Alfred de Musset Komedie wybrane   FANTAZJO   Tłum. Tadeusz Żeleński Boy   OSOBY:   KRÓL BAWARSKI. KSIĄŻĘ MANTUAŃSKI. MARINONI, jego adiutant. RUTTEN, sekretarz króla. FANTAZJO, SPARK, HARTMAN, FACJO, OFICEROWIE, PAZIOWIE, etc. ELŻBIETA, córka króla bawarskiego. OCHMISTRZYNI ELŻBIETY.   Rzecz dzieje się w Monachium. AKT I   Scena I Na dworze. Król, w otoczeniu dworzan; Rutten.   KRÓL. Moi przyjaciele, oznajmiłem wam już dawno zrękowiny mej drogiej Elżbiety z księciem mantuańskim. Obecnie zwiastuję wam przybycie księcia; dziś wieczór może, najpóźniej jutro znajdzie się w pałacu. Niech ten dzień stanie się dla wszystkich świętem; niech się otworzą bramy więzień, niech lud spędzi noc na zabawie. Rutten, gdzie córka?   (Dworzanie oddalają się).   RUTTEN. Miłościwy panie, jest w parku z ochmistrzynią.   KRÓL. Czemum jej dzisiaj nie widział jeszcze? Smutna jest czy rada z małżeństwa, które się sposobi?   RUTTEN. Miałem wrażenie, że twarz królewny przesłania melancholia. Któraż dziewczyna nie zaduma się w wilię ślubu? Śmierć Johana zmartwiła ją.   KRÓL. Przypuszczasz? Śmierć mego trefnisia dworskiego błazna, garbusa, wpół ślepego!   RUTTEN. Królewna lubiła go.   KRÓL. Powiedz mi, Rutten, tyś widział księcia; co to za "człowiek? Ach! oddaję mu, co mam najdroższego, a nie znam go. RUTTEN. Tak krótko bawiłem w Mantui...   KRÓL. Mów szczerze, Jakimiż oczami zdołam oglądać prawdę, jeśli nie twoimi?   RUTTEN. W istocie, panie, nie umiałbym nic powiedzieć o umyśle i charakterze szlachetnego księcia.   KRÓL. Więc tak? Wahasz się, ty, dworak! Ilomaż chwalbami rozbrzmiewałaby już ta komnata, ilomaż przenośniami i porównaniami, gdyby książę, który jutro będzie moim zięciem, wydał ci się godny tego tytułu! Czyżbym się omylił, przyjacielu? czyżbym uczynił zły wybór?   RUTTEN. Panie, książę uchodzi za najlepszego z monarchów.   KRÓL. Polityka to nić pajęcza, w której szamoce się wiele okaleczałych muszek; nie poświęcę szczęścia córki dla interesu.   (Wychodzą).   Scena II Ulica. Spark, Hartman i Facjo, piją siedząc koło stołu.   HARTMAN. Hop! hop! dziś wesele księżniczki: pijmy, palmy lulki i starajmy się robić dużo zgiełku.   FACJO. Nieźle byłoby wmieszać się w tłum, który przewala się po ulicach, i zgasić parę lampionów na głowach zacnych mieszczuchów.   SPARK. Dajże pokój! palmyż spokojnie,   HARTMAN. Nic nie będę robił spokojnie; choćbym się miał zmienić w serce ze spiżu i zadyndać w kościelnym dzwonie, muszę, muszę hałasić w dzień tak uroczysty. Gdzie, u diaska, Fantazjo?   SPARK. Czekajmy nań, nie podejmujmy nic bez niego. FACJO. Bal odnajdzie nas, gdy zechce. Pewno zalewa się w jakiej norze. Dalej, bracia, ostatni haust.   (Podnosi szklanką).   OFICER wchodząc. Panowie, proszę, byście zechcieli oddalić się nieco, jeśli nie chcecie, aby wam przeszkadzano w zabawie.   HARTMAN. Czemuż to, kapitanie?   OFICER. Królewna znajduje się w tej chwili na tarasie; pojmujecie, że nie przystoi, aby krzyki dochodziły do niej.   (Wychodzi).   FACJO. To nie do zniesienia!   SPARK. Cóż nam zależy, czy będziemy się śmiali tutaj, czy gdzie indziej?   HARTMAN. Kto nam ręczy, że gdzie indziej pozwolą nam się śmiać? Zobaczycie, że z każdego brukowego kamienia wyskoczy taki pajac w zielonym surducie prosząc nas, byśmy się poszli śmiać na księżycu.   (Wchodzi Marinoni, otulony w płaszcz).   SPARK. Królewna nie splamiła się nigdy despotyzmem. Niech ją Bóg chroni! Jeśli nie chce, aby się śmiano, widać jest smutna albo śpiewaj zostawmy ją w spokoju.   FACJO. Hoho! widzicie tego jegomościa w płaszczu, wyraźnie wietrzy za jaką nowiną. Frant ma ochotę nas zaczepić.   MARINONI podchodząc. Jestem tu obcy, panowie; z jakiej okazji ta zabawa?   SPARK. Księżniczka Elżbieta wychodzi za mąż. MARINONI. A, tak! To piękna kobieta, jak sądzę? HARTMAN. Rzekłeś; jak i pan piękny mężczyzna.   MARINONI. Ukochana przez lud, śmiem przypuszczać; bo zdaje mi się, że wszędzie iluminują. HARTMAN. Nie mylisz się, zacny cudzoziemcze; te zapalone lampiony, jak to roztropnie zauważyłeś, są nie czym innym niż iluminacją.   MARINONI. Mówiąc tak, chciałem spytać, czy księżniczka jest przyczyną tej radości?   HARTMAN. Jedyną, wspaniały krasomówco. Moglibyśmy się wszyscy pożenić, a nie byłoby cienia. radości w tym niewdzięcznym mieście.   MARINONI. Szczęśliwa księżniczka, która potrafi zdobyć miłość ludu!   HARTMAN. Zapalone lampiony nie stanowią szczęścia ludu, drogi barbarzyńco. To nie przeszkadza księżniczce być kapryśną jak młoda pasterka.   MARINONI. Powiedziałeś: kapryśną?   HARTMAN. Powiedziałem, drogi nieznajomy, użyłem tego słowa.   (Marinom kłania się i wychodzi).   FACJO. Kiż licha czepia się ten włoski makaroniarz? Patrzcie, już się przysiadł do innej gromadki. Czuć go szpiegiem na milę,   SPARK. Nadchodzi Fantazjo.   HARTMAN. Co jemu? Kiwa się na nogach jak rajca trybunału. Albo się grubo mylę, albo jakaś chimera dojrzewa w jego mózgownicy.   FACJO. I cóż, kamracie, cóż spłodzimy tego wieczora?   FANTAZJO wchodząc. Wszystko, co chcecie, z wyjątkiem nowego romansu.   FACJO. Mówiłem, że trzeba by się wmieszać w gawiedź i zabawić się trochę.   FANTAZJO. Grunt, aby skąd wydostać tekturowe nosy i strzelające żabki.   HARTMAN. Ściskać dziewczęta, ciągnąć łyków za harcaby i tłuc latarnie. Dalej, chodźmy, żywo! FANTAZJO. Był raz król perski...   HARTMAN. Chodźże, Fantazjo.   FANTAZJO. Nie, nie idę.   HARTMAN. Czemu?   FANTAZJO. Dajcie mi szklaneczkę tego...   (Pije).   HARTMAN. Masz istny maj na policzkach.   FANTAZJO. W istocie; a styczeń w sercu. Głowa moja jest jak stary kominek bez ognia: sam wiatr i popiół. Uff! (Siada). Jak mnie to nudzi, że wszyscy się bawią! Chciałbym, aby to wielkie niebo, tak ciężkie, było olbrzymią włóczkową szlafmycą, aby nakryło po uszy to głupie miasto i jego głupich mieszkańców. No, dalej, powiedzcie mi, jeśli łaska, jaki zużyty kalambur, coś mocno wyświechtanego.   HARTMAN. Czemu?   FANTAZJO. Abym się uśmiał. Nie śmieję się już z tego, co ktoś wymyśli, może uśmieję się z tego, co znam.   HARTMAN. Jesteś nieco mizantrop, skłonny do melancholii.   FANTAZJO. Wcale nie; po prostu idę od mojej kochanki.   FACJO. Zatem, tak czy nie; jesteś z nami?   FANTAZJO. Jestem z wami, jeśli wy jesteście ze mną; zostańmy tutaj gawędząc o tym i owym i przyglądając się swoim nowym ubraniom,   FACJO. Nie, na honor. Jeśli ciebie nuży stać, mnie znowuż nuży siedzieć; trzeba mi szaleć na świeżym powietrzu.   FANTAZJO. Nie potrafię szaleć. Idę palić fajkę pod kasztanami, z dzielnym Sparkiem, który mi dotrzyma towarzystwa. Prawda, Spark? SPARK. Jak zechcesz.   HARTMAN. Do widzenia zatem. Idziemy oglądać uroczystość.   (Hartman i Facjo odchodzą. — Fantazjo siada ze Sparkiem). FANTAZJO. Jaki fen zachód słońca sfuszerowany! Natura jest dziś niżej krytyki. Spójrz tylko na tę dolinę, na kilka mizernych chmurek, które wspinają się na tę górę. Rysowałem takie krajobrazy, kiedy miałem dwanaście lat, na okładce książek szkolnych.   SPARK. Pyszny tytoń! wyśmienite piwo!   FANTAZJO. Muszę cię bardzo nudzić, Spark?   SPARK. Nie, czemu?   FANTAZJO. Bo ty mnie nudzisz straszliwie. Czy cię nie mierzi oglądać co dnia tę samą facjatę? Kiż licha Hartman i Facjo poszli szukać na tej zabawie?   SPARK. To chwaty, którym niesposób usiedzieć w miejscu.   FANTAZJO. Cóż za cudowna rzecz, „Tysiąc i jedna Noc". O Spark, drogi Spark, gdybyś mógł przenieść mnie do Chin. Gdybym mógł tylko wyjść ze swej skóry na godzinę albo dwie! Gdybym mógł być tym jegomością, który nas mija!   SPARK. To dość trudne.   FANTAZJO. Ten pan, który nas mija, jest uroczy; patrz: te jedwabne pluderki! Te czerwone kwiatki na kamizelce! Breloki trzęsą mu się na brzuchu, a poły fraka wachlują mu łydki. Jestem pewien, że ten człowiek ma w głowie tysiąc myśli, które mi są obce; jego treść należy tylko do niego. Niestety! wszystko, co ludzie mówią, podobne jest do siebie; myśli ich są prawie zawsze jedne i te same; ale w głębi tych samotnych automatów, ile zaułków, ile sekretnych przegródek! Każdy nosi w sobie cały świat, świat nieznany, który rodzi się i umiera w milczeniu! Cóż za samotnie, wszystkie te ciała ludzkie!   SPARK. Pijże, próżniaku, miast sobie dręczyć mózgownicę.   FANTAZJO. Jedna tylko rzecz zabawiła mnie od trzech dni: to, że wierzyciele uzyskali wyrok na mnie i że jeśli wrócę do domu, zjawi się czterech drabów, którzy mnie chwycą za kołnierz. SPARK. Bardzo wesołe, w istocie. Gdzie będziesz dziś spał?   FANTAZJO. U pierwszej lepszej. Wyobraź sobie, jutro sprzedają moje meble. Kupimy może to i owo, nieprawdaż?   SPARK. Nie masz pieniędzy, Henryku? Chcesz moją sakiewkę?   FANTAZJO. Głuptasie! Gdybym nie miał pieniędzy, nie miałbym długów. Mam ochotę wziąć sobie kochankę, baletniczkę z opery.   SPARK. Zanudzisz się na śmierć,   FANTAZJO. Wcale nie; wyobraźnia moja zapełni się piruetami i trzewiczkami z białego atłasu; będę miał miejsce na balkonie od pierwszego stycznia do św. Sylwestra i będę nucił we śnie klarnetowe sola, nim umrę z przejedzenia poziomkami w objęciach ukochanej. Uważasz jedną rzecz, Spark? my nie mamy zawodu; nie uprawiamy żadnej profesji.   SPARK. To cię tak zasmuca?   FANTAZJO. Nie znałem melancholicznego mistrza fechtunku.   SPARK. Robisz wrażenie człowieka przesyconego wszystkim.   FANTAZJO. Och! aby się wszystkim przesycić, mój drogi, trzeba wielu rzeczy pokosztować.   SPARK. A więc?   FANTAZJO. Więc cóż? Czegoż mam się chwycić? Spójrz na to stare, zadymione miasto; nie ma placu, ulicy, zaułka, gdziebym się nie wałęsał trzydzieści razy; nie ma kawałka bruku, po którym bym nie włóczył tych zdeptanych obcasów; nie ma domu, gdziebym nie znał imienia dziewczyny lub starej baby, której głupia fizys wiekuiście rysuje się w oknie; nie mógłbym zrobić kroku, aby nie stąpać po swoich wczorajszych krokach; otóż, przyjacielu, to miasto jest niczym w porównaniu z moim własnym mózgiem. Wszystkie jego zaułki są mi stokroć lepiej znane; wszystkie ulice, wszystkie wyboje mej wyobraźni bardziej zużytej zdeptałem sto razy częściej we wszystkich kierunkach ten stary, skołatany mózg, ja, jedyny jego mieszkaniec! Zapijałem się w nim we wszystkich szynkowniach; jeździłem po nim jak samowładny król w złocistej karocy; dreptałem jak poczciwy mieszczuch na spokojnym mule; a teraz nie śmiem nawet wejść tam jak złodziej, ze ślepą latarką w dłoni.   SPARK. Nie rozumiem tego ustawnego zaprzątania się sobą. Ja, kiedy palę, myśl moja staje się obłokiem dymu; kiedy piję, staje się winem hiszpańskim lub flandryjskim piwem; kiedy całuję rękę kochanki, myśl moja wchodzi przez koniuszek jej wysmukłych palców, aby się rozlać po całym jej ciele milionem prądów elektrycznych; dość mi zapachu kwiatu, aby mnie rozerwać, a ze wszystkiego, co zawiera bezmiar przyrody, najlichszy przedmiot wystarczy, aby mnie zmienić w pszczołę i kazać mi bujać wciąż z nową rozkoszą.   FANTAZJO. Nazwijmy po imieniu: jesteś zdolny łowić ryby na wędkę.   SPARK. Jeśli mnie to bawi, jestem zdolny do wszystkiego.   FANTAZJO. Nawet ukąsić księżyc?   SPARK. To by mnie nie bawiło,   FANTAZJO. Haha! skąd wiesz? Chwycić księżyc zębami to rzecz nie do pogardzenia. Chodźmy grać w ruletkę,   SPARK. Nie, doprawdy.   FANTAZJO. Czemu?   STARK. Bobyśmy przegrali to, co mamy. FANTAZJO. Och, Boże! co tobie się roi? Sam nie wiesz, co wymyślić. Wszystko widzisz w czarnych kolorach, nieszczęśliwy? „Bobyśmy przegrali!"... Nie masz tedy w sercu wiary ani nadziei? Jesteś przerażającym niedowiarkiem, zdolnym wysuszyć mi serce i rozczarować mnie do wszystkiego, mnie, którym jest pełen wigoru i młodości?   (Zaczyna tańczyć).   SPARK. W istocie, bywają chwile, w których nie przysiągłbym, czyś ty nie oszalał,   FANTAZJO wciąż tańcząc. Dajcie mi dzwon! szklany dzwon!   STARK. Na co ci dzwon?   FANTAZJO. Czyż Jean-Paul nie powiedział, że człowiek pochłonięty wielką myślą jest jak nurek pod swoim dzwonem wśród bezkresnego oceanu? Nie mam dzwonu, Spark, nie mam dzwonu i tańczę jak Chrystus po bezkresnym oceanie.   SPARK. Zostań dziennikarzem albo literatem, Henryku; to jeszcze najskuteczniejszy sposób, aby rozbroić mizantropię i stępić wyobraźnię.   FANTAZJO. Och! chciałbym się palić do homara w majonezie, do gryzetki, do kolekcji minerałów! Spark! spróbujmy zbudować dom dla nas dwóch,   SPARK. Czemu ty nie spisujesz wszystkiego, co ci się marzy? Byłby wcale ładny zbiorek.   FANTAZJO. Sonet wart więcej od poematu, a szklanka wina więcej od sonetu.   (Pije).   SPARK. Czemu nie podróżujesz? Jedź do Włoch.   FANTAZJO. Byłem.   SPARK. I cóż? Nie podoba ci się?   FANTAZJO. Pełno much dużych jak chrząszcze kłują człowieka całą noc.   SPARK. Jedź do Francji. FANTAZJO. Nie ma w Paryżu dobrego reńskiego wina.   SPARK. Do Anglii.   FANTAZJO. Jestem tam. Alboż Anglicy mają ojczyznę? Wolę już widzieć ich tutaj niż u nich.   SPARK. Jedźże tedy do diabła]   FANTAZJO. Och! gdyby był diabeł w niebie! Gdyby istniało piekło, jakże palnąłbym sobie w łeb, aby zobaczyć to wszystko! Cóż za mizerna rzecz człowiek! Nie móc nawet wyskoczyć oknem, aby sobie nie połamać nóg! Musieć rzępolić dziesięć lat na skrzypcach, aby się stać znośnym grajkiem! Uczyć się, aby być malarzem, aby być masztalerzem! Uczyć się, aby usmażyć omlet! Wiesz, Spark, bierze mnie czasem ochota siąść na parapecie, patrzeć na płynącą rzekę i zacząć rachować raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, i tak dalej aż do śmierci.   STARK. To, co powiadasz, pobudziłoby wielu ludzi do śmiechu, mnie zaś przyprawia o drżenie: to historia całego wieku. Wieczność to wielkie gniazdo, z którego wszystkie wieki, jak młode orlęta, wylatują kolejno, aby przebiec niebo i zniknąć; i nasz wiek znalazł się na krawędzi gniazd, ale podcięto mu skrzydła: czeka śmierci spoglądając w przestrzeń, w którą nie może się rzucić.   FANTAZJO śpiewa: Nazywasz mnie swym życiem, nazwij mnie duszą swoją, Dusza jest wieczna, życie trwa tylko dzień... Czy znasz cudowniejszą piosenkę, Spark? To portugalska romanca. Nigdy nie przyszła mi na myśl, abym wraz nie poczuł chęci pokochania kogoś,   SPARK. Kogo, na przykład?   FANTAZJO. Kogo? nie wiem; jakiejś ładnej dziewczyny, pulchnej jak kobiety Mierisa, czegoś łagodnego jak wietrzyk zachodni, bladego jak promień księżyca; czegoś pełnego zadumy jak te posługaczki z gospody na flamandzkich obrazach, podające kielich podróżnemu w szerokich butach, wyprostowanenm w siodle na dużym białym koniu. Cóż za piękna rzecz to „strzemienne"! Młoda kobieta na progu, w izbie widać płonący ogień, wieczerza narządzona, dzieci śpią; cały pokój cichego i kontemplacyjnego życia po jednej stronie obrazu! A tam jeździec, zdyszany jeszcze, ale krzepko siedzący w siodle; zrobił dwadzieścia mil, a czeka go jeszcze trzydzieści; łyk wódki i — w drogę! Noc głęboka, czas chmurny, las niebezpieczny; dobra kobieta ściga go przez minutę oczami, po czym, wracając do ognia, rzuca tę wzniosłą jałmużnę ubogiego: „Niech go Bóg strzeże!"   SPARK. Gdybyś się zakochał, Henryku, byłbyś najszczęśliwszym z ludzi.   FANTAZJO. Miłość już nie istnieje, mój drogi. Religia, jej mamka, ma wymiona obwisłe jak stara sakiewka, na której dnie znajduje się miedziany szeląg. Miłość to hostia, którą trzeba złamać we dwoje u. stóp ołtarza i spożyć wspólnie w pocałunku; nie ma już ołtarza, nie ma już miłości. Niech żyje natura! Jest jeszcze  wino.   (Pije). SPARK. Upijesz się.   FANTAZJO. Upiję się; rzekłeś.   SPARK. Już nieco późno.   FANTAZJO. Co nazywasz późno? Południe, czy to późno? Północ, czy to wcześnie? Odkąd liczysz dzień? Dajmy temu pokój, Spark, proszę. Pijmy, gadajmy, analizujmy, bredźmy politykujmy; roztrząsajmy kombinacje polityczne; łapmy chrząszcze, które krążą dokoła tej świecy, i pakujmy je do kieszeni. Wiesz, że armaty parowe to wcale ładna zdobycz filantropii?   SPARK. Jak to rozumiesz? FANTAZJO. Był raz król, bardzo mądry, bardzo mądry, bardzo, bardzo szczęśliwy...   SPARK. Cóż dalej?   FANTAZJO. Jedyna rzecz, której brakło mu do szczęścia, to dzieci. Kazał odprawiać publiczne modły we wszystkich meczetach.   SPARK. Do czego ty zmierzasz?   FANTAZJO. Myślę o swoich ukochanych „Tysiącu i jednej Nocy". W ten sposób zaczynają się wszystkie. Wiesz, Spark, pijany jestem. Muszę coś zrobić. Tra la, tra la! Dalej, wstawajmy!   (Przechodzi pogrzeb). Hop, hop! dobrzy ludzie, kogo wy tam grzebiecie? To nie jest chwila do przyzwoitego grzebania.   TRAGARZE. Grzebiemy Johana.   FANTAZJO. Johan umarł? Błazen królewski? Któż zajął jego miejsce? Minister sprawiedliwości?   TRAGARZE. Miejsce jest wolne; może je pan zająć, jeśli masz ochotę.   (Wychodzą).   SPARK. Sumiennieś zarobił na tę bezczelną odpowiedź. Cóż za pomysł zatrzymywać przechodniów!   FANTAZJO. Nie ma w tym nic bezczelnego. Ten człowiek udzielił mi przyjacielskiej rady, której natychmiast usłucham.   SPARK. Zostaniesz dworskim błaznem?   FANTAZJO. Jeszcze tej nocy, jeśli mnie zechcą. Skoro nie mogę spać w domu, chcę sobie wyprawić widowisko z królewskiej komedii, jaka rozegra się jutro, i to z loży samego króla.   SPARK. Jakiś ty mądry! Poznają cię; lokaje wyrzucą cię za drzwi; czyż nie jesteś chrześniakiem nieboszczki królowej?   FANTAZJO. Jakiś ty głupi! Przyprawię sobie garb, nasadzę rudą perukę Johana, i nikt mnie nie pozna, choćby mnie obsiadło trzy tuziny chrzestnych ojców. (Puka do sklepu). Hej, dobry człowieku, otwórz, o ileś nie wyszedł z domu, ty, twoja żona i twoje pieski. KRAWIEC otwierając. Co rozkaże Wasza Dostojność?   FANTAZJO. Jesteś krawcem dworskim?   KRAWIEC. Do usług.   FANTAZJO. Czy to u ciebie ubierał się Johan?   KRAWIEC. Tak, panie.   FANTAZJO. Znałeś go? Wiesz, z której strony miał garb, jak podczesywał wąsy i jaką perukę nosił?   KRAWIEC. Hehe! pan żartuje.   FANTAZJO. Człowieku, nie żartuję; chodź do pokoiku za sklepem i jeśli nie chcesz aby cię otruto jutro ranną kawą, milcz jak grób o wszystkim, co się tu będzie działo. (Wychodzi z krawcem, Spark idzie za nim).   Scena III Gospoda przy drodze do Monachium. Wchodzą książę mantuański i Marinoni.   KSIĄŻĘ. I cóż, pułkowniku?   MARINONI. Wasza Wysokość?   KSIĄŻĘ. I cóż, Marinoni?   MARINONI. Melankoliczna, kapryśna, szalenie wesoła, uległa ojcu, lubi zielony groszek.   KSIĄŻĘ. Napisz to; rozumiem rzecz dopiero wtedy jasno, kiedy ją ujrzę wypisaną pięknym, rondowym pismem.   MARINONI pisząc. Melankol...   KSIĄŻĘ. Pisz po cichu; od obiadu dumam nad ważnym projektem.   MARINONI. Oto jest, wedle życzeń Waszej Książęcej Mości. KSIĄŻĘ. Doskonalej mianuję cię swoim poufnym przyjacielem; nie znam w całym królestwie równie pięknego pisma. Usiądź w pewnym oddaleniu. Sądzisz tedy, przyjacielu, że charakter królewny, mojej przyszłej małżonki, nie ma dla ciebie tajemnic?   MARINONI. Tak, Wasza Wysokość; przebiegłem okolice pałacu, a ten notatnik zawiera szczegóły rozmów, w które się wmieszałem.   KSIĄŻĘ przeglądając się w lustrze. Zdaje mi się, że jestem upudrowany jak ostatni parobek.   MARINONI. Strój wspaniały.   KSIĄŻĘ. Co byś powiedział, Marinoni, gdybyś ujrzał, że łwój pan wdziewa zwykły oliwkowy fraczek?   MARINONI. Wasza Wysokość dworuje sobie z mej łatwowierności.   KSIĄŻĘ. Nie, pułkowniku. Dowiedz się, że twój pan jest najbardziej romantycznym z ludzi.   MARINONI. Romantycznym, Wasza Wysokość?   KSIĄŻĘ. Tak, przyjacielu (użyczyłem ci tego tytułu); doniosły plan, jaki obmyślam, jest czymś niesłychanym w mej rodzinie. Zamierzam przybyć na dwór teścia w stroju prostego adiutanta. Nie dość mi, żem posłał jednego z domowników, aby zebrał głosy o przyszłej księżnej mantuańskiej (ten domownik, Marinoni, to właśnie ty), chcę jeszcze przyjrzeć się jej własnymi oczami.   MARINONI. Czy być może, Wasza Wysokość...   KSIĄŻĘ. Nie wpadaj w osłupienie. Człowiek taki, jak ja, może mieć za poufnego przyjaciela jedynie kogoś z umysłem szerokim i przedsiębiorczym.   MARINONI. Jedna rzecz, o ile mi się zdaje, utrudnia zamiar Jego Wysokości.   KSIĄŻĘ. Co takiego? MARINONI. Pomysł takiego przebrania mógł zrodzić się jedynie w głowie wspaniałego księcia, który nam panuje. Ale jeśli mój łaskawy monarcha ukryje się wśród świty, kogóż król bawarski będzie podejmował wspaniałym festynem, który ma się odbyć w zamku?   KSIĄŻĘ. Masz słuszność; gdybym się przebrał, ktoś musi zająć moje miejsce. To niemożliwe, Marinoni; nie zastanowiłem się.   MARINONI. Czemu niemożliwe, Wasza Wysokość?   KSIĄŻĘ. Mogę snadnie zniżyć godność książęcą do stopnia pułkownika; ale jak możesz przypuszczać, abym się zgodził wynieść do mej rangi byle ciurę? Myślisz zresztą, że mój przyszły teść przebaczyłby mi to kiedy?   MARINONI. Król uchodzi za wielce rozsądnego i światłego człowieka, nie gardzącego wesołością.   KSIĄŻĘ. Och, nie bez przykrości wyrzekam się swego planu. Wśliznąć się na ten dwór bez przepychu i hałasu; śledzić wszystko, zbliżyć się do królewny pod fałszywym mianem, kto wie, może obudzić w niej miłość! — Nie, ja rozum tracę, to niepodobieństwo, Marinoni, mój przyjacielu, przymierz mój uroczysty strój; nie mogę się temu oprzeć.   MARINONI z ukłonem. Wasza Wysokość!   KSIĄŻĘ. Czy myślisz, że przyszłe wieki zapomną o podobnym wydarzeniu?   MARINONI. Nigdy, łaskawy monarcho.   KSIĄŻĘ. Chodź przymierzyć mój strój.   (Wychodzą). AKT II   Scena I Ogród króla bawarskiego. Wchodzą Elżbieta i jej ochmistrzyni.   OCHMISTRZYNI. Och, napłakały się moje biedne oczy; wylały strumienie łez.   ELŻBIETA. Jesteś taka dobra! I ja lubiłam Johana; taki dowcipny! To nie był zwyczajny błazen.   OCHMISTRZYNI. Pomyśleć, że nieborak opuścił ten pa- dół w wilię twoich, pani, zrękowin. On, który, przy obiedzie i wieczerzy, cały boży dzień mówił jedynie o tobie. Chłopiec tak wesoły, tak zabawny, że samą brzydotę potrafił uczynić miłą i że oczy szukały go na przekór samym sobie.   ELŻBIETA. Nie mów mi o moim małżeństwie; to drugie nieszczęście, jeszcze większe.   OCHMISTRZYNI. Nie wiesz pani, że książę mantuański przybywa dzisiaj? Powiadają, że to istny Amadys.   ELŻBIETA. Co ty pleciesz, moja droga? Jest ohydny i głupi, wszyscy to już wiedzą.   OCHMISTRZYNI. W istocie? Powiadano mi, że to istny Amadys.   ELŻBIETA. Nie żądałam Amadysa, moja droga; ale okrutne jest niekiedy być jedynie córką króla! Mój ojciec jest najlepszy z ludzi; związek, który obmyślił, zapewnia pokój jego królestwu; w nagrodę spłynie nań błogosławieństwo ludu; ale ja, niestety, otrzymam tylko jego błogosławieństwo, nic więcej. OCHMISTRZYNI. Jak ty to smutno mówisz!   ELŻBIETA. Gdybym odtrąciła księcia, wszczęłaby się nowa wojna; co za nieszczęście, że traktaty pokojowe podpisuje się zawsze łzami! Chciałabym trzeźwo patrzeć na świat, zgodzić się z rezygnacją na pierwszego z brzegu, skoro tego żąda polityka. Jestem, ot, biedna marzycielka; może to wina twoich romansów, zawsze masz ich pełno po kieszeniach.   OCHMISTRZYNI. Jezusie! Nie zdradźże mnie, królewno.   ELŻBIETA. Mało znam życie, a wiele marzyłam,   OCHMISTRZYNI. Jeśli książę mantuański jest taki, jak powiadasz, Bóg nie dopuści, aby związek przyszedł do skutku, jestem tego pewna.   ELŻBIETA. Sądzisz! Bóg zostawia swobodę ludziom, moja droga, i nie więcej troszczy się o nasze skargi niż o beczenie barana.   OCHMISTRZYNI. Jestem pewna, że gdybyś odrzuciła księcia, ojciec nie zmuszałby, cię.   ELŻBIETA. Nie, to pewna, żeby mnie nie zmuszał; i dlatego się poświęcam. Mamże powiedzieć ojcu, aby się zaparł danego słowa? aby jednym pociągnięciem pióra zmazał swoje czcigodne imię na kontrakcie, który czyni tysiące szczęśliwych? Cóż znaczy, że będzie jedna nieszczęśliwa? Pozwalam ojcu być dobrym królem.   OCHMISTRZYNI. Uchf uchf (płacze).   ELŻBIETA. Nie płacz nade mną, moja poczciwa; przywio- dłabyś i mnie do płaczu, a nie trzeba, aby królewska oblubienica miała czerwone oczy. Nie trap się. Ostatecznie, będę królową, może to i zabawne; zasmakuję może w strojach, czy ja wiem? w pozłocistych karocach, w nowym dworze; szczęściem, dla królewny istnieje w małżeństwie coś inego niż mąż. Znajdę może szczęście... OCHMISTRZYNI. Jesteś isitny baranek wielkanocny.   ELŻBIETA. Ot, moja droga, śmiejmyż się na początek, zaczniemy płakać, gdy przyjdzie pora. Powiadają, że książę mantuański to najpocieszniejsza figura pod. słońcem.   OCHMISTRZYNI. Gdybyż Johan żył!   ELŻBIETA. Ach! Johan! Johan!   OCHMISTRZYNI. Kochałaś go bardzo, moje dziecko.   ELŻBIETA. To osobliwe; dowcip jego wiązał mnie z nim niedostrzegalnymi nićmi, które jak gdyby biegły do mego serca; jego ustawiczne dwarowanie z moich romantycznych pojęć było mi bardzo miłe, gdy zaledwie mogę znosić osoby, które nastrajają się na mój ton; nie wiem, co takiego było w nim, w jego oczach, gestach, sposobie zażywania tabaki. To był szczególny człowiek; gdy mówił do mnie, przesuwały mi się przed oczami rozkoszne obrazy; słowa jego, jakby czarami dawały życie najdziwniejszym rzeczom.   OCHMISTRZYNI. To był istny Triboulet.   ELŻBIETA. Nie wiem; ale to był diament dowcipu.   OCHMISTRZYNI. Oto paziowie zaczynają uganiać po krużganku; zdaje się, że książę ukaże się niebawem; trzeba by wrócić do pałacu, ubrać się.   ELŻBIETA. Błagam cię, zostaw mnie jeszcze kwadrans; idź przygotować, co trzeba: niestety! moja droga, niedługo mi już wolno marzyć.   OCHMISTRZYNI. Jezusie! czyż podobna, aby to małżeń- stwo przyszło do skutku, jeśli ci jest niemiłe! Ojciec miałby poświęcić córkę! Król byłby istnym Jeftem, gdyby to uczynił.   ELŻBIETA. Nie mów nic złego o ojcu; idź, droga, przygotuj wszystko.   (Ochmistrzyni wychodzi). ELŻBIETA sama. Zdaje mi się, że ktoś jest za tymi krzewami. Czy to cień mego biednego błazna dostrzegam wśród bławatków na łączce? Odpowiadaj; kim jesteś? skąd ci tu przyszło zrywać kwiaty?   (Zbliża się do pagórka).   FANTAZJO siedzi, ubrany za błazna, z garbem i w peruce. Jestem dzielny łowca kwiatów, który życzy dobrego dnia twoim pięknym oczom.   ELŻBIETA. Go znaczy ten strój? Kim jesteś, aby przedrzeźniać pod tą wielką peruką człowieka, któregom kochała? Czyś ty czeladnik błazeńskiego rzemiosła?   FANTAZJO. Za pozwoleniem Waszej Najdostojniejszej Wysokości, jestem nowy błazen królewski; wielki ochmistrz przyjął mnie życzliwie; przedstawiono mnie pokojowcowi Króla Jegomości; kuchciki otoczyły mnie od wczoraj swą protekcją; i oto skromnie zrywam kwiatki w oczekiwaniu na przypływ dowcipu.   ELŻBIETA. Zdaje mi się wątpliwe, abyś uszczknął kiedy ten kwiatek.   FANTAZJO. Czemu? Dowcip może się przygodzić staremu, zarówno jak i młodej pannie. Tak trudno bywa odróżnić subtelną trefność od ciężkiego głupstwa! Wiele mówić to najważniejsze; najlichszy strzelec może trafić w sedno, jeśli odda siedemset osiemdziesiąt strzałów na minutę, tak samo jak najbieglejszy, który odda tylko jeden lub dwa, dobrze wycelowane. Żądam jedynie, aby mnie żywiono w przyzwoitym stosunku do pojemności mego żołądka, i będę się przyglądał na słońcu swemu cieniowi, aby widzieć, czy mi rosną włosy na peruce.   ELŻBIETA. Zatem ustroiłeś się w zewłok Johana? Masz słuszność, że mówisz o swoim cieniu; póki będziesz nosił ten strój, cień twój będzie doń zawsze podobny! bardziej, sądzę, niż ty sam. FANTAZJO. W tej chwili układam elegię, która rozstrzygnie o mym losie.   ELŻBIETA. W jaki sposób?   FANTAZJO. Dowiedzie, że jestem pierwszym człowiekiem w świecie, lub okaże się zgoła nic warta. Właśnie zajęty jestem wywracaniem świata, aby go ułożyć w akrostych: księżyc, słońce i gwiazdy biją się, aby się wcisnąć w moje rymy, jak szkolarz pod bramą teatru grającego melodramę.   ELŻBIETA. Biedny człowieku! cóż za rzemiosła się chwyciłeś! być dowcipnym po tyle a tyle za godzinę! Czy nie masz rąk i nóg i czy nie wolałbyś orać ziemię niż własną mózgownicę?   FANTAZJO. Biedna mała! cóż ty za rzemiosła się chwytasz! wychodzić za człowieka, którego nie widziałaś na oczy! — Czy nie masz serca ani głowy i czy nie lepiej by ci było sprzedać swoje suknie niżeli ciało?   ELŻBIETA. Zuchwały jesteś, przybyszu!   FANTAZJO. Jak pani nazywa ten kwiat, jeśli łaska?   ELŻBIETA. Tulipan, Czegóż chcesz dowieść?   FANTAZJO. Czerwony czy niebieski?   ELŻBIETA. Niebieski, o ile mi się zdaje.   FANTAZJO. Wcale nie; czerwony.   ELŻBIETA. Chcesz odziać starą sentencję w nowe ubranie? Nie trzeba aż tyle, aby wyrazić, że o gusty i kolory nie należy się spierać.   FANTAZJO. Ja się nie spieram; powiadam, że ten tulipan jest czerwony, a mimo to godzę się, że jest niebieski.   ELŻBIETA. Jak ty to kleisz?   FANTAZJO. Jak twój kontrakt małżeński. Kto może wiedzieć, czy się urodził niebieski, czy czerwony? Tulipany same tego nie wiedzą. Ogrodnicy i rejenci dokonują tak nadzwyczajnych szczepień,  że jabłka zmieniają się w dynie, osty zaś opuszczają paszczękę osła, aby się pławić w sosie na srebrnym półmisku biskupa. Ten tulipan spodziewał się, że będzie czerwony; ale wydano go za mąż: widzi ze zdumieniem, że jest niebieski. Tak to świat cały przeobraża się w rękach człowieka, a poczciwa pani natura musi sama sobie śmiać się w nos serdecznie, kiedy w jeziorach i morzach ogląda swą wiekuistą maskaradę. Czy myślisz, że ot, to pachniało różą w raju mojżeszowym? Pachniało jedynie zieleniną. Róża jest dzieckiem cywilizacji; to margrabina jak ty i ja.   ELŻBIETA. Blady kwiat głogu może stać się różą, a oset karczochem; ale jeden kwiat nie może stać się drugim: cóż to więc znaczy dla natury? człowiek nie zmienia jej; upiększa ją albo zabija.  Najwątlejszy fiołek zginie raczej niż ustąpi, gdyby ktoś chciał za pomocą sztucznych środków zmienić jego kształt bodaj o włos.   FANTAZJO. Dlatego też  wyżej cenię fiołek niż córkę kró- lewską.   ELŻBIETA. Są rzeczy, z których nawet błaznom nie wolno drwić; bacz na to. Jeżeliś słyszał moją rozmowę z ochmistrzynią, strzeż swoich uszu.   FANTAZJO. Nie uszu, ale języka. Pomyliły ci się zmysły; jest coś zmysłowo-fałszywego w twej mowie.   ELŻBIETA. Nie kleć mi kalamburów, jeśli chcesz oberwać na wino, i nie porównuj mnie z tulipanami, jeśli nie chcesz oberwać czego innego.   FANTAZJO. Kto wie? Kalambur rozprasza wiele zgryzot, a igranie ze słowami jest niegorszym od innych sposobem igrania z myślami, rzeczami i ludźmi. Wszystko na tym świecie jest kalamburem; równie trudno zrozumieć spojrzenie czteroletniego dziecka, co bigos hultajski trzech nowoczesnych dramatów. ELŻBIETA. Robisz na mnie wrażenie człowieka patrzącego na świat przez pryzmat cokolwiek zmienny.   FANTAZJO. Każdy ma swoje okulary; ale nikt naprawdę, nie wie, jakiego koloru są ich szkiełka. Kto potrafi mi ściśle powiedzieć, czym szczęśliwy lub nieszczęśliwy, dobry lub zły, smutny lub wesoły, dowcipny lub głupi?   ELŻBIETA. Tyle choć jest pewne, żeś brzydki,   FANTAZJO. Nie bardziej pewne niż twoja uroda, Oto idzie ojciec z twoim przyszłym mężem. Kto może wiedzieć, czy go zaślubisz?   (Wychodzi).   ELŻBIETA. Skoro nie mogę uniknąć tego spotkania, najlepiej wyjdę naprzeciw nich.   (Wchodzą: król, Marinoni w stroju księcia i książę przebrany za adiutanta).   KRÓL. Książę, oto moja córka. Daruj jej ten strój ogrodniczki; jesteś tu, książę, u prostego mieszczucha, który włada nad innymi, podobnymi sobie; etykieta nasza jest równie pobłażliwa dla nas, co dla nich.   MARINONI. Pozwól mi, pani, ucałować tę czarującą rączkę, jeśli to nie jest zbyt wielka łaska dla moich warg.   ELŻBIETA. Wasza Wysokość daruje, że wrócę do pałacu. Ujrzę Ją, mam nadzieję, we właściwszym sposobie dziś wieczór w czasie prezentacji.   (Wychodzi).   KSIĄŻĘ. Królewna ma rację: zaiste, boska wstydliwość.   KRÓL do Marinoniego. Któż jest ten adiutant, który włóczy się za tobą jak cień? Drażnią mnie niedorzeczne uwagi, z jakimi wtrąca się do naszej rozmowy. Odpraw go, książę, proszę o to.   (Marinoni szepce po cichu do księcia).   KSIĄŻĘ również po cichu. To bardzo zręcznie z twojej strony, że wpłynąłeś na króla, aby mnie oddalił; spróbuję dogonić królewnę i wsunąć jej parę dwornych słówek,   (Wychodzi). KRÓL. Ten adiutant to skończony dureń, drogi książę; jak możesz trzymać takiego człowieka?   MARINONI. Hum! hm! Chodźmy jeszcze kilka kroków, jeśli Wasza Królewska Mość pozwoli; zdaje mi się, że widzę w tym gaiku rozkoszną altanę.   (Wychodzą).   Scena II Inna część ogrodu.   KSIĄŻĘ wchodzi. Przebranie udało mi się cudownie; obserwuję i zyskuję sobie sympatie. Dotąd wszystko idzie po myśli; ojciec wydaje mi się wielkim królem, mimo że nazbyt bezceremonialnym; dziwiłbym się, gdybym mu od razu nie przypadł do serca. Oho! królewna spieszy do pałacu; traf idzie mi na rękę.   (Wchodzi Elżbieta; książę zbliża się do niej). Wasza Wysokość, pozwól wiernemu słudze swego przyszłego małżonka, aby ci złożył szczere życzenia, których jego korne i oddane serce nie może powściągnąć na twój, pani, widok. Szczęśliwi możni tej ziemi! Mogą cię zaślubić; ja nie mogę; jest mi to zgoła niedostępne; pochodzę z nieznanego rodu; mam za cały dobytek jedynie imię groźne wrogom; pod tym skromnym mundurem bije serce bez zmazy; jestem biedny żołnierz pocętkowany kulami od stóp do głów; nie mam ani dukata; jestem sam na świecie, wygnany z ziemi rodzinnej, jak i z ojczyzny niebieskiej, to znaczy z raju mych marzeń; nie posiadam kobiecego serca, które mógłbym przytulić do łona; jestem przeklęty i milczący.   ELŻBIETA. Czego pan sobie życzy, drogi panie? Czyś pan oszalał, czy żądasz jałmużny?   KSIĄŻĘ. Jakże  trudno byłoby znaleźć słowa, aby wyrazić to, co czuję! Widziałem, że przechodzisz sama; sądziłem, że obowiązkiem moim jest rzucić się do twych stóp i ofiarować ci swoje towarzystwo aż do pałacu. ELŻBIETA. Bardzom panu obowiązana; bądź tak uprzejmy, zostaw mnie w spokoju. (Wychodzi).   KSIĄŻĘ sam. Czyżbym źle zrobił przystępując do niej? Musiałem to uczynić, skoro mam zamiar uwieść ją incognito. Tak, dobrzem zrobił. Odpowiedziała mi dość cierpko. Nie trzeba było może przemawiać tak gorąco. Ale musiałem tak, skoro małżeństwo jest niemal zawarte i skoro mam wyparować Marinoniego, zajmującego moje miejsce. Miałem rację, żem przemówił gorąco. Ale odpowiedź wypadła przykro. Miałażby twarde i fałszywe serce? Zdałoby się to zręcznie wysondować.   (Wychodzi).   Scena III Przedpokój   FANTAZJO wyciągnięty na dywanie. Rozkoszny stan błazna! Byłem ponoś pijany wczoraj wieczór, kiedym przywdział ten strój i przedstawił się w pałacu; ale, zaprawdę, nigdy rozsądek nie natchnął mnie niczym, co by było warte tego szaleństwa. Przybywam i otom z miejsca przyjęty, fetowany, zarejestrowany i co jeszcze lepiej, zapomniany. Chodzę sobie po pałacu, jakbym mieszkał w nim całe życie. Przed chwilą spotkałem króla: nawet nie był ciekaw spojrzeć na mnie. Błazen jego umarł; powiedziano mu: „Najjaśniejszy panie, jest nowy". To cudowne! Bogu dzięki, nareszcie czuję się jak ryba w wodzie; mogę robić wszystkie szaleństwa, a nikt nie przeszkodzi mi ani słowem; jestem jednym ze zwierząt domowych bawarskiego króla; i jeśli zechcę, jak długo zachowam garb swój i perukę, mogę tu żyć spokojnie do śmierci, między bonońską suczką a papugą. Tymczasem, wierzyciele mogą trykać łbami w moje drzwi ile się im spodoba. Jestem tu, pod tą peruką, równie bezpieczny, jak gdybym był w Indiach. Czy nie królewnę widzę w sąsiednim pokoju, przez szybę? Upina na głowie welon; ciężkie łzy spływają po jej licach; o, jedna odrywa się niby perła i spada na piersi. Biedna mała! słyszałem rano rozmowę jej z ochmistrzynią; na honor, przypadkiem: siedziałem na trawie, gotując się do drzemki. Teraz płacze, nie domyśla się, że ją znów widzę. Ach, gdybym był studentem retoryki, jak głęboko zadumałbym się nad tą koronowaną nędzą, nad tym jagniątkiem, któremu wiążą różową wstążeczkę, aby je zawieźć do rzeźni! Dzieweczka ma bez wątpienia romansową główkę: straszne jest dla niej iść za człowieka, którego nie zna. Jednak poświęca się w milczeniu. Jakiż los jest kapryśny! Trzebaż było, abym się upił, abym spotkał pogrzeb Johana, abym wziął jego strój i rzemiosło, słowem, abym uczynił największe szaleństwo pod słońcem po to, bym zobaczył przez tę szybę jedynie dwie łzy, jakie to dziecię wyleje może nad swoim smutnym welonem ślubnym! (Wychodzi).   Scena IV Aleja w ogrodzie. — Książę, Marinoni.   KSIĄŻĘ. Jesteś cymbał, pułkowniku.   MARINONI. Wasza Wysokość myli się co do mej osoby w sposób nad wyraz przykry,   KSIĄŻĘ. Jesteś skończony ciemięga. Nie mogłeś temu zapobiec? Powierzam ci największy zamiar, jaki ktokolwiek począł od niezliczonego szeregu lat, a ty, mój najlepszy przyjaciel, najwierniejszy sługa, piętrzysz głupstwa na głupstwa. Darmo się tłumaczysz, to nie do darowania. MARINONI. I jak mogłem uchronić Waszą Wysokość od przykrości będących nieuniknionym następstwem roli, którą Wasza Wysokość raczy odgrywać? Nakazujesz mi, panie, wziąć twoje imię i występować jako książę mantuański. Czy mogę przeszkodzić królowi bawarskiemu w czynieniu afrontów memu adiutantowi? Niepotrzebnie się książę wmieszał do rozmowy.   KSIĄŻĘ. A to mi się podoba, aby taki ciura, jak ty, dawał mi rozkazy!   MARINONI. Niech Wasza Wysokość zważy, że musiałem przecież być albo księciem, albo adiutantem. Działam na Jej wyraźny rozkaz.   KSIĄŻĘ. Nazywać mnie błaznem w obliczu całego dworu, dlatego, żem chciał ucałować rękę królewny! Jestem gotów wydać mu wojnę i wrócić do swego państwa, aby stanąć na czele armii.   MARINONI. Niech Wasza Wysokość uwzględni, że ta niewłaściwość odnosiła się do adiutanta, nie do księcia, Czy książę ma pretensje, aby go szanowano pod tym przebraniem?   KSIĄŻĘ. Dość już. Oddaj mi mój strój.   MARINONI ściągając strój. Jeśli mój władca żąda, gotów jestem umrzeć dla niego.   KSIĄŻĘ. Doprawdy, nie wiem, co postanowić. Z jednej strony, jestem wściekły o to, co się zdarzyło, z drugiej niezmiernie mi przykro wyrzec się mego planu. Królewna nie zdawała się obojętna na aluzje, którymi ścigam ją bez przerwy. Już udało mi się parę razy szepnąć jej do ucha osobliwe rzeczy! Pójdź, zastanowimy się.   MARINONI trzymając strój. Co mam uczynić, Wasza Wysokość?   KSIĄŻĘ. Wdziej to z powrotem i chodźmy do pałacu. (Wychodzą). Scena V Królewna Elżbieta, król.   KRÓL. Moje dziecko, odpowiedz szczerze: nie podoba ci się to małżeństwo?   ELŻBIETA. Do ciebie, panie, należy odpowiedź. Podoba mi się, jeśli się tobie podoba; nie podoba mi się, jeśli się tobie nie podoba.   KRÓL. Książę wydał mi się, ot, zwyczajnym człowiekiem, o którym trudno coś powiedzieć. Głupota jego adiutanta jest w moich oczach jedyną jego wadą; co do niego, może to dobry władca, ale nie jest to człowiek wyższej miary. Nie ma w nim nic, co by mnie pociągało albo odpychało. Cóż mogę więcej powiedzieć? Serce kobiece miewa swoje sekrety, których nie podobna mi odgadnąć; tworzą one sobie czasem bohaterów tak osobliwych; widzą tak odmiennie człowieka, którego ujrzą, że niesposób jest sądzić za nie, póki się nie ma jakichś zupełnie wyraźnych wskazówek. Powiedz mi tedy jasno, co myślisz o swoim narzeczonym.   ELŻBIETA. Myślę, że jest księciem Mantui i że jeśli go nie zaślubię, wojna rozpocznie się jutro.   KRÓL. To jest pewne, moje dziecko.   ELŻBIETA. Myślę tedy, że go zaślubię i że się wojna skończy.   KRÓL. Niechaj błogosławieństwa ludu podziękują ci za twego ojca! O, moje ukochane dziecię! szczęśliwy byłbym z tego związku, ale nie chciałbym widzieć w tych pięknych oczach smutku, który przeczy ich rezygnacji. Zastanów się jeszcze kilka dni.   (Wychodzi. — Wchodzi Fantazjo).   ELŻBIETA. Jesteś, poczciwy chłopcze! Jakże  się tutaj czujesz?   FANTAZJO. Jak ptak na wolności. ELŻBIETA. Lepiej byś odpowiedział mówiąc: jak ptak w klatce. Ten pałac to klatka dość ozdobna, ale zawsze klatka.   FANTAZJO. Rozmiary pałacu lub pokoju nie stanowią o wolności człowieka. Ciało porusza się, gdzie może; wyobraźnia rozpina czasami skrzydła wielkie jak niebo, w więzieniu tak szczupłym jak dłoń.   ELŻBIETA. Jesteś tedy szczęśliwym błaznem? FANTAZJO. Bardzo szczęśliwym. Rozmawiam z psami i kuchtami. Jest w kuchni kundel, nie większy niż tyli, który opowiada mi zachwycające rzeczy,   ELŻBIETA. W jakim języku?   FANTAZJO. W najczystszym stylu pod słońcem. Nie popełniłby ani jednego gramatycznego błędu w ciągu roku.   ELŻBIETA. Czy mogłabym usłyszeć próbkę tego stylu?   FANTAZJO. To będzie trudno; to bardzo odrębny język. Jedynie kundle się nim posługują; drzewa, a nawet ziarnka zboża znają go również; ale córki królewskie nie znają go. Kiedyż wesele?   ELŻBIETA. Za kilka dni wszystko się skończy.   FANTAZJO. To znaczy: wszystko się zacznie. Chcę ci ofiarować podarek własnego wyrobu.   ELŻBIETA. Co za podarek? bardzom ciekawa.   FANTAZJO. Śliczny wypchany kanarek, który śpiewa jak słowik.   ELŻBIETA. Jak może śpiewać, skoro jest wypchany?   FANTAZJO. Doskonale śpiewa.   ELŻBIETA. Drwisz sobie ze mnie wytrwale,   FANTAZJO. Wcale nie. Mój kanarek ma maleńką muzyczkę w żołądku. Naciska się pod lewą łapką i śpiewa wszystkie nowe opery, zupełnie jak panna Grisi.   ELŻBIETA. To koncept, jak sądzę. FANTAZJO. Bynajmniej. To kanarek dworski; wiele panienek, bardzo dobrze wychowanych, urządzonych jest zupełnie podobnie. Mają sprężynkę pod lewym skrzydełkiem, małą sprężynkę z czystego diamentu, niby zegarek wykwintnego panicza. Ochmistrz albo ochmistrzyni przyciska i natychmiast usteczka rozchylają się lubym uśmiechem; miodopłynna kaskada słów wychodzi z najsłodszym szmerem i wszystkie konwenanse, podobne lekkim nimfom, zaczynają tańczyć na paluszkach dokoła cudownej fontanny. Oblubieniec otwiera zdumione oczy; otoczenie szepce pobłażliwie, ojciec zaś z zadowoleniem w duszy spogląda z dumą na złote klamry własnych trzewików.   ELŻBIETA. Widzę, że chętnie wracasz do pewnych tematów. Powiedz, błaźnie, co ci zrobiły biedne dziewczęta, że tak kłujesz je satyrą? Czyż poszanowanie obowiązku nie znajdzie żadnej łaski w twych oczach?   FANTAZJO. Szanuję brzydotę; dlatego siebie szanuję tak głęboko.   ELŻBIETA. Zdajesz się niekiedy mądrzejszy, niż na to wyglądasz. Skąd pochodzisz, kim jesteś, że po jednym dniu umiesz już przeniknąć tajemnice, których królowie i książęta nie domyślą się nigdy? Czy dla mnie są twoje błazeństwa, czy też rzucasz je na wiatr?   FANTAZJO. Na wiatr, dużo mówię na wiatr: to mój najmilszy powiernik.   ELŻBIETA. Zdaje się, że w istocie szepnął ci to, czego nie powinienbyś znać. Gotowa bym myśleć, że ty szpiegujesz moje słowa i uczynki.   FANTAZJO. Bóg to wie. Co ci zależy na tym?   ELŻBIETA. Więcej, niż myślisz. Przed chwilą, w tym pokoju, gdy wkładałam welon; usłyszałam kroki za kotarą. Zdaje mi się, że to były twoje kroki. FANTAZJO. Bądź pani pewna, że to zostanie między twą chusteczką a mną. Jestem równie dyskretny jak mało ciekawy. Cóż za przyjemność mogłyby mi sprawić twoje zgryzoty? Cóż za zgryzotę mogłyby mi sprawić twoje przyjemności? Ty jesteś tym, ja owym. Tyś młoda, ja stary; ty piękna, ja brzydki; ty bogata, ja biedny. Widzisz, że nie ma najmniejszego związku. Cóż ci to szkodzi, że los skrzyżował na swym gościńcu dwa koła, które nie idą tą samą koleją i które nie zostawią odcisku w tym samym pyle? Czy to moja wina, że gdy spałem, upadła mi twoja łza na policzek?   ELŻBIETA. Mówisz do mnie pod postacią człowieka, którego kochałam; oto, czemu słucham cię mimo woli. Oczom moim zda się, że widzę Johana; ale może ty jesteś tylko szpiegiem?   FANTAZJO. Cóż by mi z tego przyszło? Gdyby nawet prawdą było, że twoje małżeństwo kosztuje cię kilka łez, i gdybym się o tym dowiedział przypadkiem, cóż bym zyskał na rozgłaszaniu? Nikt nie dałby mi ani pistola, a ciebie nie zamknięta by do komórki. Rozumiem, że to nic jest zabawne wychodzić za księcia mantuańskiego; ale, ostatecznie, to nie moja sprawa. Jutro, pojutrze, pojedziesz do Mantui w ślubnej sukni, a ja będę siedział na tym zydelku w moich starych pludrach. Czemu miałbym ci źle życzyć? Nie mam przyczyny pragnąć twojej śmierci; nie pożyczyłaś mi nigdy pieniędzy.   ELŻBIETA. Ale skoro przypadek zdradził ci to, co życzę sobie zachować w tajemnicy, czyż nie powinnam cię wygonić precz, z obawy nowego przypadku?   FANTAZJO. Czy mnie bierzesz za powiernika z tragedii i lękasz się, abym deklamując wiersze nie stąpał w ślad twego cienia? Nie wypędzaj mnie, proszę. Bardzo się tu dobrze bawię. Ot, idzie ochmistrzyni z kieszeniami pełnymi tajemnic. Na dowód, że nie będę słuchał, idę do kredensu zjeść skrzydełko bażanta, które marszałek dworu odłożył dla swej żony. (Wychodzi).   OCHMISTRZYNI wchodzi. Czy wiesz straszliwą rzecz, droga Elżbieto?   ELŻBIETA. O czym mówisz? Drżysz cała.   OCHMISTRZYNI. Książę nie jest księciem, adiutant również. Istna bajka.   ELŻBIETA. Co ty mi za szarady zadajesz?   OCHMISTRZYNI. Cyt! cyt! Zwierzył mi to właśnie jeden z oficerów księcia. Książę Mantui to prawdziwy Almawiwa; jest przebrany i ukrywa się wśród świty; chciał bez wątpienia ujrzeć cię i poznać w czarodziejski sposób. Jest przebrany, ów wspaniały pan, przebrany jak Lindor; ten, kogo ci przedstawiono jako przyszłego małżonka, to tylko adiutant, nazwiskiem Marmoni. ELŻBIETA. Nie podobna!   OCHMISTRZYNI. To pewne, tysiąc razy pewne. Godny pan jest przebrany, niesposób go poznać, nadzwyczajna rzecz.   ELŻBIETA. Wiesz to, powiadasz, od jego oficera?   OCHMISTRZYNI. Tak, ze świty. Możesz go sama wypytać.   ELŻBIETA. I nie wskazał ci wśród orszaku prawdziwego księcia?   OCHMISTRZYNI. Wyobrażasz sobie, że on sam drżał, nieboraczek, zwierzając tę. tajemnicę! Powiedział mi to, bo pragnął oddać ci przysługę, a wiedział, że ja cię uprzedzę. Co do Marinoniego, to pewne; ale prawdziwego księcia mi nie pokazał.   ELŻBIETA. To dawałoby do myślenia, gdyby było prawdą. Idź, przyprowadź mi tego oficera.   (Wchodzi paź).   OCHMISTRZYNI. Co się stało, Flamel? Jesteś zdyszany. PAŹ. Och, pani! To można umrzeć ze śmiechu. Nie śmiem mówić wobec Jej Wysokości.   ELŻBIETA. Mów, czy jeszcze coś nowego?   PAŹ. W chwili gdy książę Mantui wjeżdżał konno na dwór na czele swojej świty, peruka jego uniosła się w powietrze i nagle znikła.   ELŻBIETA. Dlaczego? Co za głupstwo!   PAŹ. Pani, niech zginę jeśli to nieprawda. Peruka uniosła się w górę, złowiona na wędkę. Znaleźliśmy ją w kredensie, obok stłuczonej butelki; nie wiadomo, kto się dopuścił tej psoty. Ale książę jest wściekły i przysiągł, że jeśli sprawca nie będzie ukarany śmiercią, on wyda wojnę twemu, ojcu i spustoszy wszystko ogniem i żelazem.   ELŻBIETA. Chodź posłuchać całej tej historii, moja droga. Powaga zaczyna mnie opuszczać.   (Wchodzi drugi paź). I cóż, jakie nowiny?   DRUGI PAŹ. Pani, błazen Króla Jegomości jest w więzieniu: to on złowił perukę.   ELŻBIETA. Błazen w więzieniu? Na rozkaz księcia?   PAŹ. Tak, Wasza Wysokość.   ELŻBIETA. Chodź, droga opiekunko, muszę się w to wmieszać.   (Wychodzi z ochmistrzynią).   Scena VI Książę, Marinoni.   KSIĄŻĘ. Nie, nie, pozwól mi zdjąć maskę. Czas, abym wybuchnął. To nie ujdzie na sucho. Kroćset bomb! Złowić królewską perukę na wędkę! Czy jesteśmy u barbarzyńców? Czy jest jeszcze pod słońcem cywilizacja i obyczajność? Pienię się z wściekłości, oczy mi wyłażą na wierzch.   MARINONI. Gubisz wszystko, książę, tą gwałtownością. KSIĄŻĘ. A ten ojciec, ten. król bawarski, ten monarcha sławiony we wszystkich zeszłorocznych kalendarzach. Ten człowiek o tak przyzwoitej fizjognomii, wyrażający się w sposób pełen taktu, pęka ze śmiechu, widząc perukę swego zięcia dyndającą w powietrzu. Ostatecznie, Marinoni, przyznaję, że ściągnięto, w gruncie rzeczy, twoją perukę; ale czyż to nie była i tak peruka księcia Mantui, skoro to jego świat widział w twej osobie? Kiedy pomyślę, iż gdybym to był ja, jak tu stoję, moja peruka byłaby może... Ha! istnieje Opatrzność; kiedy Bóg zesłał mi nagle myśl tego przebrania, kiedy mi przeszyła mózg ta błyskawica: „trzeba, abym się przebrał", los przewidział wówczas tę opłakaną przygodę. On to ocalił od nieznośnego wręcz afrontu głowę, która włada moim ludem. Ale, na Boga, wszystko musi się wyjaśnić. Zbyt długo już sprzeniewierzam się swej godności. Skoro gwałcą i szarpią nielitościwie boski i ludzki majestat, skoro nie ma już rozeznania dobrego i złego, skoro król wielu tysięcy ludzi parska śmiechem, niby prosty komucha, na widok peruki — Marinoni, oddaj mi mój strój.   MARINONI zdejmując strój. Jeśli monarcha mój rozkaże, gotów jestem ścierpieć dlań tysiączne męczarnie.   KSIĄŻĘ. Znam twoje poświęcenie. Pójdź, wytnę królowi prawdę w oczy.   MARINONI. Odtrąca książę rękę królewny? Toć zerkała, na księcia przez cały obiad w sposób bardzo oczywisty.   KSIĄŻĘ. Myślisz. Gubię się w otchłaniach wątpliwości. W każdym razie, chodź; pójdziemy do króla.   MARINONI trzymając strój. Co mam uczynić, Wasza Wysokość?   KSIĄŻĘ. Włóż jeszcze na chwilę. Oddasz mi go niebawem; tym bardziej oniemieją, skoro spod tego oliwkowego fraczka ozwę się tonem, jaki mi przystoi. Scena VII Więzienie.   FANTAZJO sam. Nie wiem, czy istnieje Opatrzność, ale lubię w nią wierzyć. Oto biedna królewna miała wbrew chęciom zaślubić potwornego bydlaka, prowincjonalnego chmyza, któremu traf upuścił na głowę koronę, niby ów eschylesowy orzeł żółwia. Wszystko było gotowe, świece zapalone, oblubieniec upudrowany, biedna mała wyspowiadana. Otarła dwie urocze łzy, którem widział płynące z jej oczu dziś rano. Brakło jeszcze  paru figielków kościelnych, aby nieszczęście jej spełniło się po formie. Wchodziły tu w grę losy dwóch królestw, spokój dwóch ludów; i trzebaż, abym wpadł na koncept, przebrał się za garbusa, upił się w kredensie poczciwego króla i złowił na sznurek perukę jego drogiego alianta! W istocie, kiedy się ululam, mam wrażenie, że jest we mnie coś nadludzkiego. Oto małżeństwo rozbite, wszystko zachwiane. Książę Mantui zażądał  mojej głowy w zamian za swą perukę. Królowi bawarskiemu zdała się kara zbyt wygórowana; zgodził się jedynie na więzienie. Książę Mantu!, dzięki Bogu, jest tak głupi, że raczej dałby się posiekać, niżby ustąpił na cal; tak więc, królewna pozostanie panną, przynajmniej na ten raz. Nie jestże to przedmiot na poema epiczne w dwunastu pieśniach? Pope i Boileau osnuli wspaniałe wiersze dokoła mniej ważkich materyj. Ha! gdybym był poetą, jakżebym odmalował scenę, gdy peruka unosi się w przestworza! Ale kto zdolny jest robić podobne rzeczy, nie raczy ich opisywać, Tak więc potomność obejdzie się smakiem.   (Usypia. — Wchodzą Elżbieta i ochmistrzyni z lampą w dłoni).   ELŻBIETA. Śpi; zamknij ostrożnie drzwi,   OCHMISTRZYNI. Spójrz; to nie ulega wątpliwości. Zdjął tę cudaczną perukę, równocześnie znikł jego garb; oto taki jakim jest, jakim ludy widzą go na tryumfalnym rydwanie, to szlachetny książę Mantui. ELŻBIETA. Tak, to on; zadowoliłam swą ciekawość; chciałam widzieć jego twarz, nic więcej; pozwól mi nachylić się nad nim.   (Bierze lampą). Psyche, uważaj na swą kroplę oliwy.   OCHMISTRZYNI. Piękny jak Jezusek!   ELŻBIETA. Czemuś mi dała czytać tyle romansów i baśni? Czemuś zasiała w mojej biednej duszy tyle dziwnych i tajemniczych kwiatów?   OCHMISTRZYNI. Jaka ty wzruszona stoisz na paluszkach!   ELŻBIETA. Budzi się; chodźmy już.   FANTAZJO budząc się. Czy to sen? Trzymam kraj białej sukni.   ELŻBIETA. Puść mnie pan, pozwól mi odejść.   FANTAZJO. To ty, królewno! Jeśli to ułaskawienie królewskiego błazna przynosisz mi tak bosko, pozwól mi włożyć, mój garb i perukę; będę gotów w jednej chwili.   OCHMISTRZYNI. Ach, książę, czy to się godzi mamić nas w ten sposób? Nie wkładaj tego przebrania; wiemy wszystko. FANTAZJO. Książę? gdzie tu książę?   OCHMISTRZYNI. Po co udawać?   FANTAZJO. Ależ ja nie udaję; jakim cudem zwie mnie pani księciem?   OCHMISTRZYNI. Znam swoje obowiązki wobec Waszej Wysokości.   FANTAZJO. Pani, błagam, chciej mi wyjaśnić słowa tej zacnej  damy. Czy zachodzi tu w istocie dziwaczna omyłka, czy też jestem przedmiotem żartu?   ELŻBIETA. Czemu pytać o to, skoro to pan żartuje?   FANTAZJO. Byłżebym naprawdę księciem? Czyżby kto podał w podejrzenie honor mojej matki?   ELŻBIETA. Kim więc jesteś, jeśli nie księciem Mantui? FANTAZJO. Imię moje Fantazjo; jestem obywatel tego miasta.   (Pokazuje list).   ELŻBIETA. Obywatel tego miasta? Więc czemu się przebrałeś? Co pan tu robi?   FANTAZJO. Pani, błagam, byś mi raczyła przebaczyć. (Pada na kolana).   ELŻBIETA. Co to znaczy? Wstań, człowieku, i wyjdź stąd! Odpuszczani ci karę, na którą zasługiwałbyś może. Kto cię popchnął do tego kroku?   FANTAZJO. Nie mogę wyznać pobudki, która mnie tu przywiodła.   ELŻBIETA. Nie możesz wyznać? Ale ja chcę wiedzieć.   FANTAZJO. Daruj, pani, nie śmiem...   OCHMISTRZYNI. Wyjdźmy, Elżbieto, nie narażaj się na usłyszenie czegoś, co by było niegodne ciebie. Ten człowiek to złodziej albo bezczelnik, który będzie ci się oświadczał z miłością.   ELŻBIETA. Chcę wiedzieć przyczynę, która skłoniła pana do wzięcia tego stroju.   FANTAZJO. Błagam panią, oszczędź mnie.   ELŻBIETA. Nie, nie! mów, albo zatrzasnę te drzwi za tobą na dziesięć lat.   FANTAZJO. Pani, mam długów jak włosów na głowie; wierzyciele  uzyskali wyrok; w chwili gdy oto mówię z tobą, sprzedano moje meble i gdybym nie był w tym więzieniu, znalazłbym się w innym. Miano mnie przymknąć wczoraj wieczór; nie wiedząc, gdzie spędzić noc ani jak umknąć pościgu, umyśliłem wziąć ten strój i schronić się do stóp królewskich. Jeśli mi, pani, wrócisz wolność, chwycą mnie za kołnierz. Mój stryj jest skąpcem, który żyje ziemniakami i rzodkwią i pozwala mi umierać z głodu we wszystkich szynkowniach całego królestwa. Skoro pani chce wiedzieć, winien jestem po świecie dwadzieścia tysięcy talarów. ELŻBIETA. Czy to wszystko prawda?   FANTAZJO. Jeśli kłamię, godzę się je zapłacić.   (Słychać tętent).   OCHMISTRZYNI. Jeźdźcy jacyś pomykają; to król we własnej osobie. Gdybym mogła dać znak jakiemu paziowi... (Woła przez okno). Hej, Flamel, dokąd wy pędzicie?   PAŹ (z zewnątrz). Książę Mantui odjeżdża.   OCHMISTRZYNI. Książę Mantui!   PAŹ. Tak, wojna wypowiedziana. Zaszła między nim a królem straszliwa scena w obliczu całego dworu, małżeństwo zerwane.   ELŻBIETA. Słyszysz, mości Fantazjo, zniweczyłeś moje małżeństwo.   OCHMISTRZYNI. Chryste panie! książę odjeżdża i ja go nie widziałam!   ELŻBIETA. Jeśli wojna wypowiedziana, cóż za nieszczęście!   FANTAZJO. Wasza Wysokość nazywa to nieszczęściem? Wolałaby pani męża, który upomina się konno i zbrojno o swoją perukę? Och, pani, jeśli wojna wypowiedziana, będziemy wiedzieli, co począć z rękami; szlifibruki miejskie wdzieją mundury, ja sam wezmę swoją myśliwską strzelbę, o ile mi jej nie sprzedano. Pójdziemy na wycieczkę do Włoch; i jeśli kiedy wejdziesz do Mantui, to jako prawdziwa królowa, przy czym miast świec kościelnych błyszczeć będą nasze szpady.   ELŻBIETA. Fantazjo, chcesz zostać błaznem mego ojca? Zapłacę twoich dwadzieścia tysięcy talarów. FANTAZJO. Chciałbym z duszy, z serca; ale, w istocie, gdybym był do tego zmuszony, drapnąłbym pierwszego dnia przez okno.   ELŻBIETA. Czemu? Widzisz, że Johan umarł, potrzeba nam błazna.   FANTAZJO. Wolę to rzemiosło niż inne; ale nie mogę mieć żadnego rzemiosła. Jeśli pani uważa, że to, i oswobodziłem cię od księcia Mantui, warte jest dwadzieścia tysięcy talarów, daj mi je i nie płać moich długów. Szlachcic bez długów to wstyd. Nie postało mi nigdy w głowie, bym miał zostać bez długów.   ELŻBIETA. A więc daję ci je; ale weź klucz od mego ogrodu: w dniu, w którym ci się sprzykrzy pościg wierzycieli, ukryj się w bławatkach, w których zastałam cię dziś rano; pamiętaj włożyć perukę i pstrokatą suknię; nie pokazuj mi się nigdy bez tego garbu i bez srebrnych dzwonków, bo w tej postaci zyskałeś moją sympatię. Zostaniesz znów moim błaznem, na jak długo sam zechcesz, a potem wrócisz do swoich spraw, A teraz, możesz odejść, drzwi otwarte,   OCHMISTRZYNI. Czy to możebne: książę Mantui odjechał i ja go nie widziałam! KAPRYSY MARIANNY Komedia w dwóch aktach   Tłum. Tadeusz Żeleński Boy   OSOBY:   KLAUDIO, sędzia. CELIO. OKTAW. TIBIA, służący Klaudia. PIPPO, służący Celia. MALTWOLIO, intendent Hermii. PACHOŁEK z gospody. MARIANNA, żona Klaudia. HERMIA, matka Celia. CZIUTA, stara kobieta. SŁUDZY   Rzecz dzieje się w Neapolu. AKT I   Scena I Ulica przed domem Klaudia. Marianna wychodzi z domu z książką do nabożeństwa w ręku, Cziuta zbliża się do niej.   CZIUTA. Piękna pani, czy mogę rzec słówko?   MARIANNA. Czego sobie życzysz?   CZIUTA. Młodzieniec pewien tutejszy śmiertelnie jest w tobie zakochany; od miesiąca próżno szuka sposobności, aby ci to okazać. Nazywa się Celio: szlachetnie urodzony i przystojny młodzian.   MARIANNA. Dosyć. Powiedz temu, kto cię przysłał, że traci czas i trudzi się na próżno. Jeśli się ośmieli drugi raz wybrać z czymś podobnym, poskarżę się mężowi.   (Wychodzi).   CELIO wchodzi I cóż, Cziuto, co mówi?   CZIUTA. Cnotliwsza i dumniejsza niż kiedykolwiek. Powie mężowi, rzekła, jeśli ją będziesz niepokoił.   CELIO Och, ja nieszczęśliwy, trzeba mi tedy umrzeć. Ha! najokrutniejsza z kobiet! I cóż mi radzisz, Cziuto? czy jest jeszcze jaki sposób?   CZIUTA. Przede wszystkim radzę ci oddalić się: oto mąż.   Wychodzą. — Wchodzi Klaudio i Tibia   KLAUDIO. Czy jesteś moim wiernym sługą, oddanym lokajem? Dowiedz się, że mam pomścić zniewagę.   TIBIA. Pan?   KLAUDIO. Tak, ja. Te bezczelne gitary nie przestają brzą- kać pod oknami żony. Ale cierpliwości! jeszcze nie koniec, — Podejdź no bliżej; widzę jakichś ludzi, mogliby usłyszeć. Sprowadzisz dziś wieczór zbira, o którym ci mówiłem.   TIBIA. Po co?   KLAUDIO. Podejrzewam, że Marianna ma gachów.   TIBIA. Sądzi pan?   KLAUDIO. Tak; pachnie mi tu koło domu gachem; nikt nie mija po prostu i zwyczajnie moich drzwi; istny deszcz gitar i rajfurek,   TIBIA. Czy może pan zabronić, aby żonie wyprawiano serenady?   KLAUDIO. Nie; ale mogę postawić człowieka za węgłem i sprzątnąć pierwszego, który wejdzie do domu.   TIBIA. Fe! żona pańska nie ma gachów. To tak, jakby pan powiedział, że ja mam kochanki.   KLAUDIO. Czemużby nie, Tibia! jesteś szpetny, ale obrotnego dowcipu.   TIBIA. Przyznaję, przyznaję.   KLAUDIO. Widzisz, Tibia, sam przyznajesz; nie ma co wątpić, hańba moja jest publiczna.   TIBIA. Czemu publiczna?   KLAUDIO. Powiadam, publiczna.   TIBIA. Ależ, panie, żona pańska uchodzi w całym mieście za wzór cnoty; nie przyjmuje nikogo, wychodzi jedynie do kościoła.   KLAUDIO. Zostaw to mnie. — Wściekłość mnie dławi: po tylu podarkach, jakimi ją obsypałem!... Tak, Tibia, gotuję w tej chwili straszliwą pułapkę; czuję, że jeszcze  trochę, a umrę z bólu.   TIBIA. Ej, nie, nie.   KLAUDIO. Kiedy ci mówię, może będziesz łaskaw wierzyć. (Wychodzą).   CELIO wraca. Biada temu, kto w kwiecie młodości trawi się miłością beznadziejną! Biada temu, kto podda się słodkim rojeniom, zanim wie, dokąd go zawiodą i czy może się spodziewać wzajemności! Leniwo wyciągnięty w łodzi, oddala się zwolna od brzegu; widzi czarowne równiny, zielone łąki, zwiewny miraż swego Eldorado, Wiatry unoszą go bez szelestu, kiedy zaś rzeczywistość go obudzi, widzi, że jest równie daleko od celu, do którego dąży, co od brzegu, który opuścił; nie może już ani płynąć dalej, ani nawrócić.   (Słychać brzęk instrumentów). Co to za maskarada? Czy to nie Oktaw? (Wchodzi Oktaw).   OKTAW. Jakże się miewa, dobry panie, wasza wdzięczna melancholia?   CELIO. Oktaw! Szaleńcze! masz na cal różu na policzkach! Skąd to przebranie? Nie wstyd ci, w biały dzień...?   OKTAW. Celio! wariacie! masz na cal blanszu na policz- kach! Skąd ci ta czarna, przestronna szata? Nie wstyd ci, w karnawale...?   CELIO. Co ty za życie pędzisz! Alboś ty pijany, albo ja sam.   OKTAW. Alboś ty zakochany, albo ja sam.   CELIO. Bardziej niż kiedykolwiek, w pięknej Mariannie,   OKTAW. Bardziej niż kiedykolwiek, w cypryjskim winie,   CELIO. Szedłem do ciebie właśnie,   OKTAW. I ja do ciebie. Jakże  się miewa mój dom? Od tygodnia go nie widziałem.   CELIO. Mam cię prosić o przysługę. OKTAW. Mów, Celio, dziecię moje. Chcesz pieniędzy? nie mam ani grosza. Chcesz rady? jestem pijany. Chcesz szpady mojej? oto pałasik arlekina. Mów, rozrządzaj mną.   CELIO. Pókiż to będzie trwało? Tydzień za domem! Zabijesz się, Oktawie.   OKTAW. Nigdy własną ręką, przyjacielu; wolałbym raczej umrzeć, niż targnąć się na własne życie.   CELIO. Czyż sposób, w jaki je pędzisz, to nie jest czyste samobójstwo?   OKTAW. Wyobraź sobie linoskoczka w srebrzystych trzewikach, z drążkiem w dłoni, wiszącego między niebem a ziemią; po prawej i lewej stare, wyschłe twarze, chude i blade cienie, skrzętni wierzyciele, krewniacy i ladacznice; legion poczwar wiesza się u jego płaszcza i ciągnie go ze wszystkich stron, aby go przyprawić o utratę równowagi; górne frazesy, wielkie słowa harcują. dokoła niego; chmura złowrogich krakań oślepia go czarnymi skrzydłami. On posuwa się dalej, lekko, od wschodu na zachód. Jeżeli spojrzy w dół, czyha nań zawrót głowy; w górę — powinie mu się noga. Idzie szybciej niż wiatr i wszystkie wyciągnięte wkoło niego dłonie nie sprawią, aby rozlał bodaj kroplę z puchara, który trzyma w ręce. Oto moje życie, przyjacielu; to mój wierny obraz.   CELIO. Jakiś ty szczęśliwy, że jesteś szalony!   OKTAW. Jakiś ty szalony, że nie jesteś szczęśliwy! Powiedz no, słuchaj, czego tobie brak?   CELIO. Brak mi spokoju, lubej beztroski czyniącej z życia niby zwierciadło, w którym przedmioty odbijają się chwilę i po którym wszystko spływa. Dług jest dla mnie wyrzutem. Miłość, z której tacy, jak ty, czynią sobie rozrywkę, mąci całe moje życie. O, przyjacielu, ty się nigdy nie dowiesz, co to znaczy kochać jak ja! Mój studencki pokój stoi pustką; od miesiąca błądzę dniem i nocą koło tego domu. Jakaż to rozkosz dla mnie o wschodzie księżyca prowadzić pod te drzewa, w to zacisze niewielki chór śpiewaków, dawać im własną ręką takt, słuchać, jak wielbią piękność Marianny! Nigdy nie ukazała się w oknie; nigdy nie oparła swego cudnego czoła o żaluzję.   OKTAW. Któż to ta Marianna? moja krewniaczka?   CELIO. Tak; żona starego Klaudia.   OKTAW. Nigdy jej nie widziałem, ale wiem, że jest mą krewną, Klaudio jest jak stworzony na to. Powierz mi swoją sprawę, Celio,   CELIO. Wszystkie sposoby, jakich próbowałem, aby jej okazać mą  miłość, były bezskuteczne. Chowała się w klasztorze; kocha męża i szanuje swoje obowiązki. Dom jej zamknięty jest dla młodzieży, nikt nie ma do niej przystępu.   OKTAW. Tam do licha! a ładna? — Głupiec ze mnie! Kochasz ją, reszta więc obojętna. Co by tu wymyślić?   CELIO. Mam mówić szczerze? Nie będziesz się śmiał?   OKTAW. Pozwól mi się śmiać i mów szczerze.   CELIO. Jako krewny, musisz mieć wstęp do jej domu,   OKTAW. Mam wstęp? Nic o tym nie wiem. Przypuśćmy. Mówiąc prawdę, małe jest podobieństwo między mą dostojną rodziną a wiązką szparagów. Nie tworzymy nazbyt spoistego pęczka, udzielamy się sobie wzajem jedynie piśmiennie. Bądź jak bądź, Marianna zna me imię. Mam przemówić za tobą?   CELIO. Dwadzieścia razy próbowałem przystąpić do niej; dwadzieścia razy czułem, jak kolana uginają się pode mną. Musiałem wysłać starą Cziutę. Kiedy ją widzę, gardło mi się ściska; dławię się tak, jak gdyby serce parło mi się do ust.   OKTAW. Znam to uczucie. Tak, w głębi lasów, kiedy łania zbliża się drobnymi kroczkami po suchych liściach, a myśliwiec słyszy, niby szelest lekkiej sukni, zarośla ślizgające się po jej niespokojnych bokach, mimo woli serce zaczyna mu bić; składa się w milczeniu z fuzji, nie ruszając się z miejsca, z zapartym oddechem. CELIO. Czemu jestem taki? czyż to nie jest stara maksyma hulaków, że wszystkie kobiety są do siebie podobne? Czemuż tedy jedna miłość tak bywa niepodobna do drugiej? W istocie, nie umiałbym kochać tej kobiety tak, jak ty byś, Oktawie, ją kochał albo jak ja bym kochał inną. Cóż to jest wszakże, to wszystko? Para niebieskich ócz, para warg koralowych, biała suknia i dwie białe ręce. Czemu to, co by cię czyniło wesołym i przedsiębiorczym, co by ciągnęło tak, jak igła magnetyczna przyciąga żelazo, mnie czyni smutnym i martwym? Ktomógłby rzec: to a to jest smutne lub wesołe? Rzeczywistość jest jeno cieniem. Nazwij to, co ją przebóstwia, wyobraźnią, albo szaleństwem. — Wówczas szaleństwo jest samą pięknością. Każdy człowiek stąpa pod przeźroczystą siatką, która okrywa go od stóp do głów: zda mu się, że widzi lasy i rzeki, niebiańskie twarze, cała przyroda barwi się pod jego spojrzeniem nieskończonymi odcieniami czarodziejskiej tkaniny. Oktawie! Oktawie! przyjdź mi z pomocą!   OKTAW. Kocham twą miłość, Celio! bredzi w twoim mózgu jak syrakuzańska flasza. Podaj mi rękę; spieszę ci z pomocą; czekaj chwilę, powietrze chłodzi mi twarz, odzyskuję myśli. Znam tę Mariannę; nie cierpi mnie solennie, mimo że mnie nigdy nie widziała. Ot, lala, która mamroce zdrowaśki bez końca.   CELIO. Rób, co chcesz, ale mnie nie oszukaj, zaklinam; bardzo łatwo mnie oszukać; nie umiem strzec się przed uczynkiem, do którego sam nie byłbym zdolny.   OKTAW. Gdybyś się dostał przez mur?   CELIO. Pomiędzy mną a nią znajduje się urojony mur którego nie mogłem przebyć.   OKTAW. Gdybyś napisał? CELIO. Drze moje listy albo odsyła je z powrotem.   OKTAW. Gdybyś pokochał inną? Chodź ze mną do Rozalindy.   CELIO. Każde moje tchnienie należy do Marianny; jednym słowem usta jej mogą unicestwić je lub rozżarzyć. Żyć dla innej byłoby mi trudniej, niż umrzeć dla niej: zwyciężę ją albo się zabiją.  Cyt! skręca w tę ulicę.   OKTAW. Oddal się, przystąpię do niej.   CELIO. Żartujesz? W tym stroju? Obetrzyj sobie twarz: wyglądasz na wariata.   OKTAW. Już się stało. Pijaństwo i ja, drogi Celio, nadto się kochamy wzajem, aby się posprzeczać; ono pełni moje życzenia, jak ja jego. Bądź bez obawy; student na wakacjach, który się upije na proszonym obiedzie, traci głowę i mocuje się z winem; ale co do mnie, pijaństwo to moja istota; poddaję mu się z całą swobodą. W tej chwili gotów byłbym mówić z królem, tak jak będę mówił z twoim bóstwem,   CELIO. Nie wiem, co się ze mną dzieje. — Nie, nie podchodź do niej.   OKTAW. Czemu?   CELIO. Nie umiem powiedzieć, czemu; mam uczucie, że ty mnie zdradzisz.   OKTAW. Daj rękę. Przysięgam ci na honor, że Marianna będzie albo twoją, albo niczyją w świecie, o ile to w mojej mocy.   (Celio wychodzi. Wchodzi Marianna, Oktaw zbliża się).   OKTAW. Nie odwracaj się, królowo piękności; zechciej obdarzyć spojrzeniem najniegodniejszego sługę, MARIANNA. Kto pan jest? OKTAW. Zowie się Oktaw; krewny twego męża.   MARIANNA. Przychodzi go pan odwiedzieć? proszę w dom, za chwilę nadejdzie. OKTAW. Nie przychodzę go odwiedzić i nie wejdę, abyś mnie nie wypędziła natychmiast, skoro powiem, co mnie sprowadza.   MARIANNA. Niechże pan więc tego poniecha i nie zatrzymuje mnie dłużej.   OKTAW. Nie mogę poniechać; błagam, chciej się zatrzymać i wysłuchać mnie. Okrutna Marianno! oczy twoje spra- wiły wiele złego, słowa zaś twoje nie są po temu, aby je uleczyć. Co ci uczynił Celio?   MARIANNA. O kim pan mówi i co złego sprawiłam?   OKTAW. Cierpienie najokrutniejsze ze wszystkich, bo bez nadziei; najstraszliwsze, bo rozmiłowane w sobie i odtrącające zbawczy puchar nawet z dłoni przyjaciela. Cierpienie, które sprawia, iż wargi bledną od trucizny słodszej niż ambrozja, serce zaś, bodaj najtwardsze, topnieje w deszczu łez niby perła Kleopatry; cierpienie, któremu wszystkie balsamy, cała wiedza ludzka nie zdołają ulżyć i które żywi się wietrzykiem, zapachem zwiędłej róży, echem piosenki; które ssie wiekuisty pokarm dla swych męczarni ż wszystkiego, co je otacza, jak pszczoła wysysa miód ze wszystkich krzewów. MARIANNA. Czy może pan nazwać to cierpienie?   OKTAW. Niech je nazwie ten, kto jest godzien wymówić jego miano; niech marzenia twych nocy, niechaj to świeże źródło, te kwitnące drzewa pomarańczowe pouczą cię o nim! Obyś mogła go szukać pewnego pięknego wieczora, znalazłabyś je na swych wargach; imię jego nie istnieje samo przez się.   MARIANNA. Czy tak jest niebezpieczne, czy tak strasznie zaraźliwe, że boisz się go wymówić?   OKTAW. Czy tak lubo jest je usłyszeć, kuzynko, że go się domagasz? Nauczyłaś go Celia.   MARIANNA. Chyba niechcący: nie znam ani słowa, ani osoby. OKTAW. Iżbyś poznała razem oboje i nie rozdzielała ich nigdy, oto pragnienie mego serca.   MARIANNA. W istocie?   OKTAW. Celio jest mym przyjacielem; gdybym chciał obudzić w tobie chętkę, powiedziałbym, że jest piękny jak dzień, młody, szlachetny, i nie skłamałbym; ale ja chcę w tobie obudzić jeno litość, i powiem, że jest smutny jak noc od chwili, gdy cię ujrzał.   MARIANNA. Czyż to moja wina, że smutny?   OKTAW. Czyż to jego wina, żeś piękna? Myśli jedynie o tobie; wciąż krąży koło twego domu. Nigdy nie słyszałaś śpiewu pod oknami? Nigdy o północy nie podniosłaś żaluzji?   MARIANNA. Każdy może śpiewać wieczorem; ulica należy do wszystkich.   OKTAW. Każdy też może cię kochać; ale nikt nie może ci tego powiedzieć. Ile ty masz lat, Marianno?   MARIANNA. Ładne pytanie! A gdyby dopiero dziewiętnaście, cóż stąd?   OKTAW. Masz tedy jeszcze pięć lub sześć lat na to, aby być kochaną, osiem lub dziesięć, aby kochać, a resztę, aby się modlić.   MARIANNA, Doprawdy? Dobrze więc! aby skorzystać z czasu, kocham Klaudia, twego krewniaka a mego męża.   OKTAW. Mój krewniak a twój mąż to razem dopiero czyni zatabaczonego łyka; nie kochasz Klaudia,   MARIANNA. Ani Celia; możesz mu to powiedzieć. OKTAW. Czemu?   MARIANNA. Czemu nie miałabym kochać Klaudia? To mój mąż. OKTAW. Czemu nie miałabyś kochać Celia? To twój zalotnik.   MARIANNA. Czy powie mi pan także, czemu pana słucham? Żegnam, mości Oktawie; dość długo trwają te żarty. (Wychodzi).   OKTAW. Na honor, ma ładne oczy!   (Wychodzi).   Scena II Dom Celia. Hermia, kilku służących, Malwolio.   HERMIA. Ustawcie kwiaty, jak wam zaleciłam. Czy zamówiono grajków?   SŁUŻĄCY. Owszem, pani; stawią się na wieczerzę.   HERMIA. Te żaluzje są zbyt ponure; wpuśćcie nieco światła, ale bez słońca. Więcej kwiatów koło łóżka! Wieczerza czy dobra? Czy przyjdzie nasza piękna sąsiadka, hrabina Pergoli? O której godzinie wyszedł syn?   MALWOLIO. Aby wyjść, musiałby wprzód wrócić. Spędził noc poza domem.   HERMIA. Głupstwa pleciesz! Wieczerzał wczoraj ze mną i odprowadził mnie aż tutaj. Czy zaniesiono do jego gabinetu obraz, którym kupiła dziś rano?   MALWOLIO. Za życia ojca inne tu były obyczaje. Przysiągłby kto, że nasza pani ma osiemnaście lat i że oczekuje swego lalusia! HERMIA. Ale za życia matki takie są obyczaje, Malwolio. Kto ci kazał czuwać nad nim? Pamiętaj: niech Celio nie ujrzy w domu markotnej twarzy; niech cię nie słyszy, jak warczysz przez zęby niby pies podwórzowy, któremu wydzierają kość z pyska; albo, jak Bóg na niebie, żaden z was nie spędzi nocy pod tym dachem.   MALWOLIO. Ja nic nie warczę; nie mam zgoła markotnej twarzy; pyta mnie pani, o której wyszedł młody pan, odpowiadam, że jeszcze nie wrócił. Od czasu jak mu zajechała do głowy ta miłość, nie oglądamy go ani cztery razy na tydzień.   HERMIA. Czemu książki są pokryte kurzem? Czemu meble w nieładzie? Dlaczego muszę ja sama zajmować się wszystkim? Troszczysz się o to, co cię nie obchodzi, a z tym, co do ciebie należy, zdajesz się na innych! Idź i trzymaj język za zębami.   (Wchodzi Celio). I cóż, drogie dziecko, jakie rozrywnki układasz na dzisiaj?   Służba odchodzi.   CELIO. Co zechcesz, mamo.   (Siada).   HERMIA. Jakże to? Wspólne uciechy, a nie wspólne troski? To niesprawiedliwy podział, Celio. Miej dla mnie tajemnice, dziecko, ale nie te, które żrą ci serce i robią cię nieczułym na wszystko, co nas otacza,   CELIO. Nie mam tajemnic; a gdybym je miał, daj Bóg niech będą tego rodzaju, by mnie zmieniły w posąg milczenia!   HERMIA. Kiedy miałeś dziesięć, dwanaście lat, wszystkie twoje zgryzoty, troski wiązały się ze mną; od jednego spojrzenia tych oczu zależał  smutek albo radość twoich oczek; a twoja główka blond trzymała się cieniutką nicią serca matki. Teraz, dziecko, jestem już tylko starą siostrą, niezdolną może ulżyć twoim smutkom, ale zawsze zdolną je podzielić.   CELIO. I ty także, matko, byłaś piękna! Pod tymi srebrnymi włosami, które ocieniają twe szlachetne czoło, pod tym długim płaszczem, który cię okrywa, oko poznaje jeszcze królewski majestat i wdzięczne kształty Diany. O, moja matko! ty budziłaś w sercach miłość! pod twym uchylonym oknem szemrał dźwięk gitary; po tych gwarnych ulicach, wśród wiru zabaw obnosiłaś wspaniałą i niefrasobliwą młodość; a ty sama nie kochałaś; krewniak ojca zginął z miłości dla ciebie.   HERMIA. Cóż za wspomnienie budzisz?   CELIO. Och, jeśli serce zdoła przenieść ten smutek, jeżeli nie wyciskam ci łez z oczu, opowiedz mi, matko, tę przygodę, opowiedz.   HERMIA. Ojciec twój nic znał mnie wówczas. Podjął się, jako nasz powinowaty, przedłożyć prośbę młodego Orsiniego, który chciał mnie zaślubić. Dziadek twój przyjął go tak, jak się należało jego stanowisku i otworzył mu dom. Orsini był doskonałą partią; mimo to odrzuciłam go. Ojciec twój, przemawiając w jego imieniu, zabił we mnie okruch sympatii, jaką Orsini obudził we mnie przez dwa miesiące ustawnych nadskakiwań. Nie domyślałam się siły jego namiętności. Skoro mu przyniesiono mą odpowiedź, padł bezprzytomny w ramiona twego ojca. Ale dłuższa nieobecność, podróż, w której pomnożył jeszcze swój majątek, powinny były rozprószyć jego zgryzotę. Ojciec twój zmienił rolę i sam pokusił się o to, czego nie mógł wprzód uzyskać dla przyjaciela. Kochałam go z całego serca, szacunek zaś, jaki obudził w moich rodzicach, nie pozwolił mi się wahać. Tegoż dnia postanowiono małżeństwo; w kilka tygodni stanęliśmy przed ołtarzem. Wówczas wrócił Orsini. Udał się do twego ojca, obsypał go wyrzutami, wyrzucał mu, że zdradził jego zaufanie i stał się przyczyną mej odmowy, „Zresztą, dodał, jeśli pragnąłeś mej zguby, będziesz zadowolony". Przerażony tymi słowy, ojciec udał się do moich rodziców prosząc, aby świadectwem swoim wywiedli Orsiniego z błędu. — Niestety! było za późno; znaleziono biednego młodzieńca przeszytego szpadą. Scena III Ogród Klaudia, Klaudio i Tibia, wchodzą.   KLAUDIO. Masz słuszność, żona moja to diament czystości. Cóż ci powiem jeszcze? to osoba niezłomnej cnoty.   TIBIA. Sądzi pan?   KLAUDIO. Czy może zabronić, aby śpiewano pod jej oknami? Zły humor, jaki okazuje w domu, jest skutkiem jej charakteru. Czyś zauważył, że matka jej, kiedym poruszył ten przedmiot, była tego samego zdatna?   TIBIA. Niby względem czego?   KLAUDIO. Tych śpiewów pod oknami.   TIBIA. Śpiewanie nie grzech,. ja sam sobie nucę czasem.   KLAUDIO. Ale dobrze śpiewać to sztuka.   TIBIA. Sztuka dla pana i dla mnie, którzy, nie mając z natury pięknego głosu, nie dbaliśmy o jego kształcenie; ale patrz pan, jak te komedianty w teatrze dają z tym sobie radę.   KLAUDIO. Ba, spędzają życie na scenie.   TIBIA. Ile pan myśli, że takiemu płacą na rok?   KLAUDIO. Komu? Sędziemu pokoju?   TIBIA. Nie, śpiewakowi.   KLAUDIO. Nie mam pojęcia. — Sędziemu pokoju dają trzecią część tego, co mnie przynosi moje miejsce, Rajcy mają połowę.   TIBIA. Gdybym był sędzią królewskiego trybunału, a żona moja miałaby gachów, sam bym ich skazywał.   KLAUDIO. Na ile lat galer?   TIBIA. Na karę śmierci. Wyrok śmierci, to wspaniale brzmi, kiedy go czytać głośno. KLAUDIO. To nie sędzia czyta, tylko pisarz.   TIBIA. Pisarz pańskiego trybunału ma ładną żonę.   KLAUDIO. Nie, to prezydent ma ładną żonę; wieczerzałem u nich wczoraj.   TIBIA. Pisarz także; zbir, który ma przyjść dziś wieczór, to kochanek pisarzowej.   KLAUDIO. Co za zbir?   TIBIA. Ten, którego pan kazał zamówić.   KLAUDIO. Nie ma potrzeby po tym, com ci rzekł przed chwilą.   TIBIA. W jakiej materii?   KLAUDIO. W materii mojej żony.   TIBIA. Sama tu idzie.   (Wchodzi Marianna).   MARIANNA. Wiesz, co mi się zdarzyło, gdy ty ganiasz gdzieś po mieście? Był u nas twój krewniak.   KLAUDIO. Któż to być może? Jak się nazywa?   MARIANNA. Oktaw; oświadczył mi się z miłością imieniem swego przyjaciela Celia, Kto to ten Celio? Znasz go może? Pozwolisz, że ani on, ani Oktaw nie przestąpią progu mego domu.   KLAUDIO. Znam to syn Hermii, naszej sąsiadki. Cóżeś odpowiedziała?   MARIANNA. Nie o to chodzi, com odpowiedziała. Rozumiesz, co mówię? Nakaż służbie, aby nie wpuszczano ani tego człowieka, ani jego przyjaciela. Obawiam się jakiegoś zuchwalstwa i rada bym tego uniknąć.   (Wychodzi).   KLAUDIO. Co myślisz, Tibia? W tym kryje się podstęp.   TIBIA. Sądzi pan?   KLAUDIO. Czemu nie chciała powiedzieć, co odpowiedziała? Oświadczyny bezczelne, to prawda; ale warto by znać odpowiedź. Podejrzewam, że Celio nasyła te serenady. TIBIA. Zamknąć drzwi obu paniczom, to wyborny sposób.   KLAUDIO. Zdaj się na mnie. — Muszę się podzielić tym odkryciem z teściową. Coś mi się widzi, że żona mnie oszukuje. Cała ta bajeczka to czysty wymysł, aby mnie pchnąć na fałszywy trop i pomieszać mi we łbie z kretesem.   (Wychodzą). AKT II   Scena I Ulica. Wchodzą Oktaw i Cziuta.   OKTAW. Daje za wygraną, powiadasz?   CZIUTA. Ach! biedny chłopiec! kocha bardziej niż kiedykolwiek, a melancholia jego łudzi sama siebie. Sądziłabym niemal, że on się strzeże mnie, pana, wszystkiego, co go otacza.   OKTAW. Nie, do kroćset! ja nie dam za wygraną; czuję się sam niby drugą Marianną; upór ma swoje przyjemności. Celio zwycięży albo niech mi język uschnie.   CZIUTA. Chce pan działać wbrew jego woli?   OKTAW. Tak, aby działać wedle mojej, która jest jej starszą siostrą, i aby wyprawić do czarta imć Klaudia, którego nienawidzę, którym gardzę i którym się brzydzę... od stóp do głów.   CZIUTA. Zaniosę mu pańską odpowiedź; co do mnie, nie mieszam się już do tego.   OKTAW. Jestem jak człowiek, który w faraonie trzyma bank na cudzy rachunek i karta mu nie sprzyja; raczej pogrążyłby najlepszego przyjaciela, niżby miał ustąpić; wściekłość z przegranej obcych pieniędzy dopieka mu stokroć więcej, niżby to sprawiła własna klęska.   (Wchodzi Celio). Jak to, Celio, odstępujesz? CELIO. Cóż mam począć?   OKTAW. Nie ufasz mi? Co tobie? Blady jesteś jak papier. — Co tobie się dzieje?   CELIO. Daruj mi, daruj! Rób, co zechcesz; idź do Marianny. — Powiedz jej, że oszukiwać mnie to znaczy mnie zabić i że życie moje jest w jej oczach.   (Wychodzi)   OKTAW. Dalibóg, to szczególne!   CZIUTA. Cyt! dzwonią na nieszpory; furtka się otwiera; idzie Marianna. — Zbliża się powoli.   (Cziuta się oddala. — Wchodzi Marianna).   OKTAW. Piękna Marianno, będziesz spała spokojnie. — Serce Celia należy do innej, nie pod twymi oknami brzmieć będą serenady.   MARIANNA. Cóż za szkoda i co za nieszczęście, że nie mogłam podzielić takiej miłości! Patrzcie, jak los mnie prześladuje! Już miałam go pokochać!   OKTAW. Doprawdy?   MARIANNA. Tak, na mą duszę, dziś wieczór albo jutro rano, najpóźniej w niedzielę byłabym już jego. Komuż mogłoby się nie udać przy takim pośle? Trzeba przypuszczać, że miłość jego to było coś po chińsku albo po arabsku, skoro trzeba jej było tłumacza i skoro nie mogła się wyjęzyczyć sama.   OKTAW. Drwij, dziecko, drwij, nie lękamy się już ciebie.   MARIANNA. Lub może ta miłość to było dopiero biedne dzieciątko przy piersi, a pan, jako roztropna piastunka prowadząc ją na pasku, dałeś mu upaść na główkę?   OKTAW. Roztropna piastunka dała mu po prostu napić się pewnego mleka, które twoja znowuż piastunka rozlała zapewne, i to hojnie; masz jeszcze na ustach kropelkę, która miesza się do wszystkich słów.   MARIANNA. Jak się nazywa to cudowne mleko? OKTAW. Obojętność. Nie możesz ani kochać, ani nienawidzić; jesteś, Marianno, jak owe bengalskie róże: bez cierni i bez zapachu.   MARIANNA. Pięknie powiedziane. Czy pan z góry przygotował to porównanie? Jeśli nie palisz brulionów swoich oracyj, daj mi je, z łaski swojej; wyuczę ich swoją papugę.   OKTAW. W czymże cię to rani? Kwiat bez zapachu nie mniej jest piękny; przeciwnie, najpiękniejsze uczynił Bóg w tym sposobie. W dniu; w którym, jak nowa Galatea, zmienisz się w marmur w nyży jakiego kościoła, będzie z ciebie prześliczny posąg, dla którego znajdzie się z pewnością jakaś czcigodna framuga na wprost konfesjonału,   MARIANNA. Drogi kuzynie, nie użalisz się losu kobiety? Pomyśl, co mi się trafiło! Los postanowił, że Celio ma mnie kochać lub też ma mu się zdawać, że mnie kochaj ten Celio ma przyjaciół, którzy postanowili z kolei, iż pod karą śmierci będę jego kochanką- Młodzież neapolitańska raczy wyprawiać do mnie w twojej osobie godnego posła, aby mi oświadczył, iż do tygodnia mam pokochać rzeczonego pana Celio. Zważ tylko sam, proszę. Jeśli ulegnę, cóż powiedzą o mnie? Czyż to nie jest okropna kobieta, która tak w oznaczonym czasie, o umówionej godzinie przyjmuje taką propozycję? Czy nie zaczną sobie ostrzyć na niej zębów, pokazywać palcem i wplatać jej imię w piosenki karczemne? Jeśli, przeciwnie, odmówi, czy jest na świecie potwór, którego by można z nią równać? Czy istnieje posąg tak zimny jak ona? a człowiek, który z nią rozmawia, który ośmiela się zatrzymać ją na ulicy, gdy idzie z książką do nabożeństwa w ręku, czyż nie ma prawa jej powiedzieć: „Jesteś bengalska róża, bez cierni i bez zapachu"?   OKTAW. Kuzynko, kuzynko, nie unoś się. MARIANNA. Czyż to nie jest rzecz bardzo śmieszna, uczciwość i wiara? wychowanie dziewicze, duma serca, które wyobraża sobie, że jest coś warte i że nim rzuci na wiatr pył swego drogiego kwiatu, trzeba, aby. jego kielich był zroszony łzami, rozwity promieniami słońca, rozchylony delikatną ręką? Czyż to wszystko nie jest czczy majak, bańka mydlana, która za pierwszym westchnieniem przystojnego kawalera winna ulecieć w powietrze?   OKTAW. Źle sądzisz mnie i Celia.   MARIANNA. Ostatecznie, cóż to jest kobieta? Zabawa jednej chwili, kruchy puchar zawierający kroplę rosy, puchar, który przykłada się do ust i rzuca przez ramię. Kobieta! Toć to hulanka! Czyż nie można by powiedzieć, kiedy się ją spotyka: „Oto idzie noc rozkoszy!" I czyż nie byłby grubo naiwny ten, kto by spuścił oczy na jej widok, mówiąc po cichu: „Oto może szczęście całego życia", i pozwolił jej przejść? (Wychodzi).   OKTAW sam. Tra, ra, bum, bum, tra deri la la! Pocieszne kobieciątko! Hej! hola!   (Puka do gospody). Przynieście mi tu, do tej altany, buteleczkę czegoś dobrego.   CHŁOPIEC. Co ekscelencja rozkaże. Mam podać lacrimachristi?   OKTAW. Niech będzie. Idź no poszukać w pobliżu pana Celio: ma czarny płaszcz i czarniejsze jeszcze pludry. Powiedz mu, że jego przyjaciel siedzi tutaj i popija sam lacrimachristi. Następnie pójdziesz na rynek i przyniesiesz mi niejaką Rozalindę, rudą osóbkę wyglądającą bez ustanku oknem.   (Chłopiec wychodzi). Nie wiem, co mnie tak ściska w gardle; smutny jestem jak dzień zaduszny.   (Pije). Nie od rzeczy będzie zjeść obiad; dzień ma się ku schyłkowi. Dyn! dyn! Cóż za utrapienie te nieszpory! Czyż ja mam ochotę spać? KLAUDIO. Co rozumiesz przez to, mości Oktawie?   OKTAW. To, że jesteś dygnitarzem posiadającym piękne formy.   KLAUDIO. Wysłowienia czy ciała?   OKTAW. Wysłowienia, wysłowienia. Peruka twoja jest pełna wymowy, a nogi tworzą dwa urocze nawiasy.   KLAUDIO. Powiedzmy mimochodem, mości Oktawie, zdaje się, że młotek u moich drzwi sparzył ci palce?   OKTAW. W jakim sposobie, sędzio pełen wiedzy?   KLAUDIO. Gdyś chciał do nich zapukać, kuzynie pełen sprytu.   OKTAW. Dodaj śmiało: pełen szacunku, sędzio, dla młotka u twoich drzwi; ale możesz go pomalować na świeżo, bez obawy, abym powalał sobie palce.   KLAUDIO. W jakim sposobie, kuzynie pełen trefności?   OKTAW. W takim, że nigdy nie zapukam, sędzio pełen zgryźliwości.   KLAUDIO. Zdarzyło ci się to, zdarzyło. Żona moja zaleciła służbie, aby ci zamknięto drzwi przed nosem.   OKTAW. Okulary twoje mają krótki wzrok, sędzio pełen gracji; pomyliłeś się w adresie.   KLAUDIO. Okulary moje są wyśmienite, kuzynie pełen ciętości; czyż nie wybrałeś się do mej żony z oświadczynami?   OKTAW. W czyim imieniu, prześcipny sadowniku? KLAUDIO. W imieniu swego przyjaciela Celia, kuzynie; na nieszczęście wszystko słyszałem.   OKTAW. Którym uchem, nieprzedajny senatorze?   KLAUDIO. Uchem mojej żony, która mi wszystko powtórzyła, miluchny gładyszu. OKTAW. Zupełnie wszystko, ubóstwiany małżonku? Nic zgoła nie zostało w tym czarującym uszku?   KLAUDIO. Została jej odpowiedź, uroczy filarze szynkowni, odpowiedź, którą, podjąłem się doręczyć.   OKTAW. Nie podjąłem się jej wysłuchać, drogi fascykule.   KLAUDIO. Zatem drzwi mego domu udzielą ci jej osobiście, luby rycerzu ruletki, jeżeli zechcesz je zagadnąć.   OKTAW. Nie mam zgoła tego zamiaru, drogi wyroku śmierci; mogę pędzić szczęśliwe dni bez tego.   KLAUDIO. Obyś ich dokonał w spokoju, drogi kubku na kości! życzę ci tysiącznych powodzeń.   OKTAW. Uspokój się w tej mierze, drogi ryglu więzienny; śpię smacznie jak trybunał podczas audiencji.   (Klaudio i Tibia wychodzą).   OKTAW sam. Zdaje mi się, że to Celio się zbliża. Celio! Celio! Kiż diabeł go opętał?   (Wchodzi Celio). Słyszałeś, przyjacielu, jakiego psikusa wypłatała nam twoja donna? Wszystko wyśpiewała mężowi,   CELIO. Skąd wiesz?   OKTAW. Z najlepszego źródła. Przed chwilą rozstałem się z Klaudiem. Marianna każe nam zamknąć drzwi przed nosem, jeżeli się odważymy ją niepokoić.   CELIO. Mówiłeś z nią przed chwilą; co rzekła?   OKTAW. Nic, co by mogło zwiastować tę lubą nowinę; ale nic miłego. Wierzaj, Celio, poniechaj tej kobiety. Hej tam! drugą szklankę.   CELIO. Dla kogo?   OKTAW. Dla ciebie. Ta Marianna to gąska; nie wiem już sam, co mi naplotła dziś rano, ale stałem jak czop nie umiejąc nic odpowiedzieć. No, nie myśl o tym, rzecz postanowiona; a mnie niech piorun strzeli, jeśli kiedykolwiek odezwę się do niej. No, Celio, odwagi, nie myśl o tym. CELIO. Bądź zdrów.   OKTAW. Dokąd idziesz?   CELIO. Mam coś w mieście.   OKTAW. Wyglądasz, jakbyś szedł się topić. No, Celio, co ty zamierzasz? Są inne Marianny na świecie. Zjedzmy razem. wieczerzę i drwijmy z tej lali.   CELIO. Bywaj, nie mam czasu. Zobaczymy się jutro.   (Wychodzi).   OKTAW. Celio! Słuchaj że! znajdziemy ci jaką Mariannę, śliczniutką, łagodną jak baranek, a zwłaszcza nie chodzącą na nieszpory! Och, przeklęte dzwony! Kiedyż one przestaną dzwonić na mój pogrzeb?   CHŁOPIEC wraca. Proszę pana, rudej panny nie ma w oknie; nie może przyjść,   OKTAW. Niechże czart porwie! Jest tedy napisane, że będę sam wieczerzał? Noc zjeżdża ekstrapocztą; cóż pocznę, u kaduka? Ba, ba, niech i tak będzie.   (Pije). Potrafię utopić smutek w winie lub bodaj wino w smutku. He, he, już po nieszporach; pani Marianna wraca.   (Wchodzi Marianna).   MARIANNA. Jeszcze tu, panie Oktawie? I już przy stole? To trochę smutne upijać się samemu.   OKTAW. Cały świat mnie opuszcza; staram się widzieć podwójnie, iżbym sam sobie starczył za towarzystwo.   MARIANNA. Jak to! żaden z przyjaciół, żadna z kochanek nie przyjdzie ci ulżyć ciężaru samotności?   OKTAW. Mam rzec szczerze? Posyłałem po Rozalindę, która służy mi za kochankę; jest gdzieś na proszonej kolacji, jak jaka dama.   MARIANNA. To bardzo przykre; serce pańskie musi czuć straszliwą pustkę. OKTAW. Pustkę, której nie umiałbym wyrazić i którą daremnie zwierzam tej szklanicy. Dzwonek nieszporny rozklekotał mi głowę na całe popołudnie.   MARIANNA. Powiedz mi, kuzynie, czy wino, które popijasz, to po dziesięć groszy butelka?   OKTAW. Nie żartuj to Chrystusowe łzy we własnej osobie.   MARIANNA. To mnie dziwi, że nie pijesz wina po dziesięć groszy; pij, błagam cię.   OKTAW. Dlaczegóż mam je pić, jeśli łaska?   MARIANNA. Skosztuj; jestem pewna, że niczym nie różni się od tego.   OKTAW. Różni się tak jak latarnia od słońca.   MARIANNA. Nie, powiadam ci, że to jedno i ta samo.   OKTAW. Niechże Bóg broni! Drwisz ze mnie?   MARIANNA. Znajdujesz zatem, że jest różnica?   OKTAW. Oczywiście.   MARIANNA. Myślałam, że z winem jest jak z kobietami. Czyż kobieta nie jest również kosztownym naczyniem, zapieczętowanym jak ten kryształowy flakon? Czy nie zawiera również, wedle swej mocy i wartości, pospolitego lub boskiego pijaństwa? Czyż nie ma śród nich lichego cienkusza i łez Chrystusowych? Cóż ty masz tedy za nędzne serce, skoro usta twoje muszą mu dawać naukę? Nie piłbyś wina, które pije gmin, a kochasz kobiety, które on kocha; szlachetny i lotny duch tego złocistego flakonu, cudowne soki, które lawa Wezuwiusza wytrawiła w żarzę słońca, zaprowadzą cię, chwiejącego się i bezsilnego, w ramiona publicznej dziewki. Wstydziłbyś się pić pospolitego wina, przez gardło by ci nie przeszło: ha! wargi twoje są wybredne, ale serce upija się tanio. Dobranoc, kuzynie; oby Rozalinda wróciła wieczór do domu. OKTAW. Dwa słowa, jeśli łaska, piękna Marianno; odpowiedź będzie krótka. Jak długo, mniemasz, trzeba się zalecać do tej butelki, aby uzyskać jej łaski? Jest, powiadasz, pełna niebiańskiego ducha, a pospolite wino jest tak niepodobne do niej jak chłop do swego pana. Mimo to, spójrz jaka przystępna! — Nie otrzymała, sądzę, wychowania, nie ma żadnych zasad: patrz, jaka to ludzka dziewczyna! Jedno słowo starczyło, aby ją wywabić z klasztoru; jeszcze cała zapylona, wyrwała się z niego, aby mi dać kwadrans zapomnienia i umrzeć. Jej wieniec dziewiczy, rumieniący się pachnącym, purpurowym lakiem, opadł natychmiast jak pył; ona sama — nie będę ci tego ukrywał — omal cała nie spłynęła mi na usta w pierwszym pocałunku.   MARIANNA. Czy jesteś pewien, że to przymnaża jej wartości? I gdybyś był z rzędu jej prawdziwych kochanków, czy nie poszedłbyś, w razie gdyby jej brakło, szukać jej ostatniej kropli bodaj w paszczy wulkanu?   OKTAW. Ani jej to przymnaża czego, ani ujmuje. Wie, że jest smaczna i stworzona do picia. Bóg nie ukrył jej źródła na niedostępnej skale ani w czeluściach głębokiej piwnicy; zawiesił ją w złocistych gronach wpodle gościńca; żyje tam kształtem kurtyzany; ociera się o rękę przechodnia; wystawia na promienie słońca jędrne łono, i cały dwór pszczół i szerszeni brzęczy koło niej od rana do wieczora. Spragniony wędrowiec może się położyć w cieniu jej zielonych gałęzi; nigdy nie dała mu usychać; nigdy nie odmówiła mu słodkich łez, których serce jej jest pełne. Ach! Marianno, piękność to złowróżbny dar! — Cnota, którą się chełpi, jest siostrą sknerstwa; więcej jest miłosierdzia w niebie dla jej słabości niż dla jej okrucieństwa. Dobranoc, kuzynko; oby Celio mógł cię zapomnieć!   (Wchodzi do gospody, Marianna do domu). Scena II Inna ulica. — Celio, Cziuta.   CZIUTA. Panie Celio, strzeż się pan Oktawa. Czy nie powiedział ci, że piękna Marianna wzbroniła mu wstępu do swego domu?   CELIO. W istocie. — Czemu miałbym się go strzec?   CZIUTA. Przed chwilą, idąc ulicą, ujrzałam ich rozmawiających w altanie,   CELIO. Cóż w tym dziwnego? Widać śledził jej kroki i schwycił chwilę, aby przemówić za mną,   CZIUTA. Powiadam niby, że rozmawiali z sobą poufnie, jak ludzie, którzy się porozumieli,   CELIO. Pewna jesteś, Cziuto? Byłbym tedy najszczęśliwszym z ludzi; umiał widać gorąca przemówić w mym imieniu.   CZIUTA. Oby niebo sprzyjało twym chęciom!   (Wychodzi).   CELIO. Ha! gdybym się był urodził w czasach turniejów i bitew! Gdyby mi było wolno nosić barwy Marianny i zrosić je swoją krwią! Gdybyż mi było dane zwalczać rywala, wyzwać całą armię! Gdybyż poświęcenie mego życia mogło jej zdać się na co! Umiem działać, nie potrafię mówić. Język mój nie wyraża mego serca; umrę nie wypowiedziawszy się, jak niemy w więzieniu.   (Wychodzi).   Scena III W domu Klaudia. — Klaudio, Marianna.   KLAUDIO. Myślisz, że ja jestem manekinem i że chodzę po świecie po to, aby służyć za stracha na wróble? MARIANNA. Skąd ci przyszła ta wdzięczna myśl? KLAUDIO. Myślisz, że sędzia kryminalny nie zna wagi słów i że można go wyprowadzić w pole jak wędrownego linoskoczka?   MARIANNA. Co ciebie dziś napadło?   KLAUDIO. Myślisz, żem nie słyszał twoich słów: „jeśli ten człowiek lub jego przyjaciel zjawią się u moich drzwi, niech im je zamkną  przed nosem"? i czy sądzisz, że uważam za przyzwoite patrzeć, jak z nim rozmawiasz poufale w altanie o zmierzchu?   MARIANNA. Widziałeś mnie w altanie?   KLAUDIO. A tak, tymi oczami, w altanie koło gospody: to nie jest miejsce na rozmowę dla żony sędziego, i nie ma potrzeby zamykać komuś drzwi, skoro się z nim grucha bezwstydnie pod gołym niebiem.   MARIANNA. Odkąd że to nie wolno mi rozmawiać z twoim krewnym?   KLAUDIO. Odkąd mój krewny przedzierzga się w twego zalotnika.   MARIANNA. Oktaw! moim zalotnikiem? Czyś głowę stracił? Toć on w życiu nie zalecał się do nikogo.   KLAUDIO. Znany rozpustnik, wyciruch karczemny.   MARIANNA. Z tym większą racją nie jest, jak to uprzejmie określasz, moim zalotnikiem. Podoba mi się rozmawiać z Oktawem w altanie,   KLAUDIO. Nie popychaj mnie swymi szaleństwami do ostateczności. Uważaj, co robisz.   MARIANNA. Do jakiej ostateczności? Ciekawam, co byś uczynił?   KLAUDIO. Zabroniłbym ci widywać go i wymieniać z nim bodaj słowo, bądź w swoim domu, bądź w cudzym, bądź na świeżym powietrzu. MARIANNA. Ha! ha! to coś nowego! Oktaw jest równie dobrze moim krewnym jak twoim; będę go widywała, kiedy mi się spodoba: na świeżym powietrzu lub gdzie indziej, u siebie w domu, jeśli zechce mnie odwiedzić.   KLAUDIO. Zapamiętaj swoje ostatnie słowa. Gotuję ci przykładną karę, jeśli postąpisz wbrew mej woli.   MARIANNA. Pozwól, że będę się kierowała własną, i gotuj sobie, co ci się żywnie podoba. Tyle się o to troszczę!   KLAUDIO. Marianno, skończmy tę rozmowę. Albo zrozumiesz niewłaściwość wystawania po altanach, albo doprowadzisz mnie do gwałtu, przed którym wzdryga się moja szata. (Wychodzi).   MARIANNA sama. Hej! jest tam kto?   (Wchodzi sługa). Widzisz tam, w ulicy, młodego człowieka siedzącego przy stole, w tej altanie? Idź, powiedz, że chcę z nim pomówić, i proszę, aby zechciał zajść tutaj.   (Sługa wychodzi). A to mi coś nowego! Za kogo on mnie bierze? Co w tym za zbrodnia? Jak ja wyglądam dzisiaj? Szkaradna ta suknia- Cóż to ma znaczyć? — „Doprowadzisz mnie do gwałtu!" Co za gwałt? Chciałabym, aby matka moja była tutaj. Ech! ona jest jego zdania, skoro tylko pan mąż powie słówko. Mam ochotę zbić kogoś.   (Wywraca krzesła). Głupia jestem, doprawdy. Idzie Oktaw. — Chciałabym, aby go spotkał, — A, więc to jest początek! Przepowiadano mi to. — Wiedziałam. — Spodziewałam się. Poczekaj! poczekaj! „Gotuje mi karę"! jaką, jeśli łaska? Rada bym wiedzieć, co on ma na myśli!   (Wchodzi Oktaw). Siadaj, Oktawie, mam z tobą do pomówienia.   OKTAW. Gdzie mam siadać? Wszystkie krzesła stoją na głowach, — Co się tu działo? MARIANNA. Nic. OKTAW. Doprawdy, kuzynko, oczy twoje mówią co innego. MARIANNA. Zastanawiam się nad tym, coś mówił imieniem przyjaciela swego, Celia. Powiedz mi, czemu on sam nie przemawia za sobą?   OKTAW. Dla bardzo prostej przyczyny: — pisał, darłaś jego listy; posyłał zaufaną osobę, zamknęłaś jej usta; wyprawiał ci serenady, pozwoliłaś mu sterczeć na ulicy. Na honor, oddał się diabłu, i trudno się temu dziwić.   MARIANNA. To znaczy, pomyślał o tobie.   OKTAW. Tak.   MARIANNA. A zatem, mów mi o nim,   OKTAW. Serio?   MARIANNA. Serio. Czekam, słucham.   OKTAW. Żartujesz?   MARIANNA. Cóż z ciebie za lichy adwokat? Żartuję czy nie żartuję: mów.   OKTAW. Co tak się rozglądasz? Jesteś podrażniona.   MARIANNA. Chcę mieć kochanka, Oktawie... jeżeli nie kochanka, przynajmniej zalotnika. Co mi radzisz? Zdaję się na twój wybór: — Celio czy inny, niniejsza; — od jutra — od dziś wieczora; ten, komu przyjdzie ochota śpiewać pod mymi oknami, zastanie drzwi uchylone. I cóż! Nic nie mówisz? Powiadam ci, że biorę kochanka. Ot, masz moją wstążkę w zakład: — odniesie mi ją ten, kogo ty zechcesz.   OKTAW. Marianno! Cokolwiek mogło cię natchnąć łaską — skoro mnie zawołałaś, skoro godzisz się mnie wysłuchać, na imię nieba, wytrwaj minutę jeszcze, pozwól mi mówić.   (Pada na kolana).   MARIANNA. Co chcesz powiedzieć?   OKTAW. Jeżeli jaki człowiek w świecie godny był rozumieć cię, żyć i umrzeć dla ciebie, to Celio. Nigdy nie byłem, wiele wart; oddaję sobie tę sprawiedliwość, że miłość, której śpiewam pochwałę, znalazła nędznego obrońcę. Ach, gdybyś wiedziała, na jak świętym ołtarzu uwielbiana jesteś na kształt bóstwa! Ty, piękna, młoda, tak czysta jeszcze, wydana starcowi, który nie ma już  zmysłów, a nigdy nie miał serca! Gdybyś wiedziała, co za skarby szczęścia, co za bogate pokłady spoczywają w tobie! w nim) w tej jutrzence młodości, w niebiańskiej rosie życia, w tym pierwszym akordzie dwojga bratnich dusz! Nie mówię ci o jego cierpieniu, o tej słodkiej melancholii, która nigdy nie znużyła się twą srogością i która umarłaby pod jej brzemieniem bez skargi. Tak, Marianno, on to przypłaci życiem. Cóż ci powiedzieć? co wymyślić, aby dać słowom siłę, której im zbywa? Nie znam języka miłości. Spójrz w swoją duszę; ona powie ci o jego duszy. Czy istnieje moc zdolna cię wzruszyć? Ty, która umiesz modlić się do Boga, powiedz, czy istnieje modlitwa zdolna oddać to, co przepełnia moje serce?   MARIANNA. Wstań, Oktawie. Doprawdy, gdyby ktoś wszedł, czy nie pomyślałby, że za sobą samym przemawiasz?   OKTAW. Marianno! Marianno! na imię nieba, nie uśmiechaj się! nie zamykaj serca pierwszemu błyskowi, który je może rozświecił! To mgnienie dobroci, ta szacowna chwila pierzchnie. Wymówiłaś imię Celia, pomyślałaś o nim, powiadasz. Och! jeśli to kaprys, nie psuj mi go. — Szczęście człowieka od tego kaprysu zależy.   MARIANNA. Czy jesteś pewny, że nie wolno mi się uśmiechać?   OKTAW. Tak, masz słuszność; wiem, jak przyjaźń moja może  mu zaszkodzić. Wiem, kim jestem, czuję to; podobna mowa w moich ustach zakrawa na drwiny. Wątpisz o szczerości mych słów; nigdy może bardziej gorzko niż w tej chwili nie czułem, jak mało mogę wzbudzić zaufania.   MARIANNA. Czemu? Widzisz, że słucham, Celio mi się nie podoba; nie chcę go. Mów mi o kim innym, o kim zechcesz. Wybierz wśród swoich przyjaciół kawalera godnego mnie; przyślij mi go, Oktawie. Widzisz, zdaję się zupełnie na ciebie. OKTAW. O, kobieto! po trzykroć kobieto! Celio ci się nie podoba — ale pierwszy lepszy ci się spodoba. Człowiek, który kocha cię od miesiąca, który chodzi za tobą krok w krok, który umarłby na jedno twoje słowo, ten ci się nie podoba! Jest młody, piękny, bogaty, godny ciebie; ale nie podoba ci się! a pierwszy lepszy ci się spodoba!   MARIANNA. Zrób, co mówię, albo nie pokazuj mi się na oczy!   (Wychodzi).   OKTAW sam. Ładna jest twoja wstążka, Marianno, a kaprys twego gniewu jest uroczym traktatem pokoju. Nie trzeba mi wiele pychy, aby go zrozumieć; wystarczyłoby nieco szelmostwa. Ale skorzysta z niego Celio.   (Wychodzi).   Scena IV W domu Celia. — Celio, służący.   CELIO. Jest na dole, powiadasz? Niech wejdzie. Czemuś nie wprowadził go natychmiast?   (Wchodzi Oktaw). I cóż, przyjacielu, jakie nowiny?   OKTAW. Przywiąż tę szarfę do ramienia; weź gitarę i szpadę. Jesteś kochankiem Marianny.   CELIO. Na imię nieba, nie drwij ze mnie!   OKTAW. Noc piękna; — za chwilę księżyc zjawi się na widnokręgu. Marianna jest sama, drzwi uchylone. Szczęśliwy. z ciebie chłopiec, Celio.   CELIO. Czy to prawda? — czy prawda? Albo jesteś moim życiem, Oktawie, albo też jesteś bez litości. OKTAW. Jeszcze nie pędzisz? Powiadam ci, wszystko ułożone. Zanuć piosenkę pod oknem, zasłoń twarz płaszczem iżby mężowscy szpiegowie cię nie poznali. Bądź bez lęku, aby się ciebie lękano; a jeśli się będzie opierać, dowiedź jej, że to trochę późno,   CELIO. Och, Boże, omdlewam.   OKTAW. I ja także: zjadłem ledwie pół obiadu. W nagrodę moich trudów powiedz wychodząc, aby mi dano wieczerzę.   (Siada). Masz tytoń turecki? Zastaniesz mnie tu prawdopodobnie jutro rano. Dalej, przyjacielu, w drogę! uściskasz mnie za powrotem. W drogę! noc zapada.   (Celio wychodzi).   OKTAW sam. Zapisz w swoich rejestrach, Boże sprawiedliwy, że ta noc ma mi być. policzona w raju. Czy to pewne, że ty masz raj ? Doprawdy, ładna kobietka, do twarzy jej było z tym gniewem. O co jej poszło? Albo ja wiem! Cóż znaczy, w jaki sposób kościana gałka padnie na numer, któryśmy obstawili? Zdmuchnąć kochankę przyjacielowi to łajdactwo zbyt pospolite, jak dla mnie. Marianna czy inna która, cóż mi to? Główna sprawa to wieczerza; jasna rzecz, że Celio jest na czczo. Gdybym to ja ciebie kochał, Marianno, jakżebyś mnie nienawidziła! jakbyś mi zatrzasnęła drzwi przed nosem! Ciemięga mąż wydałby ci się Adonisem, Sylwanem, w porównaniu ze mną! Gdzież tkwi u diaska, przyczyna tego wszystkiego? Czemu dym tej fajki idzie w prawo, ą nie w lewo? Oto uniwersalna racja. Wariat, wariat z mokrą głową ten, kto oblicza szanse, kto bierze w rachubę rozsądek. Sprawiedliwość niebieska trzyma wagę. Waga jest rzetelna, ale wszystkie ciężarki są próżne. W jeden wpadnie dukat, w drugi westchnienie miłosne, w ten migrena, w ów pogoda dzisiejsza, i wszystkie uczynki ludzkie wędrują w górę i na dół, wedle tych kapryśnych ciężarków. SŁUŻĄCY wchodzi. List do pana; jest tak pilny, że pańscy ludzie przynieśli go tutaj; polecono go doręczyć, gdziekolwiek by pan był wieczór.   OKTAW. Zobaczmyż.   (Czyta). Nie przychodź dziś wieczór. Mąż otoczył dom zbirami, jesteś zgubiony, jeśli cię odkryją. — Marianna. Ja nieszczęśliwy! cóż ja uczyniłem? Płaszcz! Kapelusz! Dałby Bóg, abym jeszcze zdążył! Idźcie za mną, ty i cała służba, kto tylko jeszcze nie śpi. Chodzi tu o życie waszego pana.   (Wybiega).   Scena V Ogród Klaudia. — Noc, Klaudio, dwóch zbirów, Tibia.   KLAUDIO. Pozwólcie mu wejść i rzućcie się nań, skoro się znajdzie w gaiku.   TIBIA. A jeśli wejdzie drugą stroną?   KLAUDIO. Wówczas czekajcie go za węgłem.   ZBIR. Rozumiemy.   TIBIA. Idzie. Niech pan patrzy, co za wielki cień! to mi postawny człowiek.   KLAUDIO. Usuńmy się na stronę i uderzmy, kiedy będzie czas.   (Wchodzi Celio).   CELIO pukając w żaluzję. Marianno! Marianno! jesteś?   MARIANNA ukazując się w oknie. Uchodź, Oktawie; nie otrzymałeś mego listu?   CELIO. Święci niebiescy! com ja za imię usłyszał?   MARIANNA. Dom otoczony zbirami: mąż śledził cię dziś wieczór, słyszał nas; jeśli zostaniesz bodaj minutę dłużej, zginiesz bez ratunku. CELIO. Czy to sen? czy ja jestem Celio?   MARIANNA. Oktawie, Oktawie! na miłość Boga, nie zwlekaj! Obyś jeszcze zdążył się wymknąć! Jutro w południe bądź w kościele w pobliżu konfesjonału; przyjdę.   (Żaluzja zamyka się).   CELIO. O, śmierci, skoroś jest tutaj, przybywaj mi z pomocą. Oktawie, zdrajco Oktawie! oby moja śmierć mogła spaść na ciebie! Wiedziałeś, jaki los mnie tu czeka, i posłałeś mnie w swoje miejsce: życzenia twoje się spełnią. O, śmierci otwieram ci ramiona; oto kres mej niedoli.   (Wychodzi. Słychać zdławione krzyki i hałas ginący w ogrodzie).   OKTAW z zewnątrz. Otwórzcie albo wywalę drzwi!   KLAUDIO ze szpadą pod pachą, otwiera. Czego chcesz?   OKTAW. Gdzie Celio?   KLAUDIO. Nie sądzę, aby miał zwyczaj sypiać w tym domu.   OKTAW. Jeśliś go zamordował, Klaudio, strzeż się  skręcę ci kark tymi rękami.   KLAUDIO. Człowieku, czyś szalony, czy też lunatyk?   OKTAW. Chyba ty, skoro o tej godzinie przechadzasz się ze szpadą pod pachą.   KLAUDIO. Szukaj w ogrodzie, jeśli ci się podoba; nie wi- działem, aby kto wszedł; jeśli zaś chciał to uczynić, zdaje się, że miałem prawo nie otwierać.   OKTAW do swoich ludzi. Chodźcie i szukajcie wszędzie.   KLAUDIO po cichu do Tibii. Czy wszystko załatwione, jak rozkazałem?   TIBIA. Tak, panie; bądź pan spokojny, mogą szukać, ile się im podoba.   (Wszyscy wychodzą). Scena VI Cmentarz. Oktaw i Marianna stoją przy grobie.   OKTAW. Ja jeden w świecie znałem go. Ta alabastrowa urna okryta żałobnym welonem to jego wierny obraz. W ten sposób łagodna melancholia przesłaniała dary tej tkliwej i nieśmiałej duszy. Dla mnie jednego to ciche życie nie było tajemnicą. Długie wieczory, które spędziliśmy razem, były dla mnie tym, czym chłodna oaza w spiekłej pustyni; wsączyły w moje serce jedyne krople rosy, jakie na nie spadły. Celio był lepszą cząstką mnie samego; z nim uleciała ona do nieba. Był to człowiek z innego wieku; znał uciechy i przekładał nad nie samotność; wiedział, jak kłamliwe są złudzenia, i przekładał swoje złudzenia nad rzeczywistość. Szczęśliwa byłaby kobieta, która by go kochała.   MARIANNA. A kobieta, która by kochała ciebie, Oktawie, nie byłaby szczęśliwa?   OKTAW. Ja nie umiem kochać; jeden Celio to umiał. Popiół zawarty w tym grobie oto wszystko, com kochał na ziemi, wszystko, co będę kochał. On jeden umiał wlewać w drugą duszę źródła szczęścia, jakie mieszkały w jego duszy. On je. den zdolny był do poświęcenia bez granic; on jeden byłby oddał całe życie kobiecie, którą by kochał, z tą samą łatwością, z jaką naraziłby się na śmierć dla niej. Ja jestem jeno hulaką bez serca; nie szanuję kobiet; miłość, którą budzę, jest, jak ta, którą odczuwam, przelotnym odurzeniem snu. Nie znam tajemnic, które on znał. Wesołość moja jest jak maska błazna; serce moje starsze jest od niej, moje zużyte zmysły nie chcą jej już. Jestem prostym nikczemnikiem; nie pomściłem śmierci Celia. MARIANNA. Jakże mógłbyś to uczynić nie narażając życia? Klaudio jest zbyt stary, aby przyjąć pojedynek, a zbyt . potężny w tym mieście, aby się czego lękać.   OKTAW. Celio pomściłby mnie, gdybym zginął za niego jak on za mnie. Ten grób mnie przynależy; mnie to złożyli pod tym zimnym kamieniem; na mnie ostrzyli szpady; mnie zabili. Żegnaj, wesele mej młodości, szaleństwo bez troski, radosne życie u stóp Wezuwiusza! Żegnajcie, huczne biesiady, pogwarki wieczorne, serenady pod złoconymi balkonami! Żegnaj, Neapolu, żegnajcie, neapolitanki, maskarady przy blasku pochodni, wieczerze w cieniu lasów! Żegnaj, miłości i przyjaźni! Miejsce moje na ziemi jest puste.   MARIANNA. Ale nie w moim sercu, Oktawie. Czemu mówisz: „Żegnaj miłości"?   OKTAW. Ja cię nie kocham, Marianno; to Celio cię kochał! ŚWIECZNIK   Tłum. Tadeusz Żeleński Boy   OSOBY:   IMĆ ANDRZEJ, rejent JOANNA, jego żona. CLAVAROCHE, oficer dragonów. FORTUNIO, WILHELM, LANDRY, SŁUŻĄCA. OGRODNIK.   Rzecz dzieje się w małym miasteczku. AKT I   Scena I Sypialnia. Joanna, w łóżku. Wchodzi imć Andrzej, w szlafroku.   ANDRZEJ. Hej! żono! hej! Joasiu! hop, hop! Joasiu! żono! Kaduczny sen! Hu! hu! żono, obudź się, Hop! hop! wstawaj, Joasiu. — Ależ śpi! Hu, hu, hu! hop, hop, hop! żono, żono, żono! to ja, Andrzej, twój mąż, mam z tobą do pomó- wienia. Hej, hej! pst! pst! pst! hem, brum, brum! pst! Joasiu, czyś umarła? Jeśli się nie obudzisz w tej chwili, wodą cię obleję.   JOANNA. Co się stało, mężusiu?   ANDRZEJ. Święci niebiescy! No, nareszcie! Skończysz ty się przeciągać? Ależ masz sen! Słuchaj, mam z tobą do pomówienia. Wczoraj wieczór Landry, mój dependent...   JOANNA. Ależ, dobry Boże, toć to jeszcze noc! Czyś ty oszalał, Andrzeju? Budzić mnie tak bez przyczyny! Idźże, proszę cię, do łóżka. Czyś ty chory?   ANDRZEJ. Anim oszalał, anim chory; jeśli cię budzę, to wiem czemu. Mam z tobą do pomówienia; najpierw wysłuchaj, a potem odpowiesz. Landry, mój dependent, znasz go przecie...   JOANNA. Któraż to godzina? ANDRZEJ. Szósta rano. Uważaj, co mówię; nie ma w tym nic uciesznego i ja też nie mam ochoty do śmiechu. Mój honor, żono, twój honor, może zgoła życie nas obojga zależy od tego wyjaśnienia. Landry, mój dependent, widział tej nocy...   JOANNA. Ależ, Andrzeju, jeżeli jesteś chory, trzeba  mnie było uprzedzić. Czyż nie do mnie należy, mój koteczku, pielęgnować cię, czuwać przy tobie?   ANDRZEJ. Jestem zdrów, powiadam; czy raczysz mnie wreszcie wysłuchać?   JOANNA. Och, Boże! przerażasz mnie; czyżby nas okradli?   ANDRZEJ. Nie, nie okradli. Podnieś się, siądź w łóżku i słuchaj dobrze. Landry, mój dependent, obudził mnie, aby mi oddać pewną pracę, którą miał dokończyć tej nocy. Otóż, gdy siedział w kancelarii...   JOANNA. Panno Najświętsza! ani chybi posprzeczałeś się z kimś w kawiarni, gdzie zawsze bywasz.   ANDRZEJ. Nie, nie posprzeczałem się i nic mi się nie stało. Nie zechcesz mnie wysłuchać? Powiadam, że Landry, pisarczyk, widział tej nocy, jak człowiek jakiś wkradał się oknem do twego pokoju.   JOANNA. Zgaduję ci z twarzy, że musiałeś grubo przegrać.   ANDRZEJ. Ech, do kaduka, żono, czyś ty ogłuchła? Masz kochanka, słyszysz? Czy to jasne? Oszukujesz mnie. Tej nocy człowiek jakiś drapał się po murze. Co to znaczy?   JOANNA. Bądź tak uprzejmy, otwórz okiennice.   ANDRZEJ. Służę ci; już. Wyziewasz się po obiedzie; Bogu chwała, nie odmawiasz sobie tej przyjemności. Uważaj, Joanno! Jestem człowiek spokojny; obchodziłem się z tobą uczciwie. Byłem przyjacielem twego ojca, jesteś moją córką prawie tyle, co żoną. Postanowiłem wchodząc tu postępować z tobą łagodnie i widzisz, że tak czynię. Otóż, nim cię potępię, chcę cię wysłuchać, dać ci sposobność do obrony. Jeśli odmówisz, strzeż się. Mamy w mieście załogę i bywa tu, Boże odpuść, sporo huzarów. Milczenie twoje może  potwierdzić wątpliwości, które żywię już od dawna.   JOANNA. Och, Andrzeju, ty mnie już nie kochasz. Darmo kryjesz pod życzliwymi słówkami śmiertelny chłód, który zastąpił tyle miłości. Nie tak byłoby dawniej; nie mówiłeś do mnie tym tonem; wówczas na jedno słówko nie potępiłbyś mnie bez wysłuchania. Dwa lata spokoju, miłości i szczęścia nie byłyby w mgnieniu oka rozwiały się jak cień. Ale cóż! zazdrość tobą powoduje; od dawna już zimna obojętność otwarła jej bramę twego serca. Na co zdałaby się oczywistość? Niewinność sama nie obroniłaby się w twoich oczach. Nie kochasz mnie już, skoro mnie oskarżasz.   ANDRZEJ. Ależ, Joanno, nie o to chodzi. Landry, pisarczyk, widział...   JOANNA. Ech, Boże! słyszałam. Czy bierzesz mnie za idiotkę, aby mi tak kotłować głowę? Nie podobna znieść tego trajkotu.   ANDRZEJ. Czemuż tedy nie odpowiadasz?   JOANNA z płaczem. Boże ty mój, jaka ja nieszczęśliwa, co ja pocznę? Widzę to, poprzysiągłeś moją śmierć, zrobisz ze mną, co ci się spodoba; jesteś mężczyzna, a ja kobieta; siła po twojej stronie. Poddaję się; spodziewałam się tego; chwytasz się lada pozoru, aby usprawiedliwić swą brutalność. Nie pozostaje mi nic, jak opuścić ten dom; schronię się wraz z córką do klasztoru, na pustynię; zabiorę z sobą, zagrzebię w sercu wspomnienie czasów, które już nie wrócą.   ANDRZEJ. Żono, żono! na miłość Boga i świętych niebieskich, czy ty kpisz sobie ze mnie? JOANNA. Nie! w istocie, Andrzeju, czy ty serio mówisz?   ANDRZEJ. Czy serio? Do stu kaduków, cierpliwość moja już się kończy; sam nie wiem, co mnie wstrzymuje, abym cię nie zawlókł przed sąd.   JOANNA. Ty, przed sąd?   ANDRZEJ. Ja, przed sąd; to możną oszaleć doprawdy z taką mulicą; nigdym nie słyszał, aby ktoś był tak uparty.   JOANNA wyskakując z łóżka. Widziałeś mężczyznę wchodzącego oknem? Widziałeś, mów: tak czy nie?   ANDRZEJ. Własnymi oczami nie widziałem.   JOANNA. Nie widziałeś własnymi oczami i chcesz mnie wlec przed sąd?   ANDRZEJ. Tak, do kroćset, jeśli nie będziesz odpowiadała.   JOANNA. Czy wiesz jedną rzecz, "Andrzeju, której moja babka nauczyła się od swojej babki? Kiedy mąż ufa żonie, zachowuje dla siebie głupie plotki; kiedy zaś jest pewien swych oskarżeń, wówczas nie ma co się z nią naradzać. Kto ma wątpliwości, stara się je rozjaśnić; gdy nie ma dowodów, milczy; a kiedy nie może wykazać, że ma słuszność, błaźni się. A teraz, proszę; chodźmy.   ANDRZEJ. Z tego tonu bierzesz?   JOANNA. Tak, z tego; idź naprzód, spieszę za tobą.   ANDRZEJ. Gdzież mam iść o tej porze?   JOANNA. Do sądu.   ANDRZEJ. Ależ, Joasiu...   JOANNA. Chodźmy, chodźmy; kiedy się grozi, nie trzeba grozić na próżno.   ANDRZEJ. No, no, uspokój się.   JOANNA. Nie; chcesz mnie wlec przed sąd, dobrze, chodźmy natychmiast.   ANDRZEJ. Co powiesz tam na swoją obronę? powiedz to samo teraz. JOANNA. Nie, tutaj nic nie powiem,   ANDRZEJ. Czemu?   JOANNA. Bo chcę iść przed sąd.   ANDRZEJ. Ty byś mnie potrafiła przywieść do szaleństwa; wydaje mi się, że śnię, Wiekuisty Boże, stworzycielu świata! ja to odchoruję. Jak to? co to? czy to możliwe? Leżałem w łóżku; spałem, biorę te ściany za świadków, żem spał z całej duszy. Landry, pisarczyk, szesnastoletni chłopczyna, który w życiu swoim nie obmówił nikogo, najprostoduszniejszy chłopiec pod słońcem, siedząc noc całą przy kopiowaniu inwentarza, widzi mężczyznę włażącego oknem; mówi mi to, kładę szlafrok, przychodzę do ciebie po dobroci, proszę grzecznie o wytłumaczenie, a ty mnie lżysz! Traktujesz mnie jak furiata, ba, wyskakujesz z łóżka gotowa rzucić mi się do gardła! Nie, to przechodzi wszelkie pojęcie; tydzień nie będę zdolny wykonywać bez błędu najprostszego dodawania, Joasiu, żonciu moja! i to ty mnie tak traktujesz!   JOANNA. Właśnie! właśnie! biedaczek!   ANDRZEJ. Ależ, drogie maleństwo, co tobie szkodzi odpowiedzieć? Czy przypuszczasz, iż mógłbym myśleć, że ty mnie naprawdę oszukujesz? Och, Boże, jedno słówko wystarczy: czemuż go nie powiesz? Może to złodziej zakradł się przez okno; ta dzielnica nie jest zbyt bezpieczna, rozsądniej będzie się stąd wynieść. Wszyscy ci żołnierze bardzo mi się nie podobają, mój aniołeczku, mój klejnociku złoty. Kiedy idziemy na przechadzkę, do teatru, na bal, nawet kiedy siedzimy w domu, te draby nie odstępują nas na krok; nie mogę wprost zbliżyć się do ciebie, aby się nie nadziać na epolety i nie zaplątać się nogami w jakieś krzywe szablisko. Kto wie, czy któremu z zuchwalców nie wpadło do głowy wspinać się do okien? Ty nic nie wiesz, to jasne; nie zachęcasz ich, to pewna; ale ci paskudziarze zdolni są do wszystkiego. No, żoneczko, no, daj rękę; gniewasz się na mnie, Joasiu? JOANNA. Oczywiście, że się gniewam. Grozić sądami! Kiedy mama się o tym dowie, ładnie cię przywita!   ANDRZEJ. Ej, dziecinko, nie mów jej tego. Po co kogo wtajemniczać w nasze sprzeczki? To lekkie chmurki, które pojawiają się przez chwilę na niebie, aby potem było tym spokojniejsze i czystsze.   JOANNA. Niech i tak będzie! Daj rękę.   ANDRZEJ. Czyż ja nie wiem, że ty mnie kochasz? Czyż nie ufam ci? Czy od dwóch lat nie dałaś mi dosyć dowodów, że mi jesteś oddana? To okno, o którym mówi Landry, nie wychodzi wprost na twój pokój ; mijając sień można tamtędy dostać się do sądu; nie dziwiłbym się, gdyby to imć Piotr, nasz sąsiad, dobierał się do modeli owoców. Nie bój się! Postawię dziś wieczór ogrodnika na czatach i narządzę wilczą paść w alei; uśmiejemy się jutro oboje.   JOANNA. Upadam ze znużenia; obudziłeś mnie bardzo nie w porę.   ANDRZEJ. Połóż się, maleńka, już idę. Śpij spokojnie. No, dobranoc, nie myślmy o tym. Widzisz, dziecko, nie przeszukują  pokoju, nie otwarłem ani jednej szafy; wierzę na słowo. Mam uczucie, że cię kocham sto razy więcej za to, żem cię posądził niesłusznie i żem się przekonał o twej niewinności. Wynagrodzę ci to, czeka): pojedziemy na wieś, kupię ci prezencik. Śpij, śpij, do zobaczenia.   Wychodzi. — Joanna zostawszy sama, otwiera szafę: widać w niej siedzącego w kuczki kapitana Clavaroche.   CLAVAROCHE wychodząc z szafy. Uff!   JOANNA. Prędko, wychodź! mąż podejrzewa nas; ktoś cię widział, ale nie poznał; nie możesz się tu pokazywać. Jak ci tam było?   CLAVAROCHE. Cudownie.   JOANNA. Nie mamy czasu do stracenia; co począć? Trzeba coś zrobić, aby się widywać, byle niepostrzeżenie. Ale jak? Ogrodnik będzie wieczór na czatach, pokojówki nie jestem pewna; gdzie indziej nie podobna; w takiej, mieścinie jest się jak na talerzu. Tyś cały zakurzony, zdaje mi się, że kulejesz?   CLAVAROCHE. Stłukłem sobie kolano i głowę. Rękojeść szabli wbiła mi się w żebra. Ua! mam uczucie, że wychodzę z młyna.   JOANNA. Spal w domu moje listy. Gdyby je znaleziono, byłabym zgubiona; matka wpakowałaby mnie do klasztoru. Dependent Landry widział cię w oknie; zapłaci mi za to. Co począć? co wymyślić? mów! Bladyś jak śmierć.   CLAVAROCHE. Źlem się ułożył, gdy zatrzasnęłaś drzwi, godzinę całą siedziałem jak preparat anatomiczny w słoju.   JOANNA. Więc cóż! mówże! co poczniemy?   CLAVAROCHE. Ba! nic łatwiejszego.   JOANNA. Ale co?   CLAVAROCHE. Nie wiem; ale nic łatwiejszego. Myślisz, że mi to pierwszyzna? Kości nie czuję; daj mi szklankę wody,   JOANNA. Sądzę, że najlepiej byłoby widywać się na folwarku.   CLAVAROCHE. Ach, ci mężowie, kiedy się obudzą, cóż za nieznośne bydlęta! Ładniem sobie urządził mundur: pięknie będę wyglądał na paradzie!   (Pije). Masz tu gdzie szczotkę? Do paralusza! trzeba było diablej siły charakteru, aby nie kichnąć w tym kurzu.   JOANNA. Masz tu gotowalnię, bierz, co ci trzeba.   CLAVAROCHE przyczesując się. Po co na folwarku? Twój mąż jest, ostatecznie, człowiek niezbyt straszny. Czy to jego stały zwyczaj takie nocne wyprawy?   JOANNA. Nie, Bogu dzięki. Drżę cała jeszcze. Ale pomyśl, skoro raz sobie głowę nabił, wszystkie jego podejrzenia spadną na ciebie.   CLAVAROCHE. Czemu na mnie? JOANNA. Czemu? Bo... nie wiem... mam wrażenie, że tak być musi. Och, prawda to osobliwa rzecz, to tak, jak upiory: czuje się ją, choć się jej nie dotyka.   CLAVAROCHE poprawiając uniform. Ba! tylko babunie i prokuratorzy utrzymują, że wszystko wychodzi na wierzch. Mają o tyle słuszność, że co nie wyszło na wierzch, o tym się nie wie, tym samym nie istnieje. To, co mówię, wygląda na głupstwo; zastanów się, a ujrzysz, że to szczera prawda,   JOANNA. Wierzę ci. Ręce mi drżą, taki strach to gorsze od najgorszej rzeczy.   CLAVAROCHE. Tylko spokojnie; zaradzimy na to,   JOANNA. Jak? Umykaj, już dzień,   CLAVAROCHE. Ech, dobry Boże, co za gorączka! Śliczna jesteś jak aniołek z tymi wielkimi, przestraszonymi oczami. No, no, siadaj chwilę, pogadajmy rozsądnie. Wyglądam już prawie że możliwie, oporządziłem się jakoś. Piekielna ta szafa! nie zazdroszczę twoim kieckom.   JOANNA. Nie żartuj, przerażasz mnie.   CLAVAROCHE. A więc, moja droga, posłuchaj, wyłożę ci swoje zasady. Kiedy się spotka na drodze gatunek jadowitej bestii zwanej zazdrosnym mężem...   JOANNA. Och, Clavaroche, przez litość!...   CLAVAROCHE. Uraziłem cię?   (Całuje ją).   JOANNA. Mów bodaj ciszej.   CLAVAROCHE. Są trzy pewne sposoby uniknięcia niebezpieczeństwa. Pierwszy, to rozstać się; ale ten sposób to nie dla nas, co?   JOANNA. Sprawisz, że umrę z przerażenia...   CLAVAROCHE. Drugi, bezsprzecznie najlepszy, to nie zważać i w razie potrzeby...   JOANNA. Co? CLAVAROCHE. Nie, to też nic nie warte; masz męża gryzipiórka, nie ma tu co wyjeżdżać z rapirem. Pozostaje zatem trzeci sposób; mianowicie znaleźć świecznik.   JOANNA. Świecznik? Co to ma znaczyć?   CLAVAROCHE. Tak nazywaliśmy w pułku rosłego dryblasa, który w potrzebie nosi szal albo parasolkę; który, kiedy kobieta tańczy, zasiada poważnie jej krzesło i bawiąc się jej wachlarzem, wodzi za nią w tłumie melancholijnym wzrokiem; podaje jej ramię, kiedy wychodzi z loży, i stawia z dumą na konsolce szklankę, z której się napiła wody; towarzyszy jej na przechadzkę, czytuje jej wieczór, brzęczy wciąż dokoła niej i sączy jej w ucho mdłe komplementy. Zachwyca się kto damą — on się puszy; obrazi ją kto — wyzywa na pojedynek! Brak poduszki na kozetce, on pędzi, rzuca się, szuka; zna dom i wszystkie sprzęty, stanowi cząstkę urządzenia, chodzi po korytarzach bez światła. Ponieważ, jako zręczny i gorliwy polityk, wywodzi w pole męża, rychło ściąga jego nienawiść. Jest gdzie zabawa, na którą jego donna ma ochotę iść? od świtu jest ogolony, od południa czeka na ulicy; założył krzesła rękawiczką. Spytajcie, czemu  chodzi za nią jak cień? — nie wie, nie umie wytłumaczyć. Nie znaczy to, aby dama nie zachęciła go niekiedy uśmiechem i nie pozwoliła mu od czasu do czasu koniuszczka palców, które on ściska namiętnie; jest jak owi wielcy panowie, którzy mają urząd honorowy i wstęp w dnie galowe; ale gabinet jest dla nich zamknięty, nic tam po nich. Słowem, przywileje jego kończą się tam, gdzie zaczynają się prawdziwe; ma z kobiety wszystko, co się z niej widzi, a nic z tego, czego się pragnie. Za tym wygodnym manekinem kryje się szczęśliwa tajemnica; on służy za parawan wszystkiemu, co się dzieje w półmroku w podle kominka. Jeśli mąż jest zazdrosny, to o niego; jeśli ludzie gadają, to o nim. Jemu pokażą drzwi pewnego ranka, kiedy służba usłyszy, że ktoś chodził w nocy po pokoju pani; jego szpieguje tajemnie mąż; listy jego, pełne tkliwości i szacunku, otwiera teściowa; on biega, krąży, niepokoi się, to jego zajęcie; dzięki czemu dyskretny kochanek i jego bardzo niewinna przyjaciółka, okryci nieprzeniknioną zasłoną, śmieją się z niego samego i z ciekawych.   JOANNA. Nie mogę się nie śmiać, mimo że mi nie do śmiechu. I czemuż ta osobistość nosi dziwaczne miano świecznika?   CLAVAROCHE. A, ba! wszakże to on trzyma świeczkę przy...   JOANNA. Dobrze już, rozumiem.   CLAVAROCHE. Pomyśl teraz, dziecko: czy wśród znajomych n ie znalazłabyś jakiej  dobrej duszy, zdolnej wypełnić tę ważną rolę, która, szczerze mówiąc, nie jest bez słodyczy? Poszukaj, rozważ, pomyśl.   (Patrzy na zegarek). Siódma. Muszę cię pożegnać. Mam dziś służbę.   JOANNA. Ależ, mój drogi... w istocie, ja nie znam tu nikogo, a przy tym nie miałabym odwagi do takiego oszukaństwa. Jak to! ośmielać młodego człowieka, wabić go, budzić nadzieje, rozkochać go może i igrać z jego cierpieniem? Ależ to niegodziwość.   CLAVAROCHE. Wolisz więc, żebym cię stracił? Nie widzisz, że w tej krytycznej sytuacji za wszelką cenę trzeba odwrócić podejrzenia?   JOANNA. Po co ściągać je na innego?   CLAVAROCHE. Ha! po to, aby gdzieś spadły. Podejrzenia, moja droga, podejrzenia zazdrosnego męża nie mogą bujać w przestworzu; to nie jaskółki. Muszą, wcześniej  czy później, gdzieś spocząć, najpewniejsze jest tedy usłać im gniazdko.   JOANNA. Nie, stanowczo nie mogę. Wszak, aby to osiągnąć, musiałabym się narazić bardzo poważnie. CLAVAROCHE. Ot, widzę tu, na dziedzińcu, trzech młodych ludzi siedzących pod drzewem: to pisarczyki twojego męża. Zostawiam ci wybór; kiedy wrócę, jeden ma się kochać w tobie do szaleństwa.   JOANNA. Jakże  to możliwe? Nie mówiłam z nimi w życiu ani słowa.   CLAVAROCHE. Czyż nie jesteś córą Ewy! No! Joasiu, zgódź się.   JOANNA. Nie licz na to; nie podobna.   CLAVAROCHE. Daj rękę na przyrzeczenie; dziękuję. Bywaj zdrowa, nieśmiała blondyneczko; jesteś sprytna, młoda, ładna, zakochana... troszkę, nieprawdaż? Do dzieła! rozpinać sieci!   JOANNA. Odważny jesteś, Clavaroche.   CLAVAROCHE. Dumny i odważny; dumny, że mam twoje serce, odważny, żeby go nie stracić.   (Wychodzi).   Scena II Ogródek Fortunio, Landry i Wilhelm, siedzą.   FORTUNIO. Doprawdy, to osobliwe; szczególna przygoda.   LANDRY. Nie gadaj że nikomu; wyleciałbym stąd,   FORTUNIO. Szczególna i piękna. Tak, kimkolwiek jest ów nieznajomy, szczęśliwy człowiek!   LANDRY. Przyrzeknij, że nic nie powiesz; pryncypał kazał mi przysiąc.   WILHELM. O swoim bliźnim, o królu i o kobietach nie godzi się pisnąć słówka.   FORTUNIO. To, że podobne rzeczy istnieją, ta... Nie, aż mi serce dygoce. Doprawdy, Landry, widziałeś?   LANDRY. Już dobrze; nie mówmy o tym.   FORTUNIO. Słyszałeś ostrożne stąpanie? LANDRY. Po cichutku, wzdłuż muru.   FORTUNIO. I okno skrzypnęło lekko?   LANDRY. Jak ziarnko piasku pod nogą.   FORTUNIO. Potem na murze  cień mężczyzny?   LANDRY. Niby widmo, zawinięty w płaszcz.   FORTUNIO. I rękę za oknem?   LANDRY. Drżącą jak liść.   FORTUNIO. Błysk światła, potem pocałunek, oddalające się kroki?   LANDRY. Potem milczenie, firanka opadła, światło znikło.   FORTUNIO. Gdybym był na twoim miejscu, zostałbym do rana.   WILHELM. Czy ty się kochasz w pani Joasi? A to ładna rola!   FORTUNIO. Przysięgam w obliczu Boga, Wilhelmie, że nigdy w obecności pani Joanny nie podniosłem oczu. Nawet we śnie nie odważyłbym się jej pokochać. Spotkałem ją raz na balu; ręka moja nie tknęła jej ręki, wargi jej nie przemówiły nigdy do mnie. Nie wiem o niej nic, ani co robi, ani co myśli, chyba tyle, że przechadza się tu po południu i że nieraz chuchałem w szyby, aby ją ujrzeć z daleka.   WILHELM. Jeśli nie jesteś zakochany, czemu mówisz, że zostałbyś do rana? Nie można było postąpić właściwiej niż Landry: opowiedzieć całą rzecz wiernie panu Andrzejowi, naszemu pryncypałowi,   FORTUNIO. Landry zrobił, jak uważał. Niech Romeo tuli do piersi Julię! Chciałbym być rannym ptakiem, który ich ostrzega o niebezpieczeństwie.   WILHELM. Et, ty, z twoimi bredniami! Cóż ci z tego, że Joasia ma kochanka? Z pewnością jakiś oficer z miasteczka.   FORTUNIO. Chciałbym być wówczas w kancelarii, chciałbym to widzieć. WILHELM. Niechże cię Pan Bóg kocha! To te romanse, kórymi się zaczytujesz, tak cię zatruły. Co ci przyjdzie z tej opowieści? żeś dudek, jak byłeś wprzódy. Spodziewasz się może, że i na ciebie przyjdzie kolej? Tak, tak, oczywiście, panicz wyobraża sobie, że spojrzą nań kiedyś łaskawym okiem. Biedny chłopcze! nie znasz pięknych pań z prowincji. My, nieboraki, w naszych czarnych surdutach, to drobny narybek, dobry dla szwaczek. Damy gustują tylko w czerwonych pantalonach, a skoro raz ich pokosztowały, cóż znaczy, że załoga się zmienia? Wszyscy wojskowi podobni są do siebie; kto kocha jednego, kocha stu. Jedynie rabaty się zmieniają; z żółtych robią się zielone, białe... Poza tym, czyż nie znajdą tak samo podczesanych wąsików, tego samego szyku z kordegardy, tych samych dowcipów i tych samych całusów? Wszyscy ani są na jeden model; nie dziw że dama może się omylić.   FORTUNIO. Z tobą nie ma co mówić; każde święto i niedzielę spędzasz w kręgielni.   WILHELM. A ty sam, przy oknie, z nosem w lewkoniach. Wielka mi różnica! Z tymi romantycznymi ćwiekami zbzikujesz na amen. No, wracajmy; o czym ty myślisz? już czas do pracy.   FORTUNIO. Chciałbym być owej nocy z Landrym w kancelarii.   (Wychodzą. Wchodzi Joanna ze służącą).   JOANNA. Śliwki będą ładne w tym roku, sad zapowiada się bardzo dobrze. Siądźmy tam na ławeczce.   SŁUŻĄCA. Nie obawia się pani przeziębienia? Ranek chłodny.   JOANNA. Doprawdy, od dwóch lat, jak tu mieszkam, nie wiem, czy dwa razy byłam w tej części ogrodu. Patrz na te dzwonki. Doskonale umieszczono kratkę, po której ma się piąć powój. SŁUŻĄCA. I nic pani nie wzięła na głowę; uparła się pani wyjść tak bez niczego.   JOANNA. Powiedz mi, skoro jesteśmy tułaj: kto są ci młodzi ludzie, o tam, w kancelarii? Mam wrażenie, że się nam przyglądają; przed chwilą byli tutaj.   SŁUŻĄCA. Co! pani ich nie zna! To pisarze naszego pana.   JOANNA. A, więc ich znasz, Magdusiu? Coś mi się zaru- mieniłaś.   SŁUŻĄCA. Ja, pani! czemu? Znam ot, tyle, że ich widuję co dzień, a i to co dzień  to tak się tylko mówi. Sama nie wiem, czy ich znam.   JOANNA. Ejże! przyznaj, żeś się zaczerwieniła. I po co się bronić? O ile mogę stąd sądzić, chłopcy wcale niczego. No, który z nich wpadł ci w oko? Wyspowiadaj się. Jesteś ładna dziewczyna, Magdusiu; cóż złego, że te chłopaki smalą do ciebie cholewki?   SŁUŻĄCA. Nie mówię, żeby co złego; chłopcy wcale nie biedne i z uczciwych domów. Jeden zwłaszcza, o, ten blondynek, kiedy idzie ulicą, niejedna zerka  na niego.   JOANNA podchodząc w stronę domu. Który? ten tam, z wąsami?   SŁUŻĄCA. Och, nie; to pan Landry; taka sobie niezguła, trzech zliczyć nie umie.   JOANNA. Ten drugi, co siedzi i pisze?   SŁUŻĄCA. Nie, nie; to pan Wilhelm, porządny chłopiec, ale włosy mu sterczą jak kłaki, a kiedy w niedzielę weźmie się tańczyć, to litość bierze!   JOANNA. O kimż tedy mówisz? Nie widzę nikogo więcej...   SŁUŻĄCA. Nie widzi pani w oknie tego panicza: schludnie ubrany i pięknie uczesany... O! teraz się wychyla; to młody Fortunio. JOANNA. Tak, widzę teraz. Niebrzydki, daję słowo, z tymi długimi włosami i z miną niewiniątka. Pilnuj się, Magduś; takie aniołki prowadzą do piekła biedne dziewczęta. I on się umizga do panienek, ten paniczyk z niebieskimi oczami? No, Magdusiu, nie masz ty znowu powodu tak spuszczać oczu i robić świętej minki. Przyznaję, gust masz wcale dobry. Ten zatem umie liczyć do trzech i uczył się tańczyć?   SŁUŻĄCA. Uczciwszy uszy, proszę pani, gdybym myślała, że on jest zakochany, to nie w takiej lichocie. Gdyby pani odwróciła głowę, kiedy się pani przechadza po ogrodzie, ujrzałaby go pani nieraz, jak z założonymi rękami, z piórem za uchem wypatruje na panią oczy co ma sił.   JOANNA. Żarty stroisz, dziewczyno? czy wiesz, do kogo mówisz?   SŁUŻĄCA. Wolno psu patrzeć na biskupa, a są ludzie, którzy powiadają, że biskup jest wcale rad, gdy pies na niego patrzy. Chłopak do rzeczy, ojciec jego bogaty złotnik. Nie ma w tym chyba obrazy, że ktoś patrzy na kogoś.   JOANNA. Któż ci powiedział, że on właśnie na mnie patrzy? Sądzę, że ci się nie zwierzał.   SŁUŻĄCA. Kiedy ładny chłopiec się ogląda, et, proszę pani, trzeba by nie być kobietą, aby nie zgadnąć, w którą stronę strzela oczami. Nie trza mi jego zwierzali, wiem sama, co mam wiedzieć.   JOANNA. Zimno mi. Idź przynieś szal i oszczędź mi swoich baśni.   (Służąca wychodzi). Jeżeli  się nie mylę, widziałam wśród drzew ogrodnika. Hej, Piotrze, słyszycie!   OGRODNIK wchodząc. Pani wolała?   JOANNA. Tak, idźcie do kancelarii i spytajcie o pisarza imieniem Fortunio. Niech przyjdzie tutaj; chcę z nim pomówić.   (Ogrodnik wychodzi. W chwilę później wchodzi Fortunio ). FORTUNIO. Pani, to zapewne omyłka; powiedziano mi, że pani mnie wzywa.   JOANNA. Siadaj pan, to nie omyłka. — Widzi mnie pan, panie Fortunio, wielce skłopotaną, wielce strapioną. Nie wiem sama, jak wyrazić to, o co mam prosić, ani  czemu zwracam się do pana.   FORTUNIO. Jestem najmłodszy w kancelarii; jeżeli chodzi o co ważnego, pierwszy pisarz, Wilhelm, jest w domu; czy go zawołać?   JOANNA. Ależ nie! Gdyby chodziło o takie sprawy, czyż nie mam męża?   FORTUNIO. Czy mogę zdać się pani na co? Proszę mówić z całą ufnością. Mimo że tak młody, umarłbym z ochotą, aby pani oddać przysługę.   JOANNA. Uprzejme i dzielne słowa; a przecież, jeśli się nie mylę, nie zna mnie pan.   FORTUNIO. Gwiazda błyszcząca na widnokręgu nie zna ócz, które na nią patrzą; ale ją zna najlichszy pasterz wędrujący przez upłazy.   JOANNA. To, co panu chcę zwierzyć, to tajemnica!... Waham się z dwóch powodów: raz, może mnie pan zdradzić, a po wtóre, nawet godząc się mi usłużyć, może pan nabrać o mnie złego pojęcia.   FORTUNIO. Raczy mnie pani poddać jakiej próbie? Błagam, byś mi zechciała zawierzyć.   JOANNA. Powiadam panu, że jesteś jeszcze bardzo młody. Pan sam może wierzyć w siebie, a mimo to nie zawsze móc za siebie ręczyć.   FORTUNIO. Pani jest bardziej piękna niż ja młody; za to, co serce moje czuje, ręczę.   JOANNA. Mus bywa nieopatrzny. Proszę się rozejrzeć, czy nikt nie słyszy. FORTUNIO. Nikt; ogród pusty, drzwi od kancelarii zamknąłem.   JOANNA. Nie, stanowczo nie mogę się zdobyć na to! Wybaczy mi pan ten bezcelowy krok i niech nigdy o tym nie będzie mowy.   FORTUNIO. Ach, pani, to bardzo smutne dla mniej ale stanie się, jak pani każe.   JOANNA. Bo też położenie, w którym się znajduję, do- prawdy nie ma sensu. Potrzebowałabym — mamże wyznać — niezupełnie przyjaciela, a mimo to ręki przyjaciela. Nie wiem, co począć. Przechadzałam się po ogrodzie patrząc na te drzewa i ot, sama nie wiem jak, ujrzałam pana w oknie i... przyszło mi na myśl kazać go zawołać.   FORTUNIO. Jakiej bądź igraszce losu zawdzięczam tę łaskę, pozwól mi pani z niej korzystać. Mogę tylko powtórzyć swoje słowa: umarłbym z ochotą dla pani.   JOANNA. Niech pan tego zbytnio nie powtarza: tym bardziej zamknie mi pan usta,   FORTUNIO. Czemu? to z głębi serca...   JOANNA. Czemu? czemu? pan nie wie, a ja nie chcę nawet o tym myśleć. Nie; to, o co mam prosić, nie może mieć tak poważnych następstw. Bogu dzięki, to drobnostka. Dzieciak z pana jeszcze, nieprawdaż? Podobam ci się może i sypiesz, ot, bez zastanowienia, czułe słówka. Ja też to tak biorę, to zupełnie proste; każdy na twoim miejscu mówiłby tak samo.   FORTUNIO. Pani, ja nigdy nie skłamałem. Prawda, że jestem dziecko i że można wątpić o moich słowach; ale Bóg patrzy w moje serce.   JOANNA. Doskonale; umiesz swoją rolę i nie dasz się zbić z tropu. Dość więc o tym; weź krzesło i siadaj tu.   FORTUNIO. Czynię to, aby pani być posłusznym. JOANNA. Niech mi pan wybaczy pytanie, które może się wydać dziwne. Magdusia, moja pokojówka, powiadała mi, że ojciec pański jest złotnikiem. Musi mieć stosunki z kupcami w tym mieście.   FORTUNIO. Tak, pani; nie ma tu ani jednego, który by nie znał naszej pracowni.   JOANNA. Tym samym musiał się pan obracać w kupieckiej dzielnicy, znają pana z widzenia?   FORTUNIO. Owszem, pani.   JOANNA. Jedna z moich przyjaciółek ma skąpego i zazdrosnego męża. Nie brak jej majątku, ale nie może nim rozrządzać. Jej rozrywki, upodobania, stroje, kaprysy jeżeli pan chcesz — któraż kobieta nie ma kaprysów? — wszystko jest pod kontrolą. Prawda, iż z końcem roku cyfra jej wydatków bywa wcale znaczna; ale co miesiąc, prawie co tydzień trzeba jej liczyć, targować się, szacować wszystko, co kupuje. Domyśla się pan, że przy każdym rachunku mąż nie szczędzi jej morałów, kazań, ot, jak skąpiec; słowem, żyjąc w dostatku, prowadzi zarazem życie niewolnicy. Ma pieniądze i nie mą, skoro nie może ich użyć. W życiu kobiet toaleta, strój, to wielkie słowo, rozumie pan. Trzeba jej było koniecznie uciec się do podstępu. Rachunki kupców mieszczą  jedynie te wydatki, które mąż mieni przedmiotami „pierwszej potrzeby"; te rzeczy płaci się jawnie; ale w umówionych okresach inne tajemne rachunki zawierają wzmiankę o paru drobiazgach, nazwanych przez żonę rzeczami „drugiej potrzeby", która jest prawdziwą potrzebą, a którą ciasne głowy mogłyby nazwać zbytkiem. W ten sposób wszystko się układa; każdy wychodzi na swoje, a mąż, polegając święcie na rachunkach i kwitach, nie zna się tyle na fantazjach kobiecych, aby zgadnąć, że nie wszystko zapłacił, co widzi na swej żonie.   FORTUNIO. Nie widzę w tym zbrodni. JOANNA. A teraz, ot, co się dzieje: mąż,  nieco podejrzliwy, spostrzegł w końcu... nie przybytek strojów, ale ubytek pieniędzy. Wsiadł na służących, tłukł pięścią w szkatułę, połajał kupców. Biedna żona nie straciła na tym ani dukata; ale pożera ją, jak drugiego Tantala, od rana do wieczora pożądanie fatałaszków. Skończyli się powiernicy, tajemne rachuneczki, sekretne wydatki. Dręczy ją wszakże to pragnienie; na wszelki sposób sili się je uśmierzyć. Trzeba by, aby młody człowiek, zręczny, dyskretny i dość znany w mieście, aby nie budzić podejrzeń, zechciał sam biegać po sklepach i kupować niby dla siebie wszystko, czego ona zechce zapotrzebować. Trzeba by przede wszystkim, aby miał łatwy wstęp do domu; aby mógł swobodnie wchodzić i wychodzić, aby miał dobry gust i umiał wybierać. Byłby to może szczęśliwy zbieg okoliczności, gdyby istniała w mieście zalotna panienka, o której by wiedziano, że jej nadskakuje. Czy pan nie jest w tym położeniu? przypuśćmy że tak, to usprawiedliwiłoby wszystko; Wówczas sprawunki szłyby na karb tej panny. Oto człowiek, którego trzeba by znaleźć.   FORTUNIO. Niech pani powie przyjaciółce, że jestem na jej rozkazy; będę jej służył jak zdołam.   JOANNA. Ale byłoby możliwe, nieprawdaż, iż aby mieć wolny wstęp do domu, powiernik musiałby przebywać nie tylko w kancelarii? Pojmuje pan, że trzeba by mu dać miejsce przy stole i w salonie? Pojmuje pan, że dyskrecja jest cnotą zbyt rzadką, by nie miała zjednać mu wdzięczności... ale, że prócz dobrej woli nic by nie zaszkodziło i trochę sprytu?... Aby wieczorem,,, na przykład dziś wieczór.., w razie pogody, umiał się wśliznąć przez uchylone drzwi i przynieść ukradkiem zakazane cacko. Aby się nigdy nie zdradził tajemniczymi minami; aby był ostrożny, zwinny i przebiegły; aby pamiętał o przysłowiu hiszpańskim, wiodącym daleko tych, którzy mu hołdują: „Śmiałkom Bóg sprzyja". FORTUNIO. Błagam panią, niech mi pani zawierzy,   JOANNA. W razie gdyby uczynił zadość tym. warunkom i dał pewność, że umie milczeć, można by zdradzić powiernikowi imię jego przyjaciółki. Wówczas przyjąłby bez skrupułu, zręcznie jak młoda subretka sakiewkę, której znałby przeznaczenie. Szybko! widzę już Magdusię, niesie mi płaszcz. Dyskrecja i ostrożność, do widzenia. Przyjaciółka to ja; powiernik to pan; sakiewka jest na ziemi, przy krześle.   (Wychodzi — Wilhelm i Landry zjawiają się w progu).   WILHELM. Hej! Fortunio, pryncypał cię woła.   LANDRY. Robota na biurku, gdzież ty łazisz?   FORTUNIO. Hę? Co? Czego chcecie?   WILHELM. Mówimy, że pryncypał cię woła,   LANDRY. Chodźże tu, potrzebny jesteś, O czym on myśli, ten lunatyk?   FORTUNIO. Ha! cóż za dziwna, dziwna przygoda...   (Wychodzą). AKT II   Scena I Salon.   CLAVAROCHE przed lustrem. Dalibóg, gdyby tak kochać serio te piękne panie, to byłaby głupia historia: rzemiosło kochanka to, razem wziąwszy, okrutna mordęga. To w najpiękniejszym momencie służący zapuka do drzwi i zmusi cię do odwrotu: kobieta, nawet poświęcając ci wszystko, oddaje się tylko jednym uchem i wśród najsłodszych uniesień wepchnie cię do szafy. To znów, kiedy człowiek jest u siebie w domu, na kanapie, wyczerpany musztrą, wpada posłaniec, aby przypomnieć, że stąd o milę czyjeś serduszko was ubóstwia. Prędko! balwierz, służba! Człowiek pędzi, goni, przybywa za późno, mąż wrócił, deszcz pada, trzeba sterczeć godzinę pod oknem, A spróbuj tylko być chory albo po prostu w złym humorze! Ani mowy; upał, mróz, burza, niepewność, niebezpieczeństwo, to wszystko działa nad wyraz ożywczo. Od czasu jak istnieją przysłowia, przeszkody posiadają przywilej mnożenia rozkoszy i sama zadymka śnieżna obraziłaby się, gdyby smagając ci twarz, nie wierzyła, że ci dodaje wigoru, Wyobrażają miłość ze strzałami i z kołczanem; lepiej by ją malować jako myśliwca idącego na kaczki, w nieprzemakalnej kurcie i czapce na uszy. Cóż to za głupie bydlęta, ludzie, aby sobie odmawiać słodkich wywczasów po to, aby gonić... za czym, jeśli łaska? Za cieniem własnej próżności! Ale załoga tkwi pół roku w jednym mieście, nie można wciąż siedzieć w kawiarni: prowincjonalni aktorzy znudzą, człowiek przygląda się sobie w lustrze, i nie chce być darmo ładnym chłopcem. Joasia ma zgrabną figurkę, ot, jakoś czas schodzi, człowiek bierze, co jest, nie przebierając. (Wchodzi Joanna). I cóż, serce, coś zdziałała? Poszłaś za moją radą? Czyśmy już wolni od niebezpieczeństwa ?   JOANNA. Tak.   CLAVAROCHE. Jak się wzięłaś do rzeczy? Musisz mi opo- wiedzieć. Czy to który pisarczyk imć Andrzeja podjął się być. aniołem-stróżem?   JOANNA. Tak.   CLAVAROCHE. Jesteś niezrównana; ze świecą szukać takiej główki. Ściągnęłaś, nieprawdaż, dobrego chłopczynę do buduaru? Widzę go już, jak ze złożonymi rękami obraca kapelusz w palcach. Ale coś ty mu opowiedziała za bajeczkę, aby osiągnąć cel tak gładko?   JOANNA. Pierwszą z brzegu; sama nie wiem,   CLAVAROCHE. Patrzcie, jak wy się umiecie brać do rzeczy i co z nas za niebożęta, kiedy się wam spodoba nas omotać! A pan mąż, jakże wziął sprawę? Czy piorun, który nam groził, czuje już bliskość konduktora? czy zaczyna się już odwracać?   JOANNA. Tak.   CLAVAROCHE. Tam do kata! będziemy mieli zabawę. Z rozkoszą będę się przyglądał tej komedyjce, będę śledził wszystkie sprężyny i sam grał w niej swoją rolę. I od czasu, jakeśmy się rozstali, pokorny niewolnik, ręczę, jest już zakochany? Założyłbym się, żem go spotkał wchodząc: mina zaaferowana, postawa godna urzędu. Czy już objął posterunek? zręcznie się wywiązuje? nosi już twoje barwy? ustawia parawanik przed ogniem? wybąkał już parę słów miłości i uwielbienia? czyś zadowolona z niego? JOANNA. Tak.   CLAVAROCHE. I jako zaliczkę przyszłych usług, te piękne oczy pełne czarnego płomienia dały mu już odgadnąć, że wolno wzdychać do nich? czy może się już pochwalić jakim faworem? No, szczerze, dalekoście zaszli? skrzyżowaliście spojrzenia? szpady już się zwarły? Należy mu się trochę zachęty za usługę, jaką nam oddaje.   JOANNA. Tak.   CLAVAROCHE. Co tobie? Jesteś zadumana, ledwie odpowiadasz...   JOANNA. Zrobiłam, czegoś sobie życzył,   CLAVAROCHE. Żałujesz?   JOANNA. Nie.   CLAVAROCHE. Ale wyglądasz stroskana, coś cię niepokoi.   JOANNA. Nie.   CLAVAROCHE. Czyżbyś widziała coś poważnego w podobnym żarciku? Dajże pokój, to głupstwo.   JOANNA. Gdyby się kto dowiedział o tym, mnie by świat potępił, a tobie może przyklasnął...   CLAVAROCHE. Ba! toż to zabawa, głupstwo; kochasz mnie, Joasiu?   JOANNA. Tak.   CLAVAROCHE. Więc cóż? o co się trapisz? Czyż nie po to, aby ocalić naszą miłość, zrobiłaś to wszystko?   JOANNA. Tak.   CLAVAROCHE. Upewniam cię, że mnie to bawi i że nie biorę rzeczy tak ściśle.   JOANNA. Cyt! zbliża się obiad, mąż nadchodzi.   CLAVAROCHE. A ten jegomość z nim?...   JOANNA. To on. Mąż go zaprosił, zostanie na wieczór. (Wchodzą Andrzej i Fortunio).   ANDRZEJ. Nie! nie chcę dziś już słyszeć o interesach. Niech wszystko tańczy do upadłego, niech jeno śmiech rozbrzmiewa dokoła. Jestem szczęśliwy, pływam w radości, chcę mieć wesoły obiadek. CLAVAROCHE. Do paralusza! w świetnym pan dziś humorze, mości Andrzeju.   ANDRZEJ. Muszę wam opowiedzieć, co mi się zdarzyło wczoraj. Niesłuszniem posądził żonę; kazałem zastawić paści koło furtki i dziś rano znalazłem w nich własnego kota; dobrze mi tak, zasłużyłem... Ale chcę oddać sprawiedliwość Joasi i powiedzieć wszem wobec, żeśmy się pojednali i że mi przebaczyła.   JOANNA. Dobrze, dobrze, nie mam żalu, bądź tak uprzejmy nie mówić już o tym.   ANDRZEJ. Nie, ja chcę, aby wszyscy wiedzieli. Opowiedziałem to po całym mieście i przyniosłem w kieszeni Napoleonka z cukru; postawię go na kominku na znak pojednania, ilekroć nań spojrzę, sto razy więcej będę kochał moją żonusię. To mnie oduczy podejrzliwości.   CLAVAROCHE. Postępowanie zacnego męża; poznaję po tym imć Andrzeja.   ANDRZEJ. Kapitanie, witam pana. Zechce pan zjeść z nami obiadek? Dziś u nas w domu małe święto, miło mi będzie, gdy i pan zechce wziąć w nim udział.   CLAVAROCHE. Zbyt wiele zaszczytu...   ANDRZEJ. Przedstawiam panu nowego gościa; mój pisarczyk, kapitanie. Hehe! cedant arma togae. Bez obrazy, kapitanie, bez obrazy; smyk ma głowę nie od parady; przychodzi zalecać się mojej żonie.   CLAVAROCHE. Wolno spytać o imię? Szczęśliwy jestem, że pana poznaję.   (Fortunio kłania się).   ANDRZEJ. Fortunio. Śliczne imię. Aby rzec szczerze, blisko rok jak pracuje w mojej kancelarii, a nie spostrzegłem wszystkich jego zalet. Gdyby nie Joasia, nigdy bym nie wpadł na to. Pismo ma nieszczególne, klamry wyciąga takoż nie bez zarzutu, ale żona potrzebuje go niekiedy do drobnych poruczeń i chwali sobie jego gorliwość. To ich tajemnice; my, mężowie, nie wściubiamy nosa do takich rzeczy. Przyjemny gość w małym miasteczku to rzecz nie do pogardzenia; toteż, daj Bóg, aby sobie podobał w naszym domu! podejmiemy go jak najserdeczniej.   FORTUNIO. Uczynię wszystko, aby się okazać godnym.   ANDRZEJ do Clavaroche'a. Jak panu wiadomo, zajęcia trzymają mnie cały tydzień na uwięzi. Nie mam nic przeciw temu, aby Joasia się bawiła. Trzeba jej czasem kogoś, kto by jej podał ramię i poprowadził na spacer; lekarz zaleca jej dużo ruchu, a świeże powietrze wybornie jej robi. Ten chłopak zna wszystkie nowinki, bardzo dobrze czyta głośno; jest poza tym z dobrej rodziny, starannie wychowany; stworzony kawaler dla mojej żony i proszę pana o przyjaźń dla niego.   CLAVAROCHE. Przyjaźń moja, zacny panie Andrzeju, jest cała na jego usługi; jest ona pańską własnością, którą możesz rozrządzać do woli,   FORTUNIO. Pan kapitan bardzo łaskaw; nie wiem, jak mu dziękować.   CLAVAROCHE. Daj pan rękę! Po mojej stronie zaszczyt, jeśli zechcesz uważać mnie za przyjaciela,   ANDRZEJ. To ślicznie, ślicznie! Niech żyje wesołość! Stół nakryty, podaj ramię Joasi i chodź skosztować mego winka.   CLAVAROCHE cicho do Joanny. Imć Andrzej niezupełnie tak bierze rzecz, jak się spodziewałem,   JOANNA cicho. Ufność i zazdrość to u niego kwestia jednego słowa, jednego powiewu wiatru.   CLAVAROCHE j. w. Wcale nie o to chodziło. Skoro rzeczy biorą ten obrót, nic nam po tym gryzipiórku,   JOANNA j. w. Zrobiłam jak kazałeś.   (Wychodzą). Scena II W kancelarii. — Wilhelm i Landry przy pracy.   WILHELM. Zdaje mi się, że Fortunio niedługo zabawił w kancelarii.   LANDRY. Dziś wieczór feta w domu, pryncypał go zaprosił.   WILHELM. I w rezultacie robota spadła na nas. Nie czuję już prawej ręki.   LANDRY. A przecież jest tylko trzecim dependentem. Mogli byli i nas zaprosić.   WILHELM. Ostatecznie, to dobry chłopiec nie ma nieszczęścia.   LANDRY. Nie. Ale nie byłoby także, gdyby i nas zaproszono.   WILHELM. Hm, hm! co za zapachy z kuchni! Ależ hałas robią na górze, człowiek samego siebie nie słyszy!   LANDRY. Zdaje mi się, że tańczą; widziałem grajków,   WILHELM. Do czarta ze szpargałami! Nie tknę ich już dzisiaj.   LANDRY. Wiesz? coś mi się widzi, że tu się święci jakaś tajemnica.   WILHELM. Niby jaka?   LANDRY. Tak, tak. Wszystko to nie jest jasne i gdybym zechciał mówić...   WILHELM. Nie bój się, ja nie powtórzę.   LANDRY. Przypominasz sobie, kiedyś widziałem mężczyznę drapiącego się na okno; kto to był, nikt nie wie. Ale dziś nad wieczorem widziałem coś tak, jak mnie tu widzisz, a co to było, wiem dobrze.   WILHELM. Cóż takiego? gadaj.   LANDRY. Widziałem panią Joasię, jak o zmroku otwierała furtkę. Za nią stał jakiś człowiek, przemknął się pod murem i pocałował ją w rękę; po czym drapnął przez  furtkę i słyszałem jak mówił: „Nie ma żadnej obawy, wrócę za chwilę" WILHELM. W istocie? Nie podobna!   LANDRY. Widziałem, jak ciebie widzę.   WILHELM. Na honor, jeżeli tak, wiem, co bym zrobił na twoim miejscu. Ostrzegłbym pryncypała, tak samiuteńko jak tamtym razem.   LANDRY. To wymaga zastanowienia. Z człowiekiem takim, jak nasz pryncypał, to drażliwa historia: odmienia zdanie co rano.   WILHELM. Słyszysz, co oni za harmider robią. Paf, paf, drzwiami! Dziń, dziń! talerze,  półmiski, widelce, butelki! Zdaje mi się, że śpiewają.   LANDRY. Tak, to głos samego pana Andrzeja! Biedaczysko! tęgo sobie z niego dworują.   WILHELM. Chodź do ogrodu, pogawędzimy trochę. Tam do licha! Kiedy pryncypał się bawi, należy się pisarczykom co najmniej odpocząć.   (Wychodzą).   Scena III Jadalnia. — Andrzej, Clavaroche, Fortunio i Joanna, przy stole, w chwili deseru.   CLAVAROCHE. Panie Fortunio, nalej pan wina pięknej gospodyni.   FORTUNIO. Z całego serca, panie kapitanie, i piję za pańskie zdrowie.   CLAVAROCHE. Ale fe! nie zna się pan na grzeczności. Za zdrowie pańskiej sąsiadki.   ANDRZEJ. Tak, tak! za zdrowie mojej żony. Serdecznie się cieszę, kapitanie, że ci winko przypadło do smaku. (Śpiewa): Pijmy, pijmy, przyjaciele... CLAVAROCHE. To przestarzała piosenka. Zaśpiewaj co, panie Fortunio,   FORTUNIO. Jeśli pani raczy rozkazać...   ANDRZEJ. He, he, grzeczny chłopak,   JOANNA. Niech pan zaśpiewa, proszę pana,   CLAVAROCHE. Chwileczkę. Nim zaczniesz, młodzieńcze, przegryź kawałek biszkopta; to ci odświeży głos i doda kurażu.   ANDRZEJ. Jowialista z naszego kapitana, he, he,   FORTUNIO. Dziękuję panu, drapałoby mnie w gardle.   CLAVAROCHE. Baśnie! poproś pani, żeby ci dała kawałeczek. Jestem pewien, że z tej białej rączki nic ci nie zaszkodzi.   (Spogląda pod stół). O nieba! co ja widzę? Te nóżki na podłodze. Raczy pani pozwolić, że przyniesiemy jej poduszkę.   FORTUNIO wstaje. Jest tutaj, pod krzesłem,   (Kładzie ją pod stopy Joanny).   CLAVAROCHE. Brawo, mości Fortunio. Już myślałem, że pozwolisz, abym to ja uczynił. Młody człowiek, który zaleca się damie, nie powinien się dać wyprzedzić.   ANDRZEJ. Hoho! ten chłopak daleko zajdzie, wystarczy mu wskazać drogę.   CLAVAROCHE. A teraz piosenka: słuchamy z zapartym oddechem.   FORTUNIO. Nie śmiem wobec takich znawców. Nie umiem wesołych piosenek.   CLAVAROCHE. Skoro pani kazała, nie możesz się wymówić.   FORTUNIO. Zaśpiewam tedy jak potrafię,   CLAVAROCHE. Czyś jeszcze nie ułożył wierszy na cześć pani, mości Fortunio? Masz pyszną sposobność,   ANDRZEJ. Sza! sza! dajmyż mu śpiewać,   CLAVAROCHE. Ale piosenka musi być czuła, nieprawdaż, mości Fortunio? Koniecznie, koniecznie. Niech go pani po-prosi, jeśli łaska, aby nam zaśpiewał piosenkę miłosną. Bez tego nie ma życia, JOANNA. Proszę pana, panie Fortunio.   FORTUNIO śpiewa: Imię mej lubej? — ciekawość pusta — Lecz powiem wam, Że je w zachwycie szepcą usta, Gdy jestem sam. Żem jej ślubował miłość bez granic I aż po zgon, Że służby tej nie oddam za nic, Nawet za tron. Gdy spojrzy na mnie, główką skinie, Pięknieje świat; Dla jej kaprysu w tej godzinie Skonałbym rad. Tajona męka mknie po świecie Siadem jej stóp, Lecz chyba sam o mym sekrecie Opowie grób. Bo imię, które szepcę w ciszy, Jak świętość brzmi; Więc go z mych ust nikt nie usłyszy Po wszystkie dni.   ANDRZEJ. Doprawdy, ten malec musi być zakochany; o, patrzcie, łzy ma w oczach. No, chłopcze, napij się dla skrzepienia. To jakaś szwaczusia z miasta zaprószyła ci głowę.   CLAVAROCHE. Nie sądzę, aby pan Fortunio miał tak gminne gusty; piosenka jego warta więcej niż szwaczusi; co pani na to powie, jakie pani zdanie? JOANNA. Bardzo ładnie. Niech mi pan poda ramię i przejdźmy na kawę.   CLAVAROCHE. Żywo, mości Fortunio, podaj pani ramię. JOANNA ujmuje ramię Fortunia; cicho, wychodząc. Spełnił pan moje zlecenie?   FORTUNIO. Tak, pani; wszystko jest w kancelarii, JOANNA. Niech pan zaczeka w moim pokoju; przyjdę za chwilę.   (Wychodzą).   Scena IV Pokój Joanny. — Wchodzi Fortunio.   FORTUNIO. Czy jest na świecie człowiek szczęśliwszy ode mnie? Jestem pewien, pani Joasia mnie kocha; to oczywiste, nie podobna się mylić. Przyjmują mnie, goszczą, chwalą. Posadziła mnie przy sobie; gdy będzie szła na przechadzkę, mam iść z nią. Co za słodycz, co za głos, co za uśmiech! Kiedy jej wzrok spocznie na mnie, nie wiem, co się ze mną dzieje; szczęście mnie dławi; rzuciłbym się jej na szyję, gdybym nie panował nad sobą. Nie; —im więcej nad tym myślę, im bardziej się zastanawiam — najdrobniejsze oznaki, najlżejsze fawory... tak, to pewne: kocha mnie, kocha mnie, byłbym skończony głupiec, gdybym udawał, że tego nie widzę. Kiedym przed chwilą śpiewał, oczy jej tak błyszczały! Dalej, nie traćmy czasu. Połóżmy tę skrzynkę: parę klejnocików kupionych potajemnie; pani Joasia zjawi się niechybnie. (Wchodzi Joanna).   JOANNA. Jest pan tu, panie Fortunio?   FORTUNIO. Tak. Oto szkatułka: wszystko, czego pani sobie życzyła. JOANNA. Słowny z pana człowiek, rada jestem z pana.   FORTUNIO. Jak wyrazić to, co się ze mną dzieje? Jedno spojrzenie pani zmieniło mój los, żyję jedynie po to, aby pani służyć.   JOANNA. Bardzo ładna ta piosenka, którą pan śpiewał przy stole. Dla kogo pisana? Zechce mi pan dać odpis?   FORTUNIO. Pisana dla pani; umieram z miłości, życie moje należy do ciebie.   (Pada na kolana).   JOANNA. Doprawdy! Zdawała mi się, że słowa pańskiej piosenki zabraniają wyznać imienia ukochanej.   FORTUNIO. Ach, Joanno, miej litość nade mną; ja nie od dziś i nie od wczoraj cierpię. Od dwóch lat, przez które nie spostrzegłaś może mego istnienia, nie zdarzyło ci się wyjść z domu ani wrócić, twój drżący cień nie zjawił się za tą firanką, nie otwarłaś okna, nie poruszyłaś się, iżbym tu nie był, iżbym cię nie widział... Nie mogłem zbliżyć się do ciebie, ale twoja piękność należała, do mnie, jak słońce należy do wszystkich; szukałem jej, wdychałem ją, żyłem cieniem twego życia. Przechodziłaś rano przez próg, ja szedłem tam w nocy, aby płakać. Kiedy mnie doleciało kilka twoich słów, powtarzałem je sobie cały dzień. Hodowałaś kwiaty, izdebka moja była ich pełna. Śpiewałaś wieczór przy klawikordzie, umiałem na pamięć twoje piosenki. Wszystko, coś ty kochała, i ja kochałem; upijałem się tym, co przeszło przez twoje usta i przez twoje serce. Och, widzę, że się uśmiechasz. Bóg wie, że boleść moja jest szczera... kocham cię tak, że umrę przez ciebie,   JOANNA. Nie uśmiecham się z tego, że dwa lata mnie kochasz, ale uśmiecham się myśląc, że jutro będą dwa dni.   FORTUNIO. Niechaj cię postradam, jeśli prawda nie jest mi równie droga, jak moja miłość! niechaj cię postradam, jeżeli nie ma dwóch lat, jak istnieję jedynie dla ciebie!   JOANNA. Wstańże pan; gdyby kto wszedł, cóż pomyślałby o mnie? FORTUNIO. Nie! nie wstanę, nie ruszę się z miejsca, póki nie uwierzysz w moje słowa. Jeśli odtrącasz mą miłość, przynajmniej nie będziesz o niej wątpiła.   JOANNA. Zatem to oświadczyny?   FORTUNIO. Tylko wyznanie, pełne smutku i nadziei. Nie wiem, czy żyję, czy umieram; jak ośmieliłem się mówić do ciebie, nic nie wiem. Postradałem rozum; kocham, cierpię, chcę, abyś to wiedziała, widziała, abyś się mnie użaliła.   JOANNA. Czy myślisz godzinę tu klęczeć, uparty dzieciaku? No! wstawaj, ja każę.   FORTUNIO. Wierzysz zatem w mą miłość?   JOANNA. Nie, nie wierzę;  wolę nie wierzyć.   FORTUNIO. To nie podobna! Nie może pani wątpić.   JOANNA. Ba! kobieta nie łapie się tak prędko na parę słodkich słówek.   FORTUNIO. Przez litość, spójrz na mnie. Kto by mnie nauczył zwodzić? Jam dziecko jeszcze; nie kochałem dotąd nikogo prócz ciebie, która nie wiedziałaś o tym.   JOANNA. Umizgasz się do wszystkich dziewcząt; jakbym widziała.   FORTUNIO. Żartuje pani. Któż to mógł powiedzieć?   JOANNA. Tak, tak, chodzisz na tańce i na zieloną trawkę.   FORTUNIO. Z przyjaciółmi, w niedzielę. Cóż w tym złego?   JOANNA. Powiedziałam już wczoraj, to bardzo zrozumiałe: jesteś młody, w wieku zaś, gdy serce jest bogate, usta nie bywają skąpe.   FORTUNIO. Co mam uczynić, aby panią przekonać? Błagam, niech pani powie.   JOANNA. Ładnej rady pan żąda. A więc, trzeba by tego dowieść.   FORTUNIO. Miłosierny Boże, ja mam tylko łzy. Czyż łzy nie dowodzą, że się kocha? Jak to, oto klęczę przed tobą; serce moje za każdym uderzeniem chciałoby skoczyć do twych warg; to, co mnie rzuciło do twych stóp, to męka, która mnie miażdży, którą zwalczam od dwóch lat, której nie mogę już wstrzymać — i ty pozostajesz zimna i nieufna? Nie mogę tchnąć w ciebie iskierki ognia, który mnie pożera? Przeczysz nawet temu, co ja cierpię, gdy ja jestem gotów umrzeć tu w twoich oczach? Och! to gorsze niż wzgarda! Nawet obojętność może wierzyć; nie, na to nie zasłużyłem.   JOANNA. Wstań! idą. Wierzę, kocham cię, wyjdź małymi schodkami, czekaj na dole, przyjdę.   (Wychodzi).   FORTUNIO sam. Kocha mnie! Joanna mnie kocha! odchodzi, żegna  się ze mną w ten sposób! Nie, nie mogę jeszcze odejść! Cyt! nadchodzą; ktoś ją zatrzymał; idą tutaj. Prędka, uciekajmy!   (Podnosi kotarą). Ha! zamknięte z zewnątrz, nie można wyjść; co począć? Gdybym wyszedł drugą stroną, natknąłbym się na nich.   CLAVAROCHE za sceną. Ale chodź, chodź na chwilę,   FORTUNIO. To kapitan idzie tu z nią. Schowam się szybko i zaczekam; nie trzeba, aby mnie tu kto widział.   (Chowa się tu głębi alkowy. — Wchodzą Claoaroche i Joanna).   CLAVAROCHE rzuca się na sofę. Kroćset bomb! szukałem pani wszędzie; coś robiła sama jedna?   JOANNA na stronie. Niebu chwała, Fortunio wymknął się!   CLAVAROCHE. Zostawia mnie pani sam na sam w towarzystwie doprawdy nie do zniesienia. Co ja mam do gadania z imć Andrzejem, pytam się o to? I właśnie zostawiasz nas razem w momencie, gdy słodkie rozmarzenie męża mogłoby mi dostarczyć miłych chwil z jego żoną.   FORTUNIO w ukryciu. To szczególne; co to ma znaczyć?   CLAVAROCHE otwierając puzderko na stole. Cóż  to takiego? Łańcuszek?  Do czego to? Czy to na prezent?   JOANNA. Wie pan przecie, to nasza bajeczka,   CLAVAROCHE. Ależ, na honor, to złoto. Gdyby przyszło co dzień uciekać się do takiego podstępu, gra przestanie być warta świeczki... Ba! zabawił mnie dzisiejszy obiad: ciekawą minę miał ten nasz powiernik!   FORTUNIO w ukryciu. Powiernik! Czego? Czy on mnie ma na myśli?   CLAVAROCHE. Łańcuszek piękny, doprawdy; wartościowa rzecz. Ale cóż za pomysł...   FORTUNIO j. w. Zdaje się, że i on jest w tajemnicy.   CLAVAROCHE. Jak on drżał, biedny chłopczyna, kiedy podnosił kieliszek! Paradny był też z tą poduszką, radość była patrzeć!   FORTUNIO j. w. Oczywiście, to o mnie; mowa o dzisiejszym obiedzie.   CLAVAROCHE. Trzeba to będzie zwrócić złotnikowi.   FORTUNIO j. w. Zwrócić łańcuszek! Czemu?   CLAVAROCHE. Piosenka zwłaszcza była kapitalna! Imć Andrzej dobrze zauważył: smarkacz miał, niech  mi Bóg odpuści, szczere łzy w oczach,   FORTUNIO j. w. Nie śmiem jeszcze wierzyć ani rozumieć. Czy to sen? czy jawa? Czymże tu jest ten Clavaroche?   CLAVAROCHE. Zresztą, zbyteczne jest posuwać rzeczy dalej, Po co nam natręt, skoro podejrzenia pierzchły? Mężowie tego typu zawsze przepadają za wielbicielami żon. Tak się też stało. Z chwilą gdy wróciło zaufanie, można zdmuchnąć świecznik.   JOANNA. Któż może wiedzieć, co się zdarzy? Z takim charakterem nigdy się nie jest bezpiecznym, zawsze trzeba mieć coś w odwodzie,   CLAVAROCHE. Ja myślę, żeby go odprawić.   JOANNA. Niech i tak będzie. Wszak to nie mój pomysł. Gdyby to nawet było zło konieczne, czy sądzi pan, że ja bym je wybrała? Ale kto wie, czy jutro, dziś wieczór, za godzinę nie przyjdzie  burza? Nie trzeba polegać na tej ciszy.   CLAVAROCHE. Myślisz? FORTUNIO j. w. Rany Chrystusa! to jej kochanek.   CLAVAROCHE. Rób zresztą,  jak sama zechcesz. Nie usuwając zupełnie tego młodego człowieka, można go trzymać w pogotowiu, ale z dala, i wziąć go ma linkę. Gdyby mężowskie podejrzenia miały się znów obudzić, mielibyśmy pod ręką Fortunia, aby je odwrócić na nowo, Ale ten malec to ryba: łasy na przynętę.   JOANNA. Zdaje mi się, że coś się ruszyło.   CLAVAROCHE. Tak, i mnie się zdawało, że słyszę westchnienie.   JOANNA. To pewno Magdusia; sprząta w gabinecie. AKT III   Scena I Ogród. Wchodzą Joanna i służąca.   SŁUŻĄCA. Proszę pani, grozi pani niebezpieczeństwo. Kiedym przed chwilą była w kancelarii, słyszałam naszego pana, jak rozmawiał z jednym z pisarczyków. O ile mogłam wyrozumieć, chodziło o zasadzkę, którą mają przygotować tej nocy.   JOANNA. Zasadzkę! gdzie? na co?   SŁUŻĄCA. W kancelarii; pisarczyk utrzymywał, że ostatniej nocy widział panią w ogrodzie w towarzystwie mężczyzny. Pan klął się na wszystkie świętości, że musi panią przyłapać i że wytoczy pani proces.   JOANNA. Nie mylisz ty się, Magdusiu?   SŁUŻĄCA. Pani zrobi, co zechce. Nie mam zaszczytu posiadania jej tajemnic, co nie przeszkadza, że mogę oddać przysługę. A teraz idę; robota czeka.   JOANNA. Idź, możesz być pewna, że nie okażę się niewdzięczna. Widziałaś Fortunia? gdzie on? mam z nim do pomówienia.   SŁUŻĄCA. Nie był dziś w kancelarii; podobno ogrodnik go gdzieś widział; ale trapią się o niego, szukano go po całym ogrodzie. O! oto pan Wilhelm, pierwszy dependent, szuka go jeszcze; widzi pani? WILHELM w głębi. Hej! Fortunio! Foritunio! hej! gdzie jesteś?   Magdusia wychodzi. — Wchodzi Clavaroche.   CLAVAROCHE. Cóż się tu, u diaska, dzieje? Słyszane rzeczy! Mam, o ile mi się zdaje, niejakie prawa do przyjaźni imć Andrzeja; otóż spotyka mnie i nie wita się ze mną; pisarczyki patrzą na mnie spode łba, nie przysiągłbym, czy sam pies nie ma ochoty dobrać mi się do łydek. Co się stało, pytam? skąd te dąsy?   JOANNA. Nie ma tu przyczyn do śmiechu; to, co przewidywałam, stało się, i tym razem na dobre; od słów przeszło do czynów.   CLAVAROCHE. Do czynów? jak to rozumiesz?   JOANNA. To, że nas te przeklęte gryzipiórki szpiegują: że widziano nas; Andrzej wie, chce się zaczaić w kancelarii... słowem, grozi nam największe niebezpieczeństwo.   CLAVAROCHE. Tylko to cię kłopoce?   JOANNA. Cóż jeszcze  chcesz gorszego? Że się dziś wykręcimy, skoro wiemy, co się święci, to nie sztuka; ale z chwilą gdy Andrzej działa po kryjomu, wszystkiego można się lękać,   CLAVAROCHE. Doprawdy! to cała sprawa? nie ma większego nieszczęścia?   JOANNA. Czyś oszalał? Jakże ty możesz żartować?   CLAVAROCHE. No, bo nic prostszego, jak wywinąć się z kłopotu. Imć Andrzej, powiadasz, wściekły? więc dobrze, niech się miota; cóż to szkodzi? Chce się zaczaić? niech się czai; nie może być nic lepszego. Pisarczyki spiknęli się z nim? niechże się spikną z całym miastem, jeśli to ich bawi. Chcą przyłapać piękną Joasię i jej pokornego służkę? a, ba! niech łapią, nie mam nic przeciw temu. Gdzie widzisz niebezpieczeństwo?   JOANNA. Nic nie rozumiem, CLAVAROCHE. Sprowadź mi tu Fortunia. Gdzież się zaszył ten panicz? Jak to! jesteśmy w niebezpieczeństwie, a on nas opuszcza! Żywo! uprzedź go.   JOANNA. Myślałam o tym; nie wiadomo, gdzie jest, nie pokazał się dziś.   CLAVAROCHE. Ba! to niemożliwe, musi gdzieś tkwić w twoich spódnicach; zapomniałaś go może w szafie, służąca powiesiła go przez nieuwagę na wieszaku,   JOANNA. Ale choćby, w jaki sposób on może nam pomóc? Pytałam o niego, sama nie bardzo wiedząc, po co; nie widzę, po zastanowieniu, w czym mógłby być przydatny?   CLAVAROCHE. Ech, nie zgadujesz, że chcę dlań uczynić największe poświęcenie? Chodzi ni mniej, ni więcej o to, aby na dziś wieczór odstąpić mu wszystkich przywilejów miłości.   JOANNA. Na dziś wieczór? w jakim celu?   CLAVAROCHE. W celu bardzo określonym i jasnym: mianowicie, aby zacny pan Andrzej nie spędził daremnie nocy pod gołym niebem. Nie chciałabyś przecie, aby biedne gryzipiórki, które sobie zadadzą tyle fatygi, miały nie zdybać nikogo w mieszkaniu? Fe! nie możemy pozwolić, aby ci godni ludzie wrócili z próżnymi rękami; trzeba im kogoś rzucić na łup,   JOANNA. To nie podobna, znajdź inny sposób: to straszny pomysł, na który nie mogę się zgodzić,   CLAVAROCHE. Czemu straszny? Nic niewinniejszego. Piszesz do Fortunia, o ile nie zdołasz się z nim widzieć osobiście; najdrobniejsze słówko ustnie lepsze jest niż największe na piśmie. Ściągasz go wieczór, pod pozorem schadzki. Zjawia się; pisarczyki chwytają go za kołnierz. I cóż mu się stanie? Na to schodzisz w czepeczku nocnym i najnaturalniej w świecie pytasz o przyczynę hałasu. Tłumaczą ci wszystko. Imć Andrzej, wściekły, pyta znowuż ciebie, po co ten chłopak zakrada,   się do ogrodu. Rumienisz się nieco, potem wyznajesz szczerze, co ci się spodoba: że chodzi do sklepów, że ci znosi tajemnie klejnoty; słowem, szczerą prawdę. Cóż w tym tak okropnego? JOANNA. Nie uwierzą, Któż by dał wiarę, że naznaczani schadzkę po to, aby płacić rachunki!   CLAVAROCHE. Każdy musi uwierzyć w prawdę. Prawda ma akcent, który musi się odczuć, szlachetne serce nie może się omylić. Czyż nie używasz tego chłopca do swoich sprawunków?   JOANNA. Tak.   CLAVAROCHE. No więc! skoro tak robisz, tak powiesz, i wszystko załatwione; Niech ma w kieszeni dowody, jakieś puzderko jak wczoraj, cokolwiek wreszcie, to wystarczy. Pomyśl, jeśli nie użyjemy tego środka, będziemy ich mieli na karku cały rok. Mąż czai się dziś, zaczai się jutro i tak dalej, póki nas nie przyłapie. Im mniej znajdzie, tym więcej będzie szukał; ale gdy raz znajdzie za wszystkie czasy, będziemy mieli spokój.   JOANNA. To niemożliwe! ani myśl o tym.   CLAVAROCHE. Zresztą, schadzka w ogrodzie, to znów nie taka zbrodnia. Ściśle biorąc, jeśli się boisz zaziębienia, możesz wcale nie schodzić. Zastaną tylko młodego człowieka, jakoś się wykręci. Zabawne byłoby, aby kobieta nie mogła dowieść, że jest niewinna, wówczas gdy jest niewinna naprawdę. No, dalej! papier, ołówek i ...   JOANNA. Nie myślisz tego serio, Clavaroche; to byłaby niegodna pułapka.   CLAVARQĆHE podając ołówek i papier. Piszże, proszę cię: „Dziś, o północy, w ogrodzie".   JOANNA. To znaczy popychać to dziecko w zasadzkę, wydawać go w ręce wroga. CLAVAROCHE. Nie podpisuj, to zbyteczne.   (Bierze karteczkę). W istocie, moja droga, noc będzie chłodna i lepiej uczynisz nie wychodząc z pokoju. Pozwól młodzieńcowi przechadzać się samemu i korzystać z pięknej pogody. Myślę, jak i ty, ze trudno by uwierzyć, że on tam przyszedł dla sprawdzania rachunków. Gdy cię spytają, najlepiej powiedz, że nie wiesz o niczym; że nie masz nic wspólnego z tą sprawą.   JOANNA. Ten bilecik będzie  świadczył przeciw mnie.   CLAVAROCHE. Fe! czyż posądzasz swego rycerza, że mógłby pokazać mężowi pismo żony? Cóż zyskałby zresztą? Czyż wina staje się mniejsza przez to, że ktoś ma wspólnika? Zresztą, widzisz, że ręka musiała drżeć ci nieco i że pismo jest zupełnie zmienione, No! teraz powierzę list ogrodnikowi; Fortunio otrzyma go niebawem. Chodź; sępy mają swą ofiarę, a ptaszyna Wenery, blada turkaweczka, może spać spokojnie w gniazdku.   (Wychodzą).   Scena II Gaik. Fortunio, sam, siedzi na trawie.   FORTUNIO. Rozkochać w sobie młodego chłopca jedynie po to, aby odwrócić podejrzenia od kogoś drugiego; pozwolić mu zgadywać, że się go kocha, powiedzieć mu to wreszcie; zmącić może spokój jego długich nocy; wypełnić wątpieniem i nadzieją młode i skłonne do cierpienia serce; rzucić kamień w jezioro dotąd bez zmarszczki; wystawić kogoś na podejrzenia, na wszystkie niebezpieczeństwa szczęśliwej miłości, a niczego mu nie użyczyć; pozostać martwą i nieczułą tam, gdzie chodzi o śmierć i o życie; zwodzić, kłamać — kłamać z głębi serca; czynić ze swego ciała przynętę, grać wszystkim, co jest najświętszego na ziemi, jak złodziej fałszywymi kośćmi; oto, co dla kobiety jest igraszką; oto, co czyni z niewinną i obojętną minką.   Wstaje. To twój pierwszy krok, Fortunio, w szkole świata. Myśl, rozważ, porównuj, badaj, nie spiesz się sądzić. Ta kobieta ma kochanka, którego kocha; podejrzewają ją, dręczą, grożą; drży, lęka się, że straci człowieka, który jest jej życiem, który jest dla niej czymś więcej niż cały świat. Mąż, ostrzeżony przez szpiega; zrywa się z łóżka; budzi ją, chce ją wlec przed trybunały. Rodzina się jej wyrzecze, miasto obrzuci ją błotem; jest zgubiona, zbezczeszczona, kocha wszelako i nie może przestać kochać. Wychyla się oknem; widzi młodego człowieka; kto to? nie zna go, nigdy nie widziała jego twarzy; dobry czy zły, dyskretny czy zdradziecki, tkliwy czy obojętny? nic nie wie; potrzebuje go, woła, daje znak, wpina kwiat we włosy, mówi doń, postawiła na kartę szczęście swego życia, gra o nie w cetno i licho. Gdyby się na przykład zwróciła do Wilhelma miast do mnie, cóż by wynikło? Wilhelm jest zacnym człowiekiem, ale nigdy nie przyszło mu na myśl, aby serce służyło do czego innego niż do oddychania. Wilhelm byłby niezmiernie rad, że zasiadł u stołu pryncypała, przy jego żonie, jak i ja byłem rad; ale nie troszczyłby się o nic więcej; zakochałby się jedynie w piwniczce pana Andrzeja; nie rzuciłby się na kolana, nie słuchałby pod drzwiami; cała przygoda byłaby dlań jedynie czystym zyskiem. Cóż byłaby wówczas za zbrodnia posłużyć się nim, bez jego wiedzy, dla odwrócenia mężowskich podejrzeń? Żadna Spełniłby spokojnie funkcję, jakiej się po nim spodziewano; żyłby dziesięć lat szczęśliwy, spokojny, nie domyślając się niczego. Ona robiłaby doń słodkie oczy i on do niej wzajem; ale nie groziłoby to niczym więcej. Wszystko odbyłoby się cudownie i nikt nie mógłby się skarżyć w dniu, w którym prawda wyszłaby na wierzch Siada. Czemu ona zwróciła się do mnie? Czyżby wiedziała, że ją kocham? Czemu raczej do mnie niż do Wilhelma? Przypadek czy wyrachowanie? Może w głębi czuła, że mi nie jest obojętna? Czy widziała mnie w tym oknie? Czy odwróciła się kiedy wieczorem, wówczas gdy ją śledziłem? Ale jeśli wiedziała, że ją kocham, czemuż... Bo ta miłość była na rękę jej planom: od pierwszego słowa miałem wpaść w sieci, które mi zastawiła. Miłość moja była jedynie atutem w jej grze... Czy to zupełnie pewne? Czy nie ma tu nic więcej ? Jak to! widzi, że będę cierpiał, i myśli jedynie, jak to wyzyskać? Spotyka mnie na drodze życia, przepełnionego miłością, młodego, gotowego umrzeć za nią, i kiedy widząc mnie u swych stóp uśmiecha się i mówi, że mnie kocha, to tylko rachuba, nic więcej! Nie ma cienia prawdy w tym uśmiechu, w tej dłoni, która muska moją dłoń, w głosie, który tak upaja? O Boże sprawiedliwy! jeśli tak, z jakimi potworem mam do czynienia, w jakąż przepaść wpadłem?   Wstaje. Nie, tyle ohydy nie jest możebne! . Nie, kobieta nie umiałaby być takim złowrogim posągiem, równocześnie i żywym, i z lodu! Nie, gdybym nawet ujrzał na własne oczy, gdybym to usłyszał z jej ust, nie uwierzyłbym w możliwość takiego postępku. Nie, kiedy się uśmiechała do mnie, nie kochała mnie może, ale uśmiechała się widząc, że ja ją kocham. Kiedy do mnie wyciągnęła rękę, nie oddawała mi serca, ale pozwalała, bym ja jej oddał swoje. Kiedy mi mówiła: „Kocham cię", chciała powiedzieć: „Kochaj mnie". Nie, oanna nie jest zła; nie ma w tym rachuby ani chłodu. Kłamie, oszukuje, jest kobietą; jest zalotna, drwiąca, pusta, zuchwała, ale nie bezecna, nie zimna.   Ha! szalony; kochasz ją! kochasz! modlisz się, płaczesz, a ona śmieje się z ciebie!   Wchodzi Magdusia.   MAGDUSIA. Och! Bogu dzięki, zastaję pana wreszcie; pani pana prosi, jest u siebie. Niech pan prędko idzie, pani czeka. FORTUNIO. Nie wiesz, co mi chce powiedzieć? Nie mogę iść w tej chwili.   MAGDUSIA. Rozmawia pan z drzewami? Pani jest bardzo niespokojna, doprawdy! zanosi się na burzę  w domu.   OGRODNIK wchodzi. A, jest pan tutaj? wszędzie pana szukają; oto słówko do pana, nasza pani oddała mi przed chwilą.   FORTUNIO czyta. „Dziś, o północy, w ogrodzie".   (Głośno). To od pani Joanny?   OGRODNIK. Tak, proszę pana; czy będzie odpowiedź?   WILHELM wchodzi. Co ty robisz, Fortunio? pytają o ciebie.   FORTUNIO. Idę, idę   (Cicho do Magdusi). Co ty mówiłaś przed chwilą? o co pani jest niespokojna?   MAGDUSIA cicho. To sekret; nasz pan się pogniewał.   FORTUNIO j. w. Pogniewał się? O co?   MAGDUSIA j. w. Uroił sobie, że pani kogoś potajemnie przyjmuje. Nie powie pan nic, prawda? Chce się zaczaić dziś w nocy w kancelarii; ja to odkryłam, a jeżeli panu mówię, to dlatego, bo myślę, że i pana to obchodzi.   FORTUNIO. Po co chce się zaczaić?   MAGDUSIA. Aby go złapać na gorącym uczynku i zemścić się.   FORTUNIO. W istocie?   OGRODNIK. Czy będzie jaka odpowiedź, proszę pana?   FORTUNIO. Sam idę; chodźmy.   (Wychodzą).   Scena III Pokój.   JOANNA sama. Nie, to nie podobna. Kto wie, co taki człowiek, jak Andrzej, raz wszedłszy na drogę gwałtu, może wymyślić? Nie wyślę tego chłopca na tak straszne niebezpieczeństwo. Ten Clavaroche jest bez litości; wszędzie jest jak na polu bitwy, nic go nie wzrusza. Po co narażać Fortunia, skoro tak proste jest nie narażać ani siebie, ani nikogo? Wierzę, iż wszystkie podejrzenia rozwiałyby się za pomocą tego sposobu; ale sam sposób jest zbrodnią, i nie chcę go użyć. Nie, to mi jest zbyt przykre i wstrętne; nie chcę, aby temu chłopcu stała się jaka krzywda; skoro mówi, że mnie kocha, dobrze, wierzę mu; nie będę płaciła złem za dobre. (Wchodzi Fortunio). Oddano panu zapewne mój bilecik; czy go pan czytał?   FORTUNIO. Oddano mi i czytałem; może pani mną rozporządzać.   JOANNA. To zbyteczne, zmieniłam zamiar; niech pan podrze i nie mówmy o tym więcej.   FORTUNIO. Czy mogę pani być w czymś innym użyteczny?   JOANNA na stronie. To szczególne, nie nalega.   (Głośno). Nie, nie, nic mi nie trzeba. Prosiłam pana o tę piosenkę.   FORTUNIO. Służę pani. To wszystko, co pani każe?   JOANNA. Tak — zdaje mi się, wszystko. Ale co panu? Taki pan blady...   FORTUNIO. Jeśli moja obecność jest zbyteczna, niech mi pani pozwoli się oddalić.   JOANNA. Bardzo mi się podoba ta piosenka; jest w niej naiwność, która harmonizuje z tymi włosami blond; zaraz widać, że jest pańskiego pióra.   FORTUNIO. Bardzo pani łaskawa...   JOANNA. Tak, widzi pan! zrazu wpadło mi do głowy kazać panu przyjść; ale zastanowiłam się, to szaleństwo; zbyt szybko dałam się przekonać — Niech pan siądzie do klawikordu i zaśpiewa mi swoją piosenkę.   FORTUNIO. Pani wybaczy, nie potrafiłbym w tej chwili.   JOANNA. Czemu? Czy pan cierpiący, czy to tylko kaprys? Miałabym prawie ochotę uprzeć  się i zmusić pana, byś zaśpiewał. Czyż to nie moja własność... ta ćwiartka papieru? (Kładzie piosenką na klawikordzie). FORTUNIO. Najchętniej bym to uczynił, ale nie mogę zostać dłużej; pryncypał potrzebuje mnie,   JOANNA. Właśnie; niech się panu oberwie bura: proszę usiąść i śpiewać.   FORTUNIO. Jeśli pani tego żąda, jestem posłuszny.   (Siada).   JOANNA. I cóż! O czym pan myśli? Czeka pan, aż kto przyjdzie?   FORTUNIO. Cierpiący jestem, niech mi pani pozwoli odejść.   JOANNA. Najpierw proszę zaśpiewać, później zobaczymy, czy pan jest cierpiący i czy ja pana zatrzymuję, Proszę śpiewać, ja chcę. Nie śpiewa pan? No! co on robi? Noo, proszę, jeśli pan zaśpiewa, dam panu kawałek mojej mitenki.   FORTUNIO. Pani Joanno, niech pani posłucha: lepiej było pomówić ze mną szczerze, byłbym się zgodził na wszystko.   JOANNA. Co pan powiada, o czym pan mówi?   FORTUNIO. Tak, lepiej było powiedzieć mi wprost; klnę się na Boga, wszystko byłbym zrobił dla pani.   JOANNA. Wszystko dla mnie? jak pan to rozumie?   FORTUNIO. Ach! Joanno, Joanno! widać go bardzo kochasz: to musi być ciężko kłamać tak i drwić bez litości.   JOANNA. Ja, drwię?... Kto powiedział?   FORTUNIO. Błagam panią, nie kłam dłużej; dość już na tym, wiem wszystko.   JOANNA. Ale cóż wreszcie? Co pan wie?   FORTUNIO. Byłem wczoraj w pokoju, kiedy Clavaroche był tutaj.   JOANNA. Czy podobna? byłeś w alkowie?   FORTUNIO. Tak, byłem; na imię nieba, nie mów już nic.   Milczenie. JOANNA. Skoro pan wie wszystko, nie pozostaje mi nic, jak tylko prosić, abyś zachował milczenie. Zbyt dobrze czuję swoje winy wobec pana, abym się siliła je pomniejszać. Kto inny zrozumiałby może, do czego zmusza konieczność i dokąd może pociągnąć; mógłby, jeśli nie rozgrzeszyć, to przynajmniej usprawiedliwić moje postępowanie; ale, na nieszczęście, jest pan tu zbyt zainteresowany, aby być pobłażliwym sędzią. Poddaję się i czekam.   FORTUNIO. Niech się pani wyzbędzie wszelkiej obawy. Raczej utnę sobie tę rękę, niżbym uczynił coś, co by pani mogło zaszkodzić.   JOANNA. Wystarczy mi pańskie słowo, nie wolno mi wątpić o nim. Winnam rzec nawet, że, gdyby pan o nim zapomniał, i wówczas nie miałabym się prawa skarżyć. Nierozwaga moja zasłużyła na karę. Nie znałam pana wówczas, kiedym się zwróciła do pana; Jeśli ta okoliczność pomniejsza mą winę, pomnażała ona i moje niebezpieczeństwo. Skoro się na nie naraziłam, obejdź się ze mną, jak chcesz. Tych kilka słów, które wymieniliśmy wczoraj, wymagałyby może objaśnienia. Nie mogąc wszystkiego usprawiedliwić, wolę raczej milczeć. Niech mi pan pozwoli wierzyć, że zraniona jest tu tylko pańska duma. Jeśli tak jest, niech te dwa dni pójdą w niepamięć; kiedyś pomówimy o nich jeszcze.   FORTUNIO. Nigdy; oto pragnienie mego serca.   JOANNA. Jak pan chce; trzeba mi być posłuszną. Ale skoro nie mam już pana widzieć, chciałabym dodać jeszcze słówko. Co się tyczy pana i mnie, jestem bez obawy, skoro mi pan przyrzeka milczenie; ale jest inna osoba, której obecność w tym domu może mieć przykre następstwa.   FORTUNIO. W tym przedmiocie nie mam nic do powiedzenia.   JOANNA. Proszę, aby mnie pan wysłuchał. Wszelki zatarg między panem a nim, czuje to pan, byłby moją zgubą. Zrobię wszystko, aby temu zapobiec. Wszystkiemu, czego byś wymagał, poddam się bez szemrania. Niech pan nie odchodzi nie zastanowiwszy się dobrze; niech pan sam podyktuje warunki. Czy osoba, o której mówię, ma się stąd oddalić na jakiś czas? Czy ma pana przeprosić? Wszystko, co pan uzna za właściwe, przyjmę jako łaskę, a tamta osoba jako powinność. Wspomnienie paru żarcików każe mi pytać pana w tym względzie. Czego pan żąda; niech pan powie,   FORTUNIO. Nie żądam niczego; kochasz go, pani, żyj w pokoju, póki on cię będzie kochał.   JOANNA. Dziękuję panu za to przyrzeczenie. Gdyby pan miał go pożałować, powtarzam, że przyjmę wszystkie warunki, jakie pan naznaczy. Proszę liczyć na mą wdzięczność. Czyż mogę w tej chwili inaczej naprawić swoje winy? Czy jest jaki sposób zadośćuczynienia? Gdyby nawet miał mi pan nie uwierzyć, wyznaję, że zrobiłabym wszystko w świecie, aby zostawić panu mniej złe wspomnienie. Co mogę uczynić? jestem na twoje rozkazy.   FORTUNIO. Nic. Żegnam panią. Bądź bez obawy; nigdy nie będziesz miała przyczyny użalać się na mnie.   (Zbiera się do odejścia i bierze swoją piosenkę].   JOANNA. Och, Fortunio, zostaw mi to.   FORTUNIO. I cóż z tym poczniesz, okrutna istoto? Mówisz do mnie od kwadransa i nic z serca nie wyszło z twoich ust. Co mi znaczą twoje przeprosiny, ofiary i zadośćuczynienia! Co mi znaczy twój Clavaroche i jego głupia próżność? Co mi znaczy moja duma! Myślisz, że ją zraniłaś? Myślisz, chodzi mi o to, że wystrychnięto mnie na dudka i że zabawiono się przy obiedzie moim kosztem? Nawet tego nie pamiętam. Więc kiedy mówię, że cię kocham, ty myślisz, że ja nic nie czuję? Kiedy mówię o dwóch latach męki, myślisz, że ja robię tak, jak ty? Tak! łamiesz mi serce, twierdzisz, że żałujesz tego, i w ten sposób rozstajesz się ze mną! Konieczność, powiadasz, popchnęła cię do błędu, i ubolewasz nad tym; rumienisz się; odwracasz głowę, cierpienie moje budzi w tobie litość; widzisz mnie, pojmujesz, coś uczyniła, i oto, jak leczysz ranę, którąś zadała! Ach! ta rana jest w sercu, Joanno; wystarczało ci wyciągnąć rękę, Przysięgam ci, gdybyś zechciała, mimo. że wstyd jest przyznać się do tego, gdybyś nawet ty sama miała się uśmiechnąć, byłem zdolny zgodzić się na wszystko, O Boże! siły mnie opuszczają; nie zdołam stąd wyjść.   (Opiera się o fotel).   JOANNA. Biedne dziecko! tak, bardzo zawiniłam. O, weź ten flakonik...   (Podsuwa mu flakon z solami).   FORTUNIO. Och! zachowaj, zachowaj dla niego tę tkli- wość, której nie jestem godny; ona nie dla mnie! Ja nie mam tak przemyślnego dowcipu, nie jestem ani szczęśliwy, ani zręczny; nie umiałbym uknuć tak szatańskiej intrygi. Ja szalony! wierzyłem, że mnie kochasz! tak, dlatego żeś się uśmiechała do mnie, dlatego że twoja ręka drżała w mojej, że twoje oczy zdawały się szukać moich oczu i zapraszać mnie, niby dwa anioły, na ucztę radości i życia; dlatego że wargi twoje rozwarły się i wyszedł z nich czczy dźwięk, tak, wyznaję, roiło mi się, wierzyłem że to miłość! O, ja głupi, naiwny! Czyż w czasie parady wojskowej uśmiech twój winszował mi urody mego konia? Czyż słońce migocąc w moim kasku oślepiło twoje oczy? Wyszedłem z ciemnej sali, skąd od dwóch lat śledziłem cię, gdyś się przechadzała po ogrodzie; biedny pisarczyk, trawiący się we łzach i milczeniu... Alboż takiego można kochać?   JOANNA. Biedne dziecko!   FORTUNIO. Tak, biedne dziecko! powtórz to jeszcze:   nie wiem, czy śnię, czy to na jawie; czy mimo wszystko ty mnie nie kochasz. Od wczoraj siedzę na ziemi, biję się w serce i w czoło; przypominam sobie, co moje oczy widziały, co uszy słyszały, i pytam sam siebie, czy to możliwe. W tej chwili jeszcze ty mi to powtarzasz, ja to czuję, cierpię, umieram z tego i nie wierzę ani nie rozumiem. Co ja ci zrobiłem, Joanno? Jak to być może, abyś ty, bez żadnej przyczyny, ani mnie lubiąc, ani nienawidząc, nie znając mnie, nie widząc mnie nigdy na oczy, jak to być może, abyś ty, którą wszyscy kochają, którą widziałem nieraz dającą jałmużnę albo. podlewającą kwiaty, ty, która jesteś dobra, która wierzysz w Boga, której nigdy... Och! ja cię oskarżam, ciebie, którą kocham więcej niż własne życie! o nieba! czy ja ci uczyniłem wymówkę? Joanno, daruj mi   JOANNA. Uspokój się, chodź, uspokój się.   FORTUNIO. I na cóż ja się zdałem, dobry Boże! jeśli nie na to, aby ci oddać życie? jeśli nie na najlichszy użytek, na jaki spodoba ci się mnie obrócić? Jeśli nie na to, aby się snuć za tobą, aby cię chronić, aby usuwać cierń spod twej nogi? Ja śmiem się skarżyć, a ty mnie wybrałaś! siedziałem przy twoim stole, miałem być czymś w twoim istnieniu! Miałaś rzec całej naturze, tym ogrodom, łąkom, aby się uśmiechnęły do mnie jak ty; twój piękny i promienny obraz zaczynał iść przede mną i ja szedłem za nim, miałem, żyć...   Czy ja cię tracę, Joanno? com zawinił, że mnie wypędzasz? czemu nie chcesz udawać jeszcze, że mnie kochasz?   (Pada zemdlony).   JOANNA biegnąc ku niemu. Wielki Boże! com ja uczyniła? Fortunio, ocknij się.   FORTUNIO. Ktoś ty jest? pozwól mi odejść.   JOANNA. Oprzyj się, chodź do okna; przez litość, oprzyj się na mnie; połóż ramię na mym ramieniu; błagam cię, Fortunio!   FORTUNIO. To nic, już mi lepiej.   JOANNA. Jaki on blady, jak mu serce bije! Chcesz, aby ci zwilżyć skronie? weź tę poduszkę, weź tę chustkę; czy jestem ci tak wstrętna, że mi tego odmówisz?   FORTUNIO. Czuję się lepiej; dziękuję. JOANNA. Jakie on ma zimne ręce! Dokąd idziesz? Nie możesz tak wyjść. Zaczekaj chwilę. Skoro ci zadałam tyle bólu, daj mi się choć pielęgnować,   FORTUNIO. To zbyteczne, muszę iść. Daruj mi, pani, co bądź mogłem powiedzieć; nie panowałem nad słowami,   JOANNA. Co mam przebaczyć? Ach, to ty nie chcesz mi przebaczyć! Ale co cię tak nagli? czemu chcesz odejść? twoje spojrzenia szukają jeszcze czegoś. Czy mnie nie poznajesz? Siedź spokojnie, błagam. Przez miłość twoją dla mnie, Fortunio, nie możesz jeszcze wyjść.   FORTUNIO. Nie! żegnaj, nie mogę zastać,   JOANNA. Och! wyrządziłam ci wiele złego,   FORTUNIO. Wołano mnie właśnie, kiedym szedł tutaj; żegnaj, pani, możesz liczyć na mnie,   JOANNA. Czy cię zobaczę jeszcze?   FORTUNIO. Jeśli pani sobie życzy,   JOANNA. Przyjdziesz dziś wieczór do salonu?   FORTUNIO. Jeśli pani każe.   JOANNA. Idziesz więc? — jeszcze chwilę!   FORTUNIO. Żegnaj! żegnaj! nie mogę zostać dłużej, (Wychodzi).   JOANNA woła. Fortunio! słuchaj!   FORTUNIO wraca. Co pani każe?   JOANNA. Słuchaj, muszę z tobą mówić. Nie chcę prosić cię o przebaczenie;   nie chcę wracać do tego wszystkiego, nie chcę się usprawiedliwiać. Jesteś dobry, dzielny i szczery; ja byłam fałszywa i przewrotna: nie chcę się rozstać z tobą w ten sposób.   FORTUNIO. Przebaczam ci z całego serca.   JOANNA. Nie, ty cierpisz, złe się stało. Dokąd idziesz, co chcesz uczynić? jak to być może, iż wiedząc wszystko, przyszedłeś jeszcze?   FORTUNIO. Wezwała mnie pani. JOANNA. Aleś ty przyszedł, aby powiedzieć, że stawisz się na schadzkę. Czy byłbyś się stawił?   FORTUNIO. Tak, gdyby chodziło o to, aby ci oddać przysługę, a wyznaję, że tak myślałem.   JOANNA. Jak to, oddać mi przysługę?   FORTUNIO. Magdusia wspomniała mi...   JOANNA. Wiedziałeś o tym, nieszczęśliwy, i chciałeś przyjść do ogrodu!   FORTUNIO. Pierwszym słowem, jakie ci powiedziałem w życiu, było, że umarłbym chętnie dla ciebie, a drugim, że nie kłamię nigdy.   JOANNA. Wiedziałeś i chciałeś przyjść? Pomyśl, co ty mówisz? Chodziło o zasadzkę.   FORTUNIO. Wiedziałem wszystko.   JOANNA. Mieli cię zaskoczyć, zabić może, powlec do więzienia; czy ja wiem co? to straszne powiedzieć.   FORTUNIO. Wiedziałem wszystko.   JOANNA. Wiedziałeś wszystko? Wiedziałeś wszystko? Byłeś ukryty wczoraj, tam w tej alkowie, za kotarą? Słuchałeś, nieprawdaż? też wiedziałeś wszystko, czy tak?   FORTUNIO. Tak.   JOANNA. Wiedziałeś, że kłamię, że oszukuję, że drwię z ciebie i że cię zabijam? wiedziałeś, że kocham Cłavaroche'a. i że robi ze mną wszystko, co zechce? że gram komedię? że wczoraj wystrychnęłam cię na dudka? że jestem nędzna, podła? Wiedziałeś wszystko; byłeś tego pewny? Więc... więc... a co wiesz teraz?   FORTUNIO. Ależ... Joanno, myślę... wiem. . .   JOANNA. Wiesz, że cię kocham, ty dzieciaku? że musisz mi przebaczyć albo umrę; że cię błagam o to na kolanach?   Scena IV Jadalnia. — Pan Andrzej, Clavaroche, Fortunio i Joanna, przy stole.   ANDRZEJ. Dzięki niebu, jesteśmy wszyscy weseli, wszyscy społem i w dobrej przyjaźni; Jeśli kiedykolwiek przyjdzie mi do głowy podejrzewać żonę, niech się struję własnym winem!   JOANNA. Proszę mi nalać, panie Fortunio.   CLAVAROCHE cicho. Powtarzam, że mnie ten gryzipiórek nudzi; zrób mi tę łaskę i wypraw go do diaska.   JOANNA cicho. Robię, co kazałeś.   ANDRZEJ. Kiedy pomyślę, że wczoraj strawiłem noc w kancelarii, trapiąc się głupim podejrzeniem, nie wiem, jak się mam nazwać.   JOANNA. Panie Fortunio, niech mi pan poda tę poduszkę.   CLAVAROCHE cicho. Czy bierzesz mnie za drugiego Andrzeja? Jeśli ten pisarczyk nie wyniesie się z domu, ja się wyniosę.   JOANNA t. s. Robię, co kazałeś.   ANDRZEJ. Ale opowiedziałem to wszystkim znajomym; musi być jakaś sprawiedliwość. Całe miasto będzie wiedziało, kim jestem; i odtąd za pokutę nie pozwolę sobie wątpić o niczym.   JOANNA. Panie Fortunio, piję za zdrowie pańskiej miłości.   CLAVAROCHE cicho. Dość już, Joanno, rozumiem, co to znaczy. Wcale nie o tym była mowa.   ANDRZEJ. Tak, za zdrowie miłości Fortunia!   (Śpiewa: ) Pijmy, pijmy, przyjaciele!   FORTUNIO. To bardzo stara piosenka; niechże pan coś zaśpiewa, panie Clavaroche! NIE IGRA SIĘ Z MIŁOŚCIĄ   Tłum. Tadeusz Żeleński-Boy OSOBY:   BARON. OKTAW, jego syn. BLAZJUSZ, nauczyciel Oktawa. BEIDAINE, proboszcz. KAMILLA, siostrzenica barona. PANNA PLUCHE, jej ochmistrzyni. ROZALKA, mleczna siostra Kamilli. WIEŚNIACY, Służba. AKT I   Scena I   Plac przed zamkiem.   CHÓR Z lekka kołysząc się na swym dzielnym mule, mistrz Blazjusz posuwa się wśród kwitnących bławatków, w nowym ubraniu, z kałamarzem u boku. Jak niemowlę na poduszce, tak on chyboce się nad swym pulchnym brzuszkiem i z przymkniętymi oczami mamroce w tłusty podbródek ojczenaszki. Witaj, mistrzu Blazjuszu; przybywasz w czas winobrania, podobny starożytnej amforze.   BLAZJUSZ Niech ci, którzy chcą posłyszeć ważną wiadomość, przyniosą mi wprzód szklankę chłodnego wina.   CHÓR Oto największa czara; pij, mistrzu Blazjuszu; winko jest smaczne, potem opowiesz.   BLAZJUSZ Wiedzcie tedy, dzieci, że młody Oktaw, syn naszego pana, doszedł lat męskich i że go promowano w Paryżu na doktora filozofii. Dziś właśnie wraca z ustami pełnymi tak pięknych i kwiecistych wysłowień, że najczęściej nie wie człek, co mu odpowiedzieć. Cała jego wdzięczna osoba jest niby złota księga; dość mu ujrzeć źdźbło trawy, aby po- wiedział, jak się ono zwie po łacinie; kiedy wiatr wieje albo deszcz pada, on wam wyłoży jasno jak na dłoni, czemu. Otworzycie oczy szeroko jak wrota, kiedy wam rozwinie pergaminy, które wykolorował wszelaką farbą własnymi rękoma. Słowem, jest to od stóp do głów szacowny diament, i to właśnie przychodzę zwiastować panu baronowi. Pojmujecie, że i na mnie spływa stąd pewien zaszczyt; na mnie, którym jest jego światłodawcą od czwartego roku życia. Za czym, przyjaciele, dajcie krzesło, niech zlezę z tego muła nie nadwerężając karku; bydlątko jest narowiste, a chętnie wypiłbym jeszcze łyczek  przed przybyciem do domu,   CHÓR Pij, mistrzu Blazjuszu, i odsapnij sobie. Patrzeliśmy na urodzenie małego Oktawa   skoro sam przybywa, nie trzeba nam gadać aż tyle. Obyśmy mogli odnaleźć nasze dziecko w sercu mężczyzny!   BLAZJUSZ Na honor, dzbanek już próżny; nie sądziłem, abym wszystko wypił. Żegnajcie; przygotowałem sobie, człapiąc gościńcem, parę ulotnych zdań, które spodobają się Jego Dostojności; jadę. (Wychodzi).   CHÓR Trzęsąc się srodze na zdyszanym ośle, panna Pluche wspina się na pagórek; zziębnięty giermek okłada kijem biedne zwierzę, które potrząsa głową z ostem w zębach. Jej długie, chude nogi podrygują z gniewu, kościste ręce przebierają różaniec. Bywaj nam, panno Pluch, przybywasz niby febra, z wiatrem, od którego żółkną lasy.   PANNA PLUCHE Szklankę wody, kanalio! szklankę wody i trochę octu,   CHÓR Skąd przybywasz, Pluch, moja lubko? Fałszywe włosy okryte są kurzem, tupecik zniszczył się na nic, a bogobojna suknia podkasała się aż do czcigodnych podwiązek,   PANNA PLUCHE Wiedzcie, chamy, że piękna Kamilla, siostrzenica waszego pana, przybywa dzisiaj. Opuściła klasztor na wyraźny rozkaz Jego Dostojności, aby we właściwym czasie i miejscu, jak się godzi, objąć majątek po matce. Wychowanie jej, Bogu dzięki, skończone, i ci, co ją ujrzą, będą się napawali wonią wspaniałego kwiatu cnoty i nabożeństwa. Nie było jeszcze nic równie czystego, anielskiego, jagnięcego i gołębiego, jak ta droga mniszeczka; niech ją Pan Bóg niebieski prowadzi, Amen. Odstąpcie, kanalie; zdaje mi się, że mam nogi spuchnięte.   CHÓR Ogarnij się, panno Pluch, kiedy zaś będziesz się modliła do Boga, proś go o deszcz; zboże jest suche jak twoje piszczele.   PANNA PLUCHE Przyniosłeś wody w garnku, który czuć kuchnią; podaj mi rękę, niech zejdę, jesteś cham i grubianin. (Wychodzi).   CHÓR Wdziejmy odświętne szaty i czekajmy, aż baron nas zawoła, Albo się grubo mylę, albo tu pachnie tęgą hulanką, (Wychodzą).   Scena II   Salon w zamku barona. Wchodzą baron, Bridaine i Blazjusz.   BARON Księże Bridaine, jesteś moim przyjacielem, przedstawiam ci mistrza Blazjusza, nauczyciela mego syna. Wczoraj, o dwunastej w południe minut osiem, syn mój skończył punktualnie dwadzieścia jeden lat; wypromowano go czterema białymi gałkami na doktora. Mistrzu Blazjuszu, przedstawiam ci księdza Bridaine, naszego proboszcza a mego przyjaciela,   BLAZJUSZ z ukłonem. Czterema białymi gałkami, wielmożny panie; literatura, filozofia, prawo rzymskie, prawo kanoniczne.   BARON Idź do swego pokoju, drogi mistrzu; Oktaw zjawi się niebawem; ogarnij się nieco i wracaj, skoro zadzwonią. (Blazjusz wychodzi). BRIDAINE Mam rzec, com zauważył, panie baronie? preceptor pańskiego syna cuchnie winem na dziesięć kroków.   BARON Nie podobna!   BRIDAINE Głowę daję; mówił do mnie z bliska; cuchnie winem do obrzydliwości.   BARON Dajmy pokój; powtarzam, że to niemożliwe, (Wchodzi panna Pluch)   A, jesteś, dobra panno Pluch? Gdzież moja siostrzenica?   PANNA PLUCHE Tuj, tuj, panie baronie; wyprzedziłam ją o kilka kroków.   BARON Księże Bridaine, jesteś moim przyjacielem. Przedstawiam ci pannę Pluch, ochmistrzynię mojej siostrzenicy, Wczoraj o siódmej wieczór skończyła osiemnaście lat; przybywa z najlepszego klasztoru w całej Francji. Panno Pluch, przedstawiam pani księdza Bridaine, naszego proboszcza a mego przyjaciela,   PANNA PLUCHE z ukłonem. Z najlepszego klasztoru w całej Francji i mogę dodać: jako najlepsza chrześcijanka w całym klasztorze,   BARON Niechajże panna Pluche pójdzie się nieco przystroić, mam nadzieję, że Kamilla zjawi się lada chwila; bądź pani gotowa na obiad. (Panna Pluche wychodzi).   BRIDAINE Ta dojrzała panienka wydaje się pełna namaszczenia, BARON Namaszczenia i skromności, księże Bridaine; cnota jej wyższa jest nad wszelkie podejrzenie, BRIDAINE Ale preceptora czuć winem, szyję dam za to, BARON Księże Bridaine, bywają chwile, w których wątpię o twej przyjaźni. Czyś się uwziął, aby mi się sprzeciwiać? Ani słowa już o tym. Postanowiłem ożenić mego syna z moją siostrzenicą; wybornie dobrana para; wychowanie ich kosztuje mnie sześć tysięcy talarów. BRIDAINE Trzeba będzie uzyskać indulty. BARON Już mam; leżą na stole w moim gabinecie. O, mój przyjacielu! powiem ci, że jestem szczęśliwy. Wiesz, żem zawsze żywił wstręt do samotności. Urząd, który piastuję, oraz powaga mej szaty każą mi spędzać w tym zamku trzy miesiące w zimie i trzy w lecie. Nie podobna zaprzątać się szczęściem ludzi w ogólności, szczęściem zaś swoich wasali w szczególności, nie dając od czasu do czasu lokajowi surowego rozkazu, aby nie wpuszczał nikogo. Cóż to za ciężka i trudna rzecz skupienie męża Stanu! Jak lubo będzie mi łagodzić obecnością dwojga mych dzieci ponury smutek, któremu jestem wydany od czasu, jak król mianował mnie generalnym poborcą!   BRIDAINE Czy ślub odbędzie się tu, czy w Paryżu?   BARON Tum cię czekał, Bridaine; pewien byłem tego pytania. A więc, przyjacielu, cóż byś powiedział, gdyby tym oto rękom, tak, Bridaine, twoim własnym — nie patrzże na mnie tak miłosiernie! —gdyby im było przeznaczone pobłogosławić ziszczenie mych najdroższych marzeń? Hę?   BRIDAINE Milczę: wdzięczność zamyka mi usta.   BARON Wyjrzyj oknem: nie widzisz, że ludzie cisną się do kraty? Dzieciaki przybywają równocześnie; doskonale się złożyło. Zarządziłem wszystko. Siostrzenicę wpuści się bramą z lewej strony, syna z prawej. Jak ci się zdaje? Cieszę się na to, jak się spotkają, co sobie powiedzą; sześć tysięcy tala- rów to nie bagatela, nie można tego lekceważyć. Te dzieci kochały się zresztą od kolebki. — Słuchaj no, Bridaine, przychodzi mi myśl.   BRIDAINE Jaka?   BARON Przy obiedzie, niby tak, od niechcenia — rozu- miesz — między jednym a drugim toastem... umiesz po łaci- nie, Bridaine? BRIDAINE I ta aedepel, do kroćset, czy umiem!   BARON Rad byłbym, abyś przeegzaminował nieco chłopca — dyskretnie, rozumie się — przy kuzynce; to może wywrzeć korzystne wrażenie; — rozgadaj go po łacinie — niekoniecz- nie przy obiedzie, to by było nużące i, co do mnie, nie rozu- miem łaciny ani w ząb: —ale przy deserze, hę?   BRIDAINE Jeśli pan baron nie rozumie, zapewne siostrzenica jego znajduje się w tym samym położeniu.   BARON Racja więcej; nie wyobrażasz sobie przecie, żeby kobieta podziwiała coś, co rozumie? Gdzieś ty się chował, księżulu? Logika godna politowania.   BRIDAINE Niewiele znam kobiety; ale zdaje mi się, że trudno podziwiać coś, czego się nie rozumie.   BARON Ja je znam, Bridaine; znam te urocze i płoche stworzenia. Wierz mi, lubią one, aby im sypać piasek w oczy; im więcej się go sypie, tym łakomiej rozdziawiają oczęta. (Wchodzą Oktaw z jednej strony, Kamilla z drugiej).   Dzień dobry, moje dzieci; dzień dobry, droga Kamillo, drogi Oktawie! uściskajcie mnie i uściskajcie się wzajem.   OKTAW Dzień dobry, ojcze, siostrzyczko ukochana! Co za radość! jakim ja szczęśliwy!   KAMILLA Wuju, kuzynie, witam was.   OKTAW Jakaś ty duża, Kamillo! a jaka piękna!   BARON Kiedyś opuścił Paryż, Oktawie?   OKTAW We środę, zdaje mi się, czy we wtorek. Co z ciebie za kobieta wyrosła! Byłżebym i ja mężczyzną? Zdaje mi się, że to nie dawniej jak wczoraj, kiedy cię widziałem, ot, tylą.   BARON Musicie być zmęczeni; droga daleka a dzień gorący.   OKTAW Och, Boże, nie. Popatrzże, ojcze, jaka Kamilla piękna! BARON No, Kamilko, uściskaj kuzyna.   KAMILLA Przepraszam...   BARON Przeproszenie warte całusa; uściskaj ją, Oktawie.   OKTAW Jeżeli kuzyneczka będzie się cofać, kiedy jej po- daję rękę, powiem ja z kolei: przepraszam. Miłość może ukraść całusa, przyjaźń nie.   KAMILLA I miłość, i przyjaźń mają prawo przyjąć tylko to, co mogą oddać.   BARON do księdza Bridaine. Początek nietęgi, hę?   BRIDAINE do barona Nadmiar skromności jest niewątpliwie przywarą; ale małżeństwo uchyla wiele skrupułów.   BARON do księdza Bridaine. Jestem dotknięty, urażony. — Nie podobała mi się ta odpowiedź. — „Przepraszam!"... Widziałeś, księże, zrobiła taką minę, jakby się chciała przeżegnać? Chodź no tu, ksiądz, muszę z tobą pogadać. — To przykre, bardzo przykre. Chwila, na którą się tak cieszyłem, zupełnie zepsuta. — Jestem zirytowany, oburzony, — Tam do licha! fatalna historia.   BRIDAINE Niech pan baron przemówi do nich; o, o, obracają się plecami do siebie.   BARON No i cóż, dzieci, o czym wy dumacie? Co ty tam robisz, Kamillo, przed tym haftem?   KAMILLA spoglądając na obraz. Jaki to piękny portret, wuju! To nasza cioteczna babka, nieprawdaż?   BARON Tak, dziecko, to twoja prababka — a przynajmniej siostra twego pradziadka. Zacna dama nie przyczyniła się nigdy — osobiście, jak sądzę, inaczej niż modlitwą — do pomnożenia rodziny. Była to, na honor, święta kobieta.   KAMILLA Och, tak, święta! to cioteczna babka, Izabela. Jak jej do twarzy w tym zakonnym stroju!   BARON A ty, Oktawie, co tam robisz koło tej doniczki? OKTAW Co za śliczny kwiat, ojcze. To słonecznik? BARON Kpisz chyba? nie większy od muchy heliotrop. OKTAW Ten kwiatek nie większy od muchy posiada swą wartość.   BRIDAINE Niewątpliwie! doktor ma słuszność. Spytaj go, pan baron, do jakiego rodzaju, do jakiej klasy należy, z jakich elementów się składa, skąd jego soczystość i barwa; wprawi cię w zachwyt wymieniając właściwości tego ziela od korzonka do kwiatu.   OKTAW Nie posiadam tyle wiedzy, wielebny ojcze. Czuję, że ładnie pachnie, to wszystko.   Scena III   Przed zamkiem. — Wchodzi Chór.   CHÓR Wiele tu rzeczy bawi mnie i budzi mą ciekawość. Chodźcie, przyjaciele, siądźcie pod tym orzechem. Dwa straszliwe żarłoki spotkały się w tej chwili oko w oko: ojciec Bridaine i mistrz Blazjusz. Zauważyliście jedno? Kiedy dwóch ludzi mniej więcej podobnych, równie grubych, równie głupich, mających te same przywary i namiętności, spotka się przypadkiem, muszą albo przepadać za sobą, albo się nienawidzić. Z racji, dla której sprzeczności przyciągają się, dla której człowiek wysoki i chudy jak tyczka pokocha małego i pulchnego, dla której blondyni garną się do brunetek i na odwrót, przewiduję tajemną walkę między preceptorem a proboszczem. Obaj jednako bezwstydni; obaj dźwigają beczkę w miejsce brzucha; nie tylko są obżory, ale i smakosze; będą z sobą walczyli przy stole nie tylko o ilość, ale o jakość. Co począć, jeśli ryba będzie mała? w żadnym zaś razie nie da się podzielić języka karpia ani karp nie może mieć dwóch języków. Iłem, obaj są gaduły, ale ostatecznie mogą gadać razem nie słuchając się wzajem, Już ojciec Bridaine silił się zadać Oktawowi parę ciężko uczonych pytań, preceptor zaś zmarszczył brwi; Drażni go, że kto inny ośmiela się brać jego ucznia, na egzamin, Item, są równe nieuki, jeden jak i drugi. Iłem, są obaj księżmi; jeden będzie się puszył swym probostwem, drugi nadymał funkcjami preceptora. Wielebny Blazjusz jest spowiednikiem syna, Bridaine ojca. Widzę ich już, jak się rozparli przy stole, z czerwoną gębą, z wybałuszonymi oczami, jak pełni nienawiści trzęsą tłustym podbródkiem. Mierżą się wzrokiem, rozpoczynają szermierkę; niebawem wy- bucha wojna; obelgi świszczą w powietrzu, na domiar zaś nie- szczęścia, między dwoma pijanicami miota się panna Pluche odpychając ich kanciastymi łokciami. Obiad się skończył, otwierają bramy. Wychodzi kompania, usuńmy się na stronę,   (Wychodzą. — Wchodzą baron i pannaPluche).   BARON Przezacna panno Pluche, jestem zmartwiony, PANNA PLUCHE Czy podobna, Wasza Dostojność?   BARON Tak, moja Pluche, podobna. Obliczyłem od dawna — zapisałem nawet, utrwaliłem w notatniku — że ten dzień będzie najmilszy w moim życiu; — tak, zacna pani, najmilszy, — Wiesz, że zamiarem mym było wyswatać syna z siostrzenicą; to było postanowione — uchwalone — mówiłem już o tym poczciwemu Bridaine — i oto wydaje mi się, że te dzieciaki są z sobą dość chłodno; nie przemówili do siebie ani słowa,   PANNA PLUCHE Idą właśnie, Wasza Dostojność, Czy wiadome im są zamysły pana barona?   BARON Natrąciłem słówko każdemu z osobna. Sądzę, że byłoby dobrze, skoro tu idą razem, abyśmy siedli sobie w miłym cieniu i zostawili im chwilę swobody.   (Cofa się z panną Pluche. — Wchodzą Kamilla i Oktaw).   OKTAW Wiesz, że to wcale nieładnie, Kamillo, żeś mi odmówiła pocałunku?   KAMILLA Taka już jestem, to mój obyczaj.   OKTAW Zechcesz mi podać rękę i wyjść nieco w pole?   KAMILLA Nie, zmęczona jestem.   OKTAW Nie byłoby ci miło zobaczyć znów te łąki? Pamiętasz nasze spacery czółnem? Chodź, popłyniemy do młyna; będę wiosłował, ty siądziesz przy sterze.   KAMILLA Nie mam ochoty,   OKTAW Serce mi krajesz. Jak to! więc żadnego wspomnienia, Kamillo? Żadnego drgnienia serca nie budzi w tobie nasze dziecięctwo, cały ten miniony czas, tak dobry, miły, pełen lubej pustoty? Nie chcesz odwiedzić ścieżki, którą chodziliśmy na folwark?   KAMILLA Nie, nie dziś.   OKTAW Nie dziś! a kiedyż? Całe nasze życie tam zostało...   KAMILLA Nie jestem dość młoda, aby się bawić lalkami, ani dość stara, aby kochać przeszłość.   OKTAW Jak ty to mówisz!   KAMILLA Mówię, że mnie nie bawią wspomnienia z dzieciństwa,   OKTAW Nudzi cię to? KAMILLA Tak, nudzi.   OKTAW Biedne dziecko! Żal mi cię szczerze. (Wychodząkażde w swoją stroną).   BARON wraca z panną Pluche. Widzisz i słyszysz, dobra Pluche; oczekiwałem najsłodszej harmonii, i oto mam wrażenie, że skrzypce grają Już miesiąc zaszedł, a flet Pije Kuba. Pomyśl, co za harmider wypadłby z takiej kombinacji; oto wierny obraz mego serca,   PANNA PLUCHE Przyznaję, ale nie podobna mi ganić Kamilli: nic nieprzystojniejszego, moim zdaniem, niż spacery łódką,   BARON Mówisz pani serio?   PANNA PLUCHE Panie baronie, szanująca się panienka nie puszcza się na wodę,   BARON Ale zważ, moja Pluche, ten chłopiec ma ją zaślubić i wobec tego...   PANNA PLUCHE Obyczajność zabrania trzymać ster, opuszczać zaś stały ląd w towarzystwie młodego człowieka jest zgoła nie na miejscu,   BARON Ależ powtarzam... powiadam...   PANNA PLUCHE Takie moje zdanie,   BARON Czyś panna oszalała? Doprawdy, miałbym ochotę... Są wyrażenia, których nie chcę... które mnie brzydzą... Ale miałbym ochotę... Gdybym się nie wstrzymywał... Bydlę z pani, panno Pluche! nie wiem, co myśleć o pani.   (Wychodzi).   Scena IV   Plac. — Chór. Oktaw.   OKTAW Dzień dobry, przyjaciele. Poznajecie mnie? CHÓR Panie, podobny jesteś do dziecka, któreśmy bardzo kochali.   OKTAW Czy nie wyście mnie brali na plecy, aby mnie przenieść przez strumień, nie wyście mnie hojdali na kolanach, sadzali na konia? Czy nie wy ściskaliście się czasem przy stole, aby mi zrobić miejsce przy swojej wieczerzy?   CHÓR Pamiętamy, paniczu. Było z ciebie największe ladaco i najlepszy chłopak pod słońcem.   OKTAW Czemuż tedy nie uściskacie mnie, zamiast mi się kłaniać jak obcemu?   CHÓR Niech cię Bóg błogosławi, ty dziecię nasze rodzone! Każdy z mas chciałby cię wziąć na ręce, ale jesteśmy starzy, panie, a tyś mężczyzna.   OKTAW Tak, nie widziałem was dziesięć lat, a w jeden dzień wszystko zmienia się pod słońcem. Wyciągnąłem się o kilka stóp ku niebu, a wy pochyliliście się o kilka cali do grobu. Głowy wasze zbielały, kroki stały się wolniejsze, nie możecie już podnieść swego dawnego dziecka. Mnie więc przystało być waszym ojcem, was, którzyście byli mymi rodzicami.   CHÓR Powrót twój jest dniem szczęśliwszym niż twoje narodziny. Milej jest odnaleźć kogoś, kogo się kocha, niż uścisnąć niemowlę.   OKTAW Oto więc moja ukochana dolina! Moje orzechy, ścieżki, źródełko! Oto moje minione dni, jeszcze pełne życia, tajemniczy świat mego dziecięctwa! O, ziemio, ziemio ojczysta, niepojęte słowo! Czyż więc człowiek rodzi się tylko dla jednego zakątka ziemi, aby tam zbudować gniazdo i żyć przez jeden dzień?   CHÓR Mówiono nam, że jesteś uczony, paniczu,   OKTAW I mnie to mówiono. Nauka, to piękna rzecz, dzieci; ale te drzewa i łąki dają głośno najpiękniejszą lekcję: uczą zapomnieć tego, co się utnie.   CHÓR Niejedno zmieniło się od czasu, jak cię nie było. Sporo dziewcząt się wydało i sporo chłopców poszło do wojska,   OKTAW Opowiecie mi wszystko. Spodziewam się wielu zmian, ale, szczerze mówiąc, nie pragnę ich jeszcze. Jaka ta sadzawka mała! Niegdyś zdała mi się olbrzymia. Uniosłem w głowie ocean i lasy, a odnajduję kroplę wody i źdźbło trawy. Któż jest to dziewczę, które śpiewa w oknie za drzewami?   CHÓR To Rozalka, mleczna siostra panny Kamilli   OKTAW podchodząc. Zejdź, Rozalko, chodź tutaj,   ROZALKA wchodzi Słucham pana,   OKTAW Widziałaś mnie i nie przyszłaś, niedobra dziewczyno! Dawaj prędko tę rączkę i tę buzię, niech cię uściskam.   ROZALKA Słucham pana,   OKTAW Czyś 'ty zamężna, mała? Mówiono mi, że tak,   ROZALKA Och, nie!   OKTAW Czemu? Nie ma w całej wiosce ładniejszej dziewczyny. Wydamy cię.   CHÓR Wielmożny paniczu, ona chce być panną do śmierci.   OKTAW. Czy to prawda, Rozalko?   ROZALKA. Och, nie,   OKTAW Siostra twoja, Kamilla, przyjechała. Widziałaśją?   ROZALKA Jeszcze nie była tutaj.   OKTAW Włóż prędko nową sukienkę i przychodź na wieczerzę do zamku.   S c e n a V   Sala. — Wchodzi baron i Blazjusz.    BLAZJUSZ. Panie baronie, mam rzec słówko: tutejszy proboszcz to pijańica,   BARON Ale fe! Nie podobna,   BLAZJUSZ Na pewno; wypił przy obiedzie trzy butelki wina,   BARON Nadzwyczajne! BLAZJUSZ A kiedyśmy wstali od stołu, wlazł w ogrodzie na grządki,   BARON Na grządki! — To niesłychane. Dziwna rzecz! — Trzy butelki do obiadu! Na grządki! Nie do pojęcia, A czemuż nie szedł ścieżką?   BLAZJUSZ Bo się zataczał,   BARON na stronie. Zaczynam wierzyć, że Bridaine miał słuszność dziś rano: ten Blazjusz obrzydliwie cuchnie winem.   BLAZJUSZ Jadł też setnie: ledwie mógł gadać od czkawki.   BARON Prawda; sam uważałem,   BLAZJUSZ Wybąkał kilka słów po łacinie: co słowo, to byk; panie baronie, to podejrzana figura.   BARON na stronie. Nie! Ten Blazjusz wydaje woń nie do zniesienia. — Dowiedz się, mości preceptorze, że ja mam co innego na głowie i nie zajmuję się tym, co kto je i pije. Nie jestem kredensowy.   BLAZJUSZ Bez obrazy, panie baronie. Człowiek tak zacny, jak pan baron, i z taką piwniczką...   BARON Tak, piwniczkę mam niezłą.   BRIDAINE wchodząc Panie baronie, syn pański wyszedł na rynek, a za nim wszystkie urwisy z całej wsi,   BARON Nie podobna.   BRIDAINE Widziałem na własne oczy. Zbierał kamyki i puszczał kaczki na wodzie.   BARON Kaczki! W głowie mi się mąci; to już świat na opak. Plecie ci się, Bridaine. Jeszcze nikt nie słyszał, aby doktor filozofii puszczał kaczki,   BRIDAINE Niech pan baron stanie w oknie, ujrzy go na własne oczy,   BARON   na stronie. O, nieba! Blazjusz ma słuszność. Bridaine się zatacza. BRIDAINE Widzi go pan baron, o tam, nad sadzawką. Prowadzi się pod pachę z młodą wieśniaczką.   BARON Z młodą wieśniaczką! Syn przyjeżdża tutaj, aby bałamucić poddanki? Pod pachę z wieśniaczką! i koło niego urwisy z całej wsi! W głowie mi się mąci.   BRIDAINE To woła o pomstę. BARON Wszystko stracone! — stracone bez ratunku! — Zgubiony jestem: Bridaine się zatacza, Blazjusz cuchnie winem, a syn bałamuci dziewczęta i puszcza kaczki! (Wychodzi). AKT II Scena I   Ogród. Wchodzą mistrz Blazjusz i Oktaw.   BLAZJUSZ Ojciec pański jest w rozpaczy.   OKTAW Czemu?   BLAZJUSZ Wiadomo panu, że chciał cię ożenić z krewniaczką twą, Kamillą? OKTAW Więc cóż? Ja i owszem.   BLAZJUSZ Panu baronowi się widzi, że wasze charaktery nie odpowiadają sobie.   OKTAW To fatalne; nie mogę się zmienić na kogo innego.   BLAZJUSZ Czy pan uważa to małżeństwo za niemożliwe?   OKTAW Powtarzam, że z ochotą gotów jestem zaślubić Kamillę. Idź pan do barona i oświadcz mu to.   BLAZJUSZ Panie, oddalam się: nadchodzi właśnie panna. (Wychodzi. — Wchodzi Kamilla).   OKTAW Już na nogach, kuzyneczko? Obstaję wciąż przy tym, com rzekł wczoraj: ładna jesteś jak obrazek,   KAMILLA Mówmy poważnie, Oktawie: twój ojciec chce nas pożenić. Nie wiem, co ty myślisz; ale zdaje mi się, że dobrze zrobię uprzedzając cię o mej decyzji,   OKTAW Smutne dla mnie, jeślim ci nie przypadł do gusta.   KAMILLA Nie gorzej od innych; po prostu nie chcę iść za mąż: nie ma w tym nic, co by mogło urazić twą dumę. OKTAW Nie chodzi o dumę: nie dbam o jej radości i smutki,   KAMILLA Przybyłam objąć majątek po matce i jutro wracam do klasztoru,   OKTAW Podoba mi się ta szczerość; daj rękę, siostrzycz- ko, i bądźmy przyjaciółmi,   KAMILLA Nie lubię dotknięć.   OKTAW biorąc ją za ręką. Dajże mi rękę, Kamillo, proszę. Czego się lękasz? Nie chcesz, byśmy się pobrali? — więc dobrze; czyż to powód, aby się nienawidzić? czy nie jesteśmy rodzeństwem? Kiedy twoja matka nakazała testamentem to małżeństwo, chciała by przyjaźń nasza była wieczna: to wszystko, czego chciała. Po co nam małżeństwo? oto twoja ręka i oto moja; aby zostały zespolone do ostatniego tchnienia, czy myślisz, że trzeba na to księdza? Potrzeba nam tylko Boga.   KAMILLA Bardzom rada, że moja odmowa jest ci obojętna,   OKTAW Nie jest mi obojętna, Kamillo, Miłość twoja dałaby mi życie, ale przyjaźń twoja pocieszy mnie po niej. Nie jedź jutro; wczoraj nie chciałaś przejść się ze mną, bo widziałaś we mnie męża nie po twojej myśli. Zostań kilka dni, pozwól mi mieć nadzieję, że nasze minione życie nie umarło na zawsze w twoim sercu.   KAMILLA Muszę jechać.   OKTAW Czemu?   KAMILLA To moja tajemnica,   OKTAW Kochasz innego?   KAMILLA Nie; ale chcę jechać.   OKTAW Nieodwołalnie?   KAMILLA Nieodwołalnie. OKTAW A więc, żegnaj. Byłbym pragnął usiąść z tobą pod kasztanami i pogwarzyć serdecznie. Ale skoro ci nie w smak, nie mówmy o tym; bądź zdrowa, dziecko. (Wychodzi).   KAMILLA do wchodzącej panny Pluche. Panno Pluche,wszystko gotowe? Możemy jechać jutro? Opiekun skończył rachunki?   PANNA PLUCHE Tak, droga gołąbko bez zmazy. Baron nawymyślał mi wczoraj od bydląt, rada jestem, że jadę.   KAMILLA Proszę, zaniesiesz przed obiadem to słówko Oktawowi.   PANNA PLUCHE Jezu miłosierny! Czy podobna? Ty, bilecik do mężczyzny?   KAMILLA Czyż nie mam być jego żoną? Wolno mi pisać do narzeczonego.   PANNA PLUCHE Pan Oktaw dopiero co tu był. Co ty możesz pisać? Narzeczony, męko pańska! Czyżbyś naprawdę zapomniała o Jezusie?   KAMILLA Rób, co mówię, i gotuj wszystko do drogi.   (Wychodzą).   Scena II   Sala jadalna. — Nakrywają do stołu. Wchodzi Bridaine.   BRIDAINE Nie ma wątpienia; znów go posadzą na honorowym miejscu. To krzesło, którem 'tak długo zajmował po prawicy barona, stanie się pastwą preceptora. Nieszczęście! Osieł wierutny, pijanica bez wstydu wypędza mnie na szary koniec! Piwniczny naleje mu pierwszy kielich, kiedy zaś półmiski dojdą do mnie, będą już wpół zimne, najlepsze kąski wyjedzone; nie zostanie przy kuropatwie kapusty ani marchewki. O, święty kościele katolicki! Że mu dano to miejsce wczoraj, niechby już; dopiero co przybył; pierwszy raz od tylu dat siedział przy tym stole. Boże! jak on pożerał! Nie, nic mi nie zostanie, tylko kości i łapy. Nie ścierpię tego afrontu. Bywaj zdrów, czcigodny fotelu, gdzie rozwalałem się tyle razy, opchany smakołykami! Bywajcie, szlachetne buteleczki, luby zapaszku dobrze upieczonej dziczyzny! Bywaj, wspaniały stole, szlachetna jadalnio, nie odmówię już więcej benedicite! Wracam na plebanię; nie dam się zepchnąć między ciżbę: wolę być, jak Cezar, pierwszy w lichej wiosce niżeli drugi w Rzymie, (Wychodzi).   Scena III   Pole przed chatką. Wchodzą Rozalka i Oktaw.   OKTAW Skoro matki nie ma, przejdźmy się trochę, ROZALKA Myśli pan, że to mi idzie na zdrowie, te pańskie całusy?   OKTAW A cóż w tym złego? Tak samo całowałbym cię przy matce. Czy nie jesteś siostrą Kamilli? czy nie jestem twoim bratem tak samo jak jej ?   ROZALKA Słowa to słowa, a całusy to całusy. Ja tam nie mam tylu rozumów czuję to sama, kiedy chciałabym coś powiedzieć. Piękne panie wiedzą, o co idzie, wedle tego, czy je kto pocałuje w prawą czy w lewą rękę; ojcowie całują je w czoło, bracia w twarz, kawalerowie w usta; a mnie wszyscy całują w oba policzki, i to mnie złości,   OKTAW Jakaś ty ładna, dziecko!   ROZALKA Ale nie ma się pan co gniewać o to. Jaki pan smutny dzisiaj! Czy panowe małżeństwo się popsuło? OKTAW Chłopi w tej wiosce pamiętają, że mnie kochali; psy na podwórzu i drzewa w lesie pamiętają; tylko Kamilla nie pamięta. A ty, Rozalko, kiedy się wydasz?   ROZALKA Nie mówmy o tym, dobrze, paniczu? Mówmy o pogodzie, o tych kwiatkach, o pana konikach i o moich czepeczkach.   OKTAW O czym ci się podoba, o wszystkim, co może przejść przez te usta nie płosząc z nich niebiańskiego uśmie- chu, który szanuję więcej niż własne życie. (Całaje ją).   ROZALKA Szanuje pan mój uśmiech, ale coś pan nie szanuje moich ust, Patrzcie no; kropla deszczu spadła mi na rękę, a niebo czyste.   OKTAW Wybacz.   ROZALKA Co ja panu zrobiłam, że pan płacze? (Wychodzą).   Scena IV   W zamku. Wchodzą mistrz Blazjusz i baron.   BLAZJUSZ Panie baronie, mam panu powiedzieć coś osobliwego. Przed chwilą byłem przypadkiem w kredensie, to jest, chciałem powiedzieć, w sieni: cóż bym ja robił w kredensie? byłem tedy w sieni. Znalazłem przypadkiem butelkę, chcę powiedzieć: karafkę; jakim cudem butelka w sieni? Pociągnąłem tedy łyczek wina, chcę rzec: szklankę wody, ot, dla zabicia czasu, i wyglądałem oknem, między dwoma wazonami, które mi się wydają mocno nowoczesne, mimo że skopiowane z etruskich.   BARON Co ty masz za nieznośny sposób mówienia, Blazjuszu! nie podobna się dogadać. BLAZJUSZ Panie baronie, użycz mi pan przez chwilę uwagi. Wyglądałem tedy oknem. Niech pan nie traci cierpliwości; na imię nieba, idzie o honor rodziny.   BARON Rodziny! tego już nie rozumiem. Honor rodziny, Blazjuszu! Czy ty wiesz, że nas jest trzydziestu siedmiu mężczyzn i bez mała tyleż kobiet, w Paryżu i na prowincji?   BLAZJUSZ Niech mi pan baron pozwoli mówić dalej. Gdym pociągał łyk wina, chcę rzec: wody, aby pobudzić trawienie, wyobraź sobie, pan baron, ujrzałem pod oknem pannę Pluche pędzącą bez tchu.   BARON Czemu bez tchu, Blazjuszu? to ciekawe.   BLAZJUSZ A obok niej czerwoną z gniewu siostrzenicę pańską, Kamillę.   BARON Kto był czerwony, siostrzenica czy panna Pluche?   BLAZJUSZ Siostrzenica, panie baronie.   BARON Czerwona z gniewu! Niesłychane! Skąd wiesz, że z gniewu? Mogła być czerwona z tysiąca przyczyn; goniła pewnie motyle.   BLAZJUSZ Nie mogę nic twierdzić w tej materii; możebne; ale krzyczała z całych sił: „Idź! szukaj go! rób, com ci powiedziała! głupia jesteś! ja tak chcę!" I tłukła wachlarzem pannę Pluche, która za każdym wykrzyknikiem uskakiwała w grządki.   BARON W grządki?... I cóż odpowiadała ochmistrzyni na szaleństwa Kamilli? bo jej postępowanie zasługuje na tę nazwę.   BLAZJUSZ Odpowiadała: „Nie pójdę. Nie zastałam go. Umizga się do chłopianek, do pastuszek, Za stara jestem, aby nosić czułe liściki; dzięki Bogu, miałam dotąd czyste ręce"; — to mówiąc mięła kawałek papieru złożony we czworo.   BARON Nic nie rozumiem, w głowie mi się miesza. Co mo- gła w tym mieć panna Pluche, aby miąć papier złożony we czworo, uskakując w grządki? Nie mogę dać wiary tym po- twornościom.   BLAZJUSZ Czy pan nie rozumie, panie baronie, co to znaczyło?   BARON Nie, doprawdy nie, przyjacielu, nic a nic. Zacho- wanie to wydaje mi się dzikie, prawda, ale zarówno bez przyczyn jak bez usprawiedliwienia.   BLAZJUSZ To znaczy, że siostrzenica pańska prowadzi tajną korespondencję.   BARON Co ty gadasz? Czy ty wiesz, o kim mówisz? Licz się ze słowami, klecho.   BLAZJUSZ Mógłbym zważyć moje słowa na niebieskiej wadze, na której mają ważyć moją duszę w dniu sądu, a nie znalazłbym ani jednego słowa fałszywego. Panna Kamilla prowadzi tajną korespondencję,   BARON Ale zastanów się, mój drogi, to niemożliwe,   BLAZJUSZ Czemuż obarczałaby ochmistrzynię listem? Czemu krzyczałaby na nią: „Znajdź go!", gdy tamta dąsała się i wzdragała?   BARON A do kogo był list?   BLAZJUSZ Oto właśnie hic, panie baronie, hic facet lepus. Do kogo list? do człowieka, który umizga się do pastuszek. Owóż, człowiek zalecający się publicznie do pastuszek budzi mocne podejrzenie, że sam należy do stanu. pasterskiego. Niemożliwe wszelako jest, aby panna Kamilla, z wychowaniem, jakie otrzymała, zakochała się w podobnym człowieku; oto, co powiadam i co sprawia, że jestem w tej sprawie równie, uczciwszy uszy, głupi, jak pan baron.   BARON O nieba! Kamilla oświadczyła mi dziś rano, że nie wyjdzie za Oktawa. Czyżby kochała się w pastuchu? Idźmy do gabinetu; przeszedłem od wczoraj takie wstrząśnienia, że nie mogę zebrać myśli. (Wychodzą). Scena V   Źródło w lesie. "Wchodzi Oktaw, czytając bilecik,.   OKTAW „Proszę być w południe przy źródełku", Co to ma znaczyć? tyle chłodu, odmowa tak stanowcza, okrutna, tak dumna obojętność i, po tym wszystkim, schadzka? Jeśli chce ze mną mówić o interesach, czemu wybrała takie miejsce! Czy to zalotność? Dziś rano, kiedym się przechadzał z Rozalką, słyszałem w zaroślach szelest; myślałem że to łania. Byłażby w tym jakaś intryżka? (Wchodzi Kamilla).   KAMILLA Dzień dobry, kuzynie; zdawało mi się, nie wiem czy trafnie, że kiedyśmy się rozstali dziś rano, byłeś smutny. Ująłeś mnie za rękę, a ja się broniłam; otóż, przychodzę cię prosić, abyś mi podał dłoń. Odmówiłam ci pocałunku; oto proszę, masz. (Całuje go). A teraz, mówiłeś mi, że byłbyś rad porozmawiać serdecznie. Siadaj tu i rozmawiajmy. (Siada).   OKTAW Czy ja śniłem poprzednio, czy raczej śnię w tej chwili?   KAMILLA Zdziwiłeś się otrzymawszy bilecik, nieprawdaż? Jestem nieco kapryśna; ale powiedziałeś mi dziś rano coś, co mi trafiło do przekonania: „Skoro się rozchodzimy, rozejdźmy się jak przyjaciełe". - Nie wiesz, czemu odjeżdżam, więc ci powiem: wstępuję do klasztoru.   OKTAW Czy podobna? Ciebież to, Kamillo, oglądam w tym źródle, siedzącą wśród stokroci jak niegdyś?   KAMILLA Tak, Oktawie, mnie. Przychodzę wskrzesić na kwadrans dawne życie. Wydałam ci się szorstka i wyniosła; to bardzo naturalne, wyrzekłam się świata. Jednak, nim go opuszczę, rada bym usłyszeć twoje zdanie. Sądzisz, że dobrze czynię zostając mniszką? OKTAW Nie pytaj mnie o to, ja nie zostanę nigdy mni- chem.   KAMILLA Przez tych: dziesięć lat, które żyliśmy z dala od siebie, tyś zaczął szkołę życia. Wiem, coś wart; przy takim sercu i głowie musiałeś się wiele nauczyć w krótkim czasie. Powiedz mi, czyś miał kochanki?   OKTAW Czemu pytasz?   KAMILLA Odpowiedz, proszę, bez skromności i bez przechwałek,   OKTAW Miałem.   KAMILLA Kochałeś je?     OKTAW Z całego serca.   KAMILLA Gdzież są teraz? Czy wiesz?.   OKTAW Szczególne pytanie! Co mam powiedzieć? Nie jestem ich mężem ani bratem; poszły, gdzie im się podobało.   KAMILLA Musiała być z pewnością jakaś, którą wolałeś od innych. Jak długo kochałeś tę, którą kochałeś najwięcej ?   OKTAW Dziwna z ciebie dziewczyna! Chcesz bawić się w spowiednika?   KAMILLA Błagam cię, zrób to dla mnie, odpowiedz szczerze. Nie jesteś rozpustnikiem, wierzę, że serce masz uczciwe. Musiały cię kochać; zasługujesz na to i nie zgodziłbyś się być zabawką. Odpowiedz mi, proszę,   OKTAW Na honor, nie pamiętam,   KAMILLA Czy znasz człowieka, który by kochał tylko jedną kobietę?   OKTAW Są tacy, z pewnością.   KAMILLA Czy który z twoich przyjaciół? Powiedz mi, jak się zowie,   OKTAW Nie umiem ci go nazwać, ale sądzę, iż są ludzie zdolni kochać jedynie raz w życiu. KAMILLA Ile razy uczciwy człowiek może kochać?   OKTAW Chcesz, abym odmawiał litanię, czy też sama przepowiadasz katechizm?   KAMILLA Chciałam się pouczyć i dowiedzieć się, czy do- brze czynię zostając mniszką. Gdybym wyszła za ciebie, czyż nie musiałbyś mi odpowiadać szczerze na pytania i odsłonić mi swoje serce? Cenię cię bardzo i uważam cię z natury i z wychowania za lepszego od innych. Przykro mi, że już nie pamiętasz tego, o co pytałam: może poznając cię lepiej, na- brałabym śmiałości,   OKTAW Do czego ty zmierzasz? Mów; będę odpowiadał,   KAMILLA Odpowiedz tedy na pierwsze pytanie. Czy do- brze robię zostając w klasztorze?   OKTAW Nie.   KAMILLA Lepiej uczyniłabym wychodząc za ciebie?   OKTAW Tak,   KAMILLA Gdyby ksiądz dmuchnął na szklankę wody i powiedział ci, że to wino, czy uczułbyś smak wina?   OKTAW Nie.   KAMILLA Gdyby ksiądz dmuchnął na ciebie i powiedział mi, że będziesz mnie kochał całe życie, czy powinnam uwie- rzyć?   OKTAW Tak i nie.   KAMILLA Co radziłbyś mi uczynić w dniu, w którym spostrzegłabym, że mnie już nie kochasz?   OKTAW Wziąć sobie kochanka.   KAMILLA A co pocznę w dniu, w którym kochanek przestanie mnie kochać?   OKTAW Weźmiesz innego. KAMILLA Jak długo tak?   OKTAW Póki włosy twoje nie zaczną siwieć; wówczas moje będą już białe. KAMILLA Czy wiesz, co to klasztor, Oktawie? Spędziłeś kiedy cały dzień w ławce w monastyrze kobiet?   OKTAW Owszem.   KAMILLA Zaprzyjaźniłam się z pewną siostrą, która ma dopiero trzydzieści lat i która w piętnastym roku miała pięćset tysięcy funtów rocznie. Jest to najpiękniejsza i najszlachetniejsza istota, jaka kiedy stąpała po ziemi. Była żoną para i posła, mąż jej był jednym z najznamienitszych ludzi we Francji. Żaden szlachetny przymiot nie leżał w niej odłogiem, niby na drzewie wybranego szczepu, wszystkie pączki zakwitły bujnie. Nigdy miłość i szczęście nie włożą wieńca kwiatów na piękniejsze czoło. Mąż ją zdradził; pokochała innego i oto umiera, z rozpaczy.   OKTAW Możebne.   KAMILLA Mieszkamy w jednej celi, strawiłam noce całe na rozmowie o jej nieszczęściach; stały się niemal mymi; osobliwe, nieprawdaż? Nie wiem sama, jak się to dzieje. Mówiła mi o swym małżeństwie; malowała mi upojenia pierwszych dni, błogość następnych; i jak w końcu wszystko pierzchło; jak wieczorem ona siedziała przy kominku, a on przy oknie i nie mówili do siebie ani słowa; jak miłość zwiędła, a wszystkie próby zbliżenia doprowadzały jedynie do kłótni; jak obca postać weszła między nich i wśliznęła się w ich cierpienia... Ona mówiła, a ja widziałam siebie na jej miejscu. Kiedy mówiła: „Ach, byłam szczęśliwa", serce moje topniało; a kiedy dodawała: „Och, płakałam", łzy płynęły mi z oczu. Ale wyobraź sobie coś jeszcze osobliwszego; stworzyłam sobie w końcu urojone życie; trwało to cztery lata; nie potrzebuję ci mówić, ilu dumań, ilu zagłębiań się w sobie było ono owocem. Chciałam ci tylko powiedzieć... to bardzo szczególne... wszystkie opowiadania Luizy, wszystkie obrazy mych rojeń miały twoją fizjonomię. OKTAW Moją?   KAMILLA To naturalne: byłeś jedynym mężczyzną, którego znałam. Tak, kochałam cię, Oktawie,   OKTAW Ile ty masz lat, Kamillo? KAMILLA Osiemnaście.   OKTAW Mów dalej; słucham.   KAMILLA Jest nas w klasztorze dwieście kobiet; cząstka tych kobiet nie pozna nigdy życia, wszystkie inne czekają śmierci. Niejedna wyszła z tych murów, jak ja z nich wychodzę dzisiaj, dziewicą pełną nadziei. Wróciły rychło po tym postarzałe, zrozpaczone. Co dnia umiera któraś w naszej sypialni i co dnia przybywają nowe, by zająć miejsce zmarłych na włosianym materacu. Obcy, którzy nas odwiedzają, podziwiają spokój i ład klasztoru; przyglądają się bieli naszych kwefów, ale pytają, czemu spuszczamy je na oczy. Co myślisz o tych kobietach, Oktawie? Czy dobrze robią?   OKTAW Nie wiem.   KAMILLA Niektóre radzą mi, żebym pozostała dziewicą. Chciałabym zasięgnąć twego zdania. Czy sądzisz, że te kobiety uczyniłyby lepiej, gdyby wzięły kochanka i mnie doradziły to samo?   OKTAW Nie wiem,   KAMILLA Przyrzekłeś odpowiedzieć,   OKTAW Wszystko, co mówisz, uwalnia mnie od tego: nie mam wrażenia, abyś to ty mówiła,   KAMILLA Być może; w poglądach moich muszą być rzeczy bardzo śmieszne. Może wyuczono mnie lekcji i jestem jedynie niedouczoną papużką. Wisi w salonie obrazek przedstawiający mnicha schylonego nad mszałem; przez czarne kraty sączy się promyk słońca i widać gospodę włoską, przed którą tańczy pasterz kóz. Którego z tych ludzi wyżej cenisz?   OKTAW Żadnego, Są to dwaj żywi ludzie, z krwi i ciała:- jeden czyta, drugi tańczy; nic więcej. Masz słuszność, że zostajesz mniszką.   KAMILLA Przed chwilą mówiłeś, że nie,   OKTAW Mówiłem? Możliwe.   KAMILLA Więc radzisz mi...?   OKTAW Więc ty nie wierzysz w nic?   KAMILLA Spójrz na mnie! Gdzie jest człowiek, który by nie wierzył w nic?   OKTAW wstając. Oto on; ja nie wierzę w nieśmiertelne życie. — Droga siostro, mniszki dały ci swoje doświadczenie; ale wierzaj mi, to nie twoje własne; nie umrzesz nie poznawszy miłości,   KAMILLA. Chcę kochać, ale nie chcę cierpieć; chcę kochać miłością wieczną i składać przysięgi, których się nie ła- mie. Oto mój kochanek. (Pokazuje krzyżyk).   OKTAW Ten kochanek nie wyklucza innych.   KAMILLA Dla mnie — tak. Nie uśmiechaj się, Oktawie, Nie widziałam cię dziesięć lat i jadę jutro. Pomówimy o tym znów za dziesięć lat, o ile się spotkamy. Nie chciałam zostać w twojej pamięci jak zimny posąg; bezczułość wiedzie do punktu, w którym ja się znajduję. Słuchaj mnie: idź z powrotem w życie i póki będziesz szczęśliwy, póki będziesz kochał tak, jak można kochać na ziemi, zapomnij o siostrze swej Kamilli; ale jeśli ci się zdarzy kiedy, że ciebie zapomną albo ty sam zapomnisz; jeśli anioł nadziei cię opuści, jeśli kiedy znajdziesz się sam z pustką w sercu, pomyśl o mnie: ja będę się modliła za ciebie.   OKTAW Jesteś pyszna: miej się na baczności.   KAMILLA Czemu?   OKTAW Masz osiemnaście lat, a nie wierzysz w miłość. KAMILLA A ty wierzysz? Siedzisz tu przy mnie z rękami splecionymi na kolanach, które się wytarły na dywanach twoich kochanek, i nawet nie pamiętasz ich imienia. Płakałeś łzami radości i łzami rozpaczy; ale wiedziałeś, że woda w źródle wierniejsza jest niż twoje łzy i że zawsze znajdziesz ją pod ręką, aby obmyć nabrzękłe powieki. Używasz młodości i uśmiechasz się, gdy ci mówić o kobiecych rozpaczach; nie wierzysz, by można było umrzeć z miłości, ty, który żyjesz i który kochałeś. Czymże jest tedy świat? Zdaje mi się, że musisz serdecznie gardzić kobietami, które biorą cię takim, jak jesteś, i które przepędzają ostatniego kochanka, aby cię tulić w ramionach z ustami jeszcze nie obeschłymi od pocałunków drugiego. Pytałam przed chwilą, czyś kochał w życiu; rzekłeś jak podróżny, którego by pytano, czy był we Włoszech lub w Niemczech: „Owszem, byłem"; a potem myślałby o tym, aby pojechać do Szwajcarii. Czyż miłość twoja to pieniądz, że może tak przechodzić z rąk do rąk aż do śmierci? Nie, to nawet nie pieniądz; najlichsza sztuka złota warta jest więcej od ciebie; w jakie bądź ręce się dostanie, zachowuje swój wizerunek.   OKTAW Jakaś ty piękna, Kamillo, kiedy twoje oczy się ożywią! . KAMILLA Tak, jestem piękna, wiem. Pochlebcy nie powiedzą mi nic nowego; zimna mniszka, która mi utnie włosy, zblednie może ze zgrozy nad własnym barbarzyństwem; ale te włosy nie zmienią się w pierścionki i łańcuszki, aby krążyć po alkowach; nie zbraknie ani jednego na mej głowie wówczas, gdy przejdzie po niej żelazo; i kiedy kapłan, który mnie pobłogosławi, włoży mi na palec złoty pierścień mego niebiańskiego małżonka, zwój włosów, który mu ofiaruję, będzie mógł posłużyć mu za płaszcz.   OKTAW Podrażniona jesteś, widzę. KAMILLA Źle robię, że mówię o tym; życie całe spływa mi na wargi. O, Oktawie! Nie szydź, wszystko to jest śmiertelnie smutne   OKTAW Biedne dziecko, słuchani cię i mam ochotę odpowiedzieć ci. Mówisz o zakonnicy, która, zdaje mi się, posiada na ciebie zgubny wpływ; powiadasz, że ją zdradzono i ona sama zdradziła, i jest w rozpaczy. Czy jesteś pewna, że gdyby mąż lub kochanek wyciągnął do niej rękę przez kratę, nie podałaby mu dłoni?   KAMILLA Co ty mówisz? Niedobrze słyszałam.   OKTAW Czy jesteś pewna, że, gdyby mąż lub kochanek przyszedł ją wezwać, aby cierpiała jeszcze, odpowiedziałaby nie?   KAMILLA Tak sądzę.   OKTAW Jest dwieście kobiet w twoim klasztorze, a większość ich ma w sercu głębokie rany; dały ci ich dotknąć i ubarwiły twą dziewiczą myśl kroplami własnej krwi. Żyły, nieprawdaż? i ukazały ci ze zgrozą drogę swego życia; przeżegnałaś się wobec ich blizn jak wobec ran Jezusa; wciągnęły cię w swą posępną procesję i kiedy widzisz przechodzącego mężczyznę, tulisz się z zabobonną trwogą do tych wyschłych ciał. Czyś pewna, że gdyby ów mężczyzna był tym, który je oszukał, dla którego płaczą i cierpią, którego przeklinają modląc się do Boga, czyś pewna, że na jego widok nie skruszyłyby łańcuchów, aby biec ku swym minionym nieszczęściom i przycisnąć krwawiące piersi do sztyletu, który je poranił? O, dziecko! czy znasz marzenia kobiet, które ci mówią, abyś nie marzyła? Czy wiesz, jakie imię szepcą, kiedy szloch wychodzący z ich ust wprawia w drżenie hostię podawaną przez kapłana? Czy wiesz, kim są kobiety, które siadają koło ciebie z trzęsącą się głową, aby sączyć w twoje ucho swą zwiędłą starość; które wśród ruin twej młodości kołyszą pogrzebowy dzwon swej rozpaczy i mrożą twą czerwoną krew chłodem swoich grobów; czy wiesz, kim one są?   KAMILLA Przerażasz mnie; i ciebie ogarnia gniew.   OKTAW Czy wiesz, co to są mniszki, nieszczęsna dziewczyno? One, które ci przedstawiają miłość ludzką jako kłamstwo, czy wiedzą, że jest rzecz gorsza jeszcze: kłamstwo miłości boskiej? Czy wiedzą, że popełniają zbrodnię, sącząc w ucho dziewicy wiedzę dojrzałych kobiet? Ha, jak one cię wyuczyły! Jak ja to odgadłem wówczas, gdyś przystanęła przed portretem naszej starej ciotki! Chciałaś odjechać nie uścisnąwszy mi ręki; nie chciałaś zobaczyć ani tego lasku, ani tego biednego źródełka, które patrzy na nas całe we łzach; zaparłaś się dni swej młodości. Gipsowa maska, którą mniszki włożyły na twe lica, odmawiała mi braterskiego pocałunku; ale serce twe zabiło; zapomniało wyuczonej lekcji, ono, które nie umie czytać; i znów przyszłaś usiąść ze mną na darni, tu, w tym miejscu. Więc tak, Kamillo, te kobiety miały słuszność; skierowały cię na dobrą drogę; może będzie mnie to kosztowało szczęście całego życia; ale powiedz im ode mnie: niebo jest nie dla nich,   KAMILLA Ani dla mnie, nieprawdaż?   OKTAW Bądź zdrowa, Kamillo, wracaj do klasztoru i kiedy będą cię tam zabawiać wstrętnymi opowieściami, które cię zatruły, odpowiedz to, co ja ci powiem: wszyscy mężczyźni są kłamcy, zmiennicy, fałszywi, paple, obłudnicy, pyszałki lub tchórze, nędzni i zmysłowi; wszystkie kobiety są przewrotne, wyrachowane, próżne, ciekawe i zepsute; świat jest kałużą bez dna, gdzie czołgają się najpotworniejsze płazy przewalając się w błocie; ale jest na świecie jedna rzecz święta i wzniosła: zespolenie tych dwojga tak szpetnych i ułomnych istot. Kto kocha, często doznaje zawodu, często cierpi i jest nieszczęśliwy; ale kocha; i kiedy znajdzie się na krawędzi grobu, obraca się, aby spojrzeć wstecz i powiada: Często cierpiałem, myliłem się niekiedy, ale kochałem. To ja żyłem, a nie sztuczna istota wylęgła z mej pychy i nudy. (Wychodzi). AKT III   Scena 1   Przed zamkiem. Wchodzą baron i mistrz Blazjusz.   BARON Niezależnie od swego opilstwa, jesteś łajdak, mości Blazjuszu. Służba widziała cię, jak się zakradałeś do kredensu; kiedy cię przekonano najoczywiściej, że kradniesz butelki, chcesz się usprawiedliwić obwiniając moją siostrzenicę o tajną korespondencję.   BLAZJUSZ Ależ Wasza Dostojność raczy sobie przypomnieć...   BARON Wyjdź, mości preceptorze, i nie pokazuj mi się na oczy; stateczny człowiek nie postępuje w ten sposób. Już sama moja powaga nakazuje mi nie przebaczyć ci do śmierci. (Wychodzi; mistrz Blazjusz za nim. Wchodzi Oktaw).   OKTAW Radbym wiedzieć, czy ja jestem zakochany. Z jednej strony, ten sposób zadawania pytań jest mi troszkę za śmiały, jak na osiemnastoletnią pannę; z drugiej, pojęcia, jakimi te mniszki nabiły jej głowę, nie łatwo dadzą się naprostować. A przy tym, ma jechać dzisiaj. Tam do licha! kocham ją, to pewne. Ostatecznie, kto wie? może powtarzała wyuczoną lekcję; jasne jest zresztą, że ona nie dba o mnie. Z drugiej strony, mimo całej urody, nie ulega kwestii, że jest zbyt śmiała i szorstka. Najlepiej nie myśleć już o tym; to jasne, że jej nie kocham. Ładna jest, nie ma co; ale czemu ta wczorajsza rozmowa nie chce mi wyjść z pamięci? Zdaje się, że przegadałem z sobą całą noc. Gdzież ja idę? — Aha! do wsi. (Wychodzi).   Scena II   Droga. Wchodzi Bridaine.   BRIDAINE Co oni teraz robią? Och, och! toć to właśnie południe, — Siedzą przy stole. Co jedzą? Ba! czego nie jedzą? Widziałem kucharkę: szła przez wieś z olbrzymim indykiem. Kuchta niósł trufle i kosz winogron, (Wchodzi Blazjasz).   BLAZJUSZ O, nagła niełasko! otom wygnany z zamku, a co za tym idzie, z jadalni. Nie będę już łasował wina w kredensie.   BRIDAINE Nie będę już oglądał dymiących półmisków; nie będę grzał brzucha przy szlachetnym kominku.   BLAZJUSZ Po co nieszczęsna ciekawość kazała mi słuchać rozmowy panny Pluche z Kamillą? Po com powtórzył baronowi wszystko, co widziałem?   BRIDAINE Czemu czcza pycha oddaliła mnie od zacnego stołu, gdzie przyjmowano mnie tak życzliwie? Co mi znaczyło, czy siedzę po prawej, czy po lewej ?   BLAZJUSZ Ach, trzeba przyznać, byłem, niestety, pijany, gdym popełnił to szaleństwo.   BRIDAINE Ach, wino uderzyło mi do głowy, kiedym się dopuścił tej nierozwagi.   BLAZJUSZ Zdaje mi się, że to proboszcz,   BRIDAINE To preceptor we własnej osobie. BLAZJUSZ Hehe! księże proboszczu, co pan tu porabia?   BRIDAINE Ja? idę na obiad. A pan nie, panie preceptorze?   BLAZJUSZ Dziś nie. Ach, ojczulku Bridaine, wstaw się za mną; baron mnie wypędził. Oskarżyłem niewinnie pannę" Kamillę o tajną korespondencję; ale Bóg mi świadkiem, widziałem (lub zdawało mi się, że widziałem) pannę Pluche na grzędach. Zgubiony jestem, księże proboszczu.   BRIDAINE Co pan powiada!   BLAZJUSZ Niestety! niestety! szczerą prawdę. Jestem w najzupełniejszej niełasce, dla jednej buteleczki, którą... tego ten... ściągnąłem.   BRIDAINE Co acan tu gadasz o butelce, o grządkach, o korespondencji?   BLAZJUSZ. Błagam, ojczulku, wstaw się za mną, Jestem uczciwy człowiek, ojcze Bridaine, O, godny ojcze Bridaine, jestem twoim sługą!   BRIDAINE   na stronie. O, losie! czy to sen? Zasiądę tedy na tobie, o błogosławione krzesło!   BLAZJUSZ. Wdzięczen ci będę, jeśli wysłuchasz mej przygody i zechcesz mnie usprawiedliwić, zacny panie, drogi księże proboszczu,   BRIDAINE, Nie podobna, dobry panie; biło już południe, idę na obiad. Jeżeli baron ma przyczyny gniewać się na pana, to twoja rzecz. Nie będę się wstawiał za pijaczyną. (Na stronie). Dalej, pędźmy do furty; a ty, mój żołądeczku, rozprzestrzeń się. (Wybiega pędem).   BLAZJUSZ sam. Nikczemna Pluche, ty mi zapłacisz za wszystkich; tak, tyś przyczyną mej klęski, babo bezwstydna, plugawa rajfurko, tobie to zawdzięczam tę niełaskę, O święty Uniwersytecie paryski! lżą mnie od pijaków! Zgubiony jestem, jeśli nie pochwycę listu i nie dowiodę baronowi, że siostrzenica jego z kimś koresponduje. Widziałem dziś rano, jak pisała przy biurku. Baczność! coś nowego. ( Przechodzi panna Pluche niosąc list). Panno Pluche, daj mi pani ten list. PANNA PLUCHE Cóż to ma znaczyć? To list mojej pani; niosę go na pocztę.   BLAZJUSZ Daj mi go, albo śmierć.   PANNA PLUCHE Ja! śmierć, śmierć! Jezusie, Mario! święte dziewice męczennice!   BLAZJUSZ Tak, śmierć, panno Pluche. Daj mi ten papier. (Biją się. Wchodzi Oktaw).   OKTAW Co się dzieje? Co ty robisz, Blazjuszu? Czemu znęcasz się nad tą kobietą?   PANNA PLUCHE Oddaj mi list. Wydarł mi go; panie, sprawiedliwości!   BLAZJUSZ To rajfurka, proszę pana. Ten list to bilecik miłosny,   PANNA PLUCHE To list Kamilli, pańskiej narzeczonej,   BLAZJUSZ To liścik miłosny do pastucha,   PANNA PLUCHE Kłamiesz, księże: mówię ci to w oczy.   OKTAW Dajcie mi ten list; nie rozumiem waszej kłótni, ale, jako narzeczony, mam prawo przeczytać. (Czyta).   „Dosiostry Luizy, w klasztorze ***". (Na stronie). Co za przeklęta ciekawość mnie ogarnia! Serce bije mi jak młotem, nie wiem, co się dzieje ze mną. Odejdź, panno Pluche; jesteś godną osobą, a imć Blazjusz jest cymbał. Może pani iść na obiad; sam oddam list na pocztę, (Blazjusz i panna Pluche wychodzą).   Otworzyć to zbrodnia; za dobrze to wiem, aby uczynić coś podobnego. Ale co ona może pisać do tej siostry? Byłżebym więc zakochany? Jakąż władzę ma nade mną ta dziwna dziewczyna, aby parę słów skreślonych jej dłonią przyprawiało mą rękę o drżenie. To szczególne; Blazjusz, szamocąc się z panną Pluche, złamał pieczątkę. Czy to zbrodnia otworzyć? Trudno, nic nie poradzę. (Otwiera i czyta): „Wyjeżdżam dziś, droga moja; wszystko stało się, jak przewidywałam- To straszna rzecz; ten młody człowiek ma sztylet w sercu; nie pocieszy się nigdy po mej stracie. Czyniłam wszelako, co było w mej mocy, aby go zrazić. Bóg mi odpuści, żem go przywiodła do rozpaczy mą odmową. Powiedz, droga, cóżem ja winna? Módl się za mnie; zobaczymy się jutro i na zawsze. Twoja, z całej duszy.Kamilla".   Czy podobna? To pisze Kamilla? O mnie mówi w ten spo- sób? Ja w rozpaczy? Ech, dobry Boże! gdyby tak było, nie ukrywałbym tego; czyż to wstyd kochać kogo? Zrobiła, co mogła, aby mnie zrazić, powiada; mam „sztylet w sercu"! Co ona może mieć za cel, aby wymyślać taką bajkę? Byłażby. zatem prawdą myśl, która mnie oblegała tej nocy? O kobiety! Ta dobra Kamilla jest może bardzo pobożna! z szczerego serca oddaje się Bogu, ale umyśliła sobie z góry, że mnie pogrąży w rozpaczy- Ułożyły to w przyjacielskim kółku, nim wyjechała z klasztoru. Postanowiono, że Kamilla spotka swego krewniaka, że ją zań zechcą wydać, ona odmówi i młody człowiek będzie niepocieszony. To takie poetyczne: panna, która poświęca Bogu szczęście kuzynka! Nie, Kamillo; nie kocham cię, nie jestem w rozpaczy, nie mam sztyletu w sercu i dowiodę ci tego. Tak, nim wyjedziesz, dowiesz się, że kocham inną. Hej, przyjacielu! (Wchodzi wieśniak). Idźcie do zamku, i powiedzcie w kuchni, aby ktoś oddał pannie Kamilli ten list. (Pisze).   WIEŚNIAK Rozumiem, paniczu..   OKTAW A teraz, druga. Haha! „jestem w rozpaczy!" Hej! Rozalko! Rozalko! (Puka do drzwi). ROZALKA otwiera.   To pan, paniczu. Wejdź pan, mama jest w domu.   OKTAW Weź najładniejszy czepeczek, Rozalko, i chodź ze mną.   ROZALKA A dokąd?   OKTAW Powiem ci; poproś matki o pozwolenie, ale śpiesz się.   ROZALKA. Dobrze, paniczu.   (Wchodzi do domu).   OKTAW Poprosiłem Kamilli o nową schadzkę i jestem pewien, że przyjdzie; ale, na honor, zastanie nie to, czego się spodziewa. Będę się zalecał do Rozalki w jej oczach.   Scena III   Lasek. Wchodzą Kamilla i wieśniak.   WIEŚNIAK Panienko, niosę list do panienki; czy mam go jej oddać do rąk, czy też w kuchni, jak kazał jaśnie panicz?   KAMILLA Dajcie.   WIEŚNIAK Jeśli panienka woli, żebym zaniósł do zamku, w takim razie szkoda mnie mitrężyć,   KAMILLA Mówię, daj list,   WIEŚNIAK. Jak wola. (Daje list).   KAMILLA Masz za fatygę.   WIEŚNIAK Dziękuję panience; mogę odejść?   KAMILLA Jeśli masz ochotę.   WIEŚNIAK Mam, mam.   (Wychodzi).   KAMILLA czytając. Oktaw prosi, abym się z nim pożegnała przed odjazdem, przy tym źródełku, co wczoraj. Co on mi może mieć do powiedzenia? Oto źródełko, sama nie wiem, jak tu zaszłam. Czy mam się zgodzić na tę nową schadzkę? KAMILLA (Chowa się za drzewem). Oto Oktaw zbliża się z Rozalką, moją mleczną siostrą. Pewnie ją tu pożegnaj rada jestem, iż nie będzie wyglądało, że przybyłam pierwsza. (Wchodzą Oktaw i Rozalka, siadają).   KAMILLA ukryta, na stronie. Co to znaczy? Sadzą ją przy sobie? Czy prosi mnie o schadzkę po to, aby tu siedzieć z inną? Ciekawam, co on jej powie.   OKTAW głośno, tak aby go Kamilla słyszała. Kocham cię,Rozalko! Ty jedna nie zapomniałaś naszych minionych dni; ty jedna pamiętasz życie, którego już nie ma; przyjm cząstkę mego nowego życia; daj mi swoje serce, drogie dziecię; oto zakład naszej miłości. (Wkłada jej na szyją łańcuszek),   ROZALKA Daje mi pan swój złoty łańcuch?   OKTAW Spojrz teraz na ten pierścionek. Wstań i zbliżmy się do źródła. Widzisz w nim nas dwoje, wspartych o siebie? Widzisz swoje piękne oczy tuż przy moich, twoją rękę w mojej? Patrz, jak to wszystko się zatrze. (Rzuca pierścionek do wody). Patrz, jak nasz obraz zginął; oto wraca pomaleńku; woda, zmącona przez chwilę, uspokaja się; drży jeszcze; wielkie czarne koła biegną po jej powierzchni; cierpliwości, wypływamy znowu; już poznaję twoje ramiona splecione z moimi; jeszcze minuta, a nie będzie ani zmarszczki na twej pięknej twarzy; patrz! to był pierścionek, który niegdyś dała mi Kamilla.   KAMILLA na stronie.  Rzucił mój pierścionek do wody.   OKTAW Czy ty wiesz, co to miłość, Rozalko? Słuchaj! wiatr ucichł; ranny deszcz ścieka kroplami po liściach, które ożywia słońce. Na światło nieba, na to słońce, kocham cię! Chcesz mnie, prawda? Twojej młodości nie skażono; nie wsączano w twoją czerwoną krew resztek krwi wystygłej? Ty nie chcesz zostać mniszką; oto, młoda i piękna, tulisz się w młode ramiona. O, Rozalko, Rozalko! czy ty wiesz, co to miłość?   ROZALKA Ach, panie doktorze, będę pana kochała, jak potrafię,   OKTAW Tak, jak potrafisz; i mimo że jestem „doktorem", a ty wieśniaczką, będziesz mnie kochała lepiej niż owe blade figury woskowe. wyrabiane przez mniszki, które mają mózg w miejscu serca i które wychodzą z klasztoru po to, by sączyć w życie wilgotną atmosferę swoich cel. Nie umiesz nic; nie przeczytałabyś w książce modlitwy, której nauczyła cię matka, jak ona sama nauczyła się jej od swojej matki; nie rozumiesz nawet słów, które powtarzasz ukląkłszy wieczór przy łóżku; ale rozumiesz, że się modlisz, a te wszystko, czego Bogu trzeba!   ROZALKA Jak pan do mnie mówi, paniczu!   OKTAW Nie umiesz czytać; ale wiesz, co mówią te lasy i łąki; te rzeki, te piękne pola porośnięte zbożem, natura lśniąca młodością. Poznajesz w niej tysiące swych braci i mnie uznajesz za jednego z nich; wstań, będziesz moją żoną, wspólnie zanurzymy się w życiodajnym soku wszechświata. (Wychodzi z Rozalką).   Scena IV   Wchodzi Chór.   CHÓR Ani gadania, coś dziwnego dzieje się w zamku. Kamilla odrzuciła Oktawa; dziś wraca do klasztoru. Ale coś mi się widzi, że pan kuzynek pocieszył się z Rozalką. Niestety! biedna dziewczyna nie wie, na jakie niebezpieczeństwo się naraża, słuchając pięknych słówek dwornego panicza.   PANNA PLUCHE wchodząc. Prędko, prędko, siodłać mi osła! CHÓR Czy przesuniesz się jak lekki sen, czcigodna panno? Zechcesz już dosiąść z powrotem biednego bydlątka, które z takim smutkiem cię nosi?   PANNA PLUCHE Dziękować Bogu, moje drogie chamy, nie umrę tutaj.   CHÓR Umrzyj jak najdalej, słodka panno Pluche; umrzyj nieznana, w zatęchłej piwnicy. Będziemy się modlili za twe czcigodne zmartwychwstanie,   PANNA PLUCHE Oto moja pani, (Wchodzi Kamilla). Droga Kamillo, wszystko gotowe; baron złożył rachunki, mój osioł już osiodłany,   KAMILLA Do diabła z tobą i z twoim osłem! nie jadę dzisiaj. (Wychodzi).   CHÓR Co to ma znaczyć? Panna Pluche zbladła ze zgrozy; jej fałszywe włosy usiłują się jeżyć, pierś faluje ze świstem, palce wyciągają się i łamią kurczowo.   PANNA PLUCHE Jezusie, Mario! Kamilla zaklęła! (Wychodzi).   Scena V   Wchodzą baron i Bridaine.   BRIDAINE Panie baronie, muszę z panem pomówić. Syn pański umizga się do chłopianki.   BARON Nonsens, przyjacielu,   BRIDAINE Widziałem ich wyraźnie, jak prowadzili się przez zarośla; nachylał się do jej ucha i przyrzekał się z nią ożenić.   BARON To potworne.   BRIDAINE To zupełnie pewne; zrobił jej poważny prezent, który dzieiwczyna pokazała matce BARON O, nieba! poważny, Bridaine? W czym poważny?   BRIDAINE Wagą i znaczeniem. Dał jej złoty łańcuszek, który nosił u czapki,   BARON Przejdźmy do gabinetu; sam nie wiem, co my- śleć. (Wychodzą).   Scena VI   Pokój Kamilli. — Wchodzą Kamilla i panna Pluche.   KAMILLA Powiadasz, że wziął mój list?   PANNA PLUCHE Tak, dziecko; podjął się zanieść go na pocztę.   KAMILLA Idź do salonu, Pluche, i bądź tak uprzejma powiedzieć Oktawowi, że go czekam, tutaj. (Panna Pluche wychodzi). Czytał mój list, to pewne; scena w lesie to zemsta, tak jak miłość do Rozalki. Chciał mi dowieść, że kocha inną, i udać obojętność mimo swej urazy. Czyżby mnie kochał? (Uchyla kotarę). Jesteś, Rozalko?   ROZALKA wchodząc. Tak, mogę wejść?   KAMILLA Słuchaj mnie, dziecko; czy pan Oktaw zaleca się do ciebie?   ROZALKA Ach... tak.   KAMILLA Co sądzisz o tym, co ci rzekł dziś rano?   ROZALKA Dziś rano? Gdzie?   KAMILLA Nie udawaj. — Dziś rano przy źródle, w lasku.   ROZALKA Widziała mnie Kamilka?   KAMILLA Głuptasku! Nie, nie widziałam. Ładne ci rzeczy opowiadał, nieprawdaż? Załóżmy się, że przyrzekł ożenić się z tobą,   ROZALKA Skąd Kamilka wie? KAMILLA Mniejsza, skąd wiem. Wierzysz w te obietnice, Rozalko?   ROZALKA Jakżebym miała nie wierzyć? Panicz by mnie oszukiwał? Po co?   KAMILLA Oktaw nie ożeni się z tobą, moje dziecko.   ROZALKA Och!... nie wiem...   KAMILLA Kochasz go, biedna dziewczyno; nie ożeni się z tobą, w tej chwili dam ci dowód. Zostań za tą kotarą; nad- staw ucha i wejdź, kiedv cię zawołam. (Rozalka wychodzi). Mniemałam, że dopełniam aktu zemsty, czyżbym spełniała akt miłosierdzia? Biedna dziewczyna jest zakochana. (Wchodzi Oktaw). Dzień dobry, kuzynie, siadaj.   OKTAW Co za strój, Kamillo? Komu chcesz w głowie zawrócić? KAMILLA Może tobie. Przykro mi, że nie mogłam przybyć na schadzkę, jak prosiłeś; miałeś mi coś do powiedzenia? OKTAW na stronie. Na honor, kłamstewko wcale ostre jak na jagnię bez zmazy; widziałem ją za drzewem, słuchała naszej rozmowy. (Głośno). Chciałem się tylko z tobą pożegnać, Kamillo; myślałem, że jedziesz, ale widzę, że twój koń stoi w stajni, a i ten strój nie bardzo mi wygląda na podróżny,   KAMILLA Lubię dysputy; nie jestem pewna, czy nie mam jeszcze ochoty wykłócić się z tobą.   OKTAW. Na co się kłócić, skoro nie ma widoków pojed- nania? Cała przyjemność sprzeczki to zawarcie pokoju,   KAMILLA. Czyś pewien, że go nie chcę zawrzeć?   OKTAW Nie drwij, nie czuję się na siłach, aby ci stawić czoło,   KAMILLA Chciałabym, aby się ktoś do mnie zalecał; nie wiem, czy to dlatego, że jestem w nowej sukni, ale mam ochotę się bawić. Wspominałeś mi o przechadzce; dobrze, chodźmy; popłyniemy łódką; mam ochotę zjeść obiad gdzieś na łące, wałęsać się po lesie. Czy będzie dziś księżyc? To szczególne, nie masz na palcu pierścionka, który ci dałam?   OKTAW Zgubiłem.   KAMILLA Toteż ja go znalazłam; masz, Oktawie.   OKTAW Czy podobna? Gdzie znalazłaś?   KAMILLA Patrzysz, czy mam mokre ręce, prawda? W Istocie, zniszczyłam klasztorną sukienkę, aby wydobyć z wody to dziecinne cacko. Dlatego przebrałam się i powiadam ci, to mnie odmieniło. Włóżże na palec.   OKTAW Wydobyłaś ten pierścionek, Kamillo, narażając się na niebezpieczeństwo? Czy to sen? Tak, to ten sam, kładziesz mi go na palec! Ach, Kamillo, czemu mi zwracasz smutny zakład szczęścia, które już nie istnieje? Mów, ty za- lotna i kapryśna dziewczyno, czemu jedziesz? Czemu zosta- jesz? Czemu z godziny na godzinę zmieniasz wygląd i barwę, jak kamień w tym pierścionku mieni się za każdym słonecz- nym promieniem?   KAMILLA Czy znasz serce kobiet, Oktawie? Czy jesteś pewien ich niestałości i czy wiesz, że w istocie odmieniają myśl odmieniając mowę? Kobiety mówią, że nie... Zapewne, trzeba nam często grać komedię, kłamać; widzisz, że jestem szczera; ale czyś pewien, że wszystko kłamie w kobiecie wówczas, gdy język jej kłamie? Czyś się dobrze zastanowił nad przyrodą tej wątłej i namiętnej istoty; nad surowością, z jaką świat ją sądzi, nad zasadami, jakie jej narzuca? I kto wie, czy zmuszona oszukiwać świat, główka tego stworzonka bez mózgu nie może w tym zasmakować i kłamać czasem dla zabawki, z kaprysu, talk jak kłamie z konieczności?   OKTAW Nie rozumiem tego, co mówisz, sam nie kłamię nigdy. Kocham cię, Kamillo, to wszystko, co wiem.   KAMILLA Mówisz, że mnie kochasz i nie kłamiesz nigdy.   OKTAW Nigdy. KAMILLA Oto wszelako osoba, która mówi, iż zdarza ci się to czasem. (Uchyla kotarą; w głębi widać Rozalkę zemdloną na fotelu). Co odpowiesz temu dziecku, Oktawie, kiedy zażąda rachunku z twoich słów? Jeśli nigdy nie kłamiesz, czym się dzieje, iż ona zemdlała słysząc, jak mówisz, że mnie ko- chasz? Zostawiam cię z nią; staraj się ją ocucić. (Chce wyjść).   OKTAW Chwilę jeszcze, Kamillo, wysłuchaj mnie.   KAMILLA Co mi chcesz powiedzieć? mów do Rozalki, Ja cię nie kocham; ja nie poszłam, przez urazę, wyciągać to nieszczęsne dziecko z chatki, aby zeń uczynić przynętę, zabawkę; nie mówiłam jej nieopatrznie płomiennych słów przeznaczonych dla innej; nie udałam, że rzucam dla niej precz pamiątki drogiej przyjaźni; nie włożyłam jej łańcuszka na szyję; nie powiedziałam, że się z nią ożenię,   OKTAW Słuchaj mnie, słuchaj!   KAMILLA Czyś nie uśmiechnął się przed chwilą, gdym powiedziała, że nie mogłam przyjść do źródła? Więc dobrze, byłam i słyszałam wszystko; ale, Bóg mi świadkiem, nie chciałabym tam odgrywać twojej roli. Co zrobisz teraz z tą dziewczyną, kiedy przyjdzie, z twoimi palącymi pocałunkami na wargach, pokazać ci z płaczem ranę, jaką jej zadałeś? Chciałeś się zemścić, nieprawdaż, ukarać mnie za list pisany do klasztoru? Chciałeś wypuścić na mnie, za wszelką cenę, strzałę, która by mnie ugodziła; i nie dbałeś o to, że twoja zatruta strzała przeszyje to dziecko, byleby mnie trafiła poprzez nią. Chwaliłam się, że obudziłam w tobie nieco uczucia, że zostawiam w tobie nieco żalu? To cię zraniło w twej szlachetnej dumie? Więc dobrze, dowiedz się ode mnie, kochasz mnie, słyszysz: ale zaślubisz tę dziewczynę albo jesteś nikczemnikiem!   OKTAW Tak, zaślubię.   KAMILLA I dobrze uczynisz.   OKTAW Bardzo dobrze, o wiele lepiej, niż gdybym zaślu- bił ciebie. Co cię tak podrażniło, Kamillo? To dziecko zemdlało; ocucimy ją łatwo; starczy na to flakon octu. Chciałaś mi dowieść, żem skłamał raz w życiu, może! ale wydaje mi się dość śmiałe z twej strony orzekać, kiedy to było. Chodź, pomóż mi trzeźwić Rozalkę. (Wychodzą).   Scena VII   Baron i Kamilla.   BARON Jeśli to przyjdzie do skutku, ja oszaleję.   KAMILLA Użyj, wuju, swej powagi.   BARON Oszaleję i odmówię zezwolenia, to pewne.   KAMILLA Winieneś pomówić z nim, roztrząsnąć mu sumienie.   BARON To mnie pogrąży w rozpaczy na cały karnawał; nie pokażę się ani razu na dworze. To jest małżeństwo nieprzyzwoite. Nigdzie tego nie słyszano, aby się ktoś żenił z mleczną siostrą swojej kuzynki; to przechodzi wszelkie granice..   KAMILLA Każ go zawołać, wuju, i powiedz wręcz, że się nie godzisz. Wierz mi, to szaleństwo; on się nie będzie upierał.   BARON Będę się nosił czarno tej zimy; możesz być przekonana.   KAMILLA Ale pomówże z nim, na miłość Boga! Jakiś obłęd doń przystąpił; może już za późno; jeśli zapowiedział, dotrzyma,   BARON Pójdę do siebie oddać się mej boleści. Powiedz mu, gdyby pytał o mnie, że się zamknąłem i oddaję się boleści nad tym, iż mój syn zaślubia dziewczynę bez nazwiska, (Wychodzi). KAMILLA Czyż nie znajdę tutaj istoty ludzkiej? Tak, kiedy się jej szuka, przerażonym się jest swą samotnością, (Wchodzi Oktaw). I cóż, kuzynie, kiedyż ślub?   OKTAW Jak najprędzej; mówiłem już z rejentem, z pro- boszczem, oznajmiłem całej wsi.   KAMILLA. Myślisz tedy serio ożenić się z Rozalką?   OKTAW. Oczywiście.   KAMILLA. Co powie ojciec?   OKTAW Powie, co zechce; mam niezłomny zamiar zaślubić tę dziewczynę; tobie zawdzięczam tę myśl i chcę ją wykonać. Mamże ci powtarzać wyświechtane komunały o „urodzeniu"? Jest młoda, ładna, kocha mnie; to więcej, niż trzeba, aby być po trzykroć szczęśliwym. Mądra czy głupia, fakt jest, że mogłem gorzej trafić. Będą krzyczeć, będą szydzić; umywam ręce.   KAMILLA Nie ma w tym nic śmiesznego; doskonale robisz, że się z nią żenisz. Przykro mi tylko za ciebie ż jednego powodu: powiedzą, żeś to zrobił z podrażnionej ambicji..   OKTAW Przykro ci? Och, nie!   KAMILLA Owszem, przykro mi za ciebie. To rzuca nieszczególne światło na młodego człowieka: nie umieć opanować takiego odruchu   OKTAW Niech ci więc będzie przykro; mnie to jest obojętne.   KAMILLA Nie myślisz tego serio: to dziewczyna bez nazwiska.   OKTAW Będzie je miała, gdy zostanie moją żoną, KAMILLA Znudzi cię, nim jeszcze rejent wystroi się paradnie, ażeby przyjść do zamku; mdłości cię zbiorą przy weselnej uczcie, a w noc poślubną każesz jej uciąć nogi i ręce, jak w bajkach arabskich, bo ją będzie czuć rosołem. OKTAW Zobaczysz, że nie. Nie znasz mnie; kiedy kobieta jest słodka i tkliwa, świeża, dobra i ładna, jestem zdolny się tym zadowolić i nie troszczyć się, czy umie po łacinie.   KAMILLA Szkoda więc, że wuj wydał tyle pieniędzy na twoją naukę; trzy tysiące talarów w błoto.   OKTAW Tak, lepiej byłoby rozdać je ubogim.   KAMILLA Tym się już ty zajmiesz; przynajmniej co się tyczy ubogich duchem.   OKTAW Dadzą mi w zamian królestwo niebieskie, należy do nich,   KAMILLA Jak długo potrwa ten żarcik?   OKTAW Jaki żarcik?   KAMILLA Małżeństwo z Rozalką.   OKTAW Bardzo niedługo; Bóg nie użyczył człowiekowi przywileju trwałości: ot, jakieś trzydzieści, czterdzieści lat.   KAMILLA Chętnie zatańczę na twoim weselu.   OKTAW Słuchaj, Kamillo, ten drwiący łon jest wcale nie na miejscu.   KAMILLA Nadto mi odpowiada, abym się miała z nim rozstać.   OKTAW Ja więc rozstanę się z tobą, bo mam go dosyć. KAMILLA Idziesz do oblubienicy? OKTAW Tak, prosto.   KAMILLA Podaj mi ramię; idę z tobą.   (Wchodzi Rozalka).   OKTAW Jesteś, dziecko! Chodź, przedstawię cię ojcu. ROZALKA klękając. Jaśnie paniczu, przychodzę błagać o łaskę. Cała wieś mówi, że pan kocha pannę Kamillę i że pan się zalecał do mnie tylko po to, aby zabawić ją i siebie; kto mnie spotka, drwi sobie ze mnie, nie znajdę potem męża, będą się ze mnie śmiali wszyscy. Niech mi pan pozwoli zwrócić sobie łańcuszek, który mi pan darował, i da mi żyć spokojnie przy matce.   KAMILLA Jesteś dobra dziewczyna, Rozalko; zachowaj ten łańcuszek, daję ci go, a panicz przyjmie mój w zamian. Co się tyczy męża, nie kłopocz się, znajdę ci go sama.   OKTAW To nie trudno, w istocie. Chodź, Rozałko, zaprowadzę cię do ojca.   KAMILLA Po co? To zbyteczne.   OKTAW Tak, masz słuszność, w tej chwili źle by nas przyjął: niech minie pierwsze wrażenie. Chodź ze mną, przejdziemy się po wsi. Kto się ośmieli mówić, że cię nie kocham, skoro się z tobą żenię? Do paralusza, zamkniemy im gęby. (Wychodzi z Rozalką).   KAMILLA Co się dzieje ze mną? Prowadzi ją tak spokojnie... To szczególne: mam wrażenie, że mi się w głowie kręci. Czyżby naprawdę miał się z nią ożenić? Panno Pluche! panno Pluche! Nie ma tam nikogo? (Wchodzi służący). Biegnij za panem Oktawem; powiedz mu, aby natychmiast wrócił; mam z nim do pomówienia. (Służący wychodzi). Ale co to wszystko znaczy? Już nie mogę, nogi się pode mną uginają. (Wchodzi Oktaw).   OKTAW Wołałaś mnie, Kamillo? KAMILLA Nie — nie.   OKTAW Doprawdy, blada jesteś; co chciałaś mi powiedzieć? Wezwałaś mnie, aby mówić ze mną?   KAMILLA Nie, nie! — Boże, Boże! (Wychodzi). Scena VIII   Kaplica. Wchodzi Kamilla i rzuca się do stóp ołtarza.   KAMILLA Czy opuściłeś mnie, o mój Boże? Ty wiesz, kiedy tu przybyłam, przysięgłam być Ci wierną; kiedy nie chciałam zostać małżonką czyją inną niż Twoją, mniemałam że mówię szczerze w obliczu Twoim i mego sumienia; wiesz o tym, Ojcze; nie chcesz mnie już zatem? Och! czemu każesz kłamać samej prawdzie? Czemu jestem tak słaba? Ha! nieszczęśliwa, nie mogę się już modlić. (Wchodzi Oktaw).   OKTAW Pycho! najzgubniejsza z doradczyń człowieka, po coś się wcisnęła między tę dziewczynę a mnie? Oto klęczy tutaj, wylękła i blada, ciśnie do martwych kamieni serce i twarz. Mogła mnie kochać, byliśmy stworzeni dla siebie; po coś spłynęła na nasze wargi, pycho wówczas, gdy ręce miały się połączyć?   KAMILLA Kto tu szedł za mną? Kto mówi pod tym skle- pieniem? To ty, Oktawie?   OKTAW O szaleńcy! my się kochamy, Kamillo. Co za dur nas opętał? Co za czcze słowa, co za nędzne szaleństwa przeszły niby złowróżbny wicher między nami? Które z nas chciało oszukać kogo? Ach! życie jest samo w sobie tak przykrym snem! po co w nie mieszać jeszcze nasze majaki? O mój Boże! szczęście jest tak rzadką perłą w tym ziemskim oceanie! Dałeś je nam, niebiański rybaku, wydobyłeś dla nas ten nieoszacowany klejnot z otchłani; a my, zepsute dzieci, uczyniliśmy zeń zabawkę. Zielona ścieżka, która nas wiodła ku sobie, miała, tak łagodny spadek, otoczona kwieciem gubiła się w tak spokojnym widnokręgu! trzebaż było by próżność, czcze słowa i gniew rzuciły swe bezkształtne głazy na tę niebiańską drogę, która byłaby nas doprowadziła do Ciebie w jednym pocałunku! Tak, trzeba było, żebyśmy się dręczyli wzajem: jesteśmy ludźmi. O, szaleńcy! my się ko- chamy. (Bierze ją w ramiona).   KAMILLA Tak, kochamy się, Oktawie; pozwól mi to czuć na twoim sercu. Bóg, który patrzy na nas, nie pogniewa się; chce, abym cię kochała; wie o tym od piętnastu lat   OKTAW Droga istoto, jesteś moją! (Całuje ją; słychać straszny krzyk za ołtarzem).   KAMILLA To głos Rozalki.   OKTAW Skąd się tu wzięła? Kiedyś mnie wezwała, zoctawiłem ją na schodach. Musiała chyba iść za mną bez mej wiedzy.   KAMILLA Wejdźmy w ten krużganek, to tam ktoś krzyczał.   OKTAW Nie wiem, co się ze mną dzieje; jest mi tak, jak gdybym ręce miał zbroczone krwią.   KAMILLA Biedne dziecię śledziło nas pewnie; znowu widać zemdlała; chodź, śpieszmy jej z pomocą. Och! jakie to wszystko okrutne!   OKTAW Nie, doprawdy, ja. nie wejdę; czuję jakiś śmiertelny chłód, który mnie poraża. Idź ty, Kamillo, staraj się ją otrzeźwić. (Kamilla wychodzi) Błagam cię, o Boże! nie czyń mnie mordercą! Widzisz, co się dzieje; jesteśmy dwojgiem szalonych dzieci, igraliśmy z życiem i śmiercią; ale serce nasze jest czyste, nie zabijaj Rozalki, Boże sprawiedliwy! Znajdę jej męża, naprawię błąd; jest młoda, będzie jeszcze szczęśliwa; nie czyń tego, o Boże! możesz jeszcze pobłogosławić czworo swoich dzieci. I cóż,. Kamillo, co się stało? (Kamilła wraca).   KAMILLA Umarła. Żegnaj, Oktawie. KARMOZYNA   Tłum. Tadeusz Żeleński-Boy   OSOBY:   PIOTR ARAGOŃSKI, król Sycylii. BERNARD, lekarz. MINUCCIO, trubadur. PERILLO, młody adwokat. SIR VESPASIANO, wędrowny rycerz. OFICER PAŁACOWY. MICHAŁ, służący w domu Bernarda. KRÓLOWA KONSTANCJA, żona króla Piotra. PANI AGATA, żona Bernarda. KARMOZYNA, ich córka. PAZIOWIE, giermki, panny dworskie, służebne królowej   Rzecz dzieje się w Palermo. AKT I Sala w domu Bernarda.   Scena I Bernard, pani Agata.   PANI AGATA. Bądź tak uprzejmy, odłóż swoje kordiały i posłuchaj trochę tego, co ci powiem.   BERNARD. Bądź tak łaskawa, nie mów nic, to będzie jeszcze krócej.   PANI AGATA. Jak chcesz. Mieszaj swoje cuchnące zielska, ile ci się podoba. Jedynym skutkiem twego uporu będzie, że biedne dziecko umrze w naszych, rękach.   BERNARD. Jeśli moje lekarstwa nie poradzą, cóż poradzi twoje gadulstwo? Ale to twoje jedyne zajęcie. Bogu dzięki, cierpliwość to piękna cnota,   PANI AGATA. Gdybyś kochał biedną Karmozynę, rychło odzyskałaby zdrowie.   BERNARD. Czemu mi to mówisz? Czyś oszalała? Nie widzisz, co robię od rana do wieczora? Biedna gołąbka! jedyne moje kochanie! Powiedz, czy nie dość, że patrzę na cierpienia ukochanego dziecka, żebym jeszcze musiał znosić twoje wymówki? Słysząc cię, powiedziałby kto, że ja jestem przyczyną całego nieszczęścia. Jak sobie wytłumaczyć melancholię, która ją zabija? Przeklęte festyny królowej; niech te turnieje porwą wszyscy diabli! PANI AGATA. Ty wciąż do swego.   BERNARD. Tak, nie wybije mi nikt z głowy, że ona rozchorowała się pewnej niedzieli, tuż po powrocie z tych igrów rycerskich. Widzę ją jeszcze, jak siada na tym krzesełku, blada, zamyślona! Jak smutno patrzała na swoje nożęta okryte pyłem! Nie rzekła ani słowa cały dzień i nie siadła z nami do wieczerzy,   PANI AGATA. Et, bajesz, stary. Chcesz wiedzieć, jakie jest najlepsze lekarstwo? Powiem ci mimo twej brody: ładny kawaler i złota obrączka.   BERNARD. Gdyby tak było, czemu odrzucałaby wszystkie partie, które jej podsuwamy? Czemu nie chce ani słyszeć o Perillu, który był towarzyszem jej dziecięctwa?   PANI AGATA. Właśnie! Dużo się o niego troszczy! Zostaw to mnie. Znajdę jej takiego, którego nie odrzuci.   BERNARD. Wiem, kogo masz na myśli, ale tego znów ja odrzucam. Nabiłaś sobie głowę jakimś obieżyświatem,   PANI AGATA. Sam zobaczysz, jak się rzeczy mają,   BERNARD. Jak się rzeczy mają? Ależ, moja żono, toć są na tym świecie jakieś względy. Nie jestem wielki pan; ale jestem uczciwy lekarz, dość sobie zamożny, a nawet bardzo zamożny jak na nasze miasto; mam w skrzyniach sporo worków pięknie opieczętowanych; Tak samo nie oddam córki darmo, jak jej nie sprzedam, rozumiesz?   PANI AGATA. O, tak, dobrze uczynisz: biedactwo umrze od twego rozumu, jeśli nie umrze od twoich kordiałów. Zostawże ten flakon, nie zatruwaj już biednego dziecka. Nie widzisz od dwóch miesięcy, że twoje ziółka nie  zdały się na nic? Dziewczyna choruje z miłości; ot, co! wiem z dobrego źródła. Kocha sir Vespasiana i wszystkie flakony w świecie nie zmienią tego na jotę.   BERNARD. Moja córka nie jest błaźnica, a sir Vespasian jest błazen.  Na co osłu zda się róża? PANI AGATA. Nie ty się z nią ożenisz. Spróbuj że mieć nieco rozsądku. Nie przyznajesz sam, że ona zachorzała tuż po powrocie z turnieju na cześć królowej? Czy nie mówi, o nim bez ustanku? Czy nie ściąga wciąż rozmowy na ten przedmiot, na zręczność kawalerów, na dzielność tego, na piękną postawę owego? Czy może być coś naturalniejszego u młodej dziewczyny jak to, że serce zabije jej nagle na widok tylu lśniących rynsztunków, tylu koni, sztandarów, dźwięku trąb, szczęku oręża? Och, kiedy byłam w jej wieku!...   BERNARD. Kiedy byłaś w jej wieku, moja żono, zdaje mi się, że wyszłaś za mnie, i żadnych trąb przy tym nie było.   PANI AGATA. Wiem o tym, ale córka ma moją krew. Otóż, w czasie takiej uroczystości, pytam się, kto może ją zajmować? Kogo będzie szukała w tłumie, jeśli nie tych, których zna? I kogóż innego z naszych przyjaciół, kogóż innego, jeśli nie pięknego, dwornego, niezwyciężonego sir Vespasiana?   BERNARD. Tak niezwyciężonego, że przy pierwszym złażeniu kopii zadarł cztery kopyta w powietrze,   PANI AGATA. Możebne, iż koń się potknął, że lanca się splezła, nie przeczę! możebne, że się wywrócił.   BERNARD. Zupełnie na pewno możebne; magnął w powietrzu kozła niby piórko wolanta i rozciągnął się jak długi.   PANI AGATA. Ale z jaką miną się podniósł!   BERNARD. Tak, z miną człowieka, którego mdli i który miałby wielką ochotę zostać na ziemi.  Jeśli ten widok przyprawił Karmozynę o chorobę, bądź pewna, że to nie z miłości. No, zostaw, pozwól, abym jej zaniósł lekarstwo,   PANI AGATA. Rób, co chcesz. Uprzedzam cię, że zaprosiłam tego kawalera na wieczerzę. Czy Karmozyna będzie miała apetyt, czy nie, przyjdzie do stołu, i będziesz sam mógł osądzić, co się dzieje w jej sercu.   BERNARD. I czemuż nie miałaby powiedzieć, gdyby tak było? Mów, czy ja jestem tyranem? Czy mogłaby jej spłynąć z oczu jedna łza, aby całe moje serce... Wielkie nieba! czegóż bym nie wolał raczej, niż patrzeć, jak ona tak gaśnie bez słowa? Doprawdy, ty chcesz, abym oszalał. (Wychodzą każde w swoją stronę).   Scena II Wchodzi Perillo, sam.   PERILLO. Nikogo! Zdawało mi się, żem słyszał jakieś głosy. Wszystkie drzwi otwarte, a dom pusty. Co to znaczy? Kiedym mijał dziedziniec, ogarnęło mnie przeczucie... Nic nie jest tak podobne do nieszczęścia, jak samotność... Ledwie śmiem postąpić kroku, — Ach! wracam z tak daleka, sam, prawie niespodzianie; pisałem wprawdzie, ale widzę, że mnie nie oczekiwano. Ile to czasu, jak opuściłem te strony? Sześć lat! Czy ona mnie pozna? Wielkie nieba! jak mi serce bije! W tym domu, w tej kolebce mego dziecięctwa, na każdym kroku oblega mnie wspomnienie. Ta sala, te meble, ściany nawet, wszystko mi jest tak znane, wszystko było mi tak drogie! Dlaczego na ten widok odczuwam jakiś urok pełen niepokoju, coś, co mnie czaruje i przyprawia o drżenie? Oto drzwi od ogrodu, a te!... Dużo drogi zrobiłem, aby do nich zapukać; obecnie waham się na progu? Ach! tam mój los; tam cel całego życia, nagroda pracy, nadzieja! Jak ona mnie przyjmie? Co powie? Czy zapomniała?... Czy  żyję w jej myślach? Oto, czemu drżę... wszystka jest w tych dwóch słowach: miłość lub zapomnienie!... I cóż? Ona tam jest, bez wątpienia. Ujrzę ją, poda mi rękę. Czyż nie jest mą narzeczoną? Nie mamże obietnicy ojca? Czy nie dlatego wyjechałem? Czym nie dopełnił warunków? Byłożby możliwe?... Nie, wątpliwości moje są niesłuszne: ona nie mogła się zaprzeć przeszłości. Honor mieszka w jej szlachetnym sercu, jak piękność na jej twarzy, czystej niby jasne niebo. Kto wie? Oczekuje mnie może; za chwilę... O, Karmozyno!   Scena III Perillo, Bernard.   BERNARD. Cyt! Zasnęła. Kilka godzin snu, a będzie ocalona.   PERILLO. Kto, panie?   BERNARD. Tak, ocalona, przynajmniej mam nadzieję.   PERILLO. Kto, panie?   BERNARD. To ty, Perillo? Moja biedna córka jest bardzo chora.   PERILLO. Karmozyna! Co jej jest?   BERNARD. Nie wiem. I cóż, chłopcze, wracasz z Padwy; otrzymałem niedawno twój list, ukończyłeś nauki, zdałeś egzamin, jesteś doktorem praw, wdziejesz biret i będziesz go nosił godnie; dotrzymałeś słowa, przyjacielu; opuściłeś miasto jako dobry uczeń, a wracasz uczony jak mistrz. Ha, ha! masz przed sobą karierę. Biedna córka, bardzo jest chora,   PERILLO. Co jej jest, na imię nieba?   BERNARD. Toż ci powiadam, że nie wiem. Radość to dla mnie, że cię oglądam, poczciwy Antosiu, ale smutna radość; bo po cóż wracasz? Ułożyliśmy jeszcze z twoim ojcem, że zaślubisz mą córkę, skoro tylko dobijesz się stanowiska; pracowałeś dzielnie, serce twoje nie zmieniło się, jestem tego pewien, moje też nie, i oto... Mój Boże! Co ona zrobiła?   PERILLO. Słowa pańskie przejmują mnie drżeniem. Jak to! czy życie Karmozyny w niebezpieczeństwie?   BERNARD. Chcesz mnie dobić każąc mi sto razy powtarzać, że nie wiem? Chora jest, Perillo, bardzo chora. PERILLO. Czy podobna, aby człowiek tak zdatny, tak doświadczony, jak pan?...   BERNARD. Tak, doświadczony, zdatny! Oto, co powtarzają. Myślałby kto, że posiadam w mej apteczce uniwersalny balsam, że śmierć nie odważy się wejść w progi lekarza? Nie zawierzyłem tylko sobie, przywołałem, ilu mogłem, doktorów, uczonych, znachorów nawet, naradzaliśmy się dziesięć razy. Nonsens! Natura, Perillo, natura, ta wielka niszczycielka, kiedy chce się ukryć, jest nieprzenikniona. Kiedy mamy przed sobą wrzód, otwartą ranę, jawną gorączkę, wówczas jesteśmy mądrzy. Sto razy widzieliśmy podobne rzeczy i nauczyliśmy się stosować leki; ale kiedy niesposób znaleźć  przyczyny choroby; kiedy daremnie pytamy ręki, oczu, serca, całej powłoki ludzkiej; kiedy ośmnastoletnia dziewczyna, piękna jak słońce i świeża jak kwiat, naraz blednie i słania się, a potem, skoro pytać, co jej dolega, odpowiada jedynie: „Umieram"... Och, Antoni, ileż razy szukałem chciwym okiem przyczyn jej cierpienia w objawach choroby! Nic! Żadnego znaku, żadnej wyraźnej wskazówki; nic, jeno niema boleść! Biedne dziecię, nie skarży się nigdy; a ja, z sercem zmartwiałym od smutku, przejęty własną bezużytecznością, spoglądam na zakurzone półki, gdzie gromadziły się od tylu lat nędzne wytwory wiedzy! Może, powiadam sobie, jest tam jakieś lekarstwo, jakiś kordiał, jakieś zbawcze ziele; ale które? jak zgadnąć?   PERILLO na stronie. Przeczucia moje były tedy słuszne; przybyłem, aby to zastać! (Głośno). To straszne, co pan powiada, Będzie  mi wolno zobaczyć Karmozynę?   BERNARD. Zapewne, skoro się obudzi; ale ona jest bardzo słaba, Perillo, Trzeba by ją przygotować na twój widok; najmniejsze wzruszenie nuży ją i wystarcza, aby ją wprawić w stan omdlenia. Kochała cię, kocha jeszcze, miała cię zaślubić... rozumiesz. PERILLO. Postąpię, jak pan każe. Czy mam oddalić się na kilka dni... jak długo pan uzna za stosowne? Mów, ojcze, posłucham.   BERNARD. Nie, zostań. Alboż nie należysz do rodziny?   PERILLO. To prawda, spodziewałem się wejść do niej i wołać cię zawsze słodkim mianem ojca, które ośmielam się dawać ci niekiedy.   BERNARD. Zawsze; i już nas nie opuścisz.   PERILLO. Ale, powiadasz, obecność moja może być szkodliwa lub przykra. Gdyby mój widok miał spowodować bodaj chwilę cierpienia, najlżejszy wstrząs, cień bladości na tych drogich rysach... niżbym miał ją kosztować jedną łzę, wolałbym raczej podjąć z powrotem długą drogę, którą przebyłem, i opuścić na zawsze Palermo.   BERNARD. Nie bój się, urządzimy to,   PERILLO. Woli pan może, abym stanął w innej dzielnicy? Mogę znaleźć jakiś dom na przedmieściu (miałem swój własny, nim zostałem sierotą!). Pędziłbym tam w zamknięciu całe dnie, aby się nikt nie dowiedział o mym powrocie; wieczorem jedynie, nieprawdaż, przychodziłbym zapukać do pańskich drzwi, dowiedzieć się o nią... Pojmuje pan, że nie mógłbym... Więc bardzo cierpi?   BERNARD. Płaczesz, chłopcze? Słuchaj, nie trzeba jeszcze rozpaczać. Wciąż nie znamy istoty tej niepojętej choroby. W tej chwili Karmozyna śpi: mówiłem ci, że to dobry znak. Kto wie? Bierzmy się do rzeczy oględnie, z rozwagą. Przede wszystkim, niech cię nie ujrzy zbyt nagle; w obecnym stanie nie ręczyłbym... Scena IV Ciż sami, pani Agata.   PANI AGATA. Karmozynka obudziła się; chciałaby... A, to pan, panie Perillo? Rada jestem, że pana widzę. (Perillo kłania się. — Na stronie). Jeszcze jeden wzdychacz! Obeszlibyśmy się bez jego wizyty. (Głośno do męża). Chciałaby zejść do ogrodu. BERNARD. Co powiadasz! Czy to możliwe! Od trzech dni ledwie się mogła utrzymać na nogach,   PANI AGATA. Wstała, czuje się a wiele lepiej, sen ją pokrzepił. Pragnie się przejść i odetchnąć nieco,   BERNARD. Doprawdy! (Do Perilla). Widzisz, Antosiu, nie myliłem się przed chwilą. Odmiana, szczęśliwa odmiana. Przyjdzie tu, usuń się na chwilę,   PERILLO. Ona przyjdzie i ja muszę się oddalić! Gdyby mi wolno było prosić...   BERNARD. Cóż takiego?   PERILLO. Niech mi ją pan pozwoli zobaczyć; schowam się za kotarą; chwilkę tylko, niech ją ujrzę, gdy będzie przechodziła.   BERNARD. Chętnie; ale nie pokazuj się, póki cię nie zawołam; uczynię dla ciebie, co będę mógł; — a ty, Agato, nie piśnij ani słówka, proszę cię.   PANI AGATA. Także coś! Wcale mi nie pilno do takich poselstw. Idzie; spieszę ustawić fotel koło wodotrysku.   Scena V Bernard, Perillo w ukryciu, Karmozyna.   KARMOZYNA. Cóż, ojcze, niespokojny jesteś, patrzysz zdumiony? Nie spodziewałeś się, prawda, widzieć mnie na nogach, niby dorosłą osobę? To ja, ojczulku, to ja. (Ściska go). Poznajesz?   BERNARD. Cieszę się i lękam. Czyś pewna, że to nie nad twoje siły?   KARMOZYNA. Och! chciałam ci sprawić jeszcze większą niespodziankę, ale widzę, że matka mnie zdradziła. Chciałam zejść sama do ogródka i dać ci znać w sekrecie, że jakaś piękna pani z Palermo pragnie z tobą mówić. Włożyłbyś czym prędzej czarną aksamitną suknię, nowy beret, że zaś byłabym w masce... I cóż? co byś powiedział?   BERNARD. Że nie ma nic równie uroczego jak ty; więc podstęp byłby daremny. Ach! Karmozyno, jak dawno nie widziałem twego uśmiechu!   KARMOZYNA. Tak, czuję się wesoła, nie wiem czemu... Miałam w nocy sen. Pamiętasz, ojcze, Perilla?   BERNARD. Oczywiście. Co masz na myśli? (Na stronie). To szczególne; nigdy nie mówiła o nim.   KARMOZYNA. Śniło mi się, że stałam w progu. Obchodzono jakąś wielką uroczystość. Koło mnie przechodziły osoby z całego miasta ubrane w najpiękniejsze stroje, wielkie damy. kawalerowie... Nie, źle mówię, to byli ludzie tacy jak my, sąsiedzi, przyjaciele, potem tłum, nieprzeliczony tłum, który szedł główną ulicą i wzrastał nieustannie; im dłużej płynęła fala, tym bardziej rosła, a wszystko spieszyło do kościoła, który błyszczał od świateł. Słyszałam z daleka dźwięk organów, nabożne' śpiewy, niebiańską muzykę harf i głosów tak słodkich... Tłum cisnął się do wnętrza, jak gdyby spełniała się tam tajemnica wielka, jedyna, która się nie powtórzy, I mnie ogarniał dziwny niepokój, ale nie miałam ochoty iść za tłumem. W głębi, na równinie otoczonej górami, zdało mi się, że widzę podróżnego, z trudem kroczącego w pyle. Wytężał siły; mimo to ledwo się posuwał: widziałam, że chce dotrzeć do mnie, I ja oczekiwałam go również: zdało mi się, że to on ma mnie zaprowadzić na tę uroczystość. Czułam jego pragnienie i dzieliłam je; nie wiedziałam, co go wstrzymuje; ale współdziałałam myślą z jego wysiłkiem; serce mi biło, ale stałam nieruchoma, nie mogąc uczynić kroku. Jak długo trwało to widzenie, nie wiem; może minutę, ale zdała  mi się wiekiem. Wreszcie zbliżył się, ujął mnie za rękę; niezwyciężona siła, która przykuwała mnie do miejsca, przestała nagle działać; mogłam iść. Owładnęła mną niewysłowiona radość; zerwałam więzy, byłam wolna. Gdyśmy oboje mknęli z chyżością strzały, obróciłam twarz ku widziadłu: poznałam Perilla,. BERNARD. I to natchnęło cię tą wesołością? KARMOZYNA. Tak. Osądź, ojcze, moje zdziwienie, skoro obudziwszy się nagle, uczułam, że mój sen sprawdził się w tym, co w nim było pomyślnego: mogłam wstać i stąpać bez trudu. Pierwszą mą myślą było przybiec natychmiast, rzucić ci się na szyję;  potem chciałam się zabawić w dowcipną, ale mi się nie udało,   BERNARD. A więc, drogie dziecię, skoro ów sen wprawił cię w tak dobry humor i skoro sprawdził się w jednym, dowiedz się, że i poza tym jest prawdziwy. Wahałem się, czy ci powiedzieć, ale obecnie nie mam już skrupułów: Perillo wrócił.   KARMOZYNA. Doprawdy! Kiedy?   BERNARD. Dziś rano; ujrzysz go, kiedy zechcesz. Poczciwy chłopiec będzie szczęśliwy: kocha cię bardziej niż kiedykolwiek.   KARMOZYNA. Przerażasz mnie, ojcze. Jest może tutaj!   BERNARD. Nie, dziecko, jeszcze nie; czeka na wiadomość. Czy nie byłabyś rada go widzieć? Nie był ci niemiły w tym śnie; nie był ci niemiły niegdyś, Jest obecnie doktorem praw; berbeć, z którym grywałaś w ślepą babkę, jest obecnie personą; i to dla ciebie się uczył, wiesz, że ma moje słowo. Nie chciałem ci o tym wspominać, ale, Bogu dzięki...   KARMOZYNA. Nigdy! nigdy!   BERNARD. Czy podobna? Towarzysz lat dziecinnych, zacny i dzielny chłopiec, jedyny syn mego najlepszego przyjaciela! I nie chcesz go widzieć? Cóż zrobił, żeś go znienawidziła?   KARMOZYNA. Nie, nie... nie; nie nienawidzę go; — niech przyjdzie, jeśli chce... Och, czuję, że umieram! BERNARD. Uspokój się, dziecino, nie stanie się nic wbrew twej woli. Nie wiesz, że zostawiam ci zupełną swobodę? To, co mówiłem, to nie na serio, chciałem tylko dowiedzieć się, co byś myślała w razie, gdyby... Ale nie ma go tutaj, nie wrócił, nie wróci. (Na stronie). O, ja nieszczęśliwy, cóżem uczynił?   KARMOZYNA. Tak mi słabo. (Siada).   BERNARD. Boże miłosierny! Jeszcze przed chwilą czułaś się tak dobrze, wracałaś do sił. To ja popsułem wszystko, mój głupi język, którego nie umiałem wstrzymać. Ach! czyż mogłem przypuszczać, że ci sprawię przykrość? Ten biedny Perillo przybył... Nie, chciałem powiedzieć... Toż ty pierwsza zaczęłaś mówić o nim.   KARMOZYNA. Dosyć, dosyć, na miłość nieba! tyś nic nie winien, ojcze. Nic nie wiedziałeś... nie mogłeś wiedzieć... Ten sen, który zdawał się tak szczęśliwy, ach, widzę to, przejmuje mnie zgrozą!   BERNARD. Karmozyno, dziecko ukochane! jakaż niepojęta fatalność... Perillo uchyla kotarę niewidziany przez Karmozynę, żegna Bernarda gestem i wychodzi po cichu.   KARMOZYNA. Gdzie ty tak patrzysz, ojcze?   BERNARD. A co tobie, powiedz? Bledniesz, drżysz, co się z tobą dzieje? Słuchaj, ty masz jakąś tajemnicę, której nie znam i z której płyną twoje cierpienia; nie żądam od ciebie jej wyjawienia, ale póki nie będę wiedział, nie podobna cię uleczyć, a nie mogę przecież dać ci umrzeć! Co ty masz na sercu? Powiedz.   KARMOZYNA. Bardzo mnie boli, kiedy tak mówisz, ojcze.   BERNARD. Cóż chcesz? Powtarzam ci: nie mogę ci dać umrzeć. Ty, taka młoda, silna, piękna! Nie ufasz ojcu? Nic nie powiesz? Odejdziesz tak? Jesteśmy bogaci, dziecko; jeżeli pragniesz czego... młode dziewczęta miewają niekiedy kaprysy, cóż to szkodzi? wystarczy słówko, nic więcej, jedno słowo do ucha ojca. Choroba, która cię trawi, nie jest naturalna; te zwodne nadzieje, którymi nas mamisz, te chwilowe polepszenia, po których nas wtrącasz w tym cięższe obawy; wszystkie te sprzeczności, te niewytłumaczone zmiany to istna męczarnia! Ty umierasz, dziecko, ja oszaleję; — chcesz, aby twój ojciec skonał tu z boleści? (Klęka).   KARMOZYNA. Łamiesz mi serce, ojcze!   BERNARD. Nie mogę milczeć, muszę się dowiedzieć. Matka powiada, że ty chorujesz z miłości... wymieniła nawet...   KARMOZYNA. Zlituj się! (Mdleje).   BERNARD. Ha! nędzniku, zabijasz córkę! Swoją jedyną córkę, ty kacie! Hej, Michale, hej! żono! Umiera, zabiłem ją, dziecię moje nie żyje!   Scena VI. Ciż sami, pani Agata.   PANI AGATA. Czego chcesz? co się stało?   BERNARD. Prędko, octu, soli, ten flakon, tam, na stole!   PANI AGATA podając flakon. Byłam pewna, że twój Perillo sprowadzi jakieś nieszczęście.   BERNARD. Cicho! na zbawienie duszy! O, otwiera oczy.   PANI AGATA. I cóż, aniele, droga Karmozyno, jak się czujesz?   KARMOZYNA. Dobrze, Dokąd idziesz, ojcze? Nie opuszczaj mnie.   BERNARD. Puść mnie! Puść mnie!   PANI AGATA. Czego chcesz?   KARMOZYNA. Nic, mamo; czemu ojciec odchodzi?   BERNARD. Czemu? czemu? bo wszystko stracone. Niech mnie Bóg sądzi.   KARMOZYNA. Zostań, ojcze, nie niepokój się: wszystko skończy się niebawem. PANI AGATA. Sir Vespasiano będzie na wieczerzy; czy czujesz się na siłach, aby siąść do stołu?   KARMOZYNA. Tak, mamo; spróbuję.   PANI AGATA do męża. Widzisz! Zgadza się.   BERNARD do żony. Niechże cię licho porwie z twoim kręćkiem! Czy ty nic nie rozumiesz?   KARMOZYNA. Czuję się już zupełnie dobrze. Czy wieczerza gotowa? Pójdź, ojcze; podaj mi ramię i zaprowadź mnie do jadalni.   PANI AGATA. Kazałam, aby tu nakryto. Nie trudź się, nie sil się chodzić. Oto sir Vespasiano.   BERNARD na stronie. Czart bierz tego upierzonego dudka!   Scena VII Ciż sami, sir Vespasiano.   SIR VESPASIANO. Dobry wieczór, droga pani. — Szacunek, mistrzu Bernardzie.   BERNARD. Dzień dobry. Nie mów pan tak głośno.   SIR VESPASIANO. Co ja widzę! perła mojej duszy na wpół zemdlona! Lazurowe oczy zamknięte dla światła; na policzkach lilie miast róż!   PANI AGATA. To trzeci napad od dwóch dni.   SIR VESPASIANO. Ojcze nieszczęsny! tkliwa matko! jakże współczuję z waszą boleścią!   KARMOZYNA do Bernarda, który chce wyjść. Ojcze, nie oddalaj się!   SIR VESPASIANO do Bernarda. Pańska urocza córka wzywa pana, mistrzu Bernardzie.   BERNARD. Idź pan do kaduka i zostaw nas w spokoju, (Wnoszą wieczerzę).   KARMOZYNA do ojca. Nie bądź smutny, ojcze; siądź przy mnie. Naleję ci wina. BERNARD siedząc przy niej. O moje dziecię! czemu nie mogę ci tak ofiarować wszystkiej krwi, jaką starość zostawiła w mych żyłach, aby przedłużyć o jeden dzień twoje życie! (Pije).   SIR VESPASIANO siadając koło pani Agaty. Po tym, co mi mąż pani powiedział, nie wiem, czy mam zostać.   PANI AGATA. Żartuje pan? Czyż człowiek taki, jak pan, zwraca uwagę na podobne rzeczy?   SIR VESPASIANO. Ma pani słuszność. — To pieczyste wygląda wspaniale.   KARMOZYNA do ojca. Powiedz, ojcze, co mam jeść? Poradź mi, powiedz.   BERNARD. Nie to, dziecko, weź tamto, tak sądzę przynajmniej... niestety, nie wiem!   SIR VESPASIANO do pani Agaty. Odwraca oczy, kiedy patrzę na nią. Czy sądzi pani, że mi się powiedzie?   PANI AGATA. Ach! czyż panu można się oprzeć?   SIR VESPASIANO. Czemuż mi nie wolno przeciąć na dwoje serca tym puginałem i ofiarować połowy osobie, którą poważam... Nie podobna mi tłumaczyć się ściślej,   PANI AGATA. Czy to nie głos Minuccia?   SIR VESPASIANO. Tak, cudna królowo, to Minuccio z Arezzo we własnej osobie. Pląsa sobie pod oknem, z gitarą w dłoni,   KARMOZYNA. Poproś go, ojcze, aby wstąpił: ożywi wieczerzę.   BERNARD w oknie. Hej, Minuccio, przyjacielu, zajdź no wieczerzać z nami. Idzie już, skinął głową.   SIR VESPASIANO. To tęgi muzyk, doskonały śpiewak i grajek zarazem. Król słucha go chętnie; umiał swymi serenadkami zjednać sobie łaskę dworu. Bardzo nam wdzięcznie kiedyś przygrywał czułe i słodkie aryjki; jest nas z pół tuzina kawalerów, którzy nań jesteśmy szczególnie łaskawi. BERNARD. W istocie? W moich oczach to jeszcze jego najmniejsza zaleta. Nie, abym gardził dobrą piosenką; nie ma nic, co by się lepiej godziło ze szklanką dobrego wina; ale przed biegłym muzykiem — trubadurem, jak go zowią — cenię w Minucciu zacnego człowieka, prawego i dawnego druha, mimo że na pozór zda się młody i płochy. To oddany przyjaciel naszej rodziny, najlepszy może, jaki nam został od śmierci ojca Antosia. Oto, co w nim cenię: wyżej stawiam jego serce niż jego gitarę.   Scena VIII Ciż sami, Minuccio.   KARMOZYNA. Dobry wieczór, Minuccio. Skoro śpiewasz wiatrowi, który wieje, czemu nie masz pośpiewać nam?   MINUCCIO. Piękna Karmozyno, śpiewałem przed chwilą, ale teraz mam ochotę płakać,   KARMOZYNA. Skąd ci ten smutek?   MINUCCIO. Z twoich oczu, I gdzieżby wesołość śmiała pozostać na mej biednej twarzy, kiedy widzę, jak gaśnie i zamiera w łonie kwiatu, z którego powinno się ją wdychać?   KARMOZYNA. Cóż to za cudowny kwiat?   MINUCCIO. Piękność. Bóg zesłał ją na świat w trzech zacnych intencjach: po pierwsze, aby nas rozweselić; po wtóre, aby nas pocieszyć; a wreszcie, aby ona sama była szczęśliwa. Oto prawo natury i grzechem jest oddalać się od tego prawidła,   KARMOZYNA. Tak sądzisz?   MINUCCIO. Wystarczy spojrzeć. Czy znajdziesz na ziemi coś weselszego i milszego oczom niż uśmiech, gdy uśmiecha się ładna dziewczyna? Jakaż zgryzota by mu się oparła? Dajcie mi gracza spłukanego do czysta, sędziego bez posady, kochanka w niełasce, ochwaconego jeźdźca, czarnowidza-polityka, największych nieszczęśników, Antoniusza po Akcjum, Brutusa po Filippi; pokażcie tym ludziom brzoskwiniowe liczko okraszone purpurową wargą, na której igra uśmiech wśród dwóch rzędów pereł! Żaden się nie oprze; inaczej ogłaszam go za niegodnego litości, bo jego nieszczęście tkwi w tym, że jest głupcem.   SIR VESPASIANO do pani Agaty. Przedni styl dworski: znać, że się otarł o nas.   MINUCCIO. Jeżeli tedy ta rzecz lżejsza od muszki, nieuchwytniejsza niż wiatr, subtelniejsza niż pyłek motyli, ta rzecz, która nazywa się ładną kobietą,  wszystko rozwesela i po wszystkim pociesza, czyż nie godzi się, aby była szczęśliwa, skoro z niej płynie szczęście? Prawda, posiadacz największego skarbu może być biedakiem, gdy zagrzebie dukaty w ziemi nie dając nic sobie ani drugim; — ale piękność nie może być skąpa. Gdy się pokaże, rozrzuca swe dobro bez obawy bankructwa; za najmniejszym gestem, słowem, krokiem, bogactwo jej leje się w krąg, promieniuje bez jej wiedzy w jej wdzięku jak zapach, w głosie jak muzyka, w spojrzeniu jak promień słońca! Trzebaż, aby ta, która tyle daje, pamiętała o sobie i brała udział  w rozkoszy, którą sprawia... Karmozyno, uśmiechnij się.   KARMOZYNA. W istocie, twoja wymowa zasługuje, aby ją opłacić tą ceną. To ty jesteś szczęśliwy, Minuccio, a ten szacowny skarb, o którym mówisz, spoczywa w twej radości życia i dowcipie. Masz jakie nowe piosenki? (Napełnia szklankę i podaje mu).   SIR VESPASIANO. Tak, tak, przyjacielu, zaśpiewaj piosenkę, którą nam śpiewałeś, no, tam.   MINUCCIO. Gdzież to, wspaniały panie?   SIR VESPASIANO. Jak to, gdzie? No, u nas, w królewskim pałacu,   MINUCCIO. Źle pokazujesz, mężny rycerzu; nie za siebie winieneś pokazać, ale ku górze. SIR VESPASIANO. Jakże to, figlarzu?   MINUCCIO. Czyście, panie, nigdy nie widzieli kukiełek? Wiadoma, ten, co trzyma nitki, wyżej siedzi niż jego kukły. I ot, ruszają się laleczki, którymi porusza, barony okryte stalą, piękne panie w gronostajach, dworaki w aksamitnych płaszczach, potem zgraja darmozjadów, którzy zawsze są najgorliwsi... wreszcie wędrowni rycerze lub, jeśli wolisz, awanturnicy, tacy, którym lanca chwieje się w osadzie, a noga w strzemieniu.   SIR VESPASIANO. Lubisz, widzę, wyliczać: aleś zapomniał błaznów i trubadurów.   MINUCCIO. Wasza niezwyciężona Dostojność wie dobrze, że ci ludzie  się nie liczą; zjawiają się dopiero przy deserze. Pasożyty mają krok przed nimi.   PANI AGATA do sir Vespasiana. Pańska odpowiedź przypiekła go do żywego.   SIR VESPASIANO. Ostra, ale zasłużona. Nie wiem, czy nie należałoby wziąć rzeczy jeszcze ostrzej.   PANI AGATA. Żartuje pan! gdzież tu obraza?   SIR VESPASIANO. Wspomniał o chwiejnych strzemionach i źle osadzonych lancach; to była aluzja...   PANI AGATA. Do pańskiego upadku na turnieju? To są zwyczajne rzeczy. Los walki!   SIR VESPASIANO. Ma pani słuszność. — Umieram z pragnienia, (Pije).   SŁUŻĄCY wchodzi. Przyniesiono ten list. (Kładzie go przed mistrzem Bernardem i wychodzi).   KARMOZYNA. O czym ty myślisz, ojcze?   BERNARD. O czym myślę? — Co tam znowu?   PANI AGATA biorąc list. To od twego drogiego Antosia.   BERNARD. Dajże. Niech kaduk porwie kobiety i ich niepowściągliwy język.   KARMOZYNA. Jeśli ten list... BERNARD. To nic, córuchno. To list od Marka-Antonia, naszego przyjaciela z Messyny. Matkę zmyliło podobieństwo imion.   KARMOZYNA. Jeśli to od Perilla, przeczytaj mi, proszę.   BERNARD. Uspokój się; powtarzam ci...   KARMOZYNA. Jestem zupełnie spokojna; daj, ojcze. — Nie ma tu nikogo zbytecznego. (Czyta). „Do mego drugiego ojca, mistrza  Bernarda. Niebawem opuszczę Palermo, Dziękuję niebu, że pozwoliło mi ostatni raz oglądać miejsce, gdzie rozpoczęło się moje życie i gdzie je też zostawiam. Nie taję, że od sześciu lat żywiłem drogą nadzieję i że starałem się skromną swoją pracą stać się godny waszej obietnicy. Wybacz mi; widziałem twą zgryzotę, słyszałem Karmozynę,.." O nieba!   BERNARD. Błagam cię, oddaj mi ten list!   KARMOZYNA. Zostaw ojcze, przeczytam do końca. (Czyta dalej). „...Karmozynę; usłyszałem z jej ust, że moja smutna miłość przejmuje  ją wstrętem. Od dawna zgadywałem, że ten wysiłek mej ubogiej inteligencji poświęcony oschłym studiom wyda jedynie jałowe owoce. Nie obawiaj się, abym się ważył najlżejszym słowem wspominać przeszłość i wskrzeszać pamięć marzenia, najsłodszego, jedynego, jakiem hodował, jedynego, jakie będę roił na ziemi.  Było zbyt piękne, alby się miało ziścić. Przez dziesięć lat marzenie to było mi całym życiem: z niego czerpałem wszystkie siły. Obecnie spojrzałem w oczy nieszczęściu: z dawna byłem mu poświęcony, ono miało być moim panem. Skłaniam przed nim głowę, pójdę za nim. Nie myśl już o mnie, panie; zwalniani cię z obietnicy". Milczenie. Jeśli pozwolisz, ojcze, poproszę cię o łaskę.   BERNARD. Co tylko zechcesz, dziecko. Czego pragniesz? KARMOZYNA. Abyś mi pozwolił zostać chwilę samej z Minucciem, jeśli się zgodzi; mam mu parę słów do powiedzenia, po czym przyślę go wam do ogrodu. BERNARD. Najchętniej. (Na stronie). Czyżby miała ochotę mu się zwierzyć? Dałby Bóg. Poczciwy chłopiec powtórzyłby mi wszystko. Chodź, żono, pójdźcie.   KARMOZYNA. Sir Vespasiano, odczytałam w pana obecności ten list, iżbyś wiedział, że nie robię tajemnicy z mego zamiaru... Nigdy nie wyjdę za mąż. Pragnęłabym dowieść panu, że nawet dawne zobowiązania i wysokie zalety osobiste nie zdołałyby zmienić  mego postanowienia. A teraz,  daruje pan...   Scena IX Minuccio, Karmozyna.   MINUCCIO. Wzruszona jesteś, Karmozyno: ten list tak podziałał na ciebie,   KARMOZYNA. Tak, czuję się bardzo słaba.— Słuchaj mnie bacznie, nie mogę mówić długo. — Minuccio, wybrałam ciebie, aby ci zwierzyć tajemnicę. Spodziewam się przede wszystkim, że nie zdradzisz jej nikomu w świecie, chyba temu, komu ci polecę; po wtóre, że o ile to będzie w twojej mocy, pomożesz mi, prawda? proszę o to. Przypominasz sobie dzień, w którym król Piotr wydał igrzyska z powodu koronacji. Ujrzałam go na turnieju konno i powzięłam dlań miłość, która przywiodła mnie do tego stanu. Wiem, jak mało przystoi mi kochać króla, i próbowałam się wyleczyć; gdy nie mogłam tego dokazać, postanowiłam umrzeć; i tak uczynię. Ale zbyt ciężko byłoby mi odejść, gdyby on wprzódy nie dowiedział się o tym; nie wiedząc zaś, jak go uwiadomić o zamiarze, błagam cię, byś mu to wyjawił. Wszak widujesz go często, Minuccio? Kiedy tego dopełnisz, powiesz mi; a umrę mniej nieszczęśliwa. MINUCCIO. Przyrzekam ci, Karmozyno: bądź pewna, że licząc  na mnie, nie zawiedziesz się nigdy. — Cenię cię za to, że kochasz wielkiego króla. Mam nadzieję, że nim trzy dni upłyną, przyniosę ci nowiny, które ci będą drogie; aby nie tracić czasu, zaraz dziś przystąpię do dzieła.   KARMOZYNA. Błagam cię jeszcze raz.   MINUCCIO. Przysięgnij mi, że wytrwasz cierpliwie.   KARMOZYNA. Przysięgam. Idź z Bogiem. AKT II Sala w pałacu króla.   Scena I Perillo, oficer pałacowy. PERILLO. Mogę zaczekać tutaj?   OFICER. Owszem, panie. Wracając do pałacu król zatrzyma się w tym krużganku, i każdy może się, zbliżyć do Jego Majestatu. (Wychodzi).   PERILLO sam. Nie oszukano mnie; król Piotr zachował tu ten szlachetny obyczaj, którego przestrzegał niegdyś we Francji święty król Ludwik: nie kryć majestatu królewskiego, lecz czynić go dostępnym dla wszystkich. Będę z nim mówił... jedno słowo z jego ust może wszystko zmienić... Jakże byłbym się wahał wczoraj, jaki byłbym zmieszany, nieśmiały na dworze tego króla-zddbywcy, który umie budzić tyleż lęku, co miłości! Dziś wszystko mi obojętne: ten pałac, w którym mieszka potęga, gdzie władają namiętności, próżnostki i nienawiści, jest dla mnie pustszy niż sama pustynia. Czegóż mógłbym się lękać po tym, co wycierpiałem?. Rozpacz żyje tylko jedną myślą, unicestwia wszystko inne. Scena II Perillo, Minuccio. MINUCCIO (chodząc wielkimi krokami). Miłości, powiedz panu memu o mnie, Jeśli nie zechce... To nie to — inny był początek,   PERILLO na stronie. Mocno jakiś zajęty ten człowiek: nie widzi mnie.   MINUCCIO j.  w. Jeśli nie zechce przybyć mi z pomocą... A to zabawne. Kończąc ostatnie wiersze zapomniałem pierwszych. Trzebaż na nowo zacząć od początku? Zapomnę tymczasem końca: mógłbym się tak bawić całą wieczność, lejąc wody Kastalii w beczkę Danaid! I nie ma ołówka! kałamarza! Zajrzyjmyż do gryzmołów tego wierszoroba... Do licha! Gdzież ja je wpakowałem? (Szuka po kieszeniach i wyjmuje jakiś papier).   PERILLO na stronie. Ja skądś znam tego człowieka: czy to długa nieobecność lub zgryzota zmąciły mi pamięć? Zdaje mi się, żem go widział, kiedy byłem dzieckiem; w istocie, to szczególne! zapomniałem jego nazwiska, a pomnę, żem go kochał. MINUCCIO do siebie. Cała ta bazgrota na nic się nie zda: ani jednego słowa z sensem. Nie, nie sądzę, aby istniała na świecie rzecz bardziej 'niecierpliwiąca, płaska, czcza, nudna, jałowa niż głupiec, który wtyka słowo w miejsce myśli, który pisze obok tego, co chciał powiedzieć, i robi z Pegaza drewnianego konika, aby harcować na nim łowiąc lancą drewniane rymy! Cóż ja miałem za pomysł prosić tego Cipollę o piosenkę oddającą myśli zakochanej dziewczyny? Duch anioła, a mózgownica bakałarza! I nie mieć ołówka, dobry Boże! Nie mieć papieru! Ha: ten młody człowiek ma kałamarz u boku... (Zbliża się do Perilla). Wybaczy pan, czy mogę prosić... Chciałbym napisać parę słów, a nie mam,,. PERILLO podając mu kałamarz wiszący u pasa. Bardzo chętnie, służę panu. Wolnoż mi nawzajem zadać jedno pytanie? czy mogę dowiedzieć się, kto pan jest?   MINUCCIO pisząc. Jestem poetą, panie; piszę wiersze i w tej chwili jestem wściekły.   PERILLO. Jeśli moje natręctwo...   MINUCCIO. Wcale nie; to piosenka, którą muszę przerobić, bo partoła mi ją sfuszerował. Zazwyczaj piszę tylko melodię, bo rzemiosłem moim jest grać na wioli, drogi panie, i na gitarze, do usług. Zdajesz mi się nowicjuszem na dworze: będziesz mnie potrzebował. Prawdziwym mym powołaniem jest otwierać serca; prowadzę generalne przedsiębiorstwo bukietów i serenad; mam magazyn ogniów i zapałów, szałów i upojeń, strzał i grotów, miłosnych słów na rozmaite melodie; wielki zapas omdlewających westchnień, słodkich wyrzutów, tkliwych dąsów, stosownie do okoliczności oraz upodobania dam; mam całe in folio sprzeczek (pojednania odbywają się beze mnie); ale zwłaszcza bezlik obietnic, mam ich na milę długości na nieskalanym pergaminie, z kolorowanymi majuskułami i złoconymi ptaszkami. Krótko mówiąc, nie skleci się tu beze mnie żadna  miłość, a tym mniej małżeństwo; nie ma tak lekkiego żaczka ani tak ciężkiego magnata, który by się nie podpierał smyczkiem mej wioli. Czy miłość wstępuje przy dźwięku mej piosenki po marmurowych stopniach, czy wspina się po sznurze na stryszek pokójówki, moja skromna muza czuwa u stóp drabiny.   PERILLO. Jesteś Minuccio z Arezzo?   MINUCCIO. Rzekłeś. Znasz mnie?.   PERILLO. A ty, nie poznajesz? Tyś także zapomniał Perilla? MINUCCIO. Antoś! Boże drogi! Słusznie ktoś powiedział, że poeta przy pracy nie wie nazwiska swego najlepszego przyjaciela! skoro ja, który rymuję jedynie przygodnie, mogłem cię nie poznać! (Ściska go). Odkądże w tym mieście?   PERILLO. Od niedawna... i na krótko,   MINUCCIO. Co to znaczy? Myślałem, że powiesz: „Na zawsze!" Wracasz z Padwy?.   PERILLO. Dajmy pokój, — Bywasz tedy na dworze?   MINUCCIO na stronie. Och, ja głupiec! zapomniałem listu, który czytała Karmozyna! O czym ja myślę? Stanowczo tracę rozum; jestem więcej poetą, niż przypuszczałem. Biedny chłopiec! musi być bardzo strapiony... nie bardzo wiem, jak doń przemawiać... (Głośno). Tak, przyjacielu, król cierpi mnie tu od czasu do czasu, dzięki czemu uchodzę za człowieka, który gra jakąś rolę; ale w gruncie cały mój fawor polega na tym, że się przechadzam wzdłuż i wszerz. Uważają mnie za przyjaciela monarchy, ja zaś jestem tylko jednym z jego sprzętów do chwili, w której Najjaśniejszy raczy powiedzieć mi wstając od stołu: „Zaśpiewaj mi coś, mam ochotę się zdrzemnąć", — Ale co ciebie tu sprowadza?   PERILLO. Chcę zaciągnąć się do armii, która rusza na Neapol,   MINUCCIO. Żartujesz! ty  żołnierzem, skończywszy prawo?   PERILLO. Upewniam cię, Minuccio, nie żartuję.   MINUCCIO na stronie. Ta zimna krew przeraża mnie; to spokój rozpaczy. Cóż począć? Kocha ją, a ona jego nie, (Głośno). Mój przyjacielu, czyś zastanowił się nad zamiarem,  który powziąłeś tak rychło? Czyś pomyślał o studiach, któreś dopiero co ukończył, o karierze, jaka otwiera się przed tobą? Czy myślisz o przyszłości, Perillo?   PERILLO. Tak, i widzę w niej pewną jedynie śmierć. MINUCCIO. Ty masz jakąś zgryzotę. — Nie pytam o  przyczynę — nie staram się jej przeniknąć. — Ale albo się bardzo mylę, albo w tej chwili idziesz za podszeptem swego złego ducha. — Wierzaj mi, Perillo, zaczekaj z tym jeszcze kilka dni.   PERILLO. Ten, który niczego się już nie lęka ani spodziewa, nie ma na co czekać.   MINUCCIO. Ale, gdybym cię poprosił, gdybym cię zaklął, abyś się tak nie spieszył?   PERILLO. Cóż ci na tym zależy?   MINUCCIO. Obrażasz mnie. Zdawało mi się, że przed chwilą wziąłeś mnie za swego przyjaciela. Słuchaj mnie — czas nagli — król przybędzie... Nie mogę mówić swobodnie... Jeszcze raz proszę, nie rób nic dzisiaj. Czy to tak długo do jutra?   PERILLO. Dziś, jutro, dziesięć, dwadzieścia lat to dla mnie jedno: przestałem liczyć godziny.   MINUCCIO. Do kroćset! Pogniewam się na ciebie! Zatem ja, którym cię kołysał wówczas, gdy sam byłem dużym dzieckiem, a ty małym, teraz, kiedy ty jesteś dużym chłopcem, a ja mężczyzną, mam ci dać iść na zgubę, nie siląc się przeszkodzić temu? Co ty zamierzasz? Masz jakąś ranę w sercu; któż nie ma swojej ? Nie doradzam ci, abyś w tej chwili zwalczał swój smutek, ale abyś nie przywiązywał się do niego, nie skuwał się z nim na wieczność, bo przyjdzie czas, że się skończy. Nie możesz w to uwierzyć, prawda? Dobrze, ale zapamiętaj, co ci powiem: Cierp teraz,  jeśli trzeba, płacz, jeśli chcesz, i nie rumień się za swoje łzy; nie tylko nie dław. męki, ale rozedrzyj łono, aby jej dać ujście; pozwól mu się rozpęknąć w szlochach, skargach, prośbach, groźbach; ale, powtarzam, nie wiąż się na przyszłość! Szanuj ten czas, którego nie liczysz za nic, ale który mądrzejszy jest od nas: dla bólu, któremu przeznaczane jest minąć, nie gotuj sobie męki najtrwalszej ze wszystkich, żalu, który podsyca zetlałą mękę i zatruwa wspomnienie!   PERILLO. Może masz słuszność. Powiedz mi, widujesz kiedy mistrza Bernarda?   MINUCCIO. Ależ.., oczywiście... jak dawniej...   PERILLO. Skoro go zobaczysz, Minuccio, powiedz mu...   Scena III Ciż sami, sir Vespasiano.   SIR VESPASIANO wchodząc. Zaczekam, dobrze, zaczekam. Panowie, oznajmiam wam przybycie króla. (Do Minuccia). A to ty, wędrowny ptaszku! Potraktowałem cię wczoraj trochę ostro na wieczerzy u tej małej frygi; ale nie chowaj urazy. Cóż u diaska! dobierasz się do mnie, zaczepiasz mnie w obecności płci pięknej!   MINUCCIO. Upewniam pana, że nie mam urazy; gdybyś minie był obraził, dowiedziałbyś się o tym zaraz.   SIR VESPASIANO. Ja na te rzeczy tak patrzę: wszystko zależy od miejsca. Gdybyś się ośmielił na przykład w tym pałacu dworować sobie ze mnie, nie puściłbym tego płazem; ale rozumiesz, że u takiej Karmozynki spuszczam nieco z tonu: tam nie dosiada się wysokiego konia.   MINUCCIO. Bardzo pan łaskaw, że go pan nie dosiada, Gdyby chodziło tylko o to, aby pana zeń zsadzić...   SIR VESPASIANO. Nie gniewaj się, przebaczam ci. Doprawdy, od wczoraj prześladuje mnie osobliwe nieszczęście. Muszę ci to opowiedzieć.   PERILLO na stronie. Cóż to znów za postać? Wspomniał o Karmozynie...   SIR VESPASIANO. Mówiłem ci, jak mi zależało  na tym, aby nabyć te pola koło Ceffalu i Kalatabeloty; wiesz już? MINUCCIO. Daruj, najdostojniejszy panie...   SIR VESPASIANO. To są sady owocowe, tuż przy moich pastwiskach.   MINUCCIO. Ale gdzie te pastwiska?   SIR VESPASIANO. Jak to, gdzie? W pobliżu Ceffalu. i Kalała...   MINUCCIO. Rozumiem; ale o ile mogę sobie przypomnieć, kiedy tam byłem, widziałem same kamienie i mustyki.   SIR VESPASIANO. Kalatabelota to żyzne miejsce,   MINUCCIO. Tak, ale dokoła togo żyznego miejsca...   SIR VESPASIANO. Figlarz z ciebie. Pragnąłem mieć te ziemie nie dla dochodu, ale dla zaokrąglenia: tworzą mi bardzo piękną konfigurację. Król, do którego należą, nie zgodził  się ich ustąpić mając zamiar, jak twierdził, zrobić mi z nich podarek w dzień ślubu. Bardzo uprzejmie. Wczoraj na zaproszenie poczciwej pani Agaty...   PERILLO. Czy podobna?   SIR VESPASIANO. Zna ją pan. Skromni, ale zacni ludzie; zachodzę tam czasami wieczorkiem, aby dać wytchnienie dowcipowi i imaginacji. Panienka ma ładne oczy, owszem, owszem! gdyby nie to...   MINUCCIO. A posag?   SIR VESPASIANO. No, zapewne, jest i posag. To mieszczaństwo umie ciułać; ale nie o to chodzi. Wystarczy, że dziewczyna mi się podoba; szepnąłem słówko matce; kobiecina padła mi plackiem do nóg. Wczoraj tedy proszą mnie na wieczerzę, spodziewam się dobić sprawy... Zgadujesz teraz, piękny truwerze?   MINUCCIO. Nieco mniej, niż zanim pan rozpoczął mówić,   SIR VESPASIANO. Ten błazenek wciąż baraszkuje. Tam do licha! miast uczty i promiennej, oblubienicy same zapłakane twarze, panna w półzemdlona i na dobitkę raczą mnie pismem.. MINUCCIO cicho do Vespasiana. Milcz pan, na miłość nieba!   SIR VESPASIANO. Po cóż robić tajemnicę, kiedy dzieweczka sama jej nie robi? Cóż za epistoła, dobry Boże! co za list! cztery strony lamentacji...   MINUCCIO cicho. Zapominasz, że ja tam byłem i wiem wszystko równie dobrze, jak pań.   SIR VESPASIANO. Ależ nie, bynajmniej, nic nie wiesz; a najzabawniejsze z całej sprawy jest to, że ja oznajmiłem swoje małżeństwo królowi.   MINUCCIO. I liczyłeś na Ceffalu...   SIR VESPASIANO. I na Kalatabelotę, rozumie się. Cóż teraz powiem u diaska, kiedy król wróciwszy do pałacu zakrzyknie mi jeszcze z siadła: „I cóż, Vespasiano, jakże z twoim małżeństwem?" Głupia historia. Powiesz, że koniec końców dziewczyna mi się nie wymknie; wiem o tym: ale po co te komedie? Te kaprysy, te minki, wówczas gdy ja się godzę, są niewłaściwe i ubliżające,   PERILLO cicho do Minucc. Minuccio, co znaczy to wszystko?   MINUCCIO cicho. Nie widzisz, co to za figura?   SIR VESPASIANO. Nie do Karmozyny właściwie mam pretensje, ale do głupoty jej rodziców; jej intencja była bardzo jasna, kiedy mi czytała list wzgardzonego rywala,   MINUCCIO. Bardzo jasna, w istocie: oświadczyła, że nie chce wyjść za mąż.   SIR VESPASIANO. Baj baju! panieńskie sztuczki, finty miłosne, którymi miłość nie da się oszukać. Kiedy dziewczyna mówi, że nie chce nikogo, to znaczy „chcę tylko ciebie". PERILLO. Któż pisał, jeśli łaska, list, o którym pan mówi? SIR VESPASIANO. Czy ja wiem? Jakiś Antonio, gryzipiórek, zdaje  mi się, coś z palestry...   PERILLO. Mam zaszczyt do niej należeć,  panie, i proszę, byś się wyrażał inaczej.   SIR VESPASIANO. Jestem szlachcic i rycerz. Wyrażaj się pan sam inaczej. MINUCCIO do sir Vespasiana. A ja radzę  panu, abyś się wcale nie wyrażał. (Do Perilla). Czyś ty oszalał, Perillo, wyzywać błazna?   PERILLO podczas gdy Vespasiano oddala się. O Minuccio! mój biedny. list! Pożegnanie skreślone łzami, najczystszy szloch serca, rzecz najświętsza w świecie, ostatni uścisk dłoni przy rozstaniu, ona to pokazała, wydała spojrzeniom tego nędznika! O, niewdzięczna! nieszlachetna dziewczyna; skalała przyjaźń,  sponiewierała mą boleść! Ha! mówiłem ci przed chwilą, żem niezdolny już cierpieć! nie przewidziałem tego.   MINUCCIO. Przyrzeknij mi choć...   PERILLO. Nie lękaj się. Nie zdołałem zapanować nad wzburzeniem; ale wszystko skończone, jestem spokojny. (Spoglądając za sir Vespasianem, który przechadza się po scenie). O co mógłbym mieć urazę do tej pociesznej marionetki, którą Bóg skierował na mą drogę? Ten czy inny, cóż znaczy? Widzę w nim jedynie los, którego jest narzędziem; zdaje mi się nawet, że musiało tak być. Tak, to bardzo pospolite. Kiedy szczery i prawy człowiek poniesie klęskę w tym, co ma najdroższego, kiedy nieszczęście złamie jego siły i skruszy nadzieję, kiedy dokoła widzi tylko mękę, zdradę, pustkę, prawie zawsze, uważ to, prawie zawsze ostatni cios zadaje mu jakiś ciura, który przypadkiem, nieświadomie, potknąwszy się o leżącego na ziemi, nastąpi na sztylet tkwiący w jego sercu.   MINUCCIO. Muszę z tobą pomówić, pójdź ze. mną. Trzeba, abyś odstąpił od swego zamiaru... Scena IV Ciż sami, oficer służbowy. Sala napełnia się tłumem dworzan i obywateli.   OFICER. Miejsca, miejsca, usuńcie się.   SIR VESPASIANO do Minuccia. Znasz się, widzę, bliżej z tym młodym człowiekiem? Powiedz mi, czy nie sądzisz, że powinien bym się uważać za obrażonego?   MINUCCIO. Ty, wspaniały rycerzu?   SIR VESPASIANO. Tak: chciał mi nakazać milczenie;   MINUCCIO. Więc cóż? alboż nie zamilkłeś?   SIR VESPASIANO. Masz słuszność. Oto ich Królewskie Moście. Król jakiś gniewny; ale muszę z nim mówić; rozumiesz, że nie będę czekał, aż sam zażąda wyjaśnień.   MINUCCIO. W jakiej sprawie?   SIR VESPASIANO. W sprawie mego małżeństwa.   Scena V Ciż sami, Król, Królowa.   KRÓL. Niech już nie słyszę o czymś podobnym. Przeklęty kraj, tak wrogi własnemu istnieniu, że nawet podczas wojny nie może zachować zgody! Ledwie przepędziliśmy nieprzyjaciół, jeszcze pojawiają się na wybrzeżach, i oto, gdy ja narażam dla was życie własne i życie infanta, nie mogę zajechać tu na chwilę, by nie musieć sądzić waszych sporów!   KRÓLOWA. Przebacz im w imię twojej sławy i nowego tryumfu swego oręża.   KRÓL. Nie, na Boga! Właśnie ich haniebne kłótnie, godne ciemnego chłopstwa, przyprawiłyby mnie o stratę owocu tych walk! Tu pycha, tam chciwość skaczą sobie do oczu o lada przywilej, o lada urazę; gdy cała Sycylia woła naszych mieczów, oni dobywają nożów o zagon żyta. Czyż na to krew francuska płynie jeszcze od pamiętnych Nieszporów? Jakiż był wówczas okrzyk wojenny? Wolność, nieprawdaż, i ojczyzna! I taka jest moc tych dwóch wielkich słów, że uświęciły zemstę. Ale jakim prawem mściliście się, skoro hańbicie zwycięstwo? Czemu obaliliście króla, jeśli nie umiecie być narodem?   KRÓLOWA. Panie, czy oni zasłużyli na to?   KRÓL. Zasłużyli na więcej jeszcze, ci wichrzyciele, którzy nie wiedzą lub udają, że nie wiedzą, że kiedy naród zerwał się w gniewie i nienawiści, musi spocząć jak lew w spokoju i godności.   KRÓLOWA półgłosem do otaczających. Nie przerażajcie się, dobrzy ludzie. Wiecie, jak król was kocha.   KRÓL. Jesteśmy wszyscy wspólnikami, odpowiadamy wszyscy za krwawe ofiary wielkanocne. Musimy być w zgodzie, inaczej bylibyśmy zbrodniarzami. Nie przybyłem, aby podnosić spod szafotu koronę Konradyna, ale aby przekazać moją nowej Sycylii. Powtarzam wam, bądźcie zgodni; koniec waśni i współzawodnictw u wielkieh i małych; inaczej, jeżeli miast pomagać sobie wzajem, jak żąda prawo boże, chybiacie szacunku własnym prawom, na ten Pański Krzyż! Przypomnę wam je; pierwszemu, który przekroczy miedzę sąsiada, aby mu zabrać bodaj jedno źdźbło, każę uciąć głowę na kamieniu granicznym jego własnego pola, — Jeremi, odpasz mi miecz. (Tłum opuszcza krużganek).   KRÓLOWA. Pozwól, bym ci pomogła. KRÓL. Ty, droga! Żartujesz. Za ciężkie zadanie dla twych delikatnych rąk.   KRÓLOWA. Och, ja jestem silna, gdy ty wracasz zwycięzcą. Patrz, don Pedro, twój miecz lżejszy niż moje wrzeciona, — Książę Salerny jest więc twoim jeńcem? KRÓL. Tak, a książę andegaweński zapłaci drogi okup za tego kuternogę. Czemu ci ludzie odchodzą?   KRÓLOWA. Połajałeś ich!...   KRÓL. Tak, straszny ze mnie barbarzyńca, tyran! prawda, droga Konstancjo?   KRÓLOWA. Oni wiedzą, że nie.   KRÓL. Rozumie się: nie omieszkasz im tego powtarzać właśnie wtedy, gdym gniewny.   KRÓLOWA. Wolałbyś, aby cię nienawidzili? Nie łatwo byś to osiągnął. No, widzisz, wszyscy pouciekali; gniew twój winien się czuć zadowolony. Został w krużganku tylko jakiś młodzieniec, który się tam przechadza smutno i skromnie- Od czasu do czasu rzuca spojrzenie, które mówi: „Gdybym śmiał!" — Wiesz, poszłabym o zakład, że on ma ci zwierzyć coś bardzo zajmującego, bardzo tajemniczego. Widzisz tę nieśmiałą i pełną szacunku postawę: jestem pewna, że ten nie wadzi się z sąsiadami... Odchodzi. — Mam go zawołać? KRÓL. Jeśli sobie życzysz. Królowa daje znak oficerowi, który przyzywa Perilla: Perillo zbliża się do króla i przyklęka. Królowa siada w pewnym oddaleniu. Czy masz mi co do powiedzenia?   PERILLO. Panie, lękam się, że mnie oszukano,   KRÓL. W czym?   PERILLO. Mówiono mi, że król pozwala najlichszemu z poddanych zbliżyć się do jego poświęconej osoby i przedłożyć...   KRÓL. Czego żądasz?   PERILLO. Miejsca w twojej armii, panie.   KRÓL. Zwróć się do moich oficerów. (Perillo wstaje i kłania się). Czemuś przyszedł z tym do mnie?   PERILLO. Panie, prośba, którą ośmieliłem się przedłożyć, może rozstrzygnąć o całym mym życiu. Nie widzimy Opatrzności, ale potęga królów podobna jest do niej; Bóg mówi do nich poufniej niż do nas. KRÓL. Dobrześ uczynił; ale nosisz strój, który nie godzi się z szyszakiem,   PERILLO. Kształciłem się na adwokata, ale dziś mam inne zamiary.   KRÓL. Skąd ci to przyszło?   PERILLO. Jestem Sycylijczyk, a Wasza Królewska Mość mówiła przed chwilą...   KRÓL. Stróż praw służy swemu krajowi równie dobrze jak rycerz. Chcesz mi pochlebić. — To nie jest prawdziwa racja.   PERILLO. Wasza Królewska Mość daruje...   KRÓL. Dalej, mów szczerze. Spłukałeś się w kości albo kochanka ci umarła.   PERILLO. Nie, nie, mylisz się, Najjaśniejszy Panie,   KRÓL. Chcę znać pobudkę, która cię sprowadza.   KRÓLOWA. Ależ, panie, skoro on nie chce powiedzieć?...   PERILLO. Pani, gdybym miał tajemnicę, pragnąłbym, aby należała tylko do mnie i aby warta była, bym ją tobie, pani, zwierzył.   KRÓLOWA. Jeśli nie należy do ciebie, zachowaj ją. To jest też swego rodzaju dzielność, nie najczęściej spotykana,   KRÓL. Doskonale, — Umiesz jeździć konno?   PERILLO. Nauczę się, panie.   KRÓL. Myślisz? Widywano takich przyszłych rycerzy, którzy puściliby się do Palestyny, a których jedno pchnięcie lancy wysadza z siodła, jak tego biednego sir Vespasiano.   KRÓLOWA. Ależ, panie, czy to tak trudne? Toć ja, która jestem tylko kobietą, nauczyłam się dość prędko i nie lękałabym się dosiąść twego rumaka.   KRÓL. To prawda! (Do Perilla). Jak się nazywasz?   PERILLO. Perillo, panie. KRÓL. A więc, Perillo, przybywając tutaj, znalazłeś swoją gwiazdę.  Widzisz, królowa bierze cię pod opiekę. Podziękuj jej i sprzedaj biret, aby kupić kask. (Perilło klęka znów przed królową, która mu daje rękę do pocałowania).   KRÓLOWA. Perillo, masz słuszność, że wolisz być żołnierzem niż adwokatem. Zostaw innym oracje. Pierwszym źródłem twego losu będzie (zapamiętaj to sobie) dyskrecja, jakiej dałeś dowód. Skorzystaj z przestrogi, jakąć daję, a jestem kobietą i  ciekawą; otóż, mogę cię upewnić, najciekawsza z kobiet, jeśli się bawi paplą, szanuje jedynie tego, który umie milczeć.   KRÓL. Powiadam ci, on ma strapienie miłosne, a na wojnie to diabła warte.   PERILLO. Czemu, miłościwy panie?   KRÓL. Kochankowie biją się zawsze zanadto lub za mało, wedle tego czy spojrzenie ich bóstwa każe im unikać, czy szukać śmierci.   PERILLO. Ten, który szuka śmierci, może ją też zadawać.   KRÓL. Zacznij od tego; to bardziej do rzeczy.   Scena VI Król, Królowa, Minuccio, sir Vespasiano, panny dworskie paziowie itd. Perillo wychodząc spotyka Minuccia i wymienia z nim kilka słów.   KRÓL. Kto tam idzie? Czy to nie Minuccio w kole dziewcząt?   KRÓLOWA. W istocie: to moje panny dręczą go z pewnością, aby im śpiewał. Och! błagam cię, panie, zawołaj go! Ja go tak lubię! Nie ma na całym dworze milszego człowieka:: i układa takie ładne piosenki! KRÓL. I ja go lubię, ale nie z takim zapałem. — Hej, Minuccio, zbliż no się i niech tu przyniosą puchar cypryjskiego wina, aby mu tchu dodać. Zaśpiewa nam coś ze swoich utworów. MINUCCIO do Vespasiana. Odstąp pan, król mnie woła.   SIR VESPASIANO. Dobrze, dobrze, królowa dała mi znak.   MINUCCIO na stronie. Nie pozbędę się go nigdy. On jest przyczyną, że Perillo wymknął mi się w tłumie. Służący przynosi dzban wina; równocześnie oficer podaje królowi papier, który ten czyta na. uboczu.   KRÓLOWA. I cóż, małe wietrznice, moje szczebiotki, znów, wedle zwyczaju, dręczycie biednego Minuccia!   PIERWSZA DWORKA. Chcemy, aby nam zaśpiewał romancę.   DRUGA. I rondo.   TRZECIA. I balladę.   KRÓLOWA. Czy wiesz, że mogłabym się pogniewać na ciebie. Zjawiasz się natychmiast, skoro przybędzie król, ale gdy jestem sama, nie pokazujesz się.   SIR VESPASIANO. Wasza Wysokość myli się wielce. Nie ma dnia, aby mnie nie widziano w pałacu.   KRÓLOWA. Dzień dobry, Vespasiano, dzień  dobry.   MINUCCIO na stronie. Co się z nim stanie teraz? Jest żołnierzem, musi jechać.   KRÓL czytając z roztargnieniem i zwracając się do Minuccia. Rad jestem, że cię widzę. Opowiesz mi nowinki. Masz, wypij szklankę wina.   SIR VESPASIANO pijąc. Wasza Królewska Mość bardzo łaskawa, Małżeństwo moje jeszcze w powietrzu.   KRÓL. To ty, Vespasiano? Zatem, na inny raz.   SIR VESPASIANO. Oczywiście, miłościwy Panie. (Na stronie). Nic nie mówi o Kalatabelocie. (Do dworek). Z czego się śmiejecie, moje panny?   PIERWSZA DWORKA. Haha! moje panny! SIR VESPASIANO. Zatem nie moje i nie panny. Król pyta, a ja odpowiadam. Cóż w tym zabawnego?   DRUGA DWORKA. Piękny rycerzu, jakże się miewa pański koń od ostatniego razu?   TRZECIA DWORKA. Bardzośmy się bały o niego.   PIERWSZA. A szyszak?   DRUGA. A lanca?   TRZECIA. Kazał je pan naprostować?   PIERWSZA. Pytamy pana, odpowiadaj; inaczej powiemy, że nie bardziej jesteś zręczny w potykaniu się na słówka niż...   SIR VESPASIANO. Co, niż?...   DRUGA. Niż na kopie.   SIR VESPASIANO na stronie. Głupie papugi!   KRÓLOWA. Minuccio jest tak zadumany, że nie słyszy, co mówią koło niego,   MINUCCIO. To prawda, pani, i proszę pokornie Waszej Królewskiej Mości o wybaczenie. Od wczoraj nie jestem zdolny myśleć o czym innym niż o tej biednej dziewczynie... to jest o tym biednym chłopcu... nie, mylę się, silę się przypomnieć sobie jedną romancę.   KRÓLOWA. Romancę? Zaśpiewasz nam ją za chwilę. Moje panny chcą bawić się w zagadki. Zadaj im parę pytań, ot, dla zabawki. — Sir Vespasiano!   SIR VESPASIANO. Wasza Wysokość?   KRÓLOWA. Umiesz znajdować dobre odpowiedzi?   SIR VESPASIANO na stronie. Znowu ten sam żarcik! (Głośno). To nie moja wina, Najjaśniejsza Pani, nie moja wina.   KRÓLOWA. O czym ty mówisz?   SIR VESPASIANO. O moim małżeństwie. Nie moja wina, przysięgam, że jeszcze nie mogłem...   KRÓLOWA. Na inny raz, na inny raz. SIR VESPASIANO. Stanie się zadość Waszej Królewskiej Mości, (Na stronie). Na inny raz, powiedział król; na inny raz, dodała królowa, a kiedy się skłoniłem, oboje zagadnęli mnie przez ty. Jestem w pełni faworu, a zarazem spadł mi ciężar z piersi. Skoro tylko będę się mógł wymknąć, pędzę do tej małej.   KRÓL wciąż czytając. Ładna historia. Karol Chromy krzyczy z jednej strony, Karol Andegaweński z drugiej, — Wszak mieliście grać w zagadki?   KRÓLOWA. Tak, panie, jeśli raczysz rozkazać... KRÓL. Wiesz, że jestem w tych rzeczach do niczego; ale to nic. Dalej, Minuccio, pociągnij trochę dziewczęta za język. (Wszyscy siadają w krąg).   MINUCCIO. Co lepsze, moje panny, posiadać czy spodziewać się?   SIR VESPASIANO. O wiele lepsze jest posiadać,   MINUCCIO. Czemu, wspaniały panie?   SIR VESPASIANO. Temu, że... Przecież to jasne.   PIERWSZA DWORKA. A jeśli to, co się posiada, to próżna sakiewka, długi nos albo siniak na czole?   SIR VESPASIANO. Wówczas lepiej jest spodziewać się.   DRUGA DWORKA. A jeśli to, czego się ktoś spodziewa, to ręka młodej panny, która go nie chce i drwi sobie z niego?   SIR VESPASIANO. Do licha! W takim razie, sam nie wiem...   PIERWSZA DWORKA. Trzeba posiadać wiele cierpliwości...   DRUGA. A spodziewać się niewielu przyjemności.   MINUCCIO do trzeciej. A ty, koteczko, nic nie mówisz?   TRZECIA. Bo pańska zagadka nie jest właściwie zagadką; toć uczą nas, że nadzieja jest jedynym prawdziwym dobrem, jakie można posiadać. KRÓLOWA. Sir Vespasiano jest pobity. Druga zagadka, Minuccio.   MINUCCIO. Kto więcej wart: kochanek, który umiera z rozpaczy, że nie widzi swej lubej, czy kochanek, który umiera ze szczęścia, że znów ją ogląda?   PANNY razem. Ten, co umiera! Ten, co umiera!   SIR VESPASIANO. Ale skoro obaj umierają!   PANNY. Ten, co umiera! Ten, co umiera!   SIR VESPASIANO. Ależ mówię wam... pytają was...   PIERWSZA DWORKA. Chcemy tylko takich, co umierają z miłości!   SIR VESPASIANO. Ależ zważcie, że są dwa sposoby...   DRUGA. Jedynie tacy kochają prawdziwie,   SIR VESPASIANO. Ale...   TRZECIA. Nie chcemy słyszeć o innych,   KRÓL. Co więcej warte, młode panienki rozsądne, stateczne i ciche, czy małe sroczki, które krzyczą jedna przez drugą i nie dadzą mi skończyć listu? No, Minuccio, gdzie gitara?   MINUCCIO. Pozwól, panie, obędę się bez niej. Jeszcze nie dobrałem melodii do mej nowej romancy: mam dopiero słowa.   KRÓL. Niech i tak będzie. — A wy, dziewczęta...   PIERWSZA DWORKA. Panie, nie piśniemy już...   SIR VESPASIANO na stronie. Co do mnie, mam już dosyć tych brzdąkań i piosenek. Ich Królewskie Moście kazały mi przyspieszyć dzień ślubu... Któż by mi się oparł teraz? Wymknę się i pędzę do panny. Scena VII Ci sami, z wyjątkiem sir Vespasiąna:   KRÓLOWA do Minuccia. Czy słowa są twoje?   MINUCCIO. Nie, pani.   KRÓLOWA. Cipolli?   MINUCCIO. Jeszcze mniej, KRÓL. Mów więc. Po bitwie jeszcze bardziej niż po uczcie rad słucham piosenki. Im bardziej poezja słodka, spokojna, tym lepiej odpoczywa przy niej znużone ucho; bitwa to straszny hałas. Ot, wystarczy jeden raz maczugą w głowę.., (Panny wydają krzyk). Cisza! Najpierw usłyszymy piosenkę: później powiesz, kto jej autorem, W ten sposób ma się najlepszy sąd,   MINUCCIO. Wasza Królewska Mość żartuje! W cóż by się obróciła sprawiedliwość literacka, gdyby jej włożyć opaskę na oczy jak zwykłej sprawiedliwości? Autorem romancy jest młoda dziewczyna.   KRÓLOWA. Doprawdy!   MINUCCIO. Młoda dziewczyna urocza, piękna i cnotliwa, miła i skromna; a romanca jest skargą miłosną.   KRÓLOWA. Mimo że tak urocza, kocha bez wzajemności?   MINUCCIO. Tak, pani; sama zaś kocha tak, że ginie. Niebo dało jej wszystko, stworzyło ją do szczęścia; ojciec, człek zamożny i uczony, kocha ją z całej duszy, raczej ubóstwia ją; oddałby wszystko, co posiada, aby uczynić zadość najlżejszemu życzeniu córki. Wystarczyłoby jej rzec słowo, aby widzieć u swych stóp ciżbę wielbicieli, młodych, pięknych, świetnych, urodzonych nawet, mimo iż sama nie jest szlachcianką, Jednakże do osiemnastego roku, serce jej nie przemówiło jeszcze. Ze wszystkich, których nęciły jej wdzięki, jeden tylko syn dawnego przyjaciela nie spotkał się z odmową. Chcąc wybić się na człowieka, zasłużyć na cel swych pragnień, puścił się na dobrowolną tułaczkę i długie lata uczył się, aby zostać adwokatem. KRÓL. Jeszcze jeden adwokat!   MINUCCIO. Tak, panie: Wrócił obecnie, bardziej szczęśliwy niż dumny z tytułu, licząc zresztą na słowo ojca i prosząc, za całą odpowiedź, aby mu wolno było mieć nadzieję; ale  podczas jego nieobecności obojętna i okrutna piękność znalazła na swe nieszczęście tego, który miał pomścić miłość. Jednego dnia stojąc z przyjaciółkami w oknie, ujrzała przejeżdżającego rycerza, który spieszył na turniej królowej. Udała się za nim, widziała go na turnieju, z którego wyszedł zwycięzcą... Jedno spojrzenie rozstrzygnęło o jej życiu.   KRÓL. W istocie, osobliwy romans.   MINUCCIO. Od tego dnia popadła w głęboką melancholię, ile że przedmiot ukochania nie może należeć  do niej. Ma żonę... istotę najpiękniejszą, najlepszą, najbardziej może uroczą w całym królestwie, i znalazł kochankę w wiernej małżonce. Tamta biedaczka nie łudziła się; wie, że ta szalona miłość musi kryć się w sercu; dokłada starań, aby nikt nie przeniknął jej tajemnicy! unika wszelkiej sposobności oglądania przedmiotu swych uczuć; broni sobie nawet wymówić jego imię; ale nieszczęsna postradała sen, duch jej gaśnie, śmiertelna niemoc powleka ją co dzień nową bladością; nie chce mówić o tym, kogo kocha, a nie może myśleć o niczym innym; odtrąca wszelką pociechę, rozrywkę; odtrąca leki, jakie jej podaje zrozpaczony ojciec, umiera, trawi się, topnieje niby śnieg na słońcu. Wreszcie na krawędzi grobu ból zniewala ją, aby przerwała milczenie. Ukochany nie zna jej, nigdy nie przemówił do niej słowa, może nie widział jej nigdy; otóż, ona nie chce umrzeć  nie otworzywszy mu swego serca i postanawia tak doń napisać. (Czyta):   Miłości! powiedz panu memu o mnie, Że muszą umrzeć, że cierpią ogromnie, Lecz gdyby wstąpił przez litość w me progi, Jużby się zgon mi nie wydał tak srogi. Słysz mnie! na klęczkach czekam wyzwolenia Z mąk tych. — Miłości! idź do jego domu, By mu powiedzieć, ile po kryjomu Łez mych spłynęło nie gasząc płomienia Co mię zabija nieświadomą chwili, Kiedy się męka żywota przesili. O! gdyby zechciał — on jeden — mój miły, Iskierce życia nie dałby zagasnąć I na ramiona wziąłby mnie z mogiły, W której samotna na wieki mam zasnąć. — Gdy na igrzysku w mych oczach zwyciężył, Już go musiałam kochać tej godziny, Bo już twój rozkaz nade mną zaciężył I już w mym sercu panował Jedyny. Cierpiałam milcząc długo i niezłomnie, Lecz teraz wszystko już mu powiedz o mnie. Serce me biedne czasem jeszcze marzy, Że on by lubił bladość mojej twarzy, Na której zwolna coraz głębsze cienie Dzień po dniu kładzie śmiertelne znużenie. Przecież te bólem zaciśnięte wargi Nie rzekną słowa wyznania ni skargi; I choć mnie zimny przeraża grobowiec, Odejdę cicha: to wszystko mu powiedz. W rozterce myśli ta najbardziej smutna Skarży się we mnie, że on nie zobaczy Nigdy, ach, nigdy łez mojej rozpaczy; Więc cię zaklinam, miłości okrutna! Powiedz mu o tym i umiej przekonać, Że takbym młoda nie musiała konać, Gdyby go moje oczy nie ujrzały, Jak wjeżdżał dumny w turniejowe szranki; I niech wie o tym mój władca wspaniały, Że raz dziewiczą miłość Sycylianki Zdobył zwycięskim, lecz śmiertelnym grotem I że umieram chcąc, by wiedział o tej.   KRÓLOWA. Mówisz, że ta romanca jest pióra młodej dziewczyny?   MINUCCIO. Tak, pani. KRÓLOWA. Jeśli to prawda, powiesz jej, że ma przyjaciółkę, i dasz jej ten pierścionek. (Zdejmuje z palca pierścień).   KRÓL. Ale do kogo odnosi się ta piosnka? Sądząc z ostatnich słów, zdaje się, że do jakiegoś cudzoziemca. Znasz go? Jak się zowie?   MINUCCIO. Mogę to powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, ale tylko jej samej.   KRÓL. Ba! cóż za tajemnice!   MINUCCIO. Panie, dałem słowo.   KRÓL. Oddalcie się tedy, panny. Ciekaw jestem poznać tę tajemnicę. Co do królowej, wiesz, że ja i ona to jedne. (Dworki cofają się w głąb sceny).   MINUCCIO. Panie, wiem o tym i gotów jestem...   KRÓLOWA. Nie, Minuccio. Dziękuję ci, że masz o mnie dość dobre mniemanie, aby mi powierzyć swój honor; ale, skoroś dał słowo, nie jestem w tej chwili twoją władczynią, jestem tylko kobietą, która nie chce, aby człowiek honoru mógł sobie coś wyrzucać. (Wychodzi).   KRÓL. Zatem, do kogo są te wiersze?   MINUCCIO. Wasza Królewska Mość zapomniała, kto był zwycięzcą na ostatnim turnieju?   KRÓL. Jak mi Bóg miły, toć ja!   MINUCCIO. Do was też, panie, zwrócone są te wiersze,   KRÓL. Do mnie, powiadasz?   MINUCCIO. Tak, panie. To, com rzekł tutaj, to szczera prawda, Dziewczyna, którą opisałem jako młodą, ładną, uroczą i ginącą z miłości, istnieje, mieszka tu, o dwa kroki od twego, panie, pałacu; niech jeden z twoich oficerów uda się za mną i zda sprawę z tego, co zobaczy. Biedne dziecię oczekuje śmierci; na jej prośbę mówię do ciebie, panie; jej piękność, cierpienie, rezygnacja są równie prawdziwe jak miłość.   KRÓL. To szczególne. MINUCCIO. A ten młody człowiek, któremu ojciec ją przyrzekł, który udał się na studia do Padwy i miał nadzieję zaślubić ją za powrotem, to ten, którego Wasza Miłość widziała dziś rano: prosił o służbę w armii neapolitańskiej. Ten także umrze, ręczę, wcześniej niż ona, bo będzie szukał śmierci.   KRÓL. Domyślałem się... To być nie może, to się nie stanie. Chcę widzieć tę młodą dziewczynę.   MINUCCIO. Jest tak osłabiona...   KRÓL. Pójdę do niej. Dziwi cię to?   MINUCCIO. Panie, lękam się, że twoja obecność...   KRÓL. Wszak byłeś gotów przed chwilą powiedzieć wszystko wobec królowej?   MINUCCIO. Tak, panie.   KRÓL. Chodźmyż do niej. AKT III Ogród. — Na lewo fontanna; obok kilka krzeseł i ławka. Na prawo dom mistrza Bernarda. — W głębi terasa i ogrodzenie.   Scena I Karmozyna, na ławce; obok niej Perillo i mistrz Bernard; Minuccio siedzi na krawędzi wodotrysku, z gitarą w dłoni.   KARMOZYNA. „Miłości, powiedz panu memu o mnie..." Jak  mi się ta piosenka podoba, drogi Minuccio!   MINUCCIO. Mam zaśpiewać jeszcze raz? Jesteśmy na twoje rozkazy: ja i mój kijaszek. (Wskazuje na rękojeść gitary).   KARMOZYNA. Nie bądź taki ochotny, bo  kazałabym ci powtarzać sto razy. Chciałabym słuchać jeszcze i ciągle, do ostatka sił, do ostatniego tchnienia, i umrzeć śniąc o tej piosence! Jak ci się wydaje, Perillo?   PERILLO. Urocza, kiedy ty ją nucisz.   BERNARD. Dla mnie to za ponure. Nie rozumiem, co to piosenka smutna. Nikt przecie nie  śpiewa, o ile nie jest wesoły; przynajmniej ja, kiedy mi się zdarzy... ale już mi się nie zdarza nigdy,   KARMOZYNA. Czemu, ojcze? Co masz do zarzucenia romancy Minuccia? Nie jest w rodzaju piosnek, które śpiewa się przy stole. Ale cóż to znaczy? Czy nie może się podobać na inny sposób? Mówi o  miłości, ale czy nie wiesz, ojcze, że to jest nieodzowne i że nie podobna być poetą nie udając zakochanego? Mówi także o bólach i żalach, ale czyż nie wiadomo, że kochankowie są w poezjach zawsze najszczęśliwsi albo najbardziej zrozpaczeni. „Miłości, powiedz panu memu o mnie..." Co tam mówi dalej?   BERNARD. Nic mądrego; nie podoba mi się wcale.   KARMOZYNA. To hiszpańska romanca: król Pedro lubi ją bardzo; prawda, Minuccio?   MINUCCIO. Tak mi powiedział, i królowa też bardzo ją chwaliła.   BERNARD. Winszuję im gustu! Melodia w sam raz na pogrzeb!   KARMOZYNA. Perillo, mimo iż nic nie mówi, podziela może zdanie ojca: widzę, że jest smutny.   PERILLO. Nie, przysięgam.   KARMOZYNA. To byłoby bardzo źle; to by znaczyło, żeś mi niezupełnie przebaczył.   PERILLO. Tak myślisz?   KARMOZYNA. Mam nadzieję,  że nie; a jednak czuję się winna. Byłam bardzo szalona, bardzo niewdzięczna; a ty, biedny chłopcze, przybyłeś z tak daleka, tak długo cię tu nie było! Ale cóż! Wczoraj byłam cierpiąca.   BERNARD. A teraz...   KARMOZYNA. Nie obawiajcie się już; tym razem cierpienia moje się skończą.   BERNARD. Wczoraj mówiłaś to samo,   KARMOZYNA. Och, dziś jestem pewna. Wczoraj przeżyłam moment szczęścia, później bólu... Nie mówmy już o wczoraj, chyba po to, Perillo, abyś mi powtarzał, że już mi nie pamiętasz.   PERILLO. Czy mogę przez chwilę bodaj myśleć o sobie, kiedy widzę, jak ty wracasz do życia? Co znaczy moje cierpienie, skoro ty się uśmiechasz! KARMOZYNA. Zapomnij tedy o swych zmartwieniach jak ja o swoim smutku, Minuccio, chciałam cię prosić...   MINUCCIO. Czego szukasz?   KARMOZYNA. Gdzie twoja romanca? Zdaje mi się, że zapomniałam jakiegoś słówka. (Minuccio daje jej odpis; Karmozyna czyta po cichu).   Scena II Ciż sami, sir Vespasiano i pani Agata wychodzą z domu.   SIR VESPASIANO do pani Agaty. Cóż,  pani, mówiłem? Nie mogło być inaczej. Patrz, pani, rozczulający obrazek rodzinny!   PANI AGATA. Cudownie się pan umie brać do rzeczy.   SIR VESPASIANO. Drobnostka; jedno słowo, piękna pani, jedno słowo wystarczyło. Powtórzyłem jedynie wiernie uroczej Karmozynie co Ich Królewskie Mości powiedziały mi w żywe oczy.   PANI AGATA. I zgodziła się?   SIR VESPASIANO. Tak... niezupełnie. Pojmuje pani, że wstydliwość dziewicza...   KARMOZYNA wstając. Sir Vespasiano!   SIR VESPASIANO. Co każesz, księżniczko?   KARMOZYNA. Rozmawia pan z moją matką, inaczej poprosiłabym pana o ramię,   SIR VESPASIANO. Ramię moje i szpada są na pani usługi,   KARMOZYNA. Nie, nie chcę pana krępować. Pójdź, Perillo, przeprowadź mnie na terasę, (Oddala się z Perillem).   SIR VESPASIANO do pani Agaty. Widzi pani, strzela do mnie oczkiem wielce obiecująco. Ale co to za figura ten Perillo? Przyznam się, że mnie trochę niecierpliwi to nadskakiwanie... doprawdy, gdyby nie szacunek dla pani domu, nie omieszkałbym... PANI AGATA. Cóż znowu! Co za przypuszczenie!... Zbyt gorący jesteś, kawalerze.   SIR VESPASIANO. To prawda. Mówiła więc pan, że co się tyczy posagu... (Oddalają się zwolna).   Scena III Minuccio, mistrz Bernard.   BERNARD. Wierzysz w to wszystko, Minuccio?   MINUCCIO. Tak; słucham, patrzę i zdaje mi się, że wszystko idzie ku dobremu,   BERNARD. Wierzysz w tę wesołość? Jesteś szczery? Czemu nie chcesz mi powiedzieć, co ona ci zwierzyła wczoraj w cztery oczy?   MINUCCIO. Mówiłem już, że nie mam nic do powiedzenia, Poleciła mi, jak pan widzi, abym sprowadził Perilla, Ledwie przymierzył kask, już jak ptak w kapturku wrócił do gniazda,   BERNARD. Wszystko to jest bardzo dziwne, bardzo niejasne. A ta piosnka, którą wciąż śpiewasz jakby po to, aby podsycić jej smutek!   MINUCCIO. Widzi pan, że raczej go płoszy. Czy pan myśli, że chciałbym jej zaszkodzić?   BERNARD. Nie, z pewnością, ale nie podobna mi...   MINUCCIO. Doczekaj cierpliwie nieszporów,   BERNARD. Czemu? Czemu nieszporów? Trzeci raz mi to powtarzasz nie tłumacząc się bliżej.   MINUCCIO. Nie mogę nic powiedzieć, bo i sam więcej nie wiem. Najpiękniejsza dziewczyna może dać tylko to, co ma; najoddańszy przyjaciel nie powie tego, czego nie wie.   BERNARD. Bierz czart twoje tajemnice! Cóż więc gotuje się na ową godzinę? Cóż za wydarzenie nas czeka? Czy król we własnej osobie nawiedzi nasz dom? MINUCCIO na stronie. Ani przypuszcza, jak blisko jest prawdy. (Głośno). Mój stary druhu, bądź dobrej myśli. Jeśli wszystko nie ułoży się szczęśliwie, rozwalę swoją gitarę na szczapy.   BERNARD. Piękny zysk! Wreszcie, zobaczymy, skoro radzi nie radzi, musimy być cierpliwi; ale nie mogę ci darować tego postępowania.   MINUCCIO. I to przyjdzie, mam nadzieję. Jeszcze raz pytam: wątpisz o mnie?   BERNARD. Ech, nie, ty utrapieńcze ze swoją nieznośną dyskrecją! Słuchaj: powiem ci wszystko, mimo że ty nie chcesz mi powiedzieć nic. Jest rzecz, która mnie uderza, przyprawia o drżenie, rozumiesz? Tej nocy, party niepokojem, zaszedłem pod drzwi Karmozyny, aby posłuchać, czy śpi. Przez szczelinę między zawiasami a ścianą ujrzałem, że siedzi w łóżku, przy którym stoi zapalony świecznik. Pisała coś; od czasu do czasu jakby się namyślała głęboko, potem znów podejmowała pióro z przerażającą chyżością, jakby ulegając nagłemu wrażeniu. Na ten widok lęk mój czy ciekawość stały się zbyt silne. Wszedłem: natychmiast światło zgasło i usłyszałem szelest papieru wsuwanego pod poduszkę,   MINUCCIO. Widać list z pożegnaniem do biednego Perilla, który został żołnierzem, jak ona mniema.   BERNARD. Karmozyna nie wiedziała o tym.   MINUCCIO. Właśnie! Alboż kochanek kiedy odchodzi w milczeniu? Nie utopiłby się nawet, nie powiedziawszy tego światu,   BERNARD. Nic nie wiem, ale gotów bym przypuszczać... Ten cymbał wraca z moją żoną. — Chodźmy, chcę ci powiedzieć wszystko.   MINUCCIO. To także Karmozyna wezwała tego dudka. Widzisz sam, w głowie jej jeno figle. (Wchodzą do domu). Scena IV Sir Vespasiano i pani Agata zbliżają się z głębi.   SIR VESPASIANO. Co się tyczy posagu, jestem zadowolony. Żegnam panią; pędzę do rejenta, aby przyśpieszyć kontrakt,   PANI AGATA. A ja, kawalerze,  szczęśliwa jestem, że jesteś tak zgodny.   SIR VESPASIANO. Jakże! Posag jest uczciwy, dziewczyna także; głównym moim celem jest wejść w waszą rodzinę.   PANI AGATA. Mąż będzie robił nieco trudności; mówiąc między nami, to ciasna głowa; człowiek rachunkowy, drobiazgowy.   SIR VESPASIANO. Biorę to na siebie.. Wyprawimy weselisko, może mi pan wierzyć, wspaniałe. Sam król przyjdzie,   PANI AGATA. Czy podobna!   SIR VESPASIANO. Będzie tańczył, kroćset fur beczek! Będzie tańczył, i to z panią, pani Agato, Będziesz pani królową balu.   PANI AGATA. Och, te przyjemności już nie dla mnie,   SIR VESPASIANO. Odżyją dla pani, odżyją. Pędzę do rejenta,   Scena V Karmozyna i Perillo nadchodzą z głębi.   KARMOZYNA. Musisz mi to przyrzec, Antonio. Pomyśl, co by się stało z ojcem, gdyby Bóg zabrał mnie ze świata,   PERILLO. Czemu te okrutne myśli? Nie mówiłaś tak przed chwilą,   KARMOZYNA. Pomyśl, że jestem jego największym ukochaniem, prawie jedyną radością na ziemi.  Gdyby mnie stracił, nie wiem doprawdy, jakby zniósł tę boleść. Twój ojciec był jego przyjacielem; kiedyś został sierotą, ten dom, pamiętasz, stał się twoim domem. Widząc nas rosnących razem, sąsiedzi powiadali, że mistrz Bernard ma dwoje dzieci. Gdyby mu dziś miało zostać tylko jedno...   PERILLO. Wszak sama kazałaś mieć nadzieję...   KARMOZYNA. Tak, Antonio; ale trzeba mi przyrzec, że będziesz dbał o niego, że go nie poniechasz... Wiem, żeś przedłożył prośbę, zamierzasz opuścić Palermo. Ale możesz jeszcze... Zdawało mi się, że słyszę hałas.   PERILLO. Nie, to nic; nie widzę nikogo.   KARMOZYNA. Możesz jeszcze cofnąć swe postanowienie... jestem pewna, wiem. Nie mówię nic o tym kroku ani o jego pobudkach; ale jeżeli to prawda, że mnie kochałeś, zajmiesz po mnie miejsce,   PERILLO. Nie po tobie!   KARMOZYNA. Zajmiesz, jeśliś jest zacnym człowiekiem. Zapisuję ci mego ojca.   PERILLO. Karmozyno!... Mówisz, doprawdy, jakbyś już na wpół była w grobie! Ta romanca, którą przed  chwilą powtarzałaś z takim wzruszeniem, jestem pewien, nie mylę się, to twoja historia, to dla ciebie ja. napisano, to twoja tajemnica: ty chcesz umrzeć.   KARMOZYNA. Uważaj! Nie mów tak głośno.   PERILLO. Ech! cóż znaczy, czy kto słyszy, jeśli to, co mówię, jest prawdą! Więc masz w duszy tę okropną myśl, aby dobrowolnie opuścić życie i aby ukrywać swoje cierpienia, aż nagle ujrzymy, jak oddajesz ducha pośród nas... Co mówię, wielki Boże! cóż za podejrzenie! Byłożby możebne, abyś, znękana bólem, wierna jedynie swemu straszliwemu milczeniu, powzięła chęć... Poleciłaś mi ojca... Nie chcesz przecie zabić jego córki!   KARMOZYNA. Nie ma potrzeby, Antonio; na nic się nie zda śmierci tak wątłe ramię. PERILLO. Ale pragniesz, aby przybyła. Czemu oszukujesz ojca? czemu udajesz spokój, nadzieję, których nie masz, wesołość, która jest tak daleka od ciebie?   KARMOZYNA. Nie tak daleka, jak ci się zdaje. Kiedy Bóg woła nas do siebie, zsyła nam, wierzaj mi, tajemnych posłańców. Nie uczyniłam wiele dobrego, ale też nie uczyniłam wiele złego. Myśl o zjawieniu się przed najwyższym sędzią nie przejmowała mnie nigdy obawą; on wie o tym, powiedziałam mu: przebacza i dodaje mi odwagi. Wierzę, wierzę, że będę szczęśliwa. Mam już rozkoszne przeczucia.   PERILLO. Ty go bardzo kochasz, Karmozyno.   KARMOZYNA. O kim mówisz?   PERILLO. Nie wiem; ale sama śmierć nie ma tyle powabu,   KARMOZYNA. Słuchaj, Nie czyń daremnych przypuszczeń i nie staraj się przeniknąć tajemnicy, która nikomu nie mogłaby wyjść na dobre: dowiesz się, kiedy mnie już nie będzie. Pytasz, czemu oszukuję ojca? Właśnie dlatego, że szczerość moja byłaby okrutna i bezcelowa. Nie mówiłabym do ciebie, jak mówię, gdyby nie to, iż czyniąc tak dopełniam obowiązku. Proszę, byś nie zdradził zaufania, jakie mam do ciebie,   PERILLO. Bądź bez obawy; ale ty znowuż przyrzeknij...   KARMOZYNA. Dość już. Wiedz o tym, drogi Antonio, istnieją cierpienia nieuleczalne. Pójdziesz teraz do mego pokoju; oto klucz; otworzysz skrzynię znajdującą się za wezgłowiem, znajdziesz tam odświętną suknię... nie będę jej już nosiła, miałam ją na turnieju królowej, kiedy pierwszy raz... Jest tam pismo, które weźmiesz i zachowasz; powierzam ci je... tobie samemu, rozumiesz?...   PERILLO. Testament twój, Karmozyno?   KARMOZYNA. Och, nie wart, aby go tak nazywać. Czym ja mogę rozrządzać? To taka drobna rzecz, owo pożegnanie, które się zastawia mimo woli życiu i które się nazywa ostatnią wolą! Znajdziesz tam swoją cząstkę, Perillo. PERILLO. Moją cząstkę! Boże miłosierny, jakież to straszne!... I ty myślisz, że byłoby możliwe...   KARMOZYNA. Oszczędzaj mnie, oszczędzaj. Pomówimy o tym za chwilę, w moim pokoju. Idę !do siebie, późno już, zbliżają  się nieszpory.   Scena VI Karmozyna, sama. Twoja cząstka! biedne, szlachetne serce! — Byłaby ona słodsza i zasługiwałbyś na nią, gdyby nielitosny traf nie kazał mi spotkać... Boże mocny! jakież  bluźnierstwo mi się wydarło! O, moja boleści, moja biedna boleści, śmiałabym skarżyć się na ciebie? Ty, moje jedyne dobro, ty, moje życie i moja śmierć, boleści moja, którą on zna teraz? O, dobry Minuccio, wierny przyjacielu! wysłuchał cię, powiedziałeś mu wszystko, uśmiechnął się, był wzruszony, przesłał mi pierścionek, (Całuje pierścień). Będziesz spoczywał ze mną! Och! co za radość, co za szczęście dziś rano, kiedym usłyszała te słowa: „Wie wszystko!" Co mi znaczą teraz moje łzy i cierpienia, i śmierć! On wie, że ja płaczę, wie, że cierpię. Tak, Perillo miał słuszność; — ta radość w obecności ojca była okrutna, ale czyż mogłam ją powściągnąć? Ledwiem spojrzała na Minuccia, serce zaczęło mi bić z taką siłą! On go widział, mówił z nim! O moja miłości! o niepojęty uroku! rozkoszne cierpienie! Umieram spokojna, pragnieniom mym stało się zadość. — Czy on to zrozumiał, przesyłając mi pierścionek? Czy odczuł, iż mówiąc, że go kocham, powiedziałam, że umrę? Tak, zrozumiał mnie, odgadł. Włożył mi na palec ten. pierścień, który przetrwa w grobie, gdy ja będę garstką pyłu... Dzięki ci, dobry Boże! Umrę i mogę umrzeć! (Słychać dzwonek u bramy ogrodu). Ktoś dzwoni... — Hej, Michale! nie ma nikogo? Zostawili mnie samą? (Idzie w stronę domu). Och! są wszyscy w sali, czytają coś uważnie, naradzają się. Minuccio jak gdyby wstrzymywał ich... Czyżby Perillo mnie zdradził? (Ponownie słychać dzwonek). To jakieś dwie zakwefione panie dzwonią. Michale, gdzie jesteś? Otwórz. Scena VII Karmozyna, Królowa, Michał otwiera furtkę. Osoba towarzysząca królowej zatrzymuje się w głębi.   KRÓLOWA. Czy tu mieszka mistrz Bernard, lekarz?   MICHAŁ. Tak, pani.   KRÓLOWA. Mogę z nim mówić?   MICHAŁ. Poproszę go.   KRÓLOWA. Zaczekaj chwilę. Kto jest ta panienka?   MICHAŁ. To panna Karmozyna.   KRÓLOWA. Córka twego pana?   MICHAŁ. Tak, pani.   KRÓLOWA. To wystarczy, właśnie do niej mam sprawę.   ScenaVIII Karmozyna, Królowa.   KRÓLOWA. Przepraszam panią... (Na stronie). Bardzo ładna. (Głośno). Jest pani córką mistrza Bernarda?   KARMOZYNA. Tak, pani.   KRÓLOWA. Czy mogę bez natręctwa prosić o chwilę rozmowy? (Karmozyna wskazuje ręką krzesło). Nie znasz mnie, dziecko.   KARMOZYNA. Nie umiem, doprawdy...   KRÓLOWA siadając. Jestem krewną... dosyć daleką... młodego człowieka, który mieszka tutaj i zwie się, o ile mi się zdaje, Perillo. KARMOZYNA. Jest w domu, jeżeli pani chce z nim mówić,   KRÓLOWA. Za chwilę, jeśli pozwolisz. — Jestem cudzoziemką, pani, i zajmuję na dworze hiszpańskim dość wysokie stanowisko. Mam wiele życzliwości dla tego młodzieńca; może wpływy, którymi rozporządzam, pozwolą mi z czasem zapewnić mu los.   KARMOZYNA. Zasługuje na to... (Mistrz Bernard i Minuccio zjawiają się na progu).   BERNARD cicho do Minnccia. Któż to rozmawia z Karmozyną?   MINUCCIO. Cyt, nie mów nic, chodź ze mną. (Pociąga go z sobą).   KRÓLOWA. Właśnie co do tego pragnęłabym paru objaśnień. Jeszcze raz przepraszam...   KARMOZYNA. Och, to zupełnie naturalne; ale ojciec mój będzie w tej mierze  przydatniejszy ode mnie; śpieszę, jeśli pani pozwoli...   KRÓLOWA. Nie, proszę, zostań pani, o ile ci to nie sprawia przykrości. Mówiono mi, że jesteś cierpiąca.   KARMOZYNA. Cokolwiek.   KRÓLOWA. Nie znać tego.   KARMOZYNA. Choroba, na którą cierpię, nie zawsze jest widoczna, mimo że nie opuszcza mnie nigdy.   KRÓLOWA. W pani wieku nie może ta choroba być zbyt poważna,   KARMOZYNA. O każdej porze Bóg czyni, co zechce,   KRÓLOWA. Jestem pewna, że nie chce ci uczynić nic złego. Ale boję się znużyć panią, dlatego ściślej określę pytania. Nie ukrywam, że od ciebie i tylko od ciebie pragnęłabym odpowiedzi; jestem przekonana, że skoro mi ją dasz, będzie szczera. Chowałaś się razem z tym młodym człowiekiem; znasz go od dzieciństwa. — Czy to uczciwy człowiek? zacny człowiek? KARMOZYNA. Tak mniemam; ale, pani, nie jestem dość dobrym sędzią...   KRÓLOWA. Zdaję się zupełnie na ciebie,   KARMOZYNA. Skąd ten zaszczyt? Nie rozumiem, czemu nie znając mnie...   KRÓLOWA. Znam cię lepiej, niż myślisz, dowodem zaś, że mam do ciebie pełne zaufanie, to pytanie, które ci zadani prosząc, abyś mi je wybaczyła, ale abyś odpowiedziała na nie zupełnie szczerze. Jesteś piękna, młoda i bogata, jak mówią. Gdyby ów młody człowiek poprosił o twoją rękę, wyszłabyś za niego?   KARMOZYNA. Ależ...   KRÓLOWA. W przypuszczeniu, rozumie się, że serce twoje byłoby wolne i że żadne zobowiązanie nie sprzeciwiałoby się temu zamęściu.   KARMOZYNA. Ależ, pani, w jakim celu pyta pani o to?   KRÓLOWA. Dlatego że mam przyjaciółkę, młodą dziewczynę, piękną jak ty, w twoim wieku, która jest jak ty nieco cierpiąca; ukrywa ona jakąś melancholię, może jakąś tajemną zgryzotę, sama nie wiem, ale mam zamiar, jeśli to możliwe, wydać ją za mąż i zabrać na dwór, by ją rozerwać. Żyje samotnie; a wiesz, jak to niebezpiecznie dla młodej główki: rozpala się, karmi się pragnieniami, złudzeniami; bierze za nadzieję wszystko, co dojrzy, za przyszłość wszystko, co jej się umyka... przywiązuje się do marzenia, z którego czyni sobie świat, niewinnie, nie zastanawiając się, przez naturalną skłonność serca... i często, niestety! ścigając niepodobieństwo, przechodzi obok szczęścia.   KARMOZYNA. To straszne.   KRÓLOWA. Bardziej, niż można wyrazić. Ileż widziałam takich istot, pięknych, szlachetnych i cnotliwych, które zmarnowały młodość, czasem życie, przez to, że chowały podobne tajemnice? KARMOZYNA. Można z tego umrzeć? KRÓLOWA. Tak, można: ci, którzy przeczą temu albo z tego szydzą, nie poznali miłości nawet we śnie. Mężczyzna niewątpliwie powinien się bronić. Rozsądek, siła charakteru, energia, żądza czynu, rzemiosło wojenne zwłaszcza, mogą go zbawić; ale kobieta?— Pozbawiona tego, co kocha, gdzież znajdzie oparcie? Gdyby nawet miała chęć, gdzież znajdzie siłę? Jeżeli wezwie na pomoc pracę, choćby najtwardszą, najwięcej wymagającą pilności, któż może powiedzieć, gdzie jest jej myśl, gdy oczy ścigają igłę lub noga obraca kołowrotek?   KARMOZYNA. Jak mnie zachwyca to, co pani mówi!   KRÓLOWA. Bo mówię to, co myślę. Świat nie chce wierzyć w nasze zgryzoty, aby nie musieć się nad nimi użalić... Ale one są rzeczywiste i tym głębsze, że ten świat, który się z nich śmieje, zmusza  nas, byśmy je ukrywały. Rezygnacja nasza to wstydliwość; nie chcemy, by ktoś dotykał tej zasłony, wolimy raczej zagrzebać się pod nią. Z każdym dniem kobieta wkłada się do tego cierpienia, oddaje mu się, poddaje, przywiązuje się do niego, kocha je, pożąda śmierci... Oto, czemu chciałabym zbawić od tego moją młodą przyjaciółkę.   KARMOZYNA. I chce ją pani wydać za mąż; czy ten, kogo ona kocha, to Perillo?   KRÓLOWA. Nie, dziecko, nie; ale jeżeli on jest taki, jak powiadają, dobry, dzielny, zacny (o uczoność mniejsza), czy żona jego nie byłaby szczęśliwa?   KARMOZYNA. Szczęśliwa, kochając innego?   KRÓLOWA. Nie odpowiadasz na pierwsze pytanie. Pytałam, czy, twoim zdaniem, Perillo wydaje ci się w istocie godnym, aby mu powierzyć szczęście kobiety. Odpowiedz, błagani,   KARMOZYNA. Ale jeśli ona kocha innego, trzeba jej będzie zapomnieć? KRÓLOWA na stronie. Nie wydobędę z niej nic więcej. (Głośno). Czemu zapomnieć? Kto tego żąda?   KARMOZYNA. Z chwilą gdy wychodzi za mąż, zdaje mi się...   KRÓLOWA. I cóż? Dokończ.   KARMOZYNA. Czy nie popełnia zbrodni, skoro nie może oddać całego swego serca, całej duszy?...   KRÓLOWA. Nie powiedziałam ci wszystkiego. Ale bałabym się...   KARMOZYNA. Mów pani, proszę; słucham: i mnie również obchodzi jej przyjaciółka.   KRÓLOWA. A więc przypuść, że ten, którego kocha lub zdaje  się jej, że kocha, nie może należeć  do niej; przypuść, że jest żonaty.   KARMOZYNA. Co pani mówi?   KRÓLOWA. Przypuść więcej jeszcze. Wyobraź sobie, że to jest bardzo wielki pan, książę; że stanowisko, jakie zajmuje, imię, które nosi, tworzą na zawsze między nimi nieprzebytą zaporę... Wyobraź sobie, że to król.   KARMOZYNA. Och! pani! Kto pani jest?   KRÓLOWA. Wyobraź sobie, że siostra tego księcia albo żona, jeśli wolisz, dowiedziała się o tej miłości będącej tajemnicą mej młodej przyjaciółki. Daleka od gniewu lub zazdrości, chciała pocieszyć ją, przemówić jej do rozsądku, skrzepić ją, wyrwać z odosobnienia i umieścić ją przy sobie, w pałacu swego małżonka. Znajduje zupełnie naturalnym że ten zwycięski małżonek, najdzielniejszy rycerz w królestwie, obudził miłość, którą każdy zrozumie;  nie żywi żadnej nieufności, żadnej obawy wobec młodej rywalki; nie iżby czyniła krzywdę jej piękności, ale ponieważ wierzy w jej honor. Pragnie, aby to dziecię, które ośmieliło się pokochać tak wielkiego monarchę i ośmieliło się wyznać swą miłość, iżby to uczucie, smutna skrywane w samotności, oczyściło się w pełnym świetle i uszlachetniło się własną swą mocą, KARMOZYNA przyklękając. Och, pani, tyś królową!   KRÓLOWA. Widzisz, dziecko, że nie każę ci zapomnieć don Pedra.   KARMOZYNA. Zapomnę o nim, niech pani będzie pewna, o ile śmierć niesie zapomnienie. Dobroć twoja jest tak wielka, że podobna jest do Boga! Przejmuje mnie podziwem, szacunkiem, wdzięcznością, ale przygniata mnie, zawstydza. Zbyt żywo daje mi uczuć, jak mało jestem jej godna... Daruj mi pani, nie umiem się wysłowić... Pozwól, niech się oddalę, niech się skryję wszystkim oczom.   KRÓLOWA. Uspokój się, dziecię, opamiętaj się. Czy powiedziałam coś, co by cię mogło przerazić?   KARMOZYNA. To nie przerażenie, pani, O Boże! pani tu! królowa! Skąd mogłaś się dowiedzieć... Minuccio zdradził mnie... Jak mogłaś zniżyć wzrok do mnie?... Podajesz mi rękę, pani! Czy nie uważasz mnie za szaloną... Ja, córka Bernarda, śmiałam podnieść wzrok!... Czy nie widzisz, że obłęd mój jest zbrodnią, że powinnaś mnie ukarać?... Och! widzisz to, bez wątpienia; ale masz litość nad nieszczęśliwą, zbłąkaną istotą, nie chcesz, aby nieszczęśnicę wtrącono do lochu lub wydano pośmiewisku!   KRÓLOWA. Co ty masz za myśli, sprawiedliwe nieba!   KARMOZYNA. Och, zasłużyłabym na takie obejście, gdybym się łudziła przez chwilę, gdyby miłość moja była czym innym niż cierpieniem! Bóg mi świadkiem, Bóg, który widzi wszystko, iż gdy nawet pokochałam; pamiętałam, że on jest królem. Bóg wie również, że próbowałam wszystkiego, aby się bronić przed mą słabością i wygnać z pamięci to, co mi droższe nad życie. Niestety, pani, wiesz o tym z pewnością: nikt nie odpowiada za swoje serce i nie wybiera przedmiotu miłości. Ale wierzaj mi, błagam: skoro znasz mą tajemnicę, poznaj ją bodaj całą. Pani, bądź przekonana, błagam cię na klęczkach, wierzaj, że nie postała w mej duszy nadzieja ani pycha, ani cień złudzenia. Stało się to wbrew moim wysiłkom, wbrew rozumowi, dumie nawet; niezwyciężona moc powaliła mnie bezlitośnie, uczyniła ze mnie swą igraszkę i ofiarę. Nikt nie policzył mych nocy, nie widział łez: nikt, nawet ojciec. Nie przypuszczałam, że mnie samej przyjdzie  o nich mówić kiedy... Zapragnęłam, tak, kiedy uczułam w sobie śmierć, nie odejść bez pożegnania; nie miałam siły unieść do grobu tajemnicy, która mnie żarła. Ta tajemnica to było całe me życie: posłałam mu je. Oto me dzieje, pani: chciałam, aby on je znał, a potem umrzeć.   KRÓLOWA. A więc, dziecko, zna je; on sam mi to powiedział; Minuccio cię nie zdradził.   KARMOZYNA. Jak to, pani, król sam...   KRÓLOWA. Powiedział mi wszystko. Twoja wdzięczność dla mnie idzie za daleko... To król pragnie, abyś nabrała otuchy, abyś ozdrowiała, abyś była szczęśliwa. Ja cię prosiłam jedynie o nieco przyjaźni.   KARMOZYNA słabym głosem. To on chce, abym nabrała otuchy?   KRÓLOWA. Tak; powtarzam ci własne jego słowa.   KARMOZYNA. Jego własne słowa? I abym ozdrowiała?   KRÓLOWA. Pragnie tego,   KARMOZYNA. Pragnie? I abym była szczęśliwa, tak?   KRÓLOWA. Tak, jeśli możemy coś sprawić w tej mierze.   KARMOZYNA. I abym zaślubiła Perilla? Doradzała mi to pani przed chwilą... rozumiem teraz wszystko... ta młoda przyjaciółka to ja.   KRÓLOWA. Tak, to ty, i dlatego posłałam ci pierścionek. Minuccio nic nie powiedział?   KARMOZYNA. To pani?... Dziękuję... Gotowa jestem usłuchać. (Osuwa się na ławkę). KRÓLOWA. Co tobie, dziecko? Wielki Boże, jaka ona blada! Nie odpowiadasz? zawołam kogo.   KARMOZYNA. Nie, proszę! to nic; wybacz mi, pani.   KRÓLOWA. Zrobiłam ci przykrość? Gotowam pomyśleć, że źle uczyniłam przychodząc tutaj i mówiąc z tobą w ten sposób.   KARMOZYNA wstając. Źle! Czyż ja to powiedziałam? Dotąd jeszcze zaledwie zdołam zrozumieć,  iż dobroć ludzka może natchnąć szlachetnością podobną twojej! Źleś uczyniła przychodząc, ty, moja królowa, do której powinna bym mówić na kolanach! którą widząc przed sobą, pytam sama siebie, czy to nie sen! Ach, pani, byłabym więcej niż niewdzięczna, gdybym, tego nie umiała ocenić. Co mogę uczynić, aby ci godnie podziękować? Jeden mam tylko sposób: być posłuszną. On chce, abym zapomniała, nieprawdaż? Powiedz mu, pani, że zapomnę.   KRÓLOWA. Bardzo źle mnie zrozumiałaś albo ja się źle wyraziłam. Jestem twoją królową, prawda, ale gdybym chciała tylko posłuszeństwa, słyszysz, ty dziecko, nie byłabym przychodziła. Chcesz mnie wysłuchać ostatni raz?   KARMOZYNA. Tak, pani; widzę, że tę tajemnicę, która była mym cierpieniem, ale też mym jedynym szczęściem, znają wszyscy. Król gardzi mną; zgadywałam, że tak będzie, ale nie byłam zupełnie pewna. Opowiedział moje smutne dzieje; romancę moją śpiewają przy stole wobec rycerzy i baronów. Pierścionek nie jest od niego; Minuccio oszukał mnie. Obecnie nie zostaje mnie nic; nawet boleść moja nie należy do mnie. Mów, pani: wszystko, co mogę rzec, to że mnie widzisz gotową usłuchać lub umrzeć.   KRÓLOWA. I właśnie tego nie chcemy, i powiem ci zaraz, czego chcemy. Posłuchaj, Tak, król chce przede wszystkim, abyś wyzdrowiała i wróciła do życia; uważa, że byłaby wielka szkoda, aby tak piękna istota miała śmiercią przypłacić tak szlachetną miłość: to jego własne słowa. — Czy to nazywasz wzgardą? — A ja chcę cię zabrać z sobą, abyś została przy mnie, abyś miała miejsce pośród moich dworek, które są zarazem mymi przyjaciółkami; chcę, abyś miast zapomnieć Don Pedra, widywała go co dzień; abyś miast walczyć ze skłonnością, której nie masz przyczyny się bronić, poddała się szczeremu porywowi swej duszy ku temu, co piękne, szlachetne i wspaniałe: człowiek staje się lepszy przez taką miłość. Ja, Karmozyno, pragnę cię nauczyć, że można kochać bez bólu, kiedy się kocha bez hańby; że jedynie wstyd albo wyrzuty muszą rodzić smutek. Smutek przystoi winnemu, a twoje myśli z pewnością nie są winne.   KARMOZYNA. Miłosierne nieba!   KRÓLOWA. Chcę wreszcie, aby godny ciebie mąż, szczery, zacny i dzielny człowiek, podał ci rękę i wprowadził do mego domu; niechaj zna jak ja, jak cały świat tajemnicę twego minionego cierpienia; niech uwierzy w twą wiarę na moje słowo; niech ja uwierzę w twoje szczęście na jego słowo i niech serce twoje odnajdzie zdrowie w przyjaźni twej królowej i szacunku małżonka... Nadstaw ucha, czy to nie dźwięk trąb?   KARMOZYNA. To król wyjeżdża z pałacu.   KRÓLOWA. Wiesz o tym, dzieweczko?   KARMOZYNA. Tak, pani... Mieszkamy tak blisko! Przywykliśmy do tych odgłosów,   KRÓLOWA. Tak, to król jedzie; jedzie tutaj,   KARMOZYNA. Czy podobna?   KRÓLOWA. Przybędzie po nas obie. Czy słyszysz i dzwony?   KARMOZYNA. Tak, i widzę za parkanem niezmierzony tłum, który śpieszy do kościoła. Dziś... ależ tak... wszak to święto! Napływają ze wszystkich stron. Och! mój sen! Widzę mój sen!   KRÓLOWA. To pora błogosławieństwa. KARMOZYNA. Tak, w tej chwili ksiądz stoi u  ołtarza, wszyscy chylą się przed nim. Obraca się do tłumu, trzyma w dłoniach obraz Zbawiciela, podnosi go... Daruj mi, pani... (klęka).   KRÓLOWA. Módlmy się razem, dziecko; spytajmy Boga, jaką odpowiedź masz dać królowi. (Słychać na nowo dźwięk trąb. Giermkowie i rycerze zatrzymują się u furtki, niebawem zjawia się król).   Scena IX Ciż. sami, Król, przy nim Perillo, mistrz Bernard, pani Agata, sir Vespasiano, Minuccio.   KRÓL. Masz widzę, mistrzu, duży ogród: to wygodne i przyjemne.   BERNARD. Tak, Najjaśniejszy Panie, w istocie wygodne...   KRÓL. Gdzie twoja córka?   BERNARD. Oto jest, Najjaśniejszy Panie; stoi przed tobą.   KRÓL. Zamężna?   BERNARD. Nie, panie, jeszcze nie... to znaczy... jeżeli Wasza Królewska Mość...   KRÓL do Karmozyny. To ty, piękna panienko, jesteś cierpiąca, w niebezpieczeństwie życia, jak mówią? Nie przystoi choroba takiej twarzyczce.   BERNARD. Była, Najjaśniejszy Panie, i jest jeszcze wciąż poważnie chora. Prawda, że dziś od rana nastąpiło znaczne polepszenie.   KRÓL. Cieszy mnie to. Na honor, byłoby szkoda, gdyby świat miał postradać tak ładną panienkę. (Do Karmozyny). Zbliż się proszę.   SIR VESPASIANO do Minuccia. Widzisz, co mówiłem? Król dobije sprawy. Kalatabelota moja. MINUCCIO. Wcale nie: chce tylko odbyć małe konsylium na osobności. Hiszpanie mają to z Arabów. Król jest wielki lekarz: to metoda Albukazisa,   KRÓL do Karmozyny. Drżysz, widzę. Czy się mnie boisz?   KARMOZYNA. Nie, panie.   KRÓL. A więc, podaj mi rękę. Co to ma znaczyć, piękna panno? Ty, młoda i stworzona na to, aby weselić serce innych, pozwalasz sobie na zgryzoty? Prosimy dla naszej miłości, abyś zechciała nabrać otuchy i rychło przyszła do zdrowia.   KARMOZYNA. Panie, choroba moja płynie stąd, że nie mam dość sił, aby znieść wielkie strapienie. Skoro raczyłeś się go użalić, mam nadzieję, że Bóg mnie od niego oswobodzi.   KRÓL. Pięknie; ale to nie wszystko. Trzeba mi być posłuszną i w innej rzeczy. Czy już ci kto o tym wspomniał?   KARMOZYNA. Panie, mówiono mi o dobroci, współczuciu, jakie...   KRÓL. Nic więcej? (Do królowej). Czy to prawda, Konstancjo?   KRÓLOWA. Niezupełnie.   KRÓL. Piękna Karmozyno, chcę mówić jak król i przyjaciel. Chlubna miłość, jaką powzięłaś dla nas, przydała ci w naszych oczach zaszczytu; chcemy ją odwzajemnić dając ci z naszej ręki małżonka, któregośmy wybrali, i prosząc, byś go przyjęła. (Daje znak Perillowi, który zbliża się z pokłonem). Następnie, chcemy zawsze nazywać się twoim rycerzem i nosić na turniejach twoje godła i barwy nie żądając za to przyrzeczenie nic prócz jednego pocałunku.   KRÓLOWA do Karmozyny. Użycz go, dziecko, nie jestem zazdrosna.   KARMOZYNA podając czoło królowi. Panie, królowa odpowiedziała za mnie.