczyny. Pierwsze kondygnacje domku z kart rozsypały się i Wiktoria wybuchnęla płaczem. - Chodźmy - powiedział Finn. Miał na sobie czarny plastikowy płaszcz przeciwdeszczowy, który chrzęścił przy każdym poruszeniu. Uczesał także włosy przed spacerem, a nawet zadał sobie trud zeskrobania z rąk niebieskiej farby. Jego przygotowania zaniepokoiły Melanię:, dlaczego usiłował się dla niej upiększyć? Wszystkie sklepy były już zamknięte i na placyku panował niedzielny spokój. Biały bulterier, zajęty swoimi sprawami, czaił się w zadumie w progu sklepu ze starzyzną. Kiedy przechodzili obok, uniósł łapę, żeby się wysiusiać. - Dobry piesek - powiedział Finn, a stojący na trzech łapach terier machnął ogonem, ale nie pobiegł za nimi, zapewne dlatego, żeby im nie przeszkadzać. Przed trafiką stał automat z gumą do żucia. Finn kupił dwa opakowania. - Nie żułam gumy balonowej już od wielu lat - rzekła niezdecydowanie Melania. - Ja żuję tylko dlatego, żeby zrobić na złość twojemu wujowi. Rozwinęła papierek i wsunęła gumę do ust. Popołudnie było chłodne, więc spotykali bardzo niewielu przechodniów. Wszyscy wyglądali na zziębniętych, jak gdyby w domach brakowało ognia, przy którym mogliby się ogrzać. Kocierpkowe żywopłoty obwisły pod męczącym ciężarem zielonego listowia, które utrzymywało się u progu nowego roku, choć wszystkie inne drzewa poddały się już i zrzuciły liście. Spacerowali po smutnej okolicy, gdzie na progach domów siedziały wątłe kolorowe dzieci, zbyt przygnębione i apatyczne, żeby się bawić. Spoglądały w ślad za nimi wielkimi czarnymi oczami, w których zgasło tropikalne słońce. Od czasu do czasu mijali zapłakane niemowlęta w sfatygowanych wózkach stojących przed drzwiami, z których łuszczyła się farba. Przy domach i w zaniedbanych ogródkach gniły śmieci w przepełnionych kubłach, a szeregi butelek ze skislym dawno mlekiem czekały bezskutecznie, by je ktoś zabrał. - Ta część południowego Londynu pamięta wciąż lepsze czasy - powiedział Finn z ustami pełnymi gumy do żucia. - Aha - odparła Melania, której spacer, jak dotąd, nie sprawiał przyjemności. Byli w wysoko położonej, wietrznej dzielnicy podmiejskiej. Plac, jej nędzne centrum, znajdował się na stromym wzgórzu, z którego miejscowe ulice zbiegały stromo w dół. Dawniej były stateczne i solidne, utuczone pieniędzmi, wolnym czasem i domami niezależnych finansowo ludzi z klasy średniej, których usztywnione tiurniurami córki mogły grzecznie grywać w salonach „The Last Rose of Sumer” albo „Believe me if all those Endearing Young Charms” na palisandrowych pianinach, zdobionych rogami świeczników. W jadalniach koloru pieczonej wołowiny panowie starzeli się jak wino nad gęstym poobiednim portwajnem, a mahoń odbijał węgle, na których piekły się befsztyki, doglądane przez czarne stadka pokojówek. Ale teraz rozpadające się, zdewastowane budynki, przytłoczone ciężarem ludzkiego strapienia, wyglądały tak, jak gdyby czekały w kolejce do rozbiórki na wielkim złomowisku, witając skwapliwie kres dawnej świetności i poddając się ruinie z niemal rozkosznym zapamiętaniem. Ciągle jednak rosły tutaj drzewa, posadzone jeszcze w dawnych dobrych czasach, i widać było spory kawałek nieba. Duża, zalesiona i smutna dzielnica, pozbawiona prawie całkowicie ruchu ulicznego. - Ty oczywiście wychowałaś się na wsi. - Ale pamiętam, że dawniej mieszkaliśmy w Chelsea. Co prawda, jak przez mgłę. - Ach - odpowiedział Finn - tu nie jest tak, jak w Chelsea. - Nie. - Melania kopnęła leżącą na chodniku puszkę. Jeśli wierzyć naklejce, kryła kiedyś krążki ananasa. Puszka potoczyła się z grzechotem po ulicy, budząc barokowy koncert ech, odbitych od próchniejących szczytów ścian z czerwonej cegły, i gdzieś we frontowym pokoju, okrytym całunem brudnych firanek, zaczęło płakać dziecko. - Dokąd idziemy? - spytała. - Do parku. - Do parku? - To wszystko, co pozostało po Wystawie Krajowej z 1852 roku. Odbyła się tutaj, w malowniczym wówczas podlondyńskim miasteczku, do którego ze stolicy przyjeżdżało wtedy do stu pociągów wycieczkowych dziennie. Wzniesiono ogromne, gotyckie zamczysko, przypominające fortece szkockich gór, tylko, że gargantuicznie wielkie, i wypełniono je wszystkim, co tylko wpadło do głowy organizatorom, chcącym się popisać. Sprowadzono różne towary, sprzęty, dzieła sztuki i wynalazki. Przyjechał cały świat. Było to coś w rodzaju Wystawy Paryskiej, ale miało miejsce wcześniej. I było mniej powierzchowne. - Finn nadmuchał w zadumie balonik gumy. - Zamek wykonano ze specjalnie impregnowanej masy papierowej, żeby był odporny na niszczące działanie warunków atmosferycznych. Był niesamowicie przemyślny. - Co się z nim stało? - W 1914 roku ktoś rzucił tu zapałkę. I to wystarczyło. Zamek spłonął doszczętnie, kiedy w całej Europie zaczynały akurat gasnąć światła. Był to ostatni stos pogrzebowy królowej Wiktorii. Pomyślałabyś, że konstruktorom przyszło pewnie na myśl, by zabezpieczyć zamek również na wypadek ognia. Ale nie. Namalowałem kiedyś ten pożar jako alegorię. Zamek był grubą kobietą, ubraną tylko w szkocki szal. - Finn nadmuchał jeszcze jeden balonik. - Taka alegoria w stylu Rubensa. Ujrzała w wyobraźni wulgarne, nagie kobiety, i proste, sztywne płomienie, jakie zdobią pudełka od fajerwerków. - Musiał to być nadzwyczajny obraz - powie działa. - Fakt, zwyczajny to on nie był.- Finn spojrzał na nią z ukosa i Melania spostrzegła, że chłopak się śmieje. Szła obok niego, nieco skrępowana. Nie było nic do powiedzenia, więc nic nie mówili. Po chwili stanęli przed potężnym płotem z surowych, nowych desek i tkwiącymi w nim drzwiami, opatrzonymi tabliczką z napisem „Teren prywatny”, wiszącą nad szczerzącym ponuro zęby zamkiem. Płot ciągnął się daleko, jak okiem sięgnąć, a w górze kołysały się brunatne wierzchołki drzew. - To tutaj, Melanio. - Ale... - Użyją buldożerów, żeby zrównać park z ziemią i zbudować bloki dla robotników. Czytam o tym ciągle w lokalnej prasie, odkąd tu przyjechałem. Finn wyjął z kieszeni klucz i otworzył zamek. Weszli wprost z ulicy w gęste zarośla leszczyny, a Finn zamknął drzwi. Ziemia ustępowała pod ich stopami. Szli po miękkim bagnisku przesiąkniętych deszczem martwych liści. Nagie gałęzie chłostały ich twarze niby kościste knykcie. Melania poczuła zapach duszącego plastiku płaszcza Finna i pod wpływem impulsu wzięła chłopaka za rękę, żeby poczuć się raźniej. Finn zamknął jej palce w swojej pokrytej odciskami dłoni i poprowadził ją dalej. Cisza wciskała im się w uszy jak wilgotna wata. Park trwał w przemoczonej samotności, rozciągnięty bezwładnie, płasko na cuchnącym terenie, jak gdyby stracił przytomność. Zaniedbane drzewa gubiły wielkie konary albo leżały przewrócone na ziemi, korzeniami do góry. Niepielęgnowane zarośla i krzaki pieniły się bujnie, przypominając otyłe dziewczęta, które zrzuciły gorsety, i wciskały się wszędzie, tworząc pułapki wśród kolczastego poszycia. Była to lepka, zimna, wilgotna dżungla północy, Finn szedł jednak naprzód stanowczym krokiem. Znał chyba każdy cal tej parkowej orgii. Wyszli z lasu na jakieś nagie pole, a rosnąca na nim szorstka trawa owijała się bezsilnie wokół ich kostek. Źdźbło takiej trawy może rozciąć dłoń, jeśli pociągnie się je nieostrożnie. Trawa, zbita w szare bałwany, falowała w nicości, niknąc w opadającej już mgle. Wszystko zamarło w bezruchu. Wokół nie było żywego ducha. - To cmentarz parku rozrywki - odezwał się Finn. - Dlatego panuje tu taka przeraźliwa rozpacz. Szli skrajem otwartego pola, wzdłuż granic lasu, będącego kiedyś parkiem krajobrazowym, i Melania był wdzięczna Finnowi, bo czułaby się zbyt widoczna i wyeksponowana na tym morzu trawy, gdzie stanowiłaby wyraźny cel dla kuli snajpera lub strzały łucznika w jasnozielonym kaftanie, przemykającego cichaczem wśród omszałych pni. Tutaj natomiast miała się gdzie ukryć. Finn pomógł jej przestąpić rozkwitający żółtym grzybem kikut zwalonego drzewa. - Tu stały pewnie kiedyś kioski z kawą, piernikami i pamiątkami - powiedział. - A w okolicznych namiotach odbywały się przedstawienia teatralne. Wokół biegali śpiewacy i balladziści. Tak to z pewnością wyglądało. Były też maleńkie altanki, w których chłopcy mogli siedzieć z dziewczynami, kiedy padał deszcz. Panowała atmosfera eleganckiego święta, choć teraz raczej trudno w to uwierzyć. - Dziwaczne miejsce - powiedziała Melania. Zauważyła, że mówi równie cicho, jak Finn. Wyczuwała nastrój, którego nie chciał zmącić. - Patrz - powiedział Finn, odsuwając na bok frędzel gałęzi. U wejścia do kamiennej jaskini Melania ujrzała kamienną lwicę, strzegącą małych lwiątek. Sto lat zmiennej pogody splamiło jej zad poczerniałą zielenią, a kopulasty łeb lwicy kryły białe odchody całych pokoleń ptaków. Wyrzeźbione w kamieniu gałki oczne zwierzęcia odpowiadały Finnowi i Melanii przeciągłym spojrzeniem niesamowitej ślepoty pomników, które zawsze zdają się postrzegać jakiś inny wymiar, w którym pomniki są wszystkim. Lwiątka lgnęły do matki w kamiennych pozach. - Powinna mieć na głowie koronę - powiedziała Melania na wspomnienie lwicy z arki Noego. - Pokażę ci zaraz królową - odparł Finn. - Królową Ziemi Jałowej. Finn już nie uśmiechał się szeroko, jak zwykle. Owładnął nim dziwnie elegijny nastrój. Stąpał miękko, jedwabistymi krokami, z szacunku wobec tego miejsca, dotykając chwilami drzew albo jakiegoś ocalałego kawałka kamienia przymilnym gestem, jak gdyby chciał je przeprosić za swoją obecność. Melania zastanawiała się, jakie znaczenie ma dla Finna to pustkowie. Wydawało się ważyć dla niego wiele. Nie spodziewała się, że myśli chłopaka kryją taki pejzaż. Chciał ujrzeć w nim Melanię i pokazał jej to miejsce w odruchu głębokiej przyjaźni - dlatego żałowała, że niezbyt ją to obchodzi. - Pachnie tu zgnilizną śmiertelności - rzekł Finn, wpatrzony w niewidzialną dal. - Co to za zapach? - Błota. Melanii było wszystko jedno, bo w jej ciało sączyło się zimne cierpienie, czego była równie pewna, jak tego, że jej cienkie buty przesiąkają wilgocią. Szła jednak w ślad za Finnem, żeby się nie zgubić. - Kiedyś wszystkie te ogrody były pełne pomników - powiedział chłopak. - Driady, młode niewolnice, popiersia wielkich ludzi, wielcy ludzie na koniach i na stojąco. Efektowny, chociaż leśny krajobraz, w którym można było się przechadzać przy dźwiękach orkiestr dętych. Część pomników udało się później sprzedać, chociaż nie wyobrażam sobie, kto mógłby je kupić. Ale reszta została, widocznie nie chcąc się pogodzić z myślą, że musiałyby opuścić to miejsce. - Mówisz dziwne rzeczy - poskarżyła się Melania, ponieważ miała już zupełnie mokre stopy. Finn odwrócił się i rzucił jej spojrzenie przez lśniące czernią ramię. - Chodzi ci o to, że mówię dziwne rzeczy jak na zasranego chłopaka z irlandzkich slumsów? Melania oblała się rumieńcem. - Od czasu do czasu czytuję różne książki z biblioteki. Poza tym jeden Bóg wie, że życie z twoim wujem jest... niezwykle kształcące. Nagle ziemia umknęła im spod nóg i wyszli na otwarty płaskowyż o posadzce z marmuru w czarnobiałą szachownicę i szerokich, kamiennych schodach, których balustrady zbiegały ku wyschniętemu korytu krajobrazowego stawu, wyglądającego we mgle niczym misa mleka. Na schodach stały w symetrycznych odstępach neoklasyczne, niewinnie przysłonięte posągi, a w pełnej wdzięku przyzwoitości ich póz kryła się wciąż słodka egzaltacja, choć niektórym postaciom brakowało dłoni lub ramienia, innym, wskutek mszczącego działania warunków atmosferycznych, poodpadały nosy albo nawet głowy, a wszystkie figury były powalane sadzą i nadgryzione zębem czasu. Na schodach zalegały potłuczone kamienie i gruz. Wyszli oboje na marmurową posadzkę, pełniącą niegdyś rolę parkietu tanecznego. Dawniej orkiestra smyczkowa zaczęła by w tej chwili grać staroświeckiego walca. Melania drepatała ostrożnie kilka kroków za Finnem, starając się stąpać wyłącznie po białych kwadracikach. Jeśli nie wejdzie na żaden czarny kwadrat, to może kiedy dojdzie na drugi koniec parkietu, wzdrygnie się i obudzi w swym dawno utraconym łóżku, we własnej prążkowanej pościeli, powie jabłonce „dzień dobry” i spojrzy sobie w twarz w lustrze, którego, jak się okaże; jednak nie stłukła. Od tamtej chwili Melania nie przeglądała się w lustrze. Ogarnęła ją panika, gdy przypomniała sobie, że od tak dawna nie widziała swojej twarzy. Czy ciągle wyglądam tak samo? O Boże, czy ja bym się jeszcze poznała? - przyszło jej na myśl pytanie. Niemal nieśmiało, jak gdyby wstydziła się tych zabobonnych obaw, dotknęła swojego zimnego policzka i nosa zesztywniałymi, zziębniętymi bez rękawiczek palcami. Ale dotyk nic jej nie powiedział. Idź ostrożnie, trzymaj się białych kwadratów. Nie, to nie może być prawda, to z pewnością jej się nie przytrafi, choć idzie przecież teraz po białych kwadratach za Finnem, który porusza się tak, jak gdyby w ogóle nie dotykał ziemi, z niezwykłym wprost wdziękiem. A co by się stało, gdyby nadepnęła na jakiś czarny kwadrat? Czy to po prostu trwałoby dalej, czy ten ponury koszmar ciągnąłby się wtedy już przez całe życie, czyli dalsze sześćdziesiąt albo siedemdziesiąt lat? A jeśli nastąpi na szczelinę, którą porasta trawa, czy szpara otworzy się, żeby ją pochłonąć, i czy będzie to koniec tego wszystkiego, jakkolwiek by to nazwać? Wyszli w końcu na łąkę, a Melania magiczną wiarą trzymała się po drodze białych kwadratów. Błyszczący, jakby żółwi pancerz Finna wznosił się przed nią masywnie, ale Melania nie wiedziała, czy wierzyć w niego, czy nie. - Oto ona - powiedział czule. - Ach tak... twoja królowa. Na końcu niskiej balustrady, przed parkietem tanecznym stał kamienny rokokowy cokół, zbudowany warstwowo i zdobiony jak weselny tort. Na gładkim kawałku lukru widniało wypisane szminką następujące motto: „Gordon Cox (Cocks) ma zajebiście wspaniałego członka”. - Przepraszam - powiedział Finn. - To jacyś wandale... Z cokołu już dawno temu runęła na bok wysoka figura. Spoczywała twarzą do ziemi w kałuży, przeglądając się w niej narcystycznie. Pękła w biodrach na dwoje i obie połowy pomnika wspierały się skosem na sobie pod kątem prostym. Figurę pokrywał szlam i grzyb, ale nie było wątpliwości, że posąg przedstawia królową Wiktorię w wieku czterdziestu lat. - Z drugiej strony stał Albert, dla przeciwwagi - wyjaśnił Finn. - Ale ktoś go usunął. Często myślę, dokąd zawędrował. Jest chyba zadowolony, że uciekł od gderliwej Wiktorii. Wyjął chusteczkę, przyklęknął i delikatnie starł drobinę błota z bladej, marmurowej twarzy królowej. Melania trąciła stopą odpęknięte popiersie, ale było zbyt ciężkie, by mogła je przesunąć. - Nie podoba mi się - powiedziała mimo woli. - Biedactwo, ryje nosem w ziemi. - Tak to bywa - odpowiedział filozoficznie Finn, zbryzgując Melanię szarozielonym oceanem swoich oczu. Ściemniało się, bo ludzie cofnęli zegarki kilka tygodni temu i noce zapadały ostatnio coraz wcześniej. W dali, za mgłą, plama miasta pogłębiała się niczym okopcony sadzą odcisk kciuka, a na horyzoncie zapłonęły pojedyncze światła. Drzewa i krzewy straciły ostrość swoich bezlistnych konturów. Białe kwadraty marmuru posadzki lśniły niczym na upiornej szachownicy. Melania poczuła na twarzy kropelki wilgoci - może był to deszcz, a może skrzepnięta rosa mokrego, nocnego powietrza albo wodny pył spojrzenia Finna, który wyjął już przeżutą gumę z ust i przykleił ją z namysłem na łukowatych, kamiennych plecach królówej Wiktorii Kiedy Melania zobaczyła, co robi, zrozumiała, że chce ją pocałować, a w każdym razie spróbuje to uczynić. Nie była w stanie się ruszyć ani odezwać. Stała nieruchomo w agonii wyczekiwania. Jeżeli to się musi zdarzyć, to się zdarzy, a wtedy dowie się, jak to jest być całowaną, bo do tej pory nie zasmakowała jeszcze pocałunków. Zdobędzie, więc przynajmniej nowe doświadczenie, nawet, jeżeli tym, który ją pocałuje, będzie tylko Finn. Miał włosy koloru nagietków albo płomienia świecy. Zadrżała na widok jego pożółkłych zębów. Stali po przeciwnych stronach upadłej królowej. Finn wspiął się lekko na jej kamienne pośladki i przeskoczył posąg, ale w locie ogarnął go nagle ekscentryczny kaprys, rozpostarł więc odziane w czarny plastik ramiona i zaczął nimi trzepotać, kracząc jak kruk. We wstrząsających fałdach jego uścisku wszystko stało się czarne. Melania przestraszyła się i omal nie zaczęła płakać. „Kra, kra” - powtarzał niby echo czarny płaszcz. - Nie bój się - powiedział Finn. - To tylko ja, biedny Finn, który nie zrobi ci krzywdy. Uspokoiła się trochę, choć nadal dygotała. Widziała swoje zminiaturyzowane odbicie w czarnych źrenicach jego podwodnych oczu. Wyglądała jak zwykle. I musiała sobie pogratulować. Finn był tylko niewiele wyższy od niej i w głębi duszy Melania odczuła rozczarowanie, że nie góruje nad nią wzrostem, co najmniej o trzy cale. Albo i cztery. Policzek Melanii musnął delikatny powiew jego oddechu, niby z paszczy dzikiego zwierza. Znieruchomiała. Sztywna, jakby drewniana i bezwolna, stała w ramionach Finna i przyglądała się własnemu odbiciu w jego oczach. Fakt, że wygląda tak, jak sobie wyobrażała, okazał się krzepiący. - Och, zrób to, zrób to już - wyszeptała z wściekłym zniecierpliwieniem. Finn uśmiechał się niczym leśny Pan. Pocałował ją, zamykając oczy, więc nie widziała już swojego odbicia. Usta miał wilgotne, szorstkie i spękane. Było jej wszystko jedno, kto ją całuje, a po za tym nie znała tego kogoś, może nawet wcale. Zastanawiała się, dlaczego on to robi, po co dotyka jej nieodczuwających pożądania ust i po co delikatnie ociera się o nią? Co to za potrzeba, która nim kieruje? Pomyślała, że jest Finnowi obca i góruje nad nim. Przyszła jej do głowy niewyraźna myśl, że wyglądają chyba strasznie dziwacznie. Przypominają kadr z jakiegoś filmu brytyjskiego nowej fali, bo stoją złączeni w uścisku obok pękniętego posągu w umarłym parku rozrywki, wokoło wiruje listopadowy zmierzch, a jasnorude kędziory Finna i jej kruczoczarne loki splatają drobne dłonie delikatnego wietrzyku - jasne i czarne włosy, skłębione ze sobą. Wolałaby, żeby ktoś ich podglądał i podziwiał albo żeby to ona obserwowała z odległych o mniej więcej sto jardów zarośli, jak Finn całuje jakąś młodą, czarnowłosą dziewczynę. Wtedy ta scena wydawałaby jej się romantyczna. Finn wsunął język między wargi Melanii, szukając jej języka w głębi ust. Trawiła ją ta chwila niczym ogień. Krztusiła się i szarpała, bijąc go pięściami, zdjęta spazmem trwogi wskutek intymnego, sensualnego zespolenia, stanowiącego brutalne i upokarzające naruszenie jej nietykalności fizycznej. Odchylała się na boki i chyba osunęłaby się na ziemię, w błoto, obok martwej królowej, ale Finn trzymał ją uparcie, nie zważając, jak mocno Melania go bije. Wpił się, choć delikatnie, w jej ramiona, żeby nie upadła. Kiedy wróciła do siebie, powoli rozluźnił uścisk, a ona odeszła na bok chwiejnym krokiem zatapiając dłonie w kieszeniach i odwracając się do niego plecami. Finn otarł usta wierzchem dłoni. - Wejrzyj, więc na moje czyny, o wielka, i miej się na baczności - zwrócił się do posągu. Odkleił gumę do żucia, sprawdził, czy się nie ubrudziła, i włożył ją z powrotem do ust. Na podwieczorek dostaną babeczki kartoflane, rozcięte pośrodku, z masłem, które rozpuści się w ich złotych sercach, a potem będzie prawdopodobnie placek z dżemem, bo ciotka Małgorzata przygotowywała ciasto. W kuchni unosiły się smakowite zapachy. Światło raziło Melanię, a żar łaskotał ją w nos i palce u stóp. Wiktoria siedziała na podłodze, bawiąc się wałeczkami surowego ciasta jak plasteliną. - Ptaszek - powiedziała do Melanii, podnosząc szarą i niekształtną grudkę. - Może i tak - odparła Melania. Kucnęła obok i przytuliła siostrę, bo Wiktoria była maleńka, pulchna i szczęśliwa. Dziewczynka zaczęła się wiercić. - Nie rób tak - powiedziała. - Jestem zajęta. Bawię się. - Śliczny ptaszek - rzekła pojednawczo Melania. - Od razu wiedziałam, że to ptak. - Przez ciebie go rozgniotłam - rzuciła gniewnie Wiktoria i obrażona cisnęła kawałkiem ciasta, który przeleciał przez pokój i trafił śpiącego psa w bok. Pies zbudził się, obwąchał ciasto, zjadł je i czknął. Melania nie widziała nigdy czkającego psa. Wiele rzeczy tego dnia zdarzyło się po raz pierwszy. Siedziała wciąż bezwładnie na podłodze, gdy ciotka Małgorzata wytarła uwalane mąką dłonie w uwalany mąką fartuch. „Jak było na spacerze?” - napisała kredą na tablicy. Jej twarz miała promienny i zaciekawiony wyraz. Czy domyślała się, że Finn ją po całował? A może zaplanowali to razem, dla żartu... Ale to nie była mądra myśl. - Mam przemoczone stopy - powiedziała Melania. - Mogę się nabawić przeziębienia. - Które rozwinie się w zapalenie płuc, a potem umrę i nikt nie będzie się moją śmiercią przejmował, dodała w duchu. Pomyślała, że Finn zszedł zapewne do pracowni. Wrócili razem do sklepu, ale on, w przeciwieństwie do niej, nie poszedł na górę do kuchni. Nie chciała go widzieć ani z nim rozmawiać. Pragnęła być sama, gdzieś, gdzie nie byłoby światła. Uciekła do sypialni i usiadła na łóżku, kuląc się w wilgotnym płaszczu i skubiąc szwy opaski na ramieniu. Czy jestem normalna, skoro czułam taką obojętność? A potem wydało mi się to okropne, więc czy nie jest ze mną jeszcze gorzej, ponieważ było to dla mnie takie straszne? - rozważała. A może chodziło o to, że pocałował ją Finn, a nie jeden z tych mężczyzn, w których ramionach widziała siebie dawniej, kiedy jeszcze wyobrażała sobie takie rzeczy? Odtąd nie będzie już umiała ich sobie wyobrażać, bo będą jej się przypominać wilgotne pocałunki Finna. Zauważyła, że wyskubała niemal całą opaskę żałobną. Pozostało tylko ściągnąć resztki z rękawa. W oknach poruszyły się zasłony. Pelargonia rzucała na nie fantastyczny cień, na którym liście wyglądały niczym parasole, a kwiaty jak główki kapusty. Pręty łóżeczka Wiktorii stały się czarne i groźne, a linia światła pod drzwiami, sącząca się z korytarza, przypominała rozjarzony ołówek, który lada chwila mógł zerwać się i nabazgrać migotliwie na ścianie: „Melania jest nienormalna!” Żeby się uspokoić, zaczęła liczyć róże na tapecie, choć w ciemności z trudem rozpoznawała ich ciężkie ciemne kształty. Jedna, dwie, trzy.. i nagle w sercu trzeciej róży lśnienie światła. Jak okrągła plamka. Spojrzała na nią leniwie, a potem z rosnącym zainteresowaniem. Była to dziura w ścianie, przez którą wpadało do wnętrza światło z sąsiedniego pokoju Równiutki, okrągły otwór. Melania w końcu wstała i przyklękła przy dziurze wielkości jednopensówki. Przypomniawszy sobie pierwszą noc w domu wuja, gdy podglądała Jowle’ów przez dziurkę od klucza w drzwiach kuchni, nabrała przekonania, że podglądała ich zawsze. Po chwili ujrzała, jak wygląda terra incognito sypialni braci, oświetlona nieosłoniętą kloszem stojącą na środku lampą. Dwa małe białe łóżka, z prześcieradłami zarzuconymi na pikowane atłasowe kołdry. Na podłodze strasznie tandetny, czamo-brązowy dywanik. Przypominające barkę drewniane krzesło, pomalowane w zamki i róże. To pewnie krzesło Finna. Kwadratowe lusterko, oparte o różową ścianę. Obok wisiał obraz. Melania musiała zmienić pozycję, by lepiej mu się przyjrzeć. Był dziwny. Właściwie niewiarygodny. Na klombie pierwiosnków siedziała ciotka Małgorzata. Była naga, jeśli nie liczyć zwisającej z jej ramion jasnozielonej peleryny. Przeraźliwą chudość ciotki łagodziły rozwiane, szkarłatne włosy. Jej łono wyglądało niby ognisty kopiec, piersi znajdowały się w ostatnim stadium przemiany w róże, a ciało lśniło bielą. Finn niewątpliwie kładł białą farbę wprost z tubki, nie mieszając jej z żadnym innym barwnikiem. Po białych policzkach ciotki spływały dwie pękate, lśniące łzy, zrobione z krągłych, szlifowanych, kryształowych paciorków, naklejonych na płótno. Nad głową ciotki wiła się kwietna girlanda z dziwnie wyglądających tulipanów, złocieni i kaczeńców, przewiązanych z obu końców zielonymi wstążkami. Wstążek trzymały się dwa kupidyny, wierzgające w powietrzu tłustymi piętami. Była to jakby cieniutka płaskorzeźba z różowej plasteliny. Malowidło miało w sobie coś tajemniczego i prywatnego zarazem, jakby za dłonią malarza kryl się jakiś szept. Ten obraz to niewątpliwie kolejna alegoria, chociaż nie w stylu Rubensa. Na podłodze, obok pudła od skrzypiec przypominającego kształtem trumnę karła, leżał płaszcz Finna, a po chwili on sam wszedł w pole widzenia Melanii. Jego włosy ocierały się o najeżone drzazgami deski podłogi. Finn chodził na rękach. Nic już nie mogło jej zdziwić. Poruszał się niemal bezszelestnie, słychać było tylko plaśnięcia dłoni o podłogę, jak odgłos rannych pantofli. Usiadła prosto, zastanawiając się, co ma oznaczać ten judaszowy otwór w ścianie. Był okrągłym, równiutkim wynikiem premedytacji. Ktoś go wywiercił. W jakim celu? Najprawdopodobniej po to, żeby ją podglądać. A zatem to nie tylko ona podglądała - podglądano także ją, kiedy wydawało jej się, że jest sama, gdy rozbierała się i ubierała, i tak dalej. Przez cały ten czas ktoś ją obserwował. Odkąd zamieszkała w tym domu. Nie pozwolili jej nawet zachować samotności, wręcz przeciwnie, naruszyli ją. Przypuszczała, że głównie podglądał ją Finn, chyba, że bracia czynili to na zmianę. Ale nie potrafiła jakoś wyobrazić sobie Franciego, który choć raz przykłada do otworu oko tylko po to, by ją zobaczyć bez majtek - miał zbyt sztywny grzbiet, zbyt stężały kark. Tak, to Finn był podglądaczem. I to on wsunął jej język do ust. Melania poczerwieniała ze złości. Mała, plugawa bestyjka, orzekła w duchu. Ach, ależ z niego zwierzak! A on w tej samej chwili chodził sobie na rękach w sąsiednim pokoju. Tak ją to rozgniewało, że chciała pójść tam do niego, żeby go oskarżyć, przyszło jej jednak do głowy, że lepiej tego nie robić, bo Finn jest zwinny i szybki, a poza tym nie miała ochoty go widzieć. Po chwili namysłu przyciągnęła krzesło i powiesiła na oparciu płaszcz, który zasłonił otwór. Może to wystarczy. Więcej już nie pójdzie na spacer z Finnem i nie zostanie z nim nigdy sam na sam, jeżeli nie zmusi jej do tego sytuacja. I zmrozi go spojrzeniem, kiedy będzie próbował z nią rozmawiać. Finn w żadnym wypadku nie zostanie jej przyjacielem. Głuche odgłosy z sąsiedniego pokoju wskazywały, że chłopak ćwiczy już akrobatyczne młynki albo salta. VI Oprócz grubej złotej obrączki ślubnej ciotka Małgorzata posiadała tylko jeden klejnot. Był to niezwykły naszyjnik, który wkładała w niedzielne popołudnia po lunchu, gdy przebierała się z nijakich, czarnych ubrań roboczych w swoją najlepszą sukienkę. Po całym tygodniu pracy ciotka czekała na rozpoczęcie kolejnego tygodnia trudów w brzydkiej odświętnej sukni. A sukienka była staroświecka, uszyta z taniej, sztywnej wełnianej tkaniny o śmiertelnie tępym odcieniu szarości, będącej zaprzeczeniem koloru i ewentualnej urody, szarości absolutnie nieszczęśliwej i zgnębionej. Zapinała się wysoko pod szyję i miała wąskie, za krótkie na ciotkę rękawy. Wystawały z nich spierzchnięte dłonie i kościste nadgarstki, na których widać było węzły wszystkich ścięgien i żył. Dłonie zwisały bezwładnie, jak gdyby zostały przyszyte osobno do mankietów i nie stanowiły części rąk ciotki. Sukienka była najlepsza, ponieważ jedyna - poza nią garderoba Małgorzaty składała się z zaledwie trzech czy czterech wyświechtanych czarnych spódnic i czterech albo pięciu czarnych swetrów o pozaciąganych nitkach, które pruły się z wolna. Swetry były wytarte i prześwitywały na łokciach. Sukienka wprost z ramion opadała na biodra i dalej na łydki ciotki długą pionową krechą. Była źle dopasowana, więc tylko muskała jej ciało, ocierając się jedynie o kościste pośladki. Trudno było sobie wyobrazić, że ciotka kupiła ją całkowicie świadomie - pewnego pięknego, dawno minionego dnia weszła do sklepu, zaczęła przymierzać suknie i w końcu zdjąwszy tę szarą, szpetną rurę ze stojaka, obwieszonego kolorową odzieżą, włożyła sukienkę przez głowę, obejrzała się ze wszystkich stron w lustrze przebieralni, przywołała uśmiech zadowolenia, klasnęła w dłonie z aprobatą i powiedziała do siebie: „Jest śliczna, o taką mi właśnie chodzi”, a młoda, wyperfumowana sprzedawczyni o falistych lokach krążyła wokół niej i powtarzała ciągle: „Bardzo w niej pani do twarzy”. Nie, ciotka musiała sukienkę odziedziczyć albo kupić ją na wyprzedaży jako coś, czym mogłaby okrywać grzbiet w ramach odpoczynku od swojej wiecznej czerni... choć może (co najbardziej prawdopodobne), znalazła ją zaraz po ślubie w szafie w małżeńskiej sypialni, suknię zaś nabył wuj Filip, uznawszy ją za odpowiedni niedzielny strój dla żony. Sukienka była, zatem niegustowna, stara, pachniała naftaliną i wydzielała słabą woń potu, którym przesiąkała od lat, choć w zasadzie znajdowała się w dobrym stanie, gdyż ciotka przechowywała ją starannie. Zresztą mimo wszystko był to jej najelegantszy strój i jako taki na przekór swojej brzydocie posiadał pewną przyrodzoną godność, a co więcej, we wzruszający sposób ciotkę odmładzał - sukienka była bowiem niedopasowana i zwisała z niej szkaradnie dwiema równoległymi krechami, Małgorzata natomiast szalenie o nią dbała, prasowała ją często, szczotkowała i wywabiała z tkaniny każdą plamkę. Była to sukienka, jakie noszą grzeczne dziewczynki w szkółkach niedzielnych. Ciotka Małgorzata wyglądała w niej naiwnie i młodzieńczo. Wkładała do niej starannie zacerowane pończochy, które oszczędzała na niedziele, i, przeznaczone również na dni świąteczne, stare, starannie wyglansowane pantofle o okrągłych noskach, na niskim obcasie i zapinane na paski. Kiedy była już ubrana i gotowa, wyjmowała naszyjnik z jakiejś szkatułki czy szafki i zaciskała go na szyi do kompletu. Naszyjnik był przypominającą obrożę kolią z matowego srebra, złożoną z dwóch kawałków metalu, ozdobionych guzami kamieni księżycowych. Kolia zatrzaskiwała się wokół szczupłej szyi i unosiła niemal na wysokość brody, tak, że ciotka ledwie mogła ruszać głową. Była to ciężka, obezwładniająca i cenna biżuteria. Naszyjnik sprawiał wrażenie zabytkowego, z czasów przedchrześcijańskich albo wręcz prehistorycznych, choć w rzeczywistości wcale nie był stary. Wieńcząc wymizerowaną, szarą suknię, kolia wyglądała niemal złowieszczo egzotycznie i niesamowicie. Nosząc ją na szyi, ciotka musiała chodzić z głową podniesioną dumnie i wyniośle, jak królowa Asyrii, ale jej widoczne wyżej oczy spoglądały z niepokojem, smutkiem i bez cienia dumy. W niedziele ciotka czesała się znacznie staranniej niż zazwyczaj, fryzowała włosy w lśniące rude kędziory i loki, a wskutek tej niecodziennej schludności, wspaniałego naszyjnika i młodzieńczego wyglądu nabierała zdumiewającej, jakby zajęczej, przemijającej, oskrobanej do kości urody - urody dziwacznej, utrzymującej się tylko do wieczora, kiedy to Małgorzata zdejmowała naszyjnik, żeby go schować. Było coś wstrząsającego w tym, że co tydzień stawała się na chwilę tak niezwykle urodziwa. Kiedy Wiktoria siedziała jej na kolanach, a ciotka pod naciskiem naszyjnika trzymała po królewsku wysoko uniesioną głowę, przypominała ikonę Naszej Pani Głodu, przedstawionej pod postacią chudej młodej dziewczyny. Z kolią na szyi mogła jeść jedynie z najwyższym trudem. Niedzielne podwieczorki niczym się od siebie nie różniły. Zawsze były krewetki, chleb, masło, miseczka gorczycy i rzeżuchy, a na koniec świąteczne ciasto biszkoptowe, pieczone w niedzielne ranki wraz z niedzielnym udźcem, toteż wydzielało lekki zapach przypalonego tłuszczu. Stół pokrywały potem wąsy krewetek, a ciasto znikało do ostatniej okruszyny, ale ciotka ze zbolałą miną sączyła tylko nędzną filiżankę herbaty, bawiąc się paroma łodyżkami gorczycy i rzeżuchy, choć sama przygotowywała ten kilkudaniowy posiłek. Wuj Filip kruszył pancerzyki całego batalionu różowych krewetek i jadł je miarowo, przeżuwając przy tym bochenek chleba z półfuntem masła, później zaś nakładał sobie na talerz lwią część ciasta i spoglądał na ciotkę z pozbawioną większej emocji satysfakcją. Najwyraźniej czerpał rozkosz z zakłopotania żony i chyba nawet podsycał apetyt jej widokiem. Wuj Filip jest bez serca, myślała Melania. Ale to owa królewska, krępująca kolia czyniła ciotkę Małgorzatę piękną kobietą. Il faut souffrir pour etre belle. Najeżony księżycowymi kamieniami naszyjnik wyglądał prymitywnie i barbarzyńsko. Mógłby zdobić szyję mastyfa jakiegoś księcia w średniowiecznej Persji, przedstawionego na miniaturze podczas polowania z sokołami. Trudno było się spodziewać, że ciotka osobiście wybrała tę ozdobę - należało przypuszczać, że bardziej w jej guście byłyby perły hodowlane, jakie Melania dostała na bierzmowanie, kryształy górskie, kwietne brosze, wysadzane kruchymi, połyskliwymi kamieniami lub małe złote medaliony z wyblakłymi fotografiami dzieci i świeżymi loczkami miękkich włosów. Mimo to ciotka szczyciła się swoją kolią z prawdziwego srebra. „To był mój prezent ślubny - napisała kredą na tablicy. - Filip sam go zrobił. Według własnego projektu”. - Wielki Boże, jaki to utalentowany człowiek - powiedziała Melania. „Z drewna i metalu potrafi zrobić wszystko. Może kiedyś zrobi coś też dla ciebie”. - Byłoby mi bardzo miło - odparła uprzejmie Melania, ale w duchu pomyślała: uchowaj Boże. Kiedyś, gdy rozmawiała z Finnem o naszyjniku, chłopak powiedział: - Bo widzisz, wuj i ona kochają się w niedziele wieczorami. - Jego oczy były zimne i wodniste. Splunął, co do tego stopnia zgnębiło Melanię, że nie zrozumiała jego słów. Kulka plwociny wyglądała na podłodze jak porzucony kamień księżycowy. - Nie przepadasz za wujem Filipem, co? - zapytała. - A powinienem? - odpowiedział pytaniem, przebiegając palcami wielki fioletowy siniec pod prawym okiem. Miał zły dzień. Dłuto wyślizgnęło mu się z ręki i rozciął sobie ciało do kości, nie mógł, więc pracować. Nawet w sklepie Melania słyszała głuche odgłosy uderzeń i krzyki wuja Filipa: „Zrobiłeś to na umyślnie, ty irlandzki skurwielu!” Później Finn zjawił się na górze, milczący, ponury i zakrwawiony, bez słowa pokazał Melanii okropne skaleczenie i poszedł do siostry po opatrunek. Ale teraz siedział na ladzie sklepowej i zdrową lewą ręką bawił się grającymi na skrzypcach i flecie małpkami. - Oby zdechł! - powiedział nagle, z całej siły ciskając zabawkę w kąt. Rozbiła się o boazerię i spadła na podłogę w drzazgach zębatej blachy. Pozytywka zatrzymała się z chrzęstem. - Och, Finn! - Powinienem roztrzaskać tu wszystko dookoła - odparł nieszczęśnik, którego wuj znowu pobił. Wyglądał dziecinnie, jak chłopiec, któremu na placu zabaw spuścili lanie silniejsi od niego chuligani, a on nie może im odpłacić inaczej, tylko nienawiścią. - Chciałbym tupnąć i dmuchnąć, jak ten wilk z bajki, zmieść jego dom i odebrać mu Małgosię, a wtedy moglibyśmy z nią i Franciem wrócić do Irlandii, żyć sobie spokojnie razem, grać, a od czasu do czasu nawet tańczyć. - Co stałoby się wtedy ze mną i dziećmi? - Tego nie wiem. Ratuj się, kto może. - Finn zakołysał skaleczoną ręką. Siniec był czarnym znamieniem, podkreślającym jeszcze jego zez. - Dlaczego mam unieruchomioną właśnie prawą rękę? Rękę, którą maluję? Melania poszła posprzątać szczątki rozbitej zabawki. Nie chciała rozmawiać z Finnem, ale nie mogła milczeć, kiedy przyszedł i usiadł na kontuarze. Poza tym, jeśli w ogóle z nim nie rozmawiała, nie rozmawiała z nikim, chyba że za rozmowę uważać kontakty z ciotką, toteż samotność Melanii stawała się nieznośna. Nie miała ostatecznie dość odwagi, by całkowicie odciąć się od, Finna, który i tak udawał, że nigdy jej nie dotknął swoimi gorącymi, wilgotnymi ustami. Dlatego po pewnym czasie - jako że Finn traktował ją z pełną opanowania życzliwością - Melania zaczęła sądzić, iż wymyśliła sobie więcej, niż się naprawdę zdarzyło, a może nawet wszystko. Kiedy jednak odsuwała krzesło, widziała otwór w ścianie. Zostawiała, więc krzesło na swoim miejscu. - A Jonatan? - zapytała. - Co robi, kiedy wuj Filip cię bije? - Nie podobała jej się myśl, że Jonatan siedzi w pracowni niczym milczący widz i przygląda się scenom zimnej przemocy. - Nie widzi, co się dzieje. Pracuje nad olinowaniem. - Nie chciałabym, żeby mój młodszy braciszek się denerwował. - On zazwyczaj myśli o czymś innym. A wuj jest nim zachwycony. Pewnie weźmie go na czeladnika, tak jak kiedyś mnie. Statki Jonatana zrobiły na nim ogromne wrażenie. Mówił nawet, że zacznie prowadzić nowy rodzaj działalności i produkować statki w butelkach, bo Jonatan chce robić wyłącznie statki. A jest w tym bardzo dobry. - To forma szaleństwa. - Raczej obsesja. - Nie wiem. - Ale Jonatan ma tylko dwanaście lat. Jest chyba trochę za młody, żeby oszaleć albo dostać obsesji. - Sprawia zazwyczaj wrażenie nieobecnego - powiedziała powoli Melania. - Jak gdyby prawdziwy Jonatan przebywał naprawdę gdzie indziej, ale zostawił na miejscu kopię samego siebie, żeby nikt nie zauważył, że zniknął. Zawsze był taki, nawet we wczesnym dzieciństwie. - Kiedy zdejmuje okulary, oczy mu drżą pod naporem powietrza - zauważył Finn. - Na świadectwach szkolnych przynosił uwagi w rodzaju: „Jonatan mógłby uzyskiwać lepsze wyniki w nauce, gdyby tylko chciał”. - Nauczyciele zawsze piszą takie rzeczy. Nie martw się Jonatanem. Jest mu dobrze. Płynie w nim krew twojego wuja. Jonatan jest nieodrodnym Flowerem. - Flower - powtórzyła Melania, smakując niespostrzeżoną dotąd niecodzienność tego nazwiska. - Zastanawiałem się z początku, jaka była wasza matka, skoro w jej dzieciach nie ma wiele z Flowerów, bo są dobre, czyste i zawsze wycierają nosy w chusteczkę, a nie rękawem. Ale wasz polor już się zaczyna łuszczyć. - Moja matka - powiedziała Melania, przywołując nie bez trudności jej obraz - nosiła kapelusze i rękawiczki i chodziła czasem na posiedzenia różnych komitetów. Ale Finn już nie słuchał. Zadumał się nad skaleczoną ręką, a oczy zaszły mu morderczą mgłą. Tego wieczoru Melania zmywała sama, bo ciotka kąpała Wiktorię. Raz w tygodniu dla dobra małej ciotka Małgorzata przeciwstawiała się dudniącemu, rozedrganemu, toczonemu gangreną i buchającemu gazem potworowi łazienkowego bojlera, aby wykąpać dziewczynkę w głębokiej na trzy cale, zielonkawej jak smarki, słonawej letniej wodzie, która ściekała do wanny ze zwierzęcej paszczy zbiornika przez pełne dziesięć minut. Melania uważała, że ciotka Małgorzata musi być wyjątkowo bohaterska, skoro wyzywa na pojedynek ten zardzewiały, oszalały bojler, zapala gaz wbrew niemu i zmusza go, by rzygał gorącą lub względnie gorącą wodą. Melania tylko raz usiłowała napełnić wannę za pomocą tego urządzenia, które eksplodowało wówczas tak okrutnie, że wszystkie szczoteczki do zębów wzbiły się w górę i zadrżały na stojaku, a kubek, w którym wuj Filip trzymał sztuczną szczękę, skoczył samobójczo na podłogę, choć szczęśliwie się nie stłukł. Po tym incydencie Melania myła się już tylko w zimnej wodzie, chyba, że udało jej się pożyczyć od ciotki parujący czajnik, by myć się po kawałku w kuchni albo nad ciasną umywalką w łazience. Wilgotna flanelowa myjka odsłaniała połyskujące morelowym blaskiem płaty jej czystego ciała - najpierw jedna, potem druga noga. Melania pamiętała, że dawniej codziennie nurzała się w perfumowanej wodzie, a w lepkie letnie miesiące nawet dwa razy dziennie, wiedziała jednak, że to już nigdy nie wróci, dopóki nie dorośnie i nie będzie miała własnej łazienki. Trudno było jej też umyć włosy. Finn i Francie nigdy nie próbowali uruchomić bojlera. Melania nie wiedziała, jak i kiedy kąpie się Finn, a nawet czy w ogóle się myje, ale Francie podgrzewał czasem wodę w rondlach i czajnikach, napełniał owalną blaszaną wanienkę, a potem bez szczególnego zadowolenia siedział w niej w kuchni za zamkniętymi na klucz drzwiami. Podobnie postępowała ciotka Małgorzata, nawet dość często, jeśli udawało się jej zapędzić Wiktorię do łóżka o wczesnej porze. Wuj Filip brał natomiast kąpiel w wannie raz, a nawet dwa razy w tygodniu, i wydawało się, że posiada jakąś magiczną władzę nad bojlerem, który nie wybuchał nigdy, gdy on zapalał gaz. Zostawiał po sobie w łazience straszliwy bałagan, a na podłodze kałuże rozchlapanej wody, ściekającej także z jego ręcznika. Melania nigdy się nie dowiedziała, do kogo należała plastikowa zabawka, którą odkryła w wannie rankiem pierwszego dnia w nowym domu. Poszlaki wskazywały na wuja Filipa, ale ta możliwość nie wydawała jej się prawdopodobna. Cotygodniowa kąpiel Wiktorii stała się jednak stopniowo rytualną ceremonią, pochłaniającą całą uwagę ciotki i mnóstwo zachodu. Melania została sama w ciepłej, schludnej i jakby zadowolonej z siebie kuchni, ponieważ praca na ten dzień była ukończona. Garnki stały na kredensie, krzesła o prostych, twardych oparciach i wytarty dywan wyglądały na pogodzone ze światem. W kuchni było miło i Melania nuciła sobie pod nosem, odwieszając kubki na odpowiednie haczyki i ustawiając starannie talerze. Otworzyła szufladę, żeby schować noże i widelce. W środku leżała zakrwawiona u nasady, świeżo odcięta dłoń. Była delikatna, o zgrabnych, stożkowatych pacach, których paznokcie barwił perłowy lakier. Serdeczny palec zdobił wąski, dziecinny pierścionek ze srebra. Była to ręka dziewczynki pobierającej lekcje tańca i noszącej dopasowane do majteczek plisowane halki. Ciało w przegubie było rozerwane, jak gdyby dłoń została oddzielona od ramienia bardzo tępym nożem lub siekierą. Melania usłyszała w szufladzie chlupot krwi. - Ja wariuję - powiedziała na głos. - Sinobrody tu był. Zamknęła szufladę i wsparła się piersią o kredens. Była zlana potem i miała sucho w ustach. Po chwili ugięły się pod nią kolana i osunęła się na podłogę pośród łoskotu lawiny sztućców. Wszystkie meble w kuchni podskoczyły w górę - krzesła tańczyły gigę, przestępując z nogi na nogę, stoły niezgrabnie podrygiwały w takt walca, a wskazówki zegara zaczęły się kręcić w kółko. Melania leżała w bezruchu na falującej podłodze, bo bała się poruszyć. Kiedy wróciła do siebie, poczuła, że ktoś jej przytyka kubek do ust. Była w nim woda z niewielkim dodatkiem whisky koloru torfu. Francie podtrzymywał głowę Melanii siedzącej prosto i sztywno w jego ramionach. W jednej ręce trzymał kubek, w drugiej otwartą butelkę Teacher’s Highland Cream. Choć Francie miał ręce zajęte, Melania czuła się zupełnie bezpieczna. Ujrzała w jego nozdrzach krótkie, piaskowe włoski i zęby dziewczyny zadzwoniły o kubek. - Bądź grzeczną dziewczynką i wypij to do końca... - powiedział Francie. Tego dnia spiął krawat spinką w kształcie krzyża świętej Brygidy, wykonaną z jakiegoś szarego, mocno zmatowiałego metalu. Krawat miał w ukośne, czerwono-niebieskie pasy. Pokryte szczeciną zarostu policzki Franciego przypominały papier ścierny. Wyglądał jak każdy Irlandczyk. Melania ucieszyła się, że kiedy ją znalazł, był w granatowym garniturze i miał w krawacie spinkę. - Jesteś zwyczajny - powiedziała, błogosławiąc go w duchu. Francie uśmiechnął się swoim zardzewiałym uśmiechem. - Owszem - odpowiedział. - Jestem zwyczajnym facetem. Melania oparła głowę na jego ramieniu. - Upadłam. - Chyba zemdlałaś. Wchodzę sobie do kuchni po kalafonię, a ty leżysz na podłodze i pies cię obwąchuje. - Francie mówił tak, jak gdyby nie myślał słowami i musiał je tworzyć na gorąco, żeby przedstawiać pojawiające się w jego umyśle idee. Bulterier, w którego oczach widać było troskę, wcisnął nos w dłoń Melanii, wydając krzepiące sapnięcia. Poklepała go z wysiłkiem po głowie i nieoczekiwanie zaprzyjaźniła się z psem. Małymi łyka mi popijała słodką, rozwodnioną whisky, aż w końcu poczuła się lepiej. - Myślałam, że pijasz raczej irlandzką whisky - powiedziała zaskoczona. - Wszystko mi jedno - odparł. - W każdym razie lubię wypić czasem kropelkę przyzwoitej gorzałki. Francie mówił powoli, głosem skrzypiącym jak wóz ciągnięty przez starego i mądrego konia, idącego wyboistą drogą. Dopiła wodę, uśmiechając się znad krawędzi kubka, a Francie musiał się pochylić nad dziewczyną, żeby pociągnąć łyk whisky wprost z butelki. - Co tu się stało, skarbie? - zapytał po chwili. Melanię przebiegł dreszcz i koszmarna wizja po wróciła. - Znalazłam coś w szufladzie z nożami. Widziałam to. Krwawiło. - W szufladzie? Przecież Małgosia trzyma w niej tylko sztućce. Nie chowałaby tam nic innego. To w końcu szuflada na sztućce. - Idź i sprawdź, czy to tam jeszcze jest. Idź i zobacz. - Najpierw, skarbie, posadzę cię wygodnie na krześle. To, że Francie nazywał ją „skarbem”, sprawiało jej skrytą przyjemność. Z łatwością przeniósł Melanię na krzesłu wuja Filipa, po czym przyciągnął bliżej elektryczny grzejnik, na ile pozwalała długość sznura. Później otworzył szufladę, a Melania w nerwowym przerażeniu gryzła własną pięść. - Nic tu nie ma - powiedział. - Oprócz noży i widelców. No i łyżek. Coś ci się pewnie przyśniło. - Jesteś całkiem pewien? Naprawdę? Kręcąc głową, Francie kilka razy otworzył i zamknął szufladę, jak gdyby chciał zademonstrować w ten sposób jej nieszkodliwość. - A wydawało ci się, że co widziałaś, dziewczyno? - Dłoń - odpowiedziała. - Odciętą dłoń. Francie ze zdumieniem odwrócił się w jej stronę. Źrenice miał szarozielone, jak Finn, ale oczy Franciego usiane były brunatnymi plamkami. Patrzyły prosto i szczerze przed siebie, oglądały wszystko wprost i dlatego nie mogły zezować na boki. - To straszne! - Francie zastanawiał się przez chwilę. - Może pomyślałaś o zranionej ręce Finna i dlatego przywidziała ci się jakaś dłoń? - Nie wiem. Nie wiem. - Zaparzę ci dobrej herbaty. To cię uspokoi. - Francie napełnił skrupulatnie czajnik i postawił go na kuchence gazowej, ale choć bardzo się starał, rozlał trochę wody. Jego niezgrabne ciało uginało się pod brzemieniem troskliwości. Jaki on miły, pomyślała ze zdumieniem Melania. Nie znałam go z tej strony. Była pewna, że widziała jednak dłoń w szufladzie, dłoń o drobnych różowych paznokciach, ze srebrnym pierścionkiem na palcu. Serdecznym palcu, z którego biegnie żyła aż do serca. Francie nie znalazł jednak dłoni w szufladzie, a Melania miała do niego zaufanie. Popijała słodką, gorącą herbatę, a Francie dalej badał szufladę, przetrząsając jej zawartość i cmokając. - Nic, co tu leży, nie przypomina ręki. Musiała być wytworem twojej rozpaczy - powiedział. - Rozpacz po stracie rodziców może wywoływać takie wizje. To zupełnie normalne. Nie był na swoim miejscu wśród garnków, patelni, gipsowych wilczurów i okruchów chleba. Przypominał kamienną figurę z Wyspy Wielkanocnej, niezgrabną i archaiczną, wykutą na podobieństwo jakiegoś innego, starszego wzorca niż reszta ludzi, dlatego patrząc na niego, trudno było zgadnąć, że w jego piersi bije kochające serce. Słodycz Franciego zdawała się nieoczekiwana i upajająca jak wiosna w jego ojczyźnie, której pola porastają wyłącznie kamienie albo skąpa trawa. Wypiła herbatę, a Francie wylał fusy do zlewu. - Popatrz - powiedział, wskazując kształt, w jaki ułożyły się herbaciane listki pośród resztek cukru. - Statek. To oznacza podróż. - Wyjadę w podróż? - spytała, nie mogąc pozbyć się tęsknoty w głosie. - Ty albo ktoś inny. Nie wyglądasz dobrze, powinnaś się położyć. - Chyba tak - przyznała. - Ale musisz mi pomóc wejść na górę. Nogi mam ciągle jak z waty. W oświetlonym na niebiesko pokoju Melanii ciotka Małgorzata wkładała nocną koszulkę słodkiej, wykąpanej Wiktorii. Tarzały się po łóżku, baraszkując w najlepsze w aromatycznej chmurze wilgotnego talku. Rozpromieniona ciotka łaskotała Wiktorię w obrośnięte dziecięcym tłuszczykiem żebra i podeszwy delikatnych stopek. Podrygiwała i mocowała się z dzieckiem, wstrząsana bezgłośnym śmiechem, a dziewczynka popiskiwała z radości. Cudownie było widzieć uszczęśliwioną ciotkę. Miała rozwiane włosy, z których wszędzie dookoła wypadały spinki. - Melania zemdlała - powiedział Francie. Koniec zabawy, natychmiast. Wyraz niepokoju zalał twarz ciotki, zmywając dokładnie radość z jej oblicza. Chwyciła Wiktorię na ręce, nie zważając na protesty małej, dała jej tylko pośpiesznego buziaka i wrzuciła dziewczynkę do łóżeczka, pokazując jednocześnie Melanii, żeby się położyła. Zaczęła gładzić jej czoło. Dotyk był chłodny i świeży, jak niesiony wiatrem deszcz, ale ciotka aż dygotała z wysiłku, by powstrzymać słowa, których nie mogła wy mówić. Porozumiała się z Franciem bez słów. Wymieniła z nim informacje zbyt poufne i osobiste, by Melania mogła je odczytać, a potem uśmiechnęła się, znów głaszcząc dziewczynę po twarzy tak delikatnie, że Melania przymknęła oczy. Wyobraziła sobie, że pieści ją własna mama - nie, pomyślała jedynie, że matka tak pieści dziecko. Ale kiedy tylko zamknęła oczy, pod jej powiekami zamigotała odcięta dłoń niczym kadr z jakiegoś krwawego filmu. Melania jęknęła i zaczęła się rzucać na łóżku. - Cicho, cicho - powiedział Francie. Siostra i brat stali z dwóch stron łóżka, pochylając się nad Melanią, jak gdyby chcieli ją osłonić przed niebezpieczeństwami nocy własnymi ciałami. W oślepionych oczach Melanii zlali się w jeden kształt, tworząc w górze jakby żywe sklepienie, pod którym mogła już bezpiecznie zasnąć. „Mateuszu, Marku, Łukaszu i Janie, pobłogosławcie łóżko, w którym leżę, gdzie czterej aniołowie wokół mojej głowy...” Nie czterej, ale trzej, bo oto u stóp łóżka stanął Finn. Rudzielcy rozpalają dla niej ognisko, żeby wypłoszyć wilki i tygrysy ze straszliwego lasu, w którym ona mieszka. - Zostanę przy Melanii, dopóki nie zaśnie - powiedział Finn. Jest bratem Franciego, tak jak niema kobieta jego siostrą, więc ze strony Finna nie spotka jej nic złego. - To tylko ja, biedny, Finn, który nie zrobi ci krzywdy. - Powiedział już kiedyś coś podobnego, ale wtedy mu nie uwierzyła. A teraz wierzy. Francie i Małgorzata złożyli na jej policzkach lekkie, suche i czułe pocałunki, a potem zniknęli. W pokoju widoczna była tylko wątła poświata jasności - główna lampa była wyłączona. Melania nie wiedziała, skąd dochodzi światło. Paliło się czystym, dziecinnym płomieniem w biało-niebieskim spodku, pełnym zapałek. Finn siedział na krześle przy łóżku. Jego zmierzwione włosy wyglądały w półmroku tak, jak gdyby biły z nich promienie blasku. Cienie zrywały ciało z jego twarzy, Melania widziała, więc ostre zarysy czaszki i twardą tajemnicę kości samej w sobie. Chłopak splótł spokojnie ręce na kolanach. Bandaż na jego dłoni był już powalany. - Boli cię rana, Finn? - zapytała sennie. - Nie jest śmiertelna. Przeżyję. W sąsiednim pokoju Francie stroił skrzypce, a ciotka Małgorzata zagrała coś na próbę na flecie. - Mam ich stamtąd przegonić czy i tak zaśniesz? - Lubię słuchać, jak grają. Pozostawiona swojemu losowi Wiktoria już zasnęła, pomrukując przez sen, co przypominało szum we wnętrzu ula. Finn zapalił papierosa, a dym wił się i kłębił wokół niego. Znaleźli się w klimacie intymności i ciepła. - Finn? - zapytała ponieważ nadchodzący sen stępił jej nieśmiałość. - Dlaczego wywierciłeś dziurę w ścianie? Dlaczego mnie podglądałeś? - Bo jesteś bardzo piękna - odpowiedział cichutko ustami czerwieńszymi od wina. Wyglądał jak jej śpiący, widmowy kochanek i przytłoczona tą wizją Melania zapadła w sen. A potem pokochała ich już bez żadnych zastrzeżeń. Nie przypuszczała, że wyciągną do niej ręce ze swojego zaklętego kręgu, a teraz sama poczuła się jego częścią. Franciego wprost uwielbiała i chętnie pomagała ciotce cerować jego ubrania. Przy każdej nadarzającej się okazji czyściła mu także buty. Rzuciła swój los na szalę wraz z losem Jowle’ów, a oni zaadoptowali ją jak córkę. Uśmiechali się, kiedy wchodziła do pokoju. Satysfakcji dostarczało jej nawet prowadzenie domu u boku ciotki Małgorzaty, w ten sposób odgrywała, bowiem własną rolę w kierowaniu wspólnym gospodarstwem. Była pomocna ciotce. Pewnego dnia, gdy przygotowywały razem jakiś posiłek, ciotka napisała na tablicy: „Nie wiem, jak sobie radziłam z tym wszystkim przed twoim przyjazdem. Cudownie mieć w domu jeszcze jedną kobietę”. Melania bawiła się kurkami kuchennego kranu, by ukryć pełne zakłopotania zadowolenie. Aż ją skręcało w środku ze współczucia dla ciotki, której milczenie stawało się upiorne, jeśli w pobliżu nie było któregoś z braci. Ona żyje dla nich, myślała Melania. Wyszła za wuja Filipa chyba tylko po to, żeby zapewnić im dom, kiedy byli mali. Bo czy wuj Filip mógłby wzbudzić w niej miłość jako mężczyzna? Wuj nie rozmawiał nigdy ze swoją żoną, wydawał jej tylko wrzaskliwe, obcesowe polecenia. Podarował ciotce naszyjnik, który ją dusił. Bił jej młodszego brata. Ścinał mrozem powietrze, którym oddychał. Potężny mężczyzna o nieobecnych oczach, siedzący pośrodku stołu, wysysał smak z pysznego jedzenia, jakie gotowała jego żona. Wuj dławił nawet samą myśl o śmiechu. Tego wieczoru, kiedy przywidziała się jej odcięta dłoń, Melania postanowiła opowiedzieć się po jednej ze stron - i wtedy zaczęła nienawidzić wuja Filipa. A on nigdy jeszcze nie zwrócił się do Melanii po imieniu i nie dostrzegał obecności Wiktorii. Obrzucał je tylko gniewnymi spojrzeniami z drugiej strony stołu, gasząc poranną wesołość, panującą w kuchni, a podczas podwieczorku przyglądał im się badawczo, jak gdyby sprawdzając, co zrobił z nimi dzień. Sama jego obecność wystarczyła, żeby uczynić jadalnię zimną i smętną, niczym pokój w motelu dla komiwojażerów. Wiedział, że w domu mieszkają jego siostrzenice. Widywał je czasem. Ale nigdy z nimi nie rozmawiał, był, bowiem zajęty, czym innym. Melania miała się wkrótce dowiedzieć, czym. Pewnego dnia przygotowywała brukselkę na obiad, nacinając ją na krzyż u nasady, jak nauczyła ją ciotka, która tego dnia była wyjątkowo zdenerwowana. Najpierw, co chwila gubiła oczka (robiła dla Wiktorii sweter z żółtej angory) i przerażona podrywała się z miejsca za każdym razem, gdy brzęczał dzwonek sklepowy albo, kiedy papuga zaczynała coś do siebie mamrotać, a teraz gorączkowo kroiła kotlety baranie, wycinając z nich twardy, biały tłuszcz, ponieważ wuj Filip nie cierpiał tłuszczu. Od czasu do czasu ciotka popatrywała ukradkiem na Melanię, otwierając i zamykając usta w niepewnym, przygnębiającym grymasie. W końcu, jak gdy by nie mogła już dłużej wytrzymać, odrzuciła nóż i chwyciła kredę. „Jutro odbędzie się przedstawienie” - napisała. Miała dziurawe pończochy, a upięte w kok włosy rozsypywały się jej na wszystkie strony. - Jakie przedstawienie? „Kukiełkowe. Teatru marionetek. Będziemy musieli iść i podziwiać kukiełki. To specjalne przedstawienie, bo wy, dzieci, nie widziałyście jeszcze teatrzyku”. - Aha - odpowiedziała Melania. - Rozerwiemy się trochę. Nacięła kolejny krzyż, zastanawiając się mgliście, czy może mieć znaczenie religijne. Jowle’owie są Irlandczykami, ale czy wyznają katolicyzm? O ile wiedziała, nie chodzili jednak do kościoła, a kukiełki jej nie interesowały, ponieważ zrobił je wuj Filip. Ciotka Małgorzata wytarła tablicę, bo chciała napisać coś więcej. „Nic nie rozumiesz. To dla niego bardzo ważne!” - Rozumiem - odparła ze zdziwieniem Melania. Tyle krzyku o jakieś przedstawienie kukiełkowe! Następnego dnia wypadała niedziela - na obiad podano pieczeń i nie trzeba było zajmować się sklepem. Ciotka Małgorzata kazała Melanii włożyć najlepszą sukienkę, dziewczynka ubrała się więc w suknię, której nie nosiła jeszcze w domu wuja, swą najpiękniejszą suknię, pamiętającą dawne czasy. Była z ciemnozielonego aksamitu i miała koronkowy kołnierzyk. Od prawie trzech miesięcy wisiała bezużytecznie w szafie, ale teraz Melania poczuła się na siłach, by wytrzepać z niej wszystkie wspomnienia. Wygładziła spódnicę i zapragnęła znów lustra, żeby móc się w nim przejrzeć i zobaczyć, jak bardzo urosła, odkąd nosiła tę suknię po raz ostatni, w pewne burzliwe, różowo-białe wielkanocne święto. Albo, że by sprawdzić, czy wygląda starzej i czy w ogóle się zmieniła. Rozczesała włosy, chcąc sprawić przyjemność Finnowi. Spostrzegła, że urosły jej mniej więcej o pól cala. Były szorstkie i niemile w dotyku, ponieważ nie dbała już o nie jak należy. Musiała improwizować, by umyć głowę nad kuchennym zlewem, polewając ją gorącą wodą z czajnika. W dodatku były już tak długie, że źle się w nich czuła. Najrozsądniej byłoby ściąć włosy krótko, ale zaczęła je zapuszczać jeszcze za życia rodziców i pomyślała, że obcinając je teraz, zbezcześciłaby pamięć ojca i matki. W każdym razie głowę miała zawsze niedomytą. Zaczynała się już przyzwyczajać, że chodzi niedomyta właściwie na całym ciele. Po obiedzie wuj i Finn poszli znów do pracowni, a ciotka włożyła szarą suknię i przypominającą obrożę srebrną kolię. Poprawiła fryzurę. Upaprany śliniak Wiktorii zniknął z usianej kwiatkami sukienki. Gąbka usunęła z jej buzi resztki puddingu czekoladowego. Poddano także kontroli szyję i uszy Jonatana, które zostały przetarte wilgotną myjką „na szczęście”. Jonatan otrzymał też polecenie zmienienia koszuli. Potem pojawił się Francie z wpiętą w krawat szpilką w kształcie harfy i skrzypcowym futerałem w ręce. - Podoba mi się ta harfa - powiedziała Melania, ponieważ go kochała. - Dostałem ją na dzień świętego Patryka - odparł. - W klubie irlandzkim w Dagenham. Byli gotowi - czyści, wymuskani, ubrani uroczyście, jak na niedzielną mszę. Zeszli gęsiego na dół, a w ślad za nimi pies, który miał taką minę, jak gdyby wykonywał tylko obowiązek. Pracownia okazała się starannie uprzątnięta - przed kukiełkowym teatrzykiem stały rzędem cztery krzesła. Twarde, przyniesione z zaplecza sklepu. Melania nie była w pracowni od pierwszego poranka w domu wuja. Usiłowała nie patrzeć na częściowo ukończone, rozczłonkowane marionetki, wiszące na ścianach. Kurtyna z czerwonego pluszu wydęła się, a zza niej dobiegał łomot i odgłos głuchych uderzeń. Nieco ceremonialnie zajęli wyznaczone miejsca, wygładzając świąteczne ubrania. Do kurtyny ktoś przyszpilił kartkę z wykonanym czerwoną farbą napisem: PROSZĘ NIE PALIĆ. Na ścianie wisiał wymalowany krzykliwymi kolorami plakat, głoszący: WIELKIE PRZEDSTAWIENIE - MIKROKOSMOS KUKIEŁEK PANA FLOWERA. Był ozdobiony ogromną postacią mężczyzny, przypominającą wuja Filipa ze względu na wąsy i szeroki kołnierzyk. Mężczyzna trzymał w dłoni kulę ziemską. Najprawdopodobniej namalował go Finn. Chłopak wyszedł po chwili zza kurtyny, podenerwowany i przejęty. Zgasił światła i czmychnął znów za kulisy. Siedzieli w pełnej wyczekiwania ciemności i nagle z góry rozległ się stłumiony ryk: - Grajże na tych przeklętych skrzypcach. Francie Jowle! Po co cię utrzymuję? Francie nastroił skrzypce i zaczął grać jakąś dziwną melodię, którą można by usłyszeć w herbaciarni. Melania przyglądała mu się zdumiona, ale twarz Franciego była bez wyrazu, niczym żywy kamień. Kurtyna rozsunęła się na boki, ukazując jaskinię o pawich barwach, którą Melania widziała już przedtem. Grota była oświetlona jaskrawym zielonym światłem, a naprzeciwko widzów stała wyprostowana marionetka w białej baletowej spódniczce. Włosy miała ściągnięte w koczek, niczym primabalerina, a jej drewniane usta zastygły w uśmiechu przesadnej słodyczy. Marionetkę podtrzymywała sieć sznurków. Nagle baletnica stanęła na puentach na drewnianej nodze i obróciła się, wykonując piruet. Głos wuja Filip zagłuszył muzykę Franciego: - „Morte d’une Sylphe, czyli śmierć drewnianej nimfy”. -Wszyscy słyszeli, jak dodał: - Biedne dziewczątko. - A więc czasami bywał sentymentalny. Marionetka rozpostarła ramiona i wyrzuciła jedną nogę w tył. Ciotka Małgorzata zaczęła energicznie klaskać, trącając łokciem Melanię, by uczyniła to samo, i po chwili klaskały już unisono. Ich dłonie szumiały niby wodorosty w podwodnym mroku. Melania przestała klaskać w tej samej chwili, co ciotka. Po chwili marionetka wzniosła ręce nad głową, kołysząc się z boku na bok. Jej drewniane stopy w jasnoróżowych baletkach postukiwały o deski sceny w sposób przypominający tykanie zegara. Natężenie światła narastało, aż wreszcie kukiełka wyglądała niczym baletnica w butelce z zielonego szkła. Przycisnęła do serca drewniane dłonie i przechyliła głowę, najpierw w tył, potem w górę. Znad kurtyny posypały się wycięte z papieru liście rozmaitych kształtów, rozmiarów i barw. - Jaka śmieszna pani - odezwała się Wiktoria, a ciotka Małgorzata pośpiesznie rozwinęła cukierek i zakleiła nim Wiktorii usta. - Drewniana nimfa przeczuwa, że wraz z nadejściem jesieni i na nią przychodzi zagłada - poinformował wuj Filip. Ciotka Małgorzata i Melania zaczęły bić brawo, ale po chwili przestały. Skrzypce kwiliły płaczliwie. Nimfa starała się wykonać ostatnią arabeskę, ale wysiłek okazał się zabójczy dla jej wątłego serduszka i z wdziękiem upadła na scenę w kaskadzie białego tiulu. Liście gęsto i szybko wypełniały jaskinię. Zgasły światła. Zamknęła się kurtyna. Francie zagrał ostatni jękliwy akord, a potem opuścił skrzypce. Melania i ciotka Małgorzata klaskały tak mocno, że rozbolały je ręce. Kurtyna rozsunęła się i znów ujrzały żywą i uśmiechniętą nimfę, która dygała sztywno. Kurtyna zamknęła się. Melania i ciotka nadal biły brawo. Kurtyna rozsunęła się ponownie i obok lalki stanął dumnie rozpromieniony wuj Filip. Owszem, rozpromieniony - uśmiechał się szeroko jak rekin, przypominając Melanii jałowe, profesjonalne, aktorskie uśmiechy, jakie widywała na twarzach miniaturowych akrobatów. Wuj Filip zgiął się w ukłonie. Był wyelegantowany jak lalka, miał na sobie anachroniczny strój, czyli prążkowane spodnie, frak ze sztucznym białym goździkiem w butonierce i muchę przypiętą na zatrzask. Ubranie wyglądało na nieużywane i stare, jak gdyby od lat trzymano je w słojach z formaldehydem. W tym właśnie stroju wuj Filip występował jako mistrz marionetek. Nimfa zakołysała się niebezpiecznie, bo teraz Finn kierował z góry jej ruchami. Marionetka zachwiała się i wpadła na wuja, który natychmiast odrzucił jowialność niczym kamień, grożąc Finnowi złowieszczo uniesioną pięścią. Finn był niedoświadczonym i niewprawnym lalkarzem. - Uważaj, młodzieńcze! Ciotka Małgorzata przyniosła ze sobą torbę. Wyjęła z niej bukiet czerwonych papierowych róż, by rzucić go na scenę. Kwiaty osunęły się po głowie marionetki. Wuj Filip podniósł je i wsadził szybko w szczelinę między drewnianymi piersiami kukiełki a gorsetem z białego atłasu. Bisował jeszcze dwa razy, po czym wrzasnął: - Światła na widowni! Zapalił je Francie. Całe przedstawienie trwało najwyżej siedem minut. - Czy to już wszystko? - spytała szeptem Melania. Ciotka energicznie pokręciła głową i wepchnęła jej do ręki cukierek, delikatnie ściskając palcami dłoń dziewczyny. Wewnątrz opakowania widniała pośpiesznie nabazgrana prośba: „Zachowuj się tak, jak gdyby przedstawienie ci się podobało, dla dobra mojego i Finna”. By sprawić jej przyjemność, Melania skrzywiła twarz w fałszywym, radosnym uśmiechu. Francie też przyjął cukierek od ciotki. - Moim zdaniem, jesteś wspaniałym skrzypkiem - powiedziała Melania. Francie żuł toffi, melancholijnie przesuwając palcem wzdłuż nosa. - Na tym śmieciu nie da się grać - powiedział. - Ale robię, co mogę. Jestem niezły w gigach i tańcach szkockich. Finn rzucił się do drzwi. Wrócił, niosąc wspaniały, złocony tron z tektury. Na twarzy Finna widać było smugi potu i brudu. Kurtyna westchnęła i wydęła się. - Jak żagiel - powiedział Jonatan. Ciotka Małgorzata dała mu cukierek, ale Jonatan nie zjadł go, tylko schował do kieszeni, gdzie miał spoczywaćw zapomnieniu długie miesiące. - Czy mogę już iść? - zapytał. Ku swojemu oburzeniu, Melania zauważyła strach na twarzy ciotki. - Jeszcze nie. - Niech Francis Jowle włączy światła i przestroi skrzypce! Kurtyna rozsunęła się znowu, a Francie zaczai grać. Złotawe światło sztucznego słońca wydobyło w obitym drewnem pomieszczeniu fryz, przedstawiający bodące się jednorożce. Podest złożonych z trzech stopni schodów, stojących pośrodku sceny, wieńczył tekturowy tron. - To pałac Holyrood - powiedział wuj Filip, a jego małżonka i siostrzenica zaklaskały z gorliwym entuzjazmem. - Sekwencja historyczna - ogłosił wuj. - Maria, królowa Szkotów, spotyka się z Bothwellem na potajemnej randce. Francie zaczął grać temat miłosny z uwertury -fantazji „Romeo i Julia”, chyba świadomie szyderczo nadużywając tremola. Na scenę weszła marionetka płci żeńskiej o pięknym, wypukłym czole, szeleszcząc suknią z czarnego atłasu. Oklaski. Dygnięcie. Marionetka wbiegła na schody - raz, dwa, trzy - a jej drewniana stopa przez długą, pełną napięcia chwilę kołysała się nad trzecim stopniem, nim w końcu na nim stanęła. Potem królowa powoli odwróciła się i zasiadła na tronie. Nosiła kolię, jak ciotka Małgorzata, ale ozdoba nie ocierała jej szyi, bo marionetka była zrobiona z drewna. Ciotka Małgorzata ukradkiem przebiegła palcami swój własny srebrny kołnierz, jak gdyby na widok królewskiej kolii przypomniała sobie, że bardzo boli ją szyja. Nastąpiła teraz dłuższa pauza, w trakcie której chytrze wymowne palce królowej bawiły się okrągłym pojemniczkiem z wonnościami. Potem na scenę wszedł Bothwell. Była to piękna lalka, ubrana w czerwoną pelerynę i kapelusz z piórem. Miał skrzydlate wąsiska i kozią bródkę, ale poruszał się z wahaniem, niepewnie, i Melania odgadła, że steruje nim Finn. Bothwell ruszył, naprzód, gdy muzyka osiągnęła najwyższe natężenie i zaczęła cichnąć. Minęła chyba cała wieczność, zanim Bothwell dotarł na środek sceny. Sejsmiczny rumor i stłumiony skowyt z nadscenia wskazywał, że wuj Filip nie jest zadowolony z Finna. Melania poczuła, że siedzącą obok ciotkę przebiegł dreszcz. Maria, królowa Szkotów, wstała i zeszła z postumentu, wyciągając ręce na powitanie. Bothwell uniósł ramiona. - Spotkanie kochanków - komentował wuj Filip. Marionetki objęły się, przywierając do siebie ramionami wśród trzepotu czarnego i czerwonego atłasu, a ich drewniane twarze wystukiwały dźwiękowym alfabetem namiętne sygnały. Ciotka Małgorzata i Melania klaskały bez końca, bo uścisk trwał bardzo długo. Francie skończył miłosny temat z „Uwertury-fantazji” i zaczął grać „Liebestod” z „Tristana i Izoldy” na powolną nutę. Melanię piekły już dłonie, ale klaskała dalej. Marionetki przywarły do siebie tak, jak gdyby miały się już nigdy nie rozłączyć. Napięcie rosło. Lalki były niczym igła, utkwiona w rowku płyty gramofonowej i powtarzająca nieubłaganie uścisk za uściskiem. Głos wuja Filipa rozległ się znów jak grzmot. Zamknięte w uścisku lalki napierały na siebie gwałtownie, owładnięte żądzą. Przestraszona Melania zorientowała się, że scenariusz nie przewidywał takiej sceny. Oklaski zamarły. Zauważyła, że sznurki Bothwella splątały się beznadziejnie ze sznurkami jego królewskiej kochanki i związane prawdziwym węzłem miłości marionetki szarpią się bezradnie. Dookoła brzmiały nadal dźwięki „Liebestod”. Ciotka Małgorzata skuliła się na krześle, zakryła oczy i czekała na koniec. Jonatan wpatrywał się przed siebie pustym wzrokiem, widząc wysoki maszt i żagiel z czerwonego pluszu. Nad jego głową krążyły z krzykiem mewy. Znudzona Wiktoria podciągnęła koszulkę i zsunęła nieco ciasne, robione na drutach majteczki, żeby sprawdzić, czy pępuszek jest na swoim miejscu. Był. - Mogę dostać jeszcze jednego cukierka? - zapytała, nikt jednak nie zwrócił na nią uwagi. Rozległ się straszny trzask rozdzieranego sznurka. Finnowi udało się wreszcie uwolnić Bothwella, ale szarpnął tak mocno, że stracił panowanie nad lalką, która runęła na deski kolczastej aureoli rozerwanych sznurków. Bothwell zastukał głową o schody podwyższenia, jak gdyby pukał do drzwi. Maria cofnęła się chwiejnie. Francie przestał grać w połowie taktu. Zapadła martwa cisza. Milczenie przerwał perlisty, przenikliwy i niepohamowany wybuch śmiechu Finna. Śmiech przeszedł w wysoki, przeraźliwy krzyk, a potem Finn spadł z nadscenia, jak przedtem spadały liście, tylko że one opadały miękko i powoli. Włosy rozwiały mu się niby ogon komety. Leciał niekończącą się sekundę, rozpostarłszy bezwolnie nogi i ramiona, zapomniany, opadający bezładnie, aż wreszcie runął plecami na leżącego na scenie Bothwella, którego peleryna miała kolor krwi. Maria, królowa Szkotów, odwróciła się na swojej majestatycznej pięcie i zeszła dumnie ze sceny z podniesionym czołem. Kroki królowej i słaby stukot jej kończyn, obijających się o siebie w marszu, brzmiały niby tykanie mechanizmu bomby zegarowej. Wiktoria zaczęła płakać, a Jonatan odsunął krzesło i wstał. - Już chyba po wszystkim - powiedział. - Idę. - I poszedł. Po twarzy Małgorzaty spływały łzy, rozpryskując się na policzkach Wiktorii, którą skrępowana nienawistną kolią ciotka próbowała uspokoić. Francie ukląkł obok, osłaniając je własnym ciałem niby kamiennym murem. Jak ona może płakać, nie wydając z siebie żadnego dźwięku? - pomyślała Melania. Finn leżał bez ruchu. Może nie żyje, i ona, dlatego tak płacze? - rozważała dalej Melania. A jeśli nie żyje, to co? Och, Boże, spraw, żeby żył. Ale Finn nadal się nie poruszał. Miał szeroko otwarte, nieobecne oczy. Wyglądał, jakby pekł na pół niczym zabawka, którą roztrzaskał o ścianę. To już koniec wdzięcznych ruchów Finna. Melania usiłowała pojąć, jak straszna byłaby jego śmierć, ale przeszkadzał jej okropny odgłos milczenia ciotki Małgorzaty i nie potrafiła zebrać myśli. Na scenę wkroczyła potężna i ponura postać wuja Filipa, który poprawiał przekrzywioną muszkę. Wuj bezceremonialnie kopnął Finna w brzuch, ale i tym razem chłopak ani drgnął. - On już na pewno nie będzie poruszał moich ślicznych lalek - powiedział wuj głosem nieokrzesanym i grubym jak wiejska kiełbasa. - Nie pozwolę, żeby, choć tykał sznurki. Zsunął nogą ciało Finna z leżącego pod nim Bothwella. Zachowywał się z niedbałą brutalnością faszystowskich żołdaków, uprzątających trupy w filmach o obozach koncentracyjnych. Potem wziął lalkę na ręce. Dopiero teraz Finn z trudem i powoli przewrócił się na bok, a potem podparł się i przykucnął jak pies, oddychając ciężko. Twarz miał bledszą niż ciotka Małgorzata na jego obrazie. - Szkoda, że mnie nie zabiłeś - powiedział chrapliwie. - Gdybyś mnie zabił, byłbyś potępiony. Wuj Filip nie zwracał na niego uwagi. Wygładzał ostrożnie pelerynę Bothwella. - Finn nie będzie mi więcej pomagał w teatrzyku - gderał dalej. - Bezużyteczny skurwiel. Bezużyteczny. Finn próbował uklęknąć, ale jęknął i upadł. - Z moimi lalkami mogą występować żywi ludzie - oświadczył wuj Filip. - Właśnie. To byłoby coś nowego. Lalki i ludzie. Wezmę tę dziewczynę. - Od wrócił się i gwałtownym ruchem wskazał Melanię. - Skorzystam z ciebie, panienko! - Och, nie! - wykrzyknął Francie. - Nie! - zaprotestowała bezgłośnie ciotka Małgorzata. - Obyś zgnił w piekle - powiedział Finn i zwymiotował. Wymiociny były upstrzone pasemkami krwi. Finn przyglądał im się z przerażonym zdumieniem. - A niby, dlaczego to dziewuszysko nie miałoby zarobić na swoje utrzymanie? Bóg widzi, że dużo je. Więc może grać z moimi lalkami na scenie. Nie jest za duża, nie będą przy niej wyglądać nieproporcjonalnie. - Wuj Filip zatarł dłonie z zadowoleniem. - Jak się nazywasz, dziewucho? No, gadaj. - Melania - odpowiedziała, choć usta miała zdrętwiałe, jak po znieczuleniu u dentysty. Wuj chyba przecież zna jej imię? - Brzmi idiotycznie - powiedział. - Zatem sprawa załatwiona. A teraz wynoście się wszyscy. - Ale Finn... - zaczął Francie. - Zabierajcie go stąd i krzyżyk na drogę! Spedalił mojego Bothwella. A ty posprzątaj ten ohydny chlew, którego narobił. To twój brat, Małgosiu. - Wuj Filip zabrał Bothwella, zszedł ze sceny i ruszył w stronę stołu stolarskiego. Położył na nim lalkę ni czym zwłoki na kamiennej płycie i zaskomlił: - Biedny Bothwell! Stracił wszystkie sznurki! Francie pomógł Finnowi dźwignąć się na nogi. Przyciskając wciąż do piersi Wiktorię, ciotka Małgorzata podbiegła z drugiej strony z miną boleściwej Madonny. Podeszła do nich Melania, a potem pies, który do tej pory siedział spokojnie pod krzesłem, skąd wszystko obserwował. Melania aż zająknęła się z radości, bo Finn żył i chodził o własnych siłach. - Nic mi nie jest - powiedział. - A przynajmniej tak mi się wydaje. Ale jestem jakiś kołowaty. Właśnie, kołowaty. I czuję smak krwi. Skąd ten smak krwi, Małgoś? - Po chwili zapytał znów z oszołomioną niewinnością: - No. skąd? - Finn utracił iakby ostrość widzenia. Ciotka Małgorzata pojękiwała, okrywając jego twarz pocałunkami. - Wypieprzajcie stąd wszyscy! - zawołał wuj Filip w nagłym ataku narastającej wściekłości. - Won! VII Od tej pory Finn przestał się uśmiechać. Po upadku w teatrzyku zmienił się. Usta w kącikach wykrzywiały mu się płaczliwie, jak usta, które Melania widziała kiedyś na śmiesznym kubku w sklepie ze starzyzną. Na kubku wymalowano twarz, a wyżej napis PEŁNO, i kiedy kubek stał prosto, twarz była nalana, jowialna i wesoła - ale kiedy postawiło się go do góry dnem, napis głosił PUSTO, a wówczas szczeciniaste brwi zmieniały się w obwisłe, przygnębione usta. Twarz Finna ciągle przypominała teraz twarz z napisem PUSTO. Rzadko się odzywał, bo strumień jego mowy wysechł u źródła. Chodził ze zwieszoną głową, jeszcze brudniejszy niż zwykle, i często nie golił się przez trzy albo cztery dni, a wtedy jego szczęka wyglądała niczym pomalowana albo porośnięta żółtą pleśnią - albo jak spryskany wodą samochód, przewożący lśniące mandarynki. Najgorsze było to, że zniknął gdzieś wdzięk Finna. Jakimś cudem chłopak wyszedł cało z opresji, nie odnosząc żadnych wewnętrznych ani zewnętrznych obrażeń, upadek pozbawił go jednak piękna ruchów. Finn stąpał sztywno, jak starzec. Jego widok wzbudzał w Melanii ból. Zamienił się w bryłę skwaśniałego, surowego ciasta, i o ile dawny Finn o cichym głosie i chytrym języku irytował ją, to w obecności jego nowego wcielenia krajało jej się serce. Poza tym Finn przestał się nią interesować - prawdopodobnie nie dlatego, że nie chciał, lecz po prostu dlatego, że jedyną osobą, istniejącą jeszcze dla niego realnie, był już tylko wuj Filip. Posiłki stały się koszmarem. Finn prawie nic nie jadł, za to przez cały czas wpatrywał się w wuja dzikim, kosym spojrzeniem. Przebywał jakby w szklanej budce i nie słyszał, kiedy Francie albo ciotka Małgorzata drapali w sz bę, by zwrócić jego uwagę. Ciotka znów schudła i stała się bardziej widmowa. Jedyną pełną życia cząstką jej osoby były włosy, przypominające rude węże, usiłujące uwolnić się od spinek. Oczy, skryte pod rudymi brwiami, często bywały zaczerwienione od skrywanego płaczu. Finn nadal traktował ją łagodnie, choć całował ciotkę na dobranoc z roztargnieniem, jak gdyby już kiedyś pożegnał się z nią gdzie indziej. Jej twarz wyglądała niby maska tragika - była to twarz kobiety, która wyprawiła wszystkich synów na wojnę i teraz w każdej godzinie spodziewa się telegramu zawiadamiającego o ich śmierci. Krąg trojga rudzielców pękł. Melania lgnęła przede wszystkim do Franciego, który się nie zmienił. Czasem przesiadywała z nim wieczorami w pokoju, kiedy ćwiczył. Zwijała się wtedy w kłębek na jednym z dwóch wąskich łóżek i szyła. Zaczęła pomagać ciotce w niekończącym się szyciu. Dopiero teraz zrozumiała, że nigdy nie potrzebowała zaproszenia, żeby słuchać jego muzyki tanecznej - wystarczyło, by otworzyła drzwi i weszła do pokoju. Od dnia upadku Finna ciotka Małgorzata nie opuszczała już kuchni, żeby grać z Franciem na flecie. „Może przyjść Filip i będzie czegoś chciał” - napisała kredą na tablicy. Ale nie o to chodziło. Ciotka czekała samotnie w kuchni, kiedy jej mąż zamorduje Finna. Melania wiedziała, że Małgorzata się tego spodziewa, chociaż ciotka nic jej nie zdradziła. Ale i Melania bała się zabójstwa. Rozwścieczony wuj rzuci się na Finna z nożem albo klocem drewna. Mściwy i ponury chłopak chciał sprowokować nadejście morderczego ciosu. Przemoc stała się w domu niemal namacalna. Drżała na zimnych schodach i unosiła się niewidzialnymi chmurami z wytartych dywanów. Melanię nocami oblatywał strach, kiedy gasła jej błękitna latarnia, a łóżeczko Wiktorii majaczyło w ciemnościach niczym pułapka na szczury. Dygotała w pachnącej lawendą pościeli, błagając sama siebie, żeby spróbować wypocząć i nie myśleć u lej okropnej rzeczy, którą powiedział Finn. Że chce, że by wuj go zabił, bo wtedy skazałby mordercę na potępienie. Pewnej nocy Melania wstała z łóżka, zapaliła światło i spojrzała na słodką, łagodną twarz Jezusa, Światłości Świata, wyobrażoną na obrazie nad kominkiem. Jezus uśmiechał się, choć skronie wieńczyła mu cierniowa korona. - Słodki Jezu - powiedziała. - Pomóż mi. Pomóż nam wszystkim. Ale pomoc nie nadchodziła. Młodość Melanii ciążyła jej na szyi jak głaz - jak albatros. [Aluzja do poematu S.T. Coleridge’a (patrz przypis do rozdziału I). Bohater zamiast krzyża musi nosić na szyi albatrosa, którego symbolika zawędrowała do potocznej angielszczyzny i oznacza w przenośni „ciężkie brzemię”, „utrapienie” (przyp. tłum.)]. Była za młoda, za delikatna i zbyt niedoświadczona, by dojść do ładu z dzikimi stworzeniami, których myśli przecinały pod szalonym kątem krótkie, proste i delikatne linie jej dotychczasowego życia. Melania wkroczyła pomiędzy ogniste namiętności tych ludzi. A Finn zapomniał o niej - bo była jeszcze dzieckiem. Zapomniał Melanię z łatwością, choć kiedyś ciągnął ją za włosy, przekomarzał się z nią, całował (czy Finn ją pocałował?) i grał z nią w okręty. Kiedyś, ale teraz nie. Nocami malował obraz, kiedy Francie już spał, a w domu nie było nic więcej do roboty - bo Finn w ciągu dnia w niebezpiecznej i nieprzyjemnej ciszy pracował wciąż na dole nad zabawkami, poświęcając wieczory marionetkom. Dopiero potem zabierał się do obrazu. Melania wiedziała o tym, ponieważ go podglądała. Przyjęła do wiadomości istnienie otworu w ścianie i czasem, kiedy dręczyła ją bezsenność, zaglądała do sąsiedniego pokoju. By nie przeszkadzać Franciemu, Finn pracował cicho, w skupionym świetle lampki kreślarskiej, przykurczonej na krześle niby okaz wielkiego pająka - czarnej wdowy. Finn malował tryptyk. Przedstawił na nim, na każdej z trzech części osobno, Franciego, ciotkę Małgorzatę i siebie. Biodra spowijały im skrwawione przepaski, a wszyscy byli przywiązani do pali i najeżeni strzałami niczym święty Sebastian. Tymczasem zbliżało się Boże Narodzenie i w sklepie zwiększył się ruch. Pierwsze drewniane statki Jonatana poszły na sprzedaż po dziesięć gwinei za sztukę. Jonatan zarabiał na swoje utrzymanie, podobnie jak Melania, która całe dnie spędzała na nogach w sklepie. Zaczynały ją boleć, i zastanawiała się, czy nie dostanie żylaków. Pani Rundle miała kiedyś żylaki, ale pozbyła się ich dzięki operacji. Na święta Bożego Narodzenia przygotowali kilka serii okolicznościowych zabawek - drewniane choinki, których pomalowane na zielono gałęzie można było otwierać niby parasolki, maski Świętych Mikołajów, czerwono-białe jak surowa wołowina, oraz małe blaszane świeczniki w kształcie gnomów i chochlików, którymi dekorowano świąteczne wypieki. Mieli też specjalny świąteczny papier w kwiaty, stanowiący nawiązanie do nazwiska właściela firmy - Flower. [flower, ang, kwiat] Były to śliczne, różowe i niebieskie stokrotki. Wzór zaprojektował Finn, kiedy zdarzało mu się jeszcze popadać w sielski nastrój. Melania i ciotka Małgorzata codziennie pakowały kolejne zabawki w ozdobiony różowymi i niebieskimi stokrotkami papier, a szuflada, w której trzymały pieniądze, nie domykała się czasem, tyle w niej było banknotów. No, więc teraz zostałam sprzedawczynią, pomyślała Melania w dniu, kiedy sprzedała arkę Noego. Kupiła ją jakaś pulchna kobieta w białej wełnianej garsonce i ciemnych okularach, która chciała zapłacić czekiem. Melania zaniosła go ciotce, żeby dowiedzieć się, jak ma postąpić, ale dłonie siostry Finna zatrzepotały w przerażeniu. „Filip nie przyjmuje czeków. Uważa, że to anormalna forma zapłaty”. - Obawiam się, że czeków nie przyjmujemy. Przykro mi - powiedziała kobiecie Melania. - Ojej - odparła klientka, która była chyba Amerykanką, a w każdym razie mówiła z zamorskim akcentem. - Nic nie szkodzi. To czarujące. Pasuje do takiego staroświeckiego sklepu, jak wasz. Jest zupełnie jak z Dickensa. Wkrótce kobieta wróciła ze spiętym gumką grubym rulonem banknotów, z którego Melania odliczyła siedemdziesiąt osiem funtów i dziesięć szylingów, a kobieta dodała jej jeszcze pięć szylingów ze swojej portmonetki ze skóry aligatora. Wtedy Melania uświadomiła sobie, że sklep handluje swoim staroświeckim urokiem ze znacznym zyskiem. Zaczęła szanować kupieckie umiejętności wuja Filipa - był świnią, ale świnią inteligentną. Melania cieszyła się, że sprzedała arkę, choć było jej przykro, że idzie w obce ręce wraz z maleńkim Finnem, ubranym w koszulkę i dżinsy. Powiesiła na wystawie plastikowe gałązki ostrokrzewu, żeby zachować pozory. Wszystkie sklepy na placu, nawet sklep ze starzyzną, udekorowane były prawdziwą zielenią i papierowymi łańcuchami. Warzywniak wyglądał jak altana z jodłowych gałęzi. Melania i Wiktoria dostały po dużej, owiniętej w folię mandarynce z aromatycznego, wyściełanego pudła, które właśnie rozpakowywano w sklepie, kiedy dziewczęta przyszły kupić ziemniaki i jabłka do pieczenia. Żona właściciela, kołysząc złotymi kolczykami, obiecała Wiktorii potężną kiść rodzynków muszkateli, jeżeli będzie grzeczna, a ich nikt nie kupi. U rzeźnika wisiały fiołkoworóżowe indyki, a na ladzie leżały szeregiem na grzbietach kurczęta z uniesionymi w górę łapami. „My nie obchodzimy Bożego Narodzenia - napisała ciotka Małgorzata. - Filip uważa, że to strata pieniędzy, a święta stały się zbyt skomercjalizowane”. No pewnie, pomyślała z goryczą Melania. „Za to w pierwszy dzień świąt odbywa się specjalne przedstawienie - pisała dalej Małgorzata. - To wielkie widowisko”. Ciotka nie wytrzymała i zaczęła płakać, rosząc łzami ukwiecony papier. Melania otoczyła ramionami jej nieszczęsne, wychudzone ciało. Z czego zrobiona jest ciotka Małgorzata? Z ptasich kości, bibuły, dmuchanego szkła i słomy. Tuląc tę wyniszczoną, smutną kobietę, poczuła się wyjątkowo silna, młoda, żywotna i twarda. Wierzyła i ufała swojemu sprężystemu, żwawemu, elastycznemu ciału, które przez całe życie pożywnie karmiła, kąpała i pielęgnowała. A ciotka Małgorzata była równie krucha, jak pierwsze białe pędy, które niedawno puściła z drżeniem cebulka, rosnąca w doniczce w ciemnej suszarni. Melania wiedziała, że i ją ktoś schował w ciasnej suszarni tego szarego, wysokiego domu. Czy i ona tu zwiędnie? - Nie płacz - powiedziała Melania, która była zbyt silna, żeby uschnąć. Miała co do tego całkowi tą pewność. „Filip chce, żebyś wystąpiła w najbliższym przedstawieniu”. - Och. Och, Boże. „Ciebie nie skrzywdzi. Jesteś przecież dzieckiem jego siostry”. W takim razie, dlaczego ciotka płakała? Czy tylko na wspomnienie ostatniego występu marionetek? Melania jeszcze mocniej przytuliła ciotkę. W dodatku nadchodziło Boże Narodzenie, a święta musiały być dla Małgorzaty okresem szczególnie trudnym, bo uwielbiała dzieci i chociaż nie miała swoich, całymi dniami sprzedawała zabawki ukochanym dzieciom obcych ludzi. Święta Bożego Narodzenia w domu Filipa Flowera nie zapowiadały się, zatem wesoło. Ale Melania przeżyła już piętnaście szczęśliwych świąt, podczas których wszyscy wieszali na klamkach wieńce z ostrokrzewu i częstowali kolędników chóru chłopięcego słodkimi babeczkami - może, zatem piętnaście szczęśliwych świąt powinno jej wystarczyć. Poza tym Melania była za duża, żeby wierzyć w Świętego Mikołaja. Mimo to powiesiła na wystawie kilka dodatkowych gałązek z plastiku. Miała nadzieję, że wuj Filip ich nie zauważy. Przyszła pocztówka od pani Rundle, pretensjonalna, pobożna pocztówka, przedstawiająca Jezusa leżącego w żłobie w otoczeniu wolu, osiołka i klęczących pasterzy. Pani Rundle przesyłała dzieciom najserdeczniejsze pozdrowienia, wypisane monumentalnym charakterem pisma. Melania ustawiła kartę na kominku pod „Światłością Świata”. Z tyłu widniała wciąż delikatnie skreślona ołówkiem cena - jeden szyling, trzy pensy - co wydało się Melanii krzepiąco zwyczajne i przyjemne. Pocztówkę kupiono za gotówkę, w jakimś jasno oświetlonym sklepie, gdzie sprzedaje się gazety, pełne faktów i zdarzeń z ludzkiego życia, jak narodziny, zgony i śluby, a także czekoladę i papierosy, cieszące zwyczajnych klientów. Pani Rundle przysłała też pogniecioną paczkę, zaadresowaną na wszystkich troje dzieci i pozaklejaną nalepkami z napisem: „Nie otwierać aż do pierwszego dnia świąt”. Melania schowała paczkę do szuflady. To prawdopodobnie jedyny prezent, jaki dostaną w tym roku, i była nim głęboko wzruszona. Jednak ktoś o nich pamiętał. Poza tym było jej wstyd. Wypadało wysłać pani Rundle pocztówkę, a może nawet podarek, ale w ogóle nie miała pieniędzy. Wuj Filip każdego wieczoru chował pod kluczem cały utarg ze sklepu. Ciotka Małgorzata mówiła, że w ich małżeńskiej sypialni jest sejf, w którym wuj przechowuje pieniądze, a pod koniec tygodnia zanosi je do banku w masywnej, lśniącej i solidnie wyglądającej teczce z cielęcej skóry, zaopatrzonej w ogromny zamek. Melania wyobraziła sobie sejf z bardzo czarnego metalu, ustawiony dokładnie na wprost łóżka, żeby wuj widział go przez cały czas, w pokoju, w którym sypiał z ciotką Małgorzatą w zapewne zapadniętym z jego strony łóżku, ponieważ dużo ważył, a ciotka była niemal bezcielesna. Melania nie dostała dotąd nawet sześciu pensów, mimo że już od dawna pracowała w sklepie. Pierwszy raz poprosiła ciotkę o trochę pieniędzy, przestępując z nogi na nogę i spuszczając bojaźliwie wzrok. - Tylko pięć szylingów, na... na perfumowane mydło. Miło byłoby posłać jej pachnące mydło. Pani Rundle była dla nas dobra, ciągle nas lubi i pamięta o nas. - W gardle Melanii powstała dziwna klucha, gdy przyszło jej do głowy, że pani Rundle rozmyśla o niej, Jonatanie i Wiktorii, mieszając świąteczny pudding albo siekając owoce do babeczek, które przygotowuje w swoim nowym domu. Ucieszyłaby się, że sieroty spędzają święta na łonie rodziny, ponieważ Boże Narodzenie to święta rodzinne. Taka wiadomość dodałaby jej otuchy i nigdy nie dowiedziałaby się, że to nieprawda. Ciotka Małgorzata załamała swoje wymowne ręce. „Ja też nie dostaję pieniędzy od Filipa. Inaczej oddałabym ci wszystko”. - No tak - powiedziała Melania. - Bardzo mi przykro! - Jej końcowe „o” spłaszczyło się i jakby obwisło z żalu. „Filip już taki jest. Nie ufa mi, gdy chodzi o pieniądze”. Boi się, że ciotka mogłaby uciec? - Jeżeli tak, to trudno - rzekła Melania. „Wszyscy udzielają nam kredytu w sklepach. Rozumiesz, dlatego właściwie nie potrzebuję gotówki. A Filip już taki jest”. - Ciotka usiłowała za tuszować poczucie upokorzenia. - Rozumiem - oświadczyła Melania. Wymieniła z ciotką prastare, kobiece spojrzenie - były jedynie ubogimi najmitkami, krążącymi wokół męskiego słońca. W końcu Francie dał Melanii jednofuntowy banknot z pieniędzy, które zarobił grą na skrzypcach. Wsunął jej funta do kieszeni spódnicy i Melania nie wiedziała, jak ma mu dziękować. Zakupiła kostkę różanego mydła i wysłała je w prezencie pani Rundle. Pomyślała, że brak świątecznej atmosfery najboleśniej odczuje jej młodsze rodzeństwo, kupiła, więc także słodycze dla Wiktorii (puszkę z cukierkami zdobił wesoły wizerunek królików w cylindrach) i trzy chusteczki z monogramem dla Jonatana, żeby gdzieś ich nie zapodział, jak zwykle. Ponieważ zostało jej jeszcze trochę pieniędzy, dokupiła maleńki flakonik perfum dla ciotki Małgorzaty. Nie były zbyt dobrej jakości, ale mimo wszystko stanowiły upominek. Melania czuła się jak buntowniczka, ponieważ kupując prezenty, ryzykowała, że ściągnie na siebie gniew wuja Filipa, który nie mógł jednak wiedzieć, że jego siostrzenica robi świąteczne zakupy. W ramach prezentu będę czyściła Franciemu buty przez cały rok, pomyślała. Nie przyszło jej jednak do głowy, by podarować coś Finnowi. Finn mieszkał teraz w krainie, w której prezenty, czułość, miłość i hojność nie znaczyły nic. Usiłowała, więc nie myśleć o Finnie, bo kiedy o nim myślała, ogarniała ją słabość i beznadzieja. Oczami wyobraźni widziała wciąż, jak Finn tańczy. Ale Finn już nie zatańczy, nigdy więcej. Któregoś wieczoru ciotka wyjęła z papierowej torby kupon białego szyfonu. Oczy psa na obrazie rozbłysły białym światłem, odbijając tkaninę. Ciotka gestem pokazała Melanii, żeby podeszła bliżej, a potem udrapowała jej materiał na ramionach i w tej samej chwili Melania znalazła się z powrotem w rodzinnym domu - stała przed lustrem spowita przezroczystym welonem. Ale wtedy zegarowa kukułka wytknęła łebek, ogłaszając nadejście godziny dziewiątej, i Melania powróciła do domu wuja Filipa. „To twój kostium - napisała ciotka w notesie, by oszczędzić sobie chodzenia do tablicy. - Na przedstawienie”. - Kogo będę grać? - zapytała Melania. „Ledę. Filip robi łabędzia, ale ma z nim problemy. Powiada, że Finn chce go zniszczyć”. Brzmiało to całkiem prawdopodobnie. - Czy ten łabędź jest duży? Ciotka zarysowała w powietrzu niewyraźny kształt. - Chyba nie chcę być Ledą - powiedziała Melania. „On widzi cię właśnie w tej roli. Biały szyfon, kwiaty we włosach. Bardzo młoda dziewczyna”. - Jakie kwiaty? Ciotka wyciągnęła z torby garść sztucznych stokrotek, żółto-bialych jak sadzone jajka. Oto Melania będzie znowu nimfą, ukoronowaną stokrotkami - wuj ujrzał ją taką, jaką ona widziała kiedyś siebie. Mimo wszystko łechtało to jej próżność. - Nie ma rady - powiedziała Melania. - Tak mi się wydaje. Nożyce połyskiwały w świetle lampy niby wykrzykniki, kiedy ciotka kroiła wiotki materiał. Gdy szata została już z grubsza sfastrygowana, Melania musiała ją włożyć, zejść na dół i pokazać się wujowi Filipowi. Ciotka kazała jej się rozebrać i ubrać tylko w szyfonową tunikę ze wstążkami z białego atłasu, krzyżującymi się między piersiami (zauważyła, że piersi Melanii urosły, a brodawki nieco pociemniały). Potem wyczesała jej włosy szczotką o posrebrzanym grzbiecie, która, podobnie jak „Ku buś Puchatek”, przetrwała katastrofę - czesała ją bardzo długo, aż czarne włosy Melanii zawirowały niczym Tamiza w czas powodzi, a wtedy ciotka spuściła stokrotki na rzekę. Potem wyjęła z kredensu pudełko po cygarach i otworzyła je. W środku leżały cienie do makijażu. Pomalowała powieki Melanii na błękitno, a usta na koralowo. Dziewczyna poczuła się wytłuszczona, jak gdyby ktoś oblał ją smalcem. „Masz jakąś ładną biżuterię?” - Tylko perły. Dostałam je na bierzmowanie. Perły też ocalały. Ciotka Małgorzata pogładziła je ze czcią i zapięła sznur na szyi Melanii. W szyfonie pozostało kilka szpilek, które kłuły dziewczynę. Zaczęła się wiercić. „To już ostatni akcent. Wyglądasz bardzo pięknie!” - Szkoda, że nie mogę się przejrzeć. Od dawna nie miałam okazji, żeby się tak wystroić. - Melania przygryzła wargę, bo wróciła jej pamięć. „Idź już na dół”. - Sama? Ciotka Małgorzata skinęła głową. Melania narzuciła na ramiona płaszcz, ponieważ cienki, jedwabisty materiał nie chronił przed przeciągami, a w domu panował przeraźliwy chłód. Było już dawno po podwieczorku i wieczorna praca toczyła się pełną parą. Na scenie, przy rozsuniętej kurtynie, stał wśród puszek z farbą Finn. Jasne, bezbarwne oczy miał szeroko otwarte. Pracował nad scenograficznym tłem, przedstawiającym krwisto-pomarańczowy zachód słońca nad morzem, który przypominał tło wiszącego w kuchni portretu psa. Wuj Filip siedział w kucki w ostrym świetle jarzeniówek przed rozpostartą na podłodze płachtą, na której piętrzyło się pierze. Przebierał pióra, układając je w mniejsze pryzmy. Wąsy pokrywał mu delikatny osad puchu. - Jestem - powiedziała Melania. Nie zmienił pozycji, wsparł tylko niegrabnedło nie na kolanach brudnych białych ogrodniczek. Tego wieczoru jego oczy przybrały bezimienny kolor starej gazety. Ależ on ma kwadratową głowę! - pomyślała Melania. Nigdy przedtem tego nie zauważyła, lecz blade włosy wuja były tego dnia zwichrzone, co podkreślało kanciastość czaszki. Przypominała pudło, z którego wyskakuje diabeł na sprężynce. Melania poczuła pod pachą bolesne ukłucie szpilki. - Zdejmij okrycie - powiedział wuj Filip. Melania posłusznie zrzuciła z ramion płaszcz i przebiegł ją dreszcz, bo piwnicę ogrzewał tylko nędzny, mało wydajny piecyk olejowy. Finn pracował dalej. Słyszała mlaszczące dźwięki jego pędzla, gdy zaczął malować wielką połać nieba. - Jesteś dobrze zbudowana jak na piętnaście lat. - Głos wuja był drewniany i głuchy. - Skończyłam prawie szesnaście. - Wszystko dlatego, że pijesz za darmo mleko i sok pomarańczowy. Czy już miesiączkujesz? - Tak - odpowiedziała mu szeptem, zbyt oburzona, by zdobyć się na coś więcej. Wuj odchrząknął z niezadowoleniem. - Chciałem, żeby moja Leda była małą dziewczynką. Ty masz za duże cycki. Finn cisnął pędzel na ziemię. - Nie mów do niej w ten sposób! - Trzymaj gębę na kłódkę i pilnuj swojego nosa, Finnie Jowle.Będę do niej mówił, jak mi się podoba. Kto płaci za jej utrzymanie? - Ja też mogę mówić, co chcę, tak samo jak ty! Wuj Filip pogładził w zamyśleniu wąsy, nie pa trząc nawet na Finna. - O nie - powiedział spokojnie. - Nie, ty nie masz do tego prawa. Maluj dalej. Czas ucieka. Między Finnem a wujem rozbrzmiewał dysonans kłótni. Melania uświadomiła sobie, że rozbolała ją głowa. - Finn, daj spokój - powiedziała. - Mnie to nie przeszkadza. - A widzisz? - odezwał się wuj Filip z akcentem dziwnego triumfu. Finn wzruszył ramionami i podniósł pędzel z podłogi. - I wytrzyj tę plamę po farbie, którą zostawiłeś! Finn z nachmurzoną miną starł z podłogi ślad pędzla łokciem sztywnego od farby kombinezonu. - Trudno, ujdziesz w tłoku - zwrócił się do Melanii wuj Filip. - Nic innego zresztą nie wymyślimy. Całe szczęście, że masz dość ładne włosy. I zgrabne nogi. - Ale mimo wszystko wuj gniewał się na nią, ponieważ nie była jedną z jego lalek. - Odwróć się. Melania odwróciła się. - Uśmiechnij się. Uśmiechnęła się. - Nie tak, ty głupia suko. Dokaż zęby. Uśmiechnęła się, ukazując zęby. - Jesteś trochę podobna do matki. Niewiele, ale trochę tak. Dzięki Bogu, nie masz w sobie nic z ojca. Nie znosiłem twojego ojca. Uważał się za o niebo lepszego od Flowerów. Oj, tak. Nazywał się pisarzem. Mięczakowaty gnojek, nigdy nie zabrudził sobie rączek. - Mój ojciec był bardzo mądry! - zaprotestowała Melania, która odczula nareszcie ukłucie sprzeciwu. - Jakoś nie starczyło mu mądrości, żeby coś odłożyć na wasze wychowanie, gdyby go zabrakło - zauważył rozsądnie wuj Filip. - Dlatego dostałem wszystkie jego ukochane dzieciaki na własność, nie? I zrobię z nich małych Flowerów. Wuj zaczął znów przebierać pióra. Jezus chce, żebym była promieniem słońca, a wuj Filip, żebym była kwiatuszkiem. Pióra unosiły się w ciągnącym spod drzwi podmuchu powietrza. Wuj Filip westchnął ciężko westchnieniem człowieka, który dziękuje nawet za najmarniejszą z łask. - Ujdziesz w tłoku - powiedział. - A teraz spieprzaj stąd. Finn uniósł gniewnie wzrok i Melania uciekła na górę, żeby nie słyszeć ostrych słów i odgłosów bicia. Dlaczego Finn jej bronił, dlaczego zachowywał się jak jej orędownik? Czyżby, dlatego, że w ten sposób najłatwiej mu było rozgniewać wuja? A czy Finn wiedział, jak bardzo przygnębia ją ich widok, gdy rozwścieczeni skaczą sobie do oczu? Pewnie na wet tego nie zauważał. Wyjęła kwiaty z włosów i ostrożnie zsunęła tunikę. Pomyślała, że chyba nie spodobałaby się sobie w tym stroju, gdyby mogła przejrzeć się teraz w lustrze, i że raczej nie chciała by widzieć swojej grubo i jaskrawo umalowanej twarzy. - Wolałabym, żeby już było po przedstawieniu - powiedziała. Ciotka skinęła głową, a jej oczy wezbrały skrycie rwącymi łzami. Wcisnęła w oczy zaciśnięte pięści i zaczęły jej się trząść ramiona. Ostatnio często płakała. Bulterier natychmiast przestał chłeptać wodę z formy do ciasta, służącej mu jako miska, podszedł do ciotki i położył jej łeb na kolanie. Melanię znowu zdumiało czujne, natychmiastowe współczucie ze strony zwierzęcia, łączącego rolę psa obronnego i czworonożnego pocieszyciela. Było jej przykro, że ona nie potrafi reagować tak prędko i prostodusznie. Położyła rękę na ramieniu niemej kobiety, a ciotka Małgorzata po omacku zacisnęła na niej ptasi szpon swej dłoni. Trwały w tej pozycji przez dłuższy czas. Za każdym razem, kiedy ciotka płakała, siostrzenica stawała się jej bliższa. - Musimy odbyć próbę przed przedstawieniem - powiedział Finn. Nie podniósł głowy, tylko wpatrywał się w grzbiety swoich dłoni. Po cięciu dłuta została mu szeroka fioletowa blizna w kształcie pół księżyca. - Na scenie? - Myślisz, że wpuściłby nas na swoją ukochaną scenę? Nigdy w życiu. Próby będą się musiały odbywać w moim pokoju. - Dlaczego mam ćwiczyć z tobą, a nie z łabędziem? - Nie możesz zobaczyć łabędzia do chwili rozpoczęcia przedstawienia, żebyś zareagowała na niego spontanicznie. A ze mną musisz ćwiczyć po to, żeby się nauczyć ruchu scenicznego. Ja ci zastąpię łabędzia. Głos miał delikatniejszy niż gęsia szyja, niemal niedosłyszalny, i wciąż odwracał wzrok. - Będziemy ćwiczyć w kostiumach? - zapytała nieco bojaźliwie, myśląc o białym szyfonie i swoim białym ciele, prześwitującym przez tkaninę jak mleko przez mleczne szkło. - A co, chciałabyś, żeby mi wyrosły pióra? Wyglądał jak przesiąknięta ropą naftową ruina łabędzia, którego spotkało nieszczęście w zanieczyszczonej rzece. Spodnie i koszulę Finna (była to staromodna koszula z prążkowanej flaneli, która powinna była mieć kołnierzyk, ale nie miała) pokrywała pstrokacizna farb oraz mieszanina brudu i potu. Bose stopy pokrywały liszaje brudu. Wokół gardła Finna biegła ciemnobrązowa smuga, niby linii wodnej, a pod uszami chłopaka widać było odciski brudnych kciuków. Jego podbródek porastała znowu pleśń zarostu. Cuchnął obrzydliwie, zjełczałym, słodko-kwaśnym smrodem, jakby gnił. - Powinieneś bardziej o siebie dbać - powiedziała Melania. - Och, Finn, wykąp się. I może pójdź do fryzjera - dodała, bo pomarańczowe czułki nieczesanych włosów wiły mu się wokół rękawów zapaskudzonej koszuli. - A po co? Nie potrafiła na to odpowiedzieć. Była pełnia bezwietrznego, niedzielnego popołudnia. Ciotka Małgorzata siedziała w kuchni w swojej szarej sukni i zaklętej kolii, zszywając grecką tunikę wspaniałymi szwami. Stół był już nakryty do podwieczorku spokojnym, białym obrusem, na którym stała niedzielna porcelanowa zastawa z zielonym szlaczkiem. Mleko i cukier czekały w napięciu w dzbanie i cukiernicy, aż ktoś z nich wreszcie skorzysta. Wiktoria drzemała w swojej klatce, stojącej obok kwitnącej pelargonii. Jonatan budował na dole statki, a wuj Filip konstruował łabędzia opracowując dla niego specjalny system sznurków. Francie wziął skrzypce i wyszedł gdzieś w swoich sprawach, ubrany w filcowy kapelusz i płaszcz przeciwdeszczowy. Dom mógł przez chwilę odetchnąć. - No to chodźmy - powiedział Finn. Ruszyli po schodach na górę, mijając pozamykane drzwi w zamku Sinobrodego. Rzężący, przypominający chrapanie oddech Finna odbijał się głośnym echem. Gdy weszli do pokoju, Finn zatrzasnął drzwi kopniakiem. Wyglądał na znudzonego i obrażonego. - Miejmy już tę durną zabawę za sobą. Melania rozejrzała się wokoło, zbita z tropu. Pokój był zupełnie ogołocony, jak gdyby cały dobytek braci leżał spakowany w kufrach i walizach, oczekując nieuchronnego wyjazdu. Na ścianie, której nigdy dotąd nie widziała, ponieważ w niej właśnie znajdował się otwór, wisiała półka, na niej zaś stał jedyny w całym pokoju osobisty drobiazg - wyblakła fotografia w czarnej, źle dopasowanej ramce. Zdjęcie przedstawiało kobietę o szerokiej twarzy, wpatrzoną wprost w obiektyw bez uśmiechu. Kobieta miała na sobie szal z Galway, w którego fałdach widać było niemowlę. - To nasza matka - objaśnił Finn. - Trzyma na rękach Małgosię. - W tle, za głową kobiety, majaczyło skaliste pustkowie. - To było jeszcze w domu - dodał Finn i nie odzywał się więcej. Obok fotografii stała lampka kreślarska, której zwinięty sznur czekał tylko, żeby się rozprostować. Nie licząc wąskiego pasa lustra i portretu ciotki, pokój był pusty. Tryptyk świętego Sebastiana zniknął. Widocznie Finn go schował. Pod półką mieściła się wbudowana w ścianę szafa, ale pozostałe meble wyglądały znajomo. Melania usiadła na zdobionym wizerunkami róż i zamków krześle. Czuła się idiotycznie oficjalnie; jak gdyby przyszła z wizytą w szytej na miarę garsonce i kapelusiku z woalką. No więc zaczyna się to wszystko tak - powiedział Finn. Wydawało się, że każde słowo wypowiada z niechęcią. - Leda spaceruje brzegiem morza i zbiera muszelki. - Wyjął z kieszeni uzwojoną muszlę, mleczną jak z masy perłowej, i położył ją na skraju dywanu. - Nadciąga noc. Leda słyszy trzepot skrzydeł i widzi nadlatującego łabędzia. Próbuje uciekać, ale łabędź rzuca się na dziewczynę i przewraca ją. Kurtyna. - To wszystko? - Chodzi mu tylko o pretekst, żeby pokazać swojego pięknego łabędzia. Melania wstała i schyliła się, by podnieść muszlę. Poruszała się niezgrabnie, bo Finn ją obserwował. - Zrób to trochę płynnie j. Spróbuj kołysać biodrami. Schyliła się jeszcze raz, kręcąc pupą, bo wyda wałojej się, że tylko w ten sposób można kołysać biodrami. - Na litość boską, Melanio. Czy w twojej szkole uczyli gry w hokeja? - Tak, owszem. Tak. Finn uśmiechnął się szyderczo. - Spróbuj trochę inaczej... o, w ten sposób. - Podniósł muszlę, ale teraz nie poruszał się jak fala morska. Przeciwnie, skrzypiał niby marionetka. Zapomniał, że stracił wdzięk. Stał jak wkopany w ziemię, dłubiąc palcem w muszli. - Tak czy owak, spróbuj jeszcze raz. Spróbowała. - Chyba trochę lepiej. Powtórz tę scenę, a ja będę łabędziem. Spacerowała brzegiem morza, zbierając muszle. Finn stanął na palcach. Włosy opadały mu na twarz i Melania ledwie ją widziała. Finn wydawał szeleszczące dźwięki, naśladujące szum skrzydeł. - Kiedy mnie słyszysz, zaczynasz się niepokoić. Biegniesz kilka kroków. Podbiegła. - Dobrze. Finn pobiegł za nią. Dziecinna zabawa. Melania zachichotała. - No nie, nie wygłupiaj się! Musisz się zachowywać jak nieszczęsna, przerażona dziewczyna. - Nie potrafię traktować tego poważnie. - Wuj wyrzuci cię z domu, jeżeli nie będziesz dla niego pracować. I co wtedy będzie? - Nie zrobiłby tego - powiedziała w zamyśleniu Melania. - Nie mógłby tego zrobić. - Mógłby i zrobiłby. - Finn mówił trzeźwo i serio. - A wtedy nie będziemy w stanie ci pomóc. Umarłabyś z głodu. - Nienawidzę go - powiedziała mimo woli. Ich oczy spotkały się, ale po chwili oboje odwrócili wzrok. - Zacznijmy od początku. Udawaj. Graj. Tym razem poszło znacznie lepiej. Melania zacisnęła powieki i wyobraziła sobie zapadający wieczór. Udawała, że słyszy krzyki mew, chrzęst piasku pod stopami i rytmiczne uderzenia skrzydeł, dlatego było jej łatwiej zrobić przestraszoną minę i uciekać. - Biegniesz, potykasz się, a ja cię przyduszam do ziemi. - Finn usiłował skryć ziewnięcie. - Odłóż muszlę na miejsce i powtórzymy wszystko jeszcze raz. Usłuchała. Mewy krzyczały, piasek się sypał, łabędź runął w dół i wszystko poszło gładko. Odskoczyła od Finna i już nie udawała - potknęła się o splątany frędzel dywanu. Zachwiała się i chwyciła chłopaka, żeby nie upaść, ale pociągnęła go za sobą. Zaczęła się śmiać i, spleceni w uścisku, osunęli się w zwolnionym tempie na podłogę. Finn się jednak nie śmiał, a śmiech zamarł Melanii na ustach, gdy zobaczyła jego bladą, kościstą twarz, na wpół zakrytą włosami, a na niej nic, żadnego śladu rozbawienia czy czułości, mogącego oznaczać, że będzie oszczędzona. Leżał na niej, jak poszwa na kocu, i nadal cuchnął zgnilizną, ale to nie miało już znaczenia. Zadrżała, uświadomiwszy sobie, że to już nie ma znaczenia. Czekała w napięciu, aż wreszcie będzie po wszystkim. Ogarnęło ją nerwowe, nieumiejscowione podniecenie. Leżeli razem na nagich, pełnych drzazg deskach. Nie było ani czasu, ani Melanii. Została całkowicie stłamszona. Zmieniała się, rosła. Realnie istniał teraz dla niej tylko chłopak, którego dotykała całym ciałem, nie dotykając go wcale. Ta chwila była wiecznością, drżącą jak kropla rosy na róży, wiecznie gotowa spaść. Niechętnie, powoli, z wahaniem, Finn położył dłoń na jej prawej piersi. Czas, ich czas, szarpnął się i znowu zaczął biec. Odetchnęła, wydając pośpieszny syk. Finn zamknął swoje atlantyckie oczy i wyglądał jak własna maska pośmiertna. Bolało go to wyjście z odosobnienia, ale po prostu nie mógł inaczej postąpić. To jest początek, powiedziała sobie wyraźnie. W myślach słyszała swój głos, pewny i wyrazisty. Nie będzie już takich falstartów, jak w parku, i teraz nadejdzie prawdziwy początek łączącej ich głębokiej tajemnicy. Co on jej zrobi? Czy będzie dla niej dobry? Spojrzała ze strachem, będącym zarazem rozkoszą, na jego poplamioną, pokrytą bliznami dłoń. Dłoń robotnika, silną i zręczną. Światło zdawało się gasnąc dookoła, musiała wiec kierować się tylko zmysłami. - Nie - wyrzekł głośno Finn. - Nie! - Zerwał się na nogi i pognał pod przeciwległą ścianę pokoju, a potem wskoczył do szafy i zamknął za sobą drzwi. Z wnętrza dobiegł znów stłumiony okrzyk: -Nie! Napięcie, które powstało między nimi, zostało zniszczone z tak bezsensowną i lubieżną dzikością, że Melania opadła bezwładnie na plecy i walczyła z napływającymi jej do oczu łzami. Czuła ciągle koniuszki jego palców jak pięć czerwonych węgli, żarzących się na jej piersi. Ale Finn zniknął. Zrobiło jej się zimno i niedobrze. - Nie! - zabrzmiał jeszcze słabszy głos. - Czy zrobiłam coś nie tak? - zapytała drzwi od szafy. Odpowiedzi nie było. - Finn? I teraz nie odpowiedział. Czuła się idiotycznie, leżąc na podłodze z podciągniętą nad kolana, wygniecioną spódnicą. Zauważyła, że pod łóżkami stoją niewinnie buty, wokół których nie unosi się kurz. Pokój był bardzo czysty, w przeciwieństwie do Finna. Buty Franciego lśniły od pasty, ale buty Finna oblepiało błoto - dokąd poszedł? Czyżby samotnie spacerował po parku, rozmawiał z pękniętą królową i poklepywał kamienną lwicę po głowie? Buty Finna były już mocno znoszone. Może nie chciał tego zrobić, bo nigdy nie czyszczę mu butów, pomyślała. Wszystko było możliwe, skoro Finn schował się w szafie, żeby od niej uciec. Z dziurki od klucza w drzwiach szafy sączyła się błękitna smuga dymu. Przeraziła się najpierw i dopiero po chwili zrozumiała, że Finn zapalił papierosa. W takiej ciasnocie pewnie udusi się we własnym dymie albo spłonie jak buddyjski mnich, tyle tylko, że wskutek wypadku. Finn jest bardzo niemądry, pomyślała. Czuła się staro, ale nie dojrzale. - Nie pal w szafie - powiedziała. Odpowiedzią był kłąb świeżego dymu. Pomrukując coś pod nosem, dźwignęła się na nogi, podeszła bliżej i otworzyła drzwi. Szafa była na tyle głęboka, by pomieścić Finna siedzącego ze skrzyżowanymi nogami i głową ukrytą w jodełkowych fałdach drugiego, co do jakości garnituru Franciego, wiszącego wyżej na wieszaku. Obok wisiały upiornie białe koszule. Na górnej półce leżały stosy obrazów najrozmaitszych rozmiarów i kształtów. Dłoń Finna, trzymająca papierosa, wysunęła się spomiędzy pofałdowanych ubrań i strząsnęła popiół na podłogę. Finn milczał. Wpatrywał się uważnie w skrzyżowane podbicia swoich stóp. - Masz drzazgę w lewej nodze - powiedziała Melania. - Idź stąd - odparł. - Jeśli nie wyjmiesz drzazgi, rana zacznie się jątrzyć i w końcu trzeba ci będzie amputować nogę. - Odejdź, proszę cię. - Dlaczego schowałeś się w szafie? - zapytała, jak pyta matka niezrozumiale zachowujące się dziecko pod koniec ciężkiego dnia. - Bo mieszczę się w niej cały - odpowiedział. Nie mogąc poradzić sobie z tą logiką w stylu Lewisa Carrolla, wywiesiła białą flagę, przyznając się do porażki. - Och, Finn, dlaczego ode mnie uciekłeś? - Jej słowa unosiły się na skrzydłach lamentu. - Jesteś za młoda, żeby mówić takie rzeczy - powiedział. - Musiałaś to wyczytać w jakimś piśmie dla kobiet. - Jego głos tłumiła serża, jak gdyby był ubrany w czapkę i szalik na arktyczną wyprawę. Odsunęła ubrania i odsłoniła go, zmalałego, nie pocieszonego i jakby skurczonego, z nogami pod ciągniętymi pod brodę w pozycji embrionalnej. Spoglądał na nią spode łba wściekle przymrużonymi oczami, niczym narowisty kocur syjamski. - Bo widzisz... - powiedział. - Wuj Filip chciał, żebym cię wypierdolił. Do tej pory znała to słowo z lektury, widziała je w zimnej, aseptycznej formie drukowanej i nigdy nie słyszała, by ktoś używał go w mowie, wyjąwszy prymitywnych robotników rolnych, którzy, zaaferowani rozmową, nie zdawali sobie sprawy, że Melania przechodzi właśnie obok. Była głęboko wstrząśnięta. Nigdy nie odnosiła tego słowa do siebie - jej widmowy oblubieniec nie mógłby jej pierdolić - oni by się kochali. Ale Finn - wprost przeciwnie, co musiała przyznać z ciężkim sercem. Sposób, w jaki zgasił papierosa na podłodze, utwierdził ją jedynie w tym przekonaniu. - To jego wina - powiedział. - Zrozumiałem to nagle, kiedy leżeliśmy razem na podłodze. Pociągał za sznurki, jakbyśmy byli jego marionetkami, a ja już miałem ochotę cię obmacywać. Tak jak chciał. Kazał mi przećwiczyć z tobą scenę z Ledą i łabędziem. Gdzieś na osobności. „Na przykład w twoim pokoju, powiedział. Idź na górę i odegraj z Melanią scenę gwałtu w twojej sypialni”. Chryste. Chciał, żebym cię przeleciał, dlatego przygotował wszystko na nasz występ. Och, jaki on jest podły! Melania czubkiem pantofla przesunęła po sęku w desce podłogowej. Stwierdziła, że but jest zdarty i że trzeba będzie go naprawić. Czy wuj Filip ma kredyt również u szewca? Próbowała skupić się na tej kwestii, żeby nie myśleć o tym, co mówi Finn. - Tak - kontynuował Finn, rozsuwając ubrania, żeby zapalić nowego papierosa. - Jak widzisz, nie skorzystałem z okazji. Nie będę robił tego, co on chce, choć bardzo mi się podobasz. I koniec. Melania przestała myśleć o warsztacie szewskim. - Ale dlaczego wuj Filip miałby chcieć, żebyś... - Pragnął cię poniżyć, Melanio. Nie cierpiał twojego ojca, tak jak nie cierpi ciebie i twojego młodszego rodzeństwa, bo jesteście dziećmi waszego ojca, choć nie ma nic przeciwko twojej matce. W jego oczach uosabiasz wroga, który używa papieru toaletowego i specjalnych noży do ryb. - Nie mieliśmy w domu specjalnych noży do ryb - odparła Melania. Finn puścił tę uwagę mimo uszu. Był rozkojarzony i mówił chaotycznie. - Poza tym jesteście wszyscy niedoświadczeni i niewinni, więc doskonale nadajecie się do tego, żeby was zmienić i zniszczyć. Wiktoria jest teraz pod opieką Małgosi, a Jonatan dzień i noc pracuje pod okiem wuja, zostajesz, więc tylko ty. Dlatego wymyślił, że powinienem cię przelecieć, bo mną też pogardza. Uważa, że jestem śmieciem. Naprawdę. Ma mnie za niechlujnego bitnika i gdyby nie ona i to malowanie, wyrzuciłby mnie z domu. Zresztą i tak bym stąd odszedł, gdyby nie ona. Dlatego powinienem cię przelecieć, bo golisz się pod pachami i może miałabyś dziecko, a to upokorzyłoby twojego ojca. - Mój ojciec nie żyje. - On o tym wie. Ale to wszystko jedno. Jemu jest wszystko jedno. - Nie golę się pod pachami. - To tylko metafora. - Finn wykrzywił twarz w grymasie bólu, a może czystego obrzydzenia, odrzucił papierosa i ukrył głowę w dłoniach. Melania przestępowała z nogi na nogę, niepewna i oszołomiona. Nie docierało do niej, co mówi Finn. Nie zrozumiała, o co mu chodziło, i zapytała: - Czyli ty mnie nie chcesz? - To nie ma nic do rzeczy - burknął. - Poza tym jesteś za młoda. Zauważyłem to już w parku. Może kiedyś. Na razie jesteś za młoda. - Wiem - odpowiedziała. - To moje przekleństwo. - Czy to nie straszne? - zapytał Finn. - Mieszkamy w domu wariatów. Ja przez niego oszaleję. Znowu skrył się wśród ubrań, szarpiąc wieszaki. Na skutek wstrząsów stos obrazów spadł z półki na podłogę. Melania podniosła je z wysiłkiem. Miała na dzisiaj dosyć niespodzianek. Na wierzchu leżał tryptyk świętego Sebastiana, już wykończony, co do ostatniego grota i skrzepu krwi. Wykrzywiła się na widok obrazu i odrzuciła malowidło na bok. Potem ujrzała siebie i odczuła wzruszenie. Zdejmowała na obrazie czekoladowy sweter i miała skręcony tułów, ale było widać, że jest szczupłą, dobrze zbudowaną dziewczyną o subtelnej, zamyślonej twarzy. Tło stanowiła ściana pokryta ciemnoczerwonymi różami. Była to tapeta z jej pokoju. Melania na obrazie wydawała się niebywale czysta. Wyglądała jak dziewica, która szoruje zęby po każdym posiłku i lubi wgryzać się w rumiane jabłka. Czarne włosy eksplodowały wokół jej głowy wielkimi, secesyjnymi falami, jak gdyby Finn ćwiczył rękę w malowaniu krzywizn. Obraz był równie płaski i niekomunikatywny jak wszystkie inne jego malowidła. Przypominał aseksualną rozkładówkę. Nad łokciem prawego, nagiego ramienia Melanii widniała czarna opaska. Wizerunek nie zgadzał się do końca z jej własnym wyobrażeniem samej siebie, ale mógł być przecież znacznie gorszy. Tylko, po co domalował mi żałobną opaskę? - po myślała. Ale mimo wszystko była zadowolona. - Podglądałeś mnie i szkicowałeś przez dziurkę, kiedy się rozbierałam? - Nie oglądaj moich obrazów. - Odkładam je tylko na miejsce. Wtedy zobaczyła obraz przerażający. Przedstawiał piekło tańczących płomieni, wśród których uciekały pędem ciemne postacie. Wuj Filip leżał rozciągnięty na węglowym grillu jak pieczona karkówka. Był nagi, ohydny i odrażający. Jego ciało pękało i pokrywało się bąblami, ponieważ pod skórą bulgotał mu wrzący tłuszcz. Siwe włosy wuja sklejały maleńkie płomyki. Obok niego stał rogaty diabeł w czerwonych trykotach i z rozdwojonym ogonem. W dłoniach trzymał rozżarzone do czerwoności szczypce, którymi szarpał jądra wuja Filipa. Twarz wuja znaczył ślad rozpalonego kopyta, a jego usta tworzyły czarną, ziejącą krzykiem dziurę, z której wysuwała się flaga ze słowami: „Błagam o przebaczenie!” Diabeł miał dawną, szeroko uśmiechniętą twarz Finna. A więc to tu podziewa się jego uśmiech, pomyślała Melania. Starł go z twarzy i przeniósł na kawałek kartonu. Finn już więcej nie będzie się tak uśmiechał. Z jego namalowanych na obrazie, ognistych ust wydobywało się tylko jedno słowo: „Nigdy!” Wyżej, na białym tle, widniał tytuł, wypisany gotykiem, podobnie jak inne napisy: „W piekle wszystkie krzywdy zostaną wyrównane”. Inspiracją dzieła był Hieronymus Bosch. Melania płaczliwie pociągnęła nosem i upuściła malowidło na podłogę. - Mówiłem, żebyś nie oglądała moich obrazów. - Masz rację. To dom wariatów. - Melania zalała się łzami. Finn wypełzł z szafy na czworakach i chwycił ją pod kolana, kryjąc głowę w jej udach, a ona konwulsyjnie wczepiła mu palce we włosy i powiedziała coś, co bezmyślnie krążyło jej po głowie - gdyby wiedziała, co mówi, nigdy by się na to nie zdecydowała: - Wydaje mi się, że chcę się w tobie zakochać, ale nie wiem, jak to zrobić. - Znów mówisz językiem kobiecego pisma - oświadczył Finn. - To, co czujesz, wynika z naszej bliskości. Bo jestem obok ciebie. W każdym razie jesteś jeszcze za młoda, już o tym mówiliśmy. Zresztą i tak byłaby to strata czasu, bo przecież chcę go sprowokować, żeby mnie zamordował. Wtedy rozległ się gong na podwieczorek, przez który mimo wszystko musieli jakoś przebrnąć. Wyłuskane z pancerzyków krewetki, chleb posmarowany masłem, mleko i herbata w filiżankach i ciasto dla Wiktorii, już pokrojone w kostkę, żeby mogła zjeść wszystko. Domownicy odbijali się w czarodziejskiej kuli, monstrualnie rozdęci - jedli przy wypaczonym białym stole, który zdawał się rozciągać w nieskończoność. Melania wbiła wzrok w kulę, żeby nie oglądać wuja Filipa. Nazajutrz przypadała Wigilia, która nie różniła się od innych dni tygodnia niczym prócz tego, że w sklepie panował bardzo duży ruch. Klienci przychodzili tłumnie przez cały dzień, a Melania i ciotka Małgorzata ledwo się już trzymały na piekących ze zmęczenia nogach, kiedy przekręciły wreszcie wiszącą na drzwiach tabliczkę tak, by na pis głosił: „Zamknięte”. Półki zostały niemal ogołocone, a zapas zabawek wykupiony prawie całkowicie. Zniknął nawet konik na kiju i kukiełki z wystawy, na której zostały tylko plastikowe gałązki. Z szuflady z pieniędzmi wysypywały się banknoty, a zapas kwietnego papieru pakowego stopniał do jednej rolki. Sklep przypominał krajobraz po bitwie. Papużka zwisała bezwładnie na swoim drążku, jakby i ona leciała już z nóg z wyczerpania. „Ale za to jutro będziemy mogły odpocząć” - napisała ciotka Małgorzata. I nic więcej. Melania zmagała się z żalem nad sobą i wspomnieniami, czytając w kuchni książkę, podczas gdy ciotka zszywała ostatnie szwy jej greckiej tuniki. Nie było tutaj gałązek ostrokrzewu ani jemioły nad lampą. Nie było choinki z małymi kolorowymi lampkami. Wuj Filip dostawał kartki świąteczne i kalendarze od kupców i hurtowników, z którymi handlował, ale niszczył je natychmiast, więc na kominku nie było żadnych kartek. Nic. A w domu panowało dziwne zimno, jak gdyby wychłódł na złość domownikom. Melania zastanawiała się, czy pójdą do kościoła na Pasterkę, ponieważ na swój zdezorientowany sposób sądziła, że Jowle’owie muszą być religijni, skoro wierzą tak niezachwianie w piekło. Ale położyli się spać o zwykłej porze i tylko Francie wrócił bardzo późno, trochę podpity, więc chyba nie był w kościele. Melania słyszała na schodach jego nie pewne kroki. Pogwizdywał pod nosem jakąś skoczną melodię. Finn leżał zapewne w ciemności z otwartymi oczami, tak jak ona, za ścianą dzielącą ich niby miecz Tristana, słyszała bowiem ciche szepty, kiedy rozmawiał z Franciem, choć nie rozumiała ani słowa. Po chwili przez odsłonięty otwór w ścianie wpadło do wnętrza migotliwe, ukradkowe światełko, a nozdrza Melanii uchwyciły zapach zwęglonego drewna, jakby Finn i Francie coś palili. Wstała z łóżka, żeby ich podpatrzyć, choć dręczyły ją wyrzuty sumienia. Okazało się, że jest chłodniej, niż myślała - w pokoju panowała temperatura najmroźniejszej na świecie rosyjskiej nocy Deski podłogowe parzyły Melanie w nie osłonięte podeszwy stóp jak lód i dziewczynka poczuła, że całe jej ciało pokrywa gęsia skórka. Pokój braci był mroczny i pełen cieni, toteż z trudnością rozróżniła kształty ich postaci. Robili coś razem pośrodku pokoju, na podłodze. W pasie lustra rozbłysła nagle zapalona zapałka i zalśnił płaszcz Franciego, ponieważ Francie nie zdjął jeszcze okrycia ani kapelusza. Klęczał, podpierając się jedną ręką, w drugiej zaś trzymał małą, rzeźbioną laleczkę z burzą żółto-siwych włosów, wykonanych z rozplecionych sznurków. Figurka ubrana była w maleńką, dandysowską białą koszulę i cieniutki krawat. Koszula była tak misternej roboty, że uszyła ją zapewne ciotka Małgorzata. Niewątpliwie trudno było uszyć coś równie maleńkiego. Finn ostrożnie przypalał lalkę zapałkami. Kiedy ubranie zaczynało się na niej tlić i żarzyć, przenosząc iskrę na znajdujące się pod spodem drewno, Finn wyskubywał zwęglone okruchy i zaczynał wszystko od początku w innym miejscu. Bracia milczeli, pochłonięci swym zajęciem. Melania spostrzegła, że w pokoju siedzi także pies, obserwujący ich bez mrugnięcia powiek. Kiedy zapałki gasły, oczy bulteriera przypominały fluorescencyjne maliny, a jego biała sierść nosiła nienaturalny odcień, jak gdyby została wybielona w celach maskujących. Finn przytknął zapałkę do osłoniętego spodniami krocza lalki i bracia roześmiali się cichutko. Obchodzili święta Bożego Narodzenia na swój własny sposób. Melania wróciła do łóżka i naciągnęła kołdrę na głowę. Ale w pościeli nie było odrobiny ciepła, a kamienna butla z gorącą wodą wystygła w czasie jej nieobecności. Pomyślała, że zamarznie jej śluz w nosie, a mózg zetnie się w pofałdowaną bryłę lodu. Schowała głowę pod kołdrą, żeby nie widzieć magicznego światełka. VIII Kiedy w świąteczny poranek Melania weszła do kuchni i dała ciotce perfumy, Małgorzata przytuliła ją, ucałowała i okazała tak ogromną radość, że dziewczynka zawstydziła się, ponieważ podarunek był niezwykle skromny. Dlaczego o tym nie pomyślałam? - powiedziała do siebie. Mogłam jej dać perły. Nie są mi potrzebne, s po jutrzejszym dniu nie włożę ich już nigdy więcej. Och, ciotka bardzo by się ucieszyła z pereł! Wyobraziła sobie, jak Małgorzata dotyka ich niedowierzającymi, odmienionymi palcami, zapinając sznur księżycowych nasion na swojej nieszczęsnej szyi. Są śliczne, o wiele lepiej harmonizują z delikatnym ciałem ciotki niż mordercze srebro. I tylko te drogocenne perły stanowiłyby stosowny prezent, mogący wyrazić jej uczucia dla ciotki. Podaruje je Małgorzacie na Gwiazdkę w przyszłym roku albo na urodziny, jeżeli tylko się dowie, kiedy przypadają. „Też chciałam wam kupić prezenty - napisała na tablicy ciotka Małgorzata. - Ale wiesz, nie mam pieniędzy, a Filip...” -1 kreda zwisła jej bezwładnie z dłoni. - Nic nie szkodzi - powiedziała Melania w przypływie miłości. - Nie przejmuj się. Już u siebie w pokoju rozpakowała jedyną paczkę, jaką dostali na święta. Pani Rundle zrobiła im swetry na drutach - szary, praktyczny sweter był dla Jonatana, apetyczny, owocowo różowy dla Wiktorii, a twarzowy, barwy błękitnego nieba, dla Melanii. Wszystkie były obłożone zielonymi gałązkami ostrokrzewu i opakowane w ozdobny papier. Melania ubierała Wiktorię w nowy sweter, jak gdyby naciągała poszwę na oporną poduszkę. W tegoroczne święta dziewczynka nie dostała wypchanej prezentami pończochy z pomarańczą w palcach, orzechami w pięcie i wystającym z nogawicy krakersem - nie dostała nic oprócz słodyczy i swetra. Ale Wiktoria nie pamiętała zeszłorocznego Bożego Narodzenia i nikt jej nie mówił, że powinna spodziewać się świąt w tym roku, więc dziewczynka nie odczuwała ich braku, choć odczuwała go w jej imieniu Melania. Uważała, że to okrutne pozbawiać dziecka świąt. Ale dla Wiktorii sweter był tylko jeszcze jedną, nieciekawą częścią garderoby, a słodycze przyjęła obojętnie, przypuszczając być może, że są czymś w rodzaju łapówki. Od razu, gdy tylko Melania otworzyła puszkę, mała zaczęła pałaszować. Nie powinna jeść cukierków o tak wczesnej porze, ale Melania nie miała serca, jej tego zabronić. Japoński lampion wyglądał tego ranka jak świąteczna ozdoba, był tak okrągły, niebieski i pogodny. Czy pierwotnie, w odległej przeszłości, kiedy Flowerowie byli jeszcze zwyczajną, przeciętną rodziną, naprawdę stanowił element świątecznych dekoracji? Flowerowie na pewno byli zwyczajni, dopóki mieszkała z nimi matka Melanii. Mama nie mogłaby być ekscentryczką. A dziadkowie, o których nie wspomina się w tym domu? Jacy byli? Na pewno świętowali Boże Narodzenie, kiedy mama i wuj Fi lip byli jeszcze dziećmi. Jeżeli wuj Filip w ogóle był kiedyś dzieckiem. Nie umiała wyobrazić sobie wuja jako małego chłopca w krótkich spodenkach i szkolnej czapeczce, który gra w cymbergaja, czytuje komiksy i kolekcjonuje pudełka od zapałek. A jeśli wuj Filip o żelaznych pięściach wcale nie jest bratem mojej mamy? - pomyślała Melania z nieoczekiwanym przerażeniem. Może z biegiem lat ten grubas zajął miejsce szczupłego mężczyzny z fotografii ślubnej. Może ten dziwny, tęgi człowiek to oszust, który przybrał twarz i strój Filipa Flowera, ale w rzeczywistości jest kimś zupełnie innym. Melania żałowała, że nie mieszkają u rodziny ojca. Wszyscy ci sympatyczni ludzie z fotografii ślubnej na pewno pieką teraz olbrzymie indyki i ubierają świąteczne choinki, przygotowując się do obfitej uczty. Ale gdyby Melania mieszkała u ciotki Róży albo ciotki Gertrudy, nie poznałaby Franciego, ciotki Małgorzaty i Finna. I Finna też. Melania przymierzyła nowy sweter. Świeża wełna łaskotała ją, ale sweter był cudownie obcisły i miał wysoki kołnierzyk, który aż zawijał się na szyi. Grzał Melanię czymś więcej niż tylko wełną, jak gdyby pani Rundle z każdym oczkiem wplatała w jego ściegi okruchy miłości. Dziewczyna była jej wdzięczna, bo dom wuja Filipa pogrążył się głęboko w środku zimy. Kilka elektrycznych grzejników wzmagało raczej ziąb zamiast go rozpraszać. W te grudniowe dni ostry nos ciotki Małgorzaty był zawsze lekko zaczerwieniony na czubku, ale Melanii wystarczy już ten sweter koloru czerwcowego nieba - nawet nie będzie musiała wkładać na niego kamizelki. Napisze do pani Rundle i podziękuje. Pomyślała o jej włochatych znamionach, które okazały się zaskakująco ważnym i pięknym wspomnieniem. Ku zdumieniu Melanii obiad był wyjątkowy, ponieważ na stole, niby upiór minionych świąt, nieoczekiwanie zmaterializowała się pieczona gęś, której towarzyszyła miseczka z musem jabłkowym. Zapewne ciotka Małgorzata sama zamówiła tę gęś w tajemnicy, żeby zrobić domownikom niespodziankę. Na widok gęsi wuj Filip zmarszczył brwi niczym stary Scrooge i z wściekłością zatopił nóż w jej brzuchu, tak że nadzienie wytrysnęło na najlepszy adamaszkowy obrus i ciotka Małgorzata musiała zbierać je ze stołu łyżką. Wuj zaatakował bezbronnego ptaka z ogromną zaciekłością, jak gdyby chciał go zabić po raz drugi, uznawszy może, że najpierw niekompetencją wykazał się rzeźnik, a potem ciotka trzymała gęś w nie dość gorącym piekarniku i nie zdołała jej idealnie dopiec. Z dymiącym nożem w ręce wuj w zamyśleniu przyglądał się Finnowi. Melania przez chwilę obawiała się, że wuj na gęsi przećwiczył tylko śmiertelny cios, a teraz, opanowawszy go do perfekcji, uderzy nożem Finna Ale po chwili wuj nałożył mu po prostu skąpą porcję skóry i kości, które Finn, nie jedząc, przesuwał w zadumie widelcem po talerzu. Wuj Filip natomiast urządził sobie suty posiłek i obgryzał kości niczym Henryk VIII. Atmosfera przy stole była więc ponura i obiad nie trwał długo. W całym Londynie ludzie włożyli już kolorowe papierowe czapeczki, zasiedli przed telewizorami i oglądali przemówienie królowej, łupiąc orzechy i wznosząc toasty portwajnem. Trudno byłoby im uwierzyć, że u Flowerów tymczasem wuj Filip, Finn i Jonatan wrócili do pracowni, gdy tylko zjedli bez entuzjazmu deser, czyli babeczki z maślanym kremem, zaprawionym brandy. Ciotka Małgorzata pozmywała, a potem wyciągnęła szyfonową tunikę, żeby ostatecznie przyszyć skrzyżowane wstążki. Wiktoria bawiła się rondlem, obtłukując go drewnianą kopystką. Na jej wełnianych różowych mankietach widać było ślady sosu. Bębniła rytmicznie i głośno wrzeszczała, aż Melanię rozbolała głowa. W domu jest pełno zabawek, a wuj Filip nie chce Wiktorii dać niczego, czym mogłaby się bawić po cichu, pomyślała z oburzeniem. Usiłowała nie patrzeć na tunikę, ponieważ przypominała jej o nieznanym i nieświadomym niczego łabędziu, który miał ją nazajutrz zniewolić. Bała się nawet o nim myśleć. Popołudnie przytłaczało Melanię. Wiktoria wciąż waliła w rondel, podśpiewując fragmenty różnych piosenek, a ciotka Małgorzata głaskała ją miłośnie po głowie. Było im dobrze razem. Ból głowy Melanii narastał. Wymknęła się do pokoju, ale za ścianą Francie wygrywał jakieś rzewne melodie i Melanię otoczył szelest kroków drobnych, delikatnych i melancholijnych stóp muzyki. Miała wrażenie, że zaraz pęknie jej serce. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Pozrywała uschłe, pożółkłe listki pelargonii i zmiażdżyła je w dłoni na aromatyczną miazgę. Spojrzała na swoją rękę. Cztery palce i kciuk. Pięć gwoździ. To moja ręka. Moja. Ale, do czego ona służy? - pomyślała. Co oznacza? Dłoń wydała jej się cudowna i zdumiewająca, jak przedmiot, który nie należy do niej i którego zastosowania ona nie zna. Palce to ludzie, członkowie jednej rodziny. Kciuk jest ojcem, niskim i grubokościstym mężczyzną, zapewne wieśniakiem z północy, wymawiającym samogłoski głucho i twardo. Palec wskazujący jest matką, wysoką, gibką jak wierzba panią z klasy średniej, która grasejuje, a pomarańcze jada nożem i widelcem. Czy popełnili mezalians, ponieważ jemu udało się zarobić mnóstwo pieniędzy? Odznaczał się otwartą, szczerą postawą człowieka, który sam dał sobie radę w życiu. Dalej troje dorodnych dzieci, dwoje wyrośniętych, duży chłopak i dziewczynka wkraczająca w okres dojrzewania. Melania zgięła dłoń, a cała rodzina usłużnie wykonała dla niej króciutki taniec. Wtedy ogarnęło ją przerażenie. Wariuję! Finn powiedział, że oszaleje w tym domu wariatów, i ona też traci tu zmysły. Owinęła głowę zasłonami okiennymi, żeby nie słyszeć gry Franciego i nie widzieć ciemniejącego pokoju, który powoli zbliżał się do jutra. Czuła, że okrągły świat wiruje ku nowemu dniu, niosąc ze sobą nieskończenie maleńką, rozzłoszczoną i zniechęconą Melanię. Wyobraziła sobie siebie stojącą na szkolnym globusie, który obraca się w ogromnej, milczącej przestrzeni, i jeszcze raz poczuła, że balansuje na krawędzi szaleństwa. Ale czy można przeżyć załamanie nerwowe, dobiegając zaledwie szesnastego roku życia? Cóż, widocznie Melania będzie pierwszym wyjątkiem. Nad jej głową niczym miecz Damoklesa wisiał łabędź, podążający wszędzie śladem Melanii, osoby marnej i nic nieznaczącej, jak pył, unoszony krzyżowymi prądami przerażających wiatrów. Och, nie wolno mi się bać łabędzia. To tylko dziecinna zabawa. W rzeczywistości bardziej niż łabędzia obawiała się tego, że będzie musiała mu się poddać. Gdy następnego dnia uczesała się i włożyła tunikę, Wiktoria zagarnęła szyfon lepkimi rączkami i wykrzyknęła: - Jaka śliczna pani! Jaka śliczna pani! - Naprawdę tak myślisz? - zapytała tęsknie Melania, jak gdyby liczyła się z opinią Wiktorii albo jak gdyby uroda mogła być czymś w rodzaju tarczy ochronnej. - Tak - odpowiedziała z naciskiem Wiktoria, okrągła niby owoc w swoim nowym swetrze owocowej barwy. Ciotka Małgorzata, która właśnie wpinała Melanii kwiaty we włosy, skinęła głową, jak dalece pozwalała jej kolia. Była w znajomej prostej, szarej sukience, w której przypominała dorycką kolumnę. Nie spięła jednak włosów tak starannie, jak zwykle, kiedy wkładała swój odświętny strój, dlatego nad uchem zwieszał jej się zabłąkany lok, który nadawał ciotce wygląd jakby niestosowny i nieprzyzwoity. Widocznie była dzisiaj zbyt przejęta, by należycie upiąć włosy. Ale, podobnie jak inni, ciotka była schludnie, uroczyście ubrana, czarująca i szykowna, toteż Melania poczuła się nie na miejscu, niczym tancerka rewiowa, przystępująca do komunii świętej w ażurowych pończochach. A zatem wkracza w świat rozrywki i estrady. - Miałam za mało prób - powiedziała z drżeniem. - Dasz sobie radę - zapewnił Francie. - Nie certol się, dziewczyno, kurtyna zaraz się rozsunie. - Och, Francie - jęknęła Melania i przełknęła ślinę, a Francie poklepał ją po szyfonowej pupie. - Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Ktoś powiedział jej już coś takiego o wuju Filipie, ale Melania nie wierzyła, że to prawda. Skrzywiła się na myśl, co mógłby z nią zrobić, gdyby źle zagrała, i wyobraziła sobie, że jej świeża krew zrasza maleńką scenę. Ale kiedy wuj zobaczył Melanię, wydawał się stosunkowo zadowolony - obrzucił dziewczynę spojrzeniem od stóp do głów i powiedział: - Dobra. Właź za kurtynę. Olbrzym we fraku i pasiastych spodniach przypominał jej byka. A może wuj jest bykiem. Zionie ogniem z nozdrzy, zamienił się w Zeusa pod postacią byka i - myląc dwa różne mity - uniesie ją jako Europę za wymalowane na scenie morze, w którym baraszkują delfiny. Była na skraju wytrzymałości nerwowej i przychodziły jej do głowy najrozmaitsze wizje. Tym razem na widowni stały tylko trzy krzesła, ponieważ Melanii nie było już wśród widzów. Tabliczka z zakazem palenia wisiała na kurtynie, jak poprzednio, ale plakat został przemalowany i zaopatrzony w nowy napis: WIELKIE, ORYGINALNE PRZEDSTAWIENIE - sztuka, przyroda oraz Filip Flower prezentują WYDARZENIE NIEZWYKŁE. Na plakacie wuj Filip, w otoczeniu kręgu karłowatych, podskakujących dziewczynek, trzymał wysoko w górze ślicznego łabędzia, wiszącego na sznurkach. Scena przypominała wymiecione pudełko o jednym boku czerwonym i jednym w kolorze morskim, Wyżej wznosiło się rusztowanie, a na nim reflektory, między którymi siedział ponuro Finn, przykucnięty jak ropucha. Miał nieprzeniknioną, bezmyślną i rozdrażnioną twarz. Łabędzia nie było widać. Widocznie chowa się gdzieś za kulisami. Scenę zaścielały niezliczone muszle wszelkich rozmiarów i kształtów, płaskie, duże, okrągłe, perłowe i jadowicie kolczaste. Po drugiej stronie kurtyny, w innym wymiarze, ciotka Małgorzata zajmowała z dziećmi miejsca na widowni, a Melania stała pośród muszli. Pomyślała, że robi z siebie idiotkę. - Zdejmij te stukoczące buciory, głupia suko! - Wuj Filip wchodził na górę po krótkiej drabinie, by stanąć obok Finna. Melania miała na nogach ciężkie sznurowane buty, które włożyła, schodząc do piwnicy. W połączeniu z tuniką wyglądały chyba rzeczywiście absurdalnie. Ściągnęła je i odrzuciła za kulisy. Boso poczuła się o wiele bardziej obnażona niż obuta. Światło przeszło serię kalejdoskopowych przemian barwnych, jak gdyby Finn chciał wypróbować cały swój arsenał efektów. Usiłowała się uspokoić, myśląc o czymś innym, miłym, jak puszyste kocięta albo placki ziemniaczane na podwieczorek, ale nie oczekiwanie na myśl o takich rzeczach zachciało jej się płakać. Zaczęła przepowiadać sobie tabliczkę mnożenia, by czas upływał szybciej. W górze Finn i wuj Filip szeptali i szeleścili. - Muzyka! Skryty za czerwoną ścianą sceny Francie odegrał wiązankę melodii z „Jeziora łabędziego” w takim stylu, jak gdyby występował w audycji „Grand Hotel”, nadawanej w radio w niedzielne wieczory. I co jeszcze? - pomyślała Melania, tłumiąc nagłą chęć, żeby zachichotać. Co jeszcze? Przyjemnie było odczuwać wyższość nad tandetnym gustem wuja Filipa, który najwyraźniej miał słabość do Czajkowskiego, bo kiwał do taktu swoją ciężką głową. Po chwili zaszeleścił trzymanym w dłoni scenariuszem i odczytał: - W zapadającym zmierzchu Leda zbiera muszelki nad brzegiem morza i nie spodziewa się. że wszechmogący Zeus wybrał ją na małżonkę. Finn przekręcił przełącznik i scenę zalał brązowy w odcieniu zmierzch. Punktówka sparaliżowała ruchy Melanii i wuj Filip syknął: - Zaczynaj, ty, jak ci tam!... Rozciągnęła tunikę i zaczęła wkładać muszle w podołek, schylając się i prostując, co chwila w świetle punktowego reflektora. Wtedy rozsunęła się kurtyna. Francie trzymał skrzypce pod brodą, a ciotka i rodzeństwo Melanii bili brawo. Jak na szkolnym przedstawieniu. Dokładnie przed rokiem grała właśnie rolę anioła w szopce i wtedy też była ubrana w białe szaty, ale na głowie miała tekturową aureolę. A teraz zbiera muszelki. Co ja mam z nimi zrobić? - pomyślała. Uzyskała odpowiedź, kiedy wuj Filip uderzył nagle miękką pałeczką w płachtę metalu, naśladując grzmot, bo wtedy przestraszona upuściła po prostu wszystkie muszle na ziemię. Po chwili zjawił się łabędź. Niemal dorównywał jej wzrostem. Był jajowatą bryłą z pomalowanej na biało sklejki, oklejonej piórami. Domyśliła się, że długa szyja ptaka jest zrobiona z gumy, ponieważ zginała się i kołysała groźnie, jak gdyby żyła własnym życiem. Głowa i dziób łabędzia były jednak wyrzeźbione z jednego kawałka drewna, do którego wuj przykleił czarne szklane oczy. Dziób pomalowany był na złoto, a skrzydła skonstruowane na wzór skrzydeł modeli samolotowych, ale wygięte - zrobiono je z cienkich łukowatych płatów drewna, całkowicie pokrytych białym pierzastym papierem. Czarne nogi ptaka tkwiły wciśnięte pod brzuch. Była to groteskowa parodia łabędzia, jakby zaprojektował go Edward Lear. W niczym nie przypominał dzikiego, fallicznego ptaka z wyobraźni Melanii. Był pękaty i swojski, choć zarazem ekscentryczny. Znów niewiele brakowało, żeby się zaśmiała, widząc, jak niezdarnie łabędź się porusza, ale czmychnęła przed nim - tak przewidywał scenariusz - biegnąc po muszlach, które raniły jej bose stopy. Łabędź machał skrzydłami, kiedy wuj Filip ciągnął za odpowiednie sznurki. Ptak leciał śladem Melanii, wyciągając gwałtownie swój bezmyślny dziób. Nieliczna publiczność znów zaczęła klaskać. Łabędź wysunął nogi, podchodząc do lądowania jak model samolotu. Sprytne, pomyślała Melania. Osiadł z cichym, głuchym tąpnięciem na błoniastych łapach z plastiku, a ona stanęła, nie wiedząc, co robić dalej. Ptak ruszył ku niej zdecydowanym krokiem, rozkołysany jak kaczka. Melania modliła się, by ktoś jej podpowiedział, co teraz powinna uczynić, a wuj Filip odczytał: . - Leda próbuje umknąć niebiańskiemu gościowi, który jednak powala ją na ziemię swym pięknem i majestatem. Trudno, muszę się położyć, uznała, i roztrąciwszy nogą muszle, padła na kolana. Łabędź zbliżał się jak fatum albo wskazówka zegara, człapiąc: klap, klap, klap. Przypomniała sobie konia trojańskiego, który też był zrobiony z drewna i pusty w środku - więc może jeśli źle odegra swoją rolę, w boku ptaka otworzą się zapadkowe drzwiczki i wypadnie z nich zbrojna horda maleńkich, mechanicznych wujów Filipów, żeby ją zgwałcić. Ta myśl wydała jej się realna i straszliwa. Śmiech zamarł Melanii w gardle. Była cudzą halucynacją - czuła, że nie jest sobą, że została jak gdyby wyrwana z własnego ja, ogląda ten spektakl, będąc zupełnie gdzie indziej, i wie, że na scenie wszystko bywa możliwe. Nawet ten łabędź czy raczej parodia łabędzia, która mogłaby przyjąć realną postać i zgwałcić tamtą dziewczynę w zadymce białych piór. Ptak unosił się nad czarnowłosą dziewczyną, którą Melania była i nie była jednocześnie. Jego puste ciało okazało się białe i lekkie jak beza, a głowa chwiała mu się to w tę, to w tamtą stronę na elastycznej szyi. Muzyka pulsowała w dręczącym apogeum. Ostatnio słyszała muzykę z „Jeziora łabędziego” kilka lat temu, też w Boże Narodzenie, siedząc w czerwonym, pluszowym fotelu w Operze w Covent Garden, dokąd z okazji końca semestru ojciec zabrał ją na przedstawienie baletowe. Białe postacie obracały się i wirowały wokół niej. Lubiła oglądać balet, a teraz sama znalazła się na scenie z fałszywym łabędziem, który opierał się brzuchem o jej stopy. Wyczuwała go, a kiedy uniosła wzrok, ujrzała wuja Filipa, kierującego ruchami marionetki. Był tak skupiony, że rozwarł szeroko usta. Spostrzegła lśniące plamki na jego czarnej muszce, świecące odbitym światłem. Przesuwała się pod szeleszczącym łabędziem, który zaczął mocno bić skrzydłami, rozwiewając jej włosy. Podmuch porwał nawet jedną stokrotkę. A potem Melania nie widziała już nic, z wyjątkiem zapylonego, gniewnego spojrzenia punktówki. - Wszechmogący Zeus pod postacią łabędzia czyni swoją wolę. - Głęboki i uroczysty niczym dźwięk organów głos wuja Filipa zabrzmiał mrocznie i dźwięcznie na tle jęczących skrzypiec. Łabędź rzucił się niezgrabnie naprzód i usadowił się na jej lędźwiach. Melania wyprężyła się z całej siły, żeby go odtrącić, ale skrzydła osłoniły ją ze wszystkich stron niby namiot, a głowa ptaka opadła, wtulając się w jej szyję. Pozłacany dziób wbił się głęboko w delikatne ciało i Melania krzyknęła przeraźliwie, niemal nie zdając sobie z tego sprawy. Łabędź przesłaniał ją całą, wyjąwszy wierzgające stopy i rozkrzyczaną twarz. Sprośny ptak pokrył ją. Melania znów krzyknęła. Usta miała pełne piór. Usłyszała szum zasuwanej kurtyny przy wtórze rzęsistych oklasków i pomyślała, że to szum morza. Kiedy wróciła do siebie, obok klęczał Finn, który dla przyzwoitości obciągnął jej tunikę, zwleczoną niemal całkiem przez namiętnego łabędzia. Chłopak miał zacięty wyraz twarzy. Patrzyła na nie go jak na obcego człowieka. Był zarośnięty, w kraciastej wełnianej koszuli i wytartych sztruksowych spodniach. Ma ładne uszy, pomyślała, ujrzawszy je po raz pierwszy. Były małe i eleganckie w kształcie. Usiłowała sobie przypomnieć, skąd zna tego człowieka, bo twarz wydawała jej się znajoma, ale zadanie okazało się zbyt trudne, więc zrezygnowała. Rozejrzała się natomiast dookoła w poszukiwaniu łabędzia, którego wuj wciągnął na górę. Ptak wisiał na sznurkach, kołysząc się lekko na boki. Pozbawiony siły napędowej, wyglądał żałośnie. - Wszystko w porządku - powiedział Finn. - Sztuka skończona. Dopiero wtedy poznała, że to Finn. Oczywiście, Finn maluje i jest jej przyjacielem, cokolwiek to słowo znaczy. Melania nakładała siebie na siebie powoli, niczym płaszcz. Wuj Filip zszedł po drabinie, sapiąc i dysząc ciężko, po czym ostrym głosem nakazał Finnowi wrócić na górę, do świateł. - Przeszarżowałaś - zwrócił się do Melanii i uderzył ją w twarz wierzchem dłoni. - Byłaś zbyt melodramatyczna. Marionetki nie przesadzają w grze. Zepsułaś całą poezję. Poczuła piekący ból policzka i powiedziała: - Bałam się łabędzia. Ale wuj nie słyszał. Poprawiał muszkę pod brodą. Scenę zalał blask, a Melania, wuj Filip i łabędź zostali nagrodzeni burzą oklasków. Kłaniali się; dygali i odrzucali na widownię papierowe róże, które miotała im pod stopy ciotka, co trwało chyba cały migodzinami, dopóki wuj Filip nie krzyknął: - Światła na widowni! - i wtedy kurtyna zamknęła się po raz ostatni. Wuj natychmiast wyłączył swój promienny uśmiech i objął za szyję bezsilnego łabędzia. - Dobra robota, stary - powiedział do ptaka. Drewniana głowa kukiełki zwisała bezwładnie. - Czy mam coś jeszcze zrobić? - spytała Melania. Kiedy napięcie opadło, poczuła mdłości i dreszcze. - Nie. Zabieraj się stąd. Odszukała, więc swoje buty i poszła. Ciotka Małgorzata i Francie ucałowali ją, a Francie powiedział: - Świetnie się spisałaś, naprawdę świetnie. Zatem już po wszystkim. Debiut miała za sobą i powróciła do życia. Pióra wczepiły się jej we włosy i była cała pokryta kurzem. Uczesała się, wyskubała z włosów kwiaty i pióra, a potem przebrała się w codzienną spódnicę i nowy sweter, który przyjaźnie otulił jej ramiona. Mimo to wciąż czuła się jakaś odległa i oderwana od świata. Na podwieczorek dostali świąteczne ciasto czekoladowe, udekorowane maleńkim cukrowym ptaszkiem, którego zjadła Wiktoria. Ciasto wydało się Melanii nadzwyczaj egzotyczne i nieprawdopodobne, jak wytwór wyobraźni. Zjadła kawałek, ale nie czuła smaku. Osoby siedzące przy podwieczorkowym stole były niewyraźne i obce, niczym ich miniaturowe odbicia w czarodziejskiej kuli. Melania patrzyła, jak wuj Filip opróżnia kolejno cztery ozdobione zielonym szlaczkiem filiżanki herbaty, i wyobraziła sobie, że ciecz zamienia się w urynę, przepływając przez nerki - wuj niby alchemik umiał dokonywać transmutacji płynów. Potrafił też przemieniać drewno w łabędzie. Na wąsach osiadły mu resztki czekoladowej polewy - w co zamieni czekoladę? Czekała w głębokim skupieniu. Milczenie wuja posiadało masę, wysokość i ciężar. Sięgało aż do nieba. Wypełniało pokój. Wuj był ciężki jak Saturn. Jadła przy tym samym stole, przy którym siedziało to żywiołowe milczenie, mogące ją zetrzeć na proch. Ale spojrzenie Melanii powracało, co chwila do obłudnie zniekształconego obrazu w szklanej kuli. Zaczęła się zastanawiać, który stół jest prawdziwy, a który jest tylko odbiciem. Polewa czekoladowa na nożu Melanii nie stanowiła empirycznego dowodu, ponieważ zielona gałązka z lakierowanego papieru, zdobiąca ciasto, była sztuczna. Siła ciążenia wuja Filipa zajadającego podwieczorek spłaszczała całe otoczenie do grubości papierowych wycinanek. Me lania miała wrażenie, że nie rzuca cienia. Nie pamiętała, jak dalej przebiegał wieczór, ale widocznie jakoś przebiegł, bo potem znalazła się w łóżku i zajęła szarą ziemię niczyją między jawą a snem. Szczęśliwa Wiktoria, mieszkająca wciąż w mlekiem i miodem płynącej ziemi obiecanej, w raju, gdzie wąż jeszcze drzemie w przyszłości... bezmyślna Wiktoria spała jak kamień, ale Melania usłyszała drapanie do drzwi. Nie wierzyła własnym uszom. Udawała, że śpi w rodzinnym domu w swojej pasiastej pościeli, a za oknem jabłonka rozkwita szronem, ale mimo to drapanie nie ustawało, więc otworzyła oczy. Zza zasłony wsunął się do pokoju palec księżycowego światła. Spoczął na krańcu łóżka, oświetlając jakąś dziwną pryzmę, i Melania dopiero po chwili skonstatowała z ulgą, że to jej stopy pod kołdrą. Znów rozległo się skrobanie do drzwi, a potem szept: - To ja, Finn. Chcę z tobą porozmawiać. Ona leży otoczona zapachem lawendy, a Finn chce z nią rozmawiać. Choć bardzo się starała, nie zdołała dostrzec w tym żadnej logiki. - Jeśli chcesz, to wejdź - powiedziała, pozwalając unieść się fali. Ale czy to na pewno Finn? Nie było go widać w ciemności, a szept brzmiał anonimowo metaliczną chrypką. Czuła się trochę nieswojo, widząc cienistą postać, która lawiruje przez pokój w stronę łóżka, brodząc w bezszelestnym mroku niczym pływak. Słyszała jednak oddech Finna. To musiał być on. Jego oddech dźwięczał niby piła. Nikt inny tak nie oddychał. Kucnął przy łóżku. Pachniał też Finnem. Nikt inny nie pachnie jak Finn. Ale kryły go dzikie alikwoty nocy, a oddech zalatywał mocnym alkoholem, choć chłopak nie robił wrażenia pijanego. Dzwonił zębami tak głośno, jakby to były łyżki. Wiedziała już na pewno, że to Finn, i przestraszyła się, że chłopak jest w takim stanie. - Co się stało? - Och, Melanio, och... - Szczękał wciąż zębami, co uniemożliwiało jakąkolwiek komunikatywność. Trząsł się na całym ciele. Melania dotknęła jego rozpalonego od gorączki czoła, a Finn szarpnął się w tył, jak gdyby dotyk jej dłoni sprawił mu ból. - Jesteś chory! - Nie wiem. - Nie - powiedział, zaciskając zęby, żeby przestały dzwonić. Chory i żałosny przyczołgał się do jej łóżka. Nie obchodziło jej jak ani dlaczego. Ważne, że tu był. Co dalej? W tym momencie z krzaczka pelargonii spadł z papierowym szelestem zwiędły kwiat. O jeden kwiat mniej. - Melanio - rzekł Finn. - Czy mogę na chwilę wejść do ciebie do łóżka? Czuję się okropnie. Gdy była w wieku Wiktorii i zwidywały jej się nocami duchy, biegła w rozwianej koszuli nocnej do pokoju matki, a potem wciskała się w przytulną szczelinę między rodzicami i spała bezpiecznie, otoczona ich ciałami, których częścią była. - Ale...ach, no dobrze, chodź. Obronnym gestem okryła się szczelnie kołdrą, ale nie umiała mu powiedzieć, żeby sobie poszedł. Był kompletnie ubrany. Zrzucił buty, jeden, potem drugi, i wgramolił się na łóżko obok niej, przynosząc ze sobą wilgotny, błotnisty oddech otwartej przestrzeni. Miał wilgotne skarpetki. - Cały jestem oblepiony ziemią - powiedział. - Nie wiem, jak wytłumaczymy Małgosi ten brud na pościeli. Melanio, proszę cię, czy mogłabyś mnie objąć, dopóki się nie rozgrzeję? Prosta i szczera prośba. Melania trzymała go w ramionach tak długo, aż w końcu przestał dzwonić zębami. Nie wiedziała, co o tym myśleć. Ich spotkanie należało do nierzeczywistości tego dnia, lecz nocą zdawało się nieco zwyczajniejsze, jak gdyby miało miejsce już wielokrotnie przedtem. Mosiężne guziki strażackiej kurtki Finna wbijały jej się w żebra. - Gdzie byłeś? - spytała w końcu. - W parku. - Coś ty tam robił w środku nocy, na Boga? - Byłem na pogrzebie. - Czyim? - zapytała przygotowana na wieść o śmierci. - Łabędzia. - Jak to? - Łabędź. Spoczywa w pokoju. Ten łabędź. - Pogrzebałeś łabędzia - powtórzyła, żeby lepiej zrozumieć jego słowa. - Tak, owszem. - Głos Finna brzmiał dziwnie swobodnie i nieważku. - - Najpierw porąbałem go w pracowni na kawałki. Zszedłem na dół i porąbałem go siekierką, którą rąbiemy zwykle drewno na opał. Porąbałem go na małe kawałki. Bez trudu. - Och, Finn, nie... - Właśnie że tak. Na chwilę przestali szeptać. Zasłony wydął nocny wiatr. Oczy Melanii przywykły już do ciemności, widziała więc niewyraźny zarys twarzy leżącego obok Finna, ale nic ponadto. - Finn, przecież to potworne! - To tylko taki gest. Wpadli w nową otchłań milczenia i wydobyli się z niej dopiero po dłuższej chwili. - I zrobiłeś to zupełnie sam! - zdumiewała się Melania, wyobraziwszy sobie Finna, otoczonego od rąbanymi kończynami i maskami, obserwującymi go w pracowni, gdzie w każdym kącie czuło się obecność wuja Filipa. - Bo Francie gra w mieście na skrzypcach. W Kilburn odbywa się dziś całonocna zabawa irlandzka. Myślę, że poszedłby ze mną, gdyby został. Właśnie, dlatego chciałem wejść do ciebie, że Franciego nie ma. Musiałem mieć kogoś przy sobie, bo kiedy wróciłem do domu, poczułem się bardzo źle. - Finn wyciągnął się wygodniej na łóżku. - A teraz mi dużo lepiej. Boże kochany, już myślałem, że nigdy się nie uspokoję. Marzłem i płonąłem jednocześnie. Jak gdybym umierał. W łóżku było dość miejsca dla nich dwojga, jeśli leżeli blisko siebie. - Księżyc troszkę świeci - powiedział Finn. - Znaczyłem drogę piórami. Zobaczyłem jakiegoś człowieka na spacerze z psem, spanikowałem i ukryłem się w krzakach. Kto wychodzi z psem o tej godzinie? Facet chyba zwariował. - Ale dlaczego porąbałeś łabędzia? - Leżałem w łóżku i nagle wpadło mi do głowy, że powinienem to zrobić. Nie wiem, dlaczego. Po prostu coś mnie naszło, żeby zabić jego ptaka. Golnąłem sobie na odwagę z flaszki Franciego. - Wuj cię zamorduje. Finn nie odpowiedział. Wiktoria zachichotała przez sen, a Melania powtórzyła: - Zamorduje cię. - Pomyślała, że Finn oczywiście chce to od niej usłyszeć. - Więc wyłożymy karty na stół. Ja i on. - Och, głupi jesteś! - Ciszej. Obudzisz dziecko. - Moim zdaniem, jesteś opętany na punkcie wuja Filipa. - Nie truj - powiedział, jak gdyby byli małżeństwem od wielu lat. - Nie truj, to była okropna noc. Niech mnie Bóg strzeże przed niebezpieczeństwami nocy. Łóżko zadrżało. Odsunęła się instynktownie, bo pomyślała, że Finn chce jej dotknąć, ale po chwili zrozumiała z przerażeniem, że chłopak kreśli w powietrzu znak krzyża. Nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. Musiał przejść tej nocy ciężką próbę. Podobnie jak ona, kiedy przymierzała suknię ślubną. Finn przewędrował w parku lasy nocy, w których nikt nie był bezpieczny. Ja też to przeżyłam, pomyślała, gotowa rozpłakać się za nich oboje. - Pochowałem łabędzia koło królowej - informował Finn tym nieważkim głosem, żeby podtrzymać rozmowę. - Myślisz, że to ładnie z mojej strony? Pomyślałem, że przynajmniej będą mieli towarzystwo. - Takie samo miejsce, jak każde inne - odparła Melania. - Właściwie nic jestem pewien; dlaczego poszedłem do parku, skoro mogłem wyrzucić szczątki do kosza na śmieci. Tylko nie wiadomo, czemu wydawało mi się, że najlepiej będzie pochować je w parku. Ale w parku zacząłem chyba majaczyć, wiesz? To straszne... Byłem pewien, że kamienna lwica idzie moim tropem. Słyszałem, jak powarkuje. A królowa stała wyprostowana na piedestale. Muszę przyznać, że to mnie przeraziło. Widziałem ją z daleka, ale ona też mnie zobaczyła, więc zeszła, żeby znowu położyć się na ziemi. I rzeczywiście, leżała, kiedy podszedłem. Suka jedna. I słyszałem w oddali, że ktoś gra na harmonii. To mnie zaniepokoiło najbardziej. - Co to była za muzyka? - Drwisz ze mnie - powiedział z wyrzutem Finn. -Nie. - Wziąłem ze sobą łopatę, żeby wykopać łabędziowi grób, ale ciągle ją upuszczałem. Wypadała mi z rąk, jak gdyby nie chciała iść ze mną. Poza tym szyja łabędzia nie dawała się porąbać. Siekierka po prostu odbijała się od niej. A swoją drogą, siekierka wystawała mi spod płaszcza, choć go zapiąłem, żeby ją ukryć, więc rozglądała się dokoła po drodze, kiedy ją niosłem na miejsce ze szczątkami łabędzia i łopatą. Miałem, co nieść, wierz mi. Widząc wystającą spod płaszcza szyję łabędzia, przypadkowy przechodzień mógłby pomyśleć, że jestem ekshibicjonistą i się obnażam. Było mi wstyd. Sprawdzałem ciągle, czy mam zapięty rozporek. Finn opowiadał dalej. Równie swobodnie, jak dawniej. A nawet swobodniej. - Wiem, przez co przeszedłeś, biedaku. - To był niedobry dzień dla nich obojga. Wyczuwała, że oboje doświadczyli czegoś podobnego, i rozumiała jego rozgorączkowanie. - Biedny Finn. - Ach, ale zniszczenie łabędzia było przyjemnością. - Wolałabym, żebyś tego nie zrobił. - On cię pokrył - powiedział Finn. - Posiadł cię. W pewnym sensie zrobiłem to dla ciebie, bo cię pokrył. - Nie zrobił mi krzywdy. - A poza tym wuj Filip go uwielbiał. - I co teraz będzie? - Nie wiem. Mogę się tylko domyślać. Leżeli obok siebie spokojnie niczym małżeństwo, które sypiało w jednym łóżku przez cale wspólne życie. Wydawało jej się całkowicie normalne, że dzieli z Finnem poduszkę, ale kiedy znów zamknęła oczy, znalazła się w białym igloo skrzydeł łabędzia. Był tak wielki i potężny, że nie mógłby przestać istnieć w jednej chwili. - Ten łabędź był pokraczny - powiedziała. - Ale wymagał bardzo wiele pracy. - Wuj włożył w niego wszystkie umiejętności. Dlatego ptak musiał zginąć. Och, jaki jestem zmęczony. - To śpij. - Wleci z trzepotem przez okno, żeby mnie straszyć. - Nie wleci. Głupi jesteś. - Surowo mnie traktujesz - zaprotestował Finn. - Bo mam jeszcze trochę zdrowego rozsądku. - Być może. - Zdejmij skarpetki. Są mokre. Przeziębisz się. Kiedy Finn wykonywał polecenie, łóżko nawiedziło słabe trzęsienie ziemi. - Trawa była mokra, sięgała mi nad cholewki i dlatego przemoczyłem skarpetki. I bardzo wysoka. Czemu trawa w nocy wydaje się wyższa niż w dzień? - Nie wiem. Ja też to zauważyłam. Po chwili ułożyli się wygodnie do snu. Finn chrapał, czego można się było spodziewać, biorąc pod uwagę, że oddychał ustami, ale Melania wkrótce oswoiła się z tym odgłosem. I miała sen. Śniło jej się, że jest Jonatanem. Przez cały dzień była tak niepewna siebie, że niemal z ulgą przekonała się, iż w rzeczywistości jest Jonatanem. Świat widziany przez jego butelkowe szkła wydawał się ten sam, ale nie taki sam. Wyczuwała swoje nagie kolana między rąbkiem nogawek krótkich szarych spodenek a swędzącym uciskiem podkolanówek na podwiązkach, i słyszała uporczywy zew morza. Muszę powrócić w wody oceanów, pomyślała. Zew był bardzo silny, niczym cofająca się fala morska. Świat widziany oczami krótkowidza stał się niewyraźny - Melania była ślepym jak nietoperz Jonatanem, który nie może zasnąć w małym żelaznym łóżku, stojącym w bielonej wapnem jaskini na zboczu domu. U stóp tylnej ściany, tam gdzie powinno się znajdować podwórko, rozbijało się morze. Jonatan słuchał śpiewających wód i rozwrzeszczanych mew, aż nie mógł już dłużej wytrzymać i wstał z łóżka. Był oczywiście ubrany w białą piżamę, ozdobioną spranymi nieco wizerunkami samochodów wyścigowych. Na kołnierzyku widać było stempel z ich starej pralni na wsi. Jonatan włożył buty i szarą flanelową marynarkę z emblematem szkoły na lewej piersi, żeby osłonić się przed słonym ukąszeniem powietrza. Wziął okulary leżące na krześle przy łóżku i ostrożnie otworzył drzwi na korytarz. Uwięziony w świetliku księżyc pomrugiwał do niego chwilami zza pędzących przez jego oblicze chmur. Jonatan zszedł ostrożnie na dół. Jego postać zaczęła migotać, a Melania ujrzała, że jak na źle wyświetlonym filmie jej sylwetka nakłada się na sylwetkę Jontana i oboje skradają się na dół korzystając z tej samej pary stóp. Jedno z syjamskich bliźniąt drżało ze strachu, kiedy mijali pozamykane drzwi, wyobrażając sobie wścibskie oko za każdą kolejną dziurką od klucza. Ale Jonatanowi było wszystko jedno i sylwetka Melanii wkrótce zniknęła. Jonatan ruszył przez sklep, w którym światło księżyca lśniło na polerowanym drewnie, a papużka wyglądała jak z litego srebra, i wszedł do pracowni, gdzie, tak jak przypuszczał, panował jasny dzień. Zza rozsuniętej kurtyny na scenie wpadało do pracowni światło dzienne. Pejzaż nadmorski pędzla Finna mienił się blaskiem, a wszystkie drobne fale zdobiły białe grzywy. Niebo było niebieskie i świeciło słońce. Piękny dzień. Jonatan patrzył, jak na malowana woda rozpuszcza się i przemienia. Wirowała, rozpryskując się na piaszczystym brzegu, na którym połyskiwały ziarna miki. Daleko na morzu bawiły się wesoło delfiny, koziołkujące w wodzie. Ujrzawszy Jonatana zaczęły wołać wysokimi, nosowymi głosami: „Cześć, Jonatan! Nareszcie jest Jonatan!” Zawsze wiedział, że delfiny mówią. Czytał o tym w jakiejś książce, którą wypożyczył z biblio teki. Pod jego nogami chrzęścił piasek, jak gdyby ktoś miażdżył zębami płatki kukurydziane. Szedł brzegiem morza, a jego okulary szarpała świeża bryza. Wizja zniknęła, ale nie odwrócił się, żeby zobaczyć, w jaki sposób i gdzie się podziała. Potem natknął się na piasku na małą łódź wiosłową, wyposażoną w parę tkwiących w dulkach wioseł. Ściągnął ją na brzeg, zepchnął w wodę i wszedł na pokład. Stojąc na dziobie, osłonił ręką oczy i zbadał wzrokiem horyzont, aby upewnić się, że statek jest na swoim miejscu. Za chwilę miał wyruszyć w rejs. Jonatan powiosłował ku statkowi z delikatnym pluskiem. Kiedy był już blisko, na burcie rozwinęła się drabinka sznurowa. Usłyszał ostrzegawczy gwizd - chcieli wezwać go na pokład gwizdkiem bosmańskim, tak jak należy. Okulary zasnuły mu się kropelkami wody. Zdjął je niecierpliwie i wrzucił do wody, bo już ich nie potrzebował. Zatonęły, pozostawiając na powierzchni smugę bąbelków, które zaczęły pękać. Melania obudziła się. Pokój był niewyraźną mgiełką krótkowidza, a ręce bolały ją, jak gdyby wiosłowała. Wytrząsnęła z oczu ślepotę i w końcu stała się sobą. Rozluźniła dłonie. Było już rano. Wiktoria siedziała na podłodze przy łóżku, wpatrując się w nią pytającym wzrokiem. Udało jej się jakoś wygramolić z wysokiego łóżeczka. Koszulkę miała zadartą i siedziała brzoskwiniową pupką na gołych deskach. - Chodź do mnie, bo półnago zaziębisz się na śmierć, Wiktorio. - A dlaczego on jest z tobą w łóżku? Melania zapomniała o Finnie. Odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. Spał, podparłszy policzek brudną ręką. Uszy miał zasłonięte kurtką. We śnie wyglądał słodko i dziecinnie. Wciąż chrapał. - Kiepsko się poczuł wieczorem - powiedziała bez namysłu Melania. - Rozumiem, rozumiem - odparła Wiktoria, papugując z zadowoleniem sposób mówienia dorosłych, a Melania jeszcze raz zaprosiła ją do łóżka. - Chcę do cioci Magosi! - oświadczyła Wiktoria, ściągając buntowniczym gestem koszulkę nocną. Naga jak ryba, kręciła się po pokoju, podśpiewując: - Ciociu Magosiu! Ciociu Magosiu! - Och, Wiktorio, bądź cicho! Finn uniósł się na łóżku, tocząc mętnym spojrzeniem. - Na litość boską, Melanio, ucisz tego bachora! Jak gdyby od lat byli małżeństwem, a Wiktoria ich dzieckiem. Ujrzała proroczą wizję, kiedy Finn usiadł obok, ubrany w swoją cudaczną kurtkę, brudny w czystej pościeli i ziewający tak szeroko, ze widziała żebrowanie czerwonej katedry jego ust i pożółkłe zęby, które wyglądały jak niezdrowi chórzyści. Wiedziała, że pewnego dnia wezmą ślub i spędzą razem życie we wszechogarniającym plugastwie, brudzie, nieporządku i niechlujstwie, już zawsze, po wsze czasy. Będą płakać dzieci, dookoła wieczne pranie, a ona do końca swoich dni będzie przypalać tosty. Żadnego splendoru, romantyczności czy uroku. Żadnej fantazji. Wyłącznie bałagan i rudowłose dzieci. Ta myśl wzbudziła w niej sprzeciw, - Nie! - wykrzyknęła tak głośno, że Wiktoria skamieniała w bezruchu i zaczęła wrzeszczeć, oburzona gwałtownością jej reakcji. - Nie, ja cię nie chcę, Finn! - Daj spokój - rzucił Finn z nutką dawnej beztroski w głosie. - Jeszcze z tobą nie spałem. - Właśnie o to mi chodzi - powiedziała z rozpaczą. - Jesteś wiecznie... brudny. Finn rzucił Wiktorii paczuszkę gumy do żucia. - Pożuj sobie - poradził. Tego ranka jego zez szczególnie rzucał się w oczy. Finn z czułością pociągnął Melanię za włosy. On też wiedział, co będzie. Byli ze sobą związani, czy tego chcieli, czy nie, a Finn czekał tylko stosownej chwili. Szarpnął mocniej, ponieważ nie zareagowała. - Co się stało? Co cię gryzie, skarbie? - Czy „skarb” to ma być jakieś irlandzkie zdrobnienie? - zapytała, kierując rozmowę na boczny tor. - Wydaje mi się, że jest dość rozpowszechnione i na Wyspach Brytyjskich. Ale co ci jest? Nie mogłaś spać? W przygnębiającym poczuciu nieuchronności Melania wsparła się bezwładnie o jego ramię, a Wiktoria zakrztusiła się gumą. Melania czuła się tak, jak gdyby od lat chodziła z Finnem do łóżka. Podświadomie pragnęła, żeby okazał zaskoczenie albo aprobatę, ale on tylko otoczył ją ramieniem z prostoduszną tkliwością. - Miałam bardzo dziwny sen - powiedziała po woli i niechętnie. - Naprawdę? - Śniło mi się, że jestem Jonatanem... - Dobrze zapamiętała ten złowieszczy, znaczący sen. Pomyślała, że łóżko kołysze się jak łódź, ale to tylko Finn drapał się pod pachą. Nie miał wstydu. Będzie musiała się do tego przyzwyczaić. - Co ci się śniło, skarbie? - Że Jonatan odpłynął. Sen był bardzo wyraźny. A ja jak gdyby byłam Jonatanem. - Ale to był tylko sen. - Tak - rzekła z powątpiewaniem. - Mnie się kiedyś śniło, że umarłem i poszedłem do nieba - wtrącił Finn. - Wyglądało jak wesołe miasteczko, wszędzie stały automaty do gier zręcznościowych i elektryczny bilard. - Czy to był złowieszczy albo proroczy sen? - Nie wiem. Może. Następnego dnia użądliła mnie pszczoła. - Co takiego? - Właśnie, dlatego mam zeza. To było w tym sierocińcu u zakonnic, po śmierci mojej matki. Pewnie, dlatego śniło mi się, że poszedłem do nieba. Ale ja widziałem niebo siedmiolatka, pełne cukrowej waty, i zapomniałem o mamie, niech Bóg da jej wieczne odpoczywanie, kiedy tylko włączyłem automat do gry w piłkę nożną.- Finn wyjął wymiętą paczkę papierosów i zapalił. - No a co było z tą pszczołą? - Bawiłem się w ogrodzie, bo wszystkie zakonnice się modliły. Zerwałem różę, a wtedy z kwiatu wyleciała pszczoła. Była rozjuszona, bo jej przeszkodziłem, kiedy zajmowała się swoimi sprawami i zapylała kwiat. Użądliła mnie w prawe oko. Miałem szczęście, że nie straciłem w nim wzroku. - O rany - powiedziała Melania. - Bolało? - Już nie pamiętam. Zakonnice były bardzo miłe, dawały mi dużo galaretki, ciastek i świętych obrazków, kiedy wracałem do zdrowia. Masz coś, czego można by użyć jako popielniczki? -Nie. - Ach tak. No, trudno. Będę strzepywał popiół do buta. - Pora wstawać - powiedziała Melania, odrzucając kołdrę. Finn leżał, obserwował ją i palił. Jego zez nie wydawał się już tak wyraźny, kiedy dowiedziała się, co było jego przyczyną. Wyobraziła sobie, jak mały, rudowłosy Finn ufnie sięga po różę i po chwili jego oczy eksplodują z bólu, a zakonnice klęczą, rozmyślając o Kalwarii. - Przykro mi z powodu twojego zeza. - Już się przyzwyczaiłem. Bez niego nie byłbym sobą. Rozpięła bluzę od piżamy i przebiegł ją dreszcz niepokoju, kiedy się rozbierała, ale po chwili przyszło jej do głowy, że ostatecznie Finn już nieraz oglądał ją bez ubrania. Tak czy inaczej, jakby nie zauważał jej nagości, bo leżał tylko, palił i strząsał popiół do stojącego pod łóżkiem buta. Melania włożyła swój niebieski sweter i zaczęła ubierać Wiktorię. Na nieużywanej kieszonce nocnej koszuli dziewczynki był wyhaftowany jacht. - Ale ja nie mogę pozbyć się wrażenia, że mój sen jest proroczy. Mam nadzieję, że Jonatanowi nie stało się nic złego. Och, Finn, oby mu się nic stało. Nie odpowiedział. - Finn? Na jego twarzy widać było wyraz przerażenia. - Jezu - powiedział. - Przecież ja wczoraj za mordowałem łabędzia. Musiałem być schlany jak świnia. IX Spłukała z oczu zimną wodą strzępy absurdalnej nocy. Lodowaty szok wodny dobrze zrobił Melanii, bo aż zabrakło jej tchu - woda ją uderzyła, była namacalna. Woda to woda. Nie można z nią dyskutować. Ona po prostu jest. Ściekała jej po twarzy, kiedy Melania, uniósłszy głowę znad prychającego kranu, zauważyła, że gdzieś zniknęły zęby wuja Filipa. Kubek stał na miejscu, w środku pozostała mętna woda, kawałki gnijącego pożywienia; usunięte ze szczelin między zębami, nadal tworzyły na dnie biały osad, ale paskudny plastikowy zgryz znajdował się gdzie indziej. A zatem wuj Filip już wstał mimo tak wczesnej pory. Było naprawdę bardzo wcześnie. Disneyowskie ryby harcowały na plastikowej zasłonie z większym animuszem, ponieważ zęby wuja Filipa zniknęły. Z pęknięcia w umywalce sterczał siwy włos, a ręcznik lepił się od wilgoci. Czyżby wuj umył się, oskrobał zarost i wyszedł gdzieś samotnie? Czy to możliwe? Zastanawiała się nad tym, myjąc zęby, kiedy wypluwała białą ślinę i płukała usta. Ktoś przykręcił do ściany nowy wieszaczek na trzy nowe, dziecięce szczoteczki do zębów. Melanią z niejaką ulgą spostrzegła, że na przekór jej snom szczoteczka Jonatana wciąż pręży swój wytarty i sfatygowany łebek. Gdyby wyjechał na dobre, zapewne zabrałby szczoteczkę ze sobą. Ale (tu z przerażenia połknęła grudkę pasty o smaku lodowatej mięty) niekoniecznie. Umyła jednak twarz w dobrej, prawdziwej wodzie i była gotowa śmiać się ze swego snu. Czysta i przy zdrowych zmysłach nie spodziewała się, że wróciwszy do pokoju, zastanie Finna w swoim łóżka, i z początku go nie zauważyła. Dzięki Bogu, znów jestem normalna, pomyślała. Częściowo ubrana Wiktoria wgramoliła się z powrotem do łóżeczka i spoglądała groźnie zza jego prętów, trzymając się dwóch z nich obiema rączkami. Między jej atłasowymi, przykucniętymi udami uśmiechała się pionowa fałda kobiecości. - Ależ ty jesteś nieprzyzwoita, Wiktorio. Ale Wiktoria rzucała wciąż groźne spojrzenia, nie zwracając uwagi na Melanię. - Ten niedobry Finn jest jeszcze w łóżku. A więc leżał w nim przedtem i leży w nim teraz. Zagrzebał się głęboko, a jego przygarbiona postać tworzyła na łóżku niewielki kurhan czy kopiec, jak gdyby to była równina Salisbury. Melania odciągnęła kołdrę. Finn leżał zwinięty w wymowny kłębek, niczym połykająca własny ogon ryba na talerzu. Należałoby go przybrać gałązkami natki i plasterkami cytryny. - Finn? Finn! - Zbieram siły - powiedział. Powieki miał zaciśnięte. - Z łazienki zniknęły zęby wuja Filipa. - No, więc tym łatwiej mnie pożre. Są w jego ustach, to chyba oczywiste. - Może wyjechał w podróż? - Akurat, też coś. Wstał raźny i żwawy, i wcześnie, żeby się na mnie wyżywać. - Myślałam, że chcesz mu stawić czoło. - Ale teraz odzyskałem zmysły. - A może zrobił sobie dzień urlopu? - Gdyby wszystkie moje „moża” się sprawdzały, nie siedziałbym teraz tutaj, tylko karmiłbym swoją jedyną świnię jako małorolny chłop spod Galway. O szyby tłuką postrzępionymi, bezmyślnymi skrzydłami stada brązowo upierzonych „móż”. Słyszała, jak wrzeszczą i gdaczą. Ale jedna smutna, zmokła kura trzepocze wewnątrz domu. To cud. Włosy ciotki Małgorzaty powiewały niczym czerwona flaga radości. Wuj Filip zabrał Jonatana fiołkowym świtem na zlot miłośników modeli pływających, odbywający się gdzieś nad sztucznym jeziorem pod Londynem. - Ojej - powiedziała Melania, która wolałaby dotknąć Jonatana i upewnić się, że to tylko sen. Ale wiadomość o tej wyprawie brzmiała tak nieprawdopodobnie, że musiała być prawdziwa. Było w niej coś z sądu Bożego, co podobałoby się wujowi Filipowi. W kuchni zapanowała taka wesołość, że Melania zapomniała wkrótce o wszelkich wątpliwościach. Nawet bekon podskakiwał i trzeszczał z radości na patelni, że nie ma wuja Filipa. Tosty zajęły się figlarnym płomieniem i nie była to wcale katastrofa, jak potraktowałby ten wypadek wuj, tylko zwykły żart. „Mogliście dłużej pospać” - napisała ciotka Małgorzata. Nie wystroiła się w najlepsze ubranie, a jej pończochy były tak dziurawe, że przypominały sita, ale mimo to ciotka była piękna i uśmiechała się bez wysiłku, a ruchy miała pewne i pełne słodyczy, nie przypominające ruchów zgłodniałego wróbla zimą, jak wtedy, kiedy patrzył na nią Filip Flower. Obsiedli stół i resztkami chleba wymazywali żółtka jaj z talerzy. Złowrogie krzesło wuja Filipa stało puste, jak skorupa groźby albo puste siedzisko przy stole króla Artura. - A niech to szlag trafi - powiedział Finn. - Usiądę na jego krześle. Dłoń ciotki Małgorzaty podfrunęła ku jej skonsternowanym ustom. - Nie pękaj, Małgoś. Krzesło mnie nie pochłonie. Zajął honorowe miejsce przy stole niczym Król Głupców, karmiąc psa kanapkami z marmoladą, które zwierzę wydawało się uwielbiać. Po chwili można było odnieść wrażenie, że nie ma nic niezwykłego w miejscu, które zajął Finn. - Finn jest tatusiem - powiedziała Wiktoria z grubą satysfakcją. - Jeszcze nie - odparł Finn. - Ale pierwszemu dziecku damy na imię Bliskość. Melania zakrztusiła się. Na zewnątrz, może na schodach, stała rozgadana grupka zezowatych, rudowłosych dzieciaków, walczących w tłoku o dostęp do jej brzucha. Francie grzmotnął ją w plecy i Melania doszła do siebie na, tyle, że mogła skończyć śniadanie. Miałaby czego żałować, bo tego dnia było wyjątkowo sute. Jajka na bekonie, pieczarki, pomidory, smażony chleb i ziemniaki, odsmażone na smalcu. Ciotka Małgorzata poświęciła chyba wszystko, co znalazła w spiżarni i co nadawało się na patelnię. Podała też fasolkę konserwową, za którą przepadał Francie. Rdzawe plamy po sosie pomidorowym pojawiły się na jego krawacie, tym razem z odświętnego atłasu, drukowanego w ptaszki. Na pewno dostał ten krawat w prezencie. Nie śpieszyli się i wszyscy podjedli do syta, nawet ciotka Małgorzata. Siedzący wciąż na krześle wuja Filipa Finn wydawał się Melanii wyższy i ważniejszy niż zwykle. - Nie otwierajmy dziś sklepu - powiedział. Krzesło nadawało mu powagę. Wszyscy popatrzyli na niego przeciągle. - Bo trzeba wam wiedzieć - ciągnął dalej Finn, zapalając pompatycznym gestem papierosa „Sweet Afton” - że wczoraj wieczorem porąbałem łabędzia wuja. Cisza zgęstniała niczym stygnący tłuszcz na ich talerzach. - Ty stuknięty palancie - wydyszał niemal z podziwem Francie. Ciotka Małgorzata, odarta z urody, przygarnęła Wiktorię do piersi, jak gdyby była tarczą albo talizmanem. Dziewczynka wierciła się i wyrywała z jej objęć. A więc nie będziemy otwierać dzisiaj sklepu. Urządzimy sobie zabawę Stypę po łabędziu. Z muzyką i tańcami. Albo nie, nie będziemy tańczyć. - Porąbałeś łabędzia - powiedział z przerażeniem Francie, rozchylając usta i odsłaniając zęby, przypominające wyszczerbiony mur. Francie zaczął się śmiać potężnym głosem, skręcając się na krześle, i raz po raz wykrzykiwał: - Zrobił to! Finn to zrobił! I bardzo dobrze! Zuch! - Pochylił się nad sto łem, roztrącił zastawę, przewrócił słoik z marmoladą, chwycił dłoń Finna, ściskał ją i śmiał się tak, że po jego szorstkich policzkach zaczęły spływać łzy. Ciotka Małgorzata zmiękła pod naporem śmiechu. Na jej twarzy pojawiło się słońce. Po raz pierwszy, odkąd Melania ją poznała, ciotka wydawała się rozważać własne widoki na przyszłość, kiedy będzie mogła robić, co jej się żywnie podoba, ubierać się, jak chce, a może nawet rozewrzeć zamknięte wargi i mówić. Albo śpiewać. Otworzyła nawet usta, zapominając, że jest niema. Zadrżały, by zamknąć się ponownie w grymasie uśmiechu. Potem wszyscy zaczęli zmywać, chichocząc i ochlapując się wzajemnie wodą. Był to mydlany karnawał. Bańki unosiły się w powietrzu, pękały z wilgotnym, opalizującym cmokaniem, a Wiktoria tarzała się po podłodze, goniąc je, kiedy znikały. Wycierali właśnie filiżanki, gdy Finn z namysłem zdjął z wieszaka na ściance kredensu kubek wuja Filipa. Był śliczny, zdobiony napisem z liter przypominających pączki róż. Finn zważył kubek w ręku. - Jezus, Maria, Józefie święty - powiedział. - Dziś stałem się dorosły. Wzniósł ramię, wycelował i cisnął kubkiem w zegar z kukułką. Maleńkie drzwiczki otworzyły się sprężyście, a kukułka wysunęła się i wyśpiewała kolejno godzinę czternastą, piętnastą i szesnastą. Melania nigdy nie widziała, żeby bracia śmiali się do rozpuku. Francie, niczym częściowo zdemolowana wieża, zawisł, pohukując i czkając nad zlewem, a Finn tarzał się po podłodze, trzymając się za brzuch. Wiktoria złapała bakcyla i oszalała zupełnie, omal nie spadając ze śmiechu z kolan ciotki. Melanii ta scena nie wydawała się zbyt zabawna, chociaż ucieszył ją widok śmiertelnych skurczów zegarowej kukułki. Wypchany ptak wrzasnął trzydzieści jeden razy, a potem wycofał się raptownie w głąb zegara. Drzwi zatrzasnęły się za nim, wstrząśnięte dreszczem. Tykanie ustało. - I już po czasie - powiedział Finn, ocierając łzy. Przed nimi rozciągał się jeszcze cały dzień, a nie było nic do roboty. Jak w pierwszy dzień ferii, bo w istocie był to taki dzień. Na dworze zapanowała piękna zima. Krańce budynków odcinały się wyraźnie od tła i nie rzucały cienia, a w powietrzu nie było wcale dymu. Mały ogródek na tyłach domu udawał, że jest wiosna, i stał już na paluszkach, by wypuścić listki. Finn otworzył okno w kuchni i wychylił się na dwór, wdychając głęboko powietrze. Melania nigdy dotąd nie widziała, by ktoś otwierał to okno. - Czuję zapach morza - powiedział. - Przybył z Brighton do Wiktorii z jednodniową wycieczką. - Och, Finn - powiedziała zaniepokojona Melania. - Naprawdę czujesz morze? - Przypomniała sobie swój sen i fale rozbijające się o ścianę domu. - Prawdę mówiąc, nie - przyznał. - Zagalopowałem się. Ale wiesz, co? Zamierzam się wykąpać. I wziął kąpiel. Wykąpał się z chwalebną starannością w wodzie gotowanej w nieskończoność w czajniku, a nawet umył włosy i poprosił ciotkę Małgorzatę, żeby mu je przycięła nożyczkami krawieckimi. Gdy się już wyszorował, zachwycił Melanię: wyglądał jak zrobiony z kości słoniowej i czerwonego złota, niczym mała drogocenna statuetka albo figurka szachowa. Poszedł do pokoju i wrócił ubrany w wyszperaną gdzieś świeżą, białą, elegancką koszulę z żabotem, nieco na niego za dużą. - Zabrakło mi czystych koszul, więc pożyczyłem jedną od Filipa. - Na pewno nie miałby do ciebie pretensji - powiedział Francie. Ciotka Małgorzata nawet nie przybrała zaniepokojonej miny. Pogłaskała Finna po ramieniu i napisała: „Od tej chwili wszystko będzie inaczej”. Co miała na myśli? Ale nie było czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Wszyscy poszli ubrać się odświętnie, ponieważ Finn był czysty. W pokoju, gdzie na niepościelonym łóżku odciskał się wciąż kształt ciała Finna, Melania wyjęła swoją śliczną zieloną sukienkę i nagle znieruchomiała, wciągając ją przez głowę. Nie mogła znieść myśli, że ciotka Małgorzata wyjmuje z szafy i wkłada swoją upiorną szarą suknię - nie dzisiaj. Melania da jej swoją. Ma ich jeszcze wiele, a nawet gdyby nie miała, mogłaby żyć zapasem wspomnień piętnastu, prawie szesnastu lat ładnych ubrań. Po namyśle wzięła jeszcze czerwone marokinowe pudełko, zawierające perły, które dostała na dzień bierzmowania. Skoro już dawać, to wszystko. Może byłoby dobrze pozbyć się swojej własności, tak jak należałoby wyciąć wspomnienia i sny albo spłukać je do cna zimną wodą. Zapukała do drzwi sypialni ciotki Małgorzaty w głębi korytarza. Ciotka otworzyła. Była w białej bawełnianej halce, a jej odsłonięte ramiona pokrywała gęsia skórka, bo kobieta zmarzła. - Chcę... - powiedziała Melania i urwała, nie wiedząc, jak podarować ciotce suknię. Ciotka pytająco uniosła rude brwi i zaprosiła ją gestem do pokoju. Melania nie była tu nigdy przedtem i weszła do środka, owładnięta dziwnym przerażeniem. W gipsowej ścianie kryła się szafa, obok zaś, w głębi, sejf - a więc nie w nogach łóżka, jak myślała. Łóżko było bardzo szerokie i rzeczywiście zapadnięte z jednej strony, gdzie sypiał zapewne wuj Filip, sądząc po piżamie w paski, spoczywającej na pstrokatej pościeli. Pikowana kołdra była bardzo stara, sprana i swojska, nie pasowała, więc do agresywnie nagiego pokoju. Melania przypuszczała, że kołdra należy do ciotki Małgorzaty i dawno temu przybyła z nią z Irlandii. Przy łóżku stało zwyczajne, drewniane krzesło z prostym oparciem, a na krześle budzik, opatrzony bardzo wyraźnymi, czarnymi cyframi i zwieńczony metalowym dzwonkiem; z pewnością budził ostrym terkotem. Poza tym na krześle nie było nic więcej. Z sufitu zwisała żarówka, osłonięta kloszem z różowego plastiku, a na podłodze leżał brązowy kwadratowy dywan, tak wytarty, że widać było nawet splot nici podkładu. Na kominku znajdowała się tylko jedna fotografia. By ło to zdjęcie, które stało również na kominku jej rodziców, dopóki go nie podarta. - Och - powiedziała Melania. Oto jej matka w białej sukni, ojciec, jego rodzina i wuj Filip. Fotografia była oprawiona w wąską, mosiężną ramkę. Melania usiadła na łóżku. - W tym domu straszy - rzekła, a ciotka Małgorzata naskrobała w notesie: „Co masz na myśli?” - Tę fotografię. Wytrąciła mnie trochę z równowagi. Za chwilę dojdę do siebie. „Biedactwo. Pewnie zrobiło ci się smutno” I ciot ka Małgorzata zamaszystym ruchem zdjęła zdjęcie z kominka, żeby je schować. Bawełniana halka czy też koszulka ciotki trzymała się na szerokich ramiączkach i zasłaniała jej dekolt, ale pod szyją było widać dwa przypominające solniczki wgłębienia. Małgorzata wyglądała w tym stroju niczym dziecko z obozu dla uchodźców, jak gdyby była zbudowana wyłącznie z kończyn i oczu. Włożyła już swoje najlepsze pończochy. Otworzyły się drzwi szafy, odsłaniając suknię, szarą i znieruchomiałą niby żona Lota, która odwróciła się za siebie. Szara suknia napawała Melanię zabobonnym lękiem. Jeśli ciotka ją włoży, nic nie pójdzie dobrze - może postacie na zdjęciu ożyją, a może wuj Filip wróci do domu wcześniej i przyniesie karabin maszynowy. - Proszę - powiedziała, podsuwając sukienkę ciotce. - Pomyślałam, że zieleń będzie pasować do twoich rudych włosów. „To dla mnie? - napisała ciotka Małgorzata. - Pożyczasz mi sukienkę?” - Jeśli chcesz, daję ci ją na zawsze. Melania pomagała ciotce niczym pokojówka. Ułożyła jej pięknie suknię na ramionach, wygładziła spódnicę i zapięła zamek błyskawiczny na plecach. Ciotka stała w kamiennym bezruchu i pozwoliła Melanii, żeby ją ubrała. Wyglądała jak wyniesiona do godności świętej. Trudno byłoby się dziwić, gdyby w pokoju zjawił się nagle anioł z posłaniem od Boga, dzierżący w ręku długą, białą lilię. - Gdzie masz grzebień, ciociu? Był na półce w szafie, obok plątaniny spinek do włosów. Melania zgarnęła wszystko i zaczęła układać ciotce fryzurę. Kazała jej usiąść i, jak należy, okryła ręcznikiem ramiona kobiety. Jak ona się czesze bez lustra? - pomyślała. Było jej szczególnie przykro, że ciotka nie może się przejrzeć w ciemnozielonej sukience, przy której jej włosy nabierały soczystej, świeżej barwy, a cera wydawała się bielsza od piany. Włosy ciotki były jedwabiste i śliskie jak włoski pięcioletniej Wiktorii, wymykały się, więc spomiędzy spinek i palców Melanii. której splecenie i malownicze upięcie kędziorów zajęło wiele czasu. Potem pomyślała; nie. Dziś będzie inaczej. Wyciągnęła spinki i włosy ciotki rozsypały się deszczem czerwonych iskier. Widok przypominał fajerwerki, ale dzień piątego listopada dawno minął. Czerwień i zieleń, czerwone na zielonym, jak barwy świąt Bożego Narodzenia, barwy ostrokrzewu rodzącego jagody purpurowe niczym krew. Melania cofnęła się, żeby zobaczyć efekt. Boże, pomyślała. Więc jestem taka chuda? Ciemnozielona sukienka leżała na ciotce idealnie, pozbawiając jej członki niezgrabności i przydając im jakiś gotycki wdzięk. Wystające kości biodrowe wyglądały, jakby zielenią odcisnął się na nich niewyraźnie czyjś kciuk. No, a poza tym Małgorzata miała dosłownie pirotechniczne włosy. Melania poczuła się jak znana z hollywoodzkich filmów „dobra przyjaciółka”, której udaje się w końcu nakłonić pospolitej urody stenotypistkę, by zdjęła okulary i pozwoliła sobie zrobić makijaż. Jakie to proste. Ciotka Małgorzata jest śliczna, młoda i śliczna, chichocze teraz i pyszni się niby uradowany ptak, prezentujący dumnie nowe upierzenie. - Ładnie ci w niej - powiedziała Melania. - Na prawdę. Proszę, przyjmij ją w prezencie. Ja mam dużo sukienek. - Raczej miała. Ciotce przyszły wreszcie do głowy odpowiednie słowa i napisała: „Pożyczę ją od ciebie, ale tylko na dziś. Dopóki nie ma Filipa. Nie mogę jej przyjąć w prezencie”. - Nie. Zatrzymaj ją na zawsze. I to też. - Perły. Ciotka Małgorzata rozpłakała się i nie chciała ich wziąć. Melania opasała jej nimi szyję i nie chciała słyszeć o odmowie. Oddaj wszystko, oddaj. „Zamierzałam włożyć swój srebrny naszyjnik” - napisała ciotka Małgorzata, a łzy kapiące z jej twarzy rozmazywały tekst. - Na dzisiaj się nie nadaje. „Dobrze, ale ja tylko pożyczam te perły!” Melania wzruszyła ramionami. Chciała je oddać bez ceregieli i mieć to za sobą, nawet, jeśli z ramki ukrytej gdzieś fotografii obserwowała ją matka. Czuła się młoda, twarda i odważna, ponieważ rozdawała swoje relikwie. A perły ułożyły się prześlicznie, wtulone w ciało ciotki, które lśniło tym samym blaskiem, co one. Melania miała nadzieję, że zanim minie dzień, ciotka przywyknie do pereł i pomyśli, że należą do niej od dawna. „A co ty włożysz, Melanio?” - Spodnie. - Nogi po samą szyję - powiedział Finn. - Masz bardzo ładne nogi. - Wieki nie chodziłam w spodniach. - Przez wuja Filipa. - A wuja Filipa nie ma. - Właśnie. Francie siedział w kuchni ze skrzypcami w jednym ręku i na wpół opróżnioną butelką whisky w drugiej. - Jezu! - zwrócił się do Finna. - Nie żałowałeś sobie wczoraj gorzały! - W końcu mieliśmy Boże Narodzenie - odparł Finn. - Poza tym był środek nocy i chciało mi się pić. - Widzę - powiedział jakby pogardliwie Francie. - Byłeś pijany jak bela i wymachiwałeś pewnie tą siekierką. Zaczął stroić skrzypce. Ciotka Małgorzata pchnęła drzwi do kuchni i weszła, niosąc flet, ubrana w sukienkę Melanii, perły i swoje wspaniale włosy. Francie opuścił smyczek. - Moja kochana - powiedział. - Ładnie wyglądasz. - Taką cię pamiętam - powiedział Finn. - Z Irlandii. Kiedy jeszcze żyła nasza matka. Wyrosła między nimi wspólna, materialna przeszłość - lata spędzone razem, ich dawny dom, rodzice. Tamta kobieta ze zdjęcia w sypialni braci to ich matka. Jak miała na imię? Jak z nimi rozmawiała, w jaki sposób okazywała, że ich kocha, i jakich imion czy zdrobnień używała, zwracając się do nich? Czy to po niej odziedziczyli rude włosy, a jeśli nie, to jakie włosy miała? I jak się czesała? Melania znała tylko jej czujną twarz i dotyk martwych powiek tej kobiety, przekazany jej palcom przez Franciego za pośrednictwem Finna. Melania chciała dzielić z nimi wszystko, całą przeszłość. Chciała się dowiedzieć, kiedy Francie zaczął grać na skrzypcach i kto podarował Finnowi pierwsze farby. I jak ciotka Małgorzata spotkała wuja Filipa, jakiego sądnego dnia? A kim był ich ojciec? Pragnęła poznać wszystko, rodzinne dowcipy i miłosne listy ich rodziców, pisane przed ślubem (oczywiście o ile pisywali do siebie listy miłosne), ucięte loki drogocennych włosów i wycinki z pożółkłych, starych, lokalnych gazet z ogłoszeniami o narodzinach dzieci. Pomyślała, że umrze, jeśli nie dowie się wszystkiego. - Jaka była wasza matka? - zapytała Finna na początek. - Jak każda matka. Finn znowu pił whisky. Zaraz popadnie w sentymentalny nastrój. Ale nie uśmiechał się do Melanii, a ona ucieszyła się, że jego szeroki uśmiech satyra tkwi bezpiecznie na diabelskim obliczu na obrazie i nigdy już nie będzie jej krępował. Francie i ciotka Małgorzata zaczęli grać gigi i skoczne tańce szkockie, Francie przytupywał nogą do taktu. - Postępuj trochę, Finn - powiedział. - Skończyłem z tańcem. - Niemożliwe. - Owszem, możliwe. Spadłem z dużej wysokości i porąbałem łabędzia, więc nie będę już tańczył. Po za tym jestem teraz w zasadzie człowiekiem obarczonym rodziną. - Finn pociągnął Melanię za włosy, które opadały jej luźno na ramiona, ponieważ mieli święto. - Chyba żartujesz - powiedziała z powątpiewaniem Melania. Finn przytulił ją. Nie mogła się jeszcze przyzwyczaić do bijącego od niego zapachu mydła. - Los popchnął nas ku sobie - oświadczył. - Jesteś pijany. - Dopiero będę pijany. - Jesteś taki jak dawniej. - Nie. Nie przesadzajmy. Starał się okazywać radość, ale jego zachowanie nie było spontaniczne, bo zbytnio się wysilał. Melanii zrobiło się żal chłopaka i przysunęła się do niego bliżej. Usiedli razem na stole. Whisky już się kończyła. Wiktoria miała różową wstążkę we włosach i była ubrana w swój kwiecisty fartuszek. Nienaturalnie podniecona, piszczała bez przerwy cienkim głosem i skakała po kuchni, wdrapując się wszystkim kolej no na kolana i szarpiąc ich ubrania, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Za bardzo hałasowali, żeby ją słyszeć - Francie i ciotka Małgorzata, pochyleni ku sobie, grali jak jeden mąż i rozkołysali kuchnię, na sześć ósmych, dziewięć ósmych, dwanaście ósmych, grali „Rolling in the Barrel”, „In the Tap Room", „The Earl’s Chair”, „The Morning Dew”, „Kitty Gone A-Milking”, „Galway Rambler”, „A Trip to Athalone” „The Pope on the Hob” Melodia goniła melodię. Pies siedział na dywanie, wybijając takt ogonem. Od czasu do czasu Finn bębnił do wtóru łyżkami, aż wreszcie wypadły mu z rąk. Siedział na stole obok Melanii i tulił ją, co chwila. Nie powstrzymywała go, bo właściwie nie wiedziała jak i nie była pewna, czy chce, żeby przestał. Kiedy nadeszła pora otwarcia pubów, Finn wyszedł do miasta i wrócił, pobrzękując butelkami guinnessa, choć Melania nie wiedziała, skąd miał pieniądze na piwo. - Kupiłem guinnessa, żeby udowodnić, że jesteśmy Irlandczykami - powiedział. Francie i Finn namówili Melanię do wypicia kilku łyków melasowatej cieczy. Francie był rozentuzjazmowany jak mały chłopiec, a ciotka wydawała się młodsza od Melanii, bo była bardziej beztroska. „When you’re sick, is it tea you want?”, „The Rakes of Mallow”, „Off she gors”. Gigi i tańce ludowe, raz, dwa, i hop. Bez wuja Filipa jest o wiele przyjemniej - oświadczyła Melania, która wreszcie zaczynała się bawić. - Gdy wróci, uderzę go - zapowiedział Finn. - Francie odwróci jego uwagę, a ja go uderzę. Potem zostawimy go wszyscy pełzającego po kuchni na podłodze. Dostanie nauczkę! Nic łatwiejszego. Nie przypuszczałem, że to takie łatwe. Sukienka Melanii przybrała na ciele ciotki kolor sośniny. Ciotka siedziała na najwyższej gałęzi choinki radości, grając z Franciem na flecie. Wiktoria turlała się po podłodze. Piętro niżej trwał pogrążony w świątecznym bałaganie sklep, a położoną pod nim pracownię zalegały wciąż nieuprzątnięte pióra, ale kuchnia kipiała wprost radością. („Soldier’s Joy”, „Huish the Cat from Under the Table”, „Rakish Paddy” - znali nieprzebrane mnóstwo piosenek). Podłogę pokryty kapsle i puste butelki. Powietrze zgęstniało i stało się niebieskie od papierosowego dymu. Kiedy zgłodnieli, zjedli zimną gęś z nadzieniem, ser, chleb i babeczki, a potem znów zabrzmiała muzyka. Finn bezmyślnie uraczył piwem Wiktorię, która nagle osunęła się nieprzytomnie na dywan. Leżała z głową między łapami psa. Kuchnia pogrążyła się w zepsuciu i rozpuście. - Uszanuję twoją niewinność i młodość - oznajmił Finn. - Nie masz się czego obawiać. - W takim razie dlaczego całowałeś mnie w parku, chociaż wiedziałeś, że nie sprawia mi to przyjemności? - Nie wiedziałaś, że ci to nie sprawia przyjemności, dopóki cię nie pocałowałem. No tak, teraz jest już zdrowo narąbany, pomyślała. - Popatrz na mnie - powiedział Finn, odwracając ją ku sobie. - Po co? - Popatrz na mnie. Patrzyli na siebie. Czy on ją chce oczarować? Przeglądała się w czarnych źrenicach jego zezowatych oczu, tak jak kiedyś w parku. „Na twarzach naszych znać serc związek szczery, a każda lustro ma w kochanka oku”. [Cytat z wiersza „Dzień dobry” w przekładzie Stanisława Barańczaka (przyp.tłum.). John Donnę, 1572-1632, czyli Jack Donne, czyli dziekan katedry Świętego Pawła. W szkolnych wypisach z poezji, między fragmentami Szekspira i „Porwanym lokiem” Alexandra Pope’a. Uczennice uwielbiały Donne’a. A John Donne uważał, że dusze zespalają się ze sobą jak nerwy i mięśnie oczne, splatają się jak sznurki marionetek, wtedy, w noc upadku. Siedziała twarzą w twarz z Finnem - i widziała w jego oczach swoje podwójne odbicie. - Nie pozwolę, żebyś mnie ponaglał - powiedziała z rozpaczą. Finn pochylił się i położył palec na jej ustach. - Ćśś. Kiedy na siebie patrzyli, muzyka umilkła. Skrzypce i flet leżały na podłodze. Francie i ciotka Małgorzata obejmowali się w niszczącym świat, miłosnym uścisku kochanków, jak gdyby stali o północy gdzieś na szczycie wzgórza, na którym rozdzierający wiatr chłoszcze nad ich głowami gałęzie drzew. Brat i siostra uklękli. Na kuchnię spłynął pokój. Dym zadrżał i rozwiał się. Mądry pies i jego portret spoglądali na nich bezpruderyjnym wzrokiem. - Chodźmy stąd - rzekł Finn. - Nic tu po nas. Melania spoważniała i szeroko otworzyła oczy ze zdumienia. Pozwoliła, by Finn wyciągnął ją z kuchni i zamknął za nimi drzwi. W innych pomieszczeniach domu panował chłód i biała koszula Finna majaczyła w półmroku niczym góra lodowa. Chłopak zdjął z wieszaka swoją kurtkę strażacką i zapiął ją pod szyję. Był zupełnie trzeźwy. Może udawał tylko, że jest pijany. - To kazirodztwo - szepnęła Melania. - To robili królowie i królowe starożytnego Egiptu. - Tak - odparł Finn. - Nie wpadłabym na to - powiedziała. - Nie. - Myślałam, że ciotka bardziej lubi ciebie, bo jesteś najmłodszy z rodzeństwa. - A nie możesz się po prostu zamknąć? Poszli na górę, do sypialni braci. Ucieszyła się, że włożyła sweter, który pani Rundle utkała własnymi, gospodarnymi rękami z wełny beczułkowatych owiec, żywiących się zwykłą trawą i swojsko pobekujących. Usiadła na łóżku. Była przygaszona i milcząca. Finn wyciągnął się na łóżku Franciegn i palił. - Są kochankami. Od zawsze. Rozumiesz? - Tak - odpowiedziała cichutko. - Są dla siebie wszystkim. Dlatego wciąż tu mieszkamy, bo Francie i Malgoś... - Finn urwał. - Ale ona jest znacznie starsza od niego - powiedziała Melania. - Musi być starsza, na pewno. - Myślisz, że to ma jakieś znaczenie? - Może i nie - odpowiedziała po chwili. - Czy to szokuje taką przyzwoitą dziewczynkę, jak ty? Melania zastanawiała się przez chwilę. - Nigdy nie zetknęłam się z czymś takim. To znaczy z kazirodztwem. Nie w mojej rodzinie. Francie i ciotka Małgorzata zamknięci w uścisku najbardziej pierwotnej z namiętności, na podłodze, obok kuchenki, wśród pustych butelek po piwie, brudnych talerzy, stojących wciąż na stole od obiadu, okruchów sera i obgryzionych gęsich kości. Wyżej, na ścianie, zegar z kukułką, który już nie działa. - A wuj Filip... - Jest rogaczem - oświadczył ponuro Finn. - Któremu rogi przyprawił jego własny szwagier, czego nigdy by nie podejrzewał. - Podarowałam ciotce swoje perły - powiedziała Melania. - Chcesz, żeby ci je oddała? - Nie. Kocham ją. - Była to prawda. Mówiąc te słowa, poczuła w duszy ciepłą i wyrozumiałą miłość. Franciego też kochała, nic nie mogła na to poradzić. - Perły to rybie łzy - dodała bez związku. - Co takiego? - Rybie łzy. Perły. Kto by pomyślał, że ryby płaczą. Nagle sobie o tym przypomniałam. - To nasza tajemnica - rzekł Finn nie podejmując tematu łkających ryb. - Poznałaś nasz najskrytszy sekret i wiesz, czym różnimy się od innych ludzi. Francie, Małgoś i ja. - Finn zgasił papierosa na podłodze. Noc nadeszła wcześnie. Zaległa nad dachami, a wtedy w domach naprzeciwko zapaliły się światła, w tych dziwnych domach, w których ludzie nie mieli żadnych tajemnic. Melania siedziała na łóżku Finna, on na łóżku Franciego, a sekret wypełniał przestrzeń między nimi i wokół nich. Było to hieratyczne i prastare zjawisko. Kazirodztwo przywołane na dole, na wytartym dywanie, i kazirodztwo przywołane na górze, w cichej sypialni. - Mam nadzieję, że Wiktoria się nie obudzi - powiedziała Melania. Choć zapadł zmrok, widziała spopieloną gałąź w kominku - wszystko, co pozostało po wigilijnym święcie. Zorientowała się, że patrzy na nią, jak gdyby był to najważniejszy przedmiot, który zdarzyło jej się w życiu widzieć albo jak gdyby gałąź mogła nagle zacząć z nią rozmawiać o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości i o wielkiej, ogólnej koncepcji tych pojęć, w której kazirodztwo zajmowałoby wytłumaczalne miejsce. Ale była to tylko zwęglona gałąź. Dochodziło wpół do szóstej (pora podwieczorku w zimowe popołudnia, najbardziej brytyjska godzina dnia i roku), kiedy usłyszeli pierwszy trzask. - Och, nie - żachnął się Finn, odrzucając papierosa. - Nie! Kolejny trzask i przeraźliwy krzyk kobiety, który unosił się wysoko i czysto aż po najwyższą nutę, po czym zaczął opadać. Później rozległ się ryk wuja. Był tak głośny, że wyraźnie słyszeli go w pokoju. - Wszetecznicy' Szelmy! Melania jednym skokiem pokonała dzielącą łóżka przestrzeń i wpadła Finnowi w ramiona. - Ratuj mnie, ratuj - powtarzała. Odrzucony papieros tlił się na prześcieradle. - Myślałem, że wuj mnie zabije - powiedział Finn. - On też, obaj myśleliśmy tak samo. Ale myliliśmy się. Albowiem wuj Filip wrócił do domu i zastał swoją żonę w ramionach jej brata. Był to ostatni punkt, do którego płynął czas, końcowy płotek w biegu z przeszkodami, w którym brali udział w czerwonych kostiumach. - Ratuj mnie - błagała Melania, trzymając się kurtki Finna, jakby się topiła. - Dobrze - odparł z roztargnieniem Finn. - Dobrze, nie mów nic więcej. Wciąż dochodziły ich trzaski i przeraźliwe krzyki. - Tłucze zastawę - skonstatował Finn ze zdziwieniem. Zdumienie zmieniło go w marmur. Wyglądał, jakby nie mógł się ruszyć. - Ratuj mnie - powtórzyła Melania. Drzwi otwarły się gwałtownie i do sypialni wbiegła ciotka Małgorzata, otulona rudym welonem zmierzwionych włosów. Jej urocza zielona sukienka była porozrywana. Ciotka trzymała na rękach zawodzącą Wiktorię. Wpadła do sypialni jak burza. Po dmuch, który jej towarzyszył, podwinął róg dywanu. - Idźcie stąd - powiedziała. - Szybko. - Małgorzata odzyskała mowę. Katastrofa oswobodziła jej język. Mówiła cichym, ale czystym głosem. - Uciekajcie, póki czas. Zaopiekuję się dzieckiem. Cokolwiek by się stało, Wiktoria będzie bezpieczna. - A Francie? - Nic mu nie jest. Ale musimy zostać i załatwić swoje sprawy z Filipem. - Wraz z mową ciotka odzyskała siłę i wątłą, ale nieprzerwaną odwagę, jak przędzona nieustannie nitka jedwabiu. Oniemiała w dzień ślubu, a odzyskała glos w dniu, kiedy dostąpiła wyzwolenia. - Małgoś, Malgoś najdroższa... - Opiekuj się dziewczyną. Idźcie już. Filip zbiera drewno. Chce podpalić dom. - Pocałuj mnie - powiedział Finn nad głową Melanii. - Bóg wie, co się stanie. Ciotka pocałowała go w usta. Melania na zawsze zapamiętała dostojne namaszczenie, z jakim się całowali, niczym towarzysze broni, dwaj generałowie, oddający sobie honory wieczorem przed wielką bitwą, w której jeden z nich zapewne zginie, i później wydawało jej się, że widziała ich otoczonych ramą ognia, rozumiała jednak, że był to tylko wytwór jej wyobraźni. Ciotka była boginią ognia. Płonęły jej oczy, a włosy migotały iskrami wokół niej. Finn i ciotka powoli odsunęli się od siebie. Następnie Małgorzata położyła dłoń na głowie Melanii, po czym wybiegła z pokoju. Dlatego Melania nie zdążyła pożegnać się z Wiktorią. Dobiegające z dołu hałasy przybrały na sile. Wuj rąbał teraz meble. Melania poczuła dym, ale był to dym z zapomnianego papierosa, który przepalił koc. Finn wziął z kominka fotografię matki i schował ją do kieszeni. - Pora spadać - powiedział. U stóp schodów, na kuchennym podeście, stała barykada wzniesiona ze stosu roztrzaskanych krzeseł. Filip Flower przyciągnął jeszcze stół z kuchni, żeby wzmocnić konstrukcję. Kwiecisty obrus łopotał niepocieszony wokół jego nóg, a resztki wczorajszej uczty spadały na podłogę, kiedy zasapany wuj ciągnął mebel. - Uwiężę ich jak szczury i wyplenię ogniem! - zawołał z obłąkańczą radością. Tak, z radością. Spłoną wszyscy, a on będzie przyglądał się temu z satysfakcją. Oczy nabiegly mu krwią. Był w płaszczu i znajomym kapeluszu o szerokim rondzie. Melania pomyślała, że wuj jest zbyt potężny i niegodziwy, by mógł istnieć naprawdę, a z kuchni dochodził trzask płomieni i swąd palonego drewna. Kiedy stanęli niezdecydowanie na schodach, z jadalni wypadł pędem biały pies, z trudem przesadził barykadę i przemknął obok na piętro, dysząc i robiąc bokami. Czy niósł w pysku kosz kwiatów, czy nie? Zniknął zbyt szybko, żeby Melania mogła mieć jakąkolwiek pewność. Filip Flower przewrócił stół na bok, za piramidą krzeseł zauważył Finna, ryknął nienawistnie i rzucił się na barykadę, która urosła już do sporych rozmiarów. Usiłując dźwignąć się na nogi, mamrotał: . - Niech no cię tylko dostanę w swoje ręce, Finnie Jowle, wszyscy mieliście w tym udział, rżnęliście ją kolejno... - Kłamca - powiedział Finn. Wziął Melanię za rękę i chwiejnym krokiem wrócili razem na górę. - Świetlik - rzekł blady, ale opanowany, jak gdyby sceniczna próba tych wydarzeń odbyła się dawno temu. - Wyjdziemy na dach. - Odgłosy trzaskających płomieni otaczały ich już ze wszystkich stron, jak gdyby wuj Filip zamierzał upiec całe stado świń. - W piwnicy jest tyle drewna, że dom spłonie w mgnieniu oka. Musimy się śpieszyć. Otworzyły się jakieś złowrogie drzwi w zamku Sinobrodego, gdy przechodzili obok, i wyszedł z nich Francie, niosąc żelazny pręt. - Powodzenia - powiedział Finn. - Och, uważaj na siebie! - dorzuciła Melania. - Niech was Bóg błogosławi - odrzekł Francie. Był bez marynarki, w samej koszuli. Pod jego pachami widać było czarne kręgi potu. Zszedł na dół, a oni pobiegli na górę. Finn podsadził Melanię i przepchnął ją przez okienko, a potem sam podciągnął się na wysoki, wietrzny dach, pośród kominów i pierwszych gwiazd. Przez chwilę odpoczywali. „Sally obiega gwiazdy, Sally obiega księżyc, Sally obiega komin w niedzielne popołudnie. Ooooooooj!” Kiedy była bardzo małą dziewczynką, ojciec recytował jej ten tekst, a kiedy dochodził do „Oooooooj!”, chwytał ją w pasie i podrzucał z obrotem do góry. Melania i Finn siedzieli oszołomieni między kominami, trzymając się za ręce. Poznaliśmy swoje tajemnice i nie będziemy już nigdy podobni do innych. Możemy tylko być podobni do siebie samych i do siebie nawzajem. Bo teraz mamy tylko siebie, myślała Melania. A głośno powiedziała: - Już raz straciłam wszystko. - Ja też - powiedział Finn. - Ale wtedy miałam jeszcze brata i siostrę. Gdzie jest Jonatan? - Nie wiem. Jeżeli odzyskałaś oddech, musimy już iść, Melanio. Z łatwością przedostaniemy się na tamten dach, a sąsiedni dom jest wyposażony w schody ewakuacyjne. Był to opustoszały dom jubilera. Zardzewiałe metalowe stopnie dźwięczały im pod stopami. Pokoje nad sklepem były jeszcze puste, ale wkrótce mogły wypełnić je płomienie. Kilka chwil później stali po kolana w trawie zapuszczonego ogrodu. Leżało w niej mnóstwo porzuconych puszek po konserwach, słoików po dżemie i rozmaitych śmieci, które ludzie przerzucali przez mur. - Powinniśmy zadzwonić po straż. 999. Straż ogniową. I karetkę - powiedział Finn. - Na policję. Żeby nam pomogli. - Dom płonął niczym wielka chryzantema, cały w złocie. - Ale pewnie ktoś już zawiadomił strażaków - dodał, jakby sam do siebie. Wokół nich ze wszystkich stron otwierały się okna, a z innych wysuwały się głowy zaniepokojonych ludzi, wyrażających chórem zaniepokojenie. Była noc. Dom tryskał płomieniami. Jakiś człowiek, który przystanął niedaleko na ulicy, powiedział żałobnym tonem: - Nikt nie mógł stamtąd ujść z życiem. - Myślisz, że wszyscy spłonęli? - zapytała Melania. - Myślę, że Francie, Małgoś i dziecko są bezpieczni. A nasz pies jest stary i zna różne sztuczki. - Wcale tak nie myślisz. Masz tylko taką nadzieję. A ten nieszczęsny, gadający ptak? - Biedny Joey - powiedział Finn. - Ale kupił go Filip. Zapatrzyli się w ogień. - Moja kurtka - rzekł nagle Finn, krztusząc się na poły ze śmiechu, a na poły od płaczu. - W tej sytuacji to jednak ironia losu. Kurtka strażacka. - Zastanawiałam się często, skąd ją masz. - Kupiłem na wyprzedaży. -Aha. Wewnątrz domu, przy akompaniamencie świstu ognia zapadła się podłoga. Paliło się wszystko, cały dobytek, zabawki, kukiełki, maski, krzesła, stoły, dywany i pocztówka świąteczna od pani Rundle z wyrazami miłości. Klosze pękały od ognia, topił się łazienkowy bojler, a zasłony z plastiku skapywały w nicość, lizane płomieniami. Płonął też miś Edward z piżamą Melanii na brzuchu. - I wszystkie moje obrazy - wyrzekł Finn słabym głosem. - Jakiekolwiek są. - I nawet miś Edward. - powiedziała Melania. -Co? - Mój miś. Nie ma go. Nic nie ma. - Nie ma nic prócz nas. Stali razem w ogrodzie, nocą, twarzą w twarz, pogrążeni w obłąkańczych domysłach.