Zielone łąki raju FRANCIS CLIFFORD PRZEŁOŻYŁA ZOFIA KIERSZYS INSTYTUT WYDAWNICZY PAX WARSZAWA 1985 Tytuł oryginału The Green Fields of Eden © by Josephine Bell Thompson, 1977r { © for Polish transation \ \ by Zofia Kierszys, Warszawa 1968 Redaktor wznowienia Danuta Oleksowicz Okładkę projektował Maciej Hibner Redaktor techniczny Ewa Marszal ISBN 83-211-0544-0 Mówią, że na zielonych łąkach raju spokój, podobno. Umrzeć trzeba, żeby się przekonać, czy rzeczywiście E. O'Neill, Dziwne interludium George*owi i Janet Evansom — poświęcam — Rozdział pierwszy 1 Pod koniec swego listu, gdy doszedł do punktu, gdzie żadnym już kłamstwem nie mógłby jej ani zranić, ani ukoić, napisał: Nie zdołasz mnie znaleźć, więc nie ma sensu, żebyś pró- bowała. Nie warto też zadręczać pytaniami Sama Grigga, on nie wie. Nikt nie wie. Jedynym człowiekiem, który po- trafi coś Ci powiedzieć, jest doktor Urquhart, a on tylko powtórzy diagnozę Devlina. Mam przed sobą parę mie- sięcy czasu, to wszystko. Nawet mordercy wolno wyrazić ostatnie życzenie, więc błagam Cię, udziel tego prawa, i mnie. Zostaw mnie w spokoju, Catherine. A ponieważ nie mogę liczyć na to, byś zrozumiała, mogę tylko jeszcze raz Cię zapewnić, że mi żal — nawet nie wiesz, jak bar- dzo mi żal... W godzinę i pięć minut po wyprowadzeniu taksówki z duchoty i zgiełku Barranca kierowca, jak gdyby dopiero teraz mu się przypomniało, że wiezie pasażera, zerknął przez ramię: — Dokąd pan chce w Quepos? Loader wzruszył ramionami, za późno jednak, by dać tym do zrozumienia, że mu wszystko jedno. Kierowca już patrzył znowu na szosę; chociaż przy kluczyku stacyjki huśtał się święty Krzysztof i do brezentu budy przypięty był obrazek Matki Boskiej, zbyt ufnie po tej szosie jechać nie należało. Opony zapiszczały bezsilnie na podwójnym zakręcie i Loader całym ciałem odczuł gwałtowną dwu- krotną zmianę kierunku. Minęło prawie pół minuty, zanim znów padło pytanie, tym razem bez oglądania się w tył. — Quepos już za następnym wzniesieniem, seńor. To dokąd pan chce? — A dokąd pan by radził? — Pan nie do którejś z tych will? — Do hotelu. — Więc do Las Gaviotas. — Kierowca smętnie uśmiech- nął się w lusterko. — No, ja właściwie nie radzę. Ale nic innego nie ma... w tym Quepos. — Wystarczy dla mnie — powiedział Loader. Na razie interesowała go tylko perspektywa kąpieli i snu. A zatem Las Gaviotas — niech będzie. Przynaj- mniej jedna z licznych decyzji do podjęcia już odpadła. Rozstrzygnął wszystkie, jakie mógł, problemy, jeśli chodzi o najbliższą przyszłość, i to podkopało jego siły. Nawet konieczność dokonywania z dnia na dzień wyboru w spra- wach jak najbardziej błahych zaczęła mu się wydawać ciężarem. Zmęczony był już w chwili, gdy schodził ze statku, i obojętnie oglądał obcy, surowy krajobraz wyspy Ga- lilea. Barranca pozostała mu w pamięci jako miasto bru- natne, inkrustowane w żółtych skałach, przecięte bruna- tnoszarą rzeką płynącą wąwozem wśród plam zieleni. Na środkowej równinie wyspy widział ziemię uprawną, czer- woną jak pieprz turecki i szosę białą, sypką jak mąka. Prawie wbrew jego woli te kolory go uderzały. Teraz szo- sa kręto pięła się pod górę wśród rozrzuconych tamarysz- ków i pojedynczych sosen, które przypominały czarne pa- 8 rasole. Od czasu do czasu przebłyskiwało zza drzew coraz bliższe morze, kobaltowy spokój aż po cieniutką linię ho- ryzontu. A gdzieś za wyprasowaną równiną ukazywały się przelotnie na ostrzejszych zakrętach aksamitne fałdy wzgórz. — Pan tu na długo? — Nie wiem. — Te słowa nawet w obcym języku wzbudziły w Loaderze nieuniknioną trwogę. — Na jakiś czas. — Las Gaviotas to pensjonat — rzekł kierowca zna- cząco. — Drugiej klasy. — Zaryzykował nad kierownicą machnięcie ręką z rozstawionymi palcami. — Nie naj- lepszy, nie najgorszy. Pan rozumie? Loader skinął głową. Gaviotas. Mewy... Musimy trochę się zastanowić, żeby sobie to przetłumaczyć, ale i tak ty- dzień na hiszpańskim lądzie starł większość rdzy z jego hiszpańszczyzny, która wcale nie była taka zła, jak przy- puszczał, wiele mu ułatwiała i z każdym dniem ulegała poprawie. — Czysty jednak — rozwodził się kierowca. —- Właści- ciel to niejaki seńor Berris. Szosa, przez chwilę równa, zaczęła spiralą łagodnie opa- dać. Poniżej — tam gdzie marszczyło się i pieniło morze — przy poszarpanym skalistym brzegu tworzył się szereg miniaturowych zatok. Półkoliście nad największą z nich rozsiadła się duża wieś z piaskowca, różowawa i rozedrga- na w słońcu południowej godziny. — Quepos, seńor. Loader pochylił się do przodu. Niski, szeroki kościół z kopułą jak meczet. Zastygłe w powietrzu zielone eksplo- zje palm i między nimi żebrowane szczyty dachów. Ulicz- ki i zaułki w ich cieniu jak krzyżujące się wąskie okopy i falochron w kształcie litery L, kilka łodzi rybackich bez masztów. Więc to tu? To ma nastąpić tutaj? — Las Gaviotas jest niedaleko przystani — rzekł kie- rowca, ale zanim Loader zdążył spojrzeć we wskazanym kierunku, wieś zniknęła za murem rozrośniętych opuncji. Taksówka zgrzytała na wybojach. Minęli parę na skra- ju wsi stojących domów, których ochrową szarość oży- wiały plamy powojnika i euforbii. Ciemnoskóre dzieci grzebały w piachu przed otwartymi wrotami podwórka. Kury, czarne i białe świnie. Jakiś staruszek jechał na oklep na kościstym mule. Loader przymknął oczy. Było parno i ogarniało go co- raz większe zmęczenie. Wybrał Quepos oglądając mapę jeszcze na statku przed wylądowaniem w Barranca, ale ciekawość szybko w nim osłabła. Żadnych uczuć ostatnio nie potrafił w sobie podsycać oprócz nieustannej grozy. Usłyszał głos kierowcy: — Wille przeważnie są za wsią... nad mniejszymi zato- kami. Byłem w dwóch co najmniej. Pięknie w nich. Wspa- niale. — Cmoknął pulchnymi wargami. — Może pan się wprowadzi do którejś, seńor. — Może — jak echo powtórzył Loader. — Niektóre są do wynajęcia, niektóre na sprzedaż. Teraz nie sezon, nie powinien pan mieć trudności. Wszyscy wychodzili z tego samego założenia — że on jest bogaty. Nieważne, że ubranie miał pomięte i tylko dwie dosyć zniszczone walizki. Kogo stać na paszport zagraniczny, podróże statkiem, wynajmowanie taksówek, zatrzymywanie się w hotelach czy choćby drugorzędnych pensjonatach, ten siłą rzeczy reprezentuje kapitał. — No, ale — dodał kierowca bez entuzjazmu — w Las Gaviotas źle nie jest. Bardzo czysto. I bardzo tanio, na- turalnie. Seńor Berris to mój znajomy. Kiedy Loader otworzył oczy, taksówka jechała już przez wieś, główną zapewne ulicą. Jedna kawiarnia i druga, kil- ka bazarowych sklepików, na jednym końcu kościół, na 10 drugim nieduży plac. Ostro zarysowane spłachetki grana- towego cienia i oślepiająca gra słonecznych blasków. Ja- kiś aromat korzenny. Nieliczni ludzie snuli się bez celu. Zobaczył jeszcze jeden miejscowy samochód, w takim sta- nie mniej więcej jak jego taksówka i — może po to, by sobie przypomnieć, że Afryka jest blisko — spętanego wielbłąda. Ale stwierdził, że już nie potrafi odczuwać zdu- mienia. — Urodziłem się tutaj — mówił kierowca. — Quepos to moja wieś. W Barranca jednak lepiej. — Znów uśmiech za pośrednictwem lusterka. — Więcej życia. Więcej dziew- czyn. Wąskie uliczki w lewo i w prawo. Taksówka wcisnęła się w jedną z nich i z rykiem klaksonu przejechała pod obwisłymi sznurami z praniem udrapowanym między prze- ciwległymi balkonami. Kierowca zażartował: — Wiedzą o pana przyjeździe, seńor. Widzi pan, flagi wywiesili. Przez całą godzinę prawie się nie odzywał, teraz korzy- stał z każdej sposobności. Uliczka prowadziła na nabrzeże. Loader musiał przy- mrużyć oczy, gdy wynurzyli się znowu w blask słońca. Większa część nabrzeża była usłana sieciami, suszono je, naprawiano. Tworzyły się jednak między nimi nierówne alejki, więc kierowca spróbował pojechać w stronę mola na przełaj. Od razu rozległy się okrzyki protestu. Jakiś człowiek wymachując rękami stanął nagle przed tak- sówką. — Nie! Nie! Kierowca sklął go donośnie klaksonem. Ktoś inny przy- skoczył, kobiety przykucnięte przy sieciach odwróciły gło- wy. Wrzawa się wzmagała. Ten przed taksówką nie ustę- pował. Na litość boską — pomyślał Loader. Zapytał: — Chyba jest tu gdzieś objazd? 11 — Im się wydaje, że cały brzeg należy do nich — warknął kierowca. Pomagał sobie klaksonem, jakby to była broń, przekli- nał. Drugi z protestujących, całym swoim ciężarem oparty o błotnik, zaczął spychać taksówkę. Loader pocił się, wzbu- rzony i zakłopotany. — Niech pan zawróci! — zawołał. — Niech pan usłu- cha! Kierowca go zignorował. Coraz więcej ludzi tłoczyło się przy taksówce, kołysząc nią, waląc pięściami w karoserię, jazgocąc. Nieomal świat przysłoniły smagłe twarze, dra- pieżne ręce i srogie oczy. Ktoś splunął paskudnie na przednią szybę. Loader z desperacją szturchnął kierowcę w ramię. — Czy pan nie słyszał? — krzyknął, jak mógł najgłoś- niej. — Niech pan jedzie inną drogą. Inną drogą! To w końcu poskutkowało. Kierowca klnąc uznał swą porażkę i ze zgrzytaniem taksówka zaczęła się wycofywać. Jedna z kobiet uczepiona chłodnicy potknęła się przy tym i upadła. Już nie wrzaski, tylko szyderstwa zagłuszały warkot silnika. Grube żyły ukazały się na skroniach kie- rowcy. Wykręcił głowę i ponuro łypnął gdzieś w tył za Loadera. — Dzikusy! — wybuchnął. — Świnie! Nacisnął nogą hamulec, wrzucił pierwszy bieg. Mięśnie przedramion miał jak powrozy, gdy zmagając się z kie- rownicą zataczał taksówką szeroki łuk już z dala od sieci. Na bruku z kocich łbów bliżej morza zwiększył szybkość. Ale drwiny jeszcze go doganiały. Wychylił się i odpowie- dział urągliwym gestem. — Było miejsce między tymi śmierdzącymi sieciami — szczeknął do tyłu na benefis Loadera. — Głupiec nawet by to widział. Loader milczał. Zdenerwowała go bardzo ta awantura. Zaryzykował długą podróż po to, by się odsunąć od ludzi, nieprzygotowany psychicznie zarówno na objawy wrogości, 12 jak na wylewne powitanie. Przez chwilę czuł nieomal rozpacz. — Tyle miejsca! — chrypiał kierowca. Spode łba pa- trzył w kierunku sieci. Z drugiej strony nabrzeża stały trędowate, odbarwione domy. Bruk z kocich łbów urwał się raptownie przy mo- lo i opony sunęły teraz ze szmerem po smołowanej na- wierzchni. Minęli obrzeżoną kamieniami kępę grubej tra- wy z przysadzistą granitową kolumną pośrodku, dalej parę nędznych domków jednopiętrowych i kolonię pustych kra- mów. Wjechali w krótki szpaler platanów i tamaryszków, nagle smołowana nawierzchnia znów zamieniła się w szo- sę, morze jaśniało tuż obok, fale pluskały o skraj sreb- rzystej plaży. — Las Gaviotas. Taksówka stanęła przed prawie kwadratowym, kiedyś białym budynkiem. Cofnięty nieco w głąb brukowanego dziedzińca wyglądał ten pensjonat jakoś zwarcie i po-, jemnie z rzędem brązowych drewnianych balkonów pod wyblakłymi markizami. Loader wysiadł z taksówki sztyw- ny, obolały, z szumem w głowie po długiej niewygodnej jeździe. Nerwy jeszcze miał trochę napięte, ale obezwład- niające uczucie paniki minęło. Pomimo znużenia przyglą- dał się pensjonatowi dosyć zadowolony. Zobaczył parę okien otwartych, ale poza tym nic, co by świadczyło, że ktoś tam mieszka. Kierowca wziął jego walizki. — Nieźle, co? Nie najlepiej, ale i nie najgorzej. — Tro- chę już się udobruchał. Ruszył pierwszy obrośniętym pnączami portykiem mię- dzy dwiema rabatami zaniedbanych kwiatów. Upał nie przytępiał całkowicie ostrości powietrza. Chodnik portyku jaskrawił się czerwono-zieloną mozaiką, a na kafelkach przy drzwiach frontowych były namalowane mewy. W hal- lu panował chłód. Jedyną ozdobę bladoniebieskich, otyn- kowanych ścian stanowiło kilka reklam biur turystycz- 13 nych. W jednym kącie wyrastał z donicy fikus, na niskich parapetach okiennych stały kaktusy. Na kontuarze re- cepcji Loader zobaczył kalendarz i mosiężny dzwonek, nic poza tym. Wszystko razem przypominało klasztor. Kierowca potrząsnął dzwonkiem i czekali. Upłynęła chy- ba minuta, zanim wszedł jakiś mężczyzna z dużym brzu- chem, bosy, w samej tylko koszulce gimnastycznej i spod- niach. Włosy miał szpakowate, krótko ostrzyżone, lśniące od potu. — No — burknął głosem markotnym, zaspanym. — Gościa przywiozłem, Vincente — oznajmił kierowca. — Aż z Barranca. Ów człowiek ziewnął apatycznie i załzawionym wzro- kiem spojrzał na Loadera. — Pan chce pokój? — Właśnie. — Na długo? Loader wzruszył ramionami, jak radio wyłączając myśl. — Zamówiony? — Nie. Brzuchacz poczłapał opieszale za kontuar. Istotnie, może należało pokój przedtem zamówić. Ale na tablicy tylko przy jednym z kilkunastu numerów brak było klucza, co dodało Loaderowi otuchy. Kierowca poinformował szeptem: — To seńor Berris, właściciel. — Teraz wyraźnie pragnął się przypodobać, naprawić tamto. — Nie będzie trudności. Pan widzi. Loader skinął głową. Spoza drzwi dolatywał świergot ptaka w klatce. Znów przemożnie zaczęło ogarniać go zmęczenie. Zakaszlał sucho. Berris tymczasem skończył swą pantomimę mającą ozna- czać głęboki namysł. — Mogę panu dać numer pięć. — Dziękuję. — Z widokiem na morze i z balkonem. — Wyciągnął książkę gości i podsiniałym paznokciem wskazał, że Loader ma się wpisać. — Poproszę także o paszport. — Czy to konieczne? — zapytał Loader odruchowo. Na kontynencie już nie... — Galilea to nie kontynent, seńor. — W głosie Berrisa zabrzmiała nuta ostrzeżenia. — A Quepos to nie Barranca — spróbował zażartować kierowca. Szeroki uśmiech zniknął jednak z jego twarzy, gdy Loader mu zapłacił. — Pięćdziesiąt trzy kilometry na liczniku — jęknął. — Z drogą powrotną dojdzie do stu... — Trzysta pięćdziesiąt peset to i tak więcej, niż uzgod- niliśmy. — Ale seńor... Loader dodał banknot dwudziestopięciopesetowy i od- wrócił się. Takie targi denerwowały go jeszcze bardziej niż świadomość, że daje się oszukiwać. Berris, gdy już sa- mi weszli na schody, mruknął: — On, jeżeli kiedyś się zdecyduje z tą swoją ożenić, to żeby zapłacić ślub, okradnie rodzone dzieci. Mały prostokątny podest i korytarz. Numer pięć — dru ¦ gie drzwi w rzędzie. Gospodarz postawił walizki, przekrę- cił klucz w zamku i otworzył. Pokój okazał się niespo- dziewanie duży, umeblowany zwyczajnie, ale na pierwszy rzut oka zupełnie dostatnio. Balkonowe okna były uchylo- ne, więc Loader rozwarł je szerzej już orientując się w te- renie, widząc molo na tle rozmigotanego morza i koloro- we fasady domów wzdłuż nabrzeża. — Odpowiada panu? — Tak, dziękuję. — Łazienki i klozety są z drugiej strony korytarza. — Dziękuję. Berris potarł się po nie ogolonym podbródku i wyczła- pał z pokoju. Zamknął drzwi i nagle już panowała cisza. Koniec podróży. Loader ociężale usiadł na krawędzi po- dwójnego łóżka, znów czując tylko ból tej otwartej rany, jaką był dla niego wyrok Devlina: „Pół roku, panie Loa- der... Raczej nie ma nadziei, że dłużej". Od tamtej chwili minął prawie miesiąc. Kilka dni odrętwienia w domu w Esher i panika, dwa tygodnie w Arles, tydzień w Mar- belli. I teraz Quepos na wyspie Galilea... Minął prawie miesiąc, a on jeszcze błądzi w labiryncie, wciąż jeszcze usiłuje odnaleźć siebie, zanim nastąpi kres. Rozejrzał się po pokoju jak przestępca, ciągle pełen trwogi, chociaż bezpieczny już w przybytku uświęconym. Catherine tutaj nigdy go nie wytropi. Człowiek ma prawo być samolubny, okrutny nawet. Dawno zaczął go iryto- wać dziecinny wdzięk Catherine, od lat tylko udawał, że ją kocha. Ona bezwiednie odebrałaby mu teraz wszelki spokój, dusiłaby go swoją zaborczością. Byłyby ślady po- tajemnie wylewanych łez, szczebiot pozornie beztroski, su- mienne celebrowanie najdrobniejszych usług, patetyczne męstwo jej uśmiechu. Żyć wśród tego ostatecznie można, umrzeć wśród tego — to już inna sprawa. Nic by przy niej nie zyskał, tyle, że prosto z jej objęć wleciałby w ciemne lochy wieczności oszołomiony i pusty jak ona. „Co z pańską żoną? — zapytał Devlin. — Może ja mam z nią porozmawiać albo doktor Urquhart?" Nie, on sam chciał to zrobić... Czy też tak mu się wydawało. Później jednak popłoch wziął górę, popłoch i tchórzostwo. Więc uciekł zostawiając list... Wstał, podszedł do umywalni i przemył twarz zimną wodą. W tamten decydujący sobotni poranek podjął z ban- ku pięćset funtów, z czego, gdy ostatnio liczył pieniądze po wymianie, pozostała mu równowartość trzystu osiem- dziesięciu. Nie zamierzał tyle podróżować, cóż, kiedy Arles okazało się pomyłką, a w Marbelli nie miał poczucia bez- pieczeństwa. Mimo wszystko suma prawie czterystu fun- tów powinna wystarczyć. Na drzwiach wisiała tabliczka z ceną pokoju i pełnego utrzymania, wzbraniał się jednak przed poczynieniem nieuniknionych obliczeń. Jest dosyć tanio — wydatków dodatkowych przewidywał niewiele. 16 Rzeczy rozpakowywał długo. Już przejście z hallu po niskich schodach na górę pozbawiło go tchu, więc nawet po tak prostej pracy jak opróżnienie dwóch walizek był niezwykle wyczerpany i spocony. Jego samopoczucie fi- zyczne potwierdzało diagnozę Urquharta: coraz bardziej chudł i tracił energię; i chociaż nie kaszlał krwią, wie- dział, że to nie jest powód do nadziei. Droga została wy- tyczona. Gdyby łazienkę miał obok pokoju, może by zmo- bilizował wolę, żeby skorzystać z prysznicu. Zamiast tego, po uporaniu się z domknięciem wypaczonych szuflad toa- letki, wyszedł na balkon zaczerpnąć świeżego powietrza. Przy molo w kształcie litery L stały łodzie rybackie, puste i nieruchome. Za końcem mola coraz rzadziej roz- rzucone domy niknęły na skalistym przylądku wysuwają- cym się w morze jak wytrawione ostrze sierpa. Dalej Loader zobaczył wśród strzelistych topoli jedną z tych will, o których wspominał kierowca taksówki; dalej jesz- cze jedną, schludną i wyniosłą, dziwnie nierzeczywistą pod mosiężnym niebem. Na samym nabrzeżu wciąż jeszcze naprawiano sieci i skuleni nad nimi ludzie wyglądali jak małe posążki. Widok tej zakrzepłej bierności stanowił takie przeciwieństwo awantury sprzed pół godziny, że nie- jasno zaniepokoiło to Loadera, jak gdyby jakiś podstęp krył się w tym pozornym letargu. Już mając wejść do pokoju, usłyszał śpiew. Zatrzymał się i wyjrzał na szosę: w stronę pensjonatu sunął szereg idących gęsiego dzieci. Towarzyszyły im dwie biało odzia- ne zakonnice — eskorta na przedzie i z tyłu. Dzieci było chyba dwadzieścioro: dziewczynki w sukienkach w paski, chłopcy w szarych koszulkach i krótkich spodenkach. Sieroty? — zastanowił się Loader. Głosiki wydzierały się piskliwie, ale ten marsz był rytmiczny. W pierwszej chwili Loader pomyślał, że to jest jakaś połączona ze śpiewem zabawa, bo każde z dzieci trzymało rączkę na ramieniu swego poprzednika. Gdy jednak podeszły bliżej, zobaczył, że wszystkie są niewidome.17 Sama narzuciła się strofa z jego anglikańskiej młodości: „Boże, od którego miłość, łaski i błogosławieństwa pły- ną..." Słowa — pomyślał — pomieszanie takich pojęć jak litość i gniew. Słowa... Zakonnica idąca na przedzie doszła do pensjonatu; śpiew ucichł. Cały zastęp w skrętach przesunął się przed balko- nem jak kolumna niewolników w kajdanach, wzbijając niewidzialny dla siebie kurz, gubiąc trochę rytm kro- ków, przy czym zakonnica za nimi napominała od czasu do czasu ze źle ukrywanym rozdrażnieniem: — Prędzej, prędzej, Paco... Ty też uważaj, Valentin... Maria, nie wychodź z szeregu... Loader patrzył, jak one idą do wsi; wkrótce znów usły- szał ich monotonny chórek. Drzwi sąsiedniego balkonu nagle otworzyły się szeroko, więc wszedł do pokoju, przy- pominając sobie, że na tablicy w recepcji zauważył brak klucza właśnie pod numerem czwartym. Ale nie był cie- kaw, kto tam mieszka, ani też, czy istotnie są — chociaż gospodarz tak się zastanawiał ze zmarszczonymi brwia- mi — jacyś inni goście w pensjonacie. To nie ma znacze- nia; i tak przecież wkrótce będzie wiedział. Zdjął ubranie, tym razem zanadto zmęczony, żeby w lustrze toaletki sprawdzić, jak bardzo chudnie, i osunął się na łóżko. Je- dzenie później, przede wszystkim sen — i może dopiero wieczorem spacer po okolicy... Senność łagodnie nim zawładnęła, rozwlekając zmącone echo piosenki niewidomych dzieci i resztki skołatania podróżą. Już zasypiał, gdy jeszcze coś obiło mu się o uszy — jakiś metaliczny odgłos. Stuknęło to chyba gdzieś nieda- leko i raczej było podobne — bo kącikiem zapadającego w sen umysłu zdążył sięgnąć w przeszłość po porówna- nie — do suchego trzasku przy repetowaniu broni auto- matycznej. Zasnął. 18 Rozdział drugi Nabój wszedł lekko w łożysko, ale Snyder niezupełnie był zadowolony. Zwolnił zaczep i wyrzucił naładowany magazynek na poduszkę. Leżąc w łóżku przy drugiej kra- wędzi dziewczyna patrzyła na niego. — Która jest godzina? — Piasek. — Zajrzał do łożyska, zbadał je brudnym od oliwy palcem. — Myślałem, że śpisz. — Nie mogę, kiedy ktoś pistoletem macha mi przed no- sem — rzekła opryskliwie. — Zawsze pełno piasku w tym pokoju — mamrotał. — Nie rozumiem, dlaczego. — Sam nanosisz go z plaży, tylko dlatego. — Przekrę- ciła się i utkwiła wzrok w suficie. W górze na łacie sło- necznego blasku zobaczyła małą, szarą jak mech, domo- wą jaszczurkę. Wyraz znudzenia zniknął z jej twarzy. — Martin — powiedziała z naciskiem. Snyder nawet nie spojrzał. — Martin — powtórzyła. — Ja cię proszę, wyrzuć to Wiesz, jak ich nie cierpię. — Przecież nie wystrzeli. Ile jeszcze razy...? — Nie pistolet... Patrz. — Wskazała jaszczurkę. —- Ona też cię nie zabije. — Zrób to dla mnie — powiedziała. Ze złośliwym uśmiechem wszedł na łóżko gniotąc bo- symi stopami skłębione prześcieradło. Jaszczurka spała, wyłupiaste oczy miała przymknięte. Snyder ostrożnie za- czął się zbliżać do niej z podniesioną ręką pod takim kątem, żeby nie rzucić cienia. Z dołu dziewczyna widziała twardy napięty łuk jego ust. — Nie spudłuj. Sekundy mijały. Poderwał nagle rękę i zwarł palce, po czym opadł na kolana przy dziewczynie. Miotanie się przerażonej jaszczurki w jego dłoni sprawiało, że dygotał. 19 — Chcesz ją? - • . Wzdrygnęła się. — Na pewno nie chcesz? Przysunął zaciśniętą dłoń patrząc drwiąco, jak dziew- czyna na to reaguje. Nagle przestał się uśmiechać. — Powinnaś jednak sama to załatwić. Był teraz pełen pogardy. Zeskoczył z łóżka i wyszedł na balkon. Podnosząc kciuk zręcznie chwycił jaszczurkę za odsłonięty ogonek, rozbił ją o drewnianą poręcz i wyrzucił. Gdy wrócił do pokoju, dziewczyna na pół siedziała pod- parta na łokciach. — Tak nie potrzebowałeś robić. — Coraz większy czuła przed nim lęk. — To było okrutne. Okrutne i ohydne. — Myślisz? — Wykrzywił usta. — Ja tylko chciałam, żebyś ją stąd wyniósł. Tylko o to prosiłam. — Następnym razem zrobisz to sama. Wziął pistolet, obejrzał go dokładnie i wprowadził ma- gazynek na miejsce. Dziewczyna rzuciła wyzywająco: — Jesteś jak dziecko z zabawką. Nie jak człowiek do- rosły. Miała zwyczaj zawsze oddawać uderzenia. Teraz to było niebezpieczne, ale nie mogła się powstrzymać. — W twoich ustach to brzmi śmiesznie. — Zaczął myć ręce, ton jego głosu nie wróżył nic dobrego. — Bardzo śmiesznie. — A ty niby taki odważny... Po co nosisz tę broń? • — Żyłka na jej szyi wyraźnie pulsowała. — Boisz się. Boisz się czegoś. — I gdy milczał patrząc na nią, wycierając ręce ręcznikiem, dodała: — Albo po prostu jesteś jeszcze w przedszkolu. Ruszył w stronę łóżka i serce jej ścisnęło się z prze- rażenia. Po tych dwóch tygodniach nadal był obcy, nadal 20 nieodgadniony. Wepchnął pistolet pod poduszkę i położył się już z uśmiechem, łagodnym, hipnotycznym. — Przestań, Anna. Wpatrzony w jej twarz, spokojnie wyciągnął po nią ręce jeszcze chłodne od wody. Dotychczas jej wzrastająca niechęć do niego płynęła raczej z rozczarowania niż z in- nych źródeł, ale tego dnia niechęć krzepła w nienawiść, żal stawał się odrazą. Potrząsnęła głową i spróbowała go odepchnąć. — Teraz już nie — rzekła ze znużeniem. Ustami musnął jej usta. — Za przysługę przysługa. — Tyle przysług jesteś mi winien. Roześmiał się prawie bezgłośnie. Wiedziała, że mu ule- gnie. Broniła się jednak, dopóki mogła sobie na to po- zwolić. — Nie, Martin. Nie. I jak zwykle była bezsilna, cała jej stanowczość roz- padała się pod dotykiem jego skwapliwych dłoni i twar- dych, penetrujących ust. Napięte mięśnie rozprężały się stopniowo, pożądanie zaczęło tlić się, spalać w niej wolę. Jęknęła, pełna nienawiści, porwana jego szałem, pomimo że każdą myślą go odtrącała. A potem już było po wszyst- kim — łomot krwi, klęska całkowita. Jego uścisk osłabł, martwy nagle ciężar stoczył się jak kłoda i ona została sama, odrętwiała pod migotliwą łatą słońca na suficie. Z wolna przenikające zmęczenie wskrzesiło w niej wstręt. Przesunęła się tak, żeby on nie widział jej twarzy, nie- szczęśliwa, pokonana. Usłyszała jego chełpliwe pytanie: — No, i kto jest jeszcze w przedszkolu? Zachichotał cicho. Przymknęła oczy i wycofała się w tęt- niącą ciemność. Byli inni mężczyźni, nieliczni zresztą w jej życiu, ale nigdy tak; zawsze przecież grzech przy- słaniało bodaj trochę miłości. Pomyłką okazał się wyjazd 21 z Marsylii, chociaż ostatnio chodziła tam bez grosza. Już w tę pierwszą, pełną nienasyconego pożądania noc w ho- telu mogła przewidzieć, co będzie, gdyby nie to, że oko- liczności — i za dużo Pernodu — przytępiły jej instynkt. Zwichnęła kostkę, więc od sześciu prawie tygodni nie tańczyła, a rachunki czekały na zapłacenie. Ale nawet z tym nożem na gardle mogła jakoś przetrwać kryzys; mogła znaleźć dorywczą pracę i wybrnąć z trudności. Ra- dziła sobie już nieraz, więc i tym razem też by jej się to udało, gdyby nie spisek uknuty przez czas i przypadek. A tak... Ponuro rozpamiętywała chwilę, gdy obcesowy ton jego propozycji złagodziła wzmianka o Galilei. Och, on nie tracił czasu. W niecałą godzinę po podejściu do jej sto- lika zaproponował, żeby z nim wyjechała, i tak ponętne roztoczył przed nią obrazy białych plaż nagrzanych słoń- cem, że przestała mieć się na baczności. Sprzymierzyły się z nim dręczące ją kłopoty i wieczorny chłód ulicy. „Pani pewnie nawet nie wie, gdzie jest Galilea." Bez- czelność jego docinków jakoś rozbroiła jej wahanie; parę szklanek Pernodu rozbroiło jej powściągliwość. „Niech pani to sobie przemyśli" — powiedział, a ona już była w tym czasie łatwa jak dziewica, która mając nagle swe- go dziewictwa dosyć, pragnie się oddać pierwszemu lep- szemu spotkanemu mężczyźnie. „To śmieszne — odrzekła i uśmiechnęła się nawet. — Kim pan jest? Co pan robi? I... powiedzmy, że pojechałabym z panem... jak długo to by trwało?" Zbyt potulnie, zbyt naiwnie łatwo dała się pokonać... Sprężyna łóżka brzęknęła słabo, gdy Snyder poruszył się i wstał. Nieruchoma, z długimi, kruczoczarnymi wło- sami rozpostartymi na poduszce dziewczyna otworzyła oczy i utkwiła wzrok w ścianie. Gdyby poznali się o dwa ty- godnie wcześniej, ona by go w ogóle nie chciała słuchać, a w tydzień później prawdopodobnie słuchać by go nawet 22 nie potrzebowała. Żałośnie robiła teraz bilans. Cóż zostało z tej całej obietnicy, którą dawał w ów przełomowy wie- czór na rue des Martyrs, gdy jego szczupła napięta twarz i obcesowość tak przemówiły do jej rozpaczy? Rezultat fa- talny, chociaż fakt, że w Quepos wcale nie jest tak, jak ona sobie wyobrażała, odgrywa najmniejszą rolę. Nawet gdyby te białe plaże nie sprawiły jej takiego okrutnego rozczaro- wania, nienasycony lubieżny głód Snydera wcześniej czy później musiał w niej wzbudzić wstręt i wstyd. Słuchała, jak on puszcza wodę z kranów. Niewiarygod- ne, ale dotąd jeszcze nie odkryła, kim on jest, ani czym się zajmuje. Czasem kręcił przebiegle, wymykał się wszel- kiej analizie; kiedy indziej przywdziewał zimną, oślizłą zbroję i milczał. Przeważnie rozmawiali po francusku. Znał francuski lepiej niż hiszpański. Ale czytał angielskie powieści sensacyjne w miękkich okładkach i prasę lon- dyńską sprzed kilku dni, jaką od czasu do czasu można było kupić w Barranca. Raz na samym początku zaczęła go wypytywać, ogromnie, wprost nieznośnie ciekawa. Od • powiedzi udzielał niejasnych, ogólnikowych. Jego paszport potwierdzał jej domysły — niepewne, bo oparte tylko na wnioskach wyciągniętych z tego, co mówił, i na jego ak- cencie — że jest Kanadyjczykiem. Tak samo mgliście przyznał się, że ma coś do czynienia z jakimiś patentami, i wcześniej, że pilotował kiedyś samolot; więcej już żad- nych konkretnych informacji nie zdołała zebrać. Dziwnie było tak nic o nim nie wiedzieć, a przecież stopniowo jej ciekawość zamieniła się we wrogość i uczucie poniże- nia. I wreszcie teraz zrobiło jej się wszystko jedno: mógł sobie nadal pozostawać zagadką. Uznała, że im mniej bę- dzie o nim wiedziała, tym łatwiej zapomni. Odwróciła się, chociaż nie chciała spojrzeć na niego, i zapytała: — Długo jeszcze będziemy siedzieli w tej nieszczęsnej, zapadłej dziurze? 23 — Może z tydzień. — Wsunął opaloną, włochatą nogę w nogawkę spodni. — A bo co? Nie podobają ci się wa- kacje? — Tutaj? — Coś ci tutaj nie odpowiada? — To jeden wielki śmietnik. — Nędzarze nie mają prawa wyboru. Gdyby był w zasięgu jej ręki, uderzyłaby go. Ale stał za daleko, więc tylko drżenie przebiegło jej po twarzy i zacisnęła pięść. — W twoim stylu — syknęła. — Słońce, piasek i morze. O niczym innym nie było przecież mowy. — Wtedy to jednak brzmiało inaczej. — Sama nie wiesz, kiedy ci dobrze. Matko Boska — pomyślała patrząc na niego. Trzydzieści pięć lat, mówił, że ma, i chyba to prawda. Krępy, musku- larny jak bokser, jak zapaśnik wagi półciężkiej. Włożył kremową jedwabną koszulę i wepchnął poły pod pasek granatowych spodni z lustryny. Ubierał się zawsze starannie, wręcz wytwornie. Nie odrywała od niego oczu, jak gdyby był jakimś zwierzęciem, któremu nigdy dotąd porządnie się nie przyjrzała. Najwidoczniej odczytywał w jej niewzruszonym spoj- rzeniu urazę. — Jeżeli jesteś tak bardzo znudzona, może byś się czymś zajęła? — Czym niby? Wzruszył ramionami. — Weź na spacer te dzieciaki... te ślepe, które przecho- dziły tędy niedawno. — Dziękuję. — One codziennie tak się wietrzą. Widujesz je przecież. Dziewczyna głaskała się po udzie i milczała. Snyder przeczesał swoje krótkie, twarde włosy nieco uginając ko- 24 lana, żeby widzieć w lustrze. Podbródek miał rozdwo- jony i wokół ust, jak zasklepiona blizna, głębokie półko- liste zmarszczki. Czasem w pewnym oświetleniu wyglądał staro. — Ja ci tylko podsuwam pomysł. Możesz z tego sko- rzystać albo nie. — Zakonnice by mi nie pozwoliły. — Nie rozumiem, dlaczego. — Przesunął językiem po przednich zębach. — Nie zjedzą cię, jeżeli zapytasz. — One by mi nie pozwoliły — powtórzyła dziewczyna już z większym naciskiem. Snyder uśmiechnął się niezupełnie szyderczo: — Bo się puszczasz, o to chodzi? — One tego tak nie określają. — O wybacz — zakpił. — Nigdy nie uczyłem się tego języka. Znów odwróciła głowę do ściany, mrużąc oczy, czując w sercu piekący ból. Do niedawna nosiła na szyi łańcu- szek z małym srebrnym krzyżykiem, ale w czasie tego wielogodzinnego zamroczenia w marsylskim hotelu łańcu- szek się zerwał. Znalazła go nazajutrz rano na podłodze. W Barranca uszkodzenie zostało naprawione, wolała jed- nak go nie nosić. Jeszcze nie, z tydzień, może dwa, aż to wszystko się skończy. Postanowiła też pójść potem do spo- wiedzi. Na pewno, na pewno. Nieraz w życiu tak ślubowa- ła, bez przekonania co prawda, jak gdyby pod wpływem chwili zobowiązywała się, że zapłaci łapówkę. Potem nie dotrzymywała, zapominała, zwlekała, dopóki nie następo- wało przedawnienie, pogrzebanie całej sprawy w niepa- mięci. Ale tym razem już nie. Tym razem ona pójdzie, bo inaczej umrze od tej ropiejącej rany. Pójdzie... — Zejdziesz na dół? — zapytał Snyder obojętnie, po pierwszej. — Niedługo. — Będę w barze albo w La Sirena. Niewielkie miała możliwości pognębienia go. — Nie zapomnij zabrać swojego drogocennego pistoletu. Popatrzył na nią dziwnie, niepokojąco, aż pożałowała, że nie ugryzła się w język. Wzdrygnęła się wewnętrznie, gdy stanął nad nią, i pomyślała nagle o tej jaszczurce i o skrzy- wieniu ust, z jakim wracał z balkonu. Już chciała prosić o pieniądze na podróż powrotną, żeby zaraz wyjechać. Ale chociaż mogła spróbować, coś ją powstrzymało — nieuf- ność i jakieś resztki wypaczonej dumy przeważyły. Snyder rzekł spokojnie: — Ja bym tak wciąż nie mówił o tym pistolecie, gdy- bym był tobą. — Nie? — Nie. Nie zdołała zlekceważyć jego wzroku. — O ile wiem, powinienem mieć zezwolenie czy coś tam — powiedział tonem ku jej zdumieniu pojednaw- czym. — Byłoby więc mądrzej nie wspominać o nim poza tym pokojem. Dla dobra nas obojga... rozumiesz? Nie odpowiedziała, co wyraźnie go uspokoiło. Przy drzwiach stał się trochę wylewniejszy. — Nie mówmy już o tym, Anna. Nieważne. Zażarto- wałaś sobie... dobrze. Każdy ma jakąś słabostkę, tak się składa, że moją jest właśnie to. — Klepnął się po lewym boku. — Zabieram go wszędzie, zawsze zabierałem. Musiała mu jednak dociąć: — I dziewczynę także? Ale on już był prawie za drzwiami i nie dosłyszał. Za- częła się ubierać, ponuro pragnąc, by te pozostałe dni mi- nęły jak najszybciej — te godziny, minuty, sekundy dzie- lące ją od chwili, gdy będzie mogła wypluć smak jego raz na zawsze. 26 Rozdział trzeci Maleńkie kropelki potu perliły się na górnej wardze Loadera i koścista klatka piersiowa wznosiła się i opadała prawie niedostrzegalnie. W tym śnie Sam Grigg mówił: — Ale dlaczego, Simon? Dlaczego? Po prostu nie rozu- miem. Z jakiejś przyczyny rozmawiali na ulicy przed szeroką zieloną fasadą sklepu: „Antyki — Loader i Grigg — An- tyki". Z jakiejś też przyczyny ten napis był bezbarwny i zatarty, chociaż przed dwoma miesiącami, w lutym, zo- stał na nowo pozłocony — mniej więcej w czasie, gdy on zaczął poważnie się niepokoić tym, że wciąż dziwnie nie- domaga i coraz gwałtowniej chudnie. A jednak oto Sam, pełen zdumienia, z czołem pofałdowanym, potrafił mu po- wiedzieć: — Już mniejsza o przedsiębiorstwo, Simon. Myślę o Ca- therine. Porzucasz ją... Dlaczego, na miłość boską? Naprawdę wcale nie doszło do takiej rozmowy i on to wiedział nawet we śnie. I we śnie udzielił Samowi odpo- wiedzi, ale zagłuszyła jego głos przejeżdżająca z warko- tem ciężarówka, a później, gdy już tej ciężarówki nie było, stwierdził, że powtarza jedynie treść kartki, którą zosta- wił dla Sama na biurku w tamtą desperacką sobotę: „Przy- kro mi... napiszę do Ciebie..." Napisał w Arles i oddał komuś ten list do wysłania z Paryża. „Chcę przeprosić Cię i wytłumaczyć, bo jestem Ci to winien..." List był długi — zawierał wiele handlo- wych ocen i wskazówek, kolumny cyfr pomiędzy ujętym w zwięzłe słowa szrapnelem diagnozy Devlina i końco- wym wyrażeniem wdzięczności i przyjaźni. Ostatnie zdanie 27 brzmiało: „Spróbuj nie myśleć o mnie zbyt źle. Nie zna- my się wzajemnie, my wszyscy ludzie nie znamy nawet siebie samych". Przekręcił się na łóżku i po twarzy przeleciał mu skurcz. „Ile pan ma lat? — zapytał Devlin. — Czterdzieści dwa?" Tak, czterdzieści dwa. Po piętnastu latach ciężkiej pracy kapitał obrotowy firmy „Loader i Grigg" doszedł do wy- sokości osiemdziesięciu pięciu tysięcy funtów. I cóż mu teraz z tego? Jedynym cennym towarem pierwszej potrze- by jest czas, a on nie przestawał trwonić czasu na to przedsiębiorstwo nawet wtedy, gdy to już zgoła nie było konieczne — szukał w tym ucieczki, sukcesami finanso- wymi próbując wyrównać klęskę na innym polu. I sam się okradł w ten sposób, zatracił siebie... Niefortunnie wybrał Arles, ale z przyjazdu tam wycią- gnął nauczkę: człowiek, jeśli już odwraca się plecami, musi odwrócić się od wszystkiego bez różnicy. To ciepłe stare miasteczko, gdzie dawno temu przez parę lat mię- dzywojennych spędzał wakacje z ojcem, było jak sito do przesiewania chłopięcych wspomnień. Cóż, kiedy melan- cholijna tęsknota, jaką owe wspomnienia budziły, tylko niepokoiła go nie dając nic. Przeszłość została nieodwołal- nie załatwiona, pogrzebana, a on pojechał dalej i trafił do Marbelli, spokojnej i miłej w kwietniowym słońcu, nie nasuwającej mu żadnych skojarzeń. Aż pewnego dnia jakiś automobilista zapytał go, którędy jechać do Rondy. Na samochodzie były tabliczki „GB", on ich jednak na- wet nie musiał widzieć, bo sam rozjątrzony, arogancki ton pytania, bynajmniej nie zacierający się w okropnej wręcz hiszpańszczyźnie, mógł doskonale być znakiem firmowym. — Też jestem Anglikiem — powiedział Loader automo- biliście. — Ale obawiam się, że niewiele mogę panu po- móc. Przyjechałem tu niedawno i nie mam samochodu. Sądzę jednak, że pan jedzie w niewłaściwym kierunku. 28 Tamten patrzył na niego już z innym wyrazem twarzy. — Ja pana chyba znam. Zgodnie z prawdą Loader zaprzeczył, tylko że na nic to się nie zdało; automobilista prztyknął palcami. — Zaraz, zaraz... Wiem! „Loader i Grigg". Kupiłem u pa- na taką sekreterę z kręconymi kolumienkami... może z rok temu... Przypomina pan sobie? No, niech mnie kule biją. Wkrótce potem Loader spakował rzeczy i wyjechał czu- jąc się jak wytropiony. Najpierw do Algeciras, potem do Kadyksu, tego portu wyjściowego dla tylu ludzkich po- szukiwań, i stamtąd statkiem z transportem owoców na Galileę. „Dlaczego, Simon?" Sam Grigg nie dawał za wygraną. W końcu jednak sen odtrącił go jak wroga. Przesunęły się chaotycznie drzewa zimowe, zatłoczona sala licytacyjna, rozmigotane raptow- nie brylanty na niebie nocą... Loader zakaszlał, z lekkim wzdrygnięciem zaczynając się wynurzać z głębin ku świadomości. Jaskrawa strużka krwi popłynęła mu z kącika ust na poduszkę. Przez chwi- lę otaczała go mroczna, otchłanna próżnia, w której on unosił się nieważki, a przecież czuł ból i wsuwanie się wziernika głęboko w tchawicę i czekał pewny, że zanim znowu twarz mu owieje własny miarowy oddech, gdy Devlin wyciągnie igłę. Usłyszał swój głos — rezonans jak w komorze dźwiękowej — uparty, natarczywy: „Chcę wie- dzieć. Cokolwiek pan wykrył, chcę, żeby mi pan powie- dział..." Nie było żadnego układu chronologicznego. Fakty i uro- jenia obłędnie stapiały się ze sobą. Teraz siedział na strzyżonym trawniku przed domem — z Catherine bez- wiednie obrabowującą go z ciszy, której łaknął, oblega- jącą go swoim pijawkowatym oddaniem. Ona zawsze, od- kąd ją znał, owijała pojęcie śmierci watą czułostkowości. Słowa „zmarły" nie używała nigdy. „Gdy moją mamę Bóg zabrał... Gdy Henry odszedł..." Do wszelkich cierpień jednak odnosiła się inaczej. Wyobrażała sobie, że się wczuwa w przeżycia cierpiących i widok cudzego bólu, chociaż chęci miała dobre, zawsze wyzwalał jej najgorsze cechy: potrzebę paplania i nieustannej jałowej krzątani- ny wokół nieszczęsnego obiektu. Automatycznie zaczynała wtedy mówić tonem „dzielnym", tak sztucznie pogodnym, że on aż się skręcał. Teraz, w tym dziwnym teleskopo- wym śnie, już wpatrywała się w niego zbolałym litości- wym wzrokiem, zarezerwowanym dla chorych piesków, więc jęknął głośno. Jakżeż ona by się nim zajęła! Swoją pieczołowitością udusiłaby go, zanim by to zrobił rak. Może pożywką dla jego wyobraźni stały się wyrzuty sumienia i dlatego ona nagle mu w tym śnie powiedzia- ła: „Tu jest twój dom, Simon. Tu jest twoje miejsce. Wszystko, czego potrzebujesz, masz tutaj..." Zaprotestował, ale bezgłośnie. Chciał krzyknąć: „Tutaj nie mam n i c... nic, co by pomogło. Litości nie potrze- buję. Nie jestem psiakiem. Dręczy mnie myśl o śmierci, a nie o umieraniu. Czy nie rozumiesz?... Muszę się starać, żeby wyciągnąć jakiś sens z tego, co mi jeszcze zostało, a ty mi ciągle to uniemożliwiasz. Co nastąpi po bólu?" Szarpnął się i rozbudził całkowicie; z tępym niedowie- rzaniem popatrzył na pokój, w którym się znajdował. Catherine swoim płytkim podejściem zagoniła go w ten konkretny świat i przypomniało mu się, kim jest, gdzie jest i dlaczego. Potem spostrzegł plamę krwi na poduszce. To odkrycie jak zawsze przejęło go lękiem. Usiadł wpa- trzony w tę jaskrawą pieczęć na grubym płótnie, chwilo- wo obezwładniony, bo już poczuł cierpki żelazny smak rdzewiejący mu w ustach. Po chwili znów się położył, z wolna opanowując wzburzenie, wciąż jeszcze nie mogąc znaleźć w sobie dość stoicyzmu, żeby myśleć spokojnie o tej krótkiej, prosto wytyczonej ścieżce, którą kroczył. 30 Za oknami ze skrzypieniem przejechał jakiś wóz; ktoś śpiewał nosowo. Loader wreszcie zdołał otrząsnąć się z roz paczy; wstał i wyjrzał zza drzwi balkonu w stronę wsi. Przespał dwie godziny, niewiele jednak tam się zmieniło poza tym, że na zasłanym sieciami nabrzeżu już nie wi- dział nieruchomych jak w żywym obrazie, przykucniętych postaci. Z neseserem i ręcznikiem przeszedł przez kory- tarz do jednej z dwóch łazienek. Z kranu, z którego po- winna płynąć gorąca woda, popłynęła zimna, z kranu z wo- dą zimną — gorąca, a z umywalni tryskały takie fontan- ny, jakby to był prysznic. Tylne okienka wychodziły na zbiorowisko niechlujnych przybudówek. Nie opodal kępy palm daktylowych opieszale kręcił się połyskliwy metalo- wy wiatrak i słychać było dobitne, urywane gdakanie kur z podwórka poniżej. Po kąpieli Loader ubrał się i zszedł na dół. Do jadalni wchodziło się z przedsionka przez korytarzyk, w którym wisiała klatka z ruchliwymi ptaszkami o czerwonych łeb- kach. W jadalni stało może z dziesięć stolików i pobielane ściany zdobiło kilka oleodruków przedstawiających byki i toreadorów na arenie. Tylko jakaś para jadła obiad. Męż- czyzna odkłonił się Loaderowi, ale dziewczyna prawie na niego nie spojrzała, gdy przechodził przez salę i wybierał miejsce. Okazała powściągliwość nieledwie anglosaską, nic jednak anglosaskiego nie było w jej wyglądzie. Hiszpanka chyba. Włosy czarne jak heban, cera oliwkowa, oczy czar- ne, poważne, a przecież błyszczące, twarz smutna, jak gdy- by życie nie obchodziło się z nią łaskawie. Mężczyzna na- tomiast mógłby być Anglikiem. Starszy od niej co najmniej o dziesięć lat. Włosy dość jasne, usta brutala... Tyle spo- strzegł Loader czekając, żeby wreszcie ktoś podszedł do jego stolika, i skracając sobie czas machinalnym przekła- daniem sztućców, oglądaniem sztucznych kwiatów w gli- nianym wazonie. 31 — Cierpliwość Hioba trzeba mieć w tym lokalu — prze- rwał ciszę mężczyzna. On też musiał dokonać jakichś ob- serwacji, gdyż najwyraźniej był pewny, że Loader zna ję- zyk angielski. Loader z lekkim uśmiechem przytaknął. Tamten w od- powiedzi uśmiechnął się tylko ustami. Z daleka jego oczy sprawiały wrażenie prawie bezbarwnych, zimnych jak oczy śniętej ryby. — Kelnerów tu nie ma. Podaje sam właściciel. — Mó- wił z akcentem północnoamerykańskim; trudno było z je- go wymowy wnioskować cokolwiek więcej. — Istotnie on tu jest do wszystkiego, tyle że łóżek nie ściele i nie pod- lewa kwiatów. — Mnie się nie spieszy — rzekł Loader. Dziewczyna dopijała kawę. Mężczyzna zaciągnął się pa- pierosem, wypuścił dym i zapytał: — Pan dziś przyjechał? — Tak jest. — Gdzie on pana ulokował? — Pod numerem piątym. Jesteśmy zatem, jeśli się nie mylę, sąsiadami. — Ooo... Loader doznał wrażenia, że zabrzmiała w tym „Ooo" nu- ta podejrzliwości. Rozłożył ręce. — Klucza numer cztery nie ma na tablicy. Balkon nu- mer cztery otwarty... Quod erat demonstrandum. Spodziewał się jeszcze jednego uśmiechu, ale się roz- czarował. Wszedł Berris, nadal bosy, chociaż koszulkę gim- nastyczną przysłonił białą kurtką, co już było ustępstwem na rzecz etykiety. Gdy zobaczył Loadera, spokojnie zrobił w tył zwrot i wyszedł. Zza drzwi służbowych doleciało szczękanie porcelany; odgłosy przygotowań. Dziewczyna po- wiedziała coś cicho — po francusku, jak domyślił się Loa- der — a jej towarzysz przygładził włosy nad łysiejącą skronią, po czym zgasił papierosa. Wstali oboje z szurnię- ciem krzeseł i ruszyli do drzwi. Mężczyzna minął Loadera 32 tak, jakby go w ogóle nie było, ale dziewczyna jeszcze zerknęła na niego ostrożnie, zanim ostatecznie się odwru- ciła. Szła pięknie w obcisłej spódniczce, stukając obcasa- mi po kaflach podłogi. Wrócił Berris i Loader zapytał o tych gości. Znalazł się wśród nieznajomych, którzy mieli nieznajomymi pozostać, ale zwykła ludzka ciekawość jeszcze się w nim nie wy- paliła. — Niejaki seńor Snyder i niejaka seńorita Meunier. Więc nie Hiszpanka. Francuzka z Algierii? Możliwe. — Pod numerem czwartym? — Tak. — Berris postawił na stoliku butelkę czerwone- go wina bez etykiety, gdy Loader już zaczął nalewać so- bie na talerz wodnistą żółtą zupę. — Nasz ksiądz by nie pochwalał, ale świat jest światem, a pesety są pesetami. — Podniósł tęgie ramiona, nie wzruszył jednak nimi, jak gdy- by ten wysiłek kosztował go zbyt wiele. — Żaden ze świę- tych nigdy nie był hotelarzem i to mnie nawet nie dziwi. — Kto jeszcze tutaj mieszka? — Nikt, seńor. Tylko pan i oni dwoje. Tutaj zawsze o tej porze pusto — urwał. — Canelones podać po zupie czy kurę z ryżem? — Canelones. — A potem owoce czy karmelową babkę? — Babkę chyba. — Wszechobecna babka. Loader uśmie- chnął się zgryźliwie. Paellas, entremeses, naleśniki z mąki kukurydzianej. Na żadne niespodzianki kulinarne nie li- czył, już jeżeli, to najwyżej na „rozbuf" w miejscowej wersji. — I kawa? — Dziękuję. Zupa była tylko trochę zaprawiona czosnkiem i Loader, nabierając raptem apetytu, jadł ją skwapliwie; przyszło mu na myśl, że w tej chwili wszędzie w całej Hiszpanii i na jej wysepkach podaje się w każdym z tysiąca hoteli taki sam obiad. Wino okazało się dobre i łagodne, więc wy pił aż dwie szklaneczki do canelones; zamyślony błądził wzrokiem po plaży za oknem, patrząc jak niemrawe fale piętrzą się i toczą ku zagładzie. Dalej od brzegu, niemal po ich bruzdach, przelatywały mewy, a szosą hałaśliwie śmignął motocykl Straży Obywatelskiej. Żadnych innych przejawów życia w ciągu tych dwudziestu minut nie było. Berris przyniósł kawę. — Zobaczy pan, że tu u nas spokój — powiedział zna- cząco. — Nie wątpię. , — W Barranca chyba byłoby panu lepiej. Albo w Cam- pacho... nawet teraz, przed sezonem. — Mówi pan to tak, jakby pan nie chciał mieć gości. — A gdzie tam... chociaż mieć tylko trzy osoby wcale się nie opłaca. Ale znam takich, którzy może się co do Quepos rozczarowali, i wolałbym, żeby wyjechali stąd wcześniej, niż mieli zamiar. — Ja przedtem dam Quepos szansę. — To zależy od tego, czego się tu szuka — rzekł Ber- ris, już na krawędzi wścibstwa. — Oczywiście — przytaknął Loader. — Oczywiście. — I na tym skończył rozmowę. Wypił kawę i wyszedł w oślepiający blask popołudnia. Nie przypuszczał, że będzie aż tak gorąco, aż tak słonecz- nie. Szosa w jednym i drugim kierunku rozciągała się pu- sta. Bez pośpiechu ruszył do wsi. Pluskanie fal przycichło, jak gdyby upał je usypiał. Z ulgą Loader wszedł w cień platanów i tamaryszków, które przypomniał sobie z ostat- nich chwil jazdy taksówką. Drzewa kończyły się tuż za miejscem, gdzie z nabrzeża w zatokę wybiegało molo. Wi- dział teraz kramy i też je sobie przypomniał, jak również blachą kryte rudery. Ale nieco dalej bar z tarasem — La Sirena — zobaczył po raz pierwszy. Stwierdził, że „spo- kój" Berrisa jest jaskrawym niedomówieniem, które zgo- ła nie określa tej miejscowości w porze sjesty. Na całym nabrzeżu nie było żywej duszy i nikt nie siedział na tara- 34 sie baru pod różnobarwnymi parasolami. Nawet łodzie przy molo prawie się nie kołysały. Odwrócił się od morza i wkroczył w labirynt cienistych, wąskich uliczek, gdzieniegdzie swą ciasnotą sprawiają- cych takie wrażenie, jakby ściany przeciwległych domów usiłowały się zetknąć. Tam, gdzie drzwi i parterowe okna były otwarte, majaczył przez zasłony z paciorków półmrok nędznie umeblowanych pokoików; na drzwiach pozamy- kanych wisiały krzyże z suszonych liści palmy w sąsiedz- twie rozpiętych na gwoździach wyschniętych myszy i nie- toperzy, najwidoczniej dla przebłagania nie tylko Boga, ale i innych jakichś mocy. Zwęszył Loadera chudy kundel, wyskoczył z pustego podwórka i zaczął łasić się u jego nóg. Gdzieś jak małpa zakwiliło niemowlę, od czasu do czasu dolatywał ryk radia. Gdyby nie te bezosobowe od- głosy, można by myśleć, że przeszła tędy zaraza. I wreszcie rynek. Pośrodku otoczona palmami fontanna w pstrokatym od palm kamiennym basenie, wokoło bu- dynki: sklep rzeźnika, kawiarnia, urząd pocztowy, warsztat stolarski, zakład fryzjerski, jeszcze jedna kawiarnia. W po- równaniu ze złowieszczą martwotą i zatęchłymi zapacha- mi uliczek świeżo i przestronnie. Ruchu, co prawda, nie by- ło, ale przynajmniej rozwiał się nastrój osamotnienia i osa- czenia. W cieniu palm na ławkach i przed kawiarniami siedzieli leniwie jacyś mężczyźni, a na głównej ulicy życie istotnie zaczynało się budzić. Z nadzieją ukłonił się Loade- rowi właściciel stojącej nie opodal dorożki; i otwierano już sklepy. Była godzina czwarta. Loader zawędrował do kościoła z zieloną kopułą i wszedł na wydeptane beżowe schodki, chcąc odpocząć w kościelnym chłodzie przed powrotem nad morze. Ale ni stąd, ni zowąd poczuł, że nie ma siły do- trzeć bodaj do tych drzwi; ostatnio zmęczenie ogarniało go zawsze niespodziewanie, wzmagając się, ledwie zdążył je sobie uświadomić. Usiadł na stopniu schodków, otarł pot z twarzy i szyi, i patrzył, jak wieś stopniowo powraca do 35 życia. Z wolna ulica przed kościołem zaczęła się zalud- niać. Zebrało się kilkoro obdartych dzieci, zagapionych w niego z ciekawością. Po chwili śmielsze spróbowały żebrać. Rozrzucił garść groszaków i odszedł w stronę morza. Dwaj chłopcy bez skrupułów towarzyszyli mu jednak aż do na- brzeża; ich skomlące natręctwo przyprawiało go o mro- wie takiego samego zakłopotania, jakie czuł, gdy ludzie przy sieciach blokowali drogę taksówce. — Vamos! — Chyba po raz dwudziesty machnął ręką, żeby ich odprawić. — Zostawcie mnie! Obserwowany również i przez dorosłych szedł wzdłuż na- brzeża. Wyczuł wrogość, chociaż czy wynikała ona z te- go, że rozpoznano w nim nieznajomego z taksówki, czy też z tego, że ci ludzie byli z natury podejrzliwi, nie po- trafiłby powiedzieć. Bez względu jednak na powody, stwierdzał, że to nieme wyobcowanie denerwuje go nie mniej, niż by go denerwowała jawna dokuczliwość bądź prowokacja. Okrążył sieci i wszedł na taras baru La Sirena; usiadł przy stoliku pod parasolem. W końcu jednak wynurzył się z głębi snu zimowego młody ospowaty kelner, który podał mu wermut i wodę sodową. Leniwie popijając, bawiąc się zapoconą szklanką i sam się pocąc Loader przypomniał so- bie entuzjastyczny opis w przewodniku: „Quepos: malow- nicza osada rybacka, położona na najdalej wysuniętym na południe cyplu wyspy. Jej wielki urok i charakter ścią- ga..." Osada — owszem. Malownicza — możliwe, jeśli nie bierze się pod uwagę tych brudnych uliczek. Urok i cha- rakter? Co to właściwie ma znaczyć? Zacisnął usta, nie wydając na razie żadnego sądu. Od miejsca swego pobytu wymagał jedynie obojętności. Za nic nie chciał być teraz dręczony bądź kuszony czy w jakikolwiek sposób w coś wciągnięty. „Zostaw mnie w spokoju" — napisał w liście do Catherine i nadal prosił o to samo, prosił o to wszyst- kich i wszystko. Znienacka zabrzmiał mu nad uchem czyjś gardłowy głos: 36 — Papierosy, seńor? Aż podskoczył na krześle. Ten człowiek stał już za jego ramieniem, a przecież nie było słychać, jak podchodził. — Nie, dziękuję. — Chesterfieldy? Winstony? — Nie. — Chyba nigdy dotąd Loader nie widział tak pomarszczonej i ogorzałej twarzy. — Playersy? — Nie palę. (Już nie palił. A jeszcze przed miesiącem, zanim rzucił palenie zdjęty strachem, jakby to była butelka po tru- ciźnie, którą nieświadomie wypił, wypalał dziennie do trzy- dziestu papierosów.) Nowo przybyły uśmiechnął się i przysiadł na sąsiednim krześle. Jego szare bawełniane ubranie było bardzo po- mięte, a przy czarnych płóciennych pantoflach jaskrawiły się niebieskie sznurowadła. —- Nikt na Galilei nie sprzeda ich taniej niż Tomeo Cardell. — Wierzę. — Nawet kelner tutaj panu to powie. W barze musiałby pan zapłacić jedenaście peset za paczkę. A w Barranca one kosztują dwanaście, piętnaście nawet. Ja panu mogę dostarczać po dziewięć. Loader wzruszył ramionami. — Dziewięć peset, seńor. Dziewięćdziesiąt za dwieście sztuk. — Przykro mi, ale mnie to nie interesuje. Cardell jak linoskoczek zawahał się na linie możliwości. — Tytoń do fajki? — Niestety, nie. Już nie z taką pewnością siebie: — To może zegarek? A jednak nic z naciągacza nie miał w sobie ten stary Zmarszczki na twarzy utrudniały określenie jego wieku. Sześćdziesiąt lat? Łysina i resztki siwych włosów, kępki zarostu na policzkach i podbródku, oczy piwne, głęboko osadzone, żywe i czyste, przypłaszczony nos. — Pióro Parkera? — Ręce miał też w zmarszczkach, szorstkie jak kora. — Tylko sto siedemdziesiąt pięć peset. — Traci pan czas — powiedział Loader. Nie czuł jednak urazy. Cardell robił wrażenie steranego i miał jakąś zro- dzoną z nieustannie go spotykających przeciwności, swoistą godność, która sprawiała, że nie narzucał się w sposób do- kuczliwy. — To kiedy indziej może? — Chyba nie. Pióro zniknęło w napęczniałej kieszeni. — Jak się panu podoba w Las Gaviotas? Najwidoczniej nic nie uchodziło jego uwagi. — Nie mogę narzekać. — A w Quepos? — Jeszcze się nie rozejrzałem. W łodziach przy molo zaczęły się ospałe przygotowania: czyszczono lampy karbidowe, podnoszono maszty. Przed barem przeszła gromadka starych kobiet, odzianych w ża- łobną czerń. Cienie już się wydłużały i orzeźwiający wietrzyk nadlatywał od morza. Z drugiego końca nabrze- ża jechał jakiś rowerzysta — mały czerwony kleksik co- raz bliższy na tle żółtawobrunatnym. Cardell wskazał: — Jedzie seńora Rubia. — Rubia? — zapytał Loader. — Blondynka? — Ona naprawdę nazywa się Sorbiere. Seńora Fran- coise Sorbiere. Patrzyli na nabrzeże. Kleks, coraz większy, nabierał kształtu, aż stał się tęgą kobietą w roztrzepotanej szkar- łatnej bluzie i kremowych spodniach. Gromadka plotkują- cych bab rozdzieliła się, żeby ją przepuścić, po czym wszystkie odwróciły się patrząc za nią, jak gdyby nigdy nie widziały tak śmiałego stroju, tak złotych włosów. Cho- ciaż stały daleko, ich pozy świadczyły o niedowierzaniu i szyderczej pogardzie. — Buenas tardes, seńora! — zawołał Cardell, zrywając się i kłaniając. Kobieta pomachała mu w przejeździe ręką. — Buenas tardes, Tomeo... Jutro? — Tak, tak. Jutro, seńora. — W domu? — W domu, seńora. Muy bien. Przejechała szybko w odległości może dwudziestu jar- dów od stolika Loadera, przy czym rower zboczył trochę na kocich łbach, gdy dyskretnie odwróciła głowę, żeby jeszcze raz spojrzeć na niego. Niemłoda, zauważył. I chy- ba się uśmiechnęła, więc przez grzeczność odpowiedział ukłonem. — Co za jedna? — Patrzył jeszcze na jej coraz mniej- szą sylwetkę. — Różni ludzie mówią różne rzeczy. — Pytam o narodowość. Francuzka? — Szwajcarka. — I mieszka tutaj? — A tak — odrzekł Cardell. — W jednym z tych do- mów za Las Gaviotas. Moja stała klientka. — Stał, gotów już odejść. — Jeżeli pan jednak będzie czegoś potrzebował, seńor, proszę pamiętać o mnie... Tomeo Cardell. — Dobrze, z pewnością. Cóż, kiedy to nie był człowiek dający łatwo za wy- graną. — A może maszynka elektryczna do golenia? Phillipsa. Pierwsza klasa. Tylko pięćset... Loader gestem obu rąk wyraził brak zainteresowania. — Mogę panu dostarczyć prawie wszystko, byleby mi dać trochę czasu — oświadczył Cardell, jak gdyby repre- zentował jakiś ogromny koncern handlowy; pozwolił też Sobie na dowcip, najwyraźniej wyświechtany ciągłym po- 39 wtarzaniem slogan swojej profesji. — Mówiąc między na- mi, ksiądz Maura i ja możemy zaspokoić każdą potrzebę człowieka. — Twarz miał jak ze zniszczonej gumy, gdy się uśmiechał. — No, ale pan, seńor, może nie jest wie- rzący? Rozdział czwarty Francoise Sorbiere oparła rower o ścianę domu i ruszy- ła po schodkach do okutych żelazem drzwi frontowych. Oburzona była nieustannie na swoją tuszę, przeklinając ów proces chemiczny, który spowodował, że w pięćdzie- siątym pierwszym roku życia wskazówka wagi pod jej ciężarem wskazywała dziewięćdziesiąt dwa kilogramy. — Helas — westchnęła głośno, zanim ze smutnym po- sapywaniem wkroczyła do niewielkiego saloniku. Życie to szereg coraz większych rozczarowań, ciągłe okrawanie dumy i miłości własnej. — Cesar? Cisza. — Cesar? Przeszła na taras. Dom sterczał z gęsto porosłego krza- kami zbocza bezpośrednio nad plażą — półkolistym spła- chetkiem piasku, otoczonym skałami jak podkową ogrom- ną literą „U". No i proszę! — pomyślała patrząc w dół na mężczyznę wychodzącego z płytkiej przy brzegu wody. Był brązowy na tle zsiadłej bieli i jadeitowej zieleni morza, i z kostek wyrastały mu skrzydła, gdy rozchlapywał każdym kro- kiem fale. Powitalnym gestem podniósł rękę na jej wi- dok, a ona poczuła w sercu skurcz zawiści i roztkliwienia, jak gdyby po raz pierwszy uprzytomniła sobie, jaki on jest wspaniały. Oparta pulchnymi łokciami o balustradę 40 obserwowała go; podniósł prześcieradło kąpielowe i brnął po piasku. Wciąż jeszcze kulał nieco, nawet gdy wiedział, że ona na niego patrzy. Może wreszcie rozsądnie usłucha, odczeka jakiś czas, cokolwiek zawiera ten list. — Coś jest dla mnie? — zawołał Guardiola przystając na skraju plaży przed ścieżką i osłaniając oczy w ukoś- nych promieniach słońca. - Jeden. — Skąd? — Z Madrytu. Powinna była ten list zniszczyć. Poczta z półwyspu nie- raz przychodzi z opóźnieniem, czasem listy w ogóle giną, wpadają bez śladu w otchłań przekupstwa i nieudolności. Czy ona nie postępuje wobec niego zbyt uczciwie? W ca- łym jej życiu on jest jedynym człowiekiem, o którym da się zgodnie z prawdą powiedzieć, że nigdy go nie oszu- kała. Ale tym razem oszukaństwo byłoby usprawiedliwio- ne, w tym jednym, jedynym wypadku. Przyszedł do niej na taras przez salonik, znacząc szla- kiem wzorzyste kafle podłogi. Woda kapnęła mu z głowy, gdy odrzucił włosy do tyłu i usiadł w jednym z wysokich trzcinowych foteli. Patrzyła na niego zdumiewając się znowu, wspominając. — Dobrze się pływało? — Dziękuję. — Odsłonił w uśmiechu zdrowe, równe zęby. — Gdzie ten list? — Siedzisz na nim. Guardiola sięgnął między kolana, usadowił się wygod- niej i rozdarł kciukiem kopertę. Więc skierowała wzrok na plażę, żeby dać mu do zrozumienia, że nie zamierza nim rządzić ani wtrącać się w jego sprawy. A przecież, gdy sekundy mijały, musiała zapytać: — To od Azany? — Od Azany, tak. i— Co on pisze? 41 — Że może mnie zakontraktować na niedzielę, jeżeli mi to odpowiada. — Na niedzielę? Przyszłą niedzielę? — Tak, Frankie. — Ależ to już za tydzień... Od dziś za tydzień. Przytaknął z powagą i złożył list. — W Linares. Zapaliła papierosa, zaciągnęła się unosząc podbródek wy- soko, jak gdyby groziło jej uduszenie. Z całą niefrasob- liwością, na jaką tylko mogła się zdobyć, zapytała: — Zgodzisz się? — Nie wiem. Zapytała ciszej. — Czy możesz? Z nogą w tym stanie? — Za dzień, dwa będzie w porządku. — Popatrz — rzekła szorstko, nieledwie szczęknęła — prawie nie zagojona. Poszarpana blizna szpeciła mu udo. ślady klamerek wy- glądały jak pary nóżek powiększonego owada. Tylko cu- dem ten byk nie wbił rogu głębiej, nie przedarł nerwów i arterii, nie rozłupał kości. Przeorał jednak prawie całe udo i to tak, że ta nierówna blizna była szeroka co naj- mniej na dwa palce. Guardiola dotknął jej ostrożnie. — Za parę dni... — Za parę tygodni raczej! Zabliźniła się, akurat! To właściwie jeszcze otwarta rana. Uśmiechnął się chmurnie. — Daj mi papierosa, proszę. — Nawet nie chodzisz jeszcze jak należy. — Bzdura. — Przecież widziałam cię... tam na plaży. Ciągle kule- jesz. Rzuciła mu papierosa. Chwycił go i sięgnął po zapal- niczkę leżącą na niskim stoliku obok. — Nie złość się, Frankie, to jeszcze nie zdecydowane. 42 — Nie złość się? Kto się złości? — Ty — rzekł łagodnie. — Nie. — Przygryzła wargę odwracając się tak, żeby on tego nie zobaczył. — Po prostu się niepokoję... Chcę, żebyś był rozsądny. — Będę. — Nie będziesz — powiedziała. — Daleko ci do tego, co ja określam słowem „rozsądny". — Frankie — wymruczał jej imię przeciągle, czule. — Usiądź i porozmawiamy o czymś innym. — Czy możemy? — Usiadła, szczelnie wypełniając sobą drugi fotel. — Azana przecież czeka na odpowiedź. — Nadam telegram jutro. — Że...? — Jeszcze nie wiem. — Chmurka dymu kłębiła się przy jego smagłej, posępnej twarzy, aż zmrużył oczy i roz- pędził ją szybkim machnięciem ręki. — Ale naprawdę nie jest ze mną tak źle i woda morska to najlepsze lekar- stwo. Z dnia na dzień blizna twardnieje. Chciał jechać, wiedziała o tym. Już postanowił. Jak za- wsze. Za każdym razem, gdy okaleczenie rogiem było dość poważne, by uważał się za chorego, wracał do Quepos. Ledwie jednak pierwsza propozycja przychodziła od jego agenta w Madrycie, znów wyjeżdżał, jak gdyby pociągnię- ty jakąś magnetyczną siłą, której musiał ulegać. A prze- cież dla niej te wszystkie blizny, będące niejako rejestrem jego przyjazdów, stanowiły coś straszniejszego niż okrut- ne poharatanie wspaniałego, żywiołowego ciała. W chwi- lach grozy widziała w nich przedwczesne epitafium, które Los swym rylcem wypisuje stopniowo, litera po literze, zanim w pewnej, niedalekiej już chwili gwałtownie dopi- sze je do końca. Zrezygnowana powiedziała: — Woda morska przynajmniej pomaga ci bardziej niż ta twoja Maryja Panna. 43 Wzruszył ramionami. — I te wszystkie modlitwy przed każdą walką. Dużo ci z nich przychodzi! — Gniewnie odrzuciła papierosa. — Pomogły w zeszłym roku? Dwa razy dostałeś rogiem. W biodro i w ramię... Dwa razy! — Mówiła z oburzeniem, mogłaby tym tonem karcić małego chłopca za to, że raz po raz wraca do domu brudny. — A dwa lata temu... czy ci pomogły? Przez trzy miesiące leżałeś na wznak, pona- bijany drenami i Bóg wie czym jeszcze. I w tym roku znów, od razu w pierwszej walce na samym początku se- zonu... — Ale żyję, prawda? — Dzięki Niej? Dzięki jakimś idiotycznym zabobo- nom? — Żyję — powtórzył uparcie. — Do kiedy? Do najbliższej niedzieli? Wstrząsnęły nią własne słowa, jak gdyby nie ona, a ktoś inny krzyknął mu je w twarz. Oczy jej się rozszerzyły. — Cesar — powiedziała i uklękła przed nim. — Ja nie chciałam... — Wiem. — Tak się martwię o ciebie. — Wiem. Wiem. Położyła mu głowę na kolanach, więc głaskał jej krótkie utlenione włosy, czuł, jak ta otyła kobieta teraz drży. Lu- bił dramat, ale raczej w swoim życiu, nie w cudzym, a już na pewno nie dramat przeżywany przez nią. Gdy in- ni przy nim dramatyzowali, zwykle go to onieśmielało, gdy dramatyzowała ona, ogarniało go przygnębienie, bo zbyt często odwoływała się wtedy do pierwszej fazy ich przyjaźni. Był młodszy od niej o dwadzieścia trzy lata i to, co kiedyś zdarzyło się między nimi, dawno przestało ich łączyć. Pozostała jednak serdeczność, wdzięczność, za- ufanie, toteż zawsze wytrącały go z równowagi te nawro- ty jej uczuć należących już do czasów minionych. 44 Żeby ją uspokoić, powiedział: — Zapytam jeszcze doktora. — Tego starego kakadu? — Znad jego kolan podniosła wzrok maskując zdenerwowanie. — Przecież on powie to, co ty będziesz chciał usłyszeć. — Nie zawsze tak robi. — Nie?... — Klęczała pełna nienawiści do swego wieku, do swojej głupoty. Jakże mogła przypuszczać, że on jesz- cze będzie jej słuchał. Przed dziewięciu laty, gdy ku zgor- szeniu całej wsi wzięła go z brudnej uliczki i przyjęła pod swój dach, czepiał się kurczowo każdego jej słowa. Nadała temu wiejskiemu chłopakowi polor, żywiła go, odziewała, ustawiła go na drodze, którą sobie obrał — wszystko w zamian za szaleńczą błogość nocy, zatracanie się w ostat- niej miłości. Życie było jej religią, tylko życie uznawała, chociaż uważała, że ono oszukuje: daje tylko po to, by od- bierać. Kiedyś w Lozannie jak glinę uformowano ją za młodu na garncarskim kole katolickim i wypalano w ka- tolickich piecach. Ale znużyła ją wiara w nie istniejącego Boga. Doszła do wniosku, że nic nie jest pewne z wyjąt- kiem prawdy, że czas mija i człowiek się starzeje. Mądroś- cią jedyną jest praktyczne podejście do życia. W swe czterdzieste dziewiąte urodziny gorzko płacząc usunęła z domu wszystkie lustra. I gdy Guardiola po skończonym se- zonie przyjechał do niej na cały czas do sezonu następne- go, powiedziała mu, żeby znalazł sobie inną, dziewczynę w jego wieku. „Kompromituję cię — wyjaśniła. — Tak, tak, kompromituję. Jestem już starą grubą babą..." Przypomniała sobie tamten dzień teraz, klęcząc przy nim, lękając się o niego. Nigdy nie widziała go na are- nie — nie chciała. Poniżyłaby tym siebie... i jego także. Nawet gdy walczył w Barranca, gdzie publiczność wielbi- ła go bezkrytycznie po prostu dlatego, że był chłopcem z tej wyspy — Galilejczykiem, który niejako wsławił się na odległym stałym lądzie — nie jeździła tam na jego występy. Dopóki byli kochankami, pokładała ufność w si- 45 łę, z jaką potrafił pokonywać i panować. Ale ta ufność słabła, w miarę jak ogień namiętności w niej wygasał i jego twarde panowanie nad nią stawało się coraz odleg- lejszym wspomnieniem. Aż zaczęła się przeradzać w świa- domość, że cały kunszt Guardioli na arenie to tylko jakaś zgubna mieszanina miernych zdolności i buty. Fakty — jak również krytyki — to potwierdzały. Ileż razy w ostat- nich latach ona słuchała o godzinie ósmej wieczorem spra- wozdań radiowych z dziennych corridas z trwogą, że wśród nazwisk ofiar padnie jego nazwisko? W snach prześlado- wały ją byki coraz potężniejsze, o coraz większych rogach. „Gorsza jesteś — strofowała sama siebie — niż najprze- sadniej troskliwa matka..." Cóż, kiedy żadne takie czynio- ne sobie zarzuty nie mogły ani jej zmienić, ani uspokoić. Pojawiały się ostatnio inne kobiety i to ją cieszyło; przy- najmniej pod tym względem postawiła na swoim. „Opo- wiedz mi o Mercedes — mawiała. — Och, więc aż tak szybko? Dominga, prawda? To ładne imię. Jaka ona jest? Skąd pochodzi...?" Nieśmiertelność to mit. Naprawdę nie ma niczego poza ciałem z krwi i kości, tym elan vital, i więzami wspólnych przeżyć, i konkretem przemian wio- dących do rozkładu. Miłość jednak nie obumiera tak pręd- ko jak komórki i gruczoły, więc coś z tej miłości nadal żyje i karmi się nim, Cesarem jeszcze młodym, męskim. Gdyby on umarł, umarłaby i ona — w głębi serca i zmys- łów, będących rdzeniem wszystkiego — pozostałaby tylko jej powłoka, bezsilna, wulgarnie otyła, żeby szydzić z niej aż po kres dni. Guardiola tymczasem mówił: — Pójdę do Corachana jutro. Obiecuję. Skórę miał w drobniutkich gruzełkach gęsiej skórki. Czu- jąc, jak wstrząsa nim dreszcz, odsunęła się i podniosła głowę. — Tobie zimno. — Trochę. Narzucę coś na siebie. — Wstał sztywno i z listem w ręce wszedł do pokoju. 46 Modlić się nie miała do kogo, ale każdym włóknem swej istoty pragnęła, żeby on odrzucił propozycję Azany: żeby dał sobie jeszcze parę tygodni zwłoki. Ciężko dźwignęła się z klęczek i znów zapaliła papierosa. — Josefa! Mieszkała w Quepos od lat dziesięciu. Pieniądze, które zdołała wyratować z następujących jedna po drugiej ka- tastrof przeszłości, umożliwiały jej prowadzenie życia tu- taj na jakim takim poziomie, co w ojczystej Szwajcarii z pewnością przy tych zasobach nie byłoby możliwe. Ta- nio wynajmowała tu dla siebie całą tę niedużą willę i nie musiała wyrzec się luksusu zatrudniania służącej. W Quepos pod jednym przynajmniej względem mogła świat oszukać. — Josefa! Służąca wychyliła głowę przez okno. — Seńora? — Podaj kseres i migdały... i radio przynieś z mojego pokoju. Popołudnie wyzwalało się z brutalnych objęć słońca. Czyste liliowe powietrze przeszywały ukośne strzały pro- mieni, rozszczepione przez drzewa iglaste na zboczach za domem. Właśnie, można tu w dodatku mieć piękno, su- rowe i dzikie, nawet po dziesięciu latach przyciąga ono uwagę, choćby tylko przelotnie. Nastawiła radio, gdy Jo- sefa je przyniosła. Genewa, Monachium, Londyn, Paryż — wszystkie te miasta na zawołanie; tym razem to muzyka z Rzymu, łagodna, nieszkodliwa. Jedno dotknięcie gałki i głusza zostaje odepchnięta, zatrzymana z daleka głosami świata. — A kieliszki? — wykrzyknęła cierpko. Josefa przystanęła w półkroku. — Seńora? — O kieliszkach zapomniałaś, dziewczyno. Jak mamy pić? Z butelki? 47 Jozefa wlepiła w nią przerażone oczy, zakręciła się i bie- giem ruszyła po kieliszki, przy czym wpadła na wycho- dzącego z pokoju Guardiolę. — Czasami — Frankie z rozpaczą wzniosła oczy w gó- rę — ci Galilejczycy doprowadzają mnie do szału. — Wszyscy? — Guardiola podszedł do niej starając się w miarę możliwości ukryć, że kuleje. Spojrzała na niego surowo. — Tak, Cesar, wszyscy. Pocałował ją w rękę. — Ale tylko czasami, prawda? — Wystarcza, że czasami. Aż nadto. — I ponieważ nie dowierzała samej sobie, ponieważ wiedziała, że jej obawy zbyt są żywe i on mógłby nią gardzić, gdyby znów nawet wbrew jej woli się ujawniły, rozmyślnie zmieniła temat: — Jest jakiś cudzoziemiec w Quepos, wiesz o tym? — Ten Amerykanin... myślisz? Z tą dziewczyną? — Nie. W każdym razie ten, o którym mówię, nie jest Amerykaninem. Nie, to inny. Widziałam go na tarasie w La Sirena, jak rozmawiał z Tomeo Cardellem. Skądkol- wiek przyjechał, jest jakiś schorowany. Rozdział piąty Loader wałęsał się w chłodzie wczesnego poranka chcąc poznać lepiej okolicę przed nastaniem pory, gdy słońce wy- toczy się dość wysoko, żeby wypalić siły żywotne zarów- no z niego, jak z całej tej rybackiej osady. Zbudził się już o świcie; patrzył na pierwszy blask dnia przy nierównym krawężniku nieba, na to światło coraz szerzej rozlane od wschodu, najpierw żółte, potem zielone i wreszcie różo- we — przeczyste, zmienne, oblekające w kształty i wspa- niałość widok, który rozciągał się z jego balkonu. Noc prze- spał dobrze bez żadnych snów, bo swymi tajemnymi egzor- cyzmami odpędziła je od niego niepamięć, i śladów krwi też nie było, więc zbudził się spokojnie, bez lęku. Śniada- nie podawano dopiero o dziewiątej, toteż miał czas ogolić się, ubrać i wyruszyć na spacer w ciszy niezwykle dla nie- go wczesnej godziny. Łódki stały już przy molo, ale zdążył zobaczyć, jak ry- bacy wynoszą w wiklinowych koszach na brzeg złowione nocą ryby. Węgorze, ośmiornice, kałamarnice, płaszczki, sardynki — rozpoznawał tylko niektóre wśród tej obfi- tości. Żadnych jednak nie odrzucano, choćby były naj- szpetniej wąsate i barwami swych łusek wzbudzały obrzy- dzenie. Wszystkie przenoszono przez nabrzeże do kramów, gdzie wyrzucano je szarpiące się, rozedrgane na coraz wyż- sze sterty. Znów Loader czuł, że wszyscy mu się przyglą- dają, ale chyba już nie tak nieprzyjaźnie, i paru starszych rybaków nawet mu powiedziało burkliwie „dzień dobry". Wkrótce potem śniade kobiety z niewzruszenie obojętny- mi twarzami zaczęły sortować te okropne piramidy spiętrza- ne na każdym stoisku i zaprowadzać w oślizłej, drgającej masie coś w rodzaju ładu, a jeden z chłopców wsiadł na rozklekotany rower i z policzkami wydętymi jak herold trąbiąc w konchę muszli odjechał w głąb wsi. Raz po raz dawało się słyszeć to ponure trąbienie przez następne pół godziny. Doleciało nawet do kościoła, głu- che, żałobne, gdy Loader od drzwi rozglądał się po zmur- szałym, przepastnym wnętrzu. Wszedł tam w czasie mszy świętej i od razu przygnębiły go pokorne szepty rozmod- lonych ludzi; zawrócił w światło dzienne gwałtownie, jak gdyby w nieznanym zaułku doszedł do ślepego muru, na którego widok poczuł dreszcz grozy. Idąc główną ulicą jesz- cze prawie pustą poza tym, że w stronę rynku wlókł się szereg wielbłądów, znów usłyszał dźwięki tej konchy i póź- niej też — już po raz ostatni — gdy dość daleko od na- brzeża chwilowo zabłądził w jakimś nowym labiryncie cuchnących uliczek. W końcu jednak doszedł tamtędy do wzniesienia, gdzie po śmietnisku w wyschniętym korycie strumyka przecha- dzały się majestatycznie zastępy olbrzymich wron. Nie- zbyt stromą ścieżką ruszył pod górę i nagle znalazł się gdzieś poza Quepos, zupełnie wysoko wśród drzew igla- stych. Spocony przysiadł na skalistej odkrywce, żeby od- począć, chociaż właściwie nie odczuwał zmęczenia w tym powietrzu, pieszczącym jak jedwab. W pobliżu musiały być kozy, kozy czy może owce; nie- ustannie brzmiała delikatna, spękana muzyczka ich dzwon- ków. Za trzepotem motyla w tygrysie cętki oczy Loadera powędrowały od mglistego błękitu morza w głąb lądu i oto ukazało się coś znanego — ta szosa, którą wczoraj przyjechał. Teraz już wiedział, gdzie jest. Zobaczył, że Quepos w dole przypomina z daleka szkielet ryby: od głównej ulicy równoległej do nabrzeża boczne uliczki roz- chodzą się niczym żebra. Poszarpany obwód całości ginął wśród sadów i kamienistych poletek. Od zachodu pastelo- we wille nad zatoką wyglądały tak samo niepokalanie jak wczoraj, i po stronie wschodniej — czego on przedtem nie zauważył — też stało ich parę przysłoniętych garba- tymi wzgórzami. Pomyślał, że w którejś z nich mieszka zapewne ta gruba Szwajcarka i zdziwił się leniwie, że też chciała sobie wybrać takie odludzie. Szwajcaria nie ina- czej niż Esher wydawała się odległa stąd o miliony mil. Powiadają, że progiem Afryki są Pireneje; tutaj — stwier- dził — rzeczywiście to widać. Słabiutko barwą czerwonego wina majaczyła na horyzoncie kreska lądu afrykańskiego. Jak przeczytał poprzedniego dnia w przewodniku, zaled- wie trzydzieści mil wynosiła ta odległość. Bliżej, znacznie bliżej widział wysepkę La Tortuga, trafnie tak nazwana, bo istotnie wychylała się z morza jak grzbiet żółwia. Cho- ciaż mapa dowodzi niezbicie, że La Tortuga oddalona jest od Galilei o siedem mil, patrząc z tej wysokości poprzez 50 spokojne morze, można by przysiąc, że to wcale nie jest tak daleko. O pół do dziewiątej zdecydował się ruszyć. W ciągu tych dwóch godzin prawie zapomniał, że niewiele już jest przed nim takich poranków. Jego wyprawa odkrywcza by- ła dość łatwa; poza ową przelotną chwilką w kościele, gdy znów ogarnął go popłoch, nie miał się czym denerwować, a przyjemność, jaką mu sprawiło zorientowanie się w nie- znanym miejscu, chwilowo zagłuszyła szemrzący głos roz- paczy. I zarazem poczuł przypływ apetytu. Wrócić spróbował inną drogą zamierzając obejść Quepos naokoło i podejść do Las Gaviotas od strony wschodniej. Przez jakiś czas nie było żadnej ścieżki, wszędzie tylko dywany igieł sosnowych, miękkie pod jego stopami, ale i śliskie, przy czym musiał też uważać, żeby się nie po- tykać o sterczące korzenie. Na sosnach już zawiązywały się szyszki i gdy dotknął jednej z niskich gałęzi, w po- wietrze wionął z niej żółtozielony pyłek. Dzwonki, które przedtem słyszał, należały do kóz, a nie do owiec. Prze- szedł wśród tych kóz na łące za ostatnimi drzewami; koś- ciste stado było puszczone samopas. Uciekały przed nim, ale zaraz z odległości w ich pojęciu zapewne bezpiecznej odwracały się, żeby nie przestając żuć, patrzyć na niego. Wkrótce potem ścieżką zeszedł ze wzgórza i wkroczył na równinę, porosłą zagajnikiem, jaśniejącą tu i ówdzie pias- kowcem, który najwyraźniej wydobywano kiedyś w spo- sób bezplanowy, o czym świadczyło kilka głębokich od- krywek bądź zduszonych częściowo przez krzaki, bądź przysypanych okruchami skalnymi. Dotarł tak tą ścieżką, prawie na wschodni skraj osady, gdzie dolatywały już z do- mów śmiechy i odgłosy gospodarskiej krzątaniny. Minął skrzyżowanie z jakimś duktem szerszym, częściej używa- nym i zanotował sobie w pamięci, że też warto byłoby któregoś dnia przejść się tamtędy, gdy nagle usłyszał czyjeś wołanie. Był to głos kobiecy, natarczywy, zatrwożony. Przez mi- nutę czy dwie nawet nie wiedział, skąd go słychać, co wię- cej, przez chwilę, gdy wołanie się nie powtarzało, skłonny był przypuszczać, że doznał złudzenia. Ale gdy raz jeszcze odwrócił się i rozejrzał, usłyszał już nie tylko głos: czyjeś szybkie kroki zbliżały się w jego stronę. I zaraz zobaczył postać w bieli sunącą duktem ku skrzyżowaniu, postać zakonnicy roztrzepotaną jak ptak w rozbiegu przed pod- frunięciem. — Seńor! Udzieliła mu się jej trwoga. — Co się stało? — Por favor... — Przystanęła o dziesięć jardów przed nim, z ogromnym wzburzeniem, ruchem ręki wskazując coś za sobą. — Proszę tam pójść. Odruchowo ruszył we wskazanym kierunku. — Ale o co chodzi? — Valentin... ten mały... Valentin. — Co mu jest? — zapytał głupio. — Gdzie? Zakonnica już biegła z powrotem. — Prędzej... Prędzej, seńor. Szedł za nią zniewolony tym usilnym żądaniem. Zaha- czyła habitem o kaktus i musiała się zatrzymać. Oderwała kolec kaktusa, po czym podciągnęła długą spódnicę wy- soko do połowy łydek. Miała zniszczone czarne trepy, bia- łe pończochy... Loader w czasie tej wędrówki za nią czuł się trochę śmieszny. Przez ramię wysapała: — Zabroniłam tamtym ruszać się z miejsca... Tamtym?... Nie rozumiał, nie wiedział, czego się spodzie- wać. Valentin...? Po przebyciu szybkim krokiem może z pięćdziesięciu jardów czuł ogień w płucach. Odezwał się głos przestrogi: powoli, powoli. Wykrztusił znów: — O co chodzi? Co się dzieje? — On spadł... spadł. Droga zbaczała pod bezlistnym figowcem. Raptownie po- 52 chylając głowy, żeby obejść to niskie rozrośnięte drzewo, oboje znaleźli się przed gromadką dzieci. Stało ich sześ- cioro zupełnie bez ruchu i zakonnica wykrzyknęła na ich widok: — Dzięki Ci, o Boże! Och, dzięki Ci, o Boże! Wtedy dopiero Loader nagle zrozumiał. To niewidome, te, które szły wczoraj gęsiego... Stały jak wryte, jak ska- mieniałe, nawet gdy zakonnica do nich podchodziła — tyle że próbowały wodzić martwymi spojrzeniami za odgłosem jej kroków. — W porządku, dzieci. — Zakonnica już się nieco opa- nowała. — Nie bójcie się. Jeden pan tu przyszedł, żeby nam pomóc. Mała bruneteczka z mlecznie białymi źrenicami powie- działa tępym głosikiem: — Valentin dalej płacze. Loader zaczerpnął powietrza. — Gdzie on właściwie jest? — Tam. — Zakonnica wskazała jamę za skrajem drogi. Stanęli razem nad jamą. Pędy obrastającej ją opuncji uniemożliwiały oszacowanie głębokości. — Valentin? — zapytała zakonnica. — Słyszysz mnie, dziecko? Tylko słaby szloch doleciał w odpowiedzi. Loader ob- szedł jamę naokoło. Była mniej więcej kwadratowa, sze- roka chyba na osiem jardów. Zakonnica przykucnęła. — Zaraz cię wydostaniemy, Valentin. Za momencik. — Niespokojnie spojrzała na Loadera. — To moja wina ¦ — szepnęła. — Wszystko przeze mnie. Wystarczyło, że na chwilę spuściłam go z oczu. Uznał, że raczej nie pora wygłaszać mowę pogrzebową. Powiedziałby jej to, ale uleciało mu z pamięci, jak jest po hiszpańsku pogrzeb. Więc tylko wzruszył ramionami, a potem zajrzał do jamy. Powinien o parę rzeczy zapytać, nie myślał jednak o żadnych pytaniach wobec dolatują- cych z dołu, przytłumionych szlochów. 53 — Proszę się zająć resztą dzieci — rzekł szorstko, bo jej bezradność już go irytowała. — Niech one gdzieś usią- dą albo odejdą stąd. Inne jamy na-tym terenie liczyły nie więcej niż jakieś dziesięć, dwanaście stóp głębokości, zakładał więc, że i ta nie jest głębsza. Ktokolwiek wydobywał stąd piaskowiec, z pewnością nie sięgał poniżej jego warstwy. Siadając na krawędzi jamy Loader spuścił nogi i obcasami odłamał kilka pędów opuncji. Nie wydawało się, by ta oderwana wyściółka spadała głęboko. Ściany jamy były prawie pro- stopadłe, ale w miejscach, gdzie warstwami wydobywano ten miękki kamień, tworzyły się w nich małe półki, toteż gdy ostrożnie,zsunął się tam tyłem, natrafił na dogodne oparcie dla stóp, potem znów pomógł mu następny taki schodek. Ponieważ szlochy dochodziły z przeciwległego kąta, nie musiał się przejmować lawiną skalnych okru- chów, którą powodowało każde jego poruszenie. Zagłębio- ny po ramiona, spojrzał w dół między swoje nogi a ścianę jamy i myśląc, że widzi dno, zawisł na wyprostowanych rękach, po czym puścił się krawędzi. Gałęzie chrupnęły pod nim, zachwiał się, prawie upadł. Otoczyła go nagle nieprzenikniona ciemność i uderzył w nozdrza obrzydliwy odór rozkładu. Musiał podnieść wzrok, żeby zobaczyć światło dzienne w górze co najmniej o cztery stopy nad głową. — Valentin? Po omacku ruszył do tamtego kąta. Coś niewidocznego smyrgnęło mu spod nóg. Z wolna jednak oczy oswoiły się z mrokiem. Chłopiec leżał na boku i nogę miał podkurczo- ną. Kwilił, gdy Loader przysunął się do niego. — Dobrze jest, chico. Już dobrze... — Loader zaczął prostować chłopcu tę chudą nożynę, ale usłyszał skowyt bólu. Zupełnie nie wiedział, co robić. — Możesz usiąść? Podeprzyj się łokciami... O, właśnie. — Czy on bardzo się potłukł? — doleciał znad jamy głos zakonnicy 54 — Myślę, że złamał lewą nogę — odpowiedział Loader. Zwrócił się do chłopca: — Postaraj się wziąć mnie za szy- ję... Nie, poczekaj. — Ukląkł i rozsunął chłopcu nogi, że- by go dźwignąć na plecy. — Teraz spróbuj. Weź mnie za szyję... — Poczuł, jak palce chłopca macają go po ra- mionach, zwierają mu się na gardle; stęknięcia dmuchały mu w ucho. Powiedział: — Trzymaj się mocno. I krzycz, jeżeli to pomaga. Z głębokim wdechem, który przepalił mu płuca, podniósł się z klęczek tak delikatnie, jak tylko zdołał. Wzdrygnął się, gdy chłopiec zwisając mu na plecach, wrzasnął roz- dzierająco, ale ten wrzask zaraz ucichł. Za ciężkie było to brzemię, wręcz nie do udźwignięcia, gdyby nie sięgnął rę- ką za siebie i nie podtrzymywał chłopca za prawy pośladek. Zgięty, chwiejnie ruszył pod ścianę jamy, przy czym za- szczekały rozrzucone po dnie jakieś stare puszki. Na pół zdławionym głosem powtarzał: — Trzymaj się, Valentin. Trzymaj się... Dotarł do ściany i zbadał wzrokiem najpewniejsze jej występy, zanim przejął ten cały ciężar na kark. Najzręcz- niej w granicach swoich kiepskich możliwości zaczął się wspinać. Przez jeden straszliwy moment miał wrażenie, że palce chłopca zsuwają się z jego szyi, że chłopiec mdle- je. Wtedy już nie mógł wykrztusić ani słowa. W głowie mu huczało i wzrok przysłaniała różowa mgła. Jakoś jed- nak zdołał wciągnąć się na wysokość może trzech stóp. Za- konnicę miał teraz bezpośrednio nad sobą; widział ją mglistą, rozedrganą, gdy w naprężeniu usiłował natrafić na kolejny występ. — Chwycić go! — spróbował zawołać. — Pociągnąć za ręce! Tylko chrząknięcie dobyło się z jego krtani, ale zakon- nica zrozumiała. Rozpaczliwie wspiął się jeszcze trochę wyżej akurat w jej zasięg tak, że pochylając się mogła złapać chłopca za przegub ręki. Natychmiast w jego krta- ni coś się rozluźniło. I jeszcze raz szarpnięciem trochę wyrzej się podciągnął i oto głowę już wysunął nad ziemię, oba łok- cie oparł na krawędzi jamy. Zakonnica ujęła chłopca za drugą rękę. — Może go siostra utrzymać? — ochryple zapytał Loader. Przytaknęła. Wygramolił się i nareszcie dziecko zostało mu zdjęte z ramion, położyli je na ziemi. I wtedy od razu poczuł mdłości. Drżał na całym ciele. Słaniając się prze- szedł parę kroków i oparł się o drzewo. Ty głupcze — wymyślał sobie w oszołomieniu — ty cholerny głupcze... Zakaszlał, splunął, po czym z lękiem spojrzał na połyskli- wy kleks plwociny. Miał uczucie, że w piersi otwiera się rana, a przed oczami wirowały mu czarne punkciki. — Dziękuję, seńor — mówiła zakonnica gdzieś bardzo, bardzo od niego daleko. — Stokrotnie dziękuję. Prawdopodobnie myślała, że on się zgrywa, ale nie dbał o to. Stał nadal pochylony, oparty o drzewo i czekał, że- by mdłości minęły. Wkrótce najgorsze już przeszło, więc się wyprostował. Chłopiec wciąż jęczał cicho, raz po raz przesuwając głowę na kolanach zakonnicy; inne dzieci sie- działy cierpliwie jak krąg małych ciemnych gnomów. Loader odezwał się zduszonym głosem: — Czy to jednak nie było szukaniem guza... błądzić po takich wyrwach i wybojach? — Myśmy nie błądzili! Dzieci były na mszy i prowadzi- łam je z powrotem do misji. — Tędy? —• warknął z pretensją do niej, bo przecież go w to wciągnęła. — Innej drogi nie ma, seńor. Dotychczas właściwie nie zdążył jej się przyjrzeć. Pod wykrochmalonymi skrzydłami płóciennego kornetu, ciasno zapiętego na podbródku, gładkie czoło, wielkie niespokoj- ne oczy, pulchne usta. Biel wokół owalu tej twarzy bez bodaj kosmyka włosów i rumieńce na oliwkowych policz- kach sprawiały, że wyglądała zdumiewająco młodo. 56 — Daleko stąd do misji? — Ze dwieście, trzysta metrów. — Czy to tam siostra biegła? — Nie, misja jest z przeciwnej strony. A do wsi bliżej... nic innego mi wtedy na myśl nie przyszło. — Urwała głaszcząc chłopca po głowie. — Trzeba będzie go przenieść wygodnie... na noszach. Mógłby pan przy nim zostać? — Dobrze. — Parę minut. Skinął głową. — Ale inne dzieci niech siostra zabierze ze sobą. — Tak myślałam, seńor... Powiedziała to takim tonem, jakby chciała podkreślić, że nie zawsze jest nieudolna. Kazała dzieciom wstać i usta- wiła je w szeregu; ruszył ten szereg ścieżką — dziecko za dzieckiem z ręką na ramieniu swego poprzednika. Loa- der jeszcze nieco zdyszany usiadł na piętach przy chłopcu. Szczupła arabska twarzyczka była podrapana, zapewne kol- cami kaktusa w chwili upadku, i kolano złamanej nogi fatalnie odarte ze skóry. — Nie martw się — powiedział łagodnie — nie martw się, Valentin. Zaraz będziesz pod dobrą opieką... Bardzo cię boli? — Tak — zaskomlał chłopiec. — Jak to się stało? — Chciałem siusiu. — Więc puściłeś się tego chłopca czy dziewczynki przed tobą? Tak to było? Zgubiłeś się na chwilę? — Tak. Łzy ciekły z niewidzących oczu. W całym swoim życiu Loader nie widział nic równie tragicznego. Wstrząsnęło nim to do głębi, musiał odwrócić wzrok. Jak gdyby łzy chłopca były i jego łzami: prośbą o zrozumienie, o to, by skończył się lęk. — Zaraz ktoś przyjdzie — szepnął i powieki mu zatrze- potały. — To już nie potrwa długo. 57 Przez dziesięć minut mogłoby się wydawać, że oprócz nich nie ma żadnych ludzi na świecie. Potem zakonnica wróciła z jakąś drugą — starszą, szczuplejszą, bardziej su- rową sądząc po głosie i rysach twarzy. Trzymały między sobą płócienne nosze. Loader wstał na ich widok, ale zigno- rowały go i zajęły się chłopcem. Dopiero gdy chłopiec zo- stał ułożony na noszach, ta druga zakonnica przyjęła obec- ność Loadera do wiadomości. — Wielce panu jesteśmy wdzięczne, seńor. Siostra Encar- na opowiedziała mi, jak wspaniale pan się zachował. — Drobiazg. — Loader wzruszył ramionami wypowiada- jąc ten grzecznościowy banał. — De nada. — Przeciwnie. Siostra Encarna miała ogromne szczęście, że pana tam w takiej chwili spotkała. Ogromne szczęście, doprawdy. — Kryjące się w tych słowach upomnienie nie pozostało bez echa; zakonnica zwana siostrą Encarną za- czerwieniła się i przygryzła usta. Następne zdanie, wyce- dzone lodowato, skierowane było już bezpośrednio do niej: — Gdyby siostra zechciała pójść teraz po doktora, my we dwoje z tym panem przeniesiemy Valentina. Loader nie miał wyboru. Ujął tylne uchwyty noszy i zrównał krok z energicznym, ale spokojnym krokiem starszej zakonnicy. Chłopiec popłakiwał od czasu do czasu, poza tym jednak leżał cichutko. Droga biegła wśród za- rośli dosyć prosto i po równym gruncie. Przeszli tak mo- że ze sto jardów, zanim spoza ściany gęstniejących so- sen ukazało się parę niskich budynków. Loader, goniąc ostatkiem sił, oddałby wszystko, żeby tylko zarządzić po- stój, ale powstrzymywał się ze względu na chłopca. Do- tarli do murku z piaskowca i przeszli pod zardzewiałym łukiem, na którym był napis: NASZA PANI OGRODÓW. Jeszcze trzydzieści jardów i sosny pozostały za nimi. Ni stąd, ni zowąd znaleźli się na sporym okrągłym placu, gdzie wśród równo wytyczonych, przeciętych piaszczysty- 58 mi ścieżkami, nędznych zachwaszczonych trawników stało chyba ze dwanaście baraków, przypominających Loadero- wi koszary. Zatrzymali się przed prostokątnym budynkiem z napi- sem SZPITALIK, wymalowanym czerwoną farbą nad drzwiami. Ten też jak wszystkie inne był bezbarwny, zbu- dowany z bloków piaskowca. Zakonnica weszła pierwsza przytrzymując sobą skrzypiące wahadłowe drzwi z siatką drucianą i przeciągnęła nosze. W szpitaliku było sześć że- laznych łóżek, w jednym końcu łazienka, w drugim ala- bastrowa figura Chrystusa na krzyżu. W żadnym z tych łóżek nie leżał nikt i ściany — poza tym, że wisiał wielki krucyfiks — ziały pustką jak w grobowcu. Ale to przy- gnębia — uświadomił sobie Loader — tylko tych, którzy mogą widzieć. Zakonnica skierowała się w prawo, ruchem głowy wskazując miejsce, gdzie chce położyć nosze. Opu- ścili chłopca na to łóżko i wtedy wysunęła tyczki z pętli tak, że chłopiec jak na prześcieradle leżał na wiotkim już płótnie. Loader czekał, gotów odejść, gotów zostać. Stanowczo, a przecież delikatnie zakonnica zaczęła chłopcu zdejmo- wać trepy. Odkąd wnieśli razem te nosze, nie wypowie- działa ni słowa. Trafnie czy nietrafnie odgadywał, że ona jest bardziej oburzona na siostrę Encarnę, niż przejęta współczuciem dla nieszczęśliwego dziecka. Zapytał: — Czy jeszcze w czymś mogę pomóc? Podniosła ku niemu twarz o rysach orlich, ciemną w bieli kornetu, i obrzuciła go szybkim spojrzeniem. — Chyba nie. Odprawiła go zwięźle, najwyraźniej zaabsorbowana. Po- mimo to chciał się dopatrzyć jakiegoś cienia kobiecej ła- godności pod pancerzem surowego opanowania, na próżno. — Jak siostra sobie życzy — powiedział. — Dziękuję raz jeszcze, seńor. Odprawiony, podszedł jednak do łóżka. — Do widzenia, Valentin. — Do widzenia. Ale łzy chłopca go rozkleiły i to jeszcze nie minęło. Litością wezbrało mu serce. Odruchowo zapytał: — Może przyjść do ciebie kiedyś? Odpowiedział mu krótki jęk. — Chciałbyś, żebym przyszedł? — Chciałbyś, prawda, Valentin? — zapytała machinal- nie zakonnica, rozpinając chłopcu koszulkę. — Tak — szepnął chłopiec. — Więc dobrze — powiedział Loader. Niemal bezwied- nie pogłaskał chłopca po śniadym policzku. — Przyjdę do ciebie jutro. Pchnął drzwi wahadłowe i zostawił je za sobą rozhuś- tane. W szpitaliku było chłodno, ale gdy wyszedł w ten oślepiający blask poranka, nagle zgrzany i słaby, poczuł, jak piecze go w wyschniętym gardle pragnienie, i zdu- miał się, jakim cudem mógł z siebie dać aż tyle. Rozdział szósty — Jutro? — jak echo powtórzył Snyder. — We wtorek? W słuchawce zatrzaskało: — Jeżeli nie jutro, to pojutrze. Jeżeli nie we wtorek, to w środę. Zrozumiał pan? — Owszem. Ale są jakieś zakłócenia na linii. Bardzo słabo pana słychać. Nieufnie przyglądał się starej kobiecie, która siedziała w kącie i z namaszczeniem robiła pończochę na drutach. W Las Gaviotas też był telefon, wydawało mu się jednak bezpieczniej dzwonić stąd. Za każdym razem, gdy przy- chodził do tego parterowego pokoju, służącego jako jedy- 60 na publiczna rozmównica telefoniczna w Quepos, i prosił tą zasuszoną duenę o połączenie z Barranca, zwracał się do niej po francusku. I za każdym razem ona go nie ro- zumiała — czy też udawała, że nie rozumie. Rozmawiał przez telefon w tym języku, a przecież obserwował ją pil- nie obawiając się, że ona może mieć jakieś groźne moż- liwości. Nie wolno ufać w całej pełni nikomu. Podejrzli- wość to szósty zmysł, niewidzialna antena. Tylko głupiec ufa i głupiec też szybko daje się złapać, zamknąć w po- trzasku, a potem leży z gardłem poderżniętym i żerują na nim roje much. — Bardzo słabo pana słychać — powtórzył. — Na to nie poradzę. Chyba nie będzie pan wymagał, żebym wrzeszczał? Nic Snyder nie wiedział o właścicielu tego głosu w słu- chawce; nigdy go ani nie spotkał, ani nie miał spotkać. ów człowiek był po prostu pewną ustaloną godziną, pew- nym numerem telefonu, głosem — niczym więcej. Już po raz trzeci rozmawiali dziś ze sobą i sprawa zbliżała się do punktu decydującego. Więc w tym tygodniu... —• Trzeba obejrzeć — szczęknęło w słuchawce — dom, który dla niego przygotowujemy. — Który? — Willa Azul. Starannie powstrzymywał się od powtórzenia tej nazwy. Zresztą nie było tu zbyt wiele tych will do wyboru. — Obejrzę — powiedział. Nie odrywał wzroku od czarnej postaci staruszki w ką- cie. Kołysząc się w fotelu na biegunach w przód i w tył, w przód i w tył, ściągała usta nad stalowym połyskiem drutów i karmazynową włóczką przesuwającą się błyska- wicznie w jej żylastych rękach. Wypatrywał czegokol- wiek, co by świadczyło, że ona rozumie, jakiejś uchwytnej reakcji, choćby najsłabszej. — Kiedy? — zapytał. — Co kiedy? — Kiedy nasz przyjaciel się pokaże, żeby ją obejrzeć? — To zależy, którego dnia on przyjedzie tutaj. Ale ma- my nadzieję, że wyprawimy go do Quepos do pana naj- później we czwartek. Snydera przeszło mrowie, jak gdyby tuż przy nim za- opatrzono jakiś niepewny, delikatny mechanizm w ryzy- kowny zapalnik. — Rozumiem. — I jeszcze jedno... — Słucham. — Niech pan już nie dzwoni... — W słuchawce zachro- botało wściekle i Snyder aż się wykrzywił usiłując z tego chrobotu wyłowić słowa — ...pod żadnym pozorem. — Chwila ciszy, a potem już zupełnie wyraźnie: — Rozumie pan? — Połowy nie słyszę przez cały ten czas. Duena kołysała się lekko w fotelu, kto wie, czy rzeczy- wiście nieświadoma tego, że on jej się wciąż przygląda. — Powiedziałem, żeby pan już do mnie nie dzwonił. To ma być ostatnia rozmowa. Snyder odchrząknął: — Potrzebuję bliższych szczegółów. — Jeszcze podamy. — I powinniście mnie uprzedzić. — Listownie. — Dobrze. Były już inne podobne głosy, bezimienne, ostrożne, po- nure. Raz w Caracas i raz w Lizbonie. Głosy, które — jak gdyby rozmowa z nim je nudziła — zbyt raptownie mówi- ły „do widzenia". Zapytał więc z pośpiechem: — A co będzie, jeżeli nie dostanę wiadomości? — Dostanie pan... w swoim czasie. Niech się pan nie martwi. My tu zrobimy, co do nas należy. Zaklekotało i Snyder usłyszał taki odgłos, jakby kapała woda. Słuchawka szkliła się od potu, gdy odkładał ją na archaiczne widełki. Staruszka przerwała robotę i pod- niosła wzrok uśmiechając się szeroko, bezzębnie. Telefon miała w swoim frontowym, reprezentacyjnym pokoju. Był to urzędowy aparat użyteczności publicznej. Od osiem- nastu lat cieszyła się wyłącznością jego posiadania i z du- mą pełniła przy nim służbę, polegającą na tym, że mówiła żądany numer telefonistce w centrali, a potem, gdy klient już rozmowę skończył, pobierała opłatę najwyższą, jaką śmiała pobrać. Jedynie od czasu do czasu zdarzały się ja- kieś nieporozumienia czy też trudności. — Dobrze było słychać, seńor? Poszukał w kieszeni monety; specjalnie zapytał po fran- cusku, niby niechcący: — Ile jestem winien? — Jak, seńor? — Combien? Zmarszczyła brwi. — Nie rozumiem. — Ale rękę już wyciągnęła, stuloną całą w drobniutkich zmarszczkach jak marynata. Zawahał się; to jeszcze nie znaczy, że ona się czegoś domyśla. Musiała przecież oczekiwać zapłaty, gdyby więc wypróbował ją dalej, mógłby tylko wzbudzić podejrzenie. — Ile? — powrócił do hiszpańskiego. — Jeden douro — powiedziała. — Tak samo jak przed- tem. Zapłacił dokładnie tyle i wyszedł. Wisząca w drzwiach zasłona z paciorków brzęknięciem zagłuszyła jej pożegna- nie. — Niech Pan Bóg prowadzi. Skierował się na rynek przejęty myślą o czwartku, my- ślą, którą czuł w mózgu, jakby to był rozżarzony węgiel. Z przyzwyczajenia się obejrzał, zaraz jednak uświadomił sobie bezsens tej ostrożności. Czemuż by ktoś miał go śledzić? Nikt tutaj oprócz niego nie wie, co się stanie przed końcem tego tygodnia. Nikt nie mógłby bodaj koja rzyć jego osoby z jakimś jeszcze nawet nie przybyłym na Galileę gościem nazwiskiem Daez. Bez nerwów. Bez nerwów... Na rynku minął człowieka, który polewał zakurzony bruk wodą z beczki na wozie. Słońce stało wysoko nad wierzchołkami dachów i drzew zagarniających budki z wo- dą sodową i ławki przy fontannie w wydłużone kałuże cienia. Wybrał mniej lichą z dwóch miejscowych kawiarń i usiadł przy stoliku na zewnątrz; zamówił kawę. Ceny w obu kawiarniach były takie same, inaczej poszedłby tam, gdzie kawa tańsza. Nie cierpiał zbytecznego marno- trawstwa, a do wynagrodzenia nie doliczono mu funduszu na wydatki związane z jego zadaniem. Musiał zadowolić się okrągłą sumą, z czego trochę wypłacono mu gotówką, a resztę zdeponowano w skrytce pocztowej w Paryżu do podjęcia po wykonaniu roboty. Razem pięć tysięcy do- larów amerykańskich... Rozmyślał nad tą liczbą przez chwilę. To przecież znacznie więcej, niż dali mu za Lizbo- nę czy za Caracas. Może już się wykazał: może Daez jest dla nich o tyle ważniejszy. „Dla nich" — nie znał ani jed- nego nazwiska. To były tylko głosy przez telefon, ogłosze- nia w rubryce „Osobiste", stłumione szepty o północy w bramach ciemnych jak sepia... Małymi łykami wypił szklankę mocnej czarnej kawy. Prawie niedostrzegalny wietrzyk tasował suche liście pla- tanów i cienie ich płynęły po ziemi jak gęste ławice ryb. Czwartek... Prawdopodobnie nie wcześniej. A przecież już teraz — w dziesięć minut po zamilknięciu telefonu — Sny- der zaczynał odczuwać napięcie, wzburzenie i wiedział, że to będzie wyżerać mu nerwy jak kwas, dopóki cała sprawa nie zostanie załatwiona i on nie znajdzie się daleko od Galilei. List tylko potwierdzi datę; co się stanie i w jaki sposób, on ma sam zadecydować, gdy przyjdzie na to pora. Przechodzący czyścibut, tak brunatny jak jego pasta do obuwia, ze skomleniem zaoferował swe usługi, ale zoba- czył zamszowe pantofle Snydera i zniechęcony pokuśty- 64 kał dalej. Snyder powiódł za nim wzrokiem pełnym po- gardy. Każdy, kto prosił, przypominał mu tamtą chwilę, gdy Ricardo Borrasa już z pięcioma kulami w ciele mam- rotał prośbę o zmiłowanie, nieomal płuca wypluwając z krwią. To było w Lizbonie — niezręczna robota, można powiedzieć, w stan oskarżenia stawiająca jego umiejętno- ści. Ale jeśli nie cierpiał Lizbony czy Caracas, to przecież nie aż tak, jak nie cierpiał teraz tej miejscowości. Nie- pewnie czuł się w Quepos: uwięziony, bardziej niespokoj- ny niż zwykle. Namacał w kieszeni pistolet i podniosło go trochę na duchu dotknięcie twardego, chłodnego me- talu. Jak na ironię Enrique Daez — prawdziwe nazwisko Puig — uznał tę wysepkę za dostatecznie bezpieczną. Daez, cenny Enrique Daez. „El Muerto" już w drodze na miej- sce egzekucji wybrane przez „nich", nieznanych. Dwa ty- siące dolarów za Lizbonę, pięć tysięcy teraz... Widząc, że z drugiej strony rynku idzie Cardell, skinął na niego. Przemytnik poczekał, aż przechodzący oficer Straży Obywatelskiej zniknie za rogiem uliczki, i dopiero potem na przełaj ruszył do Snydera, krzywonogi, lekki jak kot. Z płaceniem miesięcznej łapówki nie zalegał, na- leżało jednakże czynić zadość konwenansom. — Buenos dias, seńor. — Jak tam u pana z papierosami? — Proszę tylko powiedzieć, jakie pan sobie życzy. — Winstony. — Muy bien. Ile? — Dwie setki wystarczą. — Zostawię je w pensjonacie po południu. Będę szedł tamtędy. Interes jest zawsze interesem, niemniej Cardell dość wcześnie ustalił, że nie zależy mu zbytnio na tym klien- cie. Z jakichś nieokreślonych powodów jego uśmiech wy- dawał mu się kamuflażem potencjalnego wroga. Oczy miał ten cudzoziemiec zawsze czujne, jak gdyby wszędzie wy patrywał ukradkowych spojrzeń, znaczących gestów na uboczu. Cardell wierzył w swoje wyczucie, bo wiedział, jak to jest, gdy się lawiruje w życiu. Rzadko kiedy myląc się co do ludzi uznał w wypadku Snydera, że rozpoznaje zwierzę węszące w poszukiwaniu żeru. Podał cenę: — Będą kosztowały dziewięćdziesiąt peset, seńor. — Teraz? — Jeżeli pan łaskaw. — Poczekał. I po chwili, wylicza- jąc dziesięć peset reszty, zapytał, żeby coś powiedzieć: — Zna pan już tego Anglika? — Tak, trochę. Co robi w Quepos, pan nie wie? — Nie wiem, seńor. — Słyszy pan chyba, co tutaj w trawie piszczy. Myśla- łem, że... — Może przyjechał pić te wody. — W Quepos? Jakie wody? Cardell uśmiechnął się kwaśno: — Może myślał, że są. — W głębi ducha poczuł złośli- wą uciechę, gdy zobaczył rumieniec urazy na twarzy Sny- dera. Skłonił się i wciąż jeszcze do niego zwrócony od- szedł od stolika, z błyskiem w oczach dobierając słów: — Moje uszanowanie dla małżonki. Adios, seńor. Snyder, chociaż mięśnie szczęki drżały mu pod napięty- mi kościstymi policzkami, zdołał jakoś się opanować. Za wszelką cenę należy unikać publicznych utarczek, zbęd- nych awantur — jak również nikim zbyt wyraźnie nie można się interesować. Zobaczył już nazwisko Loadera w książce gości, którą przerzucił pośpiesznie, gdy Berrisa nie było. Nieufność nie zda się na nic, jeśli się nie idzie za jej głosem. Simon Loader, Esher, Surrey, Anglia. No, to co?... A przecież udręczony natłokiem myśli nie potrafił obecności Loadera zlekceważyć całkowicie. Niepokojąca była świadomość, że Loader mieszka w sąsiednim pokoju, jakkolwiek może to człowiek zupełnie nieszkodliwy. Po- 66 ui trzeba ostrożności wzrastała: często są najbardziej niebez- pieczni właśnie ci, którzy wcale a wcale na to nie wyglą- dają, i on już się nauczył nie bagatelizować nikogo. Zaciągał się czarnymi papierosami Ideales, chwilowo po- przestając na tym gatunku, żeby nie płacić barowych cen za papierosy angielskie czy amerykańskie. Popiół spadał mu na spodnie płatkami grubymi jak strupy, aż musiał je ostrożnie strzepać. Trzy młode kobiety przedefilowa- ły z koszami na głowach wyboistym skrajem chodnika spuszczając oczy pod jego pożądliwym spojrzeniem. Zo- baczył Afrykę w ich śmigłych sylwetkach, swobodnym kroku. I Hiszpanię w ich dziewiczej skromności i zarazem dumie. Zalśniły białe zęby, łagodnie drżały piersi pod zgrzebną tkaniną. Coś się w nim poruszyło i zmienił po- zycję nagle nie mogąc usiedzieć spokojnie, założył nogę na nogę. Po chwili to, co pozostało z papierosa, rozgniótł w bia- łej metalowej popielniczce stojącej przed nim. Czwartek... Za każdym razem, gdy myślał o tym, napięcie jego się wzmagało. Dopóki nie przyjdzie ów obiecany list, niewie- le można zrobić. Odnalezienie Willi Azul nie zajmie mu nawet pół godziny; obejrzenie jej z zewnątrz chyba tak samo. A więc pełne dwa dni miał zmarnować. Gdyby wie- dział na pewno, że to będzie we czwartek, mógłby już sobie załatwić odlot w czwartek wieczorem samolotem; na razie przynajmniej zamówić samochód do Barranca. Po- śpiech w ostatniej chwili zawsze pociąga jakieś ryzyko: zwraca uwagę. Z Barranca odlatują tylko dwa samoloty na dobę — o dziesiątej rano i o pół do dziesiątej wieczo- rem. Żeby mieć miejsce w jednym albo w drugim, nale- żałoby je zarezerwować najpóźniej w środę. Rozrzedzony swędzący pot zwilżył mu dłonie, gdy nasunął się ten dy- lemat. „Dostanie pan wiadomość w swoim czasie — po- wiedział głos z Barranca. — W swoim czasie." Czekać na to miał biernie jak sparaliżowany. W Lizbonie i Caracas jego ofiary były na miejscu. Mógł tam z góry, spokojnie przygotować się do ucieczki, wybrać dzień i wszystko ułożyć jak najdogodniej dla siebie. Jeden bilet i już. Ta dziewczyna zrobiła swoje: przyczy- niła się do powstania właśnie takiej plotki, jaka najle- piej tłumaczyła jego przyjazd do Quepos. W zapadłych dziurach, jak ta tutaj, każdy, kto wałęsa się sam po oko- licy, siłą rzeczy pozostaje przez pewien czas pod znakiem zapytania — ten Anglik, na przykład. A znaków zapyta- nia trzeba unikać nie inaczej niż dziwek chorych na sy- filis. Anna Meunier posłużyła mu za tarczę, cóż kiedy to zaczyna być nudne. Pod wieloma jednak względami nie mógł wybrać lepiej, przynajmniej z jej strony nic mu nie grozi. Uwierzyła w jego bajdurzenie o patentach, przedłu- żonym urlopie i Bóg wie, o czym jeszcze; nawet pistole- tem nadmiernie się nie zainteresowała. Nie zamierzał jej co prawda wtajemniczać w to, że ma broń, ale pistolet wypadł mu z kieszeni pierwszego wieczora, gdy przyje- chali do Las Gaviotas. Odtąd w czterech ścianach ich po- koju nie krępował się i nie chował go przed nią. Anna Meunier jest z tych ufnych, jedna z wielkiej armii pro- staczków tego świata. Czytać w niej można jak w otwar- tej książce. Już kto jak kto, ale ona go sobie nie skojarzy ze śmiercią Daeza, dopóki nie będzie już na to za późno — i nawet wtedy odsunie tę myśl od siebie, żeby nie mieć z tym nic wspólnego. W głębi duszy dumna jak dziewica; sam fakt, że ona nie będzie potrafiła w to wierzyć, jest dla niego zabezpieczeniem. Wyszedł z kawiarni i ruszył na drugi koniec nabrzeża powoli, bez pośpiechu mijając wywieszone przed sklepem rzeźnika kadłuby mokre i czerwone jak z koszmarnego snu, ale jemu takie rzeczy nigdy się nie śniły. Pamiętał, że na wschodnim skraju Quepos stoją tylko dwie wille, z których jedną odnajmuje ta Szwajcarka, Sorbiere. Dru- ga może być właśnie Willą Azul. Skierował się tam, po- zornie spokojny, chociaż margines jego myśli już szar- pały nasuwające się wątpliwości. Po drodze musiał minąć pensjonat i z daleka zobaczył dziewczynę na balkonie ich pokoju na pierwszym piętrze. Leżała na leżaku tak uległa w pełnym słońcu, że poczuł nagłą żądzę, głęboką i wez- braną, pragnienie, które sprawiło, że skręcił na wykłada- ny kafelkami dziedziniec, jakby go tam pociągnięto za nie- widzialne sznurki. Jeszcze z nią nie skończył, jeszcze nie. Rozdział siódmy Ksiądz Maura zaprotestował łagodnie: — Myślę, że siostra jest dla niej zbyt surowa. — Okazała niedbalstwo. — Wszyscy tym od czasu do czasu grzeszymy. — Raz po raz jej powtarzam, żeby szczególnie w lesie dobrze pilnowała dzieci. Przecież nie dalej niż w zeszłym tygodniu... Gdy siostra Teresa już zdecydowała się na tę wypo- wiedź, trudno było jej przerwać. Słuchając, ksiądz Maura westchnął: habit jest taką gwarancją doskonałości osoby, która go nosi, jak słuszne jest założenie, że ten, kto cho- dzi w mundurze wojskowym, musi być bohaterem. Na po- ciechę zaczął sobie przypominać znane słabostki świętych. — Co się stało, to się już nie odstanie — powiedział. — Na pewno nikt nie żałuje tego bardziej niż siostra Encarna. ¦— I ona mi w dodatku opowiadała, że kiedy pobiegła po pomoc, tamte zostawiła bez opieki... Cóż za karygodna głupota! Już nawet myśleć nie chcę, co by to było, gdyby one spróbowały się ruszyć. — Więc niech siostra nie myśli. — Dociął jej nie łago- dząc tego swoim zwykłym uśmiechem. — Myślenie nie jest obowiązkowe. Upał wibrował między barakami. Z wybielonej klasy do- latywał śpiew. Nieraz ksiądz, gdy odwiedzał misję, stał całymi minutami i słuchał tych cienkich, jękliwych głosi- ków z niewysłowionym rozrzewnieniem w sercu. Dzisiaj jednak nie był na to tak czuły. Męczyła go niestrawność, nieokreślona apatia. — Mogłoby się skończyć znacznie gorzej — powie- dział. — Powinna siostra Bogu dziękować. Zakonnica milczała. Zmienił temat: — Kiedy doktor Corachan znów przyjdzie? — Mówił, że jutro. — Nie wcześniej? Ruszyli sprzed szpitalika wolno, nie kierując się właści- wie nigdzie, stąpając po swoich skurczonych cieniach. — Nie ma potrzeby, proszę księdza. Stan Valentina nie budzi najmniejszych obaw. Noga nastawiona. Teraz to już tylko kwestia czasu. — Jemu będzie smutno tak leżeć w samotności. Nie można by tam sprowadzić dwojga czy trojga dzieci, żeby miał towarzystwo? Wtrącał się: sprawy administracyjne misji nie wchodzi- ły w zakres jego kompetencji. Jako proboszcz był dorad- cą duchowym, spowiednikiem, udzielał sakramentów, zda- rzało się też, że wykonywał różne poruczone mu zadania. Ale wysuwając takie propozycje jak ta, wkraczał już na cudzy teren i — jeśli zwracał się z nimi do siostry Tere- sy — spotykała go nieodmiennie odmowa. Wyczuł i teraz jej upór: urazę niemłodej kobiety zazdrosnej o swój auto- rytet. A przecież powtórzył: — Nie można by? — Jestem tu tylko z siostrą Encarną, proszę księdza. Dwie pary rąk, nie więcej. Żadna z nas nie może być w kilku miejscach jednocześnie. — A wieczorem? Nie mogłoby któreś z dzieci nocować tam z nim razem? — Doceniał trudności, ale rozdrażniła 70 go jej niechęć. — Myślę, że należą się temu chłopcu spe- cjalne względy. Siostra Teresa oblizała swe cienkie wargi. Jak to Jest zastanowił się ksiądz — że zakonnicom zawsze się udaje mieć taki chłodny wygląd? Czując, jak pod koszulą i wy- rudziałą sutanną swędzą go spocone łopatki, pokręcił szy- ją, nagle zirytowany, przejęty chwilowo wyłącznie tym, że mu jest gorąco. — Jutro — zakonnica dyplomatycznie skierowała roz- mowę na inne tory — ten pan, który nam pomógł, też ma tu zajrzeć. — Ach, tak? Siostra z nim mówiła, oczywiście? — Tylko po to, żeby mu podziękować. — Czy powiedział, u kogo się zatrzymał? — Nie, proszę księdza. Ale ja przypadkiem wiem, że on mieszka w Las Gaviotas. Widziałyśmy go tam na bal- konie, kiedyśmy szły z dziećmi na spacer. Ksiądz Maura wkładając do ust tabletkę przeczyszcza- jącą skinął głową, wiedział, o kim mowa. Już w milczeniu doszli do kaplicy. Śpiew skończył się urywaną nutą i sły- chać teraz było tylko szelest habitu zakonnicy, szuranie trepów księdza. Ćwierć wieku minęło od wyświęcenia księdza Maury nie bez tego, żeby na tej twarzy zagłodzo- nego tancerza nie wyryły swych śladów nagromadzone rozczarowania. Z obojętnością i z tym całym brudem, okrucieństwem i zepsuciem, jakimi opętany jest świat, od dawna się pogodził. Ale najbardziej gorzkich rozczarowań doznawał wtedy, gdy widział ludzką ułomność wśród tych, którzy życie poświęcili Bogu — gdy siostra Teresa, oblu- bienica Kościoła i on, Kościoła zaprzysięgły, zawodowy sługa, staczali ze sobą milczące boje. Czuł głęboki, ser- deczny podziw dla tych kobiet za to, że z takim samo- zaparciem żyją jeszcze bardziej pozbawione wygód, w jesz- cze surowszej dyscyplinie niż żołnierze. Po każdej wizy- cie w misji odchodził zdziwiony, z sercem pełnym wdzięcz- ności dla nich i całego ich plemienia. Ale dziewięć razy na 71 dziesięć wynosił stamtąd dziwnie małostkowe niezado- wolenie jak wędrowiec, który w oazie napił się niesmacz- nej wody. Odezwał się: — Nie chcę narzucać swego zdania, siostro, ale muszę powtórzyć, że według mnie zgoła zbyteczną, ciężką próbą dla Valentina byłoby trzymać go w odosobnieniu. — Ksiądz stawia sprawę zupełnie jasno, proszę księ- dza. — Ton siostry Teresy, cierpki, nieubłagany, przy- pomniał mu nagle ton niektórych ekspedientek w Barran- ca, odpowiadających na reklamacje klientów. — Ja jednak nic nie mogę obiecać. Mogę tylko powiedzieć, że zrobimy, co się da, co będzie dla nas możliwe. — Niech siostry się postarają. — Zawsze się staramy. — Ku swemu zdziwieniu zoba- czył w jej oczach małych jak guziki szklistość łez, zanim ona z gestem pełnym zgrozy je zdławiła. — Zawsze, za- wsze, zawsze. — Przepraszam. Odwrócił się raptownie, zły na siebie, a przecież nie dość upokorzony, żeby nie zadać sobie pytania, czy przy- padkiem nie padł ofiarą kobiecej przebiegłości. Z daleka usłyszał, jak dzieci w klasie falsetowymi głosikami raz po raz powtarzają coś za siostrą Encarną. Ze wzrastają- cym przerażeniem pomyślał: My też jesteśmy ślepi. Ślepi i tępi, na wskroś skażeni jak wszyscy inni. — Amen — słabym echem odpowiedziały dzieci daleko poza nim, a on zdumiewał się niewiarygodną cierpliwoś- cią Boga, wiedział, jak ogromna narasta potrzeba Łaski, gdy nastąpi kres. Śniadanie Loadera składało się z kawy, bułek kształtem przypominających kleszcze, białawego masła i żółtego dże- 72 mu morelowego. Po jedzeniu zrobiło mu się trochę nie- dobrze, więc poszedł na górę, żeby się położyć. Docho- dziła już godzina dziesiąta i łóżko było zasłane, pokój sprzątnięty. Zdjął buty, wyciągnął się na łóżku i zapadł w drzemkę. W drodze powrotnej do pensjonatu i przy śniadaniu nie- jeden raz przyszło mu na myśl pożegnalne zlecenie Urqu- harta: „Pod żadnym pozorem nie wolno panu przeceniać swoich sił. Cokolwiek będzie do roboty, niech to zrobią za pana inni..." Jakże niemożliwe w praktyce okazują się niektóre dobre rady: tutaj przecież nie było wyboru. Sy- tuacja została wyreżyserowana przez przypadek, więc na- wet nie można do nikogo mieć pretensji; nie z winy tej zakonnicy szedł tamtędy właśnie w takiej chwili. A jed- nak wydawało się nieomal, że to zostało przeciwko nie- mu ukartowane, że w jakiś szczególnie podły sposób nadużyto jego zaufania. Ten wysiłek może go sporo kosz- tować w przeliczeniu na dni, tygodnie nawet — nieco tym zalękniony pragnął bodaj oskarżyć coś konkretniejszego niż los czy pech, czy zbieg okoliczności, czy jak to się tam mogło nazywać. Ale w miarę jak poranek mijał i mdlące osłabienie przechodziło, coraz mniej było samolubnej roz- paczy w jego rozmyślaniach. Łzy niewidomego malca głęboko wraziły mu się w pamięć. Po raz pierwszy od kilku tygodni poruszyła go cudza udręka i to jeszcze w nim trwało, raz po raz przenikając chaotyczne refleksje. Litość to ostatnia rzecz, jakiej chciał dla siebie, a przecież sam tylko ją potrafił komuś innemu ofiarować. Uciekł od litości, a przecież właśnie litość wzbierała mu w sercu, gdy czekał na powrót zakonnicy z noszami, litość kazała obiecać, że odwiedzi kiedyś chłopca. Wbrew woli ocenił kryjącą się w tym ironię: litość należy do repertuaru Catherine... Koło południa wstał i umył się, potem stanął przed swo- im mizernym odbiciem w lustrze. To już tor, który bieg- nie prosto do stacji końcowej. Zagadka próżni gwiezdnych bliska jest już rozwiązania ukrytego gdzieś w nim, w Loaderze, w tym jego własnym obumierającym ciele, nie gdzie indziej. Sama litość jej nie rozwiąże, nie przyczyni się do wykiełkowania tego zaniedbanego ziaren- ka. Litość, gdy nadal nie wie się nic, jest równie bez- użyteczna jak czas, gdy się nie ma nadziei: musi być coś więcej. Na dole w hallu Berris powiedział: — Momento, seńor. Pański paszport. Zniknął za kontuarem szukając paszportu, jak gdyby było tam co najmniej sto innych, wśród których trzeba go znaleźć. W końcu przy akompaniamencie okrzyku prze- dłużonego ziewaniem paszport został Loaderowi wręczony. — Dziękuję. — Loader przerzucił kartki. Zobaczył jakiś zakrętas wpisany ołówkiem w fioletowe ramki stempla ENTRADA, ale nie pamiętał, czy tego już tam nie było przed złożeniem paszportu w komisariacie policji Que- pos. — Na co im to potrzebne? — zapytał. — Nie dowie- rzają przyjezdnym, których sami wpuścili? — Policja na naszej wyspie — wyjaśnił obojętnie Ber- ris — nie ma za grosz zaufania do nikogo. — Klepnął się w pierś. — Tutaj to noszą, w sercach, jakby to była Hostia w monstrancji. — Czyżby i na panu się to odbijało? — Swego czasu — odpowiedział Berris, nagle zajęty już czymś innym. — Swego czasu, seńor. Ale, ale... ma pan gościa. — Co? — I list jest także. Bardzo przepraszam... zapomniałem. Z sercem zamierającym Loader wziął tę kopertę, natych- miast jednak doznał ulgi. Znaczka nie było. Samo tylko jego nazwisko nakreślone pismem śmiałym, nieznanym. Kto, na Boga...? — A gość czeka przed domem — powiedział Berris. Loader wyszedł przymrużając oczy w słonecznym bla- sku. Przy jednym ze stolików w ogrodzie siedział jakiś 74 ksiądz. Gdy usłyszał kroki Loadera, odwrócił się i wstał. W szerokim niskim kapeluszu wyglądał trochę niepropor- cjonalnie. — Seńor Loader? — Tak jest. — Loader zaintrygowany podał mu rękę. — Tak. — Ksiądz Maura. Duże, nierówne, ukazujące się w uśmiechu zęby. Po- dłużna głowa, wąskie ramiona, oczy piwne z kurzymi łap- kami aż do skroni, głos łagodny, uścisk dłoni mocny i stanowczy... Loader po piętnastu latach fachowego sza- cowania swoich klientów teraz też bezwiednie zarejestro- wał pierwsze wrażenie. Bernard Buffet maluje właśnie ta- kie twarze. Skinął głową. — Czym mogę księdzu służyć? — Już pan się przysłużył... dlatego tu jestem. Przy- szedłem podziękować we własnym imieniu za to, co pan zrobił dla małego Valentina. — Cieszę się, że mogłem pomóc. — Siostry i ja bardzo jesteśmy wdzięczni. — De nada... Jak on się czuje? — Nieźle. — Czy ta noga jest złamana? — Złamana. — Tak przypuszczałem. Obawiam się, że poczynałem so- bie z nim dość szorstko, kiedy go stamtąd wyciągałem. — Nie bardziej szorstko chyba niż później lekarz. O ile mi jednak wiadomo, wszystko już w porządku. Znów z uśmiechem patrzył na Loadera badawczo. Na- stąpiła cisza, minuta czy może dwie niezręcznego milcze- nia dwóch obcych sobie ludzi. Żeby to przerwać, Loader zaproponował trunek. — Nie chcę panu zabierać czasu... — Będzie mi naprawdę miło. — No, to dziękuję. Cognac y siphon. Ksiądz usiadł. Loader usiadł także błogosławiąc cień pa- rasola, przywołał Berrisa i zamówił koniak. List, który przez cały ten czas trzymał w ręce, położył teraz na stoli- ku, z boku, chociaż trudno mu było opanować ciekawość. — Pan w Quepos od niedawna, seńor Loader? — Wczoraj przyjechałem. — Chyba widziałem pana dziś na mszy w kościele. — Byłem tam, owszem. — Loader celowo wzruszył ra- mionami. — Ale tylko jako turysta. — Rozumiem. Może Loaderowi się przywidziało, a może istotnie w gło- sie księdza zabrzmiało rozczarowanie. Przyszedł Berris po- brzękując szkłem na tacy i postawił szklanki, butelkę, sy- fon, nalał do szklanek koniak. Ksiądz Maura zapytał go niefrasobliwie: — Kiedy ty się znów pokażesz, Vincente? — Słucham, księże proboszczu? — Na mszy świętej. — A hotel kto będzie prowadził? — Berris teatralnie wytrzeszczył oczy. — Walę się z nóg, tak haruję w dzień i w nocy, ksiądz proboszcz wie przecież. Odszedł nie przestając kręcić głową. Ksiądz Maura po- smutniał. — Dobry człowiek mimo wszystko — przyznał. Loader nalał wodę sodową do szklanek, podniósł swo- ją z lekkim ukłonem. — Salud — rzekł ksiądz, nieświadom swego szyder- stwa. — Na zdrowie. Potoczyła się rozmowa, głównie pytania i odpowiedzi, przy czym tępy miarowy plusk rozbijających się fal od- mierzał mijanie czasu. Czy długo seńor Loader zamierza tu pozostać? Nie znał dotychczas tej wyspy? Jak mu się Quepos podoba? Czy przyjechał z Anglii czy z Ameryki?... Więc Loader, nie tyle z zainteresowaniem, ile z chęcią wyrównania dialogu ze swej strony, zapytał: 76 — Ksiądz jest Galilejczykiem? —• Nie. Pochodzę z półwyspu. Z Valladolid. — Wymow- ny ruch ręką. Ksiądz Maura sporo gestykulował, bardzo zresztą efektownie. — Z innego świata, seńor. Pan był na półwyspie? — Przejeżdżałem tamtędy, na tym koniec. — Czasem i ja to tak odczuwam. Ayee. — Grdyka pod- skoczyła księdzu nad kołnierzykiem, gdy łyknął trochę koniaku. — Jedenaście lat siedzę tutaj. — Powtórzył z niedowierzaniem wpatrzony daleko w ową mgiełkę, w której ukryta leżała Afryka. — Jedenaście lat... To jest pole bitwy, wie pan. Ale kiedy proboszcz zapuści już ko- rzenie, a nie jest dość uważny, z wolna następuje zastój. I raptem wszystko może utknąć na martwym punkcie. — Wtedy bitwa się kończy, prawda? Klęską? — Pan rozumie to zbyt dosłownie, seńor. Tak czy owak, są poszczególne stopnie klęski. — Pochylił się nad stoli- kiem jak pijak zwierzający się w barze. — Kiedy przy- jechałem do Quepos, mężczyźni prawie tak licznie jak ko- biety chodzili na mszę świętą. Ale to minęło. Po pew- nym czasie większość mężczyzn odpadła. — Uśmiechnął się posępnie. — Nigdy by pan nie zgadł dlaczego. Loader czekał. — Doszli do wniosku, że jestem nieszkodliwy. — Nieszkodliwy? — Oni tylko chcieli nabrać pewności, że nie będę mo- lestował ich kobiet... Niewykluczone, że niektórzy nawet brali do kościoła broń. To już była klęska, używając pań- skiego określenia, ale człowiek przecież walczy dalej. Po- tyczka trwa. Czasem się odnosi drobne zwycięstwa. — I bierze się jeńców? — Jeżeli kapitulują. To wojna bezkrwawa. Auto da fes należą do przeszłości. — Wychylił swoją szklankę do dna i wstał od stolika. — Czas na mnie. Muszę kogoś odwie- dzić. — Przedtem może jeszcze jeden koniak? 77 — Dziękuję, nie. — Stojąc był o głowę niższy od Loade- ra. — I dziękuję raz jeszcze w imieniu Valentina. Pan obiecał zajrzeć do niego, o ile mi wiadomo. — Tak jest. — On się ucieszy. Sprawi mu to wielką przyjemność. — Nie wiem tylko, czy ta siostra nie ma nic przeciwko temu. — Z pewnością nie ma. — Ksiądz Maura zdawał sobie sprawę ze swojej wspaniałomyślności. — To śmieszne, ale altruizm ludzi często wyraża się w sposób dziwny, daje o sobie mylne wyobrażenie. Siostra Teresa ma najlepsze, doprawdy złote serce, może mi pan wierzyć. Dzieci na pew- no tak uważają. — Czy to sieroty? — Sieroty albo nieślubne. — I do tego jeszcze niewidome — ostro rzekł Loader. — Służy ksiądz surowemu Bogu. — Jestem odmiennego zdania. — Czy rzeczywiście? — Mógłbym panu przytoczyć argumenty teologiczne. — Jeżeli o grzechach naszych ojców, to ksiądz tylko potwierdzi mój pogląd. Ksiądz Maura był przyzwyczajony do takich zderzeń, zaciekłych wypadów w poszukiwaniu dowodu — wypa- dów, na których odparcie miał tylko zapas niedostatecz- nych słów. To jednak go zaskoczyło. Zdumiony obrotem, jaki nagle przyjęła ich pogawędka, nieustępliwie wpatry- wał się w Loadera. „Ja nie jestem kuglarzem — chciał powiedzieć. — Nie mogę wyciągnąć odpowiedzi jak kró- lika z kapelusza." Każda twarz ludzka kryje w sobie zmienne cienie zwątpienia, lęku i tęsknoty. Lepiej, żeby człowiek kłócił się z Bogiem, niż zaprzeczał Jego istnie- niu. Jest nadzieja tam, gdzie jest bunt — a ten wysoki, pełen dziwnego napięcia extranjero jest chyba rozdrażnio- ny w poczuciu jakiejś krzywdy osobistej. Niewidome dzie- ci to tylko częściowa przyczyna tej dobrze znanej gwał- townej reakcji. Ale cóż można by mu teraz powiedzieć tutaj przy tym stoliku w kwadrans po zawarciu z nim znajomości — cóż takiego, co by miało choć trochę zna- czenia? Jak podzielić się z nim prawdą, którą się zna? Podniósł kościstą rękę i spojrzał na zegarek. — Może będziemy mieli jakąś dogodniejszą sposobność do rozmowy, zanim pan stąd wyjedzie. — Uświadomił so- bie, jak kulawo to brzmi. — A teraz, jeżeli pan pozwoli... — Adios — rzekł Loader. — Jeszcze raz dzięki. Nędznie dosyć prezentował się z tyłu ten ksiądz odcho- dzący szybko nadmorską szosą, drapiący się w łopatkę. Zawodu można doznać tylko po oczekiwaniu czegoś do- brego, więc Loader nie czuł się zawiedziony. Na kazalni- cach widywał za młodu jedynie ludzi mętnie i niezgrabnie interpretujących swoją wiarę, toteż nie miał powodu przy- puszczać, że ksiądz Maura będzie pod jakimkolwiek względem inny. Sięgnął po list. Odwracając się przy tym, zobaczył na balkonie w sąsiedztwie jego pokoju tę dziewczynę. Opar- ta o drewnianą balustradę patrzyła w dół na niego. Jak dawno tam stała ani ile słyszała z rozmowy z księdzem Maura, nie wiedział. Odruchowo odezwał się: — Buenos dias. Tym razem odpowiedziała mu — poważnie, skinieniem głowy. Po chwili, żeby nie męczyć oczu czytaniem listu w pełnym blasku słońca, przeszedł pod portyk. Rozerwał kopertę. Papier był niebieski ze strzępionymi brzegami; list został napisany po angielsku: Szanowny Panie! Proszę mi wybaczyć, że zwracam się do Pana tą drogą. O ile wiem, przyjechał Pan do Quepos niedawno i byłoby mi bardzo miło, gdyby zechciał Pan przyjść kiedyś do 79 mnie na podwieczorek. Dzień jutrzejszy, to znaczy wtorek, bardzo by mi odpowiadał. Mam nadzieję, że znajdzie Pan trochę czasu, może o godzinie czwartej? Z poważaniem Francoise Sorbiere Rozdział ósmy Doktor Corachan żółtymi od tytoniu, krótkimi i gruby- mi palcami szturchnął bliznę na prawym udzie Guardioli. — Uraziłem? — Tylko troszeczkę. — Tylko troszeczkę, co? — Jeszcze jedno szturchnięcie i jeszcze jedno. — Zbyt dobrze kłamać nie umiesz, Cesar. — Już nie boli, mówię ci. — Więc dlaczego się pocisz? — Dlatego, że w tym twoim pokoju jest gorąco jak w piecu hutniczym. I dlatego, że masz łapę jak kopyto muła. Doktor zerknął znad okularów. — Maniery z roku na rok gorsze. — Jeżeli tak, to idą w parze z twoimi honorariami. — Guardiola zesztywniał czując, jak ból przeszywa mu mięś- nie. Przez zaciśnięte zęby mruknął: — Nie wierzę, że ty w ogóle jesteś lekarzem. Szturchnięcie. — A czym jestem według ciebie? — Specjalistą od wyrabiania ciasta, tłuczenia kamieni... czymś takim. Milczeli chwilę, po czym Corachan odchylił się na krze- śle i przymrużył małe kaprawe oczki: — Kiedy jest ta corrida? — zapytał. 80 — Już ci mówiłem... w niedzielę. — I chcesz walczyć? — Tak. — Ale seńora temu przeciwna. — Podsunął okulary w metalowej oprawie na wysokie czoło. — Czyż nie? — Właśnie. — Co mam jej powiedzieć? — Że jestem w formie. — A jeżeli przypadkiem ja wcale tak nie sądzę? — W każdym razie ja tam pojadę. Corachan przeciągle gwizdnął suchymi wargami. — Wszystko jednak będzie znacznie łatwiejsze — po- wiedział Guardiola — jeżeli ty oficjalnie odwołasz alarm.. Rozumiesz mnie? — Nie wiedziałem, że moje zdanie ma aż taką wagę. To mi pochlebia. — Za skromny jesteś, Juan. — Zdecyduj się co do mnie. — Doktor ściągnął swoją ziemistą twarz w sobie tylko właściwej wersji uśmiechu. I zaraz już bez uśmiechu upomniał: — Poważnie, Cesar, lepiej byś zrobił, gdybyś jeszcze zaczekał. Daj tym bykom trochę odpocząć. — Popatrzył na Guardiolę, który zaczął już wciągać spodnie. — Nie dasz? — Za nic w świecie. — Dobrze więc. Ale umywam ręce, pamiętaj. — Wkrót- ce potem przy drzwiach pogroził Guardioli palcem: — Nie szalej w niedzielę. Zawsze na to jest dzień jutrzejszy. Obrabiaj je szeroko. — Wolał piłkę nożną, znał jednak ten żargon. — Gdzie to ma być? — W Linares. — Będę myślał o tobie... Hasta la vista... niezawodowi), to znaczy. Hombre, hombre — pomyślał zamykając drzwi za Guar- diolą — czy ty się nigdy nie nauczysz? Guardiola nadawał przez telefon depeszę do swego agen- ta w Madrycie z wiadomością, że propozycję przyjął i skierował się pod rozżarzonym sklepieniem nieba na na- brzeże. Jak zwykle ciągnęła za nim kohorta młodych wielbicieli. Pląsali wokół niego, wrzeszczeli jego imię, sku- bali go za ubranie, kroczyli dumnie u jego boku. Jeden z nich zerwał z siebie podarty gałgan służący mu za ko- szulę i raz po raz wybiegał naprzód wykonując zręczne piruety, gdy koledzy nacierali na niego, pochyleni z rę- kami uniesionymi do głów, zastępującymi rogi. — Patrz, Cesar! Patrz! Rzadko kiedy Guardiola przechodził przez Quepos bez takiej okazałej świty pochlebców. Cokolwiek mówili kry- tycy, jakkolwiek reagowały spiętrzone na trybunach tłu- my publiczności w miastach dalekich od Quepos, tutaj zawsze witały go owacje. Nie był pierwszym, który wy- jechał do Galilei z nadzieją, że włoży połyskliwy obcisły strój, żeby walczyć na arenach wielkich miast. Nikomu jednak oprócz niego to się nie udało, już nie mówiąc na- wet o osiągnięciu takiego sukcesu, jak możliwość wycze- kiwania na szansę jako alternatywę w Madrycie. — Ole... Patrzcie, Cesar! Bo on się urodził w Quepos i Quepos nie zapominało o tym fakcie, już nie zapominało. W sezonie co najmniej raz — czasem dwa razy tygodniowo — ucieleśniał z daleka wolę setek niedoszłych toreadorów. W gazecie nazywano go Guardiolą z Quepos, w Quepos, gdzie te powiązania by- ły jeszcze bliższe — „naszym Cesarem". Jedyną skazą na jego wierności wobec stron rodzinnych — uważali miej- scowi ludzie — było nieustanne trzymanie się spódnicy tej Szwajcarki. Prawie wszyscy gotowi byli wybaczyć to jemu, prawie nikt nie wybaczał tego jej. Ostatecznie, on jest jednym z nich, natomiast ona nigdy jedną z nich nie będzie. — Patrz na mnie, Cesar... Veronica! Przed dziewięciu laty był tak samo niechlujny i obszar- pany jak te oblegające go teraz strachy na wróble. ów obcy człowiek, który go spłodził, zginął przed jego naro- 82 dzinami — utonął podobno, a jego matka umarła, gdy on miał trzy lata. Wtedy Quepos go nie chciało. Ktoś zawiózł go autobusem do Barranca i podrzucił w miejskim siero- cińcu. Ale mając lat osiem uciekł stamtąd. Nauczył się dawać sobie radę w mieście i poza miastem, rósł zręczny, twardy, przedwcześnie doświadczony, w czym tylko się dało, bywał głodny więcej razy niż jest tygodni w ro- ku, zarabiał, ile mógł, sypiał, gdzie mógł. Mając lat pięt- naście trafił z powrotem do Quepos i zaczął się wałęsać z takimi jak on, zuchwałymi, nieokrzesanymi, niczyimi. Poił muły na targowisku, czyścił lampy w łodziach, zbie- rał migdały, sortował śmieci, przesiewał węgiel drzew- ny —¦ robił wszystko. Ale nic nie trwało długo z wy- jątkiem lęku przed głodem i urzeczeniem tym, co tak często widywał przedtem na arenie w Barranca. — Ha, toro... Toro! Chłopak, którego skóra barwą przypominała śmietanko- wą „krówkę", znów wywijał koszulą, zapierając się bo- symi stwardniałymi stopami w umowny piasek areny. Guardiola uśmiechem wyraził aprobatę. Dziewięć lat te- mu sam szalałby w ten sposób, gdyby przechodził jakiś torero. Tylko że toreros wtedy nie zjawiali się w Quepos. On jest pierwszy i wszyscy tu roszczą sobie prawo do niego, zapominając, że to Frankie go wybawiła i urzeczy- wistniła jego marzenie: Frankie pisała listy, nalegała, że- by go wprowadzono, kontaktowała go ze swymi znajomy- mi i znajomymi znajomych. Nie szczędziła dla niego wy- siłków. Od tamtego dnia, gdy przypadkiem przyniósł drze- wo na opał do jej domu, dotrzymała wszystkich obietnic. Często na początku mówiła: „Ja mogę tylko się starać otworzyć drzwi. Reszta będzie zależała od ciebie". No i te drzwi otworzyła — a przy tym zrobiła coś więcej. Dzię- ki niej mógł zacząć inne życie, urodził się po raz drugi. Nad nabrzeżem latały mewy. Ludzie naprawiając sieci odwracali głowy, zwłaszcza dziewczęta patrzyły najdłużej. 83 Okraszona ochrypłymi okrzykami pantomima trwałaby da- lej, gdyby Guardiola się nie zatrzymał. — Już dosyć. Pogrzebał w kieszeni i znalazł kilka monet do rozrzu- cenia. Chłopcy jeden przez drugiego z dziką zachłannością rzucili się na ten majątek, a on przypomniał sobie owo uczucie, owo poniżenie, z tamtych czasów, gdy napastował turystów gotów wymiatać kurz spod ich stóp. Jakiś sta- ruszek o bystrej twarzy zawołał z uszanowaniem: — Kiedy oni znowu puszczą byki na ciebie, Cesar? Odpowiedział staruszkowi: — W tę niedzielę. W Linares. Boże, jakże jest inaczej... Przechodził koło przystani dotykając kapelusza, gdy tyl- ko "ktoś go pozdrawiał. Pod swym eleganckim ubraniem nadal był wiejskim chłopakiem, ale ogładzonym, utempe- rowanym. Tylko na arenie zrzucał z siebie ten polor i sta- wał się znów naprawdę sobą. Z daleka od areny był ta- ki, jakim być nauczyła go Frankie, ale fanfaronada wstęp- nego paseo zawsze go wyzwalała. Nieraz umiejętności, ja- kie przecież posiadał, rozpływały się w ryzykownie nie- oględnych jego zrywach, improwizacjach, głupich i darem- nych, o których myśl przyprawiała go o dreszcze, gdy póź- niej to sobie rozpamiętywał. W początkach terminowa- nia nie dręczyły go zbytnio obawy łatwe jeszcze do zdła- wienia — tyle że dłonie miał wilgotne, w ustach mu za- sychało. Ale odkąd przestał żyć z Frankie, bał się coraz bardziej. Bo Frankie w tamtych czasach, gdy jeszcze z nie- wygasłą namiętnością oddawała mu siebie, zgadzała się na wszelkie ryzyko, jakie podejmował, poniekąd chlubiła się jego wyczynami. Dopiero od owej chwili, gdy krzyknęła: „Jestem stara. Kompromituję ciebie!", najwidoczniej za- częła pojmować, jak nieroztropnie, jak niebezpiecznie on pracuje na własną śmierć. Z wolna zaczęła wyjawiać cały swój niepokój i trwogę, niepostrzeżenie, niczym woda drążąca kamień, przedziurawiła pancerz jego odwagi i na- 84 uczyła go — po nauczeniu tylu innych rzeczy — jeszcze i bać się. On by jej tego nigdy nie powiedział, ale istot- nie tak było. Teraz już zawsze, gdy na dźwięk trąbki przed walką czynił pośpiesznie znak krzyża, czuł, że strach chwyta go w zimne szpony, i defilował na czele ekipy tak zziębnięty wewnętrznie, jak gdyby cierpiał na bóle żo- łądka. Więc modlił się. Chociaż Frankie to wyśmiewała, mu- siał się modlić. W neseserze miał złożony potrójnie karto- nik z naklejonym pośrodku obrazkiem Najświętszej Pa- nienki z Zumaya. Duży był wybór Najświętszych Panie- nek, do których mógł się zwrócić, ale wieś Zumaya leżała w odległości zaledwie dziesięciu kilometrów od Quepos i jakkolwiek legenda o Jej cudownym ukazaniu się tam krążyła od dwustu lat, sama bliskość miejsca cudu spra- wiała, że ta Najświętsza Panienka wydawała mu się naj- bardziej realna. Na jednym skrzydle kartoniku wydruko- wane było Zdrowaś Maryjo, na drugim modlitwa zaczyna- jąca się od słów: „Błogosławiona Maryjo Panno, chociaż zawodzę Syna Twojego, Ty mnie nie zawiedź, gdy błagam Ciebie, abyś się za mną wstawiła..." Tęczowe plamy smarów lśniły na wodzie przy molo. — Hola, Cesar! — ktoś zawołał z którejś z łódek. — Que tal? — Jak najlepiej — odpowiedział Guardiola. — A jak tam u ciebie? — Wszystko dobrze... Prędko wyjeżdżasz? — Za parę dni. Powinien jednak powiedzieć Frankie, mieć to już za so- bą. Gdyby ona postawiła na swoim, to byłby początek końca. Pomogła mu stać się tym, czym on jest — nie kimś wielkim, ale w każdym razie lepszym niż niejeden. Bez niej pozostałby w rynsztoku, dzięki niej jest Guardiolą z Quepos. Ale ze strachem czy bez strachu trzeba iść da- lej, wciąż dalej. Inaczej po jakimś czasie byłby znów ni- 85 kim i w Quepos wkrótce by o nim zapomniano. Znał smak okrutnej obojętności aż za dobrze. Minął Las Gaviotas. Dochodziło pół do drugiej i zoba- czył tego bladego Anglika i dziewczynę z tym drugim fa- cetem przy stolikach w jadalni. Anglik ma przyjść na pod- wieczorek — przypomniał sobie. Podwieczorek... Jak dobrze wychowana jest Frankie, jaka ceremonialna czasami. Zamiast aleją wjazdową skierował się do willi skrótem, drogą przez skarpę na zakręcie szosy oddalającej się w tym miejscu od morza. W drodze pod górę rozbolała go noga, więc przystanął na cypelku odsłoniętego piaskowca, żeby sprawdzić dla pewności, czy może swobodnie prze- rzucać ciężar nogi z pięty na palce pomimo bólu tego led- wie zabliźnionego uda. Z wysiłku aż wyszczerzył zęby i chrząknął pełen wątpliwości. Ruszył naprzód. Do ogrodu, o który Frankie dbała z takim zamiłowaniem, zsunął się z muru prosto na klomb i wskoczył do domu. Zastał ją tam, gdzie spodziewał się ją zastać — na tara- sie od strony zatoki rozpartą w trzcinowym fotelu. Gdy podszedł, opuściła na kolana to, co czytała — francuskie wydanie „Reader's Digest". — No? — zapytała. Pocałował ją w rękę. — On uważa, że jestem w formie. — Dla dziewcząt czy dla byków? — Fotel zaskrzypiał, gdy żachnęła się gwałtownie odrzucając magazyn. Przez chwilę, chyba bardzo długą, wpatrywała się w niego ba- dawczo. — Przekupiłeś go. — Śmieszne. — Spróbował sprawę zbagatelizować, kiep- skim jednak był dyplomatą. — Albo go przekupiłeś, albo wcale do niego nie po- szedłeś. Żaden lekarz przy zdrowych zmysłach nie mógł- by ci powiedzieć, że możesz walczyć. Stanął z drugiej strony fotela i nalał sobie do kieliszka trochę kseresu. 86 — Uwierz, proszę cię. — Już go ogarnął gniew. Czuł się głupio. — Spójrz na to uczciwie. — Uczciwie! — Tak, Frankie. — Spojrzał na nią, ale teraz z kolei ona nie patrzyła na niego. — Ja muszę tam pojechać. Nie rozumiesz, że muszę? Wyciągnęła Gauloise'a z niebieskiej paczki leżącej na kolanach. Obserwował ją niespokojnie. Gorzej to przy- jęła, niż przewidywał. W końcu tonem nabrzmiałym re- zygnacją zapytała: — Kiedy jedziesz? — W piątek, sobotę... — Przypomniał sobie, że może wzruszyć ramionami. — To zależy od rezerwacji miejsca w samolocie. — Będziesz musiał zawiadomić Azanę. — Już to zrobiłem. Oczy jej zapałały. — Nie traciłeś czasu. — Przykro mi — szepnął. — Przykro mi. Ayee... Odwrócił się i zadumany utkwił wzrok w mo- rze. Ta willa była jego klasą szkolną. Wiele się nauczył, ale nie wszystko potrafił całkowicie zrozumieć. Frankie boi się o niego — tak, to pojmował. Uznanie jednak fak- tu, że ona bojąc się o niego boi się zarazem o siebie sa- mą, przekraczało jego możliwości. Rozdział dziewiąty Dziewczyna zauważyła w Snyderze pewną zmianę, nie jaskrawą, a przecież widoczną. Zupełnie odprężonego nie widziała go nigdy. Nawet w ciągu pierwszych paru dni 87 w Quepos, gdy prawie cały czas spędzali na plaży, zawsze był niespokojny, nie mógł usiedzieć w miejscu ani leżeć zbyt długo bezczynnie. Próbowała mu wtedy dokuczać. Interesowała się nim, ciekawa jak młoda żona, dopóki łuski jej z oczu nie spadły i źródła jej nerwowej weso- łości nie wyschły całkowicie. Teraz jednak, od godziny już chyba, przejawiał coś więcej niż brak duchowego spo- koju; był najwyraźniej wytrącony z równowagi. Przy- szedł na górę i spotkał się z jej odmową; miała konkret- ny powód, żeby mu odmówić. Gorzki dla niej triumf, je- dyny, jaki odniosła. Czyżby tak się roznamiętnił, że to właśnie ta odmowa zdenerwowała go aż do tego stopnia? Lekka uraza — zjadliwość jest naturalną w takich wypad- kach reakcją — nawet gniew, przynajmniej u niego, szcze- gólnie by jej nie zdziwił. Ale to nagłe jego napięcie, a przy tym jakieś zasklepienie w sobie zastanowiło ją, nie- ledwie przejęło trwogą. Przy obiedzie, gdy ich oczy spotka- ły się nad stołem, doznawała wrażenia, że on patrzy gdzieś w dal poprzez nią. I papierosy między daniami palił bar- dzo nerwowo: obracał je i skręcał, aż miękły, i gruby czar- ny tytoń sypał się na obrus. Poza tym, co było konieczne, prawie nie rozmawiali ze sobą. Berris wchodził i wychodził, a Anglik jadł w mil- czeniu przy swoim stoliku pod oknem. Od czasu do czasu spoglądał na nią, nieomal usiłowała skupieniem woli spro- wokować go, żeby ich zagadnął i tym samym trochę roz- ładował ów udzielający się jej ciężki nastrój Snydera. Ale Anglikowi najwidoczniej wystarczało własne towarzystwo. Przerwała ciszę, gdy Berris podał kawę. — Możesz mnie poczęstować papierosem? Snyder po prostu pchnął ku niej paczkę po stole. — Nie masz żadnych innych? — Będę miał dopiero po południu. — Ja tych nie lubię. — Fatalnie się składa, prawda? — Coś, jak gdyby cień nienawiści, przelotnie ożywiło jego kamienny wzrok. — Wiesz, Anna, z dnia na dzień stajesz się coraz wybred- niejsza. Najpierw kręciłaś nosem na ten pensjonat, potem na Quepos, potem na całą Galileę. Teraz nie w smak ci papierosy. — Dmuchnął cienką smużką dymu wprost na nią. — Skądże to ja cię wziąłem, ciekawe? W normalnym stanie rzeczy stawiłaby mu dzielnie czo- ło albo obelgą odpowiedziałaby na obelgę; miała w tym dostateczną wprawę. Tym razem jednak rozdrażnił ją tak dalece, że samą repliką by się nie zadowoliła. Berris był właśnie w jadalni, więc popędliwie odwróciła się na krze- śle i przywołała go. — Seńorita? — Jakie pan ma papierosy? — Winstony, Playersy... Chesterfieldy. — To poproszę o paczkę Winstonów. — Głos jej drżał. — I niech pan dopisze do rachunku. — Dobrze, seńorita. Snyder zaczekał, dopóki Berris nie odszedł. Kipiał wściekłością, ale pamiętając o Daezie i swym zadaniu, słyszał głos przestrogi: „Nie może być żadnych kłopotów, żadnych krytycznych sytuacji". Patrzył na nią. — Co cię opętało? — Ty dziwko, myślał, ty niebezpiecz- na mała suko. — Nie znasz się na żartach? — powiedział. — Na żartach? — Potrząsnęła głową, jej czarne włosy zafalowały. — Gdzie tu był żart? — Żartów się nie tłumaczy, bo przestają wtedy być za bawne. — Ten od początku nie miał w sobie nic zabawnego. —. Zdobyła się na ponury pozór uśmiechu, gdy Berris wrę- czył jej paczkę papierosów. — Gracias. Snyder patrzył, jak zdziera z paczki celofan. — Jesteś przewrażliwiona — zauważył. Nie odpowiedziała. Ale ogarnięty jakąś diabelską pasją nie mógł jej zostawić w spokoju. — Stanowczo przewrażliwiona. Myślałby kto, że... 89 — Jestem śmiertelnie znudzona. — Trudno ci dogodzić. — Jezus Maria! — wykrzyknęła cicho. Papieros, który już wyciągnęła z paczki, drżał teraz w jej wargach. — Pochlebiasz sobie. Usta wykrzywiły się Snyderowi — zupełnie tak, jakby któryś z mięśni jego policzka nagle się uniezależnił. Gwał- towne łomotanie krwi w skroniach zagłuszyło wszelkie ostrzegawcze szepty. Przychodziły na myśl szyderstwa, jedno okrutniejsze od drugiego, ale ostatecznie zwyciężył lodowaty rozsądek. Snyder szurnął krzesłem, zerwał się i wyszedł z jadalni. W parę sekund później przez blaski okien przemknął jego cień i zastukały na kaflach pod por- tykiem oddalające się kroki. Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach. Boże, och, Boże... Nagle usłyszała pytanie: — Mogę pani służyć ogniem? Z brwiami jeszcze zmarszczonymi podniosła wzrok, nie- mal lękliwy. — Chciała pani zapalić. — Loader się uśmiechnął. — Och... dziękuję. — Uniosła drżącą rękę do twarzy, i przechyliła papierosa do płomyczka zapałki. — Dzięku- ję — powtórzyła nad obłoczkiem dymu. — Ale nie powi- nien pan się fatygować. Zapałki mam tutaj. — Żadna fatyga. On z pewnością słyszał, i Berris także. Każde słowo sły- szeli... Zadygotała, aż dreszcz przebiegł jej po ramionach. Spróbowała to pokryć ochrypłym śmiechem: — Ktoś zza grobu mnie wspomniał. — Ogarnął ją na- strój z lekka histeryczny. Zapytała zuchwale: — Nie na- piłby się pan koniaku? — Nie, dziękuję. — Więc likieru? Calisay? Chartreuse? — Bardzo pani uprzejma, ale ja nie skończyłem jeść obiadu. Niemniej, dziękuję. 90 Loader wrócił do swego stolika. Poprzedniego dnia wy- dała mu się ta dziewczyna sponiewierana przez życie, te- raz zobaczył, że życie jeszcze może ją sponiewierać. Jej sztuczna niefrasobliwość zbyt grubymi nićmi była szyta. Wyczuł, że ona rozpaczliwie potrzebuje jakiejś przyjaznej duszy — wszystko jedno kogo. Pospieszył się z podaniem jej ognia, zanadto się pospieszył chyba. Kiedyś... kto wie, czy nie podszedłby z zapałkami celowo, zadowolony z ta- kiej nadarzającej się okazji. Dziewczyna przecież piękna, bardzo piękna. Ale już nie dla niego smak takich przy- jemności, podniet, roznamiętnień. Zbyteczny bagaż — po- tencjalny ciężar niepożądany w podróży. Jemu nie wolno sobie pozwalać na rozpraszanie uwagi; nie po to przyje- chał tutaj z tak daleka. A jednak wpatrywał się w nią dyskretnie. Wczoraj, gdy po raz pierwszy widział ich obo- je, zazdrościł im, że są młodzi i najwyraźniej zdrowi. Nie zmniejszył jego zazdrości fakt, że się kłócili. Cóż to jest kłótnia?... trochę zgryzoty. Ona ma zapewne z pięćdziesiąt lat przed sobą na to, by się pocieszyć. Czyżby znów od- czuwał litość? Nie, tym razem nie. Ale ten głęboki smu- tek na jej twarzy jest czymś dobrze mu znanym: smutek wobec klęski nie zawinionej, konieczności zdecydowania się na coś w rozterce. To go przyciągało. Paliła zapamiętale przez długi czas, chwilami uderzała obcasem w podłogę. Ale gdy po namyśle w końcu wstała, żeby wyjść z jadalni, rzekła tylko: — Buenas tardes. Uśmiechnęła się posępnie napotykając wzrok Loadera i ten uśmiech mu powiedział: „Teraz wiesz, jak to jest". Berris nie darowałby sobie przepuszczenia tej sposob- ności. — Jak pies z kotem, co, seńor? — Zdarza się. — Odkąd świat istnieje — przytaknął Berris markot- nie. — I nie trzeba aż się żenić. — Z kubka na stoliku wziął wykałaczkę i zadumał się dłubiąc nią w zębach. — 91 No, ona pójdzie na górę spać. Też bym tak zrobił. Naj- rozsądniej. Ale jeśli chodzi o seńora, to on chyba nie po- trafi mieć ani chwili wytchnienia. Tomeo Cardell powia- da, że on przypomina kuguara z zoo w Barranca, kuguara, co stąpa tam i z powrotem, tam i z powrotem, kiedy cze- ka, żeby mu rzucić jakieś żarcie. Przed sezonem mało jest tematów do rozmowy. Nie- stety, Anglik nie okazał specjalnego zainteresowania. Dość długo Snyder szedł nie czując, jak go przypieka bezlitosne słońce. Wybiegł z pensjonatu bez celu, byle tyl- ko iść — przed siebie, wszystko jedno dokąd, z morderczą wściekłością, z głową pełną najplugawszych wymysłów. Niech ją wszyscy diabli... Skomlący kurwiszon. Teraz bę- dzie myślała, że go pognębiła. Boże! Gdyby nie Daez... Parszywa wilczyca alzacka znalazła się na jego drodze, więc kopnął ją z całej siły w obwisłe sutki. Ze skowytem przy warowała i uciekła, a z niego już uszło trochę tego zdławionego rozjuszenia. Niech diabli porwą tę dziwkę, niech diabli porwą wszystkich. Trzeba zachowywać więk- szą ostrożność, lepiej nad sobą panować. I tak przecież na zakończenie on się odegra. Chciałby zobaczyć jej minę w owej chwili, gdy pojmie, że została bez grosza, na lo- dzie. Nie będzie tego widział. Ale łatwo to sobie wyobra- zić. Przestanie ta cholerna dziwka być wtedy taka buntow- nicza i dumna ze swojego sprytu... Minął bar La Sirena, coraz dotkliwiej odczuwając upał, w miarę jak wściekłość w nim stygła. Oprócz półnagiego chłopca, który o skałę przy molo jak cepem walił ośmior- nicą, nie było nikogo. Sjesta popołudniowa jeszcze się nie skończyła. Przez chwilę igrał z myślą o wypiciu w barze paru koniaków na uspokojenie, ale zrezygnował z tego, pomyślał też, żeby pójść do telefonu u tej starej i zadzwo- 92 nić stamtąd do biura linii lotniczych w Barranca, zorien- tować się, czy będą wolne miejsca w połowie tygodnia. Ta niepewność była jak dokuczliwy wrzód. Myśl o tym jednak też odrzucił, ledwie mu się nasunęła: biuro prze- cież nieczynne do godziny czwartej albo pół do piątej. Więc co teraz robić? Pomimo upału miał chęć do działa- nia. Przedtem zamierzał po rozpatrzeniu sprawy obejrzeć Willę Azul dopiero pod wieczór, ale skoro już wyszedł z pensjonatu, równie dobrze mógł to załatwić od razu. Jeszcze nie wiedział, czy ta willa jest na wschodnim czy na zachodnim krańcu wsi, bo ostrożność nie pozwoliła mu nikogo zapytać; oszczędzanie nóg mogłoby tu być równo- znaczne z narażeniem głowy. Po fakcie, gdy układa się ła- migłówkę z rozrzuconych fragmentów, ludzie przypomina- ją sobie właśnie także rzeczy, po fakcie, w którym czai się niebezpieczeństwo... Nabrał przekonania, że ta willa sąsiaduje z willą Szwaj- carki. Jej była nieduża, zaniedbana, wymagająca remontu, ta druga — niejasno to zapamiętał — znacznie większa, szeroko rozbudowana, otoczona sosnami. Widział ten dom przelotnie parę razy z szosy, ale nie przyglądał się zbyt- nio, bo wtedy jeszcze nie wiedział, czym „oni" zwabią Daeza do Quepos. No, teraz można będzie zobaczyć. Pora na do- konanie oględzin tej pozycji strategicznej. Ruszył przez wieś rozmyślnie okrężną drogą. Nawet gdy- by był tak głupi, żeby chcieć się poinformować, nie miał- by u kogo — tylko brudne niedorozwinięte dziecko przy- odziane w męską kamizelkę stało jak lalka oparte o fra- mugę jednych z drzwi. Szedł możliwie w cieniu nie prze- stając myśleć o Daezie. O Daezie, którego godziny były policzone, zredukowane do niecałych stu. Każde radio w zasięgu jego słuchu odbierało tę samą stację i wciąż to głośniej, to ciszej płynęła za nim melodia rozszalałego fla- menco, nabrzmiała głębokim niepokojem nut basowych, dźwiękami gitar, wplatająca się płomiennie w pogruchiwa- 93 nie pieśniarza. Dziwnie to działało, uderzało do głow y, na- ruszało poczucie rzeczywistości. Po dziesięciu minutach takiego lawirowania bez pośpie- chu znalazł się za Las Gaviotas od drugiej strony. W pięć minut później przeciął szosę i wszedł między sosny. Parce- la Szwajcarki była gdzieś za jego prawym ramieniem, szo- sa za lewym. Stąpał cicho po sprężystym igliwiu. Żadna ścieżka nie biegła po tym nierównym gruncie, ale drzewa rosły w sporych odstępach od siebie. Paręset jardów da- lej doszedł do murku z piaskowca tak niskiego, że bez tru- du go przeskoczył. Teraz zatrzymała go zapora z opuncji. Od muru oddzielało ją coś w rodzaju wyschniętej fosy, płytki rów, z którego woda spłynęła prawdopodobnie do morza. Rów zarastała kolonia gnijących różowych grzy- bów. Odkrył wyrwę wśród kaktusów i przedostał się mię- dzy nimi, ostrożnie, bokiem. I już willa stała bezpośred- nio przed nim za klombami pełnymi kwiatów i wykłada- nymi mozaiką alejkami — jeszcze większa, niż przypusz- czał, dwupiętrowa z pękatą basztą w jednym rogu. Od rzeźbionych okapów aż do białej cementowej podmurówki miała wypełzłą barwę blado niebieską, więc nie ulegało wątpliwości, że to ta. Okiennice chyba wszystkie zamknię- te, ale w ogrodzie porządek; ktoś najwidoczniej mieszka tu i stale się nim zajmuje. Ostrożnie zaczął badać teren. Ogród terasowaty na trzech poziomach; schody z płyt kamiennych wiodące w dół po- śród orgii kapryfolium na kort tenisowy i stamtąd na pro- stokątną terasę z basenem pływackim — wodą zielonka- wą jak jadeit, niepokalanie czystą; wokoło drzewa papro- ci. Za kamienną balustradą teren prostopadle opadł. Poni- żej zamiast plaży widać było tylko skały. Wysokość tego spadku zaskoczyła go, ale nie zainteresowała. Wiedział, że Daez, ilekroć przyjdzie tu popatrzeć, z pewnością nie bę- dzie sam. A on chciał go mieć samego — gdzieś na czas krótki, kilka sekund bodaj, które by wystarczyły, musia- łyby jednak być gwarantowane. Gdyż, jak stwierdził, ani 94 ten ogród na terasach, ani willa nie stwarzały okoliczności dających jakąkolwiek gwarancję. Nadal nic się nie wyjaś- niło. Nie sposób przewidzieć, kiedy i jak Daez będzie to wszystko oglądał — ani z kim. Więc wciąż żadnych kon- kretnych planów nie można układać. „Oni" — pomyślał ponuro, przypominając sobie zimny trzeszczący głos z Barranca; gdzież są te obiecane infor- macje? Czy honorarium ma być tak wysokie dlatego, że Daez to gruba, ważna dla nich ryba, czy dlatego, że ryzy- ko jest większe? Quepos „oni" wymyślili, nie on... Wrócił na wyższą terasę; zbadał willę ze wszystkich stron do- kładnie. Na tyłach dwa parterowe okna były otwarte i pranie wisiało na sznurze między palmami. Coraz bar- dziej wzmagało się wrażenie, że ta posesja jest potencjal- ną pułapką — zbyt zapchana, można po niej błądzić jak w labiryncie. Instynkt go ostrzegał, żeby się tu nie krę- cić. Jedynym dla niego pewnikiem było to, że Daez przy- jedzie samochodem — przez rynek i nabrzeżem obok pen- sjonatu, szosą nadmorską, z której skręci w aleję wjazdo- wą. Innej drogi nie ma. Więc gdzieś na tym odcinku? Tyl- ko że on nie jest „gołębiarzem", musi mieć cel blisko tak, jak miał Moralesa i Borrasę... Irytowała go myśl, że przez całe dwa tygodnie nie mógł robić nic poza rozpraszaniem podejrzeń. Konieczność pośpiechu znów zaczęła go palić, rozogniać poczucie daremności. Dał nura w opuncje, prze- szedł na drugi brzeg rowu i za mur. Spłoszony ptak przele- ciał z trzepotem, a w nim serce załomotało. Wzdłuż muru dotarł do szosy, rozejrzał się, czy nikogo nie ma, i dopiero wtedy na nią wyszedł... O trzydzieści jardów dalej wzno- siły się słupy bramy wjazdowej, więc chcąc się jeszcze upewnić zawrócił w tamtą stronę. Tak, WILLA AZUL... Biały kafel z niebieskim glazurowanym napisem wprawio- ny był w kamień lewego filara. Na prawym widniał inny napis: BÓG CZUWA NAD NAMI. Przystanął i sięgnął do kieszeni po papierosy. Willa w głębi ogrodu była z szosy prawie niewidoczna. Pogrążony 95 w rozważaniach zapalił zapałkę o ten drugi napis, po czym ruszył w kierunku Quepos, znów korzystając z osłony drzew, myśląc o Daezie, głowiąc się, w jaki sposób wy- pełnić najlepiej to, do czego się zobowiązał. Rozdział dziesiąty Loader zacisnął chłopcu palce na korbce pozytywki i po- prowadził jego rękę. — Rozumiesz, Valentin, jak trzeba kręcić? To zupełnie proste. — Bardziej odpowiedniego podarunku nie mógł znaleźć w wiejskich sklepikach poprzedniego wieczora. — A potem naciskasz ten guziczek tutaj... O, właśnie. Pozytywka zabrzęczała jakąś niemożliwą do rozpozna- nia melodię. Drewniana gałka korbki już odpadła i me- chanizm chyba należało naoliwić. Tandetna to była za- bawka, produkowana z myślą o turystach — lakierowana skrzyneczka z drzewa oliwnego, przyozdobiona topornie herbem i napisem PAMIĄTKA Z GALILEI. — No i jak? — zapytał Loader. Niewidzące oczy wyrażały zdumienie. Chłopiec podniósł pozytywkę do twarzy, jak gdyby po to, by ją obejrzeć z bliska. — To moje? — Cienki fletowy głosik był pełen niedo- wierzania. — Oczywiście. Zaraz usłyszysz coś innego. — Loader wypróbował pozytywkę w pensjonacie poprzedniego wie- czora. — To gra trzy melodie. — Caramba — szepnął chłopiec. Lewą nogę w bandażach miał podniesioną pod kątem trzydziestu stopni na wyciągu umocowanym przy końcu łóżka. Loader widząc jego zachwyt odczuwał niezwykłe zadowolenie. Dawno już gdzieś za sobą pozostawił radość. A teraz było tak, jak gdyby odnalazł coś, co utracił na wiele lat przed oszołamiającym wyrokiem Devlina; coś z czasów, gdy był jeszcze młody, coś nawet z pierwszego okresu miłości do Catherine. Ale to wzruszenie szybko minęło. Widok wynędzniałej arabskiej twarzyczki i błą- dzących palców Valentina uprzytomnił Loaderowi całą nie- moc litości, która ogarnęła go właśnie teraz, kiedy on chce tylko spokoju. Fakt, że inni cierpią, nie jest żadną pocie- chą. Spojrzał poprzez puste łóżko na czarny krzyż i po- stać umęczonego Chrystusa. To także nie mogło być po- ciechą. Bóg zdawał się chlubić bólem. Istnieją setki wy- obrażeń Jego, różnych w zależności od lądu, na którym żyją Jego wyznawcy. Wybierać można, ale w dużej mie- rze decyduje przypadek, na jakiej szerokości i długości geograficznej człowiek się urodził. I jakąkolwiek formę przybiera to poddaństwo człowieka, zawsze są mu sta- wiane żądania, żeby składał ofiary. Tylko obietnice są od- mienne — takie to a takie nagrody, w takich to a takich niebach. Melodia się skończyła. Sprężyna jęknęła zgrzytliwie. I zaraz zabrzmiała melodia inna, żwawsza, tak samo jed- nak nie do zapamiętania. — Słyszy pan! — wykrzyknął w upojeniu chłopiec. — Powiedziałem ci — rzekł Loader. — To jest ta druga. Jeszcze raz spojrzał na Chrystusa, wyobrażenie męki Boga białego zawieszone tak blisko Afryki. Znane mu rów- nie dobrze jak albumy ze znaczkami pocztowymi z lat dziecinnych. I równie dalekie. „Przyjdźcie do mnie — przypomniał sobie — wszyscy, którzy ciężkie brzemię dźwigacie, a ja wam dam pokrzepienie." Czasu było coraz mniej; znów, gdy się obudził, na poduszce była krew, jak gdyby po to, by o tym nie zapomniał. Ale nie chciał się angażować. Niezliczone pytania czekały na odpowiedzi i miał Bogu za złe, że tyle tych pytań narzuca się tak szyb- ko, ni stąd, ni zowąd, bez powodu. Pozytywka wybrzdąka- ła swój finalik. Coś w niej cyknęło i ucichła. Chłopiec leżał 97 I trzymając Ją Przy policzku, zaciskając na niej palce może w obawie, żeby mu jej nie odebrano. — Już skończone? — Tak, ale zawsze można ją nakręcić na nowo. Spróbuj sam to zrobić... pokażę ci jak... O, właśnie w ten sposób. I teraz naciśnij guziczek... Świetnie. Uśmiech błogiej ulgi. Z bólem w sercu Loader wpatry- wał się w chłopca. Była krew na poduszce tamtego ranka przed jego wy- jazdem z domu i on skłamał Catherine („Widocznie przy- gryzłem sobie język"), bo tchórzliwy w swoim samolub- stwie bał się, że wpadłby w sidła jej reakcji na prawdę. Miesiąc temu. W pewnych chwilach wydawało mu się, że minęły lata, w innych, że godziny. Zagubił rytm czasu. W Quepos spędził dopiero dwa dni i chociaż w jego od- czuciu był to okres potwornie długi, wiedział, że wska- zówki zegara wkrótce zaczną w mgnieniu oka zataczać kręgi. Dziwnie ta miejscowość odpowiadała jego nastrojo- wi, harmonizowała z uczuciem osamotnienia. Wspominał kołtuńskie, ciasne życie w Esher i w dolinie Tamizy, jak gdyby chodził tam w końskich okularach. Firma „Loader i Grigg", klub golfowy, pogawędki przy kieliszku, anglo- saski obraz Boga w schludnie poszufladkowanych niebio- sach i możność zatelefonowania w każdej chwili do Kró- lewskiego Towarzystwa Ochrony Zwierząt... Przecież musi być coś więcej, żeby bodaj w przebłysku zrozumieć sens rzeczy. — Czy mogę jeszcze raz nakręcić? — Oczywiście — odrzekł Loader. — To jest twoje. Mo- żesz z tym robić, co tylko zechcesz. Przesiedział z chłopcem prawie godzinę. Zwlekał, bo odejście wydawało mu się jakąś gruboskórnością, ale osta- tecznie obietnicy dotrzymał, i ta pozytywka mogła przy- najmniej chwilowo zająć chłopca, gdy będzie się nudził w samotności. 98 — Już idę — powiedział wreszcie. Dochodziło pół do dwunastej. Nie spieszył się nigdzie i godziny tego dnia wy- ciągały się przed nim długie i puste. Porcję wzruszeń jednak miał już dostatecznie dużą jak na jeden poranek. Każde wzruszenie pociągało za sobą nieodwracalne zuży- cie jakiejś cząstki tych resztek energii, które w nim się tliły, więc był bardzo wyczerpany. — Adios, chico. Valentin urzeczony swoją pozytywką nie dosłyszał, ale martwe spojrzenie skierował wprost na Loadera, jak gdy- by wiedział, że on już nie siedzi przy łóżku. Dopiero, gdy zawiasy drzwi skrzypnęły, odwrócił ostrzyżoną głowinę. — Seńor? — Odchodzę — rzekł Loader. Poczuł się dezerterem. — Przyjdę do ciebie któregoś dnia. — Gracias. Mały obłok nasunął się na słońce, gdy Loader wyszedł, i świat chwilowo bez blasku wydawał się trochę mniej- szy. Młodsza zakonnica przed barakiem ustawiała dzieci w szeregu. Stał przy niej jakiś mężczyzna nie znany Loa- derowi, spojrzał w jego stronę i coś zakonnicy powiedział. Skinęła głową, i wtedy nieznajomy ruszył do Loadera już zawczasu wyciągając rękę. — Buenos dias, seńor. Więc to pan był wczoraj tym sa- marytaninem. — Niezupełnie. Zresztą nikt tamtędy nie przechodził, poza mną. — Nazywam się Corachan. Doktor Corachan. — Miał zepsute zęby, niebieskawą nie ogoloną szczękę, oczy z lek- ka nabiegłe krwią. Raczej wątły, trochę zgarbiony, uścisnął jednak Loaderowi rękę dość mocno. — Siostra Encarna wciąż pana wychwala pod niebiosa. — Nie powinna przesadzać. Z okna szpitalika doleciało brzęczenie pozytywki. Dok- tor nastawił ucha, więc Loader wyjaśnił: — Przyniosłem mu zabawkę. — Aha. 99 — Sądząc z miny, z jaką ją przyjął, nigdy żadnymi za- bawkami się nie bawił. — Siostry tu robią, co mogą. Loader wycofał się taktownie: — To wcale nie była uwaga krytyczna. — Nie wątpię. — A jednak było w tych słowach upo- mnienie. — Te dzieci mają szczęście, seńor. Przynajmniej im się pomaga. Nie biegają samopas, nie muszą na rogach ulic sprzedawać swoich starszych sióstr. Obłok zsunął się ze słońca i upał chlusnął na ziemię jak odkorkowany. — Stajemy w szeregu! — wołała siostra Encarna tonem nauczycielki gimnastyki. — W szeregu wszyscy! Ruszyła na czele dzieci. Każde z nich niosło zrolowane zawiniątko pod pachą. I szły chyba krokiem pewniejszym niż ich przewodniczka. Ona pamięta, co się stało wczo- raj — pomyślał Loader. Doktor powiedział: — Idą na plażę, dziś pływanie. — To nie jest niebezpieczne? — Pod jakim względem? — Wymagają przecież właściwego nadzoru? Co się dzie- je, na przykład, jeżeli któreś z nich przewróci się w wo- dzie? — Zawsze tam są rybacy, żeby je wyciągnąć. — Cora- chan zachichotał. — Z pewnością oni by woleli zobaczyć, jak siostra Encarna zdejmuje habit i sama wchodzi do morza, ale najwidoczniej stać ich na wyrzeczenie się tej niewinnej rozpusty. Znam dobrze tych ludzi, więc wiem, że to musi być prawdziwa pokuta. Bardzo słabo usłyszeli teraz odgłos nakręcania pozy- tywki. —¦ Uszczęśliwił pan Valentina — rzekł Corachan. — Nie ulega wątpliwości. — Na krótko, obawiam się. To tylko tania zabawka. — U dzieci nic nie trwa długo. 100 — Ślepota trwa. Corachan spojrzał na Loadera z zainteresowaniem. — Ma pan dobre serce, seńor. — Zobaczył zapadnięte policzki, oczy nieco błyszczące gorączką, niezdrową bladość pod opalenizną. — Ma pan może własne dzieci? Loader potrząsnął głową, na co Corachan wzruszył ra- mionami tak, jakby uważał bezdzietność za przestępstwo. — Kalectwo bywa zawsze wynagradzane. Brak jednego zmysłu wyczula wszystkie inne. — Ruchem głowy wska- zał znikający wśród drzew zastęp siostry Encarny. — One nie są zbyt nieszczęśliwe, niech mi pan wierzy. Życie mo- głoby się im układać znacznie gorzej. Znów brzęczała muzyka pozytywki, wywołując w sercu Loadera tępy przygniatający ból smutku. Doktor widocz- nie jednak poznał tę melodię, bo zagwizdał, a raczej za- świstał kilka taktów. Powiódł wzrokiem po spieczonej zie- mi i zmordowanych kwiatach przycupniętych we własnym swoim cieniu. — Wszystkim nam mogłoby być gorzej — zauważył, że Loader marszczy brwi — gorzej, niż jest. To tylko kwe- stia stopniowania, ja wiem, ale zawsze jest coś, za co mo- żemy dziękować... One zdają sobie z tego sprawę — dodał. A Loader wbrew woli machając ręką z rozpaczą pełną znużenia pomyślał: Czy właśnie to mi powiesz, kiedy przyjdę do ciebie jako pacjent? Jakie wtedy wysuniesz argumenty?... Że mam szczęście, skoro jeszcze nie umar- łem? Rozdział jedenasty Berris delikatnie zastukał do drzwi Snydera. — Seńor? 101 Anna Meunier leżała na łóżku bezwładnie, jak gdyby potknęła się i upadła w biegu. Minęło kilka sekund, zanim sobie uprzytomniła, że to stukanie jest tak blisko. — Seńor? — usłyszała. — Tak? — zapytała poznając Berrisa po głosie, ale on chyba nie dosłyszał. Głośniej więc powiedziała: — Mo- mento. Momento, por favor. Stukanie ucichło. Usiadła, odgarnęła włosy z czoła i wepchnęła ręce w rę- kawy płaszcza kąpielowego. Deski drzwi napęczniały pod wpływem upału, więc musiała użyć siły, żeby drzwi otwo- rzyć. Berris, w siatkowym podkoszulku z ciemnymi pla- mami potu rozszerzającymi się spod pach, patrzył na nią apatycznie mrugając oczami. — O co chodzi? — Telegram, seńorita. — Do mnie? — Do seńora Snydera. Z niedowierzaniem, teraz nieco mniejszym, wyciągnęła rękę. — Ja przyjmę. Barris przełknął ślinę wpatrując się w jej dekolt. — Już pokwitowany — powiedział. — I dałem też te- mu chłopcu napiwek. Taki jest zwyczaj, pani wie. Mam to dopisać do rachunku? — Proszę. — Trzy pesety. — Zaznaczył to z taką urazą, jakby ona zakwestionowała słuszność dawania napiwków. — Dziękuję... Która teraz godzina? — Kwadrans po dwunastej, seńorita. Zamknęła drzwi: oparła się o nie ze wzrokiem utkwio- nym w tę cienką niebieską kopertę. Stukanie Berrisa wy- rwało ją z drzemki, ale zupełnie już się rozbudziła. Stała tak przez dłuższą chwilę. Potem, impulsywnie niemal, od- wróciła kopertę i rozdarła palcem wzdłuż skraju. TELEFONOWAĆ NATYCHMIAST. 102 Nic więcej. Nazwiska nadawcy nie było. Tylko: MAR- TIN SNYDER LAS GAVIOTAS QUEPOS i ta wiadomość. Tekst napisany odręcznie, zapewne przedyktowany przez telefon. Miejsce nadania: Barranca. Czas przyjęcia: 1135. Czas nadania był zamazany i nieczytelny, ale ona nie zwróciła na to uwagi; tak samo, jak na tę zwłokę w do- ręczeniu. Telefonować? Do kogo telefonować? Czy możli- we — rozumowała -— żeby ów ktoś, kto urzęduje w tej pocztowej ciupce na rynku, nieumyślnie pominął nazwisko nadawcy? Takie rzeczy się zdarzają. Ale ton tej wiado- mości jest zbyt tajemniczy, żeby tak to sobie tłumaczyć. Biedziła się, zaintrygowana. Kogo on zna w Barranca? Ni- kogo, o ile jej wiadomo... Wyszła na balkon i spojrzała wokoło. Kawałek dalej na plaży gromadka niewidomych dzieci pluskała się w cieniu przy brzegu pod opieką jednej z zakonnic. Paru męż- czyzn stało z nimi w wodzie po kolana i dolatywały stamtąd słabe wybuchy śmiechu, co na chwilę oderwało jej myśl od telegramu, który trzymała w ręce. Nigdy w ży- ciu nie przypuszczała, że będzie zazdrościć takim upośle- dzonym biedactwom, a przecież poczuła raptownie tęskno- tę do wesołości, dojmującą prawie jak ból. TELEFONOWAĆ NATYCHMIAST. Rzuciła okiem jeszcze raz na ten blankiet, wciąż zde- zorientowana, ale trochę już i niespokojna. Nie miała po- jęcia, gdzie jest Snyder; ostatnio zaczął wychodzić sam, a jej nie chciało się nawet pytać dokąd. Znała jego moż- liwości, więc nie byłaby zdziwiona, gdyby wyszukał sobie jakąś miejscową dziewczynę, żeby do utraty tchu upra- wiać z nią miłość przy akompaniamencie pomruków i po- chrząkiwań; co więcej, pragnęłaby tego. Dostatecznie już się splugawiła i teraz czekała tylko na wyzwolenie. Co on robi i gdzie przebywa, zgoła jej nie obchodziło. Złu- dzenia prysły przed wieloma dniami i jeśli ona dotych- czas nie wyjechała, to głównie dlatego, że nie poniżyłaby się do poproszenia go o pieniądze na wyjazd; i tak upo- 103 karyał ją dostatecznie często. Poza tym, chociaż zawsze potrafiła mu się odciąć, bała się go. Od początku czuła się przy nim nieswojo, ale przecież nie tak bardzo jak teraz. Już pożałowała, że otworzyła tę kopertę. Czyż ważne jest dla niej, kto do niego zadepe- szował i po co? Mężczyzna może posiadać cię sto razy, budzić w tobie pogardę, nienawiść nawet, a przecież po- zostać obcym. Ona nigdy naprawdę nie chciała wnikać w jego sprawy: niektórych głazów lepiej nie podnosić. Ale była pewna, że teraz on ją o to posądzi. Odkąd nie dawała mu ukojenia, a więc stała się dla niego bezuży- teczna, żadne więzi ich nie łączyły. On był w jeszcze większym napięciu, a ona doszła już do tego, że jego bliskość pozbawiała ją odwagi prawie w takiej samej mierze, w jakiej była dla niej odrażająca. Nasunęło jej się przypuszczenie, że jego stan nerwowy może mieć jakiś związek z tym telegramem. Może jed- nak nie, prawdopodobnie nie. Ale im dłużej o tym my- ślała, tym bardziej żałowała, że ta koperta już nie jest zapieczętowana. TELEFONOWAĆ NATYCHMIAST. Rzuciła telegram na stolik przy łóżku i spróbowała się zająć czesaniem włosów. Snyder wrócił dopiero przed pierwszą. Był zgrzany i led- wie wszedł, zrzucił buty, zaczął rozpinać nerwowo ko- szulę. Powiedział tylko: — Rany boskie, muszę wziąć prysznic. — Berris już ci mówił? — O czym? — Szukał cię. — Z rozmysłem została na balkonie. — Jest telegram. Siedział tyłem do niej na dalszym brzegu łóżka, zdej- mując koszulę. Reakcja przejawiła się bardziej w drżeniu jego głosu niż w zesztywnieniu na sekundę ramion. — Do mnie? — Tak. 104 Wstał szybko. Panowanie nad ruchami nigdy nie było jego mocną stroną. — Berris go ma? — Nie. Leży na stoliku. — Powiedziała. — Tam. Patrzyła, jak on obchodzi łóżko i bierze telegram. Szcze- ki mu się zacisnęły, aż zadrżała wilgotna od potu, napięta skóra twarzy. Chyba bardzo dużo czasu minęło, zanim się odezwał. — Tyś otworzyła. Odwrócił się patrząc na nią tak groźnie, że ogarnął ją strach. — Przez pomyłkę. Myślałam, że to do mnie. — Odkąd nazywasz się Snyder? — Przez pomyłkę — powtórzyła zaciskając pięści. — Powinnaś była wymyślić coś mądrzejszego. Czasu miałaś dosyć. — On to przyniósł pół godziny temu. Spojrzał na telegram. — Przyjęto o jedenastej trzydzieści pięć. — Nic na to nie poradzę. Nie ja doręczyłam. — Tyś tylko przeczytała — mruknął szyderczo. — Nie wiedziałam, gdzie jesteś. To mogło być coś waż- nego. — A nie jest? — Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Ku jej zdumieniu zawahał się z oczyma przymrużony- mi, a potem odwrócił się i sięgnął pod łóżko po buty. — Wychodzisz teraz? — Nie twoja rzecz. Pomimo uczucia ulgi ogarnął ją gniew: — Och, na miłość boską! — wybuchnęła. Nie zareagował, zawiązywał sznurowadła. Stojąc nadal tuż za progiem balkonu przypomniała sobie jego pistolet i tę jaszczurkę zatłuczoną przez niego na śmierć, i nagle pojęła, że jest on znacznie bardziej niebezpieczny, niż przypuszczała. A jednak coś kazało jej powiedzieć: 105 zapomnieli podać nazwisko nadawcy. Czyżby? — Ton miał już niedbały. — Nie zwróciłem Uwagi. No, nie podali. - - W takim razie powinienem się dowiedzieć, kto go na- dał, prawda? Wilgoć potu zniknęła z jego twarzy, gdy doprowadził się do porządku. Na dziewczynę już nie spojrzał, ale za- nim doszedł do drzwi, zauważyła, że usta mu drżą. Po chwili została sama czując się tak, jakby uzyskała odro- czenie wyroku, ciesząc się, że nie było gorzej. Podeszła do balustrady i zaczęła wdychać gorące morskie powietrze. Na odgłos kroków pod balkonem spojrzała w dół, zobaczy- ła, jak Snyder wychodzi z portyku i szybko rusza w pra- wo w stronę rynku. Dlaczego on idzie taki kawał drogi? — zastanowiła się, znów ciekawa wbrew woli. — Dlaczego nie chce skorzy- stać z telefonu w hallu? Stara duena jak zwykle robiła pończochę na drutach. Snyder tym razem bez namysłu poprosił ją o połączenie po hiszpańsku. Nieufny był nadal, ale sprawdzał przecież jej znajomość francuskiego już wiele razy, a teraz nie mógł marnować czasu. Spacerował po pokoju tam i z po- wrotem, gdy ona ospale starała się go połączyć. Pusty fotel na biegunach kołysał się bez ustanku; z upstrzone- go przez muchy oleodruku dobrotliwie wpatrywał się w to skąpo umeblowane wnętrze El Caudillo. Prędzej! — po- naglał Snyder w myśli. Pocił się obficie, ocierał twarz i szyję. — No, już, no... Wreszcie uzyskała połączenie. Prawie wyrwał jej słu- chawkę z ręki. .<,..,¦¦:¦¦>.. A — Tak? — ktoś się odezwał. Tylko „tak", ale on poznał ten precyzyjnie chłodny głos. — W sprawie pana wiadomości — rzekł ostrożnie. — Nie spieszyło się panu. — Przed chwilą ją otrzymałem. — Dziś słyszał lepiej. — Co pan mi chce powiedzieć? — Nastąpiła zmiana planu. — Och? — A więc to będzie jutro. W środę. — Jutro? — Jakiś supeł zacisnął się Snyderowi w żo- łądku. Jezu! — Mówił pan, że najwcześniej w czwartek. — Nic nie poradzę. Nasz przyjaciel już jest w Barranca. On decyduje, co robi... i kiedy. My możemy tylko być usłużni. Inaczej może by nie chciał korzystać z naszej goś- cinności. — Ale... — Wszystko ustalone. Nie było czasu na list. Staruszka wlepiała krótkowzroczne oczy w karmazyno- wą wełnę. Snyder opanował chęć sprzeciwu, z trudem zdołał dobrać słowa: — Nie pasuje mi. — Dlaczego? — Muszę załatwić pewne sprawy. Nie mogę wytłuma- czyć. — Niech pan nie próbuje. — Może pan jednak się domyśla? — Czekał z nadzieją, ale nie było żadnej odpowiedzi. — Podróż — zaryzyko- wał. — To już pana zmartwienie. — Późno, żebym cokolwiek przygotował. Bardzo późno. Znów żadnego oddźwięku, żadnej wskazówki, żadnego współczucia. Skurwysyn — pomyślał z rozpaczą. Uważają go za płatnego sługusa, łatwego do zastąpienia — wart jest dla nich tej płacy i na tym koniec. Wyprą się go, jeżeli coś pójdzie niedobrze... 107 Wpatrzony w ścianę bębnił palcami po aparacie. Kilka sekund minęło powoli. — Jest pan tam? — Jestem — odpowiedział. — Musi pan znać szczegóły. — Owszem. — Więc niech pan słucha. — Głos był bardzo wyraź- ny. — To będzie wynajęta Simca, czarna limuzyna, numer G 227 425... Zapamiętał pan? — Zaraz. — Snyder szybko ołówkiem zapisał to na pacz- ce papierosów. Miał wielką chęć odczytać ten numer dla sprawdzenia, ale się powstrzymał. — Co dalej? — On wyjedzie stąd wcześnie po południu. Sam będzie prowadził wóz. — O której godzinie? — Nasz przyjaciel to gość, niech pan nie zapomina. Mo- żemy tylko snuć przypuszczenia. Ale powinien być tam u was między trzecią a czwartą. — Nie może pan określić dokładniej? — Przecież mówię. To nie jest operacja wojskowa. — Chwila ciszy. — Widział pan ten dom? — Owszem. Nie nadaje się. — To już zależy od pana. — I zaraz: — Pytania ma pan jakieś? — Nie. — Bo to ostatnia sposobność. — Nie mam pytań. — No, to żegnam. Głos wyłączył się tak samo raptownie, jak zawsze. Sny- der położył słuchawkę. Duena uśmiechnęła się do niego bezzębnie. — Dobrze było słychać, seńor? Prawie nie dotarło to do jego uszu. — Ile? ¦ - Jeden douro. Z Barranca zawsze jeden douro. — 108 Wzięła od niego monetę, dumna z wypełnionej funkcji. — Ten telegram był do pana, seńor? — Co? — ocknął się jak ze snu. — Ten telegram... Do pana był? Potwierdził chrząknięciem, a potem pchnął zasłonę z pa- ciorków i wszedł w piec hutniczy wąskiej uliczki głowiąc się i głowiąc. Rozdział dwunasty Frankie uśmiechnęła się do Loadera, przy czym zalśniła złota korona wśród jej dobrze utrzymanych zębów. — Musi pan darować tę herbatę z torebek. I ten czaj- nik do kawy... i te noże. Ale to jest Quepos, niech pan pamięta... Cytryna? — Proszę. — Kolumb podobno zatrzymał się tutaj w czasie jednej ze swoich podróży... Wiedział pan o tym? Miejscowi po- wiadają, że ten pomnik przy końcu nabrzeża postawiono właśnie dlatego. — Widziałem na nim tylko datę. Żadnego nazwiska. — Ach, ci ludzie są zbyt chytrzy, żeby się angażować. Ale tu na wyspie legendy powstają niezależnie od fak- tów. Kolumb rzecz jasna nigdy w tych okolicach nie był. Chcę jednak powiedzieć, że gdyby wylądował w Quepos w tej chwili, poczułby się zupełnie swojsko. Wszystko od jego czasów bez zmiany. Nawet popołudniowa herbatka... a l'Anglaise? — zadrwiła. — Coś niesłychanego! No, gdzieś tam to morze nadal spływa z krawędzi świata. Po angielsku mówiła bardzo dobrze i Loader już spo- strzegł, że używała tego języka, gdy tylko uznawała za konieczne oszczędzać uczucia Guardioli. Zaczynał — cho- ciaż stale drżała w nim świadomość własnego nieszczęś- cia — rejestrować wrażenia, jakie na nim wywierają lu- 109 dzie, wyraźniej niż w ubiegłych tygodniach. Przypomina- jąc sobie Arles widział tylko rozmazane plamy twarzy bezimiennych i obojętnych, a z pobytu w Marbella pozo- stało mu zaledwie parę bardzo mglistych wspomnień. Tu- taj natomiast wydawało mu się, że z każdym dniem słab- nie ogłuszający skutek diagnozy Devlina. Jak gdyby litość, którą poczuł dla niewidomego chłopca, gwałtownym szturchańcem pobudziła jego otępiałe zmysły. Berris zapy- tany po obiedzie, gdzie mieszka pani Sorbiere, łypnął okiem znacząco i dał do zrozumienia, że to będzie dla Loa- dera ciekawa wizyta. Toteż nie bardzo go zdziwiła obec- ność Guardioli, chociaż Frankie („Bardzo proszę, musi pan mówić mi po imieniu") przedstawiając mu Guardiolę po- zostawiła wolne pole do domysłów, jakie ich łączą sto- sunki. Różnica wieku między nimi zrazu go zdezoriento- wała, ale dziwna płochliwość kryjąca się w jej taktow- nym przechodzeniu na język angielski, jak również na- strój wyraźnego napięcia powiedziały mu wiele i przyjął, że oni są kochankami. — Galilejczycy to ludzie nieudolni i zacofani, aż myślę czasem, że oni dopiero co zeszli z drzew. — Frankie po- dała mu herbatę rękami jak z dobrze wyrośniętego ciasta. Kiedyś chyba była piękna — pomyślał — i jeszcze teraz mogłaby być, gdyby się tak nie roztyła. Twarz miała prawie bez zmarszczek i oczy ogromne, zielone, cudownie wyraziste; spojrzeniem przydawała siły każdemu swemu słowu, przy czym przez cały czas wydawało się, że jej oczy przepraszają za to, że ona musi mówić z takiej ciężkiej bezkształtnej masy swego ciała. — W zeszłym roku, pro- szę pana — ciągnęła — instalowano mi tutaj nowy zlew. Trwało to przez wiele dni, niech mi pan wierzy... przez wiele dni to robili i robili. Zanim zaczęli, przygotowywali się przez całe tygodnie. A kiedy wreszcie skończyli, jak pan myśli, gdzie zrobili odpływ? —. Odczekała chwilę. — W przewód kominowy kwater dla służby, tam na dole. No, jak się panu podoba? W przewód kominowy! Słyszał 110 pan kiedy lepszy dowcip? — Klepnęła się po spodniach na udach z takim zdumieniem, jakby sama dopiero teraz dowiedziała się o tym. — Miesiąc nie mija bez tego, żeby się nie działy różne takie cuda... jak nie mnie, to komuś innemu. Naprawdę, proszę pana, oni są niezmiernie tępi i ciemni. Umieją tylko się rozmnażać, a i to robią niein- teligentnie. Guardiola grzecznie odczekiwał te niezrozumiałe, obco- języczne dygresje, pochylając się ku nim obojgu, uśmie- chając się, gdy uważał to za stosowne, gryząc herbatniki. Miał coś z Cygana, jakiś podskórny ogień, ale dobrze nad tym panował. Nie mówił dużo, teraz jednak zapytał: — Jak się panu podobają moje strony, seńor? Uprzejmość nic nie kosztuje. — Dla mnie tu jest uroczo. — Długo pan zostanie? — To zależy. — Gość poczuł, że czegoś więcej ocze- kuje się od niego. — Nie mam żadnych określonych pla- nów. Hm... niezbyt dobrze czuję się ostatnio. — Przykro mi, mam nadzieję, że to nic poważnego. — Pan wie, jacy są lekarze. — Loader zdobył się na wisielczy humor. — Leczą nas przecież z myślą o sobie. — Nie tutaj — zauważyła Frankie. — Tutaj lekarze to tylko automaty do sprzedawania penicyliny i niewielu in- nych leków poza tym i do udzielania złych porad. — Zna- cząco zerknęła na Guardiolę. — Czyż nie tak jest, Cesar? — Nie zawsze — odrzekł spokojnie. — Wystarczy jedna zła porada. Guardiola lekko się skrzywił, rozdrażniony. Gwałtow- nie odwrócił wzrok. Frankie dalej mówiła po hiszpańsku: — Rozmawialiśmy przed chwilą o legendach, proszę pa- na. Pan może nie wie, ale siedzi pan przy żywej legendzie. Quepos w końcu postawi pomnik Cesara. Właśnie. Nikt jeszcze nie wyjechał z tej wyspy tak jak on i nie zabił tylu byków. — Przepraszam — burknął Loader. — Pojęcia nie mia- 111 łem. — Wiedział jednak, że niedawno zaczął się nowy se- zon. — Wkrótce pan wystąpi? — W niedzielę — powiedział Guardiola — W Linares. — Z udem rozpłatanym na długość jednej trzeciej me- tra — wtrąciła Frankie. — A Corachan, tutejszy doktor, powiada, że on jest w formie. Mówię panu, ci ludzie to głupcy. Guardiola zaczerwienił się, Frankie najwyraźniej prze- stała panować nad swoim rozjątrzeniem, zazdrością, niepo- kojem... Loader nie potrafił rozstrzygnąć, jakie uczucie tli się w jej oczach. Ale uświadomił sobie, że ona mu narzuca funkcję czegoś w rodzaju deski rezonansowej do wzmac- niania dźwięku i to w celach jemu zarówno nie znanych, jak obojętnych. Przestąpił próg tego domu przed dwudzie- stoma zaledwie minutami i może tu nigdy nie wrócić. Z ja- kiej racji miałby dać się wciągnąć w ich sprawy? Niezręcznie spróbował zrobić unik. — Obawiam się, że, jeśli chodzi o walki byków, rze- czoznawcą nie jestem. — Ale i tak chyba pan przyzna, że to wariactwo? Po- wrót na arenę z raną prawie nie zabliźnioną. — Pani naprawdę nie może ode mnie wymagać, żebym miał w tej kwestii jakieś zdanie — odparował, wzrusze- niem ramion zaznaczając swoją neutralność. — Ja byłem antykwariuszem. („Byłem" — powiedział. Zdarzało mu się tak myśleć od czasu do czasu i za każdym razem przejmo- wało go to zimnym dreszczem, jak gdyby widział własny nekrolog. Guardiola splótł swe mocne grube palce. — Frankie za bardzo się o mnie martwi. Warknęła już bezpośrednio do niego: — Nie spieszy mi się do oglądania twojego pomnika. Mogę z tym zaczekać. — Tak mówić nie powinnaś. — Sam mnie zmuszasz. — To nie przynosi szczęścia... i ty wiesz o tym. 112 — Szczęścia! Czyżby ta twoja nieoceniona Maryja Pan- na rozdzielała szczęście i pecha jak losy na loterię? Wydawało się, że zapomniała o istnieniu gościa. Loader od początku wyczuł, że coś ją dręczy. Ale ta udręka ujaw- niła się tak szybko, że był oszołomiony. Pił herbatę sta- rając się zachować ostrożność, fatalnie się czując w roli intruza. Nastała długa zjeżona cisza. Jak gdyby rozsunęły się w jego świadomości jakieś zasłony, zobaczył, że wzgó- rza za wsią w blasku popołudnia zmieniają barwy, nabie- rają odcieni brązu, który przechodzi w kolor malwowy. Wysoko w górze opieszale z prądem powietrza krążył la- tawiec. W końcu Frankie uspokoiła się trochę. — Bardzo pana przepraszam — z bladym uśmiechem rzekła do Loadera. — Nam z kontynentu potrzebna jest klapa bezpieczeństwa. Nie potrafimy tak wspaniale pano- wać nad sobą jak wy, Anglicy... Jeszcze herbaty? — Poproszę. — Josefa! — Na jej wołanie przyszła służąca, bosa, nie śmiała. — Mas agua caliente. — Si, seńora. — Tylko gorąca ma być, pamiętaj. Wrzątek. I w czaj- niczku porcelanowym. — Si, seńora. Frankie zwróciła się do Loadera, nie umiejąc odmówić sobie jeszcze jednego ataku na prostaczków z Quepos. — Trzeba ich prowadzić za rękę... wszystkich i każdego z osobna. — Po czym dyplomatycznie zajęła pozycję w strefie możliwości językowych Guardioli. — Naprawdę mi teraz przykro — westchnęła po hiszpańsku. — Ale on jest jak Ikar. Zbyt uparty. Kiedyś spadnie na ziemię i się roz- bije. Pan może mnie zrozumieć? — Doskonale. — Często mnie ta myśl wytrąca z równowagi. — Pa- trzyła gdzieś w przestrzeń i na jej twarzy malował się smutek. Ale Loader zajęty własną, mocno zakorzenioną 113 rozpaczą, nie czuł dla niej współczucia. Ona przecież nie chodzi ze świadomością, że nosi w sobie mechanizm ze- garowy śmierci, nieodwołalnie już nastawiony. Guardiola też nie. Dla niego to po prostu sprawa szczęścia, jak po- wiedział, albo pecha. Ale Guardiola jest interesujący. Przyjrzał się temu Hiszpanowi ukradkiem tak, jak się patrzy czasem na ewentualnego towarzysza podróży. Czy Guardiola się boi? Czy boi się nie tylko rogów byka? Loader chciał wierzyć, że tak. Za stołem, za parą wrzątku przyniesionego przez służącą nagle ponad wszystko chciał poczuć, że nie jest ze swoim strachem sam. Ale Guardio- la skierował jego myśli na inne tory. — Pan pływa, seńor? — Ostatnio nie. Dawniej pływałem. Bardzo nawet lubi- łem. — Ten znienawidzony czas przeszły: byłem, lubiłem. Znów potoczyła się rozmowa na trzy głosy. Nad perło- woszarą taśmą horyzontu zsiadały się mleczne obłoki i pachniał Afryką rozsnuwający się oddech szklistego mo- rza. Nagi, niski garb wysepki La Tortuga rysował się na tle nieba chyba jeszcze bliżej niż zwykle. Dobrze jest o tej porze siedzieć na tarasie, najlepiej, zauważyła Frankie, najspokojniej. — Pan jest żonaty? — Żonaty? — Coś niecoś już jej powiedział o sobie, ale to pytanie zaskoczyło go i przeraziło tak, jakby go zde- maskowała. — Jestem. — Żona też tu przyjedzie? — Nie... nie, ktoś przecież musi zająć się przedsiębior- stwem. — Kłamstwo przyszło mu bez trudu, a jednak po- zostało w jego świadomości jak siniak. — Antyki, mówi pan? — Tak jest. — No, z pewnością trafił pan w odpowiednie miejsce, żeby się oderwać. Quepos zapomina o świecie i jest przez świat zapomniane. — Od dawna pani tu mieszka? 114 — Odkąd, Cesar? Od ośmiu lat? Guardiola przechylił głowę i przesunął palcem po wy- dętych ustach. — Od dziesięciu chyba. — Od dziesięciu? I jeszcze jestem przy zdrowych zmy- słach? — Roześmiała się rozbrajająco. — W Europie już nie mogłam wytrzymać, proszę pana. Dosyć jej miałam. Życie jakoś mi się rozbiło i dysponowałam tylko niewielką su- mą pieniędzy, więc uciekłam tutaj. Niech mi pan wierzy, trzeba było do tego odwagi: pewnej swoistej odwagi. Pan może myśli, że nie, ale trzeba było odwagi. — Na pewno — powiedział Loader. Pamięć znów go dopadła. Ukrył to pod maską zainte- resowania słuchając, jak Frankie mówi o swym domu wynajętym w Quepos. — Dom nieduży, proszę pana. Ale mogę żyć na jakiej takiej stopie. Miejsca mało, oczywiście. Nie tak, jak w tej wielkiej królikarni tu obok, na przykład. Ale na moją kieszeń w sam raz. Zamiast bytować jak jaskiniowiec w dżungli z betonu, mogę tutaj mieć pewne wygody, pewną godność. Podtrzymywać złudzenie, wie pan? I jest słońce. Naturalnie to pociąga za sobą ofiary... sporo ofiar, sporo. Rzecz zrozumiała. Jednakże kontaktu ze światem nie tracę... mam radio, książki, czasopisma... — Roześmia- ła się znowu, chociaż w oczach miała smutek. — Łowię echa tego, co kiedyś było moją rzeczywistością. I wyboru sama dokonałam, więc mi nie wolno narzekać. Loader przytaknął. — Skoro już o tym mowa — rzekł Guardiola — Willę Azul otwierają dla kogoś. Zauważyłaś? Materace się wietrzy. — Dla kogoś, kto ma więcej pieniędzy niż rozsądku, to przecież jasne. Kto może sobie pozwolić na to, żeby zamieszkać w Willi Azul, może sobie też pozwolić na to, żeby zamieszkać gdzieś, gdzie naprawdę warto. — Jak 115 chcąc uspokoić Loadera, Frankie dodała szybko: — Oboje z Cesarem uważamy, że dobrze jednak jest w Que- pos. On też podróżował, tak jak ja... jak pan... zna drugą stronę medalu. — Zapaliła papierosa. — Kogo pan tu jesz- cze poznał? — Prawie nikogo. Tylko dwie osoby oprócz mnie mie- szkają w tym pensjonacie, ale nie więcej niż parę słów dotychczas z nimi zamieniłem. Znam doktora... jak on się nazywa?... Corachana. I księdza. Te zakonnice. — Nie wyjaśnił bliżej. — Cardella... to chyba wszystko. — Czy pan jest katolikiem? — Nie. — A więc to zostało panu oszczędzone. — Znów zaczę- ła mówić po angielsku, używała angielszczyzny, jakby to był szyfr. — I pomyśleć, że o tak zwanym praniu móz- gów mówi się jako o wynalazku stosunkowo niedawnym! Proszę pana, ci ludzie tutaj są naszpikowani archaicznymi przesądami. Nawet ci z ziarenkiem rozumu żyją w jakimś pierwotnym zastraszeniu. Najzagorzalszy wróg księży bę- dzie żebrał o odprawienie mszy, jeżeli żniwa są kiepskie albo połów ryb się nie uda. To jest jak afrykański fetysz, wie pan? Słyszałam o jednej z tutejszych dziewcząt, która idąc z mężczyzną do łóżka, odwraca obraz Serca Jezuso- wego na ścianie, żeby wisiał tyłem, dopóki ona z łóżka nie wyjdzie. Jak się to panu podoba? Oni za grosz nie mają rozsądku, nie wyzwolą się od swoich czarowników... Czy ja bardzo pana gorszę? Loader kaszląc potrząsnął głową. — Z Cesarem też nie lepiej niż z nimi wszystkimi. On ma swoją Panienkę. Jak dotąd pozwoliła na to, by od- niósł sześć ran na arenie, ale pozostał Jej wierny jak dziecko Królewnie Śnieżce. Ta wierność zastępuje mu zdrowy rozsądek. Żadna kobieta, niech mi pan wierzy, nie miała nigdy groźniejszej rywalki. Wzgardliwe przekonanie, bijące z tych słów, spra- wiło, że Loader znów zasklepił się w sobie. A Frankie da- 116 lej potępiała, szydziła i na wyżynie zajętego przez siebie stanowiska rozmawiała z nim tak, jakby uważała go za sprzymierzeńca nie mniej oświeconego niż ona. W pew- nej chwili przestał się orientować, dlaczego rozmowa przyjęła taki obrót, ale wystarczyło jedno spojrzenie na Guardiolę, żeby mu się to przypomniało. Przecież to o Guardioli Frankie mówiła nieustannie: o prześladującym ją widmie przyszłości, o najbliższej niedzieli i o niedzie- lach dalszych, które chyżo będą następować. Z tymi właś- nie wrogami ona toczy niespokojną walkę na tyłach, osłaniając się tarczą swych więdnących uroków, używa- jąc wszelkiej amunicji, jaka tylko wpada jej w ręce, ale Loader nie chciał tego zgłębiać. Ją stać na drwiny, jego nie stać. Śmierć nie grozi jej bezpośrednio. Natomiast Guardiola i on są w innej sytuacji. Przez następne pół godziny tej wizyty patrzył na Guardiolę z coraz większym szacunkiem, w pełni rozumiejąc, że woli on mieć jakiś ta- lizman, niż nie mieć nic. Po odejściu Loadera Frankie zeszła na swoją półkolistą plażę i zaczęła wpatrywać się w morze, gdy Guardiola pływał. Promienie zachodzącego słońca poziomo leżały na falach, znad horyzontu rozsnuwała się mgła. W odległości może ze trzydziestu metrów od brzegu stała zakotwiczona tratwa i nagle jak łeb foki wysunęła się tam z wody gło- wa Guardioli. Potem Guardiola dźwignął się na tratwę i stanął rozkraczony wziąwszy się pod boki — cały jak ze spiżu, połyskliwy w blasku. Frankie jęknęła, z pogardą sobie uświadamiając, jak wygodnie dzięki tłustym pośladkom siedzieć na twardym głazie. Jeszcze niedawno mogłaby Guardiolę nakłonić, że- by został, i obyłoby się przy tym bez nuty nawet najła- godniejszego rozkazu w jej głosie. Teraz musiała się ogra- niczać do strzelania do niego z zasadzki, do urągania mu pośrednio w rozmowie z innymi. Rano tego dnia był już 117 w Barranca i zarezerwował sobie miejsce w samolocie na piątek. Czas ją pokonał i wiedziała, że inaczej być nie może. A jednak widok jego, znieruchomiałego na skraju tratwy przed skokiem do wody, coś w niej obudził — wie- działa również, że jej namiętność jeszcze niezupełnie wy- gasła. Nieoczekiwanie zatęskniła do niego, głęboko, roz- paczliwie, gwałtownie. Ale nawet czując, jak przeorywuje ją ta tęsknota, nie miała złudzeń, że uzyska cokolwiek oprócz litości, że roznieci cokolwiek oprócz synowskiego nieomal przywiązania. Za późno. Gruba i rzewna siedziała na głazie, dopóki widok Guardioli nie stał się dla niej czymś, czego wy- trzymać by nie mogła już ani minuty dłużej. Jej bóg był śmiertelny i nosił w sobie posiew własnej zagłady. Rozdział trzynasty Rozklekotaną taksówką Snyder wracał do Quepos. Dzień zaczynał spalać się za wzgórzami i powoli coraz szerzej ziemię zalewała purpura. Ale to piękno nie robiło na Sny- derze żadnego wrażenia. Siedział na podartym skórzanym siedzeniu pochylony do przodu i pragnął jak najszybciej znaleźć się na ostatnim odcinku tej trasy. Jutro Daez bę- dzie jechał tędy, innej drogi nie ma. Ale ciemniejąca rów- nina nie interesowała Snydera. Chodziło mu tylko o ostat- ni kilometr: zbocza wzgórza, z którego szosa biegnie w dół do Quepos, i przejazd przez samą osadę. Bo doszedł do wniosku, że to powinno stać się właśnie tam, gdzieś tam, i że trzeba zbadać tę drogę z punktu widzenia Daeza w końcowej fazie jego podróży. Po raz czwarty od chwili wyjazdu z Barranca wyjął z tylnej kieszeni spodni bilet i sprawdził go za plecami kierowcy. „Odlot o godz. 21.30. Pasażerowie proszeni są o przybycie na przystanek autobusu linii lotniczej przed godz. 20.30 albo na lotnisko nie później niż o godz. 21. Przy- lot do Madrytu o godz. 23.. Samolot Air France do Paryża odlatuje w godzinę i trzy kwadranse później..." Jak dotąd, wszystko dobrze, chociaż był moment popłochu przypra- wiającego nieomal o mdłości, gdy urzędnik wodząc pal- cem po liście pasażerów oznajmił, że wszystkie miejsca w tym samolocie są już zarezerwowane. Automatycznie Snyder pchnął po biurku banknot pięćsetpesetowy, który tamten od razu nakrył dłonią, chociaż nawet nie podniósł wzroku znad listy. — Więc mogę panu zarezerwować na jutro, seńor. — Ja właśnie chcę na jutro. Na środę. — Przepraszam. Myślałem, że pan chciał lecieć dzisiaj. — Jutro. — Rozumiem. — Stronica listy odwróciła się na biurku, została przestudiowana. — Dobrze, seńor. Jutro, czyli w środę, to jest możliwe... jednym i drugim samolotem: ra- no albo wieczorem. Snyder wyszedł z biura linii lotniczych spocony, taką czuł ulgę. Teraz jeszcze raz przeczytał te wszystkie szcze- góły z zadowoleniem, że nie znajduje na bilecie żadnego błędu: dzień, data, godziny odlotu, przylotu, przesiadki — w porządku. A przecież nawet, gdy ostrożnie schował bi- let z powrotem do kieszeni, wiedział, że za chwilę w tym stanie nerwów będzie musiał wyjąć go znów i obejrzeć tak uważnie, jak patrzył na jego wypisywanie. Odlot: dzie- wiąta trzydzieści... Daez ma przyjechać do Quepos mie- dzy trzecią a czwartą, powiedzmy, o czwartej. Godzi na piąta i będzie już po wszystkim. To daje cztery godziny czasu na dojazd do lotniska na własną rękę albo trzy i pół godziny czasu na dojazd do końcowego przystanku autobusu. Tak czy owak, czasu będzie aż nadto, Teraz 119 dzieli go od Quepos już tylko parę kilometrów, a wyje- chał z Barranca dokładnie godzinę i dwie minuty temu. Jazda w tamtą stronę, z Quepos do Barranca, trwała go- dzinę i trzydzieści pięć minut wliczając w to zmianę koła, gdy nawaliła dętka. Więc jeśli chodzi o czas, nie ma żad- nego powodu do niepokoju. Niby to niedbale zagadnął kierowcę: — Juan. — Słucham, seńor. — Jutro też chciałbym pojechać do Barranca. Da się zrobić? — Jasna rzecz, seńor. — Między czwartą a piątą. — Muy bien. Spod Las Gaviotas? — Nie. — Spodziewał się tego pytania. — Z rynku. — Jak pan sobie życzy, seńor. — Czekaj na mnie przy fontannie od godziny czwartej... okay? We wsi były trzy inne kursujące taksówki, ale tego człowieka już znał, już z nim jeździł i przekonał się, że na jego słowności można polegać. Gdyby jednak mógł te- raz wybierać, wolałby nie uzależniać się od nikogo. Dae- za załatwiłby w Barranca: wytropiłby go tak, jak wytro- pił Borrasę i Moralesa. W pokoju hotelowym, w cichym, pustym zaułku — wszędzie byłoby dobrze. Wśród tych tłumów rojących się w hotelu Ramblas na pewno by nie dał się zdemaskować, szturchając Daeza pistoletem w ple- cy, spokojnie by go poprowadził tam, gdzie byłoby naj- dogodniej. Z samym rozpoznaniem Daeza też by nie miał kłopotu. Jakieś dwie godziny temu kupił gazetę i na pier- wszej stronie zobaczył fotografię pewnej passee pieśniar- ki amerykańskiej schodzącej z pokładu transatlantyku. Za nią na mostku, pominięty w notatce pod tym zdjęciem, stał Daez. Enrique Daez, stateczny i szacowny Daez wreszcie na otwartym polu, usiłujący zapomnieć, że kiedykolwiek był Ramonem Puigiem. Pomimo plam i smug tej niewy- 120 raźnej odbitki, nie ulegało wątpliwości, że to on. O ileż więc łatwiej byłoby go rozpoznać twarzą w twarz nawet na ruchliwej ulicy. Snyder zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko. Tak, le- piej, znacznie lepiej byłoby w Barranca. Nie musiałby przygotowywać się z takim pośpiechem i tym samym ry- zykować. Co innego, gdy się samemu sfuszeruje robotę, co innego, gdy ją z góry już na pół sfuszerują inni. Jak dotąd, szczęście mu sprzyja, ale to przecież nie ich zasłu- ga, że on, kiedy trzeba, znajdzie się w powietrzu. Im ab- solutnie nic nie ma do zawdzięczenia. Nawet ta suma zde- ponowana przez nich w Paryżu to pieniądze co do gro- sza rzetelnie przez niego zarobione. Oni oczywiście mają powody nie chcąc, żeby to się stało w mieście. Nawet jeśli się nie wie, kim oni są ani na jakiej zasadzie pra- cują, można zrozumieć, że wolą nie kalać własnych pro- gów. Ale mimo wszystko powinni byli zaplanować to z ja- kimś sensem: raczej się zastanowić, niż wysuwać od razu ultimatum. Następnym razem trzeba będzie zażądać gwa- rancji, podania szczegółów, jak, kiedy i gdzie. Po tym wszystkim, co się wydarzyło w ciągu ostatnich czterdzie- stu ośmiu godzin, oczy mu się otworzyły. Kierowca nucił cicho; ze zgrzytem zmienił bieg, gdy droga pod górę stała się bardziej stroma. Quepos było już za tym wzniesieniem, więc Snyder całą uwagę ześrodko wał teraz na szosie. Od czasu rekonesansu w Willi Azul igrał z myślą, czyby nie przychwycić Simki na którymś z tych karkołomnych zakrętów. Ale zdawał sobie sprawę, że to ma swoje minusy; widział je od początku. Przede wszystkim, co będzie, jeśli Daez się nie zatrzyma? Zbyt duże ryzyko. Druga taka sposobność mogłaby się już nie nadarzyć. Dobrze, więc nie tutaj. Po raz ostatni odrzucił tę ewentualność. Ale gdzie wobec tego? Czysty obłęd brać się do rzeczy w takim tempie bez opracowanego do naj- drobniejszych szczegółów planu — bo raptem tak się za- chciało jakiemuś amatorowi przy telefonie. Patrzył z tak- 121 sówki w lewo i w prawo w coraz gęstszy zmierzch. Prze- rażało go to, że nie jest przygotowany, i szarpał nim ogromny niepokój. Taksówka wjechała na grzbiet wznie- sienia, skąd widać już było światła Quepos nikłe, mru- gające w dole. Na tym odcinku w czasie jazdy w dół oko- liczności równie niedogodne. Daez sam przy kierownicy — jakkolwiek wynurzył się ze swojej nory, żeby grać da- lej — będzie miał się na baczności przed obcymi na szo- sie. W Quepos jednakże będzie musiał zapytać o drogę — najprawdopodobniej na głównej ulicy albo na rynku, to prawie pewne. Między czwartą a piątą po południu we wsi panuje odrętwienie. Mało kto się kręci. Można by przechodzić koło kościoła; Daez wtedy może nawet będzie rad na widok jakiegoś przechodnia. Może... Z warkotem zjechali ze wzgórza i zaczęli mijać stojące na skraju wsi rudery. Postacie mężczyzn i kobiet ryso- wały się na tle przydymionego pomarańczowego blasku pootwieranych drzwi. Dziecko w łachmanach przebiegło na drugą stronę piaszczystej w tym miejscu szosy i kie- rowca z głośnym przekleństwem nacisnął hamulec, po czym zapalił reflektory. Z boku rozciągała się jakaś łąka czy odłogi i majaczyło tam coś, co wyglądało na obóz Cyganów. Wkrótce potem taksówka już wśród murów skręciła za kościołem w główną ulicę i Snyder obejrzał się, wytężając wzrok, usiłując sobie wyobrazić, jak mo- głoby to wyglądać jutro na tym rogu. Nie poczuł się jed- nak zbytnio tym pokrzepiony. Niezależnie od wszystkiego innego, gdyby trzeba było wobec Daeza zastosować coś więcej niż minimum perswazji, gdyby cokolwiek poszło niedobrze, nie mógłby przecież zniknąć bez śladu w ulicz- nym tłumie. — Do Las Gaviotas, seńor? — Wysiądę na rynku. Lepiej już wybrać miejsce na szosie w pobliżu samej willi, gdzieś na odcinku tych ostatnich dwustu czy trzy- stu jardów. Pusto tam i Daez będzie jechał powoli wy- 122 patrując bramy wjazdowej. Sęk tylko w tym, że jakiś głupiec ze wsi zamiast udzielić Daezowi ustnych informa- cji, mógłby z nim tam podjechać w nadziei zarobienia paru peset... Tak czy owak, nieważne jest, gdzie on się zetknie z Daezem, byleby to miejsce było miejscem gwa- rantowanym, w którym wszystko da się przeprowadzić gładko. Daez może właściwie pożegnać się z życiem już w chwili, gdy on położy rękę na klamce Simki, tylko że wciąż jeszcze okoliczności, w jakich najlepiej będzie rękę tam położyć, są równie problematyczne, jak istotne. Przy kościele? Czy w pobliżu willi? Wysiadł z taksówki nadal pełen wątpliwości. Przy kościele niebezpiecznie: Daez mógłby się nie zatrzymać albo gdyby się zatrzymał i przestraszył, rozpętać jakąś awanturę, W pobliżu willi... to pociąga za sobą zwlekanie do ostatniego momentu i ry- zyko, że może być ktoś trzeci... Pomimo niepokoju potrafił kalkulować zimno, przebie- gle. Płacąc kierowcy zdobył się na hojność, tym razem wyjątkowo uznał, że warto być rozrzutnym. Dodał do rachunku sto peset: — Zaliczka na jutro. Kierowca protestował, że to nie jest konieczne, ale po jego naleganiach przyjął. — Będziesz czekał na mnie od godziny czwartej... tak? — Bez zawodu, seńor. Snyder wszedł do bliższej z dwóch kawiarń i napił się koniaku. Bilet w kieszeni teraz go uspokajał, jak klucz do zamkniętych drzwi. „Bez zawodu..." — pożegnalne zapew- nienie kierowcy szumiało mu w uszach, jakby przyłożył do nich morskie muszle. Ludzie całymi gromadami cho- dzili po rynku, siedzieli przy stolikach pod oplecioną dzi- kim winem kratą kawiarni. Ale on na nikogo nie zwracał uwagi pogrążony w nerwowych rozmyślaniach, przysła- niających rzeczywistość tego powszedniego dnia. Był tam niecałe pięć minut, gdy bokiem podsunął się do niego Cardell. 123 — Dostał pan papierosy, jak należy? Zostawiłem je w pensjonacie. Snyder skinął głową. — Jeszcze czymś mogę panu służyć? — W tej chwili nie. — Jutro, pojutrze może? — Może. On już wcale nie pokazuje się z tą dziewczyną — po- myślał Cardell. — I jakiś bardziej zdenerwowany niż zwykle. Popija tak łapczywie... prawie jak gdyby się bał, że kiedy podniesie głowę, ktoś z tyłu go trzaśnie. Z do- świadczenia i obserwacji Cardell znał te objawy, odczy- tywał tę nieufność, to pełne niepokoju roztargnienie. Nie przypuszczał, żeby przyczyną takiego napięcia mogła być ta dziewczyna — po części dlatego, że zauważył ten stan u Snydera, co prawda w mniejszym niż teraz stopniu, już w pierwszych dniach pobytu obojga w Quepos, gdy jesz- cze widywał ich razem; poza tym, bo ten szczególny cu- dzoziemiec nie wydawał mu się człowiekiem wrażliwym. On, Cardell, sądził ludzi po ustach i po oczach; na dłuższą metę było to niezawodne, wbrew wszelkim maskom i po- zorom. Ale stwierdzenie objawów to jeszcze nie diagnoza. Mógłby snuć setki domysłów i ciągle się mylić. — Pójdzie pan na ten jarmark, seńor? — Jaki jarmark? — Nic specjalnego. — Cardell machnął lekceważąco rę- ką. — Garstka Cyganów i na tym koniec. Pokazują się tutaj dwa, trzy razy na rok, kiedy im po drodze. — Nawet nie słyszałem o tym. — Jutro pan usłyszy, czy pan będzie chciał, czy nie. — Szeroki uśmiech zmarszczył śniadą, całą w bruzdach twarz Cardella. — To głównie dla dzieci, oczywiście, ale i nas także ci Gitanos okradają. Prawie wszyscy dajemy się skusić. — Jutro, powiedziałeś pan...? Gdzie? — Tam za kościołem. Przyjechali dziś pod wieczór. Pan 124 ich nie widział...? na tej pustej parceli? Musiał pan przed chwilą przejeżdżać tamtędy taksówką. Cień podejrzliwości przemknął po twarzy Snydera. Nie mal dla każdego byłoby to niedostrzegalne, Cardell Jed- nak tego nie przeoczył i dopatrzył się w tym czegoś wiię cej niż urazy o wścibstwo. Wzrok snydera był wzrokiem człowieka osaczonego, ale natychmiast to wrażenie minęło. Widocznie już było za ciemno. Snyder wychylił swój koniak do dna. — Tak czy owak, mnie to zbytnio nie interesuje. — Nie inaczej myślałem, seńor. Tylko że w Quepos ma- ło ciekawych rzeczy, więc nawet karuzela to sensacja. Tu- taj nic się nie dzieje, wie pan. Snyder wstał. — Adios — mruknął odchodząc. — Adios, seńor. — Cardell ukłonił się, sardoniczny, cie- kawy. — Hasta la vista. Dziwny osobnik — pomyślał. — Dlaczego mówi, że go nie interesuje coś takiego niewinnego jak jarmark, kiedy wyraźnie jest zainteresowany? U Anglika jeszcze by to było zrozumiałe, bo Anglicy niejednokrotnie gardzą tym, co po kryjomu sprawia im wielką przyjemność. Ale ten to nie Anglik. Amerykanin podobno, chociaż etykietka nic nie znaczy. Jest dziwny, trochę nie z tego świata, jak gdyby musiał odtworzyć na jawie jakiś koszmarny sen, którego zakończenia nie może sobie przypomnieć; jak gdy- by raz po raz mu się wydawało, że trafia w zagubiony wątek koszmaru. Kapitan Palazan stanął pod platanem przy fontannie czekając na wyjście Cardella z kawiarni, odblaski świateł pląsały po czarnej kaburze pistoletu i po kapeluszu z la- kierowanej skóry. Przepisowe białe rękawiczki trzymał 125 w ręce i kurtkę miał zapiętą tylko na parę z licznych przepisowych guzików. Dobrze mówić starszyźnie w Ma- drycie o ścisłym przestrzeganiu regulaminu, jeśli chodzi o umundurowanie, Galilea jest o dziesięć stopni dalej wy- sunięta na południe i w jej klimacie taki mundur po prostu się nie nadaje. Za Boga nie można zrozumieć, dla- czego oficerom Straży Obywatelskiej nie wolno pełnić obo- wiązków służbowych w samych koszulach. Nieoficjalnie Barranca patrzy na to przez palce, ale z wnioskiem o zmianę przepisów nadal nie występuje i w dodatku le- piej komisarza o to nie dopytywać po tej złowieszczo krót- kiej odprawie ostatnim razem. — Cardell. Zagadnął dość cicho, ale stary przemytnik usłyszał po- przez gwar na rynku i wypatrzył go w cieniu. — Buenos, capitan. Dotknął beretu i podbiegł wielkimi susami. Palazan rzekł półgłosem: — Chcę z tobą porozmawiać. — Teraz? — Cardell patrzył na niego, skupiony jak żongler na scenie. — O czym, capitan? — O tobie. Cardell zmarszczył brwi. Nie lubił takich niespodziewa- nych konfrontacji; lękał się najgorszego. Ten łajdak już i tak dość z niego krwi utoczył. — O mnie? Cienie liści cętkowały mu nie ogolone policzki, gdy uda- wał zdumienie i to, co w myśl jego nadziei powinno wy- glądać na uciśnioną niewinność. — Tak, o tobie. Palazan był znacznie od Cardella wyższy. Co chwila trzaskał rękawiczkami w powietrzu używając ich zamiast packi na muchy. — W związku z czym, capitan? — Obserwowałem cię ostatnio... — Tak? 126 — ...i raczej mi się nie podoba sposób, w jaki chodzisz koło swoich spraw. Serce w Cardellu zamarło. — Wręcz skandalicznie się afiszujesz. Ludzie mogą się pytać, od czego ja tu jestem. Słyszał to aż nazbyt często, zazwyczaj w pełni sezonu, gdy Palazan uważał, że warto żądać od niego więcej. Za- protestował teraz znużony: — Nie prowadzę przecież sklepu ani baru. Muszę sobie wyszukiwać klientów. A pan tak mówi, jakbym był strę- czycielem. — Głowy nie dam, czy i tym się nie zajmujesz. Szczere oburzenie ogarnęło Cardella. — Przy następnej spowiedzi, zanim proboszcz pana roz- grzeszy, powinien pan pamiętać, że pan mnie o to posą- dził. Palazan puścił to mimo uszu; kołysał się na obcasach. — Ja tylko ostrzegam, nic poza tym. — Nie stać mnie na dawanie więcej. Interesy idą źle. — Nikt nie mówi o dawaniu więcej. — Ani o dawaniu mniej. — Powtarzam, to jest ostrzeżenie. Cardell odczekał chwilę, bo ktoś przechodził w pobliżu. — Więc co mam zrobić? — Irytowało go to, że Palazan nie tylko jest jego klientem, ale może go również szan- tażować. Życie zawsze, odkąd pamiętał, było zagmatwaną zabawą w kotka i myszkę, są jednak pewne granice na- wet obłudy. Dosyć zjadliwie powiedział: — Ja zaspoka- jam potrzeby klientów, capitan... już kto jak kto, ale pan wie doskonale. Przykro mi, ale, niestety, nie mogę popra- wić warunków naszej umowy. Palazan łaskawie przesunął na głowie kapelusz. — Żle mnie zrozumiałeś, Cardell. Ja tylko proponuję, żebyś robił swoje trochę ciszej. — Powachlował się ręka- wiczkami i zaczął się tak zbierać do odejścia, jak gdyby nagle nie mógł znieść tego upału. — Bo to okropnie wy- 127 wygląda, nie rozumiesz? Okropnie. Ludzie mogliby sobie myśleć, Bóg wie co. Po raz drugi w ciągu dziesięciu minut Cardell raptow- nie pozostawiony patrzył na oddalające się plecy. Teraz jednak zagwizdał ze zdumienia. Jezus, Maryja, Józefie święty! Nowa linia postępowania i to najbardziej nieocze- kiwana ze wszystkich. Ludzie? Jacy znów ludzie?... Banda Cyganów? Ruszył sztywno, zły i niespokojny. Ogłada Palazana by- ła fałszem i tylko nieliczni dawali się zwieść. Pod tą ma- ską kryły się tępota i brutalność, czasem dochodzące do głosu, gdy Palazan zostawał z upolowaną przez siebie zwierzyną sam przy drzwiach zamkniętych. Niejeden już w Quepos wyszedł z komisariatu posiniaczony, pokonany i spokorniały. Bywały w arsenale Palazana gorsze rzeczy niż samo tylko zdzierstwo, toteż Cardell skręcając z ryn- ku czuł się rzeczywiście nieswojo i wargi mu tak zaschły, że musiał je zwilżyć językiem. Rozdział czternasty Loader długo nie mógł zasnąć. Fizycznie był zmęczony, ale myśli nie dawały mu spokoju, więc daremnie układał się jak najwygodniej, przewracał się z boku na bok mię- tosząc prześcieradła. Około jedenastej zapalił lampkę przy łóżku i wyszedł na balkon. Morze rozciągało się widmowo białe pod ściętym kołem księżyca i ogromne, lodowato niebieskie gwiazdy drżały, jak gdyby cała ta próżnia się trzęsła. Była cisza, ale spokoju nie było. Z sąsiedniego po- koju doleciało pytanie Snydera: — Ale co tobie do tego? 128 Głos dziewczyny nie dał się słyszeć tak wyraźnie; za- szemrał przytłumiony, bo może mówiła spośród poduszek. Snyder warknął: — Za kogo ty się, do diabła, uważasz? Cień przemknął przez smugę światła padającą na bal- kon z ich otwartych drzwi. Potem już bardzo wyraźnie dziewczyna zapytała: — Kiedy wyjedziemy? — Głos miała wzburzony, nie- mal wezbrany łzami: — Nie ma sensu tu dalej siedzieć. Ja już tego nie wytrzymam. To, co nastąpiło później, było raczej niedosłyszalne. Głośno rozległo się tylko uderzenie i westchnienie. — Zamknij się, dobrze? — powiedział Snyder. Na balkonie znów zamajaczył cień i gwałtownie po- ciągnięte drzwi zwarły się z trzaskiem, odcinając te przy- pływy i odpływy kłótni. Gdyby były uchylone, Loader słuchałby wbrew woli, ale gdy się zatrzasnęły, zaczął nasłuchiwać uważniej, pra- wie gotów się wtrącić. Snyder poczynał sobie tak paskud- nie, że uzasadnione byłoby wyjście na korytarz i zastu- kanie pod numer czwarty. Jakiś pretekst można by zna- leźć. Teraz jednak zapanowała tam cisza i — ku jego uldze — po paru minutach światło zgasło. Próbując za- pomnieć o nich obojgu wrócił do pokoju, położył się w łóżku pod oblepiającym go prześcieradłem. Odosobnienie, które sobie obiecywał, to nie taka łatwa sprawa. Raz po raz najróżniejsze kłopotliwe sytuacje przeszkadzają, nie da- jąc się skoncentrować. Ćma trzepnęła o lampę, zawirowała i upadła jak ka- myk, a on automatycznie pomyślał o Guardioli. A prze- cież nie ma czasu na przejmowanie się przypadkowymi znajomościami. Nawet jeśli chodzi o tego niewidomego chłopca, wolałby, żeby mu zaoszczędzono owej sposobnoś- ci wyratowania go z opresji; litość jest jak trampolina, daje się z niej nurka prosto w stałe zobowiązania. Sama- rytanin — przypomniało mu się — zapłacił za leczenie 129 owego nieszczęśnika, ale natychmiast odszedł, jakby miał jakieś bardziej palące problemy... Pobyt w Quepos to przecież nic wiążącego, zawsze można wyjechać, jeśli tyl- ko się zechce. On w granicach swoich możliwości finan- sowych jest wolny, niezależny. Chociaż nawet korzysta- jąc z tej swobody ruchów, nie mógłby uciekać nieskoń- czenie; nie ma czasu i na to także. Ale ostatecznie wszystko mu jedno, gdzie przebywa, a Quepos jako miej- scowość dosyć mu odpowiada. Czym jest stan bezpamiętli- wości, niektórzy ludzie pojmują w wyniku rozczarowań, jakie im sprawia świat; innym znów łaskawie pozwala się przeżyć coś tak wstrząsającego, że to się równa ujrze- niu prawdy; jeszcze innym przynajmniej daje się szansę na to, by uczynili jakiś jeden wspaniały gest, którym mo- gą dopełnić i usprawiedliwić swoje życie. Nic z tego je- mu nie jest sądzone. Ale gdyby tylko doszedł do porozu- mienia z samym sobą, pozbył się goryczy, pogodził się z tym, co go czeka, może by zdołał posunąć się bodaj o parę kroków ku odkryciu pokrewieństwa pomiędzy ży- ciem a brakiem życia. W domu nawet postawienie sobie takiego celu byłoby niemożliwe. Później, gdy w końcu sen go zmorzy, Cathe- rine znów będzie mu powtarzać, jak to często robi we snach — oszołomiona, zapłakana: „Potrzebujesz opieki, Si- mon... tutaj, gdzie masz przyjaciół, gdzie masz mnie. Co cię opętało, że uciekłeś do tej okropnej, smrodliwej miej- scowości? Napisz, gdzie to jest, a ja tam zaraz przyjadę... żeby zająć się tobą, dbać o twoje wygody. Zrobię wszyst- ko, wszystko". I w tym śnie on jej odpowie głośno: „Nie. Nie. Nie przyjeżdżaj. Daj mi spokój". Ale teraz w oczeki- waniu takich majaków mimo woli zaczął myśleć o niej, wyobrażać ją sobie w ich sypialni w Esher, zastanawiać się, czy ona teraz śpi i co zaprząta myśl tej wiecznej pen- sjonarki, dla której życie to dramat odgrywany w szkol- nym teatrzyku. Odkąd pojął potrzebę rezygnacji, poczynił 130 pewne postępy — dostateczne, by już się nie dziwić, że w ogóle był zdolny do takiego odejścia. Tak często zbaczał ze swojej drogi po to, by nie ranić uczuć Catherine, że wyrobił w sobie jakąś szczególną wobec niej lojalność. Tę właśnie lojalność zdradził. Catherine go nie rozumie, nigdy nie zrozumie. Nawet gdyby miał dość odwagi, że- by stanąć przed nią i zdobyć się na maksimum brutalnej szczerości, nie dotarłoby do niej, że jego duch porażony nagłym lękiem rozpaczliwie pragnie pojąć, czym jest ta straszna, bezkresna cisza poza nurtem Czasu. Dla Cathe- rine Bóg to postać, jaką widzieć nauczyła się w dziecin- nym pokoju: łagodny, potulny Jezus pokornego serca, sta- rzec z długą siwą brodą przystrojony w obłoki. I wszystko skończy się dobrze, bo Bóg kocha wszystkich — zwierzęta też. One też idą do nieba. Tygrysek i Kleks, i Pan Bim- bo — trzy koty, które ona „ułożyła do snu wiecznego", już tam są; Goździk i Dwupensówka, gdy przyjdzie czas, też tam pójdą. „Oczywiście, że do nieba, kochanie..." Wyjeżdżając chciał zarówno uciec od tego, jak znaleźć jakiś punkt oparcia. Za późno mieć nadzieję na przedar- cie się przez granice zwątpienia. Co najwyżej liczył na to, że gdy ucieknie, znajdzie się sam w jakimś neutralnym miejscu z dala od wyjałowionego kokona firmy „Loader i Grigg", z dala od wygodnego zadowolenia Catherine. Znów pomyślał, że przecież ma do tego prawo. Jego ro- dzice nie żyją, rodzeństwa nigdy nie było. Jedyną więzią jest ona, zranił jedynie ją. Nie wiadomo, czy teraz nie martwi się bardziej, niżby się martwiła mogąc go pielęgno- wać. Kiedyś w czasie wakacji w Tarragonie ku jego zakło- potaniu nawymyślała przechodzącemu poganiaczowi mułów za to, że bez potrzeby okłada swoje zwierzęta kijem. Gdy wróciła do kawiarnianego stolika pod markizą, oczy jej pałały jeszcze oburzeniem. Zadawanie cierpień fizycznych to najgorsza ze wszystkich krzywd. Tych, którzy cierpią, trzeba otaczać opieką, pielęgnować, przygarniać. Jej wia- ra tego wymaga i w taki też sposób ukształtowała jej cha- 131 rakter. On, gdy Bóg skazał go na śmierć, uznał, że roz- sądnie będzie zapytać, dlaczego. Natomiast dla niej na- przykrzanie się Bogu czymkolwiek, poza nie grożącą ni- czym, na pamięć wyuczoną modlitwą, jest w ogóle nie do pomyślenia. Uważałaby to za tak niebezpieczne, jak złe maniery albo sprzeniewierzenie... Ból jest dla niej ohydą, a przecież nigdy nie ośmieliłaby się zapytać, dlaczego Bóg pozwala cierpieć. Catherine to fabryczka dobrych uczyn- ków, cóż kiedy na wszystko znajduje odpowiedź tylko w swojej naiwnej wierze w jakąś utopię. Nie ma rzeczy, której ona by teraz dla niego nie zrobiła w granicach swoich możliwości — wcale by się nie oszczędzała, prawie nie odchodziłaby od jego boku, nieustannie by go „podno- siła na duchu", nękałaby go wciąż i wciąż najróżniejszy- mi, zbytecznymi ceregielami. Och, właśnie. A on by przez cały ten czas tęsknił do spokoju, żeby móc wreszcie skie- rować myśl tam, dokąd ma się przenieść... W cuda nie wierzył. Nie liczył na to, że w Quepos bę- dzie mu dana chwila wstrząsającego objawienia. Był wy- posażony w religijne przeżytki swej młodości i prawie nic poza tym. Bogów jest tylu i tyle ścieżek wijących się w tak różnych kierunkach. Czuł jednak teraz, że porusza w nim jakąś strunę Bóg zmarły na Krzyżu. Od tamtego poranku, gdy wyszedł z gabinetu Devlina, przecież ku Niemu wciąż podnosił zaciśnięte pięści; Jemu — głosem jękliwym, bezradnie wobec nierozwiązalnego problemu -— rzucał pełne zaciekłości pytanie: Dlaczego? Dlaczego? Spojrzał na zegarek, dochodziła dwunasta. Nietoperz przelatując obił się niebezpiecznie o srebrne w poświacie księżycowej okno. Były jakieś szmery i wydawało się Loaderowi, że je słyszy z sąsiedniego pokoju, ale potem sobie uświadomił, że to szmery gdzieś dalej, tajemnicze niewyraźne głosy samej tej cichej nocy. Skłębione myśli nadal nie dawały mu usnąć. Sam Grigg... Sam i Laura, i ich dzieciaki w schludnym białym domu w Weybridge. 132 Dla Sama Wogezy zaczynają się w Calais, bardzo by więc Sam był zdumiony, gdyby dostał wiadomość z Quepos. Z pewnością już zaskoczył tego poczciwca fakt, że on po- rzucił Catherine tak raptownie, tylko po to, by ukryć się w Quepos... „Do cholery — powiedziałby Sam bez ogró- dek — ty chyba jesteś stuknięty. Myślałem, że przynaj- mniej chciałeś po raz ostatni wyszumieć się czy coś takie- go..." Inni też by mówili to samo i popierali błagania Catherine, żeby wrócił. „Bądźże rozsądny... W domu za- wsze najlepiej, Simon... Wracaj, stary. Ja wiem, zaprag- nąłeś wszystko przemyśleć, porozmawiać szczerze z samym sobą. Ja też bym się podobnie czuł w tych okolicznościach. Ale spójrzmy prawdzie w oczy, przecież nie chcesz dokonać życia tam, no nie...?" Przekręcił się w pościeli, zakaszlał sucho i znów poczuł przedsmak tego szarpiącego bólu, który wkrótce miał go strawić. Jakież tu mogą być argumenty! Powody jego ucieczki, jakkolwiek by wynikały z egoizmu i bojaźni, to jego własna osobista sprawa. Quepos mu wystarcza, przy- najmniej na razie. Planów nie ma żadnych. Jeżeli miłość jest silniejsza od lęku, to lęk jest silniejszy od lojalności. Ukrył się jak zranione zwierzę, żeby mu oszczędzono tej specjalnie produkowanej na rzecz człowieka chorego, fał- szywej litości życzących mu jak najlepiej przyjaciół; i że- by się wyrwać z dławiącego uścisku Catherine. Tutaj, przy odrobinie szczęścia, mógłby sobie nakreślić jakąś mapę te- go labiryntu — na własny sposób, dla własnej satysfak- cji. Tutaj może uwagę będzie miał czasem rozproszoną, ale nikt go nie zadręcza. Jest lekarz, ksiądz, niewidomy chło- piec, garstka osób właściwie nieznajomych — mikrokos- mos dostatecznie rozległy, żeby w nim wędrować, rozmyś- lać, po omacku iść swoją drogą. W końcu usnął. Sny go nękały. W tym jednym, który się rozwiał, Catherine czyhała na niego tak, jak się po- 133 niekąd spodziewał. Strapiona, aż przykro patrzeć. Chociaż serce swoje opancerzył, to jednak w tym sennym teatrze cieni czuł się winny, żałował, jak nigdy dotąd na jawie. Rano, nawet po nocy dobrze przespanej, zawsze czuł znużenie. Ale krwi na poduszce nie było, a to już coś. Umył się, ogolił, ubrał i zeszedł na dół. Powietrze było cudownie orzeźwiające, morze roziskrzone. Mewy skrze- czały unosząc się nad nabrzeżem:: pin-liii, pin-łiii, pin-łiii. Powędrował plażą tak daleko, jak go powiodła, trafił od drugiej strony na molo, a potem powoli przeszedł obok targu rybnego. Już z rynku dolatywały dźwięki konchy, ponure jak sygnał alarmowy. Po raz drugi spacerował tak wczesnym rankiem, po raz drugi widział wyładowywanie i sortowanie ryb. — Buenos... Buenos dias. Dzisiaj ci ludzie witali go bez niechęci, co uznał za krok naprzód, zaczynali zgadzać się na jego obecność, przeba- czyli mu ten niefortunny wjazd. •— Co to jest? — zapytał jakąś staruchę. — Rekin — poinformowała wypruwając garść wnętrz- ności — rekinek malusi. Tiburón. Ktoś dla wyjaśnienia wyszczerzył straszliwie zęby i roz- legł się śmiech. — Ten pan i tak rozumie! — krzyknęła starucha. — Nie potrzeba. Dalej szedł przed siebie. Najpierw na rynek, potem w stronę kościoła. Słyszał dźwięki dzwonu, ale zbliżył się tam bez określonego zamiaru. Przed jednym ze sklepików stał objuczony koszami melonów wielbłąd żując w zamyśleniu, patrząc na niego z góry, najwyraźniej z wyrzutem. Dwaj łykowaci, bosi mężczyźni gumowym wężem polewali głów- 134 ną ulicę; chmurka pyłu wodnego lśniła w słońcu, mieniła się tęczą. Jeden z tych dwóch człapiąc przy rynsztoku śpiewał piskliwie, przez nos, i to brzmiało jak wezwanie z minaretu współzawodniczące z dzwonem kościelnym. Do kościoła po wydeptanych schodach wchodziły nieliczne ko- biety w welonach poprawiając je sobie przed drzwiami. Drzwi mogłyby równie dobrze być wejściem do tunelu wywierconego w masywnej skale o barwie ochry. Loader ruszył za kobietami, ale w połowie drogi musiał na chwilę się zatrzymać, żeby zaczerpnąć tchu. W kościele, gdy wszedł, może przez minutę było ciemnozielono jak w wo- dzie, ale stopniowo jego wzrok oswoił się z półmrokiem i wnętrze tej groty o niezliczonych sklepieniach rozdęło się w mglistą całość. Wybrał miejsce z tyłu, przy końcu pustego rzędu ła- wek i usiadł. Ksiądz Maura już odprawiał mszę, kręcąc się energicznie, szepcząc do siebie, używając rąk nie mniej efektownie, niż to robił w czasie rozmowy. Słońce ukoś- nymi smugami padało przez niebieskie i pomarańczowe okna, i w blasku tym jaśniały szkaradne stacje Drogi Krzy- żowej, prymitywna mozaika ścienna, jaskrawy gipsowy święty. Rozsnuwał się zapach stęchłego kadzidła, nawet dosyć miły, ale obcy, podobnie jak obca była drewniana skrzynia w bocznej nawie, gdzie Bóg pozornie uczynił się dostępnym, i jak ta plejada płaczących świec przy sczer- niałym filarze. Wzrok Loadera przesunął się po postaciach, które klę- czały jak w urzeczeniu pod gładkim baldachimem z na- siąkniętego modłami kamienia. Poza dosłyszalnymi od cza- su do czasu inwokacjami księdza, urywanym męskim kasz- lem i delikatnym szczękaniem paciorków różańca pano- wała cisza. Turysta w Loaderze wkrótce się znudził; zo- baczył tutaj już wszystko, co chciał zobaczyć, i to po raz drugi. A jednak tym razem został — jak trędowaty za okienkiem w średniowiecznym kościele i patrzył nie bio- 135 rąc w nabożeństwie udziału. Może kiedyś innego dnia on tu przyjdzie na rozmowę z Bogiem i będzie się borykać sam, bez zbytecznego akompaniamentu jakichś abrakadabr. Ale teraz na to za wcześnie, jeszcze w nim jest bunt. Czas musi zrobić swoje. Zobaczył przed ołtarzem siostrę Encarnę z kilkorgiem jej podopiecznych z misji. Patrzył, jak ona podprowadza dzieci do balustrady i jak wszyscy wracają — dzieci i większość wiernych — z Bogiem rzekomo rozpuszczają- cym się w ich ustach. Wodząc wzrokiem po pomarszczo- nych twarzach kobiet i paru wśród nich starców, gdy szli od ołtarza do swoich ławek, zazdrościł im wiary, ale jej nie pojmował. Jedna tylko osoba z drugiej strony przejścia w trzecim czy czwartym rzędzie przed nim wcale się nie poruszyła. Zwrócił na nią uwagę, bo podczas tego ogól- nego zamieszania zostali w ławkach sami. On siedział z głową podpartą na rękach, ona klęczała skulona prawie tak, jakby nie śmiała spojrzeć na to, co się w kościele odbywa. Dopiero po mszy, gdy zaczęto wychodzić, poznał, że to dziewczyna z Las Gaviotas. Zaczekał na nią przy drzwiach. Wyraźnie zaskoczona wzdrygnęła się, gdy on podszedł z boku. Już się przeżegna- ła, zanurzyła palce w kropielnicy przed drzwiami. Nie wie- dział, co tu jest dozwolone, a co nie, ale pomyślał, że taka pobożność chyba nie bardzo idzie w parze z jej konduitą, sypianiem z mężczyzną, kłótniami. Czyżby więc to się skończyło? ¦— Dzień dobry — powiedział. Odpowiedziała mu uśmiechem przelotnym, wymuszo- nym. Oczy miała podkrążone, widać było, że płakała. — Przepraszam... nie poznałam pana w pierwszej chwili. — Wraca pani do pensjonatu? •— Tak. — Skinęła głową obojętnie, z roztargnieniem. Zeszli razem z kościelnych schodków i skierowali się na rynek. Zobaczył na jej szyi łańcuszek ze srebrnym krzy- żykiem, czego chyba nie widział przedtem. Zaciekawiony chciał ją zapytać o Snydera, ale się powstrzymał: jeżeli Snyder wyjechał, i tak wkrótce będzie wiadomo. W każ- dym razie ona nie przejawiała chęci do rozmowy. Do naj- dłuższej nieprzerwanej wymiany słów między nimi doszło dopiero przy molo. — Wiedziała pani, że ten pomnik postawiono na cześć Kolumba? — Nie. — Ja też nie wiedziałem aż do wczoraj. — Uciążliwa była ta pogawędka jak przedzieranie się przez wysoką trawę. — Powoli zaczynam poznawać Quepos. Niektóre miejscowości przyjmują człowieka, że tak powiem, z otwar- tymi ramionami, ta natomiast należy do rodzaju „chcesz, to zostań, chcesz, to wyjedź". — Pan może zostać. — Brzmiała w tym gorycz. •— Wkrótce pani wyjeżdża? — Mam nadzieję... A pan? — Chyba jeszcze nie. Przynajmniej na razie. Ich cienie podrygiwały na połyskliwej, smołowanej na- wierzchni szosy. Zauważył monetę leżącą przed nimi, pię- ciopesetówkę. Pochylił się i podniósł. •—• Szczęśliwy znak — powiedział. — Tam, skąd ja po- chodzę, jest zwyczaj, że znalazca wypowiada życzenie. — Podał jej monetę. — No, proszę, niech pani mówi. — To pan znalazł. — Moje życzenie się nie spełni. — Moje też nie. — Spróbować jednak nie zaszkodzi. Miał nadzieję, że może ona znów się uśmiechnie, ale czoło jej się zasępiło. — Ja bym chciała umrzeć — rzekła zupełnie innym to- nem. — Nigdy niech pani tego nie mówi — upomniał ją ostro. Już szła dalej. — Dlaczego? — zapytała. — Szczęście i powodzenie... tego się pragnie w pani wie- ku. — Patrzył na nią. Są takie tajemnicze sprężynki w ludzkim sercu, które w normalnych okolicznościach stłam- szone ni stąd, ni zowąd pod naporem cierpienia odskaku- ją, więc patrzył na nią z czułością. — Quepos to nie jest jedyna miejscowość na mapie. Niedługo pani zapomni, że w Quepos było pani smutno. Potrząsnęła głową. — Pani mi nie wierzy? — Pewien mój znajomy stracił rękę, ale pomimo ampu- tacji nadal ją odczuwał. Nie tylko umysł pamięta. Szli przy sobie jak przedtem, milczenie jednak już nie było jałową przepaścią między nimi. Dochodzili do pensjo- natu, gdy nagle zapytała: — Czy pan tego właśnie sobie życzył?... Szczęścia i po- wodzenia? — Coś w tym rodzaju. — I spełniło się? Zakaszlał. — W swoim czasie myślałem, że tak. — A czego życzyłby pan sobie teraz? — Wszystkie moje życzenia już zużyłem. — Ale gdyby pan nie zużył? — niemal szepnęła. — Chciałbym przede wszystkim unieważnić pani życze- nie. Uśmiech, chociaż właściwie to był smutny cień uśmie- chu, wreszcie ukazał się na jej wargach. — Czy zawsze pan jest takim altruistą? — Powiedzmy po prostu, że wolę wyroki dożywocia od wyroków śmierci. Zdany na łaskę przypadkowych słów, nawet swoich własnych, pomyślał: Z tobą mógłbym pomówić. Ty byś zro- zumiała. Mogłabyś pomóc. 138 Rozdział piętnasty Siostra Teresa była w swym najbardziej bojowym, nie- przejednanym nastroju. — Dlaczego on się nie zwrócił do doktora Corachana? — Siostra wie dobrze dlaczego. — Dlatego, że doktorowi musiałby zapłacić. — Właśnie — rzekł ksiądz Maura. — Stać by go było- na to. Ci Cyganie wszyscy tacy sa- mi. A pieniędzy mają w bród; nie wiem, kto ma tyle. Tak czy owak, my to nie szpital. ¦— Czy to bardzo niebezpieczne skaleczenie? — Nie bardzo. — Gdzie on jest? —¦ W ambulatorium. Ksiądz zażartował: — Mam nadzieję, że siostra wszystko dobrze pozamyka- ła na klucz. Ale był to jeden z tych dni, w których jego żartobliwość obijała się jak o głaz. — Tam jest siostra Encarna. — Czy podziela siostry zdanie? — Nie. — Zabrzmiała w tym pretensja. — Ona mu robi opatrunek. — Miło mi słyszeć. Siostra Teresa zacisnęła swe wąskie wargi. — Za pozwoleniem, ksiądz jest zbyt pobłażliwy. — Mam nadzieję, że to nie wada. — Gdyby ksiądz i siostra Encarna postawili na swoim, w misji roiłoby się od ludzi. Trzeba byłoby dwa razy wię- cej rąk do pracy, żeby się z tym uporać. — Kiedyś, da Bóg... i zakon siostry... może tak jeszcze będzie. — Spróbował złagodzić cierpkość tej prognozy. — Na wszelką pomoc zasługujecie... obie... Ale doprawdy po- winno to siostrze pochlebiać, że ktoś przychodzi tutaj, zamiast do Corachana. Ja tak samo bym tu przyszedł. Ostatnim razem, kiedy u Corachana byłem, zaaplikował mi zastrzyk chyba nie igłą, a szydłem. — Wszystko to bardzo pięknie, proszę księdza... — Szła obok niego przejęta małostkowymi kłopotami, nieświado- ma swego uporu, tak jak te dzieci, którymi się opiekowała, były nieświadome kolorów dnia. Ksiądz Maura włożył do ust i rozgryzł tabletkę przeciw niestrawności, rezygnując z wszelkich napomnień. Po dłuższej chwili zaproponował: — Można by zażądać od niego parę peset. — Wydawało mu się to wyrokiem salomonowym. — Ksiądz wie, że nam nie wolno przyjmować pieniędzy. Gestem zniecierpliwienia zbył własną głupotę. Tyle pro- blemów z powodu jednej skaleczonej ręki! Zmienił temat. — Cieszę się, że siostra wprowadziła dzieci do Valen- tina. — Tak było chyba najlepiej. — Czułby się bardzo osamotniony bez towarzystwa. — Wiedział, czym jest samotność; oboje wiedzieli. To był pro- dukt uboczny ich powołania, ciężar, a przecież źródło wiel- kiego współczucia. Ksiądz Maura już postawił na swoim, wolał jednak uważać, że to jest zwycięstwo jej, siostry Te- resy, mały triumf jej rzeczywistego charakteru nad twar- dą, dokuczliwą, biurokratyczną powłoką, jaką prezentowała światu. Dodał wielkodusznie: — Z pewnością postąpiła sio- stra właściwie. Ostatecznie byli zawodowcami. Miłość należała do obo- wiązków, które musieli wypełniać. Znacznie bardziej cie- szyło go w istocie to, że komuś obcemu chce się nadal troszczyć o tego chłopca. Naprawdę dobroć wcale nie jest rzadkością, pod powłoką brudu, ucisku, naporu, udręki dusza ludzka w gruncie rzeczy jest dobra. A jednak gdy ktoś taki, jak ten seńor Loader (zobaczył go z daleka idą- cego wśród sosen) daje przykład osobom duchownym, moż- na patrzeć na to tylko z pokorą w sercu i rozradowaniem. 140 Powiedział: — Oto znów idzie nasz samarytanin. — I zostawiając siostrę Teresę szybko, jakby to była ucieczka, ruszył w roztrzepotanej sutannie Loaderowi naprzeciw. — Dzień do- bry, seńor. Odwiedziny tutaj weszły panu już naprawdę w przyzwyczajenie. — Mam dużo wolnego czasu. Ale czy nie przeszkadzam? — Może pan przychodzić i odchodzić, kiedy tylko pan sobie życzy. — Jak się czuje Valentin? — Dziś zupełnie dobrze. — Chciałem tylko zajrzeć do niego. — Będzie mu bardzo przyjemnie, proszę mi wierzyć. — Szli powoli nie zrównując kroku. — On nie posiada się z dumy, że pan był u niego. Inne dzieci ogromnie mu zazdroszczą. — Złamanej nogi i w ogóle? — Złamanej nogi i w ogóle. Roześmieli się obaj. — Teraz nie jest tak zupełnie sam — rzekł ksiądz Mau- ra z wyraźnym zadowoleniem. — Przynajmniej w nocy. — Za radą księdza? — Nie... właściwie nie. Po prostu trudności administra- cyjne zostały przezwyciężone. — Zerknął na Loadera. Nie- często zdarza się kapłanowi sposobność do wywnętrzeń. Miał chęć powiedzieć: „Hiszpania eksportuje więcej kseresu i ślubów zakonnych niż jakikolwiek inny kraj na świecie, niestety z tych dwóch towarów w lepszym stanie dojeż- dża na miejsce kseres". Ugryzł się jednak w język. Powie- dział: — Dziś rano znów widziałem pana w kościele. Loader przytaknął ostrożny, oporny. — Kiedyś dawno ten kościół był meczetem. — Bóg z pewnością ma kłopot, żeby się w tym wszyst- kim zorientować. — Chyba to my jesteśmy zdezorientowani. 141 — My? — Ludzkość jako taka, każdy z nas poszczególnie... na swój własny sposób. — Wyłączając jednak księdza. — Nie wyłączając mnie. — Ksiądz się zawahał. Nie wolno mu nikogo wprowadzać w błąd, a cóż dopiero czło- wieka, który najwidoczniej ma do Boga o coś urazę. — Proszę mnie mylnie nie zrozumieć. Są różne stopnie de- zorientacji, tak samo jak różne są stopnie porażki. Po- rażka, jaką ja poniosłem przed chwilą, dotyczy siostry Te- resy i pewnego Cygana ze skaleczoną ręką. Ale to minie. — Nie bardzo rozumiem, o czym ksiądz mówi. Doszli do szpitalika i zatrzymali się. — Nawet nie będę próbował panu wyjaśniać... bo sta- libyśmy tutaj przez cały dzień i Valentin, przede wszyst- kim, nigdy by mi tego nie darował... Spotkamy się jesz- cze, mam nadzieję. — Na pewno. — Trochę pan posiedzi w Quepos? — Och, tak. — On znów woli odejść, pomyślał Loader, kiedy tylko rozmowa przyjmuje taki obrót, że można by go przycisnąć do muru. — Adios. Drzwi z siatką drucianą poddały się i skrzypnęły. Va- lentin pełen nadziei odwrócił ostrzyżoną głowinę. — Seńor? — zapytał poznając kroki Loadera. — Dzień dobry, chico. — Loader usiadł na krawędzi twardego łóżka tuż przy sztywno podniesionej lewej no- dze chłopca. Ostatnio zawsze chętnie siadał. — Jak ci się powodzi? — Dobrze... Był pan już na jarmarku? — Nie. Jest jakiś jarmark? — Siostra Encarna powiedziała, że jest. — Nie wiedziałem. — Spojrzenie Loadera błądziło po gołych ścianach. Głosy ich obu słabo rozbrzmiewały w tym zimnym prostokątnym pokoju. Teraz będąc już tutaj, jakoś nie miał o czym mówić. — O ile wiem, przychodzą do cie- bie koledzy. Valentin przytaknął: — Czasami. Pozytywka stała na stoliku przy poduszce. — Bez muzyki dzisiaj? — Zepsuła się, seńor. — Tak prędko? — Loaderowi serce się ścisnęło. Bez- graniczna złośliwość losu. Prawie z gniewem powiedział: — No, zobaczymy. Może potrafię znaleźć to uszkodzenie. Wziął pozytywkę ze stolika, wyciągnął scyzoryk i za- czął przy niej majstrować. Martwe spojrzenie chłopca mó- wiło mu, że to tylko strata czasu, ale nie ustawał, dopóki pozytywka nie rozpadła się w jego rękach na kawałki. Po- czuł chęć gruchnięcia nią o przeciwległą ścianę. — Nieważne — rzekł Valentin. — Przyniosę ci nową. — Kiedy naprawdę, seńor, nieważne. — Ważne — powiedział Loader. I nagle zdał sobie spra- wę, że właśnie tak samo, jak on teraz, odniosłaby się do tego Catherine. Przymknął oczy, napełnił je mrokiem. — Bardzo ważne. Jutro przyniosę ci nową. Rozdział szesnasty Niemłody mężczyzna szedł przez połyskliwy hall hotelu Santa Maria w Barranca jak myśliwy idzie przez las do ustrzelonej zwierzyny. — Seńor Daez? — Co? ¦— Daez odwrócił się, w ciemnych okularach 143 przypominający niedźwiadka pandę, pozornie ufny. — Tak, to ja. — Samochód stoi na hotelowym parkingu, seńor. Czar- na Simca model tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt. — Ton obcego był pełen szacunku. — Oto klucze. Mapa samocho- dowa jest w kieszeni na drzwiczkach, ale nie sądzę, żeby okazała się potrzebna. Mój kolega, o ile wiem, już pana objaśnił, że kiedy dojedzie pan Avenidą Generalissimo do granicy miasta, stamtąd będą na całej trasie drogowska- zy. W samym Quepos też nie będzie pan miał trudności. Willę Azul wszyscy znają. I oczywiście, służba tam ocze- kuje pana. — Gracias. — Daez wziął klucze. — Gdzie zostawić sa- mochód po powrocie? Przed hotelem? — Tak. — Chwilowe wahanie, prawie niedostrzegalne. — Najlepiej przed hotelem, seńor. — W porządku. — Myślę, że przyjemnie będzie się panu jechało i że ten dom całkowicie pana zadowoli. — Dam znać. Nieznajomy ukłonił się i odszedł. Daez spojrzał na przy- wieszoną do kółka z kluczami etykietkę: numer G 227 425. Potem usiadł czekając niecierpliwie na żonę. Godzina pół do trzeciej, a ją jeszcze coś zatrzymuje. Nazwisko wpraw- dzie zmieniła, tak jak on, cóż kiedy nie zmieniła swych zwyczajów: zabierze je ze sobą do grobu. W nocy Snyder zaplanował, że wyniesie swoje rzeczy z Las Gaviotas około południa, ale wbrew jego przewidy- waniom dziewczyna wstała wczesnym rankiem i zaraz wy- szła. Nie rozmawiali ze sobą; on udawał, że śpi. Ledwie jednak drzwi się za nią zamknęły, skorzystał ze sposob- ności, w pośpiechu spakował neseser i po sprawdzeniu, że 144 Berrisa nigdzie w okolicy nie ma, wymknął się z neseserem przez hall i pod boczną ścianą przeszedł na tyły pensjona- tu. Tam w upatrzonej kępie głogów ukrył neseser, żeby później przenieść go w inne miejsce bliżej rynku. Tę dru- gą kryjówkę też ustalił z góry — była to jedna z kilku stert bloków kamiennych nagromadzonych przy rozpoczętej i chyba dość dawno zaniechanej budowie. Piżamę, przy- bory do golenia, szczotkę do włosów rozmyślnie zostawił w pokoju. Pogodził się z ich utratą, skoro miało to za- maskować jego wyjazd. W każdym razie obiad, tak jak śniadanie, postanowił zjeść w Las Gaviotas, pokazać się, porozmawiać z Berrisem. Pod każdym względem powinien ten dzień minąć na pozór normalnie. Przed śniadaniem dziewczyna skądś tam, gdzie była, wróciła z tym Anglikiem. Bez powodu się faceta przece- niało; jest zgoła nieszkodliwy i niech jej będzie na zdro- wie. Tej bezużytecznej, nieszczerej dziwce... Ona już jest wystawiona do wiatru, chociaż o tym nie wie. Śniadanie upłynęło w lodowatej ciszy, obiad mniej więcej tak samo do chwili, gdy on nagle rozładowując to obrzydliwe na- pięcie, odegrał komedię przeprosin za swoje zachowania poprzedniej nocy i posunął się nawet tak daleko, że spró- bował ją zjednać planami ich wyjazdu w piątek. Nie chcia- ła słuchać, ale roztoczył cały repertuar pochlebstw i z myś- lą o własnym bezpieczeństwie przymilał się, jak potrafił, żeby tylko uśmierzyć jej posępną złość i wszelkie podej- rzenia, jakie tylko mogłyby się w niej obudzić w ciągu najbliższych decydujących godzin. Już i tak ten telegram dostatecznie ją zastanowił. Ona jednak milczała chłodna i daleka, czego nie cierpiał, bo go to upokarzało. Ale przy- najmniej wiedział, że jego słowa zapadają w jej pamięć — będzie o tym myślała — a o to właśnie mu chodziło. Przy- pochlebiając się jej tą garstką komunałów usypiał ją, nie- jako zamykał na klucz do czasu, gdy żadne jej poczyna- nia nie będą mu mogły zaszkodzić. Później był już tylko kłębkiem napiętych, rozedrganych nerwów. A teraz dochodzi godzina trzecia i Daez jest w drodze. Postanowił przychwycić Daeza tutaj, przy tym cygańskim wesołym miasteczku. Każdy mógł się tu wałę- sać do woli nie budząc podejrzeń. Poprzedniego wieczora i przez cały ranek badał ten teren, rozważał plusy w po- równaniu z dwoma innymi miejscami, które poprzednio brał pod uwagę. Wiele przemawia za tym, że nie mógłby wybrać lepiej. A przecież to plan jedynie do pewnych gra- nic. Bo ostatecznie wszystko zależy od reakcji Daeza, gdy samochód zacznie zwalniać. Przygotowane jest to, co dało się przygotować: neseser, bilet, taksówka, pistolet. Pozo- staje tylko czekanie — i ten ciąg dalszy. Jarmark — chociaż jaki to tam jarmark! — odbywał się już na całego. Przed południem ruch panował mały, ale teraz — pomimo pory sjesty — zrobił się prawie taki tłok, jaki w ogóle był możliwy w Quepos w dzień powszedni. Ze sjesty zrezygnowano na rzecz jednej rozlatującej się karu- zeli i może dwudziestu pomniejszych atrakcji. Łąka jaskra- wiła się tandetą, wrzała wesołością, a powietrze tętniło dźwiękami zasapanej pianoli. Od kramu do kramu prze- ciągały hałaśliwe gromadki dzieci ubranych w przypadko- we łachy. Starsi przepychali się w wąskich przejściach, gapili się, śmieli i targowali przekrzykując hałas. Snyder trwał na skraju tego wszystkiego przy szosie. Zgrzany i brudny, gardło miał wyschnięte, a przecież oblewał się zimnym potem jak w gorączce. Już był jeden fałszywy alarm, jeden moment mdłości w przeświadcze- niu, że to będzie teraz, bo coś pokazało się na wzgórzu nie dalej niż o ćwierć mili. Kręta szosa, dobrze widoczna tam, gdzie ów samochód na grzbiecie wzgórza zamajaczył, potem ginęła przysłonięta i widać ją było znów dopiero w odległości może stu jardów od łąki, na której odbywał się jarmark. Snyder zobaczył, że coś nadjeżdża, gdy pił koniak przy ustawionym na kozłach straganie; natychmiast odszedł i stanął w zaplanowanym miejscu czując, jak mięś- nie mu sztywnieją, jak serce tłucze się w piersi. Czas roz- ciągnął się w nieskończoność. A potem ślamazarnie wje- chała w zasięg wzroku jakaś ciężarówka, i odetchnął, krew zaczęła w nim krążyć, mięśnie zwiotczały. Wrócił do te- go prowizorycznego baru, pozornie biorąc udział w zbio- rowej szturchaninie, w jarmarcznej sielskiej swawoli. Osiemnaście po trzeciej... neseser, bilet, taksówka, pi- stolet. Powtarzał sobie tę listę nerwowo, wpatrzony w da- leki skręt szosy tak, że istotnie nie słyszał zgiełku wokół siebie, śmiechu, dudnienia muzyki, piskliwych chichotów Cardell go dopadł („Przyszedł pan tu jednak, seńor"), przy- mówił się o koniak, zwlekał niebezpiecznie z odejściem. I Guardiola tam był, trochę pijany na czele depczących mu po piętach i wielbiących go kibiców. („Que hombre! Viva, Cesar!") Jakiś wóz przejechał szosą w drugą stronę. Słońce lało się z nieba. Snyder odszedł od baru i zaczął spacerować na skraju, wciąż uważając, żeby go nie wessano z tych peryferii w centrum jarmarcznego tumultu. Strzelnica — paff! paff! Brzęk rozbitego szkła. Zasmarkane dzieciaki. Inny smarkacz siusia pod ścianą namiotu. Jaskrawe butel- ki z napojami gazowanymi, upstrzone muchami słodycze. Dwadzieścia pięć po trzeciej. Wskazówki zegarka prawie się nie posuwają. Na szosie nadal nic. Nagle ktoś wpadł na niego w przejściu i pistolet przy tym zderzeniu wcisnął mu się w żebra: ręka odruchowo podniosła się, żeby sięg- nąć do tej kieszeni na piersi. Guardiola znów był w po- bliżu — machał zieloną chustką przed jakimś psem i krę- cił się w kółko, gdy pies warczał i podskakiwał. — Ole! Ole! Właśnie tak w niedzielę, Cesar! Viva Guar- diola! Snyder przepchnął się z powrotem do straganu barowe- go; stanął tam, gdzie blask słońca rozszczepiała zasłona z bambusu. Mdłości czuł coraz większe. W głowie mu szu- miało. Tym razem pił koniak długo, rozcieńczał go wo- dą sodową, a gdy go zamawiał, doznał wrażenia, że wargi ma przyklejone do zębów. — Dobrze się bawimy, seńor? — zapytał poufale kelner z kawiarni na rynku. — Jasne — odpowiedział — jasne. I odsunął się — zbyt otoczony, zbyt blisko dwóch mun- durów Straży Obywatelskiej. Pół do czwartej. „Pomiędzy trzecią a czwartą" — powiedział głos z Barranca. No, więc? Przyjeżdżaj, do cholery. Prędzej. „My tu zrobimy, co do nas należy." Przypomniał sobie te słowa i uczepił się ich, ale bez przekonania. Niebieski balonik uleciał w powietrze: zapląsał z pod- muchem od morza i pożeglował w głąb lądu. Pianola wciąż sapała potężnie, Snyder jednak równie dobrze mógł- by mieć watę w uszach. Wyróżniał się wśród tej gromady elegancją, wielkomiejskim polorem. A przecież już go tu znano i uznawano. Dwa i pół tygodnia w Quepos zrobiło swoje. Powszechna uwaga skierowana była gdzie indziej — na roztrzęsioną karuzelę, na Guardiolę — i nikt tutaj nie słyszał nigdy o Daezie. Nagle potrącony w rękę, Snydar rozlał sobie koniak ze szklanki na klapy marynarki. Ja- kaś staruszka z pośpiechem zaczęła mruczeć litanię prze- prosin, chustką do nosa chciała mu wytrzeć klapy. — Nie trzeba — mruknął. — Nic się nie stało. — I włas- ny głos wydał mu się głosem cudzym. Prędzej — jak młot waliła myśl — prędzej... Ślimacze wskazówki zegarka przepełzły przez trzy kwa- dranse po trzeciej, zanim następny samochód wjechał na wzniesienie. Tym razem osobowy, czarny. Serce ścisnęło się Snyderowi i podeszło pod gardło. Ruszył z baru na szosę czując, jak nogi mu dziwnie słabną, jak coś drąży go w dołku. Tym razem to już Daez, na pewno. Daez, Puig, „El Muerto" — u kresu tej długiej okrężnej drogi, obecnie w Simce numer G 227 425. To nie może być nikt inny. Szarfa kurzu rozwlekała się nad przysłaniającymi samochód drzewami, coraz bliższa i bliższa. Wpatrzony 148 w nią Snyder podszedł do szosy. Przy kamiennym skraju zaparkowano kilka rowerów, ale żywej duszy nie było teraz w pobliżu. Wlepił wzrok w ten zakręt w odległości stu jardów, w głowie mu huczało, gorączka paliła. Tak jak wtedy, gdy nadjeżdżała ciężarówka, czas dłużył się niemożliwie. Potem zahuczał klakson i oto już prosto ku niemu sunęła Simca. Wystąpił na środek szosy machając rękami. Wrzawa jarmarku ucichła raptownie. Poprzez szum w uszach sły- szał tylko coraz głośniejszy warkot silnika. Jeszcze chwila i z odległości pięćdziesięciu jardów odczytał numer na tabliczce; ten bez wątpienia. Machał rękami raz po raz, żeby zatrzymać samochód. Teraz wszystko potoczyło się szybko. Daez zwolnił, ale tak, że jeszcze mógł się rozmyś- lić, zwiększyć szybkość i przejechać. Snyder z wymuszo- nym uśmiechem nie odrywając wzroku od maski samo- chodu zrobił krok do przodu. Jeszcze jeden gest obiema rękami. Dwadzieścia pięć jardów dzieli go od samochodu, który nadal zwalnia. Nad kierownicą ciemne okulary. Ktoś drugi obok na siedzeniu — kobieta. Jezu... Dalsze hamowa- nie, całun kurzu zza samochodu nasuwa się na bok maski. Simca już stoi. Głos z otwartego okna przy kierownicy: — O co chodzi? Snyder podbiegł, położył rękę na klamce tylnych drzwi- czek. — Gracias, seńor. Mógłby mnie pan podwieźć? — Za- kaszlał w tym kurzu. Zezując ujrzał twarz Daeza, pulchną twarz człowieka cierpiącego chyba na obstrukcję, i kape- lusz przystrojony kwiatami na głowie tej niemłodej ko- biety. — Tylko kawałek. To bardzo pilne. — Zależy, dokąd pan chce jechać. — Na tamten koniec Quepos. Jakiś kilometr stąd. — Stał odgrodzony samochodem od jarmarku. Wykorzystał swój atut. — W pobliżu Willi Azul... wie pan, gdzie to jest? — Willa Azul? — Grube wargi rozciągnęły sie, w uśmie- 140 chu wobec takiego zbiegu okoliczności. — Dobrze, niech pan wsiada. Snyder wsiadł. Boże, jak łatwo... Podsunął się do przo- du, oddychając prawie w szczecinę na karku Daeza, oczy mu latały. Samochód szarpnął i ruszył. — Pan również może nam oddać przysługę, seńor. — To powiedziała kobieta, głos miała niski, ochrypły. — Tak się składa, że jedziemy do Willi Azul. Gdyby pan był uprzejmy wskazać nam drogę... — Z przyjemnością. Jarmark przesuwał się obok. Daez zapytał: — Pan tu gdzieś mieszka? — Chwilowo. — Jak tu jest? — Można by trafić gorzej. W mdlącym podnieceniu obficie już spocony Snyder przetarł sobie twarz dłonią. Daez najwidoczniej przyglą- dał mu się w lusterku, bo powiedział: — Wygląda pan tak, jakby rzeczywiście bardzo się pa- nu śpieszyło, seńor. — Racja, spieszy mi się. Wybełkotał to jak pijany. Ale świadomość miał wy- ostrzoną: widział sztuczne mimozy na kapeluszu tej ko- biety, pieprzyk na jej ziemistym policzku, za dużo tuszu na rzęsach, ogromny brylant-soliter wśród jej kilku pierścion- ków. Wcale nie było mowy o tym, że Daez będzie jechał w towarzystwie, on jednak poznał jej twarz — na zdjęciu w gazecie ta kobieta schodziła za Daezem ze statku — i bez wysiłku już przygotował się psychicznie do wypeł- nienia podwojonego obowiązku. Szybko mijając kościół wjechali na główną ulicę. Sny- der usłyszał własny głos: — W prawo teraz. Którąkolwiek z tych uliczek w pra- wo. 150 Ludzi nie było. Kobieta zaciekawiona rozglądała się w milczeniu. Daez chrząknął nad kierownicą: — Daleko do tej willi? — To zaraz za wsią. Te blizny na karku to po czyrakach, łapy kosmate jak u goryla — pomyślał Snyder. Przed nimi rozciągało się nabrzeże, oślepiające blaskiem po krótkiej jeździe uliczką w cieniu. — I teraz w lewo — powiedział znów ochryple, beł- kotliwie. — Nazywamy się Daez. — Wcześnie Ramon Puig za- czął rozgłaszać to kłamstwo. — Jeżeli ta willa rzeczy- wiście jest taka, jak oni mówią, chyba spróbujemy w niej trochę pomieszkać. „Oni"... mrowie przeszło Snydera, a jednocześnie myśl o tym, co uknuł, nie opuszczała go ani na chwilę, nieza- leżna, jak gdyby miał drugą głowę, oderwaną od ner- wów, zakrzepłą, nierzeczywistą prawie. Samochód minął puste molo, zapiszczał oponami przy kolumnie z granitu. Zbliżał się pensjonat Las Gaviotas jak we śnie. Ktoś sie- dział na jednym z balkonów, ale gdy przejeżdżali, przy- słonił tę postać dach limuzyny. Kobieta rzuciła parę uwag i po chwili Snyder sięgnął po pistolet palcami zwierają- cymi się kurczowo. — Gdzie pana wysadzić, seńor? — Powiem panu. Pozory się skończyły, ale Daez spokojnie jadąc dalej, jeszcze o tym nie wiedział, uśpiony szczęśliwym trafem spotkania nieznajomego, który może mu w zamian za przysługę być pomocny — trafem niewątpliwie będącym w jego mniemaniu dobrą wróżbą. Zmienił bieg, gdy szosa zboczyła od morza i zaczęła łagodnie piąć się pod górę. Dom Szwajcarki mignął wśród sosen. I zobaczyli z daleka bramę wjazdową Willi Azul, tabliczkę z kafelków na słu- pie bramy, coraz łatwiejszą do odczytania. — To tutaj! — wykrzyknęła kobieta. 151 Daez natychmiast zwolnił. — Nie zatrzymywać — powiedział Snyder. Pistolet w jego wyciągniętej ręce wbijał się Daezowi w kark. Kobieta na ten widok wrzasnęła, chociaż to było bardziej podobne do piskliwego sapnięcia niż do wrzasku. Daez z wahaniem usłuchał. Brama wjazdowa Willi Azul została w tyle za nimi. — Czy to żart? — w końcu wykrztusił Daez. — Jakiś żart? — Patrzeć na szosę i jechać. Oczy kobiety zastygły w grozie. Jak gdyby przestała panować nad mięśniami, znieruchomiała, na pół odwróco- na na siedzeniu. — Kim pan jest? — zaryzykował Daez. Przeżył już tyle, zaszedł już tak daleko. — Czego pan chce? Snyder podsunął się bliżej. O to samo, z takim samym niedowierzaniem pytał tak samo wstrząśnięty Borrasa. I teraz on też to zignorował. — Jest droga w lewo. Wjechać tam, kiedy powiem. — Chryste miłosierny — szepnęła kobieta. — O, Chry- ste miłosierny. — Czego pan chce? — powtórzył Daez, o cal odsuwa- jąc się od dźgającej go w kark lufy. — Pieniędzy? — Nie. — Więc czego? — Dowie się pan. Daez spróbował jeszcze raz, bardziej już desperacko. — To na pewno jakieś nieporozumienie. — Nie sądzę — Snyder na chwilę popuścił wodze swej złośliwości. — Nie sądzę... Puig. Daez zesztywniał. — Nazywam się Daez, Enrique Daez... — Nagle stracił panowanie nad sobą, przestał nie dowierzać. W trzęsącym się lusterku widział ten pistolet i zmartwiałe, puste nie- bieskie oczy człowieka, który w każdej chwili mógł na- cisnąć spust. — Daez, mówię panu. To jest moja żona i ... 152 — W lewo — warknął Snyder, gdy dojeżdżali do roz- staju. — W lewo, powiedziałem. Kobieta łkała, wargi jej obwisły, sflaczała teraz ze stra- chu. Samochód zjechał ze smołowanej nawierzchni, pod- skoczył, gdy koła chrupnęły w koleinach wśród kamieni. Snyder odważył się rozejrzeć po raz ostatni w obu kie- runkach po szosie. Była zupełnie pusta. Sosny i krzaki szybko ją przysłoniły. Przejechali po wybojach jeszcze ze sto jardów. Daez nie ustawał teraz w błaganiach, dobrze obeznany z tym, co ta sytuacja może oznaczać, co oznacza w sposób niewątpliwy. — Wystarczy. Daez jechał jednak coraz dalej i dalej w las, bo każda sekunda miała ogromną wartość, każdy jard stanowił jesz- cze jedną szansę na to, by apelować, upokarzać się, zabie- gać o litość i otrzymywać odroczenie. — Już. — Snyder gwałtownie szturchnął go pistole- tem. — Wysiadać. Daez usłuchał. Nogi krótkie i grube, jak gdyby nie przy wykłe do dźwigania jego ciężaru, uginały się pod nim Szary jak popiół, chwycił za klamkę i stanął oparty o drzwiczki. Kobieta nie ruszyła się ze swojego miejsca. — Pani też — rozkazał Snyder, sam wysiadając. Pociągnął ją za rękę. Przywarła do oparcia siedzenia może z głupią nadzieją, że w samochodzie jest bezpieczna. — Ramon, Ramon — jęknęła. Ale Daez był już do niczego zarówno dla niej, jak dla siebie. Wszelkie pozory godności z niego opadły. Ciemna pla- ma powiększała się na przodzie jego spodni i mógł tylko patrzeć niemo. Kapelusz zsunął się z głowy jego żony. — Nie! nie! Jęki przeszły w piski. W piski, od których Snyderowi pękały w uszach bębenki, więc najpierw do niej strzelił dwa razy i dopiero potem przez samochód do Daeza; po- biegł tam naokoło i z jakąś swoistą łaskawością wpako- 153 wał w niego jeszcze dwie kule, gdy on zaciskał dłonie na igłach sosnowych za skrajem tej leśnej drogi. Wszystko to stało się błyskawicznie, chociaż niezupeł- nie tak, jak Snyder uplanował. Niemniej sprawa została załatwiona. Ściągnął z drogi bezwładne ciała — Daeza, a później kobiety — i powlókł je na odległość może dwu- dziestu jardów między drzewa; obcasy ich przy tym po- stukiwały jak młoteczki w fortepianie. Później wypro- wadził samochód trochę dalej w gęste krzaki, które się za nim zamknęły tak, że wcale nie było go widać. W dro- dze powrotnej na szosę podniósł kapelusz z kwiatami i zgu- biony pantofel kobiety i rzucił je daleko w zarośla. Po- szedł dalej. Dochodził już do szosy, gdy zęby mu zaczęły szczękać i nagle zwymiotował. Zmora już nie dławiła, po- wracało poczucie rzeczywistości. Miał teraz gwałtowne dreszcze. Po raz pierwszy zabił kobietę i jej czerwone otwarte w tym pisku usta przysłaniały mu wzrok nie- ustannie. Śpiewał ptak, ale on nie słyszał. Stopniowo, stopniowo jego umysł zaczął jednak pracować, sporządzać inwentarz. Trzy minuty po czwartej. Neseser, taksówka, bilet. Pistoletu lepiej nie mieć przy sobie. Nie iść szosą, trzymać się drzew... Jezu, dlaczego „oni" nie uprzedzili, że będzie ta ko- bieta? Mdłości mijały, w miarę jak oddalał się od tamtego miejsca; ostrożność, konieczność zatarcia za sobą śladów wyparły gorączkowy obraz tego, co się stało przy samo- chodzie. Pistolet cisnął w zarośla, po czym odszedł na prze- łaj od szosy, minął tyły pensjonatu i dotarł do rusztowań tej nie ukończonej budowy, gdzie ukrył neseser. Słabo dolatywała tam muzyka z jarmarku. Z neseserem wytar- tym z kurzu skierował się na rynek, nie spotykając pra- wie nikogo w wąskich jak szczeliny uliczkach. Ale jego kroki głośnym echem odbijały się o ściany, więc wciąż mu się wydawało, że ktoś za nim idzie. Im prędzej szedł, tym 154 bliżej słyszał to echo, aż musiał całą siłą woli powstrzy- mywać się od biegu. Na parę kroków przed rynkiem ogarnęła go trwoga bardziej uzasadniona — że taksówki nie będzie. Była jed- nak i odchrząknął z ulgą. Rynek ożywił się trochę. Przy kawiarnianych stolikach i na ławkach pod platanami sie- działo już kilku staruszków. Jeden z nich, gdy Snyder mijał fontannę, pozdrowił go i dźwięk tego głosu, pierwszego głosu, jaki od chwili wrzasku kobiety usłyszał, wywołał u niego gęsią skórkę. Kierowca spał na przednim siedze- niu taksówki, zbudzony trzaskiem otwieranych drzwiczek błysnął szerokim powitalnym uśmiechem: — Więc do Barranca... co, seńor? — zapytał dumny z sie- bie jak dziecko, które zapamiętało polecenie. Snyder skinął głową. Poczucia rzeczywistości jeszcze nie odzyskał w pełni, wypaloną cząstkę jego umysłu nadal nękały majaki. Kierowca wychylił się, żeby zabrać od nie- go bagaż. Podając neseser, Snyder zauważył na lewym rękawie marynarki plamę krwi i szybko przesłonił ją dło- nią pod pozorem, że zabija muchę. — Pan mi nie wierzy? — powiedział kierowca. — Co? — Mówił pan, że między czwartą a piątą. — Więc? — Kącik ust zadrgał Snyderowi w sposób nie- możliwy do opanowania. — Jest dopiero dziesięć po czwartej, a pan tak leciał. Na taki upał w dodatku. — Kierowca z dezaprobatą krę- cił głową. — Powinien pan mnie lepiej znać, seńor. Juan swoich obietnic zawsze dotrzymuje... Caramba, ale pan biegł. Taki spocony! — Zegarek mi stanął. Myślałem... myślałem, że jest później. Pod spojrzeniem tego człowieka, uporczywym, zdawało- by się bez granic i nadzwyczaj ciekawym, Snyder kurczył się niemal, pewien, że jeszcze niejedną plamę krwi ma na marynarce. Ale gdy wreszcie taksówka ruszyła i mógł 155 to sprawdzić, przestał się niepokoić. Poza tym kleksem na rękawie żadnych plam nie było. Rozdygotanymi palcami zapalił papierosa i rozparł się wygodnie, wskutek nagłego uczucia ulgi tym bardziej spocony. Fizycznie osłabł jak po wyładowaniu seksualnym. Myśli jednak kłębiły mu się w głowie, mózg pracował gorączkowo. Taksówka skręciła za kościołem, nabrała szybkości i mi- nęła jarmark. Snyder schylił się wtedy udając, że zawią- zuje sznurowadła. Dopiero, gdy już byli daleko od jar- marku, wyprostował się, zaczął patrzeć przed siebie, za- miast rzucać ukradkowe spojrzenia na wszystkie strony. — Bez seńority tym razem, seńor? — Bez. Tym razem i już zawsze. W szkaradnym chaosie zde- nerwowania zatliła się iskierka satysfakcji. Jeszcze nie jest bezpieczny, ale wkrótce będzie. Neseser, bilet, taksów- ka, pistolet. Najgorsza niewiadoma już poza nim... Patrzył na szosę rad, że pęd powietrza wpada przez otwarte okna, już nie tak spocony, przytomniejszy z każdą przejechaną milą. Obok przelatywała terakotowa ziemia równiny; ta- blice głosiły, że do Barranca coraz bliżej. Kierowca nucił sobie, tylko czasem rzucając jakąś uwagę. Snyder cisnął za okno niedopałek papierosa. Iskierka satysfakcji rozgorzała i wraz z nią budził się optymizm. Sięgnął do kieszeni na biodrze, żeby jeszcze raz obejrzeć bilet, tę pieczęć pełnego bezpieczeństwa. W kieszeni nie miał nic. Z niedowierzaniem wywrócił podszewkę. Potem w popłochu przetrząsnął wszystkie inne kieszenie po kolei, potem przeszukał poduszki siedzenia, szpary wokoło; z przedniego siedzenia przetaszczył neseser, wypakował po- śpiesznie rzeczy. Kierowca patrzył na jego wzrastający strach. — Zginęło coś, seńor? — Portfel — powiedział Snyder głosem bezbarwnym z przerażenia. — Nie ma mojego portfelu. 156 Rozdział siedemnasty Guardiola przycisnął ręce do roztętnionych skroni. — Ayee — stęknął. — Co za dzień! — Wypij tę kawę — powiedziała Frankie. Zmierzch szybko zaczynał się zagęszczać. Nisko na za- chodzie opończa obłoków na słońcu płonęła niczym łuska jakiegoś ognistego węża. Niektóre z łodzi już wypłynęły na połów sardynek znacząc fosforyzującymi szlakami po- marszczone, nabrzmiałe morze. Gdzieniegdzie pierwsze światła błyskały we wsi za osłoną drzew. — Już nigdy — mamrotał Guardiola z oczami przy- mkniętymi. — Piłem za zdrowie tylu ludzi, że chyba ca- łemu Quepos zagwarantowałem życie nieśmiertelne. Co mnie opętało? Zaprodukowałem więcej veronicas niż kie- dykolwiek przez cały sezon. — Skrzywił się ponuro. — W walkach z jakimiś smykami i kundlami. — Kawa dobrze ci zrobi. Pij, póki gorąca. — Ayee. — Napił się trochę, w dziobek ściągając usta. Z daleka tętniły dźwięki muzyki z jarmarku. — Mądra byłaś, że tam ze mną nie poszłaś. — Jarmarki są dla dzieci. — W takim razie ja od dzisiaj będę dorosły. Już nigdy, Frankie. To nie dla mnie. Na całe życie dosyć mam jar- marków. Gdy mu się zdarzało — nieczęsto zresztą — wypić zbyt wiele, zawsze cierpiał. Już nigdy... koniec z tym, koniec z tamtym. Wyrzekał się wtedy rozmaitych rzeczy stanow- czo i nieodwołalnie. Dziesiątki razy Frankie, gdyby chcia- ła, mogłaby wymóc na nim obietnicę, że to czy owo już nigdy się nie powtórzy. Czerwonooki, z głową ukrytą w dłoniach, chętnie by jej przysięgał. Ale zobowiązywanie człowieka w ten sposób, to branie go w niewolę, a ona bynajmniej nie ma zamiaru swoich życzeń mu narzucać. Nawet wtedy, gdyby szepnął teraz: „Skończone z corridą, Frankie. Już nigdy nie chcę widzieć areny", też by nie próbowała wykorzystać tej sposobności, żeby związać go przysięgą na jego Maryję Pannę. Owocem byłaby tylko uraza, a uraza to odmiana nienawiści. A jednak to jest właśnie ta niemożliwość, którą ona całym sercem pragnę- łaby od niego słyszeć. Jest rozdrażniony: w stanie wojny z samym sobą. Ina- czej nie piłby tak nierozsądnie koniaku. To oznaka nie- wątpliwa, chociaż są i inne. Ostatnio rzadko kiedy miał twarz tak łagodną jak dawniej — usta nie zaciśnięte, ręce spokojne. Niedziela zbyt blisko, żeby można było od niego wymagać całkowitego spokoju ducha, ale dawniej prze- cież nawet przed walkami wyraźnie się nie przejmował. Wtedy ona była szczęśliwa z nim, on był szczęśliwy z nią i miłość ich gwałtowna i szalona nie dopuszczała do ja- kichkolwiek zmian nastroju. Cóż, kiedy czas zrobił swoje. Cesar to mężczyzna z tych, którzy czują się samotni, je- żeli nie mają kobiet. Mercedes, Dominga — te jej spad- kobierczynie z pewnością by go teraz ukoiły. Śmiesznym i niskim uczuciem jest zazdrość — i na szczęście, jej chy- ba obcym. Trudno jednak, straszliwie trudno patrzeć na jego zdenerwowanie, gdy się wie, że ulgi już mu się przy- nieść nie może. Każdy torero walcząc odczuwa trwogę. Trwoga to właśnie bodziec. Spontaniczne opanowanie się i dobra technika to właśnie skład chemiczny wielkości to- readora. Ale Cesar nigdy nie będzie wielki; zbyt dużo uste- rek jest w jego stylu, żeby szczęśliwa gwiazda mogła nad nim czuwać nieskończenie. W piątek rano on wyjedzie, jak gdyby odciągnął go magnes, a ona pełna śmiertelnego lę- ku znów rozpocznie swoje — co wieczór o ósmej — bę- dzie siedziała przy radiu i czekała na te komunikaty. — Ze smykami i z kundlami — powtórzył Guardiola nie bez pogardy. — I dobrze się z nimi spisywałem, w do- datku. Muy valiente. Trzeba ci było mnie widzieć. Nigdy jeszcze nie był tak bliski przyznania się, co go trapi, ale duma jak narkotyk odrętwia mu język, nie po- 158 zwalając, by jakiekolwiek słowo dotknęło tego, w co myśl nie śmiała się zapuszczać. Dość jest słaby, żeby jej, Fran- kie, potrzebować, ale ona nie może dać mu chwili takiego zapomnienia, jakie by mu się teraz przydało. Ona mogła- by mu tylko służyć radą, której on powodowany dumą by nie przyjął — uczciwie, logicznie go poprosić, żeby wziął pod uwagę swoje ograniczone możliwości i w porę zrezy- gnował. Odłożył przecież trochę pieniędzy, niedużo, tyle jednak, że wystarczyłoby doskonale — więc powinien otwo- rzyć bar albo jakiś sklep w Barranca. Alternatywna jest. droga znaczona bliznami, wiodąca nieuchronnie do zguby, gdy odruchowy gwałtowny manewr w czasie walki skoń- czy się ostatecznym uderzeniem zabójczych rogów — pod okiem Maryi Panny czy nie pod Jej okiem, pomimo modlitw i innych zaklęć. To dla niej, Frankie, pewne; i z pewnością on to również wyczuwa, ale — jak zwykle mężczyzna — woli o tym nie mówić, tylko z tym wal- czyć. Więc teraz, chociaż on po przepiciu jest tak podatny, lepiej opanować chęć zwierzenia się, jak dalece nęka go niepokój. Poruszanie tych rzeczy teraz, gdy jemu krew uderza do głowy i trudno przychodzą słowa, rozgniewałoby go tyl- ko — jeśli nie od razu, to później. I gdyby cokolwiek przy- rzekł, nigdy by jej tego nie wybaczył, choćby czołgała się przed nim na kolanach, tłumacząc, że on przecież jej życie trzyma w swoich rękach. Kochali się kiedyś dzięki ciału, dla ciała i ciałem — to jego chłopski umysł potrafi ogarnąć, ale to jedynie i nic poza tym. Siedziała, wielkimi błyszczącymi oczami patrząc, jak światło dzienne ulatuje z powietrza. Może to koniak spra- wił, że wcale go nie obchodzą jej uczucia. Tak czy owak, szybko powiedział: — I na domiar wszystkiego o mało za to nie zapłaciłem swoim wyjazdem w piątek. — Jak to? Potarł twarz palcami. — Widocznie, kiedy robiłem te młynki. — Mówisz zagadkami. Wyjaśnił: — Zgubiłem bilet na samolot... Ale już go odzyskałem, nie martw się. Znów nie potrafiła poznać, czy chciał jej tym zrobić przykrość, czy nie chciał. Powiedziała: — Zupełnie nie rozumiem, po co wziąłeś go na taką imprezę jak ten cały jarmark. — Szczerze mówiąc, nawet nie wiedziałem, że mam go przy sobie. — Musiało tak się skończyć. Wszyscy złodzieje z Que- pos przecież się tam zebrali. Guardiola postawił filiżankę na spodku i nieomal bez- władnie osunął się w trzcinowy fotel. — Nikt go chyba nie ukradł. Nawet na pewno nie. Ktoś mi go wręczył. — Kto? — Czy ja wiem... jakaś twarz, jakiś głos... nie wszystko jedno? — Mrugając wpatrzył się w rozżarzony czubek pa- pierosa Frankie. — Aha, to był jakiś dzieciak. „Cesar... popatrz, Cesar, ani chybi twoje..." — Nie mógł się po- wstrzymać, żeby tego głosu piskliwie nie przedrzeźniać, ale aż zamrugał znowu z wysiłku, jęknął cicho. — Chciał ci ten bilet odprzedać? — Możliwe. — Gdyby sam nie ukradł, skąd by wiedział, że to wła- śnie twój bilet? — Każdy wie, że walczę w Linares w niedzielę. Zresztą tu gdzieś jest wypisane moje nazwisko. Pogrzebał w kieszeni na piersi i wyciągnął cienką spię- tą spinaczem książeczkę. Za ciemno już było, żeby czytać, więc tylko przerzucił te kartki i upuścił je na stół. Bilet leżał pomiędzy nimi dwojgiem wyzywająco jak rzucona rękawica, ale Frankie nawet się nie poruszyła. Przez na- stępne dziesięć minut czy dłużej Guardiola chaotycznie opowiadał o jarmarku, od czasu do czasu chichocząc z nie- jakim trudem, ziewając, kiwając głową nad własną głu- potą — ależ wpadł między przyjaciół! „Przyjaciół — omal nie warknęła Frankie. — Nie rozu- miesz znaczenia tego słowa. Oni teraz cię kochają, ale tyl- ko za to, co robisz, a nie za to, czym jesteś. Pasożyty, po- chlebcy, bałwochwalcy. Chcą mieć swój udział w legen- dzie. Znam się na tym, naprawdę się znam. Tylko dzięki temu, co robisz, oni tolerują mnie." A przecież mówiąc tak, nic by nie zyskała, więc w porę ugryzła się w język. Jeszcze tylko niecałe dwa dni będzie miała Cesara przy sobie, czyż nie szkoda czasu na kłótnie? Trzeba mu ustę- pować. On jest taki, jaki jest. Trzeba jakoś przezwycię- żyć swoje złe przeczucia i nastroje, przynajmniej w mia- rę możności je ukrywać; niewiele przecież brakuje, żeby jej zdenerwowanie okazało się zaraźliwe, przeżarło jego pancerz, bez tego też dość słaby. Gdyby nie ciągły plusk morza i dolatująca z daleka kakofonia jarmarku, byłoby zupełnie cicho. Josefa weszła na taras, zapaliła światła, sprzątnęła ze stołu. Frankie ją zapytała: — Pewnie chciałabyś tam pójść? — Seńora? — Na ten jarmark. — Oj, tak, seńora. Jeżeli można zostawić robotę. — Zjemy dziś kolację wcześniej... za godzinę. Potem bę- dziesz wolna. Dziewczyna odeszła rozpływając się w podziękowaniach. — Przynieś kseres! — zawołała za nią Frankie. Guardiola dla żartu wykrzywił się z udanym wstrętem: — Tylko nie dla mnie. Ayee, nie! Bilet wciąż leżał tam, gdzie został rzucony; Frankie sę- gnęła po niego ospale. — Którym samolotem lecisz? Porannym? Guardiola skinął głową. Przesunął językiem po przed- nich zębach, po czym znów ziewnął z oczami zmęczonymi, nabiegłymi krwią. — Powinienem teraz wziąć prysznic. Wzdrygnął się, zły na siebie, że jest taki zakurzony i spocony, a przecież nie chciało mu się jeszcze ruszyć. Ni stąd, ni zowąd Frankie roześmiała się. Położyła bilet z powrotem na stole. — Ile zapłaciłeś temu chłopcu? — Jakiemu chłopcu? — Temu, który tak uprzejmie doręczył ci ten bilet. — Czy ja wiem... A bo co? — Bo to nie twój — powiedziała. — Co? — To nie twój. Zmarszczył brwi. — Ależ mój z pewnością. — Sam zobacz. — Milczała przez chwilę. — Wydany na nazwisko Snyder. Otworzył książeczkę. Zajrzał. — Snyder. — Spojrzał na Frankie stropiony, z niepew- nym uśmiechem, rozszerzającym się powoli, by sprostać jej rozbawieniu. — Czy to nie ten facet z Las Gavitas? — Zdaje się, że tak. — No, ale jakim cudem na Boga...? — To proste. Zgubił bilet. Znalazca myślał, że to twój. — A nazwisko? — zaprotestował. — Żaden chłopiec nie zwróciłby uwagi na nazwisko... przyjmując, że umie czytać, rzecz jasna... kiedy wszyscy wiedzą, że wielki Cesar Guardiola wkrótce odlatuje, żeby znów walczyć z bykami. — Trochę goryczy już wkradło się w te słowa, więc szybko zakończyła: — To logiczne. Pokręcił głową, wzruszył ramionami. — Tylko pytanie — dodała Frankie — czy twój nie zginął. 162 — Zaraz zobaczę. — Zwlekał jednak; mrugając oglądał ten cudzy bilet to pod tym, to pod innym kątem, żeby go odczytać w żółtym niezbyt jasnym świetle. — Na dzisiaj. Lot wieczorny. Dziś jest dziewiętnasty? — Aha. — No, cóż — Odczytał: — „Odlot 21.30. Środa, 19 kwie- tnia..." — Tego nie zauważyłam. — Już jest godzina siódma. — Guardiola wstał ostroż- nie. — Powinienem od razu odnieść go do pensjonatu. On prawdopodobnie wszędzie szuka. — Bardziej prawdopodobne, że już jest w drodze do Barranca. — W takim razie Berris będzie mógł zadzwonić na lot- nisko. — Niech Josefa odniesie. Zastanawiał się chwilę. — Lepiej jak ja pójdę. Tak czy owak, spacer mi się przyda. — Sprawdź przedtem, czy masz swój. Skinął głową i poszedł do pokoju, krocząc z uwagą, za- pominając o tym, że utyka bardziej wskutek swych popo- łudniowych wyczynów. Wkrótce wrócił. — Mój jest tutaj — oznajmił, i rozwiały się już wszel- kie mgliste nadzieje, jakie ona mogłaby żywić. Niebo za wsią nagle pomazała barwną smugą rakieta. Frankie popatrzyła tam niechętnie. — Zaczyna się... A jednak to cud, że oni wytrzymali aż do tej pory. W pewnym momencie dziś po południu my- ślałam, że puszczają je w lesie, tu za domem. Jej wzrok przesunął się na Guardiolę i złagodniał. — Postaraj się przyjść prędko — rzekła. — Nie wpadnij znów między przyjaciół. Rozdział osiemnasty W hallu Las Gaviotas nie było nikogo. Trzy razy Guar- diola brzęknął mosiężnym dzwonkiem, ale Berris się nie pokazał. Na jarmarku jest? Chyba nie, o tej godzinie. Ra- czej w kuchni. Odczekał jeszcze dwie minuty, znów za- dzwonił bez skutku i w końcu zrezygnował z pośrednictwa. Książka pensjonatowa leżała na półce za kontuarem i nie- wiele mu czasu zabrało zbadanie, pod którym numerem mieszka Snyder. Czwórka... Klucza na wieszaku nie ma, więc może ostatecznie jeszcze nie jest za późno. Wszedł po schodach z pośpiechem, chociaż nadal przy każdym ruchu bolała go głowa. Przed laty, zanim Las Ga- viotas objął Berris, on tu dźwigał węgiel drzewny na po- dwórze. Parę razy zakradł się do hallu i przyglądał się pomalowanym farbą klejową ścianom, jaskrawemu ume- blowaniu z zawiścią, z jakąś trwożną czcią. Teraz dozna- wał wrażenia, że ten dom jest mniejszy niż dawniej i moc- no podniszczony, ale przypuszczał, że to on sam się zmie- nił. Tak czy inaczej, na piętrze nigdy dotąd nie był. Wy- chodząc ze schodów na korytarz zawahał się, czy pójść w lewo, czy w prawo, ale wybrał właściwie, więc zaraz trafił do tych drzwi. Na pierwsze jego stukanie nikt nie odpowiedział. Spróbował zastukać jeszcze raz i chyba dały się słyszeć jakieś szmery. — Kto tam? Spodziewał się, że to będzie Snyder, a nie ta dziew- czyna. — Czy wolno prosić na chwileczkę? — Ale kto to? Automatycznie powiedział: — Cesar Guardiola. — I natychmiast pomyślał, że skoro ona jest turystką, może to jej w ogóle nic nie mówi. — Z willi w pobliżu — dodał. Parę sekund minęło, zanim otworzyła drzwi. Ukłonił się, gdy ją zobaczył. Pod jej urokiem, działającym mu na zmysły, ponuro sobie uświadomił własny niechlujny wy- gląd i fatalne samopoczucie. — Słucham — rzekła. Widoczna tylko częściowo, przy- trzymywała drzwi podejrzliwie. — Nie mógłbym się zobaczyć z seńorem Snyderem? — Niestety nie. — Aha. — Wyciągnął bilet. — Coś się pokręciło. Przez ubolewania godną pomyłkę dziś po południu wszedłem w posiadanie tego. Dopiero przed dziesięcioma minutami od- kryłem, że to nie mój, tylko seńora Snydera, a sprawa jest pilna, więc natychmiast przybiegłem. — Sprawa pilna? — Przyjęła od niego bilet z takim po- wątpiewaniem, jakby to była próbka wpychana jej przez akwizytora. — Berrisa nie ma na dole, więc pozwoliłem sobie przy- nieść to sam. — Widok jej zmarszczonych brwi powinien był mu powiedzieć więcej, niż powiedział, ale on nie był w tej chwili szczególnie spostrzegawczy. — Mogę tylko przeprosić za niepokój, jaki zapewne to państwu sprawiło. Przez cały czas myślałem, że to mój bilet. Pani rozumie, ja też odlatuję do Madrytu... za parę dni... więc... Urwał zakłopotany jej milczeniem i miną, z jaką się wpatrywała w obrazek samolotu na prążkowanej okładce. Raczej by się spodziewał, że ona odetchnie z ulgą, tak czy inaczej wyrazi swoją radość. Zamiast tego wyjąkała: — To chyba pomyłka. Uznał, że najwidoczniej oni o tym, że bilet zginął, jesz- cze nie wiedzieli. — Pomyłka...? Ja dostałem go przez pomyłkę, owszem. Ale... — To jest bilet seńora Snydera? Powieki mu zatrzepotały. Wypisany na jego nazwisko. Nie otworzyła dotychczas książeczki: palce jej drżały, Jak gdyby bała się to zrobić. Nadal niezdolny wyczuć, jak bardzo ona jest wstrząśnięta, brnął dalej: — Samolot odlatuje o dwudziestej pierwszej trzydzieści, czyli za niecałe dwie i pół godziny. Dlatego tak się spie- szyłem. Spojrzała na niego, potem znów na bilet. Uniosła okład- kę i przeczytała wypisane atramentem szczegóły. W pal- cach drugiej ręki ściskała krzyżyk zwieszający się z łań- cuszka na jej szyi. Po długiej, bardzo długiej chwili Guardiola w zwolnio- nym tempie pojął, że ona nic nie wiedziała nie tylko o za- ginięciu, ale nawet o istnieniu tego biletu. Stał i przestę- pował z nogi na nogę. Niezręcznie doradził: — Naturalnie pani może zatelefonować na lotnisko. Z pew- nością wystarczy im podać numer biletu. Hm... na pewno już nieraz tak to załatwiano. Milczała. Jak gdyby wpadła w trans i przebywała teraz w świecie, do którego on nie miał dostępu. — Żałuję — usłyszał własny szept, nie bardzo wiedząc, czego żałuje, uważając jednak, że osoba tak osłupiała nie może nie zasługiwać na współczucie. — Czy mógłbym pa- ni w czymś pomóc? Brak odpowiedzi. Więc bąknął, że musi już iść, ale rów- nie dobrze mógłby mówić do posągu. Widok tego biletu tak ją zahipnotyzował, że chociaż Guardiola ukłonił się i odszedł, wciąż jeszcze stała oszołomiona w na pół otwar- tych drzwiach. Urzędnik w mundurze przygładzał palcem cienkie przy- strzyżone wąsiki, wyraźnie dając do zrozumienia, że jego cierpliwość już się wyczerpuje. — Powtarzam panu, seńor. Nic nie mogę zrobić. Nic. Traci pan tylko czas, jeżeli nie ma pan czym udowodnić swojej tożsamości. Zresztą nawet, gdyby pan dowiódł, nie wiem, jak bez paszportu mógłby się pan dostać do Paryża. — Madryt wystarczy. Do Madrytu nie trzeba paszportu. To przecież lot krajowy. — Przepisy ja znam dobrze, seńor. — Ton urzędnika był lodowaty. — Ale fakt pozostaje faktem, że ja nie wiem, kto pan jest. To nie argument, że pan figuruje na liście pasażerów. Nazwisko Snyder mamy, z tym się zgadzam, ale musi pan dowieść swojej tożsamości. Dopiero wtedy będziemy mogli wejrzeć w sprawę zaginięcia biletu oraz w dalsze komplikacje wynikłe z tego, że zginął panu rów- nież paszport. Nigdy dotąd ten urzędnik nie miał do czynienia z in- teresantem tak wzburzonym i tak wytrwałym. Pechowa historia, to prawda, ale desperacja ponosi tego nerwowego cudzoziemca z tikiem twarzy, nieomal go ogłupia. Czyż on rzeczywiście sobie wyobraża, że wolno mu podróżować z byle świstkiem zamiast dowodu, że jest tym, za kogo się podaje? — Niechże pan będzie rozsądny, seńor. Niech pan się postawi na moim miejscu. — Niech pan się postawi na moim. — Wszystko, co mogę zrobić, to doradzić, żeby pan jesz- cze raz spróbował się skontaktować ze swoim konsulatem. — Konsulat był zamknięty. — Jeszcze raz spróbować nie zawadzi. — To na nic. Otworzą dopiero jutro rano. — Można by zapytać o adres prywatny wicekonsula. — On mieszka tam, ale wyszedł. Curador nie wie, do- kąd. — Snyder nachylił się nad kontuarem. Drobnych pieniędzy, które miał w kieszeni, ledwie wystarczyło na opłacenie taksówki, o żadnej więc łapówce nie mogło być mowy. Był bezsilny. Pozostawała jedynie perswazja. Do- tknął galonu na rękawie urzędnika, znów stwierdzając, że jego własny rękaw po spraniu tej krwi, jest nieskazitelnie czysty. — Muszę wyjechać dzisiaj. Muszę. Urzędnik obojętnie odsunął rękę, wytrzymał gorączko- wy wzrok Snydera. Metaliczny głos megafonu rozbrzmie- wał echem po poczekalni lotniska. — Kupiłem ten bilet wczoraj — złapał się Snyder ostat- niej deski ratunku. — W waszym biurze w Barranca. Gdy- by tamten pana kolega mnie poznał, czy to by pomogło? Wzruszenie ramion było czymś w rodzaju przytaknięcia, ale odpowiedź padła sucha: — My musimy lepszą opieką otaczać naszych pasaże- rów, seńor. Tak czy owak, biuro też nieczynne o tej po- rze. — Zegar na ścianie wskazywał godzinę siódmą trzy- dzieści. — Tylko garaż naszego autobusu jest jeszcze otwarty w mieście. Snyder nie odrywał oczu od tego człowieka. ¦— Więc co ja mam zrobić, na Chrystusa? — Wydawało się, że coś mu blokuje mózg. Żyły pęczniały mu na skro- niach. Jeżeli jakiś cud się nie stanie, on przecież w tym potrzasku zginie. — Co ja mam zrobić? — Mógłby pan wrócić tam, gdzie zdaniem pana doko- nano tej kradzieży i przeprowadzić śledztwo. — Nie zdążę. — Gdzie to było... pan powiedział? — W Campacho — skłamał Snyder. — Mógłby pan zatelefonować do swojego hotelu. — Nie mieszkałem tam w hotelu. — Trudno mu było sobie przypomnieć, co mówił przedtem. Po raz drugi już stał przyciskając się do kontuaru, przelewając słowa. — I nie zna pan nikogo w Barranca... nikogo, kto by mógł za pana ręczyć? — Nie znam. — Oblizał wargi, ale nawet język mu za- sechł. — Mówię panu, w sytuacji jestem tragicznej, jeżeli pan mi nie pomoże. — Zalękniony, błagający, wyglądał szpetnie. — Niech pan posłucha. Ja panu coś przyślę z Pa- ryża. Coś takiego, że opłaci się panu ta fatyga. Jeżeli po- 168 da mi pan swoje nazwisko i adres domowy, zajmę się tym jutro z samego rana, obiecuję. Urzędnik przygładził wąsiki. — Hojny pan jest, seńor. Ale jak pan zamierza wyje- chać z Madrytu bez paszportu? Mój madrycki kolega mo- że nie być taki usłużny. — Więc przyślę z Madrytu. Tysiąc peset. Co pan na to? Brew się uniosła. Snyder czekał. Jeszcze jeden człowiek w mundurze przeszedł za kontuarem i szepnął coś temu urzędnikowi do ucha. Snyder wietrzył niebezpieczeństwo, ale jego rozmówca uśmiechnął się tylko, skinął głową. Tamten drugi odszedł pogwizdując. — Przysięgam. — Że co, seńor? — Tysiąc peset... dwa tysiące. — Ach, tak. Już powiedziałem, pan jest bardzo hojny. — Urzędnik umilkł, przełożył jakieś papiery. — Na nieszczęś- cie dla pana — rzekł po chwili — muszę odmówić. Odwaga opuściła Snydera. Został odprawiony. Uczynił ostatni rozpaczliwy wysiłek, żeby zatrzymać na sobie uwa- gę urzędnika. Otworzył usta, ale dobył się z nich tylko jakiś ochrypły, nieartykułowany dźwięk, który tamten zignorował. W głowie zakręciło się Snyderowi, jak gdyby bliski był upadku. W rozszalałych, skłębionych myślach zabrakło miejsca na nienawiść wobec człowieka wydają- cego ten ostateczny wyrok. Wziął neseser i odszedł. Usły- szał, jak ktoś z tyłu mijając go na skos, kaszle i tak go to przeraziło, że się wzdrygnął; wszechwładnie ogarnęło go uczucie, że jest zaszczuty. Na jednej z kanapek pod ścianą siedziała jakaś kobieta z dwojgiem małych dzieci — ona oczekiwała na moment odlotu spokojnie, bezpiecznie, pew- nie, więc patrząc na nią dławił się przez chwilę straszliwy, bezsilną zawiścią. Dalej naigrawało się z niego wywie- szone zawiadomienie o zniżce cen biletów dla podróżują- cych nie w sezonie — Casablanca, Madryt, Barcelona, Pa- ryż... Bez żadnej prawie nadziei wszedł do kabiny telefonicz- nej. Drzwi trzasnęły za jego plecami, zapieczętowując go wewnątrz. Po raz czwarty w ciągu godziny usiłował po- łączyć się z jedynym numerem, jaki znał w Barranca, je- dynym, który mógłby być dla niego ratunkiem. Wrzucił do automatu ostatnią monetę. W ucho uderzył go chaos roz- szemranych głosów, wreszcie zabuczało: Brrrppp... Brrrppp... Czekał, żeby ktoś podniósł słuchawkę, pocił się z tęskno- ty do tego lodowatego głosu, którym przedtem tak pogar- dzał; gdyby tylko zdołał się z nim porozumieć, miałby wszelkie szansę ocalenia. Już zarobił swoje pięć tysięcy dolarów. W porównaniu z tą sumą to, czego on teraz po- trzebuje, jest nędznym groszem, tyle że wystarczającym na wyjazd z samej wyspy. Są jeszcze wolne miejsca. Wy- starczy na razie Madryt. Jutro będzie się myśleć dalej. Pociągi, samochody, ciężarówki; wszystko przecież można mieć za pieniądze, przekraczać każdą granicę. Za pienią- dze można ze wszystkiego wyjść z życiem. Brrrppp... Brrrppp... Stwierdził brak portfela w dwadzieścia minut od chwili, gdy przejeżdżał obok jarmarku. Kierowca w pierwszej chwili chciał z nim wrócić; zatrzymał taksówkę, począł zakręcać, ale on kazał mu jechać dalej, bo osaczony wspo- mnieniami morderstwa bał się Quepos, jak gdyby tam był jego własny grób. Wkrótce też i kierowca poparł wysunię- te przez niego w osłupieniu argumenty. Tak, szukać nie ma celu, tym bardziej że seńor się spieszy i nie pamięta dokładnie, gdzie ostatnio wyjmował portfel z kieszeni. Je- żeli na jarmarku... no, to z portfelem można pożegnać się raz na zawsze. Niedobrzy ludzie kręcą się po jarmarkach. A jeżeli gdzie indziej... nie jest powiedziane, że seńor szu- kając cały dzień, cały tydzień nawet zdołałby go zna- leźć... Przez następne czterdzieści minut zdecydowanie liczył na to, że w Barranca wszystko się jakoś ułoży. Został prze- 170 cież wpisany na listę pasażerów. I tam jest jego konsulat, jest ten numer telefonu. Teraz jednak po upływie trzech godzin każda z tych możliwości, na których budował, oka- zała się po prostu mrzonką, i pluł sobie w brodę na myśl, że tak idiotycznie wzgardził pieniędzmi, jakie z pewnością musiał mieć Daez i pierścionkami tej kobiety. Brrrppp... Brrrppp... Brrrppp... Dalej wwiercał mu się w ucho niemiłosierny sygnał. „Proszę nie dzwonić. Nie dzwonić... juuuż" — brzmiały ma te słowa w rytmie sygnału, gdy spocony w dusznej kabi- nie wyobrażał sobie ten opuszczony pokój, pustą piwnicę... to jakieś miejsce, którego ciszę rozdzierał dzwonek jego telefonu. Panika wsysała mu się w żołądek coraz głębiej i nagle, nie mogąc tego wytrzymać, położył słuchawkę na widełkach. Wyszedł w ciemną noc. Przygasła łuna miasta zabarwiała niebo; światła z obu stron pasa startowego na lotnisku ginęły zwężone w dali. Jaśniejący neonami napis głosił WITAMY W BARRANCA. Czarny tragarz z uśmie- chem na dwie oktawy zapytał: — Taksówka, seńor? Ale nie było za co, ani dokąd, jechać. Nieprędko Anna Meunier w pełni pojęła, co. Snyder jej zrobił. Dopiero gdy przeszukała pokój, jej niedowierzanie całkowicie się rozwiało. Własnym oczom jeszcze nie wie- rząc chodziła od komody do szafy, od łóżka do łazienki, szeptała, wykrzykiwała, dopóki nie zatrzymały jej, nie zdławiły w niej głosu nienawiść i gniew wobec objawia- jącej się prawdy. Nienawidziła Snydera, ale gniew ją ogarniał na samą siebie — palące oburzenie, bo dała się nabrać. Przez chwilę myślała, że skoro bilet jest w jej rękach, on od niej tak uciec nie może. W jakiejś obłęd- nej rozterce zaczęła chwytać się różnych pomysłów: chcia- 171 ła telefonować na lotnisko, prosić, żeby go przywołano do telefonu, zaofiarować się, że pojedzie z nim wszędzie, do- kąd on zechce, byleby zabrał ją z Quepos. Jeszcze by zdą- żyła, gdyby Berrisa posłała po taksówkę i tymczasem po- spiesznie spakowała rzeczy. Ledwie jednak ten wściekły pomysł jej się nasunął, uprzytomniła sobie rozmiary te- go, do czego by się zobowiązała. I Berris też został oszukany. Spotkała go na schodach może przed dwiema godzinami i ani słowem nie napomknął o żadnym wyjeździe. Najwidoczniej wcale nie wiedział — zatem rachunek nie zapłacony... Mając więcej czasu na ochłonięcie z wrażenia, może by potrafiła coś zadecydować, ale w tym stanie nerwów nie mogła zrobić nic. Zanadto była wstrząśnięta, żeby z miej- sca porozmawiać z Berrisem, zbyt dumna, żeby kołatać do drzwi Loadera i wyjaśnić, że Snyder rzucił ją, zostawił bez grosza. Zresztą pełna urazy jeszcze kwadrans po dzie- wiątej wierzyła, że Snyder w sprawie biletu zatelefonuje do pensjonatu. Jest dostatecznie skąpy i nie wie, co to wstyd. Ale gdy żadnego telefonu nie było i z minuty na minutę przybliżała się chwila odlotu, pojęła, że czeka na próżno. On musiał to już jakoś sobie załatwić, łapówką i przymilaniem się przezwyciężył trudności. Dwadzieścia po dziewiątej w desperacji zbiegła na dół. Berrisa nie by- ło. Zadzwoniła na lotnisko; powiedziała komuś, że zaszła pomyłka, więc ona zwalnia miejsce zamówione w tym sa- molocie do Paryża via Madryt. Ów ktoś przy telefonie nie rozumiał. — Ale pasażerowie już wsiadają... Snyder? Pani powie- działa, Snyder? Słychać było kiepsko, tym bardziej że ona się rozpłaka- ła. Głos z lotniska ubolewał: — Jeżeli pani mówi o locie dzisiejszym... Raptem stwierdziła, że ponad jej siły jest ta rozmowa. W parę sekund później znalazła się znów w zaciszu po- 172 koju na piętrze, rzuciła się na łóżko i zaczęła szlochać co- raz głośniej. Później poprzez urywany szum i trzask dalekich fajer- werków usłyszał te szlochy Loader. Po całym dniu, dłu- gim dla niego i wyczerpującym, chociaż nie spędził go pracowicie, był ogromnie zmęczony. Starał się nie słyszeć rozpaczy dziewczyny, ale z powodzeniem tylko częścio- wym. Zasypiając uniósł jej szlochy ze sobą w sen i słyszał je dalej, chociaż to już Catherine tak szlochała. Rozdział dziewiętnasty W jakiejś chwili w tę noc parę komórek w mózgu Daeza zadrgało w nikłym odruchu odzyskiwania świadomości. W jakiejś chwili w ¦ tę noc Daez zaczął czołgać się na oślep i wiedziony ostatnią pełgającą w nim jeszcze resztką in- stynktu doczołgał się tak do szosy. O godzinie trzeciej ra- no przelotnie odzyskał w całej pełni świadomość, zanim ostatecznie dogasło jego ledwie tlące się życie. A na pół godziny przed czerwonym jak krab świtaniem jeden ze strażników wracając do Quepos ze zwykłego nocnego pa- trolu w okolicach, gdzie roiło się od przemytników, zna- lazł jego zwłoki. Wkrótce potem przybył w to miejsce sam kapitan Pa- lazan, nie ogolony i bardzo jeszcze zaspany. — Gdzie on był?... Leżał tak jak teraz? Dokładnie tutaj? — Tak, capitan. Palazan pochylił się, spokojnie, bez wrażenia. — Rzucony, myślicie? 173 — W lesie prawdopodobnie, ale nie na szosie. — Dlaczego „prawdopodobnie"? — Tam na trawie jest krew. I ślady, które wskazują, że się tu dowlókł. O, proszę. Palazan podrapał się po zarośniętym policzku, w głębi duszy zirytowany raźnością podwładnego. O tak wczesnej godzinie trudno współzawodniczyć z rześkim, ambitnym młokosem. — Idźcie tam zobaczyć — rzekł cierpko, ruchem głowy wskazując drzewa. — I postarajcie się wytropić, skąd on zaczął się czołgać. A potem przywieźcie doktora Corachana. Loader jadł śniadanie, gdy Berris mu opowiedział. — Czy to byli miejscowi? — Nie, seńor. Obcy ludzie. Przyjechali, żeby obejrzeć Willę Azul... wie pan, tę dużą willę niedaleko tej, w któ- rej mieszka seńora Rubia. — I gdy Loader skinął głową popijając kawę: — Bogaci byli — dodał. — Tym zapewne sprawa się tłumaczy. — Nie, seńor. I to właśnie jest dziwne. Nic im nie za- brano. Ta kobieta miała na palcu pierścionek z brylantem jak kostka cukru, a ten mężczyzna... — Widzę, że nieźle pan jest poinformowany. Berris odpowiedział wzruszeniem ramion. — Wiadomości, seńor, rozlatują się jak nasiona z wia- trem. Poza tym znam tych, co pilnują tej willi. Cze- kali wczoraj przez całe popołudnie, a potem sobie pomyś- leli, że widocznie nikt już nie przyjedzie. Ja bym na ich miejscu też tak pomyślał. Skąd oni mogli wiedzieć, że ci dwoje leżą zastrzeleni w lesie? Człowiek przecież nie mo- że za każdym razem, kiedy ktoś go zawiedzie i nie stawi się tam, gdzie się z nim umówił, wyobrażać sobie zaraz, że tego kogoś zamordowali. — Odpędził muchę. — Ja, na 174 przykład, dlatego, że seńor Snyder i ta seńorita jeszcze nie zeszli na śniadanie, nie zaczynam podejrzewać, że oni nie żyją, no nie? Nie wywalam ich drzwi i nie gnam do Stra- ży Obywatelskiej z doniesieniem, że oni się nie pokazali. — Niewiele mielibyśmy tu spokoju, gdyby pan to zrobił. — Właśnie — prychnął z przekąsem Berris. — Niestety kapitan Palazan ma swoje poglądy. On widzi tylko czu- bek własnego nosa, ale od innych wymaga, żeby byli jasno- widzami. Zrozumiałe, że musiał przesłuchać służbę Willi Azul, ale podobno traktował ich przy tym, jakby to oni byli mordercami. Niech mi pan wierzy, seńor, nie ma nic gorszego niż nieudolność, a my właśnie na to będziemy te- raz patrzyli. Bo on zabierze się do Cyganów, zobaczy pan. A przez ten czas ten ktoś, kto zabił... — Z tego, co pan mówi, wynika, że kapitan nie jest dla pana zagadką. — No, właśnie, seńor. Nie zagadka i głupi. Ale twardy jak kamień. Byle kogo niech pan we wsi zapyta, każdy powie to samo. Panu to dobrze. Pan jest chroniony. Ale my... — Machnął ręką. — On chyba nawet nie urodził się zwyczajnie, ten kapitan, tylko że tak powiem, sam siebie wytropił. Loader dopił kawę. — No, jeżeli on zechce tracić czas na przesłuchiwanie mnie, bardzo proszę. W tej chwili jednak chyba pójdę do misji. — Tam pan będzie bezpieczny. — Bezpieczny? Berris przytaknął: — Ksiądz Maura ma sposoby na kapitana Palazana. Już komu jak komu, ale księżom jest najlepiej. On stawia czoło kapitanowi, jakby kapitan był samym szatanem. Aż przyjemnie na to patrzeć, seńor, niech mi pan wierzy. Ja, gdyby mi kiedyś potrzebna była pomoc, wiedziałbym, gdzie jej szukać. 175 — Niech pan się nie martwi — z bladym uśmiechem za- pewnił go Loader. — Mam czyste sumienie. Pozostawił Berrisa protestującego, że seńor źle go zro- zumiał i że on, Berris, broń Boże, o niczym takim nie my- śli, i poszedł na górę do swego pokoju po nową pozytyw- kę, którą kupił dla Valentina. Słysząc szmery z sąsiednie- go balkonu wyjrzał na swój balkon. Dziewczyna stała przy poręczy wpatrzona w rozmazany niebieski kształt La Tor- tuga. Gdy odwróciła do niego głowę, zobaczył twarz zmar- twiałą, oczy podkrążone chyba jeszcze bardziej od czasu ich ostatniej rozmowy. Odpowiedziała mu „dzień dobry", nic więcej, ale z jakimś dziwnym wahaniem. Chociaż na- tychmiast wycofała się do swego pokoju, zdążył wyczuć, że jest w rozterce: usiłuje uzgodnić coś sama ze sobą, po- wziąć jakąś konieczną decyzję. Gdyby nie obawiał się, że Snyder może usłyszeć, przy- wołałby ją z powrotem na balkon, po prostu żeby zapytać: „Dlaczego, na miłość boską, pani jeszcze jest przy nim?" Przecież ona może naprostować swoją ścieżkę, zrezygnować, uwolnić się od brzemienia w ciszy konfesjonału, zacząć in- ne życie ciałem i duszą. Rozczarowanie, zawód miłosny, pogarda dla samej siebie to wszystko minie nie zabijając jej. Ona to przeżyje, kimkolwiek jest, skądkolwiek pocho- dzi, cokolwiek teraz tak okropnie odczuwa... Zdawał so- bie sprawę, że jej współczuje, ale też, że żywi do niej ura- zę, bo jej wczorajsze szlochy wskrzesiły w nim poczucie winy, i to wtedy, gdy spał, więc był bezbronny wobec ża- łości Catherine. Dlatego chciał teraz, żeby wreszcie skoń- czyła ze Snyderem raz na zawsze i już nie szlochała za ścianą. W drodze do misji spotkał na jednej z wiejskich uliczek Cardella. Wypchane kieszenie starego były wręcz kom- promitacją miejscowej Straży Obywatelskiej. 176 — Konkurencja dla mnie, co seńor? — zażartował Car- dell wskazując paczkę pod pachą Loadera. — Niemal. — Jeszcze jedna zabawka dla tego chłopczyny? Jeszcze więcej nasion rozlatujących się z wiatrem — po- myślał Loader. — W jaki sposób pan się domyślił? — zapytał. — Tak czy owak, sądząc po pana kieszeniach, dość trudno mi z panem konkurować. Rozbawienie pomarszczyło zniszczoną twarz Cardella. Lubił tego chudego, wysokiego cudzoziemca. Muy sim- patico. — Większe pchły, niż ja, skaczą teraz kapitanowi Pa- lazanowi po grzbiecie. Słyszał pan już? — Berris mi mówił. — Niedobrze to wygląda. — Kąciki ust opuściły się Car- dellowi. — I będzie jeszcze gorzej. — Co pan chce przez to powiedzieć? — Coś tak czuję, seńor. — Co pan czuje? — Coś, po prostu. Sam nie wiem. — Plunął cicho a cel- nie na ziemię. — Kapitan będzie miał swoje zdanie, co słuszne, a co niesłuszne... to pewne, więc rad jestem, że mogę udowodnić, gdzie wczoraj byłem. — Ja bym chyba nie mógł. Cardell uśmiechnął się odchodząc. — Zmówię za pana pacierz. Loader nie przejął się tym. tak samo, jak nie przejmo- wał się mrożącymi krew w żyłach aluzjami Berrisa; parę normalnych w takich okolicznościach pytań kapitana Stra- ży Obywatelskiej to raczej nie powód do lęku. Żywi już przestają go obchodzić, a wiadomość o tym morderstwie to jeszcze jedno ostre przypomnienie, że on sam niewiele ma dni przed sobą i że Bóg również zabija, jakkolwiek Je- go nikt za to nie ściga. W ciągu niecałego tygodnia zdą- żył zadomowić się w Quepos. Jest dostatecznie do Quepos przynależny, a przecież nie podlega miejscowym tyranom. Quepos to miejscowość trwająca podobnie jak on w za- wieszeniu pomiędzy dwoma światami i właściwie taka głu- sza, że on tu może się skoncentrować. Jednoczesność sprzecznych uczuć: zawziętości, tęsknoty, nadziei i zgrozy już tak na niego nie napiera swym mglistym chaosem. Nie zmienił się, ale przynajmniej nie jest już w panice. Jesz- cze znajdzie drogę do samego siebie. Na razie wolał się nie zwierzać. Ksiądz Maura powie mu tylko to, co powie- dziano by mu w Esher: że tracąc życie, otrzyma życie. A doktor Corachan (może z mniejszą wprawą, niż zrobiłby to Urquhart), dołoży wszelkich starań, żeby odsunąć od niego chwilę ostatecznego odkrycia, czym jest owa wiecz- ność — zupełnie tak, jak gdyby ten lekarz i ten ksiądz byli w dwóch przeciwnych obozach. Zwierzyć się teraz to pootwierać znów wszystkie drzwi, wpuścić chaos. Najle- piej zdać się tylko na siebie, bodaj przez jakiś czas, bo- daj do momentu, gdy te zapowiadane bóle każą mu krzy- czeć o leki, które by je uśmierzyły, i ksiądz Maura zmięk- nie tak, że będzie można z nim się uporać. W różnych chwilach życia stopniowo zepchnął swój kult mocy nie- bieskich gdzieś w jakąś strefę leżącą odłogiem. Zbyt dłu- go swą wiarę magazynował i trudno teraz liczyć na to, że jej skromny zapas sprzed lat mu pomoże, gdy nadejdzie ostatnia minuta; te dziecięce popioły dawno już wystygły, jakże więc ludzki oddech zdoła je rozniecić, żeby się roz- żarzyły? Doszedł tam, gdzie skraj wsi zanikał poszarpany i za- czynały się dróżki wśród zarośli. Dzwonki kóz, perliste w rozwibrowanym porannym powietrzu, przypomniały mu, jak po raz pierwszy krążył po tej okolicy i jak siostra Encarna poprowadziła go do jamy, w którą wpadł Valen- tin. Szedł dalej obok powykręcanego figowca, pod któ- rym czekały inne niewidome dzieci, gdy on tak tarmosił biednego Valentina przy wyciąganiu z jamy, a potem przy przenoszeniu go razem z siostrą Encarną w cień pomarań- 178 czowej od młodych szyszek sosny. Wkraczając pod żelaz- nym łukiem na teren misji przypomniał sobie słowa Ber- risa: „Tam pan będzie bezpieczny". Przecież bezpiecznie się schronić on chce tylko przed Catherine. Wciąż i wciąż jego myśli krążą koło niej, pamięć przewraca kartki prze- szłości, jak gdyby to był album z wycinkami prasowymi. „Żal mi — napisał — nawet nie wiesz, jak bardzo mi żal." To prawda, teraz jeszcze głębsza niż wtedy, ale on chce z tym żalem być do końca samotny. Dziedziniec misji drgał lekko w jaskrawym słonecznym blasku. Między budynkami przeszła nie widząc Loadera jedna z zakonnic — która, nie potrafiłby powiedzieć; z da- leka obie były tak do siebie podobne jak ptaki tego sa- mego gatunku. W szpitaliku Valentin czekał na niego. Roz- poznał jego wolne kroki, jeszcze zanim drzwi się otwo- rzyły. — Jak noga dzisiaj? — Świetnie, seńor. — Nie boli? — Już nie tak bardzo. — To dobrze. — Był pan na jarmarku, seńor? — Nie. — Loader położył papierową torbę na kolanach chłopca. — Masz, zobaczymy, jak ta będzie grała. Miej- my nadzieję, że wytrzyma dłużej niż tamta. Valentin się zawahał. — Już nie chcesz muzyki? — Chcę, seńor. — Więc o co chodzi? — Bo ja powiedziałem siostrze Teresie, że pan powie- dział, że mi przyniesie drugą i... i... — I co? — I siostra Teresa powiedziała, że pan nie powinien wyrzucać pieniędzy. — Bardzo uprzejmie z jej strony — rzekł Loader, ha- 179 mując oburzenie. — Ale to są moje pieniądze. Więc mogę z nimi robić, co mi się podoba, prawda? — Chyba. — No proszę. Więc rozpakuj to. — Ja sam, seńor? — Oczywiście. Zachwyt rozjaśnił pociągłą, śniadą twarzyczkę Valen- tina. Pod jego palcami szybkimi i zręcznymi papier osu- nął się w ciągu paru sekund. — Zupełnie taka sama. — Valentin macał pozytywkę. — Kubek w kubek jak tamta. Zaczęła się znów owa niezapomniana brzękliwa muzycz- ka i Loader znów z szarpiącym wzruszeniem patrzył na radość chłopca. Wydawało mu się jednak, że to prawie występek czerpać przyjemność z przyjemności cudzej. Mo- że o tym właśnie myślała ta zakonnica, chciała go upo- mnieć, żeby tego się wystrzegał; jeśli tak, ona wymaga za dużo Nie każdy w sposób tak oschły jak ona pojmują współczucie. On wskutek szczęśliwego zbiegu okoliczności raptem stwierdził, że twarda skorupa, w której się zaskle- pił, została wyszczerbiona przez małego chłopca — zrobi- ła się w niej szczelinka, nic więcej, ale bez tego nie miałby którędy uciekać od samego siebie. To jest litość, taka właś- nie litość, przed jaką sam uciekł aż tutaj, tylko że on w przeciwieństwie do Catherine nie będzie swoją litością maltretował. — Słyszysz — powiedział — i gra te same melodie w dodatku. Rozdział dwudziesty Nic tak nie upokarza jak rozpacz. Annę Meunier oszu- kał już niejeden mężczyzna i zbyt świeżą raną był dla niej teraz akt zdrady ze strony Snydera, żeby mogła w pełni ufać własnym sądom. Ale ten Anglik robił dziwnie dobre wrażenie — przy stole, i gdy wracała z nim z koś- cioła — i wydawało się jej, że jego szara twarz jest twa- rzą człowieka, który dużo cierpiał; oczy, usta i głos nie- jako gwarantują, że nie byłby zdolny do wykorzystywania cudzych cierpień. Kiedyś w Algierze poznała pewnego smukłego wysokiego porucznika, pokochała go i w końcu z nim poszła, cóż kiedy przestał być delikatny i czuły, led- wie drzwi sypialni zamknęły się za nim. Teraz znowu mogłaby się mylić, ale czy jest jakieś inne wyjście? Myśl o wyjawieniu Berrisowi, w jak kłopotliwej znalazła się sytuacji, przejmowała ją dreszczem. Gdy Loader wyszedł na balkon, o mało nie odrzuciła du- my. Tylko dlatego, że zobaczyła go tak nieoczekiwanie, zawahała się i w ostatniej sekundzie zadrgał w niej wstyd, więc wróciła do pokoju. Potem przez kwadrans toczyła wojnę ze sobą, nieomal czując rozhuśtane w mózgu wa- hadło. W pewnych chwilach to, co ją spotkało, wydawało się nierealne, nieuchwytne, niepojęte; w innych widok zgniecionego biletu na samolot i pozostałych rzeczy Sny- dera (rzuciła je wszystkie razem na krzesło) burzył w niej krew, wywoływał rumieniec gniewu. Ale w którąkolwiek stronę odchylało się to wahadło, czy to było oszołomienie, czy wściekłość, fakt pozostawał faktem: jest sama, zda- na na pastwę losu i musi jakoś dać sobie radę. Łzy nic tu nie pomogą; zresztą już i tak wypłakała chyba wszyst- kie. Przez jakiś czas spacerowała po pokoju tam i z po- wrotem, wyobrażając sobie tę rozmowę z Loaderem. Póź- niej całą siłą woli zmusiła się do wyjścia na korytarz i za- pukania w tamte drzwi, ale jego już nie było. Zawiedziona, z żalem, że to jej zwycięstwo nad sobą po- szło na marne, wróciła do swego pokoju i posępnie spró- bowała ocenić sytuację na nowo. Czego właściwie jej po- trzeba? Berris przedstawił Snyderowi rachunek przy koń- cu pierwszego tygodnia i Snyder to uregulował, z całą pewnością. Ale pozostałość należy zapłacić — a poza tym 181 ona przecież musi mieć pieniądze, żeby dokądkolwiek wy- jechać. Ojczyzną jej jest Oran, ale ojczyzną tylko z nazwy. Oran to brat w wojsku, ciotka staruszka, nic więcej. Więc mogłaby zamieszkać wszędzie, gdzie dostałaby pracę. Pięć tysięcy peset by ją wybawiło, pozwoliłoby jej przebrnąć. To jednak mnóstwo pieniędzy. Jakżeż mogłaby się spo- dziewać, że ktoś obcy da jej aż taką sumę? Znów ogarnięta rozpaczą rzuciła się na łóżko. Ostatecz- nie mogłaby wyjaśnić, w jakim jest położeniu, konsulowi w Barranca. Ale czy konsulat, chociaż prawdopodobnie pomógłby jej wyjechać, przyjmie odpowiedzialność za ten dług, te co najmniej dwa i pół tysiąca peset, które należą się Berrisowi? Zresztą, ona nie ma nawet na bilet auto- busowy do Barranca... Więc co robić? Jezus Maryja! Co robić? Gniew odsunął gwałtownie to zagadnienie i przez chwilę jej myśli kłębiły się w pogoni za Snyderem. Skrzypnięcia łóżka, ilekroć się poruszyła, przypominały jej, jak żarłocz- nie Snyder ją wykorzystywał, i zaczęła mu złorzeczyć w duchu z zapalczywością oszukanej prostytutki. Rozzu- chwalona tymi atakami nienawiści, jeszcze dwa razy wy- biegła z pokoju, żeby zobaczyć się z Loaderem — raz na korytarz do jego drzwi, drugi raz na balkon, Loadera jed- nak nadal nie było. Obie te porażki wzmogły jej rozpacz, obróciły jej zaciekłość przeciwko niej samej. Zaciskając w palcach srebrny krzyżyk na łańcuszku, symbol niewin- ności, coraz bardziej dojmująco odczuwała haniebność swej beznadziejnej sytuacji. Zawsze jest ten ksiądz, przyszło jej na myśl, jest to jedyne miejsce dla wstydu i upokorzenia, jedyne miejsce, gdzie można znaleźć radę i pociechę ni- czym nie uwarunkowaną. Od kilku dni sobie obiecywała, że tam pójdzie, gdy tylko Snyder przestanie ją plugawić, wczoraj posunęła się już tak daleko, że była na mszy. Jeszcze jedno wahadło się rozhuśtało. Przecież ona nie upora się z tym wszystkim sama, ktoś musi jej pomóc: albo Anglik, albo ksiądz. Im dłużej to rozważała, tym bar- 182 dziej skłaniała się do wybrania księdza. Potrzebne jej coś więcej niż pieniądze, niż współczucie, niż ratunek, jakie- go można by się spodziewać ze strony mężczyzny, nawet przyzwoitego. O godzinie jedenastej ruszyła na dół. Śniadania nie jadła i miała nadzieję, że uda jej się przejść przez hall nie spotykając Berrisa. W połowie drogi jeszcze za zakrętem schodów przystanęła nagle. Z hallu dolatywał nieznany głos. Gdy się wychyliła, ujrzała, że przy kontuarze stoi ja- kiś grubas ze Straży Obywatelskiej. Nie ogolony, mokry od potu, wyglądał tak, jakby cały upał dnia dźwigał na sobie. — Jak najprędzej, proszę... Rozmawiał przez telefon. Jego karabin stał pod ścianą, a on przestępował z nogi na nogę, aż się wydawało, że zaraz przeprosi i odejdzie na stronę. Oprócz niego w hallu nie było nikogo, więc zaczęła schodzić dalej. I zeszłaby tam, gdyby on raptownie się prostując, nie powiedział: — Z Quepos... tak jest. Mówię z polecenia kapitana Pa- lazana. W sprawie tego morderstwa tu u nas wczoraj w nocy. Są czasem słowa, które zatrzymują, przyczepiają się jak osty. Stanęła znów, chociaż nie wiedziała dlaczego, unie- ruchomiona podświadomą asocjacją. — Kapitan prosi, żebyście tam wszczęli śledztwo w spra- wie tego samochodu. Czarna limuzyna, Simca, numer G 227 425. Zapisałeś? Oczy zwęziły się Annie Meunier, gdy zmarszczyła brwi doznając nagłego olśnienia. Maleńkie, niewiarygodne źró- dełko podejrzeń trysnęło i wezbrało. Ostrożnie zawróciła na górę. — Powtarzam. G 227 425, czarna limuzyna Simca. Ka- pitan chce wiedzieć... Nie usłyszała nic więcej; uciekła korytarzem do poko- ju i od razu podbiegła do wiklinowego kosza przy oknie; w koszu jeszcze leżało wyrzucone opakowanie po papie- 183 rosach Ideales. I na płowym papierze tego opakowania był nabazgrany ołówkiem numer... G 227 425. Czując nagłe duszności, przeniosła wzrok za okno, ale nie widziała ani pożyłkowanego jak marmur morza, ani białej mewy przy- piętej do nieba. Snyder to zostawił, jego papierosy, jego pismo. Wczoraj wieczorem patrzyła na to i dzisiaj rano również, dopóki nie wyrzuciła tego pustego opakowania z notatką, w jej pojęciu zgoła nieistotną. Teraz jednak przerażająco to się kojarzy... Z morderstwem? Jakim mor- derstwem? Gdzie...? Zupełnie, jakby trzymała w ręce frag- ment łamigłówki, układanej przez kogoś innego. A prze- cież niepokój sprawił, że w ciągu paru sekund ułożyła sa- ma własny szaleńczy obraz. Pistolet, telegram, raptowne zniknięcie... To się zazębia, może mieć związek z czymś strasznym, potwornym, o czym ona nie wie, ale w co nie- bezpiecznie została wciągnięta. Nie potrafiłaby powiedzieć, kiedy i jak znalazła się znów na podeście schodów. Grubas ze Straży Obywatel- skiej jeszcze mówił, teraz już nie tak urzędowo: — Twoje domysły nie gorsze niż moje, amigo... Och, on zrobił obławę na tych Cyganów i wszystkich ich przesłu- chuje, ale po mojemu to on tylko traci czas. Co...? No, bo to nie był rabunek. A czy słyszałeś kiedy o Cyganie, który by nosem kręcił na gotówkę i biżuterię...? No, my- ślę, że nie... Tak, ci dwoje mieli tego mnóstwo. Mnóst- wo... — Czknął niegłośno, szurnął nogami. — Co dalej? Ano pewnie, sprawdzimy w tych willach... i tutaj, skąd ja teraz mówię... To pensjonat, nasz jeden jedyny. Ale to tyl- ko strata czasu, po mojemu. Ktokolwiek to zrobił, zdążył stąd uciec daleko. Ja to bym raczej obstawił doki i lot- niska. Z coraz mocniejszym przekonaniem, że z wolna ze wszystkich stron osacza ją nieszczęście, zbiegła na dół. Grubas, gdy weszła do hallu, odwrócił się, niechlujny, i po- patrzył na nią z podziwem. — Tak jest, amigo — mówił — G 227 425. Zróbcie tam, co możecie. Przesunęła się obok niego z opakowaniem Ideales zgnie- cionym w zaciśniętej dłoni, zdenerwowana do ostatecz- nych granic tym, że on jest tak blisko i że powtarza ten numer. Za drzwiami natychmiast puściła się biegiem. Za- pomniała o Berrisie, zapomniała o pieniądzach. Okazuje się, że jest coś znacznie gorszego i ona odgrywa w tym swoją rolę. Nikt przecież nie pomyśli inaczej. Trzeba po- znać całą prawdę, odkryć, co to jest, przedtem jednak trze- ba poszukać opieki. Rozdział dwudziesty pierwszy — Kłamczuch! Głowa zachybotała się Cyganowi, gdy Palazan zdzielił go pięścią, ale skutku to nie odniosło żadnego. Ból i nie- nawiść błyszczały w czarnych ocienionych długimi rzę- sami oczach. Cygan hardo, bez słowa wytrzymał ponure spojrzenie Palazana. — Ten samochód przejeżdżał koło jarmarku. A ty mi gadasz, że go nie widziałeś? — Cisza. — Nikt z was nie widział? — zgrzytał Palazan odwracając się do milczącej gromady mężczyzn i kobiet sprowadzonych na posterunek Straży Obywatelskiej. — No, gadajcie. Ktoś na pewno za- uważył ten samochód. Czy wy poważnie się spodziewacie, że ja nie wiem? Macie przecież oczy z tyłu, kiedy tylko wam z tym jest wygodnie. Cisza. Nic nie osiągnął. Groźby, szyderstwa, zniewagi — wszystkiego już próbował. A czas ucieka i w Barranca cze- kają, żeby on podał wreszcie jakieś szczegóły — czeka- ją niecierpliwie. To nie było zwykłe zabójstwo. Jefe sprawę postawił jasno, dobitnie, napomykając, że jeśli 185 śledztwo nie posunie się naprzód, Madryt będzie chciał wiedzieć, dlaczego. Łypnął spode łba na te posępne totemiczne twarze, wściekły, że nie potrafi przedrzeć się przez ich skrytość. — Mam cały dzień — rzekł złowrogo. — Cały tydzień, jeżeli będzie trzeba. Koniec z jarmarkami, rozumiecie? Wszyscy co do jednego zostaniecie w Quepos tak długo, jak będę uważał za konieczne. Dotarło to do waszych za- kutych cygańskich łbów? No... kto widział czarną limu- zynę? Znowu cisza. Rozgniewał się jeszcze bardziej. — Sierżant! Szurnięcie butów. — Capitan? — Zajmijcie się nimi. Ktoś tutaj kłamie. Nikomu włos z głowy nie spadł w Quepos, dopóki nie zjechały te szu- mowiny. To mi wygląda na coś znacznie więcej niż zbieg okoliczności. — Odwrócił się od Cyganów, zniżył głos: — Trzeba ich złamać. Załatwiajcie każdego osobno. Na dole, jeżeli będą nadal uparci. — Rozkaz, capitan. W razie czego, gdzie pana szukać? — Na początek w Las Gaviotas. — A potem? — Zadzwonię stamtąd. Mocno nasadził na głowę trójgraniasty kapelusz, wziął z biurka białe rękawiczki, obciągnął kurtkę i pozostawia- jąc sposoby dalszych perswazji do uznania sierżanta, wy- szedł. Na rynku zobaczył z daleka przechodzącego Car- della, odsunął jednak myśl o przywołaniu go w tej chwili. Będzie na to czas później... Wsiadł na swój rower i pope- dałował w stronę nabrzeża. Wszystko jak dotąd rwało mu się w rękach. Nie dawał sobie rady i wiedział o tym; co gorsze, chyba wiedzieli również inni — jego podwładni w dodatku. Jakże mógł być aż tak głupi, żeby temu pod- oficerkowi, który odwołał go z szosy i pokazał samochód i zwłoki kobiety w lesie, powiedzieć, że to było samobój- 186 stwo! „Przecież nie ma broni — tamten natychmiast od- parował — więc w jaki sposób samobójstwo, capitan?" Pedałował dalej, o najokropniejsze rzeczy posądzając każdego, kogo mijał. Z początku jefe w Barranca nie za- interesował się zbytnio tą sprawą, nagła śmierć to wypa- dek na porządku dziennym. Ale już w godzinę po zło- żeniu meldunku druty telefoniczne się rozszumiały. Na- zwisko Daez najwidoczniej coś szczególnego mówi komuś z tych na górze. Całymi tygodniami komenda do niczego się nie wtrąca, a tu raptem, gdy on stoi przed sensacyjną zagadką i głowę sobie łamie, od której strony do tego po- dejść, nawet Madryt mu siedzi na karku. Jeśli nie będzie żadnych poszlak do zameldowania przy następnej rozmo- wie z Barranca, nie wykluczone, że jefe zechce przejąć to w swoje ręce i osobiście przyjedzie do Quepos. Bogiem a prawdą, ci Cyganie niewiele chyba wiedzą, ale przy- cisnąć ich nie zaszkodzi. Kilka siniaków stanie się przy- najmniej dowodem jego gorliwości. Zakręcił pod portyk Las Gaviotas i zostawił rower pod ścianą. Wszedł do hallu. Nie chciało mu się trudzić potrzą- saniem dzwonka, który stał na kontuarze. — Berris! — zawołał. Berris przybiegł tak szybko, jakby z ukrycia widział, że on nadjeżdża. Dobry znak; zdarzały się chwile, gdy Pa- lazanowi okazywanie szacunku dla jego autorytetu bar- dzo było potrzebne, a już teraz szczególnie — po tej kro- wio obojętnej reakcji lekceważących Cyganów — skwapli- wość Berrisa podniosła go na duchu. Z miejsca przystąpił do rzeczy. — Kto tu mieszka w pensjonacie? — Obecnie, capitan? — No, pewnie, że obecnie. — Tylko trzy osoby. — Kto? Nie pytałem, ile! Pulchna twarz Berrisa poczerwieniała. — Niejaki seńor Loader, niejaki seńor Snyder i nieja- 187 ka seńorita Meunier. Ich paszporty przekazałem na po- sterunek jak zwykle. — Czy oni są tutaj? — Nie ręczę. Palazan trzepnął rękawiczkami. — Chcę się z nimi zobaczyć. — Ja prowadzę hotel, capitan, a nie więzienie. Goście wychodzą i przychodzą, kiedy im się podoba. — Tylko nie próbuj się wykręcać, Vincente. — Nie próbuję. — To jest śledztwo w sprawie morderstwa. — Wiem. Palazan z czymś, co w jego mniemaniu było chytrością, zapytał: — Co wiesz? Berris odpowiedział wzruszeniem ramion. — Jeden ze Straży skorzystał z mojego telefonu — wyjaśnił po chwili. Kusiło go, żeby dodać: „W dodatku nie zapłacił", wolał jednak liczyć się ze słowami. Palazan to człowiek zawsze niebezpieczny, a już najbardziej wtedy, gdy sytuacja zagraża ujawnieniem jego nieporadności. — Zresztą — dorzucił — właśnie przed chwilą ktoś do mnie telefonował z redakcji ,,La Bandera". Palazana wyraźnie to uraziło. — Dlaczego do ciebie? — Nie umiem czytać w myślach, capitan, ale pan wie, jacy oni są ci reporterzy. Zadał mi parę pytań. — Na jaki temat? — Tak samo jak pan, oni też się zainteresowali, kto mieszka u mnie i kto mieszka w tych willach... takie tam rzeczy. — I powiedziałeś? — Nie widzę w tym nic złego. — O co jeszcze pytał? — O nic w szczególności. O nic, na co mógłbym od- powiedzieć należycie. 188 — Trzeba było skierować go do mnie. — Tak też zrobiłem. — I co on na to? — Że redakcja już jest w kontakcie z waszą komendą w Barranca. — Rozumiem. — Palazan milczał przez chwilę, potem niechętnie przypomniał sobie o celu swojej wizyty. — Po- wiedziałeś: „O nic, na co mógłbym odpowiedzieć należy- cie". Co właściwie chciałeś przez to powiedzieć? — Tylko to, co powiedziałem. — Berris rozłożył ręce. — Naturalnie słyszy się pogłoski, że to i owo, ale pogłoski to jeszcze za mało dla mnie. Naprawdę wiem tylko tyle, że wczoraj po południu ktoś zabił dwoje obcych, którzy przyjechali podobno, żeby obejrzeć Willę Azul. Obserwując go Palazan zgoła niewymyślnie jeszcze raz zarzucił haczyk. — Wczoraj po południu? — Tak mówił ten ze Straży. Palazan odnotował sobie w pamięci, że musi rozprawić się z tym człowiekiem. Dureń! Czyż nic się nie da utrzy- mać w tajemnicy? Powiedział: — Przyjechali samochodem... pewnie i to wiesz także? — Słyszałem. — Ten samochód przejeżdżał tędy. Berris przytaknął ostrożnie: — Chyba musiał. — Widziałeś? — Nie. — „Nie" zawsze najłatwiej powiedzieć. — Tak się składa, że to prawda. — Byłeś tutaj? — W pensjonacie? Tak. — Możesz to udowodnić? — Nie. Ale mógłbym przysiąc na Hostię Przenajświęt- szą. — Proboszcza może by to zadowoliło. 189 Niemniej Palazan się stropił, więc Berris mógł już spo- kojnie płynąć dalej z tym pomyślnym wiatrem. — Więc co mam zrobić, żeby to udowodnić, capitan? — Nic... na razie. Bo nastraszyć nigdy nie zaszkodzi. Całe doświadczenie zawodowe Palazana sprowadzało się do knucia intryg, do przekupstwa, zdzierstwa i stosowania przemocy w przy- padkach szczególnie trudnych. Teraz nie miał czasu cze- kać na jakiegoś Judasza. Nie mógł też ustawić wszystkich mieszkańców Quepos w szeregu, żeby zbierać informacje o czarnym samochodzie i jadących w nim osobach od każ- dego po kolei, musiał więc się ograniczyć do wymachiwa- nia jedyną bronią, jaką znał, chociaż tym razem nawet ta broń go zawodziła. Sześć godzin minęło od chwili, gdy rap- townie zerwano go z łóżka, i nic — nawet o krok nie po- sunął się naprzód. Zmienił kurs: — Ci twoi goście... zobacz, czy są u siebie! Berris odwrócił się do tablicy za kontuarem. Brakowa- ło tylko jednego klucza. Powiedział: — Piątka prawdopodobnie gdzieś wyszła... to znaczy Se- ńor Loader, ten Anglik. Czwórki też może nie być. Oni dziś nie zeszli na śniadanie. — Oni? — Seńor Snyder i seńorita Meunier. — Powiedz im, że kapitan Palazan się kłania i nie za- bierze im więcej czasu niż co najwyżej parę minut. Berris odszedł. Wrócił potrząsając głową. — Nie ma ich, capitan. Palazan wydął dolną wargę. Z cudzoziemcami lepiej- ostrożnie. Wystarczy tylko trochę ich zdenerwować, żeby w te pędy lecieli do swoich konsulów, a wynikłe z tego awantury smętnie mogą się skończyć. Turyści to nowe bo- gi. Taka jest polityka urzędowa i człowiek już się nau- czył tego przestrzegać. Z drugiej jednak strony dwa trupy sztywnieją pod wentylatorami w kostnicy; reputacja jego, 190 Palazana, narażona na szwank... — Zaprowadź mnie do ich pokoi. — Ale ich nie ma, capitan. — Słyszałem. Berris nie byłby taki głupi, żeby mu się sprzeciwiać. A jednak sięgając po klucz Loadera, zapytał z przekąsem: — Ale co właściwie można tam znaleźć? — Nie wiem — mruknął Palazan. Mruknął to tak, jak gdyby musiał pójść za podszeptem jakiegoś niesłychanie wnikliwego podejrzenia, a w isto- cie po prostu dla formy nie chciał zaniedbać niczego w przewidywaniu pytania jefe: „Przeszukaliście ich po- koje, rzecz jasna?" Jeśli do końca dnia nic nie wyjdzie na jaw, niech meldunek przynajmniej wykaże, że jemu, Palazanowi, nie brak inicjatywy. Ruszył po schodach na górę tuż za rozkołysanymi po- śladkami Berrisa. Weszli na korytarz i Berris powiedział: — Tu jest pokój tego Anglika. Otworzył drzwi. Palazan wkroczył, przeszedł przez cały pokój i stanął na balkonie wyglądając na szosę nadmorską, a potem na obrośnięty pnączami portyk w dole. — Co to za typ, ten seńor Loader? — Bardzo spokojny, bardzo sympatyczny. — Nie wiesz, co on tutaj robi? — Przeważnie odpoczywa. Powiedziałbym, że dosyć jest słabowity. Może przyjechał tu dla zdrowia. Palazan odchrząknął i nucąc półgłosem, całą swoją uwagę skierował na pokój. Gwoli pouczenia Berrisa otwo- rzył parę szuflad, zajrzał do szafy, pod łóżko, odciągnął róg kapy. Na poduszce zobaczył rdzawą plamę. Zsunął z nosa przeciwsłoneczne okulary, zbadał ją bliżej. — Jak myślisz, co to? Barris zastanowił się bez zapału. — Krew, ja bym powiedział. — Ja także. Palazan odrzucił wierzchnie prześcieradło, podniósł po- 191 duszki i sprawdził, czy pod nimi czegoś nie ma. Berris patrzył obojętnie, nie wtajemniczony w jego szaleńcze do- mysły. — Prawdopodobnie — wytłumaczył — on nie uważał przy goleniu... zaciął się. Ale Palazan ogłuchł. — Często tu się zmienia bieliznę pościelową? —¦ Co drugi dzień. Ta jest z wczorajszego rana. — To znaczy, że była świeża wczoraj wieczorem. — Niekoniecznie. Już przecież mówiłem... seńor odpo- czywa, kładzie się w ciągu dnia. Za bardzo uradowało Palazana to odkrycie, żeby po- zwolił je zbagatelizować. Cokolwiek z tego może wyniknąć, meldunek będzie dostatecznie efektowny. Trzeba zaraz po zejściu na dół zatelefonować do sierżanta, żeby przyprowa- dził Loadera na przesłuchanie. Dzisiaj nikt nie jest nie- tykalny. Tymczasem zaczął przeszukiwać pokój już bar- dziej systematycznie — mając usprawiedliwienie nie przej- mował się pełnym dezaprobaty spojrzeniem Berrisa. — Dawno on w Quepos? — Od czterech, pięciu dni. — I nic, tylko odpoczywa, co? — O ile wiem, chyba tak. — Skąd przyjechał? — Z półwyspu, zdaje się. Boże, zlituj się nad nami — myślał Berris. — Jeżeli tak twoja głowa pracuje, ty bałwanie, nikt z nas nie może być bezpieczny... Zaczął poprawiać pościel na łóżku, ale Palazan go powstrzymał: — Muszę mieć tę powłoczkę. Berris skrzywił się. Wiedział, że już na pewno nigdy tej powłoczki nie zobaczy. — Jeżeli koniecznie... — A teraz... gdzie ten drugi pokój? — Tu obok. — Przejdziemy. 192 Wyszli na korytarz. Klucz czwórki tkwił w zamku; W pokoju panował nieład, łóżko nie było zasłane. Pachnia- ło duszącą trochę wonią perfum. Ledwie Palazan zdążył się rozejrzeć, na dole zadzwonił telefon. Z sykiem nieza- dowolenia zostawiając Berrisa popędził do hallu i podniósł słuchawkę. Usłyszał szorstki głos sierżanta: — Z Barranca dzwonili, capitan. Od jefe. — W sprawie samochodu? — Nie. Oni tam przejęli od innego oddziału śledztwo w sprawie tego Snydera. — W związku z czym? — Nie wiadomo. Ale chcieli sprawdzić, gdzie on tu się zatrzymał. — Co im powiedzieliście? — Nic, capitan. Tylko że pan do nich zaraz zadzwoni. — W tej chwili jestem zajęty. Wy zadzwońcie. — Myul Palazana zawsze człapiąca w końskich okularach miewała chwile zrywów, gdy tylko nadarzyła się okazja do się- gnięcia po najmniejszy bodaj okruch uznania zwierzchni- ków. — Ale musicie zaznaczyć, że ja wam kazałem. Po- wiecie ode mnie, że seńor Snyder jest tutaj w Quepos w pensjonacie Las Gaviotas. Tak się złożyło, że właśnie wyszedłem z jego pokoju. — Ze swej błyskawicznej wi- zji lokalnej zapamiętał spódniczkę przerzuconą przez po- ręcz łóżka oraz dwie piżamy i przybory do golenia na krześle. — Jest z nim kobieta... niejaka seńorita Meunier. Wkrótce z nimi porozmawiam, czysta formalność. — Wyrażał się zwięźle, pewny siebie. — Zapamiętaliście wszystko? — Zapamiętałem — odrzekł sierżant. — Wyjadę stąd za parę minut i pojadę do tej Szwaj- carki. Przez ten czas postarajcie się sprowadzić tego wy- sokiego cudzoziemca, wiecie, tego wymoczka, który tak. często spaceruje po wsi. Loadera, właśnie. Tamtych dwo- je również, jeżeli ich spotkacie, ale raczej skoncentrujcie się na nim... Ja tam będę niedługo... za jakieś pół godziny. Zrozumieliście wszystko? Położył słuchawkę, pozwalając sobie na rozjaśniający z wolna jego srogie oblicze uśmiech satysfakcji. To przy- jemnie, że ci w Barranca w trosce o porządek w swoich drogocennych kartotekach muszą właśnie teraz, gdy wie- dzą, jak poważną on wyświetla sprawę, zawracać mu gło- wę błahostkami. Siebie stawiają za wzór, a raz po raz po- pełniają głupie błędy. No, ale na czym to on skończył? Aha, tak... Z połowy schodów Berris zawołał: — Capitan! — O co chodzi? — Bilet na samolot! — Książeczka trzepotała w jego grubych palcach, gdy ociężale schodził na dół. — Zna- lazłem tam w pokoju. — U Anglika? Berris potrząsnął głową: — Pod czwórką. Palazan wziął od niego ten zgnieciony bilet. Zmarszczył brwi, jak gdyby to było napisane szyfrem: Madryt, Paryż, Snyder... Zaintrygowany, bezwiednie powiedział. — Ależ to na wczoraj. Na wczorajszy wieczór. — Właśnie. — Popatrzyli sobie w oczy szczerze jak nigdy. W żadnym razie Berris nie przypuszczał, że kiedy- kolwiek zostanie sprzymierzeńcem Straży Obywatelskiej, a jednak teraz to nastąpiło. — Właśnie — powtórzył z niepokojem. Przejęty nie tyle tajemnicą śmierci Daezów, ile możliwością, że Snyder nie ureguluje rachunku, już zaczynał się głowić, kiedy ostatnio miał stuprocentową pewność, że Snyder jest w pensjonacie. Bez powodu do- dał: — To leżało na toaletce. Palazan po omacku szukał wytłumaczenia: — Musiała zajść jakaś pomyłka. Bilet przecież nie wy- korzystany. Widocznie źle wystawili. Inaczej skąd by się wziął w tym pokoju dziś rano, kiedy samolot wczoraj od- 194 leciał? — Umilkł i ciszę przerywało tylko furkotanie ptasz- ka w klatce przy wejściu do jadalni. — Może on zapomniał zabrać? — Bzdura! Przecież on tu jeszcze jest. Oboje jeszcze tu są. — Znów patrzył na Berrisa, ale już budziły się. w nim wątpliwości. Wbrew woli zaczynał dopuszczać myśl, że śledztwo prowadzone w Barranca może mieć jakieś głębsze znaczenie. — Sam powiedziałeś. — Nie, capitan. — No, jak to — wybuchnął. — powiedziałeś mi... — Powiedziałem, że nie zeszli na śniadanie. Ale jak się nad tym zastanawiam... — Rzeczy przecież tu mają, człowieku! Mnóstwo rzeczy w pokoju. Sam widziałem. Nie przestając mówić ruszył na górę po dwa stopnie naraz. Berris powlókł się za nim. Drzwi pokoju były otwarte. Weszli i rozejrzeli się bardzo uważnie. — Widzisz? — Upierał się Palazan, coraz jednak sła- biej. — Jeszcze są. Oboje. To jasne. Nie ulega wątpli- wości. Berris nie mógł zrozumieć, dlaczego kapitan bierze taki kurs. On osobiście prawie gotów był wyciągnąć wniosek jak najbardziej dla siebie niepożądany. — Seńor Snyder nie jadł w pensjonacie od wczorajsze- go obiadu. — Jesteś pewny? — Dziewczyna jadła, owszem... ale on nie. Na kolację zeszła bez niego. — Szybko otworzył szafę, wyciągnął jed- ną, drugą, trzecią szufladę. — Jego garderoby nie ma.. butów, ubrań, koszul... — Zrezygnowany opuścił ręce. — Mówię panu, jego samego też nie ma. Palazan zakipiał, w ciągu paru sekund znajdując ujście dla swej wściekłości. — Durniu! — wyładował ją na Berrisie. — Ty tępy durniu! Od początku wprowadzałeś mnie w błąd. — Ależ, capitan... 195 — Odpowiesz mi za to, Vincente! Jak huragan wyleciał z pokoju, na korytarz, na scho- dy, do hallu, poderwał słuchawkę z widełek. Ale za póź- no: numer posterunku był zajęty. Przez długą chwilę wa- hał się, nie wiedział, co zrobić. Potem, wciąż jeszcze roz- juszony, wyszedł wielkimi krokami z hallu i wsiadł na rower. Oto konkretna, być może, poszlaka wpadła mu w ręce, a więc triumf. Cóż, kiedy traf chciał, że on już się ośmieszył. Teraz w tej chwili, gdy pełen furii pedałuje na posterunek, sierżant już powtarza w komendzie w Barran- ca właśnie to, co on sam kazał powiedzieć, już piętnuje go nieświadomie jako niedołęgę. Rozdział dwudziesty drugi — Boję się, proszę księdza — zaczęła. — Okropnie się boję. — Wyrzuciła z siebie te słowa, gdy tylko ksiądz Maura zamknął za nią drzwi. — Stało się coś strasznego... Ale powstrzymał ją podnosząc palec do ust, uśmiecha- jąc się i lekko kładąc rękę na jej ramieniu. — Boi się pani? Czegóż to mogłaby się pani bać? Znów słowa się posypały i znów on je uciszył. — Nie tak prędko — szepnął. — Proszę usiąść. Proszę najpierw odpocząć. Od dawna nie rozmawiała z żadnym księdzem, a w do- mu u żadnego nie była od lat dziecinnych. Pozwoliła mu się podprowadzić do krzesła; przysiadła na brzeżku, zdy- szana, niepewna, co on powie, jaka będzie jego reakcja. — Pani mieszka w Las Gaviotas? Przytaknęła. Rzekł łagodnie, z żartobliwą przekorą: — No, to chyba nie jest takie przerażające miejsce. 196 Była rzeczywiście przestraszona, widział to. W normal- nym stanie rzeczy może by ją zachęcił: „Więc o co cho- dzi? Proszę mi opowiedzieć. Tylko mnie". Usiadłby wy- godnie i słuchał. Ale teraz instynkt go ostrzegał, że po- winien być ostrożny. To z pewnością coś poważnego. A on jest człowiekiem, nie tylko księdzem: podlega prawom te- go kraju tak samo, jak każdy inny obywatel. Różne są jednak drogi i sposoby dojścia do prawdy. — Jeżeli się pani boi, dlaczego nie zwróciła się pani do Straży Obywatelskiej? To, że oczy jej się rozszerzyły i że czaiła się w nich roz- pacz, powiedziało mu jeszcze więcej. — Nie — rzekła. — Do nich nie. — Nie? — zapytał z rozmysłem, bacznie się jej przy- glądając. — Nie, proszę księdza. — Nie mogła usiedzieć spokoj- nie, przełykała ślinę, odwracała wzrok. — Nie. — Chce więc pani spowiedzi? — Spowiedzi? — powtórzyła tępo jak papuga. — Może być tutaj. Nie potrzebujemy przechodzić do kościoła. — Ja chcę pomocy, proszę księdza. — Była znów dziec- kiem, słabym, zagubionym, w jakiś sposób wplątanym w sprawy brutalne i złe. — Pani, zdaje się, była wczoraj na mszy? — Byłam. Ksiądz Maura odchrząknął i pochylił się ku niej. Nie jest mu zupełnie obca. — Proszę zrozumieć, seńorita. Pomogę pani, jeżeli bę- dę mógł. Ale przedtem powinna pani mnie pomóc. Nie wolno mu jej zmuszać. Każdy, kto go wykorzystu- je jako pośrednika pomiędzy sobą a Bogiem, powinien tak właśnie uczynić z własnej i nieprzymuszonej woli. On tyl- ko może to jej podsunąć, ale nic więcej. Wprawdzie do Boga szeptać nie należy w żadnych innych celach niż cele Boże, a przecież jedynie w wypadku, jeśli ona obnaży du- 197 szę swą przed Bogiem, on, człowiek i ksiądz związany bę- dzie tajemnicą. Jako katoliczka ona się zorientuje, do- myśli chyba, o co mu chodzi. Patrzył na nią żałując, że nie może wlać w jej serce skruchy — dla jej własnego do- bra, dla jej ochrony. Owszem, wiedział, kim ona jest, tak samo, jak wiedział o mężczyźnie, z którym ona mieszka. Ale wiedział też o suterenie bez okien pod biurem Pala- zana i o tym, co się tam dzieje — o tych reflektorach, wężach gumowych i reszcie. Jedenaście lat w Quepos wy- robiło w nim pewną chytrość. Nie był z tego dumny, ze światem jednak trzeba walczyć na warunkach świata. Możliwe, że nie będzie mógł jej pomóc, przynajmniej po- móc tak, jak ona się spodziewa. Ale nikt nie przyszedłby do jego domu drżący i zalękniony bez poważnego powo- du, a najbezpieczniejszym sposobem dowiedzenia się, jaki powód ma ona, jest spowiedź. — Kiedy ostatni raz była pani u spowiedzi? Potrząsnęła głową powoli, prawie pewna, że ksiądz Mau- ra rozpocznie monotonną recytację o grzechu i łasce, ja- koś napawało ją to zgrozą. — Nie pamiętam. Ale ona przecież nie po to tu przyszła. — Ile lat temu? — Pięć... może sześć. Trudno mi powiedzieć, proszę księdza. — Rozpłakała się cicho. — Muszę z księdzem po- rozmawiać. Nie mam nikogo innego. Widywał ksiądz Maura łez więcej, niż widuje ich więk- szość ludzi, zawsze jednak go łzy poruszały. Zawsze przy- pominały mu o nie kończącym się cierpieniu człowieczym na ziemi, o udręce nieodłącznej od życia. Łagodnie do- tknął splecionych palców dziewczyny. — Czy o nim?... O tym człowieku, z którym pani tu przyjechała? — Tak. — Czy to już skończone? 198 Bardziej niż skończone - wykrztusiła. - Bardziej niż skończone. — Już nie wróci pani do niego? Nie. — Nie. Zaczęła wyczuwać, że ksiądz Maura jej nie zawiedzie, że nie musi się tego obawiać. W jego smutnych surowych oczach zobaczyła coś głębszego niż samą troskę o jej du- szę. Wargi zaczęły jej drżeć, gdy pomyślała znów o pisto- lecie, o telegramie, o numerze nabazgranym na opakowa- niu papierosów, o tym numerze, mającym jakiś związek z morderstwem. Bała się, ale przecież widząc jego spo- kojną powagę, czuła teraz nie tylko strach; odżyły wy- rzuty sumienia, dotychczas zawsze zbyt słabe, żeby przy- wieść ją do konfesjonału. — On wyjechał — rzekła. — To dobrze... Bo to była pomyłka, okropna pomyłka. — Wspomnienie zbrukało ją, aż się wzdrygnęła. — Ale on miał pistolet, proszę księ- dza. I ja właśnie teraz usłyszałam, jak ktoś ze Straży Obywatelskiej pytał... Ksiądz Maura przerwał jej ostrzegawczym gestem: — O czym pani chce mówić? — Zaczekał. — Tylko o tym? Nie o wszystkim...? Przecież po to tu jestem. Podniosła mokrą, zamazaną łzami twarz. — Tylko o tym, proszę księdza... Tylko o tym. Wyrwało mu się coś w rodzaju westchnienia. Ale wstał, znalazł stułę, ucałował, włożył na szyję. I wtedy ona spontanicznie uklękła. — Pobłogosław mnie, ojcze... bom zgrzeszyła. Wygrzebywała zapomniane słowa w tym chłodnym, nie- porządnym pokoju z czarnym wewnątrz od sadzy komin- kiem w kształcie dzwonu, z półkami pełnymi książek i gazet, i z biało-niebieską ceramiką Talavera — w po koju nagle uświęconym jak kościół. Od czasu do czasu ksiądz Maura podpowiadał, wypyty wał, prowadząc ją w poprzerywane pajęczyny wspomninia do czasów przed Snyderem, przed Marsylią, przed tym smukłym porucznikiem w Algierze, pomagając jej odsło- nić cały konglomerat ludzkich słabości, które przez cały czas były i jej słabościami. Za jego głową, oddzielone szy- bą okienną, przesuwało się życie Quepos - wóz ciągnię- ty przez muła, Francoise Sorbiere, rozkrzyczane dzieci, strzelająca z rury wydechowej hałaśliwa taksówka. Ale w tym pokoju czas stanął. Ksiądz Maura zamknął prze- szłość i teraźniejszość w jedną całość i jakoś wdrażał w to W końcu, gdy już co do ostatniego słowa wypowiedzia- ła wszystko inne, zaproponował, żeby usiadła. _ Jestem nadal związany tajemnicą, proszę pamiętać — zaznaczył, a ona skinęła głową, uległa, pełna pokory. Jak lekarz, uśmiechnął się, żeby ją podnieść na duchu i na- wet frędzle stuły przebierał teraz palcami podobnie jaK lekarz bawi się stetoskopem. — Więc teraz słucham o tym człowieku... gdzie i jak pani go poznała... i o tym pisto- lecie, który, jak pani mówiła, on posiada. W istocie, pro- szę powiedzieć, seńorita, dlaczego pani się boi? I wtedy to wypłynęło potokiem słów. Znał ją teraz jak nikt inny i ponieważ nadal zwracała się do Boga, wie- dział że trzeba jej wierzyć. Wysłuchał opowiadania o hu- morach Snydera, jego rezerwie, podejrzliwości, wzrasta- jącym nerwowym napięciu; zestawił to sobie z jego pisto- letem z telegramem bez nadawcy, z nagłym zniknięciem, biletem na samolot i numerem na opakowaniu papierosów i wreszcie z tym, co mówił strażnik w hallu Las Gaviotas. To było poważniejsze, znacznie poważniejsze, niż się spo- dziewał. — Czy pani wie, kto został zamordowany, senorita. Jej zamglone łzami oczy wytrzymały jego spojrzenie. _ Nie, proszę księdza. — Gdzie i kiedy? — Nie. — Nic pani nie słyszała? 200 — Nie, proszę księdza. — I po chwili. — Czy to prawda? — Tak — powiedział. — To prawda. Milczeli przez parę minut. Ksiądz Maura usłyszał od Cardella o zastrzeleniu tych ludzi, był już w kostnicy i zrobił, co do niego należało. Niewskazane byłoby do- myślać się zbyt wiele. Ksiądz to nie detektyw, do in- nych należy ustalenie winy. Ale wydaje się, że jej oba- wy, mówiąc najłagodniej, są ugruntowane. — Kto został zabity, proszę księdza? Uniósł ramiona. — Nie znano ich w Quepos. — Ich? — Mężczyzna i kobieta. — O Boże — szepnęła. — Matko Przenajświętsza. Pochylił się ku niej, znów wyciągając kościstą rękę. — Niech mnie już pani o nic nie pyta i stara się nie dręczyć. Ale proszę mi jeszcze powiedzieć jedno. Czy orientowała się pani... czy orientowała się pani choć tro- chę, że może przyjechaliście tu oboje w jakimś innym celu? — Nie, proszę księdza. Wcale nie. Wiedział, że jest niewinna. Cokolwiek Snyder zrobił stało się bez jej wiedzy. Wstał, podszedł do okna i wy- glądając na uliczkę w słonecznym skwarze, pozornie za- interesowany tym widokiem, zastanawiał się, co powinien uczynić. Mógłby ją skłonić, żeby złożyła doniesienie Pa- lazanowi, ale rozmowy z Palazanem chciał jej oszczędzić, o ile tylko jest możliwe — przynajmniej na razie. Wszyst- ko zależy od tego, co kapitan sam odkrył, w którą stronę skierował swoje podejrzenia. Kapitana należy poinformo- wać, jeśli śledztwo nie daje wyników; w mniejszym jed- nak stopniu, jeśli kapitan już ma konkretne informacje własne. Odwrócił się od okna i zobaczył niepokój dziewczyny, żałość i oszołomienie na tej pięknej twarzy; znów poczuł chęć udzielenia jej pomocy w każdy dozwolony sposób 201 Przecież ze strony Palazana nie mogłaby się spodziewać żadnego współczucia ani odruchów miłosierdzia. To byłoby potworne dla niej. Palazan chciwy na pochwały dołożył- by wszelkich starań. Bać się ona ma czego, i to bardziej, niż sobie zapewne uświadamia. —¦ Czy seńor Berris wie, że pani została porzucona? — Użył słowa „abandonar", które dziwnie podkreśliło jego litość. — Jeszcze nie. — I pani pewnie nie ma pieniędzy? Ani grosza na za- płacenie tych rachunków? — Nie mam, proszę księdza. Nie chciał w niej widzieć zła. Słabość, owszem. Ciężko chyba być dziewczyną młodą i ponętną, rozpaczliwie cięż- ko. Podszedł do niej i udzielił jej rozgrzeszenia ustano- wionymi słowami, gestem rąk. Pochyliła głowę. — Co mam zrobić, proszę księdza? — Muszę pomyśleć — rzekł. Jeszcze się nie zdecydo- wał. — Pomyśleć... Na razie jednak proponuję, żeby pani została tutaj. Rozdział dwudziesty trzeci Pokój mały, chropowaty sufit napierał na nich. Elek- tryczny wentylator na biurku kołysał się powoli z boku na bok, wprawiając w trzepot papiery przy zmianie kie- runku, targając rzadkie włosy jefe. Przez długie minuty nieprzerwanie panowała cisza. Jefe znał wartość milcze- nia; zawsze się do tej metody uciekał, gdy chciał złamać upór. Od godziny z górą stosował teraz takie rozkładające 202 psychicznie pauzy wobec Snydera. Machając ołówkiem, miarowym w jego palcach jak metronom, wysysając czub- kiem języka dziurę w zębie, aż mu to wypychało poli- czek, patrzył nieomal bez jednego mrugnięcia, jak Snyder poci się na stołku poza przewiewnym zasięgiem wentyla- tora. Dobrze stosowane milczenie daje lepsze rezultaty niż użycie siły; człowiek często odsłania się bardziej wte- dy, gdy usta ma zamknięte, niż wtedy, gdy krzyczy z bó- lu. Tym razem jednak jefe uzbrojony w pewne fakty, urozmaicał swój styl, przyspieszał tempo. I w jego głosie, jakkolwiek ton był powściągliwy, brzmiała nieugięta groźba. — Bądźmy rozsądni, dobrze? Pan nigdy nie był w Cam- pacho. Był pan w Quepos, w pensjonacie, który się nazy- wa Las Gaviotas. Czy jeszcze pan temu zaprzecza? Snyder poprawił się na stołku. — To nie jest zgadywanie. My wiemy. — Ołówek po- ruszał się w tył i w przód, w tył i w przód. — Quepos... Słyszał pan przed chwilą, jak rozmawiałem przez telefon. To zostało już stwierdzone. Dlaczego pan obstaje przy tej swojej śmiesznej historii... —¦ Chcę się zobaczyć z moim wicekonsulem. —¦ Stale pan to powtarza. — Żądam tego! — huknął Snyder. — Mam prawo! — W tym pokoju prawa zaczynają się i kończą na mnie. Byłoby lepiej, gdyby pan o tym pamiętał... A teraz, skoro już mowa o Quepos, co ta mieścina ma w sobie aż tak odrażającego, że pan się zapiera swojego pobytu tam? Brak odpowiedzi. Zaszeleściły papiery na biurku, bo wentylator się obrócił. — Dobrze więc. Będę pytał bardziej na temat. Jefe znów zastosował długą wiwisekcyjną ciszę, a potem upuścił pytanie jak kamień: — Po co, na przykład, był panu ten pistolet? Snyder oblizał wargi — Nie rozumiem pana. 203 — To mnie rozczarowuje. Zawsze myślałem, że wyrażam się niezwykle jasno. Snyder opuścił przekrwione oczy. Noc spędził bezsennie i jeszcze w żebrach i prawym boku pulsował mu ból po tym szamotaniu się, gdy znienacka dopadli go i powalili na zie- mię za hangarem strażnicy lotniska. Od razu wiedział, że jest skazany; że to już tylko kwestia czasu, dopóki policja nie skojarzy sobie z nim Daeza. Przez resztę tej nocy w celi pod schodami spacerując tam i z powrotem, od kraty do kraty, zaaklimatyzował się w grozie, sposępniał i zre- zygnował. Ale to było pierwsze pytanie świadczące, że jest podejrzany w związku z tym, co się stało w Quepos, więc włosy mu się zjeżyły, jak gdyby poczuł na karku dotknię- cie garoty. Instynktownie zaczął z tym walczyć. — Pistolet? — zdobył się na zdziwienie. — Nigdy nie posiadałem żadnego pistoletu na własność. — Pański stan posiadania mnie nie interesuje. Pytałem, po co... — Więc nigdy nie używałem pistoletu. Dlaczegóż bym miał... Nie rozumiem, o czym pan mówi. — Dobrze. Porozmawiajmy w takim razie o tym samo- chodzie. — O samochodzie? O jakim samochodzie...? Słuchaj pan, ja stanowczo chcę się zobaczyć z moim wicekonsulem. Jefe wysysał cierpliwie swój dziurawy ząb. — Za chwilę pan zaprzeczy temu, że próbował pan wy- startować wczoraj w nocy ukradzioną awionetką. — Temu nie zaprzeczam. Ale absolutnie nic nie wiem o jakimkolwiek pistolecie czy samochodzie. Co to. ma wspólnego ze mną i z tym, co zrobiłem wczoraj w nocy? — Seńor — powiedział jefe, zwracając się tak do Sny- dera po raz pierwszy i ostatni. — Pan mnie nie docenia. Wiatru nie widzę, ale zapewniam pana, że czuję, kiedy wieje i z której strony. W tej chwili wieje z Quepos — pociągnął nosem — i to prosto na pana. 204 Zadzwonił telefon. Jefe podniósł słuchawkę, zaanonso- wał się, wpatrzony w Snydera, i słuchał. — Dobrze. Dajcie go. — I potem: — Dzień dobry, Pala- zan. — Po krótkiej chwili powtórzył: — Bilet lotniczy? — I patrzył, jak nagły skurcz wykrzywia Snyderowi usta. — Gdzie...? Ach tak... Słuchał dalej stopniowo przestając interesować się reakcjami Snydera, gdy wzburzony głos Palazana chrypiał i chrypiał mu w ucho, nużył przeprosinami i zawiłościa- mi wyjaśnień. Palazan mówił: — Fatalne nieporozumienie, jefe, z winy mojego tutaj sierżanta. Najwyraźniej ten człowiek, Snyder, czmychnął Według wszelkiego prawdopodobieństwa wyjechał z wy- spy wczoraj wieczorem. Dlaczego mój sierżant podzielił się z komendą swoim przypuszczeniem, że Snyder jeszcze jest we wsi i że ja go przesłucham dla formalności, pojęcia nie mam. To doprawdy ubolewania godne. Bilet został wysta- wiony do Paryża via Madryt. Moim zdaniem, to okolicz- ność wysoce podejrzana. — Czyżby? — Z pewnością, jefe. Naprawdę. Bo po pierwsze... — Palazan... — Jefe? — To tylko strata czasu. Ten Snyder jest... — W Quepos już go nie ma, ja gwarantuję. — Słuchajże! — wrzasnął jefe. — Słuchaj, dobrze? Ten człowiek jest u nas w Barranca! W areszcie! — Zanadto był rozjątrzony, żeby delektować się porażką kapitana. — To nie dzięki wam przesłuchuje się go teraz. W nocy pró- bował ukraść awionetkę z lotniska. W tej chwili jest tutaj w komendzie, siedzi przede mną. Palazan mamrotał coś niezrozumiale. — Uważaj. Natychmiast wyślę do was kogoś po odciski palców z samochodu. — Kącikiem oka widział, jak Sny- der znów nerwowo porusza się na stołku. Nie miał wątpli- wości, żadnych wątpliwości. Dowody wkrótce się posy- pią. — Coście tam zrobili ze swojej strony w sprawie tej dziewczyny? — Dziewczyny, jefe? — echem zagrzechotał w słuchaw- ce głos Palazana. — Wyraźnie przecież mówię. — Wszystko wskazuje na to, że ona jeszcze jest w Que- pos. Jeden z moich ludzi widział ją dziś rano. Zamierzam wydać rozkaz, żeby ją zatrzymano przy najbliższej okazji. — — Zmieszanie pozbawiło go rozsądku. — Bo chyba o to panu chodzi? Jefe uderzył pięścią w biurko. — A o cóż innego, na miłość boską?! Czy mam to prze- sylabizować? Nie bawmy się w szarady, Palazan... już przynajmniej nie tutaj! — Z gniewem cisnął słuchawkę. Prowincjonalny matoł! — Wentylator dmuchał na papiery. Ciszę, która nastąpiła, przerwał desperacko Snyder: — Żądam widzenia z moim wicekonsulem. Nie może pan odmówić. Nie powiem nic, dopóki z nim nie porozmawiam. Palazan stawał się nieomal własną karykaturą, gdy tyl- ko jakaś nagana jaskrawo mu ukazywała samego siebie. Wtargnął tam, gdzie sierżant pracował nad jednym z Cy- ganów i kazał mu zaprzestać. — Możecie tę. całą bandę wypuścić. Przecież nam chodzi o dziewczynę. Brwi sierżantowi się zmarszczyły tworząc sęki na czole. — Capitan? — O dziewczynę, durniu. O dziewczynę Snydera... Po- wiedz wszystkim. Ona nie może być daleko. Niczym in- nym już się nie zajmujcie. Wystawić posterunek kontrol- ny na szosie do Barranca. Pilnować Las Gaviotas. Jeżeli jej natychmiast tu do mnie nie przyprowadzicie, już ja wam pokażę. Głośno tupiąc wyszedł, ślepy na pełen mrożącej pogar- dy wzrok sierżanta. Tym razem już nie może być żadnej 206 pomyłki. On już nie mógłby sobie na to pozwolić. Tym ra- zem jefe niezawodnie zobaczy wyniki, jakie tylko będą możliwe. On, Palazan, jeszcze pokaże, co potrafi. Loader siedział nad koniakiem z wodą sodową w barze La Sirena, gdy podszedł do niego błękitnolicy od nie ogo- lonego zarostu przedstawiciel Straży Obywatelskiej z po- leceniem, żeby seńor natychmiast zgłosił się u kapitana Pa- lazana. Właściwie należało tego oczekiwać, więc cały swój sprzeciw Loader ograniczył do słów: — Dobrze. Tylko przedtem, jeśli można, wypiję koniak. — Natychmiast, seńor. — Skoro tak koniecznie — wzruszył ramionami i wy- chylił tę niedużą szklankę od razu do dna. Wyszli na kocie łby pod rozgorzałym słońcem, skręcili za róg uliczki w stronę rynku. — Mam nadzieję, że to nie potrwa długo — ośmielił się zapytać Loader, ale nie uzyskał żadnej odpowiedzi. — To coś w związku z tym zabójstwem pewnie... czy tak? — O zamierzeniach kapitana nie udzielam żadnych in- formacji. Niech ci będzie — pomyślał Loader. Nieliczni przechod- nie gapiąc się ciekawie na cudzoziemca w takim towarzy- stwie, omijali ich z daleka. Wydawało się, że w Quepos ruch jest jeszcze mniejszy niż zazwyczaj. Od rana Loader to sobie uświadamiał, ale teraz wyczuł coś jeszcze: ostroż- ność, żeby się niczym nie narazić, nieufność. Nawet dzieci chyba ogarnął ten nastrój; te nieliczne, jakie spotkali po drodze, uciekały z rynsztoków na odgłos ciężkiego stąpa- nia strażnika. Tuż przed rynkiem zatrzymało ich czyjeś wołanie. Od- wracając się Loader zobaczył, jak drugi jakiś strażnik 207 biegnie truchcikiem z najbliższej przecznicy. Opiekun Loa- dera zawołał: — Co się stało? Ale tamten odpowiedział dopiero wtedy, gdy dzieliło go od nich tylko parę kroków. — Zmiana planów, amigo. — Był fatalnie zasapany, więc zabrzmiało to tak, jakby połknął żabę. — Nowe roz- kazy. — Kto powiedział? — Sierżant. O dziewczynę im chodzi... wiesz, o tę guapa z Las Gaviotas. — Od kiedy? — Od teraz. — Ale na pewno? •— Sam go zapytaj, jeżeli nie wierzysz... chociaż ja bym ci nie radził. — A z tym, co mam zrobić? — To zostało uzupełnione poderwaniem głowy w kierunku Loadera. — Kazali... — Zostaw go... chyba. Raban się podniósł o tę dziew- czynę. Loader zabrał głos: — Zdecydujcie się panowie. Jestem potrzebny czy nie? Ten pierwszy wolał się nie angażować, po chwili na- mysłu rzekł roztropnie: — Kiedy indziej. W tej chwili nie. — Więc mogę odejść? — Chyba tak. Odszedł od nich, zajętych żywą rozmową. Tworzyli obrazek tak malowniczy, że ich fotografia mogłaby ozdo- bić album każdego turysty. Ciężkie karabiny, niedorzeczne trójgraniaste kapelusze, mundury z bandoletami i za nimi ten mur w plamach rozrośniętej róży jerychońskiej. Loa- der tą samą trasą, którą szedł przed chwilą, zawrócił na nabrzeże i skierował się do pensjonatu. Dlaczego przesłu- chanie ma się zacząć od dziewczyny, nie wiedział, pamię- tał jednak zapowiedź Berrisa, że zobaczą „nieudolność", 208 więc nie przywiązywał do tego szczególnej wagi. Znacznie bardziej interesował się teraz obiadem. Idąc w cieniu ta- maryszków szosą nad morzem, rad był, że myśli o obie- dzie z pewnym apetytem. Na dziedzińcu pensjonatu zo- baczył siedzącego przy stoliku jeszcze jednego strażnika, ale jakoś nic mu to nie powiedziało. Poszedł dalej na gó- rę do pokoju, umył się w łazience po drugiej stronie ko- rytarza i znów doznał wstrząsu, gdy zobaczył swe szkie- letowate odbicie w lustrze. Nie można uciec od siebie na długo. Tylko śmierć jest istotna, tylko to drżące poszuki- wanie, jeszcze prawie nie rozpoczęte. Na dole przed wejściem do jadalni zagadnął go Berris: — Czy pan by w to uwierzył, seńor? — W co, czy bym uwierzył? — No, w to o tych dwojgu. Pan nie wie? Ze skwapliwością rozbitka po długim pobycie na bez- ludnej wyspie Berris zaczął bębnić sensacyjną opowieść, której tonacja wciąż jeszcze się mieniła wszelkimi odmia- nami niedowierzania. — I pomyśleć — powtarzał co pewien czas — że oni tu mieszkali... tu pod moim dachem. Loader dziwił się — nie tyle jednak temu, że Berris mógł gościć w swoim pensjonacie zbrodniarza, ile temu, że tę dziewczynę uznano automatycznie za zbrodniarkę. Wbrew okolicznościom trudno mu się było z tym pogodzić. I gdy Berris w dalszym ciągu wysnuwał wnioski z tak naświetlonych faktów, Loader w obronie dziewczyny przy- pomniał sobie jej modlitwę w kościele, odgłosy kłótni w sąsiednim pokoju, rozpaczliwe szlochy. Nikt nie jest taki, jakim być się wydaje, wzór chemiczny charakteru kryje się wewnątrz. Ale to, co on widział i słyszał, nie było prze- cież na pokaz, więc wolał jej udzielić beneficium dubitan- di. I bez tego dość niepojęte było nagłe przedstawianie Snydera jako mordercy dwóch osób. Z wyraźną satysfakcją Berris powiedział: — Złapali go... w Barranca. Najnowsza wiadomość1, Ruchem głowy wskazał dziedziniec. — Ten, który tam sie- dzi, człowiek Palazana, właśnie mi mówił. I Bogu niech będą dzięki, że go już mają. Inaczej kapitan nóż by mi trzymał przy gardle. Tej dziewczyny jednakże jeszcze się szuka. Zniknęła. — Machnął obiema rękami jak sztuk- mistrz na scenie. — Ale wczoraj wieczorem tu była. — Na kolacji, owszem. — I po kolacji. Na górze, znacznie później. Słyszałem ją. Płakała... i to nie po raz pierwszy. — Może pan ma rację, seńor — ustąpił Berris drapiąc się przez podkoszulek po żebrach. — Ale fakt, że teraz jej nie ma. A jeżeli to nie jest podejrzane, to ja już nie wiem, co jest. — Przeraziło ją pewnie to wszystko. — Krąży u nas takie przysłowie: Kto się ukrywa, ma coś do ukrywania. — Ona wczoraj wieczorem się nie ukrywała. Berris przechylił głowę. — Pan myśli, że ona bez winy, co, seńor? — Skąd mogę wiedzieć? — żachnął się Loader ruszając do swego stolika. — Już jest obiad? — A jakże. Za dwie minuty, seńor. Wkrótce potem Berris wrócił z półmiskiem pikantnej sa- łatki na zakąskę. — Bez winy czy nie bez winy — kontynuował tę roz- mowę — ja tam jej nie zazdroszczę tego, że będzie miała do czynienia z Palazanem. Ayee, nie. Boże jej dopomóż. — Z ponurym uśmiechem patrzył, jak Loader nakłada sa- łatkę na talerz. — Nie dalej jak przed godziną już za- cząłem tak samo nie zazdrościć panu. — Mnie? — Palazan przeszukiwał pana pokój także. Bardzo mi przykro, ale on się uparł. Nic nie mogłem poradzić. Loader wzruszeniem ramion zbył jego przeprosiny. — Wtedy pan był pierwszy na jego liście, seńor. 210 — Idiotyzm! — mruknął Loader pogardliwie. — Z ja- kiego powodu? — To przez tę krew... jest plama na pana poduszce. Pan pewnie nawet jej nie zauważył. — Półmisek szczęknął ci- cho, gdy Berris ciągnął z coraz większym rozbawieniem: — Łatwo być mądrym po fakcie, seńor, i śmiać się teraz. Ale niech mi pan wierzy albo nie wierzy, on przez parę mi- nut poważnie pana podejrzewał. Jak się to panu podoba? Kapinka krwi, nic takiego, a on już sobie myśli najgorsze! Rozdział dwudziesty czwarty Zawsze było tajemnicą dla księdza Maury, skąd Tomeo Cardell czerpie swoją wiedzę o wszystkim, jakimi ukryty- mi, krętymi kanałami dochodzą do niego wiadomości. Ale tę tajemnicę ksiądz Maura szanował, zgłębić jej nawet się nie starał. Dlatego też cieszył się zaufaniem starego. — Powiedz mi — rzekł wprost, gdy już ucichł za nimi gwar kawiarni, w której znalazł Cardella. — Co wiesz o tym okropnym zabójstwie? — Niedużo. — Zawsze tak mówisz, kiedy cię o coś pytam. — Doprawdy, księże proboszczu? — Cardell zachichotał, pokazując liczne braki w uzębieniu. — Może dlatego, .że boję się pokuty, jaką ksiądz proboszcz by mi zadał. Pa- lazan i inni chcą tylko łapówki. Do kieszeni zawsze się- gnąć łatwiej. Zwolnili kroku przy fontannie. — Poważnie, Tomeo. Co możesz mi powiedzieć? — O tych żywych, czy o nieboszczykach? — O tych żywych. — Mnie to się zdaje, że komuś się poszczęściło. Bo tyl- ko szczęściem można to sobie tłumaczyć. Zatrzymali pew- nego podejrzanego w Barranca. — Kogo? — Tego Amerykanina, Snydera, który mieszkał w pen- sjonacie. Ksiądz proboszcz pewnie się na niego nigdy nie natknął. — Wiem, o kim mówisz.. Czy mają konkretny powód? — Na to wygląda. Jeżeli mają, to muszę przyznać, że jest poprawa. — Cardell rzadko kiedy marnował sposob- ność do zadrwienia, gdy była mowa o Straży Obywatel- skiej. Uważa ksiądz proboszcz, słyszałem najrozmaitsze rzeczy, ale nasz przyjaciel, kapitan, jak dotąd właściwie mnie nie zaprosił do siebie, żeby omówić ze mną tę sy- tuację. Zresztą nawet gdyby zaprosił, wątpię, czy dużo by opowiadał. Ksiądz Maura jednak się nie uśmiechnął, zbyt niespo- kojny, zbyt zdenerwowany. — Ten osobnik... Snyder. Czy był tutaj sam? — Nie, z dziewczyną. Palazan teraz przetrząsa wieś, że- by ją znaleźć... chociaż, gdyby mnie kto pytał, powiedział- bym, że on się namyślił trochę za późno. To, że ksiądz wolał wypytywać Cardella, zamiast iść bezpośrednio do Palazana, nie było niczym nowym. Nie- chęć, jaką Palazan wzbudzał w nich obu, stanowiła coś w rodzaju ich wspólnego mianownika i Cardell-konspirator zawsze czuł radość, gdy ksiądz Maura się z nim solidary- zował wobec takich czy innych posunięć kapitana. Teraz jednak nie mógł pojąć, dlaczego ta właśnie szczególna sprawa miałaby stać się tego przyczyną. Co innego — wte- dy by rozumiał — gdyby to morderstwo popełnił ktoś miejscowy. Ale Snyder i jego dziewczyna raczej nie należą do parafian, za których odpowiedzialność ponosiliby księża — nie mówiąc o tym, że jedno z nich, przynajmniej jedno, jest już w Barranca. O ile to nie... 212 — Przypomina sobie ksiądz proboszcz tego człowieka? — Mgliście. — Ale dziewczyny ksiądz proboszcz chyba nie widział? Ksiądz Maura skłamał nieszkodliwie. — Oni często chodzili razem. — Cardell zaczął ich opi- sywać. Ksiądz Maura potrząsał głową, kiepskim był jednak aktorem, więc Cardell, który stąpał swoją ścieżką przez ży- cie z takim wyczuciem, z jakim niewidomy czyta książki drukowane alfabetem Braille'a, od razu wyczuł, że ma cze- go być ciekawy. Ale powściągnął się, czekając, żeby troska księdza Maury przybrała formę wyraźniejszą — co istotnie nastąpiło dość szybko, chociaż sprawa wyszła na jaw nie tyle w treści zadawanych Cardellowi pytań, co przez sam fakt, że te pytania padały. Już po kilku minutach naiwne- go kluczenia proboszcza Cardell był pewny, że jeszcze chwila, a dowie się wszystkiego. Ksiądz proboszcz to w Quepos jedyny człowiek znający więcej sekretów niż on, ale też i najbardziej przejrzysty, niezdolny do żadnych kno- wań. Jakieś poufne, niebezpieczne chyba wiadomości ob- ciążają mu teraz sumienie, to widać coraz jaśniej. I w do- datku to może mieć związek tylko z tą dziewczyną. Za- mordowani są przecież na tamtym świecie, a Snyderem już zajął się jefe. Co księdzu Maurze wiadomo...? Gdzie ona jest? Dokąd się udała? Z pewnością chodzi tu o COŚ takiego. Ale Cardell nie chciał ryzykować i pytać otwarcie. Uznał, że najlepiej będzie rzeczowo i tak dalece bez ogró- dek, jak to jest możliwe, podsumować całą sytuację: ksiądz wtedy jakoś przecież wyrazi swój niepokój. — Księże proboszczu — powiedział. — Ksiądz proboszcz widział te zwłoki. Ja nie widziałem. Ale sądząc z tego, co słyszę, to paskudna sprawa. Jak to tam było, wiem nie le- piej niż ksiądz proboszcz, powiedziałbym jednak... chociaż ręczyć bym nie mógł... że to zostało uplanowane. Handlo- wałem trochę z tym człowiekiem, widywałem go dosyć często. Był jakiś ściśnięty w sobie jak skręcona sprężyna 213 przez ten cały czas w Quepos. Teraz nietrudno wyciągać mądre wnioski, ale niech mi ksiądz proboszcz wierzy, że on od początku bardzo mi się nie podobał... Dziwne wra- żenie sprawiał... nie potrafię tego dobrze wytłumaczyć Wydawał się... głodny. Ta dziewczyna jednakże była zupełnie inna. Cóż kiedy fakt jest faktem, przyjechała z nim razem i z nim mieszkała, a więc to naturalne, że ją uważają za wspólniczkę. — Urwał w nadziei, że ksiądz Maura może złapie się na ten haczyk. Ale nie. — Palaza- nowi dotychczas nic ze śledztwa nie wychodzi, więc krzy- wo patrzą na niego w Barranca, a już ja nie muszę księ- dzu proboszczowi mówić, jak on to sobie bierze do serca. Tak samo było rok czy dwa lata temu z Estebanem Garcio... ksiądz proboszcz pamięta? Gorzej się z Estebanem obszedł niż z psem, księże proboszczu. Tak też będzie i teraz, kie- dy on ją dostanie w swoje ręce. Znów spotkało go rozczarowanie, ksiądz Maura jedynie przytaknął. Młody drozd przysiadł na skraju basenu i za- nurzył dziobek w wodzie z fontanny. — Jeżeli dowiem się czegoś jeszcze — zakończył Car- dell — powiadomię księdza proboszcza. — Gracias, Tomeo. W roztargnieniu przygryzając dolną wargę ksiądz Mau- ra patrzył, jak drozd odlatuje. Potwierdziły się najgorsze obawy dziewczyny — i jego własne. Teraz serce i sumie- nie muszą pokonać stojącą im na drodze przeszkodę. Tak czy inaczej trzeba działać i to nie zwlekając. Na plebanii trudno dziewczynę ukrywać w nieskończoność. Wszystko jednak przemawia za tym, żeby jej zaoszczędzić spotkania z Palazanem i on na pewno nigdy by sobie nie darował, gdyby tego nie uczynił. Środki i sposoby przecież można znaleźć. Wspomnienie Estebana Garcio ze zmiażdżonymi rękami i odbitymi nerkami ubodło księdza Maurę jak ostroga. A jednak... A jednak... konieczna tu jest bezstron- ność, pewność, że on rzeczywiście nie kieruje się niczym 214 poza powodami, jakie sam sobie podaje. Wciąż jeszcze trze- ba czasu do namysłu. — Adios, Tomeo. Cardell z lekkim ukłonem dotknął wyjedzonego przez mole beretu. Odszedł, ale po kilku krokach odwrócił gło- wę, twarz jak z juchtu, zmarszczoną, w słonecznym blasku. — Zawsze gotów jestem do wszelkiej pomocy, niech ksiądz proboszcz o tym nie zapomina. Później ksiądz Maura miał, powracając myślą do tej chwili, uświadomić sobie, że właśnie wtedy zrodziła się w nim decyzja. Ale teraz przy fontannie oniemiały z prze- strachu, że tak łatwa do zdemaskowania jest jego konspi- racja, zdobył się tylko na chrząknięcie, zanim ruszył w kierunku plebanii. Było już po czwartej, gdy Palazan dotarł do willi Fran- coise Sorbiere. Śledztwem w willach zajął się osobiście, sier- żantowi pozostawiając przeszukanie wszystkich domów w całej wsi. Chociaż rozkaz jego wykonywano z nieustępliwą dokładnością, tak samo nie dawało mu to żadnej satysfak- cji, jak garść spóźnionych, po niewczasie napływających szczegółów. Juan Alvarez, kierowca taksówki, na przykład, twierdzi, że odwiózł wczoraj po południu Snydera do Bar- ranca. I po co to komu teraz? Jeśli można w tej całej spra- wie czymś się jeszcze wykazać, to tylko aresztowaniem dziewczyny. Ale czas ucieka, a śledztwo nie przynosi wy- ników. Ostatni raz widziano ją w późnych godzinach po • ranka. Biegła wtedy chyba na rynek i od tamtej chwili zniknęła. Dom po domu przetrząsa się i nic. Wille od stro- ny zachodniej są w tej porze roku nie zamieszkane, za- mknięte na klucze i rygle. Właściwie dziewczyna nie mia- ła gdzie się ukryć, więc Palazan zaczynał już wątpić, czy ona jeszcze jest w Quepos — tak wątpić, że niejako w od- 215 wecie działał coraz gwałtowniej. Czyż nie mogła pojechać pierwszym lepszym zatrzymanym na szosie samochodem do Barranca dużo wcześniej, niż on wydał rozkaz kontrolowa- nia szosy? Aż cierpł na myśl o pogardzie jefe, w razie gdyby ją aresztowano w mieście. „Nie dzięki wam, Pa- lazan" — tak go to upokorzyło, że za wszelką cenę starał się nie dopuścić do tego po raz drugi. Wszedł ciężko na schodki przed drzwiami Frankie, pe- łen palącej chamskiej urazy do dziewczyny. Nie bez po- wodu wybrał się tutaj, chociaż zdawał sobie sprawę, że raczej nic mu to nie da. Ale ostatecznie u kogo cudzoziem- ka mogłaby szukać pomocy? U innej cudzoziemki. Z Ga- lilejczyków mało kto odważyłby się w to wplątywać, ale przecież nie ta mająca się za coś lepszego, wzgardliwa tłuś- ciocha, która żeruje na sławie Guardioli. Ścierał się z nią już nieraz, tym razem jednak wyjątkowo nie wyjdzie stąd jak zmyty. Tym razem wyjątkowo — konsulat czy nie kon- sulat — on tu wkracza na mocy swoich uprawnień. Patrząc, jak strażnik, jego podwładny, dzwoni do drzwi, otarł sobie lśniącą od potu grubą szyję; golił się dziś w po- śpiechu, zbyt energicznie i nieuważnie, więc spocony pod- bródek mocno go piekł. Następnie wytarł nos i z miernym zadowoleniem zbadał rezultat, zanim schował chustkę z po- wrotem do kieszeni. Gdy Josefa otworzyła drzwi, nie tracił czasu, wszedł natychmiast bez słowa, jak przystało pierwszy przed straż- nikiem. — Seńora w domu? — Odpoczywa, capitan. — Powiedz jej, kto przyszedł. Josefa przyglądała się im obu lękliwie. — Prędzej, chica. — Strażnik szturchnął ją kolanem w zadek. — Słyszałaś, co kapitan powiedział. Pędem ruszyła na górę, pozostawiając ich w pustej, chłodnej sieni. Z obu stron były drzwi i Palazan otworzył 216 je kolejno. Kuchnia. Salonik, za salonikiem jeszcze jakiś pokój. Wskazał kciukiem: — Rozejrzyjcie się. Strażnik wszedł do saloniku, głośno, topornie, w pod- kutych butach drapiących szkliste tafle podłogi. Palazan zdjął kapelusz i pomacał odciśniętą siną pręgę na czole, poprawił fałdy kurtki pod pasami z czarnej skóry. Do- skonale mógł sobie wyobrazić, że jest panem takiego do- mu; w iluż snach już to widział. Z góry doleciał podnie- siony, gniewny głos Frankie. W kilka sekund później za- człapały jej kroki w miękkich pantoflach. Doszła do szczy- tu schodów i jeszcze zapinając obszerny szlafrok spojrza- ła w dół na Palazana. — Dzień dobry — rzekła lodowatym tonem. — Co pan, jeśli wolno zapytać, ma zamiar robić w moim domu? Palazan stanął na wysokości zadania. — Mam zamiar go przeszukać. — Doprawdy? Z czyjego upoważnienia? — Mojego własnego. — Pańskie maniery są również pana własne, to widać. — Z szelestem szlafroka prędko zeszła ze schodów. — Tutaj już pan nie jest w tej waszej wsi. To, co robi wrażenie tam... — urwała słysząc w saloniku hałas. Odwróciła się i szerzej rozwarła drzwi. Strażnik zmieszał się na jej wi- dok. W gwałtownym półobrocie spojrzała pałającymi ocza- mi na Palazana: — Pan stanowczo przeholował. Nie sądzi pan, że należy mnie przeprosić? Przeprosiny jednak nie nastąpiły. — To jest dom prywatny. Co wy tu robicie? — Już pani powiedziałem. — W takim razie to cud, że pan zechciał w ogóle za- wiadomić mnie o swoim przybyciu, źle pana osądzałam, kapitanie. Dotychczas szanowałam pański stopień oficerski, ale teraz widzę, że ten stopień oznacza tylko to, że nosi pan trochę mniej nędzny mundur niż mundury tych, któ- rymi pan rzekomo komenderuje. 217 Palazan poczerwieniał. — Proszę liczyć się ze słowami, seńora. — Spróbował ją zignorować, poprzez nią zapytał strażnika. — Jest tam coś? — Nie ma, capitan. — Zobaczcie na górze. Strażnik ostentacyjnie uważając, żeby o nic nie zawa- dzić, zarzucił karabin na ramię, ale Frankie go zatrzymała. — Chwileczkę! — I ostro zwróciła się do Palazana: — Czy przypadkiem... zanim pan zmienił mój dom w plac musztry... nie przyszło panu do głowy, że należy mi się taka elementarna grzeczność, jak wyjaśnienie. Jeśli nie przyszło, to lepiej wyjdźcie stąd od razu. Bo ja tego tolero- wać nie będę... No, o co właściwie chodzi? Oczy miała zapuchnięte od snu i na policzku ślad od- gniecionej fałdy poduszki. Jej złote włosy były trochę po- targane i maleńkie kropelki potu lśniły nad górną wargą. Bez makijażu wydawała się jakaś wymięta: starsza, niż rzeczywiście była. Ze schodów ponad nią gapiła się Josefa zdumiona tym, że jakakolwiek kobieta może w ten spo- sób mówić do kapitana bezkarnie. — Popełniono morderstwo — niecierpliwie ustąpił Pala- zan w obawie, żeby w obecności podwładnego nie spotka- ła go jeszcze jedna drwina. — Szukamy kogoś. — Kogo? — Pewnej dziewczyny. — No, to źle trafiliście. — Wolałbym sam to stwierdzić. — Z sarkazmem udał, że chce ją ułagodzić: — Za pani pozwoleniem, seńora.. ? Nam się spieszy. — Więc po co marnujecie czas? Ja nie mam zwyczaju udzielać schronienia kobietom. — Za to mężczyznom tak? Wyrwały mu się te słowa. Przez chwilę rozkoszował się skutkiem. Zranił ją. Szybko jednak uśmieszek zamarł mu na ustach wobec jej mrożącej riposty: 218 — Nigdy bym nie przypuszczała, że z mężczyznami ma pan, kapitanie, bodaj tyle wspólnego, żeby móc wypowia- dać się na ich temat... Ale jeśli panu tak zależy na nisz- czeniu moich podłóg, bardzo proszę... byleby pan pamię- tał, gdzie pan jest. Usunęła się na bok i przepuściła strażnika do schodów. Ledwie ten zniknął, na schody wyszedł Guardiola. — Frankie... co się dzieje? — Wtargnięto do nas. — Wtargnięto? — Guardiola powłócząc nogą ruszył na dół. — Kto wtargnął? — Ludzie nie tyle rozsądni, ile podejrzliwi. — Chociaż powiedziała to z całą zawziętością, potrafiła się uśmiech- nąć do niego. — Szukają jakiejś kobiety w związku z tym zabójstwem. Dopiero teraz Guardiola zobaczył Palazana. Odkłonił mu się, ale w dalszym ciągu rozmawiał z Frankie. — Tutaj? — Był rozbawiony. — Wszędzie i u wszystkich — wtrącił się Palazan. ¦- Musimy ją znaleźć, a to za sobą pociąga konieczność sto- sowania drastycznych środków. — Powiedz mu — rzekła Frankie — że jedyna dziew- czyna pod tym dachem to Josefa. Tobie może on uwierzy. Guardiola zmarszczył brwi. — Ale kim właściwie jest ta kobieta, której szukacie? — Niejaka Anna Meunier. Do niedawna zamieszkała w Las Gaviotas. — Palazan zobaczył zdumienie ich obojga. — Jej partner już siedzi. Poszukiwana jest pod tym samym zarzutem. — Morderstwa? — W rzeczy samej. Guardiola zerknął na Frankie. — Bzdura! -— Zechce pan to wytłumaczyć. — Widziałem ją wczoraj wieczorem. — Czego to dowodzi? Buty strażnika dudniły nad sufitem. — Zrobiło się pewne zamieszanie na jarmarku. — Po- krótce Guardiola opowiedział, jak to się stało. — Ona nie wiedziała, że on... Snyder... zarezerwował miejsce w sa- molocie. Wręcz osłupiała, kiedy jej dałem ten bilet. — Powtarzam, seńor. Czego to dowodzi? — Czego dowodzi? Niczego. Ale myślałem, że to chyba da komuś ze zdrowym rozsądkiem pewne pole do domy- słów. Ona z pewnością nie zachowywała się, jak osoba świadomie mająca jakikolwiek związek z morderstwem... tyle mogę powiedzieć. Palazan wyniośle zauważył: — Bo ma pan oczywiście doświadczenie z takimi oso- bami? — Ogromne. Dwa razy na tydzień punkt o piątej, kie- dy trąbki słychać na arenie. Kapitan poczerwieniał znowu. Miał chęć kopnąć się za to. Strażnik tymczasem skończył plątać się po pokojach na górze i z pobrzękiwaniem wrócił do sieni. Palazan już sobie nie zawracał głowy pytaniem go o rezultat, tylko Frankie powiedziała kwaśno: — Nie ma tam nikogo? To fatalnie. Zbyt wiele porażek odniósł Palazan w ciągu jednego dnia, żeby tę ostatnią przyjąć bez pożegnalnego wystrza- łu. W drzwiach odwrócił się nagle pragnąc jeszcze raz zranić jak najboleśniej tę szydzącą z niego grubą kobietę. Miał przecież wszelkie prawo wejść do jej domu. Bywał w willach większych, bardziej okazałych niż ta i czuł się tam jak u siebie. On, kapitan Palazan, to nie chłop, nie toreador wyciągnięty z rynsztoka. We wsi nikt nie ośmie- liłby się go lekceważyć. — Podziwiam pańską wierność, seńor — rzekł do Guar- dioli. — Ale wydaje mi się, że już teraz mógłby pan sobie wybrać coś lepszego. — Unosząc kącik ust zatrzymał wzrok na Frankie. — Coś chyba znacznie lepszego. 220 Nie spodziewał się tego ciosu. Pięść Guardioli opadła mu ciężko na usta. Zakołysał głową i zachwiał się: kapelusz mu zleciał, rozerwany rzemyk spod brody śmiesznie po- targał włosy. — Jazda stąd! Oszołomiony pochylił się odruchowo, nie zdążył jednak podnieść kapelusza, który Guardiola kopniakiem odrzucił mu sprzed nosa za próg. Strażnik gapił się zdumiony: coś niesłychanego. Kapitan spróbował powiedzieć: „To jesz- cze nie koniec", cóż, kiedy z ust zdrętwiałych i zaczyna- jących już puchnąć nie dobyło się ani jedno słowo. — Jazda stąd! — rozkazał raz jeszcze Guardiola ze wściekłością wypychając ich za drzwi. — Obaj! — Za trzasnął drzwi i oparł się o nie. — Skurwysyn — syknął przez zęby — plugawy skurwysyn! Dało się słyszeć jakieś mamrotanie pod drzwiami, a po- tem kroki, gdy tamci odchodzili, ale w sieni panowała cisza. Guardiola spojrzał na Frankie. Stała bez ruchu. Oczy miała przymknięte, policzki mokre od łez. Ogarnęło go bezmierne wzruszenie. — Frankie — szepnął. Podszedł do niej, wziął ją w ra- miona. — Frankie — powtórzył tkliwie. Przytulili się do siebie. Dużo czasu minęło od chwili, gdy po raz pierwszy stali tu tak przytuleni, i od dawna silne jego objęcia były nie dla niej. Teraz mogła upajać się tą siłą znów, w udręce jednak, raptownie, nieoczeki- wanie. — On miał rację — załkała. Szepnął coś, nie umiejąc znaleźć słów, które by jej nie sprawiły przykrości. — Miał rację. — Nie powinnaś tak mówić. Przytulona do niego płakała cicho, ale już łez nie po- wstrzymywała odsłaniając wreszcie tę pustynię w swoim sercu, te lęki, tę samotność. Ujawniło się to w pełnym 221 świetle. W sposób już nieodwracalny. Ważne jest jedynie to, że on ma żyć dalej, legendy mogą zaczekać, pomniki, mity. Kolumb tak samo wylądował w Quepos, jak Maryja Panna ukazała się w Zumaya, a Cesar Guardiola to czło- wiek z krwi i kości, namacalny, rzeczywisty — tygiel, w który ona wlała już wszystko, co wie o sobie. — Frankie — powiedział Guardiola przyjmując do wia- domości więź między nimi, głaszcząc ją po rozdygotanych ramionach jak syn. Rozdział dwudziesty piąty Nietoperze latały w gęstniejącym mroku chyże, błędne i nieobliczalne, jak puszczane w powietrze papierowe strza- ły. Na nabrzeżu przy pustych kramach targu rybnego kil- ku chłopców zabawiało się łapaniem ich w locie. Mieli do tego płytkie siatki z czarnej tkaniny, umocowane na koń- cach długich bambusów. Dwukrotnie, gdy Loader patrzył na nich z mola, jak biegając i wrzeszcząc wymachują ty- mi siatkami, polowanie się udało. Z początku myślał, że później wypuszczają schwytane nietoperze tak, jak rybę puszcza się do wody po zabawie, jaką jest jej złowienie, ale oni za pierwszym i za drugim razem gromadzili się podnieceni wokół szczęśliwego łowcy i długo się z czegoś śmieli. Zaciekawiło go to, więc po schwytaniu trzeciego nietoperza zeszedł do nich z mola, na nabrzeże. Podchodząc zobaczył płomyczek zapałki. Znacznie wyż- szy od tej całej rozchichotanej zbitej gromady, zobaczył, że z pyszczka oszołomionego nietoperza sterczy zapalony papieros. Widoczny był tylko czarny psi łepek biednego 222 stworzonka. Reszta ginęła w kościstej pięści chłopca, który stał pośrodku. — Masz, ty wstrętny. Porządnie się zaciągnij, głęboko Mały łepek kołysał się jak po pijanemu z boku na bok i łzy ciekły z maleńkich guziczków oczu. Chłopcy ze śmie- chem wpychali nietoperzowi w pyszczek z powrotem mo- kry koniec papierosa, gdy tylko zaczynał się wyślizgiwać. — Pepe, patrz on wygląda jak twój wujek — któryś zażartował. Ten pośrodku zauważył Loadera i podniósł rękę z nie- toperzem jeszcze wyżej, uśmiechając się zwycięsko, bez- wstydnie. — Nietoperz, seńor. Wstrętny stary nietoperz teraz ża- łuje za swoje grzechy. Loader odwrócił się — zrobiło mu się mdło. Przestąpił leżący na ziemi bambus i odszedł z echem ich chichotów jeszcze brzmiącym mu w uszach. Coraz niklejsze światło dnia wokoło było naładowane złem. Quepos stało się nagle siedliskiem czegoś zasługującego tylko na pogardę: sied- liskiem ludzi zezwierzęconych, ludzi małodusznych i okrut- nych. Mało tego. Wydawało mu się niemal, że jest tu przy nim Catherine i tak samo potępia to, co przed chwilą wi- dział: „Dlaczego tu przyjechałeś, Simon? Jak możesz tu wytrzymać? Myślałam, że chciałeś znaleźć spokój ducha..." A przecież samo to wrażenie, że ona jest obecna, przekreś- liło całą słuszność jej postawy, jaką sobie wyobrażał. Gniew pełen sprzecznych uczuć go ogarnął — jak zawsze dawniej w życiu rzeczywistym, gdy ona wykorzystywała swe szczególne awersje po to, by postawić na swoim. Znów tak jak dawniej zamknął się przed nią, uparty, zbywający ją krótko w obawie, by przymilaniem się nie skłoniła go do jakiejś kapitulacji. Ukrył się w Quepos w jednym tylko jedynym celu, a jednak nie może uciec od niej. Nawet tu- taj ona ma sposoby gmatwania wszystkiego, udowadniania, że została mylnie osądzona. 223 Od chwili gdy ksiądz Maura zadecydował, że nie może pozostać obojętny wobec sprawy Anny Meunier, popo- łudnie dłużyło się niemożliwie. Chociaż na plebanii w po- równaniu ze wszystkimi innymi domami było bezpiecznie, jeszcze bezpieczniej byłoby w misji, nie miał jednak od- wagi przeprowadzić tam dziewczyny przed zapadnięciem zmroku. Nie wyobrażał sobie zresztą tego przejścia, cho- ciaż jedno wiedział na pewno: sam nie da rady. Nieustan- nie myśląc o tajemniczej propozycji Cardella, około godzi- ny piątej jeszcze raz wyruszył na poszukiwanie starego z nadzieją, że nie spotka gdzieś Palazana, co pociągnęłoby konieczność kłamstw w żywe oczy. Nie miał zwyczaju uni- kać jakichkolwiek potyczek, ale teraz po rozmowie z Car- dellem zdawał sobie sprawę ze swojej słabości, nie ufał nerwom i bał się, że mógłby wzbudzić podejrzenie. W ciągu kilku minut wypatrzył Cardella, zajętego plot- kowaniem z ludźmi naprawiającymi sieci, i w sposób tak nieznaczny, jak tylko to było możliwe, odciągnął go na bok. Otworzył usta, żeby wyjaśnić, o co chodzi, ale zawa- hał się, nagle nieufny, świadom, że potrzebna mu jest ta pomoc, a przecież zalękniony. — No, słucham, księże proboszczu? — zachęcił go Cardell. Powiedzieć albo nie powiedzieć: innego wyjścia nie ma. — Ja wiem, gdzie jest ta dziewczyna... ta, której szu- kają — rzekł nieoczekiwanie dla samego siebie. I czekał lękliwie nie wiedząc, co myśleć o spokojnym uśmiechu, który z wolna rozjaśnił twarz Cardella; czy ten stary wyga nie wyobraża sobie jakichś niegodnych rze- czy? — Tyle się domyśliłem. — Ona nie ma z tym morderstwem nic wspólnego. Jest niewinna. — Skoro ksiądz proboszcz tak mówi... 224 — Zapewniam cię, że ona w tym udziału nie brała. Nie wiedziała o niczym. — Jeżeli ksiądz proboszcz wierzy jej, to ja wierzę księ- dzu proboszczowi. — Zdaniem Cardella żaden ksiądz nie potrzebował się tłumaczyć, a już zwłaszcza ten. — Palazan by nie uwierzył. Cardell skinął głową. — Kiepsko mu dzisiaj wszystko idzie, zaczyna pokazy- wać zęby. — Rozejrzał się po nabrzeżu. — Co ksiądz pro- boszcz zamierza? — Wyprawić ją stąd, jeżeli tylko się da. Gdzieś daleko. — To znaczy z wyspy. — Chyba. — Oczywiście, że z wyspy. — Przestroga wydawała się jednak konieczna. Ci którzy pierwsi ruszają na barykady, zazwyczaj nie widzą, w co się rzucają. — Ale to dosyć ryzykowne. — Zdaję sobie z tego sprawę. — Niech ksiądz proboszcz mnie mylnie nie zrozumie. Ta machina istnieje... istnieje po to, żeby jej używać. Ale bywa czasem, że to czy owo się w niej zatnie... — Uniósł ramiona, a potem nagle je opuścił. — Normalnie to nie bywa trudne... papierosy, zegarki, nylony... Palazan bierze tylko większą dolę. Tym razem jednakże pieniądze by go nie interesowały. — Trzeba nam zaryzykować. Na twarzy księdza malowały się świeże wątpliwości. „Nam" — czy go nie ponosi nadzieja. Znów zaczął roz- wodzić się nad tym, że skoro dziewczyna z całą pewnoś- cią jest niewinna, należy ją uchronić przed rozjuszeniem Palazana; tłumaczył, dlaczego miłosierdzie powinno wziąć górę nad prawem, próbował zaangażować Cardella uczu- ciowo, obudzić w nim sumienie. A przecież wszystko to było zgoła zbyteczne. Stary za- pytał po prostu: _Gdzie ona jest teraz? -Na plebanii. Cardell ściągnął swe spękane wargi. Miał również se- krety. _Łódź będzie dziś w nocy — wyznał. Księdzu Maurze serce podskoczyło. I po chwili: - Ale ona nie ma pieniędzy, żeby zapłacić. _Tak też myślałem. — Więc co z tamtymi? — Niejasno proboszcz wyobraził sobie kłótnię gdzieś nad morzem o północy. — Czy oni nie będą liczyli na... — Zrobią to dla mnie. Niech ksiądz proboszcz się tym nie martwi. — Cardell umilkł, a potem ruchem głowy wskazał daleką plamę Afryki. — Ona wyląduje tam. Do- brze będzie? — Powiedział to tak, jakby chodziło o partię przemycanego towaru. — Ona wie, że nie może wybierać. Ona to rozumie. — Ksiądz Maura stał czekając, pragnąc, żeby w tej gotowoś- ci Cardella do udzielenia pomocy było coś więcej niż sama tylko perspektywa przechytrzenia wroga, który darł z nie- go skórę. A przecież zbyt wielką czuł ulgę, by wymagać wszystkiego. Rozgryzł tabletkę przeciw niestrawności. — Nie masz pojęcia, Tomeo, jak bardzo jestem ci wdzięczny. Cardell miał podejście praktyczne. — Kiedy ona może być gotowa? — Już jest. — Ale to i tak dopiero około godziny dziesiątej... nie wcześniej. Musi ksiądz proboszcz oczywiście wyprowadzić ją z plebanii. W tym już głowa księdza proboszcza. — I tak miałem to zrobić w każdym wypadku... Myśla- łem, żeby do misji. — Dobrze, świetnie. — Cardell z uznaniem potarł się po nosie. — Zabrać mógłbym ją stamtąd... z misji albo z lasu. Jak tylko to obrobię, powiadomię księdza probosz- cza. Jeszcze mamy czas pomyśleć o bliższych szczegółach. 226 Tak prędko przeszedł nad tym do porządku, że ksiądz Maura niemal zawstydzony, żałował, że bodaj cząstka tej ufności nie spływa na niego. Cóż, kiedy denerwował się coraz bardziej. Gdy wyruszył z dziewczyną do misji, pu- sto było wszędzie, jak gdyby zarządzono godzinę policyj- ną. Tylko raz musieli ukryć się na chwilę, żeby ich nie zobaczył przechodzący patrol Straży Obywatelskiej, poza tym nie mieli żadnych trudności. A jednak poczuł się pew- niejszy, dopiero gdy wkroczyli na ugory za rzeźnią. W rzeźni już przygotowywano mięso dla Quepos na następny ranek i kwiki ogłuszanej świni goniły ich aż w zarośla na wzgórze, z którego biegły leśne dukty. Nie ma kresu ludz- ka potrzeba zadawania cierpień — pomyślał. — Za mną — szepnął do dziewczyny. — I ostrożnie... bo tutaj są doły. Przeszli tak przez zarośla i prawie u celu znów sobie uświadomił, jak bardzo jest roztrzęsiony i jak ciężkie leży mu na sercu brzemię. Pod żelaznym łukiem wkroczyli na teren misji teraz idąc już obok siebie. Na plebanii dał dziewczynie trochę pieniędzy: tyle, ile tylko mógł dać. Ale za tę sumkę ona daleko nie zajedzie — wiedział to, więc trapił się bardzo, co ją może czekać za linią horyzontu. Myślał o odpowiedzialności, którą przyjął, pełen złych prze- czuć. — Poradzę sobie — zapewniła go na plebanii, gdy roz- patrywał, na co wystarczą jej te pieniądze. Przez całe po- południe omawiali jej plany, a jednak teraz znów się o to kłopotał. — Oran daleko od miejsca, w którym pani( się znajdzie. — Tak samo Quepos, proszę księdza. Leśną ścieżką doszli na dziedziniec misji. Krechy świa- tła jaśniały już spod zasłon w niektórych oknach bara- ków, z jadalni dolatywał szum głosów. Ksiądz Maura wziął dziewczynę pod rękę i poprowadził ją do szpitalika. Przed drzwiami powiedział: — Chwileczkę niech pani tu zaczeka. 227 I zostawił ją. Po chwili wrócił, skinieniem zapraszając, by weszła. W długiej wąskiej sali jedna lampka paliła się u stóp Chrystusa wśród postrzępionych pasów cienia. Kil- ka sekund minęło, zanim dziewczyna zobaczyła śpiącego chłopca. — On śpi — szepnął ksiądz Maura. — Radziłbym, żeby pani położyła się na którymś łóżku. Sporo jeszcze czasu ma pani. — Ale ksiądz zaraz nie odejdzie? — Zlękła się, jak gdy- by siły, jakie w nią wlał, zaczynały ją opuszczać. Potrząsnął głową. — Muszę porozmawiać z siostrami. Wrócę za pięć mi- nut... za dziesięć. Nie później. Wszystko w porządku. Pro- szę się nie obawiać. Wyszedł z miną, która w jego mniemaniu była uśmie- chem, i przez dziedziniec ruszył w kierunku jadalni. Noc już zapadła, pierwsze gwiazdy jak kolce przekłuwały ciem- ność nieba. Co powie siostra Teresa? Znając ją tak dobrze, jak on ją zna, trudno się łudzić, że nie będzie protestowa- ła. Zresztą nie można mieć jej tego za złe. Narażanie w taki sposób jej — i siostry Encarny — jest postępkiem do- statecznie fatalnym, ale jeszcze gorsze jest to, że zamiast przynajmniej zapytać o pozwolenie, stawia się ją od razu przed faktem dokonanym. Ksiądz Maura zdawał sobie z te- go sprawę, zawczasu czuł upokorzenie przewidując, co usłyszy. „Jakim prawem ksiądz nas tak wykorzystuje? Czasem w życiu bywa miejsce na donkiszoterię, nie prze- czę. Ale z jakiej racji ksiądz miałby w swoją donkiszoterię wplątywać nas i te dzieci? To potworne, proszę księdza, tak nam narzucać..." Jej lojalność nie ulega kwestii. Ona nie zdradzi. Dziewczyna tutaj jest zupełnie bezpieczna. Tylko że siostra Teresa, chociaż równie głęboko jak on bo- leje nad brakiem człowieczeństwa u ludzi, zbyt często od- wołuje się do przepisów, zamiast do własnego serca. Gdy- byż to ona siedziała w konfesjonale i słyszała to, co on sły- szał przez te wszystkie lata! Może byłaby łagodniejsza; 228 z pewnością więcej wiedziałaby o świecie i o zwierzęcej świata podłości. Gdybyż tak w nieskończoność słuchała te- go, czym Bóg zewsząd jest oblężony, zrozumiałaby moty- wy jego pozornej bezwzględności i on stanąłby teraz przed nią bez obawy, nie przewidywałby, że odezwie się w niej stara panna: „Może ta dziewczyna, proszę księdza, nie wie, co popełnił ów człowiek, ale przecież ona z nim sypiała, czyż nie?" Stanął przed jadalnią wahając się, odczekując chwilę zupełnie tak, jakby drzwi, którymi miał wejść, były obro- towe. Potem wszedł w tę jasność, w gwar pięćdziesięciu dziecięcych głosików nagle się urywający. Przy dwóch długich stołach zobaczył te dzieci, sto martwych oczu., zamkniętych, zezowatych, mlecznie białych, i zawieszoną na ścianie litografię — Serce Jezusowe — której one nie wi- działy i widzieć nigdy nie miały. Zazwyczaj przy posił- kach towarzyszyły im obie zakonnice, ale teraz dyżuro- wała tylko siostra Encarna. Poczuł ulgę; z siostrą Encar- ną zawsze łatwiej mu się porozumieć, z nią jest swobod- niejszy. Niegodziwa to nadzieja, że siostra Teresa może leży chora, że mowę obrończą wygłosi przed siostrą En- carną. Ale gdy zapytał, nadzieja się rozwiała. —¦ Nie, proszę księdza. Siostra poszła do kancelarii. —• Aha. — Pogłaskał najbliższe dziecko po głowie, ukry- wając zdenerwowanie. — Była tu jeszcze parę minut temu, ale przyszedł ktoś ze Straży Obywatelskiej. Księdzu Maurze coś zacisnęło się w żołądku. Tutaj? W tej właśnie chwili? — Niedługo siostra wróci, proszę księdza. — Siostra En- carna chciała mu zrobić miejsce przy stole. — Ksiądz ze- chce zaczekać tutaj z nami? — Nie. — Potrząsnął głową i wycofał się w popłochu. — Dziękuję, nie. Pójdę do niej. Popędził do sąsiedniego baraku znów przeczuwając nie- bezpieczeństwo, bojąc się, że klęska jest nieuchronna. Lek- 229 komyślnie to uplanował. Przecież dla Palazana w obli- czu porażki nie ma żadnych miejsc uświęconych, a siostra Teresa na pewno teraz mówi — czy może już powiedziała: „Szukajcie, jeżeli musicie. Wtedy chyba dacie moim sło- wom wiarę". Kwadrat światła — okno kancelarii. Stanął tak, że zo- baczył szerokie białe skrzydła kornetu siostry Teresy sie- dzącej przy biurku i cień człowieka, do którego się zwra- cała. To nie Palazan, bo kurtkę na plecach ma odciśniętą od noszenia karabinu, ale każdy przecież ze Straży Oby- watelskiej przygnany tu rozkazem kapitana jest tak samo groźny. Podszedł pod okno dość blisko a przecież tak, że nie mogli go zobaczyć, i nastawił ucha, zesztywniały z nie- pokoju, gotów w razie potrzeby natychmiast odwrócić się i pobiec do szpitalika. — Powtarzam — mówiła siostra Teresa — to jest przy- tułek dla niewidomych dzieci. A nie kryjówka dla prze- stępców. — W głosie jej brzmiała zjadliwość. — Najwyraź- niej słabo jesteście zorientowani. — Ja tylko wypełniam polecenie kapitana Palazana, a kapitan Palazan polecił mi... — Mnie nie obchodzi, czyje pan wypełnia polecenia. Faktem jest, że Nasza Pani Ogrodów to przytułek dla dzie- ci. Mogę tylko doradzić, żeby wrócił pan do swojego ka- pitana i zapoznał go z tym faktem. Szurganie nogami. — Ale, proszę siostry... — Młody człowieku, ja nie mam zamiaru się kłócić. To, co robicie poza tym terenem, to wasza sprawa, chociaż szczerze mówiąc czasem wolałabym, żebyście stuknęli się w głowy. Ale to, co dzieje się tutaj, to już domena moja, i zapewniam, że zarówno nie mam zwyczaju udzielać schronienia uciekinierom, jak kłamać. Nawet koniuszki jej wykrochmalonego kornetu drgały oburzeniem. Ksiądz Maura zacisnął ręce, wbił paznokcie 230 głęboko w dłonie. Zachwycony jej nieugiętą postawą, zu- pełnie zapomniał, że zaraz sam będzie musiał mieć z nią do czynienia. — A teraz — usłyszał — jeżeli pan daruje... Bo kolacja mi stygnie. Przelotnie, gdy wstawała od biurka, ukazał się w oknie jej profil: surowy, chłodny, czysty. Bez zapału strażnik spróbował odchodząc uratować bo- daj cień swego autorytetu. — Więc ja tam powtórzę — wybąkał — że siostra go- towa jest przysiąc, że nie ma tutaj nigdzie nikogo oprócz tych dzieci i obu sióstr. — Ale popełnił błąd; zrobiłby znacznie lepiej, gdyby milczał. — Swoje przysięgi już składałam, młody człowieku. Ka- pitanowi Palazanowi musi wystarczyć moje słowo. Drzwi się otworzyły, zamknęły, zaskrzypiał żwir i oczom księdza Maury ukazał się ten strażnik: któryś z parafian, wróg nie do rozpoznania w tych ciemnościach. — Boże miłosierny — mruknął strażnik przystając, że- by otrzeć pot z czoła. — Nie dziwota, że one nie wycho- dzą za mąż. Z ulgą ksiądz Maura patrzył na jego odejście, przejęty takim podziwem wobec odprawy, jaka go spotkała, że do- piero gdy drzwi znów się otworzyły, wyszedł w blask światła. — Ksiądz proboszcz! — wykrzyknęła siostra Teresa. — Była siostra wręcz cudowna. — Sądzę, że on już nie wróci... — Raczej z przyjem- nością przyjęła tę pochwałę. Nawet uśmiechnęła się lekko, co było rzeczą dość u niej niezwykłą, toteż ksiądz Maura nabrał nieco odwagi. — Podsłuchiwałem, niestety. — Odchrząknął. — Siostra idzie na kolację... Ale czy mógłbym siostrę jeszcze zatrzy- mać? — Oczywiście. 231 — Chcę prosić o pewną przysługę. — Słucham księdza. — Światło dziwnie podkreślało każ- de uczucie malujące się na jej twarzy. — Zajrzałem przed chwilą do Valentina. — Nie czuje się najlepiej. Ma trochę gorączki. Dałyśmy mu na sen. Ale powodu do obaw nie ma. — Przysługa, o którą chcę prosić, pozostaje w związku ze szpitalikiem. — Jak to? — Czy można by tam do niego nie wprowadzać dzisiaj dzieci na noc? — Nie wpro... — I czy siostra też mogłaby tam nie wchodzić... i sio- stra Encarna. Przynajmniej do godziny jedenastej. Ręce siostry Teresy splotły się gwałtownie pod szero- kimi rękawami habitu — znak dobrze znany, zniechęca- jący. — Nie rozumiem księdza. — I wolałbym, żeby siostra nie rozumiała. — Jej mil- czenie pozwoliło mu mówić dalej: — Nie zamierzam się wtrącać, niech mi siostra wierzy. Ta sprawa nie ma nic wspólnego z tym, o czym rozmawialiśmy przedtem. Ale proszę, niech siostra zechce mnie usłuchać... i nie dla żad- nej innej przyczyny, tylko dlatego, że ja siostrę o to pro- szę. — Nieomal dodał: „Raz wyjątkowo". Była bardziej zakłopotana niż niechętna. — Doprawdy, proszę księdza... Wiem doskonale, że to słabość z mojej strony, ale chyba ksiądz nie może wyma- gać... — Niech siostra mnie nie przyciska do muru. Niech siostra się domyśla, jeżeli już koniecznie musi, ale niech siostra nie nalega, żebym wyjaśnił. — Mam się domyślać? Czego? Nie chciał powiedzieć nic więcej. Nastąpiła długa chwi- 232 la ciszy, pełna szmerów nocy wokoło. Wreszcie siostra Te- resa podniosła głowę, wyprostowała ramiona. — Rozumiem — rzekła. — Rozumie siostra? — Myślę, że tak. Po raz pierwszy, odkąd ją znał, dotknął świadomie jej ramienia. — Byłoby lepiej, gdyby siostra na tym poprzestała. I proszę trzymać się z daleka... tylko o to proszę. I niech mi siostra wybaczy, że wykorzystuję was obie i te dzieci. Wzruszyło go ogromnie to, że ona nie protestuje wbrew wszelkim jego przewidywaniom. Widział, że jest zatroska- na — twarz ma posępną — ale nie o siebie. — W co ksiądz się wmieszał? Odpowiedział gestem obu rąk. — W coś niebezpiecznego? — Właściwie nie. Dziwne wydało mu się to pytanie zadane teraz nie księ- dzu, lecz człowiekowi. Przypomniał sobie czasy przed wy- święceniem, dawne czasy wojny, gdy matka bała się o niego. — Ależ na pewno to sprawa niebezpieczna dla księdza. Jeżeli jest tak, jak przypuszczam... — W niebezpieczeństwie jest ktoś inny... bez powodu. Wolałbym już o tym nie mówić. — Potrzebuje ksiądz pomocy? — Mam pomoc. — Ale ode mnie? — Wystarczy mi ta, której siostra właśnie udziela. — Boże, wybacz mi — pomyślał — jak mylnie ją osądzałem. Wycofując się ze światła, już nie widział wyraźnie jej twarzy. — Siostra nie wie o niczym... niech siostra pa- mięta. Odwrócił się i ruszył do szpitalika z sercem lekkim, pełnym otuchy, przekonania, że wszystko pójdzie dobrze. 233 Loader stał na swoim balkonie i wpatrywał się w olei- sty połysk ciemnego nieba. Po powrocie do pensjonatu, gdy wchodził na górę, poczuł szarpiący ból w piersi i te- raz, chociaż to minęło, był do niczego. Za każdym razem po takim ataku duszności następowało jakieś straszne przy- gnębienie: rozpaczliwie sobie uświadamiał, że znów zmar- nował trochę czasu z tej resztki, która mu została. Oparty o poręcz balkonu rozmyślał o słabości Boga w objawianiu się ludziom, o tym, że nigdy dotąd nie widział jej tak wy- raźnie jak teraz. Życie jest jedynie tym, co się dzieje: ni- czym więcej, niczym mniej. A wszystko, co się dzieje, jest jedynie powtórzeniem tego, co już nieraz działo się gdzie indziej. Tło tylko bywa inne, twarze, język, potrawy; resz- ta jest szablonem aż nazbyt wiadomym z góry. Samotność nic nie wyjaśnia, nie ma własnego głosu, chociaż żywił kiedyś nadzieję, że głos jej można usłyszeć. Umył się i zszedł na dół z gorzkim, dojmującym poczu- ciem daremności. Przygnębiała go atmosfera w Las Ga- viotas teraz, gdy miał pensjonat wyłącznie dla siebie; wy- dawało mu się, że jest zamurowany. Obecność znudzone- go strażnika rozpartego w fotelu przy fikusie w kącie hallu potęgowała wrażenie uwięzienia. Dzwonkiem wezwał Ber- risa i polecił sobie podać koniak i wodę sodową w ogro- dzie. — Widać, seńor, że pan jest zmęczony. Zmęczony, owszem, zgodził się z tym. Usiadł przy stoli- ku pod nabitym gwiazdami niebem i wsłuchiwał się w głu- chy pomruk fal uderzających o brzeg plaży. Wiedział, że to nastrój przejściowy, ale dopóki w tym trwał, wyrzuty sumienia podstępnie wsączały się w czarne tory jego myśli, zostawały już, mogły się rozlać szeroko. Wyjechał, odciął się od otępiającego działania nawyku, od układów, w któ- rych został ukształtowany — ale w jakim celu? Najwi- doczniej to zupełnie zdławiło w nim duszę, bo gdy tylko 234 chce się o coś zapytać, oddźwięku nie ma, natomiast te uporczywe wyrzuty sumienia wciąż dopytują, co on ma do okazania w zamian za żałość Catherine, za odtrącenie Catherine tak straszliwie pragnącej roztaczać opiekę. — Nic... Nada, nada. Berris przyniósł szklankę i butelkę, i syfon w plastyko- wym koszyczku. — Jeszcze jej nie znaleźli — powiedział. — Kogo?... Aha, tej dziewczyny. — Głowę daję, że ona już jest w Barranca. W końcu ją złapią. Z Quepos uciec łatwo, ale z wyspy to już co in- nego. — Nalał koniak do szklanki i stawiając butelkę wy- krzyknął nagle: — Ojej, ja chyba kiedyś zapomnę nawet, jak się nazywam! Seńor, przecież mam coś dla pana. Odszedł, zanim Loader zdążył zapytać, co on ma. Po chwili wrócił. — Telegram. — Do mnie? — Loader zdrętwiał, chociaż w duchu od- rzucił tę możliwość. — Do pana, seńor. Bardzo przepraszam. Doręczyli go- dzinę temu, ale pana jeszcze nie było. Loader wziął ten telegram tak, jakby stał nad nim ktoś z wycelowanym pistoletem; rozdarł zaklejoną kopertę. I oszołomiony, jeszcze przed przeczytaniem bodaj jednego z tych słów doznał uczucia, że to są palce wyciągające się do jego palców, żeby dotykiem przekazać wiadomość o smutku i determinacji. Noc wokół niego się zacieśniła. Przylatuję pierwszym możliwym samolotem stop proszę czekaj na mnie rozumiem i przebaczam kochany najdroższy Catherine Głosem nieswoim, jakimś obcym, wreszcie wykrztusił: — To niemożliwe... niemożliwe. — Como? — Skąd ona wiedziała? Berris zmarszczył brwi. — No comprendo, seńor. Loader podniósł oczy pełne trwogi. — Kto mógł jej powiedzieć, gdzie jestem? — Telegram zaadresowany był tak dokładnie, że zdumienie przeważy- ło wstrząs wywołany tym pensjonarskim stylem. — Nikt. Przecież ja nikomu swojego adresu nie podawałem. O Bo- że — jęknął w duchu rozdygotany, spłoszony. Berrisa zaskoczyła ta niezrozumiała reakcja spokojnego extranjero. W sukurs przyszła mu pamięć. —¦ Może to ja się przyczyniłem, seńor. — Pan? — Powiedziałem pana nazwisko, kiedy telefonowali do mnie z „La Bandera" dziś rano. Chcieli wiedzieć, co się da, o Quepos z powodu tego morderstwa... Wie pan, różne szczegóły. No, bo dla nich to tłusty kąsek, wyobraża pan sobie? — Berris słyszał już o podobnych wypadkach. Je- den z jego krewnych w mieście Meksyku w parę godzin po trzęsieniu ziemi na Galilei przeczytał o tym w meksy- kańskich gazetach. Świat jest mały. Lotem błyskawicy fru- wają wiadomości, ledwie ktoś je komuś powie. — Ale czy to mogło wyjść od nich? Może było w jakiejś angielskiej gazecie? Loader jęknął. — Więc głupstwo zrobiłem, seńor? — wyjąkał Berris nie pojmując, dlaczego Loader patrzy na niego teraz jak na zdrajcę. — Ja naprawdę nie chciałem źle. Rozdział dwudziesty szósty Ksiądz Maura w swoim optymizmie szybko doznał po- rażki. Sprawa się skomplikowała. Okazało się, że potrzeb- ny jest samochód. 236 — Jakże, Tomeo? O tym nic nie mówiłeś. — Bo nie wiedziałem. Oni dziś wyznaczyli zupełnie in- ne miejsce niż zwykle... i ja osobiście za złe im tego nie mam. Wywąchali, że w Quepos poruszenie, więc wolą się trzymać jak najdalej. Przybiją o jakieś trzydzieści z górą kilometrów stąd. Bez samochodu to za daleko... Mó- wię księdzu proboszczowi, samochód jest konieczny. Rozmawiali na plebanii. Ukradkowe pukanie do kuchen- nych drzwi, wśliznięcie się boczkiem — i teraz to właśnie. Ksiądz Maura patrzył na Cardella badawczo, czując skut- ki zdenerwowania w swoim i bez tego buntującym się żo- łądku. Przez chwilę żałował, że wybrał sobie takiego wspólnika. Trzeba było poszukać kogoś bardziej kompe- tentnego niż ta płotka z organizacji przemytniczej. Ale odrzucił tę myśl, ledwie się sformułowała. Czy mógłby być ktoś inny? Nerwy, wciąż tylko nerwy... stąd niespra- wiedliwość. Uznał, że to on sam nie dorasta do sytuacji. — Nieraz zresztą tak bywa — dodał Cardell. — Możliwe. Ale co w takim razie z kontrolą na szosie? — To dla mnie najmniejsze zmartwienie. I samochód ja- ko taki też nie problem. Tylko potrzebujemy kogoś, kto go poprowadzi... Ksiądz proboszcz nie umie? — Nie. — I ja nie. W tym właśnie, księże proboszczu, sęk. Ksiądz Maura siedział z ponurą miną gracza, który po- stawił już wszystko, co miał, i nie może dorzucić nic wię- cej. — A przy tych innych okazjach, kto prowadził samo- chód? — Znajomy. — Odpowiedź padła z przyzwyczajenia automatycznie, odruch języka. Cardell potrząsnął głową. — Ale tym razem to wykluczone. Zbyt niebezpieczne. Wy- starczy butelka koniaku wieczorem w sobotę, żeby on za- czął o tym opowiadać. To silniejsze od niego. Już było tak kiedyś... i kosztowało mnie pięćdziesiąt douros. — Znów potrząsnął głową, oczyszczając sobie palcem kącik oka. — 237 Nie... ale jego samochód mogę pożyczyć. W każdej chwili bez pytania. Ksiądz Maura prztyknął palcami. — A może sama ta młoda kobieta? Możliwe, że ona... — Tylko kto wtedy by odstawił samochód z powrotem, księże proboszczu? — Och! — Zaniepokojony proboszcz nawet nie speszył się swoją bezmyślnością. — Nie masz nikogo? Cardell wydął wargi powątpiewająco. — No, a gdyby nie samochodem? — Mordercza piesza wędrówka okrężną drogą. W żad- nym razie nie zdążymy na czas. Ksiądz Maura siedząc na poręczy tego samego fotela, z którego słuchał spowiedzi dziewczyny, znów sobie przy- pomniał jej twarz zalaną łzami i bezgranicznie nieszczę- śliwy głos i znów pomyślał o dobrze znanych w całym Quepos wybrykach Palazana. Nie wolno się zniechęcać. Nie wolno zawieść jej teraz. Jakiś sposób musi przecież się znaleźć. — Łódką tam nie można dopłynąć? Cardell machnięciem ręki odpowiedział, że nie. — Albo pojedziemy samochodem, albo wcale. A następ- na taka sposobność nie nadarzy się wcześniej niż za ty- dzień. Tak długo chyba nie będzie można jej tu ukrywać. Natężenie ciszy, która po tych słowach nastąpiła, po- tęgowało doniosłość dylematu. Wlokła się pusta minuta: Cardell skręcał w rękach swój niedorzeczny beret, ksiądz palcem wskazującym i kciukiem jak cyrklem zakreślał so- bie kółka na policzkach. Milczenie przerwał ksiądz: — Nic nie wymyśliłeś? • — W takiej sprawie to trudno. — A mnie ktoś przyszedł na myśl. - — Kto? Ksiądz Maura wstał. — Nie wiem, czy on zechce. Ale tak czy owak, popro- sić go mogę. Co ty na to? 238 — Ale kto to jest? — Ten. Anglik. Cardell wyraził wątpliwości. Elegancki człowiek. Dobry. Simpatico. Ale dlaczego miałby się tym trudzić? Rezygno- wać ze spokojnego snu w nocy? I narażać się w dodatku? Więc jakiś lepszy pomysł? Nie, Cardell nie wpadł na ża- den. No, cóż — zapytać można, to na pewno. Dużej na- dziei jednak nie ma. Bo przede wszystkim, o ile w Quepos wiadomo, ten Ingles też nie umie prowadzić samochodu... — Owszem, prowadzę — odpowiedział Loader. Stali przy niskim murku między szosą a plażą, zwróceni twarzami do morza, plecami do pensjonatu. Ksiądz Maura po wieczornej kawie przywiódł go aż tutaj — daleko od Berrisa i rozleniwionego cerbera ze Straży Obywatelskiej; jak dotąd nie okazał nawet cienia swego niepokoju. Zde- nerwowanie uzewnętrzniło się dopiero teraz. Nigdy nie przypuszczał, że przyjdzie chwila, gdy każde jego słowo i ruch nabiorą takiej wagi. Wszystko przecież zależy od tego, co on powie i w jaki sposób. Cardell był od początku potencjalnym sprzymierzeńcem i, nawet gdyby nie mógł czy nie chciał pomóc, antypatia do Palazana stanowiła rę- kojmię milczenia. Ten człowiek natomiast jest w gruncie rzeczy zagadką. Co innego przedkładać jego zalety Car- dellowi i wyciągać wnioski z jego szlachetnej postawy wo- bec małego Valentina, co innego zainteresować go propo- zycją nagłą jak eksplozja, nie dając mu nawet czasu, by się zastanowił, czy jego ewentualna decyzja nie będzie po- chopna i głupia. — Pan pamięta tę młodą kobietę, seńor? Tę, która do niedawna mieszkała tu w pensjonacie? Ksiądz Maura uważnie, jak gdyby przeprowadzał do- świadczenie z lakmusem, patrzył, i niepewny, czego się spodziewać, czekał na jakiś zarodek współczucia, czy po- dejrzenia, jeśli nie obojętność. Wzdłuż plaży w poświacie 230 gwiazd rozbijały się widma fal, ale on nie odrywał oczu od ciemnej, mizernej twarzy Anglika. W chwili najgorsze- go zwątpienia ogarnęła go nagle pokusa, żeby odrzucić ostrożność i wypowiedzieć swoją prośbę bez żadnych ogró- dek, możliwie jak najdramatyczniej: „Na miłość Boga — niechże pan w tym pomoże". Ale przypomniał sobie, że ma do czynienia z człowiekiem, który, gdy tylko o Bogu jest mowa, niezmiennie zaczyna się jeżyć. Próbując po omacku dojść do sedna sprawy i wyjawienia, w jak trud- nej sytuacji znalazł się z Cardellem, zauważył u Loadera prawie zupełny brak oddźwięku. Loader słuchał go za- mknięty w sobie, trawiony jakąś cichą osobistą rozpaczą — ukrytą, a jednak dziwnie wyczuwalną. Co to może być? — nie wiadomo. I nie czas teraz w to wnikać. W tej chwili ważne jest tylko zwerbowanie tego cudzoziemca. Słowo się rzekło, reszta będzie jedynie powtórzeniem zasadni- czych faktów. Tylko że wciąż nie widać żadnych oznak zainteresowania, niczego, na czym można by budować ja- kąś konkretną nadzieję. Mrowie przebiegło księdzu Maurze po plecach. — Więc co pan o niej myśli? Milczenie: wzrok osowiały, zadumany. — Okazał pan już swoją dobroć — zaryzykował ksiądz. — Dlatego pomyślałem o panu... Bywa w życiu coś takiego jak traf... szczęśliwy albo nieszczęśliwy. Raczej nie- prawdopodobne jest, żeby pana kiedyś to spotkało... żeby znalazł się pan w takim położeniu, w jakim jest obecnie ta młoda kobieta, ale przecież może pan sobie wyobrazić, czym to jest dla niej. Cokolwiek by zrobiła, nie ma żad- nej gwarancji, jak to się dla niej skończy, jeżeli się jej nie pomoże. Ja nie przesadzam, seńor. Tu u nas jest ina- czej niż w waszym kraju... Niech pan sobie wyobrazi — ciągnął — czym jest konieczność ukrywania się, kiedy człowiek nie popełnił nic złego, poza tym, że w swoich osobistych sprawach był nie dość silny. — Ja nie muszę sobie tego wyobrażać. 240 — To prawda — rzekł ksiądz Maura dobitnie, ze smut- kiem.— Pan nie musi. Nikt nie musi nic robić. Ale...— zakończył wzruszeniem ramion i dopiero po chwili spró- bował znowu: — Seńor, gdyby jakiś przypadek niespra- wiedliwie rzucił pana gdzieś poza nawias, może by zaczął pan wtedy modlić się, żeby Bóg dał panu przyjaciół. Bez nich nie mógłby pan mieć nadziei, że zdoła się pan ukryć na zawsze, czy też do czasu, gdy prześladowcy o pana istnieniu zapomną. Właśnie w takiej sytuacji jest ona. ¦— Na zawsze nie można uciec. ¦— Ona nie będzie potrzebowała... Wystarczy, jak wy- jedzie z Galilei. — Wobec tego ma szczęście. — Szczęście...? Ona? — Nie przesłyszał się ksiądz. Pomimo zdenerwowania ksiądz Maura potrafił się opa- nować i powstrzymać od ostrej repliki. Nie wolno mi go potępiać — upomniał się w duchu — on był dobry dla chłopca... Ale uznał, że całe ostrożne wtajemniczenie Loa- dera w tę sprawę nie zdało się na nic. Poczuł gorycz roz- czarowania. Nie mógł pojąć, skąd w sercu tego człowieka tyle raptem uporu, nieomal złej woli. Łagodnie, chociaż Loader w jego mniemaniu na to nie zasługiwał, rzekł: — Nie myślałem, że pan nas zawiedzie. Istoty ludzkie nigdy nie przestaną się zdumiewać. Gdy Loader, żeby odetchnąć, podniósł twarz z zapadniętymi policzkami ku niebu, ksiądz Maura zobaczył, jak klęska i rezygnacja układają się w tragiczny, blady uśmiech. Sam sobie nie wierząc usłyszał: — Więc proszę: co mam zrobić? — Niech pan poprowadzi ten samochód, seńor. — Ze wzruszeniem dodał: — Bóg nigdy nie przestanie pana bło- gosławić. Loader odpowiedział znużony: — To już coś, prawda?... Dobrze więc. Dokąd ją od- wieźć? — 241 Pomimo zdenerwowania ksiądz Maura potrafił się opa- nować i powstrzymać od ostrej repliki. Nie wolno mi go potępiać — upomniał się w duchu — on był dobry dla chłopca... Ale uznał, że całe ostrożne wtajemniczenie Loa- dera w tę sprawę nie zdało się na nic. Poczuł gorycz roz- czarowania. Nie mógł pojąć, skąd w sercu tego człowieka tyle raptem uporu, nieomal złej woli. Łagodnie, chociaż Loader w jego mniemaniu na to nie zasługiwał, rzekł: — Nie myślałem, że pan nas zawiedzie. Istoty ludzkie nigdy nie przestaną się zdumiewać. Gdy Loader, żeby odetchnąć, podniósł twarz z zapadniętymi policzkami ku niebu, ksiądz Maura zobaczył, jak klęska i rezygnacja układają się w tragiczny, blady uśmiech. Sam sobie nie wierząc usłyszał: — Więc proszę: co mam zrobić? — Niech pan poprowadzi ten samochód, seńor. Ze wzruszeniem dodał: —• Bóg nigdy nie przestanie panu bło- gosławić. Loader odpowiedział znużony: — To już coś, prawda?... Dobrze więc. Dokąd ją odwieźć? — Palazan — daleki głos chrypiał zmęczeniem i iryta- cją. — Czekam na wiadomości, Palazan. — Właśnie miałem zatelefonować, jefe. — Rad jestem z tego ogromnie. — Hm... nic nowego nie ma do zameldowania. Nic więcej. — Nic więcej?! — Robimy tu wszystko, co możliwe, chociaż dochodzę chcąc nie chcąc do wniosku, że jej tu w Quepos nie ma. Oczywiście dokładamy wszelkich starań. Jeżeli tylko jest tutaj, znajdziemy ją na pewno. Ale były trudności... Palazan rozmasowując sobie siniak na szczęce, grzecho- tał dalej tonem naładowanym wiarą we własne siły, cho- ciaż dość dawno ją utracił. Dopiero po paru minutach zorientował się, że połączenie zostało przerwane i że nikt go nie słucha. Rozdział dwudziesty siódmy Nieraz w taką gwiaździstą noc roziskrzone niebo wy- woływało w Loaderze dziwne, niezwykłe uczucie oddale- nia od wszystkiego, uczucie bezpieczeństwa. Ale gdy wśród zarośli szedł do misji, wiedział, że to fałsz. W swoim po- koju i w jadalni przy kolacji, i nawet nad morzem w cza- sie rozmowy z księdzem czuł się jak w pułapce. Jeszcze tydzień temu znów by uciekł, spakował rzeczy i przeniósł się gdzieś dalej — dokądkolwiek. Teraz jednak zanadto był zmęczony ubytkiem sił i czasu. Niech Catherine go od- najdzie. Niech przywiezie tu tę swoją krzywdę i smutek, 242 i przywiązanie, i litość — wszystko to, czego nieustannie potrzebuje do życia jej wierne serce. On tutaj nie osiągnął nic, tyle że jego sumienie gotowało się wciąż na wolnym ogniu. Jeden samolot miał przylecieć o godzinie dziewią- tej rano i później drugi już po południu. Berris sprawdził rozkład. Pozostała jeszcze chwila wytchnienia, żeby to na nowo rozważyć, cóż, kiedy on wywiesił białą chorągiew i już jej nie ściągnie, już nie. Musi nastąpić jakiś rozejm uwzględniający postawione przez niego warunki. Bezwa- runkowo on się Catherine nie podda. Ma jeszcze dosyć miesięcy, żeby wywalczyć sobie drogę do samego siebie, jeżeli tylko Catherine mu na to pozwoli. Przeszedł pod łukiem i skierował się do szpitalika; przy- pomniała mu się pierwsza tu wizyta, te dwie zakonnice, jęki Valentina. Nie do wiary, że to było zaledwie przed paroma dniami. Wtedy rozumiał siebie, teraz jednak trud- no by mu było powiedzieć, dlaczego zdecydował się na prośbę księdza pomóc Annie Meunier. To jakiś wewnętrz- ny nieodwołalny nakaz: może potrzeba buntu bodaj w tej cudzej sprawie, bo Anna Meunier też utraciła wolność. Wkroczył do szpitalika na palcach, ale drzwi skrzypnę- ły. Cardella i księdza Maurę zobaczył od razu, dziewczy- nę dopiero po chwili. Siedziała na łóżku najdalszym od łóżka Valentina i twarz w nikłym świetle lampki miała oszołomioną, dziwnie dziecinną. Cardell chwycił go za ramię. — Amigo — szepnął — jaki pan zacny. — Trafił pan do samochodu? — zapytał ksiądz Mau- ra. — Tam, gdzie Tomeo powiedział? Stara kareta Seat w zaułku za barem La Sirena — owszem stała tam. Loader skinął głową. — I co teraz? Cardell mu odpowiedział: — Będzie pan jechał szosą do Barranca. Jakieś trzy kilo- metry. Tam stoi ten zrujnowany wiatrak... wie pan gdzie? — Raczej nie wiem. 243 — Nie można go nie zauważyć. Piorun tam trafił i ca- łe to rusztowanie się pogięło. — Z której strony szosy? — Z lewej. — A kontrola. Czy nie ma przedtem punktu kontrolnego? — Jest, ale pana oni przepuszczą. Bo i czemu nie? Prze- cież to nie pana ścigają. Ma pan prawo wyjechać sobie do Barranca na noc. — Uśmiechnął się szelmowsko. — No, a dalej? — Przy wiatraku zobaczy pan z drugiej strony szosy, z prawej, boczną drogę... Valentin cicho zamruczał przez sen. Cardell przerwał na chwilę, a potem jeszcze bardziej zniżył swój ochrypły głos. — Więc droga biegnie w prawo. Niech pan w nią skrę- ci. I już tylko jej się trzyma, nie ma tam żadnego roz- staju, więc się pan nie pomyli. Niech pan jedzie prosto przed siebie, dopóki pan mnie nie zobaczy. Ksiądz Maura wyjaśnił: — Tomeo i seńorita pójdą przez ten las za misją. Pan dojedzie do nich naokoło zza wzgórz. — Będziemy szli może ze dwadzieścia minut — powie- dział Cardell. — Więc żeby dać nam fory, wyruszy pan w dziesięć minut po nas. Jasne dla pana? — Najzupełniej. Godzina jedenasta dwadzieścia. Ogarnęło Loadera wra- żenie, że to wszystko jest nierzeczywiste. Pierwszy z tych jutrzejszych samolotów przyleci za niecałe dwanaście go- dzin; myśl o tym poruszyła w nim zatęchły lęk. Spojrzał na ukrzyżowanego Chrystusa na ścianie, a potem na dziew- czynę, zazdroszcząc jej tak, jak z pewnością by nie zazdroś- cił przed otrzymaniem telegramu. Cardell dał sygnał wymarszu. — Seńorita... musimy już iść. Wstała z łóżka i podeszła do niego. Była chyba spokoj- niejsza, niż w pierwszej chwili Loaderowi się wydawało — 244 jak gdyby skapitulowała, i ona także. To jest rzeczywis- tość. To nie jest jakiś nieprawdopodobny majak senny, który pierwsze światło dnia czy coś innego ma rozwiać w niepamięć. Ksiądz Maura odprowadził dziewczynę do drzwi. — Teraz musimy się pożegnać — szepnął pochylając się ku niej. — Ale zostawiam panią w dobrych rękach... naj- lepszych. Będzie pani bezpieczna. Nie zdołała mu odpowiedzieć. — Będę się modlił za panią — szepnął. — Proszę po- myśleć o nas czasami. I też się za nas pomodlić. — Tak, tak. — Niech pani uważa... jutro i pojutrze. Przez wszystkie jutra życia. — Uścisnął jej ręce. — Bóg z tobą, dziecko Cardell ściągnął wzrokiem spojrzenie Loadera. — Za dziesięć minut, seńor? — Był człowiekiem bardzo praktycznym. — Tak jest. Zawiasy drzwi skrzypnęły jak zawsze. Loader stał przy łóżku Valentina, gdy ksiądz Maura jeszcze patrzył z pro- gu na oddalające się postacie; ręka księdza podniosła się do policzka. W głębi pokoju lampka pyknęła cicho i wszystkie cienie raptownie podskoczyły. — A więc — szepnął ksiądz wracając do Loadera — już poszli. — Tym razem wyjątkowo nie wiedział, co ro- bić z rękami; zdobył się na blady, przepraszający uśmiech. — Tak mówię, jakby pan tego nie widział. — Po chwili dodał: — Biedne, biedne dziecko. — Smutna by- ła dla niego ta chwila i myśl o przyszłości dziewczyny; zdawał sobie sprawę, jak wątła jest ta położona przez nie- go podwalina, jak niedoskonałe są wysiłki ludzkie. — Ona jeszcze będzie cierpiała. Długą drogę ma do przebycia. — Skąd ona jest? — zapytał Loader. Jakże mało wiem o niej — pomyślał. — Z Oranu, o ile mi wiadomo. Valentin znów poruszył się niespokojnie na dźwięk do 245 cierających w jego sny głosów. Pozytywka stała na szafce przy jego głowie — skrzyneczka brzękliwej radości teraz zamkniętej. — On trochę gorączkuje — szepnął ksiądz Maura. — Ale to nic poważnego. Minie. Loader nadal go zastanawiał. Ten człowiek wpatrując się w Valentina ma twarz łagodną, do sprawy dziewczy- ny jednak odnosi się tak, jakby przyjął obowiązek udzie- lenia jej pomocy wbrew woli: jakby chciał tym gestem zaprotestować przeciwko jakiejś innej krzywdzie wyrzą- dzonej komuś innemu. — Czy wolno mi coś powiedzieć? — Bardzo proszę. — Niech pan tego nie żałuje. Niech pan ulituje się nad seńoritą Meunier... tak jak ulitował się pan nad Valen- tinem. — Jeśli chodzi o Valentina, raczej nie miałem wyboru. — Doprawdy miał pan... zarówno wtedy, jak i teraz. Pan wie o tym nie gorzej niż ja... Więc niech pan się po- stara uczynić to, co pan dzisiaj uczyni, nie dlatego, że ja o to prosiłem. Są ważniejsze powody. — Czy to jest kazanie? Ksiądz Maura uśmiechnął się. — Niezupełnie. Chciałbym panu pomóc, po prostu. — Więc aż tak wyraźnie to widać? — Co widać? — To, że potrzebuję pomocy. — Coś widać. Ale tylko pan może mi powiedzieć, co to jest. — Chyba w końcu bym to zrobił. —: W końcu? Zrobiłby pan? — Ksiądz Maura był zain- trygowany. — Gdyby był czas, musiałoby dojść do tego. — Zawsze jest dzień następny. — Dla niektórych — mruknął Loader. 246 Tak niejasnej repliki ksiądz Maura nie mógł zrozumieć. Chcąc ją zgłębić zaryzykował: — Tomeo nie narazi pana bardziej, niż to konieczne Jest pewne ryzyko, powiedzmy sobie szczerze, ale... — Nie o tym myślałem. — Więc o czym? Loader przesunął ręką po twarzy. — Teraz nie mogę wytłumaczyć. Teraz nie. — Niech pan posłucha — cicho rzekł ksiądz Maura. — Będę panu wdzięczny do końca życia. Gdyby nie pan, wy- siłki Tomea na nic by się nie zdały. O tym niech pan pa- mięta. Ale proszę to zrobić tylko ze względu na tę dziew- czynę. Ona też się potknęła i wpadła w jamę, i ufa, te pan ją wyciągnie. Niech panu będzie jej żal, seńor. Po- tem, kiedy już pan jej pomoże, proszę, jeśli pan zechce, przyjść do mnie, to porozmawiamy... nie jutro, to kiedy indziej. Będzie pan wtedy znał siebie już troszeczkę le- piej. Współczucie otwiera niejedne oporne drzwi. Loader stłumił kaszel. Litość, miłość, łaska wydały mu się nagle robotą jakiegoś wroga; ten chłopiec w łóżku i po- zytywka... teraz znów Anna Meunier... to symbole właś- nie tego, co przyniesie mu jego osobistą klęskę. Nie mógł znieść pozostawania w miejscu bodaj przez chwilę dłu- żej — zapragnął uciec, szukać gdzie bądź schronienia przed tą przeszywającą ironią losu. — Czas już na mnie — powiedział gwałtownie. — Pra- wie dwadzieścia po jedenastej. W samochodzie wisiał nikły zapach wiejskiego podwór- ka. Silnik strzelił na początek i natychmiast wszystkie części zaczęły grzechotać. Tylko jeden boczny reflektor dał się zapalić, ale światło miał dosyć mocne. Lusterka bra- kowało, a tylną szybę, stłuczoną, pozalepiano gęsto krzy- 247 żującym się plastrem. Nad pustym miejscem po lusterku zatknięty był niewielki wyblakły obrazek Maryi Panny z Zumaya. „Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za na- mi teraz i w godzinę śmierci naszej..." Loader wyjechał tyłem z zaułka i zakręcił w kierunku głównej ulicy. Prawie pusto: pies szuka pożywienia, ktoś przechodzi i znika za rogiem, strażnik rozmawia z jakimś mężczyzną pod latarnią i gapi się na przejeżdżający samo- chód. Dalej, w pobliżu kościoła dwaj inni strażnicy wy- chodzą z sieni jednego z domów. Palazan więc jeszcze nie zrezygnował. Loader usłyszał ich wołanie, ale ani nie zwolnił, ani się nie obejrzał. Wypytywać go będą mogli, gdy dojedzie do punktu kontrolnego, nie wcześniej. Opuś- cił szybę, żeby mieć świeże powietrze, sprawdził na pla- cyku przed kościołem, jak działają hamulce, wypróbował migacze. Zegary były popsute, ale wycieraczki się poru- szały, a używać ich musiał raz po raz, żeby oczyścić szy- bę z owadów. Już przesunął się i pozostał w tyle plac, na którym jarmark urządzili Cyganie — poszarpana sylwetka karuzeli, kramy ciche w poświacie gwiazd, parę ognisk i wokół nich przykucnięte postacie polakierowane jaskra- wymi płomieniami. Uważając na wyboje, jechał dalej — ostrożnie, bo w kierownicy był duży luz. Żeby wjechać na ostatnie za Quepos wzgórze, musiał włączyć najniższy bieg, przy czym samochód klekotał, jakby miał się za chwile rozlecieć. Cardell zapomniał mu powiedzieć dokładnie, w którym miejscu jest punkt kontrolny. Nagłość, z jaką ci strażnicy się ukazali, zaskoczyła go, chociaż przez cały czas ich wy- patrywał. Na zakręcie w kształcie litery „U", gdy zjeż- dżał ze zbocza na równinę, smuga reflektora raptownie natrafiła na kilka beczek po benzynie ułożonych w po- przek szosy. Stał tam strażnik z karabinem w pogotowiu. Nieco dalej kilku jeszcze — trzech może czy więcej i je- den z nich wystąpił naprzód, przysłaniając oczy przed ha- mującym samochodem. 248 — Dokąd to się zachciało jechać? — Do Barranca. Strażnik podszedł. Zaświecił latarką w sam nos Loade- rowi i mina mu nieco zrzedła. — Do Barranca... hmm? Czy to pana samochód? — Nie. Wynajęty. Przez chwilę Loader w straszliwym napięciu myślał, że on zapyta: „Od kogo?" Ale zamiast tego usłyszał pytanie: — Pan jest sam? — Proszę zobaczyć. Dwaj z nich obeszli samochód i otworzyli bagażnik. Co mogli tam znaleźć, Loader nie miał pojęcia, ale plądro- wali jakoś bardzo długo, więc zanim wreszcie bagażnik za- trzasnęli, skronie mu znów nienaturalnie pulsowały. Straż- nik stojący przy oknie samochodu przemiótł promieniem latarki tylne siedzenie. — Wraca pan dzisiaj? — Mam zamiar, jeżeli ten samochód wytrzyma. Nic lepszego Loader nie mógłby powiedzieć; wywołał na twarzy pod trójgraniastym kapeluszem uśmiech. — Coś mi się widzi, seńor, że pan słusznie ocenia tego gruchota. — „Seńor" to też był dowód, że sytuacja uległa poprawie. Klepnięcie w drzwiczki. — W porządku. Może pan jechać. Jedną z beczek stoczono na bok, Loader włączył silnik i wydostał się tą wyrwą. W gruncie rzeczy nie spodzie- wał się na punkcie kontrolnym żadnych kłopotów, a prze- cież w odprężeniu aż się spocił, czując, jak od tego potu kark go swędzi, gdy od razu za zakrętem dodał gazu. Ćma zatrzepotała szaleńczo w smudze reflektora i obiła się o szybę przed nim. Znów uruchomił wycieraczki. Ze zgrzytem krętą wciąż szosą zjechał ze zbocza usiłując się zorientować, ile drogi przebył, rozglądając się, żeby nie przeoczyć wiatraka, mającego być drogowskazem. 249 Był już daleko na równinie, gdy go zobaczył, z lekka zdenerwowany myślą, że może dawno go minął. To ten wiatrak, niewątpliwie — konstrukcja ze stali wygięta i przekrzywiona. Zwolnił i jadąc teraz w tempie niemal ślimaczym, całą uwagę skierował na skraj szosy. Rząd drzew oliwnych. Walący się parterowy budynek. Jeszcze drzewa oliwne. I boczna droga z wyżłobionymi koleinami. Pomyłka wykluczona. Skręcił w prawo; usłyszał szmer tra- wy pod przednimi zderzakami, zanim wjechał na dwa bliźniacze paski ziemi o barwie nawozu, które powiodły samochód między niskie żywopłoty kaktusów i krzaków. Po paru minutach stwierdził, że jedzie nad wąskim kory- tem strumienia. Raz po raz jakieś drzewa zwierały się w górze i w pewnej chwili zabłysły oświetlone reflektorem oczy jakiegoś zwierzęcia tak żywo, że uznał to za świa- tła odbłyskowe i nawet dotknął stopą pedału hamulca. Po otrzymaniu telegramu, dopóki z księdzem Maurą nie wyszedł z pensjonatu, czuł się jak człowiek, który tonie; tak samo to przeżywał, równie ciężko się borykał. Przed oczami stawała mu Catherine, jej głos brzmiał mu w uszach, a iskry urazy i przerażenia wzlatywały jak sy- gnały świetlne z twierdzy obleganego garnizonu. Ale te- raz konieczność działania i niepewność stały się narkoty- kiem. Pomimo znużenia był rad, że coś robi: lepsze to niż siedzieć samotnie i dręczyć się w swoim pokoju w Las Gaviotas. Niebezpieczeństwa raczej nie przewidywał. Naj- krytyczniejsze momenty już chyba ma za sobą. Za... za ile?... za cztery godziny znów będzie przejeżdżał przez punkt kontrolny, a potem dostatecznie tą jazdą wyczer- pany zaśnie kamiennym snem, ledwie się położy. To właśnie będzie środek łagodzący. Dzień jutrzejszy jest nie- unikniony, ale gdy nadejdzie, on podda się może spokoj- niej. Tymczasem jest ta droga, którą trzeba jechać, i gdzieś jest Cardell, którego wciąż nie widać. Koryto strumienia zboczyło w ciemność. Samochód chy- botał się w korytarzu wysokich do ramienia krzaków. 250 Pasmo wzgórz majaczyło mniej więcej równolegle z pra- wej strony. Jakieś siedem, osiem minut minęło od chwili zjechania z szosy, więc Cardell i dziewczyna powinni gdzieś tu być. Nieco bardziej zaniepokojony, Loader wy- tężył wzrok na całą długość smugi swego reflektora, ale koleiny nadal zwężały się w dali nieruchome, puste; może stało się coś niedobrego, może nie tędy miał jechać? Za- częły go dręczyć poważne obawy, gdy nagle w odległości może trzydziestu jardów wyrósł na drodze Tomeo Cardell z lekko uniesionymi rękami. Loader zatrzymał samochód, wyłączył silnik. Cisza opły- nęła go wielką falą, zanim Cardell bez pośpiechu podszedł do samochodu i zajrzał. — Kłopotów z kontrolą nie było, seńor? — Żadnych. — Puszczyk hukał w pobliżu. — Gdzie ona? — Tu jestem, seńor Loader. Dopiero teraz się pokazała. Loader otworzył drzwiczki i tamci oboje wsiedli: dziewczyna pierwsza wślizgując się na siedzenie przy nim, Cardell za nią, przyciskając ją do jego boku. Ona miała pantofle na wysokich obcasach i zsunęła je z nóg, gdy tylko się usadowiła; zaczęła roz- cierać sobie stopy. Loader gotów był wyrazić współczucie, ale się rozmyślił. Sama przecież wie doskonale, jak słabo jest wyekwipowana — po cóż jeszcze mówić jej o tym? — Zdążymy? — Chyba — odpowiedział Cardell. — Za godzinę powin- niśmy być tam na miejscu. — Nie możemy jechać szybko, jeżeli przez cały czas są takie drogi. — Niedługo wyjedziemy na szosę. Loader włączył silnik. — Resory się z tego ucieszą. Cardella „niedługo" trwało co najmniej dwadzieścia minut. Droga wiła się i wiła, to gorsza, to lepsza, zmieniając kierunek. Cardell znał wszystkie rozstaje i uprzedzał o nich Loadera. — W prawo — mówił — za jakieś sto metrów musi pan skręcić w prawo. W każdej chwili chyba wiedział dokładnie, gdzie się znajdują, ale dla Loadera ta jazda była nużąco jednostaj- na, gdy w nieskończoność dwie postrzępione brązowe wstę- gi wysuwały się ku masce samochodu i trawa jak wietrzyk przelatywała pod podwoziem. Niejasno jednak sobie uświa- damiał, że okolica się zmienia. Nadmorskie pasmo wzgórz chociaż odrobinę jak gdyby się oddaliło, majaczyło nie- przerwanie, ale równina z lewej strony przestała być płaska, wciąż jednakowa, i wyskoczyło na niej parę wzgórz jak brodawki, przysłaniając najniższe gwiazdy. Niewiele rozmawiali. Gdy po kwadransie mniej więcej Loader zapytał, czy bezpieczna będzie ta szosa, Cardell odpowiedział krótko: — Owszem, seńor. Był tak pewny siebie, że to uspokajało, przekłuwało bą- belki niepokoju od czasu do czasu podlatujące na po- wierzchnię. — Daleko do niej? — Kilometr... dwa. Dziewczyna paliła papierosa, którym ją Cardell poczę- stował. Gdy przysunęła twarz do płomyka zapałki, Loader zobaczył, jak żyłka na szyi jej pulsuje, i odniósł wraże- nie, że ona z trudem panuje nad nerwami, że jest na kra- wędzi lęku. Siedziała pochylona, zgarbiona nieco i czuł zapach jej włosów. Tamtego dnia po wyjściu z kościoła wytworzyła się między nimi jakaś więź, potrzeba wza- jemnej pomocy, ale morderstwo i telegram Catherine spra- wiły, że oboje, tak on, jak ona, wycofali się z powrotem, zamknęli w sobie. Ksiądz Maura nie powiedział, skąd ma pewność, że ona jest niewinna, a on nie pytał o dowody. Domyślał się, że nastąpiło pomiędzy nią a proboszczem 252 porozumienie w czasie spowiedzi w sakramentalnym przy- bytku skruchy i win darowania, i zazdrościł jej tego, co- kolwiek mogła uzyskać oprócz szansy ucieczki na wolność. Ale czyż jemu też nie została darowana wina? Wbrew woli wciąż miał w pamięci słowa telegramu: „Rozumiem i przebaczam". Zrozumieć Catherine nigdy nie zdoła, więc to przebaczenie będzie go drogo kosztowało. Poczucie wi- ny go opuści, ale żal do niej za to, że ona znów mu na- kłada kajdanki, przetrwa — choćby warunki postawił naj- dogodniejsze. I nadal ta gangrena toczyć mu będzie duszę. To straszne pragnąć wiary, nie wiedząc, gdzie jej szukać; to straszne, że on nie może wyrwać się z labiryntu. Jeszcze raz spojrzał na dziewczynę. Tak — pomyślał. — Tak, ja ci zazdroszczę. Zamienił- bym się z tobą, gdyby to było możliwe. Nawet bym z to- bą pojechał. Ale na cóż by się to zdało?... Cardell przerwał jego zadumę: — Szosa, seńor. Niech pan tu zatrzyma. Przedtem mu- szę się rozejrzeć. Loader zatrzymał samochód i stary wysiadł. — Momento — mruknął, zamknął drzwiczki ostrożnie, żeby nimi nie trzaskać, i odszedł. Dziewczyna usiadła wygodniej pocierając krwawy ślad na szyi po paznokciach Snydera. Loader przerwał milcze- nie. — Kiedy zobaczyłem panią na balkonie dzisiaj rano... — Tak? — Czy pani wtedy już wiedziała, co się stało? — Że on uciekł? Wiedziałam... ale, co zrobił... nie. Od- kryłam to później... już kiedy szukałam pana. — Mnie? — zapytał oszołomiony. — Dlaczego mnie? — Bałam się, ale... — Jej westchnienie zabrzmiało jak krótki szloch. — Pan gdzieś wyszedł. Potem usłyszałam, jak ten guardia rozmawia z kimś przez telefon i to było już coś więcej niż strach. Pobiegłam do proboszcza. My- ślałam, że nigdy się nie spotkamy. Cardell wrócił, machając rękami na znak, że droga wolna. — Te diabły są dzisiaj tylko w niewłaściwych miej- scach. W niewłaściwych dla nich, właściwych dla nas. Ostatecznie musi być jakaś sprawiedliwość, co? Prowadził przecież swą własną wojnę. Wsiadł do samo- chodu i wskazał kierunek. Loader gwałtownie skręcił kie- rownicę i gdy ją naprostował, byli już na tej szosie. Z ulgą przyjął fakt, że może siedzieć równo, nie słyszeć stękania resorów i nie zmieniać ciągle biegów. Zwiększył szybkość, spokojnie rozszemrały się opony. Było już po północy. — Za chwilę znowu zboczymy — uprzedził Cardell — ale na krótko. I dalej już prosto. — Więc po co zboczymy? — Wieś przed nami. Lepiej ją objechać naokoło. Po paru minutach podniósł rękę, żeby Loader zwolnił. Wjechali między ściany rozczochranych trzcin znów chy- bocząc się i trzęsąc jak przedtem, w samochodzie zgrzy- tającym, chrupiącym kruchą złaknioną deszczu ziemię. Nie- daleko mignęło kilka świateł i Loader przelotnie zobaczył strzelistą wieżę, skupisko zabudowań. Jechali tak przez dziesięć może minut wśród zdyszanych ech warkotu sil- nika. Wieś stopniowo przetoczyła się za nimi. I znów szo- sa, coraz większy pęd powietrza. — Pan widzi, seńor, jaki to byłby szmat drogi do przej- ścia. Niemożliwość. — Daleko jeszcze? — Na kilometry to drugie tyle, ale teraz szosą poleci- my już prędzej. Wydawało się, że mają noc wyłącznie dla siebie. Loa- der zatracił poczucie kierunku i tyle gwiazd tętniło w gó- rze, że swoim miejskim umysłem zupełnie sobie z tą za- wrotnością nie dawał rady. Jedna z gwiazd spadła w ciszy przelatując od rogu do rogu brudnej przedniej szyby; Car- dell wtedy odwrócił się do dziewczyny, ściągając w uśmiechu usta jak do cmoknięcia: 254 — To wróży szczęście, seńorita. Powinna pani wypowie- dzieć jakieś życzenie. Tylko potrząsnęła głową. Z oczami przymkniętymi, z ustami zaciśniętymi, wyraźnie była bliska płaczu. I znów — jeszcze trochę głębiej — Loader odczuł jej cier- pienie, ten cały złożony nawał wstrząsów, jakich ona do- znała w ciągu jednego dnia, tę niepewność, co będzie da- lej, ten naturalny lęk człowieczy, którego nawet kapłan nie potrafi odegnać. Jakaś namiętność w nim zadrgała, daremna, skazana na natychmiastową zagładę. Ileż łączy ich oboje ze sobą, a przecież na umocnienie tej nie wyra- żonej więzi jest za późno. Już nie mogliby nawzajem so- bie pomóc. — Przepraszam — wymamrotał Cardell niezręcznie i po- szukał wzrokiem oczu Loadera, żeby przynajmniej jemu przekazać swoje ubolewanie. Jechali dalej. Szosa rozciągała się niezmiennie pusta i każde z nich zajęte było własnymi myślami: Palazan.. Catherine... Ksiądz Maura, Snyder... i tyle różnych proble- mów w tej rzeczywistości upstrzonej chwilami niedowie- rzania, że oni są tutaj razem, za sunącą smugą reflektora wśród ciemnych jeszcze płaskich pól albo drzew jak ażu- rowe rzeźby, skręcając od czasu do czasu, potem, znów prąc naprzód w drodze do miejsca znanego tylko Cardel- lowi. Po upływie iluś tam minut stary ruchem głowy wskazał coś w dali. — Zumaya — powiedział. — Przejedziemy? — Naokoło. — Dużo jeszcze tych bocznych dróg będzie? — Ręce Loaderowi zdrętwiały od szarpania obluzowanej kierow- nicy; skupienie i wysiłek przy zmianie ciężko wchodzą- cych biegów sprawiały mu coraz większą trudność. — Nie. To już ostatnia. 255 Zumaya mrugała światłami z kolebki wzgórz, trwając już we śnie, a przecież jeszcze czuwając. Loader spojrzał na obrazek z modlitwą roztrzepotany w przeciągu nad jego głową, przeczytał kilka słów i przypomniał sobie Guar- diolę i Francoise Sorbiere, tych dwoje obcych z ubiegłego tygodnia. Gdybyż można było ześrodkować wzrok myśli i wzrok serca tak, żeby widzieć jasno. Wszyscy inni prze- cież widzą: wyszydzają świętości albo je czczą, orientują się, gdzie są i w co potrafią wierzyć... „Święta Maryjo, Matko Boża — czytał — módl się za nami..." To martwy jakiś język, którego gramatyki on nie uczył się nigdy. Dojechali do rozwidlenia szosy. — Którędy? — zapytał znużony. Cardell mu wskazał. Opony zaskomlały, dziewczyna moc- no przywarła do niego. Jeszcze parę kilometrów warkotu i Zumaya zniknęła. W ciepłym powietrzu wpadającym przez otwarte okna znów ostro zapachniało morzem. Skrę- cili w lewo, potem zaraz w prawo i dalej jeszcze raz w prawo, przy czym Cardell polecił Loaderowi zmniejszyć światła. Loader zrobił to posłusznie, świadom narastają- cego napięcia chwili. Gwiazdy świeciły jaśniej, niż przy- puszczał, musiał jednak jechać powoli. Przejeżdżali teraz skrótem między kamienistymi wzgórzami. Grunt z lewej strony szybko się spłaszczył i za rzędem przydrożnych tamaryszków zobaczyli drzewa cytrusowe. Cardell polecił skręcić tam w pierwszym lepszym dogodnym miejscu i trzęsąc się po wertepach odjechali od szosy jakieś pięć- dziesiąt jardów. Ziemia się osypywała, zawadzały korze- nie, nisko zwieszone gałęzie z płaczliwym szelestem ocie- rały się o metal. Wreszcie Cardell powiedział: — Tu staniemy, seńor. Więc Loader zatrzymał samochód. — Co teraz? — zapytał. Zewsząd otaczała ich bezmierna cisza. — Mały spacerek — rzekł Cardell i gdy dziewczyna z trudem w tej ciasnocie zaczęła wkładać pantofle, do- 256 , • dał: — Niedaleko, seńorita. Już nie to, co te zarośla z misji. Wysiedli. Zawrócili do szosy, przeszli na drugą stronę i ruszyli pod górę. Ścieżki nie było żadnej, ale Cardell znał drogę tak nieomylnie, jakby szedł główną ulicą Quepos. Wśród mroków nocy czując się w swoim żywio- le, ani razu nie okazał wahania, znał tu chyba każdy krzak, każdy kamień. Wszedł pierwszy na szczyt wzgórza, a gdy Loader i dziewczyna wreszcie się z nim zrównali, wy- ciągnął rękę: — Seńor, seńorita... morze. — Powiedział to ze wzru- szeniem. — No, proszę. Morze było zdumiewająco blisko — gładkie, jak oksy- dowane. Urwiste cyple zasłaniały plażę i przybrzeżne bał- wany. Widząc wyspę La Tortuga zorientowali się z jej położenia, jak daleko przejechali na wschód. Afryka le- żała gdzieś poza nią, niewidoczna, obojętna wobec wszy- stkiego, co stało się tutaj, stanowiąca cel podróży, możli- wy do osiągnięcia dla niektórych, przymusowy dla innych. Wydawało się Loaderowi, gdy stał przy dziewczynie, że odczuwa jej niepokój, nagłe zachwianie się jej woli. — No, idziemy — rzekł Cardell. Trafili na ścieżkę wśród kęp trawy, karłowatych krzaków powyginanych w kierunku najczęściej wiejących wiatrów. Teraz jednak wiatru nie było wcale; nic się nie poruszało. Godzina pierwsza za dwadzieścia, stwierdził Loader obo- lały z wyczerpania. Gdzieś lelek kwilił płynnymi nutka- mi miarowymi jak sygnał czasu. Po przejściu paruset jar- dów Cardell zatrzymał się nie opodal sterty kamieni. Niech oni tu poczekają, lepiej żeby nie szli z nim dalej. Jasne? Nie tylko on czeka na tę łódź, inni też mają ode- brać towar. Obawiać się nie ma czego, ale powinien za- łatwić tę sprawę sam. Później, gdy już porozmawia ze swymi przyjaciółmi z łodzi, a tamci wszyscy pójdą, oni bę- dą mogli się pokazać. Wtedy już nic... Odszedł od nich nie mówiąc wyraźnie, kiedy wróci, 257 i powoli wtopił się w srebrną noc. Lelek przestał kwilić i cisza zaległa niesamowita. Usiedli pod tą stertą kamieni: oczy utkwili w dal przed sobą, zadumani o wyrokach swych przeznaczeń. Loader nie potrafił znaleźć nic do po- wiedzenia; dziewczyna milczała od tak dawna, że prawie zapomniał, jakie jej głos ma brzmienie. A przecież właś- nie ona w końcu przerwała ciszę prosząc go o papierosa. — Przykro mi. Nie mam niestety. — No, to trudno. — Cardell prawdopodobnie będzie miał z dziesięć kar- tonów, kiedy przyjdzie. — Ironia losu bez miary. Dziewczyna przebierała palcami łańcuszek na szyi, jak gdyby to były paciorki różańca. — Co pani zrobi ze sobą? — Nie wiem. Właściwie wszystko mi jedno. — W tej chwili, być może. Ale później nie będzie pani wszystko jedno. Jest pani młoda. Życie przed panią. — Rozpaczą przygniotły mu serce te oklepane frazesy. — Ciężko w to uwierzyć. — Dokąd pani pojedzie? — Tam, gdzie mnie wysadzą na ląd. Z goryczą przypomniała sobie urąganie Snydera: „Nę- dzarze nie mają wyboru". Jeszcze nie zdołała uciec od je- go szyderstwa, od jego dotyku, od obrzydzenia. I to także czaiło się w grozie, jaką odczuwała. — Ale ja pytam, co później... Czy pani ma pieniądze? — Mam. — Ale czy dosyć? Oran nie jest za najbliższym rogiem ulicy. Sięgnął po portfel. Chociaż protestowała, nie ustąpił. Banknot tysiącpesetowy. Tyle miał przy sobie: sześć fun- tów inaczej mówiąc. Daleko z tym ona nie zajedzie. — Proszę — nalegał. — Przyda się pani. — Pan jest bardzo dobry. — Nie. — Potrząsnął głową. — Nie. — Nie zapomnę. I tego, że pan ryzykował... Z jakiego 258 ¦¦ powodu? Niczym dla pana nie jestem. Niech mi pan powie, z jakiego powodu? Loader nie odpowiedział. Jakieś światełko przyćmione mignęło na morzu, ale nie zwrócił na to uwagi. Znowu za- kwilił lelek. Powiedziała: — Nawet nie pamiętam, jak to jest żałować kogoś. — Jeszcze raz przyszły jej na myśl kłamstwa i oszustwa Sny- dera, śmierć dwóch nieznanych osób, która sprawiła, że ona znalazła się tutaj, która ma ją rzucić gdzieś na obce wybrzeże. — Ja nie potrafię żałować nawet tych dwojga zamordowanych. Loader spojrzał na nią w rozterce, pragnąc się zwierzyć, pragnąc pocieszyć. Godzina pierwsza. Za osiem godzin przyleci poranny samolot... Poruszył się nerwowo. Doznał uczucia, że pozostawił spokój za sobą już na zawsze. Chciał być sprawiedliwy. Nie wolno mu winić Catherine. Ale na cóż zda się litość, jeśli nie pociesza... nie uspokaja... nie uwalnia? Tylko to może ją uzasadnić. Chociaż nawet taka litość zawodzi. Niewidomi nadal są niewidomymi, ściga- nym ofiarowuje się tylko namiastkę schronienia. Bóg po- zwala na milion tyrańskich okrucieństw i wymaga, by je zwalczać bez żadnego właściwie oręża. — Jestem tak odrętwiały, jak pani teraz. — Nie mógł liczyć na to że ona zrozumie, a przecież mówił dalej: — Ja wiem, jak to jest. Ale przyjdzie odwilż... czas zrobi swoje. Jakiż on ograniczony; dziecko spisałoby się lepiej. Nad ciszą znowu postawił kropkę lelek. Wydawało się, że to czekanie nie ma końca. — Dlaczego on to zrobił? — zapytała po chwili znużonym głosem dziewczyna. — Co go opętało...? I kim byli ci lu- dzie? — To właściwie nie ma znaczenia... teraz już nie. Pani się od niego uwolniła. Potrząsnęła głową. 259 — Kiedy nadejdzie ta odwilż, stwierdzi pani, że serce jest wolne. — On nigdy nie był w moim sercu. — Tak właśnie pani wolność rozumiem. Coraz swobodniej mówił, pocieszając ją w miarę możnoś- ci, przytępiając ból własny, im bardziej starał się zagoić jej rany. A ona z rękami splecionymi na kolanach przypo- minała sobie, jak chciała z nim porozmawiać wtedy, gdy myślała, że całe jej zmartwienie to tylko brak pieniędzy; wtedy gdy jeszcze nie znała druzgoczącej prawdy. Nie omyliła się co do niego. Więc nie wszyscy mężczyźni są tacy, jakich ona dotychczas znała. Powinna to sobie zapa- miętać. Ta noc kiedyś minie. „W dobrych rękach — po- wiedział ksiądz Maura. — W najlepszych." Miał słuszność: tak jest teraz. Ale w jakich jeszcze rękach ona się znaj- dzie w przyszłości? O to może tylko modlić się z nadzieją. Było piętnaście po pierwszej, gdy Cardell wrócił. Z uśmiechem rzekł do dziewczyny: — Dobrze jest. Jeszcze wyładowują, ale za pół godziny będzie pani w drodze. Proszę ze mną. Wstali oboje. — Pan nie, seńor Loader. Oni są podejrzliwi. Mój przy- jaciel powiedział, żeby przyszła sama seńorita. Więc już pożegnanie. Loader nie spodziewał się, że to nastąpi tak szybko. Gdy siedzieli we dwoje, dziewczyna stała mu się niezwykle bliska, ale teraz znów byli sobie obcy. Podał jej rękę. — Wszystkiego najlepszego.., wielu, wielu szczęśliwych lat. — Wzajemnie. — Twarz miała mizerną, oczy takie, jakby od dawna nie zamykały się do snu. Oszołomienie, wdzięcz- ność, upokorzenie... wszystko w nich odczytał. — Do wi- dzenia — powiedziała. Cardell wziął ją pod ramię niezgrabnie, po chłopsku. Ru- szyła z nim utykając na nierównym gruncie, jak gdyby nie przywykła do wysokich obcasów, jak gdyby była więź- niarką, przeprowadzaną do innego więzienia. — Seńorita — dosłyszał Loader głos starego — niech się pani nie boi. Andres to porządny człowiek. On panią prze- wiezie tak, że wszystko będzie dobrze. Ja pani przyrze- kam... Słabły ich głosy: noc i skały przybrzeżne je wyciszyły. Loader usiadł; pustym wzrokiem patrzył na morze, które miało ją ponieść ku innym brzegom, i na czerwony, z mo- rza wstający księżyc. Rozdział dwudziesty ósmy Powrót Cardella nastąpił tak szybko, że to zakrawało na nieczułość. — Szybko się pan z tym uwinął — zauważył Loader. — Nie było na co czekać. Ona już siedzi w łódce, a ja jestem do niczego, kiedy trzeba znaleźć odpowiednie słowa Już i tak ją zdenerwowałem w samochodzie. Raz wystar- czy. Za cztery godziny znów będzie miała grunt pod no- gami. Przecież tylko to jest ważne. Ruszyli z powrotem do samochodu. Loader serce miał jak z ołowiu. — A co z towarem? — Słucham, seńor? — Co z tym towarem, po który pan przyjechał? Myśla- łem, że pan piecze dwie pieczenie na jednym ogniu. — Dzisiaj nie. Mogłem go wziąć, ale tamci chętnie roz- dzielili moją część pomiędzy siebie. — Cardell zachicho- tał. — Do banku włamać się trudno i czy się wyniesie stamtąd pięć peset czy milion douros, robota przecież taka sama. Mnie dziś wystarczy ta robota. Jedyna sposobność, jaka mi się nadarzyła, żeby tak dokumentnie wykiwać Pa- lazana. Zrobił to dla księdza proboszcza, ale z pobudek swoich własnych, niezawiłych, kryształowo przejrzystych; a prze- cież gdy wgramolili się do samochodu, wyciągnął z kie- szeni płaską butelkę koniaku. — Za jej szczęśliwą podróż — rzekł z powagą, częstując Loadera. — To jej się przyda. — Ayee, i za pomyślność także. Zrobiliśmy, cośmy tyl- ko mogli, i Andres jej też nie zawiedzie. Koniak palił. Loader wytarł szyjkę flaszki i zwrócił ją Cardellowi. — Załatwiał pan już przedtem takie rzeczy? — Stary jestem, seńor. Różne rzeczy się załatwiało. — Znów zwyciężył u Cardella nawyk zaznaczania, że jego życie to jego, wyłącznie jego sprawa. Wiedział, że żaden Palazan nigdy nie otworzy mu ust; te rzemienie i białe światło nie odniosłyby skutku, gdyby kiedykolwiek go przesłuchiwano. — Ale nic mnie tak nie cieszy, jak ten koniaczek. Raz przynajmniej ja sam coś ukradłem i to mnie dobrze na- straja. żar koniaku z wolna przytępił zmęczenie Loadera. Roz- rusznik beknął i na nowo zaczął się grzechot drzwiczek, szyb, maski; Loader wprowadził Seata na szosę, zawrócił w stronę, z której przyjechali. Po jakiejś pół mili zapalił reflektor i w światło wskoczyły nagle faliste kontury kak- tusów. — Już nie ma pośpiechu, seńor. I żadnych bocznych dróg. Przez cały czas szosą. Cardell znów się napił, zanucił parę taktów flamenco. Owady znów rozpryskiwały się na przedniej szybie i znów usuwały je wycieraczki. Wkrótce potem zaczęło się Loade- rowi wydawać, że w ciągu tej nocy nie było ani jednej chwili, w której by nie odczuł ciężkiego dygotania kierow- 262 nicy, ani jednej chwili, w której by napór jego myśli o wła- snej udręce nie zepchnął na najdalszy plan wszystkiego innego. Usiłował nie rozmyślać zbyt wiele o dziewczynie. Zostali rozłączeni, trudno — z rezygnacją bezsilności pow- tarzał sobie, że w żadnym razie nie mogłoby być inaczej. Ale bolało go to, że oni dwaj wyprawili ją w drogę tak, jakby to była paczka, którą nadali na bagaż. I ani razu nawet nie zwrócili się do niej po imieniu. Miłosierdzie nie powinno się ograniczać do samego czynu. Cardell mówił o Snyderze, teraz po fakcie retuszując bystrość, z jaką go od początku rozgryzł; Snyder w ka- wiarni, Snyder na jarmarku. („Sprytny on był, seńor, to mu trzeba przyznać. Im większy tłum, tym mniej osób wi- dzi, co się dzieje." Snydera nerwowość, skąpstwo, manie- ry. Sprytny, ale nie dość sprytny. Jak Cesar Guardiola. Czy seńor poznał „naszego Cesara"? To obelga mówić o nim tak jednym ciągiem, kiedy się mówi o Snyderze, ale śmierć to zawsze śmierć, a Guardiola też zanadto ryzykuje i kiedyś za to zapłaci — niechybnie, jak pewne jest to, że koguty pieją o świcie... Mówił tak i mówił, od czasu do czasu przechylając flaszkę, coraz cieplej odnosząc się do tego spokojnego Anglika, przyjaciela, amigo o sercu szla- chetnym i smutnych oczach, który mu pomógł doprowa- dzić do klęski Palazana. Nieczęsto zdarza się triumf — już nie mówiąc o tym, że jest ktoś, przy kim można tym triumfem się radować z całą swobodą. Dojechali do rozstaju i Loader przypomniał sobie nieja- sno, że chyba przedtem w tym miejscu skręcili. — W prawo? — Nie... prosto. Prosto przez Zumaya. — Cardell uśmiech- nął się uszczęśliwiony, aż mu koniak spłynął po szarawej nie ogolonej brodzie. — Przecież nie ma nic do zadeklaro- wania. Szosa rozkołysana sunęła do nich, zacierała się pod ma- ską samochodu, wzdychała w cieniach przy błotnikach. Cardell podsunął flaszkę Loaderowi, ale Loader odmówił. 263 Coraz bardziej go osaczały ciemne, nie dające się ująć w słowa, obrazy innych chwil, innych miejsc, perspektywy nadchodzącego dnia. Właściwie on już skończył życie wśród obcych. Ubiegły tydzień, ubiegły miesiąc leżały wo- kół niego w gruzach. Quepos, Marbella, Arles... źle sobie wybrał schronienia. Nadal to wprost niepojęte, że Catheri- ne potrafiła wyłowić go tak szybko, ledwie Berris rozgłosił miejsce jego pobytu, ale inaczej nie da się tego wytłuma- czyć. Pozostaje tylko nadzieja, że los mu oszczędzi jej przybycia porannym samolotem. Już skapitulował, ale pragnie mieć tych kilka dodatkowych godzin łaski, trochę czasu na to, by wziąć się w garść. Żeby ona nie przyjecha- ła, gdy on będzie miał głowę ciężką po tej nie przespanej nocy, słaby psychicznie, wyprowadzony z równowagi, ostrożny w obawie, że mógłby się udusić. Nie mogłoby być gorszego początku. Ze względu na nią chciał mieć czas, tak samo jak ze względu na siebie. Trzeba zdławić odrazę, nie wolno zapominać, że ona z tą swoją dręczącą troskliwością ma jak najlepsze intencje. Jakoś on powinien to uszano- wać, przyjąć, uznać za swoją pokutę. I jakoś powinien jej wyjaśnić, żeby zrozumiała, dlaczego postąpił tak, jak po- stąpił. Ale ona musi, stanowczo musi trzymać się z daleka, dać mu powietrze do oddychania. Przy tym będzie obsta- wał. Panika, która w szaleńczym odruchu kazała mu uciec, straciła już siłę napędową. Samotność nie przyniosła mu żadnej radości, żadnego odkrycia; ale gdyby pozwolił się zamknąć w klatce zaborczego, wszystko roztapiającego ciepła Catherine, odebrałby sobie wszelką możliwość zgłę- bienia swojej ścieżki, ujrzenia tego, cokolwiek czeka u kre- su. Nic się nie zmieniło. Będą jednak warunki. Po pierw- sze, on już nigdy nie wróci do domu. Wytarguje to pomi- mo wstrętu, jaki Catherine na pewno będzie czuła do Que- pos, do wyspy Galilei. Pojadę do Francji może albo do Włoch... Nieważne przecież, jakiejś narodowości będą te robaki. 264 — Zumaya — oznajmił Cardell znad flaszki do połowy już opróżnionej. Teraz Loader mógł jechać tędy bez skrupułów. Minęli jakieś ponure śmietnisko. Ni stąd, ni zowąd szosa zamie- niła się w ulicę. Fasady ze stiukami, zamknięte sklepy, ka- wiarnie, jeszcze światła. Powietrze już nie tak świeże, go- rętsze, zaprawione smrodem życia. Przelatujące wraże- nia — rynek z czyimś tam pomnikiem pośrodku, przed ka- wiarnią wśród pustych, wystawionych na chodnik stolików dwa parzące się psy, robotnicy pociągają asfaltem wypeł- nione gruzem wyboje, majestatyczny kościół, przed któ- rym Cardell czyni znak krzyża. Trudno pomyśleć, że to właśnie tę miejscowość wybrała sobie jakoby Matka Boga. Bez żadnych wstępów Loader zapytał: — A pan czy wierzy, że Ona się tutaj ukazała? — Chciałbym — odpowiedział Cardell. — Myśl jest piękna. — Tylko tyle? — Więcej nie wymagam, seńor — z zadowoleniem po- machał flaszką. — Od Niej niczego więcej. Ona i tak ma za dużo spraw na głowie. Osada została daleko za nimi. Loadera znów ogarniało coraz większe zmęczenie, w miarę jak skutek koniaku mi- jał. A czego o n wymaga? Wszystkiego. Mapy terytorium Boga, własnego punktu widzenia, jakiegoś niezawodnego kompasu. A więc w istocie wymaga niemożliwości. Po raz drugi w ciągu godziny pozazdrościł komuś innemu dzie- dzictwa. — Amigo mio! — wykrzyknął Cardell zarzucając mu rękę na szyję. — Dokonaliśmy wielkich rzeczy, pan i ja. — Był troszeczkę pijany. — Jutro musimy to oblać. — Już jest jutro... — Tylko siedem godzin do godziny dziewiątej. Świat jest mały, mały jak ziarenko piasku. — Już piątek. — Więc dzisiaj. — Dzisiaj nie. 265 — Ależ koniecznie. Raz jeden przeszedłem na stronę aniołów. Księżyc cal po calu wędrował w górę już nie tak rumia- ny, coraz bledszy. Szosa zboczyła, znów pobiegła prosto, zanurzyła się w odstęp między dwoma rzędami sztachet, wysunęła się spośród nich. Reflektor ukazał nagle dwóch idących skrajem strażników z karabinami na plecach. — Jechać dalej — szepnął Cardell. Loader posłusznie zignorował wołanie, gwałtowną gesty- kulację. Cardell powiedział po chwili: — Pan się spocił, amigo. Niepotrzebnie. Pocą się tylko ci, co przegrywają. Parsknął śmiechem rozciągającym mu kurze łapki od oczu prawie do uszu: miło dzielić radość z przyjacielem, człowiekiem, jakich mało, kimś, kto ryzykuje nie dla za- robku. Un caballero. — Długo pan jeszcze będzie u nas w Quepos?... Już nie- ... długo?... Dlaczego? Dlaczegóż to? — Żona przyjeżdża — powiedział Loader. ,. Napis na tablicy: QUEPOS 11 KM. — Czy to powód do wyjazdu? Do oblewania, i owszem, ale przecież nie do wyjazdu. — Trzeba jednak wyjechać. ; Cardell prawie do dna wychylił flaszkę. — Nie tylko ja będę żałował. Loader poczuł w piersi kurcz bólu. Zakaszlał, plunął przez okno. Cierpienie i utratę też powinien człowiek so- bie wyjaśnić — zupełnie tak samo jak śmierć. Bo cierpie- nie i utrata są może jeszcze większą tajemnicą, jeszcze trudniej się z nimi pogodzić niż z tą rzekomą miłością Bo- żą. Zmęczenie spotęgowało jakiś obmierzły smutek, świa- domość klęski. Jadąc dalej i dalej, myślał o zachwycie, z jakim Valentin przyjął pozytywkę, o wdzięczności Anny Meunier. Z wysiłkiem spróbował pocieszyć się stwierdze- niem, że trochę przecież dał z siebie. Ale to nie była po- 266 ciecha. Gdy przyjedzie Catherine ze swoim schludnym to- bołkiem osobistych animozji i lukrowatych poglądów, on znajdzie się z powrotem tam, skąd wystartował. Ogarnął go szalony, pełen pasji żal, że nie ma czegoś do przedłożenia jej, czegoś, co miałoby dostateczną war- tość, żeby zrównoważyć ucieczkę od niej, co by było do- wodem — bodaj najmniejszym — jakiegoś osiągnięcia, że- by móc zgodnie z prawdą powiedzieć: „Potrzebna mi była samotność, Catherine. Musiałem otworzyć moje drzwi na mój sposób". Ayee. Nieświadomie westchnął modlitew- nie — zupełnie jak Guardiola. Nawet w tej długiej nocnej jeździe zabrakło ostrogi prawdziwego niebezpieczeństwa. Gdyby to pociągało za sobą jakieś większe ryzyko, ko- nieczność świadomych poświęceń, o których mówił ksiądz Maura, może teraz ta wyprawa już dobiegając końca wy- dawałaby się mniej błaha, bardziej owocna. — Łódź już daleko na morzu — zauważył Cardell. — Dostatecznie daleko. A my będziemy w domu najpóźniej za dziesięć minut. Zaraz wjeżdżamy na szosę z Barranca. — Pan zostanie w samochodzie? — No, pewnie. — A co z kontrolą? Cardell lekceważąco machnął ręką. — Nie będzie kłopotu? — Wiezie mnie pan z Barranca, amigo... niech pan pa- mięta. Ale po co ma pan się denerwować. Ja sam z nimi pogadam. Mam ochotę z nimi pogadać. — Dobrze. Nigdy jeszcze Loader nie był tak zmęczony. Oczy mu się kleiły. Zatracał poczucie kierunku i z każdą minutą by- ło mu trudniej panować nad kierownicą. — Skręcamy w lewo? Stary przytaknął. Jechali z grzechotem, wyglądając przez zamazaną szybę. Szosa zakręcała pod kątem prostym i ni stąd, ni zowąd już mieli przed sobą ten punkt kontrolny, 267 co najmniej dwóch strażników, blask latarki rozchybotany wysoko, czyjś wrzeszczący głos. — Niech pan zwolni! — chrząknął Cardell tłumiąc ziew- nięcie. Tamci już byli w odległości może dwudziestu jardów. Loader wyłączył reflektor i przycisnął stopą hamulec. Za- rzuciło ich na siebie, opony zapiszczały. Stopa osunęła się Loaderowi z zaokrąglonego pedału hamulca na pedał gazu tak, że samochód poderwał się konwulsyjnie w kierunku stojącego może o siedem, osiem jardów dalej strażnika z latarką. — Seńor! Seńor... Kula rozłupała przednią szybę. Ręce Loadera opadły z kierownicy, samochód skręcił gwałtownie i zazgrzytał o cementowy murek na skraju szosy. Cardell nigdy nie umiał sobie przypomnieć, co się stało w następnej chwili. Tylko tę raptowną ciszę zapamiętał. Ciepło krwi spływa- jącej mu po skaleczonej twarzy, potem odgłos szybkich kroków. W oszołomieniu dźwignął się, żeby usiąść. Loader leżał wciśnięty między kierownicę a drzwiczki, z głową odrzuconą, z oczami otwartymi i wargi mu się poruszały. — Amigo... — Przykro mi — chyba to Cardell usłyszał. — Przykro mi... — I początek jakiegoś imienia, Cardellowi nie znane- go. Potem krew chlusnęła z ust Loadera, powieki zatrzepo- tały, ale oczu nie przysłoniły. — Nie — szepnął Cardell — nie... Obrazek Maryi Panny z Zumaya sfrunął ze swego miej- sca nad lusterkiem, którego nie było, i przylgnął do poły- skliwej plamy na koszuli, tam, gdzie Cardell ostrożnie kła- dąc rękę nie wyczuł już żadnego tętna. Z niedowierzaniem spojrzał na przerażone twarze za oknem samochodu. Wszy- stko to stało się w przeciągu sekund. — Zabiliście go! — wybuchnął. Ochryple krzyczał do nich poprzez mgławice bólu. — Zabiliście go! Rozdział dwudziesty dziewiąty Catherine Loader wysiadła z autobusu, przewożącego pa- sażerów z samolotu do biur lotniska, i odetchnęła z ulgą. Latanie zawsze ją denerwowało, nawet w najszczęśliw- szych okolicznościach; żaden inny środek komunikacji nie kosztuje jej tyle zdrowia. I ta zmiana klimatu zbyt raptow- na. Wczoraj po południu Esher w mżącym deszczu, teraz znów żar jaskrawego na niebie słońca i borykanie się z trajkoczącym niezrozumiale urzędnikiem, który usiłuje ją i pół tuzina innych pasażerów popędzić, gdzie sam uwa- ża za stosowne. WITAMY W BARRANCA! Napisy można zrozumieć, ale przecież nie hiszpańszczyznę rozterkotaną jak karabin maszynowy. Simon jest znacznie lepszym ling- wistą niż ona — zawsze był, nawet gdy ona w czasie wa- kacji zadomowiona już w danym kraju próbowała poważ- nie uczyć się języka. Czekano w komorze celnej na bagaże. Wentylatory ubi- jały powietrze w górę, ale pomimo to panował duszny upał. Usiadła z daleka od innych pasażerów, z których żaden nie był Anglikiem, świadoma teraz, że ubrała się za ciepło, że jej kapelusz z kwiatami jakoś tu nie pasuje i że ludzie patrzą na nią ciekawie. Próbowała myśleć o Simonie bez zawziętości, honorując treść swego telegramu, a prze- cież musiała ocierać łzy z oczu i zrobiło jej się trochę słabo. Za niskim drewnianym przepierzeniem był bar, więc wstała i tam podeszła; udało jej się przywołać kelnera. — No hablo Espanol muy bien — wyjąkała przez prze- pierzenie. — Whisky, por favor... Un whisky? — Potrząsnął głową. To niedozwolone. Nie — dopóki jej nie wypuszczą z komory celnej. Niestety. Zresztą tak czy owak, nie ma whisky. Jest koniak, owszem, ale nie whisky. W końcu zrozumiała. Uśmiechnięty grzecznie odwrócił się, żeby odejść, ale uznał, że jeszcze ma coś do powiedzenia. Wskazał jej jakiegoś mężczyznę popijającego samotnie przy kontuarze, przystojnego, ubranego nienagannie. — Cesar Guardiola — rzekł z szacunkiem. Zmarszczyła brwi. — Przepraszam... Quien? — Cesar Guardiola. Torero. Walczy z bykami... Znów usiadła z wyniosłą miną, za- częła się wachlować. Po tym długim, bez urządzeń zapew- niających normalne ciśnienie, hałaśliwym locie z Madrytu głowę miała jak z waty. Może godzinę tylko udało jej się pospać tej nocy, a to przecież znacznie za mało. Przebyła trasę ponad tysiącmilową w stanie ogromnego napięcia. Aż do wczoraj nigdy w życiu nie słyszała o mieście Bar- ranca i może by dalej nie wiedziała, że takie miasto istnie- je, gdyby Sam Grigg, który w interesach pojechał do Lon- dynu, nie zawiadomił jej przez telefon o tej notatce w po- południowym wydaniu „Evening Standard": „ANGLIK W WIOSCE MORDERCÓW. Simon Loader z Esher w hrab- stwie Surrey..." „Wracam przed czwartą — powiedział Sam — przyjadę prosto do ciebie." Zanim przyjechał, ona już odnalazła Ga- lileę w atlasie, nadała telegram, telefonicznie zamówiła sobie w BEA bilet na samolot do Madrytu, sprawdziła dal- sze połączenia i zaczęła się pakować. Sam Grigg w żaden sposób nie zdołał wyperswadować jej tej spontanicznej decyzji. Kochany Sam, jakiż on jednak był wspaniały. Pie- niądze, samochód na lotnisko. Jakże by sobie poradziła bez niego... i bez Laury, która pod opiekę wzięła Dwupensów- kę i obiecała, że codziennie coś zostanie wystawione do jedzenia dla Goździka, bo Goździk, niegrzeczny kot, gdzieś powędrował i przed jej wyjazdem nie udało się go znaleźć. Taki był ten pośpiech, że czuła się nieomal chora z pod- niecenia. Teraz jest chora w inny sposób; jest przemęczona i już nie tak pewna siebie, usiłując przystosować się do parnej rzeczywistości miejsca, gdzie los ją rzucił. Żywiła 270 maleńką nadzieję, że Simon przyjedzie po nią na lotnisko. To, że nie przyjechał, było nie tyle przykre, ile złowróżbne. Może niedobrze zrobiła, że uprzedziła go o swoim przyjeź- dzie. Raz już ją opuścił, więc mógłby przecież uciec od niej znowu. Od tygodni sobie powtarzała, że on tylko pod wpływem jakiegoś chwilowego zamroczenia tak wyjechał i teraz jedynie duma nie pozwala mu wrócić. Jego list, sposób, w jaki potraktował Sama Grigga — tym doprawdy, nie należy się przejmować. Doktor Urquhart raczej się z tym zgodził — i to na pewno nie z dobrego serca przez wzgląd na nią. Zresztą inaczej ten wyskok Simona byłby niewytłumaczalny. A jednak... Przywieziono bagaże. — Nic — oznajmiła znudzonemu celnikowi w letnim mundurze tak pomiętym, jakby nie rozbierał się do snu tej nocy. — Nic... Nada. Przejrzał jej rzeczy bardzo pobieżnie, więc odwdzięczyła mu się bohaterskim uśmiechem. Pozostawiając walizki pod opieką tragarza przeszła do baru, usiadła przy stoliku i wypiła koniak z wodą sodową. Ów toreador już wyszedł, stwierdziła z zadowoleniem. To właśnie tacy jak on przy- czyniają się do tego, że ona nie lubi Hiszpanii. Po wyjściu z baru zmarnowała trochę czasu na porozu- mienie się z tragarzem, który zapytał, dokąd ona chce jechać. — Do Quepos. — Napisała mu to na kartce — Quepos — To chyba taksówką, seńora. — Tak, taksówką. Słońce niemal ją oślepiło. Odliczyła parę monet i wsia- dła do taksówki. Tragarz dotknął czegoś, co musiało być kiedyś żołnierską czapką z daszkiem, i odszedł powłócząc nogami. Oparta o nagrzane obicie ze skóry, patrzyła na wrogie przesuwające się krajobrazy, nie wiadomo dlaczego wybrane przez Simona ze wszystkich innych krajobrazów świata — czerwona ziemia, żółte skały, niebieskobrązowe 271 wzgórza. I już zaraz śródmieście Barranca: hałas, klaksony, dzwonki tramwajów; kurz i bałagan. Za miastem rozciągnę- ły się szerokie równiny; znów zaczęła myśleć, myśleć o Si- monie to z nadzieją, to z wypierającym nadzieję niepoko- jem. Pogrążona w tych myślach jednak widziała po dro- dze osły obładowane potwornie, parszywe psy, ślepego wielbłąda krążącego bezradnie koło studni. Niecałą milę ujechała od miasta, gdy to oburzenie, które zawsze w niej drzemało, zbudziło się z całą gwałtownością na widok nę- dzy, brudu, okrucieństwa; stanowczo, stanowczo powinna wybawić Simona, wyrwać go z tego oschłego, idiotyczne- go otoczenia. Sprowadził ją tu szczęśliwy traf, więc mowy być nie może o porażce. Łzy chyże, lśniące spłynęły jej po policzkach. On jej potrzebuje, musi jej potrzebować. Ona jest jego żoną, jedyną istotą, która go zna naprawdę, toteż spokojnie powinna zlekceważyć jego list, uznać to, co napisał, za brednie urojone w gorączce, uznać jego po- stępek za źle pojęty wysiłek w chęci oszczędzenia jej uczuć. Ale zostać tutaj mu nie wolno, wariactwem jest nawet myśl o tym. Na pewno już po pierwszej trudnej godzi- nie on zacznie widzieć jej rację, zrozumie. Dzięki niej znów zatęskni do domu, przyjaciół, swojskości... będzie mu po- trzebne to wszystko... będzie mu potrzebna ona. Serce jej wezbrało, gdy natężeniem woli usiłowała spra- wić, żeby on, Simon, był tam, gdzie ona spodziewa się go zastać, pragnąc aż do bólu zapewnić go, że kocha, przeba- cza i pomoże. Już wyobrażała sobie tę dramatyczną scenę, zanim taksówka wreszcie dojechała do Quepos, do tego kąpieliska w najgorszym guście jak na tandetnym oleodru- ku, do tego miejsca, które Simon wolał niż ją i spokój ich domu. Tam, najpierw w pensjonacie, później na posterun- ku Straży Obywatelskiej i jeszcze później na plebanii, za pomocą „Rozmówek hiszpańskich" i w wyniku powtarzania z brutalną powagą każdego słowa, stopniowo zrozumiała niewiarygodną, straszliwą prawdę, że przyjechała za późno. Ksiądz Maura przyszedł do Francoise Sorbiere, bo to by- ła jedyna osoba w Quepos, której znajomość angielskiego nie ograniczała się do paru najpotrzebniejszych słówek, a w tej sytuacji słownictwo mającego czasem do czynienia z Anglikami, kawiarnianego kelnera absolutnie by przecież nie wystarczyło. Biedna seńora Loader pod wpływem tego straszliwego ciosu zupełnie się zatraciła. Czuł się winny. Uważał też, że niezależnie od wszelkiej pociechy, jakiej mógłby jej udzielić, zobowiązany jest do wytłumaczenia, jak to wszystko się stało. Ale wytłumaczenie jest trudną sprawą: nie można przecież wplątywać Cardella, siostry Teresy. Cardell ze szwami pod plastrem na twarzy nieugię- cie obstawał przy kłamstwie, że zatrzymał na szosie Angli- ka, jadącego z Barranca, i poprosił go o podwiezienie do Quepos. Historia ucieczki Anny Meunier nie wydała się i nie wyda. Ale chyba niegodziwością jest karmić tę ko- bietę taką szarą nieprawdą, pozbawiać ją ukojenia, które niewątpliwie by na nią spłynęło, gdyby poznała okolicz- ności śmierci swego szlachetnego męża... Powiedzieć jej czy nie? Wahał się, rozważając z jednej strony, jak dalece naraziłoby to jego i innych, z drugiej strony, ile ona by na tym zyskała. — To był zacny człowiek — spróbował zacząć. Siedzieli na tarasie u Frankie i był pierwszym księdzem, który od niepamiętnych lat wszedł do jej domu. Ale przy- jęła go bez wahania, ledwie się jej przedstawił przed drzwiami. Wprowadził swoją towarzyszkę. Jeden rzut oka wystarczył Frankie. Zobaczyła oczy spłakane — i pomy- ślała, że nigdy nie widziała takiej bladości, takiego oszo- łomienia. Łagodnym głosem przetłumaczyła: — Ksiądz mówi, że mąż pani był zacnym człowiekiem. — Niech jej pani powie, proszę — ciągnął ksiądz Mau- ra — że on tutaj zrobił wiele dobrego. Pewien niewidomy 273 chłopczyk, Valentin, wiele mu zawdzięcza. — Odczekał. — Inni również. Nie tylko Valentin. Catherine Loader potrząsnęła głową. — On nie zawsze był dobry. Frankie pominęła to. Przyjdzie dzień, w którym taki wstrząs obudzi i w niej zawziętość. Przyjdzie dzień, w któ- rym, gdyby ten pełen powagi ksiądz przyszedł jeszcze raz do jej drzwi, żeby mówić o nagłej śmierci i czyichś zasłu- gach, ona prawdopodobnie też by mówiła to, czego wcale nie myśli. — A pani znała mojego męża? — zapytała Catherine. — Rozmawiałam z nim raz. Był u mnie niedawno na podwieczorku. — Czy mówił coś o sobie? — Niedużo. — Czy powiedział pani, dlaczego przyjechał do tej... do tej okropnej miejscowości? — Powiedział, że był trochę niezdrów. — I nic poza tym? — Chyba nic, o ile pamiętam. Wyglądał mizernie, to na pewno. Wszyscy to zauważyliśmy. — Frankie urwała. — Sądząc z tego, co tu do mnie dochodzi, naprawdę było tak, jak ksiądz mówi. Pan Loader okazał wiele serca jednemu z misyjnych dzieci. — Ale nie mnie. — Wargi Catherine zadrżały. Tracąc Simona została obrabowana. Dopiero teraz zaczęła odczu- wać tę potworną krzywdę, jaką on wyrządził jej swoją śmiercią. Ludzie muszą się dowiedzieć, jaki ogromny skar- biec jej litości Simon odtrącił i zostawił z taką pogardą. Ta gadanina o jakimś chłopcu... — On był bardziej niż niezdrów — powiedziała. — Nie miał już długiego życia przed sobą. I porzucił mnie. Frankie spojrzała szybko na księdza Maurę, stróża su- mień, wynędzniałego sługę nie istniejącego Boga. Czy du- chowny może zrozumieć w swoim celibacie tajniki kobie- cego serca?... Tajemnice, których nawet ona sama nigdy 274 nie zgłębiła... ten splot przedziwny miłości i nienawiści? Nic nie zrozumie... Nie przetłumaczyła. — Niech pani powie to księdzu — wyszlochała Catheri- ne. — Niech go pani zapyta, co on uważa za dobroć. Ksiądz Maura podniósł swą hiszpańską głowę. — O czym seńora Loader mówi? — Sama nie wie, o czym mówi — rzekła Frankie. — Zbyt jest roztrzęsiona... Kochała go. To cios dla niej okrut- ny i bez sensu. Ona jeszcze nie może pojąć. Ksiądz Maura przytaknął. Bolała go żałość tej kobiety, mierził udział w kłamstwie, które przysłania to, co być może stanowiłoby dla niej bodaj strzępek jakiejś rekom- pensaty. Ostrożnie pochylił się ku Frankie. — Chciałbym, żeby ona jeszcze coś wiedziała o swoim mężu. On dziś nad ranem nie wracał z Barranca. — Nie? Miał pewność, że Francoise Sorbiere można zaufać. — On i Tomeo wywieźli tę dziewczynę. Z wyspy. Pani wie... tę, której poszukiwał Palazan. Oczy jej się rozszerzyły. Nastąpiło długie milczenie. — I ksiądz chce, żebym ja o tym powiedziała? — Mogłoby to ją pocieszyć. Jeśli nie teraz, to później. Świadomość, że seńor Loader utracił życie spełniając czyn miłosierdzia, może ją ostatecznie w pewnym stopniu ukoi. — Wydaje mi się, że to byłoby bardzo niemądre ze stro- ny księdza. — Frankie napotkała wzrok księdza Maury myśląc o Palazanie. — Bardzo niemądre. — Jeśli nawet, wolałbym, żeby ona wiedziała. Z pew- nością uszanuje moje zaufanie, kiedy tylko dojdzie do sie- bie. ...Proszę, niech jej pani powie. Jesteśmy jej to winni... my wszyscy w tę sprawę zamieszani. Przez nas ona cierpi. — Proszę pani — rzekła Frankie ważąc swoje słowa, ignorując prośbę księdza Maury. — Czy będzie pani choć trochę lżej, jeżeli się pani dowie, że mąż pani uczynił tu w Quepos coś bardzo dobrego? Że kilka osób tutaj będzie go wspominać z szacunkiem i wdzięcznością? 275 — Dlaczego lżej? — szepnęła Catherine przez siatkę splecionych palców. — On nie był wasz. On był mój. Jemu przy mnie byłoby lżej. Miałam prawo się nim opiekować. — Co ona mówi? Frankie wzruszyła ramionami. — Jest zmęczona. — Ale rozumie, że trzeba zachować to w tajemnicy? Nie przestała go oszukiwać. — Chyba. Zdławionym głosem przerwała im Catherine: — Ja mogłam dać Simonowi wszystko, czego mu było potrzeba. Ksiądz Maura poprawił się w fotelu. — Proszę niech jej pani powie, że głęboko podziwiam jej postawę. To niezwykle szlachetna kobieta. I zaczął mówić o Bogu, o miłości bliźniego, o współczu- ciu i sposobnościach do odkupienia grzechów; przed ocza- mi miał mizerną twarz Loadera, gdy wspominał o modli- twie, spokoju, przebaczeniu i wyjaśniał, ile majestatu mo- że być w każdej ludzkiej śmierci, ile osiągnąć może czło- wiek zdążający wśród potknięć prosto do tego, co usiłuje odkryć w samym sobie i co już odkrywa, jakkolwiek jesz- cze o tym nie wie. Frankie, chociaż uważała, że człowiek to po prostu nie- trwały organizm z krwi i kości, to po prostu usta, mięśnie, zmysły i nerwy, tłumaczyła już uczciwie każde słowo księ- dza Maury. Wiedziała, że sama też może kogoś utracić tak, jak ta kobieta; poznać nieuniknienie, czym jest brak po- ciechy, zapragnąć, by ta pustka się zapełniła. Aż nazbyt szybko mogłoby to nastąpić. Ona nie uzyska żadnej odpo- wiedzi, żadna struna się w niej nie poruszy, żadna odrzu- cona formułka nie nabierze nowego znaczenia. Ale zda- wała sobie sprawę, że teraz nie powinna stać pomiędzy Catherine Loader i słowami księdza. — Ja mu wybaczyłam — uparcie powtarzała Catheri- ne. — On mnie rzucił, ale ja mu wybaczyłam. 276 Brew uniosła się księdzu Maurze i Frankie widząc to przytaknęła: — Seńor Loader był umierający. — Seńora... o tym nie wiedziałem. — Tylko czy mu Bóg wybaczy to, że on mnie opuścił? — lamentowała Catherine. — Czy mu wybaczy jedynie dla- tego, że parę osób tutaj coś mu zawdzięcza? — Nauczono nas, że Bóg zawsze wybacza. — Znów księ- dzu Maurze przyszedł na myśl Loader: uraza, jaką ten człowiek dźwigał, jego twarz jak mapa bezowocnych du- chowych podróży i to imię, które on usiłował wymówić w samochodzie, gdy Cardell pochylił się nad nim. — Ale nie zawsze człowiek wybacza samemu sobie. — Simon sobie wybaczył. Na pewno wybaczył. Nie — pomyślał ksiądz Maura. I rzekł: — Bóg będzie wiedział i o tym także.